Professional Documents
Culture Documents
Zamoyski Adam - Swiete Szalenstwo
Zamoyski Adam - Swiete Szalenstwo
Karta redakcyjna
Przypisy
Tytuł oryginału:
HOLY MADNESS. ROMANTICS, PATRIOTS, AND REVOLUTIONARIES, 1776–1871
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05741-4
D wudziestego drugiego marca 1777 roku niewyróżniający się niczym francuski bryg,
niedawno obdarzony nową, dźwięczną nazwą „La Victoire”, wypłynął pod pełnymi
żaglami z Bordeaux, zmierzając do Ameryki Północnej. Z tego samego portu co tydzień
wyruszały w kierunku Nowego Świata dziesiątki innych, większych jednostek, ale ten
okręt zasługiwał na szczególną uwagę. Choć nieporównanie mniej znaczący niż podróże
statków, takich jak „Santa Maria” czy „Mayflower”, jego rejs miał okazać się równie
brzemienny w skutki. Przy czym jego cel był tak samo niejasny i jego przebieg tak samo
groteskowy jak poglądy i uczucia młodych arystokratów, którzy go wynajęli.
Marie Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Motier, markiz de La Fayette urodził się 6
września 1757 roku. Nigdy nie poznał swojego ojca, pułkownika grenadierów, który dwa
lata później został rozerwany przez angielski pocisk armatni podczas bitwy pod Minden.
Wychowywany przez gromadę kochających ciotek, mieszkał Marie Joseph najpierw
w starym zamku na terenie Owernii, a potem w Paryżu, gdzie zaczął chodzić do szkoły.
Po śmierci matki w 1770 roku odziedziczył znaczną fortunę, a cztery lata później, jako
zaledwie szesnastolatek, wziął ślub. Panną młodą była czternastoletnia córka księcia
d’Ayen, wywodzącego się z rodziny Noailles, wówczas najbardziej wpływowej familii
we Francji.
Młody małżonek otrzymał rangę kapitana dragonów Noailles i musiał zamieszkać ze
swymi teściami, w Wersalu i w Paryżu. Codzienne kontakty z osobami o wyższej pozycji
towarzyskiej i członkami dworu młodej królowej Marii Antoniny przyczyniły się do
ujawnienia pewnych jego niedostatków. La Fayette nie odznaczał się ani urodą, ani
atletyczną budową. Był niezręczny i pozbawiony talentów towarzyskich. Nie przepadał
za życiem salonowym i tłumnymi zgromadzeniami, więc wydawał się nieśmiały
i małomówny. Choć dobrze urodzony i bogaty, nie odgrywał większej roli i nikt nie
traktował go zbyt poważnie.
Klęska w wojnie siedmioletniej, zakończonej w 1763 roku, była dla niego równie
bolesnym upokorzeniem jak dla wszystkich jego francuskich szlachetnie urodzonych
rówieśników. Kraj utracił wtedy na rzecz swego odwiecznego wroga, czyli Anglii,
Kanadę, posiadłości indyjskie oraz wiele innych kolonii. Żądza odwetu, zmieszana
z chęcią wyróżnienia się, płonęła w siedemnastoletniej duszy La Fayette’a, kiedy wraz ze
swym pułkiem wziął udział w manewrach niedaleko Metzu latem 1775 roku. Dowódcą
sił stacjonujących pod Metzem był marszałek de Broglie, stary żołnierz i weteran wielu
kampanii przeciwko Anglikom. Tak jak większość Francuzów z radością przyjął rankiem
19 kwietnia tegoż roku wieści, że spory pomiędzy angielskimi kolonistami z Ameryki
Północnej a londyńskim rządem przybrały charakter zbrojny i doprowadziły do wymiany
ognia na Lexington Green.
Broglie, jak każdy żołnierz, źle znosił bezczynność, na jaką skazywał go czas pokoju,
a jako człowiek bardzo dumny, czuł się sfrustrowany tym, że jego wieloletnie zasługi
w służbie kraju nie zostały należycie docenione. Oceniwszy sytuację, jaka zaistniała
w Ameryce, dostrzegł w niej szansę zaspokojenia swych ambicji. Przystąpił do
opracowywania planów zakładających potajemne wysłanie na teren amerykańskich
kolonii pewnej liczby francuskich oficerów – po to, by wzniecili rebelię. Żeby zapewnić
sobie decydujący wpływ na przebieg całej akcji, zamierzał stanąć na czele tej grupy,
a przedtem osobiście ustalić jej skład. Pomysł odpłacenia Anglii za utratę Kanady wiązał
się ze ściśle militarnymi planami, ale był on również projekcją osobistych marzeń
samego marszałka. La Fayette został wciągnięty do udziału w realizacji przedsięwzięcia,
które nabrało dla niego jeszcze większego znaczenia, gdy minister wojny hrabia de
Saint-Germain ze względów ekonomicznych zaczął redukować francuskie siły zbrojne.
11 czerwca 1776 roku La Fayette został przeniesiony na listę oficerów rezerwy.
Oznaczało to kres jego nadziei na karierę w służbie wojskowej i groziło latami
bezczynnej wegetacji na dworze.
Amerykańscy buntownicy mieli już wtedy w Paryżu swego agenta, Silasa Deane’a,
a człowiekiem, który pomagał mu zaopatrywać ich w broń, był Pierre-Augustin Caron de
Beaumarchais, finansista, szpieg, publicysta, kombinator i późniejszy autor Wesela
Figara. Deane nie posiadał odpowiednich pełnomocnictw, ale pod wpływem marszałka
Broglie’a i innych wtajemniczonych zaczął werbować oficerów, którzy mieli wesprzeć
sprawę rebeliantów. W połowie grudnia 1776 roku w porcie w Hawrze stało już kilka
wypełnionych bronią statków. Na ich pokładach znalazło się około sześćdziesięciu
francuskich oficerów, z których większość stanowili wybrańcy starego marszałka.
La Fayette usilnie nakłaniał zarówno jego, jak i Silasa Deane’a, by przyjęli go w ich
szeregi. Dziewiętnastoletni kapitan, który zawdzięczał swą rangę wyłącznie rodzinnym
koneksjom i nigdy nie oddał wystrzału na polu bitwy, domagał się rangi generała
brygady. Kiedy Deane zaprotestował, La Fayette wyraził gotowość rezygnacji
z generalskich apanaży i zaczął go przekonywać, że jego pozycja we francuskim
towarzystwie zapewni sprawie kolonistów cenny rozgłos. Już 7 grudnia 1776 roku Deane
złożył podpis na jego kontrakcie.
Ludwik XVI, choć pragnął wykorzystać dla siebie trudności Anglików, nie był
skłonny popierać amerykańskich buntowników, występujących przeciwko swemu
prawowitemu monarsze. Jego najważniejszy minister, Anne Robert Turgot, był
przeciwny angażowaniu państwa w działalność, która mogła doprowadzić do wojny,
gdyż na kolejną Francji zwyczajnie nie było już stać. Oficerowie zwerbowani przez
Deane’a mogli być wysłani do Ameryki tylko potajemnie, choć za cichą zgodą
francuskiego rządu. La Fayette wiedział, że rodzina uniemożliwi mu otrzymanie
zezwolenia na wyjazd. Jego szwagier wicehrabia de Noailles podjął próby uzyskania
takiego dokumentu i został stanowczo przywołany do porządku. To samo spotkało ich
wspólnego przyjaciela hrabiego de Ségur. Ale La Fayette miał pieniądze, więc był do
pewnego stopnia panem swojego losu.
Kupił po cichu statek i zaoferował bezpłatny przejazd grupie ochotników, którzy
musieli dotrzeć do Bordeaux na własną rękę. Bryg „La Victoire” z La Fayette’em
i dwunastoma innymi oficerami na pokładzie 25 marca 1777 roku podniósł kotwicę.
Zamiast jednak wziąć od razu kurs na Amerykę, przepłynął Zatokę Biskajską i dotarł do
hiszpańskiego portu San Sebastian. La Fayette postanowił zbadać reakcje na swą
eskapadę, dlatego przerwał podróż i wrócił incognito do Francji drogą lądową.
Wiadomości o jego wyprawie wywołały konsternację w Paryżu, ludzie nie mogli
uwierzyć, że młody człowiek, obdarzony fortuną, ładną żoną i tytułem, może poświęcić
wszystko, co ma, tylko po to, by wziąć udział w walce u boku pospolitych buntowników.
La Fayette zdał sobie sprawę z tego, jak wielkie jest oburzenie całej rodziny, postanowił
zatem posłuchać rady swego teścia i zrezygnować z tego przedsięwzięcia. Broglie, który
bacznie śledził przebieg wydarzeń, nie zamierzał jednak z powodu wahań młodzieńca
spowolnić wyprawy do Ameryki, wysłał więc na trasę jego przejazdu przez Francję
wicehrabiego de Mauroya. Mauroy spotkał się z buntownikiem pod Bordeaux. Nakłonił
La Fayette’a do kontynuowania eskapady i popędził wraz z nim do Hiszpanii.
Statek „La Victoire” ponownie podniósł kotwicę i tym razem pożeglował wprost do
Nowego Świata. Podróż upłynęła pod znakiem nudy, gdyż jedynymi interesującymi
ludźmi w gronie pozostałych oficerów byli de Mauroy i kapitan de Valfort (który, jako
przełożony École Militaire, miał później uczyć zasad strategii kadeta Bonapartego).
La Fayette wykorzystał zapewne ten czas, by zebrać myśli i określić swoje motywy.
Znajdując się na środku Atlantyku, napisał do swojej żony Adrienne list, który miał być
najwyraźniej czymś w rodzaju testamentu, i zadeklarował w nim chęć bezinteresownej
walki za sprawę wolności. „Starając się zasłużyć na chwałę, działam na rzecz ich dobra –
pisał. – Mam nadzieję, że staniesz się dobrą Amerykanką. Jest to postawa cechująca
ludzi o szlachetnych sercach. Dobro Ameryki jest nierozerwalnie związane z dobrem
całej ludzkości”[1].
Ta nagła troska o losy ludzkości była czymś zupełnie nowym w ustach człowieka,
który nigdy nie okazał najmniejszego zainteresowania życiem wieśniaków pracujących
w jego rozległych majątkach. Jego humanitaryzm nie był bowiem głębszy niż
okazywana od niedawna sympatia dla sprawy kolonistów. Sześć miesięcy później, pisząc
do zaprzyjaźnionego oficera, stwierdził, że marzy o tym, by Francja wypowiedziała
wojnę Anglii, gdyż chciałby walczyć pod sztandarem swego kraju. W innym liście
zapewniał Adrienne, iż „ranga generała zawsze była uważana za tytuł do
nieśmiertelności”, co sugeruje, że leżała mu na sercu nie tyle sprawa ludzkości, ile
reputacja Gilberta du Motiera, markiza de La Fayette, który pragnął uniknąć
arystokratycznej przeciętności, na jaką skazywało go jego otoczenie, i dowieść swych
nieprzeciętnych talentów. Znaczące było też to, że za cel swojej podróży wybrał właśnie
Amerykę Północną.
Od dnia, w którym Kolumb odkrył leżący za oceanem kontynent, był bowiem ów
kontynent w oczach Europejczyków czymś w rodzaju mitycznej krainy. Nawet tych,
którzy nigdy nie odwiedzili Nowego Świata, fascynowały jego egzotyka i „inność”.
W 1704 roku baron de Lahontan wydał w formie książki swoje „dialogi” z Indianinem
pochodzącym z plemienia Huronów, który żył „w myśl praw narzuconych mu przez
instynkt i został obdarzony już w kołysce przez naturę niewinnością oraz życiową
rozwagą”[2]. Ta publikacja przyczyniła się do narodzin mitu o szlachetnym dzikusie.
Wprawdzie liczni podróżnicy rychło zaczęli dostrzegać okrucieństwo i niezbyt
szlachetne cechy wielu północnoamerykańskich plemion, niemniej mit zakorzenił się
głęboko w psychice Europejczyków i stał się czymś w rodzaju podświadomie
odczuwanej poetyckiej prawdy. Po czym został jeszcze ugruntowany przez książkę
Louisa Antoine’a de Bougainville’a, który okrążył kulę ziemską i w 1771 roku ogłosił
opis rajskiej egzystencji mieszkańców wyspy Tahiti.
Angielskie kolonie w Ameryce Północnej nie miały wiele wspólnego z Tahiti.
W oczach europejskich marzycieli oba te obszary były jednak na równi i w takim samym
stopniu traktowane jako Nowy Świat, gdzie istnieje lepsza forma życia. Filozofowie,
poszukujący alternatywnych systemów rządzenia i budowania społeczności, zaczęli
obserwować niektóre funkcjonujące w koloniach grupy wyznaniowe, takie jak wspólnoty
(congeries) kwakrów. Woltera urzekły ich pacyfizm i prostota, polegająca na odrzuceniu
wszystkiego, co zbędne. Nie zadając sobie trudu, jakiego wymagałoby przestudiowanie
doktryny kwakrów, uznał jej wyznawców za racjonalnych deistów i ogłosił, że stworzyli
oni na terenie Pensylwanii coś w rodzaju wymarzonej przez niego idealnej
społeczności – oświeconej Arkadii. Ta nowa wersja mitu o istnieniu szlachetnego
dzikusa legła u podstaw jeszcze mniej przekonującej wizji, zakładającej regenerację
cywilizowanego człowieka w zbawiennym klimacie Nowego Świata.
W 1770 roku Guillaume Thomas Raynal ogłosił swą dziesięciotomową Histoire
philosophique et politique des établissements et du commerce des Européens dans les
deux Indes (Filozoficzna i polityczna historia osadnictwa i handlu Europejczyków
w obojgu Indiach). Choć tytuł i objętość jego dzieła były niezbyt zachęcające, stało się
ono jedną z najchętniej kupowanych i znaczących książek epoki; zostało przetłumaczone
na pięć języków i doczekało się pięćdziesięciu wznowień jeszcze przed końcem stulecia.
Jego autor potępiał europejski kolonializm, ilustrując swe tezy nie tyle faktami, ile
pełnymi oburzenia atakami na zło, jakie wyrządzili światu mieszkańcy Starego
Kontynentu. Jego szczególne zainteresowanie budziły angielskie kolonie w Ameryce
Północnej, o których niewiele wiedział. W długim wywodzie poświęconym obyczajom
osadników z Nowej Anglii odmalował wizję raju na ziemi, którego mieszkańcy „cieszą
się zapewne pełnią szczęścia, jaką można osiągnąć mimo ułomności ludzkiej natury”.
Wyraził przekonanie, że w tych koloniach rządzą piękno i cnota, a nie ma w nich miejsca
dla pożądliwości i niskich instynktów. Nawet kobiety są według niego „takie, jak być
powinny, to znaczy łagodne, skromne, czułe i wrażliwe”[3]. Niektóre dzieła poświęcone
tej kwestii mają uderzająco halucynacyjny charakter. Pewien francuski autor, który
najwyraźniej lubił sentymentalny klasycyzm postaci Watteau, uwiecznionych przez
malarza w elizejskich krajobrazach, dowodził, że „w Wirginii wybrani członkowie
społeczności, którym powierzono misję stworzenia nowego rządu, zbierali się
w ustronnym lesie, z dala od ludzkich oczu, na obszarze wyposażonym przez naturę
w trawę i brzegi rzek”[4].
J. Hector St. John de Crèvecoeur, autor książki Letters from an American Farmer
(Listy amerykańskiego farmera), także przedstawia wieśniacze życie osadników
w koloniach jako coś w rodzaju raju na ziemi. W jednym z jej fragmentów opisuje
całkowitą metamorfozę, jaką przechodzi w chwili dotarcia na te tereny przybysz ze
Starego Świata. „Zaczyna odczuwać objawy czegoś w rodzaju zmartwychwstania; zdaje
sobie sprawę, że do tej pory jego życie było jedynie wegetacją”[5]. Dwaj młodzi
amerykańscy autorzy, Philip Freneau i Hugh Henry Brackenridge, stwierdzili w swym
poemacie z 1772 roku The Rising Glory of America (Wschodząca chwała Ameryki), że
„jest to nowa Jerozolima, zesłana z niebios”, a „miriady świętych” będą „żyć i panować
na ziemi przez tysiąc lat, który otrzyma nazwę millenium”.
Bunt amerykańskich kolonii był w oczach niektórych dramatycznym potępieniem
wszelkich przejawów panującego w Europie zła. Uważali oni, że oto lepsza strona natury
Europy, jej odrodzona zamorska tożsamość, podnosi głowę i wskazuje światu drogę do
odkupienia swych win. „Nadeszła epoka całkowitego upadku Europy i migracji do
Ameryki – pisał 18 maja 1776 roku z Neapolu abbé Galiani do przebywającej w Paryżu
madame d’Épinay. – Tutaj wszystko zamienia się w próchno – religia, prawa, sztuka,
nauki i wszystko pospiesznie odradza się w Ameryce”[6]. W 1776 roku, podczas pobytu
La Fayette’a w Metzu, jego przyjaciel Louis de Ségur leczył się u wód w Spa. Według
niego „Spa było wtedy kawiarnią Europy”, do której ludzie garnęli się zarówno dla
zdrowia, jak i dla przyjemności. Właśnie tam, w gronie towarzyskiej elity, wywodzącej
się przeważnie z monarchistycznej Europy, dotarła do niego wiadomość o ogłoszeniu
przez amerykańskich kolonistów Deklaracji niepodległości. „Szczególnie uderzający był
dla mnie wybuch powszechnej sympatii dla ludzi buntujących się przeciwko swemu
królowi – pisał de Ségur. – Amerykańska rewolucja zawładnęła wyobraźnią ludzką jak
coś w rodzaju mody”. Stwierdził ponadto, że w dziedzinie mody również zaszła z dnia
na dzień ważna zmiana – przy karcianych stołach Spa miejsce wista zajęła gra zwana le
boston[7].
Nikt nie potrafił lepiej wykorzystać tego klimatu politycznego niż „apostoł wolności”
Benjamin Franklin, który przybył do Paryża jako wysłannik amerykańskich rebeliantów
w grudniu 1776 roku – w czasie, kiedy La Fayette przygotowywał się do wyjazdu.
Franklin zdobył już wcześniej sławę jako wynalazca piorunochronu. Ponieważ w owym
czasie pioruny podpalały co rok tysiące budynków i zabijały tysiące ludzi, jego odkrycie
odegrało równie zbawienną rolę jak szczepionki przeciwko chorobom. A że w owej
epoce użyteczność była utożsamiana z dobrem i moralnością, uchodził niemal za
świętego. Urodził się w Bostonie i jako ubogie dziecko został wychowankiem Kościoła
prezbiteriańskiego. Wykształcił się własnym sumptem i został malarzem, ale później
przerzucił się na dziennikarstwo i awansował do rangi pocztmistrza generalnego dla
Kolonii. Odwiedzając Anglię, obracał się w kręgach towarzyskiej elity i został przyjęty
do arystokratycznego Hell-Fire Club. Jako człowiek ostrożny, ubezpieczał się na obie
strony i współpracował też z brytyjskim wywiadem.
Franklin nie posiadał oficjalnej akredytacji, więc aby uzyskać poparcie dla sprawy
buntowników, musiał oczarować francuskie kręgi towarzyskie. Wynajął mały dom
w Passy pod Paryżem i wiódł skromne życie. Jego niewyszukany sposób ubierania się
nasuwał skojarzenia z prostotą popularnych wówczas kwakrów. Ponieważ nie nosił
peruki, nie pudrował włosów i żył oszczędnie, a jego zachowanie cechowała
wystudiowana bezpośredniość, uchodził za wcielenie wolteriańskiego ideału simplicité,
prostoty. Nosił traperską futrzaną czapę, kojarzącą się z dziewiczymi lasami Nowego
Świata, oraz dwuogniskowe okulary własnej konstrukcji, symbol jego naukowych
kompetencji. Wcielił się zręcznie w rolę idealnego nowego człowieka, którego wizję
stworzyli Francuzi, i wkrótce został obiektem ich kultu. Produkowano nie tylko kopie
laski, z którą paradował po Paryżu, lecz również cieszące się znacznym powodzeniem
tabakierki, pierścienie, bransolety, a nawet koszule ozdobione jego wizerunkiem.
Ambitny młody prawnik z Arras, Maximilien de Robespierre, zadedykował mu swoją
pierwszą ważną sprawę sądową.
P oszukiwanie raju na ziemi, które trwało już od pewnego czasu, ale miało przeważnie
formę literacką, przybrało w drugiej połowie stulecia postać lawiny utopijnych
koncepcji. Powstawały prymitywistyczne utopie, bazujące na Rajskim Ogrodzie,
Arkadii, Złotym Wieku i micie szlachetnego dzikusa, utopie oparte na wierze w naukę
i postęp, utopie zwolenników wysoce zorganizowanego państwa i entuzjastów anarchii,
utopie agrarne i wielkomiejskie. Snuto też utopie umiejscowione w „przestrzeniach
Australii”, na śródziemnomorskim wybrzeżu Afryki, w Andach, na Księżycu, pod dnem
morskim i pod ziemią. Wszystkie, bez względu na swą wymowę ideową i lokalizację,
proponowały wizję wiecznego pokoju, dostatku, obfitości niezbędnych do życia dóbr,
rządów rozsądku i cnoty, a przede wszystkim szczęścia.
Dążenie do szczęścia stało się inspiracją licznych projektów z zakresu prawa
konstytucyjnego, które mimo rzekomo „naukowych” podstaw kojarzyły się bardziej
z plebanią niż z laboratorium. Większość z nich opierała się na wizji „organicznych”
społeczności, w których panowałaby wspólna własność majątkowa, a praca byłaby
źródłem radości. Tylko Jean-Jacques Rousseau wytrwale zabiegał o to, by wzloty jego
idei przystawały do realnego świata. Źródłem jego postawy było żarliwe przekonanie, że
jeśli uda się zjednoczyć ludzi w jakiejś nowej strukturze społecznej, obejmującej
zarówno sferę ducha, jak i materii, stanie się ona modelem idealnej, niemal rajskiej
formy ludzkiego bytu. Poglądy Rousseau stały się w znacznym stopniu inspiracją dla
tych Europejczyków, którzy uwierzyli, że w Ameryce Północnej powstaje idealna
formuła systemu politycznego. Ale on sam skoncentrował uwagę na dwóch
wcześniejszych rebeliach, do których doszło znacznie bliżej, a mianowicie na Korsyce
i w Polsce.
Wyspa Korsyka znajdowała się od stuleci pod rządami genueńczyków, a od lat
dwudziestych XVIII wieku nieustannie dochodziło na niej do wybuchów protestów.
W 1755 roku Filippo Antonio Pasquale Paoli, syn wygnanego korsykańskiego
buntownika i oficer neapolitańskiej armii, popłynął na ojczystą wyspę, wyparł z niej
genueńskie siły kolonialne i został ogłoszony Général de la Nation Corse. Natrafiwszy na
opór wspieranych przez Genuę korsykańskich opozycjonistów, musiał zawrzeć sojusz
z Francją, dzięki któremu utrzymał się przy władzy. Jedynym innym potencjalnym
sojusznikiem była caryca Katarzyna II, która szukała dla rosyjskiej marynarki wojennej
dogodnej bazy na Morzu Śródziemnym.
Paoli zdobył wykształcenie w Neapolu, gdzie jego profesorem był wybitny znawca
ekonomii politycznej Antonio Genovesi, a po przybyciu na Korsykę okazał się, podczas
przerw w walkach, niezwykle utalentowanym władcą. Zwołany przez niego parlament,
consulta, uchwalił 18 listopada 1755 roku konstytucję. Dawała mu ona niemal
dyktatorską władzę, a równocześnie umożliwiała wprowadzenie elementów stabilności
i porządku. Unieważnił opresyjne feudalne prawa, zdelegalizował wendetę i wdrożył
zgodny z najbardziej nowoczesnymi teoriami program zarządzania małymi
gospodarstwami rolnymi. Szkot James Boswell, który odwiedził Korsykę w okresie jego
rządów, był nim tak zachwycony, że po powrocie do Anglii wydał książkę opiewającą
jego rządy i usiłował przeprowadzić na jego rzecz kwestę. Napisał też i wydał
anonimowo niezbyt udany panegiryk ku czci „nieśmiertelnego człowieka”.
Genua, zdawszy sobie sprawę, że nie zdoła odzyskać wyspy siłą, postanowiła odstąpić
od swoich roszczeń i w 1768 roku zrzekła się swoich praw na rzecz Francji. Na Korsykę
przybył dwudziestopięciotysięczny kontyngent francuskich wojsk, by przejąć nową
kolonię. Paoli stawił im opór, ale w 1769 roku poniósł decydującą klęskę pod Ponte
Novo i został zmuszony do wycofania się w góry. W gronie wiernych wyznawców, jacy
pozostali z armii i administracji Generała Narodu Korsykańskiego, znalazł się jego
sekretarz Carlo Buonaparte, któremu towarzyszyła ciężarna żona, a ich syn miał
otrzymać imię Napoleon. W czerwcu 1769 roku Paoli wraz z czterema setkami
trwających przy nim zwolenników wsiadł na brytyjskie okręty i znalazł bezpieczne
schronienie w Londynie, gdzie Jerzy III przyznał mu generalską emeryturę. Król Prus
Fryderyk II przysłał mu szpadę z inskrypcją „Pugna pro Patria”, a Katarzyna II, która
w tym czasie narzucała swoje rządy Polsce, w uprzejmych słowach nakłaniała go do
złożenia wizyty w Petersburgu.
Rousseau wierzył, że odkrył na Korsyce społeczność nieskażoną pierworodnym
grzechem cywilizacji. W Projekcie konstytucji dla Korsyki, napisanym w 1765 roku,
proponował liczne środki, które miałyby pomóc w utrzymaniu tego stanu rzeczy. „Nie
chcę dawać wam sztucznych i usystematyzowanych praw, wynalezionych przez
człowieka, lecz oddać was na powrót we władanie niezwykłych praw natury i porządku,
które władają sercem i nie tyranizują wolnej woli” – pisał, zachwalając swoje pomysły.
Ale proponowane przez niego przedsięwzięcie wymagało niezwykłego aktu woli,
zawartego w przysiędze, którą miał złożyć równocześnie cały naród: „W imię Boga
Wszechmogącego i Świętych Ewangelii składam tę nieodwołalną i świętą przysięgę,
jednocząc się z Korsykańskim Narodem, oddając mu swe ciało, swój majątek, swą wolę
i cały swój potencjał w taki sposób, że wszystko, co posiadam, będzie odtąd stanowiło
jego niepodzielną własność. Przysięgam żyć dla niego i umierać, stosować się do
wszystkich jego praw, być posłusznym jego legalnym przywódcom i urzędnikom
i wykonywać ich wszystkie zgodne z prawem polecenia”. Zjednoczenie się z narodem
wymagało akceptacji obowiązującego systemu klasowego. Rousseau zakładał istnienie
klasy citoyens, czyli pełnoprawnych obywateli, którzy mogliby obejmować wszystkie
stanowiska, oraz dwóch „przygotowawczych” klas niższych, złożonych z ludzi
aspirujących do rangi citoyens, czyli patriotes i aspirans[1].
Korsykanie zwrócili też na siebie uwagę abbé Gabriela de Mably’ego, który kończył
właśnie wtedy swoje najsłynniejsze dzieło O prawach i obowiązkach obywatela, gdzie
uznał ich za przykład obrazujący, jak zbawienne bywają wojny i rewolucje, regenerując
narody, budząc talenty i stymulując objawianie się cnót. Rousseau pisał już w Umowie
społecznej, że społeczeństwa odradzają się przez konflikt i cierpienie, pojęcie, że
cierpienie jest nieodzownym elementem procesu twórczego, zaczęło się przyjmować.
W następnym stuleciu stanie się ona metafizyczną podstawą romantyzmu
i konstytutywnym elementem wszystkich współczesnych koncepcji kreatywności.
Wywodziły się one z katolickiej doktryny poświęcenia, wymagającej składania ofiary nie
ze zwierząt czy innych osób, ale z siebie samego. Jak dotąd jednak nigdy nie odnoszono
ich do sposobu funkcjonowania społeczeństw i nie przypisywano im atrybutów
organicznych czy fizycznych, których podstawowym elementem była krew.
Do tej pory definiowano narody, opierając się na ich języku, historii lub ustroju
społecznym. Na wszystkich wielkich historycznych malowidłach i karykaturach
symbolami narodów były znaki heraldyczne, alegoryczne zwierzęta i obiekty lub
panujący władcy. Tylko Wielką Brytanię reprezentowała z reguły kobieca postać,
Brytania, nieposiadająca – oprócz kształtu – żadnych ludzkich atrybutów,
a symbolizująca naród, ziemię oraz konstytucję. Takie podejście do pojęcia narodu
ulegało zmianie. Zaczynał on być personifikowany, postrzegany jako istota obdarzona
ludzkimi uczuciami. „Położyliśmy się na ciele ojczyzny, by ją wskrzesić, tak samo jak
prorok Eliasz położył się na ciele syna Sunamity; oko przy oku, usta przy ustach –
tłumaczył Paoli Boswellowi. – Ona zaczyna powoli odzyskiwać ciepło, a ja mam
nadzieję, że wkrótce odzyska w pełni swą energię i zdrowie”[2]. Diderot nie godził się
z taką biblijną metaforyką, ale jego metoda terapii była w zasadzie taka sama,
mianowicie uważał że „naród może się odrodzić jedynie w krwawej łaźni”[3].
W genueńsko-francuskiej transakcji, która położyła kres nadziejom Korsyki na
niepodległość, nie było nic niezwykłego. Tego typu procedury stanowiły standardowy
element procesu dyplomatycznego. Z rąk do rąk przechodziły całe prowincje lub małe
kraje. Niekiedy było to efektem oddalonych o tysiące mil wojen, o których mieszkańcy
tych obszarów w ogóle nie wiedzieli. Ale zdławienie niepodległości Korsyki wywołało
powszechne oburzenie. Było postrzegane jako obelga dla ludzkości przez postaci o tak
różnych poglądach jak Rousseau i Edmund Burke, a nawet przez mieszkańców tak
odległych miejsc jak angielskie kolonie w Ameryce Północnej, okazujących swój
sprzeciw i współczucie. Wyrazem tego zbiorowego protestu było między innymi
powstanie wielu organizacji, wśród których wyróżniało się założone w 1770 roku
w Nowym Jorku stowarzyszenie Rycerze Korsyki. Większość elit europejskich była
głęboko wstrząśnięta. A ponieważ naród postrzegano teraz w bardziej ludzkich
kategoriach, reakcje na pogwałcenie jego praw stawały się bardziej sentymentalne.
Jeszcze bardziej emocjonalną reakcję wywołała kilka lat później podobna transakcja
dyplomatyczna przeprowadzona na terytorium zamieszkanym przez inny walczący
o niepodległość naród – przez Polaków.
Rzeczpospolita, jedno z największych państw Europy, podupadała stopniowo od
połowy XVII wieku i w praktyce straciła swą suwerenność. Próby odrodzenia konającej
struktury były torpedowane przez ościenne mocarstwa, czyli Rosję, Austrię i Prusy,
którym odpowiadało posiadanie słabego buforowego sąsiada. Budziły też podejrzliwość
i wywoływały opór niezgłębionych pokładów obskurantyzmu drobnej szlachty,
stanowiącej lwią część elektoratu.
Grupa przedstawicieli tej warstwy, podporządkowana garstce ograniczonych
magnatów, wywołała w 1768 roku insurekcję, znaną jako konfederacja barska. Była ona
początkowo wyrazem buntu przeciwko królowi Stanisławowi Augustowi i jego
programowi reform, rychło jednak zwróciła się przeciwko Rosji, której wojska
stacjonowały na terenie Polski. Rosja, choć sama doprowadziła do wyboru panującego
króla, na tym etapie wydarzeń była już przeciwna większości jego oświeceniowych
posunięć. Francja – głównie po to, by upokorzyć Rosję – poparła konfederatów,
wysyłając im wojskowych doradców i gotówkę. Ale nie mogło to wpłynąć na wynik
rebelii, która została zdławiona po pięciu latach sporadycznych walk. Wywołało to
międzynarodowy kryzys, który w 1772 roku zażegnali trzej sąsiedzi Polski,
przeprowadzając tak zwany pierwszy rozbiór i dzieląc między siebie znaczne obszary jej
terytorium. Jeden z oburzonych francuskich dyplomatów nazwał ten krok
państwobójstwem[4].
Konfederacja barska była zjawiskiem nader osobliwym. Opierała swą ideologię na
wyimaginowanej idealnej przeszłości, w której Polacy byli jakoby odważnymi
i niezepsutymi Sarmatami. Konfederaci łączyli tęsknotę za utraconymi cnotami z oporem
wobec podejmowanych przez króla prób modernizacji kraju. Obrona przywilejów
szlachty mieszała im się z mitologią republikańską, a katolicka dewocja z odruchami
plemiennej solidarności. Konfederaci ostentacyjnie odrzucali rzekome zepsucie
warszawskiego dworu i uważali się za obrońców honoru narodu, jego moralności,
a nawet jego duszy. Pierwszy marszałek konfederacji, Józef Pułaski, nadał ton jej
retoryce w swej mowie wygłoszonej w Barze 30 czerwca 1768 roku: „Musimy umrzeć,
aby ojczyzna żyła, bo kiedy my żyjemy, ona umiera” – oznajmił na samym początku,
a reszta jego wystąpienia miała podobnie patologiczną wymowę[5]. Konfederaci
wykraczali poza przyjętą maksymę: „Dulce et decorum est pro patria mori”; w istocie
uznawali śmierć za niezbędną cenę życia narodu, co w tym wypadku miało niewiele
wspólnego z polityczną wolnością. Żywili mitomańskie przekonanie, że ich przodkowie,
legendarni Sarmaci, egzystowali w systemie, który można określić jako rodzaj idealnej
republikańskiej anarchii. I marzyli o odzyskaniu tego stanu egzystencji, owego
„rajskiego ogrodu”. Te i inne uczucia znajdowały odbicie w wielu politycznych
poematach, utkanych na krośnie katolickiego mistycyzmu.
Zgodnie z ideologią oświecenia, z reguły odrzucającą wszystko, co trąciło
chrześcijaństwem, Wolter potępił buntowników, uznając ich za groteskowych fanatyków
religijnych, ale tym razem jego opinia nie została przyjęta bezkrytycznie i powszechnie
zaakceptowana. Tylko nieliczni jego zwolennicy wiedzieli, na czym polega konflikt, ale
stopniowo uczyli się oceniać wydarzenia polityczne w kategoriach sentymentalnych.
A gdy opinia publiczna zaczęła postrzegać całą sprawę jako walkę narodu o przetrwanie,
sympatia przesunęła się na stronę konfederatów. Rousseau poznał w Paryżu jednego
z niewielu światłych członków konfederacji, hrabiego Michała Wielhorskiego, który
przedstawił mu swoje poglądy dotyczące stosownej dla Polski formy rządów.
Stały się one dla Rousseau pretekstem do teoretycznego dyskursu, czegoś w rodzaju
utopijnej rozprawy poświęconej kwestii przynależności narodowej. W Uwagach nad
rządem Polski wysoko ocenił formułę konfederacji i nazwał ją politycznym arcydziełem,
pozwalającym grupie świadomych obywateli wystąpić w imieniu narodu i zaangażować
całą swą wolę w obronę suwerenności ojczyzny. Stwierdził też z entuzjazmem, że walka
o wolność ma sama w sobie cechy wielkości. Zdając sobie sprawę, że konfederacja
zostanie zapewne zmiażdżona, nakłaniał Polaków, by „skorzystali ze sposobności, jaką
stwarza to wydarzenie, i wynieśli swe dusze na wyżyny, na jakich rozbrzmiewały dusze
ludzi starożytności”. Kazał im jednak wzorować się nie tylko na starożytnych Grekach
i Rzymianach, lecz także na Mojżeszu, gdyż naród to nie tylko państwo. Przypominał
im, że „prawa Numy i Likurga są martwe, natomiast jeszcze starsze prawa Mojżesza
nadal żyją. Ateny, Sparta, Rzym upadły i nie zostawiły na ziemi swoich dzieci.
Natomiast Syjon, choć zburzony, nie stracił swoich dzieci. One nie mają już
przywódców, ale nadal są ludźmi, nie mają już państwa, ale nadal są obywatelami”[6].
Uznawał więc nadrzędność narodu nad państwem czy pojmowaną geograficznie ziemią
ojczystą i stwierdzał, że jego rola przypomina rolę religijnego bractwa. Tytuł
„obywatela”, jaki nadawał członkom tej społeczności, był w świetle jego wywodów
najbardziej zaszczytnym tytułem, jakim może być obdarzony człowiek.
Rousseau urodził się jako obywatel Republiki Genewskiej, która nie była wymarzoną
przez niego tradycyjną spartańską republiką, walczącą z zepsuciem zewnętrznego świata.
Kraj Wilhelma Tella egzystuje w wyobraźni Zachodu jako kraj ludzi wolnych. Ale
w połowie XVIII wieku liczne z trudem wywalczone kodeksy praw obywatelskich uległy
atrofii i przybrały formę narzędzi umożliwiających dominację jednych grup społecznych
nad innymi. Czcigodna republika stała się lennem małego kręgu patrycjuszowskich
rodzin, arystokracji, która nie śmiała wymawiać własnego imienia. Owa elita nie
dopuszczała nikogo spoza swego kręgu do zasiadania w Petit Conseil, która rządziła
krajem przy pomocy armii drobnych urzędników, nieodpowiadających przed nikim
innym. Zewnętrznemu obserwatorowi państwo mogło się wydawać idealnym modelem
równości, gdyż wymierzone przeciw luksusowi ustawy zabraniały noszenia kosztownych
strojów i cennej biżuterii, przesadnego zdobienia domów i posługiwania się eleganckimi
ekwipażami. Ale republika stała się w istocie bliską tyranii oligarchią. Jej władze – jako
jedyny rząd w Europie – wydały pospiesznie dekret nakazujący zniszczenie i spalenie
wszystkich egzemplarzy Umowy społecznej (co nastąpiło 19 czerwca 1762 roku)
i zakazały Rousseau wstępu do Szwajcarii. Miejska burżuazja, którą dowodził François
De Luc, nazwany przez Woltera Paolim Genewy, opowiadała się po stronie Rousseau,
ale choć krytykowała oligarchiczne rządy patrycjatu, jednocześnie zawzięcie zwalczała
aspiracje klas niższych.
Kampania na rzecz odrodzenia szwajcarskich ideałów została zapoczątkowana
w Zurychu, gdzie założono Helvetisch-vaterländische Gesellschaft i utworzono katedrę
historii patriotycznej oraz polityki. Znany mistyk, pastor Johann Kaspar Lavater, ogłosił
zbiór patriotycznych utworów poetyckich, zachęcających młodych ludzi do spędzania
wieczorów na śpiewaniu pieśni ku czci ojczyzny, a młode kobiety do wybierania
patriotów na mężów. Młodszy kolega Lavatera, Johann Heinrich Pestalozzi, założył
szkołę i choć upadła ona w 1780 roku, jego pedagogiczne koncepcje przetrwały. W tym
samym roku Pestalozzi wydał księgę aforyzmów i refleksji, a w 1781 roku powieść
polityczną zatytułowaną Leonard i Gertruda. Jej akcja toczy się we wsi, której
mieszkańcy – nie wyłączając zarządcy – są w większości zdeprawowanymi,
przewrotnymi i przeważnie pijanymi głupcami. Gertruda, wcielenie idealnej żony,
sprowadza na drogę cnoty swego męża, wychowuje własne i cudze dzieci, a w końcu
zmienia oblicze całej społeczności. To z jej inicjatywy powstaje lokalna szkoła, dzięki
której dochodzi do „regeneracji” wioski, a później całego kraju[7]. Inny przyjaciel
Lavatera, urodzony w Zurychu malarz Johann Heinrich Füssli, propagował podobne
ideały w wydanym w 1775 roku politycznym „katechizmie”. Zaczyna się on od
rozważań o szczęściu, a kończy zapewnieniem, że najwyższą formą życia
obywatelskiego jest „prawdziwy patriota”[8].
Jego dzieło jest jednym z najwcześniejszych obywatelskich „katechizmów”, które
z założenia miały nadać politycznym poglądom uświęconą moc religijnego dogmatu.
Samo słowo „katechizm”, symbolizujące wszystkie obiekcje ludzi oświecenia wobec
zorganizowanej religii, zaczynało właśnie robić nową karierę w polityce. To samo można
powiedzieć o słowach „obywatel” i „patriota”, które otrzymały nowe, pozytywne
konotacje, odnoszące się do zaangażowania w sprawy publiczne. Często cytowane
twierdzenie doktora Johnsona, że „patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawca”,
zostało sformułowane w czasach, w których pojęcie to miało lekko pejoratywne
zabarwienie i określało radykalną postawę, zakładającą gotowość do wystąpienia
przeciwko królowi w obronie partykularnych interesów. Później zmieniło znaczenie
i zaczęło się odnosić do ludzi, którzy stawiają na pierwszym miejscu interes swego kraju.
Ale termin „prawdziwi patrioci” zakładał także istnienie „fałszywych patriotów”. Skoro
bowiem służba wspólnemu dobru stawała się artykułem wiary, to odmowa takiej służby
lub nawet brak odpowiednio silnych przekonań zasługiwały na potępienie.
Wyobrażenie patrioty, którego łączy z rodakami braterstwo broni, miało liczne cechy
wizerunku szlachetnego rycerza, służącego swemu królowi i swojej wierze,
zobowiązanego przez przysięgę do walki ze złem w imię dobra. O jego wartości
decydowały siła wiary i oddanie sprawie. Biskup Ignacy Krasicki, choć nieprzychylny
konfederatom zwolennik Woltera, wychwalał w swym napisanym po pierwszym
rozbiorze Polski Hymnie do miłości ojczyzny „rozkosze” cierpienia i umierania za
sprawę. Paoli twierdził, że „na każdego Korsykanina, który zginie za swój kraj, czeka
korona męczennika”, choć jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej taka sugestia wywołałaby
zdumienie. Skoro jednak istniały śmierć i męczeństwo, dla prawdziwego patrioty
musiało istnieć też życie wieczne. Jednym z najbardziej interesujących tekstów, jakie
powstały w okresie konfederacji barskiej, były „proroctwa” karmelity, który propagował
wizję odkupienia przez cierpienie i obiecywał konfederatom zmartwychwstanie[9].
Nowoczesny patriota – podobnie jak średniowieczny rycerz poszukujący swego
Graala na całym świecie – mógł walczyć za sprawę w każdym miejscu na ziemi, gdyż
miała ona charakter uniwersalny. Prekursorem tej koncepcji został – nie całkiem
świadomie – La Fayette. „Pokochałem Amerykę, gdy tylko o niej usłyszałem – pisał,
mijając się z prawdą, do prezydenta Konresu Kontynentalnego Henry’ego Laurensa we
wrześniu 1778 roku. – Gdy tylko dowiedziałem się, że walczy ona o wolność, zapłonęło
we mnie pragnienie przelania za nią krwi”[10]. 11 września 1777 roku, tuż po swych
dwudziestych urodzinach, La Fayette przeszedł chrzest bojowy w bitwie pod
Brandywine, podczas której został ranny w nogę. Choć rana była powierzchowna, musiał
spędzić jakiś czas w łóżku. Wykorzystał go na pisanie listów wykwintnych w formie,
w których opowiadał rodzinie, jak utoczył krwi w imię wolności.
Pierwszymi zagranicznymi ochotnikami, którzy podjęli walkę o sprawę Ameryki, byli
Francuzi. Rekrutowali się oni po części z szukających chwały zwykłych obywateli,
takich jak ekscentryczny hrabia Armand-Charles Tuffin markiz de la Rouërie, bretoński
szlachcic, któremu burzliwa młodość upłynęła w Paryżu na namiętnych romansach
z aktorkami, pojedynkach oraz, przez pewien czas, pobycie w klasztorze trapistów,
potem zaś pojechał do Ameryki i już jako „pułkownik Armand” zdobył sławę
odważnego i zdolnego żołnierza. Drugą grupę stanowili oficerowie, którzy udali się za
ocean za zgodą francuskiego rządu, by obserwować wydarzenia i składać meldunki,
a także pomagać rebeliantom. Po nich najliczniejszy kontyngent tworzyli ludzie, których
wysłał Broglie – głównie zawodowi żołnierze, bez perspektyw we własnym kraju.
Typowym ich reprezentantem był pochodzący z Bawarii Johann von Robais baron de
Kalb. Służył on w wojskach niemieckich i francuskich, przeszedł chrzest bojowy pod
Fontenoy i pod koniec wojny siedmioletniej został podpułkownikiem. Zginął w bitwie
pod Camden, osłaniając odwrót generała Gatesa, w sierpniu 1780 roku.
W 1777 i na początku 1778 roku podróż do Nowego Świata odbyły dziesiątki
młodych, dobrze urodzonych Francuzów. Niektórzy z nich byli oficerami i zrezygnowali
ze służby w wojsku lub z innych stanowisk. Na miejscu spotykali przedstawicieli
wszystkich państw Europy. Z dalekich Inflant przybył baron Gustav Heinrich von
Wetter-Rosenthal, który służył jako „porucznik John Rose”. Z Niemiec – Friedrich
Wilhelm von Steuben, który tak słabo znał angielski, że nawet lżąc swoich
podkomendnych, musiał korzystać z pomocy tłumacza, ale mimo to wpoił armii
Waszyngtona podstawy walki wręcz i na bagnety. Z Węgier przypłynął pułkownik
Mihály Kováts, znakomity dowódca kawalerii, który zginął pod Charlestonem w maju
1779 roku.
Największa liczba ochotników – około sześciuset – pochodziła z Polski. Rekrutowali
się oni przeważnie spośród byłych konfederatów, niejako potwierdzających słuszność
stworzonej przez Rousseau wizji bezpaństwowego narodu. Choć większość stanowili
oficerowie i ludzie bardzo odważni, ich wartość bojowa była ograniczona ze względu na
barierę językową. Do wyjątków należał Kazimierz Pułaski, syn pierwszego marszałka
konfederacji. „Marzę o tym, by oddać życie za tak prawdziwą sprawę; chcę umrzeć na
łożu chwały, chcę zginąć na posterunku” – pisał do Franklina, wypływając z Francji
w czerwcu 1777 roku[11]. Wkrótce po przybyciu do Ameryki Pułaski został postawiony
na czele oddziału Polaków podczas bitwy pod Brandywine, a cztery dni później otrzymał
nominację na generała kawalerii Armii Kontynentalnej. Jako jeden z najwybitniejszych
dowódców konfederacji wsławił się głębokimi wypadami, które okazały się bardzo
skuteczne w walce z regularnymi oddziałami rosyjskiej armii, a teraz położył wielkie
zasługi przy formowaniu pierwszego dużego oddziału kawalerii rebeliantów. Zginął,
walcząc na jego czele, w bitwie pod Savannah.
Jedynym cudzoziemskim ochotnikiem, którego sława miała dorównać sławie
La Fayette’a, był Polak, Tadeusz Kościuszko. Jako zawodowy żołnierz przybył do
Ameryki, by zdobyć doświadczenie i służył przez całą wojnę w randze generała.
Akceptował najbardziej radykalne aspekty sprawy, za którą walczył, i stał się zbrojnym
apostołem kultu wolności. Był znakomitym inżynierem i jednym z niewielu
obcokrajowców, którzy wnieśli ważny wkład w dzieło zwycięstwa. Choć bowiem
wszyscy ci błędni rycerze skutecznie podnosili morale rewolty, nie mogli zapewnić jej
tego, czego najbardziej potrzebowała – wsparcia armii i marynarki wojennej którejś
z europejskich potęg.
Latem 1778 roku flota dowodzona przez admirała Jeana Baptiste’a hrabiego d’Estaing
wypłynęła z Francji, by wspomóc kolonistów, a francuska armia przygotowywała się do
inwazji na Anglię. Część gromadzących się w Normandii żołnierzy stanowili weterani
innych francuskich ekspedycji zbrojnych. Jednym z nich był pułkownik Charles François
Dumouriez, który w chwili zakończenia wojny siedmioletniej miał dwadzieścia cztery
lata, a w czasie jej trwania odniósł aż dwadzieścia dwie rany. Zaoferował swoje usługi
Korsykanom, a kiedy Paoli nie skorzystał z jego propozycji, wstąpił do francuskich
oddziałów interwencyjnych, które, jak wiadomo, ostatecznie pozbawiły Paolego władzy.
W 1770 roku został wysłany do Polski jako główny doradca konfederacji barskiej.
W Polsce walczyli też inni Francuzi, którzy wcześniej brali udział w tłumieniu
wolnościowych dążeń Korsyki, między innymi generał Charles de Vioménil oraz
Armand Louis de Gontaut, książę Lauzun, diuk de Biron i ulubieniec wersalskich dam.
Ten ostatni dobrze się bawił podczas pobytu na Korsyce, gdyż zabrał tam ze sobą
kochankę, która towarzyszyła mu nawet na polu bitwy. W 1778 roku popłynął do
Senegalu na czele trzystuosobowego, złożonego z Polaków, Węgrów, Niemców
i Irlandczyków, międzynarodowego korpusu, który miał zająć tamtejsze osady
brytyjskie, ale zdążył wrócić na tyle wcześnie, by przyłączyć się we wrześniu 1779 roku
do oddziałów koncentrowanych w Normandii. Miał swoje własne plany inwazji, tyle że
dotyczyły one nie Anglii, lecz Irlandii. „Wyznam panu w zaufaniu – pisał do Jerzego
Waszyngtona – że najbliższy mojemu sercu projekt dotyczy zamienienia jej w wolny
i niepodległy kraj, jakim jest Ameryka. Nawiązałem tam szereg potajemnych kontaktów.
Niech Bóg pomoże nam zwyciężyć i niech zacznie się w końcu era wolności, która
przyniesie światu szczęście”[12].
Zamiast o inwazji na Anglię Francuzi podjęli decyzję o wysłaniu do Ameryki
niewielkich sił wojskowych, dowodzonych przez generała Jeana-Baptiste’a de Vimeura,
hrabiego de Rochambeau. Gdy tylko dotarło to do wiadomości publicznej, żołnierze na
wyścigi próbowali się dostać do któregoś z oddelegowanych na tę wyprawę pułków.
Hrabia de Ségur, który trzy lata wcześniej liczył na wyjazd do Ameryki u boku
La Fayette’a, wpadł w rozpacz, odkrywszy, że jego pułk pozostanie w kraju. Starał się
o przeniesienie do innej jednostki i nachalnie błagał o protekcję wszystkie wpływowe
osoby – w tym samą królową Marię Antoninę. Ludzie jego pokroju uważali, że jest to
wojna, której po prostu nie wolno im przegapić.
Gdy w lutym 1778 roku do wojny amerykańskiej przystąpiła Francja, a wkrótce
potem – w kwietniu 1779 roku – sprzymierzona z nią Hiszpania, stała się ona wojną
europejską, a w pewnym sensie również światową. Potwierdziło się to w sposób jeszcze
bardziej wyraźny, gdy w 1780 roku wojnę Anglii wypowiedziała również republika
holenderska. W tych okolicznościach utrzymanie kolonii stało się dla Brytyjczyków
sprawą mniejszej wagi, gdyż stanęli wobec problemów o wiele istotniejszych. Krytyczny
moment nastąpił w 1781 roku pod Yorktown, gdzie Armia Kontynentalna i jej francuscy
sprzymierzeńcy zamknęli w pułapce generała Charlesa Cornwallisa. La Fayette wyróżnił
się podczas jednego z frontalnych ataków na reduty brytyjskie, ale owa potyczka nie była
bynajmniej krwawą łaźnią. Trzydniowe walki kosztowały Brytyjczyków 156 zabitych
i 326 rannych, a straty Amerykanów i Francuzów nie przekroczyły 85 zabitych i 199
rannych[13]. Niemniej właśnie ta bitwa okazała się decydująca.
Amerykańska wojna została nie tyle wygrana przez kolonistów, ile przegrana przez
Brytyjczyków. Wielką rolę odegrała w niej też europejska dyplomacja. Została ona
jednak przegrana również dlatego, że jej przyczyny i motywy po każdej ze stron były dla
drugiej strony bardzo niejasne, a dla Brytyjczyków – wręcz niepojęte. Po kapitulacji
Cornwallisa pod Yorktown jego wojska złożyły broń i wymaszerowały ze zwiniętymi
sztandarami, symbolizującymi totalną klęskę. Ich orkiestra – stosownie do nastroju
chwili – grała marsza The World Turned Upside Down (Świat stanął na głowie).
Sukces sił francusko-kolonialnych i ewakuacja Brytyjczyków z trzynastu kolonii
zostały uznane w Europie za coś w rodzaju triumfu sprawiedliwości, za nieuniknione
zrządzenie Opatrzności. Był to typowy przykład zwycięstwa szlachetnych i natchnionych
ludzi, którzy na początku wydawali się pozbawieni szans. Wynik wojny zdawał się też
zawierać w sobie nieskończoną obietnicę. „Uważałem wówczas, że rewolucja
amerykańska zwiastuje nową polityczną epokę, że stanie się ona z konieczności źródłem
wielkiego postępu światowej cywilizacji i że doprowadzi niebawem do wielkich zmian
istniejącego w Europie porządku społecznego” – pisał hrabia Claude Henri de Saint-
Simon, który walczył pod Yorktown w wieku zaledwie dwudziestu lat[14]. Nie należy
jednak lekceważyć tej jego dość egzaltowanej wypowiedzi, uznając ją za przechwałki
przekonanego o własnej ważności młodzieńca. „Nie posunę się chyba zbyt daleko, jeśli
powiem, że amerykańska rewolucja może się okazać – tuż za wprowadzeniem
chrześcijaństwa – najważniejszym krokiem na drodze do postępu ludzkości” – pisał
bowiem walijski filozof Richard Price, przewidując narodziny nowej ery, w której
jagnięta będą leżały bezpiecznie obok lampartów[15]. „Od odkrycia Ameryki przez
Kolumba nie było wydarzenia tak ważnego dla rasy ludzkiej” – dowodził z kolei
francuski minister Turgot[16]. Niezliczeni Europejczycy uznawali amerykańską
rewolucję za dowód na to, że ludzkie społeczności mogą decydować o swoim losie; że
jeśli będą one zdrowe moralnie, mogą uzyskać wolność – pod warunkiem że okażą
wystarczającą determinację i wytrwają na tej trudnej drodze. Przykład płynący
z Ameryki zdopingował też wielu Europejczyków do walki o utracone prawa i do
podejmowania prób potwierdzenia swojej narodowej tożsamości.
Dnia 8 kwietnia 1782 roku, sześć miesięcy po bitwie pod Yorktown, rewolucja
wstrząsnęła Republiką Genewską. Po całonocnych zamieszkach, podczas których doszło
do zastraszenia straży miejskich, zdobycia arsenału i spalenia wielkiej ilości prochu
(choć żadna ze stron nie poniosła wielkich strat w ludziach), piętnastoosobowa Petit
Conseil ustąpiła i oddała władzę rebeliantom. Tylko jednego z nich, Jeana
Pierre’a Marata (brata słynnego potem demagoga rewolucji francuskiej), można by uznać
za radykała. Pozostali – Étienne Clavière, znany lekarz doktor Louis Tronchin, Jacques
Antoine Du Roveray czy François d’Ivernois – byli szacownymi przedstawicielami
starych genewskich rodzin, tyle że w danej chwili oddalonych od władzy. Jak można
było przewidzieć, przejęcie władzy przez rebeliantów nie doprowadziło do poważnych
reform ani zmian społecznego porządku, a „rewolucja” rychło okazała się tym, czym
w istocie była – zwycięstwem jednej z rywalizujących ze sobą patrycjuszowskich frakcji.
Ale Francja, choć piała peany na cześć amerykańskiej wolności, nie zamierzała
tolerować nawet cienia jej przejawów w Genewie. Paryski minister spraw zagranicznych
hrabia Charles Gravier de Vergennes złożył ostry protest i odwołał swego
przedstawiciela dyplomatycznego. Zapewnił sobie poparcie kantonów, których stolicami
były Berno i Zurych, oraz Królestwa Sardynii (której kontynentalna prowincja, Sabaudia,
graniczyła z Republiką Genewską) i zaczął gromadzić siły zbrojne. W czerwcu
francuskie wojska, dowodzone przez markiza François de Jaucourta – byłego obrońcę
głoszonych przez konfederatów barskich swobód obywatelskich w Polsce – zaczęły
napierać na granice republiki.
Francuski publicysta Jacques Pierre Brissot, który przybył do Genewy 12 czerwca, był
świadkiem upadku oblężonego miasta i opłakiwał zdławienie jego wolności. Tronchin
był już wtedy nazywany genewskim Franklinem, a Roveray i d’Ivernois stroili się
w szaty Waszyngtona. „Jesteśmy gotowi dać się pochować pod gruzami naszych
swobód – pisał Clavière do hrabiego de Vergennes. – Możesz, drogi hrabio, uważać te
swobody jedynie za kapryśne marzenia, ale te marzenia są naszymi marzeniami”[17].
Owe marzenia nie rozpalały jednak wyobraźni większości obywateli, a kiedy francuskie
oddziały zajęły pozycje bojowe, determinacja przywódców buntu zaczęła się kruszyć.
Jaucourt spokojnie odczekał, aż cała rewolta ulegnie załamaniu, a potem szlachetnie
narzucił miastu łagodne warunki kapitulacji i sporządził listę dwudziestu jeden
prowodyrów, których skazano na wygnanie.
Takiego rezultatu można się było spodziewać. Rewolucja nie miała szans powodzenia
bez poparcia przeważającej części mieszkańców miasta, którzy nie chcieli ryzykować
utraty życia lub zdrowia w imię kilku archaicznych praw. Nieco wcześniejsze, lecz
mające podobne źródła wydarzenia w Irlandii wyraźnie dowiodły, że wzniosłe hasła
zbuntowanych trybunów ludowych nie zdołają poderwać mas do walki.
Półmilionowa anglikańska Ascendancy, która rządziła Irlandią, była wychowana
w angielskiej kulturze i angielskiej tradycji parlamentarnej. Podobnie jak Amerykanie
Irlandczycy byli podporządkowani władzy Londynu, co prowadziło do konfliktów, które
z miejsca stały się pożywką dla takich samych wolnościowych ideologii. Niemal
milionowa rzesza osiadłych głównie w Ulsterze szkockich dysydentów wyznających
prezbiterianizm identyfikowała się z Amerykanami. Jeden z ówczesnych obserwatorów
sceny politycznej stwierdził, że są oni „ze względu na swą religię, wykształcenie
i prastare obyczaje Miłośnikami Wolności”[18]. Ich poglądy, podobnie jak postawa ich
amerykańskich kuzynów protestanckich, uległy radykalizacji, kiedy angielski rząd
uchylił niektóre ustawy dyskryminujące katolicką ludność Irlandii. Trzymilionowa
rzesza katolików nie posiadała praw politycznych i nie była w stanie wyrażać opinii.
W kwietniu 1778 roku urodzony w Szkocji amerykański oficer marynarki John Paul
Jones przypłynął do Belfastu na pokładzie okrętu wojennego Stanów Zjednoczonych
USS „Ranger”, oddał salwę z dział i oddalił się, dowodząc przekonująco, że Irlandia jest
całkowicie bezbronna. Groźba inwazji Francuzów, od niedawna sojuszników Ameryki,
stała się nagle bardzo realna. Ponieważ stacjonujące na wyspie siły angielskie były
nieliczne, klasy posiadające zaczęły formować oddziały milicji. Rząd zaaprobował tę
działalność i zapewnił dostawy broni. Pod koniec 1779 roku liczba Irlandzkich
Ochotników sięgnęła czterdziestu tysięcy. A pod koniec 1780 roku w dowodzonych
przez Jamesa Caulfielda hrabiego Charlemonta oddziałach samoobrony służyło już
osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Katolicy nie mieli prawa wstępować w ich szeregi, ale
niektórzy wspierali je finansowo.
W dużych zgromadzeniach ludzkich zawsze budzi się z czasem świadomość własnej
siły, a Irlandzcy Ochotnicy nie byli tutaj wyjątkiem. Ich ćwiczenia i pokazy musztry
stawały się okazją nie tylko do imprez towarzyskich, lecz również do poważnych
dyskusji, z których wyłoniła się silna sympatia dla sprawy Ameryki, a po chwili – chęć
pójścia w jej ślady. Podczas spotkania przedstawicieli Irlandzkich Ochotników, do
którego doszło w Dungannon 15 lutego 1782 roku, sformułowano listę żądań pod
adresem Westminsteru. Najważniejsze z nich dotyczyło zaniechania wszystkich
restrykcji dotyczących handlu, ale domagano się również większej autonomii i uchylenia
części ustaw ograniczających prawa katolików. „Irlandia jest teraz narodem!” –
wykrzyknął przywódca patriotów Henry Grattan, kiedy 22 lutego te żądania zostały
spełnione[19]. Tak zwany parlament Grattana przystąpił do rządzenia tym nowym
narodem z nieuzasadnionym optymizmem.
„Rewolucja 1782 roku – pisał student prawa, późniejszy przywódca Irlandczyków
Theobald Wolfe Tone, który w 1780 roku chciał jechać do Ameryki i walczyć
z rebeliantami – umożliwiła Irlandczykom jedynie sprzedawanie swego honoru, swej
uczciwości i interesów swego kraju za znacznie wyższą cenę; była to Rewolucja, która
pozostawiła trzy czwarte naszych rodaków w takiej samej niewoli, w jakiej ich
zastała”[20]. Liczni Ochotnicy, zamiast zgodnie z oczekiwaniami Grattana i Charlemonta
spokojnie wrócić do domów, nadal się jednak spotykali i wysuwali kolejne żądania,
zwłaszcza odnośnie do emancypacji katolików. W 1783 roku podjęli nawet próbę
dokonania czegoś w rodzaju przewrotu. Zostali zakrzyczani i zmuszeni do rozproszenia
się, ale znaleźli pociechę w namiętnej retoryce.
W tym samym czasie do podobnej próby narodowego odrodzenia pod hasłami
powrotu do starych praw i duchowej czystości doszło w Republice Zjednoczonych
Prowincji, niegdyś jednym z najbardziej podziwianych państw Europy. Ten
zdecydowanie protestancki kraj wykuł swą narodową tożsamość w trakcie długotrwałych
wojen z katolicką Hiszpanią. Jego obywatele korzystali z praw i swobód, których
zazdrościła im cała Europa, a panujący w nim system polityczny przyczynił się do
dynamicznego rozwoju handlu i przemysłu. Pod koniec XVIII wieku Holandia była
w przeliczeniu na jednego mieszkańca najbogatszym państwem Starego Kontynentu,
a także ojczyzną najwybitniejszych filozofów, wynalazców i artystów. Jako kraj słynący
z religijnej i politycznej tolerancji, stała się „oficyną wydawniczą myślącej Europy”.
Choć jednak drukowano na jej obszarze najważniejsze manifesty oświecenia, którego
Republika Zjednoczonych Prowincji wydawała się modelowym wzorcem, jego idee nie
wywarły na nią większego wpływu. Wydane w Amsterdamie już w 1762 roku dzieło
Rousseau Umowa społeczna doczekało się przekładu na niderlandzki dopiero
w 1788 roku.
Schyłek republiki rozpoczął się już w pierwszych dziesięcioleciach XVIII wieku.
Społeczna spójność tej miejskiej demokracji powoli zanikała, gdyż bogacze stawali się
coraz potężniejsi, a liczba biednych wciąż rosła. Urzędy publiczne były zastrzeżone dla
nielicznej grupy patrycjuszy, których rządy nazywano pogardliwie pruikentijd, epoką
peruk. I pod tą właśnie nazwą przeszły one do historii. Całe niezadowolenie poddanych
skrupiało się na groteskowym i żałosnym stadhouderze Wilhelmie V, a jego dwór
uważano powszechnie za jaskinię nieprawości i korupcji.
Walczący o wolność Korsykanie i Polacy budzili tu powszechną sympatię, a spora
grupa Holendrów przepłynęła Atlantyk, by stanąć po stronie rebeliantów. „[W] Ameryce
wstało święte słońce – głosił pewien holenderski kaznodzieja. – Ameryka może stać się
dla nas przykładem w walce z degeneracją naszego narodowego charakteru, z upadkiem
jego idei, zanikiem woli przetrwania (...), może nam pokazać, jak się zwalcza tyranię
i przywraca siły bliskiemu agonii duchowi wolności”[21]. Występujący przeciwko
Wilhelmowi V opozycjoniści, nazywający się patriotami, przyjęli amerykańskie hasła za
swoje. Popierając Amerykanów, podważyli pozycję stadhoudera, występując przeciwko
jego najważniejszemu sprzymierzeńcowi, czyli Anglii, i doprowadzili do rozpadu tego
sojuszu. Kiedy pod koniec 1780 roku wybuchła wojna angielsko-holenderska, „patrioci”
przejęli od Amerykanów czarne kokardy, a baron Joan Derk van der Capellen tot den Pol
opublikował w 1781 roku broszurę, w której wzywał mieszkańców kraju do powstania
w obronie swych praw, przysługujących im z tytułu urodzenia jako potomkom „wolnych
Batawów”.
Istniejąca rzekomo w przeszłości rajska republika Batawia, której mieszkańcy mieli
żyć w zgodzie z Bogiem i odznaczać się spartańskimi cnotami, była przedmiotem wielu
sporów dotyczących jej prawdziwego ustroju. Tak jak w Ameryce działalności
„patriotów” towarzyszył silny ruch religijny. Kościół reformowany, reprezentujący
panujące wyznanie, był uważany za przykład babilońskiej degeneracji i atakowany na
podobnej zasadzie i z podobnych powodów jak Kościół anglikański, przeciw któremu
występowali amerykańscy koloniści. Oburzenie, jakie budziła ostentacyjna
ekstrawagancja bogatych, przeważała nad konkretnymi żalami społeczeństwa. Aby więc
zapewnić sobie większe poparcie ludności kraju, „patrioci” odwoływali się do
populistycznych uczuć religijnych. W patriotycznym katechizmie, zatytułowanym Opis
czystych uczuć prawdziwych Holendrów, van der Capellen został opisany jako
„prawdziwy Syn Wolności, poczęty z ducha Patriotów, zrodzony z Dziewicy Swobody,
który umęczony pod księciem Wilhelmem umarł i został pogrzebiony; trzeciego dnia
zmartwychwstał do niebiańskiej chwały i siedzi odtąd po prawicy Ojców Narodu”[22].
Sukcesy amerykańskich rebeliantów, potwierdzone przez traktat wersalski
z 1783 roku, przekonały „patriotów”, że Bóg sprzyja prawym i odważnym. Pod
wpływem tego przekonania reaktywowali oni tradycyjne jednostki miejskiej milicji, tak
zwane wolne korpusy. W czerwcu 1785 roku tysiące ochotników z całej Holandii
zgromadziły się w Utrechcie, by zaprzysiąc Akt Zobowiazania, w którym przyrzekali, że
będą bronić swych swobód „do ostatniej kropli krwi”, i zobowiązywali się do walki
o odrodzenie swej republiki. Kilka tygodni później uchwalili rezolucję Leids Ontwerp
(Projekt lejdejski), stwierdzającą, że wolność jest „niezbywalnym prawem” każdego
obywatela, a „suwerenem są tylko głosy ludu”. Była to wyraźna prowokacja pod
adresem stadhoudera, czyli władcy państwa[23]. Ale „patrioci” okazali się nieliczni,
a uboższe warstwy opowiedziały się po stronie Wilhelma V. Były przerażone
perspektywą terroru, jaki zapewne towarzyszyłby walce o słuszną sprawę, i obawiały się
rozlewu krwi, który miałby ją uświęcić.
„Patrioci” liczyli na poparcie Francji, która jednak unikała zajęcia jasnego stanowiska.
Hrabia de Maillebois otrzymał zgodę na utworzenie legionu, który miał udać się do
Holandii i walczyć po stronie „patriotów”. Wstępowali do niego żądni sławy młodzi
ludzie, którym nie udało się dostać do Ameryki. Typowym ich przedstawicielem był
Étienne Jacques Macdonald, syn jakobity z leżącej w archipelagu Hebrydów wyspy
South Uist. Był przeznaczony do stanu duchownego, ale lektura Homera wzbudziła
w nim marzenie o odegraniu roli Achillesa. Wstąpił do legionu de Mailleboisa
w 1785 roku jako młody, dwudziestoletni człowiek. Wyruszając w szeregach legionu
z Nijmegen, niósł w głowie szczytne ideały, a w plecaku marszałkowską buławę.
W 1785 roku Francja wsparła „patriotów”, oddelegowując do Holandii pewną liczbę
artylerzystów oraz saperów, i rozważała nawet wysłanie nielicznego morskiego desantu,
który wypłynąłby z Dunkierki pod wodzą La Fayette’a, by wziąć udział w obronie
Amsterdamu. Ale nie zamierzała przystępować do wojny za ich sprawę, Anglia zaś
nakłaniała Prusy, by te sprawdziły, czy nie blefuje. We wrześniu 1787 roku wojska
pruskie, dowodzone przez księcia Brunszwiku, wkroczyły do Holandii, a miesiąc później
stadhouder zasiadł ponownie na haskim tronie. Opór szybko osłabł. Kilkutysięczna
rzesza „patriotów” wyruszyła na emigrację, znajdując schronienie głównie we Francji.
„To była tylko arystokracja przeciw arystokracji – tłumaczył później książę
Brunszwiku. – Interesy ludu budziły tak małe zainteresowanie, że nie doszło nawet do
stworzenia rzetelnej reprezentacji narodu, będącej jedynym prawdziwym fundamentem
jakiegokolwiek wolnego rządu”[24]. To samo w znacznym stopniu dotyczyło Polski,
w której nie powiódł się kolejny zryw, wzniecony przez marzących o odzyskaniu dawnej
chwały tym razem polskich „patriotów”.
Po klęsce konfederacji barskiej i rozbiorze z 1772 roku Polska stała się w praktyce
kolonią Rosji, a jej królowi i instytucjom publicznym rozkazy wydawała rosyjska
ambasada w Warszawie. Ale w kraju nie doszło do takiej stagnacji jak w Holandii, gdyż
przeżywał on odrodzenie kulturalne. Polacy zaczęli otaczać kultem swe narodowe mity
i rzekome sarmackie cnoty. Sięgali do historii i odnajdywali w niej wartości, które wciąż
pozwalały budować nadzieję na wspaniałą przyszłość. Młodego pokolenia politycznie
wyrobionej szlachty nie zadowalała już polityka króla, który usiłował odbudować
gospodarkę kraju w taki sposób, by nie wywołać interwencji potężnych sąsiadów. Jej
przedstawiciele byli żądni czynu i chcieli mieć wpływ na władzę. Pod koniec 1787 roku
członkowie tej hałaśliwej opozycji przejęli od Holendrów miano „patriotów” i zaczęli się
domagać reform oraz suwerenności. Rosja była pochłonięta wojną z Turcją, a więc
chwilowo bezsilna. Prusy aktywnie zachęcały „patriotów” do czynu, w nadziei na udany
połów w mętnej wodzie. Latem 1788 roku nuncjusz papieski w Warszawie stwierdził, że
nastroje polityczne w kraju znalazły się w stanie orgasmo[25]. Ale wrzenie nie osiągnęło
punktu kulminacyjnego. Kiedy w październiku 1788 roku zaczęły się obrady Sejmu
Wielkiego, posłowie mówili o reformach, ale poświęcali więcej czasu na spektakularne
gesty niż na rzetelną pracę. „Patrioci” ozdabiali swe mowy wzmiankami
o Waszyngtonie, Franklinie i Jeffersonie, nazywali swego najwybitniejszego przywódcę,
młodego arystokratę Ignacego Potockiego, polskim La Fayette’em i byli przekonani, że
osiągną swe cele, jeśli tylko zdobędą się na poważny akt woli.
Rousseau, definiując siłę sprawczą wszelkiej działalności politycznej, nazywał ją
imaginacją. Wierzył, że to ona „przenosi” ludzi poza obszar własnego „ja” i daje im siłę
do działania w imieniu innych. Wydarzenia, do których doszło w Holandii, Szwajcarii
i Polsce, stanowiły przykład zejścia tej imaginacji na bezdroża. Siłą inspirującą
bohaterów wydarzeń była ślepa wiara w potęgę własnej woli, wiara, którą można uznać
za trwałe dziedzictwo amerykańskiej rewolucji.
IV. FAŁSZYWE BÓSTWA
„Ten, kto śmiałby podjąć się misji tworzenia narodu, musiałby czuć, że jest w stanie
zmienić ludzką naturę, przekształcić każdą jednostkę, będącą z natury wyjątkowym
i idealnym tworem, w cząstkę większej całości, której ta jednostka zawdzięczałaby –
w pewnym sensie – swe życie i istnienie” – napisał Rousseau[12]. Rozumiał on, że żadna
forma państwowej wspólnoty, choćby najbardziej logiczna, prosta, elegancka, poetycka
czy nowoczesna, nie będzie w stanie zastąpić nawarstwionej sakralności czegoś takiego
jak Korona Francji oraz całego teologicznego i mitycznego ładunku, jaki niósł ze sobą
Kościół katolicki. Aby mieć po swojej stronie ludzkie emocje, trzeba im było dostarczyć
bogatszej pożywki niż same „systemy”. Ich zaangażowanie było zaś konieczne, gdyż
uwolnienie życia społecznego od pancerza religii i pozbawienie monarchy funkcji
najwyższego arbitra doprowadziłoby do wyschnięcia źródła usankcjonowanego porządku
społecznego. Należało więc znaleźć dla tych wartości jakiś substytut. Problem
sprowadzał się w ostatecznym rachunku do pytania: jak skłonić ludzi do tego, żeby byli
dobrzy w bezbożnym społeczeństwie?
Chodziło zatem o to, by zaszczepić elementy boskości tym samym ludziom, którym
państwo zawdzięczało swą legalność. Monarchę miał zastąpić bezcielesny suweren
w postaci narodu, będący przedmiotem wyuczonej „adoracji” wszystkich obywateli.
„Edukacja musi nadać ludzkim duszom narodowy charakter i tak pokierować ich
myślami i gustami, by byli patriotami z potrzeby ducha, z namiętności, z konieczności” –
tłumaczył Rousseau[13]. Tak pojęta edukacja obejmowała nie tylko naukę, lecz również
sporty i publiczne ceremonie, które miały propagować pożądane wartości.
„Z podniecenia, wywołanego przez powszechną akceptację tych wartości, zrodzi się
patriotyczne zauroczenie, które samo w sobie może skłonić ludzi do wyjścia ponad
siebie. Bez tego zauroczenia wolność jest tylko pustym słowem, a prawodawstwo tylko
iluzją”[14].
Wstępnym warunkiem realizacji owego celu była całkowita eliminacja
chrześcijaństwa. Rousseau, jako człowiek sentymentalny, nie mógł być całkowicie
obojętny na to, w czym widział „wzniosłe” jądro chrześcijaństwa. Ale istnienie moralnie
niezależnej religii musiało wpływać destrukcyjnie na instytucje państwowe. Rousseau
twierdził, że chrześcijaństwo „nie tylko nie wiąże serc obywateli z państwem, lecz
oddala je od niego, gdyż oddala je od wszystkiego, co uważa za przyziemne. Nie
przychodzi mi do głowy nic, co byłoby bardziej sprzeczne z duchem społecznym”[15].
Uważał, że chrześcijaństwo zmusza ludzi do uznawania „dwóch systemów prawnych,
dwóch przywódców, dwóch ojczyzn”, narzuca im „sprzeczne z sobą obowiązki” i nie
pozwala być „ani oddanymi wyznawcami religii, ani dobrymi obywatelami”.
Chrześcijaństwo wymaga poświęceń i uległości, ale tylko wobec Boga, a nie wobec
czegoś, co stworzył Człowiek. Podstawą koncepcji Rousseau było przekonanie, że nie
można połączyć w jedną całość duszy chrześcijańskiej z „kolektywną duszą” narodu.
A jego twierdzenie, że „człowiek jest cnotliwy, kiedy jego indywidualna wola jest
zgodna pod każdym względem z wolą ogółu”, było herezją dla chrześcijan, którzy
uważali, że cnota polega na spełnianiu woli Bożej[16]. W modelu Rousseau, w którym
naród zastępował Boga, nie było miejsca dla kogoś, kto uważał lojalność wobec Boga za
największą wartość.
Stosunek Zgromadzenia Narodowego do Kościoła katolickiego i jego hierarchii
odzwierciedlał taki właśnie sposób myślenia. 4 sierpnia 1789 roku doszło do uchylenia
nie tylko wszystkich feudalnych praw, lecz również prerogatyw duchowieństwa.
Dziesięciny i inne przywileje dotyczące parafii, biskupstw i fundacji religijnych zostały
zlikwidowane. Zatrudnieni w parafiach księża – w przeciwieństwie do swoich świeckich
odpowiedników – nie mieli alternatywnych źródeł utrzymania, toteż 2 listopada
Zgromadzenie przegłosowało ustawę nakazującą sprzedaż wszystkich dóbr kościelnych
i przeznaczenie uzyskanych dochodów na pensje księży. W lutym 1790 roku
unieważniło wszystkie śluby składane przez zakonników, likwidując tym samym
zakony. Następnie zmniejszyło liczbę biskupów ze stu trzydziestu pięciu do
osiemdziesięciu trzech (tak by było po jednym na każdy departament) i postanowiło, że
jeden proboszcz ma przypadać na sześć tysięcy mieszkańców. Biskupi mieli być odtąd
wybierani (przez elektorat obejmujący niewierzących, protestantów i Żydów) bez
porozumienia z Rzymem. Z kolei 26 listopada Zgromadzenie postanowiło, że wszyscy
księża muszą składać przysięgę lojalności wobec konstytucji, czyniąc ich w praktyce
etatowymi pracownikami państwowymi. Proces ten nie przebiegał zgodnie z planem,
jako że niemal połowa duchowieństwa odmówiła złożenia przysięgi – krnąbrni księża
zostali najpierw zawieszeni w czynnościach, a później deportowani. Następnym krokiem
było pozbawienie księży ich społecznej funkcji polegającej na prowadzeniu ksiąg
ewidencji ludności. Od tej pory udzielanie ślubów i rozwodów stało się prerogatywą
państwa.
Wielu obserwatorów dostrzegało w tej rewolucji tendencje pseudoreligijne.
Burke’a uderzały jej aspekty dogmatyczne, niemal teologiczne, a Paine widział w niej
część „generalnej reformacji”. Ekonomista społeczny Arthur Young, który podróżował
po Francji w 1790 roku, wyczuwał nastrój nasilającej się paranoi. Ludzie histerycznym
tonem opowiadali o spiskach i podejrzewali każdego cudzoziemca o postawę
kontrrewolucyjną. Zdawali się marzyć o kryzysowym przesileniu i rozlewie krwi. Każdy
człowiek, któremu spadła z kapelusza trójkolorowa kokarda, trafiał do aresztu i miał
podstawy, by drżeć o swoje życie. Thomas Paine został niemal zlinczowany nieopodal
Tuileries, gdyż nie nosił takiej kokardy. Tocqueville twierdził, że rewolucja „stała się
czymś w rodzaju nowej religii, ale religii niedoskonałej, pozbawionej Boga, rytuałów
i życia po śmierci”[17]. Te trzy ostatnie stwierdzenia są błędne. Spontaniczna pobożność
mieszkańców Francji zapewniła istnienie wszystkich trzech wymienionych przez niego
elementów.
Teologia mogła być nieprzekonująca, ale nowa religia posiadała boga. Był nim
pełniący funkcję suwerena naród, a służba temu narodowi stanowiła według
niezliczonych rewolucyjnych „katechizmów” najwyższą formę powołania. Pojęcie
narodu mylono czasem z pojęciem patrie, która była nie tyle Bogiem, ile samą Wiarą,
przedmiotem miłości i czymś, za co można oddać życie. Trójkolorowa flaga miała z nią
taki sam związek, jaki ma krzyż z chrześcijaństwem – ludzie przed nią klękali, a jej
obraza była uważana za świętokradztwo. Zarówno patrie, jak i naród były
antropomorficznymi bóstwami, których „godność” często była narażona na „zniewagi”,
a ich „nieskazitelność” na „obelgi”. Podobną rolę odgrywała Wolność, Liberté, którą
zawsze określano jako boską, a często nazywano też niepokalaną córą niebios, co
wykorzystywali autorzy licznych parodii modlitw, zastępując terminem Liberté imię
Chrystusa, a niekiedy Najświętszej Marii Panny. Opisy wydarzeń rewolucyjnych
nazywano ewangelią na dzień dzisiejszy.
Pseudoreligijna retoryka, wywodząca się z katolickiego wychowania, jakie miała za
sobą większość Francuzów, i z osiemnastowiecznej sentymentalnej literatury
opiewającej zbawienie dusz, została zaadaptowana na potrzeby rewolucji w sposób
całkowicie naturalny. Słowo „święty” pojawiało się we wszystkich przemówieniach
i tekstach pisanych. Wszystkie budynki publiczne nazywano sanktuariami, gdyż
mieszkała w nich „święta wolność”. Wierni wyznawcy rewolucyjnych idei stali się
„apostołami”. Mówiono też często o „rewolucyjnej cnocie” i „rewolucyjnej czystości”,
tworząc w ten sposób perwersyjną karykaturę katolickiego „stanu łaski”.
Od dnia przysięgi, złożonej w Sali do gry w piłkę, datuje swój żywot fałszywa liturgia,
będąca mieszaniną katolickich rytuałów z grecko-rzymską starożytnością. Napisano na
nowo Pater Noster i Credo, zastępując dawne imiona i terminy nazwami nowych bóstw
i cnót. Marsylianka była oficjalnie nazywana: „Te Deum Republiki”. Znakowi krzyża
towarzyszyły słowa: „W imię Wolności, Równości i Braterstwa”, a kiedy chodziło
o oddanie czci męczennikom rewolucji, nowa formuła brzmiała: „W imię Marata,
Lepeletiera i Bara”, choć niekiedy wstawiano do niej nazwiska jakiejś innej rewolucyjnej
trójcy.
Wkrótce po upadku Bastylii zaczęto wznosić ołtarze patrie, które miały podkreślić
potrzebę gotowości do ofiar w imię ojczyzny. Zastąpiły one ołtarze chrześcijańskie na tej
samej zasadzie, na jakiej słupy i drzewa wolności zajęły miejsca wiejskich krzyży. Były
ozdobione popiersiami luminarzy nowej wiary (najczęściej występowali w tej roli
Wolter, Rousseau, Franklin i Brutus, choć pojawiali się też inni – od Algernona Sydneya
do Mirabeau) oraz tablicami z tekstem Deklaracji praw człowieka. Inne rytualne symbole
zależały od kaprysów tłumu, który gromadził się z okazji takich czy innych obchodów.
Liczne relikwie nowej wiary – kamienie z Bastylii, nasączone krwią strzępy odzieży,
broń noszona w świętej sprawie – otaczano taką samą czcią jak relikwie katolickie.
Entuzjazm, z jakim społeczeństwo uczestniczyło w różnych festynach, był łatwo
wyczuwalny. W czasach ancien régime’u istniała – szczególnie na obszarach wiejskich –
olbrzymia liczba dni świątecznych i wolnych od pracy. Oprócz najważniejszych świąt
katolickiego kalendarza były to święta patronów miast, cechów i innych instytucji, dni
odmawiania litanii, początki pór roku, uroczystości wotywne, obrzędy związane
z rolnictwem, przyjęcia dla członków cechów i korporacji oraz rocznice. Do ich
programów należały msze, adoracje Najświętszego Sakramentu lub pojedynczych
relikwii, procesje, błogosławieństwa i inne rytuały, a towarzyszyły im zwykle bardziej
świeckie uroczystości, podczas których ogarnięci prymitywnym zapałem mieszkańcy
brali we władanie całą przestrzeń danej wioski lub miasteczka. Ponieważ z tych rytuałów
wyeliminowano akcenty katolickie, ich miejsce zajęły parafernalia kultu narodowego,
otoczone taką czcią i noszone w procesjach z takim zapałem jak w przeszłości relikwie
i figury świętych. W takim kontekście świetnie współgrały triumfalne obnoszenie
obciętych głów różnych nieprzyjaciół, palenie kukieł oraz wygłaszanie zainspirowanych
polityką filipik, wymierzonych przeciw konkretnym osobom, tendencjom i poglądom.
Do pierwszej kanonizacji świętego nowej wiary doszło w czerwcu 1790 roku, kiedy
do Paryża dotarła wiadomość o śmierci Benjamina Franklina. Liczne kluby,
stowarzyszenia i samorządy lokalne, pragnąc uczcić jego pamięć, organizowały ku jego
chwale uroczystości, którym towarzyszyły panegiryki, mowy i rytualne symbole kultu.
Typowym przykładem były obchody zaaranżowane w Café Procope przez towarzystwo
Les Amis de la Révolution 14 czerwca. Salę obwieszono kirem, a na podwyższeniu – na
którym umieszczono tylko jedno łacińskie słowo: Vir – stało popiersie zmarłego,
ozdobione dębowymi liśćmi. Po obu stronach rzeźby umieszczono drzewa cyprysowe,
a pod nią wizerunek węża pożerającego własny ogon – masoński symbol
nieśmiertelności. Po kilku wygłoszonych u stóp popiersia mowach nastąpiła symboliczna
ceremonia rozdawania obecnym chleba, przypominająca osobliwą formę komunii.
Zgromadzenie ogłosiło trzydniową oficjalną żałobę, a portret nowego świętego zawisł na
ścianie sali obrad. Osiemnaście miesięcy później, 1 lutego 1792 roku, klub jakobinów
zorganizował uroczyste odsłonięcie popiersi Woltera, Rousseau i Franklina oraz
Mirabeau (który zresztą zmarł w międzyczasie). W odśpiewanym z tej okazji hymnie
nazwano ich bogami[18].
Dnia 4 kwietnia 1791 roku Zgromadzenie postanowiło, że miejscem pochówku osób
szczególnie zasłużonych dla sprawy ludzkości będzie kościół św. Genowefy. Tego
samego dnia, nieco później, złożono w nim, po niekończących się rytuałach
pogrzebowych, szczątki Mirabeau. Znany architekt Quatremère de Quincy przekształcił
budynek kościoła – wzniesiony w podzięce za przywrócenie zdrowia Ludwikowi XV –
w „widzialne Elizjum”, burząc dwie wieże i usuwając rzeźby, ołtarze oraz inne
ornamenty. Zależało mu na tym, żeby nic nie odwracało uwagi od nowej „religii”, której
święci mieli być odtąd otaczani czcią. W lipcu 1791 roku przeniesiono do tegoż
budynku, który zaczęto nazywać Panteonem, szczątki Woltera.
Miejsce proroków i patriarchów zajmowali męczennicy nowej wiary. Pierwszym
z nich został Louis Michel Lepeletier de Saint-Fargeau, były markiz i deputowany do
Konwentu, zamordowany przez pewnego rojalistę nazajutrz po głosowaniu, podczas
którego opowiedział się za wyrokiem śmierci dla Ludwika XVI. Jego półnagie,
zakrwawione ciało obnoszono uroczyście po Paryżu, żeby wszyscy mogli je obejrzeć,
nim zostanie złożone w Panteonie. Jacques Louis David namalował jego portret, który
również powieszono w sali posiedzeń Zgromadzenia. Następnym był Jean Paul Marat,
zamordowany przez Charlotte Corday. Jego męczeństwo uwiecznił David w jednym ze
swych najsłynniejszych obrazów, który także ozdobił salę obrad. Ciało wystawiono na
widok publiczny i odprawiano przy nim skomplikowane obrzędy, dopóki nie zaczęło
cuchnąć. „Jezus jest prorokiem, Marat jest Bogiem” – brzmiało jedno z wielu
towarzyszących obrzędom pogrzebowym haseł[19].
Tocqueville mylił się głęboko, twierdząc, że religia rewolucji nie przewiduje życia
wiecznego. Diderot, który pomstował na głupców, księży, tyranów i inne zakały
ludzkości utrudniające mu życie, znajdował pociechę w koncepcji pośmiertnego
zadośćuczynienia. „O święta Potomności! Podporo uciśnionych i nieszczęśliwych, ty,
która jesteś sprawiedliwa, ty, która jesteś nieprzekupna, ty, która nagrodzisz dobrego
człowieka, a zdemaskujesz hipokrytę, pocieszająca i niezawodna Potomności, nie
opuszczaj mnie! – zawodził. A żeby już wszystko było jasne, dodawał: – Potomność jest
dla filozofa tym, czym drugi świat dla wierzącego”[20]. Inny philosophe i prominentny
rewolucjonista, Condorcet, uważał potomność za zbiorowego ducha przyszłej ludzkości.
Robespierre zaś, wygłaszając mowę w klubie jakobinów, przedstawił ją jako coś jeszcze
większego i obdarzonego jeszcze większą mocą sprawczą, mówiąc: „O potomności,
słodka i czuła nadziejo ludzkości, ty nie jesteś nam obca; dla ciebie stawiamy czoło
wszystkim ciosom tyranii, to dla twojego szczęścia toczymy bolesne zmagania; kiedy
nieraz tracimy ducha w obliczu przeszkód, marzymy o tym, byś przyniosła nam
pociechę. Tobie powierzamy dzieło dokończenia naszych prac i los wszystkich
nienarodzonych jeszcze pokoleń ludzkości!... Pospiesz się, o potomności, i przynieś nam
godzinę równości, sprawiedliwości, szczęścia!”. W jego teologii potomność nie tylko
zepchnęła Boga z tronu sędziego, lecz również zastąpiła Go w roli odkupiciela[21].
W 1793 roku Francja została zaatakowana przez monarchiczną Europę, jej armie były
pobite, w Wandei wybuchła rojalistyczna insurekcja, Tulon znalazł się w rękach
zwolenników monarchii, a do buntów doszło w Lyonie, Bordeaux, Tuluzie, Marsylii
i Normandii. Republice groziła zagłada, a jej utrzymanie przy życiu wymagało
ekstremalnych środków. W lipcu utworzono Komitet Ocalenia Publicznego (Comité de
salut public – francuskie słowo salut oznacza w istocie „zbawienie”), który natychmiast
przyjął postawę i metaforykę skrajnego ideologicznego fanatyzmu. Narzuconą przez
okoliczności potrzebę eliminacji wrogów i zastraszenia ludności ubierał on w szaty
procesu oczyszczenia, z którego naród wynurzy się jako wcielenie dobra, triumfującego
nad siłami zła symbolizowanymi przez system monarchiczny.
Condorcet widział w Robespierze księdza manqué i w jego poczuciu powołania było
z pewnością coś kapłańskiego. Inni nazywali go Mesjaszem Ludu, obdarzając jego
akolitę Louisa de Saint-Justa tytułem podległego mu świętego Jana Chrzciciela. Ich
oddanie sprawie nie było kwestionowane. Robespierre naprawdę wierzył w możliwość
osiągnięcia przez cały naród ekstatycznego stanu łaski, który przeobrazi rewolucję
w orgazm perfekcji, i nie szczędził wysiłków na rzecz realizacji tej wizji. „O szlachetny
ludzie! Przyjmij ofiarę z mojego jestestwa – błagał. – Szczęśliwy jest ten, kto rodzi
z ciebie! Jeszcze szczęśliwszy ten, komu jest dane umrzeć za wasze szczęście!”[22] Ale
Robespierre miał nie tylko naturę księdza, lecz również serce prawnika. Kontrolował
płonący w jego myślach ogień chłodnym, nieprzejednanym racjonalizmem, niemal nie
ukrywając swej niechęci wobec spontanicznego populizmu. Postanowił kształtować
przekonania narodu francuskiego przy pomocy zespołu podobnie myślących ludzi,
w którego skład, oprócz wspomnianego Saint-Justa, weszli przyszły superpolicjant
Joseph Fouché i Jacques Louis David, prekursor oddawania sztuki w służbę propagandy.
Pierwszym krokiem w tym kierunku była zorganizowana 10 sierpnia 1793 roku Fête
de la Republique. David, który ją sobie wymarzył, przedstawił swą wizję w pisemnym
dokumencie, pełnym zdumiewającego liryzmu. Wszyscy mieszkańcy Francji mieli wstać
przed świtem i zgromadzić się o wschodzie słońca, aby odrodzenie narodu zostało
oświetlone jego pierwszymi promieniami. Ceremonia rozpoczęła się w miejscu,
w którym niegdyś stała Bastylia, a która została zastąpiona fontanną Odrodzenia –
wielką, przedstawiającą nagą Naturę, wyrzeźbioną w stylu egipskim postacią kobiecą,
z której bujnych piersi sączyły się dwa strumienie krystalicznie czystej wody. Delegaci
z wszystkich departamentów podawali sobie z rąk do rąk puchar, napełniony z tego
boskiego źródła, i chciwie pili życiodajny trunek. Procesja obeszła potem cały Paryż,
zatrzymując się przy pięciu „stacjach”, z których każda miała własną liturgię. Na Place
de la Révolution spalono na stosie trony, korony i inne rekwizyty despotyzmu oraz
wypuszczono trzy tysiące ptaków, a każdy z nich miał na szyi trójkolorową wstążkę, na
której wypisano dobrą nowinę – narodową ewangelię. Ostatnia „stacja” była usytuowana
w pobliżu Pola Marsowego, na którym uczestnicy liturgicznych obrzędów odbyli po ich
zakończeniu braterski piknik.
Tej konsekracji narodu towarzyszyła ostateczna profanacja obalonej monarchii.
Opactwo Saint-Denis, leżące nieco na północ od stolicy, założone przez pierwszego
biskupa Paryża i patrona Francji świętego Dionizego, było od VI wieku miejscem
pochówku monarchów. 1 sierpnia 1793 roku Konwent nakazał zniszczenie królewskich
grobów. Zadanie to okazało się trudniejsze, niż się spodziewano, i zajęło dużym ekipom
wspomaganych przez wojsko robotników wiele miesięcy. Całe przedsięwzięcie
przypominało w istocie egzorcyzmy, gdyż doczesne szczątki były gotowane, palone
i mielone, a potem wrzucane do niegaszonego wapna. Analogiczny proces
wykorzeniania śladów monarchii przebiegał na prowincji i był prowadzony pod
nadzorem specjalnych komisarzy, wysyłanych przez Konwent w charakterze
„apostołów” rewolucji.
Fête de la Raison – Święto Rozumu, celebrowane w kościołach całego kraju 10
listopada 1793 roku, posunęło proces o krok dalej, narzucając świętym budowlom nowe
rytuały. Mistrzynią ceremonii odbywających się w katedrze Notre Dame obchodów była
pewna przebrana za Boginię Rozumu i zasiadająca na tronie przy głównym ołtarzu
aktorka. Inne artystki dramatyczne odegrały scenę narodzin Rozumu, odśpiewując
przerobiony przez Gosseca hymn O salutaris Hostia.
Robespierre i jego współpracownicy chcieli narzucić obywatelom Francji swą własną
wersję zaleceń Rousseau dotyczących budowania narodu. Z niezachwianą powagą
opracowali wiele projektów obywatelskich i edukacyjnych, za których sprawą
zamierzano podporządkować temu celowi nawet najbardziej prywatne poczynania
Francuzów. Wymarzonym wzorem była dla nich Sparta, widziana przez wyidealizowany
pryzmat pisaniny philosophes i płócien Davida. Wszyscy obywatele musieli być oddani
sprawie narodu. „Każdy z nas jest odpowiedzialny przed narodem za talenty, jakie
otrzymał od natury” – twierdził David, parafrazując przypowieść Chrystusa
o talentach[23]. Każdy Francuz musiał być gotowy do poświęcenia dla wspólnego dobra
siebie, swojej żony, swoich dzieci i wszystkiego, co jest mu drogie, bez sprzeciwu, czy
nawet zadawania pytań. Sentymentalizm, który okazał się tak potężną bronią w dziele
dyskredytowania ancien régime’u, został teraz publicznie uznany za niebezpieczny
kaprys zdolny doprowadzić patriotów do „fałszywej wrażliwości”, czyniącej ich
podatnymi na współczucie. To była logika Torquemady. Wymagała jednak aprobaty
boga, więc Robespierre go wymyślił.
Dnia 7 maja 1794 roku Konwent ogłosił, że „Lud Francji uznaje istnienie Najwyższej
Istoty i nieśmiertelności duszy”[24]. Dzięki temu dekretowi Robespierre mógł oprawić
swe mechanizmy kontroli politycznej w ramy pseudoreligijnych rytuałów i obrzędów,
a także usytuować funkcje państwa w nowych świątyniach narodu. Świeżo
wprowadzony kult ustanawiał liturgię ceremonii, w których uczestniczyli koncelebransi
oraz wierni. Znaczące jest to, że centralnym punktem Święta Istoty Najwyższej,
zorganizowanego w ogrodach Tuileries 8 czerwca 1794 roku, była sztuczna góra.
Symbolizowała ona przede wszystkim polityczną Górę – deputowani do Zgromadzenia
Narodowego dzielili się na umiarkowanych żyrondystów, bardziej agresywnych
przedstawicieli Towarzystwa Przyjaciół Konstytucji (Société des amis de la
Constitution), zwanych także jakobinami, i członków najbardziej radykalnej grupy, która
zajmowała najwyższe miejsca na tyłach sali posiedzeń określanych nazwą La Montagne,
Góra. Kiedy ta ostatnia grupa zdobyła władzę, zaczęto ją nazywać Świętą Górą, i pod
taką nazwą widnieje ona w całej rewolucyjnej ikonografii. Ale góra wzniesiona
w ogrodach Tuileries była jeszcze bardziej nasycona symbolizmem, a w kulminacyjnym
momencie ceremonii miała się niewątpliwie kojarzyć z górą Synaj.
Oświeceniowi filozofowie oskarżali hierarchię katolicką o zmuszanie wiernych do
wyboru takiej, a nie innej drogi zbawienia, ale ich uczniowie rychło ulegli tej samej
pokusie represyjności – nowa religia zaś kochała autodafe tak samo jak stara. Ludzie
podejrzani o „fanatyzm”, jak nazywano chrześcijaństwo, byli zmuszani do klękania
przed popiersiem Marata lub jakimś innym rewolucyjnym symbolem. Podobnie jak we
wszystkich fundamentalistycznych sektach umiar, czyli objaw małej wiary, był uważany
za rzecz równie haniebną jak wszystkie grzechy, do których mógł prowadzić. Życie
polityczne stało się ciągiem czystek, wyznań winy, oskarżeń, weryfikacji własnych
szeregów i ekskomunik, przed którymi nikt nie mógł czuć się bezpieczny.
Histeryczny charakter walki z obywatelską herezją polegającą na umiarze jest
wyraźnie widoczny w języku, którym posługiwał się Marc-Antoine Jullien,
przedstawiciel grupy wysłanników Konwentu, którzy mieli przywrócić jego władzę na
terenie północno-zachodniej Francji. W kazaniu wygłoszonym na forum klubu
jakobinów z La Rochelle w lutym 1794 roku potępił „mimowolną skłonność prowadzącą
nawet najbardziej nieskazitelnego patriotę do umiaru i słabości”. Stwierdził, że czujność
jest wszystkim, a „podporządkowane władzy ludu społeczeństwa, choć systematycznie
poddawane procesowi oczyszczenia, nadal wymagają regeneracji”. „Ale nie sądźcie, że
[zwolennicy umiaru] atakują bezpośrednio nieugiętość naszego charakteru – ostrzegał. –
Gdyby tak postępowali, byliby jak fale bezsilnie rozbijające się o skały. Nie myślcie, że
prowadzą otwartą wojnę z patriotami. Uniemożliwia im to brak męskiej odwagi. Oni
zabijają nas pieszczotami”. Jullien, niczym dawny dominikański kaznodzieja, uczulał
swą trzodę na zagrożenia związane z „miodopłynną uprzejmością” i niebezpiecznymi
kusicielkami. „Musicie od nich uciekać, jak uciekacie od róż, których nie można
dotknąć, nie narażając się na ukłucie. Musicie obudzić w sobie lęk przed kuszącą zarazą,
tym bardziej niebezpieczną, że ukrytą. W gęstwinie kwiatów pełza wąż”[25].
Kult Najwyższej Istoty nie zdobył powszechnej akceptacji. Nie przyjął się, bo nie
znalazł oddźwięku w zasadniczo chrześcijańskim psychologicznym charakterze
ówczesnych Francuzów. Inaczej było z kultem narodu. Jako że wykorzystywał
chrześcijańskie zasady i formy czci wobec człowieka, a tym samym wobec wielkiego
ludzkiego kolektywu, czyli narodu, oraz wobec substytutu Edenu, czyli patrie,
natychmiast zdobył powszechne i głębokie uznanie. Wielka siła francuskiej rewolucji
polegała na tym, że rozpaliła w narodzie, antropomorficznie przedstawianym w postaci
kobiecej, pragnienie bezinteresownego poświęcenia się dla sprawy. „Ponieważ
wydawało się, że jest bardziej skupiona na regeneracji gatunku ludzkiego niż na
reformowaniu Francji, wzbudziła ona uczucia, jakich nie wzbudziła dotąd żadna inna
polityczna rewolucja – tłumaczył Tocqueville. – Stała się inspiracją dla prozelityzmu
i dla propagande. Podobnie jak islam zalała świat swymi żołnierzami, swymi apostołami
i męczennikami”[26].
VI. ŚWIĘTA WOJNA
W trzecią rocznicę upadku Bastylii, 14 lipca 1792 roku, Europa stała na pograniczu
dwóch epok politycznych. Budzące największy sprzeciw pozostałości ancien
régime’u zostały wyparte z Francji, a w mniejszej skali również z innych regionów
kontynentu, bez większego uszczerbku dla politycznej stabilności. Optymizm
z 1789 roku nie stracił jeszcze swej żywotności, a wiara w triumf rozsądku
i humanitaryzmu nadal była silna. „Jeszcze nigdy sytuacja europejska nie dawała nam
tak racjonalnych podstaw do oczekiwania piętnastu lat pokoju, jak w chwili obecnej” –
zapewniał William Pitt członków parlamentu podczas debaty budżetowej 17 lutego
1792 roku[1]. Z drugiej strony kanału La Manche nie zagrażało żadne widoczne
niebezpieczeństwo. Ludwik XVI, biorąc przykład ze swego pragmatycznego i wprost
legendarnie popularnego poprzednika Henryka IV, stał się „królem Francuzów” i „ojcem
swego kraju”. Zrobiono wszystko, by zapomnieć o tym, że całkiem niedawno usiłował
uciec od swego ludu, ale zatrzymany podczas postoju w Varennes został przywieziony
do Paryża jako więzień. Wraz z małżonką Marią Antoniną przewodniczył obchodom
rocznicowym, które odbyły się na Polu Marsowym z udziałem La Fayette’a, tak jak
czynił to w czasie Fête de Fédération dokładnie w tym samym miejscu dwa lata
wcześniej. Uroczystości przebiegły zgodnie z planem, choć nie wziął w nich udziału
kilkusetosobowy oddział marsylskiej Gwardii Narodowej, maszerujący jeszcze
z południa i śpiewający nową melodyjną pieśń, skomponowaną ponad dwa miesiące
wcześniej przez Rougeta de Lisle dla Armii Renu, czyli Marsyliankę.
Rocznica była również oficjalnie obchodzona w Belfaście, ale tam przebieg
uroczystości wydawał się chaotyczny. Defiladę otwierali dragoni, za którymi niesiono
flagi Pięciu Wolnych Narodów, czyli Irlandii, Stanów Zjednoczonych, Francji, Polski
i Wielkiej Brytanii, oraz portret Benjamina Franklina. Potem przemaszerowała brygada
Irlandzkich Ochotników, poprzedzająca artylerię Belfast Blues. Centralnym elementem
pochodu był wielki sztandar umieszczony na ciągniętym przez cztery konie wozie, który
przypominał udekorowany na paradę statek. Jedną jego stronę zdobiło malowidło
przedstawiające Uwolnienie więźniów z Bastylii, drugą – wizerunek zakutej w kajdany
Hibernii otrzymującej statuę wolności z rąk Irlandzkiego Ochotnika. Sztandar był
eskortowany przez drugą brygadę Ochotników, a całą paradę zamykał portret Mirabeau,
opatrzony napisem: „Nasz galijski brat urodził się w 1789 roku. My nadal jesteśmy
zarodkiem”. Wieczorem odbył się bankiet. Wolfe Tone przy każdym toaście tak mocno
uderzał swym kielichem o stół, że go tłukł. Pierwszy toast wzniesiono „za króla Irlandii”,
jako że Jerzy III nadal był dla Irlandczyków – tak jak niegdyś dla Amerykanów –
„najlepszym z monarchów”[2].
Tego samego dnia w Polsce inny „dobry król”, Stanisław August, dokonywał pod
Warszawą przeglądu swej gwardii. Był to kulminacyjny moment jego panowania.
Uśmierzył patriotyczną burzę, która wybuchła w 1788 roku, i jesienią 1790 roku był
nazywany nawet przez radykałów sercem w ciele narodu. Mógł dzięki temu narzucać
swoje koncepcje wyłonionej przez sejm komisji, która miała opracować nową
konstytucję. Została ona uchwalona 3 maja 1791 roku przy akompaniamencie masowo
wznoszonych okrzyków: „Król z narodem, naród z królem!”. Konstytucja nie była
szczególnie radykalna, ale została sformułowana w taki sposób, by stworzyć nowy
naród, który miał zastąpić dawną rzeczpospolitą szlachecką. Caryca Katarzyna II nie
zaaprobowała tej zmiany, która mogła zagrozić jej absolutystycznemu panowaniu,
a wojska rosyjskie już maszerowały na zachód. Armia polska odniosła dwa niezbyt
ważne zwycięstwa, zawdzięczając pierwsze z nich królewskiemu bratankowi księciu
Józefowi Poniatowskiemu, a drugie generałowi Tadeuszowi Kościuszce. Ale Polacy nie
mogli wygrać wojny z potężnym sąsiadem. Stanisław napisał do Katarzyny list
z propozycją rozpoczęcia negocjacji układowych i oczekiwał na jej odpowiedź.
Tego samego dnia, czyli 14 lipca 1792 roku, bratanek Marii Antoniny Franciszek II
otrzymał we Frankfurcie nad Menem koronę Świętego Cesarstwa Rzymskiego podczas
„jednego z najwspanialszych i najbardziej uroczystych widowisk, jakich można być
świadkiem” (jak stwierdził hrabia Klemens von Metternich, który zaledwie dwa lata
wcześniej oglądał koronację Leopolda II). Siedemnastoletni Metternich był upojony
splendorem i uznał, że stare tradycje będą odpowiednio stabilną zaporą przeciwko
chaosowi i rządom tłumu, jakich był niedawno świadkiem podczas studiów we
francuskim Strasburgu. „Spałem pod wulkanem, nie myśląc o tym, że popłynie z niego
lawa” – wspominał później[3].
Erupcja wulkanu nastąpiła niebawem. Francuska monarchia upadła, nim minął miesiąc
od uroczystych obchodów, a pół roku później król został stracony na gilotynie. Również
w ciągu miesiąca Polska została zajęta przez rosyjskie wojska – konstytucję uchylono,
i popadło w niewolę jedno z najstarszych królestw w Europie. Przed upływem dwóch lat
Wolfe Tone przestał wygłaszać toasty na cześć króla i stał się buntowniczym
spiskowcem. Nieco później miał włożyć na siebie mundur rewolucyjnej Francji
i wznieść w Irlandii sztandar rebelii. A Franciszek miał się okazać ostatnim monarchą
uwieńczonym koroną Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Tymczasem pieśń marsylskich
gwardzistów rozbrzmiewać będzie na przestrzeni następnych dwudziestu lat w całej
Europie, nieodwracalnie zmieniając oblicze kontynentu.
Najmłodszy brat Ludwika XVI hrabia d’Artois natychmiast dostrzegł potencjalne
konsekwencje ostatnich wydarzeń i opuścił Francję w dwa dni po upadku Bastylii.
Wyczuła je również Katarzyna. Czytając o „okropnościach”, do których dochodzi
w Paryżu, z gniewem tupała nogami. Wymieniający z nią listy philosophe baron
Melchior Grimm tylko utwierdzał ją w jej poglądach. „Jeśli francuskie delirium nie
zostanie do końca stłumione, może ono być w mniejszym lub większym stopniu
zabójcze dla serca Europy – ostrzegał – gdyż morowe powietrze musi nieuchronnie
spustoszyć i zniszczyć wszystko, co stanie na jego drodze”[4]. Tego samego zdania był
król Szwecji Gustaw III, który pisał: „Wieści z Francji przeraziły mnie tak bardzo, że nie
mogłem wczoraj zasnąć aż do czwartej nad ranem. Co za okropni ludzie! Są
orangutanami Europy”[5]. Przystąpił też zaraz do tworzenia ligi książąt wymierzonej
przeciwko rewolucyjnemu zagrożeniu, ale nie uzyskał dla tej koncepcji większego
poparcia; tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z potencjalnych dalekosiężnych skutków
narodzin nowego narodu, do których doszło 14 lipca 1789 roku. Stały się one wyraźnie
widoczne dopiero dwa lata później.
Dnia 20 czerwca 1792 roku wielki tłum mieszkańców najuboższych przedmieść
Paryża wszedł do centrum miasta, by posadzić w ogrodach Tuileries drzewo wolności
i odczytać Zgromadzeniu Narodowemu jedną z niezliczonych petycji, które tak
utrudniały życie temu organowi. Masa ludzka przepchnęła się przez bramy królewskiego
pałacu, dotarła do jednego z górnych salonów i stanęła oko w oko z Ludwikiem XVI.
Bezbronny monarcha musiał znosić obelgi tłumu, który wymachiwał mu przed nosem
pistoletami lub nagimi szpadami, grożąc śmiercią. Co ważniejsze, kazał mu włożyć
czerwoną czapkę i wypić za zdrowie narodu, uznając go tym samym za suwerena.
Spełniając to życzenie, Ludwik XVI uczcił toastem własną detronizację.
Tydzień później La Fayette usiłował przeprowadzić coś w rodzaju zamachu stanu,
który miał przywrócić autorytet Korony, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Pod koniec
lipca Paryż wyrwał się już całkowicie spod kontroli, a jakobini, wykorzystując klimat
bezprawia, przygotowali własną rewolucję. Wieczorem 9 sierpnia zabiły dzwony
alarmowe, bo zbrojne bandy zaczęły się gromadzić w całej stolicy. Nad ranem morze
ludzkie zalało okolice pałacu Tuileries, w którym oczekiwała królewska rodzina,
broniona tylko przez wierny pułk Gwardii Szwajcarskiej. W ostatniej chwili jej
członkowie ulegli życzliwym namowom i schronili się w budynku Zgromadzenia
Prawodawczego, co zapewne uratowało im życie. Tłum zaatakował Tuileries i zaczął
zabijać wszystkich Szwajcarów, jacy wpadli w jego ręce. Rozwścieczeni napastnicy
masakrowali ciała pomordowanych, obcinając im genitalia i wtykając je w ich usta lub
rzucając psom. Kawałki czerwonych mundurów gwardii obnosili potem jak cenne
zdobycze.
Na wczesnych etapach rewolucji czerwona flaga była ostrzeżeniem, że obowiązuje
stan wyjątkowy; kiedy ją wywieszano, uczestnicy rozruchów wiedzieli, że mogą być
ostrzelani. 10 sierpnia 1792 roku pewien jakobiński przywódca maszerujący na pałac
królewski niósł czerwoną flagę, na której napisał czarnymi literami: „Stan wyjątkowy
ogłoszony przez suwerenny lud w obliczu rebelii Władzy Wykonawczej” (terminem
„władza wykonawcza” określono w nowej konstytucji funkcję króla). Tego samego dnia,
nieco później, owa czerwona flaga zawisła nad Tuileries.
Po kilku tygodniach, we wrześniu, tłum wtargnął do paryskich więzień i spędził dwa
dni na mordowaniu wszystkich osadzonych tam głównie arystokratów i księży. Kiedy
stawiano mu wyrzuty za doprowadzenie do takich aktów zdziczenia, rewolucyjny
przywódca Georges Danton powiedział, że były one konieczne, aby oddzielić „rzeką
krwi” ochotników mających bronić rewolucyjnej patrie od ludzi, którzy będą próbowali
ją unicestwić[6]. Z pewnością wycisnęły one na rewolucji piętno Kaina i uwikłały
Francuzów w krwawą wspólnotę, która ich wyróżniła. Słowa Dantona nie były
pozbawione logiki, gdyż rozpoczynający się konflikt zbrojny nie przypominał żadnej
innej wojny toczonej na kontynencie w ciągu minionych stuleci. Była to walka między
dwoma nieprzystającymi do siebie i wzajemnie się wykluczającymi poglądami na
ulepszenie struktury ludzkiej społeczności – w istocie walka o duszę Europy.
J
„ esteście między narodami tym, czym był Herkules między herosami – zapewniał
swych rodaków Robespierre. – Natura uczyniła was odpornymi i silnymi; wasza moc
dorównuje waszym cnotom, a wasza sprawa jest sprawą samych bogów”[1].
Przeznaczenie uczyniło Francję krajem wyjątkowym, la Grande Nation, wielkim
narodem, a wszystkie interesy obywateli były jej z konieczności podporządkowane.
Służba dla niej stanowiła najwyższe powołanie, gdyż w naturalny sposób wspomagała
sprawę ludzkości. Hasło umieszczone na zwycięskim sztandarze generała Bonapartego
z 1797 roku głosiło z dumą: „Wolność przyniesiona mieszkańcom Bolonii, Ferrary,
Modeny, Massy-Carrary, Romanii, Lombardii, Brescii, Bergamo, Mantui, Cremony,
części regionu Werony, Chiavenny, Bormio, Valtelliny, mieszkańcom Genui, Cesarskich
Obszarów Lennych, mieszkańcom departamentów Korkyry, Morza Egejskiego
i Itaki”[2]. Przypomina ono deklaracje składane przez hiszpańskich konkwistadorów,
zastrzegających sobie prawo do olbrzymich nadmorskich prowincji, położonych nad
Morzem Karaibskim, w imieniu króla Filipa oraz „prawdziwej wiary”.
Obowiązujący wówczas w Paryżu system, oparty na wierze w słuszność sprawy, był
narzucany w sposób bezwzględny. W latach dziewięćdziesiątych wkraczające do
kolejnych krajów armie francuskie wszędzie wypędzały klasę rządzącą z jej pałaców
i urzędów, wszędzie rozwiązywały zakony i konfiskowały ich majątki, wszędzie
tworzyły instytucje wzorowane na instytucjach francuskich. Z dwudziestu dziewięciu
konstytucji przyjętych na obszarze Europy w dziesięcioleciu 1791–1802 tylko trzy (jedna
polska, dwie szwajcarskie) nie były konsekwencją militarnej interwencji Francji.
W okresie dzielącym Valmy od Waterloo podjęto na wpół świadomą próbę uczynienia
z Francji współczesnego Rzymu i zmuszenia całego kontynentu do zaakceptowania jej
cywilizacji. Napoleon wykorzystywał tę tendencję, usiłując w 1804 roku odtworzyć
imperium rzymskie aktem swej koronacji, rozwiązując dwa lata później Święte
Cesarstwo Rzymskie i narzucając Europie Kodeks Napoleona.
Procesowi temu towarzyszyły grabieże i przemoc. Mobilne ochotnicze armie
rewolucyjnej Francji były podczas poszczególnych kampanii wysyłane w bój bez
podstawowych choćby zasobów żywności, więc zdobywały furaż za pomocą wszelkich
dostępnych metod. Kwatermistrzowie płacili – jeśli w ogóle płacili – bezwartościowymi
papierowymi bonami. Idące za armią specjalnie tworzone agences d’évacuation,
a później commissions des sciences et des arts metodycznie konfiskowały dzieła sztuki,
książki, manuskrypty, modele, przyrządy naukowe i rysunki oraz kolekcje wszystkiego –
od ziół po minerały, a nawet maszyny. Grabież ta była całkowicie zgodna z rzymską
koncepcją stałego wzbogacania imperialnej metropolii. Usprawiedliwiano ją tym, że
Rzym jest stolicą świata, z którego bogactw korzystają w równych częściach wszystkie
prowincje.
Zyskowne dla Francji manipulacje, do których dochodziło na „wyzwolonych”
obszarach, były bezwstydne. Francja wtrącała się w sprawy Niderlandów, nie wykazując
cienia troski o interesy Holendrów. Napoleon chciał, by były one czymś więcej niż tylko
państwem satelickim, więc we wrześniu 1801 roku narzucił im nową konstytucję,
zmieniającą postanowienia tej, która powstała zaledwie trzy lata wcześniej. Republika
Batawska została przekształcona we Wspólnotę Narodów Batawii. W czerwcu 1805 roku
Ludwik Bonaparte został osadzony siłą na jej tronie i Wspólnota stała się Królestwem
Holandii. Ale nowy król zaczął traktować swe obowiązki poważnie i, budząc niepokój
brata, stał się kimś w rodzaju wzorowego władcy, cieszącego się popularnością wśród
poddanych. W 1808 roku Napoleon usiłował go usunąć, oferując mu w zamian tron
Hiszpanii. Ludwik odmówił, deklarując lojalność wobec Holendrów, więc Napoleon
wkroczył zbrojnie do jego państwa. Ludwik uciekł do Czech, a Holandia została
podzielona na siedem dodatkowych départements i wcielona do Francji. Była
systematycznie ogałacana z gotówki i zmuszana do dostarczania rekrutów, niepodległość
zaś odzyskała dopiero po załamaniu się napoleońskiego porządku w Europie, pod koniec
1813 roku.
Podobne metody zastosowano w Szwajcarii, gdzie Francja narzucała swe wpływy
w sposób tak bezwzględny, jakby opierała się na prawie danym jej przez Boga. W lutym
1798 roku generał Brune zaproponował podzielenie jej na trzy republiki, które zgodnie
z duchem czasu chciał nazwać: Helvetie, Rhodanie (od łacińskiej nazwy rzeki)
i Tellegovie (ku czci Wilhelma Tella). W końcu powstała tylko jedna Republika
Helwecka, która objęła swym obszarem cały kraj. Posługiwanie się symbolem, jakim był
szwajcarski krzyż, zostało zakazane, a heraldyczne flagi miast i kantonów zastąpiono
trójkolorowymi, zielono-czerwono-żółtymi. Mieszkańcy kraju mieli się odtąd do siebie
zwracać, używając tytułu „Bürger” zamiast „Herr”, a we wszystkich miasteczkach
posadzono drzewa wolności, ozdobione czerwoną czapką. Później, po namyśle,
zastąpiono tę czapkę zielonym kapeluszem Wilhelma Tella. Helwecki krzyż został
przywrócony dopiero w 1803 roku, ale minęło sporo czasu, zanim Szwajcaria odzyskała
swą polityczną stabilność.
Można się było spodziewać, że taka polityka zagraniczna zrazi obserwatorów do
wszystkiego, co reprezentowała Francja, i niekiedy istotnie tak właśnie było. Francuski
najazd na Hiszpanię, do którego doszło w 1793 roku, wywołał tam ogólnonarodową
krucjatę w obronie wiary i tronu. W innych państwach reakcje były mniej jednoznaczne.
Francuzi jednak przyczyniali się we wszystkich zajmowanych krajach do ewolucji
narodowego poczucia tożsamości. W wypadku Włoch stali się katalizatorem procesu,
który miał doprowadzić do powstania zupełnie nowego narodu.
Od upadku cesarstwa rzymskiego geograficzny obszar Italii miał bardziej niejednolitą
historię polityczną niż jakakolwiek inna część Europy i przypominał niekiedy
szachownicę, na której prowadziły swoje gry obce mocarstwa. W momencie wybuchu
rewolucji francuskiej istniało tam dwanaście państw: królestwa Neapolu i Sycylii,
rządzone przez dynastię hiszpańskich Burbonów, Królestwo Sardynii, rządzone przez
dom sabaudzki, Państwo Kościelne, republiki Wenecja, Genua i Lukka, Księstwo
Mediolanu, rządzone z Wiednia, Wielkie Księstwo Toskanii, którego władcą był
habsburski książę, oraz trzy księstwa rządzone przez inne gałęzie dynastii Burbonów
i Habsburgów – Parma, Modena i Massa, nie wspominając już o małej republice San
Marino i kilku mniejszych enklawach. Te odrębne byty polityczne posiadały
zróżnicowane systemy rządów i były od siebie odizolowane z powodu braku dróg
i żeglownych rzek, a także wskutek szerokiego wachlarza barier celnych oraz w wyniku
różnic językowych. Poszczególne dialekty tak bardzo się od siebie różniły, że
mieszkańcy wielu państw nie mieli szans na porozumienie się z kimkolwiek spoza granic
własnego regionu.
Dialog pomiędzy poszczególnymi miastami podtrzymywała tylko garstka
mieszkających w nich antykwariuszy i uczonych. Ich dzieła były powszechnie czytane za
granicą, więc wnieśli wyjątkowo cenny wkład w europejskie oświecenie, ale pozostawali
nieznani szerokim rzeszom swych rodaków. Antonio Genovesi, dla którego król Neapolu
Karol stworzył w 1754 roku pierwszą w Europie uniwersytecką katedrę ekonomii
politycznej, nawoływał w swych wykładach do ujednolicenia systemów obowiązujących
we Włoszech, a nawet do zjednoczenia, mówiąc o „naszej wspólnej matce Italii”[3]. Ale
tylko nieliczni jego słuchacze mieli poczucie przynależności do narodu włoskiego.
Interesującym wyjątkiem był Giambattista Vico, urodzony w 1668 roku w Neapolu syn
biednego księgarza. Zaczynał jako poeta, ale potem zwrócił swój umysł ku ważniejszym
sprawom i opublikował w 1725 roku traktat poświęcony historii ludzkości pod tytułem
Nauka nowa. Reprezentował antropocentryczny pogląd na wszechświat i rozciągał cechy
natury ludzkiej na całe społeczności, przekonany o istnieniu „ludzkości narodów”.
Wierzył, że podział ludzkości na narody został zrządzony przez Boga i – wyprzedzając
Herdera – twierdził, że przechodzą one proces ewolucji oraz walczą między sobą tak
samo jak szukające samospełnienia jednostki. Każdy naród posiadał według niego
własny, indywidualny charakter, a nawet własną duszę. Za najważniejszy przejaw
przynależności do danego narodu uważał język[4]. Dążąc do ujednolicenia narodowego
języka literackiego, utworzono wtedy coś w rodzaju komisji czystości językowej, ale jej
członkowie nie osiągnęli porozumienia w sprawie wyboru tego czy innego dialektu,
a całą debatę zagłuszały głosy tych, którzy żądali powrotu do łaciny.
Piemoncki szlachcic hrabia Vittorio Alfieri, który miał później zostać sławnym poetą
i dramaturgiem, nie władał w dzieciństwie i wczesnej młodości językiem toskańskim,
uważanym za jedyny dialekt zasługujący na miano prawdziwego języka. I choć
odznaczał się dobrym smakiem w dziedzinie literatury, zaczął czytać Dantego, Ariosta
i Tassa dopiero w wieku dwudziestu siedmiu lat. Szacunku do Italii i jej kultury nabrał
po pobycie w Anglii, do której zagnała go miłość do rasowych koni. W 1786 roku,
objechawszy wcześniej dwa razy Europę, osiadł w Paryżu, aby być blisko swojej
kochanki hrabiny Albany, niebawem wdowy po Karolu Edwardzie Stuarcie, znanym
jako Bonnie Prince Charlie. W 1789 był pochłonięty publikacją swych dzieł, ale wybuch
rewolucji wyrwał go z tego dobrostanu i skłonił do skupienia się również na innych
rzeczach, zamiast wyłącznie na sobie. Ów wysoki, chudy i nieco znerwicowany
rudzielec, ulegający częstym nawrotom destrukcyjnej melancholii, poczuł się nią
poruszony do tego stopnia, że zaczął tworzyć ekstatyczne dytyramby. Inny włoski poeta,
również przebywający w owym czasie w Paryżu, Ippolito Pindemonte napisał pean na
cześć Francji, w którym nawoływał Italię, by poszła za przykładem swojej siostry.
A jego mieszkający we Włoszech brat Giovanni Pindemonte wykrzesał z siebie
uroczysty poemat, w którym przedstawił wizję narodowego odrodzenia. Młodzi
mieszkańcy włoskich miast żywo reagowali na wieści o wydarzeniach we Francji.
Niektórzy z nich zakładali tajemne stowarzyszenia o dramatycznie brzmiących nazwach
oraz dyskutowali o zasadach wolności i braterstwa.
Entuzjazm hrabiego Alfieriego rychło ustąpił miejsca niechęci do Francuzów, których
zaczął nazywać jazgoczącymi małpami[5]. W 1792 roku wyjechał z Paryża, zabierając ze
sobą hrabinę Albany, i osiadł we Florencji. Zaczął tam tworzyć Misogallo, zbiór
wierszowanych, pisanych prozą gwałtownych diatryb wymierzonych przeciwko
Francuzom i wszystkim ich poczynaniom. Opublikował go w 1799 roku, czyli w roku,
w którym ich armia wkroczyła do Florencji. Jako fanatyczny zwolennik libertarianizmu,
doszedł do przekonania, że osobista wolność może istnieć tylko w stanie narodowej
wolności, zaczął więc rozpatrywać różne wizje odrodzenia Italii. Wymowne są
dedykacje jego sztuk, które w owym czasie cieszyły się wielką popularnością. Timoleone
zadedykował Pasquale Paolemu, Bruto primo – Waszyngtonowi, a Bruto secondo
włoskiemu ludowi Przyszłości, któremu zdawał się przypisywać coś w rodzaju
narodowej misji[6]. We Francuzach widział idealnego wroga, zdolnego zjednoczyć
Włochów. „Dla ciebie, Italio, nienawiść do Francuzów, niezależnie od tego, pod jaką
kryją się maską i pod jakim idą sztandarem, musi być pierwszą i fundamentalną
podstawą politycznej egzystencji” – napisał w Misogallo. Jego antyfrancuskie
nastawienie podzielała większość wykształconych mieszkańców Italii, ale nie ci, którzy
marzyli o odrodzeniu Włoch. Ci zdawali sobie bowiem sprawę, że inwazja Francuzów na
włoską ziemię jest dla nich jedyną szansą.
Typowym reprezentantem takiej postawy był Filippo Giuseppe Buonarroti z Pizy,
prawdopodnie w prostej linii spokrewniony z Michałem Aniołem. Jako wolnomyśliciel
i radykał, od dawna budził podejrzenia toskańskich władz, gdyż posiadał w swej
bibliotece francuskie książki. Kiedy zaś zaczął pisywać entuzjastyczne artykuły
o rewolucji francuskiej we florenckiej „Gazzetta universale”, sprowadził na siebie
niebezpieczeństwo aresztowania. Zbiegł więc na Korsykę, w samą porę, by powitać tam
Pasquale Paolego, który wrócił z angielskiego uchodźstwa w czerwcu 1790 roku.
Buonarroti, podobnie jak wcześniej Rousseau, był zachwycony korsykańskim
modelem organizacji społecznej i zaczął marzyć o wprowadzeniu podobnie egalitarnego
systemu na terenie kontynentalnych Włoch. Tymczasem zajął się wprowadzaniem na
wyspie francuskich rewolucyjnych praw, które budziły znaczny opór mieszkańców
Korsyki. Później próbował narzucić sąsiedniej wyspie, Sardynii, konstytucję, która
okazała się bardzo podobna do projektu Rousseau, mającego zbudować korsykański
naród. Ale Sardyńczycy wcale nie chcieli stać się narodem. Po tym niepowodzeniu
wyruszył do Paryża. Znalazł się tam w kręgu Robespierre’a i Saint-Justa, a pod koniec
1793 roku został mianowany z ramienia Francji komisarzem na Korsyce. W drodze na
wyspę dowiedział się, że została ona zajęta przez Anglików, postanowił więc
towarzyszyć francuskiej armii, która właśnie wkraczała do Piemontu. 22 kwietnia
1794 roku otrzymał nominację na francuskiego komisarza zdobytej prowincji Oneglia.
W tym małym państewku, w którym przyłączyli się do niego republikanie i malkontenci
z wszystkich zakątków półwyspu, przystąpił do tworzenia konspiracyjnej siatki
zwolenników zjednoczenia Italii.
Naraziwszy się wkrótce miejscowym grupom interesów, został aresztowany, wysłany
do Paryża i osadzony w więzieniu Plessis. Poznał tam Grakchusa (przedtem François)
Babeufa, który okazał się jego bratnią duszą. Babeuf pochodził z Pikardii i znał tylko
biedne wioski tego regionu, których mieszkańcy nadal stosowali archaiczny system
uprawy roli. Podczas pięciu miesięcy spędzonych w więzieniu Buonarroti i Babeuf
opracowali wspólny program polityczny, który drugi z nich opublikował pod koniec
1795 roku pod tytułem Manifest plebejski. Był to pierwszy prawdziwie komunistyczny
manifest, wzywający do zniesienia własności prywatnej i głoszący, że każdy człowiek,
który ciężko pracuje lub próbuje się doskonalić, powinien być represjonowany jako
„społeczny szkodnik”[7]. W 1796 roku Babeuf zaczął przygotowywać plany powstania
w Paryżu, przy czym na uwagę zasługują nie tyle jego cele, ile środki. Były one
nowatorskie, a wywodziły się właśnie z doświadczeń Buonarrotiego. Babeuf odrzucał
powszechne przekonanie, oparte głównie na wzorcach amerykańskich, że sukces
rewolucji może zapewnić tylko spontaniczny zryw społeczności wywołany słusznością
sprawy. Buonarroti był świadomy, że taki wariant nie wchodzi w rachubę na Półwyspie
Apenińskim, którego mieszkańcy nie byli skłonni walczyć o żadną sprawę. Jeśli więc
rewolucja miała odnieść sukces, musiała być przeprowadzona ponad ich głowami, a być
może nawet wbrew ich woli, przez grupę oddanych sprawie konspiratorów, którzy
przejęliby mechanizmy władzy. Babeuf i Buonarroti uważali, że można to osiągnąć
w drodze stopniowej infiltracji armii, policji i administracji państwowej.
Buonarroti skupił swe wysiłki na werbunku przedstawicieli z różnorodnych grup
włoskich patriotów, którzy znaleźli schronienie we Francji i mieli według jego zamysłu
towarzyszyć francuskiej armii, przygotowującej się do wkroczenia na teren austriackich
posiadłości w północnej Italii. Ale właśnie wtedy dyrektoriat ujawnił spisek Babeufa. On
sam i jeden z jego wspólników zostali straceni, a resztę konspiratorów skazano na
krótsze lub dłuższe uwięzienie. Położyło to kres planom Buonarrotiego, niemniej
stworzony przez niego model, przewidujący możliwość podkopania silnego rządu przez
słabe i małe komórki organizacyjne, miał na przestrzeni najbliższego stulecia
kształtować przeważającą część europejskiej działalności spiskowej i utrzymywać siły
strzegące status quo w stanie permanentnej paniki. Buonarroti był ojcem chrzestnym
wszystkich tajnych stowarzyszeń, którym w ciągu następnych dziesięcioleci przyszło
odegrać niezwykle ważną rolę w historii Włoch.
W maju 1796 roku generał Bonaparte rozgromił Austriaków w bitwie pod Lodi,
a w ciągu następnych miesięcy wyparł ich z północnych Włoch. Miejscowi radykałowie
tworzyli republiki na zajmowanych przez niego obszarach. W tym czasie jednak ani
Francja, ani Napoleon nie dążyli już do „podpalenia” istniejącego świata.
W październiku 1797 roku Napoleon, na mocy traktatu w Campo Formio, przekazał
Austrii Wenecję, którą miejscowi rewolucjoniści wyzwolili za namową Francuzów.
Posypując solą rany jej mieszkańców, usunął brązowe konie zdobiące dach Bazyliki św.
Marka i kazał je zawieźć do Paryża, aby „spoczęły w końcu na wolnej ziemi”[8].
Dowodząc armią we Włoszech, Bonaparte postępował jak udzielny władca
i podporządkowywał swoim militarnym zamierzeniom wszystkie tereny, na których
prowadził operacje. Przyznając konstytucje, zakładając organy przedstawicielskie
i tworząc nowe polityczne byty, kierował się wyłącznie własnymi potrzebami, nie
zwracając większej uwagi na poglądy lokalnych społeczności. Utworzył Republikę
Lombardzką, potem przekształcił ją w republiki Cispadańską i Transpadańską, które
kilka miesięcy później zamienił w Republikę Cisalpińską. Kiedy grupa lombardzkich
patriotów poprosiła go o zgodę na stworzenie legionu, by mogli bronić wyzwolonej
prowincji, uległ ich namowom. Ale nie zamierzał pozwolić na to, by jednostka ta
walczyła pod sztandarem Francji, więc dał jej zmodyfikowaną trójkolorową flagę, na
której błękit zastąpił zielenią. Po powrocie Bonapartego do Paryża inni francuscy
dowódcy poszli za jego przykładem. W 1798 roku Francuzi wygnali papieża i stworzyli
Republikę Rzymską, a na początku 1799 roku generał Jean-Étienne Championnet zajął
Neapol i ogłosił powstanie Republiki Partenopejskiej.
Bezwzględne postępowanie Francuzów budziło protesty takich ludzi jak Alfieri, ale
w istocie dopomogło ono sprawie zjednoczenia Włoch bardziej niż wszyscy patrioci
razem wzięci. Francuzi obalili cudzoziemskich władców, ograniczyli świecką władzę
Kościoła i na początku 1799 roku cały półwysep znajdował się już w ich rękach, a każda
prowincja kraju (z wyjątkiem Wenecji) posiadała jakiś dwuizbowy organ
przedstawicielski. Owe organy i podporządkowane im administracje musiały zatrudniać
liczny personel, co przyczyniło się do powstania nowej klasy urzędniczej. Bonaparte
tworzył siły zbrojne we wszystkich powołanych przez siebie do życia jednostkach
politycznych. Były to wzorowane na francuskich siłach republikańskich armie
obywatelskie, w których służyli przedstawiciele wszystkich klas społecznych. Ponieważ
przyznawano w nich stopnie oficerskie za zasługi, stały się one ważnym narzędziem
awansu społecznego dla zdolnych przedstawicieli niższych klas i wylęgarnią
patriotycznie nastawionych działaczy.
Francuski reprezentant mas ludowych Marc-Antoine Jullien napisał Quelques conseils
aux patriots cisalpins (Zbiór rad dla cisalpińskich patriotów), gdzie zawarł wiele
przeznaczonych dla nich wskazówek. „Nie wyrażajcie zgody na organizowania w czasie
narodowych obchodów księżowskich ceremoniałów liturgicznych, które przemawiają do
oczu i wyobraźni” – zalecał w radzie numer 26. W radzie numer 27 wzywał czytelników
do „oddawania instytucji w ręce ludzi, którzy je zregenerują”, i do „stworzenia nowego
człowieka”[9]. „Zwiększajcie liczbę cywilnych ceremonii, posiadających wymowę
moralną, takich jak śluby, adopcje, uroczystości szkolne i gimnazjalne, wręczanie
nagród, ćwiczenia wojskowe, wyścigi, zawody i masowe wiece”. Bardziej oświeceni
księża mieli służyć procesowi zmian, utożsamiając pojęcie „religii” z pojęciem patrie.
Francuzi zarazili mieszkańców Italii rewolucyjnym zapałem do zrzeszania się i dyskusji,
więc na drodze przemarszu tych pierwszych wyrastały jak grzyby po deszczu polityczne
kluby. Miały przeważnie charakter jakobiński i naśladowały styl francuskich
pierwowzorów. Dyskusjom towarzyszyły wielkie emocje, łzy współczucia dla zakutej
w kajdany ojczyzny i wyrazy zachwytu kierowane w stronę Francji, „apostoła
narodów”[10]. W lipcu 1798 roku tłum ludzi zebrał się w Rzymie przed Ołtarzem
Wolności. Złożono pod nim i uroczyście podpalono wielki stos kapeluszy kardynalskich,
dokumentów potwierdzających szlachectwo, insygniów papieskich i protokołów
posiedzeń Inkwizycji. Jeden z uczestników tej ceremonii połamał krucyfiks i rzucił go na
stos, a potem zaczął się „wyzwalać od chrztu”, myjąc włosy[11].
Nie wszyscy włoscy patrioci pochwalali tego rodzaju ekscesy, ale niezależnie od tego,
co myśleli o Francji, nie mogli się obejść bez jej poparcia. Potwierdziło się to latem
1799 roku, kiedy król Ferdynand i jego brytyjscy sojusznicy odzyskali Neapol,
a austriackie i rosyjskie armie zaczęły ponownie okupować północne obszary Italii.
Wielu włoskich patriotów musiało szukać schronienia we Francji i udało im się wrócić
dopiero w 1800 roku, kiedy Napoleon ponownie wkroczył do Italii, pobił siły austriacko-
rosyjskie pod Marengo, a potem wyparł nieprzyjaciół Francji z całego półwyspu.
Tym razem Bonaparte pokierował wszystkim inaczej. Nie był już rewolucyjnym
generałem, lecz Pierwszym Konsulem. Znaczna część „wyzwolonych” terytoriów została
wcielona do Francji. Reszta obszarów północnej części kraju stała się, po połączeniu
w jedną całość, Republiką Włoską, a w 1805 roku Królestwem Włoch, na którego tronie
zasiadł Bonaparte, teraz już jako cesarz Francuzów. W następnym roku jego brat Józef
został królem Neapolu, ale zrzekł się tego tytułu na rzecz Joachima Murata dwa lata
później, gdy objął tron Hiszpanii. Po raz pierwszy od upadku cesarstwa rzymskiego
wszystkich mieszkańców półwyspu objął ten sam system prawny. Innym jednoczącym
ich czynnikiem była nowa sieć dobrych dróg i stacji pocztowych. Drogi te dodatkowo
otworzyły nowe kanały łączności, ułatwiając szerzenie się wywrotowych idei.
Swoistym nawozem dla ziarna zasianego przez Buonarrotiego był wzrost aktywności
masonów, którzy szli za francuską armią, a często służyli w niej jako oficerowie.
Rezultatem stał się wysyp na całym półwyspie mniej lub bardziej tajnych stowarzyszeń.
Niektóre były zakładane po to, by propagować ideały rewolucji francuskiej, inne, by
występować przeciwko nim. Część usiłowała stawiać opór wpływom francuskim,
a równocześnie nawoływać do obejmującej całe Włochy rewolucji. Jednym z nich
kierował boloński hrabia Alessandro Savioli – była to Czarna Liga, która zdobyła później
rozgłos jako Raggi albo Société des Rayons. Raggi zmieniła w 1802 roku nazwę na
Astronomia Platonica, ale znana była również jako Centri. Według powszechnego
mniemania pozostawała podporządkowana Kręgowi Słonecznemu, kierującemu dwiema
„półkulami”, z których jedna miała siedzibę w Mediolanie, a druga w Bolonii.
Najbardziej interesującym stowarzyszeniem było Adelfi, którego wszyscy członkowie
przybierali imię „Emilio”, by podkreślić wpływ, jaki wywarł na ich poglądy Rousseau.
Zostało ono założone przez Buonarrotiego i miało krzewić idee rewolucji, ale wyrosło,
jak się zdaje, z na wpół masońskiej organizacji przeciwnych Napoleonowi francuskich
oficerów, nazywających się Les Philadelphes i zapewne zainspirowanych poglądami
Babeufa. Próby precyzyjnego opisania tych stowarzyszeń są jednak ryzykowne, gdyż
przechodziły one ewolucję, umierały i powstawały z martwych z zadziwiającą łatwością.
Większość dotyczących ich informacji pochodzi od agentów i informatorów, którzy
często maskowali brak konkretnych danych wywiadowczych, sięgając po plotki, a nawet
wytwory swej wyobraźni. Niemniej ich istnienie jest świadectwem bezprecedensowego
fermentu umysłowego.
Różnorodność włoskich reakcji na okupację francuską odzwierciedla życie poety,
który nazywał się Ugo Foscolo. Ten urodzony na wyspie Zakintos, leżącej w archipelagu
Wysp Jońskich, która była poźniej protektoratem brytyjskim, syn Wenecjanina
i Greczynki, nauczył się włoskiego dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych
XVIII wieku, kiedy zamieszkał w Wenecji. Oburzony traktatem w Campo Formio
widział jednak w Bonapartem jedyną szansę Włochów na wyrwanie się spod dominacji
Austriaków. W poemacie Bonaparte Liberatore z 1797 roku gloryfikował go jako
niezwyciężonego wodza, „Boga”, którego triumfy doprowadzą do ponownego wschodu
słońca nad Włochami. Rok później podjął służbę we francuskiej armii, awansował na
oficera i brał udział w bitwie pod Trebbią oraz w oblężeniu Genui, podczas którego
został ranny. Przekonany, że Napoleon trzyma w ręku klucz do niepodległości Włoch,
podążał za jego gwiazdą. W 1802 roku znalazł się w Boulogne w ramach przygotowań
do inwazji na Anglię.
Jego napisana pod koniec lat dziewięćdziesiątych powieść Ostatnie listy Jacopa Ortis
razi sentymentalizmem, ale pod jej banalną fabułą ukrywa się drugie dno – tęsknota za
utraconą ojczyzną, która jest dla bohatera ważniejsza niż jego kochanka. Przyczyny, dla
których kraj zasługuje na miłość swoich dzieci, wymienił ten sam autor w swym
najważniejszym dziele, długim poemacie Groby. W 1805 roku Francuzi wydali edykt
zmuszający do sytuowania odtąd wszystkich cmentarzy poza granicami miast
i zabraniający chowania zmarłych w kościołach i kryptach. Skłoniło to Foscola do
dywagacji o związkach żywych z umarłymi i o tym, że żywi powinni utrzymywać
kontakt z przeszłością, odwiedzając groby minionych pokoleń. Podobnie jak Herder
podkreślał znaczenie kulturalnej i moralnej kontynuacji, wiążącej każdy naród z jego
ziemią i zapewniającej mu ciągły rozwój.
Tematy eksploatowane potem przez Ugo Foscola podsuwał mu Vincenzo Cuoco,
neapolitański prawnik, który usiłował zdefiniować problemy, z jakimi musieli się
zmagać ci, którzy próbowali przekształcić mieszkańców Italii w jeden naród.
W 1799 roku brał on udział w powstaniu neapolitańskim, które doprowadziło do
utworzenia Republiki Partenopejskiej, by zaledwie pół roku później z niesmakiem
oglądać jej upadek. Został zmuszony do szukania schronienia we Francji, a po bitwie pod
Marengo osiadł w Mediolanie, gdzie opublikował opis wydarzeń 1799 roku. Jako
realista, nie miał złudzeń i trzeźwo oceniał przyczyny niepowodzenia rewolucji. „Wielu
naszych patriotów miało na ustach republikę, wielu miało ją w głowie, ale tylko nieliczni
mieli ją w sercu” – pisał[12].
Cuoco zdawał sobie również sprawę, że większość ludności ma w najlepszym razie
obojętny stosunek do entuzjazmu patriotycznie nastawionych intelektualistów. I doszedł
do wniosku, że by osiągnąć jakikolwiek postęp, należy kształcić prostych ludzi
i wychowywać ich na patriotów. Podobnie jak Rousseau i Pestalozzi uważał patriotyzm
za fundament całego życia publicznego. Ludzie musieli kochać swój kraj, by dla niego
pracować i ginąć; bez tego zaangażowania uczuciowego nie mogła istnieć prawdziwa
narodowa wspólnota.
Po przybyciu do Mediolanu Cuoco zaczął propagować swe poglądy za pośrednictwem
„Giornale Italiano”. Gazeta owa dostarczała pożywki dla narodowej dumy,
wykorzystując dla sprawy zjednoczenia minione chlubne osiągnięcia, przypominając
czytelnikom, że to Włosi odkryli Amerykę oraz Chiny, i wyliczając włoskie sukcesy
w dziedzinie sztuki i nauki. W 1804 roku Cuoco wydał powieść Platone in Italia,
w której gloryfikował włoską ojczyznę i przypisywał jej, niezgodnie z prawdą, całe
dziedzictwo Etrusków oraz Greków. W 1807 roku, po powrocie do Neapolu, gdzie
otrzymał stanowisko w administracji Murata, zaczął konstruować program narodowej
edukacji.
Skutki francuskiej interwencji w Italii nie ograniczały się do tego regionu, lecz dały
się również odczuć na obszarach położonych dalej na wschód. W 1797 roku Bonaparte
doszedł aż do Laibachu (Lublany) i Klagenfurtu, wkraczając na terytorium, gdzie
krzyżowały się liczne sprzeczne z sobą ambicje. Były to historyczne,
niezagospodarowane rubieże Austrii, na których od stuleci ścierali się ze sobą
chrześcijanie i Turcy. Leżały one na drodze do Grecji, a ta z kolei wydawała się już
bramą do niezmierzonych obszarów Wschodu.
W XVIII wieku cały obszar dzisiejszej Grecji, podobnie jak większość Bałkanów, był
podporządkowany Turcji. W latach sześćdziesiątych tego stulecia i w 1792 roku siłę
otomańskiego mocarstwa podkopały dwie długotrwałe wojny z Rosją. W 1769 roku siły
rosyjskie wylądowały na Morei i wywołały tam powstanie, a potem wycofały się,
skazując powstańców na niewesoły los. Ale do najważniejszych działań wojennych
doszło z dala od greckiej ziemi, gdyż toczyły się one głównie na morzu. Katarzynę II do
wszczęcia wojny motywowały względy nie tylko ściśle polityczne, lecz także typowa dla
oświecenia pogarda wobec Turków i skłonność do idealizowania starożytnej Grecji.
Ideologiczną ostrogę stanowiły zadawnione moskiewskie roszczenia, na podstawie
których Rosjanie uważali się za spadkobierców Konstantynopola.
Carowie moskiewscy byli potomkami córki ostatniego, wywodzącego się z dynastii
Paleologów cesarza Konstantynopola, a Piotr Wielki, choć od nich nie pochodził,
dodawał do listy swych tytułów miano „króla Grecji”. Ponieważ Rosja stała się
centralnym ośrodkiem Kościoła prawosławnego, miała prawo do duchowego
przywództwa nad wszystkimi wyznawcami tej wiary, do których zaliczali się Serbowie
i Grecy. Na mocy traktatu w Kuczuk Kajnardży, kończącego w 1774 roku jej pierwszą
wojnę z Turkami, Katarzyna uzyskała umowny protektorat nad wszystkimi
prawosławnymi poddanymi Porty Otomańskiej. Choć podporządkowała sobie siłą
Kościół prawosławny w Rosji i popierała poglądy, które trudno byłoby uznać za
religijne, chętnie wprzęgała religię w przedsięwzięcie, będące w istocie krucjatą, która
miała wyzwolić Bałkany i Peloponez.
Nie ma przekonujących dowodów na to, że mieszkańcy tych obszarów pragnęli być
wyzwoleni. Większość półtoramilionowej społeczności greckiej żyła pod rządami
Turków w zupełnie znośnych warunkach. Władze otomańskie stosowały politykę
życzliwego braku zainteresowania, a na Peloponezie miejscową ludnością rządzili
w imieniu Turków przedstawiciele greckiej szlachty. Po drugiej stronie cieśniny,
w Attyce i Akarnanii, armatolowie, greccy policjanci wyznaczeni przez Turków, władali
swymi obszarami jak średniowieczni rycerze rabusie. Najmniej zanarchizowana była
Janina – jedyna część kraju podlegająca bezpośrednio Turkowi, Alemu Paszy. Mimo
wysokich podatków pogłównych i ograniczeń dotyczących stroju, krępujących swobodę
chrześcijan, Grecy korzystali tam z większych praw niż mieszkańcy niektórych
okupowanych przez Turków państw Europy. Turcy byli jednak kapryśnie
nieprzewidywalni i od czasu do czasu dopuszczali się barbarzyńskich czynów.
Pod koniec XVIII wieku tylko nieliczni marzyli o lepszej przyszłości dla Grecji.
Jednym z nich był Adamantios Korais ze Smyrny, który pojechał do Paryża na studia
medyczne, przeżył w nim całą epokę rewolucji i stał się cenionym uczestnikiem
francuskiego życia intelektualnego. Rigas Velestinlis, mieszkający w Wiedniu poeta, był
aktywnym orędownikiem potocznego języka, którym posługiwali się prości Grecy.
Napisał przeznaczony dla Greków podręcznik fizyki i opracował monumentalny atlas
Hellady. Czasopismo „Efimeris”, wydawane od grudnia 1790 roku, przez całe
dziesięciolecie informowało mieszkających zarówno w kraju jak i za granicą Greków
o tym, co się działo we Francji. Klub jakobiński, założony w 1793 roku przez Francuzów
na wyspie Korfu, był miejscem dyskusji o wyzwoleniu Hellady. Grecy mieszkający
w Wiedniu i Marsylii opracowali z kolei mapę Wielkiej Grecji i skomponowali Hymn do
wolności. Tymczasem cały ten obszar zaczął ożywać pod wpływem wydarzeń, do
których dochodziło gdzie indziej.
Oto bowiem po upadku polskiego powstania 1794 roku nastąpił exodus „patriotów”,
którzy gotowi byli na wszystko, byle tylko uniknąć zesłania na Sybir. Ich wielotysięczna
rzesza przekroczyła granicę, szukając schronienia na ziemiach podporządkowanych
Imperium Osmańskiemu. Pułkownik Joachim Denisko, korzystając z półoficjalnego
poparcia władz tureckich, zaczął zbierać tych ludzi w okolicach Jass, czyli na terenie
tureckiej wówczas Mołdawii. Zwrócił się z prośbą o wsparcie do Francuzów, którzy –
nie mogąc udzielić mu pomocy militarnej – przysłali swojego agenta. Miał on ułatwiać
współpracę między Polakami a ich tureckimi gospodarzami i odwodzić tych pierwszych
od planów ataku na Rosję, zwracając ich przeciwko Austrii.
Nieopodal Bukaresztu gromadził siły także inny Polak i on również zabiegał o pomoc
Francuzów. Ci wysłali więc do Konstantynopola Wojciecha Turskiego („Alberta
Sarmatę”), który miał koordynować wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia. Zastał tam
Komitet Polski, który pomógł mu zjednoczyć wszystkich ochotników i stworzyć legion
naddunajski, liczący pod koniec 1795 roku niemal dwa tysiące żołnierzy.
Charakterystycznym elementem ich umundurowania były polskie czapki, ozdobione
francuską kokardą. Legion brał udział w tylko jednej operacji militarnej – wypadzie na
zajmowaną przez Austriaków Bukowinę – a potem został rozwiązany.
Inna grupa Polaków, zamieszkałych w Wenecji, usiłowała od początku 1795 roku
zorganizować siły zbrojne we Włoszech. W październiku 1796 roku francuski
dyrektoriat pozwolił polskim emigrantom stworzyć legion, który byłby częścią armii
Republiki Cisalpińskiej. Generał Jan Henryk Dąbrowski został wysłany do Mediolanu,
gdzie w styczniu 1797 roku doszło do zawarcia porozumienia. Polscy żołnierze mieli
słuchać polskich komend i nosić polskie mundury, ale ozdabiać je francuskimi
kokardami i włoskimi epoletami z napisem: „Gli uomini liberi sono fratelli” (Wszyscy
wolni ludzie są braćmi). Pod koniec kwietnia legiony liczyły już pięć tysięcy
uzbrojonych ochotników. Byli wśród nich emigranci, więźniowie i dezerterzy
z austriackiej armii, wcieleni do niej wbrew swojej woli na terenie polskiej Galicji.
Dąbrowski zamierzał wkroczyć do Galicji przez Chorwację i Węgry, koordynując
poczynania z legionem naddunajskim, idącym przez Bukowinę. Pieśń Legionów
Polskich we Włoszech, mająca wkrótce stać się hymnem narodowym, zapowiadała marsz
z ziemi włoskiej do Polski. Jedna z jej zwrotek opisywała wybuch płaczu starego Polaka,
który wsłuchuje się wraz z córką w dochodzące z oddali odgłosy legionowych bębnów.
W kwietniu 1797 roku Polacy bili w te tarabany na przełęczy nieopodal Leoben,
szykując się do marszu, ale Bonaparte zmienił nagle swoje plany.
Zwycięstwa Napoleona odnoszone na terenie północnych Włoch wzbudziły wielkie
nadzieje w całej środkowej i południowej Europie, a szczególnie w Grecji. Wiosną
1797 roku bej Mani, Tzanetos Grigorakis, wysłał syna do mediolańskiego obozu
Bonapartego, wyrażając gotowość oddania swych portów do dyspozycji Francuzów, jeśli
poprą oni wobec Turków jego dążenia niepodległościowe. Grecy z całego kraju
spotkali się na Peloponezie, by przygotować plany powstania, i zwrócili się do
Francuzów o wsparcie. Przebywający w Paryżu Adamantios Korais poprosił Jeffersona
o radę w sprawie konstytucji przyszłego greckiego państwa. A Rigas Velestinlis ogłosił
w Wiedniu rewolucyjną proklamację, zawierającą listę praw człowieka, oraz konstytucję
wzorowaną na francuskiej.
Rigas, charyzmatyczny przywódca paradujący po Wiedniu w starogreckim hełmie,
miał bardzo ambitne plany, a jego proklamacja była zaadresowana do „mieszkańców
Rumelii, Azji Mniejszej, Mołdawii i Wołoszczyzny”. Marzył o helleńskiej republice,
wolnej od jakichkolwiek etnicznych podziałów. Trójbarwną flagę nowej republiki miały
tworzyć trzy poziome pasy: czerwony, symbolizujący królewską purpurę i suwerenność
narodu greckiego, biały, oznaczający niewinność i czystość sprawy, oraz czarny, będący
symbolem śmierci w służbie ojczyzny. Flaga miała być ozdobiona maczugą Herkulesa
i otoczoną trzema krzyżami. „Szata greckiego żołnierza musi kojarzyć się
z heroizmem” – tłumaczył, projektując również kolor i krój mundurów[13]. Ale Austriacy
aresztowali Rigasa i przekazali go Turkom, ci zaś wydali na niego i kilku innych Greków
wyrok śmierci, który wykonali za pomocą garoty w 1798 roku.
Traktat z Leoben, podpisany w 1797 roku, przekazywał Wyspy Jońskie Francji, która
zajęła je latem tego samego roku. Francuzi zaczęli sadzić drzewa wolności i uroczyście
palić księgi jońskiej szlachty. Lokalni przedstawiciele tej klasy społecznej wyrażali
skruchę, rzucając w płomienie swoje patenty potwierdzające szlachectwo, a nawet
peruki. Bonaparte utworzył legion joński, do którego zwerbował niektórych
miejscowych górali (kleftów). Wysłał też posłów na Moreę, by „posiać ziarno
prawdziwej wolności, by uczynić dzieci Grecji wartymi swych przodków, godnymi
wielkiego narodu, który zaczął rozrywać swoje kajdany”. Jak zwykle usiłował
doprowadzić do wrzenia wodę w wielu garnkach, a dopiero potem zdecydować,
w którym ugotuje kolację. Choć kazał swym posłom, dwóm urodzonym na Korsyce
mieszkańcom Mani, podburzyć Greków i postawić ich w stan gotowości, powiedział im,
że „nie nadszedł jeszcze czas” na coś więcej.
Z ideologicznego punktu widzenia posłańcy Bonapartego byli dobrze wybrani. Jeden
z nich, zapytany przez pewną młodą Greczynkę o swoje wyznanie, odpowiedział:
„Wyznaję wiarę naszych przodków, religię natury”. Kiedy go spytano, jakich czci
świętych, odparł: „Znam czterech: Spartę, Ateny, Teby i Francję”[14]. Stosownie do
otrzymanych wytycznych posłańcy ci obudzili w swych rodakach marzenia o czymś, co
w owym czasie nie było jeszcze możliwe. „O Nieba! Cóż za nowy świt jaśnieje nad
Grecją!” – zawołał pewien starzec. Pasza Janiny z dumą nosił trójkolorową kokardę,
a kobiety z Mani modliły się podobno do podobizn Bonapartego, umieszczanych obok
ikon z Najświętszą Marią Panną. Ich modlitwy omal nie zostały wysłuchane, i to
w zupełnie nieoczekiwany sposób.
Legiony Polskie nadal rosły w siłę. Latem 1797 roku liczyły już siedem tysięcy
żołnierzy i były podzielone na dwie odrębne jednostki, dowodzone przez generałów
Karola Kniaziewicza i Michała Wielhorskiego, syna konfederata barskiego, który
zainspirował Rousseau do napisania Uwag nad rządem Polski. Polacy wyróżnili się
podczas zdobywania Rzymu i w czasie późniejszego ataku na Neapol. Ale ponieśli straty
związane z klęskami Francuzów w 1799 roku, a kiedy Republika Cisalpińska przestała
istnieć, ich niedobitki dotarły do południowej Francji.
Kościuszko, który po powrocie z Ameryki z końcem czerwca 1798 roku został
mianowany oficjalnym dowódcą, zażądał od dyrektoriatu zebrania wszystkich Polaków
w jeden oddział i wykorzystania ich na terenie północnej Europy, ale jego prośba została
odrzucona. Francuzi utworzyli z około dziewięciu tysięcy polskich żołnierzy legion
włoski i wysłali go ponownie na Półwysep Apeniński pod komendą Dąbrowskiego.
Resztę, dowodzoną przez Kniaziewicza, skierowano na północ. Brała ona udział
w bitwie pod Hohenlinden jako Legia Naddunajska. Ale podpisany 26 stycznia
1801 roku pokój z Lunéville położył kres wszystkim marzeniom o marszu do Polski.
Francuzi postanowili rozwiązać legiony i zamienić je w trzy jednostki francuskiej armii,
obcesowo nazwane półbrygadami cudzoziemskimi (demi-brigades étrangères).
Dąbrowski, przewidując likwidację swoich sił, zaplanował dla nich lepszą przyszłość.
Postanowił przeprawić je przez morze do Grecji. „Jednocząc z sobą dwa nieszczęsne
narody pozbawione ojczyzny, chciał stworzyć nowy naród, grecko-polski” – powiedział
jeden z jego towarzyszy broni. Dąbrowski porozumiał się najwyraźniej
z zainteresowanymi ugrupowaniami greckimi, które dostarczyły odpowiednią liczbę
statków. Był gotowy do wyruszenia, kiedy Francuzi zaczęli podejrzliwie traktować jego
wymówki i przyspieszyli tempo rozwiązywania legionów[15].
Głęboko konserwatywna grecka hierarchia prawosławna wolała duchowy ład
tureckiego status quo od nieznanych zagrożeń związanych z francuską interwencją.
W Ojcowskim napomnieniu, wygłoszonym w 1798 roku, patriarcha Anthimos ostrzegał
przed podstępami szatana, który „wynalazł w naszym stuleciu nową sztuczkę, nowe
oszustwo, a mianowicie tak bardzo okrzyczany system wolności”. „Ten złudny, diabelski
system wszędzie doprowadził do nędzy, mordów, zniszczeń, gwałtów, bezbożności,
duchowej destrukcji i daremnej skruchy” – ciągnął dalej, przywołując przykłady Włoch
i Wenecji[16]. I większość rodaków niewątpliwie się z nim zgadzała. Mimo całej
elokwencji „patriotów” greckich wydaje się wątpliwe, by przeważająca część Greków
miała rzeczywiste poczucie narodowej tożsamości. Choć akurat los Polaków ułożyłby się
o wiele lepiej, gdyby istotnie dotarli do Grecji i uniknęli tego, co ich w końcu spotkało.
Cesarz Jakub padł ofiarą zamachu w październiku 1806 roku, dwa lata po koronacji.
Jego następcą został Henri Christophe, co wywołało polityczny rozdźwięk – kraj
podzielił się na rządzone przez niego państwo Haiti i Republikę Haiti, której głową
został prezydent Alexandre Pétion. Christophe ogłosił się po jakimś czasie królem
i zasiadł na tronie jako Henryk I. Stworzył dwór złożony z książąt, markizów
i hrabiów, zaprojektował dla każdej rangi dworaków ozdobny, uroczysty mundur
i ustanowił Order św. Henryka. Jego świtę stanowiły elitarny korpus kadetów,
nazywanych Królewskimi Cukierkami (Royals-Bonbons), oraz jednostka Królewskich
Amazonek – oddział pomysłowo umundurowanych młodych kobiet, uzbrojonych w łuki
i strzały.
Wszystko to nie było bardzo budujące. Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie ta
wyspa, pierwszy skrawek Nowego Świata zarządzany przez Europejczyków, stała się
drugim po Stanach Zjednoczonych niepodległym krajem zachodniej półkuli i pierwszym
państwem rządzonym przez czarnych mieszkańców. Kłóciło się to z życzeniami
wszystkich, starych i nowych, potęg – Amerykanie nie byli bardziej zadowoleni
z asertywności niewolników niż plantatorzy z klubu Massiac. Ale prawdziwe osiągnięcie
stanowił przełom, jakiemu uległy poglądy samych czarnych. Ośmielili się marzyć
o czymś, co dotąd było niemożliwe, a ich aspiracje wykroczyły poza zrzucenie kajdan
niewolnictwa. Uznali się za naród i ustanowili na Haiti swą patrie. Gdyby nie zrobili
tych dwóch ważnych kroków, zostaliby rozproszeni i zmiażdżeni jak uczestnicy tylu
innych czarnych rewolt, do jakich dochodziło w obu Amerykach. Jean-Jacques
Dessalines – bez względu na to, czy był tego świadomy – rządził narodem, który od
momentu swych narodzin funkcjonował zgodnie z większością zasad sformułowanych
przez jego imiennika Rousseau, choć on sam bardziej wzorował się na Napoleonie
Bonaparte.
IX. UN PUEBLO AMERICANO
H iszpańska Ameryka (albo amerykańska Hiszpania, jak być może powinno się ją
nazywać przed latami dwudziestymi XIX wieku) nie jest obszarem, który można by
łatwo zdefiniować za pomocą jakichkolwiek uogólnień. Była olbrzymim,
zróżnicowanym regionem, sięgającym od Kalifornii na północy aż do południowego
cypla Chile, od amerykańskiego wybrzeża Pacyfiku na zachodzie aż do karaibskich wysp
Kuba i Hispaniola. Zamieszkiwali ten teren rdzenni „Indianie”, wywodzący się z różnych
pni etnicznych i różnych kultur. Poza tym znaczną część ludności stanowili czarni
niewolnicy, przywiezieni z Afryki. Biali koloniści byli bardziej jednolici pod względem
pochodzenia niż biali mieszkańcy angielskich kolonii położonych w Ameryce Północnej,
lecz zaznaczały się wśród nich głębsze podziały.
Urodzonych w Nowym Świecie criollos, czyli Kreoli, i przybyłych z Hiszpanii
peninsulares dzielił zasadniczy konflikt. Nowi przybysze z reguły odczuwali wyższość
w stosunku do miejscowych, przy czym często byli biednymi poszukiwaczami szansy na
wzbogacenie się, liczni Kreole zaś mogli uchodzić za bogatych. Obie grupy zatem
w głębi serca sobą gardziły, a w ich wzajemnych stosunkach istniał również element
zawiści. Tę zawikłaną sytuację komplikowało jeszcze bardziej to, że Hiszpanie,
zwłaszcza ci, którzy stali na najniższych szczeblach drabiny społecznej, w odróżnieniu
od kolonialistów z Ameryki Północnej krzyżowali się z Indianami i Murzynami.
Doprowadziło to do powstania licznej populacji mestizos, którzy mieli większą lub
mniejszą domieszkę krwi indiańskiej albo murzyńskiej, bądź obu naraz.
W żyłach członków największych nawet rodów kreolskich płynęła indiańska lub
afrykańska krew. Zdawało się to potwierdzać zrodzoną na terenie hiszpańskiej Ameryki
koncepcję, z której wynikało, że soki Nowego Świata przenikają do jego zdobywców,
a oni sami stają się niewolnikami podbitego obszaru. Potęgowało to antykolonialne
uczucia kolonialistów wobec ich pochodzących z Półwyspu Iberyjskiego braci i skłaniało
do ciągłych wahań między hiszpańskim patriotyzmem a podskórną buntowniczością.
Tradycja niesubordynacji wobec Madrytu miała swe początki już w czasach Cortésa,
Pizarro czy Aguirre’y, a w hiszpańskiej Ameryce chwała zawsze zdawała się mieć swe
źródło w akcie rebelii.
Hiszpańskie posiadłości w Nowym Świecie obejmowały Wicekrólestwo Nowej
Hiszpanii (złożone z Kalifornii, Meksyku, Teksasu, Florydy, Gwatemali, większości
centralnej Ameryki i Wysp Karaibskich), Wicekrólestwo Nowej Granady (czyli całą
obecną Kolumbię, Ekwador, Wenezuelę i Boliwię), Wicekrólestwo Peru (Peru i Chile)
oraz Wicekrólestwo La Platy (większość obecnej Argentyny, Paragwaju i Urugwaju).
Hiszpanie przenieśli do Nowego Świata własne formy lokalnej administracji, tworząc
cabildos, czyli regionalne parlamenty, złożone z wybieranych radców, urzędników
państwowych i miejscowych notabli. Miały one administrować okręgami, ale nie
posiadały prawdziwej władzy, a ich decyzje łatwo było uchylić. W gruncie rzeczy całym
obszarem zarządzały bezpośrednio władze centralne, czyli wicekrólowie i gubernatorzy,
mianowani przez króla i zwykle przysyłani z Madrytu.
Istniały jednak wyjątki. Ambrosio O’Higgins urodził się w 1712 roku w Summerhill
(hrabstwo Meath w Irlandii) w rodzinie biednego chłopa. Wuj, który został księdzem
w Hiszpanii, sprowadził go na własny koszt do Kadyksu i oddał do tamtejszej szkoły. Po
jej ukończeniu młody człowiek wyruszył do Nowego Świata w nadziei na zdobycie
fortuny. Wstąpił do armii w Peru, doszedł do rangi pułkownika i otrzymał od króla tytuł
hrabiego Ballenary. W 1778 roku został mianowany gubernatorem Chile i awansował na
markiza Osorno. W 1796 roku został wicekrólem Peru. Ale tego rodzaju wyjątki
potwierdzały jedynie regułę, gdyż O’Higgins nie był Kreolem.
W XVIII wieku hiszpańska Ameryka dobrze prosperowała jako spokojna kraina, nie
nękana przez przewalające się przez Europę wojny. Pod względem gospodarczym stała
wyżej niż metropolia i miała sporo atrakcyjnych miast, zdobionych ciekawą architekturą.
W Limie i Meksyku funkcjonowały dobre uniwersytety, a w każdym większym
ośrodku – stowarzyszenia i loże masońskie, krzewiące różne formy aktywności, od
działań na rzecz postępu w rolnictwie po dyskusje polityczne. Meksyk i Caracas pełniły
funkcję ważnych centrów społeczno-kulturalnych, a wszyscy odwiedzający je goście byli
pod wrażeniem ich piękna, zamożności i zaawansowanego poziomu cywilizacji. Kreole
żyli z reguły na wysokiej stopie, mestizos nie byli ani w lepszym, ani w gorszym
położeniu niż masy niewykazujących się szlachetnym urodzeniem mieszkańców
większości państw Europy Zachodniej, Murzynami zaś i Indianami nikt się nie
przejmował, a oni od czasu do czasu dawali upust swym uczuciom, wszczynając bunty,
które były zawsze szybko i brutalnie tłumione.
W przeciwieństwie do Ameryki Północnej, w której Murzyni i Indianie w ogóle się nie
liczyli, hiszpańska Ameryka tworzyła coś w rodzaju społeczności, spajanej między
innymi przez przywiązanie do hiszpańskiej Korony i wiary katolickiej. Kościelny
kalendarz, dostosowany do lokalnych warunków i obejmujący elementy miejscowych
religii, ustalał rytm życia i łączył ze sobą całą ludność podczas obchodów licznych świąt.
Każde z nich wiązało się z liturgicznymi rytuałami, w których uczestniczyli wszyscy
obecni, więc tworzyły one wspólną platformę pozwalającą kwitnąć całemu życiu
hiszpańskiej Ameryki.
Deklaracja niepodległości, ogłoszona przez mieszkańców angielskich kolonii,
i wywołana przez nią wojna miały pewne znaczenie dla kolonii hiszpańskich. Ale choć
panowały w nich buntownicze nastroje, priorytety przedstawiały się tu zupełnie inaczej.
Konspiratorzy, którzy spotykali się na terenie miasta Meksyk w 1765 roku w celu
doprowadzenia do utworzenia suwerennego państwa, mieli mało wspólnego
z Washigtonem. Postanowili, że ten, który przedstawi najlepszy plan, zostanie
mianowany księciem. Głównym celem istniejącego w początkach lat siedemdziesiątych
XVIII wieku na obszarze San Luis Potosí (Nowa Hiszpania) ruchu niepodległościowego
było utrzymanie przy życiu zakonu jezuitów, który został rozwiązany w Hiszpanii[1].
Północnoamerykańska rebelia dowiodła, że siły, jakimi dysponuje odległe zamorskie
mocarstwo, nie są w stanie zdławić pełnego determinacji zbrojnego oporu. Nie trzeba
było być geniuszem, by zdać sobie sprawę, że podupadająca Hiszpania nie zdoła
skierować na teren kolonii większych sił niż potężna gospodarczo i militarnie Wielka
Brytania. Kreole uznali bowiem amerykański przykład za wyznacznik nowego poziomu
bezkarności. Ale cudzoziemscy przybysze dostrzegli w nim szansę na wzbogacenie się,
co z kolei wzbudziło niepokój w Stanach Zjednoczonych. „Te kraje nie mogłyby
znajdować się w lepszych rękach – twierdził Jefferson w 1786 roku. – Obawiam się, że
Hiszpanie są zbyt słabi, by je utrzymać do chwili, w której nasza społeczność osiągnie
poziom rozwoju pozwalający na ich stopniowe przejęcie”[2].
Ani amerykańska wojna, ani rewolucja we Francji nie wzbudziły w hiszpańskich
koloniach niczego, co można by nazwać fermentem. Owszem, niektórzy Kreole witali
z entuzjazmem rewolucję francuską, a wydana nielegalnie przez Antonia
Nariño w 1794 roku hiszpańska wersja Deklaracji praw człowieka wywołała nawet
pewne poruszenie. Gubernatora Potosí zaalarmowało natomiast odkrycie, że mieszkańcy
tej prowincji wznoszą toasty za rewolucję. Ale entuzjazm Kreolów hamowała
antyreligijna postawa francuskich rewolucjonistów, podczas gdy Nariño, gorliwy katolik,
łączył prawa człowieka z naukami św. Tomasza z Akwinu.
W lutym 1795 roku trzej wydaleni z rodzinnego kraju za konspiracyjną działalność
Hiszpanie, Mariano Picornell, Sebastián Andrés i Manuel Cortés, doprowadzili do
wybuchu powstania w Nowej Granadzie. Zostało ono zdławione w zarodku, a trzej
przywódcy uwięzieni w La Guaira. Uciekli i przedostali się do Gwadelupy, gdzie
Picornell opublikował kolejną hiszpańską wersję Deklaracji praw człowieka. Wszyscy
trzej nadal zajmowali się działalnością konspiracyjną, dołączając do grupy francuskich
uciekinierów z Trynidadu, zajętego niedawno przez Anglików. W lipcu 1797 roku
wykryto w Wenezueli spisek, który miał o wiele szerszy zakres niż którykolwiek
z poprzednich, gdyż uczestniczyli w nim liczni przedstawiciele społeczności kreolskiej
i Metysów. Bojowe hasło konspiratorów brzmiało: „Viva el Pueblo Americano!” (Niech
żyje naród amerykański!). Dwaj spiskowcy aresztowani w Caracas, Manuel Gual i José
España, agitowali za utworzeniem niezależnego państwa obejmującego całą hiszpańską
Amerykę i też mówili o „amerykańskim narodzie”. Niemiecki przyrodnik i geograf
Alexander von Humboldt, który rozpoczął swą wyprawę badawczą do Ameryki
Południowej w 1799 roku, uznał to nowe poczucie tożsamości za godne odnotowania.
„Ci tubylcy wolą być nazywani Amerykanami niż Kreolami – zapisał. – Od pokoju
wersalskiego, a szczególnie od 1789 roku, mówią z dumą: «Ja nie jestem
H i s z p a n e m, jestem A m e r y k a n i n e m»”[3].
Jakkolwiek rozumieli te słowa, miały one dla nich inne znaczenie niż dla
ogłaszających swoje deklaracje kolonistów północnoamerykańskich, bo mało kto
z mieszkańców hiszpańskiej Ameryki chciał zerwania z hiszpańską monarchią.
W hiszpańsko-amerykańskim społeczeństwie nie było też nastrojów rewolucyjnych,
a jedynie typowa dla hiszpańskich Amerykanów skłonność do rebelii. To zdegustowani
przedstawiciele kreolskiej szlachty mieli doprowadzić do niepodległości, na pierwszym
miejscu Sebastian Francisco de Miranda y Rodríguez.
Ten Wenezuelczyk cierpiał na potworny kompleks. Jego ojciec, który pochodził ze
starej baskijskiej rodziny, osiadłej od wieków na Wyspach Kanaryjskich, wyemigrował
do Wenezueli i dorobił się wielkiego majątku. Ale popełnił błąd, stawiając się na równi
z przedstawicielami miejscowej kreolskiej szlachty. Zakwestionowali oni jego prawo do
noszenia munduru lokalnej milicji, w której oficerami mogli być tylko szlachcice, co
doprowadziło do procesów sądowych i licznych waśni. W 1772 roku, kiedy Francisco
miał dwadzieścia dwa lata, jego ojciec otrzymał w końcu z Madrytu certyfikat
potwierdzający wielowiekowe szlachectwo rodu Miranda.
Francisco był już wtedy oficerem hiszpańskiej armii. Studiował prawo i filozofię na
uniwersytecie w Caracas, a potem przebywał przez krótki czas w Meksyku, a zakończył
proces swej edukacji w Madrycie. W 1772 roku wstąpił do armii, w 1774 walczył pod
dowództwem O’Reilly’ego w Algierze i brał udział w oblężeniu Melilli. W 1780 roku,
już jako kapitan Regimentu Aragońskiego, został wysłany do Ameryki, by uczestniczyć
w walkach przeciwko Anglikom po stronie hiszpańskiego sojusznika, czyli Francji. Wraz
z jednostkami francusko-hiszpańsko-amerykańskimi oblegał Pensacolę, a po upadku tej
twierdzy w 1781 roku został awansowany na podpułkownika. Dowodził ekspedycją
połączonych sił, które zdobyły karaibską wyspę Providence, a w 1782 roku siłą odebrał
Anglikom Bahamy. Podczas pobytu na Jamajce, na którą został wysłany, by negocjować
z Anglikami wymianę jeńców, wdał się w drobne interesy, których przedmiotem były
dwa statki z czarnymi niewolnikami. Oskarżony o kontrabandę, został 23 grudnia
zdegradowany, ukarany grzywną i skazany na dziesięć lat pobytu w fortecy Oran. Nie
jest wykluczone, że był również podejrzany o zdradę. W lutym 1782 roku prowadził
dość dwuznaczną korespondencję z pułkownikiem Juanem Vicente de Bolívarem
i dwoma innymi szlachcicami z Caracas, którzy deklarowali – między innymi –
„gotowość przelania ostatniej kropli naszej krwi w służbie szlachetnym i wielkim
celom”. Trudno powiedzieć, co dokładnie mieli na myśli. W dziwnej konfiguracji
powiązań, cechującej stosunki hiszpańskich Amerykanów z Hiszpanią, wszystko było
możliwe[4]. Miranda nie brał pod uwagę możliwości pójścia do więzienia, a ponieważ
przebywał wtedy w Stanach Zjednoczonych, musiał tylko unikać pobytu na obszarach
podlegających hiszpańskiej jurysdykcji.
Do tego, by stanąć po stronie Kreolów buntujących się przeciwko hiszpańskiej
ojczyźnie, skłonił go ostatecznie wydany na niego wyrok, który uznał za obrazę swego
honoru. W Filadelfii, gdzie poznał Jerzego Waszyngtona, Johna Quincy’ego Adamsa,
Thomasa Paine’a i Alexandra Hamiltona, przedstawił im swe plany dotyczące
uwolnienia południowej Ameryki od hiszpańskiego jarzma. Żaden z nich nie okazał
większego entuzjazmu dla jego sprawy. Być może dlatego, że przejrzeli Mirandę na
wylot i dostrzegli jego prawdziwe intencje. Był dobrze zbudowany i przystojny, a w jego
oczach płonęła wielka pasja. Potrafił z zapałem rozprawiać na swój ulubiony temat.
„Człowiek uczony i gorliwy syn Wolności” – powiedział o nim Ezra Stiles, rektor Yale
College[5]. Ale ten drażliwy szlachcic miał szczególny pogląd na pojęcie wolności.
Oglądane w Filadelfii posiedzenia Kongresu napawały go niesmakiem, opisał je bowiem
jako spotkania krawców i kowali. „Przypominam sobie bardzo dokładnie dwa tematy, na
które lubił się wypowiadać – wspominał James Lloyd, który spotkał go w Bostonie. –
Najczęściej omawiał perspektywy wzbudzenia rewolucyjnych nastrojów w hiszpańskiej
części Ameryki Południowej. Chętnie też wyrażał swe oburzenie szerokim zakresem
swobód, jakimi cieszą się mieszkańcy naszego kraju”[6]. Być może te właśnie kwestie,
a może zawiść, skłoniły go do zaskakująco surowej oceny Waszyngtona. Miranda
ironicznie nazywał go idolem i wykorzystywał każdą okazję, by pomniejszać jego
sukcesy polityczne oraz militarne i utrzymywać, że jego reputacja jest „wyssaną z palca
i niezasłużoną uzurpacją”[7].
Kiedy zdał sobie sprawę, że rozmowy z Amerykanami do niczego go nie doprowadzą,
popłynął do Anglii. Przybył tam w 1784 roku i przedstawił premierowi Williamowi
Pittowi wizję wspieranego przez Wielką Brytanię „wyzwolenia” Nowej Hiszpanii. Pitt
nie złożył żadnych wiążących deklaracji, więc samozwańczy „wyzwoliciel” postanowił
szukać szczęścia gdzie indziej. Udał się do Berlina, gdzie Fryderyk Wielki pozwolił mu
wziąć udział w przeglądzie swojej armii. Spotkał tam też wielu swoich znajomych
z Ameryki, między innymi La Fayette’a, który zainteresował się koncepcją wyzwolenia
hiszpańskich kolonii i wyraził gotowość uczestniczenia w każdym zmierzającym do tego
przedsięwzięciu. Ale Miranda domyślił się zapewne, że La Fayette zepchnąłby go na
drugi plan, i odmówił wtajemniczenia go w szczegóły.
Z Berlina udał się do Wiednia, potem odwiedził Węgry, Mediolan, Rzym i Neapol,
a następnie Grecję, Egipt, Azję Mniejszą, Konstantynopol i Krym. W 1787 roku
skierował się na północ, do Kijowa. Powiedział królowi Polski, że zamierza zostać
Jerzym Waszyngtonem Wenezueli, ale wkrótce znalazł wspólny język z największym
tyranem epoki – zdołał oczarować Katarzynę II, która przyznała mu pensję i rangę
pułkownika, więc bywał na jej dworze, każąc nazywać się hrabią Miranda. Z Rosji
pojechał do Sztokholmu, gdzie poznał króla Gustawa III, a stamtąd do Danii, Niemiec,
Szwajcarii oraz Holandii, by w czerwcu 1789 roku wrócić do Londynu.
Ambitny Kreol zebrał podczas tej podróży wiele doświadczeń i wiadomości. Poznał
kilku monarchów, rozmawiał z Haydnem, odwiedził filozofa Guillaume’a Raynala
i myśliciela religijnego Johanna Kaspara Lavatera (wywierając na tym drugim niezwykle
korzystne wrażenie), po czym odbył pielgrzymkę do miejsca, w którym Wilhelm Tell
rzekomo zastrzelił tyrana Gesslera. Nauczył się schlebiać despotom i przedstawiać siebie
samego w roli wyznawcy ideałów wolności. Jego przyjazd do Londynu nastąpił w dość
korzystnym momencie. Przebieg wydarzeń we Francji otwierał perspektywy dyskusji,
a może nawet działań, Miranda zaś bez trudu zdobył dostęp do radykalnych ugrupowań
i utrzymywał bliskie stosunki z takimi ludźmi, jak Charles James Fox, William
Wilberforce, Joseph Priestley i Jeremy Bentham. W 1790 roku, kiedy zanosiło się na
wojnę z Hiszpanią, William Pitt ponownie zainteresował się jego planami. Sprawa
jednak rychło poszła w niepamięć, a Miranda znalazł się w ślepym zaułku, choć
pozostawał w kontakcie z brytyjskim ministerstwem, które od czasu do czasu wypłacało
mu gratyfikacje. W grudniu 1790 roku popłynął do Francji, by odetchnąć powietrzem
wolności.
We wrześniu 1792 roku Miranda został mianowany generałem adiutantem (twierdząc,
niezgodnie z prawdą, że w tej samej randze służył w armii amerykańskiej)
i oddelegowany do armii Dumourieza, w której miał objąć stanowisko dowódcy dywizji.
Wyróżnił się podczas kilku potyczek, a 20 września wziął udział w bitwie pod Valmy.
W kilka tygodni później otrzymał awans i został wysłany do Lille z misją wyzwolenia
tego miasta. Nie zdążył na pole bitwy pod Jemappes, ale wkrótce potem objął
dowodzenie nad armią Belgii, na której czele oblegał i zdobył Antwerpię.
W sierpniu 1806 roku, po nieudanej próbie utrzymania Buenos Aires, sir Home Riggs
Popham podniósł kotwicę w porcie tego miasta i popłynął do Anglii, gdzie czekał go sąd
wojenny. Otrzymał jednak również od władz miasta Londynu oficjalne gratulacje
i pamiątkowy miecz. Nagrodzono go nie za to, że był kontynuatorem dzieła La Fayette’a,
lecz za próbę otwarcia nowych rynków.
Prowincja La Plata, rządzona przez hiszpańskiego wicekróla, była najmłodszą
z wszystkich kolonii tego kraju i różniła się od innych pod wieloma względami. Była
mniej gęsto zaludniona i mniej zróżnicowana klasowo. Wielkie estancias zatrudniały
stosunkowo nielicznych konnych pasterzy bydła. Port Buenos Aires funkcjonował dzięki
wielkiej liczbie niewykwalifikowanych robotników, co stwarzało dynamiczny
proletariat. Wszystko to sprawiało, że życie społeczne było mniej ułożone i panowało
bezprawie. Jedynie więzy społeczne, jakie istniały, wywodziły się z ciągłej walki
z ograniczeniami wolnego handlu narzucanymi przez władze hiszpańskie. Kupcy
brytyjscy, wspierani przez miejscowych kontrahentów, nieustannie usiłowali je
obchodzić, a podłożem niezadowolenia argentyńskich Kreoli były nie – jak w innych
koloniach – konflikty społeczne, lecz kwestie ekonomiczne. Oporu wobec brytyjskich
prób inwazji nie dyktowała ideologia. Został on zainicjowany przez mieszkańców
Buenos Aires w obronie swej własności. Sukces, jaki odnieśli, nie tylko napełnił ich
dumą i poczuciem niezależności, ale zapewnił im również przewagę moralną nad
władzami hiszpańskimi, które uciekły przed nadchodzącymi Brytyjczykami. Okazji do
zamanifestowania swej postawy miał im dostarczyć Napoleon, detronizując hiszpańskich
Burbonów.
Dnia 25 maja 1810 roku powstała w Buenos Aires junta, deklarująca lojalność wobec
Ferdynanda VII. Jej sekretarzem został Mariano Moreno, liberalny patriota, znany jako
„jakobin z La Platy”. Trudno uznać ten przydomek za całkowicie stosowny, gdyż był on
człowiekiem głęboko religijnym i przeciwnikiem wszystkiego, co wydarzyło się we
Francji od 1789 roku. Ale jako gorliwy zwolennik sformułowanej przez Rousseau
doktryny budowania narodu potrafił działać równie bezwzględnie jak jakobini.
„Fundamenty nowej republiki nigdy nie okrzepną, dopóki surowość i system kar nie
zmieszają się z krwią wszystkich obywateli, gotowych hamować postęp” – napisał
w programie, na którym miała się opierać działalność rządu[25]. Okazją do przelewu krwi
stała się wojna domowa, która niebawem ogarnęła kraj.
„Przed amerykańskimi prowincjami, należącymi wcześniej do hiszpańskiego
imperium, otwierają się wspaniałe perspektywy – pisał Bernardo José de Monteagudo. –
Waleczność, determinacja bohaterów, entuzjazm starożytnych i współczesnych
republikanów chwalebnie służą sprawie narodowej wolności. Na niektórych obszarach
miecz upadającej tyranii pozbawił życia wielu ludzi, ale z krwi ofiar zrodzili się nowi
bohaterowie”[26]. Najbardziej prominentnymi przedstawicielami tego nowego pokolenia
bohaterów byli Manuel Belgrano, nauczyciel i żołnierz, oraz młody José de San Martín,
który wrócił niedawno z Europy.
Monteagudo zdominował obrady zgromadzenia, które ukonstytuowało się
w 1813 roku po zwycięstwie argentyńskich separatystów nad rojalistami pod
Tucumán. Jako typowy wyznawca ideałów oświecenia, wierzył w przesłanie 1789 roku
i przyczynił się do przeforsowania rezolucji będącej w istocie deklaracją niepodległości.
Uczestnicy zgromadzenia zdelegalizowali inkwizycję, dziesięciny, przymusową pracę,
tortury sądowe, symbole monarchii i tytuły szlacheckie. Wprowadzono nową flagę
i nowe symbole narodowe: słońce, czerwoną czapkę, laurowy wieniec zwycięstwa i dwie
splecione dłonie.
Monteagudo wierzył w „suwerenność ludu”, ale jako pragmatyk był przekonany, że
najlepszym sposobem realizacji tego ideału jest dyktatura. „Wasza wymarzona wolność
nie może zostać formalnie ogłoszona natychmiast, choć byłoby to zgodne z wymogami
humanitaryzmu i rozsądku – brutalnie oznajmił jego rząd niewolnikom z Buenos Aires –
gdyż, niestety, byłaby ona sprzeczna ze świętym prawem osobistej wolności [właścicieli
niewolników i ich prawem własności]”[27]. Tego rodzaju sprzeczności i podziały
frakcyjne, towarzyszące narodzinom republikańskiej Argentyny, posiały ziarno
niekończących się sporów politycznych i wojen domowych, które nękać będą ten kraj
przez wiele następnych pokoleń.
Jednym z tych, którzy usiłowali wprowadzić do całego tego szaleństwa jakąś metodę,
był Jeremy Bentham. Słuchając niezwykłych opowieści o pięknie i bogactwie
hiszpańskiej Ameryki, wyobraził sobie, że będzie ona idealną scenerią dla realizacji jego
utylitarystycznej utopii. Zaproponował władzom hiszpańskim, by wysłały go do kolonii
w charakterze najwyższego prawodawcy, dając mu wolną rękę w zakresie wprowadzania
w życie swych koncepcji ustrojowych. Ponieważ jego oferta nie wzbudziła większego
zainteresowania, porozumiał się z Aaronem Burrem, który zamierzał wkroczyć zbrojnie
do Meksyku i mianować się jego cesarzem. W 1808 roku Burr odwiedził Benthama, by
omówić z nim wszystkie szczegóły, i obiecał, że wezwie go do siebie, gdy tylko
zasiądzie na tronie. Ale ponieważ czas mijał, a Burr nie czynił w tej sprawie żadnych
postępów, Bentham przekierował swą uwagę na Nową Granadę i podjął współpracę
z Mirandą, dyskutując z nim o projektach konstytucji i systemie edukacyjnym, którym
miała kierować lady Hester Stanhope. Można było odnieść wrażenie, że marzenia
Mirandy zaczynają przybierać w końcu mniej mgławicową postać.
W czerwcu 1810 roku w jego mieszkaniu przy Grafton Street pojawił się młody Simón
Bolívar i zaproponował mu współudział w wyzwalaniu ich wspólnej ojczyzny. Przybysz
nie musiał się przedstawiać. Był synem Juana Vicente Bolívara, który napisał do
Mirandy w 1782 roku, błagając go, by ten stanął na czele „wielkiej sprawy”, i bratem
Juana Vicente Bolívara, który zaledwie cztery lata wcześniej uznał Mirandę za zdrajcę.
On sam miał nie mniej wybuchowy charakter i był człowiekiem o wiele bardziej
skomplikowanym.
Simón José Antonio de la Santísima Trinidad de Bolívar urodził się w Caracas 24
lipca 1783 roku w znanej rodzinie, której członkowie przybyli do Ameryki z Hiszpanii
w 1588 roku. Z każdym pokoleniem pomnażali swe bogactwo, odgrywali coraz
ważniejszą rolę w działalności lokalnego rządu i zyskiwali coraz większe wpływy na
terenie kolonii. Podobnie jak inni Kreole zawierali małżeństwa z przedstawicielami
miejscowej ludności, jest więc niemal pewne, że w żyłach Simóna płynęła krew
Murzynów i Indian. Choć byli bogatymi właścicielami niewolników i zajmowali wysoką
pozycję społeczną, można ich było zaliczyć do kategorii sfrustrowanych Kreoli – matka
Simóna podejmowała desperackie próby zapewnienia mu tytułu hrabiowskiego aż do
swej śmierci, która nastąpiła, gdy chłopiec miał zaledwie dziewięć lat. Juan Vicente
zmarł sześć lat wcześniej, więc mały Simón został sierotą. Pewnie między innymi
dlatego okazał się niezwykle podatny na wpływy jednego ze swoich nauczycieli,
wolnomyśliciela Simóna Carreño Rodrígueza.
W styczniu 1799 roku Simón Bolívar popłynął do Hiszpanii, gdzie spędził dwa lata
i się ożenił. W 1802 roku wrócił wraz z żoną do Wenezueli, ale już w styczniu
następnego roku zapadła ona na zdrowiu i zmarła. Udał się więc z powrotem do
Hiszpanii, a w 1804 roku odwiedził Paryż, gdzie spotkał się z Rodríguezem. Przybył do
francuskiej stolicy w samą porę, by obejrzeć koronację Napoleona na cesarza – był
zafascynowany przebiegiem związanych z nią uroczystości. W marcu 1805 roku
podróżował wraz z Rodríguezem po Italii i po raz drugi obejrzał w Mediolanie koronację
Bonapartego, tym razem na króla Włoch. „Skupiłem swą uwagę na Napoleonie i nie
dostrzegłem w tym tłumie nikogo innego” – pisał. Zachwycony i wstrząśnięty wymową
tego, co widział, pojechał do Rzymu, wspiął się na Monte Sacro, upadł na kolana
i w obecności Rodrígueza złożył uroczystą przysięgę, zobowiązując się do wyzwolenia
Ameryki Południowej[28].
W czerwcu 1807 roku wrócił do Wenezueli i podjął na nowo życie bogatego
kreolskiego właściciela niewolników. Nie brał udziału w pierwszych działaniach na
rzecz autonomii i nie uczestniczył w Kongresie, którego obrady rozpoczęły się
w Caracas latem 1810 roku. Ale w wyniku jego zabiegów junta pozwoliła mu dołączyć
do Luisa Lópeza Mendéza i Andrésa Bello, którzy wybierali się do Londynu w nadziei
na uzyskanie poparcia Brytyjczyków. Po przybyciu na miejsce bez trudu
podporządkował sobie obu członków delegacji. Odwiedził Mirandę oraz markiza
Wellesleya i spotkał się z abolicjonistą Williamem Wilberforce’em, który nie miał
pojęcia, że stojący przed nim młody zagorzały libertyn jest właścicielem niewolników.
14 lipca tegoż roku obradujący w Caracas Kongres zdobył się na pamiętny gest i zakazał
handlu niewolnikami, ale nie naruszył samej instytucji niewolnictwa. Wenezuelscy
posłowie uzyskali milczące poparcie Londynu, więc Bolívar i Miranda wrócili do
Ameryki, a Mendéz został w Londynie jako nieoficjalny ambasador swego kraju.
Reakcje na przyjazd Mirandy były zróżnicowane. Liczni młodzi Kreole witali go jako
rewolucjonistę, który miał zaszczepić w mieszkańcach Caracas ducha 1789 roku i ukazać
im widmo gilotyny. Ale bardziej konserwatywni politycy zachowali sceptyczny dystans.
Przebywał poza krajem tak długo, że poza szczupłym kręgiem swych wyznawców był
mało znany. To niejednoznaczne przyjęcie zmusiło go do odegrania roli demagoga, toteż
zaczął organizować wiece oraz demonstracje. Wybrany na stanowisko prezesa
założonego rok wcześniej Towarzystwa Patriotycznego, które miało promować handel
oraz przemysł, szybko zamienił je w namiastkę klubu jakobinów. Na forum Kongresu,
do którego również go wybrano, zaczął podnosić temperaturę polityczną i nawoływać do
agresywnych poczynań wobec Hiszpanii. 1 lipca 1811 roku Kongres ogłosił Deklarację
praw ludu, gwarantującą temu ostatniemu „nienaruszalną, niezbywalną i niepodzielną”
suwerenność, a jednostkom „wolność, bezpieczeństwo, prawo własności i równość
wobec prawa”. W końcowym ustępie tej deklaracji jej twórcy stwierdzili, że „szczęście
jest celem społeczeństwa”[29]. Dwa dni później Miranda opowiedział się za pełną
niepodległością, a następnego dnia jego apel poparł Bolívar. 4 lipca, kiedy obchody
rocznicy powstania Stanów Zjednoczonych wzmogły nadzieje społeczeństwa,
zwolennicy niezależności zaczęli zyskiwać większość w Kongresie, a 7 lipca ratyfikował
on oficjalnie Deklarację niepodległości Amerykańskiej Konfederacji Wenezueli.
Nowa republika zaczęła wkrótce naśladować metody postępowania wszystkich tego
rodzaju systemów. Osoby protestujące przeciwko działalności władz aresztowano
w godzinach nocnych, przetrzymywano w więzieniach i wieszano na mocy wyroków
wydawanych arbitralnie przez Towarzystwo Patriotyczne, nazywające skazanych
„zdrajcami ojczyzny”. Miasta prowincjonalne buntowały się przeciwko centralnemu
rządowi, który sięgał po krwawe środki odwetowe. Wobec braku wyraźnie określonych
przedmiotów sporu i bazy ideologicznej cały region stał się areną nieustannych
pomniejszych, a zdumiewająco zagmatwanych konfliktów, które jeszcze bardziej
osłabiały rezydujący w Caracas rząd.
Latem 1811 roku wylądował w Coro oddział stu dwudziestu żołnierzy hiszpańskiej
piechoty morskiej, którymi dowodził don Domingo de Monteverde. Jego zadaniem było
ponowne podporządkowanie kraju władzy obradujących w Kadyksie Kortezów. Metysi
i Murzyni – ze strachu przed Kreolami z Caracas – opowiedzieli się po stronie
Hiszpanów i zasilili szeregi dona Dominga de Monteverde. 26 marca 1812 roku,
w Wielki Czwartek, przeciwko wenezuelskim separatystom wystąpił nawet Bóg, którego
tak bardzo starali się niczym nie obrazić. Większą część Caracas zburzyło trzęsienie
ziemi, zabijając tysiące ludzi i dając asumpt do snucia teorii, że jest ono karą Bożą za
proklamację republiki, ogłoszonej dwa lata wcześniej, również w Wielki Czwartek.
Kongres nakłonił biskupa Caracas do wydania teologicznego oświadczenia
dementującego te pogłoski, ale mieszkańcy kraju wiedzieli swoje. A Monteverde
zajmował dalsze tereny.
Miranda został ogłoszony dyktatorem 23 kwietnia, nie mógł jednak już wiele zrobić
dla ocalenia republiki – morale było tak niskie, że rekrutów trzeba było przyprowadzać
do koszar w kajdanach. Miranda powierzył Bolívarowi stanowisko dowódcy w Puerto
Cabello, Monteverde wyparł go jednak stamtąd 5 lipca. Bolívar napisał do Mirandy
chaotyczny list, w którym potępiał samego siebie, ale równocześnie twierdził, że jest bez
winy; przyznawał się do haniebnej postawy, ale dowodził, że ocalił honor. Wkrótce
potem przybył do Caracas w stanie skrajnej depresji. Mirandę też ogarniał pesymizm,
a przybycie Bolívara nie poprawiło jego nastroju. Wynegocjował z donem Monteverde
warunki kapitulacji, a potem udał się do La Guaira, gdzie oczekiwał brytyjski okręt,
który miał go wywieźć w bezpieczne miejsce. Jego bagaże zostały wniesione na pokład,
ale on sam, za namową Bolívara, postanowił spędzić noc na lądzie i zaokrętować się
dopiero nazajutrz. We wczesnych godzinach porannych został jednak wywleczony
z łóżka i osadzony w miejskiej twierdzy, gdzie miał oczekiwać na przybycie
Monteverdego. W dwa dni później Bolívar popłynął do Curaçao, skąd zamierzał udać się
do Hiszpanii, by walczyć pod Wellesleyem przeciwko Francuzom.
Motywy Bolívara pozostają niejasne. Zarzucano mu, że sprzedał swego dowódcę, by
zrehabilitować się w oczach Hiszpanów. Jeśli tak było, to nie osiągnął zamierzonego
celu – kiedy dotarł do Curaçao, dowiedział się, że Monteverde skonfiskował cały jego
majątek. On sam twierdził, że zdradził Mirandę, gdyż ten ostatni okazał się tchórzem
i skapitulował przed Monteverdem. Zarzucał mu też, że był zbyt „miękki” wobec
Hiszpanów i osłabiał w ten sposób sprawę republikańską. Choć wszystkie tego rodzaju
argumenty wydają się nieprzekonujące i jałowe, kryją w sobie zarodki dojrzewających
poglądów na perspektywę rewolucji w hiszpańskiej Ameryce, do jakiej przyczyniali się
zarówno Miranda, jak i Bolívar.
Miranda, przewieziony z La Guaira do więzienia w Puerto Cabello, doszedł do
wniosku, że bez względu na to, co mówią i piszą w chwilach podniecenia mieszkańcy
Wenezueli, nie tli się tam rzeczywisty duch politycznej rewolty i nie ma poczucia
świadomości narodowej. Wszyscy, Kreole i Metysi, ale też „Hiszpanie” tak często
zmieniali strony, że logiczna analiza ich postaw stawała się niemożliwa. A ich nastroje
były równie nieprzewidywalne jak deklarowane przez nich poglądy. Mirandzie, choć
lekceważył La Fayette’a, było do niego bliżej niż do Robespierre’a, a wizja konfliktów
społecznych napawała go przerażeniem. „Nie daj Boże, aby te piękne kraje poszły za
przykładem Saint-Domingue i zostały zalane falą krwi i zbrodni, popełnianych pod
pretekstem wprowadzania wolności – pisał już w 1798 roku. – Jeśli to konieczne, to
niech lepiej pozostaną jeszcze przez stulecie pod barbarzyńskimi, bezrozumnymi
i opresyjnymi rządami Hiszpanii”[30].
Podobnie jak La Fayette miał zapłacić wysoką cenę za igranie z ogniem. Z Puerto
Caballo został przeniesiony do więzienia w Puerto Rico, a potem do twierdzy La Carraca
w Kadyksie. Pewien oficer brytyjskiej marynarki wojennej, który go tam spotkał,
opowiadał z przerażeniem, że był przykuty łańcuchami do ściany wilgotnej celi. W tej
ponurej Bastylii, której nazwa mogła mu się kojarzyć z jego miejscem urodzenia, zmarł
14 lipca 1816 roku.
Bolívar wyciągnął z przebiegu tych wydarzeń całkowicie odmienne wnioski. Uważał,
że przywódcy republiki ponieśli klęskę, ponieważ byli zbyt przywiązani do zasad
demokracji i pozwalali jej obywatelom na przechodzenie z jednego obozu do drugiego.
Potępiał więc ich „zbrodniczą łagodność”[31]. Kiedy w 1812 roku obradujące
w Kadyksie Kortezy uchwaliły konstytucję, argumenty na rzecz niepodległości stały się
mniej zasadne i nie były na tyle przekonujące, by usprawiedliwić bratobójczą wojnę.
Wywołać ją mogło tylko coś, co przypominałoby wrześniowe masakry, do jakich doszło
w Paryżu, coś, co wstrząsnęłoby mieszkańcami kraju i sprowokowałoby ich do podjęcia
walki na śmierć i życie.
Bolívar zrezygnował z wyjazdu do Hiszpanii i popłynął do kolumbijskiego portu
Cartagena, którego dotąd nie zajął Monteverde, wspierany przez hiszpańskich lojalistów.
Przygotowując się w marcu 1813 roku do ponownego marszu na Caracas, ogłosił nową
strategię. „Ponieważ głównym i najważniejszym celem tej wojny jest wytrzebienie na
obszarze Wenezueli przeklętej rasy europejskich Hiszpanów, a w ich liczbie
mieszkańców wysp, nie wolno im pozwalać na wstępowanie do sił rewolucyjnych,
choćby wydawali się patriotami i ludźmi rozumnymi, gdyż ani jeden z nich nie może
zostać przy życiu” – brzmiał jego koronny wywód. O ile do tej pory nie było dokładnie
wiadomo, kto jest po czyjej stronie, to ta deklaracja wyjaśniała wszelkie wątpliwości.
Antonio Briceño wzywał wszystkich niewolników do powstania i wymordowania swych
panów, o ile są oni Hiszpanami, a po zdobyciu miasta San Cristobal ściął jedynych
dwóch „Hiszpanów”, jakich udało mu się znaleźć (obaj mieli ponad osiemdziesiąt lat),
i wysłał ich głowy Bolívarowi. Ale hiszpańska Ameryka potrafiła egzystować w stanie
trwałego chaosu. Przywódcą miasta Merida, które ogłosiło swą niezależność od
Hiszpanii, był Hiszpan don Vicente Campo Elias, znany z powiedzenia: „Zniszczę
wszystkich Hiszpanów, a potem się zastrzelę, żeby nie pozostał przy życiu ani jeden
przedstawiciel tej przeklętej rasy”[32].
Rozszerzenie istniejącego konfliktu przez nadanie mu aspektu rasowego wydaje się
absurdem. Jedynym rasowym elementem różniącym Bolívara od jakiegokolwiek
Hiszpana była możliwa domieszka krwi indiańskiej lub/i murzyńskiej. Santiago Mariño,
jeden z jego najbliższych współpracowników i przywódca republikańskiego ataku na
prowincję Cumaná, był z pochodzenia Irlandczykiem. W siłach republikańskich służyli
na wysokich stanowiskach liczni cudzoziemcy, jak choćby Francuz Pierre Labatut, który
dowodził dywizją pod Cartageną, generał Manuel de Serviez, oficer napoleoński Charles
Louis Castelli, Louis Perú de Lacroix, awanturniczy generał Ducoudray Holstein czy
Polacy Feliks Jastran i Filip Marcinkowski. Najbardziej barwną postacią był w ich gronie
„sir” Gregor MacGregor, niegdysiejszy kapitan brytyjskiej armii, który służył pod
Mirandą, awansował na „hrabiego” i poślubił siostrzenicę Bolívara. Niemniej Bolívar
uznał pożyteczność broni rasowej. W proklamacji z 8 czerwca 1813 roku porównał
Hiszpanów do Żydów, wiecznych tułaczy zasługujących na „wypędzenie
i prześladowanie”. „Nasza nienawiść będzie nieprzejednana, a wojna będzie wojną na
śmierć i życie” – oznajmił kilka dni później[33]. Gdy 6 sierpnia Bolívar wkroczył do
Caracas na czele armii złożonej z około sześciuset żołnierzy, został powitany przez
dwanaście ubranych w barwy narodowe młodych kobiet, które ozdobiły jego głowę
wieńcem laurowym i obrzuciły go płatkami kwiatów. Jednym z jego pierwszych
posunięć był rozkaz wymordowania wszystkich przebywających w mieście Hiszpanów.
Tego rodzaju poczynania zmuszały ludzi do zajmowania wyraźnych stanowisk, więc
konflikt przybierał coraz bardziej brutalne oblicze. Pochodzący z hiszpańskiej rodziny
były kapitan marynarki, a obecnie handlarz końmi José Tomás Boves, który upokorzony
w 1812 roku przez republikańskie władze, zaproponował swe usługi panu Monteverde,
sformował teraz złożony z konnych pasterzy bydła, czyli llaneros, oddział kawalerii,
który rychło zyskał nazwę La Legion Infernal. Jego wspólnik, Francisco Rosete,
utworzył złożoną z Indian i zbiegłych niewolników bandę, która walczyła pod hasłem
„Niech żyje Ferdynand VII!” i masakrowała wszystkich napotkanych białych.
W pierwszych dniach 1814 roku Rosete zdobył miasto Ocumare. Jego żołnierze gwałcili
kobiety i zabili trzystu ludzi, a potem przybili gwoździami do drzwi ich obcięte nosy,
uszy, piersi i penisy. W odpowiedzi Bolívar zarządził (trzydniową, jak się okazało) rzeź
około tysiąca dwustu Hiszpanów, którzy zostali zastrzeleni lub pozbawieni głów za
pomocą maczet. „Możecie sami bezstronnie osądzić, czy nie poświęciłem swego życia,
swego istnienia, każdej minuty swego czasu, aby uczynić z was naród” – powiedział
w przemówieniu wygłoszonym do mieszkańców Caracas.
Wkraczając do Caracas, Bolívar miał trzydzieści lat i choć dysponował tylko kilkuset
żołnierzami, których wartość bojowa była wątpliwa, zaczął się zachowywać jak jego
idol – Napoleon. Grał rolę samozwańczego dyktatora i dopiero po jakimś czasie wymógł
na cabildo miasta Caracas swą nominację oraz tytuł El Libertador. Zaprojektował dla
siebie napoleoński mundur i ustanowił Wojskowy Order Wyzwolicieli, który miał być
ekwiwalentem francuskiej Legii Honorowej. Można powiedzieć, że było już wówczas
trochę za późno na takie gesty, bo bohater Bolívara, po katastrofalnej wyprawie na
Moskwę i klęsce francuskich armii w Hiszpanii, miał właśnie poważne kłopoty
i przeżywał ciężkie chwile.
Bitwa pod Vitorią, do której doszło w 1813 roku, zwiastowała koniec obecności
Francuzów na Półwyspie Pirenejskim. W styczniu 1814 roku Kortezy przeniosły się
z Kadyksu do wyzwolonej stolicy kraju, a 24 marca uwolniony przez Francuzów
Człowiek Pożądany, czyli Ferdynand VII, powrócił do swego królestwa. Korzystając
z pomocy grupy reakcjonistów i wsparcia mas ludowych, kierowanych przez kler,
unieważnił konstytucję z 1812 roku. Hiszpania wróciła do autokratycznych rządów,
a Burbonowie ponownie stanęli przy sterze. Dało to do myślenia mieszkańcom kolonii
i dodało odwagi rojalistom, którzy nabrali jeszcze silniejszego wiatru w żagle po
abdykacji Napoleona i jego zesłaniu na Elbę. Bolívar, który pod ich naciskiem musiał się
wycofać z Caracas, ale próbował utrzymać w swych rękach Cartagenę, zdał sobie
sprawę, że sytuacja jest beznadziejna, i 9 maja 1815 roku wypłynął na pokładzie
brytyjskiego okrętu w kierunku Jamajki.
X. DUCH EPOKI
„Król daremnie usiłował znaleźć swych poddanych w swoim ludzie, lud daremnie
usiłował znaleźć swego króla w monarchii, Francuzi daremnie usiłowali znaleźć
ojczyznę we Francji” – tak opisywał poeta Alphonse de Lamartine kraj, w którym
urodziła się Joanna d’Arc[8]. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta posępna wizja miała swe
źródło w jego własnych obserwacjach odnoszących się do postnapoleońskiej Francji.
Kiedy w 1814 roku Ludwik XVIII przybył do Paryża w taborze rosyjskiej armii, został
przyjęty zaskakująco dobrze. „Ogromna większość mieszkańców stolicy, a nawet jej
okolic, zjawiła się, by go przywitać entuzjastycznymi okrzykami – stwierdził marszałek
Macdonald. – Była to więcej niż radość – ten pokaz uczuć graniczył wręcz z ekstazą”[9].
Król nie potrafił niczego zbudować na tych uczuciach, więc jego popularność spadła na
łeb na szyję.
Najbardziej chyba oburzająca była jego uparta odmowa przyjęcia do wiadomości tego,
co wydarzyło się we Francji na przestrzeni minionego ćwierćwiecza. Wrócił do Paryża
ubrany tak samo jak w 1789 roku, kiedy go opuszczał – w pumpach do kolan,
jedwabnych pończochach i peruce z warkoczykiem. Był to gest symbolizujący jego
stosunek do mody (car Aleksander w tym samym czasie nosił spodnie i strzygł włosy na
sposób „rzymski”, podobnie jak Wellington). Ludwik zabronił posługiwania się
trójkolorowymi symbolami i zastąpił je dawną białą kokardą oraz białą flagą
powstańców z Wandei (która nigdy nie była sztandarem Francji). „Najjaśniejszy Panie,
narodowa kokarda jest dziś dla pana tym, czym była msza dla Henryka IV” – tłumaczył
marszałek Oudinot[10]. Ale Ludwik nie chciał go słuchać. Wykluczył też z życia
politycznego każdego, kto nie urodził się w czasach ancien régime’u, przyznając czynne
prawo wyborcze osobom co najmniej trzydziestoletnim, a bierne – czterdziestoletnim.
Gwarantowało to polityczną gerontokrację i skazywało młodych ludzi na niebezpieczne
w skutkach poczucie odrzucenia.
Król uciekł z kraju po kilku miesiącach, gdy Napoleon uszedł z Elby i pomaszerował
na Paryż. Cesarz został powitany ekstatycznie przez tych samych ludzi, którzy zaledwie
kilka miesięcy wcześniej z radością go żegnali, a ochotnicy pospieszyli pod jego
sztandary z niewidzianym od lat entuzjazmem. Kiedy Ludwik XVIII wrócił do stolicy po
bitwie pod Waterloo, przyjęto go już nieprzychylnie. Nie przejął się tym, bo teraz to on
panował nad sytuacją.
Ponieważ Napoleon został na zawsze usunięty z pola widzenia, a na ulicach Paryża
biwakowały rosyjskie, niemieckie i angielskie wojska, nie bał się żadnego buntu.
Zachowanie zaś ultrasów, czyli reakcjonistów, pragnących odwrócić bieg wskazówek
zegara, gwarantowało dominację nad wybieralnym ciałem ustawodawczym. Liberałowie,
choć na ich czele stali tacy ludzie jak La Fayette, nie potrafili stawić skutecznego oporu.
Nieliczna opozycja działała w konspiracji, której ośrodkami były tajne stowarzyszenia:
resztki antynapoleońskich Les Philadelphes, ugrupowania pronapoleońskie oraz różne
pseudomasońskie konfraternie o groteskowych nazwach, które przebywający
w Szwajcarii Buonarroti bez powodzenia usiłował zjednoczyć. Najbardziej aktywna była
Loge des Amis de La Verité, masońska organizacja wyróżniająca się religijnym
mistycyzmem i mająca w gronie swych członków tak znanych liberałów, jak La Fayette
i Benjamin Constant. Przygotowywano powstanie, które miało wybuchnąć w sierpniu
1820 roku, lecz jego plany zostały ujawnione przed tym terminem, a ona sama przestała
istnieć przed końcem tegoż roku. Władze udaremniły też zamierzenia spiskowców,
którzy chcieli opanować twierdzę Belfort i wywołać bunt tamtejszego garnizonu –
konspiratorzy trafili do więzień. Marsz na Saumur spalił na panewce, natomiast bunt
w La Rochelle został szybko stłumiony. Proces trzech sierżantów z La Rochelle i ich
egzekucja zdyskredytowały rząd, ale nie przyczyniły się do wzrostu popularności
opozycji, która po 1821 roku straciła rozpęd na skutek panującej w kraju apatii. Francuzi
czytali Waltera Scotta i oglądali obrazy przedstawiające średniowieczne sceny miłosne,
które nie kłóciły się z monarchistyczną tradycją i odrodzeniem katolicyzmu. Buntowała
się otwarcie tylko garstka takich artystów, jak protegowani La Fayette’a David d’Angers
i Ary Scheffer, którzy brali aktywny udział w spisku związanym z twierdzą Belfort. Ich
liczba miała jednak wzrastać, gdyż Ludwik XVIII był duchowo odległy od większości
Francuzów, a jego postępowanie urągało ich wyobrażeniu o sobie samych, opartym
głównie na symbiozie narodu z armią.
W czasach ancien régime’u szlachta uważała służbę wojskową za najszlachetniejsze
powołanie i okazję do zdobycia zaszczytnych wyróżnień, ale tej opinii nie podzielali
zwykli żołnierze, wtedy stanowiący najniższą kategorię ludzi. „Nie należy niszczyć
narodu po to, by stworzyć armię, a pozbawienie go wszystkiego, co w nim najlepsze,
byłoby równoznaczne z jego destrukcją – pisał reformator sił militarnych Saint-Germain
w latach siedemdziesiątych XVIII wieku. – W obecnym stanie rzeczy armie można
tworzyć tylko z ludzkiej mierzwy, z wszystkiego, co jest najbardziej bezużyteczne dla
społeczeństwa. Dyscyplina wojskowa musi oczyścić tę zdeprawowaną masę,
ukształtować ją i uczynić zdolną do służby”[11].
W swych tekstach dotyczących Korsyki i Polski Rousseau przedstawiał obrońcę
ojczyzny jako archetyp społecznej cnoty. Twierdził, że służbę wojskową powinien odbyć
każdy obywatel, gdyż wymaga tego nie tylko troska o obronność kraju, lecz również
konieczność społecznej integracji jednostek. Utożsamiał chęć walki z prawem do
narodowej egzystencji. Gwardia Narodowa była od chwili jej utworzenia symbolem
nowego francuskiego narodu. Ochotnicy z 1792 roku byli prezentowani jako enfants de
la patrie, obdarzeni niewinnością i czystością przywiązanych do swej matki dzieci.
W tym właśnie czasie weszło do użytku określenie „chrzest ogniowy”, definiujące
najświętszy rytuał. A świętość, będąca nagrodą dla obrońców ojczyzny, nie znikała
w momencie przekroczenia jej granic. Uczestniczyli oni bowiem w czymś ważniejszym
niż sama obrona Francji – nieśli swym bliźnim hasło braterstwa ludzi. Te właśnie
okoliczności stały się źródłem zupełnie nowego esprit de corps. Przed 1789 rokiem
żołnierze marzyli przeważnie tylko o tym, by wrócić do rodzinnych wiosek lub znaleźć
jakąś ciepłą kwaterę. Wojny rewolucyjne i napoleońskie stworzyły żołnierza, który
zaczął lekceważyć domowy spokój i uważać armię za swą rodzinę, swą duchową
wspólnotę.
Wiązał się z tym kult wiernego, prostego żołnierza, napoleońskiego grognard.
„Najpiękniejszą rzeczą po inspiracji jest oddanie sprawie – pisał Alfred de Vigny. –
Drugie miejsce po poecie zajmuje żołnierz”[12]. W marcu 1815 roku dwunastoletni
Aleksander Dumas oglądał Starą Gwardię maszerującą przez jego rodzinne miasteczko
Villers-Cotterêts w drodze pod Waterloo. „Och, obyśmy nigdy nie zapomnieli tych
żołnierzy, idących żwawym krokiem w stronę Waterloo, to znaczy w kierunku grobu –
napisał później. – To było oddanie sprawie, to była odwaga, to był honor! To była
najczystsza krew Francji! To były dwudziestoletnie zmagania z całą Europą; to była
Rewolucja, nasza matka; to nie była francuska szlachta, lecz elita francuskiego ludu! (...)
W tych ludziach, którzy – skazani na śmierć równie tragicznie i nieodwołalnie jak
starożytni gladiatorzy – mogliby zawołać: «Ave Caesar, morituri te salutant!», było coś
nie tylko wzniosłego, lecz również religijnego, wręcz świętego”[13].
Rozwiązując Starą Gwardię, symbolizującą wszystko, co najlepsze w ciągu minionych
dwudziestu pięciu lat, Ludwik XVIII obraził nie tylko armię, lecz również honor swego
kraju. Było to symptomatyczne dla całego reżimu restauracji. System rządzenia Francją
został przekształcony w żałosną karykaturę ancien régime’u, budzącą oburzenie wielu
wrażliwych ludzi, którzy nie żywili szczególnej sympatii dla Napoleona i jego sprawy.
Szlachetne instynkty wydawały się staroświeckie. Żołnierze wierni sprawie cesarza
zostali rozstrzelani, osadzeni w więzieniach lub wyjęci spod prawa. Niezbyt mądry, lecz
obdarzony charyzmą marszałek Michel Ney został stracony za zdradę. Szlachetni
patrioci ginęli w tajemniczych okolicznościach; generał Guillaume Marie-Anne Brune
padł ofiarą zamachu, a jego ciało zostało wywleczone z trumny i zhańbione. Na południu
kraju trwało antynapoleońskie polowanie na czarownice. Niższych rangą oficerów,
których jedyną winą była odmowa wyrzeczenia się przeszłości, spotykały różnego
rodzaju szykany, a bohaterowie musieli zarabiać na życie żebraniną.
Romantyczna wyobraźnia pozwalała zamieniać fizyczną klęskę lub niepowodzenie
w duchowy triumf. Literatura poprzedniego stulecia była szkołą identyfikowania się
z wielkimi przegranymi, takimi jak des Grieux, bohater Prevosta, Saint-Preux, bohater
Rousseau, czy Werter, bohater Goethego. Status tych postaci uszlachetniała
chrześcijańska koncepcja odkupienia przez cierpienie i odrodzenia po śmierci. Na
początku XIX wieku pokonany bohater stał się obiektem kultu w takim samym stopniu
jak niespełniony geniusz. Wielkość i piękno porażki sprawiały, że sukces okazywał się
nawet lekko podejrzany. W obliczu prześladowań, na jakie narażeni byli bohaterowie
Francji, szczęście mogło wydawać się aktem zdrady albo przynajmniej symptomem
moralnej ohydy.
Generał François Lallemand stworzył w Teksasie azyl dla napoleońskich żołnierzy,
którzy mieli tam teoretycznie dożywać swych dni w garnizonowej atmosferze. Tylko
stosunkowo nieliczni zdecydowali się na emigrację. Ci, którzy pozostali w kraju, mieli
jednak przykre wrażenie, że są wygnańcami. To poczucie alienacji dokuczało nie tylko
skazanym na bezczynność żołnierzom.
Najbardziej poszkodowani byli młodzi przedstawiciele następnego pokolenia.
„Tysiące dzieci, poczętych między dwiema bitwami, wykształconych przy
akompaniamencie bębnów, patrzyły na siebie ze smutkiem, napinając swe wątłe
mięśnie – pisał Alfred de Musset. – Od czasu do czasu pojawiali się ich zakrwawieni
ojcowie, brali je na ręce i przyciskali do swych uszamerowanych złotem piersi, a potem
stawiali je z powrotem na ziemi i ponownie wsiadali na konie”[14]. Właśnie ci młodzi
ludzie, pozbawieni szansy dowiedzenia swych talentów i sprawdzenia możliwości, czuli
się oszukani. „Należę do generacji urodzonej wraz ze stuleciem, a wykarmionej na
cesarskich biuletynach – pisał Alfred de Vigny, którego można uznać raczej za rojalistę
niż za zwolennika Napoleona. – Ta generacja miała zawsze przed oczami nagą szablę,
ale sięgnęła po nią w momencie, w którym Francja chowała ją ponownie do burbońskiej
pochwy”[15].
Jego kolega, Alfred de Musset, wskazywał głębsze przyczyny tego niezadowolenia.
W swej Spowiedzi dziecięcia wieku opisał pokolenie uwięzione w próżni między dwoma
światami. Stare przekonania zostały zmiecione z powierzchni ziemi, ale w ich miejsce
nie pojawiło się nic, co zasługiwałoby na miano nowych. Młodzi ludzie należący do tego
pokolenia zostali urodzeni i wychowani do walki, ale nie mieli o co się bić. Czuli się
okradzeni z wielkości i poniżeni przez zastaną rzeczywistość. „Czy zostało nam coś, co
moglibyśmy otaczać czcią? – pytał retorycznie Vigny. – Czy po całkowitej przegranej
wszystkich wiar zostały jakieś szczątki, za które mógłby się chwycić szlachetny
człowiek?”[16]
Jednym z takich szczątków była pamięć o Napoleonie. Dramatyczny upadek cesarza
umożliwił zmianę poglądów na jego temat. Kiedy rządził, był trochę zbyt realny i od
czasu do czasu zbyt brutalny. Kiedy został przykuty, niczym Prometeusz, do swej
atlantyckiej skały, można go było bez zastrzeżeń podziwiać. Od odpowiedzialności za
własną klęskę zwalniało go powszechne przekonanie, że jego upadek został „kupiony”
przez małostkową, sklepikarską Anglię. Ten właśnie upadek upodobnił go do
romantycznego bohatera, który dzięki iskrze bożej wznosi się ponad stado i osiąga
niemal boski status, ale zwykle źle kończy. „Zamiana Bonapartego i cesarstwa na to, co
nastąpiło po nich, była zamianą rzeczywistości na nicość, upadkiem ze szczytu góry
w przepaść – stwierdził Chateaubriand. – Czyż wszystko nie skończyło się wraz
z Napoleonem?” Choć nienawidził upadłego tyrana, musiał przyznać, że była w nim
poezja[17].
Podejmowane przez reżim restauracji próby wykorzenienia takich uczuć tylko je
umacniały. W 1814 roku pomnik cesarza, zdobiący kolumnę na placu Vendôme, został
przetopiony i przekształcony w podobiznę Henryka IV, usuniętą z Pont Neuf podczas
rewolucji, ale milczące tłumy nadal gromadziły się pod monumentem w dniu urodzin
Bonapartego. Liczni Francuzi nosili w pamięci liturgiczny kalendarz, w którym dniami
świątecznymi były urodziny cesarza i jego syna, króla Rzymu, rocznice koronacji,
śmierci Desaixa i innych bohaterów oraz wielkich zwycięstw – Marengo, Austerlitz,
Jeny, Wagram i tak dalej.
Burboński rząd zakazał wzmianek o Napoleonie oraz wizualnych odniesień do niego
i jego rządów. Autorzy uciekali się do aluzji i symboli, a niekiedy pisali o nim „Lui”
(„On”) lub „l’Homme” („Człowiek”). Karano ich grzywnami lub skazywano na
więzienie (surowy wyrok otrzymał pisarz, który użył określenia „syn Człowieka”), ale
nietrudno było stworzyć bardziej zakamuflowane eufemizmy. Grenadierów Starej
Gwardii przedstawianych na litografiach Charleta natychmiast rozpoznawano, choć
artysta nie umieszczał na ich mundurach żadnych insygniów czy dystynkcji. Szczególną
popularnością cieszyły się te, na których rannemu grenadierowi lub lansjerowi spieszył
z pomocą jego kolega – odwoływały się do braterstwa broni i symbolizowały naród,
przeżywający chwile wielkości i cierpienia.
Choć Napoleona dzieliły od Francji tysiące mil oceanu, wyczuwał on doskonale stan
umysłów swoich dawnych poddanych. Powstające z jego inicjatywy książki, pisane
rzekomo przez współczujących mu oficerów angielskiej marynarki, przedstawiały
„męczeństwo” cesarza na Wyspie Świętej Heleny i wyliczały jego zasługi. Pisał też
pamiętniki, w których snuł dywagacje na temat swojego życia i panowania. Dyktował
własne przemyślenia swemu sekretarzowi, hrabiemu de Las Cases, który wydał je
w 1823 roku jako Memoriał ze św. Heleny. To niezmiernie interesujące dzieło, napisane
w taki sposób, by pasowało do istniejących okoliczności, ukazywało nieznane dotąd
oblicze Napoleona i stworzyło legendę, która zawładnęła wyobraźnią pokoleń. Były to
dzieje nadzwyczajnego człowieka, który wzniósł się na największe dostępne na ziemi
wyżyny, a potem przechodził męczeństwo, by odkupić swój kraj.
Dochodzące ze Świętej Heleny wzniosłe przesłania sprawiały, że epoka napoleońska
stawała się w powszechnej świadomości złotym wiekiem. Starzy żołnierze wspominali
w swych pamiętnikach okres imperium jako „cudowne czasy”. Ludzie, którzy zostali
wcieleni do wojska wbrew swojej woli i zmuszeni do przeżycia horrorów wojny
hiszpańskiej, a potem do wyprawy na Moskwę i powrotu spod tego miasta, siadywali
teraz otoczeni chętnymi słuchaczami i opowiadali dzieje swej chwały. Poeta Pierre-Jean
de Béranger, który wykręcił się od poboru w okresie cesarstwa i napisał w 1813 roku co
najmniej jeden krytyczny wiersz na jego temat, stał się teraz głównym propagatorem
mitu Napoleona. Przedstawiał cesarza jako orędownika wolności i ojca narodu,
stopniowo awansując go do rangi świętego.
Béranger w swych Couplets sur la journée de Waterloo (Dwuwiersze o dniu pod
Waterloo) sugerował, że upadek Napoleona był równoznaczny z degradacją gatunku
ludzkiego. Ale przedstawiał też wizję wskrzeszenia dawnej wielkości. Twierdził, że
skoro Napoleon powrócił z niebytu, jakim była Elba, można oczekiwać jego powrotu
z piekła Świętej Heleny. Na francuskiej prowincji nieustannie krążyły plotki o tym, że
wylądował w Bordeaux lub w Tulonie, że przygotowuje podobno wielką armię we
Włoszech albo w Hiszpanii. Krążyły nawet pogłoski o gromadzeniu przez niego
oddziałów, złożonych z Amerykanów i Turków.
Nadludzkie cechy Napoleona, a nawet jego boskość na pewnym poziomie francuskiej
świadomości zostały powszechnie zaakceptowane. Wszelkiego rodzaju pamiątki po
cesarzu były wyciągane z ukrycia, nabożnie pokazywane i otaczane taką czcią, jakby
chodziło o relikwie. Pewna stara kobieta zbudowała ołtarz wokół szklanki, z której pił
podczas krótkiego postoju przy drodze. Świętymi relikwiami stawały się strzępki jego
chustki, okruchy niedojedzonego przez niego chleba, a nawet liście z drzewa, pod
którym stał lub wypoczywał. W 1821 roku liczni Francuzi nie dali wiary wiadomościom
o jego śmierci, a pogłoski o wylądowaniu cesarza w kraju krążyły po francuskiej
prowincji jeszcze przez kolejną dekadę. Podobną temperaturę osiągała wiara
w Napoleona we wszystkich krajach, w których wskrzesił on nadzieje, lub przynajmniej
pobudził zbiorową wyobraźnię. Według polskiego pamiętnikarza, który chodził do
warszawskiej szkoły w latach dwudziestych XIX wieku, jeden z uczących w niej starych
zakonników był przekonany, że Napoleon po prostu „stał się niewidzialny dla ludzi,
których oślepił bijący od niego blask, ale nadal zarządza światem i wróci pewnego dnia,
by przywrócić porządek”[18]. Podróżnik zwiedzający Grecję w latach pięćdziesiątych
XIX stulecia poznał tam wieśniaka, który wiedział wszystko o śmierci Leonidasa pod
Termopilami, ale był przekonany, że inny czczony przez niego bohater, generał
Bonapartis, jest nieśmiertelny[19]. A odwiedzający w latach dwudziestych tego samego
wieku Patagonię przyrodnik Alcide d’Orbigny spotykał krajowców, którzy pragnęli go
dotknąć, gdyż widział na własne oczy „półboga” Napoleona[20].
Angielski pisarz William Hazlitt twierdził, że Waterloo było „uświęconym triumfem
królów nad ludzkością”[21]. Heinrich Heine nazwał tę bitwę jakiś czas później pierwszą
stacją Drogi Krzyżowej. Pole bitwy przyciągało niespotykane dotąd w takim miejscu
tłumy zwiedzających. Walter Scott przyjechał ze Szkocji specjalnie, by je obejrzeć.
Chodził po zrytym terenie, nad którym nadal snuł się fetor, dochodzący z płytkich
grobów, i zbierał porozrzucane na nim pamiątki. Kiedy dotarł do miejsca, na którym stał
„człowiek o imieniu budzącym grozę Europy”, owładnęły nim trudne do opisania
uczucia[22]. Brytyjczycy (z wyjątkiem Waltera Savage Landora, który osnuł jego postać
mesjanistycznym mitem) nie deifikowali Napoleona, ale i tak pozostawali pod wielkim
wrażeniem jego osiągnięć, zwłaszcza z okresu młodości. Byron napisał kilka
poświęconych mu wierszy, a w Odzie do Napoleona porównał go, niekorzystnie, do
„Cyncynata Zachodu” – Jerzego Waszyngtona. Niemniej był nim również
zafascynowany i odwiedził miejsce jego klęski nie tylko osobiście, lecz także w trzeciej
pieśni Wędrówek Childe Harolda: „A Harold stał... / Nad grobem Francji...” i tak dalej.
Bitwa ta nie na darmo została nazwana bitwą narodów. Syn Wolfe’a Tone’a, William,
oficer szaserów armii napoleońskiej, otrzymał podczas niej Order Legii Honorowej.
Zginął w niej generał Donatien de Rochambeau, kawaler orderów Świętego Ludwika
i Cyncynata, obrońca amerykańskiej wolności i rzeźnik z Saint-Domingue. A także
książę Józef Poniatowski. Doszło do tego, kiedy polskie oddziały, osłaniające tyły armii
Napoleona, cofnęły się nad Elsterę i odkryły, że ich francuscy towarzysze broni
wysadzili za sobą mosty. We Francji, w Anglii, Niemczech i Austrii powstały dziesiątki
obrazów przedstawiających ten epizod, ale najbardziej emblematyczna i najczęściej
kopiowana jest rycina Horacego Verneta. Ranny książę unosi na niej oczy ku niebu,
siedząc na białym rumaku, który skacze w burzliwe nurty rzeki. Według apokryficznych
źródeł miał wtedy zawołać: „Bóg mi powierzył honor Polaków, Bogu go oddaję!”.
Prawdziwe okoliczności śmierci księcia wyglądały nieco inaczej. Ranny czterokrotnie
w ciągu trzydniowej bitwy, był wyczerpany i miał gorączkę, gdy jego koń wszedł do
rzeki i zaczął ją pokonywać. W chwili, w której wspinał się już na przeciwległy brzeg,
otrzymał śmiertelny postrzał i wpadł z powrotem do wody. Ale tego rodzaju szczegóły
nie mają znaczenia. Poniatowski był powszechnie kochany, zarówno za swą rycerskość,
jak i za talenty militarne. Po klęsce z 1812 roku antynapoleońska koalicja zaproponowała
mu hojne warunki służby, jeśli odejdzie od Napoleona i przejdzie z polską armią na
przeciwną stronę. Ale odmówił porzucenia sojusznika w ciężkiej godzinie. Wszyscy
Europejczycy, niezależnie od sympatii politycznych, chcieli widzieć w pełnym fantazji
księciu współczesnego Marka Kurcjusza, nieskazitelnego bohatera, który skoczył
w przepaść, by ratować honor ojczyzny. Ten wizerunek wiernie ukazywał tragiczny,
a jednak wspaniały koniec napoleońskiego etosu Polaków.
„Polacy są jedynymi Europejczykami, którzy mogą służyć pod sztandarami Napoleona
bez rumieńca wstydu” – napisała rok wcześniej madame de Staël[35]. Polscy żołnierze,
zmuszeni do zabijania Murzynów na Saint-Domingue i rozgramiania oddziałów
patriotów w Hiszpanii, mogliby zakwestionować prawdziwość tego stwierdzenia. Ona
jednak chciała powiedzieć, że nie mieli szansy odbycia honorowej służby pod żadnym
innym sztandarem, a służąc w szeregach Napoleona, nigdy nie przestali walczyć
o sprawę swego kraju. Na zdobiące ich czapki trójkolorowe kokardy nakładali wizerunek
rozwartego krzyża rycerskiego, będącego symbolem konfederacji barskiej.
A czworokątna czapka napoleońskich lansjerów była stylizowaną wersją konfederatki,
ulubionego nakrycia głowy konfederatów barskich, później zaś polskich kawalerzystów
z 1791 roku. Każda polska jednostka uważała się za mikrokosmos polskiego narodu.
Entuzjazm Polaków dla Napoleona zawsze był umiarkowany, a kiedy w 1801 roku
zrezygnował on z wyzwolenia ich kraju, jeszcze zmalał. Ponury los legionów z Saint-
Domingue osłabił go już zdecydowanie. Czołowy mąż stanu tej epoki książę Adam
Czartoryski opowiadał się za współdziałaniem z Rosją przeciwko Napoleonowi.
Twierdził, że wiedziony wdzięcznością car Aleksander będzie skłonny zapewnić Polsce
niepodległość. Ale w 1806 roku, po bitwie pod Jeną, armie napoleońskie wkroczyły na
terytorium Polski. Jego zwycięstwa nad trzema zaborcami musiały być mile widziane
przez Polaków, którym rzucił poważne wyzwanie. Obiecał, że jeśli okażą się „godni być
narodem”, da im własne państwo. To również musiało wzbudzić entuzjazm. Młodzi
ludzie, którzy tłumnie zgłaszali się do służby wojskowej, płonąc chęcią walki o sprawę
kraju, nie analizowali motywów cesarza. W 1807 roku stworzył on niewielkie polskie
państwo, Księstwo Warszawskie, z którego bezlitośnie wyciskał rekrutów oraz gotówkę,
by w końcu zawieść wszystkie wzbudzone przez siebie nadzieje.
Większość Polaków miała wszelkie powody, by powitać z radością układ z 1815 roku.
Wskrzesił on wymazane z map dwadzieścia lat wcześniej państwo pod postacią
Królestwa Polskiego, choć było teraz zaledwie kadłubowe i rządzone przez cara Rosji
Aleksandra I. Kraków (do którego rościli sobie prawa wszyscy trzej zaborcy) i jego
okolice stały się niewielką, ale niepodległą republiką. Wielu Polaków pozostało poza
granicami kraju – w Prusach, w rządzonej przez Habsburgów Galicji i w zachodnich
guberniach Rosji. Ale przynajmniej istniało teraz polskie państwo posiadające jedną
z najbardziej liberalnych konstytucji na terenie Europy.
W mowie wygłoszonej w 1818 roku podczas inauguracji obrad sejmu car Aleksander
I sugerował, że chciałby zjednoczyć pod swym berłem wszystkie dawniej polskie ziemie,
co musiałoby pociągnąć za sobą oderwanie od Rosji zachodnich guberni i przyłączenie
ich do Królestwa. Ale dwa lata później, przemawiając z tej samej okazji, ostrzegł
Polaków, by nie liczyli na autonomię. Kiedy część posłów zażądała przestrzegania praw
zawartych w konstytucji, zamknął posiedzenie i zagroził całkowitym unieważnieniem
ustawy zasadniczej. Choć nadal deklarował się od czasu do czasu jako zwolennik
liberalizmu, zaczął ograniczać swobody obywatelskie i stosować represyjne środki
przymusu, sprowadzając do Królestwa Rosjan i powierzając im kluczowe stanowiska,
zajmowane dotąd przez Polaków. Choć Polacy mogli czuć się rozczarowani jego
polityką, po katastrofie zaborów nie mieli racjonalnych podstaw, żeby liczyć na więcej.
Niemniej Napoleon odmienił Polskę. „Czym był ten kraj, zanim spoczęło na nim jego
oko?” – pytał Kajetan Koźmian w wierszu z 1809 roku[36]. Obudził społeczeństwo,
zastygłe w bólu po rozbiorach, pozwolił mu dzielić swą chwałę i dał impuls do marzeń.
Stworzył też warunki, w których bohaterstwo i szlachetność Polaków mogły zabłysnąć
na światowej scenie i wymazać ze świadomości niesławę upadku. W latach 1797–1815
u boku Francuzów walczyło we wszystkich kampaniach ponad ćwierć miliona Polaków.
Odwaga, profesjonalizm i lojalność polskich żołnierzy wzbudziły szacunek całej Europy.
Stary Dąbrowski walczył jeszcze w 1814 roku u bram Paryża; połowę żołnierzy, którzy
wyruszyli wraz z Napoleonem na Elbę, stanowili polscy szwoleżerowie; polskie
jednostki brały udział w bitwie pod Waterloo i należały do ostatnich wiernych
batalionów, które stanęły nad Loarą. Pewien Polak popłynął z nim na Wyspę Świętej
Heleny. Wszystko to było obecne na rycinie przedstawiającej skok Poniatowskiego do
Elstery i dlatego wisiała ona w każdym patriotycznym polskim domu. Była ikoną
ukazującą nie tylko męczeństwo jednego z największych narodowych świętych, ale
symbolizowała też wypełnienie obowiązku i wierność przysiędze.
Owszem, była również symbolem klęski. Takiej jednak, która miała w sobie wielkość.
Literatura obdarzyła klęskę moralną wyższością, a Napoleon nadał jej piętno heroizmu.
Rycina przedstawiająca Poniatowskiego pod Lipskiem, podczas bitwy, w której żołnierze
francuscy i polscy samotnie stawili czoło narodom Europy, powiązało klęskę Polski
z losem Napoleona, a tym samym z jego nieprzemijającą chwałą. To właśnie sprawiło,
że etos Napoleona stał się niebezpiecznie zwodniczy dla Polaków i że jego podobizna
również wisiała w każdym polskim domu.
Wielu Polaków podzielało głęboko zakorzenione we Francji przekonanie, że upadek
Bonapartego został „kupiony”, a liczne ich pokolenia mogły dzięki temu przymykać
oczy na niektóre mało chwalebne fakty. Nie chcieli żyć w świecie, w którym ich
ojczyzna mogła zostać podzielona, a Napoleon pokonany. Aleksander Fredro, który
osiadł po wojnach w swym majątku, opowiadał o nich z takim bólem, z jakim ktoś
mógłby wspominać dawną miłość, i niechętnie mówił o dniach „owego czasu, w którym
morze nadziei, a sławy kropelka czyniły życie istotnym życiem duszy”[37].
W 1815 roku siedemnastoletni Adam Mickiewicz został studentem Uniwersytetu
Wileńskiego. Wypełniając formularz wpisowy, stwierdził, że nazywa się „Adam
Napoleon Mickiewicz”. Wyjaśniając przyczyny, dla których nadał sobie takie drugie
imię, oznajmił, że widok Wielkiej Armii maszerującej na Moskwę w 1812 roku był dla
niego „duchowym chrztem”. W tego rodzaju postawie nie było nic niezwykłego. Ludwik
Jabłonowski, który w 1812 roku miał zaledwie kilka miesięcy, do końca życia z czcią
wspominał moment, w którym trzymany na rękach przez stojącą w drzwiach domu
niańkę widział przejeżdżającego cesarza. „Może przypadkiem spojrzał na mnie – pisał
jako człowiek dorosły – a tym spojrzeniem ujął ducha mego w magnetyczną niewolę,
która trwa i trwać będzie aż do śmierci”[38].
Przyjmując nowe imię u progu uniwersyteckiego życia, młody Mickiewicz wkraczał
w alternatywny świat ducha. Po roku studiów na wydziale matematyczno-przyrodniczym
przeniósł się na kierunek związany z literaturą i zaczął pisać wiersze. W 1817 roku
założył z grupą przyjaciół Towarzystwo Filomatów, apolityczne tajne stowarzyszenie
skupione na krzewieniu wiedzy i samokształceniu. W tym samym roku studenci
Uniwersytetu Warszawskiego założyli Związek Przyjaciół Panta Koina (z gr. „wszystko
wspólne”), który także – podobnie jak filomaci – miał przekształcić społeczeństwo
poprzez edukację. Inspiracją dla obu tych ugrupowań były burszenszafty. W 1819 roku,
kiedy w Wilnie zapanowały bardziej polityczne nastroje, Mickiewicz podkreślał potrzebę
„zaszczepienia głębokiego poczucia narodowej tożsamości”, które obok krzewienia
wiedzy miało być głównym celem stowarzyszenia. Po ukończeniu studiów przyjął
posadę nauczyciela w szkole w Kownie, ale nadal był aktywny w akademickim życiu
Wilna. W 1820 roku związał się z nowo powstałym towarzystwem Promienistych,
a nieco później był współzałożycielem Zgromadzenia Filaretów, związku, który
wykazywał wiele cech wspólnych z masonami i karbonariuszami. W 1822 roku jego
miejsce zajęło Towarzystwo Filadelfów, którego program przywiązywał większą wagę
do aktywnego prozelityzmu. Ale poszukiwania i nauczanie tych grup miały więcej
wspólnego z pseudoreligijnym samospełnieniem niż z polityką.
W 1822 roku Mickiewicz wydał tom wierszy zatytułowany Ballady i romanse,
uważany za pierwsze dzieło polskiego romantyzmu. Literacki rodowód poety roi się od
nazwisk angielskich i niemieckich romantyków, ale jego twórczość zdradzała
zainteresowanie historią, świadomością narodową i losem prostych ludzi. Następny
ważny poemat Mickiewicza mówił o księżnej, która poświęciła własne życie dla swych
poddanych, walczących z Krzyżakami. Wyrażał uczucia, które zaczynały kiełkować
w sercach wykształconych młodych Polaków, uparcie ignorujących korzyści, jakie
przyniósł ich krajowi kongres wiedeński, i chcących widzieć tylko padół płaczu. „Moje
najpierwsze wrażenia, gdy z lat dziecinnych wyszłam, wywołał stan boleśny kraju,
rozdartego podziałem pomiędzy trzema chciwymi sąsiadami – pisała Natalia Kicka,
o dziesięć lat młodsza od Mickiewicza. – Od chwili więc, kiedy byłam panią zdać sama
przed sobą sprawę z własnych myśli i uczuć, miłość ojczyzny ognistym pierścieniem
opasała moje serce. We śnie, na jawie słyszałam jęk z milionowego tłumu piersi
wydobywający się, i cóż dziwnego, żem tak gorąco ukochała ojczyznę”[39]. Szloch, który
słyszała, nie był szlochem chłopów tkwiących w pułapce ekonomicznego niewolnictwa,
lecz szlochem dobrze urodzonych marzycieli. Jej pokolenie uważało ojczyznę nie tylko
za państwo, które trzeba odzyskać, lecz także za raj, do jakiego należało wstąpić, więc
marzyło o walce i poświęceniach, niezbędnych dla realizacji tych zamierzeń. Ich
marzenia miały zostać spełnione.
W styczniu 1824 roku grupa wileńskich uczniów okleiła ściany swej szkoły
patriotycznymi manifestami. Ponad stu uczestników tej akcji stanęło przed sądem
wojskowym. Zapadły wyroki śmierci, zamienione później na karę chłosty i służbę
w rosyjskich pułkach, stacjonujących na terenie odległych prowincji kraju. Śledztwo
ujawniło istnienie różnych studenckich struktur organizacyjnych. W sierpniu 1824 roku
Mickiewicz, wraz z dwudziestką innych filomatów, został skazany na wewnętrzne
wygnanie. W następnym roku cara Aleksandra zastąpił Mikołaj I, który zasłużył na
przydomek Nabuchodonozora. „Czasem Mikołaj wydaje się mnie narzędziem wybranym
przez opatrzność, żeby miłość naszą dla ojczyzny rozgorzeć, wiarę spotęgować do
wyżyn dotąd dla nas niedostępnych” – wyznała Natalia Kicka[40].
XII. WIDMA SPRAW
W yobraźnia romantyków nie zniżała się do tak przyziemnych spraw, jak praktyczna
pomoc uciśnionym i konkretne wsparcie nędzarzy. Wznosiła się na poziom konfrontacji
z tym, co uznawała za bardziej fundamentalne, duchowe krzywdy. Identyfikowała je
w sposób bardzo wybiórczy, kierując się własnym poczuciem dramatyzmu, patosu,
heroizmu oraz faustowskiego przeznaczenia, nie pomijając przy tym bynajmniej
walorów spektakularnych. Była gotowa do walki o sprawy nieistniejące, narzucając
społecznościom swe aspiracje, które – oglądane przez pryzmat ignorancji i pobożnych
życzeń – zdawały się pasować do jej wyobrażeń. Siłą sprawczą działań na rzecz takich
spraw były jej donkiszotowskie instynkty, a w ciągu dziesięciolecia, jakie nastąpiło po
wojnach napoleońskich, doprowadziło to do wielu bezsensownych rewolt
i niedorzecznych zrywów.
Najbardziej widoczne było to w hiszpańskiej Ameryce, która po wyzwoleniu
Hiszpanii spod napoleońskiej dominacji powinna była odzyskać pewną stabilność.
Dziesięciotysięczny korpus hiszpański dowodzony przez generała Pabla Morilla
wypłynął 15 lutego 1815 roku z Kadyksu na pokładach czterdziestu dwóch
transportowców, eskortowanych przez osiemnaście okrętów wojennych, w kierunku
Nowego Świata. Była to największa armada, jaka kiedykolwiek przepłynęła Atlantyk. 16
kwietnia pojawiła się na redzie Carúpano, w maju Pablo Morillo dotarł do Caracas,
a w ciągu następnego roku odzyskał przeważającą część Nowej Granady. Morillo
wywodził się z prostej rodziny, ale zyskał sławę podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim
i stał się narodowym bohaterem. Wszędzie gdzie się pojawił, był witany bardzo
serdecznie, gdyż tamtejsza ludność tęskniła za utraconym spokojem oraz stabilnością
i zachowała niczym nieuzasadnioną sympatię dla króla Ferdynanda. Zgodnie
z burbońską tradycją ten ukochany niegdyś przez patriotów i liberałów monarcha nie
wyciągnął najwyraźniej żadnych wniosków ze swych doświadczeń. Nie potrafił
zrozumieć, że stosunki między krajem macierzystym a koloniami uległy nieodwracalnej
zmianie. W ciągu następnych kilku lat on sam i jego urzędnicy zrobili wszystko, co
w ich mocy, by wywołać niezadowolenie z rządów Hiszpanii i pragnienie autonomii. Ale
to pragnienie nie przyniosłoby owoców, gdyby nie czynniki zewnętrzne.
Brytyjscy kupcy, którym Hiszpania uniemożliwiała prowadzenie działalności
handlowej w tym rejonie, zawsze marzyli o wdarciu się na tereny uważane przez nich za
potencjalne eldorado. Zakładali, że niepodległe państwa otworzą swoje rynki, i byli
w związku z tym skłonni wspierać wszystkich marzących o niepodległości Kreolów.
Antyburbońskie uprzedzenia, zmieszane z liberalnymi nastrojami, sprawiły, że sprawa
„wyzwolenia” hiszpańskiej Ameryki stała się w Anglii popularna. Rząd wielokrotnie
oświadczał, że nie zamierza interweniować, ale okręty Royal Navy regularnie
wspomagały różnych „patriotów”, zasłaniając się troską o brytyjskie interesy handlowe.
To samo robiły jednostki marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Oznaczało to, że
cała hiszpańska Ameryka jest szeroko otwarta dla każdego, kto zechce wylądować na jej
terenie i ucieleśniać swoje marzenia.
Największym beneficjentem tego stanu rzeczy był Wyzwoliciel – Bolívar, który
z niewytłumaczalnych powodów zyskał w całym wolnym świecie opinię szlachetnego
bojownika o wolność. Został dwukrotnie odrzucony przez społeczność, która nie
uważała się za naród i chciała być wyzwolona tylko z chaosu wywołanego napięciami
społecznymi. Ale odznaczał się determinacją. „Kolumbijczycy wolą zstąpić do
wiecznych otchłani, niż być Hiszpanami” – oznajmił pewnemu hiszpańskiemu
generałowi, który proponował ugodę. Bolívar był gotowy zepchnąć swój kraj do piekła,
jeśli pomogłoby mu to zrealizować jego zamierzenia[1].
W ostatnich dniach 1815 roku popłynął do Republiki Haiti, której prezydent,
Alexandre Pétion, zgodził się udzielić mu pomocy, żądając w zamian aktywnych działań
na rzecz wyzwolenia niewolników w hiszpańskiej Ameryce. Bolívar objął dowództwo
nad resztkami oddziałów wenezuelskich „patriotów”, które zostały ewakuowane
z Cartageny i przypłynęły na pokładach złożonej z dziesięciu okrętów flotylli,
dowodzonej przez francuskiego korsarza o nazwisku Aury. Bolívar odebrał mu
stanowisko i postawił na jego miejscu awanturniczego Holendra z Curaçao
Pierre’a Louisa Brióna. Szeregi Wyzwoliciela zasilili wkrótce inni cudzoziemcy
i Haitańczycy. Pétion oraz brytyjscy kupcy dostarczyli Bolívarowi broń tudzież gotówkę
i jego flota wypłynęła 10 kwietnia 1816 roku. Dowodził nią „admirał” Brión, według
jednego ze świadków „wystrojony w kurtkę angielskich huzarów i szkarłatne spodnie ze
złotymi lampasami oraz czapkę mundurową marszałka polnego z wielkim piórem
i dragońskie buty, ozdobione absurdalnie długimi ostrogami”[2]. Ekspedycja poniosła
fiasko, bo w Nowej Granadzie nikt nie chciał przyłączyć się do walki o sprawę. „Zamiast
wnieść swój wkład w dzieło odbudowy wolności, wstępują z własnej woli pod sztandar
hiszpańskich tyranów i aktywnie działają na rzecz naszej destrukcji” – skarżył się
Bolívar[3]. Popłynął więc z powrotem na Haiti, gdzie ogłosiwszy, że Pétion jest
wybitniejszym od Waszyngtona „człowiekiem, wyrastającym ponad swój kraj oraz swą
epokę”, błagał go o dalszą pomoc[4].
Był to dla Pétiona czas trudnej próby. Zaledwie zdążył dostarczyć Bolívarowi nowych
żołnierzy i nową broń, gdy na brzegach Haiti pojawił się kolejny bojownik o wolność,
Hiszpan Francisco Xavier Mina. Jako student walczył on przeciwko Francuzom podczas
oblężenia Saragossy w 1809 roku, a później został słynącym z odwagi przywódcą
hiszpańskich partyzantów. Jego lojalność wobec liberalnej konstytucji rychło naraziła go
na niechęć reżimu Ferdynanda VII, więc znalazł schronienie w Anglii. Uzyskał tam
poparcie wielu kupców dla swego planu wyzwolenia Meksyku. Przybył na Haiti na czele
nielicznego oddziału brytyjskich i amerykańskich zwolenników, mając dość gotówki, by
powołać pod broń i wyposażyć dalszych ochotników. Uczyniwszy to, wypłynął na morze
i wylądował w meksykańskiej miejscowości Soto de la Marina. Odniósł kilka drobnych
zwycięstw, ale 11 listopada 1817 roku został wzięty do niewoli i rozstrzelany. Większość
jego popleczników uciekła do Stanów Zjednoczonych.
Następnym przybyszem był szkocki szarlatan Gregor MacGregor, który po
niepowodzeniu drugiej ekspedycji Mirandy kontynuował jego walkę z zaskakującą
zajadłością. Kiedy miejscowi watażkowie pozbawili go stanowiska dowódcy, zebrał
nowy oddział i spróbował szczęścia w Panamie. Ponieważ nie zdołał zdobyć tam
przyczółka, popłynął na Haiti, a stamtąd do Ameryki, gdzie zgromadził stu
pięćdziesięciu ludzi, z którymi zamierzał uwolnić Florydę od hiszpańskiego jarzma.
Wylądowali na przybrzeżnej wyspie Amelia i ogłosili, że została ona „wyzwolona”, ale
szybko pozbawiono ich tej zdobyczy. Niegdysiejszy admirał Bolívara Aury, który
spędził dwa minione lata na piractwie i próbach zdobycia Teksasu, przypłynął na wyspę
i odebrał ją MacGregorowi, a potem ogłosił niepodległość Republiki Amelia. Na
początku 1818 roku popłynął na wyspę Providence, zamierzając założyć tam kolejną
republikę. Na stanowisku komendanta Amelii pozostawił niedawno poznanego Francuza
Maurice’a Persata.
Persat był pod każdym względem produktem napoleońskiej epopei. W ciągu kilku
kampanii wspinał się po szczeblach wojskowej kariery i został osobiście przez cesarza
odznaczony Legią Honorową. Jako kapitan lansjerów, wziął udział w bitwie pod
Waterloo i gotów był walczyć do tragicznego końca nad Loarą. W 1815 roku zamierzał
osiąść na terenie ośrodka Champ d’Asile, założonego w Teksasie przez generała
Lallemanda, ale przeczytał coś na temat Bolívara i wraz z grupą towarzyszy broni
postanowił wstąpić w jego szeregi. Wiosną 1817 roku on i jego koledzy poznali w porcie
w Hawrze grupę francuskich oficerów wracających z Wenezueli i pod wpływem ich
relacji zrezygnowali z wyprawy do hiszpańskiej Ameryki. Usłyszawszy natomiast
o planach przebywającego w Nowym Jorku Józefa Bonapartego, który jakoby zamierzał
uwolnić Napoleona z Wyspy Świętej Heleny, popłynęli do Stanów Zjednoczonych. Po
przybyciu do Nowego Jorku, dowiedzieli się, że cały plan był tylko wymysłem. Nie
mając nic lepszego do roboty, wyruszyli we wrześniu 1817 roku do Wenezueli. Kiedy
w Zatoce Meksykańskiej ich statek znalazł się na trasie huraganu i był miotany przez
wściekłe fale, Persat, by zapobiec wybuchowi paniki, kazał swym ludziom śpiewać
Marsyliankę. Ten odważny akt pozwolił im przetrwać burzę, dopłynąć do celu podróży
i dołączyć do sił admirała Aury’ego. Persat niedługo cieszył się stanowiskiem dowódcy
Amelii, bo 22 grudnia wyspę zajęła armia Stanów Zjednoczonych. Udał się wtedy na
Haiti, gdzie zebrał kilkusetosobowy oddział, złożony głównie z byłych żołnierzy
napoleońskich, i zamierzał przyłączyć się do Bolívara, przebywającego wtedy
w Angosturze nad rzeką Orinoko (obecnie Ciudad Bolívar).
Bolívar wylądował na kontynencie w ostatnim dniu 1816 roku, ale po kolejnej
nieudanej próbie zdobycia Caracas wycofał się na wschód, do prowincji Gujana. Jego
postępy hamowały na każdym kroku kłótliwość liderów ugrupowań patriotycznych
i otwarta buntowniczość takich ludzi jak Antonio Páez, dowódca kawalerii. Chcąc
uniknąć zagrażającej im coraz bardziej wojny domowej, postanowił jeszcze wyraźniej
usankcjonować swe przywództwo. Zwołał Kongres, który zebrał się w lutym 1819 roku
w Angosturze. Choć cały ten zabieg miał stworzyć formalne podstawy jego dyktatury,
Wyzwoliciel wykorzystał tę okazję, by przedstawić zebranym swą wizję nowego,
dzielnego narodu, łączącego w sobie najlepsze cechy Ateńczyków, Spartan i Rzymian,
oraz państwa rządzonego przez „święty trybunał”, który miał mu zapewnić najwyższy
poziom moralności[5]. Droga do tego celu była jeszcze dość długa.
„Po przybyciu do Angostury stwierdziłem, że jest tam więcej oficerów niż żołnierzy –
zanotował Persat, który przyłączył się do Bolívara w 1818 roku. – I to jakich żołnierzy!
Nieszczęsnych czarnych, którzy otrzymali wolność tylko po to, by mogli zginąć z rąk
Hiszpanów lub umrzeć z głodu i niedostatku, gdyż Republika nie miała ani pieniędzy,
ani kwatermistrzostwa, ani magazynu mundurów, więc liczni spośród tych biedaków
żałowali, że nie są już niewolnikami”[6]. Miasto roiło się od napoleońskich żołnierzy,
często rozczarowanych lub bliskich rezygnacji ze służby. Bolívar obiecał Persatowi
i byłemu lansjerowi gwardii, Polakowi Antoniemu Malczewskiemu, własne pułki, ale
obaj zrezygnowali, widząc kłótnie dowódców i poczynania „patriotów”. Po powrocie do
Europy Persat otrzymał reprymendę za wyrażanie krytycznych opinii o Bolívarze i jego
sprawie. Europejska opinia publiczna chciała wierzyć w mit o dzielnych mieszkańcach
Ameryki Południowej, walczących o swą wolność[7]. Nie brakowało szlachetnych
idealistów, pragnących poświęcić się dla takiej idei.
„W tym kraju wystarczy być przedstawicielem walczącego o wolność narodu, by
zyskać szczerą sympatię” – pisał George Chesterton, kapitan kawalerii, zwolniony
niedawno ze służby w armii brytyjskiej. W 1817 roku, idąc londyńską ulicą Strand
i myśląc z niechęcią o perspektywie nudnej egzystencji właściciela niewielkiego majątku
ziemskiego, spotkał znajomego oficera. „Chłopie! – zawołał jego były towarzysz broni. –
Wyruszajmy do Ameryki Południowej! Czekają tam na nas zaszczytna służba, chwała
i bogactwo!” I zaciągnął go na Grafton Street, gdzie mieściło się biuro werbunkowe
Luisa Lópeza Méndeza, upoważnionego przez Bolívara do kompletowania i wysyłania
całych jednostek wojskowych[8]. Méndez przekazał to zadanie w ręce pułkownika
Englisha, który zamierzał sformować dwa pułki huzarów, dwa lansjerów, jeden pułk
strzelców i jeden pułk artylerii[9].
W maju 1817 roku Gustavus Hippisley, porucznik bez przydziału, zaczął organizować
Pierwszy Wenezuelski Pułk Huzarów, którego miał zostać dowódcą. Nosili oni
„ciemnozielone kurtki z czerwonymi kołnierzami, klapami i mankietami. Niektórzy
ozdabiali kołnierz i mankiety złotymi koronkami i przypinali do ramienia ozdobny
austriacki węzeł. Przepasywali się koronkowymi szarfami i nosili dwa małe złote
epolety. Ciemnozielone spodnie miały po bokach złote lampasy z podobnej koronki”[10].
Drugi pułk huzarów, zwanych czerwonymi, miał jeszcze bardziej zachwycające
uniformy, a lansjerzy i artylerzyści też ze sobą pod tym względem rywalizowali. Ale
wszystkich powalili na kolana żołnierze Pierwszego Wenezuelskiego Pułku Strzelców,
dowodzonego przez pułkownika Campbella. Każdy pułk miał własną orkiestrę i sztandar
z hasłem „Morir o vencer” (Umrzeć lub zwyciężyć).
Spora część tych żołnierzy wstępowała w szeregi armii po to, by uciec od problemów
osobistych lub po prostu dlatego, że po przygodach wojennych czasy pokoju wydawały
im się nieznośnie nudne. Ale większość z nich była „olśniona wizją nieśmiertelnej
chwały, oczekującej na wyzwolicieli milionów istot ludzkich, obezwładnionych
ciężarem religijnego i politycznego niewolnictwa” – jak twierdził Chesterton, powołując
się na przykłady dwóch oficerów, z których jeden odsprzedał swe stanowisko w gwardii,
by móc wstąpić do wyzwoleńczej armii, a drugi wydał z własnych pieniędzy tysiąc
dwieście funtów na wyposażenie swojej jednostki. Wśród ludzi, którzy rozważali
możliwość wyjazdu do Wenezueli i wzięcia udziału w walkach, znalazł się poeta John
Keats. „Niemal wszyscy Brytyjczycy życzyli powodzenia południowoamerykańskim
patriotom i liczyli na chwalebny triumf ich przedsięwzięcia” – twierdził Hippisley[11].
Pierwszy kontyngent, liczący niemal dziewięciuset żołnierzy, wypłynął przy
ogłuszającym dźwięku orkiestr na pokładach pięciu okrętów w grudniu 1817 roku. Jedna
z jednostek zatonęła, rozbiwszy się na skałach Ouessant, i cały pierwszy pułk wspaniale
umundurowanych wenezuelskich lansjerów poszedł na dno. Reszta żołnierzy płynęła
dalej, ale ich entuzjazm wygasał stopniowo pod wpływem trudności zaopatrzeniowych
w rejonie Azorów i związanej z podróżą monotonii. Zanim dotarli do Indii Zachodnich,
morale spadło na niebezpiecznie niski poziom. Szeregowcy zaczęli dezerterować,
a oficerowie toczyli spory i wyzywali się na pojedynki. Podczas postoju na Margaricie
stracili wielu ludzi z powodu chorób i dezercji, gdy więc dopiero w lipcu 1818 roku
dotarli do Gujany, na brzeg wysiadło tylko stu pięćdziesięciu żołnierzy.
Fatalne warunki zakwaterowania i brak zaopatrzenia w żywność dowodziły wyraźnie,
że nie poczyniono żadnych przygotowań związanych z ich przybyciem. Mimo to kazano
im uroczyście defilować wokół drzewa wolności, które miejscowe władze pospiesznie
przesadziły, by uczcić ósmą rocznicę ogłoszenia niepodległości Wenezueli. Nowo
przybyli ochotnicy, nie otrzymując obiecanego żołdu, zaczęli rychło wyprzedawać części
swego umundurowania, znajdujące chętnych nabywców w gronie miejscowych
wielbicieli Napoleona. Pułkownik Macdonald został zamordowany przez rabusiów, gdy
chcieli zdobyć jego uniform. Buty żołnierzy się rozpadały, a liczni spośród nich stawiali
się na paradach półnadzy i bosi. Niesmak, wywołany złym traktowaniem, zamienił się
u nich w pogardę, gdy dostrzegli tchórzostwo niektórych dowodzących oddziałami
„patriotów”, i przybrał formę odrazy na widok mordowanych z zimną krwią jeńców.
Sam Wyzwoliciel nie wywarł na większości z nich specjalnego wrażenia. Bolívar miał
dużą głowę i krótkie, krzywe nogi, a poza tym nosił opięte bryczesy i ogromne buty,
więc nie wyglądał imponująco. W ciągu sześciu miesięcy jego szeregi opuścili liczni
brytyjscy oficerowie, a wśród nich niedawny wielki entuzjasta jego sprawy – George
Chesterton. Hippisley sprzedał przed wyjazdem swój trójgraniasty kapelusz z piórami
zachwyconemu nim Bolívarowi. Po powrocie do Londynu usiłował doprowadzić do
aresztowania Méndeza, ale nawet najbardziej zniechęcające informacje nie
powstrzymywały młodych ludzi, którzy pragnęli przelewać krew za wolność
Hispanoameryki. Jeszcze przed końcem 1818 roku na drugą półkulę popłynął
dowodzony przez pułkownika Elsama oddział siedmiuset nowo zwerbowanych
żołnierzy, do których dołączyła grupa belgijskich huzarów. Trwał też przypływ
przybywających na własną rękę ochotników z niemal wszystkich państw Europy. Drugi
kontyngent, zwerbowany przez pułkownika Englisha (tak zwany legion brytyjski, liczący
tysiąc żołnierzy), wylądował 14 lipca 1819 roku, równocześnie z oddziałem
hanowerczyków, którymi dowodził pułkownik Johannes Uslar. Warunki panujące
w Angosturze, dotąd złe, stały się fatalne; z siedmiuset ochotników, którzy przybyli
z Elsamem, trzystu pięćdziesięciu zmarło na febrę, zanim którykolwiek z nich zdążył
oddać choćby jeden wystrzał za sprawę wolności. Wobec braku leków naczelny chirurg
brytyjskiego legionu, niejaki Siegert, leczył febrę mieszaniną miejscowych ziół, która
choć niewiele pomagała jego pacjentom, przyniosła mu później majątek i ożywiła wiele
koktajli, zyskawszy pozycję na rynku jako Angostura Bitters.
Napływ ochotników jednak nie słabnął. Niezmordowany Gregor MacGregor wyruszył
do Londynu, pożyczył pieniądze od Méndeza i zaczął tworzyć „pułk irlandzki”, złożony
z podobnych do niego żołnierzy, o których jedna z gazet pisała, że są „wypchanymi
indykami” i „chodzącymi beczkami wina”[12]. MacGregor popłynął ze swymi ludźmi do
Porto Bello, zajął miasto, podeptał hiszpańską flagę, zaprojektował regalia dla nowego
Zakonu Rycerzy Zielonego Krzyża, a potem zaczął pić i uganiać się za ladacznicami.
Kiedy Hiszpanie przypuścili kontratak, odpłynął, zostawiając swoich Irlandczyków na
pastwę nieprzyjaciela.
W nieudolności niewiele mu ustępował John Devereux, syn Irlandczyka straconego za
udział w rebelii 1798 roku. Poznawszy Bolívara i uzyskawszy jego aprobatę, wrócił do
Irlandii i rozpoczął dochodową kampanię werbunkową, sprzedając stopnie oficerskie
żądnym przygód młodym ludziom, którzy chcieli walczyć o słuszną sprawę. Wywarł tak
silne wrażenie na irlandzkim patriocie Danielu O’Connellu, że ten wykupił stopień
oficerski dla swego czternastoletniego syna Morgana. Irlandzcy Przyjaciele Wolności
Południowej Ameryki wydali na jego cześć bankiet, podczas którego wzywali swój kraj
do oddania swych synów sprawie „rozkucia niewolników, detronizacji despoty,
wzniesienia ołtarza na grobie inkwizycji, wyniesienia ludu na poziom wolności”[13].
Devereux wysłał w sumie dwa tysiące stu żołnierzy, w dwóch transportach.
Wylądowali na wyspie Margarita, gdzie siedmiuset pięćdziesięciu zapadło na febrę
i zmarło. Pozostałym skończyły się pieniądze, więc niektórzy musieli sprzedawać swój
ekwipunek, a inni zdezerterowali i przenieśli się do Stanów Zjednoczonych. Po jakimś
czasie dopłynął do wyspy Margarita sam Devereux. Wyszedł na brzeg w mundurze
francuskiego marszałka i wsiadł na konia, by triumfalnie wjechać do miasta. Jego rumak,
który spędził minione dwa miesiące na chybotliwym okręcie, nie oparł się pokusie, jaką
stanowił dla niego przydrożny, błotnisty staw. Nie tracąc czasu na zrzucenie jeźdźca,
wskoczył do wody pełnej glonów i zaczął się w niej tarzać. Niezrażony tym, choć mokry
i zabłocony, Devereux wziął udział w wydanym na swoją cześć przyjęciu i wygłosił
dwugodzinną orację, zapewniając, że jest gotów osobiście zabić każdego Hiszpana,
jakiego napotka w Ameryce Południowej. Aby zrobić jeszcze większe wrażenie,
wyciągnął z pochwy szablę, ale gest ten bardziej przeraził, niż zachwycił jego słuchaczy,
z których żaden nie znał ani jednego angielskiego słowa.
Devereux, który pozował na „La Fayette’a Ameryki Południowej”, nigdy nie znalazł
się na polu walki, ale został pochowany w Narodowym Panteonie w Caracas. I choć
większość z tych, których wysłał z Irlandii, nigdy nie kiwnęła palcem dla sprawy
wolności, znalazło się wśród nich wystarczająco wielu dzielnych i pożytecznych ludzi,
by odkupić bierność reszty. Jednym z nich był Francis Burdett O’Connor, brat Feargusa,
który długo i odważnie walczył za sprawę wolności i zmarł jako boliwijski generał.
Według przyjętych obliczeń przez szeregi Bolívara przeszło aż sześć tysięcy
europejskich ochotników. Podczas żadnej z kampanii w skład jego armii nie wchodziło
ich więcej niż tysiąc dwustu, a tylko kilkuset wytrwało przy nim od początku do końca.
Łatwiej jednak będzie docenić ich wkład, jeśli weźmie się pod uwagę, że w toczonych
przez niego bitwach rzadko uczestniczyło po którejś ze stron więcej niż trzy tysiące
żołnierzy[14]. Najbardziej oddani byli mu z reguły ci, którzy przyłączyli się do niego na
własną rękę, pod wpływem osobistych przekonań. Znaleźli się wśród nich Francuzi, tacy
jak Alexis Vital Joseph baron Bruix, były paź Napoleona, i Charles Eloi Demarquet,
Włosi – na przykład Agostino Codazzi, napoleoński oficer artylerii, szwedzki hrabia
Frederick Adlercreutz, niemiecki baron Friedrich von Eben, a także Polacy, między
innymi Ludwik Flegel i Ferdynand Sierakowski. Nawet niektórzy spośród tych, którzy
zostali zwerbowani przez Anglików i tak skandalicznie potraktowani, okazali się oddani
sprawie. Jednym z nich był Daniel Florence O’Leary, chorąży „czerwonych” huzarów
Wilsona, który później został adiutantem Bolívara. Tylko nieliczni mogli się równać
z pułkownikiem Jamesem Rooke’em, postawionym na czele wszystkich Brytyjczyków,
którzy przeżyli pobyt w Angosturze. Kiedy pocisk armatni oderwał mu rękę, podniósł ją
i machał nią w powietrzu, krzycząc: „Viva la patria!”. Zapytany, czy ma na myśli
Anglię, czy Irlandię, odparł: „Tę, w której zostanę pochowany”. Zmarł na skutek rany
kilka dni później[15].
Takie akty heroizmu wydają się groteskowo nieadekwatne do okoliczności. Na
południowoamerykańskim kontynencie nie było żadnej patria. Dźwięczny slogan został
przechwycony przez kilku ambitnych ludzi, których można by uznać za dzieci
hispanoamerykańskiej tradycji niesubordynacji, duchowych spadkobierców Cortésa
i Pizarra. Ich cele były mgliste i pogmatwane. Bolívar – podobnie jak jego odpowiednik
z La Platy, San Martín – miotał się pomiędzy demokratycznymi zasadami a marzeniami
o kontynentalnym imperium. Ich bezpośrednim celem była władza. Aby ją zdobyć,
skonstruowali mit o prostych ludziach jęczących w niewoli despotycznych Hiszpanów.
Ale mogli liczyć na sukces tylko pod warunkiem, że potrafią stworzyć napoleońską wizję
świata, przedstawić samych siebie jako komety, z których ogonami mogą połączyć swe
nadzieje ludzie żywiący podobne marzenia, lecz mniej odważni. Dlatego naśladowali
Bonapartego – szukali własnych okazji do przejścia Alp i wygrania bitwy pod Marengo.
José de San Martín nie bardzo pasował do stereotypu niezadowolonego Kreola,
buntującego się przeciwko metropolii pod wpływem osobistej urazy. Urodził się
w 1778 roku na terenie Urugwaju, ale jego rodzice byli Hiszpanami. Kiedy miał
zaledwie siedem lat, jego ojciec, oficer hiszpańskiej armii, został służbowo przeniesiony
do kraju rodzinnego, więc młody José kształcił się w Madrycie. Po ukończeniu szkoły
wstąpił do wojska. Walczył przeciwko rewolucyjnej Francji, a potem, podczas wojny na
Półwyspie Iberyjskim, najpierw przeciwko Brytyjczykom, a następnie u ich boku.
Osiągnąwszy rangę podpułkownika, postanowił wystąpić z hiszpańskiej armii
i odwiedzić obie Ameryki. Na początku 1812 roku znalazł się w Buenos Aires
i zaoferował swe usługi tamtejszej juncie. Stworzył korpus konnych grenadierów
i poprowadził ich do zwycięstwa nad rojalistami pod Tucumán.
W 1815 roku kolonia zapewniła już sobie niepodległość, ale była nadal narażona na
niebezpieczeństwo. Centralny ośrodek hiszpańskiej potęgi na kontynencie
południowoamerykańskim znajdował się w Peru, skąd promieniował na południe – przez
Chile aż po Wicekrólestwo La Platy. Ruch rewolucyjny w Chile został zmiażdżony
w 1814 roku, a znany patriota Bernardo O’Higgins musiał szukać schronienia po drugiej
stronie Andów, w La Placie. Tam właśnie zetknął się z San Martínem, który mieszkał
w stolicy prowincji Mendoza. W gabinecie San Martína, gdzie wisiał portret
Bonapartego, zaczęli planować prawdziwie napoleońskie przedsięwzięcie, jakim miał
być marsz przez Andy.
San Martín zebrał mniej więcej czterotysięczną armię żołnierzy, z których połowę
stanowili byli niewolnicy. Jej część składową tworzył stuosobowy „legion brytyjski”,
złożony z Brytyjczyków i Amerykanów. By wprowadzić w błąd Hiszpanów, wysłał dwa
niewielkie oddziały w kierunku dwóch wiodących na drugą stronę gór przełęczy, a sam,
z głównymi siłami, wybrał drogę przez trzecią. Forsowanie cordillera było
przedsięwzięciem przerażająco trudnym i mogło łatwo skończyć się katastrofą. Ale
ludzie San Martína wykazali się niezwykłą odpornością, a on sam dowiódł swych
talentów dowódczych i zdobył legendarną sławę współczesnego Hannibala.
Przebywszy Andy, pobił rojalistów pod Chacabuco 12 lutego 1817 roku i wkroczył do
Santiago. Wskrzesił niezależny rząd, na którego czele stanął O’Higgins, a 14 kwietnia
1818 roku pokonał resztki rojalistów pod Maipú. Choć na terenie Chile nie było już
prawie wcale wojsk rojalistycznych, nadal silne były tam jednak rojalistyczne nastroje,
których nie można było zastąpić poczuciem chilijskiej przynależności narodowej. Gdy
tylko ustały walki, pozycja San Martína stała się chwiejna, podobnie zresztą jak pozycja
Bolívara, który postanowił go naśladować.
W maju 1819 roku Bolívar wymaszerował z Angostury na czele wszystkich żołnierzy,
których udało mu się zebrać, przekroczył góry i zaatakował od tyłu hiszpańskie siły,
stacjonujące w Nowej Granadzie. Ta operacja była jeszcze bardziej niebezpieczna niż
manewr San Martína, więc jej sukces natychmiast zapewnił mu wielki autorytet.
W sierpniu Wyzwoliciel rozbił siły hiszpańskie nad rzeką Boyacá, a 18 września
wkroczył do Santa Fe de Bogotá i wziął udział w starannie wyreżyserowanej paradzie,
w której główne role grali grenadierzy jego gwardii i Anglicy z Legionu Albion. Wstąpił
do katedry, gdzie odprawiono mszę i odśpiewano Te Deum, a potem wspiął się na
podium, by wysłuchać napisanej na jego cześć kantaty i przyjąć laurowy wieniec, którym
ukoronowała go dwudziestka ubranych na biało młodych dziewcząt.
W grudniu 1819 roku Wyzwoliciel był już z powrotem w Angosturze, gdzie ogłosił
narodziny Republiki Kolumbijskiej i został jednogłośnie wybrany na jej prezydenta.
W rzeczywistości Kolumbia nie zasługiwała na miano patria bardziej niż Chile i miała
się rozpaść pod wpływem własnej inercji. Ani San Martín w Chile, ani Bolívar w Nowej
Granadzie nie byli na tyle silni, by narzucić swój autorytet mieszkańcom (wśród których
przeważali rojaliści) i rywalizującym z sobą przywódcom „patriotów”, a tym bardziej
oprzeć się interwencji sił hiszpańskich. Oto jednak przygotowująca zdecydowany atak
Hiszpania sama nagle pogrążyła się w chaosie.
Kiedy wiosną 1820 roku zebrały się Kortezy, umiarkowani liberałowie, których
znaczna część odegrała kluczową rolę podczas uchwalania konstytucji z 1812 roku, zdali
sobie sprawę, że jest ona niefunkcjonalna, i zażądali wprowadzenia poprawek. Zostali
jednak zagłuszeni z jednej strony przez radykałów (exaltados), dla których „święty
kodeks” był istotnie święty, a z drugiej przez króla i jego serviles. W sierpniu 1820 roku
przybył do Madrytu Riego, podnosząc temperaturę polityczną. Był bohaterem exaltados
i cieszył się sympatią tłumów, które obnosiły po mieście jego ozdobiony palmowymi
liśćmi portret i śpiewały Hymn na cześć Riegi. Kiedy żołnierze usiłowali rozpędzić jeden
z takich pochodów, zostali zaatakowani przez jakąś damę, wrzeszczącą: „Profanacja! Jak
śmiecie atakować bohatera narodowego?”[18]. Riego wysunął swoją kandydaturę na
stanowisko dyktatora, ale została ona odrzucona przez Kortezy. Mimo to nadal działał na
marginesie sceny politycznej, wywołując liczne problemy. Wpływał na bieg wydarzeń za
pośrednictwem popularnego, quasi-masońskiego ruchu comuneros, którego niesamowite
rytuały inicjacyjne mroziły krew w żyłach bardziej umiarkowanych patriotów.
W tym samym miesiącu rewolucja wstrząsnęła sąsiednią Portugalią, której
postnapoleońskie dzieje były kopią hiszpańskich. 24 sierpnia 1820 roku dwaj
pułkownicy wyprowadzili swe wojska na ulice Porto. Zażądali od króla Jana VI, by
wrócił z Brazylii i nadał państwu konstytucję. We wrześniu, kiedy za wnioskami
konstytucjonalistów opowiedziała się Lizbona, zwołano zgromadzenie ustawodawcze.
Rozpoczęła się długa dyskusja, dotycząca celów działania: jedni domagali się przyjęcia
konstytucji hiszpańskiej, inni opowiadali się za bardziej ewolucyjnym sposobem
działania.
L
„ ud i poeci maszerują obok siebie – napisał w 1830 roku francuski krytyk Charles-
Augustin Sainte-Beuve. – Sztuka występuje odtąd na forum publicznym i jest bliska
masom”[1]. W jego słowach było sporo prawdy. Nigdy przedtem ani potem poezja nie
była tak chętnie i masowo czytana, tak bardzo brana do serca i tak dokładnie badana
w poszukiwaniu ukrytych znaczeń. Jej odbiorcy szukali nie tylko estetycznych czy
emocjonalnych uniesień. W ciągu minionych dwudziestu lat poeci zaczęli odgrywać
nową rolę. Sztuka była już nie zbytkownym luksusem, lecz wielką, odkrywaną przez
ludzkość prawdą, a artyści stali się jakby jasnowidzami, których powołanie polegało na
ujawnianiu tej prawdy pozostałym. Puszkin uroczyście oznajmił, że poeta jest prorokiem
wypowiadającym płonące słowa prawdy. Waldo Emerson, pisarz amerykański, uważał
poetów za „bogów wyzwolicieli”, którzy zdobyli wolność i mogą wobec tego wyzwalać
innych[2]. Franciszek Liszt, pianista i kompozytor, pragnął odtworzyć „polityczną,
filozoficzną i religijną siłę”, którą jego zdaniem miała muzyka w dawnych czasach[3].
William Blake utrzymywał, że Jezus i wszyscy jego uczniowie byli artystami i że on sam
idzie w ślad za Jezusem przez swoją sztukę[4]. „Niewykluczone, że Bóg był tylko
pierwszym poetą wszechświata” – pisał Téophile Gautier[5]. W latach dwudziestych
XIX wieku poeci regularnie stawiali znak równości między swym rzemiosłem a religią,
natomiast Wiktor Hugo przedstawiał się na zmianę jako Zoroaster, Mojżesz i Chrystus,
jako ktoś, kto jest po części prorokiem, a po części bogiem.
Naturalną reakcją żyjącego w społeczeństwie człowieka na szykany i cenzurę jest
skłonność do przerzucenia swych myśli na płaszczyznę takiego medium, w którym nie
trzeba ich wyrażać w słowach lub w którym mają one podwójne znaczenie.
Przekazywanie myśli odbywa się wtedy za pomocą alternatywnych – wizualnych lub
słuchowych – środków wyrazu, a samo przesłanie jest zrozumiałe dla wszystkich, ale tak
zawoalowane, że cenzor nie może go przyszpilić i skrytykować. Debata, która powinna
być prowadzona jawnie i otwarcie, zostaje przeniesiona na inne forum – czasem o wiele
groźniejsze dla władzy, zostaje ona bowiem pozbawiona pola manewru i może wydawać
tylko arbitralne zakazy. Sztuka, idąc w ślad za tajnymi stowarzyszeniami, stała się
politycznym środkiem porozumienia i sposobem wyrażania przekonań politycznych.
Heinrich Heine oznajmił kiedyś, że nie zależy mu na tym, czy będzie zapamiętany jako
poeta. „Ale na moim nagrobku powinna leżeć szabla, gdyż byłem ofiarnym żołnierzem
w wojnie o wyzwolenie ludzkości” – twierdził z uporem[6].
W represyjnym klimacie, jaki zapanował na terenie Europy po 1815 roku, najlepiej
służyły temu celowi poezja i muzyka, szczególnie w takich formach, w których
występowały one razem. We Francji epoki restauracji potężnymi manipulatorami
mającymi władzę nad opinią publiczną byli poeci zwani chansonnier, a ich rolę
przejmowała i rozwijała twórczo coraz bardziej popularna forma operowa. Nie
funkcjonowała ona jako gatunek służący propagowaniu informacji lub poglądów, lecz
stała się wylęgarnią uczuć i nastrojów, poprzez które można było te pierwsze wyrażać.
Było w tym sporo ironii, gdyż opera jako gatunek sztuki wyrosła z dworskich spektakli
maskowych, których celem była gloryfikacja monarchy.
Aż do rewolucji francuskiej związki między operą a dworem były bardzo silne. Po
1789 roku rolę dworu przejęło Zgromadzenie Narodowe, a później Konwent. Tak czy
owak, ta forma sztuki stała się jeszcze bardziej związana z państwem, a jej zadaniem
była teraz jego otwarta gloryfikacja. Nie wymagano od niej sięgania po subtelne
alegorie. Spektakle przeniosły się z sal teatralnych na ulice, a w okresie rewolucyjnym
niezwykle popularne były różnego rodzaju obchody i festiwale. Napoleon nie
potrzebował opery. Jego cesarstwo, dysponujące stylowymi dekoracjami, wielotysięczną
heroiczną obsadą, faustowską fabułą, a przede wszystkim prometejskim bohaterem, było
samo w sobie wielką operą. Po restauracji opera wynagradzała Francuzom szarzyznę
codziennego życia, prezentując im eskapistyczne marzenia i zachęcając do tworzenia
własnych wizji. Była podporządkowana dworowi, ale rozwinęła swój własny styl
i zyskała charakter, który nie był bynajmniej rojalistyczny.
Kiedy tytułowy bohater opery Mozarta Don Giovanni śpiewa: „Viva la liberta!”,
marzy raczej o rozpuście niż o rewolucji. Ale kiedy opera ta trafiła w 1788 roku na
wiedeńską scenę, cenzorzy zażądali, by śpiewał „Viva la societa!”[7]. Ich obawy okazały
się prorocze: od lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku tematami zaskakująco wielu oper
były tyrania, uwięzienie i ucieczka, a w latach dwudziestych kolejnego stulecia
większość z nich zawierała fundamentalnie wywrotowe treści. Liczne spośród nich były
osadzone w kontekście historycznym i opierały swą dramatyczną wymowę na
przeciwstawieniu osobistego buntu narodowej rebelii. Tak popularne tematy, jak legenda
o Wilhelmie Tellu czy neapolitańskie powstanie Tommasa Anielli (Masaniella)
z 1647 roku, łączyły w sobie wielką patriotyczną retorykę z intymną tragedią osobistą.
Francuscy cenzorzy, masakrując Niemą z Portici (La muette de Portici) Daniela
Aubera, jedną z wielu sztuk i oper, których tematem była rewolta Masaniella, wycinali
takie fragmenty tekstu, jak: „lud jest panem” i „trzeba uzbroić lud”, ale niewiele im
z tego przyszło. Kiedy w lutym 1828 roku doszło do premiery, tenor Adolphe Nourrit
grający rolę Masaniella w rozpiętej koszuli, trójkolorowych pantalonach i czerwonej
czapce frygijskiej, zaintonował refren: „Amour sacré de la Patrie” (Święta miłości
ojczyzny), sala oszalała. Ponieważ stary hymn był zakazany od 1815 roku, cenzorzy nie
zwrócili na to uwagi, ale publiczność natychmiast zauważyła, że słowa te zostały
zaczerpnięte z Marsylianki[8]. W gruncie rzeczy nie można było sprawić, by tego rodzaju
opera stała się „bezpieczna”. Im usilniej starały się to zagwarantować władze, tym
bardziej zamieniała się ona w symbol działalności wywrotowej i wezwanie do buntu.
Tego rodzaju symbolika odegrała kluczową rolę w wydarzeniach, do których doszło
w 1830 roku.
Zapowiedzią nastrojów, jakie miały niebawem zapanować w nowym roku, stała się
premiera sztuki Hernani Wiktora Hugo, która się odbyła 25 lutego 1830 roku. Dramat
z bohaterem przestępcą, walczącym o miłość i wyzwolenie z losem i establishmentem
Habsburgów, zręcznie połączył w sobie wszystkie najmodniejsze tematy. Jego forma
łamała też wszelkie artystyczne konwencje, a Hugo twierdził we wstępie, że styl
romantyczny był po prostu liberalizmem w sztuce. Teatr stał się areną zaciekłej bitwy
między zwolennikami klasycyzmu a romantykami, artystyczną próbą generalną tego, co
miało się wydarzyć w sferze polityki.
Nieudolność opozycji epoki restauracji wzbudziła w Burbonach przekonanie, że ich
rządy nie są w żaden sposób zagrożone. Ludwik XVIII zmarł spokojnie w 1824 roku,
a po nim równie spokojnie wstąpił na tron jako Karol X jego brat, hrabia d’Artois. Gdy
tylko na nim zasiadł, zaczął cofać wskazówki zegara, każąc się koronować w Reims
z całym tradycyjnym ceremoniałem. Nastąpiło to w maju 1825 roku. By jeszcze
wyraźniej wzmocnić pozycję monarchii, usiłował podważać zasady Karty
konstytucyjnej, która była fundamentem restauracji. Kryzys ekonomiczny z lat 1826–
1827 doprowadził do zamieszek w wielu częściach kraju, a w listopadzie 1827 roku
doszło do powstania w Paryżu. Na razie jednak wszystkim tym kierowały tylko nastroje
niepoparte głębszą refleksją czy planem. Wśród stojących na barykadach młodych ludzi
znalazł się późniejszy działacz rewolucyjny Louis Auguste Blanqui, który wyznał, że nie
wie dokładnie, o co walczy, choć miał to być dla niego początek długiego życia,
poświęconego działalności rewolucyjnej. Powstanie zostało szybko stłumione, ale
emocje, które legły u jego źródeł, okazały się trwalsze.
Jedynym przywódcą, wokół którego mogli się skupić opozycjoniści, był La Fayette,
uważany już wtedy za postać czysto symboliczną. Kojarzono go z wszystkimi spiskami
od 1815 roku, ale nie stał na czele żadnego z nich. Choć okazywał dumę ze swojej
rewolucyjnej przeszłości i nie potrafił odrzucić awansów młodych entuzjastów, minione
lata wyrobiły w nim poczucie realizmu, więc skłaniał się teraz ku reformie
konstytucyjnej. Tak czy owak, był najbardziej szanowaną postacią francuskiego życia
publicznego. Podróż do Ameryki, którą odbył w 1824 roku, poprawiła jego notowania,
a agitacja na rzecz sprawy Grecji dała mu okazję do powiewania flagą wolności.
Uchodził za człowieka, który reprezentuje najwyższe wartości francuskiej kultury
politycznej.
Karol X, zawiedziony funkcjonowaniem Izby Deputowanych, postanowił ją rozwiązać
i przeprowadzić nowe wybory w marcu 1830 roku. Wywołało to już stanowczy opór.
Król zdecydował się na próbę sił i ogłosił 26 lipca zestaw nadzwyczajnych ordonnances,
zawieszając wolność prasy, rozwiązując niedawno wybraną Izbę i ograniczając prawa
wyborcze. Następnego dnia wzniesiono barykady, a mieszkańcy Paryża zaczęli rabować
broń z warsztatów rusznikarskich. Sytuacja była poważna, choć wciąż nie krytyczna, bo
rebelianci nie mieli przywódców ani planu i nie wiedzieli dokładnie, o co zamierzają
walczyć. Nie reprezentowali też całości społeczeństwa. Dziesięcioma tysiącami
stacjonujących w stolicy żołnierzy dowodził były napoleoński marszałek Auguste de
Marmont, który potrafiłby opanować postęp rewolty, ale otrzymał sprzeczne rozkazy.
Król chciał zachować bierność i przetrwać burzę, a kiedy zmienił zdanie, było już za
późno. Po dwóch dniach chaotycznych walk żołnierze Marmonta zaczęli przechodzić na
stronę buntowników. 29 lipca w ich rękach znajdowała się już większość obszaru Paryża,
a komitet miejski, urzędujący w ratuszu, zachowywał się tak, jakby był rządem
tymczasowym. Karol X postąpił tak samo jak 16 lipca 1789 roku i uciekł za granicę.
Do tego niezaplanowanego i pozbawionego przywódców powstania doszło w wyniku
splotu pretensji i aspiracji, ale najsilniejszym motywem buntowników była zapewne
mniejsza bądź większa frustracja. Trwało ono trzy dni, które przeszły do historii jako Les
Trois Glorieuses (Trzy dni chwały). Niektórzy powstańcy byli biedni i głodni, ale głód
i bieda nie znalazły miejsca ani w hasłach, ani na sztandarach. Najczęściej słyszało się
okrzyk: „Vive la liberté!”, ale jego wymowa zależała w dużym stopniu od tego, kto
krzyczał. Część buntowników pragnęła zmiany konstytucji, dla większości jednak
sformułowanie konkretnych żądań byłoby zadaniem bardzo trudnym. Częściej słyszało
się okrzyk: „Precz z romantykami!” niż postulaty dotyczące chleba czy poprawy
warunków pracy.
Romantycy brali w tych wydarzeniach aktywny udział. Aleksander Dumas stał na
barykadzie obok malarza Paula Hueta, byłego carbonaro. Franciszek Liszt, któremu
udzieliło się ogólne podniecenie, krążył po ulicach, podburzając powstańców i układając
w myślach Symfonię rewolucyjną. Stendhal spędził te trzy dni w domu, pogrążony
w lekturze Memoriału ze św. Heleny, biblii czcicieli Napoleona. Dumas, który w drugim
dniu rewolty budował barykadę na Place de l’Odéon, był świadkiem sceny, w pełni
usprawiedliwiającej wybór lektury Stendhala. Kiedy wraz z towarzyszami ciężko
pracował, wyrywając kostki z bruku i rzucając na barykadę różne meble, podjechał do
nich na białym koniu właściciel pobliskiej szkoły jeździeckiej. Miał na sobie dokładnie
zapięty surdut i czarny trójgraniasty kapelusz. Kiedy zatrzymał się obok barykady,
trzymając jedną rękę za plecami, jego podobieństwo do Napoleona było tak uderzające,
że tłum zaczął krzyczeć: „Vive l’Empereur!”. Jakaś stara kobieta padła na kolana
i zaczęła się żegnać, wołając: „Och, Jezu! Więc było mi dane przed śmiercią go
zobaczyć!...”[9].
W warunkach chaosu pojęciowego najważniejszą rolę odgrywały symbole i slogany.
Na pierwszy plan wysunęła się Marsylianka. Znalazła się na ustach zdezorientowanych
tłumów, które budowały pierwsze barykady, a jej dźwięki zelektryzowały całą stolicę.
Kiedy znany tenor Adolphe Nourrit zaczął ją śpiewać na scenie opery, zapadła nabożna
cisza, a niektórzy widzowie rzucili się na kolana. Na żądanie publiczności Nourrit
wchodził przez następne trzy miesiące co wieczór na scenę w mundurze Gwardii
Narodowej i wykonywał ten święty hymn, trzymając w ręku trójkolorową flagę.
Kompozytor Hector Berlioz uważał tę melodię za jedno z najważniejszych muzycznych
doznań całego swego życia. Gdy wybuchła rewolucja, pisał kantatę na konkurs.
Pracował nad nią gorączkowo przez cały dzień 28 lipca w Palais Mazarin, choć kule
i pociski armatnie uderzały o ściany budynku i spadały na jego dach. Następnego dnia,
ukończywszy utwór, zdobył pistolet i przyłączył się do okupującego ulice „świętego
motłochu”. W pewnej chwili spotkał grupę młodych ludzi, którzy śpiewali porywające
pieśni bojowe. Zebrała się wokół nich gromada gapiów, a kiedy Berlioz i śpiewacy
chcieli odejść, ruszył za nimi wielotysięczny tłum zachwyconych słuchaczy. Zapędzeni
w ślepy zaułek, musieli śpiewać dalej. Weszli na pierwsze piętro i otworzyli okna, żeby
zebrani mogli ich widzieć i słyszeć. Zaczęli od Marsylianki. „Niemal natychmiast
kipiąca pod naszymi stopami masa ludzka ucichła i zamarła w pełnym czci bezruchu” –
wspominał Berlioz. Kiedy zabrzmiał refren „Aux armes, citoyens!”, podjęła go liczna
rzesza mężczyzn, kobiet i dzieci, „rozgrzanych i podnieconych niedawną walką na
barykadach”, a Berlioz osunął się na podłogę, owładnięty wzruszeniem[10].
Innym charakterystycznym symbolem Les Trois Glorieuses był trójkolorowy sztandar,
również zakazany w 1814 roku. 28 lipca Dumas przechodził przez jakiś most i ujrzał
nagle powiewającą nad Notre Dame flagę rewolucji. „Oparłem się o barierę, unosząc
ręce, i wpatrywałem się w nią oczyma pełnymi łez”[11]. Właśnie trójkolorowy sztandar
miał przesądzić o wyniku rewolucji. Impulsy, które zagnały powstańców na barykady
i wzbudziły wątpliwości w szeregach królewskich żołnierzy, skłaniając niektórych do
przejścia na stronę buntowników, miały charakter emocjonalny i duchowy, a nie
polityczny. Owe lipcowe dni nie zrodziły się z głębokiego poczucia niesprawiedliwości
ani chęci wprowadzenia nowego porządku społecznego. Były protestem przeciwko
restauracji Burbonów i próbą odrodzenia ducha 1789 roku. Oraz potwierdzeniem zasady
supremacji narodu, ignorowanej i lekceważonej przez dom panujący.
Dnia 29 lipca, kiedy walki już w zasadzie dobiegły końca, La Fayette wyruszył do
ratusza, witany przez wiwatujące na jego cześć tłumy. Był jedynym człowiekiem,
którego wszyscy mogli poprzeć. Ale nie był człowiekiem umiejącym sprawować władzę.
Nikt nie dostrzegał tego wyraźniej niż jedyny przebywający dotąd w Paryżu członek
francuskiej rodziny królewskiej, książę Orleanu. Ludwik Filip Orleański starannie
kształtował swój wizerunek, stopniowo zdobywając pozycję, w której był zarówno
akceptowalną twarzą monarchii, jak i przedstawicielem ducha 1792 roku. Zabiegał
o względy artystów i nie szczędził poparcia ani pochwał popularnym pisarzom, którzy
dobrze służyli jego sprawie. W 1824 roku był sponsorem ogromnej wystawy
współczesnego francuskiego malarstwa w Palais Royal, na której eksponowano dziwnym
trafem dwie wielkie jego podobizny namalowane przez Verneta. Na jednej z nich
walczył pod Valmy, na drugiej pod Jemappes.
Książę był niewidoczny podczas rewolucji lipcowej, ale poeta Pierre-Jean Béranger
oraz malarz Ary Scheffer sondowali opinię publiczną i wysuwali jego kandydaturę. Mógł
liczyć na poparcie wielu konstytucyjnych liberałów i ludzi, których nazwalibyśmy dziś
przedstawicielami biznesu. Gdy tylko stało się jasne, że Karol X to już przeszłość, liczni
przeciwnicy republiki zaczęli spoglądać w kierunku księcia orleańskiego, uważając go za
mniejsze zło. Dopiero wtedy pojawił się na publicznej scenie. 30 lipca przyjął delegację
umiarkowanych członków Izby Deputowanych, błagających go, by zechciał zostać
Namiestnikiem Królestwa, a następnego dnia pojechał do ratusza, w którym La Fayette
robił, co mógł, by powściągnąć najbardziej radykalne elementy.
Stojąc obok La Fayette’a na balkonie ratusza przed zgromadzonymi mieszkańcami
stolicy, przyszły monarcha wpadł na znakomity pomysł. Objął sędziwego generała
i zaczął machać trójkolorową flagą, która owinęła się wokół La Fayette’a i księcia,
wywołując aplauz tłumu. Książę stał się ulubieńcem Paryża i kilka dni później został
osadzony na tronie jako Ludwik Filip, król Francuzów. Była to jego nagroda za
inteligencję i szybki refleks. Znał potęgę trójkolorowej flagi i wiedział, jak wiele ona
znaczy dla przeciętnego Francuza. Kiedy oficer francuskich sił w Algierii przekazał
swym żołnierzom wieści o Les Trois Glorieuses, tłumacząc im, że znienawidzeni
Burbonowie upadli, a nowym władcą jest konstytucyjny monarcha, który walczył pod
Valmy, nie zrobiło to na nich wrażenia. „Dopiero kiedy ci dobrzy ludzie usłyszeli, że
białą flagę zastąpiła trójkolorowa, dali upust swej radości” – zapisał[12].
Powszechna radość była uczuciem, które dominowało we Francji pod koniec lipca
1830 roku. „Gdy tylko opadł bitewny kurz – zanotowała 29 lipca hrabina de Boigne,
zwolenniczka legitymizmu – Paryż stał się miastem braci”[13]. Biedacy nadal byli biedni,
głodni nadal głodowali, ale wszyscy odzyskali swoje marzenia. Kilka dni po spektaklu,
jaki odbył się w ratuszu, Eugène Pottier, drugorzędny poeta, najbardziej znany jako autor
Międzynarodówki, napisał wierszyk, który oddawał nastroje epoki:
Owa radość z nowego świtu wykraczała poza granice Francji. Podobnie jak
w 1789 roku cały zachodni świat odczuł dreszcz podniecenia. „Wzbudziło to mój
entuzjazm i dało mi jak gdyby nowe życie” – pisał John Stuart Mill, który pospieszył do
Paryża, by oglądać z zachwytem La Fayette’a i innych bohaterów lipcowych dni[15].
Heinrich Heine, choć starszy, traktował niemal nabożnie „gruby stos gazet
z najnowszymi gorącymi wiadomościami”. „Każda z nich była promieniem słońca,
owiniętym w zadrukowany papier, a wszystkie razem rozniecały w mojej duszy dziki
płomień... La Fayette, trójkolorowa flaga, Marsylianka – to mnie odurza. Śmiałe,
płomienne nadzieje wystrzelają w górę jak drzewa, rodzące złote owoce i gałęzie,
wznoszące się tak wysoko, że ich liście dotykają chmur”[16].
Przebieg tych wydarzeń był otoczony niemal religijnym kultem. Pewien belgijski
radykał, który pod koniec lipca przebywał w Niemczech, opisał scenę, której był
świadkiem w jakiejś gospodzie na terenie Karlsruhe: „Przy sąsiednim stole siedziała
grupa badeńskich oficerów. Jeden z nich otworzył otrzymany właśnie ze Sztrasburga list,
z którego koperty wypadła trójkolorowa kokarda. Wszyscy unieśli się z miejsc i przez
chwilę stali nieruchomo, pogrążeni w pełnym szacunku milczeniu”[17]. By zahamować
rozprzestrzenianie się nowej zarazy, niektóre niemieckie rządy zakazały grania takich
oper, jak Niema z Portici i Wilhelm Tell[18]. Dobrze wiedziały, co robią – wykonanie
jednej z nich wywołało powstanie, które było pierwszym krokiem na drodze do
utworzenia nowego narodu tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał – w Belgii.
Mniej korzystnie układały się losy tej samej sprawy w Hiszpanii, gdzie aktywność
opozycjonistów przyniosła skutek w postaci tragicznego chaosu. Było to o tyle mało
zaskakujące, że hiszpańskich uchodźców, osiadłych głównie w Londynie, dzieliły
poważne różnice poglądów, co prowadziło nie tylko do konfliktów między nimi, lecz
także ułatwiało hiszpańskiemu rządowi infiltrację opozycyjnych środowisk.
Jeden z tych uchodźców, wojowniczy generał José María Torrijos y Uriarte, zyskał
entuzjastyczne poparcie dwóch studentów uniwersytetu w Cambridge, Johna Sterlinga
i Richarda Trencha, typowych idealistów bez określonego programu. Obaj byli
członkami tak zwanego Bractwa Apostołów, czyli Cambridge Conversazione Society,
klubu dyskusyjnego, do którego należeli między innymi poeci Alfred Tennyson i Arthur
Hallam, nakłonili więc ich do wspólnego układania planów, które miały wesprzeć
hiszpańskich uchodźców w walce o wyzwolenie ich ojczyzny. Kuzyn Sterlinga, Robert
Boyd, odziedziczył niespodziewanie znaczny majątek, a Sterling przekonał go, że
powinien poświęcić te pieniądze dla sprawy. Kupili więc statek i zgromadzili broń oraz
zapasy żywności, a potem zebrali grono ochotników.
Generał Francisco Espoz y Mina, bohater bojów partyzanckich i walk z 1823 roku, był
zdecydowanie przeciwny planom Torrijosa, ale kiedy dowiedział się o wydarzeniach we
Francji, uznał, że nadeszła odpowiednia chwila. Opuścił swe angielskie schronienie
i pojawił się w Paryżu, gdzie serdecznie powitał go La Fayette. Król Ludwik Filip nie
szczędził hojnych obietnic, więc Mina zebrał w Pirenejach nieliczny oddział
hiszpańskich liberałów. Wkrótce przybyli tam Tennyson i Hallam, przywożąc instrukcje,
które miały ułatwić koordynację poczynań różnych patriotycznych przywódców. Ale nie
byli zachwyceni tym, co ujrzeli w hiszpańskim obozie, i rychło wrócili do Anglii.
Ekspedycja Torrijosa spaliła na panewce, bo władze brytyjskie rozszyfrowały jego
plany i skonfiskowały statek wraz z ładunkiem tuż przed podniesieniem kotwicy. On sam
zdołał jednak uniknąć aresztowania i uciec do Paryża, gdzie pożyczył pieniądze od
La Fayette’a, a potem spotkał się w Gibraltarze z Trenchem, Boydem i innymi
„apostołami”. Podczas gdy po drugiej stronie Pirenejów działalność Miny, pozbawiona
wsparcia z Francji, stopniowo zamierała, Torrijos wylądował na południowym wybrzeżu
Hiszpanii i podjął kilka nieudanych prób wywołania rewolty. Aktywność jego grupy
wygasła, gdy wszyscy jej członkowie zostali schwytani i rozstrzelani na nadmorskiej
plaży.
Niewiele lepiej przedstawiała się sytuacja na terenie Włoch, gdzie wieści o Les Trois
Glorieuses również wywołały wielkie poruszenie. Zrodził się tam plan wszczęcia rebelii
w Piemoncie. Poparł go Carlo Bianco, który niedawno opublikował trzytomowy
podręcznik na temat strategii narodowych powstań, a teraz pojechał do Paryża, by
naradzić się z Buonarrotim. Generał Pepe zebrał w Marsylii około stu żołnierzy
i zamierzał popłynąć z nimi na Sycylię, by wywołać tam rewolucję. W styczniu
1831 roku Francesco Salfi założył Giunta Liberatrice Italiana, ale jego organizacja nie
przejawiała większej aktywności.
Do powstań doszło w Padwie, Modenie i Państwie Kościelnym. Rozpoczęły się one
w lutym 1831 roku, ale były chaotycznymi ruchawkami, fatalnie zorganizowanymi przez
garstki kłótliwych intelektualistów i egzaltowanych młodych arystokratów. Typowym
przykładem tego rodzaju nieudolności okazał się spisek, na którego czele stał hrabia
Guglielmo Libri. Jego ludzie zamierzali otoczyć wielkiego księcia Toskanii Leopolda
podczas balu maskowego i zmusić go do podpisania petycji, która miała doprowadzić do
przyjęcia konstytucji. Wszystko zakończyło się fiaskiem, a spiskowcy uciekli za granicę.
Libri został później cenionym naukowcem i był znany w Paryżu ze skłonności do
kradzieży książek.
Powstania przyciągały jak zwykle sfrustrowanych błędnych rycerzy, poszukujących
życiowej misji. Jednym z nich był Karol Ludwik Napoleon Bonaparte, syn Ludwika,
byłego króla Holandii. Przyszły cesarz chciał początkowo walczyć o wolność Grecji, ale
mu na to nie pozwolono. Wraz ze swym młodszym bratem dotarł do obozu rebeliantów
w Spoleto w marcu 1831 roku. Zdążył wziąć udział w potyczce z oddziałem wojsk
papieskich, ale potem powstańcy powiedzieli mu, że jego obecność w ich szeregach jest
dla nich krępująca. Postanowił więc wziąć udział w walce o wolność Polski, zanim
jednak tam pojechał, jego brat zmarł na odrę, co tak go zniechęciło, że wrócił do domu.
W Bolonii utrzymywali się przez kilka miesięcy przy władzy powstańcy, którymi
dowodził generał Józef Grabiński, weteran insurekcji kościuszkowskiej z 1794 roku
i Legionów Polskich. Tymczasem siły austriackie rychło odzyskały kontrolę nad
Półwyspem Apenińskim. W Modenie powiesiły grupę liberałów, w której skład wchodził
Ciro Menotti, ale większość wywrotowców zdołała uciec i zasilić szeregi uchodźców,
kontynuujących polityczne spory na terenie różnych miast Europy. Papież Grzegorz XVI
ogłosił encyklikę Mirari vos, w której potępił wszystkie ruchy liberalne, i na tym cała
sprawa się skończyła.
N
„ ie, Polska jeszcze nie zginęła – napisał Heinrich Heine w 1831 roku, nawiązując do
pierwszego wiersza Pieśni Legionów. – Jej prawdziwy byt nie skończył się bynajmniej
wraz z jej polityczną egzystencją. Jak Izrael po upadku Jerozolimy, tak być może po
upadku Warszawy odrodzi się Polska, by wypełnić swe szczytne przeznaczenie”.
Thomas Campbell ukazywał klęskę jako „Polską Golgotę”. „Śpij, o Polsko, śpij
spokojnie w miejscu, które inni nazywają twoim grobem, a ja wiem, że jest ono twoją
kołyską” – modlił się abbé Félicité de Lamennais[1]. Były to głosy prorocze, gdyż
właśnie wtedy rodziło się coś, co nazwano sprawą polską. Około pięćdziesięciu pięciu
tysięcy polskich żołnierzy i sześciu tysięcy cywilów odmówiło poddania się Rosjanom
i rozpoczęło wielki exodus, który miał poważnie zaważyć na biegu dziejów Europy.
Wielu żołnierzy myślało tylko o tym, w jaki sposób kontynuować walkę
o niepodległość. Generał Józef Bem zadbał, by wojsko, które przeszło pod jego komendą
do Prus Wschodnich, zachowało spójność i podział na zdyscyplinowane jednostki.
Myślał o stworzeniu polskiego legionu pod egidą Prus, zakładając, że te ostatnie zechcą
kiedyś podjąć wojnę z Rosją. Okoliczności wydawały się temu sprzyjać. W całych
Niemczech rozbrzmiewały echa sympatii dla pokonanych Polaków, której wyrazem był
pokaźny zbiór utworów poetyckich – tak zwanych Polenlieder. Pokonani żołnierze byli
wszędzie witani z otwartymi rękami. Ale pruskie władze wojskowe miały inne plany.
Usiłowały odseparować oficerów od żołnierzy i nakłonić tych ostatnich do powrotu na
łono ojczyzny. Niektórych aresztowano, zagnano na statki i wysłano do Ameryki. Innych
zmuszono do przekroczenia granicy, za którą czekały na nich rosyjskie oddziały. Pewna
kompania, która stawiła opór, została wybita przez pruską piechotę.
Generał Józef Bem i książę Adam Czartoryski, przebywający teraz w Paryżu,
usiłowali przekonać tamtejszy rząd do sformowania polskiego legionu w służbie Francji.
Kiedy te plany spaliły na panewce, Bem skoncentrował swe wysiłki na Belgii. W lipcu
1831 roku Leopold Sachsen-Coburg wjechał uroczyście do Brukseli jako król Belgów,
ale król Holandii Wilhelm nie zaakceptował nowej sytuacji i rozpoczął inwazję. Leopold
potrzebował żołnierzy, szczególnie doświadczonych oficerów, a miesiąc później, po
upadku Warszawy, wiedział już, gdzie może ich znaleźć. Polacy zostali uznani za wzór
do naśladowania przez brabanckich patriotów, przygotowujących się do obrony swej
niedawno urodzonej patrie. „Podobnie jak Polacy nie powinniśmy być zwolennikami
przedłużającej się wymiany ognia, długotrwałego ostrzału artyleryjskiego. Powinniśmy
atakować nieprzyjaciela z szablami i bagnetami w ręku” – nawoływał „Le Courrier” z 1
lipca[2]. Leopold chciał początkowo stworzyć polski legion złożony z dwóch tysięcy
kawalerzystów i sześciuset artylerzystów, ale zmienił zdanie i przyjął na swą służbę
tylko około sześćdziesięciu starszych rangą oficerów. Szukając naczelnego wodza,
rozważał kandydatury takich generałów, jak Lamarque, Guilleminot i Robert Wilson, ale
ostatecznie powierzył to stanowisko generałowi Janowi Skrzyneckiemu.
Bem myślał także o stworzeniu legionu w Portugalii i Egipcie. Ale choć łatwo było
o nowy angaż dla doświadczonych oficerów, niemożliwą do pokonania przeszkodą
okazały się dyplomatyczne subtelności związane z istnieniem autonomicznej siły
zbrojnej walczącej pod własną flagą i dysponującej własnym językiem dowodzenia.
Szeregowi żołnierze stopniowo wtapiali się więc w lokalne tło, a oficerowie znajdowali
zatrudnienie w bardzo niekiedy dziwnych miejscach. Członkowie komitetu na rzecz
emancypacji Żydów, założonego w Paryżu przez La Fayette’a, by pomóc swym
współwyznawcom zamieszkałym na terenie Egiptu i Syrii w walce o równouprawnienie,
postanowili wcielić ich do jednostek militarnych zakładanych przez polskich oficerów.
Nadzór nad tym niezbyt obiecującym przedsięwzięciem objął generał Dwernicki
i w 1833 roku wysłał na Bliski Wschód grupę oficerów, którymi dowodził generał
Henryk Dembiński. W jej skład wchodził major Bartłomiej Beniowski, urodzony
w 1800 roku w Grodnie potomek bogatej żydowskiej rodziny, który w 1830 roku służył
w rosyjskiej armii jako sztabowy lekarz. Przy pierwszej okazji przeszedł na stronę
powstańców i został oficerem polskich ułanów. W 1831 roku, po przybyciu do Paryża,
złożył podanie o przyjęcie do armii francuskiej, a kiedy otrzymał odmowę, postanowił
wykorzystać sprawę żydowską. Wysiłki, jakie podejmował w Syrii i Egipcie, nie zostały
uwieńczone sukcesem, wrócił więc wkrótce do Paryża, w którym zdawali się osiadać
wszyscy emigranci po każdym nieudanym przedsięwzięciu.
Kiedy stało się jasne, że próby utrzymania polskiej siły zbrojnej za granicą są skazane
na niepowodzenie, szeregowi żołnierze zaakceptowali amnestię, obiecaną przez cara
Mikołaja, i stopniowo wracali do Polski. Szansę tę wykorzystali również liczni
oficerowie, którzy nie byli uwikłani w politykę, szczególnie ci, którzy mieli w kraju
rodzinę i majątek ziemski. Na Zachodzie pozostała nieprzejednana grupa, złożona
z około ośmiu tysięcy emigrantów, którzy postanowili prowadzić walkę z Paryża,
Londynu i innych miejsc, gdzie się osiedlili.
Brytyjski parlament wyasygnował subwencję w kwocie dziesięciu tysięcy funtów
rocznie, przeznaczoną na comiesięczne zapomogi dla pozostających na wygnaniu
polskich żołnierzy. Ich wypłatą miało się zajmować Stowarzyszenie Literackie
Przyjaciół Polski. Emigranci mogli poruszać się bez żadnych ograniczeń po całym kraju,
więc osiedli z czasem w większych miastach, podobnie jak uchodźcy z Włoch, Hiszpanii
czy Francji. Francuzi okazali się mniej gościnni, co o tyle nie jest zaskakujące, że musieli
sobie radzić ze znacznie większą liczbą imigrantów, sięgającą na pewnym etapie pięciu
tysięcy ludzi. Ludwik Filip, i tak już krytycznie oceniany przez Metternicha i Mikołaja,
nie chciał przygarniać pod swoje skrzydła tysięcy ich zagorzałych wrogów. Co więcej,
wygnańcy byli potencjalnymi rewolucjonistami, bez trudu znajdującymi miejsce na
francuskiej scenie politycznej. Ale tutejsza opinia publiczna darzyła ich tak wielką
sympatią, że nie mógł Polakom zupełnie odmówić prawa wstępu. Ci zaś uważali Francję
za swą drugą ojczyznę, gdyż ich ojcowie lub oni sami walczyli za nią w epoce
Napoleona. Autor jednego z opublikowanych wówczas wierszy proponował stworzenie
„świętej enklawy”, w której Polacy mogliby się schronić i zarabiać na życie, sprzedając
jako relikwie kawałki swoich pociętych mundurów[3]. Władze francuskie skoszarowały
polskich emigrantów na terenie garnizonów w Awinionie i Besançon, gdzie otrzymywali
oni żołnierskie racje żywnościowe. Tylko wyżsi rangą oficerowie, znani politycy i ludzie
dysponujący prywatnymi funduszami mogli zamieszkać w Paryżu i innych większych
miastach, przy czym zostali objęci nadzorem policyjnym i mieli ograniczoną swobodę
poruszania się po kraju.
Mimo to właśnie Paryż stał się centralnym ośrodkiem emigracyjnego życia, tam
bowiem zgromadzili się przywódcy polskiej społeczności oraz artyści i poeci, tacy jak
Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki czy Fryderyk Chopin. Stolica Francji stała się
miejscem, gdzie łączyły się różne nurty. Uroczyste obchody pierwszej rocznicy „nocy
listopadowej” odbyły się w rezydencji La Fayette’a, a patriarcha wolności nie szczędził
słów pociechy i zachęty tłumowi gości, złożonemu z ponad dwustu Polaków.
Czartoryski postanowił powołać w Paryżu do życia sejm w nadziei, że wyłoni się z niego
przyszłe przywództwo. Wymagana liczba wybranych posłów zebrała się dopiero
w styczniu 1833 roku i natychmiast rozpoczęła zajadłe spory. Emigranci szybko
podzielili się na dwa główne obozy, różniące się fundamentalnie zarówno jeśli chodzi
o ocenę przeszłości, jak i wizje przyszłości.
Konserwatyści, którym przewodził Czartoryski, byli przekonani, że nic nie można dla
Polski zrobić bez wsparcia liberalnych mocarstw, starali się więc na bieżąco interesować
sprawą polską opinię publiczną i koła rządowe w Anglii oraz Francji. Ich centralny
ośrodek dyspozycyjny mieścił się w Paryżu, a oddziały znajdowały się w Londynie
i Konstantynopolu. Mieli też swoich przedstawicieli w najważniejszych miastach. To
rozwinięte terytorialnie polityczne lobby funkcjonowało w sposób zadziwiająco sprawny
aż do połowy lat sześćdziesiątych XIX wieku. Druga grupa, Towarzystwo
Demokratyczne Polskie, zrzeszała tych, którzy uważali, że powstanie upadło, ponieważ
było wywołane i kontynuowane przez szlachecką mniejszość narodu, kierującą się
własnym interesem. Kierownictwo tego ugrupowania, Centralizacja, miało siedzibę
w Wersalu. Ogłaszało radykalne programy reform społecznych, obejmujące
uwłaszczenie chłopów i zniesienie wszelkich przywilejów. Wszyscy jednak emigranci,
bez względu na swe polityczne afiliacje, cierpieli na tę samą emocjonalną i duchową
chorobę.
Święty Augustyn przedstawiał chrześcijan jako pielgrzymów nieinteresujących się
tym światem, bo zdążających do innego. Schiller opisywał romantycznych poetów jako
„uchodźców, tęskniących za ojczystym krajem”, a wszyscy ludzie pozostający pod
wpływem idei romantyzmu uważali się w mniejszym lub większym stopniu za
wygnańców z Arkadii. W pewnym sensie odrzucali świat wraz z jego konwenansami,
jego materializmem i ograniczeniami moralnymi. Polscy uchodźcy, którzy zostali
odrzuceni przez polityczny i społeczny porządek świata, musieli wieść życie na innej,
moralnej płaszczyźnie. I właśnie dlatego zamiast analizować prawdziwe przyczyny
klęski powstania listopadowego, zaczęli natychmiast formułować usprawiedliwienia
moralne.
Lewica uczyniła to bardzo szybko: Polacy przegrali, ponieważ byli zdeprawowanym,
klasowym, materialistycznym społeczeństwem, niezdolnym do prawdziwych poświęceń.
To przekonanie prowadziło do odrzucenia całej społecznej i politycznej kultury dawnego
polskiego państwa. „Polska zginęła przez egoizm – twierdził Stanisław Worcell – i może
się odrodzić tylko przez poświęcenie”[4]. Worcell urodził się na Ukrainie w bogatej
rodzinie szlacheckiej i jako młody człowiek spiskował ze Stowarzyszeniem
Zjednoczonych Słowian oraz dekabrystami. W 1831 roku walczył w oddziale
powstańczej kawalerii i został wybrany do sejmu, w którym domagał się uwłaszczenia
chłopów. Uważał, że aby być demokratą, musi wyrzec się swego pochodzenia
i odpokutować za przynależność do klasy szlacheckiej.
Emigranci, bez względu na stopień swej pobożności, byli silnie przywiązani do
katolickiej tradycji i w naturalny sposób rozpatrywali implikacje każdej sytuacji
w kategoriach religijnych. Kiedy sprawy układały się niepomyślnie, odruchowo
dochodzili do przekonania, że opuścił ich Bóg. Kiedy zaś spadała na nich katastrofa,
uważali, że Bóg, który nigdy nie działa bez celu, chce ich doświadczyć. Stąd już blisko
było do przekonania, że klęska powstania listopadowego była dziełem Opatrzności,
częścią boskiego planu zmuszenia Polaków do oceny swej moralnej postawy
i wzmożenia wysiłków zmierzających do duchowego odrodzenia.
W grudniu 1831 roku grupa demokratów wydała proklamację, w której za klęskę
powstania obwiniła brak wiary w jego powodzenie, powtarzając niejako tezę Kościuszki,
który twierdził, że Polacy, aby zwyciężać, muszą tylko uwierzyć w siebie. Realia
tamtego pierwszego powstania polskiego, które było nie do wygrania, zostały
przesłonięte wizerunkiem zwycięstwa zbrojnych w kosy chłopów nad rosyjską artylerią
pod Racławicami. Ten sposób myślenia nawiązywał do wiary Rousseau w siłę
przekonań. Kosa, jako najbardziej prymitywna broń, wymagała od żołnierza
największego wkładu energii. A ponieważ była również narzędziem rolniczym, kojarzyła
się z cyncynatowską wizją lemieszów przekuwanych na miecze. Tylko prości ludzie,
inspirowani wiarą w zwycięstwo słusznej sprawy, mogą zatriumfować nad bezduszną
siłą militarną. W książce, napisanej w 1800 roku i wznowionej w 1832, Kościuszko
dowodził, że kosa i bagnet są lepszą bronią niż karabiny i armaty, gdyż zmuszają
żołnierzy do większej wiary we własną siłę.
Autorzy lewicowi twierdzili, że powstanie listopadowe było skazane na klęskę, która –
podobnie jak kataklizm 1789 roku we Francji – stała się katalizatorem narodzin nowego
narodu. Decydującym moment sacré, świętą chwilą, był wieczór 29 listopada 1830 roku.
Poeta Stefan Garczyński, reprezentujący poglądy wielu Polaków, porównywał go do
wigilii Bożego Narodzenia. „Czego nie oddałbym za to, żeby przeżyć jeszcze jedną taką
chwilę” – mówił wiele lat później przebywający w południowej Francji emigrant, który
tej nocy, jako dwudziestopięcioletni student, biegał po ulicach Warszawy[5]. Inny poeta,
Adam Mickiewicz, napisał ewangelię tego nowego wcielenia, przeobrażając rojenia
garstki żołnierzy i intelektualistów w artykuły wiary, która miała być fundamentem
nowego narodu.
Mickiewicz już w latach dwudziestych zyskał opinię najwybitniejszego polskiego
liryka, a uwiarygodnił swą polityczną pozycję podczas przymusowego pobytu w Rosji,
gdzie poznał wielu sławnych dekabrystów i zaprzyjaźnił się z Puszkinem. W 1829 roku
uzyskał zezwolenie na wyjazd do niemieckiego kurortu. W Berlinie poznał
Mendelssohna i Hegla, w Marienbadzie Metternicha, a w Bonn Augusta Schlegla.
W Weimarze był obecny na przyjęciu wydanym z okazji osiemdziesiątych urodzin
Goethego. Ten ucałował Polaka w czoło, ofiarował mu gęsie pióro, którym pisał Fausta,
i zamówił jego portret do swej kolekcji. Mickiewicz pojechał potem do Włoch i spędził
tam następne półtora roku z krótką przerwą na obowiązkową wyprawę do Szwajcarii,
podczas której – z Wilhelmem Tellem Schillera w ręku – odwiedził Chillon i Altdorf.
W Rzymie dotarły do niego wieści o powstaniu listopadowym. Wyruszył w kierunku
Królestwa Polskiego, ale kozackie patrole uniemożliwiły mu przekroczenie jego granicy,
musiał więc śledzić bieg wydarzeń z Drezna.
Właśnie w tym spokojnym saskim mieście doznał przypływu natchnienia i pisał
zrywami, trwającymi niekiedy trzy doby, nie robiąc przerw na jedzenie i sen. Owocem
jego pracy była trzecia część obszernego poetyckiego dramatu noszącego tytuł Dziady
i będącego czymś w rodzaju narodowego wyznania zbiorowych uczuć. Dostrzegając
wielkie znaczenie wspomnianego świętego wieczoru, porównał wszystkich monarchów –
szczególnie cara Mikołaja – do Heroda i stwierdził, że do masakry młodych
przedstawicieli wielu narodów doprowadziły ich złe przeczucia. Bohaterem dramatu jest
młody poeta i kochanek Gustaw, który w wyniku doznanych cierpień przeobraża się
w wojownika – poetę Konrada. Jest oczywiście symbolem całej Polski, ale jest też czymś
więcej.
Giuseppe Mazzini urodził się w 1805 roku w rządzonej przez Francuzów Genui jako
syn profesora uniwersytetu. Dziesięć lat później, mocą postanowień kongresu
wiedeńskiego, Genua została wcielona do Królestwa Sardynii. Młody człowiek
studiował prawo, ale bardziej interesował się literaturą, którą namiętnie pochłaniał, nie
ograniczając się do autorów włoskich, lecz sięgając również po dzieła Francuzów
i ulubionych przez siebie Anglików. Przepadał za Scottem i znał jego wszystkie
powieści, a Byrona wręcz uwielbiał. Zaniedbując swą karierę prawniczą, został
krytykiem literackim. Około 1829 roku, wiedziony chęcią walki z uciskiem
i wprowadzenia rządów sprawiedliwości, wstąpił do karbonariuszy. Rok później,
zadenuncjowany przez kolegę, został uwięziony. Zwolniony z braku dowodów winy,
zdążył wziąć udział w nieudanym zamachu stanu na Korsyce, a ponieważ musiał
w związku z tym pozostać na wygnaniu, wybrał na miejsce swego pobytu Marsylię.
Podobnie jak inni emigranci miał tam dużo czasu na rozważania o stanie swej ojczyzny.
Wydarzenia 1831 roku ujawniły, chyba jeszcze wyraźniej niż wypadki z lat 1820–
1821, że Italia jest tylko pojęciem geograficznym. Od 1815 roku żadne z tamtejszych
powstań nie wywołało odruchu solidarności w żadnym innym miejscu Półwyspu
Apenińskiego. Koncepcja włoskiej społeczności miała wyłącznie konotacje kulturowe,
związane z literaturą i sztuką. Jej promocja w kategoriach politycznych była zadaniem
trudnym. Cenzura stanowiła jedynie drobną część problemu. Tylko jedna czwarta
ludności umiała czytać, ale nawet ci, którzy opanowali tę sztukę, nie zawsze byli
w stanie zrozumieć teksty autorów pochodzących z innych prowincji. Jedynym
wehikułem, który mógłby służyć przekazywaniu idei i budzeniu emocji, był teatr,
a szczególnie bardzo popularna opera. Mazzini zdawał sobie z tego sprawę i dlatego
nazwał Meyerbeera „prorokiem muzyki, która wypełnia misję, muzyki stojącej tuż pod
religią”[7]. Cenzorzy robili, co mogli, ale widzowie znajdywali w tematach i tekstach to,
co chcieli w nich znaleźć, a muzyka korespondowała z ich największymi marzeniami
i budziła w nich gwałtowne namiętności. „Jeśli widziałem kiedykolwiek ludzkie
szaleństwo, miało to z pewnością miejsce podczas spektaklu Crociato in Egitto (Krucjata
w Egipcie)” – zanotował w Genui Heinrich Heine. W operze Meyerbeera, wystawionej
po raz pierwszy w 1824 roku, nie ma jednak nic, przeciwko czemu mógłby
zaprotestować cenzor[8]. A uczucia widzów nie wykraczały daleko poza „szaleństwo”.
Przeważająca większość zwykłych mieszkańców półwyspu akceptowała zarówno
sytuację swej ojczyzny, jak i swoich władców.
„Kiedy po raz pierwszy obudziła się we mnie świadomość, towarzyszyła jej miłość do
mojego kraju – pisał młody arystokrata Felice Orsini. – Moje życie należało do Italii,
która mogła się o nie w każdej chwili upomnieć”[9]. To była wciąż wyjątkowa postawa.
Tacy ludzie nie mieli oparcia w masach, inna sprawa, że wcale się o to nie ubiegali.
Poeta Ugo Foscolo posunął się tak daleko, że wyznał, iż zwykli ludzie są zbyt
małostkowi, by wziąć udział w tak szczytnym przedsięwzięciu jak odrodzenie Włoch[10].
Co więcej, patrioci obawiali się podburzania chłopów, wiedząc, że nienawidzą oni
liberałów jeszcze bardziej niż Austriaków. Większość liberałów wywodziła się ze
szlachty lub klas posiadających, a przeciętny chłop czuł się uciskany właśnie przez nich,
a nie przez sprawującego władzę króla czy księcia. Patrioci zaś nie interesowali się
bynajmniej poprawą jego losu.
Mazzini był przekonany, że niezbędnym warunkiem głębokiej zmiany społecznych
i politycznych warunków panujących na półwyspie jest osiągnięcie jedności. „Problem
Italii nie polega na tym, by w takim czy innym zakątku naszego kraju doszło do poprawy
systemu zarządzania lub do zwiększenia poczucia osobistego bezpieczeństwa. Jest to
kwestia n a r o d o w o ś c i, kwestia niepodległości, wolności i jedności c a ł y c h
Włoch; kwestia wspólnych więzów, wspólnej flagi, wspólnego życia i wspólnych praw
dla dwudziestu pięciu milionów mieszkańców obszaru, położonego między Alpami
a morzem, połączonych jednością rasy, tradycji i aspiracji”[11].
Mazzini, wiedziony młodzieńczym entuzjazmem, uważał, że jeśli jeden z władców
Włoch podejmie działania na rzecz niepodległości półwyspu, inni pójdą za jego
przykładem. Najsilniejszym z państw był Piemont, więc gdy rządzący nim król zmarł
w 1831 roku, Mazzini dostrzegł szanse realizacji swoich planów. Nowym monarchą
został Karol Albert, który ujawnił swe liberalne skłonności jako regent w 1821 roku
i musiał w ramach ekspiacji zwalczać hiszpańskich konstytucjonalistów. Mazzini napisał
do niego list otwarty. „Stań na czele Narodu, napisz na swoim sztandarze: «Jedność,
Wolność, Niepodległość» – apelował do monarchy. – Zadeklaruj świętość idei, ogłoś się
przywódcą Ludu, odnowicielem Włoch! Uwolnij Italię od Barbarzyńców! Zbuduj jej
przyszłość! Obdarz stulecie swoim imieniem! Stań się Napoleonem włoskiej Wolności!
W powszechnym mniemaniu królowie nie mają nic wspólnego z ludzkością, a Historia
potwierdza to przekonanie. Dowiedź, że tak nie jest! Postępuj tak, by pod nazwiskami
Waszyngtona i Kościuszki – wybitnych obywateli – pojawił się napis: «Istnieje imię
większe niż ich imiona; istnieje tron, wzniesiony przez dwadzieścia milionów wolnych
ludzi, a na jego podstawie widnieje inskrypcja: KAROLOWI ALBERTOWI,
WYBITNEMU KRÓLOWI, KTÓRY ODRODZIŁ WŁOCHY»”[12].
Karol Albert był marzycielem i po trosze mistykiem, ale uważał się za żołnierza,
a w młodości przejawiał skłonność do liberalnych koncepcji. Lubił też hamletyzować.
Z drugiej strony, jako gorliwy katolik, ulegał wpływom Kościoła. Poza tym w 1821 roku
otrzymał od Metternicha upokarzającą lekcję i nie miał ochoty na jej powtórkę. Niemniej
każdy apel do lepszej strony jego natury musiał go przyprawić o wyrzuty sumienia
i urazić jego dumę. Na przesłanie Mazziniego zareagował ze źle ukrywaną irytacją
i kazał zaostrzyć represyjne działania wymierzone przeciwko wszystkim konspiratorom.
Mazzini nie rezygnował. Ze swej marsylskiej bazy zaczął korespondować
z wszystkimi znanymi sobie Włochami wyznającymi podobne poglądy. Rychło zdobył
rozgłos dzięki swej elokwencji i całkowitemu oddaniu sprawie. Jego zapatrywania też
zasługiwały na uwagę. Odrzucał wszystkie ruchy i doktryny oparte na koncepcji praw,
uważał bowiem, że promują one interesy jednostki ze szkodą dla zbiorowości. Prawa
były dla niego produktem materialistycznego światopoglądu. Ich miejsce zajmował
w jego wizji obowiązek wobec społeczności, a raczej wobec narodu, który był podstawą
ludzkiego życia i środkiem zbawienia. „Narodowość to wiara we wspólne pochodzenie
i wspólny cel” – pisał, przedstawiając wizję czegoś w rodzaju kościoła, którego wiara,
nacjonalizm, miała być „ewangelią braterstwa wszystkich ludzi i narodów”. Obowiązek
wobec narodu był wyrazem głębszej wiary. „Samo p r z e k o n a n i e to zbyt mało, by
podejmować walkę – tłumaczył. – Musi ona się zrodzić z potrzeby demonstracji
w i a r y”[13]. Użyty przez niego religijny język oczywiście nie jest tutaj dziełem
przypadku. „Religia i polityka są nierozłączne – pisał przy innej okazji. – Bez religii
nauka polityczna może być tylko źródłem despotyzmu lub anarchii”[14].
W 1831 roku Mazzini zebrał ponad trzydziestu patriotów i założył organizację
o nazwie La Giovine Italia – Młode Włochy. Była to nowatorska inicjatywa, radykalnie
różniąca się od ruchu karbonariuszy i innych sekt. Nie uznawała żadnych rytualnych
obrzędów. Stanowiła zwykłe stowarzyszenie, którego członkowie płacili coroczne
składki, i miała jasno określony cel: dążyła do równości i demokracji społecznej przez
zjednoczenie Włoch. Ale była też ruchem „apostolskim”, wymagającym od swoich
członków życia pełnego wyrzeczeń dla dobra sprawy. „Jutrzejsze zwycięstwo ukoronuje
wasz bojowy sztandar – zachęcał Mazzini swoich zwolenników. – Idźcie naprzód z wiarą
i bez lęku”[15].
Kongres wiedeński, mianując Austrię żandarmem całego Półwyspu Apenińskiego (co
miało raz na zawsze pozbawić Francję wpływu na jego losy), przyczynił się nieumyślnie
do zjednoczenia włoskich patriotów przynajmniej w jednej sprawie: mieli oni teraz
wszyscy tego samego wroga. A Austriacy, wykazując groteskowy brak wrażliwości,
w pełni zasługiwali na to, by nazywano ich wandalami, Hunami i barbarzyńcami. Każdy
niekonformistyczny sposób zachowania budził ich przerażenie. Stendhal wiernie opisał
Italię w Pustelni parmeńskiej. Bohater tej powieści, Fabrycy del Dongo, dowiaduje się,
że aby się zrehabilitować w oczach reżimu, musi chodzić na mszę, wybrać sobie
rozsądnego (nieprzesadnie pobożnego) spowiednika, unikać towarzystwa ludzi
uchodzących za inteligentnych, szerokim łukiem omijać kawiarnie, nie czytać żadnych
gazet oprócz oficjalnego monitora ani żadnych książek wydanych po 1720 roku (może
z wyjątkiem Waltera Scotta) oraz znaleźć sobie dobrze urodzoną i szanowaną kochankę.
Austriacka policja wszędzie dostrzegała czające się niebezpieczeństwo, a jej
przesadny sposób reagowania obrażał wrażliwość Włochów i przysparzał Austrii
śmiertelnych wrogów. Lekkomyślni młodzi ludzie i bogaci nicponie śpiewający po kilku
kieliszkach w mediolańskich kawiarniach patriotyczne pieśni lub wznoszący
nacjonalistyczne okrzyki byli wywożeni do ponurej twierdzy, położonej na północy.
Zwykle skazywano ich na tryb odbywania kary noszący nazwę carcere duro, więc
przebywali w pojedynczych celach, mając cały czas skute kajdanami ręce i nogi.
Swobodę ruchów utrudniał im dodatkowo metalowy pas. Czasem przykuwano ich
również do ściany. Więźniowie spali na gołych deskach. Dostawali tylko chleb i wodę,
a co drugi dzień kawał chleba, zanurzonego w gorącej wodzie, w której pływały kawałki
tłuszczu. Byli w ciągu doby trzynaście razy poddawani inspekcji, przeprowadzanej przez
strażników. Każde wykroczenie karano chłostą na cavaletto – długiej na osiem stóp
ławie, do której więzień był przykuwany za pomocą specjalnego imadła,
przyprawiającego go niekiedy o utratę życia.
Każdy Włoch, który przeżył tę mękę, stawał się dożywotnim wyznawcą sprawy
wolności i przykładem dla innych. Hrabia Arese, zwolniony w 1827 roku z leżącej na
Morawach twierdzy Spielberg, zamówił swój portret u malarza Francesco Hayeza.
Malowidło przedstawiające młodego arystokratę przykutego do ściany ponurej celi ma
taką samą wymowę jak każdy umieszczony na barokowym ołtarzu obraz męczeństwa
takiego czy innego świętego. Jeszcze bardziej symptomatyczny był los Silvia Pellica.
Ten urodzony w 1789 roku poeta napisał już w wieku dziesięciu lat tragedię osnutą na
wątkach poezji Osjana. Zaprzyjaźniony z panią de Staël, Augustem oraz Friedrichem
Schleglami i Byronem, był duszą mediolańskiej grupy patriotycznie nastawionych
literatów. I chociaż w gruncie rzeczy ta koteria, choćby czyniła wszystko, co w jej mocy,
nie mogła w najmniejszym stopniu naruszyć struktury austriackiego państwa, Pellico
został w 1820 roku aresztowany (wraz z hrabią Orobonim i Federikiem Confalonierim),
skazany na śmierć, następnie ułaskawiony i zesłany na dziesięć lat do twierdzy
Spielberg. W 1832 roku, po wyjściu na wolność, opublikował swój pamiętnik z okresu
uwięzienia. Jako gorliwy katolik, ofiarował swe cierpienia Bogu, a ton jego wspomnień
jest bardziej powściągliwy niż buntowniczy. Ponieważ jednak zawierały one straszliwe
oskarżenie pod adresem Austrii, stały się pierwszą wielką księgą włoskiej martyrologii.
Liczba męczenników wzrastała gwałtownie w latach trzydziestych w wyniku szeregu
nieudanych spisków i powstań, które przynosiły nowe ofiary. Te wolnościowe zrywy,
oceniane z perspektywy lat, wydają się niegroźne, a nawet wręcz komiczne, ale ich
tragiczne skutki, będące rezultatem tępej brutalności kolejnych reżimów, nadawały im
piętno świętości. Pozostawało to w zgodzie z celami Mazziniego, który twierdził, że
„idee dojrzewają szybko, kiedy są użyźnione krwią męczenników”[16].
Ten sposób myślenia pobudzał do czynu również Polaków, którzy nadali męczeństwu
wręcz patologiczny wymiar. W latach dwudziestych polscy romantycy byli
zafascynowani heroizmem skazanej na klęskę konfederacji barskiej. „Konfederacja ta
była jakby głosem ojczyzny Matki, która rozpoznać pragnęła miłość swych dzieci” –
tłumaczył pewien pisarz, uważając, że jej uczestnicy rozpoczęli walkę nie po to, by
zwyciężyć, lecz po to, by ginąć i cierpieć w niewoli. Tysiące zesłanych na Syberię
skazańców stały się w wyobraźni romantyków „zakonną, braterską, religijną wspólnotą”,
biorącą na siebie ciężar grzechów całego narodu i czyniącą to chętnie, w przekonaniu, że
owa długa droga przez mękę była dla niej pielgrzymką wiodącą ku własnej doskonałości
i odkupieniu narodu[17]. Miejsce degradacji lub egzekucji zyskiwało świętość Golgoty
i stawało się tym samym miejscem duchowego odrodzenia. Właśnie dlatego Mickiewicz
nazywał Bar Betlejem wiary narodu.
Twierdził, że należy spisać księgę męczenników, zawierającą życiorysy i opisy
cierpień wszystkich Polaków, którzy umarli za ojczyznę. Dzieło to miało być w jego
mniemaniu zachętą i przykładem dla innych. W wierszu Do matki Polki radził kobietom,
by dawały swym dzieciom nie zabawki, lecz łańcuchy, aby oswoić je z widokiem
narzędzi przyszłego męczeństwa. Nie musiał ich długo przekonywać. „Młodzieńcza
wyobraźnia mówiła mi, że męczeństwo jest szczytem szczęścia – pisał jeden
z patriotów. – Zazdrościłem tym, którzy byli uwięzieni, i czułem się niemal winny, że
nie uznano mnie godnym dzielenia losu innych z powodu młodego wieku”[18]. Autor
tych słów nie dotarł na Syberię i musiał się zadowolić piętnastoma latami w twierdzy
Spielberg. Ale surowość wyroku nie była najważniejszym elementem całego układu.
Najcięższe warunki panowały w syberyjskich kopalniach rudy żelaza, w których
więźniowie byli przez cały dzień przykuci do taczek, a w nocy do ściany. Musieli znosić
niedożywienie i wyniszczającą pracę. Każde wykroczenie było karane rytualną chłostą:
skazaniec musiał biegać między dwoma rzędami żołnierzy, dopóki nie otrzymał tysiąca
batów. Kiedy był zbyt osłabiony, by iść, kładziono go na specjalnie skonstruowanym
wózku i wożono aż do chwili, w której odcierpiał całość kary, nawet jeśli był już
martwy.
Większość wydawanych wyroków była jednak mniej drastyczna, a podsądni bywali
przeważnie skazywani na wewnętrzne wygnanie, uwięzienie lub służbę na froncie
kaukaskim. Ale i te przypadki odzwierciedlały równie niehumanitarną postawę
zaborczych władz. Książę Roman Sanguszko został skazany za udział w powstaniu
listopadowym na syberyjskie zesłanie, a car osobiście napisał na sentencji wyroku, że nie
ma tam jechać kibitką, lecz iść na piechotę, przykuty łańcuchami do grupy pospolitych
przestępców. Po drodze zapadł na ciężką chorobę i ocalił życie tylko dzięki pomocy
spotkanych przypadkowo rosyjskich podróżników. Kiedy w końcu dotarł do Tobolska,
dowiedział się, że jego wyrok został zmieniony i że ma służyć jako szeregowy żołnierz
w stacjonującym nieopodal pułku. Po dwóch latach przeniesiono go na Kaukaz, gdzie
został ranny, poważnie się rozchorował i stracił słuch. Życie w gronie rosyjskich
szeregowców też nie było bynajmniej łatwe, bo panowały tam przerażające warunki
i drakońska dyscyplina. Po powstaniu listopadowym podobną degradację przeżyło około
dziewięciu tysięcy polskich oficerów, a większość z nich zginęła potem w brutalnych
walkach z górskimi plemionami lub zmarła na skutek chorób. Tylko nieliczni uciekli
i przyłączyli się do Czeczenów lub Czerkiesów. Sanguszko, który pochodził ze starej
rodziny o rosyjskich korzeniach, spokrewnionej z panującą dynastią, ocalał dzięki
pomocy kilku oficerów, dawnych kolegów z wojska, starających się ułatwić mu życie.
W 1836 roku pozwolono mu nawet wyjechać na stosunkowo komfortowy odpoczynek
do Piatigorska, małego miasteczka, w którym spędzał czas na lekturze więziennych
pamiętników Silvia Pellica.
Jedyną obroną skazańców przed załamaniem było szukanie pociechy w ideologii
męczeństwa. Rosyjski dysydent Aleksander Hercen, aresztowany w grudniu 1834 roku,
poczuł dziwną, radosną euforię, którą uznał za objaw swego „uświęcenia”. „Czytam
z przyjemnością Żywoty świętych – pisał z więzienia. – Znajduję tam przykłady
poświęcenia, do jakiego są zdolni tylko prawdziwi mężczyźni!” Inni nazywali swe
pierwsze przesłuchanie nowicjatem[19]. Hercen został skazany na przymusowe osiedlenie
w rejonie Uralu i zauważył w czasie swego pobytu, że więźniowie szukają motywacji,
umożliwiającej przeżycie, w duchowej sile. W Permie zaprzyjaźnił się z pewnym
Polakiem, a kiedy zmiana wyroku wymusiła ich rozstanie, dał mu na pamiątkę spinkę od
koszuli. Jego współtowarzysz zajrzał wtedy do swego tobołka i wręczył mu kilka ogniw
pierwszego łańcucha, jakim był skuty – najcenniejszą rzecz, jaką posiadał.
Okoliczności i miejsca męczeństwa otoczone były aurą świętości. Rosjanie mówili
z czcią o twierdzy Pietropawłowskiej i o Szlisselburgu; Włosi, Węgrzy i Polacy
o Kufsteinie i Spielbergu. Dla Sycylijczyków więzienie La Vicaria w Palermo było
„miejscem, w którym przechodziło się chrzest patriotycznego odrodzenia”[20].
Współcześni artyści ukazywali więzienne cele (często dawne cele przerobionych na
miejsce odbywania kary klasztorów) jako „mistyczne kaplice”.
Ci, którym nie dano okazji do męczeństwa, mogli osiągnąć świętość na wiele innych
sposobów. Ta religia, podobnie jak każda inna, miała nie tylko swoje zakony
kontemplacyjne i pokutne, ale i także mnichów-żołnierzy, biorących udział
w wyprawach krzyżowych. W sierpniu 1834 roku grupa londyńskich emigrantów
polskich założyła Gminę Londyn, rodzaj organizacji społecznej, wzorowanej w ich
przekonaniu na starodawnych wspólnotach słowiańskich. Zostały one wymyślone przez
historyka Joachima Lelewela, twierdzącego, że w dawnych kulturach słowiańskich
ludzie tworzyli organiczne struktury społeczne, będące fundamentem idyllicznej,
sielskiej demokracji. Ważnym elementem tej fikcji było przekonanie, że nie istniała
wtedy prywatna własność ziemi. Ten model, doskonalszy – zdaniem Lelewela – niż
wszystko, co wymyślono w Europie Zachodniej, został według niego wypaczony przez
szlachtę, która zagarnęła całą władzę i zyskała prawo do ziemi. Członkowie Gminy
Londyn, pozostającej pod wpływem nie tylko Lelewela, lecz także Buonarrotiego
i Babeufa, wierzyli, że „własność jest źródłem wszelkiego zła, nękającego obecnie
ludzkość”. Podobnie jak Babeuf marzyli oni o politycznym „powtórnym przybyciu
Mesjasza”. „Francuska rewolucja pod koniec ubiegłego stulecia była Janem
Chrzcicielem nowej wiary, ale Chrystus dotąd się nie pojawił... – twierdzili. – Chrystus
nie będzie pojedynczym człowiekiem, ale jakimś wielkim narodem, który przyswoiwszy
sobie wszystko, co było naprawdę dobre w osiągnięciach jego wszystkich poprzedników
i przetworzywszy to w uporządkowaną całość, przyniesie ludzkości nową społeczną
wiarę. Dlaczego Chrystusem tej nowej wiary nie miałaby być Słowiańszczyzna?”[21]
Gmina Londyn uzyskała rzadką szansę wcielenia swych przekonań w czyn
w 1834 roku, kiedy oddział polskich żołnierzy, deportowanych przez pruski rząd do
Ameryki, samowolnie opuścił statek w Portsmouth. Rząd brytyjski zakwaterował
uciekinierów w nieużywanych koszarach na terenie Portsea, a członkowie Gminy
pospiesznie przystąpili do działania. Wzięli żołnierzy pod swoje opiekuńcze skrzydła
i nauczyli ich czytać oraz pisać. Założyli w Portsea coś w rodzaju komuny, w której
zamieszkali niektórzy oficerowie ze szlachty należący do wspólnoty londyńskiej. 6
listopada 1835 roku, po długim nowicjacie, oficerowie zostali zgodnie z planem
„wyniesieni do godności członków ludu”. Inną komunę, w której pokutujący
przedstawiciele szlachty mogli hartować się przed następną krucjatą, założono na wyspie
Jersey.
Na tej samej zasadzie, na jakiej chrześcijanie widzą w sobie „braci Chrystusa”,
wyznawcy owej wiary uważali się za „braci w narodzie” lub za „braci w ludzie”. Generał
Antonio Páez nazywał Polaków braćmi w Wolności[22]. Kiedy Worcell i Mazzini
spotkali się po raz pierwszy nad grobem pewnego londyńskiego emigranta, natychmiast
rozpoznali w sobie bratnie dusze. W 1832 roku, kiedy Worcell poznał Buonarrotiego,
poczuł „przypływ religijnego poruszenia”, przypominający mu ślepą wiarę w Boga,
która uczyniła jego dzieciństwo tak szczęśliwym. Kamieniem węgielnym tej wizji
zbiorowego zbawienia przez samopoświęcenie była transcendentna miłość między
narodami. „Nie patrzcie z zazdrością na kraj sąsiadów – pisał pewien polski emigrant
w swych Przykazaniach dla Ojczyzny. – Będziecie kochać Ojczyznę i wolność z całego
serca i ze wszystkich sił i będziecie walczyć tak jak dla siebie o to, żeby wszystkie
narody stały się wolne”[23]. To poczucie wzajemnej miłości połączyło Rosjan i Polaków,
Włochów i Francuzów, a nawet, na krótko, dotknęło obsesyjnie skupionych na sobie
Niemców.
K iedy 9 sierpnia 1830 roku najmłodszy generał spod Valmy został królem
Francuzów, nie włożono mu na głowę korony, a ceremonia, pozbawiona jakichkolwiek
akcentów religijnych, odbyła się na forum Izby Deputowanych w obecności
przedstawicieli ludu i około osiemdziesięciu członków Izby Parów ubranych po
cywilnemu. Korpus dyplomatyczny i hierarchia kościelna nie były reprezentowane. Nie
było muzyki. Ludwik Filip Orleański, który miał na sobie generalski mundur, wszedł na
salę w asyście dwóch – również ubranych w uniformy – synów, książąt Chartres
i Nemours. Przewodniczący Izby Casimir Perier odczytał deklarację zarysowującą
sposób funkcjonowania nowej monarchii, a Ludwik Filip przysiągł, że będzie się do niej
stosował, wygłaszając brzemienne w skutki zdanie, w którym – biorąc Boga za
świadka – uznał zwierzchność francuskiego narodu. Gdy obwołano go Ludwikiem
Filipem I, królem Francuzów, czterej marszałkowie wręczyli mu atrybuty monarchii:
Macdonald koronę, Oudinot berło, Mortier miecz, a Molitor rękę sprawiedliwości. Nowy
król zasiadł na ozdobionym liliami tronie, po którego obu stronach stały duże
trójkolorowe sztandary. Po wygłoszeniu krótkiej mowy, w której przyrzekał, że będzie
przestrzegał prawa i dbał o szczęście francuskiego ludu, pojechał konno do domu,
eskortowany tylko przez obu synów, ściskając po drodze ręce spotykanych na ulicy
przechodniów.
Ceremonię tę pochwaliłby Wolter (który kiedyś poklepał Ludwika Filipa, jako małego
chłopca, po policzku), ale nie współbrzmiała ona z nastrojami 1830 roku. Ludwik Filip,
odrzucając zarówno burbońskie lilie, jak i napoleońskie orły, kazał umieścić na
sztandarach Gwardii Narodowej galijskiego koguta. Był to rozsądny i pojednawczy gest,
który zyskałby mu sympatię philosophes, nie mógł jednak wzbudzić entuzjazmu
romantyków. Nowy reżim był racjonalistyczny, świecki i burżuazyjny. Jedynym
moralnym imperatywem, lansowanym przez króla, było przekonanie, że ludzie powinni
się bogacić, biorąc sprawy w swoje ręce. Takie kapitalistyczne wartości wyznawane
przez monarchę, w połączeniu z kultem materialnego bogactwa kierującym
poczynaniami większości mieszkańców kraju, tworzyły klimat egoizmu, który odpychał
romantyków. Potępiali go więc i dawali wyraz swej pogardzie w niezliczonych dziełach
literackich. Bohater Stendhala Julian Sorel postrzega życie jako samotną, napoleońską
walkę z apodyktycznymi siłami umiaru i podważa jego wartości. Napisana w 1835 roku
sztuka de Musseta Chatterton, osnuta na motywie śmierci tego angielskiego poety, jest
w gruncie rzeczy miraklem, w którym miejsce diabła zajmuje kapitalistyczne
społeczeństwo. Aleksander Dumas był wyrazicielem takich właśnie uczuć, nazywając
tron Ludwika Filipa „najmniej poetyckim z wszystkich tronów świata”[1].
Podczas gdy nowy król odważnie patrzył w przyszłość, która zdawała się obiecywać
materialistyczne rozwiązanie wszelkich problemów, a społeczeństwo, jak ujął to Engels,
„porzucało utopię dla nauki”, liczni ludzie – i to nie tylko poeci – opowiadali się po
stronie utopii. Nawet w Anglii, gdzie pragmatyczny utylitaryzm obiecywał
systematyczną poprawę warunków bytowych wszystkich warstw społeczeństwa, młodzi
ludzie, jak choćby John Stuart Mill, tęsknili za bardziej inspirującymi doktrynami
i łączyli misjonarski emocjonalizm ewangelicznej tradycji z duchowymi poszukiwaniami
typowymi dla ruchów romantycznych. Robert Owen, archetyp wczesnokapitalistycznego
fabrykanta, usiłował wykreować utopię wśród dymiących kominów, a w miejscowości
New Harmony, na terenie Stanów Zjednoczonych, próbował stworzyć alternatywne
społeczeństwo, którego głównym celem było uszczęśliwienie jego członków.
Najbardziej zróżnicowane i spójne koncepcje ocalenia zrodziły się jednak we Francji.
Henri de Rouvroy, hrabia de Saint-Simon, potomek Karola Wielkiego i towarzysz
broni La Fayette’a, był niezwykłym produktem oświecenia, łączył bowiem jego
wczesny, obsesyjny kult nauki z późniejszym kultem emocji. Przejawiał typową dla
romantyzmu miłość do wszystkiego, co miało związek z nauką, a szczególnie dla
kanałów, które chciał zbudować w Przesmyku Panamskim i w Suezie. „Filozofia
ubiegłego stulecia – pisał – miała charakter rewolucyjny; filozofia dziewiętnastego
wieku musi mieć charakter organizacyjny”[2]. Zgodnie z tym przekonaniem opracował
system administracji i społecznego porządku świata, oparty całkowicie na
produktywności. Ale on sam zabłąkał się w sferę romantycznego mistycyzmu i wymyślił
nową religię, le nouveau christianisme. Jego uczniowie poszli dalej i wykoncypowali
wiarę w mesjasza płci żeńskiej, który miał przybyć ze Wschodu. Nadało to szczególną
wymowę koncepcji przerwania dziewiczej błony Suezu, symbolizującego małżeństwo
Europy ze Wschodem.
Następcami uczniów Saint-Simona zostali zwolennicy innego ruchu, którego ojcem
był niechlujny drobny komiwojażer Charles Fourier. Ten małostkowy stary kawaler,
mieszkający w tandetnych pensjonatach, uważał się za mesjasza. „Tylko ja potrafię
przekreślić dwadzieścia wieków politycznego debilizmu; tylko mnie obecne i przyszłe
pokolenia zawdzięczać będą swe bezgraniczne szczęście – wyznawał skromnie. –
Przybyłem, aby rozproszyć polityczne i moralne ciemności i zbudować na gruzach
wątpliwych nauk teorię powszechnej harmonii”[3]. Podobnie mgliste poglądy miał
Étienne Cabet, który podawał się za „apostoła świętej równości” i chciał, aby wszyscy
żyli dokładnie w taki sam sposób, tak samo się żywiąc i ubierając. W 1838 roku napisał
utopijne dzieło Voyage en Icarie (Podróż do Ikarii), prezentując w nim wizję
teokratyczno-komunistycznego państwa, w którym cnota stała się czymś naturalnym.
Choć opisane powyżej religie same się w końcu zmarginalizowały i znikły z pola
widzenia, w swoim czasie wzbudziły powszechne zainteresowanie. W spotkaniach
zwolenników Saint-Simona uczestniczyli członkowie intelektualnej elity Paryża oraz
wybitni poeci, malarze i muzycy. Jeden z sekretarzy Saint-Simona, Auguste Comte,
odkrył po jakimś czasie swą własną religię, która znalazła na całym świecie wielu
wyznawców, i nazwał ją pozytywizmem. Po śmierci Fouriera jego uczeń Victor
Considerant propagował koncepcje swego mistrza, docierając aż do Rosji i Stanów
Zjednoczonych. Pewne elementy tych koncepcji przejęli wszyscy socjaliści, od
Pierre’a Leroux po Proudhona i Marksa.
Wspomniane religie przynajmniej pretendowały do uznania ich mniej lub bardziej
„naukowej” podstawy. Istniało jednak wiele innych, które nie miały takich aspiracji.
Antoine de la Salle i Pierre Hyacinthe Azaïs głosili, że gwarancję zbawienia zapewnia
opracowany przez nich „uniwersalny system”. Niejaki Ganneau stworzył religię, którą
nazwał „evadisme” (wykorzystując kombinację imion Adama i Ewy). Była to dziwaczna
mieszanina mitów zoroastryzmu i pseudoceltyckiej tradycji, wsparta elementami
chrześcijaństwa. Ganneau, który twierdził, że jest istotą zarówno męską, jak i kobiecą,
a zatem matką i ojcem, Mater et Pater gatunku ludzkiego, nadał sobie tytuł „Le Mapah”
i napisał do papieża list, w którym udzielił mu dymisji. Mapah mieszkał na Wyspie św.
Ludwika, w mansardzie, w której odwiedzali go jego uczniowie i z której zasypywał
członków rodziny królewskiej i znanych polityków listami, zawierającymi jego rady
dotyczące sposobów kierowania państwem. Lubił wygłaszać gnomiczne sentencje
w rodzaju: „Dieu, c’est le peuple!” (Boże, to lud!), które jego uczeń Caillaux skrzętnie
notował i opublikował w dziele noszącym tytuł Arka Nowego Przymierza[4].
Bardziej powszechny i groźny dla aktualnej władzy był kult nieżyjącego cesarza.
W 1827 roku Wiktor Hugo opublikował wiersz Ode à la Colonne, zawierający fragment:
„My, którzy nigdy nie mieliśmy w tobie władcy, czcimy cię jak Boga”. Po upadku
dynastii Burbonów w 1830 roku zakaz pisania o Napoleonie został zniesiony, a cesarz
stał się ulubionym tematem historyków, powieściopisarzy i poetów. Dumas, Balzac i inni
wykorzystywali literacki potencjał eposu napoleońskiego, tworząc idylliczne wizje
szczęśliwszych czasów. Świadomie lub nie, rozpowszechniali też przekonanie
o nieśmiertelności cesarza. W poemacie Il n’est pas mort! (On nie umarł!) Béranger
błagał Boga, by zwrócił go Francji. Zakończenie wiersza brzmi: „Mój Boże, bez niego
nie mogę w Ciebie wierzyć”[5]. Wiara w zmartwychwstanie cesarza była przekazywana
na wiele wysublimowanych sposobów, znajdywała odbicie wizualne w popularnych
rycinach i została jednoznacznie wyartykułowana na zamówionym u rzeźbiarza François
Rude’a pomniku, który stanął w burgundzkim miasteczku Fixin. Przedstawiał on
martwego orła na skale, na której Napoleon, nadal z zamkniętymi oczami, wychodzi ze
swego całunu i budzi się do życia.
W latach czterdziestych istniał już literacko-filozoficzny przemysł, nastawiony na
próby zgłębienia istoty geniuszu Napoleona i jego znaczenia dla świata. Mistyczny
filozof Hoene-Wroński w dziele Le Secret politique de Napoléon (Tajemnica polityczna
Napoleona) i jego drugiej części Le faux napoléonisme (Fałszywy napoleonizm) starał
się odkryć elementy wynoszące cesarza ponad innych wielkich ludzi, którzy przeszli do
historii. Napoleon był według niego boskim wysłannikiem, który stworzył pierwszy
prawdziwy naród, inspirując Francuzów. Był człowiekiem opatrznościowym, wiodącym
ludzkość ku jej moralnym celom.
Bardziej interesującym orędownikiem kultu cesarza był Ludwik Napoleon Bonaparte.
Śmierć syna Napoleona, księcia Reichstadtu, w 1832 roku otworzyła drogę jego bardziej
ambitnemu kuzynowi, który z determinacją dążył do zrobienia kariery politycznej,
opierając się na dziedzictwie stryja. „Cesarz powinien być postrzegany jako mesjasz
nowych idei” – twierdził w dziele L’idée napoléonienne (Idea napoleońska), napisanym
na londyńskiej emigracji w 1840 roku. „Wielcy ludzie to mają wspólnego z istotami
boskimi, że nigdy całkowicie nie umierają – konstatował, porównując swego stryja
z Mojżeszem, Mahometem, Juliuszem Cezarem i Karolem Wielkim. – Ich duch żyje
dłużej niż oni, a idea napoleońska wywiodła się z grobowca na Świętej Helenie, tak jak
nauki Ewangelii wywiodły się triumfalnie z Męki Pańskiej na Kalwarii”[6]. Tego rodzaju
poglądy trafiały na podatny grunt, wciąż bowiem było wielu takich, którzy tęsknili za
transcendentalnym bohaterem, zdolnym zbawić świat.
Choć owe religie zdawały się przez jakiś czas spychać na dalszy plan kult narodu,
zjawisko to okazało się jednak przejściowe. Wiara w la Grande Nation pozostała
niezłomna. Miała głębszą i bardziej uniwersalną siłę przekonywania niż pseudonaukowe
mrzonki i mogła w sobie pomieścić kult Napoleona. Powróciła do życia pod auspicjami
nowego pokolenia teologów, z których pierwszym, bardzo stosownie, był ksiądz, abbé
de Lamennais.
Początkowo skupiał on swe wysiłki na próbach odzyskania Francji dla wiary
katolickiej, ale zdał sobie sprawę, że podjęta przez Kościół w 1815 roku polityka
kontynuacji nie odrodzi duchowo społeczeństwa, zdezorientowanego przez sofistykę
oświecenia i zdewastowanego przez rewolucję. Jego Essai sur l’indifférence (Esej
o obojętności), opublikowany w 1823 roku, wywołał sensację w całej Europie. Uwalniał
on katolicyzm od jego związanego z ancien régime’em kontekstu, odrzucając zarówno
racjonalistyczne argumenty filozofów, jak i niezłomną wiarę w dosłownie rozumiane
objawione dogmaty. Uważał człowieka za narzędzie Boga i opierał swe podejście do
chrześcijaństwa na Jego obecności w każdym człowieku. Utrzymywał, że do rewolucji
mogło dojść z woli Boga, który chciał ukarać ludzi i poddać ich próbie, z czego wyciągał
wniosek, że lud, będący głównym aktorem tych wydarzeń, był wybranym przez Boga
narzędziem. Ludzie osiągali więc w jego wywodach rangę świętości i mieli zająć miejsce
Kościoła.
W 1831 roku Lamennais poznał Mickiewicza i natychmiast znalazł z nim wspólny
język. Kiedy przeczytał Księgi narodu polskiego, uznał je za najpiękniejszą ze znanych
sobie książek i porównał je do Ewangelii. Obudziły w nim uczucia, które zainspirowały
go do napisania wydanych w 1834 roku Paroles d’un croyant (Słowa wierzącego)[7]. To
niezwykłe dzieło, przedstawiające apokaliptyczną wizję zdegenerowanego świata
jęczącego w duchowej wersji niewoli babilońskiej, obiecywało globalne zbawienie, które
miało się dokonać za sprawą samej ludzkości. Podobno zecerzy pracujący przy jego
druku płakali ze wzruszenia. Wywarło ono olbrzymi wpływ na masową wyobraźnię,
porównywalny – zdaniem angielskiego radykała Williama Jamesa Lintona – tylko do
Common Sense Paine’a[8]. Naraziło też autora na potępienie przez papieża i stało się
przyczyną jego odejścia od Kościoła rzymskiego.
„Sprawa ludu jest świętą sprawą, sprawą Boga” – pisał Lamennais, przerzucając swe
uwielbienie na ludzi, tworzących struktury narodowe[9]. Owe narody były emanacjami
Boga i podobnie jak Chrystus miały wypełnić misję odkupicielską. „To jest Lud-
Męczennik – pisał w eseju o Polsce. – Na nim spełnia się święta tajemnica. Był on na
niejaki czas wydany w moc Złemu, aby zahartowawszy się w cierpieniu, jak rozpalone
żelazo w wodzie, został pogromczym mieczem na złego ducha Ludzkości (...). Niech
będzie na wieki błogosławiony Lud, który zniósłszy z wytrwałością cierpienia za
wszystkie ludy, uznany został godnym walczyć i zwyciężyć we wspólnej wszystkim
sprawie”[10].
Ale synowie la Grande Nation nie mieli zamiaru przekazywać pochodni odkupienia
w ręce innych narodów. 29 stycznia 1832 roku wydawana przez zwolenników Saint-
Simona gazeta „Le Globe” ogłosiła, że tylko Francja ma prawo do powszechnego
szacunku. „Francja piła z rewolucyjnego kielicha, opróżniła go jednym haustem; Francja
była ukrzyżowana – twierdził autor tekstu. – Francja stała się Chrystusem narodów”.
Znany socjalista Pierre Leroux, redaktor „Le Globe”, postrzegał Francję jako „naród-
religię” ze względu na jej uniwersalną misję[11].
Lamennais sformułował kanon związków między ludźmi, patrie a innymi narodami.
„Ojczyzna jest wspólną matką, jednością, w której obrębie odizolowane jednostki
przenikają się wzajemnie i zostają ze sobą splecione – pisał. – Jest ona świętym
imieniem, które wyraża dobrowolną fuzję wszystkich interesów w jeden interes,
wszystkich żyć w jedno trwałe i wieczne życie”. Fundamentem tej patrie musi być nie
prawo, lecz miłość, gdyż poświęcenie i przywiązanie mogą się wywodzić tylko
z miłości. Miłość do patrie musi wyprzedzać miłość do rodziny, ale miłość do całej
ludzkości jest ważniejsza niż miłość do patrie[12]. Tą uniwersalną ojczyzną była Francja.
Teraz trzeba ją było wyrwać z paraliżu, w jaki popadła, i zapewnić jej pozycję, dzięki
której będzie czymś więcej niż kult, będzie religią całej ludzkości. Naczelnym kapłanem
tej religii był historyk Jules Michelet.
Była to era wielkiego i stale rosnącego znaczenia historyków, których awansowano do
roli obserwatorów epoki, ludzi piszących res gestae narodu. „Ciebie właśnie będę prosił
o pomoc, mój szlachetny kraju – napisał Michelet w swoim dzienniku 6 sierpnia
1831 roku. – Musisz zająć miejsce Boga, który od nas ucieka, abyś mógł wypełnić
niezmierzoną otchłań, jaką zostawiło wygasłe chrześcijaństwo”[13]. Michelet, zbrojny
w niewzruszoną wiarę we Francję, przystąpił do budowy opartej na niej religii. Czytał
Herdera i przetłumaczył Naukę nową Giambattisty Vica, nie jest więc niczym
zaskakującym, że zinterpretował od nowa całą historię pod kątem duchowej ewolucji
francuskiego narodu. Uznał, że Francja z biegiem wieków stopniowo stawała się
„moralnym bytem”, a w końcu „otworzyła się wspaniała tajemnica – wielka dusza
Francji”[14].
Za jedną z kluczowych postaci tego procesu uznał Joannę d’Arc, która jego zdaniem
była inspirowana nie przez Boga, lecz przez miłość do Francji. Autor zmaga się
z chrześcijańską metaforyką, którą odrzuca, choć równocześnie wykorzystuje do swoich
celów, ale i tak Joanna d’Arc wyłaniająca się z jego pism to ktoś w rodzaju
średniowiecznej francuskiej Marii Dziewicy wydającej na świat naród-odkupiciela,
a zarazem samodzielny mesjasz. Temat ten podjął Lamartine, który również docenił
potrzebę tchnięcia nowego ducha w życie polityczne. Jego książka o Joannie d’Arc jest
hagiograficzną baśnią, dryfującą od historii do sfery zjawisk nadprzyrodzonych, od
religii do polityki, mieszającą pojęcia i utożsamiającą całe dobro z miłością do kraju,
a całe zło z politycznym odrzuceniem tego dobra. Kryta strzechą chata, w której przyszła
na świat ta dziewczyna, stała się francuską stajenką betlejemską. „Siła jej uczuć
narodowych jest jej największym objawieniem – zapewnia Lamartine. – Triumf, jaki
odniosła, świadczy o dynamice jej cnoty. Jej misja była po prostu eksplozją patriotycznej
wiary, która zdominowała jej życie. Żyła i umarła dla tej wiary, a wstęp do raju
zapewniły jej dwa ogniste symbole: płomień jej entuzjazmu i płomienie stosu, na którym
została spalona. Była aniołem, kobietą, ludem, dziewicą, żołnierzem, męczennicą, a stała
się godłem na sztandarze wojsk, wizerunkiem Francji uczłowieczonej przez piękno,
ocalonej za pomocą miecza. Przeżyła męczeństwo i zbliżyła się do boskości dzięki
świętej wierze w patrie”[15].
Dla większości francuskich intelektualistów z lat trzydziestych i czterdziestych
XIX wieku rewolucja nie była ukoronowaniem oświecenia, lecz boskim objawieniem.
Niektórzy widzieli w niej świt nowej wiary, inni zaś coś w rodzaju drugiej reformacji.
Edgar Quinet sugerował, że była dopełnieniem starej wiary. „Chrześcijaństwo
pozostawało zamknięte w grobowcach aż do czasu Rewolucji – napisał w 1845 roku. –
Możemy powiedzieć, że potem zmartwychwstało, przybrało określony kształt i po raz
pierwszy stało się namacalnie obecne dla niewierzących, instytucji i obowiązującego
prawa”[16]. Michelet posunął się jeszcze dalej. Postrzegał rewolucję jako powtórne
przyjście Mesjasza, jako narodziny nowego Boga, „Boga 1789”, czyli Francji.
Przyrównywał królewski kort tenisowy w Wersalu, miejsce słynnej przysięgi, do
Betlejem i przedstawiał go jako kolebkę nowej wiary.
W 1838 roku Michelet otrzymał katedrę historii i moralności na Collège de France
i uznał, że musi na niej odegrać rolę najwyższego kapłana narodowej wiary.
W 1840 roku jego kolegą na tej uczelni został Mickiewicz, który miał odkrywać
tajemnice cywilizacji słowiańskiej, a w 1842 roku Quinet, koncentrujący swe wykłady na
zagadnieniach dotyczących południowej Europy. Zaczęli wspólnie głosić prawdy, które
miały więcej wspólnego z ich duchowymi przekonaniami niż z literaturą czy historią.
W 1846 roku Michelet rozpoczął cykl wykładów poświęcony narodowości. Oparty był
on na przekonaniu, że ani monarchia, ani Kościół (jako wróg narodowego
indywidualizmu) nie mogą reprezentować narodu, który wywodzi się tylko od ludu.
Swoje przemyślenia na ten temat historyk zawarł w dziele, którego tytuł, Le peuple
(Lud), jest mylący. „Lud” zastąpił szlachetnego dzikusa jako przedmiot
sentymentalizmu, społecznego poczucia winy oraz licznych mrzonek i autoprojekcji. Ale
nie wynikała z tego autentyczna chęć udzielenia mu konkretnej pomocy. Michelet
postrzegał lud jako mistyczne ciało, które odrzuciwszy króla i papieża, może w końcu
upowszechniać prawdziwą ewangelię ludzkości.
„Rzym jest nie gdzie indziej, lecz tutaj” – pisał, tłumacząc, że Rzym był przywódcą
prymitywnego świata, że średniowieczna monarchia rządziła erą niepewności i że
Francja musi być „papieżem” epoki światła. Francja wypełniła misję Rzymu
i chrześcijaństwa. Podczas gdy Chrystus mógł jedynie obiecywać szczęście w innym
świecie, Francja przyniosła istniejącemu światu braterstwo i równość. „W dniu,
w którym Francja przypomni sobie, że była i musi być zbawieniem gatunku ludzkiego,
kiedy zbierze wokół siebie swe dzieci i nauczy je Francji jako wiary i religii, w tym dniu
stanie się znowu żywa i twarda jak sama ziemia” – oznajmiał Michelet.
Każde dziecko powinno być wychowywane w taki sposób, by czciło Boga we
wszechświecie i Boga w patrie, ojczyźnie. „Przede wszystkim Patrie jako dogmat
i zasada. Potem Patrie jako legenda: nasze dwa odkupienia, przez świętą dziewicę
z Orleanu i przez Rewolucję, przez rozmach roku 1792, cuda nowego sztandaru, naszych
młodych generałów, podziwianych i opłakiwanych przez nieprzyjaciół, czystość
Marceau, wspaniałomyślność Hoche, chwałę Arcole i Austerlitz, Cezara i Drugiego
Cezara, w którego osobie nasi najwięksi królowie rodzą się na nowo jeszcze więksi (...).
Ponad to nawet chwała naszych suwerennych zgromadzeń, pokojowy i prawdziwie
humanistyczny duch 1789 roku, kiedy Francja oferowała wszystkim z tak dobrą wolą
wolność i pokój (...). W końcu, ponad wszystko inne, jako najważniejsza lekcja,
olbrzymia zdolność do oddania sprawie, do samopoświęceń, okazywana przez naszych
ojców, i to, jak często Francja oddawała swe życie dla dobra świata (...). Dziecko, niech
to będzie twoja najważniejsza ewangelia”[17].
Wielka zaleta tej ewangelii polegała według Micheleta na tym, że choć przedstawiał
on chłopów jako wcielenie ponadczasowego ducha ludu i Francji, nowa wiara była
otwarta dla wszystkich. Nawet arystokrata mógł zostać członkiem Kościoła Francji, jeśli
tylko szczerze wierzył i odpokutował za swe wcześniejsze przekonania. Ale ten Kościół,
podobnie jak każdy inny, potrzebował swoich diabłów, elementów, przeciwko którym
mógłby się jednoczyć. Michelet i jego koledzy byli w takim samym stopniu dziećmi
epoki romantyzmu, jak dziećmi wieków chrześcijaństwa. Ich dzieła są przesycone
nienawiścią do handlu, do wszystkich zajęć, które nie są wyłącznie produktywne, do
pieniędzy i narzucanej przez nie logiki oraz ich demoralizującego wpływu. To na wpół
sentymentalne, na wpół religijne dziedzictwo przypadło w udziale również socjalizmowi,
w którym się nieustannie objawia. Innym dziedzictwem tych wpływów był współczesny
francuski antysemityzm, oparty na przekonaniu, że Żyd jest agentem materializmu
i demoralizuje Dzieci Francji. Jeśli idzie o Anglię – to wcielenie mentalności
sklepikarzy, ten bezwstydnie odnoszący sukcesy i rzekomo materialistyczny naród –
Michelet uważał ją za Antychrysta lub, jak to ujął, „Anty-Francję”.
Przekonanie, że Francja jest najważniejsza, było dogmatem wiary. Michelet silnie
podkreślał zasadę różnorodności narodów i ich współzależności, kierując się wizją
Mazziniego, który snuł rozważania o rodzinie, złożonej z różnych osób, wzajemnie się
uzupełniających. „Wszystkie narody świata chorują, kiedy jeden z nich przeżywa okres
upadku” – pisał. Ale z tego nie wynikała w naturalny sposób zasada równości. Francja
miała być odtąd „sternikiem okrętu świata”[18]. „Tylko Francja ma prawo przedstawiać
się jako wzór – stwierdzał przy innej okazji – bo żaden inny naród nie łączył skuteczniej
interesów własnych z interesem ludzkości”. Wiktor Hugo nie wątpił w to, pisząc
Legendę wieków. Gloryfikuje w niej „Francję, apogeum narodów”, tłumacząc, że
zrodziła ona rewolucję, która z kolei dała życie ludowi[19].
Taka wizja świata nie zawsze była zgodna z kanonami innych narodowych Kościołów.
Większość Polaków zaakceptowała pod wpływem Mickiewicza prymat Francji
i pogodziła z nim swą własną mesjanistyczną misję. Heine uważał, że Francuzi walczą za
wszystkich „nawet wtedy, kiedy do walki popycha ich próżność, egoizm lub
szaleństwo”[20]. Mazzini jednak powoli stawał się obsesyjnym wielbicielem własnego
narodu, tak że z czasem pokusił się o własną skalę ocen. „To Włosi są narodem, na
którym opierają się wszystkie nadzieje religii, a także społeczne i powszechne nadzieje
świata. Włosi są narodem wybranym, narodem modelowym, narodem inicjatorów,
Izraelem współczesnej epoki” – pisał z Lozanny w 1846 roku[21]. Ale tego rodzaju
religijna rywalizacja była niczym w porównaniu z reakcją, jaką francuskie pretensje do
przywództwa wywoływały w narodowej wrażliwości Niemców.
„Nadejdzie dzień – pocieszał swych rodaków jeden mówców zabierających głos na
festiwalu w Hambach – w którym subtelna Germania stanie na brązowym piedestale
wolności i sprawiedliwości, trzymając w jednym ręku pochodnię oświecenia, wysyłającą
snop światła cywilizacji do najdalszych zakątków ziemi, a w drugiej wagę. Ludzie będą
ją błagać, by rozstrzygała ich spory; ci sami ludzie, którzy teraz pokazują nam, że rację
ma siła, i kopią nas ciężkim butem niechętnej pogardy”[22]. Ci Niemcy czuli się tak samo
uciskani jak Polacy czy Włosi. Ale ponieważ nie byli w istocie uciskani przez żadne inne
mocarstwo ani naród, musieli winić za swe niezadowolenie jakąś obcą siłę, która budziła
w nich poczucie niedoskonałości. Tą obcą siłą mogła być tylko Francja; pod spokojną
powierzchnią tliły się dawne, osiemnastowieczne kompleksy i antypatie epoki
napoleońskiej.
W 1840 roku francuski rząd Thiersa, upokorzony i wyizolowany przez zwroty polityki
zagranicznej, usiłował ocalić resztki godności za pomocą gadaniny o „naturalnych
granicach Francji” i duchu 1792 roku, wspierając tę retorykę wszechobecnym
odśpiewywaniem Marsylianki. Wywołało to w całych Niemczech wybuch histerii.
Wygłaszano wojownicze oświadczenia i wymachiwano szablami. Nikolaus Becker
napisał Rheinlied (Pieśń Renu), wysuwającą roszczenia do „niemieckiego Renu”, a Max
Schneckenburger poparł go w tych staraniach patriotyczną pieśnią Die Wacht am Rhein
(Straż na Renie). Wzywano do zjednoczenia kraju w godzinie potrzeby i wyrażano się
w sposób bardzo nieprzychylny o Francuzach oraz ich manierach.
Do grona osób, które usiłowały uspokoić nastroje, dołączył Lamartine. Napisał
pacyfistyczny poemat, nazywając w nim Ren Nilem Zachodu, z którego powinny pić
wszystkie narody, a on miał zmyć wszystkie „wyzwania i ambicje”. Ale skuteczność
tego przesłania podważył jego kolega po piórze Musset, tworząc obraźliwie lekceważący
wiersz, w którym wyśmiał Rheinlied Beckera i stwierdził, że Niemcy mogą śpiewać, ile
chcą, ale nigdy nie zatrą śladów pozostawionych przez kopyta francuskiej kawalerii,
ociekające krwią pokonanych Teutonów. Wrzawa w końcu ucichła, ale wzajemne
stosunki uległy pogorszeniu.
W 1842 roku Ryszard Wagner, wracając do kraju z Paryża, przeżył coś w rodzaju
iluminacji. „Po raz pierwszy ujrzałem Ren – napisał. – Moje oczy wypełniły się łzami
i przysiągłem, że choć jestem tylko biednym artystą, będę przez całe życie służył mojej
niemieckiej ojczyźnie”[23]. Do tej pory podzielał poglądy swego rodaka Heinego, który
nie znosił zacofania i prowincjonalizmu Niemiec. Heine również wyśmiewał napuszone
strofy Beckera sławiące czystość Renu, przypominając mu, ile razy oddawali do niego
mocz zwycięscy francuscy żołnierze. W długim poemacie Niemcy. Baśń zimowa,
napisanym po podróży do Niemiec w 1843 roku, Heine błagał Hammonię, bóstwo
opiekuńcze Hamburga, by ujawniła mu przyszłość kraju. Spełniając tę prośbę,
podprowadziła go do stojącego w rogu pokoju krzesła (chodzi o ówczesne WC) i uniosła
jego siedzenie:
Gdyby słowiańskie morze zaczęło się rozlewać od Newy do Nilu, jedynym narodem,
który zostałby doszczętnie zmieciony przez fale, byliby Węgrzy. Ich kraj pozostał w tyle
za resztą Europy pod względem rozwoju gospodarczego, a stare madziarskie cnoty, które
pozwoliły im przetrwać kaprysy fortuny na przestrzeni minionych stuleci, były w obliczu
nowych realiów bezwartościowe. Ich obawy znajdowały odbicie w literaturze tego czasu,
która usiłowała wzmocnić węgierskie poczucie tożsamości narodowej.
Poeta Ferenc Kölcsey napisał w tym duchu długi wiersz pod tytułem Hymn,
przedstawiający biblijną wizję przeszłości kraju i wyliczający z niemal masochistycznym
zapałem kolejne najazdy tatarskie oraz inne katastrofy. Kolega Kölcseya, Mihály
Vörösmarty, autor poematu Ucieczka Zalana (1825), stworzył narodowy epos, coś
w rodzaju Pieśni o Rolandzie lub Pieśni o Nibelungach. A stary jakobiński poeta Ferenc
Kazinczy, który pozostawał pod wpływem Herdera i przyjął jego koncepcję geniuszu
języka, rozpoczął proces reformowania i oczyszczania rdzennej mowy. Ta zaczęła
stopniowo funkcjonować w obrębie kultury i szkolnictwa, by w końcu stać się językiem
urzędowym. W miarę swego rozwoju inspirował coraz liczniejszych pisarzy, oni zaś
tworzyli mitologię oraz metaforykę, które miały przeobrazić mglistą miłość do
tradycyjnych wartości w nowoczesny węgierski patriotyzm.
Bardziej praktyczne ramy rozwoju narodowej tożsamości stworzyli arystokraci, wśród
których na szczególne wyróżnienie zasługuje wyjątkowy człowiek, hrabia István
Széchenyi. Urodzony w 1791 roku, odbył zaszczytną służbę w armii austriackiej,
walczył w 1813 roku pod Lipskiem i był obecny na kongresie wiedeńskim. Dzięki temu,
a także licznym podróżom, zdobył rozległe doświadczenie. Pisał swój dziennik po
niemiecku, przechodząc od czasu do czasu na angielski lub francuski i demonstrując
ducha kosmopolityzmu, który wkrótce miał wyjść z mody. Kiedy w trakcie swych
podróży odwiedził Anglię, wzbudziła ona w nim tak wielki podziw, że postanowił
przeszczepić na grunt swego kraju angielską mieszaninę liberalizmu i postępu
ekonomicznego. W 1825 przeznaczył roczne dochody ze swych majątków na założenie
Węgierskiej Akademii Nauk, dopingując do podobnej hojności innych arystokratów.
Zakładał kluby dyskusyjne, hodowle jedwabników, walcownie, stocznie, linie żeglugowe
i podejmował niezliczone przedsięwzięcia, których punktem kulminacyjnym była
budowa pierwszego stałego mostu na Dunaju, łączącego Budę z Pesztem.
Széchenyi reprezentował klasę, która zawsze chciała rządzić Węgrami przy
minimalnej ingerencji Wiednia i której interesy nigdy nie obejmowały rozszerzenia praw
politycznych na niższe warstwy społeczeństwa. W przeszłości bywało to dla Wiednia
korzystne. Gdy tylko żądania Węgrów nabierały konfrontacyjnego charakteru, Wiedeń
podnosił kwestię chłopską, co skutecznie uciszało szlachtę. Ale taki układ nie mógł
trwać wiecznie. Metternicha zmęczyły ciągłe roszczenia Węgrów i ich polityczna
chwiejność. Parlament, który zebrał się w 1832 roku w Preszburgu (obecnie Bratysława)
i obradował przez cztery kolejne lata, został zdominowany przez radykalnych patriotów,
takich jak poeta Kölcsey i baron Miklós Wesselényi, a szczególnie przez człowieka,
który uczestniczył w jego posiedzeniach, choć nie był posłem – Lajosa Kossutha.
Ten urodzony w 1802 roku syn bezrolnego szlachcica wybrał za przykładem ojca
zawód prawnika. W 1824 roku usiłował wstąpić do służby państwowej, ale musiał się
zadowolić drugorzędną posadą na prowincji, gdzie zabijał nudę, biorąc do ręki pióro.
Dokonał adaptacji kilku francuskich i niemieckich sztuk teatralnych i pisał traktaty
o rewolucji francuskiej. Pozostawał pod wpływem niemieckich historyków, akceptując
ich filozoficzny i pragmatyczny sposób traktowania historii. W 1830 roku wszedł
w świat lokalnej polityki, objawiając zdolności przywódcze i organizacyjne. Ale nie
zdobył popularności i z tego głównie powodu został wysłany w 1832 roku do
parlamentu. Szlachta, która nie mogła uczestniczyć w obradach, miała prawo przysłać
obserwatora, a Komitat Zemplén wydelegował Kossutha. Obserwator nie mógł zabierać
głosu ani głosować, ale te ograniczenia nie powstrzymały bynajmniej ambitnego
młodego prawnika.
Kossuth zaczął relacjonować obrady parlamentu w listach, które były przepisywane
i szeroko rozpowszechniane. Ponieważ nie tylko selekcjonował informacje, lecz
w dodatku opatrywał je własnym komentarzem, rychło stał się człowiekiem
wpływowym. Osiągnięcia parlamentu nie były imponujące: zmniejszył nieco ciężary
spoczywające na barkach chłopów, ograniczył nieznacznie przywileje szlachty i nadał
językowi węgierskiemu status oficjalnego języka w sądach. Ale Kossuth wyolbrzymił
jego znaczenie, wplatając podteksty patriotyczne. Kiedy w lutym 1835 roku parlament
został rozwiązany za brak dyscypliny obrad, nadał swemu ostatniemu artykułowi
wstępnemu formę manifestu. „Nasza dłoń drży, gdy chwytamy za pióro, by zdać
sprawozdanie z dzisiejszej sesji – pisał. – Serce wypełnia nam odwaga i gniew,
a w naszym obecnym nastroju szabla pasowałaby bardziej do naszej zaciśniętej pięści niż
drżące pióro”. Dał do zrozumienia, że jeśli Austriacy pragną próby sił, będą mieli wojnę.
„Ale z naszego gardła wyrywa się jeden okrzyk, który rozbrzmiewa donośnie, gdy tylko
usiłujemy wydać jakikolwiek inny dźwięk: «Węgry, obudźcie się!»”[48].
Wykorzystywał każdą okazję, stwarzaną przez represje ze strony Austrii, by
doprowadzić do konfrontacji. Kiedy znany poeta László Lovassy został aresztowany
i oskarżony o szerzenie szkodliwych opinii oraz ukrywanie w 1831 roku polskich
powstańców, Kossuth zaczął go bronić, nadając procesowi wielki rozgłos. Gdy
Lovassy’ego skazano na dziesięć lat więzienia w twierdzy Spielberg, Kossuth ogłosił go
pierwszym męczennikiem sprawy węgierskiej.
W 1837 roku Kossuth został aresztowany – wraz z baronem Wesselényim oraz innymi
osobami – i oskarżony o zdradę. Skazany na czteroletni pobyt w zamku w Budzie,
wykorzystał czas odbywania kary na naukę angielskiego. Po zwolnieniu założył nową
gazetę, „Pesti Hírlap”, która stała się trybuną jego patriotycznych poglądów. Z tego
powodu zaatakował go Széchenyi, publikując książkę, w której ostrzegł, że te poglądy
doprowadzą do podziałów społecznych, a nawet do otwartych konfliktów. Miał trochę
racji. Monarchia węgierska była domem wielu narodowości. Kossuth jako chłopiec
mówił do ojca po węgiersku, do matki po niemiecku, a do służby i znajomych z ulicy po
słowacku. Etniczni Węgrzy, których było około pięciu i pół miliona, stanowili
czterdzieści procent populacji, a intensywna „madziaryzacja” musiała budzić protesty
niewęgierskich mniejszości, czyli Rumunów, Słowaków, Serbów i Chorwatów. Kossuth
nie chciał przyznać, że te mniejszości mają prawo do odrębnej tożsamości narodowej, ale
czynił wyjątek dla Chorwatów, których darzył pewną sympatią. Jego zdaniem inni
powinni przejść proces asymilacji i stać się Węgrami[49].
W 1844 roku, po pięćdziesięciu latach starań, węgierski stał się wreszcie oficjalnym
językiem wszystkich dziedzin życia na obszarze całego królestwa. W tym samym roku
zlikwidowany został dziennik „Pesti Hírlap”, więc Kossuth, podobnie jak przed nim
Széchenyi, skupił swą uwagę na sprawie modernizacji i rozwoju kraju. Miał na ten temat
mniejszą wiedzę i mniej rozległe doświadczenie niż Széchenyi, ale zdołał nadać
industrializacji kraju tak atrakcyjne i patriotyczne oblicze, że pozyskał dla swych
nacjonalistycznych poglądów część jego zwolenników.
Propagował te poglądy za pomocą wszystkich dostępnych środków, odkurzając stare
tradycje i wynajdując nowe. W 1839 roku grupa węgierskich arystokratów zaprosiła na
Węgry Franciszka Liszta, proponując mu zagranie cyklu recitali. Kompozytor, choć
urodził się w tym kraju, opuścił go jako jedenastoletni chłopiec, by kontynuować swą
olśniewającą karierę wirtuoza fortepianu. Nigdy nie wrócił do ojczyzny i nie znał ani
słowa po węgiersku. Ale nie miało to większego znaczenia. Przekroczył granicę
w konwoju powozów wypełnionych arystokratami i owacyjnie witany, minął Preszburg,
a potem triumfalnie wjechał do Pesztu. Jego recitale zamieniły się w patriotyczne
demonstracje, a on sam przemawiał z balkonów do tłumów rozhisteryzowanych
studentów. Wymyślono mu fałszywą genealogię, w związku z czym wydał fortunę na
wystawny węgierski strój szlachecki. Grupa arystokratów zwróciła się do cesarza
z prośbą o przyznanie artyście tytułu i ofiarowała mu wspaniałą, wysadzaną klejnotami
szablę, czyniąc z niego orędownika sprawy narodowej. Wciąż jednak chodziło tu o ową
sprawę wąsko rozumianą i pozbawioną rozwojowej dynamiki, gdyż brakowało jej
uniwersalistycznej wiary, która tak bardzo umacniała patriotyczną postawę Włochów
i Polaków.
Zanim jeszcze opadł kurz Lutowych Dni, grupy cudzoziemskich uchodźców zaczęły
oblegać biuro Lamartine’a, prosząc o broń i wsparcie finansowe. W ich czołówce byli
Polacy, którzy zostali poczęstowani obłudnym wykładem na temat niuansów prawa
międzynarodowego i polityki nieinterwencji. Potem zjawili się Włosi i Sabaudczycy.
Zostali uprzedzeni, że Francja rozlokuje wzdłuż granicy swe wojska, które uniemożliwią
im wtargnięcie do Sabaudii. Następni byli Belgowie. Pozwolono im utworzyć
dwutysięczny korpus i zapewniono nawet transport kolejowy; problem polegał jednak na
tym, że pociągi nie zawiozły ich do granicy, lecz do centrum Belgii, gdzie natychmiast
zostali otoczeni przez wojsko. Jedyną grupą, której na tym etapie dopisało szczęście, byli
emigranci niemieccy.
Warunki panujące w Niemczech pod wieloma względami bardziej sprzyjały rewolucji
niż sytuacja we Francji. W latach czterdziestych wzrost liczby mieszkańców przewyższył
produkcję żywności. Niekorzystny cykl gospodarczy 1846–1847 zwiększył liczbę
bezrobotnych. Zaraza ziemniaczana i nieurodzaj pogorszyły sytuację, wywołując wzrost
cen żywności, który sięgał czterystu procent. W Berlinie i Hamburgu doszło do
rozruchów, a rzesze włóczęgów i tłumy niezadowolonych mieszkańców miast tworzyły
klimat zagrożenia i braku stabilności. Pod koniec 1847 roku ceny żywności spadły,
a sytuacja się unormowała, problemy jednak nie zniknęły.
Pokaźna liczba niemieckich uniwersytetów przyczyniała się do nadprodukcji osób
posiadających wyższe wykształcenie, które nie mogły liczyć na znalezienie pracy.
„Intelektualny proletariat jest w Niemczech prawdziwym, wojującym kościołem czwartej
władzy” – pisał niemiecki konserwatysta Wilhelm Riehl, wyliczając „urzędników
państwowych, nauczycieli, wiecznych studentów teologii, głodujących nauczycieli
akademickich, literatów, dziennikarzy, wszelkiego rodzaju artystów, od podróżujących
z występami wirtuozów aż po zatrudnianych dorywczo komediantów, kiepskich
organistów i wodewilowych śpiewaków”. Stwierdził w konkluzji, że „produkt umysłowy
wytwarzany przez Niemcy przekracza ich potrzeby i możliwości płatnicze”[13]. Ten
zbyteczny „produkt umysłowy” był elementem niestabilnym, a kiedy do Niemiec dotarły
wieści o powstaniach na Sycylii, a potem we Francji, stanął w pierwszym szeregu
uczestników demonstracji, strajków i ataków na władzę, których fala zalała cały kraj.
Mieszkańcy Wirtembergii, Badenii, Saksonii i innych niemieckich krajów zmusili rządy
do liberalnych ustępstw. W Bawarii połączone z naciskami liberałów protesty przeciw
hojności króla wobec irlandzkiej tancerki Loli Montez doprowadziły do jego abdykacji.
W Berlinie wypadki przybrały jeszcze bardziej drastyczny obrót.
Dnia 10 marca wielkie demonstracje podpaliły lont, który tydzień później spowodował
otwarcie przez wojsko ognia do bezbronnego tłumu. Wzburzenie mieszkańców miasta
stało się przyczyną zaciekłych walk ulicznych. Po kilku godzinach przelewu krwi król
Fryderyk Wilhelm IV kazał wojskom opuścić miasto i zgodził się na utworzenie
liberalnego rządu. Polscy więźniowie z 1846 roku zostali zwolnieni z więzienia Moabit.
Mierosławski i jego towarzysze byli triumfalnie obwożeni po mieście w odkrytych
powozach, przystrojonych laurowymi liśćmi. Kiedy kondukt dotarł do pałacu
królewskiego, monarcha, niewątpliwie zgrzytając zębami, wyszedł na balkon, by
pozdrowić rozradowanych buntowników. Utworzono gwardię obywatelską, a król był
odtąd obsługiwany w pałacu przez studentów, noszących teutońską wersję
kalabryjskiego stroju ludowego.
Niezależnie od wybuchających w różnych regionach kraju rewolucji parlament
Związku Niemieckiego przyjął w pierwszych miesiącach 1848 roku kilka reform. Na
przykład 3 marca przyznał suwerennym państwom prawo do uchylania ustaw
narzuconych przez Metternicha w 1819 roku, a kilka dni później przyjął narodowe
barwy – czerń, czerwień i złoto. Natomiast 5 marca grupa około pięćdziesięciu
intelektualistów spotkała się w Heidelbergu i zażądała stworzenia ogólnoniemieckiego
parlamentu, a parlament krajowy postanowił natychmiast zwołać jego tymczasowy skład.
Wszystko to zakłócało system zbudowany przez Metternicha, ale austriacki kanclerz
nie mógł protestować. Ponieważ uczynił Austrię żandarmem Italii, problemy zrodzone
w jakiejkolwiek części Półwyspu Apenińskiego miały bezpośredni wpływ na Wiedeń
i odbijały się echem w innych posiadłościach Habsburgów. W ciągu miesiąca od
powstania w Palermo popierające je broszury były rozdawane na ulicach Pragi. Wieści
o wydarzeniach w Paryżu i Berlinie budziły tam jeszcze większe nadzieje. Grupa
czeskich radykałów zorganizowała 11 marca spotkanie, które przerodziło się w masowy
wiec, na którym wysunięto żądania dotyczące narodowej autonomii. Wysłano delegację
do Wiednia, a patrioci zaczęli wstępować do Milicji Świętego Wacława. Węgrzy nie
pozostawali w tyle. Nacjonaliści posiadali liczną reprezentację w węgierskim
parlamencie, który zebrał się w Preszburgu pod koniec listopada 1847 roku. Kampania
przedwyborcza wzbudziła wielkie emocje, bo antyhabsburska opozycja prowadziła ją
pod zdecydowanie nacjonalistycznymi hasłami. Wszędzie widziało się barwne
węgierskie stroje ludowe, wielkie damy przebierały się za obwieszone brylantami
wieśniaczki, a poeci za pastuchów z puszty. Wieści o rewolucji lutowej dotarły do
Preszburga 1 marca 1848 roku, a Lajos Kossuth wygłosił dwa dni później płomienną
mowę, żądając gruntownej reformy monarchii Habsburgów. Z kolei 13 marca wybuchła
rewolucja w Wiedniu, wywołana po części przez jego retorykę, i wielki Metternich,
fundament kongresowego porządku, został pozbawiony urzędu.
Dnia 14 marca węgierski parlament sformułował żądania odnośnie do konstytucyjnej
autonomii Węgier. Tego wieczoru ulicami Preszburga przeciągały kolumny niosących
pochodnie zwolenników reform, a gdy Kossuth pojawił się na balkonie, został owacyjnie
powitany jako „wyzwoliciel Węgier”. Arystokraci, którzy dotychczas patrzyli na niego
z mieszaniną pogardy i lęku, dali się unieść fali entuzjazmu. Następnego dnia złożona
z członków obu izb parlamentu delegacja weszła na pokład parowca „Bela” i popłynęła
w górę Dunaju. Gdy kilka godzin później węgierscy szlachcice w futrzanych czapkach
z czaplimi piórami, dźwigający ozdobione klejnotami szable, pojawili się w Wiedniu,
austriacka prasa nazwała ich argonautami. Kiedy majestatycznym krokiem szli
w kierunku cesarskiej kancelarii, by złożyć swą petycję, na trotuarach stały szpalery
gapiów. Mieszkańcy miasta na przemian wznosili okrzyki radości i wybuchali płaczem,
kobiety wybiegały z tłumu, by ucałować pelerynę Kossutha, a studenci wyprzęgli konie
z jego powozu i ciągnęli go siłą własnych mięśni. Kossuth musiał się wielokrotnie
zatrzymywać i rozmawiać ze swymi wielbicielami.
Miał czterdzieści sześć lat i nie odznaczał się imponującym wyglądem. Ale kiedy
zaczynał przemawiać, emanowała z niego olbrzymia energia, a jego elokwencja zawsze
zapewniała mu poparcie słuchaczy. Był także twardym negocjatorem, czego dowiódł już
następnego dnia podczas pertraktacji z cesarzem. Władca zaakceptował wszystkie
żądania węgierskiego parlamentu. Argonauci wrócili na pokład „Beli” i odpłynęli. Po
wyjściu na brzeg Dunaju w Preszburgu Kossuth uklęknął i wzniósł okrzyk na cześć swej
wolnej ojczyzny. Następnego dnia parlament skopiował wydarzenia, do jakich doszło 4
sierpnia na forum francuskiego Zgromadzenia Narodowego: zniósł feudalne
zobowiązania chłopów, a duchowieństwo zrzekło się prawa do dziesięciny. Powstał
rewolucyjny rząd, złożony wyłącznie z przedstawicieli szlachty, a w jego skład weszli
ludzie o najbardziej znanych nazwiskach, między innymi Széchenyi, Esterházy,
Batthyány i Teleki. Na tym nie kończyły się podobieństwa do rewolucji francuskiej.
Miasto Peszt szczyciło się swoim własnym ekwiwalentem Palais-Royal, którym był
nieco mniej imponujący budynek kawiarni Pilvax, ulubione miejsce spotkań oficerów,
studentów i niespokojnych duchów. Rolę węgierskiego Camille’a Desmoulinsa grał tam
dwudziestoczteroletni poeta Sándor Petőfi. Syn wiejskiego oberżysty, który uciekł
z domu w wieku szesnastu lat, by wstąpić do trupy wędrownych aktorów. Choć nie
należał do niej długo, pozostał na zawsze kimś w rodzaju tułacza, zawsze skłóconego ze
swym środowiskiem. Bardzo wcześnie zaczął pisać liryczne wiersze, a w 1846 roku
założył wraz z innymi poetami stowarzyszenie Młode Węgry. „Bóg nakazał poetom, by
stali się w naszych czasach ognistymi kolumnami, by poprowadzili zbłąkany lud do
Ziemi Obiecanej Kanaan” – napisał[14]. W 1847 roku, przed wyborami, zgłosił swą
kandydaturę do parlamentu. Potencjalni wyborcy wyśmiali go, a nawet zagrozili mu
pobiciem, ale ten akt odrzucenia nie zmienił jego stosunku do prostych ludzi. „Niech
będzie błogosławione imię Ludu, teraz i na zawsze” – deklarował w swoim
niewygłoszonym przemówieniu powyborczym[15].
Paryska rewolucja lutowa wzbudziła zachwyt Petőfiego i jego przyjaciół, a wieści
o rewolcie, która wybuchła 13 marca w Wiedniu, skłoniły ich do działania. 15 marca
Petőfi i jego poetycki druh, Mór Jókai, przyszli w godzinach rannych do kawiarni Pilvax,
w której roiło się od młodych zapaleńców. Petőfi wszedł na stół, wyciągnął z kieszeni
owoc nieprzespanej nocy, czyli Pieśń narodową, i zaczął ją głośno czytać. Ponieważ
słowa tego wielkiego dzieła nie docierały do zgromadzonego przed kawiarnią tłumu,
poeta, nie zwracając uwagi na ulewny deszcz, zaprowadził ciągle rosnącą rzeszę
słuchaczy na skwer, położony przed obecnym Muzeum Narodowym, i ponownie
odczytał poemat, przemawiając do morza parasoli. Następnie stanął na czele zebranych
i poprowadził ich do drukarni, by oddać tekst w ręce zecerów. Został złożony w ciągu
kilku minut, a tysiące wychodzących spod prasy egzemplarzy rozdano uczestnikom
zgromadzenia. Tłum, który rozrósł się tymczasem do ogromnych rozmiarów, przeszedł
mostem Széchenyiego do Budy i przypuścił „szturm” na zamek. Uwolnił jedynego
więźnia politycznego i zaczął go oprowadzać po mieście jak wojenne trofeum.
Następnym miejscem postoju był Teatr Narodowy, gdzie gwiazda sezonu, Roza
Laborfalvy, serdecznie uściskała Petőfiego i Jókaia, budząc zachwyt zgromadzonych.
Wieczorem uczestnicy zajść zdobyli broń, sformowali jednostki Gwardii Narodowej
i zaczęli wznosić barykady w całym mieście, choć nikt nie wiedział, przeciwko komu
występują. Jeden z dziennikarzy napisał, że Bóg przemówił przez lud. „To, co inne
narody wywalczyły mieczem, ten naród zdobył gołymi rękami, samym ogniem swego
świętego entuzjazmu”[16].
Kossuth wykorzystał zamieszki w Peszcie do własnych celów. W normalnych
okolicznościach Wiedeń zagroziłby węgierskiej szlachcie widmem wymierzonego
przeciw niej powstania chłopskiego, przypominającego sprowokowaną przez Austrię
w 1846 roku rabację galicyjską. Ale Kossuth wymyślił o wiele bardziej alarmujący
scenariusz i ukazał wizję radykalnej rewolty na Węgrzech kierowanej przez
pozbawionych korzeni rewolucjonistów. W tych warunkach parlament bez trudu uzyskał
akceptację nowej konstytucji Królestwa Węgier, nadającej mu szeroką autonomię pod
koroną Habsburgów i zapewniającej węgierskiej szlachcie znaczny zakres władzy
w ramach bardziej liberalnego systemu. Radykałowie zostali wymanewrowani, a Petőfi
wycofał się z życia politycznego, by pisać swój ostatni ważny poemat, Apostoł. Jego
bohater – poeta – wie, że znalazł się na Ziemi, by odkupić swój kraj i naród, ale jest
niezrozumiany, a lud, omamiony przez swoich ciemiężców, księży i tyranów, zwraca się
przeciwko niemu. Kiedy po zabiciu króla staje na szafocie przed tłumem, który nie
dostrzega w nim swego wybawcy, wydaje rozpaczliwy okrzyk:
Czy nie dość było ukrzyżowania Chrystusa,
Czy musicie krzyżować wszystkich zbawicieli?[17].
Wiosną 1848 roku w całej Europie rozegrały się wydarzenia, które zdawały się
ucieleśniać najbardziej śmiałe marzenia zwolenników wolności, a zarazem najgorsze
koszmary obrońców status quo, czyli układu z 1815 roku. Nieprzypadkowo zostały one
nazwane Wiosną Ludów. Na całym obszarze Europy poeci i demagodzy przemawiali
z balkonów do zebranych na ulicach i placach tłumów, wzywając do nowej krucjaty
z taką samą pasją, z jaką kaznodzieje czynili to niegdyś z ambon na całym obszarze
chrześcijaństwa. Każdy tydzień przynosił wieści o wznoszonych barykadach,
przyznawanych kartach praw, otwieranych więzieniach i wciąganych na maszty
trójkolorowych flagach. Nawet z niewzruszonej zwykle Skandynawii napływały
informacje o wymachujących sztandarami i skandujących tłumach. W Sztokholmie
zorganizowano patriotyczny wiec, a w duńskim rządzie zasiedli radykałowie. Harro
Harring podżegał do rebelii we Fryzji, a później ogłosił wizjonerski plan stworzenia
Wielkiej Skandynawii. Nikt nie wiedział, o co mu chodzi, ale miejscowi wieśniacy
i rybacy byli zachwyceni jego stylowym czarnym mundurem, marynarskim kordzikiem,
sztyletem i pistoletami, które nosił za pasem, oraz południowoamerykańskim filcowym
kapeluszem, ozdobionym czarną kokardą i złotą gwiazdą Młodej Europy. Angielscy
czartyści zbierali siły przed ostateczną konfrontacją. W marcu doszło do rewolucji
w Madrycie, ale nie była to – prawdę mówiąc – poważna rewolucja; jej wybuch został
opóźniony, bo główni spiskowcy zasiedzieli się przy obiedzie. Około sześciuset
pozbawionych przywództwa rebeliantów wyszło na ulice, na których bez trudu
rozpędziły ich siły porządkowe. Ale później nastąpiły nowe powstania – najpierw
w Barcelonie, a potem ponownie w Madrycie.
Liczne rewolty miały charakter równie przypadkowy jak rewolucja lutowa w Paryżu,
a przywracanie porządku publicznego odbywało się wszędzie w podobny sposób. Nie
było czasu na analizowanie ukrytych sił każdego z ruchów rewolucyjnych ani na ocenę
skali zagrożeń, więc każdy drobny epizod był traktowany przez władze jako potencjalnie
wybuchowy. Panujący chaos i tempo wydarzeń, do jakich dochodziło wiosną 1848 roku,
stwarzały podstawy do przypuszczeń, że cała struktura kontynentu ulegnie lada chwila
dezintegracji.
Europejskie rządy lat czterdziestych nie dysponowały skutecznymi narzędziami
tłumienia społecznych niepokojów. Siły policyjne były nieliczne, nieuzbrojone
i pozbawione zaplecza, umiały więc sobie radzić tylko z włamywaczami i pijakami. Gdy
dochodziło do rozruchów, wycofywały się z miejsca wydarzeń. Rząd mógł wtedy tylko
wezwać wojsko, ale zanim się ono zjawiało, tłum rósł w siłę i upojony zwycięstwem nad
policją, zaczynał formułować żądania polityczne. Tego rodzaju wypadkom towarzyszyła
zwykle atmosfera pikniku, bo do demonstrantów przyłączały się kobiety i dzieci.
Żołnierze, którzy przybywali na miejsce zdarzeń, nie byli przygotowani do walki
z tłumem, a dowodzący nimi oficerowie gardzili wszystkimi cywilami. Jeden
przypadkowy wystrzał lub grad kamieni stawał się zwykle pretekstem do otwarcia ognia,
którego ofiarami padali też niewinni obserwatorzy. Oburzało to nawet konserwatywną
opinię publiczną i podkopywało pozycję rządu w sytuacji, w której wznoszono już
barykady.
Pretensje zgłaszane na ulicach Madrytu, Londynu czy Kopenhagi można było łatwo
rozładować lub zdezaktualizować za pomocą pomysłowych zmian w polityce fiskalnej
lub społecznej. Ale żądania wysuwane w Palermo, Pradze, Poznaniu, Budzie, Bolonii
czy Berlinie były dużo groźniejsze, gdyż wywodziły się ze stanu umysłów aspirującego
do rangi narodowego orgazmu. Rewolucjoniści zaś, usiłujący budować swe niebiańskie
królestwa, mieli przeciwko sobie imperialne struktury wzniesione w innej epoce. Ten
właśnie problem chcieli rozwiązać liberałowie z Heidelbergu postulujący zwołanie
ogólnoniemieckiego parlamentu.
Do pierwszego spotkania pięciuset siedemdziesięciu czterech delegatów do
tymczasowego Vorparlament doszło 31 marca we Frankfurcie, w wielkiej sali, będącej
niegdyś miejscem koronacji cesarzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Już na początku
obrad wszyscy zostali zaskoczeni postawą dwóch delegatów Badenii, Friedricha Heckera
i Gustava Struvego, którzy zażądali natychmiastowej proklamacji republiki niemieckiej.
Gdy inni deputowani nie poparli ich postulatu, wezwali do wszczęcia powstania. Hecker
był wtedy jednym z najbardziej popularnych ludzi w Niemczech. Ten wysoki, przystojny
i impulsywny polityk przewodził przez wiele lat badeńskim liberałom. Podbudował swą
polityczną charyzmę, tworząc na swój użytek własną wersję kalabryjskiego stroju – nosił
niebieską bluzę, wysokie buty i stożkowaty kapelusz z piórami, a także szablę i dwa
wetknięte za pas pistolety. Struve różnił się od niego pod każdym względem. Był
drobnym, zmagającym się z intelektualnymi problemami ascetą, który nieustannie
usiłował porządkować otaczającą go rzeczywistość. Jako wyznawca pseudonauki,
zwanej frenologią, nie kierował się uczuciami nawet przy wyborze żony, wybierając
kobietę bez wskaźników namiętności. Opracował kalendarz, który jego zdaniem mógł
przydać Niemcom narodowej wielkości: codziennie mieli rozmyślać o życiu i uczynkach
takich przywódców, jak La Fayette i Waszyngton, a co dziesiąty dzień poświęcać na
obserwację poczynań takich potworów, jak Metternich i Mikołaj I.
Właśnie ci dwaj tak bardzo do siebie niepasujący politycy proklamowali republikę
w Konstancji i zaproponowali „amnestię” wszystkim monarchom, którzy zechcą
dobrowolnie odejść ze sceny. Potem pomaszerowali na północ, przekonani, że na ich
apel zareagują dziesiątki tysięcy ludzi, ale zyskali tylko garstkę zwolenników.
Charakterystyczne było to, że najbardziej gorliwie poparła ich frakcja zamieszkałych
w Paryżu Niemców kierowana przez Georga Herwegha. Ten syn stuttgarckiego
restauratora zdezerterował podczas odbywania obowiązkowej służby wojskowej
w obawie przed sądem polowym i znalazł schronienie w Szwajcarii. Opublikował tam
antologię gwałtownie oskarżycielskich wierszy, wymierzonych z precyzją śrutowej
strzelby przeciwko wszystkim instytucjom, jakie mogły komukolwiek przyjść do głowy.
Brak intelektualnej głębi tych utworów rekompensował ich młodzieńczy gniew.
Herwegh zyskał przydomek „śpiewającego ptaka wojny” i stał się bardzo popularny, ale
nie zdobył sympatii władz niemieckich ani szwajcarskich, które w 1843 roku zmusiły go
do opuszczenia kraju.
Herwegh miał jednak wiele szczęścia, gdyż poślubił Emmę Siegmund, córkę bogatego
berlińskiego przedsiębiorcy, kiedy więc w następnym roku przeniósł się wraz z nią do
Paryża, nie groziło mu ubóstwo, które czyniło takim koszmarem życie większości
zamieszkałych w tym kosztownym mieście emigrantów. Oboje zajęli miejsce na
literackim firmamencie francuskiej stolicy, a w 1848 roku przebywający w Paryżu
niemieccy demokraci zwrócili się właśnie do nich. Herwegh zorganizował demonstrację
mającą potwierdzić braterstwo obu narodów i wezwał francuskich rewolucjonistów do
przekazania broni w ręce niemieckich towarzyszy, by mogli oni skopiować ich
osiągnięcia w swym rodzinnym kraju. Sformował legion ochotników, rząd francuski
pokrył część kosztów jego przemarszu do Niemiec, a Emma sprzedała swe srebra, by
odpowiednio go wyposażyć. Paradowała w czerwono-czarno-złotej wojskowej
amazonce, podkreślając swe przywiązanie do barw narodowych, ale jej mąż wolał styl
kalabryjski. Złożony z ośmiuset żołnierzy legion wyruszył w kierunku Niemiec pod
koniec marca i był po drodze entuzjastycznie pozdrawiany przez życzliwe tłumy.
Mieszkańcy mijanych miast i wsi żywili i poili ochotników, często odmawiając przyjęcia
zapłaty. Gdy 25 kwietnia legion przekroczył Ren, było już jednak za późno.
Przeciwko oddziałowi ochotników zebranych przez Heckera i Struvego skierowano
regularne wojska z Hesji i Badenii, które go rozbiły. Struve został aresztowany, a Hecker
musiał uciekać do Szwajcarii. Kiedy pełni optymizmu ludzie Herwegha wkroczyli do
Badenii i usłyszeli o klęsce Heckera, skręcili w kierunku granicy szwajcarskiej. Ale 27
kwietnia zostali doścignięci i zmuszeni do przyjęcia walki w miejscowości Dossenbach.
Herwegh zapewniał ich, że bracia Niemcy nie odważą się do nich strzelać, ale nie miał
racji. Zginęło pięćdziesięciu ochotników, wielu się poddało, reszta uciekła. W tej
ostatniej grupie znaleźli się państwo Herwegh. „Śpiewający ptak wojny” ukrył się
w rowie, a potem zdjął swój bojowy strój, zgolił groźnie wyglądającą brodę i uciekł do
Szwajcarii.
Kiedy to teatralne interludium dobiegło końca, Vorparlament dokończył swe prace
przygotowawcze. We wszystkich państwach Związku Niemieckiego przeprowadzono
wybory (według bardzo różnych ordynacji), a deputowani niemieckiego Zgromadzenia
Narodowego spotkali się 18 maja we Frankfurcie. Zebrawszy się pod portretami cesarzy
w sali koronacyjnej, sformowali procesję i przeszli do kościoła św. Pawła, którego
rozmiary pozwalały im obradować w obecności dziennikarzy i widzów. Kiedy wkroczyli
do kościoła, obszerna rotunda, ozdobiona wielkim malowidłem Germania, była już pełna
ludzi.
Pierwszą czynnością nowego parlamentu był wybór przewodniczącego. Zadanie to
okazało się łatwe. Niekwestionowanym kandydatem był Heinrich von Gagern. Brał
udział w bitwie pod Waterloo, jako student należał do burszenszaftu i był
umiarkowanym liberałem, znanym z łagodności i pojednawczego usposobienia. Cechy te
okazały się bardzo cenne w ciągu najbliższych tygodni. W składzie Zgromadzenia
znalazło się stu profesorów uniwersytetów, dwustu prawników oraz wielu ludzi
posiadających intelektualne i oratorskie aspiracje. Kiedy zaczęli demonstrować swe
doświadczenia, zdobyte na salach wykładowych i sądowych, obrady utonęły w potokach
gadulstwa.
Naczelnym zadaniem Zgromadzenia było napisanie konstytucji, która byłaby spoiwem
narodu niemieckiego i symbolem jego suwerenności. Ale ten naród był rządzony przez
gromadę suwerennych władców, a niektórzy z nich mieli w dodatku poddanych, którzy
wcale nie byli Niemcami. Najbardziej oczywistym przykładem był cesarz Austrii, gdyż
większość jego ziem leżała poza obszarem Związku Niemieckiego. Król Prus rządził
dwiema prowincjami: Wielkim Księstwem Poznańskim i Prusami Zachodnimi, które nie
należały do Związku i były zamieszkane przez Polaków. A w niektórych niemieckich
państwach władzę sprawowali cudzoziemscy książęta.
Dwiema prowincjami, Szlezwikiem i Holsztynem, zarządzał król Danii, ale choć były
one nierozłączne z formalnego punktu widzenia, Holsztyn należał również do Związku
Niemieckiego. Według obowiązującego w nich prawa salickiego ich władca musiał być
mężczyzną, a ponieważ linia męska królewskiego domu Danii była bliska wymarcia, ich
przyszłość wydawała się niepewna. Choć obie prowincje były etnicznie niejednorodne,
niemieccy nacjonaliści mieli nadzieję, że uda im się wykorzystać kryzys konstytucyjny,
oderwać oba księstwa od Danii i przyłączyć je do Niemiec. Ale w marcu 1848 roku
Dania uniemożliwiła jakiekolwiek ruchy i Szlezwik pozostał od niej zależny. Niemiecka
ludność południa prowincji wszczęła rewoltę. Duńczycy wysłali wojsko, a zbuntowani
Niemcy poprosili o pomoc swych zamieszkałych w kraju rodaków. Ci ostatni dowiedli
swej wielkoduszności, wzywając do narodowej solidarności i wysyłając do króla Prus
petycję, w której prosili go o zbrojne wsparcie uciemiężonych rodaków. Król jednak
miał dość kłopotów w swoim własnym państwie.
Polscy więźniowie, uwolnieni niedawno z Moabitu przez powstańców, zebrali się 20
marca 1848 roku w Berlinie. Mierosławski jako rzecznik solidarności narodów niósł
trójkolorowy niemiecki sztandar, a berlińczycy wymachiwali polskimi, biało-
czerwonymi flagami. Dla tych Prusaków, których państwo zaledwie pięćdziesiąt lat
wcześniej zagarnęło pokaźną część Polski, był to gest niezwykłej wielkoduszności
i dowód ich demokratycznych intencji. Obywatele kolonialnego mocarstwa przyznawali
kolonii prawo do narodowej tożsamości. Kapelusze niektórych uczestników
zgromadzenia były ozdobione dwiema kokardami w narodowych barwach obu krajów,
a jeden z niemieckich świadków nazwał panujący nastrój braterstwa idyllicznym. Rzecz
jasna, ten klimat był ulotny jak odurzający sen i nie mógł okazać się trwały[18].
Polscy mieszkańcy okupowanego przez zaborcę Wielkiego Księstwa Poznańskiego
przystąpili do działania, gdy tylko dotarły do niech wieści o zamieszkach w Berlinie. Ale
miejscowi Niemcy, często niedawno przybyli osadnicy, okazali się o wiele mniej
przyjaźni niż ich berlińscy rodacy. Nie było to zbyt zaskakujące. Rząd berliński ogłosił,
że na terenie Poznańskiego podjęta zostanie „narodowa reorganizacja”, zapewniająca
Polakom prawo do własnych szkół i instytucji kulturalnych. Tymczasem Komitet
Narodowy, założony przez miejscowych Polaków, wyprzedzał już tę inicjatywę o wiele
kroków. Pragnął niepodległości i uważał Poznań za bazę, z której będzie można
wyzwolić resztę polskich ziem. Polacy zaczęli tworzyć siły zbrojne, wspomagane przez
licznych emigrantów. Wśród cudzoziemskich ochotników był rosyjski rewolucjonista
Michaił Aleksandrowicz Bakunin, który opuścił Paryż pod koniec marca.
Tym razem interesy Polaków i Niemców były zbieżne, gdyż mieli oni wspólnego
wroga. Pod koniec marca jedyną kontynentalną potęgą, w której nie dochodziło do
wystąpień ruchów rewolucyjnych, była Rosja, a Mikołaj I okazał się jedynym
pozostającym na tronie partnerem Świętego Przymierza. Zachował nieprzejednaną
postawę i kazał narodom „drżeć” przed Rosją. Uważano powszechnie, że wyśle swe
armie do Prus i Austrii, by rozgromiły rewolucjonistów i ocaliły przypartych do muru
monarchów. Karol Libelt, w dzień po uwolnieniu z więzienia Moabit, ogłosił w Berlinie
proklamację, w której połączył dwie kwestie najbardziej przyciągające uwagę większości
Niemców. „Uważacie, że nadszedł czas, by odkupić ciężki grzech, jakim był podział
Polski, i uczynić z niepodległej Polski szaniec, który będzie chronił wolne Niemcy przed
atakami Azjatów” – stwierdził w konkluzji[19]. I tak 4 kwietnia Vorparlament
przegłosował deklarację, której fragment brzmiał: „Związek Niemiecki oświadcza, że
podział Polski był haniebnym aktem niesprawiedliwości, i uznaje usilne działania na
rzecz jej odrodzenia za święty obowiązek niemieckiego narodu”. Z kolei 6 maja nowy
austriacki rząd zareagował na to oświadczenie, stwierdzając: „Wolna Austria przyniesie
Polsce wolność i korzystając ze wsparcia Europy, nie zawaha się przed podjęciem walki
z Rosją o spełnienie tego zaszczytnego ideału”[20].
Siły rosyjskie w Polsce liczyły tylko około dwudziestu pięciu tysięcy żołnierzy,
a feldmarszałek Paskiewicz był przygotowany na ewakuację tej prowincji, gdyby Polacy
nadeszli od strony Poznania, gdyż nie byłby wtedy w stanie obronić swoich pozycji.
Książę Czartoryski, który przyjechał z Paryża i był witany w Niemczech jako przyszły
król Polski, miał nadzieję, że podczas nadchodzącej kampanii uzyska militarne wsparcie
Prus, choć nie traktował go jako warunku powodzenia całego przedsięwzięcia. Ale rząd
berliński nie mógł nawet rozważać ewentualności wojny z Rosją, nie zapewniwszy sobie
sojusznika, a jedynym możliwym kandydatem do tej roli była Francja. Lamartine jednak
stanowczo wykluczył jakiekolwiek kroki, które mogłyby wciągnąć Francję do wojny.
Berliński rząd, pozbawiony sojusznika i osłabiany przez króla Fryderyka Wilhelma,
który był szwagrem Mikołaja, nie mógł nic zrobić dla Polski.
W miarę zmniejszania się szans na wspólne działania malało zainteresowanie
wspólnymi kwestiami. Nawet będąca ograniczonym celem „narodowa reorganizacja”
została zepchnięta na dalszy plan pod wpływem poznańskich Niemców. Zamieszkali na
terenie prowincji Polacy mieli niewielkie pole manewru – nie posiadali szanowanych
przywódców, a ich polityka była na przemian to ugodowa, to konfrontacyjna. Juliusz
Słowacki również przyjechał z Paryża do Poznania w połowie kwietnia, kiedy
konfrontacja z władzami pruskimi wydawała się coraz bardziej prawdopodobna. 27
kwietnia brał udział w posiedzeniu Komitetu Narodowego, podczas którego omawiano
różne opcje. Kiedy uczestnicy zaczęli oceniać możliwości militarne, wstał i – choć był
osłabiony gruźlicą – przemówił do nich bardzo stanowczo. „Cóż wy myślicie? Wam się
zdaje, że dzisiaj potrzeba jeszcze jak dawniej armat, pułków, oficerów...” – pytał. Jego
zdaniem wystarczyło podejść do poznańskiej Cytadeli i zażądać kluczy, by niemieccy
żołnierze natychmiast je przekazali. „A ja wam powiadam, że dzisiaj przyszła epoka
świętej anarchii”. Niektórzy z obecnych, chłonąc te wizjonerskie nonsensy, padli na
kolana[21].
Dwa dni później pruska armia przejęła inicjatywę. Siły polskie składały się z około
dziesięciu tysięcy ochotników, których organizacja i uzbrojenie przyprawiłyby
Słowackiego o przyspieszone bicie serca. Przedstawiciele szlachty mieli broń myśliwską,
a chłopscy ochotnicy tylko kosy. Ale Mierosławski po raz pierwszy w życiu okazał się
skuteczny. Zdołał wygrać dwie bitwy z armią pruską i poniósł klęskę dopiero wtedy,
kiedy dostał się na otwartym terenie pod ogień ciężkiej artylerii. Słowacki nie przejął się
tą klęską. „Lud” walczył dzielnie, dowodząc, że ma w sobie zarodek nowej ery. Siły
powstańcze złożyły broń lub rozpierzchły się, a liczni ochotnicy podążyli do Galicji,
gdzie w wyniku chaosu w Wiedniu wytworzyła się identyczna sytuacja.
Austriacka administracja Galicji unikała konfrontacji, niemniej systematycznie
usiłowała osłabiać pozycję Polaków. Na wniosek Czartoryskiego polscy ziemianie
zamierzali uwolnić chłopów, likwidując pańszczyznę i oddając im dzierżawioną ziemię.
Miało to uniemożliwić Austriakom powtórzenie rabacji z 1846 roku i pozyskać włościan
dla sprawy narodowej. Austriacy, dowiedziawszy się o tym, wydali dekret
o uwłaszczeniu na dwa dni przed planowanym przez Polaków terminem. Natomiast 25
kwietnia austriackie wojsko zdławiło zaczątki powstania w Krakowie, ostrzeliwując
miasto z artylerii. Ale lokalne władze nie mogły wiele zrobić w sytuacji, w której chwiał
się centralny ośrodek władzy. 15 maja, po demonstracjach i rozruchach w Wiedniu,
cesarz ustąpił wobec żądań liberałów, domagających się powszechnego prawa
wyborczego. Trzy dni później uciekł ze stolicy, przenosząc dwór do Innsbrucka,
a w Wiedniu powstał Komitet Bezpieczeństwa. Studenci, jak zwykle, zajęli centrum
sceny, tworząc legion akademicki, którego ekstrawaganckie mundury przestały już
budzić czyjekolwiek zdziwienie.
Pod koniec maja liberałowie i nacjonaliści triumfowali już we wszystkich zakątkach
cesarstwa. Węgry zachowywały się jak autonomiczne państwo. Wszystko wskazywało
na to, że Włochy uwalniają się w końcu od kurateli Habsburgów. Rewolta na Sycylii
zmusiła króla Neapolu do nadania jej konstytucji, a w lutym w tej samej sytuacji znaleźli
się władcy Piemontu i Toskanii. W marcu za ich przykładem poszedł papież. 18 marca
mediolańczycy powstali przeciwko osiemnastotysięcznemu garnizonowi austriackiemu
i po pięciodniowych walkach, Cinque giornate, wyparli go z miasta. To samo wydarzyło
się w Wenecji, gdzie młody prawnik Daniele Manin ogłosił zmartwychwstanie republiki.
Władcy Parmy i Modeny uciekli ze swoich państw.
Łatwość, z jaką to wszystko osiągano, wydawała się niewiarygodna, a teatralny
charakter wydarzeń tylko potęgował wrażenie oderwania od rzeczywistości.
W Mediolanie zarzewiem pierwszych rozruchów, do których doszło wiosną 1847 roku,
była premiera opery Verdiego Nabucco. Jej autor, z każdym dniem bardziej świadomy
swej roli, odbył dwie pielgrzymki, odwiedzając dom Wilhelma Tella i pole bitwy pod
Waterloo. W Londynie, dokąd udał się na premierę jednego ze swych dzieł, poznał
Mazziniego, który błagał go, by zechciał skomponować włoską Marsyliankę. Po „wojnie
o cygara” austriackie władze Mediolanu zakazały bywalcom opery noszenia
trójkolorowych bukiecików, wszyscy więc trzymali się od niej z daleka. Kiedy ich
zmuszono do przybycia, ubierali się na czarno. Spektakle były przerywane okrzykami
i patriotycznymi pieśniami, a demonstrację, która doprowadziła do Cinque giornate,
rozpoczęli widzowie wychodzący z teatru. W Genui zarzewiem rozruchów było
pojawienie się na scenie czterdziestu ośmiu tancerzy, owiniętych trójkolorową flagą
i śpiewających Fratelli d’Italia.
Pod koniec marca władca Piemontu i Sardynii Karol Albert rozpoczął wojnę z Austrią,
występując jako sojusznik niedawno wyzwolonych prowincji – Lombardii i Wenecji.
Toskania opowiedziała się po stronie Piemontu i to samo uczynił, acz niechętnie, król
Neapolu Ferdynand. Masowe demonstracje przed jego pałacem zmusiły go do wysłania
do Lombardii wojsk, stojących po stronie mediolańczyków. Piękna emigrantka, księżna
Cristina Belgiojoso, ostatnia miłość La Fayette’a, zjawiła się w Neapolu, oferując radę
i pomoc każdemu, kto zechce zgłosić się na ochotnika. Na jej apel zareagowała gromada
młodych mężczyzn. „Wojna przeciwko Austrii była święta i niezbędna” – stwierdził
jeden z neapolitańczyków[22]. Król oddał czternaście tysięcy żołnierzy pod komendę
generała Pepego, który wrócił po dwudziestu siedmiu latach wygnania, by jeszcze raz
zmierzyć się z Austriakami.
Swój akces zgłaszali wszyscy rutynowo podejrzani bojownicy o wolność. Mickiewicz
pojechał do Rzymu, by błagać papieża o ogłoszenie nowej krucjaty w obronie wolności
wszystkich narodów świata. Ojciec Święty, po części po to, żeby się go pozbyć, pozwolił
mu sformować legion, więc 11 kwietnia poeta wymaszerował z miasta na czele
kilkudziesięciu ochotników, wśród których byli jeden napoleoński oficer i dziesięciu
studiujących w Rzymie artystów. Nosili stylizowane niby-polskie mundury z wielkim
białym krzyżem na lewej piersi i czerwone konfederatki. Byli witani z szacunkiem
w mijanych miasteczkach i wioskach, gdyż uważano ich za żołnierzy wysłanej przez
papieża krucjaty. Był to, według słów jednego z nich, „triumfalny marsz rycerzy –
pielgrzymów”[23]. W Mediolanie odwiedził Mickiewicza Mazzini, zapewniając go, że
łączy ich „braterstwo celów, nadziei i przekonań w religijnej krucjacie na rzecz wolności
i mojej ojczyzny”[24]. Polacy z obozu Czartoryskiego tworzyli w Genui legion, który
miał wchłonąć wszystkich Słowian wyłuskanych z szeregów austriackich jeńców
wojennych. Miał on maszerować pod sztandarem w kolorach tęczy i opatrzonym
napisem: „Braterstwo Słowiańskie”[25]. Niektórzy chorwaccy jeńcy rzeczywiście woleli
wstąpić do legionu, niż marnieć w niewoli. Ale czescy jeńcy byli gotowi się do niego
przyłączyć tylko pod warunkiem, że wykluczeni zostaną Chorwaci, do których żywili
coś na kształt mieszaniny lęku i pogardy. 1 czerwca kolumna złożona ze stu
pięćdziesięciu paryskich Polaków przekroczyła Alpy i przyłączyła się do Legionu
Polskiego Mickiewicza. Poeta pospiesznie wrócił do stolicy Francji, by zdobyć fundusze,
a Legion został wysłany na front i walczył pod Lonato, pod rozkazami generała
Giovanniego Duranda, weterana walk toczonych w 1821 roku w Piemoncie, Belgii oraz
Portugalii, który zrezygnował ze stanowiska dowódcy wojsk papieskich, kiedy Ojciec
Święty odmówił przystąpienia do wojny. „Czuję się tak, jakbym był w połowie
rycerzem, a w połowie mnichem, o czym zawsze marzyłem” – pisał do przyjaciela jeden
z ochotników[26].
Ten stan euforycznego uniesienia był zaraźliwy. Po raz pierwszy wydawało się, że
uczucia narodowe nie są domeną garstki intelektualistów i romantycznych arystokratów.
„Słowa nie potrafią oddać tego, co czuliśmy, słysząc, jak tłum prostych ludzi krzyczy:
«Viva l’Italia! Jesteśmy Włochami!» – pisał Neapolitańczyk Luigi Settembrini. – To
słowo «Włochy», wymawiane początkowo tylko przez nielicznych, i to w tajemnicy,
a słyszane jedynie przez garstkę wtajemniczonych, ostatnie, święte słowo, wyszeptywane
przed śmiercią przez tylu szlachetnych ludzi, a teraz wykrzykiwane głośno przez lud,
budziło w całym moim ciele dreszcz podniecenia i przyprawiało mnie o łzy...”[27]
Pozory były zwodnicze. Kiedy król Ferdynand odzyskał energię i kazał wycofać
oddziały, oddane uprzednio pod komendę Pepego, większość żołnierzy z radością
wróciła do domu. Tylko garstka poszła za przykładem swego generała i przekroczyła
Pad, by walczyć za Włochy. Mieszkańcy prowincji Romania nie powstali, gdyż
nienawiść do rzymian nie pozwalała im pójść za ich przykładem. Większość ludności
Wenecji Euganejskiej opowiedziała się po stronie Austriaków, a przeciwko Wenecji.
Sycylijczycy zwalczali neapolitańczyków. Toskańczycy nie chcieli współpracować
z rzymianami. Chłopi w przeważającej większości byli zwolennikami Austriaków –
wszędzie z wyjątkiem Sycylii, na której byli stronnikami siebie samych. Uważali
miejskie powstania za zabawę bogatych i albo się nimi nie interesowali, albo reagowali
z dezaprobatą. W Lombardii wołali: „Viva Radetzky!”. Regularnie wspierali żołnierzy
austriackich w walce z piemonckimi wrogami i chętnie oddawali ukrywających się
patriotów w ręce sił porządkowych.
Ich postawa odzwierciedlała brak jedności na szczytach władzy i ambiwalencję wielu
znanych synów Italii. Wpływowy Massimo d’Azeglio był otwarcie przeciwny przemocy
i koncepcji zjednoczenia, wiedząc, że nie interesuje ono większości mieszkańców Italii.
Francesco Pellico, brat męczennika Silvia, w ogóle nie akceptował pojęcia ojczyzny,
twierdząc, że dzięki katolicyzmowi każdy Włoch nosi patria w duszy. Nawet ci, którzy
nie byli przeciwni zjednoczeniu, wysuwali na pierwszy plan interesy własnej prowincji.
Mazziniego, który przybył do Włoch w kwietniu, oburzył egoizm politycznej elity.
Ponieważ podporządkowywał wszystko głównemu celowi, czyli zjednoczeniu
narodowemu, gotów był zawrzeć pakt nawet z diabłem, gdyby sprzyjało to realizacji
tych zamierzeń. Usiłował porozumieć się z papieżem, którego błagał w 1847 roku, by
zjednoczył Włochy pod własnym przywództwem. Kiedy jego rozmówca okazał się
oporny wobec tych planów, Mazzini skupił uwagę na królu Karolu Albercie, który, jak
się zdawało, miał szanse na pokonanie Austrii. Ale zwróciło to przeciw niemu wielu
Włochów, szczególnie Mediolańczyków, którzy bali się, że Karol Albert poprzestanie na
aneksji Lombardii. Lombardzki patriota Carlo Cattaneo oznajmił, że gdyby musiał
wybierać między rządami Austrii a Piemontu, wolałby Austrię. Ambicji Karola Alberta
obawiali się też Toskańczycy i republikańscy patrioci z całej Italii. A Karol Albert nie
robił nic, by uśmierzyć te obawy. Przekonany, że reszta Europy zechce tolerować jego
zdobycze tylko wtedy, jeśli zachowa jednoznacznie konserwatywny profil polityczny,
konsekwentnie unikał wszelkich związków z republikanami. O ile w ogóle dostrzegał
sprawę Włoch, to utożsamiał ją ze sprawą domu sabaudzkiego i królestwa Piemontu.
Kiedy Radetzky pobił w lipcu Piemontczyków pod Custozą, wątłe nici wspólnego
interesu, wiążące z sobą włoskich patriotów, zaczęły pękać. Karol Albert podpisał
zawieszenie broni, na mocy którego oddał Austrii wszystkie jego zdobycze w Lombardii
i gdzie indziej, a rewolucyjne ruchy, szerzące się dotąd w różnych miastach
i prowincjach, zaczęły kolejno zamierać.
W październiku 1861 roku Hercen otrzymał list z Ameryki. Jego nadawcą był
Bakunin, który niedawno uciekł z Syberii. „Przyjacielu, pragnę całym sercem przyjechać
do was i zaraz zabrać się do pracy. Zostaniesz moim przełożonym, bo przyjmę posadę
związaną z Twoją polsko-słowiańską koncepcją, która była 1846 roku moją idée fixe” –
pisał z entuzjazmem[1]. Data, o której wspominał, była bardzo wymowna. W czerwcu
1848 roku, po praskim Zjeździe Słowiańskim, na którym oburzył niektórych
uczestników swoimi radykalnymi poglądami, przeniósł się do Drezna i brał aktywny
udział w obronie tego miasta przed pruską armią. W odróżnieniu od Wagnera, który
zdołał wymknąć się w ostatnim momencie, Bakunin został pojmany i skazany na śmierć.
Król Saksonii wstrzymał wykonanie wyroku i przekazał skazańca Austriakom. Bakunin
spędził kilka miesięcy w Ołomuńcu przykuty do ściany więzienia, a potem Austria
postanowiła wyświadczyć przysługę Rosji i oddała go w jej ręce. Na granicy zdjęto mu
kajdany i zwrócono je austriackiemu oficerowi, który twierdził z uporem, że stanowią
one własność Korony, a potem skuto go rosyjskimi łańcuchami. Przewieziony do
Petersburga został osadzony w podziemiach twierdzy Szliselburg. W 1857 zesłano go na
Syberię. Udało mu się uciec i dotrzeć do rzeki Amur, a potem, dzięki życzliwości
jakiegoś amerykańskiego kapitana, popłynął do Japonii, skąd przedostał się do San
Francisco.
Bakunin nie był świadkiem najgorszych klęsk 1848 roku i nie brał udziału w ich
gorzkim rozpamiętywaniu, zachował więc energię i zapał. Po tylu latach przymusowej
bezczynności marzył o działaniu i wszystko wydawało mu się proste. Gdy tylko dotarł
do Londynu, spotkał się z Hercenem i Ogariowem na obiedzie, podczas którego poprosił
o przedstawienie mu aktualnej sytuacji politycznej.
„– Zbierają się chmury, ale musimy mieć nadzieję, że zostaną rozproszone – wyznał
Hercen w odpowiedzi na jego pytanie dotyczące Polski.
– A we Włoszech?
– Nic się nie dzieje
– A w Austrii?
– Nic się nie dzieje.
– A w Turcji?
– Wszędzie panuje zupełny spokój i na nic się nie zanosi.
– Co w takim razie mamy robić? – spytał ze zdumieniem Bakunin. – Czy powinniśmy
jechać do Persji lub Indii i wywołać tam jakiś ruch? To mnie doprowadza do szaleństwa;
nie mogę siedzieć bezczynnie”[2].
Bakunin miał naturę bohatera. W jego tytanicznym ciele, ozdobionym lwią głową,
kryła się dusza wiecznego studenta, leniwego wędrowca niedbającego o pieniądze i stan
posiadania, napędzanego fanatyczną, niemal dziecięcą siłą przekonań. Dokądkolwiek się
udawał, identyfikował potencjalne siły rewolucyjne, rozpalał je i podtrzymywał ich
płomienie. W Londynie, gdzie znalazł Rosjan, Polaków, Czechów i Serbów, zaczął
konstruować front słowiański. Nadrabiając lata milczenia, niestrudzenie toczył przeróżne
spory, wykładał swe racje, wrzeszczał i tupał. Nie potrafił dostrzec zasadniczych różnic
między interesami poszczególnych narodów słowiańskich, ale nie dawał się zniechęcić.
Uważał, że walka musi trwać, bez względu na koszty.
Jedynym człowiekiem odznaczającym się porównywalnie obsesyjnym przywiązaniem
do sprawy rewolucji był Garibaldi, który również nie umiał spojrzeć w oczy
niesprzyjającej rzeczywistości i przyjąć do wiadomości oczywistych faktów. Bohaterskie
czyny, jakimi zasłynął na Sycylii i w Neapolu, nie doprowadziły do wyzwolenia całego
półwyspu, ale wyniosły Wiktora Emanuela na tron króla Włoch. Gdy wybrano go do
włoskiego parlamentu, wkroczył na salę obrad w czerwonej koszuli, w związku z czym
część deputowanych uznała, że wygląda jak prorok, ale reszta wzięła go za komedianta.
Żywił głęboką pogardę do wszystkich polityków i bez skrupułów dawał temu wyraz,
wzywając do marszu na Rzym lub protestując przeciwko rządowemu projektowi
demobilizacji ochotników. Kiedy w obu sprawach zignorowano jego stanowisko,
przypuścił gwałtowny słowny atak na cały polityczny establishment i wrócił na wyspę
Caprera. Oddziały garibaldini zostały rozwiązane, a ich los podzieliły liczący cztery
tysiące żołnierzy Legion Węgierski pułkownika Dániela Ihásza, który walczył pod flagą
Piemontu, oraz szereg rozproszonych jednostek polskich. Władze włoskie pozwoliły na
założenie w Genui polskiego ośrodka wyszkolenia militarnego, z czasem przeniesionego
do Cuneo. Mierosławski i Marian Langiewicz, oficer artylerii, który wypłynął
z Wyprawą Tysiąca, wyszkolili tam w ciągu następnych osiemnastu miesięcy około
dwustu oficerów. Ale szansa na wykorzystanie ich umiejętności była niewielka. Cała
Europa zdawała się pogrążać w letargu, którego tak bardzo nienawidził Bakunin. Zmienił
się też model życia, co jeszcze bardziej utrudniało przetrwanie licznym uchodźcom.
Niektórzy z nich poszli za głosem rozsądku i wrócili do cywilnej egzystencji. Inni
poszukiwali alternatywnych awantur, w które mogliby się zaangażować. Nieliczna grupa
garibaldini powędrowała pod koniec 1860 roku do Grecji, by tam kontynuować walkę.
Znacznie większa popłynęła do Ameryki, gdzie wybuchła wojna secesyjna. Niektórzy
z jej członków uważali działania Południa za bój o przetrwanie. Wincenty Sulakowski,
weteran powstania listopadowego i Wiosny Ludów na Węgrzech 1848 roku, sformował
polski pułk, który bił się po stronie Konfederacji. Inna grupa uchodźców stworzyła
w Luizjanie Legion Garibaldiego. Ale większość z zapałem podjęła służbę w wojskach
Unii. Typowym przykładem takiej postawy był Filip Figyelmessy, charyzmatyczny
major konnych honwedów Kossutha, a potem dowódca szwadronu huzarów
Garibaldiego na Sycylii. Zaoferował on swe usługi Unii w 1861 roku i służył jako major
w kawalerii Stanów Zjednoczonych. Gustave Cluseret, który był z Garibaldim na
Sycylii, skończył jako generał w armii George’a McClellana. Na apel prezydenta
Lincolna odpowiedzieli liczni starzy uczestnicy krucjat, którzy w latach pięćdziesiątych
rozpoczęli nowe życie w Ameryce. Część ośmiusetosobowego kontyngentu Węgrów
służyła pod rozkazami pułkownika Fredericka George’a D’Utassy w 39. Pułku
Ochotników Nowojorskich, lepiej znanym jako pułk Gwardzistów Garibaldiego.
Żołnierze tej międzynarodowej zbieraniny, w której spotykało się także Francuzów,
Hiszpanów, Włochów i Szwajcarów, nosili mundury wzorowane na uniformach
bersalierów oraz kapelusze z piórami i inicjałami GG. Maszerowali pod trzema flagami –
sztandarem amerykańskiej Unii, trójkolorowym sztandarem węgierskim i chorągwią
Garibaldiego. Brali udział w pierwszej bitwie pod Bull Run, a potem walczyli pod
Harper’s Ferry i pod Gettysburgiem. Inni Węgrzy wstępowali do 8. Nowojorskiego
Pułku Piechoty, sformowanego przez księgarza i przyjaciela Sándora Petőfiego, Juliusa
Stahela, który walczył w szeregach honwedów. Odznaczył się w pierwszej bitwie pod
Bull Run i został generałem Armii Potomacu. W drugiej bitwie pod Bull Run dowodził
dywizją, a podczas natarcia w dolinie Shenandoah – korpusem armii.
Polacy byli zgrupowani głównie w 58. Pułku Strzelców Nowojorskich, znanym także
jako Legion Polski. Dowodził nim Włodzimierz Krzyżanowski, który w 1848 służył
w Poznaniu pod Mierosławskim. Jednostka brała udział w walkach pod Cross Keys, Bull
Run i Gettysburgiem. Krzyżanowski również został generałem Armii Unii, podobnie jak
jego rodak Józef Karge, inny uczestnik walk pod Poznaniem w 1848 roku, który
sformował pułki kawalerii i dowodził nimi w kilku bitwach, zdobywając największe
uznanie pod Gettysburgiem. Być może najbardziej nieoczekiwanym weteranem
1848 roku, który pojawił się w szeregach Unii, był niemiecki republikanin Friedrich
Hecker, ostatnio widziany właśnie w tym roku w Strasburgu, gdzie opłakiwał kres
nadziei związanych z Wiosną Ludów. Osiadł w Stanach Zjednoczonych, a w 1861 roku
przyczynił się do utworzenia pułku ochotników, w którym został dowódcą.
Sam Garibaldi nie dotarł do Ameryki. Był zachwycony, kiedy Abraham Lincoln
zaproponował mu listownie objęcie dowództwa nad wybraną przez siebie jednostką,
i zaczął czynić przygotowania do podróży. „Pańska sława przewyższy sławę
La Fayette’a” – pisał do niego z entuzjazmem amerykański konsul[3]. Ale Garibaldi tuż
przed wyjazdem zażądał listownie od Lincolna stanowiska dowódcy wszystkich sił Unii.
Nie ufał żadnemu z polityków, nawet prezydentowi Stanów Zjednoczonych, którego
imię nadał jednemu ze swoich synów. Nie otrzymawszy odpowiedzi, wrócił do
planowania własnych wojen.
W kwietniu 1862 roku zamierzał wywołać powstanie w Wenecji i zebrał oddział
zapaleńców, którym dowodził Francesco Nullo, przedsiębiorca z Bergamo i dawny
garibaldino. Ale rząd włoski aresztował ochotników, udaremniając całe przedsięwzięcie.
Garibaldi, odczuwający przemożną potrzebę działania, popłynął wtedy do Palermo,
gdzie został entuzjastycznie powitany. Zwiedzał pola bitew z 1860 roku, otoczony
gromadą wieśniaków, którzy całowali jego dłonie oraz stopy i podsuwali mu małe dzieci,
żeby je pobłogosławił. Cały ten kult podkreślał jedynie absurdalność jego położenia.
Chłopi jako klasa społeczna podziwiali go i czcili, ale uparcie ignorowali jego apele.
„Nie znam ani jednego przypadku, w którym jeden z nich znalazłby się w szeregach
ochotników” – przyznał z goryczą[4]. Przyczyną ich postawy nie była powszechna
inercja – jeszcze w 1859 roku w Parmie i Modenie odbyły się demonstracje lojalności
wobec Austrii, podczas których tysiące chłopów ochoczo wymachiwały czarno-żółtymi
flagami[5].
By wykorzystać sympatię, jaką cieszyła się wśród nich osoba Garibaldiego, i wprząc
ją w rydwan poparcia dla sprawy Włoch, jego współpracownicy sięgali po wyryte
w świadomości chłopów fragmenty katolickiego katechizmu, przykrojone do własnych
potrzeb. Jednym z przykładów tego rodzaju działalności jest skromny, lecz dekoracyjny
plakat z 1864 roku, zatytułowany: „Doktryna Giuseppe Garibaldiego”. Zaczyna się on od
słów: „W imię Ojca Narodu”, bezwstydnie stawiając znak równości między Garibaldim
a Bogiem i między służbą na rzecz Italii a praktykami katolickimi. Na katechetyczne
pytanie o liczbę Garibaldich autorzy plakatu odpowiadają, że istnieje tylko jeden, ale są
w nim zawarte trzy osoby: „Ojciec Narodu, Syn Ludu i Duch Wolności”. Dalej
dowiadujemy się, że Garibaldiemu po to nadano postać człowieka, by mógł zbawić Italię
i przypomnieć jej synom o dziesięciu przykazaniach, które brzmią:
Plakat zawiera również akt wiary, który należy odmawiać codziennie, oraz akt skruchy
dla tych, którzy naruszyli przykazania i obrazili „Ojca”. Mieści się na nim także
przeróbka Modlitwy Pańskiej, obejmująca takie perełki, jak: „daj nam dzisiaj nasze
powszednie naboje”[6].
Tylko człowiek tak pozbawiony poczucia humoru jak Garibaldi mógł zaakceptować
równie wątpliwe metody działania i nadal głosić swe hasła w taki sposób, jakby były one
niewzruszonymi prawdami. W jego mowach ton błagalny niezmiennie przeplatał się
z agresją słowną i napastliwością, a on wygłaszał je tak księżowskim tonem, że brzmiały
jak litania. Podczas jego wystąpienia w Marsali, gdzie wzywał do wygnania z Rzymu
nikczemnych wojsk francuskich, któryś z tłumnie zgromadzonych słuchaczy zawołał:
„Roma o morte!” – Rzym albo śmierć! Następnego dnia podczas uroczystej mszy
w katedrze Garibaldi wstąpił na ołtarz i kazał wszystkim obecnym powtarzać to hasło
jako uroczystą przysięgę.
Na Sycylii i w dawnych, położonych na południu posiadłościach Burbonów tliło się
niezadowolenie z włoskiego rządu, który traktował te obszary jak podbite kolonie, a nie
jak wyzwolone prowincje wspólnej ojczyzny. Garibaldi wykorzystał ten ferment,
zgromadził oddział złożony z około trzech tysięcy ochotników, przekroczył z nim
Cieśninę Mesyńską i rozpoczął marsz na Rzym. Stacjonujące w tym regionie wojska
włoskie początkowo nie robiły nic, by go powstrzymać, ale kiedy Napoleon III poskarżył
się włoskiemu rządowi, otrzymały rozkaz aresztowania Garibaldiego. 29 sierpnia
1862 roku batalion bersalierów stanął na jego drodze w miejscowości Aspromonte
i rozpoczął atak. Zaraz po pierwszych wystrzałach Garibaldi wybiegł zza własnych
pozycji, machając rękami i wzywając swych ludzi do przerwania ognia. Żołnierze
regularnych wojsk strzelali jednak dalej, a on został ranny najpierw w udo, a potem
w stopę. Kiedy potężnie zbudowany dowódca w czerwonej koszuli zachwiał się i upadł,
jego ochotnicy zaczęli gorączkowo wymachiwać białymi chustkami.
Rana na udzie była niegroźna, niemniej kula, która utkwiła w stopie Garibaldiego,
okazała się nieusuwalna, bo wciśnięta między kilka drobnych kości. Poszkodowanego
zniesiono z pola walki na zaimprowizowanych noszach i choć wyraźnie cierpiał, został
zamknięty w areszcie jak pospolity przestępca. Świat pospieszył mu z pomocą.
Angielscy sympatycy przeprowadzili zbiórkę pieniędzy, która przyniosła dochód
w wysokości tysiąca gwinei, przeznaczonych na honorarium i koszty podróży dla
najlepszego chirurga, mającego zająć się rannym. W ciągu następnych tygodni
Garibaldiego odwiedziło aż dwudziestu trzech lekarzy z wielu krajów, a dzięki ich
diagnozom udało się w końcu wyjąć kulę. Zarówno ona, jak i przedziurawiony but,
zakrwawiona skarpeta, a także setki poplamionych bandaży stały się pożądanymi
i cennymi relikwiami. Ale choć niektóre obiekty kultu były szanowane tak samo jak
pochodzące z dawnych czasów relikty, inne stały się po prostu przedmiotami handlu
między łowcami pamiątek. Tymczasem sam Garibaldi, choć walczył o wskrzeszenie
ducha 1848 roku, padał coraz częściej ofiarą poszukiwaczy tanich sensacji. Zaczął
blaknąć jego wizerunek zdolnego do najwyższych poświęceń przywódcy krucjaty, która
miała przynieść zbawienie ludzkości, a on sam powoli stawał się obiektem co najwyżej
ciekawości i kultu bohaterszczyzny. Życie publiczne Garibaldiego nabierało już
farsowego charakteru, co znakomicie ilustruje podjęta przez niego w 1864 roku wyprawa
do Anglii.
Motywy tej wizyty pozostają niejasne. Kulejący i ubrany po cywilnemu Garibaldi
zszedł na ląd w Southampton i zaszczycił zebrany na nabrzeżu tłum zaledwie kilkoma
słowami powitania. Następnego dnia paradował w czerwonej koszuli, wyraźnie
zachwycony owacjami mieszkańców miasta. Udał się na wyspę Wight, gdzie posadził
drzewo wolności, a potem wyrecytował wiersz Foscoli Dei Sepolcri w obecności
Tennysona, Mazziniego oraz lorda Shaftesbury, którzy zjawili się tam, by go powitać.
Jego przyjazd do Londynu doprowadził do scen, jakich nigdy dotąd nie oglądano w tym
mieście. Wzdłuż trasy przejazdu, wiodącej ze stacji Waterloo do siedziby księcia
Sutherland, u którego miał się zatrzymać, stało pół miliona ludzi, więc pokonanie trzech
mil zajęło jego powozowi sześć godzin. W ciągu następnych dni złożyli mu kurtuazyjne
wizyty najwybitniejsi obywatele kraju, a dom był nieustannie oblegany przez tłumy jego
wielbicieli. Służba księcia zarobiła spore sumy, sprzedając buteleczki piany pochodzącej
z jego kąpieli. Królowa Wiktoria wyraziła swoje zażenowanie z powodu przynależności
do narodu, który potrafi się zachowywać w sposób tak niechwalebnie infantylny. Jej
pogląd na tę sprawę podzielał Karol Marks, który uważał całe wydarzenie za „żałosny
spektakl imbecylizmu”[7]. Garibaldi spotkał się z wszystkimi mieszkającymi w Londynie
uchodźcami, ale wymiana donośnych wyznań wiary w przyszłość nie przyczyniła się do
znaczącej poprawy nastrojów. W drodze do Chiswick, gdzie miał uczcić grób Ugo
Foscola, Garibaldi wyznał, że postanowił skrócić swój pobyt w Anglii, choć wcześniej
planował objazd całego kraju (i pięćdziesiąt miast leżących na trasie jego zamierzonej
podróży przygotowywało już uroczyste bankiety).
Zgodnie z tą zapowiedzią popłynął z powrotem na południe Europy, na Caprerę, gdzie
pogrążył się w ponurych rozmyślaniach o niezbyt obiecującej międzynarodowej sytuacji
i zaczął obracać w myślach liczne plany inwazji, zakładające konieczność wylądowania
w Wenecji, Dalmacji, na terenie Państwa Kościelnego i na Sycylii. Trudno odpowiedzieć
na pytanie, czy ten gigant aktywności żywił kiedykolwiek jakieś wątpliwości. Był
z pewnością napędzany poczuciem misji i chciał walczyć o sprawę Włoch, dopóki nie
wyjdą one triumfalnie z domu niewoli. Ale teraz, kiedy Burbonowie odeszli, Austriacy
uciekali, a włoscy patrioci nie gnili już w wilgotnych lochach, jego misja straciła znaczną
część swej siły przyciągania. Młodsi intelektualiści byli wychowani w innym duchu
i coraz rzadziej ulegali świętej narodowej obsesji. Masy, którym przeważnie powodziło
się coraz lepiej, były jeszcze mniej niż przed laty zainteresowane udziałem
w działalności wywrotowej.
Poza granicami swej ojczyzny Garibaldi pozostawał jednak wciąż inspiracją dla tych,
którzy chcieli się wznieść ponad stan zniewolenia. Był – według słów Hercena –
„niekoronowanym Królem Ludu, jego entuzjastyczną nadzieją, jego żyjącą legendą, jego
świętym człowiekiem – i to od Ukrainy i Serbii po Andaluzję i Szkocję, od Południowej
Ameryki po północne rubieże Stanów Zjednoczonych”[8]. Bakunin przyznawał, że
„niemała liczba wieśniaków z Wielkiej i Małej Rosji oczekuje na przyjście
Garibaldiego”. W 1860 roku warszawscy ulicznicy straszyli rosyjskich żołnierzy
i policjantów, krzycząc, że niedługo przyjdzie Garibaldi i da im popalić[9]. Tymczasem
legenda włoskiego bohatera miała doprowadzić do najtragiczniejszych konsekwencji
właśnie w Polsce.
Rok 1855 był dla Polaków momentem przełomowym: okrutny Mikołaj umarł, a mit
o niezwyciężoności armii rosyjskiej został obalony na Krymie. W maju 1856 roku nowy
car Aleksander II odwiedził Warszawę i obiecał reformy. Stan wojenny, wprowadzony
w 1831 roku, został zawieszony. Tysiące politycznych skazańców zwolniono z Sybiru,
a ci emigranci, którzy pragnęli wrócić do kraju, zostali objęci amnestią. W 1857 roku
powstała pierwsza wyższa uczelnia od zamknięcia Uniwersytetu Warszawskiego
w 1831 roku. W tym samym roku pozwolono ziemianom na założenie Towarzystwa
Rolniczego, które stało się czymś w rodzaju Senatu, skupiającego najbardziej aktywnych
przedstawicieli polskiej arystokracji. Miało to szczególne znaczenie w związku z tym, że
najważniejsza pojedyncza reforma, która miała być wyzwaniem dla całego Imperium
Rosyjskiego, dotyczyła chłopów.
Polskie ziemie leżące w granicach imperium rosyjskiego przeżywały w latach
czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku okres rosnącej pomyślności, a jedyną
warstwą społeczeństwa, która nie uczestniczyła w podziale dochodów, byli najbiedniejsi
wieśniacy. Dawne ziemie polskie tym się różniły od reszty imperium, że nie istniało na
nich poddaństwo włościan. Bezrolni chłopi byli jednak uzależnieni od posiadaczy
ziemskich, bo musieli im płacić za dzierżawioną ziemię swoją pracą. Ponieważ
właściciel ziemski pozostawał zazwyczaj równocześnie przedstawicielem władzy, byli
oni podporządkowani temu samemu człowiekowi zarówno w sensie prawnym, jak
i materialnym. Polscy ziemianie, kierując się poczuciem obowiązku, ale też troską
o własny interes, podejmowali działania na rzecz poprawy warunków bytu chłopów.
Rosyjscy władcy polskich ziem mieli w tej sprawie własne reformatorskie plany, więc
szlachta – pamiętając o rzezi galicyjskiej z 1846 roku – chciała, żeby polski chłop
zawdzięczał lepszą przyszłość swym rodakom, a nie despotycznym okupantom.
„Panowie, żadnych złudzeń” – powiedział w Warszawie car, deklarując wprawdzie
otwartość na program reform, ale przeprowadzonych w taki sposób, by jego ustępstwa
nie obudziły w Polakach aspiracji niepodległościowych. Zdecydowana większość
społeczeństwa była zadowolona z poprawy warunków ekonomicznych oraz
politycznych, co teoretycznie oznaczało, że była też gotowa poczekać na dalsze
ustępstwa w nadziei, że przywrócą one narodową autonomię istniejącą przed 1830
rokiem. Ale rzeczeni realiści, podobnie jak car, oszukiwali samych siebie. Życie wielu
Polaków obracało się wokół podtrzymywanych przez poetów marzeń. Wierzyli, że
najbardziej wzniosłym aktem ludzkiego działania jest rewolta, która doprowadzi do
uświęcenia poprzez śmierć. Pamięć o Napoleonie była w nich nadal żywa, a wydarzenia,
jakie rozgrywały się w tym czasie na terenie Italii, sugerowały, że na arenie politycznej
wszystko jest możliwe.
Tylko nieliczni uchodźcy skorzystali z zaproponowanej przez nowego cara amnestii.
Część z tych, którzy pozostali na emigracji, kierowała się motywami ideologicznymi, ale
większość po prostu nie miała w Polsce żadnych perspektyw ułożenia sobie życia i nie
wyobrażała sobie innego powrotu niż triumfalny marsz z bronią w ręku. Polacy przeżyli
bolesny zawód, kiedy wojna krymska nie wywołała pożogi na całym kontynencie, ale
pod koniec dziesięciolecia odnowił ich nadzieje przykład Garibaldiego. Osiągnięcia
Tysiąca triumfalnie wskrzesiły mit sprowadzający się do przekonania, że wiara i odwaga
są wszechmocne – teraz potrzebny był tylko polski Garibaldi. I tutaj oczy wszystkich
kierowały się w stronę Józefa Mierosławskiego. W gniewnym, niewolnym od nonsensów
przemówieniu, wygłoszonym w 1858 roku z okazji rocznicy wybuchu powstania
listopadowego, zgromił on tych Polaków, którzy uwierzyli, że postęp materialny
i edukacja umożliwią marsz narodu w pożądanym kierunku. Stwierdził, że jedynym
owocem tego rodzaju konstruktywnej polityki jest „moralne zepsucie”, które przesącza
się do wszystkich jego warstw. Oskarżył wszelkiej maści konserwatystów o to, że
kierując się własnym interesem, usiłują stępić wyzwoleńczy instynkt Polaków.
„Narodzie, obudź się!” – wołał rok później z okazji rocznicy tego samego powstania,
nakłaniając młodych ludzi z Polski, żeby przyjechali do Włoch i oddali się pod jego
rozkazy[10].
Jego apel nie pozostał bez odpowiedzi, gdyż na ziemiach polskich istniało zwarte
środowisko gotowych do poświęceń patriotów, zahartowanych w bojach minionych
dziesięcioleci. Wychowanie tych ludzi było w istocie przygotowaniem do życia
w służbie wielkiej sprawy. Pokolenie, którego ojcowie i dziadowie walczyli i cierpieli,
czułoby się niespełnione, gdyby ono również nie stawiło czoła najwyższym wyzwaniom.
„Każda rodzina musi regularnie składać ofiary na ołtarzu ojczyzny” – pisał do siostry
pewien młody człowiek[11]. Druga generacja polskich poetów romantycznych tworzyła
mnóstwo wierszy, w których wyrażała przemożną chęć walki i umierania za sprawę.
Wiosna nie była w tej poezji oczekiwaną porą rozkwitu natury, lecz czasem wojennych
zmagań. Tego rodzaju patrioci wierzyli głęboko, że najważniejszą rzeczą na świecie jest
akt samopoświęcenia, który ich odkupi i obudzi naród do nowego życia.
W lutym 1859 roku umarł w Paryżu Zygmunt Krasiński. Gdy ciało poety, w drodze do
rodzinnego grobowca, dotarło do Warszawy, stało się to okazją do publicznych
demonstracji mających uczcić jego pamięć. Wszyscy czuli się tak uwzniośleni, że grupa
studentów zorganizowała mszę świętą poświęconą pamięci trzech wielkich poetów epoki
romantyzmu: Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Kiedy jednak zebrały się tłumy,
Rosjanie zakazali jej odprawienia. Ta nieprzejednana postawa władz doprowadziła
z kolei do sytuacji, kiedy to każda uroczystość, związana z taką czy inną rocznicą bądź
istotną dla Polaków datą z przeszłości, stawała się aktem patriotycznym, a polscy
studenci z radością odpowiadali na to wyzwanie. 29 listopada 1860 roku, w trzydziestą
rocznicę wybuchu powstania, odbyła się wielka uliczna demonstracja, w oczywisty
sposób stanowiąca prowokację dla rosyjskiej policji.
By skłonić ją do aktów przemocy, grupa tak zwanych czerwonych aktywistów,
złożona ze studentów i młodych oficerów, zorganizowała 25 lutego 1861 roku
demonstrację mającą upamiętnić bitwę pod Grochowem z 1831 roku, pierwsze
zwycięstwo Polaków w powstaniu listopadowym. Tłum został rozpędzony przez konną
policję, ale nie było ofiar. Pociągnęła je za sobą dopiero druga demonstracja, która
odbyła się dwa dni później. Jej uczestnicy wystąpili w „żałobie narodowej” i nieśli
w pochodzie święte obrazy oraz wielki krucyfiks. Kiedy nie zareagowali na rozkaz
rozejścia się, zostali zaatakowani przez wymachujących nahajami Kozaków, wtedy też
w ogólnym zamieszaniu zrzucono na ziemię i podeptano święte symbole. Kiedy tłum
wpadł we wściekłość i ruszył naprzód, jeden z oddziałów rosyjskiej piechoty otworzył
ogień, zabijając pięciu cywilnych uczestników wydarzeń. Pozostali pod wpływem
impulsu postanowili „napiętnować krzywdę wyrządzoną narodowi” i zanieśli ciała pięciu
zabitych do położonej w centrum Warszawy kawiarni, gdzie wystawili je na widok
publiczny. Elementy konserwatywne, którym przewodziło Towarzystwo Rolnicze,
usiłowały rozładować sytuację, a car kazał usunąć wszystkich rosyjskich żołnierzy
i policjantów z ulic Warszawy. Miały one być odtąd patrolowane przez specjalnych
polskich strażników, których wyznaczyła Rada Miasta. „Czerwoni” dążyli jednak
z determinacją do zaognienia kryzysu i robili, co w ich mocy, by podkopać pozycję
„białych”, którzy usiłowali wypracować jakiś kompromis.
„Oni ograniczyli cały swój polityczny program do jednego pragnienia: chcą dać się
zabić” – pisała pewna warszawska dama do swojego mieszkającego na prowincji brata,
komentując poczynania „czerwonych”[12]. Ci ostatni obnosili po mieście narodowe
symbole, śpiewali patriotyczne pieśni i uczestniczyli w rocznicowych mszach. 8 kwietnia
władze rosyjskie, oburzone coraz bardziej prowokacyjnym charakterem tych poczynań,
postanowiły ponownie rozpędzić demonstrację przy pomocy wojska. Szwadron
Kozaków przypuścił szarżę na tłum, a kroczący za nim pułk piechoty okładał
uczestników pochodu kolbami karabinów. Ale jak zanotował jeden ze świadków,
demonstranci zachowywali się „jak pierwsi chrześcijanie w cyrku” i biernie znosili
wszystkie ciosy[13]. Zdesperowana piechota otworzyła w końcu ogień. Żołnierze, nie
chcąc dopuścić do ponownego wystawiania ciał na widok publiczny ani ujawnić liczby
zabitych, pospiesznie zebrali wszystkie zwłoki i zakopali je potajemnie jeszcze tej samej
nocy. Polscy „patrioci” na mocy niepisanego porozumienia zaczęli obchodzić żałobę
narodową. Damy nosiły biżuterię wykonaną tylko z gagatu lub korundu: wisiorki
w kształcie łańcuchów i kajdan, koron cierniowych, krzyży, palm męczeństwa i kotwic
nadziei.
Narodowcy z innych krajów przyglądali się temu z pełnym sympatii zachwytem.
„Z radością śledzimy moralne życie narodu, który, choć prześladowany i zakuty
w kajdany, oddycha tylko wolnością, prawem i skłonnością do poświęceń – egzaltował
się przyjaciel abbé Lamennais’go, Charles de Montalambert. – Pokonany na polu bitwy,
znalazł sobie inną arenę, na której bezsilna jest brutalna przewaga liczebna, arenę, na
której się umiera, na której miejsce żołnierzy zajmują męczennicy, na której nie chodzi
już o zwycięstwo albo śmierć, bo ci, którzy wiedzą, jak umierać, mają zapewnione
zwycięstwo”[14]. Algernon Charles Swinburne pisał w Londynie o „rozgrzanej do
białości wierze Polaków”, a Bakunin cieszył się z nadchodzącego nieuchronnie
kataklizmu, przekonany, że wstrząśnie on w końcu imperium carów[15].
Rosja, która miała w Polsce tylko czterdzieści pięć tysięcy żołnierzy, była w trudnej
sytuacji. Tegoroczna zapowiedź uwolnienia chłopów wywoływała zamieszki w różnych
regionach kraju, a wydarzenia, do jakich dochodziło w Warszawie, odbijały się w Rosji
głośnym echem. W demonstracjach, które organizowali polscy studenci w Petersburgu
i Moskwie, uczestniczyli licznie ich rosyjscy koledzy. 15 marca Hercen opublikował
artykuł zawierający wzmiankę o rosyjskim żołnierzu, który odmówił w Warszawie
strzelania do tłumu i nakłaniał swych kolegów do przyjęcia takiej samej postawy.
„Nawet gdyby mieli was ukarać śmiercią – miał jakoby do nich powiedzieć – będzie to
święta śmierć, bo umrzecie jako ofiary na ołtarzu odkupienia. Wasza męczeńska śmierć
przypieczętuje nierozerwalny, dobrowolny sojusz Polski i Rosji, pierwszy krok na
drodze do połączenia wszystkich Słowian w jedną, niepodzielną społeczność”[16].
Car, widząc, że żaden z jego ugodowych kroków nie przynosi rezultatu, wprowadził
stan wojenny. I tak 13 października 1861 roku wojska rosyjskie wkroczyły tłumnie do
Warszawy i założyły obozy na najważniejszych placach miasta, odprzodkowując działa
i przygotowując je do oddania salw. Władze zamknęły miejskie parki, wprowadziły
godzinę policyjną i zakazały wywieszania narodowych symboli oraz śpiewania
patriotycznych pieśni. W miejscach publicznych mogły ze sobą rozmawiać tylko dwie
osoby – trzy były uznawane za nielegalne zbiegowisko – a patrolujący miasto Kozacy
egzekwowali to zarządzenie. Tego wieczora wojsko rosyjskie otoczyło też trzy kościoły,
w których zbierali się na wspólnych modłach „patrioci”, i siłą ich stamtąd wyprowadzili.
Kobiety i dzieci zostały wysłane do domów, a mężczyzn zagnano do Cytadeli. Polska
hierarchia katolicka zamknęła w reakcji na ten krok wszystkie kościoły i zapowiedziała,
że otworzy je dopiero wtedy, kiedy władze ogłoszą, że będą szanować świętość świątyń
i nienaruszalność wiernych. Protestanccy i żydowscy przywódcy religijni również
zamknęli miejsca modlitwy na znak solidarności. Anglia i Francja wyraziły oburzenie
i podjęły kroki dyplomatyczne, które doprowadziły do izolacji Rosji. Car wysłał do
Polski swego brata Konstantego, każąc mu przywrócić porządek, a przedstawiciel
polskich konserwatystów Aleksander Wielopolski został faktycznym szefem rządu. Ale
nawet wstrzemięźliwie postępujący „biali” dystansowali się od wszelkich form
współpracy z Rosją, więc pole manewru Wielopolskiego szybko się zmniejszało.
Tymczasem „czerwoni” przekształcili Radę Miasta w Komitet Centralny Narodowy,
który w istocie był czymś w rodzaju ogólnokrajowego podziemnego rządu, i zaczęli
przygotowywać zakrojone na szeroką skalę powstanie, które miało wybuchnąć latem
1862 roku. Wojskowy przywódca „czerwonych”, Jarosław Dąbrowski, opracował plan
zdobycia warszawskiej Cytadeli i wielkiej twierdzy Modlin leżącej na północ od miasta.
Operację, która powinna im to zadanie znacznie ułatwić, mieli przeprowadzić służący
w carskiej armii polscy oficerowie wspólnie z rosyjskimi sympatykami ich sprawy.
Twierdza Modlin była w zasadzie nie do zdobycia, a zgromadzono tam dość sprzętu
wojskowego, by wyekwipować pokaźną armię. W czasie gdy spiskowcy układali te
plany, Rosjanie zaczęli jednak wzmacniać i uzupełniać niektóre jednostki oraz
przemieszczać inne, w wyniku czego konspiracyjne siatki zostały rozszarpane jak cienka
pajęczyna. Rosyjska policja zaś, kierując się jedynie niepotwierdzonymi podejrzeniami,
aresztowała wielu polskich oficerów, włącznie z Dąbrowskim.
Pod koniec 1862 roku na polskich ziemiach stacjonowało co najmniej sto tysięcy
rosyjskich żołnierzy, nie licząc stałych garnizonów, żandarmerii wojskowej i oddziałów
straży granicznej. Wojska te, przechodzące proces reorganizacji po klęsce w wojnie
krymskiej, nie odznaczały się szczególną sprawnością bojową, a ich morale było niskie.
W listopadzie stowarzyszenie rosyjskich oficerów wydało ulotkę, w której wzywało
swych członków do odmowy udziału w walkach i do udziału w marszu przez Rosję,
który miał być manifestacją w obronie wolności. Autorzy tej odezwy posługiwali się
takim samym językiem iluzji, jakim szermowała polska literatura. „Towarzysze! –
brzmiał jej tekst. – My, idący na śmierć, pozdrawiamy was. Od was zależy, czy będzie to
prawdziwa śmierć, czy też początek nowego życia!”[17] Nie znaczyło to jednak, że armia
rosyjska nie będzie słuchać rozkazów, ani tym bardziej że istnieje jakikolwiek plan
wsparcia Polaków. Zresztą w chwili gdy projekty dotyczące zdobycia Modlina i Cytadeli
okazały się nieaktualne, Polacy też nie mieli żadnego planu działania i odczuwali tylko
przemożną chęć odegrania roli męczenników. Pozostałaby ona w sferze marzeń, gdyby
nie podjęta przez Wielopolskiego niezręczna próba zmiażdżenia warszawskiej
konspiracji.
Jednym z najbardziej dokuczliwych aspektów rosyjskich rządów był coroczny pobór
do wojska, czyli tak zwana branka. Młodzi ludzie byli wcielani do wojska teoretycznie
na dziesięć lat (a w praktyce na od piętnastu do dwudziestu lat) i wysyłani do odległych
kresowych garnizonów Imperium Rosyjskiego. Praktyka ta została zarzucona
w 1855 roku, ale na rok 1863 przewidziano napływ około trzydziestu tysięcy nowych
rekrutów z Polski. W normalnych okolicznościach zostaliby oni wybrani z grona
nieżonatych mieszkańców wsi w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat. Ale
Wielopolski postanowił przeprowadzić brankę przede wszystkim w Warszawie, gdzie
objęłaby ona młodych inteligentów, a w ich liczbie większość spiskowców. Młodzi
zaczęli wymykać się z miasta do lasów, by uniknąć poboru, a Komitet Centralny
Narodowy, zagrożony wizją likwidacji, postanowił przyspieszyć wybuch powstania.
W nocy 22 stycznia 1863 roku grupy Polaków zaatakowały w różnych regionach kraju
siedemnaście rosyjskich garnizonów. Większość powstańców wyszła z domów
w ostatniej chwili i musiała biwakować w szczerym polu bez zapasów żywności
i odpowiedniego sprzętu, choć na dworze panowały typowe dla polskiego stycznia
mrozy. „Można było pomyśleć, że insurekcja jest popołudniowym polowaniem, po
którym wszyscy wrócą bezpiecznie do domu” – wspominał jeden z dowódców[18]. Co
gorsza, Polacy nie mieli żadnego planu. Po aresztowaniu Dąbrowskiego militarne
kierownictwo dostało się w ręce takich ludzi jak Zygmunt Padlewski, którego główną
ambicją było „zostanie polskim Waszyngtonem”, choć z jego niewątpliwą odwagą nie
szły w parze ani talenty organizacyjne, ani doświadczenie wojskowe[19]. W rezultacie
powstanie nie wybuchło jak dobrze podłożony ładunek, lecz tliło się i pluło ogniem jak
rozsypany proch.
Cztery dni po wszczęciu polskiej insurekcji do drzwi nędznego mieszkania na
paryskiej rue Mouffetard zapukali dwaj delegaci Rządu Tymczasowego i zaproponowali
jego lokatorowi, Ludwikowi Mierosławskiemu, naczelne dowództwo. Przyjął to
wyzwanie ze swą zwykłą brawurą i przystąpił do działania z typową dla siebie
nieudolnością. 17 lutego przekroczył granicę między Prusami a zaborem rosyjskim
i został powitany przez oddział stu powstańców, zbrojnych w większości tylko w kosy.
Stanął na ich czele i stoczył bohaterską, lecz skazaną na niepowodzenie bitwę
z przeważającymi siłami Rosjan. Zdołał uniknąć niewoli i przyłączyć się do nieco
większego oddziału powstańców, których poprowadził do kolejnej chwalebnej klęski,
a potem, zmuszony przez okoliczności, musiał szukać schronienia za granicą z Prusami.
Spędził w Polsce niecały tydzień. Następnie pojechał do Krakowa, zebrał nową
jednostkę ochotników i pomaszerował z nimi na teren zaboru rosyjskiego, gdzie spotkał
go taki sam los jak poprzednio.
Wyczynom Mierosławskiego dorównywały osiągnięcia Mariana Langiewicza. Ten
były porucznik pruskiej artylerii walczył u boku Garibaldiego pod Calatafimi, Palermo
i Milazzo. Teraz, zebrawszy dwutysięczny oddział uzbrojony głównie w kosy i kije,
wziął z nim z powodzeniem udział w kilku drobnych potyczkach. Choć te starcia
z Rosjanami nie miały większego znaczenia, przedstawił je w swych meldunkach jako
decydujące zwycięstwa i został 17 lutego awansowany na generała. Zdobywszy trochę
karabinów i podszkoliwszy swoich ludzi, spędził następne tygodnie na unikach przed
przeważającymi siłami rosyjskimi i na mniej lub bardziej skutecznej obronie
w sytuacjach, w których nie dało się nie przyjąć walki. To, że maszerował po kraju na
czele znacznego oddziału rebeliantów, zwiększyło jego wiarygodność do tego stopnia, iż
8 marca mianowano go dyktatorem. Ale już 19 marca, w drodze do punktu
werbunkowego, gdzie miał sformować inne powstańcze jednostki, został schwytany
i uwięziony przez austriackich żandarmów.
Najbardziej interesującym polskim dowódcą wydaje się Józef Hauke, znany niektórym
swoim konspiracyjnym kolegom pod pseudonimem Bosak. Był bratankiem generała
zabitego przez powstańców na ulicach Warszawy w Noc Listopadową. Jako rosyjski
hrabia został wychowany pod opiekuńczymi skrzydłami samego cara i służył w korpusie
paziów, a potem w huzarach imperatorskiej gwardii. Zgłosił się ochotniczo do czynnej
służby na Kaukazie, gdzie został awansowany na pułkownika i dwukrotnie odznaczony
za odwagę podczas walk z bojownikami Imama Szamila. Wizyta w Polsce obudziła jego
patriotyzm, więc opuścił rosyjską armię, ożenił się z Polką i zerwał stosunki z resztą
rodziny (jego cioteczna siostra, morganatyczna żona księcia Hesji, została hrabiną
Battenberg i była antenatką tego rodu). W grudniu 1863 roku Hauke stał już na czele
zebranego przez siebie oddziału, liczącego cztery i pół tysiąca ludzi i zadającego
Rosjanom bolesne ciosy.
Ale nawet zdolni dowódcy nie mogli zrównoważyć braku wyszkolonych żołnierzy,
sprzętu i zaopatrzenia. A wygląd powstańców uniemożliwiał im wykorzystanie jedynego
posiadanego przez nich atutu – tego, że byli bojownikami o wolność niczym
nieróżniącymi się od cywilów, więc trudnymi do wytropienia. Ludzie typu
Mierosławskiego, choć doceniali znaczenie improwizacji i siłę woli, nie potrafili sobie
wyobrazić wojny opartej na innej niż tradycyjna taktyce. Choć miał do dyspozycji tylko
uzbrojonych w kosy cywilów, nie sięgał po partyzanckie metody walki, lecz uważał, że
trzeba otwarcie stawiać nieprzyjacielowi czoło na polu bitwy. Powstańcy poświęcali
wiele czasu i wysiłku na skompletowanie mundurów stanowiących coś w rodzaju
wyznania wiary. Ponieważ zostali wychowani na romantycznej literaturze
i towarzyszącej jej ikonografii, źródłem ich zapału była wizja konnego wojownika
symbolizującego związek ducha z naturą i marzenie o wolności.
Jednym z powodów, dla których na ziemiach zaboru rosyjskiego nie dało się stosować
partyzanckich metod walki, było to, że nie wszyscy ich mieszkańcy opowiedzieli się po
stronie powstania. Nie wszędzie wprawdzie wyglądało to tak samo, ale większość
chłopów zachowywała bierność, niektórzy zaś woleli wręcz denuncjować ukrywających
się powstańców, niż zapewniać im schronienie. Owszem, z czasem wielu chłopów
zaczęło uważać rebeliantów za swych sojuszników i wstępować coraz częściej
w powstańcze szeregi, ale sytuacja wyglądała zupełnie inaczej niż na terenie Hiszpanii
w 1808 roku. Żydzi, którzy stanowili ważną część składową każdego polskiego
miasteczka, na ogół nie solidaryzowali się ze sprawą Polski. Nie widzieli więc powodu,
by naruszać swe zobowiązania wobec cara, odmawiając jego żołnierzom wymaganych
od nich informacji. Sprawę Polski uznawała za własną tylko inteligencja żydowska
z większych miast.
Zasoby odważnych młodych ludzi, gotowych zapłacić za wolność najwyższą cenę,
wydawały się jednak niewyczerpane. Siły Polaków na żadnym etapie powstania nie
przekraczały dwudziestu tysięcy żołnierzy, ponieważ jednak dołączały do nich nowe fale
entuzjastycznych ochotników, oblicza się, że w ciągu osiemnastu miesięcy insurekcji
wzięło w niej udział około dwustu tysięcy bojowników. Uczestniczyli w walkach, choć
wiedzieli, że nie ma nadziei na sukces. Poeta Felicjan Faleński w wierszu napisanym 22
stycznia 1863 roku nawoływał:
Idźmy wolność zdobyć zgonem,
Idźmy zgon nasz okryć chwałą!
Wprzód, nim kula pierś przewierci,
Nim z żył krwi strumienie bryzną,
Ci, co idą szukać śmierci,
Pozdrawiają Cię, Ojczyzno![20]
Tymczasem na początku lipca 1870 roku pruski kanclerz Otto von Bismarck wysunął
kandydaturę drobnego księcia z rodu Hohenzollernów na pusty tron Hiszpanii. We
Francji natychmiast uznano to za próbę „osaczenia”, czyli czegoś, co niepokoiło
Ludwika XIV w XVII wieku, ale nie mogło mieć znaczenia w wieku XIX. Reakcja
Francuzów była jednak tak gwałtowna, że kandydatura została natychmiast wycofana.
Nie złagodziło to jednak ani obaw, ani namiętności. Francuzi byli zachwyceni imperialną
polityką zagraniczną Napoleona III i popierali zaangażowanie kraju w działania wojenne
na Krymie oraz we Włoszech. Napawała ich radością nawet niezwykła eskapada
w Meksyku, a jej niepowodzenie wzbudziło w nich wstyd. Sugestię zawartą
w propozycji Prus uznali za afront dla pozycji Francji. A ponieważ dostrzegali szybki
wzrost sił i znaczenia Prus, potraktowali tę propozycję również jako wyzwanie. Cały kraj
uznał nagle, że wojna może stać się panaceum na wszystkie mankamenty sytuacji
międzynarodowej i samego państwa francuskiego. Osłabiony chorobą cesarz dał się
ponieść nastrojom społeczeństwa i zażądał od króla Prus pokornego odcięcia się od
propozycji kanclerza. Kiedy otrzymał odmowę, 15 lipca 1870 roku wypowiedział
Prusom wojnę.
Kilka dni wcześniej historyk Jules Michelet opublikował płomienny manifest.
„Posadźmy flagę pokoju – napisał w konkluzji. – Niech wojny toczą tylko ci, którzy
w dzisiejszym świecie mogą pragnąć wojny”. Podpisał też zredagowany przez Karola
Marksa, Louisa Blanka oraz wszystkich przebywających w Londynie wybitnych
emigrantów niemieckich i francuskich apel, w którym wzywali oni swoje narody do
udaremnienia planów tyranów i odmowy udziału w walkach. Ich odezwa kończyła się
słowami Marsylianki: „Ludzie są dla nas braćmi, a tyrani wrogami”[4]. Kierowali się
przekonaniem, że zwolennikiem wojny jest tylko tyran, czyli Napoleon III. Było ono
błędne.
Wszędzie śpiewano Marsyliankę, towarzyszył temu jednak zupełnie nowy nastrój,
a trójkolorową flagą powiewano z takim zapałem, jakiego Francja nie widziała od
dziesięcioleci. Teatry wystawiały sztuki osnute na tle wydarzeń 1792 roku oraz żywe
obrazy, w których występowały Boginie Wolności ze sztandarem w rękach oraz
prawdziwi żołnierze. Widzowie klękali i przyłączali się do partii chóralnych. Pragnienie
wojny było silne i głębokie. „W końcu poznamy uroki masakry – pisał jeden
z dziennikarzy. – Niech krew Prusaków płynie strumieniami, niech tworzy gwałtowne
wodospady o boskiej sile powodzi! Niech każdy nieszczęśnik, który ośmieli się
wymówić słowo «pokój», zostanie natychmiast rozstrzelany jak pies i wrzucony do
ścieku!”[5] W tych okolicznościach tylko człowiek bardzo odważny mógł wspomnieć
o możliwości klęski. W rzeczywistości armia francuska była w fatalnym stanie, bo
korpus oficerski tkwił w gorsecie skostniałych poglądów na sposób prowadzenia działań
bojowych, a jej infrastruktura nie była zdolna do rozwiązywania logistycznych
problemów współczesnej wojny. Prusacy szybko zdobyli przewagę, którą zawdzięczali
w znacznym stopniu dobrej organizacji. 31 sierpnia, po bezbarwnej kampanii,
dowodzący głównymi siłami Francuzów Napoleon III został zmuszony do kapitulacji
pod Sedanem. Na tym cały epizod powinien zostać zamknięty, zwłaszcza w obliczu
wydarzeń, do jakich akurat w tym czasie doszło w Paryżu.
I tak 3 września, kiedy w stolicy ogłoszono wieści o klęsce pod Sedanem, tłumy jej
mieszkańców wyszły na ulice. Następnego dnia wdarły się do Palais Bourbon, a potem –
powtarzając wydarzenia z 1848 roku – pomaszerowały do ratusza, w którym
sformowano rząd tymczasowy i proklamowano Drugą Republikę. W mieście zapanował
nastrój karnawału. Mieszkańcy Francji, którzy na przestrzeni ostatnich tygodni
demonstrowali agresywny szowinizm, teraz przyjęli inny punkt widzenia, oparty na
przekonaniu, że wojna została rozpoczęta przez nikczemnego cesarza, a ponieważ już go
nie ma, Francuzi mogą wyciągnąć do Niemców rękę z gałązką oliwną. Wyobrażali sobie
naiwnie, że zostanie ona przyjęta bez żadnych pretensji i że wszystko wróci do normy.
Niemcy nie mogli zaakceptować takiego punktu widzenia. Jak słusznie przewidywał
Bismarck, wojna obudziła zadawnione animozje, których nie uśmierzyło zadowolenie
z kilku zwycięstw. W Niemczech zapanował duch 1813 roku, podsycany przez
agresywną postawę Francuzów i znajdujący psychologiczną pożywkę w spektakularnie
szybkich sukcesach pruskiej armii. Zwycięstwa odniesione w 1813 roku nie znieczuliły
zranionej dumy ani nie uleczyły kulturalnych kompleksów Niemców. Te zwycięstwa,
które nastąpiły w 1870 roku, miały inny charakter i stały się podstawą propozycji, by
dzień wiktorii pod Sedanem był obchodzony jako niemieckie święto narodowe. Jest to
bardzo pouczające, gdyż narody wybierają zwykle na swe narodowe święto nie rocznice
podbojów, lecz rocznice wyzwolenia. Niemcy z 1870 roku postrzegali upokorzenie
Francuzów pod Sedanem jako wyzwolenie od ich kulturalnej dominacji. Ryszard
Wagner, który wzbudził w sobie euforyczne podniecenie zwycięstwami Niemców,
poczuł się na tyle pewny siebie, by napisać komedię (sic!) w której wyszydzał
Francuzów.
Rozpoczęciu wojny nie towarzyszyły żadne roszczenia terytorialne, ale zwycięstwa
naturalną koleją rzeczy obudziły w Niemcach zachłanność, pod której wpływem zaczęli
się domagać aneksji Alzacji i Lotaryngii. Niemiecki rząd nie mógł w tych warunkach nie
zażądać ustalenia nowej granicy, która gwarantowałaby jego krajowi ochronę przed
wojowniczością Francuzów. A niemiecka opinia publiczna domagała się totalnego
upokorzenia Francuzów jako narodu.
Doszło do tego, co wydawało się niewyobrażalne. Konflikt, który rozpoczął się jako
wojna dwóch monarchów, zamienił się w wojnę na śmierć i życie między dwoma
narodami. Podobnie jak w 1813 roku broniący swej sprawy Niemcy stroili się w szaty
duchowego posłannictwa. Niemiecka prasa domagała się zburzenia „współczesnego
Babilonu”, czyli Paryża, z którego – jej zdaniem – nie powinien zostać kamień na
kamieniu. Ale te postulaty tylko częściowo maskowały prawdziwe uczucia Niemców,
cieszących się głównie z tego, że zdołali upokorzyć naród, który od tak dawna dawał im
odczuć ich kulturalną niższość. Równie cienki liść figowy zakrywał walkę Francji
o zachowanie pozycji mocarstwa. 5 września, w dzień po proklamowaniu republiki,
wracający z uchodźctwa Wiktor Hugo wjechał w kłębach pary na Gare du Nord, paryski
dworzec północny, witany przez ogromne tłumy. Jego przybycie było deklaracją. Miało
oznaczać, że Francja na nowo podjęła swą rolę chorążego wolności oraz strażnika
wartości 1789 roku i że jej sprawa była znowu sprawą ludzkości. „Kiedy Francja walczy
o republikę, walczy o wolność świata” – stwierdził jeden z dziennikarzy. Odkurzono całą
retorykę i metaforykę 1792 roku. Wiele się mówiło o guerre à outrance, o wojnie do
końca, opartej na hiszpańskim wzorcu z 1808 roku.
Kiedy armie niemieckie podeszły pod Paryż, który zaczęły oblegać 23 września, część
rządu tymczasowego i dowództwa armii przeniosła się do Tours, gdzie pod
kierownictwem ministra spraw wewnętrznych Léona Gambetty podjęto próbę
przegrupowania francuskich sił zbrojnych. Sytuacja bynajmniej nie była rozpaczliwa, bo
do tej pory zmobilizowano tylko niewielką część potencjalnych poborowych,
a w położonych na tyłach Niemców fortecach, takich jak Belfort i Metz, nadal broniły się
liczne formacje wojskowe.
W miastach i miasteczkach powstawały oddziały ochotników reprezentujących
wszystkie barwy francuskiej polityki – od powiewających białą flagą legitymistów
z Wandei do czarnych anarchistów. Nie mając zaufania do francuskiej armii, która ich
lekceważyła, tworzyli kompanie francs-tireurs, co pozwalało im prowadzić operacje
w sposób zgodny z ich politycznymi przekonaniami i demonstrować swe estetyczne
preferencje za pomocą niezwykłych mundurów i dziwacznych nazw. Ale zdecydowana
większość społeczeństwa była pogrążona w apatii, a wiarę w możliwość zwycięstwa
straciła nawet większość korpusu oficerskiego.
Choć jednak nie była to Hiszpania 1808 roku, liczne nieregularne starcia wzbudziły
w Niemcach przekonanie, że Francuzi nie grają fair. Oni sami zachowywali się na
początku wojny bardzo poprawnie, płacąc za dostawy żywności i powstrzymując się od
grabieży, kiedy jednak za sprawą francs-tireurs, a nawet cywilów zaczęli ponosić straty,
sięgnęli po środki odwetowe. Zachęcał ich do tego amerykański generał z okresu wojny
secesyjnej William Tecumseh Sherman, który obserwował działania wojenne jako gość
niemieckiego sztabu. „Właściwa strategia – oznajmił po Sedanie – sprowadza się do
tego, żeby zadawać armii nieprzyjaciela jak najcięższe ciosy, a równocześnie narażać
ludność cywilną na takie cierpienia, by zaczęła tęsknić za pokojem i zmusiła rząd do
wystąpienia z propozycją jego zawarcia. Cywilom należy zostawić tylko oczy, żeby
mogli opłakiwać skutki wojny”[6]. Bismarck dostrzegał logikę tej teorii i zalecał
stanowcze metody postępowania, choć nie opowiedział się za militarnym terroryzmem
i zgromił swoją żonę, kiedy napisała, że wszyscy Francuzi powinni być „rozstrzelani
i zakłuci na śmierć, aż do małych dzieci”[7]. Wszystkim schwytanym francs-tireurs
odmawiano statusu kombatanta i rozstrzeliwano ich bez sądu, a ludność cywilna była
traktowana coraz brutalniej.
Wkrótce po wybuchu wojny Kossuth telegraficznie zaproponował Bismarckowi
utworzenie węgierskiego legionu, który walczyłby po stronie Niemców[8]. Garibaldi
z radością oznajmił, że „germański naród odpłaca w końcu Napoleonowi za jego
wszystkie łotrostwa”. Nigdy nie lubił Francuzów. Ale gdy proklamowano republikę,
dostrzegł na nowo we Francji kolebkę 1789 roku i ojczyznę bratniego zagrożonego
narodu, więc 6 września pisemnie zgłosił chęć służenia jej swoim mieczem[9]. Jego
francuscy admiratorzy wywieźli go z Caprery na pokładzie prywatnego jachtu i 7
października wyszedł na brzeg w Marsylii, owacyjnie witany przez zgromadzone na
nabrzeżu tłumy. Pojechał prosto do Tours, by zobaczyć się z Gambettą.
Garibaldi nie był jedynym, który chciał bronić sprawy Francji. Jej dramatyczna klęska
wzbudziła na nowo w wielu sercach gorące uczucia. Swinburne wyraził je w poemacie
Quia Multum Amavit, ukazując Francję jako córę Niebios, która upadła i stała się jędzą,
ale jak pokutująca za grzechy Magdalena może liczyć na przebaczenie, gdyż jej miłość
była prawdziwie głęboka. Benito Juarez przysłał cenne wskazówki dotyczące
partyzanckich metod prowadzenia wojny[10]. Bakunin, przerażony wizją niemieckich
żołnierzy depczących świętą ziemię, która wykarmiła zarodki 1789 roku, przybył 14
września do Lyonu i założył tam Komitet na rzecz Ocalenia Francji. Wygłaszał
podniosłe, gorąco oklaskiwane mowy, a 26 września wydał manifest, żądając w nim
likwidacji instytucji państwa i oświadczając, że „naród francuski przejmuje pełną
kontrolę nad swym losem”[11]. Zdumiewające jest to, że całe przedsięwzięcie przybrało
postać farsy dopiero po dwóch tygodniach. Bakunin, zmuszony do wymknięcia się
z Lyonu, pojechał do Marsylii, gdzie grupa jego akolitów założyła siostrzane nie-
państwo.
Równe zdumienie budzi to, że Gambetta zdołał przeżyć entuzjastyczne objawy
sympatii wszystkich tych, którzy przybywali do Tours, by zaoferować mu swoją pomoc.
Byli wśród nich ci sami co zwykle Włosi, Polacy, Hiszpanie, Irlandczycy i Amerykanie.
Na czele tej procesji stali Mierosławski i Wysocki, a każdy z nich przedstawił inny plan
działania. Poważną próbą było dla Gambetty przybycie Garibaldiego. Samo jego
nazwisko stanowiło obelgę dla francuskich katolików i konserwatystów, a rządowa armia
uważała go za wrogiego bandytę. Gambetta zaproponował mu dowództwo nad kilkoma
setkami włoskich ochotników, którzy zgromadzili się w Chambéry. Garibaldi
uświadomił sobie, że jest spychany na margines, i zagroził powrotem na Caprerę.
Gambetta dałby wiele, żeby się pozbyć starego bohatera, wiedział jednak, że rzuciłoby to
złe światło na Francję, bo Garibaldi nadal miał status legendy. Mianował go więc
dowódcą francs-tireurs operujących na wschodzie Francji, a on połączył ich w jeden
oddział, który zdobył sławę jako Armée des Vosges, Armia Wogezów.
Dnia 14 października Garibaldi dotarł do swojej kwatery głównej mieszczącej się
w Dôle i zaczął reorganizować różne stacjonujące tam oddziały ochotników. Pomagał
mu Jean Philippe Bordone, który służył pod jego rozkazami w Cacciatore delle Alpi i na
Sycylii w 1860 roku, a teraz został szefem sztabu Armii Wogezów. Dwa dni później
zjawił się tam Hauke-Bosak. Garibaldi mianował go dowódcą pierwszej i najsilniejszej
z czterech brygad, złożonej z ponad czterech tysięcy żołnierzy. Drugą miał dowodzić
Cristiano Lobbia, a trzecią i czwartą synowie Garibaldiego – Menotti i Ricciotti.
Jednostka oddana w ręce Garibaldiego nie przedstawiała się obiecująco. Liczba
żołnierzy ulegała zmianom, ale nigdy nie przekroczyła szesnastu tysięcy. Byli uzbrojeni
w różne typy karabinów, mieli najróżniejsze mundury i mówili wszystkimi językami
Europy. Trzon jednostki stanowili dawni żołnierze Gardes Mobiles oraz rekruci
o niewielkiej wartości bojowej. Były tam też złożone z francuskich ochotników
jednostki, których nazwy – Les Francs-Tireurs de la Mort i Les Enfants Perdus, czyli
partyzanci śmierci i zaginione dzieci – korespondowały z ich wyglądem, a także liczący
tysiąc żołnierzy oddział czerwonych koszul, jak zwykle zbieranina młodych włoskich
poetów, studentów i poszukiwaczy przygód oraz dawnych garibaldini. Liczba Polaków
nie przekraczała dwustu, a w brygadzie Bosaka służyły jedna kompania angielska i jedna
hiszpańska. Po kwaterze Garibaldiego kręcił się fra’ Pantaleo z Sycylii, a rannymi
niezmiennie zajmowała się wierna Jesse White Mario. Ale, jak powiedział jeden
z francuskich oficerów, „w Armée des Vosges nie brakowało wiary”[12].
Garibaldi był nieugięty. W liście do francuskiego rządu napisał, że chce ofiarować
sprawie to, co z niego zostało – i istotnie nie było to zbyt wiele[13]. Jego niespożyte siły
zostały nadwątlone przez życie pełne trudów i wyrzeczeń. Jedna noga była niemal
bezwładna, gdyż odniósł w swoim czasie dwie ciężkie rany i nie pozwolił się do końca
wyleczyć, a ponieważ całe jego ciało paraliżował artretyzm, spędzał znaczną część czasu
na noszach. Dodajmy, że nigdy nie tracąc pogody ducha. W kolejnych listach wyrażał
niezłomne przekonanie, że naród francuski, wspierany przez wiernych przyjaciół
z innych krajów, odniesie zwycięstwo. Wierzył, że skala zmagań jest jedynie
zapowiedzią ich jeszcze bardziej chwalebnego zakończenia, a wstrząs wywołany przez
ewentualną klęskę obali tyranów rządzących Niemcami, a potem Austrią i Rosją. Pod
koniec października, kiedy jego armia była już jako tako zorganizowana, wydał
proklamację zawierającą doktrynę całego ruchu. „Zebrani pod sztandarami ludzkiego
braterstwa, oznajmiamy, że wszystkie różnice, dzielące narody, muszą zniknąć, a my
będziemy wspólnie maszerować, by zdobyć wolność, ponieważ tylko ona może ożywić
wielkie humanitarne zasady”[14].
Armia Wogezów wkroczyła do akcji na początku listopada 1870 roku. Garibaldi dotarł
do Autun i zaczął przeprowadzać ataki rozpoznawcze na okupujących Dijon Niemców.
14 listopada brygada Ricciottiego dokonała błyskawicznego natarcia na tyły niemieckie
pod Châtillon i rozbiła kolumnę wojsk generała Augusta von Werdera, a 26 listopada
Garibaldi ruszył szturmem do Dijon. Początkowo odnosił sukcesy i wdarł się do miasta.
Ale armie niemieckie z 1870 roku nie były oddziałami neapolitańskich czy papieskich
żołnierzy zaciężnych. Zostały zaskoczone przez niespodziewane manewry i wielką
odwagę garibaldini, lecz gdy tylko się otrząsnęły, przeszły do kontrataku. Na otwartej
zaś przestrzeni ochotnicy Garibaldiego nie mogli się równać z żołnierzami regularnych
sił. Po dwudniowych ciężkich walkach zostali zmuszeni do opuszczenia Dijon
i wycofania się.
Tymczasem Francuzi zgromadzili dużą, dowodzoną przez generała Charles’a-Dennisa
Bourbaki armię, która miała opuścić centralne regiony kraju i przyjść z odsieczą
twierdzy Belfort, a potem zaatakować od tyłu siły niemieckie oblegające Paryż. Armia
Wogezów otrzymała rozkaz osłaniania jej tyłów. Garibaldi ruszył więc na północ i 29
listopada zajął pozycje wokół opuszczonego przez Niemców miasta Dijon. Jego zadanie
polegało na tym, by uniemożliwić generałowi Manteuffelowi atak od zachodu, który
mógłby zagrozić armii generała Bourbaki maszerującej w kierunku Belfort.
„Nigdy, moi drodzy, nie pragnąłem tak jak teraz, żeby być o dwadzieścia lat
młodszy – pisał Garibaldi do mieszkających w Genui przyjaciół w ostatnich dniach
1870 roku. – Uważam tę wojnę za najważniejszą w moim życiu. Z radością widzę, że
sprawa Republiki przybiera pomyślny obrót. Nigdy nie wątpiłem w ostateczne
zwycięstwo, a teraz jestem go bardziej pewny niż kiedykolwiek. Duch tych społeczeństw
zmartwychwstał. Mężczyźni w najróżniejszym wieku garną się pod nasze sztandary.
Charakter pisma zdradza, że moja ręka drży, ale poza tym cieszę się doskonałym
zdrowiem i bez trudu wsiadam na konia”[15]. Ale następnego dnia zachorował, więc
przez następne dwa tygodnie Armia Wogezów przyjęła głównie defensywną taktykę.
Wynikało to po części z problemów z zaopatrzeniem (żołnierze nie mieli ciepłych
płaszczy, a panująca zima należała do najcięższych w dziejach), a po części z postawy
operujących na jej skrzydłach regularnych wojsk francuskich, które nie chciały z nią
współpracować.
Dnia 21 stycznia Armia Wogezów została zaatakowana przez silne ugrupowanie
niemieckie dowodzone przez generała Kettlera. Garibaldi był tak chory, że musiał
dowodzić z powozu. Jego ludzie walczyli jak lwy i dwukrotnie odparli Niemców,
a potem ścigali ich aż do Pouilly, gdzie zdobyli pułkowy sztandar. Ich heroizm jednak
nie na wiele się zdał. Podczas gdy Garibaldi nękał Kettlera, Manteuffel przeszedł za jego
plecami i natarł na tyły generała Bourbaki. Co gorsza, Armia Wogezów zapłaciła za swój
sukces wysoką cenę, tracąc najlepszych i najdzielniejszych żołnierzy. 21 stycznia
w Hauteville nieopodal Dijon Józef Hauke-Bosak, idący na czele swych ludzi do ataku,
został śmiertelnie ranny w klatkę piersiową. Kiedy znaleziono jego ciało, okazało się, że
umarł z błogim uśmiechem na twarzy. Ale choć on sam znalazł w końcu spokój, jego
śmierć była ciężkim ciosem dla sprawy.
Inną bolesną i jeszcze bardziej dotkliwą stratą była śmierć młodego poety Giorgia
Imbrianiego, który urodził się w Neapolu podczas rewolucji 1848 roku i otrzymał imię
Waszyngtona. Klęska rewolucji zmusiła jego rodzinę do ucieczki, więc dorastał
w Piemoncie. Uczył się w turyńskiej akademii militarnej, ale zrezygnował z kariery
wojskowej na rzecz literatury. W 1866 roku wstąpił jako osiemnastolatek do oddziału
Garibaldiego i był równie zdegustowany wynikiem wojny jak jego dowódca. W liście do
przyjaciela napisał, że wolałby zginąć w bitwie, niż być narażony na taki wstyd. Rok
później wkroczył z Garibaldim do Państwa Kościelnego i przeżył upokorzenie pod
Mentaną. Ale jego wiara była nadal niezłomna. Jeszcze przed Garibaldim dotarł do
Francji i zaczął nosić czerwoną koszulę. „Stoimy twarzą w twarz z nieprzyjacielem –
pisał do ojca z Dôle 31 października. – Ci żołnierze nigdy nie byli tak przekonani
o zwycięstwie i tak oddani szlachetnej sprawie”. Jego listy wpadają w ekstatyczny ton:
„Oto stoję na honorowym posterunku – pisał 12 listopada. – Na posterunku, który
wyznaczyły mi moje przekonania i moja wiara, na posterunku chwały
i niebezpieczeństwa”. Zginął na swym posterunku pod Dijon w tym samym dniu,
w którym poległ Hauke-Bosak, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata. „Łączył w sobie
wiarę męczennika z miłością i zapałem apostoła” – stwierdził jeden z jego przyjaciół[16].
Opłakujący swych bohaterów żołnierze w czerwonych koszulach dowiedzieli się 29
stycznia, że Paryż skapitulował i że podpisano zawieszenie broni. Po wstrzymaniu walk
rząd tymczasowy przeprowadził wybory do nowego Zgromadzenia Narodowego –
z praktycznych względów miało się ono zebrać w Bordeaux. Garibaldi, którego
kandydaturę zgłoszono w Paryżu, znalazł się w gronie deputowanych, podobnie jak inni
znani wyznawcy rewolucyjnej tradycji, między innymi Wiktor Hugo. Ale zdecydowaną
większość głosów zdobyli kandydaci prawicy, wśród których byli liczni monarchiści.
Kiedy 13 lutego Garibaldi wkroczył do Izby, został powitany stekiem inwektyw przez
innych posłów, którzy kwestionowali jego prawo do reprezentowania Francuzów,
ponieważ był cudzoziemcem. Po daremnych próbach przekrzyczenia wrzeszczących
zrezygnował z mandatu i wrócił na wyspę Caprerę. Wiktor Hugo, przemawiający w jego
obronie, przypomniał, że był jedynym walczącym po stronie Francji generałem, który
zdobył nieprzyjacielski sztandar, ale przedstawiciele prawicy wszczęli tumult i zarzucili
mu obrazę francuskiego narodu. Zdegustowany pisarz również opuścił niebawem salę
obrad.
Gesty Garibaldiego i Wiktora Hugo nie były podyktowane tylko osobistym żalem.
Obaj byli zaciętymi przeciwnikami zawieszenia broni, które oddawało Niemcom Alzację
i Lotaryngię (podczas oblężenia Paryża król pruski został w Wersalu ogłoszony cesarzem
niemieckim) i narzucało Francji upokarzające restrykcje oraz odszkodowania. Uważali
porozumienie za zdradę narodu, a ratyfikacja jego warunków przez Zgromadzenie
Narodowe bynajmniej nie zmieniła tego poglądu. Podzielali go liczni patrioci oraz
ludność Paryża, która bardzo ucierpiała podczas czterech miesięcy oblężenia miasta.
Proces zmian rozpoczął się od odtworzenia Gwardii Narodowej, zlikwidowanej przez
Napoleona III. Do służby powołano w sumie trzysta tysięcy mężczyzn wywodzących się
z wszystkich klas społecznych, co oznaczało, że Gwardia Narodowa nie będzie już
narzędziem walki o prawo i porządek reprezentującym interesy klas średnich.
Zradykalizowała się ona pod względem ideologicznym podczas oblężenia, gdyż wstąpiło
do niej kilkuset cudzoziemców. Niektórzy z nich byli członkami Międzynarodówki
Robotników i osiedli w Paryżu po proklamowaniu republiki.
Po odrodzeniu ducha 1792 roku niektórzy zaczęli rozważać możliwość zrobienia
kroku naprzód i przejścia do ducha roku 1793. Pierwsza próba zbrojnej rewolty nastąpiła
już dziesięć dni po rozpoczęciu oblężenia. Była ona zainspirowana i kierowana przez
Gustave’a Flourensa, typowego działacza na zagmatwanej paryskiej scenie politycznej –
inteligentnego, lecz rozpuszczonego i niezrównoważonego chłopca z dobrego
mieszczańskiego domu. W 1866 pojechał on na Kretę, by wesprzeć tamtejszą rebelię
wymierzoną przeciwko Turkom. Po powrocie do Paryża zachowywał się tak
nierozważnie, że w 1869 roku musiał uciec do Anglii, by uniknąć aresztowania. Wrócił
we wrześniu 1870 roku, po proklamowaniu republiki, i został powitany jak bohater. Ten
wysoki, szczupły mężczyzna o jasnych włosach i przenikliwym spojrzeniu niebieskich
oczu mógł wydawać się archetypem dzielnego żołnierza, choć był nieco zniewieściały.
Wstąpił do Gwardii Narodowej i został wybrany dowódcą jednego z batalionów
odbywających służbę w Belleville. Odrzucił regulaminowy niebieski mundur i kazał
sobie uszyć „kreteński” uniform, a ponieważ zdobył jakimś cudem najlepsze konie
zrabowane z cesarskich stajni, paradując na nich po Paryżu, zyskał zupełnie niezasłużony
rozgłos. 2 października poprowadził pięć batalionów swej Gwardii Narodowej na ratusz,
siedzibę rządu tymczasowego, ale wycofał się po krótkiej wymianie obraźliwych
okrzyków i wyzwisk. Podjął drugą próbę (31 października), kiedy do stolicy dotarły
wieści o upadku Metzu, ale i tym razem nie odniósł większych sukcesów. W warunkach
przeciągającego się oblężenia większość paryżan myślała raczej o tym, jak zdobyć ciepły
posiłek, a nie o politycznych protestach, więc z ulgą powitała zawieszenie broni.
Ale upokorzenie było nieuniknione, zwłaszcza że Niemcy domagali się prawa do
triumfalnego przemarszu przez Paryż, który miał być symbolem ich zwycięstwa.
A robotnicy z biednych dzielnic postrzegali zawieszenie broni nie tyle jako zapowiedź
pokoju, ile jako potencjalne zagrożenie dla ich rewolucyjnych działań. Stanowili teraz
o wiele potężniejszą siłę niż w 1848 roku i choć nie potrafili wyartykułować swego
politycznego programu, byli napędzani uczuciami patriotycznymi, a kapitulacja była dla
nich równie hańbiąca jak dla innych Francuzów. Podobnie myśleli niektórzy młodzi
oficerowie i intelektualiści oraz ci, którzy nie mieli nic do stracenia albo gotowi byli
stracić wszystko, łącznie z własnym życiem. Paryż zaczął przyciągać wszelkiego rodzaju
niespokojnych wyznawców ducha wolności. Między innymi francuskiego szlachcica
Arthura de Fonvielle’a, który wyprawił się aż na Kaukaz, żeby walczyć pod
dowództwem Imama Szamila o wolność plemion górskich, czy François Rochebrune’a,
byłego dowódcę żuawów śmierci, a także piękną Elizabeth Dimitriew, która porzuciła
męża, by zaprzyjaźnić się z Marksem, a ten wysłał ją do Paryża jako agitatorkę
rewolucji. Dla takich ludzi Paryż stał się – według słów dziennikarza i niezbyt znanego
powieściopisarza Jules’a Vallesa – „Ojczyzną honoru, miastem zbawienia, biwakiem
rewolucji”[17].
Niesławna kapitulacja z 28 stycznia i upokorzenie wywołane niemiecką defiladą
(paryżanie wyszli po niej na ulice, by zmywać mydłem i środkami dezynfekującymi
bruk, po którym maszerowali nieprzyjacielscy żołnierze) w połączeniu z lutowymi
wyborami, które ujawniły dominację prawicowych przekonań na prowincji, wzbudziły
w stolicy głębokie poczucie alienacji. Miało ono się stać zaczynem rewolucji w wyniku
poczynań rządu, powołanego przez byłego orleańskiego ministra Adolphe’a Thiersa,
urzędującego tymczasowo w Wersalu. Zaczął on zwalczać działania lewicy, zawieszać
publikacje i aresztować czołowych opozycjonistów. Mianował też na stanowisko
dowódcy Gwardii Narodowej niepopularnego generała i ostentacyjnie stosował politykę
siły.
Rankiem 18 marca armia otrzymała rozkaz przejęcia od Gwardii Narodowej kilkuset
armat, pozostałych z okresu oblężenia i stojących bezczynnie na Butte Montmartre.
Wojska dotarły na miejsce, ale kiedy zaczęły rozważać różne możliwości wyciągnięcia
dział z miasta, zgromadził się wokół nich tłum gapiów. Żołnierze zbratali się z cywilami,
a potem z członkami Gwardii Narodowej, którzy przybyli tam, by bronić swoich armat.
Zastrzelono kilku oficerów i zamordowano dwóch generałów. Tego wieczoru miasto
opuściły resztki lojalnych wobec rządu wojsk, a wraz z nimi uciekli wszyscy jego
reprezentanci. Na ratuszu załopotał czerwony sztandar, a dziesięć dni później
ukonstytuowała się formalnie Komuna Paryska. Karnawałowy nastrój powszechnej
radości zmazywał w pewnym sensie hańbę, jaką przyniosła kapitulacja. Na ulicach
pojawiły się nawet ladacznice przebrane za cantinières z 1792 roku. I właśnie w takim
klimacie ślepego optymizmu Paryż wkroczył w dwa najgorsze miesiące swojej historii.
Wojska rządu wersalskiego 2 kwietnia zajęły pozycje ofensywne na zachód
i południowy zachód od Paryża, a następnego dnia siły Komuny wyszły im naprzeciw.
Ich wymarsz nie wyglądał do końca poważnie, gdyż Flourens przyjmował bohaterskie
pozy i wymachiwał zakrzywioną turecką szablą. Jego ludzie żywili zakorzenione
w mitologii bitwy pod Valmy przekonanie, że wersalczycy na sam ich widok rzucą się
do panicznej ucieczki. Ale pierwsza salwa z ciężkich dział fortecy Mont Valerien
przecięła ich kolumnę na pół. Część oddziału zaczęła się w nieładzie wycofywać, a druga
część próbowała uciec przed nacierającymi versaillais. Flourens, który znalazł się w tej
drugiej grupie, poniósł śmierć na polu bitwy.
Po tym niepowodzeniu Komuna mianowała nowego wodza naczelnego. Został nim
Gustave Paul Cluseret, oficer francuskich wojsk regularnych, który otrzymał Legię
Honorową za stłumienie rewolucji paryskiej w czerwcu 1848 roku, a potem służył na
Krymie, gdzie został ranny, i w Algierii, gdzie wydalono go z wojska za defraudację.
Postanowił wtedy szukać szczęścia po drugiej stronie Atlantyku, a w 1860 roku wrócił
stamtąd wraz z grupą Amerykanów, którzy przyłączyli się do wojsk Garibaldiego na
Sycylii. W następnym roku zgłosił się na ochotnika do amerykańskiej armii Unii, którą
opuścił w randze generała. Potem związał się z Fenianami i snuł plany powstania
w Kanadzie mającego wesprzeć sprawę niepodległości Irlandii, by następnie wrócić do
Europy i w roku 1867 wziąć udział w ataku na więzienie w Chester. Podczas pobytu
w Londynie nawiązał współpracę z Bakuninem i pomógł mu zorganizować zamach stanu
w Lyonie (wrzesień 1870). Zmuszony do opuszczenia tego miasta, proklamował
Komunę w Marsylii i mianował się Dowódcą Armii Południa. Szef jego sztabu twierdził,
że „zdaje się on człowiekiem nieposiadającym ani niewzruszonych zasad, ani głębokiej
wiedzy, ani poważnego doświadczenia” i że „był wyróżniającym się młodzieńcem, ale
wyrósł na miernotę”[18]. Niemniej to Cluseret doprowadził Gwardię Narodową do stanu
gotowości bojowej, usztywniając dyscyplinę, zwalniając nieudolnych oficerów,
zakazując noszenia co bardziej dziwacznych mundurów i wprowadzając profesjonalne
standardy. Potem zaczął modyfikować strukturę dowodzenia.
Na swego szefa sztabu wybrał jednego z najzdolniejszych francuskich żołnierzy
owych czasów, człowieka, który w innych okolicznościach z pewnością zrobiłby
olśniewającą karierę – Louisa-Nathaniela Rossela. Rossel posiadał wszystkie przymioty
młodego Bonapartego. Miał też ciemną karnację oraz ostre rysy. Był człowiekiem
pracowitym, małomównym, umiarkowanie korzystał z uroków życia. Pod względem
duchowym można go uznać za ucznia Micheleta, oddanego republikańskiej matce – czyli
Francji. W wieku dwudziestu pięciu lat został kapitanem wojsk inżynieryjnych, a rok
później, w 1870 roku wraz z armią marszałka Bazaine’a znalazł się w oblężeniu
w twierdzy Metz. Próbował zorganizować spisek młodych oficerów i odebrać
dowodzenie pasywnej elicie władzy, a kiedy Bazaine poddał twierdzę, zdezerterował
i dotarł przez Belgię do Tours, gdzie zaoferował swe usługi Gambetcie.
„Mogę śmielej niż ktokolwiek inny powiedzieć, że przyszłość należy do mnie – pisał
do siostry w grudniu 1870 roku. – Nikt nie rozumie wojny, a tylko nieliczni jej pragną.
Ja jej pragnę i ją rozumiem”[19]. Można się tylko domyślać, jak bardzo oburzyło go
podpisane miesiąc później zawieszenie broni. Kiedy zaś dowiedział się o wydarzeniach,
do jakich doszło w Paryżu 18 marca, zrezygnował ze służby wojskowej i zaoferował swe
usługi Komunie, choć nie żywił do niej politycznej sympatii. „Mój wyjazd [do Paryża]
jest bardziej poświęceniem niż czymkolwiek innym – tłumaczył. – W obliczu katastrofy
i upadku morale całego kraju paryskie ugrupowanie rewolucyjne było jedyną godną
rozważenia opcją”[20].
Na dowódcę I Armii, która miała bronić zachodnich przedmieść Paryża przed
głównym uderzeniem ofensywy versaillais, Cluseret wybrał Jarosława Dąbrowskiego,
człowieka, który osiem lat wcześniej miał kierować polskim powstaniem. Rosjanie
aresztowali go tuż przed jego wybuchem, ale ponieważ niczego mu nie udowodniono,
został skazany „tylko” na piętnaście lat ciężkich robót. Podobnie jak młody Rossel
Dąbrowski nie chciał tracić czasu, więc uciekł z więziennego konwoju podczas
przejazdu przez Moskwę. Unikając carskiej policji, dotarł do Sztokholmu, a potem do
Paryża. W 1866 roku zaczął tam formować polski legion, chcąc wykorzystać wojnę
austriacko-pruską i wesprzeć planowane powstanie na Węgrzech. W 1870 roku wstąpił
do paryskiej Gwardii Narodowej. Dąbrowski nie był wysoki, ale doskonałą sprawność
fizyczną zawdzięczał udziałowi w walkach z górskimi plemionami Kaukazu, w których
uczestniczył pod koniec lat pięćdziesiątych jako carski oficer. Miał zaledwie trzydzieści
pięć lat, a wydawał się jeszcze młodszy, ale posiadał tak władczy, niemal dyktatorski
sposób bycia, że podkomendni ślepo słuchali jego rozkazów. „Nie wiem, jak jest gdzie
indziej, ale w tym sztabie panują spokój, stanowczość i brak ostentacji” – napisał pewien
brytyjski dziennikarz, który odwiedził główną kwaterę Dąbrowskiego w Neuilly[21].
Dnia 29 kwietnia wersalczycy zdobyli fortecę Issy, dominujący element południowo-
zachodniego fragmentu linii obronnych miasta. Choć Cluseret osobiście poprowadził
atak, który pozwolił na jej odbicie, został aresztowany przez Komitet Bezpieczeństwa
Publicznego, będący teraz najwyższym organem Komuny. Jego stanowisko zajął Rossel,
który przekazał Dąbrowskiemu dowodzenie całym prawobrzeżnym odcinkiem pozycji
obronnych, obejmującym ich główny front położony w Neuilly. Południowo-zachodni
sektor powierzył generałowi Napoléonowi La Cécilii, synowi neapolitańskiego oficera
i weterana powstania 1820 roku. La Cécilia, z zawodu nauczyciel matematyki, wypłynął
z Garibaldim jako uczestnik Wyprawy Tysiąca w wieku dwudziestu pięciu lat. Dowodził
artylerią w bitwie pod Palermo i odznaczył się w tak wielu bitwach, że zaproponowano
mu szarżę oficerską w armii Piemontu. Odmówił i zajął się studiowaniem sanskrytu
w Neapolu, a potem matematyki na Uniwersytecie w Ulm. W 1870 roku zgłosił się
ochotniczo do oddziału francs-tireurs, by walczyć za Francję. O rok starszy od
Dąbrowskiego, był pod każdym względem jego przeciwieństwem. Chudy, łysiejący
i ohydnie ospowaty. Tryskał energią i entuzjazmem.
Rossel powierzył południowy sektor innemu Polakowi, generałowi Waleremu
Wróblewskiemu. Podobnie jak Dąbrowski pochodził on z drobnej szlachty ze
wschodnich Kresów. Byli urodzeni w tym samym roku i zaprzyjaźnili się podczas
studiów uniwersyteckich. W powstaniu styczniowym Wróblewski dowodził oddziałem
kawalerii i został ciężko ranny, ale uciekł i dotarł do Francji. Nowym szefem sztabu
Rossela został generał August Okołowicz, który służył w polskim legionie podczas
wojny krymskiej i w Armii Wogezów.
Liczebna przewaga Polaków na najwyższych stanowiskach odzwierciedla trudności,
na jakie natrafiał Rossel, poszukując gotowych do walki w służbie Komuny Francuzów.
W miarę jak wzrastało zagrożenie ze strony armii versaillais, przywódcy Komuny
stawali się coraz bardziej radykalni (wprowadzając nawet dawny, rewolucyjny kalendarz
i zamieniając maj 1871 na floréal 79 roku), a to zniechęcało do nich większość członków
społeczności. Zamiast bronić miasta, liczni mieszkańcy Paryża zaczęli się ukrywać
i modlić o rychłe zwycięstwo wojsk rządowych. 7 maja Rossel doszedł do przekonania,
że dalsza obrona jest bezowocna, a dwa dni później, ostrzeżony przed grożącym mu
aresztowaniem, sam zaczął się ukrywać.
Stanowisko naczelnego wodza objął po nim Dąbrowski, a następnego dnia
Wróblewski przejął sektor generała La Cécilii, który zapadł na ciężką chorobę. 10 maja
dowództwo nad siłami Komuny sprawowali więc dwaj trzydziestopięcioletni polscy
szlachcice, potomkowie ludzi, którzy w 1768 roku porzucili swe niewielkie majątki na
Litwie i Wołyniu, by walczyć o świętą sprawę w oddziałach konfederacji barskiej. Jeśli
nie liczyć około czterystu ich rodaków oraz garstki innych cudzoziemców
i wywodzących się z klasy średniej lub arystokracji idealistów, takich jak na przykład
hrabia de Beaufort, stojący na czele oddziału komunardów, to można powiedzieć, że
dowodzili oni ludźmi, z którymi nie mieli nic wspólnego. W skład sił Komuny wchodzili
teraz głównie pochodzący z biedniejszych dzielnic żołnierze Gwardii Narodowej oraz
zaniedbani i prości mieszkańcy Belleville, którzy – nie mając wyboru – byli gotowi
zginąć w obronie swej rewolucji.
W ciągu następnych dziesięciu dni żołnierze Komuny odpierali kolejne ataki
versaillais i odzyskiwali wszystkie utracone przedtem fortece. Zdobywali się na to,
ostrzeliwani z ciężkich dział ustawionych na podparyskich wzgórzach, lekceważąc
wymowę faktów, które dowodziły beznadziejności ich sprawy.
Dnia 21 maja wojska rządowe zdołały przełamać linie obrony na obrzeżach Paryża.
Przeniknąwszy do miasta, nie dały się z niego wyprzeć i rozpoczęły powolny marsz
w kierunku centrum. Choć istniał skomplikowany system koncentrycznych punktów
obrony, oparty na ustawionych w poprzek ulic barykadach, nie ulegało wątpliwości, że
upadek Komuny to kwestia najbliższych dni. Siły Dąbrowskiego zaczęły topnieć, gdyż
jego żołnierze oddalali się – pojedynczo lub w grupach – by podjąć obronę własnych
dzielnic. Prośby o posiłki Komitet Bezpieczeństwa Publicznego ignorował, przyjmując
strategię Nerona – podczas gdy wojska versaillais szły naprzód, burząc kolejne barykady
za pomocą armat, Komuna przystąpiła do oczyszczania stolicy z wrogich kulturowo
akcentów. Przewodził tej akcji malarz Gustave Courbet, który uważał się za następcę
rewolucyjnego mistrza pędzla Davida. Kolumna z placu Vendôme została uroczyście
obalona i roztrzaskana na kawałki, a gwardziści, którzy powinni byli stać na barykadach,
pluli kolejno na leżącą postać Napoleona. Spalono pałac Tuileries, a katedra Notre Dame
uniknęła zniszczenia tylko dlatego, że zabrakło na to czasu.
Następnego dnia Dąbrowski nawiązał kontakt z Niemcami otaczającymi północne
i wschodnie obrzeża Paryża i zażądał prawa do bezpiecznego wyjścia z miasta dla siebie
i innych polskich oficerów[22]. Nie mógł w bardziej wymowny sposób przyznać, że nie
mają już o co walczyć. Kiedy spotkał się z odmową, zaczął igrać ze śmiercią, usiłując na
czele brygady marynarzy komunardów odbić utraconą barykadę przy rue Myrrha.
Śmiertelnie ranny, został zaniesiony do szpitala Lariboisière, gdzie zmarł. Jego przykryte
czerwoną flagą ciało zostało uroczyście przeniesione w szpalerze prezentujących broń
gwardzistów do ratusza, gdzie było wystawione na widok publiczny przez całą noc
i następny dzień. Wieczorem 25 maja kondukt pogrzebowy wyruszył w kierunku
cmentarza Père Lachaise. Kiedy żałobnicy dotarli do placu Bastylii, orszak przystanął,
by położyć ciało Dąbrowskiego u stóp wielkiej kolumny. Leżało tam przez jakiś czas
w świetle pochodni, a setki komunardów przechodziły obok niego, by złożyć mu ostatnie
wyrazy szacunku. Liczni spośród nich przyklękali i całowali czoło zmarłego.
Versaillais nacierali nieubłaganie od zachodu, obeszli północne dzielnice i zmierzali
w kierunku wschodnich mateczników komunardów, czyli dzielnic Belleville i Faubourg
Saint-Antoine. Udało się ich zatrzymać jedynie na południu. Wróblewski energicznie
kierował obroną, osobiście prowadząc ataki na bagnety i starając się odzyskać utracone
pozycje, ale gdy liczebność jego żołnierzy zmalała, musiał cofnąć się w kierunku fortec
Montrouge, Bicêtre i Ivry, a potem na niewielkie wzniesienie Butte-aux-Cailles, gdzie
bronił się przed naporem versaillais jeszcze przez cztery dni. 25 maja niechętnie
wykonał rozkaz ewakuacji z lewego brzegu i wycofał się przez most Austerlitz
z tysiącem pozostałych mu żołnierzy i z wszystkimi działami. Zaproponowano mu
objęcie naczelnego dowództwa, ale odmówił, kiedy uświadomił sobie rozmiary klęski.
Wziął karabin i poszedł na linię ognia, by walczyć jako zwykły żołnierz. Zginął 28 maja.
Resztki sił Komuny, dowodzone przez olbrzymiego garibaldino, który powiewał
czerwonym sztandarem, stawiły opór wrogowi na barykadzie przy Château d’Eau.
Ostatnie strzały zostały oddane przez komunardów, którzy wiedzieli, że nie ujdą
z życiem, i walczyli do końca wśród grobów wielkich romantyków na cmentarzu Père
Lachaise.
XXII. ŻYCIE PO ŻYCIU
K arol Marks sławił Komunę Paryską, nazywając ją spełnieniem obietnicy 1830 i 1848
roku, ważnym etapem trwałego procesu rozpoczętego w 1789 roku i „nowym punktem
wyjścia, znaczącym dla historii świata”[1]. Jego zwolennicy tak dalece zaakceptowali tę
wizję nowego otwarcia, że Lenin był owinięty podczas swych uroczystości
pogrzebowych sztandarem komunardów, a pierwszy rosyjski statek kosmiczny miał na
pokładzie wstążkę z ich flagi. Ale te gesty mówią nam więcej o przaśnej, obsesyjnie
skupionej na reliktach kulturze sowieckiej Rosji niż o naturze Komuny, którą Flaubert,
może bardziej stosownie, nazwał „ostatnim reliktem średniowiecza”[2].
Z pewnością miała ona pewne cechy konwulsyjnego spazmu i była, przynajmniej po
części, ostatnim przejawem religijnego kultu narodu, kultu, który wygasł w 1848 roku.
Tylko nieliczni wyciągnęli z lekcji tego roku tak jasne, wymowne i bolesne wnioski jak
Hercen. „Wszystkie ukochane przez nas świętości, dla których walczyliśmy
i ponosiliśmy ofiary, zostały zdradzone przez życie, zdradzone przez historię, zdradzone
dla jej własnych celów... Ona potrzebuje szaleńców, będących fermentem, i nie dba o to,
co się z nimi stanie, kiedy odzyskają zmysły; kiedy zrobią swoje, pozwala im wieść
kalekie życie w jakimś szpitalu!” – pisał pogrążony w rozpaczy[3].
Liczni rówieśnicy Hercena trwali uparcie przy swojej wierze i nie dawali się zamknąć
w szpitalach, lecz wychodzili na światło dzienne, gdy tylko zabrzmiała trąbka wzywająca
ich do boju. Ale za każdym razem było ich coraz mniej. Niektórzy umarli, niektórzy
stracili wiarę, niektórzy zrezygnowali, niektórzy zdali sobie sprawę ze swej klęski – jak
Harro Harring, który w 1870 roku zakończył życie w tandetnym londyńskim pokoju
hotelowym, połykając fosforowe zapałki. Po 1871 roku nie było już tych, którzy
wierzyli – wiarę utracili nawet Mazzini i Garibaldi.
„Miałem nadzieję, że wywołam ducha Italii – pisał Mazzini ze Szwajcarii – ale
znalazłem tylko jej martwe zwłoki”[4]. Włochy były zjednoczone, ale nie odrodziły się
w akcie samopoświęcenia – jedność została osiągnięta w drodze szeregu combinazioni,
które przypominały oportunistyczne, niezbyt kosztowne transakcje. Straty w ludziach
poniesione podczas wszystkich powstań i operacji militarnych od 1815 roku były
mniejsze niż jednodniowe straty obu stron konfliktu podczas wojny francusko-
pruskiej[5]. Proces wychwalany jako Risorgimento, narodowe odrodzenie, bynajmniej nie
zasługiwał na tę nazwę – garstka patriotów została zmanipulowana przez cyniczną
monarchię i jej pragmatycznych ministrów. A ostatni akt, odegrany w 1870 roku, był
najbardziej oportunistyczny.
Kiedy pozbyto się Garibaldiego, który przebywał w Dôle, a wszystkie francuskie
wojska zostały wycofane z Italii i skierowane do obrony ojczyzny, Wiktor Emanuel
wkroczył do Państwa Kościelnego. Wysłał agentów, którzy mieli wzniecić powstanie
w Rzymie, gdyż chciał udawać, że przybywa na pomoc uciśnionym. Wobec papieża grał
rolę wiernego syna Kościoła za wszelką cenę starającego się go ocalić przed jego
zbuntowanymi poddanymi. Zamierzał posłać na śmierć wszystkich zwolenników
Mazziniego i Garibaldiego, którzy zechcą się ujawnić i zaakceptować „wolę narodu”
pragnącego, by uczynił Rzym stolicą swego królewstwa[6].
„Nie o takiej Italii marzyłem przez całe życie” – wyznał na kilka lat przed śmiercią
Garibaldi[7]. A kiedy w 1882 odszedł z tego świata, został raz jeszcze zdradzony.
Zostawił dokładne polecenia dotyczące spalenia swoich zwłok na stosie na Caprerze, ale
rząd włoski, pragnąc wykorzystać tę okazję do celów propagandowych, uchylił jego
ostatnią wolę i zainscenizował wystawny pogrzeb. Mazziniego nie spotkały takie
zaszczyty. Pozostał na uchodźstwie, a czytanie jego książek nadal groziło uwięzieniem,
tak jak za rządów znienawidzonych Austriaków. Kiedy umarł, włoska policja
skonfiskowała wieńce złożone w Genui przed domem, w którym się urodził, i zakazała
publicznych ceremonii żałobnych. W oficjalnych dokumentach władze przedstawiały go
jako niebezpiecznego przeciwnika zjednoczenia Włoch.
Trudno się dziwić, że w tych okolicznościach niektórzy starzy uczestnicy krucjaty
wolności popadli w lekkie szaleństwo. „Uczę się szczekać, bo rozmawiam na głos tylko
z psami – pisał Kossuth, który żył samotnie pod Turynem. – Przemawiam też czułym
szeptem do kwiatów”[8]. Innych trzeba było zamknąć w szpitalach psychiatrycznych.
Bakunin popadł w romantyczny anarchizm, co pozwoliło Marksowi na wydalenie go
z Międzynarodówki. W nowym, naukowym podejściu do polityki nie było miejsca na
taką spirytualną donkiszoterię.
Ale donkiszotowska tradycja nie cała umarła. Niektórzy dawni garibaldini pojechali
w 1874 roku do Hiszpanii, by walczyć o sprawę republikańską, a rok później nieliczni
weterani formacji „czerwonych koszul” uczestniczyli na terenie Bośni-Hercegowiny
w powstaniu przeciwko Turkom. Polacy brali udział w walkach o niepodległość Kuby,
a w powstaniu, do którego doszło w 1897 na Krecie, uczestniczył międzynarodowy
oddział ochotników złożony z byłych żołnierzy Garibaldiego. Warto też wspomnieć
o dwustu Rosjanach, którzy wspierali Burów w ich zmaganiach z brytyjskim uciskiem.
Ludzie trzymający się kurczowo wraku wielkiej arki narodowego zbawienia nadal
zdobywali się na akty heroizmu lub szaleństwa (a czasem jednego i drugiego). Człowiek,
który dokonał w Sarajewie zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, był
członkiem ruchu Młoda Bośnia. Zjawy tej przeszłości prześladują nas także w nowszych
czasach. Oto 8 października 1967 roku batalion komandosów armii boliwijskiej zastawił
pułapkę na guerilleros w zalesionym żlebie położonym na wschód od Sucre. Dwaj z nich
zostali ujęci żywcem: boliwijski bojownik znany jako Willy i Ernesto Che Guevara,
bohater rewolucji kubańskiej. „Co cię skłoniło do prowadzenia operacji na terenie
naszego kraju?” – spytał przesłuchujący go boliwijski pułkownik. „Czy nie widzi pan,
w jakich warunkach żyją wieśniacy? – odparował Che. – Oni są niemal dzicy, wegetują
w stanie przygnębiającej nędzy, śpią i gotują w jednej izbie, nie mają się w co ubrać, są
zaniedbani jak zwierzęta...” Pułkownik stwierdził, że warunki panujące na Kubie nie są
lepsze. „Nie. To nieprawda – odwarknął Che. – Nie przeczę, że na Kubie istnieje bieda,
ale wieśniacy mają tam [przynajmniej] iluzję postępu, a Boliwijczycy żyją bez
nadziei...”[9] Ta uparta skłonność do narzucania innym swych własnych złudzeń i nadziei
(bez względu na to, czy oni tego chcą) jest charakterystyczną cechą nawiedzonych
wyznawców rewolucji.
W 1781 roku de Ségur, przyjaciel La Fayette’a, był zachwycony prostym stylem życia
szejkersów z Newport (Rhode Island), a szczególnie należącej do ich wspólnoty młodej
kobiety Polly Leiton. „Jej suknia była równie biała jak jej cera; muślinowa chusta, która
zazdrośnie niemal całkowicie ukrywała przed moim wzrokiem jej jasne włosy
i wszystkie inne uroki tej czystej i inteligentnej dziewczyny, daremnie usiłowała
maskować jej uwodzicielskie zalety – zanotował. – Jej oczy zdawały się odbijać, jak dwa
lustra, łagodność czystego, czułego serca. Okazała nam naiwną pewność siebie, która
mnie urzekła, a jej bezpośredniość, zalecana przez tę sektę, sprawiła, że choć poznaliśmy
ją przed chwilą, czuliśmy się tak, jakby łączyła nas długa przyjaźń. Wątpię, czy
jakiekolwiek arcydzieło sztuki mogło przewyższyć to arcydzieło natury”. De Ségur,
pragnąc zaprezentować się w roli charyzmatycznego orędownika wielkiej sprawy,
oznajmił dziewczynie, że porzucił wszystko, by tam przyjechać i bronić jej wolności
przed Anglikami. A ona oświadczyła: „Anglicy nie zrobili wam nic złego, a nasza
wolność nie powinna was obchodzić. Nikt nie ma prawa mieszać się do spraw innych
ludzi, chyba że chodzi o ocalenie pokoju i uniknięcie przelewu krwi”[10].
Odpowiedź ta nie powinna zaskoczyć człowieka, który czytał Kandyda Woltera,
oczywiście jeśli zrozumiał zawarte w tym dziele przesłanie. A jednak stało się inaczej,
ponieważ de Ségur i La Fayette nie mogli zaakceptować wolteriańskiego racjonalizmu.
Byli romantykami. Odrzucali myślenie na rzecz głosu serca, kwestionowali nie tylko
rozum, lecz również niewiarę. Byli też arystokratami, więc nie mieli zwyczaju pytać
o zdanie ludzi niższego stanu. Właśnie dlatego nie zastanawiali się nad tym, czy ich
szlachetna interwencja będzie korzystna dla większości mieszkańców Ameryki
Północnej. Bez względu na to, czego pragnęła Polly Leiton, zamierzali wydać na świat
wspaniały nowy naród.
Jak prawdziwi krzyżowcy opuszczali swój kraj z czystym sumieniem, w błogiej
nieświadomości tego, że mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Tego rodzaju
spekulacje są jałowe, ale warto pamiętać, że niewolnictwo zostało uznane w Anglii za
nielegalne w 1772 roku – niemal sto lat wcześniej niż w kraju wolnych ludzi. Co
ważniejsze, ci młodzi ludzie pragnący zrealizować rajską utopię przyczynili się do
powstania państwa nie tylko obciążonego wszystkimi skazami Starego Świata, od
których chcieli je ustrzec, lecz również naśladującego ten Stary Świat i odtwarzającego
hierarchie oraz mitologie, które przetrwały do naszych czasów. Ostrogi bohaterskiego
bojownika o niepodległość Paula Revere są dziś równie często prezentowane
w amerykańskich muzeach jak przysłowiowe cząstki Prawdziwego Krzyża
w średniowiecznej Europie, a miliony pielgrzymów co rok odwiedzają dom Betsy Ross,
która uszyła amerykańską flagę, niezmiennie ignorując tę drobną okoliczność, że to nie
był jej dom i nie ona uszyła ową flagę. Ten sam gatunek wątpliwej mitologii służył
umacnianiu wszystkich rzekomo nowoczesnych i świeckich form systemów rządzenia
państwem. A nowo powstające byty polityczne nieuchronnie wykorzystywały święte
symbole i hasła wykute w kuźniach bardziej wzniosłych zmagań, począwszy od często
przypadkowych trójkolorowych flag i pozbawionych siły oddziaływania hymnów
państwowych.
Stulecie, jakie upłynęło od śmierci La Fayette’a, przeszło do historii jako wiek
nacjonalizmu, a dwie światowe wojny stały się symbolami horrorów, do jakich może on
doprowadzić. Ale ten nacjonalizm różnił się zasadniczo od nacjonalizmu, który rozpalał
wyobraźnię nieustraszonego markiza. Objawił się po raz pierwszy na terenie Niemiec
w 1813 roku. Był zniekształconym odgałęzieniem kompulsywnej tendencji do szukania
zbawienia w narodowym odrodzeniu i stał się jej zaprzeczeniem, gdyż zakładał
wyższość jednego narodu nad innymi. Podobna postawa skłoniła odcięte od głównego
nurtu i wstydzące się swego zacofania społeczeństwo rosyjskie do eskapistycznej wiary
w paranoidalną wizję zbawczej i uświęconej rosyjskiej duszy. Wiary, która nieubłaganie
prowadziła do kultu państwa i głębokiej pogardy wobec rzekomo zdegenerowanej reszty
świata.
Nawet Francja, la Grande Nation i kolebka wiary, padła po bolesnych
doświadczeniach lat 1870–1871 ofiarą defensywnego nacjonalizmu. Ernest Renan,
duchowy spadkobierca Micheleta, próbował w latach osiemdziesiątych XIX wieku
zdefiniować bardziej nowoczesną i świecką wersję narodowej wiary, nazywając ją
„wielką solidarnością, opartą na uświadomieniu sobie ofiar, jakie się poniosło i jakie
gotowym jest się ponieść”[11]. Francuzi koncentrowali się początkowo na
wspomnieniach. Paul Déroulède założył Ligę Patriotów, której członkowie
pielgrzymowali na pola bitew wojny francusko-pruskiej i modlili się na każdym z nich
w taki sposób, jakby były one stacjami Drogi Krzyżowej. Ale ten żałobny kult nabrał
cech dziwacznej ksenofobii, a kiedy w następnym dziesięcioleciu sprawa Dreyfusa
wzbudziła podejrzenia, że armia (która od 1790 roku b y ł a narodem) jest infiltrowana
i demoralizowana przez Żydów, przerodził się nagle w agresywny rasizm. Ten nowy
nacjonalizm był odtąd skierowany przeciwko zagrożeniu ze strony Niemców oraz
Żydów, a w czasie traumy 1940 roku utracił resztki tego, co zostało z ducha 1792 roku.
Do podobnych wynaturzeń dochodziło także gdzie indziej. Polska lewica nadal
propagowała wizję braterstwa narodów, ale w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku
pojawiła się tam nowa forma elitarnego nacjonalizmu, opartego na języku i religii. Była
ona teoretycznie wymierzona przeciwko rzekomym zagrożeniom ze strony Niemców,
Ukraińców i Żydów. We Włoszech, gdzie uczucia narodowe pozostały domeną
wykształconej mniejszości, Mussolini powoływał się na Rousseau, usiłując stworzyć
naród, o którym marzył Mazzini. Jego koncepcja odniosła pozorny sukces, ale opierała
się na zbyt wielu fikcjach i nadmiernie polegała na elemencie militarnym, kiedy zaś
nadeszła godzina próby, cała struktura się rozpadła, a Włochy ponownie stały się czymś
w rodzaju pojęcia geograficznego. Przemarsz przez kaplicę sztandarów, ukrytą dziś we
wnętrzu rzymskiego pomnika Wiktora Emanuela, jest wyprawą do świątyni martwej
cywilizacji.
Wszystkie wysiłki La Fayette’a, Kościuszki i Garibaldiego, cała wiara Mazziniego,
Mickiewicza i Micheleta okazały się bezradne w zderzeniu z fundamentalną prawdą:
ludzie, których chcieli wyzwolić i uszczęśliwić, ludzie tacy jak Polly Leiton, po prostu
nie byli tym zainteresowani. Z kolei obrońcy status quo reagowali tak gwałtownie na
ideologiczne zagrożenia stwarzane przez stosunkowo nieszkodliwych idealistów, że
popchnęli ich, a zwłaszcza ich następców, ku radykalniejszym koncepcjom i bardziej
bezwzględnym metodom wcielania ich w życie.
Liczni teoretycy, gdy nie udawało im się określić suwerenności narodu w kategoriach
ekstatycznego samospełnienia, usiłowali ją manifestować przez poczucie kulturalnej lub
rasowej wyższości. Gwardie narodowe i straże obywatelskie, które zrzeszały aktywnych
obywateli i powinny bronić obywatelskich praw, przerodziły się w populistyczne
oddziały pretorianów, biorąc na siebie rolę strażnika narodowego honoru i obrońcy jego
duchowej czystości przed rzekomym zepsuciem podejrzewanych o korupcję polityków.
W ten sposób utorowały drogę militarystycznym dyktaturom z prawicy i lewicy, od
Bonapartego do Hitlera i od Bolívara do Pinocheta.
Kiedy okazało się, że osiągnięcie przez lud stanu duchowej nirwany jest niemożliwe,
krzyżowcy nowej generacji wpadli w objęcia socjalizmu. Wnieśli do niego propagowany
przez Mazziniego i Mickiewicza internacjonalizm, co nadało mu powszechny wymiar
i obarczyło go świętym obowiązkiem obalenia istniejącego porządku. Natchnęli go
poczuciem braterstwa, które jednoczyło członków wszystkich tajnych stowarzyszeń, od
karbonariuszy do Młodej Europy, a potem legło u podstaw teorii zakładających
dominację kolektywu nad jednostką. Narzucili mu wzniosłe poczucie misji opartej na
samopoświęceniu oraz swoją halucynacyjną wizję nieba na ziemi.
Najbardziej katastrofalne rezultaty przynosiło połączenie militarnej tradycji z tym
pseudoreligijnym socjalizmem. W Związku Sowieckim doprowadziło ono do stworzenia
karykatury wizji Rousseau – zbudowania świata, w którym wszystko, aż po system
ekonomiczny, było świętością, i w którym poświęcenie w służbie społeczności
prowadziło do zakrojonej na szeroką skalę samozagłady. Ta konfiguracja pomogła
w latach czterdziestych XX wieku broniącej ojczyzny Armii Czerwonej przywołać ducha
walki z 1792 roku i umożliwiła Związkowi Sowieckiemu realizację własnej wersji
marzeń o la Grande Nation.
Wszystkie te elementy były widoczne również w Trzeciej Rzeszy, która
podporządkowała sobie znaczną część romantycznego kanonu. Jej skomplikowane
rytuały i obrzędy czerpały inspirację z wcześniejszych poszukiwań alternatywnych
stanów istnienia i z chęci samospełnienia opartej na pomieszaniu własnych celów
z jakimś wielkim przeznaczeniem. Nazistowskie wiece świadomie sięgały do tradycji
Wartburga i Hambach, a reżim hitlerowski stał się groteskowo sumiennym
kontynuatorem mitotwórczej i genealogicznej obsesji poprzedniego stulecia. Jeszcze
w 1944 roku, kiedy na Tysiącletnią Rzeszę spadały bomby, zespoły ludzi, których można
by wykorzystać z większym pożytkiem gdzie indziej, przemierzały północne Włochy
w poszukiwaniu najwcześniejszego egzemplarza Germanii Tacyta.
Wspomniane reżimy doprowadziły do logicznej krańcowości tezy Rousseau,
w których wskazywał on na potrzebę eliminacji Boga z mechanizmów funkcjonowania
ludzkiej społeczności i zastąpienia Go czymś, co stanowiłoby dla ludzi motywację do
postępowania w pożądany sposób. Ale reżimy, które stosowały się do zaleceń Rousseau,
zawsze w jakiś sposób dziedziczyły po nim również jego osobistą, zabarwioną
współczuciem dla samego siebie paranoję i wykorzystując własne narzędzia kontroli
i ucisku, zwykle doprowadzały do autodestrukcji. Nie potrafiły najwyraźniej wszczepić
sobie tej absolutnej i bezgranicznej wiary, o której z tak gorącym przekonaniem pisał
Rousseau; wiary, która stawiała znak równości między osobistym szczęściem a służbą na
rzecz społeczności. Umiały wzbudzić w swych obywatelach zapał i ducha poświęcenia,
ale tylko w warunkach kryzysu i wojny. Kiedy nastawał pokój, mogły liczyć co najwyżej
na zabobonną pobożność i lęk.
La Fayette i jego rówieśnicy byli natomiast ludźmi wiary. Większość z nich porzuciła
na jakimś etapie Kościół katolicki, ale nigdy nie wymazali ze swych umysłów Boga.
Szukali Go w naturze, w sztuce, we wszystkim oprócz religii. Niektórzy znaleźli Go
w ludzkości, reprezentowanej przez naród. Robespierre opisywał tę wiarę jako „czułą,
przemożną, nieodpartą namiętność, udrękę i źródło zachwytu szlachetnych dusz”, czyli
tak samo jak wielcy, przeżywający religijną ekstazę święci opisywali swą miłość do
Boga. Dla niego „ta święta miłość do Patrie, najbardziej wzniosła i uświęcona miłość do
ludzkości” miała pewnego dnia znaleźć swe duchowe spełnienie w kontemplacji
„zachwycającego widoku powszechnej szczęśliwości”[12]. Dla Micheleta wiara w naród
oznaczała „zbawienie wszystkich przez wszystkich”. Nienawidził katolicyzmu, ponieważ
jego zdaniem zbawiał on ludzi indywidualnie, podważając tym samym miłość do narodu.
Kiedy więc nauczał, że „nie będzie już indywidualnej inkarnacji; Bóg jest we wszystkich
i wszyscy są Mesjaszami!”[13] – twierdził, innymi słowy, że zbawienie można osiągnąć
tylko przez naród, z narodem i dzięki narodowi. „Wolność ludów zagwarantujemy na
całym świecie – pisał Słowacki w listopadzie strasznego 1848 roku – krew nasza i ciało
nasze jest własnością całego świata i będzie jego pokarmem, wzmocni tych, którzy
osłabli w ucisku”[14].
Ci ludzie nie byli jedynie buntownikami, oni usiłowali naśladować Chrystusa,
poświęcając się dla dobra ludzkości. I nie oferowali politycznych rozwiązań, lecz
nadzieję. Wojny i rewolucje, które wszczynali lub popierali, były aktami wiary. Były one
przeważnie zrodzone z mglistych tęsknot, a nie z konkretnych krzywd i dlatego właśnie
trwały w pamięci jako chwalebne czyny, choćby ich rezultat był tragiczny – krzywdy
mogą nie zostać naprawione, ale nie można wykorzenić nadziei.
Przywiązanie do sprawy stało się jedynym i wszechogarniającym celem ich życia,
ważniejszym niż jej końcowy sukces. Najważniejsza była dla nich sama misja.
Akceptowali bez dyskusji jej cel, gdyż podając go w wątpliwość, zdewaluowaliby swoje
poświęcenia i całe swoje życie. Dlatego ze strachem odrzucali wszystko, co trąciło
letniością wiary lub herezją. Aby umocnić się w wierze, znajdywali podporę w rytuałach,
przywoływali wzorowych bohaterów i męczenników, czcili relikwie. Stworzyli w istocie
własny Kościół i własną wiarę, posiadającą wszystkie atrybuty wzgardzonego przez nich
chrześcijaństwa. I jak wyznawcy każdej wiary, uważali za najwyższą wartość śmierć
w służbie sprawy, ponieważ zapewniała im ona przenosiny do innego, lepszego świata.
Byli wszyscy z pewnością trochę szaleni, ale szaleństwem pełnym poświęcenia
i świętym.
„Nie uśmiechaj się, przyszły czytelniku – pisał Heinrich Heine. – Każde stulecie
wierzy, że jego walka jest ważniejsza niż wszystkie walki, które ją poprzedzały. Jest to
wiara przystająca do stulecia, w którym żyje i umiera. My również pragniemy żyć
i umrzeć w tej religii wolności, która być może bardziej zasługuje na miano religii niż
puste i zużyte widmo, które z przyzwyczajenia zaszczycamy tą nazwą. Nasza święta
wojna wydaje nam się najważniejsza ze wszystkich, jakie toczono dotąd na ziemi, choć
historyczne prognozy mówią nam, że nasze wnuki będą w przyszłości patrzeć na tę
batalię z taką samą obojętnością, z jaką my patrzymy na zmagania pierwotnego
człowieka, zmuszonego do walki z żarłocznymi potworami, smokami i olbrzymami”[15].
W latach dziewięćdziesiątych XX stulecia, dwa wieki od narodzin romantycznej
koncepcji narodu, świat nawiedziły wybuchy nacjonalistycznej przemocy przywodzącej
na myśl metaforę Hercena o syfilisie, mającym swoje źródło w dawnej lubieżności.
Opinia publiczna stanowczo je potępiła, a jej zabarwiona obsesją ocena skali i natury
tego zjawiska prowadziła niekiedy do histerycznych reakcji. Ale powyższe strony
dowodzą chyba, że instynkt narodowy staje się czymś naturalnym w sytuacji, w której
zawodzą religijne systemy wiary, i że odziedziczył on po nich nie tylko prymitywny
fanatyzm, lecz również iskrę boskości, gdyż jest w ostatecznym rachunku rodzajem
misji. I właśnie dlatego nie można go wykorzenić za pomocą racjonalnych argumentów
kapitalistycznego liberalizmu. Jakkolwiek różniliby się dzisiejsi brutalni zamachowcy od
szlachetnie urodzonego markiza de La Fayette, wszyscy obrońcy sprawy jakiegoś
prawdziwego lub wymyślonego narodu noszą w sobie instynktowny zarodek religijny
i również uważają się za walecznych rycerzy, broniących swego świata przed
żarłocznymi potworami, smokami i olbrzymami.
PRZYPISY
[2]Cytat z: Rene Gonnard, La Légende du Bon Sauvage, Paris 1946, s. 74. Na temat
europejskiego postrzegania Ameryki itp. zob. też: Gilbert Chinard, L’Amérique et le
Rêve Éxotique dans la Littérature Française au XVIIe et au XVIIIe siècles, Paris 1934;
Coup d’Oeuil sur la Grande Bretagne, London 1776; Marquis F.J. de Chastellux, De la
Félicité Publique, t. 1–2, Amsterdam 1772.
[3]Guillaume Thomas Raynal, Histoire Philosophique et Politique des Établissements et
du Commerce Européens dans les Deux Indes, Geneva 1780, t. IX, s. 194, 193. Zob. też:
R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution. A Political History of Europe and
America 1760–1800, t. I; Princeton 1959, Robert Middlekauff, The Glorious Cause,
Oxford 1982; Esmond Wright, The Search for Liberty (A History of the United States of
America, Oxford 1995, t. I).
[4]M.R. Hilliard d’Auberteuil, Éssais Historiques et Politiques sur les Anglo-
Américains, Brussels 1782, t. II, s. 119–120. Na temat francuskiej postawy wobec
kolonistów i ich przyczynie zob.: Bernard Fay, L’Esprit Révolutionnaire en France et
aux États-Unis à la fin du XVIIIe siècle, Paris 1925; Marquis de Castellane,
Gentilshommes Democrates, Paris 1891; Henri Carré, La Noblesse de France et
l’Opinion Publique au XVIIIe Siècle, Paris 1920; J.J. Jusserand, En Amérique fadis et
Maintenant, Paris 1919.
[5]J. Hector St. John Crèvecoeur, Letters from an American Farmer, London 1908, s. 77.
Zob. też: William Penn, Some Fruits of Solitude, w: The Peace of Europe and Other
Writings, London 1993.
[6]Cytat z: Hans Kohn, American Nationalism, New York 1957, s. 11.
[7]Comte de Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, Paris 1824, t. I, s. 86–87. Na
temat Franklina zob.: Richard Deacon, British Secret Service, London 1991, s. 88–90;
Cecil B. Currey, Road to Revolution; Benjamin Franklin in England 1765–1775, New
York 1969, Code Number 72: Ben Franklin: Patriot or Spy?, Englewood Cliffs, NJ,
1972; David T. Morgan, The Devious Mr Franklin, Colonial Agent, Macon, GA, 1996.
[8]Cytat z: Louis Gottschalk, Lafayette Joins the American Army, Chicago 1937, s. 7.
[9]Ibidem, s. 38.
[10]Hans Kohn, The Idea of Nationalism, A Study in its Origins and Background, New
York 1945, s. 271.
[11]Ibidem, s. 283.
[12]J.C.D. Clark, The Language of Liberty 1660–1832, Cambridge 1994, s. 261.
[13]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. I, s. 144–145.
[14]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 277.
[15]John Dickinson, Letters from a Farmer in Pennsylvania to the Inhabitants of the
British Colonies, Philadelphia 1768, s. 15. Zob. też: Emory Elliott, Revolutionary
Writers: Literature and Authority in the New Republic 1725–1810, Oxford 1986;
G. Adolf Koch, Republican Religion, The American Revolution and the Cult of Reason,
New York 1933; Jared Brown, The Theatre in America during the Revolution,
Cambridge 1995; Robert Allen Rutland, The Birth of the Bill of Rights 1776–1791,
Boston 1983.
[6]J.J. Rousseau, Oeuvres Complètes, t. III, s. 499. Zob. też B. Baczko, Utopian Lights....
[7]Zob. Johann Heinrich Pestalozzi, Leonard and Gertrude, przeł. Eva Channing,
London 1885, s. 181.
[8]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 385.
[9]Zob. Ignacy Krasicki, Hymn do miłości Ojczyzny; zob. też Zdzisław Libera, Poezja
polska XVIII wieku, Warszawa 1983, s. 133.
[10]Cytat z: L. Gottschalk, Lafayette Joins the American Army, s. 276.
[17]Cytat z: C. Manceron, Les Hommes de la Liberté, t. III, Le Bon Plaisir, Paris 1976,
s. 121.
[18]Cytowane przez Marianne Elliott w: Otto Dann, John Dinwiddy, red., Nationalism in
the Age of the French Revolution, London 1988, s. 77.
[24]Cytat z: G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, London 1920, s. 423.
[25]Zob. L. Wolff, The Vatican and Poland in the age of the Partitions, Boulder 1988,
s. 185.
[8]Zob. Comte de Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, t. I, s. 454, 518. Zob. też:
M. Dumas, Souvenirs du Général Comte Mathieu Dumas de 1770 à 1836.
[9]Zob. Pierre Trahard, La Sensibilité Révolutionnaire 1789–1794, Paris 1936, s. 139,
31–32.
[10]Zob. H. Carré, La Noblesse de France et l’Opinion Publique au XVIIIe Siècle,
s. 312.
[11]Zob. James J. Sheehan, German History 1770–1866, Oxford, 1989, s. 72. Zob. też:
Joachim Whaley, The Protestant Enlightenment in Germany, T.C.W. Blanning, The
Enlightenment in Catholic Germany, w: R. Porter, M. Teich, The Enlightenment in
National Context.
[12]Zob. Arnold Hauser, The Social History of Art, t. II, London 1951, s. 609.
[13]Zob. Harro Segeberg w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 142.
[14]Cytat z: Richard Friedenthal, Goethe. His Life and Times, London 1993, s. 82.
[15]Maurice Cranston, The Romantic Movement, Oxford 1994, s. 31.
[24]Johann Wolfgang Goethe, Italian Journey, przeł. W.H. Auden, Elizabeth Mayer,
London 1962, s. 39, 147, 377, 426; R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 241.
Zob. też: Johann Joachim Winckelmann, Writings on Art, red. David Irwin, London
1972.
[25]Friedrich Schiller, Essays Aesthetical and Philosophical, London 1884, Letter VI,
s. 38.
[26]Cytat z: E.M. Butler, The Tyranny of Greece over Germany, Cambridge 1935,
s. 215.
[27]Ibidem, s. 210.
V. OBYWATELSKIE RYTUAŁY
[1]Cytat z: J.J. Jusserand, En Amerique fadis et Maintenant, s. 246. Na temat upadku
Bastylii zob.: Simon Schama, Citizens, A Chronicle of the French Revolution, London
1989; M. Dusaulx, De l’insurréction parisienne, et de la prise de la Bastille, w:
Mémoires de Linguet sur la Bastille et de Dusaulx sur le 14 juillet, Paris 1821.
[2]Thomas Paine, The Rights of Man, London 1993, s. 22; zob. też William Cowper, The
Task. The Winter Morning Walk.
[3]M. Wollstonecraft, A Historical and Moral View of the French Revolution, w: Works,
red. Janet Todd, Marilyn Butler, t. VI, London 1989, s. 146.
[4]Comte de Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, t. III, s. 508.
[5]A. Camus, L’Homme Révolté, s. 152–153.
[6]Więcej o drzewie wolności zob.: Simon Schama, Landscape and Memory, London
1995, s. 245ff, przypis, s. 595; zob. też: Aileen Ribeiro, Fashion in the French
Revolution, London 1988, s. 68; Emmet Kennedy, A Cultural History of the French
Revolution, New Haven 1989; Harold T. Parker, The Cult of Antiquity and the French
Revolutionaries, New York 1965; Jan Baszkiewicz, Nowy Człowiek, nowy naród, nowy
świat. Mitologia i rzeczywistość rewolucji francuskiej, Warszawa 1993.
[13]Ibidem, s. 255.
[14]Ibidem, s. 252.
[15]J.J. Rousseau, Du Contrat Social, rozdział VII, w: Oeuvres Complètes, t. III, s. 465.
[16]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 242.
[17]A. de Tocqueville, L’Ancien Régime et la Révolution, s. 19.
[18]Zob. Gilbert Chinard, red., L’Apotheose de Benjamin Franklin, Collection de Textes,
Paris 1955, s. 18, 35, 36, 41–43, 47, 162.
[19]Zob. Emmet Kennedy, A Cultural History of the French Revolution, New Haven
1989, s. 333–336.
[20]Cytat z: C.L. Becker, The Heavenly City of the Eighteenth-Century Philosophers,
s. 150.
[21]Ibidem, s. 142–143.
[22]Cytat z: Charles Vellay, Discours et Rapports de Robespierre, Paris 1908, s. 351.
[1]Cytat z: W. Cobbett, The Parliamentary History of England from the Earliest Period
to the Year 1803, t. XXIX, London 1817, s. 826.
[2]Frank MacDermot, Theobald Wolfe Tone, London 1939, s. 100; także: H. Nicolson,
The Desire to Please..., s. 92.
[3]Klemens von Metternich, Mémoires, Documents et Écrits Divers Laissés par le Prince
de Metternich, t. I, Paris 1880, s. 8–9.
[11]Ibidem, s. 323.
[12]Cytat z: Norman Hampson, Prelude to Terror, Oxford 1988, s. 128.
[13]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 60.
[16]Zob. R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 313; R.R. Palmer, The Age of
Democratic Revolution..., t. II, s. 444.
[17]Cytat z: R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 303.
[18]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 444.
[16]Zob. Alfred Cobban, red., The Debate on the French Revolution 1789–1800, London
1950, s. 42.
[17]Cytat z: H.C. Fairchild, The Romantic Quest, New York, 1931, s. 24. Odnośnie
reperkusji rewolucji francuskiej w Anglii zob. też: Robert Birley, The English Jacobins
from 1789 to 1802, Oxford 1924; Alfred Owen Aldridge, Man of Reason, The Life of
Thomas Paine, Philadelphia 1959; Roger Wells, Insurrection, the British Experience,
Gloucester 1983.
[18]Cytat z: H.C. Fairchild, The Romantic Quest, s. 50.
[19]Ibidem, s. 54.
[20]Zob. Gwyn A. Williams, The Search for Beulah Land, The Welsh and the Atlantic
Revolution, London 1980; Romanticism in Wales, w: R. Porter, M. Teich, The
Enlightenment in National Context; Prys Morgan, From a Death to a View: the Hunt for
the Welsh Past in the Romantic Period, w: Eric Hobsbawm, Terence Ranger, red., The
Invention of Tradition, Cambridge 1983.
[21]Zob. H. Nicolson, The Desire to Please..., s. 87, 84.
[22]Zob. R.F. Foster, Modern Ireland 1600–1972, London 1988, s. 265. Także: David
Dickson, Daire Keogh, Kevin Whelan, red., The United Irishmen: Republicanism
Radicalism and Rebellion, Dublin 1996; Stella Tillyard, Citizen Lord, London 1997.
[23]Theobald Wolfe Tone, The Life of Theobald Wolfe Tone, written by himself, London
1831, s. 63.
[24]Cytat z: H. Nicolson, The Desire to Please..., s. 151–152.
[25]Cytat z: Frank McDermot, Theobald Wolfe Tone, London 1939, s. 171, 176.
[26]Cytat z: M. Elliott w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 79.
[27]Zob. R.E. Foster, Modern Ireland 1600–1972, s. 273.
[28]Cytat z: F. McDermot, Theobald Wolfe Tone, s. 199. O rebelii 1798 roku zob. też:
Thomas Pakenharn, The Year of Liberty, London 1969; Liam Kelly, A Flame Now
Quenched: Rebels and Frenchmen in Leitrim 1793–1798, Dublin 1998; Daire Keogh and
Nicholas Furlong, red., The Mighty Wave; the 1798 Rebellion in Wexford, Blackrock
1996.
[24]Zob. D.A. Brading, Classical Republicanism and Creole Patriotism: Simon Bolivar
and the Spanish American Revolution, Cambridge 1983, s. 5, 7; Lester D. Langley, The
Americas in the Age of Revolution 1750–1850, Yale 1996, s. 184–185.
[25]Cytat z: L.D. Langley, The Americas in the Age of Revolution 1750–1850, s. 171;
zob. też M. André, La Fin de I’Empire Espagnol d’Amérique, s. 43–44.
[26]Cytat z: Bernard Moses, The Intellectual Background of the Revolution in South
America 1810–1824, New York 1926, s. 102–104.
[27]Cytat z: L.D. Langley, The Americas in the Age of Revolution 1750–1850, s. 171.
Zob. też: Ricardo Salvatore, The Breakdown of Social Discipline in the Banda Oriental
and the Littoral 1790–1820, w: Mark D. Szuchman, Jonathan C. Brown, red., Revolution
and Restoration: the Rearrangement of Power in Argentina 1776–1860, Lincoln,
Nebraska, 1995. Jako ciekawostkę zob.: Miriam Williford, Jeremy Bentham on Spanish
America, Baton Rouge 1980.
X. DUCH EPOKI
[1]Alexandre Dumas, Mes Mémoires, Paris 1989, s. 44.
[2]Zob. Émile Haumant, La Formation de la Yougoslavie, Paris 1930, s. 258.
[3]Zob. Kveta Mejdrička, Les Paysans Tchèques et la Révolution Française, in Annales
Historiques de la Révolution Française, no. 154, Nancy 1958, s. 68–69.
[4]Zob. Heinrich Heine, Italian Travel Sketches, przeł. Elizabeth A. Sharp, London 1892,
s. 81.
[5]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 387.
[6]Zob. G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 312, 313; J. Droz,
L’Allemagne et la Révolution Française, s. 197, 208, 210; Franz Dumont, The
Rhineland, w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French Revolution;
Frederick C. Beiser, Enlightenment, Revolution and Romanticism. The Genesis of
Modern German Political Thought 1790–1800, Harvard 1992.
[7]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 448; zob. też
J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 486.
[8]Cytat z: N. Hampson, The Enlightenment, s. 277.
[9]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 442.
[10]Zob. G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 474, 483, 485.
[11]J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 496.
[14]Zob. Hugh Honour, Romanticism, London 1991, s. 157, 160; także R. Friedenthal,
Goethe. His Life and Times, s. 453–454.
[15]Zob. Golo Mann, The History of Germany since 1789, przeł. Marian Jackson,
London 1996, s. 58.
XI. GOLGOTA
[1]F.-R. de Chateaubriand, Memoires d’Outre-tombe, t. I, s. 962.
[2]Encyclopedia Britannica, wyd. 11, Holy Alliance, t. XIII, s. 621.
[4]Cytat z: Frederick B. Artz, Reaction and Revolution, New York 1966, s. 195.
[5]Denis Mack Smith, Il Risorgimento Italiano, Bari 1968, s. 20.
[6]Cytat z: H.A. Straus, The Attitude of the Congress of Vienna toward Nationalism in
Germany, Italy and Poland, New York 1949, s. 97, 106. O tajnych stowarzyszeniach we
Włoszech zob.: Derek Beales, The Risorgimento and the Unification of Italy, London
1971; Rene Albrecht-Carrie, Italy from Napoleon to Mussolini, New York 1950; John
Rath, The Carbonari, w: The American Historical Review, t. LXIX, nr 2, January 1964,
Washington; Renato Soriga, Le Società Segrete...; Memoirs of the Secret Societies of the
South of Italy, particularly the Carbonari, London 1821; J.M. Roberts, The Mythology of
the Secret Societies; Carlo Francovich, L’Azione rivoluzionaria risorgimentale e
i movimenti delle nazionalita in Europe prima del 1848, w: Nuove Question i de Storia
del Risorgimento e dell’Unita d’ltalia, Milano 1961, t. I. Więcej o tajnych
stowarzyszeniach restauracji zob.: Georges Sencier, Le Babouvisme apres Babeuf,
s. 36ff; A. Dumas, Mes Mémoires, t. I, s. 444–446; John Plamenatz, The Revolutionary
Movement in France 1815–1871, s. 22–24; Herbert Vivian, Secret Societies Old and
New, London 1927.
[7]H. Heine, Italian Travel Sketches, s. 76.
[8]Alphonse de Lamartine, Jeanne d’Arc, Brussels 1852, s. 15.
[19]O kulcie Napoleona zob.: Robert Gildea, The Past in French History, Yale 1994,
s. 92–4; J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 522; Sergio Luzzato,
European Visions of the French Revolution, w: Isser Woloch (red.), Revolution and the
Meanings of Freedom in the Nineteenth Century, Stanford 1996, s. 34–35.
[20]Zob. Henry Lachouque, The Anatomy of Glory, London 1961, s. 502.
[21]Zob. Andrew Motion, Kails, London 1998, s. 68; Simon Bainbridge, Napoleon and
English Romanticism, Cambridge 1995.
[22]Walter Scott, France and Belgium, Edinburgh 1855, s. 149.
[23]Cytat z: H.A. Straus, The Attitude of the Congress of Vienna..., s. 70.
[24]F.-R. de Chateaubriand, Memoires d’Outre-tombe, t. I, s. 845.
[25]M.H. Beyle (Stendhal), Rome, Naples et Florence, Paris 1919, t. II, s. 223.
[28]Zob. William St Clair, That Greece Might Still be Free, London 1972, s. 304–305.
[29]Zob. Brian Vale, Independence or Death! British Sailors and Brazilian
Independence 1822–1825, London 1996, s. 8, 18.
[30]Cytat z: S. de Madariaga, Bolivar, s. 516; zob. też s. 551.
[9]Zob. ibidem, s. 67, 72; Walter Grab, Odysseus der Freiheit – Harro Harring – ein
nordfriesischer Revolutionsdichter, w: Mitteilungen der Harro – Harring– Gesselschaft,
1, Husum 1982.
[10]Zob. S.A. Larrabee, Hellas Observed..., s. 66, 67.
[11]Zob. F. Dalencour, Alexandre Pétion Devant l’Humanité, s. 23.
[12]Zob. G. Pecchio, Semi-Serious Observations..., s. 174, 284.
[29]Ibidem, s. 164.
[30]Zob. M. Raeff, The Decembrist Movement, s. 177.
[31]Alexander Herzen, My Past and Thoughts, przeł. Constance Garnett, London 1924,
t. I, s. 87, 91.
[2]Ralph Waldo Emerson, Essays and Poems, London 1992, s. 182–184, 195.
[3]Zob. J.H. Billington, Fire in the Minds of Men..., s. 154.
[4]Cytat z: Paul Johnson, The Birth of the Modern, London 1991, s. 117.
[5]Zob. A. Hauser, The Social History of Art, t. II, s. 684.
[6]H. Heine, Italian Travel Sketches, s. 90.
[7]Zob. Anthony Arblaster, Viva la Liberta! Politics in Opera, London 1992, s. 30.
[8]Zob. Jane F. Fulcher, The Nation’s Image, French Grand Opera as Politics and
Politicized Art, Cambridge 1987, s. 31.
[9]A. Dumas, Mes Mémoires, t. II, s. 75.
[10]Hector Berlioz, Memoirs, przeł. David Cairns, London 1970, s. 156–158.
[26]Zob. Ernest Łuniński, Wspominki. Z dni historycznych kart kilka, Warszawa 1910.
[27]Zob. Józef Dutkiewicz, Francja a Polska w 1831 r., Łódź 1950, s. 28–30; Mark
Liam Brown, The Polish Question and Public Opinion in France 1830–1846, w:
Antemurale, t. XXIV, Rome 1980, s. 114.
[28]Zob. Stanisław Szenic, Ani Triumf ani Zgon, Warszawa 1974, s. 48.
[29]Zob. Kazimierz Lewandowski, Pamiętnik wychodźca polskiego, Warszawa 1977,
s. 55.
[30]Cytat z: Maria Janion, Płacz Generała. Esej o wojnie, Warszawa 1998, s. 11.
[34]Zob. Leo Morabito, ed., Daniel O’Connell, Atti del Convegno di Studi nel 1400
Anniversaria della morte, Genoa 1990, s. 91; H. Keller, Das Junge Europa 1834–1836,
Zurich 1938.
[35]G. Mazzini, Essays, s. 75.
[36]Ibidem, s. 85.
[37]Zob. W.J. Linton, European Republicans, s. 12.
[23]Zob. J. Chancellor, Wagner, s. 77. Zob. też: James J. Sheehan, The German States
and the European Revolution, w: I. Woloch, Revolution and the Meanings of Freedom in
the Nineteenth Century.
[24]Heinrich Heine, Deutschland. A Winter’s Tale, przeł. T.J. Read, London 1986, s. 92.
[49]Zob. István Déak, The Lawful Revolution, Louis Kossuth and the Hungarians,
1848–1849, New York 1979, s. 45, 119; Lorant Czigany, The Oxford Book of Hungarian
Literature, Oxford 1984, s. 122.
[50]Cytat z: Zbigniew Sudolski, Mickiewicz. Opowieść biograficzna, Warszawa 1995,
s. 562.
[51]Adam Mickiewicz, Les Slaves, Cours Professé au Collège de France (1842–1844),
Paris 1914, s. 347–349.
[34]Ibidem, s. 73.
[35]Zob. F. Fejtö, The Opening of an Era: 1848, s. 421.
[3]Ibidem, t. I, s. 258.
[4]Cytat z: K. Morawski, Polacy i sprawa polska w dziejach Italii w latach 1830–1866,
Warszawa 1937, s. 133.
[5]Zob. Albert Boime, The Art of the Macchia and the Risorgimento, Chicago 1993,
s. 29.
[6]Zob. Christopher Hibbert, Garibaldi and his Enemies, London 1987, s. 44.
[10]Ibidem, s. 85.
[11]Zob. I. Déak, The Lawful Revolution, Louis Kossuth..., s. 57.
[12]Zob. J. Sheehan, German History 1770–1866, s. 698.
[13]Cytat z: I. Déak, The Lawful Revolutions and the Many Meanings of Freedom...,
s. 218.
[14]Ibidem, s. 274.
[15]Ibidem, s. 293.
[16]Ibidem, s. 296–297.
[17]W. Zamoyski, Pamiętniki, t. V, s. 236. Zob. też Gyorgy Klapka, Memoirs of the War
of Independence in Hungary, London 1850.
[16]Ibidem, s. 112.
[17]Zob. D.M. Smith, Garibaldi, s. 94; C.M. Trevelyan, Garibaldi and the Thousand,
s. 203, 215–216.
[2]E.H. Carr, The Romantic Exiles. A Nineteenth-century Portrait Gallery, London 1949,
s. 252.
[3]Zob. Andrea Viotti, Garibaldi, the Revolutionary and his Men, Poole 1979, s. 135.
Zob. też Eugene Pivany, Hungarians in the American Civil War, Cleveland 1913.
[4]G. Garibaldi, Autobiography, t. II, s. 147.
[17]Cytat z: Eugen Weber, w artykule Rogera Belleta, Jules Valles, w: „Times Literary
Supplement”, 21 kwietnia 1995, s. 4.
[18]Zob. Louis Nathaniel Rossel, Mémoires, Procès et Correspondance, red. Roger
Stéphane, Paris 1960, s. 289.
[19]Ibidem, s. 104.
[20]Ibidem, s. 107.
[21]Zob. Archibald Forbes, What I saw of the Paris Commune, w: „The Century
Magazine”, październik 1892, s. 808.
[22]Zob. Krystyna Wyczańska, Polacy w Komunie Paryskiej 1871 r., Warszawa 1957,
s. 92, 106.
[12]Cytat z: J.L. Talmon, The Origins of Totalitarian Democracy, London 1952, s. 68.
[13]J. Michelet, Légendes Démocratiques du Nord, s. 134.
[14]Juliusz Słowacki, Notatki z Dziennika z lat 1847–1849 w: Dzieła wszystkie, t. 15,
Wrocław 1955, s. 488.
[15]H. Heine, Italian Travel Sketches, s. 84.
[1*] Runnymede to błonie nad Tamizą, gdzie podpisano Magna Charta Libertatum
(1215) (przyp. red.).
[2*] Chodzi o tzw. Gordon Riots – rozruchy, nazwane tak od ich przywódcy lorda
George’a Gordona; rozpoczęły się od protestu przeciw ustępstwom na rzecz katolików
(przyp. red.).
[3*] Chodzi o kolejne ożywienie religijne w Ameryce Północnej w pierwszej poł.
XIX w., cechujące się m.in. kwestionowaniem tradycyjnych form pobożności kościelnej
(przyp. red.).
[4*] Widzę trójkolorowy sztandar, / Który chroni mój kraj, / Chwalebnie zdobi nasze
szańce / I jest dla nas symbolem szczęścia (przekład tłumacza).