You are on page 1of 252

Suzanne Selfors

To tylko piraci?!
Przełożył Michał Zacharzewski
Wydanie oryginalne:
Original title: Smells Like Pirates
Copyright © 2012 by Suzanne Selfors

First Edition: November 2012

Wydanie polskie:
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2015

Projekt okładki: Tomasz Majewski


Redakcja, korekta i skład: Dolina Literek

ISBN 978-83-280-2276-8

Grupa Wydawnicza Foksal sp. z o.o.


ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 828 98 08, 22 894 60 54
biuro@gwfoksal.pl
www.gwfoksal.pl

All rights reserved


Wszelkie prawa zastrzeżone

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
i Tomasz Szymański / Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści

Dedykacja
Motto
L.O.S.T. Oficjalny certyfikat członkostwa
Część pierwsza. Mleczna Dolina
Rozdział 1. Słodko-kwaśna szesnastka

Rozdział 2. Jedyna taka okazja

Rozdział 3. Więzień nr 90

Rozdział 4. Złe wiadomości

Część druga. Hotel Mockingbirda


Rozdział 5. Ostrzeżenie sprzątaczki

Rozdział 6. Cmentarz Mockingbirdów

Rozdział 7. Rada zmarłego

Rozdział 8. ZNALEZIONE

Rozdział 9. Złodziej mapy

Rozdział 10. Czyścicielka

Część trzecia. Kwatera główna ZNALEZIONE


Rozdział 11. Kryjówka Lorelei

Rozdział 12. Zemsta więźnia nr 90

Rozdział 13. Stróżujący Ciapek

Rozdział 14. Zgubione i znalezione

Rozdział 15. Brzuch rekina wielorybiego

Rozdział 16. Ucieczka więźnia nr 90


Część czwarta. Klub Map Miesiąca
Rozdział 17. Wyprawa na najwyższe piętro

Rozdział 18. Biuro nawigacji gwiezdnej

Rozdział 19. Podniebny smok

Rozdział 20. Sekret Macdoodle’a

Rozdział 21. Pod szklaną kopułą

Rozdział 22. Świat na włosku

Rozdział 23. Więcej złych wiadomości

Część piąta. Żywioł wody


Rozdział 24. Wskocz do jeziora!

Rozdział 25. Podwodna przejażdżka

Rozdział 26. Cała naprzód!

Rozdział 27. Królowa Skarbów

Rozdział 28. Zakorkowane meduzy

Rozdział 29. Skrzynia kapitana Conrada

Część szósta. Kraina smoków


Rozdział 30. Sekret Rumpolda

Rozdział 31. Żółta kula śliny

Rozdział 32. W smoczej głowie

Rozdział 33. Zawiniątko pełne łupów

Część siódma. Dom


Rozdział 34. Kolejna dżentelmeńska umowa

Rozdział 35. Nowym prezesem zostaje…

Rozdział 36. Najlepszy prezent urodzinowy

Rozdział 37. Powrót więźnia nr 90


Podziękowania
Dla moich skarbów – Walkera i Isabelle
Drogi Czytelniku!

Witaj na kartach kolejnej opowieści o Homerze i jego psie. Pewnie


czytałeś już dwa poprzednie tomy przygód Homera Puddinga i doskonale
wiesz, że każdy z nich zaczęłam od pewnej obietnicy. Jeśli jednak to
pierwszy tom serii, jaki znalazł się w twoich rękach, to… zapewne
mieszkałeś do tej pory na bezludnej wyspie, czyli w miejscu, gdzie co
najwyżej można grać w kręgle kokosami i budować zamki z piasku.
Naprawdę współczuję! W każdym razie pozwól, że wprowadzę cię
w temat. Otóż po raz trzeci obiecuję, że żaden pies nie umrze w tej
książce. To spora ulga dla wszystkich miłośników zwierząt!
Bohaterowie natkną się oczywiście na liczne niebezpieczeństwa.
Podczas najstraszniejszych scen będziesz pewnie krzyczeć, więc rozważ
czytanie tej powieści w miejscu, w którym nikt nie uzna cię za wariata.
A kiedy zbliżysz się do końca, prawdopodobnie zemdlejesz z emocji.
Zabezpiecz się więc przed urazem głowy i załóż odpowiedni kask. Jeśli
masz zwyczaj obgryzania paznokci z emocji, zaopatrz się w rękawiczki
odporne na kąsanie.
Pisanie trzeciego tomu przygód Homera i jego psa wstrząsnęło mną.
Jednocześnie nie spodziewałam się, że będę się tak dobrze bawić. Kiedy
zakończyłam pracę nad książką, wzięłam długi urlop. Także i tobie
zalecam wakacje po zakończeniu lektury. Dzięki temu uspokoisz się
i oczyścisz myśli. Siedząc przy hotelowym basenie, sięgnij po coś lekkiego,
najlepiej historyjkę o tęczy i motylkach. Trzymaj się natomiast z daleka od
tych paskudnych opowieści o martwych psach. Po prostu nie czytaj ich
i tyle.

Miłej lektury!
Łapy precz od moich łupów!

pirat Rumpold Smeller


L.O.S.T.
Oficjalny certyfikat członkostwa

Niniejszym potwierdzam, że pan Homer Winslow Pudding otrzymał


dożywotnio członkostwo w Stowarzyszeniu Legend, Odkryć, Skarbów
i Tajemnic i w związku z tym ma prawo do wszystkich związanych
z tym korzyści, w tym dostępu do biblioteki L.O.S.T, opieki i wsparcia
pozostałych członków stowarzyszenia, jak również pomocy
finansowej.
Jeśli kiedykolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach pan Homer
Winslow Pudding złamie obietnicę utrzymania stowarzyszenia
w sekrecie, zostanie z niego dożywotnio usunięty.
Co więcej, jeśli kiedykolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach
pan Homer Winslow Pudding zdecyduje się naruszyć cel statutowy
L.O.S.T., którym jest poszukiwanie skarbów dla dobra ludzkości,
również zostanie ze stowarzyszenia dożywotnio usunięty.

Podpisano:
Jego Eminencja lord Mockingbird XVIII

UWAGA: Stowarzyszenie L.O.S.T. nie ponosi odpowiedzialności za


nieudane próby odnalezienia skarbów oraz przedwczesne lub
oczekiwane zgony podczas wypraw.
Część pierwsza
Mleczna Dolina
Rozdział 1
Słodko-kwaśna szesnastka

Na koziej farmie Puddingów rozpoczynał się właśnie niemal idealny


poranek. Słońce wstało przy akompaniamencie koguciego piania
i zaświeciło prosto w okno sypialni Homera Puddinga, łaskocząc go
swoimi ciepłymi promieniami w policzki. Na parapecie usiadł ptak.
Po chwili jego śpiew niósł się w powietrzu. Zapach naleśników
z borówkami oraz smażonego bekonu wspinał się po schodach,
wypełniając aromatem cały pokój. W końcu rozległ się też głos
przepełniony miłością.
– Wstawaj z łóżka, ty ośle!
No dobra, głos nie był przepełniony miłością. To był pochmurny,
gderliwy głos należący do siostry Homera, Gwendolyn Maybel
Pudding.
„Gdyby znała wszystkie moje tajemnice, nie nazywałaby mnie
osłem”, pomyślał chłopiec i ziewnął, a potem spojrzał na
wykrzywioną twarz siostry.
– Która godzina? – zapytał.
– A czy ja wyglądam na budzik? – warknęła. – Mama kazała mi
wyciągnąć cię z łóżka, więc wstawaj wreszcie! – dodała i wyszła
z pokoju tak energicznie, że jej laboratoryjny fartuch uniósł się
w powietrze.
Paskudny charakter Gwendolyn był zdaniem mamy pochodną jej
wieku. Dziewczyna miała piętnaście lat i trzysta pięćdziesiąt dziewięć
dni, a więc technicznie rzecz biorąc, była nastolatką.
– Nie musisz być dla mnie niemiła, tylko dlatego, że masz pryszcze
– odpowiedział Homer, kiedy fartuch zniknął mu z oczu.
– Urrr! – zgodził się leżący tuż obok niego pies.
Choć wyglądał na zwyczajnego basseta, z całą pewnością nie był
zwyczajny. Zwyczajny basset miałby bardzo rozwinięty zmysł
powonienia. A ponieważ świat jest dość cuchnącym miejscem,
spędzałby mnóstwo czasu, podążając za tym, co dyktuje mu nos. Nos
tego psa nie do końca działał. Nie wyczuwał cuchnących śmieci,
rozbrykanych królików ani babcinej pieczeni. Czuł zaledwie jedną
jedyną rzecz – skarby. Dlatego też stanowił najpilniej strzeżony sekret
Homera.
Pies przewrócił się na swój wyjątkowo długi grzbiet i wyprostował
wyjątkowo krótkie nóżki, przygotowując swój biały brzuszek na
poranne drapanie.
Homer spełnił jego życzenie.
Zwierzę pojawiło się na farmie Puddingów wiosną i od tego czasu
spędzało każdą noc, śpiąc tuż obok swojego pana. Niektóre z tych
nocy wypełnione były emocjami i niebezpieczeństwami, gdyż
chłopiec podążał za swoim marzeniem – chciał zostać słynnym
poszukiwaczem skarbów. Sierpień okazał się jednak dość nudny –
dzień w dzień błękitne niebo, dzień w dzień te same obowiązki, dzień
w dzień zastanawianie się, kiedy nadciągnie kolejna przygoda.
– Urrr! – poskarżył się pies, gdy pan przestał go drapać.
– Powinniśmy zejść na dół – stwierdził Homer. – Albo Gwendolyn
zje nasze naleśniki!
Latem większość dzieciaków spała do oporu i śniła o jeździe na
rowerze, pływaniu czy puszczaniu latawców. Puddingowie zawsze
wstawali wcześnie. Tak wyglądała rzeczywistość na koziej farmie.
Po przebraniu się w strój roboczy – parę dżinsów i koszulę w kratkę
– Homer zrobił to, co zawsze robił o poranku. Zajrzał pod swoje
łóżko. Położył się na brzuchu, odsunął parę brudnych skarpetek
i uniósł luźną klepkę podłogową. Zajrzał do skrytki i sprawdził, czy
wciąż są w niej trzy cenne przedmioty: certyfikat członkowski
L.O.S.T., strój zawodowego poszukiwacza skarbów oraz książka
Rzadkie gady, które złapałem i wypchałem, zawierająca najcenniejszą
piracką mapę skarbu na świecie. Dlaczego była to najcenniejsza
piracka mapa skarbu na świecie? Ponieważ narysował ją sam
Rumpold Smeller, pirat, który przez niemal całe życie podróżował
i zgromadził skarb przechodzący wszelkie wyobrażenia. I Homer mógł
do niego dotrzeć!
Chłopiec uśmiechnął się i umieścił klepkę na swoim miejscu. Pod
łóżkiem niczego nie brakowało.
Wyprowadził psa na korytarz i zszedł z nim po schodach do kuchni.
Zapach śniadania nęcił go. Samo pomieszczenie było bardzo
przytulne. W oknach wychodzących na ogród warzywny wisiały
firanki w kratkę. Lodówkę całkowicie pokrywały magnesy ze
zwierzętami mieszkającymi na farmie, a na ladzie stał niebieski
dzbanek z polnymi kwiatami.
Mama krzątała się przy kuchence, jej brązowe loki wciąż
podskakiwały. Tata siedział po drugiej stronie stołu, czytając
„Niedzielną Gazetę Miejską”. Pasek zwisał mu spod kombinezonu.
Gwendolyn niemal leżała na krześle i siorbała sok pomarańczowy.
Miejsce naprzeciwko niej zajął Pisk, młodszy brat Homera. Bawił się
zabawkową ciężarówką, jednak nagle znieruchomiał i uśmiechnął się
na widok chłopca.
– Cześć, Homer!
– Cześć, Pisk!
Pies machając ogonem, podszedł do swojej miski. Ponieważ czuł
tylko skarby, nie był zbyt wybredny. Potrafił zjeść but, kawałek
drewna, robaka czy na przykład szczypczyki do paznokci. Tata
z reguły wypełniał jego miskę resztkami z obiadu, ale Pisk czasami
podrzucał mu dziwne rzeczy, dlatego Homer zawsze sprawdzał, co
zwierzę ma w misce.
– Pisk – powiedział, sięgając po ślimaka – nie karm psa
brzuchonogami, dobrze?
Maluch zachichotał.
Futrzak zaczął wcinać mięso, więc Homer usiadł na swoim krześle
naprzeciwko ojca. Westchnął i spojrzał na pusty talerz. Potem znowu
westchnął i spojrzał za okno. Postukał palcami w obraz. Wyglądało na
to, że czeka go kolejny długi, gorący, nudny i całkowicie zwyczajny
sierpniowy dzień.
Dla osoby z zewnątrz ta scena z życia Puddingów wydałaby się
całkowicie normalna – ot, zwykła rodzina siedzi w kuchni przy
śniadaniu. Tyle że to nie była zwykła rodzina. Choć Homer wyglądał
na zwyczajnego dwunastolatka, w rzeczywistości był najmłodszym
członkiem Stowarzyszenia Legend, Odkryć, Skarbów i Tajemnic –
tajnej organizacji skupiającej poszukiwaczy skarbów. Jego rodzina
wiedziała, że chłopiec marzy, żeby być poszukiwaczem skarbów,
jednak nie miała pojęcia, że nim jest. Złożył obietnicę, że nikomu
o tym nie powie. Czasami martwił się, że nie może opowiedzieć
bliskim o tym, jak wyskoczył z samolotu i jak znalazł harmoniczne
kryształy w jaskini albo jak pokonał diaboliczną Madame la Directeur.
Jednak wiedział, że z przysięgami nie ma żartów.
– Zastanawiałam się nad pewnym pomysłem – powiedziała mama,
nakładając naleśniki oraz bekon na talerze.
– Nad czym? – spytał tata, przewracając stronę w gazecie.
– Pomysłem na słodką szesnastkę Gwendolyn.
„Słodką szesnastkę? – pomyślał Homer, polewając naleśniki
syropem. – Raczej kwaśną szesnastkę!”.
– Myślę o imprezie urodzinowej z motylkami albo kucykami. –
Mama się uśmiechnęła, a jej brązowe oczy zabłysły. Usiadła obok
córki. – A może tematem przewodnim będą pluszowe misie?
– Mamo! – jęknęła dziewczynka i zsunęła się jeszcze niżej. – Nie
jestem już dzieckiem. Te pomysły są upiorne!
– Ja lubię misie! – zawołał Pisk, a syrop ściekał mu po brodzie.
Pies przeszedł przez kuchnię i stanął u jego stóp. Opłacało się tam
stać, bo blisko połowa jedzenia chłopca lądowała na podłodze.
Pani Pudding zamieszała kawę.
– Jeśli nie podobają ci się moje pomysły, to co chciałabyś zobaczyć
na swoich urodzinach?
– Padlinę – odpowiedziała dziewczynka.
Mama westchnęła, Pisk zachichotał, a tata zamknął gazetę i się
skrzywił. Homer nawet nie drgnął. Wydawało mu się oczywiste, że
jego siostra właśnie to zasugeruje. Od lat pragnęła zostać królewskim
wypychaczem i pracować w Muzeum Historii Naturalnej. Na razie
miała w stodole własne laboratorium, gdzie ćwiczyła na martwych
zwierzętach.
– To musi być świeża padlina – dodała Gwendolyn. – Bez robaków.
– Kochanie, nie możesz oczekiwać, że udekoruję salę padliną!
– Dlaczego nie? To moje urodziny.
– Zapomnij o tym! – huknął tata i pacnął dłonią w stół. – Moja
córka nie będzie obchodzić urodzin w towarzystwie zdechłych
zwierząt. Wybierz sobie jedną z tych dekoracji, które zaproponowała
mama!
Gwendolyn zerwała się na równe nogi i powiedziała to samo co
dzień wcześniej i dwa dni wcześniej.
– Całkowicie! Niszczycie! Moje życie!
– Nikt nie niszczy ci życia – zaprotestowała mama. – Chcemy, żebyś
miała słodką imprezę urodzinową. Kupiliśmy ci już z tatą prezent.
Homer w zeszłym tygodniu specjalnie pojechał do miasteczka po jakiś
drobiazg. Prawda, Homerze?
Tym razem chłopiec drgnął.
To prawda, pojechał do miasteczka po prezent dla Gwendolyn.
Zabrał jednak ze sobą łopatę i wykrywacz metali. Ten zaś bez przerwy
piszczał, więc chłopiec bez przerwy kopał. W rezultacie całkowicie
zapomniał o siostrze.
Poszukiwanie prezentów nie było tak interesującym zajęciem jak
poszukiwanie skarbów, nawet jeśli całodzienna praca zakończyła się
odnalezieniem jedynie kilku zardzewiałych puszek.
– Uch, tak, mam prezent – skłamał.
Zamierzał wybrać się do sklepu po południu, zaraz po wypełnieniu
wszystkich obowiązków.
Gwendolyn spojrzała na niego zza swoich długich, brązowych
włosów.
– Masz dla mnie prezent?
– Tak – odpowiedział i wepchnął sobie do ust cały naleśnik.
To na wypadek, gdyby siostra miała do niego więcej pytań.
Dziewczynka uśmiechnęła się złowieszczo.
– Jeśli kupiłeś mi prezent, to na pewno ukryłeś go gdzieś w domu,
prawda? Założę się, że go znajdę!
– Gwendolyn Maybel Pudding – wtrąciła mama. – Z prezentami
zaczekasz aż do imprezy. A teraz usiądź i zjedz śniadanie.
Homer żuł borówki. Czuł, jak pękają mu w ustach. Intensywnie
myślał. Co mógłby kupić swojej humorzastej siostrze, która spędzała
całe dnie na wypychaniu wiewiórek i świstaków? Bon na zakupy
w Krainie Lodów nie wydawał się zbyt dobrym pomysłem.
Na podwórku psy zaczęły szczekać. Mieszkające na farmie futrzaki,
Max, Gus i Lulu, czymś się wyraźnie zdenerwowały. Pies zlizywał
właśnie syrop z palców Piska, jednak podbiegł do kuchennych drzwi
i dołączył do nich.
– Co to za wrzawa? – zapytał tata.
Nagle ktoś zapukał. Tata poprawił szelki kombinezonu i podszedł
do drzwi.
– O, cześć! – powiedział. – Co tu robisz?
Reszta rodziny odwróciła się i spojrzała w stronę drzwi. Tata
zasłaniał jednak cały widok. „To nie może być pani listonosz –
pomyślał Homer. – Nie w niedzielę. To pewnie jakiś sąsiad”.
– Dzień dobry – odezwał się gość. – Znaczy się… Homer jest
w domu? Mam dla niego ważną wiadomość!
Serce chłopca mocniej zabiło. Doskonale znał ten głos!
Rozdział 2
Jedyna taka okazja

Do kuchni wszedł mężczyzna. Wsunął swoje długie, czarne włosy za


uszy i rozejrzał się dookoła. Jego wzrok padł na Homera.
Chłopiec zerwał się z krzesła.
– Cześć, Ajitabh! – zawołał.
Ajitabh (wymawiaj: aaa-dżi-tab) nie odwzajemnił uśmiechu.
Zmrużył jedynie swoje czarne oczy i przesunął ręką po cieniutkich
wąsach i spiczastej bródce. Mężczyzna był doktorem wydziału
wynalazków i członkiem Stowarzyszenia L.O.S.T. Przyjaźnił się
z wujkiem Homera, znanym poszukiwaczem skarbów, który zmarł
kilka miesięcy wcześniej. Od tego czasu był również mentorem
chłopca. Reszta rodziny Puddingów poznała go na targu w Mlecznej
Dolinie. Już pierwszego dnia Pies rozpoczął szaleńczą pogoń, podczas
której zniszczył zjeżdżalnię uwielbianą przez mieszkańców. Ajitabh,
wybitny projektant, wybudował nową, znacznie lepszą, którą od razu
wszyscy pokochali.
– Cześć, Homerze – powiedział poważnym tonem i nachylił się nad
jego futrzakiem. – Cześć, Psie.
Zwierzę w odpowiedzi zaczęło uderzać go ogonem w nogę.
Mama wyciągnęła talerz z kredensu.
– Zjesz z nami śniadanie? – zapytała i postawiła go na stole, ale
mężczyzna pokręcił głową.
– Byłoby miło, ale spieszy mi się – wyjaśnił.
– Wydarzyło się coś ważnego? – domyślił się tata.
– Właśnie! – Ajitabh zakasał rękawy swojej białej koszuli i sięgnął
do tylnej kieszeni spodni koloru khaki. Wyciągnął z niej kopertę,
którą wręczył Homerowi. – To zaproszenie.
Chłopiec spodziewał się zobaczyć na niej pieczęć Stowarzyszenia
L.O.S.T., ale tak się nie stało. Koperta wyglądała zwyczajnie. Nie
miała pieczęci ani adresu zwrotnego. Nic. Otworzył ją i wyciągnął ze
środka kartkę.
– Co to? – zainteresowała się mama.
Homer zaczął czytać na głos.

Do: Homera W. Puddinga


Kozia Farma Puddingów
Ulica Uśmiechniętej Kozy
Mleczna Dolina

Od: Lewisa Dimknoba, królewskiego kartografa


Siedziba Klubu Map Miesiąca
Bulwar Kierunków
Miasto

Gratulujemy, panie Pudding!


Wylosowaliśmy pańskie nazwisko spośród nazwisk wszystkich naszych
subskrybentów. Z przyjemnością zapraszamy Pana na VIP-owską
wycieczkę po naszej redakcji. To jedyna taka okazja i z pewnością się nie
powtórzy.
Z niecierpliwością czekamy na Pana w najbliższy poniedziałek, 20
sierpnia, w samo południe.
Podpisano:
Lewis Dimknob
królewski kartograf

– Wow! – westchnął chłopiec. – Ale fajnie! Uwielbiam Klub Map


Miesiąca!
– VIP-owską? – mruknęła Gwendolyn. – Jakim cudem on bez
przerwy dostaje VIP-owskie zaproszenia? O co tu chodzi?
VIP oznacza „bardzo ważną osobę”. W rzeczywistości było to
dopiero drugie takie zaproszenie. Pierwsze chłopiec dostał z Muzeum
Historii Naturalnej i doprowadziło go do spotkania z Madame la
Directeur, odkrycia jej podziemnej kryjówki oraz otarcia się o śmierć
w paszczy żółwia ludojada. To zaproszenie wydawało się o wiele
bezpieczniejsze.
– Mogę jechać? – zapytał. – Bardzo mi zależy!
– Ale to jest jutro – zaniepokoiła się mama. – Nie ma zbyt wiele
czasu.
– Najserdeczniej za to przepraszam – stwierdził Ajitabh ze swoim
śpiewnym akcentem. – Jako członek zarządu klubu zostałem
poproszony o przywiezienie listu już w zeszłym tygodniu, ale pewne
okoliczności uniemożliwiły mi wcześniejszy przyjazd – dodał i posłał
Homerowi poważne spojrzenie. – Musimy natychmiast ruszać, kolego.
Chłopiec spojrzał pytająco na swojego ojca. Czyżby sierpniowa
nuda miała się wreszcie zakończyć?
– Jak długo go nie będzie? – zapytał ojciec.
– Tego nie jestem pewien – odpowiedział gość. – Sama biblioteka
Klubu Map Miesiąca mieści się na trzech piętrach. Zarezerwowałem
dla nas pokój w bardzo przytulnym hotelu. Będę się opiekował
pańskim synem. Nie ma się pan czego obawiać.
– To rzeczywiście wygląda na cudowną okazję – stwierdziła mama.
– Homer uwielbia mapy. Zawsze je kochał. Jednak jest jeden warunek
– musi wrócić na szesnaste urodziny swojej siostry. Odbędą się
w najbliższą sobotę.
– Spoko. To nie powinno stanowić problemu.
– To mogę jechać?
Homer wyszczerzył się tak szeroko, że kąciki jego ust niemal
sięgnęły uszu.
Jednak Ajitabh się nie uśmiechał. Zmarszczył za to brwi, jakby
zmagał się z jakimiś problemami. „Dlaczego nie jest szczęśliwy? –
zastanawiał się chłopiec i podszedł bliżej. – I dlaczego nie pachnie
osłoną chmurową?”. Wyjrzał przez okno, lecz zamiast chmurokoptera,
którym mężczyzna zazwyczaj latał, zobaczył zwykłą czarną limuzynę.
– Możesz jechać – stwierdził tata. – Ale Gwendolyn będzie musiała
przejąć twoje obowiązki.
– Nie ma mowy! – jęknęła dziewczynka i zrobiła się czerwona. –
Homer jedzie na kolejne wakacje, a ja znów muszę za niego harować?
Jestem na to zbyt zajęta.
– Ja zajmę się jego obowiązkami – zaproponował Pisk.
– Wynagrodzę ci to, kiedy wrócę – obiecał Homer siostrze. – Przez
okrągły tydzień będę pracował za ciebie.
Gwendolyn zaczęła żuć wargę, intensywnie się nad czymś
zastanawiając.
– Naprawdę chcesz jechać?
– Tak.
– Więc powiedz, gdzie ukryłeś prezent dla mnie.
– Gwendolyn Maybel Pudding – zaprotestowała mama. – Zaczekasz
z tym do swoich urodzin. To ostateczna decyzja.
– Dobrze! – zawołała dziewczynka i wskazała brata palcem. – Ale
on będzie pracował za mnie przez okrągły miesiąc!
– Zgoda – powiedział Homer i niemal westchnął z ulgą.
Bał się, że siostra zmusi go do zastępowania jej przez okrągły rok.
– Pomogę ci się spakować – zaproponowała mama.
Gdyby chłopiec pakował się sam, zajrzałby do komody, wyciągnął
przypadkowe ciuchy i wrzucił do plecaka tak szybko, jak to możliwe.
Jednak mama nie chciała, żeby jej syn wyjeżdżał bez zapasu czystej
bielizny i skarpetek.
– Zaczekaj – powiedziała, gdy sięgnął wreszcie po plecak. –
Zapomniałbyś o szczoteczce do zębów – dodała i wsunęła mu ją do
kieszeni. – Jeśli nie będziesz ich mył, zrobią ci się dziury.
Homerowi nie przeszkadzałoby, gdyby jego zęby porósł mech.
Chciał tylko jak najszybciej wskoczyć do samochodu Ajitabha
i opuścić farmę.
– Ja też chciałem kiedyś zostać kartografem – powiedział pan
Pudding Ajitabhowi, kiedy chłopiec wrócił do kuchni. – Homer
odziedziczył tę pasję po mnie.
– Ruszajmy! – zawołał chłopiec, sięgając po niebieską smycz.
Potem uściskał wszystkich na pożegnanie (nie licząc Gwendolyn,
która gdzieś zniknęła) i zbiegł po schodach z ganku. Z najwyższym
trudem uniósł Psa i wrzucił go do samochodu. Potem sam usiadł na
miękkim, skórzanym fotelu. Ajitabh klapnął tuż obok niego.
– Jedziemy – powiedział.
Przez ciemną szybę oddzielającą przestrzeń pasażerską od kierowcy
widać było tylko zarys człowieka siedzącego za kierownicą.
Silnik zawył.
– Wziąłeś monetę? – zapytał Ajitabh.
Homer wsunął rękę pod koszulę. Moneta wisiała na łańcuszku. Była
to oficjalna moneta członkowska stowarzyszenia z literami L.O.S.T.
umieszczonymi na awersie i skrzynią ze skarbami na rewersie.
– Tak, mam ją – stwierdził.
Kozy obserwowały, jak limuzyna opuszcza podjazd i skręca w ulicę
Uśmiechniętej Kozy. Homer spojrzał na dom. Mama i Pisk machali
mu z ganku, a tata szedł w stronę stodoły. Tylko dlaczego Gwendolyn
stała w jego pokoju i patrzyła przez okno? Nie zamachała mu ani się
nie uśmiechnęła. Może była zła, że on znów wyjedzie na wakacje,
a ona nie? Chłopiec obiecał sobie, że kupi jej jakiś ładny prezent.
– Hej, Ajitabh – odezwał się, kiedy Pies usiadł u jego stóp – po co
mi moneta członkowska, skoro jedziemy do Klubu Map Miesiąca?
– Nie jedziemy do Klubu Map Miesiąca, kolego. To zaproszenie nie
było prawdziwe. Okłamałem twoich rodziców.
– Okłamałeś? – Homer poczuł, jak coś chłodnego przebiega mu po
plecach. – Więc gdzie jedziemy?
Mężczyzna skrzywił się.
– Obawiam się, że przywożę złe wiadomości.
Rozdział 3
Więzień nr 90

Więźniarka siedziała za szybą wykonaną z grubego szkła. Nie miała


makijażu ani biżuterii, a krótkie, czarne włosy upięła za uszami.
Niebieskie paski więziennego drelichu pasowały do poważnych oczu
kobiety. Każde jej słowo przepływało przez głośnik.
– Mapa ukryta jest w książce Rzadkie gady, które złapałem
i wypchałem – powiedziała.
Gość siedzący po drugiej stronie szyby poruszył się nerwowo na
krześle. Panujący w pomieszczeniu chłód przyprawiał go o gęsią
skórkę.
– Mapa? – zapytał.
– Tak, mapa. Jedyna mapa, jaka ma znaczenie. Mapa Rumpolda
Smellera. Jesteś niespełna rozumu, czy co?
– Ja mam być niespełna rozumu? – Zmarszczył brwi gość. – To nie
ja siedzę w więzieniu.
Z głośnika wydobył się pełen frustracji warkot. Twarz więźniarki
zrobiła się czerwona.
– Nie siedziałabym tutaj, gdyby ten przekarmiony Pudding i jego
kundel nie weszli mi w drogę.
– Nie byłoby cię tutaj, Madame, gdybyś nie ukradła tych
wszystkich klejnotów z Muzeum Historii Naturalnej.
– No dobra, masz rację.
Kobieta, która nazywała się Madame la Directeur, wsunęła
niesforny kosmyk włosów na swoje miejsce.
– Niektórzy ludzie sądzą, że zostałaś skazana za morderstwo –
powiedział gość. – Niektórzy ludzie sądzą, że celowo zamieniłaś
swojego żółwia lądowego w monstrum pożerające ludzi.
– Żółwia wodnego – poprawiła go więźniarka. – Edith jest żółwiem
wodnym, a nie lądowym – dodała smutnym głosem, jak gdyby
tęskniła za swoją krwiożerczą bestią.
– Wszystko jedno. W każdym razie ten stwór zjadł wujka Homera
Puddinga i niektórzy ludzie sądzą, że to zaplanowałaś.
– Niektórzy ludzie mówią to, co im ślina na język przyniesie. Nie
mają dowodów.
Gość zmrużył oczy.
– Nie traćmy czasu. Dlaczego mnie wezwałaś?
Madame zerknęła przez ramię. Strażnik czytał gazetę. Siedział na
krześle w odległym kącie pomieszczenia. Dwóch innych więźniów
zakończyło już swoje spotkania i wracało do cel. Kobieta pochyliła się
nad mikrofonem i zaczęła szeptać.
– Sądziłam, że książka przepadła. Jednak tu, w samotności, miałam
sporo czasu, żeby się nad tym zastanowić. Edith nie strawiłaby
książki.
Gość nachylił się nad głośnikiem, starając się wychwycić każde jej
słowo.
– Edith połknęła książkę z mapą Rumpolda. Sama widziałam, jak ją
wcina. Sądziłam, że mapa przepadła na zawsze. Zapomniałam, że ona
nie trawi papieru. Potrafiła zjeść odpady nuklearne, a nawet ludzi, ale
papier nigdy jej nie smakował. Zawsze go zwracała. Więc może
połknęła książkę, ale na pewno jej nie strawiła.
– Zostały jeszcze dwie minuty – oświadczył strażnik.
– Więc gdzie ona jest? – zapytał gość. – Szybciej, nie mamy czasu!
Madame skrzywiła się.
– Ten grubasek ją ma.
– Skąd wiesz?
– Intuicja. Czuję to w kościach – odpowiedziała kobieta i zacisnęła
pięści. – Jest Puddingiem. Mapy zawsze wracają do Puddingów.
– Dlaczego mi to mówisz? – zaciekawił się gość. – Co na tym
zyskasz? Siedzisz tutaj. Nawet jeśli się nie mylisz i Homer ma rację, to
i tak jej nie dostaniesz. Siedząc w celi, nie zdobędziesz skarbu.
– Mówię ci to, bo nie chcę, żeby ten wścibski dzieciak położył łapę
na skarbie Rumpolda.
– Wolisz zrzucić ten zaszczyt na mnie.
Madame la Directeur przycisnęła dłoń do szyby. Oddychała szybko,
wręcz emanując złością.
– Oczywiście, że nie – warknęła. – Jedynie ja na niego zasługuję.
Ale ci Puddingowie to moje przekleństwo. Nie pozwolę im na kolejny
sukces. Nie chcę, żeby jakiś Pudding znów mnie pokonał… Nawet
jeśli oznacza to zatrudnienie ciebie.
Strażnik chrząknął.
– Koniec widzenia! – zawołał.
Madame odsunęła dłoń od szkła i wstała. Wzięła głęboki oddech,
a potem wygładziła fałdki na więziennym drelichu. Zanim się
odwróciła, powiedziała jeszcze jedno.
– Tylko mnie znów nie oszukaj!
Gość zadrżał, bo twarz Madame była równie zimna co temperatura
panująca w pomieszczeniu.
Rozdział 4
Złe wiadomości

Jakie złe wiadomości? – zapytał Homer, kiedy limuzyna skręciła


w aleję Kiełkową i przejechała przez most w Mlecznej Dolinie.
– Bardzo złe wiadomości – odpowiedział Ajitabh.
Homer ścisnął w dłoni monetę.
– Czy chcą mnie wyrzucić z L.O.S.T.? – zapytał zaniepokojony. –
Uznali, że jestem za młody?
– Nie.
Więc co się stało?
Homer przypomniał sobie poranek, w którym dowiedział się
o śmierci wujka. Westchnął, zdając sobie sprawę, że mógł przecież
odejść ktoś inny.
– Ktoś umarł?
Ajitabh pokiwał głową.
– Nie Zelda… – szepnął chłopiec i wyciągnął dłoń, żeby poczuć
ciepło psiego futra. – Proszę, niech to nie będzie Zelda.
– Zeldzie nic nie jest.
Ajitabh położył ręce na kolanach i wyjrzał za okno. Limuzyna
wciąż jechała przez Mleczną Dolinę. Grupka dzieciaków siedziała
przed sklepem i jadła mrożone batony. Kilku stolarzy wbijało
gwoździe na budowie nowej biblioteki. Strażacy myli jedną
z ciężarówek ochotniczej straży pożarnej.
– Lord Mockingbird nie żyje – dodał po chwili.
– Och! – Homer przestał głaskać Psa i zsunął się w skórzanym
fotelu. Wiadomość go zasmuciła, ale nie była czymś nieoczekiwanym.
Honorowy prezes L.O.S.T., lord Mockingbird XVIII, miał co najmniej
sto lat. – Mówił mi, że jest chory.
– Racja. Nie podejrzewamy czyjegoś udziału. Po prostu przyszedł
już na niego czas.
Homer rozejrzał się po limuzynie. Na każdym oknie namalowano
sylwetkę niewielkiego ptaszka, na suficie zaś widniały złote litery L,
M i cyfry XVIII.
– To jego samochód? – zapytał.
– Tak. – Ajitabh przygładził wąs. – Problem w tym, że jego śmierć
oznacza kłopoty.
– Co masz na myśli?
– Lord zapewniał stałość naszej organizacji. Podtrzymywał tradycje
L.O.S.T. Teraz jesteśmy zmuszeni wybrać nowego prezesa. Jeśli
wybierzemy niewłaściwą osobę, to obawiam się, że delikatna tkanka
tej organizacji zostanie nadszarpnięta.
Homer wzdrygnął się. Doskonale wiedział, o czym mówi Ajitabh.
Celem L.O.S.T. było dzielenie się skarbami ze społeczeństwem, a nie
używanie ich do prywatnych celów. Część członków, choć złożyło
przysięgę i powinno przestrzegać tej zasady, dążyło do jej zmiany
i marzyło o bogactwie.
– W stowarzyszeniu są mroczne osobowości – kontynuował
mężczyzna. – Lord Mockingbird umiejętnie je pacyfikował, ale
obawiam się, że potraktują jego śmierć jako okazję do zrywu.
Spróbują przekabacić pozostałych. Chciwość jest przecież czymś
ludzkim. Wszyscy jej doświadczamy.
Chłopiec przełknął ślinę. Sam nieraz marzył o tym, żeby przywieźć
trochę klejnotów mamie. Czy to właśnie była chciwość?
– L.O.S.T. w swojej obecnej postaci może przestać istnieć –
stwierdził Ajitabh.
– Przestać istnieć?
Homer niemal się rozpłakał.
Przecież niedawno został członkiem stowarzyszenia. Nie zdążył
jeszcze wyjechać na żadną sponsorowaną przez nie wyprawę! Sam nie
odnajdzie skarbu Rumpolda. Potrzebował L.O.S.T. Muzea
i uniwersytety też go potrzebowały!
Potem uśmiechnął się, bo do głowy wpadł mu genialny pomysł.
Przysunął się do przyjaciela.
– Nowym prezesem powinieneś zostać ty. Wtedy nic się nie zmieni.
Sprawdzisz się na tym stanowisku. Wszyscy na ciebie zagłosują!
Po raz pierwszy tego ranka Ajitabh uśmiechnął się.
– Na Jowisza, to bardzo miłe z twojej strony, Homer. Nie mam
jednak ochoty przekopywać się przez papiery i zajmować się robotą
administracyjną. Nie jestem tego typu człowiekiem. Poza tym nie
mam czasu. Pracuję nad mechanicznym wykrywaczem złota.
– Więc kto zajmie to stanowisko?
– Trudno powiedzieć. Dziś wieczorem odbędzie się pogrzeb.
Większość członków stowarzyszenia stawi się na miejscu. Będziemy
rozmawiać.
– Właśnie tam jedziemy? Na pogrzeb Jego Lordowskiej Mości?
Ajitabh kiwnął głową. Potem położył dłoń na ramieniu Homera.
– Wiem, że liczyłeś na pomoc stowarzyszenia podczas wyprawy po
skarb Rumpolda. Jeśli wybierzemy niewłaściwą osobę, nie masz co
o tym marzyć.
Chłopiec poczuł, jak jego żołądek się zaciska. Obiecał wujkowi, że
będzie kontynuował jego poszukiwania. Miał już mapę. Odnalezienie
skarbu było jego dziedzictwem. Jego przeznaczeniem. Nikt nie miał
prawa mu tego odbierać.
– Dlatego postarajmy się, żeby wybrano właściwą osobę –
stwierdził.
Ajitabh wyprostował nogi i zamknął oczy.
– Do Miasta daleka droga, chłopcze. Radzę ci się kimnąć. Twojemu
Psu również. Czeka nas naprawdę upiorna noc.
Okazało się, że Pies dawno spał.
Część druga
Hotel Mockingbirda
Rozdział 5
Ostrzeżenie sprzątaczki

Limuzyna sunęła wzdłuż szerokiej alei. Po obu jej stronach wznosiły


się wieżowce. Kiedy zapadł zmierzch, lampy zamrugały i rozświetliły
się żółtym światłem.
Byli w Mieście, miejscu tak odmiennym od Mlecznej Doliny jak
inne były popiół z cygara i kozie mleko. Wokół nie było już
przytulnych farm ani wzgórz nakrapianych koniczyną i stokrotkami.
Wzrok przyciągały jedynie głębokie cienie kryjące się między
budynkami, a ludzie mieszkali w wysokich apartamentowcach.
Brakowało strumieni, które szumiałyby pod mostkami, podobne
dźwięki wydobywały się natomiast zza krat kanalizacji znajdujących
się pośrodku ruchliwych skrzyżowań. Dla Homera Miasto było
betonowym błędnikiem – tym słowem określa się na wsi labirynty.
Każda ulica prowadziła do kolejnej, na każdej tłoczyły się samochody,
taksówki i autobusy. Przechodnie spieszyli w ważne miejsca,
poruszając się strumieniem wzdłuż chodników. Mimo że dzień zbliżał
się ku końcowi, to bieganina i krzątanina nie malała.
Pies stał na kolanie Homera z nosem przyciśniętym do okna
limuzyny. „Czy wciąż pamięta to miejsce?”, zastanawiał się Homer.
Kilka miesięcy wcześniej przyjechali do Miasta po kilka odpowiedzi.
Czy Pies pamiętał spotkanie z okrutną Madame la Directeur? Czy
pamiętał przejażdżkę windą w kancelarii Snootych, która niemal
zakończyła się ich śmiercią? Albo to, że prawie został pożarty przez
tego samego żółwia, który zjadł Homerowi wujka?
Pies wyglądał przez okno, jednak nie drżał i nie skamlał. Zamiast
tego merdał ogonem. Może przypomniał sobie dobre rzeczy, które
wydarzyły się w Mieście? Miskę zupy pomidorowej podarowaną mu
przez dziewczynę o różowych włosach, wycieczkę do biblioteki
miejskiej, a przede wszystkim tę chwilę, w której żółwica Edith
wypluła książkę, w której znajdowała się mapa Rumpolda Smellera.
W końcu limuzyna zatrzymała się przed kamiennym budynkiem.
Nad wejściem wisiały cztery flagi, na każdej na białym tle widniał
czarny ptak. Boy hotelowy w czerwonym uniformie, czerwonej,
sterczącej czapeczce i białych rękawiczkach natychmiast otworzył
drzwi samochodu. Na ramieniu miał czarną przepaskę.
– Witamy w hotelu Mockingbirda – powiedział, kiedy Ajitabh
i Homer wysiedli.
Chłopiec położył plecak na krawężniku i wsunął do niego rękę. Aby
wyciągnąć smycz, szarpnął kilka razy.
Tymczasem Pies wygramolił się z auta. Kiedy spojrzał na gmach,
zamachał ogonem.
– To lord Mockingbird miał hotel? – zapytał Homer.
– Budynek od pokoleń należał do jego rodziny – wyjaśnił jego
przyjaciel.
Lord Mockingbird był jednym z poprzednich właścicieli Psa. „On
musiał tu już być”, uświadomił sobie chłopiec.
Kiedy limuzyna odjechała, boy sięgnął po plecak Homera i wszedł
przez obrotowe drzwi do hotelu.
– Lepiej się pospieszmy – powiedział Ajitabh.
W odpowiednim momencie wszedł w drzwi i zniknął w głębi.
Homer podszedł bliżej.
– Urrr! – Pies usztywnił tylne nogi.
– Chodźmy! – ponaglił go chłopiec i szarpnął lekko za smycz.
Futrzak znieruchomiał. Spojrzał na swojego pana smutnymi,
zaczerwienionymi oczami. Uszy zwisały mu jeszcze bardziej niż
zazwyczaj. W ten sposób informował go: „Nie zamierzam się stąd
ruszyć i nie zmusisz mnie”. Homer doskonale znał tę pozycję. I choć
błaganie z reguły nie pomagało, zaryzykował i podjął taką próbę.
– Chodź, proszę. Musimy wejść do środka.
Pies zaskamlał i położył się na brzuchu, zamieniając swoje
parówkowate ciało w coś przypominającego worek cementu. Homer
postanowił wypróbować technikę, którą zawsze stosowała jego
matka. Kiedy dzieci Puddingów źle zachowywały się w miejscu
publicznym – kłóciły się w kinie o to, kto będzie trzymał kubełek
z popcornem albo pchał wózek z zakupami w supermarkecie – mama
mówiła po prostu: „Zawstydzacie mnie”. Dzieciom zawsze robiło się
przykro i przestawały zachowywać się jak małpy.
– Zawstydzasz mnie – powiedział chłopiec.
Pies odwrócił pysk w przeciwną stronę.
– Bassety nie lubią obrotowych drzwi – wyjaśnił boy, który
wynurzył się z hotelu. – Wiem, bo kiedyś mieszkał tu basset. Trzeba
było go wnosić do środka.
– Homer! – zawołał Ajitabh. – Chodź tutaj, kolego! Wszyscy już
czekają!
– Dlaczego zawsze jesteś taki uparty?
Chłopiec wsunął rękę pod brzuch Psa. Noszenie dorosłego basseta
powinno się zostawić kulturystom albo gigantom. Nie jest to łatwe,
bo kiedy chwyta się tylną część zwierzęcia, przednia natychmiast
opada. A kiedy podnosi się przednią, tylna osuwa się w dół. Homer
jęknął i sapnął, ale mimo to zdołał unieść Psa niecałe pół metra nad
ziemią.
– Musisz przejść na dietę! – mruknął.
Wziął głęboki oddech i uniósł Psa wyżej, a potem ruszył w stronę
drzwi. Kilka kroków do przodu, krok w tył, a potem znów do przodu.
Uszy zwierzęcia kołysały się, bo chłopiec szedł niepewnie. Nie trafił
w obracający się otwór i nie zdołał wejść do środka za drugim
i trzecim podejściem. Wbiegł do środka dopiero za czwartym razem.
Starał się nadążyć za obracającymi się szybami. Nie zdążył jednak
wyjść w odpowiednim momencie. Zrobili kolejne okrążenie, a potem
jeszcze jedno. Pies zaskamlał.
– Na co ty się skarżysz? To nie ty mnie niesiesz! – powiedział
Homer.
Kiedy miał wrażenie, że ręce za chwilę mu odpadną, skoczył na bok
i wpadł do hotelowego lobby.
Wylądowali na sobie na podłodze. Pies wyrwał mu się z ramion,
podszedł do roślinki stojącej w doniczce i podniósł tylną łapę. Na
szczęście lobby było puste i nikt tego nie zauważył. Homer wstał,
otarł pot z czoła i rozejrzał się.
Na ladzie stał mosiężny dzwonek. W rogach pomieszczenia stały
wygodne krzesła. Rząd wind ciągnął się pod ścianą. A gdzie się
podział Ajitabh?
Nagle rozległy się czyjeś kroki.
Kiedy Pies unosił nogę po raz drugi, zza rogu wyłoniła się
sprzątaczka. Jej szarą sukienkę i biały fartuch pokrywały plamy.
Sportowe skarpetki podciągnęła aż do kolan. W jednej ręce niosła
mop, w drugiej wiadro wody z mydlinami. Zatrzymała się przy
roślince w doniczce i spojrzała na Psa.
– Przepraszam – powiedział Homer, odsuwając się od niewielkiej
kałuży.
Sprzątaczka cmoknęła, poprawiła plastikowy czepek przykrywający
jej siwe włosy i wsunęła mop do wiadra. Znów spojrzała na basseta.
Pies podrapał się, próbując odgonić pchłę.
– Bardzo mi przykro – powtórzył chłopiec. – Zazwyczaj nie
załatwia się wewnątrz.
Kobieta wyżęła mop, wyciągnęła go z wiadra i zaczęła sprzątać po
zwierzęciu.
Zapach wybielacza zaczął się unosić w lobby. Homer nie wiedział,
co zrobić, w końcu już dwukrotnie przeprosił. Ajitabh czekał na
niego, więc sięgnął po smycz i ruszył przed siebie.
– Nie tak szybko – odezwała się poważnym głosem sprzątaczka.
– Chce pani, żebym ja to posprzątał? – zapytał chłopiec i spojrzał
na plakietkę z imieniem kobiety, ale była pusta.
Sprzątaczka przestała czyścić i poruszyła palcem.
– Chodź tutaj.
Homer przełknął ślinę. Nie podobało mu się to, w jaki sposób
mrużyła oczy. Pryszcz wielkości borówki, który miała na nosie,
dodawał jej złowieszczego wyglądu. Ostrożnie przesunął się w jej
kierunku.
– Powiedziałem „przepraszam”…
Wtedy burknęła coś pod nosem.
– Słucham? – zapytał chłopiec, przysuwając się nieco bliżej.
Twarz sprzątaczki znalazła się naprzeciwko jego twarzy. Kobieta
miała zajadły wzrok.
– Wystrzegaj się znalezionego – szepnęła.
Homer zmarszczył brwi. Co to znaczy?
– No dobrze – stwierdził, próbując nie patrzeć na jej pryszcz. –
Chyba muszę już iść.
Pies wsunął nos do wiadra, próbując napić się wody z mydlinami.
Chłopiec go odciągnął.
– Wystrzegaj się znalezionego – powiedziała sprzątaczka, tym
razem głośniej.
Czyżby sądziła, że jeśli powie coś głośniej, to jej słowa nabiorą
sensu?
Homer wzruszył ramionami.
– Jasne. Dobrze wiedzieć.
Sprzątaczka mruknęła pod nosem, sięgnęła po mop i wiadro,
a potem opuściła lobby. Kiedy zniknęła za rogiem, rozległ się
dzwonek. Pies szczeknął i zaczął machać jak szalony ogonem, bo
z jednej z wind wynurzył się chłopak o czarnych, kręconych włosach.
Rozdział 6
Cmentarz Mockingbirdów

Hercules! – zawołał Homer i na jego twarzy pojawił się uśmiech.


Pies wyrwał mu smycz z rąk i popędził w stronę windy. Chłopiec,
który nazywał się Hercules Simple, wszedł do lobby. Postawił trzy
pudełka na podłodze, uklęknął i pogłaskał futrzaka po grzbiecie.
– Cześć, Psie. Jak się masz? – zapytał.
Zwierzak zatańczył na tylnych łapach.
Widok kumpla zaskoczył chłopaka, choć obaj byli członkami
L.O.S.T.
– Nie wiedziałem, że tu będziesz – oznajmił. – Strzeliste Iglice leżą
daleko stąd.
– Dotarłem po południu. – Hercules podniósł się i wsunął ręce do
kieszeni. Założył to samo co zwykle – miał na sobie dżinsy i koszulkę
z długimi rękawami, tym razem w czerwono-białe paski. – Ajitabh
powiedział, że czeka mnie robota papierkowa w związku z wyborami
nowego prezesa. Niestety prowadzenie sekretariatu L.O.S.T. oznacza,
że muszę pojawiać się na wszystkich tak ważnych spotkaniach. Mam
nadzieję, że nie zajmie to zbyt wiele czasu. Muszę jak najszybciej
wrócić do domu, ponieważ przygotowuję się do światowego konkursu
ortograficznego. Rozpoczyna się już za miesiąc.
– Mam nadzieję, że znów wygrasz.
– Ja też mam taką nadzieję! – Hercules podrapał się po szerokim,
piegowatym nosie i zrobił poważną minę. – Naprawdę nie chciałem tu
przyjeżdżać. Nie cierpię pogrzebów.
– Nie byłem jeszcze na żadnym – przyznał się Homer.
– No cóż, zawsze są smutne. I bardzo długie. – Chłopiec przeniósł
wzrok na miejsce, które jeszcze przed chwilą wycierała sprzątaczka. –
Lepiej tam nie podchodź. Możesz się poślizgnąć i złamać kark.
Stary, dobry Hercules. Wiecznie czymś się zamartwiający. Choć
Homer przyjechał na pogrzeb, czuł przyjemne ciepło w sercu. Różnił
się od kumpla pod wieloma względami, jednak uważał go za swojego
przyjaciela. Poznali się kilka miesięcy temu, stanęli twarzą w twarz ze
śmiercią w koloseum, wyskoczyli z samolotu i przeżyli spotkanie oko
w oko z niedźwiedziem. Tego typu doświadczenia łączą ludzi. Poza
tym Hercules ocalił życie Psu. A to spora zaleta!
Tak naprawdę w Mlecznej Dolinie Homer nie miał przyjaciół.
Koledzy z klasy uważali go za dziwaka. Co z tego, że nosił kompas do
szkoły? Co z tego, że wolał kopanie dołów od gry w zbijaka? Co
z tego, że znał nazwiska wszystkich sławnych poszukiwaczy skarbów,
ale nie miał pojęcia, kto został królem strzelców na ostatnich
mistrzostwach lub który zespół rozegrał najwięcej meczów bez utraty
bramki? Miał przecież wyczuwającego skarby psa.
– Co jest w tych pudełkach? – zapytał.
– Och, no tak! – odezwał się Hercules i podał mu jedno. Chłopiec
zobaczył na nim swoje nazwisko. – Ajitabh powiedział, że
powinniśmy przebrać się w te stroje. Jest też coś dla Psa.
Poszli do toalety dla mężczyzn – dużego pomieszczenia
wykończonego marmurem i z błyszczącymi lustrami. Postawili
pudełka obok rzędu umywalek z kurkami w kształcie ptaków. Homer
otworzył swoje. Wewnątrz, na idealnie złożonym papierze
opakowaniowym leżała niewielka wizytówka.

Tradycyjny strój żałobny


Zaprojektowany i wykonany przez Victora Tuffltopa
Oficjalnego krawca Stowarzyszenia L.O.S.T.
Dla pana Homera W. Puddinga

Dwa większe pudełka zawierały identyczne ubrania: parę czarnych


spodni, białą koszulę zapinaną na guziki, czarną kamizelkę, czarny
frak o długich połach, czarny krawat, parę białych rękawiczek
i czarny melonik. Hercules pokazał Homerowi, jak wiązać krawat.
– Węzeł nie powinien być zbyt ciasny, bo się udusisz – powiedział.
Potem założyli rękawiczki i włożyli meloniki. – To wełna. Wszystko
będzie mnie swędzieć i zrobi mi się gorąco – oznajmił Hercules,
przesuwając dłonią po fraku. – Z pewnością dostanę wysypki.
Homer przejrzał się w lustrze.
– Wyglądamy jak z filmu – stwierdził.
Potem zerknął na swoje tenisówki. Nie pasowały do tego
gustownego stroju, ale musiały wystarczyć. Przecież w pudełku nie
było butów.
W końcu otworzył trzecie, mniejsze pudełko.

Tradycyjny strój żałobny psa


Zaprojektowany i wykonany przez Victora Tuffltopa
Oficjalnego krawca Stowarzyszenia L.O.S.T.
Dla Psa

W pudełku znajdowała się jedynie czarna kamizelka. Na Psie leżała


idealnie.
– Czekają na nas na cmentarzu – powiedział Hercules.
W lobby wciąż nikogo nie było. Chłopcy włożyli swoje normalne
ubrania do pudełek i schowali je za biurkiem recepcjonisty, podobnie
jak plecak. Potem ruszyli przez korytarz. Homer czuł, jak pot spływa
mu po karku. Hercules miał rację – wełna grzała i swędziała.
– Jak daleko jest ten cmentarz? – zapytał.
– Zaraz za hotelem.
– Dziwne miejsce na cmentarz – skwitował chłopiec i podrapał się
po karku. – Hej, a chcesz usłyszeć coś podobnie dziwnego? – dodał
i nawet nie czekał na odpowiedź, bo Hercules z pewnością chciał
usłyszeć coś dziwnego. – Sprzątaczka ostrzegła mnie przed czymś
znalezionym.
– To dziwne. Może w biurze rzeczy znalezionych znajduje się coś
niebezpiecznego? Zastanawiam się, co to może być. – Hercules
poprawił swój melonik. – Żałuję, że nie mam kasku. Jeśli każą nam
spojrzeć na martwe ciało lorda Mockingbirda, pewnie zemdleję.
A jeśli zemdleję, mogę uderzyć głową o grób.
Homer nie martwił się tym. Dzięki zainteresowaniom siostry
widział mnóstwo martwych zwierząt. Przypomniał sobie, jak Hercules
zemdlał, kiedy stanęli twarzą w twarz z grizzly na wyspie Grzyb.
– Trzymaj się blisko mnie. Jeśli odlecisz, spróbuję cię złapać –
zaoferował.
– Dzięki!
Na końcu korytarza znajdowały się szklane drzwi. Chłopcy przeszli
przez nie i wyszli na ogrodzony murem cmentarz wzniesiony za
hotelem Mockingbirda.
– To miejsce przyprawia mnie o ciarki – szepnął Hercules.
– Rzeczywiście jest dość upiorne – zgodził się Homer.
– Urrr.
Nocne powietrze było dość rześkie. Lampy uliczne górowały nad
murem, oświetlając cmentarz. Większość kamiennych płyt była
niezwykle stara, zniszczona przez wiatr i deszcz, wręcz nadgryziona
zębem czasu. Niektóre prawie się poruszały, zupełnie jakby ich
mieszkańcy mieli zawroty głowy. Na kilku grobach leżały zgniłe
kwiaty. Martwe drzewo wyciągało swoje pokręcone, pozbawione
życia ramiona. Na jednym z nich siedział jastrząb, czyszcząc piórka.
Homer idąc, czytał napisy na grobach. Na każdym z nich widniała
sylwetka ptaka, a także nazwisko osoby pochowanej: Lord
Mockingbird X, Lord Mockingbird VII, Mały Lord Mockingbird III. Na
niewielkiej płytce widniał napis Bobas Mockingbird. Homer skrócił
smycz psa. Cieszył się, że zwierzę już się wysiusiało.
W odległym rogu cmentarza stała grupka ludzi. Kobiety zasłoniły
twarze czarnymi woalkami. Mężczyźni mieli na sobie takie same
stroje jak Homer i Hercules. Ich meloniki podskoczyły, kiedy
odwrócili się w stronę chłopców. Nikt się nie odezwał. Ajitabh
odłączył się jednak od grupy i gestem zaprosił chłopców bliżej.
Homer bez trudu rozpoznał swoją przyjaciółkę Zeldę. Mierzyła dwa
i pół metra, więc wyróżniała się z tłumu. Jej długie włosy opadały na
pelerynę niczym płynne srebro. Na jej twarzy malował się typowy dla
niej smutek. Kiwnęła głową na powitanie. Chciał jej odmachać,
jednak Pies szarpnął za smycz niczym zwierzę pociągowe i wepchnął
się między fraki a czarne spodnie.
Homer ruszył za nim.
– Przepraszam – powiedział.
Ludzie usuwali się na boki, bo Pies dalej ciągnął go do przodu.
W końcu zatrzymał się na krawędzi głębokiego dołu. Chłopiec
wstrzymał oddech i spojrzał na świeżo wykopany grób. Na jego dnie
leżała trumna. Odbijająca się na jej wypolerowanej powierzchni twarz
Homera spoglądała na niego. Pies położył się na brzuchu i wsunął nos
do dziury. Zaskamlał. Czyżby domyślił się, że lord Mockingbird, jego
dawny właściciel, właśnie zmarł? Czy to możliwe, żeby o tym
wiedział? To byłoby niezwykłe. Ale przecież to zwierzę było
niezwykłe!
Ajitabh chrząknął.
– Sądzę, że jesteśmy już wszyscy – powiedział. Ludzie mrucząc,
pokiwali głowami. – No dobra, to zaczynamy – dodał i ruszył wzdłuż
grobu.
Naprzeciwko Homera wznosił się kamienny piedestał. Stał na nim
telewizor, stary model z pokrętłami i wypukłym, owalnym ekranem.
Ajitabh zdjął jedną z białych rękawiczek i przekręcił gałkę na
urządzeniu.
Trzeszczący dźwięk wypełnił cmentarz. Na ekranie pojawiły się
czarno-białe linie. Potem rozległ się głos.
– Podejdźcie bliżej, beztroskie małpiatki.
Homer poczuł ciarki na plecach. Doskonale znał ten głos. Pies
poderwał się i zamerdał ogonem, wpatrując się w ekran.
W końcu pojawiła się na nim twarz – twarz siwowłosego staruszka
o zasuszonej skórze. Lord Mockingbird XVIII patrzył na nich
z telewizora. Czekał, jak gdyby wiedział, że obraz musi jeszcze nabrać
ostrości. Kiedy to się stało, a zebrani przestali wzdychać
z zaskoczenia, Jego Lordowska Mość uśmiechnął się niczym szaleniec.
– Jeśli mnie teraz słyszycie, to już nie żyję. A jeśli nie żyję, to czeka
was niezła kołomyja.
Rozdział 7
Rada zmarłego

Co on powiedział? – zapytał ktoś.


– Co to jest kołomyja?
Hercules chrząknął.
– Słowo kołomyja pochodzi ze Wschodu. Oznacza zamieszanie lub
zamęt.
– Czy ktoś mógłby powiedzieć tej gigantce, żeby się odsunęła? –
dodał ktoś inny. – Nie widzimy ekranu telewizora.
Ludzie przepychali się obok Homera, chcąc lepiej wszystko
zobaczyć. Chłopiec zaparł się na nogach i ścisnął mocniej smycz. Bał
się, że razem z Psem zaraz spadną do grobu.
Wymienili spojrzenia z Herculesem.
– Ciszej! – zawołał Ajitabh i machnął ręką.
Lord Mockingbird XVIII nie zadał sobie trudu i nie założył sztucznej
szczęki na ten występ. Jego usta otulały dziąsła niczym pomięte
opakowania po batonikach. Siedział zgarbiony, jak gdyby oklapł mu
kręgosłup. Wydawał się słaby i mówił, jakby brakowało mu piątej
klepki, ale Homer wiedział, że to tylko gra aktorska. Jego Lordowska
Mość udawał szurniętego, lecz w rzeczywistości umysł miał ostry
niczym brzytwa.
– Przede wszystkim zwracam się do osób, z którymi jestem
nieszczęśliwie związany. Mówię o rodzinie Mockingbirdów.
– Oho, zaczyna się – szepnął ktoś. – Będziemy bogaci.
Lord pomachał swoim kostropatym palcem.
– Jesteście bandą chciwych, zgniłych krwiopijców i do tego
malkontentów. Gardzę wami. Przywieźliście wasze leniwe,
bezwartościowe, otyłe tyłki na mój pogrzeb tylko dlatego, że
chcieliście położyć łapę na wszystkich moich pieniądzach – stwierdził
lord i zakasłał. Potem znów zaczął machać palcem. Mówił słabym,
drżącym głosem. – To z pewnością was rozbawi. Otóż nie ma
pieniędzy. Spuściłem je w toalecie. Wszystkie. Krzyżyk na drogę,
kochane pasożyty – dodał i zniknął z ekranu.
Nagranie wciąż trwało.
– Spuścił kasę w toalecie?! – zawołał ktoś. – On chyba oszalał!
– Co za okropny staruch!
– Jak on śmie nas tak traktować?!
– To była gigantyczna strata czasu!
Skargi i nawoływania trwały przez chwilę, potem część ubranych
na czarno osób opuściła cmentarz. Na miejscu zostało zaledwie osiem
osób i stojący przy grobie pies.
Zebrani wciąż patrzyli na ekran.
Po dłuższej przerwie lord Mockingbird wrócił na ekran z muffinką
w dłoni. Nic nie powiedział, tylko przeżuwał ciastko i spoglądał
w dal. „Czy to koniec jego występu? – zastanawiał się chłopiec. – Czy
będziemy tu stać i się gapić, jak je? Przecież to nudne”.
Z ekranu nie wydobywał się ani jeden dźwięk.
– Czy pogrzeby zawsze tak wyglądają? – szepnął do Herculesa.
– Nie – odpowiedział chłopak, patrząc w dół. – Mam nadzieję, że
nie wpadnę.
Homer zaczął rozpoznawać pozostałych zebranych. Byli to
wyłącznie członkowie L.O.S.T.
– Będziemy tak tu stali przez cały dzień? – zapytała potężna
kobieta i uniosła woalkę. Z jej bladych płatków uszu zwisały
diamenty. – Mam ciekawsze rzeczy do robienia.
– Powstrzymaj swoje konie, Gertrude – powiedział mężczyzna,
poprawiając kapelusz kowbojski. Nazywał się Jeremiah Carson
i mieszkał na zachodzie razem z bydłem i pieskami preriowymi. Jako
jedyny nie założył melonika. – Podejrzewam, że gość ma jeszcze coś
do powiedzenia.
– Mam gdzieś to, co ma do powiedzenia – stwierdziła doktor
Gertrude Magnum. – Bez przerwy musiałam słuchać tego jego
gaworzenia, kiedy jeszcze żył. Nie widzę powodu, żeby go słuchać,
kiedy wreszcie przestał żyć. To przecież był szalony stary bufon.
Lord przestał jeść, zupełnie jakby wszystko słyszał.
– Pewnie sądzicie, że byłem szalonym starym bufonem, co?
Gertrude jęknęła. Homer puścił smycz. Czy to jakiś żart? Czy lord
wszystko słyszał? Jak to możliwe?
Telewizor zatrzeszczał i czarno-białe pasy przebiegły przez ekran,
zakłócając obraz. Jastrząb, który dotąd siedział na gałęzi, zleciał na
dół i usiadł na urządzeniu. Po kolejnym trzasku pasy znikły i lord
Mockingbird znów pojawił się przed nimi. Wyrzucił za siebie resztki
muffinki i wsunął sztuczną szczękę do ust. Potem wyprostował się,
otworzył szerzej swoje czerwone oczy. Jego głos stał się silny.
– Teraz lepiej. No cóż, podejrzewam, że moja chciwa rodzina już
się ulotniła. Możemy więc przejść do spraw istotniejszych.
Pies, zapewne znudzony całym przedstawieniem, postanowił
zwiedzić cmentarz. Czarna kamizelka wciąż opinała jego spory
brzuch. Niebieską smycz ciągnął za sobą. Homer wiedział, że
powinien za nim pobiec i przypilnować, żeby nie kopał dołów i nie
jadł zgniłych kwiatów, jednak nie mógł oderwać oczu od telewizora.
– Kiedy żyłem, udawałem szalonego, tak aby móc poznać prawdę
o każdym z was – powiedział lord Mockingbird i postukał się po
głowie, żeby wskazać źródło tego genialnego planu. – Tak, tak.
Prawdę.
– Jestem zaskoczony – stwierdził mężczyzna i potarł siwą brodę. To
był profesor Thaddius Thick. – Czy on m… mówi, że nas… sz…
szpiegował?
– Właśnie to powiedział – warknęła młoda kobieta i zdarła woalkę,
pozwalając jej opaść na ziemię.
To była Torch, właścicielka jastrzębia.
– Niech mnie kule biją – jęknął Jeremiah Carson.
– Właśnie – kontynuował Jego Lordowska Mość. – Chciałem poznać
prawdę o was. Okazuje się, że wcale nie jesteście tacy, jakich
udajecie. Część ma sekrety!
Homer jęknął. Czy lord powie im o Psie? Ponieważ był kiedyś jego
właścicielem, wiedział, że Pies wyczuwa skarby. „Och, proszę, nie
wspominaj im o tym”, pomyślał. Miał wielką ochotę złapać telewizor
i rozbić go o mur. „Nie zdradź im tej tajemnicy!”.
– Wyłączcie to! – zażądała Gertrude. Ruszyła w stronę telewizora,
pobrzękując swoimi bransoletkami, jednak Ajitabh zagrodził jej
drogę. – To stary wariat. Sprzeda wam mnóstwo kłamstw.
– Tak – burknął Homer. – Wyłączcie to.
– Dlaczego chcesz, żebyśmy to wyłączyli? – zapytała go Torch
i przeszyła go lodowatym spojrzeniem swoich czarnych oczu. Jej
jastrząb spoglądał na niego równie chłodno. – Masz coś do ukrycia?
Homer zrobił się czerwony. Miał wrażenie, jakby pod frakiem było
milion stopni Celsjusza na plusie.
– Uspokójcie się, że tak powiem – przerwał im Ajitabh. – Jego
Lordowska Mość wciąż przemawia.
– Ponieważ umarłem, będziecie musieli wybrać mojego następcę –
stwierdził Mockingbird, bawiąc się swoją monetą członkowską. – Nie
będę mógł już głosować, ale mam swoją opinię dotyczącą tego, kto
powinien zostać wybrany. Opinię tę opieram na informacjach, które
zdobyłem, udając wkurzającego głupca – dodał. Potem przebiegł
wzrokiem po zebranych, jak gdyby wciąż ich widział. – Nie
wybierajcie Gertrude Magnum. Zależy jej wyłącznie na kasie. Jako
prezes wykorzysta L.O.S.T. do sfinansowania swojego wystawnego
stylu życia.
– Nie wiem, o czym on mówi – zaprotestowała Gertrude, chowając
szmaragdowy naszyjnik pod czarnym kołnierzem.
– Nie wybierajcie Jeremiaha Carsona. Kocha Gertrude i w związku
z tym stanowi dla niej łatwą zdobycz. Jako prezes wesprze jej chciwe
plany.
Jeremiah powoli nasunął na oczy swój kowbojski kapelusz.
– Cóż mogę powiedzieć? – stwierdził. – Czasami czuję się samotny
w Montanie.
– Nie wybierajcie Torch – kontynuował Jego Lordowska Mość. – Ta
kobieta marzy tylko o sławie. Jako prezes uzna wszystkie wasze
odkrycia za własne.
Torch zmrużyła swoje czarne oczy. Kiedy zacisnęła zęby, tatuaż
przedstawiający węża, który owijał się wokół jej szyi, poruszył się.
– To, co mówi ten gość, nie ma znaczenia. On już nie żyje.
– Nie wybierajcie profesora Thicka. On myśli tylko o egipskich
mumiach. Jako prezes zamieni L.O.S.T. w operację skupioną na
obandażowanych trupach.
– To… to… to prawda! – zaczął się jąkać naukowiec. – Kocham
mumie.
Homer wzdrygnął się. „Nie mów im o Psie”, pomyślał. Lord
Mockingbird wziął głęboki oddech.
– Jeśli chodzi o innych członków stowarzyszenia, to Ajitabh jest
zbyt zajęty pracą wynalazcy, a ponure nastawienie Zeldy nie
ułatwiłoby jej pracy na tak wysokim stanowisku. Sir Titus Edmund
wciąż się nie odnalazł. Angus Macdoodle jest pustelnikiem. Hercules
potrzebny jest nam w roli sekretarza, a Czyścicielka odpada, bo nigdy
jej nie spotkaliśmy. Pozostaje nam więc tylko jeden członek…
Wszyscy spojrzeli na Homera. Wtedy właśnie Pies zbliżył się do
grobu. Przyniósł ze sobą kość i wrzucił ją do środka. Wylądowała
z hukiem na wieku trumny. Pies obrócił się dookoła i zaczął
zakopywać dół. Stękał przy każdym ruchu łapą.
– Ur, ur, ur, ur.
W normalnej sytuacji Homer pewnie by się zastanawiał, skąd
pochodziła ta kość. Być może nawet skarciłby Psa za kopanie na
cmentarzu. Jednak teraz, podobnie jak pozostali, z napięciem czekał,
co lord Mockingbird ma do powiedzenia.
Tymczasem lord Mockingbird uniósł szare brwi i uśmiechnął się.
– Racja, racja. Uważam, że najlepszym kandydatem na moje
stanowisko, stanowisko prezesa L.O.S.T., jest Homer W. Pudding.
Rozdział 8
ZNALEZIONE

Kiedy jest się w Mieście, to nawet w tak wygodnym pokoju jak te


w hotelu Mockingbirda nie sposób dobrze się wyspać. Wszystko przez
ciągły ruch i hałas dobiegający z ulicy.
Pokój numer 15 był niewielkim pomieszczeniem z dwoma łóżkami.
Na pościeli i tapecie otulającej ściany widniały ptaki. Późną nocą
chłopcy ułożyli tradycyjne stroje pogrzebowe w rogu pokoju
i przebrali się w piżamy.
Homer wyciągnął się później na łóżku i długo patrzył w sufit. Czy
to wydarzyło się naprawdę? Czy Jego Lordowska Mość oświadczył, że
to on powinien zostać następnym prezesem L.O.S.T.? Nikt go nie
ostrzegł ani też na to nie przygotował. Nikt nie zapytał, czy tego
właśnie by chciał. Wydarzyło się to nieoczekiwanie i było nieco
krepujące.
Oczywiście bycie prezesem Stowarzyszenia Legend, Odkryć,
Skarbów i Tajemnic nie było czymś tak ważnym jak bycie
prezydentem kraju lub czegoś równie wielkiego. Wiązało się jednak
ze sporą odpowiedzialnością. Homer nigdy jeszcze nie był prezesem,
chyba że uwzględnić szkolny klub kartografów, którego był jedynym
członkiem i w związku z tym pełnił funkcję prezesa, wiceprezesa,
sekretarza i skarbnika.
Rekomendacja lorda Mockingbirda nie została przyjęta zbyt dobrze.
Pewnie zostałaby przyjęta w ten sam sposób, gdyby lord wskazał
pawiana na swojego następcę (pawiany, tak à propos, są bardzo
inteligentnymi stworzeniami, które mogłyby się sprawdzić na
ważnych stanowiskach, gdyby tylko miały taką okazję). Wśród
członków stowarzyszenia wybuchła nawet kłótnia.
– Nie zamierzam głosować na dziecko! – stwierdziła Gertrude.
– Nie s… s… sadzę, żeby to b… był mądry wybór – wyjąkał
profesor Thick.
– A niech mnie, jeśli się mylicie – dodał Jeremiah Carson. – Lubię
Homera, ale chłopak nie poradzi sobie z obowiązkami prezesa.
– To niekoniecznie prawda – wtrąciła Zelda. – Warto na poważnie
zastanowić się nad rekomendacją lorda. Potrzebujemy czasu do
namysłu.
– Porozmawiajmy o tym rano – poradził Ajitabh. – Wszystkim nam
przyda się sen.
Homerowi noc dłużyła się niczym nudna lekcja geometrii. Czy
w ogóle zmrużył oko? Wyciągnięty tuż obok niego Pies rozkosznie
chrapał. Hałas dobiegający z Miasta najwyraźniej mu nie
przeszkadzał. Poza tym czym miałby się martwić? Nikt nie chciał
powierzyć mu tajnej organizacji.
Kiedy łagodne promienie porannego słońca wpadły przez okno,
Homer uderzył pięścią w poduszkę, a później przetoczył się na bok.
Hercules spał po drugiej stronie pokoju, w specjalnej,
nieprzepuszczającej światła masce na oczach. Pod ramieniem trzymał
Wielki słownik ortograficzny, a jego apteczka stała tuż obok łóżka.
– Pssst – szepnął Homer.
Noc się skończyła i potrzebował z kimś porozmawiać. Hercules
nawet nie drgnął. Homer sięgnął po miętusa leżącego na stoliku
i rzucił nim w kolegę.
– Co się dzieje? – zawołał, bo oberwał w klatkę piersiową. Usiadł
wyprostowany i zdjął maskę z twarzy. – Coś się stało?
– Nie wiem – odpowiedział niewinnym głosem Homer i również
usiadł. – Ale skoro już nie śpisz, to powiedz mi, co powinienem
zrobić.
Hercules przetarł oczy. Jego kręcone włosy sterczały we wszystkie
strony, a ślady po masce zdobiły jego twarz.
– Że co? – zapytał.
– Co powinienem zrobić? Czy mam im powiedzieć, że nie chcę być
prezesem L.O.S.T.?
– Ach, to! – Chłopak podrapał się po głowie. – Szczerze mówiąc,
nie jestem pewien, czy dostaniesz odpowiednią liczbę głosów. Ale
jeśli dostaniesz, to i tak nikt nie zmusi cię do czegoś, czego nie chcesz.
– Ziewnął. – Swoją drogą to dlaczego nie chcesz być prezesem? To
spory zaszczyt.
– Jakim cudem miałbym zarządzać organizacją? – zapytał Homer. –
Mieszkam na koziej farmie. Co powiedziałbym rodzicom?
– To rzeczywiście problem – zgodził się Hercules.
Nagle ktoś zastukał do pokoju. Pies zerwał się na równe łapy,
a z jego gardła wydobył się niski warkot. Homer odrzucił kołdrę,
założył czerwony szlafrok i podbiegł do drzwi. Do środka wszedł
Ajitabh, pchając przed sobą wózek na kółkach.
– Przywiozłem wam śniadanie – oznajmił.
Jedwabna piżama, którą miał na sobie, idealnie pasowała do
szlafroka. Pies przestał warczeć i zaczął machać ogonem.
Do pokoju weszła Zelda. Miała na sobie długą, bawełnianą koszulę
nocną, a czarną pelerynę przerzuciła przez ramię. Siwe włosy
związała kokardką. Schyliła się, żeby nie zaczepić głową o żyrandol.
Choć Homer znał ją od kilku miesięcy, wciąż był pod wrażeniem jej
postury.
Kobieta usiadła po drugiej stronie łóżka i jak zwykle posłała mu
spojrzenie pełne smutku.
– Pogrzeby zawsze mnie rozklejają – powiedziała niskim,
donośnym głosem.
Ajitabh rozdał talerze, nie zapominając o Psie. Wszyscy (nie licząc
Herculesa) dostali jajecznicę, kiełbaski, tost cynamonowy oraz sok
pomarańczowy. Ponieważ Hercules wiecznie przejmował się
alergiami i problemami z trawieniem, zjadł omlet z samych białek
oraz klasyczny tost. Pies połknął swój posiłek w sposób, w jaki robią
to zazwyczaj psy, a potem patrzył na pozostałych, jakby nie jadł od
lat.
Hercules z talerzem w dłoni podszedł do staroświeckiego
telewizora i przekręcił gałkę.
– Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko – powiedział. – Dziś
będą nadawać transmisję z europejskich finałów konkursu
ortograficznego. Chcę się przekonać, kim będą moi rywale.
– Ach, znów startujesz? – zapytała Zelda.
– Tak. Chcę być pierwszą osobą na świecie, która wygrała ten
konkurs dwa razy z rzędu.
Kiedy szukał właściwego kanału, Homer zjadł kilka kęsów
jajecznicy. Miał jednak wrażenie, że jego widelec waży tonę.
– Dlaczego lord Mockingbird chciał, żebym został prezesem? –
zapytał. – Przecież on mnie wcale nie znał.
Ajitabh usiadł na łóżku Herculesa, dokładnie naprzeciwko niego.
– Najwyraźniej Jego Lordowska Mość podziwiał cię i tak dalej.
Udowodniłeś przecież, że jesteś inteligentnym, uczciwym, pełnym
pasji kolesiem. Więcej nie trzeba!
Kiedy uśmiechnął się, jego wąsik zadrżał.
– Masz dobre serce – dodała Zelda, skubiąc swój tost. – To
odświeżające, zwłaszcza na świecie pełnym chciwości i zepsucia.
– Ale co z moim wiekiem? Mam zaledwie dwanaście lat!
Uśmiech na twarzy Ajitabha zgasł.
– Coś nie tak?
Homer spojrzał w bok.
– Nie chcę tego. Nie wiem, jak być prezesem. Dopiero zaczynam!
Mężczyzna poklepał go po ramieniu.
– Więc zapomnij o całej sprawie. Kiedy podrośniesz i skończysz
szkołę, pójdziesz w ślady wujka i wyruszysz na poszukiwania skarbu
Rumpolda Smellera. Na Jowisza, być może pewnego dnia zostaniesz
prezesem, ale na razie wybierzemy kogoś innego.
Chłopiec kiwnął głową i odprężył się. Pewnego dnia, ale nie dziś.
Co za ulga!
Pies szczeknął. Stanął przed telewizorem i zaczął machać ogonem.
– Hej! – zawołał nagle Hercules i wskazał palcem ekran. – To ta
dziewczyna, Lorelei. Ta z różowymi włosami!
Homer tak gwałtownie się obrócił, że jego talerz spadł na podłogę.
Rzeczywiście, na środku ekranu dziewczynka o różowych włosach
uśmiechała się i głaskała dużego, szarego szczura, który siedział jej na
ramieniu. Przez chwilę oczy chłopca zabłyszczały ze szczęścia. Zawsze
tak było, kiedy ją widział i przypominał sobie okres, gdy byli
przyjaciółmi. Lorelei jako pierwsza powitała go w Mieście. Razem je
zwiedzili i pokonali Madame la Directeur. To były dobre czasy.
Lorelei miała też ciemniejszą stronę osobowości. Porwała bowiem
jego psa. I to dwukrotnie! Podobnie jak Homer marzyła o wielkich
skarbach, jednak w odróżnieniu od niego była gotowa poświęcić dla
nich przyjaźń.
Chłopiec zerwał się na równe nogi. Chciał się dowiedzieć, dlaczego
Lorelei pokazują w telewizji. Doskonale znał malujący się na jej
twarzy uśmiech. To był uśmiech, który krył w kącikach ust szaleńcze
plany. Lorelei szykowała się do czegoś!
– Homer, nie powinieneś stać tak blisko telewizora – ostrzegł go
Hercules. – Promieniowanie jest naprawdę szkodliwe.
Chłopiec nie przejmował się promieniowaniem. Nie przejmował się
też tym, że Pies jadł właśnie tę część jego śniadania, która
wylądowała na dywanie. Kiedy kamera się przybliżyła, poczuł
mocniejsze bicie serca. Lorelei stała przy mikrofonie. Miała na sobie
różowy kombinezon, jeden z tych z zamkiem błyskawicznym
z przodu. Tuż za nią, w identycznych strojach, stały dwie osoby.
Jedna z nich była raczej gruba, druga miała zaś jastrzębia na
ramieniu. Wszystkie trzymały pirackie flagi z trupimi czaszkami.
– O rety! – westchnęła Zelda. – To Gertrude i Torch. Co one tam
robią?
– I co mają napisane na tych kombinezonach? – zapytał Ajitabh.
Homer niemal przycisnął twarz do ekranu, próbując odczytać
niewielkie literki.
– Chyba ZNALEZIONE.
– Ciszej! – poprosiła Zelda. – Coś mówi!
Potem odciągnęła chłopca na bok, tak aby wszyscy wszystko
widzieli. U dołu ekranu, na niewielkim pasku, przesuwał się napis:
„Tajemnicza dziewczyna wygłosi oświadczenie dotyczące
poszukiwania skarbów”.
Lorelei postukała w mikrofon.
– Czy to działa? Słyszycie mnie? – zapytała.
Jej szczur wciąż węszył.
Kamera oddaliła się, obejmując tym razem grupę reporterów.
– Tak – odpowiedzieli. – Słyszymy panią!
Kiedy Pies usłyszał znajomy głos, uniósł łeb i spojrzał na telewizor.
Machnął dwukrotnie ogonem, a potem wrócił do jedzenia.
– Nazywam się Lorelei. Nie pytajcie mnie o nazwisko, bo nazywam
się L-O-R-E-L-E-I – przeliterowała. – A to moja towarzyszka,
Stokrotka. – Pogłaskała szczurzycę po łebku. – Jestem prezesem
ZNALEZIONE, czyli organizacji zajmującej się poszukiwaniem
skarbów.
Homer opadł na łóżko tuż obok Ajitabha. Prawie zapomniał o tym,
że należy oddychać.
– Czy to jakiś skrót? Co oznacza? – zapytał jeden z reporterów.
Lorelei zacisnęła usta.
– Wciąż nad tym pracuję – odpowiedziała. – Na razie nie jest to
żaden skrót. Nazwa znaczy to, co znaczy. ZNALEZIONE. Naszym
celem jest odnalezienie najcenniejszych skarbów na świecie.
– Houston, mamy problem – stwierdził Hercules.
Torch i Gertrude machały pirackimi flagami z trupimi czaszkami,
co jakiś czas spoglądając na brązową siatkę, którą Lorelei trzymała
w lewej ręce. Nagle zamachała nią.
– Niektórzy ludzie sądzą, że najbardziej wartościowe skarby już
odnaleziono. Przyszłam tu, aby wam powiedzieć, że to nieprawda. Na
odnalezienie czeka jeszcze jeden wielki skarb.
– Jaki to skarb? – zapytał jeden z reporterów.
– To skarb pirata Rumpolda Smellera – oznajmiła, wywołując
zdziwienie wśród dziennikarzy.
– Kogo?
– O czym ona mówi?
– Czy ona powiedziała „selera”?
– To śmieszne!
Torch podeszła do przodu.
– Hej! – zawołała. – Słuchajcie jej, to może się czegoś nauczycie!
Zebranie ochrzanu od kogoś z wężem wytatuowanym na szyi
i żywym jastrzębiem na ramieniu z pewnością jest przerażającym
doświadczeniem. Nic dziwnego, że reporterzy natychmiast się
uciszyli.
Lorelei mówiła dalej.
– Rumpold Smeller był najbardziej przerażającym piratem, jaki
kiedykolwiek żeglował po oceanach. Gromadził wszystko, na co się
natknął. Swój skarb ukrył w jednym jedynym miejscu. Jako prezes
organizacji ZNALEZIONE poprowadzę swoją drużynę na najbardziej
ekscytującą wyprawę tego wieku. Wyprawę, o której będą pisać
w książkach historycznych. I odnajdę skarb Rumpolda Smellera!
Wszyscy zebrani w pokoju numer 15 hotelu Mockingbirda
wymienili zaskoczone spojrzenia. No dobrze, nie licząc Psa, który
właśnie czyścił talerz językiem.
– Jesteś tylko małą dziewczynką! – stwierdził jeden z dziennikarzy.
– Skąd ty, taki szczeniak, bierzesz przekonanie, że zdołasz to
zrobić? – zakpił inny. – Czy inni ludzie nie szukali tego skarbu? Na
przykład dorośli?
Lorelei poruszyła nosem.
– Wiele osób go szukało, wliczając w to pewną tajną organizację
złożoną z samych łamag. Niech nie próbują mnie powstrzymywać, bo
opowiem światu o ich istnieniu!
Ajitabh zerwał się na równe nogi.
– Nie zrobiłaby tego!
– Ona jest szalona – dodała Zelda.
– Znajdę ten skarb! – zawołała Lorelei.
Stokrotka machnęła ogonem i zatarła łapki.
– Chciałaś powiedzieć „znajdziemy”! – poprawiła ją Gertrude
Magnum i nachyliła się w jej stronę. We włosach miała błyszczące,
diamentowe spinki. – Razem znajdziemy ten skarb!
Dziewczynka spojrzała na nią krzywo.
– Ja jestem prezesem, a nie ty. I ja mam mapę. To oznacza, że ja tu
rządzę.
Wzrok Gertrude padł na torbę dziewczynki.
– Jasne – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Ty tu rządzisz. Na
razie.
– Mapę? – Homer poczuł ucisk w żołądku. – O czym ona mówi?
– Homer?! – zawołał Ajitabh i przesunął ręką po brodzie. – Kiedy
ostatni raz widziałeś swoją mapę?
Hercules był jedyną osobą w pokoju, która nie wiedziała, kto do tej
pory miał oryginalną mapę Rumpolda Smellera. Za chwilę jednak
miał się o tym dowiedzieć.
– Wczoraj, kiedy wstałem z łóżka – odpowiedział Homer. –
Sprawdziłem, czy jest tam, gdzie powinna być, a potem zszedłem na
śniadanie. Zawsze rano to robię – dodał i podszedł do telewizora.
Kiedy Lorelei wsunęła rękę do torby, w pokoju 15 hotelu
Mockingbirda zapadła upiorna cisza.
– Niniejszym oświadczam, że mam najcenniejszą piracką mapę
w historii. Mapę pirata Rumpolda Smellera – stwierdziła i wyciągnęła
z torby starą książkę.
To była ta sama książka, którą Homer ukrył pod łóżkiem: Rzadkie
gady, które złapałem i wypchałem. Jego wujek Drake pociął mapę na
kawałeczki i wkleił ją właśnie do tego tomu. A teraz miała go Lorelei!
– To niemożliwe – szepnął chłopiec i poczuł, jak trzęsą mu się nogi.
– Jak ona…
Potem przypomniał sobie twarz spoglądającą na niego z okna jego
pokoju w chwili, gdy odjeżdżał do Miasta. Niemal się rozpłakał.
Rozdział 9
Złodziej mapy

Homer sięgnął po telefon. To był staromodny aparat wbudowany


w ścianę. Zamiast guzików z cyferkami miał obracaną tarczę
z dziurkami na palce. Chłopiec uniósł słuchawkę, wsunął palec
w jeden z otworów i przekręcił tarczę. Powoli się odkręciła. Potem
przekręcił tarczę po raz drugi. Trwało to całe wieki!
– Lord Mockingbird miał rację co do tych dwóch – stwierdził
Ajitabh i podbiegł do telewizora. Jego złoty szlafrok poruszał się przy
każdym kroku. – Zdradziły naszą sprawę. Powinny zostać wyrzucone,
wystrzelone, wygnane, wydalone, wyplute z L.O.S.T.
– Sądzę, że jest na to odpowiedni przepis – dodał Hercules.
– Na Jowisza, więc do dzieła!
Hercules podbiegł do szafy i wyciągnął z niej aktówkę. Kiedy
przeglądał jej zawartość, Homer wykręcił ostatnią cyfrę numeru do
domu. Tarcza się odkręciła. Chłopiec owinął sobie palce kablem
telefonicznym i czekał na sygnał.
Na ekranie telewizora nadal było widać Lorelei trzymającą książkę
nad głową, tak aby wszyscy reporterzy mogli ją zobaczyć.
– Halo? – rozległo się w słuchawce.
– Mamo, gdzie jest Gwendolyn? Daj mi szybko Gwendolyn! –
poprosił chłopiec.
– O, cześć, Homer – odpowiedziała radośnie pani Pudding. –
Zaczekaj chwilę, kochanie. Mam ciasto w piekarniku.
– Mamo? – W słuchawce coś stuknęło. Najwyraźniej odłożyła ją na
bok i odeszła. – Mamo! – zawołał. – Muszę porozmawiać
z Gwendolyn!
Tymczasem widoczna na ekranie Lorelei właśnie włożyła książkę
do torby.
– Za tydzień, licząc od dziś – oświadczyła zgromadzonym
reporterom – wrócę w to miejsce i udowodnię wam, że ZNALEZIONE
to najlepsza organizacja zajmująca się poszukiwaniem skarbów na
całej naszej planecie – powiedziała w swoim ostatnim oświadczeniu.
Potem spojrzała prosto w obiektyw. – Jeśli chcesz odzyskać mapę,
Homer, to wiesz, gdzie mnie szukać. Mam dla ciebie miejsce
w ZNALEZIONE!
To powiedziawszy, odwróciła się i zaczęła się przedzierać przez
tłum dziennikarzy. Torch i Gertrude ruszyły za nią.
Chłopiec miał wielką ochotę na nią nakrzyczeć, ale krzyczenie na
telewizor nie miało większego sensu. Zamiast tego krzyknął do
telefonu:
– Mamo! Muszę…
– Homerze W. Puddingu, co ci mówiłam o wydzieraniu się? –
zapytała mama, kiedy podniosła słuchawkę.
– Przepraszam – odpowiedział i wziął głęboki oddech, próbując się
uspokoić. – Po prostu…
– Jak tam spotkanie w Klubie Map Miesiąca? Dobrze się bawisz?
– Czy się bawię? – Homer zacisnął zęby. Nie cierpiał kłamać, ale
nie miał wyboru – przysięga dotycząca zachowania istnienia
stowarzyszenia w tajemnicy dotyczyła również rodziców
i ukochanych. – Bawię się dobrze. Czy mogę rozmawiać
z Gwendolyn?
– Chcesz rozmawiać ze swoją siostrą?
Mama wydawała się zaskoczona, zupełnie jakby powiedział, że
chce rozmawiać z lodówką albo suszarką.
– Tak – potwierdził, zawijając mocniej kabel. – Możesz mi ją dać?
Proszę.
Hercules wciąż szperał w aktówce, a Ajitabh, Zelda i Pies
obserwowali Homera.
– Jest w laboratorium – stwierdziła pani Pudding. – Powiedziała,
żeby jej nie przeszkadzać aż do obiadu. Wypycha coś bardzo
delikatnego.
– Mamo, muszę ją o coś zapytać. To bardzo ważne – wyjaśnił
chłopiec.
Potem potrząsnął słuchawką, jak gdyby w ten sposób chciał
zwrócić jej uwagę.
– Kochanie, wydajesz się jakiś taki roztrzęsiony. Czy dobrze spałeś?
Czy zjadłeś pożywne śniadanie? Czy założyłeś rano czystą bieliznę?
Rety, a teraz twój ojciec wydziera się na podwórku. – To
powiedziawszy, na chwilę zamilkła. – Och, nie! Kozy dostały się do
warzywniaka. Muszę iść. Zadzwoń jutro.
– Ale…
W słuchawce rozległ się przeciągły dźwięk.
Chłopiec jęknął i odłożył słuchawkę.
– Homer, mój drogi, co się stało? – zapytał Ajitabh. – Czy mam
rozumieć, że Lorelei rzeczywiście zdobyła mapę Rumpolda Smellera?
– Nie wiem – westchnął.
– Gertrude i Torch nie opuściłyby nas, gdyby nie miały ku temu
dobrego powodu – zauważyła Zelda. – Muszą wierzyć, że dziewczyna
ma mapę. Podarowałeś ją tej małej?
– Co? – Homer nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. – A w życiu!
Nie zrobiłbym tego!
Kobieta uniosła gęste brwi.
– Nam możesz się przyznać, jeśli to zrobiłeś. To naprawdę urocza
dziewczyna. Chłopcy robią różne głupoty, kiedy są zakochani. Sama
zrobiłam mnóstwo głupot w imię miłości.
– Co? Nie jestem zakochany! Ona nie jest moją dziewczyną! I nigdy
nie oddałbym jej mapy. Nigdy!
– To dlaczego powiedziała, że wiesz, gdzie jej szukać? – zapytał
Ajitabh.
Chłopiec spojrzał w bok. Na to pytanie nie mógł odpowiedzieć.
Kiedy razem z Lorelei pokonał paskudną Madame la Directeur, Lorelei
zajęła jej kryjówkę. Potem zawarli dżentelmeńską umowę. Obiecał, że
nikomu nie opowie o tym miejscu, jeśli ona nie wyda nikomu sekretu
jego psa. Dopóki Madame siedziała w więzieniu, Homer był jedyną
osobą, która wiedziała, gdzie mieszka Lorelei.
– Mam! – wtrącił Hercules, przerywając niewygodną ciszę.
Wyciągnął z aktówki kartkę i zaczął czytać. – Zarządzenie 42a
dotyczące ucieczek. Jeśli zaprzysiężony członek L.O.S.T. ucieknie do
konkurencyjnej organizacji zajmującej się poszukiwaniem skarbów,
zostaje usunięty z L.O.S.T. ze skutkiem natychmiastowym i pod
żadnym pozorem nie może wrócić. W tym celu należy wypełnić
formularz 7d, tak zwany Oficjalny Formularz Ucieczki, i powielić
w trzech kopiach.
– Więc wypełnij go – stwierdził Ajitabh i sięgnął po długopis leżący
na stoliku nocnym. – Wypełnij i pozbądź się tych dwóch zdrajczyń –
dodał.
Hercules wziął pisak i zaczął wypełniać dokumenty.
– Nie dałem jej mapy – powtórzył Homer. – Albo kłamie, albo ktoś
inny jej dał – dodał, sięgnął po słuchawkę i znów wykręcił numer do
domu.
Telefon dzwonił i dzwonił. Kiedy chłopiec miał się w końcu
rozłączyć, ktoś podniósł słuchawkę.
– Pisk, czy to ty?
– Cześć, Homer.
– Pisk, idź do laboratorium Gwendolyn. Powiedz jej, że muszę z nią
porozmawiać. Proszę.
– Uch, uch – odparł jego brat. – Tam jest strasznie.
Homer musiał przyznać mu rację. Maluch miał przecież zaledwie
pięć lat, a laboratorium dziewczynki przypominało plan filmu
Frankenstein z czaszkami zwisającymi z sufitu i gałkami ocznymi
w szklanych słoikach.
– Pisk, czy ktoś przyszedł do was wczoraj do domu? Ktoś…
dziwny?
– Mama mówi, że nie mogę trzymać w domu szczura – stwierdził
chłopiec. – Chcę szczura!
Homer wziął głęboki oddech i mocniej zacisnął dłoń na słuchawce.
– Czy spotkałeś dziewczynę ze szczurem? Czy była w naszym
domu?
– Szczur wspiął się na moje ramię – wyjaśnił maluch. – Łaskotało –
dodał i zaczął nucić piosenkę z ulubionej kreskówki.
– Czy dziewczyna ze szczurem rozmawiała z Gwendolyn? Pisk,
przestań śpiewać i mnie posłuchaj. Czy ta dziewczyna rozmawiała
z Gwendolyn?
Pisk już go nie słuchał. Mruknął jedynie coś o motylu na parapecie
i się rozłączył. Nie potrafił zbyt długo się koncentrować na jednej
rzeczy. Homer odwrócił się do pozostałych, którzy siedzieli
wyczekująco.
– Była tam – powiedział. – Lorelei była w moim domu.
– Ale jak, u diabła, znalazła mapę? – zapytał Ajitabh. – Przecież
ukryłeś ją w bezpiecznym miejscu.
– Tak, była w bezpiecznym miejscu – stwierdził Homer i odgarnął
włosy z oczu. Nagle uświadomił sobie, że skrytka pod łóżkiem
niekoniecznie była najbezpieczniejszym miejscem. Ale przecież nie
miał sejfu czy skarbca, a chciał mieć ją blisko. – Gwendolyn szukała
swojego prezentu urodzinowego. Musiała wpaść na książkę o gadach
i podarować ją Lorelei – stwierdził i zacisnął dłonie. – Nie miała
prawa tego zrobić. Ta książka należała do mnie! Jeśli sądzi, że po
tym, co zrobiła, kupię jej prezent na szesnaste urodziny…
– Hej! – przerwał mu Hercules, wyszarpnął kartkę z pyska Psa
i pogroził mu palcem. – Nie je się oficjalnych dokumentów – dodał,
trzymając papier za sam róg. – Cały jest w psiej ślinie. Będę musiał
wypełnić go od nowa!
Ajitabh zaczął krążyć po pokoju, splótłszy ręce za plecami.
– Wydaje się oczywiste, że Lorelei ma mapę. Coś tu jednak nie
pasuje. Skąd wiedziała, że ją masz? Sądziłem, że tylko ja i Zelda to
wiemy.
– Nie mam pojęcia, jak się o tym dowiedziała – stwierdził chłopiec.
Mężczyzna zatrzymał się i wyjrzał za okno.
– Wiem, co teraz myślisz, Homer. Pewnie chcesz ją odzyskać.
Chcesz za nią ruszyć?
– Tak – przyznał się.
– Jako twój mentor i przyjaciel zakazuję ci tego – powiedział
poważnym głosem Ajitabh. Hercules podniósł wzrok znad pisma
i zrobił zaskoczoną minę. Pies wykorzystał okazję i porwał kolejną
kartkę. – Całkowicie ci tego zakazuję.
Homer usiadł na łóżku.
– Ale mapa jest moja.
– Powiedziała, żebyśmy nie próbowali jej przeszkadzać –
stwierdziła Zelda, a potem owinęła się płaszczem. Jej głowę dzieliło
od sufitu może kilkanaście centymetrów. – Zagroziła, że wyjawi
światu istnienie L.O.S.T.
– Prosiła też, żebym ją odszukał.
Ajitabh splótł ręce na piersiach.
– Istnienie stowarzyszenia trzymamy w tajemnicy po to, by nikt nie
dowiedział się o naszych misjach. Dzięki temu osoby o niejasnych
motywach nie rywalizują z nami. Spokojnie docieramy do skarbów
i dostarczamy je właściwym instytucjom, nie ryzykując, że zostaną
ukradzione. Jeśli nasze istnienie zostanie wyjawione, L.O.S.T.
przestanie istnieć.
– Ale jeśli Lorelei odnajdzie skarb, zachowa go dla siebie.
– Mapa przepadła, chłopcze. Musisz to zaakceptować i żyć dalej.
Chłopiec zerwał się na równe nogi.
– Nie zaakceptuję tego! Obiecałem Drake’owi, że odnajdę skarb
Rumpolda Smellera! – zawołał. To była ostatnia obietnica, jaką złożył
ukochanemu wujkowi. Przysiągł mu to podczas jego ostatniej wizyty
na farmie. Wkrótce potem umarł. Pozostały po nim jedynie
wspomnienia i ta obietnica. – Mój wujek zginął właśnie z powodu tej
mapy.
Znowu w pokoju zapadła cisza. Homer cały drżał, więc Zelda
dotknęła jego ramienia.
– Wiem, że pęka ci serce – powiedziała. – Nie jest przyjemnie,
kiedy ktoś łamie ci serce tak rano. Ale nie przejmuj się. Nauczysz się
z tym żyć. Sama miałam złamane serce, i to wiele razy.
– To mroczny dzień dla całego stowarzyszenia – stwierdził Ajitabh
i ruszył w stronę drzwi. – Przebiorę się w strój podróżny i spakuję
walizkę. Musimy odstawić cię do Mlecznej Doliny tak szybko, jak to
możliwe – dodał, otworzył drzwi i zniknął za nimi.
– Musimy trzymać się razem – oświadczyła Zelda. – Twój wujek
tego właśnie by chciał!
Po chwili i ona wyszła z pomieszczenia.
Homer zmarszczył brwi. Jasne, jego wujek chciałby, żeby
członkowie stowarzyszenia trzymali się razem. Ale co z obietnicą,
którą mu złożył?
Pies siedział u jego stóp i skamlał.
Homer opadł na podłogę i go objął. Wszystko się rozpadło. Mapa
jego marzeń znikła. Dziewczynka, która kiedyś była jego przyjaciółką,
jeszcze raz wystrychnęła go na dudka. L.O.S.T. straciło prezesa,
dwóch innych członków oraz cenną mapę skarbu, więc chyliło się ku
upadkowi.
Rozdział 10
Czyścicielka

Przykro mi z powodu mapy – powiedział Hercules, zebrał dokumenty


i włożył je do aktówki. – Musisz być wściekły.
– To zbyt łagodne określenie – mruknął Homer.
– Myślisz, że Lorelei odnajdzie ten skarb?
Chłopiec poczuł ucisk w żołądku. Dziewczyna była geniuszem. Nie
pozwoli, żeby coś jej przeszkodziło w osiągnięciu sukcesu.
– Prawdopodobnie tak.
– Więc musimy ją powstrzymać! – zawołał w przypływie odwagi
Hercules. Choć należał do osób strachliwych, już udowodnił, że
w chwilach próby stać go na odwagę. Tak jak wtedy, gdy wyskoczył
z samolotu, żeby uratować Psa. – Nie możemy pozwolić, żeby uszło
jej to na sucho. Raz już ją pokonałeś. Możesz zrobić to po raz drugi –
dodał, złapał za inhalator i wziął głęboki oddech.
– To Pies ją pokonał, a nie ja – przypomniał Homer. – Zjadł monetę
członkowską. Tylko dlatego przegrała na wyspie Grzyb.
– Chodziło mi o to, że zwyciężyłeś. I zwyciężysz po raz kolejny.
Pomogę ci.
– Jak chcesz mi pomóc? Nie musisz przypadkiem przygotowywać
się do udziału w światowym konkursie ortograficznym?
Hercules skrzywił się.
– Och, no tak. Przez jakiś czas mogę ci pomagać, ale potem będę
musiał wrócić do domu, żeby się zarejestrować. Bo wiesz, potrzebuję
do tego podpisów moich rodziców.
Homer postukał się palcami w udo. Myślał nad sytuacją, w której
się znalazł. Dobrze byłoby mieć kogoś u swojego boku. Lorelei była
wymagającym przeciwnikiem, a Pies, choć potrafił odróżnić skarb od
śmiecia, nie miał pojęcia, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Nagle
przypomniał sobie o czymś.
– Ajitabh nie pozwolił mi za nią ruszyć.
– Nie wiem, czy miał takie prawo – stwierdził Hercules, wyciągnął
kartki z aktówki i zaczął je przeglądać. – Dostałeś członkostwo, a co
za tym idzie, pełne prawa członkowskie – wyjaśnił i zatrzymał się na
jednym z dokumentów. Przeczytał go po cichu i przejrzał resztę
papierów. – Nie sądzę, aby Ajitabh miał prawo mówić ci, co możesz
robić – oświadczył. Jego palec zatrzymał się na jednej z linijek. – No
i mam – powiedział i zaczął czytać. – „Demokracja w stowarzyszeniu:
L.O.S.T. jest stowarzyszeniem demokratycznym, co oznacza, że żaden
członek nie ma władzy nad pozostałymi. Wyjątkiem są decyzje
podjęte większością głosów”.
Homer przestał głaskać Psa po uchu. Ajitabh i Zelda nie
dysponowali większością głosów. Nie musiał słuchać rozkazów
mężczyzny. To była doskonała wiadomość!
– No więc? – zapytał go przyjaciel. – Zamierzamy ją odszukać?
„My”? Chłopiec uciekł przed wzrokiem kumpla. Nie mógł go zabrać
ze sobą. Lorelei czekała na niego w swojej kryjówce, a zgodnie
z dżentelmeńską umową nie mógł nikomu ujawnić jej położenia.
– Myślę, że posłucham Ajitabha – skłamał. – Oboje powinniśmy go
posłuchać i wrócić do domów.
– Jesteś pewien?
Homer starał się brzmieć szczerze.
– Tak. Jestem pewien. Jestem całkowicie pewien. Nie chcę go
denerwować. I nie chcę denerwować swoich rodziców.
Miał nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco.
– No dobrze. Zresztą zapowiadało się to dość niebezpiecznie. Boję
się Torch. Ten jej jastrząb bez trudu wydziobałby nam oczy –
powiedział Hercules i podrapał się za uchem. – Masz może ochotę
wpaść do mnie? Do końca wakacji zostało jeszcze kilka tygodni.
W normalnych okolicznościach Homer podskoczyłby z radości na
samą myśl, że mógłby znów odwiedzić posiadłość Simple’ów.
W obecnych okolicznościach, kiedy przyszłość waliła się w gruzy
niczym rozbierany budynek, chłopiec nie sądził, żeby to było dobre
rozwiązanie. Świat wydawał mu się mroczny i ponury.
Po wyciągnięciu Psa z łazienki, gdzie pił z toalety, Hercules wziął
prysznic. Kiedy woda szumiała, Homer przebrał się w dżinsy
i kraciastą koszulę. Piżamę, szlafrok i strój żałobny wepchnął do
plecaka, podobnie jak kamizelkę Psa. Melonik mu się nie zmieścił,
więc postanowił go założyć. Sięgnął po smycz.
– Gotowy na wyprawę po mapę?
– Urrr.
Za ladą w lobby stała recepcjonistka. Zeldy i Ajitabha nigdzie nie
było widać.
– Czy mogę zostawić wiadomość? – zapytał chłopiec i położył
melonik na blacie.
Kobieta podała mu kawałek papeterii Mockingbirda oraz pióro
wieczne.

Drogi Ajitabhu i droga Zeldo,


nie martwcie się o mnie i nie szukajcie mnie. Moi rodzice powiedzieli, że
nie muszę wracać do domu przed urodzinami mojej siostry, więc mam
jeszcze pięć dni. Wykorzystam je na zwiedzanie Miasta. Wrócę tutaj przed
sobotą, lecz jeśli nie będziecie mogli na mnie zaczekać, to po prostu pojadę
z Psem do domu pociągiem. Robiłem to już kiedyś.

Homer

Potem złożył kartkę i podał ją recepcjonistce.


– Czy mogłaby pani dopilnować, żeby Ajitabh dostał tę wiadomość?
– zapytał.
Kobieta kiwnęła głową i włożyła list do przegródki z numerem
pokoju mężczyzny.
– Ah-hem – chrząknął ktoś. Za Homerem stała sprzątaczka z miotłą
w jednej ręce i śmietnikiem na kółkach w drugiej. – A więc smrud… –
powiedziała i wrzuciła jego melonik do pojemnika.
– Jaki smród? To mój melonik! – odpowiedział.
Recepcjonistka zajmowała się już kolejnym gościem.
– Mówię smrud – powtórzyła sprzątaczka i wskazała śmietnik. –
Mam przecież dowód.
– Ale…
– Smrud – dodała. – S.M.R.U.D. Stowarzyszenie. Musimy. Ratować.
Uważnie. Działać.
Następnie wyciągnęła z fartucha płyn w spreju i spryskała nim
biurko, a potem wytarła je szmatką.
– Stowarzyszenie Musimy Ratować Uważnie Działać? – powtórzył
Homer i zmrużył oczy. – Wiesz o…
Nie mógł dokończyć.
– Oczywiście, że wiem o L.O.S.T. – szepnęła. – Jestem Czyścicielką.
Do tej pory nikt nie spotkał Czyścicielki, najbardziej tajemniczego
z członków stowarzyszenia. Może to kolejny z trików Lorelei?
– Nie wierzę ci – stwierdził chłopiec. – Ile ona ci zapłaciła, żebyś
wyciągnęła ze mnie te informacje?
– Bardzo dobra odpowiedź. Nigdy nie przyznawaj się, że słyszałeś
o L.O.S.T. – powiedziała kobieta, odłożyła sprzęt na bok i poprawiła
swój plastikowy czepek. Ściągacz zostawił na jej czole ślad. – Mam
nadzieję, że nie jesteś taki jak twój wujek. On ciągle zostawiał za sobą
bałagan. Bez przerwy po nim sprzątałam.
– Czego chcesz? – zapytał Homer.
Kobieta podrapała się po pieprzyku.
– Potrzebuję twojej pomocy.
– Mojej pomocy?
– Ta dziewczyna jest podstępna. Naprawdę sprytna. Nie wiem,
jakie asy kryje w rękawach. Podejrzewam, że ma plany, których nie
potrafimy sobie wyobrazić. Być może będę musiała się jej pozbyć.
Homer przełknął ślinę.
– Pozbyć się jej? – Nie licząc pieprzyka, staruszka wyglądała jak
zwykła, miła sprzątaczka. – To znaczy… Naprawdę chcesz się jej
pozbyć?
– Tak. – Czyścicielka zerknęła przez ramię, a później przysunęła się
do Homera. – Wie zbyt dużo jak na kogoś, kto nie jest członkiem.
– Chwila, chwila. – Smycz wymsknęła się chłopcu z rąk. – Nie
możesz tak po prostu się jej pozbyć!
– Zostałam zatrudniona, żeby po was sprzątać i nie dopuścić do
tego, aby ktokolwiek dowiedział się o istnieniu L.O.S.T. Tę
dziewczynę należy sprzątnąć – stwierdziła i wytarła ręce w fartuch. –
Oczywiście jeśli znasz inny sposób na powstrzymanie jej, to się cieszę.
Oszczędzisz mi tylko brudnej roboty – dodała, zebrała swoje rzeczy
i zaczęła ciągnąć śmietnik przez lobby. – Powodzenia!
Zniknęła za rogiem.
Zanim Homer zdołał ją zawołać, obrotowe drzwi wpadły w ruch
i do lobby wszedł boy hotelowy.
– Wezmę pana plecak, sir – powiedział i dotknął palcami czubka
swojej czerwonej czapeczki. – Przydadzą się panu obie ręce. Do
niesienia psa.
Pies spojrzał na drzwi i zapiszczał. Homer też miał ochotę
zapiszczeć.
Część trzecia
Kwatera główna ZNALEZIONE
Rozdział 11
Kryjówka Lorelei

Powszechnie wiadomo, że jeśli chce się być złoczyńcą, trzeba mieć


własną kryjówkę. I to nie byle jaką kryjówkę. Kryjówka złoczyńcy
musi być naprawdę odlotowa, wypasiona, taka jak w książkach. Tylko
złoczyńca posiadający taką kryjówkę może marzyć o opinii sławnego
czy przerażającego.
Nie, nie sugeruję, żebyś został złoczyńcą. Wręcz przeciwnie – bycie
przestępcą jest bardzo kosztowne, czasochłonne i wiąże się
z samotnością. To zajęcie nie dla osób o miękkich sercach czy
sympatycznym usposobieniu. Jeśli marzysz o popularności
i zaproszeniach na imprezy, nie możesz być złoczyńcą. Jeśli chcesz
chodzić po ulicach i nie widzieć, jak ludzie wytykają cię palcami,
rzucają w twoją głowę zgniłymi owocami albo uciekają przed tobą,
nie możesz być złoczyńcą. Jeśli jednak nie przeszkadza ci samotność
i masz przed sobą tylko jeden cel, w dodatku jesteś gotowy zrobić
wszystko, aby go osiągnąć, to bycie złoczyńcą jest niegłupim
rozwiązaniem. Zwłaszcza gdy marzysz o przejęciu władzy nad
światem albo byciem najbogatszym dzieciakiem na świecie.
Według Homera Lorelei wybrała właśnie taki styl życia. Nie
przejmowała się brakiem przyjaciół, dlatego trzykrotnie go okradła.
Była gotowa zrobić wszystko, żeby zostać najsłynniejszym
poszukiwaczem skarbów na świecie. Także kłamać, kraść i oszukiwać.
Poza tym miała niesamowitą kryjówkę. Homer nie potrzebował
więcej dowodów. Jego dawna przyjaciółka przeszła na stronę zła
i tyle.
Kryjówka Lorelei należała niegdyś do Madame la Directeur.
Znajdowała się pod Muzeum Historii Naturalnej, które przez zupełny
przypadek leżało całkiem niedaleko hotelu Mockingbirda. Homer
wyruszył tam na piechotę, wzdłuż chodnika, ze smyczą w garści
i z plecakiem. Pies nie miał pojęcia, dokąd idą. Gdyby wiedział, że
znów odwiedzi miejsce, w którym stanął pysk w pysk ze
zmutowanym, krwiożerczym żółwiem, prawdopodobnie położyłby się
na brzuchu w pozycji „nie zamierzam stąd się ruszać i nie zmusisz
mnie do tego”. Ponieważ jednak tego nie wiedział, brykał radośnie,
a jego uszy beztrosko się kołysały. Serce Homera było pełne obaw.
Czy odzyska mapę? Jak powstrzyma Lorelei przed opowiedzeniem
światu o L.O.S.T.? A jeśli to mu się nie uda, to jak spojrzy w oczy
Ajitabhowi i Zeldzie?
Po kilkuminutowej przechadzce, podczas której Homer niemal
zdecydował się zawrócić, na horyzoncie pojawiło się muzeum. Przed
jego wejściem znajdowały się dwa olbrzymie pomniki
przedstawiające lwy – szlachetnych strażników witających wszystkich
gości. Homer otarł kark. Pot lał się z niego, bo był upalny sierpień.
A może ze strachu? Gdyby tylko miał czas przygotować jakiś plan.
Albo przynajmniej zalążek planu. Zawsze to lepiej niż nie mieć
żadnego planu.
– Co powinienem zrobić? – zapytał Psa.
Pies spojrzał na lwa i zawarczał. Tuż obok turyści czekali w kolejce
do kasy. Z wozu zaprzęgniętego w konia wylali się zwiedzający
i wbiegli na schody z aparatami w dłoniach, w okularach
przeciwsłonecznych i kapeluszach na głowach. Homer bardzo chciał
do nich dołączyć. Marzył o tym, żeby być zwyczajnym turystą i mieć
w planach odwiedzenie wystawy. Zamiast tego musiał się wcielić
w rolę szpiega pracującego dla L.O.S.T. i powstrzymać konkurencyjną
organizację. Przez moment zatęsknił za starymi, dobrymi czasami,
kiedy nic mu nie groziło – nie licząc może poślizgnięcia się w błocie
bądź oberwania piłką podczas gry w dwa ognie.
– Grrr! – zawarczał Pies na drugiego lwa.
– Chodź! – powiedział do niego i szarpnął za smycz.
Do kryjówki Lorelei można było się dostać na dwa sposoby.
Pierwsza droga prowadziła przez wodę od strony jeziora. Można było
przepłynąć łódką specjalny kanał. Kończył się bezpośrednio u celu,
gdzie tworzył niewielki staw. Blokowała go jednak ciężka, kuta
brama, na której wisiała tabliczka.

UWAGA! WYSOKIE STĘŻENIE ODPADÓW TOKSYCZNYCH!


ZAKAZ WSTĘPU!
PRZEBYWANIE NA TYM TERENIE GROZI USZKODZENIEM
MÓZGU

Tabliczkę zawiesiła Madame la Directeur w czasach, gdy mieszkała


w kryjówce. W ten sposób powstrzymywała ciekawskich wioślarzy
przed zaglądaniem za bramę. Zresztą bramę dało się podnieść
wyłącznie pilotem – specjalnym urządzeniem znajdującym się obecnie
w posiadaniu Lorelei.
Druga droga do wnętrza kryjówki prowadziła przez gigantyczny
pomnik żółwia, który stał w piwnicy muzeum. Aby tam się dostać,
wystarczyło pokonać główne wejście, a potem zjechać windą. Z tego
rozwiązania Homer nie mógł skorzystać. Przede wszystkim
wyłapałyby go kamery ochrony, a chłopiec nie chciał, żeby Ajitabh
i Zelda wyśledzili jego ruchy. A poza tym do muzeum nie wpuszczano
psów. Dlatego, żeby dostać się do kamiennego żółwia, Homer musiał
skorzystać z trudniejszej drogi. W tym celu ruszył wzdłuż północnej
ściany budynku. To była dość dzika okolica, pozbawiona parkingu
i chodników, porośnięta krzewami i drzewami. Chłopiec zatrzymał się
pośrodku ściany i kopnął jedną z winorośli. Odsłonił metalową kratę
wmurowaną w ziemię. Psu od razu oklapły uszy i posłał swojemu
panu smutne spojrzenie.
– Tak, wiem, nie chcesz tam wchodzić, ale niestety musimy –
odpowiedział Homer. – Żałuję, że nie masz na sobie kamizelki
świecącej w ciemnościach!
Chłopiec nie wziął też ze sobą latarki ani noktowizora, który dostał
od wujka. Pakował się na wyjazd do klubu w takim pośpiechu, że nie
zabrał sprzętu do poszukiwania skarbów. Przecież miała to być
wycieczka pełna atrakcji, a nie ryzykowna wyprawa po skradzioną
piracką mapę.
Uklęknął i z wysiłkiem uniósł kratę. Pies zaczął się cofać, więc
złapał go za obrożę.
– Będzie dobrze – powiedział łagodnym głosem. Ale czy
rzeczywiście będzie? Pies wsunął mu nos w rękaw i zaskamlał. Homer
poklepał go po łbie. – Tego żółwia już tam nie ma. Obiecuję.
Operacja wcale nie była łatwa. Najpierw wsunął Psa do ciemnego
tunelu. Futrzak zesztywniał ze strachu, co znacznie utrudniło
manewrowanie nim. Potem, po ściągnięciu szelek plecaka, chłopiec
wdrapał się do środka. Jego ramiona ocierały się o ścianki korytarza.
Nagle przypomniał sobie ostrzeżenie Lorelei. „Trochę trzeba się
poczołgać. I jest tam mnóstwo pająków”, powiedziała przed kilkoma
miesiącami. Homer skrzywił się. Miał nadzieję, że żaden pająk nie
skoczy mu na głowę ani nie wpełźnie do jego ucha.
Choć tunel prowadził w dół, chłopiec powoli przesuwał się do
przodu. Nie sposób było się rozpędzić, gdy drogę blokował mu uparty
basset. Po pewnym czasie zorientował się, że najlepszą techniką
popychania go było stukanie głową w jego przysadzisty kuper.
– Masz szczęście, że nic nie czujesz – szepnął Homer, kiedy stęchłe
powietrze wypełniło jego nozdrza.
Dzięki zainteresowaniom siostry bez trudu rozpoznawał słodki
zapach zgnilizny. Bardzo możliwe, że była tu jakaś martwa mysz.
Albo dwie. Chłopiec zadrżał. Równie dobrze mogło być ich tuzin.
Albo i sto.
Kiedy światełko po jednej stronie tunelu gasło, to po drugiej
stawało się wyraźniejsze. Dziesięć pchnięć głową później dotarli do
celu. U wylotu tunelu znajdowała się jeszcze jedna krata. Chłopiec
wyminął Psa i wyjrzał zza niej.
Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak kiedyś. Korytarz
oświetlały kinkiety ciągnące się po obu stronach. Chłopiec pchnął
kratę, która bez trudu się otworzyła. Potem ześlizgnął się na dół.
Kiedy jego stopy dotknęły piwnicznej podłogi, odwrócił się i ściągnął
Psa.
Ponieważ nie była to jego pierwsza wizyta w muzeum, nie pisnął ze
strachu, kiedy stanął twarzą w twarz z gigantycznym kamiennym
żółwiem, w którego oczach odbijały się lampki oświetlające korytarz.
Nie zadrżał również, kiedy – po wspięciu się na palce i naciśnięciu
lewego oka pomnika – rozległ się mechaniczny dźwięk. Po chwili gad
zaczął rozwierać pysk. Otwierał go szerzej i szerzej, aż w końcu
w ścianie pojawił się otwór.
Homer wsunął Psa pod ramię. Z wysiłku rozbolały go mięśnie
brzucha, mimo to włożył zwierzę w otwór. Kiedy znalazło się
wewnątrz pyska żółwia, podciągnął się do góry. Chwilę później pysk
pomnika zaczął się zamykać, pogrążając wnętrze w całkowitych
ciemnościach. Ten jednak wiedział, co znajduje się dalej. Był na to
przygotowany. Postawił Psa na kolanach.
– Nie martw się – szepnął do niego. – Będę cię trzymać!
Pełznął do przodu, aż chodnik zniknął. Po chwili zjeżdżali po
kręconej zjeżdżalni. Wylądowali z hukiem na podłodze kryjówki
Lorelei.
Homer złapał Psa za pysk i zaczął nasłuchiwać. Spodziewał się
usłyszeć szalony, lecz zadowolony śmiech Lorelei bądź ją samą
snującą upiorne plany. Słyszał jednak wyłącznie bicie swojego serca.
– Musimy być cicho – szepnął i upewnił się, że smycz była
prawidłowo zapięta. – Żadnego szczekania. Żadnego wycia.
W porządku?
Pies polizał go po dłoni.
Razem przeszli na balkon. Pod nimi rozciągało się główne
pomieszczenie kryjówki, szeroka, przypominająca jaskinię forteca.
Chłopiec wychylił się zza barierki. Jego wzrok niemal od razu spoczął
na głowie pełnej różowych włosów. Błyskawicznie się schował
i sapnął z ulgą. Przyciągnął do siebie Psa i ostrożnie zerknął w dół.
Lorelei siedziała na czerwonym atłasowym krześle, które
przypominało tron. Miała na sobie różowy kombinezon ZNALEZIONE,
który idealnie pasował do koloru jej włosów. Szczurzyca Stokrotka
spała zwinięta w kulkę na jej kolanach. Dziewczyna sięgnęła po pilota
i obróciła się na krześle, tak aby znaleźć się naprzeciwko dużego
monitora o płaskim ekranie. Siedząc tyłem do Homera, nacisnęła
jeden z guzików. Ekran zaświecił się i pojawiły się na nim Torch
i Gertrude Magnum. Siedziały obok siebie w tych samych
kombinezonach.
Gdyby istniał program Całkowicie różni ludzie, nadawałyby się do
niego idealnie. Torch była szczupła, a Gertrude, no cóż, raczej
obszerna. Torch swoje czarne oczy podkreśliła ciemną konturówką.
Powieki Gertrude mieniły się na niebiesko. Jedyną ozdobą Torch był
tatuaż przedstawiający węża, który owijał się wokół jej szyi. Gertrude
wręcz uginała się pod ciężarem drogich kamieni, wliczając w to
inkrustowaną diamentami kotwicę ozdabiającą jej niewielką
marynarską czapeczkę. Od Torch wręcz biło powagą, podczas gdy
Gertrude wyglądała głupio. Sposób, w jaki błyszczała, mógł być
mylący. Przypominała wróżkę chrzestną. Jednak Homer wiedział, że
to skorpion przebrany za motyla.
Za kobietami widać było reling, gdzieś obok poruszała się woda.
„Prawdopodobnie są na jednym z jachtów Gertrude”, domyślił się
chłopiec. Przyciągnął do siebie Psa, aby – gdy najdzie go ochota na
warczenie lub skamlenie – w każdej chwili móc złapać go za pysk.
– Witajcie, drogie panie – powiedziała Lorelei. – Sądzę, że moja
mała konferencyjka wypadła znakomicie.
Torch fuknęła i założyła ręce na piersiach.
– Reporterzy ci nie uwierzyli. I nie potraktowali nas serio.
Na ekranie pojawił się wielki jastrząb. Usiadł na jej ramieniu.
– To przez tę nazwę – wtrąciła Gertrude. Ptak przesunął się bliżej
i zerknął na perłę, która zwisała jej z ucha. – Potrzebujemy lepszej.
– ZNALEZIONE to świetna nazwa – stwierdziła Lorelei. –
W dodatku ma sporo sensu, bo przecież próbujemy pokonać L.O.S.T.
A L.O.S.T. to po angielsku ZGUBIONE.
Doktor Magnum lekko się nachyliła. Jej podbródki zadrżały.
– Owszem, ale czy ZNALEZIONE to jakiś skrót? Jeśli tak, to co on
oznacza?
Torch spojrzała na nią kątem oka.
– Zepsuta, nudna, antypatyczna…
– Jesteś naprawdę niemiła – oświadczyła Gertrude i uszczypnęła ją
w ramię. – Zawsze chciałam ci to powiedzieć, ale byłam na to zbyt
uprzejma. – Nagle jastrząb rzucił się na jej kolczyk. Kobieta pisnęła
i go odepchnęła. – Trzymaj tego plugawego ptaka z daleka ode mnie!
– Więc jaki jest plan? – zapytała Torch. – Nie po to opuściłam
L.O.S.T., żeby teraz siedzieć na jakiejś głupiej łajbie ze starą Rudzią.
– To nie jest łajba – zauważyła Gertrude i odsunęła się od
jastrzębia. – To jacht. Jachty są znacznie droższe od jakichś tam łajb
czy łódek.
– I co z tego? – warknęła. – Więc jaki mamy plan?
– Musimy wyciąć wszystkie części mapy z tej książki, a potem ją
złożyć – stwierdziła Lorelei.
– Nie ma sprawy. Uwielbiam puzzle. – Zmrużyła oczy Torch. –
Gdzie ty właściwie jesteś? To wygląda jak jakaś jaskinia!
Przez chwilę Homer bał się, że zobaczy go ukrytego na balkonie
razem z Psem.
– To nie ma znaczenia – odpowiedziała dziewczynka. – Złożycie
mapę do kupy, a ja zajmę się zapasami potrzebnymi nam na
wyprawę.
– Taki plan jestem w stanie zaakceptować – stwierdziła Torch
i uśmiechnęła się krzywo.
„Co?”. Homer aż się wyprostował. Lorelei zamierzała powierzyć
książkę tym zdrajczyniom, a sama zająć się przygotowaniami? Jak
mogło jej to przyjść do głowy? Przecież one ukradną ten tom. Nie ma
wątpliwości!
– Mam! – zawołała nagle Gertrude i uniosła palec
z polakierowanym paznokciem. – A może Związek Niezależnych,
Aktywnych, Lotnych, Eleganckich, Zdolnych, Inteligentnych,
Odważnych i Nieustraszonych Eksploratorów? Chociaż nie, to nie to.
A może… Zgrupowanie Niepokornych Amatorskich… Ech, jakie to
frustrujące! Dlaczego wybrałaś takie trudne słowo?
– Jesteśmy kobietami – przypomniała Torch. – ZNALEZIONE może
oznaczać Związek Naturalnie Atrakcyjnych Laluń
i Ekstrawaganckich…
– Nie podoba mi się – przerwała jej doktor i zacisnęła usta
w podkówkę.
– To może ZNAmienite LEkko ZIOmalskie…
– Jesteś naprawdę dziwną osobą – stwierdziła Gertrude i poprawiła
swoją fryzurę. – I chorą. Nie jestem pewna, czy chcę z tobą pracować.
– No cóż, a ja wcale się nie cieszę na współpracę z tobą – dodała
Torch.
Jej jastrząb przeskoczył na czapkę doktor i zaczął dziobać kotwicę.
Kobieta wrzasnęła i zaczęła wymachiwać rękami jak szalona. Torch
zaśmiała się.
Pies zaczął warczeć. Na szczęście Homer złapał go w odpowiednim
momencie za pysk.
– Ciii – szepnął mu do ucha.
– Nienawidzę cię – oświadczyła Gertrude, kiedy jastrząb zeskoczył
z jej czapki.
– Ja cię bardziej – odpowiedziała Torch.
Lorelei jęknęła.
– Drogie panie, przestańcie się kłócić. ZNALEZIONE to
ZNALEZIONE. Kiedy uda nam się odnaleźć skarb Rumpolda Smellera,
cały świat uzna naszą organizację za zwycięzcę, a L.O.S.T. za
głównego przegranego.
– No tak, to banda ciamajd – stwierdziła Torch. – Przyjęli w swoje
szeregi tego głupiego dzieciaka, Homera Puddinga. I nie chcieli dać
mi pieniędzy na poszukiwania Atlantydy.
– Bo to byłaby twoja siódma wyprawa tego typu – zauważyła
Gertrude i poprawiła włosy. – Dawno już powinnaś ją znaleźć!
– Tere-fere.
Homer uśmiechnął się, choć wciąż martwił się o mapę. Kłótnie były
dobrym znakiem. Oznaczały, że Lorelei czekają trudne początki. Być
może kiedyś pozostali członkowie L.O.S.T. podziękują jej za
wykradzenie tych dwóch kobiet.
„Wystrzegaj się znalezionego”, przypomniał sobie słowa
Czyścicielki.
– W ciągu godziny książka o gadach znajdzie się na waszym jachcie
– kontynuowała dziewczyna. – Przydadzą wam się nożyczki i parę
tubek kleju. Dołączę do was, kiedy uporam się z moimi sprawami –
dodała, nacisnęła guzik na pilocie i ekran zgasł.
Lorelei wyciągnęła się na tronie i przez chwilę siedziała w ciszy.
Potem odwróciła się.
– Cześć, Homer. Czekałam na ciebie – powiedziała.
Rozdział 12
Zemsta więźnia nr 90

Większość dni spędzonych w odosobnieniu Madame la Directeur


przesiedziała na łóżku w swojej niewielkiej celi, myśląc, jak bardzo
nienawidzi Homera Puddinga i jak bardzo marzy o zemście.
Wyobrażała sobie, że karmi nim swojego żółwia. Albo że wrzuca go
do dołu pełnego jadowitych kobr lub wkłada mu na głowę worek
wypełniony skorpionami. Te obrazy jej nie uspokajały. Każdego dnia
narastała w niej nienawiść. Każdej nocy wykrzykiwała jego imię przez
sen. „Homer, dopadnę cię!”. Te nocne wrzaski, efekt załamania
nerwowego, przeszkadzały innym więźniom.
– Chciałbym, żeby ten Pudding się nie urodził – stwierdził więzień
nr 75. – Przynajmniej mógłbym się wyspać!
Nienawiść to dziwna i potężna siła. W naturze nie występuje.
A przynajmniej nie w ten sposób, w jaki istnieją powietrze, woda,
ludzie czy drzewa. Nienawiść musi zostać stworzona. A skoro może
zostać stworzona, może również zostać zniszczona. Wystarczy
odrobina pozytywnego myślenia.
Madame la Directeur nie wiedziała o tym i dlatego nienawiść
wypełniała ją niczym piach piaskownicę. W końcu zabrakło w niej
miejsca na jakiekolwiek inne uczucia.
– Nienawidzę cię, Homerze Puddingu!
– Ten dzieciak Puddingów musi być okropnym bachorem –
powiedział więzień nr 82 do więźnia nr 83.
Więzień nr 83 ziewnął.
– To niemiłe z jego strony, że wciąż nas budzi.
Rankami, kiedy Madame przebierała się w więzienny drelich,
przypominała sobie czasy, gdy nosiła drogie jedwabne lub wełniane
stroje znanych projektantów. Kiedy siadała na ławce w zimnej
więziennej stołówce, przypominała sobie swoją wspaniałą kryjówkę.
A kiedy jadła ohydną więzienną papkę, myślała o czasach, gdy
delektowała się belgijskim musem czekoladowym i lodami z granatów
z bitą śmietaną.
Jej losy miały się potoczyć inaczej. Sława i fortuna były na
wyciągnięcie ręki. Ale ten Pudding i ta bezdomna dziewczynka
wszystko zniszczyli. Przekazali ją w ręce policji wraz z dowodem, że
kradła klejnoty z Muzeum Historii Naturalnej.
Piasek nienawiści wypełniał ją po brzegi.
I dlatego właśnie Madame postanowiła uciec. Na razie była pewna,
że Homer stracił mapę, ale to jej nie wystarczało. Chciała zobaczyć
wyraz jego twarzy, gdy ktoś inny odnajdzie skarb Rumpolda Smellera.
Na samą myśl o tym zaśmiała się szaleńczo. Wreszcie smarkacz
dowiedziałby się, jak to jest, kiedy wszystkie marzenia człowieka
rozpadają się jak domek z kart.
„Jak mogę się stąd wydostać?”, pomyślała, mieszając wyjątkowo
niedobrą owsiankę. Więzienie Wodnistej Zupy, w którym obecnie
przebywała, leżało głęboko na bagnach hrabstwa Wodnistej Zupy,
regionu pełnego aligatorów i węży wodnych. Budynek otaczały
wysokie betonowe mury, a jedyne wejście było pilnie strzeżone.
Jednak Madame wiedziała, że istnieje jakaś droga ucieczki. Zawsze
istniała. Rumpold Smeller udowodnił to, kiedy podczas zwiedzania
bezludnej wyspy wpadł do Jamy Wieczności. Mieszkające na wyspie
plemię wykopało ten głęboki otwór, żeby powstrzymać ewentualnych
najeźdźców. Leżące na jego dnie szkielety niejednego pozbawiłyby
nadziei, ale nie Rumpolda. Pirat wiedział, że skoro ktoś zadał sobie
tyle trudu, żeby wykopać dół, to na pewno pomyślał o jakimś wyjściu.
Kiedy zastanawiał się nad tym, z niewielkiej dziury wynurzyła się
myszka. Oczyścił jej gniazdko i znalazł mechanizm, który otwierał
przejście w ścianie. Wkrótce był wolny.
„Ucieczka zawsze jest możliwa”, powiedziała sobie Madame. Nawet
z Jamy Wieczności. Także z Więzienia Wodnistej Zupy. „Muszę
dokładnie zbadać każde pomieszczenie”, pomyślała i zaniosła miskę
z owsianką do okienka na brudne naczynia.
– Jak dostałeś tę pracę? – zapytała więźnia, który je zmywał.
– Po prostu zgłosiłem się na ochotnika – odpowiedział więzień nr
41.
– Na ochotnika? – Madame nie znała tego słowa.
– Tak. To znaczy zgodziłem się na bezpłatną pracę.
– Dlaczego ktoś chciałby pracować i nie dostawać za to pieniędzy?
– zdziwiła się kobieta.
– Ponieważ to lepsze zajęcie niż spędzanie całego dnia w łóżku. –
Wzruszył ramionami więzień nr 41. – Listę wolnych miejsc znajdziesz
na tablicy ogłoszeń.
Madame uważnie ją przestudiowała. Obieracz ziemniaków
(kuchnia), szorowacz toalet (poziom główny), sorter śmieci (piwnica),
sprzątacz podłóg (I piętro), pracz ręczników (pralnia). Gdyby
spróbowała każdego zajęcia, poznałaby każdy kąt więzienia. Chwyciła
długopis wiszący na łańcuszku i na każdej z karteczek z ofertą pracy
napisała „więzień nr 90”. Była pewna, że jedno z tych miejsc okaże
się jej drogą ucieczki.
„Homerze W. Puddingu, dopadnę cię!”.
Rozdział 13
Stróżujący Ciapek

Lorelei obróciła się na krześle i spojrzała w górę, w stronę miejsca,


w którym ukrywali się Homer i Pies. Uśmiechnęła się. To nie był
szatański uśmiech złoczyńcy. To nie był nawet uśmiech kogoś, kto
właśnie wygrał w chowanego. To był uśmiech osoby, która właśnie
zobaczyła dawno niewidzianego przyjaciela.
Przyjaciela?
Przyjaciele często się kłócą i ranią nawzajem. Sprzeczają się na
różne tematy, a potem przepraszają i życie wraca do normy. Ale
nawet gdyby Lorelei przeprosiła za kradzież książki o gadach, Homer
by jej nie wybaczył. Wybaczył jej przecież, kiedy pierwszy raz ukradła
mu Psa. Wybaczył jej, kiedy przywłaszczyła sobie monetę
członkowską jego wuja i skłamała na zebraniu L.O.S.T. Wybaczył jej,
kiedy po raz drugi ukradła mu Psa. Tym razem nie zamierzał tego
robić. Nie była jego przyjaciółką.
Wstał i zaczął schodzić po schodach.
– Chcę mapę – powiedział, kiedy dotarł na dół. – I nie wyjdę bez
niej.
Szczurzyca Stokrotka, która spała na kolanach Lorelei, przeciągnęła
się i ziewnęła. Wysunęła swój czarny nosek w stronę Homera
i zeskoczyła na ziemię. Popędziła w stronę automatów z jedzeniem,
niemal ciągnąc swój mały brzuszek po podłodze. Jej niegdyś
chudziutkie ciałko wyglądało zupełnie inaczej, tak jakby ktoś
wepchnął w nie szarą skarpetkę. W końcu stanęła na tylnych łapkach
i nacisnęła jeden z guzików. Rozległ się warkot, a potem głuchy
odgłos uderzenia. Szczurzyca zajrzała do skrzynki i wyciągnęła z niej
torbę chipsów. Błyskawicznie rozdarła ją i zaczęła jeść. „Musi wcinać
mnóstwo śmieciowego żarcia”, pomyślał Homer.
– Sporo tu zmieniłam – odezwała się Lorelei i podeszła do
sąsiedniej maszyny. – Pamiętasz, że Madame la Directeur trzymała tu
myszy?
Homer kiwnął głową. Jeden z automatów rzeczywiście wypluwał
białe myszki. Stanowiły karmę dla kobry Madame.
– Zastąpiłam je moimi ulubionymi przegryzkami – dodała
dziewczynka i nacisnęła guzik. Do skrzynki spadła torebka
z herbatnikami w kształcie dinozaurów. – Chcesz?
Chłopiec spojrzał na nią. Nie zamierzał przyjmować łakoci od
swojego śmiertelnego wroga, nawet jeśli były tak pyszne jak
herbatniki w kształcie dinozaurów.
– Chcę mapę – oświadczył.
Lorelei zamachała torbą w stronę Psa, który wciąż siedział na
szczycie schodów. Czy można było winić go za to, że nie chciał wejść
do jaskini? Ostatnim razem przeżył tu przygody mrożące krew
w żyłach.
– Pies, masz ochotę?! – zawołała i potrząsnęła torebką.
Odgłos wydawany przez herbatniki okazał się silniejszy od
okropnych wspomnień. Żołądek zwierzęcia najwyraźniej miał własny
rozum. Lorelei potrząsnęła torebką po raz kolejny.
– Urrr!
Długie ciało Psa i jego krótkie nóżki nie nadawały się do
schodzenia po schodach. Trochę czasu minęło, zanim znalazł się na
dole. Homer w tym czasie wypatrzył torebki z chrupkami
kukurydzianymi, grillowymi chipsami i czerwonymi pałeczkami
lukrecji. Miał jednak inne rzeczy na głowie.
– Nie będziemy jeść twojego żarcia – stwierdził i zablokował drogę
Psu.
– Ale przecież wypada poczęstować gości…
– To nie jest przyjęcie – przerwał jej chłopiec. – Oddaj mi mapę.
Lorelei zmarszczyła brwi.
– Przykro mi, że musiałam ją zabrać.
– Przykro ci? – Głos mu się załamał. Zacisnął dłonie i podszedł
bliżej. – Przykro? Słyszałem, jak rozmawiałaś z Gertrude i Torch.
Wcale nie jest ci przykro. Po prostu chcesz zniszczyć L.O.S.T.
– Homer… – powiedziała i otworzyła torebkę z herbatnikami,
a potem odwróciła ją do góry dnem. Pies rzucił się na nie i połknął je,
gdy tylko uderzyły o podłogę. – Są pewne rzeczy, które doskonale
rozumiesz, ale też i takie, których zupełnie nie rozumiesz. Nie
wszystko jest takie, jakim się wydaje.
– Przestań gadać szyfrem, Lorelei. Po prostu oddaj mi mapę.
Dziewczynka wrzuciła pustą torebkę do śmietnika.
– Nie powinieneś być na mnie wściekły. Dała mi ją twoja siostra.
– A co ty właściwie robiłaś w moim domu?
Lorelei założyła ręce na piersiach.
– Wynajęłam samolot do Mlecznej Doliny, bo… bo… No, po prostu
chciałam wpaść do ciebie. Twoja siostra siedziała na ganku i czytała
Rzadkie gady, które złapałem i wypchałem.
Chłopiec zacisnął szczękę.
– Nie powinna tego robić. Nigdy nie dałem jej tej książki.
– Zapytałam, skąd ją ma. Powiedziała, że znalazła ją pod twoim
łóżkiem. Naprawdę, Homer? Ukryłeś ją pod łóżkiem? To najbardziej
oczywisty schowek na świecie! – Jej drwiący uśmieszek był niemal
nie do zniesienia.
– Czasami najbardziej oczywiste schowki są najlepsze –
odpowiedział.
Nie dlatego go wybrał, ale brzmiało to przekonująco.
– Zapytałam ją, czy to dobra książka. Stwierdziła, że zniszczyłeś ją,
przyklejając kawałki mapy w najciekawszych miejscach. – Lorelei
uniosła wzrok. – Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Ta
dziewczyna nie miała pojęcia, że ma w rękach mapę Rumpolda
Smellera! W efekcie wymieniłyśmy się. Dałam jej w zamian jeden
z harmonicznych kryształów. Okazały się naprawdę przydatne. Część
z nich sprzedałam kolekcjonerom. Chcesz zobaczyć, co za nie
kupiłam? – Rozłożyła szeroko ręce i uśmiechnęła się. – Naprawdę
fajne gadżety.
Homer był wściekły na siostrę. Nie miała prawa sprzedawać
nieswoich rzeczy! Ale ciekawiło go, co nowego kupiła sobie Lorelei.
Jego wzrok przyciągnęła fontanna, która wypluwała z siebie
kolorową wodę. Dziewczynka podążyła za jego spojrzeniem.
– Podoba ci się moja lemoniadowa fontanna? – zapytała, sięgnęła
po papierowy kubek i napełniła go zielonym płynem. – Ten jest
limonkowy – wyjaśniła i napiła się. – Jesteś spragniony?
Owszem, był spragniony. Pies też musiał marzyć o piciu, w końcu
zjadł tonę herbatników. Chłopiec sięgnął po papierowy kubek
i napełnił go czerwonym płynem. Okazało się, że ma smak owocowy.
Gdyby uważał Lorelei za przyjaciółkę, powiedziałby, że fontanna
bardzo mu się podoba.
– Ujdzie – stwierdził zamiast tego. Potem znów napełnił kubek
i podsunął go Psu. – Gdzie jest mapa? – szepnął mu do ucha. –
Czujesz ją? Znajdź ją, proszę! Znajdź mapę skarbu.
Pies był jego największą nadzieją. Już raz ją znalazł. Mógł to zrobić
kolejny raz.
Lorelei oprowadziła go po kryjówce. Pokazała mu trampolinę,
maszynę do produkcji popcornu, a także fioletowy wózek golfowy,
który niedawno kupiła.
– Zainstalowałam czujniki laserowe dookoła tego pomieszczenia.
Stąd wiedziałam, że jesteś na balkonie – wyjaśniła.
Kiedyś była bezdomna. Mimo to udało jej się zamienić kryjówkę
Madame w miejsce, o jakim marzyłoby każde dziecko. Gdy Homer ją
poznał, mieszkała za szafą na narzędzia w magazynie zup. Wszystkie
swoje rzeczy trzymała w kilku skrzynkach na mleko, a mimo to była
dumna ze swojego domu. Teraz miała prawdziwą Krainę Czarów.
Chłopcu zrobiło się smutno, gdy przypomniał sobie początki ich
znajomości. Bardzo chciał jej powiedzieć, jak fajnie mieszka. „To
byłoby miłe, a ona nie zasługuje, żeby ją miło traktować”, skarcił się
w myślach.
– Patrz tylko – powiedziała i klasnęła. W pomieszczeniu zrobiło się
ciemno, ale kamienny sufit zabłysnął niczym rozgwieżdżone niebo.
Homer miał nadzieję, że Pies wykorzysta tę okazję i odnajdzie mapę.
Jednak kiedy Lorelei klasnęła po raz kolejny i światło się zapaliło,
wciąż leżał na swoim brzuchu i grał w gapienie się ze Stokrotką. –
Przycisk autodestrukcji nie działa, ale nie szkodzi. Ach, i zobacz, co
znalazłam. – Wskazała na staw, na którym stał zacumowany dziwny
pojazd, do połowy zanurzony w wodzie. – To okręt podwodny
zasilany wodorostami. Fajowy, co?
– Hej, on kiedyś należał do mojego wujka! – zawołał Homer. –
Ajitabh go zbudował.
– No cóż, teraz należy do mnie.
Homer kątem oka obserwował Psa. Dlaczego nie węszył? Książka
z mapą musiała tu być gdzieś ukryta.
– Pssst! – szepnął, kiedy Lorelei podeszła do automatu i nacisnęła
guzik. Futrzak go zignorował. – Pssst! Psie!
– Nie znajdzie jej – powiedziała dziewczynka. – Myślisz, że jestem
głupia? Przecież znam jego sekret, nie? Naprawdę sądzisz, że
ukryłabym tę książkę tutaj, tak aby mógł ją wywęszyć?
A niech to!
Lorelei wyjęła kolejną paczkę łakoci z automatu.
– Chcesz zobaczyć najfajniejszą rzecz, jaką kupiłam? – zapytała.
Potem podeszła na krawędź stawu i otworzyła torebkę. Tuż obok
okrętu podwodnego zafalowała woda.
Pies warknął.
Homer poczuł, że pocą mu się ręce. Coś kryło się pod wodą!
Lorelei stanęła nad stawem i zagwizdała. Pies podbiegł do Homera
i wsunął łeb pomiędzy jego łydki. Obserwował poruszające się fale.
Czerwona motorówka zacumowana tuż obok zaczęła się kołysać
w przód i w tył. Futrzak zadrżał. Ale czy można było go winić?
Ostatnim razem, gdy widział fale na stawie, spod wody wynurzyło się
krwiożercze monstrum.
– Co tam jest? – zapytał chłopiec i na wszelki wypadek złapał za
smycz.
– Poczekaj, a sam zobaczysz – odpowiedziała dziewczynka.
Uklęknęła na brzegu i wsunęła wodę w błotnistą toń. – Nazywam go
Ciapek – dodała.
Fala skierowała się w jej stronę i kiedy podpłynęła bliżej, coś się
wynurzyło. Coś czarnego, ale pokrytego białymi kropkami. Było
ogromne! Uniosło swój gładki łeb ponad powierzchnię wody
i otworzyło gigantyczny pysk. Wewnątrz widać było jedynie czarną
dziurę. Kiedy Lorelei wrzuciła zawartość torebki do środka, potwór
zamknął pysk i zniknął pod wodą.
– To suszony plankton – odpowiedziała i zgniotła opakowanie. –
Ciapek go uwielbia.
– Czym… jest to coś? – zapytał Homer.
– To rekin wielorybi. Największa ryba w oceanie.
Kiedy przepływał obok, poklepała go po płetwie.
– Nie musisz się go bać. Co prawda to mój stróż, pilnuje tego
miejsca i w związku z tym wygląda przerażająco, ale w rzeczywistości
jest dość łagodny. Wszystkie rekiny wielorybie takie są. Nie
przypominają innych rekinów. Ciapek nikogo by nie skrzywdził.
Czasami nawet pływam na jego grzbiecie. Kupiłam go w zoo. Biedak
spędził tam całe swoje życie.
Przez chwilę Homerowi wydawało się, że pływanie na grzbiecie
rekina może być fajną zabawą. Potem jednak powróciła złość.
– Mam gdzieś wszystkie twoje rzeczy, Lorelei. Oddawaj mapę!
– Nie oddam ci jej, ale cieszę się, że jesteś – odpowiedziała, a jej
nos zadrżał. – Potrzebuję Psa i jego nosa wyczuwającego skarby.
Chłopiec zrobił się cały czerwony.
– Nie dostaniesz go! – zawołał i zacisnął ręce na smyczy tak mocno,
że aż go rozbolały palce. – Nigdy ci go nie oddam. A ty przecież
obiecałaś, że nigdy go już nie porwiesz.
– Wiem – westchnęła. – Dlatego chcę, żebyście oboje wstąpili
w szeregi ZNALEZIONE. No chodź, Homer. Dołącz do nas. No bo
dlaczego nie? Miałeś mapę i nic z nią nie zrobiłeś. A teraz masz ku
temu okazję!
– Czekałem…
– Na co czekałeś?
– Aż podrosnę. Ajitabh i Zelda powiedzieli, że przed wyruszeniem
na poszukiwania powinienem skończyć szkołę.
Lorelei zaśmiała się.
– Po co miałbyś uczyć się głupot? Jesteś młody i silny. Nadszedł już
twój czas, Homerze Puddingu. Teraz i zaraz. Powinieneś ruszyć na tę
wyprawę chwilę po tym, jak odzyskałeś mapę. Niepotrzebnie
słuchałeś tych ludzi z L.O.S.T. Nigdy nic nie osiągniesz, jeśli
pozwolisz, żeby inni tobą rządzili!
Niektóre jej słowa miały sens. Homer obiecał przecież wujkowi, że
będzie kontynuował poszukiwania. Jednak gdyby nadal uczył się
i dorastał, ktoś mógłby sprzątnąć mu sprzed nosa skarb Rumpolda.
Chłopiec zerknął na napis na kieszeni Lorelei. ZNALEZIONE. Ona na
nic nie czekała. Po prostu działała. Jednak pomagając jej, zdradziłby
L.O.S.T.
– Więc co postanowiłeś, Homerze? Zamierzasz wrócić do Mlecznej
Doliny i sprzątać kozie łajno czy też wolisz wyruszyć razem ze mną
na najważniejszą wyprawę po skarby w historii świata?
Kozie łajno czy wyprawa po skarby? Nie był to zbyt uczciwy
wybór.
Nagle zadźwięczał dzwonek. Lorelei wyciągnęła pilota z kieszeni
i spojrzała na żółte światełko migające na jego obudowie.
Nieoczekiwanie zbladła.
– Ktoś właśnie zjechał ze zjeżdżalni w żółwiu – szepnęła i spojrzała
na Homera. – Nikogo się nie spodziewam. A ty?
Rozdział 14
Zgubione i znalezione

Stokrotka zbiegła po schodach z inhalatorem w pyszczku. Położyła go


u stóp Lorelei. Pies szczeknął, a potem zamachał ogonem, kiedy na
górze pojawił się Hercules.
– Ktoś musi odkurzyć ten tunel – powiedział. – Niemal połknąłem
pająka. A na końcu zjeżdżalni powinien się znajdować materac. Będę
miał siniaka na kości ogonowej! Przydałaby mi się też jakaś maść
przeciwzapalna. – Zszedł po schodach i położył apteczkę na podłodze,
jakby był tu oczekiwanym gościem. Wyciągnął sprej i nawilżył swój
nos. – To zgniłe powietrze z pewnością zaszkodzi moim śluzówkom!
Lorelei złapała Homera za ramię i odciągnęła go na bok.
– Co on tutaj robi? – Pytanie wystrzeliło z jej ust wraz ze sporą
porcją śliny.
– Nie wiem – odpowiedział chłopiec i wzruszył ramionami.
Pies zamachał ogonem i tak długo szturchał Herculesa nosem, aż
doczekał się poklepania po łbie.
– Cześć, Psie! – zawołał Hercules, zakręcił sprej i się rozejrzał. –
Cześć, Lorelei. Co to za miejsce? Jakiś zamek?
– To nie jest zamek. Małe dzieci budują zamki. To moja kryjówka.
Potem dźgnęła Homera palcem w klatkę piersiową.
– Powiedziałeś mu, gdzie mnie znaleźć? A co z naszą
dżentelmeńską umową? Pamiętasz? Ja dochowam twojej tajemnicy,
a ty mojej. Złamałeś naszą dżentelmeńską umowę, co?
– Nie złamałem – upierał się chłopiec. – Nie wiem, jak znalazł to
miejsce.
– Szedłem za tobą – wyjaśnił Hercules, zamknął apteczkę,
a inhalator schował do kieszeni.
– Nie wierzę ci – stwierdziła Lorelei. – Przypuszczam, że Homer
złamał dżentelmeńską umowę. A to oznacza, że i ja mogę ją złamać.
Co mnie powstrzyma?
Chłopiec poczuł się, jakby ktoś strzelił mu prosto w serce. Pies
znalazłby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, gdyby świat poznał
jego tajemnicę. Każdy złodziej, począwszy od zwykłego
kieszonkowca, a skończywszy na międzynarodowym szpiegu, chciałby
go mieć.
– Musisz mi uwierzyć – powiedział. – Nie wiem, jakim cudem mnie
śledził.
– On mówi prawdę – wtrącił Hercules. – Hej, masz tutaj dobrą
wentylację? Cała ta wilgoć może prowadzić do pojawienia się
grzybów. Moje płuca są na nie bardzo czułe.
Lorelei założyła ręce na piersiach i spojrzała na niego podejrzliwie.
– Dlaczego śledziłeś Homera? Przyszedłeś tutaj, bo chciałeś opuścić
L.O.S.T.?
– Oczywiście, że nie. – Chłopiec ściągnął pajęczynę ze swoich
kręconych włosów. – Nie jestem zdrajcą jak Gertrude czy Torch.
– Więc po co tu przyszedłeś?
– Bo wiedziałem, że Homer nie pozwoli ci wyjechać samej na tę
wyprawę. To było przecież jego marzenie. Tak jak moim jest
wygranie światowego konkursu ortograficznego dwa razy z rzędu. Nie
pozwoliłbym, żeby ktoś odebrał mi tę szansę – powiedział
i uśmiechnął się do Homera. – Poza tym jestem tutaj, żeby go chronić.
Lorelei parsknęła.
– Chronić go? Jakim cudem chcesz chronić Homera? Przecież ty
wszystkiego się boisz! Zemdlałeś, kiedy na wyspie Grzyb spotkaliśmy
niedźwiedzia.
– Do twojej wiadomości, Lorelei, nie boję się wszystkiego. Mam
pewne fobie i nie ukrywam tego. Ale mogę pomóc Homerowi, bo… –
Zawahał się i spojrzał na przyjaciela.
Homer złapał go za ramię.
– Nie – ostrzegł go. – Nie mów jej. Nie można jej ufać.
– Nie szkodzi – odpowiedział szeptem Hercules. – Chcę ci pomóc.
Tylko w ten sposób mogę ją przekonać, żeby zabrała mnie na tę
waszą wyprawę.
– Ale ja nie jadę z nią na żadną wyprawę!
– Oczywiście, że jedziesz. Przecież nie chcesz, żeby jej się to
upiekło – stwierdził i spojrzał na Lorelei. – Mogę chronić Homera, bo
jestem bardzo silny.
Dziewczyna zaśmiała się.
– Ty? Nie wierzę!
Jej wątpliwości były całkowicie zrozumiałe. Hercules miał tak
chude nogi i ramiona, że mógłby uchodzić za bociana. Apteczka,
którą wszędzie nosił ze sobą, sugerowała z kolei, że jest chorowity.
– Bardzo silny? – Zaśmiała się po raz kolejny.
Hercules wzruszył ramionami i podszedł do jednego z automatów.
Bez większych problemów podniósł jeden z nich, zupełnie jakby to
był domowy kociak.
– Wow! – zawołała dziewczynka. – To imponujące! – dodała
i spojrzała na fioletowy wózek golfowy. – A to możesz podnieść?
Hercules podniósł wózek, a potem trampolinę. Choć Homer znał
sekret swojego przyjaciela, wciąż był pod wrażeniem.
– Kurka wodna, naprawdę jesteś silny – stwierdziła Lorelei. – To
tłumaczy twoje imię.
– To nie tak – odpowiedział chłopiec. – Mój ojciec, senator
Simplisticus Simple, jest romanofilem. To znaczy kimś, kto kocha
wszystko co rzymskie. Wybrał rzymskie imiona wszystkim członkom
swojej rodziny. Jest więc Tiberius, Ceasar, Diana, Romulus oraz pies
Brutus. Tylko przez przypadek jestem równie silny co mityczny
Hercules. Moi rodzice o tym nie wiedzą. Podobnie jak moi bracia
i siostra.
– Czyli utrzymujesz swoją siłę w tajemnicy? – zapytała
dziewczynka.
– Gdyby moi rodzice się o tym dowiedzieli, zmusiliby mnie do gry
w hokeja, piłkę nożną albo, co byłoby najgorsze, w futbol
amerykański. Przecież to sport dla neandertalczyków!
– Jesteś taki silny, a mimo to nie lubisz sportu? – Lorelei uniosła
brwi. – Mógłbyś zostać mistrzem!
– I zostałem! – Wyprężył się dumnie Hercules. – Jestem światowym
mistrzem ortografii.
Dziewczynka zmrużyła oczy i posłała mu długie spojrzenie.
– Prawdziwy Herkules nie walczył w turniejach ortograficznych.
Prawdziwy Herkules miał do wykonania dwanaście prac. Zabił lwa
nemejskiego, który terroryzował miasto. Pokonał dziewięciogłową
hydrę. Porwał też trzygłowego potwora.
– Nie chcę zabijać, pokonywać i porywać. Chcę wykorzystywać
swoją siłę dla dobra, a nie zła.
– Sądziłam, że chciałeś bronić Homera.
– Owszem. – Wzruszył ramionami Hercules. – I sądzę, że kiedy
staniemy twarzą w twarz z dziewięciogłową hydrą, zrobię wszystko,
żeby uniemożliwić jej zjedzenie nas.
Lorelei uśmiechnęła się.
– No dobrze, możesz z nami jechać.
– Hej, zaraz! – zawołał Homer. – Ja nigdzie z tobą nie jadę. Nie
zamierzam pomagać ci w odnalezieniu skarbu Rumpolda Smellera!
– Owszem, zamierzasz. Jeśli razem z Psem tego nie zrobicie,
powiem wszystkim o L.O.S.T.
Stali naprzeciwko siebie, nos w nos, z rękami założonymi na
piersiach, twarzami czerwonymi, dumnymi i zawziętymi, dysząc
ciężko niczym para buldogów. Wesołe czasy zupy pomidorowej
dawno minęły. Ostatnie ślady przyjaźni wyparowały w płomiennych
spojrzeniach, zupełnie jak kałuże znikają z rozgrzanego chodnika.
Homer poprzysiągł sobie, że już nigdy jej nie zaufa.
– Nie zamierzam dołączyć do ZNALEZIONE.
Hercules chrząknął.
– Jest na to prosty sposób i nie mówię tego tylko dlatego, że moje
nazwisko po angielsku oznacza prostotę – stwierdził i zakasał rękawy.
– Możecie pracować razem. Homer będzie podczas wyprawy
reprezentował L.O.S.T., a Lorelei ZNALEZIONE. Potem podzielicie się
skarbem po połowie. Innymi słowy będziecie kooperować.
– Kooperować? – zdziwiła się Lorelei.
– Współpracować. Słowo kooperacja pochodzi od łacińskich słów
co, czyli wspólnie, i operatus, czyli pracować.
– Wiem, co oznacza kooperacja – żachnęła się dziewczynka. – Po
prostu nie rozważałam… – zaczęła i kiwnęła głową. – No dobra.
Sądzę, że to niezły pomysł. Możemy współpracować, a potem
podzielić się skarbem. Czemu nie? Skarb Rumpolda Smellera musi
być olbrzymi. Starczy dla nas obojga.
Homer nie był przekonany do tego pomysłu. Niby brzmiał dobrze,
ale przecież w grę wchodziła Lorelei.
– Pomyśl o tym w ten sposób. Ja mam mapę i wyruszę po skarb
z tobą lub bez ciebie. Z tobą mam większe szanse na odnalezienie
skarbu. Swoją połowę możesz oddać jakiemuś głupiemu muzeum,
żeby nie złamać reguł obowiązujących w L.O.S.T. Ja ze swoją zrobię
to, co mi się żywnie podoba. I wszyscy będą zadowoleni.
– A ja opiszę całe wydarzenie – wtrącił Hercules. – To będzie
oficjalna relacja dla potomności.
– Tym razem jednak potrzebuję definicji – stwierdziła Lorelei.
– Potomność to przyszłe pokolenia. Słowo to pochodzi od
łacińskiego posterus, co oznacza przychodzący po. Wasi biografowie
muszą przecież wiedzieć, co się wydarzyło.
– Biografowie? – zapytał zaskoczony Homer.
Często wyobrażał sobie, że kiedyś powstanie książka opowiadająca
o jego przygodach, ale nikomu o tym nie wspominał. Nikt dotąd nie
poruszył tego tematu w zwyczajnej rozmowie. Czasami chłopiec
marzył o tym, że Biografia Homera W. Puddinga staje się lekturą
obowiązkową dla uczniów z całego świata. Chciał być też wzorem dla
osób, które nazywano grubasami, dziwakami albo kujonami.
– Postawmy sprawę jasno – stwierdził w końcu. – Nie zamierzam
dołączyć do ZNALEZIONE. Mogę wyruszyć na wyprawę jako
przedstawiciel L.O.S.T. Hercules, Pies i ja będziemy reprezentować
właśnie to stowarzyszenie.
Lorelei wyciągnęła rękę.
– Musimy zawrzeć drugą dżentelmeńską umowę – stwierdziła
i zaczekała, aż Homer i Hercules położą na niej swoje dłonie. Zaczęła
mówić poważnym tonem. – Wszyscy troje zgadzamy się, że
wyruszymy na poszukiwania skarbu Rumpolda Smellera, a kiedy go
znajdziemy, podzielimy się pół na pół. Połowa trafi do organizacji
ZNALEZIONE, czyli do mnie, a druga do L.O.S.T., czyli do was,
chłopaki.
– I musimy wyrobić się w tydzień – dodał Homer. – Bo powinienem
wrócić do domu na urodziny siostry.
– A ja muszę się zgłosić do konkursu ortograficznego.
Nagle rozległ się dzwonek, a na pilocie zapaliło się światełko.
Lorelei podbiegła do wielkiego ekranu.
– To Gertrude i Torch – powiedziała. – Dzwonią.
– Nie dawaj im tej książki o gadach – ostrzegł ją Homer. – Nie
można im ufać.
– Już się tego domyśliłam – uspokoiła go dziewczynka. –
Schowajcie się, żeby was nie zobaczyły – dodała i wskazała workowe
siedziska stojące w kącie.
Homer złapał Psa. Po chwili razem z Herculesem usiedli. Worki
zatrzeszczały pod ich ciężarem. Lorelei wyciągnęła się na czerwonym
tronie i nacisnęła guzik.
– Czego chcecie? – zapytała.
Dwie zdrajczynie wciąż siedziały na pokładzie jachtu. Za nimi
widać było żagle innych jednostek. Gertrude znów miała swoją
czapeczkę żeglarską na głowie. Trzymała przed sobą egzemplarz
Rzadkie gady, które złapałem i wypchałem. Na jej pulchnej twarzy
malował się szeroki uśmiech.
– Chciałam powiedzieć, że przesyłka dotarła w całości i jest już
bezpieczna.
Homer zerwał się na równe nogi. Lorelei przekazała mapę w te
chciwe ręce? Przecież była od niego sprytniejsza, a okazuje się, że
wszystko zepsuła!
– Cieszę się, że książka dotarła – oznajmiła Lorelei. – Zapłaciłam
kurierowi dużo pieniędzy. Musimy być ostrożne, bo to przecież
jedyny istniejący egzemplarz tej mapy. Macie klej i nożyczki?
Możecie ją już składać?
– Och, mamy wszystko, co jest potrzebne – stwierdziła Gertrude. –
Uwierz mi, mamy już wszystko!
Torch wyrwała książkę z jej rąk i zaczęła ją kartkować. Siedzący na
jej ramieniu jastrząb obserwował każdy ruch. Na twarzy kobiety
pojawił się w końcu szyderczy uśmieszek. Nachyliła się do kamery.
– Gdzie jesteś? – zapytała.
– Jestem w… w domu. Pakuję walizkę. Wkrótce do was dołączę.
Kobiety wymieniły spojrzenia, a potem zaczęły się szaleńczo śmiać.
Podwójny podbródek Gertrude dygotał. Ramiona Torch
podskakiwały. Jastrząb poruszał skrzydłami, próbując utrzymać
równowagę.
– Ale jesteś głupia! – stwierdziła. – Myślisz, że na ciebie
zaczekamy?
Gdzieś obok niej rozległ się warkot silnika i krajobraz za nimi
zaczął się poruszać.
„Odpływają!”, pomyślał Homer i wbiegł na środek pomieszczenia.
– Zaczekajcie! – zawołał. – To moja mapa!
Torch przestała się śmiać.
– Proszę, proszę – powiedziała. – Któż to przeszedł na ciemną
stronę mocy? I pomyśleć, że Jego Lordowska Mość pokładała w tobie
tyle nadziei. Kiedy pozostali członkowie stowarzyszenia dowiedzą się,
że pomagasz ZNALEZIONE, wyrzucą cię!
Gertrude wyrwała książkę z jej rąk i zamachała nią przed kamerą.
– To moja zemsta, dziewczynko. Ukradłaś moje harmoniczne
kryształy! Myślałaś, że ci wybaczę?
– Pozdrówcie od nas te łamagi z L.O.S.T. – dodała Torch i ekran
zgasł.
Lorelei wyciągnęła się na tronie i założyła ręce za głową.
Zachowywała się dziwnie spokojnie jak na osobę, którą właśnie
oszukano. Homer dla odmiany chciał nią potrzasnąć. Popełniła
przecież gigantyczny błąd!
– Dlaczego nic nie robisz?! – wrzasnął.
Dziewczynka westchnęła.
– Homer, uspokój się.
Jak miał się uspokoić? Jego marzenie odpływało właśnie
w nieznane. Nie wywiąże się już z obietnicy, którą złożył wujkowi.
– Musimy je zatrzymać!
Złapał za smycz i popędził w stronę schodów.
– Ależ, Homerze…
– To wszystko twoja wina, Lorelei. Mapa leżała bezpieczna pod
moim łóżkiem, a teraz one ją mają!
Z widocznym wysiłkiem podważył kuper Psa i wepchnął go na
drugi schodek.
Hercules sięgnął po apteczkę i ruszył jego śladem.
– One nic nie mają! – zawołała dziewczynka.
Pies szczeknął.
– Jak to nic nie mają? Widziałem przecież! One… – Homer zawahał
się i zamilkł na chwilę. Lorelei miała wiele wad, ale na pewno nie
była głupia. Wiele razy udowodniła, że potrafi wyprowadzać ludzi
w pole. Odwrócił się. – Dałaś im inną książkę?
Dziewczynka kiwnęła głową.
– Sprytnie! – pochwalił ją Hercules. – Genialnie!
– Nie mogę uwierzyć, że twoim zdaniem mogłam im dać tę mapę –
stwierdziła Lorelei. – Jak mogłeś pomyśleć, że zrobiłam coś tak
głupiego? Nabranie ich wcale nie było trudne. Nigdy nie czytały
Rzadkich gadów, które złapałem i wypchałem. No bo kto to czytał?
Nuda. Zwinęłam jakiś zakurzony egzemplarz z biblioteki, pocięłam
mapę na kawałeczki i wkleiłam do środka.
– Jaką mapę? – zapytał Homer.
– Znalazłam ją wśród rzeczy Madame. Mapę prowadzącą do
miejsca zwanego Świątynią Króla Gadów.
– To pośrodku wielkiej dżungli – zauważył chłopiec.
– Właśnie. Więc przez chwilę nie będą nam przeszkadzać –
stwierdziła i zmarszczyła brwi. – Nie cierpię niszczenia książek
z biblioteki. Dam im w zamian jakąś fajną, nową powieść.
Homerowi tak ulżyło, że miał ochotę ją uściskać, czego oczywiście
nie zrobił, bo eksprzyjaciele tego nie robią. Lorelei podniosła
siedzisko swojego tronu i wyciągnęła z niego metalową szkatułkę.
Szkatułka znajdowała się w próżniowym opakowaniu. Kiedy je
rozerwała i otworzyła pokrywkę, Pies dosłownie oszalał. Zaczął
biegać w kółko i węszyć, jak gdyby wpadł na trop królika. Potem
przytknął nos do szkatułki, powąchał ją i zamerdał ogonem.
Lorelei postawiła szkatułkę na podłodze. Pies przewrócił się na
grzbiet i otarł o nie, wcierając cenny zapach w swoje futro. Dzięki
temu Homer wiedział, że to, co znajduje się wewnątrz, jest
autentykiem.
– To co, składamy tę mapę do kupy i wyruszamy na wyprawę?
– Jasne! – zawołali jednocześnie chłopcy.
Rozdział 15
Brzuch rekina wielorybiego

Niektórzy ludzie potrafią układać puzzle. Kupują olbrzymie pudełka,


w których mieści się nawet dwadzieścia tysięcy części. Dni płyną,
a może nawet tygodnie, a oni układają i układają. Kiedy wreszcie
złożą cały obrazek, wkładają go w ramki i wieszają na ścianie.
A wszystko po to, aby w obecności gości powiedzieć: „Spójrzcie tylko
na tę układankę. Poświęciłem jej dwa lata. Czy to nie imponujące?”.
Inni ludzie wolą puzzle z dziesięcioma czy dwudziestoma
częściami. Po prostu po kilku minutach układania zabawa zaczyna im
się nudzić. Wybierają basen, kino lub zacienione miejsce pod wierzbą.
Lorelei należała do takich właśnie osób.
– Dlaczego zajmuje to tak dużo czasu? – skarżyła się ze sto razy. –
To taaakie nudne!
Wszyscy troje leżeli na brzuchach na różowym dywanie. Z książki
o gadach wycięli kawałki mapy i rozłożyli przed sobą.
– Nudne? – Homer podniósł jedną z kwadratowych części. Była cała
biała z drobnymi kropeczkami rozrzuconymi w przypadkowy sposób.
Inne kawałki zawierały słowa. Pracował nad nimi Hercules. – To
mapa Rumpolda Smellera. Najsłynniejsza mapa w historii piractwa!
A ty twierdzisz, że jest nudna?
– Mapa może nie jest nudna, za to składanie jej do kupy owszem.
Nie moglibyście pracować szybciej?
– To nie takie proste – mruknął Homer.
Nagle spadł na niego mokry prysznic. To Ciapek, rekin wielorybi,
przepłynął wzdłuż brzegu stawu. Na szczęście nie zachlapał mapy.
Zresztą odrobina wody pewnie by jej nie zaszkodziła. W końcu kiedyś
znajdowała się nawet w brzuchu zmutowanego żółwia.
– Hej! – zawołał chłopiec, kiedy kolejna fontanna trafiła go prosto
w twarz. Rekin spoglądał na niego z wody. – On to robi celowo!
– Po prostu chce się pobawić – wyjaśniła Lorelei, podeszła do
skrzynki z zabawkami i wyciągnęła czerwoną piłkę plażową. – Aport!
– zawołała i wrzuciła do stawu. Ciapek błyskawicznie złapał ją w swój
wielki pysk. Potem wrócił na brzeg i wypluł prosto w dziewczynkę.
Pies, który do tej pory zachowywał bezpieczny dystans, ostrożnie
podszedł bliżej. – Aport! – zawołała Lorelei po raz kolejny i znów
rzuciła piłkę.
Kiedy rekin popłynął po nią, Pies zamerdał ogonem.
Choć rekin wielorybi aportujący piłkę był dziwnym zjawiskiem,
Homer nie potrafił o tym myśleć.
– Lorelei, mogłabyś przestać hałasować? Próbujemy się
skoncentrować.
W rzeczywistości dziewczynka nie była źródłem jego frustracji, lecz
mapa, która okazała się niezwykle dziwna. Brakowało na niej linii
wyznaczających góry, rzeki czy drogi.
W dolnym rogu znajdowała się natomiast data, a w górnym
niewielka legenda. Nie licząc kilku słów, resztę stanowiły czarne
kropki.
Hercules usiadł.
– Złożyłem słowa – oświadczył.
– I co mówią? – zapytała Lorelei i zainteresowana podbiegła do
niego.
Chłopiec zaczął czytać.

Flammae geminate supra et infra.


Speculum infinitum inter eas.
In oculis caelestibus stellae lucent.
Post salivam quod quaeritis latet.

– Co?! – zawołali jednocześnie Lorelei i Homer.


– To po łacinie.
– Umiesz to przetłumaczyć? – zapytał chłopiec.
– Jasne. Przecież jestem światowym mistrzem ortografii. Tyle że to
trochę potrwa – odpowiedział Hercules i zaczął coś zapisywać
w swoim notatniku.
Dziewczynka westchnęła i wróciła na brzeg stawu. Sięgnęła po
czerwoną piłkę i dalej bawiła się z rekinem. Homer zmarszczył brwi
i zaczął ją obserwować.
– Zajmujemy się tu naprawdę poważnymi sprawami. Mogłabyś nam
pomóc rozwiązać tę zagadkę.
– To ty jesteś kartografem – zauważyła.
Kiedy Ciapek wypluł piłkę, woda zachlapała rękaw chłopca.
„Jestem kartografem”, pomyślał Homer. I rzeczywiście był. Dlatego
właśnie z takim trudem przychodziło mu przyznanie się, że tej mapy
akurat nie rozumie.
Zamyślony Hercules wpatrywał się w łacińskie słowa i coś do siebie
mruczał.
Homer z drugiej strony niepokoił się, że Pies stał aż tak blisko
wody.
– Ten rekin ma naprawdę olbrzymią paszczę – powiedział do
Lorelei. – Nie boisz się, że cię połknie?
– Ciapek nigdy by mnie nie zjadł – stwierdziła. – On nie jada
ssaków. Aport!
Kiedy wrzuciła piłkę do wody, Pies popędził za nią. Wskoczył do
wody i zaczął płynąć. W końcu wbił zęby w czerwony plastik. I wtedy
właśnie Ciapek otworzył swoją gigantyczną paszczę. Futrzak nie miał
najmniejszych szans. Nawet gdyby był wysportowany, miałby płetwy
i syreni ogon, nie zdołałby uciec przed tak wielkim, zasysającym
wodę pyskiem. W mgnieniu oka zniknął razem z piłką w paszczy
rekina. Ta zatrzasnęła się z hukiem.
– Niedobry Ciapek! – zawołała Lorelei.
Serce Homera zatrzymało się na chwilę, a potem trzykrotnie
przyspieszyło. Chłopiec nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Poczuł,
że umiera, zupełnie jakby uderzył w niego grom. Co właśnie się
wydarzyło? Czyżby jego ukochany pies został zjedzony przez rekina?
Na tego typu wydarzenie nie przygotował go żaden trening
surwiwalowy. W końcu Homer zdołał z siebie wykrztusić jedno słowo.
– Pies?
Lorelei zareagowała znacznie szybciej. Wskoczyła na grzbiet rekina.
– Otwieraj! – zawołała i uklęknęła na bestii. – No dalej, otwieraj! –
dodała i zaczęła walić pięściami w jego łeb.
– On zjadł Psa! – jęknął Homer, czując, jak łzy napływają mu do
oczu.
– Nie zjadł go – odpowiedziała. – Bawi się po prostu w chowanego.
Homer podbiegł na brzeg stawu. Lorelei opłynęła go na Ciapku
dookoła.
– Zjadł Psa! Widziałem, jak zjadł Psa! – powtarzał chłopiec.
– Homer, nie martw się, mam pewien pomysł! – zawołała
dziewczynka i wskazała jeden z automatów. – Przynieś paczkę
krewetek. Nie oprze się im.
Popędził do automatu, wydobył z niej paczuszkę i ją otworzył.
Potem uklęknął na brzegu stawu i wyciągnął ją drżącą ręką przed
siebie. Rekin podpłynął do niego i otworzył paszczę. Opluł wodą
Homera, ale też pozbył się Psa. Zwierzę przeleciało w powietrzu tuż
obok swojego pana i trzymając czerwoną piłkę w pysku, wylądowało
obok Herculesa. Ten podniósł głowę znad zagadki.
– Cześć, Pies – powiedział.
Homer wrzucił paczkę krewetek do paszczy rekina. Zanim ten
zanurzył się pod wodą, Lorelei zeskoczyła na brzeg. Chłopiec był już
przy Psie. Obejmował go rękami.
– Wszystko w porządku?
– Urrr! – odpowiedziało zwierzę i strząsnęło ślinę rekina z uszu.
Jego pan nie wiedział, czy powinien nakrzyczeć na Lorelei, czy też
jej podziękować. W sumie nic nowego.
– Hej, słuchajcie, przetłumaczyłem! Chcecie posłuchać? – zapytał
Hercules.
A oto, co przeczytał:

Bliźniacze ognie u góry i u dołu.


Nieskończone lustro pomiędzy nimi.
W niebiańskich oczach świecą gwiazdy.
Za śliną kryje się to, czego szukasz.

– Za śliną? – jęknęła Lorelei. – Skarb znajduje się za śliną? To


ohydne! – dodała i usiadła między chłopcami. – Więc co to znaczy?
Dokąd jedziemy?
– Nie jestem pewien – odpowiedział Homer.
Jego serce wróciło już do normalnego rytmu.
– Jak to nie jesteś pewien? – zapytała dziewczynka i założyła ręce
na piersiach. – Podobno jesteś ekspertem od map.
– Jedyne, czego jestem pewien, to fakt, że mamy do czynienia
z mapą nieba. To ma sens. Rumpold spędził mnóstwo czasu na morzu.
Nawigował za pomocą gwiazd.
– Znasz się na mapach nieba? – zapytał Hercules.
Nie było czasu na krygowanie się. Chłopiec musiał powiedzieć
prawdę.
– Nie. Nie znam się. Będziemy potrzebowali pomocy. Ale wiem,
gdzie powinniśmy się udać.
Rozdział 16
Ucieczka więźnia nr 90

Więzienie Wodnistej Zupy nie bez powodu tak się nazywało. Z oddali
bagna otaczające tę betonową fortecę wyglądały jak zupa grochowa.
Z bliska okazywało się, że woda rzeczywiście ma gęstą, kleistą
konsystencję, a na jej powierzchni unoszą się tajemnicze grudki. Co
jakiś czas jedna z nich płynęła w bliżej nieznanym kierunku.
– Ohyda! – syknęła przez zaciśnięte zęby Madame la Directeur.
Zanurzona po pas w bagnie chwyciła się najbliższej gałęzi, żeby
złapać równowagę. Tuż obok prześliznął się wąż wodny, zostawiając
w błocie lepki ślad. Kobieta wzięła głęboki oddech i ruszyła do
przodu.
Tego ranka, kiedy siedziała w więziennej stołówce, w telewizji
transmitowano konferencję prasową. Dziewczynka o różowych
włosach przyznała się przed całym światem, że ma pewną bardzo
ważną mapę. Powiedziała też: „Jeśli chcesz odzyskać mapę, Homer,
to wiesz, gdzie mnie szukać”. Z ust Madame wydobył się złowieszczy
śmiech. Pudding z pewnością nie zignoruje tego zaproszenia. Czas
zemsty się zbliża.
Ucieczka okazała się banalna. Ktoś, kto zaprojektował więzienny
system bezpieczeństwa, kompletnie zapomniał o starej, powszechnie
znanej prawdzie – najlepiej się ukryć, wtapiając się w tło. Rumpold
Smeller często korzystał z tej techniki nazywanej przez wojskowych
kamuflażem. Kiedy przeczesywał porty w poszukiwaniu skarbów,
zostawiał swoje pirackie ciuchy na statku i zakładał to, co nosili
miejscowi. Nawet jeśli oznaczało to sukienkę z trawy i koszulkę ze
skorup kokosa. Przedzierając się przez las, przyczepiał gałęzie do
kapelusza. Podczas gdy jego konkurenci woleli podpływać swoimi
pirackimi statkami do obcych jednostek i wskakiwać na ich pokład,
on przystrajał żaglowiec mnóstwem wodorostów i dopiero w tym
przebraniu zbliżał się do przeciwnika. Sztuczka zawsze się udawała,
bo czy jakiś kapitan krzyknąłby do swoich ludzi: „Wszyscy na
stanowiska! Zbliża się do nas góra wodorostów!”?
Pracując w więziennej kuchni, Madame zauważyła, że worki
z ciastem na herbatniki były niebiesko-białe tak jak więzienne
pasiaki. Wypiekane na miejscu herbatniki stanowiły podstawę diety
w Wodnistej Zupie. Pozbawione smaku plastry stwardniałego ciasta
podawano więźniom do każdego posiłku. Na śniadanie smarowano je
pastą. Te z obiadu serwowano przełożone plasterkiem szynki.
Kolacyjne przygotowywano z dodatkiem tej samej pasty. Strażnicy
twierdzili, że gdyby ludzie nagle przestali popełniać przestępstwa
i więzienie w Wodnistej Zupie straciłoby rację bytu, powinno się je
przerobić na fabrykę herbatników.
Co tydzień opróżniano setki takich worków i wyrzucano je
wszystkie do śmietnika. Stamtąd odbierała je specjalna ciężarówka.
Przyjeżdżała punktualnie o trzeciej po południu i wtedy właśnie
otwierały się bramy. Dzięki niebiesko-białemu pasiakowi Madame la
Directeur skutecznie wtopiła się w tło. Kiedy ciężarówka z odpadami
przejeżdżała przez most, wyskoczyła na zewnątrz. Wpadła do
błotnistej, bagiennej wody, jednak warkot silnika zagłuszył plusk. Po
chwili wynurzyła się i wypluła kijankę, a kilka kolejnych starła
z twarzy.
– Fuuu! – jęknęła i zadygotała.
W więzieniu na razie nie zawył alarm, jednak kobieta wiedziała, że
musi się spieszyć. Powinna się oddalić od drogi.
Ponieważ jej zegarek został skonfiskowany przez strażnika,
Madame nie mogła określić, ile czasu szła, zanim dotarła do miejsca,
gdzie zaczynała się cywilizacja – niewielkiej chatki z wychodkiem na
zewnątrz. Wyszła z wody i usiadła na kłodzie drewna. Po wyżęciu
przemoczonych spodni westchnęła. Dawniej, kiedy była członkiem
L.O.S.T., miała nawet parę pijawkoodpornych skarpetek. Przydałyby
się jej teraz, bo łydki miała niemal całe pokryte pasożytami. Zaczęła
zestrzeliwać tłuste stworzenia wypełnione jej krwią, a te spadały na
ziemię.
– Tej chwili nigdy nie zapomnę. Nie ma mowy. Pokażę mu jeszcze.
Na pewno będzie żałował, że w ogóle się urodził!
Na częściowo pomalowanym ganku chatki stało wiadro pełne farby
oraz pędzel. Ktoś, kto go używał, z pewnością zrobił sobie przerwę.
Próbując zachować resztki godności, Madame przeszła na palcach
obok budynku i zatrzymała się przy sznurku z suszącymi się
ubraniami. Kradzież nie stanowiła dla niej problemu. Umiejętność tę
doskonaliła przez lata i była w tym naprawdę dobra – do czasu, gdy
ten zgniłek Pudding wszedł jej w drogę. Tym razem zwinęła parę
dżinsów i bawełnianą koszulkę. Przebrała się za drzewem. Nigdy
dotąd nie nosiła tak jaskrawych ubrań. Tęskniła za swoimi perłami,
kreacjami szytymi na miarę i szpilkami zaprojektowanymi przez
sławnych projektantów. Usunęła mech z włosów. Ile czasu już minęło
od dnia, gdy po raz ostatni umyto je w salonie Parlor de Beauty,
starannie przystrzyżono i wystylizowano? Spojrzała z przerażeniem
na swoje zaniedbane paznokcie. Ile czasu minęło od dnia, gdy po raz
ostatni przycięto je i pomalowano w Emporium Manicure’u?
Przed gankiem leżała też czapeczka z daszkiem. Madame podniosła
ją i wsunęła na swoje mokre włosy.
Wiedziała, że może jej się nie udać. Kiedy policja dowie się
o ucieczce, będzie polować na nią jak na lisa. W dodatku ucieczka
była przestępstwem, za które dostałaby kilka dodatkowych lat
odsiadki. Musiała jednak spróbować. Pożądała zemsty tak jak pijawki
pragnęły krwi.
Przebrana za „normalną” osobę zeszła po wąskim podjeździe aż do
gminnej drogi. Spojrzała w lewo, a potem w prawo, zastanawiając się,
w którą stronę iść. W oddali usłyszała silnik. Po chwili na horyzoncie
pojawił się motocykl, ciągnąc za sobą chmurę pyłu.
– Szczęście uśmiechnęło się do mnie – powiedziała do siebie.
Kiedy maszyna się zbliżyła, Madame wyciągnęła dłoń z kciukiem
sterczącym do góry.
– Chcesz się zabrać? – zapytał motocyklista.
– Tak.
– Dokąd?
Madame la Directeur wskoczyła na siodełko i objęła w pasie
siedzącego przed nią mężczyznę.
– Zawieź mnie do Miasta.
Część czwarta
Klub Map Miesiąca
Rozdział 17
Wyprawa na najwyższe piętro

Popołudnie powoli dobiegało końca, kiedy drużyny L.O.S.T.


i ZNALEZIONE przepłynęły czerwoną motorówką przez kanał
prowadzący do kryjówki i z powrotem. Guzik w pilocie pozwolił im
otworzyć bramę i po chwili byli już na jeziorze. Pies siedział
z przodu, a jego uszy unosiły się na wietrze. Lorelei wrzuciła
najwyższy bieg. Uciekające sprzed ich dzioba fale zakołysały
przepływającym obok kanoe, łodzią wiosłową oraz stadem gęsi.
Zacumowali przy miejskiej przystani i szybko ruszyli do celu. Pies
dreptał wzdłuż chodnika, jego luźna skóra falowała przy każdym
kroku. Nikt by się nie domyślił, że niedawno został połknięty przez
rekina. W jego kroku widać było radosny rytm. Pewnie mu ulżyło, że
opuścił kryjówkę Lorelei, albo po prostu cieszył się, że widzi tyle
hydrantów. Może wreszcie był szczęśliwy, bo po wytarzaniu się
w mapie Rumpolda Smellera pachniał skarbami.
Jedynym nieobecnym członkiem drużyny była Stokrotka, która
została w kryjówce, żeby popracować nad swoim gniazdkiem.
– Tak będzie najlepiej – stwierdziła dziewczynka. – Szczury nie są
tu mile widziane. Mieszkańcy Miasta zastawiają na nie pułapki.
Próbują je wybić.
Homer postanowił jej nie wspominać, że na prowincji ludzie
zachowują się dokładnie tak samo.
Skręcili w Bulwar Kierunków.
– To tutaj – powiedział Hercules i wsunął spiralny notes pod ramię.
Trudno było nie trafić do Klubu Map Miesiąca z uwagi na pewien
charakterystyczny element budynku. Na jego dachu znajdowała się
olbrzymia kula ziemska stanowiąca barwną plamę pośród szarych
budynków.
Na szczęście nie było tu obrotowych drzwi, lecz tradycyjne,
z klasyczną klamką. Za nimi znajdowało się zwyczajne lobby –
zwyczajne, jeśli nie liczyć kontynentów namalowanych na podłodze
i olbrzymiego kompasu stojącego na piedestale pośrodku
pomieszczenia. Jakaś kobieta w kocich okularach siedziała za
biurkiem.
– Czym mogę służyć? – zapytała, żując końcówkę długopisu.
– Powiedz coś – szepnęła Lorelei i pchnęła Homera w jej stronę.
Chłopiec wsunął ręce do kieszeni, licząc na to, że w ten sposób
ukryje swoje zdenerwowanie. Jednak czuł, że drżą mu nogi. Ponieważ
nie zamierzał zdradzać, o jakiego rodzaju mapę chodzi, pokusił się
o fortel.
– Um… Cześć. Mam pewną mapę i zastanawiałem się, czy ktoś
mógłby mi pomóc ją rozszyfrować. Chodzi o… artykuł do gazetki
szkolnej.
– Gazetki? – Skrzywiła się kobieta. – Ale dziś nie przyjmujemy
wycieczek szkolnych.
Kiedy Homer zastanawiał się nad odpowiedzią, Hercules podszedł
do wind. Na wiszących na ścianie mosiężnych tabliczkach widniały
nazwy biur oraz piętra, na których te biura się znajdowały.
– Znalazłem biuro nawigacji gwiezdnej! – zawołał. – Znajduje się
na najwyższym piętrze!
– Możemy wjechać na najwyższe piętro? – zapytał Homer
recepcjonistkę. – Dalibyśmy naszą mapę do odczytania komuś, kto
zna się na gwiazdach.
– Biuro jest niedostępne dla osób z zewnątrz. Nikt nie może tam
wchodzić. Poza tym nie oferujemy usług z zakresu odczytywania map.
Publikujemy jedynie mapy i wysyłamy je pocztą do naszych
wszystkich prenumeratorów.
– Jestem prenumeratorem – wyjaśnił chłopiec. – Uwielbiam wasze
mapy.
Kobieta spojrzała na niego znad oprawek swoich kocich okularów.
– Więc może masz ochotę jakąś kupić? Mamy mapy światów
znanych, mapy światów nieznanych, mapy niebios, mapy ludzkiego
ciała, mapy lądów, mapy oceanów, mapy rzek. – Kolejne nazwy
wymieniała w takim tempie, jakby nie musiała oddychać. – Mapy
starożytne, mapy średniowieczne, mapy wczorajsze, mapy przyszłości.
– Przyszłości? Jak to możliwe? – przerwała jej Lorelei.
– Nie wolno mi udzielać odpowiedzi na to pytanie. – Kobieta
wsunęła długopis za ucho i kontynuowała. – Mamy mapy opracowane
przez żeglarzy, mapy opracowane przez wspinaczy wysokogórskich,
mapy metra, mapy dróg, mapy Drogi Mlecznej, mapy cyrków, mapy
ogrodów zoologicznych, mapy…
– Przepraszam! – wtrącił Homer. – Nie chcę kupić mapy. Mam już
jedną – dodał i pochylił się nad biurkiem. – Z reguły dobrze mi idzie
odczytywanie map, ale ta jest… dziwna – szepnął. Potem przypomniał
sobie o zaproszeniu i wyciągnął je z kieszeni. – Mam też to –
powiedział, licząc na to, że kobieta się nie zorientuje, że ma do
czynienia z podróbką. – To zaproszenie od pana Dimknoba na
wycieczkę dla VIP-ów.
– Pan Dimknob jest bardzo zajęty. – Recepcjonistka spojrzała na
zaproszenie. – Poza tym wycieczka zaczyna się w samo południe.
Ciężka sprawa! – dodała. Nagle rozległ się dzwonek. – Zamykamy! –
oświadczyła donośnym głosem, a na jej znudzonej twarzy pojawił się
uśmiech. – ZAMYKAMY!
Drzwi obu wind otworzyły się jednocześnie. Wymaszerowali z nich
ludzie z aktówkami. Pospiesznie przeszli przez lobby, przepychając
się przy drzwiach. Ponieważ mieściło się w nich tylko parę osób
naraz, utworzył się mały korek. Ci najbliżej drzwi przeciskali się
niczym pomidory na przecier przez sitko.
Kobieta w kocich okularach sięgnęła po torebkę i wyciągnęła z niej
szminkę.
– Musicie już wyjść. Nie chcę się spóźnić na obiad i randkę –
powiedziała i pomalowała usta na różowy kolor.
Dwie kolejne windy otworzyły się i wylało się z nich jeszcze więcej
ludzi, dołączając do tych wciąż stojących przy drzwiach. Ci ludzie
nienawidzili swojej pracy albo po prostu wybierali się w jakieś ważne
miejsca. Kobieta wrzuciła szminkę do torebki.
– Chodźcie za mną, to tu nie ugrzęźniecie – oznajmiła.
Obeszła biurko i zaczęła się przepychać łokciami przez tłum.
Kiedy otworzyła się ostatnia winda, Homer i Lorelei wymienili
spojrzenia. Byli sfrustrowani. Pewien człowiek uderzył chłopca
aktówką, ktoś inny potknął się o Psa. Tymczasem kobieta zniknęła
w gąszczu szarych, flanelowych garniturów.
– Pssst – szepnął Hercules i zablokował drzwi windy stopą.
Lorelei bez słowa wepchnęła Homera do kabiny.
Odkąd Homer i Pies otarli się o śmierć w windzie podczas
pierwszego pobytu w Mieście, nie byli fanami tego typu przejażdżek.
Futrzak zamierzał nawet zamienić swoje ciało w kamień, ale chłopiec
tym razem był szybszy.
– Nie ma mowy! – powiedział i pchnął go do przodu.
Podłoga była wywoskowana, więc to wystarczyło. Zwierzak
wjechał do kabiny na brzuchu jak łyżwiarz i zatrzymał się na
trampkach Herculesa. Drzwi się zamknęły.
Lorelei spojrzała na guziki.
– Które piętro? – zapytała.
– Według rozpiski to najwyższe – odpowiedział chłopiec.
Dziewczynka wzruszyła ramionami i nacisnęła najwyższy guzik, na
którym widniała liczba trzydzieści.
Ding. Zapaliło się światełko symbolizujące drugie piętro i winda
zwolniła.
– Ups – jęknął Homer. – Ktoś wciąż jest w budynku.
Nie mieli czasu, żeby obmyślić jakiś plan, bo drzwi niemal
natychmiast się otworzyły.
– To tylko sprzątaczka – stwierdziła z ulgą Lorelei.
Hercules rozluźnił się. Homer wciąż stał sztywny niczym
wykrochmalona koszula.
Czyścicielka przytrzymała dłonią drzwi windy, nie pozwalając im
się zamknąć. Stanęła w przejściu. Siwe włosy schowała pod
plastikowym czepkiem prysznicowym. Sportowe skarpetki wystawały
z jej czarnych gumiaków. Kobieta nie odezwała się, a jedynie
przeniosła wzrok z Homera na Herculesa, a potem na Psa i skończyła
na Lorelei.
– Zgubiłyście się, dzieciaki? – zapytała.
– Nie – odpowiedziała Lorelei.
Sprzątaczka wciąż przytrzymywała drzwi.
– Budynek jest już zamknięty. Macie tu jakąś sprawę do
załatwienia?
Homer podążył za jej wzrokiem. Zobaczył słowo ZNALEZIONE
widniejące na różowym kombinezonie dziewczynki.
– Tak, mamy sprawę do załatwienia – stwierdziła.
– Jaką sprawę? – zapytała Czyścicielka.
– Taką sprawę, że to nie pani sprawa – ucięła Lorelei.
Kobieta skrzywiła się.
– Widziałam cię w telewizji. Jak idzie poszukiwanie skarbów?
Dziewczynka założyła ręce na piersiach.
– Dobrze, dziękuję bardzo.
Czyścicielka wstawiła wiadro z mydlinami do windy. Wystawał
z niego kij do mopa. Potem sama weszła do środka i nacisnęła guzik
z czwórką. Drzwi zamknęły się i winda ruszyła w górę.
Pies nie zdołał zignorować wiadra z wodą, nawet jeśli to były
mydliny. Wsadził nos do środka i wziął kilka łyków, zanim Homer
zdołał go odciągnąć. Chłopiec nie zwrócił mu uwagi. Nie było to
pierwsze wiadro z mydlinami, z którego zwierzę się napiło. Woda
czyściła mu kiszki. Kto wie, może potem jego bąki będą pachniały
przyjemniej?
To, co chłopca martwiło, to groźba Czyścicielki, która chciała
przecież „pozbyć się” Lorelei. Wysunął się przed dziewczynę,
zasłaniając ją swoim ciałem.
– Hej! – warknęła. – Wciskasz mnie w ścianę.
Hercules chrząknął, a potem zerknął przez ramię Czyścicielki.
– Przepraszam, ale nie mogłem nie zauważyć tego pryszcza na pani
nosie. Maść przeciwbakteryjna z pewnością pomogłaby zmniejszyć
stan zapalny.
Kobieta zignorowała go i spojrzała na Homera.
– Czy chcesz, żebym tu posprzątała?
Chłopiec pokręcił głową.
– Nie, nie potrzebuję pani pomocy.
Lorelei szturchnęła go łokciem.
– Zgnieciesz mnie. Przesuń się! – powtórzyła, ale Homer nie drgnął.
Zupełnie jakby nauczył się od Psa techniki zwanej „nie ruszę się
i nie zmusisz mnie do tego”. Nie zamierzał zostawić Lorelei na pastwę
Czyścicielki.
– Jesteś pewny, że nie chcesz, żebym trochę tu posprzątała? –
zapytała Czyścicielka.
– Jestem pewny – odpowiedział przez zaciśnięte zęby, bo
dziewczynka uderzyła go w plecy. – Sam posprzątam.
– No dobrze.
Kobieta wyciągnęła parę żółtych, gumowych rękawic z kieszeni
fartucha i wsunęła je na ręce.
Ding. Drzwi się otworzyły. Sprzątaczka chwyciła za rączkę wiadra
i wysiadła z windy. Zanim się zamknęły, odwróciła się i spojrzała na
Homera.
– Pamiętaj, zaoferowałam ci pomoc, ale odmówiłeś – stwierdziła.
Dopiero wtedy znikła za drzwiami.
– O co jej chodziło? – zapytała Lorelei, kiedy chłopiec odsunął się
od niej.
– Nie mam pojęcia – skłamał.
Winda ruszyła w górę, więc westchnął z ulgą. Ze zdenerwowania
oddychał nierówno. Czy to było przypadkowe spotkanie, czy też
Czyścicielka przywędrowała za nimi do Klubu Map Miesiąca?
– Ta kobieta była dość dziwna – stwierdziła dziewczynka. –
Pachniała wybielaczem, a to coś na jej nosie niemal świeciło.
– Zapach wybielacza pogarsza stan mojej śluzówki – stwierdził
Hercules i sięgnął po inhalator.
Ding. Winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Drzwi jednak
się nie otworzyły. Lorelei nacisnęła guzik, ale nic się nie wydarzyło.
Dlatego nacisnęła go drugi raz.
– O co chodzi? – zapytała i zaczęła go naciskać jak szalona, aż
w końcu walnęła pięścią.
– Urrr?
Pies przytknął nos do szpary w drzwiach.
– Jeśli ugrzęźniemy w tej windzie, z pewnością nabawię się
klaustrofobii. To znaczy lęku przed ciasnymi przestrzeniami –
oznajmił Hercules. – Ostrzegam was. Kiedy dopadnie
mnie klaustrofobia, mogę zacząć oddychać szybko i głęboko, a potem
zemdleć. Tymczasem nie mam ze sobą kasku.
– Nie ugrzęźniemy – stwierdziła dziewczynka i kopnęła w drzwi. –
Otwierajcie się!
– Nie panikuj – poprosił Homer, choć sam czuł ucisk w klatce
piersiowej. Podszedł do panelu i przyjrzał się guzikom. Ten z liczbą
trzydzieści był inny. Tuż obok niego znajdował się niewielki otwór.
Chłopiec przesunął po nim palcem. – A to po co?
– Na klucz? – rzucił Hercules.
– To możliwe. Ale gdyby to była dziurka od klucza, to byłaby
z jednej strony okrągła. Tymczasem ten otwór przypomina taki na
monety. – Wyciągnął z kieszeni jedną i wsunął ją do środka. Moneta
zniknęła, jednak po chwili wysunęła się na zewnątrz. Inne okazały się
zbyt małe. – Powinna pasować. Jest odpowiednich rozmiarów –
zdziwił się.
– W naszym kraju nie ma innych monet podobnej wielkości –
zauważył Hercules.
– Może jednak są – szepnął Homer i sięgnął pod koszulę.
Miał przeczucie, a jego wujek Drake często powtarzał: „Nie ignoruj
obiadów i przeczuć. To pierwsze pomoże twojemu ciału, drugie zaś
odkryciom”. Nie konsultując się z towarzyszami, wyciągnął spod
koszuli łańcuszek i wsunął w otwór monetę członkowską. Nie
wyskoczyła z niego. Zamiast tego rozległ się mechaniczny dźwięk
i winda wjechała nieco wyżej. Dopiero wtedy drzwi się otworzyły.
– Skąd wiedziałeś? – zapytała Lorelei, szeroko otwierając oczy.
Homer wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, dlaczego moneta
członkowska L.O.S.T. pozwoliła im wjechać na najwyższe piętro
Klubu Map Miesiąca. Podejrzewał, że wkrótce się o tym przekonają.
Wyciągnął monetę z otworu, szarpnął smycz i wyprowadził Psa
z windy.
Rozdział 18
Biuro nawigacji gwiezdnej

Stali w ciasnym korytarzu. Oprócz windy były tam jeszcze jedne


drzwi. Drzwi z tabliczką „Biuro nawigacji gwiezdnej”. Homer
zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Zapukał kolejny raz. Był gotowy
poczekać, ale Lorelei nacisnęła klamkę i je otworzyła. Pies przecisnął
się między jej nogami i wciągnął chłopca do środka.
Bez wątpienia dotarli na najwyższe piętro, bo sufit tworzyła kopuła
wykonana ze szklanych paneli. Na jej szczycie znajdowała się
niewielka, kwadratowa platforma. To właśnie na niej umieszczono
olbrzymią kulę ziemską.
Homer powoli rozejrzał się po pomieszczeniu. Stanowiło spełnienie
marzeń każdego kartografa. Wypełniało je starannie pozwijane
pergaminy. Na północnej ścianie stały szafy z książkami. Stół
uginający się pod ciężarem instrumentów kartograficznych oraz
kolejnych zwojów pergaminu ciągnął się przez cały pokój. Jego blat
przypominał szkolną tablicę, wypełniały go szkice i równania
wypisane kolorowymi kredami. Podłogę pokrywał kurz, nie licząc
śladów stóp prowadzących od kanapy do stołu i dalej do drabiny.
Drabina z kolei kończyła się przy niewielkim okienku, gdzie
znajdował się teleskop wymierzony w niebo. W kopule umieszczono
siedem kolejnych okienek w równych odstępach.
Pies wyrwał się chłopcu i zaczął spacerować dookoła
pomieszczenia, ciągnąc smycz za sobą. Homer nie ruszył za nim, bo
zobaczył kogoś stojącego u szczytu drabiny. Ta osoba odwróciła się
do niego plecami, ale od razu zorientował się, że ma do czynienia
z dziewczyną. Nieznajoma miała dwa plecione, rude warkocze, czarną
spódniczkę oraz skarpetki do kolan. Sądząc po niewielkim wzroście,
była jeszcze dzieckiem. Zapewne córką kogoś, kto pracował w tym
biurze. Ponieważ patrzyła w teleskop, nie zorientowała się, że ma
gości.
Homer chrząknął.
– Przepraszam? Czy jest tu gdzieś twoja mama lub tata?
Dziewczynka odwróciła się i spojrzała na niego. Potężna, krzaczasta
broda oraz wąsy zasłaniały niemal całą jej twarz. Mówiła niskim,
gderliwym głosem.
– Matuś i łociec dawno nie zyją.
Najwyraźniej wcale nie była dziewczynką i nie była też dzieckiem.
To z kolei oznaczało, że jej sukienka to szkocki kilt.
– Jak wy się tu dostali? – zapytał niski mężczyzna.
– Drzwi były otwarte – odpowiedział Homer.
– Rozetwarte, mówicie? Hm. Sądziłem, że je zawzyłem. Czego
chcecie?
Lorelei wysunęła się do przodu.
– Czy zna się pan na mapach gwiazd?
– A kto pyta?
– My – stwierdził chłopiec.
– A wy to kto?
Twarz nieznajomego była pokryta tak bujnym zarostem, że trudno
było odczytać jej wyraz. Za to akcent miał wyraźny i niezrozumiały.
– Nie mów mu, jak naprawdę się nazywamy – szepnęła Lorelei do
Homera.
– Nie zamierzam – odpowiedział.
Nie chciał zostać aresztowany za włamanie. Gdyby tak się stało,
policja skontaktowałaby się z jego rodzicami. To zakończyłoby się
awanturą, a być może nawet odsiadką. Tata wyznaczyłby mu nowe
obowiązki, a mama zatelefonowałaby do Ajitabha. Wszyscy byliby
wściekli i zawiedzeni…
– Jesteśmy uczniami – stwierdził, trzymając się wcześniejszego
pomysłu. Dzięki temu nie musiał wymyślać nowego kłamstwa. Kiedy
kłamstwa zaczynają się mnożyć, stają się trudniejsze do
kontrolowania. – Musimy odczytać mapę w ramach pracy domowej
i…
– Mam gdzieś skolne prace domowe.
Mężczyzna odwrócił się i przytknął oko do okularu teleskopu.
– A prenumeratorów? – zapytał Hercules. – Homer jest
prenumeratorem Klubu Map Miesiąca.
Po chwili westchnął.
– Ups, zdradziłem twoje imię – szepnął.
– Mam gdzieś prenumeratorów!
– Ale pracuje pan w Klubie Map Miesiąca – wtrąciła Lorelei. – Bez
prenumeratorów nie miałby pan pracy. Więc powinien nam pan
pomóc.
– Nie pracuję dla klubu map. Po prostu tu mieskom. I mam gdzieś
pomaganie. Chcę swintego spokoju.
Jeśli mężczyzna w kilcie nie pracował dla Klubu Map Miesiąca i po
prostu mieszkał na najwyższym piętrze, to z pewnością musiał
wiedzieć coś o L.O.S.T. W innym przypadku moneta członkowska nie
byłaby potrzebna, aby wjechać na najwyższe piętro budynku. Homer
sięgnął pod koszulę i chwycił ją. Lorelei go powstrzymała. Znów
nachyliła się w jego stronę.
– Nie pokazuj mu. Nie wiemy, czy możemy mu zaufać – szepnęła.
– Ale to dzięki monecie dostaliśmy się tutaj – odpowiedział Homer.
– On ma rację – zgodził się Hercules i przyciągnął ich do siebie jak
robią to zawodnicy przed meczem.
Lorelei wywróciła oczami.
– Owszem, ale jeśli on wie coś o L.O.S.T., to z pewnością słyszał też
o skarbie Rumpolda Smellera. Nie możemy pozwolić, aby się
domyślił, że mamy jego mapę.
– Ona ma rację – zgodził się Hercules.
Oczywiście miała rację. Lorelei często miała rację. Homer
westchnął i schował monetę. Potem spojrzał w stronę drabiny.
– Jeśli nie potrafi pan odczytywać map nieba, to może ma pan
książki, które mogłyby nam pomóc?
– Nie pedziałem, że nie umiem czytać map nieba. Jestem ekspertem
od gwiezdnej nawigacji. Ale mam gdzieś pomaganie. No już, roz, roz!
Idźcie sobie. Pa, pa.
– Jest bardzo nieuprzejmy – mruknęła Lorelei. – Spróbuj go
zagadać, a ja z Herculesem przyjrzymy się tym książkom –
powiedziała i kiwnęła na chłopca.
Ruszyli na palcach w stronę regałów z książkami.
Nagle do Homera dotarły odgłosy żucia.
– Och, uch… – jęknął i odwrócił się. – Psie?
Z powodów, których chłopcu nie udało się do tej pory ustalić, Pies
uwielbiał papier. Nie miało znaczenia to, czy to była gazeta, czy
książka z biblioteki. Nie miało znaczenia, czy była to broszura
o pielęgnacji kóz, czy też praca domowa poświęcona tasmańskim
wombatom. Papier równie dobrze mógł być kolorowy, w linie albo po
prostu gładki. Mógł służyć do opakowywania prezentów
urodzinowych lub kawałków cielęciny w sklepie z mięsem. Pies
kochał papiery wszelkich rodzajów i właśnie dlatego stał na
najwyższym piętrze budynku i pożerał jeden z pergaminów. Homer
błyskawicznie wyrwał mu go z pyska. Okazało się, że to mapa.
– Ile razy mam ci powtarzać, że nie wolno zjadać cudzych map? –
skarcił go, choć był bardziej zakłopotany niż zły, bo bycie złym na tak
wspaniałego psa wydawało mu się niemożliwe.
– Urrr.
Pies zamachał przepraszająco ogonem. Z pyska wystawał mu
kawałek papieru.
– Jakim cudem znów jesteś głodny? – Pokręcił głową Homer.
W kryjówce Lorelei futrzak zjadł mnóstwo smakołyków z automatu.
Na co dzień wykorzystywał niewiele energii, a jednak potrzebował jej
mnóstwo. – Coś ci wynajdę, kiedy już stąd wyjdziemy.
W pomieszczeniu rozległy się głośne kroki. Rudowłosy mężczyzna
schodził z drabiny. Chłopiec schował zniszczoną mapę za swoimi
plecami. Był pewny, że mężczyzna urządzi mu awanturę.
Kiedy jednak znalazł się na ziemi, po prostu podszedł do Psa. Brwi
miał równie krzaczaste co brodę. I był niższy, niż Homerowi się
wydawało. Miał nieco ponad metr wzrostu, co zresztą w jakimś
stopniu zawdzięczał sterczącym ku górze włosom. Płynnym ruchem
wyciągnął kawałek papieru z pyska Psa.
– Przepraszam, że zjadł panu mapę – powiedział Homer. – Mam
nadzieję, że nie była ważna.
– Czy to twój malusi basset?
– Tak – przyznał chłopiec.
Nikt jeszcze nie określił jego psa słowem „malusi”. On sam nigdy
by go w ten sposób nie określił, zwłaszcza po tym, jak musiał go
przenieść przez obrotowe drzwi.
– Miałem takiego malusiego basseta, kiedy byłem sceniakiem.
Kochałem tego malusiego piesa! – Czy to łza pojawiła się w kąciku
jego oka? – Bassety zajmują ważne miejsce w moim sercu. Wies,
dlacego? – zapytał i spojrzał na Homera.
– Ponieważ miał pan jednego, kiedy był pan… – Homer niemal
powiedział „mały”, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Uznał, że
to słowo może urazić nieznajomego. – Kiedy był pan… szczeniakiem?
– Tak, ale jest jesce jeden powód. – Mężczyzna ukucnął i podrapał
Psa pod pyskiem. – Oboje cierpimi z powodu gienetycnej wady,
karłowatosci. Dlatego mami taki krótkie nózki.
Homer kiwnął głową.
Kiedy po raz pierwszy spotkał Zeldę, wyjaśniła mu, że jego pies
miał wadę genetyczną i po prostu nie mógł rosnąć. Ona też miała
wadę genetyczną – rosła zbyt szybko i dlatego osiągnęła ponad dwa
i pół metra.
– Wada genetyczna – szepnął.
– Zawsze zastanawiałem się, czy to nie genetyka uczyniła mnie tak
tchórzliwym – zawołał spod szafy z książkami Hercules. – Mam
mnóstwo fobii.
Mężczyzna przestał drapać Psa i wstał.
– Czego się bois? – zapytał.
– Wszystkiego. Zarazków, łobuzów, piór z poduszek,
przypadkowych przedmiotów spadających mi na głowę, a nawet tego,
że zapomnę wziąć witaminy.
– Dlaczego pan tu mieszka, skoro nie pracuje dla Klubu Map
Miesiąca? – wtrąciła Lorelei.
Spacerując wzdłuż szafy, wydeptała nową ścieżkę na zakurzonej
podłodze.
– Nie lubi ludzi – mruknął nieznajomy. – Jestem pustelnikiem.
– Naprawdę? – zdziwił się Hercules. – Więc może ma pan
antropofobię? Wielu pustelników ją ma. To strach przed ludźmi.
Osobiście nie mam takich problemów, choć boję się moich braci
i siostry. Po prostu są zakochanymi w sporcie mięśniakami. Boję się
również jadowitych węży. Ten lęk nazywa się ofidofobia. Boję się też
tych żółtych kawałków popcornu, które mogą utkwić w gardle, ale
nie wiem, jak to się nazywa. Z całą pewnością nie boję się skoków
z samolotu.
– Przepraszam, czy możemy wrócić do mapy? – zapytała
poirytowana Lorelei. Potem podeszła do Homera. – Tu są miliony
książek. Nie wiem, od czego zacząć. Potrzebujemy jego pomocy –
szepnęła.
Chłopiec uśmiechnął się do nieznajomego.
– Czy mógłby pan nam pomóc odczytać tę mapę? Bardzo prosimy.
To z pewnością mapa gwiazd, ale nie wiemy, jak ją odczytać.
– Mogę panu zapłacić – wtrąciła dziewczynka. – Mam mnóstwo
pieniędzy.
– Mam gdzieś piniądze, malusia. I powiedziałem już, że nie lubi
ludzi.
Pies jakby na zawołanie polizał go po dłoni. Potem spojrzał na
niego swoimi smutnymi oczami i zapiszczał. To było spojrzenie, które
mógł jedynie zignorować człowiek o sercu z kamienia. Rudowłosy
mężczyzna zadrżał.
– Zrobię wyjątek. Ale tylko dlatego, że macie tego malusiego psa. –
Z jego pogodnego głosu Homer domyślił się, że nieznajomy skrywa
uśmiech pod swoimi wąsami. – Chodzcie więc. Do mojego stoła.
Rozdział 19
Podniebny smok

Dziwny niewysoki mężczyzna wdrapał się na jeden z taboretów,


odsunął kątomierz i linijkę, a potem usiadł na stole. Lorelei, Homer
i Hercules przysunęli do siebie stołki i usiedli dookoła. Pies wyciągnął
się pod nimi na podłodze. Dziewczynka wyjęła mapę z kieszeni
kombinezonu i rozłożyła ją na stole.
Nieznajomy gwizdnął.
– Co się stało tej mapie? Wygląda tak, jakby ją zjadła Nessie.
– Kto? – zdziwił się Homer.
– Nessie, młodzience. Potwór z Loch Ness.
„Ale tę mapę zjadł potwór”, chciał powiedzieć chłopiec,
przypominając sobie ogromnego, zmutowanego żółwia. Jednak
uwaga tego typu z pewnością pokierowałaby rozmowę na inne tory,
co zdenerwowałoby Lorelei. Najlepiej trzymać się tematu.
– Wiem, że są to gwiazdy – powiedział Homer i wskazał czarne
kropki. – Ale nie mam pojęcia, jaką konstelację tworzą. A pan?
Mężczyzna przyjrzał się mapie, a potem ją obrócił.
– Hm – szepnął i obrócił ją w drugą stronę. – Mmm – dodał.
Obrócił ją jeszcze kilka razy, zanim sapnął usatysfakcjonowany. – To
jest Draco – oświadczył.
– Draco? – zapytali Homer i Lorelei jednocześnie.
– To łacińskie słowo oznaczające smoka – wtrącił Hercules.
Nieznajomy sięgnął po kawałek kredy i zaczął szkicować coś na
mapie.
– Hej, zaraz! – zawołała dziewczynka i wyciągnęła rękę, żeby go
powstrzymać.
Zamiast tego powstrzymał ją Homer.
– Spokojnie – powiedział. – To tylko kreda. Potem to zetrzemy.
Obserwowali, jak mężczyzna bez wahania połączył część kropek.
Kiedy skończył pracę, przed sobą mieli smoka z ogonem po jednej
stronie mapy i głową po drugiej.
– To jedna z najstarsych konstelacyj – wyjaśnił pustelnik. –
Egipcjanie znali ją juz w casach piramid. Jednak to Grecy nadali jej
nazwę Smok. Przez mit.
– Jaki mit? – Lorelei wyprostowała się.
– Ten o Herkulesie i smoku o stu głowach.
– Ach, znam go – stwierdziła dziewczynka. – Jedenastą pracą
Herkulesa było wykradzenie złotych jabłek smokowi. Nie mógł zrobić
tego sam, więc poprosił o pomoc Atlasa – dodała i spojrzała na
Homera. – Tak przy okazji Atlas to ten gość, który trzymał ziemię.
Właśnie dlatego atlasy nazywają się atlasy.
Tak przy okazji? Homer doskonale o tym wiedział! Każdy, kto
kiedykolwiek zajmował się mapami, miał świadomość, komu
zawdzięczają swoją nazwę. Wywrócił więc oczami. Mądralińska!
– Herkules był niezwykle silny – kontynuowała Lorelei. – Przejął
świat od Atlasa, który poszedł po jabłka. W ten sposób wykonał
jedenastą pracę.
– Dlaczego ta gwiazda jest większa od innych? – zapytał chłopiec,
wskazując gwiazdę znajdującą się tuż przy ogonie bestii.
– To Gwiazda Polarna – wyjaśnił mężczyzna.
– Polaris – szepnął Homer.
– Nie. To Thuban – poprawił go nieznajomy i podrapał się po
brodzie. – Kiedyś uwazany był za Gwiazdę Polarni. Teraz już ni.
– O czym wy mówicie? – zapytała zdziwiona Lorelei i położyła
łokcie na stole. – Gwiazdy są przecież niezmienne.
– Ale mi jesteśmy, malusia. Ziemia się rusa. Ma cykle. Jeden trwa
dwadziścia seść tysięcy lat. Na ich przestrzeni północ wyznacają różni
gwiazdy. Kiedy odkryto Smoka, Polaris ni było gwiazdą polarną. Był
nią Thuban.
– Nie wiedziałem tego – przyznał Homer.
Spędził mnóstwo czasu, studiując mapy Ziemi, ale nie interesował
się niebem. Gwiazdy stanowiły dla niego zupełnie nowe wyzwanie.
Podczas rozmowy Hercules prowadził szczegółowe notatki. Bardzo
poważnie traktował swoje obowiązki sekretarza.
– Nie rozumiem – powiedziała Lorelei. – Dokąd zaprowadzi nas ta
mapa? To znaczy, w jaki sposób może się przydać podczas nawigacji?
– Nawigowanie według gwiazd to stuka wykozystywania ciał
niebieskich do ustalenia pozycji obserwatora na Ziemi – wyjaśnił
mężczyzna i postukał w mapę Rumpolda. – Draco to konstelacja
leząca na północnym niebi. Autor tej mapi wyjechał na północ, żeby
ją narysować.
– To już coś – stwierdziła dziewczynka. – Ale jak daleko na północ?
Mężczyzna postukał w datę wypisaną u dołu mapy.
– Nadal nie rozumiem – westchnęła Lorelei.
Homer doszedł do wniosku, że zna odpowiedź na jej pytanie.
– Sądzę, że data ma tu spore znaczenie. Obraz nieba zmienia się,
ale powierzchnia Ziemi już nie. Dlatego właśnie, jeśli wdrapiemy się
na jakiś szczyt i spojrzymy w dół, krajobraz będzie wyglądać tak
samo. W sobotę, w poniedziałek, w styczniu, w październiku. To bez
znaczenia – powiedział i spojrzał na pustelnika, który kiwnął
zachęcająco głową. – Jeśli stojąc na tej samej górze, spojrzałabyś
w niebo, gwiazdy po paru dniach wyglądałby inaczej. To dlatego data
ma takie znaczenie.
– Tak jest! – zawołał mężczyzna i klepnął się w kolano. – Trafiłeś,
chłopcze!
– Mamy datę i obraz nieba, a to pozwala nam ustalić, gdzie
znajdował się kartograf, kiedy rysował tę mapę.
– Taki jest! – Mężczyzna po raz drugi klepnął się w kolano. Potem
zszedł ze stołu i ruszył w stronę polówki. – Odcytałem ją dla was.
Teraz se idzcie. Głowa mnie boli. Za duzo ludziów. Za duzo gadania –
dodał, wdrapał się na łóżko, wyciągnął na plecach i zamknął oczy.
Homer, Lorelei i Hercules wymienili zaskoczone spojrzenia.
– Zaraz! – zawołała dziewczynka. – Co dalej mamy zrobić? I jak?
– Algebra – odpowiedział nieznajomy, nie otwierając oczu.
– Co? – zdziwiła się Lorelei.
– To dziedzina matematyki – stwierdził Hercules. – Chodzi mu o to,
żebyśmy to policzyli.
– Matematyka? – jęknęła dziewczynka. – Nie cierpię matematyki.
– Również za nią nie przepadam – westchnął chłopiec. – Mogę
przetłumaczyć wam jej terminologię, ale w obliczeniach po prostu
jestem żałosny.
Obydwoje spojrzeli wyczekująco na Homera. Pewnie spodziewali
się, że powie: „Kocham matematykę. Nie ma sprawy. Jestem przecież
matematycznym geniuszem”. Dlatego właśnie chłopiec się skrzywił.
Przypomniał sobie trzy na szynach, które dostał z ostatniego
sprawdzianu. Jasne, mógł się bardziej przyłożyć, ale mając wybór
między studiowaniem map tajemniczych kręgów w zbożu
w środkowych Stanach Zjednoczonych a dodawaniem ułamków…
Cóż, podjął oczywistą decyzję.
– Też nie jestem w tym dobry – przyznał.
Wciąż potrzebowali pomocy nieznajomego. Eksperci od gwiezdnej
nawigacji nie rośli przecież na drzewach. Drużyna L.O.S.T.
i ZNALEZIONE musiałaby wyruszyć do innego miasta, żeby natknąć
się na kolejnego takiego specjalistę. A na to nie było czasu. Homer
miał wrócić na farmę w ciągu pięciu dni. A więc teraz albo nigdy!
Chłopiec wszedł pod stół, żeby obudzić Psa.
– Hej – szepnął mu do ucha. – Potrzebujemy cię. Idź do niego,
zamachaj ogonem i zrób taką smutną minę!
Jednak futrzak wciąż spał. Jego brzuch co chwila unosił się
i opadał. Tylne łapy podkulił, jakby coś gonił we śnie.
– Pies!
Homer delikatnie nim potrząsnął.
Zwierzę otworzyło jedno oko.
– Ur?
– No chodź – szepnął chłopiec i lekko go pchnął w stronę polówki.
– Bądź czarujący!
Uszy futrzaka, wyjątkowo długie nawet jak na basseta, ciągnęły się
po podłodze niczym mop. W końcu Pies otworzył drugie oko
i zatrzymał się przy łóżku mężczyzny. Tam najwyraźniej uznał, że to
jego nowe miejsce do spania, więc zamknął oczy i zaczął chrapać.
Przypominające parowóz sapanie zwróciło uwagę nieznajomego,
który nagle usiadł.
– Ach, biedny malusi psiacek. Musiał się zmęcyć – powiedział,
złapał poduszkę, zeskoczył z łóżka i wsunął ją Psu pod łeb.
– Tak, jest bardzo zmęczony – stwierdził Homer. – Jest zmęczony,
bo przebyliśmy długą drogę. Przyjechaliśmy tu z prowincji tylko po
to, żeby spotkać się z ekspertem od map gwiazd.
– Z prowincji, mówicie? To daleko dla basseta. – Mężczyzna
poklepał Psa po nodze. Zwierzę puściło bąka. – Bidactwo. Podróż mu
zaskodziła…
– Jest w kiepskim stanie – kontynuował chłopiec. – Po drodze
musiał nawet przejść przez obrotowe drzwi.
– Obrotowi? – Brwi pustelnika podskoczyły do czubka jego głowy.
Zaskoczony spojrzał na niego. – Bassety nie cierpią takich dzwi.
Kazdy to wi.
– Przeszedł tak wiele, ponieważ chciał zgłębić tajemnicę tej mapy.
Tak jak my – powiedział Homer. Oczywiście była to naciągana teoria,
ale żadna inna nie przychodziła mu do głowy. Mężczyzna ewidentnie
nie lubił ludzi, ale miłość do bassetów mogła zachęcić go do dalszej
współpracy. – Niech pan pomyśli, jak bardzo będzie zawiedziony,
kiedy wróci na tę swoją prowincję bez odpowiedzi. W domu nie
mamy książek poświęconych nawigacji według gwiazd. Być może
będziemy musieli wyruszyć po nie na kolejną wyprawę. Kto wie, na
ile obrotowych drzwi jeszcze się natkniemy.
Pustelnik uniósł ręce.
– Ni, nie róbcie tego. Dajcie mu wypocąć! – poprosił i wrócił do
stołu. Wdrapał się na taboret, a potem na blat. – Co za cłowiek
zmusza basseta do pzechodzenia przez obrotowi dzwi? – mruknął,
a potem sięgnął po linijkę, kątomierz, kalkulator, kompas i kilka
innych przedmiotów. – Dokąd ten swiat zmieza?
Kiedy Homer wrócił do stołu, Lorelei klepnęła go w ramię.
– Dobra robota – szepnęła.
Chłopiec uśmiechnął się i oparł na stole. Patrzył, jak mężczyzna
zaczyna mierzyć mapę. Był coraz bardziej podekscytowany.
Wyobraził sobie, że dawno temu pirat Rumpold Smeller spojrzał
w niebo, obserwując smoka Draco. W miejscu, w którym wówczas
stał, ukrył swój skarb.
Homer, Lorelei i Hercules odetchnęli głęboko. Od rozwiązania
dzieliło ich zaledwie kilka obliczeń.
Rozdział 20
Sekret Macdoodle’a

Ręce rudowłosego mężczyzny przeskakiwały to tu, to tam. Mierzył


nimi, zapisywał, ścierał, potem znów mierzył i zapisywał. Kredowy
pył unosił się w powietrzu. Kiedy zasłonił część stołu literami
i liczbami, przeniósł się w następną. Wkrótce biegał między kolejnymi
zapiskami, mrucząc bez przerwy pod nosem.
– W ten sposób wyznacam układ sferi niebieskiej… mruk, mruk…
Wylicam kąt pionowy… mruk, mruk… Ustalam zenit, a wtedy
A równa się matematycnemu horizontowi obserwatora… mruk,
mruk… Ta składowa odpowiada bieguniowi północnemu… – Mruczał
tak, notując, aż zapełnił cały stół równaniami. – Musę jesce dodać kąt
godzinni Greenwich… mruk, mruk…
Tę ostatnią wypowiedź Homer zrozumiał.
– W angielskim Greenwich znajduje się królewskie obserwatorium
– wyjaśnił Lorelei i Herculesowi. – Tam też przebiega najważniejszy
południk. Południki to linie na mapie biegnące od jednego bieguna do
drugiego. Ten w Greenwich uważany jest za zerowy! – Wiedział o tym
każdy kartograf na świecie.
– Wiem – powiedziała również Lorelei i zrobiła zeza. – Za chwilę
głowa mi eksploduje. Ile to jeszcze potrwa?! – zawołała do pustelnika,
który stał po drugiej stronie stołu.
– Cierpliwości, malusia!
Minęła godzina. Potem minęła kolejna godzina i jeszcze jedna,
a potem następna. Homer zerknął na swój zegarek zasilany
promieniami słonecznymi. Wskazówki jak zwykle się poruszały.
W Seattle była dziewiąta wieczorem, a w Sankt Petersburgu ósma
rano. W Mieście minęła już północ. Od siedzenia na twardym stołku
zdrętwiały mu nogi, ale uznał, że nie wypada się wyciągnąć na
podłodze i zasnąć, podczas gdy pustelnik będzie tak skrupulatnie
pracował. Lorelei to nie przeszkadzało. Odpłynęła kilka godzin
wcześniej, opierając głowę na ramionach. Hercules zapadł w sen przy
stole.
Homerowi co chwila burczało w żołądku. Psu również. Przez
chwilę myślał, czy nie poprosić mężczyzny o coś do jedzenia. Może
w budynku znajdował się automat z przekąskami? Chłopiec miał się
odezwać, ale nagle pustelnik postukał się w czoło kredą. Najwyraźniej
intensywnie myślał. Cóż, lepiej zaczekać. Skarb Rumpolda Smellera
jest znacznie ważniejszy od burczenia w brzuchu – w końcu to skarb!
Ponieważ czytał Biografię Rumpolda Smellera z dziesięć razy, miał
wrażenie, że wiedział o nim wszystko. Pirat urodził się dawno, dawno
temu w królewskiej rodzinie, w kraju nazywanym Estonią. Świat
znany był wówczas w połowie, a białe fragmenty map wypełniały
obrazy wężów morskich i innych potworów. Na każdego, kto był na
tyle odważny, aby postawić żagle, czekały niesamowite przygody.
I właśnie to zrobił Rumpold. Postawił żagle. Za pieniądze, które
„pożyczył” od ojca, kupił trzymasztowy szkuner wraz z załogą,
a potem wyruszył w nieznane. Wkrótce jego reputacja złodzieja
i przestępcy stała się tematem plotek na całym świecie. Opowieści
o jego nieprzyjemnym charakterze uwieczniono również
w piosenkach. Jedną z nich Homer zanucił.

Rumpold Smeller to okrutnik wielki,


ma takie zęby, że przegryza belki.
Gdy go okradniesz, to walnie cię w nos
lub machnie mieczem. To bolesny cios!

Homer przestał śpiewać. Malutki mężczyzna wpatrywał się


w niego. Jak głupio zrobił, śpiewając tę piosenkę? A jeśli gość połączy
w myślach piosenkę i mapę?
– To tylko piosenka – powiedział. – Ja… ja… nawet nie wiem,
o czym ona jest.
– Mam gdziś piosenki! – stwierdził gderliwym głosem kartograf.
Ominął głowę śpiącej Lorelei i wyczyścił kawałek stołu,
przygotowując się do kolejnych obliczeń.
Czas płynął. Powieki ciążyły Homerowi. Sen zbliżał się
nieubłaganie. Na chwilę zamknął oczy. Kiedy je otworzył, powieki
zrobiły się jeszcze cięższe. Wyobraził sobie poduszkę z gęsich piór,
którą miał w domu, a także kołdrę zrobioną specjalnie dla niego przez
babcię. Sen przytulił go do siebie i…
– Mam! – huknął mężczyzna.
– Co? – Chłopiec wyprostował się, otwierając szeroko oczy. – Ale
co?
– Co się dzieje? – zapytała Lorelei.
Włosy odcisnęły się na jej czole.
Hercules przetarł oczy.
– Coś się stało?
– Mam! – zawołał mężczyzna ze środka stołu. – Mam te
koordynaty. Oblicyłem miejsce, gdzie stał was kartograf – powiedział
i zakreślił dwa ciągi liter i cyfr.
Homer wziął głęboki oddech. Chciał się upewnić, że na pewno już
nie śpi.
– On to ma – szepnął zachwycony.
Aby lepiej widzieć, wdrapał się na stół i nachylił nad zakreślonymi
ciągami. Wtedy właśnie moneta członkowska wyślizgnęła się spod
koszuli.
Mężczyzna od razu ją zauważył i wskazał palcem.
– Jestes cłonkiem L.O.S.T. Pzysedłes tu, aby mnie spiegowac! –
zawołał i chwycił się za warkocze. – Mogłem się tego domyslic.
Powidziałes, że dzwi były otwarte, a ja nigdy nie zostawiam ich
otwartich. Otwozyłeś je monetą!
Homer szybko ją schował pod koszulę.
– Nie szpiegujemy pana. Mówię szczerze.
Lorelei i Hercules również potwierdzili, że nikogo nie szpiegowali.
– Mockingbird – syknął mężczyzna. – On was tu wysłał. Powiedzcie
mu, że nie interesuji mnie chodzenie na te jego spotkania. Ni lubię
spotkań. I powiedzcie mu, że ni mam już celtickich monet. Ni mam,
słysycie? – Potem zeskoczył ze stołu i padł na swoją polówkę.
Wtedy właśnie Homera oświeciło. Uświadomił sobie, kim był ten
mężczyzna. Złapał Herculesa za ramię i pociągnął w kąt, gdzie
mogliby porozmawiać bez Lorelei.
– Sądzisz, że to Angus Macdoodle?
Hercules, wciąż zaspany, ziewnął i kolejny raz potarł oczy.
– Jaki Angus?
– Angus Macdoodle. No wiesz. Ten członek stowarzyszenia, który
nigdy nie pojawia się na spotkaniach.
Do obowiązków Herculesa należało prowadzenie listy obecności na
zebraniach L.O.S.T.
– Ach, ten gość! – powiedział, kiwając głową. – Jego Lordowska
Mość zawsze starał się go zachęcić do głosowania nad ważnymi
rzeczami. Chciałem mu również wysłać informację o pogrzebie
Mockingbirda, ale nikt nie wiedział, jaki jest jego adres. Facet ukrywa
się od lat. Nie wiedziałem, że jest gwiezdnym kartografem
i nawigatorem.
– Ja też nie wiedziałem – przyznał Homer. – Zasłynął
odnalezieniem celtyckich monet na swoim podwórku.
– O czym tak szepczecie? – zapytała Lorelei, wsuwając się między
nich.
Homer nie chciał, aby dziewczynka poznała kolejne sekrety
L.O.S.T. Tego jednak nie był w stanie powstrzymać, ponieważ Angus
nie zamierzał milczeć.
– Kiedyś wiodłem spokojne sycie w skockich górach – mruknął. –
Zajmowałem się swoimi sprawami. Nikt mnie nie zacepiał próc
ptasków i nikt nie hałasował próc wiatru we wzosach – dodał,
a potem wyciągnął spod łóżka kraciastą walizkę i zaczął pakować do
niej swoje ubrania. – Miałem malusią chatkę na urwisku. Zadne
miejskie swiatła czy zaniecyscenia nie zasłaniały gwiazd. A potem
znalazłem te parsywe monety i wszystko się zmieniło.
– Jakie monety? – zaciekawiła się Lorelei.
– Mam gdzieś monety! – stwierdził Angus, a później włożył do
walizki buty. – Ja badam niebo. Obserwuji gwiazdy. Tego nie mam
gdzieś. Wtedy chciałem zakopać martwego kota. Wygzebałem dół
i znalazłem moneti. Całe zycie mi się zmieniło. Zrobiłem się sławny.
Na podwórku zaroiło się od ludzi. Obci prosili mnie o pieniądze.
A potim facet pzylecił na chmurze i zaprosił mnie do klubu
Mockingbirda.
– To był Ajitabh – oznajmił Homer.
– Tak. Powiedział mi, że L.O.S.T. weźmie te moneti ode mnie
i przekaze muzeum. Zgodziłem się pod warunkim, że L.O.S.T. da mi
kryjówkę, gdzie nikt mi ni będzie przeskadzać. Schowek, gdzie moi
chciwi kuzyni mnie nie odnajdą.
– I dlatego właśnie pan tu zamieszkał. – Pokiwała głową Lorelei. –
Ukrywał się pan.
– Ukrywałem się. Teraz będę musiał znalesc sobie nowi miejsce. –
Mówiąc to, zapiął walizkę. – Powieccie L.O.S.T., żeby dali mi spokój.
Zrobiłem, co chcieli. Dałem im moneti – dodał, a potem wyciągnął
rękę i poklepał Psa po łbie. – Do zobacenia, psinku.
Pies, który do tej pory spał, uniósł głowę znad poduszki i mruknął.
Angus wdrapał się na drabinę i zabrał teleskop. Wsunął go sobie
pod ramię i z walizką w dłoni popędził w stronę drzwi.
– Zaczekaj! – zawołał za nim Homer. – Nie powiem nikomu, że tu
jesteś.
Nie mógł jednak złożyć tej obietnicy w imieniu Lorelei. Znając ją,
z pewnością zwołałaby konferencję prasową i opowiedziała
o wszystkim światu.
Mężczyzna bez słowa wybiegł na korytarz i zatrzasnął za sobą
drzwi. Leżące na stole instrumenty zatrzęsły się.
– Dziwny ten gość – podsumowała go Lorelei.
– Wcale nie jest dziwny. Cierpi z powodu poważnej fobii – wyjaśnił
Hercules. – Nie cierpi ludzi. Być może powinniśmy przeprosić go za to
najście – powiedział i podszedł do drzwi. Przez chwilę próbował je
otworzyć. Nacisnął klamkę i szarpnął, a potem kolejny raz szarpnął. –
Chyba są zamknięte!
Na twarzy dziewczynki malowała się panika. Podbiegła do
Herculesa i go odepchnęła. Pociągnęła mocno za klamkę.
– Zamknął nas! – wrzasnęła i naparła całym ciałem na drzwi.
Nawet nie drgnęły. – Hej! Wypuść nas!
– Pewnie się zacięły – powiedział Homer i spróbował je otworzyć. –
Po co miałby nas zamykać?
– Bo uważa nas za szpiegów. Już zapomniałeś? – skarciła go Lorelei
i spojrzała na Herculesa. – Skorzystaj ze swojej supermocy. Otwórz je.
– Nie mam żadnej supermocy. Nie jestem superbohaterem. Po
prostu mam więcej siły, niż niektórym się wydaje – wyjaśnił. Potem
ustawił się bokiem i z całych sił uderzył ramieniem w drzwi.
Najwyraźniej były zrobione z metalu, bo skończyło się na kilku
siniakach. – Przydałby mi się worek z lodem – powiedział chłopiec,
trąc bolące miejsce.
– Poszukajcie innego wyjścia – zarządziła Lorelei, a później obiegła
pokój. – Stąd musi być jakieś wyjście!
Homer dokładnie obejrzał klamkę. Być może tuż obok znajdował
się otwór na monetę członkowską.
Jednak niczego nie znalazł.
– Nie ma stąd wyjścia! – zawołała dziewczynka.
– Nie panikuj – poprosił Hercules, wciąż trąc ramię. – Jeśli
wpadniesz w panikę, ja też zacznę panikować. Jestem bardzo podatny
na sugestie.
– Właśnie. Nie powinniśmy panikować – zgodził się z nim Homer,
choć z każdym słowem czuł coraz mocniejszy ucisk w żołądku. –
Budynek otwierają rano. Z pewnością któryś z pracowników nas
wypuści.
– Tylko członkowie L.O.S.T. dotrą na to piętro – przypomniała mu
Lorelei. – Ale żaden z nich nie wie, że tu jesteśmy. Nie licząc Angusa
Macdoodle’a, który uciekł, aby się ukryć przed całym światem –
dodała, a później złapała chłopca za ramię i potrząsnęła nim. – Jest
źle. Naprawdę bardzo źle.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział, chcąc ją uspokoić, choć nie
miał pojęcia, dlaczego właśnie tak mówi.
– Nie rozumiesz, Homer? – Lorelei uniosła ręce. – Jeśli nie
znajdziemy wyjścia, ugrzęźniemy tu. Na wieki!
Rozdział 21
Pod szklaną kopułą

Choć wszyscy dawno powinni spać, Miasto wciąż błyszczało i się


mieniło. W oddali płynęła rzeka świateł – to samochody i autobusy
krążyły po bulwarach pełnych sklepów. Wiktoriańskie lampy
oświetlały brzegi miejskiego jeziora, w tym miejsce, gdzie stała
motorówka Lorelei. Taki właśnie widok oferowała szklana kopuła
znajdująca się na najwyższym piętrze biurowca Klubu Map Miesiąca.
Bycie uwięzionym to straszliwe uczucie. Homer wciąż słyszał
w głowie głos Lorelei i jej ostrzeżenie, że zostaną tu na zawsze. Stał
na drabinie, z nosem wsuniętym w jeden z otworów, wciągając
w płuca świeże powietrze niczym pies wystawiający łeb z okna
samochodu. Po drugiej stronie szyby ludzie podejmowali decyzje,
dokąd iść. Cieszyli się wolnością. Gdyby na zawsze został w tym
pomieszczeniu, nigdy by nie powiedział: „Idę przejść się po
podjeździe” albo „Zamierzam usiąść pod tym drzewem, bo tam
właśnie mam ochotę posiedzieć”. Czy tak właśnie czuje się chomik
w klatce?
Pani Peepgrass, nauczycielka z Mlecznej Doliny, umieściła Puszka
w klatce z przejrzystego plastiku, stojącej z tyłu klasy. Choć nie
brakowało w niej wijących się dookoła rur, po których gryzoń mógł
bez końca biegać, prostując swoje drobne łapki, to jednak większość
czasu spędzał, śpiąc na stercie podartego papieru toaletowego. Czy
jego życie miało jakikolwiek sens? Cóż, przynajmniej mógł liczyć na
miskę z jedzeniem oraz wodę ze zbiorniczka.
Tymczasem Homerowi burczało w brzuchu. Teraz nawet paczka
mrożonych krewetek z automatu Lorelei wydawała mu się
przysmakiem.
Starał się odpędzić od siebie myśli o zbliżającym się końcu.
Czyścicielka z pewnością ich odnajdzie! Chociaż… powiedział jej, że
nie potrzebuje pomocy. Zasugerował, że sam wszystko sprzątnie.
– Jesteśmy w pułapce – stwierdził, czując, że niski poziom cukru
we krwi negatywnie wpływa na jego nastrój.
– Nie jesteśmy w pułapce – warknęła Lorelei. – Nikt mnie nie
schwyta w pułapkę. Nikt!
Dziewczynka leżała na polówce Angusa Macdoodle’a, wpatrując się
w to miejsce kopuły, na którym stała olbrzymia kula ziemska. Była
wyczerpana szukaniem wyjścia, zaglądaniem we wszystkie szpary,
pełzaniem na kolanach i naciskaniem bądź stukaniem w każde
miejsce mogące skrywać sekretne przejście. Jedyne drzwi, które
odnaleźli, oznaczone były tabliczką z napisem „Tylko dla ekipy
sprzątającej”. Za nimi znajdował się wąski balkonik podwieszony
u szczytu kopuły. Kiedyś korzystali z niego ludzie czyszczący szyby,
ale sądząc po ilości ptasiego łajna oraz kurzu, dawno porzucili swoje
obowiązki.
– Dlaczego nie pomagacie mi rozwiązać zagadki? – poskarżyła się
Lorelei. – Dlaczego wszystko muszę robić sama?
– Urrr.
Homer niemal spadł z drabiny, kiedy odwrócił się sfrustrowany
i wycelował swój palec prosto w jej stronę. Zamierzał jej wypomnieć,
że nie mieliby takich kłopotów, gdyby nie ukradła mu mapy.
Jednak ręka mu opadła, kiedy zobaczył Psa leżącego na łóżku tuż
obok Lorelei. W dodatku przytulonego do niej!
– Psie! – Chłopiec nie miał ochoty patrzeć na taką nielojalność. –
Dlaczego się do niej przytulasz? Już nie pamiętasz, że dwa razy cię
porwała?
– Sądzę, że lepszym słowem byłoby uprowadziła – wtrącił Hercules.
– Porwała, uprowadziła, co za różnica? – zezłościł się Homer. –
Zabrała mi go i tyle. W dodatku dwa razy!
Pies uniósł na chwilę łeb, a potem położył go na poduszce. Ogonem
stukał w nogę dziewczynki. Homer wiedział, że to efekt lenistwa, lecz
mimo to czuł się zawiedziony.
– Zdrajca – mruknął, a potem przystawił nos do okna. – Musimy się
stąd wydostać!
– Nawet nie myśl o skakaniu – powiedział Hercules. Starannie
usunął kurz z miejsca, w którym teraz leżał, czytając jedną z książek
Angusa. – Rozpłaszczylibyśmy się jak naleśniki. Jestem zbyt młody na
bycie naleśnikiem!
– Jednak z samolotu wyskoczyłeś – przypomniał mu Homer.
– Owszem, ale zrobiłem to w chwili szaleństwa. Poza tym miałem
spadochron.
Chłopiec westchnął.
– No dobra, mam pomysł. Możemy napisać POMOCY na oknach.
Ktoś to z pewnością zobaczy i wyśle ekipę ratunkową.
– Nie możemy tego zrobić – zaprotestowała Lorelei. – Pomyśl. Jeśli
pojawi się tu niewłaściwa osoba, zostaniemy aresztowani za
wtargnięcie. Wy zostaniecie odesłani do domu, a ja trafię do
sierocińca. Będziemy mogli zapomnieć o naszej wyprawie.
Homer zmrużył oczy. Odesłanie Lorelei do sierocińca mogło być
najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się środowisku poszukiwaczy
skarbów od dnia wynalezienia ręcznego detektora metalu. Jednak
dziewczynka miała rację. Pojawienie się ekipy ratunkowej z całą
pewnością zakończyłoby ich wyprawę. Tata wpadłby we wściekłość,
gdyby się dowiedział, że jego syn wcale nie jest na VIP-owskiej
wycieczce po Klubie Map Miesiąca, tylko zajmuje się poszukiwaniem
skarbów. Mężczyzna zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie
wiążą się z tym zajęciem. Jego jedyny brat właśnie przez to zginął.
Przez skarb Rumpolda Smellera, mówiąc dokładniej. Od tamtej pory
tata przynajmniej raz dziennie przypominał Homerowi
o bezsensowności tego fachu oraz zaletach hodowania kóz –
bezpiecznego zawodu, który sam uprawiał.
W pomieszczeniu zapadła cisza pełna frustracji. Homer nie miał
więcej pomysłów. Nie miał też żadnego genialnego planu. Nawet
przyzwoitego albo choćby przeciętnego.
– Biedna Stokrotka – westchnęła Lorelei. – Zmartwi się, jeśli nie
wrócę. Mam nadzieję, że aż tak bardzo się mną nie przejmuje.
Homer wątpił, aby szczury kimkolwiek się przejmowały.
Dziewczynka przewróciła się na bok i spojrzała na Herculesa.
– Dlaczego czytasz, a nie myślisz o wydostaniu się stąd?
– Tak dla twojej informacji, Lorelei, myślę o wydostaniu się stąd.
Właściwie to nie myślę o niczym innym – stwierdził chłopiec i uniósł
książkę zatytułowaną Historia Klubu Map Miesiąca. – Czytam rozdział
poświęcony temu budynkowi. Staram się poznać jego konstrukcję
i upewnić się, czy naprawdę nie ma żadnego tajnego wyjścia.
– Och, to dobry pomysł – odpowiedziała. Zaburczało jej w brzuchu,
więc się skrzywiła. – Jeśli się stąd nie wydostaniemy, umrę z głodu.
Albo po prostu przejdę na kanibalizm.
Więcej niż kilka wypraw po skarby zakończyło się kanibalizmem.
Homer czytał o tym w książce Najgorsze zakończenia wypraw po
skarby.
– Mnie nikt nie zje – zaprotestował od razu Hercules. – A ja nie
zjem Psa, niezależnie od tego, jak bardzo będę głodny.
– Urrr?
– Nikt nie zje Psa – mruknął Homer, choć musiał przyznać, że Pies
był dość mięsisty.
Po nocnym niebie przepłynęło kilka chmur. Homer pomyślał
o Ajitabhu i Zeldzie. Pewnie próbowali go odnaleźć. Poczuł, jak
narasta w nim złość.
– To wszystko twoja wina! – krzyknął w przestrzeń.
– Na mnie się wydzierasz? – zapytała Lorelei.
Homer zerknął w jej stronę.
– Ukradłaś moją mapę i zagroziłaś, że opowiesz światu o naszym
stowarzyszeniu. Mam nadzieję, że nas uratują, bo kiedy odeślą cię do
sierocińca, stracisz swoją kryjówkę. Ktoś cię adoptuje. Zaczniesz
chodzić do szkoły i staniesz się normalnym dzieckiem. Takim jak my
wszyscy.
Dziewczynka poczerwieniała.
– To najokrutniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziałeś do
mnie!
Być może tak było, ale na tę chwilę Homer zupełnie się tym nie
przejmował. Może powinien pozwolić Czyścicielce zająć się tą
sprawą? Może powinien zgodzić się, żeby „pozbyła się” dziewczynki?
Potem odwrócił się zawstydzony. Nikt nikogo nie powinien się
pozbywać, niezależnie od tego, jak bardzo denerwująca była to osoba.
Frustracja i wzajemne obwinianie się prowadziły donikąd. Chłopiec
westchnął i zszedł po drabinie. Zatrzymał się przy półce z książkami
i przesunął palcem po ich zakurzonych grzbietach. W końcu znalazł
atlas świata. Położył go na stole tuż obok współrzędnych, które
obliczył Angus Macdoodle.
Lorelei przysiadła się do niego.
– Co robisz?
– Zamierzam sprawdzić, dokąd prowadzi ten trop – wyjaśnił.
Pierwsza współrzędna, szerokość geograficzna, wynosiła 60°N.
Homer już wiedział, że skarb znajdował się na półkuli północnej, bo
konstelacja Smoka krążyła wokół bieguna północnego. Otworzył atlas
i odszukał mapę Oceanu Arktycznego. Potem przesunął palcem od
bieguna w dół. Minął najpierw osiemdziesiąty równoleżnik, później
siedemdziesiąty i zatrzymał się przy sześćdziesiątym.
Lorelei znad jego ramienia patrzyła, jak odczytuje kolejną
współrzędną. Była to długość geograficzna, południk 044°W. W jak
zachód. Byli na zachodzie, co oznaczało, że nie musieliby opływać
całego świata. Trzymając palec na sześćdziesiątym równoleżniku,
zaczął przesuwać go w bok. Minął południk dwudziesty, potem
trzydziesty, aż w końcu zatrzymał się na czterdziestym czwartym.
– Grenlandia – powiedziała Lorelei.
– Jej południowy wierzchołek – poprawił ją Homer.
Miał przed sobą odpowiedź, której tak długo szukał, dokładną
lokalizację największego pirackiego skarbu na świecie. Poczuł
mrowienie na karku. Ten moment przejdzie do historii. To początek
największej wyprawy, o jakiej słyszał świat.
Niestety Hercules musiał zepsuć tę doniosłą chwilę przyziemnymi
sprawami.
– Jak się tam dostaniemy? – zapytał.
Uśmiechy zniknęły z twarzy jego towarzyszy. Zapadła cisza,
podczas której podróżnicy intensywnie myśleli.
Pies leżał na polówce i wyglądał, jakby też intensywnie myślał.
Powieki mu drżały, a tylne łapki się poruszały. Jednak jego myśli
podążały za uciekającym królikiem albo skupiały się na jedzeniu
papieru. Z całą pewnością nie rozmyślał o Grenlandii.
– Mogę ukraść chmurokopter – powiedziała Lorelei. – Parę razy już
się udało, więc uda się kolejny raz.
– Nie ma mowy! – zaprotestował Homer. – Nie okradniesz Ajitabha.
– No cóż, z całą pewnością nie poproszę go o chmurokopter. –
Skrzywiła się dziewczynka. – Jeśli on i Zelda dowiedzą się, co
planujemy, oczywiście będą chcieli lecieć z nami. A ja nie zamierzam
dzielić się z nimi sławą.
Homer postukał palcami w stół. W jaki sposób dotrzeć do
Grenlandii, jeśli nie ma się chmurokoptera? Drogą lotniczą byłoby
najszybciej. Lorelei miała mnóstwo pieniędzy, więc mogłaby kupić
bilety, ale żadna znana linia nie latała na południową Grenlandię.
Mogliby kupić bilety na statek, tyle że tam nie było żadnych portów.
Może warto by wynająć szybki jacht, który dowiózłby ich na miejsce?
– Mam! – zawołał. Pies uniósł łeb, a pozostali nachylili się do
przodu. – Możemy skorzystać z okrętu podwodnego, tego stojącego
w twojej kryjówce.
– Genialne! – zawołała dziewczynka i pacnęła się w czoło. –
Całkowicie genialne!
– Okrętu podwodnego? – Przełknął ślinę Hercules. – Chcesz
podróżować pod wodą?
– Dlaczego nie? Ajitabh zaprojektował tę łódź specjalnie do
wypraw po skarby.
– I nie ukradniemy jej, bo należy do mnie – dodała Lorelei. –
Znalezione, nie kradzione.
To, czy statek należał do niej, pozostawało sprawą otwartą. Na
razie Homer nie chciał poruszać tej kwestii. Mieli przed sobą
wyprawę i tylko to się liczyło. Poza tym zasada „znalezione, nie
kradzione” rzeczywiście obowiązywała wśród poszukiwaczy skarbów.
– Pod wodą? – powtórzył Hercules, a na czubku jego nosa pojawiły
się krople potu. – Pod? Wodą?
– Oczywiście, że pod wodą – odpowiedziała dziewczynka. – Okręty
podwodne nie latają – dodała, uniosła brew i spojrzała na Homera. –
Ten też nie lata, prawda?
– Nie sądzę – stwierdził chłopiec.
Jego wujek nigdy nie wspominał o latających łodziach
podwodnych.
– Zresztą i tak nic nie zrobimy, dopóki się stąd nie wydostaniemy –
westchnęła Lorelei i wyprostowała się. – Musi istnieć stąd jakieś
wyjście!
– Sądzę, że właśnie je znalazłem – oświadczył Hercules. – Spójrzcie
na tę stronę – dodał, ukucnął i położył na nich książkę. – To kilka
akapitów poświęconych tej olbrzymiej kuli ziemskiej.
– Ale kogo ona obchodzi? – Wywróciła oczami Lorelei. – Przecież
stoi na samym szczycie budynku, a my chcemy się dostać na dół.
– Właśnie to chcę wam wyjaśnić – kontynuował chłopiec. –
Przeczytałem tutaj, że kula należała kiedyś do kobiety o nazwisku
Lulu Bell, która przekazała ją Klubowi Map Miesiąca. Podobno
wleciała nią na sam szczyt budynku i tam ją zostawiła.
Homer słyszał o Lulu Bell. Jej nazwisko znajdowało się na jednej
z map, które wisiały na suficie u niego w pokoju. Mapa przedstawiała
gigantyczny kanion.
– Lulu była kartografem – wyjaśnił. – Specjalizowała się
w kanionach. Latała wzdłuż ich ścian w olbrzymim balonie
wypełnionym ciepłym powietrzem. Dzięki temu docierała do szczelin
znacznie szybciej, niż gdyby musiała się wspinać po skałach. Poza
tym… – Nagle zamilkł.
Jego wzrok powędrował ku Lorelei, której tęczówki również się
rozszerzyły. Najwyraźniej domyślili się prawdy w tym samym czasie.
– Balon napełniony ciepłym powietrzem! – zawołali.
Rozdział 22
Świat na włosku

Homer i Lorelei rzucili się w stronę drzwi z napisem „Tylko dla ekipy
sprzątającej”. Dziewczynka po drodze złapała jeszcze mapę i wsunęła
ją do kieszeni kombinezonu, a mimo to dotarła do nich pierwsza.
Kiedy je otworzyła, do pomieszczenia wpadło chłodne, nocne
powietrze.
– Bądźcie ostrożni! – zawołał Hercules, odkładając na bok książkę.
– Tam może być niebezpiecznie!
Taras okazał się dość wąski. Lorelei sięgnęła po wiszącą obok niej
linę i szarpnęła za nią, opuszczając balkonik dla sprzątających.
Wdrapała się na niego, choć huśtał się na boki.
– Zostań tutaj! – rozkazała Homerowi.
– Zaczekaj na mnie – odpowiedział i sięgnął po linę.
Dziewczynka znała współrzędne. Znała też zagadkę. Co miałoby ją
powstrzymać przed ucieczką balonem i skazaniem swojego
najważniejszego rywala na śmierć głodową na najwyższym piętrze
wieżowca?
– Słucham? – zapytała niewinnym głosem.
Na tarasie pojawił się Pies. Wcisnął się między łydki swojego pana.
– Nic – odpowiedział Homer.
Przecież Lorelei nie odleciałaby bez Psa.
Kiedy szarpnęła za linę, ta zapiszczała, unosząc balkonik do góry.
Różowy kombinezon dziewczynki odznaczał się na tle nocnego nieba.
Do chłopca i futrzaka dołączył Hercules.
Wszyscy troje zadarli głowy. Obserwowali konstrukcję wznoszącą
się coraz wyżej. Ta zatrzymała się tuż obok kuli ziemskiej. Różowy
kształt przeskoczył na platformę i zniknął im z oczu.
Po kilku nerwowych minutach lina znów zaczęła piszczeć. Lorelei
zjeżdżała na dół. Kiedy znalazła się na wysokości tarasu, uśmiechnęła
się tak, że Homer wiedział już wszystko. Znalazła to, czego szukali!
Podała mu niewielką mosiężną tabliczkę. Przechylił ją, żeby
migoczące światła miasta oświetliły jej powierzchnię.
Na pamiątkę ostatniego lotu. Lulu Bell

– Pod balonem znajduje się wiatrak – wyjaśniła Lorelei. – To


dlatego zachował swój kształt. Kosz wciąż jest do niego
przymocowany. No cóż, chodźmy. Nie traćmy czasu.
– Lecieliście kiedyś balonem na ogrzane powietrze? – zapytał
Hercules.
– Leciałam chmurokopterem.
– Ja leciałem w chmurokopterze – dodał Homer.
– No dobra, ale chmurokopter ma silnik – przypomniał chłopiec. –
I stery.
– Dlaczego ciągle musisz się o coś martwić? – zapytała
dziewczynka. – Nie mów, że masz fobię i boisz się balonów na
ogrzane powietrze.
– Niezupełnie. To znaczy, nie mam globofobii, bo tak nazywa się
lęk przed balonami, nie mam też megaglobofobii, czyli strachu przed
wielkimi balonami. Nie mam wreszcie aerofobii, więc nie boję się
latać. Po prostu obawiam się, że wiatr może nas znieść i o coś się
rozbijemy. Możemy też się nadziać na jakiś ostry przedmiot. Balon
może wreszcie pęknąć i…
– Och, dajże spokój!
Kiedy Lorelei tupnęła nogą, balkonik niepokojąco się zatrząsł.
Przekonanie Herculesa, żeby przeskoczył na balkon, było trudne.
Jeszcze trudniejsze okazało się zmuszenie do tego Psa. Hercules nie
położyłby się przecież na ziemi niczym worek zboża, całkowicie
odmawiając współpracy. Choć kto wie…
– Może polecimy we dwoje, a potem wrócimy dołem po Herculesa
i Psa? – zasugerował Homer.
– To zajęłoby nam zbyt wiele czasu – stwierdziła Lorelei. –
Musielibyśmy zaczekać, aż otworzą budynek. Poza tym jak
przemknęlibyśmy obok tej kobiety w kocich okularach? – dodała.
Jej argumenty wydawały się sensowne. Najwyraźniej istniała tylko
jedna droga ucieczki. Górą!
– Co tak stoicie? Przecież czeka na nas skarb Rumpolda Smellera!
Psu przed wniesieniem na balkonik trzeba było zasłonić oczy.
Homer oderwał więc kawałek materiału z poszewki na poduszkę
Angusa Macdoodle’a, a potem owinął nim łeb futrzaka. Zwierzę
zadrżało i zaczęło się otrząsać.
– Spokojnie – szepnął Homer do futrzanego przyjaciela. –
Robiliśmy bardziej zwariowane rzeczy i zawsze wychodziliśmy z nich
cało.
Choć rzeczywiście tak było, Pies wcale się nie uspokoił. Wsunął nos
w rękaw chłopca i zaskamlał.
Po chwili balansował już na balkoniku. Hercules dźwignął Psa
i wsunął go na drewniane deski, a potem sam wdrapał się na podest.
Homer szepnął parę słów zwierzęciu do ucha, próbując je uspokoić.
Konstrukcja się uniosła, więc liny zaczęły głośno piszczeć.
– Nie patrzcie w dół! – ostrzegł Hercules. – Możecie dostać
zawrotów głowy, a świat zacznie wam wirować przed oczami. Miałem
taki kiedyś na samą myśl o tym, że jestem wysoko.
– Nie będę patrzył – obiecał Homer i skupił wzrok na brązowym
łbie Psa.
W przeszłości bywał już wysoko, chociażby na szczycie wieży
Ajitabha, gdzie znajdowało się lotnisko dla chmurokopterów. Stał
również w otwartych drzwiach samolotu Herculesa i patrzył z góry na
wyspę Grzyb. Mimo to zwisanie ze ściany trzydziestopiętrowego
wieżowca wydawało mu się sporym wyzwaniem.
– Nie boję się wysokości – stwierdziła tymczasem Lorelei. – Zanim
zamieszkałam w magazynie z zupami, wiele razy wspinałam się na
drabinki pożarowe.
– Po co? – zdziwił się Hercules.
– Żeby mieć gdzie spać – wyjaśniła.
Zupełnie się tego nie wstydziła.
Niektórzy ludzie nie lubią się przyznawać do tego, że byli kiedyś
bezdomni i sypiali na cudzych balkonach. Dziewczynka z całą
pewnością nie należała do takich osób. Dlatego nie ukrywała, że
mieszkała w marnych warunkach.
Homer zaczerwienił się. Przypomniał sobie, że kiedyś bardzo się
wstydził rodzinnej farmy. Pewnego razu w szkole pojawiła się nowa
uczennica. Pierwszego dnia była dla niego miła, więc zapragnął jej
czymś zaimponować. Palnął, że mieszka w największym domu
w Mlecznej Dolinie. Prawda szybko wyszła na jaw…
Farma Puddingów w żaden sposób nie mogła równać się
z posiadłością Herculesa, która była tak duża, że można było się
w niej zgubić. Jednak to był właśnie jego dom. Lorelei nawet takiego
nie miała.
Choć Homer jej nie ufał, miał dla niej odrobinę szacunku. Była
dzieckiem, a mimo to całkiem dobrze sobie radziła. To naprawdę
niezwykłe!
– Nie patrz w dół, nie patrz w dół! – zaczął podśpiewywać
Hercules, ciągnąc za linę.
Homer objął Psa jeszcze mocniej. Co będzie, jeśli ktoś wyjrzy przez
okno i zobaczy grupkę dzieciaków na balkoniku? Czy zadzwoni po
policję? Na szczęście wydało mu się to mało prawdopodobne. Wciąż
trwała noc, a od świtu dzieliło ich jeszcze kilka godzin. Chłopiec
postanowił nie myśleć o ryzyku. Skupił się na tym, co się działo
wokół.
W końcu dotarli na szczyt kolumny i westchnęli z ulgą. Hercules
przeniósł Psa na platformę pod kulą.
– Ojej, nie ma barierki – zauważył. – To szalenie niebezpieczne!
Kosz balonu przytrzymywały w miejscu potężne liny kotwiczne.
Wzdłuż jego krawędzi ciągnął się kabel podłączony do zewnętrznego
gniazdka. Znajdujący się wewnątrz wiatrak wdmuchiwał powietrze
do wnętrza czaszy. Tę zaś łączyły z koszem cztery kolejne liny.
– Balon Lulu Bell – szepnął Homer.
Czytał wiele książek o poszukiwaczach skarbów, szczególną uwagę
zwracając na rozdziały poświęcone kartografom. Gdyby był teraz
w muzeum, obszedłby balon dookoła, podziwiając kontynenty
namalowane na jedwabiu. Wyobraziłby sobie, jak Lulu Bell leci nad
niezbadanym dotąd kanionem, a jej włosy unoszą się na wietrze. Na
kolanach ma szkicownik i rysuje w nim najpiękniejszą na świecie,
niezwykle szczegółową mapę.
Problem w tym, że Homer nie znajdował się w muzeum. Pewnie
dlatego myślał wyłącznie o tym, że znajduje się wysoko nad ziemią,
na krawędzi platformy. Z całych sił trzymał Psa za obrożę.
– Więc jak to lata? – zapytała Lorelei, kiedy wdrapała się do
środka.
– Na ogrzane powietrze – odpowiedział Hercules, chwytając się
krawędzi kosza.
– Pfff. Tyle to i ja wiem – stwierdziła, a potem nachyliła się nad
wiatrakiem. Jej włosy się uniosły. – To powietrze jest zimne –
stwierdziła i uderzyła głową w niewielki zbiornik wiszący pośrodku
balonu. – Hej, a tu jest napisane propan. Zastanawiam się… – zaczęła
i wyciągnęła rękę w stronę czerwonego guzika.
Homer nabrał powietrza.
– Lorelei, nie sądzę, żeby…
Ignorując jego ostrzeżenia, dziewczynka nacisnęła guzik.
Buch! Potężny płomień wystrzelił ze zbiornika i wpadł do wnętrza
balonu, oświetlając go niczym chiński lampion.
– Tak to się robi! – zawołała i uśmiechnęła się zadowolona.
Ponownie nacisnęła guzik i płomień zgasł. Wyłączyła wiatrak i podała
go Herculesowi. – No dalej. Wsiadaj.
– Może powinniśmy o tym porozmawiać? – zapytał chłopiec,
odkładając urządzenie na platformę.
– O czym chcesz rozmawiać? Dotarliśmy na miejsce. Lecimy.
– No wiesz… Czy nie powinniśmy mieć jakiegoś planu?
– Mamy plan. Zlecieć z budynku i wylądować na ziemi – wyjaśniła
Lorelei.
– No tak, ale…
– Tylko w ten sposób możemy się stąd wydostać – przypomniał mu
Homer i wdrapał się do kosza.
Hercules podał mu Psa, a potem poszedł w jego ślady. Pozbawiony
wiatraka balon zaczynał powoli flaczeć. Fragment jego jedwabnej
czaszy opadł na głowę Herculesa. Chłopiec upuścił notes i uniósł ręce,
żeby podźwignąć materiał.
Lorelei uśmiechnęła się.
– Hercules podtrzymujący świat – stwierdziła. – Zupełnie jak
w micie!
Leżący Pies potrząsnął łbem i zaczął drapać łapą w opaskę, którą
miał na oczach. W końcu ją ściągnął. Homer nie przejął się tym, bo
kosz i tak przesłaniał mu widok. Za to całą swoją uwagę skupił na
zbiorniku z propanem.
– Musimy napełnić balon – powiedział stanowczo. – Odsuńcie się.
Lorelei i Hercules przytulili się do ścian kosza. Homer nacisnął
guzik i płomień wystrzelił ku górze. Balon zaczął się powiększać. Kosz
zadrżał, naprężyły się liny. Po chwili uniósł się w powietrze.
– Jest płomień, to lecimy. Nie ma płomienia, to spadamy. Nie
wydaje się to skomplikowane – stwierdził chłopiec.
Hercules złapał się jednej z lin.
– Mam nadzieję, że to nie będą twoje pamiętne ostatnie słowa.
Pamiętne ostatnie słowa cieszyły się sporą popularnością wśród
społeczności poszukiwaczy skarbów. Rozdział piętnasty książki
Najgorsze zakończenia wypraw po skarby w całości był poświęcony tego
typu wypowiedziom. Oto niektóre z nich:

Jestem przekonany, że tu nie ma ruchomych piasków. Zakład?


Elvis Flutt, kartograf

Nosorożce to niegroźne stworzenia. Pogłaszczmy któregoś!


sir Bellamy Whistle, beztroski podróżnik

Te jagody są zbyt smaczne, żeby były trujące… Aaaach!


księżna Agata Rosyjska, antropolożka amatorka

Homer wierzył, że w kolejnym wydaniu nie pojawi się wpis:

Jest płomień, to lecimy. Nie ma płomienia, to spadamy. Nie wydaje się to


skomplikowane.
Homer W. Pudding, zwykły głupek

– Utrzymamy płomień, aż miniemy najwyższe budynki –


zadecydował. – Potem go wyłączymy i pozwolimy, żeby balon opadł
na ziemię. – Starał się brzmieć jak najspokojniej, bo myślał nie tylko
o sobie, ale i o Herculesie, który miał oczy jak spodki.
Jego towarzysze kiwnęli głowami i odczepili liny kotwiczne.
Kiedy kosz się uniósł, Pies wsunął się między łydki pana. Strach
sparaliżował chłopca, jednak szybko ustąpił miejsca zachwytowi. Lot
balonem nie przypominał przejażdżki chmurokopterem, który
podczas startu drżał i gwałtownie się przechylał. Był spokojny
i łagodny niczym westchnienie.
Wysoko nad dachami wieżowców chłopiec wyłączył palnik.
Widoczna na horyzoncie odrobina różu zapowiadała piękny,
wtorkowy poranek. Podróżnicy zerknęli w dół. Miasto z lotu ptaka
wyglądało jak prawdziwy labirynt. Homerowi przypomniały się
konstrukcje, które jego brat budował z klocków na podłodze
w kuchni.
– Uważaj! – zawołał Hercules.
Chłopiec się odwrócił. Pędził na nich budynek. Poprawka – to oni
pędzili prosto na budynek. Jakim cudem tak szybko stracili
wysokość?
W jednym z okien mężczyzna w szlafroku stał w kuchni przy blacie
i nalewał sobie kawy. Był zbyt zaspany, żeby się zorientować, co się
dzieje. Lorelei podskoczyła do czerwonego guzika i go nacisnęła.
Buuum! Unieśli się w górę, ale niewystarczająco. Kosz zahaczył
o balkon, przewracając doniczkę z geranium.
– Niewiele brakowało – powiedział Homer, kiedy znaleźli się nad
budynkiem.
– Zbyt niewiele – przyznał Hercules.
– Zobaczcie, tam jest motorówka – ucieszyła się Lorelei.
Dotarli właśnie do miejskiego parku. Okazało się, że jest znacznie
większy, niż się Homerowi wydawało. Pośrodku znajdowało się
jezioro, a z jego jednej strony Muzeum Historii Naturalnej, z drugiej
zaś kanał. Prowadził on do rzeki, która prowadziła do morza, które
prowadziło do skarbu Rumpolda.
– Możemy tutaj wylądować? – zapytał Hercules.
– Nie wiem – odpowiedziała dziewczynka i zaczęła nerwowo
krążyć. – Wszędzie są drzewa. Zaplączemy się jak nic.
– Czy ten kosz pływa? – dociekał chłopiec. – Jeśli tak, możemy
wylądować na jeziorze.
– Zniszczylibyśmy balon Lulu Bell – zaprotestował Homer.
Balon stanowił dla niego cenny wycinek historii kartografii. Nie
zamierzał go zniszczyć.
– Nie umiem pływać – przypomniała Lorelei.
– Nie umiesz pływać? – Hercules wyrwał notes z pyska Psa. –
Naprawdę?
– Tak. Naprawdę – oświadczyła i skrzywiła się. – Masz z tym jakiś
problem?
– Nie, nie mam problemu. Po prostu się dziwię. No wiesz, potrafisz
naprawdę sporo, tymczasem pływanie wcale nie jest trudne. Może
boisz się wody? Taki lęk nazywamy akwafobią.
– Nie boję się wody – ucięła dziewczynka. – Po prostu nigdy nie
uczyłam się pływać.
Homer uchylił się, bo jedna z gałęzi drzewa niemal trafiła go
w głowę.
– Hej, potrzebujemy więcej ognia!
Lorelei nacisnęła guzik, ale płomień nie wyskoczył ze zbiornika.
– Ups, chłopaki, chyba mamy problem! – zawołała i kolejny raz
nacisnęła guzik. – I to poważny problem.
Kosz zahaczył o koronę drzewa, odbił się od niego i zahaczył
o kolejne. Przez chwilę odbijał się od gałęzi niczym kamyk skaczący
po powierzchni jeziora. Lorelei wciąż naciskała guzik, ale ognia już
nie ujrzeli.
– Chyba wyczerpało nam się paliwo – stwierdziła.
Pies przytulił się do Homera. Kosz podskoczył jeszcze dwa razy,
a potem zatrząsł się i zatrzymał.
Ugrzęźli!
Hercules chciał podejść do kumpla, ale kiedy dał krok, kosz się
przechylił.
– Nie ruszajcie się! – rozkazała Lorelei i rozstawiła ręce na boki,
zupełnie jakby szła po linie. – Ani kroku dalej!
Przez chwilę stali, balansując na czubku drzewa niczym malutki
kapelusz na głowie Gertrude. Południowa Ameryka i Australia zaczęły
się kurczyć. Balon ewidentnie flaczał!
– Nie możemy tak tu sterczeć bez końca – powiedział kącikiem ust
Hercules i uniósł ręce, żeby podtrzymać kulę ziemską.
Kosz znów się zakołysał.
– Nie ruszajcie się! – przypomniała dziewczyna.
Chłopcy doskonale ją rozumieli, ale Pies raczej nie. Miał zaledwie
trzydzieści centymetrów wzrostu i nie widział, co się dzieje poza
koszem. A ponieważ nie widział, co się dzieje poza koszem, nie miał
pojęcia, w jakiej znajdują się sytuacji. Zdążył się do tego
przyzwyczaić. Świat tuż przy ziemi miał pod kontrolą, świat powyżej
stołów i blatów był dla niego wieczną zagadką i tajemnicą. Dlatego
właśnie ruszył w stronę Homera.
Kosz się zakołysał. Lorelei zaczęła piszczeć.
– Stój! – zawołał chłopiec. – Stój, Psie. Nie ruszaj się!
Zwierzę zawróciło i ruszyło do dziewczynki. Kosz się przechylił
w jej stronę.
– Stój! – rozkazała.
Futrzak zatrzymał się na chwilę i przechylił łeb. Homer wiedział, że
doskonale rozumie te polecenie. Problemem nie była sama
komunikacja, a nastrój zwierzęcia. Czy Pies miał ochotę się
zatrzymać, czy też może wolał nadstawić swój kuper do głaskania?
– Ur! – szczeknął i podrapał się, żeby pozbyć się pchły.
Kosz się zatrząsł. Po chwili futrzak wyprostował się i zbliżył do
Lorelei.
– Nie! – zawołała, a kosz przechylił się jeszcze bardziej.
Gdzieś pod spodem trzasnęła gałąź. Pies stracił równowagę,
poślizgnął się i zsunął w stronę dziewczynki. Ta skoczyła w stronę
Homera, który stał naprzeciwko. Jej próba ustabilizowania kosza nie
powiodła się. Jedwabna czasza balonu opadła na sąsiednie drzewo
i opatuliła je niczym szalik. Przy okazji pociągnęła kosz do siebie.
Jego zawartość się wysypała…
Rozdział 23
Więcej złych wiadomości

Psie! – huknął Homer.


Złapał futrzaka za obrożę, zanim jeszcze wypadli z kosza. Gdzieś po
prawej krzyknęła Lorelei. Hercules również się wydarł. Tylko gdzie
oni byli? Chłopiec widział przed sobą jedynie dywan z liści. Tak
gęsty, że Pies mógłby spokojnie po nim spacerować. Mimo to
wstrzymał oddech. Bał się poruszyć. Gdyby tylko mógł zatrzymać
czas… Niestety grawitacja – wróg wszystkich wiszących na drzewach
– przejęła kontrolę nad sytuacją. Gałąź pękła.
– Aaaach! – zawołał Homer.
Nie puścił obroży swojego przyjaciela. Choć odbijał się od
kolejnych gałęzi, rozdarł rękaw i niemal stracił oko, trzymał go
z całych sił. Spadali z impetem. Pies skamlał. Jedna gałąź uderzyła
chłopca w nogę, kolejna zadrapała policzek. W końcu wylądował na
jednym z niższych konarów. Futrzak znalazł się na jego kolanach.
Przestali spadać! Homer poczuł, że złapał równowagę, i westchnął
z ulgą. Nie ruszali się. Byli bezpieczni. Potem jednak Pies
przypomniał sobie o pchle i uniósł łapę. Znów stracili równowagę.
Spadli kolejne kilka metrów, aż uderzyli w ziemię.
Jego towarzysze też już wylądowali.
– Wszystko w porządku? – zapytał Hercules.
Homer zajęczał. Leżał twarzą w trawie.
– Chyba połamałem wszystkie kości – stwierdził.
Lorelei usiadła i strząsnęła gąsienicę z nosa. Potem sięgnęła do
kieszeni i sprawdziła, czy wciąż ma przy sobie mapę.
– Uff, jest – powiedziała. Sprawdziła pozostałe kieszenie. – Hej,
a gdzie mój pilot?
W tym samym momencie pilot, jak gdyby ją usłyszał, spadł tuż
obok głowy Homera. Dziewczynka go podniosła.
Sądząc po bólu, chłopiec domyślił się, że wkrótce na jego nogach
pojawią się ogromne siniaki. Otrząsnął głowę z liści, klęknął
i sprawdził, jak się miewa Pies. Już po raz drugi w tym roku jego
najlepszy przyjaciel spadł z nieba.
– Niech nic ci nie będzie, proszę – szepnął pod nosem.
Pies leżał na boku. Jego brzuch unosił się i opadał w miarowym
rytmie, co akurat było dobrym znakiem. Jednak poza tym zwierzę się
nie ruszało. Homer przebiegł dłonią po każdej z jego łap. Odniósł
wrażenie, że żadna nie jest złamana.
– Psie?
– Może po prostu stracił przytomność? – zapytała Lorelei i uklękła
obok niego.
– Ale nie budzi się. – Jedno z uszu Psa było odwrócone na drugą
stronę. Leżało na trawie, miękką stroną do góry. Homer pogłaskał go.
– Obudź się, Psie.
Hercules podczołgał się bliżej.
– Jeśli stracił przytomność, to pewnie ma wstrząśnienie mózgu.
Koszmarna kontuzja. Termin „wstrząs mózgu”, który pewnie znacie,
jest nieprawidłowy.
– Czy zawsze gadasz jakbyś był na konkursie ortograficznym? –
zapytała Lorelei. – Co z tobą? Zachowujesz się dziwnie.
– Lubię słowa. – Wzruszył ramionami chłopiec. – Co w tym złego?
– Koszmarna kontuzja? – powtórzył Homer, czując, jak żołądek
wywraca mu się do góry nogami.
Mózg jego psa z pewnością nie był duży. Z powodu niesprawnego
nosa zwierzę miało również problemy z odnalezieniem drogi do
domu, rozpoznaniem zdrowego pożywienia albo tego, kto jest
wrogiem, a kto przyjacielem. Kolejne uszkodzenie mogło pociągnąć
za sobą poważne konsekwencje.
W przypływie emocji chłopiec chwycił Psa i mocno nim potrząsnął.
– Obudź się, Psie! – prosił. Szczęka zwierzęcia zadrżała. – Obudź
się! Proszę, proszę, proszę, proszę!
– Urrr!
Zwierzę otworzyło jedno oko i… kichnęło. Gąsienica wystrzeliła
mu z nosa.
– Ohyda! – jęknęła Lorelei, obok której przeleciała.
– Psie, wszystko w porządku?! – zawołał chłopiec. Futrzak uniósł
łeb i postukał ogonem w jego kolano. Potem jęknął, przetoczył się na
łapy i wstał. Homer objął go i przytulił do siebie. – Nie pozwolę,
żebyś kiedykolwiek znów wypadł z balonu. Obiecuję!
Dziewczynka wstała.
– Skoro jesteśmy cali i zdrowi, możemy ruszać dalej.
Chłopcy strząsnęli z ubrań resztę liści i gąsienic. Hercules sięgnął
później po notatnik i długopis, Homer wyciągnął z włosów kawałek
gałęzi.
– Zniszczyliśmy balon Lulu Bell – stwierdził ze smutkiem w głosie.
– Wcale nie, po prostu spuściliśmy z niego powietrze. Wyślę
kryształ harmoniczny do Klubu Map Miesiąca. Powinien wystarczyć
na pokrycie kosztów naprawy – obiecała Lorelei i ruszyła przez park.
– Chodźcie. Zanim dotrzemy do motorówki, czeka nas długi spacer.
Homer sięgnął po smycz i ruszył za nią.
– Nie wierzę, że nic nie złamałem – zwierzył się Herculesowi.
– Mieliśmy sporo szczęścia – odpowiedział przyjaciel. – Hej, czy
Lorelei miała rację? Że niby bez przerwy gadam, jakbym był na
konkursie ortograficznym?
– Tylko czasami – stwierdził chłopiec.
– Czy to oznacza, że jestem dziwny?
Homer nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Przytaczanie definicji
i wyjaśnianie łacińskiego znaczenia słów było co najmniej dziwne,
podobnie jak kopanie dołów w niemal całej Mlecznej Dolinie. Różowe
włosy też nie należały do rzeczy standardowych. A wyczuwanie
skarbów… Cóż, akurat ta cecha nie robiła z Psa dziwaka. Prędzej
odlotowego zwierzaka. Jednak jedzenie papieru raczej nie miało nic
wspólnego z ogólnie pojętą normalnością.
– Wszyscy są trochę dziwni – oświadczył. – Niektórzy po prostu
lepiej to ukrywają.
Hercules uśmiechnął się.
Lorelei prowadziła ich przez park. Na jej różowym kombinezonie,
tuż pod plecami, widać było zielone plamy po trawie. Hercules miał
dziurę z tyłu koszulki, a lewy rękaw Homera rozdarł się wzdłuż szwu.
Zadrapania na ich twarzach i rękach dowodziły tego, z jakim trudem
przetrwali jedną z najbardziej produktywnych dób w historii
poszukiwania skarbów. Nie tylko zrekonstruowali najsłynniejszą
mapę na świecie, ale jeszcze przetłumaczyli towarzyszącą jej zagadkę
i znaleźli eksperta, który dokonał niezbędnych wyliczeń. Już
wiedzieli, dokąd zmierzają.
Jednak znajomość położenia skarbu przypominała ciasto bez
polewy, która – przynajmniej w opinii Homera – stanowiła jego
najlepszą część. Musieli je jeszcze odnaleźć.
Był wczesny poranek, więc tylko kilku miłośników sportu truchtało
po parku. Na parkingu zatrzymała się ciężarówka z gazetami.
Wyskoczył z niej mężczyzna, otworzył kluczem niewielki automat
z prasą i wrzucił do środka nowiutkie, pachnące czasopisma. Chwilę
później odjechał. Homer zauważył gigantyczny tytuł.

Notoryczna złodziejka ucieka


z Więzienia Wodnistej Zupy

Mógł oczywiście zignorować ten napis, bo przecież miał na głowie


znacznie bardziej interesujące rzeczy niż ucieczka jakiejś złodziejki.
Jednak jego uwagę przykuło umieszczone tuż obok zdjęcie. Była to
policyjna fotografia idealnie wystrzyżonej kobiety o czarnych
włosach, w perłach na szyi. Chłopiec zadrżał, jakby właśnie napił się
zepsutego koziego mleka.
– Lorelei! – zawołał niepewnym głosem. – Lorelei!
– Co znowu? – odpowiedziała dziewczynka, odwracając się. –
Dlaczego tak się wleczecie?
Hercules zatrzymał się tuż obok kumpla i zerknął mu przez ramię.
– Co się dzieje?
Homer przeszukał kieszenie.
– Masz jakieś drobne? – zapytał.
Hercules pokręcił głową.
Homer miał za mało pieniędzy, żeby kupić gazetę.
– Lorelei, chodź tutaj! – zawołał.
Wróciła naburmuszona.
– Co?
– Masz jakieś drobne? – zapytał z obłędem w oczach.
– A co?
– Po prostu mi daj! – odparł, plując na boki.
– Rany! Dlaczego jesteś taki niemiły? – jęknęła, wsunęła rękę do
kieszeni i podała mu monetę.
Chłopiec wrzucił odpowiednią kwotę do automatu i otworzył
klapkę, wyciągając gazetę.
Potem przeczytał na głos artykuł.

Madame la Directeur, niegdyś szanowana dyrektor Muzeum


Historii Naturalnej w Mieście, jest pierwszą osobą w historii, której
udało się zbiec z Więzienia Wodnistej Zupy. Została aresztowana
pół roku temu po otrzymaniu przez policję anonimowej informacji,
z której wynikało, że kradnie kamienie szlachetne z muzeum
i zastępuje je podróbkami. Sąd skazał ją na dwadzieścia lat
więzienia o zaostrzonym rygorze.
Nie jest jasne, w jaki sposób Madame wydostała się na wolność.
Śledztwo wciąż trwa. Policja dotarła już do motocyklisty, który
podwiózł kogoś o wyglądzie odpowiadającym jej rysopisowi na
przedmieścia Miasta.
„Nie wiemy, jak poradziła sobie z bagnem otaczającym więzienie
– powiedział jeden ze strażników. – Jest pełne aligatorów i piranii”.
Miejsce pobytu Madame la Directeur pozostaje tajemnicą.
Obywateli mających jakiekolwiek informacje o zbiegłej prosi się
o kontakt z policją.

Czy nagle w parku zabrakło powietrza? Chłopiec oddychał


z wielkim trudem.
– Jak sądzicie, gdzie ona jest? – zapytał Hercules.
Z twarzy Lorelei i Homera odpłynęły kolory.
– W kryjówce – odpowiedzieli.
Część piąta
Żywioł wody
Rozdział 24
Wskocz do jeziora!

Słowo wróg ma w sobie dużo obrzydlistwa. Hercules pewnie by


powiedział, że łaciński termin inimicus oznaczał pierwotnie kogoś
szkodliwego, będącego utrapieniem. Dziś jednak tego wyrazu używa
się w ściśle określonych okolicznościach. Na przykład kiedy
nauczyciel każe wam napisać wypracowanie na temat księżycowego
pyłu, i to na pięćdziesiąt stron, a was ten pył zupełnie nie interesuje,
uznacie go za dręczyciela, ale nie za wroga. Inny przykład – jeśli
dziewczyna siedząca obok was w kinie bez przerwy rzuca wam
popcorn we włosy, z pewnością przestaniecie ją lubić, ale nie
nazwiecie wrogiem. Prawdziwym wrogiem jest bowiem ten, kto stara
się oszukać, okraść bądź nawet zranić przeciwnika.
Madame la Directeur popełniła te wszystkie trzy wykroczenia. Po
pierwsze oszustwo: okłamała Homera w sprawie monety
członkowskiej, jego wujka oraz stowarzyszenia L.O.S.T. Po drugie
kradzież: odebrała mu monetę członkowską oraz rzeczy należące do
wujka, wliczając w to mapę. Po trzecie zranienie: zamordowała
wujka, a potem próbowała nakarmić swojego zmutowanego,
mięsożernego żółwia Homerem, Lorelei i Psem. Nie była więc
zwykłym wrogiem Homera. Była jego arcywrogiem.
Po przeczytaniu artykułu w gazecie chłopiec i Lorelei usiedli na
przystanku autobusowym. Wyglądali na sflaczałych niczym balon
Lulu Bell.
– Nie dostaniemy się do okrętu podwodnego – powiedziała
dziewczynka. – Ta stara wiedźma nie pozwoli mi wrócić do kryjówki.
– Mnie tam też nie wpuści – dodał Homer.
„A jeśli wpuści – pomyślał – to będzie tak jak w bajce o Jasiu
i Małgosi, gdzie starowinka zwabiła dzieci do swojego domku
z piernika. Ją chciała uwięzić, a jego, jako tłuścioszka, upiec”.
– Od początku mówiłem, że to szalony pomysł – stwierdził
Hercules, wciskając się między nich. – Nie wiemy nic o żeglowaniu
okrętem podwodnym. Do tego dochodzą kwestie zdrowotne związane
z podróżowaniem pod wodą. Zbyt wysokie ciśnienie może
spowodować pęknięcie bębenków w uszach. No i te pęcherzyki.
Słyszeliście o pęcherzykach gazu obojętnego? Powstają w żyłach ze
zgromadzonego w powietrzu azotu i wtedy…
– To wcale nie był szalony pomysł – przerwała mu Lorelei
i szturchnęła go łokciem. – Wcale nie był szalony!
Homer przypomniał sobie pewien dzień wcale nie tak dawno temu,
kiedy farmę w Mlecznej Dolinie odwiedził wujek Drake. Jak zwykle
przywiózł mnóstwo dziwnych prezentów dla dzieci swojego brata.
Gwendolyn dostała wypchaną iguanę, Pisk miniaturowy zeppelin,
a Homer nowy atlas świata. Po wypiciu lemoniady i zjedzeniu ciasta
wiśniowego w towarzystwie rodziny chłopiec i wujek wyciągnęli się
pod wierzbą. Obserwowali maszerujące tuż obok mrówki, zbierające
drobne gałązki i niosące je do mrowiska. Drake pokazał mu jedną
z nich, ciągnącą brązowy listek.
– Widzisz to maleństwo? Myśli tylko o jednym. O tym, żeby
zatargać ten listek do domu. Jest zdeterminowane. A teraz patrz… –
dodał, ściągnął but i położył go na ścieżce owada, blokując mu drogę.
Mrówka przez chwilę krążyła w kółko, aż w końcu skręciła w lewo
i obeszła but dookoła. Po chwili wróciła na swoją pierwotną ścieżkę,
wciąż ciągnąc listek. Wujek uśmiechnął się.
– Homer, mój chłopcze, gdybyśmy mieli chociaż dziesiątą część jej
determinacji, bez trudu osiągnęlibyśmy wszystko, czego chcemy.
Dzięki determinacji wszystko jest możliwe.
Homer wyprostował się i wziął głęboki oddech.
– To wcale nie jest szalony pomysł. Okręt podwodny należał do
mojego wujka. Zamierzam go odzyskać!
Pies, który właśnie zjadł pierwszą stronę gazety, musiał usłyszeć
powagę ukrytą w jego głosie, bo przestał żuć papier i spojrzał w górę.
Lorelei skrzywiła się. Różowe włosy zasłaniały jej oczy.
– Nie wiem, w jaki sposób zamierzasz to zrobić. Ona nas zabije,
kiedy nas zobaczy.
– Posłuchaj, damy radę. Właśnie przelecieliśmy balonem na
ogrzane powietrze i nic nam się nie stało!
Powiedziawszy to, Homer zerwał się na równe nogi. Hercules
i Lorelei spojrzeli na niego zaskoczeni.
– Lorelei, jesteś dobra w zakradaniu się i kradzieżach. A ty,
Herculesie, wygrałeś światowy konkurs ortograficzny. To znaczy,
chłopie, dokonałeś rzeczy niesamowitej. Już raz przechytrzyliśmy
Madame. Możemy to zrobić po raz drugi.
– No dobrze, a jak dostaniemy się do kryjówki? – zapytała
dziewczynka. – Ona z pewnością będzie czuwać. Zorientuje się, kiedy
zjedziemy ze zjeżdżalni znajdującej się wewnątrz kamiennego żółwia.
A jeśli podniesiemy bramy, zawyje alarm. Nie możemy wpaść tam na
motorówce.
Hercules wzruszył ramionami.
– Nie patrzcie na mnie. Nie mam pojęcia, jak tam się dostać.
– Wpłynę tam pod wodą i ukradnę okręt. – Homer zdradził, co
przyszło mu do głowy.
– Sądzisz, że jesteś w stanie wejść na pokład tak, aby Madame tego
nie zauważyła? – zapytała Lorelei.
– Tak! Dzięki determinacji wszystko jest możliwe!
– Dobrze pływasz? – zaciekawił się Hercules. – Tunel jest dość
długi.
– Cóż, potrafię pływać – wyjaśnił Homer, jednak nie powiedział, że
dobrze pływa.
Kiedy skończył pięć lat, mama zapisała go na zajęcia na basenie
w Mlecznej Dolinie. I każdego lata zapisywała go po raz kolejny, aż
skończył dziesięć lat. Zaczął jako Meduza – to znaczy potrafił unosić
się na wodzie. Skończył jako Żaba – pływał żabką, zanurzając twarz
w wodzie. Nigdy jednak nie dotarł do poziomu Morświna i nie
nauczył się bardziej skomplikowanych stylów.
– Potrafię pływać – powtórzył.
– No to co tak siedzimy? – zapytała Lorelei i klepnęła Herculesa
w plecy. – Idziemy załatwić ten okręt podwodny.
Poranek trwał w najlepsze, więc nie było chwili do stracenia.
Porzucili myśl o spacerze do portu, gdzie stała motorówka Lorelei.
Zamiast tego dziewczynka wypożyczyła łódkę z pobliskiej przystani
i podpłynęła tak blisko bramy, jak to możliwe.
– Będziesz musiał przepłynąć pod nią – powiedziała.
Homer zerknął za burtę i się wzdrygnął.
Niektóre akweny wręcz zachęcają do kąpieli. Górskie jeziora, choć
z reguły zimne, przyciągają pływaków niewielkimi falami
i krystalicznie czystą wodą. Leniwe rzeki kuszą głębokimi zakolami
zieleni i błękitu. Podmiejskie kluby, stowarzyszenia i prywatne
rezydencje oczyszczają wodę w swoich stawach za pomocą chloru,
a przy okazji usuwają robactwo. Miejskie jezioro nie należało do
żadnej z tych kategorii. Z założenia nie było przeznaczone do
pływania, o czym świadczyły znaki porozstawiane na terenie parku.

UWAGA!
Zakaz pływania w jeziorze.
Kąpiącym się grożą swędzące wysypki, nietypowe infekcje grzybicze,
problemy z oddychaniem, utrata włosów i opuchlizna palców.
Radzimy się nie zbliżać!

Jednak Homer nie widział żadnego z tych znaków, bo zardzewiały,


leżały na dnie jeziora bądź pokrywały je ptasie kupy. Ściągnął buty,
skarpetki, koszulę i dżinsy.
Po chwili stał już w samych bokserkach. Jedyną rzeczą, której w tej
chwili się wstydził, to znajdujące się na nich serduszka – tę akurat
parę kupiła mu mama. Gdyby nie ten drobny detal, śmiało
traktowałby je jak zwykłe kąpielówki.
– Zaraz wrócę – powiedział i poklepał Psa po łbie.
– Ja też dobrze pływam – stwierdził Hercules. – Co prawda nie
zabrałem ze sobą okularków do nurkowania i zatyczek do nosa,
jednak mogę popłynąć z tobą – dodał i zaczął ściągać koszulkę.
– Nie – zaprotestował chłopiec. Odwrócił się tyłem do Lorelei
i szepnął: – Zostań tu z nią i pilnuj Psa. Upewnij się, że go nie
uprowadzi.
Dziewczynka pochyliła się nad jego ramieniem.
– Nie ufasz mi? – zapytała niewinnym głosem.
– I nigdy już nie zaufam! – odpowiedział.
Potem opuścił się za burtę, wbijając się w żółty szlam niczym łyżka
przebijająca kruszonkę ciasta. Woda okazała się dziwnie ciepła.
Pies przez chwilę balansował na tylnych łapach. Wychylił się za
burtę, piszcząc.
– Nie pozwólcie mu popłynąć za mną – poprosił Homer, pamiętając
o tym, jak zwierzę wyskoczyło z samolotu w desperackiej próbie
rzucenia się za nim.
Hercules objął zwierzę.
– Powodzenia! – powiedział.
Chłopiec zaczął płynąć pieskiem w stronę tunelu.
– Nie zapomnij o Stokrotce! – zawołała Lorelei. – Zabierz ją ze
sobą!
– Co? – Homer niemal opił się wody. – Jakim cudem mam to
zrobić?
– A co z Ciapkiem? – zapytał Hercules.
– Och, prawie zapomniałam o Ciapku! On nie może mieszkać
z Madame. Ta kobieta będzie go karmić odpadami nuklearnymi, tak
jak karmiła żółwia. Zamieni go w potwora! Homer, musisz uratować
Ciapka!
– Co? – Chłopiec przestał machać rękami i zamiast tego zaczął
młócić wodę nogami. – Jakim cudem mam jednocześnie porwać okręt
podwodny, uratować szczura i na dodatek jeszcze gigantycznego
rekina?
– Dzięki determinacji wszystko jest możliwe – przypomniała
dziewczynka.
– Sam tak powiedziałeś! – potwierdził Hercules.
Homer pożałował tych słów. Ale wiedział, jak fatalnie by się czuł,
gdyby jego pies musiał zamieszkać z Madame.
Po zrzuceniu plastikowej torebki z ramienia chłopiec popłynął
żabką w stronę tunelu. Minął kilka pojemników po jedzeniu oraz
grupkę plastikowych trzymadełek na napoje, które wyglądały jak
sztuczne lilie wodne. Brama wznosiła się tuż przed nim – potężna
niczym wejście do średniowiecznej fortecy. Homer złapał się jej
i spojrzał między żelazne kraty. Potem, zanim zdążył wpaść w panikę,
wziął głęboki oddech i zanurkował w mrocznej toni. Zaciskając
z całych sił powieki, zszedł aż na dno, przepłynął pod kratą
i wynurzył się po jej drugiej stronie.
– Fu! – powiedział i otarł usta.
Czuł na nich smak mydlin z odrobiną tranu.
Coś się wynurzyło i zaczęło płynąć w jego kierunku. To była
czerwona piłeczka. Kiedy nabrała prędkości, stało się oczywiste, że
nie pędzi tak po prostu – ktoś musiał ją pchać. Tuż pod taflą jeziora
mignęły charakterystyczne kropki. Po chwili Ciapek pojawił się tuż
obok Homera, niosąc piłkę na czubku nosa. Kiedy przechylił łeb,
stoczyła się do wody. Rekin pchnął ją w stronę chłopca.
„Chwilunia!”, pomyślał Homer. Uratowanie Ciapka mogło być
najprostszą częścią misji. Chwycił piłkę i rzucił ją za kraty, na jezioro.
Rekin machnął ogonem i zanurkował tuż pod jego nogami. Odpłynął!
– Lorelei! – zawołał. – Rekin nadciąga!
– Dzięki! – odpowiedziała.
Chłopiec miał nadzieję, że szczur i okręt podwodny okażą się
równie chętne do współpracy. Odbił się od kraty i wszedł w tryb
żabki. W połowie drogi zaczęły go boleć ręce, a kiedy dotarł do końca
tunelu, stały się ciężkie jak ołowiane rurki.
Jego wzrok padł na okręt. Potem cicho jak komar wodny zaczął
płynąć wzdłuż dalszego brzegu stawu, pozwalając, aby jego wzrok
przyzwyczaił się do ciemności. Kryjówka wyglądała na opuszczoną.
Może policja zdołała już schwytać Madame? Taką właśnie miał
nadzieję. Potem przypomniał sobie prośbę Lorelei.
– Stokrotko? – zawołał po cichu, rozglądając się za parą okrągłych
ślepi zwieńczonych długim, szarym ogonkiem. Gdzie ona się
podziała? – Stokrotko!
Chciał przepłynąć na drugi brzeg i przeszukać kryjówkę, kiedy
z salki pod schodami dobiegł go głos równie ostry co starannie
wycelowane kolce kolczatki.
– To ją nauczy, żeby nie sprowadzać szczurów do mojego domu!
Homer wiedział, że do końca życia nie zapomni tego głosu. Chwycił
się okna okrętu podwodnego i patrzył, jak Madame la Directeur
zaczyna krążyć po kryjówce. To, co widział, nie podobało mu się.
W jednej ręce kobieta trzymała ogon szarego szczura, który wisiał
nieruchomo, łbem w dół. W drugiej ręce ściskała łopatę. Najwyraźniej
przed chwilą uderzyła nią zwierzę.
– Szkodniki! – syknęła. – Moją kryjówkę opanowały szkodniki!
Otworzyła śmietnik i wrzuciła ciało gryzonia do środka. Rozległ się
głuchy brzdęk. „Biedna Stokrotka – pomyślał Homer. – Lorelei będzie
załamana!”.
Choć Madame miała te same gładkie, czarne włosy i wciąż
przypominała gruszkę, z wąską górną częścią ciała i szeroką dolną,
chłopiec z trudem ją rozpoznał. Kiedyś wcierała w siebie tony
kosmetyków, nosiła drogie ubrania i buty na wysokich obcasach.
Teraz wyglądała tak, jakby podczas meczu baseballowego
wypoczywała na ławce rezerwowych. Upuściła łopatę i wytarła ręce
w spodnie. Ściągnęła czapeczkę z głowy.
– Spójrzcie tylko na te graty – powiedziała, obracając się dookoła. –
Moja kryjówka jest pełna zabawek! Zabawek dla dzieci! – dodała,
kopnęła piłkę plażową i przewróciła workowe krzesło. Potem
wrzuciła apteczkę Herculesa do stawu i przywaliła w automat
z jedzeniem. – Paczki krewetek? Jak ona śmiała napełnić te maszyny
krewetkami?! – zawołała i przewróciła jedną z nich.
Homer skulił się, kiedy jej huk odbił się od kamiennych ścian.
Złapał się mocniej okna okrętu. Madame zwariowała. Uderzyła
Stokrotkę w łepek, więc pewnie i jemu by nie żałowała. Na jej twarzy
widać było oznaki szaleństwa.
– Kiedy dostanę tę małą w swoje ręce, to… A to co?
Kobieta podniosła jego plecak. Mama na klapie wyszyła jego
inicjały, tak na wypadek, gdyby go zgubił.
– H.W.P.? – odczytała i zajrzała do środka. Wyciągnęła czarny
garnitur oraz kartkę. – „Tradycyjny strój żałobny… Dla pana Homera
W. Puddinga?” Homera Puddinga? Homera Puddinga?! – zawołała
i rozejrzała się dookoła. – Och, Homerku! Jesteś tutaj? Wyjdź,
gdziekolwiek jesteś! – dodała miłym głosem.
Chłopiec wciąż chował się za okrętem podwodnym. Zanurzony
niemal pod nos, obserwował ją zza jednostki.
Nagle rozległ się dzwonek i jeden z ekranów ożył. Poziome linie,
które się na nim pojawiły, szybko ustąpiły miejsca twarzy Torch.
Kobieta miała w rękach klej i kawałek papieru. Na stole, przy którym
siedziała, leżały porozrzucane kawałki mapy.
– Hej, Lorelei! Gdzie, do diabła, jesteś?
Madame opuściła ramiona. Garnitur i kartka wypadły jej z rąk.
– Potrzebuję pomocy z tą głupią mapą – dodała Torch. – Hej,
Lorelei!
Była dyrektorka muzeum wsunęła koszulę w dżinsy, odgarnęła
włosy z twarzy, podeszła do czerwonego tronu i usiadła w nim,
spoglądając na ekran.
– Cześć, Torch! – powiedziała.
Jej rozmówczyni otworzyła usta ze zdziwienia, a klej wypadł jej
z rąk.
– Dlaczego jesteś taka zaskoczona? – zapytała Madame la
Directeur. – Uprzedzałam, że ucieknę. Obiecałam też, że zabiorę was
na tę wyprawę.
Torch zmrużyła oczy.
– Gdzie Lorelei?
– Nie wiem, gdzie jest to dziecko ulicy – odpowiedziała. – Wiem
natomiast, że ukradło moją czerwoną motorówkę. Kiedy dopadnę ją
i tego Puddinga…
– Homer? – zapytała Torch. – Homer jest z Lorelei?
– Najwyraźniej pragnie skarbu równie mocno co my.
– Ale jeśli jest z nią, to znaczy, że najprawdopodobniej opuścił
stowarzyszenie!
– Na to wygląda.
– Nie wierzę!
Madame pochyliła się do przodu.
– Homer w tej chwili jest nieistotny. Liczy się mapa. Gdzie jest
Gertrude?
– Miała drobny wypadek – stwierdziła obojętnym głosem Torch. –
Stałyśmy na pokładzie, kiedy nagle wypadła za burtę. Próbowałam ją
uratować. Naprawdę – dodała, a kąciki jej ust powędrowały ku górze.
– Ale cała ta biżuteria pociągnęła ją na dno.
Homer zadrżał, a w kryjówce zapanowała cisza. Gertrude zginęła?
Możliwe nawet, że została zamordowana. Choć zdradziła, jej śmierć
byłaby olbrzymią stratą dla stowarzyszenia. L.O.S.T. kurczyło się
w oczach.
– Widzę, że starasz się złożyć mapę w jedną całość – powiedziała
Madame. – Wkrótce przyjadę, żeby ci pomóc.
– Nie! – zaprotestowała Torch.
– Nie?
– Właśnie. Nie. – Kobieta skrzywiła się i spojrzała prosto w kamerę.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. Co z tego, że uciekłaś? To ja mam
mapę. Mam też jacht Gertrude. Nie potrzebuję cię. Plan uległ zmianie.
– Plan uległ zmianie? – powtórzyła Madame. Zerwała się na nogi
tak nagle, że tron przewrócił się do tyłu. – Jak to plan uległ zmianie?
Torch wzdrygnęła się, jak gdyby złość kobiety przeniknęła przez
szklany ekran i uderzyła ją w łeb.
– Nie zapomnij, ty wytatuowany bałwanie, że to ja go
opracowałam – odparła Madame, wskazując palcem ekran. –
Dziewczyna pracuje dla mnie. To ja wysłałam ją na farmę Puddingów.
Ja powiedziałam jej o mapie. Ja zadzwoniłam do ciebie i Gertrude
i przekonałam was, żebyście przeszły na jej stronę. Potem
przekonałam ją, żeby wam zaufała. Jeśli była na tyle głupia, żeby dać
wam mapę, to jej strata. Ale to ja stoję za całym tym planem, więc nie
zapominaj, kto tu rządzi. Nie zdobyłabyś tej mapy, gdyby nie ja!
Palce Homera zrobiły się białe. Z całych sił trzymał się krawędzi
okienka. A więc Lorelei pracowała dla Madame la Directeur? Cóż,
może nie powinien być tym zaskoczony. W końcu wcześniej też dla
niej pracowała.
Ale Madame sądziła, że Lorelei dała mapę Rumpolda Smellera
Gertrude i Torch. To oznaczało, że dziewczyna wystrychnęła ją na
dudka. Chłopiec zacisnął zęby. Pewnie spróbuje oszukać i jego – co do
tego nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Ze wszystkimi grała
w tę samą grę. Grę, w której sama ustanawiała zasady. Obietnice
i pakty nie miały dla niej znaczenia. Lorelei chciała po prostu zdobyć
skarb. Dla siebie!
No cóż, on też mógł się posługiwać wyłącznie kłamstwami
i oszustwami. A przynajmniej wydawało mu się, że mógł. Nigdy dotąd
tego nie próbował, ale wiedział, że w tej sytuacji jest to konieczne.
Musiał zejść na poziom Lorelei. On, bratanek Drake’a H. Puddinga,
nie mógł dopuścić, żeby skarb Rumpolda Smellera wpadł w chciwe
ręce tej dziewczyny. Nie ma mowy. Nie ma mowy!
– Nie przestraszysz mnie – oświadczyła Torch. Na ekranie pojawił
się jej jastrząb i dziobnął kamerę. – Przecież uciekłaś z więzienia.
Zadzwonię na policję i powiem im, gdzie jesteś.
– Nie wiesz, gdzie jestem – odpowiedziała Madame, splotła ręce na
piersiach i uśmiechnęła się z satysfakcją.
– To bez znaczenia! – zawołała kobieta i odepchnęła ptaka. – Nie
ma też znaczenia, że prysnęłaś z celi. Liczy się tylko to, że cię nie
potrzebuję. Mam przecież mapę.
– Owszem, potrzebujesz mnie! – Podniosła tron, poprawiła
poduszki i usiadła na nich. Położyła ręce na podłokietnikach i zaczęła
mówić spokojniejszym, pewnym siebie głosem. – Na razie nie złożyłaś
mapy. Nie radzisz sobie.
– Wcale nie – upierała się Torch. – Po prostu tych kawałków jest
naprawdę wiele.
Madame cmokając, pokręciła głową.
– Moja droga, nie znasz się na mapach. Nie jesteś kartografem. Nie
pochodzisz z rodziny, która zajmowała się poszukiwaniem skarbów.
Masz głowę pełną marzeń o Atlantydzie. Właśnie dlatego jeszcze
niczego nie odnalazłaś. Potrzebujesz moich rad. Ja tę mapę złożę bez
trudu.
Jastrząb wskoczył na ramię Torch i otarł się o jej policzek.
Zamyślona kobieta pogłaskała go po łebku. Potem spojrzała na leżące
przed nią kawałki mapy.
– No dobrze, w porządku. Możesz mi pomóc.
– Potem pozbędziemy się tej dziewczyny. Wie zbyt dużo. Podobnie
jak chłopak.
Serce Homera biło jak oszalałe.
– Dzieci mnie nie interesują. Zależy mi wyłącznie na skarbie –
przyznała Torch i otworzyła tubkę kleju. – Jeśli zamierzasz mi pomóc
w złożeniu mapy, to potrzebujemy nowego planu. Tym razem
w zabawie bierzemy udział tylko ja i ty. Zgoda?
– Zgoda – powiedziała Madame. Torch wyjaśniła jej, jak dostać się
na jacht Gertrude, i po chwili się rozłączyła. – Ja i ty? – szepnęła
i uśmiechnęła się chytrze. – Ale tylko do czasu, gdy zostanę tylko ja.
Rozdział 25
Podwodna przejażdżka

Nikt chyba nie liczył, ile osób zginęło, próbując odnaleźć skarb
Rumpolda Smellera. Poszukiwanie skarbów jest niebezpiecznym
zajęciem. Homer zdawał sobie sprawę, że osoby parające się tym
prowadzą ekscytujące, ale niezbyt długie życie. Książka Najgorsze
zakończenia wypraw po skarby opowiadała właśnie o takich niezbyt
długich żywotach. W kolejnym wydaniu z pewnością znajdzie się opis
przedwczesnej śmierci Drake’a Puddinga, mężczyzny zjedzonego
przez mięsożernego żółwia. Śmierć Gertrude Magnum – wypadnięcie
z jachtu – również zostanie uwzględniona. A jeśli Madame la
Directeur dopnie swego, Homer i Lorelei dołączą do nich.
Chłopca rozbolał żołądek. W ustach pojawił się kwaśny smak. Mógł
to być oczywiście efekt połknięcia odrobiny wody. Możliwe jednak, że
tak zareagował jego organizm, kiedy dowiedział się, że arcywróg
planuje się go „pozbyć”.
Homer czekał zanurzony w mrocznej wodzie. Szczęka mu drżała,
a nogi swędziały. Wkrótce Madame wyruszy do Torch. Wtedy ona
wdrapie się do okrętu podwodnego. I od razu powie Lorelei, że wie
o jej współpracy z Madame. Weźmie Psa i Herculesa, a potem
zapomną o dziewczynce i pakcie między L.O.S.T. a ZNALEZIONE. Nie
potrzebowali go. To on przecież złożył mapę, Hercules przetłumaczył
zagadkę, a Angus Macdoodle obliczył dokładne współrzędne miejsca
ukrycia skarbu. Lorelei nic jeszcze nie zrobiła. No dobra,
postanowione. Zostawi Lorelei samej sobie.
Problem w tym, że dziewczynka też znała zagadkę i współrzędne.
W każdej chwili mogła przekazać je Madame i Torch. Gdyby poszła
do nich, pewnie by się jej pozbyły. Chłopiec westchnął. Niezależnie
od tego, jak zła była Lorelei, uczucie sympatii tkwiło w nim niczym
stado kóz na grządce sałaty. I nie potrafił się go pozbyć.
Zapomniał o tym, kiedy Madame la Directeur wróciła do pokoiku
pod schodami. Przebrała się w strój do poszukiwania skarbów, który
wyglądał dokładnie jak ten Homera – prawdopodobnie uszył go ten
sam krawiec, pan Tuffltop. Kobieta założyła spodenki khaki, koszulę
w odcieniu leśnej zieleni, kamizelkę khaki, pijawkoodporne
podkolanówki, brązowe skórzane buty oraz skórzany pasek
z inicjałami M.L.D. na klamrze. Zatrzymała się przed lustrem
i założyła na głowę kapelusz typu panama. Nikt nie rozpoznałby
w niej kobiety, która rano pojawiła się na pierwszych stronach gazet.
– Czas pokazać tym amatorom, że zadarli z nie byle kim –
powiedziała, a potem weszła po schodach na górę.
Jej kroki słychać było długo po tym, jak zniknęła w kamiennym
żółwiu.
Kiedy Homer odczepiał liny cumownicze okrętu, ręce wciąż mu
drżały. Z trudem wdrapał się na pokład. Jednostka miała kształt ciasta
z wystającą z niego świecą. Jego dolna część stanowiła kadłub statku
i pozostawała ukryta pod wodą. Gruba świeca w rzeczywistości była
szeroką, metalową rurą nazywaną kioskiem, z włazem na dachu.
Chłopiec wdrapał się tam po drabinie i go otworzył. Potem po innej
drabinie wszedł do okrętu.
Pierwszą rzeczą, którą zauważył w jego wnętrzu, była złota
plakietka wisząca na ścianie.

LA MADAME
Okręt zaprojektowany przez Ajitabha dla Drake’a Horatio
Puddinga, aby mógł przemierzać oceany w poszukiwaniu
skarbów.

Okręt podwodny nazwano na cześć Madame la Directeur? Homer


wzdrygnął się i przeczytał plakietkę po raz kolejny. Przypomniał
sobie, że Drake był niegdyś zakochany w Madame. Ajitabh mógł więc
nazwać jednostkę imieniem ówczesnej dziewczyny wujka. Chłopiec
zadrżał. Nie ma mowy, żeby nadal nazywała się „La Madame”. Po
powrocie z wyprawy zawiesi w tym miejscu nową plakietkę. Statek
będzie się nazywał „The Drake”.
Potem zauważył metalowy zbiornik wbudowany w tylną ścianę.
Znajdująca się na nim plakietka informowała, że to „Jednostka
Wytwarzająca Biopaliwo z Wodorostów”. Tuż obok, na przełączniku,
widniał kolejny napis. „Góra – silnik. Dół – bateria podwodna”.
Chłopiec przez chwilę się zastanawiał. Najwyraźniej Ajitabh stworzył
jednostkę, która zasysała wodorosty z morskiego dna i zamieniała je
w paliwo. To paliwo zasilało silnik, gdy statek znajdował się na
powierzchni. Kiedy się zanurzał, tę rolę przejmowała bateria. Ależ to
sprytne!
Niewielkie pomieszczenie z boku jednostki oznaczono napisem
„Kambuz”. Homer wiedział, że właśnie tym słowem marynarze
określają kuchnię. Na kolejnych drzwiach widniał napis „Schowek”,
a następne stanowiły „Wyjście na poziom dna”. Na pokładzie
znajdowały się trzy siedzenia, każde umieszczono przy zakrzywionym
okienku obserwacyjnym. Pośrodku jednostki znajdował się fotel ze
sterem, który wyglądał tak, jakby wykręcono go z holownika. Homer
usiadł przy nim i skupił wzrok na guzikach umieszczonych na panelu
tuż przed sobą. Pod każdym z nich Ajitabh przykręcił plakietkę
z czytelną informacją. Pomimo to pomysł sterowania okrętem
podwodnym wydał się chłopcu niedorzeczny. Byłoby o wiele łatwiej,
gdyby to Ajitabh siedział przy sterze. Niestety nie było to możliwe.
Chłopiec mógł liczyć tylko na siebie. Uważnie przeczytał każdą
z plakietek, aż wreszcie odkrył, co najpierw powinien zrobić.
„Włącznik silnika”. Kiedy nacisnął guzik, zaświecił on na zielono.
Okręt zawarczał na tyle głośno, że Homerowi zaczęło się wydawać, iż
znalazł się w kociołku. Jednak warkot ustąpił miejsca monotonnemu
szumowi.
Rozmyślając nad kolejnym ruchem, opuścił wzrok na wajchę, która
wystawała z konsoli po prawej stronie steru. Wyglądała dokładnie tak
samo jak wajcha w starej, czerwonej ciężarówce jego taty. Ta, którą
zmieniało się biegi. Przyciągnął ją do siebie. Silnik zawył i okręt
szarpnął do tyłu, uderzając w stromy brzeg stawu. Homer pchnął
wajchę do przodu. Silnik zawył po raz kolejny i okręt popędził przed
siebie, uderzając o przeciwległy brzeg. Chłopiec się skulił. W tym
tempie statek rozbije się w drobny mak, zanim uda mu się
gdziekolwiek dopłynąć.
Po kilku próbach udało mu się ustawić wajchę w odpowiedniej
pozycji. Sięgnął po ster i przepłynął przez tunel, zostawiając kryjówkę
za swoimi plecami. Kiedy zobaczył przed sobą kratę, przesunął
wajchę na pozycję „zero”. Potem wdrapał się po drabinie na górę
i wystawił głowę z włazu.
– Hej, Lorelei! Otwórz kratę! – zawołał.
Kiedy to zrobiła, wypłynął na jezioro.
Wyszedł z włazu i ciepłe sierpniowe powietrze omotało jego twarz.
– Cześć, Homer! – zawołał z łódki Hercules.
Pies zaszczekał i zamachał ogonem.
– Udało ci się! – wrzasnęła Lorelei. Potem zaparła się nogami
i zaczęła wiosłować w stronę okrętu podwodnego. – Zdobyłeś go!
Widziałeś Madame? Jest tam?
Homer spojrzał na dziewczynkę w różowym kombinezonie. Miał
ochotę nakrzyczeć na nią. Chciał jej wygarnąć, że wie o współpracy
z kobietą. Gdyby jednak Lorelei odkryła, że chłopiec o wszystkim wie,
domyśliłaby się, że chce ją oszukać.
Zeskoczył na pokład.
– Tak, widziałem ją. Ale już poszła.
– Gdzie poszła? – zdziwiła się dziewczynka.
– Nie wiem – odpowiedział niewinnym głosem i wzruszył
ramionami. – Nie rozmawiałem z nią. Ukryłem się.
– Czy była zła? – zapytała Lorelei, kiedy jej łódka zatrzymała się
obok okrętu. – Zmieniłam parę rzeczy w jej kryjówce. Zauważyła to?
– No jasne, że zauważyła – potwierdził.
Pies stęknął, lecz zdołał przeskoczyć przez burtę łódki i wylądował
na pokładzie tuż obok Homera. Hercules poszedł w jego ślady i podał
chłopcu ubrania. Jako ostatnia na statku pojawiła się Lorelei.
Odepchnęła pustą łódkę w stronę przeciwległego brzegu jeziora, gdzie
znajdowała się wypożyczalnia.
Pies spojrzał w wodę i zawarczał. Wokół jednostki krążył rekin.
– Dzięki za uratowanie Ciapka – powiedziała.
– Co zamierzasz z nim zrobić? – zaciekawił się chłopiec.
– Och, to nie będzie trudne. Popłynie za nami rzeką. Kiedy
dotrzemy do oceanu, odzyska wolność – stwierdziła, wdrapała się na
drabinę i zniknęła we wnętrzu okrętu.
– Pomożesz mi wnieść Psa na górę? – zapytał kumpla.
– Jasne, nie ma sprawy – odpowiedział Hercules, złapał Psa i zaczął
się wspinać. – Czy na pokładzie są kamizelki ratunkowe? Mam
nadzieję, że tak.
Przed wejściem do środka Homer zatrzymał się na szczycie
drabinki i rozejrzał dookoła. Daleko, daleko na brzegu jeziora
pojawiało się coraz więcej biegaczy. Ciężarówka z lodami krążyła
wśród zatłoczonych ławek. Widoczne w oddali wieżowce odcinały się
na tle błękitnego, bezchmurnego nieba.
A więc Homer W. Pudding miał opuścić Miasto i wyruszyć na
otwarte wody oceanu. „Czy do reszty zwariowałem?”, zastanawiał się.
I wtedy przypomniał sobie słowa swojego wujka. „Smutną prawdą
dotyczącą rodzaju ludzkiego jest to, że osoby niebojące się
odmienności uważa się na ogół za niespełna rozumu”. Potem
uśmiechnął się. Uświadomił sobie, że wyrusza na niebezpieczną
wyprawę w samych bokserkach. „Może rzeczywiście jestem nieco
zwariowany”, pomyślał.
– Hej, a gdzie jest Stokrotka? – Pytanie Lorelei dobiegło go gdzieś
z dołu drabiny.
Spojrzał w głąb kiosku. Dziewczynka stała z wyciągniętymi rękami,
jak gdyby spodziewała się, że szary szczur lada moment zeskoczy.
Cała wściekłość, jaką czuł do niej, to swędzenie, które popychało
jego serce do galopu i sprawiało, że czuł się, jakby tkwił pośrodku
szturmu, nagle ustąpiło niczym jakiś sen.
– Posłuchaj… – powiedział łagodnym głosem, gdy zszedł już
z drabiny i spojrzał w jej olbrzymie oczy. – Mam dla ciebie bardzo złą
wiadomość.
Rozdział 26
Cała naprzód!

Jak się okazało, swędzenie dręczące Homera nie było efektem


wściekłości. Wywołała je kąpiel w jeziorze.
– To najgorsza wysypka, jaką kiedykolwiek widziałem – stwierdził
Hercules. – Jeśli te zaczerwienienia zamienią się w pryszcze, będziesz
naprawdę biedny. Oczywiście żałuję, że nie mam przy sobie mojej
apteczki.
– Ja też – jęknął chłopiec.
Najłagodniejsze słowo, jakim dałoby się określić nastrój panujący
na pokładzie jednostki, brzmiało „ponury”. Taki nastrój z całą
pewnością nie powinien panować wśród trojga nieustraszonych
podróżników, którzy wyruszali właśnie po największy piracki skarb
na świecie. Gdzie podziała się radość? Całe podekscytowanie? Gdzie
te fantazje, które z pewnością majaczyły w ich głowach, kiedy
wyobrażali sobie zmiany mające wkrótce nastąpić w ich życiu?
Rzeczywistość wyglądała następująco: Homer siedział na podłodze
jednostki, pogrążony w swędzącej rozpaczy, a Lorelei leżała zwinięta
w kącie, z rękami splecionymi wokół nóg.
Czuła przeogromny smutek.
Chłopiec powiedział jej o śmierci Stokrotki, jednak pominął
niektóre szczegóły – zwłaszcza ten dotyczący uderzania łopatą.
– Nie wierzę, że już jej nie ma – szepnęła drżącymi ustami.
Homer nie wiedział, czy powinien ją przytulić, czy też stanąć tuż
obok i rzucić coś w stylu: „Wszystko będzie dobrze. No już, już. Nie
płacz!”. Jak można pomóc komuś, kto właśnie stracił ukochanego
szczura, tym bardziej, że był to jedyny członek jej rodziny?
Każdy, kto spędził choć trochę czasu ze zwierzętami, doskonale
wiedział, że można je kochać tak jak innych ludzi. Czasami nawet
bardziej. Homer zdawał sobie z tego sprawę. Poza oczywistymi
powodami miłości – słodyczą, miękkością, urokiem – zwierzęta były
aż do bólu lojalne. Nigdy nie kłamały. Nie wymyślały sposobów, aby
cię przechytrzyć. Z całą pewnością nie zakradały się do sypialni, żeby
ukraść rzeczy ukryte w schowkach pod łóżkiem. Ich najbardziej
niezwykłą cechą było to, że akceptowały cię takim, jakim byłeś. Nie
przejmowały się, że masz na twarzy pryszcze wielkości jagód. Nie
śmiały się, jeśli robiłeś zakupy w dziale dla otyłych w domu
handlowym Walkera albo też byłaś bezdomna.
Dlatego kiedy na ciele Homera pojawiła się paskudna wysypka,
Pies po prostu wyciągnął się obok niego i położył mu łeb na kolanach.
– Spójrz, co znalazłem! – zawołał Hercules ze schowka, który
właśnie przeszukiwał. Wyszedł z niego z czerwonym, metalowym
pudełkiem w rękach. – To apteczka – wyjaśnił, uklęknął obok Homera
i ją otworzył. – Hmmm. Zupełnie nie przypomina mojej.
Apteczka Herculesa powstała z myślą o ludziach żyjących na lądzie.
Ta przeznaczona była dla osób mieszkających pod wodą. Zawierała
buteleczki z napisami takimi jak „Utleniacz”, „Witaminy zastępujące
promienie słoneczne” czy „Płyn odstraszający rekiny”. Na
zakraplaczach umieszczono etykiety z napisami „Osłona
przeciwsłonowodna do oczu”, „Krople usuwające plankton”
i „Reduktor pąkli”. W tubkach znalazły się między innymi „Krem
przeciwdziałający kurczeniu się skórek na palcach”, „Feromony
meduzie” i „Maść odsysająca ośmiornice”.
– Hej, to może zadziałać – powiedział Hercules i odkręcił jedną
z wielu tubek. – To żel na poparzenia meduz – wyjaśnił i wycisnął
odrobinę na dłoń Homera.
Substancja miała zielony kolor i pachniała jak coś, w czym psy
mieszkające na farmie z przyjemnością by się wytarzały. Chłopcu było
wszystko jedno. Jeśli skóra będzie go swędzieć choćby minutę dłużej,
po prostu ją z siebie zedrze. Rozsmarował żel na rękach, nogach,
brzuchu i karku. Hercules pomógł mu wetrzeć go w plecy. Ulga była
natychmiastowa.
– Dziękuję – powiedział zaraz po tym, jak radośnie westchnął.
Kiedy skóra przestała go swędzieć, a bokserki wyschły, założył
dżinsy i koszulę. Buty nie. Noszenie ich na okręcie podwodnym nie
miało większego sensu. Zresztą pozostali też chodzili na bosaka.
W kambuzie Hercules znalazł pudełko z racjami żywnościowymi.
Razem z Homerem i Psem zjedli po batoniku.
– Nie jestem głodna – mruknęła Lorelei.
Odwróciła się i oparła głowę o niewielkie okienko.
Homer ukucnął obok Psa.
– Idź, usiądź obok niej – szepnął mu do ucha. – Spróbuj ją
rozweselić. – Potem lekko go popchnął.
Zwierzę przeszło przez pokład i, stęknąwszy, położyło się na
nogach dziewczynki. Homer doceniał ten gest zwłaszcza w chłodne
poranki. Futrzak to najlepsze skarpetki na świecie.
Jednak Lorelei się odsunęła.
– Daj mi spokój – jęknęła. – Jestem zbyt smutna, żeby cię głaskać.
– To co teraz robimy? – zapytał Hercules i zamknął apteczkę.
Homer nie wiedział, jak poprawić humor dziewczynce. Dlatego
skupił się na wyprawie.
– Podejrzewam, że powinniśmy ruszać.
Mechanizm autopilota okazał się nieskomplikowany. Homer wpisał
koordynaty celu. Ekran na panelu kontrolnym się zaświecił. Punkt
A przedstawiał ich obecne położenie, punkt B zaś cel. Czarna kropka,
czyli okręt podwodny, zaczęła migać.
Homer zajął fotel pilota. Hercules usiadł po prawej i starannie
zapiął pas bezpieczeństwa. Ciapek pojawiał się przed nimi i znikał.
Płynęli w stronę rzeki, która zasilała jezioro. Nie była to dzika rzeka
o wartkim nurcie, pełna kamieni i niedźwiedzi grizzly uderzających
łapami w przepływające łososie. Została uregulowana i niespiesznie
płynęła szerokim korytem, idealnie nadającym się do przewożenia
towarów z całego świata.
– Uważaj! – zawołał Hercules, kiedy zatrąbił na nich holownik.
Homer zamierzał szarpnąć za koło sterowe, ale autopilot zrobił to
za niego, zgrabnie unikając kolizji.
– Tłoczno tu – powiedział zaskoczony.
Minęli barki wiozące drewno, a także stojący w porcie statek
wypełniony metalowymi kontenerami, które pomarańczowy żuraw
przestawiał na ciężarówki czekające na brzegu. Kiedy mijał ich statek
pasażerski, ludzie wychylali się z relingów i wpatrywali w ich okręt.
Żaglówki, motorówki i kutry rybackie dołączyły do parady. Ciapek
pojawiał się co jakiś czas, krążąc wokół nich niczym wierny border
collie.
– Sądzę, że nas gdzieś prowadzi! – zawołał Homer.
Kiedy dotarli do ujścia rzeki, fale zrobiły się większe. Po kilku
minutach turbulencji woda się uspokoiła. Kojący błękit rozpościerał
się aż po horyzont.
– Wow! – szepnął Hercules.
– Spójrz, Lorelei, to morze!
Ale dziewczynka nie spojrzała.
Jednostka Wytwarzająca Biopaliwo z Wodorostów zaczęła szumieć.
Wskaźnik paliwa dość szybko przesunął się ze środka skali niemal na
sam koniec.
– Najwyraźniej zasysa wodorosty – powiedział Homer – i zamienia
je w paliwo.
– Super – ucieszył się jego kumpel.
To, co szczególnie ich cieszyło, to możliwość obserwowania
jednocześnie tego, co znajdowało się nad wodą, i tego, co znajdowało
się pod nią. Obok przepływały ławice ryb, unosząc się i opadając
w tańcu synchronicznym. Mewy wypoczywały na wodzie,
przebierając niespiesznie pomarańczowymi łapkami. Pojawił się też
Ciapek, balansując czerwoną piłką na nosie. Potem zatrzymał się
i spojrzał gdzieś w dal. Zadrżał. Czyżby usłyszał zew oceanu? Całe
życie spędził przecież w zoo… A jeśli właśnie odkrył, czym jest
wolność? Nagle rekin zapomniał o piłce i popędził przed siebie,
machając ogonem jakby na pożegnanie.
– Myślę, że Ciapek odpływa – powiedział Homer.
– Co? – Lorelei odepchnęła Psa i zerwała się na równe nogi. –
Ciapek! – zawołała i zaczęła stukać kostkami dłoni w szklane okienko.
Waliła coraz mocniej i mocniej. – Ciapek! Nie zostawiaj mnie bez
pożegnania! Ciapek!
Rekin zawrócił i podpłynął bliżej. Okrążył statek podwodny,
a potem przyłożył oko do szyby, za którą stała Lorelei.
– Płyń – szepnęła drżącym głosem. – Bądź wolny! – dodała
i pomachała mu ze smutkiem.
Ciapek okrążył jednostkę po raz ostatni.
Wkrótce jego potężna, nakrapiana sylwetka zniknęła gdzieś
w oddali, zupełnie jakby zamieniła się w wodę. Dziewczynka
westchnęła.
– Założę się, że jest teraz szczęśliwy – powiedział Hercules.
– Tak, daję głowę, że jest – wtórował mu Homer.
– Udanego życia – dodała Lorelei. Potem usiadła na krześle i oparła
stopy na konsoli. – Jeśli będziemy płynąć tak wolno, nigdy nie
dotrzemy na miejsce.
– Przesunąłem już wajchę na maksa do przodu – wyjaśnił chłopiec.
– Cóż, i tak płyniemy zbyt wolno – poskarżyła się i splotła ręce na
piersiach. – Musimy przyspieszyć.
Choć Homer się ucieszył, że Lorelei już nie siedzi smutna w kącie,
to niezbyt radośnie powitał jej wiecznie rządzące się wcielenie.
– Jakim cudem mam popłynąć szybciej? – zapytał.
– Może w taki? – zapytał Hercules i otworzył niewielkie drzwiczki
w konsoli. Wewnątrz znajdował się przycisk z napisem
„Hiperprędkość”. – Hiper to greckie słowo – wyjaśnił. – Oznacza
ponadwymiarowy.
– Hiper mi odpowiada – stwierdziła dziewczyna i wyciągnęła rękę,
ale Homer złapał ją za nadgarstek.
– Moglibyśmy o tym porozmawiać? Hiperprędkość brzmi dość…
szybko. – Bardzo się cieszył, że ma do dyspozycji autopilota, ale co
będzie, jeśli ten zawiedzie? Lorelei wychowała się w mieście.
Hercules spędził całe życie na ogrodzonym osiedlu, Homer zaś na
farmie. W żyłach żadnego z nich nie płynęła ani kropla marynarskiej
krwi. – Może powinniśmy to najpierw przemyśleć?
Dziewczynka uniosła brwi i spojrzała na niego. Hercules nerwowo
szarpał za rąbek koszuli. Pies chrapał.
– Przemyśleć? Mówisz poważnie?
Mówił poważnie. Zamierzali zrobić coś ryzykownego, a ryzyko nie
leżało w jego naturze. Tyle że wszystko, co zrobił od dnia śmierci
wujka, doprowadziło go właśnie w to miejsce.
Lorelei i Hercules obserwowali go. No i czekali na odpowiedź.
Zamknął oczy, wyobrażając sobie wujka Drake’a. „Dasz radę. Jesteś
moim bratankiem. Jesteś prawdziwym Puddingiem”.
Otworzył oczy, a potem pacnął się dłonią w udo.
– Zróbmy to – powiedział, wyciągnął rękę i przycisnął guzik.
To, co wydarzyło się późnej, przypominało filmy science fiction,
w których kapitan mówi: „Prędkość warpowa. Cała naprzód!”. Gdy
okręt podwodny popędził do przodu, świat za oknami się rozmazał.
Homer i Lorelei nie zapięli pasów, więc pospadali z foteli
i wylądowali ze splątanymi nogami na podłodze. Pies, który w ogóle
nie miał pasa, przeleciał przez niemal cały statek i wylądował na
piersi swojego pana. Bam! Wrażenie było takie, jakby właśnie spadł
meteoryt. Chłopiec skrzywił się, a całe powietrze uciekło z jego płuc.
Po upewnieniu się, że zwierzęciu nic się nie stało, Homer wyjrzał
przez okno.
– Wow, naprawdę prujemy – stwierdził.
Statek skakał i przecinał fale niczym oszalały delfin.
– Chyba dostanę choroby morskiej – oświadczył Hercules. – Bardzo,
bardzo poważnej. Niech ktoś poda mi torbę. Byle szybko.
Pies leżał na boku i jęczał. Język zwisał mu z pyska niczym
kawałek ścierki. Homerowi żołądek związał się w węzeł i zaczęło mu
się kręcić w głowie.
– Też chyba się rozchoruję – powiedział.
– Założę się, że mniej by trzęsło, gdybyśmy płynęli pod wodą –
stwierdziła Lorelei.
– Pod wodą? – W ustach Herculesa zabrzmiało to jak pisk.
– Tak – potwierdziła dziewczynka i przypięła się pasem do fotela. –
To przecież okręt podwodny? – dodała i nacisnęła guzik z napisem
„Zanurzenie”.
Silnik ucichł, a włączyła się bateria. Zaczęli się zanurzać.
I rzeczywiście po chwili statek płynął o wiele spokojniej. Czarna
kropka na ekranie autopilota wciąż miarowo migała, podążając
wyznaczoną ścieżką. Ryzyko pojawienia się choroby morskiej
u chłopców zmalało.
Czas płynął i zmęczenie dało o sobie znać. Nie licząc Psa, nikt nie
spał od czasu krótkich drzemek w biurze nawigacji gwiezdnej.
Hercules wsunął notes pod głowę i wyciągnął się na podłodze.
– Będziemy spać na zmianę – zadecydowała Lorelei. – Ty pierwszy.
Choć Homer jej nie ufał, miał ciężkie powieki, a myśli nieskładne.
Zwinął się więc na podłodze i wsunął kamizelkę ratunkową pod
głowę. Cichy szum baterii, łagodne chrapanie Psa i miarowe sapanie
Herculesa przypominało uspokajającą, odprężającą melodię.
Chłopiec powoli pogrążał się we śnie, aż w końcu poczuł, że jego
ciało stało się równie gładkie co woda za burtą.
Rozdział 27
Królowa Skarbów

Madame la Directeur stała w głównej sali Muzeum Historii Naturalnej


i z lekceważeniem wyginała usta. Przed chwilą wyjechała windą
z piwnicy. Nie widziała potrzeby, żeby przeciskać się niczym szczur
tunelem pełnym pająków. Uważała, że zasługuje na coś więcej.
„Kiedyś rządziłam tym miejscem. Beze mnie byłoby niczym”,
pomyślała.
Poranni goście krążyli już po lobby z mapami muzeum. Zachwyceni
podziwiali szkielet tyranozaura, który kończył się w połowie drogi do
kopuły sufitu. Patrzyli również na mamuta, który stał obok głównych
schodów, a także na ukrytą za szkłem gigantyczną ośmiornicę
rozciągniętą na długość ściany. Bileterzy, kasjerzy i przewodnicy
uwijali się, wykonując swoje obowiązki. Ani jeden pracownik
muzeum nie zwrócił uwagi na kobietę w stroju podróżnym, która
stała pod pterodaktylem, ukrywając twarz pod kapeluszem typu
panama. „Byłam waszą szefową. Waszą królową!”, pomyślała.
Nagle minął ją mężczyzna. Na plakietce, którą przyczepił do klapy,
widniał napis „Pan Wood. Dyrektor Muzeum”. Stopa Madame la
Directeur sama się przesunęła. Gość wylądował na marmurowej
podłodze, a broszury wypadły mu z rąk. Okulary poleciały na drugą
stronę pomieszczenia i roztrzaskały się o kość udową tyranozaura.
„Jak on śmie zajmować moje miejsce?”, zastanawiała się Madame.
Potem, bez słowa przeprosin, przeszła nad nim i ruszyła w stronę
drzwi wejściowych.
Idąc chodnikiem, analizowała sytuację, w której właśnie się
znalazła. Dziewczynka zgodnie z jej wskazówkami wykradła mapę
z domu Puddingów. Posłusznie nawiązała współpracę z Gertrude
i Torch. Do tej pory wszystko szło zgodnie z planem. Więc dlaczego
Lorelei przekazała mapę tym dwóm kobietom? To nie miało sensu!
Powinna schować ją w bezpieczne miejsce i zaczekać na pojawienie
się Madame.
Bardzo możliwe, że dziewczynka była prostym stworzonkiem bez
krzty intelektu. Mimo to przetrwała na ulicy przez wiele lat. Nie była
więc aż tak głupia. Z pewnością coś knuła. Tylko co?
Bez wątpienia dzieciak Puddingów maczał w tym palce. On też
marzył o tej mapie. A co, jeśli powiedział pozostałym członkom
L.O.S.T. o kryjówce? Wpadną tu jak jakaś szarańcza. Madame nie
mogła już tam wrócić. To było zbyt ryzykowne. Musiała znaleźć nowe
miejsce. Kiedy tylko zdobędzie skarb Rumpolda Smellera,
wyprowadzi się z Miasta. Im dalej, tym lepiej. Może na tropikalną
wyspę, gdzie mogłaby popracować nad opalenizną? W sumie mogłaby
kupić całą wyspę. Wtedy robiłaby wyłącznie to, na co ma ochotę.
Madame przeszła na drugą stronę ulicy Głównej i skręciła w aleję
Sukcesu. Samochód policyjny przejechał tuż obok, ale nie zmieniła
tempa. Już wiele razy ich przechytrzyła. Zauważyła stertę gazet
leżących na chodniku i gazeciarza wykrzykującego: „Uciekinierka
z więzienia wciąż na wolności. Czytajcie, czytajcie!”. Przechodząc
obok, kopnęła czasopisma.
Wkrótce dotarła do przystani, przy której stał zacumowany jacht
Gertrude. Na pokładzie Torch próbowała złożyć mapę. Madame
zniecierpliwiona poruszyła palcami. Wreszcie, po tych wszystkich
latach, zdobyła ją. A kiedy już znajdzie skarb, L.O.S.T. będzie błagać,
żeby wróciła do stowarzyszenia. Będzie błagać, żeby została ich nową
przywódczynią. A ona zaśmieje im się w twarz. „Nie potrzebuję was”,
powie. Potem przyjmie nowe imię. Zostanie Królową Skarbów.
I jako Królowa Skarbów będzie rządzić światem poszukiwaczy
skarbów. Ze swojego tronu na prywatnej wyspie będzie planować
kolejne wyprawy. Zatrudni całą armię najemników – bezwzględnych
mężczyzn i okrutne kobiety, którzy nie będą się przejmowali
międzynarodowymi prawami i układami, których nic nie powstrzyma
przed sięgnięciem po skarby i przywiezieniem ich swojej królowej.
Wielkie studio filmowe nakręci o niej film, a potem serial telewizyjny.
Wszyscy będą zazdrościć jej bogactwa, potęgi i sławy. Zacznie
sprzedawać prawa do laleczek przedstawiających Królową Skarbów
i pacynek poruszających głową w trakcie jazdy samochodem. Może
nawet zaprojektuje jakąś kolekcję ubrań?
W oddali, po drugiej stronie ulicy, majaczyła stacja kolejkowa.
Madame nawet nie rzuciłaby na nią okiem, gdyby nie mężczyzna
siedzący na ławeczce przed wejściem. Jego stopy nawet nie sięgały
chodnika. Pod pachą miał teleskop, a na ziemi obok niego stała
walizka w szkocką kratę.
Kobieta zatrzymała się tak gwałtownie, że niemal spowodowała
pieszą kolizję. Angus Macdoodle nie pokazywał się publicznie od
ponad dekady. Przez cały czas pozostawał w ukryciu. Dlaczego znów
pojawił się w Mieście?
– Angus?! – zawołała.
Angus Macdoodle czytał właśnie rozkład jazdy pociągów. Jednak
uniósł głowę i pomimo sporego ruchu ulicznego dostrzegł znajomą
twarz. Mruknął coś pod nosem, zsunął się z ławki i wbiegł na stację.
Madame la Directeur popędziła za nim. Nie zwracała uwagi na
światła, przemknęła po prostu między taksówkami.
– Z drogi! – zawołała, odpychając na bok przechodniów, i wbiegła
do budynku.
Kakofonię dźwięków potęgowały ciężkie ceglane mury. Pociągi
gwizdały i świstały, automaty do kawy dymiły, a głośniki
informowały o kolejnych przyjazdach i odjazdach. Gdzie on się
podział? Przepchnęła się przez ogonek ludzi stojących po bilety,
nadeptując na stopę małego chłopca i uderzając łokciem staruszkę.
W końcu go dostrzegła. Właśnie wchodził do pociągu. Rozpędziła się
i w ostatniej chwili wyrwała mu teleskop spod pachy.
Angus odwrócił się tak szybko, że jego rude włosy zawirowały
w powietrzu.
– Oddawaj!
– Nie, dopóki nie powiesz mi, co tu robisz.
– To nie twoja sprawa – powiedział i z płonącymi oczami ruszył
w jej kierunku. Potem wskazał na kiosk. – Policja jest już na twoim
tropie. Oddawaj albo narobię rabanu!
Madame cofnęła się, zaciskając dłoń na teleskopie. Zatrzymała się
na skraju peronu i wyciągnęła rękę nad tory.
– Powiedz mi, co tu robisz, albo go zrzucę. Połamie się na
kawałeczki.
Angus westchnął głęboko. Był wyraźnie zmartwiony.
– Zawse przyciągas kłopoty. Tak się ciesyłem, kiedy cię wyzucili
z L.O.S.T. Nigdi cię nie lubiłem. Nigdi!
– Dla mnie zawsze byłeś tylko dziwnym karzełkiem. I też za tobą
nie przepadałam. – Madame zmrużyła oczy. – Byłeś jednak
pustelnikiem, a pustelnicy nie lubią miast. Co tu robisz? Gadaj!
– Wijezdzam. Te dzieciaki mnie odnalazli. Mam gdzieś ich i tę
głupią mapę!
– Dzieciaki? – Kobieta uniosła brew. – Mapę?
– Mam ich gdzieś! Wijadę daleko, gdzi nikt mnie ni znajdzie. Gdzi
będę mógł pacyć na gwiazdy w spokoju! – dodał i zaczął biegać wokół
niej, próbując chwycić teleskop.
Jednak Madame trzymała go zbyt wysoko.
– Czy jedno z tych dzieci miało różowe włosy?
Mężczyzna kiwnął głową.
– Czy drugie wyglądało, jakby zjadło za dużo tortu?
Znów kiwnął głową.
– I był z nimi pies?
– Tiak. Malusi bassecik!
Madame nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu. Los ostatnio nie
był dla niej łaskawy, lecz teraz spłacił swój dług. Gdyby nie wpadła
na Angusa, straciłaby mnóstwo czasu w towarzystwie Torch,
składając mapę, która najwyraźniej wcale nie była prawdziwa. Lorelei
udowodniła, że jest prawdziwą spryciulą. Oszukała Gertrude i Torch.
Wysłała im fałszywy dokument i zostawiła sobie oryginał. Być może
zasługuje na drugą szansę? Taki fortel jest godny podziwu. Mała
z pewnością byłaby całkiem niezłym sługą Królowej Skarbów.
Ale nie ten chłopak. Homer Pudding zdecydowanie odpadał.
– Opowiedz o tej mapie – poprosiła Madame la Directeur.
Angus Macdoodle jęknął, założył ręce na piersiach i spojrzał na nią
spod swoich krzaczastych brwi.
– To była mapa gwiazd – oświadczył. – Odcytałem im ją.
Mapa gwiazd? No tak, to oczywiste. Rumpold Smeller był piratem,
człowiekiem siedmiu mórz. Oznaczenie drogi do skarbu za pomocą
gwiazd miało w jego przypadku sens.
– Obliczyłeś współrzędne? – zapytała.
– Tiak.
Madame la Directeur uśmiechnęła się zadowolona, opuściła rękę
i zatrzymała ją tuż przed zaczerwienioną twarzą mężczyzny.
– Mam dla ciebie propozycję. Teleskop za współrzędne z mapy. Co
ty na to?
– Wszyscy wsiadać! – zawołał konduktor. – Pociąg do Gnomowa
odjeżdża lada moment. Wsiadać!
– Założę się, że gwiazdy w Gnomowie są naprawdę śliczne – dodała
kobieta. – Jak będziesz je podziwiać bez swojego ukochanego
teleskopu?
Angus zerknął nerwowo za ramię, objął urządzenie i podał Madame
współrzędne.
– Jesteś pewien, że są prawidłowe? – zapytała, pochylając się tak
nisko, że ich nosy niemal się zetknęły. – Bo jeśli się pomyliłeś, to cię
znajdę.
– Ni obrazaj mni, kobieto! – zawołał rozgniewany, plując na boki. –
Znam się na gwiazdach lepij niż ktokolwiek na swiecie! Ocywiście, ze
podałem ci prawidłowe współzędne!
Madame puściła teleskop. Mężczyzna go złapał, minął konduktora
i wdrapał się do pociągu.
Obłok pary otoczył kobietę, która stała na peronie.
Skarb prawie należał do niej.
Rozdział 28
Zakorkowane meduzy

Choć już prawie dotarli, parszywy humor nie opuszczał Lorelei. Jej
blada, ponura twarz przypominała Homerowi Zeldę, która wiecznie
czymś się smuciła. Powszechnie wiadomo, że jeśli spędza się wiele
czasu z kimś zrozpaczonym, samemu łapie się taki kiepski nastrój.
Gorycz unosi się w powietrzu, opada na włosy, twarz, wsiąka
w myśli. Właśnie dlatego chłopiec próbował się skupić na guzikach
i wajchach konsoli. Cieszył się, że wysypka powoli ustępowała.
Teraz Lorelei miała iść spać, więc zajął miejsce pilota. Szybko
przekonał się, że największym problemem związanym
z podróżowaniem z hiperprędkością była ograniczona widoczność.
I to mimo włączenia przednich reflektorów! Okręt tak szybko pruł
pod wodą, że nie dało się podziwiać tutejszego życia. W dodatku
zbierał meduzy, tak jak samochód pędzący autostradą kolekcjonował
na szybie robaki. Biedne zwierzątka! W odróżnieniu od ryb nie
potrafiły uciec im z drogi.
Plask! Plask!
– Och, kolejna! – zawołał Homer, kiedy uzbrojone w macki
stworzenie rozpłaszczyło się na szybie. – Szkoda, że ten statek nie jest
napędzany wyłącznie flakami meduz!
Hercules usiadł tuż obok niego, na fotelu drugiego pilota, i rozłożył
mapę na kolanach.
– Ta zagadka wciąż nie ma dla mnie sensu. „Bliźnięta ognia u góry
i u dołu. Nieskończone lustro pomiędzy nimi. W niebiańskich oczach
świecą gwiazdy. Za śliną kryje się to, czego szukasz” – zacytował.
– Część tych rzeczy jest całkiem sensowna – odpowiedział Homer. –
Na przykład wiemy, że chodzi o konstelację Smoka. Więc pewnie ma
niebiańskie oczy, prawda? „W niebiańskich oczach świecą gwiazdy”.
A zatem z tym wersem sobie poradziliśmy.
– Tak, to ma sens.
Homer wzdrygnął się, bo kolejna meduza uderzyła w przednią
szybę, zostawiając ślad flaków wielkości poduszki.
– Wow! To największa ze wszystkich! Nie sądziłem, że dorastają do
takich rozmiarów!
– A co z innymi wersami? – zapytał Hercules, wpatrując się
w mapę. – Na przykład z tą pierwszą. „Bliźnięta ognia”?
– No więc… – zaczął chłopiec i zamilkł.
Zagadki słowne nigdy nie były jego mocną stroną. W burzliwe noce
na koziej farmie, kiedy zanikał prąd, często sięgali po planszę do gry
w scrabble. Jego siostra, Gwendolyn, zawsze wygrywała, bo układała
dziwne, naukowe słowa. A kiedy ktoś mówił: „Kochanie, nie ma
takiego słowa jak figat”, odpowiadała: „Oczywiście, że jest. Wszyscy
wypychacze je znają”. A potem zgarniała potrójną premię i jej łączny
wynik rósł w szaleńczym tempie.
Tylko raz Homer próbował ją oszukać. „Ksztal to słowo, którego
używają kartografowie”, powiedział. Jego siostra tak się
zdenerwowała, że zmienił je ostatecznie na „szal”. W efekcie
dziewczynka jak zwykle wygrała.
Przeczytał zagadkę jeszcze raz.
– No cóż, smoki zieją ogniem, co wyjaśniałoby przynajmniej część
tego wersu. „Bliźnięta ognia u góry i u dołu”. Wiemy, że smok
znajduje się na niebie. Gdyby miał bliźniaka, to musiałby on być…
smokiem na Ziemi.
– Cóż, to z całą pewnością nie będzie prawdziwy smok –
przypomniał Hercules. – Smoki są istotami mitycznymi. Nie istnieją.
W zagadce musi chodzić o coś w stylu posągu. Albo jakąś rzecz
w kształcie smoka.
– Nie dowiemy się, dopóki tam nie dotrzemy – mruknęła sennym
głosem Lorelei.
Ciekawe, od jak dawna nie spała.
– Urrr! – Pies przetoczył się na bok i uniósł łapy, licząc na to, że
zostanie podrapany po brzuchu. Leżąca obok dziewczynka
zignorowała go. Zwierzę podniosło się i szturchnęło ją nosem, lecz
niczego to nie zmieniło. – Ur?
Chłopcy bezradnie spojrzeli na siebie. Czy Lorelei pozostanie
markotna aż do końca wyprawy? Hercules zwinął mapę i położył ją
na konsoli.
– Mam pewien pomysł – powiedział. – Może urządzimy Stokrotce
pogrzeb?
Imię szczurzycy padło na pokładzie po raz pierwszy od chwili, gdy
Homer przekazał Lorelei smutną wiadomość.
– Prawdziwy? – zapytała, odgarnęła włosy z opuchniętej twarzy
i spojrzała na chłopców.
– Jasne! – Wzruszył ramionami Hercules. – Dlaczego nie? Kto wie,
może poczujesz się lepiej?
Pogrzeb miałby poprawić jej humor? Homer nie był pewien, czy to
możliwe. Pogrzeb lorda Mockingbirda był dość dziwny, a żadnego
innego nie widział. W tym momencie był jednak gotowy zrobić
wszystko, byleby tylko dziewczynka przestała się dąsać. Potrzebowali
jej pomocy przy rozwiązywaniu zagadki.
– Ale Stokrotki tu nie ma – zauważyła Lorelei. – Nie możemy jej
pogrzebać.
– To bez znaczenia – powiedział Hercules. – Urządzimy pogrzeb
symboliczny, żeby ją upamiętnić.
Homer sprawdził ustawienia autopilota. Czerwona kropka pokonała
już połowę drogi i wciąż trzymała kurs. Plask! Żółta meduza uderzyła
o przednią szybę. „Spójrzcie na tą!”, chciał krzyknąć Homer, bo była
wielkości dwóch poduszek. Postanowił powstrzymać się od
zachwytów tylko dlatego, że przygotowywali się do pogrzebu.
Wszyscy, wliczając w to Psa, usiedli w kółku na zimnej podłodze.
– Co teraz? – zapytał chłopiec.
– Może niech Lorelei opowie nam, jak poznała Stokrotkę –
zasugerował Hercules.
– No dobrze. – W oczach dziewczynki pojawiły się iskierki.
Wspomnienia powróciły. – Mieszkałam wtedy w schowku
w magazynie zup. Mnóstwo ludzi zostawiało śmieci w alejce tuż
obok. Czasami były tam całkiem dobre rzeczy. Zauważyłam poduszkę
na sofę, jednak kiedy ją podniosłam, odkryłam, że mieszka w niej
rodzina szczurów. Mama i pięcioro dzieci. Wydały mi się naprawdę
urocze.
Homer zadrżał. Na farmie widział kiedyś szczury tuż po urodzeniu.
Były różowe, bezwłose i wierciły się niczym przerośnięte robaki.
Opisując je, nigdy nie użyłby słowa urocze.
– Zostawiłam poduszkę na ulicy, tak aby mama szczurzyca mogła
odchować swoje dzieci. Tydzień później ktoś ją zabrał. Czułam się
fatalnie. Zastanawiałam się, co się stało z tą rodzinką. Nagle
zauważyłam, że w cieniu coś się porusza. Jedno z malutkich
szczurzątek leżało na cegłach. Całe dygotało. Musiało wypaść
z poduszki. Zaniosłam je do domu i nakarmiłam zupą. I tak Stokrotka
została moim szczurem.
– Dlaczego nazwałaś ją Stokrotka? – zapytał Hercules.
– Bo większość ludzi uważa szczury za paskudne stworzenia. A ona
była piękna. Jak kwiatek!
– To oksymoron – stwierdził chłopiec. – Oksymoron to zestawienie
wyrazów o przeciwnych znaczeniach. Na przykład świnia Perfuma.
Albo żółw Prędki.
– Stokrotka nie była żadnym oksymoronem – powiedziała Lorelei,
wydymając wargi. – Ona naprawdę była piękna.
– Twoja kolej – zwrócił się Hercules do Homera.
Chłopiec skrzywił się. Zastanawiał się, co właściwie powinien
powiedzieć.
– No cóż… Pamiętam dzień, w którym spotkałem Stokrotkę po raz
pierwszy. W magazynie zup – zaczął. Co jeszcze mógł dodać?
Szczurzyca patrzyła wówczas na niego swoimi oczkami jak paciorki.
Miała czarny nosek i długie wąsiska. Szczerze mówiąc, przyprawiała
go o ciarki. – Ona… no… była miłym szczurem.
Hercules szturchnął go łokciem.
– Mów dalej – szepnął.
Lorelei poruszyła nosem i spojrzała na chłopca. Najwyraźniej
oczekiwała jakiejś opowieści.
– Pamiętam, że kiedy próbowałem się zakraść do kryjówki
Madame, Stokrotka ukradła mi kompas Galileusza. A potem zwinęła
srebrną łyżeczkę kucharzowi Ajitabha. To było w jego wieży – dodał,
choć nie był pewien, czy Lorelei czekała na tego typu opowieści.
O dziwo, uśmiechnęła się, więc mówił dalej. – No i odkryła jaskinię
na wyspie Grzyb, a potem ukradła z niej kryształy harmoniczne.
– Była genialną złodziejką – stwierdziła Lorelei niczym dumna
matka. – Niczego jej nie musiałam uczyć. Miała naturalny talent.
Homer uznał, że swoje zrobił, więc szturchnął łokciem Herculesa.
– Twoja kolej.
– No cóż, nie spędziłem z nią zbyt wiele czasu – oświadczył
chłopiec. – Jednak wiem, że polskie słowo szczur, rosyjskie krysa czy
angielskie rat są niewiadomego pochodzenia. Słowo gryzoń pochodzi
natomiast od gryzienia.
– Tak, była specjalistką od gryzienia – potwierdziła Lorelei.
– Pogrzeby kończą się słowami pożegnania, na przykład „spoczywaj
w pokoju” – dodał Hercules.
Wszyscy razem wypowiedzieli te słowa. „Spoczywaj w pokoju”. To
wystarczyło, żeby odrobinę poprawić humor dziewczynce.
– Wciąż za nią tęsknię, ale czuję się nieco lepiej – stwierdziła
i uściskała Psa.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Na pokładzie słychać było tylko
szum baterii. Futrzak leżał tuż obok Lorelei, jak gdyby wyczuł, że
będzie potrzebowała czegoś ciepłego i włochatego, do czego można
się przytulić. Panującą na statku atmosferę zniszczyło głośne
plaśnięcie. Na oknie pojawiła się gigantyczna żółta plama.
– Fu! – jęknęła Lorelei. – Ta szyba wygląda, jakby przeszedł nad nią
deszcz glutów.
Kolejna meduza, w którą uderzyli, okazała się tak duża, że okręt
zadrżał. Złota plakietka poruszyła się, zsunęła po ścianie
i wylądowała u stóp Homera. Chłopiec ją podniósł.
– Wkurza mnie, że ten statek nazywa się „La Madame” –
powiedział. – Ta kobieta oszukała mojego wujka. I to za pomocą tej
jednostki. A potem mu ją ukradła. Nie zasługuje na to, żeby statek
nosił jej imię.
– Pamiętam, czytałem o tym w raporcie – wtrącił się Hercules. –
Kiedy zostałem oficjalnym sekretarzem L.O.S.T., musiałem
uporządkować wszystkie akta. Poprzedni sekretarz nie trzymał ich
w kolejności alfabetycznej. Wrzucał je tam, gdzie było wolne miejsce.
Koszmar! Na szczęście udało mi się stworzyć system bazujący nie
tylko na alfabecie, ale również na łacińskich prefiksach. Na
przykład…
– To nie ma znaczenia – przerwała mu Lorelei. – Opowiedz o tym
raporcie.
– No tak. – Hercules skrzywił się na chwilę, a potem zamyślił. – No
dobra, zobaczymy, czy wszystko pamiętam. Raport nosił tytuł Trudna
do zapomnienia zdrada Madame la Directeur. Nie umieściłem go pod
T jak trudna, bo uznałem, że nie powinien tam się znajdować. Wiele
raportów zaczyna się od tej litery i szuflada pęka w szwach.
Zdecydowałem się na Z jak zdrada i…
– Kiedyś przez ciebie oszaleję! – zawołała dziewczynka,
zapominając na chwilę o smutku. – Nie interesuje nas system
archiwizacji. Po prostu streść nam, co było w raporcie.
Więc Hercules opowiedział to, co zapamiętał. A oto jego opowieść:

Trudna do zapomnienia zdrada Madame la Directeur

Dokument przygotowany przez lorda Mockingbirda XVIII po rozmowie


z Drake’em H. Puddingiem, świadkiem tego okropnego wydarzenia.

Niech będzie wiadome, że Madame la Directeur złamała przysięgę


złożoną Stowarzyszeniu Legend, Odkryć, Sekretów i Tajemnic i ukradła
skarby dla własnej korzyści. Ten nikczemny występek miał następujący
przebieg.
Madame la Directeur przyjęła stanowisko współtowarzysza Drake’a H.
Puddinga podczas sponsorowanej przez L.O.S.T. wyprawy po skarby
ukryte w zatopionym wraku HMS „Bombastic”. Drake zaproponował
wykorzystanie w jej trakcie swojego nowiutkiego okrętu podwodnego „La
Madame”. Po odnalezieniu zatopionej jednostki Madame przejęła stery,
a Drake wpłynął do wnętrza wraku. Ryzykując życie, przeszukał wszystkie
kwatery żeglarzy, w tym kapitańską. To w niej znalazł kapitańską
skrzynię. Miejcie baczność, że to, co się później wydarzyło, jest po prostu
podłe.
Kiedy Drake podpłynął ze skrzynią do okrętu podwodnego, Madame
zaatakowała go mechanicznymi wysięgnikami jednostki. Drake stanął do
boju, ale nie miał szans z metalowymi demonami. Wyrwały mu skrzynię
z rąk. Skończył mu się tlen. W agonii patrzył, jak robocie ramiona znikają
ze skrzynią we wnętrzu okrętu podwodnego.
Madame la Directeur odpłynęła w nieznanym kierunku, zostawiając go
na pewną śmierć. Zawartość skrzyni sprzedała później na czarnym rynku.

– Tak właśnie to zapamiętałem – powiedział Hercules. – A trzeba


mieć dobrą pamięć, żeby zostać mistrzem w światowym konkursie
ortograficznym.
– Robocie ramiona? – zdziwiła się Lorelei. – Ten okręt ma robocie
ramiona?
Choć Homer również był zainteresowany poznaniem prawdy
o wysięgnikach, nie mógł przestać myśleć o swoim dzielnym wujku
pozostawionym pośrodku oceanu, podczas gdy Madame po prostu
odpłynęła.
– Zastanawiam się, co było w tej skrzyni – powiedział Hercules.
– Niektórzy myśleli, że zawiera skarb Rumpolda Smellera –
stwierdził Homer. Wiedział o tym z Biografii Rumpolda Smellera. – Jej
właścicielem był przecież kapitan Ignatius Conrad. To ostatni
człowiek, który widział żywego Rumpolda. To właśnie on zmusił go
do spaceru po desce i…
– I wtedy Rumpold utonął – przerwała mu Lorelei. – Lub został
zjedzony przez rekiny. Albo jedno i drugie. Tego akurat nie wiadomo.
– Cóż, zamierzam zmienić nazwę tego okrętu – zadecydował
Homer. – Teraz będzie się nazywał „The Drake”.
– Nie możesz tego zrobić – wtrąciła dziewczynka. – Teraz jest mój.
Wszystko, co znajdowało się w kryjówce, należy do mnie. Znalezione,
nie kradzione.
– Ale…
Nagle okręt zadrżał, a bateria zaczęła bzyczeć jak wściekła mucha.
Po chwili jej dźwięk podniósł się o oktawę, więc Pies zaczął wyć.
– Co się dzieje? – zapytała Lorelei.
Chłopcy zerwali się na równe nogi i podbiegli do konsoli. Kontrolka
baterii migała na czerwono.
– Zatrzymaliśmy się – stwierdził Homer, wskazując na ekran
autopilota.
Czarna kropka nie poruszała się.
– Ale dlaczego się zatrzymaliśmy? – dociekał zaniepokojony
Hercules.
– Hauuu! – zawył pies, odchylając łeb do tyłu.
Dźwięk baterii wciąż wspinał się po muzycznej skali. Lorelei
zasłoniła zwierzęciu uszy.
– To przez meduzy! – zawołał Homer, próbując przekrzyczeć hałas.
– Jest ich zbyt wiele. Spychają nas! – Żelowe żółte i białe plamy
pokrywały już całe okno. – To tak, jakbyśmy próbowali przepłynąć
przez miseczkę kisielu. Silnikowi brakuje mocy!
W końcu bateria zamilkła. Okręt zadrżał i znieruchomiał. Nawet
światła pociemniały, żeby po chwili zgasnąć.
– Urrr?
Rozdział 29
Skrzynia kapitana Conrada

Odnalezienie zapasowej baterii zajęło im kilka minut. Kiedy Homer


przełączył guzik, światła nad ich głowami zamigotały i się zapaliły.
Żółte i białe meduzy wciąż się kleiły do przedniej szyby. Ich żelowe
ciała falowały, a macki przesuwały się po szkle. Chłopcu
przypominały ćmy, które nocą podlatywały do okna jego pokoju.
– Jak sądzicie, czy przyciąga je światło? – zapytał Homer.
– To możliwe. Zgaśmy je. Przekonamy się, czy odpełzną –
zaproponowała Lorelei.
Homer wyłączył zapasową baterię i znów przez chwilę siedzieli
w ciemnościach. Panujący na pokładzie mrok był tak głęboki, że aż
straszny.
– Bez zasilania generatory tlenu nie będą pracować – powiedział
Hercules po cichu, jak gdyby nie chciał przeszkadzać meduzom albo
jakby szeptanie miało sprawić, że jego słowa zabrzmią mniej
upiornie.
Homerowi nawet nie przyszło to do głowy. „To tlen może nam się
skończyć?”, pomyślał. Wyciągnął rękę i namacał ciepłe ucho Psa.
Przebiegł dłonią po grzbiecie przyjaciela, a potem przyciągnął go do
siebie.
– Może lepiej je włączmy?
– Poczekajmy jeszcze kilka minut – stwierdziła Lorelei. – Musimy
przecież pozbyć się tych meduz.
– Bez tlenu długo nie pociągniemy – przypomniał Hercules,
a potem rozległ się dźwięk jego inhalatora. – Już teraz mam wrażenie,
że moje gardło się zaciska. Czy wy też to czujecie? – Kolejny
mechaniczny wdech. – Myślicie, że jeszcze mamy czym oddychać?
Chłopiec też czuł dziwne łaskotanie w przełyku, ale pewnie
dlatego, że zanurzył twarz w sierści Psa i wciągnął do płuc kilka jego
włosków. Często mu się to przytrafiało.
– Włączmy baterie – zadecydował.
– Wielkie dzięki, Hercules. Ciągle się zamartwiasz, przez co i ja
ciągle się czymś niepokoję – jęknęła Lorelei. – Ale niech będzie.
Włączmy tę baterię.
Homer przełączył guzik zapasowej baterii i w kabinie znów zrobiło
się jasno.
– A niech to! – jęknął, kiedy się zorientował, że falujący koc żółtych
i białych meduz wciąż napierał na szybę.
– Dlaczego nie odpłynęły? – zapytała dziewczynka.
– Może nas polubiły? – zasugerował Hercules.
Nagle Homer poczuł, jak żołądek wciska mu się w nogi.
– Hej, chyba się wznosimy! – zawołał.
Po chwili górna część okrętu wynurzyła się na powierzchnię.
Meduzy zsunęły się z okna, jednak wciąż przylegały do dolnej części
jednostki, tej, która znajdowała się pod wodą. Wokół panowała noc.
Na niebie niczym wielka żarówka świecił księżyc. Statek kołysał się
na falach.
Czarna kropka znów zaczęła się przesuwać, tyle że w odwrotnym
kierunku!
– Spychają nas do tyłu – stwierdził chłopiec.
– Co? – Lorelei podbiegła do konsoli. – Nie możemy płynąć do tyłu.
Nie mamy na to czasu! Musimy się ich pozbyć!
– Czy w apteczce nie było przypadkiem czegoś na meduzy? –
Hercules zaczął przeglądać zawartość czerwonego metalowego
pudełka. – No proszę, jest! – dodał, unosząc tubkę. – To najwyraźniej
jakieś feromony. Mogą nam się przydać.
Homer nie chciał się przyznać, że nie wie, czym są feromony. Na
szczęście zrobiła to za niego Lorelei.
– Nie mam pojęcia, co to są te fero… – stwierdziła.
– Feromony to związki chemiczne wydzielane przez zwierzęta –
wyjaśnił Hercules. – Phero to słowo greckie, które oznacza nieść.
Feromony przenoszą zapachy, które są wyczuwalne dla innych
przedstawicieli danego gatunku, i wywołują u nich nietypowe
reakcje. Na przykład są używane podczas godów. W sumie to całkiem
fajne, gdy tak się zastanowić…
– Och, więc ten zapach przyciąga meduzy – powiedziała Lorelei
i przechyliła się w stronę Homera. – To tak jak zapach skarbów, który
przyciąga wiesz kogo – szepnęła.
Chłopiec zastanowił się.
– Więc jeśli wylejemy zawartość tej tubki do wody, meduzy
zapomną o nas i podążą za zapachem. W ten sposób pozbędziemy się
ich!
Zabrał tubkę Herculesowi, wspiął się po drabinie na kiosk
i otworzył właz. Świeże, słone powietrze wpadło do środka,
wypełniając wnętrze statku niczym chłodny napój. Homer wysunął
głowę na zewnątrz. Ocean szalał, huśtając okrętem na boki. Fale co
chwila zalewały pokład. Chłopiec poczuł w ustach kwaśny smak.
Wiedział, że musi działać szybko, bo w przeciwnym wypadku
dostanie choroby morskiej. Po odkręceniu tubki z feromonami wszedł
na górny szczebel drabiny i wrzucił ją do wody. Błyskawicznie
zatonęła. Homer zamknął właz i dołączył do pozostałych siedzących
już przy oknie.
Efekt był natychmiastowy. Macki zadrżały. Potem meduzy
zafalowały, przypominając chłopcu jego wizytę na meczu, kiedy
wszyscy podnosili się jednocześnie z miejsc, tworząc falę.
W końcu wielkie przyssawki odczepiły się od statku i odpłynęły.
– Udało się! – zawołała Lorelei.
Wkrótce znów się zanurzyli i z hiperprędkością popłynęli przed
siebie.
Homer i Lorelei siedzieli przy sterach, studiując mapę Rumpolda.
– Jestem głodny – oświadczył nagle Hercules i ruszył w stronę
kambuza.
– Przynieś mi kilka batoników – poprosiła dziewczynka. – I wodę.
Nie huśtali się już na powierzchni wody, więc żołądek Homera
przestał wariować.
– Czy mamy coś innego niż batoniki? – zapytał chłopiec, starając
się nie myśleć o tym, co jego mama podałaby właśnie na obiad.
Słysząc dobiegające ze schowka odgłosy, próbował zapomnieć
o aromatycznym makaronie z serem czy pieczeni z czerwonymi
ziemniakami i cebulką. „Batonik będzie super”, próbował sobie
wmówić. Z całą pewnością lepszy niż zupa z pcheł piaskowych, którą
żywili się poszukiwacze skarbów podczas swoich ekspedycji.
Lorelei westchnęła i po raz kolejny przeczytała zagadkę.
– Za śliną kryje się to, czego szukasz. – Podrapała się po zadartym
nosie. – Śliną? Jak można ukryć skarb za śliną? To dziwne.
– Hej, kochani! – zawołał ze spiżarni Hercules. – Znalazłem coś.
Rozległo się szuranie i chłopiec wyciągnął ze schowka duży,
drewniany kufer.
Pies poderwał się z ziemi i, poruszając nosem, pogalopował
w stronę skrzyni. Obszedł ją, uważnie wąchając z każdej strony.
Hercules mocował się z kłódką.
– Hej, weź stąd ten nos. Próbuję to otworzyć – powiedział i lekko
odepchnął futrzaka. Zwierzę ponownie wepchnęło się między niego
a kufer. Poruszało ogonem jak szalone. W końcu dotknęło nosem
kłódki i zaczęło niuchać. – Skrzynia była w metalowym schowku.
Widać na niej literki K.I.C. Myślicie, że chodzi o kapitana Ignatiusa
Conrada? – dodał chłopiec i znów odepchnął Psa. – Hej, dlaczego ten
pies węszy, jakby coś czuł?
– Czuł?! – zawołali jednocześnie Homer i Lorelei.
Mapa pofrunęła w górę, bo zeskoczyli z foteli niczym olimpijczycy
podczas finałów skoku w dal. Z wyciągniętymi rękami i swędzącymi
palcami starali się dopaść skrzyni przed rywalem. Lorelei była
sprawniejsza, więc pierwsza rzuciła się na kufer. Cięższy od niej
Homer strącił ją ramieniem.
– Co z wami? – jęknął zaskoczony Hercules. Odsunął się, patrząc,
jak tłuką się niczym para pierwszoklasistów o ostatnią babeczkę. –
Możecie sobie coś zrobić…
Lorelei złapała za kłódkę, więc Homer objął ją w talii i szarpnął,
próbując odciągnąć od skrzyni.
– To nie twoje! – zawołał. – Ta skrzynia należała do mojego wujka!
– Puść mnie! Chcę zobaczyć, co jest w środku! – wrzasnęła
i kopnęła go w kolano. Poczuł ból w całej nodze i runął do tyłu,
uderzając plecami w Jednostkę Wytwarzającą Biopaliwo
z Wodorostów. – Znalezione, nie kradzione – przypomniała i znów
pociągnęła za kłódkę.
Homer miał już dość słuchania tego tekstu. Wziął głęboki oddech
i rzucił się na Lorelei.
Przetoczyli się po podłodze, aż w końcu przygniótł ją do ziemi.
Zaskoczony Hercules obserwował ich w milczeniu.
– Madame ukradła ten kufer mojemu wujkowi – powiedział Homer.
Jego pierś poruszała się przy każdym oddechu. – Nie pozwolę, żebyś
ty ukradła go mnie. Wiem, że dla niej pracujesz.
Dziewczynka przestała walczyć. Zmrużyła oczy.
– O czym ty mówisz?
– Słyszałem Madame w kryjówce – wyjaśnił, zaciskając dłonie na
jej nadgarstkach. – Rozmawiała z Torch przez ten twój telewizor.
Powiedziała, że wysłała cię po mapę do mojego domu i że kazała ci
współpracować z tymi zdrajczyniami.
Lorelei wyraźnie zmiękła.
– No dobrze, i co z tego? Wysłała mnie, ale nie oddałam jej mapy.
Zachowałam ją dla siebie.
– Pracujesz z Madame? – zapytał Hercules.
– Nie. Tylko udawałam, że to robię – powiedziała i skuliła się. –
Homer, to boli!
– Ale ja mówię prawdę – upierał się Homer, wciąż ściskając ręce
dziewczynki.
– To ja mówię prawdę – stwierdziła i wzdrygnęła się. – Dlaczego
miałabym pracować z Madame? Już raz mnie oszukała, nie
pamiętasz? Chciała nakarmić mną swojego żółwia. Pracuję z tobą.
L.O.S.T. i ZNALEZIONE razem. A teraz mnie puść. Proszę!
Homer puścił, jednak usiadł między nią a kufrem. Lorelei też
usiadła. Po bójce jej różowe włosy były w nieładzie. Twarz wciąż
miała podrapaną po wypadku z balonem. Jednak Homer był w nie
lepszym stanie. Oprócz zadrapań miał na sobie zieloną substancję
mającą powstrzymać wysypkę.
Dziewczynka potarła nadgarstki i posłała mu smutne spojrzenie.
Poczuł się nieco winny, że ją skrzywdził. Jego siostra, Gwendolyn,
często przygniatała go do ziemi, torturowała łaskotkami lub wcierała
mu w twarz wnętrzności wiewiórek. Bycie przygniecionym do ziemi
to okropne uczucie. Tyle w nim bezradności!
– Przepraszam, że cię skrzywdziłem – szepnął.
– Homer? – odezwał się w końcu Hercules. – To co robimy?
Otwieramy kufer?
– Nie sądzę – odpowiedział chłopiec. – Nie przy niej.
Lorelei założyła ręce na piersiach.
– Och, chyba wiem, co się dzieje. Chcecie mnie oszukać.
Zastanawiacie się, jak się wycofać z porozumienia.
– Nasz pakt dotyczył skarbu Rumpolda Smellera, a nie skrzyni
kapitana Conrada – przypomniał Homer. – Ta skrzynia należy do
L.O.S.T. Została znaleziona podczas wyprawy finansowanej właśnie
przez to stowarzyszenie.
– Ta skrzynia została reodnaleziona podczas tej wyprawy. Pakt
dotyczy zaś wszystkich skarbów zdobytych w jej trakcie!
– Nie ma takiego słowa jak reodnaleziona! – wtrącił Hercules.
– No i co z tego? – mruknęła dziewczynka. – Liczy się to, że
zawarliśmy umowę. A ty, Homer, jesteś podobno człowiekiem
honoru. – Przez chwilę patrzyli na siebie. – Zamierzasz złamać pakt?
Porozumienie, które przypieczętowałeś danym mi słowem?
– Być może – odpowiedział chłopiec, choć cicho i bez przekonania.
Lorelei uśmiechnęła się.
– Nie złamiesz słowa. Znam cię, nie zrobisz tego. Uczciwość to
twoja pięta achillesowa.
Bum!
– Hej, co ten pies robi? – zawołał Hercules.
Pies, który przez cały czas wąchał skrzynię, przewrócił ją na bok.
Uderzenie wystarczyło, żeby zardzewiały zamek się rozpadł.
Lorelei podskoczyła i otworzyła wieko.
Westchnienie zawodu rozległo się w kokpicie. Dzieciaki
wpatrywały się w puste wnętrze kufra.
– Nic tu nie ma – mruknęła dziewczynka. – Madame wszystko
zabrała!
„Cała awantura na nic”, pomyślał Homer i zaczerwienił się ze
wstydu. Choć skrzynia była pusta, sama w sobie stanowiła cenny
skarb. Muzeum morskie by nim nie pogardziło. W końcu kapitan
Conrad należał do najsłynniejszych brytyjskich oficerów w historii.
Zamierzał właśnie powiedzieć Lorelei, że przejmuje skrzynię
w imieniu L.O.S.T., kiedy Pies wlazł do skrzyni i położył się na
brzuchu.
– Urrr! – szczeknął, zaczął niuchać, merdać ogonem i drapać
łapami.
– Wciąż węszy! – zawołała podekscytowana dziewczynka. –
Widzisz, Homer? Wciąż węszy!
– Czy ktoś mi powie, dlaczego ten pies węszy? – zapytał Hercules. –
Przecież to nie ma sensu!
Homer nachylił się i uważnie przyjrzał miejscu, w które drapał
futrzak.
– To mi wygląda na podwójne dno – powiedział i poklepał zwierzę
po łbie. – Dobry pies!
Potem zaczął szarpać za niewielką deskę, aż zdołał ją odsunąć. Pod
spodem znajdowała się paczuszka. Ostrożnie wyjął ją ze schowka.
Paczka była owinięta zwierzęcą skórą, równie cieniutką co papier
i nieco gumowatą. Homer ją rozdarł. Wewnątrz znajdowała się druga
warstwa gumowatej skóry. Trzecią stanowiło srebrzyste futro.
Chłopiec wstrzymał oddech i je rozsunął.
Wewnątrz znajdowała się niewielka, oprawiona w skórę książeczka.
Lorelei nie próbowała mu jej wyrwać. Wpatrywała się w nią bez
słowa, z szeroko otwartymi oczami.
– Jest w idealnym stanie – szepnął Homer i obrócił tom. – Skóra
ochroniła ją przed wodą.
– Ale co to właściwie jest? – zapytał cicho Hercules.
Nastrój pozwalał im jedynie na szeptanie, ponieważ za chwilę mieli
odkryć niezwykły sekret. Bateria okrętu szumiała. Pies stukał ogonem
o podłogę. Wszyscy wstrzymywali oddech.
Ostrożnie, ledwo dotykając cennej skóry, Homer otworzył książkę.
Pewnie przysiągłby, że w tym momencie zagrała orkiestra. Brzdękały
harfy, stukały cymbały, bo na pierwszą stronę krągłym, odręcznym
pismem naniesiono poniższe słowa:

Pamiętnik pirata Rumpolda Smellera


Część szósta
Kraina smoków
Rozdział 30
Sekret Rumpolda

Wyobraź sobie, że znajdujesz pamiętnik – wspomnienia kogoś, o kim


czytałeś przez całe życie. Na przykład Świętego Mikołaja. Cóż to by
było za znalezisko! „Kochany pamiętniczku, dziś powiedziałem pani
Mikołajowej, że mam już dość bycia rubasznym kurierem
dostarczającym dzieciom paczuszki. Zamierzam wrócić na studia.
Chcę zostać wypychaczem. Zawsze marzyłem o tym, żeby pracować
w tym zawodzie!”.
A Zębowa Wróżka? „Drogi pamiętniczku, zakochałam się na amen
w chłopaku z sąsiedztwa. Szkoda tylko, że kiedy się spotykamy,
zawsze mam przy sobie ten wielki, cuchnący ząb. Wydaje mi się, że to
dlatego on uważa mnie za wariatkę. Co powinnam zrobić?”.
Dla Homera i Lorelei Rumpold Smeller był przede wszystkim
postacią z książek, a dopiero potem żywą osobą. Wierzyli oczywiście,
że słynny pirat mieszkał kiedyś na tej samej planecie co oni. Ale jego
przygody zostały utkane z faktów historycznych, pogłosek
i wyolbrzymień, tworząc całun o legendarnych wręcz rozmiarach. Co
było prawdą, a co fikcją, nie wiedział nikt.
Aż do dzisiaj.
Homer usiadł po turecku na podłodze i położył pamiętnik na udzie.
Hercules i Lorelei klapnęli po obu jego stronach, przytulając się do
niego ramionami. Pies wepchnął się pod pamiętnik i wyciągnął na
kolanach chłopca. To on znalazł tę książeczkę, więc miał wszelkie
prawa do najlepszego miejsca w okolicy.
Homer chrząknął i przewrócił stronę. Potem zaczął głośno czytać.

Drogi pamiętniczku,
dziś, w wigilię moich trzydziestych urodzin, zaczynam prowadzić
zapiski dotyczące mojego życia. Być może wyda się to dziwne, że tak
długo wstrzymywałem się z opisywaniem go. Po prostu byłem zbyt zajęty,
żeby przytknąć pióro do pergaminu. Przekonasz się, jak aktywne życie
wiodłem, kiedy przeczytasz o moich pełnych przygód podróżach
i kolekcjonowaniu skarbów z całego świata. Dotarłem wszędzie, od
Zakazanego Pałacu w Chinach, gdzie cesarz osobiście wręczył mi żółtą
kulę smoczej śliny, po…

– Hej, to część zagadki! – zawołał Hercules.


– Ciii – uciszyła go Lorelei. – Czytaj dalej.

…pełnej piranii rzekę Amazonkę, gdzie miejscowy wódz podarował mi


klucz do Zaginionego Miasta.
Pewnie zastanawiasz się, dlaczego akurat teraz mam czas na pisanie
wspomnień? Kiedy wyglądam przez bulaj, widzę na horyzoncie brytyjski
okręt wojenny HMS „Bombastic”. Ściga nas. Kapitan Ignastius Conrad jest
zdeterminowany, żeby mnie złapać. Boję się, że moje życie dobiegnie
końca szybciej, niż tego bym chciał.
Czas, który mi pozostał, postanowiłem wykorzystać na opisanie mojej
prawdziwej historii. Tego, co naprawdę przeżyłem. Ale ostrzegam.
W pamiętniku nie wyjawię miejsca położenia mojego skarbu. Sprostuję
natomiast wiele plotek krążących na mój temat. Dowiecie się, że wcale nie
jestem mordercą zabijającym z zimną krwią, za jakiego wszyscy mnie
uważają. Ba, w ogóle nie jestem osobą, za którą wszyscy mnie uważają.
Ludzie znają mnie jako pirata Rumpolda Smellera, ale nie urodziłem się
pod tym imieniem. W dzieciństwie nazywałem się Rumpoldena Smeller.
Tak, byłem… byłam jedyną córką księcia Smellera Estońskiego.

Homer przestał czytać.


– Zaraz, zaraz! To nie może być prawda! – stwierdził, a potem
przeczytał ten fragment kolejny raz i jeszcze raz.

W dzieciństwie nazywałem się Rumpoldena Smeller. Tak, byłem…


byłam jedyną córką księcia Smellera Estońskiego.

Lorelei wyrwała Homerowi pamiętnik.


– On był dziewczyną? To znaczy ona była dziewczyną? Wow!
Posłuchajcie tylko tego! – zawołała i przeczytała kolejne zdanie.
Aby wieść takie życie, o jakim zawsze marzyłam, ścięłam włosy,
założyłam męski strój i przyjęłam imię mojego brata.

– Ona jest dziewczyną! Dziewczyną! – promieniała Lorelei.


– To niesamowite – przyznał Hercules. – Na wszystkich rysunkach
wyglądała na chłopaka.
Homer przypomniał sobie książki o Rumpoldzie, które czytał
w domu. Jego portrety przedstawiały mężczyznę w spodniach,
z szablą u boku oraz obowiązkową flagą z trupią czaszką. Czasami
trzymał w dłoniach odcięte głowy, kiedy indziej ciała ofiar leżały
u jego stóp.
– Chwilunia – powiedział. – Wszystkie te rysunki powstały na bazie
legendy. Rumpold osobiście pozował do zaledwie trzech szkiców. I na
żadnym z nich nie miał brody. Założę się, że jeśli dokładnie im się
przyjrzeć, to – znając prawdę – można się domyślić, że był
dziewczyną.
– To wielkie odkrycie – stwierdziła Lorelei. – Odkrycie, które
zmieni historię!
Homer nigdy nie domyśliłby się prawdy o Rumpoldzie. Sam miał
wiele sekretów i wiedział, jak mocno próbują się wydostać na
wolność. Jak bardzo kuszące jest podzielenie się nimi z kimś bliskim,
chociażby po to, żeby przestały uwierać. Rumpoldena dokonała
wielkiej sztuki. Do końca życia udawała, że jest chłopakiem. Z całą
pewnością zasłużyła na nagrodę!
Pan Bernard Dullard byłby w szoku, gdyby się o tym dowiedział.
Autor Biografii Rumpolda Smellera musiałby napisać całą książkę od
nowa i zmienić wszystkie on na ona. Z pewnością zajęłoby to mu
mnóstwo czasu!
– Kiedy tak się zastanawiam… W sumie wcale się nie dziwię, że
najlepszym poszukiwaczem skarbów w historii była dziewczyna –
powiedziała Lorelei.
– Co masz na myśli? – zdziwił się Homer.
– Dziewczyny są lepsze w znajdowaniu rzeczy – wyjaśniła.
– Chcesz powiedzieć: w zabieraniu rzeczy – doprecyzował chłopiec
i skrzywił się. – I są dużo lepsze w kłamaniu.
– Nieprawda! – oburzyła się Lorelei i pewnie uderzyłaby go
w głowę pamiętnikiem, gdyby nie dziwnie cichy do tej pory Hercules
chrząknął.
– Sądzę, że oboje kłamiecie – powiedział. Lorelei i Homer
wymienili spojrzenia, a potem zamilkli. – Choć biorę udział w tej
wyprawie, coś przede mną ukrywacie.
– Co masz na myśli? – zapytała niewinnym głosem dziewczynka.
Hercules zakasał rękawy swojej koszulki w paski, a potem oparł
łokcie na kolanach.
– Lorelei nie bez przyczyny dwukrotnie porwała twojego psa.
Z jakichś powodów podczas wyprawy chciała go mieć przy sobie.
Zwierzę niby nic nie czuje, ale mimo to węszyło wokół skrzyni
kapitana Conrada. A w kryjówce Madame odnalazło mapę. Nie jestem
głupi. Wiem, że coś tu śmierdzi – stwierdził i zrobił zbolałą minę. –
Nie ufacie mi na tyle, żeby wyjawić prawdę?
Homer zrobił się malutki jak mrówka. A kiedy spojrzał w smutne,
brązowe oczy kolegi, rozbolało go serce. Hercules zawsze był szczery
i lojalny. Bez jego pomocy wyprawa na wyspę Grzyb byłaby porażką.
Tylko dzięki jego odwadze Pies nie rozbił się o ziemię po skoku
z samolotu. Tajemnicę zwierzęcia uważał za swój największy sekret,
ale uznał, że nie powinien dłużej ukrywać go przed przyjacielem.
– On potrafi wyczuwać skarby – wyjawił.
Lorelei pacnęła go w ramię.
– Co robisz?
– Muszę mu to powiedzieć – wyjaśnił. – Jest moim przyjacielem.
Wspólnie ryzykujemy życiem.
– Ale…
– Ale co? – uciął ostro Homer. – Ufam mu milion razy bardziej niż
tobie, Lorelei. Poza tym to mój pies, nie zapominaj o tym. Sam
wybieram, komu zdradzić jego tajemnicę – dodał. Dziewczynka
mruknęła coś pod nosem, ale jej opinia go nie interesowała. Wiedział
jedynie, że zranił uczucia przyjaciela. – Przepraszam, że ci o tym nie
wspomniałem – zwrócił się do Herculesa. – Mój wujek Drake
wiedział, że ten pies wyczuwa skarby. Dlatego go przygarnął i dlatego
zrobił wszystko, żebym go odziedziczył. Lord Mockingbird też o tym
wiedział. Kiedyś był jego panem. Teraz jednak sekret Psa znamy
wyłącznie my troje…
Hercules poklepał zwierzę po grzbiecie.
– Jeśli to się wyda, Pies znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie.
– Właśnie – zgodził się Homer. Potem przysunął się do kumpla
i szepnął: – Cieszę się, że ci o tym powiedziałem. Jeśli coś mi się
stanie, ktoś poza Lorelei powinien o tym wiedzieć. Ktoś, kto będzie
mógł go chronić.
Chłopiec kiwnął głową.
– Zupełnie mnie nie interesuje, czy szepczecie o mnie – powiedziała
z pretensją w głosie Lorelei. – Zamierzam przeczytać pamiętnik
Rumpolda, bo jest milion razy bardziej interesujący od wszystkiego,
co macie do powiedzenia.
Nagle rozległ się dzwonek. Homer zerwał się i podbiegł do konsoli.
Szybkościomierz przesunął się z pozycji hiper na wolno, za to zapalił
się guzik z napisem „System unikania gór lodowych”.
– Spójrzcie! – zawołała dziewczynka.
Przednie światła przesunęły się po potężnej, błyszczącej
powierzchni.
– Góra lodowa! – wrzasnął Homer i złapał za ster, ale okręt nie
zareagował. – Prowadzi nas autopilot – przypomniał sobie. – Nic nie
zrobię, dopóki jest włączony!
– Uch, och! – jęknął Hercules, rzucił się na fotel i przypiął pasem.
Niestety pas nie zapewniłby mu bezpieczeństwa. W książce
Najgorsze zakończenia wypraw po skarby cały rozdział poświęcono
górom lodowym. Po zderzeniu szkunery kupieckie zamieniały się
w drewno do kominka, statki pirackie były patroszone niczym ryby,
a wielkie liniowce lądowały na dnie morza. Góry lodowe szybko stały
się postrachem marynarzy. Niewielki okręt podwodny nie miałby
najmniejszych szans na przetrwanie, gdyby zderzył się z tak
imponującym przeciwnikiem.
Homer nacisnął guzik z napisem „System unikania gór lodowych”.
– Trzymajcie się! – zawołał i wyskoczył z fotela, żeby rzucić się na
Psa.
Futrzak żuł właśnie papierek po batoniku. Czując na sobie chłopca,
jęknął. Ten zacisnął oczy, czekając na uderzenie, ale nic się nie
wydarzyło. Okręt skręcił lekko w prawo i ominął górę lodową.
– Niewiele brakowało! – westchnęła Lorelei, ocierając pot z czoła.
– Uch, och! – powtórzył Hercules, wskazując kolejną.
Na szczęście system unikania gór lodowych wciąż pracował i okręt
kolejny raz skręcił w odpowiednim momencie.
I w ten właśnie sposób upłynęła następna godzina rejsu. Na
horyzoncie pojawiały się góry lodowe, a statek manewrował między
nimi niczym pewny siebie lew morski. Dzieciaki siedziały na fotelach
z oczami wlepionymi w cudowne widoki za oknem. Czuły się tak,
jakby trafiły do innego świata. Każda góra była na swój sposób
magiczna. Każda opowiadała własną historię. Pies leżał na kolanach
Homera oszołomiony błyszczącym krajobrazem błękitu i bieli.
– Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś tak pięknego – szepnęła
Lorelei.
Tuż obok nich przepływały ławice srebrnych rybek, przepychały się
przez szczeliny w lodzie. Kiedy w rogu pojawiła się większa ryba, Pies
szczeknął.
– Spójrzcie, to narwal! – zawołał Hercules.
Wieloryb odcinał się na tle lodu niczym torpeda. Na chwilę obrócił
łeb, spojrzał na schowane w okręcie podwodnym dzieciaki, a potem
zniknął im z oczu, torując sobie drogę olbrzymim kłem.
– Wow! – jęknął Homer.
– Podwójne wow! – dodała Lorelei.
Hercules mógł im powiedzieć, że słowo narwal pochodzi z języka
staronordyckiego, lecz po prostu wziął głęboki oddech i…
– Potrójne wow! – powiedział.
Wskazówka prędkościomierza przesunęła się z wolno na dryf.
Współrzędne na ekranie autopilota zamigotały, a potem pojawił się
napis „Cel osiągnięty”.
– Jesteśmy na miejscu – oświadczył Homer. Wciąż nie mógł w to
uwierzyć. – Dotarliśmy do Grenlandii.
Lorelei przytknęła dłonie do okna.
– Gdzieś tam jest skarb… – szepnęła.
Kiedy chłopiec to usłyszał, ciarki przebiegły mu po plecach.
Włożyli pamiętnik do wodoodpornych skór i schowali w skrzyni.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będą mieli mnóstwo czasu na czytanie
o przygodach Rumpolda. Jeśli coś pójdzie nie tak…
Homer wolał o tym nie myśleć.
Okręt wynurzył się i bateria przestała pracować. Chłopiec wdrapał
się na drabinę i otworzył właz. Zimne powietrze wpadło do środka.
Pasażerowie poczuli się, jakby lodowata woda wylała im się na
głowy.
– Brrr! – poskarżyła się Lorelei.
Owinęła się ramionami. Homer na wszelki wypadek zacisnął zęby
i wszedł na ostatni szczebel, a potem wystawił głowę na zewnątrz.
Znajdowali się w niewielkiej zatoczce. Według subatomowego
zegarka zasilanego promieniami słonecznymi była środa, godzina
dziesiąta wieczorem. Gdzieś nad ich głowami wydzierały się mewy,
krążąc wokół dziwnej maszyny, która zakłóciła spokój w ich
przytulnym świecie. Poszarpane, przykryte śniegiem szczyty górskie
majaczyły w oddali, delikatne, szare ściany prężyły się w cichym
powitaniu. Na powierzchni wody unosiły się kawałki kry, zupełnie
jakby jakiś gigant upuścił tu swój rożek z lodami.
– Ale mróz! – stwierdził Homer, zamknął właz i zszedł na dół.
Nie czuł już ani nosa, ani policzków.
– Masz fioletowe usta – zauważył Hercules. – Potrzebujemy
cieplejszych ubrań – dodał i zaczął przeszukiwać schowek.
Chłopiec włączył silnik.
– Musimy gdzieś zacumować ten okręt – stwierdził. – Widziałem
skalistą półkę, do której możemy go przywiązać.
Jego kumpel znalazł kilka kurtek obszytych białym futrem, a także
wysokie, futrzane buty i rękawiczki. Były nieco przyduże, ale je
założyli.
– A co z Psem? – zapytał Homer.
– On już jest obszyty futrem – zauważyła Lorelei, zakładając buty.
– Tak, ale jego łapy nie są.
– W sumie racja.
Pies z pewnością lepiej by się czuł, czekając na nich na pokładzie
statku, ale ponieważ jako jedyny w tym towarzystwie miał nosa do
skarbów, musieli zabrać go ze sobą. Lorelei za pomocą szwajcarskiego
scyzoryka Homera odcięła futro od jednej z kurtek i sznurowadłami
ze swoich trampek przyczepiła je do łap zwierzęcia.
– Całkiem sprytne rozwiązanie – pochwalił ją Homer.
– Trzeba być sprytnym, żeby przeżyć samemu w Mieście –
odpowiedziała.
Homer podprowadził okręt pod samą półkę. Wyłączył silnik,
a potem razem z Lorelei wdrapali się na zalany wodą pokład. Pomimo
grubego futra chłód przenikał ich aż do skóry. Chłopiec ostrożnie
wdrapał się na skałę, a Lorelei rzuciła mu linę cumowniczą.
Przyciągnął okręt bliżej, a potem przywiązał ją wokół głazu.
– W porządku! – zawołał. – Możesz wynieść Psa!
Po chwili członkowie L.O.S.T. i ZNALEZIONE szli już wzdłuż półki
skalnej, aż dotarli do plaży.
Plaża na najbardziej wysuniętym na południe zakątku Grenlandii
nie przypominała tych, które znali, pokrytych szarym piaskiem,
muszelkami i wszędobylskim robactwem. W piasku tkwiły kamienie
wielkości spodków, znacznie utrudniając marsz. Na każdym kroku
poruszały się, co groziło skręceniem nogi.
– Powietrze jest bardzo suche – odezwał się Hercules. – Zatoki mi
się zatykają, a gardło zaczyna boleć. Szkoda, że nie mam żadnych
pastylek…
– Według mojego zegarka jest tu siedem stopni Celsjusza – zdziwił
się Homer. – Sądziłem, że będzie znacznie zimniej.
– Mnie też tak się wydawało – powiedziała Lorelei. – Ten wiatr
zaraz zamrozi mój mózg – dodała i naciągnęła głębiej kaptur.
Wiatr był rzeczywiście wyjątkowo ostry. Chłopcu dotarł aż do nosa,
więc naciągnął kołnierz kurtki tak wysoko, jak się dało. Martwił się
o Psa, ale ten nawet nie drżał. Machał ogonem najwyraźniej
zadowolony, że znów stąpa po stałym lądzie.
Tuż za plażą ziemia była upstrzona łatami traw o szerokich
źdźbłach, szarzejącym mchem i stertami kamieni. Kwiatki o białych
płatkach wystawały spomiędzy nich, obracając swoje żółte oczka
w stronę horyzontu. Lorelei zatrzymała się i spojrzała w niebo.
– Gwiazdy nie świecą tu zbyt jasno – stwierdziła.
– Ale ciemniej nie będzie – powiedział Homer. – Jest lato, a my
znajdujemy się niedaleko koła polarnego. Tutaj słońce wstaje zaraz po
zachodzie.
Lorelei wyciągnęła spod kurtki mapę Rumpolda i rozłożyła ją przed
sobą.
– Konstelacja Smoka stanowi skrzydło Małej Niedźwiedzicy –
przypomniała.
Wszyscy troje zadarli głowy.
Homer obserwował ten gwiazdozbiór wielokrotnie, także na
własnym podwórku, więc bez trudu go odnalazł.
– Widzę też smoka – stwierdził. – Tu ma ogon, a tam nos – dodał.
Zaczęły mu drżeć nogi, jednak tym razem nie była to sprawka
lodowatego wiatru. – Gdzieś tutaj stał Rumpold Smeller. Spoglądał na
te same gwiazdy…
– Spoglądała na te same gwiazdy – poprawiła go Lorelei.
– Nie sądzicie, że powinniśmy nazywać ją właściwym imieniem? –
zapytał Hercules. – To znaczy Rumpoldena?
– Nie ma mowy! – zaprotestował Homer. – Proponuję dalej
nazywać ją Rumpold. Sama wybrała sobie to imię. I pod tym
imieniem wszyscy ją znamy.
– Zgoda – stwierdziła Lorelei. – Wiele dziewczyn nosi męskie
imiona. Nie ma w tym niczego niezwykłego. Każdy może zmienić
swoje imię, jeśli ma na to ochotę. Kto wie, może i ja zrobię kiedyś to
samo?
– Na jakie byś zmieniła? – zainteresował się Hercules.
– Pewnie jakieś heroiczne – odpowiedziała. – Odważne i mocne.
Takie jak twoje.
Chłopiec zamyślił się na chwilę.
– Paralotniarz może latać i bez pary – oświadczył.
– Co to niby znaczy? – zdziwiła się Lorelei.
– Że imię nie nadaje ci znaczenia – wyjaśnił. – To ty nadajesz
znaczenie swojemu imieniu.
„Tak, porywając psy, oszukując i kradnąc”, pomyślał Homer, ale
nie powiedział tego na głos. Ta chwila była zbyt emocjonująca, żeby
zniszczyć go kolejną kłótnią.
Znów skupił się na mapie.
– Więc – zaczął, próbując wykorzystać swoje umiejętności
logicznego myślenia – Rumpold stał w tym miejscu i spojrzał w niebo.
Potem napisał zagadkę. „Bliźnięta ognia u góry i u dołu”. Smoka
u góry widzimy, ale gdzie jest smok u dołu?
– Powinniśmy rozejrzeć się po okolicy za czymś, co przypomina
smoka – zaproponował Hercules.
– I sprawdzić, czy Pies zdoła coś wyczuć – dodała Lorelei.
Poszli więc tak daleko, jak się dało, aż do klifu, a potem wrócili na
plażę. Zatoczka, w której zacumowali, okazała się niewielka.
Kształtem przypominała podkowę. Nie licząc gór, nie było dokąd iść.
Pies zjadł pęk trawy i odrobinę mchu, ale niczego nie wywęszył.
– A ta skała? – zapytał w końcu Hercules. – Czy nie wygląda wam
na smoka?
– Wygląda jak skała – mruknęła Lorelei.
– Tia, pewnie masz rację. – Homer uniósł mapę i powtórzył
zagadkę. – Bliźnięta ognia u góry i u dołu. U góry i u dołu – dodał,
spojrzał w niebo, a następnie na swoje stopy. – Nieskończone lustro
między nimi.
Powoli opuścił mapę i spojrzał na wodę w zatoce. Była zaskakująco
spokojna, a gwiazdy odbijały się w niej niczym w…
– Lustrem jest ocean! – zawołał.
– Och, to cudownie. – Lorelei podbiegła do niego. – Nieskończone
lustro między nimi. Jeśli lustrem jest ocean, to drugi smok musi
znajdować się pod wodą. Wiesz, co to znaczy?
Hercules jęknął.
– To znaczy, że będziemy nurkować?
Homer uśmiechnął się.
– To znaczy, że musimy odnaleźć zatopiony skarb.
Zanim zdążyli wcielić ten pomysł w życie, w oddali rozległ się
warkot. Pies upuścił odrobinę mchu i odwrócił pysk w kierunku,
z którego dobiegał dźwięk. Od południa coś się zbliżało. I miało
silnik.
Morskie ptaki uciekły ze swoich gniazd na klifie, kiedy hydroplan
przeleciał tuż nad powierzchnią zatoki, zostawiając ślad na wodzie.
Homer, Lorelei i Hercules schylili się, kiedy śmignął nad ich głowami.
Chłopiec złapał Psa za obrożę. Coś było ewidentnie nie tak.
Maszyna ostro zakręciła i ruszyła w stronę plaży. Strach wypełnił
Homera od stóp do głów. Nie mógł biec, nie mógł oddychać ani
trzeźwo myśleć.
Kiedy samolot zbliżył się, twarz pilota, początkowo stanowiąca
niewielki punkcik ukryty za szybką, zaczęła się powiększać i robić
coraz lepiej widoczna. W końcu wszyscy ujrzeli szatański uśmiech na
twarzy Madame la Directeur.
Rozdział 31
Żółta kula śliny

Uciekajcie! – zawołała Lorelei, kiedy samolot wykonał beczkę i zaczął


pikować w ich kierunku.
Kiedy ruszyła w stronę półki skalnej, kaptur odbijał się od jej
pleców. Różowe włosy dziewczynki stanowiły jedyny obcy kolor
w stonowanym krajobrazie Grenlandii.
Homer, choć przerażony, oczyścił swoje myśli. Madame la
Directeur przyleciała tu po skarb. Zrobi wszystko, żeby go zdobyć. Nie
było czasu na panikę. Trzeba było wiać. Objął Psa i zaczął go
podnosić, jednak Hercules odepchnął go na bok i zgarnął zwierzę.
– Kto pilotuje ten samolot? – zapytał.
– Madame la Directeur!
Uszy i obwisłe policzki Psa podskakiwały przy każdym kroku.
Kamienie chrzęściły pod ich butami. Homer miał wrażenie, że pędzi
przez pole kul do kręgli. Kiedy samolot przeleciał tuż nad jego głową,
ryk silnika niemal rozdarł mu bębenki w uszach, a podmuch
powietrza owiał jego plecy. Maszyna skręciła, przygotowując się do
kolejnego ataku. Chłopcy dotarli jednak do półki skalnej, a Lorelei
była już na pokładzie okrętu. Wdrapała się po drabince i otworzyła
właz.
– Szybciej! – zawołała. – Musimy się zanurzyć! – dodała i zniknęła
w kiosku.
Gdy Hercules wnosił Psa do środka, Homer odczepił linę
cumowniczą. Pokład zadrżał i silnik zaczął pracować. Wokół statku
pojawiły się bąbelki. Ryk samolotu osiągnął crescendo – Madame
skierowała się wprost na jednostkę. Umieszczone na włazie światełka
ostrzegawcze zaczęły migotać i nagle stopy chłopca otoczyło
lodowate zimno. Okręt już się zanurzał! Mroźna woda zatoki wspinała
się po łydkach Homera. Spanikowany podjął walkę z drabiną. Choć
jego ukryte w rękawiczkach palce drżały, wspinał się po metalowych
szczebelkach. Toń wciąż deptała mu po piętach. Kiedy dotarł do
włazu, jednostka znajdowała się niemal cała pod wodą. Alarm wył jak
oszalały.
– Zamykaj! Zamykaj! – wydzierała się Lorelei.
Woda zalała chłopcu twarz, jednak złapał za klapę i ją opuścił,
zatrzaskując właz. Samolot zawył tuż nad nimi, a potem uderzył
pływakami o wodę. Homer zsunął się, a po części nawet spadł,
lądując u stóp Herculesa. Pies podszedł bliżej i polizał go po twarzy.
– Teraz nas nie złapie! – zawołała z fotela pilota dziewczynka.
– Chciała nas zabić! – zdenerwował się Hercules i odetchnął przez
inhalator. – Oszalała!
– Całkowicie oszalała – zgodził się chłopiec. Nogi mu zesztywniały
z zimna. Próbował wstać, jednak stracił równowagę i uderzył w panel
kontrolny. Złapał się go, przesuwając dłoń po głośniku. Tuż obok
znajdował się guzik z napisem „Częstotliwość alarmowa 16”. – Hej!
To może być radio – uświadomił sobie.
Silnik samolotu zawył gdzieś u góry.
– Wezwij kogoś – poprosił Hercules. – Powiedz, że ona chce nas
zabić.
– Przecież nie chcemy, żeby ktokolwiek wiedział, że tu jesteśmy –
zaprotestowała Lorelei.
– Ale potrzebujemy pomocy – upierał się chłopiec. – Ona chce nas
zabić.
Rzeczywiście chciała. I nie zamierzała zrezygnować. Homer dobrze
o tym wiedział. Pamiętał, co powiedziała w kryjówce.
– Mayday, mayday! – zawołał, naciskając guzik. Nigdy jeszcze nie
używał radia umożliwiającego kontakt z lądem. Czy może to być
trudne? – Zostaliśmy zaatakowani. Mayday, mayday! – dodał i puścił
guzik.
Oczekiwanie wydawało się trwać w nieskończoność. Kiedy
zamierzał nacisnąć guzik, głośnik zatrzeszczał.
– Grenlandzka Straż Przybrzeżna do niezidentyfikowanej jednostki.
Jakiego rodzaju to atak? – rozległ się czyjś głos.
– Niezidentyfikowana jednostka do Grenlandzkiej Straży
Przybrzeżnej. Madame la Directeur to zbiegły więzień. Dysponuje
samolotem i próbuje nas zabić.
– Grenlandzka Straż Przybrzeżna do niezidentyfikowanej jednostki.
Jakie są wasze współrzędne?
Lorelei złapała Homera za ramię i go obróciła.
– Nie możesz im powiedzieć, gdzie jesteśmy. Nie podzielimy się
tym skarbem z nikim!
– Zamierzam powiedzieć im, gdzie znaleźć Madame – odpowiedział
Homer i wcisnął guzik. – Niezidentyfikowana jednostka do
Grenlandzkiej Straży Przybrzeżnej. Madame la Directeur lata nad
południowym wierzchołkiem Grenlandii – dodał.
Głośnik milczał.
– Myślisz, że usłyszeli? – zapytał Hercules.
– Mam taką nadzieję.
Dziewczynka włączyła przednie reflektory.
– Nie mamy chwili do stracenia. Musimy znaleźć tego smoka.
Zajęła się sterowaniem, więc Homer usiadł na podłodze i zdjął
przemoczone buty. Hercules uklęknął obok niego.
– Skąd Madame wie, że tu jesteśmy? – szepnął.
– Ktoś musiał jej powiedzieć – stwierdził chłopiec i spojrzał
podejrzliwie na Lorelei.
– Ale to bez sensu. Jeśli wywiodła ją w pole, to po co miałaby
mówić, gdzie nas szukać?
– Nie wiem. – Homer potarł przemarznięte palce u stóp. – Wiem
tylko, że musimy ratować skarb.
Pot spływał mu po plecach. Choć temperatura panująca na
pokładzie była przyjemna, próba zgniecenia samolotem wywołałaby
siódme poty nawet u najodważniejszego podróżnika. A świadomość,
że to Madame próbuje ich zmiażdżyć… cóż, przerażała jeszcze
bardziej.
– Przestańcie o mnie szeptać i pomóżcie mi szukać skarbu –
wtrąciła dziewczynka.
Chłopcy zdjęli kurtki. Pies potrząsnął łapami, pozbywając się
butów. Potem Homer i Hercules usiedli obok Lorelei, która
manewrowała statkiem tuż przy dnie, oświetlając drogę reflektorami.
– On musi gdzieś tu być – szepnęła. – Szukamy smoka. Szukamy
smoka!
Hercules otworzył swój notes.
– Szukamy smoka – powtórzył i zapisał.
Homer przebiegł wzrokiem po dnie. Grupka srebrnych rybek
śmignęła przez kryształową wodę. A co, jeśli smok ukryty jest pod
piachem? Jak go odnajdą? Z pewnością zapach skarbu nie przedrze
się przez wodę i okno okrętu. A może?
– A to co? – zapytał Homer i zerwał się na równe nogi. Dotknął
dłonią szyby. – Coś wystaje z piasku. O tam!
Lorelei pociągnęła wajchę do siebie i silniki zwolniły, żeby po
chwili przestać pracować. Okręt zaczął dryfować, oświetlając
reflektorami tajemniczy obiekt. Dzieciaki pochyliły się nad konsolą,
chcąc jak najwięcej zobaczyć.
Gdybyś mieszkał w świecie pełnym smoków, pewnie nie byłbyś
zaskoczony, widząc je przecinające nocne niebo. Nie byłbyś też
zaskoczony, gdyby maszerowały przez płonącą wieś albo broniły
jaskiń pełnych drogocennych kamieni. Przecież właśnie tym zajmują
się smoki. Ale żeby głowa jednego z nich wystawała z dna morza?
Cóż, to co najmniej dziwne!
Choć Homer wiedział, że szukają smoka, to kiedy reflektory
oświetliły pysk i gałkę oczną jednego z tych mitycznych stworzeń,
najzwyczajniej zapomniał o oddychaniu. Z radości zakręciło mu się
w głowie. Na szczęście to, że przestał oddychać, zmusiło jego płuca
do reakcji.
– Widzicie?! – zawołał i wypuścił z nich całe powietrze. – Czy
widzicie to co ja?
– Tak – szepnął Hercules, a notes zsunął mu się z kolan.
Lorelei chwyciła się steru, patrząc z milczącym podziwem. Pies
dotknął swoim mokrym nosem okna i zaskamlał. Nos otoczyła
mgiełka jego psiego oddechu.
– Podpłyń bliżej – poprosił Homer.
Lorelei pchnęła wajchę na tyle delikatnie, żeby jednostka
przesunęła się do przodu o zaledwie kilka metrów. Głowa smoka
znalazła się tuż przed nimi. Homer przestawił dźwignię kotwicy
i cztery chwytaki wysunęły się spod okrętu, unieruchamiając go.
Zimna, błękitna woda zapewniała idealny widok. Łeb bestii został
wyrzeźbiony z potężnego kawałka drewna. Jedno oko przypominało
kulę żółtego szkła, drugie zaś było zamknięte, jak gdyby gad mrugał.
Jednak długi pysk zadarł do góry, a grzywę nastroszył, udając, że
wieje w nią wiatr. Łuski pokrywały całą szyję zwierzęcia, znikając
w piasku.
– To galion – uświadomił sobie Homer.
– Fajne słowo – ucieszył się Hercules. – Galion, inaczej aflaston, to
marynarskie określenie rzeźby przyczepionej do dzioba żaglowca.
– A gdzie jest reszta statku? – zapytał chłopiec.
– Nie ma reszty – wyjaśniła Lorelei. – Zagadka wspomina o smoku,
a nie o statku. Rumpold nie przez przypadek zakopał tu galion.
Pies zapiszczał i podrapał w szybę. Jednak jego nos się nie
poruszył. Nozdrza nawet nie drgnęły. Brakowało zapachu, który
mógłby wyczuć. Mimo to Homer był pewien, że mają przed sobą
skarb Rumpolda. Czuł, że wzywa go niczym syreny żeglarzy:
„Homerze, czekam na ciebie!”.
– Pamiętacie ten fragment pamiętnika, w którym Rumpold
wspomina, że dostał od chińskiego cesarza żółtą kulę smoczej śliny? –
odezwała się dziewczynka.
Homer odetchnął. Zagadka nabierała sensu.
– Spójrzcie na gałkę oczną smoka! Jest żółta i okrągła.
– Sądzisz, że jest tym skarbem? – zapytała Lorelei. – To nie może
być ślina prawdziwego smoka. To absurdalne. A jaki kamień
szlachetny jest żółty?
– Wygląda na bursztyn – powiedział Hercules. – Moja mama ma
bursztynową biżuterię. Bursztyny powstają ze skamieniałej żywicy.
Czasami grzęzły w niej małe zwierzątka.
– Może ludzie kiedyś myśleli, że bursztyn powstaje ze smoczej
śliny? – zastanawiał się Homer.
– Czy bursztyn jest rzadki? – dociekała dziewczynka.
Hercules pokręcił głową.
– Nie sądzę. Mama miała go sporo.
– Więc ta gałka oczna nie może być naszym skarbem –
zawyrokował Homer.
– Skarb musi znajdować się za nią, wewnątrz smoczej głowy –
dodała Lorelei.
Pies zapiszczał i zastukał w szybę. Potem z jego gardła wydobył się
warkot.
– Wszystko w porządku – szepnął chłopiec i go poklepał. – To nie
jest prawdziwy smok.
– Jak się do niej dostaniemy? – zaciekawiła się Lorelei. – Czy
możemy wykorzystać te mechaniczne ramiona?
Homer zupełnie o nich zapomniał.
– Myślę, że można spróbować – powiedział.
Guzik z napisem „Uruchom mechaniczne ramiona” znajdował się
na konsoli, między dwoma dżojstikami. Kiedy Lorelei go nacisnęła,
otworzył się zewnętrzny schowek po lewej stronie okrętu oraz drugi,
podobny, po prawej. Wysunęły się z nich połączone pręty, wyciągając
przed okno niczym ramiona. Na końcu każdego z nich znajdowała się
mechaniczna dłoń o nieruchomych palcach.
Lorelei operowała lewym dżojstikiem, więc Homer sięgnął po
prawy.
– Jestem w tym całkiem dobra – oświadczyła dziewczynka. –
Dotarłam na osiemdziesiąty piąty poziom w Galaxy Games.
Chłopiec nigdy nie miał dżojstika w dłoniach i nie słyszał nawet
o Galaxy Games. Lorelei szarpnęła i jej mechaniczna dłoń nagle ożyła.
Palce poruszyły się łapczywie. Homer pociągnął za dżojstik,
a wówczas jego dłoń zacisnęła się w pięść i uderzyła smoka w szyję.
– Ups – szepnął, kiedy gnijące łuski oderwały się i opadły na dno
morza. Szarpnął za drążek kolejny raz i dłoń się otworzyła.
Lorelei zdołała dotknąć mechanicznymi palcami gałki ocznej
smoka, ale nie zdołała zmusić ich do współpracy. Zsuwały się po oku
niczym szczypce kraba. Wtedy właśnie metalowa dłoń Homera znów
zacisnęła się w pięść i uderzyła ramię dziewczynki.
– Uważaj – jęknęła. Znów spróbowała złapać oko, ale palce
ześlizgnęły się z niego. – Nie mogę złapać. Ono jest zbyt gładkie –
powiedziała, puściła dżojstik i się odwróciła. – Ktoś będzie musiał tam
popłynąć – dodała i wbiła palec w pierś Homerowi. – A ponieważ ja
nie umiem pływać, a Hercules prowadzi notatki, zostałeś do tego
nominowany. To jedyne wyjście. Na jak długo potrafisz wstrzymać
oddech?
– Nie wiem – odpowiedział. Często wstrzymywał oddech
w laboratorium swojej siostry. Zapach padliny był nie do zniesienia. –
Nigdy nie mierzyłem.
– Cóż, wyglądasz na kogoś, kto ma duże płuca – stwierdziła Lorelei
i znów szturchnęła go w pierś. – Założę się, że wytrzymasz co
najmniej minutę.
– Ale on nie musi wstrzymywać oddechu – wtrącił Hercules. –
W schowku jest strój do nurkowania. To jeden z tych staromodnych
zestawów przeznaczonych do spacerowania po dnie morza.
Widziałem w filmach.
– Spacerowania? – Lorelei poderwała się z miejsca. – Więc
wychodzę!
– Nie ma mowy – zaprotestował Homer.
Podbiegł do schowka i go zablokował. Dziewczynka próbowała się
przepchnąć obok niego. W końcu uniosła ręce.
– Poważnie? Sądzisz, że co zrobię? Zabiorę skarb i odpłynę? Nie
potrafię pływać. Zapomniałeś?
– Może i nie potrafisz pływać, a może tylko nas oszukujesz –
oznajmił chłopiec i splótł ręce na piersiach. – Może zabierzesz skarb
i wypłyniesz na powierzchnię, gdzie czeka już na ciebie Madame.
Może właśnie dlatego nie chciałaś, żebym powiedział straży
przybrzeżnej, gdzie się znajdujemy.
– Po raz milionowy to powiem… Homer, nie współpracuję z nią! –
Lorelei tupnęła nogą. – To słabe, kiedy partner ci nie ufa. Co mam
zrobić, żebyś mi wreszcie uwierzył?
– Jeśli nie podałaś Madame naszych współrzędnych, to kto to
zrobił, co?
– Ja… Ja… Nie wiem.
Wzrok Homera padł na napis ZNALEZIONE znajdujący się na
różowym kombinezonie Lorelei. „Wystrzegaj się znalezionego”. Tego
nie trzeba było mu przypominać. Nie zamierzał pozwolić, żeby
dziewczyna znów go wykiwała.
– Zostaniesz tu z Herculesem. Ja pójdę po skarb – zadecydował.
Rozdział 32
W smoczej głowie

Ajitabh zaprojektował wiele wspaniałych wynalazków –


chmurokopter, napędzany wodorostami okręt podwodny
z mechanicznymi ramionami, subatomowy zegarek zasilany
promieniami słonecznymi. Strój do nurkowania wyglądał jednak na
przestarzały, zupełnie jakby pochodził ze starych filmów science
fiction. Z pewnością istniały lepsze sposoby na spacerowanie po
morskim dnie niż zakładanie tego czegoś. Na przykład podwodny
plecak odrzutowy zasilany planktonem. Homer postanowił przy
najbliższej okazji wspomnieć o tym pomyśle Ajitabhowi.
Zielony kombinezon został wykonany z dziwnego, gumowatego
materiału. Naciągając go na brzuch, chłopiec czuł się, jakby wciskał
się właśnie w balon. Strój pokrywał każdy centymetr kwadratowy
ciała, nie licząc twarzy i w ogóle głowy. Hercules wsunął mu na stopy
specjalne, obciążone buty. Kask połączył ze zbiornikiem niewielką
rurką.
– Dostarcza tlen – wyjaśnił chłopiec. – Tu jest napisane, że
wystarczy ci na godzinę.
„Godzinę?”. Homer przełknął ślinę.
– Wyglądasz na przerażonego – zauważyła Lorelei. – Pozwól mi iść.
Ja się nie boję.
– Ja też się nie boję – skłamał.
– Musimy opracować jakiś system komunikacji, kiedy już wyjdziesz
– stwierdził Hercules. – Na wypadek, gdyby skończył ci się tlen lub
stało się coś jeszcze gorszego.
Jeszcze gorszego? Czy może być coś gorszego niż brak tlenu? Może
nadzianie się na kieł narwala? No tak, to też kiepsko się zapowiada.
Kiedy Homer przyglądał się kaskowi, wyobraził sobie, co
powiedzieliby jego rodzice. Sądzili, że jest pod opieką Ajitabha,
poznaje tajemnice i zwiedza zakamarki Klubu Map Miesiąca. Nigdy,
przenigdy nie zgodziliby się, żeby szukał skarbów na dnie oceanu
w najbardziej wysuniętym na północ zakątku Grenlandii. Gdyby się
o tym dowiedzieli, dostałby szlaban chyba do końca życia. A jego lista
obowiązków byłaby tak długa, że ciągnęłaby się od drzwi ich domu
aż do końca ulicy Uśmiechniętej Kozy.
– Może kciuk w górę i kciuk w dół? – zasugerował
i zademonstrował Hercules. – To bardzo prosty sposób
komunikowania się. Kciuk w dół sugeruje, że masz kłopoty. Wtedy
wciągamy cię za pomocą liny z powrotem. Dobrze?
– W porządku – zgodził się. Nadąsana Lorelei usiadła na fotelu
pilota, więc szepnął: – Nie spuszczaj z niej oka. Będzie próbowała
zdobyć ten skarb.
Hercules kiwnął głową.
Pies podszedł do Homera. Spojrzał w górę i cicho zaskamlał.
– Nie mogę zabrać cię ze sobą – wyjaśnił łagodnym tonem chłopiec.
– Ale niedługo wrócę.
Potem wsunął kask na głowę. Połączył go z kombinezonem za
pomocą kołnierza i wodoodpornego zamka błyskawicznego. Nie
słyszał już nic oprócz własnego oddechu oraz krwi pulsującej w jego
uszach.
– Godzina. – Poruszył ustami Hercules. Potem założył Homerowi
jego subatomowy zegarek na rękę. – W porządku?
Chłopiec uniósł kciuk do góry.
Kumpel otworzył przed nim drzwi z napisem „Wyjście na poziom
dna”. Homer pochylił się i wszedł do schowka wielkości szafy. Po
chwili drzwi zamknęły się za nim. „To dzieje się naprawdę. Schodzę
na dno oceanu, żeby zdobyć skarb Rumpolda Smellera”, pomyślał.
Otworzył zewnętrzne drzwi. Woda wlała się do środka, wypełniając
niewielkie pomieszczenia. Homer spodziewał się, że będzie piekielnie
zimna, lecz kiedy go otoczyła, temperatura w kombinezonie się nie
zmieniła. Świeży tlen zaczął się sączyć do kasku. System
doprowadzający tlen działał bez zarzutu.
Homer nigdy nie uważał się za ryzykanta. Podczas gdy jego wujek
Drake słynął z szalonych kaskaderskich trików, on wsławił się
kopaniem dołów na podwórku. Gdyby ryzyko było jedzeniem, wujek
polałby je mlekiem i skonsumował ze smakiem na śniadanie,
natomiast Homer zostawiłby je w spiżarce i zjadł coś innego. Do
niedawna większość czasu spędzał przeżywając w myślach przygody
zapisane na kartkach książek przygodowych. Teraz jednak stał wśród
lodowatych bąbelków unoszących się z dna, a skarb czekał na niego.
Chłopiec wziął głęboki oddech i opuścił okręt. Rura z tlenem
ciągnęła się za nim. W tej części zatoki woda była dość płytka.
Powierzchnia wody migotała nad jego głową. Czy właśnie tak czuli
się astronauci, kiedy spacerowali po powierzchni Księżyca? Każdy
krok wydawał mu się dziwny, bo obciążone buty zapadały się głęboko
w piach. Każdy ruch wydawał mu się sztywny niczym u robota, bo
kombinezon był naprawdę ciasny. Słyszał jedynie swój ciężki oddech.
Obszedł okręt, aż dotarł do świateł reflektora. Zatrzymał się przy
oknie obserwacyjnym, zza którego obserwowały go trzy pary oczu.
Lorelei wciąż była nadąsana. Hercules uśmiechał się i machał do
niego. Pies przekrzywił i opuścił łeb, jak gdyby chciał zapytać: „Jak to
możliwe, że ja jestem tu, a ty tam?”.
Hercules wskazał na przegub dłoni, przypominając Homerowi, że
ma zaledwie godzinę. Chłopiec uniósł kciuk, odwrócił się do okrętu
i spojrzał na galion.
Oczy smoka znajdowały się na tym samym poziomie co jego.
Obszedł go, upewniwszy się, że rura z tlenem się nie poplącze. Łeb
nie miał żadnych otworów, żadnych zatrzasków ani nic, co
sugerowałoby, że w jej wnętrzu znajduje się skarb.
„Za śliną kryje się to, czego szukasz”.
Gałka oczna była wielkości piłeczki baseballowej. Homer złapał ją
palcami schowanymi w gumowatym kombinezonie, a potem szarpnął.
Trzymała się mocno, ale po kilku próbach ustąpiła. Była twarda jak
szkło, w odcieniach żółci i pomarańczu. Chłopiec upuścił ją na dno
oceanu. Miejsce po oku ziało pustką.
Wsunął dłoń w dziurę. Poruszył palcami, szukając skarbu. W końcu
coś poczuł. Dźwignię. Łeb smoka drgnął, więc Homer wyciągnął dłoń
i oddzielił pysk smoka od jego szyi. Jej wnętrze było wydrążone!
Chłopiec próbował ustabilizować oddech. To była najbardziej
emocjonująca chwila w całym jego życiu! Puścił pysk smoka i włożył
rękę do szyi.
Dotknął czegoś palcami.
– Mam! – zawołał.
Jego słowa zahuczały wewnątrz kasku. Złapał to coś i wyciągnął.
Chwycił obiema rękami i spojrzał, jakby miał w dłoniach nowe życie,
które właśnie pojawiło się na ziemi.
Miał przed sobą kolejny pakunek owinięty w tę samą wodoodporną
skórę, w jakiej znajdował się pamiętnik. Paczka była jednak nieco
większa i grubsza. Chłopiec nie miał czasu, żeby się zastanawiać, co
jest w środku. W tym samym momencie woda zadrżała i padł na
niego cień.
Dwa kształty pojawiły się na powierzchni oceanu. Pływaki
hydroplanu! Homer odsunął się od smoka i wyciągnął szyję, żeby
lepiej im się przyjrzeć. Kiedy woda przestała falować, zobaczył bok
samolotu. Ktoś wskoczył na jeden z pływaków, zdjął gogle i czapkę
pilota, a potem wychylił się i spojrzał w dół. Wzrok przebił się przez
wodę niczym torpeda. Chłopiec przysiągłby, że nim oberwał. Madame
la Directeur uśmiechnęła się okrutnie.
– Widzę cię – powiedziała, poruszając ustami.
Nawet mu zamachała.
„No i co z tego, że mnie widzisz? – pomyślał Homer. – To ja mam
skarb, a nie ty”. Odmachał jej, zmuszając zaciśniętą szczękę do
zwycięskiego uśmiechu. Ściskając paczkę w dłoniach, odwrócił się
w stronę okrętu. Zamierzał uciec. Lorelei i Hercules stali przy oknie,
wymachiwali rękami i wskazywali ku górze.
– Tak. – Poruszył ustami. – Widzę ją!
Ruszył do przodu. Lorelei i Hercules przylgnęli do szyby i coś
krzyczeli.
Potem zrobili coś, co wyglądało jak szalony taniec. Przez cały czas
wskazywali ku górze.
Kolejny cień padł na Homera. Dziwny cień przedzierający się przez
wodę. Co to było? Sieć? Czy to była sieć?
Niełatwo jest biegać pod wodą, zwłaszcza w kombinezonie
i obciążonych butach. Wyobraźcie sobie, że biegniecie pod wiatr
z cegłami przywiązanymi do butów! Homer zakręcił rękami, próbując
nabrać prędkości. Niestety chłopiec spędzający większość czasu na
czytaniu i wykopujący czasami jakiś dół nie jest chłopcem
o olimpijskiej kondycji. Chłopiec spędzający większość czasu na
czytaniu i wykopujący czasami jakiś dół jest chłopcem, który traci
oddech po wejściu po schodach na drugie piętro. Próba ucieczki była
od początku skazana na niepowodzenie.
Sieć spadła mu na głowę. Wiszące na niej niewielkie ciężarki
zaczęły ciągnąć go ku ziemi, zatrzymując w miejscu. Jeden z nich
przygniótł rurę z tlenem, niemal całkowicie odcinając dopływ tlenu.
Chłopiec padł na kolana, lecz zdążył wyrzucić zawiniątko za siatkę,
zanim został przygnieciony do dna. Madame nigdy nie dostanie
skarbu. Nigdy!
Jego mózg intensywnie pracował. Jeśli Madame la Directeur
wyciągnie go na powierzchnię… Na samą myśl o tym zadrżał. Złapał
za sieć i próbował ją rozerwać, ale zaciskała się wokół niego.
Rzucanie się tylko pogarszało sprawę, plącząc nogi i ręce. Czuł się jak
coraz bardziej przerażony tuńczyk. Nadchodził smutny koniec
niezwykłej wyprawy…
Homer przestał walczyć i zerknął między oczkami zielonej siatki,
próbując ostatni raz zobaczyć swoich towarzyszy. Hercules korzystał
z inhalatora. W jego oczach czaił się strach. Pies szczekał jak szalony
i drapał w okno. Lorelei stała przy konsoli. Och, poruszała
dżojstikami. Próbowała uratować skarb. Czy odda go Madame?
A może zachowa go dla siebie?
Chłopiec mrugnął. A to co? Czyżby czarna dziura pędziła w jego
kierunku? A może miał już zwidy? Rura była splątana, nieregularnie
dostarczała tlen. Czy z powodu jego niedoboru mózg zaczął już
szwankować? Czarna dziura się zbliżyła. Podpłynęła naprawdę blisko.
Niemal otarła się o siatkę. Miała szaro-białe kropki. Czy to możliwe,
że…
Ciapek!
Rekin wielorybi zatrzymał się i przytknął oko do siatki. „Czy
przypłynął za nami aż na Grenlandię?”, zastanawiał się Homer.
Ciapek znów zaczął pływać dookoła niego, a potem kolejny raz się
zatrzymał, żeby się rozejrzeć. Teraz jednak nie patrzył na chłopca, ale
na smocze oko znajdujące się pod siatką. Potem poruszył ogonem
niczym pies domagający się zabawy w aportowanie.
Najwyraźniej nie wiedział, że czyjeś życie znajduje się
w niebezpieczeństwie. Nie wiedział też, że najważniejszy piracki
skarb w historii może najzwyczajniej w świecie przepaść. A może
wiedział, tylko tym się nie przejmował? Nie wiadomo, co się dzieje
we łbie rekina wielorybiego!
Sieć ruszyła w górę. Madame la Directeur próbowała wyciągnąć
swój połów. Homer zacisnął zęby. W jaki sposób mógłby uciec?
Ciapek znów spojrzał na bursztynową kulę. Zakręcił koło, wypłynął
na powierzchnię, machnął ogonem i wrócił aż do sieci. Tak dobrze się
bawił, że niemal trafił jeden z pływaków. Samolot zakołysał się
i wówczas do głowy przyszedł Homerowi pewien pomysł. Chwycił
oko smoka i udał, że rzuca. Ciapek dosłownie oszalał. Zakręcił kółko,
wynurzył się na powierzchnię i machnął ogonem z całych sił.
– Tak! – zawołał Homer, kiedy rekin zniszczył jeden z pływaków
tak jak rozgniata się puszkę po napoju gazowanym.
Samolot zatrząsł się i sieć z chłopcem w środku ponownie opadła
na dno.
Wylądował na kamieniach i poczuł w nodze ból. Sieć obluzowała
się, więc zdołał się spod niej wydostać. Oko smoka potoczyło się po
piasku. Ciapek momentalnie podrzucił je nosem i obwiózł dookoła
okrętu podwodnego. Chłopiec podniósł się i rozejrzał za skarbem.
„Gdzie on się podział?”. Spojrzał w okno, licząc na to, że Hercules lub
Lorelei wskażą mu kierunek. Jednak przyjaciela nie było na miejscu,
a dziewczyna wciąż siedziała na fotelu i poruszała dżojstikami.
Mechaniczne ramiona cofały się, ściskając niewielki pakunek
w mechanicznych dłoniach. Homer rzucił się desperacko do przodu.
Ciapek przepłynął tuż obok. Tym razem zahaczył ogonem o rurę
z tlenem i wyrwał ją z okrętu. Tlen przestał płynąć. Mechaniczne
ramiona schowały się, a drzwi zamknęły. Lorelei miała skarb.
Herculesa i Psa nigdzie nie było widać. A Homer miał tyle powietrza,
ile znajdowało się w kasku.
Dziewczynka odniosła zwycięstwo. Jej oszustwa się opłaciły.
Homer miał uczucie déjà vu. Madame użyła mechanicznych ramion,
żeby ukraść skrzynię jego wujkowi. Podobnie zrobiła Lorelei,
wykorzystując ten sam sposób, żeby pozbawić go skarbu Rumpolda.
– Lorelei! – zawołał.
Wziął oddech, ale nie było w nim tlenu. Jego wyprawa dobiegła
końca.
Okienko zniknęło, a wokół zapadła ciemność.
Rozdział 33
Zawiniątko pełne łupów

Homer? Obudź się!


Światło zaczęło się sączyć przez szczelinę między jego powiekami.
Potem coś otarło się o jego twarz. Otworzył oczy i wziął głęboki
oddech.
Leżał na podłodze okrętu podwodnego, niedaleko kasku do
nurkowania. Lorelei siedziała w kucki tuż obok niego, tak blisko, że
jej różowe włosy łaskotały go w twarz.
– Homer, słyszysz mnie?
– Uch.
Oblizał usta. Były tak suche jak wnętrze łupinki orzecha włoskiego.
– Wypij to – powiedział Hercules i podał mu butelkę wody.
Pomógł mu usiąść. Homer pił, jakby spędził ostatnie miesiące na
pustyni.
– Nie… mogłem… oddychać – wydukał między łykami. –
Sądziłem… – Woda polała mu się po brodzie. Kiedy otarł ją, spojrzał
na Lorelei. – Sądziłem…
Usiadła na piętach.
– Co sądziłeś?
– Uratowała ci życie – wyjaśnił Hercules. – Złapała cię
mechanicznymi ramionami i wciągnęła na pokład. Ja w tym czasie
próbowałem uspokoić Psa. Dosłownie oszalał, kiedy znalazłeś się pod
siecią. Bałem się, że przebije się przez szkło.
Lorelei założyła ręce na piersiach.
– Sądziłeś, że zamierzam cię tam zostawić? Tak właśnie sądziłeś,
co, Homer?
– Przyszło mi to do głowy – odpowiedział.
Zaczerwienił się.
– Jak coś tak potwornego mogło przyjść ci do głowy? – zapytała
i pacnęła go w ramię. – Mówiłam ci, nie pracuję z Madame. Może mi
nie wierzysz, ale kiedyś uświadomisz sobie, że nie kłamię. A nie
kłamię, bo prawda zawsze wychodzi na jaw. Zawsze.
Czy rzeczywiście wyciągnął błędne wnioski? Czy zbyt szybko ją
ocenił? Jeśli to nie Lorelei podała Madame współrzędne skarbu, to
kto? Zastanawiając się, Homer ściągnął kombinezon i buty. Poczuł się
lekki, zupełnie jakby przeniósł się do innego ciała. Lorelei
obserwowała go spode łba. W jej oczach dostrzegł ból.
– Przepraszam, że sądziłem, że możesz mnie zostawić – oświadczył.
– I dziękuję za uratowanie życia.
– Nie ma sprawy. – Poruszyła nosem, a potem się odwróciła.
Odgłos węszenia przyciągnął uwagę Homera. Dopiero wtedy
zorientował się, że Pies nie powitał go tradycyjnym lizaniem po
twarzy ani machaniem ogonem. Pochłonęło go chodzenie wokół
pakunku ze skarbem. Futrzak powąchał wodoodporne skóry, trzęsąc
całym kuprem, i znów zaczął paradować dookoła, strzygąc uszami
i wachlując obwisłymi wargami. W końcu przewrócił się na grzbiet
i zaczął się tarzać, wchłaniając zapach paczki niczym psy z farmy,
które natrafiły na cuchnącą martwą wiewiórkę czy gnijącą stertę
odchodów szopa. Bez wątpienia w zawiniątku znajdował się skarb.
I to nie byle jaki skarb, a największy skarb na świecie!
Dziewczynka sięgnęła po pakunek, ale Homer ją powstrzymał.
– Zaczekaj – powiedział. Tak samo jak pozostali miał wielką ochotę
zajrzeć do środka i sprawdzić, jaki łup jest w środku, ale mieli jeszcze
jedną sprawę do załatwienia. – Co z Madame? – zapytał. Spodziewał
się zobaczyć ją za oknem. Widział jednak wyłącznie Ciapka, który
wciąż balansował smoczym okiem na nosie. – Może nas ścigać.
– Madame nigdzie się nie wybiera – wyjaśnił Hercules. – Sam
zobacz – dodał i wysunął peryskop, a potem podsunął go koledze.
Homer przyłożył oko do soczewki. Hydroplan wciąż znajdował się
w zatoczce, jednak przechylał się na bok. Niewiele brakowało, aby
zatonął. Kobieta stała na pływaku z pustą siecią u stóp. Nie ruszała
się, sprawiając wrażenie równie martwej co smoczy galion.
Zrezygnowana patrzyła w dal. Cóż, ugrzęzła na dobre. Pozbawiony
pływaka samolot nie mógł wystartować. Z kolei bez kombinezonu nie
przeżyłaby w lodowato zimnej wodzie.
Homer miał wielką ochotę wynurzyć się, otworzyć właz i krzyknąć:
„Mam okręt podwodny, który ukradłaś mojemu wujkowi. I mam
skarb Rumpolda!”. Chciał się cieszyć i odtańczyć taniec zwycięstwa.
Potem dostrzegł jakiś ruch na horyzoncie.
– On leży na skarbie! – poskarżyła się Lorelei, próbując wydostać
zawiniątko spod psiego brzucha.
– Urrr – poskarżyło się zwierzę.
– Homer, czy mógłbyś kazać mu się przesunąć? – zapytała.
Choć Homer miał wielką ochotę odpakować skarb, nie mógł
oderwać wzroku od tego, co się działo na powierzchni. Straż
przybrzeżna sunęła w stronę samolotu.
Na przedzie łodzi patrolowej stała starsza kobieta. Jej fartuch
powiewał na wietrze. W ręce, niczym miecz, trzymała mop.
Szykowała się do walki. Obok niej znajdowało się dwóch oficerów.
A więc Czyścicielka przybyła, żeby posprzątać!
Chłopiec zarżał i przełączył peryskop, włączając zbliżenie. Chciał
dokładniej widzieć porażkę Madame. Zamierzał delektować się tą
chwilą. W odległej przyszłości, kiedy będzie już bardzo stary,
zamieszka w Domu Sędziwego Poszukiwacza Skarbów. Kiedy
odwiedzą go dzieci, opowie im ze szczegółami, jak wyglądał jego
arcywróg, kiedy uświadomił sobie, że przegrał.
Madame powoli odwróciła głowę. Przez chwilę jej lodowato zimne
oczy poruszały się, aż w końcu dostrzegły peryskop. Homer
spodziewał się zobaczyć wściekłość malującą się na jej twarzy. Sądził,
że zacznie wygrażać mu pięściami i przeklinać dzień, w którym się
urodził.
Jej spojrzenie okazało się zadziwiająco spokojne. Uniosła tylko
brwi i kiwnęła głową. To był gest uznania. Wiedziała, że wygrał.
Statek straży przybrzeżnej zatrzymał się tuż obok hydroplanu.
Jeden z mężczyzn przeskoczył na pływak i założył kajdanki na
nadgarstki Madame.
– Możesz zapisać w notatniku, że właśnie dziś Madame la Directeur
została pokonana na zawsze – powiedział Homer.
– Pokonana – powtórzył Hercules, notując.
Chłopiec opuścił peryskop i wprowadził do autopilota współrzędne
Jeziora Miejskiego. Lorelei wyciągnęła kotwice. Bateria zaczęła
buczeć i Homer wyprowadził okręt z zatoczki. Kiedy znaleźli się na
otwartym oceanie, włączył hiperprędkość. Ruszyli w drogę.
W końcu ekipy L.O.S.T. i ZNALEZIONE usiedli na podłodze dookoła
zawiniątka. Wyczerpany zabawą Pies położył się tuż obok skarbu.
Ciężko dyszał, a język zwisał mu z pyska. Hercules czekał
z notatnikiem na kolanie. Homer i Lorelei oddychali głęboko,
napełniając płuca oczekiwaniami.
Chłopiec czuł się milion razy lepiej niż podczas Wigilii, kiedy pod
choinką znajdował masę prezentów. Problem w tym, że były one
całkowicie przewidywalne – tabliczki czekolady, nowa talia kart,
pałeczki lukrecji, komiksy i tak dalej. Tymczasem teraz nie miał
pojęcia, co znajduje się za wodoodporną skórą. On i Lorelei sięgnęli
po zawiniątko w tym samym momencie. Ich dłonie się zetknęły.
– Ty otwórz – powiedziała dziewczynka i odsunęła się. – Ty je
znalazłeś.
Po wszystkich kłopotach, które wywołała, walcząc o mapę,
całkowicie zaskoczyła Homera. Nie zamierzał się jednak kłócić.
Sięgnął po paczuszkę.
– Homer podniósł zawiniątko – mruknął, notując Hercules. –
Napięcie było wielkie jak dinozaur – dodał i uniósł wzrok. –
Powinienem tak napisać? A może to zbyt banalne?
– Ciii – szepnęła Lorelei i przytknęła palec do ust.
Opakowanie było gładkie i gumowate, podobne do tego, w którym
mieścił się pamiętnik. Wewnątrz znajdowały się trzy warstwy skóry,
każda przepasana złotym łańcuszkiem z przypinką. Homer ściągnął je,
a Lorelei zawiesiła sobie jeden z nich na szyi. Miał ochotę powiedzieć,
że ładnie w nim wygląda, ale nie zrobił tego. Drżącymi rękami
rozsunął kolejną warstwę skóry.
– Co to? – zapytał Hercules.
Chłopiec trzymał wysuszone stworzenie, które znajdowało się
w pakunku. Pozostali nachylili się. Zwierzę miało kilkanaście
centymetrów długości, osiem kolczastych macek i było czarne jak
atrament.
– Te kolce wyglądają niebezpiecznie – stwierdził Hercules. – Bądź
ostrożny, mogą być zatrute.
– Założę się, że w ten sposób Rumpold starał się zabezpieczyć
skarb. Albo to stworzenie dostało się tutaj przez przypadek – dodała
Lorelei. – W każdym razie wygląda okropnie. Pozbądź się go
i odpakuj resztę.
– Tylko nie zjedz tego – poprosił Homer Psa i odstawił zwierzę na
bok.
Ostatnią warstwę stanowiła piracka flaga z trupią czaszką, zwinięta
tak, aby puste oczy wpatrywały się w otwierającego.
– To ostrzeżenie – szepnął. – Chce nas przestraszyć.
– Mnie przestraszył – szepnął Hercules.
– Na litość boską, otwieraj! – Dziewczynka niemal eksplodowała.
Kiedy Homer odwinął rogi flagi, pozostali przysunęli się na tyle
blisko, że wyraźnie czuł ich oddechy pachnące batonami.
– Papier? – zdziwiła się Lorelei. – To tylko sterta papieru?
To była sterta papieru. A dokładniej poskładanego papieru. Jedna
z kartek obszyta była nićmi, inna wyglądała, jakby zrobiono ją
z trawy. Homer ostrożnie rozłożył jedną z nich. Obchodził się z nią
równie delikatnie co z motylem. Potem uśmiechnął się.
– To mapa!
Mapa składała się z cieniutkich jak igła linii narysowanych czarno-
zielonym atramentem. Wyglądała na plan jakiegoś budynku. Po
bokach znajdowały się chińskie znaczki. U dołu zaś notatki napisane
tym samym koślawym pismem co pamiętnik.

To mapa zabrana ze statku ze skarbami cesarza Minga. Znalazłem ją


w szufladzie z dawno zapomnianymi przepisami. To jedyny istniejący plan
ukrytego pod ziemią Pałacu Złotego Żurawia.

– Pałac Złotego Żurawia? – zdziwił się Hercules. – Nigdy o takim


nie słyszałem!
– Ja też nie – dodała Lorelei.
Kolejna mapa została naszkicowana na papierze wykonanym
z trzciny. Znajdowały się na niej egipskie hieroglify, a także rzeka
i pustynia.
To mapa zabrana z łodzi wypoczynkowej księcia Badru. Jakiś głupiec
próbował zatkać nią wyciek. To jedyna mapa prowadząca do Zaginionej
Piramidy Izydy.

– Izyda była egipską boginią – wyjaśniła Lorelei. – Możecie sobie


wyobrazić, jakie skarby znajdują się w jej piramidzie?
Homer zaniemówił. No bo jakich słów miałby użyć, żeby wyrazić
zachwyt i oszołomienie? Rozłożył kolejną kartkę. Była gruba
i otłuszczona.
– To po łacinie – powiedział Hercules, wskazując na rzymskie cyfry
i litery. Mapa przedstawiała labirynt. – Tu jest napisane, że to
dziewiąta praca Herkulesa – dodał i uśmiechnął się. – Fajnie. Wiecie,
jaka była dziewiąta praca?
– No cóż – odezwała się dziewczynka. – Herkules miał ukraść pas
Hipolity. To była królowa Amazonek.

Mapę zabrałem z włoskiego statku handlowego. Niepiśmienny sługa


wykorzystywał ją do podzielenia półki z pończochami. Mapa prowadzi do
słynnego pasa Hipolity.

W zawiniątku znajdowało się łącznie dwanaście map. Po rozłożeniu


i obejrzeniu ostatniej z nich Homer oparł się o jednostkę
wytwarzającą biopaliwo z wodorostów. Kręciło mu się w głowie.
Mózg intensywnie pracował. Skarb Rumpolda Smellera nie był
skrzynią pełną złota i kamieni szlachetnych, jak wielu podejrzewało.
To była kolekcja map skarbów prowadząca do zaginionych królestw,
zapomnianych światów i magicznych przedmiotów. To był skarb,
który odsłaniał kolejne skarby.
– Dzięki tym mapom L.O.S.T. będzie miało co robić przez całe
dekady – mruknął.
– Połowie tych map – poprawiła go Lorelei. – Dzięki połowie tych
map L.O.S.T. będzie miało co robić przez całe dekady. Pamiętaj, że
dzielimy się pół na pół.
– No tak – zgodził się chłopiec. – Pamiętam.
Bolało go, że dziewczynka zabierze sześć map i sprzeda je temu,
który da najwięcej. Albo, co gorsza, wyruszy na sześć wypraw,
a rzeczy, które odkryje, trafią przez czarny rynek do czyjejś prywatnej
kolekcji.
– Szkoda, że lord tego nie dożył – westchnął Hercules.
Homer pokiwał smutno głową. Lord był słynnym kartografem,
a tylko kartograf mógł w pełni docenić ten łup. Nie tylko z uwagi na
to, dokąd mapy prowadziły, ale również za ich wykonanie,
wykorzystany przy pracy sprzęt oraz niewiarygodną precyzję na
długo przed epoką satelitów i GPS-ów, a niekiedy nawet przed
wynalezieniem południków i równoleżników.
Przez resztę podróży autopilot prowadził okręt, Homer studiował
mapy, Hercules zapisywał coś w notatniku, a Lorelei czytała
pamiętnik Rumpolda. Pies zjadł ostatni baton i wyciągnął się na
podłodze. Kiedy przysypiał, przebierał łapami. Być może śniło mu się,
że połknął go rekin wielorybi albo że wypadł z balonu. Albo że
uciekał przed hydroplanem. Albo po prostu miał radosny sen
o ściganiu królików na pełnych kóz pastwiskach Mlecznej Doliny.
W każdym razie był bezpieczny, miał pełen brzuch i właśnie wracał
do domu.
Część siódma
Dom
Rozdział 34
Kolejna dżentelmeńska umowa

Homera obudził warkot silnika napędzanego wodorostami. Leżał na


podłodze, otoczony mapami niczym opakowaniami prezentów na
Gwiazdkę. Uniósł głowę. Za oknem widać było zarówno toń, jak
i powierzchnię wody.
– Och, dobrze, że już nie śpisz – powiedział siedzący na fotelu
pilota Hercules. W dłoniach miał ster. – Kiedy się wynurzyliśmy,
autopilot się wyłączył. Jezioro Miejskie znajduje się tuż przed nami.
Udało im się. Wykonali misję i wrócili w jednym kawałku. Homer
zsunął mapę ze swojej klatki piersiowej i przetarł oczy. Światło
słoneczne sączyło się przez górną połowę okna. Pies leżał na boku,
przykryty inną mapą niczym kocem. Chłopiec dotknął nosem jego
karku, wciągając w płuca nieco cuchnący zapach basseta. Potem
uśmiechnął się. Nie znał lepszego zapachu. To był przecież zapach
lojalności. Zapach odwagi. Zapach przyjaźni.
– Jesteś dobrym psem – szepnął.
Pies otworzył jedno oko, chrapnął, a potem zasnął.
– To bardzo dobry pies – potwierdziła Lorelei. Siedziała oparta
o kapitański kufer, z pamiętnikiem na kolanach. Oczy miała
podkrążone. – Nie znaleźlibyśmy bez niego tego pamiętnika. Właśnie
skończyłam go czytać.
– Przeczytałaś całość? – Homer odepchnął mapy na bok i usiadł.
– Tia. Nawet nie zmrużyłam oka. A tak à propos. Strasznie
chrapiesz.
– Wpływamy na jezioro – oświadczył Hercules i zakręcił sterem.
Woda zrobiła się znacznie mniej przejrzysta. Za oknem pojawiły się
opakowania po żywności. Para kaczek krzyżówek zastukała w szybę
i po chwili odpłynęła.
– Ciekawy ten pamiętnik? – zapytał chłopiec.
Chciał, żeby był ciekawy. Chciał, żeby był genialny. W końcu nie
wszystkie pamiętniki takie są. Niektórzy nie potrafią pisać opowieści.
A co, jeśli Rumpold był wyjątkowo nudnym kronikarzem? Co, jeśli
ograniczył się do wpisów w stylu: „Drogi pamiętniczku, dzisiaj
znalazłem parę skarbów, a potem poszedłem spać”?
– Czy historia jest interesująca? – dociekał.
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– Najlepsza na świecie – wyjaśniła, zatrzasnęła pamiętnik
i przytuliła do piersi. – Rumpoldena żyła tak, jak ja zawsze chciałam
żyć. Ustanawiała własne zasady. Nikt nie mówił jej, co ma robić.
Codziennie przeżywała przygody i stawała twarzą w twarz
z niebezpieczeństwem. Oddałabym wszystko, żeby móc tak żyć.
– Ale przecież tak właśnie żyjesz – zauważył Homer.
– Ja tak żyję?
– Jasne! – Zaczął składać mapy i układać w równą stertę. –
Ustanawiasz własne zasady. Żyjesz tam, gdzie masz na to ochotę. Jesz
to, co chcesz. Nie masz rodziców czy nauczycieli, którzy mówiliby ci,
co powinnaś robić. I właśnie pływałaś okrętem podwodnym
napędzanym wodorostami. Z hiperprędkością! Jeśli to nie była
przygoda, to nie wiem, co nią jest.
– Nie zapomnij o balonie na rozgrzane powietrze – wtrącił
Hercules. – To było bardzo niebezpieczne.
– Macie rację – zgodziła się Lorelei. – Trochę przypominam
Rumpolda – dodała i jeszcze mocniej ścisnęła pamiętnik. – Chcę go
zachować.
– Co? – Homer przestał składać mapy.
– Chcę go. Chcę tę pamiętnik. Chcę go zachować. Ty możesz wziąć
mapy.
– Co? – powtórzyli obaj chłopcy.
Pies zaskamlał, przetoczył się na grzbiet i wystawił brzuch do
głaskania. Oszołomiony Homer nawet tego nie zauważył.
– Nie chcesz map? – zapytał, otwierając szeroko usta.
– Chcę wymienić moje sześć map na pamiętnik – odpowiedziała
dziewczynka. Włożyła pamiętnik do kufra, a potem wstała. Schowała
ręce za plecami i patrzyła w okienko. – Myślę, że to uczciwa
wymiana. Wszystkie mapy będą należeć do L.O.S.T.
Homer poderwał się z ziemi. Czy ona znów coś knuła? Czy to był
kolejny z jej forteli?
– Ale dlaczego? – zapytał, drapiąc się po głowie. – Dlaczego
chciałabyś oddać nam mapy?
– Bo zamierzam napisać książkę o Rumpoldzie! – Lorelei odwróciła
się i uśmiechnęła. – Chcę, żeby cały świat się dowiedział, że był
dziewczyną i zrobił niezwykłe rzeczy. Był dziewczyną tak jak ja!
– Książkę?
– Jasne. Mogę to zrobić. A potem nakręcę film na jej podstawie.
Może nawet wystąpię w głównej roli. – Zaśmiała się. – No bo
dlaczego nie? Przebiorę się za chłopaka. Umiem wymachiwać
mieczem.
– Ale te mapy… – Homer nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. –
Sądziłem, że marzysz o bogactwie.
– Wciąż mam worek kryształów harmonicznych. Nie potrzebuję
pieniędzy – powiedziała i wyciągnęła rękę. – To co, mamy umowę?
Nową dżentelmeńską umowę?
– Jesteś tego pewna?
– Tia!
– W porządku, ale chcę dodać jedną rzecz do naszego
porozumienia. – Niemal słyszał w głowie głos Czyścicielki.
„Oczywiście, jeśli znasz inny sposób na powstrzymanie jej od
wygadania się, to się cieszę. Oszczędzisz mi tylko roboty”. – Nie
możesz nikomu powiedzieć o stowarzyszeniu. Choć nie jesteś
członkiem L.O.S.T., musisz utrzymywać jego istnienie w tajemnicy.
Jeśli przystaniesz na taki warunek, to jestem w stanie się zgodzić.
– Nie ma sprawy – oświadczyła. – Nikomu nic nie powiem.
Uścisnęli sobie dłonie. Hercules zsunął się z siedzenia pilota,
sięgnął po notatnik i zapisał: „Uściskiem dłoni przypieczętowali
porozumienie, które zmieni bieg historii”.
W tym samym momencie okręt uderzył w łódź wiosłową.
– Ups – jęknął Hercules, podbiegł do fotela i ominął przeszkodę
oraz wytrzeszczających oczy pasażerów.
– Czy to oznacza, że rezygnujesz z poszukiwania skarbów? –
zapytał chłopiec.
Interesowało go to, bo nie wyobrażał sobie siebie podejmującego
tak drastyczną decyzję. To byłoby jak wbicie noża w serce!
– Czy rezygnuję? Nie ma mowy! – Lorelei poruszyła nosem. – Mogę
być jednocześnie pisarką i poszukiwaczką skarbów. Mam nadzieję, że
zabierzesz mnie na kolejną wyprawę. To znaczy, powiedzmy sobie
szczerze, potrzebujesz mojej pomocy. Beze mnie mapa Rumpolda
wciąż znajdowałaby się w Mlecznej Dolinie, a jego skarb w szyi
smoka. Być może nie akceptujesz sposobu, w jaki działam, ale
przynajmniej działam – uśmiechnęła się. – Jestem jak yin dla twojego
yang.
Homer zmarszczył brwi.
– Jesteś czym dla mojego czego?
– Yin i yang to dwie przeciwne siły – wyjaśnił Hercules,
podpływając do bramy, za którą znajdowała się kryjówka. – Choć są
zupełnie inne, uzupełniają się. Choć są przeciwieństwami, muszą
współpracować.
Homer pokiwał głową. W słowach Lorelei było sporo prawdy. Ona
była działaczką, on marzycielem. Ona naginała prawdę, żeby osiągnąć
to, czego chciała. On wolał uczciwość. Gdyby nie ukradłaby mapy,
siedziałby teraz w domu i czekał, aż dorośnie. Czekał na wielką
wyprawę.
– Urrr! – poskarżył się pies.
Leżał z łapami do góry, a jego biały brzuch czekał na poranne
drapanie. Homer nadrobił zaległości.
– Obiecałam zorganizować po powrocie kolejną konferencję
prasową – powiedziała dziewczynka. – Ale nie martw się. Nie
wspomnę o mapach. Opowiem wyłącznie o pamiętniku.
Nacisnęła guzik na pilocie i brama się podniosła. Hercules wpłynął
w tunel i dotarł do stawu. Po chwili stali już na pokładzie, z kufrem
u stóp. Homer ściskał pod pachą zawiniątko z mapami.
Kiedy Lorelei zobaczyła swoją kryjówkę, znieruchomiała, a jej
dobry humor gdzieś się ulotnił. Początkowo Homer sądził, że po
prostu zdenerwowała się, widząc, jak wielki bałagan pozostawiła po
sobie Madame. Ale potem, gdy łzy wypłynęły jej spod powiek,
szepnęła:
– Stokrotka…
Chłopiec nie potrafił sobie wyobrazić, jakby się czuł, gdyby wrócił
do domu bez Psa. Nikt nie siedziałby mu na stopach i nie ogrzewał
ich podczas śniadania. Nikt nie wałęsałby się razem z nim i nie żułby
siana podczas dojenia kóz. Nikt nie okupowałby jego łóżka, nie
chrapałby i nie dyszał mu prosto w twarz. Życie byłoby smutne. Jego
wzrok powędrował ku śmietnikowi. Madame wyrzuciła do niego ciało
Stokrotki. Nie chciał, żeby Lorelei zajrzała do środka. Uznał, że
powinni z Herculesem zabrać pojemnik i…
– Stokrotka! – zawołała nieoczekiwanie Lorelei, a jej okrzyk odbił
się echem od sufitu. Dziewczynka zeskoczyła z pokładu i zaczęła biec.
– Stokrotka!
Szary szczur przebiegł po podłodze, a potem wspiął się na jej
kombinezon. Dziewczynka uścisnęła go tak mocno, że aż zapiszczał.
– Stokrotko, ty żyjesz! Kocham cię! Tęskniłam za tobą!
– Ale… – Homer zszedł ze statku. – Jesteś pewna, że to Stokrotka?
Ten szczur jest wychudzony, a ona miała przecież olbrzymi brzuszek!
– Oczywiście, że jestem pewna. – Lorelei uścisnęła zwierzę kolejny
raz. Futrzak wdrapał się na jej ramię, poruszył noskiem i wąsami. –
Ale masz rację. Straciła na wadze.
Hercules przysunął się bliżej.
– Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że ona karmi młode –
powiedział. – Spójrzcie tylko na jej piersi.
– Co? – Dziewczynka uniosła szczura i zaczęła oglądać jej brzuszek,
z którego sterczało sześć niewielkich sutków. – Stokrotko, jesteś
mamusią?
– To by wyjaśniało utratę wagi – stwierdził Hercules.
Stokrotka wyrwała się Lorelei z rąk i popędziła w stronę jednego
z automatów. Wdrapała się do otworu na zwracane monety. Homer,
Hercules i Lorelei podeszli bliżej i patrzyli, jak wspina się na tackę
z napisem A3. Tam, w gniazdku z opakowań po gumie i batonikach,
leżało pięć malutkich, wijących się, różowych stworzonek. Nawet Pies
stanął na tylnych łapach, próbując lepiej im się przyjrzeć.
– Ale one słooodkie! – jęknęła dziewczynka.
Chłopcy unieśli brwi. Słodkie?
– Hej! – Miły głos Lorelei nagle stał się wściekły. Pacnęła Homera
w ramię. – Powiedziałeś mi, że ona nie żyje. Dlaczego to zrobiłeś?
Chciałeś mnie zranić, żebym zrezygnowała z wyprawy?
– Nie. Nie zrobiłbym tego. Nie skłamałbym, mówiąc, że twój szczur
nie żyje. Naprawdę sądziłem, że Madame ją zabiła – wyjaśnił i potarł
bolące miejsce. Ta dziewczyna potrafiła przywalić! – Widziałem, jak
wyrzuca martwego szczura do śmietnika. Sądziłem, że to Stokrotka.
Homer podszedł do śmietnika i podniósł pokrywę.
Lorelei zmrużyła oczy. Nie wierzyła mu, więc zajrzała do
pojemnika.
– Och, jakie to smutne! – jęknęła. – To musiał być tatuś.
Hercules podążył za jej wzrokiem.
– Wygląda tak jak Stokrotka. Można się pomylić – stwierdził, zatkał
nos i się odsunął.
Dziewczynka dotknęła ramienia Homera.
– Przepraszam, że cię uderzyłam. I przepraszam, że myślałam, że
mnie okłamałeś. Pochowam go w ogrodzie przy muzeum. Stokrotka
z pewnością chciałaby, żeby ojciec jej dzieci spoczął w jakimś miłym
miejscu.
To nie były udawane przeprosiny. Na ustach Lorelei nie pojawił się
szyderczy uśmiech. Chłopiec był przekonany, że powiedziała to
szczerze.
– Spoko – odparł.
Kiedy zamknął śmietnik, rozległ się dzwonek.
– Kto to może być? – zapytała dziewczynka.
Homer złapał Psa i razem z Herculesem schowali się w rogu. Osoba
dzwoniąca nie mogła ich zobaczyć. Lorelei usiadła na czerwonym
tronie i włączyła ekran.
– Halo?! – zawołała.
Przed nią pojawiła się Torch. Jastrząb balansował na jej ramieniu,
żując kawałek fałszywej mapy. Kolejny przykleił się kobiecie do
policzka, a jeszcze następny do palców.
– Och, to ty – powiedziała. – Co się dzieje? Gdzie jest Madame?
– Nie ma jej tutaj – odparła Lorelei słodkim głosem. – Wróciła do
więzienia.
– Do więzienia? – Tatuaż Torch, ten przedstawiający węża, drgnął.
– Więzienia?
– Tak. – Dziewczynka położyła ręce na kolanach. – Czy mogę coś
dla ciebie zrobić?
Kobieta odkleiła kawałek mapy z twarzy, jednak przykleił się do jej
palców. Tubka kleju zsunęła się z jej włosów.
– Czy możesz coś dla mnie zrobić? Tak, jest coś, co możesz dla
mnie zrobić! – zawołała i zrobiła się czerwona. – Możesz tu
przyjechać i pomóc mi z tą mapą, ty mała…
Jastrząb zaskrzeczał, przeskoczył na stół i odleciał z jednym
z kawałków mapy.
– Co powiedziałaś? – zapytała Lorelei, przykładając dłoń do ucha. –
Nie słyszę. Mamy chyba jakiś problem na łączach.
– Przyjeżdżaj tutaj i pomóż mi złożyć tę mapę.
Torch przysunęła się tak blisko kamery, że Homer widział w jej
gardle takie małe, zabawne, kołyszące się coś.
– To języczek – szepnął mu do ucha Hercules. – Wygląda na
podrażniony. Tak się zdarza, gdy ktoś za dużo krzyczy.
– Przepraszam – odpowiedziała Lorelei, przykładając dłoń do
drugiego ucha. – Zupełnie cię nie słyszę. Nie wiem, co mówisz.
Twarz kobiety pulsowała. Wycelowała tubkę kleju w stronę
kamery, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale dziewczynka ją
powstrzymała.
– Uch… wydaje mi się, że mi zanikasz… – stwierdziła, wydała
z siebie kilka dźwięków przypominających trzaski. – Za… bzzz…
dużo… bzzz… interferencji. Ja… bzzz… tracę… bzzz… cię… –
dodała, a później nacisnęła guzik i ekran zgasł.
Sięgnęła dłonią pod monitor i wyciągnęła wtyczkę ze ściany. Potem
spojrzała na chłopców i wybuchła śmiechem. Homer też zaczął się
śmiać. I Hercules. Pies, który nie potrafił się śmiać jak ludzie, ale
wyrażał radość na swój psi sposób, zakręcił kółko i zaszczekał.
Hercules śmiał się tak bardzo, że aż zaczął kasłać. Po odnalezieniu
apteczki, która unosiła się na wodzie tuż przy brzegu, zaaplikował
sobie pastylkę do ssania. Potem wszyscy napili się z fontanny. Homer
wsunął dwa kubki pod zielony strumień. Pies wychłeptał limonkowy
napój, a potem poprosił o dokładkę.
Kiedy skończyli się śmiać i zaspokoili pragnienie, Lorelei usiadła
z boku fontanny. Ziewnęła.
– Nie spałam od lat – powiedziała. – Jestem koszmarnie zmęczona.
– Powinniśmy się zbierać. – Według zegarka Homera w Mieście
było już piątkowe popołudnie. – Muszę wrócić do domu na szesnaste
urodziny mojej siostry.
– No tak, a ja muszę się zgłosić do światowego konkursu
ortograficznego. – Hercules złapał za apteczkę.
W kryjówce zapadła cisza. Nieustraszeni poszukiwacze skarbów
spojrzeli na siebie. Czy to już koniec? Czy nastał czas, żeby się
pożegnać i rozejść? Homer nie wiedział, co powiedzieć Lorelei. Był jej
bardzo wdzięczny za uratowanie życia, ale wciąż miał pewne
wątpliwości. Była jego przyjaciółką. Była też rywalką. Była jego
ratowniczką, drugim pilotem, yin dla jego yang. Wyciągnął rękę.
– Dziękuję – szepnął – za wspaniałą przygodę.
– Do usług – powiedziała, a jej policzki poczerwieniały.
Potem szybko go uściskała. I uściskała Herculesa.
Po odnalezieniu plecaka i wsunięciu map pod ramię Homer zaczął
wpychać Psa na schody.
– Czy zawsze musimy przechodzić przez ten tunel pełen pająków? –
poskarżył się Hercules.
– Kiedy wyjdziecie z kamiennego żółwia, możecie skorzystać
z windy! – zawołała z dołu Lorelei. – Zawiezie was do lobby muzeum.
To najprostsza droga. A mój kod to S-T-O-K-R-O-T-K-A.
– Dzięki! – odpowiedział Homer.
Nie przejmował się tym, że kamery ochrony nagrają każdy jego
ruch albo że przewodnik powie mu, że psów nie można wprowadzać
do budynku. Przecież właśnie wykonał misję i wracał do domu.
– Hej, Homer! – zawołała dziewczynka, kiedy dotarł na balkon.
– Co? – zapytał, wychylając się zza barierki.
Stała tuż obok kufra, z pamiętnikiem w dłoni.
– Jak sądzisz, na którą wyprawę powinniśmy najpierw wyruszyć?
Fajnie byłoby odnaleźć ten pas królowej Amazonek! Myślisz, że to
byłaby świetna zabawa?
– Tak. Zdecydowanie!
Już dwukrotnie żegnał się z nią i za każdym razem zastanawiał, czy
jeszcze się spotkają. Jakimś cudem zawsze pojawiała się w jego życiu.
Pożegnania są zbędne. Skoro istnieją skarby czekające na
odnalezienie, to z pewnością oni znowu na siebie wpadną.
Taką przynajmniej miał nadzieję.
Rozdział 35
Nowym prezesem zostaje…

Kiedy przyjaciele dotarli do hotelu Mockingbirda, Hercules przeniósł


Psa przez obrotowe drzwi. Homer doceniał pomoc, choć był
zaskoczony, jak wiele sił pozostało koledze. Zwłaszcza po tym, co
przeszli. Choć sukces krążył mu w żyłach, najchętniej przespałby
okrągły miesiąc. Ściskając zawiniątko ze skarbem pod pachą,
poprawił szelki plecaka i minął szklane drzwi.
– Mamy tu pana bagaże – powiedział Herculesowi boy hotelowy,
wskazując walizkę, aktówkę i słownik, które chłopiec zostawił, kiedy
ruszył za Homerem do kryjówki Lorelei. Teraz postawił Psa na
podłodze, a potem chwycił ukochany słownik w ramiona. To jakże
szczęśliwe spotkanie okrasił szerokim uśmiechem. – Wasi przyjaciele
są w pokoju herbacianym – dodał boy i wskazał na korytarz.
Choć drzwi pomieszczenia były zamknięte, głos Ajitabha słychać
było z daleka.
– On nie jest zdrajcą! Dlaczego, do diabła, wygadujecie takie
nonsensy?
Zdrajcą? Homer i Hercules wymienili zaskoczone spojrzenia.
Pies najwyraźniej rozpoznał głos mężczyzny, ponieważ popędził
korytarzem. Jego skóra falowała podczas biegu. Chłopcy pobiegli za
nim, aż dotarli do drzwi. Tam zatrzymali się, żeby posłuchać.
Inny głos był niski, ale donośny, przepełniony wiecznie obecnym
w nim smutkiem.
– Nigdy mnie nie przekonacie, że Homer zdradził naszą sprawę.
– Mnie też nie przekonacie. Nie ma żadnego dowodu na to, że
Homer dołączył do ZNALEZIONE – stwierdził Ajitabh. Towarzyszył
temu trzask, jakby mężczyzna uderzył pięścią w jakiś mebel. – Nie
zamierzam słuchać tych bzdur!
Pies zaskamlał i dotknął nosem drzwi. Chłopcy przysunęli się bliżej.
– Ale to nie wy… wy… wygląda dobrze. – Profesor Thaddius Thick
był jedynym członkiem stowarzyszenia, który się jąkał.
– A niech mnie, jeśli tak rzeczywiście nie jest – dodał swoim
zachodnim akcentem Jeremiah Carson. – Nasze dwa pętaki popędziły
do tej dziewczyny i dołączyły do jej drużyny.
– Musimy porozmawiać z chłopcami – wtrąciła Zelda. – Ale jeśli
dziś nie wrócą, powinniśmy skontaktować się z odpowiednimi
władzami i zgłosić ich zaginięcie.
– Nie róbcie tego! – zawołał Homer, nacisnął klamkę i pchnął
drzwi. – Już jesteśmy. I naprawdę nikogo nie zdradziliśmy!
Pies zaszczekał, jakby się z nim zgadzał. Możliwe jednak, że
ucieszył się na widok tylu znajomych twarzy. Ich obecność oznaczała
dla niego głaskanie i drapanie po grzbiecie.
Kiedy Homer wszedł do pokoju herbacianego, poczuł ciężki zapach
kwiatów. Pomieszczenie pełniło funkcję atrium. Tropikalne winorośle
wspinały się po ścianach, a z sufitu zwisały doniczki z kwiatami.
Niedopasowane krzesła i bufiaste sofy stały dookoła. Z boku
znajdował się stolik, a na nim stał dzbanek z parującą herbatą. Na
tackach leżały miniaturowe kanapki i ciasteczka w polewie.
– Homer! – Zelda ruszyła w jego stronę.
Jej peleryna uniosła się do góry. Kiedy go przytuliła, przez chwilę
widział jedynie czarny materiał.
– Udusisz chłopaka – zaprotestował Ajitabh.
Kobieta puściła chłopca i Homer poczuł na sobie spojrzenie
czarnych, poważnych oczu. Mężczyzna założył dłonie na piersiach.
– No? – odezwał się. – Gdzie, u diabła, byłeś? I gdzie jest Hercules?
– Tutaj – odpowiedział chłopiec i odłożył swoje rzeczy na podłogę.
– Moi kochani. – Zelda przytuliła go i pogłaskała swoją gigantyczną
dłonią po policzku. – Dlaczego macie podrapane twarze? Czy
przytrafiło wam się coś strasznego?
– Wypadliśmy z balonu na ogrzane powietrze – wyjaśnił Hercules. –
A potem my… – zaczął, ale zagryzł zęby. – Może lepiej będzie, jak
Homer wszystko opowie.
Chłopiec rozejrzał się po pokoju. Jeremiah Carson i profesor Thick
siedzieli, każdy z talerzem kanapek w dłoni. Zelda zgarbiła się, żeby
nie zahaczyć o sufit, a potem usiadła na czerwonej kanapie. Siwe
włosy opadały jej na oczy.
– No dalej, Homer. Słuchamy – zachęcał go Ajitabh, a za chwilę
postukał butem w podłogę i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć:
„Obyście tylko mieli dobre wytłumaczenie”.
Chłopiec otworzył usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku.
Nie wiedział, jak powinno się zacząć jedną z najciekawszych
opowieści na świecie?
– Śmiało! Mów, bo chcę już iść!
– Pan Macdoodle? – Homer nie zauważył Angusa, który siedział na
krześle w rogu pomieszczenia, ukrywając się w popołudniowym
cieniu.
– Tia, to ja. – Wyciągnął przed siebie talerz i zagwizdał. – Choć
tutaj, malusi psiaczku. Mam tu papu!
Pies podszedł do niego i wciągnął okrojone z twardej skórki
kanapki z ogórkiem, rzodkiewką i serkiem topionym.
– Rety, ale smacznie wyglądają. Mogę się poczęstować? – zapytał
Hercules. Zabrał ze stolika talerz i wrzucił sobie do ust trzy kanapki
naraz. Zupełnie jakby uczył się jeść od Psa. – Umieram z głodu! –
powiedział z wypchanymi policzkami.
Podał talerz Homerowi. Kiedy ostatnio jedli? Chłopiec wziął dwie
kanapki, a potem kolejne dwie.
– Na co czekasz, chłopcze? – Jeremiah Carson wyprostował nogi
i położył kowbojskie buty na stoliku kawowym. – Opowiadaj tę
historię.
Po przełknięciu kanapek i otarciu ust rękawem Homer opowiedział
im, co się wydarzyło. Opisał, jak odnalazł Lorelei i odzyskał mapę.
– Nie mogę wam powiedzieć, gdzie ona mieszka, bo zawarłem z nią
dżentelmeńską umowę.
Wszyscy pokiwali głowami, ponieważ wśród honorowych
poszukiwaczy skarbów tego typu umowa jest równie ważna co
przepisy prawa.
Potem chłopiec opowiedział im, jak dziewczynka wyprowadziła
w pole Torch i Gertrude, jak drużyny L.O.S.T. i ZNALEZIONE złożyły
mapę w całość, a Hercules przetłumaczył zagadkę. I jak poszli do
biura nawigacji gwiezdnej, gdzie Angus obliczył potrzebne im
współrzędne. Wspomniał, jak popłynęli okrętem podwodnym Ajitabha
na południowy kraniec Grenlandii.
– Znalazłeś mój okręt? – Mężczyzna klasnął w dłonie. – Rany, to
świetna wiadomość. Martwiłem się, że Madame sprzedała go na
czarnym rynku!
– Lorelei być może ci go odda – powiedział chłopiec. Nie miał
jednak pewności. Dziewczyna zamierzała zostać pisarką, więc
właściwie nie potrzebowała okrętu. – Ale może uznać, że znalezione,
nie kradzione.
– Znalezione, nie kradzione – żachnął się Ajitabh. – No cóż,
w takim wypadku będę musiał wybudować kolejny.
Następnie Homer wyjaśnił im, że to Pies znalazł pamiętnik
Rumpolda w kapitańskim kufrze, choć oczywiście pominął kwestię
jego węchu. Wspomniał przy tym, że słynny pirat był
w rzeczywistości dziewczyną.
– Co za niezwykła niespodzianka. – Na twarzy Zeldy zagościł rzadki
uśmiech. – Potrzebujemy więcej kobiet w świecie poszukiwaczy
skarbów!
Potem Homer opowiedział o tym, jak rozwiązali zagadkę i jak
Madame la Directeur próbowała zmiażdżyć ich swoim hydroplanem.
Wspomniał, jak jej uciekli i jak założył podwodny kombinezon
Ajitabha i spacerował po dnie oceanu. Szczegółowo opisał
bursztynową gałkę oczną i emocje, jakie towarzyszyły mu w chwili,
gdy w szyi smoka znalazł skarb. Nie zapomniał również o groźnej
sytuacji, kiedy to został złapany w sieć.
– Gdyby rekin wielorybi nie zmiażdżył jednego z pływaków
hydroplanu, prawdopodobnie by tu mnie nie było – przyznał. – Gdyby
Lorelei nie wciągnęła mnie mechanicznymi ramionami na pokład
okrętu, z pewnością by mnie tu nie było. Uratowała mi wtedy życie.
– Tak było – potwierdził Hercules po zjedzeniu kolejnej kanapeczki.
– Sam to widziałem. Lorelei ocaliła Homerowi życie.
– A jakim cudem Madame was tam znalazła? – zapytał Jeremiah
Carson.
– To moja wina – odezwał się Angus Macdoodle i zsunął się
z krzesła. Kiedy szedł do stolika po kolejną porcję herbaty, kilt ocierał
mu się o owłosione kolana. – Podałem jej współzędne, bo zabrała mi
teleskop. A kiedy sobie posedła, pomyślałem, że przeze mnie moze
coś się stać temu malusiemu psinku. Więc przysedłem tutaj, zeby
opowidzieć wam o wsystkim – dodał i wsypał do filiżanki trzy
łyżeczki cukru.
Homer spojrzał na Herculesa i uśmiechnął się. Uświadomił sobie, że
tym razem Lorelei powiedziała im prawdę. Nie zdradziła Madame
współrzędnych. Naprawdę dla niej nie pracowała.
– Jeśli pan tak się przejmuje tą malusią psinką, to dlaczego
zamknął nas pan na najwyższym piętrze budynku? – zapytał Hercules.
– Mogliśmy tam umrzeć z głodu!
– Zostawiłem wiadomość spzątacce – powiedział Angus. – Rano by
was uwolniła.
Homer niemal się roześmiał. Gdyby zaczekali jeszcze kilka godzin,
uniknęliby przerażającego lotu balonem.
– Wybaczcie, że to powiem, ale… ale historia Homera wydaje mi…
mi… mi… się naciągana – stwierdził profesor Thick.
– To prawdziwa historia – wtrącił Hercules. – Podczas wyprawy
prowadziłem notatki. Zamierzam przygotować oficjalny raport
z podróży i wysłać każdemu z was jeden egzemplarz – dodał,
otworzył aktówkę i zaczął czegoś w niej szukać. – Mam tu
odpowiedni formularz.
Ajitabh przesunął dłonią po brodzie.
– Homer, pozwól mi coś wyjaśnić, chłopie. Chcesz powiedzieć, że
posiadasz skarb pirata Rumpolda Smellera?
– Tak – potwierdził chłopiec i uniósł zawiniątko.
Jeremiah Carson zerwał się z krzesła, podbiegł do drzwi i je
zamknął. Profesor Thick obiegł niemal cały pokój, żeby zasłonić
wszystkie okna. Zelda oczyściła stolik do kawy. Potem wszyscy wzięli
po krześle i podeszli bliżej. Usiedli na samym ich brzegu z szeroko
otwartymi oczami i ustami, czekając na to, co się wydarzy. Homer
wiedział, że każdy z nich spędził niekończące się godziny na
wyobrażaniu sobie tego skarbu. Żadne z nich nie wyobraziło sobie
pewnie czegoś tak pięknego jak to, co mieli za chwilę zobaczyć.
Homer odwiązał flagę z trupią czaszką i dziwne, kolczaste
stworzenie zsunęło się na stół.
– Ostrożnie – ostrzegł go Hercules. – To może być jadowite.
– A co to? – zainteresował się profesor Thick.
– Nie mamy pojęcia – odpowiedział Homer. – Było w zestawie ze
skarbem.
– Jestem specjalistą od skamienielin – przypomniał Carson. –
Pozwólcie mi się przyjrzeć – dodał, a potem stuknął martwe zwierzę
końcówką łyżki. – Hmmm. Osiem uzbrojonych macek, czarne jak
bezksiężycowa noc…
– Wygląda mi to na ośmiornicę – oświadczyła Zelda.
– Niech mnie kule biją. – Jeremiah ostrożnie odwrócił stworzenie. –
Masz rację, że to ośmiornica, ale to nie byle jaka ośmiornica. To
wampirzyca piekielna.
– Wampirzyca? – Hercules na wszelki wypadek się odsunął. – Pije
krew?
– Nie – zaśmiał się mężczyzna. – Swoją nazwę zawdzięcza
krwistoczerwonym oczom. Ale nie bój się. Nie jest jadowita.
– To wszystko, co tam biło? – zapytał Angus. – Ośmiorniczka?
– Nie – odpowiedział Homer. – Ośmiornica nie jest skarbem.
Prawdziwy skarb jest tutaj.
Rozwinął kolejne warstwy wodoodpornej skóry i rozłożył na stole
kolejne kawałki pergaminu. W pokoju rozległy się kolejne ochy
i achy, po których nastąpiły westchnienia pełne radości i zachwytu.
Członkowie stowarzyszenia przekazywali sobie mapy. Narastały pełne
podziwu szepty, a po plecach przechodziły im ciarki. Chłopcy
uśmiechali się. Delektowali się chwilą. Była smaczniejsza od tortu
urodzinowego.
– Zas… zas… zasługujecie na gratulacje – oświadczył profesor
Thick po obejrzeniu wszystkich map. – Wygląda na to, że naprawdę
znaleźliście skarb Rumpolda Smellera.
– Również i Pies go znalazł – stwierdził Hercules.
– I Lorelei – dodał Homer. – Nie zapominajmy o Lorelei. Ona też go
odnalazła.
– Więc L.O.S.T. musi się podzielić łupem z tą dziewczynką i jej
organizacją – stwierdziła Zelda. – Jak sądzicie, możemy jej zaufać?
– Zaufać jej? – spytał zdenerwowany Jeremiah Carson. –
Oczywiście, że nie możemy jej zaufać. Ta dziewczynka jest tak chytra
jak kochająca kury lisica uzbrojona w przecinak!
– Ma niezwykły umysł – stwierdził Ajitabh i pogładził się po
sterczącej brodzie. – Imponujący!
– Nie musimy się nią przejmować – oznajmił Homer. –
Dokonaliśmy wymiany. Ona wzięła pamiętnik, a my mapy. Pamiętnik
należy teraz do ZAGINIONE, a mapy do naszego stowarzyszenia.
W tym momencie dorośli zaczęli dyskutować. Homer wykorzystał
okazję, żeby spróbować ciasteczek w polewie. Kilka z nich upuścił na
ziemię, żeby Pies mógł skosztować maślanej bułeczki z wanilią
i cytrynową posypką. Kiedy rozmowy ucichły, Zelda chrząknęła.
– Homerze, ponieważ zdobyłeś skarb w imieniu L.O.S.T., spoczywa
na tobie odpowiedzialność za jego zabezpieczenie aż do chwili, gdy
postanowimy, co z nim zrobić – stwierdziła i złączyła palce. – Masz
jakąś bezpieczną skrytkę?
Jego siostra Gwendolyn wiedziała już o luźnej klepce w podłodze
pod łóżkiem. Nie miał pojęcia, gdzie ukryć skarb. Pokręcił głową.
– L.O.S.T. dysponuje sejfem w banku uniwersyteckim. Możemy tam
zdeponować skarb – powiedział Ajitabh.
– Ale klucz do skrzynki depozytowej powinien być w po… po…
posiadaniu prezesa stowarzyszenia – przypomniał profesor Thick. –
A my przecież nie mamy prezesa.
Jeremiah Carson tupnął swoim kowbojskim butem.
– Więc wybierzmy nowego. Mam już dość siedzenia w tym
cuchnącym hotelu. Chcę wrócić do Montany i odkopać kieł
mastodonta!
– Zgoda – stwierdziła Zelda. – Nie ma co odkładać rzeczy, które
trzeba zrobić. Lord Mockingbird odszedł i musimy wybrać kogoś na
jego miejsce. Sekretarzu, czy możesz ogłosić porządek zebrania?
Kiedy Angus nalewał kolejną filiżankę herbaty, Hercules wyciągnął
z aktówki młoteczek przewodniczącego i chrząknął.
– Niniejszym ogłaszam porządek osiemnastego zebrania
Stowarzyszenia Legend, Odkryć, Sekretów i Tajemnic – oświadczył,
a potem stuknął trzykrotnie w stół. Następnie sięgnął po listę
obecności. – W związku z odejściem trzech osób, lorda Mockingbirda
XVIII, Gertrude Magnum i Torch, łączna liczba członków
stowarzyszenia wynosi dziewięć. Obecni są Ajitabh, Zelda Wallow,
Angus Macdoodle, Jeremiah Carson, profesor Thaddius Thick, ja
i Homer Pudding. Wciąż nieobecny jest sir Titus Edmund, którego
miejsce pobytu pozostaje nieznane, oraz Czyścicielka, która nigdy nie
pojawia się na zebraniach.
– Siedem osób obecnych? To oznacza kworum – powiedziała Zelda.
– A zatem możemy głosować.
– Czy ktoś chce zgłosić jakiś punkt programu? – zapytał Hercules.
Ajitabh zastukał pięścią w stół.
– Zgłaszam propozycję, żebyśmy wybrali nowego prezesa.
– Tak, tak – stwierdził profesor Thick i strzepnął okruszki ze swoich
krzaczastych wąsów.
– Słusznie – potwierdził Jeremiah Carson. – Zróbmy to.
– Czy są jacyś kandydaci? – zapytał Hercules z długopisem w dłoni.
Wszyscy zaczęli się rozglądać. Słychać było jedynie siorbanie
Angusa i stukanie psiego ogona. Homer uniósł dłoń. Miał właśnie
powiedzieć, że jego zdaniem Ajitabh byłby idealnym prezesem, kiedy
nagle Hercules wykrztusił:
– Uważam, że powinniśmy wybrać Homera.
Wszyscy spojrzeli na niego. Homer zarumienił się, jakby ktoś
posypał mu policzki palącą papryczką. Z pewnością zaczną się śmiać
i przejdą do dalszej dyskusji…
Nikt się nie zaśmiał. Nikt nawet nie zachichotał. Wszyscy patrzyli
na niego, jakby widzieli go po raz pierwszy.
– Tego właśnie chciał Jego Lordowska Mość – przypomniała Zelda
i niespiesznie pokiwała głową.
Ajitabh zmrużył oczy i spojrzał poważnie na Homera. Jego długie,
czarne włosy opadały mu na ramiona ukryte pod haftowaną koszulą.
Palce poplamione smarem i atramentem dowodziły, że jest
wynalazcą. Z całą pewnością był najmądrzejszym mężczyzną, jakiego
chłopiec kiedykolwiek spotkał. Z pewnością sam zgłosi się na to
stanowisko.
– Do niedawna sądziłem, że jesteś zbyt młody, żeby zostać
prezesem – odezwał się po dłuższej przerwie mężczyzna. – Ale po
tym, co dziś zobaczyłem, kiedy przedstawiłeś nam skarb, o jakim
marzył cały świat, zmieniłem zdanie.
Zmienił zdanie?
Homer poczuł ucisk w żołądku. Pies kichnął, rozrzucając kawałki
maślanej bułki z wanilią po całej podłodze.
– Zasłużyłeś na miano prawdziwego Puddinga, chłopie. Twój wujek
byłby z ciebie szalenie dumny. A Mockingbird dostrzegł w tobie
potencjał. A nie był głupcem – dodał Ajitabh i wstał. – Nominuję
Homera Puddinga na stanowisko kolejnego prezesa L.O.S.T. –
oznajmił poważnym tonem.
– Popieram tę nominację – zawołała Zelda.
Jeremiah Carson mruknął coś pod nosem, a potem podrapał się pod
kowbojskim kapeluszem.
– Cóż, sądzę, że powinniśmy dać mu szansę. Co powiecie na
czasową nominację? Powiedzmy na rok, żeby go sprawdzić?
– To dob… dob… doskonały pomysł – zgodził się profesor Thick.
Angus, który do tej pory siedział cicho, westchnął.
– A niech będzie. Chcę zdązyć na kolejny pociung – powiedział.
Homer osunął się na krześle. Czy to naprawdę się działo?
Tymczasem Hercules sięgnął po młoteczek i stuknął nim trzy razy.
– Został złożony wniosek, w myśl którego Homer Winslow Pudding
zostanie prezesem L.O.S.T. na okres próbny wynoszący rok. Kto jest
za?
Wszyscy, nie licząc Homera i Psa, powiedzieli „Ja”.
– Kto jest przeciwny? – zapytał Hercules, a potem się uśmiechnął. –
Wniosek przeszedł. Homer Winslow Pudding został wybrany
większością głosów na stanowisko nowego prezesa L.O.S.T.
Chłopiec nie wiedział, co powiedzieć. Czuł się tak, jakby miał
zawroty głowy albo zjadł za dużo cukru.
Pies zdecydowanie zjadł za dużo cukru, bo krążył teraz bez powodu
w kółko.
– Więc, panie prezesie, jaka będzie pańska pierwsza decyzja? –
zapytał Ajitabh i mrugnął do niego.
Homer nie potrzebował czasu, żeby się nad tym zastanowić. Nad
pewną kwestią zastanawiał się od chwili, gdy wrócili do hotelu
Mockingbirda.
– Sądzę, że powinniśmy przyjąć do stowarzyszenia Lorelei –
powiedział, zsunął się na skraj krzesła i wziął głęboki oddech. Kiedy
mówił, spoglądał wszystkim po kolei prosto w oczy, tak aby
zrozumieli, jak ważna to sprawa. – Wiem, że popełniła mnóstwo
błędów, ale jest doskonałym poszukiwaczem skarbów. Jednym
z najlepszych. Bez niej nie odnaleźlibyśmy skarbu Rumpolda
Smellera. Zawarłem z nią dżentelmeńską umowę, na mocy której
nigdy nie wyjawi światu istnienia naszej organizacji. Wierzę, że
dotrzyma słowa. Dlatego sądzę, że byłaby cennym nabytkiem.
– Straciliśmy Torch i Gertrude. Zostałam jedyną kobietą
w stowarzyszeniu – zauważyła Zelda i odgarnęła siwe włosy z oczu. –
To niesprawiedliwe. Nawet Pies jest samcem!
Futrzak przestał krążyć w kółko, za to zakołysał się, położył na
brzuchu i zaskamlał. Czyżby zjadł za dużo? A może po prostu się
nudził? Zebrania L.O.S.T. nie były dla zwierząt tak emocjonujące jak
dla ludzi.
Odbyło się kolejne głosowanie, a potem ustalono, że jeśli Lorelei się
zgodzi, otrzyma członkostwo w L.O.S.T.
– Zgodzi się – powiedział pewny tego Homer. – Oczywiście się
zgodzi.
Angus sięgnął po walizkę w kratę i teleskop.
– Ni próbujcie za mną iść. Rusam na północ, zeby odnaliźć siebie –
wyjaśnił, poklepał Psa po łbie i wyszedł z pokoju.
– Dzięki za pomoc! – zawołał za nim chłopiec.
Zelda napełniła wszystkim filiżanki, wliczając w to Psa.
– Wznieśmy je na cześć nowego prezesa – powiedziała radośnie.
– Niech żyje! – huknęli wszyscy.
Kiedy filiżanki stuknęły, Pies podszedł do nóg Homera, przetoczył
się na grzbiet i uniósł łapki. Chłopiec zsunął się na ziemię. Choć został
prezesem tajnej organizacji, nie czuł się na tyle ważny, żeby nie móc
podrapać przyjaciela po brzuchu.
– Podzielimy się tym stanowiskiem – szepnął mu do ucha.
– Urrr!
Rozdział 36
Najlepszy prezent urodzinowy

Ponieważ podjazd u Puddingów zajmował gigantyczny dmuchany


zamek, limuzyna zatrzymała się obok skrzynki pocztowej. Silnik
zgasł, a kierowca czekał na koniec pożegnań. Homer ich nie lubił.
W świecie poszukiwaczy skarbów nigdy nie wiadomo, które
pożegnanie będzie tym ostatnim.
– Kiedy znów cię zobaczę? – zapytał.
Ajitabh uśmiechnął się, choć w jego oczach nie pojawiły się
radosne iskierki.
– Czas pokaże! – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął klucz, który
przyczepił do łańcuszka wiszącego na szyi Homera, tuż obok monety
członkowskiej. – Ten klucz otwiera skrzynkę Stowarzyszenia L.O.S.T.
w depozycie bankowym. Tylko ty go masz. Dlatego miej go zawsze
przy sobie.
Chłopiec ścisnął łańcuszek.
– Nigdy go nie zdejmę. Nawet pod prysznicem.
Mężczyzna położył rękę na jego ramieniu.
– Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, nie byłem pewien, czy
zdołasz pójść w ślady swojego wujka. Nie wyglądałeś na
poszukiwacza skarbów.
– To dlatego, że gdy pierwszy raz mnie zobaczyłeś, zwisałeś głową
w dół z chmurokoptera – wyjaśnił Homer, przypominając sobie
pewien wiosenny dzień w sadzie. – Do góry nogami wszyscy
wyglądają dziwnie.
– Niby racja – zgodził się Ajitabh i znajome iskierki pojawiły się
wreszcie w jego oczach niczym gwiazdy sunące po nocnym niebie. –
Gdyby Drake tu był, pękałby z dumy. Sporo zrobiłeś dla niego. No
i być może powinienem zacząć tytułować cię panem prezesem.
„Czy on żartuje?”, wzdrygnął się chłopiec.
– To brzmi dziwnie. Nie nazywaj mnie tak, proszę. Wciąż jestem
Homer.
Mężczyzna zachichotał. Potem zastukał w szklaną przegrodę.
Kierowca wyszedł na zewnątrz i otworzył drzwi pasażera. Ajitabh
wysiadł, a zaraz za nim wyskoczyli Homer i Pies.
– Twój wujek zawsze mówił, że tęskni za wiejskim powietrzem.
Zapachem trawy i kóz, świeżą bryzą – stwierdził i wciągnął
powietrze. – Cóż, chyba rzeczywiście jest jeszcze przyjemniejsza niż
zapach osłony chmurowej.
Również chłopiec wziął głęboki oddech. Ożywcze powietrze
wypełniło jego płuca, usuwając z nich ostatnie pamiątki po pobycie
w Mieście. Ajitabh poklepał Psa po łbie, a potem wrócił do limuzyny.
– Miłej reszty lata – powiedział. – Wkrótce zacznie się szkoła.
– Kiedy my znów…
– Wszystko w swoim czasie – przerwał mu mężczyzna. – Wszystko
w swoim czasie.
Kierowca zamknął drzwi i zajął miejsce za kierownicą. Ajitabh
opuścił szybę, żeby słychać było jego głos.
– No to siemka, panie prezesie! – zawołał.
Samochód drgnął i zaczął sunąć ulicą Uśmiechniętej Kozy. Homer
obserwował go, aż tablica rejestracyjna – MBIRD18 – zniknęła mu
z oczu.
Potem westchnął. „Wszystko w swoim czasie”. Co to w ogóle za
odpowiedź? Chodzi o tydzień? Miesiąc? Dwadzieścia lat? Może to
zbyt długo! Nauczył się już jednak pewnej rzeczy związanej
z poszukiwaniem skarbów – wyprawy zaczynają się w najbardziej
nieoczekiwanym momencie.
Ostatnią noc chłopiec spędził w hotelu Mockingbirda. Po spotkaniu
z członkami stowarzyszenia padł na łóżko i nie podniósł się z niego aż
do rana, świętując zwycięstwo głębokim snem. A teraz razem z Psem
byli już w domu.
Różowy balon przeleciał tuż obok, związany wstążeczką.
Mieszkające na farmie psy – Max, Gus i Lulu – przebiegły przez
podjazd. Przy każdym wdzięcznym kroku ich błyszczące futra się
mieniły. Powąchały nogi Homera i tyłek Psa, a potem zaczęły krążyć
wokół nich, tak jak to zazwyczaj robią psy pasterskie.
– Cześć – powiedział chłopiec i pogłaskał każdego z nich.
Kozy wsuwały pyski między sztachety płotu, niezwykle
zainteresowane tym, co działo się po drugiej stronie. Homer
zatrzymał się przy kilku i je podrapał. Jedno ze zwierząt skubnęło
rękaw jego koszuli, inne odgryzło kawałek sznurowadła. Reszta
ograniczyła się do patrzenia pytającym wzrokiem.
– Później wam wszystko opowiem – obiecał.
Kozy to najbardziej ciekawskie stworzenia na farmie. Kurczaki dla
odmiany nie zdołałyby się zainteresować tym, gdzie Homer był i co
robił. Grzebały w ziemi, szukając robaków i stonek.
Kiedy Homer i Pies dotarli na górę, zamek zaczął bujać się na boki.
– Hej! – zawołał chłopiec.
– Hej! – Pisk zsunął się na żwir. Miał czerwone policzki, a czoło
mokre od potu. – Skaczę cały dzień. To świetna zabawa. Wyrzygałem
już dwa kawałki ciastka – oświadczył.
Pies polizał go po twarzy i puścił bąka, bo maluch ścisnął go
z całych sił.
– Gdzie są wszyscy? – zapytał Homer.
– Impreza już się skończyła. Dziewczynki wróciły do domów –
wyjaśnił Pisk i wstał. – Poskaczę jeszcze trochę. Chcesz poskakać ze
mną?
– Tak, ale najpierw powiem mamie i tacie, że wróciłem.
– Dobrze. – Pisk wdrapał się na dmuchany most zwodzony. –
Hooops! – zawołał i zamek znów zaczął się bujać na boki.
Stół piknikowy przykrywał różowy obrus. Bukiet różowych
balonów unosił się tuż nad balustradą okalającą ganek. Plastikowe
łyżki i kubeczki walały się po całym podwórku, zresztą podobnie jak
tekturowe korony. Gwendolyn siedziała sama przy stole, wyciągnięta
na krześle, które miało przypominać tron.
– Cześć – przywitał się Homer.
Dziewczynka spojrzała na niego spod swoich brązowych włosów.
Otaczały ją sterty podartego papieru pakownego. Na głowie miała
papierową koronę. Przechyloną.
– Spóźniłeś się – warknęła i założyła ręce na piersiach.
– Przepraszam – odpowiedział. – Mama urządziła ci… przyjęcie
w stylu księżniczki?
– Możesz w to uwierzyć? – Dziewczynka opadła jeszcze niżej. –
Ona myśli, że mam osiem lat. Chciałam urodziny z motywem padliny,
a dostałam księżniczki.
Homer usiadł na ławce tuż obok niej. Pierścień różowego lukru
i posypka w tym samym kolorze okazały się jedyną pozostałością po
torcie urodzinowym. Chłopiec przesunął po nich palcem. Wyczuł
truskawki. Tort musiał być całkiem niezły, ale Gwendolyn nie była
truskawkowo-księżniczkową dziewczynką.
– Gdzie rodzice?
– Mama powiedziała, że musi się położyć. A tata rozwozi moich
znajomych po domach.
Homer wyrwał Psu z pyska kawałek opakowania.
– Przepraszam, że impreza mnie ominęła – powiedział i zajrzał do
plecaka. – Mam coś dla ciebie – dodał, odsunął papierowe talerzyki
i postawił na stole niewielką paczuszkę owiniętą w piracką flagę
z trupią czaszką.
Dziewczynka wyprostowała się tak gwałtownie, że korona spadła
jej z głowy.
– Masz coś dla mnie? – Ostrożnie odpakowała prezent i jęknęła. –
Co to?
– To wampirzyca piekielna. Jest naprawdę stara – wyjaśnił
i zaczekał na jej reakcję.
Gwendolyn nadęła twarz i dźgnęła palcem wysuszone stworzonko.
– Wampirzyca?
– Powiedziałaś, że chcesz padlinę. – Wzruszył ramionami chłopiec.
– Chociaż technicznie rzecz biorąc, nie jest to padlina. Zabił ją pirat,
więc to w sumie piracina. Liczy się?
– Super! – Gwendolyn złapała zwierzę dwoma palcami i uniosła,
żeby lepiej mu się przyjrzeć. Na jej twarzy pojawił się szeroki
uśmiech. – Naprawdę super. To najlepszy prezent, jaki dostałam –
dodała i zrobiła coś, czego dawno nie robiła. Uściskała swojego brata.
– Dziękuję!
– Nie ma sprawy. Dzięki, że zajęłaś się moimi obowiązkami, kiedy
mnie nie było – odpowiedział.
Po cichu liczył na to, że nie będzie musiał pracować za nią przez
okrągły miesiąc, tak jak obiecał, ale siostra nie odezwała się.
No tak. Cała Gwendolyn.
Ściągnęła za to laboratoryjny kitel z tronu. Założyła go na
imprezową sukienkę. Kiedy go zapinała, spojrzała niewinnie na
Homera.
– Ach, zrobiłam też coś, czego być może nie powinnam zrobić –
dodała i przerzuciła swoje warkocze na plecy. – Dałam jedną z tych
twoich dziwnych książek dziewczynce o różowych włosach. To była
książka o gadach. Znalazłam ją pod twoim łóżkiem, razem z innymi
dziwnymi rzeczami. Nie jesteś na mnie zły, prawda? Ta książka nie
wyglądała na ważną…
– Nie jestem zły – odpowiedział Homer, uśmiechając się lekko.
„Gdybyś nie dała Lorelei tej książki, skarb Rumpolda Smellera
pewnie wciąż znajdowałby się na dnie oceanu”, pomyślał.
– No to fajnie. Nic się nie stało. – Gwendolyn zabrała wampirzycę
i ruszyła w stronę laboratorium. – Jeszcze raz dzięki! – zawołała,
zanim zniknęła za drzwiami.
Homer usiadł przy stole wśród resztek z imprezy w stylu
księżniczki. Rozejrzał się dookoła. Kilka miesięcy temu to był cały
jego świat – zielone wzgórza, stodoła z opadającym dachem, kozy,
kury i psy pasterskie. Teraz miał już za sobą podróż po niebie i spacer
po dnie morza. Zgromadził sporo sekretów i skarbów, a kolejne
czekały na niego. Przyszłość tego mieszkającego na farmie chłopca
wydawała się ciekawsza niż kiedykolwiek dotąd.
– Urrr.
I przyszłość basseta również wydawała się ciekawsza niż
kiedykolwiek dotąd.
Homer uklęknął i wyciągnął kolejny kawałek papieru pakownego
z pyska Psa.
– No chodź. Poszukamy w środku jakiegoś prawdziwego jedzenia –
powiedział.
Zwierzę zamachało ogonem.
Homer wziął głęboki oddech. Ajitabh i wujek Drake mieli rację.
Było coś wyjątkowego w powietrzu z farmy. Słodki aromat świeżo
ściętej trawy, ziemiste nuty piachu, cierpkie tony jaskrów
ogrzewających się w słońcu. A kiedy zanurzył twarz w futrze Psa,
poczuł słono-kwaśny zapach basseta.
Innymi słowy czuł wokół siebie cudowne zapachy domu.
Rozdział 37
Powrót więźnia nr 90

Nikt się nie cieszył z jej powrotu. Więzienie nie zorganizowało


imprezy powitalnej ani niczego w tym stylu. Dali jej po prostu nowy
drelich i zaprowadzili do celi, w której poprzednio siedziała.
– Zostaniesz tu na bardzo długo – powiedział strażnik i uśmiechnął
się złośliwie. Potem spiął jej nogi łańcuchem na wysokości kostek, tak
aby nie mogła biegać, wspinać się czy uciekać. – Naprawdę bardzo
długo.
Nie pozwolono jej pracować w kuchni. Nie mogła również
wychodzić na boisko ani zaglądać do sali telewizyjnej. Jedynym
pomieszczeniem, które miała prawo odwiedzać, była sala widzeń. Kto
chciałby ją jednak zobaczyć? Na zewnątrz miała wrogów, ale nie
przyjaciół.
Dlatego była zaskoczona, kiedy szesnastego dnia odsiadki
dowiedziała się, że ma gościa. Usiadła na krześle w sali widzeń
i zaczęła stukać pantoflami w podłogę. Kto miał na tyle odwagi, żeby
kazać jej czekać? Czy nie wiedział, że należy jej się szacunek?
Przecież była, jest i zawsze będzie Madame la Directeur!
Pochyliła się do przodu, wpatrując się w grubą szybę. W końcu
drzwi po drugiej stronie otworzyły się i do sali weszła starsza kobieta.
Kiedy kroczyła, poplamiona, szara spódnica i biały fartuch wydawały
z siebie szurający dźwięk. Jej gumiaki piszczały na betonowej
podłodze. Poprawiła plastikowy czepek i usiadła.
Madame poczuła w ustach kwaśny smak.
– Przyszłaś się puszyć? – zapytała.
Czyścicielka nie odpowiedziała. Podrapała się jedynie po pryszczu
wielkości borówki.
– A może chcesz się upewnić, czy jest mi tu wygodnie? –
stwierdziła sarkastycznym tonem Madame. – Może po prostu
martwisz się o mnie?
W końcu głos Czyścicielki popłynął z głośnika.
– Przyszłam opowiedzieć ci o dzieciakach.
– O dzieciakach? – żachnęła się kobieta. – Dlaczego miałoby mnie
to interesować. Gardzę nimi. Żałuję, że w ogóle się urodziły!
– Pomyślałam, że pewnie chcesz wiedzieć, iż Homer Pudding został
nowym prezesem L.O.S.T. – Uśmiech, choć lekki, pojawił się na
ustach staruszki. – Pomyślałam, że będziesz chciała świętować jego
sukces.
Temperatura ciała Madame skoczyła o pięć stopni, zabarwiając jej
twarz i kark na karmazynowo. Z jej nosa buchnęło rozgrzane
powietrze, zupełnie jakby była smokiem.
– Prezesem? – syknęła. – Prezesem?
Poderwała się z krzesła. Łańcuch krępujący jej nogi zabrzęczał, gdy
pochyliła się w stronę szklanej przegrody.
– Siadaj! – zawołał strażnik.
Madame zadrżała z furią i opuściła się na krzesło.
– Prezes – szepnęła. – Dwunastoletni chłopiec na czele L.O.S.T.
Dokąd zmierza ten świat?
– To nie wszystko – powiedziała pogodnym głosem Czyścicielka. –
Chodzi o tę dziewczynkę. Jest coś, co powinnaś wiedzieć.
– Ta dziewczyna to jakiś koszmar. Przygarnęłam ją z ulicy i dałam
jej pracę, a ona się przeciwstawiła. Ukradła moją… – Tu Madame
zawahała się.
– Ukradła twoją kryjówkę – dokończyła starsza kobieta. Madame
uniosła brwi. – Nie dziw się. To chyba oczywiste, że wiem o twojej
kryjówce. Płacą mi za to, żeby mieć oczy szeroko otwarte. Poza tym
obserwowałam ją od dnia, w którym opuściła sierociniec.
– Jak to obserwowałaś ją? Chroniłaś ją?
– Nie, nie chroniłam. Moim zadaniem jest chronienie L.O.S.T. Poza
tym jej nie trzeba chronić. Musi być silna i radzić sobie sama. Ja po
prostu ją śledziłam.
– Dlaczego mi to mówisz? To łobuziak z ulicy, nic więcej.
– Ależ dużo więcej. Bardzo dużo więcej – powiedziała Czyścicielka
i wstała. Podciągnęła podkolanówki i poprawiła fartuch. – Naprawdę
cieszę się, że nie musiałam jej usunąć. I cieszę się, że wkrótce wstąpi
w szeregi stowarzyszenia. Naszej organizacji przydadzą się jej
umiejętności. Ma to przecież we krwi.
Jeszcze raz Madame zrobiła się czerwona. Wzięła krótki oddech.
– We… krwi?
– Tak, we krwi.
Czyścicielka ruszyła w stronę wyjścia, ale odwróciła się jeszcze po
to, by przekazać informację, z którą tu przyszła. Wiadomość, która
będzie prześladować Madame la Directeur do końca jej dni.
– Lorelei ma na nazwisko Smeller.
Madame zacisnęła ręce na kolanach i z całych sił próbowała
zapanować nad zaskoczeniem, które uderzyło ją niczym fortepian
wyrzucony przez okno. Różowowłosy łobuz nazywał się Smeller?
– Pudding i Smeller współpracujący ze sobą. Pomyśl tylko… –
Uśmiechnęła się Czyścicielka. – Trudno sobie wyobrazić, jak wiele
tych dwoje może osiągnąć!
Potem pomachała jej i wyszła.
Drzwi sali widzeń zamknęły się z trzaskiem.
Krzyk więźnia nr 90 słychać było w całym Więzieniu Wodnistej
Zupy.
Drogi Czytelniku!
Ponieważ Drake H. Pudding stanowił istotną część życia Homera, a jego
rady były dla chłopca cenniejsze niż jakikolwiek skarb, zdecydowałam się
umieścić w załączniku garść jego błyskotliwych mądrości. Możesz go
śmiało cytować. Dzięki temu sprawisz wrażenie osoby mądrzejszej, niż
wynikałoby to z twojej metryki.

„Smutną prawdą dotyczącą rodzaju ludzkiego jest to, że osoby


niebojące się odmienności uważa się na ogół za niespełna rozumu”.

„Tylko osobom ciekawskim udaje się coś znaleźć”.

„Poszukiwacz skarbów musi zacierać ślady, a noc stanowi idealną


osłonę”.

„Samotność jest przeznaczeniem poszukiwaczy skarbów”.


„Ostateczny test, test wytrzymałości i inteligencji, będziesz musiał zdać
sam”.

„Nie wszystko, co się błyszczy, jest piękne”.

„Czasami mapa nie prowadzi tam, dokąd chciałbyś, żeby prowadziła”.

„Nie ignoruj obiadów i przeczuć. To pierwsze pomoże twojemu ciału,


drugie zaś odkryciom”.

„Gdybyśmy mieli chociaż dziesiątą część determinacji mrówki, bez


trudu osiągnęlibyśmy wszystko, czego chcemy. Dzięki determinacji
wszystko jest możliwe”.
Podziękowania

Napisałam już kilka książek. Pracując nad nimi, nauczyłam się


jednego – pisanie to strasznie samotne zajęcie. Jeśli nie chce się wieść
pustelniczego życia niczym Angus Macdoodle, trzeba czasami
wyłączyć laptop i wyjść w świat, chociażby po dobre rady
i poklepanie po plecach.
I właśnie za to klepanie dziękuję mojej rodzinie – Isabelle,
Walkerowi i Bobowi.
Za bezcenne wskazówki, czytanie pierwszych szkiców i wsparcie
w walce z wątpliwościami oraz ze złudzeniami dotyczącymi mojej
wielkości dziękuję Carol Casselli, Claire Dederer i Elsie Watson,
a także najnowszemu redaktorowi w ekipie, Pam Garfikel. Christine
Ma złożyła mój tekst i udowodniła, że jest w swoim zawodzie
prawdziwą fachurą. Dziękuję, Christine!
Nie poradziłabym sobie z łaciną bez Elsy Watson, Susan Fidelman
i Anny Backer. Jeśli chodzi o język szkocki, polegałam na Margaret
Trent, która pochodzi z tego cudownego regionu. Dziękuję, dziękuję!
Michael Bourret i Julie Scheina… Czy naprawdę muszę dziękować
wam w każdej książce, jaką napiszę? Do diabła, naprawdę nie wiecie,
że uważam was za niezwykłych ludzi?
Wam, moi kochani czytelnicy, dziękuję za kontynuowanie ze mną
tej przygody. Bez was zostałabym w mojej wyobraźni zupełnie sama.
Uwielbiam listy od was i mam nadzieję, że wciąż będziecie odwiedzać
mnie na mojej stronie www.suzanneselfors.com.

You might also like