You are on page 1of 2

Ciężko w kilku prostych słowach opisać historię Psa-Obszczymura.

Gdzieś tam się w


pewnym momencie pojawił na tej rynsztokowej, wartkiej rzece zwanej życiem. Może jest z
prowincji? Na pewno jego mowa zalatuje dozą małomiasteczkowości. Czy kłóci się to z
jego drobnomieszczaństwem? Gdzie tam. Drobnymi w kieszeni? Skądże. Drobnoustrojami
na sierści? Bynajmniej. One w ogóle nie za bardzo się kłócą z nim samym. Żyją w swoistej
symbiozie. Obrzydliwe.
Trudno go też opisać, tak w kilku słowach. Bywa, że przybiera postać psa. Wtedy jest to
bezpański, brudny kundel z nadgryzionym, sterczącym uchem i ogonem co to się jakby źle
zrósł po złamaniu. Śmierdzi. Drapie się ciągle, a stukanie zębów przy wygryzaniu pcheł
robi więcej hałasu niż pazury już dawno starte od wiecznej tułaczki.
Ci, co go widzieli, opisują go bardziej jak włóczykija. Ale z tego, co ja go znam, a znamy
się już kopę lat i kawał drogi razem przeszliśmy, z tej muminkowej postaci to on ma co na-
jwyżej odrobinę marzycielstwa i zamiłowanie do szwędania. No, i kij czasem przy sobie
nosi, ale to na tych wszystkich meneli co mu nie dają spokoju. No właśnie, spokoju.
Spokoju to on nie zaznał nigdy.
Spokoju nie daje mi nawet jak zabłądzę i zapominam, gdzie góra a gdzie dół, gdzie prawo
moralne a gdzie niebo gwiaździste. Chyba szczególnie wtedy.

Jak miałem kilka lata mama co wieczór przychodziła do mojego pokoju i modliliśmy się do
anioła stróża. Tak na zaś, żeby poprosić o dobry sen, podziękować za piękny dzień i
liczyć, że będzie mnie strzegł teraz i na wieki wieków. Mama, tak mi się zadaję, gdzieś w
założeniu wierzy, że Bóg istnieje. Tak twierdziła i nadal przy tym stoi. To jednak nie
znaczy, że religia była jakąś większą częścią jej życia. Pogrzeby były u nas zawsze wys-
tawne. Pompatyczne. W końcu wielcy ludzie odchodzili - w naszej rodzinie tylko wielcy,
szanowani ludzie byli. Są, przepraszam, są. Tacy, do których można zgłosić się po po-
radę, wskazówkę, pomoc. Więc dziękowaliśmy, że mamy taki status i prosiliśmy, żeby
jutro też się ktoś zgłosił. Z tego była pożywka - ta na stole, jak i dla duszy. I jak tak siedzi-
ałem na łóżku, z rękami złożonymi do pacierza, Pies-Obszczymur pewnie opierał się o
ścianę za moimi plecami i palił szluga, odchrząkując flegmę co drugi drugi wers „Ojcze
nasz”.
Zawsze mu powtarzałem, że to palenie go zabije. Zaleje płuca smołą. Jakoś nigdy nie
słuchał.
Teraz już się nie modlę, nie dziękuję za dzień ani nie proszę o kolejny. Jak dziękować za
coś, co - chcesz nie chcesz - wydarza się i wydarzać się musi. Tego mnie chyba nauczył.
Że świat płynie jak strumień moczu. Jak nie chlejesz - wartkim strumieniem pod ciśnie-
niem. Jak już nie chlejesz - kropla po kropli, przypominając ci o twojej zniszczonej prosta-
cie.
Mieliśmy przez te wszystkie lata zaledwie kilka rozmów o Bogu. Pies nigdy nie chciał o
tym rozmawiać, jakby go krępował ten temat. Jakby coś tam kiedyś się zdarzyło, do czego
nie chciał wracać. Coś, co powodowało, że zapominał, że już pali jednego papierosa i
trzęsącymi się dłońmi wyjmował kolejnego. Nigdy nie miałem odwagi zapytać. O takie
rzeczy chyba się nie pyta. Szczególnie takich jak on.
Bo był to bajarz, opowiadacz, moralizator jakich mało, ale z tych co wybierają narrację,
którą będą prowadzić. Dla ciebie i dla siebie. A przede wszystkim dla spokoju.
Wracając jeszcze do włóczykija, to znajduję w nim jeszcze jedno podobieństwo - kojarzy
mi się z powrotem do domu. Z wielką, zieloną łąką i kilkoma brzozami. Widzę go opiera-
jącego się o poręcz drewnianego mostku nad małym strumykiem, zatopionego w jakiejś
myśli, w oparach dymu tytoniowego z Viceroya czerwonego. Do czasu, aż cię nie za-
uważy. Wtedy nie spuszcza cię z oczu. A oczy ma czarne, gęste jak flegma w gardle. Ktoś
mógłbym powiedzieć, że przenika cię tym wzrokiem. Pewnie tak jest. Ale jak każdy pies -
po prostu cię rozumie.
Chciałbym czuć się wyjątkowy - mam to zaszczepione rodzinnie - i wierzyć, że tylko dla
mnie był drogowskazem. Wyrocznią z Teb. Starszym panem w księgarni, co to przeczytał
mnóstwo książek i przechodząc obok ciebie rzuci cytat, nad którym będziesz myślał przez
następny tydzień. Pragnę wierzyć, że jego słowa dla mnie były exclusive. Że był moim, za-
wszonym i zbutwiałym, aniołem stróżem. Ale może ty też go kiedyś spotkałeś. Może tobie
też popatrzył w oczy z pełną wyrozumiałością i powiedział coś, czego nie chciałeś, ale mu-
siałeś usłyszeć.
Pragnienie przewodnika przez życie ma znamiona egoizmu, a przecież Pies-Obszczymur
miał wszystkie dobre cechy łódzkiego menela. Podzieliłby się z tobą ćwiartką bułki i
ćwiartką wódki. Z egoizmu znał tylko ego, bo to miał rozmiarów swojej przerośniętej
prostaty (czterokrotnie - zwykł mawiać). Resztę oddał, sprzedał, rozsypał na drodze do
wieczności. Nie odwracał się, żeby sprawdzić, co mu wypadło. Nawet się nie schylił
sprawdzić, co przez dziurę w kieszeni wyleciało nogawką. Chyba wolał nie ryzykować. To
mogło być obumarłe jądro. A po co się takimi rzeczami przejmować.

Wiele momentów w moim zachłannym życiu złożyło się na obraz tego przewodnika dusz.
Jeżeli w ogóle istnieje coś takiego, bo twardo się zapierał, że on swoją zgubił i próbuje
nadrobić. Przeprowadzając kolejne. Gdzieś go to miało odkupić, ale nigdy nie powiedział
gdzie się tak zadłużył. A ja, kiedy mogłem jeszcze zapytać, jakoś nie po drodze mi było.
Nie te tory. Nie ta zjeżdżalnia. Bałem się uderzyć głową w dno.

Nie przedstawiłem się, co za nietakt. Nie mam ogłady, a gdzieś pod drodze w to miejsce w
którym jestem straciłem resztki dobrego wychowania. Jednak wychowywała mnie głównie
postać z baśni. Takich dla dorosłych, mocno ocenzurowanych dla nieletniego widza.
Nazywam się Bernard Oberkowicz, ale od zawsze wołają mnie Bernie. To babcia wybrała
to imię, po świętym, który jest patronem alpinistów i ratowników górskich. I narciarzy. W
życiu jeździłem tylko na deskorolce, ale za to zawsze miałem z górki. Tak mi się przynajm-
niej wydawało. I raz byłem w górach, tych naszych Tatrach. Zgubiłem się na przełęczy
śmierci, no dobrze, nie ma takiej, ale dla mnie tak się właśnie nazywa i znowu z dołu
wyciągał mnie Pies. Dosłownie tym razem. Utknęła mi noga, a ja spanikowałem, że
powtórzę historię ze 128 godzin i będę musiał ciąć. A w plecaku tylko nóż do masła.
Jak i dlaczego wpadałem w doły, przeróżne, te górskie i emocjonalne, klubowo-nocne i
związkowe, to sam Bóg raczy wiedzieć. Chociaż, powinienem się przyznać na wstępie, tak
mi radzi mój psycholog, jestem uzależnieniowcem. Nie jakimś konkretnym, narkotyki
brałem, dużo piłem, trochę grałem, ale głównie upajałem się samym robieniem czegoś
regularnie. Krótko mówiąc - jestem uzależniony od być uzależnionym. I z tego
zamkniętego koła wyciągali mnie bliscy, którzy teraz są daleko, przyjaciele, z którymi już
nie mam kontaktu, specjaliści odrzucający mnie słowami „moja specjalność tego nie obej-
muje” i całe grono zupełnie przypadkowych osób, które chciały dobrze, a wychodziło jak
zwykle. Czyli po mojemu. Robię co chcę, przecież nie ma zasad, wszystko wolno, nikt nie
patrzy i nie słucha, więc co to komu szkodzi, że się niszczę coraz mocniej. Nie ma takiej
instytucji, która może mnie za to osądzić. A tu się właśnie okazuje, że jest. I Pies dokład-
nie przed nią składał raporty ze starania się. Naprawiania błędów. Poprawiania ogólnej
jakości nędznego swojego krótkiego żywota. Chciał mi to powiedzieć, niewerbalnie, wiele
razy. Przypominał, że nie można tak sobie robić co dusza zapragnie, skakać z kwiatka na
trawnik a potem na murek, żeby spaść na cztery łapy z pięciu metrów. Szóste - nie zabijaj
ma dużo szerszy zakres, niż może nam się wydawać.

You might also like