You are on page 1of 163

© Copyright by Barbara Staroń, 2021

© Copyright for present edition by Wydawnictwo Plectrum, Stary Imielnik, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie i powielanie za pomocą


jakiejkolwiek techniki całości lub fragmentów książki bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody
wydawcy jest zabronione.

Redakcja i korekta: Monika Kociuba


Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Zdjęcia na okładce: © margo_black, Krasula/Shutterstock

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do osób, zdarzeń lub
miejsc rzeczywistych jest przypadkowe.

ebook na bazie wydania I

ISBN 978-83-961331-9-9

Wydawnictwo Plectrum
www.plectrum.pl
wydawnictwo@plectrum.pl

Konwersja
Epubeum
Spis treści

Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Spis utworów muzycznych
Podziękowania
Przypisy
Angelice Jarocha
Za cierpliwość i pomoc, za rady, przyjacielską dłoń i zrozumienie
[…] miłość nie daje i nigdy nie dawała szczęścia. Wręcz przeciwnie, zawsze jest
niepokojem, polem bitwy, ciągiem bezsennych nocy, podczas których zadajemy sobie mnóstwo
pytań, dręczą nas wątpliwości. Na prawdziwą miłość składa się ekstaza i udręka.

~Paulo Coelho
1

Jeśli lubisz szybki numerek – wybierz jeden. Jeśli chcesz zostać na noc – wybierz dwa.
Jeśli masz na imię Susan – nie nagrywaj się, nawet jeśli to pilne! I tak nie oddzwonię!
Rozłączam się, powstrzymując przypływ irytacji, jaki towarzyszy mi za każdym razem po
usłyszeniu tego potwornie idiotycznego nagrania. Wypuszczając przez usta wstrzymane
powietrze klimatyzowanej kawiarni Eddie’s, rozluźniam zaciśniętą dłoń na tablecie i odkładam
go na drewniany stolik, by po raz kolejny przelecieć wzrokiem po zamieszczonych na
wyświetlaczu drobnych literach.
Jak do tego doszło?
Sięgam ponownie po iPhone’a i przyciskając mocno palec do ekranu, wybieram numer.
– Sabrino, zwołaj zebranie na dwunastą. Onan, Shmit i Fuks – cedzę przez zęby, starając
się opanować złość i nie czekając na odpowiedź, kończę połączenie.
Czy ja oczekuję zbyt wiele?
Niech to szlag!
Dopijam szybko gorzką kawę rozpuszczalną, po czym chwytam torebkę i z tabletem pod
pachą, opuszczam kawiarnię. W moje nozdrza natychmiast wdzierają się przeróżne zapachy
Croydon, nad którymi zdecydowanie króluje nieprzyjemny odór spalin i starego tłuszczu.
Rozdzierające uszy klaksony taksówek zmuszają mnie do jak najszybszego zamknięcia się
w niebieskim chevrolecie trax, wciśniętym przy krawężniku graniczącym z kawiarnią. Na
drogach tradycyjnie panuje już spory ruch. Spoglądam na zegarek obok licznika. Za kwadrans
wybije południe. Wciskam mocniej pedał gazu. Chevrolet sunie lekko po nawierzchni,
przeciskając się między innymi środkami transportu. W lusterku widzę wykrzywione w irytacji
twarze rozgorączkowanych kierowców. W połowie drogi zatrzymuje mnie korek. Klnę
siarczyście pod nosem, wciskając hamulec i dołączam do długiej kolejki. Podczas monotonnej
zmiany biegów wibruje telefon umieszczony w uchwycie samochodowym. Odbieram połączenie
i przełączam na tryb głośnomówiący.
– Susan Casella, słucham? – wyrzucam z siebie, nie spuszczając wzroku z przedniej
szyby.
– Pamiętasz o dzisiejszym wieczorze u Carterów?
– Pamiętam – mruczę po usłyszeniu głębokiego, tak doskonale znanego mi męskiego
głosu. Zaciskam mocniej dłonie na kierownicy.
– Wyjeżdżamy o szóstej. Nie spóźnij się.
Mrużę oczy, uważnie obserwując tył zielonego citroena uparcie trzymającego się prawego
pasa, na który chcę zjechać.
– Do wieczora. – Rozłączam się i w ostatniej chwili przejeżdżam przez skrzyżowanie na
żółtym świetle.
Wskakuję tuż przed citroena, którego kierowca pokazuje mi zza szyby środkowy palec.
Wzdycham ciężko. Środa zdecydowanie nie należy do mnie.
~*~

Do celu docieram chwilę po dwunastej. Parkuję na jednym z trzech prywatnych miejsc


i wysiadam z samochodu, uprzednio zmieniając czarne baleriny na turkusowe botki na cienkim
obcasie. Odgarniam z twarzy włosy smagane przez porywisty wiatr. Zadzieram głowę,
spoglądając na ciężkie, ołowiane chmury poprzecinane przez kopuły wysokich wieżowców
biurowych, stojących przy Sydenham Rd. Między nimi znajduje się siedziba firmy, architektury
krajobrazu, w której od pięciu lat podejmuję prezesurę. Dwupoziomowa budowla, choć kanciasta
i niewielka, wyróżnia się na tle stali bielą połączoną z jasnym marmurem, widocznym przez –
prawie w całości przeszklony – front parteru. Gdy tylko przekraczam próg, natychmiast czuję na
sobie nieśmiały wzrok drobnej recepcjonistki o mocno rozjaśnionych włosach. Witam ją i udaję
się w stronę schodów, po których przemieszcza się kilkoro pracowników. W pośpiechu taksuję
wzrokiem niektóre twarze i dostrzegam malujące się na nich współczucie, a także coś podobnego
do niechęci, ale zupełnie się tym nie przejmuję. Wchodzę na piętro i pośpiesznie kieruję się
w stronę gabinetu. W połowie drogi dobiega do mnie roztrzęsiona Sabrina, moja asystentka.
Właśnie uświadamiam sobie, że swoją sztywną postawą negatywnie wpłynęłam na jej
zachowanie.
– Dzień dobry, pani Casella. Zwołałam zebranie w sali konferencyjnej – informuje
drżącym głosem.
– Dzień dobry. Powiadom wszystkich, że za chwilę się pojawię – zlecam, nie zatrzymując
się.
– Oczywiście.
Wchodzę do gabinetu i ciskam wściekle torebkę na sosnowe biurko doszczętnie
zaścielone papierami i piętrzącymi się stertami teczek. Po uderzeniu jedna z nich się rozsypuje.
Wyciągam z torebki tablet i ściskając mocno urządzenie, udaję się na zebranie.
W sali znajduje się dwoje pracowników ArchiCass, którzy na mój widok przestają
rozmawiać. Tradycyjnie brakuje tylko jednej osoby. Zadzieram głowę, udając się bez słowa
w centralne miejsce szklanego stołu. Jeszcze przez chwilę omiatam zgromadzonych chłodnym
wzrokiem, po czym wyjmuję tablet z pokrowca, odblokowuję go i kładę na stole o wiele mocniej,
niż zamierzałam.
– Niech mi to ktoś wytłumaczy! – Mój głos odbija się echem od białych ścian.
Pracownicy spoglądają po sobie z niepokojem. Obawa i gniew przeszywają przestrzeń,
którą dzielimy.
– Pani Casella, nie możemy potraktować tego, jak… – zaczyna niepewnie Livia Shmit.
Spoglądam na nią, unosząc brew.
– To tylko drobne nieporozumienie – wtrąca się, przeczuwając aferę, jeden z naszych
architektów, Hervey Fuks, tęgi mężczyzna, który dawno skończył pięćdziesiąt lat.
– Tak pan sądzi? – Rozbawiona komiczną obroną, posuwam tablet z otwartym mailem
w jego stronę. – W takim razie proszę przeczytać treść załącznika. – Unoszę ponownie brew,
patrząc na niego z góry.
– Znam tę treść, pani Casella – oponuje bystro.
– Proszę przeczytać zaznaczoną treść załącznika, panie Hervey. –Nalegam tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
Mężczyzna chrząka, chwytając urządzenie, po czym prostuje się i unosi je przed bordową
z zażenowania twarz.
Koncepcja przewiduje wydzielony teren pokryty rabatami kwiatowymi, tujami i zmianę
podłoża w części pieszo-jezdnej…
– Więc? – Przerywam mu i zaciskam dłoń w pięść. – Czy po przeczytaniu tego fragmentu
dalej sądzi pan, że to tylko drobne nieporozumienie? – Mrużę oczy, mieląc między zębami
siarczyste przekleństwo. Ze wszystkich sił staram się nie popaść w niekontrolowany gniew.
– Przecież to jeszcze nie koniec świata. Dziewczyna trochę się pogubiła – rechocze,
nerwowo szarpiąc za guzik przy sztywnym kołnierzu białej koszuli.
– Kto wam dał prawo do… – Ucinam, mierząc ich wzrokiem. Przygryzam wewnętrzną
stronę policzka. – Od kiedy w naszej firmie stażyści zajmują się koncepcją zagospodarowania
terenu?! – Nie wytrzymując, uderzam otwartymi dłońmi w stół, jednocześnie pochylając się do
przodu.
– Ale to nie do końca tylko moja wina! – protestuje Livia. Jej piękne oczy
w hipnotyzującym kolorze szafiru zachodzą łzami. – Pan Onan…
Pan Onan…
Niech ja go tylko dorwę!
– Pan Onan nie miał czasu na sporządzenie koncepcji i zlecił ją mi – ciągnie,
impulsywnie skubiąc skórki przy krótkich paznokciach, aż zbiera się przy nich krew. –
Stwierdził, że jestem już gotowa na samodzielne rozpoczęcie… – Ucina i zmieszana spuszcza
wzrok.
W jej głosie słychać nutkę rozczarowania z domieszką żalu. Sfrustrowana przymykam
ciężkie powieki.
– Panie Hervey, czy mógłby pan zostawić nas na chwilę same? – pytam, choć
w rzeczywistości oczekuję natychmiastowego wykonania prośby, bez jakiejkolwiek odpowiedzi.
Mężczyzna opuszcza salę konferencyjną, a gdy tylko zamykają się za nim drzwi, siadam
naprzeciwko dziewczyny i obejmuję wzrokiem jej cherlawą sylwetkę, przysłoniętą zbyt obszerną
czarną sukienką koktajlową.
– Livio, czy Muraki Onan zmusił cię do przygotowania projektu?
Unosi wzrok.
– Nie, pani Casella.
– Czy Muraki Onan zmusza cię do czegoś, czego byś nie chciała? – dopytuję, świdrując ją
wzrokiem.
Przygryza wargę.
– Nie, pani Casella.
– Livio?
– Nie, pani Casella – powtarza szeptem, widocznie skrępowana moją dociekliwością.
– W porządku. Powiedz mi, jak długo u nas pracujesz?
– Prawie dwa miesiące.
– Jestem pewna, że przez ten czas zdążyłaś zapoznać się z zasadami panującymi w firmie.
Prawda?
Kiwa głową.
– W takim razie doskonale wiesz, że nie zlecamy stażystom przygotowania koncepcji.
ArchiCass znajduje się w grupie firm, które rocznie oferują jedno stanowisko dla osób
przyuczających się do zawodu. W tym roku objęłaś je ty, Livio. Dostałaś szansę na rozwój,
przydzieliłam cię pod skrzydła jednego z naszych najlepszych architektów, zaufałam ci i…
– Pani Casella, proszę mnie nie wyrzucać! – wykrzykuje spanikowana, podnosząc się
gwałtownie z miejsca.
Gestem dłoni pokazuję, żeby usiadła.
– Pani Casella, proszę… – błaga, siadając.
– Nie zostaniesz zwolniona – uspokajam ją. – Projekt został wykonany błędnie, bez
uwzględnienia wytycznych, i nieprofesjonalnie, jednak przypisanie ci całej winy za to, co się
wydarzyło, byłoby z mojej strony niesprawiedliwe. Mimo wszystko nie zmienia to faktu, że
zachowałaś się nieodpowiedzialnie.
Spuszcza wzrok, nerwowo miętoląc w palcach rąbek sukienki.
– Dlatego od jutra będzie cię przyuczać do zawodu Oscar Ross i to jemu będziesz
podlegać do końca stażu. Wierzę, że pracując pod jego czujnym okiem, opuścisz ArchiCass
bogatsza w wiedzę i możliwości. Proszę cię też, żebyś na przyszłość dwa razy się zastanowiła,
zanim podejmiesz jakąkolwiek decyzję zawodową. W razie wątpliwości, służę radą.
– Dziękuję – szepcze i ścierając spływającą po policzku łzę, wstaje.
– Wróć do domu, przejrzyj nagromadzone od początku stażu notatki i weź do ręki to, co
stworzyłaś. Postaraj się podkreślić błędy, a przede wszystkim odetchnij. Do zobaczenia jutro. –
Przybieram na usta coś na kształt pokrzepiającego uśmiechu.
Livia dziękuje ponownie i wychodzi. Wstaję, gdy przy stole niepewnie zasiada Fuks.
– Pana obowiązkiem, panie Hervey, było poinformowanie mnie o zaistniałej sytuacji. –
Zaczynam natychmiast, nie marnując więcej czasu. – Nikt nie ma prawa za moimi plecami
zezwalać na sporządzenie koncepcji stażystom, a pan, łamiąc zasady, pozwolił na przygotowanie
tego steku bzdur – warczę, wskazując palcem na nadal leżący na stole tablet.
– Ależ pani Casella, ja nie-e-e. – Nerwowo pociera plac łysiny na czubku głowy. – Nie
miałem bladego pojęcia, że Muraki zlecił Livi przygotowanie koncepcji.
– Chce mi pan powiedzieć, że nie sprawdził treści drugiej propozycji, którą przygotował
pana partner projektowy? Nie przeczytał jej pan ani razu, a mimo to zezwolił, aby Muraki razem
z Livią przedstawili ją inwestorowi?
– Tak, a-a-ale… ja miałem… ja nie wiedziałem…
– Teraz to już nieistotne. – Unoszę dłoń, przerywając mu. – Myślałam, że moi
pracownicy są odpowiedzialni i godni zaufania. Przez nieuwagę i pogwałcenie regulaminu firma
będzie na językach. – Wstrzymuję powietrze chwilę przed słowami, które są nieuniknione. –
Panie Hervey, skutkiem pana bezmyślnego postępowania będzie brak premii z pierwszej połowy
tego roku. Zostaje pan także zwolniony z dalszego prowadzenia projektu.
– Ależ pani Casella! – Podnosi się gwałtownie, o mało nie przewracając krzesła.
– Zebranie dobiegło końca. – Unoszę znacząco głowę.
– Pani Casella!
– Proszę opuścić salę konferencyjną, zanim zmienię zdanie i wręczę panu
wypowiedzenie, na które sobie pan zapracował. – Wyrzucam z siebie spokojnie i gromię go
wzrokiem.
Fuks pochyla głowę, nie ma odwagi dłużej patrzeć mi w oczy i wychodzi. Opuszczam
salę konferencyjną, wypuszczając powoli powietrze przez usta. Stąpając ciężko po betonowej
posadzce, udaję się w stronę sosnowego kontuaru w holu, za którym Sabrina przegląda zawartość
kilku teczek.
– Sabrino, nie wiesz może, czy Muraki Onan znajduje się w budynku?
Odkłada pośpiesznie papiery i poprawiając okulary, unosi wzrok.
– Widziałam, jak pan Onan wychodził jakieś pół godziny temu. Czy mam coś przekazać,
jak wróci?
– Jak tylko pojawi się w firmie, powiadom go, aby niezwłocznie udał się do mojego
gabinetu – burczę i odchodzę od kontuaru.
Opadam ciężko na skórzane krzesło obrotowe za biurkiem w gabinecie i odkładam tablet
na papiery, które muszę dziś podpisać. Zakładam nogę na nogę i stukając w kolano
pomalowanymi na czerwono, długimi paznokciami, obmyślam plan. Plan, jak skutecznie ukarać
ostatnią, najmniej zainteresowaną powikłaniami osobę. Zanim jednak zdążę przemyśleć
wszystkie sadystyczne zachcianki, drzwi do gabinetu otwierają się, ukazując atletycznego
Afroamerykanina, odsłaniającego białe zęby w szerokim uśmiechu.
– Muraki – szepczę spokojnie, podnosząc się dramatycznie powoli z miejsca. – Czy ty
w końcu zaczniesz odbierać ode mnie telefon, a przede wszystkim stawiać się na zebrania, które
zwołuję? – Opieram dłonie na jednym ze stosów teczek. – Ostatni raz, powtarzam ostatni raz… –
Ucinam w połowie zdania, szukając odpowiedniego słowa.
W tym samym czasie Muraki Onan rozsiada się wygodnie na białym, materiałowym
fotelu naprzeciwko biurka i obejmuje moją sylwetkę leniwym ciemnym spojrzeniem. Jego
całkowite opanowanie i obojętność działają na mnie silniej niż absurdalne wybryki, którymi
ostatnio zbyt często mnie raczy.
– Zleciłeś wykonanie koncepcji dla Shirley Park stażystce? Postradałeś zmysły?! –
wyrzucam z siebie szybko, popadając w amok. – Nie bez powodu przydzieliłam to zlecenie tobie
i Fuksowi. Ono jest cholernie ważne, Muraki! Powiedz, że widziałeś, co ona im zaproponowała!
Powiedz, że miałeś ten projekt w rękach, zanim go przedstawiliście!
– Cóż…
– Rabaty? Tuje? – wtrącam. – Za budynkiem otoczonym polem golfowym?! Gdyby treść
tego maila, który mi wysłali, dotarła do Carla…
– Spokojnie słoneczko, jakoś to odkręcimy. – Śmieje się, ignorując moje krzyki
i poprawia zapięcie jednej z kilku ciemnych, rzemykowych bransoletek na lewym przegubie.
– My? – Chichoczę nerwowo. – O nie, to ty wpieprzyłeś nas w to bagno, więc ty nas
z niego wyciągniesz! – Zakładam ręce na piersiach. – A żeby było sprawiedliwie, tobie też
wstrzymuję premię za pierwszą połowę roku – informuję, uśmiechając się wrednie. Karanie tego
pewniaka sprawia mi w tym momencie niebywałą przyjemność.
– Co? Chyba sobie żartujesz! Za co?!– Zaskoczony podrywa się z fotela i szybkim
krokiem podchodzi do mnie.
– Za brak profesjonalizmu, ignorancję i nietrzymanie fiuta w spodniach!
– Wiesz, że potrzebuję tej kasy. Nie zrobisz mi tego – syczy przez zęby, celując we mnie
palcem.
– Wstrzymuję ci premię do końca roku. – Zadzieram głowę.
– Ale…
– Półtora roku.
– Susan…
– Dwa lata! – furczę i odgarniam z twarzy czarne, mocno wyprostowane włosy, sięgające
nieco za ramiona.
Zrezygnowany wzdycha głośno i spuszcza wzrok.
– Od tej pory będziesz pod ścisłą obserwacją, a twoja swoboda przy realizacji projektów
zostaje ograniczona do minimum – informuję. – Zawiodłeś mnie i to nie tylko jako pracownik.
Nie wiem, jakim cudem obejmujesz nadal stanowisko głównego projektanta. – Szturcham palcem
jego tors.
Dzięki wysokim obcasom jesteśmy sobie równi, więc swobodnie zagląda w moje oczy.
Przechyla delikatnie głowę. Jego łysina odbija zimne światło sufitowych ledów.
– Bo jestem dobry w swoim fachu – stwierdza z mocnym afrykańskim akcentem,
niespodziewanie chwytając za mój palec, który wciąż dotyka jego czarnego T-shirtu.
Mrużę oczy.
– Powinieneś już wracać do pracy.
– Susan…
– Od jutra Livia będzie pracować z Oscarem, a ty masz przestać dobierać się do majtek
pracującym w tej firmie kobietom. Ona ma dopiero dwadzieścia trzy lata, Muraki. Dwadzieścia
trzy – przypominam.
Przewraca teatralnie oczami.
– Daj spokój… Po pierwsze nie jestem jeszcze taki stary, a po drugie nie zrobiłem
niczego, czego sama by nie chciała.
– Zajmij się tylko tym, co należy do twoich obowiązków – ciągnę dalej, ignorując jego
uwagi – zmień w końcu to idiotyczne nagranie na automatycznej sekretarce i te odrażająco
poszarpane spodnie. Niszczysz wizerunek ArchiCass. – Mimo złości uśmiecham się uroczo
i siadam ponownie za biurkiem.
– Uwielbiasz to nagranie i te odrażająco poszarpane spodnie – rzuca lekceważąco,
ruszając w stronę drzwi. – Przyznaj się, słoneczko. Przyznaj w końcu, że łączy nas cholernie
dzika więź!
Prycham.
– Raczej burzliwa.
– Burzliwa? – Spogląda na mnie przez ramię, zatrzymując się. – Do tej pory się nie
skarżyłaś – zauważa. W jego głosie czai się zaskoczenie, które przez chwilę zbija mnie z tropu.
– Bo do tej pory nie zawiodłam się na tobie tak bardzo, jak w tym momencie –
wyjaśniam, a następnie posyłam mu najbardziej chłodne spojrzenie, na jakie jest mnie stać. –
Opuść mój gabinet, zanim całkowicie wyjdę z siebie i uduszę cię gołymi rękami! – dodaję
podniesionym tonem.
Po moich słowach pośpiesznie znika za drzwiami, jak zwykle silnie je za sobą
zatrzaskując. Potrząsam głową.
Co za cwaniaczek!
Choć wygląd i zachowanie Murakiego budziło wiele kontrowersji, przyjęłam go do
zespołu ArchiCass trzy lata temu, a po niespełna roku został jednym z głównych architektów. Ci,
którzy patrzyli na niego podejrzliwie, szybko przekonali się, że pierwsze wrażenie bywa złudne.
Zaskarbił sobie sympatię ludzi i pomimo że jest moim jedynym, zaufanym przyjacielem,
w takich momentach jak ten, coraz częściej żałuję, że wpuściłam go do swojego życia. Pocieram
nieznośnie pulsujące skronie. Nie wymazałam jeszcze z pamięci obrazu początków naszej
znajomości, gdy do gabinetu zagląda Sabrina.
– Pani Casella, mogę?
– Wejdź.
Wchodzi niepewnie, kurczowo trzymając w ramionach jedną z teczek, którą przeglądała
wcześniej i siada nieśmiało naprzeciwko biurka. Odkąd ją zatrudniłam, zastanawiam się, co
wprawia tę dwudziestopięcioletnią kobietę w tak chorobliwą nieśmiałość połączoną z panicznym
strachem? Obawia się mnie, czy może tak właśnie funkcjonuje na co dzień?
– Pamięta pani o tym, że do końca tygodnia trzeba zdecydować, którzy architekci wyjadą
na zbliżające się szkolenie? – pyta, poprawiając palcem wskazującym zsuwające się z jej
haczykowatego nosa okulary.
– Tak – mruczę. – Wyślemy Oscara i Livię. Proszę, powiadom ich o tym jeszcze dzisiaj.
Oscar w stu procentach zasłużył sobie na szkolenie, a Livia powinna przez jakiś czas
trzymać się z daleka od Murakiego. ArchiCass i ja nie potrzebujemy firmowych dramatów. Im
szybciej Livia znajdzie się daleko od tego cholernego bałamutnika, tym mniej boleśnie przyjdzie
jej pogodzić się z faktem, że ich seks był dla Onana tylko kolejną, łatwo dostępną rozrywką.
Sabrina kiwa rytmicznie głową.
– Musi pani podpisać kilka dokumentów.
– W porządku, połóż je gdzieś – mamroczę, spoglądając z niechęcią na niewielki stos
papierów.
Asystentka kładzie szybko teczkę obok laptopa.
– Jeśli to wszystko, możesz odejść – odprawiam ją, odczuwając silną potrzebę
przebywania w samotności, a Sabrina niemal natychmiast podrywa się z miejsca i rusza
w kierunku drzwi.
– Zamów mi i sobie orzechowe cappuccino z Nero, proszę! – wołam za nią, kiedy chwyta
za klamkę.
– Oczywiście pani Casella. – Uśmiecha się uprzejmie, miętoląc między palcami długi
rudy warkocz i wychodzi.
Przysuwam się bliżej biurka. Sabrina Hollway stała się moją asystentką i sekretarką
niespełna pół roku temu, kiedy to poprzednia, nie wytrzymując presji, odeszła, pozostawiając po
sobie bałagan. Sabrina to niestandardowej urody kobieta o zielonych oczach, które kryją się za
okrągłymi szkłami w czarnej, plastikowej oprawie. Od początku naszej znajomości wydaje mi
się, że jej oczy są zbyt duże w stosunku do twarzy, dlatego na jej miejscu zmieniłabym kształt
oprawek. Fałszując pod nosem słowa refrenu piosenki Still Falling For You Ellie Goulding,
zabieram się za podpisywanie dokumentów. W międzyczasie w gabinecie pojawia się Sabrina
z papierowym kubkiem z logo kawiarni Nero – czerwonym jabłkiem i laską cynamonu. Po
godzinnym przeglądaniu dokumentów i bazgraniu imienia i nazwiska jestem znudzona.
Odsuwając na bok podpisane papiery, wypijam do końca kawę i krzywię się, gdy po raz kolejny
dzwoni telefon stacjonarny. Niechętnie podnoszę słuchawkę.
– Tak?
– Pan Adams czeka w holu – wyrzuca szybko z siebie Sabrina.
– W porządku, wpuść go.
Splecione palce kładę na biurku i świdruję spojrzeniem kroczącego pewnie w moją stronę
nowego inwestora.
2

Otwieram oczy, słysząc wibracje iPhone’a. Zdezorientowana mrugam szybko. Krzywię


się, gdy okazuje się, że nadal jestem w gabinecie. Wyciągam dłoń ponad głowę, zaciskam palce
na telefonie i niechętnie podsuwam go pod sam nos. Jennifer. Odrzucam połączenie i się prostuję,
rozmasowując lewy policzek, na którym odcisnęły się dokumenty. Powinnam odpocząć. Ostatnio
praktycznie całe noce spędzam nad sporządzaniem projektów, czego skutkiem są niewygodne
drzemki w firmie.
Spoglądam na podświetlony ekran telefonu i dostrzegam cztery nieodebrane połączenia,
a także to, że dokładnie czternaście minut wcześniej wybiła szósta. Rzucając wiązką siarczystych
przekleństw, zamykam z hukiem laptop. W pośpiechu wkładam notes, tablet oraz telefon do
torebki i, schodząc po schodach, ścieram opuszkami palców prawdopodobnie rozmazany tusz
pod dolnymi rzęsami. Na parterze energicznie wita mnie siwowłosy ochroniarz, odbywający
nocną służbę.
– Dobry wieczór, pani Casella! – Jak na swój wiek żwawo otwiera przede mną drzwi.
– Dobry wieczór i dobranoc. – Uśmiecham się grzecznie, gdy ściąga z głowy czarną
czapkę z daszkiem, i wychodzę.
Na zewnątrz moją twarz smaga delikatny wiatr, niosący ze sobą odrzucającą woń
zmieszanych zapachów ulicznego jedzenia. W Croydon zawitał pierwszy tydzień czerwca,
a przez nadal leniwie płynące po niebie ciemne chmury, przebijają się prawdopodobnie ostatnie
tego dnia promienie słoneczne. Ściskając mocno pasek torebki, ruszam w stronę zaparkowanego
samochodu. Zmieniam wysokie obcasy na baleriny, rozsiadam się wygodnie za kierownicą
i przełączam radio na odtwarzacz MP3. Przekręcam pokrętło głosu i pośpiesznie włączam się do
ruchu z głośno grającym w samochodzie utworem Boomerang Imagine Dragons. Zaczynam
zastanawiać się nad dobrym powodem spóźnienia, wiedząc, że tak pospolite słowa, jak:
„straciłam rachubę czasu”, nie będą wystarczające.
~*~

Od ośmiu lat mieszkam w parterowym domu utrzymanym w stylu skandynawskim, przy


Grimwade Avenue, na przedmieściach. Parkuję chevroleta w garażu przylegającym do budynku,
obok srebrnego rolls-royce’a ghosta, i omal nie łamiąc nóg, w pośpiechu wysiadam z samochodu.
Klnę pod nosem, obciągając zadartą spódnicę, przebieram baleriny na wysokie obcasy
i wychodzę na podwórko. Kieruję się w stronę dwuskrzydłowych drzwi frontowych. Cienkie
obcasy butów wbijają się w piasek między kostką brukową, utrudniając poruszanie się.
Wchodząc po betonowych schodach, pogrążam się w marzeniach. Pragnę zanurzyć się w wannie
pełnej piany. Kąpiel w aromatycznych olejkach rozluźniłaby moje spięte ciało. Niestety ten
wieczór mam już zaplanowany, a gdy tylko przekraczam próg, zostaję natychmiast przeszyta na
wskroś szarymi oczami Carla Caselli. Mojego męża.
– Spóźniłaś się trzydzieści dwie minuty, Susanno – informuje, zerkając na srebrnego
rolexa zapiętego pod mankietem białej koszuli. – Dzwoniłem cztery razy.
Odgarniając włosy z twarzy, stawiam torebkę na czarnej, wąskiej komodzie pod
ogromnym lustrem wiszącym w korytarzu.
– Jedno ze spotkań z inwestorem nieco się przedłużyło – kłamię na poczekaniu, mając
nadzieję, że to łyknie. Nie chcę przedstawiać mu prawdziwego powodu spóźnienia. W życiu nie
przyznałabym się do tego, że od początku tygodnia czuję fizyczne wyczerpanie, przez co zdarza
mi się przysnąć z twarzą w papierach.
– Dlaczego mnie o tym nie poinformowałaś? Duże zlecenie?
– Nie jest to nic, z czym bym sobie nie poradziła. – Wchodzę do salonu, rozpinając guziki
przy białej koszuli. – Odebrałeś Nicol z baletu?
– Nocuje dziś u Jennifer, pamiętasz? – Staje za mną. Do moich nozdrzy dociera zapach
jego ulubionej wody kolońskiej; słoneczna bergamotka, drewno cedrowe i piżmo. – Jennifer
skarżyła się, że nie odbierasz od niej telefonów.
Przymykam powieki. Nie mam w tym momencie ochoty dyskutować na ten temat.
– Będę gotowa za dwadzieścia minut – informuję, odwracając się.
Carlo rzuca mi podejrzliwe spojrzenie. Poprawia perfekcyjnie zawiązany pod szyją
czarny krawat pasujący kolorystycznie do sięgających nieco za uszy włosów, poprzeplatanych
kilkoma pasmami siwizny. Pomimo tego, że w tym miesiącu kończy czterdzieści jeden lat,
w dalszym ciągu trzyma się nieźle. Ściągając koszulę, udaję się pośpiesznie do sypialni. Tam na
łóżku leży już przygotowana suknia, kolorem dopasowana do szarego garnituru męża.
Zdecydowanym ruchem podrywam materiał w górę i podążam do łazienki przylegającej do
sypialni, by wziąć prysznic.
– Gotowa?
Zaciskam palce na puderniczce, kolejny raz słysząc dobiegające zza drzwi pytanie.
Wykrzywiam się do odbicia w lustrze, przyprószając delikatnie policzki. Odkładam puderniczkę
i odsuwam się od umywalki, oceniając swój wygląd. Rozkloszowana, satynowa suknia
z rękawami sięgającymi nadgarstków opina mocno moje szerokie biodra i nieco wystający
brzuch, powodując nieprzyjemne uczucie dyskomfortu. Gdyby nie rozporek zaczynający się od
połowy lewego uda, bałabym się wypić, choćby szklankę wody, w obawie o to, że szwy nie
wytrzymają. Chwytam ze szklanej półki pod lustrem srebrne diamentowe kolczyki na sztyfcie
i wkładając je w uszy, opuszczam łazienkę. Przekraczając próg sypialni, wpadam na Carla.
– Upinasz włosy?
Potrząsam głową i zapinam kolczyk.
– Jesteś pewna? Do sukni z tak głęboko odkrytymi plecami wskazane są upięcia.
– Wolę, gdy są rozpuszczone. – Uparcie stawiam na swoim.
Mruży oczy. Przez chwilę wpatrujemy się w siebie. Z boku może to wyglądać tak, jak
byśmy podejmowali idiotyczną grę o to, które z nas mrugnie pierwsze. Prawda jest jednak
bardziej brutalna. Stoimy w milczeniu, czekając, aż któreś ustąpi. Tym razem robi to Carlo.
Podnoszę lekki materiał sukni i przechodzę przez sypialnię do garderoby, by włożyć pasujące do
kreacji czółenka na dziesięciocentymetrowym obcasie.
– Pośpiesz się, Susanno, taksówka już czeka! – woła Carlo.
Chwytam z komody szarą wysadzaną cyrkoniami kopertówkę i, z nadzieją na szybki
powrót do domu, opuszczam garderobę.
~*~

Chwilę po ósmej zaciskam palce na marynarce Carla, gdy prowadzi mnie przez obszerny
hol London penthouse, znajdujący się w samym sercu Londynu. Portier po szybkiej ocenie naszej
garderoby przywołuje windę, którą wjeżdżamy na samą górę, na pozór skromnie wyglądającego
wieżowca. Budynek pozostawia wiele do życzenia, jednak bogato zdobione wnętrza dają
nadzieję na znalezienie tu czegoś wyjątkowego.
– W jakim celu spędzamy wieczór u Carterów? – pytam, gdy Carlo naciska guzik
wideofonu przy dwuskrzydłowych białych drzwiach, zza których da się słyszeć zniekształcone
słowa puszczonej w tle piosenki.
Spogląda na mnie, rozwierając usta w odpowiedzi, jednak wstrzymuje się, kiedy młody
mężczyzna ubrany w czarny smoking otwiera przed nami drzwi.
– Dzień dobry. Powiadomię państwa Carterów. Czy mogę prosić o państwa godność?
– Casella – chrypie Carlo, muskając chłodnymi opuszkami palców moje knykcie.
Mężczyzna uśmiecha się, wpuszczając nas do środka. Przysuwam się bliżej męża,
wchodząc do pomieszczenia przepełnionego gośćmi ubranymi w stroje wieczorowe.
Różnokolorowe suknie przyćmiewa czerń smokingów. W powietrzu mieszają się zapachy
perfum, jedzenia, alkoholu i tytoniu. W błyskach fleszy wdzięczy się kilka młodych kobiet,
a płynącą z głośników spokojną muzykę, co chwilę zagłusza wybuch wyjątkowo irytującego,
męskiego śmiechu.
Wnętrza są jasne i przestronne, urządzone w stylu klasycznym z masą drobnych
bibelotów pod szklanymi kopułami. Ściany zostały wyłożone imitacją jasnego kamienia
o nieregularnych kształtach, które idealnie współgrają z ciemną, betonową posadzką
i podświetlanym, podwieszanym sufitem.
Zaciskam mocniej palce na kopertówce, czując na sobie zbyt wiele spojrzeń. W całym
tym chaosie dostrzegam poznanego przy wejściu mężczyznę. Pochyla się przy drobnej,
czarnowłosej kobiecie w obcisłej białej sukni na szerokich ramiączkach. Mężczyzna spogląda na
nas, gdy wchodzimy w głąb ogromnego salonu. Czarnowłosa kobieta idzie w jego ślady, ale
zanim dostrzegam jej twarz, zostaję oślepiona fleszem. Zaskoczona zaciskam powieki
i przysłaniam je torebką.
– Casella!
Carlo obraca się gwałtownie, ciągnąc mnie za sobą. Gdy opuszczam dłoń, dostrzegam
wysokiego blondyna, zmierzającego w naszą stronę.
– Spóźniłeś się, Casella!
Mężczyźni wymieniają uścisk, a ich zachowanie wskazuje na to, że dobrze się znają.
Nieznajomy na moje oko jest niewiele młodszy od Carla.
– Nawał pracy w firmie. – Carlo spogląda na mnie, wyginając usta w delikatnym
uśmiechu.
Odwzajemniam uśmiech, przyciskając brzuch do jego biodra.
– Masz szczęście, że jestem dziś w dobrym humorze – podkreśla mężczyzna, celując
palcem w mojego męża.
Interesy. Mogłam się tego spodziewać.
Potrząsam głową. Ruch ten powoduje, że włosy, które łaskotały mnie po policzku, lądują
za ramieniem. Carlo uwalnia się z uścisku i staje między mną a nieznajomym.
– Wybacz – zwraca się do mężczyzny. – Thomasie, poznaj moją żonę. Susannę. Susanno,
poznaj Thomasa Cartera.
Thomas Carter do tej pory wpatrzony w Carla, jak w drogocenny obraz, zwraca na mnie
uwagę i zachowując się jak dżentelmen, całuje dłoń, którą mu niechętnie podaję.
– A więc to jest Susanna, o której tak wiele słyszałem?
Kiwam delikatnie głową, gdy brązowe tęczówki Thomasa przeszywa iskra rozbawienia.
Cofam dłoń, czując chłodne palce męża zaciskające się na biodrze. Dyskretnie przysuwa mnie
z powrotem do siebie, instynktownie zaznaczając teren. Kąciki moich ust drżą w rozbawieniu.
Kiedy Thomas zaczyna wspominać ostatnie spotkanie w interesach, Carlo nachyla się do mojego
ucha. Jego ciepły oddech omiata szyję, powodując przyjemne mrowienie na całym ciele.
– Susanno…
– Susan!
Czarnowłosa kobieta pozbawiona wyrazu twarzy raptownie zaciska palce na moim
nadgarstku, jednocześnie pociągając w przód. Cmoka powietrze po obu stronach mojej głowy, po
czym ściska ramiona i potrząsa nimi delikatnie. Marszczę brwi.
Czy my się znamy?
– Dotarliście! – Gwałtownie cofa dłonie i niespodziewanie całuje Carla w policzek,
pozostawiając na nim czerwony odcisk ust.
Przechylam głowę, unosząc brew.
– Pozwól Carlo, że porwę Susan. Poplotkujemy, a wy załatwiajcie sobie te wasze „małe
sprawy”. – Uśmiecha się kokieteryjnie do Thomasa.
Gest ten powoduje, że szybko pojmuję, iż są małżeństwem. Nie zdążę nawet spojrzeć na
męża, gdy kobieta chwyta mnie pod ramię i w pośpiechu wprowadza w tłum gości.
– Tak się cieszę, że w końcu mogę cię poznać, kochana.
– Ja również…
– Daryl.
– Daryl – powtarzam.
Czy to nie jest męskie imię?
– Słyszeliśmy o tobie wiele dobrych rzeczy. Wyglądasz dokładnie tak, jak opisywał cię
Carlo. Jesteś olśniewająca. Cudowna suknia, kochana – wyrzuca z siebie szybko.
Marszczę brwi, przez chwilę mając wątpliwości co do szczerości jej komplementów.
– Carlo ma tendencję do wyolbrzymiania niektórych rzeczy – wyznaję. – Jak każdy facet
– żartuję, starając się ją wyczuć.
Gdy Daryl Carter śmieje się cicho, ciągnąc mnie w stronę bufetu ustawionego obok
fikuśnych mahoniowych schodów prowadzących na piętro, już wiem, z kim mam do czynienia.
– Rozgość się, kochana. Za chwilę do ciebie wrócę. – Rozciąga usta w uśmiechu, jednak
nie dociera on do jej zielonych oczu, które są tak samo pozbawione wyrazu, co piękna twarz
o wydatnych kościach policzkowych.
Odprowadzam ją wzrokiem do czasu, aż znika za przeszklonym frontem tarasu. Dopiero
wtedy pozwalam sobie na dyskretne potrząśnięcie głową i podnoszę ze srebrnej tacy – którą
podsunął mi pod sam nos jeden z kelnerów – elegancki kieliszek na długiej nóżce wypełniony do
połowy winem musującym. W tej kobiecie jest coś takiego, co zmusza do przypięcia jej łatki
zawodowego manipulatora. Celowo porzuciła mnie w towarzystwie tych wszystkich ludzi. Nie
wie jednak, że nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Każdego dnia wkraczam w nieznany świat.
Małżeństwo z Carlem nauczyło mnie odnajdywania się nawet w najbardziej absurdalnych
sytuacjach.
Moczę usta w szampanie, a gdy pozostawia na języku posmak słodkich truskawek
stwierdzam, że do tej pory nie kosztowałam tak zaskakująco dobrego alkoholu z tego gatunku.
Okręcam kieliszek w dłoni i wbijam zmęczony wzrok w jego zawartość odbijającą się od
cienkich ścianek. Jestem wyczerpana i jedyne, czego pragnę, to znaleźć się w łóżku. Natarczywe
spojrzenia przesuwające się po moim ciele od czasu przekroczenia drzwi frontowych,
doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Odstawiam szampanówkę między tace z przekąskami
i pragnąc zaczerpnąć świeżego powietrza, przechodzę przez salon na otwarty taras. W blasku
lampionów staję przy przeszklonej balustradzie, przymykam powieki i wciągam w nozdrza
zapachy Londynu. Wraz z nimi do mojego nosa dostaje się zbyt intensywna woń wanilii.
– Mieszkamy tu już dwa lata, a ja w dalszym ciągu nie mogę przestać zachwycać się tym
widokiem.
– Zupełnie ci się nie dziwię, Daryl – mruczę, nie spuszczając wzroku z migoczących
w dole kolorowych świateł miasta. Kręcę nosem, walcząc przez chwilę z podrażnioną śluzówką.
Kiedy zbiera mi się na kichanie, Daryl podejmuje dalej rozmowę.
– Thomas dał mi wolną rękę w kwestii wyboru mieszkania. Kiedy zobaczyłam ten
penthouse, od razu wiedziałam, że to tu jest nasze miejsce. Nie wyobrażam sobie mieszkania
w domku na obrzeżach. Dusiłabym się tam. Kocham wystawne przyjęcia, głośną muzykę
i samotność. Wścibscy sąsiedzi doprowadzaliby mnie do szału. Dlatego podziwiam cię, kochana.
Ja nie miałabym odwagi dzielić z kimś płotu. Dla mnie to wszystko jest takie… Mało eleganckie.
Zduszam kichnięcie i spoglądam na nią zaskoczona. Stoi obok twardo i dzierżąc w dłoni
kieliszek z szampanem, patrzy przed siebie zupełnie niewzruszona, choć przed chwilą otwarcie
nas porównała, jednocześnie uważając się za lepszą.
Ty wredna…
Mimo rozdrażnienia obracam się do niej twarzą i mówię spokojnie:
– Nie każdy ma odwagę marzyć i ryzykować tylko po to, aby spełniać te marzenia.
Widząc jej misternie pomalowane wargi układające się w literę O, przechylam głowę,
uśmiechając się triumfalnie.
Jeden do jednego, KOCHANA.
Daryl przez chwilę wygląda tak, jakby została właśnie spoliczkowana. Starając się ukryć
irytację, unosi szampanówkę do ust i duszkiem wypija połowę jej zawartości. Jej smukłe palce
o przesadnej długości pomalowanych na czerwono paznokci drżą, obejmując kurczowo nóżkę
kieliszka. Przełyka głośno szampana, oblizuje usta i delikatnie kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Zagadałam się – stwierdza szybko. – Wybacz mi, kochana. Muszę wracać do gości.
Mam nadzieję, że przed zakończeniem przyjęcia uda nam się jeszcze porozmawiać.
Wątpię, byś tego właśnie chciała.
Kiwam głową.
– Z miłą chęcią.
– Baw się dobrze, Susan. – Poklepuje ostrożnie moje ramię i znika w tłumie gości.
Potrząsam głową i szczerze rozbawiona ponownie obracam się w stronę panoramy
Londynu. Zaczynam zastanawiać się nad tym, co Thomas widzi w tej żmijowatej suce. Przez
chwilę nawet robi mi się go żal, jednak szybko dochodzę do wniosku, że Daryl musi się dobrze
pieprzyć albo grafik Thomasa pęka w szwach od służbowych delegacji.
– Znudzona?
– Zmęczona. – Zaciskam dłoń na poręczy, dusząc rozbawienie.
Po swojej lewej stronie kątem oka dostrzegam minimalny ruch, a po chwili chłodne
opuszki palców drażnią dłoń, w której kurczowo ściskam torebkę. Muskając delikatnie skórę,
suną w górę i oplatają przegub. Obracam się, jednocześnie unosząc wzrok na stojącego obok
męża, który pochyla się w moją stronę.
– Czy chcę wiedzieć, dlaczego Daryl minęła mnie bez słowa?
– Chyba nie zostaniemy przyjaciółkami – zauważam, wzruszając ramionami. – Daryl to
próżna snobka.
Kąciki wąskich ust Carla drżą, choć stara się ukryć rozbawienie.
– Zatańczmy – mruczy niespodziewanie i wyciąga z mojej dłoni torebkę.
Odkłada ją na niewielki szklany stolik ustawiony niedaleko i chwytając mnie za rękę,
odciąga od balustrady. W rytmie spokojnej muzyki płynącej przez otwarte na taras drzwi
penthouse’u dociska mnie do swojego ciała i kładzie dłoń na górnej granicy pośladków.
Zaciskam palce jednej dłoni na ramieniu męża, a drugą dłoń wsuwam w jego. Nie zważając na
zaciekawione spojrzenia, przykłada ją do torsu. Czując bicie serca Carla, ulegam, pozwalając, by
mnie prowadził. Zatapia we mnie spojrzenie.
Nie patrz tak na mnie.
Nie zniosę tego napięcia!
Przygryzam wargę. Carlo przechyla głowę, przyciskając gładki policzek do mojego czoła.
Porusza się delikatnie i z gracją. Przymykam powieki. Kołyszę wolno biodrami, ocierając
brzuchem o sprzączkę przy jego pasku. Chłodny metal przyjemnie drażni moją skórę przez śliski
materiał sukni. Carlo spina się. Przy każdym ruchu czuję pod palcami jego prężące się mięśnie.
Niespodziewanie przechyla mnie gwałtownie, a gdy w obawie o upadek wbijam paznokcie
w jego ramię, chrypie:
– Wracajmy do domu, Susanno.
W jego oczach tańczą diabelskie iskry. Pragnienie zmieniające człowieka w szaleńca.
3

Wchodząc do sypialni, rozpinam zamek sukni. Rzucam ją niedbale na jesionową skrzynię


stojącą przed łóżkiem i człapiąc ciężko, udaję się do łazienki z zamiarem zmycia makijażu
i ponownego wzięcia prysznica. Gorąca woda z wbudowanej w sufit deszczownicy, przyjemnie
szczypie moją skórę, jednocześnie rozluźniając napięte mięśnie. Drepczę przez chwilę w miejscu.
Chłód białych płytek antypoślizgowych łagodzi dyskomfort obolałych stóp. Odgarniam włosy
z czoła, unosząc twarz w stronę strumienia wody. Wstrzymuję na chwilę oddech i mimowolnie
wracam myślami do Carla i jego intensywnego spojrzenia. Garbię się, gdy wzdłuż mojego
kręgosłupa przebiega dreszcz. Opieram dłoń na panelu sterowania deszczownicą, pochylam
głowę i wspominam jedną z naszych upojnych chwil w tym miejscu.
Oplatam go nogami w pasie, gdy unosi mnie, jednocześnie przypierając do jednej ze
ścianek prysznica. Uderzam plecami o grube szkło, uśmiechając się zadziornie. Wsuwa dłoń pod
moje włosy i jednym szarpnięciem zmusza do zadarcia głowy. Muska drżącymi wargami
wrażliwy fragment szyi za lewym uchem, sunie językiem w dół, a gdy kąsa obojczyk, wydaję
z siebie ciche westchnięcie tonące w wilgotnym powietrzu, które dzielimy. Zamyka moje
zachłanne usta w namiętnym pocałunku. Całuje władczo. Niepohamowanie. Intensywnie.
Dominuje. Widok jego spragnionego ciała budzi we mnie najgłębiej skrywane żądze. Gdy
niespodziewanie zanurza zęby w górnej części lewej piersi, wbijam paznokcie w jego ramiona,
wstrzymując oddech.
– Zamierzam cię pieprzyć, Susanno – rzuca ostro, trzymając usta tuż przy moim lewym
sutku, na którym po chwili zaciska zęby. Gdy zaczyna go łapczywie ssać, reaguję tak jak się tego
spodziewał. Rozwieram usta w bezpruderyjnym jęku rozkoszy doprawionej bólem. – Ostro.
– Oczywiście, kochanie, ale najpierw zanurz ten niewyparzony język w mojej cipce –
rozkazuję i uśmiecham się szelmowsko.
Stawia mnie, klęka i posłusznie wykonuje polecenie. Pociągam go za włosy, gdy rozsuwa
uda. Przesuwa kciukiem po łechtaczce, a następnie agresywnie zanurza w niej język. Okrąża nim
czuły punkt, a gdy wsuwa zwinnie język do mojego wnętrza, czuję, że już dłużej nie wytrzymam.
Podniecenie rozchodzi się po całym moim ciele.
– Susanno!
Spanikowana odskakuję w bok i uderzam biodrem w hartowane szkło. Dostrzegam za
zaparowaną taflą sylwetkę Carla. Otwiera jedną ze ścianek i nagi wkracza pewnie do środka.
Staje naprzeciwko. Woda z deszczownicy spływa kaskadą po jego włosach i kościstych
ramionach. Patrząc głęboko w oczy, robi krok w przód. Kładzie dłoń na wysokości mojej głowy,
jednocześnie się pochylając. Rozwieram usta. Dyszę, a przy każdym wdechu podrażnione gorącą
wodą, nabrzmiałe w podnieceniu sutki muskają zaróżowioną skórę jego torsu. Przygryzam
wargę, tłumiąc wzbudzone pragnienie. Porywająca szarość oczu Carla świdruje moją twarz.
Zaciska wąskie usta, a po chwili pochyla się jeszcze bardziej. Gdy czubek jego nosa styka się
z moim, drżę. Nasze ciała spowite parą wodną, mimowolnie na siebie napierają.
– Skłamałaś.
Przymykam powieki, kiedy kilka kropel wody spływających po prostym nosie męża,
kapie na moją brodę.
– Carlo – dukam i z trudem przełykam ślinę.
Mruży oczy.
– Chi si scusa si accusa1 – szepcze po włosku, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– To nie…
– Porozmawiamy w sypialni – ucina, odsuwa się i sięga do metalowej półki po żel
o zapachu morskim.
Stoję przed nim, obserwuję uważnie, jak namydla w pośpiechu ciało, spłukuje je
i opuszcza prysznic. Owija biodra ręcznikiem, a następnie pełnym gracji krokiem, opuszcza
łazienkę.
Oblizuję usta, wyłączam deszczownicę i idę w jego ślady. Owijając ciało szarym
ręcznikiem, staję przed lustrem, przecieram je i obejmuję wzrokiem odbicie. Purpura malująca
się na twarzy przyćmiewa przepełnione ekscytacją źrenice. Biorąc głębokie, uspokajające
wdechy wycieram włosy, rozczesuję je, wkładam długi biały szlafrok i wchodzę do sypialni.
Carlo siedzi na łóżku ze skrzyżowanymi w kostkach nogami. Ubrany w czarny szlafrok przyciska
plecy do białego, pikowanego zagłówka, sunąc palcem po wyświetlaczu tabletu.
Przechodzę obok niemrawo. Kołyszę kusząco biodrami, przewiązując talię cieniutką
tasiemką. Delikatna koronka szlafroka przesuwa się po moim wrażliwym ciele, odsłaniając
wewnętrzną stronę lewego uda, ale on jest zbyt pochłonięty czytaniem, by dostrzec moje zaloty.
Mogłabym, tak jak pod prysznicem, stać przed mężem naga, a on nie zwróciłby na mnie uwagi.
Targa mną dotkliwie uczucie rozgoryczenia, choć już dawno powinnam pogodzić się z tym, co
prawdziwe. Jesteśmy zamknięci w swojej bańce z dala od zewnętrznego świata. Natychmiast po
przekroczeniu solidnych ścian budynku, dystans zastąpił niewinny flirt.
Kurtyna opadła.
Pora ściągnąć maski.
Rola cudownego małżeństwa z ośmioletnim stażem właśnie dobiegła końca. Grzebiemy
delikatność, urok i czar. Pozbywamy się fikuśnie szytych na miarę kostiumów i ubrani jedynie
w prawdę, oddajemy się rutynie. Zlekceważona opadam ciężko na drugą część łóżka, sięgam do
szafki zrobionej z tego samego drewna, co skrzynia na poduszki i z jej szuflady wyciągam krem
nawilżający na noc. Wklepuję go delikatnie w twarz, a pozostałości wmasowuję w dłonie
i łokcie.
– Chciałeś ze mną porozmawiać – odzywam się spokojnie, wbijając wzrok w zasłony
o głębokim kolorze dojrzałej wiśni, przysłaniające ogromne okna i wyjście na wyłożony ciemną,
ryflowaną deską taras. Czuję uginający się materac, a niedługo po tym Carlo staje naprzeciwko.
– Shirley Park – cedzi przez zęby, rzucając tablet obok mnie. – Dostałem maila od
prezesa klubu golfowego.
Unoszę wzrok. Na jego twarzy maluje się niebezpieczny grymas, na którego widok
wstrzymuję na chwilę oddech.
– Chciałaś to zatuszować?
Dokładnie to chciałam zrobić…
Naprawić błędy, a potem zamieść sprawę pod dywan. Rozwiązać problem bez twojej
wiedzy i ingerencji.
Składa ręce na torsie, patrząc na mnie z pogardą.
– Rabaty? Tuje? Co to ma być? Projekt wiejskiego ogrodu?! – Opuszcza ręce wzdłuż
ciała, podchodząc bliżej. Mrużąc oczy, patrzy na mnie z góry.
Zaciskam palce na materiale szlafroka w pasie.
– Stworzyliśmy tę firmę od zera i nie pozwolę… Co to, do cholery, ma znaczyć?
Dlaczego koncepcja nie była dostosowana do wymogów? Dlaczego zaproponowano im coś tak
prymitywnego? Jeśli to sprawka Onana, jeśli myślisz, że kolejny raz ochronisz tego
pseudoarchitekta, to jesteś w ogromnym błędzie, Susanno!
– Onan nie miał z tym nic wspólnego! – furczę, podnosząc się gwałtownie z miejsca.
Staję twarzą w twarz z nabuzowanym mężem. – Zleciłam wykonanie drugiej koncepcji stażystce
– kłamię, za wszelką cenę chcąc chronić Murakiego. Wiem, że jeśli Carlo pozna prawdę, zwolni
go dyscyplinarnie, a mnie zabroni się z nim spotykać.
– Stażystce?
– Chciałam sprawdzić jej umiejętności… Byłam pewna, że sobie poradzi – ciągnę, nie
poddając się.
Brnę coraz głębiej w kłamstwo, łudząc się, że uwierzy. Potrząsa głową, gniewnie
zaciskając usta.
– Jeśli nie radzisz sobie z prezesurą i obowiązkami, może czas najwyższy pomyśleć
o zastępstwie?
– Dość!
Wiedząc, że znajduję się na przegranej pozycji i nie mam siły dłużej wdawać się z nim
w dyskusję, przygryzam nerwowo policzek. Dzisiejszy dzień i wieczór u Carterów kosztował
mnie wiele energii i cierpliwości. Carlo ma rację. Odpuszczam i przemierzam pośpiesznie
sypialnię, kierując się w stronę korytarza.
– Skoro czujesz się na siłach, by brać winę na siebie, możesz też naprawić to, co
spieprzyła stażystka, czyż nie?
Zatrzymuję się, zaciskając pięści.
– Oczywiście – rzucam przez ramię i nie czekając na odzew, opuszczam sypialnię,
z całych sił powstrzymując się od trzaśnięcia za sobą drzwiami.
Nienawidzę, kiedy na mnie wrzeszczy. Nienawidzę, gdy narzuca mi swoją wolę i wytyka
błędy, ale prawda jest taka, że gdyby nie Carlo i jego upór, nie mielibyśmy tak wiele. W swoim
trzydziestodwuletnim życiu dokonałam wielu absurdalnych decyzji, stawiając uczucia nad
rozsądek. Jedną z takich decyzji jest nieustanne nastawianie policzka za przyjaciela.
Wchodzę do kuchni i wyjmuję z lodówki napoczęte włoskie czerwone wino, które Carlo
dostał ostatnio w prezencie od zadowolonego inwestora. Nalewam go prawie po same brzegi
pękatego kieliszka. Mocny zapach winogron rozchodzi się po pomieszczeniu, nęcąc nozdrza
i pobudzając żołądek. Mocząc wargi w ulubionym trunku, ponownie kieruję się w stronę
korytarza, gdzie z kopertówki leżącej na komodzie pod lustrem, wyciągam telefon, a następnie
idę w stronę swojego azylu. Niewielkiego gabinetu przylegającego do pokoju córki, w którym
spędzam praktycznie całe noce na projektowaniu. Oddaję się temu, co mnie odpręża. W tym
miejscu zajmuję umysł pracą i brnę do przodu, nie oglądając się za siebie.
Stawiam kieliszek i telefon na stoliku blisko stołu kreślarskiego ustawionego pod jedną
z białych ścian. Zapalam lampę podłogową, przysuwam się na obrotowym taborecie
i rozdmuchuję ewentualny kurz pokrywający papier milimetrowy, rozciągnięty na wytartej desce.
Wyciągam ze skórzanego piórnika rapidograf i zaczynam projektować rozmieszczenie
wielogatunkowej roślinności w rabacie o kształcie nerkowatym, umieszczonej przed domem
jednorodzinnym. Szkicując, zastanawiam się, jak udobruchać golfistów i naprawić błąd
Murakiego.
Ten mężczyzna kiedyś mnie wykończy…
Niespodziewanie ze skupienia wytrąca mnie Carlo, który gwałtownie otwiera drzwi
i pewnym krokiem wchodzi do gabinetu. Rzuca na stolik dwa obszerne katalogi z roślinami,
potrącając przy tym kieliszek. Słodka czerwień zalewa lewy dolny róg ukończonego w połowie
szkicu, nad którym pracuję od tygodnia. Natychmiast podnoszę się z miejsca i zaciskając zęby,
stawiam kieliszek ponownie w pionie. Połą szlafroka, spanikowana, staram się zetrzeć z projektu
rozlane wino. Nadaremno.
Cudownie!
Po prostu cudownie!
– Stwórz dwie nowe koncepcje. Zrób rysunki, stosując się do wydzielonej wielkości
powierzchni i zebranego wywiadu. Przyjrzyj się uważnie terenowi wokół pola golfowego
i roślinom zielonym przez cały rok. Pierwszy projekt niech odnosi się dokładnie do tego, co
chcieli. Drugi stwórz według własnej koncepcji, ale trzymaj się podstawowych wytycznych.
Wytyczne przesłałem ci przed chwilą na maila. Zrób tylko to, ja zajmę się resztą – syczy przez
zęby, zupełnie nie przejmując się tym, co zrobił i nie czekając na odpowiedź, wychodzi.
Gdy znika za drzwiami, wściekła chwytam ze stołu kreślarskiego plastikową przekładnicę
rolkową i ciskam nią przed siebie. Odbija się od drewnianych drzwi, po czym z trzaskiem ląduje
na szarych panelach.
– Niech cię szlag – cedzę przez zęby i wypuszczając powoli powietrze przez usta,
podnoszę zalany szkic. Spływające z papieru wino kapie na moje bose stopy. Przymykam ciężkie
powieki.
Carlo – temperamentny, obsesyjny perfekcjonista. Ja – uparta pani architekt. Nasze
małżeństwo od początku było jednym, wielkim kłębkiem emocjonalnym.
~*~

Budzą mnie wibracje iPhone’a, rozchodzące się po szarej welurowej sofie, na której
spałam. Skończyłam projekty dla golfistów chwilę po piątej rano i pozbawiona sił, położyłam się
w gabinecie. Siadam niechętnie i się krzywię, odczuwając ból w karku i w dole kręgosłupa. Takie
ekstremalne przesiadywanie przy projektach kiedyś mnie wykończy.
Sięgam za plecy do telefonu i rozłączam połączenie, przyciskając niewielki guzik z boku
pokrowca. Rozmasowuję kark i mrużę oczy drażnione promieniami słonecznymi, brutalnie
wdzierającymi się do gabinetu przez odsłonięte okno. Potrzebuję kawy. Rozpuszczalnej. Mocnej.
Gdy kucam obok sofy i zbieram z paneli katalogi przyniesione przez Carla, iPhone znów
wibruje. Sięgam po niego i nie patrząc na wyświetlacz, przesuwam palcem po ekranie, odbierając
połączenie.
– Susan Casella, słucham? – szepczę chrapliwe.
– Cześć, słoneczko! Chyba cię nie obudziłem?
– Dzwonisz, aby błagać mnie o zmianę zdania? – Kąciki moich ust drżą w złośliwym
uśmiechu.
– Jeff’s Golf chce się dzisiaj z nami spotkać w Shirley Park o jedenastej – informuje
radośnie Muraki, ignorując moje pytanie.
– Proszę? – Po jego słowach natychmiast podnoszę się z podłogi, obejmując katalogi.
Podchodzę do regału pod oknem i odkładam je. – Jak to spotkać? Czyżbyś znów coś schrzanił? –
ściszam głos.
Jeśli znów coś namieszał…
Zamorduję go!
– Skąd. Byłem u nich wczoraj wieczorem i zaproponowałem, że w ramach przeprosin
damy im trzydziestoprocentowy rabat i stworzymy nowy projekt. Zajmę się tym.
Pomysł z rabatem powinien przymknąć jadaczki niezadowolonych golfistów.
– Podoba mi się twój pomysł, a jeśli chodzi o koncepcje, to przygotowałam je osobiście –
informuję, opierając się biodrem o regał. – Będziesz musiał po nie podjechać. Jedziesz sam?
– Z tobą.
– Proszę?
– Jedziesz ze mną.
Wbijam paznokcie w pokrowiec telefonu.
– Od kiedy prezes zajmuje się naprawą… Do cholery, Muraki – warczę.
– Daj spokój, Susan. Musisz tam ze mną jechać. Twoje krągłości powalą starców na
kolana i załatwią połowę roboty. – Schlebia mi.
Lizus.
Cholerny, wykorzystujący mnie lizus!
– Zastanowię się nad tym i oddzwonię.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączam się i poirytowana sprawdzam godzinę na telefonie.
Dziewiąta osiem.
Przykładam urządzenie do piersi i wzdycham, zastanawiając się po raz setny od trzech lat,
jakim cudem jeszcze nie zwariowałam z tym mężczyzną.
~*~

– Usiądź i zjedz śniadanie, Susan – prosi Reggie Stuart, niania Nicol, która pomaga mi
również w obowiązkach domowych. Stawia kubek z kawą rozpuszczalną na kanciastej,
mahoniowej wyspie kuchennej.
– Dziękuję za śniadanie, ale nie mam czasu. Za góra dwadzieścia minut muszę być na
spotkaniu – usprawiedliwiam się, chwytając z talerza ciepłego tosta. Gdybym doprowadziła się
do porządku zaraz po telefonie Murakiego, zapewne miałabym czas normalnie zjeść.
– Spotkania, spotkania. Praca zaprowadzi cię kiedyś do grobu! – lamentuje, zbierając
brudne naczynia po śniadaniu zjedzonym przez Carla, który po mojej rozmowie z przyjacielem,
pojechał do Balham, odebrać Nicol od Jennifer.
Przewracam oczami, wgryzając się w tosta. Pośpiesznie pakuję notes, telefon i tablet do
czarnej torebki w kopertowym stylu.
– W jakim jest dziś humorze? – pytam, z zaciekawieniem obserwując, jak niania szybko
porusza się po kuchni.
– Wyglądał na rozdrażnionego. Panu Caselli widocznie nie podobało się, że nie zjadłaś
z nim śniadania.
Nie znajdując słów, kiwam jedynie głową.
– Na którą godzinę mam zrobić obiad? – Reggie świdruje mnie ciemnymi oczami,
gryzącymi się z jej bladą cerą i siwymi włosami zebranymi w idealny kok tuż nad karkiem.
W odpowiedzi wzruszam ramionami.
– Susan, Susan… – cmoka, potrząsając głową.
– Do widzenia, pani Stuart! – rzucam z pełną buzią i wychodzę na korytarz.
Spoglądam na odbicie w dużym lustrze wiszącym nad wąską komodą, którego rama
maźnięta jest farbą imitującą złoto. Zaciskam zęby na przypieczonym chlebie, wygładzając
błękitną sięgającą kolan bandażową spódnicę i odgarniam w tył mocno wyprostowane włosy.
Gryząc kolejny kawałek pieczywa, podnoszę z pufa białą teczkę rysunkową i wychodzę
pośpiesznie z domu.
4

Moim celem jest Shirley Park Golf. Wolę dopilnować, aby tym razem wszystko poszło
zgodnie z planem. Nie mogę narazić się na kolejne nieporozumienie, przez które ucierpi
wizerunek firmy. Siedziba tych obłąkanych graczy znajduje się na końcu Grimwade Ave, przy
której mieści się mój dom, dzięki czemu nie muszę stać w korku, który jak zawsze z rana i po
południu zajmuje połowę Croydon.
Na miejsce docieram zaledwie kilka minut po wyjeździe z podwórka i o dziwo się nie
spóźniam. Do rozpoczęcia spotkania pozostało piętnaście minut. Gdy zamykam drzwi
samochodu, od razu zauważam przyjaciela, idącego w moją stronę.
– Czy ty choć raz nie możesz założyć czegoś… normalnego? – Krzywię się z odrazą na
widok jego czarnego kapelusza z małym rondem, czarnej ramoneski i dżinsowych spodni tego
samego koloru, poprzecieranych na kolanach. Czerń gryzie się z odcieniem jego skóry
i przyćmiewa nieprzeciętny wdzięk.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, słoneczko – odpowiada wesoło, rozkładając ręce. – Jesteś
przed czasem!
Przewracam teatralnie oczami, podaję mu teczkę i ruszam przed siebie chodnikiem
wyłożonym zniszczoną kostką brukową, z zamiarem jak najszybszego pozbycia się problemu.
Spotkanie odbywa się w głównym budynku. Niewielkie, zaniedbane pomieszczenie
przeznaczone do rozmów biznesowych zalatuje dymem tytoniowym i budzi we mnie
obrzydzenie. Zaciskam palce na obrzeżu okrągłego, sosnowego stołu, którego podniszczony blat
nakrywają rozciągnięte szkice. Pochylam się i obrzucam wzrokiem dwóch będących sporo po
pięćdziesiątce rosłych mężczyzn, od piętnastu minut czarowanych wesołą gadaniną Murakiego.
Gestykulując żwawo, co chwilę wplata oklepane żarty. Mężczyźni niemal duszą się ze śmiechu,
nie mając pojęcia, że właśnie wpadli w sidła, które na nich zastawiliśmy.
– Mam nadzieję, że rozumie pani nasze rozczarowanie – zwraca się do mnie Paul Bein,
prezes klubu golfowego. – Chcemy tylko zmienić wygląd terenu za budynkiem. Zależało nam,
żeby między ławkami zasadzić jakieś ładnie wyglądające drzewka, które umilą czas
korzystającym z pola golfowego. Gdybyśmy chcieli zmienić kostkę brukową, zatrudnilibyśmy
brukarza.
Gdyby chcieli zmienić kostkę brukową, zatrudniliby brukarza…
– Rozumiem pana frustrację, panie Bein. Tak jak wspominałam, w ramach
zadośćuczynienia osobiście przygotowałam dwie koncepcje oparte na wytycznych, wyglądzie
oraz rodzaju roślinności rosnącej w obrębie budynku i pola golfowego – oznajmiam i ignorując
drugiego mężczyznę, podsuwam szkice w stronę przyglądającego mi się z zainteresowaniem
Beina. Przez kilka sekund zezwalam, by zanurkował napastliwym spojrzeniem w moim
niewielkim dekolcie białej bluzki koszulowej. Kiedy prostuję się, on chrząka, pocierając gładką
brodę.
– Pierwszy szkic przedstawia skalniak, wyglądem przypominający fragment górskiego
krajobrazu. – Stukam paznokciem po rysunku, nie odrywając wzroku od Beina. – W takich
miejscach rośliny mają dostęp do niewielkich zasobów ziemi, więc moja propozycja kompozycji
to: karłowe iglaki, żagwin, lewizje i rozchodniki. Proponuję budowę skalniaka zacząć od końca
krawężnika, przez co zachowamy naturalne ułożenie kamieni i zapobiegniemy utworzeniu się
nieestetycznej górki na środku trawnika. Ławki, które mają pozostać, odrobinę przesuniemy,
ustawiając je po wewnętrznej stronie, z widokiem na niewielką część pola i dęby. – Wskazuję na
ławki.
Prezes klubu kiwa rytmicznie głową.
– Podoba mi się pomysł przesunięcia ławek – informuje, wyginając usta w zalotnym
uśmiechu.
Mam cię!
Niezależnie od tego, jak będzie wyglądał drugi projekt, wybierzesz skalniak.
Patrzę na niego spod rzęs, przekładając papier. Podsuwam mu kolejny szkic, któremu nie
poświęca zbyt wiele uwagi. Tak jak się spodziewałam, odrzuca projekt z kwitnącymi krzewami,
o których umieszczenie prosili przy zbieranym wywiadzie.
– Więc mówi pani, że ten kawałek trawnika zyska nieco więcej życia? – utwierdza się
prezes.
Kąciki moich ust drżą w uśmiechu. Prostuję się i nie zdradzając zadowolenia, odgarniam
włosy z twarzy.
– Będzie pan zachwycony! – wtrąca Muraki, ściskając moje kolano pod stołem.
Poirytowana dyskretnie szczypię go w biodro. W tym samym momencie po dnie mojej
torebki rozchodzą się wibracje iPhone’a.
– Tak jak wspominał wczoraj pan Onan, dodatkowo obejmiemy projekt
trzydziestoprocentowym rabatem – dodaję, uśmiechając się sztucznie.
– Mamy jeden warunek! – niespodziewanie wtrąca się pominięty w rozmowie
mężczyzna, zajmujący miejsce koło Beina, który spogląda na niego z ukosa.
Mrużę oczy, starając się przypomnieć, jak ma na imię.
– Tak? – pytam.
Mężczyzna splata palce, kładzie je na szkicach i wyrzuca z siebie pewnie:
– Zgodzimy się, jeśli między tymi wszystkimi roślinami znajdziecie miejsce dla kilku
krzewów różanych. Najlepiej czerwonych.
Marszczę brwi.
Krzewy różane? Czerwone? Między żagwinami i lewizjami?
Absurd!
Rozwieram usta w sprzeciwie, ale zanim wyjdzie z nich jakiekolwiek słowo, po raz
kolejny wtrąca się Muraki:
– Oczywiście. – Mruga do mnie. – Wysokopienne czerwone róże będą idealne.
Zaciskam usta. Przez chwilę walczę z silną pokusą roześmiania się. Gdybym nie obawiała
się konsekwencji, dusiłabym się ze śmiechu.
Błagam! Niech ktoś mi powie, że to, co przed chwilą usłyszałam, to tylko kiepski żart!
– Jeszcze dzisiaj zabierzemy się za wizualizację projektu. – Muraki ponownie zabiera
głos, po czym wstaje, ukazując w szerokim uśmiechu zęby.
Kiedy golfiści idą w jego ślady, zbieram rozłożone na stole szkice i wkładam je do teczki.
Podaję ją Parkerowi i zakładam torebkę na ramię, po raz kolejny czując rozchodzące się po jej
dnie wibracje. Dziękuję za spotkanie i przepychając się przed przyjacielem w drzwiach,
w pośpiechu opuszczam pomieszczenie. Idąc przez korytarz, wyjmuję z torebki telefon. Mam
dwa nieodebrane połączenia z ArchiCass. Coś się stało w firmie.
Ignorując mielącego jęzorem Murakiego, wybieram numer na kontuar, bezpośrednio do
Sabriny. Odbiera w połowie pierwszego sygnału.
– ArchiCass. Przy telefonie Sabrina Hollway, asystentka pani prezes, słucham? – recytuje
w pośpiechu wyuczoną regułę, nie siląc się na przyjacielski ton, co tylko potwierdza moje
podejrzenia.
Zaniepokojona przystaję, przez co Muraki wbija róg teczki pod moją lewą łopatkę.
Krzywię się.
– Sabrino, czy coś się stało? Ktoś dzwonił do mnie z firmy – wyrzucam szybko z siebie.
– To ja dzwoniłam – informuje. – Miała pani umówione spotkanie z geodetą na jedenastą
dwadzieścia. Pani Wood od prawie dwudziestu minut czeka w holu – ścisza głos.
– Niech to szlag! – wykrzykuję.
Przyjaciel posyła mi zaciekawione spojrzenie.
– Sabrino, wpuść Wood do gabinetu i powiadom, że za dwadzieścia minut będę w firmie.
– Dobrze, pani Casella.
– Dziękuję.
Wychodzę z jednego kłopotu, a po chwili pakuję się w drugi…
– Coś nie tak w firmie? – pyta zaintrygowany.
Wkładam telefon do torebki i wzdychając, ruszam w stronę wyjścia z budynku.
– Właśnie spóźniłam się na spotkanie z geodetą – sapię.
– To nie żadna nowość – żartuje, uśmiechając się głupkowato, kiedy mija nas młoda para
przebrana w kolorowe stroje przeznaczone do gry w golfa.
Przystaję przy krawężniku graniczącym z płytą parkingu.
– Błagam, nie denerwuj mnie już dzisiaj… Nie dość, że musiałam znosić ordynarne
spojrzenia tych dwóch zapaleńców golfowych, to jeszcze przez twoje swawole mogę
zaprzepaścić szansę na szybkie uzyskanie mapek. – Wzdycham. – Przysięgam, że jeśli jeszcze
raz mnie w coś wpakujesz… Wylecisz! Dyscyplinarnie! – furczę.
– Oczywiście, słoneczko. Oczywiście. – Kiwa głową, nie przejmując się moimi groźbami
i przerzuca pasek teczki przez ramię.
– Wracaj do firmy. Dołóż do projektu te cholerne krzewy różane, zrób wizualizację
i dopilnuj, by Carlo nie dowiedział się, że to ty zleciłeś Livi wykonanie projektu – wydaję
polecenia, otwierając drzwi chevroleta. Nawet nie chcę sobie wyobrażać tego, co by się stało,
gdyby Carlo odkrył moje krętactwa.
– Nie martw się. – Muraki zaciska palce na moim ramieniu. – Stary niczego się nie dowie.
– Obyś się nie mylił.
Mruga do mnie, po czym kołysząc się na boki, odchodzi w stronę swojej czerwonej
toyoty avalon.
Obyś się nie mylił.
~*~

Skulona na ogrodowej kanapie, przyciskam policzek do wełnianego koca. Wzdycham,


patrząc ponad kamienne ogrodzenie posesji, gdzie głośne Croydon bębni nocnym życiem.
Unoszę do ust opróżniony do połowy kieliszek różowego, słodkiego Carlo Rossi, które Muraki
zostawił po lunchu na moim biurku w ramach przeprosin. Przymykam powieki, wypuszczam
powietrze przez usta i rozmasowując obolały kark, roztrząsam ponownie wczorajszą kłótnię
z mężem. Po chwili z rozmyślań wyrywa mnie dzwonek telefonu. Podnoszę go z rattanowego
stolika i nie patrząc na wyświetlacz, odbieram połączenie.
– Susan Casella – mruczę.
Przechylam kieliszek, opróżniając do końca jego zawartość.
– Stary w domu?
– Nie – chrypię.
– Młoda?
– Nie.
– Wciskaj tyłeczek w coś obcisłego, zabieram cię na kolację – oświadcza z radością
Muraki.
– Kolację?
– Wiem, że cię zawiodłem… Jestem pieprzonym ignorantem i wiem, że masz ochotę
urwać mi jaja… – zawiesza głos. – Anabella’s? Owoce morza? – zadaje kolejne pytania.
Co za lizus!
Rozciągam usta w szczerym uśmiechu i stukam paznokciem po dnie pustego kieliszka.
Choć kolacja z przyjacielem po tak intensywnym dniu, wydaje się absurdem, to jednak ulegam.
Wolę przebywać w jego towarzystwie, niż siedzieć w pustych ścianach, oczekując powrotu Carla
i Nicol z przyjęcia u Jennifer.
– Anabella’s. Owoce morza – potwierdzam i odsuwam na chwilę telefon od ucha w celu
sprawdzenia godziny. – Zarezerwuj stolik na ósmą. Będę gotowa za dwadzieścia minut.
– Już rezerwuję. Jestem w mieście. Zaraz będę.
~*~

Restauracja mieści się zaledwie trzy przecznice dalej, więc po mniej więcej dziesięciu
minutach jesteśmy na miejscu.
Po dwóch okrążeniach budynku Murakiemu udaje się w końcu znaleźć wolne miejsce
i parkuje toyotę przy krawężniku graniczącym z restauracją. Gdy wysiadamy z samochodu, rzuca
pokręconym żartem i puszcza mnie przodem. Kołysząc się na wysokich obcasach, ruszam
w stronę wejścia, mając świadomość, że idąc tuż za mną, obejmuje wzrokiem moje pośladki.
Anebella’s jest jedną z tych bardziej ekskluzywnych restauracji. W środku górują jasne
boazerie i ceglane ściany, będące ozdobą ciemnych, hebanowych mebli. Sala pęka w szwach, od
rozmawiających szeptem konsumentów, wciśniętych w formalne stroje.
Siedzę przy kwadratowym stoliku, do którego przyprowadził nas kierownik sali, i kieruję
wzrok na twarz przyjaciela. Ukazując w szczerym uśmiechu zęby, stara się skryć wyczerpanie.
W milczeniu oczekujemy na dania, które zamówiliśmy, choć jestem pewna, że niebawem
przerwie ten błogi stan i zasypie mnie lawiną pytań, na które jak zawsze odpowiem
z przymrużeniem oka. Muraki to straszny anegdociarz. Nie mogę powiedzieć, że jest dziwny.
Raczej… dość specyficzny, a nawet uroczy na swój sposób. Przystojny, mądry, zaradny,
trzydziestotrzyletni pożeracz niewieścich serc. Świetny i oddany pracownik, z którym łączą mnie
silne, familiarne stosunki.
– Kolacja w ramach przeprosin czy pocieszenie po nieudanych podbojach? – pytam
i poprawiam, bez przerwy zsuwające się z ramienia, cienkie ramiączko czarnego kombinezonu
o kopertowym dekolcie.
– Chciałem cię po prostu wyrwać z domu, słoneczko. – Uśmiecha się zadziornie, odchyla
na krześle i mruga do mnie.
Obejmuję spojrzeniem jego sylwetkę odzianą w czarną, rozpiętą pod szyją koszulę
z długim rękawem, materiałowe spodnie i pasujący do wszystkiego kolorystycznie kapelusz.
Szarlatan.
– Czyżby? – Patrzę na niego spod rzęs. – Wydaje mi się, że jakaś przerażona muszka
zdołała wyrwać się z twoich ohydnych pajęczych odnóży, zanim zerwałeś z siebie bokserki –
drwię z niego.
Przechyla głowę, skubiąc palcami przechodzący przez lewy płatek ucha srebrny kolczyk
w kształcie niewielkiego ptasiego pióra.
– Nie zdążyłem nawet rozpiąć jej stanika – mruczy niewzruszony.
– Erotoman – stwierdzam, a następnie moczę usta w kieliszku z wytrawnym Sauvignon
Blanc. Krzywię się. – Skończ w końcu z tymi romansami. Z tego nigdy nie wynika nic dobrego.
– To był długi dzień. Padam na pysk – wyznaje, ignorując to, co powiedziałam. – Przyda
nam się odrobina relaksu. Zwłaszcza tobie.
– Tak? – Przyciskam plecy do drewnianego oparcia krzesła i składając ręce na piersiach,
przyglądam mu się podejrzliwie.
Kiwa głową i duszkiem wypija połowę wody z cytryną.
– Ostatnio nie wyglądasz najlepiej – zauważa. Odstawia szklankę i oblizując wydatne
wargi, pochyla się w moją stronę. – Myślisz, że jeśli przykryjesz cienie pod oczami tym
kobiecym mazidłem, to nikt nie dostrzeże twojego zmęczenia? Mnie nie oszukasz, maleńka. Nie
mnie.
– Nie musiałabym tego robić, gdybyś podszedł poważnie do zadania, które ci
powierzyłam – odparowuję. – Prawie całą noc siedziałam nad tym cholernym projektem dla
golfistów, a jakby tego było mało, pokłóciłam się z Carlem, któremu prezes klubu golfowego
doniósł o cudownym projekcie stażystki – warczę poirytowana.
Wzdryga się.
– Stary wie, że to ja zwaliłem na Livię zlecenie?
– Wzięłam winę na siebie – wzdycham i unoszę kieliszek do ust. – Gdyby dowiedział się,
że to twoja sprawka… Chyba wiesz, czym by się to skończyło?
Odchyla się na krześle i nakrywając czubek kapelusza dłońmi, wypuszcza powietrze
przez usta.
– Kurwa, Susan… Sorry…
– Ostatni raz nastawiam za ciebie kark – ostrzegam, celując w niego palcem. – Jesteś
moim przyjacielem, ale twoje wybryki doprowadzają do otwartej wojny pomiędzy mną a Carlem.
Jestem już tym zmęczona – wyznaję szczerze, odstawiając kieliszek. – Masz trzydzieści trzy lata,
nie uważasz, że czas najwyższy dorosnąć?
– Kochanie, przepraszam – szepcze chrapliwie, przybierając minę „zbitego psa”. Znów
się pochyla, sięga ku mojej twarzy i kokieteryjnie nawija kosmyk włosów na palec. – Wybaczysz
mi, cukiereczku?
Przewracam oczami, odtrącając jego dłoń.
– Czy ja wiem…?
– Skarbeczku? – kontynuuje swój przerażająco przesłodzony flirt.
– Okej! – Wyrzucam przed siebie ręce. – W porządku! Przestań już, bo za chwilę
zwymiotuję. – Ulegam, nie mogąc dłużej znieść jego zalotów.
Zadowolony przyciska plecy do oparcia krzesła, uśmiechając się szeroko.
– Ale w zamian oczekuję dużego, nie, ogromnego pudełka pralin i obietnicy, że to był
twój ostatni wybryk! – celuję w niego groźnie palcem.
– Cóż…
– Muraki – warczę, mrużąc niebezpiecznie oczy.
– Jasne, słoneczko. – Przykłada prawą dłoń do torsu, a lewą unosi. – Obiecuję, że kupię
czekoladki i przyrzekam powstrzymać się od zaliczania cipek w firmie!
Potrząsam głową, starając się powstrzymać drżące w uśmiechu kąciki ust.
– A tak w ogóle, gdzie jest stary? – pyta niespodziewanie, czym mnie zaskakuje.
Przygląda mi się uważnie, znów sięgając po szklankę z wodą.
– Jest z Nicol u Jennifer. Ona… – zawieszam na chwilę głos. – Moja matka
zorganizowała letnie przyjęcie.
– I nie pojechałaś z nimi? – docieka zainteresowany.
Spoglądam na niego z ukosa, muskając opuszką palca brzeg kieliszka.
– Suka – stwierdza zadowolony. – Tak trzymaj, kochanie! – śmieje się w głos, unosząc
szklankę.
Wtóruję mu, stukając kieliszkiem o jego szkło. Muraki jest jedyną osobą spoza rodziny,
która zna prawdę. Wie prawie wszystko, więc moje relacje z Jennifer również nie są mu obce.
Czasami zastanawiałam się, dlaczego to właśnie jego obsadziłam w roli przyjaciela? Za sprawą
Carla obracam się we wpływowym i ciekawym towarzystwie. Mogłabym w wolnym czasie
spotykać się z każdym, a właśnie siedzę w restauracji z Murakim Onanem. Prostuję się, kiedy
kelner stawia przed nami jedzenie. Nabijam na widelec krewetkę, obserwując szczerzącego się
przyjaciela.
~*~

Po wypiciu butelki wina i zjedzeniu przepysznego koktajlu z krewetek i małży


skropionych sokiem z cytryny przyjaciel odwiózł mnie do domu. Chwiejąc się, człapię w stronę
furtki. Żałuję, że dałam się namówić na to przeklęte spotkanie. Głowa mi pulsuje i wiem, że to
nie zapowiada przyjemnego poranka, a przede mną kolejny, długi dzień.
Wchodząc po oświetlonych kinkietami schodach, unoszę rękę i spoglądam na zegarek.
Jest już sporo po północy. Przeklinam Murakiego, po czym delikatnie przekręcam klucz
w drzwiach. Wchodząc do domu, staram się zachowywać cicho. Nie chcę zbudzić Nicol, a co
gorsze Carla, który zacząłby prawić mi kazania. Jestem pijana i doskonale wiem, czym mogłoby
się to skończyć. Wszczęłabym awanturę, narażając Nicol na niepotrzebne zmartwienia.
Odkładam torebkę na komodę pod lustrem, ściągam buty i na palcach, podtrzymując się
ściany, po ciemku dochodzę do pokoju Nicol. Uchylam drzwi i wsuwam za nie jedynie głowę.
W pomieszczeniu panuje półmrok. Moja córka pogrążona w głębokim śnie, oddycha miarowo.
Uśmiecham się i posyłam jej całusa. Zamykam drzwi i ostatkiem sił docieram do sypialni. Jestem
wyczerpana, więc jedyne co robię, to ściągam z siebie kombinezon i w samych figach rzucam się
twarzą w pościel. Wyciągam rękę w bok i odruchowo sprawdzam drugą część łóżka. Kiedy
upewniam się, że Carlo tam jest, mogę spokojnie zamknąć oczy. Niestety, kiedy tylko to robię,
w mojej głowie pojawia się obraz doprowadzonego do szału męża i czerwonego wina
ściekającego ze szkicu. Nie mogę przestać o tym myśleć i długo przewracam się z boku na bok.
Zasypiam dopiero wtedy, gdy Carlo nakrywa mnie kołdrą, rzucając pod nosem reprymendę za
późny powrót do domu.
5

Czy choć przez chwilę możesz przestać myśleć tylko o sobie, Carlo?!
– Uspokój się – cedzi przez zęby.
– Mam być spokojna po tym, jak zarzuciłeś mi, że krzywdzę własne dziecko? – ściszam
głos.
– Dramatyzujesz.
– Oczywiście. Bo moje zadanie polega tylko na byciu tą złą! – Rozkładam ręce, świdrując
męża wzrokiem.
– Powiedziałem: „uspokój się!” – syczy, oplatając kościstymi palcami przegub mojej
dłoni i gwałtownie przyciąga mnie do tułowia.
Drżę, kiedy wciska biodro w mój brzuch. Ciepło jego anemicznego ciała smaga skórę
przez satynowy szlafrok. Zadzieram głowę, zawieszając usta tuż przed ściągniętymi wargami
męża. Szare oczy rzucają mi wyzwanie do walki, której nie podejmuję.
– Nie dotykaj mnie – burczę po dłuższej chwili, wyszarpując się z uścisku. Pocierając
obolały nadgarstek, cofam się i dociskam plecy do ściany dzielącej sypialnię z korytarzem.
– Tylko spójrz na siebie. – Wskazuje na mnie z odrazą. – Włóczysz się z obcymi
mężczyznami po restauracjach, zamiast być tam, gdzie twoje miejsce. Wiesz, jak możesz
zaszkodzić nam takim zachowaniem?
– Boisz się, że stracisz reputację? – pytam odważnie, nie spuszczając z niego wzroku.
Mruży oczy.
– Boisz się, że ktoś dostrzeże prawdę i wyciągnie ją na wierzch, niszcząc przy tym
obrazek idealnego małżeństwa? – ciągnę.
– Czy to dziwne, że zależy mi na dobru rodziny? Przez twoje zachowanie możemy
stracić…
– Zawsze to samo – wtrącam. – Liczy się renoma. Pochlebne opinie. Uznanie… Gdzie
w tym wszystkim jestem ja, Carlo? Gdzie? – szepczę i przygryzam drżącą wargę.
– Fine della discussione, Susanna2 – ofukuje mnie, zaciskając dłonie w pięści.
– Mamusiu! Papciu!
Słysząc radosny dziecięcy głos dobiegający zza ściany, mijam męża i w tym samym
momencie, w którym Nicol wbiega do pokoju, znikam za drzwiami łazienki. Odkręcam wodę
przy umywalce i opieram się plecami o drzwi. Wsłuchuję się w dobiegającą za nimi rozmowę
Carla i Nicol, z której wynika, że dziś to on odwiezie ją do szkoły, ponieważ ja źle się poczułam.
Przymykam powieki, osuwam się po drewnianym skrzydle, podciągam kolana pod brodę
i chowam w nie twarz, pozwalając sobie na płacz. Szarpiąc za włosy, szepczę raz za razem:
– Robisz to dla Nicol, Susan. Robisz to dla Nicol…
~*~

Rośliny całoroczne, podłoża ogrodowe, drzewa użytkowe…


– Sabrino, nie wiesz, gdzie leży teczka z umową, o której wspominałam ci przed
lunchem? – wołam w stronę otwartych drzwi, nerwowo przekładając piętrzące się stosy teczek na
biurku. – Jestem pewna, że leżała gdzieś na wierzchu!
Spoglądam z ukosa na Sabrinę, pośpiesznie podchodzącą do biurka. Zgrabnie przekłada
jedną z niewielkich stert i odnajduje zgubę, którą natychmiast wyrywam jej z dłoni.
– Dzięki – rzucam i w pośpiechu opuszczam gabinet.
Przyciskając do piersi teczkę, niemal biegnę w stronę gabinetu Carla – mieszczącego się
na piętrze, obok sali konferencyjnej – w którym od piętnastu minut dyskutuje z przyjacielem,
Johnem Trevorem Hamptem, właścicielem HamptCorporation, londyńskiej firmy skupującej
podupadłe hotele. Odnawiają je, a część z nich prowadzą. HamptCorporation zajmuje się także
innymi drobnymi inwestycjami, w których rozwoju Carlo ma swój wkład.
Przechodząc obok kontuaru Sabriny, mijam roztrzęsioną recepcjonistkę, która obsługuje
ksero. Potrząsam głową. Gdy Carlo Casella pojawiał się w swoim „królestwie”, sieje panikę
między pracownikami. Wszyscy chodzą jak w zegarku, obawiając się świdrującego wzroku
szefa. Przyspieszam kroku, co okazuje się błędem. Staję nierówno, przez co cienki obcas
brązowych gladiatorek chwieje się, a ja lecąc na łeb na szyję, puszczam teczkę i zamykam oczy.
Czekając na silny upadek, zasłaniam twarz. W ostatniej chwili zostaję pochwycona w pasie
i gwałtownie przyciśnięta do ciepłego ciała.
– Wszystko w porządku?
Wbijam paznokcie w przedramiona Carla i uchylam powieki. Dostrzegam jego rozwarte
wargi tuż nad swoimi. Odchyla się, marszczy brwi i taksuje wzrokiem moją twarz.
– Jesteś cała? – dopytuje.
Jego oddech pachnący kawą, omiata moje policzki.
– Tak – chrypię, a wtedy spojrzenie Carla staje się surowe. Puszcza mnie i udziela
reprymendy.
– Czekam na ciebie od piętnastu minut, Susanno – warczy. – Czy możesz się pośpieszyć?
Przygryzając policzek, schylam się po dokumenty. Wygładzam brązową sukienkę
o fasonie oversize z długim rękawem oraz z zapięciem na guziki przy dekolcie i, bez słowa,
ostrożnie podążam za mężem. Każde publiczne miejsce, w którym przebywamy, staje się sceną.
Kroczę wyznaczoną ścieżką i jak najwybitniejsza aktorka, wczuwam się w przypisaną rolę.
– Sbrigati, Susanna3 – dogaduje.
Przymykam na chwilę powieki i przyspieszam kroku. Przechodzę obok, potrącając Carla
biodrem. Odgarniam włosy z twarzy i przeciskam się przez uchylone drzwi do gabinetu, mówiąc:
– Przepraszam za spóźnienie… – Ucinam zaskoczona, obrzucając spojrzeniem młodego
mężczyznę, siedzącego przy szklanym stole. – …Johnie – mamroczę, zatrzymując się na środku
pomieszczenia.
– Właśnie wspominałem Brettowi o naszym ostatnim projekcie terenu zielonego
w przestrzeni miejskiej – informuje Carlo, wyłaniając się zza moich pleców. Gdy zaciska
delikatnie palce na moim łokciu, obrzucam go pytającym spojrzeniem.
– Brettowi? – mruczę, ale zanim Carlo ponownie otwiera usta, mężczyzna się
przedstawia.
Odwracam się i zadzieram nieco głowę, by móc spojrzeć w jego oczy. Oczy w pięknym
odcieniu koniakowego bursztynu, skryte za prostokątnymi szkłami okularów korekcyjnych.
Ciemne linie skośnych rzęs trzepoczą, smagając delikatnie czerń plastikowych oprawek.
– Susanna Casella – dukam, nadal będąc w szoku.
Wpatrując się w pąsowe usta mężczyzny, wsuwam palce w dłoń, którą mi podaje. Jego
uścisk jest pewny, a dłoń duża i ciepła.
– Ojciec chwilowo przebywa poza Londynem i to mnie przypadło przejęcie części jego
obowiązków – wyjaśnia szybko, dostrzegając moje oszołomienie. – To ze mną ArchiCass będzie
współpracować przy projekcie ogrodu hotelu Heyven w Nowym Jorku. – Ukazuje w szczerym
uśmiechu białe zęby i zaczyna, bez cienia wstydu, taksować mnie wzrokiem. Skrępowana cofam
dłoń.
Ojciec?
Obejmuję teczkę i instynktownie lgnę do biodra męża.
Z opowieści Carla i samego Johna wiem, że ma on dwoje dorosłych dzieci. Córkę i syna,
jednak nie miałam bladego pojęcia, że Brett jest… taki młody. Na moje oko ma jakieś
dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat. Na biały T-shirt włożył
bordową marynarkę. Jego długie nogi opinają czarne, materiałowe joggery, a stopy zdobią
zamszowe sztyblety tego samego koloru. Ubierając się w ten sposób, pokazuje, że w dalszym
ciągu nie wie, w którą stronę powinien podążyć. Prawdopodobnie, zgodnie z wiekiem, wchodzi
w stonowaną elegancję, ale jestem pewna, że w dalszym ciągu drzemie w nim chęć
młodzieńczego buntu.
Gdy w milczeniu staram się przyswoić to, co zostało powiedziane, Carlo zaprasza mnie
i Hampta do dębowego stołu, stojącego niedaleko biurka, po czym przeprasza i wychodzi na
chwilę z gabinetu. Podążam niechętnie za nieustannie obserwującym mnie młodym mężczyzną.
Wciągając w nozdrza zapach świeżo zaparzonej czarnej kawy unoszący się z dwóch kubków,
siadam naprzeciwko gościa. Prostuję się, odgarniam z twarzy włosy i kładę na stole przyniesioną
ze sobą umowę. Po kilku minutach zjawia się Carlo, ratując mnie z niekomfortowej sytuacji.
Wręcza mi papierowy kubek z logo kawiarni Nero i przez chwilę pieszczotliwie gładzi górną
część pleców, zaznaczając swoje terytorium. Kiedy siada obok, walczę z silną pokusą
przewrócenia oczami. Typowe. Typowe i zakłamane.
Przez kolejne piętnaście minut panowie dyskutują o budżecie inwestycyjnym i negocjują
warunki umowy. Carlo opowiada o przeróżnych roślinach, kostce brukowej, komforcie dla
klienta, materiałach i podstawowych rzeczach wykorzystywanych przy realizacji większych
projektów ogrodowych. Popijam orzechowe cappuccino i patrzę na uśmiechającego się męża, ale
puszczam mimo uszu to, co wychodzi z jego ust, bo jestem w zupełnie innym świecie. W świecie
stwarzania pozorów i zakłamanych małżeńskich gierek. Gdy pada słowo „altana”, zaczynam
głowić się nad określeniem jej wielkości i kształtu, które podam Murakiemu przy zleceniu
przygotowania koncepcji.
Finalnie podpisujemy umowę z HamptCorporation, co oznacza, że jeszcze dzisiaj
odbędzie się zebranie zarządu, na którym przedstawimy jej warunki. Po dokonaniu formalności,
które wydaje się, że zostały już z góry założone, Hampt żegna się z nami w pośpiechu, tłumacząc
się kolejnym spotkaniem. Gdy składa na mojej dłoni pożegnalny pocałunek, nieruchomieję.
– Miło było panią w końcu poznać, pani Casella – chrypie, zbyt długo przytrzymując
moją dłoń.
Unoszę brew, dostrzegając w jego oczach dwa figlarne ogniki.
– Mi również, panie Hampt. – Wyszarpuję się dyskretnie z jego uścisku, a gdy znika za
drzwiami, oddycham z ulgą. Świdrujące bursztynowe oczy zaczynały doprowadzać mnie do
szału.
– Jeszcze dzisiaj poinformuję Murakiego o projekcie – mówię, siadając na kancie stołu.
Spoglądam na Carla, dopijającego kawę.
– To ty podejmiesz się realizacji projektu, Susanno – rzuca, śledząc wzrokiem moje ręce
składające podpisane dokumenty.
Skonsternowana, gwałtownie podnoszę się z miejsca.
Co proszę?
– Ja? Mam współpracować z Brettem Hamptem?
Carlo wstaje z krzesła i spokojnie kończy składać dokumenty.
– Ten projekt jest decydujący dla ArchiCass – oświadcza, nie patrząc na mnie. – To
zlecenie jest szansą na poszerzenie naszych horyzontów. Zaakceptuję tylko to, co ostatecznie
wyjdzie spod twojej ręki – decyduje, unosząc wzrok.
Wstrzymuję na chwilę oddech. Gdyby były to początki naszego małżeństwa, słowa te
odebrałabym jako komplement. Tymczasem mam świadomość, że umyślnie dokłada mi pracy.
Wyciąga konsekwencje z wczorajszego wieczoru, który spędziłam z przyjacielem.
– Mam pociągnąć cały projekt? – dopytuję, jakbym nie zrozumiała za pierwszym razem.
– Mam dwa rozgrzebane zlecenia, włącznie z tym, który w środę zalałeś winem. Nie dokładaj mi
kolejnego. Musiałabym stanąć na rzęsach, żeby go zrealizować – oznajmiam, czując ucisk
w żołądku.
– W takim razie weź do pomocy Onana – chrypie, podając mi teczkę z dokumentami.
– Carlo…
– Nie musisz lecieć do Nowego Jorku, wystarczą ci mapki – informuje. – Z tego, co mi
wiadomo, teren jest płaski i porośnięty jedynie trawą. Jeśli trzeba będzie, to polecę tam
i dokonam oględzin. Zajmij się współpracą i szkicami. Formalnościami zajmę się sam. Twoje
projekty są pierwszorzędne, Susanno. Poradzisz sobie. – Patrzy na mnie ze spokojem.
– Proszę cię.
Zaciska na chwilę usta, a kiedy mrugam, szepcze szybko:
– Niech Sabrina za dziesięć minut zwoła zebranie zarządu w sali konferencyjnej.
Gdy mnie mija, pochylam głowę i przymykam powieki.
Przestań się łudzić, Susan. Przestań się w końcu łudzić, że w dalszym ciągu mu na tobie
zależy. Jesteś tylko zabawką. Marionetką, z którą robi to, na co ma ochotę.
Zaciskając mocno palce na teczce, opuszczam gabinet Carla. Na holu przystaję przy
kontuarze, za którym siedzi Sabrina i przekazuję jej polecenie męża. Ciężkim krokiem wracam
do siebie i opadam na krzesło. Zaciskając zęby, jednym ruchem ręki zrzucam prawie całą
zawartość biurka.
– Cholera – warczę, kiedy teczki, dokumenty, długopisy i kartki zaścielają panele. –
Niech to szlag! – Uderzam pięścią w blat tak mocno, że aż krzywię się z bólu. Kiedy kolejny raz
uderzam ręką w blat, do gabinetu wsuwa głowę Sabrina.
– Pani Casella, czy wszystko w porządku? – Wchodzi niepewnie w głąb pomieszczenia.
Obrzuca zaskoczonym spojrzeniem podłogę, na której leży połowa zawartości biurka.
– Zostaw mnie samą, proszę. – Posyłam jej błagalne spojrzenie.
Poprawia nerwowo zsuwające się z nosa okulary i wychodzi bez słowa.
Przymykam powieki i chowam twarz w dłoniach. Nie chcę współpracować przy projekcie
z Brettem Hamptem i nie chodzi tu tylko o nawał obowiązków. Obawiam się, że nie będę
w stanie sprostać wymaganiom HamptCorporation, co z kolei wiązać się będzie z jeszcze
większymi nieprzyjemnościami ze strony Carla. Na domiar złego w towarzystwie syna Johna
czuję się nieswojo, a jego spojrzenie podczas spotkania, doprowadzało mnie do szewskiej pasji.
Jakiś głos w głowie podpowiada mi, abym trzymała się od niego z daleka.
6

Klnę pod nosem, uderzając biodrem w kant jesionowej komody w garderobie.


Wstrzymuję powietrze i licząc do dziesięciu, przystaję przy tym przeklętym meblu.
– Mamusiu! Mogę pomalować kamyczki na różowo?
Radosny głos mojej córki przecina powietrze sypialni, w której leży na łóżku. Koloruje
jeden ze starych niewykorzystanych projektów przydomowych rabat i co chwilę pyta mnie
o zdanie odnośnie do wybranego przez nią koloru kredki i obiektu, któremu nadaje barwę.
– Oczywiście, że tak! – odkrzykuję i, przez delikatny materiał malinowej, plisowanej
spódnicy, rozmasowuję obolałe biodro. Wkładam białe, skórzane botki w modnym fasonie typu
open toe, z wysokim obcasem i wycięciami na cholewce. Kołysząc się na grubych obcasach,
zmierzam w kierunku łuku prowadzącego do sypialni. Zatrzymuję się gwałtownie, gdy w progu
pojawia się Carlo, mocujący się z szarym krawatem pod kołnierzem koszuli tego samego koloru.
– Włóż żakiet – nakazuje, mierząc wzrokiem mój biały, satynowy top na cienkich
ramiączkach, który starannie upchałam za gumką spódnicy. – Czas, Susanno, czas – syczy przez
zęby i mija mnie.
Przewracam oczami i przechodzę na lewą część pomieszczenia, którą zajmują wieszaki
z moimi ubraniami. Carlo z niewiadomych przyczyn nie znosi, kiedy zakładam coś
odkrywającego ramiona. Ze względu na to, że jest sobota i właśnie zaczyna się nasz
cotygodniowy wypad rodzinny, nie chcąc się awanturować, przygryzam język i przeglądam
wieszaki w poszukiwaniu białego żakietu. Wkładam go i wychodzę z garderoby, potrząsając
głową.
– Mamo! Wyglądasz ślicznie!
Drobne rączki Nicol energicznie obejmują moje biodra, kiedy zaciskając dłoń na
niewielkiej materiałowej torebce, przystaję w łuku prowadzącym do sypialni. Jej słowa oraz
bezinteresowna miłość i czułość powodują, że w moim oku kręci się łza. Głaszczę długie czarne
włosy córki związane w wysoki kucyk i uśmiecham się delikatnie. Zadziera głowę, aby na mnie
spojrzeć. Jej piękne, duże, ciemnoszare oczy wyrażają więcej niż tysiąc słów. Nicol to mała
kopia Carla. Jedyne co odziedziczyła po mnie, to upartość i malutki pieprzyk pod lewym okiem.
– Gotowa na wycieczkę? – Pochylam się i składam na jej czole delikatny pocałunek.
Kiwa szybko głową i podbiega do łóżka po błękitny plecak z nadrukowanym na przodzie
motywem chmur. Patrzę, jak przekładając ręce przez materiałowe paski, podśpiewuje pod nosem
jedną z piosenek poznanych w szkole.
– Gotowa! – Podekscytowana wygładza rozkloszowaną różową sukienkę z krótkim
rękawem i uśmiecha się promiennie.
Otwieram usta, aby coś powiedzieć, ale wstrzymuję się, słysząc wchodzącego do pokoju
Carla. Rozmawia przez telefon i podchodzi do Nicol.
– Poczekaj chwilę – prosi kogoś, kogo ma na linii i odsuwając telefon od ucha, kuca
przed córką. Szepce jej coś na ucho, po czym mała, piszcząc głośno, rzuca się w ramiona ojca.
Mrugam, odwracając wzrok.
Widok ten zawsze wywołuje bolesny ucisk w moim sercu. Carlo to wspaniały ojciec.
Gotów jest dać Nicol wszystko, czego tylko zapragnie. Kocha ją całym sercem i nie ukrywa, że
tak jak i dla mnie, jest dla niego całym światem. Często żałuję, że przez te wszystkie lata, jakie
jesteśmy razem, tylko przez chwilę dał mi odczuć, że jestem dla niego ważna.
Osiem miesięcy po narodzinach Nicol i śmierci mojego ojca, moje życie uległo zmianie.
Zamknęłam się w sobie. Nie mogąc pogodzić się z tak ogromną stratą, przeszłam załamanie
nerwowe. Stroniłam od bliskich i rzucałam się w wir pracy. W tamtym okresie liczyła się dla
mnie tylko firma. Tylko ona była w stanie odciągnąć mnie od tęsknoty za ukochanym ojcem.
Doszłam do siebie dopiero półtora roku później. Dręczona wyrzutami sumienia, coraz częściej
bywałam w domu. Zaczęłam spełniać się jako matka i robiłam wszystko, by znów stać się
zauważoną przez męża. Chciałam ratować nasze małżeństwo, jednak szybko się okazało, że
dzieli nas ogromna przepaść. Carlo z czułego, kochającego partnera, zmienił się
w rozgoryczonego, zgorzkniałego, wymagającego mężczyznę, którego nie poznawałam. Odtrącał
mnie i rugał na każdym kroku. Gdy zorientowałam się, że nie ma sensu walczyć o utracone
chwile, zrezygnowałam. Poddałam się temu, co mi przypisano. Teraz znoszę kaprysy Carla
w większości ze względu na córkę. Ma dopiero sześć lat i potrzebuje obojga rodziców, aby
prawidłowo się rozwijać. Pragnę zapewnić jej wszystko to, co właściwe.
– Susanno?
Mrugam zdezorientowana. Byłam tak pogrążona w myślach, że nawet nie zauważyłam,
kiedy stanęli przede mną.
– Czas, Susanno.
Odgarniam włosy z twarzy i kiwam głową. Uśmiechając się, chwytam córkę za
wyciągniętą rączkę.
– Gdzie dzisiaj jedziemy, mamusiu?
– Na początek do SEA LIFE Aquarium, małpeczko. To będzie cudowny dzień.
~*~

− Mamusiu, zobacz! Zobacz! Zobacz, te meduzy przypominają pomarańczową galaretkę


niani Reggie! – pokrzykuje Nicol, stukając palcem w hartowaną szybę jednego z akwarium, na
które pada pomarańczowe światło ukryte w pokrywie.
Uśmiecham się i kucam obok córki, która podekscytowana wodzi wzrokiem za
dziwacznymi stworzonkami matki natury.
− Papciu, zobacz!
− Rzeczywiście. Pomarańczowa galaretka niani Reggie – mamrocze Carlo, pochylając się
nad nami. Drżę, gdy jego ciepły oddech omiata mój kark. Unoszę na niego wzrok.
− Papciu, zobacz! Jaka maleńka!
Carlo wygina usta w szerokim uśmiechu, kładąc dłonie na drobnych ramionach córki.
Jednak po chwili rozpromieniona Nicol wyrywa się z jego objęć, podskakuje i zaczyna
lawirować między turystami, gorączkowo przemieszczając się do kolejnych akwariów. Z szeroko
otwartymi ustami, podziwia pozostałe okazy meduz.
− Nicol, ostrożnie! – krzyczę za nią, kiedy rozpycha się łokciami, torując sobie drogę.
− Poradzi sobie.
Wstaję, chwytając wyciągniętą dłoń męża i wygładzam spódnicę.
− Wiesz, że nie lubię, kiedy znika nam z oczu.
− To tylko sześcioletnie dziecko, Susanno.
− Właśnie. Tylko sześcioletnie dziecko − burczę. – Wiesz, na jakie niebezpieczeństwa
narażona jest w takim tłumie?
− Histeryzujesz – komunikuje, kiedy chwytam go pod wyciągnięte ramię.
Wzdycham. Ma rację. Zaczynam histeryzować.
Przyznaję, jestem jedną z tych nadopiekuńczych matek. Nicol jest dla mnie promyczkiem
nadającym sens życia. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby coś jej się stało, tym bardziej
w mojej obecności. Rodzice są po to, aby zapobiegać takim wydarzeniom. Carlo powinien to
w końcu zrozumieć i choć raz poprzeć mnie w kwestii wychowywania tego nieznoszącego nudy
dzieciaka.
− Mamusiu! Papciu! No chodźcie! – jęczy Nicol, wbiegając do podwodnego tunelu.
Carlo podąża za nią spokojnie, bierze na ręce i podchodzi do jednej ze ścian tunelu tak
blisko, aby mogła dotknąć szyby. Zatapiam spojrzenie w ich sylwetkach i niespodziewanie cofam
się pamięcią do momentu, kiedy Carlo po raz pierwszy trzymał Nicol w ramionach.
− Czy możemy wejść? – Młodziutka, drobna pielęgniarka nieśmiało wyłania się zza drzwi
białej sali szpitalnej. – Ktoś tu chciałby poznać swoich rodziców. – Uśmiecha się promiennie
i przepycha dziwaczny wózeczek, w którym spoczywa różowe zawiniątko.
Mrugam szybko, opuszczam nogi na podłogę i krzywiąc się z bólu, delikatnie siadam na
łóżku.
− Jaka maleńka – mruczy Carlo, pochylając się nad wózeczkiem, który przekazała mu
pielęgniarka. – Mogę?
− Oczywiście – szepcze kobieta.
Posyła mi szczery uśmiech i dyskretnie opuszcza salę. Carlo za zgodą wolno wsuwa
dłonie pod plecki i główkę noworodka, po czym delikatnie go unosi.
− Cześć, kruszynko. – Pochyla się nad maleńką twarzyczką i muska ustami zaróżowiony
policzek, a następnie unosi zawiniątko w pionie i przytula do torsu. – Chodź, poznasz swoją
mamę. – Kiedy układa noworodka w moich ramionach, czuję spływające po policzkach łzy.
Rozpiera mnie szczęście.
− Jaka ona jest piękna – zachwycam się, muskając opuszkami palców maleńki nosek,
wąskie usteczka i drobną bródkę. – Jest tak bardzo podobna do ciebie, Carlo. – Gładzę kciukiem
czoło córki. – Nicol… Będzie miała na imię Nicol − informuję, unosząc wzrok.
Napotykam pełne czułości i miłości spojrzenie męża. Carlo pochyla się nade mną i całuje
z uczuciem.
− Dziękuję, Susanno. Uczyniłaś mnie najbogatszym człowiekiem na świecie. Kocham cię.
– Nawija kosmyk moich włosów na palec, po czym pieszczotliwie zakłada mi go za ucho.
Przygryzam wargę, tłumiąc szloch.
− Nicol, to ja, twój tata. – Kuca przy mnie i nakrywa dłonią główkę niczego
nieświadomej, śpiącej spokojnie dziewczynki. – Zaopiekuję się tobą, tak jak zaopiekowałem się
twoją mamą. Obiecuję, że zawsze będę przy was – chrypie, a spływająca po jego nosie łza, kapie
na jej bródkę.
− Susanno?
− Mamo? Idziemy zobaczyć rekiny?
Zdezorientowana prostuję się i ujmuję wyciągniętą rączkę córki, która przygląda mi się
uważnie.
− Oczywiście. Chodźmy zobaczyć rekiny.
− A potem żółwie. A potem pingwiny. A potem papciu obiecał zabrać nas na lody!
− Żadnych lodów przed obiadem! – oświadczam, machając groźnie palcem.
− Oj, mamooo… − Nicol marszczy nosek i komicznie przewraca oczami.
Puszcza moją dłoń i kolejny już raz, wyrywa się do przodu. Carlo parska śmiechem,
zwracając na siebie uwagę turystów. Przypatruję mu się.
− Andiamo, Susanna4. – Kąciki jego ust drżą w uśmiechu.
Spiskowcy!
Zaciskam usta i obejmuję wyciągnięte ramię męża. Podążamy śladem córki.
− Carlo − szepczę i choć wiem, że nie powinnam, wykorzystując jego spokój, zamierzam
poruszyć temat HamptCorporation. – Czy możesz przemyśleć jeszcze raz swoją decyzję?
Rzuca mi pytające spojrzenie.
− Chodzi mi o projekt dla HamptCorporation – wyjaśniam, kierując z powrotem wzrok na
córkę, przykładającą nos do szyby, za którą pływa płaszczka w towarzystwie kolorowych,
małych ryb. – Zmienisz zdanie, jeśli przypomnę ci, że nie mam na to czasu?
− Nie – odparowuje bez zastanowienia. – To decydujący projekt dla firmy. Jak już
mówiłem, wierzę w twoje umiejętności.
Czy to komplement?
− Obawiam się, że nie będę w stanie sprostać oczekiwaniom Johna i jego syna – wyznaję
szczerze, zaskakując tym zarówno siebie, jak i męża. – To ogromny i czasochłonny projekt.
Wymaga wielu ustaleń, szkiców, a ja…
− Dość – ucina, sycząc przez zęby. – To nie miejsce i czas na tego typu rozmowy,
Susanno. Porozmawiamy wieczorem – zarządza i ciągnie mnie za sobą do kolejnej
przyciemnionej sali wypełnionej rybami.
Racja!
Dzisiaj w pełni oddajemy się Nicol. To nie czas ani miejsce na sprzeczki o to, kto znów
powinien ustąpić. Wzdycham i uważnie patrząc pod nogi, staram się dotrzymać mężowi kroku.
Po prawie trzech godzinach zwiedzania i po obejrzeniu mnóstwa ciekawych podwodnym
okazów, żółwi, a nawet pingwinów, przechadzaliśmy się deptakiem, oglądaliśmy wystawy
sklepowe, zjedliśmy obiad w niewielkiej restauracji i lody. W dalszym ciągu pełna energii Nicol
zaciągnęła nas na znajdujący się niedaleko London Eye, gdzie przez co najmniej dwadzieścia
minut twardo stała w ogromnej kolejce, co chwilę wydając z siebie okrzyki radości. Nie była to
jej pierwsza przejażdżka kołem obserwacyjnym, ale za każdym razem ekscytowała się tak samo.
Popiskiwała i tupała w miejscu do czasu, aż wsiedliśmy do klimatyzowanej kapsuły pasażerskiej.
Tam stała spokojnie. Z nosem przy szybie i z szeroko otwartymi oczami podziwiała płynące po
Tamizie statki, wysokie budynki, przemykające ulicami nieśpiesznie czerwone autobusy,
maleńkie samochody i czarne taksówki. Nieustannie chowające się za chmurami słońce
sprawiało, że podziwiana przez nas panorama Londynu wyglądała w większości tak, jakby
chowała się pod morską wodą, nadającą jej nieco zielonego odcienia.
Ostatnim punktem naszej wycieczki był Big Ben. Ta cudowna budowla, symbol Wielkiej
Brytanii, architektoniczne arcydzieło niezmiennie zapierało mi dech w piersiach. Choć Nicol
jęczała znudzona, kopiąc każdy znaleziony na bruku kamień, ja uparłam się, że nie opuścimy
tego miejsca, dopóki nie usłyszę brzmienia dzwonu. Zaraz potem, ku uciesze córki, wróciliśmy
do samochodu.
~*~

Chwilę po ósmej wieczorem opadam na puf w korytarzu.


− Mamo, zrobisz mi dzisiaj kąpiel z bąbelkami? Chcę dużo bąbelków! Całą wannę! –
bębni Nicol, rzucając różowe trampki obok mnie.
Kręcę głową, zastanawiając się, ile jeszcze to dziecko ma w sobie niespożytej energii.
Czuję się kompletnie wyssana z sił. Prawie zasnęłam podczas powrotu do domu, a ona nadal
wygląda tak, jakby dopiero co wstała z łóżka, podczas gdy ja, miałam ochotę paść na nie twarzą.
− Biegnij pościelić łóżko i naszykować piżamę. – Podnoszę się z uśmiechem.
− Tak! – Podskakuje, zgarnia z posadzki plecak i znika za drzwiami swojego pokoju.
Kręcę głową. Niechętnie sięgam do torebki, po której dnie rozchodzą się wibracje
iPhone’a. Przesuwam palcem po ekranie dotykowym i już trzeci raz dzisiaj odrzucam
przychodzące połączenie od Jennifer. Odkładam telefon obok torebki leżącej na komodzie.
Ściągam buty i wzdycham z ulgą, stawiając bose stopy na chłodnej posadzce.
– Powinnaś porozmawiać z Jennifer – musztruje mnie Carlo, poluźniając krawat.
Rodzinny spokój szlag trafił…
Prostuję się, zaciskając palce na butach. Wbijam wzrok w plecy męża, stojącego w łuku
prowadzącym do kuchni.
– To sprawa między mną a nią. Nie wtrącaj się! – furczę i mijam go.
Mieląc między zębami siarczyste przekleństwo, rozdrażniona wchodzę do garderoby,
gdzie niedbale odkładam buty na szafkę. Wrzucam żakiet do kosza na pranie i odgarniając włosy
z twarzy, zaczynam odliczać do dziesięciu.
− Powinnaś zadzwonić do matki.
Przygryzam policzek, gdy powietrze w garderobie wypełnia się mocnym zapachem wody
kolońskiej.
− Możesz tym razem odpuścić? – Odwracam się na pięcie i staję przed jego surowym
obliczem.
Obejmuje wzrokiem moją twarz, rozpinając guziki przy koszuli.
− Wasz konflikt lada moment zacznie odbijać się na Nicol – stwierdza, mocując się
z ostatnim guzikiem.
− To jej nie dotyczy. – Chwytam dół jego koszuli i nie mogąc znieść tej szamotaniny,
rozpinam kłopotliwy guzik. – Wierz mi lub nie, nie mam zamiaru mieszać Nicol w głowie.
Carlo zsuwa z ramion koszulę. Odwracam wzrok, jakbym właśnie została przyłapana na
oglądaniu czegoś zakazanego.
− Porozmawiaj z nią. Zrób z tym porządek – cedzi przez zęby i wrzuca koszulę do kosza
na pranie.
Nie mam najmniejszego zamiaru!
− Tego nie możesz mi narzucić − odparowuję, ruszając w stronę sypialni. Zanim jednak
przechodzę przez łuk, Carlo zaciska palce na moim ramieniu. Zatrzymuję się.
− Susanno…
− Mamusiu! Naszykowałam piżamę!
− Idę! – odkrzykuję i opuszczam garderobę, zanim mąż zacznie czynić mi więcej
wymówek.
7

Mamo, no chodź!
Wkładam białą marynarkę w drobną czarną kratkę pasującą do zwężanych spodni
i w pośpiechu opuszczam garderobę. Jest poniedziałek, kwadrans po dziewiątej rano. Jeśli się nie
pospieszę, Nicol spóźni się do szkoły, a ja na spotkanie w HamptCorporation. Cały niedzielny
wieczór spędziłam nad zaległym projektem, który Carlo ostatnio zalał winem. Straciłam rachubę
czasu, czego efektem była piętnastominutowa drzemka w gabinecie. Jestem zmęczona, znów boli
mnie kark i jedyne, na co mam ochotę, to przyłożyć policzek do poduszki.
– Mamo! – jęczy Nicol, kręcąc się po sypialni.
– Już wychodzimy, małpeczko. – Uśmiecham się.
Kucam i wygładzam jej bordową spódniczkę, która jest częścią szkolnego mundurka.
Niespodziewanie pochyla się nad nami Carlo.
– Do zobaczenia później, moja mała dziewczynko. – Składa pocałunek na czole Nicol.
Wstaję i zakładam na ramię czarną torebkę.
– Kocham cię, papciu. – Nicol uśmiecha się promiennie.
Chwytam córkę za wyciągniętą rączkę i pociągam za sobą. Przystaję w połowie kroku,
napotykając opór.
– A buziak dla papcia? – pyta, marszcząc nos.
Zaskoczona, kieruję na nią wzrok.
Proszę?
Od sobotniego wieczoru jestem z Carlem na stopie wojennej, kiedy to tuż po zaśnięciu
Nicol, prawił mi kazanie na temat prawidłowych relacji z Jennifer. Jakby tego było mało,
dodatkowo poróżniliśmy się przez cholernego Bretta Hampta, który już po pierwszym spotkaniu
nie wzbudził mojej sympatii. Koniec końców, tak jak mogłam się tego spodziewać, Carlo nie
zmienił zdania i przez najbliższe tygodnie, jak nie miesiące, zmuszona jestem współpracować
z synem jego najlepszego przyjaciela.
Uśmiecham się niechętnie.
– Małpeczko, spóźnisz się do szkoły – przypominam, czując na sobie świdrujące
spojrzenie Carla.
– Nie można wychodzić z domu bez buziaka. – Nicol składa rączki na klatce piersiowej
i w zabawny sposób wydyma policzki. – Zawsze mi to mówisz, mamusiu.
– Oczywiście, małpeczko. Masz rację.
Przenoszę wzrok na męża. Zaciskam palce na marynarce i pochylając się nad córką,
muskam szybko ustami jego ciepły i gładki policzek. Pozostawiam na nim odcisk beżowej
szminki.
– Owocnego dnia, Susanno – mruczy, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Daruj sobie…
– Carlo – chrypię i odwracam wzrok.
Znów chwytam rączkę córki i opuszczamy sypialnię. Przechodząc przez kuchnię,
żegnamy się z panią Stuart, która zmywa naczynia po śniadaniu. Wchodząc do garażu, pocieszam
się, że Nicol nie ma bladego pojęcia, jak naprawdę wygląda sytuacja między jej rodzicami.
~*~

– Do później, małpeczko. – Cmokam Nicol w policzek. – Zjedz drugie śniadanie


i pamiętaj, że cię kocham.
– Oj, mamooo… – Marszczy nosek i przewraca oczami. – Ja też cię kocham!
Podskakując radośnie, rusza w stronę wejścia do St. Chad’s RC Primary School. Wiodę za nią
wzrokiem do czasu, gdy znika za drzwiami.
Rozciągam usta w delikatnym uśmiechu i unoszę rękę. Gdy zerkam na zegarek, doznaję
rozczarowania.
Niech to szlag!
Tylko kwadrans dzieli mnie od spotkania z Brettem Hamptem, a jeśli się spóźnię, Carlo
z ogromną chęcią obedrze mnie ze skóry. W pośpiechu zmieniam białe czółenka na baleriny,
wsiadam do samochodu, zapinam pas i z piskiem opon ruszam spod szkoły. W drodze do
siedziby firmy HamptCorporation zaczynam rozmyślać nad przebiegiem dzisiejszego poranka.
Nie roztrząsam przeraźliwego dramatu dnia codziennego: lekceważenia, braku uwagi i sposobu,
w jaki patrzył na mnie Carlo. Jego spojrzenie, choć puste i nieobecne, wydawało się przesycone
jadem.
W naszej trzyosobowej rodzinie czuję się jak piąte koło u wozu. Niepasujący do niczego
element układanki. Jestem żoną włoskiego dziedzica winiarni, matką sześcioletniej córki,
a w najmniejszym stopniu nie czuję się szanowana i kochana, Carlo nieustannie wywiera na mnie
presję, posuwając się do coraz to śmielszych poczynań, jak chociażby przymuszanie do pracy
z kimś, kogo towarzystwo niezwykle mi ciąży. Jestem zamknięta w złotej klatce, a poza nią
ćwierkam tak, jak wymaga tego sytuacja.
Zaciskam mocniej dłonie na kierownicy, nie spuszczając wzroku z kolorowego ciągu
samochodów, podjeżdżających pod niewielkie wzniesienie. Zatapiając się w dalszych
rozmyślaniach, w ostatnim momencie przejeżdżam przez skrzyżowanie na zielonym świetle.
Skręcam w boczną uliczkę i wpychając się przed samochodem dostawczym, parkuję równolegle
na jedynym wolnym miejscu, obok nowoczesnego budynku stojącego przy Walpole Rd.
Przebieram buty, z siedzenia pasażera zgarniam torebkę i dokumenty, po czym zerkam na
zegarek.
Jestem dziesięć minut przed czasem.
Brawo!
Przyciskam teczkę z dokumentami do piersi i dumnie kieruję się w stronę wejścia
czteropiętrowego, prawie w całości przeszklonego, budynku. Gdy zamierzam przejść przez
dwuskrzydłowe drzwi frontowe, dostrzegam biały szyld z dwiema nazwami firm, mieszczącymi
się w kanciastej budowli.
HamptCorporation i MexaFENISE
Marszczę nos.
MexaFENISE. Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy, to finanse.
Ciekawość, z kim wielki John Trevor Hampt noszący miano „wieloletniego przyjaciela Carla”
dzieli budynek, sprawia, że natychmiast po przekroczeniu barierek kontrolnych, ignorując
powitanie młodej recepcjonistki o czarnych włosach, podchodzę do szklanej tablicy
informacyjnej stojącej obok jednego z trzech ogromnych, okrągłych białych filarów. Pochylam
się i mrużę oczy.
Etykiety i naklejki?
Poważnie?
Rozczarowana potrząsam głową i podchodzę do murowanego kontuaru, wyłożonego
jasnym nierównomiernym kamieniem ściennym. Poprawiając pasek torebki na ramieniu, witam
się z wcześniej ignorowaną kobietą, która posyła mi krzywe spojrzenie.
– HamptCorporation. Susanna Casella. Jestem umówiona na spotkanie z panem Brettem
Hamptem – informuję, ignorując jej nieprzyjemny grymas.
Kobieta mruży brązowe oczy i zerka niechętnie do ogromnej księgi gości. Podsuwa mi ją
do podpisu, po czym podnosi słuchawkę telefonu stacjonarnego i informuje o moim przybyciu.
– Drugie piętro – cedzi przez zęby i celuje palcem w stronę wind. – Tam pokierują panią
dalej. Miłego dnia. – Trzepocze mocno wytuszowanymi rzęsami i uśmiecha się sztucznie.
– Miłego dnia… – Oddając długopis, zerkam na plakietkę przypiętą do białej koszuli przy
jej lewej piersi. – … Sophie.
Rozbawiona dziecinnym zachowaniem kobiety, stąpam we wskazanym przez nią
kierunku. Jestem niemal pewna, że odprowadza mnie wzrokiem, wyginając pociągnięte czerwoną
szminką usta. Gdy docieram na drugie piętro, wita mnie kolejna młoda kobieta ubrana w białą
koszulę i czarną ołówkową spódnicę, tym razem blondynka, i prowadzi wzdłuż holu. Kołysząc
się na obcasach, rozglądam się z zaciekawieniem po wnętrzu utrzymanym w jasnych barwach.
Prócz kolejnego murowanego kontuaru i kilku osobliwych, metalowych krzeseł ustawionych pod
ścianami, pomieszczenie jest puste i zimne, pozbawione życia. Idealnie odzwierciedla Johna
Hampta.
Kiedy dochodzimy do końca holu, blondynka zostawia mnie przy dwuskrzydłowych
czarnych drzwiach, informuje, bym weszła bez pukania i odchodzi z dziwnie podejrzanym
uśmiechem. Ciekawe czy wszystkie kobiety w HamptCorporation zmuszane są do uprzejmości?
Potrząsam głową i pcham jedno ze skrzydeł drzwi, na których wisi szklana tablica z imieniem
i nazwiskiem ojca Bretta. Przekraczam niepewnie próg, szepcząc:
– Dzień dobry.
Otwieram szerzej oczy, kiedy odpowiada mi echo.
– Dzień dobry! – odzywam się nieco głośniej, wchodząc w głąb gabinetu.
Przystaję i rozglądam się z zaciekawieniem. Pomieszczenie urządzone jest w sposób
przesadny. Ściany zdobią piękne dębowe boazerie, podłogę betonowa, chłodna posadzka,
a skórzane, masywne meble o ciemnobrązowej tapicerce w postaci narożnika i krzeseł, wyglądają
na nowe. Gabinet jest schludny, lecz chłodny. Nie ma tu ani jednego bibelotu, który ociepliłby
nieco wizerunek. Ciekawe kto zaprojektował tak nudne i niemal surowe pomieszczenie.
– Halo!
Kiedy znów odpowiada mi jedynie echo, wzdycham i przewracam oczami. Nie mam siły
po kolejnym męczącym tygodniu pracy, weekendowych awanturach z mężem, ciężkim początku
dnia i po zarwanej nocy. Pragnę kolejnego kubka kawy i zagrzebania się w pościeli. Nie dość, że
zostałam zmuszona do współpracy z tą przeklętą firmą, to jeszcze muszę znosić takie
beznadziejne wybryki, marnujące mój czas. Obracam nadgarstek i spoglądam na zegarek.
Dziesiąta.
Za godzinę mam ważne spotkanie w firmie. Muszę jeszcze przekazać niedzielne szkice
Murakiemu i prosić go o wizualizację projektu, bo sama nienawidzę tego robić. Mogłabym
w tym czasie siedzieć w Nero i pić kawę, ale nie! Zamiast odsapnąć, stoję tu jak idiotka i czekam
aż smarkaty Brett Hampt raczy zaszczycić mnie swoją obecnością. Przygryzam w złości policzek
i obracam się na pięcie w tym samym momencie, w którym do gabinetu wkracza pośpiesznie
Hampt, krzycząc:
– Dzięki, Maya!
– Panie Hampt! – furczę wściekła, gdy zamykają się za nim drzwi.
– Pani Casella – chrypie, rzucając mi szybkie spojrzenie i przechodzi obok.
Woń jego delikatnych perfum, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie – kobiecych perfum,
wdziera się w moje nozdrza, podrażniając śluzówkę. Kręcę nosem.
– Przepraszam za spóźnienie.
Odwracam się i mrużąc oczy, obserwuję, jak podchodzi do masywnego biurka. Podnosi
z niego niewielki skrawek czarnego materiału i przeciera nim szkła okularów. Przez chwilę
zatapiam spojrzenie w jego garderobie, zupełnie niepasującej do tego typu spotkania: jasne
zwężane dżinsy, skórzane granatowe trzewiki, biały T-shirt i błękitny sweter bez zapięcia,
którego rękawy wywinął do samych łokci, nadają mu wyglądu roztrzepanego małolata. Małolata,
który spóźnił się na autobus szkolny i drogę do placówki pokonał truchtem.
– Napije się pani czegoś? – pyta grzecznie, odkładając szmatkę z powrotem na biurko.
Zakłada na nos okulary, przeczesuje palcami zmierzwione włosy w ciepłym, złocistym
odcieniu blond i pozwala sobie na śmiałą ocenę mojej sylwetki.
Prostuję się, zaciskając usta.
Najlepiej kawy.
Orzechowego cappuccino.
Albo rozpuszczalnej. Bez cukru i mleka.
– Nie, dziękuję. Możemy zaczynać? – pytam, choć nie oczekuję odpowiedzi.
Odgarniam włosy z twarzy i zabieram się do realizacji zamierzonych celów. Nie czekając
na zaproszenie, podchodzę do okrągłego stołu ustawionego przy jednej ze ścian. Przewieszam
torebkę przez oparcie krzesła i rozkładam na blacie przyniesione dokumenty. Kątem oka
dostrzegam Hampta, stającego po drugiej stronie stołu, naprzeciwko mnie. Czując na sobie jego
świdrujące spojrzenie, garbię się, odczuwając niekomfortowy skurcz w dole brzucha. Mimo
wielu towarzyszących mi w tym momencie sprzecznych uczuć postanawiam zachowywać się jak
profesjonalistka. Zgodnie z wymogiem Carla, całościowo oddaję się projektowi, skupiając uwagę
wyłącznie na podpisanej umowie.
Zaczynam omawiać szczegółowo przedstawione podczas naszego pierwszego spotkania
warunki, do jakich ze względu komfortu pracy, każda ze stron powinna się dostosować.
Ograniczając się do minimalnego kontaktu wzrokowego z Hamptem, dając się ponieść, robię mu
obszerny wykład, opowiadając, jak zazwyczaj wygląda taka współpraca projektowa.
Wspominam o koncepcji i informuję, że w naszej firmie przygotowuje się dwie propozycje, które
powinny być gotowe po upływie około dwóch tygodni od zebrania wszelkich potrzebnych do
tego informacji. Na koniec Brett wspomina o oczekiwaniach Johna.
– Podsumowując, wy darzycie nas zaufaniem, my gwarantujemy profesjonalne
i mieszczące się w terminie wykonanie – oznajmiam i się prostuję.
Zaskoczona zauważam, że Hampt zajął krzesło i pocierając kilkudniowy zarost na
brodzie, przygląda mi się badawczo. Byłam tak pochłonięta zawodową paplaniną, że nawet nie
zauważyłam, kiedy zmienił pozycję.
– A jeśli po wstępnych ustaleniach uznamy, że jednak nie podoba nam się to, co
początkowo wydawało się dobre? – pyta po długiej chwili milczenia i prostuje się na krześle.
Unoszę brew.
Badasz teren, czy zamierzasz mieszać w projekcie, korzystając ze specjalnego
„przyjacielskiego” przywileju?
– Tak jak obejmuje to umowa, po wykonaniu dwóch koncepcji ogrodu wybieramy jedną,
nad którą będziemy pracować dalej. Na tym etapie możemy ją modyfikować jeszcze kilka razy.
Proces przygotowania idealnego projektu ogrodu może potrwać nawet kilka tygodni. Natomiast
po akceptacji końcowego projektu, w momencie, gdy przechodzimy do jego wizualizacji, nie
będzie już możliwości zmian w planie. Na tym etapie nie biorę nawet takiej możliwości pod
uwagę.
Unosi brew i przysięgłabym, że kąciki jego pąsowych ust drżą w uśmiechu.
– Panie Hampt. – Kładę dłonie na stole, jednocześnie pochylając się w jego stronę. –
Bądźmy szczerzy. Każda modyfikacja przedłuża czas realizacji projektu. Decyzja musi być
pewna i niezmienna. Tylko w ten sposób wszystko będzie szło płynnie i bezproblemowo.
ArchiCass realizuje, nie odwleka.
– Rozumiem.
Rozumiem?
Tylko rozumiem?
Otwieram szeroko oczy. Powstrzymując chęć przewrócenia nimi, unoszę rękę i zerkam na
zegarek. Odkrywam, że spędziłam w towarzystwie Hampta ponad pół godziny i jeśli za chwilę
nie opuszczę gabinetu jego ojca, nie zdążę przed kolejnym spotkaniem wstąpić do Nero po kawę.
– Ma pan jakieś pytania, panie Hampt? – dopytuję, wkładając dokumenty do teczki.
– Myślę, że uzyskałem już odpowiedzi na pytania, które chciałem pani zadać.
Doskonale.
Kiedy się prostuję, dostrzegam, że podnosi się z miejsca. Zakładam torebkę na ramię
i zaciskając palce na teczce, obchodzę stół. Staję pewnie naprzeciwko niego.
– Przygotowałam dla pana ksero tego, o czym dziś pokrótce wspominałam. – Patrzę
prosto w te piękne, choć okropnie irytujące oczy i wręczam mu gruby plik dokumentów.
Kiedy go ode mnie odbiera, muska przez chwilę ciepłymi opuszkami palców złote
kółeczko na moim serdecznym palcu. Wzdrygam się i instynktownie odsuwam od niego.
– Wszelkie pytania lub pomysły, które chciałby pan jeszcze zamieścić w projekcie, proszę
kierować na mój adres mailowy, zawarty w umowie. Poinformuję pana, gdy ukończymy
koncepcje. Wtedy spotkamy się ponownie.
– Świetnie. – Wygina usta w delikatnym uśmiechu i patrzy na mnie spod skośnych rzęs.
– Dziękuję za spotkanie i do zobaczenia za około miesiąc, panie Hampt. Myślę, że do
tego czasu powinnam już stworzyć wstępny plan na podstawie wyglądu terenu. Gdyby jednak
coś stanęło mi na drodze, będę pana o wszystkim informować.
Wyciągam do niego dłoń, którą ujmuje i unosi do ust. Kiedy składa na niej delikatny
pocałunek, nieoczekiwanie wzdłuż mojego kręgosłupa przebiega dreszcz.
– Do zobaczenia, Susan – chrypie.
Mrużę oczy.
Susan?
Ściska mocniej moją dłoń i delikatnie przyciąga do siebie. Zaskoczona jego posunięciem
i przekroczeniem granic przyzwoitości, rozwieram usta, aby wyrazić swoje niezadowolenie.
Wstrzymuję się, gdy do gabinetu wkracza blondynka z holu i z uśmiechem na misternie
pomalowanych bezbarwnym błyszczykiem ustach, informuje Hampta o kolejnym spotkaniu.
Wyswobadzam dłoń z uścisku, żegnam się raz jeszcze i opuszczam gabinet. Zdezorientowana
kieruję się w stronę windy.
Co to miało właściwie być?
Na wspomnienie ciepłych i wilgotnych warg Hampta muskających moją dłoń, targa mną
oburzenie. O ile po pierwszym spotkaniu stwierdziłam, że ten mężczyzna i jego wzrok
doprowadza mnie do szału, a na domiar złego nasza współpraca będzie długa i kręta, tak teraz
jestem pewna, że jego towarzystwo wymagać będzie ode mnie o wiele więcej cierpliwości, niż
zakładałam. Nie podoba mi się, że przekracza dosadnie podkreśloną granicę i nie podoba mi się
sposób, w jaki na mnie patrzy. Kręcę głową i przyciskając teczkę do piersi, przechodzę przez
bramki kontrolne. Wychodzę na zewnątrz zamyślona. W akompaniamencie klaksonów, pisku
opon i alarmu samochodowego przemierzam w pośpiechu schody. Gdy mijam tłum gapiów
stojących na chodniku i przystaję koło chevroleta z zamiarem odnalezienia w torebce kluczyków,
dociera do mnie, że ten niemal rozdzierający uszy alarm, wydobywa się z mojego samochodu.
8

To pani samochód?
– Nie zdążyłem spisać rejestracji!
– Sprawca odjechał w tamtą stronę!
– Halo!
– Cholera – mamroczę, ignorując otaczających mnie przechodniów. Opuszczam ręce
wzdłuż ciała, zaciskam drżące palce na teczce i wstrzymuję powietrze. – Jasna cholera!
To nie dzieje się naprawdę!
Po dłuższej chwili niedowierzenia i stania w bezruchu zostaję pociągnięta za rękaw
marynarki i odzyskuję spokój wewnętrzny. Wyciągam z torebki kluczyki i wyłączam alarm.
– Powinna pani wezwać policję.
Odwracam głowę i obejmuję wzrokiem bladą twarz niezwykle urodziwej Azjatki. Kobieta
zaciska palce na moim ramieniu i potrząsa nim lekko. Jej małe oczy przeszywają mnie na wskroś.
Prostuję się i nerwowo przełykam ślinę.
– Tak, dziękuję – sapię i mijając poruszone zgromadzenie, na uginających się nogach,
przechodzę na tył samochodu.
Po szybkiej ocenie uszkodzeń oraz wywodach ludzi dochodzę do wniosku, że jakiś
perfekcyjny, uczciwy kierowca, prawdopodobnie dużego samochodu, zaparkował zbyt blisko,
zrozumiał powagę sytuacji i odjechał, zostawiając mnie z problemem. Dokładnie z niemal
całkowicie wgniecionym tylnym zderzakiem i po części klapą bagażnika.
Carlo mnie zabije…
Kołysząc się na obcasach, drepczę za pojazdem i gorączkowo lustruję wzrokiem
uszkodzenia, jakby miało mi to w jakikolwiek sposób pomóc.
Jasna cholera!
Niech to wszystko szlag trafi!
Pierwsze co przychodzi mi do głowy, to zawiadomienie policji. Słuszne byłoby
zgłoszenie uszkodzenia, jednak z racji tego, że jestem na stopie wojennej z mężem, nie chcę się
w tym babrać. Zanim służby przyjmą zgłoszenie i przejdziemy przez całą papierkową robotę,
zastanie mnie noc. Po dłuższym namyśle, ignorując nadal poruszonych ludzi, wygrzebuję
z torebki telefon i wybieram numer przyjaciela. Standardowo odbijam się od tego idiotycznego
nagrania na skrzynce głosowej, co tylko jeszcze bardziej pogłębia moje poirytowanie.
Zawsze jest niedostępny, kiedy go potrzebuję!
Kolejnym krokiem jest wykonanie telefonu do Sabriny z prośbą o odwołanie spotkania,
na które mam się stawić za niecałe dwadzieścia minut. Dodatkowo muszę zadzwonić do
mechanika albo do serwisu chevroleta i poprosić, aby ktoś przyjechał po samochód. Jestem tak
roztrzęsiona, że nie chcę ryzykować i siadać za kierownicą, a zbite tylne reflektory,
kategorycznie zabraniają użytkowania.
O ile poniedziałki bywają znośne, o tyle dzisiejszy przebił wszystkie fatalne, jakie do tej
pory przeżyłam. Czuję się tak, jakby wszystkie przeciwności losu skumulowały się i z radością
planowały rozsadzenie mojej czaszki. Apogeum nieszczęść jest w tym momencie zbyt
delikatnym określeniem na to, co mnie spotkało. Ostatnie, o czym myślę, to zawiadomienie Carla
o uszkodzeniu auta, choć to powinien być mój pierwszy krok. Już na samo wspomnienie o mężu
po mojej głowie rozchodzi się odgłos jego podniesionego, oskarżycielskiego tonu. Nabieram
powietrza, wybieram numer do Sabriny i w tym samym momencie słyszę swoje imię.
Zawieszając palec nad ekranem iPhone’a, unoszę wzrok i dostrzegam parę zaskoczonych oczu
w kolorze koniakowego bursztynu.
– Susan? Co tu się stało? – wypytuje Hampt. – Wszystko w porządku? Dobrze się
czujesz? – Pochyla się nade mną i dotyka pewnie ramienia.
Marszczę brwi, gdy wpatruje się we mnie. Jego intensywne i jednocześnie natarczywe
spojrzenie sprawia, że znów czuję się skrępowana.
Jest tak blisko…
Zbyt blisko!
– Tak. To znaczy nie. Tak. Cholera – warczę i się cofam. – Ktoś skasował mój samochód
– wyjaśniam szybko. – Przepraszam, panie Hampt. Muszę odwołać spotkanie i zadzwonić do
serwisu, żeby…
– Najpierw powinnaś złożyć zawiadomienie na policji – wtrąca i sięga do przedniej
kieszeni dżinsów. – Jestem pewien, że któryś z tych ludzi mógł być świadkiem zdarzenia –
oświadcza, wyciągając telefon. – Poinformuję Carla o wypadku.
– Nie! – wrzeszczę niespodziewanie i chwytam za przegub ręki, w której trzyma
urządzenie.
Rzuca mi zaskoczone spojrzenie.
– Proszę, nie… Mąż mi tego nie daruje – wyznaję szczerze i dopiero po chwili zdaję sobie
sprawę z tego, że za bardzo mielę jęzorem.
– Jestem pewien, że zależy mu na twoim bezpieczeństwie.
– Proszę – spanikowana ściszam głos i w dalszym ciągu zaciskając drżące palce na jego
nadgarstku, robię krok w przód.
Zaskoczony pochyla się, zawieszając usta tuż nad moimi. Zapach jego delikatnych
perfum, kolejny raz wdziera się w moje nozdrza, a ciepły oddech pachnący kawą omiata twarz.
Tym razem to ja przekraczam granicę. Tym razem to ja, wyłączając się na dźwięki z otoczenia,
świdruję go wzrokiem. Znów marszczy brwi i przygląda mi się przez chwilę, po czym zabiera
głos:
– W porządku. Uspokój się – nakazuje. – Odwołaj spotkanie. Ja się zajmę serwisem –
oznajmia i wyciąga z mojej dłoni torebkę oraz teczkę z dokumentami.
Kiwam głową i łącze się z Sabriną.
– ArchiCass. Przy telefonie Sabrina Hollway, asystentka pani prezes – recytuje szybko
wyuczoną formułkę. – Słucham?
– Sabrino, czy przybył już nowy inwestor? – pytam, znów nerwowo krążąc w miejscu.
– Dzwonił dosłownie przed kilkoma minutami z informacją, że się spóźni.
Całe szczęście!
– Sabrino odwołaj spotkanie, proszę. Miałam… Mam… Utknęłam… – Wypuszczam
wolno powietrze przez usta. – Spotkanie z HamptCorporation przedłuży się nieco – zmyślam. –
Odwołaj inwestora albo jeśli mu pasuje, przełóż na późniejszą godzinę. proszę, sprawdź
w grafiku, czy możemy go jeszcze dzisiaj gdzieś wcisnąć.
Sabrina chwilę milczy. Słyszę stłumione odgłosy szurania.
– Kolejne spotkanie ma pani dopiero o drugiej.
– Świetnie. Porozmawiaj z inwestorem i poinformuj mnie o ustaleniach. Napisz mi
wiadomość.
– Dobrze, pani Casella.
– Dziękuję.
Przyciskając telefon do piersi, opieram się biodrem o chevroleta. Rozglądając się za
Hamptem, zauważam, że gapie zniknęli. Wzdycham i chowam twarz w dłonie.
Co za koszmar…
– Ciężki dzień?
Odsłaniam twarz.
– Zdecydowanie ten dzień nie należy do mnie – wyznaję i potrząsam głową.
Zauważam, że już drugi raz w obecności Hampta, odważyłam się na szczerą deklarację.
– Nie każdy dzień bywa idealny, ale każdy jest wyjątkowy.
Gdy wygina usta w delikatnym uśmiechu, dostrzegam figlarny błysk w jego oku.
Czy Brett Hampt ze mną flirtuje?
Unoszę brew i przechylając głowę, obserwuję go z zainteresowaniem do czasu, aż
ponownie zabiera głos.
– Za około trzydzieści minut pracownik salonu Chevroleta, odholuje samochód.
To kawał czasu!
Co ja u licha mam robić przez trzydzieści minut przed budynkiem siedziby
HamptCorporation?
– Nie da się tego przyspieszyć? – pytam z nadzieją, że istnieje jakaś cudowna możliwość
szybszego wybrnięcia z tego bałaganu.
– Udało się przełożyć spotkanie? – zmienia temat.
Wzruszam ramionami i przykładam telefon do ust.
– Kawa?
– Właściwie… – Ucinam, czując wibracje telefonu. Ignorując Hampta, w pośpiechu
odczytuję wiadomość od Sabriny.
Inwestor przełożony na dwunastą trzydzieści.
– Po drugiej stronie ulicy jest całkiem przyjemna kawiarnia – ciągnie, zwracając na siebie
uwagę.
Unoszę wzrok.
– Z okna rozciąga się widok na siedzibę firmy mojego ojca.
W sumie…
Jestem zmęczona i zestresowana, a Sabrina przełożyła spotkanie. Kubek kawy byłby dla
mnie zbawienny. Moglibyśmy w tym czasie porozmawiać o projekcie.
– Nie miał pan umówionego spotkania? – przypominam sobie nagle.
– To już nieaktualne.
Nieaktualne?
Zmienił swoje plany? Zrobił to dla mnie?
Nie! To raczej kwestia dobrego wychowania. Jestem pewna, że gdyby John nie przyjaźnił
się z Carlem, jego syn nawet by przy mnie nie przystanął.
– Z chęcią napiję się kawy, panie Hampt.
– Po prostu Brett – chrypie i oddaje mi moje rzeczy. Gdy chwytam torebkę, muskam
opuszkami palców jego dłoń. – Po prostu Brett.
~*~

– Dziękuję. – Uśmiecham się delikatnie do młodej, jasnowłosej kelnerki, która stawia


przede mną kubek z czarną jak smoła kawą rozpuszczalną.
– Obecnie jesteśmy na etapie początkowym. Pomiędzy analizą architektoniczną
a formalną. Jednak z racji tego, że ja zajmuję się tylko, mówiąc najprościej, rysunkami, będzie
pan… – Ucinam i poprawiam się. – …będziesz współpracował ze mną. Wszystkie formalności
należą do Carla – informuję, wertując rozłożone na niewielkim, kwadratowym stoliku papiery.
Odgarniam włosy z twarzy i sięgam po kubek z gorącym napojem. Rozdmuchuję
unoszące się nad nim wstążki pary i upijam odrobinę, parząc sobie przy tym język. Krzywię się.
Siedzimy w niewielkiej, utrzymanej w brązowych barwach kawiarence W kąciku Sary, po
drugiej stronie ulicy. Tak jak wspominał wcześniej Hampt, za oknami budynku, rozciąga się
widok na całą siedzibę firmy i miejsca parkingowe przed nią, dzięki czemu nieustannie
przyglądam się przechodniom zaciekawionym stanem mojego samochodu. Towarzystwo tego
młodego mężczyzny, o dziwo, zneutralizowało moje zdenerwowanie. Zasługę tę przypisałam
jego opanowaniu. Jednak w dalszym ciągu nie niwelowało to uczucia spięcia. Brett Hampt, od
którego dzieli mnie długość stolika, nawet na chwilę nie odrywa ode mnie wzroku.
– Wierzę, że nasza współpraca będzie owocna – zabiera głos po dłuższej chwili
milczenia. Pociera zarost na policzku i przyciska plecy do drewnianego oparcia krzesła. – Carlo
ręczy za twoje projekty.
Poważnie?
Otwieram szeroko oczy i odstawiam kubek. Jednak po chwili znów oplatam go palcami.
– Masz świetne rekomendacje – dodaje i unosi filiżankę z podwójnym espresso do ust.
Wyguglowałeś mnie, Hampt?
Kąciki moich ust drżą w rozbawieniu.
– Efekt projektu zależny jest od współpracy architekta z inwestorem. Jeśli obydwie strony
podejdą do sprawy profesjonalnie, rezultat będzie zadowalający – zdradzam mu sekret tkwiący
w udanej współpracy.
– Dlaczego architektura krajobrazu? – zmienia szybko temat. – Dlaczego spośród tylu
zawodów na świecie, wybrałaś taki, w którym codziennie trzeba posługiwać się ołówkiem
i linijką?
Przymykam na chwilę powieki.
– Mój ojciec był architektem. Kochał projektować ogrody. Miał na tym punkcie bzika. –
Uśmiecham się na wspomnienia ojca zachwycającego się krzewinkami w ogrodach sąsiadów. –
Dorastałam w nieodłącznym towarzystwie rapidografu, pisaków technicznych i papieru
milimetrowego, na którym każdego dnia pozwalał mi rysować. Uczył mnie wszystkiego, co
potrafił. Pewne rzeczy rozumiałam od razu, inne z biegiem czasu, a kiedy nauczyłam się stawiać
proste linie bez pomocy przyrządów kreślarskich… Do dziś pamiętam rozpierającą mnie wtedy
dumę. Miałam zaledwie dziewięć lat, a już wiedziałam, że architektura będzie towarzyszyć mi do
końca życia – kontynuuję. – Potem zaczęły się dodatkowe zajęcia, obozy, kursy, studia, praca
w zawodzie i ArchiCass. Gdyby ojciec nie pokładał we mnie wiary, gdyby nie poświęcał mi
czasu na naukę, nie jestem pewna, czy osiągnęłabym tak wiele. Gdyby żył – wypalam,
a następnie gryzę się w język.
Gdy przygryzam wargę, próbując powstrzymać jej drżenie, Hampt nakrywa dłońmi moje
i przyciska je mocniej do kubka.
– Przykro mi – chrypie i obejmuje wzrokiem moją twarz. – Myślę, że byłby dumny
z ciebie tak samo, jak ty dumna jesteś z każdego powodzenia swojej córki.
Wstrzymuję powietrze. Jego słowa i współczucie powodują, że zasycha mi w ustach. Od
śmierci ojca minęło prawie sześć lat. Od tego czasu z nikim o nim nie rozmawiałam i po tym, co
przeszłam, nikt też nie wspominał o nim w moim towarzystwie, a teraz…
– Na co dzień pracuję w podstawówce jako wychowawca i nauczyciel gry na fortepianie
– wyznaje, jakby był mi to winien. – Od najmłodszych lat uczono mnie, jak powinienem
zarządzać spuścizną ojca. Mimo to sprzeciwiłem się i ukończyłem studia pedagogiczne.
Pobierałem lekcje gry na fortepianie, a teraz sam tego uczę. – Uśmiecha się serdecznie. – Nie
lubię babrać się w papierkowej robocie, ale często zajmuję się firmą pod nieobecność ojca. Mam
w niej udziały i pełnomocnictwo, zawsze staram się pomagać, jak tylko mogę, ale nigdy nie
wiązałem przyszłości z HamptCorporation. Mam dwadzieścia siedem lat, przez resztę swojego
życia chcę robić to, co sprawia mi przyjemność. Chcę pracować z dzieciakami, a nie pomnażać
rodzinne pieniądze.
Kiwam głową, trawiąc jego wyznanie.
– Laweta już jest – informuje nagle. – Chodź, Susan, podwiozę cię do salonu, a potem
odstawię pod ArchiCass – wypowiada słowa spokojnie, jakby przemawiał do swojego
kilkuletniego wychowanka, po czym uśmiecha się pokrzepiająco.
Ponownie kiwam głową, gdy zabiera dłonie.
~*~

Po oddaniu samochodu do serwisu i wstępnym ustaleniu kosztów naprawy Hampt odwozi


mnie do firmy. Jest prawie dwunasta.
– Dziękuję. – Uśmiecham się uprzejmie, gdy podaje mi tubę na szkice, papierową
torebeczkę z logo kawiarni, w której byliśmy i torebkę z tylnego siedzenia czarnej toyoty corolla.
– Dziękuję też za pomoc.
Gdyby nie twoje opanowanie, zapewne wyrwałabym sobie wszystkie włosy z głowy.
Uśmiecha się uprzejmie.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Susan.
– Powinnam już iść – szepczę, kiedy Hampt opiera się o bok toyoty i wsuwa dłonie
w przednie kieszenie spodni. – Tak jak wspominałam wcześniej, wszelkie pytania zalecam
kierować na maila. – Wyciągam w jego kierunku dłoń, którą bez słowa chwyta szybko i pewnie.
Gdy muska wargami moje knykcie, odwracam wzrok, nie wiedząc, jak powinnam się
zachować. Nie znoszę, kiedy mężczyźni porywają się na ten dżentelmeński gest. Czuję wtedy
skrępowanie i dyskomfort, zwłaszcza kiedy robi to ktoś taki, jak ciągle dręczący mnie
spojrzeniem Hampt.
– Do zobaczenia, Susan.
Przywołując na usta coś na kształt uśmiechu, cofam dłoń i nie oglądając się za siebie,
pośpiesznie kieruję się w stronę wejścia do ArchiCass. W drodze do schodów zatrzymuje mnie
rozanielony Muraki.
– Pieprzysz się z Hamptem?!
Co?! Do jasnej…
Wbijam szeroko otwarte oczy w jego ozdobioną podnieceniem twarz.
– Co? Muraki! – cedzę przez zaciśnięte zęby i rozglądam się dookoła. – Na Boga, co ty
wygadujesz?! – furczę.
Chwytam go za czarny T-shirt i wciągam za sobą na schody.
– Widziałem, jak sobie gruchaliście pod firmą. Nie wiedziałem, że z ciebie taka diablica,
słoneczko! – Uderza mnie pięścią w ramię i ukazuje w uśmiechu białe zęby. – Stary pozwala ci
na romanse? – Odchyla głowę i śmieje się gardłowo.
Przez chwilę walczę z silną ochotą, żeby przyłożyć mu z pięści w twarz.
– Przymknij tę niewyparzoną jadaczkę, zanim te wymysły rozniosą się po firmie! –
ofukuje go, wchodząc po schodach. – Gdybyś odbierał ode mnie telefony… – wzdycham
i wkładam mu w ręce tubę. – Zresztą nieważne. – Rezygnuję z udzielenia reprymendy.
Czy powinnam winić go za to, co się stało? Jest moim przyjacielem – fakt. Jednak nie
mogę go traktować przedmiotowo i liczyć, że przybędzie na każde moje zawołanie. On też ma
swoje obowiązki i życie prywatne.
Po rozmowie z Hamptem pragnę samotności. Kłótnia z Murakim zajęłaby co najmniej
godzinę, a wolałabym ten czas poświęcić pracy.
– Co się stało, słoneczko? – pyta, przerzucając pasek tuby przez ramię. Jego mina rzednie.
– Stary?
– Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Zostań, proszę. – Celuję w niego palcem i wchodzę do
holu. – To drobne zlecenie na rabatę. Zrób wizualizacje – nakazuję tonem nieznoszącym
sprzeciwu.
– Jeśli będziesz mnie potrzebować…
– Tak, wiem – wtrącam. – Wracaj do pracy.
Obracam się na pięcie i odchodzę. Idąc w stronę gabinetu, przystaję przy pustym
kontuarze, za którym powinna być Sabrina. Przechylam się przez blat, chwytam jeden
z długopisów starannie ułożonych obok siebie i bazgrzę szybko na papierowej torebce z dwoma
eklerkami w środku: dziękuję. Kładę torebkę obok sterty różnokolorowych teczek i znikam
w gabinecie.
9

Potrząsam głową i chowam twarz w dłoniach. Dochodzi trzecia. Prawdopodobnie


wszyscy pracownicy opuszczają już budynek, a ja siedzę w gabinecie, oczekując przyjazdu Carla
i myślę o ojcu. Przeżywam ostatnie wypowiedziane przez niego słowa:

Tu paluszek, tam paluszek,


Kolorowy mam fartuszek.
Tu jest rączka, a tu druga,
A tu oczko do mnie mruga.
Tu jest buźka, tu ząbeczki,
Tu wpadają cukiereczki.
Tu jest nóżka i tu nóżka,
Chodź, zatańczysz jak kaczuszka5.

Christopher Sharp był wyjątkowym człowiekiem. Cechował się wyrozumiałością,


dobrodusznością i troskliwością. Był wspaniałym mężem i ojcem. Fundamentem mojego życia.
Częścią mnie. Jego śmierć przyniosła mi niewyobrażalny ból. Czułam się wtedy tak, jakby ktoś
rozrywał moją duszę. Kawałek po kawałku, zostawiając jedynie przerażającą pustkę, której nie
sposób zlepić. Odsłaniam twarz i wycieram mokre od łez policzki. Nie wiem, co pchnęło mnie do
tego, aby opowiadać o swoim życiu Hamptowi, lecz jednego jestem pewna. Popełniłam błąd.
Wypuszczając przez usta powietrze, zamykam laptopa i wstaję od biurka. Podchodzę do jednego
z okien i oplatając ramiona rękami, zawieszam wzrok na zatłoczonych i głośnych ulicach
Croydon. W tym samym momencie drzwi do gabinetu otwierają się z hukiem.
– Czy możesz mi wytłumaczyć Susanno, jak to się stało, że twój samochód znajduje się
w serwisie?!
Przymykam powieki. Ostatnie czego mi tego dnia brakuje, to kolejna kłótnia z mężem.
Tuż po spotkaniu z inwestorem poinformowałam Carla o odstawieniu samochodu do serwisu
i pomocy, jakiej udzielił mi syn Johna. Nie wspomniałam jednak ani słowa o tym, z jakiego
powodu samochód musi zostać poddany naprawom.
– Kiedy wyszłam ze spotkania z Brettem Hamptem – zaczynam spokojnie, odwracając się
– dostrzegłam grupkę ludzi stojącą przy chevrolecie, a potem zauważyłam wgnieciony zderzak
i klapę bagażnika.
Carlo łapie moje zrezygnowane spojrzenie.
– Widziałaś sprawcę?
Potrząsam głową. Podchodzi bliżej. Mruży oczy i taksuje wzrokiem mój czarny,
koronkowy top na ramiączkach. Zaciska usta.
– Mam nadzieję, że zgłosiłaś to odpowiednim służbom?
Znów potrząsam głową. Opuszczam ręce wzdłuż ciała, podchodzę do biurka, ściągam
z oparcia krzesła marynarkę i wkładam ją.
– Jesteś nieodpowiedzialna – dodaje, stając tuż za mną. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Co się z tobą dzieje?!
Niespodziewanie chwyta mnie za łokieć i gwałtownie obraca w swoją stronę. Krzywię
się, kiedy sprawia mi ból, a wtedy poluźnia uścisk i zawiesza usta tuż nad moimi. Obojętna na
jego zachowanie, przez chwilę, bez słowa, wpatruję się w przeszywające mnie na wskroś szare
oczy.
– Jestem zmęczona, Carlo. Proszę, nie chcę się kłócić. Wiem, że bywam
nieodpowiedzialna. Żyję w ciągłym biegu. Chciałam zaoszczędzić trochę czasu. Chciałam
załatwić to jak najszybciej. Bałam się twojej reakcji… – Ucinam, kiedy drży mi warga.
Zagryzam ją, powstrzymując przygnębienie, które za wszelką cenę pragnie wypełznąć na
wierzch. Marszczy brwi. Kiedy przebiega wzrokiem po mojej twarzy, wpatruję się w kilka
podłużnych zmarszczek na jego czole. Przytrzymuje mnie przy sobie jeszcze przez chwilę, po
czym mówi:
– Andiamo, Susanna. Wracamy do domu.
Kiwam głową. Podczas gdy pakuję do torebki notes i telefon, niespodziewanie do
gabinetu wkracza rozpromieniony Muraki, okręcając na palcu srebrne kółeczko przymocowane
do czerwonego pendrive’a.
– Skończyłem wizualizację, słone… – zawiesza głos, zatrzymując się tuż przed Carlem.
Co on, do cholery, robi o tej godzinie w ArchiCass?
Wstrzymuję powietrze, zaciskając palce na pasku torebki. Choć widok przyjaciela
przysłaniają mi plecy męża, jestem pewna, że dominująca postawa Carla, ściera uśmiech z jego
twarzy. Zakładam torebkę na ramię i podchodzę do przyjaciela.
– Panie Casella – chrypie i ignorując mnie, wyciąga dłoń w powitalnym geście. Carlo
jednak, zamiast ją uścisnąć, uważnie lustruje wzrokiem jego twarz.
Cudownie!
Jakbym mało dziś miała zmartwień…
Przełykam nerwowo ślinę, gdy powietrze w gabinecie przeszywa woń rywalizacji.
Obecność tych mężczyzn w jednym pomieszczeniu nie wróży niczego dobrego. Z niewiadomych
przyczyn, pewnego dnia rzucili sobie rękawice i mimo prób pojednania, pozostali na stopie
wojennej. Carlo toleruje Murakiego tylko ze względu na firmę, z kolei Muraki, jeśli chce nadal
piastować stanowisko głównego projektanta, nie ma innego wyboru, jak tylko przymknąć oko na
kąśliwe uwagi szefa. Podejrzewam, że gdybym nie darzyła sympatią Onana i nie wyjawiała mu
smaczków z prywatnego życia, napięcie między panami byłoby nieco mniejsze.
– Muraki? – chwytam delikatnie jego dłoń i dyskretnie zmuszam, aby opuścił rękę.
Odwraca się i obejmuje spojrzeniem moją twarz.
– Dlaczego w dalszym ciągu jesteś w firmie? – pytam, kątem oka dostrzegając grymas
niezadowolenia na twarzy męża.
Muraki chrząka, prostuje się i wkłada w moją dłoń pendrive’a.
– Zrobiłem wizualizację – powtarza.
Przez jego twarz przebiega cień współczucia. Kiwam głową i przygryzam policzek.
– Dziękuję. Do jutra. – Daję mu do zrozumienia, że powinien opuścić gabinet, zanim
Carlo zdoła otworzyć usta. Tym razem to on kiwa głową i stąpa ciężko w kierunku drzwi.
Co za dzień…
Wzdycham, wrzucam do torebki maleńkie urządzenie i idę w ślady przyjaciela. Jednak po
chwili, nie słysząc za sobą kroków męża, zatrzymuję się i wołam przez ramię:
– Carlo?
– Onan – syczy przez zęby, stając obok. – Ten mężczyzna ma na ciebie zły wpływ,
Susanno – chrypie i kładzie dłoń w dole moich pleców. Podnoszę na niego wzrok. Nasze
spojrzenia się krzyżują. Szare tęczówki znów przeszywają mnie na wskroś.
– Przestań, proszę. Jest zaufanym i kompetentnym pracownikiem – informuję,
poprawiając torebkę na ramieniu. – ArchiCass bez Onana straciłaby blask – szepczę i popychana
w przód, wychodzę z gabinetu.
– Nikt nie jest niezastąpiony, Susanno. Nikt.
Wzdycham i czując na karku ciepły oddech męża, ruszam w stronę schodów. Schodzimy
na parter, nie poruszając już tematu Murakiego i uszkodzenia samochodu, za co jestem ogromnie
wdzięczna. Dzień wielokrotnie wystawiał na próbę moją cierpliwość. Jedyne, czego potrzebuję,
to spokój. Drogę do domu pokonujemy w błogim milczeniu, a gdy tylko przekraczamy próg,
córka rzuca się na mnie z głośnym piskiem. Obejmuje rączkami moje uda i wciska twarzyczkę
w brzuch, wyrzucając z siebie potok słów, tłumionych przez moje ciało.
– Małpeczko! – Kucam, wtulając się w jej pachnące kwiatowym płynem do płukania
tkanin ciałko. Odchylam się i głaszczę ją po głowie.
– Jesteś dziś szybciej w domu, mamusiu – zauważa.
Rozciągam usta w delikatnym uśmiechu. Kiedy prosiłam Carla o odebranie z firmy,
oczywiste było, że zjawi się chwilę przed trzecią. Gdy za bardzo wchodzi w rolę apodyktycznego
męża, siedzenie do późna w firmie nie jest możliwe. Zazwyczaj toczę z nim o to słowne potyczki,
dziś jednak cieszę się, że spędzę więcej czasu z córką.
– Cieszysz się? Możemy zrobić tyle świetnych rzeczy. – Wstaję, odkładam torebkę na
komodę pod lustrem i wyciągam dłoń w stronę córki. Nicol uśmiecha się i chwyta mnie za nią.
– Na co masz dzisiaj ochotę? – pytam, prowadząc ją w stronę kuchni, gdzie pani Stuart
nakłada właśnie na talerze pieczonego kurczaka w ziołach z gotowanymi ziemniakami.
Siadamy przy wyspie kuchennej, a ja witam się z nianią.
– Może zrobimy bazę pod krzesłami? Pokolorujemy twoje stare rysunki? I poczytamy
książki? Albo upieczemy babeczki? – zaczyna zasypywać mnie pytaniami. – Albo pobawimy się
we fryzjera? Zrobię ci piękną fryzurę! Zróbmy babeczki, proszę, mamusiu!
Podekscytowana podskakuje na drewnianym hookerze. Jej piękne, duże szare oczy
błyszczą. Mimo zmęczenia kiwam głową, widząc, jak bardzo jej na tym zależy. Zrobiłabym dla
niej wszystko.
– Papciu, pomożesz nam upiec babeczki? Zrobimy takie maleńkie? Różowe, mamusiu?
Kupiłyśmy dzisiaj z nianią Reggie takie malutkie cukiereczki. Zrobimy różowe babeczki
z cukiereczkami, mamusiu?
– Maleńkie i różowe, i z cukiereczkami – odpowiadam spokojnie. Pochylam się
i ponownie gładzę córkę po głowie.
– Z pewnością będą pyszne – stwierdza niania, mrugając w kierunku Nicol. Uśmiecha się,
nakładając na talerze surówkę z marchwi.
– Papciu? Zrobisz z nami babeczki? – dopytuje Nicol, patrząc ponad moje lewe ramię.
Czuję na ramieniu uścisk chłodnej dłoni.
– Oczywiście, moja mała dziewczynko. To będzie cudowne popołudnie.
~*~

– Tu jest nóżka i tu nóżka…


– …Chodź, zatańczysz jak kaczuszka! – kończy Nicol i cmoka mnie w czubek nosa.
Śmieję się, składam pocałunek na jej czole i nakrywam kołdrą.
– Lubię ten wierszyk, mamusiu – wyznaje, przyciskając do policzka różową, pluszową
płaszczkę, zakupioną podczas ostatniej wycieczki do SEA LIFE Aquarium.
– Ja też, małpeczko. – Pochylam się nad nią. – A wiesz, że to była ulubiona rymowanka
twojego dziadka? Zawsze recytował mi ją przed snem, tak jak ja tobie.
– Mamusiu myślisz, że aniołki dobrze opiekują się dziadziusiem?
– Oczywiście, że tak. Jestem pewna, że nie odstępują go na krok.
– Nie jest mu tam smutno bez nas?
– Dziadziuś nigdy nas nie zostawił. Schodzi tu do nas. Strzeże cię, gdy śpisz, jesteś
w szkole i bawisz się na placu zabaw. Dziadziuś jest z nami duszą, dlatego go nie widać.
– Tęsknisz za nim, mamusiu?
Przymykam na chwilę powieki i zagryzam wargę, powstrzymując jej drżenie.
– Oczywiście, małpeczko, a teraz kładź się już spać. Jutro czeka nas nowy dzień pełen
wrażeń. – Prostuję się, posyłam jej delikatny uśmiech i kieruję się w stronę drzwi. – Dobranoc –
szepczę, gasząc światło.
– Dobranoc, mamusiu!
Przymykam drzwi i zaciskając mocniej pasek aksamitnego szlafroka, człapię na boso
przez korytarz w stronę kuchni, wyciągam z lodówki wodę mineralną, nalewam ją do szklanki
i duszkiem wypijam połowę jej zawartości.
Jak na swój wiek, Nicol jest niebywale mądra i rozumna. Choć miała zaledwie osiem
miesięcy, kiedy mój ojciec przegrał walkę z rakiem płuc, choć była zbyt mała, aby pamiętać
dziadka, a on w tym okresie nie potrafił już wstawać samodzielnie z łóżka, zawsze rozmawiając
o nim, zachowuje się tak, jakby doznała z jego strony troskliwego, bezinteresownego ciepła,
którym dziadkowie obdarowują wnuki. Wzdycham i hamuję napływające do głowy wspomnienia
minionych lat. Nie mam dziś siły na nocną pracę, więc maszeruję w stronę sypialni, gdzie zastaję
Carla leżącego na łóżku. Ubrany w czarną bawełnianą piżamę, stuka rytmicznie palcem w ekran
tabletu. Bez słowa siadam po drugiej stronie łóżka i sięgam do szafki po krem, który wklepuję
w twarz. Kiedy wsmarowuję nadmiar kosmetyku w łokcie, łóżko po drugiej stronie ugina się,
a Carlo staje nade mną ze słowami:
– Mam coś dla ciebie, Susanno.
Zaskoczona unoszę na niego wzrok.
Coś dla mnie?
Zaciska palce na moim lewym przegubie i podciąga mnie w górę. Wkłada w dłoń
podłużne, czarne welurowe pudełeczko. Mrużę oczy, uchylając wieko puzderka, które jak się
okazuje, skrywa piękną bransoletkę, złożoną z pięciu średniej wielkości szafirów, połączonych
trzema cienkimi złotymi nićmi. Tę samą bransoletkę, której przyglądałam się na wystawie
jednego ze sklepów jubilerskich na deptaku, podczas naszej ostatniej wycieczki rodzinnej.
– Carlo, jak… – Ucinam, muskając opuszkami palców drogie kamienie. Doskonale
pamiętam ich cenę, która niemal ścięła mnie z nóg. – Skąd wiedziałeś, że mi się spodobała? –
Unoszę twarz, patrząc na uważnie obserwującego mnie męża. – Jest taka piękna… Z jakiej to
okazji?
– Czy zawsze jakaś musi być, Susanno? – Ton jego głosu sugeruje, że nie oczekuje
odpowiedzi. – Podobała ci się, czy to nie wystarczy?
Pochyla się i wyciąga bransoletkę z pudełeczka. Zapina mi ją na lewym nadgarstku
i delikatnie obraca zapięcie ku wewnętrznej stronie dłoni. Zdanie: Czy zawsze musi jakaś być,
wychodzące z ust mojego męża, znaczyło to samo, co: Nie kłóćmy się. Carlo stał się potwornie
skomplikowanym mężczyzną. Nie jest złym człowiekiem. Bywa kłótliwy i impulsywny, ale jest
też doskonałym ojcem. Założył ArchiCass z myślą o przyszłości rodziny, a także spełnił moje
marzenie o zarządzaniu firmą architektoniczną. Przypięcie mu łatki potwora, byłoby okropnym
grzechem.
Niegdyś czuły, kochający i oddany…
Pogubił się. Obydwoje się pogubiliśmy. Po trzech latach naszego wspaniałego
małżeństwa, po śmierci mojego ojca, nieświadomie zboczyliśmy ze wspólnej drogi. Teraz każde
z nas wędruje sobie tylko znaną ścieżką. Podążamy szlakiem usypanym żwirem, składającym się
z bólu, wspomnień i tęsknoty. Barierą ratującą nas od upadku jest Nicol. To jej drobne rączki
trzymają w ryzach to, co z nas pozostało.
Tęsknię za nim.
Brakuje mi mojego prawdziwego Carla. Choć trzymany w sercu żal góruje nad
przeszłością, nie sposób całkowicie wyprzeć się resztek uczuć. Nie sposób nie reagować na
znajomy zapach, dotyk i obecność, aczkolwiek nauczyłam się żyć z odrzuceniem. Zdarza się, że
podczas wizyt w miejscach publicznych, aby rozwiać wszelkie podejrzenia o gasnącym uczuciu,
Carlo muska delikatnie wargami moje usta, policzek czy skroń, jednak nie jest to naturalny
odruch, a bardziej wymuszone zachowanie, polegające na wyciszeniu szeptów za plecami.
– Dziękuję – mruczę, ponownie zadzierając głowę. Mrugam, gdy jego ciepły oddech
owiewa moją twarz. – Ostatnio zbyt często dajemy ponieść się emocją – zauważam.
Pozostawiając moje spostrzeżenie bez odpowiedzi, wpatruje się we mnie intensywnie,
wręcz natarczywie. Czuję suchość w ustach. Między nami zawisa pełne napięcia wyczekiwanie.
Niespodziewanie odczuwam iskrę nadziei. Szansę na odrobinę czułości. Instynktownie przenoszę
wzrok na jego wąskie wargi, a kiedy je rozwiera, przymykam powieki.
– Pracujesz dziś? – pyta, nie pierwszy raz odpychając mnie w ten sposób od siebie.
Zanim zdążę otworzyć oczy, czuję, jak odchodzi. Przełykam ślinę i się prostuję, wbijając
wzrok w zasłony.
– Nie. – Ściągam bransoletkę, odkładam na szafkę i kładę się do łóżka. – Jestem
zmęczona. Dobranoc – mruczę, gasząc lampkę nocną po swojej stronie.
– Buonanotte Susanna6.
10

Czwartek rozpoczął się zalaniem czarnej koszuli kawą i długimi rozmowami


telefonicznymi z geodetami. Jeden z nowych inwestorów, zamiast zamówić mapkę do analizy,
zlecił to zadanie ArchiCass. Projekt należy do Murakiego, ale z racji tego, że za żadne skarby nie
potrafił dojść do porozumienia z geodetą, zadanie to przypadło mnie.
Nie znoszę geodetów…
Jestem wdzięczna mężowi, że wziął na siebie działania i analizy formalne
z HamptCorporation. Mnie pozostało tylko całkowite skupienie się na sporządzeniu koncepcji
i przygotowanie szkiców.
Wzdycham, przeglądając dwie propozycje altan, przygotowane przez Murakiego.
Rozdrażniona od poniedziałku, zestresowana i rozkojarzona, mam ochotę zmiąć szkice, wywalić
je do kosza, a współpracującego ze mną przyjaciela, odesłać do swojego gabinetu. Mimo
ogromnych chęci nie mogę tego zrobić. Termin realizacji przyjętego projektu od
HamptCorporation ruszył, a pracy jest od groma. Na dodatek Carlo od wtorkowego poranka
znów stał się opryskliwy, a ja do następnej środy pozbawiona zostałam samochodu, zdana na
łaskę męża i przyjaciela, który od rana zmuszony był jeździć ze mną na spotkania poza siedzibą
firmy. Odkładam na bok szkice, opieram łokcie na okrągłym stole i przymykając powieki,
podpieram dłonią czoło.
– Wybrałaś w końcu?
– Obydwie propozycje spełniają wymagania, ale… Nie podobają mi się – mruczę,
otwierając oczy. Unoszę wzrok na przyglądającego mi się przyjaciela, siedzącego po drugiej
stronie stołu, ustawionego nieopodal biurka w moim gabinecie.
– Nie podobają ci się moje propozycje? – pyta, szczerze zaskoczony. – Moje? Moje
propozycje? – Marszczy brwi i zaczyna uważnie sondować mnie wzrokiem. Czekoladowe oczy
uparcie wyczekują mojej reakcji.
Dramatyzujesz jak kobieta, Onan!
– Tak. Twoje propozycje. Nie podobają mi się twoje propozycje, Muraki. – Prostuję się
i odgarniam włosy z twarzy. – Brakuje mi w nich czegoś.
– Czego?
Wzruszam ramionami i przysuwam bliżej jeden z rysunków. Zerkam na niego ponownie.
– Czegoś – chrypię. – Wydają się takie… Pospolite. Bez żadnego polotu, bez tego
cholernego efektu wow!
– Poważnie? Jakie ty chcesz mieć tam efekt wow, Susan? – Odchyla się na krześle, kpiąc
ze mnie. – Mamy tam wcisnąć zjeżdżalnię do dmuchanego basenu wypełnionego galaretką?
Dorysować kącik na pozamałżeńskie orgie starego Johna? – Rechocze, po czym wsuwa na
chwilę dłonie w kieszenie ciemnych, powycieranych na udach dżinsów i momentalnie poważniej.
– Co cię znów gryzie? – dopytuje.
Składam ręce na piersiach i udając zniesmaczoną jego żartami, krzywię się.
– A co niby miałoby mnie gryźć? – burczę.
– No nie wiem. Liczę na to, że zdradzisz mi kilka pikantnych szczegółów. – Uśmiecha
się, skubiąc opuszkami palców srebrny kolczyk w uchu.
Przewracam oczami.
– Zacznijmy może od tego, że do środy pozbawiono mnie samochodu – zaczynam się
uskarżać. – Jestem też zwyczajnie zmęczona, ale tego chyba nie można zaliczyć do pikantnych
szczegółów, prawda? – Zaciskam usta i gryzę się w język, nie chcąc powiedzieć czegoś, czego
później mogłabym żałować.
Znów się śmieje i pochyla w moją stronę.
– Chcesz szybkiej diagnozy?
– Sądziłam, że do tego właśnie zmierzamy – natrząsam się z niego.
– Myślę, że przydałby ci się odpoczynek.
– Po zakończonym projekcie.
– Którym? Tym czy kolejnym? – Wzdycha. – Susan, jesteś prezesem firmy. Nie musisz
realizować każdego projektu. Zatrudniłaś do tego wykwalifikowany zespół, więc pozwól nam
w końcu się tym zająć. – Oburza się. Na jego twarzy pojawia się paskudny grymas
niezadowolenia i urażenia.
– Muraki – cedzę przez zęby, unoszę dłoń i odginam kolejno palce, odliczając: – Po
pierwsze moim obowiązkiem jest realizacja zlecenia dla HamptCorporation. Pomagasz mi, ale to
ja ostatecznie muszę wykonać szkice. Po drugie wydawało mi się, że znasz mnie na tyle, by
wiedzieć, że nie potrafię siedzieć bezczynnie w miejscu. Muszę ingerować w większość zleceń,
ponieważ ty czasami zachowujesz się jak rozkapryszony bachor, nad którym nieustannie trzeba
sprawować pieczę, aby czegoś nie schrzanił. Poza tym projektowanie i realizacja zamierzonych
planów jest dla mnie bardzo ważna. To odskocznia od dotychczasowego życia. Od Carla…
Wyraz jego twarzy łagodnieje. Umowa podpisana z Brettem Hamptem jest dla mnie
bardzo cenna, ze względu na dobrą znajomość Carla i Johna, a skoro nie pozostawiono mi
wyboru i zostałam zmuszona do realizacji projektu, pragnę, aby wszystko wyszło perfekcyjnie.
Perfekcja wiąże się z nieprzespanymi nocami i dawaniem z siebie dwa razy więcej niż
dotychczas. To zlecenie ma być prezentem od Carla dla Johna za wszystkie lata ich nieskazitelnej
przyjaźni.
– Gdybym miała czasem możliwość podjąć decyzję bez ingerencji Carla i gdybym chciała
jedynie zarządzać ArchiCass, nie czułbyś się w moim towarzystwie tak swobodnie, a ja nie
powierzyłabym ci tak wiele sekretów ze swojego życia. Powinieneś być mi za to wdzięczny.
– Wystaw swoje zgrabne stópki! – Wyciąga do mnie ręce. – Wycałuję je w podzięce!
Ty chodząca, cholero!
Obejmuję wzrokiem jego kołyszącą się na krześle sylwetkę. Gdyby spojrzenie mogło
zabijać, byłby teraz zimnym, śmierdzącym trupem.
– Dobra! – Unosi ręce w geście kapitulacji. – Masz rację. Dobrze, że mam tak
wyrozumiałą szefową. – Wygina usta w jednym z tych swoich czarujących uśmiechów i mruga
do mnie.
Kręcę głowa i odwzajemniam uśmiech.
– Wszystko ma swój czas. Chyba że w ramach zadośćuczynienia za swój cynizm, zrobisz
cudownej szefowej pyszną kawę. Potrzebuję więcej kofeiny, jeśli mam przetrwać ten dzień. –
Pochylam się i trzepocząc kokieteryjnie rzęsami, podsuwam pusty kubek w jego stronę.
– Mam lepszy pomysł! Zabiorę moją szefową do Nero na orzechowe cappuccino
z cudowną pianką, którym się jeszcze dzisiaj nie raczyła.
Rozciągając usta w delikatnym uśmiechu, unoszę rękę i sprawdzam godzinę. Srebrne,
wąziutkie wskazówki zegarka wskazują prawie kwadrans po dwunastej.
– Mamy sporo czasu do przyjazdu Carla – informuję. – Z przyjemnością zerwę się na
kawę.
Zadowolony kiwa głową i ociągając się, wstaje od stołu. Gdy idę w jego ślady, staje za
mną i ściąga z oparcia krzesła błękitną marynarkę. Czuję zapach jego mocnych, niemal
duszących perfum. Odgarniam włosy na ramię i wsuwam ręce w marynarkę, którą przytrzymuje.
W tym samym momencie Sabrina niepewnie wchodzi do gabinetu.
– Pani Casella, na korytarzu czeka pan Brett Hampt.
Unoszę na nią zaskoczone spojrzenie.
Hampt? Tutaj?
Znów o czymś zapomniałam?
– Był umówiony? – Marszczę brwi w zastanowieniu.
Sabrina potrząsa głową i poprawia palcem zsuwające się z nosa okulary.
– Pan Hampt wspominał, że przyniósł dokumenty związane z projektem – wyjaśnia po
chwili.
Dokumenty związane z projektem?
– W porządku, Sabrino. Za chwilę podejdę.
Kiwa głową i bez słowa znika za drzwiami. Spoglądam na stojącego obok przyjaciela,
wyginającego usta w podstępnym uśmieszku.
– Albo młodzieńcze hormony uderzyły mu do tej ślicznej główki i poddając się urokowi
naszej cudownej pani architekt, szuka sposobu, jak się z nią zobaczyć, albo już na początku
napotykamy problemy – mruczy i unosi w zabawny sposób brwi.
Zaciskam usta.
– Lepiej módl się, żeby to faktycznie nie były problemy formalne. Dostanę szału, jeśli za
chwilę okaże się, że musimy odwlec realizację projektu. Chcę mieć to już za sobą – wyznaję, po
czym się prostuję i ruszam niechętnie w stronę drzwi. – Daj mi chwilę – rzucam przez ramię do
podążającego za mną przyjaciela.
Muraki znów uśmiecha się dwuznacznie i otwiera przede mną drzwi.
Szarlatan!
– Jasne, słoneczko. Skoczymy na kawę później – decyduje, gdy wchodzimy do holu.
Wkłada ręce w kieszenie spodni i kołysząc się radośnie na boki, odchodzi. Odprowadzam
go wzrokiem, aż znika za zakrętem. Potrząsam głową i się prostuję. Doznając nieprzyjemnego
uczucia, że jestem obserwowana, odwracam się i napotykam natarczywy, koniakowy odcień oczu
Hampta, opierającego się biodrem o kontuar. Wygląda dziś inaczej niż zazwyczaj, kiedy go
widywałam. Wygląda niezwykle elegancko. Śmiałabym nawet rzec… Zniewalająco! Włożył
czarne, lniane spodnie do karmazynowej marynarki. Pod sztywnym kołnierzem białej koszuli
zawiązał ciasno krawat tego samego koloru co marynarka, a jego stopy zdobią zadbane czarne
bermolare o nieco posrebrzanych czubkach. Podobne do tych, jakie od wielkiego święta wkładał
Carlo. Przygryzam policzek, karcąc się za absurdalne, bezwstydne myśli i kiwam lekko głową,
gdy jego wzrok zbyt długo obejmuje moją sylwetkę mocno opiętą białą sukienką na cienkich
ramiączkach. Prostuje się, podnosi z kontuaru czarną aktówkę, po czym powoli i ze szczerym
uśmiechem, rusza w moim kierunku.
– Dzień dobry. – Wyciąga dłoń. – Przyniosłem kilka dokumentów potrzebnych przy
realizacji projektu – informuje. – Rozmawiałem przez telefon z Carlem. Prosił, żebym przywiózł
dokumenty do ArchiCass i dostarczył je tobie. – Wyjaśnia szybko, widząc moje wyraźne
zakłopotanie jego nagłą wizytą.
Ach, dokumenty!
Szkoda, że Carlo nie wspomniał mi o tym.
Postanawiam nie roztrząsać tej kwestii z mężem, wiedząc, że i tak nic nie wskóram,
zważywszy na humory, jakie ostatnio miewa.
– Dzień dobry. – Przybieram na usta coś na kształt uśmiechu i wsuwam palce w jego
ciepłą dłoń, która zaciska się na nich, jak zawsze mocno i pewnie. Tym razem nie unosi mojej
ręki do ust, jakby podczas naszego ostatniego spotkania domyślił się, że ten szarmancki gest
wprawia mnie w zakłopotanie.
– Zapraszam. – Gestem i zgodnie z kulturą proszę, aby wszedł do gabinetu pierwszy, lecz
on nie godzi się i przepuszcza mnie przez drzwi.
– Napijesz się czegoś? – zagaduję, zasiadając za biurkiem.
Hampt potrząsa głową i uśmiechając się, zajmuje jeden z dwóch foteli przed biurkiem.
Kładzie aktówkę na kolanach i wyciąga z niej spory plik dokumentów. Jego uśmiech ma w sobie
coś takiego, co powoduje, że czuję przyjemne dreszcze, a gdy patrzy głęboko w moje oczy,
żołądek zaciska się w supeł. Zwłaszcza teraz, gdy podczas naszego ostatniego spotkania
wyznałam mu tak wiele. Przełykam nerwowo ślinę, splatam palce i kładę je na blacie biurka.
– W takim razie słucham?
– Odzyskałaś już samochód? – wyrzuca z siebie szybko, wydając się szczerze
zainteresowany.
– Mam odebrać chevroleta w przyszłą środę.
Kiwa głową i podaje mi dokumenty.
– To tylko część z tego, co musimy przekazać. Ze względu na to, że remont hotelu nadal
jest w toku, niektóre pozwolenia będziemy mogli dostarczyć dopiero na początku lipca –
informuje.
– Rozumiem – mruczę, przeglądając papiery. – Czy mapę opracowaną przez geodetę
dostarczacie wy, czy zajmuje się tym ArchiCass?
– My. Jeśli dobrze pójdzie, niebawem powinienem ją mieć.
– Rozumiem. – Odkładam dokumenty i unoszę wzrok. – Przygotowałam już drobne
założenia, jeśli masz ochotę zerknąć…
– Bardzo chętnie – wtrąca.
Przechylam głowę i mrużę oczy, analizując jego zachowanie, a kiedy łapie moje
spojrzenie, podnoszę się, obciągam dyskretnie zadartą sukienkę i zapraszam Hampta do stołu,
przy którym pracowałam z Murakim. Podchodzę do jednego z trzech regałów i wyciągam
segregator z zebranym do projektu wywiadem. Gdy wracam do stołu, Hampt dzierży w dłoni
jeden z projektów.
– To jedna z dwóch wstępnych propozycji altan. Została wykonana przez Murakiego
Onana, z którym współpracuję przy projekcie. Jednak ostatecznie…
– Ta jest bardzo ciekawa – znów wchodzi mi w słowo, obracając w dłoniach kolorowy
wydruk. Staję obok, zdziwiona jego słowami. W moje nozdrza wdziera się agresywnie kwiatowy
zapach jego perfum.
– Naprawdę?
Unosi na mnie wzrok.
Odkładam segregator na stół i chwytam wydruk z drugiej strony.
– To tylko zlepek pospolitej dachówki, drewnianych stropów i ścian. Podłogę pokrywa
niewielki kawałek parkietu i kamienia. Powierzchnia rekreacyjna to zaledwie dwadzieścia trzy
i pół metra kwadratowego, a z kolei druga propozycja… – Sięgam po drugi wydruk. – To
klasyczna konstrukcja drewniana. Grill z cegły ceramicznej, pełnej. Więźba dachowa
dwuspadowa, drewniana, pokryta blachodachówką, a powierzchnia projektu to osiemnaście
metrów kwadratowych.
Hampt opiera się o stół i słucha uważnie.
– Są to klasyczne altany stawiane w co drugim hotelowym ogrodzie, a gdyby tak połączyć
stropy i dachówkę? Grill ceramiczny i więźbę dachową? Stworzyć coś całkiem innego, ale nie
wybiegać poza ustalone granice? Gdyby tak… – Pochylam się, odwracam wydruk, chwytam
ołówek i zaczynam pośpiesznie szkicować to, co mam na myśli. – Wykonać konstrukcję nośną?
Słupy żelbetowe obmurowane cegłą klinkierową? Murki z cegły klinkierowej, betonowe
fundamenty? Pokrycie dachu dachówką ceramiczną lub cementową? Powierzchnię obsadzimy
w granicach dwudziestu siedmiu, trzydziestu metrów kwadratowych. – Wręczam szkic
Hamptowi i nadal pochylona, kładę dłonie płasko na stole, wyczekując jego reakcji.
Przez dłuższą chwilę ogląda moje odręczne bazgroły, po czym kiwa głową i mówi
odważnie:
– Nie rozumiem większości z tego, co powiedziałaś. – Śmieje się. – Podoba mi się
wszystko, co widziałem. Nie jestem wybredny, ale z racji tego, że nie posiadam wiedzy na ten
temat, nie potrafię podjąć decyzji. – Pochyla się i odkłada szkic.
Gdy jego twarz znajduje się dosłownie kilka centymetrów od mojej, wstrzymuję oddech,
co nie umyka jego uwadze. Trwając w takiej pozycji, patrzy na mnie uważnie. Nasze spojrzenia
zlepiają się w jedno. Jestem na tyle blisko, by dostrzec długie, skośne rzęsy, smagające szkła
okularów.
Jestem, do cholery, zbyt blisko!
Widzę zagłębienia w pąsowych wargach, drobne piegi na nosie i policzkach. Jego
pachnący gumą owocową ciepły oddech, omiata moją twarz. Wstrzymuję powietrze, gdy
przenosi wzrok na moje rozwarte usta. Między nami zawisa nieodgadnione napięcie. Zaciskam
palce na papierach, a wtedy chrypie:
– Ufam jednak, że projekt altany, który wyjdzie spod twojej ręki, idealnie wpasuje się
w gust ojca.
Wygina usta w delikatnym uśmiechu i odchodzi od stołu, a ja mrugam zdezorientowana.
Natychmiast przygryzam policzek i gwałtownie się prostuję.
Co do jasnej…
Co to miało być, do cholery?
Obserwuję, jak podchodzi do fotela, na którym siedział, podnosi aktówkę i wraca do
mnie, zerkając na zegarek skryty pod rękawem marynarki.
– Na mnie już czas – mówi nad wyraz spokojnie. – Dziękuję za spotkanie i do
zobaczenia.
Kiwam głową. Tylko na tyle jest mnie w tym momencie stać. Hampt wyrzuca z siebie
jeszcze komplement na temat szkiców i opuszcza gabinet, zostawiając mnie całkowicie
oszołomioną.
11

Mała, przytulna kawiarnia Nero mieści się po drugiej stronie Sydenham Rd. Ciepłe,
słoneczne barwy ścian są idealnym dopełnieniem białych odrestaurowanych, wymyślnych mebli.
Ilekroć odwiedzam to miejsce, w powietrzu zawsze unosi się zapach świeżo mielonej kawy
i ciasta drożdżowego ze śliwkami.
Siadam przy kwadratowym, niewielkim stoliku, na krześle odsuniętym przez Murakiego,
który od wyjścia z firmy, nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Ściągam marynarkę i zawieszam
ją razem z torebką na oparciu krzesła, zgarniam ze stolika niewielkie, laminowane menu.
Zaczynam natychmiast je przeglądać, unikając zaciekawionych, ciemnych oczu,
przeszywających mnie na wskroś. Przyjaciel oczekuje opowieści ze spotkania i nie zamierza się
z tym kryć. Staram się ignorować jego zachowanie, w dalszym ciągu nie pojmując, jak to się
stało, że nagle Brett Hampt znów swobodnie przekroczył granicę mojego komfortu.
Przedstawiałam mu zarys pomysłu, a po chwili nasze twarze dzieliło zaledwie…
Niech to szlag!
– Dzień dobry, czy mogę przyjąć zamówienie?
Unoszę głowę i obejmuję wzrokiem pociągłą twarz młodziutkiej, czarnowłosej kelnerki,
która posyła czarujący uśmiech. Widzę ją po raz pierwszy. Musi być nowym pracownikiem
Nero.
– Poproszę orzechowe latte i szarlotkę – chrypię i nie siląc się na uśmiech, odkładam
menu.
Dziewczyna, kiwając głową, bazgrze zamówienie w notesie, po czym odwraca się
w stronę Murakiego.
– Dla pana?
– To samo. – Ukazuje w uśmiechu zęby.
Bałamutnik.
– To wszystko?
– Tak, dziękujemy, kochanie.
Dziewczyna układa symetryczne wargi w literę O, a kiedy na jej policzkach zakwita
rumieniec, spuszcza głowę i speszona odchodzi.
Cholerny bałamutnik!
Prostuję się i odgarniam włosy z twarzy. Gorączkowo rozglądając się po pomieszczeniu,
unikam kontaktu wzrokowego z przyjacielem, nie bardzo wiedząc, jak powinnam się zachować.
Jestem zażenowana. Czuję się tak, jakbym popełniła coś niewybaczalnego, choć
w rzeczywistości nie zrobiłam nic, o co mogłabym mieć do siebie żal. Nagle towarzystwo
Murakiego zaczyna mi ciążyć. Zna mnie doskonale, by snuć podejrzenia, że na spotkaniu stało
się coś, co miejsca mieć nie powinno. Moje zachowanie jedynie potwierdza jego domysły.
– Susan… – Ucina, gdy do stolika podchodzi kelnerka z zamówieniem. Drżącymi dłońmi
stawia przed nami ciasto i kawę, uśmiecha się słabo i odchodzi w pośpiechu.
Sięgam po wysoką szklankę i nie czekając, aż dokończy zdanie, zanurzam spierzchnięte
wargi w delikatnej piance. Czując na sobie jego wzrok, przełykam nerwowo napój i odstawiam
szklankę mocniej, niż zamierzałam.
– Czego chciał Hampt?
– Dostarczył kilka dokumentów – udzielam odpowiedzi zgodnie z prawdą.
Długie palce Murakiego bębniące w blat stołu, od kiedy usiedliśmy, zastygają w miejscu.
Unosi nieśpiesznie wzrok, patrząc na mnie nieufnie spod rzęs.
– Tak? – Mruży oczy i zaczyna skubać opuszkami palców kolczyk w uchu. – Twoje
zachowanie sugeruje coś innego.
Śmieję się cicho, chcąc ukryć zdenerwowanie i wygładzam materiał sukienki na udach.
Przenoszę ciężar ciała na prawą stronę, wbijając pośladek w drewniane siedzisko krzesła
i zakładam nogę na nogę, starając się stwarzać pozory niewzruszonej jego uwagą.
– Studiowaliśmy twoje propozycje altan – ciągnę, ignorując jego pytanie. –
Wspomniałam mu, że nie jestem z nich zadowolona i pod wpływem chwili nakreśliłam też
własną propozycję. Ostatecznie nie wybrał żadnego pomysłu, tłumacząc się niewiedzą, ale
podobało mu się wszystko, co zobaczył – dodaję, stukając długim, pomalowanym na cielisty
kolor paznokciem w kolano.
Muraki odkłada łyżeczkę, którą od początku mojej wypowiedzi rozgrzebywał szarlotkę
i tak jak się spodziewałam, zaciska usta w wąską linię. Odsuwając się na krześle, patrzy na mnie
przenikliwie.
– On ci się podoba, prawda słoneczko? Zawiesiłaś oko na młodym Hampcie?
W ramach odpowiedzi ponownie słyszy mój śmiech.
– Co ty, do cholery, mówisz, Muraki? – cedzę przez zęby i rozglądam się panicznie
dookoła w poszukiwaniu znajomej twarzy.
Jeśli któryś z pracowników również zechciał odwiedzić kawiarnię i przypadkowo usłyszał
jego słowa… Nie chcę sobie nawet tego wyobrażać! Atakowana bezpodstawnymi zarzutami,
postanawiam natychmiast zakończyć spotkanie. Pragnę opuścić kawiarnię, zanim z moich ust
wyrwą się słowa, przez które ucierpi nasza przyjaźń. Nie wiem, co pozwoliło Murakiemu do tak
poważnego oskarżenia. Nie mam zamiaru dłużej wysłuchiwać tych kretyńskich bujd. Unoszę
rękę i spoglądam na zegarek. Oczekiwałam chwili spokoju. Swobodnej rozmowy, a nie snucia
podejrzeń.
– Na nas już czas – Wstaję urażona.
– Boisz się prawdy?
– Nie muszę znosić twoich uszczypliwości – wyznaję, wkładając marynarkę. Ściągam
z oparcia krzesła torebkę i w pośpiechu zakładam ją na ramię.
– Cykasz się nowych uczuć – stwierdza spokojnie. – Nasz młodzieniec ma na ciebie
chrapkę, a twoje ciałko drży ze strachu przed kolejnym aktem uległości. Boisz się, że cię
zbałamuci. Oczarowana tymi cudownymi, młodymi oczętami, rozłożysz przed nim nóżki, a kiedy
to się wyda, ten stary sukinsyn udusi cię gołymi rękami – przemawia śmiało ani przez chwilę nie
spuszczając ze mnie wzroku. Powaga wymalowana na jego twarzy utwierdza mnie
w przekonaniu, że nie stroi sobie żartów.
Jasna cholera!
Wstrzymując oddech, nieruchomieję z ręką na oparciu krzesła.
– Usiądź, słoneczko. Usiądź. Mamy do obgadania kilka spraw.
Pokornie opadam na krzesło i wypuszczam szybko powietrze przez usta. Stawiam torebkę
pod stolikiem i wciskając plecy w oparcie, kładę drżące dłonie po bokach talerzyka z ciastem.
– Nie bardzo rozumiem, o czym chcesz dyskutować, ale wiedz, że odnosisz mylne
wrażenie – szepczę, pochylając się w jego stronę. – Brett Hampt jest synem Johna. JOHNA –
powtarzam, zwracając szczególną uwagę na to słowo. – Z kolei John jest przyjacielem Carla,
o czym doskonale wiesz, prawda? – pytam, choć w rzeczywistości nie oczekuję odpowiedzi. –
Z powodu nieobecności Johna w Londynie zostałam zmuszona do pracy z jego synem, a jedyne
uczucie jakie żywię do tego mężczyzny to niechęć. Wierz mi lub nie. Ani razu nie pomyślałam
o nim w nieprzyzwoity sposób. Ani przez moment, Muraki.
Chyba.
Chociaż…
Przechyla delikatnie głowę i znów zaczyna bawić się kolczykiem.
– Co do jednego masz rację, Carlo udusiłby mnie, gdybym dopuściła się zdrady. Co do
tego nie ma wątpliwości. – Wzdycham i przymykam na chwilę powieki. – Składałam przysięgę
przed Bogiem. Dowód noszę na palcu. W moim życiu nie ma miejsca na nowe uczucie. Jestem
żoną i matką. Nie mogłabym… Nie chcę… – Ucinam, kiedy zaczyna drżeć mi głos.
Muraki pochyla się i nakrywa moją dłoń swoją.
– Wierzę ci, słoneczko. – Uśmiecha się delikatnie. – Wiem, jak wygląda twoje życie i jak
wiele poświęcasz. Wiem też, jaki jest ten stary Włoch, ale i ty musisz o czymś wiedzieć. Widzę,
w jaki sposób Hampt patrzy na ciebie. Chcę ci tylko powiedzieć… – Pociera kciukiem moje
knykcie. – Coś się dzieje, Susan, między tobą a Hamptem. Dostrzegam, jak zaczynasz na niego
reagować. Jestem po twojej stronie. Zawsze byłem i będę.
– Chcesz mi powiedzieć…
– Chcę ci powiedzieć, że potrafię trzymać jęzor za zębami i jeśli stanie się coś, czego nie
planowałaś, pomogę ci to zatuszować.
Otwieram szeroko oczy, nie dowierzając jego słowom.
– Muraki – dukam. – Nie wiesz, co mówisz. – Potrząsam głową i cofam dłoń. –
Powtarzam ci, że między mną a Hamptem do niczego nie doszło i nie dojdzie. Wiesz, co
dostrzegasz? Widzisz, jak drżę, kiedy przekracza moją przestrzeń osobistą. Widzisz, jaki
odczuwam dyskomfort, kiedy przebywam w jego towarzystwie i widzisz, do cholery, to, co
chcesz widzieć – warczę rozdrażniona, zwracając na siebie uwagę kilku osób. Mrugam
i odgarniam włosy z twarz. – Przestań zapewniać mnie o dotrzymaniu tajemnicy i nie podpieraj
słów przyjaźnią. Przestań, proszę.
– Dlaczego nie chcesz się poddać? Zaryzykować dla czegoś, co choć przez chwilę może
dostarczyć ci przyjemności?
Potrząsam głową.
– Ty możesz korzystać z niej dobrowolnie i bez obaw. Ja za chwilę zapomnienia
musiałbym zapłacić niewyobrażalną cenę. Im bardziej pragnę, choć na moment, wyprzeć
z pamięci wiele chwil, swojego życia spędzonego u boku Carla, tym silniej pamiętam o tym, jaką
mogłabym ponieść stratę.
~*~

Opadam ciężko na puf w przedpokoju, ściągam buty i odrzucam przychodzące połączenie


od Jennifer.
Czy ta kobieta nie ma dość?
Od pięciu lat zadręcza mnie telefonami. Żyje nadzieją, że nadejdzie taki dzień, w którym
zapomnę o tym, czego dopuściła się w ostatnim miesiącu życia swojego męża. Myli się. Nigdy
nie zapomnę tego, jak bardzo mnie zawiodła.
– Powinnaś w końcu porozmawiać z Jennifer, Susanno. Wasze relacje są niezdrowe –
beszta mnie Carlo, przechodząc obok.
Przymykam powieki, odkładam telefon na komodę pod lustrem i podążam za mężem.
Dziś znów zmuszony był odebrać mnie z firmy, co oczywiście było dla niego niewygodne,
i przez całą drogę prawił mi kazania na temat braku szacunku. Nie zapomniał przy tym być
niezwykle kąśliwy.
– Prosiłam cię, abyś się do tego nie mieszał – przypominam, wchodząc za nim do kuchni.
Mam za sobą niekomfortowe spotkanie z Hamptem i nieprzyjemną rozmowę z Murakim.
Jeśli zamierzał dołożyć do tego swoje bolączki, wybrał nieodpowiednią chwilę. Obawiam się, że
jeśli znów zacznie swoje wywody, nie ugryzę się w język, tylko dam się ponieść emocjom. Carlo
przystaje w miejscu i gwałtownie odwraca się w moją stronę, co powoduje, że wpadam na niego.
Łapie mnie za ramiona i odsuwa od siebie na wyciągnięcie rąk.
– Mam się nie mieszać? – pyta, a ton jego głosu sugeruje, że jeśli odpowiem, czeka mnie
potyczka słowna. – Od czego jeszcze mam stronić?
Przełykam nerwowo ślinę, gdy zaciska mocniej palce na moich ramionach.
– Może mam przemilczeć to, że zrobiłaś ze mnie idiotę, Susanno?!
Marszczę brwi, nie wiedząc, o co mnie w tym momencie posądza.
– Zataiłaś wyskok Onana. Wcisnęłaś mi bajeczkę o stażystce, którą chciałaś sprawdzić.
Kiedy, do kurwy nędzy, zrozumiesz w końcu, że nie zdołasz niczego przede mną ukryć?! –
wrzeszczy, potrząsając mną.
Jestem przerażona, ale wyrywam się z jego objęć. W tym momencie stało się jasne,
dlaczego od paru dni zachowanie Carla w stosunku do mnie, uległo pogorszeniu. Rozczarowałam
go i nic nie może mnie usprawiedliwić.
– Porozmawiamy, jak się uspokoisz – mimo emocji wstrząsających moim ciałem,
odzywam się spokojnie i chcę odejść, ale chwyta mnie za łokieć i mocno pociąga w swoją stronę.
Wydaję z siebie cichy jęk niemocy, uderzając czołem w ramię męża.
– Jeszcze nie skończyłem! – cedzi przez zęby. – Myślałem, że jesteś odpowiedzialna, że
zmądrzałaś, ale się myliłem. Jesteś rozkapryszona, Susanno – rzuca złośliwie. – Tym razem
mówię: koniec! Koniec tej swawoli! Masz przestać spotykać się z Murakim Onanem!
Zastraszona mrugam szybko.
– Nie możesz mi tego zabronić. Muraki… – Ucinam, kiedy zaczyna drżeć mi warga. –
Pracuje ze mną przy projekcie dla HamptCorporation. Jest jednym z najlepszych architektów –
bronię przyjaciela, choć wiem, że w tym momencie każde słowo, może zostać użyte przeciwko
mnie.
– ArchiCass ma innych architektów.
– Carlo, proszę – kwilę, zaciskając palce na jego koszuli.
– Ten człowiek sprowadza cię na złą drogę.
– Carlo…
– Susanno! – ryczy tak przeraźliwie, że aż się garbię.
Jednak po chwili odzyskuję równowagę i czując niewyobrażalną wściekłość, z całej siły
odpycham go od siebie. Moje zachowanie zmienia się diametralnie. Mam chęć wykrzyczeć
mężowi prosto w twarz wszystkie wyrządzone przez niego krzywdy.
– Przestań w końcu mnie kontrolować! – furczę, zaciskając dłonie w pięści. – Czuję się
jak zwierzę w niewoli! Zdechnę w końcu, jeśli odetniesz mi dostęp tlenu!
– Nie będę się powtarzał!
– Więc zamilcz i daj mi w końcu święty spokój!
– Susanno! – Doskakuje do mnie i ponownie chwyta za łokieć.
– Zostaw mnie, do cholery! – krzyczę na całe gardło i przestając się całkowicie hamować,
zaczynam się z nim szarpać.
Gdy okazuje się, że to nie wystarcza, z całej siły uderzam Carla w twarz. Nieruchomieje
i uwalnia moją rękę. Pocieram łokieć, płacząc żałośnie. Po moich policzkach płyną strużki
słonych łez, nad którymi nie potrafię zapanować. Od lat uczyłam się ukrywać prawdziwe emocje,
a teraz nie mam już siły. Nie mam siły skrywać prawdy. Carlo porusza się nieznacznie. Bierze
głęboki wdech, przymyka na chwilę powieki, po czym patrzy na mnie. Jego spojrzenie i twarz
pozbawione są wyrazu. Milczy, obejmując wzrokiem moją zdrętwiałą ze wzburzenia sylwetkę,
zapewne nie wiedząc, jaki powinien być jego kolejny ruch. Po raz pierwszy w naszym
małżeństwie doszło do tak brutalnego argumentu siłowego. Nigdy żadne z nas nie podniosło na
drugiego ręki. Nigdy. Natychmiast zaczynam żałować swojego zachowania.
To nie jestem prawdziwa ja…
To nie powinno się zdarzyć. Nie to przyrzekałam. Nie to. Nie tak.
– Przepraszam – szepczę przez łzy. – Przepraszam…
– Susanno – chrypie i niespodziewanie wyrywa się do przodu.
– Nie! – krzyczę, wyciągając przed siebie dłoń. – Nie podchodź… Proszę… – Cofam się
i oplatam ramiona rękami. Carlo rozwiera usta w odpowiedzi, ale przerywa mu radosny krzyk
Nicol, rozchodzący się po korytarzu.
– Mamusiu! Papciu! Jesteśmy!
Spuszczam wzrok, garbię się i w pośpiechu przemykam obok niego, pragnę jak
najszybciej zniknąć za drzwiami łazienki.
12

Przepraszam – dukam, zawieszając wzrok na ogrodzeniu posesji, oświetlonym bladym


światłem okrągłych lamp solarnych. Podkurczam kolana pod brodę i przyciskam mocniej telefon
do ucha.
Niedawno wybiła północ. Carlo od ponad trzech godzin przebywa na spotkaniu
biznesowym poza miastem, Nicol śpi, a ja siedzę na tarasie, w dalszym ciągu nie mogąc
pogodzić się z własnym zachowaniem i decyzją męża. Nie potrafię i nie chcę wyobrażać sobie
ArchiCass bez Murakiego.
– Susan, co ty chrzanisz? Budzisz mnie w środku nocy i jedyne co mówisz, to:
przepraszam? Czy ty nie jesteś czasem pijana? – Śmieje się.
Przymykam powieki i kładę brodę na kolanach. Doznaję nieprzyjemnego uczucia ucisku
w klatce piersiowej. Muraki po raz kolejny urządza sobie żarty, a ja się staram wydusić z siebie
to, co nieuniknione.
– Carlo powiedział, że twoje zachowanie… Źle na mnie wpływa… – mamroczę i drżącą
dłonią odgarniam kilka pasm włosów, przylepionych do mokrego od łez policzka.
Wychwytuję szuranie, kilka soczystych przekleństw i charakterystyczny odgłos
puszczonej wody z kranu.
– Musisz mnie zrozumieć. Jestem zobowiązana… Carlo… – Prostuję się i otwieram oczy.
Zawieszam wzrok na migoczących w pokaźnych koronach dębów, na przeciwległej
posesji, kolorowych światłach oddalonych budynków w centrum miasta. Informacja, którą muszę
mu przekazać, nie przechodzi mi przez gardło. Owładnięta przygnębieniem, nie potrafię
formuować poprawnie zdań. Łowię uchem głośne przełykanie – zapewne wody – po którym
następuje trzask.
– Pieprzony sukinsyn!
Wzdrygam się zaskoczona. Muraki bardzo rzadko podnosi głos, robi to zazwyczaj
w sytuacjach, które go przerastają.
– Kazał ci mnie zwolnić? Kurwa mać, co ja powiem Crystal?! Kazał ci znów wypieprzyć
mnie na zbity pysk, prawda? – Rechocze. Tym razem w jego śmiechu słychać pogardę.
Wzdycham. Carlo już nie pierwszy raz wymusza na mnie zwolnienie przyjaciela. Zawsze
udawało mi się załagodzić sytuację, jednak tym razem argumenty nie zadziałały. Miarka się
przebrała.
– Jeśli myślisz, że przychodzi mi to z łatwością… – Ucinam, gdy drży mi głos. –
Próbowałam namówić go do zmiany zdania.
– Nic z tego.
Milczę, odruchowo kiwając głową. Mój brak odpowiedzi jest jednoznaczny.
– Chciałam ci to powiedzieć dzisiaj, zanim jutro złożysz wypowiedzenie. Musisz sam
zrezygnować z posady w ArchiCass. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Jasne. Nie chcesz mi spaprać papierów.
Znów kiwam głową.
– Chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić.
Z ogromną chęcią wcisnęłabym go do konkurencji, ale nie chcę narażać przyjaciela na
niepotrzebne nieprzyjemności ze strony Carla, który prędzej czy później dowiedziałby się
o moim posunięciu. Ten mężczyzna zaczął sprawować nade mną kontrolę w każdej dziedzinie
życia, więc sprawdzenie, kto załatwił Murakiemu miejsce u konkurencji, było dla niego szybkie
i bezproblemowe.
– Daj spokój, Susan. Sam jestem sobie winien. Pieprzony Włoch! – Słyszę odgłos
tłuczonego szkła.
Gdy chłodny powiew wiatru owiewa moje ciało, opuszczam nogi i wstaję. Przytrzymując
telefon ramieniem przy uchu, zaciskam mocniej pasek aksamitnego szlafroka i przysiadam na
podłokietniku rattanowej kanapy.
– Przykro mi. ArchiCass nigdy nie będzie miała lepszego architekta. – Mrugam szybko,
znów czując wzbierające pod powiekami łzy. – Nie dam sobie bez ciebie rady – wyznaję
szczerze.
– Dasz, słoneczko. – Jego głos mimo złości jest ciepły i delikatny.
Wiem, że cała ta sytuacja nie jest dla niego przyjemna, ale nie mogę postąpić inaczej.
Zostałam zmuszona do wykonania polecenia męża, a Muraki… Znam Onana nie od wczoraj.
Mam do niego pełne zaufanie. Tylko temu pokręconemu mężczyźnie powierzam wszystkie swoje
troski i bóle. Poznał mnie i zaakceptował, nigdy nie krytykował, starał się nie oceniać, a teraz
w podzięce za wszystko muszę go tak po prostu wyrzucić? Pozbyć się, jak nic nieznaczącego
śmiecia, choć firma zawdzięcza mu wiele świetnych projektów? Potrząsam głową.
– Nie będziemy mogli się już spotykać. Ani w firmie, ani poza nią.
– Zdaję sobie z tego spraw. Jeśli myślisz, że będę trzymał się od ciebie z daleka… –
Chichocze niczym kilkuletni chłopiec, który dobrze się bawi. – Ten popieprzony, stary Włoch
może mi naskoczyć!
Wycieram spływającą po policzku łzę i uśmiecham się, wiedząc, że tak właśnie będzie.
Muraki sprzeciwi się, bo w przeciwieństwie do mnie, nie należy do osób uległych. Kiedyś też do
nich nie należałam. Dopiero jakiś czas po ślubie zasiliłam grono pokornych. Z silnej kobiety
stałam się wrakiem emocjonalnym. Wyczerpaną nieustannym bojem żoną, pragnącą chwili
wytchnienia. Gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym to bez wahania. Cofnęłabym się do
momentu sprzed rozpadu małżeństwa z Carlem i zrobiła wszystko, by nie dopuścić do naszego
zniszczenia.
– Jesteś tam, słoneczko?
– Tak.
– Pożegnalna kawa i ciasto jutro o dziesiątej?
– Pożegnalna kawa i ciasto jutro o dziesiątej.
Przyjaciel życzy mi spokojnej nocy i kończy połączenie. Przez cały czas starał się
trzymać emocje na wodzy, choć gdzieś w sercu czuję, że ta cholernie pokręcona sytuacja,
również i jego poruszyła do głębi. Biorę głęboki wdech, zaciskam palce na telefonie i unoszę
głowę. Podziwiam wiszący nad posiadłościami księżyc, skąpany w atramentowym odcieniu
nieba, i wracam wspomnieniami do przeszłości, do czasu, gdy miałam jedynie dwadzieścia lat.
Byłam roztrzepaną i pyskatą młodą kobietą, zachłannie łaknącą życia. Składałam papiery do tak
bardzo popularnego University of Cambridge, na kierunek architektoniczny. Spełniałam właśnie
jedno ze swoich marzeń – planowałam lot do Florencji. To właśnie tam poznałam Carla Casellę.
– Ciao7.
Słyszę za plecami melodyjny, męski ton głosu z okropnie śmiesznym akcentem. Wgryzając
się w cudownie miękkie i słodkie winogrono, odrywam wzrok od zachwycającej Katedry Santa
Maria del Fiore i odwracam się ze słowami:
– Ile razy mam powtarzać, że nie potrzebuję tandetnych bubli? Odpuść koleś! –
Przewracam oczami, myśląc, że kolejny raz zostałam zaczepiona przez ulicznego sprzedawcę.
Gdy wesołe szare oczy przyozdobione długimi ciemnymi rzęsami, przeszywają mnie na
wskroś, natychmiast żałuję swoich słów. Nie mam przed sobą naciągacza, a przystojnego,
ubranego w szary garnitur – sądząc po charakterystycznych rysach twarzy i tym śmiesznym
akcencie – Włocha.
– Cześć – mamroczę z pełną buzią, będąc pod urokiem nieznajomego. Wydaje mi się, że
jeszcze nigdy nie spotkałam równie przystojnego mężczyzny. Jest piękny. Wygląda i pachnie
świeżo. Dobrze zbudowany, szczupły Włoch o kruczoczarnych włosach sięgających ciut za uszy.
– Turystka? – pyta po angielsku.
Kiwam szybko głową.
– Aż tak cholernie tu nie pasuję? – bełkoczę i przełykam owoc.
Na jego zmysłowych, choć wąskich wargach, pojawił się delikatny uśmiech. Sunie
wzrokiem od moich białych trampek przez dżinsowe jasne szorty, aż do satynowej zielonej
koszuli.
– Już na pierwszy rzut oka widać, że jesteś nietutejsza. Prawdziwa Włoszka wie, że
najlepsza odmiana to Kodrianka – oświadcza, kalecząc nieco mój rodzimy język.
Spuszczam wzrok na ściskany kurczowo w dłoni kiść drobnego białego winogrona,
którego lepki sok ścieka po moich palcach.
– Carlo. – Mężczyzna wyciąga w moją stronę drobną dłoń o wypielęgnowanych
paznokciach.
Wciskam rozmiażdżoną resztę winogron w materiałową torbę, którą trzymam pod pachą
i w pośpiechu wycieram dłoń w szorty na prawym pośladku.
– Susan – szepczę, chcąc uścisnąć jego rękę. Zanim to jednak czynię, chwyta moją dłoń
i muska ustami jej zewnętrzną stronę.
Prostuje się i oblizuje wargi z resztek soku, który został na mojej skórze. Czuję przyjemny
skurcz mięśni w podbrzuszu.
– Chodź, Susanno. Pokażę ci, gdzie sprzedają najsmaczniejsze winogrona.
Nadal, trzymając moją dłoń, rusza z miejsca, pociągając mnie za sobą. Przyspieszam
kroku. Zrównuję się z nim, a gdy splata nasze palce, pragnę, aby już nigdy mnie nie puszczał. Ten
piękny mężczyzna w ciągu kilku minut zdołał mnie oczarować.
Podskakuję przestraszona, słysząc głośny huk dochodzący z domu.
Nicol!
Gwałtownie podrywam się z miejsca, przebiegam przez sypialnię, ciskam telefon na
łóżko i przerażona wpadam do pokoju Nicol, która jak się okazuje, śpi spokojnie w swoim łóżku.
Oddycham z ulgą, a kiedy po korytarzu rozchodzą się odgłosy szurania, zamykam drzwi do
pokoju córki i człapię niepewnie w stronę salonu, dochodząc do wniosku, że to Carlo wrócił do
domu. Marszczę brwi, zastanawiając się, jak to możliwe, że nie słyszałam odgłosu zatrzymującej
się przy bramie taksówki?
Zatrzymuję się w łuku prowadzącym do pomieszczenia, w którym mój mąż, w świetle
lampki nocnej stojącej na stoliku obok drugiego wyjścia na taras, obrócony do mnie plecami,
mocuje się z szarym krawatem. Zapach mocnego alkoholu unosi się w pomieszczeniu.
Przymykam powieki.
Jest cały.
Cały. I zdrowy.
– Powinnaś być już w łóżku, Susanno – warczy.
Od zawsze zastanawiam się, jakim cudem wie, kiedy jestem blisko. Milczę. Składam ręce
na piersiach, opieram biodro o drewniany łuk prowadzący z korytarza do salonu i obserwuję
z rozbawieniem jego szamotaninę. Rzuca pod nosem wiązkę włoskich, siarczystych przekleństw,
co chwilę zataczając się na boki. Przygryzam wargę, tłumiąc śmiech.
– Możesz? – pyta, obracając się w moją stronę.
Zaciska palce na skórzanym narożniku, kiedy jego ciało nie chce współgrać z zamiarami.
Przywołuję się do porządku i podchodzę bliżej. Staję naprzeciwko i sięgam do kołnierza szarej
koszuli. Krzywię się, kiedy w moje nozdrza wdziera się woń alkoholu i mocnego dymu
tytoniowego.
– Znów paliłeś? – pytam, choć nie oczekuję odpowiedzi. – Wiesz, że nie lubię, gdy to
robisz. To niezdrowe.
Ignorując moje słowa, pochyla się, umożliwiając mi łatwiejszy dostęp do szyi. Przez
chwilę zawieszam spojrzenie na policzku, w który go dziś uderzyłam. Na gładkiej skórze nie
pozostał żaden ślad. Przełykam nerwowo ślinę, poluźniam krawat, a gdy ściągam go przez jego
głowę, zaciska palce na moim przegubie. Zaskoczona, unoszę wzrok.
– Dlaczego mnie okłamujesz? Dlaczego, Susan… Susanno – walczy z plączącym się
językiem.
Spuszczam wzrok. Nie odpowiadam. Wsuwa delikatnie dwa palce pod moją brodę i unosi
ją przed swoje oblicze.
– Perché?8 – pyta ponownie, błądząc wzrokiem po mojej twarzy.
Gdy znów nie uzyskuje odpowiedzi, wzdycha głośno, opuszcza dłoń i wbija boleśnie
chłodne palce w moje biodro okryte szlafrokiem. Mrucząc coś, czego nie rozumiem, dociska
mnie do siebie. Wstrzymuję powietrze. Przykładam delikatnie policzek do jego ramienia,
przymykam powieki i poluźniam dłoń, w której trzymam krawat. Kawałek materiału przesuwa
się po moim udzie i upada na bose stopy. Carlo zaczyna delikatnie gładzić dolne partie moich
pleców. Drżę, a złaknione pieszczot ciało, zaczyna toczyć walkę z rozumem, który choć
stęskniony, nakazuje trzymać narzucony dawno przez męża dystans. Wczepiam palce w jego
koszulę tuż nad paskiem, walcząc ze łzami. Pragnę zarzucić ręce na szyję Carla i płakać głośno
w jego ramionach. Pragnę poczuć się kochana i doceniona, lecz wiem, że zachowanie męża, to
tylko tymczasowy stan zamroczenia alkoholem. Pijany zapomina o teraźniejszości i staje się
zupełnie innym człowiekiem. Dawnym Carlo – czułym mężczyzną, którego pokochałam. Ja
jednak nie czuję nic więcej prócz cierpienia. Zbyt wiele przeszliśmy. Zbyt wiele wyrządziliśmy
sobie krzywd. Nasza miłość już dawno się ulotniła.
– Zaprowadzę cię do łóżka – szepczę, nie mogąc dłużej znieść jego bliskości.
Nie oponuje. Bez słowa pozwala poprowadzić się do sypialni. Pomagam mu się rozebrać
i położyć. Nakrywam go kołdrą i gaszę lampkę nocną po jego stronie, a kiedy chcę się
wyprostować, wsuwa dłoń pod moje włosy i zaciska ją na karku.
– Susanno… – bełkocze. – Niech Onan zostanie w firmie. Ale… Po skończonym
projekcie ma się wynieść. Ma się wynieść – cedzi przez zęby i pociąga mnie w dół. Składa na
rozwartych wargach delikatny pocałunek, po czym puszcza, znów bluźni po włosku i obraca się
na lewy bok.
Kolejny raz poprawiam kołdrę i siedzę przy nim, dopóki nie usłyszę cichego
pochrapywania. Po ciemku zbieram ubrania Carla i po omacku idę do łazienki z zamiarem
zmycia z siebie smrodu tytoniu. Mam ochotę krzyczeć ze szczęścia, ile sił w płucach. Carlo
zezwolił zostać Murakiemu w firmie do końca projektu dla HamptCorporation. Gdyby między
nami było tak, jak niegdyś, rzuciłabym się mężowi na szyję i wycałowała każdy centymetr jego
umęczonej twarzy. Mam nadzieję, że po przebudzeniu, będzie pamiętał swoje słowa.
13

Mimo iż wieczór zakończył się nadmierną czułością i obietnicą, początek kolejnego dnia,
nie był już tak przyjemny. Carlo wstał z potężnym kacem, co odbiło się na jego nastroju oraz
zachowaniu. O ile przy wspólnym śniadaniu milczał, o tyle drogę do ArchiCass postanowił
umilać mi swoimi uszczypliwymi uwagami.
– Powinnaś upinać włosy do pracy – rzuca szorstko, zaciskając dłonie na kierownicy
rolls-royce.
Przygryzam policzek i wbijam wzrok w boczną szybę. Puszczam mimo uszu uwagę
męża, patrząc, jak sprawnie przeciska się między innymi pojazdami.
– Słyszysz, co do ciebie mówię, Susanno?
Odwracam się niechętnie.
Proszę… Daruj sobie.
Chociaż dzisiaj.
Carlo siedzi prosto, skupiając się na jeździe. Jego przyozdobione szarym garniturem,
pachnące wodą kolońską ciało, jest napięte. Warczy coś pod nosem, zaciskając dłonie na
kierownicy tak mocno, że aż bledną mu knykcie. Przechylam głowę, przyglądając się grubej żyle
pulsującej na jego delikatnej oliwkowej skórze, na szyi. Kilka pasm czarnych włosów
przyprószonych siwizną, muska pieszczotliwie naczynie krwionośne, jakby chciało swą
delikatnością załagodzić uporczywe drganie. Wygląda na poważnie rozgorączkowanego. Jestem
ciekawa, z jakiego powodu jest tak mocno nabuzowany. Moje zainteresowanie jest tak silne, że
przez chwilę rozważam kilka pytań, jakie mogłabym mu zadać. Gdy jednak rzuca pod nosem
wiązkę siarczystych przekleństw, zajeżdżającemu mu drogę czerwonemu mercedesowi,
natychmiast rezygnuję, nie chcąc narażać się na kolejne nieprzyjemności. Znów przygryzam
policzek, odgarniam włosy z twarzy i obserwuję, jak przyciska kilka guzików w panelu
sterowania radiem, wbudowanym w kierownicę. W samochodzie rozbrzmiewa charakterystyczny
głos Pharrella Williamsa, który śpiewa refren utworu Happy. Potrząsam dyskretnie głową
i przysłaniam palcami usta, maskując drżące w rozbawieniu kąciki ust.
Słowa piosenki są przeciwieństwem tego, jak w tym momencie czuje się mój mąż.
Sprzeczne z tym, jak czujemy się obydwoje. Mrużę oczy, kiedy podkręca głos. Pharrell zawodzi
o szczęściu powalającym na kolana. Zaczynam zagrzebywać się we wspomnieniach. Przez moją
głowę przewijają się sceny od naszego pierwszego spotkania, do momentu, w którym jesteśmy
teraz. Przypominam sobie, jak silnym uczuciem darzyłam męża, jak bardzo pragnęłam trzymać
go za dłoń, gdy podążaliśmy wspólną ścieżką przez życie.
Po powrocie z Włoch, przez rok, każdego dnia, wymieniałam się mailami z Carlem, który
co dwa tygodnie przylatywał do Croydon tylko po to, aby spędzić ze mną kilka godzin podczas
weekendu. Byliśmy jedną z tych par, które żyją w związku na odległość. Mnie trzymały
w Londynie studia i dorywcza praca, a Carlo pomagał rodzicom prowadzić winiarnię we
Florencji. Mimo odległości nasze uczucie było gorące i tak silne, że dwa lata po pierwszym
spotkaniu, Carlo oświadczył mi się i podjął decyzję o przeprowadzce do Croydon, którego ja nie
chciałam opuszczać. Zamieszkaliśmy w wynajmowanym przeze mnie niewielkim mieszkaniu,
w centrum miasta. Ja nadal studiowałam i pomagałam ojcu przy realizacji projektów, a Carlo
przynajmniej trzy razy w miesiącu odwiedzał Florencję. Gdy nie przebywał we Włoszech,
doglądał budowy naszego nowego domu na obrzeżach miasta.
Przeprowadziliśmy się do niego dwa lata później, zaraz po tym, jak się pobraliśmy
i dostałam stałą posadę w firmie, w której pracował mój ojciec, a po następnych dwóch latach,
gdy byłam na ostatnim roku studiów, zaszłam w ciążę. Rok później narodziny Nicol zbiegły się
z uzyskaniem dyplomu, porzuceniem przeze mnie aktualnej pracy, otwarciem ArchiCass
i podjęciem w niej prezesury. W tamtej chwili nie pragnęłam niczego więcej. To był
najpiękniejszy okres w całym moim życiu. Czas pełen spokoju, miłość, wzajemnego szacunku
i zrozumienia. Do tej pory zastanawiam się, co spowodowało tak diametralną zmianę naszego
zachowania? Nie potrafię pojąć, dlaczego staliśmy się oziębli, a mąż odsunął mnie od siebie
i ograniczył nasze kontakty do zawodowych i kłamliwych, publicznych gierek?
– Susanno – syczy poirytowany brakiem odpowiedzi i spogląda na mnie.
Za każdym razem, kiedy patrzy na mnie w tak przenikliwy sposób, czuję się naga –
obnażona z myśli i uczuć. Mam wrażenie, że przejrzał mnie i poznał każde niewypowiedziane
słowo, choć doskonale wiem, że to nierealne. Mrugam, sprowadzając się do porządku
i odwracam wzrok – zawieszam go na przedniej szybie.
– Znasz moje zdanie na ten temat, Carlo – mówię spokojnie. – Nie lubię upinać włosów.
Już to ustalaliśmy, prawda? – silę się na spokojny ton, wiedząc, że wszczęcie awantury w moim
położeniu, skończy się katastrofą.
Carlo nie jest w humorze na słowne potyczki, a ja nie mogę ryzykować. Nie chcę, aby
zmienił zdanie i kazał mi zwolnić Murakiego jeszcze przed zakończeniem projektu. Wstrzymuję
oddech, kiedy po raz kolejny czuję na sobie ciężar jego spojrzenia. Warczy coś pod nosem, po
czym skręca gwałtownie w prawo i kieruje samochód prosto pod firmę. Gdy zatrzymuje się przy
krawężniku graniczącym z ArchiCass, Pharrell śpiewa: Powal mnie na kolana, twa miłość jest
zbyt wielka.
Potrząsam głową, życzę mężowi spokojnego dnia i opuszczam samochód. Dostrzegam
wiszące nad miastem szare chmury zwiastujące ulewę, zawieszam czarną, skórzaną torebkę na
ramieniu i w pośpiechu kieruję się do wejścia. Przekraczam próg w tym samym czasie, kiedy
rolls-royce rusza z miejsca z piskiem opon. Witając się z blondynką, siedzącą za murowanym
kontuarem w holu, sprawdzam godzinę na zegarku, zapiętym pod długim rękawem czarnej
sukienki maxi, w drobne jasne kwiaty. Za kilka minut wybije dziesiąta. Muraki z pewnością jest
już u siebie. Zawsze pojawia się w firmie minimum pół godziny przed rozpoczęciem pracy.
Postanawiam udać się prosto do jego gabinetu, który mieści się na parterze, na końcu korytarza
za schodami, i bezzwłocznie powiadomić o decyzji Carla. Nie siląc się na grzeczność, bez
pukania wdzieram się do gabinetu przyjaciela. Zastaję jego ubraną na czarno sylwetkę przy
jednym z sosnowych regałów. Stoi tyłem do drzwi i ociągając się, pakuje kolorowe teczki do
kartonowego pudła.
– Postaw kawę na biurku i zostaw mnie samego, Vivien – mruczy, nie odwracając się.
– Muraki…
Słysząc mnie, unosi głowę. Zanim zdoła się obrócić, ciskam torebkę na perfekcyjnie
uporządkowane biurko i staję przy nim. Patrzy na mnie leniwie spod rzęs. Zawsze rozbawione,
ciemne oczy są teraz puste. Nieobecne. Wygląda na wyczerpanego. Jestem pewna, że po moim
wczorajszym telefonie, nie zmrużył oka.
– Nie będzie pożegnalnej kawy, nie rozpędzaj się tak. – Wyjmuję teczkę z jego dłoni
i rozciągam usta w delikatnym uśmiechu. – Odłóż to na miejsce. Mamy niedokończony projekt.
Oczy przyjaciela przeszywa błysk, a wydatne wargi rozwierają się w szczerym uśmiechu.
Niespodziewanie zaciska palce na moich biodrach i unosi w górę, rechocząc głośno. Dołączam
się, wypuszczając z dłoni teczkę, a gdy unosi mnie i opuszcza na zmianę, proszę, by natychmiast
zaprzestał tych tortur, tłumacząc się zawrotami głowy.
– Musimy to uczcić! – ekscytując się, obejmuje mnie jedną ręką w pasie, a drugą ujmuje
moją dłoń. Nucąc pod nosem jakąś melodię, zaczyna prowadzić mnie w tańcu.
– Muraki, na Boga!
Piszczę, gdy obraca mną gwałtownie, ale on nie słucha. Narzuca szalone tempo w tylko
sobie znany takt. Kołysze mną i unosi, a na sam koniec wsuwa kolano między moje nogi
i pochyla tak nisko, że niemal dotykam głową wytartego parkietu.
Czubek!
– O matko! – sapię, kiedy nas prostuje. – Jesteś niepoważny! – Śmieję się i wygładzam
włosy, próbując uspokoić oddech.
– Gadaj – nakazuje, schylając się po teczkę. Odstawia ją na miejsce i potrząsa głową.
Jego łysina odbija światło padające z sufitu. – Co zrobiłaś, że stary zmienił zdanie? Zrobiłaś mu
laskę? – rechocze.
Krzywię się.
– Litości – sapię, marszcząc brwi. Podchodzę do biurka, przesuwam kilka dokumentów
i siadam na blacie. – Proszę cię, nie pobudzaj w ten sposób mojej wyobraźni. – Tym razem to ja
się śmieję.
– W takim razie gadaj, co zmusiło tego starego Włocha do zmiany zdania. – Staje
naprzeciwko.
Unoszę na niego wzrok i wzruszam ramionami.
– Właściwie to… Sęk w tym, że tym razem to nie ja namówiłam go do zmiany zdania.
Przechyla głowę.
– Więc kto?
Ponownie wzruszam ramionami.
– Zastanawiam się nad tym do tej pory. Najpierw nakazuje mi cię zwolnić, a potem
informuje, że możesz zostać do końca projektu dla HamptCorporation. – Wzdycham. – Kiedy
wmawiał mi, że masz na mnie zły wpływ, stanęłam w twojej obronie. Przypomniałam mu
o projekcie. Uparcie trzymałam się przy tym, że nie mogę cię zwolnić. Oczywiście na początku
mnie nie słuchał, ale kiedy wrócił w nocy z jakiegoś spotkania… Zmienił zdanie. – chrypię,
darując przyjacielowi opowieści o zalotach męża.
– To chyba dobrze? Nie, słoneczko?
– Nie do końca. Przecież po zakończonym projekcie musisz odejść – przypominam
i przygryzam pociągniętą bezbarwnym błyszczykiem wargę, tłumiąc jej drżenie.
Wpatruje się we mnie bez słowa, rozmyślając nad czymś.
– Rozumiem – mruczy po dłuższej chwili milczenia. Wzdycha i uśmiecha się szeroko. –
Nie pozostaje nami nic innego, jak cieszyć się swoim towarzystwem do końca projektu. Nie myśl
sobie, że cię opuszczę! – Stuka palcem w moje ramię i znów się szczerzy. – Coś wymyślę. A co
z Hamptem? – pyta nagle, zaskakując mnie.
– Proszę?
– Co z twoim gorącym małolatem?
Rozwieram usta i podrywam się gwałtownie z biurka z zamiarem złajania Murakiego, ale
nagle nie wiedząc czemu, rezygnuję. Obracam się na pięcie i podnoszę torebkę z biurka. Czując
ciepłą dłoń na ramieniu, ponownie staję przed obliczem przyjaciela.
– Pamiętaj, że masz mnie po swojej stronie, słoneczko. Nie puszczę pary z ust.
– Powtarzam ci, że między mną a Hamptem do niczego nie doszło i nie dojdzie – mówię
spokojnie. – Nie poruszaj więcej tego tematu.
– Jasne! Praca pracą, ale na jutrzejsze przyjęcie nie mam co liczyć, nie?
Całkiem zapomniałam…
Wzdycham z rezygnacją.
– Pytasz, czy się upewniasz?
Unosi ręce w geście kapitulacji, gdy zakładam torebkę na ramię.
– Przykro mi.
– Życie, słoneczko. – Mruga do mnie.
Uśmiecham się pokrzepiająco.
– Rozpakuj się i bierz do pracy – zarządzam. – Widzimy się później.
– Susan! – woła, kiedy zmierzam w stronę drzwi.
Spoglądam na niego.
– Dziękuję.
Opuszczam gabinet Murakiego z mieszanymi uczuciami. Wchodząc po schodach,
zaczynam rozmyślać o jutrzejszej imprezie Carla, która przez natłok wydarzeń zupełnie
wyleciała mi z głowy. Zamiast cotygodniowej, rodzinnej wycieczki będę z mężem nocowała
w hotelu The Manor at Bickley, gdzie wieczorem odbędzie się huczne przyjęcie z okazji jego
czterdziestych pierwszych urodziny. Nicol zostanie w domu pod opieką pani Stuart.
Potrząsam głową, wchodząc do holu.
Muszę wziąć się w garść!
Kołysząc się na grubych obcasach czarnych, sznurowanych botków za kostkę, mijam
miejsce pracy Sabriny, która sądząc po pozostawionym na kontuarze chaosie, musi być gdzieś
niedaleko i wchodzę do gabinetu. Tuż po zamknięciu drzwi napotykam intensywne spojrzenie,
skryte za szkłami okularów.
Co jest do…?
Wzdrygam się, wstrzymuję powietrze i przykładam dłoń do piersi.
Brett Hampt siedzi na jednym z dwóch foteli przed biurkiem i bez skrępowania ocenia
moją sylwetkę. Jego luźna garderoba w postaci czarnych materiałowych joggerów i kremowego,
bawełnianego półgolfu, pozwala mi snuć nadzieję, że te odwiedziny są niezaplanowane. Za
chwilę opuści ArchiCass i uda się na swoje zajęcia z dzieciakami.
Co jeśli się mylę?
Co jeśli wtargnął do gabinetu bez zgody Sabriny? Wykorzystał jej nieobecność, by bez
świadków znaleźć się ze mną sam na sam?
Absurd!
Przygryzam policzek, starając się uwolnić od podsyconych przez przyjaciela myśli,
krążących wokół tego młodego mężczyzny.
– Dzień dobry, Susan – mruczy Hampt. Wyginając usta w uśmiechu, podnosi się
z miejsca. – Przepraszam, że tak bez zapowiedzi. Przyniosłem mapkę geodezyjną i fotografie
terenu, które mogą ci się przydać – wyjaśnia szybko, widząc moją reakcję i wskazuje na czarną
aktówkę, stojącą obok drewnianej nóżki fotela. – Twoja asystentka mnie wpuściła. Nie chciałem
cię przestraszyć.
Jakim cudem udało mu się tak szybko zdobyć mapę?
– Dzień dobry. W porządku – szepczę chrapliwie.
Odchrząkam dyskretnie i na drżących nogach, powoli, obawiając się o upadek, podchodzę
do biurka. Gdy wypakowuję z torebki notes, telefon i tablet, w dalszym ciągu czuję na sobie
ciężar jego natrętnego spojrzenia, które od naszego pierwszego spotkania, doprowadza mnie do
szału.
Proszę, przestań…
– Czy te fotografie są dokładne? – pytam i nie patrząc na niego, siadam w fotelu.
–Pierwszy raz będę prowadziła analizę terenu bez pobytu na nim i przyznaję, że jestem pełna
obaw. Podczas takiej analizy ważne są: nasłonecznienie działki, otwarcie widokowe, czy
chociażby elementy przyrodnicze zarówno na działce, jak i na terenie przyległym do niej.
Czasami spędza się na takiej działce cały dzień, by to wszystko określić i nie jestem pewna, czy
fotografie i mapka będą wystarczające.
– Ojciec zapewniał, że zdjęcia działki zostały wykonane profesjonalnie. Każda jej strona
i plac sąsiadujący. Są też fotografie z lotu ptaka, z bliska i daleka. Teren jest prosty, nie ma
żadnych wzniesień.
Śmieje się cicho.
– Nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Czasami nawet prosty teren okazuje się
w rzeczywistości doliną wąwozów, gdy zaczniemy przykładać do niego poziomicę. Uwierz mi.
Kiwa głową.
– Jeśli to nie wystarczy, Carlo wspominał mojemu ojcu, że osobiście przyleci do Nowego
Jorku.
– Tak, tak. Wiem.
Przechylam się przez biurko i chwytam wręczoną mi teczkę. Kiedy napotykam opór, przy
przejęciu jej, unoszę podejrzliwe spojrzenie na Hampta.
Co ty kombinujesz?
– Mogę pomóc w czymś jeszcze? – dopytuję z nadzieją, że wychwyci aluzję.
Cofa dłoń. Zrozumiał.
– Właściwie, to tylko tyle. Kładzie aktówkę na fotelu i dramatycznie powoli zapina jej
zamek. – Ojciec nie może doczekać się gotowego projektu. Ja również.
– To jeszcze trochę potrwa. – Wstaję i podchodzę do regału, gdzie do segregatora
z dokumentami HamptCorporation, wkładam teczkę z mapą i zdjęciami, które przejrzę później. –
Zabieramy się dopiero do dopasowywania dodatkowych roślin do tych, o których wspominałeś.
Kolejnym krokiem jest projekt koncepcyjny. Zaczęłam wczoraj… – Urywam, gdy obracam się
na pięcie i dostrzegam przed sobą Bretta. Mam go dosłownie na wyciągnięcie ręki. –
…szkicować altanę.
– Świetnie – mruczy, patrząc na mnie z góry. Mimo wysokich obcasów nadal jestem od
niego niższa. Niewiele, ale jednak. – Nie mogę się doczekać, aż ją zobaczę.
Wstrzymuję powietrze, gdy jego ciepły oddech pachnący dziecięcą gumą owocową,
omiata moją twarz. Znów czuję, jak mięśnie w dole mojego brzucha kurczą się w przyjemny
sposób, gdy on po raz kolejny przekracza stawiane granice.
– Tak, ja też – przytakuję, a mój głos jest nieco głośniejszy od szeptu.
14

Przygląda mi się intensywnie. Czuję się jak zahipnotyzowana. Urzeczona wpatruję się
w Hampta, wiem, że popełniam błąd, ale nie mogę przestać. Nie mogę odmówić sobie tego
bezwstydnego aktu przekroczenia dobrych manier. Gdy zawiesza wzrok na moich rozchylonych
wargach, wstrzymuję powietrze i wbijam boleśnie paznokcie w segregator. Nagle, po raz kolejny,
czuję się przytłoczona obecnością tego mężczyzny. Przygnieciona ciężarem powietrza, które
dzielimy. Mam wrażenie, że zaczyna na mnie napierać, choć nie rusza się z miejsca.
Zaczynam wyobrażać sobie, jak agresywnie przyciska mnie do jednej ze ścian gabinetu
i oczekując uległości, bez skrępowania zadziera sukienkę do samej talii. Zrywa ze mnie majtki,
wciska palce w uda, rozsuwa je gwałtownie, przygryza delikatną skórę na szyi, piersiach,
brzuchu, a oprawki jego okularów… Sunie w dół, muska językiem łechtaczkę. Ssie ją i całuje.
Pieprzy mnie tymi seksownymi ustami…
Jasna cholera!
Dość! Dość tego!
Natychmiast przywołuję się do porządku. Odwracam się na pięcie, odkładam segregator
na miejsce i odchodzę w stronę biurka. Siadając za nim, mrugam szybko zawiedziona własnym
zachowaniem i oddychając głęboko, staram się ukryć podniecenie, jakie wywołały we mnie
zakazane i dzikie fantazje. Mam wrażenie, jakby temperatura w pomieszczeniu nagle
podskoczyła o kilka stopni. Materiał sukienki zaczyna lepić się do mojego rozpalonego, tak
dawno niepobudzanego ciała.
– Susan?
– Tak? – chrypię, unosząc wzrok na podchodzącego właśnie do biurka Bretta. Dopiero
w tym momencie dostrzegam aktówkę w jego ręce.
– Pytałem, czy Carlo ma jakieś specjalne oczekiwania co do prezentu urodzinowego?
– Proszę?
Marszczy brwi. Odkłada aktówkę na fotel i patrząc na mnie podejrzliwie, przechyla się
przez biurko. Przykłada delikatnie i z troską wierzch dłoni do mojego czoła.
– Dostałaś wypieków – zauważa. – Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej. Masz
gorączkę? – dopytuje, a ja, zamiast odpowiedzieć, pożeram wzrokiem jego twarz, na której
maluje się zmartwienie.
Dłoń Bretta jest duża, ciepła i delikatna, zupełnie inna niż Carla. Ten czuły gest
powoduje, że znów zapominam o otaczającym świecie, a uaktywniona wyobraźnia podsuwa mi
obraz jego rąk, które ochoczo ujmują krągłości moich piersi.
– Susan?
Mrugam rozkojarzona.
– Dobrze się czujesz?
Niech to szlag…
– Tak – dukam i oblizuję spierzchnięte wargi.
Nie chcę, aby mnie dotykał, więc odsuwam się na krześle. Jego ręka znika, pozostawiając
po sobie dziwne uczucie pustki. Jakbym straciła coś, co usilnie chciałam przy sobie zatrzymać.
– Przepraszam, skoczyło mi ciśnienie. Przy tej pogodzie to normalne – kłamię
i uśmiecham się najbardziej naturalnie jak to możliwe. Przynajmniej staram się, aby tak właśnie
było.
Brett kiwa głową, lecz nadal pozostaje w tej samej pozycji i w dalszym ciągu przygląda
mi się uważnie.
Proszę cię, przestań…
Przestań tak na mnie patrzeć!
Kiedy wydaje mi się, że jego obserwacja trwa nieco dłużej, niż zazwyczaj, zabiera
ponownie głos, przerywając to niebezpieczne napięcie między nami.
– Jesteś pewna, że wszystko jest dobrze? – Upewnia się.
Gdy kiwam głową, prostuje się, a podejrzenie na jego twarzy zastępuje delikatny
uśmiech.
– Więc? Czy Carlo chciałby dostać coś konkretnego na urodziny? – męczy mnie kolejny
raz pytaniem.
– Właściwie…– Dyskretnie wycieram spocone dłonie w materiał sukienki na udach. –
Nie sądzę. Zaskocz go, ale niech to nie będzie coś absurdalnie drogiego. Carlo nie znosi
wygórowanych prezentów – odpowiadam zgodnie z prawdą i przez chwilę zastanawiam się, co
powinnam podarować mężowi.
Przełykam ślinę. W tym roku przeszłam samą siebie. Nie kupiłam żadnego prezentu.
Jakimś cudem będę musiała to załatwić pomiędzy spotkaniami, ponieważ zaraz po pracy
udajemy się z Carlem prosto do The Manor at Bickley, by sprawdzić, jak idą ostatnie
przygotowania do przyjęcia. Mogłabym swoją nieuwagę zwalić na nadmiar obowiązków
i pękający w szwach grafik, lecz prawda jest taka, że kiepska ze mnie żona.
– Piłaś już dzisiaj kawę, Susan? – głos Bretta po raz kolejny wyrywa mnie z zamyślenia.
– Nie miałam okazji.
– Masz ochotę?
Zaskoczona przechylam głowę.
Co ty znowu kombinujesz?
– Zaczynam zajęcia dopiero o dwunastej trzydzieści. Przed pracą przyda mi się spora
dawka kofeiny – informuje i wygina usta w szczerym uśmiechu. – Moglibyśmy też porozmawiać
o projekcie.
Dlaczego mam wrażenie, że kłamie, a jego prawdziwym zamiarem jest spędzenie nieco
więcej czasu w moim towarzystwie? Czy mam rację? Może się mylę?
Nie!
Wolę nie ryzykować. Jego towarzystwo i tak już dzisiaj przyprawiło mnie o szybsze bicie
serca i wilgotne figi. Zbyt wiele emocji jak na jeden dzień. Czuje, że każda kolejna minuta przy
Hampcie, prowadzi mnie ku szaleństwu.
– Przykro mi, ale za chwilę mam spotkanie – kłamię, wolno unosząc się z miejsca.
Obchodzę biurko i staję naprzeciwko niego. – Następnym razem, Brett.
– W takim razie nie będę zabierał ci więcej czasu. Dziękuję za wskazówkę i spotkanie.
Do zobaczenia jutro na przyjęciu – w jego głosie słychać nutkę rozczarowania.
– Do jutra. – Wyciągam dłoń, ale zamiast ją uścisnąć, unosi ją i muska delikatnie
wargami.
Odprowadzam Bretta wzrokiem, a gdy zamykają się za nim drzwi, opieram dłonie na
biodrach i wypuszczam ciężko powietrze przez usta.
– Cholerni faceci… – Potrząsam głową i ponownie zasiadam za biurkiem. – Cholerni,
diabelscy kusiciele.
Potrzebuję kawy i czegoś słodkiego. Bardzo słodkiego.
Sięgam po słuchawkę telefonu stacjonarnego w tym samym momencie, w którym do
gabinetu wsuwa głowę Sabrina.
– Pani Casella, mogę?
Rozciągam usta w delikatnym uśmiechu. Widok asystentki jest dla mnie zbawienny.
Wszystko, czego teraz potrzebuję, to niezdrowe węglowodany, damskie otoczenie i rozmowa na
tematy, które odciągną mnie od uporczywych myśli o Bretcie Hampcie.
– Proszę.
Sabrina wchodzi niepewnie do środka i przyciskając notes oraz teczkę do piersi, siada na
fotelu naprzeciwko biurka.
– Chciałabym uzupełnić pani grafik spotkań na następny tydzień – szepcze i zaczyna
miętolić w palcach długi rudy warkocz, przerzucony przez lewe ramię. Kolor jej włosów zlewa
się z odcieniem rozkloszowanej sukienki, którą dzisiaj włożyła. – Trzeba będzie jeszcze
sprawdzić listę gości, którzy potwierdzili przybycie na jutrzejsze przyjęcie urodzinowe pana
Caselli. Kierownik The Manor at Bickley prosił, aby dostarczyć mu listę dzisiaj, najpóźniej do
godziny czternastej. Wyślę faks. – Poprawia palcem wskazującym zsuwające się z nosa okulary.
Kiwam głową i wykręcam numer do kawiarni Nero.
– W porządku, Sabrino. Zajmiemy się wszystkim, ale najpierw podniesiemy sobie poziom
cukru we krwi. Orzechowe cappuccino? – pytam, unosząc na nią wzrok.
Uśmiecha się promiennie.
– Eklerki?
Kiwa głową, a jej uśmiech staje się bardziej śmiały. Odwzajemniam go i zaczynam
składać zamówienie.
~*~

Hotel The Manor at Bickley położony w Bromley, niedaleko Croydon, jest jednym z tych
bajecznych miejsc, w których odbywają się wystawne przyjęcia weselne, w tym nasze. Według
Carla żaden inny hotel w Londynie nie dorówna urokowi i atmosferze zabytkowego The Manor
at Bickley, dlatego właśnie w nim zaplanował tegoroczne urodziny. Sama odczuwam pewien
sentyment do tej budowli i jej otoczki, więc zgadzam się ze zdaniem męża. Hotel utrzymany jest
w większości w ekscentrycznym stylu z wyjątkową mieszanką wzorów i elementów. Z wierzchu
powala na kolana bielą i czernią, a wewnątrz oczy rozpieszczają antyczne ciemne meble i barwne
odcienie ścian. Budynek – z nasłonecznionym tarasem – otoczony jest bogatą, ciągnącą się na
boki wspaniałą zielenią.
Gdy dotarliśmy na miejsce, zjedliśmy późny obiad w hotelowej restauracji, a następnie
nie tracąc czasu, rzuciliśmy się w wir ostatnich przygotowań. Carlo dopinał formalności, a ja
rozmawiałam z kucharzami, kelnerami, kierownikiem przyjęcia, orkiestrą, która przybyła na
naszą prośbę i sprawdziłam wystrój ogromnego namiotu na tyłach ogrodu, w którym odbędzie się
jutrzejsze przyjęcie. Z racji tego, że to ja podejmuję się organizacji tego typu uroczystości, w tym
roku zdecydowałam, że kolorem przewodnim będzie biel z delikatnymi srebrnymi detalami.
Oparcia białych, drewnianych krzeseł przybrano ogromnymi wstęgami ze srebrnego tiulu,
którym został również przyozdobiony sufit. To delikatne włókno cudownie odbija światło dwóch
kryształowych żyrandoli, czyniąc pomieszczenie jeszcze bardziej rozświetlonym. Podłogę
namiotu wyłożono gładką granatową wykładziną i podzielono na dwie strefy: taneczną –
z podwyższoną sceną dla orkiestry, i konsumpcyjną – z wyodrębnionym miejscem na stoliki
i trzy długie bufety, przy czym jeden z nich został przeznaczony na alkohole. Okrągłe stoły
nakryte białymi obrusami zostały udekorowane srebrną zastawą i ogromnymi wiankami
w postaci jasnych kwiatów piwonii, kaliny, tulipanów, róż, hortensji, eustomy, pełników i gerber,
dopełnionych wieloma rodzajami liści. W wianki włożone zostały kryształowe świeczniki
z grubymi białymi świecami. Dekorację stołów dopełniłam osobiście, rozsypując chaotycznie
wokół wianków srebrne perełki. Namiot został także dodatkowo przyozdobiony balonami
wypełnionymi helem, przez co zaczął przypominać salę weselną, a nie miejsce, w którym będzie
się odbywało przyjęcie urodzinowe. Przez chwilę zaczęłam się nawet zastanawiać, czy w tym
roku nie przesadziłam, jednak widząc zachwyt na twarzy męża, doszłam do wniosku, że czasami
warto popuścić wodze fantazji.
– Widok jest zachwycający.
Składając białą płócienną serwetę przy jednym ze stołów, unoszę głowę, spoglądając na
podchodzącego do stołu Carla. Wygląda na zmęczonego, a jednocześnie odprężonego. Po jego
rannym rozdrażnieniu nie pozostał nawet ślad, co mnie nieco zaskakuje. Może to miejsce
również i na niego działa uspokajająco?
– Przesadziłam?
Wygina usta w delikatnym, tak rzadko ostatnio spotykanym u niego, uśmiechu. Odsuwa
krzesło i siada obok.
– Skąd – mruczy, sięgając po jedną z niezłożonych jeszcze serwet. – Postawiłaś na biel
i srebro – zauważa, przez chwilę przypatrując się uważnie moim palcom, składającym materiał
w podwójny, stojący wachlarz.
– W tamtym roku było écru, w tym biel i srebro – odstawiam na bok złożoną serwetę
i sięgam po następną. Gdy zaczynam palcami wygładzać materiał, czuję na sobie świdrujące
spojrzenie męża.
– Czy potwierdziłaś listę gości? – pyta, przerywając krępującą ciszę, podczas której
rozważałam ponowne przeproszenie go za wymierzony wczoraj policzek.
Kiwam głową.
– Doskonale – szepcze, odstawiając złożoną serwetę między talerze w tym samy
momencie, co i ja.
Jego chłodne palce niespodziewanie muskają moją dłoń, wprawiając ciało w drżenie.
Zaskoczona unoszę twarz, napotykając szare oczy, w których tańczą nieodgadnione emocje.
Carlo pochyla się w moją stronę i rozwiera usta, aby coś powiedzieć, ale nagle przerywa mu
dzwonek telefonu. Cofa rękę i podnosząc się z krzesła, sięga do kieszeni spodni. Zanim odbierze,
mówi:
– Wracajmy do domu, Susanno.
Odkładam serwetę i zdezorientowana posłusznie podnoszę się z miejsca.
15

Mamusiu! Mamusiu!
– Już idę! – odkrzykuję z garderoby, wkładając do niewielkiej walizki kosmetyczkę
z przyborami toaletowymi. – Już idę, małpeczko! – Zapinam zamek torby, wygładzam czarną
sięgającą kolan spódnicę z baskinką i wchodzę do sypialni.
Nicol siedzi po turecku na wykładzinie i przykleja brokatowe szare serca na
przygotowanej dla Carla laurce. Nucąc coś pod nosem, podskakuje radośnie na pupie i odgarnia
z twarzy długie włosy, co chwilę przysłaniające jej widok.
– Mamusiu, zobacz! Zobacz!
Przykucam obok niej i przejmuję wręczoną, złożoną na pół kartkę czerpanego papieru.
Spoglądam na dwa czerwone tulipany, otoczone morzem zielonych kreseczek, które w wyobraźni
córki tworzą trawę. Kwiaty mają po jednej stronie ręce zamiast liści, za które się trzymają, a tuż
nad ich płatkami widnieją napisy, sądząc po charakterze pisma, wykonane przez nianię Reggie:
Nicol – nad mniejszym i Papcio – nad większym. Na obrzeżach kartki, Nicol nakleiła kilka serc,
które tworzą błyszczącą ramkę. Widok nakreślonych brokatowymi długopisami nierównych linii
kwiatów powoduje, że w moim oku kręci się łza. Każda praca córki, czyn i słowo, napawają
mnie dumą. W takich momentach wiem, że mimo kryzysu małżeńskiego i różnych poglądów
wychowawczych, dajemy z siebie wszystko, by Nicol wyrosła na mądrą i pełną szacunku
kobietę. Jako rodzice powierzyliśmy jej połowę swoich serc i delektujemy się każdym
uśmiechem, jakim nas obdarza.
– Ładnie? – dopytuje, wiercąc się niecierpliwie w miejscu.
– Jest przepiękna. – Mrugam szybko, nie chcąc uronić łez, zbierających się pod
powiekami. Pochylam się i składam na czole córki pełen czułości pocałunek. – Tatuś będzie
zadowolony i dumny. Stworzyłaś piękne dzieło.
– Tak? Będzie się podobać papciowi? Cieszę się, mamusiu! Kiedy mam dać papciowi
laurkę? Dzisiaj? Czy w urodziny? – zasypuje mnie kolejnymi pytaniami, gdy oddaję jej kartkę.
Uśmiecham się i wpycham pasmo włosów za jej uszko.
– Tatuś ma urodziny dopiero jutro, ale jeśli masz ochotę, możesz mu podarować laurkę
dzisiaj.
– Och… – Marszczy w zabawny sposób nosek, podnosi się z wykładziny i staje przede
mną. – To ja dam laurkę dopiero jutro, dobrze? Na urodziny. To będzie nasz sekret, dobrze?
– Oczywiście! – Udaję, że sznuruję usta, na co Nicol wybucha radosnym, dziecięcym
śmiechem.
– Co to za sekret? Co przede mną ukrywacie, hmmm?
Podnosimy głowy, kiedy do sypialni wkracza Carlo, jak zawsze ubrany w jeden ze swoich
szarych garniturów. Nicol na jego widok natychmiast chowa kartkę za plecami i powoli, idąc
bokiem, zaczyna wycofywać się z pokoju.
– Nic takiego, prawda, mamusiu? Prawda? – Córka patrzy na mnie podejrzliwie.
Wstaję, uśmiechając się pod nosem.
– Prawda. To nic takiego.
– Jesteście pewne? – Carlo przykuca przy Nicol i zaczyna świdrować ją wzrokiem.
Rozgrywana przede mną scena jest tak komiczna, że muszę zasłonić usta, aby nie roześmiać się
w głos.
– Oj, papciu! – Mała cały czas trzymając rysunek za plecami, przybiera postawę
„przeskrobałam coś”. Ugina lewą nogę w kolanie, opiera ją na palcach i zaczyna kręcić piętą
niewielkie koła. Przechyla głowę i uśmiecha się uroczo. – To tylko takie dziewczyńskie
sekreciki.
– Dziewczyńskie sekreciki, powiadasz?
Nicol komicznie przewraca oczami.
– Oj, papciu!
– W porządku. – Całuje ją w policzek, na co córka podskakuje radośnie. Potrząsa głową
i nadal stąpając bokiem, wychodzi.
– Spakowałaś wszystko, Susanno? – podpytuje Carlo, gdy podnoszę z wykładziny
długopisy i naklejki. Odkładam je na komodę, a kiedy prostuję się i wygładzam wpuszczoną
w spódnicę bordową koszulę, mierzy mnie wzrokiem.
– Tak sądzę.
– Spakowałaś perłowy komplet i czarne sandały na obcasie?
– Zapomniałam o sandałach – przyznaję i natychmiast wracam do garderoby.
– Dochodzi czwarta, jeśli się nie pospieszysz, utkniemy w korku! W hotelu już na nas
czekają!
Słysząc ponaglenie zza ściany, przygryzam policzek i podchodzę do regału z butami.
Z jednej z półek ściągam czarne sandały na dziesięciocentymetrowym, cienkim obcasie. Buty
wykonane są z zamszu. Mają efektowne plecione paseczki wokół stopy i dwa oryginalnie
zapinane wokół kostki. Mimo ich delikatnego wyglądu są niezwykle komfortowe i stabilne. To
jeden z moich ulubionych fasonów. Idealne do każdej stylizacji.
Wkładając buty do walizki, zastanawiam się nad wieczorną kreacją, jaką tym razem
przygotował dla mnie Carlo. Od początku naszej wspólnej drogi, to właśnie mąż wybiera dla
mnie suknie wieczorowe, w których lśnię u jego boku na rozmaitych przejęciach. Znam
doskonale jego gust i wiem, że będzie to coś bezkonkurencyjnego.
– Czas, Susanno. Czas!
Unoszę wzrok na stojącego w progu męża.
– Możemy jechać – oznajmiam.
Carlo chwyta dwie wypchane po brzegi walizki, żegnamy się z Nicol i nianią, po czym
w pośpiechu wychodzimy na podwórko. Wsuwam na nos okulary przeciwsłoneczne. Jestem
pełna nadziei na spokojny wieczór.
~*~

Natychmiast po dotarciu do The Manor at Bickley, potwierdziliśmy rezerwację


i zanieśliśmy walizki do jednego z apartamentów. Zaraz potem, przed przybyciem gości,
zajęliśmy się ostatnim sprawdzeniem wyglądu namiotu oraz rozmową z obsługą. Zanim się
obejrzałam, wybiła szósta. Wzięłam szybki prysznic, a potem oddałam się w ręce fryzjerki
i makijażystki, które na moją prośbę przyjechały do hotelu. Dzisiejszy wieczór wymagał ode
mnie nieco więcej wkładu w wygląd niż zazwyczaj. Po godzinie zapłaciłam za usługi
i podziwiałam dzieło kobiet.
Moje zawsze mocno wyprostowane włosy były teraz uniesione i upięte tuż nad karkiem
w pełen nieładu kok, z którego kilka wyciągniętych, kręconych pasm okalało twarz. Dzisiejszy
wieczór należał do Carla, więc chciałam sprawić mu przyjemność i zdecydowałam się na upięcie.
Makijażystka dała z siebie wszystko i stworzyła małe arcydzieło, perfekcyjnie konturując twarz
i podkreślając kości policzkowe. W dalszym ciągu nie wiedząc, jak wygląda suknia,
zdecydowałam się na cienie do powiek w kolorze rozświetlonego beżu przechodzącego w brąz
i czarne kreski, nieco roztarte na końcach. Doklejono mi kępki sztucznych rzęs, dolne delikatnie
wytuszowano, a usta podkreślono beżową szminką. Wklepałam w ciało balsam, włożyłam biały,
koronkowy komplet bielizny, zamszowe sandały i biżuterię z białych pereł, składającą się
z kolczyków na sztyfcie, naszyjnika typu choker i potrójnej bransoletki z ażurowym srebrnym
zapięciem. Sięgnęłam po leżący na łóżku długi biały pokrowiec. Podekscytowana rozsunęłam
zamek, a to, co znalazłam w środku, zaparło mi dech w piersiach i zupełnie mnie zaskoczyło.
Carlo wybrał dla mnie czarną, obcisłą i lekko rozkloszowaną suknię. Asymetryczny
dekolt na jedno ramię wykończony był dwoma warstwami białych falban w czarne grochy. Do
tak fantazyjnie skrojonej góry nie potrzebowałam biustonosza. Włożyłam suknię i spojrzałam na
swoje odbicie w antycznym lustrze, stojącym obok łoża małżeńskiego. Musiałam przyznać, że
wyglądam pięknie.
– Pasuje?
Odrywam spojrzenie od lustra i odwracam się, słysząc za sobą Carla. Byłam tak zajęta
podziwianiem odbicia, że nawet nie usłyszałam, kiedy wyszedł z łazienki.
– Idealna – szepczę i rozciągam usta w delikatnym, niewinnym uśmiechu. – Odkrywa
ramię – zauważam, kiedy wolno przesuwa wzrokiem po moim ciele, oceniając je.
– Incydentalne naginanie zasad może okazać się urokliwe – mruczy, zadziwiając mnie. –
Możesz? – pyta, walcząc z mankietami.
Czy to był komplement?
Kiwam głowa i bez słowa podchodzę do niego. Gdy przekładam srebrną kwadratową
spinkę z onyksem przez otwory w rękawie białej koszuli, w moje nozdrza wdziera się mocny
zapach wody kolońskiej. Tego wieczoru Carlo porzucił garnitur w ulubionym kolorze i postawił
na czarny, dopasowany, matowy smoking z marynarką zapinaną na jeden guzik. Pod szyją,
zamiast krawatu, eksponowała swoje wdzięki czarna muszka, a na stopach połyskiwały pasujące
kolorystycznie skórzane półbuty. Przyznaję, że ten widok sprawia, że czuję przyjemne dreszcze.
Carlo godnie się starzeje, a dzięki włoskim korzeniom, nadal ma w sobie coś urokliwego
i pociągającego. Zawsze gładko ogolony, czysty i pachnący, a dziś tak bardzo zachwycający.
– Upięłaś włosy – spostrzega, wyrywając mnie z zamyślenia.
Kiwam głową i zapinam drugą spinkę.
– Jesteś gotowa? Goście zaczynają się już schodzić. Wypadałoby witać ich przy wejściu.
– Tak. – Unoszę nieco głowę, aby spojrzeć mu prosto w oczy. – Jestem gotowa.
– Bierzesz torebkę?
– Nie potrzebuję jej.
Przez chwilę wpatruje się we mnie, bez słowa, intensywne. Gdy mam wrażenie, że
atmosfera między nami zaczyna gęstnieć i moje spojrzenie sunie przez jego nos ku rozchylonym,
wąskim wargom, on prostuje się i odchodzi, pozostawiając po sobie chłód obojętności. Kolejny
raz odsunięta i pozbawiona choćby drobnej, dobrowolnej pieszczoty, zrezygnowana wzdycham
cicho.
– Andiamo, Susanna – szepcze chrapliwie, wyciągając do mnie ramię, które ujmuję
delikatnie.
Pozwalam wyprowadzić się z hotelu, a następnie poprowadzić na tyły budynku, w stronę
jasno oświetlonego namiotu, wokół którego zaczyna robić się tłoczno. Wzdycham cicho, gdy
Carlo tuż przy otwartych dwuskrzydłowych drzwiach, dociska mnie mocno do swojego biodra.
Zaczynamy maskaradę…
Przybierając na usta fałszywy uśmiech, przez kolejne pół godziny witam się i krótko
rozmawiam z każdym gościem. Wśród siedemdziesięciu pięciu zebranych są pracownicy
ArchiCass, kilka ważnych osób, które znam z widzenia i otoczenia Carla, ale także ludzie, którzy
są mi całkiem obcy. Żałuję, że między nimi nie dostrzegam Sabriny albo Murakiego – sam jego
widok dodałby mi otuchy.
Do moich dzisiejszych obowiązków należy przede wszystkim: olśniewać wyglądem
i uśmiechem, podejmować każdą rozpoczętą rozmowę wynikającą z inicjatywy drugiej osoby,
godzić się na proponowany taniec, wygłosić przemowę urodzinową, a przede wszystkim brać
udział w chorej małżeńskiej gierce, która niebywale mi ciąży. W takich momentach jak ten,
pieszczotliwy dotyk Carla jest dla mnie niemal nie do zniesienia, a wszystko to przez kłamstwo.
Złudne i niepoprawne przedstawienie miłości.
– Pora rozpocząć przyjęcie – szepczę dyskretnie do ucha męża, mocno przyciskającego
mnie do biodra i rozmawiającego z mężczyzną, którego imienia i nazwiska nie pamiętam.
Przepraszam i odchodzę, kołysząc się na obcasach. Lawirując między ludźmi, kieruję się
wolno w stronę sceny, na której trzyosobowa męska orkiestra rozstawiła swoje sprzęty grające –
fortepian i wiolonczelę. Jeden z mężczyzn w średnim wieku, może nieco starszych ode mnie,
ubrany w czarny frak siedzi na krześle i dzierżąc w dłoniach błyszczący srebrny klarnet,
przegląda zeszyt z nutami. Pochylam się ku niemu i oznajmiam, że właśnie nadszedł czas na
przemowę. Mężczyzna kiwa głową, wstaje z krzesła, zdejmuje mikrofon ze statywu i wręcza mi
go. Przekładam urządzenie z ręki do ręki, czując lekkie podenerwowanie. Nie mam problemu
z przemowami, ale jeśli w grę wchodzi Carlo i moje odczucia względem niego…
Dam radę!
Prostuję się, omiatam wzrokiem jasne wnętrze namiotu stłamszone nieco przez czerń
smokingów i jaskrawe odcienie sukien i unoszę mikrofon do ust.
– Na początku pragnę wszystkim serdecznie podziękować za obecność w tym
wyjątkowym dniu dla mojego męża i dla mnie – zaczynam niepewnie, czując na sobie spojrzenia
gości. – Zebraliśmy się tutaj, by godnie celebrować czterdzieste pierwsze urodziny Carla. Bez
wątpienia jest to jeden z doniosłych momentów w życiu mojego męża.
Przenoszę wzrok na Carla, stojącego w grupie mężczyzn, naprzeciwko mnie. Trzyma ręce
w kieszeniach spodni, a jego szare oczy przeszywają mnie na wskroś. Zaciskam mocniej palce na
mikrofonie, przymykam powieki i wracam wspomnieniami do czasu, gdy nasza miłość była
w rozkwicie, wiedząc, że tylko w ten sposób uda mi się dokończyć przemówienie.
– Carlo… Znamy się dziesięć lat, z czego osiem przeżyliśmy jako małżeństwo.
Spędziliśmy cudowne chwile, zgromadziliśmy setki wspomnień, przeszliśmy wiele prób
i daliśmy życie pięknej istocie. Dziękuję ci, że jesteś obok, choć wiem, jak trudno czasem znieść
moje humory. – Uśmiecham się, na co zgromadzeni, włącznie z Carlem, śmieją się w głos.
Ujmuję podany przez klarnecistę wysoki kieliszek z szampanem. – Bywam histeryczna i często
chodzę zamyślona, ale to ty jesteś jedyną osobą, która potrafi mnie okiełznąć i sprowadzić na
ziemię. – Unoszę kieliszek, walcząc ze wzbierającymi łzami. – Życzę ci spełnienia najskrytszych
marzeń, zdrowia i długiego życia. Wszystko inne już masz. Sto lat – dukam i gdy rozbrzmiewają
gromkie brawa, moczę usta w szampanie.
Oddaję mikrofon, unoszę suknię i schodzę ze sceny przed rozpoczęciem publicznego
maratonu składania życzeń. Gdy staję obok męża, składa na moich ustach delikatny pocałunek,
a ja zgodnie z przypisaną rolą, zachowuję się, jak przystało na zadurzoną żonę. Spoglądam na
niego z czułością i zmysłowością, choć moje wnętrze błaga o chwilę wytchnienia. Targana
wspomnieniami ubiegłych lat, pragnę, aby cały ten cyrk dobiegł końca. Czuję się wyssana
z energii i pozbawiona godności, a mój zamiar trzymania się w ryzach, właśnie się wykruszył,
pozostawiając po sobie górę pyłu.
To będzie ciężki wieczór.
Bardzo. Ciężki. Wieczór.
Mechanicznie unoszę kieliszek do ust – za każdym razem – kiedy zostaje wzniesiony
toast i po długiej przemowie Carla, w której dziękuje gościom za życzenia, przybycie i liczne
prezenty. Wysączam do końca szampana, gdy w namiocie pojawia się obsługa z dwupiętrowym
białym tortem. Odkładam kieliszek na tacę, którą trzyma kelner, i przyglądam się
rozpromienionemu mężowi, pochylającemu się nad ciastem, w które wbito srebrną świeczkę
w kształcie liczby czterdzieści jeden. Nie przywołał mnie do siebie, więc pozostaję w miejscu,
trzymając się w pewnej odległości. Dopingowany Carlo nabiera w usta powietrze, żeby
zdmuchnąć ogień, a wtedy ze sceny zaczynają się rozprzestrzeniać ciche dźwięki fortepianu,
przygłuszone anielskim głosem mężczyzny, który kaleczy włoską piosenkę Claudia Villa Come
sinfonia, ulubiony utwór mojego męża.
Formalny i delikatny śpiew mężczyzny jest tak przejmujący, że mimo niedociągnięć,
zaczyna poruszać każdą komórkę w moim ciele. Przymykam powieki, rozkoszując się
brzmieniem głosu i fortepianu. Otwieram je dopiero w momencie wiwatu i oklasków na cześć
zdmuchującego świeczkę Carla. Zauważając schodzącego ze sceny Bretta Hampta
reprezentującego nieobecnego ojca, zdumiona zdaję sobie sprawę, że to właśnie on odstawił tak
niewiarygodnie imponujące przedstawienie. Jak każdy jest stosownie ubrany do okazji, lecz
garnitur, który ma na sobie, znacząco się różni od garniturów pozostałych mężczyzn. Pod
jasnoszarą dwurzędową marynarkę w wąskie białe pasy, zapinaną na srebrne guziki, włożył białą
koszulę i granatowy krawat w szare ornamenty. Czarne spodnie typu slim idealnie współgrają
z zamszowymi pantoflami tego samego koloru. Brett wygląda dziś jak rasowy, zimny biznesmen,
choć zmierzwione jasne włosy, roześmiane oczy i urocze rumieńce spowodowane zapewne
wpływem alkoholu na organizm, nadają mu chłopięcego uroku.
Brett podchodzi do Carla. Ujmuje jego wyciągniętą dłoń, klepie po plecach, jak dobrego,
starego przyjaciela, odbiera talerzyk z tortem od kelnerki i znika mi na chwilę z oczu. Lokalizuję
go przy jednym ze stołów. Rozgrzebując łyżeczką tort, oddaje się rozmowie z młodą, śliczną
blondynką, siedzącą po jego lewej stronie i wpatrzoną w niego jak w drogocenny obraz.
Zaciskam usta, odczuwając przedziwne ukłucie zazdrości. Jestem rozczarowana
zachowaniem Hampta, a może bardziej irytuje mnie brak nachalnego spojrzenia? Nawet nie
podjął starań, aby mnie odszukać!
Co się ze mną dzieje?
Jestem mężatką! To niedorzeczne!
Wypuszczam ciężko powietrze przez usta i obracam się z zamiarem opuszczenia namiotu.
Odrobina świeżego powietrze może zdziałać cuda, a w moim przypadku prawdopodobnie
postawić do pionu. Zanim jednak udaje mi się przecisnąć przez tłum, przy drzwiach zatrzymuje
mnie Daryl Carter w swojej długiej, dopasowanej do szczupłej figury koronkowej sukni o mocno
wyciętych plecach i odkrytych ramionach. Przód sukni zdobi czerwony, kwiatowy haft
i mieniące się drobne kamienie, a jej czarne włosy upięte są w wysoki gładki kok, nadający kilka
dodatkowych centymetrów.
– Daryl. – Rozciągam usta w fałszywym uśmiechu. – Dobrze się bawisz? – pytam, choć
w rzeczywistości nic mnie to nie obchodzi. Już podczas naszego pierwszego spotkania poczułam
niechęć do tej okropnej kobiety i do tej pory nic się nie zmieniło.
– Wprost cudownie! – zachwyca się, choć jej twarz pozbawiona jest wyrazu. Pochyla się,
cmoka powietrze po obu stronach mojej głowy, po czym ściska ramiona i wbija we mnie wzrok.
– To miejsce jest cudowne. Rozważamy z Thomasem urządzenie tu naszej piątej rocznicy ślubu!
Och, cudownie!
Wprost cudownie…
– Jestem pewna, że będziecie zadowoleni.
– Gdybym znała wcześniej to bajeczne miejsce… – Pogrąża się w marzeniach, choć z jej
twarzy nadal nie można wyczytać emocji i nie wiem, czy spowodowane jest to zbyt dużą dawką
botoksu, czy po prostu Daryl do perfekcji opanowała sztukę ukrywania emocji.
Kiwam grzecznie głową i delikatnie zsuwam z ramion jej dłonie.
– Nigdy nie jest za późno na odkrywanie nowych miejsc, Daryl.
– Cóż… – zamyśla się. – Właściwie to masz rację.
– Wybacz, muszę coś sprawdzić. Znajdę cię później.
– Oczywiście, kochana. Oczywiście.
Posyłam jej uprzejmy uśmiech, obracam się na pięcie i w pośpiechu opuszczam namiot,
zanim znów ktoś stanie mi na drodze. Pokonując trawnik, unoszę suknię, kiedy obcasy butów
wbijają się w miękką ziemię obrośniętą krótko przystrzyżonym trawnikiem. Jest już kilka minut
po dziewiątej wieczorem, zaczyna się ściemniać, a wysoka temperatura powietrza nie odpuszcza,
więc szybko żałuję, że opuściłam klimatyzowane pomieszczenie. Poza namiotem jest strasznie
duszno i równie tłoczno, ale udaje mi się znaleźć odosobnione miejsce, gdzie mogę zaczerpnąć
oczyszczającego oddechu. Przysiadam na metalowej ławeczce, tuż za dwoma rozłożystymi
fioletowymi różanecznikami, unoszę twarz, przymykam powieki i oddychając głęboko,
uspokajam myśli. Myśli, które nie krążą wokół jubilata, ale pałętają się przy synu jego
najlepszego przyjaciela.
Co się ze mną dzieje? Co, do cholery?
Zazdrość? We mnie? O Hampta?
Prycham, potrząsając powoli głową.
Carlo i Brett przyćmiewają mi dzisiaj odbiór rzeczywistości, a ich widok staje się
nieznośny. Czuję się tak, jakbym się dusiła, dławiła powietrzem, które dzielimy. Jednym z tych
mężczyzn jest mój mąż – obowiązek, ojciec mojej córki, człowiek, który zrobił dla mnie wiele
cennych i odważnych rzeczy. Spełnił marzenia, choć w zamian ograbił z miłości i swobodnego
oddechu. Drugim natomiast – współpracownik. Zwykły młody mężczyzna, na którego obecność
moje ciało zaczyna reagować w przyjemny sposób. Jego spojrzenie staje się mniej uciążliwe,
a przekraczanie granic moralności… Zaczynam obdzierać Hampta z negatywów i dostrzegać
bogate wnętrze. Ponownie potrząsam głową, prostuję się i otwieram oczy.
Potrzebuję procentów…
Procentów, które wybiją mi Bretta z głowy. Jestem szczęśliwą – nawet jeśli tylko na
pokaz – mężatką, która nie może podjąć takiego ryzyka. Zbyt wiele mam do stracenia. Biorę
jeszcze kilka głębokich wdechów, podnoszę się z ławki i wracam do namiotu. Przed wejściem
dyskretnie otrzepuję ziemię z obcasów. Przekraczam próg, przybierając na usta serdeczny
uśmiech. Obawiam się czyhającej na mnie Daryl, dlatego od razu kieruję swoje kroki do stołu
z alkoholami. Sięgam po wysoki kieliszek wypełniony szampanem i moczę w nim usta. Unoszę
kieliszek pod światło i przez chwilę obserwuję maleńkie bąbelki osadzające się na ściankach
kruchego szkła.
– Suzi?
Na dźwięk znajomego głosu otwieram szeroko oczy. Odwracam się gwałtownie, omal nie
wylewając na siebie szampana.
– Jennifer?
16

Skonsternowana obejmuję wzrokiem naznaczoną wiekiem szczupłą, bladą, kobiecą twarz,


na której maluje się zadowolenie.
To żart?
– Co ty tu robisz? – pytam, a mój głos jest nieco głośniejszy od szeptu.
Jednak Jennifer stoi na tyle blisko, że jestem pewna, iż bez problemu usłyszała moje
słowa.
– Wyglądasz bardzo dobrze, Suzi – stwierdza spokojnie, ignorując moje pytanie.
Przesuwam w pośpiechu wzrokiem po jej drobnym ciele wciśniętym w wąską kremową
sukienkę z małymi kimonowymi rękawami. Mimo pięćdziesięciu pięciu lat nadal wygląda
świetnie.
– Wzajemnie – chrypię, po czym potrząsając głową, wciskam dobre maniery w szufladkę
z napisem: nie dla tej kobiety. Zaciskam mocniej palce na szampanówce. – Zadałam ci pytanie,
Jennifer. Co ty tutaj, do cholery, robisz? – cedzę przez zęby, odczuwając przybierające na sile
rozdrażnienie.
– Mamo. Co ty tutaj robisz, mamo – poprawia mnie i mierzy karcącym, chłodnym
spojrzeniem.
Widok Jennifer Sharp, po śmierci ojca, za każdym razem sprawia mi niewyobrażalny ból.
Nie mam pojęcia, jakim cudem ta potworna kobieta dostała się na przyjęcie, ale jednego jestem
pewna. Nie zamierzam tolerować jej towarzystwa. Ani teraz, ani w żadnym innym momencie
swojego życia. Zbyt wiele krzywd wyrządziła, bym mogła zmienić zdanie.
– To, co pozostali goście, Suzi – odparowuje, bawiąc się złotym serduszkiem na cienkim
łańcuszku, zdobiącym jej długą i smukłą szyję. – Świętuję czterdzieste pierwsze urodziny
twojego męża, który mnie zaprosił. Niegrzecznie byłoby odmówić jubilatowi. Zwłaszcza
zięciowi. – Uśmiecha się i wygładza sięgające łopatek siwe włosy, spięte ozdobną białą spinką.
Carlo ją zaprosił?
Wstrzymuję na chwilę powietrze, zawiedziona postępowaniem męża. Doskonale wie,
jakie stosunki łączą mnie z Jennifer. Zna zdanie na jej temat i wie także, jak wiele krzywd mi
wyrządziła, a pomimo tego zaprosił ją na przyjęcie? Dlaczego?
– Wiesz co? Wiesz… – Ucinam i wpatrując się w jej sarnie oczy, szukam
najodpowiedniejszego słowa, którego mogłabym teraz użyć. Jednak po chwili znów łapię się na
tym, że stawiam grzeczność ponad to, co słuszne. – W sumie to nie obchodzi mnie, jak się tu
znalazłaś, ponieważ właśnie wychodzisz.
– Proszę? – Mruga zaskoczona.
Przygryzam policzek, nie chcąc wszcząć awantury, która mogłaby doprowadzić mnie do
otwartej wojny z mężem. Dzisiaj zmuszona jestem pilnować każdego kroku i trzy razy
przemyśleć słowa, które wypowiadam. Nie mogę po prostu złapać Jennifer za łokieć i wypchnąć
z namiotu. Nawet kiedy tylko na to zasługuje.
– Wychodzisz, Jennifer. Natychmiast! – grzmię.
Zakłada ręce na piersiach i mruży niebezpiecznie oczy. Rozwiera usta w sprzeciwie,
jednak zanim wyjdzie z nich jakiekolwiek słowo, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, pojawia
się przy nas Carlo. Łapie mnie za łokieć i impulsywnie przyciąga do siebie.
– Susanno?
– Ona ma natychmiast opuścić namiot! – furczę, unosząc na niego wzrok. – Natychmiast,
Carlo – powtarzam, czując bębniący w skroniach wzrost ciśnienia.
– Nie urządzaj scen – warczy mi do ucha, po czym się prostuje i spogląda na Jennifer. –
Porozmawiajmy – zarządza.
Puszcza mnie, wyciąga ramię, które ujmuje moja matka i odchodzą. Obserwuję ich
uważnie, dopóki nie opuszczają namiotu. Obracam się tyłem do gości i przymykając powieki,
opróżniam połowę zawartości kieliszka. Odkładam go na stół i wygładzając zbyt przesadnie
materiał sukni, zaczynam zastanawiać się nad spiskiem Carla i Jennifer. Chyba tak powinnam
nazwać ich nieczyste zagranie? Uknuli podłą intrygę i chcieli zmusić mnie, bym się temu
poddała. Po części i tak już zrobiono ze mnie dzisiaj niewolnika. Wrzucono na scenę i nakazano
tańczyć, jak sobie zażyczą.
Wystarczy już tej uległości!
Nie zniosę obecności Jennifer na tym cholernym przyjęciu!
– Zatańczmy, Susanno.
Czując chłodne palce oplatające łokieć, unoszę głowę. Carlo stoi obok, obejmując
wzrokiem moją twarz.
– Gdzie ona jest?
– Zatańczmy.
– Nie jestem w nastroju, Carlo – oświadczam poirytowana. Uśmiechając się grzecznie do
starszego mężczyzny przechodzącego za mężem, dyskretnie wyszarpuję się z jego uścisku.
– To nie było pytanie – zaznacza swoją postawę, ujmuje moją dłoń i prowadzi na parkiet.
Więc tak? Zamilcz i rób, co ci każę?
Przygryzam wargę, wbijam paznokcie w ramię Carla i pozwalam mu prowadzić się
w tańcu, na niewielkim fragmencie wolnego parkietu, który dla nas wyszukał. Drżę, gdy wraz ze
słowami nieznanego mi spokojnego utworu, śpiewanego przez mężczyznę grającego na
fortepianie, kładzie dłoń na górnej granicy moich pośladków i gwałtownie dociska do siebie.
Zdumiona zadzieram brodę i patrzę prosto w jego powiększone źrenice, które przepełnia
nieodgadnione uczucie. Mrużę oczy, zastanawiając się, co mu chodzi po głowie. Ostatnio
dostrzegam w tym mężczyźnie same negatywne emocje, przede wszystkim oburzenie
i rozczarowanie.
– Wyprosiłeś ją?
Przyciska moją dłoń płasko do torsu i splatając nasze palce, pochyla się.
– Przestań o tym myśleć – mruczy mi do ucha.
Jego ciepły oddech pachnący mocnym alkoholem i tytoniem, drażni nozdrza.
– Dlaczego ją zaprosiłeś? Jak mogłeś mi to zrobić? – dopytuję, gdy odchyla się, by na
mnie spojrzeć.
Obraca mną żywiołowo i układa nasze ciała w poprzedniej pozycji.
– Twoja matka musiała pojawić się na przyjęciu. Jej nieobecność…
– Jej nieobecność schrzaniłaby idealny obrazek rodzinny? To chciałeś powiedzieć?
Zaciska usta.
– Postanowiłeś wzbogacić teatrzyk o jeszcze jedną osobę?
– Przestań dramatyzować.
– Pomyślałeś, jak ja mogę się z tym czuć? Choć raz, do cholery, mógłbyś nie myśleć
tylko o sobie. Nie proszę o wiele, Carlo – warczę.
Dopiero w tym momencie zdaję sobie sprawę, że zbyt mocno wbijam paznokcie w jego
ramię. Rozluźniam palce. Na twarzy Carla ukazuje się zaskoczenie, jednak tak szybko, jak się
pojawiło, znika.
– Nie rób scen – ostrzega tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Marszczę brwi, a gdy przechylam głowę, dostrzegam Jennifer przy scenie. Rozmawia
z dwiema starszymi kobietami. Rozczarowana znów patrzę mężowi prosto w oczy.
– W tym namiocie jest miejsce tylko dla jednej z nas – dukam. – Albo ja, albo ona.
Wygina usta w delikatnym uśmiechu, zupełnie ignorując moje rozżalenie.
– Nie odprawię Jennifer.
Wszystko jasne.
– Nie wiem, dlaczego ciągle łudzę się, że cokolwiek jeszcze dla ciebie znaczę – wyznaję
otwarcie.
– Susanno…
Potrząsam głową, gdy pochyla się w stronę moich ust.
– Dość! Zawiodłeś mnie. Nie mam dłużej zamiaru brać udziału w tym przeklętym
przedstawieniu. Wychodzę. – Odtrącam go dyskretnie, a gdy wściekła schodzę z parkietu,
dorównuje mi kroku i chwyta za dłoń.
– Odprowadzę cię.
Odprowadzę cię?
Co się z nim dzieje?
Miałam nadzieję, że mnie powstrzyma, przeprosi, zrobi cokolwiek, aby do końca
wieczoru zatrzymać przy sobie. Dla Carla nigdy nie będę już na tyle ważna, by uznał mnie za
godną zajęcia drugiego miejsca – zaraz po Nicol – w jego życiu. Przenigdy nie będę już
przyjaciółką, kochanką i słabością. Stałam się zobowiązaniem, kolejną pieprzoną umową, jaką
podpisał i zamknął w szufladzie. Szmacianą lalką, którą stroi, poucza i sadza tam, gdzie akurat
wypada.
– Cholera – syczę, gdy obcasy butów wbijają się w trawnik, utrudniając poruszanie się.
Potrząsam nogą i przydeptuję suknię. Gdyby Carlo nie podtrzymywał mnie za ramię,
runęłabym na trawnik.
– Poradzę sobie – warczę, zupełnie nie interesując się tym, jak odbierze to grupka
starszych mężczyzn, palących cygara przed namiotem. Nie jestem już w stanie dłużej udawać.
Carlo kiwa głową w stronę znajomych, jedną ręką obejmuje mnie w pasie, a drugą wsuwa
pod kolana i bez cienia wysiłku, bierze w ramiona.
– Co ty wyprawiasz? – piszczę zaskoczona i wczepiam palce w marynarkę na jego
przedramionach.
Zaciskając usta, przenosi mnie przez trawnik, taras i hotelowy hol. Nie puszcza nawet
podczas otwierania drzwi do pokoju.
– Możesz mnie już postawić? – pytam, gdy przekraczamy próg, ale on nadal nie otwiera
ust.
Po ciemku podchodzi do łóżka, na które mnie rzuca. Zdezorientowana krzyczę, odbijając
się od materaca.
– Carlo, co ty… – Urywam, gdy gwałtownie nakrywa mnie swoim ciałem.
Wbija boleśnie palce w biodro, dociska do brzucha i zawiesza usta tuż nad moimi.
Zaczynam dyszeć i wydaje mi się, że w ciepłym świetle lamp wpadającym przez okna,
dostrzegam zachwyt na twarzy męża. Jego szybki oddech omiata moją twarz, a kolano wolno
rozsuwające uda przez materiał sukni, nie pozostawia cienia wątpliwości, że czujemy to samo.
Pragnienie i żądza ogarniają nasze ciała. Sunie dłonią w górę, przez talię, lewą pierś, ku szyi.
Oplata ją palcami i gwałtownie wdziera się kolanem pod suknię, a gdy natrafia na koronkę fig
i z premedytacją dociska ją do łechtaczki, jęczę bezwstydnie, odchylając głowę. Mój prawdziwy
Carlo wrócił. Czuję go i mam wrażenie, że za chwilę serce rozszarpie mi pierś.
– Susanna – mruczy po włosku.
Włoski w jego ustach jest taki czysty. Naturalny. Kładzie moje ręce nad głowę i wolną
dłonią obejmuje przeguby.
– Nie pogrywaj sobie ze mną, wiesz, jak tego nie znoszę – chrypie tuż przy moim uchu.
Przesuwa po jego płatku wilgotnym, gorącym językiem, a następnie delikatnie zaciska na nim
zęby.
Wydaję z siebie ciche westchnięcie. Jestem oszołomiona. Carlo nie dotykał mnie w ten
sposób od dawna. Przez długi czas zabiegałam o względy męża. Traciłam nadzieję, a teraz
wszystko wskazuje na to, że posiądzie mnie, ogarnięty szałem. Perwersyjna, włoska bestyjka
powróciła i liczę, że nie zezwoli mi na odpoczynek.
– Carlo… – milknę, gdy zaczyna zażarcie poruszać kolanem.
Moje rozpalone ciało błaga o dotyk, wyginając się w łuk. Czuję się jak żebrak – skamlę
o chwilę uwagi.
– Przestań się w końcu sprzeciwiać – cedzi nieoczekiwanie przez zęby, zwiększając
nacisk na moją szyję. – Doprowadza mnie to do szału… Przestań, Susanno. Nasze życie już
nigdy nie będzie takie jak dawniej. Zmieniliśmy się, nie dostrzegasz tego?
Otwieram oczy i dopiero w tym momencie zdaję sobie sprawę, że je zaciskałam. Gdy
Carlo podnosi się, siadam, chwytając poły jego rozpiętej marynarki.
– Dlaczego mi to robisz? – pytam spokojnie, czując bolesny ucisk w klatce piersiowej.
Przed chwilą byłam pewna, że odzyskałam męża, a teraz po raz kolejny targa mną obrzydliwe
rozczarowanie. – Dlaczego tak bardzo mnie ranisz? Czym sobie na to zasłużyłam?
– Wracam na przyjęcie – oznajmia, wyszarpując się.
Słyszę odgłos kluczy odbijających się od materaca obok.
– Carlo?
– Dobrej nocy, Susanno – rzuca i odchodzi, trzaskając za sobą drzwiami.
– Carlo! – wrzeszczę, ciskając poduszką w stronę drzwi. – Tak bardzo cię teraz
nienawidzę – szepczę, opadam na materac i chowam twarz w dłoniach, gdy do oczu napływają
mi łzy.
O ile wcześniej miałam nadzieję, że uratujemy nasze małżeństwo, o tyle w tym momencie
mam świadomość tego, że nadszedł koniec. Już zawsze będę tylko pionkiem w jego rękach.
Dość!
Naszego małżeństwa nic już nie jest w stanie uratować. Między mną a Carlem nie ma ani
grama pozytywnych uczuć. Żal i rozczarowanie zburzyło to, co budowaliśmy przez lata,
a przerażająca bezwzględność rozdzieliła złączone dłonie.
– Dość! – krzyczę, ile sił w płucach, raptownie podrywając się z łóżka.
Zamierzam dogonić męża i w końcu oznajmić mu, co czuję. Wyjawić każdą z emocji,
którymi niemal się dławię. Unosząc suknię, wybiegam na hol z nadzieją, że nie natknę się na
Jennifer, której widok w tym momencie, w stu procentach zmusiłby mnie do zrobienia czegoś,
czego bym później żałowała. Jestem pewna, że urządziłabym jej scenę, a z racji miejsca,
w którym przebywam i lekkiego zamroczenia alkoholowego, wolę tego uniknąć. Po przeklęciu
męża i matki i dwukrotnym potknięciu się o własne nogi, wychodzę na taras w tym samym
czasie, kiedy pojawia się na nim dwóch młodych, rozradowanych mężczyzn. Unikając
zaciekawionych spojrzeń, pochylam głowę. Opadam ciężko na jedną z trzech rattanowych kanap
i wygładzam nieistniejące zagniecenie sukni tuż przy kolanie z nadzieją, że miną mnie bez słowa.
Gdy ich śmiechy cichną, przymykam ciężkie powieki i rozmasowuję pulsujące skronie.
Rozważam powrót do pokoju, pojmując, że wkroczenie do namiotu w takim stanie i rzucanie się
na męża z wyrzutami, nie wróży niczego dobrego.
– Susan? Wszystko w porządku?
Czując ciepłe palce oplatające przeguby, otwieram oczy. Mrugam szybko dostrzegając
zaniepokojonego Bretta, kucającego przy mnie.
Cudownie…
Dlaczego spośród wszystkich gości, właśnie on musiał się mną zainteresować? Dlaczego?
Obrzucam spojrzeniem jego sylwetkę i otoczenie. Dostrzegam poluzowany krawat,
rozpiętą pod szyją koszulę, cudowne rumieńce i brak blondynki, z którą flirtował przy stole.
Zaczynam zastanawiać się, czy coś ich łączy i gdzie się u licha podziała ta kobieta?
– Susan?
– Szukam Carla – bąkam, podnosząc się.
Tak gwałtowna zmiana pozycji powoduje, że kręci mi się w głowie. Od upadku ratuje
mnie szarpnięcie w górę, po którym znajduję się w ramionach Hampta. Chyba przesadziłam
z szampanem. O dziwo, nie oponuję, gdy bez wahania przekracza moją przestrzeń osobistą.
Czując się całkowicie wyczerpana, ulegam. Zupełnie nie przejmując się otoczeniem i tym, co
mógłby sobie pomyśleć mój mąż, wczepiam palce w koszulę Bretta na torsie.
– Carlo jest w namiocie, ale chyba nie powinnaś pokazywać się tam w takim stanie.
Zaniosę cię do pokoju – oznajmia spokojnie i mocno obejmując mnie ramieniem, przenosi przez
próg budynku. – Pamiętasz numer swojego pokoju?
– Siedemnaście – mruczę i przymykając powieki, wdycham zapach tego mężczyzny.
Pachnie szampanem, delikatnymi perfumami i męską wonią. Brett jest zupełnym
przeciwieństwem Carla. Silny, młody, opiekuńczy i tak cholernie kuszący… Po chwili, która
wydawać by się mogło, że trwała wieczność, stawia mnie delikatnie pod drzwiami do pokoju,
otwiera je, wchodzi do środka i zapala światło. Podążam za nim, obejmując spojrzeniem jego
szerokie ramiona.
– Wypij to – nakazuje, wkładając mi w dłonie butelkę z wodą mineralną, której upijam
odrobinę.
Wzdycham, przymykając powieki, a kiedy je otwieram, napotykam uciążliwe spojrzenie.
– Nienawidzę, kiedy to robisz – mamroczę i ponownie moczę usta w wodzie.
Marszczy brwi.
– Proszę?
– Nienawidzę tego, w jaki sposób na mnie patrzysz, Brett, a najgorszej jest to, że nie mam
bladego pojęcia, dlaczego to robisz – prostuję, a po chwili zastanawiam się, dlaczego nie
ugryzłam się w ten przeklęty jęzor.
Co ja plotę, do cholery?
– Susan, posłuchaj… – nerwowo przeczesuje palcami włosy, patrząc na mnie spod
skośnych rzęs. – Bo ja… Nie powinienem… Zresztą… A niech to, cholera! – rzuca i popycha
mnie na drzwi, które zamykają się z hukiem i przyciska gwałtownie ciepłe wargi do moich.
Zaskoczona wypuszczam z dłoni butelkę. Ciepła woda wsiąka w materiał sukni.
Początkowo chcę go od siebie odepchnąć, ale gdy kładzie delikatnie dłoń na moim karku,
jednocześnie przechylając głowę, ulegam, zapominając o otaczającym świecie i słowach, które
całkiem niedawno padły w tym pokoju z ust Carla. Brett smakuje mleczną czekoladą,
szampanem i gumą owocową, tak okropnie dobrze…
Wsuwam palce w jego włosy i pociągam za nie. Drżąc w silnych objęciach, staję się
więźniem własnych, zakazanych pragnień. Silnego pożądania narodzonego w chwili naszego
ostatniego spotkania. Wypychając biodra, wciągam powietrze ze świstem, gdy rozgrzana
natarczywość jego dłoni, sunie w górę sukni i obejmuje przez materiał krągłą obfitość piersi.
Zanurzając zęby w nabrzmiałej od namiętnego pocałunku dolnej wardze, zmusza mnie do
uległości i śmiałego brania okazywanych pieszczot. Jęczę cicho, zaczynając tracić panowanie nad
zdradliwym ciałem.
Zajadłe wargi tego niemoralnego mężczyzny, pozwalają mi w końcu na głębszy oddech,
wiodąc delikatnie mokrą ścieżką rozkoszy od policzka do twardego obojczyka. Wilgotny język
muska go natarczywie, by po chwili – powracając tą samą drogą – znów znaleźć ukojenie
w moich ustach. Oddycham z trudem, łaknąc żar ciężaru jego napierającego na mnie ciała, a gdy
chwyta materiał sukni na udach i zaczyna ją wolno unosić, zupełnie tracę nad sobą panowanie.
Targana rządzą, pożądając ciała Bretta, sięgam drżącą dłonią do jego paska, a następnie
rozporka. Zanim zdołam go rozpiąć, unosi mnie i stanowczo dociska do drzwi. Oplatam go
nogami w pasie i szarpię za włosy, gdy nie przestając mnie całować, wsuwa ciepłe dłonie pod
suknię i zaciska na gumce majtek. Sunie opuszkami po wrażliwej skórze w dół, po łonie,
w kierunku złączenia ud i z westchnięciem odchyla białą koronkę, strzegącą wejścia do mojego
rozgrzanego ciała. Szarpię się, a kiedy jego twardy i wilgotny penis ociera się o moje uda, niemal
szaleję z przepełniającej powietrze ekstazy i mieszanki feromonów. Chwytam go za biodra
i dociskam do siebie, popędzając.
Wsuwa się we mnie gwałtownie. Brutalnie. Bez zapowiedzi. Znajduje się tak głęboko, że
podczas szalonych pchnięć na chwilę wstrzymuję powietrze, przyzwyczajając się do – od tak
dawna pozbawianego mnie – uczucia przenikliwego ucisku. Dyszę i jęczę cicho z ustami przy
jego zroszonym potem czole, gdy porusza się płynnie, sunąc mną po drewnianym skrzydle. Prężę
się i ściskam go udami, nie zważając na niewygodę. Wychodzę naprzeciw, zaciskając powieki.
Drżę, będąc na granicy orgazmu. Moje mięśnie w podbrzuszu kurczą się, zadręczając słodką
torturą, a Brett gna okrutnie ku spełnieniu. Zaskakuje mnie jego dzikość. Podnieca brak
opamiętania. Ekscytuje lubieżność.
Przyciskając mocniej czoło do mojej brody, wydaje z siebie ciche, chrapliwe pomruki,
a ich odgłos wdziera się w moje uszy, zawieszając tuż nad przepaścią słodkiego spełnienia.
Kolejne dwa pchnięcia zrzucają mnie z urwiska, wprost w ramiona intensywnego orgazmu, który
czuję niemal w każdej komórce ciała. Po chwili Brett dołącza do mnie. Szczytuje na udo,
przygryzając wargę.
– Jezu… – szepcze, drżąc w moich ramionach.
Gdy unosi głowę, dysząc, uchylam ciężkie powieki. Patrząc prosto w niemal czarne oczy
Bretta, nieruchomieję. Właśnie zdaję sobie sprawę z tego, do czego się dopuściłam. Przerażona
niemal natychmiast trzeźwieję i odsuwam się od niego. Zaskoczony stawia mnie na podłodze
i zapina spodnie.
– Susan?
– Wyjdź, proszę.
– Susan…
– Wyjdź! – furczę, drżącym głosem.
Hampt przesuwa mnie delikatnie w bok i posłusznie wychodzi, cicho zamykając za sobą
drzwi. Przyciskam sparaliżowane ciało do drewnianego skrzydła, nakrywam dłonią usta
i przerażona zaciskam powieki.
Co ja najlepszego zrobiłam?
17

Skubiąc maślaną bułkę, wpatruję się w puchate białe obłoki, sunące wolno po błękitnym
niebie za oknem pokoju hotelowego. Przymykam na chwilę ciężkie powieki i wkładam w usta
odrobinę pieczywa.
Carlo wrócił sporo po trzeciej nad ranem. Przesiąknięty alkoholem i tytoniem
w ciemności zataczał się chwilę po pomieszczeniu, po czym doczłapał do łazienki, wziął
prysznic, umył zęby i wrócił do pokoju. Przez chwilę stał nade mną, mamrotał pod nosem
niezrozumiałe słowa, a ja starając się oddychać miarowo, udawałam, że śpię. Wierząc
w kłamstwo, położył się po drugiej stronie łóżka, a kilka minut później zapadł w głęboki sen.
Leżałam bez ruchu. Rozpaczałam cicho, wspominając wszystkie cudowne chwile
w naszym małżeństwie i głupotę, która pchnęła mnie w ramiona Bretta. Okręcając na palcu
obrączkę, zastanawiałam się, dlaczego mąż potraktował mnie tak brutalnie i perfidnie? Dlaczego
w tym ważnym dla nas dniu wyrządził mi tyle krzywd? Czy rzeczywiście już nic dla niego nie
znaczę? Czy jego zachowanie miało wpływ na to, czego się dopuściłam?
– Wyjeżdżamy za dwadzieścia minut – rzuca niespodziewanie Carlo, wyrywając mnie
z zamyślenia.
Kiwam głową, odkładam bułkę na talerz i unikając kontaktu wzrokowego, wstaję od
niewielkiego stołu zastawionego śniadaniem. Odchodzę w stronę łazienki, gdzie staję przed
umywalką i sięgam po kosmetyczkę leżącą koło kranu. Wyjmuję z niej beżową szminkę, którą
niechętnie przeciągam po wargach. Odkładam kosmetyk na miejsce i spoglądam na odbicie
w niewielkim lustrze. Uparcie staram się doszukać jakiejkolwiek zmiany w wyglądzie,
jednocześnie wmawiając sobie, że zdrada odcisnęła na mnie swego rodzaju piętno. Czuję się tak,
jakbym posiadała na czole niezmywalny napis ladacznica. Duże ciemnobrązowe oczy patrzą na
mnie z odrazą i zawodem. Jestem blada, zmęczona i czuję przerażające pulsowanie w skroniach.
W nocy nie zmrużyłam oka. Moje myśli nieustannie krążyły od Carla do Hampta – jego
namiętnych warg, stanowczego uścisku, gorącego ciała…
Opieram dłonie na umywalce, pochylam się i przymykam powieki. Pod wpływem chwili
i emocji uległam. Zdradziłam męża, a teraz będę udawać, że między mną a synem jego
najlepszego przyjaciela do niczego nie doszło. Włożę maskę kogoś, kim Carlo chciałby, abym
była. Wrócimy do domu, lecz wiem, że już nigdy więcej nie będę mogła spojrzeć mu w twarz,
nie czując słusznych wyrzutów sumienia. Do końca życia wyczuwać będę ciężar niewierności.
Otwieram oczy i jeszcze raz z niechęcią unoszę wzrok.
– Dlaczego? – pytam szeptem samą siebie. – Dlaczego to zrobiłaś?
Nie potrafię odpowiedzieć. Nie mam bladego pojęcia, co było przyczyną moich działań.
Być może do skandalicznego zachowania pchnęły mnie wczorajsze słowa Carla, upojenie
alkoholowe lub nie wytrzymałam napięcia wytworzonego między mną a Brettem?
– Czas, Susanno. Czas!
– Już idę! – odkrzykuję, drżącymi dłońmi odpychając się od umywalki.
Odgarniam włosy z twarzy. W pośpiechu wygładzam obcisły czarny materiał
kombinezonu z krótkim rękawem i oryginalnym dekoltem-szalem, poprawiam lakierowany pasek
na biodrach, chwytam kosmetyczkę i wychodzę z łazienki. W pokoju zastaję męża, pakującego
swoją walizkę. Upycham pośpiesznie kosmetyczkę do drugiego bagażu, zapinam zamek, siadam
na łóżku i wkładam czarne czółenka. Zakładam pasującą do garderoby niewielką torebkę na
ramię i wsuwam na nos okulary przeciwsłoneczne – na wypadek, gdybym miała po wyjściu
spotkać Jennifer lub Hampta – choć to idiotyczne, zważywszy na to, że okulary nie ukryją całego
ciała.
Gdy przemierzamy hol, przypominam sobie Bretta trzymającego mnie w ramionach,
garbię się i wbijam wzrok w bordową wykładzinę, idąc tuż za Carlem ciągnącym nasze walizki.
Z każdym kolejnym krokiem, moje serce przyspiesza. Zasycha mi w ustach, a ciało zaczyna
drżeć. Targa mną panika, której nie potrafię opanować. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, z ulgą
wdycham świeże powietrze. Chwiejąc się na białym grysie, kieruję się w stronę zaparkowanego
przy krawężniku, graniczącym z płytą parkingu, rolls-royca. Nie czekając na męża, wsiadam do
samochodu i w pośpiechu zatrzaskuję za sobą drzwi. Zapinając pas, słyszę odgłos nowej
wiadomości w skrzynce mailowej. Drżącą dłonią sięgam po telefon i zdezorientowana, odczytuje
wiadomość.

Data: 16.06.2019 rok


Godzina: 10:12 am.
Nadawca: Brett Hampt
Odbiorca: Susanna Casella
Temat: Nieoczekiwany zwrot akcji.
Susan, musimy porozmawiać.

Wstrzymuję powietrze, zawieszając palce nad ekranem. Cholera…


Zamierza korzystać w ten sposób z mojego maila firmowego?
Niech to szlag!
Zerkam w lusterko boczne i gdy dostrzegam Carla nadal upychającego w bagażniku,
pomiędzy prezentami urodzinowymi, walizki natychmiast kasuję maila, pozostawiając go bez
odpowiedzi. Wrzucam iPhone’a do torebki ze świadomością, że jedyne wyjście z tej
skomplikowanej sytuacji to odsunięcie się od projektu i zapomnienie o wczorajszej chwili
słabości. Muszę zachowywać się, tak jak dotychczas, a nawet stać się jeszcze bardziej potulna.
Muszę posłusznie wykonywać polecenia męża z nadzieją, że moja pokora odsunie go od
jakichkolwiek domysłów. To był jednorazowy wyskok. Chwila zapomnienia, która już nigdy się
nie powtórzy.
– Carlo – zaczynam niepewnie, gdy zajmuje miejsce za kierownicą – chciałabym odsunąć
się od projektu z HamptCorporation.
– Basta!9 – wrzeszczy tak głośno, że aż się wzdrygam. – Masz czas do końca lipca na
wywiązanie się ze zobowiązania.
– Carlo… – szepczę. – Nie mamy jeszcze zebranych wszystkich dokumentów i nie jestem
pewna czy poradzę sobie z koncepcją, mając tylko…
– Masz czas do końca lipca – wtrąca, uruchamiając silnik. – Koniec tematu.
Przymykam powieki i przełykając ślinę, odwracam twarz w stronę bocznej szyby. Nie
mam pojęcia, dlaczego zawładnął nim tak przerażający gniew. W ciągu wszystkich lat naszego
małżeństwa widziałam Carla w takim stanie zaledwie dwa razy i wiem, że wdawanie się
w dyskusję nie ma sensu. Jestem na przegranej pozycji, a dodatkowo muszę stanąć na rzęsach, by
oddać ukończoną koncepcję do końca następnego miesiąca.
~*~

– Papciu, wszystkiego najlepszego! Wszystkiego najlepszego! – pokrzykuje


podekscytowana Nicol, podbiegając do Carla chwilę po przekroczeniu przez nas progu domu.
Widok uniesionej rączki z laurką i rozpromienionej twarzyczki córki powoduje, że na chwilę
zapominam o przykrych wydarzeniach z ubiegłego wieczoru.
– Zrobiłam ci rysunek, zobacz, papciu! Zobacz!
Uśmiechając się, stawiam torebkę na komodzie pod lustrem w przedpokoju, opadam na
puf i ściągam buty. Obserwuję męża, który kuca przy Nicol, odbiera wręczany rysunek, bierze
małą na ręce i muskając czule w skroń, niesie do kuchni. Gdy po wnętrzach roznosi się dziecięcy
śmiech, opieram głowę o ścianę i wypuszczam powietrze przez usta.
Jestem wyczerpana fizycznie i psychicznie, lecz wiem, że zamykając oczy, nie doznam
ukojenia. Sen nie będzie w stanie okiełznać zaprzątających głowę myśli. W tym momencie
prawdopodobnie nic tego nie dokona. Mogę jedynie zwalczyć na chwilę wspomnienia,
zaszywając się w gabinecie, gdzie za zamkniętymi drzwiami, oddając się pasji, rzucę się w wir
szkicowania.
– Wyglądasz marnie, dziecko.
– To było wyczerpujące przyjęcie. – Uśmiecham się uprzejmie do niani Reggie,
zdejmującej gruby, bladoniebieski, wełniany sweter z szaragi tuż obok.
– Nie wątpię. – Odwzajemnia uśmiech, a gdy gładzi mnie pieszczotliwie po głowie, na jej
naznaczonej wiekiem twarzy maluje się współczucie. – Będę się już zbierać – informuje,
wciskając sweter w materiałową torbę. – W piekarniku zostawiłam łososia na obiad, a na deser
zrobiłyśmy z Nicol galaretkę.
– Dziękuję – szepczę, podnosząc się. – Za wszystko.
– Bardzo proszę. To dobry człowiek Susan, tylko czasami wydaje się bardzo zagubiony –
szepcze nieoczekiwanie, pochylając się nade mną.
– Każdy z nas czasem przeżywa emocjonalne rozdarcie, pani Stuart. To minie. To zawsze
mija – zapewniam, choć w rzeczywistości sama nie wierzę we własne słowa.
Niania przykłada z troską ciepłą dłoń do mojego policzka.
– Odpocznij, dziecko. Widzimy się jutro.
Kiwam głową i odprowadzam ją do drzwi, a gdy za nimi znika, człapię w stronę kuchni,
gdzie odnajduję Nicol i Carla. Pogrążeni w rozmowie i na kolorowaniu niewykorzystanych
projektów, nawet nie zauważają, że się im przyglądam. Obserwuję więź łączącą ojca z córką, po
czym czując nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej, przechodzę dyskretnie obok, nie chcąc
zakłócić ich spokoju. Kieruję się w stronę sypialni, a potem do łazienki, gdzie pod prysznicem
staram się wymazać z pamięci seks z Brettem i słowa wypowiedziane wczoraj przez Carla.
Wszystkie jego ruchy i czyny. Nadaremno.
Unoszę twarz pod chłodny strumień wody i odgarniam włosy, oblepiające policzki. Carlo
pogrzebał nasze małżeństwo. To koniec. Siadam pod jedną z przeszklonych ścian prysznica
i chowam twarz w dłonie. Odgłos cichego szlochu maskuje niezawodny szum wody. Pogubiłam
się. Tak bardzo się pogubiłam.
~*~

Odkładam rapitograf i pocierając skronie, odwracam się, by spojrzeć na elektryczny


wyświetlacz niewielkiego zegarka, stojącego na biurku w moim domowym gabinecie. Dziesiąta
pięćdziesiąt pięć.
Wstaję od stołu kreślarskiego i podchodzę do okna, za którym atramentowy mrok nocy
zaciska swoje ogromne dłonie na Croydon. Pocieram ramiona przez satynowy materiał szlafroka
i zawieszam wzrok na czubkach około metrowych buków pospolitych posadzonych przy
ogrodzeniu, poruszanych gwałtownie przez hulający na zewnątrz wiatr.
Od czterech godzin, popijając czerwone wino, pracuję nad szkicami altany dla
HamptCorporation. Przenoszę na papier wizję budowli ogrodowej omawianej na jednym ze
spotkań z Brettem. Za każdym razem, gdy pomyślę o tym młodym mężczyźnie, wzdłuż mojego
kręgosłupa przebiega przyjemny dreszcz podniecenia. Nawet teraz kiedy poprzysięgłam samej
sobie, że zaprzestanę o nim rozmyślać.
Carlo…
Brett…
Czuję się tak, jakbym popadała w szaleństwo z powodu tych dwóch diametralnie
różniących się od siebie mężczyzn. Potrząsam głową i zerkam przez ramię na zegarek. Dziesiąta
pięćdziesiąt siedem. Już czas.
Odgarniam włosy na lewe ramię, zaciskam mocniej pasek szlafroka i podchodzę do
biurka, z którego podnoszę prostokątny przedmiot owinięty starannie w srebrny papier
dekoracyjny. Wzdychając opuszczam gabinet, a następnie przechodząc na palcach obok pokoju
Nicol, udaję się do salonu, w którym zastaję siedzącego na narożniku Carla. Nadal ubrany
w szare spodnie od garnituru i tego samego koloru koszulę rozpiętą pod szyją, okręcając w dłoni
szklaneczkę z bursztynowym alkoholem, sądząc po zapachu i upodobaniu, burbonem, ogląda
powtórki tandetnych telenoweli. Łuna jasnego światła z ekranu telewizora oświetla jego szeroko
rozpostartą na meblu sylwetkę. Podczas rytmicznych ruchów nadgarstka, skromna złota obrączka
odbija się z cichym stukotem od kruchych ścianek szkła.
– Wszystkiego najlepszego – chrypię i wyciągając rękę z prezentem, staję obok.
Nie reaguje. W dalszym ciągu wbijając tępo wzrok w zbyt mocno rozjaśniony ekran,
wolno unosi szklankę i ociągając się, moczy usta w burbonie.
– Carlo? – próbuję raz jeszcze. Tym razem staję naprzeciwko, przysłaniając mu widok. –
Wszystkiego najlepszego.
Porusza się nieznacznie. Niestety przez cień rzucony na jego sylwetkę nie jestem w stanie
ocenić, czy uniósł na mnie wzrok. Nie doczekawszy się reakcji męża, wzdycham i zrezygnowana
odkładam prezent na dzielący nas niewielki drewniany stolik. Odchodzę, po raz kolejny w ciągu
zaledwie kilku godzin, odczuwając okropne uczucie odrzucenia. W tym momencie Carlo
podrywa się z kanapy, oznajmiając:
– Wychodzę. Nie czekaj na mnie.
– Wychodzisz? – odwracam się i posyłam mu zaskoczone spojrzenie. – O tej godzinie?
Gdzie? – dopytuję zaskoczona.
– Wychodzę, Susanno – powtarza tonem nieznoszącym sprzeciwu i mija mnie.
W ostatniej chwili zatrzymuję go, chwytając za rękaw koszuli. Staje do mnie tyłem, zadzierając
głowę.
– Co się z nami stało, Carlo? – pytam szeptem, walcząc z pokusą stanięcia przed jego
obliczem i wykrzyczenia wszystkiego, co we mnie siedzi. – Co się stało z naszym małżeństwem?
Miłością? Gdzie jest Carlo, którego pokochałam? – wyrzucam z siebie drżącym głosem. – Gdzie?
– Jego już nie ma. Pogódź się z tym w końcu.
– Czym sobie na to wszystko zasłużyłam? – dopytuję, choć wiem, że nie uzyskam
odpowiedzi, a wiedza ta zaczyna doprowadzać mnie do szału. – Nie musisz na mnie patrzeć i ze
mną rozmawiać, ale już nigdy więcej nie baw się moimi uczuciami. Nigdy więcej, Carlo –
warczę rozdrażniona jego objętością i opuszczam dłoń. – Nigdy! – cedzę przez zęby, obejmując
spojrzeniem wąskie plecy męża.
Jeszcze przez chwilę stoi w miejscu, po czym bez słowa odchodzi w stronę sypialni, a po
kilku minutach opuszcza dom. Zrezygnowana opadam ciężko na fotel pod drzwiami
prowadzącymi na taras. Czując wzbierające pod powiekami łzy, wbijam paznokcie w welurowe
podłokietniki. Moje spojrzenie pada na srebrną ramkę stojącą na stoliku obok fotela. Sięgam po
nią. Przesuwam kciukiem po szkle, za którym znajduje się fotografia przedstawiająca mnie
i Carla w tańcu, w dzień naszego ślubu.
Byłam taka młoda. Niczego nieświadoma.
Przymykam powieki, rozpamiętując przeszłość. Wracam myślami do naszego przyjęcia
weselnego w The Manor at Bickley. W mojej głowie pojawiają się obrazy szczęśliwych gości,
przesadnie przystrojonej sali weselnej i promieniejącego w białym fraku Carla, zaciskającego
dłonie w mojej talii, podczas naszego pierwszego tańca. Do dziś pamiętam cudowne słowa
włoskiej piosenki, śpiewanej przez jednego z członków orkiestry, jakie wtedy nam towarzyszyły:

Dla ciebie, która jesteś jedyną w świecie,


Jedynym powodem, by dotrwać do końca
Każdego mojego oddechu,
Gdy na ciebie patrzę
Po dniu pełnym słów,
Mimo że nic nie mówisz,
Wszystko staje się jasne.
Dla ciebie, która mnie odnalazłaś
Na rogu z zaciśniętymi pięściami
Zwróconego plecami do muru
Gotowego, by się bronić.
Ze spuszczonym wzrokiem
Stałem w kolejce
Z tymi, którzy nie ulegli złudzeniu.
Ty mnie przygarnęłaś jak kota
I wzięłaś mnie z sobą.
Dla ciebie śpiewam piosenkę,
Ponieważ nie mam nic innego,
Nic lepszego do zaoferowania tobie.
Ze wszystkiego, co posiadam
Weź mój czas
I magię,
Która jednym skokiem
Pozwala nam ulecieć w powietrze (…)10

– Cholerne kłamstwo! – wykrzykuję, ciskając przed siebie ramką, która upada niedaleko.
Cienkie szkło zbija się i rozsypuje po posadzce.
– Mamusiu!
– Już idę! Idę! – odkrzykuję i podrywając się z miejsca, wycieram mokre od łez policzki.
W pośpiechu udaję się do pokoju Nicol, która zdezorientowana siedzi na skraju białego
łóżka z pikowanym zagłówkiem. Przyciska do klatki piersiowej szmacianą lalkę.
– Boję się – szepcze, gdy układam ją ponownie do snu.
– Mamusia przez przypadek strąciła szklankę ze stołu. Wszystko w porządku –
mamroczę, nakrywając ją kołdrą po samą szyję. – Wszystko w porządku, małpeczko. – Składam
na czole córki czuły pocałunek i siedząc obok, głaszczę po główce do czasu, aż zaśnie.
Kilka minut później sprzątam dokładnie szkło w salonie, a następnie wraz z ramką
i zdjęciem, wyrzucam do kosza na śmieci. Zmierzając do sypialni, podchodzę do torebki leżącej
na komodzie w przedpokoju i wyciągam z niej telefon. Siadam po ciemku na łóżku, sprawdzając
skrzynkę milową. Czytam kilka wiadomości i opróżniam kosz. Podczas tego kroku, dostrzegam
wiadomość od Hampta. Czytam ją kilka razy.
Wzdycham, pocierając czoło.
I co teraz?
Brett ma rację. Powinniśmy porozmawiać. Słusznym byłoby wyjaśnić sobie to, do czego
między nami doszło. Chociażby ze względu na dalszą współpracę. Seks z nim nigdy nie
powinien mieć miejsca. Nie powinien, a jednak miał.
Niech to szlag!
Zawsze biorę odpowiedzialność za swoje czyny i tym razem nie może być inaczej.
Popełniłam błąd, a teraz muszę ponieść jego konsekwencje. W tym przypadku będzie to
spotkanie i niekomfortowa rozmowa. Odgarniając włosy z twarzy, odpisuję na maila.

Data: 16.06.2019 rok


Godzina: 11:56 pm.
Nadawca: Susanna Casella
Odbiorca: Brett Hampt
Temat: Re: Nieoczekiwany zwrot akcji.
Jutro. Kawiarnia Nero. 9:30 am.
--
Susanna Casella
Prezes ArchiCass

Wysyłam wiadomość, usuwam ją z kosza, odkładam telefon na szafkę i ściągam szlafrok.


W samej bieliźnie wsuwam się pod chłodną pościel, zastanawiając się, gdzie, do jasnej cholery,
przebywa mój mąż?
18

Przytrzymuję ramieniem telefon, jednocześnie zapinając klamerkę czarnego sandała na


słupku.
– Mamusiu!
– Na którą godzinę mam zrobić obiad?!
– Chwila! – odkrzykuję, prostując się. Wypuszczam powietrze przez usta i po raz trzeci
wybierając numer telefonu do Carla, wychodzę z sypialni. Gdy znów odbijam się od
automatycznej sekretarki, przystaję w korytarzu i zaciskając palce na telefonie, odliczam wolno
do dziesięciu.
Spokojnie…
Tylko spokój mnie uratuje.
Przez większą część nocy nie zmrużyłam oczu. Kręciłam się po łóżku, obsesyjnie
sprawdzając drugą część materaca. Za każdym razem, gdy moja ręka odbijała się od chłodnej
pościeli, odczuwałam coraz większe wyrzuty sumienia. Obwiniałam się za niewyparzony język,
który prawdopodobnie doprowadził do nieobecności męża. Carlo po raz pierwszy wyszedł
z domu na tak długo i nie powiedział mi, o której godzinie wróci. Wprawdzie nie kazał na siebie
czekać, ale brak jego towarzystwa, choć sprawił mi wiele bólu, nie zezwalał na spokojne
zamknięcie oczu. Po jakimś czasie, który zdawał się wiecznością, wyczerpana, w końcu
zasnęłam. Zerwałam się z łóżka chwilę przed dziewiątą rano, zbudzona przez zdezorientowaną
nianię Reggie. Po przetarciu oczu zdałam sobie sprawę, że Carlo nie wrócił do domu, a jego
absencja doszczętnie zburzyła ranną rutynę naszej rodziny.
– Mamusiu! – postękuje Nicol, kręcąc się obok pufa w przedpokoju. – No, chodźmy już!
– Taksówka już czeka, Susan – informuje niania, stojąca w łuku prowadzącym
z korytarza do kuchni. – Na którą godzinę mam zrobić obiad? – pyta ponownie, wycierając
dłonie w biały płócienny fartuch przykrywający krągłą sylwetkę.
Wzdycham i patrząc na nią przepraszająco, zrezygnowana, wzruszam ramionami.
Kiwa głową i uśmiecha się blado. W jej spojrzeniu dostrzegam współczucie.
– Mamusiu!
– Już wychodzimy, małpeczko – szepczę chrapliwie.
Wrzucam telefon do czarnej, kopertowej torebki, chwytam córkę za rączkę i ciągnąc ją za
sobą, opuszczam dom.
– Mamusiu, gdzie jest papciu?
– Tatuś z samego rana musiał załatwić kilka ważnych spraw na mieście – kłamię
bezwzględnie, otwierając przed Nicol tylne drzwi taksówki. Pomagam jej zdjąć plecak i podaję
go, gdy wślizguje się na kanapę. Bujda, którą karmię córkę sprawia, że czuję ucisk w klatce
piersiowej.
– Dlaczego nie jedziemy twoim samochodem?
– Mechanik jeszcze go nie naprawił.
– Dlaczego nie pojedziemy samochodem papcia? Przecież jest w garażu. Widziałam!
– Mama nie lubi nim jeździć – wyznaję. – Zapnij pas, małpeczko – nakazuję, siadając
obok. – Do St. Chad’s RC Primary School, proszę – podaję adres starszemu kierowcy
i przymykam powieki, rozmasowując pulsujące skronie.
Nie byłam przygotowana na taki zamęt. Nie byłam przygotowana na takie zawirowania.
Co więcej, mam koszmarne przeczucie, że zniknięcie Carla nie wróży nic dobrego.
~*~
Taksówka parkuje pod budynkiem szkoły Nicol dosłownie kilka minut przed dziesiątą.
Informuję córkę, że dzisiaj to ja ją odbiorę, ponieważ Carlo ma kolejne ważne spotkania na
mieście, składam na jej czole szybki pocałunek, proszę o zjedzenie drugiego śniadania i wracam
do taksówki, która wiezie mnie pod kawiarnię Nero, na spóźnione spotkanie z Brettem Hamptem.
Tli się we mnie nadzieja, że Brett po upływie wskazanego czasu już dawno opuścił budynek.
Niestety, gdy po wyjściu z taksówki dostrzegam za oknem znajomą męską sylwetkę siedzącą
przy jednym ze stolików, moja nadzieja pęka jak bańka mydlana napotykająca na swojej drodze
przeszkodę. Niebywale zawziętą przeszkodę.
O ile wczoraj byłam pewna, że najlepszym wyjściem z tej niekomfortowej sytuacji, jaka
zaistniała między mną a Hamptem, będzie wyjaśnienie sobie wszystkiego w cztery oczy, o tyle
po zbyt intensywnym poranku dochodzę do wniosku, że przebywanie sam na sam z tym
mężczyzną jest ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę. Przestępując nerwowo z nogi na nogę,
zaczynam rozważać ucieczkę. Mogłabym zwiać jak śmierdzący tchórz, zaszyć się w firmie za
biurkiem i wymazać z pamięci wysłaną wczoraj wiadomość do Bretta. Mogłabym, gdybym nie
została właśnie zauważona.
Niech to szlag trafi!
Oplatam mocniej palcami pasek torebki i robiąc głęboki wdech, ruszam w stronę wejścia
do budynku. Nie bardzo wiem, jak mam się zachować, lecz jednego jestem pewna: przy tym
mężczyźnie moje ciało i myśli nie idą w parze z rozumem, co stanowi kolejny problem.
– Przepraszam za spóźnienie – wyrzucam z siebie szybko, nie siląc się na powitanie
i opadam ciężko na krzesło po drugiej stronie stolika.
– W porządku. – Uśmiecha się uprzejmie. – Kawy? – pyta, gdy przewieszam torebkę
przez oparcie krzesła.
W porządku?
Marszczę brwi. Umówiliśmy się na godzinę dziewiątą trzydzieści, jest już kilka minut po
dziesiątej, a on…
To będzie ciężka rozmowa.
Przerażająco. Ciężka. Rozmowa.
– Z chęcią.
Unoszę wzrok znad porcelanowej filiżanki i patrzę spod rzęs na Bretta. Miętoląc
w palcach materiał białego, bawełnianego T-shirtu przy szyi, przesuwa leniwie oczami po mojej
twarzy. Jego miękkie, rozwarte, diabelnie zmysłowe wargi, nagminnie rozpraszają. Odciągają od
niepokoju o Carla i słów, które przez dobre dwadzieścia minut staram się z siebie wykrztusić.
Przypominają o spełnieniu skrywanych pragnień. Brett Hampt jest niczym zakazany owoc.
Wyrazisty, urokliwy, grzeszny.
Przygryzam język, spuszczając wzrok. Rozdmuchuję wstążki pary unoszące się nad
kubkiem, upijam nieco czarnej kawy rozpuszczalnej, po czym odstawiam filiżankę na spodek
ciut mocniej, niż zamierzałam. Kilka ciemnych kropel ścieka po porcelanie. Jest wpół do
jedenastej, jeśli ta rozmowa w końcu się nie zacznie, za chwilę będę musiała opuścić kawiarnię,
przez co cel spotkania nie zostanie osiągnięty.
– Chciałeś ze mną porozmawiać – odzywam się w końcu.
– To, co wydarzyło się wczoraj… – zaczyna zakłopotany, pocierając delikatny zarost na
policzku.
– …nie powinno mieć nigdy miejsca – wtrącam pośpiesznie, zanim zdoła rozwinąć
zdanie.
– Susan…
– To była… – ucinam. Wzdycham, prostuję się i drżącą dłonią odgarniam włosy z twarzy.
– Pomyłka, Brett. Zbyt wiele emocji doprawionych alkoholem może zdziałać cuda.
– Tak – przytakuje, przyglądając mi się z zaciekawieniem. – Zbyt wiele emocji…
Przechylam delikatnie głowę, zaabsorbowana jego słowami.
– To przyciąganie. Ta chwila. Twój zapach – mruczy, znów pocierając policzek.
Przestań, proszę.
Przestań mącić mi w głowie!
– Nie rozumiesz, Brett.
– Nie mogę przestać o tobie myśleć od dnia naszego pierwszego spotkania – wygina usta
w delikatnym uśmiechu, zupełnie nie zwracając uwagi na moje słowa. – Nie mogę przestać
odtwarzać w pamięci twojego ciała w moich ramionach.
– Brett…
– Próbowałem zapomnieć. To niedorzeczne – śmieje się, pochylając się w moją stronę. –
Powinienem zapomnieć, ale za każdym razem, gdy zamykam oczy… Susan, to niedorzeczne –
powtarza i potrząsa głową.
– To była tylko chwila zapomnienia, do cholery – warczę, przerywając mu po raz kolejny.
– To prawda, nasze zachowanie było niedorzeczne i niebezpieczne, dlatego powinniśmy
zapomnieć o tym… błędzie i ograniczyć relacje do czysto zawodowych.
– Potrafisz to zrobić po tym wszystkim? Będziesz umiała współpracować ze mną tak,
jakby nigdy między nami do niczego nie doszło?
Śmieję się nerwowo i pocieram skronie.
On nic nie rozumie.
Nic!
– Tak – wyrzucam z siebie, choć sama w to nie wierzę. – Muszę. Przede wszystkim
muszę to zrobić z powodu swojego męża – syczę i pod wpływem wzburzenia, uderzam
otwartymi dłońmi w blat stołu.
Filiżanka drga, a kilka kropel kawy znów ścieka po niej na spodek. Dostrzegając
zaciekawione spojrzenie kelnerki stojącej za ladą, prostuję się i zaczynam odliczać bezgłośnie do
dziesięciu.
– Posłuchaj, obydwoje mamy pewne zobowiązania wobec swoich rodzin i nie możemy…
– Wiesz co, aniele? – Pochyla się w moją stronę. – Pieprzę to.
Oszołomiona otwieram szeroko oczy.
– Mam mętlik w głowie, ale pieprzę to. Pieprzę to, co sobie teraz o mnie pomyślisz, ale
muszę to powiedzieć – oznajmia. – Pragnę cię, Susan. – Pochyla się i nakrywa dłońmi moją dłoń.
– Pragnę cię od początku naszej znajomości i nie potrafię tego dłużej, do cholery, ukrywać.
Słowa wydobywające się z jego gardła, przeszywają moje ciało. Właśnie ukazał mi swoje
kolejne oblicze. Wesoły chłopiec z figlarnym błyskiem w oku stał się ordynarny, a wulgarność
w jego wykonaniu powoduje, że przechodzą mnie przyjemne dreszcze. Przełykam ślinę,
jednocześnie zaciskając uda, co nie umyka uwadze Hampta. Spogląda w okolice mojego brzucha,
kierując wzrok tuż pod materiałowy pasek ciasno związany w talii na błękitnej, plisowanej
sukience z krótkim rękawem. Przygryzam górną wargę, odczuwając silny pociąg fizyczny
wiszący w powietrzu, które dzielimy. To zadziwiające jak ten mężczyzna w jednej chwili potrafi
wzbudzić we mnie tak silne uczucie pragnienia. Choć bardzo się staram, nie potrafię ukryć tego,
w jaki sposób działa na mnie i moje ciało. Dostrzegając uwodzicielski uśmiech na wargach
Bretta, potrząsam głową, starając się pozbyć niebezpiecznych myśli. Cofam rękę nie chcąc, aby
mnie dłużej dotykał, co niestety sprowadza na drogę, której powinnam unikać.
– Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę – odzywam się po dłuższej chwili milczenia. – Mam
sześcioletnią córkę, mój mąż jest… – zaciskam dłoń na brzegu stolika. – Wiesz, ile mogę stracić?
Jeśli Carlo się dowie…
– Wiem. Wiem, Susan. Tak samo, jak wiem, że Carlo zmusza cię do czegoś, czego nie
chcesz i choć nie mogę nic z tym zrobić, musisz wiedzieć, że wcale mi się to nie podoba.
Wstrzymuję powietrze. Momentalnie sztywnieję, przebiegając wzrokiem po jego
spokojnej twarzy.
– Widziałem i słyszałem waszą sprzeczkę na przyjęciu. Widziałem, jak wyszliście,
a potem wściekłego Carla opuszczającego hotel i twoją zapłakaną twarz. Potrafię dodać dwa do
dwóch. Nie jestem głupi, Susan, a z ciebie, jeśli na to pozwolisz, można czasami czytać jak
z otwartej księgi – wyjaśnia.
Zdania, które wypowiada, padają z jego ust z szybkością wzbijającej się w niebo rakiety.
Zanim zdążę przetrawić jedno słowo, wypowiada kolejne. Wszystkie jednak sprowadzają się do
jednego – wie. Zdołał mnie rozszyfrować. Poznał prawdę.
– Dość! – warczę, pojmując, że wkraczamy na niebezpieczne wody. Nie mogąc dłużej
znieść tej rozmowy, podnoszę się gwałtownie, omal nie przewracając krzesła. Pospiesznie,
drżącą dłonią zakładam torebkę na ramię i obchodzę stolik, kierując się do wyjścia. Zatrzymuję
się tuż przy Bretcie, czując jego ciepłe palce zaciskające się na moim przegubie.
– Powiedz, że będę umiał zapomnieć o naszym zbliżeniu. Powiedz, że to tylko sen, że
mam omamy, a ty mnie wcale nie pragniesz. Powiedz, że tylko mi się to wszystko wydaje.
Powiedz, że mnie nie pragniesz, Susan – wyrzuca z siebie szybko.
Jego głos przepełniony jest niewyobrażalną goryczą. Przymykam powieki. Gdybym
powiedziała, że go nie pragnę, skłamałabym, a tego nie chcę. Z jakiegoś nieznanego powodu nie
chcę zatajać prawdy. Nie przed nim. Nie teraz gdy zdołał mnie rozgryźć i doskonale wie, co
czuję. Otwieram oczy, delikatnie odwracając głowę w jego stronę.
– Nie mogę tego powiedzieć. – Zaciskam na chwilę usta. – Nawet nie wiesz, jak bardzo
chciałabym, aby tak właśnie było. Wybacz mi, Brett. – Wyswobadzam się z jego uścisku i nie
stwarzając dłużej tematu do plotek dla znajdujących się w kawiarni ludzi, ponownie ruszam
w stronę wyjścia.
Na zewnątrz przystaję na chodniku graniczącym z kawiarnią, znów przymykam powieki
i biorę głęboki, uspokajający wdech. Moje ciało omiata podmuch wiatru. Kilka pasm włosów
smaga delikatnie twarz. Pogubiłam się. Utkwiłam między tym, co słuszne, a kuszącym grzechem.
Pragnę raz jeszcze posmakować jabłka, które pod sam czubek nosa podsuwa mi diabeł. Chcę
wbić zęby w ten soczysty owoc, tylko po to, by choć przez chwilę rozkoszować się słodkim,
zakazanym smakiem. By choć przez chwilę zapomnieć o troskach i oddać się przyjemności.
Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiega przyjemny dreszcz, gdy ciepło i delikatność opuszków
palców niespodziewanie muska wierzch mojej dłoni. Drgam, poruszając nieznacznie
nadgarstkiem.
– Utkwiłam gdzieś pomiędzy tym, do którego należę, a tym… Pogubiłam się. Tak
bardzo… – Ucinam, szukając odpowiedniego słowa.
– Przepraszam – wtrąca, zanim zdążę ponownie otworzyć usta.
Unoszę wzrok na Hampta stojącego obok. Patrząc przed siebie, nadal bada palcami moją
rękę. Dyskretnie splata nasze palce, przenosząc wzrok na moją twarz. Czuję przedziwny ucisk
w żołądku.
– Żegnaj, Brett… – szepczę szybko, po czym odwracam się na pięcie i odchodzę
w stronę, znajdującej się po drugiej stronie ulicy, firmy.
Rozkojarzona pcham szklane drzwi frontowe ArchiCass. Potrącając barkiem
pracowników, przechodzę przez parter, kierując się w stronę schodów. Czuję się tak, jakbym była
nieobecna duchem, a moje przyzwyczajone ciało, nadal wykonywało podstawowe czynności.
Potrząsam głową i wchodzę na schody, pragnąc rozgonić niepożądane myśli, które od wejścia do
kawiarni nieustannie krążą wokół Bretta Hampta. Miotam się między apodyktycznym mężem
a dwudziestosiedmioletnim namiętnym mężczyzną, który podzielił się ze mną garstką swoich
słabości. Jedną z nich okazałam się ja.
– Pani Casella?
Zatrzymuję się gwałtownie, gdy piskliwy głos Sabriny sprowadza mnie na ziemię.
Mrugam rozkojarzona, patrząc na wyrastającą przede mną asystentkę pośpiesznie poprawiającą
palcem wskazującym zsuwające się z nosa okulary.
– Wszystko w porządku? – pyta, przyglądając mi się z zaciekawieniem.
Czyżby i ona zdołała mnie przejrzeć?
– Tak, dziękuję. – Uśmiecham się delikatnie, choć czuję się całkowicie wyssana z emocji.
Sabrina kiwa głową i kolejny raz poprawia okulary. Unoszę rękę, obracam ją i zerkam na
zegarek zapięty ciasno pod lewym nadgarstkiem. Dochodzi jedenasta.
– Zrób sobie przerwę na lunch, Sabrino – zarządzam.
– Dziękuję, pani Casella. Wyskoczę do Nero, potrzebuje pani czegoś? – pyta grzecznie,
udając się za kontuar, z którego podnosi torebkę.
– Nie, dziękuję. Smacznego! – rzucam przez ramię i wchodzę pośpiesznie do gabinetu,
pragnąc spędzić, choć odrobinę czasu w samotności.
Wzdycham głośno, kładę torebkę na biurku i sięgam do niej po telefon z zamiarem
sprawdzenia, czy nie dostałam żadnej wiadomości od Carla. Zero wiadomości, zero
nieodebranych połączeń.
Gdzie on się, do cholery, podziewa?
Zaciskając usta, wybieram numer do męża, a gdy znów słyszę głos automatycznej
sekretarki, nagrywam się, żałośnie prosząc o oddzwonienie, jak tylko będzie pod zasięgiem.
Rozżalona padam ciężko na fotel. Opieram łokcie na papierach i chowam twarz w dłonie,
jednocześnie z całych sił zaciskając oczy, do których napływają łzy. Zaczynam rozważać
obdzwonienie wspólnych znajomych i złożenie zawiadomienia na policję o zaginięciu męża. Ten
przerażający brak odzewu tworzy w mojej głowie zgubne obrazy.
Nie chcę tego!
Nie chcę zakładać najgorszego!
Pragnę, aby Carlo wrócił do domu cały i zdrowy. Dla naszej rodziny. Dla Nicol.
Wzdycham i gdy pocieram czoło, łowię uchem odgłos otwieranych drzwi do gabinetu.
– Sabrino, zostaw mnie samą, proszę – mamroczę, pochylając głowę. Nie chcę, by
oglądała mnie w takim stanie.
Po chwili jednak uświadamiam sobie, że to nie Sabrina. To nie jej perfumami wypełnia
się pomieszczenie. To nie jej urywany oddech omiata mnie, gdy zadzieram brodę, by
załzawionymi oczami objąć twarz nad sobą.
– Brett, nie rób tego…
Potrząsa delikatnie głową, ujmuje moją dłoń i unosi ją. Poddaję się, dramatycznie powoli
wstając z fotela, a gdy staję przed jego obliczem, oplata mnie ramieniem w talii i przyciąga
bliżej. Nie wiedząc czemu, nie oponuję. Choć to niesłuszne i niebezpieczne. Choć przyrzekłam
przed samą sobą, że więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji, czuję, że teraz tego potrzebuję.
Potrzebuję pocieszenia. Potrzebuję Bretta. Blisko. Pozwalam, by wsunął dwa palce pod mój
podbródek i uniósł go.
– Może i jestem w tej chwili okropnym egoistą, ale… Jeśli czujesz to samo co ja, pozwól
mi ostatni raz ucałować twoje usta. Jeśli nie, odtrąć mnie. Nie zwlekaj. Zrób to teraz. Proszę,
Susan.
– Nie mogę – mamroczę, gdy kciukami ściera łzy z mojego policzka. – Nie mogę cię
odtrącić. Nie chcę dłużej oszukiwać samej siebie. Jestem już tym tak bardzo zmęczona –
wyznaję.
– Jesteś moją zgubą, Susan, a zanim przyjdzie mi cierpieć, chcę przynajmniej pamiętać,
z jakiego powodu trwają te katusze – szepcze i wpatrując się intensywnie w moje oczy składa na
drżących wargach subtelny pocałunek, po którym nie oglądając się, wychodzi z gabinetu,
zabierając ze sobą ciepło i wylewność, którymi mnie obdarzył.
Tradycyjnie pozostawiona w oszołomieniu, przykładam palce do drżących ust, jakbym
chciała sprawdzić, czy scena, która rozegrała się przed chwilą w tym pomieszczeniu, była
prawdziwa. Po zbadaniu opuszkami delikatnej skóry mam świadomość, że ten młody mężczyzna
jeszcze przed chwilą obejmował mnie ramieniem.
– Susan!
Gdy radosny głos przecina przesycone emocjami powietrze w gabinecie, odskakuję w bok
przerażona, jakby właśnie przyłapano mnie na czymś zakazanym. Wstrzymując oddech,
spoglądam na przyjaciela, pewnie maszerującego w moją stronę.
– Co chciał Hampt? – pyta, przyglądając mi się badawczo.
– Co? – jęczę żałośnie, jakbym nie rozumiała znaczenia słów, które wypowiada.
Muraki mruży podejrzliwie oczy, stając przede mną. Oplata stanowczo palcami mój
przegub i zmusza, bym odsłoniła w dalszym ciągu przysłaniane usta.
– Słoneczko – chrypie, wędrując wolno wzrokiem po mojej twarzy. Z każdym ocenianym
centymetrem skóry jego wydatne wargi wyginają się w coraz to szerszym uśmiechu. – Ten
młodzieniec zlizał ci szminkę z ust – zauważa. – Ty cholerna diablico!
– Muraki – szepczę i drżącą dłonią odgarniam włosy z twarz. – Chyba powinnam ci coś
powiedzieć.
– Chyba? – Unosi brew. – W moim słowniku nie ma takiego słowa, Susan. – Nie
spuszcza ze mnie wzroku, ociągając się, zajmuje fotel za biurkiem. – Może – tak, ale nie chyba!
A więc?
– Hampt, on… – urywam, gdy rozbrzmiewa dzwonek mojego telefonu.
Ignorując westchnięcie Murakiego, gwałtownie podrywam iPhone’a z biurka i nie patrząc
na wyświetlacz, odbieram połączenie, mając nadzieję, że to mąż.
– Carlo? – wyrzucam z siebie szybko.
– Susan, dziecko, to ja, Reggie. Pan Casella właśnie wrócił do domu i…
– Za chwilę będę – wtrącam i nie pozwalając jej dokończyć, zrywam połączenie.
– Coś się stało, słoneczko?
– Podwieziesz mnie do domu? – pytam, ignorując pytanie.
– Susan?
– To nie czas na wyjaśnienia – warczę, wciskając notes do torebki. – Podwieziesz mnie
czy nie, do cholery?!
– A co będę z tego miał?
Za chwilę zwariuję!
– Muraki! – furczę, gromiąc go wzrokiem.
Kapitulując, gwałtownie wyrzuca ręce w górę.
– Dobra, dobra, tylko nie myśl sobie, że tak łatwo odpuszczę! – Wstając z fotela, celuje
we mnie groźnie palcem. – Po drodze wyśpiewasz mi wszystkie weekendowe grzechy, kochanie.
Kiwam głową i ściskając w pięści pasek torebki, omal nie łamiąc nóg, wychodzę
z gabinetu pełna nadziei, że Carlowi nic się nie stało.
19

Pieprzysz! – wykrzykuje Muraki, zatrzymując toyotę tuż obok bramy wjazdowej. –


Zniknął na całą noc?
Odpinam w pośpiechu pas i bez słowa chwytam za klamkę z zamiarem jak najszybszego
opuszczenia samochodu. Jednak przyjaciel zatrzymuje mnie, wbijając palce w udo przysłonięte
materiałem sukienki. Gromię go wzrokiem i ostrożnie – jakby w obawie, że mogłabym sobie coś
przy tym zrobić – zniesmaczona zdejmuję jego rękę z uda.
– Zaraz, zaraz. Czekaj, bo czegoś tu nie rozumiem – przyznaje, widocznie poruszony
nakreśleniem sytuacji z przebiegu przyjęcia urodzinowego, zachowania Carla i dzisiejszego
wyznania Hampta.
Darowałam mu jednak takie soczyste fragmenty, jak chociażby zbliżenie między mną
a mężem w pokoju hotelowym i seks z Brettem. Są rzeczy, które są zbyt intymne, by się nimi
z kimkolwiek dzielić.
– Stary cię upokarza i znika, cholera wie, gdzie, a ty zamiast wykorzystać okazję
i rozłożyć nogi przed młodym Hamptem, przejmujesz się nieobecnością tego cholernego
Włocha?
Wzdycham zrezygnowana.
– To mój mąż. Ojciec Nicol. To chyba naturalne, prawda?
– Nie – odparowuje i potrząsa wolno głową, jakby upewniał się, że rozumiem znaczenie
wypowiedzianego słowa. – A ty chyba jesteś masochistką, skoro się na to wszystko godzisz.
– To nie miejsce ani czas na roztrząsanie tego typu problemów. – Ucinam, otwierając
drzwi.
– Wracasz do ArchiCass? – pyta, gdy wysiadam.
Unoszę rękę i spoglądam na zegarek, którego wąskie wskazówki wskazują za piętnaście
dwunastą. Pochylam się, by spojrzeć w głąb samochodu.
– Wątpię. Za godzinę muszę odebrać Nicol ze szkoły.
– Zadzwoń do mnie po rozmowie z najdroższym mężusiem.
– Dzięki, Muraki.
– Spoko! – Uśmiecha się, odsłaniając rząd białych zębów, a następnie odjeżdża spod
bramy, którą przekraczam w pośpiechu.
Gdy docieram do drzwi frontowych, dyszę jakbym pokonała dystans co najmniej kilku
mil biegiem. Otwieram skrzydło i wpadam na nianię, szykującą się właśnie do wyjścia.
– Gdzie on jest? – pytam zdyszana, stawiając torebkę na komodzie. – Jest cały? Czy
wszystko… – Ucinam, gdy brakuje mi tchu.
Uśmiecha się delikatnie i kładzie dłoń na moim ramieniu, hamując nieco szalejące
emocje.
– Pan Casella jest na tarasie. Cały. Odbiorę Nicol ze szkoły i zabiorę ją na plac zabaw.
Nie będzie nas około dwóch godzin – informuje.
– Dziękuję, pani Stuart – szepczę pełna wdzięczności.
Uśmiecha się delikatnie, przenosząc dłoń z ramienia na policzek. Gładzi go z matczyną
czułością.
– Bądź ostrożna, Susan. Nie wygląda najlepiej.
Kiwam głową i odprowadzam ją wzrokiem, aż znika za drzwiami.
Będę ostrożna.
Przynajmniej postaram się być.
Nabierając powietrza, wchodzę do salonu i rozglądam się za mężem. Tak jak wspominała
niania, znajduje się na tarasie. Przemierza go wściekle, warcząc coś pod nosem.
– Miałaś więcej się nie spotykać z Onanem poza firmą, Susanno! – przypuszcza atak, gdy
tylko pojawiam się w progu drzwi tarasowych. – Zabroniłem ci, pamiętasz?!
– Carlo… – szepczę, lustrując wzrokiem jego sylwetkę w dalszym ciągu wciśniętą we
wczorajsze ubranie.
Szara koszula jest wymięta, rozpięta pod szyją, a jej poły niechlujnie wystają zza spodni.
Carlo wygląda na przemęczonego: ma ogromne sińce pod oczami, potargane włosy i przesiąkł
mocnym zapachem alkoholu i tytoniu. Jestem pewna, że jednym z powodów jego stanu są
zgrzyty, do jakich ostatnio między nami zbyt często dochodzi. Zaciskam usta, walcząc przez
chwilę z wyrzutami sumienia.
– Ti ricordi?!11 – furczy, przeszywając mnie na wskroś surowym spojrzeniem.
– Dlaczego nie odbierasz ode mnie telefonu? – wyrzucam z siebie i podchodzę bliżej.
– To ja tu teraz zadaję pytania.
– Gdzie ty się, do cholery, podziewałeś całą noc, Carlo?
– Susanno!
– Zamartwiałam się! – Tym razem to ja podnoszę głos, nie wytrzymując niebezpiecznie
wiszącego między nami napięcia. – Czy ciebie w ogóle to obchodzi?
Rozwiera usta w odpowiedzi, ale zanim wyjdzie z nich jakiekolwiek słowo, wykrzykuję:
– Co ty sobie wyobrażasz?! Zostawiasz mnie i Nicol same, w niewiedzy, i wyłączasz
pieprzony telefon? Gdzie byłeś? Gdzie, Carlo?! – furczę, czując, jak moje policzki oblewa
wściekły rumieniec.
– To nie twoja sprawa – warczy, przechodząc obok.
W ostatniej chwili chwytam za rękaw koszuli, zatrzymując go. Wyszarpuje się, zatacza
niebezpiecznie i przytrzymując się ściany, obraca się w moją stronę.
Nie moja sprawa, tak?
Niech cię szlag!
– Tak się składa, że jesteśmy małżeństwem i mam prawo wiedzieć co się z tobą, kurwa,
dzieje!
Znudzony patrzy na mnie spod półprzymkniętych powiek.
– Doprawdy? – pyta, choć w rzeczywistości nie oczekuje odpowiedzi. – Jesteś na tyle
inteligentna, że powinnaś już dawno dostrzec prawdę. Dlaczego nadal…
– Dość tego! – wtrącam, nie mając najmniejszego zamiaru słuchać, jaka to jestem
żałosna, nadal wierząc, że możemy naprawić nasze relacje.
Koniec tej zabawy moim kosztem!
Każdy z nas ma jakąś granicę cierpliwości. Moja właśnie została przekroczona. Zawsze
podchodzę do wszystkiego z dystansem i przez ostatnie lata, w większości ze względu na Nicol,
przymykam oko na dziwaczne zachowania męża. Dzisiejszy dzień udowodnił mi jednak, jak
bardzo jestem już tym wyczerpana. Nie mam siły w dalszym ciągu dźwigać na barkach ciężar
jego chybotliwości.
– Miałeś nie bawić się moimi uczuciami – cedzę przez zęby, obserwując szalejące
zaskoczenie na jego twarzy. – I masz rację. Koniec ze złudną nadzieją – szepczę, czując ucisk
w klatce piersiowej.
– Susanno… – Chce chwycić mnie za łokieć, lecz powstrzymuję go, cofając się
z uniesioną dłonią.
– Nie, Carlo. Ostrzegałam cię wczoraj, a dziś mówię: dość – powtarzam spokojnie
i obracam się na pięcie z zamiarem wejścia do domu. Po chwili jednak zatrzymuję się w progu,
rzucając jeszcze przez ramię:
– Wracam do ArchiCass.
– Susanno! – woła za mną.
Jego przeraźliwy ryk roznosi się echem po salonie, ale tym razem nie wzbudza we mnie
żadnej emocji. Nawet najdrobniejszego strachu czy złości. Współczucie, które jeszcze przez
chwilę wypełniało moje ciało, ulotniło się, rozpływając się w przesiąkniętych rozgoryczeniem
pomieszczeniach.
– Nie czekaj na mnie! – odkrzykuję, wchodząc do korytarza.
Podrywam z komody pod lustrem torebkę i pragnąc znaleźć się daleko od Carla,
opuszczam dom, ku własnemu zdziwieniu, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Dopiero w tym
momencie zdaję sobie sprawę z tego, że po moich policzkach spływają stróżki gorzkich łez
bezlitosnej prawdy. Ścieram je dłonią i wychodzę na chodnik ciągnący się obok posiadłości, skąd
telefonuję do przyjaciela, który – o dziwo – odbiera po pierwszym sygnale.
– Tak, słoneczko?
– Dojechałeś już do firmy? Możesz po mnie przyjechać? – chlipię, przyciskając mocno
telefon do ucha.
– Susan, co się stało? Czy ten sukinkot coś ci zrobił? Susan?! – wypytuje zdenerwowany.
– Proszę…
– Gdzie jesteś?
– Niedaleko domu.
– Zaraz będę! – rzuca ostro.
– Dziękuję – dukam, ale on już tego nie słyszy.
Wkładam telefon do torebki i ponownie wycieram mokre policzki. Obejmując ramiona
rękami, drepczę wolno wybrukowanym chodnikiem, zastanawiając się, kiedy Carlo zdołał
przemienić naszą miłość w nienawiść. Kiedy tak naprawdę obydwoje zdołaliśmy tego dokonać?
~*~

– Zatańcz ze mną, Susanno – mruczy Carlo, wyciągając dłoń.


Ujmuję ją, a on podrywa mnie z nadal ciepłego piasku. Patrzy głęboko w oczy, gładząc
opuszkami palców skórę na ramieniu jeszcze trzy godziny temu muskaną przez promienie
hiszpańskiego słońca. Nie zwracając uwagi na kręcących się wokół ludzi, zaczyna kołysać mną
szybko w rytm piosenki Mi Amor zespołu Souf, płynącej z głośników baru hotelowego.
Zatapiając czubki palców w drobnych ziarnach piasku, pozwalam, by mnie prowadził.
Napierając stanowczo ciałem na męża, sunę dłonią od jego ramienia, przez plecy i patrząc
wyzywająco w cudowne szare oczy, zaciskam ją na materiale jasnej, lnianej koszuli tuż nad
paskiem. Wygina usta w zadziornym uśmiechu i bez ostrzeżenia okręca mnie gwałtownie.
Przecinam ciałem mrok nocy i pachnące bryzą powietrze. Następnie zbyt szybko, gniewnie,
nieoczekiwanie, Carlo zatrzymuje mnie i wciska twardy brzuch w plecy na tyle mocno, iż
wyczuwam jego wzwód między pośladkami okrytymi jedynie cienkim materiałem czerwonej
sukienki. Mimo ciężkiego i dusznego powietrza, drżę, czując oddech męża, owiewający
pieszczotliwie kark. Kołysze mną wolno rozpościerając lewą dłoń na brzuchu. Prawą natomiast
zaciska na biodrze, jednocześnie sunąc ustami po wrażliwym miejscu mojego ciała, tuż pod
płatkiem ucha.
– Susanna – mruczy po włosku i ponownie obraca mnie przed swoje oblicze. – Mia,
Susanna12 – szepcze, a następnie unosi mnie w górę i składa na ustach czuły pocałunek.
Bezsłowną obietnicę obdarowania rozkoszą. – Ti amo13*.
Przymykam ciężkie powieki, starając się rozgonić mglisty strzępek wspomnień z miesiąca
miodowego, nawet po tak odległym czasie poruszający serce. Przepełniony emocjami narząd
przyspiesza wściekle w mojej piersi, chowając okruchy tamtejszych uczuć pod lepkim i zimnym
płaszczem zawodu, jednocześnie szydząc z mojej naiwności.
Tak, byłam naiwna.
Jestem naiwna, w dalszym ciągu myśląc, że po burzy miotającej się między chłodnym
blaskiem gwiazd, następnego dnia wstanie słońce i ukoi swoim żarem w dalszym ciągu
zaniepokojony błękit nieba. Żyję złudną nadzieją, iluzjami miłości i bliskości wytwarzanymi
w głębokich zakamarkach mojej nadal walczącej duszy.
Ale czy nadal jest sens walczyć?
Czy gdyby nie obawa o odebranie mi… Gdybym była pewna, że Carlo nie wyrwie
z moich ramion Nicol, jak dawno podjęłabym decyzję o przerwaniu łączących nas więzi?
Zrobiłabym to? Ile czasu minęłoby od mojego odejścia?
Tak, zrobiłabym to.
Bez chwili wahania chwyciłabym córkę za dłoń i prowadząc ją obok, opuściłabym
chłodne mury, którymi nas otoczył. Odeszłabym bez słowa, zabierając ze sobą światło.
Pozwoliłabym, by otoczyły go ramiona mroku, z każdym kolejnym krokiem zaciskające
przerażające szpony na jego sercu. Odeszłabym, gdybym mogła zabrać ze sobą Nicol.
Przełykając ciężko ślinę, patrzę z zawodem na pomalowany na cielisty kolor paznokieć,
którym szturcham złote kółeczko na drugiej dłoni. Symbol miłości. Detal o dwóch twarzach,
szarpiący mnie w tę stronę, w którą akurat mu odpowiada. Czując spływające po policzkach łzy,
mrugam wolno i pozwalam słonym kroplom przepełnionym goryczą kapać na moje drżące
dłonie.
– Będę się już zbie… Susan…
Unoszę zamglony wzrok na stojącego w progu mojego gabinetu w ArchiCass, Murakiego,
który został po godzinach pracy, biorąc na siebie połowę moich dzisiejszych obowiązków.
Mrugam kilkakrotnie, przebijając się przez mgłę, by po chwili dostrzec zmartwioną, piękną twarz
przyjaciela, pochylającego się nad biurkiem, przy którym siedzę. Tym razem nie mam sił
skrywać się w kącie. Tym razem osiągnęłam całkowitą niemoc, która nie pozwala mi na dalsze
maskowanie emocji. Przegrałam z pełną tego świadomością.
– Słoneczko… – szepcze, sięgając do mojego policzka. Ciepłym kciukiem ściera z niego
łzy i patrząc głęboko w oczy, uśmiecha się pocieszająco. Nie odtrącam go. Pozwalam, by
przyglądał się mojemu upadkowi. – Nie warto marnować łez na tego kutasa. Wiem, wiem –
wtrąca szybko, gdy rozwieram usta w odpowiedzi. – Gdyby nie zagroził, że odbierze ci Nicol, już
dawno odesłalibyśmy go w diabły. Nawet nie wiesz, jak bardzo nie mogę doczekać się tego dnia,
kiedy będę mógł w końcu po tych wszystkich latach powstrzymywania się, zasadzić solidnego
kopa w to jego wychudzone dupsko – wyznaje i ukazuje w szerokim uśmiechu białe uzębienie.
Mimo targającego przygnębienia, na dźwięk ciepłego głosu przyjaciela i wypowiadanych
słów, udaje mi się wygiąć usta na kształt czegoś, co przypomina uśmiech. Po chwil jednak
uśmiech gaśnie, kiedy w głowę wkradają się wspomnienia związane z mężem i jego groźbą.
Dwa lata temu, podczas jednej z naszych częstych w tamtym okresie kłótni,
wykrzyczałam Carlowi, że mam dość jego obojętności. Mam dość takiego życia, udawania
szczęśliwej żony i chcę odejść. Po usłyszeniu mojej deklaracji, wpadł w amok. Cisnął wazonem
przez kuchnię, wrzeszcząc, że jeśli od niego odejdę, już nigdy nie zobaczę córki. Odbierze mi ją
na zawsze. Przerażona skapitulowałam, wiedząc, że jest do tego zdolny. Jeśli chciałam trwać
przy Nicol, nie pozostało mi nic innego, jak poddać się losowi.
– Wiesz – zaczyna Muraki, przysiadając obok mnie na biurku. – Kiedy kilka lat wstecz
składałem papiery do ArchiCass, wiedziałem, że nie będzie łatwo, Susan. Zwłaszcza dla gościa
z takim wyglądem jak mój. – Mruga do mnie. – Wiedziałem, że będą wymagali ode mnie więcej
niż od każdego innego pracownika, że będę pod ciągłą obserwacją, każdy będzie patrzył mi na
ręce. Zanim tu trafiłem… Przeszedłem swoje. Imigrant. Inny, z daleka od rodziny, pośród tych
lepszych, z większymi możliwościami… – Na dźwięk załamania w jego głosie, czuję ucisk
w piersi. – Skazany tylko na siebie i własne dłonie. Nikt nie pokładał tu we mnie wiary do czasu,
aż spotkałem ciebie. Dojrzałaś mnie i jako jedyna od samego początku zaufałaś. – Jego cudowne
czekoladowe oczy lśnią od łez, lecz nie pozwala sobie na ich uronienie. Doskonale wiem, jak
wiele w tym momencie kosztują go te wspomnienia. Wiem, jak wiele przeszedł. – Po raz
pierwszy od opuszczenia ojczystej ziemi ktoś zaakceptował to, kim jestem i dał mi szansę na
udowodnienie, że też jestem czegoś wart. Wart Croydon, mieszkania, posady, każdego
zarobionego centa. Twojej przyjaźni…
– Muraki… – Nakrywam jego dłoń swoją.
Ciepło i szczerość bijąca od niego rozlewa się po moim ciele. Żołądek zaciska mi się
w supeł, a zjedzona ponad godzinę temu chińszczyzna na wynos niemal podchodzi do gardła,
gdy oczami wyobraźni widzę pięcioletniego Murakiego Onana migrującego z ojcem
z Dominikany do Londynu. To nie był kaprys, zmusiła ich do tego walka o rodzinę. O żonę,
matkę, dzieci i siostry. O życie. Za każdym razem, gdy słyszę tę opowieść bądź jej fragmenty,
ubolewam nad niesprawiedliwością życia.
– Z każdym dniem nasza znajomość ewoluowała – podejmuje dalej. – A gdy osiągnęła
szczyt, poprzysiągłem sobie, że będę się starał za wszelką cenę pilnować, aby na twoich pięknych
usteczkach każdego dnia gościł uśmiech. Stanę za tobą murem nawet wtedy, gdy będę musiał
przez to wylądować pyskiem na bruku przed ArchiCass. Jesteś częścią mojej rodziny, tu,
w Croydon. Kocham cię jak jedną z sióstr i nie mogę dłużej znieść twoich cierpień. Nie potrafię
dłużej patrzeć, jak Carlo cię niszczy, jak odbiera ci resztki tego cudownego blasku, którym
jeszcze lśnisz. – Wzdycha, zakładając pasmo włosów za moje ucho. – Chciałbym zrobić
cokolwiek, aby, choć na chwilę, wziąć na siebie cały twój ból. Cokolwiek…
Chwytam jego dłoń gładzącą pieszczotliwie mój policzek i ściskam ją mocno,
jednocześnie kładąc ją ze swoją na kolanie. Gdy twarz mojego jedynego przyjaciela wygina się
w grymasie udręki, szepczę przez ściśnięte gardło, pełna wdzięczności:
– Dziękuję.
– Cokolwiek – powtarza.
– Po prostu bądź przy mnie. To wszystko minie. To zawsze mija. Zawsze.
Kiwa głową.
– Co teraz, Susan?
Wzdycham i prostując się, zerkam na zegar wiszący tuż nad drzwiami do gabinetu.
Wskazuje kilka minut po piątej.
– Najpierw uspokoję się, a potem wrócę do domu i przeczytam córce bajkę na dobranoc –
odpowiadam spokojnie.
Pierwotnie zamierzałam zachować się tak jak Carlo i zniknąć na całą noc, lecz ze względu
na dobro Nicol, zrezygnowałam.
– Co z Carlem? – dopytuje, gdy zamykam laptop i wstaję. – Wybaczysz mu?
– Nigdy nie wybaczę mu tego, że przestał walczyć o nasze małżeństwo – wyznaję
szczerze. – Nigdy.
20

Gdy przekraczam próg domu, zamiast radosnego pisku i drobnych rączek oplatających
biodra, wita mnie zgubna, głucha cisza. Zawiedziona stawiam torebkę na komodzie, podnoszę
z posadzki ściągnięte buty i przechodzę przez korytarz do kuchni w poszukiwaniu Nicol. Zamiast
córki zastaję, w pomieszczeniu skąpanym w promieniach zachodzącego słońca wpadających
przez odsłonięte okna balkonowe, Carla. Siedzi na jednym z hookerów przy wyspie kuchennej,
dzierżąc w dłoni pustą szklankę przeznaczoną do whisky. Podłużne bruzdy na jego czole
zdradzają, że rozmyśla nad czymś intensywnie, wpatrując się bez mrugnięcia w grube dno szkła
w kształcie tulipana. W dalszym ciągu ma na sobie te same ciuchy, a na jego twarzy prócz
wewnętrznej bitwy, maluje się wycieńczenie i coś jeszcze. Emocja, której nie potrafię rozgryźć.
– Gdzie jest Nicol? – pytam, przystając na chwilę w progu.
– Nocuje u Jennifer – odparowuje, nawet na mnie nie spoglądając. – Twoja matka
odwiezie ją jutro do szkoły.
Nocuje u Jennifer…
Muszę przyznać, że w tym momencie jest to najlepsze wyjście. Rozdrażnienie, zmęczenie
i wiszące w powietrzu napięcie nie tworzą sprzyjającej atmosfery dla sześciolatki. Nicol nie
powinna oglądać nas w takim stanie. Zwłaszcza Carla. Kiwam głową i ruszam w głąb salonu.
Gdy mijam go, ponownie zabiera głos:
– W piątek wylatujesz służbowo do Nowego Jorku. Przyjrzysz się terenowi pod budowę
ogrodu.
– Proszę? – Skonsternowana zatrzymuję się gwałtownie w miejscu.
– Brett wylatuje jutro, a ty dołączysz do niego i Johna pod koniec tygodnia.
Zarezerwowałem bilet z planowanym powrotem w następny poniedziałek – komunikuje
spokojnie. – Nie potrzebujesz asystentki.
Nie! Nie! Nie!
– Przecież ustaliliśmy, że do sporządzenia projektu wystarczy nam mapa. To była twoja
decyzja, Carlo – przypominam.
– Samolot odlatuje o siódmej wieczorem z portu lotniczego Heathrow. W piątek –
powtarza i ignorując moje słowa, wstaje. – Na ten czas John udostępni ci jeden z pokoi
w odnowionym skrzydle hotelu – dodaje i rusza w moją stronę, zataczając się nieco.
Przełykając ciężko ślinę, zaciskam mocniej palce na sandałach i obejmuję spojrzeniem
plecy męża, starając się stłumić wzbierający się gniew.
– Wyjazdy służbowe i spotkania poza Londynem to twoja działka, Carlo. Ja miałam
pracować na miejscu. Osobiście ustaliłeś zakres obowiązków każdego z nas, pamiętasz? – pytam
i nie dając za wygraną, ruszam za nim. – Nie możesz podejmować tak ważnych decyzji, nie
pytając mnie wcześniej o zdanie. Nie możesz nagle oznajmić mi, że spędzę trzy dni poza
Londynem! – furczę, nie wytrzymując.
Zatrzymuje się gwałtownie, przez co z impetem uderzam czołem w jego ramię. Mieląc
siarczyste przekleństwo, chwytam równowagę i się cofam.
– Jestem nie tylko twoim mężem, lecz także szefem, Susanno – warczy, świdrując mnie
wzrokiem. – Zgodnie z ustalonymi zasadami mogę zlecić podróż służbową zarówno członkom
zarządu, jak i pracownikom. Tym razem zdecydowałem, że spędzisz trzy dni w Nowym Jorku.
– Nie zamierzam się na to godzić!
– Jeśli zajdzie taka potrzeba, abyś spędziła pół roku w Waszyngtonie, to spakujesz się
i bez słowa polecisz do tego pieprzonego Waszyngtonu!
Tym razem to on podnosi głos. Unosi głowę i patrząc na mnie z góry, zaciska usta, jakby
obawiał się, że wyjdą z nich słowa, których mógłby żałować. Za późno. To, co przed chwilą
usłyszałam, niemal ścięło mnie z nóg.
– Dlaczego mnie odsyłasz? – pytam, czując napływające do oczu łzy. Mrugam szybko,
starając się nie okazać słabości. – Karzesz mnie za zachowanie na przyjęciu? Za to, co się między
nami dzieje? Za wymierzony policzek? Za co, do cholery, mnie każesz?
– Basta! – ucina i obraca się gwałtownie na pięcie, a po chwili przechodzi przez salon,
kierując się w stronę korytarza.
– Carlo! – wyrywam się za nim, ale zanim zdążę go złapać, opuszcza dom.
Czując nagłe osłabienie, przystaję w progu drzwi frontowych i trzymając się wolną dłonią
futryny, na miękkich kolanach obserwuję z niedowierzaniem, jak Carlo przemierza wściekle
podjazd. Bez słowa wsiada do zaparkowanej pod bramą taksówki, która po chwili odjeżdża.
Wodzę za nią wzrokiem do czasu, aż znika mi z pola widzenia. Gdy udaje mi się opanować nieco
wirowanie w głowie, wciskam plecy w futrynę, opuszczam buty, unoszę twarz i szarpiąc za
włosy, wypuszczam wolno powietrze przez usta.
Wracałam do domu spokojna, w głowie miałam wizję odpoczynku w ciszy: położyć Nicol
do łóżka, wziąć ciepłą kąpiel w wannie i zatracić się w projekcie dla HamptCorporation. Plan ten
miał odciągnąć moje myśli od tego, w czym dziś uczestniczyłam. Przeliczyłam się. Zamiast
odetchnąć, przyjęłam kolejny cios obojętności. Nie mam bladego pojęcia, jak zniosę trzy dni
rozłąki z córką w towarzystwie wyniosłego Johna i jego rozpraszającego syna. Zwłaszcza po
dzisiejszym szczerym wyznaniu Bretta.
Bezsilna zamykam drzwi, po czym człapię wolno w stronę drugiej łazienki, która
znajduje się obok pokoju Nicol, zatykam korek w wannie i odkręcam gorącą wodę. Wracam do
kuchni, wyciągam z lodówki odkorkowane czerwone wino i napełniam lampkę. Upijając nieco,
podążam do łazienki, niczego w tym momencie nie pragnąc bardziej niż szczypiącej skórę wody
i stłumienia żalu alkoholem. Czując się zupełnie wyssana z siły fizycznej i psychicznej,
odstawiam kieliszek na blacie umywalki, zaciskam ręce na ceramicznej misie i pochylam się,
obejmując spojrzeniem odbicie swojej bladej twarzy w lustrze.
– Takiego życia chciałaś? – pytam samą siebie. – Czy tego właśnie pragnęłaś? –
wzdycham, opuszczając głowę. – Jestem już tak bardzo zmęczona tą ciągłą walką – szepczę
drżącym głosem, czując wzbierające na nowo łzy. – Tak bardzo zmęczona…
Odpycham się od misy, przysiadam na brzegu wanny i chowając twarz w dłonie, po raz
kolejny od dwóch dni, zalewam się łzami. Tylko na tyle jest mnie w tym momencie stać. Mogę
jedynie tonąć we łzach z powodu przegranej bitwy o uczucia.
~*~

– No dawaj Susan, ile mam jeszcze na ciebie czekać? – jęczy znudzony Muraki,
opierający się biodrem o futrynę drzwi prowadzących do mojego gabinetu. – Jeśli za chwilę nie
wyjedziemy, spóźnisz się na spotkanie – przypomina.
– Sekunda. Muszę jeszcze coś podpisać. – Składam podpis w wyznaczonym miejscu,
odkładam długopis, prostuję się i wygładzam sztywny materiał sukienki na udach. – Idziemy?
– Myślałem, że już nigdy nie zapytasz – sapie, teatralnie przewracając oczami.
Potrząsając głową, zakładam torebkę na ramię i przeciskam się obok przyjaciela. Walcząc
z narastającym bólem głowy, zaciskam palce na dokumentach, które muszę dostarczyć nowemu
inwestorowi. Kołysząc się na wysokich obcasach, kieruję się w stronę schodów. Zanim jednak do
nich docieram, na mojej drodze niespodziewanie wyrasta Brett Hampt. Chwyta mnie za łokieć
i pociąga za sobą do sali konferencyjnej.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz, Brett? – warczę zdezorientowana, obserwując uważnie
jego twarz.
– Chciałem się z tobą zobaczyć przed wyjazdem – szepcze chrapliwie, podchodząc bliżej.
Cofam się, potrząsając głową.
– Przestań, proszę… Dlaczego mnie dręczysz? Zrozum, że nie mogę znów ulec
pragnieniu.
– Nie możesz, czy nie chcesz? – pyta śmiało, bez skrępowania przekraczając moją
przestrzeń osobistą.
Znów potrząsam głową.
– Nic o mnie nie wiesz, Brett. Nie znasz mnie.
Wykonuje jeszcze jeden krok i staje na tyle blisko, że gdybym tylko się poruszyła, mój
nos dotknąłby jego. Zapach ciała Bretta i perfum uderza mi do głowy. Czuję się przytłoczona.
Zauroczona. Mamiona jego osobą.
– Więc pozwól mi siebie poznać.
Przełykam ślinę. Rozwieram usta, aby coś powiedzieć, ale momentalnie brakuje mi na to
sił. Czuje się tak, jakbym straciła panowanie nad własnym ciałem.
– Posłuchaj… – milknę, gdy pochyla się, dotykając swoimi ciepłymi wargami moich ust.
Wstrzymuję powietrze, zaciskając dłonie na dokumentach. Gdy wilgoć jego
natarczywego języka muska delikatne zagłębienia mojej górnej wargi, instynktownie odwracam
twarz, starając się uniknąć zmysłowej tortury. Jednak stęskniony Hampt nie zamierza pozwolić
mi odejść. Zaciska stanowczo palce na mojej brodzie i zmusza, bym spojrzała mu w oczy.
– Proszę, Brett…
– Powiedz, że mnie nie pragniesz. Powiedz to aniele, a dam ci spokój.
Jego słowa – tak ja za pierwszym razem – wywołują we mnie skrajne emocje. Jednak
i w tym momencie nie chcę kłamać. Przełykam nerwowo ślinę, czując ucisk w żołądku. Na język
cisną mi się jedynie słowa, które już zna.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym, aby tak było.
Mruga szybko. Gdy ciemne rzęsy smagają delikatnie cienkie szkła korekcyjne, przez jego
twarz przebiega ulga. Czuję się tak, jakby moje ciało kurczyło się pod gwałtowną falą obawy
i strachu. Wiem, że jeśli ponownie ulegnę temu mężczyźnie, to nie będzie już dla mnie powrotu.
Odwzajemnienie silnej chęci pożądania czegoś, czego od dawna nie doświadczyłam, stanowi
niebywałą pokusę. Muszę się bronić. Słusznym byłoby się bronić przed pragnieniami, ale stojąc
przy boku Bretta Hampta, jestem zupełnie bezsilna. Jego urok odbiera mi zdrowy rozsądek.
Zupełnie jakby rzucił na mnie jedno z tych niewybaczalnych zaklęć, spisanych czarnym
atramentem na postarzałych stronicach księgi.
Poluźnia uścisk na mojej brodzie i pochyla się, by kolejny już raz podczas rozmowy, bez
zapowiedzi, złożyć na moich ustach pocałunek. Wypuszczam z dłoni teczki, które przesuwają się
po moich udach, a następnie wraz z torebką lądują na podłodze. Przez chwilę rozważam
wymierzenie mu policzka, ale gdy wsuwa dłoń pod mój żakiet i przyciska ją do górnej granicy
pośladków, jednocześnie przyciągając w swoją stronę, ulegam. Czując ciepło bijące od jego
twardego ciała, poddaję się. Otwieram szerzej usta, zezwalając jego natarczywemu językowi na
wtargnięcie pomiędzy zęby. Wciąga gwałtownie powietrze przez nos, kiedy wypycham biodra.
Wplatam drżące palce w jego włosy tuż nad karkiem, podbijając się na palcach. Zaciska dłonie
na biodrach, unosi mnie i stanowczo sadza na szklanym blacie stołu. Szarpiąc go za włosy,
rozsuwam uda, dając zgodę na swobodne umoszczenie się między nimi, gdy pogłębia pocałunek.
Smakuje tak jak za pierwszym razem. Cholernie grzesznie.
Z niepohamowaną pasją jego zwinny język sunie łapczywie po moim. Nic nie liczy się
bardziej niż dzika żądza, której zaznaję. Jedyne czego w tym momencie pragnę, to Bretta.
W sobie. Szarpiąc mocniej za jego włosy, wyobrażam sobie, jak uwalnia z bokserek pulsującego
w podnieceniu penisa. Chcę go dotknąć. Posmakować. Sunąć językiem po każdej drobnej żyle,
smakując zakazanego owocu. Chcę poczuć go w ustach, nie zważając na ciche pomruki
przecinające powietrze, które dzielimy. Moje ciało robi się wilgotne, piersi nabrzmiewają gotowe
na dotyk, a domagająca się natychmiastowych pieszczot łechtaczka, pulsuje w podobnym rytmie,
co serce. Gdy sunie dłonią w górę lewego uda, a następnie zaciska palce na koronkowym
zakończeniu pończochy i stanowczo szarpie za nią, zaciskam zęby na jego dolnej wardze.
– Susan… – mruczy, wyginając usta w delikatnym uśmiechu.
Odwzajemniam uśmiech, odchylam głowę i pozwalam, by muskał językiem wrażliwą
skórę tuż pod uchem. Zamyka mnie w stalowym uścisku, kreśląc mokre kółka na mojej szyi.
Oprawki jego okularów wbijają się boleśnie w skórę. Nagle, zupełnie mnie tym zaskakując,
odskakuje w bok. Dopiero po chwili pojmuję, dlaczego zareagował tak gwałtownie. Ktoś właśnie
chwycił za klamkę przy drzwiach. Spłoszona, zawstydzona i spanikowana tym nagłym
wtargnięciem w naszą prywatność, w pośpiechu zeskakuję ze stołu i obciągam sukienkę.
Drżącymi palcami ścieram pozostałości szminki z ust. Zanim opuszczam dłoń, Carlo wchodzi
pewnie do sali i dostrzegając moje zdenerwowanie, marszczy brwi.
– Brett? Co tu się, do cholery, dzieje, Susanno?!
Budzę się, gdy w moją głowę wdziera się własny krzyk. Podrywam się do pozycji
siedzącej i sapiąc przeraźliwie, przykładam dłoń do lepkiej od potu piersi, w której bije
gorączkowo serce. Odruchowo zerkam na drugą część łóżka, a gdy odnajduję tam
pochrapującego głośno Carla, opadam ciężko na poduszkę i nakrywam twarz dłońmi.
To był tylko sen.
Tylko sen. Sen…
Przełykam ślinę i oblizuję spierzchnięte usta. Biorąc głębokie, uspokajające wdechy,
zaczynam zastanawiać się, jak to jest możliwe, że przyśniło mi się coś tak niemal realistycznego?
Przysięgłabym, że dotyk ust Bretta we śnie odczuwałam równie intensywnie, co ten na jawie. Jak
to możliwie i dlaczego przyśniło mi się coś tak… niestosownego? Czy to sprawka zbyt dużej
dawki alkoholu? Wyrzutów sumienia?
Potrząsam głową i ostrożnie wychodzę z łóżka, nie chcąc zbudzić męża. Podnoszę leżący
na szafce nocnej szlafrok, wkładam go i na drżących nogach, po ciemku, podążam w stronę
kuchni, gdzie napełniam szklankę zimną wodą z kranu. Opróżniam ją duszkiem, odkładam do
zlewu i wychodzę na taras, pragnąc odetchnąć świeżym powietrzem. Siadam na rattanowej
kanapie i obejmując się ramionami, zawieszam wzrok na wiszącym nad posesjami księżycu.
Co się ze mną, do cholery, dzieje?
Co?
Nie mogę pozwolić, by znajomość z Hamptem przerodziła się w coś, czego nie będę
umiała zatrzymać. Nie mogę pozwolić sobie na słabość i ukojenie. Zwłaszcza teraz. Mimo
przeciwności losu muszę być silna i cierpliwa, choć nie wierzę już w to, że kryzys w moim
małżeństwie jest tylko przejściowy. To trwa już zbyt długo. Zbyt długo oszukiwałam samą
siebie. Spędzam na tarasie kilka kolejnych minut. Wracam do domu spokojna i nieco zmarznięta.
Przechodząc przez korytarz, odruchowo spoglądam w stronę uchylonych drzwi do pokoju Nicol.
W tym samym momencie po korytarzu rozchodzi się stłumiony odgłos wibracji telefonu. Ruszam
w głąb pomieszczenia, wabiona rytmicznym dźwiękiem. Po kilku krokach niespodziewanie na
mojej drodze pojawia się Carlo. Wydając z siebie kakofonię krzyków, doskakuję do ściany
i z całej siły przyciskam do niej plecy.
– Dobry Boże, Carlo – szepczę, drżącym głosem. – Przestraszyłeś mnie.
Przechodzi obok bez słowa. Z przyłożoną do piersi dłonią, obserwuję jego sylwetkę
przecinającą półmrok. Podchodzi nieśpiesznie do komody pod lustrem, na której leży jego
iPhone, i pochyla się nad nim. Po chwili wibracje się urywają, a wyświetlacz oświetlający
umęczoną twarz Carla, gaśnie.
– Wszystko w porządku? – pytam, gdy rusza w stronę kuchni.
– Wracaj do łóżka, Susanno – nakazuje i znika mi z oczu.
– Carlo! – Nie dając za wygraną, ruszam za nim.
– Powiedziałem, wracaj do łóżka! – wrzeszczy, a jego głos przepełniony jest złością,
której nie rozumiem.
Zatrzymuję się gwałtownie w połowie kroku, tuż przed łukiem prowadzącym do kuchni.
Rozwieram usta, gotowa ponownie zaprotestować, jednak po chwili kapituluję. Nie mam siły na
kolejną awanturę. Wracam do sypialni, gdzie opadam ciężko na łóżko. Zaczynam zastanawiać
się, kto wydzwania do Carla po nocach i czy ten telefon ma coś wspólnego z jego ostatnią
nieobecnością.
21

Wchodzę do kuchni, masując pulsujące skronie.


– Dzień dobry – przybierając na usta coś na kształt uśmiechu, witam się z nianią Reggie,
wsypującą kawę do ekspresu.
– Dzień dobry, dziecko. – Odwzajemnia uśmiech, choć nie dociera on do jej pięknych,
zawsze przepełnionych dobrocią oczu. – Gdzie nasza gwiazda?
– Nocowała u mojej matki. Jennifer ma odwieźć Nicol do szkoły. – Sięgam po proszki
przeciwbólowe znajdujące się w jednej z wiszących szafek kuchennych. – Przepraszam, że nie
poinformowałam pani o tym wczoraj, kompletnie wyleciało mi to z głowy. Nie musiałaby się
pani zrywać z łóżka tak…
– Nic nie szkodzi, Susan – wtrąca, podając mi szklankę z wodą. – Jestem tu nie tylko dla
Nicol, lecz także dla was.
Kiwam głową i popijam wodą przełknięte pigułki.
– Dziękuję – chrypię, odstawiając szklankę do zlewu. – Dziękuję za wczorajszy dzień.
Dziękuję pani za wszystko. Czasami wydaje mi się… Są dni, kiedy wydaje mi się, że bez pani
nie dałabym sobie rady – wyznaję, przyciskając pośladki do blatu kuchennego.
Reggie uruchamia ekspres i kładzie dłoń na moim ramieniu, tym razem uśmiechając się
szczerze.
– Poradziłabyś sobie, dziecko. Jesteś kobietą, a kobiety muszą być silne.
– To tylko powłoka, pani Stuart. W środku od pewnego czasu czuję się roztrzaskana na
drobne kawałki – wyrzucam z siebie, a zaraz po tym żałuję, że nie ugryzłam się w ten przeklęty
jęzor.
Cholera…
Kiwa głową i dostrzegając moje zażenowanie, odpowiada:
– Nie wstydź się uczuć, Susan. Nieważne, jakie by były. Jeśli czujesz się szczęśliwa,
skacz. Jeśli ogarnia cię przygnębienie, płacz. Płacz bywa oczyszczający.
Rozwieram usta w odpowiedzi, ale się powstrzymuję, widząc wchodzącego do kuchni
Carla, ubranego w jeden ze swoich nienagannych szarych garniturów.
– Dzień dobry – rzuca w powietrze i podchodzi do stołu zastawionego śniadaniem, nawet
na nas nie spoglądając.
– Dzień dobry, panie Casella – odpowiada uprzejmie Reggie, podnosząc kubek
z przygotowaną kawą. Wrzuca dwie kostki cukru trzcinowego i odchodzi w stronę stołu.
Obserwuję uważnie, jak stawia kubek przed Carlem, a ten dziękuje jej skinięciem głowy i tak jak
zawsze przy śniadaniu, zabiera się do przeglądania Giełdy Papierów Wartościowych na tablecie.
– Nie wygląda najlepiej – zauważa Reggie, ponownie stając obok. Stawia swój ulubiony
czerwony kubek pod ekspres, wciska przycisk uruchamiający i patrzy na mnie z malującą się na
twarzy troską. – Obydwoje nie wyglądacie najlepiej. Powinniście odpocząć, zwłaszcza ty,
dziecko. To ciągłe przesiadywanie po nocach wpędzi cię kiedyś do grobu.
Nie zaprzeczam, choć prawda jest taka, że ostatnimi czasy to nie projekty spędzają mi sen
z powiek, a kolejna diametralna zmiana w zachowaniu męża, o której wolałabym jej nie
wspominać. Nie jestem gotowa na kolejny dzień rozdrapywania ran.
Odpycham się od blatu i ociągając się, idę w stronę stołu. Siadam po drugiej stronie męża
i sięgając po nadal ciepłego tosta, rzucam Carlowi szybkie spojrzenie. Faktycznie wygląda
okropnie, ale czy powinno mnie to dziwić?
– Włóż żakiet, Susanno – odzywa się niespodziewanie, sprawiając, że spłoszona
podskakuję na krześle.
Spogląda na mój satynowy czarny top, a potem przenosi wzrok na twarz. Łapię jego
spojrzenie, ale po dosłownie kilku sekundach wraca ponownie do czytania, więc nie jestem
w stanie dostrzec w nim żadnej emocji. Kiwam głową, odkładam tosta i spokojnie wstaję od stołu
z zamiarem wykonania polecenia. Nie mam dziś w sobie na tyle siły, aby wdawać się z nim
w jakąkolwiek dyskusję. Ulegam, wiedząc, że sprzeciwem i tak niczego nie wskóram, a mogę
jedynie pogorszyć swoje położenie. Wchodzę do garderoby, wzdychając. Przechodzę na swoją
część i zaczynam przeglądać wieszaki. Po chwili decyduję się włożyć czarną marynarkę do
białych spodni. Przekładam niechętnie ręce przez delikatny materiał, wciągając w nozdrza zapach
wody kolońskiej Carla.
– Kwadrans przed dwunastą zjemy lunch w towarzystwie dwóch konstruktorów,
z którymi w przyszłości podejmiemy współpracę – informuje.
Zwraca się do mnie tym samym lodowatym tonem, co w nocy. Spoglądam na niego przez
ramię.
– Nie jestem pewna, czy będę w tym czasie wolna. Dlaczego nie poinformowałeś mnie
o tym wcześniej?
– Przyjadę po ciebie o wpół do jedenastej – ciągnie, ignorując mnie.
Odwracam się gwałtownie i staję z nim twarzą w twarz. Zaskoczona tą bliskością,
chwieję się i gdyby nie chwycił mnie za łokieć, zapewne potknęłabym się o własne nogi.
– Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? – pytam ponownie, patrząc mu prosto w oczy.
Zanurzam się w tym pięknym odcieniu szarości, który wydaje się pozbawiony
naturalnego blasku. Przełykam ślinę, gdy przygląda mi się w milczeniu, w dalszym ciągu
zaciskając palce na moim łokciu. Z tak bliska wygląda odrobinę lepiej, choć w dalszym ciągu nie
przypomina tak dobrze znanego wszystkim Carla Caselli. Przez chwilę nawet zaczynam się
zastanawiać, czy nie podzielamy żalu, ale tak szybko, jak ta myśl pojawia się w mojej głowie,
wyparowuje z jego kolejnymi słowami:
– Informuję cię teraz. Będę wpół do jedenastej – chrypie, puszczając mnie.
Obserwuję, jak opuszcza garderobę i robię to samo.
~*~

W drodze do ArchiCass nie zamieniam z Carlem ani słowa. Siedzę z nosem przy bocznej
szybie rolls-royce’a. Przeskakuję wzrokiem po mijanych zabudowaniach, a gdy tylko Carlo
parkuje na jednym z trzech prywatnych miejsc parkingowych obok budynku firmy, życzę mu
spokojnego dnia i w pośpiechu opuszczam samochód, omal nie łamiąc sobie przy tym nóg.
Wygładzam top, zaciskam palce na pasku torebki i wkraczam pewnie do firmy. Witam się
z recepcjonistką i potrząsając głową, udaję się w kierunku schodów, przy których czeka już na
mnie przyjaciel.
– Wyglądasz jak gówno. I to takie, w które ktoś wdepnął i rozmazał na bruku – stwierdza,
nie siląc się na powitanie, i mierzy mnie wzrokiem, marszcząc przy tym nos.
– Dzień dobry, Muraki. Mnie też miło cię widzieć – szepczę, mijając go.
– Mówię poważnie! – wykrzykuje, zrównując się ze mną.
– Wyglądam dokładnie tak samo, jak się czuję – odparowuję, wchodząc na piętro.
Kiwam głową w stronę Sabriny popijającej kawę za kontuarem i wchodzę do gabinetu.
– Pogodziliście się? – dopytuje Muraki, zamykając za sobą drzwi.
– Nie.
– Gadaj! – nakazuje, rozsiadając się na jednym z foteli przed biurkiem.
Wyciągam z torebki tablet, notes i telefon.
– Jeśli liczysz na coś pikantnego, to czeka cię rozczarowanie. – Opadam ciężko na fotel.
Przysuwam się bliżej biurka, otwieram laptop i opowiadam przyjacielowi wydarzenia
z wczorajszego wieczoru, zaczynając od informacji o moim wyjeździe, a kończąc na nocnej
pobudce u boku męża. Darowałam sobie jednak takie fragmenty jak wypicie prawie całej butelki
wina przy kąpieli i erotyczny sen z Brettem w roli głównej.
– Pieprzysz! Stary wysyła cię do Nowego Jorku?!
Kiwam głową, nie spuszczając wzroku z ekranu laptopa, na którym sprawdzam maile.
– Spędzę kilka dni w towarzystwie Hamptów. Mam wrażenie, że to kara, ale za cholerę
nie wiem, czym sobie na nią zasłużyłam.
– No to pieprzy się na całego – zauważa, skubiąc opuszkami palców kolczyk w uchu. –
Ale z drugiej strony znajdziesz się blisko naszego młodzieńca. Wiesz… – Porusza w zabawny
sposób brwiami.
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – warczę, patrząc na niego gniewnie.
– Daj spokój, słoneczko. Przecież obydwoje wiemy, jak reagujesz na młodego Hampta.
Dlaczego nie chcesz się w końcu przyznać do tego, że na niego lecisz? – Śmieje się, posyłając mi
spod rzęs rozbawione spojrzenie.
– Bo, do jasnej cholery, nie mogę sobie na to pozwolić! – furczę, nie wytrzymując. –
Jestem mężatką, Muraki – przypominam.
– No i?
Boże, on nic nie rozumie.
Nic!
– Gdyby Carlo dowiedział się, że całowałam się z synem jego najlepszego przyjaciela… –
zrezygnowana zawieszam głos. Wzdycham i przyciskam dłoń do czoła.
Nie mam w tym momencie ochoty ani siły kolejny raz wałkować tego samego tematu.
Ciąży mi też kłamstwo, którym karmię przyjaciela. Wspomniałam mu o pocałunku z Brettem, ale
nie pisnęłam ani słówka na temat tego, że wykorzystałam go do własnych potrzeb. Ani słowa
o tym, że wykorzystaliśmy się nawzajem, pieprząc się niemal tuż pod nosem Carla.
– Odnoszę wrażenie, że celowo popychasz mnie w ramiona Bretta.
– Bo tak właśnie jest – przyznaje. – Zrobiłbym wszystko, abyś, choć na chwilę
zapomniała o tym przeklętym Włochu, a Brett może ci w tym pomóc.
Potrząsam wolno głową.
– Nie. Po tym, do czego się dopuściłam…
– Kochasz go? – wtrąca.
– Carla?
Kiwa głową.
Czy go kocham?
– Co to za pytanie, przecież jestem jego żoną – oburzam się, zbyt silnie zamykając
laptopa.
– Kochasz Carla, słoneczko?
Zaciskam usta i wciskając plecy w oparcie fotela, toczę bitwę z myślami. Po chwili
jednak dochodzę do wniosku, że nie potrafię odpowiedzieć na to proste pytanie. Jestem
wdzięczna mężowi za wszystko, co dla mnie zrobił, ale czy nadal darzę go miłością? Kiedyś,
owszem. Byłam zakochana w Carlu na zabój, był dla mnie całym światem, ale teraz… Teraz, po
wieloletniej walce… Teraz…
A niech to szlag!
– No właśnie – sapie Muraki, podnosząc się z miejsca.
Rozwieram usta w odpowiedzi, ale zanim wyjdzie z nich jakiekolwiek słowo, ponownie
zabiera głos:
– Nie myl przyzwyczajenia z uczuciami, Susan – poucza mnie. – Prawda jest taka, że
łączy was już tylko dzieciak i choćbyś nie wiem, jak zaprzeczała, samej siebie nie oszukasz.
Wychodzi, a ja jeszcze przez jakiś czas trawię jego ostatnie słowa, po czym rozczarowana
własnymi uczuciami, otwieram ponownie komputer. Zabieram się za czytanie i odpisywanie na
maile. Próbuję rzucić się w wir pracy. Próbuję się skupić, ale nic z tego. Moją głowę zaprzątają
Carlo i Brett, nie zezwalając nawet na chwilę wytchnienia. Wstaję z fotela i obejmując rękami
ramiona, podchodzę do okien wychodzących na zatłoczone ulice Croydon. Zatapiam wzrok
w różnokolorowych rzędach pojazdów.
Może Muraki ma racje?
Może przez te wszystkie lata oszukiwałam samą siebie, sądząc, że tak będzie po prostu
lepiej? Ukrywałam w ten sposób prawdę. Prawdę o moim małżeństwie. Prawdę o samej sobie.
Być może myliłam przyzwyczajenie z uczuciami? Być może faktycznie po tych wszystkich
latach zasługuję na coś więcej? Na chwilę wytchnienia? Czułość? Namiętność?
~*~

Bliźniacy Brandon i Charlie Williams, na moje oko nie mieli więcej niż trzydzieści pięć
lat. Byli nie tylko charyzmatyczni, ale także świetnie obeznani w swoim fachu. Czarowali mnie
opowieściami o największych osiągnięciach konstrukcyjnych. Słuchałam ich ze szczerym
zainteresowaniem, skrycie podziwiając upór i determinację. Spotkanie odbywa się w londyńskiej
restauracji Atesh Turkish. Jej wnętrze urządzone jest w dwóch diametralnie różniących się od
siebie stylach – industrialnym oraz glamour. Dla jednych glamour stanowi wyznacznik dobrego
stylu, dla mnie natomiast jest synonimem kiczu. I niestety ten kicz w postaci masywnych,
pikowanych mebli tapicerowanych i wyeksponowanych, dużych luster, przeważa w Atesh
Turkish.
– Masz wiele pochlebnych opinii, Susan – stwierdza Brandon, nabijając na widelec
niewielki kawałek grillowanego mięsa z kurczaka. Wkłada do ust porcję, jednocześnie unosząc
na mnie wzrok. – ArchiCass także – dodaje pośpiesznie, ukradkiem spoglądając na mojego męża.
Carlo mocząc usta w podwójnym espresso, świdruje go wzrokiem znad brzegu drobnej
filiżanki. Zamienił z konstruktorami zaledwie kilka słów. Zdania, które układał, były krótkie
i ograniczały się jedynie do zakresu obowiązków rodzeństwa Williams. Przez cały ten czas nie
dotykał mnie, nie rzucał ukradkowych spojrzeń, czy nawet nie muskał ustami policzka.
Zachowanie męża wzbudzało we mnie coraz więcej negatywnych emocji. Carlo Casella ciągnął
mnie za sobą w przerażającą przepaść. I choć usilnie trzymałam się krawędzi urwiska,
wiedziałam, że niebawem osłabnę. Poddam się, przez co pochłonie mnie mrok jego obojętności.
Skomplementowana, zgodnie z oczekiwaniami, rozwieram usta w delikatnym uśmiechu.
– Jestem pewna, że nasza współpraca będzie owocna.
– Otóż to! – krzyczy z entuzjazmem Charlie. Mierzwi grzywę przysłaniającą błękitne
oczy i odsłania rząd białych zębów w szerokim uśmiechu. – Owocna.
– Myślę…
– Doskonale – przerywa mi niespodziewanie Carlo, zerkając na srebrny zegarek zapięty
pod mankietem szarej koszuli. Sięga do kieszeni po portfel, wyciąga z niego kilka banknotów
i kładzie je na stół, płacąc za zamówione dania, których nawet nie tknęliśmy. Gdy wstaje
gwałtownie z krzesła, wszyscy idziemy w jego ślady. – Skoro wszystko już zostało ustalone,
panowie wybaczą. Za kilka minut mamy umówione kolejne spotkanie – komunikuje
i przechylając się przez stół, wyciąga dłoń do oszołomionego Charliego, a następnie Brandona.
Mężczyzna, mrugając szybko, ściska dłoń mojego męża.
– W razie wszelkich wątpliwości lub pytań, jesteśmy do dyspozycji – przypomina
Brandon, ujmując ciepło moją dłoń.
Przez ten krótki czas zdążyłam polubić braci Williams i tym razem szczerze żałowałam,
że spotkanie dobiegło końca. Mogłabym rozmawiać z nimi godzinami, przede wszystkim
o wykonywanych zawodach. Zwłaszcza z Brandonem, który po części przypomina Murakiego.
– Będziemy w kontakcie – wtrąca Carlo, obejmując mój łokieć.
Zaciska palce na materiale marynarki i dyskretnie, lecz jednocześnie stanowczo,
przyciąga mnie do siebie. Puszczam dłoń Brandona i sięgam po torebkę.
– Dlaczego skłamałeś? – pytam, gdy kładąc dłoń w dole moich pleców, przepycha mnie
przez drzwi na zewnątrz restauracji.
Pozostawiając pytanie bez odpowiedzi, obchodzi rolls-royce’a i otwiera mi przednie
drzwi od strony pasażera.
– Dlaczego skłamałeś, Carlo? – ponawiam pytanie, stając przed nim.
Unosi na mnie wzrok. Jego spojrzenie jest puste. Pozbawione jakiejkolwiek emocji.
Nawet gniewu, który zwykłam oglądać tak często.
– Nie skłamałem – oznajmia. Dostrzegam, jak zaciska mocniej dłoń na klamce przy
drzwiach samochodu. – Za chwilę mam kolejne spotkanie. Odwiozę cię do firmy.
Nie oponując, wsiadam do samochodu. Zapinając pas, obserwuję, jak pośpiesznie
przechodzi przed maską.
– Co to za spotkanie? – dopytuję, kiedy zajmuje miejsce za kierownicą.
– Nie jest to nic, czym powinnaś się przejmować – odparowuje.
Sięga do kieszeni w marynarce i wyciąga z niej wibrujący telefon. Kątem oka udaje mi
się dostrzec, że na wyświetlaczu widnieje przychodzące połączenie od Jennifer.
Czego ona od niego chce?
Carlo pośpiesznie odrzuca rozmowę, wsuwa iPhone’a z powrotem w kieszeń i zapina pas.
– Carlo?
– Dość tych pytań, Susanno – warczy, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Zaciskam usta, wbijając spojrzenie w profil męża włączającego się do ruchu. Na jego
twarzy maluje się przeokropne rozdrażnienie, równające się z ostrzeżeniem. Potyczka słowna,
którą mam ochotę wszcząć, nie zakończy się zadowalająco. Zwłaszcza dla mnie. Dlatego po raz
kolejny odpuszczam, pozostawiając w powietrzu duszny zapach niedopowiedzeń.
~*~

– Dlaczego mamusia królewny Śnieżki chciała ją zabić?


Obracam głowę i spoglądam na marszczące się w zastanowieniu brwi Nicol, obok której
leżę na łóżku. Kilka minut wcześniej skończyłam czytać jej baśń o Królewnie Śnieżce i siedmiu
krasnoludkach, a zaraz po niej w milczeniu wbiłyśmy wzrok w sufit, na którym migotały błękitne
gwiazdy wyświetlane z dziecięcego projektora nocnego.
Uśmiecham się delikatnie, odgarniając z czoła córki pasmo nadal mokrych po kąpieli
włosów.
– Królowa była strasznie zazdrosna o to, że Śnieżka była od niej piękniejsza.
– Co to znaczy zazdrosna?
– Pamiętasz, jak ostatnio byłaś zła, że Sarah miała nowe ubranka dla lalki, a ty ich nie
miałaś?
Nicol kiwa szybko głową.
– I pamiętasz, jaka tego dnia byłaś niemiła dla mnie i taty?
Znów kiwa głową, a jaj wąskie usteczka drżą.
– To jest właśnie zazdrość, a smutek, żal i złość to uczucia, które towarzyszą zazdrości.
Rozumiesz?
– Czy to znaczy, że jestem tak samo zła, jak królowa?
– Nie.
Nicol unosi się na łokciu, obraca w moją stronę i podpierając policzek na dłoni, spogląda
na mnie uważnie. Jej zmartwione szare spojrzenie odbija łunę niebieskiego światła z projektora.
– Czy ja zabiję Sarah z zazdrości, tak jak królowa Śnieżkę?! – wykrzykuje, a przez jej
twarz przebiega cień strachu. Jej piękna usteczka zaczynają drżeć.
Potrząsam w pośpiechu głową, wiedząc, że jeżeli nie wyprowadzę córki z błędu, czeka
mnie godzinne uspokajanie histerycznego płaczu.
– Skąd ten pomysł, małpeczko? – Idąc w jej ślady, podpieram głowę na ręce.
– Ale przecież powiedziałaś…
– Nicol… – przebiegam opuszkami palców po jej policzku. Czuję ucisk w klatce
piersiowej, gdy wyczuwam pod palcami wilgoć. – Serduszko bijące w twojej piersi jest dobre,
a serduszko królowej złe. Nigdy nie będziesz taka, jaka była królowa.
Świdrujące spojrzenie Nicol w pośpiechu przebiega po mojej twarzy. Ociera wolną ręką
oczy. Przymruża je, opadając na plecy.
– Mamusiu, dlaczego królowa jest tak bardzo zła? – dopytuje, wbijając wzrok w sufit.
Przełykam ślinę, czując ulgę. Opadam ponownie na plecy, wypuszczając dyskretnie
powietrze przez usta.
– Nikt nie jest do końca zły, małpeczko. Czasami do bycia złym zmuszają nas
okoliczności albo bolesne przeżycia, które wpływają na nas zbyt mocno. Przecież rodząc się,
uzyskujemy czystą kartę. Nie rodzimy się źli – wyjaśniam. – Kiedy dorastasz, w pewnym
momencie swojego życia, stajesz na rozwidleniu drogi, to do ciebie należy wybór, którą ścieżką
podążysz dalej. To ty…
– Dlaczego musisz wyjechać na tak długo? Dlaczego nie możemy z papciem pojechać
z tobą? – wtrąca nagle, wytrącając mnie z głębokiego przemyślenia.
– Tatuś ma dużo pracy w firmie, a ty masz szkołę. Muszę lecieć do Nowego Jorku, żeby
dokonać analizy terenu pod budowę ogrodu.
– Co? – piszczy i marszcząc w zabawny sposób nosek, obraca głowę w moją stronę.
Rozciągam usta w uśmiechu.
– Muszę dokładnie sprawdzić teren, na którym powstanie ogród. Muszę…
– A papcio nie może pojechać?
Potrząsam głową.
– Tatuś musi załatwić parę spraw tutaj, w Croydon.
– Nie chcę żebyś jechała, mamusiu – zaczyna szlochać, zaciskając rączki na mojej szyi.
Wtulam się w jej drobne ciałko i wciągam w nozdrza woń poziomkowego płynu do
kąpieli. Sama zaczynam odczuwać okropne przygnębienie związane z tym, że będę musiała
spędzić te kilka dni z dala od rodziny. Z dala od Nicol.
– Wiem, małpeczko – szepczę, wycierając jej mokre od łez policzki. – Zanim się
obejrzysz, znów będę z tobą i tatusiem w domu. Obiecuję, że przywiozę ci coś wyjątkowego.
– Nie chcę niczego wyjątkowego. Ja chcę tylko, żebyś nie wyjeżdżała! – zaczyna
histeryzować, mocniej zaciskając dłonie na mojej szyi.
– Wiem, małpeczko. Wiem – chrypię drżącym głosem, czując wzbierające pod
powiekami łzy. Podły nastrój córki udziela się również mi, ale wiem, że nie mogę pozwolić sobie
na łzy w jej obecności. Zwłaszcza teraz. Nicol nie powinna wiedzieć, że podzielam jej uczucia
względem wyjazdu. Gdyby tak się stało, byłoby jej jeszcze ciężej dostosować się do tej sytuacji.
To tylko kilka dni. Kilka dni…
Zaciskam powieki, starając się nie uronić ani jednej łzy i zaczynam gładzić córkę po
głowie, nucąc refren jednej z dziecięcych piosenek, którą sama ostatnio mi śpiewała. Jej płacz
cichnie, a po chwili zupełnie ustaje. Uśmiecham się delikatnie, patrząc jak pogrążona we śnie
oddycha miarowo. To zadziwiające jak dzieci błyskawicznie potrafią przejść przez różne stany
emocjonalne. Jeszcze przed chwilą bliska była rozpaczy, a kilka minut później zasnęła
w spokoju.
Oddychając głęboko, zawieszam wzrok na suficie i zaczynam zastanawiać się nad
wypowiedzianymi przez córkę słowami. Po chwili delikatnie podnoszę się z łóżka i starając się
nie zbudzić Nicol, nakrywam ją kołdrą. Całuję delikatnie w czoło i na palcach opuszczam pokój,
ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Przechodząc przez korytarz, zaciskam mocniej pasek
aksamitnego szlafroka wokół bioder. Przez reakcję córki na mój wyjazd, czuję się rozbita. Ten
dzień był dla mnie niezwykle wyczerpujący i emocjonujący. Jedyne czego w tym momencie
pragnę, to zamknąć się za drzwiami gabinetu i zatracić się w projekcie, odciągającym od
uporczywych myśli.
Przechodzę przez ciemny salon, kierując się w stronę kuchni. Nie zapalając światła,
wyciągam z szafki wysoką szklankę, napełniłam ją do połowy zimną wodą z kranu i moczę
w niej usta. Opieram pośladki o blat kuchenny, okręcając w dłoni szklankę. Gdy unoszę głowę,
dostrzegam Carla na tarasie. Mrużąc oczy, chłonę wzrokiem jego skąpaną w zapadającym mroku
sylwetkę.
22

Przez chwilę jedynie obserwuję, jak stojąc do mnie plecami, zaciska dłonie na drewnianej
poręczy i patrzy w tylko sobie znanym kierunku.
Odstawiam szklankę do zlewu, odpycham się od blatu i ruszam w stronę uchylonych
drzwi prowadzących na taras. Garbię się, gdy chłód drewnianych desek przeszywa moje bose
stopy. Bez słowa podchodzę do męża, a gdy staję obok i kładę dłonie na poręczy, drga. Trwamy
w bezruchu. W milczeniu. Wpatrzeni w migoczące światła centrum, przebijające się przez
korony drzew na sąsiadującej posesji. Walczę z silną pokusą spojrzenia na jego twarz. Pragnę
poznać jego myśli, rozszyfrować zachowanie. Zaczyna doskwierać mi niewiedza tego, dlaczego
od kilku dni Carlo stał się jeszcze bardziej oschły i stanowczy.
– Śpi? – pyta niespodziewanie, przerywając moje rozważania.
– Zasnęła niedawno.
– Jak odebrała wiadomość o twoim wyjeździe?
Zaciskam mocniej palce na poręczy, biorę głęboki wdech i przymykam powieki.
Delikatny wiatr niosący ze sobą zapach wilgoci zwiastującej deszcz smaga moje policzki.
– Popadła w lekką histerię. Nie chce, żebym wyjeżdżała. – Odwracam się w stronę męża.
– Czy naprawdę musimy ją w to wszystko wciągać? – pytam, choć w rzeczywistości nie oczekuję
odpowiedzi. – Nie będę cię prosić, abyś zmienił zdanie. Pogodziłam się z twoją decyzją, choć
w dalszym ciągu nie wiem, za co mnie karzesz. Jednak musisz wiedzieć, że taka nagła zmiana
wprowadziła zamęt w jej małym świecie. Może gdybyśmy wcześniej przygotowali ją na to, jej
reakcja wyglądałaby zupełnie inaczej. Wiesz, jak bardzo Nicol jest wrażliwa.
Kiwa głową, w dalszym ciągu nie spuszczając wzroku z migoczących w oddali świateł.
– Proszę cię, Carlo. Nie mieszajmy jej więcej w nasze problemy. To tylko sześcioletnie
dziecko. Nicol… – zawieszam głos, słysząc i czując jego drżenie. – Ona nas tak bardzo kocha –
mamroczę, czując spływającą po policzku łzę. W pośpiechu ścieram ją, a gdy zamierzam odejść,
Carlo chwyta mnie za łokieć, zatrzymując w połowie kroku.
Zaskoczoną nieruchomieję, dostrzegając nad sobą jego puste spojrzenie. Przez chwilę
wygląda tak, jakby walczył z chęcią powiedzenia mi czegoś, co być może wstrząsa nim już od
dłuższego czasu. Ostatecznie jednak przez chwilę wodzi wzrokiem po wilgotnym policzku,
puszcza i odchodzi bez słowa, pozostawiając mnie w osłupieniu. Potrząsam głową i rozkojarzona
wchodzę do domu. Przechodząc przez korytarz, kieruję się w stronę swojego gabinetu. Po drodze
słyszę odgłos puszczonej wody pod prysznicem, co daje mi pewność, że ten wieczór Carlo spędzi
w domu. Z rodziną.
Powinniśmy porozmawiać.
Słusznym byłoby wyjaśnić wszystkie niedopowiedzenia, ale obawiam się, że moje
pytania mogą doprowadzić Carla do furii, a tego wolałabym uniknąć. Nie chcę się z nim
sprzeczać w obecności Nicol, dlatego też rezygnuję z podjęcia dyskusji. Zapalam światło
w gabinecie i siadam za biurkiem, zastanawiając się, czy my w ogóle jeszcze potrafimy normalne
ze sobą rozmawiać?
Gdy otwieram laptop, odruchowo spoglądam w stronę złotego kółeczka na palcu, które po
chwili obracam rytmicznie, trzymając ręce na kolanach. W tej chwili żałuję, że nasze życie
potoczyło się w taki, a nie inny sposób. Żałuję, że nie darzę męża tymi samymi uczuciami, co
niegdyś. Dodatkowo targa mną z tego powodu przeokropny wstyd, a nawet wstręt do samej
siebie. Jak mogę po tych wszystkich latach naszego małżeństwa i po tym, co dla mnie zrobił, nie
móc nawet powiedzieć, że go kocham? Dlaczego nie potrafię tego zrobić?
A czy on mnie jeszcze kocha?
Czy w sercu Carla jest jeszcze dla mnie miejsce?
Pocieram twarz i chwytam teczkę przyniesioną z firmy z zebranymi dokumentami od
HamptCorporation. Przeglądam jej zawartość, zajmując myśli pracą, która za każdym razem
skutecznie odciąga mnie od problemów. W dokumentach odnajduję podpisaną umowę z Brettem.
Zaczynam wodzić palcem po bladoniebieskich fikuśnych literach układających się w jego imię
i nazwisko. Muskam delikatnie opuszkami palców wyschnięty tusz, jakbym obawiała się, że przy
mocniejszym nacisku zetrę go z papieru. Przykładam te same palce do ust i przymykam ciężkie
powieki, wspominając, jak ciepłe i delikatne wargi Bretta jeszcze wczoraj dotykały moich.
Przywołuję obraz naszego pierwszego pocałunku, wilgotnego języka smakującego moją skórę,
delikatnej dłoni obejmującej stanowczo pierś przez materiał sukni, napierającego, twardego ciała,
gdy wsuwał się we mnie gwałtownie. Smakował czekoladą, gumową owocową i słodkim
szampanem…
Przełykam ślinę, przechylam głowę i odtwarzam rozgrywaną między mną a Brettem
scenę namiętności, w pokoju hotelowym. Przypominam sobie nasz złączone ciała, erotyczny sen.
Zezwalam, by wyobrażenie tego młodego mężczyzny, przysłoniło brutalny obraz teraźniejszości
i pozwoliło mi ulecieć w krainę fantazji. Wodzę palcami po skórze tuż za lewym uchem, po
karku i ramieniu. Drżę, przypominając sobie, w jak delikatny, a jednocześnie dominujący sposób
czynił to samo we śnie, kilka godzin wcześniej. Na moim ciele pojawia się gęsia skórka, gdy
muskając delikatnie ramię pod materiałem szlafroka, wyobrażam sobie, co mógłby zrobić ze
mną, gdyby senny obraz Carla nie wtargnął bezczelnie do sali konferencyjnej, niszcząc naszą
prywatność.
Czy tym razem smakowałby mnie delikatnie? Pieprzył, nie pozwalając zaczerpnąć tchu?
Dominował? A może to mnie przypadłaby ta rola?
Wzdycham cicho, sunąc palcami po mostku, między piersiami. Błądzę blisko górnej
części bawełnianych miseczek biustonosza. Fantazjuję o przepełnionych ekscytacją oczach,
w pięknym kolorze koniakowego bursztynu. Silnych ramionach sadzających mnie stanowczo na
szklanym blacie stołu. Twardych biodrach odbijających się dziko od moich nagich, wypiętych
pośladków, gdy wypełniałby mnie sobą. Oblizuję spierzchnięte wargi i dysząc, paznokciami
drażnię skórę w dole brzucha.
Chcę, aby dominował. Pragnę wiedzieć, na co go stać. Łaknę w tym momencie jego
gorącego ciała. Rozsuwam nogi, wsuwam dwa palce pod rąbek fig i przesuwam nimi po łonie,
a następnie łechtaczce, wyobrażając sobie żarliwe pocałunki Bretta i stanowczość, gdy dociskał
mnie do hotelowych drzwi. Pociąga mnie jego niebezpieczny dotyk, ale przeraża niewinność.
Jednak połączenie tych dwóch rzeczy jest cholernie fascynujące.
Przygryzam górną wargę, hamując jęki i sunę palcami w dół, ku mojemu rozgrzanemu
i wilgotnemu wnętrzu, a gdy wsuwam w nie dwa palce, ciałem wstrząsa pierwszy dreszcz
rozkoszy. Zaciskam uda, wstrzymuję powietrze i wbijam policzek w oparcie fotela, oddając się
we własne dłonie, które przynoszą mi szybki, intensywny orgazm. Po chwili rozluźniam nadal
drżące w ekstazie uda i odgarniam włosy z lepkiego od potu czoła. Rozmasowuję napięte mięśnie
ud, starając się jednocześnie uspokoić oddech i galopujące w piersi serce. Czuję się rozluźniona
i zaspokojona, a jednocześnie zmieszana z powodu pozwolenia sobie na chwilową rozkosz,
w której Brett Hampt odgrywał swoją znaczącą rolę. Zaczyna do mnie docierać, że pomimo
ogromnego niebezpieczeństwa i mojej początkowej niechęci, od pewnego czasu ten mężczyzna
stał się moim dręczycielem. To zaskakujące, jak bardzo potrafi rozbudzić zmysły, nie będąc
nawet w pobliżu.
Boże… Czy ja właśnie zadowalałam się, fantazjując o synu najlepszego przyjaciela
mojego męża?!
Przełykam ślinę, przepychając ciążącą w gardle gulę.
Za każdym razem, gdy myślę o Hampcie, w mojej głowie automatycznie rozbrzmiewa
cichy, zlękniony głos nakazujący trzymać stosowną odległość. Za każdym razem, gdy posyła mi
ukradkowe spojrzenie, doskonale wiem, jak bardzo zagłębiałam się w szaleństwie, a mimo
wewnętrznej walki nie potrafię go odepchnąć. Czuję, że u jego boku mogłabym przeżyć niejedną
chwilę uniesienia. Nasz romans mógłby być ognisty, intensywny…
Skąd pojawiają się te skandaliczne myśli?
Kręcę się na krześle, w dalszym ciągu czując ucisk w podbrzuszu. Mimo przeżytego
orgazmu moje ciało nadal jest pobudzone, a wilgoć między mocno zaciśniętymi udami staje się
uciążliwa. Momentalnie żałuję, że nie ma przy mnie Bretta, który mógłby…
Dość!
Koniec z fantazjowaniem o tym mężczyźnie!
Rozsuwam nieco poły szlafroka, by ochłodzić rozgrzane ciało, i w tym samym momencie
podskakuję wystraszona, gdy w moje uszy wdziera się odgłos przekręcanego klucza w drzwiach
frontowych, a po nich tak dobrze znane mi ciche szuranie podeszew kapci Carla,
przemierzającego korytarz.
Przykładam dłoń do dudniącego w piersi serca, wypuszczam wolno powietrze przez usta
i zamykając oczy, odchylam mocno głowę. Przez moment przeklinam siebie za to, że zezwoliłam
żądzy na zawładniecie ciałem, a zaraz potem gorliwie dziękuję Bogu, że Carlo nie przyłapał mnie
na oddawaniu się w ramiona rozkoszy. Dziękuję Bogu, że nie przyłapał mnie w hotelu i do tej
pory niczego się nie domyślił. Carlo bez wahania za tę paskudna zdradę pozbawiłby mnie
wszystkiego, co kocham, a ja jedyne co mogłabym wtedy zrobić, to przyznać mu rację wiedząc,
że sobie na to zasłużyłam.
~*~

– Niech to szlag – warczę, gdy zahaczam grubym słupkiem czarnego sandała o materiał
długiej szarej spódnicy. Mieląc między zębami siarczyste przekleństwo, szarpię się, chwieję
i uderzam o kontuar, za którym moja asystentka wertuje zawartość jednej z zalegających na nim
teczek. – Szlag. Szlag. Szlag… – cedzę przez zęby i zaciskając z bólu powieki, pocieram kość
biodrową przez szyfonowy materiał.
– O Boże! Wszystko w porządku, pani Casella? – Zaniepokojona Sabrina w pośpiechu
wychodzi zza kontuaru i chwyta mnie za łokieć w tym samym momencie, w którym przywieram
plecami do drewnianej lady.
– Tak, przepraszam. Po prostu nic dzisiaj nie idzie po mojej myśli – wyznaję
i wzdychając, poprawiam kurczowo przyciskane do piersi dokumenty.
Jest piątek, kilka minut po drugiej, a ja od rana biegam jak opętana po firmie między
pracownikami, starając się każdemu przydzielić zakres obowiązków do najbliższego
poniedziałku. Pod moją nieobecność to Carlo będzie całkowicie odpowiedzialny za ArchiCass,
dlatego też będę spokojniejsza, gdy nikt nie będzie zakłócał jego spokoju bez potrzeby.
Zwłaszcza teraz, kiedy nasze stosunki stały się dalekie od wyuczonych szablonów, które o dziwo
i tak funkcjonowały zaskakująco długo. Wymieniamy między sobą jedynie informacje związane
z firmą lub wdajemy się w zwięzłe rozmowy na temat Nicol. Ograniczyliśmy nasze relacje do
minimum, a ja od wtorku praktycznie nie zmrużyłam oka, zarywając nocki nad projektami.
Kiedy padałam w końcu z przemęczenia, budziły mnie przesycone erotyzmem sny z Brettem
Hamptem w roli głównej, zupełnie wytrącając z równowagi.
– Powinna pani odpocząć – zauważa. – Niech się pani nie martwi, poradzimy sobie.
Damy radę – pociesza mnie, uśmiechając się uprzejmie i choć bije od niej czysta szczerość, ja
w dalszym ciągu widzę wszystko w ciemnych barwach. Strach i obawa skutecznie przysłaniają
jasne tony.
Kiwam delikatnie głową.
– Dziękuję, Sabrino. Wiem, że sobie poradzisz. – Wyginam usta na kształt czegoś, co
przypomina uśmiech i ruszam z miejsca, tym razem nieco wolniej kierując się w stronę gabinetu.
Wypuszczając przez usta powietrze, odkładam dokumenty na blat i opadam ciężko na
fotel. Zakładam nogę na nogę, podciągam sukienkę, ściągam sandała i rozmasowuję obolałą
stopę. Jestem wykończona. Padam na twarz, a wieczorem czeka mnie lot do Nowego Jorku, co
jeszcze bardziej pogłębia moje dzisiejsze rozdrażnienie. Odchylam głowę, pomrukując z ulgą,
a kiedy zaczynam marzyć o zaczerpnięciu głębokiego oddechu, do gabinetu wchodzi Muraki,
z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.
– Jak tam? Gotowa na podróż? – wypytuje, siadając swobodnie na kawałku wolnego blatu
biurka przede mną. – Gotowa na spotkanie z napalonym małolatem? – Ukazuje w uśmiechu
zęby.
Poprawia wciśnięty na głowę czarny kapelusz pasujący do dżinsowych, wytartych na
kolanach spodni i T-shirtu w tym samym kolorze, który dziś włożył. Gromię go wzrokiem,
zmieniam ułożenie nóg, ściągam drugi but i zabieram się za masowanie stopy.
– Daruj sobie – sapię zrezygnowana. – Nie jestem w nastroju na żarty.
– Nie cieszysz się, że spędzisz kilka dni bez tego starego Włocha? – dopytuje wyraźnie
zadowolony.
– Nie jestem zadowolona z faktu, że spędzę kilka dni z daleka od córki.
– Bez przesady… – Cmoka z dezaprobatą. – Młodej nic się przez ten czas nie stanie, a ty
w końcu będziesz mogła trochę odetchnąć, znajdując ukojenie w łóżku młodego Hampta.
Porusza w zabawny sposób brwiami, powodując, że przygryzam wargę, hamując drżące
w uśmiechu kąciki ust. Ostatecznie jednak zachowuję pełną powagę, nie dając mu satysfakcji
z rozweselenia mnie.
– Zdajesz sobie z tego sprawę, że to nie są wakacje, a podróż służbowa? – przypominam,
gdy przygląda mi się z zainteresowaniem.
– Wyluzuj w końcu, słoneczko – wzdycha, chwyta moją lewą kostkę, kładzie stopę na
swoim udzie i zaczyna sprawnie ugniatać kciukami podeszwę. Nie oponuję. – Lecisz do Nowego
Jorku! Nie byle gdzie! Zwiedź miasto, schlej się, wydaj trochę kasy na pierdoły! – Ekscytuje się,
jakby to właśnie on miał za chwilę opuścić Croydon. – Odsapnij, kochanie, i nie zamartwiaj się
ArchiCass, a potem wróć do nas. Tylko przywieź mi coś ładnego i niegrzecznego. – Mruga,
zwiększając nacisk na moją stopę.
Potrząsam wolno głową.
– Bardziej niż o firmę obawiam się o ciebie – przyznaję. – Jeśli wywiniesz jakiś numer
pod moją nieobecność… Przysięgam, że uduszę cię gołymi rękami, Muraki! – ostrzegam, celując
w niego groźnie palcem.
Wyrzuca w górę ręce w geście kapitulacji, uśmiechając się przy tym zadziornie.
– Gdzież bym śmiał!
– Żadnych romansów w firmie pod rządami Carla – zawieszam na chwilę głos i pocieram
czoło. – Realizuj powierzone zadania i staraj się nie wchodzić mu w drogę, okej? Dobrze wiesz,
czym mogłaby się skończyć wasza konfrontacja, a tego chyba nie chcesz, prawda? Po ostatnich
wydarzeniach… Nawet jeśli znów stanę w twojej obronie, Carlo i tak nie weźmie tego pod
uwagę.
Zaciska palce na moim kolanie i przyciąga na fotelu na tyle blisko, że teraz znajduje się
między moimi udami. Pochyla się, rozwierając usta w delikatnym uśmiechu.
– Wiem, Susan. Może na takiego wyglądam, ale nie jestem idiotą. Będę się trzymał
z daleka od starego. Nie martw się. Poradzimy sobie. Ja sobie poradzę i młoda też – zapewnia
i składa na moim czole delikatny pocałunek.
Kiwam głową, za wszelką cenę chcąc w to wierzyć.
– Po prostu… Nie mogę przestać się o to wszystko… O was zamartwiać – zdradzam,
ciążące mi od rana na sercu okropne, negatywne odczucie.
– Tak. – Kiwa głową. – Musisz wiedzieć, że na pewne rzeczy nie mamy wpływu i musisz
się przestać tym w końcu dręczyć, bo to cię niszczy.
– Życie to nieustanna udręka – stwierdzam.
– Nie, Susan. Brak normalnego życia to udręka. Niepewność to najgorsza udręka.
Najgorsza tortura.
Rozwieram usta w odpowiedzi, ale przerywa mi Sabrina, wsuwająca niepewnie głowę do
gabinetu. Rzuca szybkie spojrzenie na Murakiego siedzącego między moimi udami.
Przyzwyczajona do jego zachowania, ignorując naszą przyjacielską bliskość i kokieteryjny
uśmiech, jaki jej posyła, zwraca się do mnie:
– Pani Casella, przeprasza, że przeszkadzam, ale na korytarzu czeka pani Jennifer Sharp.
Jennifer Sharp?
Co ona, do jasnej cholery, tu robi?
Przełykam nerwowo ślinę, odsuwam się na krześle i wkładam w pośpiechu buty.
– Nie mówiła, w jakim celu przybyła? – pytam, prostując się.
Sabrina potrząsa głową.
– W porządku, Sabrino. Za chwilę podejdę.
– No, no, no… – chrypie Muraki, natychmiast po wyjściu Sabriny. – Mateczka odwiedza
córeczkę.
Gromię go wzrokiem, wygładzając sukienkę.
– Ani słowa więcej – warczę, znów ostrzegawczo celując w niego palcem. – Nie wiem,
czego ona chce, ale jeśli liczy na miłą pogawędkę, jest w błędzie.
– Pofatygowała się aż tutaj. Może chce przekazać ci coś ważnego? – głowi się, gdy
ruszamy w stronę drzwi.
– Nie wiem i nie podoba mi się to.
– Co by to nie było, liczę na szczegóły. – Szczerzy się, przepuszczając mnie w drzwiach.
– Wiesz, gdzie mnie szukać, prawda?
Kiwam głową i kieruję wzrok w stronę kontuaru, przy którym stoi wciśnięta
w perfekcyjnie wyprasowaną błękitną garsonkę Jennifer. Patrzę przez chwilę, jak z grymasem
niezadowolenia na naznaczonej wiekiem twarzy odprowadza spojrzeniem Onana do czasu, aż ten
znika za zakrętem.
– Zapraszam – mówię chłodno, nie siląc się na powitanie i gestem dłoni proszę, by weszła
do gabinetu.
Obserwuję każdy jej krok. Trzymając się pewnej odległości, kroczę za nią wolno
i zastanawiam się, czego ode mnie chce. Na myśl przychodzą mi tylko dwie rzeczy, ze względu,
na które mogła się tu pojawić.
– Nie podoba mi się ten mężczyzna – wyznaje, rozglądając się z zaciekawieniem po
wnętrzu gabinetu. – Nigdy go nie lubiłam.
– Nie mam czasu na pogaduszki, więc przejdźmy do konkretów. – Opadam ciężko na
fotel, podsuwam się bliżej biurka, splatam palce i kładę je na blacie. – Czemu zawdzięczam tę
wizytę? Zamierzasz prawić mi kazania z powodu zachowania na przyjęciu, a może brakuje ci
pieniędzy? Czego chcesz, Jennifer?
– Mamo. Mamo – poprawia mnie, siadając delikatnie na jednym z foteli naprzeciwko
biurka. – Chciałam z tobą porozmawiać. I nie chodzi tu o pieniądze – obrusza się, wygładzając
białe perły zdobiące jej smukłą szyję.
Unoszę brew, przyglądając się jej uważnie.
– Czyżby?
– Naturalnie, Suzi.
– Nie nazywaj mnie tak…
– Nie odwiedzasz mnie. Nie odbierasz telefonów. To twoje milczenie zmusiło mnie do
przybycia w to miejsce. Martwię się o ciebie, Suzi. Martwię się o Nicol. Martwię się o Carla.
Chciałam…
– Powiedziałam, nie nazywaj mnie tak! – furczę, nie mogąc znieść wychodzącego z jej
ust zdrobnienia, którym od zawsze zwracał się do mnie ojciec. Tylko on miał do tego prawo.
Tylko on!
Podnoszę się gwałtownie z miejsca. Zaciskając dłonie na krawędzi biurka, cedzę przez
zęby:
– Nie masz prawa tak do mnie mówić, Jennifer. NIE. MASZ. PRAWA.
– Odnoszę wrażenie, że w waszym małżeństwie pojawił się kryzys – kontynuuje, zupełnie
nie zwracając uwagi na to, co do niej mówię.
– Dość!
– Sądzę, że powinnaś to jak najszybciej naprostować. Chociażby z tego powodu, że
zawdzięczasz Carlowi praktycznie wszystko, co cię otacza.
– Dość tego!
– Powinnaś być jego podporą, Suzi. Małżeństwo to świętość. Mąż to świętość.
Śmieję się szczerze rozbawiona. Potrząsam głową, pochylam ją i pocieram dłonią czoło.
– I mówi to ktoś, taki jak ty? Żona, która nie potrafiła chwycić dłoni umierającego męża?
Pieprzysz mi tu o cholernych świętościach, śmiesz wpieprzać się z buciorami w moje życie
i pouczać, kiedy sama masz sporo za uszami?
– Licz się ze słowami! Zwracasz się do matki! – podnosi głos, zadzierając dumnie drżącą
brodę.
– Nie, nie zwracam się do matki. Zwracam się do osoby, która kiedyś nią była. Zwracam
się do osoby, która potwornie mnie zraniła – wyrzucam z siebie łamiącym głosem. – I masz rację.
Zawdzięczam mężowi bardzo wiele i będę mu za to wdzięczna do końca życia. W tym również
i za to, że po śmierci taty masz co włożyć do garnka!
– Susan… – podnosi się wolno z miejsca. Dostrzegam jej drżące dłonie, obejmujące
niewielką białą torebkę.
– Gdzie byłaś, kiedy cię potrzebowałam?! Gdzie byłaś, kiedy tato cię potrzebował?! –
wyrzucam z siebie, skrywane od lat emocje. – Porzuciłaś nas w najgorszym momencie życia!
Porzuciłaś go na łożu śmierci! Nie było cię nawet na jego pogrzebie!
– Posłuchaj…
– Jak po tym wszystkim, co zrobiłaś, śmiesz pokazywać mi się na oczy?
– Susan, dziecko, proszę…
– Nienawidzę cię! – wrzeszczę, czując spływające po policzkach łzy. – Rozumiesz?
Nienawidzę!
– Pozwól mi wyjaśnić.
– Twój czas dobiegł końca, Jennifer. Powinnaś już iść – zarządzam. Choć zgarbiona
postawa jej ciała i strach malujący się na twarzy, poruszają moje serce, nie daję tego po sobie
poznać i pozwalam, by złość rozlała się po moim ciele, zagłuszając wszystkie inne emocje. –
Przestań w końcu zadręczać mnie telefonami i trzymaj się ode mnie z daleka. Reszta pozostaje
bez zmian. Nie musisz się obawiać, że odetnę cię od środków do życia. W dalszym ciągu możesz
też widywać Nicol. Nasz konflikt dotyczy tylko mnie i ciebie. Nie mojej rodziny. – Ucinam,
obracam się i obejmując ramiona rękami, podchodzę do okna wychodzącego na ulice.
– Niezależnie od tego, jakie słowa do mnie kierujesz, musisz wiedzieć, że zawsze byłaś
i będziesz moim dzieckiem, Susan. Twoja złość w końcu minie. To zawsze mija. Zawsze –
szepcze i po cichu opuszcza gabinet. Gdy słyszę, jak zamykają się za nią drzwi, obejmuję się
ciaśniej ramionami.
– Złość zawsze mija – przyznaję jej rację, choć nie może już tego usłyszeć. Zawieszam
wzrok na zachmurzonym niebie, na którym szybuje kilka ptaków. – Złość tak, ale nie zawód na
bliskiej osobie, która była dla ciebie wszystkim – chrypię drżącym głosem i zaciskam powieki,
gdy ponownie wzbierają się pod nimi łzy.
Choć od śmierci ojca minęły lata, ja w dalszym ciągu nie potrafię wymazać z pamięci
jego wychudzonej i wymęczonej twarzy. Błagał mnie, bym przyprowadziła do niego matkę.
Chciał ostatni raz chwycić jej dłoń. Ostatni raz. Do końca swoich dni będę żyć ze świadomością,
że nie wypełniłam jego ostatniej prośby. Nie zrobiłam tego, bo nie mogłam nigdzie znaleźć
matki. Jennifer zniknęła na miesiąc przed jego śmiercią. Wróciła dopiero kilka tygodni po
pogrzebie. Jednak wtedy było już za późno. Nigdy nie będę w stanie wybaczyć jej tego, czego się
dopuściła. Nie mieści mi się w głowie to, jak mogła zostawić ojca i go nie wesprzeć. Ich
małżeństwo było idealne. Miłość wyjątkowa, a ona… Ona zawiodła i na próżno szuka
przebaczenia.
23

Pośpiesz się, Susanno!


Dokumenty, bilet, portfel, chusteczki, kilka dolarów…
– Mamusiu, mamusiu, jeszcze to! Spakuj jeszcze to! – wykrzykuje Nicol, wbiegając do
sypialni, gdzie po raz kolejny od kilku minut drżącymi dłońmi sprawdzam zawartość niewielkiej
białej torebki.
– Jeśli za chwilę nie wyjdziemy, nie zdążymy – cedzi przez zęby rozdrażniony od rana
Carlo, wchodząc za Nicol do pomieszczenia.
Ignorując męża, kucam przy córce, która stara się zwrócić na siebie uwagę, szarpiąc
nogawkę moich kremowych spodni.
– A co to takiego? – pytam, odbierając złożoną na pół kartkę żółtego papieru.
– Rysunek, mamusiu – odpowiada dumnie Nicol i zaczyna stukać palcem w kartkę,
kolejno wskazując. – To ty mamusiu, papcio i ja. A tu jest nasz domek, o widzisz? Musisz wziąć
ze sobą ten rysunek, żebyś w pracy o nas nie zapomniała. Narysowałam nas na żółtej kartce. Na
twoim ulubionym kolorze. Żółtym jak słoneczko.
– Małpeczko… – Urywam, gdy do moich oczu napływają łzy, przysłaniające widok
naszej kolorowej papierowej rodziny.
Wpycham pasmo włosów za jej uszko, składam na czole czuły pocałunek i przygarniam
do siebie, wciskają twarz w jej pachnące włosy. Nicol oplata moją szyję delikatnymi rączkami.
– Moje panie – podejmuje Carlo, delikatnie odciągając córkę ode mnie. – Czas na nas –
przypomina, gdy mała z wymalowanym na twarzy przygnębieniem, kurczowo uczepia się jego
nogi.
Kiwam głową, chowam ostrożnie rysunek do torebki i mrugając szybko, wkładam na
biały top z baskinką pasującą do spodni marynarkę.
– Chodźmy – wyrzucam z siebie ciężko, wyciągając rękę do Nicol.
Podczas drogi na lotnisko nieustannie obserwowałam córkę w lusterku wstecznym
naprawionego w końcu chevroleta, którym koniecznie chciała mnie odwieźć. Siedziała skulona
na tylnej kanapie, z przyciśniętą do klatki piersiowej pluszową płaszczką i z nosem przy szybie.
Pogrążona w swoim świecie, od czasu do czasu wyprężała szyję, by dojrzeć zabudowania na
dalszym planie mijanego krajobrazu. Choć ani razu nie spojrzała w moją stronę, wiedziałam, że
targają nią podobne emocje, co i mną. Wydawało mi się, że powietrze w samochodzie
przepełnione było rozżaleniem, które osadzało się na ciałach naszej trójki, aczkolwiek Carlo
zdawał się zupełnie nieporuszony naszym chwilowym rozstaniem. Ani razu nie spuścił wzroku
z przedniej szyby, w skupieniu prowadził płynnie samochód, pokonując w milczeniu kolejne
mile.
Kilka minut przed szóstą wieczorem, po ponadgodzinnej jeździe, docieramy do portu
lotniczego Heathrow. Carlo parkuje chevroleta na parkingu graniczącym z budynkiem lotniska
i wyciąga moją walizkę z bagażnika, podczas gdy ja pomagam wysiąść z samochodu Nicol.
Chwytam ją za wyciągniętą rączkę i ciągnę niechętnie za sobą w stronę wejścia do budynku.
Przez pewien czas czuję lekki opór. Ostatecznie jednak po przekroczeniu wejścia ciekawość
wygrywa z zawziętością, dzięki czemu odpuszcza i rozglądając się po ogromnym i jasno
oświetlonym wnętrzu, spycha na dalszy plan powód naszego pobytu w tym miejscu.
– Mamusiu, zobacz, jaki duży telewizor! Zobacz, jakie długie schody! Ooo, a zobacz, tam
widać, jak leci samolot! Jaki wielki, mamusiu! Ogromny! Papciu, zobacz! – zafascynowana
wyrywa się z mojego uścisku i wbiega w niewielką grupkę ludzi, wodząc dookoła szeroko
otwartymi oczami. – Papciu, o, zobacz!
Mimo targających mną negatywnych emocji, uśmiecham się. Ponownie chwytam ją za
dłoń i prowadzę w kierunku kas biletowych.
– Widziałaś? – pyta, patrząc na mnie tymi swoimi pięknymi szarymi oczami.
– Widziałam, małpeczko. Widziałam…
– Powinniśmy się już pożegnać – oznajmia szeptem przy moim uchu do tej pory milczący
Carlo. Wzdrygam się, czując jego ciepły oddech owiewający kark. – Nie przedłużajmy tego.
Kiwam głową, wiedząc, że to słuszne wyjście. Im dłużej będziemy przedłużać
pożegnanie, tym większe istnieje ryzyko, że Nicol wpadnie w histerię.
– Nicol – odzywa się Carlo, gdy zatrzymujemy się niedaleko kas. – Czas się pożegnać.
Przełykając ciążącą gulę w gardle, kucam przy córce, a gdy przenosi na mnie wzrok,
w którym dostrzegam przeokropny smutek, zaczynam odczuwać przerażający ciężar w piersi. Na
widok jej drżących usteczek i płynących po rumianych policzkach łez, moje ciało aż do trzewi
przeszywa przeokropny ból. Gdy wczepia się we mnie z głośnym szlochem, czuję się tak, jakby
ktoś właśnie rozszarpywał mi serce. Jakbym była miażdżona, pozbawiana tlenu.
Nie potrafię tego znieść. Na przełomie kilku kolejnych sekund zdaję sobie sprawę, że
widok zrozpaczonej córki, to dla mnie zbyt wiele. Jej cierpienie mnie przytłacza. Uderza w pilnie
strzeżony mur. Kruszy cegłę po cegle, aż w końcu przebija się na drugą stronę, uwalniając
skrywaną gorycz. Przytulam ją mocniej, zalewając się łzami. Po chwili Nicol zostaje brutalnie
ode mnie odciągnięta, uniesiona i zamknięta w ojcowskich ramionach. Prostując się, obserwuję,
jak zaciskając nogi wokół bioder Carla, nawołuje mnie, wyciągając przed siebie ręce. Słyszę jej
przerażony głos do czasu, aż znikają za zakrętem. Nie zważając na zaciekawione spojrzenia,
chowam twarz w dłonie i stojąc jeszcze przez chwilę w miejscu, wypłakuję oczy. Nie wiem, jak
poradzę sobie ze świadomością, że spór między mną a Carlem doprowadził do skrzywdzenia
najważniejszej dla nas osoby.
~*~

Lot trwał prawie połowę doby. Przez osiem godzin siedziałam z nosem przy oknie,
naprzemiennie drzemiąc i płacząc, przez co podczas przesiadki w Toronto wyglądałam tak
tragicznie, że zupełnie nie dziwiły mnie zaciekawione spojrzenia. Kupiłam kawę w automacie
i z ciepłym plastikowym kubeczkiem w ręku, zaszyłam się w kącie poczekalni hali odlotów
z dala od ludzi, oczekując na połączenie samolotu. Ostatnie dwie godziny lotu spędziłam na
słuchaniu opowieści z życia prawie osiemdziesięcioletniej staruszki, zajmującej miejsce obok. Na
początku byłam wręcz wściekła na kobietę, która bez przerwy mieliła jęzorem, jednak po jakimś
czasie jej historie pochłonęły mnie bez reszty, przysłaniając obraz zrozpaczonej córki.
Kwadrans po pierwszej w nocy, czasu nowojorskiego, samolot ląduje w porcie lotniczym
LaGuardia. Opuszczam pokład obolała, głodna, wyczerpana fizycznie i psychicznie, jednocześnie
bogata w wiedzę z zakresu wypieków drożdżowych, robótek ręcznych i smażenia powideł.
– Wszędzie dobrze, ale staremu człowiekowi w domu jest najlepiej – wyznaje Katie Rain,
poznana podczas lotu kobieta, która ostatnie dwa tygodnie spędziła u syna w Toronto.
Uśmiecham się uprzejmie i pomagam jej zdjąć walizkę z ruchomej taśmy.
– Dziękuję, kochanieńka. – Poklepuje mnie po ramieniu, kiwając rytmicznie głową. –
Zabierzesz się ze mną taksówką, czy ktoś na ciebie czeka? – pyta z troską.
– Ktoś na mnie czeka – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– W takim razie, kochanieńka, życzę ci spokojnej pracy i szczęśliwego powrotu do domu.
I pamiętaj: zawsze trzymaj blisko siebie torebkę. W Nowym Jorku nie brakuje chuliganów! –
ostrzega po raz kolejny, całuje mnie w policzek, ściska dość mocno, jak na swój wiek i odchodzi,
machając na pożegnanie. Odwzajemniam gest i obserwuję ją do czasu, aż znika w tłumie.
Przyciskając uchwyt ogromnej walizki na kółkach do biodra, zaczynam rozglądać się za
Johnem Hamptem, który miał mnie odebrać z lotniska. Mija minuta. Dwie. Trzy. Do tej pory
przepełnione rozmowami, płaczem i piskiem ekscytacji pomieszczenie, zaczyna pustoszeć, a ja
w dalszym ciągu nie widzę tego cholernego Johna.
Zapomniał o mnie?
Przełykam ślinę, gdy zaczyna targać mną lekka panika. Jestem sama. Z daleka od rodziny,
w obcym kraju. Nie mam nawet numeru telefonu do Johna czy Bretta, posiadam jedynie adres
odnawianego przez nich hotelu w Queens. Teraz tyle słyszy się o napadach na kobiety, gwałtach,
zabójstwach! Drżę z przerażenia, przyciskając do siebie jeszcze mocniej uchwyt walizki. Panika
podchodzi mi do gardła, omal nie pozbawiając oddechu. Kiedy zaczynam wyobrażać sobie, że
ostatnie chwile przyjedzie spędzić mi w poczekalni lotniska, dostrzegam go przedzierającego się
przez grupkę młodych, roześmianych kobiet. Nie Johna, a jego syna. Oddycham z ulgą, widząc
Bretta, zmierzającego w moją stronę.
– Susan… – chrypie, zatrzymując się naprzeciwko.
Tembr jego ciepłego głosu przeszywa moje ciało, tłumiąc strach. Przez chwilę walczę
z chęcią rzucenia się w jego ramiona, dziękując gorliwie za wybawienie. Jednak myśl ta tak
szybko, jak się pojawia, znika, gdy tylko zaczyna wodzić spojrzeniem po mojej sylwetce
i twarzy. Zażenowana uciekam wzrokiem, doskonale wiedząc, jak wyglądam z jedynie słabo
pociągniętymi maskarą rzęsami, blada i napuchnięta od płaczu.
– Tak bardzo cię przepraszam… Przepraszam, że się spóźniłem – wyrzuca z siebie, a ton
jego głosu sugeruje, że rzeczywiście jest mu przykro z tego powodu. Gdy robi kolejny krok
w przód, w moje nozdrza wdziera się zapach jego delikatnych perfum.
– W porządku, Brett.
– Przepraszam, Susan. Naprawdę.
– W porządku – powtarzam.
– Ojciec miał cię odebrać, ale mieliśmy w hotelu awarię, a potem pochrzaniłem drogi i…
– Brett – wtrącam i aby spojrzeć mu w oczy, z powodu balerin na płaskiej podeszwie,
muszę zadrzeć brodę. – Przestań się obwiniać i zabierz mnie stąd, proszę – mamroczę.
Kiwa głową i uśmiecha się przepraszająco. Przejmuje walizkę, przy czym muska
opuszkami palców moje knykcie i obrączkę, jednak trwa to dosłownie kilka sekund. Tak
niewiele, że prawdopodobnie nie zdołał tego wychwycić, bądź tak niewinny, przypadkowy dotyk
jest dla niego czymś naturalnym. Ja jednak odebrałam go zupełnie inaczej. Ten strzęp bliskości
przypomniał mi nasz pierwszy pocałunek, seks, jego wyznanie, erotyczne sny i moje fantazje.
Wstrzymuję na chwilę oddech, gdy te wspomnienia uderzają we mnie, kiedy rozbudzają
najgłębiej skrywane żądze i emocje.
– Chodźmy. Jesteś pewnie bardzo zmęczona. Wszystko opowiem ci po drodze, dobrze?
Kiwam głową i posłusznie podążam za Brettem w stronę wyjścia z budynku lotniska. Na
zewnątrz natychmiast otaczają mnie zapachy i odgłosy Nowego Jorku. Mieszanina woni deszczu,
naturalnych olejków, wilgoci i jakiegoś jedzenia, zderza się z rykiem silnika lądującego
samolotu, klaksonami taksówek i dziecięcym, histerycznym płaczem. W pierwszej chwili jestem
zaskoczona i przerażona jednocześnie, a widzę i słyszę zaledwie garstkę tego, co czeka mnie
w nadchodzących dniach.
– Witamy w Nowym Jorku! – Śmieje się Brett, gdy się z nim zrównuję. Czuję na sobie
jego natarczywe spojrzenie, ale jestem zbyt pochłonięta podziwianiem migoczących w oddali
świateł miasta, by na nie zareagować.
– To niesamowite, a jednocześnie takie… Straszne – stwierdzam, obejmując dłońmi
ramiona.
Znów słyszę jego szczery śmiech.
– Strach to dowód na to, że jesteśmy odważni – kwituje, zatrzymując się przy czarnym
mercedesie benz, zaparkowanym przy krawężniku graniczącym z płytą parkingu. Wkłada
walizkę do bagażnika i otwiera mi drzwi po stronie pasażera. Wsiadam, zapinam pas
i uruchamiam telefon. Piszę wiadomość do Carla, że jestem już na miejscu, podczas gdy Brett
błyskawicznie zajmuje miejsce za kierownicą i odpala silnik.
Prowadząc uważnie i spokojnie, opowiada mi o pękniętej rurze odprowadzającej wodę,
która zalała korytarz na pierwszym piętrze w odnowionym skrzydle hotelu. Brett z ojcem
i hydraulikiem naprawiali szkody od samego rana i stracili rachubę czasu. Z powodu usterki nie
mogą przydzielić mi pokoju w swoim hotelu, dlatego zostałam umieszczona w New York
Marriott at the Brooklyn Bridge. Wygląda na to, że piątek nie był dla nas wszystkich łaskawy,
a sobota zaczęła się niewiele lepiej.
Pocierając czoło, przenoszę ciężar ciała na lewy pośladek. Przyciskając policzek do
chłodnego skórzanego obicia fotela, zatapiam spojrzenie w Bretcie. Jakiś czas temu zakończył
swoją opowieść, po czym zamilkł, włączył radio i skupił się na jeździe, pozwalając mi odetchnąć.
Wsłuchując się w zapowiedziany wcześniej przez spikera prowadzącego nocną audycję radiową
utwór Skinny Love Birdy, patrzę, jak mierzwi włosy i od czasu do czasu pociera kilkudniowy
zarost na brodzie i kark. Dostrzegam wyczerpanie na jego spokojnej twarzy, lecz nawet utrata sił
nie przysłoniła chłopięcego uroku, którym w dalszym ciągu promienieje. Jeszcze kilka godzin
wcześniej byłam z rodziną, a teraz jestem w Nowym Jorku. Jestem tu z nim. Siedzę obok Bretta,
którego obecność działa kojąco. Brett Hampt zneutralizował targające mną od pożegnania
z Nicol emocje, a ja za cholerę nie potrafię uzasadnić, jak tego dokonał.
– O co chodzi? – odzywa się tak niespodziewanie, że aż się wzdrygam.
– Proszę? – dukam, poprawiając się na fotelu.
– Przyglądasz mi się już od dłuższego czasu, Susan – zauważa, rzucając mi szybkie,
rozbawione spojrzenie.
Prostuję się, pocierając dłońmi uda.
– Właściwie… – Przełykam nerwowo ślinę, nie bardzo wiedząc, jak mam się zachować.
Właśnie zostałam przyłapania na przyglądaniu mu się i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
– Cieszę się, że cię widzę – wypalam, a po chwili żałuję, że nie przygryzłam tego przeklętego
jęzora.
Co ja plotę?
Łypie na mnie ponownie.
– Ja też się cieszę, że cię widzę. Jesteś głodna? – zmienia temat, za co jestem mu
ogromnie wdzięczna. W tym samym momencie burczy mi w brzuchu na tyle głośno, że czuję się
z tego powodu zażenowana. – Dochodzi druga nad ranem – podejmuje dalej – w hotelu kuchnia
pracuje tylko do dziesiątej, więc jedyne wyjście to fast food.
– Fast food? Nie jadłam niczego takiego od lat – wyznaję szczerze, a następnie chichoczę
cicho, czym ponownie zwracam na siebie jego uwagę.
– Dobrze się składa, bo znam jedno świetne miejsce – oznajmia z uśmiechem.
– Nie jestem pewna, czy powinniśmy… – zaczynam rozważnie, wiedząc, że każda
dodatkowa minuta spędzona w towarzystwie Bretta, wzbudza we mnie coraz więcej
niebezpiecznych emocji. Jednak po chwili rezygnuję z odmowy, zdając sobie sprawę z tego, że
nie będę umiała zasnąć z pustym żołądkiem. – W porządku. Zabierz mnie w to świetne miejsce.
24

Zdążyłam już zapomnieć… Matko, jakie to dobre! – zauważam z pełną buzią i nie
zważając na to, że mam jasne spodnie, przysiadam na masce mercedesa zaparkowanego
równolegle przy krawężniku naprzeciwko baru Checkers, w Brooklynie. Wgryzam się ponownie
w ogromnego hamburgera i delektując się smakiem mieszaniny warzyw oraz mięsa wołowego,
podziwiam z zachwytem metalowy most nad głową, spowity częściowo w mroku nocy. Od czasu
do czasu przejeżdżające nim metro potrząsa zardzewiałą konstrukcją, powodując, że przechodzą
mnie dreszcze.
Brett rozbawiony moją reakcją, śmieje się uroczo. Gdy odwracam głowę, dostrzegam
jego oczy lśniące w ciepłym świetle ulicznych lamp. Przyglądając mi się z zainteresowaniem,
wkłada do ust frytkę i przeżuwa ją wolno, nawet na chwilę nie przerywając kontaktu
wzrokowego. Odnoszę wrażenie, że w tym momencie jest w stanie wejrzeć w moje najgłębiej
skrywane pragnienia, nawet w te, które zdecydowanie wolałabym zachować dla siebie.
– Przyznaj się – rzuca w dalszym ciągu rozbawiony. – Kiedy ostatni raz jadłaś fast food?
Wciskam za ucho pasmo włosów i zlizuję z ust resztkę majonezu.
– Chyba… Nie pamiętam. – Wzruszam przepraszająco ramionami. – Zazwyczaj jadam
w ulubionych londyńskich restauracjach Carla – wyznaję.
Zaskoczona swoją otwartością wgryzam się kolejny raz w hamburgera, skutecznie
zamykając nim usta, zanim zdołają opuścić je kolejne szczere słowa.
Dlaczego, gdy tylko znajduję się blisko Bretta, wyjawiam mu prawdę?
Dlaczego?
Przełykam kęs i skrępowana przenoszę wzrok na rozbieganą po ulicy niewielką grupkę
młodych ludzi, mimo późnej godziny nadal szwendających się po mieście.
– Nie wierzę, że nie masz swojej ulubionej restauracji czy baru w Croydon – podejmuje
dalej, zupełnie jakby nie zwrócił uwagi na moje słowa.
– Anabella’s – rzucam szybko, kładąc rękę z hamburgerem na kolanie. – Uwielbiam ich
owoce morza.
W odpowiedzi w moje uszy znów wkrada się jego śmiech.
– Nie wyglądasz na miłośniczkę skorupiaków.
– Doprawdy? – Posyłam mu zaskoczone spojrzenie. – A ty nie wyglądasz na miłośnika
frytek – odgryzam się zgrabnie i przygryzam wargę, starając się stłumić drżące w rozbawieniu
kąciki ust.
– A na kogo według ciebie wyglądam? Hm? – ciągnie mnie za język.
Zgina lewą nogę w kolanie, podciąga ją pod pośladek i zwraca się całym ciałem w moją
stronę, rzucając wyzwanie, które ochoczo podejmuję. Zakładam nogę na nogę i przenoszę ciężar
ciała na lewy pośladek, by znaleźć się tuż przed rozluźnionym obliczem Bretta. Przez chwilę –
tak jak on kilka minut wcześniej – przyglądam się mu. Chłonę wzrokiem zmierzwione jasne
włosy, których miękkość tak niedawno prześlizgiwała się między moimi niecierpliwymi palcami,
wyczekujące spojrzenie, skryte za szkłami okularów i wykwitający nieśmiało rumieniec na
policzku. Sunę wzrokiem po namiętnych ustach, przypominając sobie ich smak i gorliwość,
zaroście na brodzie drażniącym moją wrażliwą na dotyk skórę, i nadal, w milczeniu,
przygryzając wewnętrzną stronę policzka, oceniam nieco umięśnioną sylwetkę skrytą za
brązowymi materiałowymi spodniami i czarną bawełnianą bluzką. Wracam wspomnieniami do
pokoju hotelowego w The Manor at Bickley i silnych ramion, w których drżałam w ekstazie.
Słysząc swój przyspieszony oddech, odtwarzam w pamięci każdy ruch naszych złaknionych ciał.
Jego żarliwe pchnięcia i moje łopatki przesuwające się gwałtownie po drewnianym skrzydle
drzwi. Zagryzam mocniej policzek, czując u podstawy kręgosłupa ciepło, które po chwili rozlewa
się po ciele niczym dziki, nieokiełznany ogień.
– No i? – ponagla, wyrywając mnie z krainy wyuzdanych i cholernie niebezpiecznych
fantazji.
Mrugam szybko i przełykając ciężko ślinę, znów patrzę mu prosto w oczy, ściskając
mocniej w dłoni hamburgera.
– Do jakich doszłaś wniosków, Susan? – drąży i wkłada do ust kolejną frytkę.
Biorę głęboki uspokajający wdech i siląc się na spokojny ton, odpowiadam:
– Jesteś taki… – szepczę chrapliwie. – Mądry i młody, delikatny, a zarazem… –
Przygryzam wargę, kryjąc cisnące się na usta słowa: cholernie namiętny i pociągający. –
Gdybym nie znała Johna i Eleny, gdybym nie wiedziała, że prowadzicie rodzinną firmę i gdybyś
nie wyznał mi, że pracujesz w podstawówce i uczysz dzieciaki gry na fortepianie, stawiałabym
na pilnego studenta turystyki historycznej, być może dorabiającego w jakiejś starej księgarni.
Parska niepohamowanym śmiechem.
– Poważnie?
Kiwam głową i unoszę do ust hamburgera.
– Twoja kolej – mamroczę.
– W takim razie… – Podsuwa się bliżej i mrużąc oczy, sunie wolno wzrokiem po moim
ciele, jakby czegoś szukał. Jego spojrzenie zdaje się palić ciało. Czuję się obnażona i niezwykle
wrażliwa, a gdy znów patrzy mi prosto w oczy, a jego twarz znajduje się dosłownie kilka cali
przed moją, przełykam nerwowo ślinę. – Gdybym nie wiedział, że jesteś matką i żoną, gdybym
nie wiedział, że zajmujesz się architekturą krajobrazu i gdybym nie wiedział… – chrypie,
zawieszając wzrok na moich rozwartych ustach. – Susan… – mruczy.
Odruchowo przymykam oczy, gdy jego ciepły oddech owiewa moją twarz, a kiedy
uchylam powieki, dostrzegam w nim diametralną zmianę. Brett góruje nade mną i marszcząc
czoło – zapewne na równi ze mną – odbywa właśnie bitwę z własnymi pragnieniami. Stając im
na drodze, stara się stłamsić apetyt i żądzę ponownego zasmakowania czegoś, co prowadzi do
zguby. Ten erotyczny amok może nas zniszczyć. Ten erotyczny pociąg efektywnie zagłusza
rozsądek, a jeśli się poddamy, zuchwały żar płonący w naszych ciałach obróci w popiół
wszystko, czym się otaczamy. Ta cienka linia między niebezpieczeństwem a chęcią bycia blisko
sprawia, że wbrew wszystkiemu rodzi się we mnie jeszcze silniejsze podniecenie.
– Powiedz, że ty też to czujesz – wydusza z siebie. – Powiedz mi, Susan… – zaczyna, ale
przerywa mu moja zaskakująca gwałtowność. Nie mogę dłużej znieść napięcia i ignorując
otoczenie, odkładam hamburgera za siebie. Nie marnując więcej czasu, rzucam się dziko w jego
ramiona, chciwie i zażarcie wpijając w jego usta.
Reaguje natychmiast, oplatając mnie ramieniem w pasie i dociskając do siebie. Zarzucam
ręce na jego szyję, łapię za włosy tuż nad karkiem i ściskam w pięści. Pochyla głowę. Pogłębiając
pocałunek, gorącym językiem bada każdy zakamarek moich ust. Jego wargi są zachłanne,
zuchwałe, stęsknione i smakują wyśmienicie. Gdy kąsam delikatnie jedną z nich, wydaje z siebie
pomruk zadowolenia, który pobudza mnie jeszcze bardziej, jednocześnie zezwalając na pełne
otwarcie się na tego mężczyznę i czerpanie rozkoszy z okazywanych pieszczot. Po krótkiej
chwili Brett przerywa pocałunek i dysząc ciężko, pochyla się, a następnie delikatnie przywiera
czołem do mojego. Zdezorientowana pozwalam, by objął mnie dwiema rękami w pasie
i uspokajając oddech, szeptał coś niezrozumiałego.
– Przepraszam, Susan… Ja… – Potrząsa wolno głową, prostując się. Jego twarz w tym
momencie przecina tyle emocji, że nie jestem w stanie nazwać choćby jednej. – To był impuls,
a… Przepraszam…
– Szzz… – przykładam palec do jego drżących ust, a następnie odsuwam się ostrożnie.
Muszę to przerwać. Muszę to przerwać, zanim usłyszę, jak bardzo żałuje tej pełnej
napięcia chwili.
Nie chcę widzieć, jak brzydzi się sobą i własną uległością, kiedy to właśnie mną powinny
targać podobne uczucia. To ja przekroczyłam granicę i złamałam zasady. To ja ponownie
zignorowałam fakt, że należę do Carla, zdradziłam go, a teraz wykorzystałam syna jego
najlepszego przyjaciela do zaspokojenia własnych potrzeb. Najpodlejsze w tym wszystkim jest
to, że wije się we mnie jedynie ledwo wyczuwalny cień żalu. Po raz pierwszy nie żałuję w pełni
swojego postępowania. Do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo brakowało
mi Bretta. Jak bardzo tęskniłam za spokojem, którym od samego początku mnie otulał.
– Pozwól mi… – podejmuje dalej, ale ja znów nie pozwalam mu dokończyć, tylko tym
razem przykładam dłoń do jego szorstkiego policzka. Przesuwam po nim kciukiem. Twardy
zarost łaskocze moją skórę.
Gdy przenoszę wzrok na swoją dłoń, dostrzegam złote kółeczko na palcu, którego widok
natychmiast budzi we mnie na nowo lęk, obrzydzenie do samej siebie, ale i coś jeszcze. Uczucie,
którego nie potrafię zinterpretować, a jedyne co mogę z nim powiązać, to tak dawno utracona
bliskość i tęsknota. To właśnie to uczucie przysłania żal. To właśnie przez nie tym razem nie
odczuwam tak silnej skruchy. Marszczę czoło. Po chwili uśmiechając się przepraszająco, cofam
dłoń. Niespodziewanie Brett chwyta ją w powietrzu, unosi i muska wargami jej wnętrze.
– Powinniśmy jechać już do hotelu, Brett – decyduję, przerywając panującą między nami
krępującą ciszę.
– Już ci to mówiłem, ale… Nie mogę przestać myśleć o tobie od dnia naszego pierwszego
spotkania. Szaleję na twoim punkcie, Susan, jak jakiś zasmarkany małolat – przyznaje, kolejny
raz tego wieczoru ignorując moje słowa. – Nie chcę mieszać ci w głowie. Wiem, że masz rodzinę
i zobowiązania wobec niej. Pragnę cię, ale nie chcę robić czegoś, czego będziesz później
żałować. Nie chcę robić niczego, czego będziemy żałować obydwoje. – Wzdycha i uśmiecha się
blado. – Musisz też wiedzieć, że po tym, do czego między nami doszło… – Mruży oczy,
ściskając mocniej moje palce. – Ta chwila wywróciła moje życie do góry nogami. Pragnę
wyrzucić to wspomnienie z pamięci i za wszelką cenę staram się trzymać z daleka, o ile to
możliwe, ale nie potrafię. Nie potrafię zapomnieć i żyć tak jak wcześniej, jakby do niczego
między nami nie doszło. Nie mam w sobie wystarczająco siły. Przepraszam, Susan.
Przebiegam wzrokiem po jego pięknej twarzy, na której maluje się udręka, nie wiedząc,
jak powinnam zareagować na te wszystkie słowa. Targana sprzecznymi emocjami, nie potrafię
ułożyć ani jednego sensownego zdania, czego efektem jest nieeleganckie, naprzemienne
otwieranie i zamykanie ust. Ten mężczyzna po raz kolejny wyjawił mi część swoich uczuć, a ja
jedyne co jestem w stanie zrobić, to patrzeć na niego bez słowa?
– Brett, ja…
Potrząsa wolno głową, przez co natychmiast milknę, jednocześnie jestem mu wdzięczna
za ten gest. Napięcie, które zapanowało między nami, przerosło mnie. Jeszcze przez chwilę
patrzymy na siebie w milczeniu, po czym Brett schodzi z maski samochodu i uśmiechając się
uprzejmie, wyciąga do mnie rękę ze słowami:
– Chodź, Susan. Obydwoje powinniśmy odpocząć.
Chwytam resztę hamburgera, posłusznie ujmuję jego ciepłą dłoń i pozwalam, by otworzył
przede mną drzwi od strony pasażera.
~*~
Lobby hotelu New York Marriott at the Brooklyn Bridge urządzone jest w stylu
nowoczesnym z drobnymi elementami art déco. Już po tym zbyt mocno oświetlonym,
przestronnym pomieszczeniu wiem, czego mogę spodziewać się podczas zwiedzania pozostałych
zakamarków skromnie wyglądającego od zewnątrz budynku. Podczas gdy Brett rozmawia
z młodym recepcjonistą, stąpam ciężko po krótkowłosym ciemnym dywanie przed kontuarem,
podziwiając efektownie zbudowany podwieszany sufit. Jestem tak zauroczona tą niesamowitą
konstrukcją, że nawet nie zauważam, kiedy Brett staje mi na drodze, przez co wpadam na niego,
z impetem uderzając czołem w jego nos. Kręci nim przez chwilę, krzywiąc się.
– Przepraszam – bąkam i prostując się, wygładzam top. – Ten sufit – zaczynam, unosząc
palec wskazujący – zbudowany jest w bardzo ciekawy sposób… – Milknę, gdy zaczyna
świdrować mnie wzrokiem.
Kiwa głową, po czym wyginając usta w delikatnym uśmiechu, pochyla się i poprawia
pasek torebki na moim ramieniu, z którego nieco się zsunął. Ten nieoczekiwanie troskliwy,
naturalny gest i jego ciepłe palce muskające przez chwilę obojczyk, wprawiają na nowo moje
ciało w drżenie. Zadzieram brodę, by na niego spojrzeć.
– Chodź, Susan. Pokażę ci twój pokój – chrypie i obejmując spojrzeniem moje usta,
wyciąga dłoń ponownie w kierunku tego samego ramienia.
Unosi ostrożnie kosmyk moich włosów i zaczyna nieśpiesznie przekładać go między
palcami, zupełnie nie zwracając uwagi na miejsce, w którym się znajdujemy. I choć mam ochotę
poddać się jego kuszącej grze tu i teraz, odchrząkam dyskretnie, sprowadzając tym Bretta na
ziemię.
– W takim razie prowadź.
Posłusznie drepczę za nim w stronę windy, a gdy wchodzimy do jej wnętrza wyłożonego
lustrami, natychmiast kieruję się na tył i przywieram płasko łopatkami do jednego z nich.
Odczuwając ponownie narastające między nami napięcie, zaciskam palce na chłodnej, metalowej
poręczy po bokach bioder i wbijam spojrzenie w szerokie plecy Bretta, sięgającego do panelu
z przyciskami. Obejmując mocniej poręcz, pożeram wzrokiem jego sylwetkę do czasu, aż
dostrzegam lustrzane odbicie przepełnionych pożądaniem oczu. Nie mam bladego pojęcia, jak to
się dzieje, że zamknięte w windzie osoby zaczynają odczuwać dzikie żądze, ale jednego jestem
pewna. Urok rzucany przez tę maszynę miesza w głowie. Czuję się tak, jakby napierały na mnie
podstępne głosy i szepcząc do ucha nieprzyzwoite słowa, nakłaniały do grzesznych rozpust.
– Przestań, proszę… – szepcze chrapliwie Brett, w dalszym ciągu obserwując mnie
w lustrze. Po chwili jednak nie mogąc znieść ciężaru mojego spojrzenia, odwraca wzrok,
ściskając uchwyt walizki tak mocno, że aż bledną mu knykcie. – Przestań, Susan – powtarza
z nutką lekkiego rozdrażnienia w głosie.
Właśnie rozpoczęła się gra. Piekielnie. Niebezpieczna. Gra. Skoro to ty przed chwilą
ruszyłeś jako pierwszy, sprawdzę, ile jesteś w stanie udźwignąć i do czego posuniesz się, by
pozostać na planszy.
Pochylam nieco głowę, patrząc na niego spod rzęs.
Zbliż się, Brett, niech znów dotknę twoich wilgotnych ust. Niech poczuję ciężar twoich
drżących dłoni…
– Przestań patrzeć na mnie w taki sposób.
– W taki, to znaczy jaki? – pytam, napawając się widokiem męskiego ciała, walczącego
z emocjami.
Unosi wzrok i już rozwiera usta w odpowiedzi, gotów wyrzucić z siebie uwierające myśli,
lecz dekoncentrują go rozsuwające się drzwi windy. Spuszczam wzrok, czując drżące
w zadowoleniu kąciki ust, delikatnie odpycham się od poręczy i kołysząc kusząco biodrami,
ruszam z miejsca. Kiedy przechodzę obok niego, niespodziewanie chwyta mnie za biodro
i z impetem przyciska do wąskiej części windy, w której chowają się drzwi. Napierając na mnie
ciałem, wsuwa kolano między uda i rozsuwa je gwałtownie. Zdezorientowana wstrzymuję
powietrze i gdy rozpościera płasko drugą dłoń na zablokowanych drzwiach, nad moją głową,
wbijam paznokcie w jego przedramiona.
– Nie prowokuj mnie, Susan – mruczy, zawieszając usta tuż nad moimi. – Nie drocz się
ze mną.
– Dlaczego?
– Bo jeśli ulegnę, tym razem nic nie będzie w stanie powstrzymać mnie przed
zatraceniem.
Unoszę podbródek i szepczę, muskając przy tym drżącymi wargami jego wilgotne usta:
– A może ja właśnie tego chcę. Może tego właśnie pragnę.
– Susan…
– Weź mnie, Brett. Teraz. Chcę znów być twoja.
Słysząc to, impulsywnie chwyta mnie za pośladki i unosi, a ja instynktownie zarzucam
mu ręce na szyję i oplatam nogami w pasie, ponownie łącząc nasze usta w szaleńczym
pocałunku. Otaczając ramieniem moją talię, rusza z miejsca, jednocześnie ciągnąc za sobą
walizkę. Po kilku chwiejnych krokach łowię uchem stłumiony odgłos jakiegoś piknięcia i zanim
dociera do mnie, że jesteśmy w pokoju, zostaję ostrożnie posadzona na czymś twardym. Silne,
pewne dłonie Bretta zsuwają marynarkę z moich ramion, a następnie chwytają rąbek topu
i ściągają go ze mnie niemal siłą, rozrywając przy tym cienki materiał tuż przy suwaku na
plecach. W bladym świetle księżyca wpadającym przez ogromne okna, dostrzegam cień
podniecenia na jego pięknej twarzy, gdy sunie ciepłymi rękami wzdłuż mojego ciała, przez szyję,
pomiędzy piersiami skrytymi za delikatną koronką biustonosza, aż do talii. Rozpina guzik przy
spodniach, zsuwa je z moich ud i klęka, by ściągnąć buty. Ustami naznaczając miejsca, które
dotykał, niemal doprowadzając do szału, dramatycznie powoli pozbywa się spodni. Podziwia
z zachwytem skąpo skrojone figi w rzeczywistości odsłaniające więcej, niż powinny. Wstrząsana
dreszczami rozkoszy, proszę cicho, by natychmiast uwolnił mnie z tego okropnego napięcia, ale
on ignoruje błagania i delikatnie, po raz pierwszy poznając w całości ciało, flegmatycznie
napawa się chwilą.
– Jesteś taka piękna – szepcze z ustami przy moim brzuchu, jednocześnie przytrzymując
za biodra. – Jeszcze piękniejsza niż w moich marzeniach.
Wstaje, a gdy tylko zdejmuje okulary i ujmuje moją twarz w dłonie, pośpiesznie rozpinam
mu pasek, a potem suwak przy spodniach. Ściąga bluzkę, a gdy pozbywa się spodni, przesuwam
opuszkami po jego lekko umięśnionym brzuchu i wąskich biodrach. Sunę coraz niżej i niżej.
Wsuwam dłoń pod materiał bokserek, ujmuję twardego penisa u nasady i pragnąc tego przez
ostatnie dni, zaczynam go pieścić. Z początku subtelnie, a potem coraz natrętniej i namiętniej.
Przesuwam kciukiem po wilgotnym żołędziu, uważnie obserwując, jak zaciska usta. Taka reakcja
działa na mnie silniej niż słowa, które przed chwilą wypowiedział. Dociera do granic
wytrzymałości i nie mogąc dłużej znieść targającego nim męskiego głodu, porywa mnie
w ramiona i niesie do sypialni, gdzie nadzy opadamy na łóżko, by mógł górować nade mną,
uważny, a jednocześnie – mimo wewnętrznego spokoju – tak bardzo zachłanny.
Odchylam głowę w bok, a Brett umiejętnie odczytuje bezsłowną prośbę. Pocałunkami
i gorącym, wilgotnym językiem smakuje obojczyk. Okrężnymi ruchami wodzi nim wokół
naprężonej brodawki. Ssie ją przez chwilę, a potem robi to samo z drugą. Wbijając paznokcie
w jego ramię, walczę z oddechem, nieskromnie prosząc o więcej i więcej, i więcej. Czuję
wilgotne muśnięcie na brzuchu, potem na wewnętrznej stronie uda, blisko rozgrzanej waginy,
pragnącej go niemal do bólu. Każdy kolejny pocałunek i dotyk doprowadzają mnie do ekstazy.
Zbliżają do cudownego spełnienia. W tym momencie nie istnieje nic, poza tym mężczyzną i jego
bliskością. Liczy się tylko tu i teraz. Tylko ja i Brett.
– Brett… – Wyprężam się, wbijając paznokcie w jego pośladki. – Chcę ciebie. Teraz –
nakazuję, unosząc zachęcająco biodra. Ocieram się pulsującą łechtaczką i wzgórkiem łonowym
o jego twardego penisa.
Proszę…
– Susan, ja nie… Ja nie mam…
– Biorę pigułki – mruczę, a następnie jęczę, ponownie wyprężając się, gdy bez
zapowiedzi i zbyt wściekle wypełnia mnie sobą.
Podpiera się na łokciu, wbija palce w moje biodro i unosi je, zagłębiając się we mnie raz
za razem. Wychodzę mu naprzeciw, ściskając między palcami prześcieradło. Gdy natrafia na
bolesne miejsce, fala rozkoszy zalewa mnie, przygasa na chwilę i wraca ze zdwojoną siłą, aż
wreszcie docieram na szczyt, wciskając twarz w poduszkę, która skutecznie tłumi jęki. Brett
osiąga orgazm chwilę później, na moim brzuchu. Opada na plecy, ciągnąc mnie na siebie, gdy
wciąż oszołomiona i nadal wstrząsana słabymi dreszczami, wczepiam się w jego lepkie od potu
ciało, nie chcąc przerwać tej cudownej bliskości. Przykładając policzek do szyi Bretta,
przymykam ciężkie powieki i wsłuchuję się w nasze urywane oddechy, mieszające się z nadal
szaleńczym rytmem serc.
– Sprawiasz, że moje pragnienia stają się lękami, Susan – szepcze tuż przy moim uchu,
składa na policzku delikatny pocałunek i wciska nos we włosy, gładząc przy tym pieszczotliwie
plecy.
Nie znajdując odpowiednich słów, wyczerpana, otoczona grzesznymi pragnieniami,
spokojna i spełniona, pozwalam, by ogarnął mnie sen.
25

Budzą mnie promienie słońca wpadające leniwie przez otwarte drzwi balkonowe oraz
rozdzierające uszy odgłosy klaksonów i piski opon. Poirytowana zaciskam powieki i mamrocząc
pod nosem kilka siarczystych przekleństw, wciskam nos w poduszkę, jednocześnie naciągając na
głowę kołdrę. Niestety nawet ona nie jest w stanie odizolować mnie od tego przeklętego zgiełku.
Kapitulując, podciągam się niechętnie do pozycji siedzącej i przyciskając łopatki do drewnianego
wezgłowia łóżka, przecieram twarz. Podczas tej czynności w moje nozdrza wdziera się
intensywny kwiatowy zapach, wściekle drażniący śluzówkę. Kicham, chowając twarz w dłonie.
Gdy znów się prostuję, odgarniając przy tym włosy z twarzy, dostrzegam leżącą na poduszce
obok białą, złożoną na pół kartkę i trzy okazałe bukiety kwiatów: żółtych tulipanów, białych róż
i peonii. Oszołomiona, przez chwilę jedynie wpatruję się w wiązanki. Dopiero po kilku minutach
odważam się sięgnąć do peonii i musnąć delikatnie opuszkami palców ich aksamitne, kruche
płatki, wzbudzające niespodziewanie jedno z pięknych wspomnień…
– Proszę cię, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności – szepczę i podtrzymywana za łokieć,
stąpam ostrożnie przed siebie. Mimo opaski na oczach instynktownie rozglądam się dookoła.
Wdycham łapczywie kompilację zapachową ziemi, palonego drewna, rosy, jakichś kwiatów, wody
kolońskiej Carla i chyba winogron. Dodatkowo łowię uchem cichą, spokojną melodię. Po kilku
następnych krokach mielę między zębami siarczyste przekleństwo, gdy cienkie obcasy czółenek
wbijają się w rozmokłą ziemię, utrudniając poruszanie się.
– Carlo… – Przystaję zrezygnowana. – Nie dam rady iść dalej w tych butach.
W odpowiedzi słyszę znany mi już uroczy śmiech, a po chwili czuję silne ramię oplatające
mnie w mnie pasie. Z piskiem zaskoczenia po omacku wczepiam palce w twarde przedramiona
Carla, kiedy wsuwa rękę pod kolana i unosi mnie delikatnie. Chichocząc, zarzucam mu ręce na
szyję i przyciskam do niej policzek, co chwilę marszcząc nos, łaskotany przez pasma jego
miękkich włosów.
– Daleko jeszcze?
– Jesteśmy na miejscu – oznajmia po kilku krokach i stawia mnie na nogi, po czym ściąga
opaskę z oczu. Uchylam wolno powieki.
– Carlo… – chrypię i mrugam szybko, jakbym nie wierzyła w autentyczność obrazu, który
rozpościera się przed nami. – Przygotowałeś to wszystko sam? Czy to peonie? – zasypuję go
pytaniami. Nie czekając na odpowiedź, wyrywam się do przodu w stronę wolnej przestrzeni
między rzędami z pnącym się po tyczkach winogronem, gdzie leży rozłożony na trawie koc,
otoczony niezliczoną ilością peonii w doniczkach, wygrzewających białe, okazałe kwiaty w łunie
ogniska i blasku świec, włożonych w wysokie, szklane lampiony.
– To twój ostatni wieczór we Florencji. Chciałem, abyś spędziła go w wyjątkowy sposób –
wyznaje, obserwując, jak obwąchuję z zachwytem kwiaty.
Łypię na niego, gdy podchodzi ostrożnie, starając się wyczuć moje odczucia.
– Podoba ci się?
Wstaję z klęczek i staję przed jego obliczem.
– To będzie pamiętna noc. Nasza noc. – Wspinam się na palce, ujmuję w dłonie twarz
Carla i przyciskam czoło do jego. – Jest cudownie. Dziękuję – szepczę, przymykając powieki.
Z uśmiechem przyciąga mnie do siebie i muska wargami usta. Lekki, miękki i pełen uczuć
pocałunek sprawia, że kręci mi się w głowie.
– Zatańczmy, Susanno – prosi, a ja bez zastanowienia ściągam buty, staję bosymi stopami
na jego zamszowych mokasynach i podaję dłoń, którą ujmuje. Drugą rękę kładzie na górnej
granicy moich pośladków i rusza w przód, w takt puszczonej z magnetofonu spokojnej, włoskiej
piosenki.
Carlo wykonuje kilka obrotów z torsem przyciśniętym do moich piersi. Jego szczupłe
biodra ocierają się o moje podbrzusze, sprawiając, że przygryzam wargę.
– La prima cosa bella che ho avuto dalla vita è il tuo sorriso giovane, sei tu14 – śpiewa
cicho, świdrując mnie wzrokiem. Jego piękne szare oczy odbijają chłodną poświatę gwiazd.
– Co to za piosenka?
– La prima cosa bella, Maliki Ayane.
– Piękna.
– Ty jesteś piękna, Susanno – mamrocze, nachyla się i znów łączy nasze usta. Tym razem
jest bezlitosny, łakomy. Całuje tak, jakby to był nasz ostatni pocałunek.
Podnoszę peonie i tulę je do nagich piersi, jednocześnie wciskając nos pomiędzy płatki.
To wspomnienie pochodzi z pierwszych wakacji spędzonych we Florencji. Prawie trzy tygodnie
po tym, jak Carlo zaczepił mnie pod Katedrą Santa Maria del Fiore. Tej nocy kochaliśmy się po
raz pierwszy. Na kocu, w blasku księżyca, świec i ogniska. Pośrodku winnicy od lat należącej do
jego rodziny. Wróciłam do hotelu o świcie, przesiąknięta zapachem mokrej ziemi, wody
kolońskiej i peonii. Pamiętam pytanie, które zadałam Carlowi tuż przed wylotem i odpowiedź,
która zmieniła bieg mojego życia:
– Zobaczymy się jeszcze kiedyś?
– Jeśli sądzisz, że będę teraz w stanie żyć bez ciebie… Wiem, że to zbyt wcześnie, ale… Ti
amo, Susanna…
Mrugam szybko, starając się nie uronić łez, wzbierających się pod powiekami. To był
piękny okres. Czas pełen miłości i czułości. To wtedy zaczynała kształtować się nasza wspólna
przyszłość. Dziś jednak nie ma w nas nic z tamtego okresu, a uczucia, którymi płonęliśmy,
uleciały, pozostawiając po sobie puste i zniszczone ciała. Wycieram wierzchem dłoni mokry od
łez policzek, odkładam kwiaty na kolana i sięgam po kartkę. Rozkładam ją wilgotnymi palcami
i przesuwam nieśpiesznie wzrokiem po dużych, pochylonych w lewo, będących zdecydowanie
zbyt blisko siebie, literach, układających się w słowa:

Kiedy otworzyłem oczy, pierwszym obrazem, jaki zobaczyłem, byłaś Ty. Taka spokojna,
naga, bezbronna, pogrążona we śnie. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy, dotyczyła
Ciebie i Twoich rozkosznych ust. Pragnąłem je ucałować, ale wycofałem się w obawie, że Cię
zbudzę. Żałuję, że nie ma mnie teraz przy Tobie. Przepraszam, Aniele. Wezwały mnie obowiązki.
Na stoliku nocnym zostawiłem Ci kartę do Twojego pokoju i poinformowałem obsługę, że
sama zejdziesz na śniadanie. Nie wiedziałem, jakie kwiaty lubisz, dlatego wybrałem trzy
warianty. Do zobaczenia później.
Brett

Mimowolnie uśmiecham się i składając z powrotem kartkę, odchylam głowę, opierając ją


o pikowane wezgłowie. Te kilka słów, widocznie napisanych w pośpiechu, sprawiło, że po moim
ciele rozlewa się fala przyjemnego ciepła. Świetny seks, wspólnie spędzona noc i romantyzm
Bretta powodują, że zapominam o problemach. Czułość tego mężczyzny zaczyna budzić we
mnie, tak dawno uśpioną Susan. Kobietę pragnącą bliskości i zainteresowania. Zdaję sobie
sprawę z tego, że złamałam świętą przysięgę małżeńską, zdradziłam męża i to z synem jego
najlepszego przyjaciela i jestem pewna, że przyjdzie mi za to smażyć się w piekle, ale nie
potrafię opanować żądzy. Pragnę Bretta i, nawet jeśli nasz romans miałby trwać zaledwie kilka
dni, chcę poddać się tej chwili i jeszcze raz doznać przyjemnego uczucia bycia pożądaną.
Wzdycham, podnoszę się z łóżka i stąpając po miękkim włosie brązowej wykładziny,
przechodzę z sypialni do salonu, po drodze zbierając swoje wczorajsze ubrania. Pokój Bretta jest
wysokiej klasy apartamentem odzwierciedlającym jego negatywne cechy. O ile w sypialni panuje
porządek, o tyle salon wygląda tak, jakby się przetoczył przez niego huragan. Ubieram się,
pomijając bieliznę i zastanawiam, czy na pewno pokój wynajmuje ten sam Brett Hampt, którego
znam.
Czyste koszule i marynarki przygniecione są teczkami i dokumentami rozłożonymi na
ciemnym skórzanym narożniku, szklanym stoliku kawowym i niewielkiej części dębowego
biurka. Spomiędzy papierów wystaje niezliczona liczba różnorakich długopisów, których
tymczasowym zadaniem prawdopodobnie jest zastąpienie znaczników. Przez chwilę walczę
z silną chęcią uporania się z tym bałaganem, ale ostatecznie rezygnuję, nie chcąc naruszać
prywatności Bretta. Upycham wczorajszą bieliznę do walizki, a następnie sięgam po torebkę
leżącą na niej i wyjmuję telefon w celu sprawdzenia godziny. Jest dziesiąta dwadzieścia dwie,
biorąc pod uwagę zmianę czasu, w Londynie powinna być trzecia po południu. Przysiadam na
walizce i wybieram numer telefonu do Carla, który odbiera po trzech sygnałach.
Moja rozmowa z mężem jest krótka, zważywszy na nasze obecne stosunki i zdradę,
nerwowa, i polega tylko na wymianie informacji o ArchiCass, moim zakwaterowaniu w New
York Marriott at the Brooklyn Bridge i wstępnych oględzinach terenu pod budowę ogrodu,
których chcę dziś dokonać. Gdy przekazuje telefon Nicol, córka natychmiast zaczyna opowiadać
mi o leniwcach i żyrafach z londyńskiego zoo, do którego w ramach rodzinnej wycieczki zabrał
ją dzisiaj Carlo. Jest tak podekscytowana i pochłonięta opowieścią, że pozwalam jej się wygadać,
a dopiero po tym proszę, by słuchała taty i była grzeczna. Obiecuję też, że wieczorem
porozmawiamy przez kamerkę internetową, a następnie żegnam się i czując przeokropny ucisk
w klatce piersiowej, kończę połączenie. Wpatrując się w rysunek córki, jestem wdzięczna
Carlowi, że zagospodarował czas Nicol w taki sposób, by stłumić w niej negatywne emocje.
Temu mężczyźnie można zarzucić wiele rzeczy, ale z pewnością nie brak zainteresowania tą
małą istotą.
Robiąc głęboki wdech, chowam telefon i rysunek do torebki, wracam do sypialni po kartę
od swojego pokoju, ścielę łóżko, zbieram bukiety i list, po czym wychodzę, zatrzaskując za sobą
drzwi. Marząc o sytym śniadaniu i kawie, przechodzę przez długi korytarz i na samym jego
końcu odnajduję swój pokój, który jak się po chwili okazuje, również jest apartamentem
posiadającym olbrzymią sypialnię, nieskazitelnie białą łazienkę i niewielki przedpokój.
Potrząsając głową, zostawiam walizkę i kwiaty w sypialni, zrzucam ubranie, a następnie wchodzę
pod prysznic z zamiarem odprężenia się przed spotkaniem z Johnem Hamptem, któremu będę
musiała spojrzeć w oczy z uśmiechem, skrywającym bezwstydny sekret.
~*~

Trzy godziny później wysiadam z taksówki przed kanciastym, czteropiętrowym


budynkiem całościowo wyłożonym czerwoną płytką klinkierową, w największej dzielnicy miasta
– Queens. Początkowo wydawało mi się, że podałam kierowcy błędny adres, ponieważ nie
mogłam uwierzyć, że John zdecydował się kupić hotel między niewielkim ciągiem sklepów. Taki
pomysł wydał mi się absurdem i ogromną stratą pieniędzy, ale dla Johna nie istniało nic
niemożliwego. Ten uparty mężczyzna często dąży po trupach do celu i skoro jednym z nich było
odnowienie hotelu w tym właśnie miejscu, gotów jest stanąć na głowie tylko po to, by ten interes
przynosił zyski.
Zakładam czarną shopperkę na ramię, wygładzam błękitną, trapezową spódnicę sięgającą
kolan i zadzieram głowę, by podziwiać z zainteresowaniem nadal przysłonięte folią, nowoczesne,
przesuwane okna zajmujące większą powierzchnię hotelu. Muszę przyznać, że ten widok robi
wrażenie. Poprawiając kołnierz białej bluzki koszulowej, przechodzę niepewnie przez szklane
drzwi, nad którymi wisi szyld przysłonięty białym płótnem i wchodzę do pustego, przestronnego
lobby. Kołysząc się na cienkich obcasach, stąpam po jasnym gresie, nasłuchując jakiegokolwiek
innego odgłosu niż stukot moich butów. Dopiero kiedy przystaję przy kamiennym kontuarze,
łowię uchem donośny męski śmiech i rozmowy. Idąc za dźwiękami, docieram na schody
prowadzące na pierwsze piętro, gdzie w holu zaczepiam będącego w średnim wieku
czarnowłosego mężczyznę, trzymającego na ramieniu worek z cementem.
– Przepraszam, szukam Johna Hampta.
– Był gdzieś tu przed chwilą – burczy, widocznie niezadowolony mężczyzna.
Ściera pot z czoła brudną rękawicą i ignorując mnie, odchodzi. Zbita z tropu wiodę za
nim wzrokiem do czasu, aż znika na schodach.
Co za…
– Susan!
Odwracam się gwałtownie, słysząc znajomy tembr głosu.
– Twoja uroda w dalszym ciągu olśniewa!
– Niezmiennie szarmancki. – Rozwieram usta w wymuszonym uśmiechu do
zmierzającego spokojnie w moją stronę Johna, standardowo ubranego w czarne, materiałowe
spodnie i białą koszulę rozpiętą pod szyją i z wywiniętymi do łokci rękawami.
John jest starszy od Carla o cztery lata, jednak w dalszym ciągu jest niezwykle urodziwy.
Brett odziedziczył po ojcu nie tylko kolor oczu, lecz także kształt nosa i twarzy. Gdybym
powiedziała, że darzę tego mężczyznę przyjacielskimi uczuciami, skłamałabym. Traktuję go
raczej jak dalekiego znajomego i akceptuję ze względu na Carla. Osobiście uważam, że John jest
zbyt zawzięty i zuchwały. Choć nigdy nie powiedział mi nic złego, nie potrafię myśleć o nim
w pozytywny sposób, choćby ze względu na to, że ważniejsze są dla niego pieniądze niż rodzina.
Jestem też niemal pewna, że gdyby nie wieloletnia przyjaźń Carla i Johna, a także pomoc mojego
męża przy rozkręcaniu HamptCorporation, John nie traktowałby mnie z takim szacunkiem.
– Wybacz, że nie pojawiłem się osobiście na lotnisku. Mieliśmy awarię – przeprasza
i muska na przywitanie chłodnymi wargami mój policzek.
– To żaden problem.
– Mam nadzieję, że mój syn odpowiednio się tobą zajął?
Gdybyś tylko wiedział…
Kiwam lekko głową, uśmiechając się przy tym uprzejmie. Staram się skryć
zdenerwowanie, które wywołuje we mnie jego cholernie natrętne, oceniające spojrzenie.
– Dziękuję za wszystko, Johnie. Choć uważam, że apartament to lekka przesada.
Macha ręką.
– Jesteśmy przyjaciółmi, Susan, a moi przyjaciele dostają zawsze to, co najlepsze –
odpowiada wyniośle.
Walczę z silną pokusą przewrócenia oczami.
– Chodź, oprowadzę cię po hotelu, zanim zabierzesz się za te swoje pomiary – oznajmia,
wyciągając do mnie ramię, które ostrożnie ujmuję.
Przez kolejne minuty zwiedzam każde piętro hotelu, starając się stwarzać pozory
zainteresowanej opowieściami Johna, zanudzającego mnie takimi szczegółami, jak poniesiony do
tej pory koszt wydatków, kolorystyka ścian, rodzaj podłóg czy mebli. Zatrzymujemy się przed
prawie każdym pracownikiem budowlanym, któremu zostaję przedstawiona jako przyjaciółka
rodziny. John nie zapomina też podkreślić tego, że jestem zawodowym architektem i to właśnie
ja zaprojektuję ogród hotelowy. U jego boku czuję się tak jak od dawna przy Carlu. Jakbym była
złotym wisiorkiem, którego blask musi dotrzeć do każdej będącej w pobliżu osoby. Kiedy moja
cierpliwość zaczyna się kurczyć, John znów prowadzi mnie przez hol na drugim piętrze, w stronę
trzech mężczyzn naprawiających plastikowe rury biegnące wzdłuż ściany nośnej. W jednym
z mężczyzn rozpoznaję Bretta. Zapierając się kolanem o ścianę, dokręca uchwyt do rury. Mięśnie
ramion pod jego czarną koszulką, przy każdym ruchu ręką, pracują płynnie. Prostuje się, wyciera
dłonie w przewiązaną przez biodra zieloną koszulę flanelową, po czym chwyta rzuconą mu
półlitrową butelkę z wodą mineralną i łapczywie opróżnia ją do połowy. Nieoczekiwanie nasze
spojrzenia spotykają się, sprawiając, że przechodzi mnie dreszcz, a kiedy dostrzegam figlarny
uśmiech na jego rozkosznych ustach, niedawno badających miękkość mojej skóry, zdradliwe
ciało bezwstydnie zaczyna płonąć dzikim pragnieniem.
– Jak wami idzie? – zagaduje mężczyzn John, zatrzymując się nieopodal syna, który
obejmuje leniwym spojrzeniem moją sylwetkę.
Przestań, proszę…
Nie patrz na mnie w taki sposób!
Dyskretnie posyłam mu karcące spojrzenie, które natychmiast przechwytuje i niechętnie
poddaje się bezsłownej prośbie.
– Wygląda na to, że udało nam się naprawić usterkę – odpowiada Brett, stukając pięścią
w naprawioną rurę, która pod naciskiem pęka niespodziewanie tuż przy dokręconym uchwycie
i wyrzuca z siebie strumień wody, prosto w moją stronę.
26

Oszołomiona zastygam w miejscu, otwierając szeroko oczy i gdyby nie John zasłaniający
mnie częściowo sobą, zostałabym całkowicie zmoczona. Słysząc rzucaną w powietrze wiązkę
siarczystych przekleństw i krzyki, garbię się, wczepiając palce w koszulę na plecach Johna, który
po chwili odwraca się do mnie gwałtownie i zbyt przesadnie chwyta za ramiona.
– Wszystko w porządku? – pyta, lustrując mnie uważnie wzrokiem.
Po jego siwych krótkich włosach i twarzy ciurkiem spływa woda. Jest zupełnie mokry.
Prostuję się, podążając za jego spojrzeniem zatrzymującym się na mojej koszuli, a dokładnie na
przesiąkniętym fragmencie przylegającym do lewego biodra i piersi przysłoniętej biustonoszem.
W tym momencie niemal całkowicie przezroczysty materiał pozwala dostrzec białą koronkę
w całej swojej okazałości.
Niech to jasny szlag trafi!
Kiedy zażenowana staram się skryć piersi za torebką, John odchrząka, przeciera twarz
rękami i drżącym głosem przywołuje syna, któremu podaje klucze i prosi, by jak najszybciej
zabrał mnie z holu. Brett bez słowa chwyta mnie delikatnie za łokieć i ciągnie za sobą do
najbliższych schodów, na których prawie łamię sobie nogi. Kiedy docieramy na trzecie piętro, do
odnowionego skrzydła, otwiera kluczem jeden z pokoi i nakazuje, bym weszła do środka.
– Cholera, Susan, przepraszam – chrypie, zatrzaskując drzwi.
Wchodzę w głąb pięknie urządzonego pomieszczenia, prawdopodobnie mającego za
zadanie pełnić funkcję gabinetu. Rozglądam się z zaciekawieniem po ciemnym wnętrzu, którego
prawie każdy kąt wypełniają wysokiej klasy dębowe meble biurowe.
– Gdybym wiedział, że rura znów pęknie… – ciągnie, stając za moimi plecami.
Czuję na karku jego ciepły oddech drażniący subtelnie skórę i otulający zapach perfum.
– Przecież to nie twoja wina – uspokajam go, obracając się. Powinnam być wściekła, ale
z jakiegoś nieznanego powodu przy tym mężczyźnie odczuwam stoicki spokój. Nawet pomimo
widocznego targającego nim wzburzenia. – To zwyczajny zbieg okoliczności, Brett.
Przesuwa uważnym spojrzeniem po mojej twarzy i ciele, zdecydowanie zbyt wiele uwagi
poświęcając koszuli. Po chwili milczenia, która zdawała się trwać wieczność, przełyka ślinę,
a następnie ściąga koszulkę i podaję mi ją ze słowami:
– Nie możesz pracować w takim stanie. Proszę, weź ją. Jest czysta, założyłem ją jakieś
dziesięć minut temu.
– Brett… – szepczę jedynie i zdezorientowana jego troską, zadzieram głowę, by spojrzeć
wprost w te cudowne oczy.
– Wiem, że daleko jej do rzeczy, które nosisz, ale musi wystarczyć do czasu, aż twoja
koszula wyschnie. Obecnie nie znajdziemy tu nic lepszego.
Przytakuję, gdy unosi moją dłoń. Wkładając w nią koszulkę, muska przez chwilę
kciukiem przegub, łaskocząc, na co moje ciało reaguje dreszczem, przebiegającym wzdłuż
kręgosłupa. Nie wiem, czy te przyjemne doznania wywołuje łaskotanie czy jego obecność.
– Dziękuję.
Przykładam z pełnym wdzięczności uśmiechem wolną dłoń do szorstkiego policzka
Bretta i gładzę go pieszczotliwie. Odmienność tego mężczyzny odbiega od dzisiejszych
standardów, co czyni go naprawdę wyjątkowym. Nasze spojrzenia znów się spotykają, a gdy
obejmuje stanowczo mój przegub, zawisa między nami napięcie, drapieżnie przesączające się
przez ciała. Wstrzymuję przez chwilę oddech. Pochyla się i delikatnie dotyka ustami moich warg.
To nie jest pocałunek, ale muśnięcie. Niewinne. Miękkie.
– Nie możemy – szepczę chrapliwie. – Brett, jeśli ktoś nas nakryje… – ostrzegam, ale nie
pozwala mi mówić dalej, tylko wyciąga z mojej dłoni torebkę i koszulkę. Odkłada na fotel obok,
dociska mnie do siebie, obejmuje i zamyka usta gorącym pocałunkiem.
Wzdycham cicho i chłonąc ciepło jego nagiego torsu, przymykam powieki, kolejny raz
poddając się chwili. Dłoń Bretta sunie po moich plecach, wpełza pod koszulę, gładzi talię
i biodra. Całuje mnie jeszcze przez chwilę, po czym przymyka powieki i przywiera czołem do
mojego.
– Tęskniłem. Okropnie. – Wzdycha. – Mimo tego masz rację, nie możemy. Nie tutaj…
Twoja obecność sprawia, że tracę głowę. Szaleję. Przepraszam – wyznaje szczerze.
– Brett…
Potrząsa głową, wodząc opuszką palca po mojej dolnej wardze, na której po chwili składa
pocałunek.
– Muszę już iść. Spotkamy się później?
Przytakuję.
Uśmiecha się i pośpiesznie wkłada przewiązaną przez biodra koszulę flanelową.
– Brett! – wołam, kiedy chwyta za klamkę.
Spogląda na mnie przez ramię.
– Moje ulubione kwiaty… – urywam uświadamiając sobie, że słowa, które cisną mi się na
język to tylko głupi pretekst, by zatrzymać go przy sobie jeszcze przez chwilę.
Choć wiem, że ryzykujemy wiele, a to, co teraz zrobię, może mieć fatalny skutek, nie
chcę się z nim rozstawać. Nie w tym momencie. Nie teraz kiedy od wczorajszej nocy to właśnie
on zawładnął większą częścią moich myśli, z powodzeniem przysłaniając gorzki smak
rzeczywistości.
– Susan? – Odwraca się, marszcząc brwi.
Dostrzegam w jego spojrzeniu zwierzęce pożądanie, które stara się za wszelką cenę
ukryć.
Pieprzyć to!
Wyrywam się gwałtownie w przód, lecz Brett okazuje się szybszy. Doskakuje do mnie,
chwyta za biodra i unosi, jakbym zupełnie nic nie ważyła, a gdy oplatam go nogami w pasie,
przypiera mnie do ściany, omal nie przewracając przy tym fotela. Syczę przez zęby, sunąc
łopatkami po nierównym kamieniu dekoracyjnym. Jedną ręką trzymając mnie w talii, zaczyna
wodzić ustami wzdłuż szyi, drugą ręką obejmuje zdecydowanie kark. Przymykam powieki
i instynktownie odchylam głowę, ułatwiając mu dostęp, a wtedy szepcze tuż przy moim uchu:
– Czego pragniesz, Susan?
– Ciebie – odpowiadam bez zastanowienia, sięgając do paska przy jego spodniach. Czuję,
jak się uśmiecha.
– Czego pragniesz? – drąży.
– Chcę cię znów poczuć.
– Gdzie?
– W sobie – warczę poirytowana tą cholerną grą słowną, na którą zupełnie nie mam
w tym momencie ochoty. – Brett, do cholery…
Znów się uśmiecha, wodząc czubkiem nosa po mokrym śladzie na skórze szyi, który
zostawił ustami. Zaciska mocniej palce na karku, doprowadzając mnie niemal do zawrotu głowy.
Zadzieram brodę, umożliwiając sobie łatwy dostęp do jego warg, gotowa przejąć inicjatywę, by
natychmiast dostać to, czego chcę, gdy nagle Brett stawia mnie na podłodze, obraca i gwałtownie
przyciska do siebie plecami, a sam przywiera do ściany. Z mojego gardła wyrywa się jęk –
stłumiony, proszący. Wyginam się delikatnie, przylegając ciaśniej do jego torsu
i z niecierpliwością pocieram pośladkami o naprężoną męskość. Przygryza płatek mojego ucha,
wymierzając słodką karę za niecierpliwość. Wzdycham i niemal od razu czuję kolejne ukąszenie,
silniejsze od poprzedniego.
Uśmiecham się. Chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać mnie to, jak płynnie przechodzi
od delikatności do dominacji. Na pozór skromny, skrywa w rękawie niejednego dodającego
pikanterii asa. A ja pragnę zasmakować ich wszystkich…
Zręczne palce Bretta nakrywają moją pierś. Drażnią sutki przez biustonosz i przemoczony
materiał koszuli, sprawiając, że zaczynam wić się w jego ramionach, postękując cicho.
Naprzemiennie pieści wolno piersi, biodro i brzuch. Droczy się ze mną, co pewien czas
napierając podbrzuszem na pośladki, błagalnie ocierające się o niego. Odrzucam głowę na pierś
Bretta, w której gorączkowo bije serce. Bezwstydnie sunie dłonią po udzie, rozsuwa kolanem
moje nogi, podciąga spódnicę i zaciska palce na białej koronce fig, w złączeniu ud. Gładzi
nieśpiesznie łechtaczkę, jednocześnie zaciskając stanowczo drugą rękę na mojej szyi i pochyla
się, zamykając usta w namiętnym pocałunku. Obejmuję jego przegub, walcząc z uginającymi się
kolanami. Przyciskając łokieć do piersi, przytrzymuje mnie w miejscu, nie przestaje całować
i pieścić. Dyszę wprost w usta Bretta, poddając się rytmowi jego palców, rozpalających
spragnione dotyku i orgazmu ciało, które zaczyna ogarniać słodka niemoc. Drugą ręką
instynktownie odnajduję pod spódnicą jego dłoń i kieruję nią, pragnąc, by napięcie jak
najszybciej opuściło moje ciało.
– Chciałbym, abyś teraz doszła. Możesz to dla mnie zrobić, aniele? – pyta.
Spokój w jego głosie zderza się z pierwszą falą ekstazy. Ściskam nogi, próbując
zatrzymać ją jeszcze na chwilę, spotęgować nadciągającą przyjemność i układam wygodnie
głowę na jego ramieniu.
– Cholera… – warczę cicho, gdy moje zdradzieckie ciało wypręża się jak struna.
Zaczynam osuwać się po Bretcie i nie mając dłużej siły trzymać się w ryzach, szczytuję,
mocno przytrzymywana w pasie do czasu, aż zdołam sama ustać na nogach.
– Lubię peonie – wyrzucam z siebie i nadal dysząc, wymęczona i zaspokojona, obejmuję
ręce Bretta, oplatające mnie w pasie.
Wsuwa nos w moje włosy, śmiejąc się cicho.
– Stawiałem na róże.
Odwracam się do niego i unoszę brew, czując drżące w rozbawieniu kąciki ust.
– Zaskakująca z ciebie kobieta, Susan – zauważa.
Jeszcze tyle o mnie nie wiesz…
– Choć wcale nie mam ochoty wypuszczać cię z ramion, musimy wracać, zanim ktoś
zacznie snuć podejrzenia.
Kiwam głową, wiedząc, że ma rację.
– Będę tęsknił – całuje mnie w czoło, posyła jeszcze jeden uroczy uśmiech i wychodzi,
cicho zamykając za sobą drzwi.
Wypuszczam powietrze przez usta, poprawiam spódnicę i opadam ciężko na fotel.
Co ten mężczyzna ze mną wyprawia?
Brett Hampt właśnie doprowadził mnie do orgazmu prawdopodobnie w gabinecie
swojego ojca, który w każdej chwili mógł tu wtargnąć i nas przyłapać.
Czy naprawdę jest mi potrzebne teraz takie ryzyko?
Oczywiście, że nie!
Gdybym powiedziała, że ten brak ostrożności mnie nie podnieca, skłamałabym. Ryzyko
dodaje pieprzyku i obydwojgu nam miesza w głowach. Pocieram przez chwilę czoło, a następnie
ściągam koszulę, wkładam o wiele za dużą koszulkę Bretta i upycham ją starannie za gumką
spódnicy. Faktycznie nie jest to jedna z rzeczy, które przywykłam nosić. Ten kawałek bawełny
jest dla mnie czymś więcej. Jest cenniejszy niż zawartość wieszaków w londyńskiej garderobie.
Wychodząc z gabinetu, zakładam torebkę na ramię, obiecując sobie, że do końca dnia
myśli zajmować będzie już tylko powód mojego pobytu tutaj – praca. Na holu wpadam na
przebranego w czyste ciuchy Johna, który przejmuje moją mokrą koszulę. Gdy przeprasza
gorliwie za to, co się stało, staram się zachowywać naturalnie, choć przychodzi mi to
z ogromnym trudem. John jako zadośćuczynienie za poniesione przeze mnie straty proponuje
wspólny obiad, na który – widząc jego skruchę i nie chcąc wzbudzać żadnych podejrzeń –
przystaję. Zadowolony prowadzi mnie na parter, a potem tył budynku.
– Teren pod budowę ogrodu znajduje się za tymi drzwiami – wskazuje na dwuskrzydłowe
drzwi balkonowe, przysłonięte folią budowlaną. – Gdybyś czegoś potrzebowała, znajdziesz mnie
na drugim piętrze. Jak skończysz, odwiozę cię do hotelu, żebyś mogła przebrać się przed
obiadem.
– Dziękuję.
– I jeszcze raz przepraszam za straty moralne.
– W porządku, John. To tylko niefortunny zbieg okoliczności.
– Powodzenia, Susan.
Kolejny raz tego dnia w ramach odpowiedzi silę się na uprzejmy uśmiech w jego stronę.
– John! – wołam, kiedy odwraca się do mnie plecami.
Spogląda na mnie przez ramię.
– Brett do dobry chłopak – wypalam nagle, zaskakując tą otwartością zarówno siebie, jak
i jego.
– Tak, to prawda. – Widocznie zmieszany patrzy na koszulkę, którą mam na sobie. –
Włożyliśmy z Eleną wiele trudu w jego wychowanie. Mam tylko nadzieję, że dobrze wykorzysta
przekazaną wiedzę.
Skonsternowana unoszę brew.
Masz co do tego wątpliwości? Dlaczego?
– Może nie znam twojego syna zbyt dobrze, ale jestem pewna, że tak właśnie będzie –
bronię Bretta, nie mogąc znieść braku wiary jego ojca.
John kiwa głową, wyginając usta w niepewnym uśmiechu.
– Do zobaczenia później, Susan – ucina, widocznie nie ma ochoty na dalsze
podejmowanie tematu syna i jego przyszłości.
Kiwam głową i wbijam wzrok w jego szerokie plecy do czasu, aż znika za zakrętem.
Dopiero wtedy wychodzę na zewnątrz i stąpając ostrożnie na palcach po soczyście zielonej, zbyt
długiej trawie, wyciągam z torebki teczkę z dokumentami i tablet. Przy uruchomieniu urządzenia
dostrzegam w skrzynce mailowej kilka nowych wiadomości, w tym jedną od Bretta.

Data: 22.06.2019 rok


Godzina: 2:52 pm.
Nadawca: Brett Hampt
Odbiorca: Susanna Casella
Temat: Nigdy przedtem nie znałem takiej dziewczyny jak Ty.
Nigdy przedtem nie znałem dziewczyny takiej jak Ty,
Teraz tak jak w piosenkach z zamierzchłej przeszłości
Przychodzisz i pukasz do moich drzwi,
A ja nigdy przedtem nie spotkałem takiej dziewczyny jak Ty.
Dałaś mi tylko posmakować, więc chcę więcej,
Teraz moje ręce krwawią, a kolana bolą,
Bo właśnie mnie zdobyłaś,
Więc czołgam, czołgam się po podłodze,
A ja nigdy przedtem nie znałem takiej dziewczyny jak Ty.
Sprawiłaś, że wstąpił we mnie diabeł.
Mam szczerą nadzieję, że mówię metaforycznie,
Nadzieję, że mówię alegorycznie,
Wiem, że mówię to, co czuję15.

Marszczę brwi.
Przysłał mi fragment piosenki?
Przystając w cieniu, szybko wystukuję odpowiedź.

Data: 22.06.2019 rok


Godzina: 2:54 pm.
Nadawca: Susanna Casella
Odbiorca: Brett Hampt
Temat: Re: Nigdy przedtem nie znałem takiej dziewczyny jak Ty.
Czy to wyznanie?
--
Susanna Casella
Prezes ArchiCass

Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast.

Data: 22.06.2019 rok


Godzina: 2:56 pm.
Nadawca: Brett Hampt
Odbiorca: Susanna Casella
Temat: Re: Nigdy przedtem nie znałem takiej dziewczyny jak Ty.
Tak, wyznanie. Pragnę znów Cię poczuć, Aniele. Pragnę znów być przy
Tobie. Sprawiasz, że cały płonę.

Ależ z niego romantyk!


No, proszę, proszę…
Przygryzając paznokieć, uśmiecham się przebiegle. Mam ochotę odpisać mu w tak
sprośny sposób, aby do końca dnia myślał tylko o moim nagim ciele. Ostatecznie jednak
decyduję się na coś śmielszego. Odkładam torebkę, teczkę i tablet na trawę. Przyciskając łopatki
do budynku, rozglądam się po okolicy, a gdy nie dostrzegam żywej duszy, podciągam spódnicę
tak, aby widać było wewnętrzną stronę lewego uda, koronkę fig i fragment gładkiego łona.
Fotografuję to miejsce aparatem iPhone’a i wysyłam Brettowi w załączniku maila. Przygryzam
górną wargę, oczekując na odpowiedź, ale ta nie nadchodzi.
Po kilku minutach zabieram się do pracy, a gdy wychodzę na środek trawnika dostrzegam
w oknie na piętrze sylwetkę Bretta. Świdruje mnie wzrokiem i przykłada telefon do ust, starając
się skryć błąkające się na nich zadowolenie. Pochylam głowę i patrząc na niego spod rzęs,
wsuwam między wargi rysik do tabletu.
~*~
Po dokładnym obejrzeniu terenu i weryfikacji danych kilka minut po czwartej, John
zgodnie z obietnicą odwiózł mnie z powrotem do New York Marriott at the Brooklyn Bridge. Po
drodze oznajmił, że z powodu natłoku spraw zmuszony jest przełożyć wspólny obiad na
późniejszą godzinę, co równało się z wieczorem spędzonym w męskim towarzystwie Hamptów.
Walcząc z silnym bólem głowy spowodowanym zbyt długim przebywaniem na słońcu,
bezpośrednio na otwartym placu, daruję sobie obiad i od razu wracam do pokoju, gdzie
natychmiast zrzucam zabrudzone ziemią buty, żałując, że nie zdecydowałam się założyć balerin.
Opadam ciężko na ustawiony naprzeciwko łóżka brązowy, skórzany narożnik i rozmasowując
obolałe stopy, oddycham z ulgą. Drugą ręką sięgam do torebki i wyjmuję z niej tablet oraz
telefon. Odkrywam dwa nieodebrane połączenia od Jennifer, wiadomość od Carla
i powiadomienie o kilku nieprzeczytanych mailach.
Jennifer…
Potrząsam głową, rozganiając myśli biegnące wokół naszej ostatniej rozmowy i odczytuję
wiadomość od męża. Jest krótka i zwięzła. Pozbawiona emocji. Carlo przypomina o naszej
wieczornej rozmowie. Odpisuję mu, że właśnie wróciłam do hotelu i możemy odbyć ją teraz.
Czekam kilka minut, a gdy nie dostaję odpowiedzi, wyciągam z walizki laptop, siadam po
turecku z powrotem na narożniku i włączam urządzenie, kładąc je na kolanach. W Croydon
wybiło właśnie wpół do dziesiątej, więc cieszę się, że będę mogła zobaczyć córkę tuż przed
położeniem się do łóżka.
– Mamusiu! – Radosny pisk Nicol przedziera się przez moją głowę, gdy tylko udaje nam
się nawiązać połączenie na Skypie. – Cześć, mamusiu! – Macha, podskakując radośnie na pupie,
na łóżku w sypialni, gdzie został położony komputer Carla. Jej piękny uśmiech i burza czarnych,
rozczochranych włosów, powoduje, że pod moimi powiekami wzbierają się łzy. Tak bardzo
pragnę teraz zamknąć jej drobne ciałko w ramionach.
– Cześć, małpeczko – szepczę, odmachując jej. – Jak się czujesz? Co dzisiaj robiłaś?
– Byłam z papciem w zoo, zapomniałaś mamusiu? I byliśmy jeszcze u babci Jennifer
i papciu zabrał mnie na lody. Chcesz zobaczyć moje nowe zabawki z zoo? – pyta, niemal
wciskając twarzyczkę w kamerkę.
Śmieję się, kiwając głową.
Nicol schodzi z łóżka i po chwili wraca z naręczem pluszowych zwierząt, które pokazuje
mi po kolei. Napawam się jej widokiem, słuchając w milczeniu krótkich opowieści o każdym
prezentowanym pluszaku.
– Mamusiu, kiedy wracasz do domu?
– W poniedziałek. W nocy.
Nicol zaczyna odliczać bezgłośnie na palcach.
– To za dwa dni, tak?
– Tak. Za dwa dni, małpeczko.
– Dlaczego tak długo? – pyta, marszcząc w zabawny sposób nosek.
– Bo dopiero w poniedziałek z samego rana mam samolot powrotny do Croydon.
– Aaa… – Kiwa głową, skubiąc palcami złote cekiny przy różowej bluzce od piżamy. –
Mamusiu, a tęsknisz za mną i papciem? – Unosi na mnie uważny wzrok. – Kochasz nas jeszcze?
– Oczywiście. Bardzo mocno was kocham i bardzo za wami tęsknię. Skąd to pytanie?
Wzrusza ramionami i podsuwa twarz bliżej kamerki, szepcząc:
– Gdybyś nas kochała, to byś tu z nami była…
Jej odpowiedź powoduje bolesny uścisk w klatce piersiowej. Rozwieram usta, aby
odpowiedzieć, ale nagle brakuje mi na to sił. Moje dziecko myśli, że wyjechałam, bo już jej nie
kocham, a w rzeczywistości nie miałam innego wyjścia, jak tylko podporządkować się rozkazom
Carla. Czuję przeraźliwe wyrzuty sumienia. Momentalnie żałuję, że nie postawiłam na swoim
i nie zostałam w Croydon.
– Mamusiu, a wiesz, że papciu… – zaczyna wyrywając mnie z zamyślenia, ale przed
dokończeniem zdania powstrzymuje ją wołający po imieniu ojciec. Widzę, jak Nicol unosi wzrok
ponad komputer, a po chwili zaciska usta i z szerokim uśmiechem odsuwa się od laptopa.
Marszczę brwi obserwując uważnie, jak Carlo siada koło córki, którą po chwili bierze
w ramiona i całuje pieszczotliwie w czoło. Patrzy w moją stronę. Mrugam szybko, rozganiając
łzy i przełykam nerwowo ślinę, gdy jego szare spojrzenie przeszywa mnie na wskroś. Staram się
skryć pod uśmiechem fakt, że od dwóch dni przyprawiam mu rogi. Za jego plecami oddaję się
w ramiona Bretta, zapominając o świętych przysięgach.
Jestem zakłamaną zdrajczynią…
Carlo wygląda świeżo i nienagannie. Mimo późnej pory w dalszym ciągu ubrany jest
w szare spodnie od garnituru i koszulę tego samego koloru. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że to
mój wyjazd przywrócił kolory na jego twarzy, że dzięki mojej nieobecności znów może
zaczerpnąć głębokiego oddechu.
– Co ty masz na sobie, Susanno? – pyta, nie siląc się na przywitanie.
Spoglądam na koszulkę Bretta, po czym pokrótce opowiadam mężowi o pękniętej rurze
w odnawianym przez Johna hotelu, a potem dodatkowo wspominam o weryfikacji danych na
działce.
– W ramach zadośćuczynienia John zaprosił mnie na kolację – dodaję, uważnie
obserwując reakcję męża, bawiącego się włosami Nicol, która wtulając się w jego ramię, patrzy
na mnie w milczeniu.
Co chciałaś mi powiedzieć, małpeczko?
Co przede mną ukrywacie?
– To właściwe posunięcie z jego strony. Zgodziłaś się?
Kiwam głową.
– Ubierz się odpowiednio – nakazuje, a następnie szepcze coś Nicol na ucho, a ona
przytakuje i znika mi z oczu.
– Dajesz sobie z nią radę? – pytam z matczyną troską, gdy zostajemy sami. – Przeżywa?
– Staram się gospodarować jej czas w taki sposób, żeby nie miała czasu na histerię.
– Wiem, dziękuję. Jesteś wspaniałym ojcem – wyznaję szczerze, czym go chyba
zaskakuję.
Przez chwilę wpatrujemy się w siebie bez słowa. Między nami zawisa nieodgadnione
napięcie, które przerywa Nicol, skacząca z piskiem w ramiona ojca. Jednak po chwili Carlo sadza
ją na łóżku, żegna się oschle i odchodzi. Wiodę za nim wzrokiem do czasu, aż znika z ekranu.
Czuję paskudne rozczarowanie. Miałam nadzieję na normalną rozmowę. Przyznaję, że liczyłam,
iż wyzna, że za mną tęskni. Byłam pewna, że jego emocje ostygły i patrzy teraz na wszystko
trzeźwo. Pomyliłam się. Carlo to nie Brett. To nie Brett…
– Mamusiu, a opowiesz mi wierszyk o kaczuszce przed spaniem? Proszę! Proszę!
– Oczywiście. – Uśmiechając się, czekam, aż ułoży się przed komputerem i zaczynam
recytować szeptem słowa rymowanki, jednocześnie nie potrafię przestać głowić się nad tym, co
chciała mi przekazać.
27

Pani Casella, pan John Hampt czeka w holu.


– Dziękuję, już schodzę.
Odkładam słuchawkę telefonu stacjonarnego, zaciskam dłonie na brzegu wąskiego biurka
i ostatni raz spoglądam w ogromne lustro, wiszące nad nim. Ciemne oczy spoglądają na mnie
z odrazą i dozą niepewności.
Dam radę!
Przecież radziłam już sobie z o wiele cięższymi wyzwaniami. Muszę być tylko cierpliwa
i trzymać emocje na wodzy. Jestem śmiałą, silną kobietą i nie pozwolę, aby te kilka godzin
spędzonych w towarzystwie Hamptów, upłynęło w obezwładniającym przerażeniu. Wzdycham,
sięgając po karmazynową szminkę. Drżącą dłonią przeciągam nią po wargach. Podnoszę z biurka
niewielką czarną torebkę i przekładam jej pasek przez głowę. Kołysząc się na wysokich słupkach
czarnych sandałów, punktualnie o siódmej, wychodzę z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi
o wiele mocniej, niż zamierzałam.
– Wyglądasz olśniewająco, moja droga – komplementuje John, obejmując natrętnym
spojrzeniem moje ciało, przyozdobione czarną, dzianinową sukienką z długimi rękawami,
sięgającą do połowy ud. Góra sukienki wykonana została w kopertowym stylu, co pięknie
podkreśla biust.
Uśmiecham się uprzejmie w odpowiedzi, a gdy do niego podchodzę, muska na
przywitanie mój policzek, czego – jeśli chodzi właśnie o tego cholernego egocentryka –
nienawidzę. John włożył granatowy garnitur i koszulę tego samego koloru, idealnie podkreślającą
urodę, którą nie pogardziłby niejeden mężczyzna w jego wieku.
– Zdołaliście naprawić rurę? – zmieniam temat i chwytam go pod ramię, które mi podaje.
Rozglądam się dyskretnie za Brettem.
Proszę, niech ten wieczór nie skończy się tak, jak myślę!
– Po części tak. Na moje nieszczęście okazało się, że większą część rur biegnących przez
piętro, trzeba będzie wymienić – sfrustrowany potrząsa głową, przepuszczając mnie przez drzwi
prowadzące na zewnątrz budynku.
Gdzie jesteś, Brett?
– To okropna wiadomość – wyrzucam z siebie automatycznie i przygryzając wargę,
przeczesuję wzrokiem chodnik przed hotelem.
John śmieje się, zwracając moją uwagę, gdy przystajemy przy czarnym mercedesie. Tym
samym mercedesie, na którego masce jadłam hamburgera, a potem całowałam się z Brettem.
– Na świecie nie istnieje nic, z czym nie można by było sobie poradzić, Susan –
zamaszystym gestem otwiera drzwi od strony pasażera.
Nie, nie, nie!
Przełykam ciążącą w gardle gulę, czując nagły skok temperatury.
– Pamiętaj, że jesteśmy tylko ludźmi – szepczę chrapliwie, wsiadając do samochodu. –
Porażka to nie grzech.
– W moim życiu nie ma miejsca na porażki, moja droga – ripostuje wyniośle i zamyka
drzwi tuż przed moim nosem. Obserwuję, jak nie śpiesząc się, pełnym gracji krokiem obchodzi
samochód.
Kolacja sam na sam z Johnem.
Wprost cudownie!
– Dokąd mnie zabierasz? – pytam, siląc się na uprzejmy ton, gdy zajmuje miejsce za
kierownicą.
Wygina wargi w podejrzanym uśmiechu.
– W miejsce, które z pewnością ci się spodoba.
~*~

– Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. – Nie spuszczając wzroku z siedzącego po


drugiej stronie stolika Johna, moczę usta w kieliszku ze słodkim czerwonym winem, po czym
jeszcze raz z zainteresowaniem rozglądam się po pomieszczeniu.
John zarezerwował stolik w najbardziej nietypowej restauracji, jaką kiedykolwiek
widziałam. Club A Steakhouse w Quenns składa się z diametralnie różniącego się od siebie
parteru i piętra. Posiada niezwykle specyficzne ciemne wnętrza, których wygląd podchodzi pod
dekadentyzm i ma w sobie nieco kiczowatości. Jednak to właśnie ona – w postaci drobnych
różnorakich bibelotów i obitych pluszem sufitów – nadaje tej restauracji smaczku. Nasz stolik
mieści się na parterze, gdzie kolorem przewodnim jest bordo, a ściany zdobią czarno- -białe
fotografie, w większości przedstawiające uśmiechających się ludzi. Panuje tu nieco mroczna
atmosfera rodem z filmu o średniowiecznych wampirach, powodując, że od czasu do czasu
przechodzą mnie dreszcze.
– To jedno z moich ulubionych miejsc w Nowym Jorku. Podają tu świetne steki –
zachwyca się, przyglądając mi się uważnie.
Przestań…
Kolejna rzecz, która łączy Bretta i jego ojca to napastliwe spojrzenie. Nie znoszę, gdy to
robią. John zachowuje się tak, jakby chciał powiedzieć mi coś, co może mną wstrząsnąć, lecz
zamiast tego nieustannie wycofuje się, pozostawiając w powietrzu niezręczne napięcie. Bez
przerwy wydaje mi się, że zdołał mnie przejrzeć, że poznał mój sekret i tylko czeka na
odpowiedni moment, by wbić mi w gardło jeden z leżących na stole widelców. W myślach modlę
się gorliwie za rychłe zakończenie tego przerażającego spotkania, zanim przyjdzie mi
poprzegryzać wewnętrzną stronę policzków. Rozwieram usta w delikatnym uśmiechu i ponownie
unoszę do nich kieliszek, gdy młody kelner stawia przed nami zamówione wcześniej dania.
– Jak się ma Elena? – po raz kolejny zmieniam temat. Właśnie zdaję sobie sprawę, że
jedyny, na który potrafię z nim rozmawiać, to praca. Moja praca. – Jak sobie radzi z twoimi
nieobecnościami?
– Tak samo, jak ty radzisz sobie z comiesięcznymi nieobecnościami Carla. To kwestia
przyzwyczajenia, Susan – odpowiada spokojnie, zanurzając nóż w średnio wysmażonym steku
jagnięcym. – Z tego, co mi wiadomo, twój mąż niebawem leci do Florencji.
Skonsternowana zawieszam widelec w powietrzu, tuż nad sałatką z krewetkami. Gdy
John łypie na mnie, natychmiast przywołuję się do porządku i nie pokazując mu, na ile
wstrząsnęła mną ta wiadomość, nakłuwam na widelec liść rukoli.
Carlo planuje lot do Włoch?
Czy to właśnie to chciała przekazać mi Nicol?
Marszczę brwi, przeżuwając wolno sałatę.
Mąż zawsze informował mnie o możliwej podróży. Dlaczego tym razem jest inaczej?
Dlaczego ani słowem nie wspominał mi o swoich planach? Może to choroba Luciana albo Scilli
zmusiła go do nagłego wyjazdu? Zaniemogli, a Carlo jako ich jedyne dziecko i spadkobierca
musiał przejąć obowiązki w winiarni? Albo…
– Susan?
– Proszę? – szepczę chrapliwie i rozkojarzona unoszę wzrok.
– Pytałem, jak pracuje ci się z moim synem? Brett co prawda w tej chwili ma jedynie
podstawowe umiejętności w zarządzaniu firmą, ale niebawem ulegnie to zmianie.
– Wybacz, zamyśliłam się… – Poprawiam się na krześle i mrugając szybko, staram się
rozgonić napływające do głowy myśli, które krążą wokół Carla i Florencji. – Obawiałam się, że
nie zdołamy dojść do porozumienia. Bałam się także, o czym wspominałam Carlowi, że nie będę
w stanie sprostać twoim oczekiwaniom. To duży projekt i, mając na uwadze naszą przyjaźń,
ważny, a ja…
– Susan – wtrąca, sięgając po szklankę z wodą mineralną – gdybym nie wierzył w twoje
możliwości, moja droga, nie zgodziłbym się, abyś wykonała projekt. ArchiCass to jedna
z najlepszych firm architektonicznych w Londynie, a ty jesteś Susan Casella. Casella to władza,
sukces i pieniądze. Casella to zmiany wychodzące każdemu na dobre.
Czy to komplement, czy on mnie właśnie obraził?
– Miło mi to słyszeć – odpowiadam bez cienia emocji, odkładając widelec na talerz.
Właśnie straciłam apetyt. John nie zwracając uwagi na zmianę mojego nastroju,
kontynuuje opowieść o tym, ile jeszcze trzeba włożyć pracy w to, aby Brett zdobył całą wiedzę
o sposobie prowadzenia HamptCorporation. Jego historia jest oschła, pozbawiona emocji. Kiedy
mówi o rodzinie, stawia ich na równi z produktem, który przed wypuszczeniem na rynek
wymaga kilkakrotnych, złożonych testów. Nieustannie podkreśla, że „muszą coś zrobić” i zdaje
się nie zwracać uwagi na to, że jego syn ma w życiu inne cele. Brett chce pracować
z dzieciakami. On to kocha. Głupotą byłoby wcisnąć go w jeden z ojcowskich garniturów,
posadzić za biurkiem i zmusić do podwajania kasy na rodzinnych kontach bankowych. Zaciskam
wargi, walcząc z silną pokusą wykrzyczenia tego wszystkiego Johnowi prosto w twarz. Gdybym
nie obawiała się konsekwencji ze strony Carla, nie zawahałabym się ani minuty dłużej. Jednak
teraz pozostaje mi jedynie grzeczne przytakiwać i odliczać czas do zakończenia tego
przerażającego wieczoru, który na długo zapadnie mi w pamięci.
– Czy coś mnie ominęło?
Gdy zadzieram głowę, napotykam wesołe spojrzenie bursztynowych tęczówek, skrytych
za okularami.
Jesteś…
Oddycham z ulgą, gdy Brett chwyta moje drżące palce i składa na nich w przywitaniu na
pozór subtelny pocałunek. Jednak tylko ja wiem, że kryje się za nim słodka, grzeszna obietnica.
– Synu – John wskazuje Brettowi jedno z wolnych krzeseł przy stole, po czym prosi
kelnera o podanie menu.
Brett zajmuje posłusznie miejsce pośrodku mnie i Johna i zabiera się za przeglądanie
podanej mu karty dań. Odgarniam włos z twarzy i sięgam po kieliszek z winem, ostatkiem sił
powstrzymuję się, by ze szczęścia nie opróżnić go. Wraz z pojawianiem się Bretta atmosfera
między mną a jego ojcem nieco się rozluźniła. Podczas następnych minut kilkakrotnie przyłapuję
się na tym, że pożeram Bretta wzrokiem. Wygląda niezwykle olśniewająco i świeżo, a błękitna
marynarka, którą włożył na czarny T-shirt, pięknie podkreśla jego jasną karnację. To diabelnie
atrakcyjny mężczyzna.
Gdy wyczuwa bezczelne spojrzenie, nie przerywa rozmowy z ojcem na temat jakiejś
nowej inwestycji, tylko dyskretnie kładzie pod stołem dłoń na moim udzie i przesuwa ją
nieśpiesznie ku wewnętrznej części, by po chwili kreślić kciukiem niewielkie kółka na skórze.
Zaciskam mocnej palce na widelcu, wstrzymując gwałtownie oddech. Zakładam nogę na nogę
i ściskając między udami palce Bretta, przenoszę ciężar ciała na lewy pośladek, by instynktownie
i dyskretnie znaleźć się nieco bliżej niego. Mimo ograniczonych ruchów, nie przestaje mnie
drażnić. Dotyk w tak wrażliwym miejscu powoduje, że natychmiast ogarnia mnie pragnienie.
Chcę się mu poddać. Chcę zatracić się w Bretcie, zapominając o kilku ostatnich godzinach:
o problemach z mężem i jego tajemnicach, Jennifer, tęsknocie za córką i tym pieprzonym Johnie,
który niczego nieświadomy, przeżuwa spokojnie jagnięcinę.
Igramy z ogniem…
Mam apetyt na gorące ciało Bretta. Chcę przejąć kontrolę i patrzeć z zachwytem, jak
wykrzykuje moje imię, gdy biorę jego penisa do ust, smakuję i ssę do czasu, aż będzie błagał,
abym przestała.
– Powiedz, że się mylę i włożyłaś biustonosz. – Wyrywa mnie z zamyślenia chrapliwy
szept tuż przy uchu.
Zdezorientowana spoglądam w stronę Johna, który jak się okazuje, zniknął, a potem na
Bretta, muskającego wargami skórę tuż pod płatkiem mojego ucha. Drżę i przymykam powieki,
gdy jeden z jego palców gładzi miejsce blisko pachwiny.
– Nie mylisz się.
Czuję, jak się uśmiecha.
– John…
– Musiał odebrać pilny telefon. To nie będzie krótka rozmowa – mruczy i kiwając głową
w stronę okna, za którym jego ojciec rozmawia przez telefon, kąsa mój obojczyk. – Wyglądasz
tak pociągająco, że nie mogę utrzymać rąk przy sobie. Pragnę cię, aniele…
– Cholera…
Znów czuję na szyi jego uśmiech.
– Damska toaleta… Za minutę… – chrypię, podnosząc się wolno z miejsca. – Minuta
i ani sekundy więcej – zarządzam stanowczo.
Podnoszę torebkę i kołysząc się na wysokich obcasach, obchodzę stolik, a następnie
stąpam wolno w stronę damskiej łazienki. Ledwo zdążę upewnić się, że wszystkie trzy kabiny są
puste, gdy Brett wpada do pomieszczenia, zamyka za sobą drzwi na klucz i rzuca się na mnie jak
dziki, nieokiełznany zwierz. Rozwiera łapczywym językiem moje usta, popycha, chwyta
nadgarstki, opiera je o ścianę i przypiera mnie do niej swoim ciałem. Wzdycha, a w jego
pięknych oczach szaleje żądza posiadania.
No, no, no…
– Odwróć się, aniele – rozkazuje miękko, kiedy ogarnia go kolejna fala pożądania.
Posłusznie wykonuję polecenie i opieram dłonie o chłodne kafle, gdy chwyta rąbek
sukienki i zadziera ją, odsłaniając nagie pośladki, na których widok wciąga ze świstem
powietrze. Kąciki moich ust drżą w triumfalnym uśmiechu.
– Jezu Chryste, Susan…
– Nie pytałeś o majtki – reaguję dumnie.
Po chwili słyszę charakterystyczny odgłos rozrywanej paczuszki z prezerwatywą,
a następnie bez zapowiedzi Brett wchodzi we mnie jednym, długim ruchem i wydaje z siebie
ciche pomruki, gdy obejmuję go ciepłem i wilgocią. Wyginam plecy i składam głowę na jego
ramieniu, ignorując to, że ktoś właśnie impulsywnie szarpie za klamkę przy drzwiach. Brett
zatraca się we mnie, przytrzymując za biodro. Porusza się rytmicznie, a ja z ochotą wychodzę mu
na spotkanie, starając się tłumić jęki. Mam wrażenie, że za chwile serce wyskoczy mi z piersi,
a gdy przyspiesza, widocznie nie panując nad sobą, dyszę w jego szyję i niespodziewanie
osiągając orgazm, pogrążam się w zmysłowych doznaniach własnego ciała. Przyciskam policzek
do ramienia Bretta, gdy ten wydaje z siebie chrapliwy warkot i szczytuje, silnie wbijając palce
w moje biodra.
– Najpierw to zdjęcie, a teraz… – przełyka głośno ślinę i wypuszcza powietrze przez usta.
– Nie włożyłaś bielizny na kolację z moim ojcem – szepcze zaskoczony, obejmując mnie od tyłu.
– Z każdym dniem zaskakujesz mnie coraz bardziej, Susan.
– To samo mogę powiedzieć o tobie. – Odwracam się, poprawiam sukienkę i ścieram
z jego ust szminkę.
Gdy ponownie klamka zostaje szarpnięta od zewnątrz, Brett całuje mnie pośpiesznie
w czoło.
– Jesteś najwspanialszą i najbardziej zaskakującą kobietą, jaką spotkałem.
– Tak niewiele o mnie wiesz…
– Nadrobimy to, obiecuję.
Ostatni raz całuje mnie w usta, doprowadza się do porządku i wychodzi, wpuszczając do
środka natręta – młodą, rudowłosą kobietę, której zaskoczone spojrzenie łapię w lustrze. Mrugam
do niej, pociągam wargi szminką, podnoszę z umywalki torebkę i również opuszczam łazienkę.
Przy stole zastaję widocznie rozluźnionego Bretta, krojącego zamówionego hamburgera i jego
zadowolonego, niczego niepodejrzewającego ojca, opróżniającego szklankę z wodą mineralną.
– Właśnie rozmawialiśmy o projekcie ogrodu. Brett wspominał mi o twoim pomyśle na
altanę, Susan. Może opowiesz mi o nim? – podejmuje temat John, gdy tylko zajmuję krzesło.
– Oczywiście.
Przewieszam torebkę przez oparcie krzesła i sięgam po kieliszek z winem. Moczę w nim
usta, czując na sobie ciężar spojrzenia Bretta. Jestem niemal pewna, że w tym momencie znam
dokładnie bieg każdej jego myśli.
~*~

Kwadrans po dziesiątej wracam do New York Marriott at the Brooklyn Bridge.


Umordowana towarzystwem starszego Hampta, wchodzę do apartamentu, gdzie natychmiast
zrzucam z siebie sukienkę, zmywam makijaż i biorę prysznic. Gorąca woda przyjemnie szczypie
i otula ciało, jednocześnie rozluźniając napięte mięśnie. Przymykam powieki i unoszę twarz pod
strumień. W moją głowę wdziera się obraz podnieconego Bretta, pieprzącego mnie w damskiej
toalecie. Przygryzam wargę, opieram dłonie na chłodnych kaflach, pochylam się i przywieram
czołem do ściany. Po raz kolejny moje ciało przeszywa poczucie winy. Jestem żoną i matką,
a zamiast myśleć o rodzinie, oddaję się dzikim rozkoszom. Tylko jak mam przejmować się
chłodnym Croydon, skoro Nowy Jork dostarcza mi tylu gorących wrażeń? Wzdycham,
odgarniając z twarzy mokre włosy. Co takiego ma w sobie ten młody mężczyzna? Co takiego ma
w sobie Brett Hampt? Urodą nie dorównuje Carlowi i jest lekkomyślny, a jednak mnie ekscytuje.
Sprawia, że mimo ryzyka, ulegam jego czarowi. Sprawia, że chcę coraz więcej i więcej.
Znacznie. Więcej.
Namydlam ciało, myję włosy, spłukuję je i wychodzę spod prysznica, otulając się
miękkim białym ręcznikiem. Po chwili tym samym ręcznikiem owijam starannie głowę, wklepuję
w ciało kremowy balsam i wkładam satynowy szlafrok. W pokoju wita mnie blade światło
lampki nocnej i obezwładniająca cisza. Przez chwilę podziwiam przez okna w dalszym ciągu
zatłoczone ulice, na których kładzie się poświata wiszącego na niebie księżyca, oraz wysokie
zabudowania skąpane w barwnych światłach neonów. Ściskając mocniej w pasie pasek szlafroka,
wyciągam z torebki telefon i piszę krótką wiadomość do męża, skupiającą się tylko na udzieleniu
informacji o powrocie do hotelu. Ku mojemu zdziwieniu chwilę po jej wysłaniu iPhone wibruje,
oznajmiając przychodzące połączenie od Carla. Przesuwam pośpiesznie palcem po ekranie,
odbierając je.
– Nie śpisz? – pytam szeptem, przysiadając na perfekcyjnie zaścielonym łóżku
sypialnianym. W Croydon jest już po trzeciej nad ranem, a Carlo nie należy do nocnych marków.
– Jak minęła kolacja? – odpowiada pytaniem na pytanie. Po spokojnym brzmieniu jego
głosu stwierdzam, że jest wyciszony.
– John niezmiennie zanudzał mnie opowieściami o nowych inwestycjach – odpowiadam
zgodnie z prawdą. – Wspominał też, że planujesz lot do Florencji. – Przypominam sobie. –
Dlaczego nic o tym nie wiem? – pytam z żalem. – Czy z twoimi rodzicami jest wszystko
w porządku?
– Oczywiście, w jak najlepszym – uspokaja mnie. – Mój wyjazd jest jeszcze niepewny.
Dlatego cię o nim nie informowałem.
– Co się dzieje?
– Nic, czym powinnaś się przejmować.
– Więc dlaczego…
– Nie jest to nic, czym powinnaś się przejmować – powtarza, jednoznacznie kończąc
temat.
Odpuszczam wiedząc, że naciskiem i tak nic nie wskóram.
– Jak Nicol? Radzisz sobie, Carlo? Jeszcze nigdy nie…
– Oczywiście, Susanno, skąd to pytanie? – wtrąca oburzony. – Jest nieco mniej
żywiołowa niż zazwyczaj i markotna, ale to zrozumiałe. Tęskni za tobą.
A ty? Tęsknisz za mną Carlo?
Czy może moja nieobecność jest ci na rękę?
– Ja też tęsknię – chrypię, przyciskając mocniej telefon do ucha.
Proszę, powiedz to.
Powiedz, że ty również. Te kilka słów może zmienić wszystko. Zawaliłam, wiem, ale jeśli
się postaram, zdołam nas uratować. Tylko muszę usłyszeć, że tego chcesz. Proszę, Carlo…
– Cóż… Jest już późno, powinnaś się położyć – oznajmia po dłuższej chwili milczenia,
która zdawała się wiecznością nieznośnego wyczekiwania.
Przełykam ciężko ślinę, przepychając ciążącą w gardle gorycz rozczarowania.
– Dobranoc, Carlo.
– Buonanotte Susanna.
Kończę połączenie, odkładam telefon na szafkę nocną i obejmując ramiona rękami,
ponownie podchodzę do okna. Czując paskudny ucisk w klatce piersiowej, przymykam powieki,
spod których leniwie wypływają łzy. Obojętność Carla boli bardziej niż nienawiść. Jego
obojętność zdusza najsilniejsze uczucia. Obojętność gorsza jest od niewypowiedzianych słów.
– Susan…
Zdezorientowana otwieram gwałtownie oczy, skrywam twarz za firanką i zażenowana,
drżącą dłonią w pośpiechu wycieram mokre policzki.
– Długo tu jesteś? – pytam i mrugając kilkakrotnie, staram się rozgonić na nowo
wzbierające się pod powiekami łzy.
– Wystarczająco.
– Jak się tu w ogóle dostałeś, Brett? – dopytuję, słysząc za plecami jego ciężkie kroki,
rozchodzące się po przesiąkniętym żalem i zawodem pomieszczeniu.
– Nie zatrzasnęłaś drzwi, a… – Ucina, ujmując delikatnie mój podbródek. Obraca go
w swoją stronę i unosi, zmuszając, bym na niego spojrzała. Pozwalam tym pięknym oczom
zajrzeć w głąb swojej duszy skrycie wierząc, że zdołają choć na chwilę wsączyć w nią odrobinę
światła. – Nie płacz, proszę. Nie lubię, kiedy to robisz – wyznaje, błądząc szorstką opuszką
kciuka po moich wilgotnych, zaciśniętych wargach.
– Przepraszam, nie powinnam… – Nagle brakuje mi słów. Biorę głęboki wdech
i kontynuuję. – Zazwyczaj staram się nie okazywać negatywnych emocji.
– Dlaczego?
Wzdycham, wyswobadzając się z jego uścisku i odchodzę w stronę łóżka.
– To skomplikowane – szepczę i siadając na skraju mebla, ściągam ręcznik z głowy. –
Nie zrozumiesz – stwierdzam, pocierając rytmicznie ręcznikiem wilgotne włosy.
– Może jednak spróbujesz mi to wytłumaczyć? – zachęca, opadając lekko obok.
– Nie jestem pewna, czy powinnam.
– Czy Carlo cię krzywdzi? Uderzył cię kiedyś?
– Dobry Boże, nie! – Odkładam ręcznik na szafkę, zginam nogę w kolanie i podciągam ją
pod lewy pośladek, całym ciałem odwracając się w stronę obserwującego mnie uważnie Bretta. –
Carlo nigdy nie podniósł na mnie ręki. Bywa impulsywny czy porywczy, ale… Nie. Carlo nigdy
by mnie nie uderzył – wyjaśniam szybko.
– W takim razie o co chodzi? Dlaczego nie jesteś z nim szczęśliwa, Susan?
– Po prostu…
Zaciskam dłoń na kołdrze, uciekając wzrokiem w bok. Ogarnia mnie przemożne
pragnienie wyrzucenia z siebie wszystkich uzbieranych przez lata kłamstw. Chcę się w końcu
wyswobodzić z ich więzów. Pragnę wyznać prawdę, nawet tą skrywaną przed Murakim. Pytanie
tylko brzmi: czy ufam Brettowi na tyle, by to zrobić? Czy mogę zdjąć noszony na barkach ciężar
i bez obaw podzielić się nim z tym mężczyzną? Czy siedzący obok mężczyzna gotów jest
udźwignąć ten ciężar?
– Ufasz mi? – pyta niespodziewanie i, w geście dodania otuchy, kładzie dłoń na moim
udzie. Ciepło jego ciała przenika satynę, pieści skórę i działa kojąco. Wzdłuż mojego kręgosłupa
przechodzi słodki dreszcz rozkoszy, który nie umyka uwadze Bretta, jednak w tym momencie
obydwoje go ignorujemy.
– Chyba… Raczej tak – szepczę, unosząc wzrok. – Tak, ufam ci.
Sądzę, że gdybym nawet po części mu nie ufała, nie byłoby go teraz przy mnie. Rozwiera
usta w delikatnym uśmiechu, widocznie zadowolony z odpowiedzi.
– W takim razie zamieniam się w słuch. Jeśli jednak nie chcesz o tym rozmawiać,
zrozumiem. Nie będę naciskał.
– Wolałabym nie poruszać w tym momencie tematu mojego małżeństwa – decyduję,
dochodząc do wniosku, że jest jeszcze za wcześnie, by poznał opowieść o spragnionej uczuć
kobiecie, która całkiem niedawno zasmakowała cierpkiego smaku porażki.
Brett jest taki niewinny i prostolinijny. Nie chcę, by to, czego się dowie, w jakikolwiek
sposób wpłynęło na nasze relacje. Nie chcę, by prawda odsunęła go ode mnie. Nie teraz. Nie
w momencie, kiedy go potrzebuję. Nie w momencie, kiedy jego bliskość skutecznie zagłusza
bolesny obraz rzeczywistości. Nakrywam jego dłoń swoją i dociskam mocniej do uda.
– W porządku – chrypie bez cienia żalu. Jego ciepły oddech owiewa moją twarz.
– To, co się między nami dzieje, musi pozostać w ukryciu, Brett. Nikt nie może się o nas
dowiedzieć. Ryzykuję… Ryzykujemy zbyt wiele.
Odgarnia pieszczotliwie kilka wilgotnych kosmyków z mojego czoła.
– Przy tobie czuję… Czuję się zauważona, doceniona, czuję… – niedane jest mi
dokończyć, ponieważ nieoczekiwanie zamyka moje usta w pocałunku.
Całuje subtelnie, drażniąc wolno wargi. Naciska na nie, a po chwili wycofuje się, jakby
nie był pewien tego, co robi. Nie domaga się więcej, nie przekracza granic, nie posuwa się dalej,
co zaczyna mnie cholernie frustrować. Pragnę go. Chcę, by zagłuszył nadal brzmiący w mojej
głowie głos Carla. Chcę, by pomógł mi zapomnieć. Mam dość tej delikatności, z czego zdaję
sobie sprawę, gdy chwytam gwałtownie pasek przy jego spodniach.
– Nie – szepcze nieoczekiwanie wprost w moje usta i przywiera czołem do mojego.
Zaskoczona nieruchomieję z ręką przy jego rozporku. – Nie chcę, żebyś wykorzystywała seks ze
mną…
– Proszę – kwilę i ujmując jego twarz w dłonie, przymykam powieki.
– Nie, Susan.
– Brett…
Zdejmuje stanowczo moje dłonie ze swoich policzków, wstaje z łóżka i rzuca ostro:
– Nie.
Odwracam wzrok i przymykam powieki, po raz kolejny już w swoim życiu
doświadczając paskudnego odrzucenia.
– Patrzysz na mnie teraz, ale mnie nie widzisz, dotykasz, ale w rzeczywistości mnie nie
czujesz. Chcesz, żebym przysłonił ci jego obraz, ale ja nie mogę się na to zgodzić, Susan. –
Wzdycha. Czuję ruch po prawej stronie, a po chwili delikatny uścisk na brodzie. – Spójrz na
mnie.
Otwieram oczy i dostrzegam piękną, choć zmartwioną twarz Bretta, klęczącego obok.
Jego pusty wzrok gorączkowo przebiega po mojej twarzy, doszukując się prawdy. Nie trwa to
długo. Zaledwie kilka sekund. Zaledwie kilka sekund zajęło mu po raz kolejny na dostrzeżenie
tego, co skrywane.
– Co widzisz? – pyta, przerywając ciążącą ciszę.
– Ciebie – odpowiadam bez namysłu. Słysząc i czując drżenie własnego głosu, zaciskam
palce na kołdrze.
– A teraz zamknij oczy.
Robię to, o co prosi. Przymykam powieki, czuję, jak siada obok mnie, a jego palce
muskają skórę na szyi. Wodzą wolno po skrytych pod szlafrokiem ramionach, kręgosłupie,
wzdłuż żuchwy i pieszczą dolną wargę. Instynktownie rozwieram usta, a gdy to robię, Brett
składa na nich pocałunek. Tak czuły i delikatny, jak muśnięcie ptasiego pióra. Pocałunek
wymazujący pocałunki tego, w którego ramionach niegdyś drżałam.
– Co czujesz? – dopytuje, gdy znów na niego patrzę.
– Ciebie.
Uśmiecha się delikatnie, obejmuje mnie ramieniem w pasie i przyciąga bliżej.
Instynktownie lgnę do ciepłego ciała i wtulam nos w jego szyję.
– Nie mogę prosić, żebyś przestała rozmyślać o Carlu. To twój mąż. Twoja rodzina. Nie
mam prawa prosić cię o coś takiego, choć nie ukrywam, że chciałbym, abyś będąc ze mną,
widziała i czuła tylko mnie. – wyznaje, opierając brodę na czubku mojej głowy. – To samolubne,
zdaję sobie z tego sprawę, ale chcę, żebyś wiedziała…
– Szzz… – uciszam go, nakrywając dłonią usta. – Nie mów już nic więcej. Proszę cię, nie
mów już nic więcej, Brett.
Nie chcę wiedzieć, co przyniesie mi kolejny dzień. Wolę żyć teraźniejszością, nawet
gdyby miała okazać się tylko sennym ukojeniem.

CARLO
Kilka godzin wcześniej
Okręcając rytmicznie w dłoni szklaneczkę z burbonem, obejmuję wzrokiem stos teczek,
leżący na obszernym blacie orzechowego biurka. Na jego szczycie spoczywa srebrne pióro
wieczne. Złoty grawer zdobiący skuwkę lśni w ciepłym świetle antycznej lampy stołowej.
Unoszę szklankę i nieśpieszne moczę usta w alkoholu. Po moim podniebieniu rozlewa się
przyjemna słodycz kukurydzy i wanilii. Przymykam powieki. Odchylam się na skórzanym fotelu,
wsłuchując się w ciche słowa utworu Vivendo adesso Francesca Rengada. Zgubne procenty
wdzierają się do krwiobiegu, dając złudne uczucie rozluźnienia.
Nie czuję nic, prócz fizycznego wycieńczenia. Wszystkie pozytywne uczucia wygasły we
mnie już dawno. Zostały jedynie szczątki budowanych na kłamstwach wspomnień. Nadszedł
w końcu czas, aby zrzucić z twarzy maskę. Przestać ukrywać się za kostiumem idealizmu.
Nadszedł czas sądu. Sfinalizowania wszczętych spraw. Odebrania wszystkiego, co pielęgnowane
przez lata.
– Zasnęła.
Uchylam wolno powieki i kieruję wzrok na wchodzącą do gabinetu Jennifer. Przymyka
delikatnie za sobą drzwi i kołysząc się na wysokich obcasach, podchodzi do barku z alkoholami.
Uważnie śledzę jej drżące dłonie, sięgające po kryształową karafkę z burbonem.
– Kilka minut po wyliczance – oznajmia, nalewając odrobinę alkoholu do szklanki. – Tak
niewiele brakowało, żeby cały plan legł w gruzach… – szepcze i duszkiem opróżnia zawartość
szklanki. – Nie możemy wciągać w te kłamstwa Nicol. To wszystko zabrnęło za daleko. Musimy
to skończyć – wyznaje drżącym głosem i znów sięga po karafkę.
Prostuję się na krześle.
– Nie jestem w stanie dłużej okłamywać Susan – unosi szklankę do ust.
Przełyka pośpiesznie alkohol, odkłada szkło na srebrną tacę i opierając dłonie na brzegach
barku, pochyla głowę, jednocześnie przymykając powieki. Siwe włosy spięte klamrą tuż nad
karkiem, spływają kaskadą po jej rozdygotanych ramionach skrytych pod materiałem białej
sukienki. Opróżniam szklankę i odkładam ją na biurko. Milcząc, ponownie wbijam wzrok
w pióro.
– Kiedy z nią rozmawiałam… byłam gotowa wszystko jej wyznać.
Sięgam po pióro. Opuszkiem palca przesuwam ostrożnie po grawerze układającym się
w łacińską sentencję: Omnia vincit Amor16. Kątem oka dostrzegam Jennifer, podchodzącą bliżej.
– A jednak tego nie zrobiłaś. Dlaczego? – pytam, obracając pióro w palcach. – Dlaczego
ponownie zaryzykowałaś?
– Zrobiłam to dla Nicol. Dla rodziny. – Obchodzi biurko i staje przede mną. W moje
nozdrza wdziera się zapach jej perfum. – To nie ode mnie powinna dowiedzieć się prawdy. Tylko
ty masz prawo ją wyznać.
– Tylko ja… – chrypię i ostatni raz przesuwam opuszkiem po piórze.
– Carlo…
Otwieram jedną z szuflad w biurku, wkładam w nią pióro i zasuwam ją nieco mocniej, niż
zamierzałem.
– Nie zamartwiaj się, Jennifer – mówię i podnosząc się z miejsca, spoglądam w jej sarnie
oczy, zachodzące łzami.
Kiwa głową, przykładając palce do pereł zdobiących jej smukłą szyję.
– Niebawem prawda wyjdzie na jaw, a decyzja, jak będzie wyglądać dalej nasze życie,
należeć będzie tylko do Susanny. – Muskam ustami ciepły policzek kobiety.
Podchodzę do barku i podrywam z niego tekturową teczkę.
– Bądź ostrożny – słyszę, gdy opuszczam gabinet.
Zaciskając palce na teczce, wychodzę z domu. Wsiadam do zaparkowanego na podjeździe
samochodu i odpalam silnik. Nie oglądając się za siebie, opuszczam posesję. Kieruję się w stronę
portu lotniczego Heathrow, skąd za półtorej godziny, o północy, odlatuje samolot do Florencji.
Spis utworów muzycznych:

Ellie Goulding – Still Falling For You


Imagine Dragons – Boomerang
Pharrell Williams – Happy
Claudio Villa – Come sinfonia
Jovanotti – A te
SOUF – Mi amor
Birdy – Skinny Love
Malika Ayane – La prima cosa bella
Edwyn Collin – A Girl Like You
Francesco Renga – Vivendo adesso
Podziękowania

Na początku z całego serca pragnę podziękować Angelice Jarocha. Angela, dziękuję Ci za


wsparcie i motywację. Bez Ciebie nie dałabym rady ukończyć tej książki.
Rodzinie, a w szczególności: Mamie, za to, że nigdy we mnie nie zwątpiła i zawsze była
obok, kiedy jej potrzebowałam. Mężowi i Teściom, za pomoc w opiece nad dziećmi, gdy
siadałam do pisania. Dziękuję za to, że zawsze mogę na Was liczyć.
Przyjaciołom: Brygidzie i Dawidowi. Dziękuję za wspólnie spędzone lata, za poświęcony
czas i dobre słowa, które dodawały mi skrzydeł i pozwalały wierzyć we własne siły.
Ewie Pirce, wspaniałej autorce. Dziękuję za motywację, dobre słowo, życzliwość i ciepło,
jakie od Ciebie otrzymałam.
Marcie Milda, autorce, która odpowiadała na najbardziej nurtujące mnie pytania związane
z pracą architekta. Dziękuję Ci za udzieloną pomoc.
Patronom i recenzentom. Dziękuję za czas, który poświęcili na promocję mojej książki.
Czytelnikom. Dziękuję za zaufanie, cierpliwość i wiadomości, jakie z Wami wymieniam.
Dziękuję również za sięgnięcie po historię Susan.
Wydawnictwu Plectrum. Dziękuję wspaniałej Pani Martynie Roszkowskiej za zaufanie
i szansę na wydanie powieści. Serdecznie dziękuję za owocną współpracę redaktorce Monice
Kociubie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy miały okazję współpracować przy innym
projekcie. Justynie Sieprawskiej za cudowną oprawę graficzną oraz wszystkim pozostałym
osobom, które pracowały nad moją powieścią.
Dziękuję.
Przypisy

1 Chi si scusa si accusa. – [wł.] Winny się tłumaczy.


2 Fine della discussione, Susanna. – [wł.] Koniec dyskusji, Susanno.
3 Sbrigati, Susanna. – [wł.] Pospiesz się, Susanno.
4 Andiamo, Susanna. − [wł.] Chodź, Susanno.
5 Fragment wyliczanki dla dzieci – Tu paluszek, tam paluszek, kolorowy mam fartuszek.
6 Buonanotte Susanna. – [wł.] Dobranoc, Susanno.
7 Ciao. – [wł.] Cześć.
8 Perché? – [wł.] Dlaczego?
9 Basta! – [wł.] Dość!
10 Tłumaczenie fragmentu utworu A te, wykonawca Jovanotti.
11 Ti ricordi?! – [wł.] Pamiętasz?
12 Mia, Susanna. – [wł.] Moja, Susanno.
13 Ti amo – [wł.] Kocham cię.
14 La prima cosa bella che ho avuto dalla vita è il tuo sorriso giovane, sei tu.– [wł.]
Pierwsza piękna rzecz, którą miałem (dostałem) od życia jest twój młody uśmiech, jesteś ty.
(Fragment tłumaczenia tekstu piosenki La prima cosa bella, Maliki Ayane).
15 Tłumaczenie fragmentu piosenki: A Girl Like You, Edwyna Collinsa.
16 Omnia vincit Amor. – [łac.] Miłość zwycięża wszystko.

You might also like