You are on page 1of 269

Quinn Julia, James Eloisa, Brockway Connie

Najlepsza kandydatka na damę

Trzy najjaśniejsze gwiazdy romansu historycznego zapraszają na przyjęcie w wiejskiej rezydencji szlachetnej
markizy, które zasłynie jako wydarzenie sezonu...

A oto lista zaproszonych:

Hrabia Briarly, brat markizy, zapalony (i zabójczo przystojny) miłośnik koni.


Panna Katherine Peyton, która zawsze mówi bez ogródek to, co myśli.
Kapitan Neill Oakes, dzielny bohater wojenny.
Panna Gwendolyn Passmore, niewymownie piękna i uroczo nieśmiała.
Lord Darlington, nowy hrabia Charters i świetna partia.
Lady Georgina Sorrell, młoda wdowa, która nie zamierza już nigdy wychodzić za mąż.
Oraz gospodyni, markiza Finchley, niezmordowana swatka, która nie spocznie, póki nie znajdzie najlepszej
kandydatki na zdobywczynię nieokiełznanego serca jej brata.

Lecz miłość spłata wszystkim najlepszego figla…


1
Londyński dom markiza Finchleya
Cavendish Square 14
Hugh Theodore Dunne, hrabia Bnarly, przez lata wywoływał tyle chichotów, pisków i
niehamowanych wybuchów radości, ze doskonałe rozumiał, iż starsi bracia istnieją głównie po to, by
ich młodsze siostry miały jak najwięcej uciechy Rodzice obdarzyli go czterema siostrami - wprawdzie
juz doczekali sie dziedzica, lecz pragnęli jeszcze jednego syna. Tymczasem płodzili jedynie dziew-
częta które zabawę kosztem brata zmieniły w sztukę.
- Lista! - zawołała najstarsza z nich, Carolyn, krztusząc się ze
śmiechu. - Georgie, słyszałaś, co powiedział Hugh?
Chyba nie należało wygłaszać tej prośby w obecności najlepszej
przyjaciółki siostry, ponieważ lady Georgina Sorrell, usłyszawszy,
o co chodzi, zaczęła zwijać się ze śmiechu.
- Co w tym widzisz wesołego? - spytał z lekką irytacją. - Tysiąc razy powtarzałaś, ze powinienem się
ożenić, jeśli nie chce zeby Namiętny Simon odziedziczył mój tytuł. A teraz, gdy w końcu
postanowiłem założyć sobie stryczek na szyję, wariujesz z radości, uważając, że to bardzo zabawne.
- Oczywiście, ze powinieneś się ożenić - odparła Carolyn -Mówiłam ci to wiele razy. Ale teraz, kiedy
wreszcie się zdecydowałeś, chcesz, żebym wybrała ci zonę? - Parsknęła, nie mogąc powstrzymać się
od śmiechu. - Chcesz, żebym ci przygotowała listę.
- Przepraszam - powiedziała Georgina, chwytając oddech. -Wcale z ciebie nie żartowałam. Najlepiej,
jeżeli porozmawiacie w cztery oczy. Pójdę już.
Hiigh rozpogodził się, kiedy zachichotała, osłaniając usta dłonią. Zawsze bardzo lubił Georginę, już
wtedy, kiedy jeszcze biegała w dziecięcym fartuszku, ale ostatnio rzadko widywał ją uśmiechniętą.
- Bądźcie poważne - skarcił je. - Nie mam czasu na bale i te wszystkie zaloty. Ty często bywasz w
towarzystwie; wiesz, co można tam znaleźć. Po prostu pokaż mi kobietę o dobrym pochodzeniu i
zdrowych zębach.
- On szuka krowy - zwróciła się Georgina do przyjaciółki.
- Nie krowy - odparła Carolyn. - Klaczy. Znasz Hugh; w dzień i w nocy myśli tylko o koniach.
- Chciałbym zauważyć, że tu jestem - zauważył Hugh. - Kpijcie sobie do woli, aleja wciąż czekam na
listę.
- Hugh - żachnęła się Carolyn. W odpowiedzi tylko uniósł brwi.
- Mówisz poważnie?
Nie pojmował, dlaczego siostra sądzi, że nie traktuje sprawy serio.
- Nie mam czasu polować na żonę. Ujeżdżam nowego ogiera, Caro. On...
- Co skłoniło cię do podjęcia decyzji o ożenku? - przerwała mu Georgina. Jej rozbawienie znikło bez
śladu.
- Zapewne w końcu zaczął dorastać - rzuciła niefrasobliwie Carolyn. - Ma dwadzieścia osiem lat, to
wcale nie jest za wcześnie.
Georgina machnęła ręką ze zniecierpliwieniem.
- Coś go do tego skłoniło, Caro. - Miała delikatne rysy, ale w tej chwili przypominała nieco buldoga. -
Co się stało? - zwróciła się do Hugh.
Hugh spojrzał na nią. Poznał Georginę, kiedy miała pięć lat. Ich matki się przyjaźniły, więc letnie
miesiące spędzali razem. Choć w ciągu ostatnich pięciu lat nie widywał jej często... Prawdę mó-
wiąc, nie rozmawiał z nią dłużej od pogrzebu jej męża. A to było... cóż... dwa lata temu?
- Hugh? - spytała Carolyn, również nagle poważniejąc.
- Nie ma powodu, żeby robić z tego wielką sprawę - powiedział, zastawiając się, dlaczego spojrzenie
Georginy spoważniało. W dzieciństwie miała wesołe usposobienie, teraz najwyraźniej zachowywała
się jak matrona. Była wdową, choć jako rówieśniczka Carolyn nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia
pięć lat.
Siedziała wyprostowana, patrząc mu z uwagą w oczy.
- Richelieu mnie zrzucił - przyznał. Carolyn westchnęła.
- Ale przecież często spadasz z konia. Hugh skrzywił się nieznacznie.
- Tego nie da się uniknąć. Nie można ujeździć konia, a zwłaszcza takiego, jakie lubię najbardziej, nie
łamiąc sobie od czasu do czasu kości.
- Ale najwyraźniej tym razem było inaczej - zauważyła Georgina. - Co się stało?
- Straciłem przytomność - wyznał niechętnie.
- Straciłeś przytomność? - powtórzyła jak echo Carolyn. - Jak to?
- Po prostu. Byłem w śpiączce, tak to nazywają.
- Jak długo? - wtrąciła Georgina. Jej głos był spokojny i rzeczowy. Oczywiście, widziała, jak umierał
jej mąż. A to trwało wiele miesięcy... prawie rok.
- Przez tydzień - odparł zrezygnowany. - Byłem nieprzytomny przez tydzień.
- Dlaczego nic o tym nie wiedziałam?! - krzyknęła Carolyn. Jej wielkie niebieskie oczy wypełniły się
łzami.
Właśnie dlatego wcale nie wspomniał jej o całym zdarzeniu.
- Peckering otrzymał dokładne instrukcje, co ma robić w takim przypadku. I postępował zgodnie ze
wskazówkami.
- Peckering to twój stajenny? - spytała Georgina.
- Lokaj - powiedział. - Powierzyłbym mu własne życie.
- Więc nawet nie wezwał doktora? Taki był twój plan?
- Oczywiście. Nic nie można było zrobić. Dobrze wiesz. Gdy koń cię kopnie w głowTę, albo
odzyskasz przytomność, albo nie.
- A nawet jeśli odzyskasz świadomość, może się okazać, że zostałeś kaleką na całe życie - dodała
Georgina. Na jej nagle pobladłej twarzy wyraźnie odznaczały się piegi. Miała jasną karnację, pasującą
do ogniście rudych włosów.
- Nie jestem kaleką - uciął. - Jestem całkowicie compos mentis, jak widzicie. - Oczywiście
początkowo sam też miał obawy, zwłaszcza kiedy na pewien czas zaniewidział. Właśnie tamtego
dnia, leżąc w ciemności, zdał sobie sprawę, że pora spłodzić dziedzica. Albo zrezygnować z
ujeżdżania koni. Z dwojga złego wołał żonę.
- Och, Hugh! - jęknęła Carolyn. - To straszne!
Podszedł do siostry i uniósł ją w ramionach, jakby wciąż jeszcze była małą dziewczynką, po czym
usiadł, biorąc ją na kolana.
- Nic mi nie jest, Caro - uspokajał siostrę, gładząc ją po plecach. - Wiesz, że ujeżdżanie koni bywa
niebezpieczne. Setki razy widziałaś, jak spadałem.
- Nie rozumiem, dlaczego nie możesz po prostu nająć kogoś, żeby zajął się najbardziej niebezpieczną
częścią treningu - powiedziała, opierając się o jego ramię. - Inni zatrudniają stajennych.
Nagle przypomniał sobie, jak trzymał siostrę w objęciach, malutką i ssącą kciuk. To było po śmierci
matki; on miał wtedy dziewięć lat, a ona pięć czy sześć.
- Praca przy koniach to moje życie - odparł krótko. - Mam stajennego. Do diabła, ze względu na stajnie
w Szkocji i w hrabstwie Kent mam ich trzech. Ale kiedy pojawia się taki koń jak Richelieu, tylko ja
mogę się nim zajmować. - A więc czemu nie możesz pracować z normalnymi końmi?! - krzyknęła. -
Czemu to muszą być te straszne araby? Takie agresywne i narowiste?
- Nie są agresywne z natury - powiedział, mając przed oczami wspaniałe zwierzęta, którym poświęcał
cały swój czas. - Richelieu
jest bardzo żywy i kiedy próbuje mnie pokonać, uważa to za zabawę. Łamiąc jego wolę, zabiję ducha
walki.
- Prócz ciebie nie znam innego hrabiego, który spędzałby czas w tak niebezpieczny sposób - rzekła
Carolyn. Zaczynała żartować, co oznaczało, że się uspokoiła.
Podniósł się z krzesła i z uśmiechem postawił ją na podłodze.
- Teraz znów poznaję moją jędzowatą siostrzyczkę.
- Jeśli tak się zachowuję, robię to tylko dla twojego dobra. Doprowadzasz mnie do szaleństwa, Hugh.
Prawie cię nie widuję, a teraz dowiaduję sie, że omal nie umarłeś i... Martwię się o ciebie!
- Od dawna zadręczasz mnie, żebym się ożenił. Odkąd skończyłem osiemnaście lat, czyli od
dziesięciu lat. Przecież powinnaś być zadowolona, że wkrótce załatwię tę sprawę.
- Czy to bolało? - rozległ się cichy głos.
Odwrócił się i napotkał spojrzenie Georginy. Miała oczy w niespotykanym ciemnolawendowym
odcieniu. W kolorze kwiatów, jakie jego gospodyni wieszała w spiżarni. Patrzyła mu prosto w oczy ze
spokojem, bez kokieterii. Oczywiście, jego by nie kokietowała. Był dla niej jak starszy brat.
- Nie - odparł. - Tak - dodał po chwili. Nie chciał jej okłamywać. - Kiedy w końcu się ocknąłem, głowa
bolała mnie jak wszyscy diabli. To chyba miało jakiś związek ze wzrokiem. Raziło mnie światło. Ale
po kilku dniach doszedłem do siebie.
Carolyn ze łzami w oczach podbiegła do drzwi.
- Pierś, to straszne! Hugh był w śpiączce przez tydzień i nic nam nie powiedział. - Padła w ramiona
męża. - Finchbird - powitał szwagra Hugh.
Markiz Fmchley nie mógł się ukłonić, ponieważ trzymał w objęciach markizę, więc tylko skinął
głową. - Kopytem w głowę?
- Niestety.
- Wygląda na to, że ma się nieźle - zwrócił się Finchley do Carolyn.
- Mógł umrzeć - powiedziała, tłumiąc łkanie.
Finchley spojrzał na szwagra, dając mu jasno do zrozumienia, że nie powinien był nic mówić siostrze.
- Nie zamierzałem o tym wspominać - rzekł Hugh, siadając. -Georgina wymusiła to na mnie.
Georgina wciąż siedziała wyprostowana.
- Postanowił złożyć siebie w ofierze na małżeńskim ołtarzu -odparła cierpko. - Pomyślałam, że skoro
pojął taką decyzję, musiał otrzeć się o śmierć.
Finchley skinął głową.
- Trzeba mocnego wstrząsu, żeby wyciągnąć Hugh ze stajni.
Hugh nie był zadowolony. W ciągu ostatnich dziesięciu lat potroił majątek zostawiony przez ojca,
sprowadzając konie czystej krwi arabskiej. Jeśli nie wałęsał się po salach balowych, to tylko dlatego
że... dlatego że nie mógłby żyć bez potu, emocji i ogromnej radości, jaką dawała mu hodowla.
- Zgadza się - rzekł krótko. - Zamierzam się ożenić, więc jeśli chcesz ze mnie kpić, Finchley, miejmy
to już za sobą.
Finchley objął mocniej Carolyn i uśmiechnął się nad jej głową.
- Dlaczego miałbym z ciebie kpić?
Oczywiście, ich małżeństwo było związkiem z miłości. Hugh nie dopuściłby do innego; Carolyn
zawsze była najdroższą z sióstr. Należało się o nią troszczyć, a markiz był do tego odpowiednim
kandydatem.
- Poprosił Carolyn, żeby przygotowała listę - wyjaśniła Georgina.
- Jaką listę? - spytał Finchley.
- Listę kobiet, które mógłbym poślubić - powiedział Hugh, czując, że to bardzo głupi pomysł. Teraz
Finchley także będzie z niego żartował.
- Moim zdaniem jedna żona wystarcza aż nadto - zauważył z uśmiechem szwagier.
- Dzięki za tę subtelną oraz inteligentną radę - odparł Hugh. -Czy mogłabyś przestać wieszać się na
swoim mężu i wpisać kilka nazwisk, Caro? Chciałbym wybrać się dziś wieczorem do Almack's i zająć
się tą sprawą
- Almacks? Na wypadek, gdybyś nie zauważył, Hugh, sezon już się skończył. I to ponad tydzień temu.
- W głosie Georginy znowu zabrzmiała nutka rozbawienia.
Hugh nie cierpiał smutku w jej oczach. Niech szlag trafi jej męża za to, że umarł.
- Czy to znaczy, że nie mogę się spotykać z kobietami tylko dlatego, że skończył się sezon? Caro, w
swoim pierwszym sezonie bywałaś w klubie Almack's co wieczór.
- Almacks jest otwarte tylko raz w tygodniu. A skąd możesz wiedzieć, jak często tam bywałam? -
spytała zgryźliwie Carolyn. -Ciocia Emma zawsze miała nadzieję, że pewnego wieczoru pójdziesz ze
mną, ale ani razu nie zadałeś sobie trudu...
- Bracia nigdy...
- Nawet nie próbuj - przerwała mu Carolyn. - Sama widziałam, że twój najbliższy przyjaciel, hrabia
Charters, był ze swoją siostrą na trzech z czterech balów w tym sezonie.
- Biedny Alec - rzekł rozweselony Hugh. - A może jego powinienem poprosić o sporządzenie listy?
Skoro spędzał czas w salach balowych, musiał widzieć wszystkie kobiety, jakie są na rynku.
- Tylko ja mogę przygotować dla ciebie taką listę - oznajmiła Carolyn. - Zachowam się jak dobra
siostra i spróbuję znaleźć ci żonę, nawet jeśli ty mi w tej kwestii nie pomagałeś!
- Zadebiutowałaś w tym samym roku, w którym sprowadziłem Monteleone z Arabii - bronił się Hugh.
- Richelieu, koń, z którym teraz pracuję, pochodzi z jego linii.
- Zarobiłem ładną sumkę na Monteleone, kiedy wygrał Ascot-wtrącił z satysfakcją Finchley.
Podprowadził żonę do sofy i usiadł obok niej.
- A widzisz? Finchleyowi udało się znaleźć ciebie bez mojej pomocy, a gdybym ja wałęsał się po
balach, Monteleone nie wygrałby w Ascot - zauważył Hugh.
- A gdyby Monteleone nie wygrał, nikogo nie obchodziłoby jego potomstwo i nie doszłoby do tego, że
Richelieu o mało cię nie zabił - wtrąciła Georgina.
- Georgie - zwrócił się do niej zdrobnieniem z dzieciństwa. -Na miłość boską, choć ty mnie oszczędź!
Carolyn parsknęła i się wyprostowała.
- A więc kogo powinien poślubić, Georgino?
Obie przyglądały mu się przez dłuższą chwilę. Hugh czekał.
- Gwendolyn Passmore? - rzuciła Georgina z powątpiewaniem.
- Właśnie to samo pomyślałam - rzekła Carolyn, kręcąc lekko głową.
- Czemu nie? - spytał Hugh, po czym zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, kim jest owa Gwendolyn
Passmore. - Nie chcę mieć żony z bielmem na oku - dodał pospiesznie. - Albo ospowatej.
- Gwendolyn nie ma śladów po ospie. Jest najpiękniejszą de-biutantką roku. Ma wspaniałe jasnorude
włosy, pięknie opadające falującymi splotami - wyjaśniła siostra.
- Lubię rude włosy - stwierdził Hugh. - Czy nie powiedziałaś przed chwilą, że sezon się skończył?
Więc czemu ów ideał nikogo nie poślubił?
- Powszechnie wiadomo, że odrzuciła trzy propozycje, a jestem pewna, że były także inne. Podobno
czeka, aż oświadczy się jej sam książę Bretton.
- Wszyscy obstawiają, że książę wkrótce straci wolność - wtrącił Finchley. - Tańczył z nią dwa razy na
balu u McClendonów.
- Nie mają żadnych stajni, o których warto by rozmawiać. -Hugh wzruszył ramionami.
- To nie stajniami zdobywa się kobietę. - Carolyn zmierzyła go wzrokiem. - Bretton ma doskonałe
maniery.
- 1 jest bardzo przystojny - dodała Georgina.
- A ja nie jestem? - Z jakiegoś powodu zirytowały go te słowa w ustach Georginy. To prawda, nie
pojawiał się na balach, ale kobiety, z którymi się... hm... przyjaźnił, nigdy nie narzekały na jego
wygląd. Prawdę mówiąc, odnosił wrażenie, że jego szerokie ramiona i muskularne ciało spotykają się
raczej z uznaniem.
- Ona jest poza twoim zasięgiem - orzekła siostra. - Zbyt piękna, zbyt pożądana.
- Nie zgadzam się z tobą - odezwała się Georgina, marszcząc brwi. - Gwendolyn miałaby szczęście,
zdobywając Hugh. Poza tym on ma takie włosy jak ty, Carolyn.
Carolyn się uśmiechnęła.
- Moja największa zaleta!
Hugh zerknął na włosy siostry. Miały ten sam kasztanowaty odcień co jego, choć nigdy się nad tym
nie zastanawiał.
- Ale nie wiem, czy ona go zechce - ciągnęła Georgina.
- Dlaczego nie? - spytał.
- Jest trochę nieśmiała - powiedziała Georgina.
- A ty masz subtelność słonia - rzuciła jego siostra. - Poza tym Gwendolyn naprawdę jest cenną
zdobyczą.
- Jest jak Carolyn swojego sezonu - rzekł Finchley i przygarnął do siebie żonę.
Hugh przyjrzał mu się uważnie. Cokolwiek się stanie, nie zamierza dać się otumanić miłością jak jego
szwagier. A jednak...
- Skoro ty mogłeś zdobyć najlepszą debiutantkę, to mnie również się to uda - rzekł z naciskiem.
- Jest pewna różnica - odezwała się jego siostra. - Pierś umie tańczyć. Zalecał się do mnie. Adorował
mnie. Przysyłał mi fiołki każdego ranka przez trzy tygodnie z rzędu. Ty nie zrobiłbyś nic podobnego.
Ty nawet... Po prostu zapomnij o Gwendolyn.
- A co z panną Katherine Peyton? - spytała Georgina. - Jest urocza i pochodzi ze wsi. Zna się na
koniach. Carolyn w zamyśleniu postukała się palcem w podbródek.
- Słyszałam, jak pytała lorda Nebel, ile owiec ma w swojej posiadłości. On nawet nie wiedział, że ma
jakieś owce. - Ja mam owce, ale jeśli się zastanowić, one tylko jedzą. Nie robią nic interesującego -
odezwał się Hugh. - Chyba raczej wolałbym Gwendolyn. Zobacz, jak dobrze to zrobiło Finchbirdowi.
- Co takiego?
- Zabieganie o najlepszą partię na rynku - odparł natychmiast. -Wiem, że nie spodoba ci się takie
porównanie, ale moim zdaniem to nie różni się aż tak bardzo od kupowania konia. Zawsze jest jedno
źrebię, w którym wszyscy widzą przyszłego zwycięzcę. W tym roku jest nim Gwendolyn, więc ją
właśnie chcę zdobyć.
Carolyn przewróciła oczami.
- Hugh, nie możesz tak po prostu kupić Gwendolyn. Hugh roztropnie zachował milczenie. Ale
przyszło mu do
głowy, że ojciec Gwendolyn, kimkolwiek jest, nie będzie niezadowolony, słysząc, iż posiadłość
Briarly'ego należy do najbogatszych w całej Anglii. A jeśli do tego Richelieu miałby zostać ślubnym
prezentem...
- Kate jest wprost czarująca - powiedziała Georgina. - Ma uroczy śmiech i świetną figurę. A poza tym
piękne zęby.
Nie spodobało mu się to, że spośród wszystkich kobiet właśnie Georgina miałaby mu wybierać żonę...
I przy tym dobrze się bawić. Ona sama miała bardzo białe zęby, co mógł łatwo ocenić, ponieważ
znowu się roześmiała. O co chodzi z tymi ładnymi zębami? Nikt nie chciałby się ożenić z kobietą,
która ma krzywe zęby.
- Przyznaję, że Kate Peyton to świetny pomysł - orzekła Carolyn. - Nie sądzisz, Pierś?
Szwagier wzruszył ramionami.
- Planowanie takich rzeczy nie ma sensu. Hugh się z nim nie zgodził.
- Podajcie mi jeszcze jedno imię - powiedział. - Mam Gwendolyn, Kate i...
- Georginę - wtrącił się Finchley. - Czemu nie Georgina? Carolyn i Georgina parsknęły śmiechem, co
jeszcze bardziej rozsierdziło Hugh.
- Chyba sobie nie wyobrażasz, że mogłabym pragnąć, aby moja najbliższa przyjaciółka spędziła resztę
życia, próbując wywabić swego męża ze stajni! - oburzyła się Carolyn.
Markiz zmrużył oczy, czekając, aż Georgina przestanie się śmiać.
- Ale przecież jesteś na rynku, nieprawdaż? - spytał z naciskiem. - W końcu minęły dwa lata od
śmierci twojego męża.
- Tak, minęły. - Śmiech Georginy ulotnił się jak powietrze z przekłutego balonika.
Ogarnęło go poczucie winy.
- Przepraszam. Nie chciałem ci o tym przypominać. A niech to... Jestem bezmyślny jak chłopak
stajenny.
- Nie mam o to do ciebie żalu - odparła Georgina z uprzejmym uśmiechem na ustach i smutkiem w
oczach. - Jeśli pozwolisz, nie chciałabym znaleźć się na twojej liście. Mam swoje kaprysy i nie
zamierzam ponownie wychodzić za mąż.
- Nie chcesz nigdy więcej wyjść za mąż? - spytał z osłupieniem. - Nigdy?
Pokręciła głową.
- Majątek Richarda nie był ordynacją. Nie potrzebuję dochodów mężczyzny.
- Nie o to mi chodziło - powiedział. - A co z kimś, kto byłby przy tobie? Co z dziećmi?
Cień przemknął przez jej twarz i Hugh zdał sobie sprawę, że dotknął czułego punktu.
- Nawet ja pamiętam, jak wszędzie ciągałaś ze sobą szmacianą lalkę - przypomniał. - Kładłaś ją do
łóżka, karmiłaś liśćmi i w ogóle robiłaś cyrk.
- Nigdy nie karmiłyśmy naszych lalek liśćmi - zaprotestowała Carolyn z oburzeniem. - Żołędziami
owszem, ale nigdy liśćmi.
- Kiedyś próbowałyśmy spławić je łódką w dół strumienia -powiedziała Georgina. - Daj spokój, Caro.
Obawiam się, że sposób, wjaki traktowałyśmy nasze nieszczęsne lalki, dowodzi jedynie, że nie mamy
kwalifikacji do macierzyństwa. Przykro mi, że nie doczekałam się dzieci w małżeństwie. Ale nie
potrafię sobie wyobrazić, abym mogła związać się z kimś tylko z tego powodu. Nigdy nie wyjdę za
mąż.
- Nie zgadzam się z tobą - powiedziała Carolyn. - Po prostu nie spotkałaś mężczyzny, który byłby
naprawdę dorosły. Znajdziemy
ci prawdziwego mężczyznę, takiego jak mój Pierś. Może jakiegoś wojskowego.
Hugh otworzył usta... i zamknął, nie mówiąc słowa. W końcu to nie jego sprawa.
- Gdzie, do diabła, mam spotkać tę Gwendolyn, jeśli Almack's jest zamknięty? - zwrócił się do siostry.
- Wydamy przyjęcie w domu - odparła natychmiast. - Za dwa tygodnie od dzisiaj. Roześlę
zaproszenia. Zaproszę Gwendolyn i Kate. Och, i kilka innych debiutantek. Wystarczy, że paru
matkom szepnę słówko, że ty będziesz, a pojawią się wszystkie panny na wydaniu.
Hugh chrząknął. Niejasno zdawał sobie sprawę, że jest obiektem matrymonialnych intryg; trudno było
tego nie zauważyć, skoro regularnie bywał oblegany na wyścigach, zwłaszcza w Ascot. Ale nigdy
dotąd nie przywiązywał do tego wagi.
- Niekoniecznie muszą to być panny.
- Cóż, masz liberalne podejście - zauważyła Carolyn, uśmiechając się z wyższością. - Ale ponieważ
trudno byłoby mi rozesłać kwestionariusz z pytaniem dotyczącym ich doświadczenia w tym
względzie, będziemy musieli pominąć tę kwestię.
- Chodziło mi o to, że chętnie poślubię również nie tak młodą damę - wyjaśnił Hugh. - Na przykład
wdowę. Nie Georginę, ponieważ najwyraźniej postanowiła się wyróżnić z tłumu kandydatek do
małżeństwa, ale chcę powiedzieć, że wcale nie nalegam, aby moja żona była szesnastolatką.
- Żadna debiutantka w tym sezonie nie miała szesnastu lat -powiedziała z satysfakcją jego siostra. -
Siedemnaście może tak. Ale obecnie panuje moda, by nieco czekać z debiutem. Myślę, że Gwendolyn
może mieć około dwudziestu lat.
- Brzmi coraz lepiej - ocenił.
- A ponieważ nie mogę zaprosić samych kobiet - ciągnęła Carolyn - dokładnie wiem, kogo zaproszę
dla ciebie, Georgie.
- Dla mnie?! - wykrzyknęła Georgina niezbyt zachwycona tą perspektywą.
Hugh skonstatował to z niejakim zadowoleniem.
- Przecież właśnie powiedziała, że nie zamierza wychodzić za mąż - zauważył.
Finchbird posłał mu spojrzenie, które mówiło, że nie ma sensu włączać się do tej rozmowy, i
rzeczywiście - Carolyn mówiła dalej, nie zwracając uwagi na brata.
- Kapitana Neilla Okaesa. To bohater wojenny z ładnym majątkiem. .. Wiem oczywiście, że tego nie
potrzebujesz... On przede wszystkim jest taki męski. Wprawdzie nie szaleję za mundurami, ale i tak
ciarki mnie przechodziły, kiedy patrzyłam, jak był przedstawiany królowej.
Hugh zauważył, że Georgina wykpiła ten pomysł bez większego przekonania.
- W tym przypadku lepiej bądź ostrożna - rzekł, wchodząc w rolę starszego brata. - Wojna robi z
człowiekiem straszne rzeczy.
- On ma cudowne czarne oczy gdy spojrzy, wydaje się, że przeszywa cię wzrokiem na wskroś - dodała
Carolyn z rozmarzeniem.
Hugh widział, że w Finchłeyu ten opis również nie wzbudził szczególnego zachwytu. Objął mocniej
żonę, jakby chciał, by oprzytomniała.
- Zaproszę też księcia Brettona - kontynuowała. - W przeciwnym razie matka Gwendolyn nie
przyjęłaby zaproszenia. Podobno ktoś słyszał, jak mówiła, że pragnie zobaczyć swoją córkę z tytułem
księżnej. Czy można mieć jej to za złe?
- Zorganizujesz przyjęcie za dwa tygodnie? - spytał Hugh.
- Tak. Oczywiście będziemy w Finchley Manor. Jesteśnry gotowi przenieść się tam już jutro.
- Mamy najlepsze tereny do polowań na kuropatwy na południe od Szkocji - wtrącił szwagier. -
Jeszcze nigdy nie byłeś u nas we wrześniu.
Hugh nie mógł się przyznać, że wcale nie sprawia mu przyjemności włóczenie się godziami po lasach,
aby upolować jakiegoś
ptaszka. Zwłaszcza teraz, kiedy uznano, że bohaterowie wojenni są najlepszymi kandydatami na
mężów.
- Poza tym wypadają moje dwudzieste piąte urodziny - przypomniała Carolyn z uśmiechem. - Pierś
obiecał mi jakiś wyjątkowy prezent. Wiesz, Hugh, będziesz mógł się od niego nauczyć, jak sprawić,
żeby kobieta zakochała się w tobie.
- Masz szczęście, że siedzisz po drugiej stronie pokoju - rzekł Hugh. - Z przyjemnością bym cię
uszczypnął.
Markiz uśmiechnął się do niego.
- Nie przejmuj się, stary. Udzielę ci kilku wskazówek... Oczywiście jeśli dasz mi źrebaka z linii
Monteleone.
- Nie masz co marzyć! - rzucił Hugh niezbyt nieuprzejmie, ale w tym momencie coś sobie
przypomniał. - Oczywiście sprowadzę Richelieu. Czy znajdzie się dla niego miejsce w twojej stajni?
- Naturalnie! - odparł Finchley. - Wszyscy mówią o Richelieu, ale nikt dotąd go nie widział.
- Nie zostawię go nawet na tydzień czy dwa - rzekł Hugh. -Wiem, że ma talent do wyścigów. Ale coś
mogłoby mu się przydarzyć, gdybym kto inny kończył trenowanie.
- Richelieu nie jest zaproszony na moje przyjęcie - powiedziała z naciskiem Carolyn. - Zapraszam
tylko dwunożnych samców i to takich, którzy dbają o czystość.
Hugh już miał powiedzieć, że w takim razie chyba nie przyjedzie, kiedy Finchley lekko potrząsnął
żoną.
- Nie zmusisz księcia Brettona do przyjazdu na wieś jedynie obietnicą obecności pięknej debiutantki.
Ona, rzecz jasna, mogła postanowić, że go poślubi, ale mogę zaręczyć, że on nie jest aż tak chętny do
zawarcia tego związku. - Spojrzał w oczy Hugh i obaj pomyśleli o tym samym: że nowa kochanka
księcia, śpiewaczka operowa znana jako Smakowita Delilah, najpewniej zatrzyma go w Londynie. -
Ale jeśli Bretton dowie się, że Richelieu będzie trenowany w mojej posiadłości - kontynuował
Finchley - przyjedzie z pewnością. I inni dżentelmeni także. Taka przynęta skusi każdego.
- Bretton dotrze natychmiast - przyznał Hugh. - Pięć albo sześć razy próbował kupić ode mnie
Monteleone.
- Wcale ci nie zależy na obecności Brettona - zauważyła Georgina z rozbawieniem. - On stanowi dla
ciebie konkurencję do ręki Gwendolyn, pamiętasz?
- Dzień, w którym Bretton stanie się dla mnie konkurentem,
będzie dniem, kiedy.
- Kiedy co? - przerwała mu siostra, parskając śmiechem. - Poddasz się? Oznajmisz, że na zawsze
zostaniesz kawalerem?
Nie przestawała się śmiać i znaleźli się dokładnie w tym samym miejscu, co na początku rozmowy,
więc Hugh postanowił się ulotnić.
2
Kiedy Gwendolyn Passmore miała osiemnaście lat, poślizgnęła się na błotnistej drodze i złamała
nogę. Lekarz wspaniale się spisał, składając kość, ale Gwendolyn nie mogła chodzić przez osiem
tygodni. Normalnie byłoby to dla niej torturą. Gwen była wielką miłośniczką spacerów; bardzo lubiła
wymknąć się z domu i wędrować całymi milami po trawie mokrej od rosy, nie zważając na całkiem
przemoczony skraj sukni.
Złamała nogę w kwietniu, co oznaczało, że musiała zapomnieć o czekającym ją właśnie pierwszym
sezonie w Londynie. Jej matka była zdruzgotana.
Gwen nie posiadała się ze szczęścia.
Kiedy miała dziewiętnaście lat, jej brat zginął pod Waterloo. Rodzina pogrążyła się w żałobie i debiut
Gwen musiał zostać odłożony o kolejny rok.
Latem i wiosną Gwen mogła wrócić do swoich długich, cudownych spacerów, lecz najczęściej łapała
się na tym, że siedzi pod drzewem i płacze. Jej brat Toby był jedyną osobą na świecie, przy której
czuła się zupełnie swobodnie. A teraz go zabrakło.
Kiedy Gwen miała dwadzieścia lat, niczego sobie nie złamała i nikt me umarł, więc pod koniec marca
zaczęto ją mierzyć, ubierać i oglądać, po czym zabrano ją do Londynu, gdzie znów była mierzona,
ubierana i oglądana przez kobiety mówiące z francuskim akcentem (było to wprawdzie nieco inne
przeżycie, lecz równie nieprzyjemne).
Ponieważ jej rodzicami byli wicehrabia i wicehrabina Stillworth, otrzymała zaproszenia na wszystkie
ważniejsze przyjęcia i pewnego chłodnego kwietniowego wieczoru została zaprezentowana całemu
eleganckiemu towarzystwu.
Ku swemu przerażeniu natychmiast wzbudziła sensację.
- Mówiłam ci, że wygląda jak Wenus Botticellego - mówiła z dumą jej matka do ojca, gdy czwarty z
kolei dżentelmen zauważył to podobieństwo.
I rzeczywiście, Gwen z falistymi tycjanowskimi włosami, alabastrową skórą i zielonymi jak morska
toń oczami była uderzająco podobna do bogini przedstawionej przez włoskiego mistrza. Jednak za
każdym razem, gdy ktoś czynił na ten temat uwagę, Gwen była w stanie tylko wyjąkać coś w
odpowiedzi i spłonąć rumieńcem, ponieważ wiedziała, podobnie jak wszyscy, że Wenus stała w
muszli, mając zasłoniętą włosami tylko jedną pierś.
I tak w ciągu niecałego tygodnia panna Gwendolyn Passmore została jednogłośnie uznana za
najpiękniejszą debiutantkę sezonu. Na jej cześć układano sonety, gazety nazywałyją „Wenus z
Londynu" i poproszon o ją, by pozowała do portretu samemu sir Thomasowi Lawrence'owi.
Matka Gwen nie posiadała się ze szczęścia.
Gwen była zdruzgotana.
Nie znosiła tłumów, nie cierpiała rozmawiać z nieznajomymi osobami. Nie sprawiało jej
przyjemności tańczenie z obcymi, a sama myśl o znalezieniu się w centrum uwagi budziła w niej
przerażenie.
Często próbowała kryć się po kątach, by nie zwracać na siebie uwagi.
Matka nieustannie powtarzała: „Uśmiechnij się!" albo „Bądź bardziej radosna!" Gwen chciałaby
sprawić przyjemność rodzicom i wolałaby być jedną z tych flirtujących dziewcząt, których śmiech
ożywiał każde przyjęcie.
Ale nie była.
W czerwcu Gwen odliczała dni do końca sezonu. W lipcu spoglądała na kalendarz, myśląc: Już
niedługo. A potem nadszedł sierpień (czas wlókł się niemiłosiernie) i wrzesień, i...
- Mam wspaniałe nowiny! - wykrzyknęła matka, wpadając do jej pokoju.
Gwen podniosła wzrok znad szkicownika. Nie rysowała oszałamiająco dobrze, ale lubiła to zajęcie.
- O co chodzi, mamo?
- Zostałyśmy zaproszone na prywatne przyjęcie! Gwen poczuła, że żołądek ściska się jej z
przerażenia.
- Prywatne przyjęcie? - powtórzyła jak echo.
- Właśnie. Zostałyśmy zaproszone przez markizę Finchley. Czyż to nie wspaniałe? Za dwa tygodnie.
- Myślałam, że w przyszłym tygodniu wracamy do domu. -Wprawdzie londyńska rezydencja była
nazwana ich nazwiskiem; ale dla Gwen domem zawsze było Felsworth, wielka, pełna zakamarków
posiadłość w Cheshire, gdzie dorastała.
- Finchley Manor leży w dolinach Yorkshire. To właściwie nawet po drodze do Felsworth - wyjaśniła
matka. - Po prostu zatrzymamy się tam na parę dni. Dla miłegp urozmaicenia. Przyjemnie będzie
zrobić sobie przerwę w podróży. Podróż nie była aż tak długa, by wymagała innych przerw niż kilka
noclegów w gospodach, lecz Gwen uznała za niestosowne zwracanie matce uwagi. Nie spytała też, w
jaki sposób Yorkshire może się znaleźć na drodze do Cheshire. Nic by w ten sposób nie zyskała;
matka już podjęła decyzję i nic nie było jej w stanie zniechęcić.
Prywatne przyjęcie, pomyślała z rozpaczą Gwen. Miała nadzieję, że to nie będzie nic gorszego od
sezonu w Londynie.
- Lady Finchley pisze, że przybędzie Bretton - oznajmiła matka, unosząc list w górę niczym jakiś akt
prawny. - Myślę, że wkrótce się oświadczy, Gwennie. To może być okazja, żeby w końcu się
zdecydował.
Czasami Gwendolyn zastanawiała się, czy ona i matka zamieszkują ten sam świat. Ponieważ w jej
świecie było oczywiste, że książę
Bretton nawet nie myśli, by ją prosić o rękę. Chociaż zapewne me odmówiłaby, gdyby się
zdeklarował. Podobał się jej pomysł zostania księżną. O ile jej wiadomo, księżne mogły robić
wszystko, na
co miały ochotę.
Bycie ekscentryczką mogłoby się okazać zabawne.
Sam książę sprawiał całkiem dobre wrażenie. Był przystojny i piekielnie inteligentny.
- Muszę napisać do lady Finchley, żeby się dowiedzieć, kto jeszcze przyjedzie - powiedziała matka
Gwen, a w jej oczach pojawił się niepokojący połysk. - Może jej brat. Wiesz, to lord Bnarly.
Gwen wiedziała. Wyuczyła się Debretta na pamięć. Dzięki temu trochę łatwiej rozmawiało się jej z
różnymi osobami, gdy wiedziała,
kim są i co ich łączy.
- Zastanawiam się, kto jeszcze tam się pojawi - rozmarzyła się matka. - Nie przychodzi mi do głowy
nikt, z kim lord Finchley byłby zaprzyjaźniony. Chociaż mam wrażenie, że to raczej jego zona
układała listę gości. - Pochyliła się i poklepała Gwen po ramieniu - Wiem, że nie lubisz takich rzeczy,
kochanie, ale tym razem me będzie tak strasznie, zapewniam. Prywatne przyjęcie to zupełnie inna
sprawa niz Londyn. Jest o wiele bardziej kameralnie. Na koniec z pewnością zaprzyjaźnisz się ze
wszystkimi. Znając swoje dotychczasowe doświadczenia z młodymi damami z towarzystwa, Gwen
szczerze w to wątpiła. Spojrzała na swój szki-cownik. Rysowała właśnie królika. Postanowiła dodać
mu paskudne zęby. Mały, krwiożerczy króliczek. Doskonale.
- A zatem - kontynuowała matka - powinniśmy ci sprawie nowy strój do konnej jazdy i ze trzy nowe
suknie. I, och, tak się cieszę, że lady Finchley o nas pomyślała. To wspaniale, ze będziesz miała
jeszcze jedną okazję poznać kilku dżentelmenów.
- Poznałam już wszystkich dżentelmenów - rzekła z naciskiem Gwen.
To prawda. Przedstawiono jej wszystkich dżentelmenów w Londynie. Z większością z nich tańczyła, a
czterech jej się oświadczyło.
Dwaj zostali z punktu odrzuceni przez jej ojca, jednemu sprzeciwiła się matka („Znarn jego matkę -
powiedziała. -1 w żadnym wypadku nie narażę mojej jedynej córki na coś takiego"), zaś ostatniego -
lorda Pennstalla - niemal zaakceptowała.
Był bardzo uprzejmy, raczej przystojny i tylko osiem lat od niej starszy. Nie dostrzegła w nim żadnej
wady do chwili, gdy przekonała się, że zamierza osiąść w Londynie. Interesowała go kariera w
rządzie, a jego ambitne plany wykraczały nawet poza fotel w Izbie Lordów.
Na to Gwen nie mogła się zgodzić. Myśl o spędzeniu reszty życia w Londynie, gdzie musiałaby
odgrywać rolę pani jego domu, wydawać przyjęcia i urządzać salony, była dla niej nie do zniesienia.
Tak więc z pewnym żalem odmówiła, wyjaśniając lordowi Penn-stallowi powody swojej decyzji. Nie
wyobrażała sobie, że mogłaby odrzucić propozycję małżeństwa bez absolutnie szczerego podania
powodu. Lord był rozczarowany, ale zrozumiał.
Gwen zdawała sobie sprawę, że to oznacza, iż będzie musiała znieść kolejny sezon, o ile jakimś cudem
przed jego rozpoczęciem nie znajdzie idealnego męża. Mimo to jeszcze jeden sezon w Londynie
wydał jej się lepszym rozwiązaniem niż spędzenie reszty życia w roli żony polityka.
Ale sądziła, że zasłużyła na chwilę odpoczynku. Myślała, że aż do następnego roku będzie miała z tym
spokój. Zerknęła na matkę, która najwyraźniej właśnie skomponowała piosenkę zatytułowaną
Prywatne przyjęcie tra la la.
Wyglądało na to, że wolność będzie musiała jeszcze trochę poczekać.
Alec Darlington był hrabią Charters od dwóch lat, lecz jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić do tej roli.
Charters to był jego ojciec, oschły i sztywny starszy dżentelmen, który zawsze potrafił znaleźć jakąś
wadę w swoim synu. Alec zawsze był tylko „Darlingtonem" i cieszył się z tego. To nazwisko brzmiało
zawadiacko i beztrosko, doskonale pasowało do człowieka, który spędzał życie, uganiając się za
przyjemnościami.
Alec z radością wiódł życie stosowne do swego nazwiska.
Natomiast Charters był kimś nudnym. Charters sporządzał wykresy. Ślęczał nad księgami
rachunkowymi. Zachowywał się stosownie i odpowiedzialnie.
Nie znaczy to, by Alec pragnął być nieodpowiedzialny. Po prostu chciał mieć wybór.
Ale w wypadku powozu zginął jego ojciec, a także matka, którą Alec głęboko i szczerze opłakiwał. W
ten sposób nagle pod jego opieką znalazły się dwie młodsze siostry. Rok wcześniej wydał Candidę -
poślubiła młodszego z synów arystokratycznego rodu z doskonałymi koneksjami, a mąż wielbił
ziemię, po której stąpała. To był pod każdym względem satysfakcjonujący związek.
Pozostała więc Octavia, która w wieku dwudziestu lat właśnie zakończyła swój drugi sezon, nie
otrzymując ani jednej propozycji małżeństwa mimo duego posagu, jaki jej wyznaczył. Wszystko
robiła jak należy, tak przynajmniej twierdziła stryjeczna babka Darlington (która występowała jako
przyzwoitka). Jej stroje pochodziły od najlepszych modystek. Tańczyła jak anioł. Umiała śpiewać,
rysować i malowała akwarele. Krótko mówiąc, dysponowała wszystkimi zaletami, jakich oczekiwano
po młodej damie z jej pozycją.
Ale z jakiegoś powodu nie „chwyciła".
Może nie olśniewała urodą, lecz Alec nie uważał, aby była brzydka. Może jej zęby odrobinę
wystawały, ale naprawdę to wszystko. A oczy miała śliczne, w czystym, jasnym odcieniu szarości -
tym samym kolorze co on. Często słyszał komplementy na temat swoich oczu. Więc dlaczego, do
diabła, Octavia nie?
Mężczyźni z Londynu byli bandą idiotów. To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło Alecowi do
głowy.
- Czy wiesz, kto jeszcze będzie na przyjęciu? - spytała Octavia. Siedzieli w powozie, zbliżającym się
do końca długiej drogi wiodącej do Finchley Manor.
- Briarly, oczywiście - odparł Alec, wyglądając przez okno. Mimo długoletniej przyjaźni z Hugh,
nigdy nie był w Finchley Manor. - Markiza jest jego siostrą.
Octavia skinęła głową.
- Tak, ale raczej nie mogę brać go pod uwagę. Jest dla mnie prawie jak brat.
Alec przytaknął z roztargnieniem.
- Jestem pewien, że Carolyn przygotowała długą listę gości. Jest bardzo skrupulatna, jeśli o to idzie.
Octavia westchnęła.
- Po prostu... Och, nie!
- Co się stało? Westchnęła z udręką.
- Spójrz...- Wskazała głową w stronę okna.
Alec spojrzał, lecz nie zauważył nic nadzwyczajnego. Po prostu jeszcze jeden powóz przy wejściu do
domu. Właśnie wysiadali z niego przyjezdni - młoda panna i jej rodzice, jak można było się domyślić.
- Nie widzisz jej?
- Kogo? - spytał.
- Gwendolyn Passmore - jęknęła. - To najgorsze, co można sobie wyobrazić.
- Co masz do zarzucenia Gwendolyn Passmore?
- Alec, nikt na mnie nawet nie spojrzy, jeśli ona będzie w tym samym pokoju.
Alec raz czy dwa spotkał Gwendolyn Passmore i musiał przyznać, że była olśniewająco piękna.
Niemniej Octavia była jego siostrą, więc powiedział:
- Nie bądź śmieszna. Mogę ci podać z tysiąc powodów, dla których każdy dżentelmen wolałby
spędzać czas z tobą.
- Och, doprawdy - rzekła. - Tysiąc. Podaj.
Jęknął w duchu. Siostra i sarkazm to zabójcza kombinacja.
- Masz znacznie bogatszą osobowość - powiedział. Octavia sprawiała wrażenie zdruzgotanej.
- Co takiego powiedziałem?
- Ze mam osobowość? — niemal krzyknęła. — Nie wiesz, że tak właśnie mówią dżentelmeni o
brzydkich dziewczętach?
- Nigdy nie powiedziałem, że jesteś brzydka!
- Nie musiałeś - mknęła. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę.
- Chciałbym się tylko upewnić: w tym momencie nic, co powiem, nie będzie odpowiednie, prawda?
Niechętnie skinęła głową. Dlatego właśnie Alec dotąd się nie ożenił. Najwyraźniej mężczyzna nie jest
w stanie poradzić sobie z więcej niż jedną kobietą równocześnie. Zresztą nie mógłby nawet zacząć
szukać narzeczonej, dopóki siostra nie wyjdzie za mąż.
Pokręcił głową i położył dłoń na klamce drzwi powozu. Zatrzymali się już i pragnął wyskoczyć na
ziemię, by rozprostować nogi.
- Nie! - żachnęła się Octavia, szarpiąc go za rękę.
- A teraz o co chodzi?
- Poczekaj, aż ona wejdzie do środka. Wyjrzał przez okno.
- Panna Passmore?
- Tak.
Jeszcze raz zerknął za okno.
- Co w tym złego?
- Nie chcę wchodzić razem z nią.
- Na miłość boską, Octavio...
- Przy niej będę wyglądała jak mała tłusta kura.
- Och, zlituj się...
- A poza tym - ciągnęła Octavia z coraz większym naciskiem -ona jest zbyt wyniosła. Gdybym toja
została uznana za gwiazdę sezonu, odnosiłabym się o wiele przyjaźniej do innych młodych dam.
Alec wziął głęboki oddech. Nie chciał, by jego siostra poczuła się niezręcznie, ale to już było żałosne.
Dla niego. Od czterech godzin siedział w tym cholernym powozie. Nie mógł się doczekać, kiedy w
końcu rozprostuje nogi.
- Policzę do dziesięciu - powiedział. - Jeśli do tego czasu ona nie znajdzie się w środkują wychodzę.
- Proszę, Alee. Zrób to dla mnie...
Na szczęście dla obojga, panna Passmore weszła do wnętrza, kiedy Alec zdążył doliczyć do
dziewięciu, więc nie było potrzeby drążyć tematu. Octavia zacisnęła palce na jego łokciu z siłą, która
wydawała się nadludzka, po czym zeskoczyła na ziemię.
- Co tym razem?
- Daj jej trochę czasu-wycedziła.
- Wolisz stać tu jak cielę, niż spotkać się z Gwendolyn Passmore? Wyraz twarzy Octavii wskazywał,
że tak właśnie było, lecz
najwyraźniej zachowała nieco dumy, ponieważ pozwoliła mu się pociągnąć naprzód w tym samym
tempie, w jakim szedł, kiedy rok wcześniej prowadził Candidę do ślubu.
- Zaczynam rozumieć - mruknął Alec - dlaczego wszyscy zawsze mają nadzieję, że urodzi im się syn.
To nie ma nic wspólnego z płodzeniem dziedzica.
- To było nieuprzejme - powiedziała Octavia, lecz wjej głosie nie było urazy.
- Kobiety wymagają ogromnego nakładu pracy.
- Mówiono mi, że jesteśmy tego warte. Tym razem Alec stanął jak wryty.
- Kto ci to powiedział? - Octavia już otwierała usta, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, bratjej
przerwał: - Co jeszcze, u diabła, naopowiadała ci Candida?
- Wiesz, nie miałyśmy matki - odparła Octavia sztywno. - Ktoś musiał mi wyjaśnić pewne rzeczy.
Alec miał wrażenie, jakby cały świat się zapadł. A może to było tylko coś z jego żołądkiem. Poczuł się
niedobrze. Wyczerpany.
- Powinna była poczekać, aż wyjdziesz za mąż - warknął.
- Siostry nie mają przed sobą tajemnic - stwierdziła radośnie Octavia i z szerokim uśmiechem
wmaszerowała do środka.
Alec był pod wrażeniem. Jej twarz nie zdradzała żadnych śladów niedawnego przygnębienia.
Lady Finchley czekała w holu, witając gości z koszem rogalików.
- Carolyn - powiedział Alec z lekkim ukłonem i przebiegłym uśmiechem. - Wyglądasz jak prawdziwa
pasterka.
- Prawda? - Uniosła w górę kosz, aby zaprezentować swój kostium w całej okazałości. - Wszyscy już
tyle czasu spędziliśmy w mieście, że postanowiłam być możliwie jak najbardziej wiejska. Przecież
jesteśmy tutaj po to, by cieszyć się świeżym powietrzem, poranną rosą i wszystkim tym, co można
znaleźć wśród pól i łąk, nieprawdaż?
- Czy będę musiał wstawać tak wcześnie, by zdążyć jeszcze zobaczyć rosę?
- Absolutnie nie - uspokoiła go. Carolyn.
- W takim razie całkowicie się z tobą zgadzam.
Posłała mu uśmiech, który wydawał się niemal przemądrzały.
- Potrzebna ci żona.
- Nie pierwsza mi to mówisz.
Uniosła brwi, po czym zbyła go machnięciem ręki, by z szerokim uśmiechem zwrócić się do jego
siostry, - Octavio Darlington! - powiedziała tak radośnie, że nikt by nie zgadł, iż widziały się przed
tygodniem. - Jak miło cię widzieć!
- Dziękuję ci za zaproszenie. - Octavia dygnęła uprzejmie.
Carolyn nachyliła się, szepcząc jej do ucha konspiracyjnie, chociaż trudno było zrozumieć dlaczego,
skoro jedyną osobą w pobliżu był Alec, który mógł wszystko świetnie słyszeć.
- Zaprosiłam wielu wolnych młodych dżentelmenów - poinformowała Octavię. - Jestem pewna, że
będziesz się doskonale bawić. -I unosząc pytająco jedną brew, zwróciła się do Aleca: - Mówiono mi,
że spędziłeś sezon w Londynie, ale wcale cię nie widywałam.
- Najczęściej zostawiał mnie u stryjecznej babki Darlington -wyjaśniła Octavia z kpiącym uśmiechem.
- Cóż, nie wspominaj o tym Hugh - poprosiła Carolyn Aleca. - Powiedziałam mu, że wszędzie
chodziłeś z Octavią. Musiałam jakoś w nim wzbudzić poczucie winy - wyjaśniła Octavii. - Chyba nie
masz mi tego za złe.
- Ależ nie - odparła Octavia, wyraźnie zadowolona z tego, że została wciągnięta w spisek Carolyn.
- A zatem - Carolyn była gotowa iść dalej - gdzie jest stryjeczna babka Darlington?
- Musiała jeszcze na jakiś czas zostać w Londynie - wyjaśniła Octavia. - Na dzień naszego wyjazdu
było zaplanowane zebranie Towarzystwa Zbieraczy Ptaków. Dotrze dziś wieczorem.
- Ona zbiera ptaki?
- Powinnaś ją kiedyś o to zapytać - podsunął Alec.
- Nie rób tego. - Octavia rzuciła bratu karcące spojrzenie. -Chyba że naprawdę chcesz o tym usłyszeć.
- Przyznaję, że mnie to zaintrygowało...
- Wypycha je - wtrącił Alec.
- Ależ nie! - wykrzyknęła Octavia. - On jest nieznośny. Prawdziwe utrapienie.
Carolyn się roześmiała.
- Bracia często tacy bywają. Muszę ci powiedzieć, że sama nie wiem, co począć z Hugh.
- On już tu jest? - Alec nie widział przyjaciela od miesięcy.
- W stajni - wyjaśniła Carolyn.
- Oczywiście.
- Oczywiście. - Przewróciła oczami, po czym gładko wróciła do roli gospodyni. - Winters zaprowadzi
was do pokojów. Octavio, umieściłam cię razem ze stryjeczną babką Darlington. Pokój jest cały
różowy; mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Alec, ty mieszkasz niedaleko Hugh. - Machnęła ręką,
jakby wskazując jakąś konkretną część rozległego domu.
- Chyba pójdę poszukać Hugh - rzekł Alec. Zerknął na Octa-vię. - Poradzisz sobie beze mnie?
Octavia wyglądała na rozzłoszczoną tym, że zadał jej tak kompromitujące pytanie w obecności
Carolyn.
- Oczywiście.
- W zachodnim salonie zebrała się już grupka młodych dam -powiedziała Carolyn. - Od plotek aż
huczy.
Octavia uśmiechnęła się do niej.
- A więc udam się tam natychmiast.
- Aja skorzystam z okazji, by się wymknąć - rzekł Alec, zastanawiając się, czy istnieje gorszy koszmar
niż zgraja młodych dam zebranych w jednym pokoju i spowitych chmurą plotek.
Na swoje szczęście nie musiał tego sprawdzać. Skierował się na zewnątrz i ruszył alejką w stronę
stajni. Dobrze będzie znowu spotkać się z Hugh. Przyjaźnili się w Eton, a potem na uniwersytecie,
lecz później widywali się sporadycznie. Alec najczęściej przebywał w mieście, zaś Hugh najczęściej
tam, gdzie były jego konie. Zazwyczaj nie w mieście.
Alec nucił półgłosem, zbliżając się do wielkich stajni. Wiatr niósł zapach siana i nawozu, co wywołało
uśmiech na jego twarzy, nawet kiedy do bukietu dołączyła woń końskiego potu. Lubił jeździć konno
niemal tak samo jak Hugh, lecz choć miał za sobą sporo wyścigów i polowań, nie do końca rozumiał
namiętność przyjaciela do koni. Niemniej Alec doceniał fakt, że Hugh to lubi. Nie byłby sobą bez tej
obsesji na punkcie zwierząt.
- Hugh! - zawołał Alec, otwierając szeroko drzwi.
Z głębi budynku dobiegło rżenie, a zaraz potem soczyste przekleństwo. I niemal natychmiast kolejne
rżenie, które, jak się domyślił, było końskim odpowiednikiem przekleństwa.
- Hugh?! - zawołał jeszcze raz. Z boksu wysunęła się głowa.
- Darlington - powiedział Hugh. - Dobrze cię widzieć.
- Ciebie też. - Alec nie zadał sobie trudu, by poprawić go w kwestii nazwiska. Podobało mu się, że
Hugh wciąż nazywa go Darlingtonem. Było w tym coś miłego i swojskiego, jakby znowu byli
chłopcami i mieli obowiązki tylko wobec nauczycieli i przyjaciół. Podszedł bliżej i zajrzał do środka.
- Czy to jest ten ogier, o którym mówi pół Londynu?
- Ta inteligentniejsza połowa.
- Robespierre?
- Richelieu.
- Oczywiście - mruknął Alec.
Hugh wrócił do przerwanego zajęcia, czyli... Cóż, szczerze mówiąc, Alec nie miał pojęcia, co robi
Hugh, lecz zwierzęciu najwyraźniej to się nie podobało. Cofnął się o krok. Widywał już ludzi
kopniętych przez konia; nie miał ochoty doświadczyć tego na własnej skórze.
- Co tu robisz? - spytał Hugh, nie podnosząc wzroku.
- Zaprosiłeś mnie.
- Hm?
- Zaprosiła mnie twoja siostra. A zatem również ty.
Na te słowa przyjaciel podniósł głowę i spojrzał mu głęboko w oczy
- Czy to samo będzie działać w drugą stronę?
- Nie sądzę - odparł z żalem Alec.
Hugh przycisnął palce do skroni, co Alec chętnie by mu odradził, widząc stan jego rękawic. Jednak
biedak wyglądał, jakby walczył z dokuczliwym bólem głowy.
- Jeszcze tylko jedną wydam za mąż - powiedział Hugh - i będę miał spokój.
Alec pomyślał o Octavii plotkującej gdzieś z przyjaciółkami.
- Czeka nas bal.
- Myślałeś kiedykolwiek o znalezieniu sobie żony? - spytał Hugłi. Alec spojrzał na niego, zaskoczony
niespodziewaną zmianą
tematu. To było bardzo dziwne. Mężczyźni nie rozmawiają o małżeństwie. Nie tak jak kobiety.
- Hm... Chyba nie...
- W końcu jednak będziesz musiał, nieprawdaż?
- Cóż, tak... - Alejeszcze nie teraz. Co go, u diabła, napadło? Hugh westchnął. A raczej jęknął.
- Ja myślę o tym, żeby sobie jakąś znaleźć.
- Zonę? - upewnił się Alec. To „znaleźć sobie jakąś" wydało mu się dziwnym ujęciem sprawy.
Hugh skinął głową i odskoczył do tyłu, kiedy koń parsknął gniewnie.
- Już pora.
Czy możliwe, by Hugh szukał zamożnej panny? Alec nic nie słyszał o kłopotach finansowych rodziny
Briarly, co jeszcze nie znaczy, że ich nie było. Hugh żył bez rozgłosu i rzadko bywał w mieście. Mógł
stracić majątek i nikt by się o tym nie dowiedział.
- Czyjest coś, o czym chciałbyś mi powiedzieć? - spytał ostrożnie Alec.
Coś z Hugh było nie tak. Wydawał się stanowczo zbyt poważny. Nie można powiedzieć, że zwykle
zachowywał się niepoważnie, ale teraz wyglądał inaczej. Sprawiał wrażenie zatroskanego.
Zmartwionego. Hugh nigdy nie martwił się niczym, co nie miało związku z końmi.
- Wszystko w porządku - mruknął Hugh. - Chodzi o to, że ciążą na mnie pewne obowiązki. Podobnie
jak na tobie.
To właściwie nie zabrzmiało, jakby go strofował, lecz Alec tak właśnie się poczuł. Powstrzymał się,
by nie powiedzieć czegoś, czego mógłby później żałować.
- Nie patrz tak na mnie - dodał Hugh z krzywym uśmiechem. -Co stanie się z twoim tytułem, jeśli nie
doczekasz się potomka? Nie masz brata.
- Przejdzie na kuzyna - odparł Alec, nieco urażony tym, że Hugh rozładował jego irytację tak
rzeczowym argumentem.
- Naprawdę tego chcesz? Mój przejdzie na Simona Carstairsa. Alec spojrzał na niego zaskoczony.
Znał Simona Carstairsa.
Chociaż wolałby nie znać.
- Jesteście spokrewnieni? Hugh ponuro skinął głową.
- To mój daleki kuzyn.
Alec zastanowiał się przez chwilę.
- Twoja rodzina rzeczywiście ma problem z płodzeniem chłopców.
- Otóż to.
- Tak więc powinieneś się ożenić. I to szybko.
- Moje siostry nazywają go Namiętnym Simonem.
- To zabawne, jeśli nie jest twoim bliskim kuzynem - parsknął Alec.
- Tym zabawniejsze, że prawdziwe. - Hugh wcale nie wyglądał na rozbawionego tą uwagą. -
Poprosiłem je o sporządzenie listy.
Alec przestał się śmiać.
- Czego?
- Listy. Dziewcząt. Poprosiłem siostry, żeby przygotowały dla mnie listę kandydatek. Trudno
oczekiwać, żebym sam sobie z tym poradził.
- Wszyscy inni zwykle sobie radzą. Hugh spojrzał na niego z rozdrażnieniem.
- Jestem zajęty. - Machnął ręką w stronę rumaka, który, co trzeba przyznać, w czasie ich rozmowy
wyraźnie się uspokoił. Widać zabiegi Hugh przyniosły dobry skutek.
- Świetnie. - I w tym momencie Alecowi przyszła do głowy genialna myśl. - Chcesz moją siostrę?
- Octavia! - Hugh spojrzał na niego osłupiały. - Czy ona nie ma dwunastu lat?
- Ma dziewiętnaście.
- Nie mógłbym się z nią ożenić. Wciąż widzę ją jako dwunastolatkę.
- Ona już nie wygląda na dwanaście lat. Hugh otrząsnął się lekko.
- Mniejsza z rym. Nie mogę.
- Niech to... - Perspektywa doskonałego męża przepadła.
- Myślę o Gwendolyn Passmore. Alec spojrzał na niego i jęknął z udręką.
- Powtórzę więc, niech to diabli.
- Jakie można mieć zastrzeżenia do panny Passmore? Słyszałem, że jest urocza.
- Nie poznałeś jej?
- Kiedy miałem ją poznać? - spytał Hugh, wzruszając ramionami. Alec pokręcił głową. Lubił Hugh,
lecz jego przyjaciel czasami
był tak oderwany od normalnego życia, że aż go przerażał.
- Jest piękna - powiedział. - Nadzwyczaj.
Hugh przechylił głowę i uśmiechnął się lekko, jakby chciał powiedzieć: To dobrze.
- Octavia jej nieznosi - kontynuował Alec.
- Przypuszczalnie jest zazdrosna.
- Oczywiście, że jest zazdrosna. Sama się do tego przyznaje. Ale twierdzi też, że jest wyniosła.
- Panna Passmore? Alec skinął głową.
- A niech to. - Hugh westchnął ciężko. - Nie zniosę snobki. Ale cóż, chyba jednakją wypróbuję.
Powinienem sam ocenić.
Wypróbuje ją. Alec nie był pewien, czy Hugh dostrzega różnicę między zdobywaniem kobiety a
ujeżdżaniem konia.
- Kto jeszcze jest na liście? - spytał. Hugh zamrugał.
- Prawdę mówiąc, nie pamiętam. Alec się uśmiechnął. Oto cały Hugh.
- Zatem życzę ci szczęścia z panną Passmore.
Lecz Hugh zdążył już wrócić do Richelieu i szeptał do niego, wcierając mu w bok jakąś maść.
Wyjątkowo obrzydliwie cuchnącą.
Alec pokręcił głową i wyszedł ze stajni. Miał nadzieję, że panna Passmore lubi konie.
3
Kolację planowano na ósmą, a godzinę wcześniej goście mieli się spotkać, by pogawędzić przy
kieliszku wina. Gwen zapewniała, że jest zmęczona, i błagała matkę, by pozwoliła jej przyjść do
salonu za dziesięć ósma. Uzyskała zgodę, choć Gwen przypuszczała, że powodem były nie tyle jej
prośby, ile raczej marzenie matki o efektownym wejściu.
Prawdę mówiąc, Gwen próbowała tylko skrócić czas, jaki będzie musiała spędzić z innymi gośćmi.
Nie miała nic przeciwko samej kolacji. Konwersację przy stole dawało się ścierpieć. Nie trzeba było
stać na bolących nogach, oddychając z trudem w ciasnym gorsecie. Przy stole wszyscy siedzieli na
swoich miejscach, co oznaczało, że nikt nikomu nie zaglądał przez ramię, zastanawiając się, czy nie
dołączyć do lepszej grupki. A nawet jeśli to okazałoby się męczące, można przynajmniej mieć
nadzieję, że zupa będzie smaczna.
- Umieram z głodu - powiedziała Gwen, gdy obie z matką schodziły po eleganckich głównych
schodach Finchley Manor.
- Nie jedz dzisiaj zbyt dużo, kochanie - rzekła lady Stillworth. -Wiesz, że masz delikatny żołądek.
Gwen starała się znaleźć jakąś stosowną odpowiedź, ponieważ jej żołądek wcale nie był delikatny, ale
tymczasem stanęły przed drzwiami salonu i matka zniżyła głos do szeptu.
- Wyprostuj się, moja droga.
Gwen przełknęła ślinę i za matką weszła do salonu. Wprawdzie trudno byłoby uznać go za zatłoczony,
był to bowiem jeden z tych
długich, prostokątnych salonów, w których znajdowało się zazwyczaj kilkanaście foteli czy kanap,
gdzie można było spocząć, ale i tak czuła się, jakby wewnątrz przebywał tłum. Rozejrzała się dookoła,
szukając znajomej twarzy. O, jest Kate Peyton. Gwen zawsze ją lubiła. Kate była szczera i
bezpośrednia. A tam... O mój Boże... Octavia Darlington. Octavia nie darzyła jej sympatią. A przynaj-
mniej Gwen była prawie pewna, że tak jest. Zawsze uśmiechała się nieszczerze, kiedy Gwen się
zbliżała. Przysięgłaby też, że kilka razy Octavia całkiem rozmyślnie udawała, że jej nie widzi. To nie
była jawna wrogość; Octavia nigdy nie zachowałaby się w sposób tak oczywisty. Ale Gwen ją
przejrzała. Z drugiej strony, nie miała prawa mieć do niej pretensji; sama była prawdziwym ekspertem
w udawaniu, że nie dostrzega ludzi. Przypuszczała jednak, że w tym przypadku w grę wchodzą inne
zgoła motywy. Octavia Darlington nie należała do młodych dam, które kryją się po kątach. Prawdę
mówiąc, Gwen jej tego zazdrościła.
- Panno Passmore - rozległ się melodyjny głos gospodyni, lady Finchley. - Zaczynałam się już
obawiać, że nie zdąży pani na kolację.
- Najmocniej przepraszam za spóźnienie - odparła Gwen, dygając.
- Lady Stillworth - lady Finchley zwróciła się do jej matki. -Czy mogę porwać na chwilę pani córkę?
Matka zgodziła się i wkrótce Gwen maszerowała trzymana mocno pod rękę przez łady Finchley.
- Chciałabym, zeby pani poznała mojego brata - powiedziała lady Finchley.
- Pani brata? - spytała Gwen nieco zaskoczona. Spotkały się kilka razy, lecz nie odniosła wrażenia, by
lady Finchley polubiła ją na tyle, aby chcieć wyswatać ją z własnym bratem.
- Mój brat Hugh, hrabia Briarly.
- Tak, oczywiście - powiedziała Gwen.
- Cieszę się, że pani wie. On nigdy nie pojawia się w Londynie. Obawiałam się, że świat zupełnie o
nim zapomniał.
- Nigdy nie bywa w Londynie? - spytała Gwen.
W jej oczach musiało się odmalować zadowolenie, ponieważ lady Finchley spojrzała na nią
porozumiewawczo i powiedziała:
- A więc bardziej odpowiada pani życie na wsi?
- Och, stanowczo tak.
- Ja nie potrafię się zdecydować. Kiedy jestem w Londynie, tęsknię za domem na wsi, a kiedy jestem
na wsi, czuję się znudzona. To naprawdę męczące.
Gwen z uśmiechem skinęła głową, mając nadzieję, że to wystarczy za komentarz.
- Z moim bratem jest podobnie - stwierdziła lady Finchley. -Jak z panią, nie ze mną - dodała. - On nie
cierpi miasta.
^ Gwen ponownie skinęła, szczęśliwa, że lady Finchley najwyraźniej nie zauważała, jak niewiele
wnosi do rozmowy.
- Przypuszczam, że macie ze sobą wiele wspólnego - rzekła lady Finchley. - Ale oto i jesteśmy. Hugh!
Hugh!
Wysoki mężczyzna o gęstych kasztanowatych włosach odwrócił się w ich stronę. Gwen pomyślała, że
wygląda całkiem przyjemnie, widać od razu, że jest spokrewniony z lady Finchley. Spodobało się jej,
że włosy miał niezbyt równo przystrzyżone. Ponadto na jego twarzy zauważyła ślad opalenizny.
Chociaż... Dyskretnie cofnęła się o krok. Na bucie hrabiego dostrzegła brązową plamę, która, jak
przypuszczała, mogła nie być błotem.
- Caro - odezwał się. - Wielkie nieba, kiedy zaczniemy jeść?
- Hugh - powiedziała z przyganą w głosie lady Finchley. - To panna Passmore.
Gwen uśmiechnęła się i dygnęła. Briarly zamrugał i powiedział:
- Oczywiście. Ogromnie się cieszę, że mogę panią poznać. -Ujął jej dłoń i ucałował; ten elegancki gest
niezbyt pasował do tak szorstkiego z wyglądu mężczyzny.
- Ja także jestem zaszczycona, lordzie Briarly.
Stał przez chwilę, marszcząc brwi. Gwen odniosła wrażenie, że myślami błądzi gdzieś daleko.
- Hugh - napomniała go siostra nieco ostrzejszym tonem.
- Racja - odparł. Spojrzał na Gwen, przechylił głowę w bok, zupełnie jakby oceniał jej... cóż... coś. -
Rozumiem, że pochodzi pani z północy, panno Passmore?
Skinęła głową.
- Z Felsworth w Cheshire. Prosto stąd jedziemy do domu. Nie mogę się już doczekać.
- Panna Passmore woli życie na wsi - wyjaśniła lady Finchley, nie siląc się na subtelność.
Briarly skinął z aprobatą.
- To jest lepsze także dla koni. Wiem, że są tacy, którzy sobie wyobrażają, że można mieć przyzwoite
stajnie również w mieście, ale muszę powiedzieć, że jestem temu stanowczo przeciwny.
Lady Finchley spojrzała na Gwendolyn.
- Mój brat szaleje na punkcie koni.
- Czy jeździ pani konno, panno Passmore? - spytał.
- Czasami - odparła. Miała oczywiście klacz. Zawsze miała jakąś klacz. Ale wolała chodzić, niż
jeździć. Z siodła nie można wszystkiego zobaczyć dokładnie. A w każdym razie nie można dostrzec
szczegółów.
- Sądzę, że wieś to jedyne odpowiednie miejsce dla dzieci -rzekła radośnie lady Finchley. - Mam takie
cudowne wspomnienia z Highcross, gdzie spędzałam czas z bratem i siostrami.
- Highcross - powtórzył lord Briarly, uśmiechając się na to wspomnienie. - Czy ma pani rodzeństwo,
panno Passmore? -zwrócił się do Gwen.
- Mam... miałam - poprawiła się. - Trzech braci.
- Czyżby jeden się zgubił? - Briarly parsknął śmiechem.
- Nie żyje - odparła cicho Gwendolyn.
Zapadła niezręczna cisza. Lady Finchley przerwała wreszcie milczenie:
- Proszę wybaczyć mojemu bratu. Wypuszczamy go na wolność tylko przy specjalnych okazjach.
Gwendolyn żałowała, że nie wie, jak zachować się w takiej sytuacji, ponieważ zdawała sobie sprawę,
że lord Briarly nie chciał sprawić jej bólu i teraz dręczyło ją poczucie winy, że postawiła go w tak
kłopotliwej sytuacji. Nie wiedziała jednak, co mogłaby powiedzieć i nawet nie potrafiła zdobyć się na
uśmiech.
- Och, spójrzcie! - wykrzyknęła lady Finchley. - Przybył książę Bretton. Przyprowadzę go tutaj.
Gwendolyn stała zakłopotana, czekając, aż Bretton podejdzie. Lord Briarly też stał, w zakłopotaniu
patrząc na jej stopy.
- Już jesteśmy - rzekła lady Finchley. - Panno Passmore, oczywiście zna pani księcia Brettona.
Gwen dygnęła, książę stwierdził, że jest zachwycony, widząc ją ponownie, jednakże Gwen nie
sądziła, by mówił szczerze, ponieważ natychmiast wdał się z Briarlym w rozmowę na temat konia
imieniem Richelieu.
- Panno Passmore?
Odwróciła się. Jeszcze jeden młody dżentelmen. Nie, dwaj. George Hammond-Betts i Allen Glover.
Obu kilka razy spotkała w Londynie. Znali jej brata Toby'ego z Eton. Czasami opowiadali różne
historie, zwłaszcza pan Glover umiał tak dobrze naśladować Toby'ego, że zawsze doprowadzał ją do
śmiechu. Zdumiewające. Powinna reagować płaczem, a jednak...
- Cóż za wspaniała niespodzianka - rzekł pierwszy młodzieniec. - Nie wiedziałem, że pani tu będzie.
- Ani ja - dodał drugi.
- Czy zamierza pani zostać cały tydzień? - spytał pierwszy. -Z przyjemnością pokażę pani Szałwię i
Tymianek.
- Szałwię i tymianek? - powtórzyła Gwen, całkiem zdezorientowana. Czy chodziło im o przyprawy?
-Jak...
- To nazwa gospody - odezwał się ktoś nowy. - Czyż nie dziwaczna?
- Hm...
Nie. Nie była dziwaczna, ale Gwen nigdy nie ośmieliłaby się powiedzieć tego głośno.
- Panno Passmore.
Gwendolyn cofnęła się nerwowo, spojrzała w prawo, potem...
- Panno Passmore. .. .w lewo.
- Dobry wieczór - wykrztusiła, widząc kolejnych dwóch dżentelmenów.
Zrobiło się tłoczno i Gwen cofała się tak długo, aż oparła się o sofę. Teraz otaczało ją już pięciu
młodych ludzi zabiegających ojej względy, a oprócz tego Briarly i książę, którzy stali tuż obok niej,
nadal spierając się zażarcie o jakiegoś konia.
Gwen przełknęła ślinę; próbowała się uśmiechać i każdemu odpowiadać skinieniem głowy, lecz
sprawiało jej to trudność. Obawiała się skinąć w niewłaściwym kierunku, poza tym wolałaby, żeby nie
stali aż tak blisko, chociaż wiedziała, że nie mają niczego złego na myśli - po prostu w ciasnym kącie
salonu nie było dość miejsca.
- Tak, tak - odparła, kiedy jeden z nich powiedział coś na temat pogody. Po chwili jednak zdała sobie
sprawę, że zadano jej pytanie, na które z pewnością nie odpowiedziała prawidłowo, więc mogła sobie
tylko wyobrazić, że uznali ją za kompletną idiotkę o pustej głowie i długich rudych włosach.
Przecież nie jestem idiotką, pomyślała z udręką; tylko tak się zachowuję. Zaczerpnęła głęboko
powietrza, usiłując z otaczającego ją gwaru wyłowić poszczególne słowa. Doprawdy, wielka szkoda,
że rozmówcy nie odzywają się po kolei. Ale pan Hammond-Bets paplał coś o tomie poezji, który
ostatnio czytał, pan Glover zaczął z nim dyskutować na ten temat, inni mówili coś o kolorze sukni,
którą Gwendolyn uważała za całkiem zwyczajną, a jakby tego było mało, Briarly i Bretton nadal
kłócili się o konia! Gwen nie po raz pierwszy w życiu żałowała, że nie ma talentu aktorskiego. To był
doskonały moment, by efektownie zemdleć. Rzuciła rozpaczliwe
spojrzenie na zegar. Lady Finchley z pewnością wkrótce poprosi wszystkich na kolację.
Zaburczało jej w brzuchu.
Proszę. Proszę, niech się okaże punktualną gospodynią, a nie jedną z tych, które stwierdzają z
uśmiechem: Tak cudownie nam się rozmawia, kolacja może poczekać.
Wypatrzyła lady Finchley, która była pogrążona w rozmowie z jakimś dżentelmenem, którego Gwen
nie znała, a przynajmniej nie rozpoznała, widząc tylko jego plecy. Ani przez moment nie spojrzała na
zegar ani na Gwen; podobnie zresztą jak na całą resztę gości.
Najwyraźniej kolacja mogła poczekać.
Alec odgrywał rolę troskliwego starszego brata, paradując po salonie pod rękę z Octavią, w końcu
jednak oznajmił, że koniecznie musi się czegoś napić, więc zaprzestali wędrówki i teraz stali w
pobliżu karafki - Alec ze szklaneczką brandy, Octavia z pustymi rękoma. Alec nie po raz pierwszy
doszedł do wniosku, że dobrze, iż nie urodził się kobietą.
- Och, spójrz tylko na nią - rzuciła Octavia z niesmakiem.
- Lady Finchley?
- Nie - odparła Octavia z irytacją, jaką kobiety zwykle rezerwują dla mężczyzn, którzy noszą to samo
nazwisko. - Gwendolyn Passmore.
Racja. Olśniewająca piękność.
- Co zrobiła tym razem? - spytał.
- Nic. I w tym cały problem. Ona po prostu tam stoi, a wszyscy dżentelmeni tłoczą się wokół niej.
Alec musiał przyznać, że niewielki tłumek otaczający pannę Passmore kojarzył mu się nieco ze
stadem owiec. A zwłaszcza Hammond-Betts, którego jasne włosy zawsze wydawały się nieco zbyt
puszyste.
- To niesprawiedliwe - westchnęła Octavia.
- Czyżbyśmy byli zazdrośni? - mruknął.
- Oczywiście, że jestem zazdrosna. Ona nawet się nie stara. Alec spojrzał na swoją młodszą siostrę.
Może Octavia stara się za bardzo? Wszystko było z nią w porządku, najzupełniej wszystko. Była
sympatyczna i inteligentna, miała uroczy uśmiech. Może nie przypominała Wenus Botticellego jak
panna Passmore (to podobieństwo wydało się Alecowi niepokojąco bliskie), ale też nie było żadnego
powodu, by nie mogła uchodzić za cenną zdobycz dla każdego młodego dżentelmena. A, szczerze
mówiąc, czy Hammond-Betts i wszyscy inni, jakkolwiek się nazywają, sądzą, że mają jakiekolwiek
szanse u panny Passmore? Alec odstawił szklaneczkę.
- Chodź ze mną - powiedział, chwytając siostrę za rękę.
- Co robisz?
- Zdobywam dla ciebie stadko.
- Co?
- Zasługujesz na własne owce, Octavio. -1 pociągnął ją tak, że znaleźli się wśród wielbicieli panny
Passmore. - Octavio, moja droga -powiedział - czy mogłabyś mnie przedstawić swojej przyjaciółce?
Octavia z zaskoczenia i zakłopotania szeroko otworzyła oczy -niewdzięczna smarkula - ale szybko
odzyskała panowanie nad sobą (prawdziwa Darlingtonówna!) i przedstawiła go Gwendolyn
Passmore, która patrzyła na niego - o ile dobrze odczytał - z przerażeniem.
- Panno Passmore - rzekł uprzejmie, pochylając się nad jej dłonią. - Jak to możliwe, że dotąd nie
mieliśmy okazji się poznać?
- Ja... eee...
Kiedy ona próbowała coś wyjąkać, Alec przypomniał sobie, że w rzeczywistości zostali sobie
przedstawieni. Tak, cóż, przynajmniej była taktowna. Albo zapominalska, ponieważ w odpowiedzi
rzuciła jakąś gładką uwagę.
Wziął ją pod rękę, a pozostali dżentelmeni spiorunowali go wzrokiem. Mniejsza z tym. Zostawia im
Octavię. Jeśli nie dostrzegą, że jest pod każdym względem równie pociągająca jak panna Passmore, to
do diabła z nimi.
- Octavia bardzo dobrze się o pani wyrażała - rzekł Alec, przechodząc obok Hugh i Brettona, którzy
przerwali na chwilę swoją końską sprzeczkę i teraz przyglądali mu się z nieskrywaną ciekawością. -1
proszę - oznajmił, kiedy bezpiecznie dotarli do narożnika salonu - uratowałem panią.
- Uratował mnie pan? - powtórzyła.
- Przecież chyba nie chciała pani spędzić reszty wieczoru z Hammondem-Bettsem i tym drugim,
nieprawdaż?
Wyraźnie zaskoczona, otworzyła usta i Alec przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest
odrobinę tępa. Wyglądało na to, że nie potrafi szybko formułować odpowiedzi. Ale nagle coś w jej
oczach błysnęło. Zupełnie niezwykłe. Jej twarz, przypominająca maskę bez wyrazu, w jednej chwili
zmieniła się nie do poznania...
Jej oczy stały się głębsze; nie umiał tego inaczej opisać. Miały zdumiewający odcień morskiej zieleni.
Wcześniej Alec sądził, że są puste, a teraz sam nie rozumiał, jak mógł tak myśleć. Jej oczy były jak
ocean... Jak dwa oceany...
Dobry Boże, pomyślał z niesmakiem. Nic dziwnego, że Octavia jej nienawidzi. Przebywał z
Gwendolyn niecałą minutę, a już zdążył kompletnie zgłupieć.
- Dziękuję - powiedziała, uśmiechając się do niego.
A potem - niech niebiosa będą mu łaskawe - to zdarzyło się ponownie. Zdecydowanie nie miał
skłonności do bujania w obłokach. Był dorosłym, rozsądnym i inteligentnym hrabią. Ukończył
Oksford z drugą lokatą, naprawdę solidną drugą lokatą. A mimo to nie potrafił oderwać oczu od ust
panny Passmore. Ponieważ mógłby przysiąc, że uśmiech, którym go właśnie obdarzyła, nie był tym
samym uśmiechem, który widział na jej twarzy jeszcze dwie minuty temu.
Octavia, przypomniał sobie. Tu chodzi o Octavię. Zachował się jak idiota, przeciągając młodą damę
przez salon, co stanowczo nie jest zachowaniem odpowiednim dla nieżonatego i nawet nie-myślącego
o małżeństwie dżentelmena. Plotkom na ten temat nie
będzie końca. W ciągu tygodnia wieść dotrze do Londynu. W jego klubie zaczną się zakładać, czy
ożeni się przed Bożym Narodzeniem.
Zerknął na Octavię. Czy dobrze się bawiła? Powinna.
Potem zwrócił się do olśniewającej panny Passmore, która stała tuż obok niego, milcząca, z wyrazem
spokoju na twarzy. Zdał sobie sprawę, że i on milczy, zupełnie nietowarzysko, powiedział więc
pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy, a okazała się niezwykle banalna:
- Ładną mamy dziś pogodę.
- O tak - odparła, po czym, kiedy już zaczynał wątpić, czy powie cokolwiek więcej, dodała: - Myślę,
że czuć jesień w powietrzu.
Alec skinął głową i popatrzył z dezaprobatą na Hugh i Brettona, którzy przerwali dyskusję na temat
Richelieu i teraz bacznie obserwowali jego i pannę Passmore. Spojrzał więc na Gwendolyn, która
nadal stała w milczeniu, lecz ze zmienionym wyrazem twarzy. Ściągnęła kąciki ust. I wcale nie
wyglądało to brzydko; Alec przypuszczał, że nawet gdyby zaczęła stroić małpie miny, i tak
wydawałaby się ładna.
Nie sprawiała też wrażenia zirytowanej. Wyglądała raczej na... Znudzoną.
Uniósł brwi. To nie zadziałało. Pochylił się ku niej i szepnął żartobliwym tonem:
- Słyszałem, że zamierza pani poślubić Brettona.
Jej twarz znieruchomiała z zaskoczenia i widział, jak przełknęła ślinę, zanim odpowiedziała.
- Nie sądzę, by zamierzał mnie poślubić.
Alec zerknął za siebie. Bretton i Hugh znowu pogrążyli się w rozmowie, a dyskutowali tak zacięcie, że
nikt nie ośmieliłby się im przerwać.
- Obawiam się, że ma pani rację - rzekł. - Szczerze mówiąc, myślę, że on chce po prostu konia.
- I dlatego pojawił się na tym przyjęciu - odparła. Alec zamrugał.
- Chce mieć tego konia - wyjaśniła. - Mówił o nim przez całe lato.
Alec poczuł się nieco skonsternowany jej szczerością.
- Cóż, to naprawdę piękne zwierzę.
Wzruszyła lekko ramionami, czego nie potrafił zinterpretować.
- Dlaczego pani tu się znalazła? - spytał.
Nie odpowiedziała od razu, lecz spojrzała na niego dość dziwnie. W końcu, kiedy odwzajemnił
spojrzenie, powiedziała, jakby to było coś oczywistego:
- Moja matka nalegała. Faktycznie, to było oczywiste.
- Nie cieszy pani przyjęcie i świeże powietrze? - spytał cicho. Pokręciła głową.
- Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do domu.
Alec przyglądał się jej przez chwilę. Zachowywała się bardzo spokojnie. Nie należała do tych
dziewcząt, które zawsze nerwowo gniotą w palcach chusteczkę. I była milcząca, bardzo milcząca. Ale
nie wydała mu się wyniosła i nie potrafił sobie wyobrazić, by mogła kogoś potraktować nieuprzejmie.
Czy możliwe, że Octavia źle ją osądziła? Nad czym on się zastanawia? Oczywiście, że możliwe.
Octavia jest kochana, ale ma dziewiętnaście lat i myśli tylko o sobie. Ostatnie, czego by sobie życzyła,
to oszałamiająco piękna rywalka, która nie jest zła do szpiku kości.
Jego milczące rozważania musiały trwać już zbyt długo, ponieważ panna Passmore zaczęła powoli
przesuwać się w lewo.
- Zdaje się, że matka mnie wzywa.
Matka z całą pewnością jej nie wzywała. Jej matka - Alec widział ją kątem oka, odszukała cioteczną
babkę Darlington, która właśnie wkroczyła na scenę. Ich rozmowa pod względem ożywienia i ferworu
mogła rywalizować z konwersacją Hugh i Brettona.
- Chyba lepiej już pójdę - powiedziała panna Passmore. - Moja matka, sam pan rozumie...
Skinął głową. Zapewne lepiej pozwolić Wenus Passmore odejść. Octavia przykuła uwagę dwóch
dżentelmenów, między innymi Hammonda-Bettsa o puszystych włosach. Alec już chciał ustąpić,
naprawdę miał taki zamiar. Ale właśnie w chwili, kiedy jego mózg wysłał stopom sygnał, by ruszyły z
miejsca, Gwendolyn spojrzała na niego i uśmiechnęła się, i po raz pierwszy nie był to uśmiech
niepewny. Być może powinien być, skoro Alec przeciągnął ją przez cały salon.
Tymczasem ona się uśmiechnęła.
Zrozumiał w mgnieniu oka, w jednej cholernej ćwierci sekundy, dlaczego Octavia aż tak bardzo jej
nienawidziła. Ponieważ uśmiech Gwendolyn Passmore sprawiał, że czas stawał w miejscu.
Toteż Alec zareagował tak, jak zareagowałby każdy samiec jego gatunku, spotykając atrakcyjną
samicę. Pociągnął ją za włosy. Oczywiście tak naprawdę nie mógł ciągnąć jej za włosy. Miał prawie
trzydzieści lat; a takie zachowanie nie uchodzi nawet dziesięciolatkowi. Jednakże Alec pozwolił sobie
na dorosły odpowiednik ciągnięcia za włosy, czyli stał i patrzył na nią groźnie. Ponieważ gdyby
wyglądał, jakby jej uśmiech nie robił na nim żadnego wrażenia, ona nie zdałaby sobie sprawy, że w
rzeczywistości Alec jest ciężko przerażony, gdyż gdzieś w głębi duszy zrozumiał, iż właśnie przed
chwilą jego życie zmieniło się nieodwracalnie.
Co nie znaczy, że myślał aż tak jasno. Przede wszystkim przypuszczał, że dopadła go niestrawność.
Gwendolyn naturalnie wiedziała, kim jest lord Charters. W całym Londynie nie znalazłaby się
debiutantka, która by o nim nie słyszała. Nie stanowił najcenniejszej zdobyczy na małżeńskim rynku
w 1817 roku (ten zaszczyt przypadł księciu Brettonowi), jednak według młodych dam, którym Gwen
czasami składała wizyty, był numerem drugim.
Młodych, nieżonatych dżentelmenów, którzy mieliby wszystkie zęby, za to żadnych długów, nie było
zbyt wielu. A jeśli dodamy do
tego gęste ciemne włosy, postawną sylwetkę i szelmowski uśmiech. Cóż, nic dziwnego, że książę nie
dopuścił go do pierwszego miejsca w rankingu.
Lecz lord Charters najczęściej nie bywał na przyjęciach i koncertach, zaś jeśli nawet kiedykolwiek
odwiedził Almack's, Gwen go nie widziała. Jego siostrze najczęściej towarzyszyła ciotka, stara panna.
Jego siostrze, która - co do tego Gwen nie miała najmniejszych wątpliwości - nigdy nie wyrażała się o
niej dobrze.
Najwyraźniej coś planował, kiedy przeciskał się przez tłum, ciągnąc ją za sobą, lecz potem - ku jej
ogromnemu zaskoczeniu -powiedział coś o ratowaniu. Wówczas Gwen zaczęła się zastanawiać: czy
możliwe, by ktoś w końcu zauważył, że ona wcale nie lubi znajdować się w centrum uwagi? Że
jedyne, czego naprawdę pragnie, to usiąść gdzieś pod ścianą i obserwować pozostałych gości?
Nie, spójrzmy prawdzie w oczy, to niemożliwe. Przecież potem rzucił tę okropną uwagę ojej zamiarze
poślubienia księcia Bretton. Co on sobie myślał? Takich rzeczy nie mówi się nikomu prosto w twarz;
takie rzeczy mówi się za plecami.
W każdym razie okazał się straszny. Starała się być uprzejma, uśmiechała się uroczo, równocześnie
próbując uciec, a on na jej gest odpowiedział wściekłym spojrzeniem.
Nie rozumiała mężczyzn. Prawdę mówiąc, nie rozumiała też większości kobiet, ale przede wszystkim
nie potrafiła zrozumieć mężczyzn.
Wciąż próbowała znaleźć jakiś sposób, by się uwolnić od jego towarzystwa, kiedy nieoczekiwanie
uratowało ją przybycie lorda Briarly'ego, który stanął obok niej.
- Już dzwonili na kolację - powiedział.
- Naprawdę? - Gwen nic nie słyszała. Ale dzięki Bogu.
- Moja siostra powiedziała, żebym zaprowadził panią do jadalni - rzekł Briarly.
Charters pokręcił głową.
- Jesteś wcieleniem elegancji i taktu.
Briarly spojrzał na niego obojętnie.
- Z przyjemnością będę panu towarzyszyć - odparła Gwen entuzjastycznie. Można powiedzieć, zbyt
entuzjastycznie.
Briarly sprawiał wrażenie oszołomionego. Uśmiechnęła się do niego promiennie. Lord Charters
spojrzał na nią bardzo dziwnie. Gwen wciąż się uśmiechała, lecz poczuła się tak, jakby brała udział w
przedstawieniu, nie znając swojej roli. Ani scenariusza.
W tym właśnie momencie nadciągnęła lady Finchley, trzymając mocno za rękę Kate Peyton. Zerknęła
na Gwen wpatrującą się z uwielbieniem w jej brata i się rozpromieniła.
- Alec, mój drogi - powiedziała z żelazną determinacją. - Bądź tak dobry i wprowadź pannę Peyton. -
Po czym zwolniła uścisk i wsunęła dłoń Kate pod ramię Chartersa.
- Gwendolyn - odezwała się Kate. - Jak miło cię widzieć.
- Ciebie także - odparła cicho Gwen, czując ogromną ulgę na jej widok.
Nigdy nie były bliskimi przyjaciółkami, lecz Gwen znała ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że Kate nie
udaje ani nie ma cierpliwości do słownych gierek. Goście ruszyli czwórkami w stronę jadalni i Gwen
znalazła się obok Kate.
- Jesteś głodna? - spytała Kate, pochylając się ku niej.
- Umieram z głodu.
- Och, ja też - westchnęła Kate. - Już myślałam, że nigdy się nie zacznie. Uznam, że wieczór przebiegł
pomyślnie, jeśli uda mi się zdobyć całą kurę.
Gwen roześmiała się i natychmiast zacisnęła usta, gdy zdała sobie sprawę, że lady Finchley i obaj
hrabiowie odwrócili się w jej stronę.
- Myślałam, że będziesz miała większe ambicje - szepnęła do Kate. - Na przykład prosię.
- Całe? Nie chcę wyjść na zachłanną.
- Możemy się podzielić.
- Tylko pod warunkiem że ty weźmiesz ryjek.
- Och nie, ty powinnaś. Nalegam.
Znowu się roześmiały i znowu spoczęły na nich spojrzenia całej reszty. Lecz tym razem Gwen się tym
nie przejmowała. Miło było żartować z przyjaciółką.
Wślizgując się do łóżka, Gwen uznała, że wieczór minął mimo wszystko całkiem przyjemnie. Zupa
była smaczna, mięso jeszcze lepsze, a kiedy opuściła salon, nie musiała w ogóle rozmawiać z lordem
Charters.
4
Następnego ranka Gwendolyn obudziła się wcześnie. Ubrała się, szybko napisała kilka słów do matki,
informując, że wybiera się na przechadzkę, zabrała swój szkicownik i ołówki, po czym wymknęła się
z pokoju.
W domu panowała zupełna cisza; najwyraźniej większość gości lady Finchley nie podzielała tego
upodobania do świtu i porannej rosy. Gwen zajrzała do jadalni, gdzie zastała tylko służącego, który
wydawał się bardzo zaskoczony jej widokiem. Uspokoiła go, zapewniając, że wcale nie oczekuje
pełnego posiłku o wpół do szóstej i wzięła mały bochenek chleba, którym zamierzała podzielić się z
kaczkami. Wypatrzyła je na jeziorze, gdy dojeżdżali do rezydencji.
Poranek był piękny, chłodny i rześki. W powietrzu unosiła się jeszcze mgiełka, która zapewne zniknie
w ciągu godziny. Zupełnie jakby Gwen miała cały świat tylko dla siebie. Tylko ona i bezkresna
przestrzeń. Gwendolyn Margaret Passmore i milion źdźbeł trawy.
Coś przebiegło przy jej nogach.
Gwendolyn Margaret Passmore, milion źdźbeł trawy i mały królik.
Uśmiechnęła się.
Nucąc pod nosem, szła ścieżką, którą opisała jej lady Finchmore. Chleb nie był już gorący, kiedy go
dostała, ale pachniał świeżo i smakowicie; odłamała kawałek i zjadła.
Cudownie. Być może kaczki będą musiały obejść się bez poczęstunku.
Po mniej więcej kwadransie dotarła nad brzeg jeziora. Właściwie był to raczej staw z kilkoma
drzewami przy brzegu, otoczony bagnistym terenem. Nie był nawet w połowie tak duży jakjezioro
przyjej domu. Odgryzła kęs chleba i rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś suchego miejsca, gdzie
mogłaby usiąść. Ziemia nie wyglądała na bardzo mokrą, lecz była dość miękka. Gwen westchnęła.
Lepiej poszukać jakiegoś kamienia.
Nuciła jeszcze przez chwilę, przechodząc od Mozarta, którego ćwiczyła na pianinie, do bardziej
radosnej melodii nieznanego jej pochodzenia, lecz prawdopodobnie niestosownej. Poranne słońce
odbijało się w tafli wody i Gwen przechyliła głowę, próbując uchwycić kąt padania światła. Czuła się
samotna. Czuła się szczęśliwa.
Matka nigdy nie potrafiła zrozumieć, że Gwen najbardziej cieszyły chwile spokoju. To dziwne, że
można tak bardzo kochać drugą osobę, ajednak zupełnie nie wiedzieć, co ją uszczęśliwia.
Jakieś dziesięć stóp przed sobą zobaczyła spory, płaski głaz więc odgryzła kawałek chleba prosto z
bochenka i podeszła bliżej. Dotknęła jego wilgotnej powierzchni, uznała, ze nie jest zbyt mokra a w
końcu usiadła. Mgła zaczęła już opadać i robiło się coraz cieplej' Gwen zdjęła rękawiczki, wyjęła swój
najlepszy ołówek i zajęła się rysowaniem.
Zaczęła od drzewa rosnącego po drugiej stronie drogi, lecz potem z jakiegoś powodu postanowiła
dodać wiewiórkę, choć akurat żadna nie biegała w pobliżu. Przerwała rysowanie i przez chwilę
oglądała uważnie swoje dzieło. Czy ta wiewiórka przypadkiem nie jest za duża?
A może...
Za mała.
Odwróciła kartkę i zaczęła lysować od nowa. Szybko naszkicowała drzewo i ozdobiła je monstrualną
wiewiórką. Teraz było juz tak, jak trzeba. Uśmiechnęła się, wręcz zachichotała, i dodała zwierzątku
wielkie, groźne pazury.
Matka nie może zobaczyć tego rysunku. Nigdy, nigdy, nigdy. Po czymś takim mogłaby się już nie
otrząsnąć. Szok mógłby ją zabić.
Ale obrazkowi czegoś jeszcze brakowało. Wiewiórka nie powinna być zła.
- Nie jesteś potworem - mruknęła. - Jesteś tylko monstrualnie wielka.
I zaczęła rysować wiewiórkę-dziewczynkę, która - jak się okazało - wyglądała zupełnie jak
wiewiórka-chłopiec w fantazyjnym kapeluszu.
To był stanowczo jeden z najgorszych rysunków, jaki kiedykolwiek wyszedł spod ręki Gwen. I bardzo
jej się podobał.
Ale i tak musi go spalić. Jeśli ktoś zobaczy ten obrazek, weźmie ją za wariatkę i... Plusk.
Gwen zamarła. Czy ktoś jest w wodzie?
Oczywiście, że ktoś jest w wodzie. Pytanie tylko kto? A właściwie podstawowe pytanie brzmiało: czy
Gwen zdąży spakow-ać swoje rzeczy i uciec, nim ten ktoś ją zauważy?
Nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Spędziła uroczy poranek zupełnie sama. Nie wspominając już o
tym, że ktokolwiek jest w wodzie, powinien być - to logiczne - mokry.
A co za tym idzie, niestosownie ubrany, o ile w ogóle miał coś na sobie.
Czując, że pieką ją policzki, chwyciła rękawiczki, wsunęła pod pachę szkicownik i zerwała się na
równe nogi. Ruszyła tą samą drogą, którą przyszła, starając się iść jak najszybciej, ale ziemia była
rozmiękła, kamienie omszałe i wilgotne, a Gwen - bardziej wystraszona niż ostrożna.
- Och! - Nie zdołała powstrzymać krzyku.
Poślizgnęła się i przez moment doznała przedziwnego uczucia, że unosi się w powietrzu, po czym
upadła (boleśnie) na pupę.
- Au - jęknęła. Och, to bolało. Naprawdę bolało. I serce wciąż biło jej jak szalone, coś ściskało i
skręcało jej żołądek i...
- Kto tam jest?
Przełknęła ślinę. Męski głos. Oczywiście, że to był męski głos. Żadna kobieta nie wskoczyłaby do
jeziora tak rano. - Czy ktoś tam jest?
Może jeśli będzie się zachowywała bardzo cicho...
- Proszę się pokazać.
Och nie, raczej nie. Podciągnęła nogi i powoli, bardzo powoli zaczęła się podnosić. Miała na sobie
ciemnozieloną pelerynę, więc powinna się stopić z drzewami i...
- Panno Passmore? Jednak się nie stopiła.
- Panno Passmore, wiem, że to pani.
Jeszcze raz przełknęła ślinę i spojrzała w stronę stawu. Pośrodku stał hrabia Charters, po pierś
zanurzony w wodzie. Gwen nic nie odpowiedziała, starając się nie skupiać zanadto na fakcie, iż
widziała jego ramiona, a pierś miał raczej nagą.
Przełknęła ślinę i mocno ścisnęła nogi, choć, prawdę mówiąc, sama nie wiedziała dlaczego. W
odróżnieniu od niego ona była całkowicie ubrana. Jednak wydało się jej, że tak właśnie powinna
zrobić. - Pani włosy - powiedział. - To one panią zdradziły.
Gwen zaklęła półgłosem. Bardzo rzadko przeklinała, ale od swoich trzech braci nauczyła się kilku
wyrażeń stosownych na takie okazje jak obecna.
- Lordzie Charters - rzekła, postanawiając być uprzejmą mimo... cóż, mimo wszystko.
- Co pani robi poza domem o tak wczesnej porze? - spytał.
- Wybrałam się na spacer. A co pan robi poza domem tak rano?
- Wybrałem się popływać.
Bezczelny drań. Mocniej przycisnęła do piersi szkicownik.
- A zatem zostawię pana samego.
Jednak zanim zdążyła odejść, spytał:
- Czy zawsze spaceruje pani po okolicy bez towarzystwa? Nie potrafiła ocenić, czy to przygana. Ton
jego głosu nie był
ostry, ale nikt nie zadaje takich pytań z czystej ciekawości. Jednak to on zaczął rozmowę. Uniosła
wysoko brwi, patrząc, jak stoi poi-
nagi w wodzie.
- Nie spodziewałam się, że kogoś spotkam.
- Nikt się tego nie spodziewa, kiedy postępuje na tyle nierozważnie, by wychodzić bez towarzystwa.
- Och, to nie ja stoję półnaga w jeziorze.
- Wcale nie jestem na wpół nagi.
Wstrzymała oddech, po czym wydała dźwięk, który nie miał nic wspólnego z godnością. Być może
nawet warknęła jego imię.
- Miłego dnia - rzuciła w końcu, odwracając się na pięcie. Ziemia w tym miejscu była śliska. Powinna
była o tym pamiętać, zwłaszcza po niedawnym upadku. Ale nie przywykła do widoku stojących w
jeziorze mężczyzn, którzy byli - jak on sam to ujął -wcale nie na wpół nadzy. Czy naprawdę można jej
mieć za złe, ze nie zachowała wystarczającej przytomności umysłu, by uczyć się na własnych
błędach? Zachwiała się gwałtownie, szkicownik wysunął się jej z rąk, po czym z głuchym
grzmotnięciem, tracąc godność, upadła na lewy bok.
Bolało o wiele bardziej niż poprzednim razem.
Zaklęła znowu.
I jeszcze raz. Ponieważ kiedy spróbowała się poruszyć, zabolał ją nadgarstek.
Znieruchomiała na chwilę, wzięła głęboki oddech i jeszcze raz spróbowała usiąść.
- Proszę się nie ruszać. - To był głos lorda Charters, niepokojąco blisko jej ucha.
Gwen pisnęła i mocno zacisnęła powieki. Nie miała pojęcia, jak udało mu się tak cicho wyjść z wody,
lecz była pewna, ze nie zdążył włożyć na siebie ubrania.
- Gdzie panią boli? - spytał.
- Wszędzie - przyznała. Była to mniej więcej prawda. - Ale najbardziej nadgarstek.
- Może pani usiąść?
Skinęła głową, nie otwierając oczu, i pozwoliła, by pomógł jej usiąść. Ujął jej rękę i delikatnie
obmacał.
- Tutaj? - spytał cicho, gdy się skrzywiła. Skinęła głową.
- Jest trochę opuchnięty - powiedział. - Ale nie sądzę, żeby był złamany.
- Nie jest złamany. - Wiedziała, jak to jest, kiedy łamie się kość; doskonale pamiętała ten paskudny
trzask, który usłyszała... nie, poczuła. Nie, usłyszała. Niejedno i drugie. Można by powiedzieć,' że
usłyszała to całym ciałem, choć brzmi to dziwnie.
- Niemniej - dodał - trzeba będzie go unieruchomić. Jeszcze raz przytaknęła, wciąż nie odważając się
otworzyć oczu. Miał bardzo miły głos, spokojny i łagodny i gdyby spotkanie z nim poprzedniej nocy
nie było tak nieprzyjemne, dodałby Gwen otuchy i uspokoił ją.
- Może pani otworzyć oczy - powiedział.
- Nie, dziękuję.
Nie parsknął, lecz gotowa była przysiąc, że mówiąc to, uśmiechał się.
- Daję pani słowo - zapewnił. - Jestem ubrany.
Powoli i nie bez wahania otworzyła jedno oko. Z ulgą stwierdziła, że nie kłamał. Włożył koszulę i
choć miejscami przywarła do ciała, nie wyglądał nieprzyzwoicie. Jego spodnie były zupełnie
przemoczone. Najwyraźniej miał je na sobie w wodzie.
- Powiedziałem, że nie byłem półnagi - rzekł z kpiącym uśmiechem. - Nie wspomniałem, o którą
połowę chodzi.
Zacisnęła usta, lecz nie potrafiła wzbudzić w sobie iiytacji.
- To był podstęp z pana strony.
Wzruszył ramionami z szatańskim wyrazem twarzy.
- Mężczyznom to się zdarza.
- Podstępne zachowanie?
- Łatwiejsze niz sprytne.
Roześmiała się. Oczywiście nie zamierzała, lecz śmiech wyrwał się jej, zanim zdała sobie z tego
sprawę. On też uśmiechnął się i nagle zrobiło się jakoś...
Swobodnie?
Tak, poczuła się swobodnie.
Dla większości ludzi takie określenie nic nie znaczy, ale dla kogoś, kto nie lubi tłumów, poznawania
nowych osób i niezwykłych przeżyć, czuć się swobodnie to wspaniała rzecz.
- Często chodzi pani na poranne spacery? - spytał.
- Czy zamierza pan mnie karcić? Zerknął na jej zabłocon ą suknię.
- Myślę, że została pani wystarczająco ukarana. Spojrzałan niego z urazą, lecz po chwili powiedziała:
- Uwielbiam poranki. W domu codziennie chodzę na spacery. Ale dwa lata temu złamałam nogę i to
było straszne.
- A więc wie pani Jak to jest, kiedy się lamie kość? Skinęła ponuro głową.
- Najgorszy jest ten dźwięk.
- To słychać? - spytał zaskoczony.
- Nigdy niczego pan nie złamał?
- Nie we własnym ciele... Ani nikomu innemu - dodał pospiesznie, widząc jej zdumione spojrzenie. -
Ale... - Na jego twarzy odmalowało się zażenowanie, a jednocześnie duma. - Ale zdarzało mi się
niszczyć meble. I naczynia. 1... ach, czy można złamać drzewo?
Gwen usilnie starała się zachować poważny wyraz twarzy.
- Myślę, że można.
- A zatem złamałem też drzewo. - Uniósł rękę. - Proszę nie pytać. To była niezwykle skomplikowana
chłopięca zabawa z wykorzystaniem piłek, mieczy i owcy.
Przez chwilę tylko przyglądała mu się, próbując ocenić, czy sobie z niej nie żartuje. Chyba nie.
- Proszę nie mówić, że połamał pan owcę.
- Owca na moment nie oderwała się od ziemi - zapewnił. A kiedy Gwen starała się przetrawić te
informacje, dodał:
- Choć muszę przyznać, że próbowałem.
Na to nie znalazła odpowiedzi. Właściwie nie była pewna, czy w ogóle istnieje jakaś dobra odpowiedź
na coś takiego. Przechylił głowę i jego spojrzenie stało się trochę nieobecne.
- Prawdę mówiąc, była tam również katapulta. Pokręciła głową.
- To zdumiewające, że udaje się wam dożyć pełnoletności.
- Ma pani na myśli chłopców. - Wrócił do rzeczywistości i uśmiechnął się do niej szeroko. - Tak, cóż,
jesteśmy bestiami. Nie da się tego ukryć. Wymyślamy różne głupie zabawy, za dużo pijemy,
wszczynamy wojny, a to przecież nie wszystko...
Gwen nie usłyszała dalszego ciągu jego wypowiedzi. Na wzmiankę o wojnie przypomniał jej się
Toby, ale jego twarz wydawała się nieco zamglona i to było najsmutniejsze. Zapominała, jak wyglą-
dała twarz brata. Zupełnie jakby umierał powtórnie, tylko ta druga śmierć była rozciągnięta na lata.
- Proszę mi jeszcze raz pozwolić obejrzeć nadgarstek - rzekł lord Charters, biorąc ją za rękę.
- Nie, nie - zaprotestowała pospiesznie, wystraszona tonem jego głosu. - Nic mi nie jest.
- Wygląda pani...
- Po prostu myślałam o kimś, to wszystko.
- O kimś? - spytał cicho.
- O moim bracie - powiedziała, nie widząc powodu, by to ukrywać. - Zginął pod Waterloo. Bardzo mi
go brakuje.
Ku jej zaskoczeniu lord Charters nie złożył jej kondolencji ani nie wygłosił żadnej banalnej formułki,
że Toby był bohaterem. Gwen nie znosiła, kiedy takjej mówiono. Skąd ludzie mogli wie-
dzieć, jak zginął? Nawet ona tego nie wiedziała. Rodzina dostała list, potem złożył im wizytę jakiś
oficer, lecz nikt nie był świadkiem śmierci jej brata.
Tymczasem lord Charters spojrzał na nią ze współczuciem i powiedział:
- Rok to wcale nie tak długo, jeśli naprawdę się kogoś kochało. Nie mogła od siebie odsunąć myśli, że
on wie. Wie, jak to jest kogoś stracić.
Nie powiedziała słowa, w żaden sposób nie ujawniła swoich myśli, lecz mimo to on odpowiedział na
pytanie, którego nie zadała.
- Moja matka - rzekł cicho. - Dwa lata temu.
- Przykro mi.
- Mnie też. - Wziął głęboki wdech, po czym energicznie wypuścił powietrze. - To był głupi wypadek.
Powóz, którego nie utrzymywano w odpowiednim stanie...
Gwen w milczeniu skinęła współczująco głową. Spojrzał na mą, a ona po prostu zrozumiała, że pod
tym względem są tacy sami: że również on docenia ciche, szczere współczucie.
Ma ładne oczy, pomyślała. Szare, ale nie całkiem. Z ciemnoniebieską otoczką. Zastanawiała się, jak
mogła tego nie zauważyć poprzedniej nocy.
A w tym momencie Charters wstał, odchrząknął, przerywając magię chwili.
- Pomijając nadgarstek, jak się pani czuje? - powiedział szybko. - Może pani chodzić?
Gwen siedziała, więc teraz z jego pomocą ostrożnie się podniosła, sprawdzając, czy może stać o
własnych siłach.
- Myślę, że wszystko będzie dobrze - odparła. - Nie skręciłam
kostki.
- Kuleje pani - zauważył.
- Po prostu trochę boli mnie po upadku. To z pewnością minie.
- Czy mogę panią odprowadzić do domu? - spytał uprzejmie.
- Tak - odpowiedziała. - Będzie mi bardzo miło.
Poprzedniej nocy był nieprzyjemny teraz zachowywał się inaczej i Gwen doszła do wniosku, że
znacznie łatwiej zacząć od nowa, niż złościć się z powodu tego, co minęło. Zrobiła krok naprzód i
wtedy sobie przypomniała...
- Och! Mój szkicownik. - Odwróciła się i spojrzała za siebie. Szkicownik leżał na ziemi blisko brzegu,
lecz na szczęście pozostał suchy.
- Podam go pani. - Lord Charters delikatnie puścił jej rękę i podniósł zeszyt. - Rysuje pani przyrodę? -
spytał. Gwen zastanowiła się, jak określić te swoje ogromne wiewiórki.
- Hm, w pewnym sensie. Uśmiechnął się zaciekawiony.
- Co chce pani przez to powiedzieć?
- Nic - odparła, pragnąc, by już oddał jej szkicownik.
- Mogę zobaczyć?
- Wolałabym nie.
- Tylko zerknę.
Gwen nie potrafiła sobie wyobrazić nic bardziej zawstydzającego.
- Nie, milordzie,ja...
- Przecież nie rysuje pani aktów, prawda? - przerwał z iskierką rozbawienia w oczach.
- Nie! - krzyknęła, czując, że jej policzki robią się karmazynowe. Wielkie nieba. Wsunął palec
wskazujący między kartki, jakby
chciał zajrzeć.
- Proszę - powiedział cicho, a ona niemal ustąpiła. Coś bardzo dziwnego i nieznajomego zaczęło się
dziać w jej wnętrzu. Jakby wnętrzności stały się nagle bardzo lekkie. I serce nie biło tak jak zwykle.
Nie przyspieszyło, nie waliło...
Tańczyło. Śpiewało.
Tak, to musi być szaleństwo. Zapewne uderzyła się w głowę. Wprawdzie nie czuła nic takiego, ale
może dlatego, że cały czas skupiała się na nadgarstku. Na nadgarstku, który już nie bolał tak
bardzo, więc może dopiero teraz dały o sobie znać skutki uderzenia w głowę?
- Panno Passmore - odezwał się cicho lord Charters. - Czy coś się stało?
Zamrugała i spojrzała na niego, a wtedy pomyślała, że musiała się pomylić, gdyż jego szare oczy
wpatrywały się w nią z taką łagodnością i troską, i czymś, co dodatkowo pogarszało to, co działo się z
jej sercem.
- Tak, to znaczy nie - wyjąkała. - Chciałam powiedzieć, że nic mi nie jest. Po prostu gdy stanęłam,
zakręciło mi się w głowie.
Była mu wdzięczna, że nie skomentował tego, że stała już od dobrej minuty, zanim poczuła się
oszołomiona. A potem, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, wyjął palec spomiędzy kartek i zamknął
szkicownik. Zrobił gest, jakby chciał jej oddać, po czym powiedział:
- Z przyjemnością go poniosę, jeśli dzięki temu będzie pani łatwiej iść.
- Już nie chce pan popatrzeć? Spojrzał na nią z powagą.
- Prosiła pani, żebym tego nie robił. Rozchyliła usta zaskoczona.
- Czy sądzi pani, że mógłbym nie usłuchać prośby? - powiedział, unosząc lekko jeden kącik ust.
Nie mogła odpowiedzieć szczerze, nie obrażając go.
- Hm, tak - powiedziała, patrząc na niego smutno.
Z ulgą stwierdziła, że tylko się uśmiechnął. Podał jej rękę, na której się wsparła, i ruszyli w stronę
Finchley Manor. Kiedy schodzili łagodnym stokiem, powiedział:
- Wydaje się, że ma pani mniej rezerwy niż ostatniej nocy. Odpowiedziała dopiero po chwili, nie
odrywając wzroku od
ścieżki.
- Nie lubię tłumu - szepnęła.
Przyglądał się jej przez moment, po czym zatrzymał się, zmuszając ją, by też stanęła.
- Zapewne nie cierpi pani sezonu.
- Och, tak - wyrwało się jej. Cóż za ulga móc to powiedzieć. Zerknęła na niego, z zaskoczeniem
widząc ulgę również w jego wzroku. - To straszny okres dla kogoś takiego jakja. Przez cały czas
myślałam tylko o tym, by znowu znaleźć się w domu.
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę coś takiego z ust młodej damy.
- Czy często rozmawia pan z młodymi damami? Spojrzał na nią zdumiony.
- Oczywiście.Ja...
- Nie chodzi mi o mówienie do nich - przerwała. - Ale o rozmowę.
Uniósł brwi, lecz spojrzenie jego szarych oczu nadal było wesołe.
- Czy wyobraża sobie pani mnie wygłaszającego wykład?
- Nie, oczywiście, że nie. Ale... cóż, musi pan przyznać, że na spotkaniach towarzyskich bardzo
rzadko prowadzi się rozmowy, które miałyby jakieś znaczenie. A gdzie indziej mógłby pan spotkać
młodą damę?
Już miał coś powiedzieć, lecz nie dopuściła go do głosu:
- Nie mam na myśli pańskiej siostry.
Przez chwilę obawiała się, że mogła go urazić. Nie odpowiedział od razu, lecz przyglądał się jej z
namysłem. W końcu powiedział:
- Myślałem, że jest pani nieśmiała.
- Och, jestem - odparła. Ale, co zdumiewające, nie przy nim... Przy nim nie była nieśmiała.
Zdumiewające.
5
Alec nie należał do tych, którzy mają w zwyczaju wstawać razem ze słońcem. W swojej sypialni w
domu miał grube zasłony, nocą szczelnie zasunięte. Gdyby światło poranka nie przeniknęło do jego
pokoju, mógłby przespać cały dzień. Jednak jeżeli promienie słońca padły mu na twarz, budził się
natychmiast i wiadomo było, że już nie zaśnie.
Kiedy zobaczył swój pokój w Finchley Manor, wiedział, że zbudzi się o świcie. Okna były wysokie, a
o zasłonach dało się powiedzieć w najlepszym razie, że filtrowały światło. Ponieważ źle znosił brak
snu, pamiętał, by wcześnie się położyć. Dlatego też był w zaskakująco radosnym nastroju, kiedy
usiadł na łóżku o wpół do piątej rano.
Zastanawiające. Pobudce o wpół do piątej zwykle nie towarzyszy radosny nastrój. Alec wiedział, że
większość znajomych nie podziela jego dziwacznej niemożności spania, więc nie był zaskoczony ci-
szą panującą w całym domu, kiedy wymknął się na szybką kąpiel w stawie. Zaskoczyło go jednak - i
to bardzo - gdy wynurzając się z wody po spektakularnym skoku, usłyszał czyjś pisk.
Kto by pomyślał, że panna Passmore budzi się tak wcześnie?
Albo, pomyślał z niepokojem, że w świetle poranka jest w stanie wyglądać jeszcze piękniej. Czyż o
świcie kobiety nie powinny wydawać się pryszczate i spuchnięte? Jego siostry przed poranną toaletą i
ułożeniem fryzury prezentowały się żałośnie.
Choć oczywiście bardzo je kochał.
Panna Passmore, nawet kiedy krzywiła się z bólu, mogłaby konkurować z Moną Lizą. To nieuczciwe
wobec całej reszty ludzkości. Rozumiał jednak, że to nie jej wina, iż jest tak cudownie piękna. Poza
tym zrobiła sobie krzywdę, więc wyszedł z jeziora i postanowił zachować się jak wzorowy
dżentelmen. Obejrzał jej obrażenia, a ona nie była niemiła. Prawdę mówiąc, zachowywała się raczej
sympatycznie, okazując spokojne poczucie humoru, co - jak przypuszczał - nieczęsto się jej zdarzało.
- Czy lubi pani konie, panno Passmore? - spytał nagle. Jeśli Hugh zamierzał się o nią starać, to
stanowczo lepiej, żeby lubiła konie.
Spojrzała na niego, nieco zaskoczona nagłą zmianą tematu.
- Nie powiem, żebym ich nie lubiła...
- Ale nie darzy ich pani miłością.
- Cóż... - Skrzywiła się lekko, wyraźnie niepewna, jak powinna odpowiedzieć. - Sądzę, ze kocham
mojego konia. - Sądzi pani...
- Hm, to przecież koń. - I spojrzała na niego, jakby chciała dodać: Zdaje pan sobie z tego sprawę,
prawda?
Alec patrzył na nią, czując narastający niepokój. Ona nie może poślubić Hugh. Nie potrafił sobie
wyobrazić bardziej niefortunnego związku.
- Czy coś się stało? - spytała.
- Jeszcze nie - odparł złowieszczo.
Lekko rozchyliła usta. Wyglądała na zatroskaną. A może to była nieufność.
Rozsądna dziewczyna. Nawet Alec musiał przyznać, że wyszedł na bufona niespełna rozumu.
- Chyba powinienem panią przeprosić.
Znowu spojrzała na niego zaskoczona, a on dobrze rozumiał, jak się poczuła, ponieważ wiedział, że
nie powinien tak mówić. I nagle zdał sobie sprawę, że właśnie to chciał powiedzieć.
- Nie rozumiem.
- Źle panią oceniłem - wyjaśnił.
Przez dłuższą chwilę milczała, po czym odparła:
- Ludziom często się to zdarza. Ja... - Rozejrzała się na boki, jakby chciała się upewnić, że nikt ich nie
podsłuchuje. Co było absurdalne, ponieważ byli zupełnie sami.
Z jakiegoś powodu wydało mu się to właściwe i z jakiegoś powodu sprawiło, że zrobiło mu się ciepło
na sercu. Ponieważ cokolwiek zamierzała powiedzieć... Było to przeznaczone dla niego. Tylko dla
niego. Pochyliła się ku niemu, lecz tylko odrobinę.
Serce Aleca zaczęło bić szybciej. Te ćwierć cala...
Maleńki skrawek przestrzeni, który usunęła spomiędzy nich...
Zaparło mu dech w piersiach.
I wtedy się cofnęła.
- Nic takiego - rzuciła i spuściła wzrok, zakłopotana tym, czego nie odważyła się powiedzieć.
- Nie - zaprotestował. - To wcale nie jest nic takiego. Spojrzała na niego. Miała zdumiewające oczy w
kolorze morza. Jak można mieć takie oczy?
- To głupie.
- Proszę pozwolić, że sam to ocenię.
- Chciałam tylko powiedzieć... To właściwie dość oczywiste. -Spojrzała w bok, potem w dół i wreszcie
na niego, lecz nie prosto w oczy - Pan już to powiedział.
Nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
- Co powiedziałem?
- Ludzie uważają, że jestem niedostępna - wyjaśniła. - Ale tak nie jest. Po prostu z wieloma osobami
nie umiem rozmawiać. A tłum mnie... przeraża. - Spuściła wzrok i, marszcząc brwi, wpatrywała się w
wilgotną trawę, po czym spojrzała na niego z poważnym wyrazem twarzy. - Jestem nieśmiała -
powiedziała, jakby nigdy wcześniej nie mówiła tych słów na głos.
Alec, który nigdy nie stał nerwowo w rogu ani nie dostawał mdłości przed wejściem do pokoju,
odparł:
- To nie jest wada.
- W Londynie jest - odparła ze smutnym uśmiechem.
- Ale nie jesteśmy w Londynie.
- Równie dobrze moglibyśmy być - odparła, patrząc na niego nieco protekcjonalnie. - Tu, w Finchley
Manor, nie ma nikogo, kogo nie spotkałabym już wcześniej. Oczywiście z wyjątkiem lorda Briarly.
Alec pomyślał o Hugh. Nieskomplikowany, zbzikowany na punkcie koni Hugh. Uwielbiał go.
Naprawdę. Rzuciłby się dla przyjaciela pod pędzący powóz, co zresztą pewnego pamiętnego razu
zrobił, ratując życie Hugh. To prawdziwy cud, że Alec wyszedł z tego tylko ze stłuczonym żebrem.
Ale Hugh nie może ożenić się z panną Passmore. Mniejsza z tym, jaki to będzie miało wpływ na
Hugh, jeśli zwiąże się z kobietą niepodzielającą jego pasji. Teraz Alec myślał o niej. To ona będzie
nieszczęśliwa.
A kiedy patrzył na jej twarz, na jej usta wyginające się w tajemniczym uśmiechu, który wyrażał
zarówno inteligencję, jak i figlarność, zdał sobie sprawę, że nie może dopuścić, aby była
nieszczęśliwa.
- Myślę, że zaraz panią pocałuję - szepnął.
Gwan wyglądała na oszołomioną. On czuł się oszołomiony. Ale to była najbardziej oczywista rzecz na
świecie. Gdyby nie pocałował jej teraz, na tym polu, w tej mgle, w tym momencie...
To byłoby tragiczne.
Ujał ją pod brodę, uniósł głowę i przez chwilę napawał się jej widokiem. Promienie porannego słońca
rozświetliły jej włosy i Alec musiał walczyć ze sobą, by nie wyjąć z nich szpilek. Chciał zobaczyć
rozpuszczone włosy, poznać fakturę loków. Chciał zbadać tę olśniewającą gęstwinę pukiel po puklu,
przekonać się, że tak zdumiewający złocistorudy kolor może w ogóle istnieć.
Już niemal wyszeptał, że jest piękna, ale musiała to przecież wiedzieć i kiedy spojrzała na niego
oczami wypełnionymi tym samym zachwytem, który i on odczuwał w głębi serca, zrozumiał, że
to odbierające mu dech w piersiach uczucie nie ma związku z jej urodą.
Dlatego nie powiedział nic, tylko pokręcił głową ze zdumieniem, a potem pochylił się i pocałował
Gwen.
Zaczęło się delikatnie - ledwie musnął wargami jej usta i miał szczerą wolę, aby tak zostało. Chciał
zachować się łagodnie i z szacunkiem, i wszystkim innym, co mężczyzna powinien okazywać
kobiecie, którą...
Kobiecie, którą...
Cofnął się i spojrzał na nią znowu, jakby widział ją po raz pierwszy.
Zamknęła usta, a on domyślił się, że zaraz powie: Milordzie.
- Nie - poprosił, kładąc palec na jej wargach. - Wymów moje imię.
Wyglądała, jakby miała powiedzieć coś doniosłego, lecz tylko szepnęła:
- Nie znam pańskiego imienia.
Zamarł. Zabrakło mu tchu. I nagle wybuchnął śmiechem. On za moment się zakocha... do diabła,
całkiem możliwe, że już się zakochał, a ona nie zna jego imienia.
- Alec - powiedział, nie będąc w stanie powstrzymać głupiego uśmiechu. - Mam na imię Alec i nigdy
więcej nie chcę słyszeć, jak zwracasz się do mnie inaczej.
- Alec - szepnęła. - Pasuje do ciebie. - Promienny uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Ja jestem Gwendolyn.
- Wiem-wyznał.
Miał siostrę, która wszystko mu o niej opowiedziała. Przypuszczał, że w większości było to
nieprawdziwe, ale imię - tak, znał je.
- Niektórzy mówią na mnie Gwen.
Gwen. Spodobało mu się. To było proste. Skromne. Urocze. To była ona.
- Matka chciała dać mi na imię Guinevere - dodała. - Ale ojciec uznał, że to zbyt wymyślne.
- Miał rację - stwierdził Alec stanowczo. Roześmiała się cicho.
- Dlaczego tak uważasz?
- Nie wiem - przyznał. - Wiem tylko, że to prawda. Jesteś Gwen. Tą Gwen.
- Tą Gwen - powtórzyła, mocno rozbawiona.
- Tą Gwen. Bardzo ważne, żeby to prawidłowo wymawiać -dodał, kiedy uniosła brwi.
- I jesteś pewien, że właśnie to jest prawidłowy sposób?
- Och, absolutnie - mruknął. - To oślepiająco oczywiste.
- Oślepiająco, mówisz. Uśmiechnął się lekko.
- Oślepiająco.
Odpowiedziała uśmiechem, lecz tym razem był to uśmiech szelmowski. Doszedł do wniosku, że
podoba mu się, kiedy wygląda szelmowsko.
- Myślę, że powinieneś pocałować mnie jeszcze raz - powiedziała.
Doszedł do wniosku, że uwielbia, kiedy Gwen wygląda szelmowsko.
Wziął ją za rękę, splótł palce z jej palcami i przyciągnął do siebie, powoli, żartobliwie, aż dzieliła ich
tylko odległość oddechu.
- Chcesz, żebym cię pocałował, tak? Skinęła głową.
- Tutaj? - spytał cicho, całując ją w nos. Pokręciła głową.
Jego usta odszukały jej czoło.
- Tutaj?
Znowu pokręciła głową.
- Tutaj? - powtórzył, a ona poczuła na wargach jego ciepły oddech.
- Tak - westchnęła.
Musnął kącikjej ust, potem drugi.
- Tutaj? Tutaj?
Nie odpowiedziała, lecz usłyszał, ze jej oddech stał się szybszy; czuł jego ciepłe i wilgotne muśnięcia
na skórze. Poczynał sobie coraz śmielej, przesuwając językiem po jej delikatnej dolnej wardze.
- Tutaj? - drażnił się z nią czule.
Znowu nic nie odpowiedziała, lecz całe jej ciało mówiło „tak . Jej ręce znalazły się na jego plecach,
przywarła do niego. Jego puls przyspieszył i nagle Alec musiał znowu walczyć z sobą. Jego dłonie,
jego ręce, jego dusza - wszystko pragnęło objąć ją i zmiażdżyć w uścisku. Pragnął ją całować i
dotykać. Pragnął ją wielbić Pragnął, żeby dowiedziała się, jak to jest być wielbioną. Pocałował ją raz i
drugi, a był to z pewnością najdłuższy, najgłębszy i najdoskonalszy pocałunek w historii. Jak z legend
i pieśni Pomyślał, ze właśnie gdzieś płaczą poeci. Żaden wiersz me mógł się równać z tym jednym,
idealnym pocałunkiem.
Alec napawał się nią, chłonął jej zapach. Przyciskał ją do siebie aby zapamiętać jej kształt. Kiedy
skończył, znał ją całkowicie, poczuł samą esencję jej duszy.
A nawet nie widział jej nago. Wielkie nieba.
Alec cofnął się, kaszląc gwałtownie. Skąd przyszła mu do głowy ta myśl? Przecież jest dżentelmenem.
Romantykiem. A to jest Gwen Ta Gwen. Jest delikatnym kwiatem, bezcennym skarbem. Nie powinien
fantazjować o niej nagiej, bez względu na fakt, ze regularnie zdarzało mu się fantazjować o
rozebranych kobietach. Czyż me tak właśnie postępują mężczyźni? ^ Ale me o mej, skarcił sam siebie.
Nie o dziewczynach, które zamierza się poślubić. Chociaż właściwie nie myślał ojej poślubieniu, ale
kiedy się nad tym zastanowił, wydało mu się to cholernie dobrym pomy słem. Ale mniejsza z tym, ona
jest typem kobiety, j aką można wziąć za zonę, a me wyobrażać sobie w różnych stadiach negliżu. Ona
jest na to za dobra. Chociaż...
Boże, wyglądałaby oszałamiająco w każdym stadium negliżu
Alec zaczął mieć trudności z oddychaniem.
- Dobrze się czujesz? - spytała z troską.
Wjej głosie zabrzmiała troska, lecz Alec nie odważył się na nią spojrzeć. Gdyby to zrobił, zacząłby
znowu myśleć o niej w ten sposób. To zaś miałoby ogromny i zapewne bolesny wpływ na pewne
części jego ciała.
Och, dobrze; części, o których mowa, na dobre juz uległy temu wpływowi, lecz gdyby mógł po prostu
przestać myśleć o niej i o tym jak by się czul, gdyby położyła ręce.
To musi się skończyć. Teraz.
- Myślę, że powinniśmy wrócić do domu - wykrztusił.
- Teraz?
Skinął głową, nie patrząc na nią. Znał granice swoich możliwości. Przełknął ślinę.
- Może powinnaś pójść przodem.
- Chcesz, żebym wróciła sama?
- Nie - odparł, lecz skinął głową.
- Ty... nie chcesz, żebym wracała sama.
Chciał chwycić ją i przyciągnąć z powrotem do siebie Chciał zerwać z niej ubranie i całować, tym
razem w miejsca, o których się me mówi. Chciał usłyszeć, jak wzdycha z namiętności, a potem
chciał...
- Lordzie Charters? To znaczy, Alec... Dobrze się czujesz? Jej głos brzmiał, jakby była naprawdę
zaniepokojona. Co gorsza
jakby mogła go dotknąć.
Stanowczo powinna wrócić sama. On natychmiast musi wskoczyć do jeziora.
6
Już przy pierwszych pocałunkach Gwen wiedziała, że są niezwykłe.
Oczywiście nie miała ich z czym porównać, nie było też nikogo, kto mógłby podzielić się z nią wiedzą
albo opowiedzieć o szczegółach innych, gorszych pierwszych pocałunków. Nie miała sióstr i zdaje się
żadna z przyjaciółek nie była całowana, a przynajmniej nie przez kogoś godnego uwagi. Ale wiedziała
- dobrze wiedziała -że jej pierwsze pocałunki przyćmiły wszystkie inne pierwsze pocałunki.
Była niemal pewna, że lord Charters - Alec, poprawiła się - miał podobne odczucia. Ale w pewnym
momencie on nagle to przerwał, odwrócił się i, mówiąc całkiem szczerze, wydawał się niezdrów.
Co oznaczało, że nim nadejdzie wieczór, ona prawdopodobnie także będzie chora.
Uśmiechnęła się, mimo że on - odwrócony - nie mógł tego zobaczyć. Nie, przypuszczalnie
uśmiechnęła się, ponieważ on tego nie mógł zobaczyć. To było okrutne - uśmiechać się w obecności
kogoś tak zgnębionego. Ale nic nie mogła na to poradzić. Wszystko, o czym była w stanie myśleć, to...
Cóż za cudowny sposób na złapanie przeziębienia.
- Alec? - powiedziała cicho. Nie odpowiedział na jej poprzednie pytanie, czy dobrze się czuje. - Alec?
Czy mogę coś zrobić, żeby ci pomóc?
Wydawało się jej, że usłyszała, jak jęknął, po czym z ciężkim westchnieniem odwrócił się do niej.
- Gwen - powiedział, sprawiając wrażenie skrępowanego. Złożył ręce na piersi. - Czy wiesz, co dzieje
się między mężczyzną i kobietą?
Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia i pokręciła głową.
- Jeśli nie wrócisz natychmiast do domu - wychrypiał - dowiesz się.
Przez chwilę patrzyła na niego w osłupieniu i nagle, w jednej chwili zrozumiała.
- Och - pisnęła i odskoczyła do tyłu.
- Rozumiesz, co mam na myśli - mruknął.
- Nie bardzo - wyjąkała. - Ale właściwie... tak...
Opuścił ręce, skrzyżował je ponownie, a na koniec splótł przed sobą dłonie. Nie sądziła, że
kiedykolwiek zobaczy go tak skonsternowanego.
- Do domu nie jest daleko - powiedziała .
- Nie jest.
- Powinnam tylko wziąć szkicownik - Wskazała ręką miejsce na trwie, gdzie upadł jej zeszyt i gdzie
leżał zapomniany przez oboje.
Alec nie poruszył się i ona także - przynajmniej nie w pierwszej chwili. W końcu, zdając sobie sprawę,
że któreś z nich musi przerwać tę niezręczną sytuację, Gwen pospiesznie schyliła się, podniosła
szkicownik i cofnęła się, przyciskając go do piersi.
- Zobaczymy się później - powiedział, wciąż trzymając ręce sztywno przed sobą.
- Oczywiście. Będę czekać. Skinął głową w jej stronę.
- Może pokażesz mi któryś ze swoich szkiców. Gwendolyn pomyślała o swoich gigantycznych
wiewiórkach z wielkimi zębami i w odświętnych kapeluszach. I nagle nie widziała juz żadnego
powodu, by czuć się zakłopotaną.
- Może tak - powiedziała. - Może tak.
Kilka godzin później Alec był odświeżony i wypoczęty. Powtórna kąpiel w jeziorze okazała się
bardzo przydatna i kiedy wró-
cił do Finchley Manor, czuł się niemal jak człowiek. Mokry, ale człowiek.
Gorąca kąpiel i czyste ubranie dopełniły transformacji; był już prawie gotów zejść na śniadanie, gdy
usłyszał pukanie do drzwi. Już miał powiedzieć „proszę", lecz drzwi uchyliły się, nim zdążył
otworzyć usta, co znaczyło naturalnie, że musi to być jego siostra.
- Alec! - zawołała Octavia, wchodząc. - Gdzie byłeś? Zastanowił się przez chwilę. Niemożliwe, żeby
go szukała. Znal
dobrze zwyczaje Octavii i wiedział, że nie mogła wstać tak wcześnie, by zauważyć jego nieobecność.
- Wszyscy są już na dole i czekają na śniadanie - mówiła. Ach, więc o to chodziło.
- A czemu ciebie tam nie ma? Zacisnęła usta, robiąc urażoną minę.
- Przyszłam po ciebie.
Poprawił mankiety, wygładził kurtkę i skinieniem głowy odprawił lokaja.
- Odkąd to nie możesz zjeść jajek i bekonu pod nieobecność mojej cennej osoby?
- Alec.
- Dobrze, więc o co chodzi?
- O pannę Passmore - odparła, a on natychmiast zaniepokoił się, słysząc nutkę satysfakcji wjej glosie.
- Co jest z panną Passmore? - spytał ostrożnie.
Octavia pochyliła się ku niemu, a jej oczy rozbłysły, co zapowiadało smakowitą plotkę.
- Podobno wcześnie rano była na spacerze poza domem.
- Podobno? - Nie cierpiał tego słowa.
- Ja jej nie widziałam - przyznała Octavia. - Ale inni widzieli.
- Nie widzę nic złego w porannym spacerze - odparł, pragnąc skierować rozmowę na inne tory. - Nie
miałbym nic przeciwko temu, żebyś chodziła na spacery, gdybyś wykazywała zamiłowanie do tego
typu rozrywek.
Jeśli nawet Octavia zauważyła subtelną reprymendę, jakiej jej udzielił, w żaden sposób nie dała tego
po sobie poznać.
- Emily Mottram ma powody sądzić, że nie była sama. Emily Mottram? Kim, u diabła, jest Emily
Mottram? I co może
wiedzieć? Alec nie miał właściwie żadnych wątpliwości, że on i Gwen byli rano sami. Nikt nie mógł
ich widzieć. Nikt.
- Emily widziała ją, kiedy wracała do domu - powiedziała Octavia. - Była bardzo wymięta.
- Panna Mottram? - spytał Alec ostrożnie.
- Nie! Panna Passmore. Emily mówiła, że wyglądała, jakby tarzała się w błocie.
- Cóż, może tak właśnie było - rzucił Alec. - W nocy padało i ziemia jeszcze jest śliska. Mogła się
przewrócić.
- Och, proszę cię - żachnęła się Octavia. - To się nie mogło zdarzyć.
Alec machnął ręką ze złością.
- O czym ty mówisz? Octavia parsknęła zirytowana.
- Ona ma tyle gracji. Nie mogła się tak po prostu przewrócić.
- Naprawdę powinnaś zapanować nad tymi atakami zazdrości -rzekł surowo Alec. - To nie wypada.
Octavia cofnęła się o krok z oburzoną miną.
- Cóż za nudziarz się z ciebie zrobił.
- Taki sam nudziarz jak z ciebie sekutnica - odparował. Wstrzymała oddech.
- Nazywasz mnie sekutnicą?
Alec nie widział powodu, by na to odpowiadać.
- Dlaczego jej bronisz? - spytała Octavia.
- Nie bronię - odparł, choć pomyślał, że chyba powinien. -Zwracam ci tylko uwagę, że plotkujesz, a to
bardzo nietwarzowe.
- Alec! - Mało brakowało, a tupnęłaby ze złością. Złożył ręce na piersi.
- Ty nic nie rozumiesz - upierała się. - Nigdy nie znajdę męża, jeśli ona będzie w pobliżu. Nigdy.
Jeśli ona tak zachowuje się przy ludziach, pomyślał Alec, to zapewne sama skutecznie odstrasza
potencjalnych adoratorów. Nie był jednak na tyle okrutny, by jej to powiedzieć, więc starał się
złagodzić swoje odczucia. Wzniósł więc tylko oczy ku niebu i powiedział:
- Nie możesz obwiniać panny Passmore o własne niepowodzenia.
- Och, ależ mogę - odparła Octavia. - A zanim posuniesz się do tego, by użyć wobec mnie jakiejś
wyszukanej obelgi, pozwól, że cię zapewnię, iż nie jestem jedyną młodą damą, która ma takie
odczucia.
- Octavio, rozmawiałem z panną Passmore. Ściśle biorąc, ostatniej nocy, kiedy wyciągnąłem ją z
kręgu młodych dżentelmenów, abyś ty mogła skupić na sobie ich uwagę.
- Za to ci dziękuję - burknęła Octavia.
Alec pokręcił głową. Siostra w końcu wpędzi go do grobu.
- Przekonałem się, że jest niezwykle miłą i uprzejmą młodą damą.
- To dlatego, że jesteś mężczyzną - wysyczała Octavia.
- To dlatego, że jestem człowiekiem. Dobry Boże, siostrzyczko, co się z tobą stało? Kiedy stałaś się tak
podła? - A kiedy ty zakochałeś się w Gwendolyn Passmore? - odcięła
się Octavia.
- Ja nie... - Tu urwał, ponieważ, prawdę mówiąc, sam nie wiedział, czy przypadkiem nie jest
zakochany w Gwendolyn Passmore. Na pewno był zakochany w swoim wyobrażeniu o niej. W
wyobrażeniu o Gwen. Gwen o wesołych oczach i spokojnym uśmiechu.
I w pocałunku. W tym idealnym, zdumiewającym, wstrząsającym pocałunku.
Nigdy w życiu nie odczuł tak niespodziewanie więzi z drugą ludzką istotą jak przed zaledwie kilkoma
godzinami.
- Octavio - rzekł, starając się mówić rozsądnie. - Nie masz żadnego powodu przypuszczać, że panna
Passmore zrobiła cokolwiek
innego poza tym, że wybrała się na poranną przechadzkę. Mogę tylko przypuszczać, że
rozpowszechniasz plotki na jej temat z czystej złośliwości. I nie potrafię powiedzieć, jak bardzo mi
wstyd z twojego powodu.
- Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałeś - odparła wstrząśnięta i urażona Octavia. - Przecież jesteś
moim bratem.
- Istotnie. - Skrzyżował ręce na piersi i posłał jej lodowate spojrzenie.
- Dowiem się, z kim była - oznajmiła złowieszczo.
- Ostrzegam cię. Zostaw ją w spokoju. -Ale...
- Dość - rzucił, nie chcąc już słuchać słowa na temat Gwen. -Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy,
że panna Passmore może być po prostu nieśmiała? Ze trzyma się na uboczu, ponieważ ma nadzieję, że
ty zrobisz pierwszy krok?
Octavia patrzyła na niego przez chwilę, a w końcu się odezwała:
- Nikt, kto tak wygląda, nie może być nieśmiały.
- To nie jest coś, co można sobie wybrać.
Lecz Octavia już wyrobiła sobie zdanie i nie zamierzała go zmieniać. Pokręciła głową i powiedziała:
- Nieważne, czy jest nieśmiała. To nieuprzejme z jej strony nie brać pod uwagę odczuć innych
młodych dam, które nie przyciągają tak wielu konkurentów jak ona.
- Dobry Boże, Octavio, co takiego zrobiła panna Passmore, by cię zranić? Czy tutaj, w Finchley, jest w
ogóle ktoś, czyimi względami byłabyś zainteresowana?
Sądził, że to zamknie jej usta, przynajmniej na chwilę, jednak po kilku sekundach Octavia powiedziała
cicho:
- Hugh.
Wielkie nieba, tylko tego brakowało.
- Hugh nie ożeni się z kobietą, która nie będzie marzyła o urodzeniu dziecka w siodle - warknął Alee.
- A poza tym on nie jest zainteresowany. Wciąż sądzi, że masz dwanaście lat.
- Rozmawiałeś z nim o mnie? - spytała z przerażeniem.
- Powiedział, że myśli o ożenku. Wspomniałem o tobie.
- Co zrobiłeś? - niemal wrzasnęła. - Jak mogłeś zrobić coś takiego?
Alec odchylił głowę do tyłu i jęknął. Musi jej znaleźć męża. I to szybko. Nie zniesie tego dłużej.
- Jak teraz spojrzę mu w oczy? - zajęczała. - Pomyśli, że chcę go zdobyć.
- A nie chcesz?
- Nie!
- Dobrze. Powiedz mi, kogo chcesz. Hammonda-Bettsa? Tego drugiego? Tylko nie mów, że Brettona,
bo nawet ja nie zdobędę dla ciebie księcia.
- Ten drugi nazywa się Glover - powiedziała cicho, z nadąsaną miną.
- Lubisz go?
- Nie czuję do niego niechęci.
Czy nie odbył już tej rozmowy dziś rano? Na temat konia?
- Zobaczę, czy uda się załatwić, żebyś siedziała obok niego wieczorem - powiedział. Najlepiej przy
drugim, jak najdalszym końcu stołu.
Octavia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Co zamierzasz zrobić?
- Och, na miłość boską. Przecież nie napiszę tego na slupie z ogłoszeniami. Poproszę Carolyn. Bardzo
dyskretnie. Ona to zrobi z przyjemnością. Lubi się bawić w swatkę.
Octavia zacisnęła usta, najwyraźniej zastanawiając się, czy może zaufać bratu w tak delikatnej
sprawie. Ostatecznie musiała dojść do wniosku, że nie ma innego wyjścia, ponieważ rzuciła, choć
dość szorstko:
- Dziękuję.
Przez chwilę nic nie mówił, po czym spytał:
- Czy możemy już zejść na śniadanie?
Skinęła głową i ruszyła za nim w stronę drzwi. Lecz przed progiem Octavia wydała cichy okrzyk i
położyła mu rękę na ramieniu.
- Jeszcze jedno, braciszku. Odwrócił się ze znużeniem.
- Co takiego?
- Dzisiaj będą gry. Strzelanie z łuku, badminton i ciuciubabka.
- Nie strzelaj do panny Passmore - powiedział natychmiast.
- Alec. Nie zamierzam... - Prychnęła wytwornie i pokręciła głową, widocznie dochodząc do wniosku,
że nie ma sensu się tłumaczyć. - Chciałam tylko poprosić cię o przysługę. Czy mógłbyś wziąć udział w
zabawie w chowanego?
- Mam się rozdwoić? - spytał sarkastycznie.
- Wszyscy będą się bawić. - Zignorowała jego kpinę. - Czy mógłbyś być partnerem panny Passmore?
Alec zamarł. To zabrzmiało interesująco. Tyle że...
- Od kiedy w ciuciubabce są partnerzy?
- Nie ma. Ale mógłbyś poświęcić jej nieco więcej uwagi? -Octavia wykonała szybki gest dłońmi. -
Wziąć ją na stronę albo coś podobnego. Zająć ją czymś.
- Chcesz powiedzieć: oddzielić ją od reszty grupy?
- Tak - odrzekła Octavia z ulgą, jakby właśnie udało się jej dotrzeć do tępego ucznia. - Jeśli jej tam nie
będzie, dżentelmeni może poświęcą więcej uwagi pozostałym damom.
- Co skłania cię do przypuszczenia, że ona będzie chciała spędzić czas ze mną? - spytał Alec.
Octavia spojrzała na niego jak na idiotę.
- Ponieważ jesteś... och, na miłość boską, wszystkie moje przyjaciółki są w tobie zakochane. Nawet ja
muszę przyznać, że jesteś przystojny.
- Serce we mnie rośnie wobec takiej demonstracji siostrzanych uczuć.
- Nie zachowuj się tak - ostrzegła. -Jak?
- „Serce we mnie rośnie" - przedrzeźniała go. Nagle spoważniała dodała surowo: - Kobiety nie lubią
sarkazmu w ustach mężczyzny.
- Lubią wyłącznie używać sarkazmu wobec nich - wycedził. Octavia nawet nie udawała urażonej.
- Proszę, postaraj się dziś po południu utrzymać pannę Passmore : dala od pozostałych dam. Mógłbyś
to dla mnie zrobić?
Alec uznał, że mógłby.
7
Reguły! - zawołała lady Finchley. - Obowiązują pewne reguły.
Gwen czekała cierpliwie, podczas gdy gospodyni próbowała skupić uwagę gości. Wszyscy podzielili
się na małe grupki. Gwen przypuszczała, że znalazła się w towarzystwie lady Finchley, lorda
Briarly'ego i księcia Brettona prawdopodobnie tylko dlatego, że akurat była w pobliżu.
- Nikt mnie nie słucha. - Lady Finchley poskarżyła się bratu, który stał tuż obok niej, lecz najwyraźniej
myślami przebywał zupełnie gdzie indziej.
Gwen obserwowała go z zainteresowaniem. Uwielbiała obserwować ludzi. Poza tym to pomagało jej
odwrócić uwagę od Aleca, który stojąc nieopodal, sumiennie zajmował się swoją siostrą, wyraźnie
zainteresowaną Allenem Gloverem.
Okazywała to w sposób nieco zbyt oczywisty, lecz Allen zdawał się tym nie przejmować. Prawdę
mówiąc, rumienił się i był raczej zadowolony, że poświęca mu czas. Gwen cieszyła się wjego imieniu;
podobnie jak ona, Allen był nieśmiały i miło było patrzeć, że dobrze się bawi.
- Czy mogę prosić wszystkich o uwagę? - spróbowała ponownie lady Finchley.
Lecz Octavia Darlington nadal szczebiotała coś do Emily Mottram, która patrzyła z rozmarzeniem na
George'a Hammonda-Bettsa. Matka Gwen podeszła do jakiejś starszej damy, zapewne stryjecznej
babki Aleca, i obie wdały się w ożywioną dyskusję na temat wodnego
ptactwa. Gwen miała nadzieję, że pani Darlington nie jest wielbicielką ptaków; ponieważ zdaniem jej
matki najlepszym miejscem dla kaczekjest garnek z potrawką.
Po prawej stronie książę Bretton rozmawiał z lady Sorrell, prawdopodobnie o koniu, którego
koniecznie chciał kupić od lorda Briarly. Lady Sorrell kiwała głową i nawet zdawała się uprzejmie
podtrzymywać konwersację, co Gwen uznała za niezwykłe. Ona sama niezbyt interesowała się
zwierzętami, w dodatku przekonała się, że większość mężczyzn nie przywiązuje dużej wagi do opinii
kobiet na ten temat.
- Czy ktoś chciałby poznać reguły zabawy? - pytała lady Finchley. Wyglądało na to, że nikt nie chce.
- Hugh - westchnęła lady Finchley.
Lord Briarly włożył dwa palce do ust i gwizdnął przenikliwie. Rozmowy ucichły.
- Dobra robota, Hugh - mruknął Alec.
Na Gwen także wywarło to wrażenie. Lady Finchley wyraziła podziękowanie uroczym uśmiechem.
- Mój brat jest człowiekiem o niezwykłych talentach.
- Czasami bywam pożyteczny - rzekł lord Briarly dziwnym głosem.
- Dziękuję, Hugh... - Lady Finchley skinęła głową w stronę brata. -A teraz, skoro już wszyscy mnie
słuchacie, może przedstawię reguły.
- Czy w zabawie w chowanego są jakieś reguły? - spytał ktoś.
- W moim domu tak - odparła łobuzersko lady Finchley. -Przede wszystkim nikt nie wychodzi poza
granice posiadłości. Nasz sąsiad na północy jest wyjątkowo niesympatyczny i ma bardzo słaby wzrok.
Mógłby kogoś pomylić z kuropatwą.
Kilka młodych dam wstrzymało oddech.
- To taki żart - uspokoił je Alec.
- Skądże - zaprotestowała lady Finchley i dodała tym samym tonem: - Jeśli zacznie padać deszcz,
zabawa zostanie odwołana i spotkamy się w salonie przy brandy i ciasteczkach.
- Czy jest jakiś powód, by nie odwołać jej już teraz i od razu przejść do brandy? - spytał półgłosem
książę Bretton.
- Chyba widzę chmury - odezwał się ktoś inny z nadzieją.
- Bądźcie cicho obaj - skarciła ich lady Finchley. - Będziemy mieć dwóch szukających, ale nie wolno
im współpracować. Reszta spośród was się chowa i...
- Reszta spośród nas? - przerwał jej brat i spojrzał na nią podejrzliwie. - A co z tobą?
- Och, ja będę czuwać nad wszystkim. - Wykonała w powietrzu gest, jakby zaznaczała wielką
przestrzeń. - Ktoś musi kontrolować szczegóły.
- Ja mogę być tą osobą - zaproponował.
- Kiedy już zostaniecie znalezieni - mówiła do gości, wyraźnie nie patrząc na brata - powinniście
wrócić do domu i powiedzieć mi, który z szukających was znalazł. Zwycięzca zostaje znaleziony jako
ostatni, a skuteczniejszy szukający otrzyma nagrodę pocieszenia.
Jej słowa zostały przyjęte milczeniem.
- Wygrywa też ten, kogo nikt nie znajdzie, a drugie miejsce zajmuje ten szukający, który znajdzie
więcej osób - dodała dziarsko lady Finchley.
Ta instrukcja wydawała się bardziej zrozumiała, zwłaszcza kiedy pan Hammond-Betts spytał:
- Czy będą jakieś nagrody?
- Oczywiście, że będą nagrody - wykrzyknęła radośnie lady Finchley. - Co warta jest zabawa bez
nagrody? - Posłała zebranym szeroki uśmiech. - Opowiem wam wszystko o nagrodach, kiedy tylko
zdecyduję, jakie będą. - Carolyn! - jęknął ktoś.
- Och, możecie powiedzieć, że nie jestem przygotowana. -Machnęła lekceważąco ręką. - Staram się,
jak mogę.
- Ja nadal głosuję za brandy - wycedził książę Bretton.
- Właśnie dlatego - uznała lady Finchley - będziesz jednym z szukających. - Zwróciła się do Gwen,
przypuszczalnie dlatego,
że stała najbliżej: - To znaczy, że nie będzie mógł uciec od zabawy, wybierając jakieś widoczne
miejsce i dając się znaleźć w ciągu pięciu minut.
- Bardzo sprytne - przyznała Gwen.
- Tak sądzę. Wyznaczyłabym cię na drugiego szukającego -spojrzała na brata - ale uważam, że
powinna nim być kobieta.
Powiodła wzrokiem po zebranych; w pierwszej chwili jej spojrzenie zatrzymało się na Gwen, która
modliła się w duchu, by jej nie wybrała. Lady Finchley musiała dostrzec przerażenie w jej oczach,
ponieważ, przesunąwszy wyciągniętą ręką w powietrzu niczym kątomierzem, zatrzymała się przy
młodszej siostrze Aleca i powiedziała:
- Panno Darlington! Pani będzie naszym drugim szukającym! Octavia klasnęła w ręce z radości i
zaszczebiotała do pana Glovera
coś, czego Gwen nie dosłyszała. Gwen nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można było chcieć być
szukającym w takiej grze. Chodzić po okolicy, szukając ludzi - straszne. Gwen już się zastanawiała,
czy zanim pójdzie się schować, mogłaby wziąć swój szkicownik. Jeśli uda się jej znaleźć dobre
miejsce, może wygrać w zabawie i mieć kilka godzin błogiej samotności. Chociaż...
Zerknęła na Aleca i natychmiast odwróciła wzrok, kiedy zauważyła, że i on patrzy w jej stronę. Ale
nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Może jednak błoga samotność nie jest tym, czego najbardziej
pragnęła w tej chwili. Tak przywykła do spędzania przyjęć na próbach ucieczki, że nawet nie przyszło
jej do głowy, iż tym razem może być ktoś, przed kim wcale nie chce uciekać.
Tym razem może być ktoś, z kim chciałaby uciec.
Poczuła, że się czerwieni, i wbiła wzrok w trawę, bojąc się podnieść głowę. Jednak wszelkie nadzieje
na to, że pozostanie niezauważona, przepadły, kiedy usłyszała ciepły głos szepczący jej do ucha:
- Rumienisz się.
- Wcale nie - skłamała, choć zdawała sobie sprawę, że jej policzki poczerwieniały jeszcze bardziej na
sam dźwięk głosu Aleca.
- Kłamczuszka - szepnął. - O czym tak myślisz?
Gwen uniosła głowę, żeby odpowiedzieć, lecz zanim zdążyła się odezwać, dołączyła do nich Octavia
Darlington.
- Postaraj się, braciszku - powiedziała, uśmiechając się szeroko do Aleca. - I tak cię znajdę.
- Proszę bardzo - odparł. - Nie mogę się doczekać, kiedy będę sączył brandy, podczas gdy Bretton
będzie się taplał w błocie.
- Wcale nie ma aż takiego błota - zauważyła Gwen.
- Dla takich butów wystarczy. - Alec wskazał ruchem głowy pantofle siostry.
- Och, te starocie? - powiedziała Octavia. - Są już dość znoszone. Właściwie miałam je wyrzucić.
- Nic dziwnego, że płacę tak wysokie rachunki - mruknął Alec. Gwen stłumiła śmiech, lecz szybko
spoważniała, ponieważ
Octavia spojrzała na nią z potępieniem.
- Twoja siostra mnie nie lubi - powiedziała, kiedy Octavia odeszła.
- W tej chwili ja sam nie bardzo lubię moją siostrę - odparł Alec trochę rozdrażniony.
Gwen nie znalazła na to odpowiedzi. Zapewne powinna się zachować słodko i rozkosznie,
wykrzykując coś w rodzaju: Ależ nie mów tak!, ale Octavia Darlington patrzyła na nią w taki sposób
juz od czterech miesięcy i Gwen miała już tego naprawdę dość.
- Jest po prostu zazdrosna - rzekł Alec. Westchnął ze znużeniem, lecz natychmiast otrząsnął się z
ponurego nastroju. Spojrzał na Gwen z uśmiechem i powiedział: - Zawsze chciała mieć tycja-nowskie
włosy.
Gwen wzniosła oczy ku niebu.
- Naprawdę - upierał się. - I zielone oczy.
- Nie wierzę ci.
- Och, dobrze, skłamałem co do oczu, ale słyszałem, jak wzdycha, mówiąc o twoich włosach.
- Prawdopodobnie chciałaby, żeby się bardziej kręciły - powiedziała Gwen. Wszystkie młode damy
tego chciały. Sprawiał wrażenie zdumionego całą tą rozmową.
- Zawsze chce tego, czego nie ma.
- Twoja siostra jest urocza - rzekła Gwen. To była prawda. Octavia miała wspaniałe, gęste włosy i
piękne szare oczy. Trochę podobne do oczu Aleca, do których Gwen ostatnio zaczęła mieć słabość.
- Nie jest tak piękna jak ty - zauważył cicho Alec. -1 obawiam się, że ona zdaje sobie z tego sprawę.
Ich spojrzenia się spotkały i Gwen nawet zapragnęła się do niego przysunąć. Ta chwila wydawała się
wprost stworzona do pocałunku i kiedy podniosła wzrok...
- Przestań - powiedział zduszonym głosem.
- Co mam przestać?
- Patrzeć na mnie w taki sposób.
Gwen przełknęła nerwowo ślinę i cofnęła się o krok, pospiesznie rozglądając się dookoła, czy nikt nie
zauważył, że gapiła się na niego jak cielę. Lady Finchley patrzyła w tę stronę, lecz Gwen nie była
pewna, czy obserwuje ich, czy księcia Brettona, który stał oparty o drzewo i liczył na głos w iście
teatralnym pokazie cierpliwości.
- Trzydzieści cztery... trzydzieści pięć... Mówiłaś, że do stu?
- Do tysiąca - odparła lady Finchley z szelmowskim uśmiechem.
- Schowamy się? - spytał szeptem Alec. Gwen spojrzała na niego wstrząśnięta.
- Razem?
- Żadna z reguł nie mówi, że nam tego nie wolno.
- Chyba przypominam sobie, że nie zdałem matematyki w Eton -powiedział książę. - Potknąłem się na
liczbach trzycyfrowych.
- To dość trudne zagadnienie - rzekła lady Finchley. - Ale jestem pewna, że sobie poradzisz.
Gwen roześmiała się, widząc najbardziej pożądanego kawalera Anglii opartego o drzewo i
odliczającego jak mały chłopiec.
- Nie wiem, co on sobie wyobrażał. - Alec pokręcił głową. -Powinien wiedzieć, ze nie uda mu się
przechytrzyć Carolyn Finchłey.
- A więc ty próbowałeś? - spytała Gwen.
- Och, wielokrotnie - odparł Alec, kiedy weszli za dom. - Znam ją od dzieciństwa. Jej brat jest jednym
z moich najbliższych przyjaciół.
- Lord Briarly wydaje się miłym człowiekiem - zauważyła. Alec spojrzał na nią ostro.
- Nie wyjdziesz za niego. Gwen omal się nie udławiła.
- Przepraszam?
- On szuka żony. Nie jestem pewien, co skłoniło go do takiego pośpiechu, ale... - Alec zawiesił głos. -
Potrafisz zachować sekret?
- Potrafię - zapewniła Gwen.
- Sporządził listę. A właściwie jego siostry sporządziły. Możliwych kandydatek.
Nagle wiele wydarzeń poprzedniego dnia nabrało sensu.
- Ija na niej jestem? - spytała Gwen, marszcząc brwi.
- Naturalnie - odparł Alec. Mówił o tym bardzo rzeczowo, do tego stopnia, że zaskoczyło to Gwen. -
Uważasz, że nie powinnaś być?
- Ja... ja nie wiem.
- Mniejsza z tym. Jeśli poprosi cię o rękę, w żadnym wypadku nie powinnaś się zgadzać.
Gwen nie mogła się nie zastanawiać, czy Alec ma wobec niej jakieś plany, lecz nim zaczęła ubolewać
nad swoim brakiem odwagi (nigdy nie zdobyłaby się na to, by zapytać, nigdy), Alec pokręcił głową i
powiedział: - Byłabyś nieszczęśliwa.
- Naprawdę? - spytała. Po czym jakiś siedzący w niej diabełek kazał dodać: - Dlaczego?
Spojrzał na nią z powagą.
- Hugh żyje tylko końmi. Nie znajdzie czasu dla żony, która nie będzie podzielała jego pasji.
- Niektórym kobietom odpowiadałby taki układ.
Alec przyjrzał się jej badawczo.
- A tobie?
Gwen przełknęła ślinę.
- Przypuszczam, że zależałoby to od mojego męża.
Dotarli na skraj lasu i weszli między drzewa. Gdy cień na nią padł, Gwen zadrżała. Lecz wcale nie
była pewna, czy to z powodu zimna. Alec zatrzymał się i jego ręka odszukała jej dłoń. Ich palce się
splotły. Przyciągnął ją do siebie. Spojrzała na niego i zabrakło jej tchu. Patrzył na nią z takim
napięciem; zupełnie jakby chciał zajrzeć w głąb jej duszy.
- A gdybym ja był twoim mężem? - spytał cicho. - Czy chciałabyś takiego układu?
W milczeniu pokręciła głową.
- Ja też nie - szepnął, dotykając palcami jej warg. - Myślę, że mąż i żona powinni dzielić swoje pasje.
Gwen się uśmiechnęła. Czuła się kobieca. Czuła się odważna.
- Nie mówimy już o koniach, prawda?
- Stanowczo nie.
- A książki? Pasją mojego ojca jest jego biblioteka.
- Niektóre książki - rzekł Alec głosem tak uwodzicielskim, że Gwen mogła się tylko zastanawiać, o
jakie książki mu chodzi.
- Haftowanie? - drażniła się z nim. - Moja matka z pasją haftuje.
- Haft może rozbudzić we mnie pasję tylko jako coś, co może się znaleźć na twoim ciele.
Policzki jej płonęły. Czekała z wytęsknieniem na to, co nastąpi, i czuła się rozkosznie.
Pochylił się i pocałował kącikjej ust.
- A jeszcze bardziej jako coś, co można zdjąć z twojego ciała.
- Ojej - szepnęła. - Nie wydaje mi się, żebyśmy weszli wystarczająco daleko w głąb lasu.
Wybuchnął śmiechem, a potem wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Pobiegła za nim, starając się
dotrzymać mu kroku. Śmiała się
cały czas, radośnie i beztrosko, przeskakując nad korzeniami drzew i pochylając się pod gałęziami.
- Stój! - poprosiła, w ostatnim momencie omijając krzak jeżyny, który zagradzał jej drogę. - Nie
mogę... och!
Zatrzymał się.
Wpadła na niego, ich ciała zderzyły się nagle z duzą siłą, a potem... już nie dało się tego powstrzymać.
On nie powiedział ani słowa, a ona nie chciała, żeby cokolwiek mówił. Jego ręce ją objęły, jej palce
wplątały się w jego włosy i cokolwiek stało się wcześniej tego dnia, w niczym nie przypominało tego,
co działo się teraz.
Gwen nie wiedziała, co ją opętało, nawet nie śniła, ze mogłaby odczuwać tak naglącą potrzebę. Ale
kiedy zderzyła się z nim i przywarła całym ciałem, coś w jej wnętrzu wyrwało się na wolność.
Pragnęła - nie, musiała - czuć go, całować, pokazać mu, że nie jest tylko nieśmiałą Gwendolyn
Passmore. Że jest kobietą, kobietą pełną namiętności. I że go pragnie.
Wyszeptała jego imię i mocniej przyciągnęła go do siebie. Czuła się silna. Czuła się dzika. Chciała
przejąć kontrolę nad swoim życiem. Nad tą chwilą.
Nad całym światem!
Roześmiała się. Odrzuciła głowę do tylu i wybuchnęła śmiechem.
- Co się stało? - spytał, dysząc ciężko.
- Nie wiem - przyznała, z trudem łapiąc oddech. - Po prostu jestem taka szczęśliwa. Czuję się jak...
Czuję...
Przyciągnął ją do siebie, lecz nie pocałował. Trzymał ją tylko w objęciach i patrzył prosto w oczy.
- Czuję się wolna - szepnęła.
8
Alec wcale nie zamierzał jej całować.
Cóż... to oczywiście nie było prawdą. Zamierzał. Ale nie zamierzał tak jej całować. Bowiem teraz...
Nie potrafiłby przestać, nawet gdyby król we własnej osobie wydał mu taki rozkaz. Po raz pierwszy w
życiu kierowało nim coś innego niż pożądanie, coś więcej niż własna potrzeba. Gwen należała do
niego. Musiał sprawić, by należała do niego. Musiał jej pokazać...
Do diabła, nawet nie wiedział, co musi jej pokazać. Wiedział tylko, że musi...
Otóż to. Niczego nie wiedział. Zresztą nie miało znaczenia nic, tylko ona i on, i ta chwila, i ten
pocałunek, i wiatr, i liście, i zapach mokrej ziemi, i...
- Jesteś taka piękna - szepnął. Musiał to powiedzieć. Po prostu musiał.
- Czuję się piękna - powiedziała cicho. - To ty sprawiasz, że czuję się piękna.
Dotknął jej włosów i złocistorude pasma przesunęły się między jego palcami. Wcześniej miała je
starannie ułożone, ale bieg przez las zburzył fryzurę i teraz pukle swobodnie opadały na ramiona.
- Skąd one wiedzą, jak to robić? - spytał.
- Co robić?
Uniósł jeden lok, patrząc, jak rozwija się w powietrzu, a wtedy wsunął palec do środka.
- Skąd włosy wiedzą, jak zwijać się w pukle?
Wyglądała, jakby chciała się roześmiać.
- Mam bardzo inteligentne włosy
- Tylko włosy?
- Moje stopy też są całkiem mądre.
Aleca nagle ogarnęło pragnienie zobaczenia jej stóp.
- Robi się coraz bardziej interesująco.
- A co z tobą?
- Ze mną? - Udał, że zastanawia się nad tym pytaniem. - Ja mam bardzo sprytne ręce.
Ujęła jego dłoń i podniosła do ust.
- Lubię twoje ręce.
Nic nie odpowiedział; nie ufał sobie na tyle, by się odezwać. Odychał z trudem, nie pamiętał, jak się
nazywa, kiedy kolejno całowała jego palce.
- To miłe ręce - rzekła cicho. -1 bardzo zręczne.
- O mój Boże - jęknął. - Gwen.
Lecz ona nie przestała. Odwróciła jego dłoń i patrzyła na jej wewnętrzną stronę.
- Widzisz to? - powiedziała, dotykając wrażliwej wypukłości u nasady palców. - Odciski. Skąd
rozpieszczony hrabia ma odciski?
- Lubię pracować - odparł ochryple. Skinęła głową.
- Ja też.
- Lubię długie spacery - dodał. Pocałowała jego dłoń.
- Ja też.
I nagle, ponieważ wydawało mu się, że w tej chwili to będzie stosowne, wypalił:
- Lubię zieleń.
Spojrzała na niego swymi zdumiewającymi zielonymi oczyma. Kiedy to mówił, nawet nie myślał o jej
oczach. A może właśnie myślał?
- Czy to twój ulubiony kolor?
Przytaknął. Uśmiechnęła się.
- Mój też.
Patrzył na nią, zastanawiając się, kiedy samo patrzenie, jak ktoś drugi mruga, stało się dla niego tak
fascynujące. Ale w wykonaniu Gwen to było jak balet. Mógłby stać całe popołudnie, patrząc, jak jej
rzęsy poruszają się w górę i w dół. Na ich barwę na tle policzka, na to, że za każdym razem, kiedy
zamykała oczy, wydawała się uśmiechać... Zaczynał bujać w obłokach. Zaczynał głupieć.
Nieważne.
- Mój drugi ulubiony kolor to fiolet - powiedziała, uśmiechając się do niego.
Już prawie odparł: Mój też, ale tak nie było. Dlatego też odparł z uśmiechem:
- Lubię pomarańczowy.
- Ja lubię pomarańcze.
Pochylił się i dotknął czołem jej czoła.
- A ja lubię śliwki. Musnęła wargami jego usta.
- Ja lubię truskawki - oznajmiła. Znieruchomiał.
- Co to ma do rzeczy?
Wzruszyła ramionami i roześmiała się cicho.
- Nie wiem.
Dotknął jej policzka i przesunął palcami w dół, docierając do szyi.
- Czy masz pojęcie, jak bardzo chcę cię pocałować właśnie teraz?
- Do pewnego stopnia - szepnęła.
- Nigdy wcześniej tak się nie czułem - wyznał. Musiał to powiedzieć. Ona musiała wiedzieć, że nie
jest niedoświadczony. Ze bywał już z kobietami. Rzadko zdarzało mu się bywać bez kobiet. Ale
musiał jej uświadomić, że z nią wszystko jest nowe i inne.
- Ja też nie. Nie rozumiem tego - przyznała.
Pocałował ją znowu, lekko przygryzając jej dolną wargę.
- Nie sądzę, żebyś musiała to rozumieć.
Dotarł do jej szyi, mrucząc z pożądania, kiedy odchyliła głowę dając mu swobodny dostęp do swojej
miękkiej, ciepłej skóry.
Odwrócił ją tak, by plecami oparła się o pień drzewa, musnął wargami jej szyję, przesuwając je
wzdłuż obojczyka aż po wypukłość jej piersi.
- Alec - jęknęła.
Nie usłyszawszy w jej głosie nic, co kazałoby mu przestać, odważnie ruszył niżej, wsuwając język pod
koronkowe falbanki. Trzymał ręce na jej ramionach i zanim sam się zorientował, odsłonił lekko
gorset. Pocałował jej rękę, potem delikatną skórę ramienia, potem pierś, a wreszcie powoli wziął w
usta sam czubek i lekko przygryzł. Zamruczał z rozkoszy, kiedy usłyszał, że jęknęła cicho z
zaskoczenia.
Gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu wiedział, że powinien przestać. Na miłość boską, ona
jest tak niewinna, a on chce się z nią kochać pod drzewem. W czasie zabawy w chowanego. Jednak nie
potrafił przestać. Jeszcze nie teraz, kiedy jest tak słodka i namiętna w jego ramionach. Kiedy z jej
gardła wydobywają się trudne do opisania i niewypowiedzianie uwodzicielskie dźwięki.
- To, co mówiłem wcześniej - szepnął, przyciskając do niej swą męskość, choć wiedział, że przez to
będzie się czuł tylko bardziej sfrustrowany. - O tym, że gdybym był twoim mężem...
Jęknęła coś, co mogło znaczyć: „Tak?"
- To były oświadczyny. - Odsunął się tylko na tyle, by złapać oddech. - Wiem, że niezdarne, ale... -
Chciał przyklęknąć, lecz stracił równowagę i trochę się zachwiał. - Czy wyjdziesz za mnie?
Nie odpowiedziała od razu, co mogłoby go zaniepokoić, gdyby nie fakt, że wyraźnie starała się złapać
oddech. W końcu spojrzała na niego i spytała:
- Naprawdę? Skinął głową.
I ona skinęła głową.
W ten oto sposób zaręczyli się Alec Darlington, siódmy hrabia Charters, i Gwendolyn Passmore,
córka lorda i lady Stiłlworth.
Jednak nie taką historię zamierzali opowiadać później swoim wnukom. W wersji oficjalnej miały być
płatki róż, pierścionek z brylantem i (dodana w ostatniej chwili) katapulta.
I byłoby to możliwe, gdyby ciocia Octavia (jakją z czasem zaczęto nazywać) nie postanowiła wtrącić
swoich trzech groszy do relacji.
- O mój Boże!
To właśnie pomyślała Gwen. O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże. A co innego miałaby myśleć?
Właśnie zaręczyła się (tego była raczej pewna) z hrabią Charters, który (tego była zupełnie pewna)
robił bardzo nieprzyzwoite rzeczy z jej lewą piersią, co (tego była zdecydowanie pewna) sprawiało jej
wielką przyjemność.
- O mój Boże!
Myśli Gwen rzadko przybierały formę krzyku.
- Alec!
Zamarła. A właściwie Alec zamarł, wciąż trzymając jej dłoń. Na jego twarzy pojawił się wyraz
przerażenia.
- Alecu Darlingtonie, spójrz na mnie!
Gwen usłyszała, jak Alec zaklął, lecz mimo to się nie poruszył. Z trwogą wyjrzała zza niego.
- Co ty robisz?! - wrzasnęła Octavia Darlington, wymachując rękami z wściekłością.
Gwen nie potrafiła uwolnić się od myśli, że przecież to, co robili, było dość oczywiste. Schowała
głowę za Aleca, niewyobrażalnie zawstydzona.
- Alec! - krzyknęła znowu Octavia i tym razem grzmotnęła brata w plecy. - Co ty robisz? O mój Boże,
Alec, kiedy prosiłam, żebyś się pozbył panny Passmore, nie miałam na myśli czegoś takiego!
- Octavio - wycedził. - Zamknij się.
Lecz Octavia Darlington już się rozpędziła i wcale nie zamierzała zamilknąć.
- Nie mów mi...
- Cicho! - warknął. Odwrócił się, przyjmując pozycję, która wyglądała na bardzo niewygodną. Jednak
odwracając się do siostry, zasłaniał Gwen, za co ta była mu wdzięczna. - Dobry Boże, Octavio,
wyrażasz się jak przekupka.
- Jak mogłeś mi to zrobić? - krzyczała.
- Zapewniam - rzucił - że to nie ma nic wspólnego z tobą. Wtedy jednak Gwen się zastanowiła.
- Co ona miała na myśli... - zaczęła.
- Całowałeś ją - wrzasnęła Octavia. - Całowałeś!
- Na miłość...
- Co ona miała na myśli, mówiąc o pozbyciu się mnie?
- Nic - odparł pospiesznie Alee. - Octavio, odwróć się - dodał.
- Nie mam zamiaru.
- Odwróć się albo, Bóg mi świadkiem, pozbawię cię posagu. Octavia fuknęła z oburzeniem, ale się
odwróciła. Gwen odsunęła się od Aleca i poprawiła suknię.
- Co ona miała na myśli - powtórzyła stanowczo - mówiąc, że miałeś się mnie pozbyć?
- To idiotka - warknął Alec.
- Słyszałam! - odwarknęła Octavia.
- I bardzo dobrze!
- Och! - Wzięła się pod boki. - Mogę się odwrócić?
- Hm, tak - odparła Gwen, ponieważ Alec milczał, patrząc na siostrę spode łba.
Octavia odwróciła się i Gwen omal się nie cofnęła. Siostra Aleca wyglądała na rozwścieczoną. Była
czerwona na twarzy, potrząsała lokami (zdaniem Gwen nie mogły być naturalne), z oczu tryskał jad.
- Jesteś najgorszym bratem na świecie! - zwróciła się do Aleca.
- Nie mów tak - przerwała jej z irytacją Gwen. - Nie masz prawa.
- Nie masz prawa odzywać się do mnie w taki sposób. Gwen postąpiła krok naprzód, grożąc palcem
Octavii.
- Nigdy więcej nie mów o nim czegoś takiego. Czy wiesz, co bym oddała, żeby móc spędzić choć
minutę dłużej z moim bratem? Za jeszcze jedną szansę, by powiedzieć mu, jak bardzo go kocham?
Octavia zacisnęła usta. Gwen nie potrafiła ocenić, czy był to wyraz gniewu, czy zakłopotania, ale w tej
chwili w ogóle jej to nie obchodziło.
- Mój brat był moim najlepszym przyjacielem i troszczył się o mnie, i gdyby wciąż żył, byłby na tym
przyjęciu ze mną tak, jak twój brat jest z tobą, więc nie waż się mówić, że twój brat jest...
- Gwen - wtrącił łagodnie Alec, kładąc rękę na jej ramieniu. Ale ona nie zamierzała się uspokajać.
Strząsnęłajego dłoń i zbliżyła się do Octavii.
- Dlaczego mnie nienawidzisz? - spytała.
- Nie rozmawiam z nią - oznajmiła Octavia, zwracając się ostentacyjnie do brata.
- O nie! - zawołała Gwen. - Nie będziesz mnie ignorować.
- Alec, chcę, żebyś mnie odprowadził do domu - oznajmiła Octavia.
- Nie będziesz mnie ignorować - powtórzyła Gwen. Przez cały sezon Octavia Darlington traktowałają
po prostu wrogo. Nigdy nie zapraszała Gwen. Jej nieliczne przyjaciółki zwierały szeregi, kiedy Gwen
była w pobliżu. A gdy już musiały zamienić słowo, zachowywała się oschle i złośliwie. Chyba że byli
świadkowie. I Gwen zwyczajnie miała tego dosyć. - Dlaczego mnie nienawidzisz?
- Wcale cię nie nienawidzę - prychnęła Octavia.
- Och, ależ jasne, że nienawidzisz. - Gwen zwróciła się do Aleca, opierając ręce na biodrach. -
Nienawidzi mnie.
- Wiem - westchnął.
Octavia parsknęła gniewnie i wycelowała palcem w Gwen.
- To ona jest niemiła i wyniosła. To ona kradnie nam wszystkich wolnych dżentelmenów. Zawsze ma
wokół siebie gromadę wielbicieli, a czy robi cokolwiek, żeby któryś z nich podszedł do nas? Nie!
Gwen stała z otwartymi ustami. Gdyby Octavia wiedziała, jak bardzo nie znosi sezonu. Z
przyjemnością pozbyłaby się wszystkich dżentelmenów, gdyby tylko miała pomysł, jak to zrobić.
- Cóż, nie musisz się dłużej tym martwić - zwrócił się Alec do Octavii. - Poprosiłem pannę Passmore,
żeby została moją żoną, a ona się zgodziła. - Spojrzał na Gwen. - Zgodziłaś się, prawda?
Już miała potwierdzić, lecz nagle zmrużyła oczy.
- Nie powiedziałeś mi, co ona miała na myśli, kiedy mówiła o pozbyciu się mnie.
- To nic ważnego - wycedził Alec. - Poprosiła mnie, żebym cię zajął tak, aby inni dżentelmeni nie
mogli cię znaleźć. I muszę zaznaczyć, że z przyjemnością spełniłem tę prośbę.
- Nie mówiłeś mi, że jesteś nią zainteresowany - szepnęła Octavia.
- A co by to zmieniało? Na Boga, Octavio, i nie mów mi, że tak! - Uniósł rękę, by powstrzymać siostrę
przed powiedzeniem tego, co już miała na języku. - Jeśli powiesz, że tak, nigdy ci nie wybaczę.
Zapewniam.
- Ale...
- Dość! - rzekł ostro. - Jeśli powiesz, że tak, to będzie znaczyło, że bardziej ci zależy na skrzywdzeniu
panny Passmore niż na własnym szczęściu, a w takim przypadku trudno mi będzie znieść myśl, że
miałem jakikolwiek wpływ na twoje wychowanie.
W końcu Octavia zamilkła. Alec ujął Gwen za ręce.
- Gwen - powiedział. - Ta Gwen.
Gwen uśmiechnęła się. Nie potrafiła nad tym zapanować.
- Kocham cię - ciągnął Alec. - Nie mam pojęcia, jak mogło się to stać w tak krótkim czasie, ale znam
siebie i wiem, że to prawda.
Gwen przełknęła ślinę, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. Ona także nie wiedziała,
nie sądziła, że to możliwe, ale... Czuła dokładnie to samo.
- Uwielbiam cię - dodał.
Skinęła głową w nadziei, że on się domyśli, iż to miało znaczyć: Ja ciebie też.
- Chcę spędzić z tobą życie.
- Rysuję króliczki - wypaliła. Zamrugał.
- Co takiego? - spytała Octavia.
- W moim szkicowniku - wyjaśniła Gwen. Sama nie wiedziała, dlaczego to mówi, i właściwie już
zaczynała żałować, że się odezwała, lecz kiedyjuż zaczęła, postanowiła dokończyć. - Chciałeś
zobaczyć moje rysunki. Rysuję króliczki. I wiewiórki.
- To nie...
- Z wielkimi kłami.
- Kłami? - W głosie Octavii brzmiała ciekawość, ale też i nutka satysfakcji.
Gwen udała, że jej nie słyszy, skupiając się wyłącznie na Alecu.
- Niektóre z nich przypominają pewne osoby, które znam. Zaczął się uśmiechać.
- Czy któreś z tych zwierząt przypomina mnie? Prawie skłamała. Prawie.
- Jest taka jedna wiewiórka - wyznała. - Narysowana dzisiejszego ranka.
Alec uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Czy jest przystojna? - - Nie bardzo.
Alec się roześmiał.
- Ale narysowałam ją, zanim zobaczyłam cię nad jeziorem. Gdybym rysowała ją teraz...
- Gdybyś rysowała ją teraz... - podsunął zachęcająco.
- Sama nie wiem - odparła, zastanawiając się ze zmarszczonymi brwiami. - Przypuszczam, że
mogłaby być trochę podobna do lorda Briarly.
Słysząc to, Alec wybuchnął donośnym śmiechem.
- Co takiego zrobił ci Hugh?
- Nic - przyznała. - Ale nie ma nikogo innego, kogo mogłabym brać pod uwagę. Poza tym on ma tę
straszną listę.
- Jaką listę? - zainteresowała się Octavia.
Gwen uśmiechnęła się do swojego narzeczonego i padła mu w ramiona.
- Mogłabym narysować go jako konia - powiedziała, starając się skupić na rozmowie. Alec znowu
patrzył na nią w ten sposób i...
- Tylko nie całuj jej znowu! - krzyknęła Octavia. - Nie całuj jej w mojej obecności.
Za późno. Już ją całował. A ona to uwielbiała. Niemal tak jak jego.
9
Carolyn nie uważała, by stwierdzenie, że generalnie wszystko poszło zgodnie z jej planami, stanowiło
czczą przechwałkę. Nie sposób prowadzić trzech świetnych domów związanych z tytułem markiza
Finchleya, nie będąc mistrzynią organizacji. Teraz jednak z zaskoczeniem czuła, że ogarniają
nieznana jej dotychczas frustracja.
Książę Bretton wciąż opierał się o drzewo i liczył, próbując dojść do tysiąca i najwyraźniej mając
nadzieję, że Carolyn nie zauważy, iż przeskakuje niektóre liczby. Albo setki liczb.
- To zabawa w chowanego, książę - powiedziała. - Proszę się skupić na liczeniu.
Bretton jęknął i posłusznie kontynuował.
- Kochanie - zwróciła się do męża, który właśnie nadchodził bez pośpiechu. - Czy widziałeś, z kim
odeszła Gwendolyn Passmore?
Markiz rozejrzał się dookoła, sprawiając wrażenie tak mało zainteresowanego, jak może wyglądać
tylko mężczyzna szczerze znudzony matrymonialnymi podchodami wytwornego towarzystwa.
- Ostatnim razem, kiedy ją widziałem, Charters gapił się na nią niczym pstrąg na haczyk.
- Ona nie miała być z Chartersem - syknęła Carolyn. - Przydzieliłam ją Hugh. A jeśli nie chciałaby
Hugh, to dlatego, że jest zakochana w nim. - Machnęła ręką w stronę księcia. - Ale skoro okazało się,
że on nie umie nawet porządnie liczyć, mogę jej wybaczyć.
- Ale z Chartersem wszystko jest jak należy - rzekł jej mąż. -Dobra stara rodzina, hrabia, miły gość.
- Przeznaczyłam ją dla Hugh - upierała się Carolyn, z łezką w głosie. - Teraz mój brat może się nigdy
nie ożenić. Nie jestem pewna, czy panna Peyton się nadaje.
- Dlaczego? Wczoraj odbyłem z nią całkiem interesującą rozmowę o kanalizacji.
- Właśnie dlatego - powiedziała Carolyn. - Lubię Kate, naprawdę. Ale nie jestem pewna, czy Hugh
doceni jej wiedzę. I jest taka bepośrednia!
- Mężczyźni to lubią - przyznał szczerze jej mąż. - Poza tym ona ma takie urocze usteczka. Chociaż -
dodał,*pochyląjąc się, by złożyć pocałunek na wargach żony - nie tak słodkie jak ty.
Książę wyprostował się przy drzewie.
- Tysiąc - oznajmił triumfalnie. - Gdzie są wszyscy?
- To musisz sam ustalić - zabrzmiałoby to niemal kąśliwie, gdyby nie fakt, że Carolyn nigdy nie
bywała kąśliwa. W każdym razie rzadko. - Ukryli się, ponieważ to jest zabawa w chowanego Panna
Darlington doliczyła do tysiąca co najmniej dwie minuty temu i juz pobiegła szukać innych.
Mąż chwycił ją za rękę.
- My też musimy się gdzieś schować - powiedział.
- Schować? Ja się nie chowam. Muszę nadzorować. Powinnam zostać...
Pociągnął ją za sobą.
- Znajdź wszystkich, którzy się ukrywają - zawołała przez ramię do księcia. A potem, ponieważ
Bretton wyglądał raczej na człowieka który zamierza uciąć sobie drzemkę lub poszukać szklaneczki
brandy o której wcześniej wspominał, dodała: - Dalej, biegnij ich szukać!
Markiz pociągnął Carolyn na piętro, prosto do sypialni. Na szczęście pokojówki nie było nigdzie w
pobliżu.
- Na Boga, Finchley, co ty robisz? - spytała, dysząc. Zamknął za nimi drzwi.
- Jesteśmy sami.
- Tak?
- A więc nie jestem Finchley, prawda?
Wbrew sobie Carolyn uniosła w uśmiechu kąciki ust.
- Chyba nie.
Przyparł ją plecami do drzwi, przyciskając się do niej swym dużym, ciepłym ciałem.
- A więc jak mam na imię? - Pochylił się i zaczął robić coś miłego przyjej szyi.
- Hugh nazywa cię Finchbird - drażniła się z nim. Nagle zdała sobie sprawę, że rozwiązuje jego
krawat, sama nie wiedząc, jak do tego doszło.
- Moje imię - wycedził jej mąż - brzmi Pierś.
- Tak, ale nie lubisz być tak nazywany publicznie - szepnęła. Musiała szeptać, ponieważ udało mu się
zsunąć górę jej sukni i... jęknęła.
- Nie jesteśmy w miejscu publicznym - orzekł, biorąc ją w ramiona.
Położyła dłoń na jego policzku.
- Nie powinnam tego robić. Powinnam się zajmować organizowaniem gier dla moich gości. Będą się
zastanawiać, gdzie jestem.
- Gry - rzekł kpiąco. - Daj spokój, Carolyn. W ciągu kilku dni widziałem więcej gier niż w
dzieciństwie. To są dorośli ludzie. -Pomógł jej położyć się na łóżku.
Leżała, zastanawiając się, czy powinna pozwolić, by kontynuował...
- Gry są pożyteczne - odrzekła; kochała drobne zmarszczki przy oczach Piersa i sposób, w jaki
rozpinał jej suknię szybciej niż najzręczniejsza pokojówka.
- Nonsens - powiedział, zsuwając jej suknię przez ramiona i zabierając się do gorsetu.
- Gry zmuszają ludzi, żeby byli razem - wyjaśniła, zrzucając pantofle. - To część mojego wielkiego
planu związanego z szukaniem odpowiedniej żony dla Hugh.
- Może Hugh nie chce się jeszcze żenić - zauważył Pierś.
- Ależ chce! Przecież sam poprosił mnie o listę. Obawiam się, że Charters odbił mu Gwendolyn
Passmore. Teraz będę musiała' skupić się na Kate.
- I dobrze - uznał Pierś, zmagając się z oporną sznurówką gorsetu. - Och, zerwałem tę tasiemkę...
Gwendolyn nie utrzymałaby Hugh w karbach.
- Czyja cię trzymam w karbach? - spytała, czując lekkie wyrzuty sumienia.
Zsunął z niej gorset. Carolyn spojrzała w dół. Zdążył rozebrać ją do koszulki, ale sam był wciąż
ubrany. Zaczęła rozpinać guziki jego kamizelki.
- Pierś? - spytała. - Czy trzymam cię w karbach? - Mąż był całkowicie pochłonięty gładzeniem jej
krągłych piersi i choć doceniała to, postanowiła nie rezygnować. - Trzymam cię w karbach?
- Nie - odparł ochryple, zdejmując surdut i odrzucając go na bok. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Nie?
Jego koszula pofrunęła w kąt sypialni, a buty stuknęły o podłogę.
- Naprawdę nie? - Absurdalne, ale czuła się rozczarowana. Oczywiście, Pierś ją kochał. On...
Poczuła na sobie ciężar jego ciała.
- Wcale nie masz zamiaru trzymać mnie w karbach - wycedził jej do ucha, przyciskając ją w taki
sposób, że... cóż... Carolyn poczuła nagłą falę gorąca. Zarzuciła mu ręce na szyję. - Stanowię o wiele
lepsze towarzystwo, kiedy wymykam się z karbów - kontynuował markiz. Podciągnął w górę
koszulkę i jego wargi odszukałyjej pierś.
- Sama nie wiem... Może istotnie powinniśmy bawić się w chowanego - szepnęła, przygryzając jego
ucho.
Poczuła, że jego ciało przeszył dreszcz.
- A teraz zabawię się w chowanego - rzekł chwilę później, uśmiechając się do niej łobuzersko.
Carolyn zdążyła już zapomnieć o tym wątku w rozmowie. Wyciągnęła do niego ręce.
- Proszę, muszę...
- Najpierw się schowam - rzucił z bardzo nieprzyzwoitym błyskiem w oku - a szukaniem będę się
martwił później.
Markiza jęknęła, a potem... No tak, potem jęknęła znowu.
Zanim markiz i jego żona zeszli na dół, zabawa w chowanego dobiegła końca. Carolyn dość
niechętnie wysunęła dłoń z ręki męża. Spora grupka młodych dam tłoczyła się wokół panny Octavii
Darlington, która w jej doświadczonych oczach wyglądała tak, jakby z jakiegoś powodu wpadła w
panikę. Pierś na moment przyciągnął do siebie Carolyn i szepnął jej do ucha:
- Ile czasu zostało do wieczora?
Spojrzała na niego, czując, że lekki rumieniec oblewa jej policzki. Pokręciła głową.
- Nie ma mowy! - I zostawiła go samego, choć najchętniej wróciłaby do sypialni, by uciąć sobie
dłuższą drzemkę.
- Witajcie, moje drogie - powiedziała, zwinnie wsuwając się między nie. - Podziel się ze mną swoją
nowiną, Octavio.
- Moje oczy! Moje oczy! - jęczała Octavia, zasłaniając wzrok dłonią. Jednak na dźwięk głosu Carolyn
opuściła rękę. - To nic poważnego, lady Finchley - powiedziała.
Dwie stojące obok dziewczyny przytaknęły:
- Zupełnie nic.
Carolyn westchnęła. Znała takie nic.
- A teraz nalegam - rzekła łagodnie. - Co się stało z twoimi oczami, Octavio? Robi ci się jęczmień? A
może masz zapalenie spojówek?
- Nie! - zawołała Octavia. - Tylko mój brat... Promienny uśmiech nie zniknął z twarzy Carolyn. Teraz
była gotowa założyć się o sto funtów, że Gwendolyn Passmore nie wejdzie do ich rodziny. Biedny
Hugh.
- Pozwól, że zgadnę - powiedziała. - Twój brat się zakochał.
- Cóż, można to tak nazwać - odparta Octavia z dezaprobatą. Carolyn wzięła młodą damę pod rękę.
- Można to tak nazwać, ponieważ stwierdzenie jest bliskie prawdy, czyż nie?
Octavia milczała przez dłuższą chwilę, więc Carolyn lekko ją uszczypnęła.
- Wprawdzie tylko zgaduję, ale zauważyłam, że twój brat wydawał się zauroczony Gwendolyn
Passmore.
- On... w lesie...
- W lesie poprosił Gwendolyn, by za niego wyszła - domyśliła się Carolyn, zręcznie zapobiegając
niedyskrecji, jaką właśnie miała popełnić Octavia. - Czyż to nie romantyczne? - Spojrzała groźnie na
pozostałe dziewczęta, które posłusznie pokiwały głowami. - Chyba wszystkie się zgodzimy, że droga
Gwendolyn jest najpiękniejszą dziewczyną tego sezonu, i zgodzimy się także, iż miło będzie widzieć,
że szczęśliwie wychodzi za mąż.
Wszystkie przytaknęły, kiwając głowami jak marionetki.
- Poza tym - dodała - wszyscy jej wielbiciele są teraz wolni i mogą się zainteresować kimś innym.
Twarze dziewcząt się rozpromieniły. Carolyn nie przypominała sobie, by kiedykolwiek zachowywała
się jak głupiutka gąska, ale należało dopuścić taką możliwość.
- Czy któraś z was poznała już kapitana Neilla Oakesa? - spytała półgłosem.
Wszystkie pokręciły głowami.
- To bohater wojenny - wyjaśniła. - Byłam obecna, jak był przedstawiany królowej.
Dziewczęta uśmiechnęły się uprzejmie.
- Oczywiście zanim wyruszył na kontynent, miał straszną reputację - dodała. - Prawdziwy łobuz!
Mężczyzna tak przystojny stanów zagrożenie dla młodych dam. Wasze matki powinny zachować
wielką ostrożność .
Znudzenie opadło z twarzy dziewcząt, ich oczy rozbłysły.
Carolyn pociągnęła ku sobie Octavię.
- Zapraszam cię na małą przechadzkę, moja droga. Chciałabym pokazać ci widok z zachodnich okien.
Jednak kiedy dotarły na miejsce, zupełnie nie zwracała uwagi
na widoki. .
- Gwendolyn zostanie twoją szwagierką - stwierdziła. - Ajesh się nie mylę, omal nie popełniłaś
niedyskrecji, mówiąc coś zupełnie niewłaściwego o przyszłym członku twojej rodziny.
Octavia mocno zacisnęła usta, a sądząc po odgłosie, chyba nawet
zgrzytnęła zębami.
- Trzeba było widzieć...
- Twój brat jest zakochany - rzekła Carolyn, współczując Mecowi takiej siostry. Najwyraźniej była tak
zazdrosna, ze widziała tylko czubek własnego nosa.
Octavia skinęła głową.
- Wiem.
- A Gwendolyn jako członek rodziny to ktoś zupełnie inny niż Gwendolyn rywalka - zauważyła
Carolyn. - Jest uroczą osobą i bardzo chciałabym mieć ją za siostrę. Liczyłam, ze zakocha się
w moim bracie.
- Zdaje się, że mam szczęście - powiedziała Octavia. Carolyn z konsternacją spostrzegła, ze oczy
panny Darlington wypełniły się łzami. - Resztę życia spędzę obok niej i wszyscy będą nas
porównywać, będą mówić, jaka jest miła, jaka urocza, a potem będą się świetnie bawić, rozmawiając o
tym, jaka jestem nieprzyjemna!
- Octavio! - zawołała Carolyn. - Mylisz się! Octavia starła łzę spływającą po policzku.
- Przez nią wyszłam na potwora przed moim bratem - mówiła, tłumiąc łkanie. - Ona... ona
powiedziała, ze oddałaby wszystko, żeby tylko móc spędzić jeszcze choć minutę ze swoim zmarłym
bratem, zupełnie jakby... jakbym ja nie kochała swojego brata, a przecież go kocham.
- Jestem pewna, że nie to miała na myśli - powiedziała Carolyn, obejmując Octavię. - Zgaduję, że
powiedziałaś coś Alecowi. Coś, co nie spodobało się Gwendolyn...
Octavia przytaknęła.
- A ona go broniła. Wiesz co, Octavio? Odtąd twój brat będzie miał kogoś, kto kocha go tak bardzo, że
zawsze będzie go bronić. Znalazł kogoś, kto będzie z nim, przy nim, przez całe życie. Kto będzie stał
przy nim, da mu dzieci i w ogóle będzie go kochać.
Octavia uśmiechnęła się przez łzy.
- To brzmi... miło. Czy... czy pani tak kocha markiza? Carolyn zerknęła przez ramię i napotkała
spojrzenie Piersa.
Serce jej zadrżało na sam jego widok.
- Tak - odparła bez wahania. - Kocham. I ty także znajdziesz kogoś takiego, Octavio. Ale teraz
powinnaś po prostu cieszyć się szczęściem swojego brata i Gwendolyn.
- Będę - zapewniła Octavia z głębokim westchnieniem. - Byłam potworem i... Będę się cieszyć.
Pierś dotknął ramienia Carolyn.
- Pomyślałem, że może mnie potrzebujesz - powiedział. - Zauważyłem to w twoich oczach.
Octavia dygnęła.
- Pójdę poszukać brata - powiedziała. - Chyba nie zdążyłam mu pogratulować z okazji zaręczyn.
Pierś objął Carolyn.
- Wtrącasz się w cudze sprawy, nieprawdaż? Spojrzała na niego z uśmiechem.
- Tylko troszeczkę.
10
Cztery lata wcześniej...
Panna Katherine Peyton patrzyła, jak wysoki, postawny młody człowiek odchodzi wielkimi krokami
aleją prowadzącą do jej rodzinnego domu i dostrzegła okazję do rozmowy w cztery oczy, jakiej
szukała już od dawna.
Gdyby panna Peyton była starsza, mądrzejsza lub mniej skupiona na własnych planach, być może
zauważyłaby sztywność postawy Neilla Oakesa oraz to, że porusza się szybkim, jakby gniewnym
krokiem. Albo zwróciłaby uwagę, że zapomniał kapelusza i wiatr rozwiewa jego gęste, czarne jak
heban włosy, a choć twarz ma zaczerwienioną od przenikliwego listopadowego chłodu, wydaje się
zupełnie tym nie przejmować. I być może zastanowiłaby się dlaczego.
Ale nie była starsza ani mądrzejsza, a ponieważ jej uwagę całkowicie pochłaniały własne sprzeczne i
burzliwe emocje, nie zastanawiała się nad zachowaniem tego dżentelmena. Miała zaledwie szesnaście
lat, dopiero zaczęła być świadoma swojej rozkwitającej kobiecości i bardzo chciała sprawdzić jej
oddziaływanie - zwłaszcza na młodym mężczyźnie idącym aleją. Nie przyszło jej do głowy, by przede
wszystkim pomyśleć, co ów mężczyzna robi w Bing Hall. Odkąd pamiętała, Neill Oakes traktował
Bing Hall jak własny dom, w dodatku ani jej matka (kiedy jeszcze żyła), ani ojciec aż do dzisiaj nie
robili nic, by go od tego odwieść.
Być może pan Peyton litował się nad Neillem, ponieważ nie miał rodzeństwa, a jego matka umarła
zaledwie przed kilku laty. Wkrótce po jej śmierci ojciec chciał do domu sprowadzić macochę, czemu
Neill stanowczo się sprzeciwił, tym bardziej że kiedy niedługo później pojawili się na świecie
bliźniacy, wszyscy w hrabstwie Burnewhinney twierdzili zgodnie, że bracia urodzili się za wcześnie.
A może pan Peyton docenił to, że Neill wystąpił w Eton w obronie Toma, dwa lata od niego
młodszego syna Peytona, i uwolnił go od upokorzeń, jakie musieli znosić najmłodsi chłopcy. A może
pan Peyton po prostu lubił Neilla, który miał szatańsko bystry umysł i urok zjednujący mu nie tylko
okoliczne dziewczęta. Należał do tego rodzaju chłopaków, do jakich lubili się porównywać starsi
dżentelmeni mieszkający na wsi, wspominając lata młodości.
Ale o niczym takim nie myślała panna Peyton, kiedy porwała z toaletki swój kapelusik, zbiegła po
schodach, korytarzem pomknęła do kuchni, zerwała szal gospodyni z haka przy drzwiach i popędziła
za Neillem.
Ponieważ zamierzała go pocałować.
Szare ołowiane chmury wisiały nisko nad rdzawozłotymi i rudymi topolami rosnącymi wzdłuż alei.
Przenikliwy wiatr niosący zapowiedź burzy szczypał ją w nos i szarpał długimi atłasowymi wstążkami
kapelusza Kate, które powiewały za nią jak proporce na konnych wyścigach. Zanim dobiegła do alei,
Neill był już dobre sto jardów przed nią. Zawołała, lecz szelest liści zagłuszył jej głos, więc podkasała
muślinową spódnicę i pobiegła, nie zważając na poczucie przyzwoitości.
Kochała Neilla Oakesa, odkąd sięgała pamięcią, i chociaż nigdy nie sądziła, że jest to siostrzane
uczucie, do niedawna nie przypuszczała, iż to, co czuje, jest czymś więcej niż przyjaźnią. Jednak w
ciągu ostatniego roku zauważyła, że wyczekuje z niecierpliwością jego wizyt, chętnie wdaje się z nim
w szermierkę słowną i coraz częściej widok rękawów koszuli podwiniętych na jego muskularnych
przedramionach zapiera jej dech w piersiach. Łapała się na studio-
waniu kształtu jego ust i rozmyślaniu o ich fakturze, a w ostatnich miesiącach zachwycił ją ledwie
wyczuwalny irlandzki akcent, który przejął po matce. Chętnie włączała się w każdą rozmowę, której
on był tematem, a ponieważ Neill był wręcz nieprzyzwoicie przystojny, takie rozmowy zdarzały się
bardzo często.
Nie przejmowała się tym, że ma reputację przyszłego łajdaka; znała go zbyt dobrze. Znacznie lepiej
niż inni.
Była razem z nim, kiedy syn stajennego wpadł do rzeki i Neill bez namysłu rzucił się do wody, by go
uratować, później zaś nie powiedział nikomu ani słowa, żeby chłopiec nie został ukarany za brak
rozwagi. Widziała też, z jaką czułością opiekuje się swoimi małymi przyrodnimi braćmi, i jak
uprzejmie reaguje na częstą krytykę ze strony macochy. I wiedziała, jak głębokie poczucie honoru ma
ten człowiek, którego imię było niemal synonimem łobuza.
Kiedy dał słowo, nic nie było w stanie sprawić, by je złamał. Jej brat Tom opowiadał, jak Neill ciężko
pracował na polu Bucky'ego Buckstone'a, przenosząc kamienie wielkości melona przez całe pięć dni,
kiedy jego ojciec, rozwścieczony jakimiś wyimaginowanymi nieprawidłowościami w finansach,
odmówił zapłacenia sporej sumy, którą był winny temu człowiekowi. Neill wziął dług na siebie,
spłacając go własną pracą.
Och, to nie znaczy, że uważała go za świętego. Bynajmniej. Zbyt często podejmował niepotrzebne
ryzyko, a przez swą nieostrożność narażał na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale również innych -
także jej braci. I choć wysłuchiwał uprzejmie narzekań swojej macochy, nie wpływały one w
najmniejszym stopniu na jego postępowanie. Ani trochę. Niczego nie lubił bardziej od dobrej bójki -
on i Tom podbijali sobie nawzajem oczy mnóstwo razy -a poza tym pił za dużo i za często.
I doskonale zdawała sobie sprawę, jaką Neill ma reputację u okolicznych dziewcząt. Musiałaby być
głucha, żeby o tym nie wiedzieć, ponieważ jej bracia - którzy uważali go za wzór męskości - bez
przerwy rozprawiali o jego podbojach, niezbyt skrupulatnie dbając
o to, by te rewelacje nie dotarły do uszu Kate. Czasami wręcz zdarzało się jej usłyszeć, jak sam Neill
wychwalał coś, co trudno było nazwać cnotami jakiejś dziewczyny.
Ostatnio jednak miłosne podboje Neilla, które wcześniej kwitowała pogardliwym prychnięciem,
zaczęły budzić jej... hm, zazdrość. Neill zawsze adorował jakąś miejscową piękność w Czarnym Lwie,
lecz nigdy nie była to ona. Nigdy nie tańczył z nią na balach
i festynach, nie licząc tych głupich wiejskich tańców, do których dopuszczano nawet dzieci.
A powinien. Przecież była piękna. Wystarczyło zerknąć w lustro, żeby się przekonać, że jej skóra jest
gładka i śnieżnobiała, włosy jasne i delikatne jak dmuchawiec, zaś oczy nie są blade, jak bywa
najczęściej przy tak jasnej karnacji, lecz ciemnoniebieskie, niemal czarne i przez to zupełnie
niezwykłe. Co prawda, nie miała idealnej figury. Była po prostu zbyt niska i za chuda. Jednak Harry
Fentmorgan, siostrzeniec wikariusza i wicehrabia, powiedział jej na tegorocznym jesiennym balu, że
jest delikatna jak księżniczka wróżek.
Kiedy poinformowała o tym Neilla, ten wybuchnął śmiechem.
Ale trzy wieczory temu Billy Eggs, uczeń kowala, wzniósł w Czarnym Lwie toast na jej cześć.
Opowiedziała jej o tym pokojówka, Neli, bliska kuzynka Nance Hightower pracującej w tawernie.
Nance powiedziała Neli, która powtórzyła jej, że w zeszły piątek, kwadrans po dziesiątej, Billy Eggs
uniósł w górę kufel i oznajmił:
- Za pannę Kate Peyton, najładniejszą dziewczynę w hrabstwie Burnewhinney.
- Za pannę Peyton - zawołało w odpowiedzi kilku innych mężczyzn.
To samo w sobie było bardzo miłe, lecz Neill Oakes zerwał się z miejsca „jak byk użądlony w zadek"
i wyrwał Billy'emu z ręki kufel, mówiąc:
- Nie będziesz pił za pannę Peyton, jakby była zwyczajną dziewuchą. Nie w mojej obecności.
Wszyscy osłupieli, ponieważ Neill Oakes był ostatnim człowiekiem w całym hrabstwie, po którym
można się spodziewać, że będzie dbał o konwenanse, również fakt, że tak bezceremonialnie zbeszta!
Billy'ego Eggsa, razem z którym miał wiele niestosownych przygód, był zdumiewający.
Wtedy Billy uderzył Neilla i w całej tawernie rozpętała się pijacka burda.
Ale nie ta część najbardziej interesowała Kate - wieczory w tawernach często upływały na podobnych
awanturach. Najbardziej interesowało ją to, dlaczego Neill Oakes tak gwałtownie zareagował na
wzniesienie tego toastu w tawernie. Czy możliwe, zastanawiała się, że w szczególny sposób zależało
mu na jej dobrym imieniu? A jeśli tak, to jako kto wystąpił w jej obronie? Przyjaciel rodziny, czy
może ktoś więcej... ?
To pytanie, gdy raz je sobie zadała, nabierało znaczenia z każdą upływającą godziną, dręcząc ją tak
dotkliwie jak wysypka, której ostatniej wiosny dostała po zjedzeniu małży. I podobnie jak wtedy, nic
nie mogło jej przynieść ulgi. Neill, który dotąd zawsze był gdzieś w pobliżu, nagle w niewyjaśniony
sposób zniknął z ich domu, pozbawiając ją możliwości ustalenia, jakiego rodzaju zabarwiony
czułością szacunek - jeżeli w ogóle jakikolwiek - czai się w jego czarnych jak węgiel oczach.
A gdyby nic w nich nie dostrzegła? Cóż, nie pozostałoby jej nic innego, jak tylko spytać go wprost,
dlaczego uderzył Billy'ego Eggsa. Jeżeli zaś powodem jego zachowania nie były romantyczne
uczucia, lecz o kilka kufli za dużo, to najwyższy czas, aby Neill Oakes zaczął widzieć w niej kobietę.
Tak czy inaczej, kiedy biegła za nim tego popołudnia, postanowiła przekonać się osobiście, jaki jest
smak warg Neilla Oakesa.
Dogoniła go dopiero nad brzegiem rzeki dzielącej ich majątki w chwili, kiedy miał przejść mostem do
rodzinnej posiadłości.
- Neill! - zawołała, przyciskając mocno do głowy kapelusz; mocny wiatr smagał jej policzki tak, że
poróżowiały.
Odwrócił się, jego ponura twarz rozpogodziła się na widok Kate, choć nie zachęcił jej nawet
uśmiechem, by podeszła bliżej. Lecz Kate nigdy nie potrzebowała zaproszenia, by zrobić to, na co
miała ochotę. Podbiegła do niego, zaskoczona, gdy skłonił się przed nią, jakby była damą, a on
dżentelmenem i jakby spotkali się na londyńskiej ulicy, a nie nad mulistą rzeczką. Dobrych manier
wystarczyło mu tylko na ukłon, ponieważ gdy podniósł głowę, znowu miał gniewną minę.
- Co tu robisz, Kate?
- Gonię cię - odparła, wypatrując wjego spojrzeniu oznak zachwytu. Jedynym uczuciem, które
dostrzegła, była irytacja - taka sama, jaką widziała u niego, gdy w wieku dziesięciu lat w czasie
wiejskiego jarmarku pomalowała konkursową klacz jego ojca na różowo. Otuliła się mocniej szalem,
jedną ręką przytrzymując kapelusz, aby nie zwiał go wiatr.
Przeczesał palcami swoje gęste, ciemne włosy.
- A więc czego chcesz?
- Gdzie byłeś? Minął prawie tydzień, odkąd się ostatnio widzieliśmy, a odwiedziłeś nas i nie widziałeś
się z Tomem, chociaż jest w domu. To bardzo dziwne. Mogę tylko przypuszczać, że zostałeś
wyrzucony - powiedziała to lekko, żartem i dlatego nie zauważyła, jak drgnął nerwowo na te słowa. -
Czy w końcu zrobiłeś coś, co wyczerpało nawet, zdawałoby się, nieograniczoną cierpliwość mojego
ojca?
- Czy nikt cię nie nauczył, że niegrzecznie jest wściubiać nos w cudze sprawy? - spytał.
- Próbowali - odparła. - Ale jak inaczej mam się dowiedzieć tego, co chcę wiedzieć, jeśli dobrowolnie
nikt mi nic nie mówi? Czy wolałbyś, żebym się zakradała i węszyła? Oczywiście, że nie. To byłoby
odrażające. Koniec końców wolę, żeby mnie uważano za niegrzeczną niż za przebiegłą.
Pokręcił głową i najpierw na jego twarzy odmalował się smutek, potem jednak wybuchnął śmiechem.
- Z ust dzieci... - zaczął.
- Nie jestem już dzieckiem, Neill - przerwała, a na jej twarz zaczęły padać pierwsze krople lodowatego
deszczu. Wzdrygnęła się. - Mam szesnaście lat.
Uśmiechnął się znów.
- Tak, chyba pamiętam, jak kilka tygodni temu zadręczałaś mnie o prezent - powiedział, zdejmując
płaszcz i narzucając jej na ramiona. Niemal zniknęła w fałdach obszernego okrycia, którego brzeg
ciągnął się po mokrej ziemi, zasłaniając jej stopy. W jednej chwili spowił ją jego zapach, a ciepło
wełny ogrzało. Ale tęskniła za tym, by poznać dokładniej tę woń, a ciepło przejąć z jego ramion, a nie
ubrania. - Wiele młodych dam debiutowało w moim wieku, a niektóre są nawet zaręczone.
Przytrzymywał poły płaszcza, chcąc go zapiąć, lecz na te słowa jego ręce znieruchomiały, a twarz
stężała.
- Tak.
- Zapewne i ja będę mieć swoich adoratorów.
- Nie wątpię.
Sytuacja rozwijała się zupełnie inaczej, niż Kate to sobie wyobrażała. Dlatego zrezygnowała z
subtelniej szych prób wzbudzenia w nim choćby cienia zazdrości i postawiła na swój zwykły sposób
działania - obcesowość.
- Zapewne będę także całowana - dorzuciła.
- Będziesz przeklęta! - Ten okrzyk wyrwał mu się tak nieoczekiwanie, że zamrugała zaskoczona. Na
jego twarzy malowała się wściekłość. - Co to ma znaczyć, Kate? Dlaczego dręczysz mnie swoimi
planami na haniebną przyszłość?
Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Hanieb... Neillu Oakesie, sądziłam, że zadowolisz się swoją obecną kolekcją wad, nie wzbogacając
jej o hipokryzję. Jeżeli pocałunek dziewczynę... kobietę hańbi, to w Burnewhinney nie ma ani jednej
młodej damy powyżej siedemnastego roku życia, która mogłaby się
uważać za porządną. Z wyjątkiem Nigelli Lumley, a jej status z całą pewnością nie jest wynikiem
braku starań w tym kierunku.
- Jestem pewien, że przesadzasz.
- Nie przesadzam - powiedziała szczerze i pochyliła się, kładąc drobne dłonie na jego piersi. Czuła pod
palcami, jak mocno bije jego serce. - I sądziłam, że ty dobrze będziesz sobie z tego zdawał sprawę,
ponieważ właśnie ty jesteś odpowiedzialny za wiele z tych zhańbionych ust.
- Nie powinnaś mówić takich rzeczy, Kate. Nie powinnaś wiedzieć o takich rzeczach - mówił z żarem,
czerwieniąc się jeszcze bardziej.
- A to dlaczego? - spytała, całkiem szczerze zdezorientowana.
- Ponieważ to... to nie jest miłe, ot co - odparł. Roześmiała się, widząc to dziwne wcielenie Neilla
Oakesa, pierwszego rozrabiaki w hrabstwie.
- Nie tak mówiła Mary Grant. Ani Beatrice Lumley.
- Dopomóż mi, Boże - wykrztusił Neill. Kate uniosła brwi.
- Przed czym właściwie Najwyższy ma cię uratować?
- Przed tobą.
- Przede mną? - spytała i zdumienie w jej szeroko otwartych oczach przerodziło się szybko w
fascynację. - Dlaczego przede mną?
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej twarz, po czym z nieszczęśliwą miną uniósł rękę i odgarnął
kosmyk włosów z jej ust. - Jesteś moim utrapieniem, Kate Peyton.
- Oczywiście, że jestem . A przynajmniej od lat tak twierdziłeś. I co z tego? Zachowujesz się bardzo
dziwnie, Neillu Oakesie. - Ponieważ w końcu zdała sobie sprawę, że on istotnie zachowuje się bardzo
dziwnie. Reagował nerwowo, jego spojrzenie było oskarży-cielskie i gniewne, i... nieszczęśliwe.
Zbliżyła się do niego, szukając w jego ciemnych oczach jakiejkolwiek wskazówki, która podpowie-
działaby jej, co go dręczy. - Co się stało, Neillu? Czy ty... czy tym razem zrobiłeś coś naprawdę
okropnego? - spytała z niepokojem.
- Tak. Nie! - odparł. - Niech to piekło pochłonie. Czego ode mnie chcesz, Kate?
Patrzyła na niego, mrugając.
- Cóż... pocałunku.
Przyglądał się jej przez chwilę, a Kate zauważyła z roztargnieniem, że krople lodowatego deszczu w
jego ciemnych włosach lśnią jak kryształki, że jego kurtka na ramionach pociemniała od wilgoci, że
ma ładnie zarysowane usta i gęste rzęsy.
- Myślałam, że to oczywiste - rzekła cicho.
- Nie - szepnął jak skazaniec pozbawiony nadziei.
To, o dziwo, sprawiło, że poczuła się oszałamiająco kobieco. Poczuła się kobietą jak nigdy dotąd,
uwodzicielską i potężną. To dało jej odwagę i podsunęło myśl, by zrobić coś, czego nigdy jeszcze nie
próbowała z Neillem Oakesem: by zacząć z nim flirtować.
- Więc nie było oczywiste to, czy mnie pocałujesz, czy to, że mnie nie pocałujesz? - spytała nieśmiało
i kokieteryjnie zarazem.
W odpowiedzi Neill wydał zdławiony jęk, co Kate odebrała jako znak bardzo obiecujący.
- Hm, myślę, że powinieneś - powiedziała, uśmiechając się do niego przez mgiełkę deszczu.
W odpowiedzi chwycił za klapy płaszcza, nieumyślnie przyciągając ją bliżej.
- To niedorzeczne - warknął.
Nie bała się. Była całkowicie skupiona na swoim celu. Kochała go tak, jak potrafi kochać
szesnastolatka, i ufała mu. I pragnęła go w sposób nieco mglisty, lecz bardzo mocno.
- Wcale nie. Jestem tylko praktyczna. Przewidziałam, że kiedyś w końcu ktoś mnie pocałuje i po
namyśle doszłam do wniosku, że chcę, aby moje pierwsze doświadczenie okazało się przyjemne, a po-
nieważ powszechnie wiadomo, iż cieszysz się uznaniem w tej dziedzinie, stwierdziłam, że chcę
przeżyć mój pierwszy pocałunek z tobą.
Uśmiechnęła się do niego, przechylając głowę i oczekując, że teraz on pochyli się i ją pocałuje. Ale nie
zrobił tego. Patrzył na nią
spode łba. Nie rozluźnił jednak uścisku na nieszczęsnym płaszczu przy jej szyi i nie cofnął się, więc
Kate stanęła na palcach, starając się dosięgnąć najwyżej jak mogła i... Pocałowała go.
Jego wargi były chłodne i mokre od deszczu, nie odpowiedział na jej pocałunek. Wcale nie chciał jej
całować. Tracąc nad sobą panowanie, już chciała się wyrwać i uciec speszona, ale gdy zaczęła się
cofać, nieoczekiwanie przywarł do jej ust. Czuła, jakjego wargi się rozchylają, czuła jego gorący
oddech i język, którego dotyk przyprawił ją o dreszcz. Zadrżała, gdy jego pocałunek stawał się coraz
głębszy, jego usta wpijały się w nią zaskakująco żwawo, jeśli wziąć pod uwagę, że reszta jego ciała
była jak sparaliżowana. Nie dotknął jej w żaden inny sposób, nie puścił płaszcza ani nie przysunął się
choćby o cal.
Mimowolnie przylgnęła do niego, kładąc dłonie na szerokiej piersi Neilla, czekając, co będzie dalej,
gdy jego serce zaczęło bić szybciej, a mięśnie się naprężyły. Dopiero kiedy objęła go za szyję i wtuliła
się w niego całym ciałem, ten posągowy bezruch prysnął. Wydając dźwięk, który był ni to jękiem, ni
to warknięciem, chwycił ją za nadgarstki i siłą odsunął od siebie.
- Nie będę ryzykował tego, co cenię najbardziej, dla chwili przyjemności - rzucił tak cicho, że ledwie
go usłyszała.
Spojrzała na niego zdumiona; jej myśli pędziły jak szalone, a wszystkie zmysły drżały od
niezaspokojonej potrzeby.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała.
- Wstępuję do kawalerii - odparł, dysząc ciężko. - Odchodzę.
- Co? - spytała wstrząśnięta. Nigdy wcześniej nie wspominał, że chce wstąpić do wojska, nigdy nie
wykazywał najmniejszego zainteresowania mundurem. Nigdy. A jednak właśnie tego pragnął
najbardziej na świecie? I obawiał się, że całowanie Kate mogłoby temu zagrozić, ponieważ... Dobry
Boże, czy nawet przez chwilę nie pomyślał, że mogłaby chcieć, żeby ją zhańbił? Nie może mieć o niej
aż tak złego zdania! Ajednak... Z jej gardła wyrwało się łkanie.
- Kate, proszę. Nie mogę tu zostać.
- Świetnie. Idź! - wykrztusiła upokorzona i zrozpaczona.
- Kate, nie zawsze możesz mieć to, czego pragniesz. Nie teraz. Za kilka lat, kiedy nie będziesz taka
młoda...
- Nie jestem dzieckiem! - krzyknęła, a łzy popłynęły po jej policzkach, łącząc się z kroplami deszczu.
Wyrwała się z jego uścisku, zrzuciła płaszcz i cisnęła nim w Neilla. Chwycił go jedną ręką i zrobił
krok w jej stronę, nagle blady jak ściana.
- Kate...
- Idź do diabła, Neillu Oakesie! - krzyknęła, odwróciła się na pięcie i uciekła.
11
Cztery lata później
Jest pani czarująca, panno Peyton - szepnął Hugh, hrabia Briarly, zatrzymując się przed kwitnącym
krzewem różanym w ogrodzie swojej siostry, markizy Finchley. Było już dobrze po południu i goście
odpoczywali przed kolacją. Lecz lord Briarly zaproponował Kate spacer w ogrodzie, a ponieważ to
doskonale pasowało do jej planów - Kate uważała, że snucie planów wychodzi jej doskonale -
zgodziła się.
Lord Briarly ujął podbródek Kate między palec wskazujący i kciuk, z nieoczekiwaną delikatnością
unosząc jej twarz. Doskonale zdawała sobie sprawę, jakie są jego zamiary. Co więcej, oczekiwała
tego. Wstrzymała oddech, czekając na pocałunek i mając nadzieję, że jej się to spodoba.
Hugh był bardzo przystojny i bardzo męski. Prawdę mówiąc -bardzo podobny do głównego
stajennego jej ojca, potężnego, muskularnego mężczyzny o ciemnorudych włosach i piwnych oczach.
Oczywiście byłoby miło, gdyby przystrzygł włosy. To nadałoby mu rys elegancji, którego jakoś mu...
cóż, brakowało. Był też, prawdę mówiąc, troszkę brudny, a po spędzeniu dwóch sezonów nad ro-
dzinnymi księgami rachunkowymi Kate czuła się uprawniona do twierdzenia, że hrabia nie powinien
być brudny.
Naturalnie on był hrabią, miał wspaniałe stada i się kąpał. Co jeszcze do niedawna trudno było
powiedzieć ojej czterech braciach
Przywołała się do porządku. Powinna się skupić na tym, co zamierzał zrobić Briarly, ponieważ kiedy
rozmyślała o niedostatkach jego elegancji, głowa hrabiego powoli zbliżała się do niej, teraz jednak
zamarł i na jego twarzy odmalował się wyraz dziwnej niepewności.
Znała to spojrzenie. Odkąd po śmierci matki przed sześciu laty przejęła jej rolę, nabrała znacznej
biegłości w odczytywaniu wyrazu męskich twarzy. Hrabia potrzebował zachęty. Mężczyźni - młodzi i
starzy, służący i hrabiowie - zawsze potrzebowali zachęty.
Kiedy więc uśmiechnął się, patrząc jej w oczy, Kate odpowiedziała uśmiechem i uniosła wyżej głowę,
by zrozumiał, że ten pocałunek będzie mile widziany. Ponieważ miło jej było być adorowaną przez
hrabiego, zwłaszcza teraz. Zamknęła więc oczy. I czekała. A kiedy nic się nie wydarzyło, poczuła
ukłucie irytacji. Czy wszystko musi robić sama? Zapraszająco wydęła usta. Briarly zaklął.
Kate, zaskoczona, otworzyła oczy w samą porę, by zobaczyć, że Briarly odwraca się, ponieważ nagle
jakby znikąd w powietrzu zawisnął ciemny rękaw zakończony dużą dłonią, która dotknę! ramienia
hrabiego, odpychając go na bok. Hugh zachwiał się i stanął gotowy do walki, lecz Kate, przywykła do
rozstrzygania męskich konfliktów, błyskawicznie rzuciła się między Briarly'ego i napastnika.
Odwróciła się gwałtownie, by spojrzeć na intruza i...
Neill.
Wiedziała, że był zaproszony. Spodziewała się go zobaczyć, ale mimo wszystko... Minęły cztery lata.
Patrzyła, a serce podeszło jej do gardła. Zaczęła oddychać szybciej, mimowolnie zrobiła krok w jego
stronę. Bezwiednie uniosła rękę w powitalnym geście, jednocześnie odnotowując każdy szczegół jego
wyglądu, każdą zmianę, jaka w nim zaszła: czerwoną bliznę w kształcie sierpa na mocno
zarysowanym podbródku, głębokie bruzdy na policzkach, teraz zupełnie pozbawionych chłopięcej
pulchności, czarne brwi zmarszczone nad wydatnym, rzymskim nosem. Wydawał się wyższy,
bardziej mroczny, masywniejszy. Wszystko w nim było znajome i zarazem obce.
Podobno, służąc w wojsku, wydoroślał i nie jest już tym nicponiem, którego imię było w całej okolicy
synonimem rozrabiaki. Ponieważ jednak właśnie sponiewierał Briarly'ego, co było aktem doskonale
pasującym do jego przeszłości, Kate zaczęła wątpić w wiarygodność tych doniesień. A opowieści były
wszystkim, czym mogła się kierować. Po powrocie z wojny był w Londynie, gdzie został
przedstawiony królowej.
- Odsuń się, Kate - powiedział Neill głosem głębszym i bardziej szorstkim, niż pamiętała.
Odsuń się, Kate? Po prawie czterech latach spędzonych na wojnie, widząc ją po raz pierwszy od
powrotu, potrafił powiedzieć tylko: „Odsuń się, Kate"?
- Nie mam zamiaru, Neillu Oakesie - sprzeciwiła się, opierając ręce na biodrach. Kapitanie Oakes,
poprawiła się w myślach, choć prawdę mówiąc, nie musiała sobie o tym przypominać. Jej bracia
-jeden starszy i trzej młodsi - przy każdej okazji rozpływali się z zachwytu nad niebywałą karierą
Neilla w kawalerii. Wobec takiego podejścia i wszystkich listów wymienianych między Neil-lem a jej
rodziną można by sądzić, że należy do tej rodziny, a nie do rodziny mieszkającej w sąsiedztwie. A
właściwie czemu nie? Odkąd pamiętała, zawsze był w Bing Hall. - Uderzyłeś jego lordowską mość. -
Tupnęła nogą.
- Nie uderzyłem. Tylko odsunąłem. Omal cię nie skompromitował - odparł Neill, spoglądając na nią
mrocznym wzrokiem.
- Skompromitował? - parsknęła. - Och, na miłość boską, Neill. Tylko stara baba mogłaby myśleć tak
trywialnie... - Dostrzegła zdumione spojrzenie Briarly'ego i się zaczerwieniła. - Niczego, co się
wydarzyło ani co się miało wydarzyć, nie można uznać za kompromitujące. I chciałabym zauważyć -
dodała, patrząc ponuro na Neilla - że gdyby każdy pocałunek miał prowadzić do ołtarza, dawno
miałbyś własny harem.
Szczupła twarz Neilla poczerwieniała, lecz nie oderwał wzroku od Kate.
- Jako twój opiekun mam obowiązek dbać o twoje dobro, zarówno fizyczne, jak i moralne.
- Mój opiekun? - powtórzyła Kate z niedowierzaniem.
- Niech mnie diabli, jeśli jesteś opiekunem panny Peyton -odezwał się w końcu Briarly.
Kate stanęła obok niego, czując wyrzuty sumienia, że prawie o nim zapomniała. A przecież zamierzał
ją pocałować. Można by sądzić, że coś takiego zapadnie w pamięć.
- A zatem niech cię diabli, wasza lordowską mość - odparł spokojnie Neill. - Ponieważ jestem
opiekunem panny Peyton. Strażnikiem. Jakkolwiek nazwiesz rolę polegającą na dbaniu ojej cnotę.
Przyglądała mu się bacznie.
- Czyżbyś zajął się jakimiś podejrzanymi praktykami, kapitanie? Sprawiał wrażenie lekko urażonego.
- Nie... ja... co, u diabła, masz na myśli?
- Słyszałam, że niektórzy oficerowie stacjonujący w egzotycznych miejscach wpadli w nałóg palenia
ziół, które wywołują halucynacje, a ponieważ tylko tak mogę sobie tłumaczyć twoje niedorzeczne
twierdzenia, wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że dodałeś kolejną wadę do swojej i tak już
imponującej kolekcji.
Briarly wydał dźwięk, który bardzo przypominał stłumiony śmiech.
- Nie, Kate - wycedził Neill. - Nie mam halucynacji. Jeśli żywisz wobec mnie wątpliwości, wystarczy,
że zapytasz siostrę jego lordowskiej mości. Ona cię poinformuje, że krótko po tym, jak przyjechałem
dziś po południu, twój głupi brat Tom opuścił dom, wcześniej mianując mnie swoim zastępcą.
Niestety, nie sądziła, by Neill kłamał. Tom nie był zadowolony z narzuconej mu funkcji opiekuna i
zgodził się ją pełnić tylko dlatego, że ojciec nalegał. Kiedy przybyli do Finchley Manor, stadko
pięknych przyszłych narzeczonych aż paliło się, by poznać jej wysokiego, krzepkiego i przystojnego
brata (nie miała złudzeń, że zależało im choć trochę, by poznać ją, Kate), co wywołało wyraz
przerażenia na twarzy Toma. Ów wyraz stawał się coraz bardziej widoczny w ciągu ostatnich dni,
odkąd Tom zdał sobie sprawę, że małżeńska pułapka może być zastawiona nie tylko na „biednego
starego Briarly'ego", jak nazywał hrabiego, lecz i na niego samego. Od tej chwili nieustannie
namawiał siostrę, by opuścili przyjęcie tak szybko, jak tylko im pozwoli dobre wychowanie.
Ucieczka byłaby bardzo w stylu Toma. Trudno go było uznać za wzór odpowiedzialności; ta wada
była w znacznej mierze zasługą niefortunnego przykładu, jaki dawał m u jego idol, ten sam czarno-
włosy Irlandczyk, który właśnie teraz stał, patrząc na nią zuchwale... A właściwie kiedy Neill stał się
tak zuchwały? To było niepokojące.
Mimo wszystko Kate upatrywała zabawną ironię losu w tym, że ten sam nicpoń, który wciągał jej
braci w niezliczone figle, został zmuszony do pełnienia funkcji niańki ich małej siostrzyczki. Jednakże
w tej chwili zupełnie nie miała nastroju, by się tym cieszyć. Dezercja Toma zrujnowała jej plany i
teraz będzie musiała wszystko przemyśleć, zaplanować i zorganizować na nowo. W każdym razie,
niech diabeł porwie Toma.
Jechała do Finchley Manor z wyraźnie wytyczonym celem -znaleźć męża - i zamierzała go
zrealizować. Gospodarstwo w Peyton Hall zeszło na psy w czasie jej dwóch sezonów w Londynie.
Służba najwyraźniej urządzała sobie wakacje, gdy tylko Kate wychodziła frontowymi drzwiami;
słynny ser, który wytwarzała ich mleczarnia, nie zdobył głównej nagrody na miejscowym jarmarku
podczas obu jej nieobecności, zaś na sad wjednym roku spadła plaga mszyc, a w następnym
przędziorków. Do tego awantury, jakie wszczynali dwaj bracia, zbyt młodzi, by pojechać z nią do
miasta... Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
- Nie myśl, że jest to mniej kłopotliwe dla mnie niż dla ciebie, Kate. Zapewniam cię - powiedział Neill,
wdzierając się w jej rozważania.
Nie wątpiła, że mówi prawdę. Na jego twarzy wyraźnie było widać irytację. Gdzie się podziała jego
dawna wesołość, brawura, pewność siebie?
- Przyjeżdżając tutaj, nie spodziewałem się, że będę musiał odgrywać rolę twojej niańki - ciągnął. -
Ale inaczej zostałabyś bez towarzystwa, opieki i ochrony. - Mówiąc to, spiorunował wzrokiem
Briarly'ego. - A do tego nie można było dopuścić.
- Trudno powiedzieć, żebym była pozbawiona opieki. Lady Finchley...
- Jest bardzo szczodra w swoich zapewnieniach, że z przyjemnością się tobą zajmie - przerwał jej
Neill. - Ale nie ją Tom wyznaczył na swojego zastępcę, ponadto markiza ma teraz dość innych zajęć.
Ach, więc on tylko wypełnia swój obowiązek. Kate miała ochotę tupnąć ze złości. Nie potrzebowała,
żeby poświęcał dla niej swój czas.
- Widzisz... - zaczął Briarly lecz nagle przerwał. - A właściwie, kim, do diabła, jesteś, człowieku?
- Neill Oakes - odpowiedziała Kate. - Syn naszego sąsiada. Kapitan Oakes.
Neill skinął głową.
- Do usług, panie... hm...
- Lordzie Briarly. - Kate niechętnie przedstawiła ich sobie, po czym zwróciła się do Neilla. - A teraz
przeproś - powiedziała szeptem, starając się mówić władczym tonem, choć obawiała się, że jej głos
zabrzmiał raczej desperacko.
Neill przyglądał się jej przez chwilę, po czym zwrócił się do Briarly'ego
- Proszę o wybaczenie, milordzie. Zapomniałem się, pragnąc wypełnić obowiązek, który został mi
powierzony.
Kate odetchnęła, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywała oddech, ogarnięta dziwnym
niepokojem. Dawny Neill w żadnym wypadku nie przeprosiłby za coś, czego nie żałował, a nie
żałował niczego, więc nigdy nie przepraszał. Właśnie te przeprosiny, bardziej niż cokolwiek innego,
uświadomiły jej, że nie jest już zuchwałym, aroganckim młodzieńcem, jakiego pamiętała z
dzieciństwa. A to, że popchnął lorda? Dawny Neill uderzyłby, a nie popychał. Zdarzyło mu się to
niejeden raz. Często brał udział w bójkach.
- Rozumiem - odrzekł Briarly, z tajemniczych przyczyn wyglądający na jeszcze bardziej
zirytowanego niż przed chwilą. - Zdaje się, że słyszałem o pańskich dokonaniach na wojnie, kapitanie
Oakes. Moja siostra wychwalała pana pod niebiosa. Przeprosiny przyjęte. Sądzę, że powinienem
przeprosić panią, panno Peyton. Mam nadzieję, że nie ma pani o mnie złego zdania?
- Nie! - zapewniła go pospiesznie. - Skądże. Nigdy w życiu. Nie wiedziała, co mogłaby jeszcze dodać,
zwłaszcza że Neill
wciąż stał obok, spoglądając ponuro to na Briarly'ego, to na nią. Sytuacja była trochę niezręczna.
Przez dłuższą chwilę wszyscy troje unikali patrzenia sobie w oczy.
- A więc, co tu robisz? - odezwała się w końcu Kate, zwracając się do Neilla. - Skoro nie przyjechałeś
z zamiarem „odgrywania niańki"?
- Przypuszczam, że lady Finchley uznała, że to będzie stosowny patriotyczny gest - odparł.
- Patriotyczny? - spytała Kate.
- Tak. Wie, że niedawno wróciłem z wojny. - Wjego opanowaniu pojawiła się ledwie zauważalna iysa.
- Jak myślisz, Kate, gdzie byłem? Jak myślisz, czym się zajmowałem?
Oczywiście wiedziała, że był na wojnie. Spędziła wiele bezsennych nocy, myśląc o grożącym mu
niebezpieczeństwie, jeszcze teraz czuła niepokój.
- Nie wiem - odparła wojowniczo. - Nigdy nie napisałeś do mnie. Sądziłam, że marnujesz życie w
jakichś cuchnących miejscach.. . - skłamała, nie chcąc, by się domyślił, jak często i jak długo była przy
nim myślami. - Zawsze mi się wydawało, że czeka cię marny koniec.
Neill nie dał się sprowokować.
- Pisałem do ciebie. Tylko ty nie odpowiadałaś.
Była to prawda, ale ponieważ Kate nie zamierzała się tłumaczyć, zachowała milczenie.
- Z pewnością któryś z twoich braci musiał cię poinformować, co robię - mówił dalej. - Napisaliśmy
do siebie wiele listów.
- Oczywiście, że tak - warknęła. - Według nich, w pojedynkę wygrałeś tuzin bitew, odzyskałeś
hiszpański tron i przeniknąłeś do najbliższego otoczenia Napoleona, po czym ujeździłeś słonia,
gołymi rękoma pokonałeś krokodyla, a na koniec przepłynąłeś wpław Gibraltar.
Po raz pierwszy od swego niefortunnego przybycia Neill uśmiechnął się, a Kate na nowo odkryła jego
olśniewający, zawadiacki i obezwładniający uśmiech. I natychmiast uświadomiła sobie jeszcze jedno:
nawet jeśli był zawadiaką i łobuzem - i być może jest nim nadal - miłość, jaką do niego czuła, wcale
nie zbladła, lecz z czasem wzmocniła się i dojrzała. Wciąż go kochała. Zawsze go kochała.
- Cóż, przepłynąłem Gibraltar - przyznał nieszczerze - ale tylko dlatego, że straciłem równowagę i
spadłem z nabrzeża.
Nie potrafiła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem, a wjego oczach zapłonęły ogniki.
- Tęskniłaś za mną, Kate? - Przechyliwszy głowę, przyglądał się jej z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy. Jak mogła odpowiedzieć na to pytanie, skoro nie wiedziała, co ma na myśli? Ona także się
zmieniła w ciągu czterech łat, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania. Stała się subtelniejsza i
bardziej wyrafinowana. Nie była już dzieckiem, lecz kobietą.
- Oczywiście. Przywykłam do tego, że jesteś w pobliżu. Tęskniłam też za tym paskudnym wałachem
Toma, kiedy go sprzedaliśmy.
Spojrzał na nią ponuro.
- To wszystko jest bardzo interesujące - odezwał się Briarly. -Jednak może mógłby pan znaleźć
bardziej stosowny moment na pogawędkę z panną Peyton, kapitanie Oakes. Jest pan wprawdzie
gościem mojej siostry, ale tutaj wydaje się pan całkiem zbyteczny
- Doprawdy? - spytał Neill. - Pozwoli pan więc, że naprawię tę sytuację. Chyba zauważyłem, że
utykasz - zwrócił się do Kate.
Spojrzała na niego zdumiona. Wcale nie utykała...
Zanim zdążyła się zorientować, co Neill planuje, chwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie i wziął w
ramiona tak zręcznie i bezceremonialnie, jak praczka tobołek z bielizną. Twarz Briarly'ego
pociemniała, a Kate zdała sobie sprawę, że wystarczy jedno jej słowo i stanie w jej obronie.
Przypuszczała, że nowy Neill nie wdałby się w bójkę z hrabią, jednak nie mogła mieć co do tego
pewności. Toteż zamiast zaprotestować, powiedziała:
- Ma pan niewykle bystry wzrok, kapitanie. Neill wyszczerzył zęby.
- Sir... - Skłonił się Briarly'emu i, nie czekając na odpowiedź, oddalił się, unosząc Kate.
12
Panno Peyton! - wykrzyknęła lady Finchley, gdy zobaczyła, jak kapitan Oakes wyłania się zza rogu
budynku, niosąc na rękach swoją młodą sąsiadkę. Carolyn zostawiła otwarte frontowe drzwi i zbiegła
ze schodów rezydencji, gdzie właśnie żegnała się z Singleworthami, których niezamężna córka
oznajmiła przy lunchu, że jest w ciąży i zamierza poślubić ojca swojego dziecka. W takiej sytuacji ich
dalsza wizyta straciła jakikolwiek sens.
Co się stało? Czy panna Peyton jest ranna? I dlaczego kapitan Oakes, a nie Hugh ją niesie? Wcześniej
widziała, jak Hugh znika w ogrodzie z panną Peyton, i miała nadzieję, że dzięki temu spacerowi lepiej
pozna dziedziczkę o subtelnym wyglądzie. Najwyraźniej jednak stało się inaczej, skoro teraz niósł ją
niewłaściwy mężczyzna.
Spotkała kapitana tylko przelotnie, kiedy jeszcze jako narzeczona pierwszy raz odwiedziła Finchley
Manor. On oczywiście nie był wtedy jeszcze kapitanem Oakesem, lecz jedynie niesfornym synem
pewnej irlandzkiej piękności i niezmiernie bogatego baroneta, którego nazwisko było niemal tak stare
jak okoliczne doliny, a posiadłości niemal równie rozległe.
Przypomniała sobie, jak zaskoczeni byli wszyscy sąsiedzi, kiedy Neill Oakes zaciągnął się do wojska
i wyruszył na wojnę; wielu wyrażało wątpliwości, czy tak niezdyscyplinowany młody człowiek
będzie potrafił podporządkować się jakiejkolwiek władzy. Lecz Carolyn była też na dworze pod
koniec sezonu, kilka tygodni temu, kiedy Oakes wraz z kilkoma innymi bohaterskimi żołnierzami
został
przedstawiony królowej, wyglądał na zmęczonego, spojrzenie miał udręczone i ponure, lecz jego
wysoka, barczysta sylwetka emanowała budzącą podziw godnością, później rozmawiał z Finchleyem,
okazując powagę i skromność. Najwyraźniej niesforny chłopak stał się rozsądnym mężczyzną.
Był dokładnie takim typem mężczyzny, jakiego mogłaby pokochać Georgina, co do tego Carolyn nie
miała wątpliwości. Irytujące było tylko to, że ledwie kapitan przyjechał, ten łobuz, brat panny Peyton,
nim uciekł z przyjęcia, zdążył powierzyć opiekę nad siostrą nieszczęśliwemu, lecz obdarzonemu
poczuciem obowiązku kapitanowi Oakesowi.
Chociaż, pomyślała obserwując w zadumie Neilla, obecnie na jego twarzy nie było widać ani śladu
niezadowolenia. Wydawał się wręcz bardzo zadowolony, trzymając w ramionach Kate. Należał do
tych mężczyzn, którzy wyglądają dziarsko z kobietą w ramionach. Może wręcz zbyt dziarsko. Może
niepotrzebnie zaprosiła kogoś z jego pozycją i majątkiem na przyjęcie, którego celem było znalezienie
żony dla Hugh. Pragnęła wprawdzie, by jej droga Georgina zakochała się, lecz znacznie ważniejszą
sprawą był ożenek brata.
Przynajmniej panna Peyton wydawała się całkowicie odporna na urok kapitana Oakesa. Sprawiała
wrażenie tak oziębłej, jak to tylko było tylko możliwe przy jej delikatnej jasnej urodzie - czyli wprost
lodowatej. W odróżnieniu od swoich postawnych, krzepkich braci, panna Peyton była niewysoka i
drobna. Doprawdy, pomyślała Carolyn, dobry Bóg musiał pokładać się ze śmiechu, kiedy tworzył
Kate Peyton, gdyż trudno było sobie wyobrazić większy kontrast między opakowaniem a zawartością.
Kate bowiem nie była ani delikatna, ani subtelna, a wszelkie wrażenie eteryczności, jakie sprawiała jej
drobna kobieca figura i subtelne, porcelanowe rysy, pryskało, kiedy zaczęło się z nią rozmowę. Nie
była nadmiernie śmiała czy arogancka, lecz po prostu oszałamiająco bezpośrednia. Jak przypuszczała
Carolyn, którą małżeństwo zdążyło nauczyć, że wszelkie subtelne formy
komunikacji są czymś najzupełniej obcym męskiej duszy, mogło to wynikać stąd, iż Kate była jedyną
kobietą w domu.
Carolyn kilka razy spotkała Kate Peyton w Londynie w czasie minionego sezonu i stwierdziła, że
filigranowa piękność jest niebanalna, choć odrobinę przerażająca. Sprawiała wrażenie, jakby zupełnie
nie zależało jej na adoratorach, i choć miała swoją grupkę oddanych wielbicieli, większość
dżentelmenów czuła się zbita z tropu jej zdecydowaną postawą.
- Czy wszystko w porządku? - zawołała Carolyn, kiedy tylko znaleźli się na tyle blisko, że mogli ją
usłyszeć.
- Wszystko w porządku - odparł kapitan Oakes, wchodząc schodami na frontowy taras.
- Jest pani ranna, panno Peyton? - spytała.
Panna Peyton nie sprawiała wrażenia, jakby jej cokolwiek dolegało, poza tym że rozszerzone źrenice
jej ciemnoniebieskich oczu wyglądały jak czarne jeziora, a wyraz twarzy można było określić tylko
jako napięty.
- Moja kostka... - powiedziała. - Skręciłam kostkę i Ne... kapitan Oakes nalegał, żeby mnie przenieść.
- Spojrzała na swego wybawcę. - Dziękuję za pomoc, kapitanie Oakes, ale może pan już mnie
postawić. Jestem pewna, że teraz kostka utrzyma mój ciężar. To tylko drobiazg.
- Nie może pani ryzykować - odparł kapitan, podrzucając dziewczynę nieco wyżej.
Pasemko czarnych włosów opadło mu na oczy i Kate spojrzała na nie, jakby ją to osobiście uraziło, po
czym odgarnęła Oakesowi kosmyk z czoła. Kapitan zamarł i choć jego surowa twarz nawet nie
drgnęła, jego rysy się wyostrzyły.
Carolyn patrzyła na nich zafascynowana, zdezorientowana, kompletnie nie mając pojęcia, jak
postąpić. Przede wszystkim dlatego, że nie była pewna, co się właściwie dzieje.
- Proszę nie sądzić, że zachowuję się zbyt poufale, lady Finchley -odezwał się kapitan Oakes. - Dzieci
Peytonów i ja dorastaliśmy
razem i w obu domach czuliśmy się jak u siebie. Przynajmniej do śmierci mojej matki. Mógłbym też
dodać, że panna Peyton miała skłonność do burzenia rodzinnego spokoju - powiedział. - Zawsze
wieszała się na kandelabrach, zjeżdżała po poręczy i terroryzowała stajennych. Nie wspominając o
biednych koniach.
- Panna Peyton terroryzowała wasze konie? - Uśmiech zniknął z twarzy Carolyn. O mój Boże. To nie
spodoba się Hugh. Zupełnie mu się nie spodoba.
- Kiedyś przed jarmarkiem pomalowała na różowo ulubioną konkursową klacz mojego ojca - dorzucił
konspiracyjnym szeptem.
- Miałam wtedy dziesięć lat - wybuchnęła panna Peyton. - A poza tym trudno uznać ten jeden
przypadek za „terroryzowanie koni".
Carolyn odetchnęła z ulgą. Hugh może przymknąć oko na błędy młodości.
- Nie, zrobiłaś to, kiedy uczyłaś swojego collie jeździć na oklep, a on zaczął się uganiać po naszym
pastwisku, skacząc po niczego niespodziewających się koniach.
Kiedy panna Peyton została przyłapana na krętactwie, w jej oczach pojawiły się diabelskie iskierki, a
wargi wygięły się w mimowolnym uśmiechu. W odpowiedzi oczy kapitana Oakesa rozbłysły. Och,
był naprawdę przystojny. Panna Peyton sprawiała wrażenie, jakby z trudem musiała sobie
przypomnieć, że jest zirytowana.
- Kapitanie. Proszę mnie postawić - powiedziała ostrym tonem. Nie miał innego wyjścia, po prostu
musiał się podporządkować. Ostrożnie postawił ją na ziemi.
- Dziękuję. - Odwróciła się od niego tak energicznie, że jej suknia zafurkotała. Znalazłszy się poza
zasięgiem jej wzroku, kapitan Oakes uśmiechnął się szeroko.
- Panna Peyton zawsze szybko wracała do zdrowia - powiedział. Panna Peyton nagle zaczęła utykać
na lewą nogę.
- Ach! Jest tak, jak podejrzewałem - kapitan zwrócił się półgłosem do Carolyn. - Tylko troska o to,
byśmy się nie martwili
jej urazem, dała pannie Peyton siłę udawać, że nie odczuwa bólu. Lecz choć to niebywale dzielne
stworzenie, nie jest w stanie długo ukrywać cierpienia.
Z miejsca, w którym stała panna Peyton, dobiegł dziwny odgłos. Czyżby się zaśmiała? A może
pociągnęła nosem...?
- Jest niezwykle dzielna - orzekła Carolyn. - To bardzo uprzejme z pani strony, panno Peyton - dodała
nieco głośniej, chcąc, by jej aprobata dotarła do Kate.
- Właśnie - potwierdził kapitan Oakes. - To chodząca uprzejmość. Istny wzór prawdziwej damy.
Panna Peyton odwróciła się na pięcie. Rzeczywiście się śmiała. Jej porcelanowa skóra zaróżowiła się,
a oczy lśniły.
- Przeszedłeś samego siebie, Neill - powiedziała, po czym zwróciła się do Carolyn: - Widzi pani, to
jego irlandzka krew; on po prostu nie potrafi się oprzeć pokusie wymyślania różnych historii. Wcale
nie jestem dzielna. I nie jestem tak subtelnajak Gwendolyn Passmore. Ale zapewniam panią, że lord
Briarly nie musi zamykać swoich stajni na kłódkę z obawy, że mogłabym dla kaprysu przejechać się
na lawendowym koniu.
- Oczywiście, że nie - powiedziała Carolyn. - Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy nic podobnego i
ani przez chwilę nie wątpiłam, iż jest pani damą w takim samym stopniu, jak...
- Lady Finchley - przerwała jej Kate, uśmiechając się bez cienia urazy. - Wiem, kim jestem, i
przyznaję, że jestem nieele-gancko zadowolona z samej siebie. - Rzuciła w stronę kapitana Oakesa
spojrzenie tak przelotne, że Carolyn nie była pewna, czy naprawdę to miało miejsce. - Podobnie
zresztą jak pewne inne osoby. Pewne inne osoby, których opinia jest uzależniona od pani zdania.
Och...? Och! Carolyn zrozumiała. Kate musiała mieć na myśli Hugh. Panna Peyton obawiała się, że
Carolyn mogła jej nie polubić i że ta niechęć mogłaby mieć wpływ na Hugh. Cóż, nie musi się martwić
ani o jedno, ani o drugie. Carolyn bardzo lubiła pannę
Peyton, co i tak nie miało żadnego znaczenia, gdyż Hugh nie kierował się niczyimi opiniami.
- Cały czas tu jestem, Kate - odezwał się kapitan Oakes, a dźwięk jego głosu, miękki i niemal
mruczący, wzbudził w Carolyn lekki dreszcz niepokoju. - Czy na pewno chcesz prowadzić tę
rozmowę z jej lordowską mością teraz, w mojej obecności?
- Dość trudno byłoby zapomnieć o pańskiej obecności, kiedy mi pan tak depcze po piętach, kapitanie.
A zatem tak, na pewno chcę - odparła Kate.
Carolyn nie zauważyła, by kapitan Oakes deptał komukolwiek po piętach, lecz jemu widocznie coś
spodobało się w tym zarzucie, ponieważ znowu się uśmiechnął.
- Proszę mi wybaczyć - rzekł z ukłonem i cofnął się o krok, dzięki czemu znalazł się o dobre dziesięć
stóp od niej.
Kate musiała zdać sobie sprawę, że jej oskarżenie było niesprawiedliwe, gdyż oblała się rumieńcem -
Carolyn po raz pierwszy widziała u niej taką reakcję. Kate, dostrzegłszy zaskoczenie Carolyn,
zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Ja... hm, lepiej już pójdę i dam odpocząć mojej kostce.
- Oczywiście - odparła Carolyn.
- Proszę pozwolić, że panią odprowadzę. - Kapitan Oakes wyciągnął rękę, ale Kate odskoczyła jak
jedna z nieujeżdżonych młodych klaczy Hugh.
- Nie! Nie, ja... myślę, że dobrze będzie ją trochę porozciągać -wyjaśniła i czym prędzej wcieliła słowa
w czyn: utykając, wyszła przez otwarte frontowe drzwi.
- Wydawało mi się, że panna Peyton skręciła drugą kostkę -mruknęła Carolyn, zerkając na kapitana
Oakesa.
Ale całkiem zapomniała, którą nogę uszkodziła sobie panna Peyton, kiedy zobaczyła zmianę, jaka
zaszła na twarzy kapitana Oakesa. Zupełnie jakby, odchodząc, Kate zabrała ze sobą cały ogień i zapał
ożywiające młodego oficera. Iskierki w jego czarnych oczach zgasły, twarz spochmurniała; nie
wyglądał już dziarsko i energicznie, lecz wydawał się zmęczony i poważny.
Może żałował, iż zgodził się zastąpić Toma, brata panny Peyton? Najwyraźniej odgrywanie tej roli nie
przychodziło mu łatwo ani naturalnie - mimo zapewnień, że nikt inny nie nadaje się do czuwania nad
Kate lepiej niż on, i mimo że uważał to zadanie za... Jakiego słowa użył? To nie był obowiązek ani
zobowiązanie... Wtedy Carolyn uznała to za bardzo dziwne określenie... Pokuta. Właśnie tak
powiedział; uważa to za swoją pokutę.
Miała nadzieję, że nie traktował tej roli zbyt serio. Musiał wiedzieć, że ona także będzie czuwała nad
Kate. Powinna mu o tym przypomnieć, żeby mógł się odprężyć i cieszyć przyjęciem.
- Naprawdę nie powinien pan do tego podchodzić tak poważnie - rzekła łagodnie.
Odwrócił się do niej, unosząc pytająco gęste, czarne brwi.
- Słucham?
- Z przyjemnością będę przyzwoitką panny Peyton. Młody Thomas Peyton robił to bardziej na pokaz
niż naprawdę. Szczerze mówiąc, miał raczej uzupełniać niedostatek dżentelmenów - przyznała. -
Więc naprawdę nie musi pan bardzo przejmować się swoją uprzejmą ofertą i dbać tak skrupulatnie o
bezpieczeństwo panny Peyton.
- Nie jestem pewien, czy panna Peyton również uważa, że moja oferta była uprzejma.
- Ach, jest jeszcze bardzo młoda.
- Tylko wiekiem - odparł z roztargnieniem. - Kiedy jej matka umarła, spadło na nią zbyt wiele
obowiązków. Od tamtego czasu już nigdy nie malowała koni.
Carolyn skinęła głową ze zrozumieniem.
- Dziewczynie należy się trochę rozrywki.
- Panu także - stwierdziła cicho Carolyn. Skrzywił się.
- Wiele osób powiedziałoby, że miałem aż nadto rozrywek w młodości. Obawiam się, że zyskałem nie
najlepszą reputację. Panna Peyton zawsze uważała, że mam zły wpływ na jej braci. Ze staram się ich
sprowadzić na złą drogę, którą sam obrałem.
I znowu mówił o pannie Peyton. Biedna Georgie.
- Jestem pewna, że naprawi pan wszystkie grzechy, jakie mógł pan niegdyś popełnić, zachowując się
w przykładny sposób wobec panny Peyton.
- Doprawdy? - spytał zagadkowo, a w jego czarnych jak antracyt oczach znowu pojawił się błysk. -
Oczywiście, ma pani rację. Ona zasługuje na wszystko, co najlepsze.
Z lekkim ukłonem życzył jej dobrej nocy.
Carolyn odprowadzała wzrokiem wysoką, wyprostowaną sylwetkę kapitana Oakesa, kiedy nadszedł
jej brat. A więc jednak był w ogrodzie z panną Peyton. Cóż, dobrze mu to zrobiło.
Mimo zapewnień panny Peyton, że jej zdaniem Hugh i ona mają ze sobą wiele wspólnego - przede
wszystkim kompletny brak zainteresowania eleganckim towarzystwem, co nie wydaje się szczególnie
solidną podstawą małżeństwa - kapitan Oakes najwyraźniej zupełnie się tym nie przejmował. Carolyn
widziała ów szczególny wyraz na jego twarzy - taką samą determinację, z jaką zapewne mógł walczyć
w bitwie o powierzony mu odcinek frontu - i nie przypuszczała, by ktokolwiek, a już najmniej panna
Peyton, mógł stanąć na przeszkodzie jego zamierzeniom. Nawet Hugh.
Teraz tylko musiała znaleźć jakiś sposób, by poinformować brata, że jego lista uległa skróceniu, i
znaleźć następną młodą damę, na którą mogłaby skierować jego uwagę.
- Czy widziałaś tego czarnowłosego draba, który niósł pannę Peyton? - spytał Hugh, stając obok
siostry. - Powiedz, że tak. Inaczej będę musiał zorganizować poszukiwania. Nie ufam temu irlandz-
kiemu łobuzowi, mimo że podaje się za opiekuna dziewczyny. Nie jest nim, prawda?
- Cóż, w pewnym sensie jest. Tom Peyton klepnął go w ramię i wysapał, że ma mieć oko na jego
siostrę, po czym uciekł. Dlaczego niektórzy młodzi dżentelmeni aż tak bardzo boją się towarzystwa
kobiet?
- Ponieważ wiedzą, ze towarzystwo na jeden wieczór zbyt często staje się towarzystwem na całe życie.
A co do panny Peyton.
- Och, tak. Cóż, kapitan Oakes wniósł ją po schodach, gdzie stanęła na własnych nogach i pokuśtykała
do środka. Ale ona skręciła kostkę, prawda, Hugh? Ty nie...
- Nie napastowałem jej? - spytał zgryźliwie Hugh. - Na miłosc boską, Caro, to ładna klaczka, ale nie na
tyle, żebym się zapomniał. Prawdę mówiąc, powinnaś mi podziękować, ze opanowałem się i nie
powaliłem tego łobuza na ziemię. Carolyn spojrzała na Hugh z przerażeniem.
- Coś ty zrobił?
- Ach. Oto kochająca siostra - westchnął Hugh. - Zostałem niecnie potraktowany przez jednego z jej
gości, a ona pyta, co ja zrobiłem? Cóż, zalecałem się do panny Peyton. Może dokładniej byłoby
powiedzieć, że... hm... zamierzałem zalecać się do niej, kiedy pojawił się ten Irlandczyk i odepchnął
mnie. Kapitan Oakes odepchnął Hugh? Wielkie nieba. Na szczęście Hugh nie był wściekły, raczej
tylko zirytowany. Powinna mu podziękować za to, że nie wszczął bójki i nie zrujnował przyjęcia,
dlatego powiedziała z uroczym uśmiechem:
- To bardzo ładnie z twojej strony, że nie dałeś się sprowokować.
- Nie było sensu - parsknął Hugh. - Ta dziewczyna szaleje z miłości do niego, a on do niej. Próbować
się wcisnąć pomiędzy nich dwoje to strata czasu.
Carolyn spojrzała na niego zaskoczona. Wprawdzie doszła do tego samego wniosku, ale zdziwiło ją,
że i Hugh to zauważył. Nigdy nie powiedziałaby o nim, że jest wrażliwy na uczucia innych.
- Dlaczego tak uważasz? Nic nie wiesz o młodych damach.
- Nie - przyznał. - Ale panna Peyton przypomina młodą arabską klacz, którą sprowadziłem dla
Richelieu ostatniej wiosny; uciekała,
tańczyła i gryzła w...
- Hugh! - przerwała mu Carolyn, klepiąc brata w ramię, by przypomniał sobie, ze ona nie jest jednym
z jego stajennych.
Przywołany do porządku Hugh miał dość przyzwoitości, by wyglądać na zawstydzonego.
- Przepraszam, Caro - rzeki. - Rozumiem, że panna Peyton wypadła z listy, i nawet gdyby kapitan się
nie pojawił, tak chyba jest najlepiej. Prawdę mówiąc, sprawia wrażenie denerwująco rzeczowej.
Słysząc tę ocenę, tak bliską jej własnej, Carolyn nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
- Cóż, to może stanowić problem - zauważyła. - Przykro mi, że nie przypadła ci do gustu - dodała.
- Wręcz przeciwnie, bardzo przypadła mi do gustu - zaprzeczył Hugh. - Ale raczej zatrudniłbym ją do
prowadzenia mojej posiadłości, niż poślubił, żeby mieć ją w łóżku.
- Hugh!
Wzruszył ramionami.
- Cały czas martwiłbym się, że nie wypełniam zadowalająco małżeńskich obowiązków i potrzebuję
dokładnych instrukcji, rozumiesz? To byłoby gorszące.
Wybuchnęła śmiechem.
- Jesteś niepoprawny. Mój dom jest pełen pięknych młodych dam, więc nie muszę się martwić o twoją
przyszłość. Ale miałam nadzieję, że kapitan Oakes zainteresuje się Georgie. Ona zawsze lubiła
mężczyzn w mundurach.
- Georgie?! - wykrzyknął Hugh, o wiele bardziej poruszony niż kiedy relacjonował sprzeczkę z
Oakesem.
- Tak. Nie mogę się pogodzić z myślą, że postanowiła nigdy więcej nie wychodzić za mąż.
- Naprawdę myślałaś o tym, by związała się z Oakesem? Oszalałaś? Ten gość to diabeł wcielony, ma
fatalną reputację. A wojna mogła sprawić, że stał się jeszcze bardziej podatny na wszystkie demony,
jakie nim kierowały, zanim wstąpił do wojska.
- Jego zła reputacja pochodzi z czasów, kiedy był chłopakiem. 1 mogłabym dodać, że ty cieszyłeś się
podobną opinią. Tak więc
przypuszczam, że podobnie jak ty, on również uwolnił się od swoich demonów.
Hugh nie wyglądał na przekonanego.
- To inna sprawa. Moim zdaniem nie masz racji. Poza tym Georgie jest poza jego zasięgiem.
- Nigdy nie sądziłam, że okażesz się snobem! - wykrzyknęła Carolyn. - Kapitan Oakes jest bogaty,
pochodzi z bardzo starej i szanowanej rodziny, a wszyscy, którzy go znają i służyli razem z nim,
uważają go za prawdziwego bohatera wojennego.
- I tak nie jest wystarczająco dobry dla Georgie - orzekł Hugh. -Zresztą to przecież nie ma już
znaczenia. Nasz bohater wojenny jest zakochany w pannie Peyton, więc nawet gdyby Georgie go
zechciała, nie mogłaby go mieć. - Wjego głosie brzmiała wyraźna satysfakcja.
- Cóż, nie powiedziałam, że ona go chce - rzekła Carolyn, starając się ukryć zaintrygowanie. - Chociaż
to oczywiście niewykluczone. Wiesz, Hugh, że Georgie nie chciała się znaleźć na twojej liście.
Spojrzał na nią i wtedy dostrzegła cień wjego oczach...
- Ona tego nie powiedziała - oznajmił.
- Ależ powiedziała.
- Powiedziała, i tutaj cytuję jej słowa, że: „ma kaprys nigdy więcej nie wychodzić za mąż".
- Wielkie nieba - westchnęła Carolyn, szczerze rozbawiona. -Z pewnością uważnie słuchałeś tej części
rozmowy, Hugh.
- Słuchałem.
Carolyn nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
- i nie jestem snobem - dorzucił nagle Hugh. - Chodziło mi tylko o to, że kapitan Oakes jest zakochany
w pannie Peyton. On i Georgie nie pasowaliby do siebie. W żaden sposób.
I tym stwierdzeniem kończąc dyskusję, odszedł.
13
Tego wieczoru przy kolacji Neill poczekał, aż panna Emily Mottram i jej cioteczna babka, a zarazem
przyzwoitka, lady Dianę Nibbleherd zajmą miejsca, a wtedy usiadł pomiędzy nimi. Kate, która
unikała Neilla, kiedy goście zebrali się w salonie przed kolacją, jeszcze się nie pojawiła.
Prawdopodobnie ciągle dawała nieszczęsnemu Fin-chleyowi wykład na temat systemów
irygacyjnych.
Jego pierwsze spotkanie z nią nie przebiegło zgodnie z planem. Z pewnością nie spodziewał się, że
zastanie ją w ramionach innego mężczyzny, z głową odchyloną zapraszająco do pocałunku. Gdyby
okazała najmniejsze niezadowolenie z przebywania w objęciach tego łajdaka, sprawy nie potoczyłyby
się w tak cywilizowany sposób. Ale nie okazała, więc po prostu odsunął go, w pełni rozumiejąc rolę,
w jaką wtłoczył go cholerny Tom Peyton, ale jeszcze wyraźniej uświadamiając sobie falę zazdrości,
która go zalała.
A kiedy już rozprawił się z tym człowiekiem - który okazał się bratem gospodyni przyjęcia - spojrzał
na jej twarz i przez jedną cudowną chwilę jej oczy otworzyły się szerzej, w kącikach ust pojawił się
uśmiech - Neill poczuł, że wreszcie, po czterech latach spędzonych na wojnie, wrócił do domu. Musiał
użyć całej siły woli, by nie wziąć jej w ramiona i nie pocałować.
Ale właśnie gdy patrzył wygłodniałym wzrokiem na jej urocze rysy, zauważył, że przypomniała sobie
okoliczności, które doprowadziły do ich rozstania, i wyraz jej twarzy znowu stał się obojętny i
nieprzenikniony. To go zaniepokoiło. Kate, którą opuścił, nigdy
nie ukrywała emocji za maską obojętności; nigdy nie zakładała takiej maski. Teraz jednak było
zupełnie inaczej. Smukła dziewczyna stała się piękną kobietą; jej kości policzkowe stały się bardziej
wydatne, jej nos delikatniej uformowany, a oczy większe, ciemniejsze i tajemnicze.
Kiedy przyszła do stołu, miała zająć miejsce między Albertem Huntem i Louisem DuPreye. Ponieważ
romans Alberta Hunta z lady Fourveire - siedzącą nieco dalej - stanowił publiczną tajemnicę, a Louis
DuPreye był żonaty, taka sytuacja bardzo odpowiadała Neillowi. Nie czułby się dobrze, gdyby musiał
patrzeć, jak wolni dżentelmeni nadskakują jego Kate.
A przecież zawsze była jego Kate, mimo to, jak paskudnie, jak katastrofalnie wszystko popsuł cztery
lata temu. Nie do wiary, jaki był wtedy głupi. Wyjątkowo i bezdennie. Był wtedy aroganckim,
bezczelnym młodym dupkiem. Zawsze zakładał, że ożeni się z Kate -chociaż nigdyjej o tym nie
powiedział, czekając, aż oboje dorosną. Jednak odkąd skończyła szesnaście lat, zaczął obserwować,
jak inni chłopcy na nią patrzą, i uznał, że nadeszła pora, by ją zdobyć.
Odnosił się do niej z należytym szacunkiem. Nigdyjej nie pocałował ani tym bardziej się nie
oświadczył. Zachowywał się jak wzór przyzwoitości. Nie powiedział ani nie zrobił niczego, co jej
ojciec mógłby mieć mu za złe. Był bardzo zadowolony z siebie, kiedy poszedł powiedzieć panu
Peytonowi, że zamierza się o nią starać. Nie spodziewał się, że Marcus Peyton mu odmówi. Dlaczego
miałby to zrobić? Neill był inteligentny, przystojny i zdrowy, a jego rodzina - stara, szlachetna i
bardzo bogata.
Czekało go upokarzające rozczarowanie.
Marcus Peyton był szczery do bólu. Uważał Neilla za „łobuza", „niepoważnego",
„nieodpowiedzialnego i lekkomyślnego", i choć żywił „pewną nadzieję", że czas „zrobi z niego
mężczyznę", na razie nie brał jego propozycji pod uwagę. Lecz zarzutem, który najboleśniej go
dotknął, był ten, że on, Neill, ma „w najlepszym razie powierzchowną wiedzę o koncepcji osobistego
honoru". Neill
miał wiele grzechów na sumieniu. Nigdy się tego nie wypierał. Ale honor był chyba jedyną rzeczą,
jakiej nigdy nie naraził na szwank.
Brak honoru, jakim wykazał się jego ojciec, publicznie opłakując jego matkę, a równocześnie
szykując się do wprowadzenia na jej miejsce swej kochanki, wpoił Neillowi głęboką odrazę wobec
takiej nieuczciwości.
Ale skoro Peyton uważał go za pozbawionego honoru, to podobnego zdania musiało być całe
Burnewhinney. To doświadczenie otworzyło mu oczy, mówiąc delikatnie. Poza tym Peyton nie sądził,
by Kate widziała dość świata, żeby wybrać „źle rokującego młodego diabła, skoro mogłaby mieć
hrabiego albo markiza".
Pan Peyton posunął się nawet do wyjaśnienia mu, że Kate zasługuje na wszystko to, czego pragnęła
dla niej matka, kiedy żyła - na zabawę, odrobinę frywolności, debiut w towarzystwie, kilka sezonów w
Londynie i przyzwoity wybór adoratorów. Jako ojciec zamierzał wszystko to jej zapewnić.
Neiłl, choć wstrząśnięty i zakłopotany, przekonywał go jednak do swoich racji z zapałem. W końcu
zyskał jedno drobne ustępstwo: Peyton zgodził się wstrzymać z ostateczną odmową, jeśli Neill obieca
nie zalecać się do Kate i nie próbować w żaden sposób zdobyć jej uczuć - które uważał za dziecinnie
delikatne - dopóki nie skończy osiemnastu lat. Da Neillowi szansę udowodnienia, że naprawdę jest
człowiekiem honoru. A gdyby Neill odmówił? Pan Peyton obiecał, że w takim przypadku nie pozwoli
mu przebywać w swojej posiadłości.
Wściekły i upokorzony, Neill opuścił Bing Hall i poszedł się upić. I wtedy właśnie po drodze
zaskoczyła go Kate. Wciąż miał przed oczami jej twarz, szelmowską, zalotną i uroczą. A kiedy się jej
przyglądał, zdał sobie sprawę, że chce się z nią ożenić nie tylko dlatego, że od zawsze to planował, ale
ponieważ naprawdę ją kocha.
Nie miał pojęcia, co powiedzieć, jak to powiedzieć, ani nawet czy wobec złożonej jej ojcu obietnicy
może w ogóle cokolwiek powiedzieć. Jego honor, jedyna rzecz, której nigdy nie naraził na
szwank w swojej krótkiej, lecz błyskotliwej karierze łobuza, kazał mu podporządkować się regułom
Peytona. Dlatego nie zrobił nic. Dopóki go nie pocałowała.
Musiał użyć całej swojej siły woli, by nie poderwać jej z ziemi i nie zanieść do stajni swego ojca. Ale...
To była Kate. Gdyby ją wziął w ramiona i wyznał miłość, do diabła, gdyby nawet poprosił, by za niego
wyszła, straciłby ją bezpowrotnie. A nie chciał jej tracić w zamian za pocałunek, godzinę pocałunków,
czy nawet noc, tydzień albo rok. Chciał mieć ją na zawsze.
Walka między upartym chłopcem, który przywykł zawsze stawiać na swoim, a wyłaniającym się z
niego dojrzałym mężczyzną, gotowym poświęcić zaspokojenie pożądania dla osiągnięcia
ważniejszego celu w przyszłości, nigdy nie toczyła się w takim milczeniu ani tak zaciekle. Zadrżał pod
wpływem jej niewinnych, młodzieńczych pocałunków; oblał się potem, czując jej dłonie tak
beztrosko dotykające jego piersi; zacisnął zęby z frustracji, gdy po raz pierwszy w swym młodym
życiu zdał sobie sprawę, ile może go kosztować fatalna reputacja. Nie mógł dopuścić, by tak się stało.
Ale nie mógł też przez najbliższe dwa lata przebywać w pobliżu, wciąż pragnąc, a nigdy nie dostając;
nie mogąc się odezwać, gdy chłopcy, a później mężczyźni będą się gromadzić wokół niej; wciąż
zastanawiając się, czy ktoś inny ją całował. Miał tylko jedno wyjście: wstąpić do wojska. I właśnie to
z siebie wyrzucił, a potem dodatkowo pogorszył sytuację, nie mogąc wyjaśnić, że musi ją porzucić
dlatego, że ją kocha i jeszcze nie może się o nią starać. Kiedy próbował jej to wytłumaczyć, wyszło
jeszcze gorzej, ponieważ nazwał ją dzieckiem.
Kazała mu iść do diabła.
I w pewnym sensie tak zrobił; kupił patent oficerski, wstąpił do kawalerii i wyruszył walczyć do
Francji.
Nie zamierzał wyjeżdżać na tak długo, ale poczucie obowiązku -jakby starając się nadrobić to, że tak
późno się objawiło - nie pozwoliło mu wrócić wcześniej. Musiał zobaczyć klęskę Napoleona.
To była jego pokuta. Takim człowiekiem się stał. Jednak każdy list od braci Kate otwierał drżącymi
rękoma w obawie, że może się z niego dowiedzieć ojej zaręczynach.
Teraz w końcu mały Korsykanin dostał baty, a Neill był wolny od zobowiązań, dotrzymał słowa
danego jej ojcu i wreszcie mógł wyznać Kate wszystko, tylko że... Los i przeklęty Tom Peyton
ustawili go w roli przyzwoitki Kate, a honor, ten nienasycony diabeł, nie pozwalał się jej naprzykrzać,
dopóki była pod jego opieką. I na Boga, postąpi honorowo. Nie da jej ojcu żadnego pretekstu, by go
znowu odrzucił. - Czy myśli pan o wojnie, kapitanie Oakes?
- Przepraszam, panno Mottram?
- Przez chwilę sprawiał pan wrażenie dość ponurego i pomyślałam, że może wspomina pan jakieś
przykre przeżycia z pola bitwy.
- Ach - odparł. Młode damy lubiły słuchać opowieści o bohaterskich czynach i aktach brawury. -
Istotnie, myślałem o pewnej bitwie.
- Takiej, którą pan wygrał? - spytała, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami, pełnymi
uwielbienia dla bohatera.
- Nie - odparł.
- Och - westchnęła z rozczarowaniem.
- Dostałem rozkaz opuszczenia pola.
- Och - powtórzyła panna Mottram, gdy pojawiła się Kate wsparta na ramieniu pana DuPreye.
Kate miała rumieńce na twarzy, a w jej ruchach zaznaczał się lekki niepokój, czego większość gości
zapewne nie zauważyła. Ale Neill był wyczulony na każdy aspekt zachowania Kate, na mowę jej
gestów i spojrzenia. Myślał tylko o tym, że sam stał się przyczyną jej zdenerwowania i miał poczucie
winy, gdyż pozbawił ją przyjemności przyjęcia.
- ...nieszczęśliwy. Ale przypuszczam, że rozkazom trzeba się podporządkować.
- Proszę mi wybaczyć. - Zapomniał o dobrych manierach; tak był skupiony na Kate, że usłyszał tylko
ostatnie słowa lady Nibble-herd, ciotecznej babki panny Mottram.
- Powiedziałam, że wygląda pan na niezbyt zadowolonego z rozkazu opuszczenia pola - powtórzyła
stara kocica.
- Wówczas byłem bardzo niezadowolony - odparł powoli, zdając sobie sprawę, że Kate, choć głowę
miała odwróconą w stronę sąsiada, uważnie go słucha. - Teraz jednak rozumiem, że nie byłem gotów.
Byłem zbyt młody i zbyt porywczy, zbyt pewny siebie. Prawdę mówiąc, gdybym wtedy stanął do
walki, mógłbym wszystko stracić.
- Chce pan powiedzieć: życie własne i swoich ludzi? - Panna Mottram pokiwała głową ze
zrozumieniem.
Nie odpowiedział, gdyż zauważył, że Kate lekko zmarszczyła jasne brwi. Zawsze wyglądała jak
fantazja cukiernika, drobna istota z waty cukrowej, delikatnej jak babie lato, jasna i lśniąca, tak
krucha, że mogłaby się rozpuścić w porannej rosie. Po czterech latach wydawała mu się jeszcze
bardziej nierzeczywista. Ajednak była starsza, bardziej dojrzała, już nie jak chochlik, ale królowa
elfów. Władcza, pewna siebie, kobieta, która wie, czego chce. Jej jasne włosy lśniły tym samym
zdrowiem, które nadawało delikatny róż policzkom i pełnym wargom. Wszystko w niej było
jaśniejsze, bardziej promienne, lżejsze. Wszystko oprócz oczu. Te pociemniały i stały się bardziej
skomplikowane, głębsze, intensywne i upajające: jak bratki w cieniu, jak kreteńskie morze nocą.
Rzuciła krótkie, pełne irytacji spojrzenie na DuPreye'a. Pochylał się zbyt blisko, a kiedy odwróciła
oczy, zagłębił spojrzenie w jej dekolt. Zauważył wyraz twarzy Neilla i, zupełnie niezrażony tylko
wzruszył ramionami. Neill zacisnął zęby, a DuPreye skupił uwagę na swej drugiej sąsiadce.
- Z pewnością zna pan pannę Peyton - odezwała się lady Nib-bleherd, widząc zainteresowanie Neilla.
- Tak. Ziemie naszych rodzin sąsiadują ze sobą.
- Pana ojcem jest sir John Oakes, nieprawdaż? - spytała panna Mottram. - Słyszałam, że ma się nie
najlepiej. Bardzo mi przykro.
Prawdę mówiąc, jego ojciec miał się znakomicie, ale podał słabe zdrowie jako powód, kiedy zabierał
swoją młodą żonę i dwóch
dorastających synów do Włoch, pozostawiając farmę w rękach Neilla.
- Dziękuję pani. Ma się na tyle dobrze, na ile pozwalają okoliczności.
- A więc zna pan pannę Peyton przez całe życie? - wróciła do tematu lady Dianę.
- Istotnie.
A kocham ją przez pół życia.
- Proszę mi powiedzieć - odezwała się panna Mottram - czy ona zawsze była tak... rozsądna?
Oczywiście to jest absolutnie urocze - dodała pospiesznie. - Ale sprawia, że czuję się przy niej niemal
małą dziewczynką, a przypuszczam, że jestem starsza.
- Tylko o kilka miesięcy - uściśliła czym prędzej lady Nibble-herd, a z krótkiego, zdumionego
spojrzenia, jakie posłała jej panna Mottram, Neill wywnioskował, że owe kilka miesięcy musiało
trwać kilka lat.
- Doprawdy? - przechylił głowę na bok. - Jak jej się to udaje?
- No cóż, ona nie rozmawia o modzie - odparła panna Mottram z wyraźną ulgą. - A w każdym razie
rzadko. Nie zna najsławniejszych osób z towarzystwa ani bardzo modnych dam. Przez całe dwa
sezony nie była w teatrze ani w operze. A jednak jest tak pewna siebie i... cierpka. Rozmawia z
dżentelmenami, jakby... hm, cóż, jakby sama była dżentelmenem. Można niemal zapomnieć, że jest
młodą damą.
Słysząc te słowa, Neill omal się nie roześmiał. Wątpił, by ktokolwiek mógł choćby na moment
zapomnieć, że Kate jest kobietą. A już z pewnością nie ktoś, kto widział ją z błyskiem w oczach, z
włosami rozwianymi na wietrze, roześmianą jak tego popołudnia na schodach dworu.
- Ona jest bardzo młoda. - Lady Nibbleherd wydęła usta z wyższością. - Bardzo młode osoby często
stwarzają pozory pewności siebie, aby zamaskować niepewność. Ale jeśli chce znaleźć męża,
słuszniej by postąpiła, przyznając się do swoich słabości. Dżentelmeni nie lubią upartych,
bezpośrednich kobiet.
- Naprawdę? - spytał Neill, z trudem powstrzymując śmiech. Kochał Kate właśnie dlatego, że była.
uparta i... bezpośrednia.
- Nie - rzekła lady Nibbleherd. - Byłam zamężna cztery razy i doskonale wiem, jacy są dżentelmeni.
- Musi pani być bardzo mądrą osobą.
- Cóż, jestem - pociągnęła nosem udobruchana. - Powiedziałabym, że panna Peyton zachowuje się
teraz godniej niż wtedy, gdy debiutowała. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby otrzymała jakiekolwiek
propozycje małżeństwa w swoim pierwszym sezonie, gdyby nie fortuna jej ojca.
- Otrzymała jakieś propozycje? - zainteresował się Neill.
- Nie wiedział pan? - spytała lady Dianę.
- Oczywiście, że nie, ciociu - wtrąciła się panna Mottram. -Przecież kapitan Oakes walczył wtedy z
żabojadami.
- Hm - mruknęła lady Dianę. - Cóż, panna Peyton dostała kilka propozycji. I jeszcze kilka w tym
sezonie, co każe mi przypuszczać, że w końcu wykształci w sobie kobiece zachowania. Jeśli ma
nadzieję złapać... zostać hrabiną, to będzie musiała. Briarly nie jest może bardzo wymagający, ale
doradza mu siostra, tak mi przynajmniej mówiono, a ona jest rygorystyczna.
Neill zmarszczył brwi. Kate zależało na tym, by prżeprosił Briarly'ego, a potem bardzo starała się
wykazać przed lady Finchley. A za jej pośrednictwem przed hrabią? Czyjego Kate przejmowałaby się
takimi błahostkami? Nie sądził, żeby tak było. A może się zmieniła. Może to już nie byłajego Kate?
Serce głucho dudniło mu w piersi.
- Cóż, myślę, że panna Peyton jest onieśmielająca - wtrąciła panna Mottram, przywracając mu
poczucie rzeczywistości. - Tak właśnie sądzę. Jest bardzo onieśmielającą młodą damą i ogromnieją
podziwiam, nawetjeśli troszkę mnie przeraża - oznajmiła, zerkając na Kate, która ukradkiem śledziła
ich konwersację.
Nie mogła wiedzieć, o czym mówili - stół był zbyt szeroki i toczyły się przy nim zbyt ożywione
rozmowy - lecz nie ulegało
wątpliwości, że jest zainteresowana. DuPreye nachylił się i szepnął jej coś do ucha. Policzki Kate
nagle poczerwieniały, a Neill zauważył, że DuPreye otarł się o nią rękawem. Ten łajdakjej dotknął.
Zagotowało się w nim. Miał ochotę rzucić się przez stół, nie zważając na porcelanę i kryształy, złapać
DuPreye'a za gardło i powalić na podłogę. Nie zrobił tego. Cztery lata temu zapewne uległby
impulsowi, ale tu nie chodziło o DuPreye'a i niego, lecz o Kate. Czułaby się zażenowana, stając się
bohaterką awantury.
Dlatego starannie złożył swoją serwetkę, kładąc ją obok talerza, przeprosił swoje obie sąsiadki i wstał.
Przeszedł powoli wzdłuż stołu na jego drugą stronę. Kolacji jeszcze nie podano i kilka osób wciąż
stało rozmawiając, więc nikt nie zwrócił na niego uwagi. Podszedł do Kate, która odwróciła
zaczerwienioną twarz, zapewne obawiając się, że mógłby podnieść DuPreye'a z krzesła i cisnąć nim w
drugi koniec jadalni. Zrobiłby to z przyjemnością.
Ale on tylko się uśmiechnął i położył rękę na oparciu krzesła DuPreye'a. Pochylił się i szeptem, tak by
tylko DuPreye mógł go usłyszeć, oświadczył:
- Jeśli wprawisz pannę Peyton w najmniejsze choćby zakłopotanie, jeśli kolor jej policzków zmieni się
o ton, jeśli jej dotkniesz, obiecuję, że połamię ci ręce. Czy wyraziłem się jasno?
Nie czekając na odpowiedź DuPreye'a, wyprostował się, klepnął go kordialnie w plecy i wrócił na
swoje miejsce.
Przez resztę kolacji policzki Kate zachowały naturalny kolor.
A twarz DuPreye'a pozostała biała.
Kiedy goście kończyli deser i czekali, aż gospodyni wyprowadzi damy, Kate po raz setny zerknęła
ukradkiem na Neilla. Wyraźnie widziała niepokojące zmiany, jakie w nim zaszły. Twarz, niegdyś tak
łatwo dająca się odczytać, teraz była poważna i nieprzenikniona. Zniknęło gdzieś ożywienie
charakteryzujące jego ruchy, teraz wydawał się bardzo spokojny. Zmienił się. Za bardzo?
Starała się nie patrzeć przez cały wieczór w jego stronę, ponieważ z pewnością zwrócono by na to
uwagę. Lecz nagle on wdał się w ożywioną rozmowę z panną Mottram, a Kate złapała się na tym, że
ich obserwuje. Stanęło jej przed oczami wspomnienie ich ostatniego spotkania, poczuła smakjego
warg, twardość jego piersi, dziki, zaszczuty wyraz jego oczu. Po tamtym skradzionym pocałunku
uciekła do domu i następne dwa dni spędziła, łkając cicho w poduszkę i udając chorą, by nie musieć
niczego tłumaczyć rodzinie.
Neill pisał; rwała listy na strzępy, nawet ich nie otwierając. Pewnego dnia czekał w progu, domagając
się rozmowy; odprawiła go, wiedząc, że nawet on nie wedrze się do ich domu bez zaproszenia.
Chociaż jakaś jej część pragnęła, by to zrobił. Ale niby dlaczego? Tylko człowiek zakochany do
szaleństwa zrobiłby coś takiego. Neill, gdyby był zakochany do szaleństwa, na pewno by to zrobił.
Wziąłby szturmem zamek i wdarł się do smoczej jamy. Jednak Neill nie był zakochany do szaleństwa.
Ale mógłby być.
Kiedy przestała płakać i obrzucać go obelgami, kiedy przestała starać się go nie kochać, kiedy stało się
jasne, że jej serce jest w najwyższym stopniu lojalne i skoro już raz z kimś się związało, to na zawsze,
uspokoiła się i przysięgła sobie, że kiedy Neill Oakes wróci, wróci do kobiety. Nie do dziecka.
Kobiety z doświadczeniem - które dały jej dwa sezony spędzone w Londynie - i takiej, która już była
całowana. Innymi słowy: do kobiety, która będzie dla niego odpowiednią partnerką.
Kiedy dowiedziała się, że Neill został zaproszony na przyjęcie do Finchleyów, przyjęła zaproszenie,
które również dostała. Gdy dotarła na miejsce, zaczęła flirtować z Briarlym tylko na tyle, by rozbudzić
w Neiłlu chęć rywalizacji. Ponieważ on zawsze chce wygrywać, ona musi mu się zaprezentować jako
godna nagroda. Jednak kiedy już się pojawił, nie stanął na polu bitwyjako konkurent do jej ręki, lecz
jako przyzwoitka. Och! Jakie to żałosne! I och, jak bardzo się zmienił. Stał się taki daleki i
zdyscyplinowany. Taki wyniosły.
DuPreye szepnął jej coś do ucha, a ona stwierdziła z zaskoczeniem, że Neill nie odrywa od niej
wzroku. Poczuła gorąco na twarzy, co mogło ją zdradzić. Chwilę później Neill wstał z krzesła i ruszył
w jej stronę. Czekała, drżąc z niecierpliwości, ale w ogóle się do niej nie odezwał. Uśmiechnął się
tylko, klepnął DuPreye'a w plecy i powiedział do niego szeptem coś, czego nie usłyszała.
Dlaczego nie odezwał się do niej? To prawda, ona też się do niego nie odezwała, ale miała po temu
istotny powód. Starała się go sprowokować. A on nie miał żadnego powodu. Chyba że powściąg-
liwość. Neill? Powściągliwy? Zmarszczyła brwi.
- Chodźcie ze mną wszyscy - oznajmiła lady Finchley, stając obok swego męża i wyrwając Kate z
zamyślenia. - Dziś wieczorem nie będzie porto dla dżentelmenów. Zamiast tego czekają nas gry i
obiecuję, że nie będzie to nic zanadto nieprzyzwoitego
Kate przeszła wraz z pozostałymi gośćmi do salonu; wchodząc, zauważyła, że Charters podaje
olśniewającej pannie Gwendolyn Passmore mrożony poncz, zaś Briarly stoi za lady Georginą,
owdowiałą przyjaciółką lady Finchley. Zobaczyła też Neiłla: trzymał się z dala od reszty towarzystwa,
oparty o przeciwległą ścianę, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Oczywiście panie nie pozwoliły, by
tkwił tam samotnie. W ciągu kilku minut otoczył go wianuszek chichoczących dziewcząt. Omal się
nie roześmiała, widząc udrękę malującą się na jego twarzy i napięcie, które stopniowo w niej
narastało, ustąpiło. Mógł się zmienić, ale nie na tyle, żeby go zupełnie nie poznawała.
- Panie pojedynczo, z zawiązanymi oczami będą siadać tam -tłumaczyła lady Finchley, wskazując
fotel ustawiony pośrodku salonu. - Kiedy dama zajmie miejsce, dżentelmeni ustawią się w kolejce, by
ucałować jej dłoń. Siedząca dama będzie próbowała odgadnąć tożsamość dżentelmenów od razu,
może też krótko dotknąć twarzy, by rozpoznać ich po fizjonomii. Jeżeli zidentyfikuje dżentelmena
tylko po galanterii, dostanie dwa punkty. Jeżeli rozpozna go po dotknięciu twarzy, dostanie jeden
punkt. Jednak jeśli nie będzie umiała rozpoznać adoratora albo popełni błąd, wypada z gry. Pozostanie
na
środku salonu, dopóki będzie rozpoznawała dżentelmenów. Dama, która zdobędzie największą liczbę
punktów, wygra. Ja zaczynam -powiedziała lady Finchley, zajmując miejsce na fotelu i zawiązując
sobie oczy miękką atłasową chusteczką. Dżentelmeni wymienili uśmiechy i wypchnęli Finchleya na
czoło szybko formującej się kolejki. Stanął przed żoną i delikatnie ujął jej dłoń, po czym z wyraźną
pasją wycisnął na niej pocałunek. Spod opaski na oczach błysnął promienny uśmiech.
- Nie muszę dotykać twojej twarzy, sir. To ta sama, którą całuję
każdego ranka...
Finchley wyprostował się i uśmiechnął triumfalnie do pozostałych.
- ...dziadku.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Finchley odwrócił się, chwycił swą chichoczącą żonę i poderwał ją
z fotela, równocześnie zsuwając
jej z oczu opaskę.
- Szelmo! - zawołał z czułością. - Widzisz, co ci dała twoja
złośliwość? Już przegrałaś.
- Wręcz przeciwnie, sir - odparła figlarnie, patrząc mu prosto w oczy. - Jestem przekonana, że
wygrałam. Na te słowa on pocałował ją namiętnie, zyskując aplauz przyjaciół. Zmieszała się,
trzepnęła go ręką żartobliwie i zarumieniła się uroczo jak panienka, a kiedy łapiąc oddech, rozejrzała
się dookoła, zauważyła Kate.
- Panno Peyton, jestem pewna, że poradzi sobie pani lepiej mz
ja. - Podała jej opaskę.
- Och,ja...ja...
- Ależ prosimy, panno Peyton - odezwał się DuPreye z nutą szyderstwa w głosie. - To dość przyzwoita
zabawa. Przyzwoita nawet jak na wieś. I nawet dla bardzo młodych panienek.
Nie mogła odmówić. Musiała pokazać, że jest kobietą, a nie dziewczynką; otwartą na wszystko, a nie
głupią gęsią, którą światowy dżentelmen mógłby zlekceważyć.
- Oczywiście - rzekła, przyjmując opaskę i siadając w fotelu. Zawiązała ją, zasłaniając oczy, i czekała
z niepewnością.
- Proszę wyciągnąć rękę, panno Peyton - usłyszała głos lady Sorrell. - Pierwszy konkurent już czeka.
Chłodne palce ujęły jej dłoń i uniosły. Poczuła ciepły, suchy pocałunek. Przechyliła głowę na bok,
zastanawiając się przez chwilę. - Chyba jednak muszę dotknąć pańskiej twarzy - powiedziała.
Wyciągnęła rękę, a tajemniczy dżentelmen pokierował nią w odpowiednią stronę. Czubkami palców
zbadała jego rysy: wąski, spiczasty nos, cienkie brwi, długie bokobrody... Tylko pastor nosił takie
staroświeckie bokobrody. - To pastor-oznajmiła.
Jej odpowiedź została przyjęta wybuchem pełnego aprobaty śmiechu, a lady Finchley powiedziała
głośno: - Jeden punkt dla panny Peyton. Następny dżentelmen! Tym razem Kate już wiedziała, że
powinna unieść rękę. Poczuła
silną dłoń o długich, lekko wilgotnych palcach... Zmarszczyła brwi, szukając w pamięci dżentelmena,
który z jakiegoś powodu mógłby mieć tak zimne palce. Hrabia Charters podawał pannie Gwendolyn
szklankę mrożonego ponczu.
- Lord Darlington - powiedziała.
- Ha! Dobra robota!
- Skąd ona wiedziała, że to był Charters?
- Dwa punkty - zawołała lady Finchley. - Co razem daje trzy. Proszę następnego dżentelmena.
Kate się odprężyła. Ta gra była naprawdę dość zabawna.
- Jeśli dalej tak pójdzie, nikt jej nie pokona - zaczęła gderać lady Nibbleherd, kiedy Kate podawała
rękę kolejnemu zawodnikowi. - Czy pani podgląda, panno Peyton? - spytał lord Finchley.
- Ależ nie, sir. Hrabia przed chwilą pił mrożony poncz, a pastor jest jedynym dżentelmenem, który
nosi bokobrody.
- Ha! Zatem znajdźmy dla niej odpowiednie wyzwanie. Niech lód ani owłosienie nie zdradzi
następnego - rzekł Finchley. - Drogi panie!
Rozpoznała go natychmiast, gdy dotknął jej dłoni. Ta świadomość przeniknęła ją do szpiku kości i
przyprawiła o dreszcz. Zdała sobie sprawę, że czerwienieją jej policzki i modliła się, by opaska
zasłoniła zdradliwe rumieńce.
Poczuła, że pochyla się bliżej; wydawało się jej, jakby nawet powietrze zaczęło iskrzyć pod wpływem
samej jego obecności; a potem jego wargi, gorące, silne i ruchliwe przywarły do jej palców. Czy
zatrzymały się na ułamek sekundy dłużej, niż pozwalała przyzwoitość? Zabrakło jej tchu i nie mogła
się odezwać. Zawahała się, niepewna, czy powinna wyjawić, jak dobrze - i jak dogłębnie - go zna, czy
raczej udawać ignorancję.
- Obawiam się, że muszę... - Czuła, że jej policzki stają się jeszcze bardziej czerwone. - Czy mogę
dotknąć pańskiej twarzy, sir?
Silna, pokryta odciskami dłoń chwyciła ją za nadgarstek i poprowadziła ku twarzy. Musnęła palcami
jego rysy: wyrazisty nos, szerokie usta o wydatnych wargach, mocno zarysowaną szczękę, gładko
ogoloną przed wieczornym posiłkiem. Jego skóra była cudownie ciepła, napięta, lecz sprężysta.
Włosy miał chłodne, gęste i jedwabiste.
- To nieuczciwe - zaprotestowała panna Mottram. - Ona dotyka jego twarzy o wiele dłużej niż
„krótko".
Kate pospiesznie cofnęła rękę, lekko chrząknęła, przypominając sobie, że przecież jest doświadczoną
weteranką takich gier, i rzuciła beztrosko:
- Nawet nie będę próbowała zgadywać. Obawiam się, że pana nie poznaję, sir.
Jej słowa wywołały cichy pomruk rozczarowania; zdjęła z oczu opaskę.
- O, kapitan Oakes! - powiedziała na jego widok. Położyła rękę na sercu. - Jestem zdumiona. Można
by sądzić, że powinnam pana poznać. - Przetarła oczy.
Spojrzał na nią, lekko mrużąc powieki, i odparł dość obojętnym głosem:
- Tak. Można by sądzić.
Czy zupełnie go to nie obchodziło? Czyżby zmienił się tak bardzo, że już nie była w stanie go
sprowokować? Ta myśl wzbudziła w niej niepokój. Cokolwiek łączyło ich niegdyś, niezależnie od
tego, ile dla niego znaczyła, kilka właściwie dobranych słów zawsze wzbudzało w nim jakieś emocje,
jakąś reakcję.
- Kto następny? - spytała lady Finchley. - Dalej, drogie panie. Która spróbuje pobić rekord panny
Peyton?
Lady Nibbleherd natychmiast zgłosiła swoją siostrzenicę i panna Mottram wśród nerwowych
chichotów zajęła miejsce Kate. Reszta wieczoru minęła szybko; gry i zabawy następowały jedna po
drugiej i nastrój stawał się coraz weselszy. Kate śmiała się i uśmiechała, brała udział we wszystkich
grach, w wielu wygrywając, flirtowała z lordem Briarly i drażniła się z jasnowłosym i wyglądającym
na speszonego panem Hammondem-Bettsem. Bawiłaby się znakomicie, gdyby nie to, że przez cały
wieczór siedziała jak na szpilkach, czekając, aż Neill Oakes podejdzie i powie coś ekscentrycznego
albo zrobi coś nieprzewidywalnego... Na przykład obejmie ją i pocałuje. Czego oczywiście nie zrobił.
Niech go szlag.
Tak było przez następnych pięć dni i nocy. Odnosił się do niej z najwyższą kurtuazją. Rozmowy z nim
były uprzejme, poważne i oficjalne. Doprowadzało ją to do szaleństwa. Jedyną radość sprawiał jej
fakt, że zupełnie ignorował wlepione w niego cielęce spojrzenia większości wolnych młodych dam.
Mizdrzyły się do niego, chichotały i łasiły, lecz on nie wykazywał najmniejszej chęci, by
odwzajemnić ich oczywiste zainteresowanie. Trzymał się raczej na uboczu, zadowalając się kompanią
innych młodych dżentelmenów, takich jak Kitlas, lord Landry i Geerken, co zaskakiwało Kate, gdyż
dawny Neill nie poświęciłby ani chwili komuś takiemu jak ci wymuskani młodzieńcy.
Poza tym był uprzedzająco grzeczny, lecz nie nadskakiwał jej, zawsze trzymał bezpieczny dystans,
służył ramieniem, kiedy potrze-
bowała eskorty; od czasu do czasu posępnie rzucał jakiś komplement dotyczący jej wyglądu, lecz
nigdy nie popadał w przesadę. Innymi słowy, zachowywał się jak doświadczona przyzwoitka. Co w
końcu doprowadziło ją do desperacji.
14
Zostałeś tym obarczony przez naszą gospodynię i musisz mnie zabrać do miasta - oznajmiła Kate
następnego ranka.
Neill, który właśnie delektował się śniadaniem na tarasie i czytał poranne londyńskie wiadomości,
odstawił filiżankę, zwinął gazetę i podniósł wzrok. Kate stała przed nim, olśniewająco elegancka w
różowym jedwabnym spencerku, ciasno opinającym wypukłości jej ciała. Zdecydowanie
prowokacyjny, ciemnoniebieski kapelusik, włożony zawadiacko na bakier, przykrywał jasne loki, zaś
atłasowe podbicie doskonale podkreślało zaróżowione policzki.
Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, co nie zdarzyło mu się od czterech lat. Jednak przed czterema
laty jej uśmiech nie był tak przepełniony kobiecą złośliwością, a w oczach nie błyszczało takie
rozbawienie. Zdał sobie sprawę, że cztery lata temu jeszcze nie była kobietą. Beztroskie, nieświadome
kołysanie bioder, srebrzysty śmiech, delikatne brwi zarysowane tak eleganckim łukiem, iskierki, które
zabłysły w jej oczach na sekundę przed tym, nim wargi wygięły się w uśmiechu, lekkie przechylenie
głowy, ulotny gest palców, kiedy tym ruchem potwierdzała coś, co mówiła - wszystko to sprawiało, ze
wydawała się tajemnicza, fascynująca i niezwykle pociągająca.
To naprawdę nie była jego Kate. Nie taka, jaką zapamiętał. Co wcale nie znaczyło, że mniej jej
pragnął. Jeśli już o tym mowa, to pragnął jej bardziej. Ostatnie cztery dni okazały się dla niego torturą.
Miał za złe każdemu mężczyźnie, który choćby przypadkowo jej dotknął, zazdrościł każdego
uśmiechu, który był przeznaczony dla
kogoś innego, czy to chłopca, czy mężczyzny, służącego czy księcia. Krążył wokół pokojów, gdzie
akurat przebywała, ukradkiem obserwując, czy któryś z mężczyzn nie zachowuje się wobec niej zbyt
poufale, gotów błyskawicznie reagować na wszelkie nadużycie.
Wmawiał sobie, że takie zachowanie jest jego obowiązkiem, kwestią honoru. W głębi duszy wiedział
jednak, że robi to, ponieważ chciałby mieć ją tylko dla siebie, a nie może. Dopóki stąd nie wyjadą, nie
może się nawet o nią starać; był jej cholerną przyzwoitką.
Teraz usiłował za wszelką cenę zachować obojętny wyraz twarzy, co mu się zresztą udało. Wstał i
gestem zaprosił ją, by usiadła. Pokręciła głową.
- Nie, nie mamy czasu na guzdranie. Musimy dotrzeć do miasta rankiem.
- Musimy? - spytał uprzejmie.
- Tak, chcę kupić wstążki i wrócić w porę, żeby zdążyć ozdobić kapelusz przed popołudniowym
piknikiem.
Czuł się wewnętrznie rozdarty. Jedna część tęskniła za możliwością spędzenia kilku godzin w jej
towarzystwie. Drugą zaś doprowadzał do pasji fakt, że został wtłoczony w tę rolę niczym jakiś
bezzębny, stary wuj. Jeszcze raz przeklął w myślach Toma Peytona.
- Jestem pewien, że lady Finchley pozwoli ci skorzystać ze swojego powozu i użyczy służącego, aby
cię zawiózł.
- Czy ty mnie nie słuchasz, Neill? - Pokręciła głową ze zniecierpliwieniem. -Wszyscy służący są teraz
zajęci przygotowywaniem pikniku albo innymi sprawami.
- Może któryś z gości mógłby cię zawieźć? - podsunął. - Lady Sorrell ma własny powóz i z
pewnością...
- Och, na litość boską, dlaczego zawsze musisz się sprzeczać? -przerwała mu, tupiąc nogą. - Jeśli
chcesz odmówić, po prostu zrób to, bez podawania innych możliwości i wymówek.
- Nie chcę odmówić - odparł ostro. Zasady etykiety mogły mu nie pozwalać na zalecanie się do niej
teraz, ale to nie znaczy, że miałby dobrowolnie zrezygnować z jej towarzystwa, jeżeli ona tego sobie
życzyła, a tak najwyraźniej było. Chociaż nie potrafił powiedzieć dlaczego. - Z przyjemnością będę
pani towarzyszył, panno Peyton.
- Hm... - mruknęła, trochę udobruchana. - Jeśli tak wygląda przyjemność, ciekawie byłoby zobaczyć
pańską niechęć, kapitanie Oakes.
Uśmiechnął się. Zawsze miała chęć drażnić się z nim, kiedy wszyscy inni stali przerażeni.
- Natychmiast każę przygotować powóz.
- Proszę się nie trudzić. Już czeka na nas przed domem. Spojrzał na nią, unosząc brew.
- Jest pani bardzo pewna siebie, nieprawdaż? Jej uśmiech wystarczył, by zabrakło mu tchu.
- Kiedy czegoś chcę. Och, tak.
Jak powiedziała Kate, niebieski kabriolet czekał na frontowym podjeździe. Młody stajenny trzymał za
uzdę pełnego temperamentu siwego wałacha, kiedy Neill pomógł Kate wsiąść do powozu i sam zajął
miejsce na koźle.
- Ten siwy jest trochę narowisty, sir - powiedział stajenny z niepokojem. - Czy mam wymienić konia
na spokojniejszego?
Kate odpowiedziała, zanim Neill zdążył się odezwać.
- Trzeba ci wiedzieć, młody człowieku, że kapitan Oakes był niegdyś najostrzejszym jeźdźcem w
okolicy. Prawdę mówiąc, dziwi mnie, że o nim nie słyszałeś - parsknęła.
Neill spojrzał na nią zaskoczony tym, że tak gorliwie stanęła w jego obronie. Może wybaczyła mu
dawne grzechy i jest gotowa wrócić do przyjaźni z czasów młodości. A stąd chyba już nie tak daleko
do większej zażyłości? Nadzieja sprawiła, że stał się impulsywny a impulsywność zawsze była jego
największą wadą. Postanowił udowodnić, że jest dojrzały, rozważny, że zasługuje na jej względy.
- Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałem, panienko - rzekł chłopak, czerwieniąc się. - Nie pochodzę z
tych stron.
- Och - odparła Kate zupełnie bez urazy. - Więc teraz już wiesz. Żaden rumak w Burnewhinney nie
zagroziłby umiejętnościom kapitana Oakesa. - Posłała mu figlarne spojrzenie. - Ufam, że tak jest
nadal?
- Ośmielam się twierdzić, że sobie poradzę. Dziękuję. - Krótkim ruchem nadgarstka wprawił siwego w
energiczny, lecz kontrolowany kłus.
Przejechali niewielki kawałek drogi w krępującym milczeniu, w końcu Kate się odezwała:
- Czy to było przyjemne, kiedy zostałeś zaprezentowany na dworze?
Nieszczególnie. Londyńskie towarzystwo nie zachwyciło go, a wielka gala miała większe znaczenie
dla morale ludności niż dla tych, na których cześć ją zorganizowano, ale uznał, że byłoby nie-
uprzejmie powiedzieć to głośno.
- Tak. To był wielki zaszczyt.
Zerknęła na niego kątem oka, z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- A więc się zmieniłeś. Nigdy nie przywiązywałeś wagi do zaszczytów.
Starannie przemyślał swoje słowa, zanim odpowiedział.
- Jeśli ktoś z powodzeniem ma prowadzić ludzi do walki, a co ważniejsze, pomyślnie przyprowadzić
ich z powrotem, to muszą oni mieć o nim dobre zdanie, żeby mu ufać. Więc tak, pod tym względem
się zmieniłem. Znam wartość dobrej opinii u innych ludzi.
Kpina zniknęła z jej twarzy; pochyliła się i delikatnie dotknęła jego ręki.
- Wstyd mi za siebie. Powinnam była wiedzieć, że nie zależy ci na pochlebstwach dlatego, by mieć
lepsze zdanie o sobie.
Parsknął śmiechem.
- Cóż, o ile dobrze pamiętam, nie zależało mi na pochlebstwach, kiedy byłem młodszy, ponieważ moja
opinia na własny temat była tak wygórowana, że nigdy nie wymagała potwierdzenia innych. Byłem
piekielnie pewny siebie.
- Tak. Byłeś. - W jej głosie zabrzmiała tęsknota. - Mogłabym powiedzieć, że bardzo ci się to przydało.
- Jak to?
- Trudno sobie wyobrazić, że mógłby zostać kapitanem ktoś, komu brakuje pewności siebie.
Wprawdzie dobra opinia u innych pomaga być dobrym dowódcą, ale potrzebna jest też wiara w siebie.
Niepewność byłaby przekleństwem na polu bitwy.
Jej przenikliwość i powaga, z jaką wygłosiła swoje zdanie, wywarły na nim wrażenie. Przyjrzał się jej
uważnie.
- Mówisz, jakbyś zastanawiała się nad tym już wcześniej. -Uśmiechnął się, nieco skonsternowany. -
Co cię skłoniło do rozmyślania o takich sprawach?
Odwróciła się, spojrzała mu prosto w oczy i odparła po prostu:
- Cóż... ty, Neillu.
Zaskoczony, szarpnął lejcami, które uderzyły w zad wałacha; koń uskoczył w bok i Neill musiał przez
dłuższą chwilę skupić całą uwagę, by go opanować. Kiedy mu się to udało, Kate zdążyła się odwrócić
i znowu spokojnie obserwowała drogę.
- Co miałaś na myśli? - spytał, starając się, by zabrzmiało to nonszalancko.
- Martwiłam się o ciebie, to oczywiste. Być może nie rozstaliśmy się w najlepszej zgodzie, ale to nie
znaczy, że nie zależało mi na twoim bezpieczeństwie. Myślałam o tym. O tobie. I doszłam do
wniosku, że śmiałość i pewność siebie - tu posłała mu przekorne spojrzenie - wcale nie muszą być
wadą u oficera.
- Wzrusza mnie twoja troska.
Parsknęła krótkim śmiechem. Sądziła, że z niej kpi. Ale tak nie było.
- Tak. Obchodziło mnie, co się z tobą stanie.
- Więc dlaczego nigdy nie napisałaś?
- Pisałam.
Po raz wtóry go zaskoczyła.
- Aleja nigdy nie dostałem żadnego listu.
Znowu parsknęła, lecz tym razem jej śmiech zabrzmiał dojrzale i odrobinę ironicznie.
- Daj spokój. Spośród wszystkich ludzi ty chyba najlepiej znasz możliwości moich drogich braci. Czy
którykolwiek z nich byłby w stanie napisać więcej niż kilka najprostszych zdań?
Spojrzał na nią zdumiony.
- Ty pisałaś te listy? - spytał, choć z jej słów natychmiast zrozumiał, że to prawda. Żaden z młodych
Peytonów nie był szczególnie elokwentny ani wrażliwy, a ich listy od samego początku robiły na nim
wrażenie swoim stylem. I nie bez powodu: nie pisali ich Peyto-nowie. Barwne obrazy z życia na wsi,
opisy upływających pór roku, zabawne anegdoty o różnych znajomych i nawiązania do wspólnie
przeżytych chwil... W tych krótkich, tak cennych momentach wytchnienia na bitewnych polach
Francji listy te przenosiły go do rodzinnego Burnewhinney, a wszystko to były słowa Kate.
- Nie całe - odparła beztrosko. - Tylko tę interesującą część. Tym razem roześmiał się głośno, a koń
bryknął w odpowiedzi.
- Wielkie nieba, Kate, czemu po prostu nie napisałaś do mnie, podpisując się własnym imieniem?
- Duma - rzuciła krótko. - Być może tego nie zauważyłeś po-chłoniętyjej nadmiarem, aleja również
mam bardzo rozbudowane poczucie własnej wartości.
- Istotnie, przypominam sobie dość mgliście, że w naszym hrabstwie mógł żyć drugi zarozumialec tak
wielki jak ja. Ale może tylko mi się wydawało.
Roześmiała się, a on jej zawtórował. Tak łatwo było śmiać się razem z nią. Nie było w tym żadnego
podtekstu, żadnej obawy, że coś zostanie źle zrozumiane.
- Teraz twoja kolej - powiedziała. - Dlaczego po prostu do mnie nie napisałeś?
-Ja...
- O jednej próbie nie warto nawet wspominać.
- Cóż, prawdę mówiąc, bałem się.
- Bałeś się? - powtórzyła zdumiona.
- Tak. Bałem się, że jeśli napiszę jeszcze raz, ty mogłabyś odpisać i... i ostatecznie zakończyć naszą...
przyjaźń. Którą bardzo sobie cenię. - Uśmiechnął się.
- Dlaczego? - Patrzyła na niego wyczekująco.
Chciał jej powiedzieć, ale nie mógł. Czekał tak długo, a przyjęcie miało trwać jeszcze tylko kilka dni.
Wtedy będzie mógł zakończyć misję, którą zlecił mu Tom, stanąć przed jej ojcem i uzyskać jego
zgodę na staranie się ojej rękę. Na Boga, zrobi wszystko tak, jak należy.
Kiedy więc się odezwał, mówił lekkim, beztroskim tonem.
- To byłoby piekielnie nieprzyjemne mieć za sąsiadów rodzinę, której jeden z członków ze mną nie
rozmawia. Poza tym jesteśmy starymi przyjaciółmi, czyż nie? A stare przyjaźnie należy utrzymywać -
dodał. Nie odpowiedziała uśmiechem. - Dlatego ograniczyłem się do tego, że w każdym liście
prosiłem twojego brata, by podzielił się wiadomościami z rodziną.
Cień przemknął przez jej twarz.
- Rozumiem. Cóż, zatem dzięki Bogu, że nigdy nie napisałeś i nie dałeś mi sposobności zakończenia
naszej przyjaźni, bo cóż by się ze mną teraz działo, gdybym to zrobiła?
- Kate?
- Cóż bym poczęła, gdyby Tom czmychnął, zostawiając mnie bez opieki? Przypuszczam, że lady
Finchley zajęłaby jego miejsce, ale to nie byłoby zbyt miłe, prawda? A przecież trzeba dbać o pozory.
-W miarę jak mówiła, jej głos stawał się coraz bardziej napięty i jednocześnie pogodniejszy. -
Oczywiście niektórzy powiedzieliby, że młody kapitan w żadnym stopniu niespokrewniony z młodą
damą nie jest odpowiednią przyzwoitką dla rzeczonej młodej damy, ale należy wziąć pod uwagę, że
ów kapitan jest, jak słusznie zauważyłeś, starym przyjacielem rodziny. Dziękuję ci więc, stary
przyjacielu, za pomoc w moich staraniach dotyczących znalezienia męża.
Przyjemność, z jaką wiązała się ta rozmowa, gwałtownie się zakończyła, kiedy przypomniała mu, jaką
rolę obecnie odgrywał w jej życiu. Rolę, której wcale sobie nie życzył.
- Cieszy mnie twoja aprobata - odparł, nie odrywając wzroku od końskiego zadu. - Będę się starał nie
zawieść twoich oczekiwań. Powiedz, czy jest ktoś, kogo faworyzujesz?
- Och, tak - odparła łobuzersko.
- Czy wolno mi zapytać kogo?
Abym mógł zadbać o to, by ten ktoś czym prędzej musiał opuścić przyjęcie.
Pokręciła głową.
- Nie, wolę nie mówić. A jeśli on nie odwzajemni mojego zainteresowania? Nie wiem, jak mogłabym
przeżyć takie upokorzenie. -Jej głos nagle zmienił się w ledwie słyszalny szept. - Albo ból.
Ból? A więc jej uczucie jest już stałe? Nie chodzi o Briarly'ego, to nie ulega wątpliwości. Nie znał
hrabiego, ale znał się na ludziach, a w zachowaniu Briarly'ego wobec Kate nic nic wskazywało na
szczególne traktowanie ani głębszy szacunek. Jeśli skrzywdził Kate...
Neill szarpnął lejcami i wałach ruszył galopem; stukot kopyt i turkotanie kół uniemożliwiło dalszą
rozmowę. Gdyby tylko dało się przejechać tak resztę tego przeklętego przyjęcia, oby skończyło się j
ak naj szybciej.
Przez następny kwadrans narastającej frustracji Neilla dorównywał chłód na twarzy Kate. Nie był
pewien, co takiego zrobił, by ją zirytować, ale wiedział, że ma to coś wspólnego z ich starą przy-
jaźnią... Dobry Boże! Ta dziewczyna nie mogła przecież obrazić się o to, że nazwał ją starą
przyjaciółką. Ale z drugiej strony, mając dwadzieścia lat, nie była w pierwszym rozkwicie młodości.
Może uważała, że będąc niezamężną, jest w jakiś sposób mniej godna pożądania? Głuptaska. Neill
gotów był zaświadczyć, że teraz jest
0 wiele bardziej godna pożądania, niż kiedy miała szesnaście lat,
i nie wątpił, że z każdym mijającym sezonem będzie się stawała coraz bardziej urzekająca.
I nie miał zamiaru dopuścić, by jakikolwiek inny mężczyzna zdobył tę wiedzę.
Ale... niech to. Niech to! Co będzie, jeśli ów tajemniczy amant przejdzie do czynów, zanim on będzie
miał okazję się odezwać? Gdyby nie odgrywał roli jej przyzwoitki, sam mógłby się zdeklarować, albo
gdyby przyjechał tutaj, mając już zgodę jej ojca, mógłby zignorować konwenanse i się oświadczyć.
Ale taka była jego rola i nie miał zgody. Przyjechał z Londynu, chcąc jak najszybciej znaleźć się w
Finchley Manor, ponieważ słyszał, że Kate tu będzie. Planował, z przebiegłością zaprawionego w
bojach dowódcy, zająć przyczółek, zanim zapuści się dalej. Cóż, zachował się jak głupiec. W ten
sposób jedynie sam odstawił się na boczny tor, podczas gdy inni mogli się starać ojej rękę. Jacy inni?
- Och! - krzyknęła Kate, kiedy dotarli na szczyt wzniesienia opadającego ku Parsley. - Zapomniałam o
jarmarku!
Poszedł za jej spojrzeniem. Przed nimi rozciągała się wioska. Rzędy straganów zajmowały drogi i
okoliczne pola, wszędzie kłębił się tłum kupujących i grupki wesołków. Kramy ozdobione wstążkami
i rozetkami stały wzdłuż głównych dróg, ich bystroocy właściciele pilnowali chłopców, którzy kręcili
się dookoła, tu podbierając jabłko, ówdzie gorący pasztecik. Wędrowni handlarze z koszami zawie-
szonymi na szyjach omijali ciągnięte przez osły wozy z dzbanami świeżego mleka i cydru. Muzykanci
i lalkarze rozstawiali prowizoryczne sceny wszędzie, gdzie mogli znaleźć miejsce, rywalizując o
uwagę publiczności, którą zabawiali sprośnymi piosenkami i pantomimami. Mały piesek chodził na
przednich łapach przed starcem w wielobarwnym płaszczu, podczas gdy małpa bezczelnie domagała
się pieniędzy od gromady gapiów.
Oczy Kate błyszczały z zadowolenia, rozchyliła usta jak małe dziecko.
- Chciałabyś tu zostać? - spytał.
Zawahała się przez chwilę, lecz w końcu pokręciła lekko głową.
- Nie. Nie. Lady Finchley będzie się zastanawiała, co się z nami stało, jeśli nie wrócimy na obiad.
Zastanawiał się, czy ktoś jeszcze będzie za nią tęsknił. Albo ona za nim.
- Pamiętasz, gdzie jest sklep z materiałami? - spytała.
- Tak. - Sprawnie prowadził siwego wałacha przez tłumy przetaczające się ulicami, kierując się
główną aleją w dół. Na końcu skręcił w równie zatłoczoną boczną ulicę, gdzie naprzeciwko stajni
znajdował się ów sklep. Tu również roił się tłum, głównie mężczyzn, sądząc z wyglądu robotników, z
których wielu Neill rozpoznawał.
Zatrzymał powóz przed sklepem, zeskoczył i podszedł z drugiej strony. Kate stała, czekając na niego.
Nie rozłożył schodków, lecz po prostu wyciągnął ręce, a ona - co przyszło jej tak naturalnie jak
oddychanie - pochyliła się, wsparła na jego ramionach, podczas gdy on objął jej szczupłą talię i
przeniósł na ziemię. Spojrzał jej w oczy i przytrzymał przez sekundę.
- Kate...
- Tak? Nie.
- Jak długo zabawisz? Odsunęła się od niego gwałtownie.
- Tak długo, jak to będzie potrzebne - warknęła i nie oglądając się za siebie, wmaszerowała do sklepu,
zarumieniona, z wysoko uniesioną głową.
Klnąc pod nosem, przeczesał palcami włosy i wskoczył z powrotem do powozu. Już miał usiąść, kiedy
na otoczonym liną skrawku ziemi przed stajnią po drugiej stronie ulicy ujrzał dwóch mężczyzn. To
musiał być doroczny turniej bokserski i wszystko wskazywało na to, że już dobiegał końca. Jeden z
zawodników leżał na ziemi, zaś drugi, potężny młody blondyn, unosił pięść nad jego głową, podczas
gdy jego towarzysze poklepywali go przyjaźnie po plecach.
Neill przyjrzał się dokładniej. Na Boga, to był Tom, brat Kate.
Zeskoczył z powozu. Zagotował się z wściekłości. Przeszedł przez ulicę, torując sobie wśród ciżby
drogę do Toma Peytona, któremu zawdzięczał swoją obecną niefortunną sytuację. Tom podniósł
wzrok, gdy tłum, wyczuwając niebezpiecznego przybysza, rozstąpił się wokół Neilla.
- Przyszedłeś mi pogratulować? - spytał Tom, zauważając Neilla.
- Nie.
- Nie? Trochę szkoda. Właśnie trzeci rok z rzędu wygrałem główną nagrodę, a mój najlepszy kumpel
nie chce nawet powiedzieć: To świetnie, stary? - rzucił z żalem. - A więc po co tu przyszedłeś z miną
zbója?
- Jestem tu, żeby ci odebrać tytuł - warknął Neill.
- Niech cię szlag! - wybuchnął Tom.
- Za późno! — zawołał mężczyzna stojący obok Toma. — On już zwyciężył w uczciwej walce. - Neill
pomyślał, że ten człowiek zapewne zgarnął ładną sumkę, stawiając na Toma, i teraz bał się, że może
stracić wygraną.
- Wcale nie jest za późno! - krzyknął inny. - Każdy może rzucić wyzwanie, dopóki zostało dwóch
ludzi. Takie są zasady.
Rozległy się krzyki - jedni uważali, że Neill ma prawo wyzwać Toma, inni byli temu przeciwni.
- Hej, wy tam! - zawołał Neill, przekrzykując zgiełk. - Jeśli zwyciężę, nie chcę sakiewki, tytułu ani
cholernej wstęgi.
- Więc czego chcesz? - spytał Tom, szykując się do walki. Neill mu powiedział.
15
Kate zbyt często słyszała wycia, krzyki i wrzaski rozrabiających chłopców, żeby je z czymś pomylić.
Mężczyźni mieli wrodzoną skłonność do robienia złych rzeczy. Zapłaciła za wstążkę, której wcale nie
chciała i nie potrzebowała - cała wyprawa stanowiła tylko wybieg, by spędzić jakiś czas sam na sam z
Neillem, choć wszystko poszło zupełnie nie tak, jak powinno - i ruszyła na poszukiwanie źródła
zgiełku.
Znalazła je tuż za drzwiami.
Bójka trwała. W kręgu gapiów naprzeciwko siebie stali dwaj mężczyźni, obaj dyszeli ciężko, koszule
mieli mokre od potu, byli na wpół rozebrani. Kate patrzyła w osłupieniu. Znała obu. Jednym był jej
starszy brat Tom, drugim Neill Oakes.
Dlaczego właśnie oni... Mocno zacisnęła usta. Miała tego dość.
Uniosła spódnicę, odsłaniając zgrabne kostki, i zeszła z chodnika na zakurzoną ulicę. Czy z powodu
elegancji stroju, czy też wyraźnej groźby malującej się wjej ciemnoniebieskich oczach, grupa
mężczyzn rozstąpiła się niczym Morze Czerwone, zamykając tuż za nią, gdy maszerowała w stronę
walczących. Nie zatrzymała się przy ringu, lecz podeszła od razu do dwóch mężczyzn, szamoczących
się teraz na ziemi, chwyciła swego wielkiego brata za włosy i pociągnęła. Mocno.
- Au! - zawył, puszczając Neilla i przetaczając się na plecy. Spojrzał na nią z wyrzutem. - Do diabła,
Kate! To bolało!
- I bardzo dobrze! Powinieneś się wstydzić, wdajesz się w bójkę jak mały chłopiec. 1 wy wszyscy też.
- Omiotła wściekłym
wzrokiem grupę mężczyzn, którzy wyglądali na coraz bardziej zakłopotanych. - Billy Eggsie, czy
twoja żona wie, że tu jesteś i, jak się domyślam, obstawiasz zakłady w tym krwawym sporcie? Sądzę,
że nie. Grangerze Tobeyu, jesteś za stary na takie bzdury, a jednak widzę cię tutaj z rozbitym nosem.
Mam nadzieję, że to sprawka mojego brata, bo jest o dwadzieścia lat młodszy od ciebie, ale nie mam
zbyt dużo wiary w jego zdrowy rozsądek.
- Nie powinno cię tu być, Kate - odezwał się cicho męski głos. Odwróciła się błyskawicznie,
spodziewając się zobaczyć Neilla
wciąż leżącego na ziemi - wyglądał, jakby mocno oberwał od Toma Tymczasem musiała spojrzeć w
górę. Stał tuż za nią, a jego oczy lśniły jak rozżarzone węgle.
- Ciebie też, Neillu Oakesie.
- Wróć do sklepu i czekaj tam na mnie - powiedział i, na Boga zabrzmiało to jak rozkaz.
- Z całą pewnością tego nie zrobię. Ze wszystkich brewerii.
Nie dokończyła, ponieważ Neill z głuchym pomrukiem chwycił ją w pasie, poderwał w górę i zarzucił
sobie na ramię jak worek ziemniaków.
- Och! Postaw mnie! Puść mnie natychmiast - wołała, a milcząca dotąd gromada mężczyzn
wybuchnęła radosnymi okrzykami.
- Tak trzeba, kapitanie!
- Dobra robota, Oakes!
- Nie okazuj litości!
- Och! - pisnęła, wierzgając nogami i gwałtownie grzmocąc pięściami w jego szerokie plecy; w
obliczu tej prowokacji straciła wszelkie ślady tak ciężko wypracowanego dostojeństwa. - Postaw
mnie, ty bandyto!
Zamiast odpowiedzi Neill, wciąż trzymając ją na ramieniu, zaczął się przedzierać przez tłum w stronę
stajni.
- Posłuchaj, Neill - zawołał Tom z niepokojem. - Nie możesz.
- Zamknij się, Tom - odparował Neill. - Za minutę wrócę i dokończę to, co zaczęliśmy.
Mówiąc to, otworzył kopniakiem drzwi stajni. Wewnątrz, nadal ignorując protesty szamoczącej się
Kate, skierował się wprost do schowka na uprzęże. Wszedł do środka. Pomieszczenie było niewielkie,
z jednym małym okienkiem, przez które wpadał snop światła. Kiedy zrobił dwa kroki, w powietrze
wzbił się tuman kurzu, a siedzący na krokwi gołąb z trzepotem wyleciał przez otwór. Na wbitych w
ścianę hakach wisiała dobrze utrzymana uprząż, a na stojaku spoczywało starannie wyczyszczone
siodło. Przy ścianie w głębi leżał stos derek.
Kiedy Neill zauważył derki, na jego ciemnej twarzy ukazał się dziwny uśmieszek, a serce Kate
zadrżało z obawy i oczekiwania. Rzucił ją na derki i, nie oglądając się za siebie, wyszedł, dokładnie
zamykając drzwi. Kate patrzyła z osłupieniem i niedowierzaniem, gdy jej uszu dobiegł wyraźny
szczęk zamykanej zasuwy.
Neill ją uwięził.
Choć trwało to zaledwie dwadzieścia minut, Kate wydawało się, że minęły całe godziny, nim
usłyszała triumfalny ryk tłumu na zewnątrz, a kilka minut później odgłos kroków. Podniosła się i,
oparłszy ręce na biodrach, stanęła naprzeciwko drzwi, gotowa użyć wobec każdego, kto wejdzie - czy
to będzie Neill, czy Tom -swego ostrego języka.
Drzwi otworzyły się szeroko i oślepiło jąjasne światło. Zamrugała, widząc w wejściu wysoką,
barczystą postać.
- Neill? - szepnęła.
Wszedł do środka, a Kate na jego widok wstrzymała oddech. Czarne włosy były mokre i zakurzone,
pierś pracowała jak miech pod rozdartą i przepoconą koszulą. Na policzku widniał spory siniak.
Nie powiedział słowa.
Kate przeszył dreszcz niepokoju. Była dzielną dziewczyną, przywykła do radzenia sobie z
niesfornymi chłopcami. Dobrze wiedziała, że nie powinna okazywać lęku ani wahania.
Dała ujście swojemu oburzeniu.
- A więc co masz mi do powiedzenia? - spytała. - Co ci przyszło do głowy, żeby zamykać mnie tutaj i
wdawać się w bójkę z moim bratem? Mam nadzieję, że nie pobiłeś go do nieprzytomności. Co prawda
wiele osób, włączając w to mnie, mogłoby powiedzieć, że w przypadku Toma nieprzytomność mało
różni się od przytomności, ponieważ rzadko zdarza mu się myśleć. Ale to samo dotyczy ciebie, Neillu
Oakesie. Myślałam, że się zmieniłeś, ale ty wciąż jesteś czarną owcą w mojej rodzinie, chociaż nie
mam pojęcia, jak to możliwe, skoro nie mamy żadnych wspólnych przodków. - Mówiła od rzeczy i
zdawała sobie z tego sprawę. Zawsze mówiła od rzeczy, kiedy była zdenerwowana. W końcu jednak
zamilkła. Już i tak zrujnowała swój wizerunek dystyngowanej młodej damy, zachowując się jak
dzikus. Wzięła głęboki oddech i wypuściła powietrze, starając się opanować. - A więc? - dodała z
naciskiem.
- Czy już skończyłaś? - spytał tak spokojnie, jakby rozmawiali w salonie lady Finchley.
Usilnie starała się dorównać jego opanowaniu.
- Tak. Tak sądzę.
- To dobrze - stwierdził, i chociaż mówił raczej uprzejmym tonem, Kate aż się wzdrygnęła. - Ponieważ
jest kilka rzeczy, które chciałbym powiedzieć, jeśli mogę.
Skinęła głową, obserwując go nieufnie.
- Dziękuję. Po pierwsze - zrobił krok w jej stronę - nie jestem twoim bratem.
- Wiem o tym. Ja...
Uniósł rękę, nakazując jej milczenie.
- Chyba jednak nie; inaczej nie próbowałabyś mną poniewierać tak, jak to robisz z bandą potępieńców,
z którymi mieszkasz. A więc pozwól, że powtórzę wyraźnie: nie jestem twoim bratem. Nigdy nie
żywiłem do ciebie żadnych braterskich uczuć i wbrew temu, co przed chwilą powiedziałaś, nie sądzę,
żebyś ty traktowała mnie jak brata. Czy mam rację?
Zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Kate nie ruszyła się z miejsca, choć wiele ją to kosztowało.
- Czy mam rację? - spytał z naciskiem. Wydało się jej, że wstrzymał oddech.
- Tak - przyznała.
Nabrał powietrza w płuca, a gdy spojrzał jej prosto w oczy, wyraz jego twarzy stał się jeszcze bardziej
napięty. Zbliżał się coraz bardziej, krok po kroku. Jej serce biło jak szalone.
- 1 nie jestem twoim wujem. - Przebył już ponad dwie trzecie dzielącej ich odłegłości i odwaga Kate,
do tej pory zachowującej zimną krew, zaczęła kruszeć. Zadrżała. - Nie jestem też starym, poczciwym
przyjacielem rodziny.
Cofnęła się; on zbliżył się o kolejny krok. Oparła się ramieniem o ścianę. Wyciągnął rękę, ujął ją pod
brodę i uniósł jej twarz do światła.
- I, na Boga, nie jestem twoją przyzwoitką.Twój brat właśnie przed chwilą postanowił wrócić na
przyjęcie i z powrotem przejąć tę rolę. - W głosie Neilla brzmiała ledwie wyczuwalna nuta mrocznej
satysfakcji.
- Naprawdę? - spytała Kate zaskoczona.
- Tak - potwierdził Neill. - Teraz więc mogę zacząć realizować własne plany.
- Rozumiem - powiedziała bez tchu. Wyglądał groźnie pochylony nad nią, a jednak, o dziwo, nie czuła
lęku. W każdym razie nie za bardzo.
- Nie, nie wydaje mi się, żebyś rozumiała - powiedział Neill. -Jeszcze nie. Ale zamierzam temu
zaradzić.
Po tych słowach pochylił się i dotknął wargami jej ust. To krótkie, niepewne muśnięcie sprawiło, że
zmiękły jej kolana. I nagle się skończyło. O wiele za szybko.
- Przybyłem tutaj po ciebie, Kate Peyton. Czekałem cztery lata, by się o ciebie starać, zdobyć cię i
uczynić moją żoną - mówił cichym, pełnym wzruszenia głosem. - I nie obchodzi mnie, jakie
są twoje zamiary ani kogo postanowiłaś poślubić, czy miejscowego pastora, czy bogatego hrabiego,
ponieważ nikt nigdy nie będzie kochał cię tak głęboko, tak gorąco i z takim oddaniem, jak ja cię
kocham, kochałem i będę kochał. Nikt.
Otworzyła szeroko oczy. Neill ją kochał? Czekał cztery lata, żeby się o nią starać? A jednak patrzył
bezczynnie, kiedy flirtowała, mizdrzyła się, bawiła w głupie gry i udawała światową damę jedynie po
to, by wzbudzić w nim coś więcej poza uprzejmością oraz przyzwoitym i dobrotliwym zachowaniem!
Och!
- Dlaczego nie powiedziałeś tego od razu? - krzyknęła i popchnęła go tak mocno, że aż się zachwiał.
Cofnął się o krok i patrzył na nią zdumiony.
- Dlaczego po prostu nie powiedziałeś, że mnie kochasz? -popchnęła go znowu, a potem jeszcze raz, z
całej siły.
Tym razem nawet nie drgnął. Nieważne. Była wściekła i ten gest sprawił jej satysfakcję.
Oparła dłonie na szerokiej, twardej piersi Neilla, zamierzając go wytrącić z równowagi, ale on chwycił
Kate za nadgarstki i przytrzymał jej ręce.
- Ponieważ to byłoby niewłaściwe.
- Niewłaściwe? - szepnęła zaskoczona.
- Tak. Nie chciałem, żeby wyglądało, iż wykorzystuję bliskość, jaką daje mi pozycja twojej
przyzwoitki, by osiągnąć własne cele. To byłoby niegodne. Niehonorowe.
- Och, to doprawdy niesłychane! - zaśmiała się z goryczą. - Od kiedy to Neill Oakes liczy się z opinią
innych?
Teraz gniew płonący w Kate w końcu rozpalił się również w Neillu.
- Od chwili, kiedy twój ojciec oznajmił, że dopóki nie rozwinę w sobie poczucia celu, wartości i
honoru, nie będę mógł się o ciebie starać.
- Tak powiedział?
- Tak. Cztery lata temu, tego dnia, gdy dogoniłaś mnie na moście.
Uszedł z niej cały impet, palce zaciśnięte na jego piersi rozluźniły się, lecz nie cofnęła rąk. Wyraz jej
twarzy złagodniał, kiedy Neill na nią spojrzał i przypomniała sobie tamtą scenę sprzed czterech lat,
lecz odkryła zupełnie nowe znaczenie słów, które wtedy od niego usłyszała.
- Kazał mi przysiąc na honor, że nie będę się do ciebie zalecał, dopóki nie skończysz osiemnastu lat -
wyjaśnił łagodnie. - Zamierzałem podporządkować się jego życzeniu, ale w tym samym dniu, kiedy
mnie pocałowałaś, zrozumiałem, że nie starczy mi silnej woli i determinacji, by czekać bezczynnie,
podczas gdy ty będziesz coraz piękniejsza, bardziej urocza, bardziej... Kate. A sama myśl o tym, że
będę musiał patrzeć, jak inni mężczyźni zalecają się do ciebie, a wiedziałem, że tak będzie, wydała mi
się nie do zniesienia. Zdałem sobie sprawę, że nie jestem taki, za jakiego się uważałem. I wtedy
postanowiłem, że stanę się lepszym człowiekiem, człowiekiem, na jakiego zasługujesz, a nie jakimś
przeklętym smarkaczem, który zawsze musi postawić na swoim. Więc wstąpiłem do wojska. -
Delikatnie złączył jej ręce, obejmując oba nadgarstki swoją dużą dłonią. Drugą dotknął jej policzka
lekkim jak piórko muśnięciem. Nie potrafiłby powiedzieć, czy to on zadrżał, czy ona. - Ale nie
wziąłem pod uwagę, jak trudno będzie mi wytrwać z dala od ciebie, nie móc patrzeć, jak z dziew-
czynki stajesz się kobietą, słuchać tylko od innych ludzi o twoich wadach i zaletach, otrzymywać tylko
strzępy wieści. Tom pewnie myślał, że zwariowałem, kiedy nękałem go o wszelkie związane z tobą
szczegóły. Nie zamierzałem wyjeżdżać na tak długo. Ale poczucie obowiązku, kiedy raz mu się
podporządkujesz, nie puszcza tak łatwo, i dopiero kiedy Napoleon został na dobre pokonany, mogłem
wrócić do ciebie, wolny od zobowiązań, modląc się, żebyś wcześniej nikogo sobie nie znalazła. -
Nagle spochmurniał. - Ale najwyraźniej moja nieobecność trwała zbyt długo, bo teraz mówisz, że
upatrzyłaś sobie jakiegoś nieszczęsnego głupca. Cóż, Kate, nie mogę do tego dopuścić.
- Dlaczego? - spytała, nie odrywając wzroku od surowej twarzy Neilla, pragnąc usłyszeć z jego ust
słowa, o których śniła od tak dawna.
- Ponieważ nikt inny nie zna cię takjakja. Nikt inny nie rozumie cię tak jak ja. Każdego innego drania
wystraszyłabyś swoją władczym zachowaniem i ciętym językiem. Osiwiałby dwa tygodnie po ślubie.
Nie to chciała usłyszeć. Stała, patrząc na niego i nie mogąc wykrztusić słowa.
- To jest prawda - dodał i z powagą skinął głową. - Jesteś jędzą i tyranem, aniołem i sylfidą, baśniową
księżniczką i burzą.
- Nie jestem! - krzyknęła z oburzeniem, zaciskając pięści.
- Jesteś - oznajmił i zaczął się śmiać, a w jego ciemnej, ubłoconej twarzy błyskały olśniewająco białe
zęby. - Przed chwilą wierzgałaś jak najprawdziwsza wiedźma i wrzeszczałaś jak sekutnica. Hrabia
byłby zbulwersowany.
- Hrabia... - parsknęła i zamilkła na moment. - Mam w nosie opinię Briarly'ego.
Neill przyciągnął ją do siebie, lekko unosząc w uścisku.
- A więc kto to jest? Kogo sobie wybrałaś, Kate? Powiedz, którego biedaka postanowiłaś dręczyć
przez całe życie? - Choć ton głosu Neilla był przymilny, nie mógł ukryć ogromnego napięcia.
Potrząsnął lekko Kate. - Powiedz!
- Dlaczego? - spytała. - Żebyś mógł go ostrzec przed smutnym losem?
- Nie. Żebym wiedział, jaki rodzaj mężczyzny znajduje uznanie w twoich oczach. Jak on się nazywa?
Wyglądał tak nieszczęśliwie i bezbronnie, że postanowiła przestać go dręczyć, mimo iż jego przeklęte
poczucie honoru sprawiło, że przeżyła tydzień frustracji i rozpaczy.
- Neill Oakes.
Skonsternowany, ściągnął ciemne brwi, błądząc spojrzeniem po jej warzy w poszukiwaniu śladów
ironii, ale widział tylko jej
oczy, głębokie i ciemne, lśniące łagodnym blaskiem i wilgotne od łez.
- Ty, Neillu Oakesie. Ty jesteś tym mężczyzną, którego wybrało moje serce, kiedy miałam czternaście
lat. - Roześmiała się cicho. - My, harpie i wiedźmy, jesteśmy bardzo lojalne. Kiedy już wybierzemy
sobie ofiarę, nie ma dla niej ucieczki. Jesteś jedynym mężczyzną, którego kochałam i będę kochać. -
Wyzwoliła ręce z jego uścisku i objęła go za szyję takjak przed czterema laty. I takjak przed czterema
laty stanęła na palcach i przyciągnęła jego głowę do pocałunku. - A teraz nie ośmielisz się kazać mi
czekać przez następne cztery lata, Neillu Oakesie. Chcę, żebyś mnie skompromitował.
- Co takiego? - spytał zaskoczony.
- Słyszałam, że niektóre kobiety stosują tę sztuczkę, żeby związać ze sobą mężczyznę. Jak się okazuje,
nie jestem od nich lepsza. - Skubnęła jego szorstki od zarostu podbródek, a on zadrżał. - Oczywiście,
takie podstępy działają tylko na mężczyzn, którzy cenią swój honor.
- Wielkie nieba, Kate, uważaj, do czego się posuwasz... - szepnął ochryple.
- To zaczęło się dawno temu, kapitanie Oakes. Przed czterema laty. Więc teraz pytam cię po raz wtóry:
czy mnie pocałujesz?
Tym razem nie stał jak skamieniały. Z cichym pomrukiem uniósł ją wysoko i żarłocznie wpił się wjej
usta. Przywarła do niego, napawając się potężnymi mięśniami i gorącą, sprężystą skórą. Przesunął
końcem języka wzdłuż jej zaciśniętych ust, a Kate instynktownie rozchyliła wargi, by poczuć jego
smak.
Była panną wychowaną na wsi. Wiedziała, co robi mężczyzna z kobietą, i czekała na to tak długo, tak
niecierpliwie, z takim wy-tęsknieniem. Wsunęła dłonie pod sponiewieraną koszulę Neilla, dotknęła
napiętych mięśni jego pleców, potem szerokich ramion, przyciągając go jeszcze bliżej. Jego wargi
powędrowały z kącika jej ust przez policzek, znacząc gorący, wilgotny ślad wzdłuż szyi aż do dekoltu.
Odsunął cienką tkaninę, odsłaniając pierś Kate; jego wargi powoli i dokładnie badały pulchne kobiece
ciało, aż trafiły na sutek. Odchyliła się na stos derek, czując, jak przeszywają dreszcz rozkoszy.
Odrzuciła do tyłu głowę i wplotła mu palce we włosy, przytrzymując go przy sobie.
Kiedy uniósł głowę, ujrzała jego oczy mroczne jak nocne niebo, a na jego twarzy wyraz dzikiego
triumfu.
- wyjdziesz za mnie.
- Tak-jęknęła.
Objęła go w pasie, a on przytrzymał ją na derkach, obsypując delikatnymi pocałunkami jej szyję i
policzki, ramiona i płatki uszu.
- Niedługo? - spytał szeptem.
- Najszybciej, jak to możliwe.
- Przysięgnij.
- Przysięgam! Tylko teraz, proszę... zrób... och, proszę. I zrobił.
16
Tom Peyton z bardzo posępną miną pojawił się u lady Finchley późnym popołudniem i długo, zawile
i niezrozumiale starał się wyjaśnić, że na skutek pewnych nieoczekiwanych wydarzeń może znów
podjąć braterski obowiązek i nadal pełnić funkcję przyzwoitki siostry.
Carolyn, która słuchała młodego człowieka, stojąc wraz z mężem przed frontowym tarasem, nie
potrafiła pozbyć się myśli, czy przypadkiem podbite oko nie ma czegoś wspólnego z tą nieoczekiwaną
zmianą, lecz była zbyt dobrze wychowana, by zadać je Tomowi wprost. Rozmawiając wieczorem z
mężem, snuła na ten temat dalsze domysły. To oczywiście nie przeszkodziło jej powitać młodego
Toma Peytona ciepło; był przystojnym, zdrowo wyglądającym mężczyzną, a jego powrót oznaczał, że
kapitan Oakes, który - wbrew przekonaniu Briarly'ego - przez cały tydzień nie okazywał Kate Peyton
uwagi, mógł swobodnie zadawać się z młodymi damami, zwiększając tym samym liczbę wolnych
młodych dżentelmenów do dwóch. To czyniło sytuację znacznie bardziej korzystną dla obecnych
młodych dam, choć - ku rozczarowaniu Carolyn - Georgina nie wykazywała szczególnego
zainteresowania kapitanem.
Kilka godzin później, gdy Carolyn wyznaczała drużyny do zaplanowanego na popołudnie turnieju
krokieta, służący zapowiedział przybycie gości. Zaskoczona Carolyn odszukała męża i oboje wyszli
na taras, by powitać nieoczekiwanych przybyszów, lecz okazało się, że wcale nie byli oni
nieoczekiwani - w niebieskim kabriolecie przyjechała panna Peyton, a towarzyszył jej kapitan Oakes.
Potem
zauważyli jadącego za nimi konno przystojnego, szczupłego dżentelmena w średnim wieku.
- Na Jowisza - mruknął Finchley. - Czy to nie jest stary Peyton we własnej osobie? Zapraszałem go
oczywiście, ale zdawało mi się, że odmówił. Nie byłem zaskoczony; nie pokazywał się w towarzy-
stwie co najmniej od dziesięciu lat! Co go teraz sprowadza?
- Spory arab, z wyglądu podobny do Byerleya Turka, jeśli miałbym zgadywać.
Carolyn spojrzała za siebie i zobaczyła swojego brata Hugh, który właśnie do nich podchodził.
- Zastanawiam się, czy on na tej swojej farmie nie hoduje koni - mruknął. - Nie pożyczyłbym pannie
Peyton mojego powozu, gdybym wiedział, że jej ojciec hoduje konie tej klasy. Och, dobrze, wygląda
na to, że już za późno na żale.
- O czym ty mówisz, Briarly? - spytał Finchley, gdy służący rzucili się biegiem, by pomóc pannie
Peyton zejść na ziemię.
- O pannie Peyton. Pożyczyłem jej mój kabriolet i poradziłem, żeby znalazła sobie odpowiednią
eskortę, na przykład swoją przyzwoitkę, Oakesa, i pojechała do Parsley Nie patrz tak na mnie,
Carolyn. Pomyślałem, że najwyższa pora, żeby ona i kapitan zajęli się swoim... hm... romansem.
Carolyn przyjrzała się uważniej czarnowłosemu kapitanowi i drobnej, jasnowłosej kobiecie u jego
boku. Istotnie, Kate zarumieniła się i oczy jej błyszczały, kiedy kapitan nachylił się ku niej z atencją i
obdarzył czułym spojrzeniem.
- Wielkie nieba, Briarly, nie wiedziałam, że jesteś tak romantyczny - powiedziała Carolyn ze
śmiechem.
- Nie romantyczny. Praktyczny. Biedaczysko odpędzał każdego gościa, który ośmielił się spędzić
więcej niż minutę z panną Peyton. Obawiałem się, że może przejść od słów do czynów i zrujnować
przyjęcie Caro. Nie można było do tego dopuścić, nieprawdaż?
- Och, nie, nie. Oczywiście, że nie - zapewnili go pospiesznie Carolyn i Finchley, choć za jego plecami
wymienili rozbawione spojrzenia.
- A więc jak to się stało, że pojawił się tu pan Peyton? - spytał Finchley.
- Nie mam pojęcia, ale przypuszczam, że wkrótce się tego dowiemy.
I wszyscy troje przystroili twarze w uprzejme uśmiechy, gdy pan Peyton wszedł po schodach, a kilka
kroków za nim kapitan Oakes i panna Peyton.
Pan Peyton zatrzymał się i uśmiechnął do nich promiennie.
- Cóż, przypuszczam, że zastanawiacie się, co tu robię - powiedział bez zbędnych wstępów. - Wiem,
że wysłałem Toma, żeby czuwał nad Kate, i gdyby wszystko przebiegało normalnie, to by
wystarczyło. Ale nie wszystko przebiegło normalnie. Otóż ten Neill - wskazał niedbałe wysokiego,
stojącego za nim mężczyznę -poprosił mnie o rękę Kate, a ja zgodziłem się, by ją zapytał, czy za niego
wyjdzie, co najwyraźniej zrobił. Ona się zgodziła i teraz aż się palą, by włożyć na siebie te kajdany.
Młodym ludziom w stanie takiej ekscytacji nie można ufać, a Tom, chociaż to dobry chłopak, nie jest
wystarczającym przeciwnikiem dla podekscytowanej młodej pary i nie potrafiłby im przeszkodzić,
gdyby chcieli zrobić coś, czego nie powinni. Dlatego właśnie jestem tutaj i będę wdzięczny za
gościnę.
Kiedy uścisnął rękę Finchleya i witał się z Briarlym, Carolyn nie mogła nie zauważyć uśmiechu, jaki
kapitan Oakes posłał Kate Peyton, słysząc wyjaśnienia jej ojca, ani intensywnego rumieńca, z jakim
ona przyjęła ten uśmiech. Carolyn zastanawiała się...
Nagle jednak doszła do wniosku, że to nie jest jej sprawa, wzięła męża pod rękę i ruszyła przodem na
herbatę.
17
Wieczorem, przed kolacją, Carolyn przeszła przez salon, uważnie oglądając wszystkie niezamężne
kobiety. Prawdę mówiąc, ewentualne kandydatki na żonę dla Hugh odpadły z konkurencji, choć jej
brat najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, co stracił. Najpierw nie zdążył wzbudzić
zainteresowania Gwendolyn, zanim porwał mu ją Charters. Potem Oakes właściwie wykradł mu Kate
z objęć, jeśli Carolyn dobrze zrozumiała wzmiankę Hugh o „zalecaniu się" do niej.
To było ogromnie irytujące.
Nie pomagało jej też, że Finchley zachowywał niezmącony spokój.
- Zostaw Hugh w spokoju - doradzał jej nieco wcześniej Pierś. -Sam sobie kogoś znajdzie.
Carolyn złapała się na tym, że przygryza paznokieć.
- Hugh jest nieznośny. Cały czas spędza w stajniach. Równie dobrze mógłby zostać w swojej
posiadłości i trenować te swoje głupie konie. Nie pojawia się nawet na popołudniowych zabawach, a
wczoraj mogłabym przysiąc, że przyniósł do jadalni na butach smród stajni.
- Gdybyś chciała znać moją opinię - powiedział Pierś - to, moim zdaniem, on nie jest zainteresowany
żadną z kobiet na twojej liście.
- To dobrze - odparła. - Ponieważ obie znalazły mężów, zanim on zrobił cokolwiek poza
pocałowaniem je w rękę.
- Myślę, że on chce Georginy - oznajmił Pierś.
I wymaszerował z pokoju, zanim zdążyła powiedzieć, że sama też go o to podejrzewa. Tacy są
mężczyźni.
Ale czy Georgina jest zainteresowana Hugh?
Na tę myśl Carolyn poczuła, że serce jej się ściska, lecz dalej krążyła wśród gości, nasłuchując wesołej
paplaniny i od czasu do czasu rzucając z uśmiechem jakąś uwagę. Nie pamiętała, by Georgie zwracała
większą uwagę na Hugh.
Carolyn zmarszczyła nos, starając nie zapominać, że patrzy na niego jako młodsza siostra. Czy
mogłaby nazwać Hugh księciem z bajki?... Czasami. Był przecież silny, honorowy i uczciwy do
szpiku kości.
Ale z drugiej strony nie można było powiedzieć, że jest elegancki. A Georgina? Carolyn znała swoją
najlepszą przyjaciółkę jak samą siebie. Georgie mogła przez całą godzinę podziwiać połysk tkaniny
albo splot wspaniałego jedwabiu sprowadzonego z Indii, czego jednak Carolyn nie potrafiła. I trzeba
przyznać, że Georgie ubierała się nienagannie.
Natomiast Hugh?
Oczywiście, miał kamerdynera, ale większość przypadkowych obserwatorów nigdy by się tego nie
domyśliła. Nie wspominając już o tym, że niedawno wywołał skandal wśród matron, zdejmując
koszulę, kiedy trenował swojego konia. To było wprost skandaliczne. Hugh nie tylko nie był
elegancki, ale czasami wręcz nie całkiem ubrany. Matki, bardziej rygorystycznie przestrzegające
zasad przyzwoitości, nigdy nie pozwoliłyby swoim córkom zbliżyć się do stajni z obawy, że mogłyby
zobaczyć jego nagą pierś.
Carolyn westchnęła, stwierdziwszy, że Georgina jeszcze nie pojawiła się w salonie. Nie, to się nie uda.
Hugh interesuje się nią prawdopodobnie dlatego, że jest delikatna i piękna, czego w żadnym razie nie
dałoby się powiedzieć o nim. Georgie nie zwiąże się z mężczyzną, który czasami miewa obcasy
ubrudzone łajnem, wjadalni bywa rzadko, w dodatku nigdy na czas.
Carolyn przystanęła na chwilę przy Gwendolyn i Chartęrsie. Z zaskoczeniem spostrzegła, że oboje
uśmiechali się życzliwie do Octavii Darlington, która stała bliżej Allena Glovera, niż można by
oczekiwać po przypadkowym spotkaniu. Biedny Allen był typem człowieka, który nie zada pytania
bez zachęty, a Octavia sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę mu jej udzielić.
- Znam to spojrzenie - szepnął jej wprost do ucha jakiś głos. To był Pierś.
- Właśnie pomyślałam - rzekła ściszonym głosem - że niektóre młode pary potrzebują tylko lekkiego
szturchnięcia...
- Tylko nie każ mi znowu bawić się w te cholerne gry - jęknął Pierś. - Błagam cię, Carolyn!
- Nigdy o nic cię nie proszę - odparła Carolyn jakby nieco urażona. - Codziennie rano wyjeżdżasz
polować na kuropatwy, aja potrzebuję tylko odrobiny twojego czasu po południu. I zobacz, jak dobrze
wszystko się układa, Pierś! Przysięgam, ten dom jest prawdziwym gniazdkiem Kupidyna.
- Nie każ mi znowu brać udziału w zabawach - jęknął jeszcze raz jej mąż.
Ale Carolyn widziała, że tak naprawdę wcale nie jest zły.
- Może powinniśmy zrobić coś, co spowoduje zmianę miejsc przy kolacji? - zastanawiała się na głos.
- Prawdziwa z ciebie zmora - rzekł Pierś, biorąc ją za rękę. -Czy mam powiedzieć, żeby już
zadzwonili?
- Och nie, jeszcze nie możemy iść do jadalni - żachnęła się Carolyn. - Hugh jeszcze nie przyszedł, co
nie jest dziwne, gdyż często spóźnia się na kolację, ale Georgie też się nie pojawiła. Dam jej jeszcze
kilka minut.
18
Lady Georgina Sorrell przywykła do samotności po śmierci Richarda. Zresztą jeśli chciała być
uczciwa wobec samej siebie, musiała przyznać, że znała to uczucie znacznie wcześniej. Biedny
Richard chorował przez ostatni rok ich małżeństwa, a właściwie prawie przestali ze sobą rozmawiać,
jeszcze zanim zapadł na zdrowiu.
Teraz, kiedy patrzyła na kapitana Oakesa namiętnie całującego swoją Kate, gdy oboje sądzili, że nikt
ich nie widzi, samotność zaczęła jej doskwierać. W takiej sytuacji każdemu zrobiłoby się smutno.
Z pewnością nie w tym rzecz, jak Carolyn kiedyś wspomniała, że to ona powinna poślubić kapitana.
Choć Oakes był typem mężczyzny, jaki jej się podobał: dobrze zbudowany, emanujący rodzajem
brutalnej męskości... Drgnęła, odsuwając tę myśl. Brutalna męskość nie jest cechą, jaką dama
powinna podziwiać. Richard był zupełnie inny. Zawsze elegancki. Wytworny. Gładko ogolony,
pięknie pachnący.
Nudny.
Otóż to: w końcu przyznała się do prawdy o swoim małżeństwie. Richard był nudny, a potem zapadł
na tę straszną chorobę i przez rok obłożnie chorował. I przez cały ten czas nigdy nie narzekał. Był
naprawdę aniołem.
Trudno żyć ze wspomnieniem anioła.
Nigdy nie całował jej tak mocno jak kapitan Kate, która aż odchylała się do tyłu w jego uścisku,
Richard nie patrzył na nią jak
hrabia Charters na Gwendolyn, obejmując ukochaną spojrzeniem od stóp do głów.
A teraz wszystkie te szczęśliwe pary gromadziły się w salonie zeby patrzeć sobie w oczy i Georgina
nie mogła... Po prostu nie mogła tego znieść.
Jej nowa suknia wieczorowa była z pięknego grubego ciemnożółtego jedwabiu, układającego się we
wspaniałe fałdy. Dekolt miała wycięty tak odważnie, że żadna debiutantka nie mogłaby sobie na
podobny pozwolić. Jednak nawet w nowej sukni z krótkimi, zalotnymi rękawami, podkreślającej jej
smukłą sylwetkę, nie czuła się ponętna. Ani szczęśliwa.
Zeszła po schodach, przesuwając palcami po balustradzie. Po śmierci Richarda postanowiła nie
wychodzić ponownie za mąż. Ale mimo iż powtarzała sobie, że przyjemnie jeść śniadanie w sa-
motności, nigdy nie słyszeć pukania do drzwi sypialni, nigdy nie obawiać się, że ktoś drogi może się
okazać martwy następnego ranka... Mimo to czuła zazdrość. Wściekłą, przejmującą zazdrość.
Pragnęła, aby mężczyzna pożądał jej gorąco, do szaleństwa. Pragnęła, aby obsypywał ją pocałunkami,
od których różowiałyby jej wargi,' a oczy stawały się błyszczące.
Zeszła ze schodów i zamiast skierować się w stronę salonu, skąd dobiegały ożwione głosy, ruszyła
prosto przed siebie. Służący pospiesznie otworzył przed nią frontowe drzwi i wyszła na świeże
powietrze.
Lokaj podbiegł do niej, niosąc okrycie, lecz odesłała go z powrotem. Dopiero minęła siódma
wieczorem i powietrze było ciepłe. Głęboki, perłowy odcień błękitnego nieba zapowiadał rychły
zmierzch. Zapuściła się do ogrodu różanego, gdzie przywitało ją ciche brzęczenie pszczół spijających
ostatnie krople z rozgrzanych słońcem róż. Za ogrodem znajdowała się stajnia, do której prowadziła
ścieżka brukowana otoczakami przechodząca pod kamiennym łukiem. Ten, kto zapewne tam
przebywał, teraz powinien być już w salonie i gawędzić z debiutantkami. Pierwszą damę ze swej listy
stracił za sprawą swojego najlepszego przyjaciela, zaś drugą - na rzecz kapitana Oakesa. Teraz
powinien stać u boku swojej siostry i prosić ją o wskazanie trzeciej kandydatki. Jednak przez cały
zeszły tydzień Hugh nie zdołał dotrzeć do stołu wcześniej niż pięć minut po gongu.
Kiedy wyszła z ogrodu, poczuła, że powietrze się zmieniło; w porównaniu z mocną wonią rozgrzanej
ziemi i nawozu zapach róż wydawał się mdły i przesłodzony. Georgina szła w stronę sporego maneżu
przylegającego do stajni. Przez okno na część placyku padał snop światła, reszta tonęła w głębokim
cieniu.
Przez chwilę myślała, że nikogo tam nie ma, lecz po chwili zauważyła odwróconego do niej plecami
Hugh, który powoli okrążał maneż na Richelieu. Oparła się o ogrodzenie i nasłuchiwała szmeru jego
głosu, kiedy cicho mówił do swego wierzchowca. Koń słuchał z uwagą, strzygąc to jednym, to drugim
uchem.
Richelieu był dużym, smukłym zwierzęciem ciemnokasztano-watej maści, tak ciemnej, że w tym
oświetleniu wydawał się niemal kary. Miał w sobie coś szatańskiego - w wyrazie oczu i tym, jak
potrząsał łbem, jakby odpowiadając na słowa Hugh.
Ale nie Richelieu przykuł uwagę Georginy, lecz Hugh. Hugh, który był dla niej niemal jak starszy
brat. Hugh, który podnosił ją ze żwirowej ścieżki, kiedy się przewróciła, osuszał łzy i wycierał nos.
Nie miał na sobie koszuli. Jechał konno wokół maneżu, tors miał obnażony. I nagle serce Georgie
zaczęło bić szybciej; omal nie wyskoczyło z piersi.
Pamięć podsunęła, niezależnie od jej woli, wspomnienie jej małżeństwa, a mąż wydał się jej
wyblakłym odbiciem w lustrze. Richard był smukły i, podobnie jak ona, miał jasną karnację. Nie był
wątły, dopóki nie zachorował, lecz miał żylaste ramiona i pierś gładką, bez jednego włoska. Był miły,
elegancki. Przypominał zadbaną jaskółkę.
Tymczasem Hugh... w żadnym wypadku nie dało się o nim powiedzieć, że jest smukły czy żylasty.
Składał się z samych mięśni
jak ktoś, kto co dzień zmaga się z rumakami czystej krwi. W blasku gasnącego słońca widziała jego
szerokie barki i mocne ramion, kiedy luźno trzymał wodze. Był zwrócony do niej tyłem, toteż dobrze
widziała jego umięśnione plecy.
Odruchowo zacisnęła palce, gdy pomyślała, że zamiast patrzeć, mogłaby go dotknąć; wyobraziła
sobie, że przesuwa dłońmi po jego skórze, czując pod palcami grę mięśni, wyglądał jak
średniowieczny rycerz, który wyrusza bronić swej damy lub udaje się na krucjatę.
Zamarła w bezruchu, pragnąc, by się odwrócił i pokazał jej swój tors. W końcu minął zakręt i ujrzała
łeb Richelieu. Koń zaczął brykać, unosząc nogi w pełnym wdzięku tańcu.
Hugh zaśmiał się, nie przestając mówić do wierzchowca. Skóra jeźdźca miała kolor ciemnego miodu,
co wskazywało, że często zrzucał koszulę, gdy robiło się zbyt gorąco. Jego pierś była porośnięta
włosami, które tworzyły strzałę znikającą w spodniach.
Marszcząc nos na myśl o własnej głupocie, porzuciła obraz średniowiecznego rycerza i zamieniła go
w... Apolla ujeżdżającego Pegaza, aby wzbić się w niebo.
Georgina przełknęła ślinę. Powinna już iść. Teraz. Zanim Hugh ją zauważy, zanim ona zrobi coś pod
wpływem nadmiernie rozbudzonej wyobraźni.
W tym momencie Hugh podniósł wzrok i dostrzegł ją. To była chwila, której Georgina miała nie
zapomnieć do końca życia: potężny opalony mężczyzna dosiadający wspaniałego konia, na tle
szafirowego nieba. Hugh wydawał się daleki i niedosiężny jak greckie bóstwo, a jednak, gdy ich
spojrzenia się spotkały, w jego oczach zapłonęło coś, czego nigdy jeszcze nie widziała u mężczyzny.
Coś, co było przeznaczone tylko dla niej. Coś, co zaparło jej dech w piersiach i przyprawiło o dreszcz.
I nagle wszystko znikło, gdy Hugh zeskoczył z siodła i przywitał się z nią radośnie.
- Przypuszczam, że znowu spóźniłem się na kolację - powiedział, przywiązując wodze do słupka.
Sprawiał wrażenie, jakby
nie zdawał sobie sprawy, że nie jest odpowiednio ubrany. Ostatnie promienie słońca padały na jego
ramiona i ręce.
Georgina odczuła przemożną chęć ucieczki. Hugh był tak absurdalnie inny od wszystkich mężczyzn,
których znała. Zbyt duży, zbyt męski, zbyt silny... wszystko zbyt.
- Tak, już pora na kolację - wykrztusiła. - Ale najpierw powinieneś się wykąpać.
Sięgnął po lnianą koszulę wiszącą na balustradzie.
- Kąpałem się dziś po rannym treningu. Nigdy nie przychodzisz popatrzeć. - Wciągnął koszulę przez
głowę. - Nie wiedziałam, że dopuszczasz publiczność do swoich ablucji - roześmiała się.
- Dla ciebie mogę zrobić wyjątek - odparł, patrząc jej prosto w oczy. - Ale prawdę mówiąc, chodziło
mi o trening z Richelieu.
- Nie - powiedziała. Nie zamierzała dołączać do tej gromadki chichoczących kobiet, które wzdychały
na jego widok i przynosiły cukier dla jego konia. Chociaż skłamałaby, twierdząc, że nigdy nie
westchnęła na jego widok.
- Dlaczego nie? - spytał, szczerze zdziwiony. - Nie lubisz juz koni? Kochałaś je jako dziewczynka.
Wciąż pamiętam twojego kucyka...
- Sugarpie - wtrąciła.
- Racja. Nie szetland, lecz fell. O ile dobrze pamiętam, miał prosty grzbiet i wyjątkowy temperament.
Georgina się uśmiechnęła.
- Pamiętasz, jak wierzgała, kiedy uważała, że najwyższy czas wracać do domu? Jeśli odjeżdżałam
trochę dalej od stajni, natychmiast galopowała z powrotem
- Zamierzam jutro udać się Richelieu na przejażdżkę - powiedział, wsuwając koszulę w spodnie. -
Chciałabyś wybrać się ze mną? - Nie mam konia.
- Klacz Carolyn nie jest tak zadziorna jak Sugarpie, ma miły charakter. To byłaby dla mnie
przyjemność.
- Och? - Uniosła brwi.
- Ciężko pracowałem z Richelieu. Muszę dać mu trochę rozrywki.
- Rozrywki? Myślałam, że konie wyścigowe lubią biegać. Czy to nie jest dla niego rozrywką?
- Jeśli treningjest zbyt ciężki, może stracić chęć do wyścigów. Pozwolę mu poskubać trochę trawy z
rowu, ukraść jabłko z sadu i popaść się na łące, jeśli uda mi się znaleźć taką, której właściciel nie jest
zbyt nerwowy. Chcę, żeby jutro poczuł się po prostu koniem, a nie potencjalnym zwycięzcą.
- Rozrywka... - powtórzyła.
Sięgnął ponad ogrodzeniem i jednym palcem uniósł jej podbródek.
- Czy pamiętasz, co to jest rozrywka, Georgie?
- Często dobrze się bawię - zaprotestowała, nie mogąc oderwać wzroku od jego dolnej wargi.
Dlaczego przez wszystkie te lata, kiedy uważała go za kogoś w rodzaju starszego brata, nie zauważyła
jego wydatnej dolnej wargi? Ponieważ byłoby to niestosowne, odpowiedziała sobie na to dziwne
pytanie.
- Nie wygląda na to, abyś dobrze się bawiła tego lata. - Żarto-biwie musnął jej nos. - Skrzywione usta.
Smutne oczy.
To był Hugh, jakiego pamiętała; ten, który troszczył się o nich wszystkich, wracał po dziecko
zostające w tyle, ocierał łzy i zadawał pytania.
- Cóż - powiedziała, uśmiechając się nieznacznie. - Nie da się ukryć, że obojgu nam sprzątnięto sprzed
nosa potencjalnych małżonków.
Coś zmieniło się w jego wzroku.
- Nie wiedziałem, że kogoś sobie upatrzyłaś.
- Kapitana Oakesa - oznajmiła. - Carolyn zaprosiła go na przyjęcie specjalnie dla mnie, ale jedna z
kobiet z twojej listy złapała go, nim zdążyłam z nim zatańczyć.
- Bergeron chętnie by z tobą zatańczył - powiedział, opierając się o ogrodzenie, jakby zamierzał
rozmawiać całą noc. -1 Geerken,
chociaż to taki głupiec, że mam nadzieję, iż nie bierzesz go pod uwagę, wydawało mi się, że nie nasz
zamiaru wychodzić za mąż, ale skoro jest inaczej, to najwyraźniej zapomniałaś poinformować o tym
swoich oddanych wielbicieli.
- Nie mogę przecież tego rozgłaszać. Nie miałabym nic do roboty na balach. Nikt by ze mną nie
tańczył.
- Ależ wręcz przeciwnie, tańczyłby.
- Nie...
Nachylił się nieco.
- Jesteś wdową, Georgie. Tańczyliby z tobą, ponieważ jesteś urocza, a oni chcieliby iść z tobą do
łóżka. Jego oddech poruszył loki na jej czole. Pachniał potem i trawą,
korzennie i męsko.
- Więc pozbawiłbyś mnie towarzystwa do konwersacji? Miałabym rozmawiać z samymi
nieciekawymi osobami?
- Konwersacja z łobuzem jest niewątpliwie bardziej interesująca niż z Geerkenem.
- Mówisz tak, jakby żaden prawdziwy dżentelmen nie mógł żywić wobec mnie poważnych zamiarów,
ale zapewniam cię...
- Och, chcą cię poślubić - powiedział. - Pembroke, Landry i Kitlas. Zwłaszcza Kitlas. Patrzy na ciebie,
jakbyś była Wenus. Wszyscy chcialiby cię poślubić, oczywiście z wyjątkiem Louisa DuPreye, a to
dlatego, że on już jest żonaty.
- Więc powinien przestać pożerać mnie wzrokiem - rzekła stanowczo Georgina.
- I dotykać cię - dodał. - Powiedz mi, jeśli posunie się za daleko, a ja wykopię go do sąsiedniego
hrabstwa. Zarejestrowała to, że Hugh najwyraźniej skatalogował wszystkich mężczyzn, jacy tańczyli
z nią w ciągu ostatniego tygodnia, i każdego, który powiedział jej choć jeden komplement. Naturalnie
po prostu ma na nią oko jako dobry starszy brat.
- Chyba że tego chcesz - dodał.
- Nie - odparła, prawie nie pamiętając, czego właściwie chciała, a czego nie, przynajmniej jeżeli
chodzi o adoratorów.
- Jesteś tak cholernie piękna, że mogłabyś każdemu z mężczyzn obecnych w tym domu powiedzieć, że
nie chcesz wychodzić za mąż, a i tak żaden nie porzuciłby nadziei.
- Mówisz tak tylko dlatego, że znasz mnie od dawna i jesteś po prostu lojalny. - Uśmiechnęła się.
- Masz włosy jak ogień. - Przesunął palcami po puklu.
- I ognisty temperament, tak przynajmniej zawsze twierdziła moja matka.
- Na pewno dobrze wiesz, jakie masz oczy, więc nie będę mówił nic na ich temat - rzucił szorstko (ku
jej rozczarowaniu). - Idealny podbródek, wysokie kości policzkowe, piękną skórę. Na bogów,
Georgino, kogo uznałabyś za piękność, jeśli nie samą siebie?
Poczuła dreszcz ekscytacji... i zakłopotanie.
- Nie chodziło mi o taki rodzaj piękna. Myślałam raczej o tym czymś, co ma Gwendolyn.
- Gwendolyn? - Te słowa najwyraźniej go zaskoczyły. - Blada wersja ciebie, gdybyś pytała mnie o
zdanie. Coś jakby wyblakły portret.
Te określenia wyjątkowo pasowały, gdy porównała Richarda z Neillem.
- Nie miałam na myśli wyglądu fizycznego - próbowała tłumaczyć, choć czuła się jak idiotka
zabiegająca o komplementy. -Chodzi o to, że Gwendolyn wygląda, jakby zeszła z obrazu Rafaela.
Hugh odwrócił się na pięcie i ryknął:
- Fimble!
W drzwiach pojawił się stajenny. Hugh gestem wskazał mu Richelieu i przeskoczył przez ogrodzenie.
Georgina cofnęła się o krok. Patrzył na nią z góry. Włosy opadły mu na czoło, a koszula znowu
wysunęła się ze spodni.
- Jesteś niemądra - rzucił swobodnym tonem, biorąc ją pod rękę i kierując się w stronę domu.
- Wiem - przyznała. - Porozmawiajmy o czymś innym.
- Racja. Jutro. Spotkajmy się przy stajni o ósmej rano. Musimy ruszyć wcześnie, zanim ludzie przyjdą
patrzeć, jak trenuję Richelieu.
- Nie powiedziałam, że...
Właśnie przechodzili pod starym kamiennym łukiem. Zatrzymał się i pociągnął ją, by także stanęła.
Potknęła się, a wtedy chwycił ją za ramię.
- Nie próbuj poskromiać mnie jak swojego konia - powiedziała, zdając sobie sprawę, że drży. I nie z
powodu potknięcia. Sprawił to dotykjego ciepłej dłoni na jej ramieniu.
- Do diabła, Georgie. - Spojrzał na nią. - Wiesz, że nie jestem dobry w prawieniu komplementów.
- Rzeczywiście, domagałam się pochlebstw - przyznała. - Po prostu nie zwracaj na to uwagi.
- Właśnie w tym rzecz. Nie potrafię nie zwracać na ciebie uwagi. Nigdy nie potrafiłem.
Otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
- Jeśli dowiedziałem się czegoś przez ten wlokący się w nieskończoność tydzień, to właśnie tego, że
jestem szczęśliwy, kiedy cię widzę. Natomiast patrząc na Gwendolyn, nie czuję zupełnie nic. Poza
ulgą, że z własnej woli znikła z mojej listy - dodał.
Na jej wargach pojawił się drżący uśmiech.
- Och, Hugh.
Odczekał chwilę. Dawał jej szansę ucieczki jak królikowi, który nagle wyskoczył spod krzaka. Mogła
roześmiać się beztrosko i pobiec do domu.
Nie ruszyła się z miejsca.
Hugh całował tak, jak jeździł konno: z zapałem, gwałtownie i ze znajomością rzeczy. Oczywiście
zdarzało jej się całować z mężczyznami, odkąd skończyła żałobę. Ale to, czego doświadczała z Hugh,
zupełnie nie przypominało tamtych doznań.
Wsunęła mu palce we włosy, starając się chłonąć wszystkimi zmysłami zapach, twardość jego warg,
siłę uścisku trzymających ją rąk, a nawet szorstkość starych cegieł, o które się opierała.
- Georgie. - W jego ochrypłym głosie i w sposobie, w jaki wypowiedział jej imię, było coś, co ją
otrzeźwiło.
- Nie chcę wychodzić za mąż - rzekła, odsuwając się. - Nie ma mnie na twojej liście. Rozumiesz to,
Hugh, prawda?
- Do diabła z listą - powiedział.
I znowu zaczął ją całować, co było rozkoszne i przerażające. To wielkie ciało oparte o nią i jego
męskość, którą czuła nawet przez gruby jedwab sukni. To był cały Hugh. Czy ujeżdżał konia, czy
całował kobietę, nie wstydził się swojego ciała. Nawet teraz jego ręce zsunęły się w dół jej pleców w
sposób zupełnie niestosowny. Pomyślała, że tak nigdy nie dotykał jej żaden mężczyzna.
- Co masz na myśli, mówiąc „do diabła z listą"? - spytała, podczas gdy jego wargi zsuwały się z jej ust
do nasady szyi.
To było takie przyjemne... Kusiło, żeby przestać myśleć i po prostu cieszyć się tym, że jego usta
muskają jej skórę. Ale Georgina zawsze myślała. Myślała we wszystkich intymnych momentach,
jakie przeżyła z Richardem w pierwszym roku małżeństwa, kiedy jeszcze mieli chęć na takie rzeczy.
Richard uprzejmie pytał, czy zaakceptowałaby to lub owo, a ona zastanawiała się, zanim podjęła
decyzję. Najczęściej zgadzała się, choć odrzuciła pomysł miłosnego zbliżenia przy zapalonej lampie.
Podejrzewała, że Hugh nie byłby tak uprzejmy. Teraz jego ręka w zupełnie skandaliczny sposób
dotykała, wręcz ugniatała jej pośladek. O coś takiego Richard z pewnością by zapytał, zanim
pozwoliłby sobie na dotyk. Ale Georgina przypuszczała, że Richardowi nigdy nie przyszłoby do
głowy, aby pieścić tę część jej ciała.
A jednak to było... to było rozkoszne.
- Nie powinniśmy - szepnęła, gdy odezwało się w niej dość ulotne poczucie przyzwoitości.
Hugh wyprostował się i spojrzał w kierunku domu.
- Muszę się przebrać do kolacji. Usiądziesz przy mnie?
- Nie mogę sobie na to pozwolić - stwierdziła. - Wiesz równie dobrze jakja, że zajmujemy miejsca
zgodnie z hierarchią, a jako hrabia Briarly masz o wiele wyższą pozycję. Ja praktycznie się nie liczę.
Przytrzymał ją mocniej w talii.
- Nie zamierzam spędzić kolejnej cholernej kolacji, patrząc, jak Kitlas gapi się na ciebie cielęcym
wzrokiem, a DuPreye oblizuje się i ociera o twoje ramię. A ja w tym czasie musiałbym siedzieć obok
Gwendolyn, która, tak przy okazji, nie prowadzi żadnej rozmowy, zaciskać zęby i mieć nadzieję, że
ręka DuPreye'a nie wędruje pod stołem do twojego kolana.
Georgina poczuła taką falę szczęścia, że nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
- Powinieneś siedzieć na miejscu, które wyznaczyła ci Carolyn! Spojrzał na nią z góry i warknął.
Naprawdę warknął jak pies.
- Będę siedział obok ciebie, Georgie. -Ja...
- Albo podniosę cię z krzesła i posadzę sobie na kolanach.
- Hugh, to absurd - zaprotestowała. - Nie możesz.
- Nigdy nie reaguję dobrze na zakazy. - Jego spojrzenie wskazywało jednoznacznie, że mówi całkiem
serio. - Możesz poprosić Carolyn o przesadzenie gości tak, żeby obok ciebie zostało wolne miejsce,
boja spóźnię się na kolację jeszcze bardziej niż zwykle, albo... albo cię skompromituję.
Otworzyła usta ze zdumienia.
- A jak zamierzasz to zrobić w zatłoczonej jadalni?
Błysk w jego oczach wywołał u niej rumieniec, który z policzków Georgie spłynął na jej szyję.
- Kochanie - powiedział, przesuwając kciukiem po jej policzku. - Mógłbym... skompromitować cię w
każdym miejscu, jeśli tylko byś mi pozwoliła.
- Cóż, nie pozwalam - zaprotestowała słabo Georgina.
- W takim razie będę musiał wziąć cię w ramiona i zawołać: Ach, Georgino! Nie mogę odczepić ręki
od twojej kształtnej pupy.
Roześmiała się.
- Nie odważyłbyś się. A jeśli starasz się naśladować szkocki akcent, to trzeba ci wiedzieć, że
przypominasz pijanego rybaka.
Wyszczerzył zęby, a jego ręce przesuwały się po jej plecach w dół...
- Ale to prawda. Chyba mnie uwiodłaś, ponieważ...
- Ponieważ co? - spytała, starając się uspokoić łomoczące serce. Jego ręce przesuwały się coraz niżej i
było to cudowne.
- Ta sprawa wymaga dokładniejszego zbadania - powiedział, dotykając ustami jej warg.
19
Kiedy Georgina weszła do salonu, wszyscy za chwilę mieli już przejść do jadalni. Chwyciła Carolyn
za rękę i szepnęła:
- Twój brat nalega, by usiąść obok mnie przy kolacji. - i, widząc zaskoczenie na twarzy przyjaciółki,
dodała usprawiedliwiająco: -W końcu Gwendolyn jest teraz zaręczona.
- To nieistotne - odparła Carolyn. - Hugh nie może tak po prostu oznajmić, że chciałby zmienić
miejsce, ponieważ jego sąsiadka się zaręczyła. Sadzałam wszystkich zgodnie z hierarchią właśnie
dlatego, aby nie trzeba było się przejmować tego rodzaju zachciankami. Nie mogłam dopuścić, żeby
cały stół wpatrywał się w lady Fourviere i Alberta Hunta, żeby się przekonać, czy naprawdę mają
romans.
- Nie wiedziałam o tym! - odrzekła Georgina z lekkim rozbawieniem. - Czy on przypadkiem nie jest
bratem biskupa?
- Nie mów nikomu, ale musiałam dać im sąsiadujące pokoje. A więc dlaczego Hugh chce siedzieć
obok ciebie? Czuje się zmęczony towarzyską rozmową z Gwendolyn?
- Chyba tak. Powiedział mi, że zrobi scenę, jeśli nie uda mu się postawić na swoim.
- Sądzę, że możemy dzisiaj zrobić coś innego. Mogłabym zamienić to w zabawę... - Zawiesiła głos. -
Chociaż bardziej surowe matki nie będą tego pochwalać.
- Proszę, nie zaczynaj niczego, dopóki nie pojawi się Hugh. DuPreye przyczepi się do mnie jak
kleszcz, stawiając swoją żonę w nieprzyjemnej sytuacji.
- Nieszczęsna kobieta - stwierdziła Carolyn. - Nie chcę być okrutna, ale, moim zdaniem, powinna już
do tego przywyknąć. Muszę przyznać, że wyglądasz pięknie. I, prawdę mówiąc, bardzo ponętnie -
zmrużyła oczy. - Co planujesz?
Georgina poczuła, że się rumieni.
- Nic! Chcę się tylko dobrze bawić - dodała po chwili.
- A z kim? - spytała Carolyn. - Stałam tu i rozmawiałam ponad godzinę, ale nie widziałam cię... Byłaś
w jakimś zakamarku? Och, mam nadzieję, że nie z Geerkenem! Nie zniosłabym, gdybyś za niego
wyszła.
- Nie zamierzam - zapewniła Georgina. - Nie bądź niemądra. Gdybym miała znowu wyjść za mąż, a
wiesz doskonale, że nie zamierzam, musiałby to być ktoś, kto potrafi policzyć do stu.
- Hm - mruknęła Carolyn, unosząc brwi. - Dobrze, chyba nie będę wprawiała cię w zakłopotanie,
pytając, jakim sposobem mój brat mieści się w twoich... powiedzmy... niemałżeńskich zainte-
resowaniach.
- Dziękuję. - Georgina zdała sobie sprawę, że w tej samej chwili Hugh stanął za jej plecami. Wyczuła
to, wiedziała, poczuła jego zapach, cudownie świeży jak powietrze, mężczyzna i mydło.
- Ha! Tutaj jesteś! - wykrzyknęła Carolyn. Roześmiała się do swojego starszego brata i Georgina
domyśliła się, że jej najlepsza przyjaciółka wyciągnęła najróżniejsze nieprzemyślane wnioski.
- Witaj, Caro - rzekł Hugh tak beztrosko, jakby wcale nie położył teraz ręki na pośladkach Georginy.
Jego dotyk palił przez jedwab sukni, jakby dłoń Hugh spoczywała na nagiej skórze. Szybkim ruchem
się odsunęła. Nie mogła pozwolić mu tak po prostu... cóż, zachowywać się, jakby należała do niego.
W jego oczach pojawił się dziwny wyraz, lecz skłonił się z powagą i ucałował jej osłoniętą rękawiczką
dłoń.
- Lady Georgino - rzekł przyjaźnie. Lecz przytrzymał jej rękę o sekundę za długo i Georgina zdała
sobie sprawę, że w duchu się śmieje.
- Muszę zamienić słówko z lokajem. Wpadłam na cudowny pomysł. - To rzekłszy, Carolyn oddaliła
się szybko.
Uśmiech Hugh sprawił, że Georgina poczuła oblewającąją falę gorąca, a serce zaczęło jej bić szybciej.
W przeciwległym końcu salonu Carolyn przestała rozmawiać z lokajem i klasnęła w ręce.
- Przepraszam! - zawołała. - Chciałabym ogłosić specjalną niespodziankę na dzisiejszy wieczór.
Zapadła cisza; szukające kandydatów na zięciów mamy patrzyły na gospodynię, nieznacznie
marszcząc brwi - dżentelmeni z lekkim znużeniem, młode dziewczęta z żywym zainteresowaniem.
- Urządzimy zabawę - kontynuowała Carolyn - która wskaże miejsca, jakie zajmiemy przy dzisiejszej
kolacji. To jedna z moich ulubionych zabaw z dzieciństwa. Pamiętacie z pewnością grę Czy kochasz
swojego sąsiada? - Dała znak pięciu służącym, którzy krzątali się po salonie. - Jak widzicie, służący
ustawiają dwa kręgi z krzeseł. Wszyscy, którzy urodzili się między styczniem a czerwcem, przejdą na
tamtą stronę, a wszyscy urodzeni od lipca do grudnia zostaną tutaj.
- Ależ moja ukochana! - zawołał jej mąż. - Rozdzieliłaś nas! Carolyn posłała Finchleyowi całusa.
- Codziennie siedzę z tobą przy stole - rzekła z uśmiechem. -Czy wszyscy pamiętają tę grę? Proszę,
zajmijcie miejsca, na zmianę kobieta z mężczyzną. Jedna osoba będzie stała pośrodku kręgu. Ja
zacznę w tej roli, a mój brat może wziąć drugą grupę.
- Czyż nie miło z jej strony, że pamiętała, iż nasze urodziny przypadają w tym samym miesiącu? -
szepnął Hugh do ucha Georginy.
- Hugh - powiedziała, czując, że się rumieni. Briarly, stojąc obok niej, zachowywał się tak
ostentacyjnie, jakby... jakby... Nie potrafiła dokończyć myśli.
Carolyn właśnie objaśniała zasady gry.
- Wybiorę jedną z pań i spytam: „Czy kochasz swojego sąsiada?" Jeśli odpowie: „Nie", będę mogła
wybrać jednego z odrzuconych dżentelmenów jako swojego partnera do kolacji. Jeśli natomiast ta
osoba powie, że kocha swojego sąsiada, będzie on mógł odprowadzić ją do jadalni. Para wychodzi z
kręgu, a ja ponownie zadaję pytanie. W ten sposób w kręgu będzie zostawało coraz mniej osób. Na
koniec wszyscy będziemy połączeni w pary. Czy wszyscy to rozumieją?
Wśród młodszych dziewcząt rozległ się pomruk ekscytacji i tłumione chichoty.
- Podoba mi się - powiedział Hugh. - Przygotuj się na to, że zostaniesz wybrana.
Trzepnęła go lekko wachlarzem.
- Samo to, że zaczynasz pośrodku, nie musi oznaczać, że mnie zdobędziesz. Co będzie, jeśli usiądę
obok lorda Geerkena? On chyba urodził się w odpowiedniej porze roku, by dołączyć do naszego
kręgu.
- Mam przeczucie, że uda mi się wygrać. A teraz chodź, jak wypada grzecznej dziewczynce.
- Nie jestem grzeczną dziewczynką - odparła ze śmiechem Georgina.
- Nie potrafię wyrazić, jak miło mi to słyszeć - rzekł Hugh, spoglądając na nią z góry.
Jego spojrzenia było nieprzyzwoite! Georgina znowu poczuła, że jej twarz robi się czerwona.
Chwilę później Hugh objął dowodzenie w swoim kręgu i stanowczo zapędzał ludzi na miejsca.
Georgina znalazła się między kapitanem Oakesem i lordem Chartersem. Nie mogła powstrzymać
uśmiechu. Hugh rozmyślnie umieścił ją między dwoma mężczyznami zupełnie niezainteresowanymi
jej towarzystwem przy stole.
- A więc - zaczął Hugh, rozglądając się wokół - czy wszyscy siedzą wygodnie? Lady Passmore?
- Sądzę, że powinnam usiąść obok córki - zaniepokoiła się lady Passmore.
- Ach, ale zasady są bardzo rygorystyczne - rzekł ze słodyczą Hugh. - Mężczyzna na zmianę z kobietą.
Gdyby był tutaj pani syn, mógłbym uczynić zadość pani życzeniu.
Spojrzał na kapitana Oakesa.
- Oakes, chłopie, czy kochasz swoją sąsiadkę?
Kapitan Oakes popatrzył z namysłem na Georginę siedzącą po jego lewej stronie, potem na lady
Fourviere po prawej i z ubolewaniem pokręcił głową.
-Jako człowiek honorowy - odparł - muszę przyznać, że nie kocham moich sąsiadek.
Hugh podszedł do Georginy, zanim zdążyła się zorientować, podniósł ją z krzesła i wyniósł z kręgu
wśród pisków wstrząśniętych matron.
- Zabierz krzesła jej i Oakesa - zwrócił się do służącego i, postawiwszy Georginę, wrócił do kręgu. -
Kapitanie, ponieważ nie kochał pan żadnej z sąsiadek, stanie pan teraz pośrodku i zada to pytanie,
komu zechce.
Georgina patrzyła, jak Oakes odwraca się powoli i podejmuje grę tak samo jak Hugh, pytając
dżentelmena po prawej stronie Kate, czy kocha swoją sąsiadkę. Nastąpiła chwila niepewności, gdy
lord Geerken rozważał, czy nie wybrać Kate, ale jej piorunujące spojrzenie załatwiło sprawę i Oakes
mógł ją porwać i wynieść z kręgu.
- Ufam, iż nikt nie zamierza mnie w ten sposób przenosić na inne miejsce - rzuciła cierpko owdowiała
hrabina Pemsbiddle.
- To jest bardzo niewłaściwe - orzekła jej podopieczna, Emily Mottram, z miną wskazującą, że nie
pozwoli, by któryś z dżentelmenów zachował się wobec niej tak bezpośrednio.
- W moim przypadku ów gest wydaje się nie tyle skandaliczny, co niemożliwy - rzekła hrabina z
rozbawieniem. - Moje gorsety ważą więcej niż panna Emily.
Rozmowy przy kolacji były znacznie bardziej ożywione niż w poprzednie wieczory. Oczywiście
wszystkich najbardziej interesowało, kto zadeklarował miłość do kogo. Być może najbardziej
fascynujący moment nastąpił, kiedy zostało tylko kilku graczy i pani DuPreye, siedząc obok swego
męża, oznajmiła, iż nie kocha żadnego z sąsiadów, po czym dostojnym krokiem odeszła z wikarym.
Georgina bawiła się świetnie. Za każdym razem, gdy napotykała spojrzenie Hugh, jej serce zaczynało
bić szybciej. Za każdym razem, kiedy przypadkowo ocierał się pod stołem nogą ojej nogę, jej puls
przyspieszał. A zwłaszcza kiedy zdała sobie sprawę, że czuje dotyk jego nogi już od dłuższego czasu.
Wprawdzie co jakiś czas chwilę przypominała sobie, że jest stateczną wdową, ale nic z tego nie
wynikało - chichotała jak pensjonarka.
Rozmawiali o tym, o owym i o niczym... W pewnej chwili powiedziała mu o zabawkach, które robiła
dla sierot.
- A więc szyjesz lalkom ubranka? - spytał z lekkim zdziwieniem.
- Właśnie tak. Początkowo używałam lalek z porcelanowymi główkami, ale okazało się, że są one
odbierane dzieciom i sprzedawane. Dlatego teraz biorę szmaciane, ale każdą ubieram w piękną
suknię, którą szyję ze skrawków jedwabiu i koronki, z prawdziwym woalem i cekinami. To takie
przyjemne!
- Skąd bierzesz tkaninę?
- Krawcowe świetnie umieją oszczędzać materiał. Co tydzień wysyłam służącą do okolicznych
pracowni. Oczywiście płacę za resztki; inaczej trafiłyby do producentów kapeluszy.
Uśmiechnął się tym swoim szczególnym leniwym uśmiechem, od którego zrobiło się jej ciepło na
ciele i duszy.
- Bardzo dobrze pamiętam z dzieciństwa, jak byłaś przywiązana do swojej szmacianej lalki.
- Esmerty - powiedziała Georgina. - Kochałam Esmertę. Wolałam szyć dla niej ubranka, niż uczyć się
haftu.
- Czy sądzisz, że byłabyś krawcową, gdybyś nie urodziła się arystokratką?
- Och, tak. Miałabym własną pracownię. Często wyobrażałam to sobie, kiedy byłam małą
dziewczynką, zanim zrozumiałam, że damy... Cóż, że damy wychodzą za mąż.
- I poślubiłaś Sorrella dlatego, że był tak dobrze ubrany? - spytał Hugh, bawiąc się widelcem.
- Nie. - Nie była w stanie powiedzieć więcej.
- To oczywiste, że byłaś w nim zakochana. Do dzisiaj pamiętam, jak promieniałaś w dniu ślubu.
Uśmiechnęła się słabo.
- To jeden z powodów, żeby nie wychodzić ponownie za mąż. Bardzo łatwo można kogoś pokochać i
nie wiedzieć, kim jest naprawdę. To nie znaczy, że biedny Richard był kimś w rodzaju potwora! -
dodała pospiesznie, widząc, że Hugh poruszył się nerwowo.
- W takim razie kim był? - Jego głos był bardzo głęboki i spokojny. Georgina poczuła się, jakby nagle
została zamknięta w muszli,
gwar toczących się wokół nich rozmów dobiegał z bardzo daleka.
- Miał szelmowskie poczucie humoru. - Georgina, przechylając się lekko na bok, żeby służący mógł
zabrać jej talerz, dotknęła ramieniem Hugh. - Często śmialiśmy się...
- To brzmi całkiem miło...
- Tak. W końcu zauważyłam, że zawsze śmiejemy się z ludzi. Z tego, jak ktoś był ubrany, z czyichś
niezgrabnych ruchów, z piskliwego śmiechu. - Hugh nic nie odpowiedział, a Georgina nie patrzyła na
niego. Po prostu mówiła dalej rzeczy, których nie wyjawiła dotąd nikomu. - Richard lubił bawić się
kosztem innych ludzi.
- Twoim kosztem też?
- Tak - przyznała. - Ale to nigdy nie było nieuprzejme. Byłam... widzisz, byłam pewnego rodzaju
dodatkiem do jego osoby. Był na tyle miły, że nie dostrzegał moich niedoskonałości, chyba że miał
wyjątkowo zły humor. Hugh wziął ją za rękę. Zdjęła rękawiczki do jedzenia, więc poczuła dotykjego
silnych i ciepłych palców.
- Nigdy nie możesz być tylko odbiciem kogoś innego, Georgie. Aja nie dostrzegam w tobie żadnych
niedoskonałości. Czy byliście
razem szczęśliwi?
- Tak - odparła. - Oczywiście, że byliśmy. - Jednak w głębi ducha nie była pewna i to dało się słyszeć w
jej głosie. Zacisnęła palce. - Lubiłeś Richarda?
- Nie - powiedział szczerze Hugh. - Ale nic w tym dziwnego. On nie przepadał za takim typem ludzi,
do jakiego należę. A ja... -Zawahał się wyraźnie szukając odpowiednich słów. - Sorrell był
dżentelmenem w znacznie większym stopniu niż ja. Ty zostałabyś krawcową, gdybyś nie urodziła się
do rzekomo wyższych celów; ja spędzam czas, trenując konie, nie zwracając uwagi na pochodzenie.
Wiele osób uważa, że nie powinienem się tym zajmować.
- Nie zachowujesz się stosownie - przyznała.
Za każdym razem, gdy patrzyła mu w oczy, czuła, że dreszcz przebiega po plecach i miękną jej kolana.
To było bardzo dziwne. W końcu tylko rozmawiała z Hugh. Bratem swojej najlepszej przyjaciółki,
który był przy niej niemal przez całe życie. Hugh... był po prostu Hugh. Tylko teraz jego włosy lśniły
w blasku świec jak nowiutka półpensówka. Miał takie same włosy jak Carolyn: grube, gęste, w
kolorze brandy, opadające prawie na ramiona. Ajego piwne oczy z zielonkawym odcieniem miały
piękny kolor, jak grube szkło na dnie butelki.
Naturalnie zawsze wiedziała, że Hugh jest przystojny. Ale nigdy nie był jej przeznaczony. Nigdy
nawet nie brała pod uwagę kogoś takiego jak on. W roku, w którym debiutowała, rozglądała się po
salach balowych w poszukiwaniu mężczyzn, którzy...
- Może szukałam dżentelmena, który rozumiałby moje zainteresowanie strojami - przyznała. - Ale cóż
to za strasznie głupi powód, by się zakochać.
- Sorrell był wyjątkowo elegancki. - Hugh puścił jej dłoń i zaczął obierać małą gruszkę. Długie strużki
skórki opadały spod jego palców.
- Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, miał na sobie czarną aksamitną kamizelkę wyszywaną perłami. -
Gdy oderwała wzrok od palców Hugh i spojrzała mu w oczy, zobaczyła, że stara się powstrzymać
uśmiech. - Wiem. Może był nieco pretensjonalny. Ale miał wspaniałe ubrania. Na przykład
przepiękną kamizelkę z błękitnego atłasu, którą nosił do jedwabnych pończoch w tym samym kolorze.
- Wspaniałe - powiedział Hugh. Teraz już całkowicie panował nad sobą i podał jej gruszkę z
absolutnie poważnym wyrazem twarzy. - Czy ty jesteś tak samo modna jak on? - zerknął na jej suknię.
- Ta rzecz, którą masz na sobie, jest całkiem ładna.
- Rzecz? - zachichotała. - Rzecz?
- Suknia - poprawił się. - Podoba mi się.
- Rękawy są odrobinę za szerokie - powiedziała. - I widzisz to? - Wskazała koronkowe obszycie
dekoltu. - Powinnam była użyć gipiury zamiast koronki. Koronka wygląda zbyt delikatnie przy
grubym jedwabiu.
- Podoba mi się to wykończenie dekoltu - zauważył z nutą drapieżnego rozbawienia w głosie.
Podążyła za jego wzrokiem i poczuła, że się rumieni. Koronkowe obszycie niezbyt dokładnie
zakrywało piersi.
- Naprawdę? - spytała, patrząc na niego przez rzęsy. - Co ci się w nim podoba?
Nachylił się bliżej, ocierając się o nią nogą.
- Znowu dopraszasz się o komplementy.
- Tak - powiedziała bezwstydnie i zamilkła, czekając, co teraz powie.
- Podoba mi się, że jest tak głęboko wycięty. Nie znajduję właściwych słów... ale ta suknia powstała,
aby budzić podziw mężczyzn - mówił ochrypłym szeptem.
To była niebezpieczna gra. Nie powinna jej podejmować. Nie powinna nawet myśleć o takich
rzeczach. Ale tego wieczoru Georgina czuła się odrobinę szalona, więc uśmiechnęła się lekko do
Hugh.
- Ten dekolt jest irytujący... tak głęboko wycięty, że nie mogę założyć pod spód gorsetu.
- Ach - skomentował.
Poczuła, jakby ten krótki dźwięk przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. W pomruku Hugh było coś, co
kazało jej przypuszczać, że wydaje taki dźwięk, kiedy kocha się z kobietą.
Nigdy takiego dźwięku nie słyszała... ale mogła go sobie wyobrazić.
Nawet w sposobie, w jaki Hugh na nią patrzył, było więcej intymności niż między nią a Richardem.
- O co chodzi? - spytał Hugh, opuszczając rękę pod stół, gdzie nikt tego nie mógł zobaczyć, i
odnajdując jej palce.
Próbowała się uśmiechnąć, lecz wypadło to w najlepszym razie blado. Wróciła więc do strojów.
- Richard miał cudowne szlafroki. Lubił drukowany jedwab, zbyt wyrazisty, żeby użyć go na
kamizelkę.
- Nie powiesz mi, że wchodził do twojej sypialni tylko po to, żebyście mogli posiedzieć we dwoje,
podziwiając jego szlafrok.
Posmutniała, słysząc nutę kpiny w jego głosie, i cofnęła rękę.
- Richard był dobrym człowiekiem. Nigdy rozmyślnie nikogo nie skrzywdził. Kochał stroje... cóż, w
taki sam sposób, jak ty kochasz konie.
Siedząca u szczytu stołu Carolyn wstała.
- Myślę, ze teraz przejdziemy do salonu.
Hugh również wstał i wsunął rękę pod łokieć Georginy, by pomóc jej się podnieść.
- Panowie przyłączą się do pań w salonie - oznajmił gospodarz.
- Dobrze jej wybrałem, nieprawdaż? - szepnął Georginie do ucha Hugh. - Finchbird jest w porządku.
- Ale nie ty znalazłeś jej męża, Carolyn sama wybrała! Razem ze wszstkimi wychodzili z jadalni, lecz
Hugh zatrzymał
się przed drzwiami, przepuszczając innych przodem.
- Oczywiście, że ja. Odrzuciłem trzy propozycje, zanim Fin-chley zdecydował się oświadczyć. Łatwo
mógł ją stracić.
- Och.
- Nie pamiętasz, jak bardzo podobał się jej profil lorda Surtou-ta? Prawdopodobnie gdyby przyjęła
oświadczyny ze względu na jego klasyczne rysy, on po ślubie zaciągnąłby ją na wyprawę nad
Nil. Albo zostawił, żeby marniała samotnie w domu. Była na mnie wściekła, kiedy mu odmówiłem.
Na szczęście tydzień później Fin-chley wrócił ze wsi i zobaczył ją na balu.
- Zapomniałam, że Carolyn była zauroczona Surtoutem - rzekła z namysłem Georgina. Jej matka
przyjęła pierwszego dżentelmena, który się oświadczył.
Jadalnia opustoszała. Jednym zwinnym ruchem Hugh przyparł Georginę do ściany.
- Masz wyraźną skłonność do popychania mnie - wyszeptała.
- Jeśli idzie o ciebie, Georgino, odkrywam w sobie najróżniejsze skłonności. - Jego głos spłynął
niczym miód po jej skórze, a usta odszukały jej wargi.
Zatopiła się w tym pocałunku i wszystkie smutki w jednej chwili zbladły. Całował, jakby ją dobrze
znał.
- Znasz mnie - powiedziała bez zastanowienia.
- Mm... - Głęboki pomruk wyrażał zadowolenie. - Ale nie tak dobrze, jakbym sobie życzył. - Odsunął
się i spojrzał na jej twarz, przesuwając palcem po łuku jej brwi. - Jesteś jak Richelieu. Potrzebujesz
trochę rozrywki.
- Rozrywki?
Uśmiechnął się beztrosko.
- Rozrywki. - Pochylił głowę i lekko przygryzł jej wargę.
- Hugh!
Skubnął ją znowu, a potem zaczął całować. Próbowała myśleć o rozrywce i jej ewentualnym braku,
gdy poczuła w sobie eksplozję rozkoszy. Jego pocałunki sprawiały, że czuła się szaleńczo, niebez-
piecznie młoda. A przecież nie była młoda. Miała dwadzieścia pięć lat, a w głębi ducha czuła jeszcze
poważniej. Hugh, chociaż starszy od niej, był beztroski i...
Potrząsnął nią lekko.
- Przestań myśleć - polecił. -Ja...
- Za dużo myślisz. I za dużo się martwisz.
- Ty w ogóle niczym się nie martwisz - zauważyła.
- Tak jest lepiej - mruknął i objął dłońmi jej biodra, przyciągając ją bliżej, do...
Z Richardem tak nie było.
Jej ciało płonęło. I jakaś tkwiąca w niej rozpustna, zapomniana Georgina kazała się jej do niego
przycisnąć. Kazała jej wpleść palce w jego włosy i obdarzyć namiętnym pocałunkiem.
Ta sama Georgina zapragnęła usłyszeć jego cichy jęk i zobaczyć, jak jego spojrzenie staje się mroczne
z pożądania. Nie patrzył na nią jak na dziewczynę, którą znał całe życie, ani jak na najbliższą
przyjaciółkę swojej siostry, ani jak na wdowę...
Lecz jakby była łykiem wody, na którym zależało mu bardziej niż na własnym życiu.
Oswobodziła się dopiero, gdy zza drzwi dobiegł ich jakiś hałas, ale nawet wtedy nie odwróciła się, by
zobaczyć, kto nadchodzi.
- Georgie - powiedziała Carolyn, stając w drzwiach. Georgina odwróciła się powoli. Carolyn
roześmiała się i wyciągnęła rękę.
- Jeśli nie chcesz wywołać burzy plotek, powinnaś teraz pójść ze mną.
Georgina podeszła do niej, lecz nie potrafiła się powstrzymać, by nie spojrzeć za siebie. Hugh stał
oparty o ścianę, z głową odchyloną do tyłu, i patrzył, jak odchodzi. To był najbardziej erotyczny widok
w całym jej dotychczasowym życiu: ten wysoki, przystojny mężczyzna o włosach lekko
rozwichrzonych jej dłońmi patrzył na nią wzrokiem mrocznym z pożądania.
I ten uśmiech!
Zmysłowy, nieprzyzwoity i zapraszający. Zmusiła się, by odwrócić się do niego plecami.
- Nie zapomnij, że jutro rano wybieramy się na przejażdżkę! -zawołał za nią.
Carolyn zachichotała.
- Proponujesz mi eskortę na wycieczce, drogi braciszku?
Mruknął groźnie, a kiedy Georgina zerknęła nad jej ramieniem, powtórzył:
- Jutro, Georgie.
On jej rozkazywał! Powinna teraz pokazać, że ma własne zdanie. Powinna... Skinęła głową.
20
Następnego ranka, gdy Georgina zeszła na dół, korytarz był już pełny. Najwyraźniej wszyscy panowie
zamierzali znowu polować na kuropatwy.
Miała na sobie najlepszy strój do konnej jazdy, jasnozielony z czarnymi plecionymi zapięciami i
czarnym obszyciem; z przyjemnością dostrzegła wrażenie, jakie wywarła na mężczyznach, którzy
patrzyli na schody. Dopasowany fraczek podkreślał jej biust i smukłe biodra. A najbardziej efektowny
był jej ulubiony zielony kapelusik z zawadiackim piórkiem. W ręku trzymała szpicrutę, której
wprawdzie nie zamierzała używać, ale ozdobiona ślicznym czarno-zielonym chwościkiem
przydawała amazonce elegancji.
- wspaniale, że wybierzesz się z nami na polowanie - powiedział markiz Finchley, zbliżając się do
schodów z zapraszającym uśmiechem. - Na tym przyjęciu jest tyle gnuśnych kobiet, włączając w to
moją żonę, że czujemy się niepożądanie męscy.
- Nonsens - stwierdziła Georgina, schodząc z ostatniego stopnia. - Gdybym miała wam towarzyszyć,
nie moglibyście pluć, kląć i opowiadać nieprzyzwoitych dowcipów.
- Czy słyszała pani historyjkę o wdowie i kaznodziei? - spytał DuPreye, próbując wziąć Georginę za
rękę.
- Na szczęście nie - odparła, odsuwając się od niego. Niezrażony, powtórzył gest, chwytając ją za
łokieć.
- Jest pani ubrana do konnej jazdy, lady Georgino. Będę więcej niż szczęśliwy, mogąc pani
towarzyszyć, zamiast uganiać się po polach za ptactwem.
Finchley znał Georginę przez wszystkie lata małżeństwa z Carolyn i z wyrazu jej twarzy odgadł, jak
bardzo najlepsza przyjaciółka jego żony pragnie spędzić poranek z rozwiązłym panem DuPreye'em.
- W żadnym wypadku - powiedział, klepiąc DuPreye'a po plecach. - Zaklinałeś się, że ustrzelisz
dzisiaj co najmniej dwie kuropatwy. Nie pamiętasz? wczoraj za każdym razem pudłowałeś, nie
wspominając, że omal nie postrzeliłeś Oakesa.
DuPreye posłał mu cierpkie spojrzenie.
- Więc może lepiej bawilibyście się beze mnie, skoro robisz tak wielką sprawę z tego niefortunnego
wypadku. To mogło się przydarzyć każdemu.
- Ależ nalegam - rzekł kordialnie Finchley. - Lady Georgina wybiera się zapewne na spokojną
przejażdżkę po okolicy, natomiast my, mężczyźni, musimy zdobyć jakąś dziczyznę na kolację. Nasz
sąsiad, pan Bucky Buckstone, był tak uprzejmy, że pozwolił nam polować w swoim lesie. Tam nawet
najbardziej nieudolny myśliwy coś na pewno ustrzeli. Oczywiście, nie robię aluzji do ciebie.
- Nie może pan przepuścić takiej okazji - odparła Georgina, posyłając DuPreye'owi lodowate
spojrzenie, które odstraszyłoby każdego dżentelmena zasługującego na to określenie. - Rzadko jeżdżę
dłużej niż dziesięć minut, więc to byłaby tylko strata pańskiego czasu.
- Zatem innym razem - ustąpił DuPreye. - Może jutro rano?
- Czy mógłbym zamienić z panią słówko na osobności, lady Georgino? - spytał dość nieoczekiwanie
Finchley, po czym zaprowadził ją do małego saloniku. - Mam straszny problem - oznajmił bez
żadnych wstępów.
- Jaki? - zapytała, patrząc ze zdziwieniem na gospodarza. - Czy coś jest nie tak z polowaniem?
- To nie ma nic wspólnego z polowaniem. Mam kłopot z prezentem urodzinowym dla Carolyn. -
Przeczesał palcami włosy, rujnując wyszukaną fryzurę, ułożoną rankiem przez lokaja.
- W czym rzecz?
- Przygotowywałem absolutnie cudowny prezent. Zamówiłem trupę z Teatru Królewskiego; jutro
wieczorem mieli wystawić Wieczór Trzech Króli w naszej sali teatralnej.
- Och, Carolyn będzie zachwycona! - wykrzyknęła Georgina. -Jest pan wspaniałym mężem!
- To był dobry pomysł - wycedził Finchley przez zaciśnięte zęby.
- Co się stało?
- Nie przyjadą, wczoraj późnym popołudniem dotarł posłaniec z wiadomością, że większa część trupy
została aresztowana w Bath. Podobno wystawili jakąś sztukę wykpiwającą księcia regenta i część
widowni poczuła się urażona. Idioci! Regent jest ich patronem!
- A nie mógłby pan ich wykupić? - podsunęła Georgina.
- Są w Bath - powiedział z rozpaczą. - W Bath! To dobre trzy dni drogi stąd. Obiecałem Carolyn
wyjątkowy prezent, a co najgorsze, ona wie, że spektakl miał być jego częścią.
- Macie tu własną scenę? Skinął głową.
- Carolyn odkryła, że kazałem ją przygotować na przedstawienie, chociaż nie wie, że zapłaciłem
fortunę akurat tej trupie, żeby przyjechała. Spodziewa się przedstawienia jutro wieczorem, w dzień
swoich urodzin, a ja zostałem z niczym.
- Nigdy w życiu nie występowałam na scenie - powiedziała Georgina. - Przykro mi.
- Nie chodzi mi o to, żeby pani miała występować. Zastanawiałem się tylko, czy byłaby pani tak
uprzejma i w czasie dzisiejszej przejażdżki rozejrzała się na miejscowym targowisku. Mój lokaj
słyszał, że pojawiła się tam jakaś trupa wędrowna. Wioska jest tylko o milę stąd.
- Oczywiście - rzekła Carolyn. - Jeśli zobaczę kogokolwiek występującego na scenie, nakłonię go do
przybycia tutaj dziś o ósmej wieczorem.
- Nawet jeśli to będą tylko żonglerzy. - Markiz jakby się trochę uspokoił. - Wyślę z panią dwóch ludzi.
- Nie ma potrzeby.
- Ależ nalegam. Dopóki przebywa pani na moich ziemiach, nie ma niebezpieczeństwa, ale nie chcę,
żeby jechała pani sama do wioski. A nigdzie nie widzę pani pokojówki.
- Nie będę sama - powiedziała, zdając sobie sprawę, że na jej wargach pojawia się lekki, trochę
głupkowaty uśmieszek.
Markiz uniósł brwi.
- O mój Boże. Wszyscy dżentelmeni oprócz jednego wybierają się ze mną na polowanie. Proszę nie
mówić, że znalazła pani swoje imię na pewnej liście...
- Z pewnością nie! - Uniosła dumnie głowę. - Jesteśmy przyjaciółmi z czasów dzieciństwa. Nie ma
mnie na żadnej liście.
Uśmiechnął się do niej i Georgina pomyślała, zresztą nie pierwszy raz, że jej przyjaciółka Carolyn ma
wielkie szczęście.
- Jestem tego samego zdania. Jest pani zbyt oryginalna, by znajdować się na jakiejkolwiek liście, lady
Georgino. Życzę miłego przedpołudnia. A wiedząc, z kim zamierza pani je spędzić, sądzę, że takie
właśnie będzie.
Hugh właśnie myślał, by wrócić do dworu i wyciągnąć Georginę z łóżka, kiedy ujrzał, że rzeczona
dama niespiesznie zbliża się do stajni. Wyglądała jak wyjątkowa, nieprzyzwoicie kosztowna bom-
bonierka ozdobiona wstążkami, frędzlami i piórkami. Jej piękne loki były upięte na szczycie głowy i
zwieńczone absurdalnie małym kapelusikiem. Talię miała wąską jak osa. Pod pachą trzymała
szpicrutę. Kiedy stanęła przy ogrodzeniu, przez dłuższą chwilę nie potrafił wymyślić stosownego
powitania. Jednak w chwili, gdy jej raźny uśmiech zaczynał blednąc, odzyskał mowę:
- Georgie, zawstydziłaś mnie. Radosny uśmiech natychmiast powrócił.
- Moja krawcowa jest Francuzką - powiedziała bez cienia skromności. - Podoba ci się? - Obróciła się
dookoła własnej osi.
Przez ostatnie dziesięć lat siostry prezentowały mu swoje stroje mnóstworazy. Wiele się przy tym
nauczył. Nigdy, przenigdy nie wolno sugerować, że gorset jest odrobinę za ciasny albo spódnica
za krótka. Nie wolno mówić, że przy karmazynowej sukni nos wydaje się bardziej czerwony ani że
poziome pasy nie zawsze korzystnie podkreślają sylwetkę.
Dopuszczalne są tylko pochwały. Pochwały i jeszcze raz pochwały.
Otworzył więc usta... lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Talia Georginy była tak wąska, że
wydawało się, iż mógłby ją objąć jedną dłonią. Ujrzawszy jej kołnierzyk ze spiętrzonych koronek,
zapragnął go rozpiąć, żeby zobaczyć jej piękną szyję. Przez moment dostrzegł tylko jej kostki i były to
najzgrabniejsze, najdelikatniejsze kostki, jakie mógł sobie wyobrazić.
Krótko mówiąc, na widok jej kostiumu do konnej jazdy zapragnął jednego i tylko jednego: wziąć
Georginę w ramiona, pójść do stajni i rzucić ją na stos siana.
Najchętniej na stos siana, ale wystarczyłaby i solidna ściana.
- Hugh? - odezwała się. - Czy nie podoba ci się mój kostium? -Jednak nie sprawiała wrażenia
zaniepokojonej, a Hugh gotów byłby przysiąc, że doskonale zdawała sobie sprawę, jakie wrażenie na
nim wywarła.
- Tak - odwrócił się, zanim zdążyła zauważyć, że to wrażenie aż nazbyt wyraźnie odznacza się na jego
spodniach. - Klacz Carolyn, Elsbeth, jest osiodłana i czeka na ciebie.
Podeszła do konia, lekko kołysząc biodrami. Podsadził ją więc na damskie siodło i nawet na nią nie
patrząc, wskoczył na grzbiet Richelieu.
Przez kilka pierwszych minut był zajęty uświadamianiem Richelieu, jakie obowiązują reguły. Zdążył
już dość dobrze poznać tego wierzchowca. Rzadko zdarzało mu się widywać bardziej psotnego,
wesołego konia. Nie był złośliwy, ale lubił bawić się na krawędzi nieposłuszeństwa.
Jak należało oczekiwać, przejażdżka aleją prowadzącą z Finchley Manor wystarczyła, by zachęcić go
do zabawy. To spłoszył przelatującego owada, to udawał, że wystraszył się jaskółki zrywającej się do
lotu; a przy tym zachowywał się trochę nerwowo.
Hugh był przez jakiś czas zajęty przypominaniem Richelieu, że nie on jest tu panem, a parskanie i
wierzganie nie należy do dobrych obyczajów.
Nawet nie spojrzał na Georginę, dopóki nie skręcili w wiejską drogę. Właśnie przywołał do porządku
Richelieu, który radośnie próbował dotknąć chmury przednimi kopytami, kiedy zauważył, że
Georgina zbladła jak prześcieradło.
- Co się stało? - spytał, zatrzymując się.
Richelieu natychmiast wyczuł napięcie wjego głosie i przestał brykać; zastrzygł uszami, pokazując, że
uważnie słucha i czeka na polecenia.
- Nic - odparła, siląc się na uśmiech. - On jest bardzo żywy.
- Po prostu się bawi - wyjaśnił Hugh. - Pozwalam na to, bo nie chcę złamać w nim ducha walki. Ale
widzisz, jaki jest grzeczny? Kiedy tego wymagam, jest absolutnie posłuszny. A całe to wierzganie nie
mogło cię przecież zaniepokoić, prawda?
- Oczywiście, że nie - odparła, patrząc prosto przed siebie. Włożony na bakier zawadiacki kapelusik ze
sterczącym piórkiem
zasłaniał jej profil. Hugh podjechał bliżej na tyle, by pochyliwszy się, móc zerwać kapelusz. Rozległ
się cichy brzęk, gdy przytrzymująca go szpilka spadła na drogę.
- Co robisz? - spytała Georgina, zarumieniona z oburzenia. Błysnął zębami w uśmiechu.
- Nie widzę cię, kiedy masz na głowie to coś.
- To nie jest żadne coś - żachnęła się. - To kapelusz do konnej jazdy. Najmodniejszy, jaki można
znaleźć w Londynie. - Pocałujesz mnie?
- Co takiego? Nachylił się bliżej.
- Pocałuj mnie - rzucił rozkazująco tylko po to, by się przekonać, czy zareaguje na naglący ton jego
głosu równie uroczo jak Richelieu.
- W żadnym wypadku - odparła z takim oburzeniem, jakby była pięćdziesięcioletnią matroną. -
Jedziemy drogą. Poza tym nie mamy żadnego powodu, żeby się całować.
- I tu się mylisz - rzekł Hugh. - Właśnie sobie pomyślałem, że jeśli mnie pocałujesz, nie wyrzucę tego
śmiesznego kapelusza za mur.
Zadarła w górę swój mały, uroczy nosek.
- Nie jestem kobietą, którą można przekupić. Ajeśli wyrzucisz mój kapelusz, poskarżę się twojej
siostrze.
W innej sytuacji zbiłoby go to z tropu. Nie cierpiał być karcony przez siostry, a zwłaszcza przez
Carolyn. Ale nie chciał, żeby Georgie nosiła taki kapelusz - kapelusz tak modny, że wyglądała w nim
jak... jak księżna. Wyrzucił go więc.
Zatrzymała konia.
- Chyba straciłam jedno z moich eleganckich nakryć głowy. Doprawdy? - spytał, bawiąc się
wyśmienicie.
- Proszę, żebyś je odzyskał - powiedziała z naciskiem i stanowczo niczym prawdziwy generał.
Spojrzała na niego i przez moment Hugh poczuł się zagubiony. W świetle poranka jej oczy, otoczone
długimi, podwiniętymi rzęsami, miały kolor zamglonego fioletu.
- Georgie - powiedział ochryple, wyciągając do niej dłoń. Lecz ona znakomicie jeździła konno i klacz
zręcznie odsunęła
się poza zasięg jego ręki.
- Bardzo proszę o mój kapelusz.
W tę grę mogli grać oboje, więc zsiadł i przywiązał Richelieu do słupka, pozwalając mu skubać
rosnącą przy drodze trawę. Przeskoczył niski kamienny murek, ruszył w kierunku kapelusza i nagle
padł na ziemię.
Leżał na polu koniczyny. Po błękitnym niebie przepływały mlecznobiałe chmurki. Pszczoły krążyły
nad kwiatami. Hugh zdjął fular i wcisnął go do kieszeni kurtki.
21
Minęło co najmniej pięć minut, nim Hugh usłyszał tętent i nad murem pojawiła się głowa Georgie.
- Widzę, że się przewróciłeś. - W jej głosie brzmiała nutka ironii, którą pamiętał jeszcze z czasów,
kiedy miała siedem, może osiem lat. Zawsze wolała komentować wydarzenia, niż rzucać się w ich wir.
- Przyłącz się do mnie - powiedział leniwie, zamiast wstać, jak uczyniłby każdy dżentelmen w
obecności damy.
- Sugerujesz, żebym wdrapała się na ogrodzenie i skoczyła na trawę?
- Tak - odparł szczerze.
- A potem, jak rozumiem, chciałbyś, żebym całowała się z tobą na polu?
Hugh liczył, że raczej będą się tu kochać, lecz uznał, że roztropniej nie mówić tego głośno.
- Z przyjemnością będę się z tobą całował właśnie tutaj. Czy mogę przenieść cię przez mur? - podniósł
się, gotów jej pomóc.
- Hugh, czego ty na Boga ode mnie chcesz? - Patrzyła na niego oszołomiona.
Zbliżył się do niej i uśmiechnął.
- Całusa.
- Po ostatniej nocy wiem, że... że chcesz się ze mną całować. Ale dlaczego teraz? Dlaczego tak nagle
tego zapragnąłeś? Od lat jestem blisko ciebie. Ostatnie święto Trzech Króli spędziliśmy razem, a ty
ograniczyłeś się do złożenia mi świątecznych życzeń.
- Klacz się źrebiła - wyjaśnił. - Przez kilka dni nie wracałem do domu. Mieszkałem w stajni.
- Skąd mogłam o tym wiedzieć - odrzekła beznamiętnie. - Poza tym nie odezwałeś się do mnie ani
razu, nawet kiedy przebywaliśmy w tym samym pokoju.
- Nie wiedziałem - odparł, czując, że wkraczają na niebezpieczny grunt. - Nie widziałem cię.
- Oczywiście, że mnie widziałeś - sprostowała. - Tak samo wyraźnie, jak widzę mój kapelusz wiszący
na gałęzi. Czy będziesz więc tak miły, zdejmiesz go, podasz mi i przestaniesz zachowywać się tak
absurdalnie, żebyśmy mogli w końcu dotrzeć do wsi?
- Czuję się głupio, będąc blisko ciebie - powiedział, zdając sobie sprawę, że to prawda.
- Teraz, kiedy mnie już zauważyłeś? - Ton jej głosu mówił jednoznacznie, co Georgie sądzi o jego
zachowaniu w ciągu minionego roku. I rok wcześniej. A najprawdopodobniej również przed dwoma
laty.
- Nie chodzi tylko o ciebie - wyznał. - Nikogo nie zauważałem.
- Co masz na myśli?
- Chcę powiedzieć, że bardzo mgliście przypominam sobie święto Trzech Króli. Myślałem tylko o
tym, co się dzieje w moich stajniach. Wiem, że były tam wtedy moje siostry i ty, i oczywiście
Finchbird. Ach, i ciocia Emma.
- Jak również co najmniej kilka innych osób - zwróciła mu uwagę.
- Nie widziałem ich. Nie pamiętam. Miałem klacz i dwoje źrebiąt. Pamiętam, że patrzyłem na ciebie i
myślałem o tym, jakie smutne masz oczy, ale nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć albo zrobić,
żebyś poczuła się lepiej, więc po prostu wróciłem do stajni.
Parsknęła. Było to eleganckie, godne damy parsknięcie, ale mimo wszystko parsknięcie.
- Teraz cię widzę - próbował naprawić sytuację.
Georgina bawiła się gałązką głogu. Na widokjej smukłych, delikatnych palców ogarnęło go coś w
rodzaju przejmującego głodu, gwałtownie zapragnął zerwać rękawiczkii z jej dłoni i przycisnąć je do
ust.
- Nie sądzę, żebym chciała, żebyś zwracał na mnie uwagę -powiedziała, nie patrząc na niego.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Uniósł jej podbródek, żeby spojrzała mu w oczy.
- Nic nie wiesz o życiu.
Na to miał bardzo rozsądną odpowiedź:
- Jakie są moje wady? Powiedz, a poprawię się.
Jej ciemnolawendowe oczy stały się nagle poważne i smutne.
- Nie widzisz... po prostu nie rozumiesz.
- Teraz cię widzę, Georgino. Uwierz mi, już nigdy nie będę mógł wejść do pokoju i nie zauważyć, że
w nim jesteś. I nie chciałbym, żeby tak było - dodał. - Zawsze będę najpierw wypatrywał ciebie -
wyznał żarliwie, z głębi duszy, wiedząc, że tak właśnie jest. Już nigdy nie będzie taki sam.
- Ludzie umierają, Hugh. Umierają.
Jej twarz była tak blada, że mógłby policzyć wszystkie zachwycające piegi.
- Wiem o tym. Sam omal nie umarłem w zeszłym miesiącu.
- Właśnie o to chodzi! Nic nie wiesz.
- Oczywiście, że wiem. Wiem, że należy się liczyć z takim ryzykiem i właśnie dlatego poprosiłem
Carolyn o listę. Nie sądzisz chyba, że pojawiłbym się w sali balowej, nie mając istotnego powodu,
prawda?
Wesołość w jej spojrzeniu przesłonił cień smutku, którego nienawidził.
- Nie.
- Chyba że ty byłabyś wewnątrz - dodał całkiem szczerze. Zmarszczyła nos.
- Bardzo zręczne.
- Bardzo prawdziwe. Teraz.
- Chodzi mi o to, że tak naprawdę nie przyjmujesz do wiadomości istnienia śmierci. Ale ona istnieje,
Hugh. Naprawdę. Ludzie są przy nas jednego dnia, a następnego odchodzą. I ty łatwo mógłbyś być
kimś takim, jeśli wziąć pod uwagę, jak niebezpieczne jest to, czym się zajmujesz.
- Nie zaniepokoiło cię chyba to, że Richelieu chciał ponieść? Przecież twój kuc robił dokładnie to
samo. Doskonale wiesz, że nie spadnę przy takim brykaniu.
- Wiem, ale mimo wszystko byłam przerażona. - Zdał sobie sprawę, że Georgie mówi szczerze. - A nie
chcę się bać - dodała z tak przejmującą szczerością, z jaką mówił Hugh.
Masz babo placek!
- Nie bardzo rozumiem, co chcesz mi powiedzieć - rzekł ostrożnie.
- Jesteś jak mały chłopiec, Hugh. Nie rozumiesz, jak kruche jest życie. Nie rozumiesz, że ta nić może
pęknąć zupełnie niespodziewanie.
- Georgie...
- Jesteś jak mały chłopiec - powtórzyła spokojnie, przyglądając się swoim rękawiczkom.
A więc uważała, że nie jest dostatecznie męski. Naprawdę chciała starszego mężczyzny, jak mówiła
Carolyn. Cały ogień, który zapłonął między nimi i który - tego Hugh był przekonany - nigdy nie
zgaśnie...
Musiał mieć pewność. Nie mógł pozwolićjej tak po prostu odejść.
- Czy chcesz powiedzieć, że nie wyjdziesz za mnie?
- Nie pytałeś mnie o to, ale tak. - Spojrzała mu z powagą w oczy, a on dostrzegł wjej oczach jedynie
determinację.
- Ponieważ nie jestem dla ciebie wystarczająco męski?
- Nie chciałam cię urazić - zapewniła. - To... to wspaniałe, że potrafisz tak się cieszyć chwilą. Po prostu
dla mnie to wszystko wygląda zupełnie inaczej.
- Ponieważ twój mąż umarł. A gdybyś miała wyjść za mąż ponownie, Georgie... - Jego głos zabrzmiał
szorstko, więc postarał się złagodzić ton. - Jakiego mężczyzny byś chciała?
- Mówiłam ci już! - krzyknęła. - Nie chcę wychodzić za mąż. Nigdy.
- Ale załóżmy, że chciałabyś. Opisz mi takiego mężczyznę, jakiego byłabyś skłonna wybrać.
- To nie jest odpowiednie słowo - szepnęła.
- Więc opisz mi mężczyznę, który rozumiałby to, co mówisz.
- Myślę, że ważne jest, by rozumieć, że ludzie umierają naprawdę. Ty żyjesz sobie i nie wierzysz, że to
możliwe. Masz dwadzieścia osiem lat i niedawno wyszedłeś z tygodniowej śpiączki. A jednak nie
przestaniesz ujeżdżać koni, prawda?
Pokręcił głową.
- Nie wierzysz, że śmierć mogłaby do ciebie przyjść - stwierdziła. - Myślisz, że w twoim przypadku
reguły nie mają zastosowania.
Mógłby się z nią sprzeczać. Ale po co? Jeśli kobieta nie uważa go za mężczyznę, jeśli sądzi, że ciągle
jest chłopcem, to nie będzie go szanować. Ajeżeli czegoś się nauczył, pracując ze zwierzętami i z
ludźmi, to właśnie tego, że szacunku nie można wyegzekwować.
Spotykał się z tym, że wiele osób go nie szanowało. Uważały, że jest nieokrzesany i głupi, ponieważ
nie zależało mu na ubieraniu się w brokaty i jedwabie, sądziły, że głupio postępuje, nie interesując się
swoim miejscem w parlamencie, nie rozumiały, jak może go cieszyć brudna i śmierdząca praca z
końmi. Ani jeszcze nikt nie sprawił mu takiego bólu, jak ona.
Georgina go nie szanowała.
Skinął głową.
A potem podszedł i zdjął jej kapelusz z gałęzi. Głęboko zaczerpnął powietrza, zmusił się do uśmiechu
i odwrócił.
- Dobrze - powiedział, przypominając sobie, jak przez całe lata udawał przed siostrami, że jest
pogodny i w dobrym humorze. -Jedźmy więc do wsi.
- Hugh - powiedziała, kiedy na powrót znalazł się po tej samej stronie muru, co ona. Wjej głosie
usłyszał przygnębienie.
Jeszcze raz uśmiechnął się z trudem, nie patrząc jej w oczy. Pomógł Georginie wsiąść na konia i
popędził Richelieu. Jego wierzchowiec natychmiast zrozumiał, że zabawa dobiegła końca, i spokojnie
ruszył drogą, jak przystało na inteligentnego, dobrze ujeżdżonego konia.
Hugh starał się ze wszystkich sił myśleć o wszystkim, tylko nie o kobiecie jadącej obok niego. Zniesie
to. Oczywiście, że zniesie. To było jak pożar, jak sen w środku nocy - i tak samo materialne. Krótkie,
ulotne zjawisko, które rozpłynie się w nicość.
Georgie kilkakrotnie próbowała coś powiedzieć, więc w końcu podjął rozmowę, zdecydowanie nie
wychodząc poza końską tematykę. Ponieważ ona nie miała wiele do powiedzenia na ten temat,
opowiadał jej o hodowli we własnych stajniach, również tych szkockich.
Wioska Parsley miała jedną główną brukowaną ulicę, na której kłębił się tłum zadowolonych,
pokrzykujących ludzi. Wzdłuż pobocza stały wozy, z których sprzedawano wszystko - od lalek po
paszteciki.
Hugh zatrzymał konia.
- Jarmark trwa w najlepsze. W ciągu dwóch godzin będą tu wszyscy okoliczni farmerzy.
- Gdzie znajdziemy aktorów?
- W pubie - odparł. - Kiedy nie występują, zajmują się piciem. Poza tym nie jadłem jeszcze śniadania
i z przyjemnością zobaczyłbym na talerzu kilka plastrów bekonu.
- Prawdę mówiąc, ja też - przyznała Georgie.
- W takim tłumie będziemy musieli zejść z siodeł i dalej prowadzić konie pieszo
- Wiesz, gdzie jest gospoda?
Pomógł jej zsiąść z konia i cofnął ręce, gdy tylko stanęła na ziemi.
- Byłem tu kilka razy z Finchbirdem. W Parsley są tylko dwa ważne miejsca: kościół i gospoda.
Kościół jest tam, więc pójdziemy w przeciwną stronę.
Ruszył naprzód, prowadząc za sobą konie. Idąc, nie mógł nie zauważyć, że mijane kobiety zerkają na
niego i uśmiechają się zachęcająco. Jakaś czarnowłosa dziewoja ponętnie kołysząca rozłożystymi
biodrami pomachała nawet do niego; odpowiedział jej uśmiechem.
- Dobrze się bawisz? - usłyszał głos tuż obok siebie.
Spojrzał na nią. Georgie na powrót przypięła szpilką swój kapelusz, zza którego nie widział nic poza
czubkiem jej nosa zaczerwienionego z irytacji. I dobrze. Lady Georginie wcale nie zaszkodzi, jeśli
dowie się, że inne kobiety uważają go za wystarczająco męskiego.
- Tak - odparł dość szczerze. - Sprawiłaś, że poczułem się jak chłopiec, Georgie, ale już nie jak
nieopierzony głupiec. Więc tak, bawię się całkiem nieźle. - I uśmiechnął się szeroko do Jezebel o
wiśniowych wargach, siedzącej na wozie i machającej beztrosko nogami. Posłała mu całusa i
krzyknęła coś, czego nie usłyszał.
- Idę tuż obok ciebie! - syknęła wściekle Georgina. - Jeśli idzie o tego kocmołucha, mogłabym być
przecież twoją żoną! - Kobiety są dziwne pod tym względem. Reagują na mężczyzn, a nie na inne
kobiety. Gdyby był tutaj na przykład DuPreye, ona nie przejmowałaby się tym, że jest żonaty... i
natychmiast zrozumiałaby, że on także się tym nie przejmuje.
- Więc ty...
- Gdybym naprawdę ci towarzyszył, nie uśmiechałbym się do innych kobiet. A jak postępował
Richard? - On nigdy nie uśmiechał się do innych kobiet.
W to Hugh uwierzył bez wątpliwości. Mąż Georgie wyglądał, jakby w jego żyłach zamiast krwi
płynęło mleko. A jeśli się nad tym zastanowić, to ona pewnie i tym razem chciałaby takiego
mężczyzny.
Westchnął. Jej niedorzeczne, małe piórko muskało go w ramię; widział tylko burzę rudych włosów;
oddałby wszystko, by móc przyciągnąć ją do siebie i pocałować w nos. Ludzi kłębiących się
na ulicy zupełnie nie interesowała para arystokratów idących przez tłum wraz ze swoimi
wierzchowcami.
- Czarny Lew jest przed nami. - Ruchem głowy wskazał długi, niski budynek.
- Jaki mają dziwny szyld - zauważyła Georgina.
Zdaniem Hugh, przypominał wielką spinkę do ubrania. Cała ta sytuacja przyprawiała go o ból głowy.
To nie było coś, co odczuwają mężczyźni, a choć Georgina uznała go za młokosa, doskonale wiedział,
kim jest.
Mężczyzną. Mężczyzną potrzebującym kufla pieniącego się piwa.
22
Georgina była kompletnie zdezorientowana. I smutna. Czuła się tak, jakby pod jej stopami rozwarła
się przepaść. Taka właśnie rozpacz ogarnęła ją po śmierci Richarda.
A jednak tak naprawdę nie opłakiwała Richarda... Nie tak, jak opłakiwałaby Hugh, gdyby umarł. Na
samą myśl zrobiło się jej niedobrze.
Mimo że nie była żoną Hugh.
Jarmarczny zgiełk nie poprawił samopoczucia Georginy. Sokolnicy przekrzykiwali się z dzieciakami.
Wszędzie, gdzie spojrzała, widziała chorągiewki, namioty i ludzi sprzedających najrozmaitsze towary
od pierników po fotele na biegunach. Ale najczęściej kobiety uśmiechające się do Hugh, pomyślała z
goryczą.
Richelieu nieoczekiwanie zachowywał się jak najspokojniejszy koń na świecie. Szedł w stronę
gospody, ze spokojem żółwia, obserwując dzieci przebiegające tam i z powrotem przez ulicę. Koń,
który jeszcze pół godziny temu wierzgał na widok przelatującej muchy, teraz nawet nie drgnął, gdy w
pobliżu wybuchły fajerwerki.
Georgina za wszelką cenę chciała doprowadzić do tego, by Hugh na nią spojrzał.
- Richelieu zachowuje się jak anioł - zauważyła. Zerknął na nią, a to spojrzenie było przyjacielskie, jak
brata.
- Nieprawdaż? - odparł uprzejmie, poklepując Richelieu. Siedząc gest Hugh, zauważyła, że nie nosi
rękawiczek. Kiedy się
nad tym zastanowiła, nie przypominała sobie, by kiedykolwiek je
nosił. Dłonie miał duże, dwa razy większe niż Richard. I silne, tak jak i ramiona - to były dłonie, które
znały ciężką pracę. Zaborcze. Hugh, lekko pochylony, rozmawiał z jakimś mężczyzną wylegującym
się przed gospodą. Georgina nie mogła oderwać oczu od jego lewej ręki, w którzej trzymał wodze
Richelieu.
To były ręce mężczyzny.
Nie chłopca.
Nie te ręce. W poprzek nadgarstka biegła blizna: ogorzałą skórę przecinała cienka biała linia.
- Co ci się stało w nadgarstek? - spytała.
Usłyszał ją, lecz nie odwrócił się; dokończył rozmowę, dał mężczyźnie monetę i wręczył mu wodze
obu koni.
- Drobny wypadek - oświadczył beztrosko.
wszystko minęło. Cały cudowny ogień, który zapłonął między nimi; to, jak na nią patrzył, sprawiając,
że czuła się pożądana, naprawdę pożądana, po raz pierwszy od czasów małżeństwa - wszystko to
minęło, jak gdyby nigdy nie istniało.
wchodząc za nim do zatłoczonej gospody, Georgie czuła się niczym ogon pawia, wszystkie oczy
zwracały się na Hugh, a dopiero potem na nią.
wewnątrz nie zauważyła ani jednej damy
- Hugh - odezwała się.
Sama siebie niemal nie słyszała przez panujący w środku zgiełk, lecz on odwrócił się natychmiast.
- Tak? - Nie siądziemy w gabinecie?
- Och, nie mają tu czegoś takiego - odparł. - Czy bardzo ci to przeszkadza?
- Nie - powiedziała bez przekonania. Zanim podprowadził ją do stołu przy niskim oknie, zdążyła zdać
sobie sprawę, że jest nie tylko jedyną damą, ale wręcz jedyną kobietą w gospodzie.
Stół - czarny ze starości i pokryty wydrapanymi inicjałami -nie był zbyt czysty. Georgina nie mogła
podnieść oczu, ponieważ
wciąż napotykała spojrzenia mężczyzn, co sprawiało, że czuła się niezręcznie. Patrzyli na nią z
ciekawością. Łapczywie. Zupełnie jakby myśleli...
- Chyba uznali, że jesteś moją ukochaną - rzekł radośnie Hugh. - Nie przywykli do takiej elegancji.
Georgina przełknęła ślinę.
- Nie martw się. Nikt nie ośmieli się do ciebie odezwać, dopóki ja tu jestem.
Pojawił się karczmarz i posłał jej takie samo spojrzenie, jak wszyscy inni - jakby była kosztowna, lecz
dostępna.
- Śniadanie - zarządził Hugh. - Cokolwiek macie. Jestem głodny i jaśnie pani z pewnością także. Ale
co ważniejsze, chcemy porozmawiać z aktorami, którzy przybyli na jarmark, jeśli są w okolicy.
- Piją tam, z tyłu - rzucił karczmarz i oddalił się. Georgina spuściła oczy i złapała się na tym, że wodzi
palcem po
literach wyciętych w blacie stołu.
- Jaja... - odczytał Hugh, nachylając się bliżej. Cofnęła rękę jak oparzona.
- Prawdziwa dama - skomentował Hugh z rozbawieniem. Miał na sobie czarną, dopasowaną kurtkę.
Zdjął już wcześniej
fular, odsłaniając szyję; ten widok przypomniał Georginie złocistą skórę jego torsu.
Nagle poczuła, że jej zawadiacki żakiet w tym miejcu wygląda niedorzecznie, jest zbyt ozdobny.
Zdjęła kapelusz i położyła go na podłodze przy stołku. Szpicrutę z chwościkiem podała chłopcu, który
ujeżdżał trzonek od miotły. Pisnął wystraszony. Zdjęłaby ten głupi fraczek, gdyby tylko mogła. Był
zbyt obcisły dla matrony, dla wdowy. Zapewne wyglądała w nim jak stara baba próbująca za wszelką
cenę być młodą dziewczyną, jaką w żaden sposób już być nie może.
Tak powiedziałby Richard, który miał sprecyzowane zdanie na temat tego, co kobiety powinny, a
czego nie powinny nosić. Prawdę mówiąc, ich najciekawsze wspólne rozmowy dotyczyły kobiecych
strojów. Czasami szli do teatru i szeptali przez całe przedstawienie
o kostiumach i dekoracjach. Potem wracali do domu i omawiali kreacje wszystkich osób na widowni.
Ta myśl sprawiła, że łzy napłynęły jej do oczu. Richard bezlitośnie wykpiwał kobiety, które nie
potrafiły przyjąć do wiadomości faktu, iż się starzeją. Miała w uszach słowa Richarda, pastwiącego się
nad pewną nieszczęsną trzydziestolatką tak zuchwałą, że miała czelność włożyć zbyt głęboko wyciętą
suknię. Wprawdzie Georgie nie miała trzydziestu lat, jednakże była wdową. Wzdrygnęła się na myśl,
co Richard powiedziałby ojej obcisłym fraczku do konnej jazdy i przyczynie, dla której go włożyła.
Dopiero usłyszawszy głos Hugh, który coś do niej wołał, otrząsnęła się i wróciła do rzeczywistości.
Właściciel gospody pojawił się, niosąc dwa półmiski z jajkami na bekonie. Postawił je przed nimi i
oznajmił:
- Ten, który stoi za mną to pan Lear, aktor. Prawdę mówiąc, chyba lepiej pozwolić mu usiąść, bo
mógłby się przewrócić. Pije od wschodu słońca.
- Lear? - powtórzyła Georgina.
Mężczyzna, który stał chwiejnie za plecami właściciela gospody, na pierwszy rzut oka niezbyt
pasował do szekspirowskiego imienia. Miał na sobie zniszczone skórzane ubranie i wysokie buty
wywinięte nad kolanami. Ale... sprawiał też wrażenie człowieka, którego lepiej nie lekceważyć.
Uśmiechnął się tak, jakby potrafił zamordować z uśmiechem na ustach.
- Tak, Lear, jak u największego z wielkich dramaturgów - odparł aktor, zajmując miejsce, które
wskazał mu Hugh. - Uprzejmie dziękuję, milordzie. I odpowiem ci, pani, zanim zdążysz mnie o to
zapytać, że pożyczyłem swoje imię od pewnego króla, chociaż mógłbym dodać, że był to król, który
ogromnie lubił grać. Jako aktor nie mam powodu nosić własnego imienia, skoro większość czasu
spędzam, będąc kimś innym, więc dlaczego nie miałbym sam sobie wybrać imienia, jakie mi się
podoba?
Był pijany. Uroczy, prawdopodobnie nałogowy pijak. Mówił trochę niewyraźnie i siedział przy stole
zbyt swobodnie, co wska-
zywało na stan upojenia. Mimo swoich pięćdziesięciu kilku lat byl przystojny, miał wyraziste rysy i
oczy jak żarzące się klejnoty.
Georginie przyszło do głowy, że tak musieli wyglądać prawdziwi królowie: znękani, znużeni i pijani.
- Czy wiesz, o której godzinie Finchley chce mieć przedstawienie? - spytał Hugh.
Odłożyła widelec. Śniadanie może nie było szczególnie eleganckie, lecz bekon smakował znakomicie.
- O ósmej. Czy to panu odpowiada, panie Lear?
- Znaleźliście nas w chwili upadku - odparł Lear od niechcenia, z nutą kpiny w głosie. - Powoli
rdzewiejemy i zapominamy role. Ale trudno spodziewać się czegoś innego po trupie spotkanej w tak
zapadłej dziurze jakParsley
- Ej, ty - odezwał się właściciel, który pojawił się znienacka. -Zachowuj się przyzwoicie, kiedy jesteś
w Parsley, bo wyrzucę cię na zbity pysk. Czy mam przynieść panu i pani coś do picia do posiłku? -
zwrócił się do Hugh.
- Ale zawsze możemy improwizować - dodał sennym głosem aktor. - Właśnie tak zaczynałem jeszcze
w Londynie.
- Piwo dla mnie i pana Leara, szklanka lemoniady dla jaśnie pani - powiedział Hugh. - Co potrafisz
improwizować? Zawsze jesteś królem, czy czasami błaznem?
- Zawsze błaznem, a czasami królem - odparł Lear ze smutkiem. Uniósł kufel piwa i pociągnął łyk.
- Zastanawiam się, czy znacie jakąś sztukę, która byłaby odpowiednia na urodziny markizy Finchley?
- spytała Georgina. - Markiz wspominał, że liczył na wystawienie Wieczoru Trzech Króli.
- Tego nie gramy - rzekł obojętnie Lear. - Ale możemy wam pokazać wszelkiego rodzaju krwawe
romanse z trupami i odpowiednimi piosenkami. Duchy, bitwy, uduszone kobiety, żeńskie duchy... bo
jest różnica między męskimi i żeńskimi duchami...
- Jaka różnica? - spytała Georgie.
- Och, męski duch ma obsesję na punkcie zemsty - odparł Lear, popijając znowu.
- A jaką obsesję mają żeńskie duchy? - odezwał się Hugh.
- Sprośne piosenki. Obcałowywanie. Prawdę mówiąc, to samo, co za życia. Chodzą i śpiewają:
„Wierzbo! wierzbo!", wspominając, co robiły w krzakach.
- Wierzbo? - spytał z niedowierzaniem Hugh.
- To z Szekspira - wyjaśniła Georgina.
- Och, Szekspir - rzekł z ulgą Hugh. - Gdybym miał powrócić jako duch, wolałbym te erotyczne
zajęcia, pomijając śpiewanie. Sprośne piosenki brzmią znacznie lepiej niż zemsta.
- Co to jest obcałowywanie? - spytała szeptem Georgina. Hugh roześmiał się znad swojego kufla z
piwem.
- Dokładnie to, co myślisz, kochanie. Kochanie! To słowo chwyciło ją za serce.
- Możemy wystawić Bitwę centaurów z miłosną historią eunucha -zaproponował Lear. - Albo Wesołą
tragedię Pyrama i Tyzbe. Którą chcecie.
- Miłosna historia eunucha? - powtórzyła nieco niepewnie.
- Pyram i Tyzbe - wtrącił się Hugh. - Eunuch, nawet zakochany, nie wydaje mi się odpowiedni na
urodziny markizy. Jutro o ósmej, panie Lear. Lokaj Finchleya nazywa się Slack. Chętnie pokaże wam
teatr, jak się już pojawicie. Prosiłbym tylko, żebyście nie przebierali się w kostiumy, idąc do dworu,
żeby przypadkiem markiza was nie zauważyła.
- Przybędziemy z naszymi królewskimi aksamitami i złotymi koronami bezpiecznie ukrytymi w
kufrach. Milady, milordzie... -Lear wstał i bez dalszych pożegnań odszedł nieco chwiejnym krokiem.
- Wyśmienicie - rzekł cierpko Hugh. - Cóż, myślę, że tutaj załatwiliśmy już wszystko.
Zanim Georgina zorientowała się, co robi, wyprowadził ją z gospody i wsadził na grzbiet Elsbeth.
Wyglądało na to, że kieruje się w stronę domu i ten pomysł zupełnie jej się nie spodobał. Właściwie
ogarnął ją przejmujący smutek, nie wspominając o złości na samą siebie. Chociaż nie mogła... nie
miała czasu tego przemyśleć.
- Gdzie znajdziemy jabłko, które mogłabym dać Richelieu? -spytała.
- Jabłka są w stajni - odparł Hugh. Naprawdę zamierzał po prostu wrócić do domu.
- Czy nie chciałeś pokazać mu, jak może się zabawić? - pytała dalej, lekkim klepnięciem dając Elsbeth
do zrozumienia, że chciałaby się zrównać z Richelieu.
- Myślę, że na dzisiaj mamy już dość zabawy, nieprawdaż? -odparł z ironią, nawet na nią nie patrząc.
Miał przyjazne, bezbarwne spojrzenie przyjaciela. Zupełnie jakby to, co zapłonęło między nimi, teraz
było tylko wspomnieniem. Wspomnieniem, które można zachować, takjakwspomnienie ojej
małżeństwie. Wracać do niego nocami i zastanawiać się, co poszło nie tak, co mogłaby zrobić inaczej.
Przez sekundę poczuła dławiący w gardle gniew i ścisnęła kolanami Elsbeth, która opacznie to
zrozumiała i ruszyła galopem.
Było to tak nieoczekiwane, że Georgie omal nie spadła z konia, choć nigdyjej się to nie zdarzyło,
odkąd skończyła osiem lat, nawet jeśli siedziała w damskim siodle,.
I chociaż mogłaby natychmiast zatrzymać Elsbeth, nie zrobiła tego. Pochyliła się tylko do przodu i
pozwoliła klaczy pędzić drogą. Uciekały. Jak najdalej.
Usłyszała strzęp wołania Hugh, a potem tętent kopyt Richelieu. Wiedziała, że wkrótce ją dogoni.
Richelieu miał bieg i ściganie się we krwi. Nie musiała się oglądać, żeby wiedzieć, że koń,
położywszy uszy po sobie, pędzi, zostawiając za sobą tuman kurzu. Za sekundę Hugh sięgnie po jej
wodze.
Po lewej stronie stał stary kamienny mur. Po prawej, przez całą drogę aż do Finchley Manor, ciągnął
się żywopłot z głogu. Georgie
na Elsbeth przeskoczyła żywopłot, ponieważ skręcając w lewo, mogła spaść z damskiego siodła.
Pokonała żywopłot z łatwością ważki przelatującej nad rzeką i ruszyły przez pole.
Usłyszała, że Hugh zaklął, lecz wiatr porwał jego słowa. Może sądził, że Elsbeth się spłoszyła. Ale
kogo obchodzi, co właściwie sądził? Dotarła na skraj pola i skierowała się na następne, przeskakując
przez rozpadający się kamienny mur na wiejską drogę. Georgie zdążyła jeszcze usłyszeć, jak na
drodze ląduje Richelieu.
Przeskoczyła kolejny żywopłot. Źle obliczyła odległość i omal się nie zsunęła, lecz zdołała utrzymać
się w siodle. Dobrze, że zostawiła kapelusz w gospodzie, i tak straciłaby go w pędzie. Kape-lusznik
nie robi takich nakryć głowy z myślą o szaleńczym pędzie przez łąki i pola.
Tymczasem Elsbeth zaczęła dyszeć, a jej kark pociemniał od potu. Ale ponieważ była dzielnym,
uległym zwierzęciem, zastrzygła uszami, czekając na następne polecenie. Wciąż dobrze się bawiła...
lecz była coraz bardziej zmęczona.
Przeskoczyłajeszcze jeden żywopłot tylko dlatego, że byl niezbyt wysoki i po jego drugiej stronie
znajdował się staw. Tam Georgina zsunęła się z Elsbeth i zanim Richelieu zdążył pokonać poprzedni
żywopłot, rozpięła znienawidzony fraczek, przewróciła na lewą stronę i wytarła nią szyję Elsbeth.
- Grzeczna dziewczynka - powiedziała, sama ciężko dysząc.
Elsbeth dmuchnęła jej w dłoń i zarżała cicho, mówiąc jej w końskim języku, że chętnie by powtórzyła
te słowa. Po prostu nie w tej chwili. Wtedy Georgina zdjęła jej uzdę i pozwoliła podejść do stawu.
Richelieu przeskoczył dobre trzy stopy ponad żywopłotem. Ten koń pewnego dnia wygra w Ascot,
pomyślała Georgina. Miał ducha walki, energię i zdumiewająco silne nogi.
Hugh zeskoczył z siodła, jeszcze zanim kopyta Richelieu dotknęły ziemi, lecz zamiast śmiać się i
dobrze bawić wyścigiem, ścisnął jej ramiona swoimi rękami jak imadłem i potrząsnął nią. Mocno.
- Co ty, do diabła, wyprawiasz, Georgie? -1 kolejne szarpnięcie.
Wyrwała mu się i cofnęła o krok; jego ręce opadły. Georgina poczuła, że znowu ogarniają wściekłość.
- Nie masz prawa...
Teraz już widziała, że wcale jej nie słucha. Po prostu chwycił ją i przyciągnął do siebie jak worek
zboża, zamknął jej usta pocałunkiem, zanim zdążyła powiedzieć następne słowo.
Taki był pocałunek Hugh: gwałtowny jak burza, tak dziki i zaborczy, że nie mogła stawiać oporu. Ale
też wcale nie chciała się opierać. Jej umysł pogrążył się we mgle rozkoszy w tej samej chwili, gdy jego
ciało zderzyło się z jej ciałem. Jej kolana nagle zrobiły się miękkie, a ręce same objęły go za szyję... i
prawie zapomniała, że powinna oddychać.
- Nie możesz robić takich rzeczy - powiedział ostro chwilę
później.
Georgina w ogóle się nad tym nie zastanawiała, lecz tylko uśmiechnęła się do niego.
- Czemu?
- Nie jeździsz konno wystarczająco dobrze, by pozwalać sobie na takie figle.
Przez chwilę przygląła mu się, mrużąc oczy.
- Pokaż mi żywopłot, który twoim zdaniem jest za wysoki dla Elsbeth, aja przez niego przeskoczę. Kto
według ciebie jest lepszym jeźdźcem niż ja?
- Ja - odparł natychmiast.
- Ty? Ty ciągle spadasz z konia. Ja nie spadłam nigdy.
- No cóż, ty...
- A co więcej, ja jeżdżę w damskim siodle - weszła mu w słowo, uważając, że to ważne.
Już nie wyglądał na tak rozgniewanego.
- Czy chcesz powiedzieć, że powinienem się od ciebie uczyć?
- Ja nie spadam. Nigdy nie próbuję brać przeszkody, z którą mój koń sobie nie poradzi.
- Ja też nie - rzekł pospiesznie.
- Więc czemu mną szarpiesz? - Nie spojrzała na niego, tylko strząsnęła listek, który przyczepił się do
jej białej bluzki. Z jakiegoś powodu bez fraczka czuła się bezbronna. Jej bluzka była uszyta z
cienkiego irlandzkiego płótna. Przez rękawy prześwitywała różowa skóra.
- Ponieważ ty... - urwał.
- W damskim siodle jeżdżę najlepiej ze wszystkich znanych ci kobiet. - Po prostu stwierdziła fakt;
wiedziała, że taka jest prawda.
- Śmiertelnie mnie przeraziłaś - powiedział, znowu nią potrząsając. Lecz tym razem znacznie
delikatniej. - Myślałem.
- Strach - rzuciła wyniośle - to bardzo nieprzyjemne uczucie. Zawsze tak uważałam.
Zaskoczył ją. Odchylił do tyłu głowę i wybuchnął głośnym śmiechem, który sprawił, że Richelieu
zastrzygł uszami i nasłuchiwał przez chwilę, po czym wrócił do skubania trawy.
- Próbowałaś dać mi nauczkę?
Był wysokim, przystojnym, nieokrzesanym mężczyzną, a ona go pragnęła. Patrzyła na niego, gdy stał
w słońcu, śmiejąc się, potężny i opalony; sama przed sobą musiała się do tego przyznać.
Pragnęła go żywiołowo, czuła dzikie pożądanie, które było całkowitym przeciwieństwem
wszystkiego, co kiedykolwiek czuła w małżeństwie. Pragnęła go aż do bólu, który zaczął się w piersi,
ale rozprzestrzeniał w dół aż do nóg.
A jednak irytowało ją to, że się z niej śmiał, odwróciła się więc i podeszła do Elsbeth, która spokojnie
skubała mlecze rosnące wokół stawu.
Poszedł za nią.
- Czy pamiętasz, jak wiele lat temu wybraliśmy się popływać? -szepnął jej do ucha.
Nie zauważyła, kiedy znalazł się tak blisko niej, i zadrżała.
- Popływać? - powtórzyła. - Przecież ja nie umiem pływać.
- Nie mów, że zapomniałaś. - Wjego głosie było coś nieprzyzwoitego.
- Nigdy nie pływałam - stwierdziła, całkiem tego pewna. Pływanie nie było rozrywką, nad którą
dobrze wychowana młoda dama mogłaby się choćby zastanawiać. A ona zawsze była dobrze
wychowana.
- Miałem dziesięć lat. To było tego lata, kiedy umarła moja matka, więc ty i twoja matka zostałyście z
nami w naszym domu.
Wsunęła rękę w jego dłoń.
- Przepraszam. Miałam wtedy tylko sześć lat. Nie, musiałam mieć siedem. Niewiele pamiętam z
tamtego lata.
Jego uśmiech był przyjazny, wręcz radosny.
- Była wspaniałą matką, wcale nie tak zasadniczą, jak powinna być hrabina. A ja szalałem za końmi od
ch wili, gdy opuściłem dziecinny pokój.
- To żadna niespodzianka - zauważyła Georgina, trzymając go mocno za rękę.
- Przychodziła do mojego pokoju i zabierała mnie na dół do stajni. Nawet tamtego lata codziennie ją
odwiedzałem, a ona rysowała dla mnie konie. Zawsze rysowała mnie na koniu, jak przeskakuję
przeszkodę wyższą od domu, jak zwyciężam w wyścigu... Na moim ulubionym rysunku trzymam się
mocno konia, który kopytami dotyka księżyca.
Trzymanie go za rękę nie wystarczyło, więc Georgina zrobiła coś, czego nie robiła nigdy wcześniej.
Stanęła przed mężczyzną, ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała go. A potem objęła go za szyję i
przytuliła najmocniej jak potrafiła.
Hugh, jak to Hugh, przyjął uścisk, który miał być pocieszający, i zamienił go w coś zupełnie innego.
- Zaczekaj - powiedziała, odsuwając się od niego kilka minut później; z trudem łapała oddech. -
Chcę...
Tym razem Hugh objął dłońmi jej twarz.
- Co takiego? - spytał, patrząc w napięciu w jej oczy. - Co chcesz zrobić, Georgino Sorrell?
Tego było za wiele.
- Chcę posłuchać o twojej pływackiej wyprawie. Tej, w której, twoim zdaniem, przyłączyłam się do
ciebie, chociaż ja uważam, że nie brałam w niej udziału.
Uśmiech, który pojawił się na jego wargach, mówił, że Hugh jeszcze wróci do swojego pytania, łecz
na razie postanowił się z nią nie spierać. Zamiast tego usiadł na trawie i pociągnął ją za rękę tak, że
straciła równowagę i znalazła się na jego kolanach.
- Hugh, nie możesz robić takich rzeczy! - zaprotestowała. -Nie możesz mną szarpać, ciągnąć i
traktować, jakbym była klaczą.
- Nigdy tak o tobie nie myślałem - powiedział, przechylając ją na bok. Musnął palcami jej pantofle, a
następnie, o zgrozo! pogładził ją po kostce.
- Tego też nie wolno! - zawołała i wyprostowała nogi, aby nie mógł jej rozpraszać swoimi gierkami. -
A teraz powiedz, dokąd poszedłeś pływać.
- Do końskiego stawu - odparł natychmiast. - Pewnie nie przypominasz sobie, gdzie się znajdował...
- Ależ oczywiście przypominam sobie - przerwała mu. - Spędziłam tam cały tydzień w święto Trzech
Króli, pamiętasz? Koński staw znajdował się za stajnią i właściwie nie był stawem. To było takie
szersze miejsce w strumieniu płynącym przez waszą posiadłość.
- Wciąż tam jest - rzekł w zamyśleniu. - Chociaż nie wiedziałem, że na Trzech Króli w ogóle
zaglądałaś do stajni.
- Ustaliliśmy już, że nie zauważałeś mnie wtedy - odgryzła się. W rzeczywistości kilkakrotnie
odwiedzała stajnie i patrzyła, jak Hugh trenuje konie, a nawet zerknęła na źrebięta, lecz teraz ugryzła
się w język, nie chcąc się do tego przyznawać.
- A więc modliłaś się do bogów, żeby się na mnie zemścili za moją ślepotę - powiedział, całując ją w
ucho.
- Co?
- I bogowie się zemścili - ciągnął. - Ponieważ teraz, przez resztę życia zawsze będę wiedział, gdzie
jesteś, Georgino, inaczej nie
będę się dobrze czuł. Zawsze wszędzie, gdzie się znajdę, najpierw zobaczę ciebie. I zawsze będę
chciał cię widzieć.
Przełknęła ślinę i mocno przygryzła wargę. Jego głos był spokojny i łagodny - taki sam, jaki
zapamiętała z dzieciństwa. Niczego od niej nie wymagał, nawet nie prosił o odpowiedź. Po prostu...
Stwierdzał fakt.
Informował ją.
- A co z pływaniem? - spytała, nie wiedząc, jak inaczej mogłaby zareagować.
Westchnął i jeszcze raz musnął wargami jej włosy.
- Gdy wracałem o zmierzchu, cały spocony po konnej jeździe, miałem zwyczaj kąpać się w stawie.
Tamtego lata... wszystko było inaczej. Matka umierała, cały czas przyjeżdżali i odjeżdżali lekarze.
Cała służba, cały dom kręcił się wokół tego.
- Wiem - powiedziała, opierając się o niego. - Dobrze wiem, o czym mówisz.
- Zapomniałem o chorobie Richarda. Oczywiście, że wiesz. -Odgarnął kosmyk włosów z czoła
Georginy. - Tak więc tamtego lata miałem więcej swobody. Moje siostry... i ty... zwykle siedziałyście
zamknięte w pokojach dziecinnych ze swoimi niańkami, aleja byłem na tyle duży, że mogłem się
wymknąć. I uciekłem.
- Niezbyt dobrze pamiętam tamto lato - powiedziała, marszcząc brwi. - Moja matka była tak zżyta z
twoimi rodzicami... Oczywiście, przyjeżdżałyśmy co roku w lipcu. W moich wspomnieniach są to po
prostu kolejne wakacje, czas, kiedy my także mogłyśmy uciekać niańkom, zabierać nasze lalki nad
strumień, bawić się z tobą i budować szałasy z wierzbowych witek.
- Ja rozbierałem się i wskakiwałem do stawu - powiedział.
- Cóż, ja nigdy tego nie robiłam - odparła ze śmiechem. - Więc czemu sądzisz, że pływałam z tobą?
- Ponieważ pływałaś. Milczała przez chwilę.
- Nie! - zaprzeczyła stanowczo.
- Nie wiem , co Caro zrobiłaby wtedy bez ciebie. Nosiłaś chustkę w kieszeni swojego fartuszka.
- Zawsze mam przy sobie chusteczkę - zapewniła Georgina. -To jedna z zasad, jakie wpoiła mi matka.
- Podawałaś ją każdemu, kto zaczynał płakać - mówił dalej. -Co nie znaczny, że ja płakałem. Nie robię
takich rzeczy.
- Przypuszczam, że chłopcy w ogóle nie płaczą - westchnęła Georgina. Jedynym płaczącym
mężczyzną, jakiego widziała, był kamerdyner Richarda tuż po jego śmierci. Pozwoliła mu siedzieć
przy Richardzie aż do końca, ponieważ... po prostu pozwoliła. Dopiero kiedy kamerdyner wyszedł z
pokoju Richarda z opuchniętymi oczami i łzami spływającymi po policzkach, zrozumiała, że jest
wdową.
- Wtedy jeszcze tego nie wiedziałaś - rzekł Hugh, opierając podbródek na jej głowie. - Kilkakrotnie
podawałaś mi tę chusteczkę, jakbyś sądziła, że mogę jej potrzebować. Ja zawsze odsuwałem ją z
pogardą, ale doceniałem twój gest.
- Nie pamiętam - powiedziała Georgina. - To dziwne.
- A potem matka umarła. Wszyscy ubraliśmy się na czarno, przyjechały cioteczne babki i było
strasznie. - Objął ją mocniej. -Trudniej było się wymknąć z pokojów dziecinnych, ale udało mi się
kilka dni później. Wcześniej... cóż, dziewczynki mnie potrzebowały.
- Byłeś wspaniałym starszym bratem - przyznała. - Nawet dla mnie, chociaż nie jestem twoją siostrą.
- I dzięki Bogu - stwierdził z wyraźną ulgą w głosie, co ucieszyło Georginę. - Poszedłem nad staw. Nie
dlatego, że chciałem płakać.
- Bo chłopcy nie płaczą - podpowiedziała.
- Ponieważ tam i tak wszystko było mokre, więc nikt by nie zauważył moich łez.
- A skąd ja się wzięłam?
- Ty też uciekłaś, chociaż ja o tym nie wiedziałem. Musiałaś iść za mną. Miałaś... ja wiem? Może
siedem lat, więc trudno sobie wyobrazić, jak ci się to udało.
- Och, potrafię robić różne rzeczy - rzekła i ogarnęłąją radość, gdy zamknął ją w ramionach niczym w
ciepłej klatce. - Byłam tak wyczulona na dobre obyczaje, służbę i pilnowanie tego, co wypada, że
zawsze instynktownie wiedziałam, jak zrobić coś, czego nie powinnam. To nieuniknione. Na przykład
słyszy się, iż nie należy się całować w ciemnych kątach, na długo przed tym, nim zacznie się
odczuwać taką potrzebę.
- Czy Richard całował cię w ciemnych kątach? - W jego głosie zabrzmiała ciekawość, nie zazdrość.
- Nie. A więc uciekłam z dziecinnego pokoju?
- Stwierdziłem to, kiedy wynurzyłem się ze stawu; tak na marginesie, woda w nim była cudownie
ciepła. Popatrzyłem, a ty tam byłaś.
- Stałam na brzegu?
- Kiedy cię zauważyłem, zdążyłaś zdjąć fartuszek i sukienkę. Byłem tak przerażony, że zupełnie nie
zareagowałem. W ułamku sekundy zdjęłaś buty i pończochy, a potem zrzuciłaś koszulkę i po prostu
wskoczyłaś do wody.
- Nie!
Roześmiał się.
- Tak. Wskoczyłaś. Ty, dobrze wychowana Georgina. Zdjęłaś z siebie cale ubranie bez pomocy
pokojówki i weszłaś do wody jak urodzona pływaczka.
- A co ty zrobiłeś?
- Nie mogłem wyjść z wody - wyjaśnił. -Wprawdzie jeszcze nie wpojono mi wszystkich zasad
dobrego wychowania, ale wiedziałem już, że młode damy nie powinny oglądać siusiaka. Wszedłem
więc jeszcze głębiej do stawu, a ty poszłaś za mną. A potem, zanim się spostrzegłem, ochlapałaś mnie!
- Nie do wiary, że nie pamiętam tego wydarzenia!
- Ja nigdy nie zapomniałem. Byłaś śliczną dziewczynką, Geor-gino. N ajpiękniejszą, jaką
kiedykolwiek widziałem. Twoja skóra była
biała jak płatki kwiatu. Włosy miałaś starannie ułożone i upięte, ale kiedy zdjęłaś czepeczek, opadły ci
na plecy.
- Ty nie...
- Czy nie czułem pożądania? Myślałem o tobie, jakbyś była jedną z moich sióstr. Ale z drugiej
strony... to było dość skomplikowane. Tak bardzo różniłaś się ode mnie i byłaś taka ładna, taka... taka
kobieca. Te włosy i to, jak krzyknęłaś, kiedy cię ochlapałem.
- Ochlapałeś mnie? To nie było zbyt uprzejme.
- Nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić. Oczywiście, że cię ochlapałem, a ty wrzasnęłaś i też
mnie ochlapałaś, więc opiłem się wody, bo tak bardzo się śmiałem... I tak to było.
- Ale jak wyszedłeś ze stawu? I jak ja się z niego wydostałam?
- Stajenny mojego ojca usłyszał krzyki i przyszedł. Nie był głupi i zdał sobie sprawę, co się dzieje.
Odciągnął cię jakoś, a mnie kazał wychodzić ze stawu i było po wszystkim. O ile mi wiadomo, nikt się
o tym nie dowiedział. Przy kolacji usłyszałem, że przypadkiem wpadłaś do koryta do pojenia koni, a
potem matka nie pozwalała ci zbliżać się do stajni. Zresztą lato już się kończyło i wszyscy wracaliśmy
do Londynu. - Nie powinnam była mówić, że nie rozumiesz, czym jest śmierć, prawda? - spytała
cicho. Milczał przez chwilę, a potem cmoknął ją w czubek nosa.
- Chciałbym, żebyś miała rację - powiedział. - Nie pamiętam życia bez tej wiedzy. Kochałem matkę
całym sercem, a ona umarła.
- Więc dlaczego wciąż ujeżdżasz konie?! - krzyknęła z rozpaczą. - Przecież wiesz, że sam możesz
zginąć.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, Georgie, ale nikt z nas nie uniknie śmierci. Parsknęła.
- Nie mogę żyć w ciągłym strachu.
- Nie myślisz o ludziach, którzy muszą żyć, bojąc się o ciebie. Bez słowa ostrzeżenia przetoczył się na
plecy, pociągając ją za sobą, i teraz leżał wśród koniczyny, a ona obok niego. Tuż obok
niego. Natychmiast zamarła, całą sobą czując jego obecność. C Izuj.n to potężne, muskularne,
wspaniałe ciało. Palce jej drżały, tak bard/o pragnęła go dotknąć.
- Georgie - powiedział. Tylko tyle.
Lecz ona wiedziała, co Hugh chce powiedzieć. I wiedziała, jaka jest jej odpowiedź, ale jako córka
swojej matki nie mogła tego wyrazić słowami.
23
Zamiast mu odpowiedzieć, po prostu wstała.
Przez twarz Hugh przemknął cień i Georgie zrozumiała, że boi się, iż mogłaby odejść. Miała ochotę
się z nim podrażnić, więc odwróciła się, kołysząc lekko biodrami i zrobiła krok w stronę strumienia.
Hugh nie mógł widzieć, że rozpięła mankiety bluzki.
Po chwili poczuła go tuż za sobą, ale nie odwróciła się, żeby cokolwiek powiedzieć.
- Georgie - powtórzył. Tym razem jego głos zabrzmiał aksamitnie, łaskotał jej zmysły, pobudzając
wszystkie nerwy.
Wciąż stała zwrócona do niego plecami, całkowicie pochłonięta rozpinaniem małych perłowych
guziczków. Na koniec zdjęła bluzkę i starannie odłożyła ją na bok. Hugh nadal nic nie mówił ani też
-na ile mogła wiedzieć - nie robił.
Zdjęcie spódnicy zajęło jej tylko chwilę. Butów - jeden moment. Podwiązki, pończochy, gorset -
wszystkiego pozbyła się w mgnieniu oka. W końcu została w samej halce. Wzięła głęboki oddech i
zdjęła ją także.
A potem odwróciła się, by zobaczyć, co robi Hugh.
Był nagi.
Całe jego ciało było równie piękne jak tors. Nogi miał mocno umięśnione od jazdy wierzchem i
porośnięte ciemnymi włosami.
- Wtedy nie miałeś tyle włosów - powiedziała, kiedy w końcu udało się jej spojrzeć mu w oczy.
- A ty nie miałaś piersi. - Wjego głosie zabrzmiało coś pośi i d niego między zmysłowością a
wyrzutem. Nagle Georgina poc/.ul.i się, jakby patrzyła na swoje ciało jego oczami - i zobaczyła samą
siebie, kremową, zaokrągloną i rozkoszną.
Bez słowa uniosła ręce i zaczęła wyjmować szpilki z włosów. Po szaleńczym pędzie przez wieś nie
zostało ich wiele, lecz fryzura jakimś cudem ocalała. Teraz loki opadły jej na zaróżowione plecy.
Richard aprobował jej ciało i nawet wyraził to w swój powściągliwy sposób. Ale zawsze uważał, że jej
włosy ocierają się o granicę wulgarności. Na to wspomnienie uniosła rękę i przesunęła pasmo włosów
na pierś.
Hugh jęknął; ten cichy, ochrypły dźwięk zaskoczył ją.
- Podoba ci się kolor moich włosów? - spytała.
- Zawsze podobały mi się tylko rude. Od kiedy miałem dziesięć lat.
Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
- To samo powiedziałeś, kiedy Caro zaproponowała, że umieści Gwendolyn Passmore na twojej liście.
- Zbyt jasne - ocenił. - Jej włosy są tylko bladą imitacją twoich. Pomyślała, że jeśli będzie tam stać
chwilę dłużej, podejdzie
bliżej i zacznie go dotykać we wszystkie te miejsca, w które dama nigdy nie powinna dotykać
mężczyzny. A zwłaszcza takiego, który nie jest jej mężem.
Dlatego odwróciła się na pięcie i skierowała do stawu.
Natychmiast zrozumiała, dlaczego damy nie pływają. Ponieważ niemiło jest czuć muł pod stopami.
Poza tym woda była dość zimna. A chociaż z brzegu wydawała się krystalicznie czysta, teraz, stojąc w
niej, Georgina nie widziała dna, co wzbudziło w niej lekki niepokój. I...
Rozległ się głośny plusk i Hugh wkoczył do wody, stając naprzeciwko niej.
- Do diabła, ależ zimno - powiedział, odgarniając z czoła mokre włosy.
Georginie nie trzeba było tego mówić. Jej przypominające malinki sutki stwardniały na kamień.
Przeszył ją dreszcz, gdy drobne, zimne fale rozchodzące się po skoku Hugh zaczęły dotykać jej
brzucha. Nie miała najmniejszej ochoty wchodzić głębiej.
- Jeśli mnie ochlapiesz - powiedziała - będę musiała cię zabić. Mówię to, abyś pamiętał, że cię
ostrzegałam.
- Wszyscy kiedyś umrzemy. - Uśmiechnął się kpiąco. Zasłużył sobie, by go ochlapać, a jedyne, co ją
przed tym powstrzymało, to przekonanie, że Hugh się odwzajemni.
- Czy kiedy byliśmy dziećmi, staw był cieplejszy? - spytała. Nie mogła przestać patrzeć na jego
ramiona. I brzuch. I niżej. Woda była na tyle przezroczysta, że widziała... to.
Wcześniej oczywiście nie patrzyła. To, co teraz mogła zobaczyć, wskazywało, że Hugh i Richard
różnili się od siebie. Delikatnie rzecz ujmując. Poczuła ukłucie niepokoju, zwłaszcza że inwazje męża
nie spra-wiałyjej wielkiej przyjemności, a Richard był zdecydowanie mniejszy.
Kiedy w końcu podniosła wzrok, stwierdziła, że Hugh obserwuje ją z szerokim uśmiechem.
- I jak wypadłem w tym porównaniu? - spytał wesoło. Uniosła dumnie głowę. Niech nie oczekuje, że
będzie krytykowała zmarłego męża.
- Jesteś trochę mniejszy - odparła dziarsko. - Ale... Uśmiech zniknął z jego twarzy, zrobił jeden duży
krok i znalazł
się przy niej.
- Georgino - powiedział to cicho, jakby urażony, lecz ona była zbyt pochłonięta przyzwyczajaniem się
do zimnej wody, która ochlapywała jej brzuch. - Czy chcesz to ująć inaczej?
- Co? - spytała, drżąc z zimna.
Przygryzł lekko jej dolną wargę i wysunął biodra do przodu.
Nie potrafiła się powstrzymać i zerknęła w dół, skoro on znalazł się tak blisko, a woda była tak
przezroczysta. Widziała wszystko. Serce jej dudniło, a kiedy podniosła wzrok, była pewna, że w jej
oczach odmalował się niepokój.
- To się nie uda - powiedziała cicho. Hugh sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Nie?
Przygryzła wargę, czując, że łzy napływają jej do oczu. Pokręciła głową.
- Chcesz mi powiedzieć, że Richard Sorrell miał tak wielki interes, że nawet nie będziesz brała od
uwagę mojego? - Cofnął się o krok i przeczesał palcami włosy. - Niech to szlag!
Nie zdobyła się na uśmiech.
- Przepraszam.
- Za co? - Wjego głosie słychać było frustrację i gniew, choć Georgina nie potrafiłaby powiedzieć, na
kogo się wścieka.
- Jesteś zbyt...
- Nawet nie zaczynaj - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Coś podobnego nie zdarzyło mi się nigdy w
życiu i nie mogę uwierzyć, że dzieje się właśnie teraz.
- Jesteś za duży - rzuciła z rozpaczą, zwracając się do jego pleców, ponieważ Hugh już wychodził ze
stawu. - Przepraszam, Hugh, ale to się nie uda. Nigdy. Zamarł w pół kroku.
- Coś ty powiedziała?
- Jeśli przejmujesz się tylko rywalizacją co do rozmiaru swojego ostu - powiedziała z rozdrażnieniem,
odwracając się, by chlapnąć wodą w inną stronę - to możesz spać spokojnie.
W jednej chwili znalazł się przy niej i porwał ją w ramiona.
- Spójrz na mnie, do diabła!
- Nie musisz kląć - zauważyła cierpko. Ale popatrzyła mu w oczy.
- Czy chcesz mi powiedzieć, że Richard nie był gigantem?
- Myślę, że ty nim jesteś - odparła szczerze. - I to się nie uda. - Przełknęła ślinę i doszła do wniosku, że
równie dobrze może powiedzieć prawdę. - Richardowi i mnie się nie udawało. On był bardzo
taktowny w tej sprawie, ale mimo to nie pasował.
Hugh spojrzał na nią tak, że przebiegł ją dreszcz.
- Możemy nad tym popracować, Georgie.
- Nie nazywaj mnie Georgie! - warknęła.
- Myślałem, że to lubisz. Powoli wychodził ze stawu.
- Nie kiedy...
- Kiedy powinnaś być Georginą, a nie Georgie?
Postawił ją na ziemi i w tej samej chwili zatęskniła za ciepłem jego ciała. I wtedy zaczął iść w stronę
Richelieu, który oddalił się spory kawałek. Czy zamierzał odejść? Oszołomiona patrzyła na jego
plecy. To prawda, sama powiedziała, że się nie uda. Ale miała nadzieję... Cóż, miała nadzieję, że stanie
się cud. Ponieważ gdzieś po drodze zdecydowała się zrobić coś absolutnie skandalicznego; coś, co
może na zawsze zrujnować jej reputację.
Hugh odczepił pakunek przytroczony z tyłu siodła Richelieu i szedł wielkimi krokami w jej stronę.
Była jeszcze jedna różnica między nim a Richardem. Oset Hugh sterczał pionowo. Cały czas.
Natomiast u jej męża...
- Co przyniosłeś? - spytała.
Hugh uśmiechnął się z zadowoleniem, jak kot zaglądający do dzbanka ze śmietaną.
- Koc. Zawsze zabieram ze sobą dodatkowy. - Rzucił koc na dywan z jaskrów i poderwał Georginę z
ziemi tak samo bezceremonialnie jak do tej pory. Chwilę później leżała na plecach, zupełnie naga, i
patrzyła zdumiona na Hugh. - Czy gryzie? - spytał beztrosko, jakby byli na pikniku.
- Tak - odparła, zbyt oszołomiona, by powiedzieć cokolwiek więcej.
Wziął jej halkę, wsunął pod nią i położył się obok. Nie dotknął jej. Nie przetoczył się nad nią. Pochylił
się tylko i delikatnieją pocałował.
Przez chwilę nic nie mówili. Georgina próbowała znaleźć właściwe słowa, kiedy Hugh odsunął się od
jej ust i zaczął robić coś niezwykle miłego przy jej szyi... Całował i przygryzał tak, że
jęczała cicho i ściskała jego ramiona, mając nadzieję, iż będzie się przesuwał znacznie dalej.
Niżej.
Do piersi.
Ta myśl wystarczyła, by rozwiać nieco mgłę spowijającą je j umysł, więc szepnęła:
- Hugh, może...
W odpowiedzi znowu wpił się w jej usta. To był pierwotny pocałunek; taki, który powiedział jej bez
słów, że Hugh dowodzi, a ona powinna tylko przestać myśleć.
Georgina pozwoliła mu na to, ponieważ w rezultacie ona czerpała korzyści z jego męskiego
entuzjazmu. To było dziwne, lecz w sposobie, w jaki Hugh ją trzymał - mocno, nie pozwalając się
wyrwać - było coś, co rozpalało jej pożądanie do szaleństwa.
Prawdę mówiąc...
- Hugh - westchnęła, ze zdziwieniem słysząc własny głos. -Chyba nie będziemy... - Jęk stłumił dalsze
słowa.
- Rozpraszasz mnie. - Jego głos przypomniał głuche warknięcie. I nagle zajął się jej piersią. Tak po
prostu. Bez żadnego ostrzeżenia, nie pytając o pozwolenie.
A ona krzyknęła. Tylko tak można to określić. Nie, myliła się. Jego gorące, wilgotne usta ssały ją, a ona
nie krzyknęła: wrzasnęła.
Ale i to nie zmusiło go, by przerwał. Ssał tylko mocniej, dopóki nie wygięła się w łuk, pokazując
bardzo jednoznacznie, że chce, aby nie przestawał.
Dopiero kiedy gorąca dłoń przesunęła się w górę po jej nodze, Georgina odzyskała odrobinę zdrowego
rozsądku. Pisnęła i próbowała usiąść.
Wielka dłoń popchnęła ją z powrotem na koc, a ona nie potrafiła się zdobyć na protest, ponieważ
Hugh znowu ją całował, co wpędziło jej ciało na powrót wjakieś ciemne, słodkie miejsce. Zamknęła
więc oczy, przestała widzieć puste, błękitne niebo i wszystko, co ich otaczało, i po prostu poddała się
temu gorączkowemu,
napiętemu uczuciu, które ogarniało jej ciało, ciepłu, które powstawało w nogach i narastało w
brzuchu.
Nadał próbowała się podnieść, lecz ta silna dłoń przytrzymywała ją przy ziemi. Nagle zdała sobie
sprawę, że stara się wciągnąć go na siebie, co zaszokowało ją na tyle, że otworzyła gwałtownie oczy i
jęknęła:
- Nie!
- Tak - odparł gardłowo i już tam był. Hugh.
Leżała na plecach jak jakaś latawica, a on opierał się na rękach i z szerokim uśmiechem patrzył na nią
z góry. Była wstrząśnięta. Oczywiście. Ale czuła się też tak szczęśliwa, że zapierało jej dech w
piersiach. On patrzył na nią... w taki sposób. Jego oczy były...
A jego ręce...
- Nie powinniśmy - zaprotestowała słabo. - Nie pod gołym niebem.
Wjego oczach dostrzegła śmiech, a także pożądanie.
Było to coś, czego nie doświadczyła nigdy, przez wszystkie lata swojego małżeństwa. I coś, co
widziała w oczach innych mężczyzn, kiedy patrzyli na kobiety, które budziły ich namiętność.
- Czemu nie? - spytał, a jego ochrypły głos sprawił, że poczuła w nogach mrowienie.
- To niestosowne - powiedziała z cichym jękiem, kiedy jego dłoń znowu odnalazła jej pierś.
- Nie jestem żonaty - rzekł Hugh.
- Wiem o tym. - Objęła palcami jego szyję. Wbrew temu, co mówiła, pragnęła go dotykać.
Jednak nie była pewna, czy może. Richard na pewno nie chciałby być dotykany. Ale z drugiej strony
on nigdy nie całował jej szyi ani rąk, ani piersi.
- Jeśli będziesz się ze mną kochać, Georgie, poślubisz mnie. -Jego palce zacisnęły się mocniej i
Georgina usłyszała cichy jęk, który się wyrwał z jej ust, i natychmiast zamilkła. - Uwielbiam ten
dźwięk, który wydajesz - rzucił beztroskim tonem.
- Nie możemy tego zrobić... na zewnątrz - powiedział,), starając się odsunąć od siebie kwestię
małżeństwa.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ... ponieważ jesteśmy na zewnątrz. I to jest... Scałował z jej ust słowo „niestosowne" i
zapędził ją ponownie
w krainę burzy, żaru i rozkoszy, aż zrozumiała bez słów, że przyzwoitość nie ma nic wspólnego z tym,
co się teraz dzieje. Z tą chwilą. Z Hugh.
- Czy ty w ogóle bywasz przyzwoity?
- Rzadko. - Unosił się nad Georginą, nie dotykając jej, a teraz podniósł się i uklęknął. - To mnie nie
interesuje.
Georgina nie powstrzymała parsknięcia śmiechem.
- To jestem zaskoczona.
- Dobrze wychowana młoda dama nigdy nie jęczy na świeżym powietrzu - pouczył ją i jednym
ruchem ręki sprawił, że właśnie to zrobiła.
- Ja... - jęknęła.
- A dobrze wychowany dżentelmen najprawdopodobniej nigdy by tego nie powiedział.
- Czego?
- Na miłość boską, Georgie, czy możesz mnie dotknąć? Proszę... Przełknęła ślinę.
- Czy... czy to dopuszczalne? - Zabrzmiało to tak głupio, że aż na chwilę zamknęła oczy. - Chodzi mi
o to... czy chcesz, żebym to zrobiła?
Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy, w którym współczucie mieszało się z żalem, lecz na
koniec z szerokim uśmiechem przewrócił się na plecy i rozpostarł ramiona.
- Jestem twój. Georgina usiadła tak szybko, że zakręciło się jej w głowie. Hugh był wspaniały.
Ostrożnie uklękła obok niego i znieruchomiała. Nie chciała go tylko dotykać.
Odchrząknęła. Zdawała sobie sprawę, że zna odpowiedź, ale...
- Czy mogę zrobić coś więcej, niż tylko cię dotknąć?
W purytańskim hrabstwie jego leniwy uśmiech zostałby uznany za przestępstwo.
- Georgie, kochanie, jeśli zechcesz przyłożyć swoje cudowne usta do jakiejkolwiek części mojego
ciała, uczynisz mnie najszczęśliwszym mężczyzną w Anglii.
Wzięła głęboki oddech i nawet nie starała się powstrzymać uśmiechu zadowolenia. Prawdopodobnie
wyglądała jak idiotka. Ale kto by się tym przejmował?
To był Hugh, najprawdopodobniej pierwszy mężczyzna, który widział jej ciało, nawet jeśli miał wtedy
tylko dziesięć lat. I Hugh był pierwszym mężczyzną, którego ciało ona oglądała w pełnym świetle.
Warto więc było nadać temu odpowiednią oprawę.
Dlatego przyjrzała mu się. Powoli, dokładnie, zaczynając od szyi i przesuwając się w dół ciała. Nie
dotykając go.
Co ciekawe, wyglądało na to, że wywiera na niego wpływ, nawet nie muskając palcami. Zanim dotarła
do pasa, on ściskał koc niczym tonący, a oddech miał przyspieszony i urywany.
- Georgie - powiedział. Tylko raz.
- Zastanawiam się - powiedziała, nie słuchając go. Dotarła właśnie do najbardziej interesującej partii
jego ciała. Całe życie nazywała męski instrument „ostem". Jednak to słowo zupełnie nie pasowało do
tego, co miał Hugh. Oset jest miękki, szeleszczący i okrągły. A Hugh był twardy i długi.
Na samą myśl o tym poczuła się... Siedziała na podkurczonych nogach, ale nagle zrobiło się jej
niewygodnie. Hugh wydał gardłowy, zdławiony dźwięk.
- Georgie, proszę...
- Mm - odparła.
I wtedy pochyliła się i zrobiła dokładnie to, co chciała zrobić. Oparła dłonie na jego biodrach i
poczuła, jak mięśnie napinają się pod jej palcami. Pogładziła go najpierw delikatnie, jak piórkiem, a po
chwili mocniej.
Jęknął znowu i ten dźwięk wywołał dziwną reakcję między jej nogami. Zamierzała zrobić coś, o czym
nigdy nawet nie śniła, a jednak pragnęła tego od chwili, gdy o tym pomyślała.
Nie patrząc na Hugh, ponieważ była całkiem pewna, że on ani przez chwilę nie miał tego na myśli,
pochyliła się tak, że włosy za-słoniłyjej twarz, i dotknęła go ustami.
Krzyknął i jego biodra drgnęły. I wtedy tak po prostu zacisnęła wokół niego wargi. Smakował jak
jezioro i korzennie jak świeże powietrze - wszystko połączone razem.
To jej się podobało.
Coś mówił, lecz nie zwracała na to uwagi, tylko przesuwała dłońmi po jego udach, drażniąc się z nim.
W końcu dotarła w to samo miejsce.
- Nie - powiedział ochryple. - Nie. Uniosła głowę.
- Nie podoba ci się?
Patrzył na nią z obłędem w oczach.
- Nikt jeszcze mnie tam nie całował. Nigdy. Uśmiechnęła się i wróciła tam, gdzie była poprzednio.
Wydał zdławiony jęk, jeszcze zanim poczuł dotyk jej warg. Wypełniła ją radość z samego sprawiania
mu przyjemności, z tego, jak napinały się mięśnie jego ud, jak zaciskały się jego dłonie.
Bawiła się, przesuwając palcem po jego nodze i słuchając jego jęków, aż nagle powiedział przez
zaciśnięte zęby:
- To jest... Już nie mogę. - I stanowczo odsunął ją od siebie.
- Och! - powiedziała, zaskoczona. Odnosiła wrażenie, że jemu coraz bardziej się to podobało.
Szczęki mial zaciśnięte, płonący wzrok.
- Muszę cię o coś poprosić, Georgie.
Serce jej zamarło, a ręka osunęła się z jego uda.
- Powiedz, że nie Richard nauczył cię tego.
- Richard? - spytała piskliwym głosem. Odchrząknęła, nawet nie próbując sobie wyobrazić, jak
przerażony byłby jej mąż, gdyby
kiedykolwiek spróbowała go dotknąć w taki sposób. - Nie, z całą pewnością nie - odparła, próbując się
podnieść. Czuła się zdezorientowana, rozpalona i lekko oszołomiona. - Oczywiście, że nie. To był po
prostu... taki głupi pomysł. Ja... - urwała.
Na samą myśl o Richardzie robiło się jej dziwnie... zimno. Co powiedziałby Richard... Nie o tym, co
przed chwilą robiła, ale o tym, że znalazła się na polu bez ubrania. Poczuła na plecach dreszcz odrazy.
Hugh wstał, kiedy nie patrzyła. Cofnęła się o krok.
- Nie powinienem tego mówić. - Jego głos był mroczny, docierał do głębi jej duszy.
- Cóż, może nie - powiedziała z drżeniem. - Widzisz, to... to nie jest moje... nie jestem osobą, która... -
Sama nie wiedziała, co zrobić z rękoma, położyć je na piersiach, czy może gdzie indziej...
- Zapomnij o Richardzie.
Wyprostowała się. Nie może zapomnieć o Richardzie. Jaką żoną... to znaczy jaką wdową byłaby,
gdyby o nim zapomniała? Jaką byłaby kobietą? Odwróciła się przerażona i rzuciła się biegiem po
ubranie.
- Przepraszam - rzuciła przez ramię. - Muszę iść. Zdążyła chwycić spódnicę, zanim ją dogonił i objął
w talii. Jęknęła i przycisnęła ubranie do piersi.
- Nie mogę tego zrobić! - krzyknęła łamiącym się głosem. -Nie wiem, co mi przyszło do głowy.
Proszę, pozwól mi odejść.
- Jestem idiotą - rzekł Hugh. - Georgie, proszę. Nie chciałem wspominać... nie chciałem przypominać
ci o tym. Po prostu żadna kobieta nigdy...
- Nie powtarzaj tego! - Czuła, że jej policzki płoną. - Richard nie pozwoliłby na coś takiego.
Oczywiście ja... to tylko ja. - Wyrwała się z jego objęć. - Muszę już iść.
Łzy piekły ją w gardle. Powinna mieć tyle rozsądku, by nie robić wszystkiego, co jej strzeli do głowy.
Nigdy nie była dobra w takich rzeczach. Ile razy Richard musiał ją delikatnie poprawiać, a ona nigdy
nawet...
Chciała włożyć spódnicę, gdy nagle zdała sobie sprawę, ze 1 Iugh ściągają w dół.
- Zostaw mnie! - krzyknęła z wściekłością. Zdecydowanie okazał się największym idiotą na świecie.
Przed
chwilą Georgie patrzyła na niego, zmysłowa, gorąca i nieco oszołomiona, a teraz jej wzrok stał się
pusty i... Co go podkusiło, by zadać to pytanie?
To dlatego, że kiedy go dotykała lub choćby uśmiechała się do niego, ogarniała go fala prymitywnej
potrzeby posiadania.
Poczuł dotyk jej warg i pomyślał: Moja; uśmiechnęła się i pomyślał: Moja; a kiedy objęła go wargami,
przyszło mu do głowy coś zupełnie idiotycznego.
- Wybacz - rzucił, puszczając jej spódnicę i chwytając ją za ramiona, by nie mogła uciec.
- Oczywiście - odparła, osłaniając biodra spódnicą. - Chyba na moment ogarnęło mnie szaleństwo.
Ja... jest mi wstyd. Przepraszam.
- Przepraszasz? Za co? Posłała mu wściekłe spojrzenie.
Trzymając ją za ramiona, nagle zrozumiał. Gdyby jej wzrok mógł zabijać, zginąłby na miejscu.
- Sądzisz, że cię nie szanuję - powiedział, przyciągając ją bliżej. Zacisnęła usta.
Wziął ją w ramiona. Była ciepła i miękka tam, gdzie on był twardy, i krew szybciej popłynęła w jego
ciele. - Myślisz, że cię nie szanuję - szepnął, wtulając twarz w jej włosy.
- Ta rozmowa jest bardzo nieprzyjemna - rzekła, odsuwając
się od niego.
Jednak Hugh trzymał mocno.
- Myślisz, że przeraził mnie twój pocałunek.
- To ja jestem przerażona - odparła Georgie, odsuwając jego rękę. - Nie wiem, co mi strzeliło do
głowy. Ja...
- Doprowadził mnie do szaleństwa - stwierdził spokojnie. -Byłem szalony, nieprzytomny,
oszołomiony z rozkoszy.
- To cudownie, - wyrwała się z jego objęć i chwyciła halkę. Ruszył za nią. Objął ją od tyłu tak
niespodziewanie, że pisnęła
jak wystraszona mysz.
- Kocham cię. Zamarła.
Nie przestawał mówić, czując wypełniające go szczęście.
- Kocham cię, Georgino. Myślę, że zawsze cię kochałem, jeszcze zanim przyszłaś ze mną pływać. Nic,
co zrobisz, nie mogłoby mnie przerazić ani rozczarować, ani sprawić, że straciłbym do ciebie
szacunek. Nic.
Odczekał chwilę, lecz ona nie powiedziała ani słowa. Włosy opadły jej na twarz tak, że nie mógł
odczytać jej uczuć. Zaczął więc całować jej ucho, wciąż trzymając tak mocno, by nie mogła uciec.
- Kiedy mnie całowałaś w ten sposób, zdałem sobie sprawę, że jeśli kiedykolwiek dałaś coś takiego
Richardowi, gotów byłbym go zabić.
- On już nie żyje - odparła Georgie. Głos miała stłumiony, lecz nie było w nim gniewu.
- Wiem. Przykro mi, że umarł. Ale właściwie nie jest mi przykro, że umarł, ponieważ dzięki temu
jesteś moja. Myślę, że zawsze byłaś, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy, inaczej nigdy nie
pozwoliłbym, żebyś go poślubiła. Nigdy.
Wzięła głęboki oddech i powoli odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz. W jej pięknych oczach czaiła
się bolesna niepewność. - Więc pytałeś mnie dlatego, że byłeś zazdrosny? Pocałował ją tak mocno, że
osłabła w jego ramionach; dał jej
odczuć swoje dzikie pożądanie, pożądanie sprawiające, że sama myśl o Richardzie doprowadzała go
do szaleństwa. I chęć posiadania, a u podłoża tego wszystkiego - miłość.
- Jesteś moja - powiedział po chwili ochryple.
- Hugh - szepnęła.
Drżenie jej głosu upajało jak brandy. Uderzało mu do głowy.
- Czy naprawdę sądzisz, że byłem oburzony tym, co zrobiłaś?
Zawahała się.
- Richard z pewnością byłby oburzony.
Hugh zacisnął zęby, powstrzymując przekleństwo.
- Nie jestem Richardem. - Wsunął udo między jej nogi, pozwalając, by poczuła w najwrażliwszym
miejscu siłę jego mięśni. - Nie jestem Richardem - powtórzył z wściekłością.
Spojrzenie Georgie stało się jakby nieprzytomne, co zawsze mu się podobało. Zadrżała, napierając na
jego udo.
- Chcę całować cię całą - powiedział. - Chcę, żebyś ty mnie całowała. Chcę się z tobą kochać na stole
w jadalni i w korycie z wodą. Chcę, żebyś oparła się o fotel w mojej bibliotece i uśmiechała do mnie.
Chcę, żebyś dała mi się uwieść w stajni.
Zachichotała cicho.
Cofnął się i jeszcze raz opadł na koc. Jego instrument sterczał dumnie.
- Proszę - szepnął. - Czy zrobiłabyś to jeszcze raz, Georgie, tylko przez chwilę, choćby sekundę?
Chciałbym poczuć to jeszcze raz w życiu. Proszę.
24
Hugh mówił dość nieskładnie. Georgie wpatrywała się w jego twarz, chcąc się przekonać, czy nie
dostrzeże jakichś oznak strachu lub zaskoczenia. Nie zobaczyła. Na twarzy Hugh malowało się tylko
pożądanie... I coś jeszcze.
Uklękła przy nim i nieśmiało położyła rękę na jego piersi. Czuła pod palcami twarde, napięte mięśnie.
Była zbyt zakłopotana, żeby spojrzeć mu w oczy, więc skupiła się na jego ciele, starając się znaleźć to,
co mu się spodoba, co sprawi mu przyjemność.
To szaleństwo kochać się w takim miejscu, w taki sposób...
Musi przestać myśleć o Richardzie. Zapakować wspomnienia do kuferka i odłożyć w jakieś
bezpieczne miejsce. Ponieważ przerażenie Richarda na widok jej ciała nie miało żadnego związku z
tym, co działo się teraz, gdy na rozgrzanym słońcem polu wśród jaskrów kochała się z Hugh.
Hugh był... po prostu Plugh. Leżał rozciągnięty jak rozleniwiony kot, z oczami błyszczącymi z
rozkoszy, drżąc pod jej dotykiem. Musnęła kciukiem jego pierś, a gdy przesunąwszy palcami po
brzuchu, zeszła jeszcze niżej, wydał z siebie zachęcający, gardłowy dźwięk.
Ale ledwie zdążyła go dotknąć, nieoczekiwanie zmienił pozycję i teraz ona leżała na plecach, mając
nad sobą rozpalonego namiętnością mężczyznę.
- Nie mogę tego zrobić - powiedział spokojnie. - Wyszedłbym na idiotę, tracąc panowanie nad sobą, a
przy tobie nie mogę sobie na to pozwolić.
Georgie musiała przyznać, że to właśnie bardzo by jej się spodobało.
- Mógłbyś stracić nad sobą panowanie? - spytała, gładząc jego plecy i ocierając o niego biodrami. - Jak
by to wyglądało?
Nic nie odpowiedział, tylko pochylił głowę i musnął wargami jej pierś. Zapomniawszy, o co pytała,
zaczęła kołysać biodrami, odruchowo przyciągając go do siebie. Po raz pierwszy w życiu poczuła
wypełniającą ją pustkę; głód, który mogła zaspokoić tylko druga osoba.
- Hugh... - Z jej gardła wydobył się ledwie słyszalnym szept. -Proszę, ja...
Zamiast odpowiedzi wsunął palec między jej nogi. Georgie z cichym okrzykiem wygięła się w łuk,
przywierając do niego całym ciałem. Wystarczyły dwa mocne pchnięcia i poddała się, drżąc i łkając,
ścisnęła go ze wszystkich sil.
- Tak - powiedział Hugh ochryple. - Nie powinno boleć, moja słodka Georgie.
Wtedy cofnął się i zanim dotarło do niej, co powiedział, pchnął.
Georgie otworzyła szerzej oczy. To było zupełnie inne niż wszystko, czego doświadczyła z
Richardem, kiedy jej ciało sprzeciwiało się każdemu natarciu męża. Hugh wsunął się w nią gładko -
gorący, wielki i silny - a jej ciało, zamiast stawiać opór, domagało się więcej.
- Czy to boli? - szepnął, wycofując się.
Nie słuchała. Kwiląc cicho, starała się przyciągnąć go z powrotem.
- Hugh.
Na jego twarzy powoli pojawił się uśmiech; złożył na jej ustach szybki, mocny pocałunek.
- Przyjmę, że to znaczyło, że nie bolało - powiedział i wsunął się z powrotem w jej zapraszające
wnętrze. Uśmiech zniknął z jego twarzy. -Jesteś cudowna. Taka ciasna i wilgotna... doskonała -
wymruczał.
Georgie instynktownie uniosła się, wychodząc mu naprzeciw. Ściskała go kurczowo, starając się
zatrzymać w sobie. Uderzał
głęboko i miarowo, raz za razem. Wśród jęków i westchnień pierwszy orgazm przeszedł w kolejny, jej
ciało odruchowo reagowało na jego pchnięcia.
- Nie mogę... - wydyszał Hugh.
Georgie nie była w stanie odpowiedzieć. Napawała się tą chwilą, przytulona mocno do niego,
przyciągając go jak najbliżej.
Czując dotyk jej dłoni na pośladku, stracił kontrolę. Odczuła to w sposobie, w jaki jego ciało tarło o
nią, w jęku, który wyrwał się z jego gardła.
Cofnął się i oparł na rękach.
- Jesteś moja - wychrypiał przez zaciśnięte zęby.
On był... Georgie zamknęła oczy i zadrżała, czując narastające w sobie gorąco.
- Kocham cię - rzekł łamiącym się głosem, po czym pochylił się i wpił w usta Georginy wzniecając w
jej ciele żar rozkoszy.
Ale te doznania nie mogły stłumić znaczenia jego słów. Ani radości w jej sercu.
25
Kiedy ludzie mówią o kobietach upadłych, nigdy nie wspominają, jak radzą sobie one w chwilach
kłopotliwych. Które następują po tak zwanym upadku. Jak powszechnie wiadomo, biblijna Ewa
natychmiast osłoniła się liśćmi. I Georgie doskonale rozumiała dlaczego.
Czuła się ogromnie skrępowana.
Przed chwilą była tak zatopiona w rozkoszy, że... hm, cóż, pochrząkiwała, krzyczała i zachowywała
się jak niespełna rozumu. A potem, kiedy akt dobiegł końca, zdała sobie sprawę, że leży na łące, z
koniczyną przyklejoną do kolana. I najprawdopodobniej także do wielu innych miejsc.
Włosy miała w nieładzie, jej czystość także pozostawiała wiele do życzenia, ponadto jej ubranie
znajdowało się w sporej odległości.
- Niech to - jęknął Hugh. - Richelieu uciekł.
Georgie zasłoniła piersi rękoma i usiadła, zadowolona, że może odwrócić myśli od własnej nagości.
Gdy rozejrzała się dookoła, spostrzegła, że Elsbeth nadal spokojnie skubie trawę, natomiast Richelieu,
radość i duma Hugh, znikł bez śladu.
- Gdzie mógł pójść? Myślisz, że wrócił do stajni?
Spojrzała na Hugh, który wcale nie sprawiał wrażenia człowieka zaniepokojonego tym, że właśnie
stracił przyszłego zwycięzcę Ascot. Patrzył na jej piersi.
- Jesteś taka piękna - wyszeptał pełen podziwu. To sprawiło, że poczuła się trochę lepiej.
- Ty też - odparła nieśmiało. - To znaczy, jesteś bardzo przystojny. Przewrócił się na bok.
- Jestem trochę nieokrzesany i zawsze taki byłem. Ale ty, Georgie, jesteś cała taka mięciutka, skórę
masz gładką i wspaniale smakujesz. Ledwie śmiem ciebie dotykać, - wyciągnął rękę i przesunął
palcem po jej piersi.
Opuściła ręce i jej pierś znalazła się w jego dłoni. Hugh ukląkł i jednym zwinnym ruchem podniósł
Georginę na kolana. Miała świadomość, że powinna się wstydzić swojej nagości, tego, że jej piersi
dotykająjego torsu, że ma trawę pod kolanami. Ale gdy spojrzała mu w oczy, zapomniała o wszelkim
wstydzie.
- Lady Georgino Sorell - oznajmił uroczyście Hugh, ujmując jej dłoń i przykładając ją do swoich ust. -
Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Bezładne myśli kłębiły się w głowie Georgie.
Miała nie wychodzić za mąż. Nigdy więcej. I nie sądziła...
W oczach Hugh pojawił się cień niepewności.
- Georgie? Musiała zapytać.
- Ja tylko...
Jeszcze raz ucałował jej dłoń, nawet na chwilę nie spuszczając z niej wzroku.
- O co chodzi, kochanie?
- Nawet nie zauważyłeś, że byłam w tym samym pokoju w zeszłoroczne święto Trzech Króli -
powiedziała szybko. - Po prostu. .. - Zawiesiła głos.
- Jestem i zawsze byłem idiotą - rzekł. - Carolyn na pewno zgodziłaby się z tą opinią.
Georgie skinęła głową.
- Nie ubieram się jak hrabia. Niech to szlag, najczęściej nawet nie pachnę jak hrabia. Ale wiem, co
czuję - mówił z żarem. - Kocham cię, Georgie, i wiem, że jesteś moja. Wyjdziesz za mnie, ponieważ
tak właśnie musi być.
Radość przepełniająca serce Georgie odmalowała się w jej oczach. Hugh rozluźnił nieco palce
ściskające kurczowo jej rękę.
- Chcesz, żebym za ciebie wyszła, mimo że czasami znikasz i praktycznie mieszkasz w stajni?
- Nigdy nie stawiałem moich koni przed siostrami, przed osobami, które kocham. I nigdy, przenigdy
konie nie będą ważniejsze od ciebie.
Wargi Georgie zadrżały.
- Nigdy nie zajmowałam pierwszego miejsca w niczyim życiu - powiedziała, zanim zdążyła się
pohamować.
Hugh przestał ją całować dopiero po kilku minutach, a wtedy była już całkiem przekonana, że w jego
myślach właśnie ona zajmuje pierwsze miejsce.
- Zgodzisz się? - spytał.
Oczy Georgie napełniły się łzami.
- Kocham cię, Hugh - szepnęła.
- Ale czy wyjdziesz za mnie, takiego, jakim jestem, ze wszystkimi moimi końmi, moją głupotą i
zapachem stajni?
- Nie zamierzałam wychodzić ponownie za mąż. Zacisnął mocniej palce na jej ramionach.
- Czy z twoim pierwszym mężem było aż tak strasznie, że nie chcesz zrobić tego ponownie, czy... czy
chodzi o mnie? - Nie zamierzałam cię kochać - powiedziała, uśmiechając się przez łzy.
- A więc?
- Więc może gdybym nie wyszła za mąż... - Dalsze słowa uwięzły jej w gardle, wszystkie obawy
wydawały się teraz błahe i głupie. Ale zostało coś, co musiała powiedzieć. - Nie jestem pewna, czy
mogę mieć dzieci. - Te słowa zawisły w powietrzu, po chwili Georgina mówiła dalej: - Sporządziłeś
listę, a raczej sporządziła ją Carolyn, bo przecież chodziło właśnie o dzieci i o to, że chciałeś mieć
dziedzica. - Przełknęła ślinę, a Hugh nadal nic nie mówił. -Po prostu nie sądzę... Może moglibyśmy
mieć romans?
- Romans? - powtórzył. - Z tobą? Nie.
- Och, cóż...
Nie pozwolił jej dokończyć.
- Jesteś moim życiem i moim sercem, Georgie. Czuję się, jakbym chodził po świecie po omacku,
przynajmniej do ubiegłego tygodnia, a nagle spojrzałem i zobaczyłem ciebie; byłaś tu cały czas. Nie
obchodzi mnie, czy kiedykolwiek będziemy mieć dzieci.
Łzy spłynęły jej po policzkach. Osuszył je pocałunkami.
- Prawdę mówiąc, jesteś jedyną osobą, której chcę w swoim życiu, więc może lepiej, żebyśmy nie
mieli dzieci. - Usiadł, biorąc ją na kolana.
- Richard i ja próbowaliśmy wielokrotnie - mówiła Georgie, wtulając się w jego pierś. Nie potrafiła
spojrzeć mu w oczy.
- To nie jest ważne - rzekł Hugh. Te słowa wypowiedział z tak głębokim przekonaniem, że Georgie
zrozumiała, że są tak prawdziwe, jakby miał je wypisane na skórze.
Podniosła wzrok i zobaczyła to samo w jego oczach.
- Czy mnie kochasz, Georgie? - spytał.
- Bardzo - odparła łamiącym się głosem.
- Więc wyjdź za mnie. Bo i ja bardzo cię kocham. Obiecuję, że będę ostrożniejszy przy ujeżdżaniu
koni. Teraz mi zależy. A tymczasem kochajmy się, tylko to się liczy.
Bucky Buckstone, którego pola rozciągały się po drugiej stronie stawu i który przed chwilą zobaczył
rosłego kasztanka pożywiającego się bratkami jego żony, zamarł w pół kroku, otwierając usta ze
zdumienia. Pomyślał, że najwyraźniej w tych czasach arystokraci nie mają już żadnych zahamowań.
Siedzieli na jego polu, nadzyjak ich Pan Bóg stworzył. Przyglądał się im przez chwilę, a kiedy para
zniknęła w trawie, zawrócił konia i skierował się tam, skąd przyjechał.
- Wiem, kim jesteś - zwrócił się do Richelieu. - Należysz do hrabiego, który przyjechał z wizytą do
dworu, i domyślam się, że
właśnie on był na moim polu. Ma szczęście, że to ja cię znalazłem, a nie kto inny.
Uszy mu się trochę zaczerwieniły i szedł bardzo szybko. Kilka minut później powiedział pani
Buckstone, że niektórzy ludzie nie znają granic. I nawet kiedy pani Buckstone przypomniała mu
pewne zdarzenie, które miało miejsce dwadzieścia trzy lata temu w ciepłą letnią noc, gdy pan
Buckstone przyszedł się do niej zalecać, nie zmienił zdania.
- To byliśmy my - upierał się. - A oni są arystokratami. Pani Buckstone roześmiała się i wzięła kolejne
prześcieradło.
Zrobiła właśnie pranie i teraz wieszała czystą pościel na sznurku.
- A czemu hrabia nie miałby się czasem zajmować na polu tym, czym wszystkie inne boże stworzenia?
Bucky nie znalazł na to dobrej odpowiedzi, więc tylko pokręcił głową i zaprowadził Richelieu za dom,
żeby go napoić.
26
Lady Georgina, wkrótce Georgina Dunne, hrabina Briarly, śniła. Mały chłopiec o kędzierzawych
kasztanowatych włosach i figlarnym spojrzeniu biegał po jej sypialni, krzycząc co sił w płucach.
Dosiadał kija od miotły i na jej oczach strącił ze stolika filiżankę z herbatą. Wołała, próbując go
zatrzymać, zanim coś rozbije - ponieważ ciągle mu się to zdarzało - i czuła, że miłość do niego
rozsadza jej serce. I wtedy się obudziła.
Georgina musiała się obudzić, ponieważ w tym momencie, w środku nocy poczuła na sobie ciężkie
ciało mężczyzny. Jego ręka wślizgnęła się pod jej nocną koszulę, zanim jeszcze zdążyła się otrząsnąć
ze snu.
A wtedy zupełnie odechciało jej się spać, bowiem Hugh całował jej szyję i wydawał głodne dźwięki, a
jego ręka...
Ta ręka!
Oczywiście w podobnych okolicznościach trudno zapamiętać sen.
- Co tu robisz? - szepnęła Georgie. - Hugh, nie powinieneś!
- Powinienem - oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. -Wszyscy w tym cholernym domu położyli
się w końcu spać. Myślałem, że Finchbird nigdy sobie nie pójdzie. - Hugh wrócił do poprzednich
zajęć, podczas gdy Georgie zupełnie straciła wolę walki, jak mówi się o krajach toczących wojny.
I zapomniała o swoim śnie.
Co tłumaczy, dlaczego lady Briarly dziewięć miesięcy później popatrzyła na swojego syna, Gagea
Willeta Dunne'a, i powiedziała:
- Nie potrafię tego wyjaśnić; czuję się, jakbym już kiedyś go spotkała, jakbym znała go od zawsze.
Dumny ojciec dziecka pochylił się, pocałował syna, a potem żonę i pokręcił głową.
- Nigdy nie widziałem nikogo, kto by tak wyglądał, Georgie. Spójrz tylko na niego. Wygląda na tak
niesfornego, jak to tylko możliwe. Co prawda, ja w dzieciństwie byłem aniołem, ale on...
Lecz to zdarzyło się dopiero dziewięć miesięcy później. W tamtą wrześniową noc hrabia rzucił nocną
koszulę swojej przyszłej żony w kąt sypialni, po czym przypomniał sobie coś, co naprawdę powinien
zrobić. Uniósł więc głowę i powiedział:
- Wybacz mi, kochanie.
Georgie spojrzała na niego, wydając dźwięk, który był czymś pośrednim między piskiem a
westchnieniem.
- Proszę, nie przerywaj tego, co robisz.
- Muszę. Muszę ci coś dać. - Złożył pocałunek na jej udzie, po czym wstał z łóżka i przeszedł przez
pokój.
- Jesteś nagi! - zawołała, jakby zauważyła to po raz pierwszy.
- Oczywiście, że jestem - odparł Hugh, zapalając lampkę na jej toaletce. - Dżentelmen nigdy nie
wskakuje do łóżka damy w butach. .. Ależ dzisiaj zimno...
Georgie przewróciła się na bok i obserwowała go, oparłszy się na łokciu. Jej wspaniałe rude włosy
opadały puklami na piersi, a Hugh znowu pomyślał, że jest zbyt piękna. Zbyt piękna dla kogoś takiego
jak on.
Ale spojrzawszy na jej rozpustne, obrzmiałe wargi, na wyraz jej twarzy, zrozumiał, że nikt jeszcze
nigdy nie dał jej takiej rozkoszy jak on.
Wrócił więc do łóżka, położył się obok Georginy i naciągnął im kołdrę na głowy. Tam, w ciepłej
jaskini utworzonej przez ciała ich dwojga, rozjaśnionej złotawym blaskiem lampki, rzekł stanowczym
tonem:
- Kocham cię.
Georgie uśmiechnęła się, a błysk radości w jej oczach sprawił, że Hugh miał ochotę śpiewać.
- Ja też cię kocham - szepnęła. - Czy będziemy się kochać pod kołdrą? Jesteś taki romantyczny, Hugh.
Leżeli pod kołdrą, ponieważ Hugh obawiał się, że mógłby sobie odmrozić pewne części ciała, ale
skoro ona uważała to za romantyczne, nie należało wyprowadzać jej z błędu.
- Kochałbym się z tobą wszędzie - zapewnił całkiem szczerze. - Nawet na śnieżnej zaspie. - Po czym,
z typowym dla siebie brakiem subtelności, dodał: - Nie miałem tego przy sobie rano. -Wziął Georgie
za rękę i wsunął jej na palec pierścionek.
- Och - szepnęła.
- Chyba jest trochę staroświecki - powiedział, zdając sobie nagle sprawę, że pierścionek jego matki
niekoniecznie musi odpowiadać najnowszej modzie. Zdobił go duży różowy topaz otoczony
diamentami.
Oczy Georgie błyszczały.
- Jest piękny, Hugh. To najpiękniejszy pierścionek, jaki widziałam w życiu. Czy należał do twojej
matki?
Skinął głową i cmoknął ją w nos.
- Ojciec wręczył mi go po śmierci matki i powiedział, że mam go dać swojej żonie.
Po jej policzku spłynęła łza, którą Hugh osuszył pocałunkiem.
- To najcudowniejsza rzecz, jaką słyszałam - powiedziała zdławionym głosem.
- Moja matka byłaby bardzo szczęśliwa - rzekł Hugh. - Polubiłaby cię, Georgie.
Chciał, żeby przestała płakać, więc uniósł się nad nią i przystąpił do odwracania jej uwagi. Był w tym
bardzo dobry.
Tak dobry, że Georgie nie zdążyła obejrzeć pierścionka do następnego ranka, więc idąc do jadalni,
wciąż zerkała na swoją rękę. Było już dość późno i większość gości przeszła już do salonu.
Prawdę mówiąc, w jadalni byli tylko Carolyn i Pierś. Na jej widok Carolyn poderwała się i zawołała:
- Jesteś!
Było jasne, że oboje siedzieli przy zimnych tostach i letniej herbacie, czekając na nią.
Georgie nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
- Spałam trochę dłużej niż zwykle - powiedziała, obchodząc stół dookoła, żeby usiąść obok Carolyn.
- Wyobrażam sobie... - zaczęła Carolyn i nagle głos jej się załamał. - Och, Pierś, spójrz, mój brat...
moja matka... to znaczy... och, Georgie, tak się cieszę!
Chwilę później Carolyn powiedziała coś, co Georgie pamiętała przez całe swoje długie i szczęśliwe
życie, ilekroć spojrzała na ten pierścionek.
- Właśnie tego życzyłby sobie mój ojciec - powiedziała Carolyn. - Szkoda, że nie dożył i nie mógł tego
zobaczyć. Był bardzo rozczarowany, kiedy zakochałaś się tak szybko i to w swoim pierwszym
sezonie. I wcale nie był zadowolony, kiedy wyszłaś za Richarda, chociaż oczywiście nigdy ci tego nie
powiedział.
- Naprawdę? - spytała zaskoczona Georgie.
- To nie miało oczywiście żadnego związku z Richardem; ojciec uważał, że jesteś jedyną osobą, która
mogłaby sprawić, żeby Hugh nie zaszył się w stajni. Zawsze powtarzał, że Hugh najgorzej zniósł
śmierć matki, a ty w jakiś sposób pomogłaś mu przetrwać ten trudny okres. Musiało się wydarzyć coś,
co kazało mu przypuszczać, że doskonale pasowalibyście do siebie.
Nie powiedziała nic więcej, a Georgie nie oświeciła jej w tym względzie. Ale przez resztę życia, kiedy
ktoś wspominał o pływaniu, hrabina Briarly zerkała na męża z tajemniczym uśmiechem -uśmiechem,
który powstrzymywał go przed zaszyciem się w stajni.
Epilog
Carolyn zmierzała pierwsza do urządzonego w tej siedzibie teatru, paplając radośnie po drodze.
- Widzicie? - mówiła, wskazując w stronę sceny lampką szampana. Z okazji jej urodzin wzniesiono
wiele toastów. - Pierwszy markiz Finchley zbudował go specjalnie z okazji podróży królowej Elżbiety
po kraju. Jak wiadomo, królowa kochała teatr. Nie wiem, czy od tamtego czasu często odbywały się w
nim spektakle, ale mam nadzieję, że kiedy będziemy mieli dzieci, scena znacznie się ożywi.
Mąż spojrzał na nią z czułością; co dawniej irytowało Hugh, a co teraz często malowało się w jego
oczach, gdy patrzył na Georginę.
- Posadziłem cię na miejscu królowej Elżbiety, kochanie - rzekł markiz do żony. - Na scenie.
- Och! - wykrzyknęła Carolyn. - To jest fotel z błękitnego salonu.
- Ten sam, na którym została sportretowana siedząca na tej scenie królowa Elżbieta - oznajmił z dumą
Finchley. - Będziesz siedziała na honorowym miejscu, ponieważ są twoje urodziny. -Pochylił się i
powiedział jej na ucho coś, czego Hugh nie usłyszał, lecz mógł sobie wyobrazić, ponieważ Caro
zarumieniła się, a jej mąż cmoknął ją w nos w sposób absolutnie niedopuszczalny w eleganckim
towarzystwie.
To skłoniło go do rozmyślań nad tym, co przygotowałby na urodziny Georgie - na przykład
dwudzieste piąte, trzydzieste,
pięćdziesiąte czy siedemdziesiąte. Spojrzał na nią, a ona musiała coś wyczytać w jego uśmiechu,
ponieważ jej policzki poczerwieniały i powiedziała:
- Hugh! Przestań!
Tymczasem jego siostra stała się przyczyną niesłychanego zamętu.
- Pierś, nie chcę być sama na scenie - mówiła. - Chcę, żebyś był ze mną. I Georgina też. Skoro ona i
Hugh właśnie się zaręczyli, to oboje także powinni świętować.
- Prawdę mówiąc, panna Passmore i lord Charters są w podobnej sytuacji - zauważył Hugh.
- A ja jestem szczęśliwy, mogąc oznajmić, że panna Peyton przyjęła moje oświadczyny - dobiegł ich
głęboki glos kapitana Neilla Oakesa.
- Prawdziwa armia Kupidynów musiała najechać ten dom -mruknął Hugh do Georginy.
- Żałujesz? - spytała z uśmiechem.
- Nigdy - odparł, bezskutecznie próbując zachować beztroski ton. - Nigdy. - I on także ją pocałował;
skoro gospodarz złamał zasady, to każdy mógł pójść za jego przykładem.
- Niech wszystkie zaręczone pary dołączą do mnie i Finclileya na scenie - oznajmiła Caro, klaszcząc w
dłonie i dając znak służącym, którzy nadbiegli ze wszystkich stron, niosąc siedziska.
Hugh zajął niewielką sofę i przyciągnął do siebie Georginę. Gwendolyn starała się wymigać i kręciła
głową, lecz ostatecznie Alec namówił ją, by usiadła obok niego. Kate siedziała na kolanach kapitana
Oakesa, co było najzupełniej niestosowne - ale wszyscy zdążyli już przywyknąć do tego, że ci dwoje
nieustannie są razem, więc wydawało się to całkowicie naturalne. Widocznie znowu coś sobie zrobiła
w kostkę, pomyślał Hugh. Wreszcie wszyscy usiedli w półkolu wokół sceny, zwróceni plecami do
widowni.
Wśród widzów rozlegały się niecierpliwe szepty.
- Powiedziałeś lordowi Finchleyowi, że nie bierzemy odpowiedzialności za to przedstawienie,
prawda? - szepnęła Georgie.
- Teraz będziesz musiała nazywać go Piersem. Należysz do rodziny - odparł Hugh. Na samą myśl o
tym miał ochotę znów ją pocałować. Powstrzymał się jednak, ponieważ siedzieli na scenie, a z
widowni co najmniej dwadzieścia osób obserwowało ich, jakby to oni dawali przedstawienie.
W bocznym pomieszczeniu rozległo się kilka strzałów, po czym po scenie i wśród widzów zaczęli
krążyć służący z kieliszkami szampana. Markiz Finchley wstał.
- Chciałbym wznieść toast za moją żonę, dla uhonorowania której zebraliśmy się wszyscy.
Hugh miał już zdecydowanie dość szampana. Wolał dobre porto od tego musującego napoju dobrego
dla dam. Ale mimo to wypił.
Poza tym Georgina w milczeniu uniosła kieliszek - nie w stronę Carolyn, lecz do niego.
- Słucham? - szepnął, nachylając się ku niej.
- Za ciebie - powiedziała.
Coś ścisnęło go w piersi i dokończył trunek, myśląc, że naprawdę jest wielkim szczęściarzem. Służący
pospiesznie jeszcze raz napełnił wszystkim kieliszki.
W tej właśnie chwili na scenę wkroczył pan Lear. Miał na sobie strój z żółtego aksamitu, a na głowie
coś, co przypominałoby aureolę, gdyby aureole miały zwyczaj przechylać się na bok i zwisać nad
uchem.
- A więc to są te świeżo zaręczone pary! - powiedział, uśmiechając się lubieżnie do czterech par
siedzących na scenie.
- Z których jednajest już małżeństwem - sprecyzowała radośnie Carolyn.
- Ach, lady Finchley. - Lear ukłonił się tak nisko, że jego aureola niebezpiecznie opadła do przodu.
Wyprostował się natychmiast i przytrzymał prawą ręką to dziwaczne nakrycie głowy. - Z naj-
większym szacunkiem pragnę złożyć pani kondolencje w imieniu całej mojej trupy.
Zapadła chwila ciszy Pierś już miał coś powiedzieć, kiedy Lear sam się zreflektował.
- Gratulacje! Nie kondolencje! Gratulacje! Z ogromną przyjemnością będziemy mieli zaszczyt
przedstawić wesołą tragedię Pyrama i Tyzbe - ciągnął gładko. - Często wystawianą przed rodziną
królewską, a zawsze podziwianą. Postacie to ja sam, w osobie Księżyca, okrutny Lew i dwoje czułych
kochanków, piękna Tyzbe i urodziwy Pyram.
- Wyśmienicie! - zawołała Carolyn, klaszcząc w ręce. - Ufam, że nie będziecie mieć mi za złe, jeśli
powiem to głośno. To zupełnie inne uczucie, być tu na scenie niż na widowni.
- Chętnie wysłuchamy wszelkiego rodzaju komentarzy - mówił Lear. - Jakkolwiek oklaski sprawiają
nam zawsze największą przyjemność.
Wszyscy posłusznie zaczęli bić brawa, gdy Lear się wycofał. Chwilę później pojawił się znowu,
trzymając w ręce latarnię. Za nim szła młoda dziewczyna odziana w purpurowy płaszcz, który był na
nią za długi. Dotarła na środek sceny i stanęła w dramatycznej pozie.
- To starego Nygusa grób, a gdzież... mój luby? Natychmiast stało się jasne, że Tyzbe, niestety, nie jest
wybitną
aktorką.
Na scenę z rykiem wkroczył Lew. A w każdym razie Hugh założył, że to król zwierząt, biorąc pod
uwagę futro i gardłowy ryk.
- Och! - wrzasnęła Tyzbe, zbiegając ze sceny.
Hugh rozejrzał się dookoła. Wszyscy z przerażeniem wpatrywali się w scenę. Kostiumy były okropne,
a gra aktorów fatalna. Georgina spojrzała na niego z rozpaczliwym błaganiem w oczach. Musiał coś
zrobić.
- Dzielnieś, Lwie, ryknął! - zawołał i pozdrowił aktorów, unosząc lornetkę. Szturchnął Georginę,
która popatrzyła na niego z osłupieniem, lecz po chwili wypaliła:
- Och! Dzielnieś pobiegła, Tyzbe.
Hugh znowu rozejrzał się dookoła. Wszyscy wyglądali na skonsternowanych, z wyjątkiem jego
siostry, która uśmiechała się błogo. Uniosła rękę z kolejnym kieliszkiem szampana.
- Dzielnie świecisz, Księżycu! - zawołała Carolyn, której głos wskazywał, że jest lekko wstawiona.
Spojrzała na swego męża. - Naprawdę, uważam, że Księżyc jest bardzo elegancki. Nie sądzisz, że to
był bardzo elegancki Księżyc? - zwróciła się do Gwendolyn siedzącej po jej drugiej stronie.
- Nie - powiedziała Kate z przeciwległej strony sceny. Kapitan Oakes zasłonił jej usta dłonią.
Lew chwycił w zęby płaszcz Tyzbe i kilka razy potrząsnął nim energicznie, po czym zszedł ze sceny.
- Kot ze stodoły lepiej by sobie z tym poradził - stwierdziła Kate. Narzeczony spojrzał na nią z
aprobatą.
Z boku wyskoczył Pyratn we wspaniałej peruce z loczkami, w której przypominał pudla.
- Dzięki, Księżycu, za twe słoneczne promienie - wyrecytował. -Dzięki, że tak w tej chwili jasnym
świecisz tokiem. - Rozprawiwszy się w ten sposób z uprzejmościami, zamarł w dramatycznej pozie.
-Gdyż mi twe wdzieęczne, złote, błyszczaące strumienie... ja... ja... -Na jego twarzy pojawił się wyraz
cierpienia. - O kotko, o życie!1
Gwendolyn odwróciła się do Aleca.
- Skąd tu się wzięła kotka?
- Nie ma żadnej kotki - odparła spokojnie Kate.
Oakes zaczął się śmiać, lecz Pyram chwycił płaszcz i padł na kolana.
- We krwi zbryzgany - poinformował publiczność. - Jestem zniszczony, strzaskany, zdruzgotany!
Zapadła chwila ciszy, gdy wszyscy próbowali zrozumieć, o czym on właściwie mówi.
- Tyzbe musiała zginąć - wyjaśnił nieco kpiącym tonem.
- Och - westchnęła Carolyn, dopijając swojego szampana. -Tyzbe nie żyje. To straszne. Nieszczęsna
Tyzbe.
- Nieszczęsna kotka - dodała cierpko Kate.

1Na podstawie tłumaczenia Stanisława Koźmiana, ze zmianami podobnie jak w angielskim tekście w stosunku do Szekspira (przyp. tłum.).
- My nieszczęśni-wtrącił Alec.
- Przyjdź śmierci, wierna przyjaciółko! - ryknął Pyram, starając się zagłuszyć publiczność.
- Oby jak najszybciej - mruknął kapitan Oakes.
- Nie mogę przestać myśleć o tej kotce - powiedziała Gwendolyn. - Biedna kotka.
Georgie zbliżyła usta do ucha Hugh.
- Od kiedy Gwendolyn jest tak dowcipna? Zawsze odnosiłam wrażenie, że jest zbyt nieśmiała, by się
odezwać choćby słowem.
Carolyn odwróciła się do Gwendolyn.
- Jaka kotka? - spytała zdezorientowana. - Nie widzę żadnej kotki.
Jej mąż dał znak, by służący dolał szampana.
- Nie przejmuj się, kochanie. Jeśli chcesz kotkę, później zdobędę ją dla ciebie.
Carolyn wyglądała na zachwyconą.
Pyram tymczasem przestał kontemplować płaszcz Tyzbe i dobył miecza.
- Deszczu łez, twarz mą zroś! - krzyknął. - Wyskocz, mieczu, pchnij wskroś lewą pierś Pyrama. Tę
lewą pierś, gdzie serce kołata.
I pchnął się mieczem. Mówiąc ściślej, pchnął się kilkakrotnie, co wyraźnie wyprowadziło Georgie z
równowagi, więc Hugh skorzystał z okazji i przyciągnął ją do siebie.
- Kocham tę twoją pierś, gdzie serce kołata - szepnął jej do ucha. - Tę drugą zresztą także.
- Tak umieram, tak, tak, tak! - wrzasnął Pyram, padając bezwładnie na deski. Hugh skinął głową do
Aleca, dając wyraz swemu uznaniu dla dramatycznej sceny śmierci. W dzieciństwie regularnie toczyli
pojedynki i zwłaszcza Alec miał skłonność do rozciągania swojej śmierci na co najmniej pięć minut.
Pyram najwyraźniej doceniał wartość teatralnego zgonu. Uniósł się z podłogi i krzyknął:
- Już nie żyję! - Po czym padł znowu.
- Dotarło to do nas - mruknął Hugh, wtulając usta we włosy Georgie.
Lecz Pyram jeszcze nie skończył.
- Terzżem trup ciałem. Teraz już wzleciałem, duch mój wszedł do niebios bram. Księżycu, zmykaj
precz!
Księżyc najwyraźniej błądził gdzieś myślami, ponieważ pan Lear nawet nie drgnął, dopóki Pyram nie
posłał mu wściekłego spojrzenia. W końcu zszedł ze sceny i Pyram uniósł się jeszcze raz, by wygłosić
ostatnią kwestię.
-Już umieram, umieram.
Teraz wbiegła Tyzbe i natychmiast zauważyła Pyrama. Trudno było go nie zauważyć, skoro spod
pachy sterczał mu wielki miecz.
- Twe oczy się zwarły. - Padła na kolana i potrząsnęła nim. -Czy śpisz, czyś umarły?
- Czy to ci nie przypomina Romea i Julii? - spytała Carolyn Gwendolyn.
- Jeśli idzie o mnie, wolę szczęśliwe zakończenia - odparła Gwendolyn.
- Ja też - przyznała Carolyn. Klasnęła w ręce. - Czy możemy prosić o szczęśliwe zakończenie?
Na scenie zapadła chwila ciszy.
- Czyż mówiłem, że płaszcz był zbryzgany krwią?! - zawołał, siadając Pyram. - Moja Tyzbe musiała
przynieść ze sobą dzban wina. Och, Tyzbe, daj mi łyczek!
Tyzbe wstała zwinnie, roztropnie kopnęła miecz, usuwając go ze sceny, i pomogła wstać Pyramowi.
- Żyję, żyję, żyję, żyję! - zawołał Pyram.
- Kocham... kocham... kocham... kocham - odpowiedziała Tyzbe, rzucając się w jego ramiona.
- I to jest szczęśliwe zakończenie - rzekła Carolyn z westchnieniem.
Na początku wieczoru niektórzy z widzów najpewniej przypuszczali, że przedstawienie zostanie źle
przyjęte.
Tymczasem jednak na koniec, kiedy aktorzy kłaniali się publiczności, wszyscy zerwali się z miejsc i
głośnymi okrzykami wyrażali swoje uznanie.
Zwłaszcza Carolyn.
Która nigdy nie zapomniała swoich dwudziestych piątych urodzin i zawsze opowiadała mężowi,
potem dzieciom, a jeszcze później wnukom o najbardziej romantycznym wieczorze w całym swoim
życiu. O sztuce, która powstała właściwie tylko dla niej. I o najpiękniejszym prezencie, jaki
kiedykolwiek dał jej ukochany mąż.
- Ty po prostu tego nie zrozumiałeś - powtarzała co roku patrzącemu z niedowierzaniem Piersowi. - To
było o życiu, śmierci i miłości...
- A kotka? - pytał za każdym razem.
- Tajemnica życia i sztuki - odpowiadała z westchnieniem. -Musimy się po prostu pogodzić z tym, że
nie wszystko możemy zrozumieć.
- A to jest coś, co rozumiem - mówił, przyciągając ją do siebie. A ona uśmiechała się do niego,
ponieważ na dwudzieste piąte
urodziny i na trzydzieste, i pięćdziesiąte, i siedemdziesiąte, zawsze dawał jej ten sam prezent.
I oboje wiedzieli, że najwspanialszym darem jest miłość.

You might also like