Professional Documents
Culture Documents
Zaprojektowany Układ 01 - Barbara Staroń
Zaprojektowany Układ 01 - Barbara Staroń
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do osób, zdarzeń lub
miejsc rzeczywistych jest przypadkowe.
ISBN 978-83-961331-9-9
Wydawnictwo Plectrum
www.plectrum.pl
wydawnictwo@plectrum.pl
Konwersja
Epubeum
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Spis utworów muzycznych
Podziękowania
Przypisy
Angelice Jarocha
Za cierpliwość i pomoc, za rady, przyjacielską dłoń i zrozumienie
[…] miłość nie daje i nigdy nie dawała szczęścia. Wręcz przeciwnie, zawsze jest
niepokojem, polem bitwy, ciągiem bezsennych nocy, podczas których zadajemy sobie mnóstwo
pytań, dręczą nas wątpliwości. Na prawdziwą miłość składa się ekstaza i udręka.
~Paulo Coelho
1
Jeśli lubisz szybki numerek – wybierz jeden. Jeśli chcesz zostać na noc – wybierz dwa.
Jeśli masz na imię Susan – nie nagrywaj się, nawet jeśli to pilne! I tak nie oddzwonię!
Rozłączam się, powstrzymując przypływ irytacji, jaki towarzyszy mi za każdym razem po
usłyszeniu tego potwornie idiotycznego nagrania. Wypuszczając przez usta wstrzymane
powietrze klimatyzowanej kawiarni Eddie’s, rozluźniam zaciśniętą dłoń na tablecie i odkładam
go na drewniany stolik, by po raz kolejny przelecieć wzrokiem po zamieszczonych na
wyświetlaczu drobnych literach.
Jak do tego doszło?
Sięgam ponownie po iPhone’a i przyciskając mocno palec do ekranu, wybieram numer.
– Sabrino, zwołaj zebranie na dwunastą. Onan, Shmit i Fuks – cedzę przez zęby, starając
się opanować złość i nie czekając na odpowiedź, kończę połączenie.
Czy ja oczekuję zbyt wiele?
Niech to szlag!
Dopijam szybko gorzką kawę rozpuszczalną, po czym chwytam torebkę i z tabletem pod
pachą, opuszczam kawiarnię. W moje nozdrza natychmiast wdzierają się przeróżne zapachy
Croydon, nad którymi zdecydowanie króluje nieprzyjemny odór spalin i starego tłuszczu.
Rozdzierające uszy klaksony taksówek zmuszają mnie do jak najszybszego zamknięcia się
w niebieskim chevrolecie trax, wciśniętym przy krawężniku graniczącym z kawiarnią. Na
drogach tradycyjnie panuje już spory ruch. Spoglądam na zegarek obok licznika. Za kwadrans
wybije południe. Wciskam mocniej pedał gazu. Chevrolet sunie lekko po nawierzchni,
przeciskając się między innymi środkami transportu. W lusterku widzę wykrzywione w irytacji
twarze rozgorączkowanych kierowców. W połowie drogi zatrzymuje mnie korek. Klnę
siarczyście pod nosem, wciskając hamulec i dołączam do długiej kolejki. Podczas monotonnej
zmiany biegów wibruje telefon umieszczony w uchwycie samochodowym. Odbieram połączenie
i przełączam na tryb głośnomówiący.
– Susan Casella, słucham? – wyrzucam z siebie, nie spuszczając wzroku z przedniej
szyby.
– Pamiętasz o dzisiejszym wieczorze u Carterów?
– Pamiętam – mruczę po usłyszeniu głębokiego, tak doskonale znanego mi męskiego
głosu. Zaciskam mocniej dłonie na kierownicy.
– Wyjeżdżamy o szóstej. Nie spóźnij się.
Mrużę oczy, uważnie obserwując tył zielonego citroena uparcie trzymającego się prawego
pasa, na który chcę zjechać.
– Do wieczora. – Rozłączam się i w ostatniej chwili przejeżdżam przez skrzyżowanie na
żółtym świetle.
Wskakuję tuż przed citroena, którego kierowca pokazuje mi zza szyby środkowy palec.
Wzdycham ciężko. Środa zdecydowanie nie należy do mnie.
~*~
Chwilę po ósmej zaciskam palce na marynarce Carla, gdy prowadzi mnie przez obszerny
hol London penthouse, znajdujący się w samym sercu Londynu. Portier po szybkiej ocenie naszej
garderoby przywołuje windę, którą wjeżdżamy na samą górę, na pozór skromnie wyglądającego
wieżowca. Budynek pozostawia wiele do życzenia, jednak bogato zdobione wnętrza dają
nadzieję na znalezienie tu czegoś wyjątkowego.
– W jakim celu spędzamy wieczór u Carterów? – pytam, gdy Carlo naciska guzik
wideofonu przy dwuskrzydłowych białych drzwiach, zza których da się słyszeć zniekształcone
słowa puszczonej w tle piosenki.
Spogląda na mnie, rozwierając usta w odpowiedzi, jednak wstrzymuje się, kiedy młody
mężczyzna ubrany w czarny smoking otwiera przed nami drzwi.
– Dzień dobry. Powiadomię państwa Carterów. Czy mogę prosić o państwa godność?
– Casella – chrypie Carlo, muskając chłodnymi opuszkami palców moje knykcie.
Mężczyzna uśmiecha się, wpuszczając nas do środka. Przysuwam się bliżej męża,
wchodząc do pomieszczenia przepełnionego gośćmi ubranymi w stroje wieczorowe.
Różnokolorowe suknie przyćmiewa czerń smokingów. W powietrzu mieszają się zapachy
perfum, jedzenia, alkoholu i tytoniu. W błyskach fleszy wdzięczy się kilka młodych kobiet,
a płynącą z głośników spokojną muzykę, co chwilę zagłusza wybuch wyjątkowo irytującego,
męskiego śmiechu.
Wnętrza są jasne i przestronne, urządzone w stylu klasycznym z masą drobnych
bibelotów pod szklanymi kopułami. Ściany zostały wyłożone imitacją jasnego kamienia
o nieregularnych kształtach, które idealnie współgrają z ciemną, betonową posadzką
i podświetlanym, podwieszanym sufitem.
Zaciskam mocniej palce na kopertówce, czując na sobie zbyt wiele spojrzeń. W całym
tym chaosie dostrzegam poznanego przy wejściu mężczyznę. Pochyla się przy drobnej,
czarnowłosej kobiecie w obcisłej białej sukni na szerokich ramiączkach. Mężczyzna spogląda na
nas, gdy wchodzimy w głąb ogromnego salonu. Czarnowłosa kobieta idzie w jego ślady, ale
zanim dostrzegam jej twarz, zostaję oślepiona fleszem. Zaskoczona zaciskam powieki
i przysłaniam je torebką.
– Casella!
Carlo obraca się gwałtownie, ciągnąc mnie za sobą. Gdy opuszczam dłoń, dostrzegam
wysokiego blondyna, zmierzającego w naszą stronę.
– Spóźniłeś się, Casella!
Mężczyźni wymieniają uścisk, a ich zachowanie wskazuje na to, że dobrze się znają.
Nieznajomy na moje oko jest niewiele młodszy od Carla.
– Nawał pracy w firmie. – Carlo spogląda na mnie, wyginając usta w delikatnym
uśmiechu.
Odwzajemniam uśmiech, przyciskając brzuch do jego biodra.
– Masz szczęście, że jestem dziś w dobrym humorze – podkreśla mężczyzna, celując
palcem w mojego męża.
Interesy. Mogłam się tego spodziewać.
Potrząsam głową. Ruch ten powoduje, że włosy, które łaskotały mnie po policzku, lądują
za ramieniem. Carlo uwalnia się z uścisku i staje między mną a nieznajomym.
– Wybacz – zwraca się do mężczyzny. – Thomasie, poznaj moją żonę. Susannę. Susanno,
poznaj Thomasa Cartera.
Thomas Carter do tej pory wpatrzony w Carla, jak w drogocenny obraz, zwraca na mnie
uwagę i zachowując się jak dżentelmen, całuje dłoń, którą mu niechętnie podaję.
– A więc to jest Susanna, o której tak wiele słyszałem?
Kiwam delikatnie głową, gdy brązowe tęczówki Thomasa przeszywa iskra rozbawienia.
Cofam dłoń, czując chłodne palce męża zaciskające się na biodrze. Dyskretnie przysuwa mnie
z powrotem do siebie, instynktownie zaznaczając teren. Kąciki moich ust drżą w rozbawieniu.
Kiedy Thomas zaczyna wspominać ostatnie spotkanie w interesach, Carlo nachyla się do mojego
ucha. Jego ciepły oddech omiata szyję, powodując przyjemne mrowienie na całym ciele.
– Susanno…
– Susan!
Czarnowłosa kobieta pozbawiona wyrazu twarzy raptownie zaciska palce na moim
nadgarstku, jednocześnie pociągając w przód. Cmoka powietrze po obu stronach mojej głowy, po
czym ściska ramiona i potrząsa nimi delikatnie. Marszczę brwi.
Czy my się znamy?
– Dotarliście! – Gwałtownie cofa dłonie i niespodziewanie całuje Carla w policzek,
pozostawiając na nim czerwony odcisk ust.
Przechylam głowę, unosząc brew.
– Pozwól Carlo, że porwę Susan. Poplotkujemy, a wy załatwiajcie sobie te wasze „małe
sprawy”. – Uśmiecha się kokieteryjnie do Thomasa.
Gest ten powoduje, że szybko pojmuję, iż są małżeństwem. Nie zdążę nawet spojrzeć na
męża, gdy kobieta chwyta mnie pod ramię i w pośpiechu wprowadza w tłum gości.
– Tak się cieszę, że w końcu mogę cię poznać, kochana.
– Ja również…
– Daryl.
– Daryl – powtarzam.
Czy to nie jest męskie imię?
– Słyszeliśmy o tobie wiele dobrych rzeczy. Wyglądasz dokładnie tak, jak opisywał cię
Carlo. Jesteś olśniewająca. Cudowna suknia, kochana – wyrzuca z siebie szybko.
Marszczę brwi, przez chwilę mając wątpliwości co do szczerości jej komplementów.
– Carlo ma tendencję do wyolbrzymiania niektórych rzeczy – wyznaję. – Jak każdy facet
– żartuję, starając się ją wyczuć.
Gdy Daryl Carter śmieje się cicho, ciągnąc mnie w stronę bufetu ustawionego obok
fikuśnych mahoniowych schodów prowadzących na piętro, już wiem, z kim mam do czynienia.
– Rozgość się, kochana. Za chwilę do ciebie wrócę. – Rozciąga usta w uśmiechu, jednak
nie dociera on do jej zielonych oczu, które są tak samo pozbawione wyrazu, co piękna twarz
o wydatnych kościach policzkowych.
Odprowadzam ją wzrokiem do czasu, aż znika za przeszklonym frontem tarasu. Dopiero
wtedy pozwalam sobie na dyskretne potrząśnięcie głową i podnoszę ze srebrnej tacy – którą
podsunął mi pod sam nos jeden z kelnerów – elegancki kieliszek na długiej nóżce wypełniony do
połowy winem musującym. W tej kobiecie jest coś takiego, co zmusza do przypięcia jej łatki
zawodowego manipulatora. Celowo porzuciła mnie w towarzystwie tych wszystkich ludzi. Nie
wie jednak, że nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Każdego dnia wkraczam w nieznany świat.
Małżeństwo z Carlem nauczyło mnie odnajdywania się nawet w najbardziej absurdalnych
sytuacjach.
Moczę usta w szampanie, a gdy pozostawia na języku posmak słodkich truskawek
stwierdzam, że do tej pory nie kosztowałam tak zaskakująco dobrego alkoholu z tego gatunku.
Okręcam kieliszek w dłoni i wbijam zmęczony wzrok w jego zawartość odbijającą się od
cienkich ścianek. Jestem wyczerpana i jedyne, czego pragnę, to znaleźć się w łóżku. Natarczywe
spojrzenia przesuwające się po moim ciele od czasu przekroczenia drzwi frontowych,
doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Odstawiam szampanówkę między tace z przekąskami
i pragnąc zaczerpnąć świeżego powietrza, przechodzę przez salon na otwarty taras. W blasku
lampionów staję przy przeszklonej balustradzie, przymykam powieki i wciągam w nozdrza
zapachy Londynu. Wraz z nimi do mojego nosa dostaje się zbyt intensywna woń wanilii.
– Mieszkamy tu już dwa lata, a ja w dalszym ciągu nie mogę przestać zachwycać się tym
widokiem.
– Zupełnie ci się nie dziwię, Daryl – mruczę, nie spuszczając wzroku z migoczących
w dole kolorowych świateł miasta. Kręcę nosem, walcząc przez chwilę z podrażnioną śluzówką.
Kiedy zbiera mi się na kichanie, Daryl podejmuje dalej rozmowę.
– Thomas dał mi wolną rękę w kwestii wyboru mieszkania. Kiedy zobaczyłam ten
penthouse, od razu wiedziałam, że to tu jest nasze miejsce. Nie wyobrażam sobie mieszkania
w domku na obrzeżach. Dusiłabym się tam. Kocham wystawne przyjęcia, głośną muzykę
i samotność. Wścibscy sąsiedzi doprowadzaliby mnie do szału. Dlatego podziwiam cię, kochana.
Ja nie miałabym odwagi dzielić z kimś płotu. Dla mnie to wszystko jest takie… Mało eleganckie.
Zduszam kichnięcie i spoglądam na nią zaskoczona. Stoi obok twardo i dzierżąc w dłoni
kieliszek z szampanem, patrzy przed siebie zupełnie niewzruszona, choć przed chwilą otwarcie
nas porównała, jednocześnie uważając się za lepszą.
Ty wredna…
Mimo rozdrażnienia obracam się do niej twarzą i mówię spokojnie:
– Nie każdy ma odwagę marzyć i ryzykować tylko po to, aby spełniać te marzenia.
Widząc jej misternie pomalowane wargi układające się w literę O, przechylam głowę,
uśmiechając się triumfalnie.
Jeden do jednego, KOCHANA.
Daryl przez chwilę wygląda tak, jakby została właśnie spoliczkowana. Starając się ukryć
irytację, unosi szampanówkę do ust i duszkiem wypija połowę jej zawartości. Jej smukłe palce
o przesadnej długości pomalowanych na czerwono paznokci drżą, obejmując kurczowo nóżkę
kieliszka. Przełyka głośno szampana, oblizuje usta i delikatnie kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Zagadałam się – stwierdza szybko. – Wybacz mi, kochana. Muszę wracać do gości.
Mam nadzieję, że przed zakończeniem przyjęcia uda nam się jeszcze porozmawiać.
Wątpię, byś tego właśnie chciała.
Kiwam głową.
– Z miłą chęcią.
– Baw się dobrze, Susan. – Poklepuje ostrożnie moje ramię i znika w tłumie gości.
Potrząsam głową i szczerze rozbawiona ponownie obracam się w stronę panoramy
Londynu. Zaczynam zastanawiać się nad tym, co Thomas widzi w tej żmijowatej suce. Przez
chwilę nawet robi mi się go żal, jednak szybko dochodzę do wniosku, że Daryl musi się dobrze
pieprzyć albo grafik Thomasa pęka w szwach od służbowych delegacji.
– Znudzona?
– Zmęczona. – Zaciskam dłoń na poręczy, dusząc rozbawienie.
Po swojej lewej stronie kątem oka dostrzegam minimalny ruch, a po chwili chłodne
opuszki palców drażnią dłoń, w której kurczowo ściskam torebkę. Muskając delikatnie skórę,
suną w górę i oplatają przegub. Obracam się, jednocześnie unosząc wzrok na stojącego obok
męża, który pochyla się w moją stronę.
– Czy chcę wiedzieć, dlaczego Daryl minęła mnie bez słowa?
– Chyba nie zostaniemy przyjaciółkami – zauważam, wzruszając ramionami. – Daryl to
próżna snobka.
Kąciki wąskich ust Carla drżą, choć stara się ukryć rozbawienie.
– Zatańczmy – mruczy niespodziewanie i wyciąga z mojej dłoni torebkę.
Odkłada ją na niewielki szklany stolik ustawiony niedaleko i chwytając mnie za rękę,
odciąga od balustrady. W rytmie spokojnej muzyki płynącej przez otwarte na taras drzwi
penthouse’u dociska mnie do swojego ciała i kładzie dłoń na górnej granicy pośladków.
Zaciskam palce jednej dłoni na ramieniu męża, a drugą dłoń wsuwam w jego. Nie zważając na
zaciekawione spojrzenia, przykłada ją do torsu. Czując bicie serca Carla, ulegam, pozwalając, by
mnie prowadził. Zatapia we mnie spojrzenie.
Nie patrz tak na mnie.
Nie zniosę tego napięcia!
Przygryzam wargę. Carlo przechyla głowę, przyciskając gładki policzek do mojego czoła.
Porusza się delikatnie i z gracją. Przymykam powieki. Kołyszę wolno biodrami, ocierając
brzuchem o sprzączkę przy jego pasku. Chłodny metal przyjemnie drażni moją skórę przez śliski
materiał sukni. Carlo spina się. Przy każdym ruchu czuję pod palcami jego prężące się mięśnie.
Niespodziewanie przechyla mnie gwałtownie, a gdy w obawie o upadek wbijam paznokcie
w jego ramię, chrypie:
– Wracajmy do domu, Susanno.
W jego oczach tańczą diabelskie iskry. Pragnienie zmieniające człowieka w szaleńca.
3
Budzą mnie wibracje iPhone’a, rozchodzące się po szarej welurowej sofie, na której
spałam. Skończyłam projekty dla golfistów chwilę po piątej rano i pozbawiona sił, położyłam się
w gabinecie. Siadam niechętnie i się krzywię, odczuwając ból w karku i w dole kręgosłupa. Takie
ekstremalne przesiadywanie przy projektach kiedyś mnie wykończy.
Sięgam za plecy do telefonu i rozłączam połączenie, przyciskając niewielki guzik z boku
pokrowca. Rozmasowuję kark i mrużę oczy drażnione promieniami słonecznymi, brutalnie
wdzierającymi się do gabinetu przez odsłonięte okno. Potrzebuję kawy. Rozpuszczalnej. Mocnej.
Gdy kucam obok sofy i zbieram z paneli katalogi przyniesione przez Carla, iPhone znów
wibruje. Sięgam po niego i nie patrząc na wyświetlacz, przesuwam palcem po ekranie, odbierając
połączenie.
– Susan Casella, słucham? – szepczę chrapliwe.
– Cześć, słoneczko! Chyba cię nie obudziłem?
– Dzwonisz, aby błagać mnie o zmianę zdania? – Kąciki moich ust drżą w złośliwym
uśmiechu.
– Jeff’s Golf chce się dzisiaj z nami spotkać w Shirley Park o jedenastej – informuje
radośnie Muraki, ignorując moje pytanie.
– Proszę? – Po jego słowach natychmiast podnoszę się z podłogi, obejmując katalogi.
Podchodzę do regału pod oknem i odkładam je. – Jak to spotkać? Czyżbyś znów coś schrzanił? –
ściszam głos.
Jeśli znów coś namieszał…
Zamorduję go!
– Skąd. Byłem u nich wczoraj wieczorem i zaproponowałem, że w ramach przeprosin
damy im trzydziestoprocentowy rabat i stworzymy nowy projekt. Zajmę się tym.
Pomysł z rabatem powinien przymknąć jadaczki niezadowolonych golfistów.
– Podoba mi się twój pomysł, a jeśli chodzi o koncepcje, to przygotowałam je osobiście –
informuję, opierając się biodrem o regał. – Będziesz musiał po nie podjechać. Jedziesz sam?
– Z tobą.
– Proszę?
– Jedziesz ze mną.
Wbijam paznokcie w pokrowiec telefonu.
– Od kiedy prezes zajmuje się naprawą… Do cholery, Muraki – warczę.
– Daj spokój, Susan. Musisz tam ze mną jechać. Twoje krągłości powalą starców na
kolana i załatwią połowę roboty. – Schlebia mi.
Lizus.
Cholerny, wykorzystujący mnie lizus!
– Zastanowię się nad tym i oddzwonię.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączam się i poirytowana sprawdzam godzinę na telefonie.
Dziewiąta osiem.
Przykładam urządzenie do piersi i wzdycham, zastanawiając się po raz setny od trzech lat,
jakim cudem jeszcze nie zwariowałam z tym mężczyzną.
~*~
– Usiądź i zjedz śniadanie, Susan – prosi Reggie Stuart, niania Nicol, która pomaga mi
również w obowiązkach domowych. Stawia kubek z kawą rozpuszczalną na kanciastej,
mahoniowej wyspie kuchennej.
– Dziękuję za śniadanie, ale nie mam czasu. Za góra dwadzieścia minut muszę być na
spotkaniu – usprawiedliwiam się, chwytając z talerza ciepłego tosta. Gdybym doprowadziła się
do porządku zaraz po telefonie Murakiego, zapewne miałabym czas normalnie zjeść.
– Spotkania, spotkania. Praca zaprowadzi cię kiedyś do grobu! – lamentuje, zbierając
brudne naczynia po śniadaniu zjedzonym przez Carla, który po mojej rozmowie z przyjacielem,
pojechał do Balham, odebrać Nicol od Jennifer.
Przewracam oczami, wgryzając się w tosta. Pośpiesznie pakuję notes, telefon i tablet do
czarnej torebki w kopertowym stylu.
– W jakim jest dziś humorze? – pytam, z zaciekawieniem obserwując, jak niania szybko
porusza się po kuchni.
– Wyglądał na rozdrażnionego. Panu Caselli widocznie nie podobało się, że nie zjadłaś
z nim śniadania.
Nie znajdując słów, kiwam jedynie głową.
– Na którą godzinę mam zrobić obiad? – Reggie świdruje mnie ciemnymi oczami,
gryzącymi się z jej bladą cerą i siwymi włosami zebranymi w idealny kok tuż nad karkiem.
W odpowiedzi wzruszam ramionami.
– Susan, Susan… – cmoka, potrząsając głową.
– Do widzenia, pani Stuart! – rzucam z pełną buzią i wychodzę na korytarz.
Spoglądam na odbicie w dużym lustrze wiszącym nad wąską komodą, którego rama
maźnięta jest farbą imitującą złoto. Zaciskam zęby na przypieczonym chlebie, wygładzając
błękitną sięgającą kolan bandażową spódnicę i odgarniam w tył mocno wyprostowane włosy.
Gryząc kolejny kawałek pieczywa, podnoszę z pufa białą teczkę rysunkową i wychodzę
pośpiesznie z domu.
4
Moim celem jest Shirley Park Golf. Wolę dopilnować, aby tym razem wszystko poszło
zgodnie z planem. Nie mogę narazić się na kolejne nieporozumienie, przez które ucierpi
wizerunek firmy. Siedziba tych obłąkanych graczy znajduje się na końcu Grimwade Ave, przy
której mieści się mój dom, dzięki czemu nie muszę stać w korku, który jak zawsze z rana i po
południu zajmuje połowę Croydon.
Na miejsce docieram zaledwie kilka minut po wyjeździe z podwórka i o dziwo się nie
spóźniam. Do rozpoczęcia spotkania pozostało piętnaście minut. Gdy zamykam drzwi
samochodu, od razu zauważam przyjaciela, idącego w moją stronę.
– Czy ty choć raz nie możesz założyć czegoś… normalnego? – Krzywię się z odrazą na
widok jego czarnego kapelusza z małym rondem, czarnej ramoneski i dżinsowych spodni tego
samego koloru, poprzecieranych na kolanach. Czerń gryzie się z odcieniem jego skóry
i przyćmiewa nieprzeciętny wdzięk.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, słoneczko – odpowiada wesoło, rozkładając ręce. – Jesteś
przed czasem!
Przewracam teatralnie oczami, podaję mu teczkę i ruszam przed siebie chodnikiem
wyłożonym zniszczoną kostką brukową, z zamiarem jak najszybszego pozbycia się problemu.
Spotkanie odbywa się w głównym budynku. Niewielkie, zaniedbane pomieszczenie
przeznaczone do rozmów biznesowych zalatuje dymem tytoniowym i budzi we mnie
obrzydzenie. Zaciskam palce na obrzeżu okrągłego, sosnowego stołu, którego podniszczony blat
nakrywają rozciągnięte szkice. Pochylam się i obrzucam wzrokiem dwóch będących sporo po
pięćdziesiątce rosłych mężczyzn, od piętnastu minut czarowanych wesołą gadaniną Murakiego.
Gestykulując żwawo, co chwilę wplata oklepane żarty. Mężczyźni niemal duszą się ze śmiechu,
nie mając pojęcia, że właśnie wpadli w sidła, które na nich zastawiliśmy.
– Mam nadzieję, że rozumie pani nasze rozczarowanie – zwraca się do mnie Paul Bein,
prezes klubu golfowego. – Chcemy tylko zmienić wygląd terenu za budynkiem. Zależało nam,
żeby między ławkami zasadzić jakieś ładnie wyglądające drzewka, które umilą czas
korzystającym z pola golfowego. Gdybyśmy chcieli zmienić kostkę brukową, zatrudnilibyśmy
brukarza.
Gdyby chcieli zmienić kostkę brukową, zatrudniliby brukarza…
– Rozumiem pana frustrację, panie Bein. Tak jak wspominałam, w ramach
zadośćuczynienia osobiście przygotowałam dwie koncepcje oparte na wytycznych, wyglądzie
oraz rodzaju roślinności rosnącej w obrębie budynku i pola golfowego – oznajmiam i ignorując
drugiego mężczyznę, podsuwam szkice w stronę przyglądającego mi się z zainteresowaniem
Beina. Przez kilka sekund zezwalam, by zanurkował napastliwym spojrzeniem w moim
niewielkim dekolcie białej bluzki koszulowej. Kiedy prostuję się, on chrząka, pocierając gładką
brodę.
– Pierwszy szkic przedstawia skalniak, wyglądem przypominający fragment górskiego
krajobrazu. – Stukam paznokciem po rysunku, nie odrywając wzroku od Beina. – W takich
miejscach rośliny mają dostęp do niewielkich zasobów ziemi, więc moja propozycja kompozycji
to: karłowe iglaki, żagwin, lewizje i rozchodniki. Proponuję budowę skalniaka zacząć od końca
krawężnika, przez co zachowamy naturalne ułożenie kamieni i zapobiegniemy utworzeniu się
nieestetycznej górki na środku trawnika. Ławki, które mają pozostać, odrobinę przesuniemy,
ustawiając je po wewnętrznej stronie, z widokiem na niewielką część pola i dęby. – Wskazuję na
ławki.
Prezes klubu kiwa rytmicznie głową.
– Podoba mi się pomysł przesunięcia ławek – informuje, wyginając usta w zalotnym
uśmiechu.
Mam cię!
Niezależnie od tego, jak będzie wyglądał drugi projekt, wybierzesz skalniak.
Patrzę na niego spod rzęs, przekładając papier. Podsuwam mu kolejny szkic, któremu nie
poświęca zbyt wiele uwagi. Tak jak się spodziewałam, odrzuca projekt z kwitnącymi krzewami,
o których umieszczenie prosili przy zbieranym wywiadzie.
– Więc mówi pani, że ten kawałek trawnika zyska nieco więcej życia? – utwierdza się
prezes.
Kąciki moich ust drżą w uśmiechu. Prostuję się i nie zdradzając zadowolenia, odgarniam
włosy z twarzy.
– Będzie pan zachwycony! – wtrąca Muraki, ściskając moje kolano pod stołem.
Poirytowana dyskretnie szczypię go w biodro. W tym samym momencie po dnie mojej
torebki rozchodzą się wibracje iPhone’a.
– Tak jak wspominał wczoraj pan Onan, dodatkowo obejmiemy projekt
trzydziestoprocentowym rabatem – dodaję, uśmiechając się sztucznie.
– Mamy jeden warunek! – niespodziewanie wtrąca się pominięty w rozmowie
mężczyzna, zajmujący miejsce koło Beina, który spogląda na niego z ukosa.
Mrużę oczy, starając się przypomnieć, jak ma na imię.
– Tak? – pytam.
Mężczyzna splata palce, kładzie je na szkicach i wyrzuca z siebie pewnie:
– Zgodzimy się, jeśli między tymi wszystkimi roślinami znajdziecie miejsce dla kilku
krzewów różanych. Najlepiej czerwonych.
Marszczę brwi.
Krzewy różane? Czerwone? Między żagwinami i lewizjami?
Absurd!
Rozwieram usta w sprzeciwie, ale zanim wyjdzie z nich jakiekolwiek słowo, po raz
kolejny wtrąca się Muraki:
– Oczywiście. – Mruga do mnie. – Wysokopienne czerwone róże będą idealne.
Zaciskam usta. Przez chwilę walczę z silną pokusą roześmiania się. Gdybym nie obawiała
się konsekwencji, dusiłabym się ze śmiechu.
Błagam! Niech ktoś mi powie, że to, co przed chwilą usłyszałam, to tylko kiepski żart!
– Jeszcze dzisiaj zabierzemy się za wizualizację projektu. – Muraki ponownie zabiera
głos, po czym wstaje, ukazując w szerokim uśmiechu zęby.
Kiedy golfiści idą w jego ślady, zbieram rozłożone na stole szkice i wkładam je do teczki.
Podaję ją Parkerowi i zakładam torebkę na ramię, po raz kolejny czując rozchodzące się po jej
dnie wibracje. Dziękuję za spotkanie i przepychając się przed przyjacielem w drzwiach,
w pośpiechu opuszczam pomieszczenie. Idąc przez korytarz, wyjmuję z torebki telefon. Mam
dwa nieodebrane połączenia z ArchiCass. Coś się stało w firmie.
Ignorując mielącego jęzorem Murakiego, wybieram numer na kontuar, bezpośrednio do
Sabriny. Odbiera w połowie pierwszego sygnału.
– ArchiCass. Przy telefonie Sabrina Hollway, asystentka pani prezes, słucham? – recytuje
w pośpiechu wyuczoną regułę, nie siląc się na przyjacielski ton, co tylko potwierdza moje
podejrzenia.
Zaniepokojona przystaję, przez co Muraki wbija róg teczki pod moją lewą łopatkę.
Krzywię się.
– Sabrino, czy coś się stało? Ktoś dzwonił do mnie z firmy – wyrzucam szybko z siebie.
– To ja dzwoniłam – informuje. – Miała pani umówione spotkanie z geodetą na jedenastą
dwadzieścia. Pani Wood od prawie dwudziestu minut czeka w holu – ścisza głos.
– Niech to szlag! – wykrzykuję.
Przyjaciel posyła mi zaciekawione spojrzenie.
– Sabrino, wpuść Wood do gabinetu i powiadom, że za dwadzieścia minut będę w firmie.
– Dobrze, pani Casella.
– Dziękuję.
Wychodzę z jednego kłopotu, a po chwili pakuję się w drugi…
– Coś nie tak w firmie? – pyta zaintrygowany.
Wkładam telefon do torebki i wzdychając, ruszam w stronę wyjścia z budynku.
– Właśnie spóźniłam się na spotkanie z geodetą – sapię.
– To nie żadna nowość – żartuje, uśmiechając się głupkowato, kiedy mija nas młoda para
przebrana w kolorowe stroje przeznaczone do gry w golfa.
Przystaję przy krawężniku graniczącym z płytą parkingu.
– Błagam, nie denerwuj mnie już dzisiaj… Nie dość, że musiałam znosić ordynarne
spojrzenia tych dwóch zapaleńców golfowych, to jeszcze przez twoje swawole mogę
zaprzepaścić szansę na szybkie uzyskanie mapek. – Wzdycham. – Przysięgam, że jeśli jeszcze
raz mnie w coś wpakujesz… Wylecisz! Dyscyplinarnie! – furczę.
– Oczywiście, słoneczko. Oczywiście. – Kiwa głową, nie przejmując się moimi groźbami
i przerzuca pasek teczki przez ramię.
– Wracaj do firmy. Dołóż do projektu te cholerne krzewy różane, zrób wizualizację
i dopilnuj, by Carlo nie dowiedział się, że to ty zleciłeś Livi wykonanie projektu – wydaję
polecenia, otwierając drzwi chevroleta. Nawet nie chcę sobie wyobrażać tego, co by się stało,
gdyby Carlo odkrył moje krętactwa.
– Nie martw się. – Muraki zaciska palce na moim ramieniu. – Stary niczego się nie dowie.
– Obyś się nie mylił.
Mruga do mnie, po czym kołysząc się na boki, odchodzi w stronę swojej czerwonej
toyoty avalon.
Obyś się nie mylił.
~*~
Restauracja mieści się zaledwie trzy przecznice dalej, więc po mniej więcej dziesięciu
minutach jesteśmy na miejscu.
Po dwóch okrążeniach budynku Murakiemu udaje się w końcu znaleźć wolne miejsce
i parkuje toyotę przy krawężniku graniczącym z restauracją. Gdy wysiadamy z samochodu, rzuca
pokręconym żartem i puszcza mnie przodem. Kołysząc się na wysokich obcasach, ruszam
w stronę wejścia, mając świadomość, że idąc tuż za mną, obejmuje wzrokiem moje pośladki.
Anebella’s jest jedną z tych bardziej ekskluzywnych restauracji. W środku górują jasne
boazerie i ceglane ściany, będące ozdobą ciemnych, hebanowych mebli. Sala pęka w szwach, od
rozmawiających szeptem konsumentów, wciśniętych w formalne stroje.
Siedzę przy kwadratowym stoliku, do którego przyprowadził nas kierownik sali, i kieruję
wzrok na twarz przyjaciela. Ukazując w szczerym uśmiechu zęby, stara się skryć wyczerpanie.
W milczeniu oczekujemy na dania, które zamówiliśmy, choć jestem pewna, że niebawem
przerwie ten błogi stan i zasypie mnie lawiną pytań, na które jak zawsze odpowiem
z przymrużeniem oka. Muraki to straszny anegdociarz. Nie mogę powiedzieć, że jest dziwny.
Raczej… dość specyficzny, a nawet uroczy na swój sposób. Przystojny, mądry, zaradny,
trzydziestotrzyletni pożeracz niewieścich serc. Świetny i oddany pracownik, z którym łączą mnie
silne, familiarne stosunki.
– Kolacja w ramach przeprosin czy pocieszenie po nieudanych podbojach? – pytam
i poprawiam, bez przerwy zsuwające się z ramienia, cienkie ramiączko czarnego kombinezonu
o kopertowym dekolcie.
– Chciałem cię po prostu wyrwać z domu, słoneczko. – Uśmiecha się zadziornie, odchyla
na krześle i mruga do mnie.
Obejmuję spojrzeniem jego sylwetkę odzianą w czarną, rozpiętą pod szyją koszulę
z długim rękawem, materiałowe spodnie i pasujący do wszystkiego kolorystycznie kapelusz.
Szarlatan.
– Czyżby? – Patrzę na niego spod rzęs. – Wydaje mi się, że jakaś przerażona muszka
zdołała wyrwać się z twoich ohydnych pajęczych odnóży, zanim zerwałeś z siebie bokserki –
drwię z niego.
Przechyla głowę, skubiąc palcami przechodzący przez lewy płatek ucha srebrny kolczyk
w kształcie niewielkiego ptasiego pióra.
– Nie zdążyłem nawet rozpiąć jej stanika – mruczy niewzruszony.
– Erotoman – stwierdzam, a następnie moczę usta w kieliszku z wytrawnym Sauvignon
Blanc. Krzywię się. – Skończ w końcu z tymi romansami. Z tego nigdy nie wynika nic dobrego.
– To był długi dzień. Padam na pysk – wyznaje, ignorując to, co powiedziałam. – Przyda
nam się odrobina relaksu. Zwłaszcza tobie.
– Tak? – Przyciskam plecy do drewnianego oparcia krzesła i składając ręce na piersiach,
przyglądam mu się podejrzliwie.
Kiwa głową i duszkiem wypija połowę wody z cytryną.
– Ostatnio nie wyglądasz najlepiej – zauważa. Odstawia szklankę i oblizując wydatne
wargi, pochyla się w moją stronę. – Myślisz, że jeśli przykryjesz cienie pod oczami tym
kobiecym mazidłem, to nikt nie dostrzeże twojego zmęczenia? Mnie nie oszukasz, maleńka. Nie
mnie.
– Nie musiałabym tego robić, gdybyś podszedł poważnie do zadania, które ci
powierzyłam – odparowuję. – Prawie całą noc siedziałam nad tym cholernym projektem dla
golfistów, a jakby tego było mało, pokłóciłam się z Carlem, któremu prezes klubu golfowego
doniósł o cudownym projekcie stażystki – warczę poirytowana.
Wzdryga się.
– Stary wie, że to ja zwaliłem na Livię zlecenie?
– Wzięłam winę na siebie – wzdycham i unoszę kieliszek do ust. – Gdyby dowiedział się,
że to twoja sprawka… Chyba wiesz, czym by się to skończyło?
Odchyla się na krześle i nakrywając czubek kapelusza dłońmi, wypuszcza powietrze
przez usta.
– Kurwa, Susan… Sorry…
– Ostatni raz nastawiam za ciebie kark – ostrzegam, celując w niego palcem. – Jesteś
moim przyjacielem, ale twoje wybryki doprowadzają do otwartej wojny pomiędzy mną a Carlem.
Jestem już tym zmęczona – wyznaję szczerze, odstawiając kieliszek. – Masz trzydzieści trzy lata,
nie uważasz, że czas najwyższy dorosnąć?
– Kochanie, przepraszam – szepcze chrapliwie, przybierając minę „zbitego psa”. Znów
się pochyla, sięga ku mojej twarzy i kokieteryjnie nawija kosmyk włosów na palec. – Wybaczysz
mi, cukiereczku?
Przewracam oczami, odtrącając jego dłoń.
– Czy ja wiem…?
– Skarbeczku? – kontynuuje swój przerażająco przesłodzony flirt.
– Okej! – Wyrzucam przed siebie ręce. – W porządku! Przestań już, bo za chwilę
zwymiotuję. – Ulegam, nie mogąc dłużej znieść jego zalotów.
Zadowolony przyciska plecy do oparcia krzesła, uśmiechając się szeroko.
– Ale w zamian oczekuję dużego, nie, ogromnego pudełka pralin i obietnicy, że to był
twój ostatni wybryk! – celuję w niego groźnie palcem.
– Cóż…
– Muraki – warczę, mrużąc niebezpiecznie oczy.
– Jasne, słoneczko. – Przykłada prawą dłoń do torsu, a lewą unosi. – Obiecuję, że kupię
czekoladki i przyrzekam powstrzymać się od zaliczania cipek w firmie!
Potrząsam głową, starając się powstrzymać drżące w uśmiechu kąciki ust.
– A tak w ogóle, gdzie jest stary? – pyta niespodziewanie, czym mnie zaskakuje.
Przygląda mi się uważnie, znów sięgając po szklankę z wodą.
– Jest z Nicol u Jennifer. Ona… – zawieszam na chwilę głos. – Moja matka
zorganizowała letnie przyjęcie.
– I nie pojechałaś z nimi? – docieka zainteresowany.
Spoglądam na niego z ukosa, muskając opuszką palca brzeg kieliszka.
– Suka – stwierdza zadowolony. – Tak trzymaj, kochanie! – śmieje się w głos, unosząc
szklankę.
Wtóruję mu, stukając kieliszkiem o jego szkło. Muraki jest jedyną osobą spoza rodziny,
która zna prawdę. Wie prawie wszystko, więc moje relacje z Jennifer również nie są mu obce.
Czasami zastanawiałam się, dlaczego to właśnie jego obsadziłam w roli przyjaciela? Za sprawą
Carla obracam się we wpływowym i ciekawym towarzystwie. Mogłabym w wolnym czasie
spotykać się z każdym, a właśnie siedzę w restauracji z Murakim Onanem. Prostuję się, kiedy
kelner stawia przed nami jedzenie. Nabijam na widelec krewetkę, obserwując szczerzącego się
przyjaciela.
~*~
Czy choć przez chwilę możesz przestać myśleć tylko o sobie, Carlo?!
– Uspokój się – cedzi przez zęby.
– Mam być spokojna po tym, jak zarzuciłeś mi, że krzywdzę własne dziecko? – ściszam
głos.
– Dramatyzujesz.
– Oczywiście. Bo moje zadanie polega tylko na byciu tą złą! – Rozkładam ręce, świdrując
męża wzrokiem.
– Powiedziałem: „uspokój się!” – syczy, oplatając kościstymi palcami przegub mojej
dłoni i gwałtownie przyciąga mnie do tułowia.
Drżę, kiedy wciska biodro w mój brzuch. Ciepło jego anemicznego ciała smaga skórę
przez satynowy szlafrok. Zadzieram głowę, zawieszając usta tuż przed ściągniętymi wargami
męża. Szare oczy rzucają mi wyzwanie do walki, której nie podejmuję.
– Nie dotykaj mnie – burczę po dłuższej chwili, wyszarpując się z uścisku. Pocierając
obolały nadgarstek, cofam się i dociskam plecy do ściany dzielącej sypialnię z korytarzem.
– Tylko spójrz na siebie. – Wskazuje na mnie z odrazą. – Włóczysz się z obcymi
mężczyznami po restauracjach, zamiast być tam, gdzie twoje miejsce. Wiesz, jak możesz
zaszkodzić nam takim zachowaniem?
– Boisz się, że stracisz reputację? – pytam odważnie, nie spuszczając z niego wzroku.
Mruży oczy.
– Boisz się, że ktoś dostrzeże prawdę i wyciągnie ją na wierzch, niszcząc przy tym
obrazek idealnego małżeństwa? – ciągnę.
– Czy to dziwne, że zależy mi na dobru rodziny? Przez twoje zachowanie możemy
stracić…
– Zawsze to samo – wtrącam. – Liczy się renoma. Pochlebne opinie. Uznanie… Gdzie
w tym wszystkim jestem ja, Carlo? Gdzie? – szepczę i przygryzam drżącą wargę.
– Fine della discussione, Susanna2 – ofukuje mnie, zaciskając dłonie w pięści.
– Mamusiu! Papciu!
Słysząc radosny dziecięcy głos dobiegający zza ściany, mijam męża i w tym samym
momencie, w którym Nicol wbiega do pokoju, znikam za drzwiami łazienki. Odkręcam wodę
przy umywalce i opieram się plecami o drzwi. Wsłuchuję się w dobiegającą za nimi rozmowę
Carla i Nicol, z której wynika, że dziś to on odwiezie ją do szkoły, ponieważ ja źle się poczułam.
Przymykam powieki, osuwam się po drewnianym skrzydle, podciągam kolana pod brodę
i chowam w nie twarz, pozwalając sobie na płacz. Szarpiąc za włosy, szepczę raz za razem:
– Robisz to dla Nicol, Susan. Robisz to dla Nicol…
~*~
Mamo, no chodź!
Wkładam białą marynarkę w drobną czarną kratkę pasującą do zwężanych spodni
i w pośpiechu opuszczam garderobę. Jest poniedziałek, kwadrans po dziewiątej rano. Jeśli się nie
pospieszę, Nicol spóźni się do szkoły, a ja na spotkanie w HamptCorporation. Cały niedzielny
wieczór spędziłam nad zaległym projektem, który Carlo ostatnio zalał winem. Straciłam rachubę
czasu, czego efektem była piętnastominutowa drzemka w gabinecie. Jestem zmęczona, znów boli
mnie kark i jedyne, na co mam ochotę, to przyłożyć policzek do poduszki.
– Mamo! – jęczy Nicol, kręcąc się po sypialni.
– Już wychodzimy, małpeczko. – Uśmiecham się.
Kucam i wygładzam jej bordową spódniczkę, która jest częścią szkolnego mundurka.
Niespodziewanie pochyla się nad nami Carlo.
– Do zobaczenia później, moja mała dziewczynko. – Składa pocałunek na czole Nicol.
Wstaję i zakładam na ramię czarną torebkę.
– Kocham cię, papciu. – Nicol uśmiecha się promiennie.
Chwytam córkę za wyciągniętą rączkę i pociągam za sobą. Przystaję w połowie kroku,
napotykając opór.
– A buziak dla papcia? – pyta, marszcząc nos.
Zaskoczona, kieruję na nią wzrok.
Proszę?
Od sobotniego wieczoru jestem z Carlem na stopie wojennej, kiedy to tuż po zaśnięciu
Nicol, prawił mi kazanie na temat prawidłowych relacji z Jennifer. Jakby tego było mało,
dodatkowo poróżniliśmy się przez cholernego Bretta Hampta, który już po pierwszym spotkaniu
nie wzbudził mojej sympatii. Koniec końców, tak jak mogłam się tego spodziewać, Carlo nie
zmienił zdania i przez najbliższe tygodnie, jak nie miesiące, zmuszona jestem współpracować
z synem jego najlepszego przyjaciela.
Uśmiecham się niechętnie.
– Małpeczko, spóźnisz się do szkoły – przypominam, czując na sobie świdrujące
spojrzenie Carla.
– Nie można wychodzić z domu bez buziaka. – Nicol składa rączki na klatce piersiowej
i w zabawny sposób wydyma policzki. – Zawsze mi to mówisz, mamusiu.
– Oczywiście, małpeczko. Masz rację.
Przenoszę wzrok na męża. Zaciskam palce na marynarce i pochylając się nad córką,
muskam szybko ustami jego ciepły i gładki policzek. Pozostawiam na nim odcisk beżowej
szminki.
– Owocnego dnia, Susanno – mruczy, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Daruj sobie…
– Carlo – chrypię i odwracam wzrok.
Znów chwytam rączkę córki i opuszczamy sypialnię. Przechodząc przez kuchnię,
żegnamy się z panią Stuart, która zmywa naczynia po śniadaniu. Wchodząc do garażu, pocieszam
się, że Nicol nie ma bladego pojęcia, jak naprawdę wygląda sytuacja między jej rodzicami.
~*~
To pani samochód?
– Nie zdążyłem spisać rejestracji!
– Sprawca odjechał w tamtą stronę!
– Halo!
– Cholera – mamroczę, ignorując otaczających mnie przechodniów. Opuszczam ręce
wzdłuż ciała, zaciskam drżące palce na teczce i wstrzymuję powietrze. – Jasna cholera!
To nie dzieje się naprawdę!
Po dłuższej chwili niedowierzenia i stania w bezruchu zostaję pociągnięta za rękaw
marynarki i odzyskuję spokój wewnętrzny. Wyciągam z torebki kluczyki i wyłączam alarm.
– Powinna pani wezwać policję.
Odwracam głowę i obejmuję wzrokiem bladą twarz niezwykle urodziwej Azjatki. Kobieta
zaciska palce na moim ramieniu i potrząsa nim lekko. Jej małe oczy przeszywają mnie na wskroś.
Prostuję się i nerwowo przełykam ślinę.
– Tak, dziękuję – sapię i mijając poruszone zgromadzenie, na uginających się nogach,
przechodzę na tył samochodu.
Po szybkiej ocenie uszkodzeń oraz wywodach ludzi dochodzę do wniosku, że jakiś
perfekcyjny, uczciwy kierowca, prawdopodobnie dużego samochodu, zaparkował zbyt blisko,
zrozumiał powagę sytuacji i odjechał, zostawiając mnie z problemem. Dokładnie z niemal
całkowicie wgniecionym tylnym zderzakiem i po części klapą bagażnika.
Carlo mnie zabije…
Kołysząc się na obcasach, drepczę za pojazdem i gorączkowo lustruję wzrokiem
uszkodzenia, jakby miało mi to w jakikolwiek sposób pomóc.
Jasna cholera!
Niech to wszystko szlag trafi!
Pierwsze co przychodzi mi do głowy, to zawiadomienie policji. Słuszne byłoby
zgłoszenie uszkodzenia, jednak z racji tego, że jestem na stopie wojennej z mężem, nie chcę się
w tym babrać. Zanim służby przyjmą zgłoszenie i przejdziemy przez całą papierkową robotę,
zastanie mnie noc. Po dłuższym namyśle, ignorując nadal poruszonych ludzi, wygrzebuję
z torebki telefon i wybieram numer przyjaciela. Standardowo odbijam się od tego idiotycznego
nagrania na skrzynce głosowej, co tylko jeszcze bardziej pogłębia moje poirytowanie.
Zawsze jest niedostępny, kiedy go potrzebuję!
Kolejnym krokiem jest wykonanie telefonu do Sabriny z prośbą o odwołanie spotkania,
na które mam się stawić za niecałe dwadzieścia minut. Dodatkowo muszę zadzwonić do
mechanika albo do serwisu chevroleta i poprosić, aby ktoś przyjechał po samochód. Jestem tak
roztrzęsiona, że nie chcę ryzykować i siadać za kierownicą, a zbite tylne reflektory,
kategorycznie zabraniają użytkowania.
O ile poniedziałki bywają znośne, o tyle dzisiejszy przebił wszystkie fatalne, jakie do tej
pory przeżyłam. Czuję się tak, jakby wszystkie przeciwności losu skumulowały się i z radością
planowały rozsadzenie mojej czaszki. Apogeum nieszczęść jest w tym momencie zbyt
delikatnym określeniem na to, co mnie spotkało. Ostatnie, o czym myślę, to zawiadomienie Carla
o uszkodzeniu auta, choć to powinien być mój pierwszy krok. Już na samo wspomnienie o mężu
po mojej głowie rozchodzi się odgłos jego podniesionego, oskarżycielskiego tonu. Nabieram
powietrza, wybieram numer do Sabriny i w tym samym momencie słyszę swoje imię.
Zawieszając palec nad ekranem iPhone’a, unoszę wzrok i dostrzegam parę zaskoczonych oczu
w kolorze koniakowego bursztynu.
– Susan? Co tu się stało? – wypytuje Hampt. – Wszystko w porządku? Dobrze się
czujesz? – Pochyla się nade mną i dotyka pewnie ramienia.
Marszczę brwi, gdy wpatruje się we mnie. Jego intensywne i jednocześnie natarczywe
spojrzenie sprawia, że znów czuję się skrępowana.
Jest tak blisko…
Zbyt blisko!
– Tak. To znaczy nie. Tak. Cholera – warczę i się cofam. – Ktoś skasował mój samochód
– wyjaśniam szybko. – Przepraszam, panie Hampt. Muszę odwołać spotkanie i zadzwonić do
serwisu, żeby…
– Najpierw powinnaś złożyć zawiadomienie na policji – wtrąca i sięga do przedniej
kieszeni dżinsów. – Jestem pewien, że któryś z tych ludzi mógł być świadkiem zdarzenia –
oświadcza, wyciągając telefon. – Poinformuję Carla o wypadku.
– Nie! – wrzeszczę niespodziewanie i chwytam za przegub ręki, w której trzyma
urządzenie.
Rzuca mi zaskoczone spojrzenie.
– Proszę, nie… Mąż mi tego nie daruje – wyznaję szczerze i dopiero po chwili zdaję sobie
sprawę z tego, że za bardzo mielę jęzorem.
– Jestem pewien, że zależy mu na twoim bezpieczeństwie.
– Proszę – spanikowana ściszam głos i w dalszym ciągu zaciskając drżące palce na jego
nadgarstku, robię krok w przód.
Zaskoczony pochyla się, zawieszając usta tuż nad moimi. Zapach jego delikatnych
perfum, kolejny raz wdziera się w moje nozdrza, a ciepły oddech pachnący kawą omiata twarz.
Tym razem to ja przekraczam granicę. Tym razem to ja, wyłączając się na dźwięki z otoczenia,
świdruję go wzrokiem. Znów marszczy brwi i przygląda mi się przez chwilę, po czym zabiera
głos:
– W porządku. Uspokój się – nakazuje. – Odwołaj spotkanie. Ja się zajmę serwisem –
oznajmia i wyciąga z mojej dłoni torebkę oraz teczkę z dokumentami.
Kiwam głową i łącze się z Sabriną.
– ArchiCass. Przy telefonie Sabrina Hollway, asystentka pani prezes – recytuje szybko
wyuczoną formułkę. – Słucham?
– Sabrino, czy przybył już nowy inwestor? – pytam, znów nerwowo krążąc w miejscu.
– Dzwonił dosłownie przed kilkoma minutami z informacją, że się spóźni.
Całe szczęście!
– Sabrino odwołaj spotkanie, proszę. Miałam… Mam… Utknęłam… – Wypuszczam
wolno powietrze przez usta. – Spotkanie z HamptCorporation przedłuży się nieco – zmyślam. –
Odwołaj inwestora albo jeśli mu pasuje, przełóż na późniejszą godzinę. proszę, sprawdź
w grafiku, czy możemy go jeszcze dzisiaj gdzieś wcisnąć.
Sabrina chwilę milczy. Słyszę stłumione odgłosy szurania.
– Kolejne spotkanie ma pani dopiero o drugiej.
– Świetnie. Porozmawiaj z inwestorem i poinformuj mnie o ustaleniach. Napisz mi
wiadomość.
– Dobrze, pani Casella.
– Dziękuję.
Przyciskając telefon do piersi, opieram się biodrem o chevroleta. Rozglądając się za
Hamptem, zauważam, że gapie zniknęli. Wzdycham i chowam twarz w dłonie.
Co za koszmar…
– Ciężki dzień?
Odsłaniam twarz.
– Zdecydowanie ten dzień nie należy do mnie – wyznaję i potrząsam głową.
Zauważam, że już drugi raz w obecności Hampta, odważyłam się na szczerą deklarację.
– Nie każdy dzień bywa idealny, ale każdy jest wyjątkowy.
Gdy wygina usta w delikatnym uśmiechu, dostrzegam figlarny błysk w jego oku.
Czy Brett Hampt ze mną flirtuje?
Unoszę brew i przechylając głowę, obserwuję go z zainteresowaniem do czasu, aż
ponownie zabiera głos.
– Za około trzydzieści minut pracownik salonu Chevroleta, odholuje samochód.
To kawał czasu!
Co ja u licha mam robić przez trzydzieści minut przed budynkiem siedziby
HamptCorporation?
– Nie da się tego przyspieszyć? – pytam z nadzieją, że istnieje jakaś cudowna możliwość
szybszego wybrnięcia z tego bałaganu.
– Udało się przełożyć spotkanie? – zmienia temat.
Wzruszam ramionami i przykładam telefon do ust.
– Kawa?
– Właściwie… – Ucinam, czując wibracje telefonu. Ignorując Hampta, w pośpiechu
odczytuję wiadomość od Sabriny.
Inwestor przełożony na dwunastą trzydzieści.
– Po drugiej stronie ulicy jest całkiem przyjemna kawiarnia – ciągnie, zwracając na siebie
uwagę.
Unoszę wzrok.
– Z okna rozciąga się widok na siedzibę firmy mojego ojca.
W sumie…
Jestem zmęczona i zestresowana, a Sabrina przełożyła spotkanie. Kubek kawy byłby dla
mnie zbawienny. Moglibyśmy w tym czasie porozmawiać o projekcie.
– Nie miał pan umówionego spotkania? – przypominam sobie nagle.
– To już nieaktualne.
Nieaktualne?
Zmienił swoje plany? Zrobił to dla mnie?
Nie! To raczej kwestia dobrego wychowania. Jestem pewna, że gdyby John nie przyjaźnił
się z Carlem, jego syn nawet by przy mnie nie przystanął.
– Z chęcią napiję się kawy, panie Hampt.
– Po prostu Brett – chrypie i oddaje mi moje rzeczy. Gdy chwytam torebkę, muskam
opuszkami palców jego dłoń. – Po prostu Brett.
~*~
Mała, przytulna kawiarnia Nero mieści się po drugiej stronie Sydenham Rd. Ciepłe,
słoneczne barwy ścian są idealnym dopełnieniem białych odrestaurowanych, wymyślnych mebli.
Ilekroć odwiedzam to miejsce, w powietrzu zawsze unosi się zapach świeżo mielonej kawy
i ciasta drożdżowego ze śliwkami.
Siadam przy kwadratowym, niewielkim stoliku, na krześle odsuniętym przez Murakiego,
który od wyjścia z firmy, nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Ściągam marynarkę i zawieszam
ją razem z torebką na oparciu krzesła, zgarniam ze stolika niewielkie, laminowane menu.
Zaczynam natychmiast je przeglądać, unikając zaciekawionych, ciemnych oczu,
przeszywających mnie na wskroś. Przyjaciel oczekuje opowieści ze spotkania i nie zamierza się
z tym kryć. Staram się ignorować jego zachowanie, w dalszym ciągu nie pojmując, jak to się
stało, że nagle Brett Hampt znów swobodnie przekroczył granicę mojego komfortu.
Przedstawiałam mu zarys pomysłu, a po chwili nasze twarze dzieliło zaledwie…
Niech to szlag!
– Dzień dobry, czy mogę przyjąć zamówienie?
Unoszę głowę i obejmuję wzrokiem pociągłą twarz młodziutkiej, czarnowłosej kelnerki,
która posyła czarujący uśmiech. Widzę ją po raz pierwszy. Musi być nowym pracownikiem
Nero.
– Poproszę orzechowe latte i szarlotkę – chrypię i nie siląc się na uśmiech, odkładam
menu.
Dziewczyna, kiwając głową, bazgrze zamówienie w notesie, po czym odwraca się
w stronę Murakiego.
– Dla pana?
– To samo. – Ukazuje w uśmiechu zęby.
Bałamutnik.
– To wszystko?
– Tak, dziękujemy, kochanie.
Dziewczyna układa symetryczne wargi w literę O, a kiedy na jej policzkach zakwita
rumieniec, spuszcza głowę i speszona odchodzi.
Cholerny bałamutnik!
Prostuję się i odgarniam włosy z twarzy. Gorączkowo rozglądając się po pomieszczeniu,
unikam kontaktu wzrokowego z przyjacielem, nie bardzo wiedząc, jak powinnam się zachować.
Jestem zażenowana. Czuję się tak, jakbym popełniła coś niewybaczalnego, choć
w rzeczywistości nie zrobiłam nic, o co mogłabym mieć do siebie żal. Nagle towarzystwo
Murakiego zaczyna mi ciążyć. Zna mnie doskonale, by snuć podejrzenia, że na spotkaniu stało
się coś, co miejsca mieć nie powinno. Moje zachowanie jedynie potwierdza jego domysły.
– Susan… – Ucina, gdy do stolika podchodzi kelnerka z zamówieniem. Drżącymi dłońmi
stawia przed nami ciasto i kawę, uśmiecha się słabo i odchodzi w pośpiechu.
Sięgam po wysoką szklankę i nie czekając, aż dokończy zdanie, zanurzam spierzchnięte
wargi w delikatnej piance. Czując na sobie jego wzrok, przełykam nerwowo napój i odstawiam
szklankę mocniej, niż zamierzałam.
– Czego chciał Hampt?
– Dostarczył kilka dokumentów – udzielam odpowiedzi zgodnie z prawdą.
Długie palce Murakiego bębniące w blat stołu, od kiedy usiedliśmy, zastygają w miejscu.
Unosi nieśpiesznie wzrok, patrząc na mnie nieufnie spod rzęs.
– Tak? – Mruży oczy i zaczyna skubać opuszkami palców kolczyk w uchu. – Twoje
zachowanie sugeruje coś innego.
Śmieję się cicho, chcąc ukryć zdenerwowanie i wygładzam materiał sukienki na udach.
Przenoszę ciężar ciała na prawą stronę, wbijając pośladek w drewniane siedzisko krzesła
i zakładam nogę na nogę, starając się stwarzać pozory niewzruszonej jego uwagą.
– Studiowaliśmy twoje propozycje altan – ciągnę, ignorując jego pytanie. –
Wspomniałam mu, że nie jestem z nich zadowolona i pod wpływem chwili nakreśliłam też
własną propozycję. Ostatecznie nie wybrał żadnego pomysłu, tłumacząc się niewiedzą, ale
podobało mu się wszystko, co zobaczył – dodaję, stukając długim, pomalowanym na cielisty
kolor paznokciem w kolano.
Muraki odkłada łyżeczkę, którą od początku mojej wypowiedzi rozgrzebywał szarlotkę
i tak jak się spodziewałam, zaciska usta w wąską linię. Odsuwając się na krześle, patrzy na mnie
przenikliwie.
– On ci się podoba, prawda słoneczko? Zawiesiłaś oko na młodym Hampcie?
W ramach odpowiedzi ponownie słyszy mój śmiech.
– Co ty, do cholery, mówisz, Muraki? – cedzę przez zęby i rozglądam się panicznie
dookoła w poszukiwaniu znajomej twarzy.
Jeśli któryś z pracowników również zechciał odwiedzić kawiarnię i przypadkowo usłyszał
jego słowa… Nie chcę sobie nawet tego wyobrażać! Atakowana bezpodstawnymi zarzutami,
postanawiam natychmiast zakończyć spotkanie. Pragnę opuścić kawiarnię, zanim z moich ust
wyrwą się słowa, przez które ucierpi nasza przyjaźń. Nie wiem, co pozwoliło Murakiemu do tak
poważnego oskarżenia. Nie mam zamiaru dłużej wysłuchiwać tych kretyńskich bujd. Unoszę
rękę i spoglądam na zegarek. Oczekiwałam chwili spokoju. Swobodnej rozmowy, a nie snucia
podejrzeń.
– Na nas już czas – Wstaję urażona.
– Boisz się prawdy?
– Nie muszę znosić twoich uszczypliwości – wyznaję, wkładając marynarkę. Ściągam
z oparcia krzesła torebkę i w pośpiechu zakładam ją na ramię.
– Cykasz się nowych uczuć – stwierdza spokojnie. – Nasz młodzieniec ma na ciebie
chrapkę, a twoje ciałko drży ze strachu przed kolejnym aktem uległości. Boisz się, że cię
zbałamuci. Oczarowana tymi cudownymi, młodymi oczętami, rozłożysz przed nim nóżki, a kiedy
to się wyda, ten stary sukinsyn udusi cię gołymi rękami – przemawia śmiało ani przez chwilę nie
spuszczając ze mnie wzroku. Powaga wymalowana na jego twarzy utwierdza mnie
w przekonaniu, że nie stroi sobie żartów.
Jasna cholera!
Wstrzymując oddech, nieruchomieję z ręką na oparciu krzesła.
– Usiądź, słoneczko. Usiądź. Mamy do obgadania kilka spraw.
Pokornie opadam na krzesło i wypuszczam szybko powietrze przez usta. Stawiam torebkę
pod stolikiem i wciskając plecy w oparcie, kładę drżące dłonie po bokach talerzyka z ciastem.
– Nie bardzo rozumiem, o czym chcesz dyskutować, ale wiedz, że odnosisz mylne
wrażenie – szepczę, pochylając się w jego stronę. – Brett Hampt jest synem Johna. JOHNA –
powtarzam, zwracając szczególną uwagę na to słowo. – Z kolei John jest przyjacielem Carla,
o czym doskonale wiesz, prawda? – pytam, choć w rzeczywistości nie oczekuję odpowiedzi. –
Z powodu nieobecności Johna w Londynie zostałam zmuszona do pracy z jego synem, a jedyne
uczucie jakie żywię do tego mężczyzny to niechęć. Wierz mi lub nie. Ani razu nie pomyślałam
o nim w nieprzyzwoity sposób. Ani przez moment, Muraki.
Chyba.
Chociaż…
Przechyla delikatnie głowę i znów zaczyna bawić się kolczykiem.
– Co do jednego masz rację, Carlo udusiłby mnie, gdybym dopuściła się zdrady. Co do
tego nie ma wątpliwości. – Wzdycham i przymykam na chwilę powieki. – Składałam przysięgę
przed Bogiem. Dowód noszę na palcu. W moim życiu nie ma miejsca na nowe uczucie. Jestem
żoną i matką. Nie mogłabym… Nie chcę… – Ucinam, kiedy zaczyna drżeć mi głos.
Muraki pochyla się i nakrywa moją dłoń swoją.
– Wierzę ci, słoneczko. – Uśmiecha się delikatnie. – Wiem, jak wygląda twoje życie i jak
wiele poświęcasz. Wiem też, jaki jest ten stary Włoch, ale i ty musisz o czymś wiedzieć. Widzę,
w jaki sposób Hampt patrzy na ciebie. Chcę ci tylko powiedzieć… – Pociera kciukiem moje
knykcie. – Coś się dzieje, Susan, między tobą a Hamptem. Dostrzegam, jak zaczynasz na niego
reagować. Jestem po twojej stronie. Zawsze byłem i będę.
– Chcesz mi powiedzieć…
– Chcę ci powiedzieć, że potrafię trzymać jęzor za zębami i jeśli stanie się coś, czego nie
planowałaś, pomogę ci to zatuszować.
Otwieram szeroko oczy, nie dowierzając jego słowom.
– Muraki – dukam. – Nie wiesz, co mówisz. – Potrząsam głową i cofam dłoń. –
Powtarzam ci, że między mną a Hamptem do niczego nie doszło i nie dojdzie. Wiesz, co
dostrzegasz? Widzisz, jak drżę, kiedy przekracza moją przestrzeń osobistą. Widzisz, jaki
odczuwam dyskomfort, kiedy przebywam w jego towarzystwie i widzisz, do cholery, to, co
chcesz widzieć – warczę rozdrażniona, zwracając na siebie uwagę kilku osób. Mrugam
i odgarniam włosy z twarz. – Przestań zapewniać mnie o dotrzymaniu tajemnicy i nie podpieraj
słów przyjaźnią. Przestań, proszę.
– Dlaczego nie chcesz się poddać? Zaryzykować dla czegoś, co choć przez chwilę może
dostarczyć ci przyjemności?
Potrząsam głową.
– Ty możesz korzystać z niej dobrowolnie i bez obaw. Ja za chwilę zapomnienia
musiałbym zapłacić niewyobrażalną cenę. Im bardziej pragnę, choć na moment, wyprzeć
z pamięci wiele chwil, swojego życia spędzonego u boku Carla, tym silniej pamiętam o tym, jaką
mogłabym ponieść stratę.
~*~
Mimo iż wieczór zakończył się nadmierną czułością i obietnicą, początek kolejnego dnia,
nie był już tak przyjemny. Carlo wstał z potężnym kacem, co odbiło się na jego nastroju oraz
zachowaniu. O ile przy wspólnym śniadaniu milczał, o tyle drogę do ArchiCass postanowił
umilać mi swoimi uszczypliwymi uwagami.
– Powinnaś upinać włosy do pracy – rzuca szorstko, zaciskając dłonie na kierownicy
rolls-royce.
Przygryzam policzek i wbijam wzrok w boczną szybę. Puszczam mimo uszu uwagę
męża, patrząc, jak sprawnie przeciska się między innymi pojazdami.
– Słyszysz, co do ciebie mówię, Susanno?
Odwracam się niechętnie.
Proszę… Daruj sobie.
Chociaż dzisiaj.
Carlo siedzi prosto, skupiając się na jeździe. Jego przyozdobione szarym garniturem,
pachnące wodą kolońską ciało, jest napięte. Warczy coś pod nosem, zaciskając dłonie na
kierownicy tak mocno, że aż bledną mu knykcie. Przechylam głowę, przyglądając się grubej żyle
pulsującej na jego delikatnej oliwkowej skórze, na szyi. Kilka pasm czarnych włosów
przyprószonych siwizną, muska pieszczotliwie naczynie krwionośne, jakby chciało swą
delikatnością załagodzić uporczywe drganie. Wygląda na poważnie rozgorączkowanego. Jestem
ciekawa, z jakiego powodu jest tak mocno nabuzowany. Moje zainteresowanie jest tak silne, że
przez chwilę rozważam kilka pytań, jakie mogłabym mu zadać. Gdy jednak rzuca pod nosem
wiązkę siarczystych przekleństw, zajeżdżającemu mu drogę czerwonemu mercedesowi,
natychmiast rezygnuję, nie chcąc narażać się na kolejne nieprzyjemności. Znów przygryzam
policzek, odgarniam włosy z twarzy i obserwuję, jak przyciska kilka guzików w panelu
sterowania radiem, wbudowanym w kierownicę. W samochodzie rozbrzmiewa charakterystyczny
głos Pharrella Williamsa, który śpiewa refren utworu Happy. Potrząsam dyskretnie głową
i przysłaniam palcami usta, maskując drżące w rozbawieniu kąciki ust.
Słowa piosenki są przeciwieństwem tego, jak w tym momencie czuje się mój mąż.
Sprzeczne z tym, jak czujemy się obydwoje. Mrużę oczy, kiedy podkręca głos. Pharrell zawodzi
o szczęściu powalającym na kolana. Zaczynam zagrzebywać się we wspomnieniach. Przez moją
głowę przewijają się sceny od naszego pierwszego spotkania, do momentu, w którym jesteśmy
teraz. Przypominam sobie, jak silnym uczuciem darzyłam męża, jak bardzo pragnęłam trzymać
go za dłoń, gdy podążaliśmy wspólną ścieżką przez życie.
Po powrocie z Włoch, przez rok, każdego dnia, wymieniałam się mailami z Carlem, który
co dwa tygodnie przylatywał do Croydon tylko po to, aby spędzić ze mną kilka godzin podczas
weekendu. Byliśmy jedną z tych par, które żyją w związku na odległość. Mnie trzymały
w Londynie studia i dorywcza praca, a Carlo pomagał rodzicom prowadzić winiarnię we
Florencji. Mimo odległości nasze uczucie było gorące i tak silne, że dwa lata po pierwszym
spotkaniu, Carlo oświadczył mi się i podjął decyzję o przeprowadzce do Croydon, którego ja nie
chciałam opuszczać. Zamieszkaliśmy w wynajmowanym przeze mnie niewielkim mieszkaniu,
w centrum miasta. Ja nadal studiowałam i pomagałam ojcu przy realizacji projektów, a Carlo
przynajmniej trzy razy w miesiącu odwiedzał Florencję. Gdy nie przebywał we Włoszech,
doglądał budowy naszego nowego domu na obrzeżach miasta.
Przeprowadziliśmy się do niego dwa lata później, zaraz po tym, jak się pobraliśmy
i dostałam stałą posadę w firmie, w której pracował mój ojciec, a po następnych dwóch latach,
gdy byłam na ostatnim roku studiów, zaszłam w ciążę. Rok później narodziny Nicol zbiegły się
z uzyskaniem dyplomu, porzuceniem przeze mnie aktualnej pracy, otwarciem ArchiCass
i podjęciem w niej prezesury. W tamtej chwili nie pragnęłam niczego więcej. To był
najpiękniejszy okres w całym moim życiu. Czas pełen spokoju, miłość, wzajemnego szacunku
i zrozumienia. Do tej pory zastanawiam się, co spowodowało tak diametralną zmianę naszego
zachowania? Nie potrafię pojąć, dlaczego staliśmy się oziębli, a mąż odsunął mnie od siebie
i ograniczył nasze kontakty do zawodowych i kłamliwych, publicznych gierek?
– Susanno – syczy poirytowany brakiem odpowiedzi i spogląda na mnie.
Za każdym razem, kiedy patrzy na mnie w tak przenikliwy sposób, czuję się naga –
obnażona z myśli i uczuć. Mam wrażenie, że przejrzał mnie i poznał każde niewypowiedziane
słowo, choć doskonale wiem, że to nierealne. Mrugam, sprowadzając się do porządku
i odwracam wzrok – zawieszam go na przedniej szybie.
– Znasz moje zdanie na ten temat, Carlo – mówię spokojnie. – Nie lubię upinać włosów.
Już to ustalaliśmy, prawda? – silę się na spokojny ton, wiedząc, że wszczęcie awantury w moim
położeniu, skończy się katastrofą.
Carlo nie jest w humorze na słowne potyczki, a ja nie mogę ryzykować. Nie chcę, aby
zmienił zdanie i kazał mi zwolnić Murakiego jeszcze przed zakończeniem projektu. Wstrzymuję
oddech, kiedy po raz kolejny czuję na sobie ciężar jego spojrzenia. Warczy coś pod nosem, po
czym skręca gwałtownie w prawo i kieruje samochód prosto pod firmę. Gdy zatrzymuje się przy
krawężniku graniczącym z ArchiCass, Pharrell śpiewa: Powal mnie na kolana, twa miłość jest
zbyt wielka.
Potrząsam głową, życzę mężowi spokojnego dnia i opuszczam samochód. Dostrzegam
wiszące nad miastem szare chmury zwiastujące ulewę, zawieszam czarną, skórzaną torebkę na
ramieniu i w pośpiechu kieruję się do wejścia. Przekraczam próg w tym samym czasie, kiedy
rolls-royce rusza z miejsca z piskiem opon. Witając się z blondynką, siedzącą za murowanym
kontuarem w holu, sprawdzam godzinę na zegarku, zapiętym pod długim rękawem czarnej
sukienki maxi, w drobne jasne kwiaty. Za kilka minut wybije dziesiąta. Muraki z pewnością jest
już u siebie. Zawsze pojawia się w firmie minimum pół godziny przed rozpoczęciem pracy.
Postanawiam udać się prosto do jego gabinetu, który mieści się na parterze, na końcu korytarza
za schodami, i bezzwłocznie powiadomić o decyzji Carla. Nie siląc się na grzeczność, bez
pukania wdzieram się do gabinetu przyjaciela. Zastaję jego ubraną na czarno sylwetkę przy
jednym z sosnowych regałów. Stoi tyłem do drzwi i ociągając się, pakuje kolorowe teczki do
kartonowego pudła.
– Postaw kawę na biurku i zostaw mnie samego, Vivien – mruczy, nie odwracając się.
– Muraki…
Słysząc mnie, unosi głowę. Zanim zdoła się obrócić, ciskam torebkę na perfekcyjnie
uporządkowane biurko i staję przy nim. Patrzy na mnie leniwie spod rzęs. Zawsze rozbawione,
ciemne oczy są teraz puste. Nieobecne. Wygląda na wyczerpanego. Jestem pewna, że po moim
wczorajszym telefonie, nie zmrużył oka.
– Nie będzie pożegnalnej kawy, nie rozpędzaj się tak. – Wyjmuję teczkę z jego dłoni
i rozciągam usta w delikatnym uśmiechu. – Odłóż to na miejsce. Mamy niedokończony projekt.
Oczy przyjaciela przeszywa błysk, a wydatne wargi rozwierają się w szczerym uśmiechu.
Niespodziewanie zaciska palce na moich biodrach i unosi w górę, rechocząc głośno. Dołączam
się, wypuszczając z dłoni teczkę, a gdy unosi mnie i opuszcza na zmianę, proszę, by natychmiast
zaprzestał tych tortur, tłumacząc się zawrotami głowy.
– Musimy to uczcić! – ekscytując się, obejmuje mnie jedną ręką w pasie, a drugą ujmuje
moją dłoń. Nucąc pod nosem jakąś melodię, zaczyna prowadzić mnie w tańcu.
– Muraki, na Boga!
Piszczę, gdy obraca mną gwałtownie, ale on nie słucha. Narzuca szalone tempo w tylko
sobie znany takt. Kołysze mną i unosi, a na sam koniec wsuwa kolano między moje nogi
i pochyla tak nisko, że niemal dotykam głową wytartego parkietu.
Czubek!
– O matko! – sapię, kiedy nas prostuje. – Jesteś niepoważny! – Śmieję się i wygładzam
włosy, próbując uspokoić oddech.
– Gadaj – nakazuje, schylając się po teczkę. Odstawia ją na miejsce i potrząsa głową.
Jego łysina odbija światło padające z sufitu. – Co zrobiłaś, że stary zmienił zdanie? Zrobiłaś mu
laskę? – rechocze.
Krzywię się.
– Litości – sapię, marszcząc brwi. Podchodzę do biurka, przesuwam kilka dokumentów
i siadam na blacie. – Proszę cię, nie pobudzaj w ten sposób mojej wyobraźni. – Tym razem to ja
się śmieję.
– W takim razie gadaj, co zmusiło tego starego Włocha do zmiany zdania. – Staje
naprzeciwko.
Unoszę na niego wzrok i wzruszam ramionami.
– Właściwie to… Sęk w tym, że tym razem to nie ja namówiłam go do zmiany zdania.
Przechyla głowę.
– Więc kto?
Ponownie wzruszam ramionami.
– Zastanawiam się nad tym do tej pory. Najpierw nakazuje mi cię zwolnić, a potem
informuje, że możesz zostać do końca projektu dla HamptCorporation. – Wzdycham. – Kiedy
wmawiał mi, że masz na mnie zły wpływ, stanęłam w twojej obronie. Przypomniałam mu
o projekcie. Uparcie trzymałam się przy tym, że nie mogę cię zwolnić. Oczywiście na początku
mnie nie słuchał, ale kiedy wrócił w nocy z jakiegoś spotkania… Zmienił zdanie. – chrypię,
darując przyjacielowi opowieści o zalotach męża.
– To chyba dobrze? Nie, słoneczko?
– Nie do końca. Przecież po zakończonym projekcie musisz odejść – przypominam
i przygryzam pociągniętą bezbarwnym błyszczykiem wargę, tłumiąc jej drżenie.
Wpatruje się we mnie bez słowa, rozmyślając nad czymś.
– Rozumiem – mruczy po dłuższej chwili milczenia. Wzdycha i uśmiecha się szeroko. –
Nie pozostaje nami nic innego, jak cieszyć się swoim towarzystwem do końca projektu. Nie myśl
sobie, że cię opuszczę! – Stuka palcem w moje ramię i znów się szczerzy. – Coś wymyślę. A co
z Hamptem? – pyta nagle, zaskakując mnie.
– Proszę?
– Co z twoim gorącym małolatem?
Rozwieram usta i podrywam się gwałtownie z biurka z zamiarem złajania Murakiego, ale
nagle nie wiedząc czemu, rezygnuję. Obracam się na pięcie i podnoszę torebkę z biurka. Czując
ciepłą dłoń na ramieniu, ponownie staję przed obliczem przyjaciela.
– Pamiętaj, że masz mnie po swojej stronie, słoneczko. Nie puszczę pary z ust.
– Powtarzam ci, że między mną a Hamptem do niczego nie doszło i nie dojdzie – mówię
spokojnie. – Nie poruszaj więcej tego tematu.
– Jasne! Praca pracą, ale na jutrzejsze przyjęcie nie mam co liczyć, nie?
Całkiem zapomniałam…
Wzdycham z rezygnacją.
– Pytasz, czy się upewniasz?
Unosi ręce w geście kapitulacji, gdy zakładam torebkę na ramię.
– Przykro mi.
– Życie, słoneczko. – Mruga do mnie.
Uśmiecham się pokrzepiająco.
– Rozpakuj się i bierz do pracy – zarządzam. – Widzimy się później.
– Susan! – woła, kiedy zmierzam w stronę drzwi.
Spoglądam na niego.
– Dziękuję.
Opuszczam gabinet Murakiego z mieszanymi uczuciami. Wchodząc po schodach,
zaczynam rozmyślać o jutrzejszej imprezie Carla, która przez natłok wydarzeń zupełnie
wyleciała mi z głowy. Zamiast cotygodniowej, rodzinnej wycieczki będę z mężem nocowała
w hotelu The Manor at Bickley, gdzie wieczorem odbędzie się huczne przyjęcie z okazji jego
czterdziestych pierwszych urodziny. Nicol zostanie w domu pod opieką pani Stuart.
Potrząsam głową, wchodząc do holu.
Muszę wziąć się w garść!
Kołysząc się na grubych obcasach czarnych, sznurowanych botków za kostkę, mijam
miejsce pracy Sabriny, która sądząc po pozostawionym na kontuarze chaosie, musi być gdzieś
niedaleko i wchodzę do gabinetu. Tuż po zamknięciu drzwi napotykam intensywne spojrzenie,
skryte za szkłami okularów.
Co jest do…?
Wzdrygam się, wstrzymuję powietrze i przykładam dłoń do piersi.
Brett Hampt siedzi na jednym z dwóch foteli przed biurkiem i bez skrępowania ocenia
moją sylwetkę. Jego luźna garderoba w postaci czarnych materiałowych joggerów i kremowego,
bawełnianego półgolfu, pozwala mi snuć nadzieję, że te odwiedziny są niezaplanowane. Za
chwilę opuści ArchiCass i uda się na swoje zajęcia z dzieciakami.
Co jeśli się mylę?
Co jeśli wtargnął do gabinetu bez zgody Sabriny? Wykorzystał jej nieobecność, by bez
świadków znaleźć się ze mną sam na sam?
Absurd!
Przygryzam policzek, starając się uwolnić od podsyconych przez przyjaciela myśli,
krążących wokół tego młodego mężczyzny.
– Dzień dobry, Susan – mruczy Hampt. Wyginając usta w uśmiechu, podnosi się
z miejsca. – Przepraszam, że tak bez zapowiedzi. Przyniosłem mapkę geodezyjną i fotografie
terenu, które mogą ci się przydać – wyjaśnia szybko, widząc moją reakcję i wskazuje na czarną
aktówkę, stojącą obok drewnianej nóżki fotela. – Twoja asystentka mnie wpuściła. Nie chciałem
cię przestraszyć.
Jakim cudem udało mu się tak szybko zdobyć mapę?
– Dzień dobry. W porządku – szepczę chrapliwie.
Odchrząkam dyskretnie i na drżących nogach, powoli, obawiając się o upadek, podchodzę
do biurka. Gdy wypakowuję z torebki notes, telefon i tablet, w dalszym ciągu czuję na sobie
ciężar jego natrętnego spojrzenia, które od naszego pierwszego spotkania, doprowadza mnie do
szału.
Proszę, przestań…
– Czy te fotografie są dokładne? – pytam i nie patrząc na niego, siadam w fotelu.
–Pierwszy raz będę prowadziła analizę terenu bez pobytu na nim i przyznaję, że jestem pełna
obaw. Podczas takiej analizy ważne są: nasłonecznienie działki, otwarcie widokowe, czy
chociażby elementy przyrodnicze zarówno na działce, jak i na terenie przyległym do niej.
Czasami spędza się na takiej działce cały dzień, by to wszystko określić i nie jestem pewna, czy
fotografie i mapka będą wystarczające.
– Ojciec zapewniał, że zdjęcia działki zostały wykonane profesjonalnie. Każda jej strona
i plac sąsiadujący. Są też fotografie z lotu ptaka, z bliska i daleka. Teren jest prosty, nie ma
żadnych wzniesień.
Śmieje się cicho.
– Nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Czasami nawet prosty teren okazuje się
w rzeczywistości doliną wąwozów, gdy zaczniemy przykładać do niego poziomicę. Uwierz mi.
Kiwa głową.
– Jeśli to nie wystarczy, Carlo wspominał mojemu ojcu, że osobiście przyleci do Nowego
Jorku.
– Tak, tak. Wiem.
Przechylam się przez biurko i chwytam wręczoną mi teczkę. Kiedy napotykam opór, przy
przejęciu jej, unoszę podejrzliwe spojrzenie na Hampta.
Co ty kombinujesz?
– Mogę pomóc w czymś jeszcze? – dopytuję z nadzieją, że wychwyci aluzję.
Cofa dłoń. Zrozumiał.
– Właściwie, to tylko tyle. Kładzie aktówkę na fotelu i dramatycznie powoli zapina jej
zamek. – Ojciec nie może doczekać się gotowego projektu. Ja również.
– To jeszcze trochę potrwa. – Wstaję i podchodzę do regału, gdzie do segregatora
z dokumentami HamptCorporation, wkładam teczkę z mapą i zdjęciami, które przejrzę później. –
Zabieramy się dopiero do dopasowywania dodatkowych roślin do tych, o których wspominałeś.
Kolejnym krokiem jest projekt koncepcyjny. Zaczęłam wczoraj… – Urywam, gdy obracam się
na pięcie i dostrzegam przed sobą Bretta. Mam go dosłownie na wyciągnięcie ręki. –
…szkicować altanę.
– Świetnie – mruczy, patrząc na mnie z góry. Mimo wysokich obcasów nadal jestem od
niego niższa. Niewiele, ale jednak. – Nie mogę się doczekać, aż ją zobaczę.
Wstrzymuję powietrze, gdy jego ciepły oddech pachnący dziecięcą gumą owocową,
omiata moją twarz. Znów czuję, jak mięśnie w dole mojego brzucha kurczą się w przyjemny
sposób, gdy on po raz kolejny przekracza stawiane granice.
– Tak, ja też – przytakuję, a mój głos jest nieco głośniejszy od szeptu.
14
Przygląda mi się intensywnie. Czuję się jak zahipnotyzowana. Urzeczona wpatruję się
w Hampta, wiem, że popełniam błąd, ale nie mogę przestać. Nie mogę odmówić sobie tego
bezwstydnego aktu przekroczenia dobrych manier. Gdy zawiesza wzrok na moich rozchylonych
wargach, wstrzymuję powietrze i wbijam boleśnie paznokcie w segregator. Nagle, po raz kolejny,
czuję się przytłoczona obecnością tego mężczyzny. Przygnieciona ciężarem powietrza, które
dzielimy. Mam wrażenie, że zaczyna na mnie napierać, choć nie rusza się z miejsca.
Zaczynam wyobrażać sobie, jak agresywnie przyciska mnie do jednej ze ścian gabinetu
i oczekując uległości, bez skrępowania zadziera sukienkę do samej talii. Zrywa ze mnie majtki,
wciska palce w uda, rozsuwa je gwałtownie, przygryza delikatną skórę na szyi, piersiach,
brzuchu, a oprawki jego okularów… Sunie w dół, muska językiem łechtaczkę. Ssie ją i całuje.
Pieprzy mnie tymi seksownymi ustami…
Jasna cholera!
Dość! Dość tego!
Natychmiast przywołuję się do porządku. Odwracam się na pięcie, odkładam segregator
na miejsce i odchodzę w stronę biurka. Siadając za nim, mrugam szybko zawiedziona własnym
zachowaniem i oddychając głęboko, staram się ukryć podniecenie, jakie wywołały we mnie
zakazane i dzikie fantazje. Mam wrażenie, jakby temperatura w pomieszczeniu nagle
podskoczyła o kilka stopni. Materiał sukienki zaczyna lepić się do mojego rozpalonego, tak
dawno niepobudzanego ciała.
– Susan?
– Tak? – chrypię, unosząc wzrok na podchodzącego właśnie do biurka Bretta. Dopiero
w tym momencie dostrzegam aktówkę w jego ręce.
– Pytałem, czy Carlo ma jakieś specjalne oczekiwania co do prezentu urodzinowego?
– Proszę?
Marszczy brwi. Odkłada aktówkę na fotel i patrząc na mnie podejrzliwie, przechyla się
przez biurko. Przykłada delikatnie i z troską wierzch dłoni do mojego czoła.
– Dostałaś wypieków – zauważa. – Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej. Masz
gorączkę? – dopytuje, a ja, zamiast odpowiedzieć, pożeram wzrokiem jego twarz, na której
maluje się zmartwienie.
Dłoń Bretta jest duża, ciepła i delikatna, zupełnie inna niż Carla. Ten czuły gest
powoduje, że znów zapominam o otaczającym świecie, a uaktywniona wyobraźnia podsuwa mi
obraz jego rąk, które ochoczo ujmują krągłości moich piersi.
– Susan?
Mrugam rozkojarzona.
– Dobrze się czujesz?
Niech to szlag…
– Tak – dukam i oblizuję spierzchnięte wargi.
Nie chcę, aby mnie dotykał, więc odsuwam się na krześle. Jego ręka znika, pozostawiając
po sobie dziwne uczucie pustki. Jakbym straciła coś, co usilnie chciałam przy sobie zatrzymać.
– Przepraszam, skoczyło mi ciśnienie. Przy tej pogodzie to normalne – kłamię
i uśmiecham się najbardziej naturalnie jak to możliwe. Przynajmniej staram się, aby tak właśnie
było.
Brett kiwa głową, lecz nadal pozostaje w tej samej pozycji i w dalszym ciągu przygląda
mi się uważnie.
Proszę cię, przestań…
Przestań tak na mnie patrzeć!
Kiedy wydaje mi się, że jego obserwacja trwa nieco dłużej, niż zazwyczaj, zabiera
ponownie głos, przerywając to niebezpieczne napięcie między nami.
– Jesteś pewna, że wszystko jest dobrze? – Upewnia się.
Gdy kiwam głową, prostuje się, a podejrzenie na jego twarzy zastępuje delikatny
uśmiech.
– Więc? Czy Carlo chciałby dostać coś konkretnego na urodziny? – męczy mnie kolejny
raz pytaniem.
– Właściwie…– Dyskretnie wycieram spocone dłonie w materiał sukienki na udach. –
Nie sądzę. Zaskocz go, ale niech to nie będzie coś absurdalnie drogiego. Carlo nie znosi
wygórowanych prezentów – odpowiadam zgodnie z prawdą i przez chwilę zastanawiam się, co
powinnam podarować mężowi.
Przełykam ślinę. W tym roku przeszłam samą siebie. Nie kupiłam żadnego prezentu.
Jakimś cudem będę musiała to załatwić pomiędzy spotkaniami, ponieważ zaraz po pracy
udajemy się z Carlem prosto do The Manor at Bickley, by sprawdzić, jak idą ostatnie
przygotowania do przyjęcia. Mogłabym swoją nieuwagę zwalić na nadmiar obowiązków
i pękający w szwach grafik, lecz prawda jest taka, że kiepska ze mnie żona.
– Piłaś już dzisiaj kawę, Susan? – głos Bretta po raz kolejny wyrywa mnie z zamyślenia.
– Nie miałam okazji.
– Masz ochotę?
Zaskoczona przechylam głowę.
Co ty znowu kombinujesz?
– Zaczynam zajęcia dopiero o dwunastej trzydzieści. Przed pracą przyda mi się spora
dawka kofeiny – informuje i wygina usta w szczerym uśmiechu. – Moglibyśmy też porozmawiać
o projekcie.
Dlaczego mam wrażenie, że kłamie, a jego prawdziwym zamiarem jest spędzenie nieco
więcej czasu w moim towarzystwie? Czy mam rację? Może się mylę?
Nie!
Wolę nie ryzykować. Jego towarzystwo i tak już dzisiaj przyprawiło mnie o szybsze bicie
serca i wilgotne figi. Zbyt wiele emocji jak na jeden dzień. Czuje, że każda kolejna minuta przy
Hampcie, prowadzi mnie ku szaleństwu.
– Przykro mi, ale za chwilę mam spotkanie – kłamię, wolno unosząc się z miejsca.
Obchodzę biurko i staję naprzeciwko niego. – Następnym razem, Brett.
– W takim razie nie będę zabierał ci więcej czasu. Dziękuję za wskazówkę i spotkanie.
Do zobaczenia jutro na przyjęciu – w jego głosie słychać nutkę rozczarowania.
– Do jutra. – Wyciągam dłoń, ale zamiast ją uścisnąć, unosi ją i muska delikatnie
wargami.
Odprowadzam Bretta wzrokiem, a gdy zamykają się za nim drzwi, opieram dłonie na
biodrach i wypuszczam ciężko powietrze przez usta.
– Cholerni faceci… – Potrząsam głową i ponownie zasiadam za biurkiem. – Cholerni,
diabelscy kusiciele.
Potrzebuję kawy i czegoś słodkiego. Bardzo słodkiego.
Sięgam po słuchawkę telefonu stacjonarnego w tym samym momencie, w którym do
gabinetu wsuwa głowę Sabrina.
– Pani Casella, mogę?
Rozciągam usta w delikatnym uśmiechu. Widok asystentki jest dla mnie zbawienny.
Wszystko, czego teraz potrzebuję, to niezdrowe węglowodany, damskie otoczenie i rozmowa na
tematy, które odciągną mnie od uporczywych myśli o Bretcie Hampcie.
– Proszę.
Sabrina wchodzi niepewnie do środka i przyciskając notes oraz teczkę do piersi, siada na
fotelu naprzeciwko biurka.
– Chciałabym uzupełnić pani grafik spotkań na następny tydzień – szepcze i zaczyna
miętolić w palcach długi rudy warkocz, przerzucony przez lewe ramię. Kolor jej włosów zlewa
się z odcieniem rozkloszowanej sukienki, którą dzisiaj włożyła. – Trzeba będzie jeszcze
sprawdzić listę gości, którzy potwierdzili przybycie na jutrzejsze przyjęcie urodzinowe pana
Caselli. Kierownik The Manor at Bickley prosił, aby dostarczyć mu listę dzisiaj, najpóźniej do
godziny czternastej. Wyślę faks. – Poprawia palcem wskazującym zsuwające się z nosa okulary.
Kiwam głową i wykręcam numer do kawiarni Nero.
– W porządku, Sabrino. Zajmiemy się wszystkim, ale najpierw podniesiemy sobie poziom
cukru we krwi. Orzechowe cappuccino? – pytam, unosząc na nią wzrok.
Uśmiecha się promiennie.
– Eklerki?
Kiwa głową, a jej uśmiech staje się bardziej śmiały. Odwzajemniam go i zaczynam
składać zamówienie.
~*~
Hotel The Manor at Bickley położony w Bromley, niedaleko Croydon, jest jednym z tych
bajecznych miejsc, w których odbywają się wystawne przyjęcia weselne, w tym nasze. Według
Carla żaden inny hotel w Londynie nie dorówna urokowi i atmosferze zabytkowego The Manor
at Bickley, dlatego właśnie w nim zaplanował tegoroczne urodziny. Sama odczuwam pewien
sentyment do tej budowli i jej otoczki, więc zgadzam się ze zdaniem męża. Hotel utrzymany jest
w większości w ekscentrycznym stylu z wyjątkową mieszanką wzorów i elementów. Z wierzchu
powala na kolana bielą i czernią, a wewnątrz oczy rozpieszczają antyczne ciemne meble i barwne
odcienie ścian. Budynek – z nasłonecznionym tarasem – otoczony jest bogatą, ciągnącą się na
boki wspaniałą zielenią.
Gdy dotarliśmy na miejsce, zjedliśmy późny obiad w hotelowej restauracji, a następnie
nie tracąc czasu, rzuciliśmy się w wir ostatnich przygotowań. Carlo dopinał formalności, a ja
rozmawiałam z kucharzami, kelnerami, kierownikiem przyjęcia, orkiestrą, która przybyła na
naszą prośbę i sprawdziłam wystrój ogromnego namiotu na tyłach ogrodu, w którym odbędzie się
jutrzejsze przyjęcie. Z racji tego, że to ja podejmuję się organizacji tego typu uroczystości, w tym
roku zdecydowałam, że kolorem przewodnim będzie biel z delikatnymi srebrnymi detalami.
Oparcia białych, drewnianych krzeseł przybrano ogromnymi wstęgami ze srebrnego tiulu,
którym został również przyozdobiony sufit. To delikatne włókno cudownie odbija światło dwóch
kryształowych żyrandoli, czyniąc pomieszczenie jeszcze bardziej rozświetlonym. Podłogę
namiotu wyłożono gładką granatową wykładziną i podzielono na dwie strefy: taneczną –
z podwyższoną sceną dla orkiestry, i konsumpcyjną – z wyodrębnionym miejscem na stoliki
i trzy długie bufety, przy czym jeden z nich został przeznaczony na alkohole. Okrągłe stoły
nakryte białymi obrusami zostały udekorowane srebrną zastawą i ogromnymi wiankami
w postaci jasnych kwiatów piwonii, kaliny, tulipanów, róż, hortensji, eustomy, pełników i gerber,
dopełnionych wieloma rodzajami liści. W wianki włożone zostały kryształowe świeczniki
z grubymi białymi świecami. Dekorację stołów dopełniłam osobiście, rozsypując chaotycznie
wokół wianków srebrne perełki. Namiot został także dodatkowo przyozdobiony balonami
wypełnionymi helem, przez co zaczął przypominać salę weselną, a nie miejsce, w którym będzie
się odbywało przyjęcie urodzinowe. Przez chwilę zaczęłam się nawet zastanawiać, czy w tym
roku nie przesadziłam, jednak widząc zachwyt na twarzy męża, doszłam do wniosku, że czasami
warto popuścić wodze fantazji.
– Widok jest zachwycający.
Składając białą płócienną serwetę przy jednym ze stołów, unoszę głowę, spoglądając na
podchodzącego do stołu Carla. Wygląda na zmęczonego, a jednocześnie odprężonego. Po jego
rannym rozdrażnieniu nie pozostał nawet ślad, co mnie nieco zaskakuje. Może to miejsce
również i na niego działa uspokajająco?
– Przesadziłam?
Wygina usta w delikatnym, tak rzadko ostatnio spotykanym u niego, uśmiechu. Odsuwa
krzesło i siada obok.
– Skąd – mruczy, sięgając po jedną z niezłożonych jeszcze serwet. – Postawiłaś na biel
i srebro – zauważa, przez chwilę przypatrując się uważnie moim palcom, składającym materiał
w podwójny, stojący wachlarz.
– W tamtym roku było écru, w tym biel i srebro – odstawiam na bok złożoną serwetę
i sięgam po następną. Gdy zaczynam palcami wygładzać materiał, czuję na sobie świdrujące
spojrzenie męża.
– Czy potwierdziłaś listę gości? – pyta, przerywając krępującą ciszę, podczas której
rozważałam ponowne przeproszenie go za wymierzony wczoraj policzek.
Kiwam głową.
– Doskonale – szepcze, odstawiając złożoną serwetę między talerze w tym samy
momencie, co i ja.
Jego chłodne palce niespodziewanie muskają moją dłoń, wprawiając ciało w drżenie.
Zaskoczona unoszę twarz, napotykając szare oczy, w których tańczą nieodgadnione emocje.
Carlo pochyla się w moją stronę i rozwiera usta, aby coś powiedzieć, ale nagle przerywa mu
dzwonek telefonu. Cofa rękę i podnosząc się z krzesła, sięga do kieszeni spodni. Zanim odbierze,
mówi:
– Wracajmy do domu, Susanno.
Odkładam serwetę i zdezorientowana posłusznie podnoszę się z miejsca.
15
Mamusiu! Mamusiu!
– Już idę! – odkrzykuję z garderoby, wkładając do niewielkiej walizki kosmetyczkę
z przyborami toaletowymi. – Już idę, małpeczko! – Zapinam zamek torby, wygładzam czarną
sięgającą kolan spódnicę z baskinką i wchodzę do sypialni.
Nicol siedzi po turecku na wykładzinie i przykleja brokatowe szare serca na
przygotowanej dla Carla laurce. Nucąc coś pod nosem, podskakuje radośnie na pupie i odgarnia
z twarzy długie włosy, co chwilę przysłaniające jej widok.
– Mamusiu, zobacz! Zobacz!
Przykucam obok niej i przejmuję wręczoną, złożoną na pół kartkę czerpanego papieru.
Spoglądam na dwa czerwone tulipany, otoczone morzem zielonych kreseczek, które w wyobraźni
córki tworzą trawę. Kwiaty mają po jednej stronie ręce zamiast liści, za które się trzymają, a tuż
nad ich płatkami widnieją napisy, sądząc po charakterze pisma, wykonane przez nianię Reggie:
Nicol – nad mniejszym i Papcio – nad większym. Na obrzeżach kartki, Nicol nakleiła kilka serc,
które tworzą błyszczącą ramkę. Widok nakreślonych brokatowymi długopisami nierównych linii
kwiatów powoduje, że w moim oku kręci się łza. Każda praca córki, czyn i słowo, napawają
mnie dumą. W takich momentach wiem, że mimo kryzysu małżeńskiego i różnych poglądów
wychowawczych, dajemy z siebie wszystko, by Nicol wyrosła na mądrą i pełną szacunku
kobietę. Jako rodzice powierzyliśmy jej połowę swoich serc i delektujemy się każdym
uśmiechem, jakim nas obdarza.
– Ładnie? – dopytuje, wiercąc się niecierpliwie w miejscu.
– Jest przepiękna. – Mrugam szybko, nie chcąc uronić łez, zbierających się pod
powiekami. Pochylam się i składam na czole córki pełen czułości pocałunek. – Tatuś będzie
zadowolony i dumny. Stworzyłaś piękne dzieło.
– Tak? Będzie się podobać papciowi? Cieszę się, mamusiu! Kiedy mam dać papciowi
laurkę? Dzisiaj? Czy w urodziny? – zasypuje mnie kolejnymi pytaniami, gdy oddaję jej kartkę.
Uśmiecham się i wpycham pasmo włosów za jej uszko.
– Tatuś ma urodziny dopiero jutro, ale jeśli masz ochotę, możesz mu podarować laurkę
dzisiaj.
– Och… – Marszczy w zabawny sposób nosek, podnosi się z wykładziny i staje przede
mną. – To ja dam laurkę dopiero jutro, dobrze? Na urodziny. To będzie nasz sekret, dobrze?
– Oczywiście! – Udaję, że sznuruję usta, na co Nicol wybucha radosnym, dziecięcym
śmiechem.
– Co to za sekret? Co przede mną ukrywacie, hmmm?
Podnosimy głowy, kiedy do sypialni wkracza Carlo, jak zawsze ubrany w jeden ze swoich
szarych garniturów. Nicol na jego widok natychmiast chowa kartkę za plecami i powoli, idąc
bokiem, zaczyna wycofywać się z pokoju.
– Nic takiego, prawda, mamusiu? Prawda? – Córka patrzy na mnie podejrzliwie.
Wstaję, uśmiechając się pod nosem.
– Prawda. To nic takiego.
– Jesteście pewne? – Carlo przykuca przy Nicol i zaczyna świdrować ją wzrokiem.
Rozgrywana przede mną scena jest tak komiczna, że muszę zasłonić usta, aby nie roześmiać się
w głos.
– Oj, papciu! – Mała cały czas trzymając rysunek za plecami, przybiera postawę
„przeskrobałam coś”. Ugina lewą nogę w kolanie, opiera ją na palcach i zaczyna kręcić piętą
niewielkie koła. Przechyla głowę i uśmiecha się uroczo. – To tylko takie dziewczyńskie
sekreciki.
– Dziewczyńskie sekreciki, powiadasz?
Nicol komicznie przewraca oczami.
– Oj, papciu!
– W porządku. – Całuje ją w policzek, na co córka podskakuje radośnie. Potrząsa głową
i nadal stąpając bokiem, wychodzi.
– Spakowałaś wszystko, Susanno? – podpytuje Carlo, gdy podnoszę z wykładziny
długopisy i naklejki. Odkładam je na komodę, a kiedy prostuję się i wygładzam wpuszczoną
w spódnicę bordową koszulę, mierzy mnie wzrokiem.
– Tak sądzę.
– Spakowałaś perłowy komplet i czarne sandały na obcasie?
– Zapomniałam o sandałach – przyznaję i natychmiast wracam do garderoby.
– Dochodzi czwarta, jeśli się nie pospieszysz, utkniemy w korku! W hotelu już na nas
czekają!
Słysząc ponaglenie zza ściany, przygryzam policzek i podchodzę do regału z butami.
Z jednej z półek ściągam czarne sandały na dziesięciocentymetrowym, cienkim obcasie. Buty
wykonane są z zamszu. Mają efektowne plecione paseczki wokół stopy i dwa oryginalnie
zapinane wokół kostki. Mimo ich delikatnego wyglądu są niezwykle komfortowe i stabilne. To
jeden z moich ulubionych fasonów. Idealne do każdej stylizacji.
Wkładając buty do walizki, zastanawiam się nad wieczorną kreacją, jaką tym razem
przygotował dla mnie Carlo. Od początku naszej wspólnej drogi, to właśnie mąż wybiera dla
mnie suknie wieczorowe, w których lśnię u jego boku na rozmaitych przejęciach. Znam
doskonale jego gust i wiem, że będzie to coś bezkonkurencyjnego.
– Czas, Susanno. Czas!
Unoszę wzrok na stojącego w progu męża.
– Możemy jechać – oznajmiam.
Carlo chwyta dwie wypchane po brzegi walizki, żegnamy się z Nicol i nianią, po czym
w pośpiechu wychodzimy na podwórko. Wsuwam na nos okulary przeciwsłoneczne. Jestem
pełna nadziei na spokojny wieczór.
~*~
Skubiąc maślaną bułkę, wpatruję się w puchate białe obłoki, sunące wolno po błękitnym
niebie za oknem pokoju hotelowego. Przymykam na chwilę ciężkie powieki i wkładam w usta
odrobinę pieczywa.
Carlo wrócił sporo po trzeciej nad ranem. Przesiąknięty alkoholem i tytoniem
w ciemności zataczał się chwilę po pomieszczeniu, po czym doczłapał do łazienki, wziął
prysznic, umył zęby i wrócił do pokoju. Przez chwilę stał nade mną, mamrotał pod nosem
niezrozumiałe słowa, a ja starając się oddychać miarowo, udawałam, że śpię. Wierząc
w kłamstwo, położył się po drugiej stronie łóżka, a kilka minut później zapadł w głęboki sen.
Leżałam bez ruchu. Rozpaczałam cicho, wspominając wszystkie cudowne chwile
w naszym małżeństwie i głupotę, która pchnęła mnie w ramiona Bretta. Okręcając na palcu
obrączkę, zastanawiałam się, dlaczego mąż potraktował mnie tak brutalnie i perfidnie? Dlaczego
w tym ważnym dla nas dniu wyrządził mi tyle krzywd? Czy rzeczywiście już nic dla niego nie
znaczę? Czy jego zachowanie miało wpływ na to, czego się dopuściłam?
– Wyjeżdżamy za dwadzieścia minut – rzuca niespodziewanie Carlo, wyrywając mnie
z zamyślenia.
Kiwam głową, odkładam bułkę na talerz i unikając kontaktu wzrokowego, wstaję od
niewielkiego stołu zastawionego śniadaniem. Odchodzę w stronę łazienki, gdzie staję przed
umywalką i sięgam po kosmetyczkę leżącą koło kranu. Wyjmuję z niej beżową szminkę, którą
niechętnie przeciągam po wargach. Odkładam kosmetyk na miejsce i spoglądam na odbicie
w niewielkim lustrze. Uparcie staram się doszukać jakiejkolwiek zmiany w wyglądzie,
jednocześnie wmawiając sobie, że zdrada odcisnęła na mnie swego rodzaju piętno. Czuję się tak,
jakbym posiadała na czole niezmywalny napis ladacznica. Duże ciemnobrązowe oczy patrzą na
mnie z odrazą i zawodem. Jestem blada, zmęczona i czuję przerażające pulsowanie w skroniach.
W nocy nie zmrużyłam oka. Moje myśli nieustannie krążyły od Carla do Hampta – jego
namiętnych warg, stanowczego uścisku, gorącego ciała…
Opieram dłonie na umywalce, pochylam się i przymykam powieki. Pod wpływem chwili
i emocji uległam. Zdradziłam męża, a teraz będę udawać, że między mną a synem jego
najlepszego przyjaciela do niczego nie doszło. Włożę maskę kogoś, kim Carlo chciałby, abym
była. Wrócimy do domu, lecz wiem, że już nigdy więcej nie będę mogła spojrzeć mu w twarz,
nie czując słusznych wyrzutów sumienia. Do końca życia wyczuwać będę ciężar niewierności.
Otwieram oczy i jeszcze raz z niechęcią unoszę wzrok.
– Dlaczego? – pytam szeptem samą siebie. – Dlaczego to zrobiłaś?
Nie potrafię odpowiedzieć. Nie mam bladego pojęcia, co było przyczyną moich działań.
Być może do skandalicznego zachowania pchnęły mnie wczorajsze słowa Carla, upojenie
alkoholowe lub nie wytrzymałam napięcia wytworzonego między mną a Brettem?
– Czas, Susanno. Czas!
– Już idę! – odkrzykuję, drżącymi dłońmi odpychając się od umywalki.
Odgarniam włosy z twarzy. W pośpiechu wygładzam obcisły czarny materiał
kombinezonu z krótkim rękawem i oryginalnym dekoltem-szalem, poprawiam lakierowany pasek
na biodrach, chwytam kosmetyczkę i wychodzę z łazienki. W pokoju zastaję męża, pakującego
swoją walizkę. Upycham pośpiesznie kosmetyczkę do drugiego bagażu, zapinam zamek, siadam
na łóżku i wkładam czarne czółenka. Zakładam pasującą do garderoby niewielką torebkę na
ramię i wsuwam na nos okulary przeciwsłoneczne – na wypadek, gdybym miała po wyjściu
spotkać Jennifer lub Hampta – choć to idiotyczne, zważywszy na to, że okulary nie ukryją całego
ciała.
Gdy przemierzamy hol, przypominam sobie Bretta trzymającego mnie w ramionach,
garbię się i wbijam wzrok w bordową wykładzinę, idąc tuż za Carlem ciągnącym nasze walizki.
Z każdym kolejnym krokiem, moje serce przyspiesza. Zasycha mi w ustach, a ciało zaczyna
drżeć. Targa mną panika, której nie potrafię opanować. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, z ulgą
wdycham świeże powietrze. Chwiejąc się na białym grysie, kieruję się w stronę zaparkowanego
przy krawężniku, graniczącym z płytą parkingu, rolls-royca. Nie czekając na męża, wsiadam do
samochodu i w pośpiechu zatrzaskuję za sobą drzwi. Zapinając pas, słyszę odgłos nowej
wiadomości w skrzynce mailowej. Drżącą dłonią sięgam po telefon i zdezorientowana, odczytuje
wiadomość.
– Cholerne kłamstwo! – wykrzykuję, ciskając przed siebie ramką, która upada niedaleko.
Cienkie szkło zbija się i rozsypuje po posadzce.
– Mamusiu!
– Już idę! Idę! – odkrzykuję i podrywając się z miejsca, wycieram mokre od łez policzki.
W pośpiechu udaję się do pokoju Nicol, która zdezorientowana siedzi na skraju białego
łóżka z pikowanym zagłówkiem. Przyciska do klatki piersiowej szmacianą lalkę.
– Boję się – szepcze, gdy układam ją ponownie do snu.
– Mamusia przez przypadek strąciła szklankę ze stołu. Wszystko w porządku –
mamroczę, nakrywając ją kołdrą po samą szyję. – Wszystko w porządku, małpeczko. – Składam
na czole córki czuły pocałunek i siedząc obok, głaszczę po główce do czasu, aż zaśnie.
Kilka minut później sprzątam dokładnie szkło w salonie, a następnie wraz z ramką
i zdjęciem, wyrzucam do kosza na śmieci. Zmierzając do sypialni, podchodzę do torebki leżącej
na komodzie w przedpokoju i wyciągam z niej telefon. Siadam po ciemku na łóżku, sprawdzając
skrzynkę milową. Czytam kilka wiadomości i opróżniam kosz. Podczas tego kroku, dostrzegam
wiadomość od Hampta. Czytam ją kilka razy.
Wzdycham, pocierając czoło.
I co teraz?
Brett ma rację. Powinniśmy porozmawiać. Słusznym byłoby wyjaśnić sobie to, do czego
między nami doszło. Chociażby ze względu na dalszą współpracę. Seks z nim nigdy nie
powinien mieć miejsca. Nie powinien, a jednak miał.
Niech to szlag!
Zawsze biorę odpowiedzialność za swoje czyny i tym razem nie może być inaczej.
Popełniłam błąd, a teraz muszę ponieść jego konsekwencje. W tym przypadku będzie to
spotkanie i niekomfortowa rozmowa. Odgarniając włosy z twarzy, odpisuję na maila.
Gdy przekraczam próg domu, zamiast radosnego pisku i drobnych rączek oplatających
biodra, wita mnie zgubna, głucha cisza. Zawiedziona stawiam torebkę na komodzie, podnoszę
z posadzki ściągnięte buty i przechodzę przez korytarz do kuchni w poszukiwaniu Nicol. Zamiast
córki zastaję, w pomieszczeniu skąpanym w promieniach zachodzącego słońca wpadających
przez odsłonięte okna balkonowe, Carla. Siedzi na jednym z hookerów przy wyspie kuchennej,
dzierżąc w dłoni pustą szklankę przeznaczoną do whisky. Podłużne bruzdy na jego czole
zdradzają, że rozmyśla nad czymś intensywnie, wpatrując się bez mrugnięcia w grube dno szkła
w kształcie tulipana. W dalszym ciągu ma na sobie te same ciuchy, a na jego twarzy prócz
wewnętrznej bitwy, maluje się wycieńczenie i coś jeszcze. Emocja, której nie potrafię rozgryźć.
– Gdzie jest Nicol? – pytam, przystając na chwilę w progu.
– Nocuje u Jennifer – odparowuje, nawet na mnie nie spoglądając. – Twoja matka
odwiezie ją jutro do szkoły.
Nocuje u Jennifer…
Muszę przyznać, że w tym momencie jest to najlepsze wyjście. Rozdrażnienie, zmęczenie
i wiszące w powietrzu napięcie nie tworzą sprzyjającej atmosfery dla sześciolatki. Nicol nie
powinna oglądać nas w takim stanie. Zwłaszcza Carla. Kiwam głową i ruszam w głąb salonu.
Gdy mijam go, ponownie zabiera głos:
– W piątek wylatujesz służbowo do Nowego Jorku. Przyjrzysz się terenowi pod budowę
ogrodu.
– Proszę? – Skonsternowana zatrzymuję się gwałtownie w miejscu.
– Brett wylatuje jutro, a ty dołączysz do niego i Johna pod koniec tygodnia.
Zarezerwowałem bilet z planowanym powrotem w następny poniedziałek – komunikuje
spokojnie. – Nie potrzebujesz asystentki.
Nie! Nie! Nie!
– Przecież ustaliliśmy, że do sporządzenia projektu wystarczy nam mapa. To była twoja
decyzja, Carlo – przypominam.
– Samolot odlatuje o siódmej wieczorem z portu lotniczego Heathrow. W piątek –
powtarza i ignorując moje słowa, wstaje. – Na ten czas John udostępni ci jeden z pokoi
w odnowionym skrzydle hotelu – dodaje i rusza w moją stronę, zataczając się nieco.
Przełykając ciężko ślinę, zaciskam mocniej palce na sandałach i obejmuję spojrzeniem
plecy męża, starając się stłumić wzbierający się gniew.
– Wyjazdy służbowe i spotkania poza Londynem to twoja działka, Carlo. Ja miałam
pracować na miejscu. Osobiście ustaliłeś zakres obowiązków każdego z nas, pamiętasz? – pytam
i nie dając za wygraną, ruszam za nim. – Nie możesz podejmować tak ważnych decyzji, nie
pytając mnie wcześniej o zdanie. Nie możesz nagle oznajmić mi, że spędzę trzy dni poza
Londynem! – furczę, nie wytrzymując.
Zatrzymuje się gwałtownie, przez co z impetem uderzam czołem w jego ramię. Mieląc
siarczyste przekleństwo, chwytam równowagę i się cofam.
– Jestem nie tylko twoim mężem, lecz także szefem, Susanno – warczy, świdrując mnie
wzrokiem. – Zgodnie z ustalonymi zasadami mogę zlecić podróż służbową zarówno członkom
zarządu, jak i pracownikom. Tym razem zdecydowałem, że spędzisz trzy dni w Nowym Jorku.
– Nie zamierzam się na to godzić!
– Jeśli zajdzie taka potrzeba, abyś spędziła pół roku w Waszyngtonie, to spakujesz się
i bez słowa polecisz do tego pieprzonego Waszyngtonu!
Tym razem to on podnosi głos. Unosi głowę i patrząc na mnie z góry, zaciska usta, jakby
obawiał się, że wyjdą z nich słowa, których mógłby żałować. Za późno. To, co przed chwilą
usłyszałam, niemal ścięło mnie z nóg.
– Dlaczego mnie odsyłasz? – pytam, czując napływające do oczu łzy. Mrugam szybko,
starając się nie okazać słabości. – Karzesz mnie za zachowanie na przyjęciu? Za to, co się między
nami dzieje? Za wymierzony policzek? Za co, do cholery, mnie każesz?
– Basta! – ucina i obraca się gwałtownie na pięcie, a po chwili przechodzi przez salon,
kierując się w stronę korytarza.
– Carlo! – wyrywam się za nim, ale zanim zdążę go złapać, opuszcza dom.
Czując nagłe osłabienie, przystaję w progu drzwi frontowych i trzymając się wolną dłonią
futryny, na miękkich kolanach obserwuję z niedowierzaniem, jak Carlo przemierza wściekle
podjazd. Bez słowa wsiada do zaparkowanej pod bramą taksówki, która po chwili odjeżdża.
Wodzę za nią wzrokiem do czasu, aż znika mi z pola widzenia. Gdy udaje mi się opanować nieco
wirowanie w głowie, wciskam plecy w futrynę, opuszczam buty, unoszę twarz i szarpiąc za
włosy, wypuszczam wolno powietrze przez usta.
Wracałam do domu spokojna, w głowie miałam wizję odpoczynku w ciszy: położyć Nicol
do łóżka, wziąć ciepłą kąpiel w wannie i zatracić się w projekcie dla HamptCorporation. Plan ten
miał odciągnąć moje myśli od tego, w czym dziś uczestniczyłam. Przeliczyłam się. Zamiast
odetchnąć, przyjęłam kolejny cios obojętności. Nie mam bladego pojęcia, jak zniosę trzy dni
rozłąki z córką w towarzystwie wyniosłego Johna i jego rozpraszającego syna. Zwłaszcza po
dzisiejszym szczerym wyznaniu Bretta.
Bezsilna zamykam drzwi, po czym człapię wolno w stronę drugiej łazienki, która
znajduje się obok pokoju Nicol, zatykam korek w wannie i odkręcam gorącą wodę. Wracam do
kuchni, wyciągam z lodówki odkorkowane czerwone wino i napełniam lampkę. Upijając nieco,
podążam do łazienki, niczego w tym momencie nie pragnąc bardziej niż szczypiącej skórę wody
i stłumienia żalu alkoholem. Czując się zupełnie wyssana z siły fizycznej i psychicznej,
odstawiam kieliszek na blacie umywalki, zaciskam ręce na ceramicznej misie i pochylam się,
obejmując spojrzeniem odbicie swojej bladej twarzy w lustrze.
– Takiego życia chciałaś? – pytam samą siebie. – Czy tego właśnie pragnęłaś? –
wzdycham, opuszczając głowę. – Jestem już tak bardzo zmęczona tą ciągłą walką – szepczę
drżącym głosem, czując wzbierające na nowo łzy. – Tak bardzo zmęczona…
Odpycham się od misy, przysiadam na brzegu wanny i chowając twarz w dłonie, po raz
kolejny od dwóch dni, zalewam się łzami. Tylko na tyle jest mnie w tym momencie stać. Mogę
jedynie tonąć we łzach z powodu przegranej bitwy o uczucia.
~*~
– No dawaj Susan, ile mam jeszcze na ciebie czekać? – jęczy znudzony Muraki,
opierający się biodrem o futrynę drzwi prowadzących do mojego gabinetu. – Jeśli za chwilę nie
wyjedziemy, spóźnisz się na spotkanie – przypomina.
– Sekunda. Muszę jeszcze coś podpisać. – Składam podpis w wyznaczonym miejscu,
odkładam długopis, prostuję się i wygładzam sztywny materiał sukienki na udach. – Idziemy?
– Myślałem, że już nigdy nie zapytasz – sapie, teatralnie przewracając oczami.
Potrząsając głową, zakładam torebkę na ramię i przeciskam się obok przyjaciela. Walcząc
z narastającym bólem głowy, zaciskam palce na dokumentach, które muszę dostarczyć nowemu
inwestorowi. Kołysząc się na wysokich obcasach, kieruję się w stronę schodów. Zanim jednak do
nich docieram, na mojej drodze niespodziewanie wyrasta Brett Hampt. Chwyta mnie za łokieć
i pociąga za sobą do sali konferencyjnej.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz, Brett? – warczę zdezorientowana, obserwując uważnie
jego twarz.
– Chciałem się z tobą zobaczyć przed wyjazdem – szepcze chrapliwie, podchodząc bliżej.
Cofam się, potrząsając głową.
– Przestań, proszę… Dlaczego mnie dręczysz? Zrozum, że nie mogę znów ulec
pragnieniu.
– Nie możesz, czy nie chcesz? – pyta śmiało, bez skrępowania przekraczając moją
przestrzeń osobistą.
Znów potrząsam głową.
– Nic o mnie nie wiesz, Brett. Nie znasz mnie.
Wykonuje jeszcze jeden krok i staje na tyle blisko, że gdybym tylko się poruszyła, mój
nos dotknąłby jego. Zapach ciała Bretta i perfum uderza mi do głowy. Czuję się przytłoczona.
Zauroczona. Mamiona jego osobą.
– Więc pozwól mi siebie poznać.
Przełykam ślinę. Rozwieram usta, aby coś powiedzieć, ale momentalnie brakuje mi na to
sił. Czuje się tak, jakbym straciła panowanie nad własnym ciałem.
– Posłuchaj… – milknę, gdy pochyla się, dotykając swoimi ciepłymi wargami moich ust.
Wstrzymuję powietrze, zaciskając dłonie na dokumentach. Gdy wilgoć jego
natarczywego języka muska delikatne zagłębienia mojej górnej wargi, instynktownie odwracam
twarz, starając się uniknąć zmysłowej tortury. Jednak stęskniony Hampt nie zamierza pozwolić
mi odejść. Zaciska stanowczo palce na mojej brodzie i zmusza, bym spojrzała mu w oczy.
– Proszę, Brett…
– Powiedz, że mnie nie pragniesz. Powiedz to aniele, a dam ci spokój.
Jego słowa – tak ja za pierwszym razem – wywołują we mnie skrajne emocje. Jednak
i w tym momencie nie chcę kłamać. Przełykam nerwowo ślinę, czując ucisk w żołądku. Na język
cisną mi się jedynie słowa, które już zna.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym, aby tak było.
Mruga szybko. Gdy ciemne rzęsy smagają delikatnie cienkie szkła korekcyjne, przez jego
twarz przebiega ulga. Czuję się tak, jakby moje ciało kurczyło się pod gwałtowną falą obawy
i strachu. Wiem, że jeśli ponownie ulegnę temu mężczyźnie, to nie będzie już dla mnie powrotu.
Odwzajemnienie silnej chęci pożądania czegoś, czego od dawna nie doświadczyłam, stanowi
niebywałą pokusę. Muszę się bronić. Słusznym byłoby się bronić przed pragnieniami, ale stojąc
przy boku Bretta Hampta, jestem zupełnie bezsilna. Jego urok odbiera mi zdrowy rozsądek.
Zupełnie jakby rzucił na mnie jedno z tych niewybaczalnych zaklęć, spisanych czarnym
atramentem na postarzałych stronicach księgi.
Poluźnia uścisk na mojej brodzie i pochyla się, by kolejny już raz podczas rozmowy, bez
zapowiedzi, złożyć na moich ustach pocałunek. Wypuszczam z dłoni teczki, które przesuwają się
po moich udach, a następnie wraz z torebką lądują na podłodze. Przez chwilę rozważam
wymierzenie mu policzka, ale gdy wsuwa dłoń pod mój żakiet i przyciska ją do górnej granicy
pośladków, jednocześnie przyciągając w swoją stronę, ulegam. Czując ciepło bijące od jego
twardego ciała, poddaję się. Otwieram szerzej usta, zezwalając jego natarczywemu językowi na
wtargnięcie pomiędzy zęby. Wciąga gwałtownie powietrze przez nos, kiedy wypycham biodra.
Wplatam drżące palce w jego włosy tuż nad karkiem, podbijając się na palcach. Zaciska dłonie
na biodrach, unosi mnie i stanowczo sadza na szklanym blacie stołu. Szarpiąc go za włosy,
rozsuwam uda, dając zgodę na swobodne umoszczenie się między nimi, gdy pogłębia pocałunek.
Smakuje tak jak za pierwszym razem. Cholernie grzesznie.
Z niepohamowaną pasją jego zwinny język sunie łapczywie po moim. Nic nie liczy się
bardziej niż dzika żądza, której zaznaję. Jedyne czego w tym momencie pragnę, to Bretta.
W sobie. Szarpiąc mocniej za jego włosy, wyobrażam sobie, jak uwalnia z bokserek pulsującego
w podnieceniu penisa. Chcę go dotknąć. Posmakować. Sunąć językiem po każdej drobnej żyle,
smakując zakazanego owocu. Chcę poczuć go w ustach, nie zważając na ciche pomruki
przecinające powietrze, które dzielimy. Moje ciało robi się wilgotne, piersi nabrzmiewają gotowe
na dotyk, a domagająca się natychmiastowych pieszczot łechtaczka, pulsuje w podobnym rytmie,
co serce. Gdy sunie dłonią w górę lewego uda, a następnie zaciska palce na koronkowym
zakończeniu pończochy i stanowczo szarpie za nią, zaciskam zęby na jego dolnej wardze.
– Susan… – mruczy, wyginając usta w delikatnym uśmiechu.
Odwzajemniam uśmiech, odchylam głowę i pozwalam, by muskał językiem wrażliwą
skórę tuż pod uchem. Zamyka mnie w stalowym uścisku, kreśląc mokre kółka na mojej szyi.
Oprawki jego okularów wbijają się boleśnie w skórę. Nagle, zupełnie mnie tym zaskakując,
odskakuje w bok. Dopiero po chwili pojmuję, dlaczego zareagował tak gwałtownie. Ktoś właśnie
chwycił za klamkę przy drzwiach. Spłoszona, zawstydzona i spanikowana tym nagłym
wtargnięciem w naszą prywatność, w pośpiechu zeskakuję ze stołu i obciągam sukienkę.
Drżącymi palcami ścieram pozostałości szminki z ust. Zanim opuszczam dłoń, Carlo wchodzi
pewnie do sali i dostrzegając moje zdenerwowanie, marszczy brwi.
– Brett? Co tu się, do cholery, dzieje, Susanno?!
Budzę się, gdy w moją głowę wdziera się własny krzyk. Podrywam się do pozycji
siedzącej i sapiąc przeraźliwie, przykładam dłoń do lepkiej od potu piersi, w której bije
gorączkowo serce. Odruchowo zerkam na drugą część łóżka, a gdy odnajduję tam
pochrapującego głośno Carla, opadam ciężko na poduszkę i nakrywam twarz dłońmi.
To był tylko sen.
Tylko sen. Sen…
Przełykam ślinę i oblizuję spierzchnięte usta. Biorąc głębokie, uspokajające wdechy,
zaczynam zastanawiać się, jak to jest możliwe, że przyśniło mi się coś tak niemal realistycznego?
Przysięgłabym, że dotyk ust Bretta we śnie odczuwałam równie intensywnie, co ten na jawie. Jak
to możliwie i dlaczego przyśniło mi się coś tak… niestosownego? Czy to sprawka zbyt dużej
dawki alkoholu? Wyrzutów sumienia?
Potrząsam głową i ostrożnie wychodzę z łóżka, nie chcąc zbudzić męża. Podnoszę leżący
na szafce nocnej szlafrok, wkładam go i na drżących nogach, po ciemku, podążam w stronę
kuchni, gdzie napełniam szklankę zimną wodą z kranu. Opróżniam ją duszkiem, odkładam do
zlewu i wychodzę na taras, pragnąc odetchnąć świeżym powietrzem. Siadam na rattanowej
kanapie i obejmując się ramionami, zawieszam wzrok na wiszącym nad posesjami księżycu.
Co się ze mną, do cholery, dzieje?
Co?
Nie mogę pozwolić, by znajomość z Hamptem przerodziła się w coś, czego nie będę
umiała zatrzymać. Nie mogę pozwolić sobie na słabość i ukojenie. Zwłaszcza teraz. Mimo
przeciwności losu muszę być silna i cierpliwa, choć nie wierzę już w to, że kryzys w moim
małżeństwie jest tylko przejściowy. To trwa już zbyt długo. Zbyt długo oszukiwałam samą
siebie. Spędzam na tarasie kilka kolejnych minut. Wracam do domu spokojna i nieco zmarznięta.
Przechodząc przez korytarz, odruchowo spoglądam w stronę uchylonych drzwi do pokoju Nicol.
W tym samym momencie po korytarzu rozchodzi się stłumiony odgłos wibracji telefonu. Ruszam
w głąb pomieszczenia, wabiona rytmicznym dźwiękiem. Po kilku krokach niespodziewanie na
mojej drodze pojawia się Carlo. Wydając z siebie kakofonię krzyków, doskakuję do ściany
i z całej siły przyciskam do niej plecy.
– Dobry Boże, Carlo – szepczę, drżącym głosem. – Przestraszyłeś mnie.
Przechodzi obok bez słowa. Z przyłożoną do piersi dłonią, obserwuję jego sylwetkę
przecinającą półmrok. Podchodzi nieśpiesznie do komody pod lustrem, na której leży jego
iPhone, i pochyla się nad nim. Po chwili wibracje się urywają, a wyświetlacz oświetlający
umęczoną twarz Carla, gaśnie.
– Wszystko w porządku? – pytam, gdy rusza w stronę kuchni.
– Wracaj do łóżka, Susanno – nakazuje i znika mi z oczu.
– Carlo! – Nie dając za wygraną, ruszam za nim.
– Powiedziałem, wracaj do łóżka! – wrzeszczy, a jego głos przepełniony jest złością,
której nie rozumiem.
Zatrzymuję się gwałtownie w połowie kroku, tuż przed łukiem prowadzącym do kuchni.
Rozwieram usta, gotowa ponownie zaprotestować, jednak po chwili kapituluję. Nie mam siły na
kolejną awanturę. Wracam do sypialni, gdzie opadam ciężko na łóżko. Zaczynam zastanawiać
się, kto wydzwania do Carla po nocach i czy ten telefon ma coś wspólnego z jego ostatnią
nieobecnością.
21
W drodze do ArchiCass nie zamieniam z Carlem ani słowa. Siedzę z nosem przy bocznej
szybie rolls-royce’a. Przeskakuję wzrokiem po mijanych zabudowaniach, a gdy tylko Carlo
parkuje na jednym z trzech prywatnych miejsc parkingowych obok budynku firmy, życzę mu
spokojnego dnia i w pośpiechu opuszczam samochód, omal nie łamiąc sobie przy tym nóg.
Wygładzam top, zaciskam palce na pasku torebki i wkraczam pewnie do firmy. Witam się
z recepcjonistką i potrząsając głową, udaję się w kierunku schodów, przy których czeka już na
mnie przyjaciel.
– Wyglądasz jak gówno. I to takie, w które ktoś wdepnął i rozmazał na bruku – stwierdza,
nie siląc się na powitanie, i mierzy mnie wzrokiem, marszcząc przy tym nos.
– Dzień dobry, Muraki. Mnie też miło cię widzieć – szepczę, mijając go.
– Mówię poważnie! – wykrzykuje, zrównując się ze mną.
– Wyglądam dokładnie tak samo, jak się czuję – odparowuję, wchodząc na piętro.
Kiwam głową w stronę Sabriny popijającej kawę za kontuarem i wchodzę do gabinetu.
– Pogodziliście się? – dopytuje Muraki, zamykając za sobą drzwi.
– Nie.
– Gadaj! – nakazuje, rozsiadając się na jednym z foteli przed biurkiem.
Wyciągam z torebki tablet, notes i telefon.
– Jeśli liczysz na coś pikantnego, to czeka cię rozczarowanie. – Opadam ciężko na fotel.
Przysuwam się bliżej biurka, otwieram laptop i opowiadam przyjacielowi wydarzenia
z wczorajszego wieczoru, zaczynając od informacji o moim wyjeździe, a kończąc na nocnej
pobudce u boku męża. Darowałam sobie jednak takie fragmenty jak wypicie prawie całej butelki
wina przy kąpieli i erotyczny sen z Brettem w roli głównej.
– Pieprzysz! Stary wysyła cię do Nowego Jorku?!
Kiwam głową, nie spuszczając wzroku z ekranu laptopa, na którym sprawdzam maile.
– Spędzę kilka dni w towarzystwie Hamptów. Mam wrażenie, że to kara, ale za cholerę
nie wiem, czym sobie na nią zasłużyłam.
– No to pieprzy się na całego – zauważa, skubiąc opuszkami palców kolczyk w uchu. –
Ale z drugiej strony znajdziesz się blisko naszego młodzieńca. Wiesz… – Porusza w zabawny
sposób brwiami.
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – warczę, patrząc na niego gniewnie.
– Daj spokój, słoneczko. Przecież obydwoje wiemy, jak reagujesz na młodego Hampta.
Dlaczego nie chcesz się w końcu przyznać do tego, że na niego lecisz? – Śmieje się, posyłając mi
spod rzęs rozbawione spojrzenie.
– Bo, do jasnej cholery, nie mogę sobie na to pozwolić! – furczę, nie wytrzymując. –
Jestem mężatką, Muraki – przypominam.
– No i?
Boże, on nic nie rozumie.
Nic!
– Gdyby Carlo dowiedział się, że całowałam się z synem jego najlepszego przyjaciela… –
zrezygnowana zawieszam głos. Wzdycham i przyciskam dłoń do czoła.
Nie mam w tym momencie ochoty ani siły kolejny raz wałkować tego samego tematu.
Ciąży mi też kłamstwo, którym karmię przyjaciela. Wspomniałam mu o pocałunku z Brettem, ale
nie pisnęłam ani słówka na temat tego, że wykorzystałam go do własnych potrzeb. Ani słowa
o tym, że wykorzystaliśmy się nawzajem, pieprząc się niemal tuż pod nosem Carla.
– Odnoszę wrażenie, że celowo popychasz mnie w ramiona Bretta.
– Bo tak właśnie jest – przyznaje. – Zrobiłbym wszystko, abyś, choć na chwilę
zapomniała o tym przeklętym Włochu, a Brett może ci w tym pomóc.
Potrząsam wolno głową.
– Nie. Po tym, do czego się dopuściłam…
– Kochasz go? – wtrąca.
– Carla?
Kiwa głową.
Czy go kocham?
– Co to za pytanie, przecież jestem jego żoną – oburzam się, zbyt silnie zamykając
laptopa.
– Kochasz Carla, słoneczko?
Zaciskam usta i wciskając plecy w oparcie fotela, toczę bitwę z myślami. Po chwili
jednak dochodzę do wniosku, że nie potrafię odpowiedzieć na to proste pytanie. Jestem
wdzięczna mężowi za wszystko, co dla mnie zrobił, ale czy nadal darzę go miłością? Kiedyś,
owszem. Byłam zakochana w Carlu na zabój, był dla mnie całym światem, ale teraz… Teraz, po
wieloletniej walce… Teraz…
A niech to szlag!
– No właśnie – sapie Muraki, podnosząc się z miejsca.
Rozwieram usta w odpowiedzi, ale zanim wyjdzie z nich jakiekolwiek słowo, ponownie
zabiera głos:
– Nie myl przyzwyczajenia z uczuciami, Susan – poucza mnie. – Prawda jest taka, że
łączy was już tylko dzieciak i choćbyś nie wiem, jak zaprzeczała, samej siebie nie oszukasz.
Wychodzi, a ja jeszcze przez jakiś czas trawię jego ostatnie słowa, po czym rozczarowana
własnymi uczuciami, otwieram ponownie komputer. Zabieram się za czytanie i odpisywanie na
maile. Próbuję rzucić się w wir pracy. Próbuję się skupić, ale nic z tego. Moją głowę zaprzątają
Carlo i Brett, nie zezwalając nawet na chwilę wytchnienia. Wstaję z fotela i obejmując rękami
ramiona, podchodzę do okien wychodzących na zatłoczone ulice Croydon. Zatapiam wzrok
w różnokolorowych rzędach pojazdów.
Może Muraki ma racje?
Może przez te wszystkie lata oszukiwałam samą siebie, sądząc, że tak będzie po prostu
lepiej? Ukrywałam w ten sposób prawdę. Prawdę o moim małżeństwie. Prawdę o samej sobie.
Być może myliłam przyzwyczajenie z uczuciami? Być może faktycznie po tych wszystkich
latach zasługuję na coś więcej? Na chwilę wytchnienia? Czułość? Namiętność?
~*~
Bliźniacy Brandon i Charlie Williams, na moje oko nie mieli więcej niż trzydzieści pięć
lat. Byli nie tylko charyzmatyczni, ale także świetnie obeznani w swoim fachu. Czarowali mnie
opowieściami o największych osiągnięciach konstrukcyjnych. Słuchałam ich ze szczerym
zainteresowaniem, skrycie podziwiając upór i determinację. Spotkanie odbywa się w londyńskiej
restauracji Atesh Turkish. Jej wnętrze urządzone jest w dwóch diametralnie różniących się od
siebie stylach – industrialnym oraz glamour. Dla jednych glamour stanowi wyznacznik dobrego
stylu, dla mnie natomiast jest synonimem kiczu. I niestety ten kicz w postaci masywnych,
pikowanych mebli tapicerowanych i wyeksponowanych, dużych luster, przeważa w Atesh
Turkish.
– Masz wiele pochlebnych opinii, Susan – stwierdza Brandon, nabijając na widelec
niewielki kawałek grillowanego mięsa z kurczaka. Wkłada do ust porcję, jednocześnie unosząc
na mnie wzrok. – ArchiCass także – dodaje pośpiesznie, ukradkiem spoglądając na mojego męża.
Carlo mocząc usta w podwójnym espresso, świdruje go wzrokiem znad brzegu drobnej
filiżanki. Zamienił z konstruktorami zaledwie kilka słów. Zdania, które układał, były krótkie
i ograniczały się jedynie do zakresu obowiązków rodzeństwa Williams. Przez cały ten czas nie
dotykał mnie, nie rzucał ukradkowych spojrzeń, czy nawet nie muskał ustami policzka.
Zachowanie męża wzbudzało we mnie coraz więcej negatywnych emocji. Carlo Casella ciągnął
mnie za sobą w przerażającą przepaść. I choć usilnie trzymałam się krawędzi urwiska,
wiedziałam, że niebawem osłabnę. Poddam się, przez co pochłonie mnie mrok jego obojętności.
Skomplementowana, zgodnie z oczekiwaniami, rozwieram usta w delikatnym uśmiechu.
– Jestem pewna, że nasza współpraca będzie owocna.
– Otóż to! – krzyczy z entuzjazmem Charlie. Mierzwi grzywę przysłaniającą błękitne
oczy i odsłania rząd białych zębów w szerokim uśmiechu. – Owocna.
– Myślę…
– Doskonale – przerywa mi niespodziewanie Carlo, zerkając na srebrny zegarek zapięty
pod mankietem szarej koszuli. Sięga do kieszeni po portfel, wyciąga z niego kilka banknotów
i kładzie je na stół, płacąc za zamówione dania, których nawet nie tknęliśmy. Gdy wstaje
gwałtownie z krzesła, wszyscy idziemy w jego ślady. – Skoro wszystko już zostało ustalone,
panowie wybaczą. Za kilka minut mamy umówione kolejne spotkanie – komunikuje
i przechylając się przez stół, wyciąga dłoń do oszołomionego Charliego, a następnie Brandona.
Mężczyzna, mrugając szybko, ściska dłoń mojego męża.
– W razie wszelkich wątpliwości lub pytań, jesteśmy do dyspozycji – przypomina
Brandon, ujmując ciepło moją dłoń.
Przez ten krótki czas zdążyłam polubić braci Williams i tym razem szczerze żałowałam,
że spotkanie dobiegło końca. Mogłabym rozmawiać z nimi godzinami, przede wszystkim
o wykonywanych zawodach. Zwłaszcza z Brandonem, który po części przypomina Murakiego.
– Będziemy w kontakcie – wtrąca Carlo, obejmując mój łokieć.
Zaciska palce na materiale marynarki i dyskretnie, lecz jednocześnie stanowczo,
przyciąga mnie do siebie. Puszczam dłoń Brandona i sięgam po torebkę.
– Dlaczego skłamałeś? – pytam, gdy kładąc dłoń w dole moich pleców, przepycha mnie
przez drzwi na zewnątrz restauracji.
Pozostawiając pytanie bez odpowiedzi, obchodzi rolls-royce’a i otwiera mi przednie
drzwi od strony pasażera.
– Dlaczego skłamałeś, Carlo? – ponawiam pytanie, stając przed nim.
Unosi na mnie wzrok. Jego spojrzenie jest puste. Pozbawione jakiejkolwiek emocji.
Nawet gniewu, który zwykłam oglądać tak często.
– Nie skłamałem – oznajmia. Dostrzegam, jak zaciska mocniej dłoń na klamce przy
drzwiach samochodu. – Za chwilę mam kolejne spotkanie. Odwiozę cię do firmy.
Nie oponując, wsiadam do samochodu. Zapinając pas, obserwuję, jak pośpiesznie
przechodzi przed maską.
– Co to za spotkanie? – dopytuję, kiedy zajmuje miejsce za kierownicą.
– Nie jest to nic, czym powinnaś się przejmować – odparowuje.
Sięga do kieszeni w marynarce i wyciąga z niej wibrujący telefon. Kątem oka udaje mi
się dostrzec, że na wyświetlaczu widnieje przychodzące połączenie od Jennifer.
Czego ona od niego chce?
Carlo pośpiesznie odrzuca rozmowę, wsuwa iPhone’a z powrotem w kieszeń i zapina pas.
– Carlo?
– Dość tych pytań, Susanno – warczy, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Zaciskam usta, wbijając spojrzenie w profil męża włączającego się do ruchu. Na jego
twarzy maluje się przeokropne rozdrażnienie, równające się z ostrzeżeniem. Potyczka słowna,
którą mam ochotę wszcząć, nie zakończy się zadowalająco. Zwłaszcza dla mnie. Dlatego po raz
kolejny odpuszczam, pozostawiając w powietrzu duszny zapach niedopowiedzeń.
~*~
Przez chwilę jedynie obserwuję, jak stojąc do mnie plecami, zaciska dłonie na drewnianej
poręczy i patrzy w tylko sobie znanym kierunku.
Odstawiam szklankę do zlewu, odpycham się od blatu i ruszam w stronę uchylonych
drzwi prowadzących na taras. Garbię się, gdy chłód drewnianych desek przeszywa moje bose
stopy. Bez słowa podchodzę do męża, a gdy staję obok i kładę dłonie na poręczy, drga. Trwamy
w bezruchu. W milczeniu. Wpatrzeni w migoczące światła centrum, przebijające się przez
korony drzew na sąsiadującej posesji. Walczę z silną pokusą spojrzenia na jego twarz. Pragnę
poznać jego myśli, rozszyfrować zachowanie. Zaczyna doskwierać mi niewiedza tego, dlaczego
od kilku dni Carlo stał się jeszcze bardziej oschły i stanowczy.
– Śpi? – pyta niespodziewanie, przerywając moje rozważania.
– Zasnęła niedawno.
– Jak odebrała wiadomość o twoim wyjeździe?
Zaciskam mocniej palce na poręczy, biorę głęboki wdech i przymykam powieki.
Delikatny wiatr niosący ze sobą zapach wilgoci zwiastującej deszcz smaga moje policzki.
– Popadła w lekką histerię. Nie chce, żebym wyjeżdżała. – Odwracam się w stronę męża.
– Czy naprawdę musimy ją w to wszystko wciągać? – pytam, choć w rzeczywistości nie oczekuję
odpowiedzi. – Nie będę cię prosić, abyś zmienił zdanie. Pogodziłam się z twoją decyzją, choć
w dalszym ciągu nie wiem, za co mnie karzesz. Jednak musisz wiedzieć, że taka nagła zmiana
wprowadziła zamęt w jej małym świecie. Może gdybyśmy wcześniej przygotowali ją na to, jej
reakcja wyglądałaby zupełnie inaczej. Wiesz, jak bardzo Nicol jest wrażliwa.
Kiwa głową, w dalszym ciągu nie spuszczając wzroku z migoczących w oddali świateł.
– Proszę cię, Carlo. Nie mieszajmy jej więcej w nasze problemy. To tylko sześcioletnie
dziecko. Nicol… – zawieszam głos, słysząc i czując jego drżenie. – Ona nas tak bardzo kocha –
mamroczę, czując spływającą po policzku łzę. W pośpiechu ścieram ją, a gdy zamierzam odejść,
Carlo chwyta mnie za łokieć, zatrzymując w połowie kroku.
Zaskoczoną nieruchomieję, dostrzegając nad sobą jego puste spojrzenie. Przez chwilę
wygląda tak, jakby walczył z chęcią powiedzenia mi czegoś, co być może wstrząsa nim już od
dłuższego czasu. Ostatecznie jednak przez chwilę wodzi wzrokiem po wilgotnym policzku,
puszcza i odchodzi bez słowa, pozostawiając mnie w osłupieniu. Potrząsam głową i rozkojarzona
wchodzę do domu. Przechodząc przez korytarz, kieruję się w stronę swojego gabinetu. Po drodze
słyszę odgłos puszczonej wody pod prysznicem, co daje mi pewność, że ten wieczór Carlo spędzi
w domu. Z rodziną.
Powinniśmy porozmawiać.
Słusznym byłoby wyjaśnić wszystkie niedopowiedzenia, ale obawiam się, że moje
pytania mogą doprowadzić Carla do furii, a tego wolałabym uniknąć. Nie chcę się z nim
sprzeczać w obecności Nicol, dlatego też rezygnuję z podjęcia dyskusji. Zapalam światło
w gabinecie i siadam za biurkiem, zastanawiając się, czy my w ogóle jeszcze potrafimy normalne
ze sobą rozmawiać?
Gdy otwieram laptop, odruchowo spoglądam w stronę złotego kółeczka na palcu, które po
chwili obracam rytmicznie, trzymając ręce na kolanach. W tej chwili żałuję, że nasze życie
potoczyło się w taki, a nie inny sposób. Żałuję, że nie darzę męża tymi samymi uczuciami, co
niegdyś. Dodatkowo targa mną z tego powodu przeokropny wstyd, a nawet wstręt do samej
siebie. Jak mogę po tych wszystkich latach naszego małżeństwa i po tym, co dla mnie zrobił, nie
móc nawet powiedzieć, że go kocham? Dlaczego nie potrafię tego zrobić?
A czy on mnie jeszcze kocha?
Czy w sercu Carla jest jeszcze dla mnie miejsce?
Pocieram twarz i chwytam teczkę przyniesioną z firmy z zebranymi dokumentami od
HamptCorporation. Przeglądam jej zawartość, zajmując myśli pracą, która za każdym razem
skutecznie odciąga mnie od problemów. W dokumentach odnajduję podpisaną umowę z Brettem.
Zaczynam wodzić palcem po bladoniebieskich fikuśnych literach układających się w jego imię
i nazwisko. Muskam delikatnie opuszkami palców wyschnięty tusz, jakbym obawiała się, że przy
mocniejszym nacisku zetrę go z papieru. Przykładam te same palce do ust i przymykam ciężkie
powieki, wspominając, jak ciepłe i delikatne wargi Bretta jeszcze wczoraj dotykały moich.
Przywołuję obraz naszego pierwszego pocałunku, wilgotnego języka smakującego moją skórę,
delikatnej dłoni obejmującej stanowczo pierś przez materiał sukni, napierającego, twardego ciała,
gdy wsuwał się we mnie gwałtownie. Smakował czekoladą, gumową owocową i słodkim
szampanem…
Przełykam ślinę, przechylam głowę i odtwarzam rozgrywaną między mną a Brettem
scenę namiętności, w pokoju hotelowym. Przypominam sobie nasz złączone ciała, erotyczny sen.
Zezwalam, by wyobrażenie tego młodego mężczyzny, przysłoniło brutalny obraz teraźniejszości
i pozwoliło mi ulecieć w krainę fantazji. Wodzę palcami po skórze tuż za lewym uchem, po
karku i ramieniu. Drżę, przypominając sobie, w jak delikatny, a jednocześnie dominujący sposób
czynił to samo we śnie, kilka godzin wcześniej. Na moim ciele pojawia się gęsia skórka, gdy
muskając delikatnie ramię pod materiałem szlafroka, wyobrażam sobie, co mógłby zrobić ze
mną, gdyby senny obraz Carla nie wtargnął bezczelnie do sali konferencyjnej, niszcząc naszą
prywatność.
Czy tym razem smakowałby mnie delikatnie? Pieprzył, nie pozwalając zaczerpnąć tchu?
Dominował? A może to mnie przypadłaby ta rola?
Wzdycham cicho, sunąc palcami po mostku, między piersiami. Błądzę blisko górnej
części bawełnianych miseczek biustonosza. Fantazjuję o przepełnionych ekscytacją oczach,
w pięknym kolorze koniakowego bursztynu. Silnych ramionach sadzających mnie stanowczo na
szklanym blacie stołu. Twardych biodrach odbijających się dziko od moich nagich, wypiętych
pośladków, gdy wypełniałby mnie sobą. Oblizuję spierzchnięte wargi i dysząc, paznokciami
drażnię skórę w dole brzucha.
Chcę, aby dominował. Pragnę wiedzieć, na co go stać. Łaknę w tym momencie jego
gorącego ciała. Rozsuwam nogi, wsuwam dwa palce pod rąbek fig i przesuwam nimi po łonie,
a następnie łechtaczce, wyobrażając sobie żarliwe pocałunki Bretta i stanowczość, gdy dociskał
mnie do hotelowych drzwi. Pociąga mnie jego niebezpieczny dotyk, ale przeraża niewinność.
Jednak połączenie tych dwóch rzeczy jest cholernie fascynujące.
Przygryzam górną wargę, hamując jęki i sunę palcami w dół, ku mojemu rozgrzanemu
i wilgotnemu wnętrzu, a gdy wsuwam w nie dwa palce, ciałem wstrząsa pierwszy dreszcz
rozkoszy. Zaciskam uda, wstrzymuję powietrze i wbijam policzek w oparcie fotela, oddając się
we własne dłonie, które przynoszą mi szybki, intensywny orgazm. Po chwili rozluźniam nadal
drżące w ekstazie uda i odgarniam włosy z lepkiego od potu czoła. Rozmasowuję napięte mięśnie
ud, starając się jednocześnie uspokoić oddech i galopujące w piersi serce. Czuję się rozluźniona
i zaspokojona, a jednocześnie zmieszana z powodu pozwolenia sobie na chwilową rozkosz,
w której Brett Hampt odgrywał swoją znaczącą rolę. Zaczyna do mnie docierać, że pomimo
ogromnego niebezpieczeństwa i mojej początkowej niechęci, od pewnego czasu ten mężczyzna
stał się moim dręczycielem. To zaskakujące, jak bardzo potrafi rozbudzić zmysły, nie będąc
nawet w pobliżu.
Boże… Czy ja właśnie zadowalałam się, fantazjując o synu najlepszego przyjaciela
mojego męża?!
Przełykam ślinę, przepychając ciążącą w gardle gulę.
Za każdym razem, gdy myślę o Hampcie, w mojej głowie automatycznie rozbrzmiewa
cichy, zlękniony głos nakazujący trzymać stosowną odległość. Za każdym razem, gdy posyła mi
ukradkowe spojrzenie, doskonale wiem, jak bardzo zagłębiałam się w szaleństwie, a mimo
wewnętrznej walki nie potrafię go odepchnąć. Czuję, że u jego boku mogłabym przeżyć niejedną
chwilę uniesienia. Nasz romans mógłby być ognisty, intensywny…
Skąd pojawiają się te skandaliczne myśli?
Kręcę się na krześle, w dalszym ciągu czując ucisk w podbrzuszu. Mimo przeżytego
orgazmu moje ciało nadal jest pobudzone, a wilgoć między mocno zaciśniętymi udami staje się
uciążliwa. Momentalnie żałuję, że nie ma przy mnie Bretta, który mógłby…
Dość!
Koniec z fantazjowaniem o tym mężczyźnie!
Rozsuwam nieco poły szlafroka, by ochłodzić rozgrzane ciało, i w tym samym momencie
podskakuję wystraszona, gdy w moje uszy wdziera się odgłos przekręcanego klucza w drzwiach
frontowych, a po nich tak dobrze znane mi ciche szuranie podeszew kapci Carla,
przemierzającego korytarz.
Przykładam dłoń do dudniącego w piersi serca, wypuszczam wolno powietrze przez usta
i zamykając oczy, odchylam mocno głowę. Przez moment przeklinam siebie za to, że zezwoliłam
żądzy na zawładniecie ciałem, a zaraz potem gorliwie dziękuję Bogu, że Carlo nie przyłapał mnie
na oddawaniu się w ramiona rozkoszy. Dziękuję Bogu, że nie przyłapał mnie w hotelu i do tej
pory niczego się nie domyślił. Carlo bez wahania za tę paskudna zdradę pozbawiłby mnie
wszystkiego, co kocham, a ja jedyne co mogłabym wtedy zrobić, to przyznać mu rację wiedząc,
że sobie na to zasłużyłam.
~*~
– Niech to szlag – warczę, gdy zahaczam grubym słupkiem czarnego sandała o materiał
długiej szarej spódnicy. Mieląc między zębami siarczyste przekleństwo, szarpię się, chwieję
i uderzam o kontuar, za którym moja asystentka wertuje zawartość jednej z zalegających na nim
teczek. – Szlag. Szlag. Szlag… – cedzę przez zęby i zaciskając z bólu powieki, pocieram kość
biodrową przez szyfonowy materiał.
– O Boże! Wszystko w porządku, pani Casella? – Zaniepokojona Sabrina w pośpiechu
wychodzi zza kontuaru i chwyta mnie za łokieć w tym samym momencie, w którym przywieram
plecami do drewnianej lady.
– Tak, przepraszam. Po prostu nic dzisiaj nie idzie po mojej myśli – wyznaję
i wzdychając, poprawiam kurczowo przyciskane do piersi dokumenty.
Jest piątek, kilka minut po drugiej, a ja od rana biegam jak opętana po firmie między
pracownikami, starając się każdemu przydzielić zakres obowiązków do najbliższego
poniedziałku. Pod moją nieobecność to Carlo będzie całkowicie odpowiedzialny za ArchiCass,
dlatego też będę spokojniejsza, gdy nikt nie będzie zakłócał jego spokoju bez potrzeby.
Zwłaszcza teraz, kiedy nasze stosunki stały się dalekie od wyuczonych szablonów, które o dziwo
i tak funkcjonowały zaskakująco długo. Wymieniamy między sobą jedynie informacje związane
z firmą lub wdajemy się w zwięzłe rozmowy na temat Nicol. Ograniczyliśmy nasze relacje do
minimum, a ja od wtorku praktycznie nie zmrużyłam oka, zarywając nocki nad projektami.
Kiedy padałam w końcu z przemęczenia, budziły mnie przesycone erotyzmem sny z Brettem
Hamptem w roli głównej, zupełnie wytrącając z równowagi.
– Powinna pani odpocząć – zauważa. – Niech się pani nie martwi, poradzimy sobie.
Damy radę – pociesza mnie, uśmiechając się uprzejmie i choć bije od niej czysta szczerość, ja
w dalszym ciągu widzę wszystko w ciemnych barwach. Strach i obawa skutecznie przysłaniają
jasne tony.
Kiwam delikatnie głową.
– Dziękuję, Sabrino. Wiem, że sobie poradzisz. – Wyginam usta na kształt czegoś, co
przypomina uśmiech i ruszam z miejsca, tym razem nieco wolniej kierując się w stronę gabinetu.
Wypuszczając przez usta powietrze, odkładam dokumenty na blat i opadam ciężko na
fotel. Zakładam nogę na nogę, podciągam sukienkę, ściągam sandała i rozmasowuję obolałą
stopę. Jestem wykończona. Padam na twarz, a wieczorem czeka mnie lot do Nowego Jorku, co
jeszcze bardziej pogłębia moje dzisiejsze rozdrażnienie. Odchylam głowę, pomrukując z ulgą,
a kiedy zaczynam marzyć o zaczerpnięciu głębokiego oddechu, do gabinetu wchodzi Muraki,
z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.
– Jak tam? Gotowa na podróż? – wypytuje, siadając swobodnie na kawałku wolnego blatu
biurka przede mną. – Gotowa na spotkanie z napalonym małolatem? – Ukazuje w uśmiechu
zęby.
Poprawia wciśnięty na głowę czarny kapelusz pasujący do dżinsowych, wytartych na
kolanach spodni i T-shirtu w tym samym kolorze, który dziś włożył. Gromię go wzrokiem,
zmieniam ułożenie nóg, ściągam drugi but i zabieram się za masowanie stopy.
– Daruj sobie – sapię zrezygnowana. – Nie jestem w nastroju na żarty.
– Nie cieszysz się, że spędzisz kilka dni bez tego starego Włocha? – dopytuje wyraźnie
zadowolony.
– Nie jestem zadowolona z faktu, że spędzę kilka dni z daleka od córki.
– Bez przesady… – Cmoka z dezaprobatą. – Młodej nic się przez ten czas nie stanie, a ty
w końcu będziesz mogła trochę odetchnąć, znajdując ukojenie w łóżku młodego Hampta.
Porusza w zabawny sposób brwiami, powodując, że przygryzam wargę, hamując drżące
w uśmiechu kąciki ust. Ostatecznie jednak zachowuję pełną powagę, nie dając mu satysfakcji
z rozweselenia mnie.
– Zdajesz sobie z tego sprawę, że to nie są wakacje, a podróż służbowa? – przypominam,
gdy przygląda mi się z zainteresowaniem.
– Wyluzuj w końcu, słoneczko – wzdycha, chwyta moją lewą kostkę, kładzie stopę na
swoim udzie i zaczyna sprawnie ugniatać kciukami podeszwę. Nie oponuję. – Lecisz do Nowego
Jorku! Nie byle gdzie! Zwiedź miasto, schlej się, wydaj trochę kasy na pierdoły! – Ekscytuje się,
jakby to właśnie on miał za chwilę opuścić Croydon. – Odsapnij, kochanie, i nie zamartwiaj się
ArchiCass, a potem wróć do nas. Tylko przywieź mi coś ładnego i niegrzecznego. – Mruga,
zwiększając nacisk na moją stopę.
Potrząsam wolno głową.
– Bardziej niż o firmę obawiam się o ciebie – przyznaję. – Jeśli wywiniesz jakiś numer
pod moją nieobecność… Przysięgam, że uduszę cię gołymi rękami, Muraki! – ostrzegam, celując
w niego groźnie palcem.
Wyrzuca w górę ręce w geście kapitulacji, uśmiechając się przy tym zadziornie.
– Gdzież bym śmiał!
– Żadnych romansów w firmie pod rządami Carla – zawieszam na chwilę głos i pocieram
czoło. – Realizuj powierzone zadania i staraj się nie wchodzić mu w drogę, okej? Dobrze wiesz,
czym mogłaby się skończyć wasza konfrontacja, a tego chyba nie chcesz, prawda? Po ostatnich
wydarzeniach… Nawet jeśli znów stanę w twojej obronie, Carlo i tak nie weźmie tego pod
uwagę.
Zaciska palce na moim kolanie i przyciąga na fotelu na tyle blisko, że teraz znajduje się
między moimi udami. Pochyla się, rozwierając usta w delikatnym uśmiechu.
– Wiem, Susan. Może na takiego wyglądam, ale nie jestem idiotą. Będę się trzymał
z daleka od starego. Nie martw się. Poradzimy sobie. Ja sobie poradzę i młoda też – zapewnia
i składa na moim czole delikatny pocałunek.
Kiwam głową, za wszelką cenę chcąc w to wierzyć.
– Po prostu… Nie mogę przestać się o to wszystko… O was zamartwiać – zdradzam,
ciążące mi od rana na sercu okropne, negatywne odczucie.
– Tak. – Kiwa głową. – Musisz wiedzieć, że na pewne rzeczy nie mamy wpływu i musisz
się przestać tym w końcu dręczyć, bo to cię niszczy.
– Życie to nieustanna udręka – stwierdzam.
– Nie, Susan. Brak normalnego życia to udręka. Niepewność to najgorsza udręka.
Najgorsza tortura.
Rozwieram usta w odpowiedzi, ale przerywa mi Sabrina, wsuwająca niepewnie głowę do
gabinetu. Rzuca szybkie spojrzenie na Murakiego siedzącego między moimi udami.
Przyzwyczajona do jego zachowania, ignorując naszą przyjacielską bliskość i kokieteryjny
uśmiech, jaki jej posyła, zwraca się do mnie:
– Pani Casella, przeprasza, że przeszkadzam, ale na korytarzu czeka pani Jennifer Sharp.
Jennifer Sharp?
Co ona, do jasnej cholery, tu robi?
Przełykam nerwowo ślinę, odsuwam się na krześle i wkładam w pośpiechu buty.
– Nie mówiła, w jakim celu przybyła? – pytam, prostując się.
Sabrina potrząsa głową.
– W porządku, Sabrino. Za chwilę podejdę.
– No, no, no… – chrypie Muraki, natychmiast po wyjściu Sabriny. – Mateczka odwiedza
córeczkę.
Gromię go wzrokiem, wygładzając sukienkę.
– Ani słowa więcej – warczę, znów ostrzegawczo celując w niego palcem. – Nie wiem,
czego ona chce, ale jeśli liczy na miłą pogawędkę, jest w błędzie.
– Pofatygowała się aż tutaj. Może chce przekazać ci coś ważnego? – głowi się, gdy
ruszamy w stronę drzwi.
– Nie wiem i nie podoba mi się to.
– Co by to nie było, liczę na szczegóły. – Szczerzy się, przepuszczając mnie w drzwiach.
– Wiesz, gdzie mnie szukać, prawda?
Kiwam głową i kieruję wzrok w stronę kontuaru, przy którym stoi wciśnięta
w perfekcyjnie wyprasowaną błękitną garsonkę Jennifer. Patrzę przez chwilę, jak z grymasem
niezadowolenia na naznaczonej wiekiem twarzy odprowadza spojrzeniem Onana do czasu, aż ten
znika za zakrętem.
– Zapraszam – mówię chłodno, nie siląc się na powitanie i gestem dłoni proszę, by weszła
do gabinetu.
Obserwuję każdy jej krok. Trzymając się pewnej odległości, kroczę za nią wolno
i zastanawiam się, czego ode mnie chce. Na myśl przychodzą mi tylko dwie rzeczy, ze względu,
na które mogła się tu pojawić.
– Nie podoba mi się ten mężczyzna – wyznaje, rozglądając się z zaciekawieniem po
wnętrzu gabinetu. – Nigdy go nie lubiłam.
– Nie mam czasu na pogaduszki, więc przejdźmy do konkretów. – Opadam ciężko na
fotel, podsuwam się bliżej biurka, splatam palce i kładę je na blacie. – Czemu zawdzięczam tę
wizytę? Zamierzasz prawić mi kazania z powodu zachowania na przyjęciu, a może brakuje ci
pieniędzy? Czego chcesz, Jennifer?
– Mamo. Mamo – poprawia mnie, siadając delikatnie na jednym z foteli naprzeciwko
biurka. – Chciałam z tobą porozmawiać. I nie chodzi tu o pieniądze – obrusza się, wygładzając
białe perły zdobiące jej smukłą szyję.
Unoszę brew, przyglądając się jej uważnie.
– Czyżby?
– Naturalnie, Suzi.
– Nie nazywaj mnie tak…
– Nie odwiedzasz mnie. Nie odbierasz telefonów. To twoje milczenie zmusiło mnie do
przybycia w to miejsce. Martwię się o ciebie, Suzi. Martwię się o Nicol. Martwię się o Carla.
Chciałam…
– Powiedziałam, nie nazywaj mnie tak! – furczę, nie mogąc znieść wychodzącego z jej
ust zdrobnienia, którym od zawsze zwracał się do mnie ojciec. Tylko on miał do tego prawo.
Tylko on!
Podnoszę się gwałtownie z miejsca. Zaciskając dłonie na krawędzi biurka, cedzę przez
zęby:
– Nie masz prawa tak do mnie mówić, Jennifer. NIE. MASZ. PRAWA.
– Odnoszę wrażenie, że w waszym małżeństwie pojawił się kryzys – kontynuuje, zupełnie
nie zwracając uwagi na to, co do niej mówię.
– Dość!
– Sądzę, że powinnaś to jak najszybciej naprostować. Chociażby z tego powodu, że
zawdzięczasz Carlowi praktycznie wszystko, co cię otacza.
– Dość tego!
– Powinnaś być jego podporą, Suzi. Małżeństwo to świętość. Mąż to świętość.
Śmieję się szczerze rozbawiona. Potrząsam głową, pochylam ją i pocieram dłonią czoło.
– I mówi to ktoś, taki jak ty? Żona, która nie potrafiła chwycić dłoni umierającego męża?
Pieprzysz mi tu o cholernych świętościach, śmiesz wpieprzać się z buciorami w moje życie
i pouczać, kiedy sama masz sporo za uszami?
– Licz się ze słowami! Zwracasz się do matki! – podnosi głos, zadzierając dumnie drżącą
brodę.
– Nie, nie zwracam się do matki. Zwracam się do osoby, która kiedyś nią była. Zwracam
się do osoby, która potwornie mnie zraniła – wyrzucam z siebie łamiącym głosem. – I masz rację.
Zawdzięczam mężowi bardzo wiele i będę mu za to wdzięczna do końca życia. W tym również
i za to, że po śmierci taty masz co włożyć do garnka!
– Susan… – podnosi się wolno z miejsca. Dostrzegam jej drżące dłonie, obejmujące
niewielką białą torebkę.
– Gdzie byłaś, kiedy cię potrzebowałam?! Gdzie byłaś, kiedy tato cię potrzebował?! –
wyrzucam z siebie, skrywane od lat emocje. – Porzuciłaś nas w najgorszym momencie życia!
Porzuciłaś go na łożu śmierci! Nie było cię nawet na jego pogrzebie!
– Posłuchaj…
– Jak po tym wszystkim, co zrobiłaś, śmiesz pokazywać mi się na oczy?
– Susan, dziecko, proszę…
– Nienawidzę cię! – wrzeszczę, czując spływające po policzkach łzy. – Rozumiesz?
Nienawidzę!
– Pozwól mi wyjaśnić.
– Twój czas dobiegł końca, Jennifer. Powinnaś już iść – zarządzam. Choć zgarbiona
postawa jej ciała i strach malujący się na twarzy, poruszają moje serce, nie daję tego po sobie
poznać i pozwalam, by złość rozlała się po moim ciele, zagłuszając wszystkie inne emocje. –
Przestań w końcu zadręczać mnie telefonami i trzymaj się ode mnie z daleka. Reszta pozostaje
bez zmian. Nie musisz się obawiać, że odetnę cię od środków do życia. W dalszym ciągu możesz
też widywać Nicol. Nasz konflikt dotyczy tylko mnie i ciebie. Nie mojej rodziny. – Ucinam,
obracam się i obejmując ramiona rękami, podchodzę do okna wychodzącego na ulice.
– Niezależnie od tego, jakie słowa do mnie kierujesz, musisz wiedzieć, że zawsze byłaś
i będziesz moim dzieckiem, Susan. Twoja złość w końcu minie. To zawsze mija. Zawsze –
szepcze i po cichu opuszcza gabinet. Gdy słyszę, jak zamykają się za nią drzwi, obejmuję się
ciaśniej ramionami.
– Złość zawsze mija – przyznaję jej rację, choć nie może już tego usłyszeć. Zawieszam
wzrok na zachmurzonym niebie, na którym szybuje kilka ptaków. – Złość tak, ale nie zawód na
bliskiej osobie, która była dla ciebie wszystkim – chrypię drżącym głosem i zaciskam powieki,
gdy ponownie wzbierają się pod nimi łzy.
Choć od śmierci ojca minęły lata, ja w dalszym ciągu nie potrafię wymazać z pamięci
jego wychudzonej i wymęczonej twarzy. Błagał mnie, bym przyprowadziła do niego matkę.
Chciał ostatni raz chwycić jej dłoń. Ostatni raz. Do końca swoich dni będę żyć ze świadomością,
że nie wypełniłam jego ostatniej prośby. Nie zrobiłam tego, bo nie mogłam nigdzie znaleźć
matki. Jennifer zniknęła na miesiąc przed jego śmiercią. Wróciła dopiero kilka tygodni po
pogrzebie. Jednak wtedy było już za późno. Nigdy nie będę w stanie wybaczyć jej tego, czego się
dopuściła. Nie mieści mi się w głowie to, jak mogła zostawić ojca i go nie wesprzeć. Ich
małżeństwo było idealne. Miłość wyjątkowa, a ona… Ona zawiodła i na próżno szuka
przebaczenia.
23
Lot trwał prawie połowę doby. Przez osiem godzin siedziałam z nosem przy oknie,
naprzemiennie drzemiąc i płacząc, przez co podczas przesiadki w Toronto wyglądałam tak
tragicznie, że zupełnie nie dziwiły mnie zaciekawione spojrzenia. Kupiłam kawę w automacie
i z ciepłym plastikowym kubeczkiem w ręku, zaszyłam się w kącie poczekalni hali odlotów
z dala od ludzi, oczekując na połączenie samolotu. Ostatnie dwie godziny lotu spędziłam na
słuchaniu opowieści z życia prawie osiemdziesięcioletniej staruszki, zajmującej miejsce obok. Na
początku byłam wręcz wściekła na kobietę, która bez przerwy mieliła jęzorem, jednak po jakimś
czasie jej historie pochłonęły mnie bez reszty, przysłaniając obraz zrozpaczonej córki.
Kwadrans po pierwszej w nocy, czasu nowojorskiego, samolot ląduje w porcie lotniczym
LaGuardia. Opuszczam pokład obolała, głodna, wyczerpana fizycznie i psychicznie, jednocześnie
bogata w wiedzę z zakresu wypieków drożdżowych, robótek ręcznych i smażenia powideł.
– Wszędzie dobrze, ale staremu człowiekowi w domu jest najlepiej – wyznaje Katie Rain,
poznana podczas lotu kobieta, która ostatnie dwa tygodnie spędziła u syna w Toronto.
Uśmiecham się uprzejmie i pomagam jej zdjąć walizkę z ruchomej taśmy.
– Dziękuję, kochanieńka. – Poklepuje mnie po ramieniu, kiwając rytmicznie głową. –
Zabierzesz się ze mną taksówką, czy ktoś na ciebie czeka? – pyta z troską.
– Ktoś na mnie czeka – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– W takim razie, kochanieńka, życzę ci spokojnej pracy i szczęśliwego powrotu do domu.
I pamiętaj: zawsze trzymaj blisko siebie torebkę. W Nowym Jorku nie brakuje chuliganów! –
ostrzega po raz kolejny, całuje mnie w policzek, ściska dość mocno, jak na swój wiek i odchodzi,
machając na pożegnanie. Odwzajemniam gest i obserwuję ją do czasu, aż znika w tłumie.
Przyciskając uchwyt ogromnej walizki na kółkach do biodra, zaczynam rozglądać się za
Johnem Hamptem, który miał mnie odebrać z lotniska. Mija minuta. Dwie. Trzy. Do tej pory
przepełnione rozmowami, płaczem i piskiem ekscytacji pomieszczenie, zaczyna pustoszeć, a ja
w dalszym ciągu nie widzę tego cholernego Johna.
Zapomniał o mnie?
Przełykam ślinę, gdy zaczyna targać mną lekka panika. Jestem sama. Z daleka od rodziny,
w obcym kraju. Nie mam nawet numeru telefonu do Johna czy Bretta, posiadam jedynie adres
odnawianego przez nich hotelu w Queens. Teraz tyle słyszy się o napadach na kobiety, gwałtach,
zabójstwach! Drżę z przerażenia, przyciskając do siebie jeszcze mocniej uchwyt walizki. Panika
podchodzi mi do gardła, omal nie pozbawiając oddechu. Kiedy zaczynam wyobrażać sobie, że
ostatnie chwile przyjedzie spędzić mi w poczekalni lotniska, dostrzegam go przedzierającego się
przez grupkę młodych, roześmianych kobiet. Nie Johna, a jego syna. Oddycham z ulgą, widząc
Bretta, zmierzającego w moją stronę.
– Susan… – chrypie, zatrzymując się naprzeciwko.
Tembr jego ciepłego głosu przeszywa moje ciało, tłumiąc strach. Przez chwilę walczę
z chęcią rzucenia się w jego ramiona, dziękując gorliwie za wybawienie. Jednak myśl ta tak
szybko, jak się pojawia, znika, gdy tylko zaczyna wodzić spojrzeniem po mojej sylwetce
i twarzy. Zażenowana uciekam wzrokiem, doskonale wiedząc, jak wyglądam z jedynie słabo
pociągniętymi maskarą rzęsami, blada i napuchnięta od płaczu.
– Tak bardzo cię przepraszam… Przepraszam, że się spóźniłem – wyrzuca z siebie, a ton
jego głosu sugeruje, że rzeczywiście jest mu przykro z tego powodu. Gdy robi kolejny krok
w przód, w moje nozdrza wdziera się zapach jego delikatnych perfum.
– W porządku, Brett.
– Przepraszam, Susan. Naprawdę.
– W porządku – powtarzam.
– Ojciec miał cię odebrać, ale mieliśmy w hotelu awarię, a potem pochrzaniłem drogi i…
– Brett – wtrącam i aby spojrzeć mu w oczy, z powodu balerin na płaskiej podeszwie,
muszę zadrzeć brodę. – Przestań się obwiniać i zabierz mnie stąd, proszę – mamroczę.
Kiwa głową i uśmiecha się przepraszająco. Przejmuje walizkę, przy czym muska
opuszkami palców moje knykcie i obrączkę, jednak trwa to dosłownie kilka sekund. Tak
niewiele, że prawdopodobnie nie zdołał tego wychwycić, bądź tak niewinny, przypadkowy dotyk
jest dla niego czymś naturalnym. Ja jednak odebrałam go zupełnie inaczej. Ten strzęp bliskości
przypomniał mi nasz pierwszy pocałunek, seks, jego wyznanie, erotyczne sny i moje fantazje.
Wstrzymuję na chwilę oddech, gdy te wspomnienia uderzają we mnie, kiedy rozbudzają
najgłębiej skrywane żądze i emocje.
– Chodźmy. Jesteś pewnie bardzo zmęczona. Wszystko opowiem ci po drodze, dobrze?
Kiwam głową i posłusznie podążam za Brettem w stronę wyjścia z budynku lotniska. Na
zewnątrz natychmiast otaczają mnie zapachy i odgłosy Nowego Jorku. Mieszanina woni deszczu,
naturalnych olejków, wilgoci i jakiegoś jedzenia, zderza się z rykiem silnika lądującego
samolotu, klaksonami taksówek i dziecięcym, histerycznym płaczem. W pierwszej chwili jestem
zaskoczona i przerażona jednocześnie, a widzę i słyszę zaledwie garstkę tego, co czeka mnie
w nadchodzących dniach.
– Witamy w Nowym Jorku! – Śmieje się Brett, gdy się z nim zrównuję. Czuję na sobie
jego natarczywe spojrzenie, ale jestem zbyt pochłonięta podziwianiem migoczących w oddali
świateł miasta, by na nie zareagować.
– To niesamowite, a jednocześnie takie… Straszne – stwierdzam, obejmując dłońmi
ramiona.
Znów słyszę jego szczery śmiech.
– Strach to dowód na to, że jesteśmy odważni – kwituje, zatrzymując się przy czarnym
mercedesie benz, zaparkowanym przy krawężniku graniczącym z płytą parkingu. Wkłada
walizkę do bagażnika i otwiera mi drzwi po stronie pasażera. Wsiadam, zapinam pas
i uruchamiam telefon. Piszę wiadomość do Carla, że jestem już na miejscu, podczas gdy Brett
błyskawicznie zajmuje miejsce za kierownicą i odpala silnik.
Prowadząc uważnie i spokojnie, opowiada mi o pękniętej rurze odprowadzającej wodę,
która zalała korytarz na pierwszym piętrze w odnowionym skrzydle hotelu. Brett z ojcem
i hydraulikiem naprawiali szkody od samego rana i stracili rachubę czasu. Z powodu usterki nie
mogą przydzielić mi pokoju w swoim hotelu, dlatego zostałam umieszczona w New York
Marriott at the Brooklyn Bridge. Wygląda na to, że piątek nie był dla nas wszystkich łaskawy,
a sobota zaczęła się niewiele lepiej.
Pocierając czoło, przenoszę ciężar ciała na lewy pośladek. Przyciskając policzek do
chłodnego skórzanego obicia fotela, zatapiam spojrzenie w Bretcie. Jakiś czas temu zakończył
swoją opowieść, po czym zamilkł, włączył radio i skupił się na jeździe, pozwalając mi odetchnąć.
Wsłuchując się w zapowiedziany wcześniej przez spikera prowadzącego nocną audycję radiową
utwór Skinny Love Birdy, patrzę, jak mierzwi włosy i od czasu do czasu pociera kilkudniowy
zarost na brodzie i kark. Dostrzegam wyczerpanie na jego spokojnej twarzy, lecz nawet utrata sił
nie przysłoniła chłopięcego uroku, którym w dalszym ciągu promienieje. Jeszcze kilka godzin
wcześniej byłam z rodziną, a teraz jestem w Nowym Jorku. Jestem tu z nim. Siedzę obok Bretta,
którego obecność działa kojąco. Brett Hampt zneutralizował targające mną od pożegnania
z Nicol emocje, a ja za cholerę nie potrafię uzasadnić, jak tego dokonał.
– O co chodzi? – odzywa się tak niespodziewanie, że aż się wzdrygam.
– Proszę? – dukam, poprawiając się na fotelu.
– Przyglądasz mi się już od dłuższego czasu, Susan – zauważa, rzucając mi szybkie,
rozbawione spojrzenie.
Prostuję się, pocierając dłońmi uda.
– Właściwie… – Przełykam nerwowo ślinę, nie bardzo wiedząc, jak mam się zachować.
Właśnie zostałam przyłapania na przyglądaniu mu się i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
– Cieszę się, że cię widzę – wypalam, a po chwili żałuję, że nie przygryzłam tego przeklętego
jęzora.
Co ja plotę?
Łypie na mnie ponownie.
– Ja też się cieszę, że cię widzę. Jesteś głodna? – zmienia temat, za co jestem mu
ogromnie wdzięczna. W tym samym momencie burczy mi w brzuchu na tyle głośno, że czuję się
z tego powodu zażenowana. – Dochodzi druga nad ranem – podejmuje dalej – w hotelu kuchnia
pracuje tylko do dziesiątej, więc jedyne wyjście to fast food.
– Fast food? Nie jadłam niczego takiego od lat – wyznaję szczerze, a następnie chichoczę
cicho, czym ponownie zwracam na siebie jego uwagę.
– Dobrze się składa, bo znam jedno świetne miejsce – oznajmia z uśmiechem.
– Nie jestem pewna, czy powinniśmy… – zaczynam rozważnie, wiedząc, że każda
dodatkowa minuta spędzona w towarzystwie Bretta, wzbudza we mnie coraz więcej
niebezpiecznych emocji. Jednak po chwili rezygnuję z odmowy, zdając sobie sprawę z tego, że
nie będę umiała zasnąć z pustym żołądkiem. – W porządku. Zabierz mnie w to świetne miejsce.
24
Zdążyłam już zapomnieć… Matko, jakie to dobre! – zauważam z pełną buzią i nie
zważając na to, że mam jasne spodnie, przysiadam na masce mercedesa zaparkowanego
równolegle przy krawężniku naprzeciwko baru Checkers, w Brooklynie. Wgryzam się ponownie
w ogromnego hamburgera i delektując się smakiem mieszaniny warzyw oraz mięsa wołowego,
podziwiam z zachwytem metalowy most nad głową, spowity częściowo w mroku nocy. Od czasu
do czasu przejeżdżające nim metro potrząsa zardzewiałą konstrukcją, powodując, że przechodzą
mnie dreszcze.
Brett rozbawiony moją reakcją, śmieje się uroczo. Gdy odwracam głowę, dostrzegam
jego oczy lśniące w ciepłym świetle ulicznych lamp. Przyglądając mi się z zainteresowaniem,
wkłada do ust frytkę i przeżuwa ją wolno, nawet na chwilę nie przerywając kontaktu
wzrokowego. Odnoszę wrażenie, że w tym momencie jest w stanie wejrzeć w moje najgłębiej
skrywane pragnienia, nawet w te, które zdecydowanie wolałabym zachować dla siebie.
– Przyznaj się – rzuca w dalszym ciągu rozbawiony. – Kiedy ostatni raz jadłaś fast food?
Wciskam za ucho pasmo włosów i zlizuję z ust resztkę majonezu.
– Chyba… Nie pamiętam. – Wzruszam przepraszająco ramionami. – Zazwyczaj jadam
w ulubionych londyńskich restauracjach Carla – wyznaję.
Zaskoczona swoją otwartością wgryzam się kolejny raz w hamburgera, skutecznie
zamykając nim usta, zanim zdołają opuścić je kolejne szczere słowa.
Dlaczego, gdy tylko znajduję się blisko Bretta, wyjawiam mu prawdę?
Dlaczego?
Przełykam kęs i skrępowana przenoszę wzrok na rozbieganą po ulicy niewielką grupkę
młodych ludzi, mimo późnej godziny nadal szwendających się po mieście.
– Nie wierzę, że nie masz swojej ulubionej restauracji czy baru w Croydon – podejmuje
dalej, zupełnie jakby nie zwrócił uwagi na moje słowa.
– Anabella’s – rzucam szybko, kładąc rękę z hamburgerem na kolanie. – Uwielbiam ich
owoce morza.
W odpowiedzi w moje uszy znów wkrada się jego śmiech.
– Nie wyglądasz na miłośniczkę skorupiaków.
– Doprawdy? – Posyłam mu zaskoczone spojrzenie. – A ty nie wyglądasz na miłośnika
frytek – odgryzam się zgrabnie i przygryzam wargę, starając się stłumić drżące w rozbawieniu
kąciki ust.
– A na kogo według ciebie wyglądam? Hm? – ciągnie mnie za język.
Zgina lewą nogę w kolanie, podciąga ją pod pośladek i zwraca się całym ciałem w moją
stronę, rzucając wyzwanie, które ochoczo podejmuję. Zakładam nogę na nogę i przenoszę ciężar
ciała na lewy pośladek, by znaleźć się tuż przed rozluźnionym obliczem Bretta. Przez chwilę –
tak jak on kilka minut wcześniej – przyglądam się mu. Chłonę wzrokiem zmierzwione jasne
włosy, których miękkość tak niedawno prześlizgiwała się między moimi niecierpliwymi palcami,
wyczekujące spojrzenie, skryte za szkłami okularów i wykwitający nieśmiało rumieniec na
policzku. Sunę wzrokiem po namiętnych ustach, przypominając sobie ich smak i gorliwość,
zaroście na brodzie drażniącym moją wrażliwą na dotyk skórę, i nadal, w milczeniu,
przygryzając wewnętrzną stronę policzka, oceniam nieco umięśnioną sylwetkę skrytą za
brązowymi materiałowymi spodniami i czarną bawełnianą bluzką. Wracam wspomnieniami do
pokoju hotelowego w The Manor at Bickley i silnych ramion, w których drżałam w ekstazie.
Słysząc swój przyspieszony oddech, odtwarzam w pamięci każdy ruch naszych złaknionych ciał.
Jego żarliwe pchnięcia i moje łopatki przesuwające się gwałtownie po drewnianym skrzydle
drzwi. Zagryzam mocniej policzek, czując u podstawy kręgosłupa ciepło, które po chwili rozlewa
się po ciele niczym dziki, nieokiełznany ogień.
– No i? – ponagla, wyrywając mnie z krainy wyuzdanych i cholernie niebezpiecznych
fantazji.
Mrugam szybko i przełykając ciężko ślinę, znów patrzę mu prosto w oczy, ściskając
mocniej w dłoni hamburgera.
– Do jakich doszłaś wniosków, Susan? – drąży i wkłada do ust kolejną frytkę.
Biorę głęboki uspokajający wdech i siląc się na spokojny ton, odpowiadam:
– Jesteś taki… – szepczę chrapliwie. – Mądry i młody, delikatny, a zarazem… –
Przygryzam wargę, kryjąc cisnące się na usta słowa: cholernie namiętny i pociągający. –
Gdybym nie znała Johna i Eleny, gdybym nie wiedziała, że prowadzicie rodzinną firmę i gdybyś
nie wyznał mi, że pracujesz w podstawówce i uczysz dzieciaki gry na fortepianie, stawiałabym
na pilnego studenta turystyki historycznej, być może dorabiającego w jakiejś starej księgarni.
Parska niepohamowanym śmiechem.
– Poważnie?
Kiwam głową i unoszę do ust hamburgera.
– Twoja kolej – mamroczę.
– W takim razie… – Podsuwa się bliżej i mrużąc oczy, sunie wolno wzrokiem po moim
ciele, jakby czegoś szukał. Jego spojrzenie zdaje się palić ciało. Czuję się obnażona i niezwykle
wrażliwa, a gdy znów patrzy mi prosto w oczy, a jego twarz znajduje się dosłownie kilka cali
przed moją, przełykam nerwowo ślinę. – Gdybym nie wiedział, że jesteś matką i żoną, gdybym
nie wiedział, że zajmujesz się architekturą krajobrazu i gdybym nie wiedział… – chrypie,
zawieszając wzrok na moich rozwartych ustach. – Susan… – mruczy.
Odruchowo przymykam oczy, gdy jego ciepły oddech owiewa moją twarz, a kiedy
uchylam powieki, dostrzegam w nim diametralną zmianę. Brett góruje nade mną i marszcząc
czoło – zapewne na równi ze mną – odbywa właśnie bitwę z własnymi pragnieniami. Stając im
na drodze, stara się stłamsić apetyt i żądzę ponownego zasmakowania czegoś, co prowadzi do
zguby. Ten erotyczny amok może nas zniszczyć. Ten erotyczny pociąg efektywnie zagłusza
rozsądek, a jeśli się poddamy, zuchwały żar płonący w naszych ciałach obróci w popiół
wszystko, czym się otaczamy. Ta cienka linia między niebezpieczeństwem a chęcią bycia blisko
sprawia, że wbrew wszystkiemu rodzi się we mnie jeszcze silniejsze podniecenie.
– Powiedz, że ty też to czujesz – wydusza z siebie. – Powiedz mi, Susan… – zaczyna, ale
przerywa mu moja zaskakująca gwałtowność. Nie mogę dłużej znieść napięcia i ignorując
otoczenie, odkładam hamburgera za siebie. Nie marnując więcej czasu, rzucam się dziko w jego
ramiona, chciwie i zażarcie wpijając w jego usta.
Reaguje natychmiast, oplatając mnie ramieniem w pasie i dociskając do siebie. Zarzucam
ręce na jego szyję, łapię za włosy tuż nad karkiem i ściskam w pięści. Pochyla głowę. Pogłębiając
pocałunek, gorącym językiem bada każdy zakamarek moich ust. Jego wargi są zachłanne,
zuchwałe, stęsknione i smakują wyśmienicie. Gdy kąsam delikatnie jedną z nich, wydaje z siebie
pomruk zadowolenia, który pobudza mnie jeszcze bardziej, jednocześnie zezwalając na pełne
otwarcie się na tego mężczyznę i czerpanie rozkoszy z okazywanych pieszczot. Po krótkiej
chwili Brett przerywa pocałunek i dysząc ciężko, pochyla się, a następnie delikatnie przywiera
czołem do mojego. Zdezorientowana pozwalam, by objął mnie dwiema rękami w pasie
i uspokajając oddech, szeptał coś niezrozumiałego.
– Przepraszam, Susan… Ja… – Potrząsa wolno głową, prostując się. Jego twarz w tym
momencie przecina tyle emocji, że nie jestem w stanie nazwać choćby jednej. – To był impuls,
a… Przepraszam…
– Szzz… – przykładam palec do jego drżących ust, a następnie odsuwam się ostrożnie.
Muszę to przerwać. Muszę to przerwać, zanim usłyszę, jak bardzo żałuje tej pełnej
napięcia chwili.
Nie chcę widzieć, jak brzydzi się sobą i własną uległością, kiedy to właśnie mną powinny
targać podobne uczucia. To ja przekroczyłam granicę i złamałam zasady. To ja ponownie
zignorowałam fakt, że należę do Carla, zdradziłam go, a teraz wykorzystałam syna jego
najlepszego przyjaciela do zaspokojenia własnych potrzeb. Najpodlejsze w tym wszystkim jest
to, że wije się we mnie jedynie ledwo wyczuwalny cień żalu. Po raz pierwszy nie żałuję w pełni
swojego postępowania. Do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo brakowało
mi Bretta. Jak bardzo tęskniłam za spokojem, którym od samego początku mnie otulał.
– Pozwól mi… – podejmuje dalej, ale ja znów nie pozwalam mu dokończyć, tylko tym
razem przykładam dłoń do jego szorstkiego policzka. Przesuwam po nim kciukiem. Twardy
zarost łaskocze moją skórę.
Gdy przenoszę wzrok na swoją dłoń, dostrzegam złote kółeczko na palcu, którego widok
natychmiast budzi we mnie na nowo lęk, obrzydzenie do samej siebie, ale i coś jeszcze. Uczucie,
którego nie potrafię zinterpretować, a jedyne co mogę z nim powiązać, to tak dawno utracona
bliskość i tęsknota. To właśnie to uczucie przysłania żal. To właśnie przez nie tym razem nie
odczuwam tak silnej skruchy. Marszczę czoło. Po chwili uśmiechając się przepraszająco, cofam
dłoń. Niespodziewanie Brett chwyta ją w powietrzu, unosi i muska wargami jej wnętrze.
– Powinniśmy jechać już do hotelu, Brett – decyduję, przerywając panującą między nami
krępującą ciszę.
– Już ci to mówiłem, ale… Nie mogę przestać myśleć o tobie od dnia naszego pierwszego
spotkania. Szaleję na twoim punkcie, Susan, jak jakiś zasmarkany małolat – przyznaje, kolejny
raz tego wieczoru ignorując moje słowa. – Nie chcę mieszać ci w głowie. Wiem, że masz rodzinę
i zobowiązania wobec niej. Pragnę cię, ale nie chcę robić czegoś, czego będziesz później
żałować. Nie chcę robić niczego, czego będziemy żałować obydwoje. – Wzdycha i uśmiecha się
blado. – Musisz też wiedzieć, że po tym, do czego między nami doszło… – Mruży oczy,
ściskając mocniej moje palce. – Ta chwila wywróciła moje życie do góry nogami. Pragnę
wyrzucić to wspomnienie z pamięci i za wszelką cenę staram się trzymać z daleka, o ile to
możliwe, ale nie potrafię. Nie potrafię zapomnieć i żyć tak jak wcześniej, jakby do niczego
między nami nie doszło. Nie mam w sobie wystarczająco siły. Przepraszam, Susan.
Przebiegam wzrokiem po jego pięknej twarzy, na której maluje się udręka, nie wiedząc,
jak powinnam zareagować na te wszystkie słowa. Targana sprzecznymi emocjami, nie potrafię
ułożyć ani jednego sensownego zdania, czego efektem jest nieeleganckie, naprzemienne
otwieranie i zamykanie ust. Ten mężczyzna po raz kolejny wyjawił mi część swoich uczuć, a ja
jedyne co jestem w stanie zrobić, to patrzeć na niego bez słowa?
– Brett, ja…
Potrząsa wolno głową, przez co natychmiast milknę, jednocześnie jestem mu wdzięczna
za ten gest. Napięcie, które zapanowało między nami, przerosło mnie. Jeszcze przez chwilę
patrzymy na siebie w milczeniu, po czym Brett schodzi z maski samochodu i uśmiechając się
uprzejmie, wyciąga do mnie rękę ze słowami:
– Chodź, Susan. Obydwoje powinniśmy odpocząć.
Chwytam resztę hamburgera, posłusznie ujmuję jego ciepłą dłoń i pozwalam, by otworzył
przede mną drzwi od strony pasażera.
~*~
Lobby hotelu New York Marriott at the Brooklyn Bridge urządzone jest w stylu
nowoczesnym z drobnymi elementami art déco. Już po tym zbyt mocno oświetlonym,
przestronnym pomieszczeniu wiem, czego mogę spodziewać się podczas zwiedzania pozostałych
zakamarków skromnie wyglądającego od zewnątrz budynku. Podczas gdy Brett rozmawia
z młodym recepcjonistą, stąpam ciężko po krótkowłosym ciemnym dywanie przed kontuarem,
podziwiając efektownie zbudowany podwieszany sufit. Jestem tak zauroczona tą niesamowitą
konstrukcją, że nawet nie zauważam, kiedy Brett staje mi na drodze, przez co wpadam na niego,
z impetem uderzając czołem w jego nos. Kręci nim przez chwilę, krzywiąc się.
– Przepraszam – bąkam i prostując się, wygładzam top. – Ten sufit – zaczynam, unosząc
palec wskazujący – zbudowany jest w bardzo ciekawy sposób… – Milknę, gdy zaczyna
świdrować mnie wzrokiem.
Kiwa głową, po czym wyginając usta w delikatnym uśmiechu, pochyla się i poprawia
pasek torebki na moim ramieniu, z którego nieco się zsunął. Ten nieoczekiwanie troskliwy,
naturalny gest i jego ciepłe palce muskające przez chwilę obojczyk, wprawiają na nowo moje
ciało w drżenie. Zadzieram brodę, by na niego spojrzeć.
– Chodź, Susan. Pokażę ci twój pokój – chrypie i obejmując spojrzeniem moje usta,
wyciąga dłoń ponownie w kierunku tego samego ramienia.
Unosi ostrożnie kosmyk moich włosów i zaczyna nieśpiesznie przekładać go między
palcami, zupełnie nie zwracając uwagi na miejsce, w którym się znajdujemy. I choć mam ochotę
poddać się jego kuszącej grze tu i teraz, odchrząkam dyskretnie, sprowadzając tym Bretta na
ziemię.
– W takim razie prowadź.
Posłusznie drepczę za nim w stronę windy, a gdy wchodzimy do jej wnętrza wyłożonego
lustrami, natychmiast kieruję się na tył i przywieram płasko łopatkami do jednego z nich.
Odczuwając ponownie narastające między nami napięcie, zaciskam palce na chłodnej, metalowej
poręczy po bokach bioder i wbijam spojrzenie w szerokie plecy Bretta, sięgającego do panelu
z przyciskami. Obejmując mocniej poręcz, pożeram wzrokiem jego sylwetkę do czasu, aż
dostrzegam lustrzane odbicie przepełnionych pożądaniem oczu. Nie mam bladego pojęcia, jak to
się dzieje, że zamknięte w windzie osoby zaczynają odczuwać dzikie żądze, ale jednego jestem
pewna. Urok rzucany przez tę maszynę miesza w głowie. Czuję się tak, jakby napierały na mnie
podstępne głosy i szepcząc do ucha nieprzyzwoite słowa, nakłaniały do grzesznych rozpust.
– Przestań, proszę… – szepcze chrapliwie Brett, w dalszym ciągu obserwując mnie
w lustrze. Po chwili jednak nie mogąc znieść ciężaru mojego spojrzenia, odwraca wzrok,
ściskając uchwyt walizki tak mocno, że aż bledną mu knykcie. – Przestań, Susan – powtarza
z nutką lekkiego rozdrażnienia w głosie.
Właśnie rozpoczęła się gra. Piekielnie. Niebezpieczna. Gra. Skoro to ty przed chwilą
ruszyłeś jako pierwszy, sprawdzę, ile jesteś w stanie udźwignąć i do czego posuniesz się, by
pozostać na planszy.
Pochylam nieco głowę, patrząc na niego spod rzęs.
Zbliż się, Brett, niech znów dotknę twoich wilgotnych ust. Niech poczuję ciężar twoich
drżących dłoni…
– Przestań patrzeć na mnie w taki sposób.
– W taki, to znaczy jaki? – pytam, napawając się widokiem męskiego ciała, walczącego
z emocjami.
Unosi wzrok i już rozwiera usta w odpowiedzi, gotów wyrzucić z siebie uwierające myśli,
lecz dekoncentrują go rozsuwające się drzwi windy. Spuszczam wzrok, czując drżące
w zadowoleniu kąciki ust, delikatnie odpycham się od poręczy i kołysząc kusząco biodrami,
ruszam z miejsca. Kiedy przechodzę obok niego, niespodziewanie chwyta mnie za biodro
i z impetem przyciska do wąskiej części windy, w której chowają się drzwi. Napierając na mnie
ciałem, wsuwa kolano między uda i rozsuwa je gwałtownie. Zdezorientowana wstrzymuję
powietrze i gdy rozpościera płasko drugą dłoń na zablokowanych drzwiach, nad moją głową,
wbijam paznokcie w jego przedramiona.
– Nie prowokuj mnie, Susan – mruczy, zawieszając usta tuż nad moimi. – Nie drocz się
ze mną.
– Dlaczego?
– Bo jeśli ulegnę, tym razem nic nie będzie w stanie powstrzymać mnie przed
zatraceniem.
Unoszę podbródek i szepczę, muskając przy tym drżącymi wargami jego wilgotne usta:
– A może ja właśnie tego chcę. Może tego właśnie pragnę.
– Susan…
– Weź mnie, Brett. Teraz. Chcę znów być twoja.
Słysząc to, impulsywnie chwyta mnie za pośladki i unosi, a ja instynktownie zarzucam
mu ręce na szyję i oplatam nogami w pasie, ponownie łącząc nasze usta w szaleńczym
pocałunku. Otaczając ramieniem moją talię, rusza z miejsca, jednocześnie ciągnąc za sobą
walizkę. Po kilku chwiejnych krokach łowię uchem stłumiony odgłos jakiegoś piknięcia i zanim
dociera do mnie, że jesteśmy w pokoju, zostaję ostrożnie posadzona na czymś twardym. Silne,
pewne dłonie Bretta zsuwają marynarkę z moich ramion, a następnie chwytają rąbek topu
i ściągają go ze mnie niemal siłą, rozrywając przy tym cienki materiał tuż przy suwaku na
plecach. W bladym świetle księżyca wpadającym przez ogromne okna, dostrzegam cień
podniecenia na jego pięknej twarzy, gdy sunie ciepłymi rękami wzdłuż mojego ciała, przez szyję,
pomiędzy piersiami skrytymi za delikatną koronką biustonosza, aż do talii. Rozpina guzik przy
spodniach, zsuwa je z moich ud i klęka, by ściągnąć buty. Ustami naznaczając miejsca, które
dotykał, niemal doprowadzając do szału, dramatycznie powoli pozbywa się spodni. Podziwia
z zachwytem skąpo skrojone figi w rzeczywistości odsłaniające więcej, niż powinny. Wstrząsana
dreszczami rozkoszy, proszę cicho, by natychmiast uwolnił mnie z tego okropnego napięcia, ale
on ignoruje błagania i delikatnie, po raz pierwszy poznając w całości ciało, flegmatycznie
napawa się chwilą.
– Jesteś taka piękna – szepcze z ustami przy moim brzuchu, jednocześnie przytrzymując
za biodra. – Jeszcze piękniejsza niż w moich marzeniach.
Wstaje, a gdy tylko zdejmuje okulary i ujmuje moją twarz w dłonie, pośpiesznie rozpinam
mu pasek, a potem suwak przy spodniach. Ściąga bluzkę, a gdy pozbywa się spodni, przesuwam
opuszkami po jego lekko umięśnionym brzuchu i wąskich biodrach. Sunę coraz niżej i niżej.
Wsuwam dłoń pod materiał bokserek, ujmuję twardego penisa u nasady i pragnąc tego przez
ostatnie dni, zaczynam go pieścić. Z początku subtelnie, a potem coraz natrętniej i namiętniej.
Przesuwam kciukiem po wilgotnym żołędziu, uważnie obserwując, jak zaciska usta. Taka reakcja
działa na mnie silniej niż słowa, które przed chwilą wypowiedział. Dociera do granic
wytrzymałości i nie mogąc dłużej znieść targającego nim męskiego głodu, porywa mnie
w ramiona i niesie do sypialni, gdzie nadzy opadamy na łóżko, by mógł górować nade mną,
uważny, a jednocześnie – mimo wewnętrznego spokoju – tak bardzo zachłanny.
Odchylam głowę w bok, a Brett umiejętnie odczytuje bezsłowną prośbę. Pocałunkami
i gorącym, wilgotnym językiem smakuje obojczyk. Okrężnymi ruchami wodzi nim wokół
naprężonej brodawki. Ssie ją przez chwilę, a potem robi to samo z drugą. Wbijając paznokcie
w jego ramię, walczę z oddechem, nieskromnie prosząc o więcej i więcej, i więcej. Czuję
wilgotne muśnięcie na brzuchu, potem na wewnętrznej stronie uda, blisko rozgrzanej waginy,
pragnącej go niemal do bólu. Każdy kolejny pocałunek i dotyk doprowadzają mnie do ekstazy.
Zbliżają do cudownego spełnienia. W tym momencie nie istnieje nic, poza tym mężczyzną i jego
bliskością. Liczy się tylko tu i teraz. Tylko ja i Brett.
– Brett… – Wyprężam się, wbijając paznokcie w jego pośladki. – Chcę ciebie. Teraz –
nakazuję, unosząc zachęcająco biodra. Ocieram się pulsującą łechtaczką i wzgórkiem łonowym
o jego twardego penisa.
Proszę…
– Susan, ja nie… Ja nie mam…
– Biorę pigułki – mruczę, a następnie jęczę, ponownie wyprężając się, gdy bez
zapowiedzi i zbyt wściekle wypełnia mnie sobą.
Podpiera się na łokciu, wbija palce w moje biodro i unosi je, zagłębiając się we mnie raz
za razem. Wychodzę mu naprzeciw, ściskając między palcami prześcieradło. Gdy natrafia na
bolesne miejsce, fala rozkoszy zalewa mnie, przygasa na chwilę i wraca ze zdwojoną siłą, aż
wreszcie docieram na szczyt, wciskając twarz w poduszkę, która skutecznie tłumi jęki. Brett
osiąga orgazm chwilę później, na moim brzuchu. Opada na plecy, ciągnąc mnie na siebie, gdy
wciąż oszołomiona i nadal wstrząsana słabymi dreszczami, wczepiam się w jego lepkie od potu
ciało, nie chcąc przerwać tej cudownej bliskości. Przykładając policzek do szyi Bretta,
przymykam ciężkie powieki i wsłuchuję się w nasze urywane oddechy, mieszające się z nadal
szaleńczym rytmem serc.
– Sprawiasz, że moje pragnienia stają się lękami, Susan – szepcze tuż przy moim uchu,
składa na policzku delikatny pocałunek i wciska nos we włosy, gładząc przy tym pieszczotliwie
plecy.
Nie znajdując odpowiednich słów, wyczerpana, otoczona grzesznymi pragnieniami,
spokojna i spełniona, pozwalam, by ogarnął mnie sen.
25
Budzą mnie promienie słońca wpadające leniwie przez otwarte drzwi balkonowe oraz
rozdzierające uszy odgłosy klaksonów i piski opon. Poirytowana zaciskam powieki i mamrocząc
pod nosem kilka siarczystych przekleństw, wciskam nos w poduszkę, jednocześnie naciągając na
głowę kołdrę. Niestety nawet ona nie jest w stanie odizolować mnie od tego przeklętego zgiełku.
Kapitulując, podciągam się niechętnie do pozycji siedzącej i przyciskając łopatki do drewnianego
wezgłowia łóżka, przecieram twarz. Podczas tej czynności w moje nozdrza wdziera się
intensywny kwiatowy zapach, wściekle drażniący śluzówkę. Kicham, chowając twarz w dłonie.
Gdy znów się prostuję, odgarniając przy tym włosy z twarzy, dostrzegam leżącą na poduszce
obok białą, złożoną na pół kartkę i trzy okazałe bukiety kwiatów: żółtych tulipanów, białych róż
i peonii. Oszołomiona, przez chwilę jedynie wpatruję się w wiązanki. Dopiero po kilku minutach
odważam się sięgnąć do peonii i musnąć delikatnie opuszkami palców ich aksamitne, kruche
płatki, wzbudzające niespodziewanie jedno z pięknych wspomnień…
– Proszę cię, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności – szepczę i podtrzymywana za łokieć,
stąpam ostrożnie przed siebie. Mimo opaski na oczach instynktownie rozglądam się dookoła.
Wdycham łapczywie kompilację zapachową ziemi, palonego drewna, rosy, jakichś kwiatów, wody
kolońskiej Carla i chyba winogron. Dodatkowo łowię uchem cichą, spokojną melodię. Po kilku
następnych krokach mielę między zębami siarczyste przekleństwo, gdy cienkie obcasy czółenek
wbijają się w rozmokłą ziemię, utrudniając poruszanie się.
– Carlo… – Przystaję zrezygnowana. – Nie dam rady iść dalej w tych butach.
W odpowiedzi słyszę znany mi już uroczy śmiech, a po chwili czuję silne ramię oplatające
mnie w mnie pasie. Z piskiem zaskoczenia po omacku wczepiam palce w twarde przedramiona
Carla, kiedy wsuwa rękę pod kolana i unosi mnie delikatnie. Chichocząc, zarzucam mu ręce na
szyję i przyciskam do niej policzek, co chwilę marszcząc nos, łaskotany przez pasma jego
miękkich włosów.
– Daleko jeszcze?
– Jesteśmy na miejscu – oznajmia po kilku krokach i stawia mnie na nogi, po czym ściąga
opaskę z oczu. Uchylam wolno powieki.
– Carlo… – chrypię i mrugam szybko, jakbym nie wierzyła w autentyczność obrazu, który
rozpościera się przed nami. – Przygotowałeś to wszystko sam? Czy to peonie? – zasypuję go
pytaniami. Nie czekając na odpowiedź, wyrywam się do przodu w stronę wolnej przestrzeni
między rzędami z pnącym się po tyczkach winogronem, gdzie leży rozłożony na trawie koc,
otoczony niezliczoną ilością peonii w doniczkach, wygrzewających białe, okazałe kwiaty w łunie
ogniska i blasku świec, włożonych w wysokie, szklane lampiony.
– To twój ostatni wieczór we Florencji. Chciałem, abyś spędziła go w wyjątkowy sposób –
wyznaje, obserwując, jak obwąchuję z zachwytem kwiaty.
Łypię na niego, gdy podchodzi ostrożnie, starając się wyczuć moje odczucia.
– Podoba ci się?
Wstaję z klęczek i staję przed jego obliczem.
– To będzie pamiętna noc. Nasza noc. – Wspinam się na palce, ujmuję w dłonie twarz
Carla i przyciskam czoło do jego. – Jest cudownie. Dziękuję – szepczę, przymykając powieki.
Z uśmiechem przyciąga mnie do siebie i muska wargami usta. Lekki, miękki i pełen uczuć
pocałunek sprawia, że kręci mi się w głowie.
– Zatańczmy, Susanno – prosi, a ja bez zastanowienia ściągam buty, staję bosymi stopami
na jego zamszowych mokasynach i podaję dłoń, którą ujmuje. Drugą rękę kładzie na górnej
granicy moich pośladków i rusza w przód, w takt puszczonej z magnetofonu spokojnej, włoskiej
piosenki.
Carlo wykonuje kilka obrotów z torsem przyciśniętym do moich piersi. Jego szczupłe
biodra ocierają się o moje podbrzusze, sprawiając, że przygryzam wargę.
– La prima cosa bella che ho avuto dalla vita è il tuo sorriso giovane, sei tu14 – śpiewa
cicho, świdrując mnie wzrokiem. Jego piękne szare oczy odbijają chłodną poświatę gwiazd.
– Co to za piosenka?
– La prima cosa bella, Maliki Ayane.
– Piękna.
– Ty jesteś piękna, Susanno – mamrocze, nachyla się i znów łączy nasze usta. Tym razem
jest bezlitosny, łakomy. Całuje tak, jakby to był nasz ostatni pocałunek.
Podnoszę peonie i tulę je do nagich piersi, jednocześnie wciskając nos pomiędzy płatki.
To wspomnienie pochodzi z pierwszych wakacji spędzonych we Florencji. Prawie trzy tygodnie
po tym, jak Carlo zaczepił mnie pod Katedrą Santa Maria del Fiore. Tej nocy kochaliśmy się po
raz pierwszy. Na kocu, w blasku księżyca, świec i ogniska. Pośrodku winnicy od lat należącej do
jego rodziny. Wróciłam do hotelu o świcie, przesiąknięta zapachem mokrej ziemi, wody
kolońskiej i peonii. Pamiętam pytanie, które zadałam Carlowi tuż przed wylotem i odpowiedź,
która zmieniła bieg mojego życia:
– Zobaczymy się jeszcze kiedyś?
– Jeśli sądzisz, że będę teraz w stanie żyć bez ciebie… Wiem, że to zbyt wcześnie, ale… Ti
amo, Susanna…
Mrugam szybko, starając się nie uronić łez, wzbierających się pod powiekami. To był
piękny okres. Czas pełen miłości i czułości. To wtedy zaczynała kształtować się nasza wspólna
przyszłość. Dziś jednak nie ma w nas nic z tamtego okresu, a uczucia, którymi płonęliśmy,
uleciały, pozostawiając po sobie puste i zniszczone ciała. Wycieram wierzchem dłoni mokry od
łez policzek, odkładam kwiaty na kolana i sięgam po kartkę. Rozkładam ją wilgotnymi palcami
i przesuwam nieśpiesznie wzrokiem po dużych, pochylonych w lewo, będących zdecydowanie
zbyt blisko siebie, literach, układających się w słowa:
Kiedy otworzyłem oczy, pierwszym obrazem, jaki zobaczyłem, byłaś Ty. Taka spokojna,
naga, bezbronna, pogrążona we śnie. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy, dotyczyła
Ciebie i Twoich rozkosznych ust. Pragnąłem je ucałować, ale wycofałem się w obawie, że Cię
zbudzę. Żałuję, że nie ma mnie teraz przy Tobie. Przepraszam, Aniele. Wezwały mnie obowiązki.
Na stoliku nocnym zostawiłem Ci kartę do Twojego pokoju i poinformowałem obsługę, że
sama zejdziesz na śniadanie. Nie wiedziałem, jakie kwiaty lubisz, dlatego wybrałem trzy
warianty. Do zobaczenia później.
Brett
Oszołomiona zastygam w miejscu, otwierając szeroko oczy i gdyby nie John zasłaniający
mnie częściowo sobą, zostałabym całkowicie zmoczona. Słysząc rzucaną w powietrze wiązkę
siarczystych przekleństw i krzyki, garbię się, wczepiając palce w koszulę na plecach Johna, który
po chwili odwraca się do mnie gwałtownie i zbyt przesadnie chwyta za ramiona.
– Wszystko w porządku? – pyta, lustrując mnie uważnie wzrokiem.
Po jego siwych krótkich włosach i twarzy ciurkiem spływa woda. Jest zupełnie mokry.
Prostuję się, podążając za jego spojrzeniem zatrzymującym się na mojej koszuli, a dokładnie na
przesiąkniętym fragmencie przylegającym do lewego biodra i piersi przysłoniętej biustonoszem.
W tym momencie niemal całkowicie przezroczysty materiał pozwala dostrzec białą koronkę
w całej swojej okazałości.
Niech to jasny szlag trafi!
Kiedy zażenowana staram się skryć piersi za torebką, John odchrząka, przeciera twarz
rękami i drżącym głosem przywołuje syna, któremu podaje klucze i prosi, by jak najszybciej
zabrał mnie z holu. Brett bez słowa chwyta mnie delikatnie za łokieć i ciągnie za sobą do
najbliższych schodów, na których prawie łamię sobie nogi. Kiedy docieramy na trzecie piętro, do
odnowionego skrzydła, otwiera kluczem jeden z pokoi i nakazuje, bym weszła do środka.
– Cholera, Susan, przepraszam – chrypie, zatrzaskując drzwi.
Wchodzę w głąb pięknie urządzonego pomieszczenia, prawdopodobnie mającego za
zadanie pełnić funkcję gabinetu. Rozglądam się z zaciekawieniem po ciemnym wnętrzu, którego
prawie każdy kąt wypełniają wysokiej klasy dębowe meble biurowe.
– Gdybym wiedział, że rura znów pęknie… – ciągnie, stając za moimi plecami.
Czuję na karku jego ciepły oddech drażniący subtelnie skórę i otulający zapach perfum.
– Przecież to nie twoja wina – uspokajam go, obracając się. Powinnam być wściekła, ale
z jakiegoś nieznanego powodu przy tym mężczyźnie odczuwam stoicki spokój. Nawet pomimo
widocznego targającego nim wzburzenia. – To zwyczajny zbieg okoliczności, Brett.
Przesuwa uważnym spojrzeniem po mojej twarzy i ciele, zdecydowanie zbyt wiele uwagi
poświęcając koszuli. Po chwili milczenia, która zdawała się trwać wieczność, przełyka ślinę,
a następnie ściąga koszulkę i podaję mi ją ze słowami:
– Nie możesz pracować w takim stanie. Proszę, weź ją. Jest czysta, założyłem ją jakieś
dziesięć minut temu.
– Brett… – szepczę jedynie i zdezorientowana jego troską, zadzieram głowę, by spojrzeć
wprost w te cudowne oczy.
– Wiem, że daleko jej do rzeczy, które nosisz, ale musi wystarczyć do czasu, aż twoja
koszula wyschnie. Obecnie nie znajdziemy tu nic lepszego.
Przytakuję, gdy unosi moją dłoń. Wkładając w nią koszulkę, muska przez chwilę
kciukiem przegub, łaskocząc, na co moje ciało reaguje dreszczem, przebiegającym wzdłuż
kręgosłupa. Nie wiem, czy te przyjemne doznania wywołuje łaskotanie czy jego obecność.
– Dziękuję.
Przykładam z pełnym wdzięczności uśmiechem wolną dłoń do szorstkiego policzka
Bretta i gładzę go pieszczotliwie. Odmienność tego mężczyzny odbiega od dzisiejszych
standardów, co czyni go naprawdę wyjątkowym. Nasze spojrzenia znów się spotykają, a gdy
obejmuje stanowczo mój przegub, zawisa między nami napięcie, drapieżnie przesączające się
przez ciała. Wstrzymuję przez chwilę oddech. Pochyla się i delikatnie dotyka ustami moich warg.
To nie jest pocałunek, ale muśnięcie. Niewinne. Miękkie.
– Nie możemy – szepczę chrapliwie. – Brett, jeśli ktoś nas nakryje… – ostrzegam, ale nie
pozwala mi mówić dalej, tylko wyciąga z mojej dłoni torebkę i koszulkę. Odkłada na fotel obok,
dociska mnie do siebie, obejmuje i zamyka usta gorącym pocałunkiem.
Wzdycham cicho i chłonąc ciepło jego nagiego torsu, przymykam powieki, kolejny raz
poddając się chwili. Dłoń Bretta sunie po moich plecach, wpełza pod koszulę, gładzi talię
i biodra. Całuje mnie jeszcze przez chwilę, po czym przymyka powieki i przywiera czołem do
mojego.
– Tęskniłem. Okropnie. – Wzdycha. – Mimo tego masz rację, nie możemy. Nie tutaj…
Twoja obecność sprawia, że tracę głowę. Szaleję. Przepraszam – wyznaje szczerze.
– Brett…
Potrząsa głową, wodząc opuszką palca po mojej dolnej wardze, na której po chwili składa
pocałunek.
– Muszę już iść. Spotkamy się później?
Przytakuję.
Uśmiecha się i pośpiesznie wkłada przewiązaną przez biodra koszulę flanelową.
– Brett! – wołam, kiedy chwyta za klamkę.
Spogląda na mnie przez ramię.
– Moje ulubione kwiaty… – urywam uświadamiając sobie, że słowa, które cisną mi się na
język to tylko głupi pretekst, by zatrzymać go przy sobie jeszcze przez chwilę.
Choć wiem, że ryzykujemy wiele, a to, co teraz zrobię, może mieć fatalny skutek, nie
chcę się z nim rozstawać. Nie w tym momencie. Nie teraz kiedy od wczorajszej nocy to właśnie
on zawładnął większą częścią moich myśli, z powodzeniem przysłaniając gorzki smak
rzeczywistości.
– Susan? – Odwraca się, marszcząc brwi.
Dostrzegam w jego spojrzeniu zwierzęce pożądanie, które stara się za wszelką cenę
ukryć.
Pieprzyć to!
Wyrywam się gwałtownie w przód, lecz Brett okazuje się szybszy. Doskakuje do mnie,
chwyta za biodra i unosi, jakbym zupełnie nic nie ważyła, a gdy oplatam go nogami w pasie,
przypiera mnie do ściany, omal nie przewracając przy tym fotela. Syczę przez zęby, sunąc
łopatkami po nierównym kamieniu dekoracyjnym. Jedną ręką trzymając mnie w talii, zaczyna
wodzić ustami wzdłuż szyi, drugą ręką obejmuje zdecydowanie kark. Przymykam powieki
i instynktownie odchylam głowę, ułatwiając mu dostęp, a wtedy szepcze tuż przy moim uchu:
– Czego pragniesz, Susan?
– Ciebie – odpowiadam bez zastanowienia, sięgając do paska przy jego spodniach. Czuję,
jak się uśmiecha.
– Czego pragniesz? – drąży.
– Chcę cię znów poczuć.
– Gdzie?
– W sobie – warczę poirytowana tą cholerną grą słowną, na którą zupełnie nie mam
w tym momencie ochoty. – Brett, do cholery…
Znów się uśmiecha, wodząc czubkiem nosa po mokrym śladzie na skórze szyi, który
zostawił ustami. Zaciska mocniej palce na karku, doprowadzając mnie niemal do zawrotu głowy.
Zadzieram brodę, umożliwiając sobie łatwy dostęp do jego warg, gotowa przejąć inicjatywę, by
natychmiast dostać to, czego chcę, gdy nagle Brett stawia mnie na podłodze, obraca i gwałtownie
przyciska do siebie plecami, a sam przywiera do ściany. Z mojego gardła wyrywa się jęk –
stłumiony, proszący. Wyginam się delikatnie, przylegając ciaśniej do jego torsu
i z niecierpliwością pocieram pośladkami o naprężoną męskość. Przygryza płatek mojego ucha,
wymierzając słodką karę za niecierpliwość. Wzdycham i niemal od razu czuję kolejne ukąszenie,
silniejsze od poprzedniego.
Uśmiecham się. Chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać mnie to, jak płynnie przechodzi
od delikatności do dominacji. Na pozór skromny, skrywa w rękawie niejednego dodającego
pikanterii asa. A ja pragnę zasmakować ich wszystkich…
Zręczne palce Bretta nakrywają moją pierś. Drażnią sutki przez biustonosz i przemoczony
materiał koszuli, sprawiając, że zaczynam wić się w jego ramionach, postękując cicho.
Naprzemiennie pieści wolno piersi, biodro i brzuch. Droczy się ze mną, co pewien czas
napierając podbrzuszem na pośladki, błagalnie ocierające się o niego. Odrzucam głowę na pierś
Bretta, w której gorączkowo bije serce. Bezwstydnie sunie dłonią po udzie, rozsuwa kolanem
moje nogi, podciąga spódnicę i zaciska palce na białej koronce fig, w złączeniu ud. Gładzi
nieśpiesznie łechtaczkę, jednocześnie zaciskając stanowczo drugą rękę na mojej szyi i pochyla
się, zamykając usta w namiętnym pocałunku. Obejmuję jego przegub, walcząc z uginającymi się
kolanami. Przyciskając łokieć do piersi, przytrzymuje mnie w miejscu, nie przestaje całować
i pieścić. Dyszę wprost w usta Bretta, poddając się rytmowi jego palców, rozpalających
spragnione dotyku i orgazmu ciało, które zaczyna ogarniać słodka niemoc. Drugą ręką
instynktownie odnajduję pod spódnicą jego dłoń i kieruję nią, pragnąc, by napięcie jak
najszybciej opuściło moje ciało.
– Chciałbym, abyś teraz doszła. Możesz to dla mnie zrobić, aniele? – pyta.
Spokój w jego głosie zderza się z pierwszą falą ekstazy. Ściskam nogi, próbując
zatrzymać ją jeszcze na chwilę, spotęgować nadciągającą przyjemność i układam wygodnie
głowę na jego ramieniu.
– Cholera… – warczę cicho, gdy moje zdradzieckie ciało wypręża się jak struna.
Zaczynam osuwać się po Bretcie i nie mając dłużej siły trzymać się w ryzach, szczytuję,
mocno przytrzymywana w pasie do czasu, aż zdołam sama ustać na nogach.
– Lubię peonie – wyrzucam z siebie i nadal dysząc, wymęczona i zaspokojona, obejmuję
ręce Bretta, oplatające mnie w pasie.
Wsuwa nos w moje włosy, śmiejąc się cicho.
– Stawiałem na róże.
Odwracam się do niego i unoszę brew, czując drżące w rozbawieniu kąciki ust.
– Zaskakująca z ciebie kobieta, Susan – zauważa.
Jeszcze tyle o mnie nie wiesz…
– Choć wcale nie mam ochoty wypuszczać cię z ramion, musimy wracać, zanim ktoś
zacznie snuć podejrzenia.
Kiwam głową, wiedząc, że ma rację.
– Będę tęsknił – całuje mnie w czoło, posyła jeszcze jeden uroczy uśmiech i wychodzi,
cicho zamykając za sobą drzwi.
Wypuszczam powietrze przez usta, poprawiam spódnicę i opadam ciężko na fotel.
Co ten mężczyzna ze mną wyprawia?
Brett Hampt właśnie doprowadził mnie do orgazmu prawdopodobnie w gabinecie
swojego ojca, który w każdej chwili mógł tu wtargnąć i nas przyłapać.
Czy naprawdę jest mi potrzebne teraz takie ryzyko?
Oczywiście, że nie!
Gdybym powiedziała, że ten brak ostrożności mnie nie podnieca, skłamałabym. Ryzyko
dodaje pieprzyku i obydwojgu nam miesza w głowach. Pocieram przez chwilę czoło, a następnie
ściągam koszulę, wkładam o wiele za dużą koszulkę Bretta i upycham ją starannie za gumką
spódnicy. Faktycznie nie jest to jedna z rzeczy, które przywykłam nosić. Ten kawałek bawełny
jest dla mnie czymś więcej. Jest cenniejszy niż zawartość wieszaków w londyńskiej garderobie.
Wychodząc z gabinetu, zakładam torebkę na ramię, obiecując sobie, że do końca dnia
myśli zajmować będzie już tylko powód mojego pobytu tutaj – praca. Na holu wpadam na
przebranego w czyste ciuchy Johna, który przejmuje moją mokrą koszulę. Gdy przeprasza
gorliwie za to, co się stało, staram się zachowywać naturalnie, choć przychodzi mi to
z ogromnym trudem. John jako zadośćuczynienie za poniesione przeze mnie straty proponuje
wspólny obiad, na który – widząc jego skruchę i nie chcąc wzbudzać żadnych podejrzeń –
przystaję. Zadowolony prowadzi mnie na parter, a potem tył budynku.
– Teren pod budowę ogrodu znajduje się za tymi drzwiami – wskazuje na dwuskrzydłowe
drzwi balkonowe, przysłonięte folią budowlaną. – Gdybyś czegoś potrzebowała, znajdziesz mnie
na drugim piętrze. Jak skończysz, odwiozę cię do hotelu, żebyś mogła przebrać się przed
obiadem.
– Dziękuję.
– I jeszcze raz przepraszam za straty moralne.
– W porządku, John. To tylko niefortunny zbieg okoliczności.
– Powodzenia, Susan.
Kolejny raz tego dnia w ramach odpowiedzi silę się na uprzejmy uśmiech w jego stronę.
– John! – wołam, kiedy odwraca się do mnie plecami.
Spogląda na mnie przez ramię.
– Brett do dobry chłopak – wypalam nagle, zaskakując tą otwartością zarówno siebie, jak
i jego.
– Tak, to prawda. – Widocznie zmieszany patrzy na koszulkę, którą mam na sobie. –
Włożyliśmy z Eleną wiele trudu w jego wychowanie. Mam tylko nadzieję, że dobrze wykorzysta
przekazaną wiedzę.
Skonsternowana unoszę brew.
Masz co do tego wątpliwości? Dlaczego?
– Może nie znam twojego syna zbyt dobrze, ale jestem pewna, że tak właśnie będzie –
bronię Bretta, nie mogąc znieść braku wiary jego ojca.
John kiwa głową, wyginając usta w niepewnym uśmiechu.
– Do zobaczenia później, Susan – ucina, widocznie nie ma ochoty na dalsze
podejmowanie tematu syna i jego przyszłości.
Kiwam głową i wbijam wzrok w jego szerokie plecy do czasu, aż znika za zakrętem.
Dopiero wtedy wychodzę na zewnątrz i stąpając ostrożnie na palcach po soczyście zielonej, zbyt
długiej trawie, wyciągam z torebki teczkę z dokumentami i tablet. Przy uruchomieniu urządzenia
dostrzegam w skrzynce mailowej kilka nowych wiadomości, w tym jedną od Bretta.
Marszczę brwi.
Przysłał mi fragment piosenki?
Przystając w cieniu, szybko wystukuję odpowiedź.
CARLO
Kilka godzin wcześniej
Okręcając rytmicznie w dłoni szklaneczkę z burbonem, obejmuję wzrokiem stos teczek,
leżący na obszernym blacie orzechowego biurka. Na jego szczycie spoczywa srebrne pióro
wieczne. Złoty grawer zdobiący skuwkę lśni w ciepłym świetle antycznej lampy stołowej.
Unoszę szklankę i nieśpieszne moczę usta w alkoholu. Po moim podniebieniu rozlewa się
przyjemna słodycz kukurydzy i wanilii. Przymykam powieki. Odchylam się na skórzanym fotelu,
wsłuchując się w ciche słowa utworu Vivendo adesso Francesca Rengada. Zgubne procenty
wdzierają się do krwiobiegu, dając złudne uczucie rozluźnienia.
Nie czuję nic, prócz fizycznego wycieńczenia. Wszystkie pozytywne uczucia wygasły we
mnie już dawno. Zostały jedynie szczątki budowanych na kłamstwach wspomnień. Nadszedł
w końcu czas, aby zrzucić z twarzy maskę. Przestać ukrywać się za kostiumem idealizmu.
Nadszedł czas sądu. Sfinalizowania wszczętych spraw. Odebrania wszystkiego, co pielęgnowane
przez lata.
– Zasnęła.
Uchylam wolno powieki i kieruję wzrok na wchodzącą do gabinetu Jennifer. Przymyka
delikatnie za sobą drzwi i kołysząc się na wysokich obcasach, podchodzi do barku z alkoholami.
Uważnie śledzę jej drżące dłonie, sięgające po kryształową karafkę z burbonem.
– Kilka minut po wyliczance – oznajmia, nalewając odrobinę alkoholu do szklanki. – Tak
niewiele brakowało, żeby cały plan legł w gruzach… – szepcze i duszkiem opróżnia zawartość
szklanki. – Nie możemy wciągać w te kłamstwa Nicol. To wszystko zabrnęło za daleko. Musimy
to skończyć – wyznaje drżącym głosem i znów sięga po karafkę.
Prostuję się na krześle.
– Nie jestem w stanie dłużej okłamywać Susan – unosi szklankę do ust.
Przełyka pośpiesznie alkohol, odkłada szkło na srebrną tacę i opierając dłonie na brzegach
barku, pochyla głowę, jednocześnie przymykając powieki. Siwe włosy spięte klamrą tuż nad
karkiem, spływają kaskadą po jej rozdygotanych ramionach skrytych pod materiałem białej
sukienki. Opróżniam szklankę i odkładam ją na biurko. Milcząc, ponownie wbijam wzrok
w pióro.
– Kiedy z nią rozmawiałam… byłam gotowa wszystko jej wyznać.
Sięgam po pióro. Opuszkiem palca przesuwam ostrożnie po grawerze układającym się
w łacińską sentencję: Omnia vincit Amor16. Kątem oka dostrzegam Jennifer, podchodzącą bliżej.
– A jednak tego nie zrobiłaś. Dlaczego? – pytam, obracając pióro w palcach. – Dlaczego
ponownie zaryzykowałaś?
– Zrobiłam to dla Nicol. Dla rodziny. – Obchodzi biurko i staje przede mną. W moje
nozdrza wdziera się zapach jej perfum. – To nie ode mnie powinna dowiedzieć się prawdy. Tylko
ty masz prawo ją wyznać.
– Tylko ja… – chrypię i ostatni raz przesuwam opuszkiem po piórze.
– Carlo…
Otwieram jedną z szuflad w biurku, wkładam w nią pióro i zasuwam ją nieco mocniej, niż
zamierzałem.
– Nie zamartwiaj się, Jennifer – mówię i podnosząc się z miejsca, spoglądam w jej sarnie
oczy, zachodzące łzami.
Kiwa głową, przykładając palce do pereł zdobiących jej smukłą szyję.
– Niebawem prawda wyjdzie na jaw, a decyzja, jak będzie wyglądać dalej nasze życie,
należeć będzie tylko do Susanny. – Muskam ustami ciepły policzek kobiety.
Podchodzę do barku i podrywam z niego tekturową teczkę.
– Bądź ostrożny – słyszę, gdy opuszczam gabinet.
Zaciskając palce na teczce, wychodzę z domu. Wsiadam do zaparkowanego na podjeździe
samochodu i odpalam silnik. Nie oglądając się za siebie, opuszczam posesję. Kieruję się w stronę
portu lotniczego Heathrow, skąd za półtorej godziny, o północy, odlatuje samolot do Florencji.
Spis utworów muzycznych: