You are on page 1of 451

Spis treści

Karta redakcyjna

I. Nasz Pan Ludzkość


II. Amerykańska przypowieść
III. Prawdy wiary
IV. Fałszywe bóstwa
V. Obywatelskie rytuały
VI. Święta wojna
VII. Umrzeć za wolność
VIII. La Grande Nation
IX. Un pueblo americano
X. Duch epoki
XI. Golgota
XII. Widma spraw
XIII. Chwalebne przedsięwzięcia
XIV. Dni chwały
XV. Apostołowie i męczennicy
XVI. Zmartwychwstanie ducha
XVII. Na progu raju
XVIII. Podtrzymywanie legend
XIX. Dawanie świadectwa
XX. Dochowując wiary
XXI. Ostatnie obrzędy
XXII. Życie po życiu

Przypisy
Tytuł oryginału:
HOLY MADNESS. ROMANTICS, PATRIOTS, AND REVOLUTIONARIES, 1776–1871

Opieka redakcyjna: JOLANTA KORKUĆ


Redakcja: ALEKSANDRA GÓRSKA
Korekta: WOJCIECH ADAMSKI, EWA KOCHANOWICZ, WERONIKA KOSIŃSKA
Opracowanie graficzne: ROBERT KLEEMANN
Na okładce wykorzystano: Eugène Delacroix, Grecja na ruinach Missolungi (Musée des Beaux-Arts
w Bordeaux)
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Infomarket

Copyright © Adam Zamoyski, 1999


© Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2015

E-book nie zawiera materiałów ilustracyjnych umieszczonych w wersji drukowanej.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-05741-4

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.


ul. Długa 131-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

Konwersja: eLitera s.c.


I. NASZ PAN LUDZKOŚĆ

D wudziestego pierwszego stycznia 1793 roku król Ludwik XVI został


wyprowadzony z więzienia Temple i zawieziony dwukołowym wozem na plac, który
nosił niegdyś imię jego poprzednika, a teraz nazywa się Place de la Concorde. Niebo
było zachmurzone, a kiedy monarcha wstępował na szafot, zapadła złowroga cisza.
Zaczął przemawiać do tłumu, ale jego głos został zagłuszony przez werble. Pozbawiony
nawet tej możliwości, by odwołać się do sumienia poddanych, bez sprzeciwu podszedł
do gilotyny. Gdy kat uniósł jego obciętą głowę, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć, kilku
świadków tego wydarzenia poderżnęło sobie gardła, kilku rzuciło się do Sekwany, a paru
innych popadło w obłęd.
U podstaw ich reakcji nie leżała jakaś szczególna miłość do monarchy, lecz
świadomość, że jest on namaszczonym przez Boga władcą oraz wcieleniem
ideologicznej i kulturowej wspólnoty, jaką była Francja. Człowiek myślący już zupełnie
współcześnie – Albert Camus – sto pięćdziesiąt lat później nazwał ten moment punktem
zwrotnym naszych współczesnych dziejów. Jego zdaniem egzekucja króla
zsekularyzowała francuski świat i wygnała Boga z późniejszej historii Francuzów[1].
Śmierć króla Francji obwieszczano tradycyjną formułą: „Le Roi est mort, vive le Roi!”
(Umarł król, niech żyje król!), która miała podkreślić ciągłość instytucji monarchii. Gdy
tego pochmurnego dnia uniesiono w górę zgilotynowaną głowę króla, zebrany wokół
szafotu tłum wołał: „Vive la Nation!”. Przesłanie było jednoznaczne: naród zastąpił króla
na miejscu suwerena i stał się tym samym podstawą bytu państwa. Jak powiedział jeden
z czołowych rewolucjonistów, Bóg nieżyjącego króla został zepchnięty na margines
przez „Naszego Pana Ludzkość”[2].
Była to kulminacja długiego procesu, który rozpoczął się w epoce reformacji. Religię
chrześcijańską, na której opierały się wszystkie trony Europy, stopniowo podważano,
coraz częściej oceniając boskie zasady przez pryzmat ludzkiej logiki. Przyczyniały się do
tego również odkrycia naukowe, kwestionujące niektóre aspekty Objawienia
i stwarzające wrażenie, że człowiek może rozumieć i podporządkowywać sobie
otaczający go świat bez odwoływania się do Boga. Pod koniec XVII wieku francuski
filozof Pierre Bayle sformułował twierdzenie, że dobro i moralność nie mają nic
wspólnego z religią, a jego koncepcja zdawała się znajdować potwierdzenie w relacjach
podróżników odwiedzających odległe zakątki świata. Wynikało z nich, że na przykład
Syjamczycy, których nigdy nie oświeciło Boże Objawienie, stworzyli wysoko rozwinięte
społeczeństwo, oparte na kultywowaniu cnót. A według Woltera i większości
francuskich philosophes właśnie cnota była rażąco nieobecna w Kościele katolickim
i w szeregach kleru. Wolter uważał Kościół za źródło większości chorób społecznych
i stał na czele grupy uczonych, którzy prowadzili z nim otwartą wojnę.
Szczególnie trudny do strawienia dla osiemnastowiecznych myślicieli był ten element
chrześcijańskiego nauczania, który łączył się z dogmatem o grzechu pierworodnym.
Wynikało z niego, że wszyscy ludzie rodzą się z piętnem Adama i muszą szukać
odkupienia. Wyznawcy poglądów Woltera uważali tę doktrynę nie tylko za krzywdzący
wyrok, skazujący sympatycznych Syjamczyków na wieczne potępienie, lecz również za
skuteczne narzędzie panowania nad masami. W ich przekonaniu człowiek potrzebował
nie zbawienia, lecz edukacji, która wyzwoliłaby go z niewoli wszystkich wywodzących
się z ignorancji przesądów. Wyszydzali chrześcijańską wiarę w życie pozagrobowe
i krytykowali poglądy tych, którzy twierdzili, że droga do świętości wiedzie przez
wyrzeczenia i gotowość do poświęceń. Drwili z liturgicznych rytuałów, odrzucali kult
świętych i ich relikwii, nazywając go bałwochwalstwem, i stanowczo potępiali
„fanatyzm”, za jaki uznawali wiarę.
Ale choć z upodobaniem atakowali te aspekty działalności Kościoła, które uznawali za
niedorzeczne i oparte na zabobonach, tylko nieliczni z nich byli na tyle odważni, by
zaprzeczać istnieniu Boga. W latach siedemdziesiątych XVII wieku holenderski filozof
Baruch Spinoza wysunął koncepcję racjonalnego Boga, będącego czymś w rodzaju
ducha wszechświata, a na przestrzeni następnego stulecia większość jego kolegów
wierzyła w jakąś odmianę takiego bóstwa, nazywanego zwykle Najwyższą Istotą.
Ponieważ byli oni z reguły przekonani o istnieniu natura rerum, czyli formuły, według
której funkcjonuje wszechświat, taka koncepcja Najwyższej Istoty odpowiadała ich
poszukiwaniom. Był to pierwszy krok w kierunku utożsamienia natury z Bogiem. Dzieło
barona d’Holbacha zatytułowane System przyrody... zaczyna się od stwierdzenia, że
„człowiek jest nieszczęśliwy tylko wtedy, kiedy nie rozumie natury”, a liczni inni
filozofowie podkreślali, że moralność jest jedynie jej atrybutem[3]. W swoim eseju
z 1750 roku, dotyczącym sztuki i nauki, Rousseau dowodził, że człowiek narodził się
jako istota pełna cnót, ale został zdemoralizowany przez cywilizację. Teorię tę zdawał
się potwierdzać francuski podróżnik Louis Antoine de Bougainville, opisujący obyczaje
wyspiarzy z Tahiti. A Diderot w dziele Przyczynek do podróży
Bougainville’a przedstawił współczesną wersję Upadku. Dowodził w niej, że człowiek
był szczęśliwy w pierwotnym „stanie natury”, ale został skażony „sztucznością” i od tej
pory pozostaje w konflikcie z samym sobą. Taka wizja przemawiała do sentymentalnej
strony ludzkiej świadomości i szeroko się przyjęła. Na początku XIX wieku Mary
Wollstonecraft nadal twierdziła, że „barbarzyńca, z punktu widzenia moralności, jest
aniołem w porównaniu z wyrafinowanym czarnym charakterem sztucznego życia”[4].
Autorzy odrzucający pojęcie grzechu pierworodnego i usiłujący je wymazać
z moralnej wrażliwości swoich współczesnych w istocie wprowadzali je na nowo do
publicznej świadomości, nadając mu piętno rzekomej choroby cywilizacyjnej. Sugerując,
że do tego świeckiego Upadku doprowadziła stworzona przez człowieka cywilizacja,
wyznaczali człowiekowi obowiązek uzdrowienia istniejącego stanu rzeczy. Płynął z tego
zatrważający wniosek, że odkupienie może, a tak naprawdę musi być osiągnięte za
pomocą środków politycznych.
Rousseau był nie tylko najbardziej cenionym myślicielem swojej epoki, lecz również
niezwykle poczytnym powieściopisarzem. A beletrystyka zagłuszała wówczas do
pewnego stopnia dyskusje dotyczące moralności, rozwijając wrażliwość, która
przekraczała przyjęte reguły i podsuwała nową ocenę dobra i zła, opartą na uczuciowych
intencjach. Za jeden z wczesnych przykładów może posłużyć powieść abbé Prévosta
Historia kawalera des Grieux i Manon Lescaut. Ciężar grzechów tytułowej bohaterki tej
powieści, która jest prostytutką, umniejsza autentyczność uczuć, jakimi darzy ona swego
nikczemnego kochanka. Postać niewinnego grzesznika zadomowiła się od tej pory
w europejskiej literaturze, a nieszczęście bywało często uznawane za czynnik moralnie
uszlachetniający. Taki sposób myślenia wypaczał w istocie pojęcie chrześcijańskiej
cnoty miłosierdzia.
Osiemnastowieczni pisarze, bez względu na to, czy byli filozofami, czy grafomanami,
głęboko wierzyli, że są orędownikami moralności opartej na rozumie, naturze
i pierwotnym instynkcie ludzkim. Niemniej ich umysły i serca zostały ukształtowane
przez stulecia chrześcijaństwa, nie potrafili więc wyzwolić się od jego wpływu ani
tłumaczyć istnienia wszechświata bez odwoływania się do jakiejś dobrotliwej istoty
boskiej. Etyczne i emocjonalne koncepcje, którymi operowali, wcale nie były, jak
wierzyli, uniwersalne. I nie miały nic wspólnego z tymi, które przysługiwały
idealizowanym Tahitańczykom. To, co propagowali, było po prostu skundloną wersją
chrześcijaństwa.
Owi philosophes, atakując Kościół katolicki, nie ograniczali się do niszczenia jakiejś
archaicznej instytucji. Podważali również strukturalną zasadę, która była fundamentem
wszystkich społeczeństw Europy i jej kolonii. W społecznościach tych religia
chrześcijańska stanowiła podstawę kanonu edukacyjnego oraz kreowała sztukę, muzykę
i język kultury powszechnej. Wszystkim państwom, w których nadal odgrywała
kluczową rolę, zapewniała też strukturę prawną i instytucjonalną. Kwestionując
podstawy tej religii, filozofowie podważali wszystkie przyjęte prawdy oczywiste.
A odbierając wiarygodność tradycyjnym metodom demonstrowania wiary, takim jak
święta, obrzędy i spektakularne rytuały liturgiczne, tworzyli próżnię. Człowiek
potrzebuje ekstazy i transcendencji, a kiedy nie może ich znaleźć w Kościele, poszukuje
ich gdzie indziej.
Pozbawione możliwości wyrażania się w tradycyjny sposób, instynkty religijne
znajdowały ujście w innych sferach, takich jak okultyzm. Przelały się również do sztuki.
Do tej pory jej najważniejszą funkcję stanowiło wzbogacanie i uprzyjemnianie życia
człowieka. Była też formą religijnej ekspresji i źródłem uduchowienia. W XVIII wieku,
czyli w okresie, w którym pobożność chrześcijańska odgrywała coraz mniejszą rolę,
sztuka również odsunęła się od religii instytucjonalnej. Tematyka judeochrześcijańska,
która zdominowała malarstwo siedemnastowieczne, ustąpiła miejsca tematyce
klasycznej, społecznej, a nawet politycznej. Dotyczyło to również literatury oraz – choć
w mniejszym stopniu – muzyki. Bez względu na to jednak, czy sztuka mieściła się
w określonych ramach religijnych, czy też nie, pozostała ona najważniejszym środkiem
wyrazu, odzwierciedlającym tęsknoty i obawy ludzkości. Stała się więc religią zastępczą,
niosącą pociechę oraz ukojenie i oferującą możliwość osiągnięcia najwyższej
wzniosłości. Na przestrzeni następnego stulecia rolę wtajemniczonych kapłanów mieli
odgrywać poeci i inni artyści. Sztuka stała się polem namiętnych ataków, polemik
i oskarżeń, charakteryzujących w przeszłości spory religijne. Tłem dyskusji dotyczących
stylu był już nie dobry smak, lecz moralność, sama zaś sztuka stawała się ofiarą tych
samych cyklicznych paroksyzmów odnowy i herezji, jakie przeżywała wcześniej religia.
Odrzucenie nauczania chrześcijańskiego, a wraz z nim koncepcji życia
pozagrobowego, dało początek nowemu obliczu polityki. Do tej pory życie polityczne
sprowadzało się do walki o władzę i sprzeciwu wobec opresji. Leczenie chorób
toczących społeczeństwo pozostawiano w rękach Boga. Ale począwszy od końca
XVII wieku filozofowie zaczęli szukać politycznych sposobów uczynienia świata
miejscem dużo sprawiedliwszym. Wyobrażali sobie idealną społeczność, w której silna
i stabilna struktura państwa dałaby się pogodzić z maksymalnym zakresem wolności
osobistej. Ale w połowie XVIII stulecia pojęcie wolności osobistej zaczęło się zmieniać
w sposób znaczący. Oto Diderot i Rousseau doszli do wniosku, że słowo „wolność”
mocno wykracza poza przypisywane mu dotąd znaczenie. Że nie określa jedynie sytuacji
człowieka, który nie jest uwięziony lub ciemiężony, lecz obejmuje również takie pojęcia
jak samorealizacja i panowanie nad własnym losem. A tym samym uwalnia człowieka od
opresyjnego dogmatu chrześcijańskiego, nakazującego mu wierzyć w życie
pozagrobowe. Dogmat ów opiera się na założeniu, że szukanie szczęścia na ziemi jest
bezprzedmiotowe, gdyż to prawdziwe można znaleźć jedynie w raju, tymczasem
wspomniani philosophes utożsamiali wolność z prawem od osiągnięcia szczęścia
w życiu doczesnym. Łącząc prawdziwe szczęście z przesadnie sentymentalną wizją
poprzedzającej grzech pierworodny niewinności, w naturalny sposób zostali wprzęgnięci
w dzieło polegające na budowaniu raju na ziemi.
Życie polityczne stało się w ten sposób płaszczyzną walki o postrzegane
w kategoriach wyraźnie religijnych prawo do wyrażania samego siebie i poszukiwania
szczęścia. Dyskusje dotyczące sposobów stworzenia idealnego państwa przyczyniły się
na przestrzeni następnych dwóch stuleci do powstania góry zadrukowanych stron
papieru. Próby wcielenia w życie bardziej „naukowych” teorii doprowadziły do
niespotykanych dotąd ludzkich cierpień i pozostawiły za sobą stosy zwłok. Ale jeszcze
pod koniec XVIII i w pierwszej połowie XIX wieku poszukiwania zbawienia skłoniły
wiele osób do poświęcenia samych siebie, a nie swoich bliźnich. Liczni młodzi ludzie,
napędzani przemożną chęcią zbawienia ludzkości i siebie samych, walczyli i ginęli jako
uczestnicy niby-krucjaty, w której miejsce Jerozolimy zajmował wyidealizowany obraz
Naszego Pana Ludzkości, czyli narodu – wierzyli przy tym, że śmierć w służbie owego
ideału zapewni im status męczenników i życie wieczne.
II. AMERYKAŃSKA PRZYPOWIEŚĆ

D wudziestego drugiego marca 1777 roku niewyróżniający się niczym francuski bryg,
niedawno obdarzony nową, dźwięczną nazwą „La Victoire”, wypłynął pod pełnymi
żaglami z Bordeaux, zmierzając do Ameryki Północnej. Z tego samego portu co tydzień
wyruszały w kierunku Nowego Świata dziesiątki innych, większych jednostek, ale ten
okręt zasługiwał na szczególną uwagę. Choć nieporównanie mniej znaczący niż podróże
statków, takich jak „Santa Maria” czy „Mayflower”, jego rejs miał okazać się równie
brzemienny w skutki. Przy czym jego cel był tak samo niejasny i jego przebieg tak samo
groteskowy jak poglądy i uczucia młodych arystokratów, którzy go wynajęli.
Marie Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Motier, markiz de La Fayette urodził się 6
września 1757 roku. Nigdy nie poznał swojego ojca, pułkownika grenadierów, który dwa
lata później został rozerwany przez angielski pocisk armatni podczas bitwy pod Minden.
Wychowywany przez gromadę kochających ciotek, mieszkał Marie Joseph najpierw
w starym zamku na terenie Owernii, a potem w Paryżu, gdzie zaczął chodzić do szkoły.
Po śmierci matki w 1770 roku odziedziczył znaczną fortunę, a cztery lata później, jako
zaledwie szesnastolatek, wziął ślub. Panną młodą była czternastoletnia córka księcia
d’Ayen, wywodzącego się z rodziny Noailles, wówczas najbardziej wpływowej familii
we Francji.
Młody małżonek otrzymał rangę kapitana dragonów Noailles i musiał zamieszkać ze
swymi teściami, w Wersalu i w Paryżu. Codzienne kontakty z osobami o wyższej pozycji
towarzyskiej i członkami dworu młodej królowej Marii Antoniny przyczyniły się do
ujawnienia pewnych jego niedostatków. La Fayette nie odznaczał się ani urodą, ani
atletyczną budową. Był niezręczny i pozbawiony talentów towarzyskich. Nie przepadał
za życiem salonowym i tłumnymi zgromadzeniami, więc wydawał się nieśmiały
i małomówny. Choć dobrze urodzony i bogaty, nie odgrywał większej roli i nikt nie
traktował go zbyt poważnie.
Klęska w wojnie siedmioletniej, zakończonej w 1763 roku, była dla niego równie
bolesnym upokorzeniem jak dla wszystkich jego francuskich szlachetnie urodzonych
rówieśników. Kraj utracił wtedy na rzecz swego odwiecznego wroga, czyli Anglii,
Kanadę, posiadłości indyjskie oraz wiele innych kolonii. Żądza odwetu, zmieszana
z chęcią wyróżnienia się, płonęła w siedemnastoletniej duszy La Fayette’a, kiedy wraz ze
swym pułkiem wziął udział w manewrach niedaleko Metzu latem 1775 roku. Dowódcą
sił stacjonujących pod Metzem był marszałek de Broglie, stary żołnierz i weteran wielu
kampanii przeciwko Anglikom. Tak jak większość Francuzów z radością przyjął rankiem
19 kwietnia tegoż roku wieści, że spory pomiędzy angielskimi kolonistami z Ameryki
Północnej a londyńskim rządem przybrały charakter zbrojny i doprowadziły do wymiany
ognia na Lexington Green.
Broglie, jak każdy żołnierz, źle znosił bezczynność, na jaką skazywał go czas pokoju,
a jako człowiek bardzo dumny, czuł się sfrustrowany tym, że jego wieloletnie zasługi
w służbie kraju nie zostały należycie docenione. Oceniwszy sytuację, jaka zaistniała
w Ameryce, dostrzegł w niej szansę zaspokojenia swych ambicji. Przystąpił do
opracowywania planów zakładających potajemne wysłanie na teren amerykańskich
kolonii pewnej liczby francuskich oficerów – po to, by wzniecili rebelię. Żeby zapewnić
sobie decydujący wpływ na przebieg całej akcji, zamierzał stanąć na czele tej grupy,
a przedtem osobiście ustalić jej skład. Pomysł odpłacenia Anglii za utratę Kanady wiązał
się ze ściśle militarnymi planami, ale był on również projekcją osobistych marzeń
samego marszałka. La Fayette został wciągnięty do udziału w realizacji przedsięwzięcia,
które nabrało dla niego jeszcze większego znaczenia, gdy minister wojny hrabia de
Saint-Germain ze względów ekonomicznych zaczął redukować francuskie siły zbrojne.
11 czerwca 1776 roku La Fayette został przeniesiony na listę oficerów rezerwy.
Oznaczało to kres jego nadziei na karierę w służbie wojskowej i groziło latami
bezczynnej wegetacji na dworze.
Amerykańscy buntownicy mieli już wtedy w Paryżu swego agenta, Silasa Deane’a,
a człowiekiem, który pomagał mu zaopatrywać ich w broń, był Pierre-Augustin Caron de
Beaumarchais, finansista, szpieg, publicysta, kombinator i późniejszy autor Wesela
Figara. Deane nie posiadał odpowiednich pełnomocnictw, ale pod wpływem marszałka
Broglie’a i innych wtajemniczonych zaczął werbować oficerów, którzy mieli wesprzeć
sprawę rebeliantów. W połowie grudnia 1776 roku w porcie w Hawrze stało już kilka
wypełnionych bronią statków. Na ich pokładach znalazło się około sześćdziesięciu
francuskich oficerów, z których większość stanowili wybrańcy starego marszałka.
La Fayette usilnie nakłaniał zarówno jego, jak i Silasa Deane’a, by przyjęli go w ich
szeregi. Dziewiętnastoletni kapitan, który zawdzięczał swą rangę wyłącznie rodzinnym
koneksjom i nigdy nie oddał wystrzału na polu bitwy, domagał się rangi generała
brygady. Kiedy Deane zaprotestował, La Fayette wyraził gotowość rezygnacji
z generalskich apanaży i zaczął go przekonywać, że jego pozycja we francuskim
towarzystwie zapewni sprawie kolonistów cenny rozgłos. Już 7 grudnia 1776 roku Deane
złożył podpis na jego kontrakcie.
Ludwik XVI, choć pragnął wykorzystać dla siebie trudności Anglików, nie był
skłonny popierać amerykańskich buntowników, występujących przeciwko swemu
prawowitemu monarsze. Jego najważniejszy minister, Anne Robert Turgot, był
przeciwny angażowaniu państwa w działalność, która mogła doprowadzić do wojny,
gdyż na kolejną Francji zwyczajnie nie było już stać. Oficerowie zwerbowani przez
Deane’a mogli być wysłani do Ameryki tylko potajemnie, choć za cichą zgodą
francuskiego rządu. La Fayette wiedział, że rodzina uniemożliwi mu otrzymanie
zezwolenia na wyjazd. Jego szwagier wicehrabia de Noailles podjął próby uzyskania
takiego dokumentu i został stanowczo przywołany do porządku. To samo spotkało ich
wspólnego przyjaciela hrabiego de Ségur. Ale La Fayette miał pieniądze, więc był do
pewnego stopnia panem swojego losu.
Kupił po cichu statek i zaoferował bezpłatny przejazd grupie ochotników, którzy
musieli dotrzeć do Bordeaux na własną rękę. Bryg „La Victoire” z La Fayette’em
i dwunastoma innymi oficerami na pokładzie 25 marca 1777 roku podniósł kotwicę.
Zamiast jednak wziąć od razu kurs na Amerykę, przepłynął Zatokę Biskajską i dotarł do
hiszpańskiego portu San Sebastian. La Fayette postanowił zbadać reakcje na swą
eskapadę, dlatego przerwał podróż i wrócił incognito do Francji drogą lądową.
Wiadomości o jego wyprawie wywołały konsternację w Paryżu, ludzie nie mogli
uwierzyć, że młody człowiek, obdarzony fortuną, ładną żoną i tytułem, może poświęcić
wszystko, co ma, tylko po to, by wziąć udział w walce u boku pospolitych buntowników.
La Fayette zdał sobie sprawę z tego, jak wielkie jest oburzenie całej rodziny, postanowił
zatem posłuchać rady swego teścia i zrezygnować z tego przedsięwzięcia. Broglie, który
bacznie śledził przebieg wydarzeń, nie zamierzał jednak z powodu wahań młodzieńca
spowolnić wyprawy do Ameryki, wysłał więc na trasę jego przejazdu przez Francję
wicehrabiego de Mauroya. Mauroy spotkał się z buntownikiem pod Bordeaux. Nakłonił
La Fayette’a do kontynuowania eskapady i popędził wraz z nim do Hiszpanii.
Statek „La Victoire” ponownie podniósł kotwicę i tym razem pożeglował wprost do
Nowego Świata. Podróż upłynęła pod znakiem nudy, gdyż jedynymi interesującymi
ludźmi w gronie pozostałych oficerów byli de Mauroy i kapitan de Valfort (który, jako
przełożony École Militaire, miał później uczyć zasad strategii kadeta Bonapartego).
La Fayette wykorzystał zapewne ten czas, by zebrać myśli i określić swoje motywy.
Znajdując się na środku Atlantyku, napisał do swojej żony Adrienne list, który miał być
najwyraźniej czymś w rodzaju testamentu, i zadeklarował w nim chęć bezinteresownej
walki za sprawę wolności. „Starając się zasłużyć na chwałę, działam na rzecz ich dobra –
pisał. – Mam nadzieję, że staniesz się dobrą Amerykanką. Jest to postawa cechująca
ludzi o szlachetnych sercach. Dobro Ameryki jest nierozerwalnie związane z dobrem
całej ludzkości”[1].
Ta nagła troska o losy ludzkości była czymś zupełnie nowym w ustach człowieka,
który nigdy nie okazał najmniejszego zainteresowania życiem wieśniaków pracujących
w jego rozległych majątkach. Jego humanitaryzm nie był bowiem głębszy niż
okazywana od niedawna sympatia dla sprawy kolonistów. Sześć miesięcy później, pisząc
do zaprzyjaźnionego oficera, stwierdził, że marzy o tym, by Francja wypowiedziała
wojnę Anglii, gdyż chciałby walczyć pod sztandarem swego kraju. W innym liście
zapewniał Adrienne, iż „ranga generała zawsze była uważana za tytuł do
nieśmiertelności”, co sugeruje, że leżała mu na sercu nie tyle sprawa ludzkości, ile
reputacja Gilberta du Motiera, markiza de La Fayette, który pragnął uniknąć
arystokratycznej przeciętności, na jaką skazywało go jego otoczenie, i dowieść swych
nieprzeciętnych talentów. Znaczące było też to, że za cel swojej podróży wybrał właśnie
Amerykę Północną.
Od dnia, w którym Kolumb odkrył leżący za oceanem kontynent, był bowiem ów
kontynent w oczach Europejczyków czymś w rodzaju mitycznej krainy. Nawet tych,
którzy nigdy nie odwiedzili Nowego Świata, fascynowały jego egzotyka i „inność”.
W 1704 roku baron de Lahontan wydał w formie książki swoje „dialogi” z Indianinem
pochodzącym z plemienia Huronów, który żył „w myśl praw narzuconych mu przez
instynkt i został obdarzony już w kołysce przez naturę niewinnością oraz życiową
rozwagą”[2]. Ta publikacja przyczyniła się do narodzin mitu o szlachetnym dzikusie.
Wprawdzie liczni podróżnicy rychło zaczęli dostrzegać okrucieństwo i niezbyt
szlachetne cechy wielu północnoamerykańskich plemion, niemniej mit zakorzenił się
głęboko w psychice Europejczyków i stał się czymś w rodzaju podświadomie
odczuwanej poetyckiej prawdy. Po czym został jeszcze ugruntowany przez książkę
Louisa Antoine’a de Bougainville’a, który okrążył kulę ziemską i w 1771 roku ogłosił
opis rajskiej egzystencji mieszkańców wyspy Tahiti.
Angielskie kolonie w Ameryce Północnej nie miały wiele wspólnego z Tahiti.
W oczach europejskich marzycieli oba te obszary były jednak na równi i w takim samym
stopniu traktowane jako Nowy Świat, gdzie istnieje lepsza forma życia. Filozofowie,
poszukujący alternatywnych systemów rządzenia i budowania społeczności, zaczęli
obserwować niektóre funkcjonujące w koloniach grupy wyznaniowe, takie jak wspólnoty
(congeries) kwakrów. Woltera urzekły ich pacyfizm i prostota, polegająca na odrzuceniu
wszystkiego, co zbędne. Nie zadając sobie trudu, jakiego wymagałoby przestudiowanie
doktryny kwakrów, uznał jej wyznawców za racjonalnych deistów i ogłosił, że stworzyli
oni na terenie Pensylwanii coś w rodzaju wymarzonej przez niego idealnej
społeczności – oświeconej Arkadii. Ta nowa wersja mitu o istnieniu szlachetnego
dzikusa legła u podstaw jeszcze mniej przekonującej wizji, zakładającej regenerację
cywilizowanego człowieka w zbawiennym klimacie Nowego Świata.
W 1770 roku Guillaume Thomas Raynal ogłosił swą dziesięciotomową Histoire
philosophique et politique des établissements et du commerce des Européens dans les
deux Indes (Filozoficzna i polityczna historia osadnictwa i handlu Europejczyków
w obojgu Indiach). Choć tytuł i objętość jego dzieła były niezbyt zachęcające, stało się
ono jedną z najchętniej kupowanych i znaczących książek epoki; zostało przetłumaczone
na pięć języków i doczekało się pięćdziesięciu wznowień jeszcze przed końcem stulecia.
Jego autor potępiał europejski kolonializm, ilustrując swe tezy nie tyle faktami, ile
pełnymi oburzenia atakami na zło, jakie wyrządzili światu mieszkańcy Starego
Kontynentu. Jego szczególne zainteresowanie budziły angielskie kolonie w Ameryce
Północnej, o których niewiele wiedział. W długim wywodzie poświęconym obyczajom
osadników z Nowej Anglii odmalował wizję raju na ziemi, którego mieszkańcy „cieszą
się zapewne pełnią szczęścia, jaką można osiągnąć mimo ułomności ludzkiej natury”.
Wyraził przekonanie, że w tych koloniach rządzą piękno i cnota, a nie ma w nich miejsca
dla pożądliwości i niskich instynktów. Nawet kobiety są według niego „takie, jak być
powinny, to znaczy łagodne, skromne, czułe i wrażliwe”[3]. Niektóre dzieła poświęcone
tej kwestii mają uderzająco halucynacyjny charakter. Pewien francuski autor, który
najwyraźniej lubił sentymentalny klasycyzm postaci Watteau, uwiecznionych przez
malarza w elizejskich krajobrazach, dowodził, że „w Wirginii wybrani członkowie
społeczności, którym powierzono misję stworzenia nowego rządu, zbierali się
w ustronnym lesie, z dala od ludzkich oczu, na obszarze wyposażonym przez naturę
w trawę i brzegi rzek”[4].
J. Hector St. John de Crèvecoeur, autor książki Letters from an American Farmer
(Listy amerykańskiego farmera), także przedstawia wieśniacze życie osadników
w koloniach jako coś w rodzaju raju na ziemi. W jednym z jej fragmentów opisuje
całkowitą metamorfozę, jaką przechodzi w chwili dotarcia na te tereny przybysz ze
Starego Świata. „Zaczyna odczuwać objawy czegoś w rodzaju zmartwychwstania; zdaje
sobie sprawę, że do tej pory jego życie było jedynie wegetacją”[5]. Dwaj młodzi
amerykańscy autorzy, Philip Freneau i Hugh Henry Brackenridge, stwierdzili w swym
poemacie z 1772 roku The Rising Glory of America (Wschodząca chwała Ameryki), że
„jest to nowa Jerozolima, zesłana z niebios”, a „miriady świętych” będą „żyć i panować
na ziemi przez tysiąc lat, który otrzyma nazwę millenium”.
Bunt amerykańskich kolonii był w oczach niektórych dramatycznym potępieniem
wszelkich przejawów panującego w Europie zła. Uważali oni, że oto lepsza strona natury
Europy, jej odrodzona zamorska tożsamość, podnosi głowę i wskazuje światu drogę do
odkupienia swych win. „Nadeszła epoka całkowitego upadku Europy i migracji do
Ameryki – pisał 18 maja 1776 roku z Neapolu abbé Galiani do przebywającej w Paryżu
madame d’Épinay. – Tutaj wszystko zamienia się w próchno – religia, prawa, sztuka,
nauki i wszystko pospiesznie odradza się w Ameryce”[6]. W 1776 roku, podczas pobytu
La Fayette’a w Metzu, jego przyjaciel Louis de Ségur leczył się u wód w Spa. Według
niego „Spa było wtedy kawiarnią Europy”, do której ludzie garnęli się zarówno dla
zdrowia, jak i dla przyjemności. Właśnie tam, w gronie towarzyskiej elity, wywodzącej
się przeważnie z monarchistycznej Europy, dotarła do niego wiadomość o ogłoszeniu
przez amerykańskich kolonistów Deklaracji niepodległości. „Szczególnie uderzający był
dla mnie wybuch powszechnej sympatii dla ludzi buntujących się przeciwko swemu
królowi – pisał de Ségur. – Amerykańska rewolucja zawładnęła wyobraźnią ludzką jak
coś w rodzaju mody”. Stwierdził ponadto, że w dziedzinie mody również zaszła z dnia
na dzień ważna zmiana – przy karcianych stołach Spa miejsce wista zajęła gra zwana le
boston[7].
Nikt nie potrafił lepiej wykorzystać tego klimatu politycznego niż „apostoł wolności”
Benjamin Franklin, który przybył do Paryża jako wysłannik amerykańskich rebeliantów
w grudniu 1776 roku – w czasie, kiedy La Fayette przygotowywał się do wyjazdu.
Franklin zdobył już wcześniej sławę jako wynalazca piorunochronu. Ponieważ w owym
czasie pioruny podpalały co rok tysiące budynków i zabijały tysiące ludzi, jego odkrycie
odegrało równie zbawienną rolę jak szczepionki przeciwko chorobom. A że w owej
epoce użyteczność była utożsamiana z dobrem i moralnością, uchodził niemal za
świętego. Urodził się w Bostonie i jako ubogie dziecko został wychowankiem Kościoła
prezbiteriańskiego. Wykształcił się własnym sumptem i został malarzem, ale później
przerzucił się na dziennikarstwo i awansował do rangi pocztmistrza generalnego dla
Kolonii. Odwiedzając Anglię, obracał się w kręgach towarzyskiej elity i został przyjęty
do arystokratycznego Hell-Fire Club. Jako człowiek ostrożny, ubezpieczał się na obie
strony i współpracował też z brytyjskim wywiadem.
Franklin nie posiadał oficjalnej akredytacji, więc aby uzyskać poparcie dla sprawy
buntowników, musiał oczarować francuskie kręgi towarzyskie. Wynajął mały dom
w Passy pod Paryżem i wiódł skromne życie. Jego niewyszukany sposób ubierania się
nasuwał skojarzenia z prostotą popularnych wówczas kwakrów. Ponieważ nie nosił
peruki, nie pudrował włosów i żył oszczędnie, a jego zachowanie cechowała
wystudiowana bezpośredniość, uchodził za wcielenie wolteriańskiego ideału simplicité,
prostoty. Nosił traperską futrzaną czapę, kojarzącą się z dziewiczymi lasami Nowego
Świata, oraz dwuogniskowe okulary własnej konstrukcji, symbol jego naukowych
kompetencji. Wcielił się zręcznie w rolę idealnego nowego człowieka, którego wizję
stworzyli Francuzi, i wkrótce został obiektem ich kultu. Produkowano nie tylko kopie
laski, z którą paradował po Paryżu, lecz również cieszące się znacznym powodzeniem
tabakierki, pierścienie, bransolety, a nawet koszule ozdobione jego wizerunkiem.
Ambitny młody prawnik z Arras, Maximilien de Robespierre, zadedykował mu swoją
pierwszą ważną sprawę sądową.

Pasażerowie statku „La Victoire” ujrzeli ziemię obiecaną w piątek, 13 czerwca


1777 roku. La Fayette i dwaj inni mężczyźni wsiedli do szalupy i ruszyli w kierunku
brzegu, ale rychło utknęli na mieliźnie. Dzięki pomocy kilku przepływających w pobliżu
czarnych niewolników, którzy wzięli ich do swego czółna, dobrnęli przez błoto na ląd
i dotarli do domu majora stanowej milicji Karoliny Południowej Benjamina Hugera.
Ponieważ była już północ, gospodarz nie chciał początkowo otworzyć drzwi, ale
w końcu ustąpił i pozwolił im przenocować.
Odkrywszy, że znajdują się o jakieś 125 kilometrów od Charleston, La Fayette
postanowił dostać się tam piechotą, rezygnując z dalszej podróży statkiem. Kiedy
zdrożeni dotarli na miejsce, byli rozczarowani chłodnym przyjęciem, ale gdy znów mogli
dysponować pieniędzmi La Fayette’a, które pozostawiono na statku, mieszkańcy miasta
zaczęli traktować ich znacznie przychylniej. „Są oni tak przyjaźni, jak sobie
wyobrażałem w chwilach największego entuzjazmu – pisał do żony młody podróżnik
w kilka dni po przybyciu, wyliczając wszystkie cnoty gospodarzy. – Najbardziej
zachwyca mnie tutaj to, że wszyscy obywatele są braćmi. W Ameryce nie ma biedaków,
ani nawet ludzi, których można by nazwać chłopami”[8]. Wytrwał w tym ślepym
optymizmie aż do następnego miejsca postoju francuskich podróżników, czyli Filadelfii,
gdzie spotkało ich zdecydowanie wrogie przyjęcie.
Wielu spośród mieszkańców tego miasta walczyło podczas wojny siedmioletniej
przeciwko Francuzom w szeregach kolonialnej milicji. Większość podzielała poglądy
Anglików, którzy uważali Francuzów za niegodnych zaufania i skorumpowanych
degeneratów i nie bez złośliwości podkreślali, że wolą oni jadać czosnek i żabie udka niż
pieczeń wołową i że wszyscy są krawcami, fryzjerami lub nauczycielami tańca.
La Fayette i jego towarzysze rychło się przekonali, że w armii nie ma dla nich miejsca.
Niektórzy z nich, rozczarowani amerykańskimi realiami, wyruszyli z powrotem do kraju.
Ale La Fayette był bardzo zdeterminowany. Podczas gdy większość jego rodaków
chwaliła się swymi kwalifikacjami i pozycją społeczną, on szybko zdołał przekonać
Amerykanów, że jego przypadek jest wyjątkowy. Gotów był służyć bez żołdu i kupić
niezbędny ekwipunek za własne pieniądze, a nawet wspomóc finansowo swych słabiej
uposażonych kolegów. O ile inni przybyli do Ameryki Francuzi zachowywali się
wyniośle i arogancko, o tyle on traktował gospodarzy uprzejmie i okazywał im szacunek.
Żar jego chłopięcego entuzjazmu stopił uprzedzenia. Powszechnie zwracano też uwagę
na to, że nie wygląda wcale na Francuza, gdyż ma jasną cerę i jasne, rudawe włosy.
W wyniku swych usilnych zabiegów La Fayette otrzymał upragnione szlify
generalskie, a 31 lipca 1777 roku poznał Jerzego Waszyngtona, który zatrudnił go
w swoim sztabie. Początkowy podziw młodego człowieka dla postawnego i eleganckiego
dowódcy rychło przerodził się w uwielbienie. Waszyngton poprosił go pewnego
wieczoru, by traktował go „jak ojca i przyjaciela”, co w tych okolicznościach można
było uznać za zwrot czysto grzecznościowy[9]. Ale młody Francuz, który nie znał
własnego ojca, potraktował te słowa znacznie poważniej, niemal dosłownie. Zaczął się
uważać za adoptowanego syna Waszyngtona, co jeszcze spotęgowało jego sympatię dla
sprawy, choć nie jest wcale jasne, jak ją pojmował.

Angielskie posiadłości w Ameryce Północnej obejmowały trzynaście kolonii, bardzo


zróżnicowanych pod względem politycznym i kulturowym. Zostały one założone
niezależnie od siebie przez grupy ludzi, które narzuciły im swoje standardy. Były wśród
nich hermetyczne społeczności Niemców i Holendrów mówiące własnymi językami.
Odrębny świat stanowili kwakrzy. Największą po rdzennych mieszkańcach Ameryki,
czyli Indianach, nieangielską grupę etniczną tworzyli czarni niewolnicy. Ich liczba
sięgała czterystu tysięcy, czyli około siedemnastu procent całej ludności. Następni co do
liczebności byli przeważnie biedni szkocko-irlandzcy prezbiterianie pochodzący
z Ulsteru, szczerze nielubiani przez starszych angielskich imigrantów. Byli tam też liczni
Szkoci, których znaczny odsetek stanowili uchodźcy, zwolennicy króla Jakuba, a także
przedstawiciele wszystkich narodów europejskich. „Każda osada to mały, oddzielny
świat” – pisał Andrew Burnaby, podróżujący po koloniach we wczesnych latach
sześćdziesiątych XVIII wieku. Twierdził też, że „różniły się one od siebie pod względem
zainteresowań i poglądów tak bardzo jak chrześcijanie i Turcy”[10]. Franklin i inni
Amerykanie często ubolewali nad tym stanem rzeczy, wierząc, że kolonie mogłyby wiele
zyskać, gdyby zdecydowały się na coś w rodzaju unii. Angielski ekonomista Josiah
Tucker był przekonany, że „powszechne antypatie i sprzeczne interesy Amerykanów”
doprowadzą do tego, iż „pozostaną oni podzieleni do końca świata, gdyż nigdy nie
pozbędą się wzajemnej podejrzliwości”[11].
Jedyną wspólną płaszczyzną kolonii pozostawała ich „angielskość”. Wspierały się
mocno na dwóch fundamentach brytyjskiej państwowości. Jeden z nich stanowił
protestantyzm, zrodzony w trakcie wiecznych walk z papistowską Francją, a drugim było
przywiązanie do rozwiązań konstytucyjnych wypracowanych w wyniku Wspaniałej
Rewolucji z 1688 roku. Po obu stronach Atlantyku powtarzano te same frazesy odnośnie
do „praw Anglika” i obchodzono te same święta. Najważniejszymi z nich były dzień
wykrycia „papistowskiego spisku” Guya Fawkesa (5 listopada) oraz rocznica lądowania
zbawcy kraju Wilhelma Orańskiego w 1688 roku.

Politycy i przedstawiciele duchowieństwa często mówili o Anglikach jako o dzieciach


Izraela, a o Francuzach lub innych nieprzyjaciołach jako o Moabitach. Koncepcja narodu
wybranego miała wielu zwolenników również po drugiej stronie Atlantyku. Jedną
z najbardziej wówczas popularnych książek, Wędrówkę pielgrzyma Johna Bunyana,
odbierano jako opis szlachetnych zmagań narodu angielskiego, zwalczającego pokusy
i przeszkody w drodze do ostatecznego celu, któremu nieustannie zagrażają siły zła.
W Ameryce owa wizja została twórczo rozwinięta i podniesiona do rangi
milenarystycznego marzenia o całkowitym zerwaniu ze Starym Światem i stworzeniu
nowego porządku społecznego, opartego na zasadach religijnych, czyli w istocie
religijnego państwa teokratycznego. Leżała ona u podstaw Wielkiego Przebudzenia,
które w pierwszych dekadach XVIII stulecia przyczyniło się do powstania czegoś
w rodzaju ekumenicznego, multietnicznego konsensusu. Ale choć zjednoczyła
kolonistów, obdarzając ich optymistyczną i stanowczą wizją własnego przeznaczenia, ta
wizja miała niewiele wspólnego z zagadnieniami, jakie w owym czasie nurtowały
Europejczyków. Europejscy intelektualiści postrzegali Amerykę Północną jako nowe
Ateny, jej mieszkańcy budowali w istocie nowy Syjon.
W kategoriach politycznych koloniści byli jeszcze bardziej przywiązani do „praw
Anglika” niż ich bracia w metropolii. Trudno się temu dziwić, gdyż element osobistej
wolności był nieodłącznym atrybutem początków bytu kolonii, których prawa
i przywileje zostały zapisane w statutach i układach. Koloniści górowali też nad swymi
metropolitalnymi kuzynami w gorliwości religijnej. Ostateczny upadek powstania
jakobitów w 1745 roku sugerował, że monarchia hanowerska jest już wystarczająco
silna, by zapobiec „restauracji” Stuartów i przywróceniu katolicyzmu w Anglii. Po
zwycięstwie Brytyjczyków w wojnie siedmioletniej (1756–1763) zmalało też zagrożenie
ze strony Francji. Skutkiem tego było złagodzenie antykatolickiej obsesji Anglików,
powitane przez mieszkańców zamorskich kolonii z wyraźną dezaprobatą. Odwiedzający
Anglię koloniści dostrzegali rosnącą korupcję w życiu publicznym i prywatnym
i utwierdzali się w przekonaniu o „grzeszności” metropolii. Kiedy w 1774 roku
parlament uchwalił Ustawę o Quebecu, zezwalającą mieszkańcom Kanady, z których
większość stanowili pochodzący z Francji katolicy, na nieskrępowane praktyki religijne,
w koloniach zapanowało oburzenie i zaczęto mówić o nękających imperium brytyjskie
propapieskich spiskach.
Rząd angielski, odczuwający skutki zwycięskiej, lecz kosztownej wojny, chciał, żeby
koloniści pokrywali część wydatków, jakich wymagało utrzymanie wojsk. Ale Ustawa
o akcyzie z 1765 roku, która miała uregulować tę kwestię, wywołała burzę protestów.
Londyński parlament został poinformowany, że ma prawo wydawać ustawy dotyczące
kolonii, ale nie ma prawa nakładać na nie podatków, ponieważ ich nie reprezentuje –
i został zmuszony do ustępstw. W 1767 roku narzucił im jednak pośrednie podatki
w postaci ceł na importowane towary. Spory prawnicze, jakie wywołało to posunięcie,
przypominały niekiedy debaty teologiczne. Zwolennicy kolonistów przedstawiali ich
stanowisko jako słuszne i moralne, a postępowanie rządu uznawali za przejaw korupcji
i „grzesznego rozpasania”. Odrzucenie jego roszczeń zaczęto utożsamiać z odrzuceniem
zła, jakie panowało w metropolii. Postawę rządu nazywano papiestwem w polityce,
a ludzi, którzy wygłaszali probrytyjskie poglądy, uznawano za apostatów. Urzędujący
w Filadelfii Komisarz do Spraw Akcyzy skarżył się w 1766 roku swym londyńskim
przełożonym, że znaczki akcyzy są uważane za „znamiona Bestii”[12]. Punkt widzenia
kolonistów stał się „świętą sprawą”. Niezgoda na ich stanowisko uchodziła za herezję,
a oficjalni przedstawiciele brytyjskiego rządu i kolonialni zwolennicy torysów byli
potępiani jako „wrogowie wolności”, „wrogowie Ameryki”, a nawet „wrogowie ludu”.
Ten ostatni osobliwy epitet będzie miał – jak się okaże – długą i krwawą historię.
Poziom werbalnej agresji był w tym wypadku zdecydowanie przesadzony. Prawo
Westminsteru do zarządzania koloniami i narzucania im legislacji nie było przedmiotem
sporu. Pozbawiony charyzmy Jerzy III uchodził powszechnie za „najlepszego króla,
jakim kiedykolwiek został obdarzony przez Boga jakikolwiek naród”, a ogół
zainteresowanych uważał, że brytyjska konstytucja jest najlepsza na świecie[13].
Większość mieszkańców kolonii nie dostrzegała w istniejącym układzie tkwiącego
w nim zła, przy czym już dość dobrze ugruntowane było przekonanie, że rządy
nadużywają niekiedy swej władzy, a odpowiedzialni obywatele mają obowiązek
ograniczać ich poczynania. Po uchyleniu Ustawy o akcyzie wielebny William Smith,
rektor Philadelphia College, chwalił swych współobywateli za to, że „przypomnieli
o naszym rodowodzie i dowiedli, że jesteśmy godni miana potomków prześwietnego
rodu Brytyjczyków”[14]. Mieszkańcy kolonii czuli wprawdzie, że osiągają wiek dojrzały,
i mieli wrażenie, iż powinni korzystać z większej autonomii, ale nie podważało to
w żaden sposób ich lojalności wobec brytyjskiej Korony. John Dickinson twierdził, że
„nie można jednoznacznie orzec, czy najbardziej znamienną cechą charakteru
Amerykanów jest ich lojalność wobec swego Monarchy, poczucie obowiązku wobec
ojczyzny [tj. Anglii], umiłowanie wolności czy przywiązanie do ojczystej ziemi”[15].
Te dwie ostatnie cechy nabierały stopniowo coraz większego znaczenia. Nieudolność
i gruboskórność brytyjskiego rządu rozwścieczyły kolonistów i stały się przyczyną
swego rodzaju obsesji, która sprawiała, że dopatrywali się oni złych intencji nawet
w najbardziej banalnych posunięciach władz. Szczególnie skłonni byli do takiej oceny
mieszkańcy portowego miasta Boston. Ponieważ żyli z handlu i przemytu, przejawiali
wielkie zainteresowanie wszystkimi sprawami publicznymi, a w dodatku zajmowali
w każdej z tych spraw radykalne stanowisko. Reszty dokonała ich skłonność do
wszczynania rozruchów. Gwałtowne demonstracje i akty agresji skierowane przeciwko
komisarzom celnym, przedstawicielom prawa i porządku oraz miejscowym torysom
doprowadziły ich w końcu do konfrontacji ze stacjonującymi w mieście oddziałami
wojska. Szerzące się pogłoski tylko potęgowały wzburzenie tłumów, a każde starcie
z żołnierzami stawało się źródłem kolejnych pretensji. W 1770 roku nowy rząd lorda
Northa zniósł cła na wszystkie towary z wyjątkiem herbaty i zamieszki ustały. Trzy lata
później, w maju 1773 roku, Ustawa o herbacie przyznała monopol na handel tym
towarem Kompanii Wschodnioindyjskiej (East India Company). Nie wywołało to
podwyżki ceł, ale stało się przyczyną wybuchu publicznych protestów. Irracjonalna,
bezpodstawna wściekłość osiągnęła punkt kulminacyjny w grudniu 1773 roku w postaci
słynnego bostońskiego picia herbaty (Boston Tea Party), kiedy to grupa mieszkańców
Bostonu wdarła się na pokład jednego ze stojących w porcie statków Kompanii
i wyrzuciła za burtę cały jej ładunek. Tego rodzaju poczynania oburzały brytyjskie
władze, które postrzegały zaistniały problem wyłącznie w kategoriach prawa i porządku.
Nie przyszło im do głowy, że powinny staranniej rozważyć przyczyny konfliktu lub
zrewidować swą politykę. Jeszcze w 1775 roku przedstawiciel partii wigów Edmund
Burke stwierdził, że „każdy poważniejszy napad rabunkowy na Hounslow Heath
wywołuje więcej komentarzy niż całe zamieszanie w Ameryce”[16]. Miało się to zmienić
dopiero w wyniku pierwszej potyczki, do której doszło na błoniach pod miejscowością
Lexington rankiem 19 kwietnia 1775 roku.
Brytyjski dowódca wojsk stacjonujących w Bostonie generał Thomas Gage
postanowił ograniczyć potencjał miejscowej milicji, konfiskując należące do niej zapasy
prochu, i wysłał niewielki oddział do Concord, gdzie znajdowały się jej magazyny. Ale
Paul Revere, miejscowy jubiler i potomek hugonockich imigrantów, poznał szczegóły
tego planu i spędził niemal całą noc w siodle, by wszcząć alarm. Kiedy kolumna
angielskich żołnierzy, dowodzonych przez majora Johna Pitcairna, dotarła w okolice
Lexington, zastała na miejscowych błoniach ustawiony w szyku bojowym oddział
milicjantów. Pitcairn, zamiast kontynuować marsz w kierunku Concord, kazał im się
rozejść, a kiedy odmówili, otworzył ogień. Doszło do potyczki, w której zginęli jeden
żołnierz i dziewięciu milicjantów, a dalszych dziewięciu odniosło rany. Oddział brytyjski
pomaszerował następnie do Concord, gdzie okazało się, że proch zniknął. Podczas gdy
Pitcairn rozważał kolejne posunięcie, z całej okolicy na wieść o porannej „masakrze”
nadciągnęły oddziały zaalarmowanych milicjantów. Brytyjczycy musieli opuścić
Concord, ale gdy wyruszyli z powrotem do Bostonu, znaleźli się pod ogniem
milicjantów, którzy strzelali do nich zza drzew i żywopłotów. Od zagłady uratowało ich
przybycie wysłanego na odsiecz oddziału wspieranego przez siły kolonialnych
ochotników z partii torysów, ale choć przedarli się do Bostonu, ponieśli spore straty
i zostali boleśnie upokorzeni.
Kongres Kontynentalny, który zebrał się w Filadelfii w maju 1775 roku, ogłosił
mobilizację wszystkich jednostek milicji, ale tylko nieliczni obserwatorzy sytuacji
politycznej z obu stron Atlantyku przewidywali możliwość wybuchu wojny. Kiedy
informacje o potyczce pod Lexington dotarły do Londynu, rozpoczęto tam zbiórkę
pieniędzy na rzecz „wdów i sierot po naszych ukochanych amerykańskich
współobywatelach, nieludzko zamordowanych przez królewskich żołnierzy”[17]. Politycy
z partii wigów wzięli stronę rebeliantów, a uliczni mówcy potępiali parlament i rząd.
„Bostończycy są teraz ulubieńcami wszystkich mieszkańców królestwa obdarzonych
szlachetnym sercem i słabą głową” – zanotował współczesny komentator[18].
Wpadając galopem do Lexington o północy 18 kwietnia 1775 roku, Paul Revere
krzyczał: „Nadchodzą regularne wojska!”. Mieszkańcy kolonii czasem nazywali
żołnierzy czerwonymi kurtkami, a czasami ludźmi króla, ale nigdy nie używali terminu
„Anglicy”. Co najmniej jeden z rebeliantów, gotowych bronić swego gospodarstwa,
powoływał się na powiedzenie: „Dom Anglika jest jego twierdzą!”[19]. Kiedy
mieszkańcy Nowej Anglii nacierali na ludzi Pitcairna przy North Bridge w Concord, ich
dudziarz grał melodię marszu jakobitów The White Cockarde (Biała kokarda), co
musiało deprymować królewskich żołnierzy. Gdy wieści o wydarzeniach w Lexington
i Concord dotarły do znanego jakobity Alana Macdonalda, zaczął on werbować
w Karolinie Północnej złożoną z górali półtoratysięczną armię, mającą walczyć za króla
Jerzego[20].
Jak bardzo skomplikowana i dwuznaczna była cała ta sytuacja, odzwierciedla wybór
Jerzego Waszyngtona na dowódcę sił kontynentalnych. Ten ambitny i energiczny
ziemianin z Wirginii chciał zrobić karierę i wykorzystywał w tym celu wszystkie swe
talenty i koneksje. Nabywając duże obszary ziemi, rychło zdobył znaczącą pozycję
w szeregach rządzącej Wirginią oligarchii. Rozważnie planował swoje posunięcia,
zręcznie manipulował ludźmi i bez skrupułów korzystał z pomocy osób, które mogłyby
mu ułatwić powiększenie majątku lub towarzyski czy społeczny awans. Zgromadził
niemal sto tysięcy akrów ziemi i choć zaczynał karierę od stanowiska miejskiego
urzędnika, niebawem otrzymał godność sędziego. Kiedy awansował z kapitana na
pułkownika, został dowódcą Virginia Regiment. Wyróżnił się podczas wojny
z Francuzami oraz ich indiańskimi sojusznikami i zdobył spory rozgłos, ale jego sława
miała charakter lokalny. Pragnął ją zapieczętować aprobatą królewską, więc wystąpił
z prośbą o rangę oficerską w brytyjskiej armii. Jej odrzucenie było bolesnym ciosem dla
jego ambicji.
Podobnie jak inni kolonialni właściciele ziemscy żył dostatnio dzięki dochodom
z plantacji tytoniu. Ale w drugiej połowie XVIII wieku cena tytoniu zaczęła się
załamywać, natomiast koszty pojazdów, strojów, sreber, porcelany, liberii służby
i innych wyrobów, które można było sprowadzać wyłącznie z Anglii, zaczęły rosnąć.
Z kolei uchwalane przez brytyjski parlament ustawy, które miały na celu ochronę prawa
Indian do posiadania ziemi, utrudniały Waszyngtonowi dalsze powiększanie swych
posiadłości. Tym samym jego stosunek do metropolii powoli ulegał ochłodzeniu, a pod
koniec lat siedemdziesiątych Waszyngton zaczął już zdradzać sympatię dla poglądów
republikańskich. Przy czym w jego wypadku trudno mówić o jakiejś nagłej zmianie
przekonań czy przełomie wywołanym przez lekturę dzieł Woltera, gdyż pod względem
kulturowym nadal był w istocie Anglikiem. Podczas późniejszych pobytów w obozie
wojskowym co wieczór wznosił wraz z innymi oficerami toast na cześć króla.
Zbrojne starcia pogłębiły istniejący podział i dały godnych uczczenia męczenników
oraz zasługujące na pomszczenie ofiary, ale spotęgowały też emocje wśród
zamieszkałych na terenie kolonii lojalistów. Interesy wielu z nich były ściśle powiązane
z rządami Brytyjczyków. Tymi „torysami” byli nie tylko bogaci ziemianie i urzędnicy,
jako że po przeciwnych stronach konfliktu stali często nawet członkowie tych samych
rodzin, a linie podziału zależały od wielu czynników. Niezasymilowani Holendrzy,
Niemcy i francuscy hugonoci obawiali się, że niepodległość doprowadzi do kulturowej
i politycznej hegemonii dominującego żywiołu angielskiego. Te same obawy żywili
koloniści pochodzący ze Szkocji, natomiast Indianie i czarnoskórzy mieszkańcy kolonii
opowiadali się w większości po stronie „torysów”.
Kongres Kontynentalny strawił następny rok na próbach osiągnięcia honorowej zgody.
Ale wiosną 1776 roku przybyły niedawno z Anglii agitator polityczny Thomas Paine
opublikował broszurę Common Sense (Zdrowy rozsądek), w której krytykował angielską
konstytucję i zasadę monarchii oraz twierdził stanowczo, że alternatywą dla całkowitej
uległości jest niepodległość. Był to jeden z tych przypadków, gdy książka trafia na
właściwy moment. Stanowcze i nieprzejednane wywody Paine’a przekonały wielu ludzi
o konieczności odseparowania się od macierzystego państwa. Rząd londyński pogarszał
sytuację, wykazując karygodną nieudolność. 4 lipca 1776 roku Kongres uchwalił
Deklarację niepodległości, czyli ogłosił niezależność od Wielkiej Brytanii.
Był to akt prawnie wątpliwy, pozbawiony jakichkolwiek demokratycznych podstaw.
Tylko jeden na pięciu mieszkańców kolonii aktywnie angażował się w sprawę
niepodległości, a w chwili wybuchu wojny znaczącą mniejszość dwuipółmilionowej
populacji stanowiła półmilionowa rzesza zdeklarowanych lojalistów. Niemniej po
ogłoszeniu Deklaracji miejsce obelg i sporadycznych aktów przemocy, na jakie byli oni
narażeni, zajęły usankcjonowane prawem represje. W kilku stanach, takich jak Nowy
Jork, New Jersey i Pensylwania, powstały Komitety Bezpieczeństwa Publicznego,
których kapturowe trybunały wydawały surowe wyroki. Nawet pasywni lojaliści zostali
pozbawieni praw obywatelskich – nie wolno im było inkasować długów, kupować ani
sprzedawać ziemi, a nawet, w pewnych przypadkach, wykonywać swoich zawodów.
Lojaliści, którzy publicznie głosili swoje poglądy, mogli być skazani na grzywnę,
aresztowani i pozbawieni praw. Tych, których uznano za niebezpiecznych, więziono
i brutalnie traktowano, lub wręcz deportowano. Z biegiem czasu konfiskaty mienia stały
się codzienną praktyką. Na obszarach granicznych tego rodzaju subtelne posunięcia
zastąpiło prawo linczu. Mimo to do oddziałów lojalistycznych garnęły się rzesze
ochotników. Zbuntowani przeciw Brytyjczykom właściciele niewolników przedsiębrali
środki zaradcze, pozbawiając swoich czarnoskórych pracowników swobody ruchu,
a nawet wywożąc ich z obszarów sąsiadujących ze skupiskami lojalistów lub brytyjskimi
garnizonami. Ale czarni i tak dopływali łodziami wiosłowymi do brytyjskich okrętów,
wstępowali do angielskich lub lojalistycznych oddziałów i walczyli z wielkim
entuzjazmem przeciwko zwolennikom niepodległości. Liczni angielscy oficerowie
odmawiali służby w amerykańskich koloniach, a niektórzy woleli zrezygnować ze
stanowisk, niż uczestniczyć w kampanii, którą uważali za wojnę domową[21].

Inaczej postrzegali ten konflikt europejscy intelektualiści. Byli oni – z nielicznymi


wyjątkami – przekonani, że są świadkami narodzin nowego społeczeństwa,
„amerykańskiego” narodu, będącego urzeczywistnieniem ich najśmielszych marzeń.
Paryskie teatry wystawiały sztuki ukazujące idylliczne życie osadniczych rodzin
zamieszkałych w Wirginii; posiadacze ziemscy odprawiali na scenie wspólne modły
razem ze służbą, a biali i czarni pracowali razem na polach, śpiewając chórem pieśni
o wolności. Kolonialni prawodawcy przedstawiani byli w niezliczonych książkach
i broszurach jako współcześni Spartanie, dyskutujący o przyszłości swego kraju na
dziewiczych leśnych polanach. Członkowie lokalnych milicji byli uznawani za
duchowych spadkobierców Cyncynata, porzucających pługi, by ratować byt swoich
społeczności.
„Sprawa Ameryki to w znacznym stopniu sprawa całej ludzkości – napisał Thomas
Paine we wstępie do Common Sense – i powinna ona leżeć na sercu każdemu
człowiekowi obdarzonemu przez naturę zdolnością przeżywania uczuć”[22]. Ale on
postrzegał tę sprawę przede wszystkim w kategoriach prawnych, natomiast inni
rozpatrywali wydarzenia w bardziej metafizycznym świetle. „Niepodległość Anglo-
Amerykanów jest wydarzeniem, które zapewne przyspieszy rewolucję, mającą przynieść
szczęście mieszkańcom Ziemi – wieszczył pewien francuski komentator. – Ta rodząca
się republika kryje w swym łonie prawdziwe skarby, które ubogacą świat”[23]. „To
będzie stulecie Ameryki” – oznajmił król Szwecji Gustaw III[24]. Rosyjski poeta
Aleksandr Nikołajewicz Radiszczew napisał odę na cześć powszechnej wolności, a János
Zinner w liście wysłanym do Franklina z Budy stwierdził, że uważa jego samego
„i wszystkich przywódców waszej republiki za zesłane przez niebiosa anioły, mające
wskazywać drogę i nieść pocieszenie gatunkowi ludzkiemu”[25]. Ta skłonność do
górnolotnych sformułowań objawiała się najwyraźniej we Francji, która przeżywała
orgazm zastępczego samospełnienia. „Zasługa Amerykanów polega zapewne głównie na
tym, że zrealizowali koncepcje naszych pisarzy – podkreślał Alexis de Tocqueville –
i unaocznili prawdziwość naszych marzeń”[26].
„W każdej francuskiej kawiarni można dostrzec stokrotnie więcej objawów
entuzjazmu dla tej rewolucji niż w całych Stanach Zjednoczonych” – pisał jesienią
1777 roku, po swym powrocie do Francji, zdumiony Louis Duportail, pułkownik
saperów, który spędził przeszło rok w Ameryce Północnej[27]. Ów entuzjazm zmusił do
zajęcia stanowiska powściągliwy rząd francuski. Kiedy rebelianci dowiedli, że zasługują
na poważne traktowanie, zwyciężając 17 października 1777 roku pod Saratogą
porywczego generała Burgoyne’a, Ludwik XVI i Turgot musieli zmienić swą
dotychczasową politykę. W lutym 1778 roku Francja podpisała z amerykańskimi stanami
traktat sojuszniczy. Młodzi ludzie pospiesznie wstępowali do wojska, nie tylko z chęci
zaszkodzenia Brytyjczykom, lecz także głównie po to, by dowieść intelektualnej
wyższości oświeconej Francji.
Przypadkowym zrządzeniem losu sędziwy Wolter przybył właśnie wtedy do Paryża,
by wygłosić mowę na uniwersytecie. Dom, w którym mieszkał, otoczyły tłumy
wielbicieli. Jego popiersie ustawiono na scenie opery, przystrojono wieńcem laurowym
i okadzano dymem kadzidła. Podczas wizyty starca w Académie française Benjamin
Franklin przedstawił mu swego wnuka. Wolter uniósł rękę nad jego głową, mamrocząc:
„Bóg... Wolność...”, a kiedy mędrzec Starego Świata i apostoł Nowego zatonęli
w serdecznym uścisku, wszyscy obecni mieli łzy w oczach. „Była to – według słów
jednego ze świadków – apoteoza nadal żyjącego półboga”[28].
Te przejawy niemal religijnego kultu nie wydawały się niestosowne. Liczni
obserwatorzy sceny politycznej wierzyli, że są uczestnikami czegoś w rodzaju cudu – że
całe społeczeństwo uwalnia się nie tylko od pęt monarchicznego porządku, lecz również
od kulturowych i duchowych wynaturzeń starego świata, że przeobraża się samorzutnie
w całkowicie nową formę ludzkiej polis. Wydawało się, że świat jest o krok od realizacji
utopijnych marzeń o idealnym państwie na ziemi. Państwie, które mogłoby się stać
substytutem raju, w jaki wychowankowie oświecenia już nie wierzyli.
III. PRAWDY WIARY

P oszukiwanie raju na ziemi, które trwało już od pewnego czasu, ale miało przeważnie
formę literacką, przybrało w drugiej połowie stulecia postać lawiny utopijnych
koncepcji. Powstawały prymitywistyczne utopie, bazujące na Rajskim Ogrodzie,
Arkadii, Złotym Wieku i micie szlachetnego dzikusa, utopie oparte na wierze w naukę
i postęp, utopie zwolenników wysoce zorganizowanego państwa i entuzjastów anarchii,
utopie agrarne i wielkomiejskie. Snuto też utopie umiejscowione w „przestrzeniach
Australii”, na śródziemnomorskim wybrzeżu Afryki, w Andach, na Księżycu, pod dnem
morskim i pod ziemią. Wszystkie, bez względu na swą wymowę ideową i lokalizację,
proponowały wizję wiecznego pokoju, dostatku, obfitości niezbędnych do życia dóbr,
rządów rozsądku i cnoty, a przede wszystkim szczęścia.
Dążenie do szczęścia stało się inspiracją licznych projektów z zakresu prawa
konstytucyjnego, które mimo rzekomo „naukowych” podstaw kojarzyły się bardziej
z plebanią niż z laboratorium. Większość z nich opierała się na wizji „organicznych”
społeczności, w których panowałaby wspólna własność majątkowa, a praca byłaby
źródłem radości. Tylko Jean-Jacques Rousseau wytrwale zabiegał o to, by wzloty jego
idei przystawały do realnego świata. Źródłem jego postawy było żarliwe przekonanie, że
jeśli uda się zjednoczyć ludzi w jakiejś nowej strukturze społecznej, obejmującej
zarówno sferę ducha, jak i materii, stanie się ona modelem idealnej, niemal rajskiej
formy ludzkiego bytu. Poglądy Rousseau stały się w znacznym stopniu inspiracją dla
tych Europejczyków, którzy uwierzyli, że w Ameryce Północnej powstaje idealna
formuła systemu politycznego. Ale on sam skoncentrował uwagę na dwóch
wcześniejszych rebeliach, do których doszło znacznie bliżej, a mianowicie na Korsyce
i w Polsce.
Wyspa Korsyka znajdowała się od stuleci pod rządami genueńczyków, a od lat
dwudziestych XVIII wieku nieustannie dochodziło na niej do wybuchów protestów.
W 1755 roku Filippo Antonio Pasquale Paoli, syn wygnanego korsykańskiego
buntownika i oficer neapolitańskiej armii, popłynął na ojczystą wyspę, wyparł z niej
genueńskie siły kolonialne i został ogłoszony Général de la Nation Corse. Natrafiwszy na
opór wspieranych przez Genuę korsykańskich opozycjonistów, musiał zawrzeć sojusz
z Francją, dzięki któremu utrzymał się przy władzy. Jedynym innym potencjalnym
sojusznikiem była caryca Katarzyna II, która szukała dla rosyjskiej marynarki wojennej
dogodnej bazy na Morzu Śródziemnym.
Paoli zdobył wykształcenie w Neapolu, gdzie jego profesorem był wybitny znawca
ekonomii politycznej Antonio Genovesi, a po przybyciu na Korsykę okazał się, podczas
przerw w walkach, niezwykle utalentowanym władcą. Zwołany przez niego parlament,
consulta, uchwalił 18 listopada 1755 roku konstytucję. Dawała mu ona niemal
dyktatorską władzę, a równocześnie umożliwiała wprowadzenie elementów stabilności
i porządku. Unieważnił opresyjne feudalne prawa, zdelegalizował wendetę i wdrożył
zgodny z najbardziej nowoczesnymi teoriami program zarządzania małymi
gospodarstwami rolnymi. Szkot James Boswell, który odwiedził Korsykę w okresie jego
rządów, był nim tak zachwycony, że po powrocie do Anglii wydał książkę opiewającą
jego rządy i usiłował przeprowadzić na jego rzecz kwestę. Napisał też i wydał
anonimowo niezbyt udany panegiryk ku czci „nieśmiertelnego człowieka”.
Genua, zdawszy sobie sprawę, że nie zdoła odzyskać wyspy siłą, postanowiła odstąpić
od swoich roszczeń i w 1768 roku zrzekła się swoich praw na rzecz Francji. Na Korsykę
przybył dwudziestopięciotysięczny kontyngent francuskich wojsk, by przejąć nową
kolonię. Paoli stawił im opór, ale w 1769 roku poniósł decydującą klęskę pod Ponte
Novo i został zmuszony do wycofania się w góry. W gronie wiernych wyznawców, jacy
pozostali z armii i administracji Generała Narodu Korsykańskiego, znalazł się jego
sekretarz Carlo Buonaparte, któremu towarzyszyła ciężarna żona, a ich syn miał
otrzymać imię Napoleon. W czerwcu 1769 roku Paoli wraz z czterema setkami
trwających przy nim zwolenników wsiadł na brytyjskie okręty i znalazł bezpieczne
schronienie w Londynie, gdzie Jerzy III przyznał mu generalską emeryturę. Król Prus
Fryderyk II przysłał mu szpadę z inskrypcją „Pugna pro Patria”, a Katarzyna II, która
w tym czasie narzucała swoje rządy Polsce, w uprzejmych słowach nakłaniała go do
złożenia wizyty w Petersburgu.
Rousseau wierzył, że odkrył na Korsyce społeczność nieskażoną pierworodnym
grzechem cywilizacji. W Projekcie konstytucji dla Korsyki, napisanym w 1765 roku,
proponował liczne środki, które miałyby pomóc w utrzymaniu tego stanu rzeczy. „Nie
chcę dawać wam sztucznych i usystematyzowanych praw, wynalezionych przez
człowieka, lecz oddać was na powrót we władanie niezwykłych praw natury i porządku,
które władają sercem i nie tyranizują wolnej woli” – pisał, zachwalając swoje pomysły.
Ale proponowane przez niego przedsięwzięcie wymagało niezwykłego aktu woli,
zawartego w przysiędze, którą miał złożyć równocześnie cały naród: „W imię Boga
Wszechmogącego i Świętych Ewangelii składam tę nieodwołalną i świętą przysięgę,
jednocząc się z Korsykańskim Narodem, oddając mu swe ciało, swój majątek, swą wolę
i cały swój potencjał w taki sposób, że wszystko, co posiadam, będzie odtąd stanowiło
jego niepodzielną własność. Przysięgam żyć dla niego i umierać, stosować się do
wszystkich jego praw, być posłusznym jego legalnym przywódcom i urzędnikom
i wykonywać ich wszystkie zgodne z prawem polecenia”. Zjednoczenie się z narodem
wymagało akceptacji obowiązującego systemu klasowego. Rousseau zakładał istnienie
klasy citoyens, czyli pełnoprawnych obywateli, którzy mogliby obejmować wszystkie
stanowiska, oraz dwóch „przygotowawczych” klas niższych, złożonych z ludzi
aspirujących do rangi citoyens, czyli patriotes i aspirans[1].
Korsykanie zwrócili też na siebie uwagę abbé Gabriela de Mably’ego, który kończył
właśnie wtedy swoje najsłynniejsze dzieło O prawach i obowiązkach obywatela, gdzie
uznał ich za przykład obrazujący, jak zbawienne bywają wojny i rewolucje, regenerując
narody, budząc talenty i stymulując objawianie się cnót. Rousseau pisał już w Umowie
społecznej, że społeczeństwa odradzają się przez konflikt i cierpienie, pojęcie, że
cierpienie jest nieodzownym elementem procesu twórczego, zaczęło się przyjmować.
W następnym stuleciu stanie się ona metafizyczną podstawą romantyzmu
i konstytutywnym elementem wszystkich współczesnych koncepcji kreatywności.
Wywodziły się one z katolickiej doktryny poświęcenia, wymagającej składania ofiary nie
ze zwierząt czy innych osób, ale z siebie samego. Jak dotąd jednak nigdy nie odnoszono
ich do sposobu funkcjonowania społeczeństw i nie przypisywano im atrybutów
organicznych czy fizycznych, których podstawowym elementem była krew.
Do tej pory definiowano narody, opierając się na ich języku, historii lub ustroju
społecznym. Na wszystkich wielkich historycznych malowidłach i karykaturach
symbolami narodów były znaki heraldyczne, alegoryczne zwierzęta i obiekty lub
panujący władcy. Tylko Wielką Brytanię reprezentowała z reguły kobieca postać,
Brytania, nieposiadająca – oprócz kształtu – żadnych ludzkich atrybutów,
a symbolizująca naród, ziemię oraz konstytucję. Takie podejście do pojęcia narodu
ulegało zmianie. Zaczynał on być personifikowany, postrzegany jako istota obdarzona
ludzkimi uczuciami. „Położyliśmy się na ciele ojczyzny, by ją wskrzesić, tak samo jak
prorok Eliasz położył się na ciele syna Sunamity; oko przy oku, usta przy ustach –
tłumaczył Paoli Boswellowi. – Ona zaczyna powoli odzyskiwać ciepło, a ja mam
nadzieję, że wkrótce odzyska w pełni swą energię i zdrowie”[2]. Diderot nie godził się
z taką biblijną metaforyką, ale jego metoda terapii była w zasadzie taka sama,
mianowicie uważał że „naród może się odrodzić jedynie w krwawej łaźni”[3].
W genueńsko-francuskiej transakcji, która położyła kres nadziejom Korsyki na
niepodległość, nie było nic niezwykłego. Tego typu procedury stanowiły standardowy
element procesu dyplomatycznego. Z rąk do rąk przechodziły całe prowincje lub małe
kraje. Niekiedy było to efektem oddalonych o tysiące mil wojen, o których mieszkańcy
tych obszarów w ogóle nie wiedzieli. Ale zdławienie niepodległości Korsyki wywołało
powszechne oburzenie. Było postrzegane jako obelga dla ludzkości przez postaci o tak
różnych poglądach jak Rousseau i Edmund Burke, a nawet przez mieszkańców tak
odległych miejsc jak angielskie kolonie w Ameryce Północnej, okazujących swój
sprzeciw i współczucie. Wyrazem tego zbiorowego protestu było między innymi
powstanie wielu organizacji, wśród których wyróżniało się założone w 1770 roku
w Nowym Jorku stowarzyszenie Rycerze Korsyki. Większość elit europejskich była
głęboko wstrząśnięta. A ponieważ naród postrzegano teraz w bardziej ludzkich
kategoriach, reakcje na pogwałcenie jego praw stawały się bardziej sentymentalne.
Jeszcze bardziej emocjonalną reakcję wywołała kilka lat później podobna transakcja
dyplomatyczna przeprowadzona na terytorium zamieszkanym przez inny walczący
o niepodległość naród – przez Polaków.
Rzeczpospolita, jedno z największych państw Europy, podupadała stopniowo od
połowy XVII wieku i w praktyce straciła swą suwerenność. Próby odrodzenia konającej
struktury były torpedowane przez ościenne mocarstwa, czyli Rosję, Austrię i Prusy,
którym odpowiadało posiadanie słabego buforowego sąsiada. Budziły też podejrzliwość
i wywoływały opór niezgłębionych pokładów obskurantyzmu drobnej szlachty,
stanowiącej lwią część elektoratu.
Grupa przedstawicieli tej warstwy, podporządkowana garstce ograniczonych
magnatów, wywołała w 1768 roku insurekcję, znaną jako konfederacja barska. Była ona
początkowo wyrazem buntu przeciwko królowi Stanisławowi Augustowi i jego
programowi reform, rychło jednak zwróciła się przeciwko Rosji, której wojska
stacjonowały na terenie Polski. Rosja, choć sama doprowadziła do wyboru panującego
króla, na tym etapie wydarzeń była już przeciwna większości jego oświeceniowych
posunięć. Francja – głównie po to, by upokorzyć Rosję – poparła konfederatów,
wysyłając im wojskowych doradców i gotówkę. Ale nie mogło to wpłynąć na wynik
rebelii, która została zdławiona po pięciu latach sporadycznych walk. Wywołało to
międzynarodowy kryzys, który w 1772 roku zażegnali trzej sąsiedzi Polski,
przeprowadzając tak zwany pierwszy rozbiór i dzieląc między siebie znaczne obszary jej
terytorium. Jeden z oburzonych francuskich dyplomatów nazwał ten krok
państwobójstwem[4].
Konfederacja barska była zjawiskiem nader osobliwym. Opierała swą ideologię na
wyimaginowanej idealnej przeszłości, w której Polacy byli jakoby odważnymi
i niezepsutymi Sarmatami. Konfederaci łączyli tęsknotę za utraconymi cnotami z oporem
wobec podejmowanych przez króla prób modernizacji kraju. Obrona przywilejów
szlachty mieszała im się z mitologią republikańską, a katolicka dewocja z odruchami
plemiennej solidarności. Konfederaci ostentacyjnie odrzucali rzekome zepsucie
warszawskiego dworu i uważali się za obrońców honoru narodu, jego moralności,
a nawet jego duszy. Pierwszy marszałek konfederacji, Józef Pułaski, nadał ton jej
retoryce w swej mowie wygłoszonej w Barze 30 czerwca 1768 roku: „Musimy umrzeć,
aby ojczyzna żyła, bo kiedy my żyjemy, ona umiera” – oznajmił na samym początku,
a reszta jego wystąpienia miała podobnie patologiczną wymowę[5]. Konfederaci
wykraczali poza przyjętą maksymę: „Dulce et decorum est pro patria mori”; w istocie
uznawali śmierć za niezbędną cenę życia narodu, co w tym wypadku miało niewiele
wspólnego z polityczną wolnością. Żywili mitomańskie przekonanie, że ich przodkowie,
legendarni Sarmaci, egzystowali w systemie, który można określić jako rodzaj idealnej
republikańskiej anarchii. I marzyli o odzyskaniu tego stanu egzystencji, owego
„rajskiego ogrodu”. Te i inne uczucia znajdowały odbicie w wielu politycznych
poematach, utkanych na krośnie katolickiego mistycyzmu.
Zgodnie z ideologią oświecenia, z reguły odrzucającą wszystko, co trąciło
chrześcijaństwem, Wolter potępił buntowników, uznając ich za groteskowych fanatyków
religijnych, ale tym razem jego opinia nie została przyjęta bezkrytycznie i powszechnie
zaakceptowana. Tylko nieliczni jego zwolennicy wiedzieli, na czym polega konflikt, ale
stopniowo uczyli się oceniać wydarzenia polityczne w kategoriach sentymentalnych.
A gdy opinia publiczna zaczęła postrzegać całą sprawę jako walkę narodu o przetrwanie,
sympatia przesunęła się na stronę konfederatów. Rousseau poznał w Paryżu jednego
z niewielu światłych członków konfederacji, hrabiego Michała Wielhorskiego, który
przedstawił mu swoje poglądy dotyczące stosownej dla Polski formy rządów.
Stały się one dla Rousseau pretekstem do teoretycznego dyskursu, czegoś w rodzaju
utopijnej rozprawy poświęconej kwestii przynależności narodowej. W Uwagach nad
rządem Polski wysoko ocenił formułę konfederacji i nazwał ją politycznym arcydziełem,
pozwalającym grupie świadomych obywateli wystąpić w imieniu narodu i zaangażować
całą swą wolę w obronę suwerenności ojczyzny. Stwierdził też z entuzjazmem, że walka
o wolność ma sama w sobie cechy wielkości. Zdając sobie sprawę, że konfederacja
zostanie zapewne zmiażdżona, nakłaniał Polaków, by „skorzystali ze sposobności, jaką
stwarza to wydarzenie, i wynieśli swe dusze na wyżyny, na jakich rozbrzmiewały dusze
ludzi starożytności”. Kazał im jednak wzorować się nie tylko na starożytnych Grekach
i Rzymianach, lecz także na Mojżeszu, gdyż naród to nie tylko państwo. Przypominał
im, że „prawa Numy i Likurga są martwe, natomiast jeszcze starsze prawa Mojżesza
nadal żyją. Ateny, Sparta, Rzym upadły i nie zostawiły na ziemi swoich dzieci.
Natomiast Syjon, choć zburzony, nie stracił swoich dzieci. One nie mają już
przywódców, ale nadal są ludźmi, nie mają już państwa, ale nadal są obywatelami”[6].
Uznawał więc nadrzędność narodu nad państwem czy pojmowaną geograficznie ziemią
ojczystą i stwierdzał, że jego rola przypomina rolę religijnego bractwa. Tytuł
„obywatela”, jaki nadawał członkom tej społeczności, był w świetle jego wywodów
najbardziej zaszczytnym tytułem, jakim może być obdarzony człowiek.
Rousseau urodził się jako obywatel Republiki Genewskiej, która nie była wymarzoną
przez niego tradycyjną spartańską republiką, walczącą z zepsuciem zewnętrznego świata.
Kraj Wilhelma Tella egzystuje w wyobraźni Zachodu jako kraj ludzi wolnych. Ale
w połowie XVIII wieku liczne z trudem wywalczone kodeksy praw obywatelskich uległy
atrofii i przybrały formę narzędzi umożliwiających dominację jednych grup społecznych
nad innymi. Czcigodna republika stała się lennem małego kręgu patrycjuszowskich
rodzin, arystokracji, która nie śmiała wymawiać własnego imienia. Owa elita nie
dopuszczała nikogo spoza swego kręgu do zasiadania w Petit Conseil, która rządziła
krajem przy pomocy armii drobnych urzędników, nieodpowiadających przed nikim
innym. Zewnętrznemu obserwatorowi państwo mogło się wydawać idealnym modelem
równości, gdyż wymierzone przeciw luksusowi ustawy zabraniały noszenia kosztownych
strojów i cennej biżuterii, przesadnego zdobienia domów i posługiwania się eleganckimi
ekwipażami. Ale republika stała się w istocie bliską tyranii oligarchią. Jej władze – jako
jedyny rząd w Europie – wydały pospiesznie dekret nakazujący zniszczenie i spalenie
wszystkich egzemplarzy Umowy społecznej (co nastąpiło 19 czerwca 1762 roku)
i zakazały Rousseau wstępu do Szwajcarii. Miejska burżuazja, którą dowodził François
De Luc, nazwany przez Woltera Paolim Genewy, opowiadała się po stronie Rousseau,
ale choć krytykowała oligarchiczne rządy patrycjatu, jednocześnie zawzięcie zwalczała
aspiracje klas niższych.
Kampania na rzecz odrodzenia szwajcarskich ideałów została zapoczątkowana
w Zurychu, gdzie założono Helvetisch-vaterländische Gesellschaft i utworzono katedrę
historii patriotycznej oraz polityki. Znany mistyk, pastor Johann Kaspar Lavater, ogłosił
zbiór patriotycznych utworów poetyckich, zachęcających młodych ludzi do spędzania
wieczorów na śpiewaniu pieśni ku czci ojczyzny, a młode kobiety do wybierania
patriotów na mężów. Młodszy kolega Lavatera, Johann Heinrich Pestalozzi, założył
szkołę i choć upadła ona w 1780 roku, jego pedagogiczne koncepcje przetrwały. W tym
samym roku Pestalozzi wydał księgę aforyzmów i refleksji, a w 1781 roku powieść
polityczną zatytułowaną Leonard i Gertruda. Jej akcja toczy się we wsi, której
mieszkańcy – nie wyłączając zarządcy – są w większości zdeprawowanymi,
przewrotnymi i przeważnie pijanymi głupcami. Gertruda, wcielenie idealnej żony,
sprowadza na drogę cnoty swego męża, wychowuje własne i cudze dzieci, a w końcu
zmienia oblicze całej społeczności. To z jej inicjatywy powstaje lokalna szkoła, dzięki
której dochodzi do „regeneracji” wioski, a później całego kraju[7]. Inny przyjaciel
Lavatera, urodzony w Zurychu malarz Johann Heinrich Füssli, propagował podobne
ideały w wydanym w 1775 roku politycznym „katechizmie”. Zaczyna się on od
rozważań o szczęściu, a kończy zapewnieniem, że najwyższą formą życia
obywatelskiego jest „prawdziwy patriota”[8].
Jego dzieło jest jednym z najwcześniejszych obywatelskich „katechizmów”, które
z założenia miały nadać politycznym poglądom uświęconą moc religijnego dogmatu.
Samo słowo „katechizm”, symbolizujące wszystkie obiekcje ludzi oświecenia wobec
zorganizowanej religii, zaczynało właśnie robić nową karierę w polityce. To samo można
powiedzieć o słowach „obywatel” i „patriota”, które otrzymały nowe, pozytywne
konotacje, odnoszące się do zaangażowania w sprawy publiczne. Często cytowane
twierdzenie doktora Johnsona, że „patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawca”,
zostało sformułowane w czasach, w których pojęcie to miało lekko pejoratywne
zabarwienie i określało radykalną postawę, zakładającą gotowość do wystąpienia
przeciwko królowi w obronie partykularnych interesów. Później zmieniło znaczenie
i zaczęło się odnosić do ludzi, którzy stawiają na pierwszym miejscu interes swego kraju.
Ale termin „prawdziwi patrioci” zakładał także istnienie „fałszywych patriotów”. Skoro
bowiem służba wspólnemu dobru stawała się artykułem wiary, to odmowa takiej służby
lub nawet brak odpowiednio silnych przekonań zasługiwały na potępienie.
Wyobrażenie patrioty, którego łączy z rodakami braterstwo broni, miało liczne cechy
wizerunku szlachetnego rycerza, służącego swemu królowi i swojej wierze,
zobowiązanego przez przysięgę do walki ze złem w imię dobra. O jego wartości
decydowały siła wiary i oddanie sprawie. Biskup Ignacy Krasicki, choć nieprzychylny
konfederatom zwolennik Woltera, wychwalał w swym napisanym po pierwszym
rozbiorze Polski Hymnie do miłości ojczyzny „rozkosze” cierpienia i umierania za
sprawę. Paoli twierdził, że „na każdego Korsykanina, który zginie za swój kraj, czeka
korona męczennika”, choć jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej taka sugestia wywołałaby
zdumienie. Skoro jednak istniały śmierć i męczeństwo, dla prawdziwego patrioty
musiało istnieć też życie wieczne. Jednym z najbardziej interesujących tekstów, jakie
powstały w okresie konfederacji barskiej, były „proroctwa” karmelity, który propagował
wizję odkupienia przez cierpienie i obiecywał konfederatom zmartwychwstanie[9].
Nowoczesny patriota – podobnie jak średniowieczny rycerz poszukujący swego
Graala na całym świecie – mógł walczyć za sprawę w każdym miejscu na ziemi, gdyż
miała ona charakter uniwersalny. Prekursorem tej koncepcji został – nie całkiem
świadomie – La Fayette. „Pokochałem Amerykę, gdy tylko o niej usłyszałem – pisał,
mijając się z prawdą, do prezydenta Konresu Kontynentalnego Henry’ego Laurensa we
wrześniu 1778 roku. – Gdy tylko dowiedziałem się, że walczy ona o wolność, zapłonęło
we mnie pragnienie przelania za nią krwi”[10]. 11 września 1777 roku, tuż po swych
dwudziestych urodzinach, La Fayette przeszedł chrzest bojowy w bitwie pod
Brandywine, podczas której został ranny w nogę. Choć rana była powierzchowna, musiał
spędzić jakiś czas w łóżku. Wykorzystał go na pisanie listów wykwintnych w formie,
w których opowiadał rodzinie, jak utoczył krwi w imię wolności.
Pierwszymi zagranicznymi ochotnikami, którzy podjęli walkę o sprawę Ameryki, byli
Francuzi. Rekrutowali się oni po części z szukających chwały zwykłych obywateli,
takich jak ekscentryczny hrabia Armand-Charles Tuffin markiz de la Rouërie, bretoński
szlachcic, któremu burzliwa młodość upłynęła w Paryżu na namiętnych romansach
z aktorkami, pojedynkach oraz, przez pewien czas, pobycie w klasztorze trapistów,
potem zaś pojechał do Ameryki i już jako „pułkownik Armand” zdobył sławę
odważnego i zdolnego żołnierza. Drugą grupę stanowili oficerowie, którzy udali się za
ocean za zgodą francuskiego rządu, by obserwować wydarzenia i składać meldunki,
a także pomagać rebeliantom. Po nich najliczniejszy kontyngent tworzyli ludzie, których
wysłał Broglie – głównie zawodowi żołnierze, bez perspektyw we własnym kraju.
Typowym ich reprezentantem był pochodzący z Bawarii Johann von Robais baron de
Kalb. Służył on w wojskach niemieckich i francuskich, przeszedł chrzest bojowy pod
Fontenoy i pod koniec wojny siedmioletniej został podpułkownikiem. Zginął w bitwie
pod Camden, osłaniając odwrót generała Gatesa, w sierpniu 1780 roku.
W 1777 i na początku 1778 roku podróż do Nowego Świata odbyły dziesiątki
młodych, dobrze urodzonych Francuzów. Niektórzy z nich byli oficerami i zrezygnowali
ze służby w wojsku lub z innych stanowisk. Na miejscu spotykali przedstawicieli
wszystkich państw Europy. Z dalekich Inflant przybył baron Gustav Heinrich von
Wetter-Rosenthal, który służył jako „porucznik John Rose”. Z Niemiec – Friedrich
Wilhelm von Steuben, który tak słabo znał angielski, że nawet lżąc swoich
podkomendnych, musiał korzystać z pomocy tłumacza, ale mimo to wpoił armii
Waszyngtona podstawy walki wręcz i na bagnety. Z Węgier przypłynął pułkownik
Mihály Kováts, znakomity dowódca kawalerii, który zginął pod Charlestonem w maju
1779 roku.
Największa liczba ochotników – około sześciuset – pochodziła z Polski. Rekrutowali
się oni przeważnie spośród byłych konfederatów, niejako potwierdzających słuszność
stworzonej przez Rousseau wizji bezpaństwowego narodu. Choć większość stanowili
oficerowie i ludzie bardzo odważni, ich wartość bojowa była ograniczona ze względu na
barierę językową. Do wyjątków należał Kazimierz Pułaski, syn pierwszego marszałka
konfederacji. „Marzę o tym, by oddać życie za tak prawdziwą sprawę; chcę umrzeć na
łożu chwały, chcę zginąć na posterunku” – pisał do Franklina, wypływając z Francji
w czerwcu 1777 roku[11]. Wkrótce po przybyciu do Ameryki Pułaski został postawiony
na czele oddziału Polaków podczas bitwy pod Brandywine, a cztery dni później otrzymał
nominację na generała kawalerii Armii Kontynentalnej. Jako jeden z najwybitniejszych
dowódców konfederacji wsławił się głębokimi wypadami, które okazały się bardzo
skuteczne w walce z regularnymi oddziałami rosyjskiej armii, a teraz położył wielkie
zasługi przy formowaniu pierwszego dużego oddziału kawalerii rebeliantów. Zginął,
walcząc na jego czele, w bitwie pod Savannah.
Jedynym cudzoziemskim ochotnikiem, którego sława miała dorównać sławie
La Fayette’a, był Polak, Tadeusz Kościuszko. Jako zawodowy żołnierz przybył do
Ameryki, by zdobyć doświadczenie i służył przez całą wojnę w randze generała.
Akceptował najbardziej radykalne aspekty sprawy, za którą walczył, i stał się zbrojnym
apostołem kultu wolności. Był znakomitym inżynierem i jednym z niewielu
obcokrajowców, którzy wnieśli ważny wkład w dzieło zwycięstwa. Choć bowiem
wszyscy ci błędni rycerze skutecznie podnosili morale rewolty, nie mogli zapewnić jej
tego, czego najbardziej potrzebowała – wsparcia armii i marynarki wojennej którejś
z europejskich potęg.
Latem 1778 roku flota dowodzona przez admirała Jeana Baptiste’a hrabiego d’Estaing
wypłynęła z Francji, by wspomóc kolonistów, a francuska armia przygotowywała się do
inwazji na Anglię. Część gromadzących się w Normandii żołnierzy stanowili weterani
innych francuskich ekspedycji zbrojnych. Jednym z nich był pułkownik Charles François
Dumouriez, który w chwili zakończenia wojny siedmioletniej miał dwadzieścia cztery
lata, a w czasie jej trwania odniósł aż dwadzieścia dwie rany. Zaoferował swoje usługi
Korsykanom, a kiedy Paoli nie skorzystał z jego propozycji, wstąpił do francuskich
oddziałów interwencyjnych, które, jak wiadomo, ostatecznie pozbawiły Paolego władzy.
W 1770 roku został wysłany do Polski jako główny doradca konfederacji barskiej.
W Polsce walczyli też inni Francuzi, którzy wcześniej brali udział w tłumieniu
wolnościowych dążeń Korsyki, między innymi generał Charles de Vioménil oraz
Armand Louis de Gontaut, książę Lauzun, diuk de Biron i ulubieniec wersalskich dam.
Ten ostatni dobrze się bawił podczas pobytu na Korsyce, gdyż zabrał tam ze sobą
kochankę, która towarzyszyła mu nawet na polu bitwy. W 1778 roku popłynął do
Senegalu na czele trzystuosobowego, złożonego z Polaków, Węgrów, Niemców
i Irlandczyków, międzynarodowego korpusu, który miał zająć tamtejsze osady
brytyjskie, ale zdążył wrócić na tyle wcześnie, by przyłączyć się we wrześniu 1779 roku
do oddziałów koncentrowanych w Normandii. Miał swoje własne plany inwazji, tyle że
dotyczyły one nie Anglii, lecz Irlandii. „Wyznam panu w zaufaniu – pisał do Jerzego
Waszyngtona – że najbliższy mojemu sercu projekt dotyczy zamienienia jej w wolny
i niepodległy kraj, jakim jest Ameryka. Nawiązałem tam szereg potajemnych kontaktów.
Niech Bóg pomoże nam zwyciężyć i niech zacznie się w końcu era wolności, która
przyniesie światu szczęście”[12].
Zamiast o inwazji na Anglię Francuzi podjęli decyzję o wysłaniu do Ameryki
niewielkich sił wojskowych, dowodzonych przez generała Jeana-Baptiste’a de Vimeura,
hrabiego de Rochambeau. Gdy tylko dotarło to do wiadomości publicznej, żołnierze na
wyścigi próbowali się dostać do któregoś z oddelegowanych na tę wyprawę pułków.
Hrabia de Ségur, który trzy lata wcześniej liczył na wyjazd do Ameryki u boku
La Fayette’a, wpadł w rozpacz, odkrywszy, że jego pułk pozostanie w kraju. Starał się
o przeniesienie do innej jednostki i nachalnie błagał o protekcję wszystkie wpływowe
osoby – w tym samą królową Marię Antoninę. Ludzie jego pokroju uważali, że jest to
wojna, której po prostu nie wolno im przegapić.
Gdy w lutym 1778 roku do wojny amerykańskiej przystąpiła Francja, a wkrótce
potem – w kwietniu 1779 roku – sprzymierzona z nią Hiszpania, stała się ona wojną
europejską, a w pewnym sensie również światową. Potwierdziło się to w sposób jeszcze
bardziej wyraźny, gdy w 1780 roku wojnę Anglii wypowiedziała również republika
holenderska. W tych okolicznościach utrzymanie kolonii stało się dla Brytyjczyków
sprawą mniejszej wagi, gdyż stanęli wobec problemów o wiele istotniejszych. Krytyczny
moment nastąpił w 1781 roku pod Yorktown, gdzie Armia Kontynentalna i jej francuscy
sprzymierzeńcy zamknęli w pułapce generała Charlesa Cornwallisa. La Fayette wyróżnił
się podczas jednego z frontalnych ataków na reduty brytyjskie, ale owa potyczka nie była
bynajmniej krwawą łaźnią. Trzydniowe walki kosztowały Brytyjczyków 156 zabitych
i 326 rannych, a straty Amerykanów i Francuzów nie przekroczyły 85 zabitych i 199
rannych[13]. Niemniej właśnie ta bitwa okazała się decydująca.
Amerykańska wojna została nie tyle wygrana przez kolonistów, ile przegrana przez
Brytyjczyków. Wielką rolę odegrała w niej też europejska dyplomacja. Została ona
jednak przegrana również dlatego, że jej przyczyny i motywy po każdej ze stron były dla
drugiej strony bardzo niejasne, a dla Brytyjczyków – wręcz niepojęte. Po kapitulacji
Cornwallisa pod Yorktown jego wojska złożyły broń i wymaszerowały ze zwiniętymi
sztandarami, symbolizującymi totalną klęskę. Ich orkiestra – stosownie do nastroju
chwili – grała marsza The World Turned Upside Down (Świat stanął na głowie).
Sukces sił francusko-kolonialnych i ewakuacja Brytyjczyków z trzynastu kolonii
zostały uznane w Europie za coś w rodzaju triumfu sprawiedliwości, za nieuniknione
zrządzenie Opatrzności. Był to typowy przykład zwycięstwa szlachetnych i natchnionych
ludzi, którzy na początku wydawali się pozbawieni szans. Wynik wojny zdawał się też
zawierać w sobie nieskończoną obietnicę. „Uważałem wówczas, że rewolucja
amerykańska zwiastuje nową polityczną epokę, że stanie się ona z konieczności źródłem
wielkiego postępu światowej cywilizacji i że doprowadzi niebawem do wielkich zmian
istniejącego w Europie porządku społecznego” – pisał hrabia Claude Henri de Saint-
Simon, który walczył pod Yorktown w wieku zaledwie dwudziestu lat[14]. Nie należy
jednak lekceważyć tej jego dość egzaltowanej wypowiedzi, uznając ją za przechwałki
przekonanego o własnej ważności młodzieńca. „Nie posunę się chyba zbyt daleko, jeśli
powiem, że amerykańska rewolucja może się okazać – tuż za wprowadzeniem
chrześcijaństwa – najważniejszym krokiem na drodze do postępu ludzkości” – pisał
bowiem walijski filozof Richard Price, przewidując narodziny nowej ery, w której
jagnięta będą leżały bezpiecznie obok lampartów[15]. „Od odkrycia Ameryki przez
Kolumba nie było wydarzenia tak ważnego dla rasy ludzkiej” – dowodził z kolei
francuski minister Turgot[16]. Niezliczeni Europejczycy uznawali amerykańską
rewolucję za dowód na to, że ludzkie społeczności mogą decydować o swoim losie; że
jeśli będą one zdrowe moralnie, mogą uzyskać wolność – pod warunkiem że okażą
wystarczającą determinację i wytrwają na tej trudnej drodze. Przykład płynący
z Ameryki zdopingował też wielu Europejczyków do walki o utracone prawa i do
podejmowania prób potwierdzenia swojej narodowej tożsamości.
Dnia 8 kwietnia 1782 roku, sześć miesięcy po bitwie pod Yorktown, rewolucja
wstrząsnęła Republiką Genewską. Po całonocnych zamieszkach, podczas których doszło
do zastraszenia straży miejskich, zdobycia arsenału i spalenia wielkiej ilości prochu
(choć żadna ze stron nie poniosła wielkich strat w ludziach), piętnastoosobowa Petit
Conseil ustąpiła i oddała władzę rebeliantom. Tylko jednego z nich, Jeana
Pierre’a Marata (brata słynnego potem demagoga rewolucji francuskiej), można by uznać
za radykała. Pozostali – Étienne Clavière, znany lekarz doktor Louis Tronchin, Jacques
Antoine Du Roveray czy François d’Ivernois – byli szacownymi przedstawicielami
starych genewskich rodzin, tyle że w danej chwili oddalonych od władzy. Jak można
było przewidzieć, przejęcie władzy przez rebeliantów nie doprowadziło do poważnych
reform ani zmian społecznego porządku, a „rewolucja” rychło okazała się tym, czym
w istocie była – zwycięstwem jednej z rywalizujących ze sobą patrycjuszowskich frakcji.
Ale Francja, choć piała peany na cześć amerykańskiej wolności, nie zamierzała
tolerować nawet cienia jej przejawów w Genewie. Paryski minister spraw zagranicznych
hrabia Charles Gravier de Vergennes złożył ostry protest i odwołał swego
przedstawiciela dyplomatycznego. Zapewnił sobie poparcie kantonów, których stolicami
były Berno i Zurych, oraz Królestwa Sardynii (której kontynentalna prowincja, Sabaudia,
graniczyła z Republiką Genewską) i zaczął gromadzić siły zbrojne. W czerwcu
francuskie wojska, dowodzone przez markiza François de Jaucourta – byłego obrońcę
głoszonych przez konfederatów barskich swobód obywatelskich w Polsce – zaczęły
napierać na granice republiki.
Francuski publicysta Jacques Pierre Brissot, który przybył do Genewy 12 czerwca, był
świadkiem upadku oblężonego miasta i opłakiwał zdławienie jego wolności. Tronchin
był już wtedy nazywany genewskim Franklinem, a Roveray i d’Ivernois stroili się
w szaty Waszyngtona. „Jesteśmy gotowi dać się pochować pod gruzami naszych
swobód – pisał Clavière do hrabiego de Vergennes. – Możesz, drogi hrabio, uważać te
swobody jedynie za kapryśne marzenia, ale te marzenia są naszymi marzeniami”[17].
Owe marzenia nie rozpalały jednak wyobraźni większości obywateli, a kiedy francuskie
oddziały zajęły pozycje bojowe, determinacja przywódców buntu zaczęła się kruszyć.
Jaucourt spokojnie odczekał, aż cała rewolta ulegnie załamaniu, a potem szlachetnie
narzucił miastu łagodne warunki kapitulacji i sporządził listę dwudziestu jeden
prowodyrów, których skazano na wygnanie.
Takiego rezultatu można się było spodziewać. Rewolucja nie miała szans powodzenia
bez poparcia przeważającej części mieszkańców miasta, którzy nie chcieli ryzykować
utraty życia lub zdrowia w imię kilku archaicznych praw. Nieco wcześniejsze, lecz
mające podobne źródła wydarzenia w Irlandii wyraźnie dowiodły, że wzniosłe hasła
zbuntowanych trybunów ludowych nie zdołają poderwać mas do walki.
Półmilionowa anglikańska Ascendancy, która rządziła Irlandią, była wychowana
w angielskiej kulturze i angielskiej tradycji parlamentarnej. Podobnie jak Amerykanie
Irlandczycy byli podporządkowani władzy Londynu, co prowadziło do konfliktów, które
z miejsca stały się pożywką dla takich samych wolnościowych ideologii. Niemal
milionowa rzesza osiadłych głównie w Ulsterze szkockich dysydentów wyznających
prezbiterianizm identyfikowała się z Amerykanami. Jeden z ówczesnych obserwatorów
sceny politycznej stwierdził, że są oni „ze względu na swą religię, wykształcenie
i prastare obyczaje Miłośnikami Wolności”[18]. Ich poglądy, podobnie jak postawa ich
amerykańskich kuzynów protestanckich, uległy radykalizacji, kiedy angielski rząd
uchylił niektóre ustawy dyskryminujące katolicką ludność Irlandii. Trzymilionowa
rzesza katolików nie posiadała praw politycznych i nie była w stanie wyrażać opinii.
W kwietniu 1778 roku urodzony w Szkocji amerykański oficer marynarki John Paul
Jones przypłynął do Belfastu na pokładzie okrętu wojennego Stanów Zjednoczonych
USS „Ranger”, oddał salwę z dział i oddalił się, dowodząc przekonująco, że Irlandia jest
całkowicie bezbronna. Groźba inwazji Francuzów, od niedawna sojuszników Ameryki,
stała się nagle bardzo realna. Ponieważ stacjonujące na wyspie siły angielskie były
nieliczne, klasy posiadające zaczęły formować oddziały milicji. Rząd zaaprobował tę
działalność i zapewnił dostawy broni. Pod koniec 1779 roku liczba Irlandzkich
Ochotników sięgnęła czterdziestu tysięcy. A pod koniec 1780 roku w dowodzonych
przez Jamesa Caulfielda hrabiego Charlemonta oddziałach samoobrony służyło już
osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Katolicy nie mieli prawa wstępować w ich szeregi, ale
niektórzy wspierali je finansowo.
W dużych zgromadzeniach ludzkich zawsze budzi się z czasem świadomość własnej
siły, a Irlandzcy Ochotnicy nie byli tutaj wyjątkiem. Ich ćwiczenia i pokazy musztry
stawały się okazją nie tylko do imprez towarzyskich, lecz również do poważnych
dyskusji, z których wyłoniła się silna sympatia dla sprawy Ameryki, a po chwili – chęć
pójścia w jej ślady. Podczas spotkania przedstawicieli Irlandzkich Ochotników, do
którego doszło w Dungannon 15 lutego 1782 roku, sformułowano listę żądań pod
adresem Westminsteru. Najważniejsze z nich dotyczyło zaniechania wszystkich
restrykcji dotyczących handlu, ale domagano się również większej autonomii i uchylenia
części ustaw ograniczających prawa katolików. „Irlandia jest teraz narodem!” –
wykrzyknął przywódca patriotów Henry Grattan, kiedy 22 lutego te żądania zostały
spełnione[19]. Tak zwany parlament Grattana przystąpił do rządzenia tym nowym
narodem z nieuzasadnionym optymizmem.
„Rewolucja 1782 roku – pisał student prawa, późniejszy przywódca Irlandczyków
Theobald Wolfe Tone, który w 1780 roku chciał jechać do Ameryki i walczyć
z rebeliantami – umożliwiła Irlandczykom jedynie sprzedawanie swego honoru, swej
uczciwości i interesów swego kraju za znacznie wyższą cenę; była to Rewolucja, która
pozostawiła trzy czwarte naszych rodaków w takiej samej niewoli, w jakiej ich
zastała”[20]. Liczni Ochotnicy, zamiast zgodnie z oczekiwaniami Grattana i Charlemonta
spokojnie wrócić do domów, nadal się jednak spotykali i wysuwali kolejne żądania,
zwłaszcza odnośnie do emancypacji katolików. W 1783 roku podjęli nawet próbę
dokonania czegoś w rodzaju przewrotu. Zostali zakrzyczani i zmuszeni do rozproszenia
się, ale znaleźli pociechę w namiętnej retoryce.
W tym samym czasie do podobnej próby narodowego odrodzenia pod hasłami
powrotu do starych praw i duchowej czystości doszło w Republice Zjednoczonych
Prowincji, niegdyś jednym z najbardziej podziwianych państw Europy. Ten
zdecydowanie protestancki kraj wykuł swą narodową tożsamość w trakcie długotrwałych
wojen z katolicką Hiszpanią. Jego obywatele korzystali z praw i swobód, których
zazdrościła im cała Europa, a panujący w nim system polityczny przyczynił się do
dynamicznego rozwoju handlu i przemysłu. Pod koniec XVIII wieku Holandia była
w przeliczeniu na jednego mieszkańca najbogatszym państwem Starego Kontynentu,
a także ojczyzną najwybitniejszych filozofów, wynalazców i artystów. Jako kraj słynący
z religijnej i politycznej tolerancji, stała się „oficyną wydawniczą myślącej Europy”.
Choć jednak drukowano na jej obszarze najważniejsze manifesty oświecenia, którego
Republika Zjednoczonych Prowincji wydawała się modelowym wzorcem, jego idee nie
wywarły na nią większego wpływu. Wydane w Amsterdamie już w 1762 roku dzieło
Rousseau Umowa społeczna doczekało się przekładu na niderlandzki dopiero
w 1788 roku.
Schyłek republiki rozpoczął się już w pierwszych dziesięcioleciach XVIII wieku.
Społeczna spójność tej miejskiej demokracji powoli zanikała, gdyż bogacze stawali się
coraz potężniejsi, a liczba biednych wciąż rosła. Urzędy publiczne były zastrzeżone dla
nielicznej grupy patrycjuszy, których rządy nazywano pogardliwie pruikentijd, epoką
peruk. I pod tą właśnie nazwą przeszły one do historii. Całe niezadowolenie poddanych
skrupiało się na groteskowym i żałosnym stadhouderze Wilhelmie V, a jego dwór
uważano powszechnie za jaskinię nieprawości i korupcji.
Walczący o wolność Korsykanie i Polacy budzili tu powszechną sympatię, a spora
grupa Holendrów przepłynęła Atlantyk, by stanąć po stronie rebeliantów. „[W] Ameryce
wstało święte słońce – głosił pewien holenderski kaznodzieja. – Ameryka może stać się
dla nas przykładem w walce z degeneracją naszego narodowego charakteru, z upadkiem
jego idei, zanikiem woli przetrwania (...), może nam pokazać, jak się zwalcza tyranię
i przywraca siły bliskiemu agonii duchowi wolności”[21]. Występujący przeciwko
Wilhelmowi V opozycjoniści, nazywający się patriotami, przyjęli amerykańskie hasła za
swoje. Popierając Amerykanów, podważyli pozycję stadhoudera, występując przeciwko
jego najważniejszemu sprzymierzeńcowi, czyli Anglii, i doprowadzili do rozpadu tego
sojuszu. Kiedy pod koniec 1780 roku wybuchła wojna angielsko-holenderska, „patrioci”
przejęli od Amerykanów czarne kokardy, a baron Joan Derk van der Capellen tot den Pol
opublikował w 1781 roku broszurę, w której wzywał mieszkańców kraju do powstania
w obronie swych praw, przysługujących im z tytułu urodzenia jako potomkom „wolnych
Batawów”.
Istniejąca rzekomo w przeszłości rajska republika Batawia, której mieszkańcy mieli
żyć w zgodzie z Bogiem i odznaczać się spartańskimi cnotami, była przedmiotem wielu
sporów dotyczących jej prawdziwego ustroju. Tak jak w Ameryce działalności
„patriotów” towarzyszył silny ruch religijny. Kościół reformowany, reprezentujący
panujące wyznanie, był uważany za przykład babilońskiej degeneracji i atakowany na
podobnej zasadzie i z podobnych powodów jak Kościół anglikański, przeciw któremu
występowali amerykańscy koloniści. Oburzenie, jakie budziła ostentacyjna
ekstrawagancja bogatych, przeważała nad konkretnymi żalami społeczeństwa. Aby więc
zapewnić sobie większe poparcie ludności kraju, „patrioci” odwoływali się do
populistycznych uczuć religijnych. W patriotycznym katechizmie, zatytułowanym Opis
czystych uczuć prawdziwych Holendrów, van der Capellen został opisany jako
„prawdziwy Syn Wolności, poczęty z ducha Patriotów, zrodzony z Dziewicy Swobody,
który umęczony pod księciem Wilhelmem umarł i został pogrzebiony; trzeciego dnia
zmartwychwstał do niebiańskiej chwały i siedzi odtąd po prawicy Ojców Narodu”[22].
Sukcesy amerykańskich rebeliantów, potwierdzone przez traktat wersalski
z 1783 roku, przekonały „patriotów”, że Bóg sprzyja prawym i odważnym. Pod
wpływem tego przekonania reaktywowali oni tradycyjne jednostki miejskiej milicji, tak
zwane wolne korpusy. W czerwcu 1785 roku tysiące ochotników z całej Holandii
zgromadziły się w Utrechcie, by zaprzysiąc Akt Zobowiazania, w którym przyrzekali, że
będą bronić swych swobód „do ostatniej kropli krwi”, i zobowiązywali się do walki
o odrodzenie swej republiki. Kilka tygodni później uchwalili rezolucję Leids Ontwerp
(Projekt lejdejski), stwierdzającą, że wolność jest „niezbywalnym prawem” każdego
obywatela, a „suwerenem są tylko głosy ludu”. Była to wyraźna prowokacja pod
adresem stadhoudera, czyli władcy państwa[23]. Ale „patrioci” okazali się nieliczni,
a uboższe warstwy opowiedziały się po stronie Wilhelma V. Były przerażone
perspektywą terroru, jaki zapewne towarzyszyłby walce o słuszną sprawę, i obawiały się
rozlewu krwi, który miałby ją uświęcić.
„Patrioci” liczyli na poparcie Francji, która jednak unikała zajęcia jasnego stanowiska.
Hrabia de Maillebois otrzymał zgodę na utworzenie legionu, który miał udać się do
Holandii i walczyć po stronie „patriotów”. Wstępowali do niego żądni sławy młodzi
ludzie, którym nie udało się dostać do Ameryki. Typowym ich przedstawicielem był
Étienne Jacques Macdonald, syn jakobity z leżącej w archipelagu Hebrydów wyspy
South Uist. Był przeznaczony do stanu duchownego, ale lektura Homera wzbudziła
w nim marzenie o odegraniu roli Achillesa. Wstąpił do legionu de Mailleboisa
w 1785 roku jako młody, dwudziestoletni człowiek. Wyruszając w szeregach legionu
z Nijmegen, niósł w głowie szczytne ideały, a w plecaku marszałkowską buławę.
W 1785 roku Francja wsparła „patriotów”, oddelegowując do Holandii pewną liczbę
artylerzystów oraz saperów, i rozważała nawet wysłanie nielicznego morskiego desantu,
który wypłynąłby z Dunkierki pod wodzą La Fayette’a, by wziąć udział w obronie
Amsterdamu. Ale nie zamierzała przystępować do wojny za ich sprawę, Anglia zaś
nakłaniała Prusy, by te sprawdziły, czy nie blefuje. We wrześniu 1787 roku wojska
pruskie, dowodzone przez księcia Brunszwiku, wkroczyły do Holandii, a miesiąc później
stadhouder zasiadł ponownie na haskim tronie. Opór szybko osłabł. Kilkutysięczna
rzesza „patriotów” wyruszyła na emigrację, znajdując schronienie głównie we Francji.
„To była tylko arystokracja przeciw arystokracji – tłumaczył później książę
Brunszwiku. – Interesy ludu budziły tak małe zainteresowanie, że nie doszło nawet do
stworzenia rzetelnej reprezentacji narodu, będącej jedynym prawdziwym fundamentem
jakiegokolwiek wolnego rządu”[24]. To samo w znacznym stopniu dotyczyło Polski,
w której nie powiódł się kolejny zryw, wzniecony przez marzących o odzyskaniu dawnej
chwały tym razem polskich „patriotów”.
Po klęsce konfederacji barskiej i rozbiorze z 1772 roku Polska stała się w praktyce
kolonią Rosji, a jej królowi i instytucjom publicznym rozkazy wydawała rosyjska
ambasada w Warszawie. Ale w kraju nie doszło do takiej stagnacji jak w Holandii, gdyż
przeżywał on odrodzenie kulturalne. Polacy zaczęli otaczać kultem swe narodowe mity
i rzekome sarmackie cnoty. Sięgali do historii i odnajdywali w niej wartości, które wciąż
pozwalały budować nadzieję na wspaniałą przyszłość. Młodego pokolenia politycznie
wyrobionej szlachty nie zadowalała już polityka króla, który usiłował odbudować
gospodarkę kraju w taki sposób, by nie wywołać interwencji potężnych sąsiadów. Jej
przedstawiciele byli żądni czynu i chcieli mieć wpływ na władzę. Pod koniec 1787 roku
członkowie tej hałaśliwej opozycji przejęli od Holendrów miano „patriotów” i zaczęli się
domagać reform oraz suwerenności. Rosja była pochłonięta wojną z Turcją, a więc
chwilowo bezsilna. Prusy aktywnie zachęcały „patriotów” do czynu, w nadziei na udany
połów w mętnej wodzie. Latem 1788 roku nuncjusz papieski w Warszawie stwierdził, że
nastroje polityczne w kraju znalazły się w stanie orgasmo[25]. Ale wrzenie nie osiągnęło
punktu kulminacyjnego. Kiedy w październiku 1788 roku zaczęły się obrady Sejmu
Wielkiego, posłowie mówili o reformach, ale poświęcali więcej czasu na spektakularne
gesty niż na rzetelną pracę. „Patrioci” ozdabiali swe mowy wzmiankami
o Waszyngtonie, Franklinie i Jeffersonie, nazywali swego najwybitniejszego przywódcę,
młodego arystokratę Ignacego Potockiego, polskim La Fayette’em i byli przekonani, że
osiągną swe cele, jeśli tylko zdobędą się na poważny akt woli.
Rousseau, definiując siłę sprawczą wszelkiej działalności politycznej, nazywał ją
imaginacją. Wierzył, że to ona „przenosi” ludzi poza obszar własnego „ja” i daje im siłę
do działania w imieniu innych. Wydarzenia, do których doszło w Holandii, Szwajcarii
i Polsce, stanowiły przykład zejścia tej imaginacji na bezdroża. Siłą inspirującą
bohaterów wydarzeń była ślepa wiara w potęgę własnej woli, wiara, którą można uznać
za trwałe dziedzictwo amerykańskiej rewolucji.
IV. FAŁSZYWE BÓSTWA

A merykański wzorzec, skupiający nadzieje wielu Europejczyków, był jednak odległy


od wymarzonego ideału. Siedmioletnie zmagania w walce o niepodległość wyrobiły
w amerykańskich rebeliantach poczucie solidarności i zbiorowej tożsamości. Przyczyniły
się również do oczyszczenia kolonii z aktywnych lojalistów, bo wielu spośród nich
poległo, a pozostali – których liczba sięgała osiemdziesięciu tysięcy – wyemigrowali.
W 1783 roku jednak znaczna część populacji nie była zadowolona z istniejącego stanu
rzeczy. Nieulegające asymilacji społeczności Niemców, Szwajcarów, Holendrów
i Finów, a także religijne osady kwakrów, szejkersów, dunkersów, menonitów,
szwenkfeldystów i innych nadal żyły tak jak dawniej, nie przyjmowały do wiadomości
powołania rządu i opierały się wcieleniu ich do narodu. Osadnicy zamieszkujący tereny
późniejszych stanów Kentucky i Tennessee rozważali możliwość podporządkowania się
rządom Hiszpanii. W 1784 roku zachodnie hrabstwa Karoliny Północnej próbowały
pójść własną drogą. Trzy lata później region doliny Wyoming usiłował odłączyć się od
Pensylwanii. Dochodziło do głośnych protestów, rozruchów, a nawet buntu przeciwko
Kongresowi, przypominającego rewoltę wymierzoną w rządy Wielkiej Brytanii. Jednym
z powodów było dramatyczne zwiększenie obciążeń podatkowych. W ciągu ostatnich lat
panowania Brytyjczyków koloniści płacili niższe podatki niż mieszkańcy wszystkich
państw zachodniego świata, z wyjątkiem Polaków. Pod koniec lat osiemdziesiątych
XVIII wieku obciążenie mieszkańców Massachusetts wzrosło per capita z jednego do
osiemnastu szylingów, a w Wirginii z pięciu pensów do dziesięciu szylingów[1]. Warto
pamiętać, że właśnie podatki spowodowały wybuch rewolucji amerykańskiej.
Wojna przyczyniła się też do powstania różnych podziałów i wywołała nowe
konflikty, pociągające za sobą poczucie krzywdy i chęć zemsty, a na kresowych
obszarach Karoliny Północnej i Południowej stała się przyczyną długotrwałych waśni.
Francusko-amerykański pisarz J. Hector St. John de Crèvecoeur, który wierzył, że
amerykańskie kolonie są „najlepszym społeczeństwem istniejącym we współczesnym
świecie”, uznał rewolucję za katastrofę[2]. Nie tylko przysporzyła ona, jego zdaniem,
cierpień i zniszczeń, lecz również pozbawiła mieszkańców stanu niewinności, w jakim
od dawna żyli. Jego poglądy podzielali też ludzie, którzy swego czasu bardzo przyczynili
się do wywołania klimatu rewolty. Pisarze tego pokolenia, wychowani w tradycji
religijnej i często przygotowywani do stanu duchownego, traktowali swe powołanie
poważnie. Joel Barlow rozpoczął w 1778 roku pisanie poematu The Prospect of Peace
(Perspektywa pokoju), w którym przedstawił wizję Ameryki stającej się dzięki swym
poetom ostoją kultury i duchowości oraz inkarnacją „wielkiej świadomości moralnej”.
Ale po roku 1783 o żadnej „świadomości moralnej” nie było już mowy. Szabrownicy,
którzy wzbogacili się podczas rewolucyjnego chaosu, naśladowali dawnych lojalistów
z wyższych sfer, a nawet ci, którzy walczyli za sprawę, w krótkim czasie zdążyli nabyć
szkodliwe nawyki. Kongres, ulegając naciskom, utworzył nowe odznaczenie, Order
Cyncynata, przyznawany za zasługi dla sprawy wolności. Była to jawna próba
przeszczepienia na grunt amerykański opartej na próżności europejskiej hierarchii
dworskiej, której odrzucenie stanowiło przecież fundament rewolucji. Barlow czuł się
w nowej Ameryce tak obco, że osiadł we Francji.
W 1788 roku Kongres przyjął konstytucję nowego państwa, które po odrzuceniu wielu
propozycji („Alleghenia”, „Fredonia” czy „Columbia”) zostało nazwane Stanami
Zjednoczonymi Ameryki. Stanowiła ona niezwykły dokument, oparty na mieszaninie
idealizmu i pragmatyzmu. Zaistniały dzięki niej narodowy konsensus okazał się znacznie
szerszy niż ten, do którego doszło w 1776 roku, i zapewnił nowemu państwu trwałość.
Nie było to jednak państwo przedstawiane wizjonersko przez Rousseau. Nie miało
humanistycznego charakteru jego idealnego społeczeństwa i nie było produktem
duchowej wspólnoty, na jakiej powinno się opierać. „Człowiek musi mieć jakiś
wzorzec – stwierdził sędzia Addison z Pensylwanii w 1791 roku. – A naszym
politycznym idolem powinny być nasza konstytucja i nasz zbiór praw. One, jak Arka
Przymierza u Żydów, powinny być święte i chronione przed dotknięciem profanów”[3].
Najwyższą wartością i najwyższym bóstwem miało być amerykańskie państwo, a nie
jego odrodzeni duchowo mieszkańcy.
W latach siedemdziesiątych XVIII wieku brytyjscy karykaturzyści często
przedstawiali sprawę zbuntowanych kolonistów jako antropomorficzną postać
„Ameryki”, a niektórzy amerykańscy publicyści poszli za ich przykładem. Ale gdy
koloniści wywalczyli niepodległość, miejsce tego wyobrażenia zajął zbiór bardziej
symbolicznych wizerunków, wśród których dominował heraldyczny orzeł, a jedyną
postacią ludzką była Panna Wolność. Ukazywano ją jednak często jako istotę służebną
wobec innego bóstwa, co nie powinno się zdarzyć w kraju odrzucającym europejski
serwilizm.
Już w 1776 roku zaczęto nadawać miejscowościom nazwy związane z Jerzym
Waszyngtonem. Po upływie dwóch lat w Kontynentalnej Marynarce Wojennej, we
flotach poszczególnych stanów i pod prywatnymi banderami pływało co najmniej
piętnaście jednostek noszących nazwę „George Washington”. Wkrótce potem
Washington zaczął być imieniem nadawanym dzieciom podczas chrztu. Almanach
z 1778 roku nazwał Waszyngtona „Ojcem Narodu” i przydomek ten wszedł do
powszechnego obiegu. Popularne pieśni zawierały strofy: „Boże, zachowaj Wielkiego
Waszyngtona”, a nawet nazywały go człowiekiem bliskim boskości. W 1779 roku
Amerykanie zaczęli świętować dzień jego urodzin. Popularne ryciny i malowane przez
wszelkiej maści malarzy obrazy przedstawiające jego podobiznę wisiały w każdym
domu. W Alexandrii (stan Wirginia) właściciel tawerny „Pod Królem Jerzym” wymazał
część szyldu, trochę dopisał i nazwał ją tawerną „Pod Jerzym Waszyngtonem”.
Nowojorczycy, którzy w 1772 roku zburzyli posąg króla, zostawili cokół i w 1776 roku
postawili na nim pomnik Waszyngtona[4].
Na tej samej zasadzie, na jakiej naiwni zachodni intelektualiści XX wieku uznawali
Związek Sowiecki za ucieleśnienie wszystkich swoich marzeń o idealnym państwie,
idealiści osiemnastowiecznej Europy zachwycali się amerykańskim Edenem. Ignorowali
nie tylko jego fundamenty – materializm, religijną bigoterię i instytucję niewolnictwa –
lecz także prawdziwe ideologiczne podstawy nowego państwa. Oglądany przez
wielobarwne filtry model amerykański zdawał się praktycznym urzeczywistnieniem
arkadyjsko-biblijnej wizji philosophes, według której naród był rodziną żyjącą w zgodzie
z boskimi prawami natury.
Podobnie jak w XX wieku pierwsze skrzypce grali w tej orkiestrze filozofowie
francuscy. Bezwstydnie zmyślali „fakty”, które miały wspierać ich argumentację,
i karmili bzdurami swych czytelników, zbyt zachwyconych sugestywnymi obrazami, by
weryfikować ich prawdziwość. „W dniu, w którym Waszyngton zrzekał się dowództwa
w wielkiej sali posiedzeń Kongresu, na Księdze Konstytucji położono koronę ozdobioną
klejnotami – zmyślał jeden z apologetów Ameryki. – Waszyngton chwycił nagle tę
koronę, złamał ją i rzucił kawałki pod nogi zgromadzonych. Jakże małostkowy wydaje
się ambitny Cezar w porównaniu z tym bohaterem Ameryki!”[5] Do tego chóru
przyłączyli się twórcy tandetnej literatury, umiejscawiając akcję swych łzawych
opowieści na terenie kolonii. Jeacques Pierre Brissot, założyciel Société gallo-
américaine, popłynął w 1788 roku do Ameryki z zamiarem napisania historii tego kraju
i zaczął wychwalać bez umiaru wszystkich i wszystko, nadając swemu dziełu wręcz
groteskowy charakter. Jego książka była dziwaczną mieszaniną praktycznych informacji
i religianctwa, a nawet mistycyzmu. „Ziemniak jest zaiste pożywieniem człowieka, który
aspiruje, który wie, jak być wolny” – stwierdzał górnolotnie[6]. Broniąc kultu
Waszyngtona, obwieścił, że nowe społeczeństwa potrzebują cywilnych świętych.
François Jean de Beauvoir markiz de Chastellux, który dobrze znał Amerykę,
nieopatrznie usiłował studzić powszechny entuzjazm i zakwestionował niektóre
z przesadnych opinii. Naraził się w ten sposób na pełną wściekłego oburzenia replikę
Brissota: „Pan, szanowny panie, chce zniszczyć tę czarowną wizję! Okrutny człowieku!
Nawet gdyby była to iluzja, nie powinien pan jej rozwiewać!”[7].
Dobrym przykładem dobrowolnej krótkowzroczności, na jaką cierpieli Francuzi, była
postawa hrabiego Louisa de Ségur, który wyszedł na brzeg Delaware w maju 1781 roku,
by wstąpić do armii Rochambeau. Był zachwycony krajobrazem. Domy wydały mu się
wygodniejsze, stroje bardziej eleganckie, maniery wykwintniejsze, przyjęcia bardziej
zabawne, a kobiety ładniejsze niż w Starym Świecie. Czuł podziw dla naturalnej prostoty
i jasno określonej moralności Amerykanów. „Z nieskończonym żalem opuszczam kraj,
którego obywatele są tak naturalnie i spontanicznie szczerzy i wolni, jak powinni być
mieszkańcy całego świata” – pisał dwa lata później, przygotowując się do wypłynięcia
z Ameryki. Wracając do Francji, zatrzymał się we francuskiej kolonii Saint-Domingue
i korzystając z okazji, odwiedził położoną na tej wyspie własną plantację. Był
zachwycony okolicą i wyraźną radością, z jaką pięciusetosobowa gromada niewolników
powitała swego nieznanego dotąd pana. Dał im jeden dzień wolny od pracy i hojnie
zapłacił za ucztę. Z głęboką sensibilité obserwował tańczących przed nim wdzięcznych
niewolników, a towarzyszący mu Louis-Alexandre Berthier, późniejszy napoleoński
marszałek, utrwalał wzruszające sceny w swym szkicowniku[8].
Francja była chrzestną matką oświecenia i akuszerką amerykańskiej wolności, ale
niektóre z jej własnych dzieci okazały się politycznymi analfabetami. Ségur i Berthier,
dwaj inteligentni ludzie, z których pierwszy został później ważnym dyplomatą, a drugi
marszałkiem Francji, nie umieli dostrzec sprzeczności między wolnością
a niewolnictwem. Pewien inteligentny skądinąd prawnik, Maximilien de Robespierre,
potrafił w 1786 roku, kiedy wszyscy byli zgodni, że los chłopów jest rozpaczliwy,
napisać okropny poemat zawierający wersy: „Jak bogaty i szczęśliwy jest ten, kto żyje
w biedzie! / Przeżywa swoje dni w mądrości i sypia w spokoju. / Tylko on może być
prawdziwie szczęśliwy, / tylko on zawsze taki jest!”[9].
Tylko nieliczni mieszkańcy Francji sprzeciwiali się uwolnieniu chłopów od choćby
części spoczywających na ich barkach ciężarów. Większość uważała, że dla ludzi
pokroju porucznika Berthiera awans powyżej rangi kapitana nie powinien być
niedostępny wyłącznie z tego powodu, że nie urodzili się w rodzinach szlacheckich.
Sami prawnicy twierdzili, że system prawny wymaga reformy, a większość
duchowieństwa przyznawała, że Kościół nie może nadal funkcjonować w swym
obecnym kształcie. Ale nic w tych sprawach nie robiono. Podobnie jak Rousseau, który
zasypywał prasę koncepcjami dotyczącymi poprawy losu ludzkości, ale porzucał swe
niechciane nieślubne dzieci, nie troszcząc się o ich przyszłość, Francuzi wykazywali
dziwną niezdolność do zamiany natchnionych idei w czyny.
La Fayette wrócił pospiesznie do Francji natychmiast po kapitulacji Brytyjczyków pod
Yorktown i zebrał owoce zwycięstwa, gdyż to na niego spadł cały podziw rodaków.
Królowa zatańczyła z nim w Wersalu, a pewna słynna aktorka odwiedziła jego lożę
teatralną, by włożyć mu na głowę wieniec laurowy. Nazywano go Scypionem
Amerykańskim. Kazał przerobić hol swego hôtel particulier i namalować na jednej
z jego ścian duży obraz, przedstawiający uchwalenie amerykańskiej niepodległości. Nie
ozdobił w żaden sposób przeciwległej ściany, dając wyraźnie do zrozumienia, że teraz
kolej na Francję[10]. Ale ze wszystkich tych kabotyńskich póz niewiele wynikło.
La Fayette był błędnym rycerzem o niewyczerpanych pokładach chęci służenia różnym
sprawom, ale nie miał ambicji reformatora. Francuska szlachta, od pokoleń pozbawiona
poważnego udziału w rządzeniu krajem, nie potrafiła stawić czoła politycznym
wyzwaniom, które rzucił jej bieg wydarzeń.
Było to tym dziwniejsze, że Francuzi nadal odgrywali dominującą rolę w politycznych
dyskusjach, a Francja pozostawała w centrum zainteresowania intelektualnej Europy.
Paryż był bardziej kosmopolityczny niż jakiekolwiek inne miasto od czasów
największego rozkwitu imperialnego Rzymu. Stanowił zajazd zachodniego świata,
niczym wielki magnes przyciągał nieprzebrane tłumy gości, którzy wracając do swych
ojczystych krajów, odczuwali zwykle graniczące z rozpaczą przygnębienie. Ci, którzy
nigdy go nie widzieli, zazdrościli Francuzom, a równocześnie zarzucali im, że uważają
się za najważniejszy naród świata, przewyższający o głowę wszystkie inne nacje. To
poczucie wyższości irytowało wielu Europejczyków, ale szczególnie nieznośne było dla
Niemców.

Podczas gdy zbieranina zamieszkujących Amerykę Północną buntowników zdołała


wywalczyć sobie wszystkie korzyści płynące z posiadania suwerennego państwa,
największy i jeden z najbardziej twórczych narodów Europy był pozbawiony narodowej
i politycznej tożsamości. Podzielony na trzysta państw i tysiąc pięćset mniejszych
jednostek administracyjnych, tworzył Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu
Niemieckiego. Niemiecki podróżnik, spędzając w drodze nieco ponad trzy godziny, mógł
znaleźć się „na wyspie innych obyczajów, dialektów i manier”. Kiedy Goethe przybył
z Lipska do Frankfurtu, wyśmiewano jego dziwaczną „cudzoziemskość”[11]. Taki stan
rzeczy hamował nie tylko życie gospodarcze, lecz również intelektualne, gdyż cła,
akcyzy i cenzury utrudniały na każdym kroku obieg książek.
Brak narodowej ojczyzny sam w sobie nie niepokoił większości Niemców. Natomiast
by uporać się z poczuciem pewnej marginalizacji, porównywali Święte Cesarstwo
Rzymskie do świata hellenistycznego, w którym liczne małe państwa stworzyły jedną
wielką kulturę. Słuszność tej koncepcji zdawało się potwierdzać istnienie takich miast
jak Drezno i Weimar oraz uniwersytetów w Jenie czy Tybindze. Ta wizja pozwalała
Niemcom wznieść się ponad małostkowe narodowe ambicje. Ale utrzymanie
przekonania o własnym kosmopolityzmie było trudne, zwłaszcza że większość
niemieckich myślicieli odczuwała przemożny kompleks niższości wobec Francji.
Kulturalna i duchowa dominacja kraju nad Sekwaną zaczęła się wtedy, kiedy łacina
przestała być językiem myśli europejskiej i została zastąpiona przez język francuski. Ów
język, według słów Woltera, dokonał większej liczby podbojów niż Karol Wielki,
a Fryderyk pruski nawet żartował, że po niemiecku można przemawiać tylko do
żołnierzy i koni. Dzięki znaczeniu swojego języka Francuzi uważali się za
spadkobierców starożytnych Rzymian, co znajdowało odbicie w ich siedemnasto-
i osiemnastowiecznej kulturze. Królowie Francji przyjęli tytuł Arcychrześcijańskich
Królów, stanowiący symbol chrześcijańskiego Rzymu. Wyznający protestantyzm
Niemcy byli wykluczeni z tego francusko-katolickiego dziedzictwa rzymskiego przez
swój język i przez reformację.
Na tę niekorzystną sytuację miały wpływ także panujące w krajach niemieckich
warunki społeczne. Tamtejsi pisarze, choć intelektualnie wybitni, pochodzili z prostych
rodzin i wiedli spokojny żywot w prowincjonalnych miastach. Ponieważ nie istniała
polityczna ani kulturalna stolica, nie mieli własnej, niemieckiej intelektualnej agory.
A większości nie było stać na przenosiny do Paryża. Nieliczni, którzy mogli sobie na to
pozwolić, nie mieli dość wysokiej pozycji społecznej ani ogłady towarzyskiej, by zdobyć
prawo wstępu na arystokratyczne salony, w których prym wiedli francuscy philosophes,
i czuli się we francuskiej stolicy dość nieswojo. W wyniku takich okoliczności większość
osiemnastowiecznych pisarzy niemieckich pozostawała odizolowana od głównego nurtu
współczesnej im kultury.
Pewną pociechę przynosiła im religia. Rozpowszechnione w Niemczech doktryny
pietystyczne łatwiej dawały się pogodzić z duchem epoki niż katolicyzm, więc przypadki
odchodzenia od wiary nie były w tym kraju tak powszechne jak we Francji. Znajdowało
to odbicie w niemieckim oświeceniu, Aufklärung, intensywniejszym i bardziej
skupionym na problemach moralnych niż jego francuski odpowiednik. Filozofem
najsilniej oddziałującym na Niemcy był Rousseau, którego Kant nazwał Newtonem
nowego świata, a Herder świętym i prorokiem[12].
Niemcy szukali też pociechy w poczuciu wrodzonej wyższości, które skłaniało ich do
definiowania odrębnej tożsamości swojej nacji. Niektórzy z nich przeciwstawiali
„prostych, dobrych, rozsądnych, lojalnych, skromnych, pracowitych, silnych,
wytrwałych” Niemców „zbyt gładkim, zbyt frywolnym, zbyt wyrafinowanym, zbyt
szarmanckim, zbyt skłonnym do błaznowania Galom”[13]. Rodziło się wyraźne
zapotrzebowanie na „niemieckiego ducha narodowego”, na niemieckich bohaterów,
niemieckie powieści i na wszystkie formy kultury, które można by było uznać za
niemieckie. Młody Goethe godzinami wpatrywał się w wielką sztrasburską katedrę
i oglądał ją w różnym oświetleniu. „To jest niemiecka architektura, nasza architektura! –
zawołał w końcu z zachwytem. – Coś, czym nie mogą się szczycić Włosi, a tym bardziej
Francuzi!”[14] Do tej pory nie był we Francji ani we Włoszech i nie bardzo rozumiał
średniowieczny świat i jego artystyczne dziedzictwo. Ale liczni Niemcy z entuzjazmem
uznawali za symbol narodowej jedności ów „gotycki” styl, który francuscy philosophes
uważali za przejaw barbarzyństwa. „Łatwiej dopatrzyć się prawdziwej sztuki
w ostrołukowych sklepieniach i ozdobnych budynkach średniowiecznych Niemiec niż
pod śródziemnomorskim niebem” – twierdził Wilhelm Heinrich Wackenroder[15].
Poszukiwanie „niemieckości” wykraczało jednak poza sferę książek, dzieł sztuki
i stylów architektury. Było ono w istocie poszukiwaniem istoty bytu, a zapał tych, którzy
je prowadzili, wydaje się po latach wręcz zabawny. Młody Goethe wstąpił
w Darmstadzie do Wspólnoty Świętych, którą tworzyli niestroniący od przesadnych
gestów w życiu codziennym wielbiciele poezji Klopstocka. W Getyndze istniało
stowarzyszenie Hügel und Hain (dosłownie: Wzgórze i gaj) – jego członkowie spotykali
się przy świetle księżyca, wkładali ozdobne togi, przystrajali głowy dębowymi wieńcami
i poszukiwali domniemanej nieskazitelności dawnych czasów oraz istoty niemieckiej
kultury[16]. To właśnie dążenie było przyczyną, dla której Niemcy z nadspodziewanie
wielkim entuzjazmem przyjęli dzieło szkockiego oszusta Macphersona.
W latach pięćdziesiątych XVIII wieku mieszkał w Edynburgu niejaki James
Macpherson, utrzymujący się z tłumaczenia starych gaelickich wierszy, znalezionych
przez niego rzekomo podczas wędrówek po wzgórzach i wyspach Szkocji. W 1761 roku
wydał zbiór, zatytułowany Fingal, starodawny epicki poemat w sześciu księgach, wraz
z kilku innymi wierszami, ułożonymi przez Osjana, syna Fingala, przetłumaczony
z języka gaelskiego. Książka odniosła tak wielki sukces, że w 1765 roku ukazała się jej
kontynuacja, The Works of Ossian (Dzieła Osjana). Doktor Samuel Johnson, dyktator
ówczesnej krytyki literackiej, zakwestionował autentyczność tych tekstów,
pochodzących jakoby z trzeciego wieku, i zażądał udostępnienia oryginałów.
Macpherson wyzwał Johnsona na pojedynek, ale nigdy nie spełnił jego żądania. Nie
musiał tego robić – opinia publiczna chciała wierzyć w autentyczność tekstów, więc
fałszerstwa zaczęły żyć własnym życiem.
Utwory Osjana są napisane rytmiczną prozą, a ich archaiczny język jest górnolotny
i wzniosły. Opisywane w nich historie odznaczają się homerycką prostotą, zabarwioną
typowo osiemnastowiecznym sentymentalizmem. Ale najbardziej uderzające jest
otoczenie, w jakim toczy się akcja. Sceneria jest odludna i romantyczna, góry toną
w mgłach, strumienie szumią w posępnych dolinach, morskie fale atakują wejścia do
grot, wichry burzą fryzury wyidealizowanych bohaterek i bujne grzywy ich walecznych
obrońców. Wszystko to było zgodne z modą na smutek i grozę, znajdującą odbicie
w sztychach, które przedstawiały błądzących wśród ruin wędrowców i młodych ludzi
dumających posępnie na cmentarzach, oraz w nieznośnie długim poemacie Edwarda
Younga Myśli nocne, sprzedającym się, o dziwo, jak ciepłe bułeczki w całej Europie. Ale
sukces Osjana miał głębsze korzenie w utopijnym podtekście wierszy,
wyeksplikowanym przez samego Macphersona w przedmowie z 1773 roku. „Szlachetne
porywy umysłu nigdy nie rozwijały się swobodniej niż w czasach, które nazywamy
barbarzyńskimi – pisał. – Ów nieuregulowany tryb życia i te męskie zajęcia, od których
barbarzyństwo bierze swą nazwę, wpływają korzystnie na siłę umysłu i rozbudowują ją
do rozmiarów nieznanych w czasach cywilizowanych. W rozwiniętym społeczeństwie
postawy ludzkie są bardziej jednolite i zakamuflowane. Ludzkie namiętności ukrywają
się częściowo pod sformalizowanym i sztucznym sposobem bycia, a niewykorzystywane
siły ducha tracą wigor. Czasy regularnych rządów i wykwintnych manier odpowiadają
więc ludziom chwiejnym i słabym na umyśle. Państwo przeżywające niepokoje
i paroksyzmy chaosu jest natomiast właściwym polem działania dla ludzi obdarzonych
siłą charakteru i wolą czynu”[17].
Osjan odnosił niezwykłe sukcesy w całej Europie. Jej mieszkańcy nadawali swym
córkom imiona kaledońskich bohaterek Macphersona, pielgrzymi poszukiwali Groty
Fingala, a całe pokolenie snuło śmiałe marzenia inspirowane lekturą tych wierszy (w ich
włoskim przekładzie zaczytywał się również młody Napoleon Bonaparte). Ale ich
wpływ okazał się najgłębszy na terenie Niemiec. Począwszy od Goethego nie było
w tym kraju poety, który nie uległby czarowi Osjana. Przed niemieckimi czytelnikami,
a zwłaszcza przed sfrustrowanymi młodymi ludźmi, Osjan otworzył nowe obszary
wyobraźni. Odwrócił uwagę od związanego z Morzem Śródziemnym i łaciną świata
klasycznego, który zdawał się wykluczać Niemców, i skierował ją ponownie na tonącą
w mgłach Północ. Nadał zmysłowy charakter wiatrowi i deszczowi. I co ważne, wskazał
obszar, do którego nie mogli sobie rościć pretensji Francuzi i Włosi. Wiersze Osjana,
przepojone wzniosłym smutkiem i całkowicie pozbawione aspektów humorystycznych,
znakomicie wpasowały się w panujące wówczas w Niemczech nastroje. Cały fenomen
Osjana współgrał również idealnie z koncepcjami najbardziej chyba wpływowego
Niemca tej epoki, Johanna Gottfrieda Herdera.
Herder był luterańskim pastorem w bałtyckim porcie Ryga, wtenczas w Księstwie
Kurlandii, koronnym lennie Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Interesował się
folklorem ludów bałtyckich, wśród których żył, a badania te doprowadziły go do
rozważań nad rolą języka w definiowaniu kultury. Był zafascynowany organicznym
rozwojem języka na przestrzeni lat, jego związkami z takim czy innym miejscem, jego
tajemniczymi zasadami i brzmieniem. Na kartach swojej opublikowanej w 1772 roku
książki o pochodzeniu języka starał się dowieść, że jest on najważniejszym środkiem
przekazu kultury.
Herder wierzył, że sposób mówienia różnych ludzi oddaje ich proces myślenia.
Wyciągał z tego wniosek, że ludzie porozumiewający się w określonym języku myślą
i zachowują się w sposób odmienny niż przedstawiciele innego obszaru językowego.
Dzielił więc ludzkość na jednostki lingwistyczne, które określał terminem Volk. Podział
ten nie opierał się na przesłankach rasowych. Każda jednostka istniała w partnerstwie
łączącym grupę ludzi, którzy żyli w tym samym czasie oraz miejscu i prowadzili wielki
kulturowy dialog ze swymi przodkami oraz z przyszłymi pokoleniami. Herder uważał
każdy z istniejących narodów za niepowtarzalną wspólnotę, połączoną więzami krwi,
gleby, środowiska, doświadczeń i przeznaczenia. Najważniejszym elementem tej wizji
było przekonanie, że każdy Volk bierze udział w wielkim pochodzie, którego celem jest
samorealizacja. Traktował więc historię jako proces ciągły, stałe dążenie narodów do
samospełnienia. Cały zawarty w wierszach Osjana ładunek kaledońskiej bohaterszczyzny
był więc dla Herdera wodą na jego młyn. Nawet wtedy kiedy dowiedział się – znacznie
później – że Osjan to produkt mistyfikacji, nadal twierdził, że wpłynął on inspirująco na
jego sposób myślenia. Świat wyczarowany przez Osjana stanowił „nowy, cudowny
region” i musiał być niemiecki, gdyż – według Herdera – był regionem umysłowości
niemieckiej[18]. Zarówno on, jak i jego zwolennicy chcieli znaleźć – a właściwie
wynaleźć – duchową patrie, rodzaj Kościoła, którego mogliby stać się wyznawcami.
Liczba ludności ziem niemieckich na przestrzeni stulecia uległa podwojeniu, co
przełożyło się na powstanie większej niż zwykle grupy młodych – w tym wypadku
pozbawionych zajęcia i motywacji. Ich pęd do życia i działania legł u podstaw ruchu, czy
raczej atmosfery społecznej, znanej pod nazwą Sturm und Drang, „okres burzy i naporu”.
Była to w zasadzie emocjonalna rewolta wymierzona przeciwko wszystkim racjonalnym
i moralnym ograniczeniom. Charakter panujących nastrojów dobrze oddaje opis
wydarzeń, do jakich doszło w 1781 roku podczas premiery sztuki Schillera Zbójcy:
„Teatr przypominał dom wariatów. Na widowni wrzały głośne pomruki, obecni na sali
zaciskali pięści i przewracali oczami. Nieznajomi ludzie rzucali się sobie ze szlochem
w ramiona, a na wpół omdlałe kobiety brnęły chwiejnym krokiem w stronę drzwi”[19].
Wśród wielu nurtów żywiących Sturm und Drang górowały odrzucenie dyscyplin
promowanych w okresie oświecenia, rewolta przeciwko ograniczeniom narzucanym
przez archaiczne reguły konstytucyjne obowiązujące na terenie Niemiec oraz chęć
wyznaczenia kulturalnego obszaru obejmującego wszystkie ziemie niemieckie.
W 1773 roku Herder opublikował dzieło Von deutscher Art und Kunst (O niemieckich
cechach i sztuce niemieckiej), obejmujące napisany przez Goethego esej poświęcony
niemieckiej architekturze i rozważania Justusa Mösera dotyczące historycznej
predestynacji narodu niemieckiego. Koncepcja umysłowej odrębności narodów została
gorliwie podjęta przez poetę Friedricha Klopstocka i przez grupę Göttinger Hainbund
(Getyński gaj). Prace innego pisarza, Christopha Wielanda, uznane za zbyt francuskie
i zbyt płytkie, zostały uroczyście spalone w Getyndze w 1773 roku. Herder uważał, że
„dworskie maniery” zdeformowały język francuski, wypierając z niego prawdziwy
„geniusz”, „prawdę” i „siłę”. Obawiając się, że taki sam los może spotkać niemczyznę,
nawoływał do „ograniczonego nacjonalizmu”, który umożliwiłby obronę niemieckiej
kultury literackiej[20]. W następnym roku Klopstock ogłosił, że nadszedł czas, aby
Niemcy odzyskali kontrolę nad własną kulturą. Miało do tego doprowadzić stworzenie
ogólnonarodowego sojuszu intelektualistów – Gelehrtenrepublik, republiki uczonych –
dla której opracował szczegółowy statut oraz projekt procedur i schemat struktury
organizacyjnej. Pierwszymi krokami na drodze do tego odzyskania „kontroli” miały być
ponowne odkrycie bohaterskiej przeszłości narodu, którą Klopstock zaczął bezzwłocznie
gloryfikować w swojej trylogii Hermann, oraz powrót do prawdziwych wartości
i kultury niemieckiego Volk poprzez studia nad ludową tradycją chłopską. Nawiązywał
w ten sposób do powszechnego, kryptoreligijnego przeświadczenia o korupcji na
szczytach władzy i czystości skromnych synów narodu.
Można różnie oceniać znaczenie zjawiska Sturm und Drang oraz źródła i przyczyny
tego ruchu, ale nie ulega wątpliwości, że jego nazwa została zaczerpnięta z tytułu sztuki
napisanej w 1776 roku przez studenta prawa, który nazywał się Friedrich Maximilian
Klinger. Jest to głupkowata opowieść o konflikcie między angielskimi rodzinami
mieszkającymi w koloniach Nowego Świata, a jej tłem są realia amerykańskiej rebelii.
„Niech żyje tumult i wrzawa, kiedy zmysły kołyszą się jak sztandar podczas sztormu!” –
brzmi pierwsza kwestia tego dramatu[21].
Stosunek Niemców do amerykańskiej wojny był zgodny z postawą innych narodów
Europy, choć może nie znalazł tak wyraźnej formy wyrazu. Immanuel Kant popierał
Amerykanów, gdyż miał wrażenie, że wcielają oni w życie jego doktrynę, według której
ludzie posiadali wrodzoną zdolność do tworzenia własnego świata moralnego. Klopstock
napisał odę do rewolucji, w której nazwał ją świtem wielkiego dnia. Kiedy przysłano mu
wykonaną w Bostonie laskę, kazał swym gościom ją całować z taką czcią, jakby była
cząstką krzyża Chrystusowego[22]. Czołowi pisarze Niemiec podzielali te uczucia,
a Franklin, którego osobowość tak bardzo pasowała do niemieckiego Gemütlichkeit, stał
się adresatem wielu pochwalnych peanów.
Tym entuzjastycznym reakcjom Niemców towarzyszyło posępne przeświadczenie, że
tego, co robią Amerykanie, nie da się wprowadzić w ich kraju, beznadziejnie uwikłanym
w pajęczynę typowego dla Starego Kontynentu zepsucia. „Wasz przykład jest głośnym
wołaniem, skierowanym pod adresem wszystkich Narodów: Wolnym jest ten, który tego
chce i jest tego wart!” – pisał pewien profesor w rozwlekłym poemacie, opublikowanym
na łamach „Berliner Monatsschrift” w 1783 roku. „A ja, nieszczęśnik – wywodził –
słyszę brzęk kajdan, przypominający mi, że jestem Niemcem”[23].
Wielu młodych Niemców usiłowało wznieść się ponad swą narzuconą przez okrutny
los narodową tożsamość przez odkrycie helleńskiego świata i zanurzenie się w nim.
Inicjatorem tego trendu był Johann Joachim Winckelmann, syn szewca z niewielkiej
miejscowości Stendal. Winckelmann studiował teologię w Halle, a nauki ścisłe
i medycynę w Jenie, ale został tylko wiejskim nauczycielem. Poprawił swą sytuację
życiową, zdobywając posadę bibliotekarza pewnego arystokraty, a później kardynała,
gdy zaś pojawiła się szansa na pracę w Rzymie, przeszedł na katolicyzm. Zainteresował
się sztuką starożytną pod wpływem nielicznych kamei i odlewów rzeźb, które oglądał
w niemieckich kolekcjach, a w 1755 roku opublikował swe pierwsze przemyślenia na ten
temat. W Rzymie, a potem na wykopaliskach archeologicznych w Herkulanum
i Paestum, miał okazję dokładniej obejrzeć interesujące go dzieła sztuki. Opublikował
kilka kolejnych rozpraw naukowych, a w 1764 roku wydał Historię sztuki starożytnej,
która weszła do kanonu. Został uhonorowany przez Marię Teresę i Fryderyka II, którzy
zaproponowali mu stanowisko nadwornego bibliotekarza, ale nie cieszył się swą sławą
zbyt długo, bo w 1768 roku został zamordowany w Trieście przez męską prostytutkę.
Neoklasycystyczna moda nie ominęła generalnie większości społeczeństw Europy.
Greckie ruiny były uznawane za ślady utraconej Arkadii, a kiedy w 1784 roku francuski
ksiądz, abbé Delille, przyklęknął na stopniach Partenonu i objął jedną z jego kolumn, do
oczu napłynęły mu łzy wzruszenia. Ale w wypadku Niemców sytuacja wyglądała trochę
inaczej. Koncepcje dotyczące starożytnej Grecji zaczęły obsesyjnie wypełniać
wyobraźnię niemieckich myślicieli i artystów i wywoływały w nich niekiedy
gorączkową chęć wzorowania się na duchowym dziedzictwie starożytności.
Winckelmann uważał piękno za wartość moralną. Zdolność jego dostrzegania
i przeżywania traktował jako przejaw doskonałości natury ludzkiej, estetyczny
ekwiwalent chrześcijańskiego konceptu duszy. Widział w starożytnej Grecji cywilizację,
która osiągnęła estetyczną perfekcję. Poświęcone jej studia uznawał więc za formę
kształcenia moralnego.
Goethe rozpoczął swoje od pielgrzymki do Rzymu, którą odbył we wrześniu
1786 roku. Zaraz po przekroczeniu Alp poczuł się ku swemu zdziwieniu jak u siebie.
„Cieszę się tym wszystkim tak, jakbym był tu urodzony i wychowany, jakbym właśnie
wrócił z wielorybniczej ekspedycji na Grenlandię”. Zdał sobie nagle sprawę, że przez
całe życie „cierpiał pod nieprzyjaznym niebem” i zaczął narzekać, że wszyscy Niemcy są
niesprawiedliwie „przykuci łańcuchami do Północy”. Przeżyte przez niego objawienie
miało charakter estetyczny. W Wenecji, jednym z pierwszych miast, w których
zatrzymał się na terenie Włoch, pokazano mu fragmenty greckiej świątyni i został nagle
owładnięty gwałtowną niechęcią do uwielbianego przez siebie wcześniej gotyku. „Od tej
pory, dzięki Bogu, całkowicie się od niego uwolniłem!” – zawołał z radością. Drugi etap
rzymskiego objawienia miał bardziej duchowy charakter. „Kiedy przyjechałem do
Włoch, poczułem się odrodzony – pisał po roku spędzonym w tym kraju – a teraz czuję
się tak, jakbym został na nowo wyedukowany”[24]. Goethe z zapałem usiłował zgłębiać
ukrytą wymowę klasycznej sztuki. Z pełnym podziwu skupieniem oglądał lub „czytał”
fragment rzeźby, dopóki nie był przekonany, że naprawdę go zrozumiał. Osiąganie tak
wysokiego poziomu zachwytu przypominało wkraczanie w stan uświęcenia i wymagało
pilnych studiów oraz długotrwałej adoracji. Włoska podróż Goethego była w istocie
doświadczeniem religijnym, prowadzącym do uznania sztuki za czynnik moralnego
zbawienia.
Wyznawcą tej nowej wiary był również Friedrich Schiller. W swych wydanych
w 1795 roku Listach o estetycznym wychowaniu człowieka dowodził, że starożytni żyli
w większej harmonii z sobą i ze swym środowiskiem i byli z tego powodu lepszymi
ludźmi. „Kto z grona współczesnych mógłby stanąć w szranki i rywalizować
z Ateńczykiem o miano wyższego stanu ludzkości?” – pytał[25]. Choć owa harmonia
leżała w naturze rzeczy, Schiller wierzył, że piękno jest kluczem, elementem, który może
rozwiązać wszystkie egzystencjalne problemy ludzkości. Oglądana przez taki pryzmat
starożytna Grecja upodabniała się do utraconego Edenu.
Najboleśniej chyba przeżywał tę wizję Grecji delikatny, miotany wewnętrznymi
sprzecznościami młody poeta Friedrich Hölderlin. Jako student założył Dichterbund,
poetyckie bractwo, i recytował podczas jego spotkań swoje wiersze w gronie przyjaciół,
do których należeli Friedrich Wilhelm Schelling i Georg Wilhelm Hegel. Nienawidził
Niemców za to, że nie są tacy, jacy jego zdaniem powinni być, i podobnie jak
Winckelmann widział w starożytnej Grecji jedyną możliwość ocalenia „świętego
przybytku młodzieńczego człowieczeństwa”[26]. Dla Hölderlina, tak jak dla
Winckelmanna, starożytna Grecja była raczej stanem ducha niż czymś, co istniało
w określonym czasie i miejscu. Pod koniec zaczął się modlić o jej Powtórne Przyjście,
które miało zbawić świat.
Hölderlin cierpiał na depresję i schizofrenię. W 1802 roku, kiedy był zatrudniony jako
nauczyciel domowy na południu Francji, zniknął nagle, dowiedziawszy się o śmierci
swej ukochanej. Kiedy go odnaleziono, krążył po parku jakiegoś francuskiego château,
przemawiając do posągów greckich bogów w ich języku. Nadzorca miał go właśnie
wyprosić, kiedy nadszedł właściciel pałacu i zorientował się, że młody człowiek nie jest
zwykłym włóczęgą. „Czy jest pan Grekiem?” – spytał z przejęciem hrabia. „Nie, wręcz
przeciwnie, jestem Niemcem” – odparł zrozpaczony poeta[27]. Bycie Grekiem oznaczało
w jego oczach stan łaski, bycie Niemcem – brak nadziei na zbawienie.

W ostatnich dekadach XVIII wieku szerzyły się nastroje niepokoju i wyobcowania.


Optymizm wczesnego oświecenia wyparował bez śladu. Racjonalizm okazał się równie
zagmatwany jak Stary Testament, gdyż nie udzielał ostatecznych odpowiedzi, a tylko
przedstawiał dwie strony każdego problemu. Nauka nie zapobiegała trzęsieniom ziemi
czy klęskom głodu, nie zapewniała idealnego stanu zdrowia i nie rozwiązywała żadnych
problemów; umiała tylko formułować nowe pytania dotyczące natury i istnienia
wszechświata. Wygodna wiara w Opatrzność też nie wytrzymała próby czasu.
Niezliczone teorie i systemy polityczne, niewprowadzone w praktyce, więdły jak
niezebrane owoce na gałęzi. Kult racjonalnego myślenia został zepchnięty na drugi plan
przez większe zainteresowanie emocjami, inteligencją intuicyjną i człowiekiem jako
takim. Ale spowodowało to nowe problemy. Wrażliwość, która zastąpiła dyscyplinę
moralną w roli przewodnika umożliwiającego odróżnianie dobra od zła, osunęła się
w sentymentalizm. Obsesja człowiekiem i jego emocjami prowadziła do poszukiwania
szczęścia i emocjonalnego spełnienia, które były skazane na niepowodzenie.
Narastające sprzeczności epoki oświecenia tworzyły atmosferę niepewności
i sprawiły, że zaczęły się pojawiać katastroficzne nastroje, wykraczające poza sferę
polityki. Powszechna była opinia, że Stary Świat nie będzie umiał zdobyć się na nowe
otwarcie, gdyż jest głęboko zepsuty. Panująca religia była z taką mocą i tak długo
wyszydzana przez ludzi pokroju Woltera, że nie mogło być mowy o powrocie do
religijnej pobożności; nawet samo przyznawanie się do wiary uchodziło za coś w rodzaju
towarzyskiej niezręczności. Jak zauważył Tocqueville, arystokracja w istocie
„przekształciła bezbożność w rodzaj zajęcia, wypełniającego jej próżniacze życie”[28].
A inne środowiska szły za jej przykładem. W 1788 roku, podczas uroczystej kolacji,
jeden z gości wyznał znanemu philosophe, panu La Harpe, że jego fryzjer, chcąc się
pochwalić, oznajmił mu w chmurach pudru: „Widzi pan, czcigodny panie, może jestem
tylko godnym współczucia biedakiem, ale nie odznaczam się większą religijnością niż
moi bliźni”[29]. Potrzeba religii jednak istniała nadal. A tam gdzie nie ograniczały jej
dogmatyczne ramy nauki Kościoła, budziła w społeczeństwie skłonność do
akceptowania nawet najbardziej nonsensownego mistycyzmu.
Jednym z pierwszych beneficjentów tego stanu rzeczy był ruch masoński, który
szerzył się w całej Europie i Ameryce. To tajemnicze bractwo, mające dla dobra
ludzkości propagować rządy rozumu i pracy, było formalnym kościołem licznej rzeszy
wyznawców, którzy oddawali cześć niezbyt wyraźnie określonym, różnym obiektom
kultu – od Natury po Najwyższą Istotę. Choć wolnomularze spotykali się przede
wszystkim po to, by słuchać wykładów albo po prostu dyskutować (często na niezbyt
wyszukane tematy), ich zgromadzenia przypominały skomplikowany rytuał. Stawał się
on coraz bardziej melodramatyczny, a podczas ceremonii towarzyszących
wtajemniczeniu nowych członków sięgano po szeroki wachlarz ekstrawaganckich
rekwizytów, obejmujący sztylety, kaptury, krew i ogień. Siła przyciągania masonerii
była ogromna. W 1772 roku we Francji istniały 104 loże, w 1776 roku było ich już 198,
a w 1789 ich liczba doszła do 629. Należeli do nich w praktyce wszyscy ważni ludzie:
pisarze, artyści, prawnicy, żołnierze i wybitni przedstawiciele innych wolnych zawodów,
a także znani cudzoziemcy, tacy jak między innymi Franklin i Jefferson[30].
Masoneria była najpoważniej traktowana na terenie Niemiec, gdyż współgrała nie
tylko z autentycznymi kierunkami religijnymi, głoszącymi hasła powrotu do różnie
pojmowanych podstaw wczesnego chrześcijaństwa, lecz również z gorliwymi próbami
nadania oświeceniu pewnych konotacji mistycznych. Prowadziło to do wielu zaciętych
wojen między lożami, a później do konferencji i konwentykli, które miały przyczynić się
do osiągnięcia zgody. Przy okazji wiązało się to z narodzinami jednego z najbardziej
absurdalnych ruchów, którego blady, lecz posępny cień miał przyprawiać o dreszcze
wiele następnych pokoleń.
W 1776 roku Adam Weishaupt, profesor prawa kanonicznego i naturalnego na
bawarskim uniwersytecie w Ingolstadt, założył bractwo studenckie o nazwie Zakon
Poszukiwaczy Doskonałości. Na niemieckich uniwersytetach roiło się od takich
stowarzyszeń, a ich nazwy bywały często o wiele bardziej fantastyczne. W tym samym
roku Weishaupt zmienił nazwę bractwa na Iluminati (oświeceni) i całkowicie je
zreorganizował, wprowadzając szyfry, hasła i tajemne znaki. On sam został
„Spartakusem”, Bawaria nosiła kryptonim „Grecja”, a Monachium było „Atenami”.
Zakonem zarządzał areopag, złożony z pięciu jego członków. Słabością iluminatów –
podobnie jak wielu innych stowarzyszeń, przywiązujących przesadną wagę do form
i rytuałów – był niedostatek treści ideowej. Ale w 1780 roku wstąpił do niego człowiek,
który miał stać się siłą napędową jego rozwoju – baron Adolf Franz Knigge. Przyjął imię
Philo i od razu rozpoczął reformę stowarzyszenia. Twierdził, że istnienie politycznych
państw niszczy naturalną harmonię życia na ziemi i że muszą one zostać kiedyś
zlikwidowane. Miejsce politycznego porządku miała zająć powszechna wymiana
dobroci, prowadząca do odtworzenia czegoś w rodzaju wspólnoty pierwszych
chrześcijan, opartej na równości i wolności. To polityczno-religijne kredo przyciągnęło,
o dziwo, setki zwolenników. Wpływy zakonu rozszerzyły się stopniowo na Niemcy
i Austrię, a potem na Czechy i Węgry, sięgając nawet do niektórych miast Francji
i Włoch. Pozyskano szereg godnych uwagi członków, wśród których znaleźli się między
innymi Mozart, Goethe, Schiller i Herder oraz liczni mężowie stanu. Wprowadzano
nowe rytuały i nowe szczeble przynależności, tworząc choćby stanowiska Wielkiego
Maga i Człowieka Króla. W 1785 roku elektor Bawarii rozwiązał zakon, sugerując, że
podkopuje on znaczenie państwa. Opinii publicznej przedstawiono na łamach
histeryzujących broszur mrożące krew w żyłach dowody niecnych celów tej sekty.
Ale nie dało się powstrzymać, ani nawet zahamować owczego pędu poszukiwaczy
nowego systemu wiary. Mieszkańcy Europy chcieli znaleźć czystszą i bardziej treściwą
formę chrześcijaństwa albo jakiś uniwersalny system absolutnej prawdy, od której
pochodziły rzekomo wszystkie religie. Słuchali głosów różnych nauczycieli, takich jak
tajemniczy Martinès de Pasqually, który założył bractwo Wybranych Cohenów (Elus
Cohens) i napisał traktat poświęcony „reintegracji”. Głosił on wypaczoną wersję
chrześcijańskiego dogmatu, odwołując się często do symboliki liczb i twierdząc między
innymi, że Ziemia ma kształt trójkąta. Wszelkiej maści poszukiwaczy prawdy przyciągał
też z wielką siłą mistyczny filozof Emanuel Swedenborg. Stowarzyszenia jego
wyznawców pojawiły się w latach osiemdziesiątych XVIII wieku w wielu krajach. Jedno
z nich powstało w Moskwie, gdzie jego członkowie nazywali się dziećmi Nowego
Jeruzalem, a inne w Berlinie, gdzie wyznawcy Swedenborga twierdzili, że byli
świadkami masowego powstawania umarłych z grobów[31]. Niektórzy poszukiwacze
prawdy zostali różokrzyżowcami lub teozofami albo wstąpili do jednej z wielu innych
sekt, które powstawały niemal równie szybko, jak znikały katolickie zakony,
rozwiązywane w imię oświecenia.
Tych, którzy szukali eliksiru życia, sekretu alchemików, kabalistycznego klucza lub
innych form cudownego panaceum, fascynowały takie sfery życia umysłowego, jak
alchemia, hermetyzm, nekromancja, kosmozofia, chiromancja i cały wachlarz praktyk
czarnoksięskich. Ludzie ci żonglowali magicznymi liczbami, rozszyfrowywali Biblię za
pomocą równań matematycznych, zastępowali wartości i cyfry muzycznymi nutami lub
kolorami, rozwijali teorie rzekomych „moralnych płaszczyzn” w strukturze piramid
i angażowali się w inne, równie nonsensowne przedsięwzięcia. Okultyzm bratał się
z pseudonauką, przebraną w modne aktualnie szaty – gotyckie, helleńskie czy orientalne.
Był to zasobny teren łowiecki dla takich szarlatanów, jak Sycylijczyk Giuseppe Balsamo
alias hrabia di Cagliostro, który przemierzał Europę, zdobywając i tracąc fortuny,
uwodząc najbardziej pożądane kobiety, ogłupiając najbardziej szanowanych mężczyzn,
a przede wszystkim sprzedając napoje miłosne oraz eliksiry wiecznej młodości. Na
niewiele lepszą rekomendację zasługiwał austriacki lekarz Friedrich Anton Mesmer,
którego teoria „magnetyzmu zwierzęcego” i rzekome zdolności uzdrowicielskie omamiły
elegancki Paryż. Ludzie tak poważnie traktujący samych siebie jak choćby La Fayette
siedzieli godzinami w bulgoczących kadziach wypełnionych podejrzanymi miksturami
chemicznymi lub trzymali się za ręce w ciemnych, obwieszonych lustrami wnętrzach,
słuchając łagodnej muzyki, podczas gdy Mesmer, przebrany za mistrza ceremonii
dziecinnych pokazów magii, krążył między swymi ofiarami, wymachując nad ich
głowami różdżką.
Ludzie, którzy wyszydzali religijne rytuały i stojące za nimi rzekomo irracjonalne
wierzenia, idąc za głosem takich demaskatorów przesądów, jak Wolter czy
samozwańczy „śmiertelny wróg Nonsensu, Kabotyństwa, Pompy i niekończących się
ceremonii” – Benjamin Franklin, zabiegali teraz gorliwie o przynależność do lóż
masońskich, aby przebierać się w dziwaczne stroje i recytować bełkotliwe formułki
w atmosferze, która przewyższała poziomem napuszenia nawet najbardziej barokowe
katolickie rytuały[32]. Casanova i Cagliostro to tylko najsławniejsi przedstawiciele bandy
oszustów żerującej na ludziach, którzy byli zbyt wyrafinowani i wykształceni, by
wierzyć w Boga i Jego cuda, ale wystarczająco łatwowierni, by przekazywać wielkie
sumy pieniędzy naciągaczom, obiecującym im eliksiry młodości lub nieśmiertelność.

W takim klimacie dryfowała Francja ku nowym próbom reform, do których


podejmowania zmuszały ją szerzące się niepokoje społeczne i fiskalny chaos.
Katastrofalne nieurodzaje jeszcze bardziej pogłębiały chroniczną nędzę znacznej części
ludności. Sztywny system społeczny paraliżował aspiracje oficerów, prawników, lekarzy
i kupców. A horrendalnie zadłużone francuskie państwo przestało być wypłacalne.
Zgromadzenie szlachty, które zebrało się w lutym 1787 roku, nie było w stanie podjąć
wyzwania. Wprowadziło pewne pożyteczne środki zaradcze, ale nie miało ani podstaw
teoretycznych, ani siły, by przedsięwziąć bardziej radykalne kroki. A kiedy protesty
społeczne przybrały w różnych częściach kraju formę rozruchów, opinia publiczna
zaczęła się domagać bardziej stanowczych rozwiązań. W następnym roku król zwołał
Stany Generalne, przyznając w ten sposób, że sytuacja ma charakter wyjątkowy.
W poważnej restrukturyzacji państwa miał uczestniczyć cały polityczny naród.
Dnia 5 maja 1789 roku, w dniu inauguracyjnego posiedzenia Stanów Generalnych,
oczy świata były zwrócone na Paryż. Szybko jednak stało się oczywiste, że już sama ta
instytucja posiada jakąś fundamentalną skazę. Nie tylko nie była reprezentatywna, ale
w dodatku różnicowała jakościowo szlachtę i duchowieństwo od przedstawicieli Stanu
Trzeciego. Pozostawało to w sprzeczności z wszystkim, co mówiono i pisano na
przestrzeni kilku minionych dziesięcioleci na temat rzeczy niedopuszczalnych moralnie.
I tak 10 czerwca delegaci reprezentujący Stan Trzeci, wśród nich wielu młodych
i ambitnych prawników, wyrazili chęć spotkania się z przedstawicielami szlachty
i duchowieństwa w celu weryfikacji mandatów. Natomiast 17 czerwca reprezentanci
wszystkich trzech stanów ogłosili, że są Zgromadzeniem Narodowym, a trzy dni później,
kiedy na rozkaz króla uniemożliwiono im dostęp do dotychczasowej sali posiedzeń,
podjęli obrady w pobliskiej Sali do gry w piłkę i zaprzysięgli, że się nie rozejdą, dopóki
nie odbudują zdrowych zasad funkcjonowania państwa. Byli tak owładnięci poczuciem
wielkości swej misji, że zamiast skupić uwagę na konkretnych problemach, wychwalali
Nowe Jeruzalem leżące – ich zdaniem – tuż za horyzontem. Na wszelkie możliwe
sposoby – czy to w bezpośredniej debacie, czy to za pośrednictwem druku – nieustannie
rozprawiali o „interesie publicznym”, „świętej sprawie wolności”, krwi
i samopoświęceniu, a najczęściej o odrodzeniu duchowym.
Był to, według słów Tocqueville’a, czas młodych, entuzjazmu, dumy,
bezinteresownych i szczerych namiętności[33]. Ale te szlachetne instynkty nie
wykraczały poza zaskakującą naiwność. Deputowani nie ograniczali już swoich
zainteresowań do praw obywatelskich. Chcieli gruntownej zmiany. Nie mieli tylko
pojęcia, jak do niej doprowadzić. To właśnie nadało wydarzeniom z 14 lipca 1789 roku
tak wyjątkowe znaczenie.
V. OBYWATELSKIE RYTUAŁY

K iedy 2 lipca 1789 roku, w godzinach popołudniowych, dotarła z Wersalu wiadomość


o zdymisjonowaniu przez Ludwika XVI wprowadzającego reformy ministra
Jacques’a Neckera, republikański agitator Camille Desmoulins wskoczył na stół kawiarni
w Palais-Royal i rzucił wezwanie: „Aux armes!” – do broni! Zgromadził się tłum, który
po wysłuchaniu płomiennych popisów oratorskich ruszył w pochodzie, by poderwać
miasto do buntu. Demonstranci, którzy nieśli popiersia Neckera oraz księcia
orleańskiego, przypięli do kapeluszy zielone wstążki lub gałązki – zieleń, w tradycji
chrześcijańskiej kolor nadziei, była również kojarzona z wszystkim, co „naturalne”. Po
całodniowych zamieszkach i podjętej 13 lipca nieudanej próbie przywrócenia porządku
ulicami zawładnęły tłumy, których głównym celem było znalezienie istniejących
rzekomo magazynów pełnych zboża. Rankiem 14 lipca zaczęły szukać również broni
i dotarły do Pałacu Inwalidów, który został splądrowany. Demonstranci zdobyli
trzydzieści tysięcy muszkietów i kilka dział. Ale były one bezużyteczne bez prochu,
który ze względów bezpieczeństwa został kilka dni wcześniej przetransportowany do
Bastylii. To ona stała się zatem następnym celem protestujących.

Po długotrwałych pertraktacjach, które nie przyniosły żadnego rezultatu, uczestnicy


pochodu stracili cierpliwość. Jeden z nich przeciął liny utrzymujące w górze most
zwodzony, a tłum wdarł się na dziedziniec. Na tym etapie wydarzeń grono
demonstrantów było już wspierane przez sporą grupę żołnierzy, którzy się do nich
przyłączyli. Naczelnik twierdzy markiz de Launay usiłował się poddać, ale mimo jego
wysiłków zmierzających do oddania fortecy w ręce szturmujących oni nadal uparcie ją
zdobywali. De Launay został odprowadzony do ratusza (Hôtel de Ville) i zamordowany.
Jego odciętą głowę triumfalnie obnoszono na włóczni po całym mieście.
Bastylia została zbudowana w średniowieczu jako twierdza obronna, a od XVII wieku
pełniła funkcję więzienia. Większość osadzonych przebywała w niej na mocy lettre de
cachet, czyli z rozkazu króla, bez wyroku sądu. W XVIII wieku należeli do nich
podejrzani o herezję duchowni, pisarze, którym zarzucano publikowanie szkodliwych
wydawnictw, a także – najczęściej – oskarżeni o różne przestępstwa arystokraci.
Typowym rezydentem był markiz de Sade, przeniesiony dziesięć dni przed atakiem do
zakładu dla obłąkanych w Charenton. Kiedy 14 lipca 1789 roku wrota Bastylii zostały
otwarte, pojawiło się w nich tylko siedmiu więźniów. Czterej z nich byli skazanymi
przez sąd fałszerzami. Dwaj cierpieli na chorobę umysłową (jeden z nich uważał się za
Juliusza Cezara) i zostali odtransportowani do Charenton. Siódmym okazał się niejaki
hrabia de Solages, którego seksualna deprawacja tak zaniepokoiła krewnych, że
zaaranżowali jego uwięzienie.
Całkowicie nieprzydatna forteca od dawna była przeznaczona do rozbiórki.
Zajmowany przez nią obszar planowano zamienić w przestronny skwer, otoczony
kolumnadą i ozdobiony pomnikiem z inskrypcją: „Ludwik XVI, wskrzesiciel publicznej
wolności”. W kategoriach politycznych zburzenie Bastylii było więc wyważeniem
otwartych drzwi. Ale La Fayette wysłał Jerzemu Waszyngtonowi klucze od fortecy
z listem, w którym tłumaczył, że „jest to wyraz hołdu, jaki jestem Ci winien jako syn
przybranemu ojcu, jako adiutant swemu generałowi, jako misjonarz wolności swemu
patriarsze”[1]. Wszystko to było płodem wyobraźni. Potężny gmach Bastylii był
symbolem wstecznictwa. Jako miejsce przetrzymywania osób pozbawionych wolności
na mocy lettre de cachet symbolizowała ona arbitralny charakter francuskiej monarchii.
Thomas Paine nie przypadkiem nazwał ją „wielkim ołtarzem i twierdzą despotyzmu”[2].
Jej liczni pensjonariusze napisali pamiętniki, w których demonizowali swe cierpienia
i nieprawdziwie przedstawiali panujące w niej warunki. Jej istnienie stało się też
pożywką dla sięgającej po drastyczne efekty literatury. Naród zaś karmiono ponurymi
wizjami ciemnych lochów wypełnionych aresztantami, o których zapomniał cały świat.
W ciągu dni, jakie nastąpiły po zdobyciu Bastylii, cała ta mitologia została wzbogacona
o niezliczone straszliwe „odkrycia”, jakich rzekomo dokonywano w splądrowanych
pomieszczeniach.
Wieści z Paryża poruszyły międzynarodową opinię publiczną i, według słów Mary
Wollstonecraft, „wyzwoliły wszystkie pasje i uprzedzenia Europy”[3]. Pisarze i poeci
różnych narodowości gloryfikowali to wydarzenie. Książę Brunszwiku, który niedawno
stłumił rewoltę „patriotów” w Holandii, głośno wyrażał swą radość. Cały kontynent
ogarnęło uczucie ulgi. „Choć Bastylia z pewnością nie była zagrożeniem dla żadnego
z mieszkańców Petersburga – pisał Louis de Ségur, obecnie francuski poseł w rosyjskiej
stolicy – trudno mi opisać entuzjazm, jaki wywołały wśród tutejszych sklepikarzy,
kupców, mieszczan i niektórych młodych ludzi z wyższych sfer obrócenie w ruinę tego
miejsca przetrzymywania więźniów stanu i ów pierwszy triumf burzliwej wolności.
Wszyscy – Francuzi, Rosjanie, Duńczycy, Anglicy, Holendrzy – wymieniali na ulicach
gratulacje i uściski z takim zapałem, jakby zostali uwolnieni od jakiegoś potwornie
ciężkiego łańcucha, który krępował ich ruchy”[4].
W ciągu minionego dziesięciolecia powszechną wyobraźnią władały wizje
wyzwolenia, odnowy i odrodzenia. O ile rok 1776 był dla postępowego Europejczyka
zwiastunem przedświtu nowej epoki, to wieści o upadku Bastylii ogłaszały jej narodziny.
Autorzy pierwszych drukowanych relacji nazywali to wydarzenie L’Oeuvre des Sept
Jours – dziełem siedmiu dni, sugerując analogię do biblijnego stworzenia świata. Biskup
rewolucjonista Claude Fauchet widział w nim powtórne przyjście Mesjasza. „Nadszedł
dzień Apokalipsy” – pisał z triumfem, zapowiadając „odrodzenie ludzkiej natury i nowe
życie narodów”[5].
Szturm na Bastylię przeobraził nie tylko istniejącą we Francji sytuację polityczną.
Wszystko wskazywało na to, że podczas gdy deputowani do Zgromadzenia Narodowego
w mękach wykuwali przyszłość, prosty lud nagle sięgnął po braterstwo, które było
deklarowane w Sali do gry w piłkę, ale pozostawało jedynie pobożnym życzeniem.
Zdobywając cytadelę sił ciemności, odrodzony naród francuski ogłosił, że wkracza na
światową scenę. Francuskie społeczeństwo z niezwykłą spontanicznością zaczęło na
nowo odkrywać własny charakter, wykazując cechy idealnego narodu, o jakim marzyli
philosophes.
Na jakieś dziesięć dni przed upadkiem Bastylii Honoré Gabriel hrabia de Mirabeau
zgłosił w Zgromadzeniu Narodowym wniosek, by miasto Paryż powołało do życia
gwardię obywatelską; po wygnaniu ze stolicy wojsk królewskich istnienie takich sił
porządkowych stało się wręcz koniecznością. Elektorzy Paryża stworzyli więc 13 lipca
Gwardię Narodową (Gardes Nationales). Jej oddziały składały się z obywateli, którzy
posiadali prawo głosu, i były kopią (zainspirowanych zresztą starożytnymi formacjami
republikańskimi) amerykańskich milicji obywatelskich. Jako jedyne oprócz
Zgromadzenia wcielenie woli narodowej, rychło zostały uznane za reprezentację narodu,
więc każde miasto zaczęło tworzyć własne siły porządkowe.
Gwardia Narodowa została oddana pod dowództwo markiza de Lasalle’a i przyjęła za
swój znak rozpoznawczy zieloną kokardę. Ktoś jednak przypomniał, że zielone liberie
nosi służba superkonserwatywnego najmłodszego brata monarchy, hrabiego d’Artois,
więc wyposażono gwardię w czerwono-niebieskie kokardy w barwach Paryża.
Następnego dnia przybył do stolicy La Fayette, który uważał się za kogoś w rodzaju ojca
chrzestnego nowo narodzonego narodu i zdołał uzyskać nominację na dowódcę Gwardii
Narodowej. Natychmiast wprowadził pewne zmiany, które miały uczynić z niej coś
więcej niż gromadę wymachujących pikami kupców. Jedna z nich polegała na dodaniu
tradycyjnej bieli, symbolizującej Francję, do znaku rozpoznawczego tej formacji, który
odtąd stał się trójkolorową kokardą: niebiesko-biało-czerwoną.
Dnia 17 lipca do Paryża wjechał bez zwykłej pompy i bez uroczystego orszaku
skromnie ubrany Ludwik XVI. Przybył do ratusza na spotkanie z przedstawicielami
paryskiego samorządu, którzy udekorowali go jedną z trójkolorowych kokard. Przyjął ją
ze wzruszeniem i przypiął do swego kapelusza. Kiedy odjechał, reprezentanci
przegłosowali wniosek dotyczący wzniesienia jego pomnika na miejscu Bastylii, którą
zaczęto już rozbierać. Tegoż wieczoru, bez głosowania i bez jakiegokolwiek aktu
prawnego, uznano za godło państwowe trójkolorową kokardę, podkreślając, że
zaakceptował ją nawet monarcha, który nigdy nie nosił żadnego emblematu poza koroną.
Przynależność do nowego narodu deklarowali ludzie wszystkich stanów. Kiedy
w ciągu następnych tygodni przez kraj przewaliła się fala zamieszek, znanych pod nazwą
Wielkiej Trwogi, co oznaczało między innymi podpalanie pałaców, grupa zasiadających
w Zgromadzeniu przedstawicieli szlachty doszła do wniosku, że należy udobruchać
wieśniaków, uwalniając ich od niektórych ciężarów. Ponieważ ta sfera zagadnień
wykraczała poza kompetencje legislacyjne Zgromadzenia Narodowego, ustalono, że
Armand de Vignerot du Plessis de Richelieu, książę d’Aiguillon, jeden z największych
posiadaczy ziemskich w kraju, zaproponuje szlachcie dobrowolne zrzeczenie się
wszystkich danin, jakie składają jej chłopi. 4 sierpnia, w godzinach wieczornych, książę
wykonał to zadanie. Szwagier La Fayette’a wicehrabia de Noailles przebił jego ofertę
propozycją zniesienia wszystkich istniejących jeszcze reliktów poddaństwa. Uruchomiło
to niekontrolowaną licytację altruizmu, podczas której deputowani prześcigali się
w propozycjach likwidacji tego czy owego. W ognisku szlachetnej próżności spłonęły
prawa do polowań, dziesięciny, sądownicze funkcje dworów, lokalne przywileje,
emerytury sędziów i dziedziczne urzędy, a deputowani – „pijani patriotyzmem” –
obejmowali się serdecznie, szlochając ze wzruszenia.
Polityka została zdominowana przez gesty i symbole. Życie publiczne zagraciły mniej
lub bardziej pozbawione znaczenia hasła i emblematy, odnoszące się do odrodzonego
narodu. Najważniejszym i najbardziej wszechobecnym była trójkolorowa kokarda, którą
musieli nosić wszyscy Francuzi solidaryzujący się ze swymi współobywatelami.
Monarsza Fleur-de-lys została zastąpiona przez koguta starożytnych Galów,
a dominującym symbolem nowego państwa stała się ubrana w antyczne szaty postać
kobieca, symbolizująca wolność. Pika, która odegrała ważną rolę w wydarzeniach
towarzyszących upadkowi Bastylii i była regularnie obnoszona po ulicach jako drzewce
służące do prezentacji obciętych głów, posłużyła jako znak prawdziwego, bojowego
patriotyzmu. A wiązka rózg, czyli rzymskie fasces, symbolizowała jedność francuskiego
narodu.
Jednoczył się on zaś najczęściej wokół innego, całkiem nowego i posiadającego
ogromną siłę przyciągania znaku – drzewa wolności. W maju 1790 roku ksiądz Norbert
Pressac, proboszcz parafii Saint-Gaudens w Poitou, kazał posadzić na rynku miasteczka
młody dąb, który pobłogosławił jako symbol nowego życia francuskiego narodu. Jako
duchowny musiał znać bogatą sieć skojarzeń łączących rozpowszechniony wśród ludów
pierwotnych kult drzew, uznawanych za symbole płodności i odnowy, z czcią, jaką
otaczano wznoszone w średniowieczu na terenie Europy słupy, być może mające
związek z kultem fallusa Ozyrysa i lignum vitae, krzyżem Golgoty. Amerykańscy
koloniści przeobrazili swe słupy w polityczne symbole, wywieszając na nich manifesty
i sztandary. W 1789 roku francuscy wieśniacy zaczęli wznosić słupy wolności, zdobiąc
je trójkolorowymi wstążkami i umieszczając na nich wszystko, co uważali za ważne – od
tabliczek, na których wypisane były prawa człowieka, do narzędzi rolniczych
i połamanych symboli władzy feudalnej[6].
Jednym z najbardziej interesujących symboli towarzyszących odrodzeniu francuskiego
narodu była czerwona czapka wolności, bonnet rouge. Zdobiła ona wszystkie drzewa
wolności i maszty flagowe, wszystkie wizerunki kojarzące się z wolnością i patrie –
ojczyzną, wszystkie ważne obiekty. Malowano ją na sztandarach i noszono na końcu
piki, na piersiach (jako ozdobę) i na głowach (jako wyraz przekonań). Jej pochodzenie
sięga czasów starożytnych. Rzymskim niewolnikom nie wolno było nosić nakryć głowy,
kiedy zaś któryś z nich zostawał wyzwolony, jego pan wkładał mu podczas ceremonii
czapkę. Stała się więc oznaką odzyskania wolności, a według legendy po śmierci Nerona
ozdobili nią swe głowy wszyscy mieszkańcy Rzymu. Rzymska wersja nie była zbyt
dekoracyjna, gdyż przypominała ścięte w dwóch trzecich jajko. Artyści
osiemnastowiecznej Francji, którzy wprowadzili czapkę do obrazów przedstawiających
antyczne sceny, wzorowali się na bardziej kształtnych nakryciach frygijskich, które
można było znaleźć na antycznych wizerunkach Parysa i Ganimedesa. Ta właśnie jej
wersja została uznana za symbol narodowego wyzwolenia. Była traktowana ze stosowną
czcią, a w niektórych rewolucyjnych klubach uczestnicy zgromadzeń wkładali ją, kiedy
chcieli zabrać głos, na tej samej zasadzie, na jakiej katoliccy biskupi wkładają mitrę
przed udzieleniem błogosławieństwa[7].
W całym kraju urządzano spontanicznie mniejsze i większe fety, by uczcić
zwycięstwo narodu nad siłami ciemności, a gdy nadeszła rocznica zdobycia Bastylii,
konieczność ogólnokrajowego upamiętnienia tego wydarzenia stała się dla wszystkich
oczywista. Wielki festyn, zapowiedziany na 14 lipca 1790 roku przez mera Paryża
Sylvaina Bailly’ego, okazał się jednak czymś znacznie bardziej doniosłym niż akt
rocznicowej celebry. Miał być zrodzonym z koncepcji Rousseau zbiorowym wyznaniem
wiary, podczas którego cały naród ogłosi się symbolicznie jednością, oddając hołd
samemu sobie. Można by go więc nazwać pierwszym z wielu aktów politycznego
onanizmu. Bailly sugerował, że obchody powinny przybrać formę „Narodowej
Federacji” – delegacje z wszystkich zakątków Francji miały się spotkać w Paryżu,
a deputacje z okolicznych wsi we wszystkich prowincjonalnych miastach. La Fayette
przeniósł całą operację w sferę militarną, zastępując cywilnych delegatów
sprowadzonymi z wszystkich regionów kraju oddziałami Gwardii Narodowej.
Stolica miała zostać udekorowana, aby odpowiednio przyjąć gości, którzy odbyli tak
daleką pielgrzymkę. Mimo ulewnego deszczu połowa mieszkańców Paryża spędziła trzy
dni na wznoszeniu łuków triumfalnych i ozdobnych budowli. Pole Marsowe zostało
przekształcone w olbrzymią owalną arenę otoczoną porośniętymi trawą wałami, na
których zbudowano siedzenia dla widzów. Na przylegającym do École Militaire odcinku
areny wzniesiono ozdobioną trzema kolorami trybunę dla członków Zgromadzenia
i ważnych gości. Na przeciwległym końcu, najbliżej Sekwany, stała potrójna brama
triumfalna w stylu rzymskim. Między tymi dwiema budowlami znajdowało się podium
z tronem dla monarchy i siedzeniami dla rodziny królewskiej. Nad całością górował
olbrzymi, kwadratowy u podstawy cokół, na którym stał ołtarz. Prowadziły do niego
cztery rzędy schodów, usytuowane po jednym z każdej strony.
Poranek 14 lipca był wyjątkowo deszczowy, więc stopy trzystu tysięcy paryżan,
którzy przybyli na uroczystość, zamieniły Pole Marsowe w grzęzawisko. Nie ułatwiło to
sprawnego przebiegu uroczystości, ale wszystkim dopisywał dobry humor. Oczekujący
na deszczu ludzie mówili żartem, że przechodzą narodowy chrzest, a grupy delegatów
z różnych części kraju demonstrowały sobie nawzajem regionalne tańce.
Król i królowa przybyli w południe, ale dotarcie na podium zajęło im sporo czasu.
Potem nastąpił przemarsz pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy Gwardii Narodowej. Dopiero
o czwartej po południu biskup Autun, Charles Maurice de Talleyrand-Périgord, zaczął
celebrować mszę w asyście czterystu ubranych w trójkolorowe szaty księży. Ołtarz, przy
którym ją odprawiał, nie wyglądał jak tradycyjna liturgiczna mensa, lecz był okrągłą,
neoklasyczną budowlą, przypominającą konstrukcje, na których palono ofiary
w antycznym Rzymie. Nie był to ołtarz Boga, na którym składano ofiarę
Wszechmogącemu, lecz autel de la patrie, ołtarz ojczyzny, przy którym obywatele
zaprzysięgali swe oddanie.
La Fayette, na białym rumaku, był przez cały dzień wyraźnie widoczny, a kiedy msza
dobiegła końca, zajął miejsce w centralnym punkcie sceny. Jak gdyby cudownym
zrządzeniem losu deszcz ustał i wyjrzało słońce, zalewając wszystko ciepłym, jasnym
światłem. La Fayette, przy grzmiącym dźwięku trąb, wszedł po stopniach ołtarza.
Przysięgając wierność królowi, narodowi i prawu, uroczystym gestem obnażył swą
szablę i złożył ją na ołtarzu. Jego przysięgę powtórzyła pięćdziesięciotysięczna rzesza
żołnierzy Gwardii Narodowej, a następnie uczynił to król. Potem odśpiewano specjalnie
skomponowane przez François-Josepha Gosseca Te Deum, w czasie którego ludzie
wszystkich stanów obejmowali się ze łzami, wyrażając tym samym wolę narodowego
braterstwa. La Fayette, niesiony na rękach przez tłum, dotarł na grzbiet swego białego
rumaka i majestatycznie opuścił Pole Marsowe, zatrzymywany przez ludzi, którzy
całowali jego ręce i szaty.
Był to niezwykły dzień. A równie nadzwyczajny okazał się długi marsz do domu.
Liczni fédérés, jak nazywano uczestników uroczystości, powrócili z Paryża zaopatrzeni
w dyplomy, obwieszeni medalami i wstęgami, potwierdzającymi ich udział w tym
wielkim wydarzeniu, jakby byli pielgrzymami wracającymi z jakiegoś sanktuarium.
Droga do domu zajęła więcej czasu niż marsz do Paryża, ponieważ od fédérés
wymagano, aby zaznaczyli swą błogosławioną obecność w każdej mijanej miejscowości.
Musieli szczegółowo zrelacjonować swoje przeżycia, zaprezentować pamiątki
i podsunąć wszystkim do pocałunku swój sztandar. Ów sztandar był tak naładowany
ważną treścią emocjonalną, że przed odstawieniem go na noc do domu
najczcigodniejszego mieszkańca miasteczka odprawiano przed nim rytuał,
przypominający adorację Najświętszego Sakramentu. Kiedy fédérés docierali w końcu
do rodzinnych miast, następował ceremonialny podział przyniesionych przez nich
świętych rupieci, które, wraz ze sztandarem, były w nieskończoność uroczyście
obnoszone po okolicy[8].
Fête de la Fédération była symbolem pojednania wszystkich mieszkańców Francji
i woli połączenia się w jeden naród. Stanowiła nawiązanie do wizji Rousseau, który
uważał, że Korsykanie stworzyli swój naród w drodze zbiorowej przysięgi, która była
niczym innym jak deklaracją intencji. Dobitnie też dowodziła, że słuszność mieli ci,
którzy uważali, że markiz de La Fayette i najskromniejszy wieśniak są braćmi, gdyż
należą do tej samej biologicznej rodziny, a w dodatku łączy ich pokrewieństwo ideowe,
wynikające ze wspólnie złożonej przysięgi. Uroczystości paryskie ujawniły też nowy
aspekt rzeczywistości. Unaoczniły bowiem wszystkim, że koncepcja narodu odbiegła
dość daleko od oświeceniowej wizji społeczności żyjącej w zgodzie, aby stać się czymś
o wiele bardziej metafizycznym, a nawet świętym.
Znajdowało to odbicie również w sposobie postępowania przedstawicieli narodu.
Zgromadzenie Narodowe, które Mirabeau nazwał kiedyś nienaruszalnym kapłaństwem
narodowej polityki, przystąpiło do przekształcania administracyjnej infrastruktury kraju,
dostosowując ją do nowego oblicza państwa[9]. Zaczęło od stworzenia nowej definicji
obszarów ziemskich, dzieląc kraj na zrównoważone pod względem terytorialnym
départements, biorące nazwy od rzek lub innych elementów topograficznych.
Doprowadziło to do zniknięcia reliktów feudalizmu, związanych nieodłącznie
z dawnymi prowincjami, i stworzyło strukturę przywodzącą na myśl utopijne koncepcje,
tworzone na przestrzeni minionych dziesięcioleci przez różnego rodzaju philosophes.
Kolejnym krokiem było ujednolicenie narzędzi umożliwiających wszystkim
Francuzom współżycie na płaszczyźnie społecznej. Istniejąca w kraju mnogość różnych
systemów wag i miar wymagała racjonalizacji, gdyż prowadziła do nadużyć i chaosu.
Ale Zgromadzenie nie poprzestało na ich uproszczeniu i ujednoliceniu. Wiek
racjonalizmu i rządów natury skłonił deputowanych do stworzenia czegoś bardziej
wzniosłego i harmonijnego. Rezultatem ich działań był metr, jednostka długości równa
jednej dziesięciomilionowej cząstce łuku południka ziemskiego, przebiegającego przez
Paryż. Od tej pory mierzono obszar i objętość w metrach kwadratowych i sześciennych,
natomiast jednostka wagi odpowiadała ciężarowi jednego decymetra sześciennego wody.
Techniczna wirtuozeria tego osiągnięcia bladła na tle największego sukcesu, jakim
było zdefiniowanie nowej epoki w czasie. Natura nowego wcielenia państwa wykluczała
bowiem liczenie biegu lat według dawnego porządku. 2 stycznia 1792 roku
Zgromadzenie Narodowe postanowiło, że „wszystkie publiczne, sądowe
i dyplomatyczne dokumenty będą odtąd opatrywane datą nawiązującą do początku epoki
wolności”. Przyjęto oficjalnie, że rozpoczęła się ona w 1789 roku. Jak tylko prawodawcy
zaczęli wcielać swą koncepcję w życie, zrodziła się jednak niepewność odnośnie do tego,
kiedy dokładnie należałoby umiejscowić w czasie ten moment sacré, świętą chwilę.
Zgromadzenie kilkakrotnie zmieniało zdanie, ale ustaliło w końcu, że Republika
Francuska urodziła się w 1792 roku. Owa żonglerka chronologicznymi kamieniami
milowymi wzbudziła wątpliwości co do słuszności uznawania pierwszego dnia stycznia
za początek roku. Narzucała się data 14 lipca, ale część deputowanych chciała związać
nowy rok z rozkwitem wiosny i zaproponowała dzień 1 kwietnia[10].
Zmiana światowego systemu pomiaru czasu nie była sprawą błahą. Jesienią 1792 roku
Konwent Narodowy, który zastąpił Zgromadzenie Narodowe, powołał komisję
z zadaniem opracowania zupełnie nowego kalendarza. Jej przewodniczący Gilbert
Romme, dawny korepetytor zajmujący się po amatorsku matematyką, był
zakompleksionym prowincjuszem, rozmiłowanym w poczuciu władzy, jakim napełniła
go ta nominacja. „Czas otwiera nową księgę historii – tłumaczył – a w swoim marszu,
tak majestatycznym i prostym jak sama równość, musi sięgnąć po nowy rylec, którym
wygraweruje annały odrodzonej Francji”. Jego kalendarz odzwierciedlał modę epoki.
Rok rozpoczynał się w dniu jesiennego zrównania dnia z nocą – 22 września – który
szczęśliwym zrządzeniem losu był rocznicą proklamowania republiki[11].
Rok Romme’a składał się z dwunastu trzydziestodniowych miesięcy (z których każdy
obejmował trzy dekady) i był zwieńczony pięciodniowym okresem końcowym. Każdy
dzień miał dziesięć godzin, podzielonych decymalnie na minuty i sekundy. Wiązało to
kalendarz z systemem metrycznym i było ukłonem w kierunku nieskończonej mądrości
natury – człowiek powinien liczyć wszystko w dziesiątkach, gdyż został stworzony
z dziesięcioma palcami. Z dniem 6 października 1793 roku kalendarz nabrał mocy
prawnej, a w sali posiedzeń Konwentu zainstalowano decymalny zegar. Był on
stosownym pomnikiem „systemów” i utopii powstałych na przestrzeni minionego
półwiecza.

„Ten, kto śmiałby podjąć się misji tworzenia narodu, musiałby czuć, że jest w stanie
zmienić ludzką naturę, przekształcić każdą jednostkę, będącą z natury wyjątkowym
i idealnym tworem, w cząstkę większej całości, której ta jednostka zawdzięczałaby –
w pewnym sensie – swe życie i istnienie” – napisał Rousseau[12]. Rozumiał on, że żadna
forma państwowej wspólnoty, choćby najbardziej logiczna, prosta, elegancka, poetycka
czy nowoczesna, nie będzie w stanie zastąpić nawarstwionej sakralności czegoś takiego
jak Korona Francji oraz całego teologicznego i mitycznego ładunku, jaki niósł ze sobą
Kościół katolicki. Aby mieć po swojej stronie ludzkie emocje, trzeba im było dostarczyć
bogatszej pożywki niż same „systemy”. Ich zaangażowanie było zaś konieczne, gdyż
uwolnienie życia społecznego od pancerza religii i pozbawienie monarchy funkcji
najwyższego arbitra doprowadziłoby do wyschnięcia źródła usankcjonowanego porządku
społecznego. Należało więc znaleźć dla tych wartości jakiś substytut. Problem
sprowadzał się w ostatecznym rachunku do pytania: jak skłonić ludzi do tego, żeby byli
dobrzy w bezbożnym społeczeństwie?
Chodziło zatem o to, by zaszczepić elementy boskości tym samym ludziom, którym
państwo zawdzięczało swą legalność. Monarchę miał zastąpić bezcielesny suweren
w postaci narodu, będący przedmiotem wyuczonej „adoracji” wszystkich obywateli.
„Edukacja musi nadać ludzkim duszom narodowy charakter i tak pokierować ich
myślami i gustami, by byli patriotami z potrzeby ducha, z namiętności, z konieczności” –
tłumaczył Rousseau[13]. Tak pojęta edukacja obejmowała nie tylko naukę, lecz również
sporty i publiczne ceremonie, które miały propagować pożądane wartości.
„Z podniecenia, wywołanego przez powszechną akceptację tych wartości, zrodzi się
patriotyczne zauroczenie, które samo w sobie może skłonić ludzi do wyjścia ponad
siebie. Bez tego zauroczenia wolność jest tylko pustym słowem, a prawodawstwo tylko
iluzją”[14].
Wstępnym warunkiem realizacji owego celu była całkowita eliminacja
chrześcijaństwa. Rousseau, jako człowiek sentymentalny, nie mógł być całkowicie
obojętny na to, w czym widział „wzniosłe” jądro chrześcijaństwa. Ale istnienie moralnie
niezależnej religii musiało wpływać destrukcyjnie na instytucje państwowe. Rousseau
twierdził, że chrześcijaństwo „nie tylko nie wiąże serc obywateli z państwem, lecz
oddala je od niego, gdyż oddala je od wszystkiego, co uważa za przyziemne. Nie
przychodzi mi do głowy nic, co byłoby bardziej sprzeczne z duchem społecznym”[15].
Uważał, że chrześcijaństwo zmusza ludzi do uznawania „dwóch systemów prawnych,
dwóch przywódców, dwóch ojczyzn”, narzuca im „sprzeczne z sobą obowiązki” i nie
pozwala być „ani oddanymi wyznawcami religii, ani dobrymi obywatelami”.
Chrześcijaństwo wymaga poświęceń i uległości, ale tylko wobec Boga, a nie wobec
czegoś, co stworzył Człowiek. Podstawą koncepcji Rousseau było przekonanie, że nie
można połączyć w jedną całość duszy chrześcijańskiej z „kolektywną duszą” narodu.
A jego twierdzenie, że „człowiek jest cnotliwy, kiedy jego indywidualna wola jest
zgodna pod każdym względem z wolą ogółu”, było herezją dla chrześcijan, którzy
uważali, że cnota polega na spełnianiu woli Bożej[16]. W modelu Rousseau, w którym
naród zastępował Boga, nie było miejsca dla kogoś, kto uważał lojalność wobec Boga za
największą wartość.
Stosunek Zgromadzenia Narodowego do Kościoła katolickiego i jego hierarchii
odzwierciedlał taki właśnie sposób myślenia. 4 sierpnia 1789 roku doszło do uchylenia
nie tylko wszystkich feudalnych praw, lecz również prerogatyw duchowieństwa.
Dziesięciny i inne przywileje dotyczące parafii, biskupstw i fundacji religijnych zostały
zlikwidowane. Zatrudnieni w parafiach księża – w przeciwieństwie do swoich świeckich
odpowiedników – nie mieli alternatywnych źródeł utrzymania, toteż 2 listopada
Zgromadzenie przegłosowało ustawę nakazującą sprzedaż wszystkich dóbr kościelnych
i przeznaczenie uzyskanych dochodów na pensje księży. W lutym 1790 roku
unieważniło wszystkie śluby składane przez zakonników, likwidując tym samym
zakony. Następnie zmniejszyło liczbę biskupów ze stu trzydziestu pięciu do
osiemdziesięciu trzech (tak by było po jednym na każdy departament) i postanowiło, że
jeden proboszcz ma przypadać na sześć tysięcy mieszkańców. Biskupi mieli być odtąd
wybierani (przez elektorat obejmujący niewierzących, protestantów i Żydów) bez
porozumienia z Rzymem. Z kolei 26 listopada Zgromadzenie postanowiło, że wszyscy
księża muszą składać przysięgę lojalności wobec konstytucji, czyniąc ich w praktyce
etatowymi pracownikami państwowymi. Proces ten nie przebiegał zgodnie z planem,
jako że niemal połowa duchowieństwa odmówiła złożenia przysięgi – krnąbrni księża
zostali najpierw zawieszeni w czynnościach, a później deportowani. Następnym krokiem
było pozbawienie księży ich społecznej funkcji polegającej na prowadzeniu ksiąg
ewidencji ludności. Od tej pory udzielanie ślubów i rozwodów stało się prerogatywą
państwa.
Wielu obserwatorów dostrzegało w tej rewolucji tendencje pseudoreligijne.
Burke’a uderzały jej aspekty dogmatyczne, niemal teologiczne, a Paine widział w niej
część „generalnej reformacji”. Ekonomista społeczny Arthur Young, który podróżował
po Francji w 1790 roku, wyczuwał nastrój nasilającej się paranoi. Ludzie histerycznym
tonem opowiadali o spiskach i podejrzewali każdego cudzoziemca o postawę
kontrrewolucyjną. Zdawali się marzyć o kryzysowym przesileniu i rozlewie krwi. Każdy
człowiek, któremu spadła z kapelusza trójkolorowa kokarda, trafiał do aresztu i miał
podstawy, by drżeć o swoje życie. Thomas Paine został niemal zlinczowany nieopodal
Tuileries, gdyż nie nosił takiej kokardy. Tocqueville twierdził, że rewolucja „stała się
czymś w rodzaju nowej religii, ale religii niedoskonałej, pozbawionej Boga, rytuałów
i życia po śmierci”[17]. Te trzy ostatnie stwierdzenia są błędne. Spontaniczna pobożność
mieszkańców Francji zapewniła istnienie wszystkich trzech wymienionych przez niego
elementów.
Teologia mogła być nieprzekonująca, ale nowa religia posiadała boga. Był nim
pełniący funkcję suwerena naród, a służba temu narodowi stanowiła według
niezliczonych rewolucyjnych „katechizmów” najwyższą formę powołania. Pojęcie
narodu mylono czasem z pojęciem patrie, która była nie tyle Bogiem, ile samą Wiarą,
przedmiotem miłości i czymś, za co można oddać życie. Trójkolorowa flaga miała z nią
taki sam związek, jaki ma krzyż z chrześcijaństwem – ludzie przed nią klękali, a jej
obraza była uważana za świętokradztwo. Zarówno patrie, jak i naród były
antropomorficznymi bóstwami, których „godność” często była narażona na „zniewagi”,
a ich „nieskazitelność” na „obelgi”. Podobną rolę odgrywała Wolność, Liberté, którą
zawsze określano jako boską, a często nazywano też niepokalaną córą niebios, co
wykorzystywali autorzy licznych parodii modlitw, zastępując terminem Liberté imię
Chrystusa, a niekiedy Najświętszej Marii Panny. Opisy wydarzeń rewolucyjnych
nazywano ewangelią na dzień dzisiejszy.
Pseudoreligijna retoryka, wywodząca się z katolickiego wychowania, jakie miała za
sobą większość Francuzów, i z osiemnastowiecznej sentymentalnej literatury
opiewającej zbawienie dusz, została zaadaptowana na potrzeby rewolucji w sposób
całkowicie naturalny. Słowo „święty” pojawiało się we wszystkich przemówieniach
i tekstach pisanych. Wszystkie budynki publiczne nazywano sanktuariami, gdyż
mieszkała w nich „święta wolność”. Wierni wyznawcy rewolucyjnych idei stali się
„apostołami”. Mówiono też często o „rewolucyjnej cnocie” i „rewolucyjnej czystości”,
tworząc w ten sposób perwersyjną karykaturę katolickiego „stanu łaski”.
Od dnia przysięgi, złożonej w Sali do gry w piłkę, datuje swój żywot fałszywa liturgia,
będąca mieszaniną katolickich rytuałów z grecko-rzymską starożytnością. Napisano na
nowo Pater Noster i Credo, zastępując dawne imiona i terminy nazwami nowych bóstw
i cnót. Marsylianka była oficjalnie nazywana: „Te Deum Republiki”. Znakowi krzyża
towarzyszyły słowa: „W imię Wolności, Równości i Braterstwa”, a kiedy chodziło
o oddanie czci męczennikom rewolucji, nowa formuła brzmiała: „W imię Marata,
Lepeletiera i Bara”, choć niekiedy wstawiano do niej nazwiska jakiejś innej rewolucyjnej
trójcy.
Wkrótce po upadku Bastylii zaczęto wznosić ołtarze patrie, które miały podkreślić
potrzebę gotowości do ofiar w imię ojczyzny. Zastąpiły one ołtarze chrześcijańskie na tej
samej zasadzie, na jakiej słupy i drzewa wolności zajęły miejsca wiejskich krzyży. Były
ozdobione popiersiami luminarzy nowej wiary (najczęściej występowali w tej roli
Wolter, Rousseau, Franklin i Brutus, choć pojawiali się też inni – od Algernona Sydneya
do Mirabeau) oraz tablicami z tekstem Deklaracji praw człowieka. Inne rytualne symbole
zależały od kaprysów tłumu, który gromadził się z okazji takich czy innych obchodów.
Liczne relikwie nowej wiary – kamienie z Bastylii, nasączone krwią strzępy odzieży,
broń noszona w świętej sprawie – otaczano taką samą czcią jak relikwie katolickie.
Entuzjazm, z jakim społeczeństwo uczestniczyło w różnych festynach, był łatwo
wyczuwalny. W czasach ancien régime’u istniała – szczególnie na obszarach wiejskich –
olbrzymia liczba dni świątecznych i wolnych od pracy. Oprócz najważniejszych świąt
katolickiego kalendarza były to święta patronów miast, cechów i innych instytucji, dni
odmawiania litanii, początki pór roku, uroczystości wotywne, obrzędy związane
z rolnictwem, przyjęcia dla członków cechów i korporacji oraz rocznice. Do ich
programów należały msze, adoracje Najświętszego Sakramentu lub pojedynczych
relikwii, procesje, błogosławieństwa i inne rytuały, a towarzyszyły im zwykle bardziej
świeckie uroczystości, podczas których ogarnięci prymitywnym zapałem mieszkańcy
brali we władanie całą przestrzeń danej wioski lub miasteczka. Ponieważ z tych rytuałów
wyeliminowano akcenty katolickie, ich miejsce zajęły parafernalia kultu narodowego,
otoczone taką czcią i noszone w procesjach z takim zapałem jak w przeszłości relikwie
i figury świętych. W takim kontekście świetnie współgrały triumfalne obnoszenie
obciętych głów różnych nieprzyjaciół, palenie kukieł oraz wygłaszanie zainspirowanych
polityką filipik, wymierzonych przeciw konkretnym osobom, tendencjom i poglądom.
Do pierwszej kanonizacji świętego nowej wiary doszło w czerwcu 1790 roku, kiedy
do Paryża dotarła wiadomość o śmierci Benjamina Franklina. Liczne kluby,
stowarzyszenia i samorządy lokalne, pragnąc uczcić jego pamięć, organizowały ku jego
chwale uroczystości, którym towarzyszyły panegiryki, mowy i rytualne symbole kultu.
Typowym przykładem były obchody zaaranżowane w Café Procope przez towarzystwo
Les Amis de la Révolution 14 czerwca. Salę obwieszono kirem, a na podwyższeniu – na
którym umieszczono tylko jedno łacińskie słowo: Vir – stało popiersie zmarłego,
ozdobione dębowymi liśćmi. Po obu stronach rzeźby umieszczono drzewa cyprysowe,
a pod nią wizerunek węża pożerającego własny ogon – masoński symbol
nieśmiertelności. Po kilku wygłoszonych u stóp popiersia mowach nastąpiła symboliczna
ceremonia rozdawania obecnym chleba, przypominająca osobliwą formę komunii.
Zgromadzenie ogłosiło trzydniową oficjalną żałobę, a portret nowego świętego zawisł na
ścianie sali obrad. Osiemnaście miesięcy później, 1 lutego 1792 roku, klub jakobinów
zorganizował uroczyste odsłonięcie popiersi Woltera, Rousseau i Franklina oraz
Mirabeau (który zresztą zmarł w międzyczasie). W odśpiewanym z tej okazji hymnie
nazwano ich bogami[18].
Dnia 4 kwietnia 1791 roku Zgromadzenie postanowiło, że miejscem pochówku osób
szczególnie zasłużonych dla sprawy ludzkości będzie kościół św. Genowefy. Tego
samego dnia, nieco później, złożono w nim, po niekończących się rytuałach
pogrzebowych, szczątki Mirabeau. Znany architekt Quatremère de Quincy przekształcił
budynek kościoła – wzniesiony w podzięce za przywrócenie zdrowia Ludwikowi XV –
w „widzialne Elizjum”, burząc dwie wieże i usuwając rzeźby, ołtarze oraz inne
ornamenty. Zależało mu na tym, żeby nic nie odwracało uwagi od nowej „religii”, której
święci mieli być odtąd otaczani czcią. W lipcu 1791 roku przeniesiono do tegoż
budynku, który zaczęto nazywać Panteonem, szczątki Woltera.
Miejsce proroków i patriarchów zajmowali męczennicy nowej wiary. Pierwszym
z nich został Louis Michel Lepeletier de Saint-Fargeau, były markiz i deputowany do
Konwentu, zamordowany przez pewnego rojalistę nazajutrz po głosowaniu, podczas
którego opowiedział się za wyrokiem śmierci dla Ludwika XVI. Jego półnagie,
zakrwawione ciało obnoszono uroczyście po Paryżu, żeby wszyscy mogli je obejrzeć,
nim zostanie złożone w Panteonie. Jacques Louis David namalował jego portret, który
również powieszono w sali posiedzeń Zgromadzenia. Następnym był Jean Paul Marat,
zamordowany przez Charlotte Corday. Jego męczeństwo uwiecznił David w jednym ze
swych najsłynniejszych obrazów, który także ozdobił salę obrad. Ciało wystawiono na
widok publiczny i odprawiano przy nim skomplikowane obrzędy, dopóki nie zaczęło
cuchnąć. „Jezus jest prorokiem, Marat jest Bogiem” – brzmiało jedno z wielu
towarzyszących obrzędom pogrzebowym haseł[19].
Tocqueville mylił się głęboko, twierdząc, że religia rewolucji nie przewiduje życia
wiecznego. Diderot, który pomstował na głupców, księży, tyranów i inne zakały
ludzkości utrudniające mu życie, znajdował pociechę w koncepcji pośmiertnego
zadośćuczynienia. „O święta Potomności! Podporo uciśnionych i nieszczęśliwych, ty,
która jesteś sprawiedliwa, ty, która jesteś nieprzekupna, ty, która nagrodzisz dobrego
człowieka, a zdemaskujesz hipokrytę, pocieszająca i niezawodna Potomności, nie
opuszczaj mnie! – zawodził. A żeby już wszystko było jasne, dodawał: – Potomność jest
dla filozofa tym, czym drugi świat dla wierzącego”[20]. Inny philosophe i prominentny
rewolucjonista, Condorcet, uważał potomność za zbiorowego ducha przyszłej ludzkości.
Robespierre zaś, wygłaszając mowę w klubie jakobinów, przedstawił ją jako coś jeszcze
większego i obdarzonego jeszcze większą mocą sprawczą, mówiąc: „O potomności,
słodka i czuła nadziejo ludzkości, ty nie jesteś nam obca; dla ciebie stawiamy czoło
wszystkim ciosom tyranii, to dla twojego szczęścia toczymy bolesne zmagania; kiedy
nieraz tracimy ducha w obliczu przeszkód, marzymy o tym, byś przyniosła nam
pociechę. Tobie powierzamy dzieło dokończenia naszych prac i los wszystkich
nienarodzonych jeszcze pokoleń ludzkości!... Pospiesz się, o potomności, i przynieś nam
godzinę równości, sprawiedliwości, szczęścia!”. W jego teologii potomność nie tylko
zepchnęła Boga z tronu sędziego, lecz również zastąpiła Go w roli odkupiciela[21].
W 1793 roku Francja została zaatakowana przez monarchiczną Europę, jej armie były
pobite, w Wandei wybuchła rojalistyczna insurekcja, Tulon znalazł się w rękach
zwolenników monarchii, a do buntów doszło w Lyonie, Bordeaux, Tuluzie, Marsylii
i Normandii. Republice groziła zagłada, a jej utrzymanie przy życiu wymagało
ekstremalnych środków. W lipcu utworzono Komitet Ocalenia Publicznego (Comité de
salut public – francuskie słowo salut oznacza w istocie „zbawienie”), który natychmiast
przyjął postawę i metaforykę skrajnego ideologicznego fanatyzmu. Narzuconą przez
okoliczności potrzebę eliminacji wrogów i zastraszenia ludności ubierał on w szaty
procesu oczyszczenia, z którego naród wynurzy się jako wcielenie dobra, triumfującego
nad siłami zła symbolizowanymi przez system monarchiczny.
Condorcet widział w Robespierze księdza manqué i w jego poczuciu powołania było
z pewnością coś kapłańskiego. Inni nazywali go Mesjaszem Ludu, obdarzając jego
akolitę Louisa de Saint-Justa tytułem podległego mu świętego Jana Chrzciciela. Ich
oddanie sprawie nie było kwestionowane. Robespierre naprawdę wierzył w możliwość
osiągnięcia przez cały naród ekstatycznego stanu łaski, który przeobrazi rewolucję
w orgazm perfekcji, i nie szczędził wysiłków na rzecz realizacji tej wizji. „O szlachetny
ludzie! Przyjmij ofiarę z mojego jestestwa – błagał. – Szczęśliwy jest ten, kto rodzi
z ciebie! Jeszcze szczęśliwszy ten, komu jest dane umrzeć za wasze szczęście!”[22] Ale
Robespierre miał nie tylko naturę księdza, lecz również serce prawnika. Kontrolował
płonący w jego myślach ogień chłodnym, nieprzejednanym racjonalizmem, niemal nie
ukrywając swej niechęci wobec spontanicznego populizmu. Postanowił kształtować
przekonania narodu francuskiego przy pomocy zespołu podobnie myślących ludzi,
w którego skład, oprócz wspomnianego Saint-Justa, weszli przyszły superpolicjant
Joseph Fouché i Jacques Louis David, prekursor oddawania sztuki w służbę propagandy.
Pierwszym krokiem w tym kierunku była zorganizowana 10 sierpnia 1793 roku Fête
de la Republique. David, który ją sobie wymarzył, przedstawił swą wizję w pisemnym
dokumencie, pełnym zdumiewającego liryzmu. Wszyscy mieszkańcy Francji mieli wstać
przed świtem i zgromadzić się o wschodzie słońca, aby odrodzenie narodu zostało
oświetlone jego pierwszymi promieniami. Ceremonia rozpoczęła się w miejscu,
w którym niegdyś stała Bastylia, a która została zastąpiona fontanną Odrodzenia –
wielką, przedstawiającą nagą Naturę, wyrzeźbioną w stylu egipskim postacią kobiecą,
z której bujnych piersi sączyły się dwa strumienie krystalicznie czystej wody. Delegaci
z wszystkich departamentów podawali sobie z rąk do rąk puchar, napełniony z tego
boskiego źródła, i chciwie pili życiodajny trunek. Procesja obeszła potem cały Paryż,
zatrzymując się przy pięciu „stacjach”, z których każda miała własną liturgię. Na Place
de la Révolution spalono na stosie trony, korony i inne rekwizyty despotyzmu oraz
wypuszczono trzy tysiące ptaków, a każdy z nich miał na szyi trójkolorową wstążkę, na
której wypisano dobrą nowinę – narodową ewangelię. Ostatnia „stacja” była usytuowana
w pobliżu Pola Marsowego, na którym uczestnicy liturgicznych obrzędów odbyli po ich
zakończeniu braterski piknik.
Tej konsekracji narodu towarzyszyła ostateczna profanacja obalonej monarchii.
Opactwo Saint-Denis, leżące nieco na północ od stolicy, założone przez pierwszego
biskupa Paryża i patrona Francji świętego Dionizego, było od VI wieku miejscem
pochówku monarchów. 1 sierpnia 1793 roku Konwent nakazał zniszczenie królewskich
grobów. Zadanie to okazało się trudniejsze, niż się spodziewano, i zajęło dużym ekipom
wspomaganych przez wojsko robotników wiele miesięcy. Całe przedsięwzięcie
przypominało w istocie egzorcyzmy, gdyż doczesne szczątki były gotowane, palone
i mielone, a potem wrzucane do niegaszonego wapna. Analogiczny proces
wykorzeniania śladów monarchii przebiegał na prowincji i był prowadzony pod
nadzorem specjalnych komisarzy, wysyłanych przez Konwent w charakterze
„apostołów” rewolucji.
Fête de la Raison – Święto Rozumu, celebrowane w kościołach całego kraju 10
listopada 1793 roku, posunęło proces o krok dalej, narzucając świętym budowlom nowe
rytuały. Mistrzynią ceremonii odbywających się w katedrze Notre Dame obchodów była
pewna przebrana za Boginię Rozumu i zasiadająca na tronie przy głównym ołtarzu
aktorka. Inne artystki dramatyczne odegrały scenę narodzin Rozumu, odśpiewując
przerobiony przez Gosseca hymn O salutaris Hostia.
Robespierre i jego współpracownicy chcieli narzucić obywatelom Francji swą własną
wersję zaleceń Rousseau dotyczących budowania narodu. Z niezachwianą powagą
opracowali wiele projektów obywatelskich i edukacyjnych, za których sprawą
zamierzano podporządkować temu celowi nawet najbardziej prywatne poczynania
Francuzów. Wymarzonym wzorem była dla nich Sparta, widziana przez wyidealizowany
pryzmat pisaniny philosophes i płócien Davida. Wszyscy obywatele musieli być oddani
sprawie narodu. „Każdy z nas jest odpowiedzialny przed narodem za talenty, jakie
otrzymał od natury” – twierdził David, parafrazując przypowieść Chrystusa
o talentach[23]. Każdy Francuz musiał być gotowy do poświęcenia dla wspólnego dobra
siebie, swojej żony, swoich dzieci i wszystkiego, co jest mu drogie, bez sprzeciwu, czy
nawet zadawania pytań. Sentymentalizm, który okazał się tak potężną bronią w dziele
dyskredytowania ancien régime’u, został teraz publicznie uznany za niebezpieczny
kaprys zdolny doprowadzić patriotów do „fałszywej wrażliwości”, czyniącej ich
podatnymi na współczucie. To była logika Torquemady. Wymagała jednak aprobaty
boga, więc Robespierre go wymyślił.
Dnia 7 maja 1794 roku Konwent ogłosił, że „Lud Francji uznaje istnienie Najwyższej
Istoty i nieśmiertelności duszy”[24]. Dzięki temu dekretowi Robespierre mógł oprawić
swe mechanizmy kontroli politycznej w ramy pseudoreligijnych rytuałów i obrzędów,
a także usytuować funkcje państwa w nowych świątyniach narodu. Świeżo
wprowadzony kult ustanawiał liturgię ceremonii, w których uczestniczyli koncelebransi
oraz wierni. Znaczące jest to, że centralnym punktem Święta Istoty Najwyższej,
zorganizowanego w ogrodach Tuileries 8 czerwca 1794 roku, była sztuczna góra.
Symbolizowała ona przede wszystkim polityczną Górę – deputowani do Zgromadzenia
Narodowego dzielili się na umiarkowanych żyrondystów, bardziej agresywnych
przedstawicieli Towarzystwa Przyjaciół Konstytucji (Société des amis de la
Constitution), zwanych także jakobinami, i członków najbardziej radykalnej grupy, która
zajmowała najwyższe miejsca na tyłach sali posiedzeń określanych nazwą La Montagne,
Góra. Kiedy ta ostatnia grupa zdobyła władzę, zaczęto ją nazywać Świętą Górą, i pod
taką nazwą widnieje ona w całej rewolucyjnej ikonografii. Ale góra wzniesiona
w ogrodach Tuileries była jeszcze bardziej nasycona symbolizmem, a w kulminacyjnym
momencie ceremonii miała się niewątpliwie kojarzyć z górą Synaj.
Oświeceniowi filozofowie oskarżali hierarchię katolicką o zmuszanie wiernych do
wyboru takiej, a nie innej drogi zbawienia, ale ich uczniowie rychło ulegli tej samej
pokusie represyjności – nowa religia zaś kochała autodafe tak samo jak stara. Ludzie
podejrzani o „fanatyzm”, jak nazywano chrześcijaństwo, byli zmuszani do klękania
przed popiersiem Marata lub jakimś innym rewolucyjnym symbolem. Podobnie jak we
wszystkich fundamentalistycznych sektach umiar, czyli objaw małej wiary, był uważany
za rzecz równie haniebną jak wszystkie grzechy, do których mógł prowadzić. Życie
polityczne stało się ciągiem czystek, wyznań winy, oskarżeń, weryfikacji własnych
szeregów i ekskomunik, przed którymi nikt nie mógł czuć się bezpieczny.
Histeryczny charakter walki z obywatelską herezją polegającą na umiarze jest
wyraźnie widoczny w języku, którym posługiwał się Marc-Antoine Jullien,
przedstawiciel grupy wysłanników Konwentu, którzy mieli przywrócić jego władzę na
terenie północno-zachodniej Francji. W kazaniu wygłoszonym na forum klubu
jakobinów z La Rochelle w lutym 1794 roku potępił „mimowolną skłonność prowadzącą
nawet najbardziej nieskazitelnego patriotę do umiaru i słabości”. Stwierdził, że czujność
jest wszystkim, a „podporządkowane władzy ludu społeczeństwa, choć systematycznie
poddawane procesowi oczyszczenia, nadal wymagają regeneracji”. „Ale nie sądźcie, że
[zwolennicy umiaru] atakują bezpośrednio nieugiętość naszego charakteru – ostrzegał. –
Gdyby tak postępowali, byliby jak fale bezsilnie rozbijające się o skały. Nie myślcie, że
prowadzą otwartą wojnę z patriotami. Uniemożliwia im to brak męskiej odwagi. Oni
zabijają nas pieszczotami”. Jullien, niczym dawny dominikański kaznodzieja, uczulał
swą trzodę na zagrożenia związane z „miodopłynną uprzejmością” i niebezpiecznymi
kusicielkami. „Musicie od nich uciekać, jak uciekacie od róż, których nie można
dotknąć, nie narażając się na ukłucie. Musicie obudzić w sobie lęk przed kuszącą zarazą,
tym bardziej niebezpieczną, że ukrytą. W gęstwinie kwiatów pełza wąż”[25].
Kult Najwyższej Istoty nie zdobył powszechnej akceptacji. Nie przyjął się, bo nie
znalazł oddźwięku w zasadniczo chrześcijańskim psychologicznym charakterze
ówczesnych Francuzów. Inaczej było z kultem narodu. Jako że wykorzystywał
chrześcijańskie zasady i formy czci wobec człowieka, a tym samym wobec wielkiego
ludzkiego kolektywu, czyli narodu, oraz wobec substytutu Edenu, czyli patrie,
natychmiast zdobył powszechne i głębokie uznanie. Wielka siła francuskiej rewolucji
polegała na tym, że rozpaliła w narodzie, antropomorficznie przedstawianym w postaci
kobiecej, pragnienie bezinteresownego poświęcenia się dla sprawy. „Ponieważ
wydawało się, że jest bardziej skupiona na regeneracji gatunku ludzkiego niż na
reformowaniu Francji, wzbudziła ona uczucia, jakich nie wzbudziła dotąd żadna inna
polityczna rewolucja – tłumaczył Tocqueville. – Stała się inspiracją dla prozelityzmu
i dla propagande. Podobnie jak islam zalała świat swymi żołnierzami, swymi apostołami
i męczennikami”[26].
VI. ŚWIĘTA WOJNA

W trzecią rocznicę upadku Bastylii, 14 lipca 1792 roku, Europa stała na pograniczu
dwóch epok politycznych. Budzące największy sprzeciw pozostałości ancien
régime’u zostały wyparte z Francji, a w mniejszej skali również z innych regionów
kontynentu, bez większego uszczerbku dla politycznej stabilności. Optymizm
z 1789 roku nie stracił jeszcze swej żywotności, a wiara w triumf rozsądku
i humanitaryzmu nadal była silna. „Jeszcze nigdy sytuacja europejska nie dawała nam
tak racjonalnych podstaw do oczekiwania piętnastu lat pokoju, jak w chwili obecnej” –
zapewniał William Pitt członków parlamentu podczas debaty budżetowej 17 lutego
1792 roku[1]. Z drugiej strony kanału La Manche nie zagrażało żadne widoczne
niebezpieczeństwo. Ludwik XVI, biorąc przykład ze swego pragmatycznego i wprost
legendarnie popularnego poprzednika Henryka IV, stał się „królem Francuzów” i „ojcem
swego kraju”. Zrobiono wszystko, by zapomnieć o tym, że całkiem niedawno usiłował
uciec od swego ludu, ale zatrzymany podczas postoju w Varennes został przywieziony
do Paryża jako więzień. Wraz z małżonką Marią Antoniną przewodniczył obchodom
rocznicowym, które odbyły się na Polu Marsowym z udziałem La Fayette’a, tak jak
czynił to w czasie Fête de Fédération dokładnie w tym samym miejscu dwa lata
wcześniej. Uroczystości przebiegły zgodnie z planem, choć nie wziął w nich udziału
kilkusetosobowy oddział marsylskiej Gwardii Narodowej, maszerujący jeszcze
z południa i śpiewający nową melodyjną pieśń, skomponowaną ponad dwa miesiące
wcześniej przez Rougeta de Lisle dla Armii Renu, czyli Marsyliankę.
Rocznica była również oficjalnie obchodzona w Belfaście, ale tam przebieg
uroczystości wydawał się chaotyczny. Defiladę otwierali dragoni, za którymi niesiono
flagi Pięciu Wolnych Narodów, czyli Irlandii, Stanów Zjednoczonych, Francji, Polski
i Wielkiej Brytanii, oraz portret Benjamina Franklina. Potem przemaszerowała brygada
Irlandzkich Ochotników, poprzedzająca artylerię Belfast Blues. Centralnym elementem
pochodu był wielki sztandar umieszczony na ciągniętym przez cztery konie wozie, który
przypominał udekorowany na paradę statek. Jedną jego stronę zdobiło malowidło
przedstawiające Uwolnienie więźniów z Bastylii, drugą – wizerunek zakutej w kajdany
Hibernii otrzymującej statuę wolności z rąk Irlandzkiego Ochotnika. Sztandar był
eskortowany przez drugą brygadę Ochotników, a całą paradę zamykał portret Mirabeau,
opatrzony napisem: „Nasz galijski brat urodził się w 1789 roku. My nadal jesteśmy
zarodkiem”. Wieczorem odbył się bankiet. Wolfe Tone przy każdym toaście tak mocno
uderzał swym kielichem o stół, że go tłukł. Pierwszy toast wzniesiono „za króla Irlandii”,
jako że Jerzy III nadal był dla Irlandczyków – tak jak niegdyś dla Amerykanów –
„najlepszym z monarchów”[2].
Tego samego dnia w Polsce inny „dobry król”, Stanisław August, dokonywał pod
Warszawą przeglądu swej gwardii. Był to kulminacyjny moment jego panowania.
Uśmierzył patriotyczną burzę, która wybuchła w 1788 roku, i jesienią 1790 roku był
nazywany nawet przez radykałów sercem w ciele narodu. Mógł dzięki temu narzucać
swoje koncepcje wyłonionej przez sejm komisji, która miała opracować nową
konstytucję. Została ona uchwalona 3 maja 1791 roku przy akompaniamencie masowo
wznoszonych okrzyków: „Król z narodem, naród z królem!”. Konstytucja nie była
szczególnie radykalna, ale została sformułowana w taki sposób, by stworzyć nowy
naród, który miał zastąpić dawną rzeczpospolitą szlachecką. Caryca Katarzyna II nie
zaaprobowała tej zmiany, która mogła zagrozić jej absolutystycznemu panowaniu,
a wojska rosyjskie już maszerowały na zachód. Armia polska odniosła dwa niezbyt
ważne zwycięstwa, zawdzięczając pierwsze z nich królewskiemu bratankowi księciu
Józefowi Poniatowskiemu, a drugie generałowi Tadeuszowi Kościuszce. Ale Polacy nie
mogli wygrać wojny z potężnym sąsiadem. Stanisław napisał do Katarzyny list
z propozycją rozpoczęcia negocjacji układowych i oczekiwał na jej odpowiedź.
Tego samego dnia, czyli 14 lipca 1792 roku, bratanek Marii Antoniny Franciszek II
otrzymał we Frankfurcie nad Menem koronę Świętego Cesarstwa Rzymskiego podczas
„jednego z najwspanialszych i najbardziej uroczystych widowisk, jakich można być
świadkiem” (jak stwierdził hrabia Klemens von Metternich, który zaledwie dwa lata
wcześniej oglądał koronację Leopolda II). Siedemnastoletni Metternich był upojony
splendorem i uznał, że stare tradycje będą odpowiednio stabilną zaporą przeciwko
chaosowi i rządom tłumu, jakich był niedawno świadkiem podczas studiów we
francuskim Strasburgu. „Spałem pod wulkanem, nie myśląc o tym, że popłynie z niego
lawa” – wspominał później[3].
Erupcja wulkanu nastąpiła niebawem. Francuska monarchia upadła, nim minął miesiąc
od uroczystych obchodów, a pół roku później król został stracony na gilotynie. Również
w ciągu miesiąca Polska została zajęta przez rosyjskie wojska – konstytucję uchylono,
i popadło w niewolę jedno z najstarszych królestw w Europie. Przed upływem dwóch lat
Wolfe Tone przestał wygłaszać toasty na cześć króla i stał się buntowniczym
spiskowcem. Nieco później miał włożyć na siebie mundur rewolucyjnej Francji
i wznieść w Irlandii sztandar rebelii. A Franciszek miał się okazać ostatnim monarchą
uwieńczonym koroną Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Tymczasem pieśń marsylskich
gwardzistów rozbrzmiewać będzie na przestrzeni następnych dwudziestu lat w całej
Europie, nieodwracalnie zmieniając oblicze kontynentu.
Najmłodszy brat Ludwika XVI hrabia d’Artois natychmiast dostrzegł potencjalne
konsekwencje ostatnich wydarzeń i opuścił Francję w dwa dni po upadku Bastylii.
Wyczuła je również Katarzyna. Czytając o „okropnościach”, do których dochodzi
w Paryżu, z gniewem tupała nogami. Wymieniający z nią listy philosophe baron
Melchior Grimm tylko utwierdzał ją w jej poglądach. „Jeśli francuskie delirium nie
zostanie do końca stłumione, może ono być w mniejszym lub większym stopniu
zabójcze dla serca Europy – ostrzegał – gdyż morowe powietrze musi nieuchronnie
spustoszyć i zniszczyć wszystko, co stanie na jego drodze”[4]. Tego samego zdania był
król Szwecji Gustaw III, który pisał: „Wieści z Francji przeraziły mnie tak bardzo, że nie
mogłem wczoraj zasnąć aż do czwartej nad ranem. Co za okropni ludzie! Są
orangutanami Europy”[5]. Przystąpił też zaraz do tworzenia ligi książąt wymierzonej
przeciwko rewolucyjnemu zagrożeniu, ale nie uzyskał dla tej koncepcji większego
poparcia; tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z potencjalnych dalekosiężnych skutków
narodzin nowego narodu, do których doszło 14 lipca 1789 roku. Stały się one wyraźnie
widoczne dopiero dwa lata później.
Dnia 20 czerwca 1792 roku wielki tłum mieszkańców najuboższych przedmieść
Paryża wszedł do centrum miasta, by posadzić w ogrodach Tuileries drzewo wolności
i odczytać Zgromadzeniu Narodowemu jedną z niezliczonych petycji, które tak
utrudniały życie temu organowi. Masa ludzka przepchnęła się przez bramy królewskiego
pałacu, dotarła do jednego z górnych salonów i stanęła oko w oko z Ludwikiem XVI.
Bezbronny monarcha musiał znosić obelgi tłumu, który wymachiwał mu przed nosem
pistoletami lub nagimi szpadami, grożąc śmiercią. Co ważniejsze, kazał mu włożyć
czerwoną czapkę i wypić za zdrowie narodu, uznając go tym samym za suwerena.
Spełniając to życzenie, Ludwik XVI uczcił toastem własną detronizację.
Tydzień później La Fayette usiłował przeprowadzić coś w rodzaju zamachu stanu,
który miał przywrócić autorytet Korony, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Pod koniec
lipca Paryż wyrwał się już całkowicie spod kontroli, a jakobini, wykorzystując klimat
bezprawia, przygotowali własną rewolucję. Wieczorem 9 sierpnia zabiły dzwony
alarmowe, bo zbrojne bandy zaczęły się gromadzić w całej stolicy. Nad ranem morze
ludzkie zalało okolice pałacu Tuileries, w którym oczekiwała królewska rodzina,
broniona tylko przez wierny pułk Gwardii Szwajcarskiej. W ostatniej chwili jej
członkowie ulegli życzliwym namowom i schronili się w budynku Zgromadzenia
Prawodawczego, co zapewne uratowało im życie. Tłum zaatakował Tuileries i zaczął
zabijać wszystkich Szwajcarów, jacy wpadli w jego ręce. Rozwścieczeni napastnicy
masakrowali ciała pomordowanych, obcinając im genitalia i wtykając je w ich usta lub
rzucając psom. Kawałki czerwonych mundurów gwardii obnosili potem jak cenne
zdobycze.
Na wczesnych etapach rewolucji czerwona flaga była ostrzeżeniem, że obowiązuje
stan wyjątkowy; kiedy ją wywieszano, uczestnicy rozruchów wiedzieli, że mogą być
ostrzelani. 10 sierpnia 1792 roku pewien jakobiński przywódca maszerujący na pałac
królewski niósł czerwoną flagę, na której napisał czarnymi literami: „Stan wyjątkowy
ogłoszony przez suwerenny lud w obliczu rebelii Władzy Wykonawczej” (terminem
„władza wykonawcza” określono w nowej konstytucji funkcję króla). Tego samego dnia,
nieco później, owa czerwona flaga zawisła nad Tuileries.
Po kilku tygodniach, we wrześniu, tłum wtargnął do paryskich więzień i spędził dwa
dni na mordowaniu wszystkich osadzonych tam głównie arystokratów i księży. Kiedy
stawiano mu wyrzuty za doprowadzenie do takich aktów zdziczenia, rewolucyjny
przywódca Georges Danton powiedział, że były one konieczne, aby oddzielić „rzeką
krwi” ochotników mających bronić rewolucyjnej patrie od ludzi, którzy będą próbowali
ją unicestwić[6]. Z pewnością wycisnęły one na rewolucji piętno Kaina i uwikłały
Francuzów w krwawą wspólnotę, która ich wyróżniła. Słowa Dantona nie były
pozbawione logiki, gdyż rozpoczynający się konflikt zbrojny nie przypominał żadnej
innej wojny toczonej na kontynencie w ciągu minionych stuleci. Była to walka między
dwoma nieprzystającymi do siebie i wzajemnie się wykluczającymi poglądami na
ulepszenie struktury ludzkiej społeczności – w istocie walka o duszę Europy.

Jeszcze w maju 1790 roku Zgromadzenie musiało zająć stanowisko w sprawie


obowiązującego od dawna sojuszu z Hiszpanią, wymagającego od Francji poparcia tego
kraju w konflikcie z Anglią o zatokę Nootka. Deputowani nie byli zachwyceni wizją
kosztownej wojny i bali się, że zwycięstwo może umocnić pozycję króla. Czuli też, że
nowa Francja powinna zdobyć się na jakiś sygnał o charakterze moralnym.
Oświecenie było z natury kosmopolityczne. Jego pryncypia zostały rozwinięte ponad
granicami państw i odnosiły się do całej ludzkości. „Gdybym wiedział o czymś, co może
być przydatne mojemu krajowi, ale rujnujące dla innego – pisał Monteskiusz w swych
Cahiers – nie proponowałbym tego mojemu księciu, bo jestem najpierw człowiekiem,
a dopiero potem Francuzem, a raczej, bo jestem człowiekiem z natury, a Francuzem
tylko przez przypadek”[7]. Szkocki filozof David Hume myślał w taki sam sposób. „Nie
tylko jako człowiek, lecz również jako brytyjski poddany modlę się o rozkwit
gospodarczy Niemiec, Hiszpanii, Włoch, a nawet samej Francji” – pisał[8]. Każdy system
polityczny lansowany na przestrzeni minionych dziesięcioleci zakładał, że jego
wprowadzenie zapewni wiecznotrwały pokój. Gdy władza trafi w ręce ludu, nie będzie
już wojen, gdyż wywołują je tylko zdeprawowani monarchowie.
Jak więc można się było spodziewać, nastrój, w jakim Zgromadzenie debatowało
w maju 1790 roku nad perspektywą nowej wojny, był zdecydowanie pacyfistyczny.
„Kierując się całkowicie odmiennymi zasadami niż te, które doprowadziły do cierpień
ludu, obdarzony wolnością naród francuski nie chce się angażować w żadną wojnę
i pragnie, by z innymi narodami łączyło go braterstwo, będące nakazem natury” –
deklarował Robespierre. W dekrecie opatrzonym datą z 22 maja 1790 roku
Zgromadzenie stwierdzało stanowczo, że „naród francuski odrzuca koncepcję wojny,
mającej na celu podboje, i nigdy nie użyje swoich sił przeciwko wolności jakiegokolwiek
narodu”[9].
Deputowani nie tylko dotrzymali słowa, lecz nawet wykazali się nadmiarem
skrupułów. Wkrótce po upadku Bastylii delegaci z Korsyki błagali Zgromadzenie o jej
wcielenie do Francji (znajdowała się ona w posiadaniu Francji tylko z powodu układu
zawartego między Francją a jej poprzednim kolonialnym władcą, czyli Genuą).
Zgromadzenie przegłosowało zgodę na ich wniosek dopiero po długiej debacie.
3 kwietnia 1790 roku Pasquale Paoli przybył do Paryża z londyńskiego uchodźstwa
i został powitany przez La Fayette’a oraz Zgromadzenie Narodowe, którego
przewodniczący wychwalał go jako „bohatera i męczennika wolności”. Natomiast 14
lipca tegoż roku popłynął na Korsykę, a po przybyciu upadł na kolana i ucałował
ojczystą ziemię. U jego boku był syn jego byłego sekretarza, młody porucznik Napoleon
Bonaparte.
Zgromadzenie okazało się jeszcze bardziej skrupulatne w innych przypadkach.
Papieskie lenno Awinion, którego mieszkańcy opowiedzieli się 11 czerwca 1790 roku
w drodze głosowania za połączeniem z Francją, musiało czekać na jego zgodę aż do
września 1791 roku. W maju 1791 roku delegacja Holendrów zabiegających
o interwencję Francji spotkała się z odmową, a Alzacja, która w wyniku głosowania
chciała zostać częścią Francji, została przyjęta tylko po długim wahaniu. Wszystkie owe
subtelności nie mogły ukryć tego, że wydarzenia we Francji były w oczywisty sposób
przykładem dla innych narodów i prowokacją dla ich władców. Jak stwierdził
amerykański poseł w Paryżu Gouverneur Morris, „Deklaracja praw człowieka ma taki
skutek jak trąby Jozuego”[10].
Wieczorem 19 czerwca 1790 roku delegacja złożona z przedstawicieli dwudziestu
jeden narodów stanęła przed Zgromadzeniem Narodowym, prosząc o zgodę na
przyłączenie się do obchodów 14 lipca. Na jej czele stał Anacharsis Cloots, jedna
z barwniejszych postaci paryskiej sceny politycznej. Urodził się w Kleve jako syn
jednego z doradców Fryderyka pruskiego i otrzymał imię Jean-Baptiste, a po
przenosinach do Paryża spędzał czas na wydawaniu antyreligijnych pamfletów.
W 1789 roku został wojującym rewolucjonistą i zmienił imię. Na swego nowego patrona
wybrał Anacharsisa, wykształconego na dziełach greckich uczonych potomka
scytyjskich nomadów, który jako pierwszy w dziejach cudzoziemiec otrzymał
w VI wieku p.n.e. obywatelstwo Aten i propagował kulturę polityczną swej przybranej
ojczyzny wśród innych ludów. Owego 19 czerwca Clootsowi towarzyszyli przebrani
w kostiumy statyści – po jego prawej stronie stał „Arab”, a po lewej „Chaldejczyk”.
Odczytał petycję do Zgromadzenia, które nazywał Ekumeniczną Radą Rozumu, prosząc
o zezwolenie na wzięcie udziału w Fête de la Fédération. „Trąby, które obwieściły
zmartwychwstanie wielkiego narodu, odbiły się echem w czterech stronach świata –
wywodził z zapałem. – Fête de la Fédération będzie świętem gatunku ludzkiego”[11].
W takich okolicznościach odrzucenie wojny przez Zgromadzenie mogło być uznane
za przejaw obłudy. Nawet pacyfista Robespierre przyznawał, że „to Francja musi być
źródłem, z którego pochodzić będą wolność i szczęście świata”[12]. Było to wyzwanie,
a może nawet wypowiedzenie wojny, skierowane pod adresem wszystkich tronów
Europy. Jacques Brissot głosił, że „nie może spocząć, dopóki Europa, i to cała Europa,
nie stanie w płomieniach”, i marzył o „powszechnej krucjacie na rzecz wolności”[13].
Dnia 20 kwietnia 1792 roku Francja wypowiedziała wojnę „królowi Czech i Węgier”
(Franciszek nie był jeszcze koronowany na cesarza). Było to w zamierzeniu posunięcie
defensywne, ale prowadziło nieuchronnie do wybuchu powszechnego europejskiego
konfliktu. W skierowanej do francuskiego narodu odezwie Zgromadzenie tłumaczyło, że
usłyszało głos patrie, która wołała: „Idźcie i uczyńcie mnie wolną; zapewnijcie mi
przyszłe szczęście, nawet za cenę mojego obecnego spokoju. Jeśli dla uwolnienia mnie
z poddaństwa konieczny będzie podbój całej Europy, pozwólcie mi z nią walczyć”[14].
Francja dysponowała już wtedy czymś, co można było uznać za zalążek
międzynarodowej armii. W kwietniu 1792 roku powstał legion belgijski, liczący tysiąc
pięciuset żołnierzy; jego główny trzon stanowili patrioci z Liège, którzy zbiegli do
Francji po upadku ich powstania przeciw rządom Habsburgów. W lipcu 1792 roku
utworzono legion batawski, złożony z holenderskich emigrantów, z których większość
mieszkała we Francji od 1787 roku. Inna jednostka, nazywana najpierw legionem
pruskim, później wandalskim, a w końcu germańskim, powstała z inicjatywy Clootsa.
Kilka tygodni później, 8 sierpnia 1792 roku, sformowano legion allobrogijski, zasilony
przez szwajcarskich, sabaudzkich i piemonckich rewolucjonistów. Choć większość
stanowili Szwajcarzy, nie nazwano go legionem szwajcarskim, bo nazwa ta kojarzyłaby
się z Gwardią Szwajcarską, której żołnierzy wymordowano w pałacu Tuileries za
wierność monarchii. Istniał nawet legion angielski, którym dowodził niejaki John
Oswald[15].
Kiedy wojska austriackie przekroczyły granicę i weszły do północnej Francji,
pierwszym oddziałem, jaki stanął na ich drodze, była jednostka irlandzkiej kawalerii,
dowodzona przez generała Jamesa O’Morana. Był jednym z wielu Irlandczyków
tradycyjnie walczących w służbie arcychrześcijańskiego monarchy. W 1791 roku liczni
spośród nich dołączyli do emigrantów i nadal służyli sprawie monarchii. Dla innych,
takich jak O’Moran, wizja braterstwa ludzkości miała większą siłę przyciągania niż stare
afiliacje religijne. Najbliższą granicy jednostką francuską była czterotysięczna dywizja
stacjonująca w Lille pod dowództwem pochodzącego z Dublina generała Théobalda
Dillona, doświadczonego żołnierza, który odznaczył się podczas walk na terenie
Ameryki.
Podjęta przez Dillona próba zatrzymania ofensywy Austriaków pod Tournai
zakończyła się haniebnym pogromem jego żołnierzy, którzy w panice wrócili do Lille
i porąbali swego dowódcę na kawałki. Opór stawiany przez Francuzów nieco dalej na
północ okazał się równie nieskuteczny, więc Austriacy posuwali się naprzód bez
większych trudności. W dniu 19 sierpnia połączone siły francuskich emigrantów,
Prusaków, Austriaków i innych wojsk cesarskich wkroczyły do Francji od wschodu. Już
3 września garnizon w Verdun skapitulował niemal bez jednego wystrzału, a niefortunny
dowódca twierdzy, pułkownik Beaurepaire, popełnił samobójstwo.
Połączone siły, nabrawszy pewności siebie, ochoczo szły dalej w głąb kraju,
przekonane, że bez przeszkód wkroczą do Paryża. Ale generał Charles Dumouriez
wykonał odważny manewr flankowy i zagrodził im drogę w Lesie Argońskim. Książę
Brunszwiku obszedł pozycje Francuzów i zmusił Dumourieza do odwrotu, tym razem
w okolice Saint-Menehould, gdzie 19 sierpnia przyłączył się do niego generał François
Kellermann, dowodzący Armią Centrum. Brunszwik ponownie podjął próbę okrążenia
Francuzów, ale zajęli oni silną pozycję na wzgórzach Valmy, między miasteczkiem
noszącym tę samą nazwę a wielkim wiatrakiem. By kontynuować swój marsz naprzód,
Brunszwik musiał ich stamtąd wyprzeć. Jego oddziały były niekorzystnie usytuowane,
ale postanowił podjąć bitwę, zakładając, że armia francuska, zdemoralizowana
i pozbawiona przez samą rewolucję najlepszych oficerów, rozpierzchnie się na widok
pruskich grenadierów.
Dnia 20 września, gdy tylko rozproszyła się poranna mgła, pruska artyleria rozpoczęła
ostrzał pozycji francuskich. Linia oporu Francuzów wcale się nie załamała, a jedynie
drgnęła nieznacznie, kiedy pruski pocisk trafił w wóz amunicyjny, wywołując
gigantyczną eksplozję. A artyleria francuska odpowiadała na ogień regularnie
i precyzyjnie. Kanonada trwała cztery godziny, podczas których ustawieni na
wzniesieniu francuscy piechurzy i pruscy grenadierzy zajmujący pozycje o wiele niżej,
ale również poza zasięgiem ognia, spoglądali jedni na drugich bez większego animuszu.
Przypatrywał im się z żywym zainteresowaniem Johann Wolfgang Goethe, który
jeździł konno po polu bitwy w nieprzypominającym munduru brązowym surducie,
odnotowując w pamięci zachowanie ostrzeliwanych żołnierzy, dźwięk nadlatujących
pocisków i wpływ ciepła na kolory. Przyjechał tam w orszaku swego pracodawcy księcia
Sachsen-Weimar, który osobiście dowodził własnym pułkiem gwardzistów.
Pruscy grenadierzy ruszyli do ataku wczesnym popołudniem. Warunki były trudne,
a oni nie wkładali w swe poczynania wiele serca. Po przebyciu kilkuset metrów stanęli
w miejscu, zawahali się, a potem rozpoczęli odwrót. Stojący na wzgórzu Valmy
Kellermann uniósł swój trójgraniasty kapelusz na ostrzu szpady i zawołał: „Vive la
Nation!”. Odpowiedziały mu gorączkowe okrzyki entuzjazmu, po których nastąpiło
mrożące krew w żyłach wykonanie Ça ira oraz pieśni, która była już znana jako
Marsylianka. Ale na tym skończyły się bohaterskie wyczyny obu stron. Książę
Brunszwiku zdał sobie sprawę, że łatwo nie wygra, więc nie chcąc ryzykować swej
reputacji, przerwał ofensywę. Francuzi zaś nie zdecydowali się na kontratak.
Książę, by pokazać, że wcale nie przegrał, kazał swej armii zająć pole bitwy. Rozbili
zatem na nim obóz i marzli w potokach deszczu, byle ocalić honor. Po dziesięciu dniach
rozpoczęli odwrót, który stopniowo zamieniał się w ucieczkę i naraził najeźdźców na
większe straty w ludziach oraz sprzęcie niż sama bitwa. 20 września Prusacy odnotowali
tylko 184 zabitych i rannych żołnierzy, a Francuzi 150 zabitych i 260 rannych – choć na
polu bitwy stało w sumie siedemdziesiąt tysięcy ludzi[16]. Potyczka nie zasłużyła
w istocie na prestiżowe miano bitwy. Postawa obu stron przypominała zachowanie
dwóch kundli, stojących naprzeciw siebie na granicach swych skrawków ziemi,
obwąchujących się wzajemnie, a potem wycofujących się bez walki i obsikujących
latarnie, a także stroszących sierść, żeby ocalić twarz. Ale słowo „Valmy” rychło nabrało
niezwykłego znaczenia.
„Tu i teraz zaczyna się nowa epoka dziejów świata” – rzekł Goethe do jednego
z oficerów, z którymi chronił się po bitwie przed zimnem na wrzosowisku poniżej
wzgórz Valmy[17]. Niemiecki pisarz Ludwig Tieck, który studiował jeszcze wtedy
teologię w Getyndze, nigdy nie wybaczył losowi tego, że nie pozwolił mu walczyć
w szeregach Dumourieza pod – jak to określał – francuskimi Termopilami[18].
A czterdzieści lat później znany francuski autor René de Chateaubriand, jadąc z Metzu
do Chalons, nadłożył drogi, by ominąć wzgórza Valmy. „Nękała mnie obawa, że mogę
się tam potknąć o koronę” – tłumaczył później[19].
Miał na myśli koronę Francji, zepchniętą w niebyt nazajutrz po bitwie, ale odzyskaną
niemal czterdzieści lat później przez człowieka, który był pod Valmy i opierał swe
roszczenia w dużej mierze na tej obecności. W sztabie Kellermanna służył
osiemnastoletni, niedawno awansowany na generała broni Louis Philippe, książę
Chartres, przyszły król Francuzów. Pięć dni wcześniej, 15 września, jego ojciec, książę
Orleanu, zmienił nazwisko i stał się obywatelem Philippem Égalité. W sztabie
Kellermanna służyli też generał Louis-Alexandre Berthier, weteran wojny
amerykańskiej, i pułkownik Alexandre de Beauharnais, ojciec Eugeniusza oraz
Hortensji. Sam Dumouriez też walczył w Ameryce oraz na Korsyce i w Polsce. Do
oficerów jego sztabu należał młody Macdonald, który w 1787 roku stawał w obronie
swobód Holandii. Tego dnia w szeregach Francuzów znalazło się wielu interesujących
ludzi, takich jak generał Arthur Dillon, krewny dowódcy garnizonu zamordowanego
w Lille, weteran wojny amerykańskiej i deputowany do francuskiego Zgromadzenia
Narodowego; generał Isidore Lynch, Irlandczyk, który należał do sztabu Rochambeau
w Ameryce, a teraz dowodził częścią francuskiej piechoty; pochodzący z Nowego Jorku
generał John Key Eustace czy generał Francisco de Miranda, Wenezuelczyk o dużych
aspiracjach. Równie barwne postacie można było znaleźć w całej francuskiej armii.
James Bartholomew Blackwell, pochodzący z hrabstwa Clare w Irlandii, brał udział
w ataku na Bastylię i miał zdobyć sławę jako kapitan huzarów w bitwie pod Jemappes
w 1792 roku, gdzie odznaczył się też jeden z jego młodych oficerów, porucznik,
późniejszy napoleoński marszałek Joachim Murat. A jeden z najważniejszych żołnierzy
konfederacji barskiej i przyjaciel Pułaskiego, Józef Miączyński, był teraz francuskim
generałem i dowodził garnizonem w Sedanie.
Międzynarodowy charakter tej armii jest bardzo znaczący. Służący w niej żołnierze
nie występowali w obronie jakiegoś plemiennego terytorium, lecz walczyli za ojczyznę
odrodzonej ludzkości. Naród francuski zaczął być postrzegany jako la Grande Nation,
wspaniała nacja reprezentująca całą ludzkość. Mieszkańcy wszystkich krajów
w naturalny sposób równali krok z Francuzami, oni zaś zrzucali z ramion wszystkie inne
zobowiązania, by bronić ojczyzny. W pierwszym szeregu stał La Fayette, a przy jego
boku znaleźli się inni potomkowie francuskiej szlachty, przeważnie weterani z Ameryki,
tacy jak Armand de Gontaut, książę Lauzun, diuk de Biron, który zrzekł się wszystkiego,
by zostać obywatelem generałem Bironem i dowodzić Armią Renu, albo miłośnik
literatury markiz de Custine, który przemienił się w bezwzględnego i bardzo sprawnego
generała.
Tempo, jakiego nabrały wydarzenia w 1792 roku, wydawało się nie do zatrzymania.
Po zwycięstwach pod Valmy (20 września) i pod Jemappes (5 listopada) dowodzona
przez Dumourieza armia francuska wkroczyła do Belgii. 21 października Custine zajął
Moguncję i dotarł do Frankfurtu. Na południu Francuzi wdarli się do Sabaudii
i wkroczyli do Nicei. „Custine i Dumouriez, dowódcy wojsk, które znają wartość
zwycięstwa, zdają się płonąć takim samym świętym zapałem jak Omar – donosił pewien
brytyjski dyplomata – i jak dotąd głoszą ten nowy gatunek mahometanizmu z takim
samym powodzeniem, z jakim czynili to Arabowie”[20]. Oszołomiony psychozą
zwycięstwa Konwent zapomniał o swych pacyfistycznych zasadach oraz wymogach
ostrożności i 19 listopada ogłosił dekret o gotowości niesienia pomocy wszystkim
narodom walczącym o swoją wolność. I tak 1 lutego 1793 roku wypowiedział wojnę
Anglii i Zjednoczonym Prowincjom, a 9 marca Hiszpanii.
Ale na terenie kraju Konwent toczył wojnę z własnymi ludźmi. La Fayette, symbol lat
1776 i 1789, został ogłoszony zdrajcą. Wkrótce po próbie uratowania monarchii podjętej
pod koniec lipca 1792 roku zdał sobie sprawę, że jego sytuacja jest beznadziejna,
i zbiegł, ratując się przed gilotyną. Za jego przykładem poszli też inni, którzy byli
symbolami szlachetnego ducha młodej rewolucji. Tym bardziej że każda niepomyślna
wieść z frontu rozniecała w Paryżu obsesyjny lęk przed zdradą. W kwietniu 1793 roku
Dumouriez, który dowodził wojskami wkraczającymi do Holandii, został pobity pod
Neerwinden. Domyślając się tego, co go czeka, przekroczył wraz z księciem Chartres
linie austriackie. Miranda, Miączyński i inni oficerowie jego armii zostali aresztowani
i postawieni przed sądem. W ciągu następnych miesięcy pod gilotyną położyli kark
Custine, Lauzun, Arthur Dillon i inni dowódcy, którzy nie zdążyli uciec. Pasquale Paoli
został ogłoszony zdrajcą Republiki Francuskiej, wyjęty spod prawa i był zmuszony
ubiegać się o opiekę admirała Hooda, który zajął Korsykę i wysłał go do Londynu, po
raz drugi w charakterze uchodźcy.
Francja nie była w stanie zanieść całej Europie przesłania wolności. Pogrążone
w politycznym i ekonomicznym chaosie państwo nie było zdolne do prowadzenia
operacji wojskowych na dużą skalę. Poczucie niepowodzenia rodziło ksenofobię,
a gilotynowanie i wypędzanie cudzoziemców naruszało leżący u podstaw rewolucji
internacjonalizm. Cudzoziemskie legie zostały rozwiązane. Tymczasem jednak reszta
Europy nadal widziała we Francji ojczyznę wolności, źródło wiecznotrwałych obietnic
lub zagrożeń.

Zagraniczni obserwatorzy nie mieli przeważnie pojęcia, jak oceniać wydarzenia na


terenie Francji. Nie pojmowali procesów, które nimi rządziły, i nie dostrzegali
prawdziwych oznak niebezpieczeństwa. Niezrozumienie jest źródłem lęku, a lęk żywi się
niesprawdzonymi wiadomościami. Choć prawda o wydarzeniach była wystarczająco
drastyczna, autorzy plotek i dziennikarze reakcyjnej prasy karmili opinię publiczną
sensacyjnymi doniesieniami o krwawych ekscesach, a nawet aktach kanibalizmu, jakich
dopuszczali się sankiuloci. Źródłem najbardziej przerażających koncepcji i doktryn
zdawał się klub jakobinów, którego członkowie otwarcie toczyli niewyobrażalnie
bluźniercze dyskusje. Słowo „jakobin”, będące dla konserwatystów terminem bardzo
pojemnym, rychło nabrało demonicznego wydźwięku. A jakobinów nazywano zwykle
sektą, co zabarwiało ich nasycony piekielną siarką wizerunek nutą okultyzmu.
Nie jest niczym zaskakującym, że ludźmi, którzy jako pierwsi zaczęli badać
wywodzące się z klubu jakobinów idee i ich proweniencję, byli księża katoliccy. Abbé
Augustin Barruel, były jezuita, który w 1781 roku wydał krytyczną wobec dzieł
oświecenia książkę, piętnował rewolucję jako skutek „filozofizmu”. W 1792 roku
schronił się w Anglii, gdzie rozwinął swą wielką teorię konspiracji. Została ona
opublikowana w 1797 roku pod tytułem Mémoires pour servir à l’histoire du
Jacobinisme (Przyczynek do historii jakobinizmu). Twierdził w niej, że ta sekta, licząca
trzysta tysięcy adeptów, funkcjonuje od dwudziestu lat. „Najpierw objawiła się
w Ameryce, głosząc pierwsze hasła swej koncepcji równości, wolności i suwerenności
ludu” – tłumaczył czytelnikom[21].
Z zajmowanych przez Barruela pozycji wystarczyło zrobić tylko jeden krok do
weryfikacji wszystkich ruchów zrodzonych z ducha oświecenia, a szczególnie masonerii
i jej odgałęzienia, jakim byli iluminaci. Nietrudno było dowieść, że w gronie
uczestników tych ruchów znajdowali się liczni zwolennicy rewolucji, i ujawnić związki
znanych iluminatów z czołowymi francuskimi rewolucjonistami. Konserwatyści całej
Europy mieli wrażenie, że owa sekta wcale nie została wykorzeniona, a jedynie zeszła do
podziemia, gdzie mogła wyrządzić jeszcze większe szkody. Zakres tych szkód był
sugestywnie opisywany w wielu przerażających broszurach. Klimat sprzyjał panice,
a ponieważ była to epoka uwielbiająca mistyfikacje i fantastyczne skojarzenia, nie
brakowało teorii spiskowych. Zabójstwo króla szwedzkiego Gustawa III, którego
postrzelono na balu maskowym 16 marca 1792 roku, zostało uznane za dzieło masonów,
iluminatów i innych grup, mających rzekomo za swój główny cel obalanie monarchów.
Na początku 1792 roku Katarzyna II była przekonana, że jacyś jakobini planują
w tajemnicy również zamach na jej osobę[22]. Kiedy książę Brunszwiku, o którym
wiedziano, że jest mistrzem niemieckich masonów ścisłej reguły, wycofał się spod
Valmy, nie podejmując decydującej bitwy, niektórzy obserwatorzy zaczęli dopatrywać
się w jego postawie ukrytych intencji. Według jednej z teorii ostatni wielki mistrz
zakonu templariuszy, oczekując w 1314 roku na egzekucję (przeprowadzoną w tym
samym miejscu, w którym przypadkiem stanęła później Bastylia), założył cztery loże
masońskie, zobowiązane mocą przysięgi do zwalczania Burbonów i wszystkich innych
monarchów, którzy mieli swój udział w likwidacji zakonu. Wielu uznało więc egzekucję
Ludwika XVI za „zemstę templariuszy”.
Skryci zwolennicy ancien régime’u skupili swe wysiłki na działalności wywrotowej.
Przekonali siebie samych o istnieniu la propagande, czyli czegoś w rodzaju Świętego
Oficjum, zajmującego się szerzeniem Jakobińskiej Wiary. Miało ono stać na czele
międzynarodowego spisku zmierzającego do obalenia europejskiego porządku.
Przypisywano mu mrożące krew w żyłach intencje, a jego istnienie i poczynania
omawiano z histeryczną mieszaniną przerażenia i przewrotnego podziwu.
Francuzi budzili powszechną nieufność. Francja, jako skarbnica mody i dobrego
smaku, eksportowała od dziesięcioleci rzemieślników, lokai, perukarzy, fryzjerów,
nauczycieli tańca i prywatnych preceptorów. W 1789 roku naturalnym porządkiem
rzeczy zakładali oni w miejscach swego zamieszkania rewolucyjne kluby, których
radykalizm postępował za radykalizmem paryskich jakobinów. Goszczące ich państwa
zwalczały tego rodzaju działalność i ograniczały swobodę poczynań cudzoziemców. Ale
do sąsiadujących z Francją krajów nadal przybywali pochodzący z niej emigranci –
najpierw nieprzejednani zwolennicy ancien régime’u, często witani z otwartymi
ramionami. Drugą falę stanowili przede wszystkim księża, którzy odmówili złożenia
przysięgi obywatelskiej, choć niektórzy z nich skądinąd sympatyzowali z wydarzeniami
1789 roku. Następne fale tworzyli zwolennicy monarchii konstytucyjnej, czyli ludzie,
którzy wywołali rewolucję, ale teraz musieli przed nią uciekać, po nich osoby o bardziej
radykalnych poglądach. Wszyscy, bez względu na swe polityczne afiliacje, byli dziećmi
oświecenia i odcisnęli piętno francuskiej kultury politycznej na społecznościach,
w których znaleźli schronienie. Władze lokalne wszędzie dopatrywały się ich zgubnego
wpływu. W Anglii oskarżano metodystów o to, że są tamtejszą wersją jakobinów.
W hiszpańskich koloniach Nowa Granada i Nowa Hiszpania spędzono w jedno miejsce
dziesiątki Francuzów i odesłano ich do więzienia w Kadyksie. Brytyjczycy poszukiwali
„jakobinów” na Przylądku Dobrej Nadziei, a kiedy nadgraniczni Burowie założyli
„republiki” w Graaff-Reinet i Swellendam, wybuchła panika, choć trudno byłoby uznać
ich za rewolucjonistów. Kiedy rządy europejskie dowiedziały się o istnieniu klubów
jakobińskich w Smyrnie i Aleppo, były bardziej przejęte niż Porta Otomańska.
Wiadomość o tym, że Tipu Sahib zasadził w Indiach drzewko wolności, przyprawiła
wielu ludzi o przyspieszone bicie serca. Narastało przekonanie o istnieniu Wielkiego
Spisku, będącego substytutem Diabła dla ludzi, którzy żyli w zbyt oświeconej epoce, by
wierzyć w jego rogatą wersję.
„Rewolucja francuska ma w sobie pewien s a t a n i c z n y pierwiastek, który odróżnia
ją od wszystkiego, co znamy, i być może od wszystkiego, czego będziemy kiedykolwiek
świadkami” – pisał Joseph de Maistre, autor wydanego w Londynie w 1796 roku dzieła
Considérations sur la France (Rozważania nad Francją), które zawierało ociekający
krwią opis wydarzeń[23]. „Nie możemy udawać, że nie dostrzegamy prawdziwej natury
tego przerażającego konfliktu – stwierdził Edmund Burke w 1793 roku, kiedy zaczęły się
działania zbrojne wymierzone przeciwko Francji. – J e s t t o w o j n a
r e l i g i j n a”[24].
Największe namiętności budziły spory dotyczące kwestii form i pozorów. W lutym
1795 roku dwaj młodzi polscy książęta udający się do Petersburga, by złożyć wyrazy
uszanowania Katarzynie II, zostali zatrzymani w Grodnie i zmuszeni do pozostania
w nim, dopóki ich włosy nie urosły na stosowną długość. Ich „rzymskie” fryzury nie
mogły być tolerowane na carskim dworze, gdyż byłyby uznane za deklarację przekonań
jakobińskich. Zostali tam wpuszczeni dopiero wtedy, kiedy mogli upiąć włosy z tyłu
głowy i posypać je pudrem. Kiedy król Neapolu Ferdynand IV dostrzegł pewnego
wieczoru w operze kilku młodych mężczyzn, których włosy nie były upudrowane,
natychmiast opuścił budynek i kazał otoczyć go wojskiem. Żołnierze zatrzymali siedmiu
przedstawicieli neapolitańskiej szlachty, którzy spędzili noc w forcie św. Elma i zostali
następnego ranka wysłani na Sycylię z rozkazem odbycia służby w tamtejszym pułku.
Rosnąca wrogość europejskich rządów wobec najmniejszych nawet przejawów
liberalizmu dzieliła społeczeństwa i zmuszała ludzi do zajmowania określonego
stanowiska. Nie chodziło przy tym o ich stosunek do Francji, czy nawet do rewolucji,
kluczowym bowiem problemem była wizja nowej egzystencji, jaką obiecywała ta
rewolucja mieszkańcom wszystkich państw kontynentu. Ludzi oczarowanych tą wizją
nie zrażały niepowodzenia. Najazd międzynarodowej koalicji na Francję, ujarzmienie
Belgii i gwałt dokonany na Polsce były jaskrawymi przykładami naruszenia i profanacji
świętego ciała narodu. Tego rodzaju zjawiska potęgowały jeszcze bardziej zapał
zwolenników liberalizmu. „Te okrucieństwa i obawy przynoszą nam zaszczyt” – pisał
La Fayette z pruskiego więzienia w marcu 1793 roku, dodając, że cieszy go perspektywa
męczeństwa, gdyż poruszy ono serca potencjalnych zwolenników Francji i pozyska ich
dla jej sprawy. „Ci ludzie z pewnością myślą, że trzymają w więzieniu samego diabła” –
dodawał, opisując sposób, w jaki jest traktowany[25].
Wcześniej jednak, latem 1792 roku, La Fayette wraz z grupą innych oficerów
przekroczył linię frontu i oddał się w ręce Austriaków. Źródłem tej decyzji była obawa,
że – podobnie jak jego liczni towarzysze broni – zostanie wezwany do Paryża
i postawiony przed trybunałem Zgromadzenia. Zdezerterował, ale nie uważał swego
czynu za dezercję. Był przekonany, że uwielbiana przez niego Francja została
opanowana przez bandę niemoralnych polityków. Nie porzucał więc swego kraju, lecz
uciekał przed nimi; nie był zdrajcą, tylko patriotą. Ogarnęło go zdumienie, gdy Austriacy
i Prusacy, w których ręce się oddał, poprosili go o przekazanie pieniędzy, gdyż zakładali,
że dezerterując, zabrał ze sobą fundusze armii. Kiedy zażądali, by ujawnił wszystko, co
wie o sile i zamiarach francuskiej armii, jego reakcją było szczere oburzenie.
Uczestnicy antyfrancuskiej krucjaty, zdumieni jego poczuciem honoru, zirytowani
arystokratycznym sposobem bycia i pełni obaw wynikających z otaczającego go
międzynarodowego rozgłosu, postanowili dać mu łupnia. Prusacy przejęli inicjatywę
i zamknęli go w wilgotnej podziemnej celi magdeburskiego więzienia, mierzącej tylko
pięć i pół na trzy kroki. Fatalnie go karmili i nie wypuszczali na spacery. Nie wolno mu
było pisać ani otrzymywać listów, nawet od żony. Jego kompanom wcale nie powodziło
się lepiej. Tylko dzięki życzliwości niektórych współwięźniów docierały do niego
informacje o losie przyjaciela Alexandre’a de Lametha, który wraz z nim przekroczył
linię frontu, a teraz cierpiał, bliski śmierci, kilka metrów od niego.
W styczniu 1794 roku La Fayette został przeniesiony do twierdzy Neisse (Nysa)
i uzyskał ograniczone prawo do kontaktów z innymi więźniami, ale jesienią przekazano
go Austriakom, którzy zamknęli go w ponurym zamku Olmutz (Ołomuniec). Cela,
z której nie wolno mu było wychodzić, znajdowała się poniżej poziomu fosy. Został
dokładnie odcięty od świata zewnętrznego, a innym osadzonym nie pozwolono nawet
wymawiać jego nazwiska. Można było odnieść wrażenie, że monarchia habsburska chce
go unicestwić. Naciski płynące z Ameryki i apele jego angielskich zwolenników zmusiły
Austriaków do ustępstwa, jakim była zgoda na spacery pod strażą. Gdy jednak
zorganizowana przez miejscowych sympatyków próba ucieczki La Fayette’a zakończyła
się niepowodzeniem, został skazany na pobyt w pojedynczej celi, który podkopał jego
zdrowie i pozbawił go nadziei. W październiku 1795 roku spotkała go radosna
niespodzianka, gdyż jego żona Adrienne, która przeżyła Terror, uciekła z Francji wraz
z dwiema córkami i uzyskała zezwolenie na dzielenie jego więziennej doli. Znaczyło to
tylko tyle, że mogli spędzać ze sobą codziennie kilka minut, spożywając wspólnie
ohydny posiłek. Adrienne wkrótce zachorowała, ale liczne apele wysoko postawionych
osobistości nie wzruszyły serc Habsburgów. Dopiero w 1797 roku, kiedy armie
austriackie zostały rozgromione we Włoszech przez generała Bonapartego, a cesarz
musiał wystąpić z inicjatywą pokojową, można było rozpocząć negocjacje prowadzące
do uwolnienia La Fayette’a.
Mimo wszystkich środków podejmowanych po to, by uniemożliwić mu kontakt ze
światem, La Fayette zdołał wysłać podczas swego uwięzienia kilka listów. Jego reputacja
pozwoliła mu zyskać paru przyjaciół w gronie współwięźniów, a od czasu do czasu
odwiedzali go miejscowi lekarze. Listy pisał na przemyconym papierze lub na kartkach
książki, którą miał przy sobie przypadkiem któryś z doktorów. Pióro zastępowała mu
wykałaczka, a atrament był robiony z sadzy, zmieszanej z octem lub krwią. Jeden
z pierwszych listów, napisany w marcu 1793 roku do starej przyjaciółki księżnej
d’Hennin, której udało się wyemigrować do Londynu, oddaje ogrom jego rozpaczy
wywołanej pobytem w twierdzy oraz lęku o losy Adrienne i córek, uwięzionych we
Francji przez Terror (jego syn, George Washington La Fayette, przebywał u boku ojca
chrzestnego w Mount Vernon). Znalazł w nim jednak dość miejsca, by wyrazić obawy
o los niewolników, których uwolnił w swoim majątku w Cayenne. Wiedział bowiem, że
ów majątek – podobnie jak wszystkie nieruchomości należące do emigrantów – został
skonfiskowany przez rząd.
„Sprawa ludu jest dla mnie nie mniej święta, niż była; nadal oddałbym za nią, kropla
po kropli, moją krew. Miałbym sobie za złe każdy moment swego życia, którego nie
poświęciłbym tej właśnie sprawie” – pisał z Magdeburga 22 czerwca 1793 roku.
Bazgrząc te słowa brudną wykałaczką, cierpiał nie tylko z powodu złego stanu zdrowia.
Nękała go również świadomość, że sprawa, o którą walczył, została wypaczona przez
takich ludzi jak Robespierre, a jego przyjaciel Lameth jest bliski śmierci w pobliskiej
dusznej celi. Ale jego wiara pozostała niezachwiana. „Przyznaję, droga księżno, że
przeżywam paroksyzmy gwałtownej namiętności, że wolność, której jako pierwszej
złożyłem śluby wierności i która odegrała tak wielką rolę w moim życiu, jest tu
najważniejszym przedmiotem moich samotnych medytacji – pisał. – Na tym polega
istota tego, co jeden z przyjaciół nazwał moim świętym szaleństwem. Bez względu na to,
czy jakiś cud wyrwie mnie z tego miejsca, czy też będę musiał stanąć na szafocie,
wolność i równość zawsze będą moimi pierwszymi i ostatnimi słowami...”[26]
VII. UMRZEĆ ZA WOLNOŚĆ

R osnąca popularność „francuskich idei” była do pewnego stopnia iluzją zrodzoną


w wyobraźni ich przeciwników. Ale rzeczywistość nie złagodziła ani obaw
konserwatystów, ani aspiracji tych, którzy marzyli o lepszym świecie. Pierwsi
dopatrywali się rewolucji w każdym ruchu, jeśli tylko był oznaką nawet niegroźnych,
miejscowych dążeń. Drudzy uznawali każdy przejaw społecznego protestu za zbawienny
powiew rewolucji. Nadmierna aktywność obu obozów doprowadziła do tego, że
niezadowolenie łatwo dawało się rozdmuchać i zamienić w płomienie rewolty.
Miejscowi malkontenci mogli teraz żywić się nadzieją na poparcie Francji, szczególnie
po zwycięstwach Francuzów pod Valmy i Jemappes oraz po wkroczeniu Dumourieza do
Belgii w 1792 roku.
W przeważającej części Belgii, znanej jako Niderlandy Austriackie, nie było
warunków sprzyjających wybuchom niezadowolenia, gdyż kraj przeżywał okres
bezprecedensowej pomyślności, a sprawujące w nim władzę rządy były na ogół łagodne.
Tliła się w nim jednak niechęć do cesarskiej władzy. Bunt amerykańskich kolonii zyskał
tu powszechną sympatię i przyczynił się do przebudzenia ducha oporu, który podsyciła
jeszcze bardziej rewolta, do jakiej doszło w sąsiedniej holenderskiej Republice
Zjednoczonych Prowincji. Dało to o sobie znać, gdy cesarz Józef II zaczął wprowadzać
swoje reformy. Był niestrudzonym organizatorem, inspirowanym ideami oświecenia, ale
przywiązywał nadmierną wagę do racjonalnego ładu i porządku. Koncentrując swą
działalność na kolejnych prowincjach kraju, zostawiał w każdej z nich gęstwinę nowych
praw oraz tłumy biurokratów, którzy mieli wcielać je w życie. Jego reformy były
w sumie zgodne z życzeniami postępowych Belgów, naruszały jednak odwieczne prawa
i miejscowe przywileje, a niekiedy stanowiły obrazę dla uczuć religijnych. „Peuple
belgique, suivez l’Amérique”, Belgowie, idźcie za przykładem Ameryki – brzmiało
popularne hasło lat osiemdziesiątych, a Manifeste de Flandres, ogłoszony w 1787 roku
i będący we fragmentach niemal wierną kopią amerykańskiej Deklaracji niepodległości,
przywoływał prawa narodu do ogłoszenia niepodległości prowincji. Wzbudził on jednak
umiarkowany entuzjazm, a upadek holenderskiej rewolty zmusił miejscowych
„patriotów” do zachowania ostrożności.
Rewolucja we Francji natchnęła ich nową energią i już w sierpniu 1789 roku
wybuchło powstanie w Liège. Sprawujący władzę biskup został wydalony, a 18 sierpnia
naród Liège unieważnił obowiązującą konstytucję. Rosło podniecenie, karmione
broszurami o takich tytułach, jak Quinze commandements de notre Mère la Patrie à
chaque fidèle citoyen (Zalecenia Matki Ojczyzny dla każdego wiernego obywatela).
W październiku insurekcje wstrząsnęły Gandawą, a w grudniu „patrioci” brukselscy
zaatakowali austriacki garnizon. 11 stycznia 1790 roku Niderlandy Austriackie ogłosiły
swą niepodległość jako Zjednoczone Stany Belgijskie. Pierwszy numer nowego „Journal
de Bruxelles” był poświęcony patrie, którą nazywał wybranką ludzi wielkodusznych
i błagał, by wzbudzała miłość do bohaterów. Generał „patriota” Hendrik van der
Meersch był w nim nazywany le Washington belgique, belgijskim Waszyngtonem,
a znany prawnik Hendrik van der Noot belgijskim Franklinem[1]. Ale ani narodowe, ani
rewolucyjne uczucia nie były na tyle silne, by stworzyć fundament, na którym można by
coś zbudować, Austriacy zajęli więc na nowo całą prowincję, nie napotykając większego
oporu. Po francuskich zwycięstwach z 1792 roku Dumouriez ponownie ich wyparł.
1 lutego 1793 roku Francja wkroczyła do Zjednoczonych Prowincji, korzystając
z poparcia garstki przebywających na emigracji holenderskich „patriotów”, ale jej siły
zostały pokonane pod Neerwinden. Francuzi przeprowadzili bardziej energiczną
ofensywę w następnym roku i 22 lipca weszli do Antwerpii. Utrecht został zajęty 17
stycznia 1795 roku, a dwa dni później „patrioci” zdobyli Amsterdam. Wilhelm V
wypłynął poprzedniego wieczoru na emigrację do Anglii, a „patrioci” opanowali cały
kraj w ciągu kilku następnych dni. Podczas gdy oni byli pochłonięci sadzeniem drzew
wolności, decyzje dotyczące ich przyszłości zapadały jednak w Paryżu. W maju
1795 roku utworzono Republikę Batawską, która musiała wypłacić rekompensatę
w wysokości 100 tysięcy guldenów, udzielić Francji wysokiej, a bardzo nisko
oprocentowanej pożyczki i zrzec się na jej rzecz Maastricht, Venlo oraz holenderskiej
Flandrii. Odbył się również oficjalny rabunek kolekcji sztuki stadhoudera. Losy Belgii
nie ułożyły się o wiele lepiej. „Patrioci” zostali całkowicie zlekceważeni
i w październiku 1795 roku cały kraj został przyłączony do Francji.
Innym pionkiem w rozgrywce i poligonem ćwiczebnym stała się Szwajcaria. Francuzi
najpierw podżegali tam do wybuchu lokalnych rewolucji, by potem zostawić ich
uczestników własnemu losowi. Ale ani rewolucjoniści, ani reakcjoniści nie wyciągnęli
z tych wydarzeń żadnych wniosków, więc ten sam model postępowania był powielany
w innych krajach. Najbardziej poszkodowaną ofiarą trwającej wojny ideologicznej
okazała się Polska.
Katarzyna II wkroczyła do niej w 1792 roku, uważając Warszawę za „tygiel
jakobinizmu”[2]. W kwietniu 1793 roku zainicjowała drugi rozbiór kraju i narzuciła
zachowanemu skrawkowi Polski marionetkowy rząd, wspierany przez rosyjskie wojska.
Wszelkie przejawy liberalizmu były brutalnie tępione, a władze z godną inkwizycji
gorliwością kontrolowały nawet prywatną korespondencję obywateli. Szczególnie
surowo traktowano tych przedstawicieli szlachty, którzy przyczynili się do uchwalenia
Konstytucji 3 maja. Spotykały ich w najlepszym razie degradacja i konfiskata majątków.
Wszyscy obywatele byli nakłaniani do podpisania aktu lojalności wobec narzuconego
przez Katarzynę rządu, a tym samym do odrzucenia ideałów, które zyskały popularność
na przestrzeni minionych czterech lat. Odmowa groziła karami, które w praktyce
wykluczały opozycjonistów z życia publicznego.
Czołowi „patrioci” znajdywali schronienie w Saksonii, która była jedynym neutralnym
sąsiadem Polski. Byli wśród nich „polski La Fayette”, czyli Ignacy Potocki, a także
radykalny eksksiądz Hugo Kołłątaj. Mieli oni nadzieję, że król dojdzie do
kompromisowego porozumienia z Katarzyną i ocali w ten sposób niektóre elementy
Konstytucji 3 maja. Ale prowadzona przez carycę grabież Polski napawała ich coraz
większą rozpaczą. Zaczęli snuć plany narodowego powstania, licząc na finansowe
i militarne wsparcie Francji. Otwarcie wypowiedzieli się przeciwko monarchii i napisali
na nowo dzieje uchwalenia konstytucji, obsadzając Stanisława Augusta w roli czarnego
charakteru. Najlepszym z polskich dowódców był książę Józef Poniatowski, którego
jednak łączyły z królem więzy pokrewieństwa. Był on również realistą i wiedział, że
wojna z 1792 roku była nie do wygrania. Emigranci obdarzyli więc zaufaniem Tadeusza
Kościuszkę. Dysponował znakomitymi referencjami z Ameryki, był honorowym
obywatelem Republiki Francuskiej i twierdził uparcie, że Polacy mogli pokonać Rosjan
w 1792 roku. Jego argumenty, oparte na doświadczeniach amerykańskich, były
w kontekście Polski całkowicie błędne, ale brzmiały przekonująco. Przykład Valmy
przywrócił wiarę w poetycki mit, którego wyznawcy ufali, że chwytający za broń wolny
naród jest niezwyciężony.
Zwycięstwo pod Valmy uczyniło też z Francji czołowego rzecznika sprawy
powszechnego wyzwolenia. „Teraz w całej Europie istnieją tylko dwa stronnictwa:
Francja, która wbrew wszystkim władcom opowiada się za wolnością ludu,
i występujący przeciwko Francji wszyscy monarchowie, zwolennicy despotyzmu
i starych tradycji” – pisał Kołłątaj[3]. Liczni polscy emigranci osiedli w Paryżu. Jeden
z nich, Wojciech Turski, będący kimś w rodzaju słowiańskiego Clootsa, nadał sobie
przydomek „Albert Sarmata” i nękał Konwent swymi wizytami. Przełożył na język
polski dzieła Rousseau i najwyraźniej zaraził się jego stylistyką. „O Francuzi, pierwszy
narodzie świata, jesteśmy waszymi uczniami” – oznajmił w oracji do członków
Konwentu 30 grudnia 1792 roku. Odwołując się do opieki boskiej istoty, którą nazwał
„Bogiem Narodów”, wyniósł Francuzów do rangi najwyższego opiekuna i arbitra[4].
W lutym 1794 roku przybył do Paryża sam Kościuszko, by ubiegać się o poparcie
Francji. Odwiedzając po drodze zajmowaną przez Francuzów Brukselę, złożył wizytę
dowódcy sił okupacyjnych, którym w wyniku zrządzenia losu był jego dawny towarzysz
broni z okresu pobytu w Ameryce generał Dumouriez. Ten bohater spod Valmy walczył
zresztą kiedyś z Rosjanami po stronie konfederacji barskiej. Kościuszko wtajemniczył
go, rzecz jasna, w plany dotyczące powstania w Polsce. Nie mógł wiedzieć, że niecały
miesiąc później Dumouriez zdezerteruje i odda się w ręce Austriaków, którym przekaże
wszystkie posiadane informacje, by nie zostać zakuty w kajdany jak La Fayette.
Kościuszko pojechał z Paryża do Krakowa, gdzie 24 marca 1794 roku uroczyście
obwieścił wybuch narodowego powstania. Potem wymaszerował z miasta na czele armii,
złożonej z regularnych pułków oraz batalionów uzbrojonych w kosy chłopów. Już 4
kwietnia ci ostatni odegrali ważną rolę podczas zwycięskiej bitwy pod Racławicami,
gdyż skutecznie unieszkodliwili artylerię rosyjskiego generała Aleksandra Tormasowa.
Kościuszko włożył białą sukmanę, która była ich mundurem, i nosił ją od tej pory
ostentacyjnie jako symbol swoich demokratycznych przekonań.
Rankiem 17 kwietnia powstała ludność Warszawy, a Rosjanie ponieśli w ciągu dwóch
dni ulicznych walk ciężkie straty i musieli ewakuować się z miasta. Natomiast 22
kwietnia swój akces do powstania ogłosił król Stanisław. Od dawna wiedział o spisku
i był zdecydowanie przeciwny temu przedsięwzięciu, gdyż uważał je za beznadziejny
zryw, który doprowadzi do upadku Polski. Ale postanowił przyłączyć się do powstania
w nadziei, że z czasem zdoła uzyskać nad nim kontrolę. 24 kwietnia powstał klub
jakobinów, którego członkowie, chcąc zaangażować siebie i naród w walkę na śmierć
i życie, postulowali natychmiastowe powieszenie króla. Stanisław przyjął jedyną
właściwą w tej sytuacji postawę i nie tylko wsparł sprawę powstania pieniędzmi
i własnym srebrem stołowym, lecz nawet stawił się w wyznaczonym miejscu, by wziąć
udział w sypaniu obronnych wałów. Jakobini wciąż jednak rozsiewali pogłoski o jego
zamierzonym wyjeździe z miasta i niemal pozbawili go życia podczas popołudniowej
przejażdżki, którą usiłowali przedstawić jako replikę ucieczki Ludwika XVI do
Varennes. Na wniosek Kołłątaja Rada Najwyższa Narodowa wydała proklamację,
w której ostrzegała ludność przed „fałszywymi patriotami”. „Błyskotki ofiarowane
nieczystymi rękami nie są godne tego, by złożyć je na ołtarzu ojczyzny” – brzmiał jej
fragment, będący jawną aluzją do postępowania króla, który poprzedniego dnia oddał
narodowej sprawie wszystkie swoje kosztowności[5].
Polska rewolucja miała bardzo skomplikowany charakter. Kościuszko był szczerym
i naiwnym liberałem. Cieszył się olbrzymią popularnością i podobnie jak Waszyngton
zyskał wkrótce opinię „ojca narodu”. Na dziesiątkach znanych powszechnie rycin był
przedstawiany jako rycerz krzyżowiec, unoszący szablę w geście nie tyle wojowniczym,
ile religijnym. Niezliczone utwory poetyckie nazywały go zbawcą i wodzem ludzkości,
a autor pewnego wiersza błagał go, by wsparł „omdlewającą” ojczyznę i przywrócił jej
zdrowie, by wykorzenił zło i skłonił drzewa do kwitnięcia[6]. Ale choć przypisywano mu
wielkie możliwości, w gruncie rzeczy nie mógł sprostać podjętemu wyzwaniu. Jego
populizm był trudny do pogodzenia z przywiązaniem do króla, jego jedyną strategią
okazywała się w istocie wiara w siłę woli ludu dążącego do wolności. Jedyną szansą na
powodzenie insurekcji było ogólnonarodowe powstanie. 7 maja Kościuszko wydał
uniwersał, w którym ogłosił zniesienie pańszczyzny i obiecał ziemię tym, którzy walczą
za kraj, ale nie przyniósł on spodziewanego odzewu.
Po kilku wstępnych sukcesach powstanie zaczęło tracić impet. I tak 10 października
1794 roku Kościuszko został pokonany w bitwie pod Maciejowicami i wzięty do
niewoli. Rankiem 4 listopada Rosjanie przełamali linie obronne wokół Warszawy
i rozpoczęli rzeź Pragi. Pochłonęła ona około dwudziestu tysięcy śmiertelnych ofiar,
a okrucieństwo zwycięzców zaszokowało nawet wielu rosyjskich oficerów. Resztki
polskiej armii opuściły stolicę, zostawiając w niej króla, który miał ustalić warunki
kapitulacji z generałem Aleksandrem Suworowem. Jeden z bardziej energicznych
polskich generałów, Jan Henryk Dąbrowski, chciał zebrać jak najwięcej pozostałych
przy życiu żołnierzy i przedrzeć się do Francji, ale został przegłosowany i wojsko
kapitulowało.
Liberalna Europa była zrozpaczona. Samuel Taylor Coleridge napisał poświęcony
„zamordowanej nadziei” sonet, w którym opłakiwał klęskę Kościuszki. Postać polskiego
patrioty została uznana za symbol spartańskich cnót i zajęła w powszechnej wyobraźni
miejsce tuż obok Waszyngtona. Obraz niezawinionego męczeństwa uzupełniały takie
elementy, jak heroiczne aspekty beznadziejnej walki Polaków, ujmująca wizja
chłopskich ochotników broniących ojczyzny za pomocą narzędzi swej pracy, a w końcu
straszliwa rzeź Pragi. Szkocki poeta Thomas Campbell podsumował międzynarodowe
reakcje na klęskę polskich bojowników o wolność w następujących słowach:

Gdy upadł Kościuszko, świat utracił nadzieję


A Wolność zapłakała z przerażenia!

Trzej sąsiedzi Polski uznali, że jedynym sposobem powstrzymania postępu gangreny,


która opanowała tę część Europy, jest amputacja. W 1795 roku dokonali ostatecznego
rozbioru kraju, który tym samym zniknął z mapy. Ten bezprzykładny akt doprowadził do
likwidacji istniejącego od ośmiu stuleci państwa, a zaborcy, by wykorzenić pamięć
o Polsce, zakazali nawet używania jej nazwy. Rzucili tym samym wyzwanie, które miało
przynieść liczne konsekwencje.
Ludzka tkanka narodu nie może być skazana na niebyt, więc postępowanie zaborców
wywołało energiczne protesty. „Naród tworzą jedynie prawa natury – brzmiał manifest
założonego na emigracji Towarzystwa Republikanów Polskich. – Rząd wywodzi się
z woli narodu. Naród stoi nad wszystkim i jest źródłem wszystkiego. Jego wola stoi
ponad prawem. Ponad nią i przed nią jest tylko prawo naturalne. Naród jest z mocy swej
egzystencji wszystkim, czym zechce być. Naród nie może zrzec się swoich praw na rzecz
tyrana”[7].
Wizje Rousseau okazały się prorocze. Polacy stali się narodem bez państwa i nieśli
odtąd swą polskość ze sobą, powtarzając doświadczenia Żydów. „Polska jest wszędzie
tam, gdzie ludzie walczą o wolność” – twierdził Józef Sułkowski, radykalny młody
arystokrata, który znalazł schronienie w Paryżu[8]. Zanim upłynęły dwa lata, podczas
których dyplomaci trzech zaborczych mocarstw toczyli zacięte spory o podział długów
zlikwidowanego przez siebie państwa, polskie jednostki walczyły już u boku armii
rewolucyjnej Francji. Maszerowały przy dźwiękach pieśni, której pierwsze słowa
brzmiały: „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”.
W przeszłości stłumienie powstania oznaczało jego koniec. Teraz zaczęło istnieć życie
po śmierci. Śmierć w istocie nie była prawdziwa, dopóki będąca bożym darem miłość
narodu wypełniała piersi młodych patriotów. Tak wielka niesprawiedliwość narzucona
narodowi mogła go tylko ożywić i zmobilizować do walki o odrodzenie państwa. Klęska
stała się pożywką dla nowo powstających ideologii. „Jeśli Polacy mają stać się zdolni do
skutecznego oporu, muszą najpierw nauczyć się, jak być wolnymi, a żeby stać się
wolnymi, muszą nauczyć się umierać” – teoretyzował Sułkowski w projekcie
przedłożonym francuskiemu Dyrektoriatowi w 1795 roku[9]. A że tej nauki umierania nie
dawało się łatwo obejść, niebawem mieli się przekonać Węgrzy.

Należące do Habsburgów Królestwo Węgier miało dziewięć i pół miliona ludności,


z której tylko czterdzieści procent stanowili Madziarzy. Resztę tworzyli Rumuni,
Słowacy, Chorwaci, Serbowie i inne mniejszości narodowe. Społeczna kultura królestwa
była jednak zdominowana przez węgierską szlachtę, która wchłaniała elity innych
narodowości. Podobnie jak w Polsce i tu szlachta była politycznym przedstawicielstwem
narodu.
Kraj przeżywał w XVIII wieku okres rozkwitu gospodarczego, ale od lat
sześćdziesiątych jego autonomia była stopniowo ograniczana przez prawodawstwo, które
narzucał Wiedeń. Ten postępujący proces nabrał gorączkowego przyspieszenia po
wstąpieniu na tron Józefa II. Nie popierał on ani szlachty, ani duchowieństwa, ale
postanowił zracjonalizować swoje wieloetniczne posiadłości i ingerował we wszystkie
dziedziny życia, przykładowo wydając nie mniej niż sześć tysięcy edyktów dotyczących
samej tylko sfery praktyk religijnych. Nie koronował się na króla Węgier, by uniknąć
składania przysięgi, która gwarantowała prawa szlachty, a 13 kwietnia 1784 roku jego
żołnierze przenieśli do wiedeńskiego muzeum koronę świętego Stefana, będącą
symbolem węgierskiej państwowości, przechowywaną tradycyjnie w Preszburgu
(Bratysławie). W tym samym roku Józef II popełnił swój zapewne największy błąd.
Zainspirowany duchem nowoczesności, postanowił zastąpić łacinę, która była dotąd
oficjalnym językiem cesarstwa, jakimś żywym językiem – i oczywiście wybrał
niemiecki.
Węgierskich tradycjonalistów już od pewnego czasu niepokoiła obserwowana wśród
młodych synów szlacheckich tendencja do porzucania swych domów i odchodzenia od
obyczajów oraz manier przodków, a także ich języka. János Ribinyi, nauczyciel
z Sopronu, usiłował nakłonić swych czytelników do kultywowania macierzystej mowy,
twierdząc, że zaniedbywanie tego obowiązku „jest grzechem przeciwko ojczyźnie,
przeciwko dobremu imieniu Węgier, przeciwko nam samym i przeciwko naszym
przodkom”[10]. Inny obrońca języka wyrażał obawę, że jeśli się od niego odejdzie,
„węgierska ojczyzna zostanie pozbawiona swej niezależności, a naród straci
narodowość”[11]. Zachęcał też do noszenia tradycyjnych węgierskich strojów, gdyż opór
w sprawie języka współgrał znakomicie z odwieczną nieufnością wobec wszystkich
innowacji i niechęcią do reform cesarza Józefa II. Prosty sposób wysławiania się
i staroświeckie, prowincjonalne maniery były wychwalane jako przykłady „odwiecznych
cnót”. „Piszę, bo nie potrafię żyć bez pisania, sprzyjającego szczęśliwej przyszłości, bez
pisania o dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku, o czasach, w których Węgrzy
będą prawdziwymi Węgrami lub przestaną istnieć” – deklarował Mihály Csokonai Vitéz,
gorący wielbiciel Rousseau[12].
Ojcem lingwistycznego i literackiego odrodzenia Węgier był György Bessenyei,
którego wspierali pisarz Ferenc Kazinczy i József Hajnóczy. Od 1 stycznia 1780 roku
zaczęła się ukazywać pierwsza węgierskojęzyczna gazeta „Magyar Hírmondó”.
Rozwodziła się ona obszernie nad minioną chwałą Węgrów i ich rzekomym
pochodzeniem od Attyli, wodza Hunów, opisywała ich bohaterskie zmagania z Tatarami
oraz Turkami i nawoływała do zachowania dawnych tradycji. Tak jak wszędzie indziej
głoszone przez nią prawdy mijały się z historyczną rzeczywistością. W początkach
XVIII wieku istniały już naukowe dowody na to, że Węgrzy nie pochodzą od Scytów
i Hunów, lecz zaliczają się do ugrofińskiej grupy etnicznej. W 1769 roku znany erudyta
János Sajnovics pojechał do Laponii, by studiować związki lingwistyczne między
językiem węgierskim a tamtejszymi dialektami, i rok później ogłosił wyniki swych
badań w dziele, które zawierało bardzo przekonujące dowody na prawdziwość
powyższej tezy. Ale węgierska szlachta nie przyjęła ich do wiadomości. Odrzucił je
nawet tak oświecony jej przedstawiciel jak baron Lőrinc Orczy, stwierdzając, że
„pokrewieństwo śmierdzące rybim olejem” napawa go niesmakiem[13]. Ludzie tego
pokroju nie mogli sobie wyobrazić budowania przyszłości nie opartej na bohaterskiej
przeszłości.
Plonem poszukiwań minionej chwały na zagraconym narodowym strychu był bogaty
wachlarz dawnych praw, domagających się rewindykacji. „Odkąd Ameryka stała się
wolnym społeczeństwem, zrzucając z szyi angielskie jarzmo, wszystkie narody tęsknią
za tą samą złotą wolnością” – pisał 27 maja 1789 roku „Magyar Kurír”, który zajął
miejsce „Hírmondó”[14]. Węgrzy zaczęli protestować nie tylko przeciwko reformom
cesarza Józefa, lecz stawiali opór również w innych sprawach, więc stary cesarski
kanclerz Wenzel Anton książę von Kaunitz wpadł w panikę. Ponieważ państwo toczyło
na południu wojnę z Turcją, w Niderlandach Austriackich trwała rewolta, a sytuacja
międzynarodowa nie wyglądała najlepiej, nakłonił cesarza do ustępstw. I tak 28 stycznia
1790 roku Józef II wydał dekret nakazujący zwrot korony świętego Stefana i odwołujący
w zasadzie wszystkie reformy wprowadzone w ciągu minionych dziesięciu lat. Krok ten
został powitany z zadowoleniem, które przyćmiły dopiero kilka tygodni później gorszące
wybuchy radości wywołane wieścią o śmierci cesarza.
Szlachta dostrzegła w tym szansę uwolnienia kraju od ograniczeń narzucanych przez
wiedeńską administrację, jako że wciąż marzyła o niepodległym Królestwie Węgier.
Choć większość jej przedstawicieli była zainteresowana tylko przywróceniem
bezdyskusyjnej hegemonii własnej klasy, starała się to ukrywać. Wykorzystując wszelkie
dostępne środki, między innymi rozbudowaną strukturę masońską, kokietowała
nieszlacheckie warstwy społeczeństwa i składała nawet niejasne obietnice nieufnym
chłopom. 6 czerwca 1790 roku zebrał się w Budzie węgierski parlament i było to jego
pierwsze posiedzenie od XVI wieku. Utworzono banderię, czyli złożoną
z przedstawicieli szlachty gwardię narodową. Węgierskie pułki cesarskiej armii
zachęcano do zignorowania przysięgi lojalności wobec Habsburgów i podporządkowania
się parlamentowi. Był on zdominowany przez postępowych przedstawicieli szlachty,
takich jak Ferenc Széchényi, który w 1787 roku brał udział w rebelii na terenie
Niderlandów Austriackich, a potem przebywał w Anglii. Zasiadali w nim również ludzie,
którzy zrzekli się tytułów i szlachectwa, między innymi hrabia Mihály Sztáray i hrabia
János Fekete. Sztáray opracował tekst „przysięgi obywatelskiej”, którą uważał za krok
wiodący do zjednoczenia narodu. Ale ta droga nie była łatwa. Przywódcy ruchu
narodowego zdołali zapewnić sobie na jakiś czas poparcie tradycjonalistycznie
nastawionej szlachty i arystokracji, a także przedstawicieli nowej, radykalnej inteligencji,
złożonej z prawników, nauczycieli i innych wykształconych nienobilitowanych Węgrów.
Ale poglądy tych różnych grup były ze sobą tak sprzeczne, że ich pogodzenie okazało się
na dłuższą metę niemożliwe. Sytuację utrudniała dodatkowo wzmożona aktywność
szlachty reprezentującej inne narodowości.
Słowacka i chorwacka szlachta utożsamiała się z natio hungarica i demonstrowała
solidarność z madziarskimi braćmi. Ale i oni coraz wyraźniej uświadamiali sobie swoje
odrębne pochodzenie. To samo można powiedzieć o innych grupach narodowościowych,
które w ogóle nigdy nie poczuwały się do pokrewieństwa z węgierską szlachtą, nawet
jeśli nie posiadały własnej. W 1780 roku Juraj Papánek opublikował historię Słowaków,
a w roku następnym Samuil Micu Klein dokończył swe dzieje Daków – Rumunów,
w których potwierdził ich prawo do odrębnej narodowości. Gdy węgierski parlament
opowiedział się za węgierskim państwem rządzonym przez węgierską szlachtę
i uznającym język węgierski za oficjalny, niektóre z tych grup zaczęły odczuwać
niepokój. A kiedy parlament zebrał się w Budzie, iliryjski Kongres Narodowy ogłosił
lojalność wobec nowego władcy, cesarza Leopolda, i zażądał utworzenia w granicach
cesarstwa oddzielnej prowincji o nazwie Serbia.
Leopold tolerował fanfaronadę Węgrów, dopóki nie uporał się z innymi kryzysami,
a potem wprowadził do ich kraju wojsko. Wojowniczość parlamentu z miejsca osłabła,
a żądania ograniczono. Posłowie domagali się już tylko niepełnej miejscowej autonomii
i nauczania języka węgierskiego w szkołach. We wrześniu osiągnięto kompromis
i rozwiązano banderię, a 15 listopada 1790 roku Leopold złożył podczas swej koronacji
przysięgę, w której oznajmił, że „Węgry wraz z przyłączonymi do nich obszarami są
niepodległe i w odróżnieniu od innych prowincji powinny być rządzone oraz
administrowane zgodnie z własnymi prawami i obyczajami”[15]. Tylko nieliczni Węgrzy
gotowi byli walczyć o coś więcej.
Śmierć Leopolda, który umarł dwa lata później, zachęciła do działania nieliczną grupę
węgierskich jakobinów. Ich przywódca Ignác Martinovics urodził się w Peszcie, ale był
chorwackiego pochodzenia. Jego losy obfitowały w nieoczekiwane zwroty akcji, dość
powiedzieć, że zaczynał jako franciszkański mnich, by z czasem zostać profesorem
chemii. W 1782 roku podróżował po Europie wraz z „polskim La Fayette’em” Ignacym
Potockim, a jakiś czas potem usiłował przelecieć ze Lwowa do Wiednia
zaprojektowanym przez siebie balonem. Za panowania Leopolda II piastował stanowisko
nadwornego chemika, będąc równocześnie agentem jego tajnej policji, co może
wydawać się dziwne w przypadku wolnomyśliciela, wyznawcy Rousseau i Paine’a oraz
panteisty. W maju 1794 roku założył dwa tajemne stowarzyszenia, z których każde miało
własny katechizm. Już 23 lipca tegoż roku został aresztowany wraz
z siedemdziesięcioma pięcioma innymi konspiratorami. Władze przeprowadziły serię
pokazowych procesów, które miały przerazić konserwatystów i powściągnąć aspiracje
potencjalnych rewolucjonistów. Martinovics wyznał, że zamierzał obalić dynastię
Habsburgów i utworzyć na Węgrzech republikę. Inni przyznali się do mniej lub bardziej
haniebnych zbrodni, a proces zakończył się drakońskimi wyrokami. 20 maja 1795 roku
Martinovics i czterej inni konspiratorzy zostali straceni, 4 czerwca ten sam los spotkał
dwóch innych skazańców, pozostali zaś trafili do więzienia.
Martinovics był nieszkodliwym intrygantem, a resztę można uznać za żałosną
zbieraninę (z wyjątkiem Ferenca Szentmarjaya, który przetłumaczył Umowę społeczną
Rousseau, posiadał oryginalną francuską trójkolorową kokardę i kazał swoim gościom
całować ją na klęczkach, a umarł, śpiewając Marsyliankę). Ci ludzie nigdy nie potrafiliby
wywołać rewolucji, nie reprezentowali też nikogo oprócz siebie. Ale ich procesy oraz
egzekucje napisały nowy rozdział narodowej ewangelii i wzbogaciły sprawę węgierskiej
wolności o siedmiu męczenników, znanych odtąd jako „ludzie 1795 roku”. Sprawę, która
nie istniała, dopóki Józef II nie podjął swoich reform.

Szalejąca nad Europą ideologiczna burza lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku


najmniejsze straty przyniosła Wyspom Brytyjskim. W 1789 roku jednak wcale nie
wydawało się to przesądzone. Cierpienia ubogich robotników nie były tam tak dotkliwe
jak te, które musieli znosić ich francuscy bracia, ale ci robotnicy potrafili na nie
reagować w sposób bardziej wyrazisty. I choć brytyjski system nie wydawał się tak pełen
absurdów jak ancien régime, był wystarczająco zwyrodniały, aby budzić reformatorskie
zapędy inteligentnych ludzi. Amerykańska wojna rozbudziła krytycyzm skierowany
przeciwko brytyjskiej strukturze politycznej i wywołała na tyle silną agitację, by
uwiarygodnić zapowiedzi „drugiego Runnymede”[1*]. Ale rozruchy Gordona w czerwcu
1780 roku[2*], choć spowodowały ogromne zniszczenia i wzbudziły powszechny lęk,
zmniejszyły w ogólnym mniemaniu atrakcyjność potencjalnych reform i osłabiły pozycję
radykałów.
Wieści o rewolucji we Francji wywarły głęboki wpływ na całe brytyjskie
społeczeństwo. Jak napisał William Wordsworth: „bierni zostali obudzeni, a żywsi
porwani”[16]. Wybuch niepokojów, który uznano za współczesny ekwiwalent angielskiej
chwalebnej rewolucji z 1688 roku, wzbudził olbrzymi entuzjazm. Doktor Joseph
Priestley witał z radością „nową erę dziejów ludzkości”[17]. Wydarzenia we Francji
natchnęły nadzieją istniejącą kampanię na rzecz reform konstytucyjnych, a w wielu
miastach powstały stowarzyszenia zwolenników tej reformy. Były one odpowiednikami
francuskich klubów rewolucyjnych i wysyłały do Zgromadzenia Narodowego
emisariuszy, przekazując gratulacje i słowa poparcia. Organizowano masowe wiece,
sadzono drzewa wolności, głoszono wywrotowe hasła i domagano się uzbrojenia ludu.
Inwazja austriackich i pruskich armii na Francję wzbudziła profrancuskie nastroje,
a najazd Katarzyny II na Polskę wzmógł sentymenty antymonarchistyczne.
Organizowano zbiórki pieniędzy, przeznaczonych na ekwipunek dla francuskich
i polskich obrońców wolności.
Wrześniowe masakry i egzekucja Ludwika XVI w styczniu 1793 roku wstrząsnęły
jednak opinią publiczną. Kiedy Anglia przystąpiła w kilka tygodni później do wojny
z Francją, kraj bynajmniej nie był zjednoczony i nawet liczni przedstawiciele klas
posiadających uważali, że ta wojna jest niesprawiedliwa. Choć nierówności pod
względem posiadanych praw i zamożności budziły niezadowolenie niższych sfer,
panujące w Anglii nastroje nie przypominały jednak francuskiego klimatu wojny
klasowej. Nie było tam też podobnego zaangażowania emocjonalnego w sprawy
polityczne. Agitacja dotyczyła reformy parlamentarnej, powszechności prawa
wyborczego oraz wielu spraw przyziemnych, takich jak surowość systemu
penitencjarnego czy cena chleba. I nawet Paine, który usiłował porwać do czynu masy,
nie domagał się narodowego odrodzenia, lecz progresywnej stopy podatkowej albo
konfiskaty nadmiernych bogactw. Tylko nieliczne marginesowe grupki zostały zarażone
pseudoreligijnym duchem czasu i doceniały znaczenie religijnej duchowości.
Jedną z nich tworzyli poeci, których reakcje były tak naładowane emocjami jak
postawy Francuzów. Preludium Wordswortha w czarowny sposób odzwierciedla ową
„przyjemną mieszaninę nadziei i radości”. „Życie w tych czasach było szczęściem /
A być młodym było niebem!” – wspominał poeta, dodając, że Francja jawiła się
Anglikom jako „kraj przeżywający romans” i zapowiedź nowej epoki. A współczesny
mu poeta Robert Southey pisał, że „świat wizji zdawał się otwierać przed tymi, którzy do
niego wkraczali”[18]. Nikt nie był bardziej podniecony tą perspektywą niż William
Blake, zawsze zafascynowany wzniosłymi, tajemniczymi zjawiskami. „Obudźcie się,
młodzi ludzie Nowej Epoki!” – nawoływał z emfazą. W poemacie The French
Revolution z 1791 roku opisał wszystkie postawy francuskich dzieci Rousseau –
szlachciców odrzucających przywileje, księży idących za pługiem, żołnierzy rzucających
muszkiety – ale nadał całemu obrazowi charakterystycznie angielskie zabarwienie.
Najbardziej zbliżył się do ducha europejskiego Southey, tworząc jako osiemnastolatek
latem 1793 roku poemat epicki Joan d’Arc. Opisywana przez niego święta Joanna jest
szlachetną dzikuską i wcieleniem idei Rousseau. Autor sugeruje, że angielskie roszczenia
wobec Francji były całkowicie zasadne tylko w świetle jałowych reguł legalności, a poza
tym zadawały gwałt naturalnym dążeniom francuskiego narodu, które miały największe
znaczenie z moralnego punktu widzenia.
Wiosną 1794 roku Coleridge pojechał do Oksfordu, by odwiedzić dawnego kolegę
szkolnego Roberta Allena, i spotkał tam Southeya. Rozmawiali o swoich frustracjach
i o lepszych światach. Ich podziw dla francuskiej rewolucji zaczynał już stygnąć, marzyli
zaś o poszukiwaniu „czystego” zakątka świata, w którym mogliby wprowadzić
utęskniony nowy ład. „Nie mogłem oczekiwać od konstytucji, rządów i całych narodów
tego, co miałem nadzieję uzyskać od nielicznej grupy wybranych jednostek, więc
ułożyłem ekstrawagancki, lecz niegroźny plan, przewidujący przeprowadzenie próby
ludzkiej doskonałości na brzegach Susquehanny, gdzie drugie pokolenie naszej małej
społeczności miało łączyć niewinność Epoki Patriarchów z wiedzą i osiągnięciami
europejskiej kultury” – pisał później Coleridge[19]. Liczni francuscy emigranci
o arystokratycznych korzeniach osiedli już w Stanach Zjednoczonych, gdzie usiłowali
odtworzyć życie opisane w bestsellerze Bernardina de Saint-Pierre’a Paweł i Wirginia
(1787). Ameryka była krajem, w którym – jak napisał poeta James Montgomery w dziele
The Wanderer of Switzerland (Szwajcarski wędrowiec) – „nigdy nie postawił nogi żaden
tyran, w którym nie było niewolników” (pomijając półmilionową rzeszę Murzynów).
Liczni angielscy powieściopisarze, tacy jak Thomas Holcroft czy Robert Bage,
podejmowali temat utopijnej akcji przesiedleńczej. Ostatecznie Coleridge i jego
przyjaciele nie zrealizowali swoich planów. Z korzyścią dla przyszłych pokoleń
zadowolili się szukaniem wolności i duchowej pociechy we własnej sztuce.

Najbardziej podatne na wirusa rewolucyjnego odrodzenia okazały się kresy Wielkiej


Brytanii i zapewne nie brakowało hazardzistów gotowych postawić na to, że królestwo
rozpadnie się przed 1800 rokiem. W Irlandii, Szkocji, a nawet Walii było wielu
niezadowolonych, nie brakowało też zadawnionych konfliktów.
Półmilionowa ludność Walii żyła we własnym świecie. Jedynym jej pośrednikiem
w kontaktach z resztą kraju była stara walijska szlachta, na tyle zasymilowana, by
zajmować ważne miejsce na parlamentarnym targu Westminsteru. Ale stary model życia
katolickiej Walii zaczął w XVIII wieku ustępować miejsca protestanckiej kulturze
brytyjskiej. Miejscowy system prawny został zlikwidowany, a język walijski
wykorzeniono z administracji państwowej. Ludzie wykształceni z reguły ulegali sile
przyciągania Londynu, podczas gdy przedstawiciele tradycyjnej warstwy ziemiańskiej
coraz mocniej tkwili w swoich górskich zagrodach, recytując z pamięci walijską poezję
i grzebiąc się w sięgającej tysiąca lat genealogii. Na niższych szczeblach drabiny
społecznej metodyzm przyczynił się do zaniku śpiewu i tańca, które tradycyjnie były
nośnikami walijskiej kultury[20].
W drugiej połowie XVIII wieku, w wyniku postępu w rolnictwie oraz rozwoju
górnictwa i hutnictwa, liczba ludności zaczęła wzrastać. Jednym ze skutków tego
zjawiska było powstanie warstwy ludzi wykształconych, niepochodzących ze szlachty,
ale żywo interesujących się światem zewnętrznym. Richard Price po swojej
przeprowadzce do Londynu stał się w latach siedemdziesiątych jednym z liderów
proamerykańskiej opinii publicznej, a prezbiteriański duchowny David Williams
korespondował z Franklinem i pisywał broszury czytywane przez Woltera. Nieco później
ten ostatni został zaproszony przez Zgromadzenie Narodowe do Francji jako doradca
w sprawie niektórych aspektów nowej francuskiej konstytucji. Sympatia dla rewolucji
francuskiej objawiała się na terenie Walii w formie wieców oraz chóralnych śpiewów,
których głównym punktem programu była pieśń Ça ira. Dochodziło też do rozruchów.
Francuzi uznali, że niezadowolenie społeczeństwa jest większe, niż było w istocie,
i w lutym 1797 roku wysłali do Walii korpus ekspedycyjny. Operacja zakończyła się
fiaskiem, a najeźdźcy musieli wrócić na swoje okręty. Walijczycy nie byli jeszcze
gotowi i na razie skupiali się na innych sprawach.
Ponowny wzrost zainteresowania przeszłością kraju, jaki odnotowano u schyłku
stulecia, doprowadził do utworzenia w Londynie walijskiego stowarzyszenia o nazwie
Cymmrodorion. Miało ono dbać o czystość języka i odradzanie ginących tradycji.
William Owen, jeden z jego aktywistów, wierzył, że język walijski należy do grupy
protojęzyków, pochodzącej od sanskrytu. Takie aspiracje do międzynarodowego
prymatu były znakiem firmowym walczącego nacjonalizmu, podobnie jak fałszerstwa
literackie, w tym wypadku twory „Barda wolności”.
Edward Williams, urodzony w 1747 roku w Vale of Glamorgan, był z zawodu
kamieniarzem. Ale wiódł też drugie życie jako utalentowany poeta, Iolo Morganwg,
autor opiewających bohaterskie czyny wierszy, pisanych często pod wpływem laudanum.
Wymyślał ponadto masowo różne tradycje. Twierdził, że walijscy bardowie minionych
epok nie przypominali innych poetów, lecz tworzyli coś w rodzaju duchowej elity, będąc
równocześnie prorokami i kapłanami, wyrazicielami ducha narodu. Inni autorzy
porównywali dawnych walijskich bardów do druidów, których Juliusz Cezar uważał za
duchowy trzon Galów i Brytów. Ale brakujące ogniwa wymyślił Morganwg.
Przedstawiał druidyzm, który zachował się tylko w Walii, jako oryginalną „naturalną
religię”, jakiej przez całe życie poszukiwał Rousseau.
Osobliwa mieszanina zainspirowanego Francją utopizmu i dysydenckiego
millenaryzmu zamieniła tę celtycką gmatwaninę w narodowe marzenie. Narodowy
Eisteddfod został „wskrzeszony” w 1789 roku, ale Iolo uznał, że jest to tylko festiwal
kulturalny, i nie był tym usatysfakcjonowany. Założył więc Gorsedd, Zakon Bardów
Wyspy Brytyjskiej, mający rzekomo swe korzenie w czasach króla Artura. Był to rodzaj
druidzkiej masonerii, w której obowiązywały togi, stopnie i obrzędy. Lecz pierwsze
zgromadzenie odbyło się na mało egzotycznym londyńskim Primrose Hill podczas
letniego przesilenia 1792 roku. Gorsedd nigdy nie osiągnął tego, czym chciał go uczynić
jego twórca – religijnym rządem Walii. Między innymi dlatego, że jego potencjalni
zwolennicy zrezygnowali z prób tworzenia utopii w kraju i wyjechali, by poszukiwać jej
za oceanem.
Oto bowiem dość mglista legenda głosiła, że walijski książę Madoc przepłynął
w XII wieku Atlantyk i osiadł w Ameryce. W XVI wieku została ona dopracowana
w taki sposób, by uwiarygodnić brytyjskie roszczenia do Nowego Świata i odeprzeć te
hiszpańskie. Później posłużył się nią William Jones, wiejski uzdrowiciel i nauczyciel,
który napisał historię Walijczyków, przedstawiając ich jako ofiary angielskich
prześladowań. W 1791 roku ogłosił, że nad brzegami Missouri odkryto plemię
mówiących po walijsku Indian. Zaapelował do Walijczyków, by porzucili „egipską
niewolę”, czyli życie w Brytanii, i przyłączyli się do swych zaginionych braci w lepszym
świecie. Jego apel współbrzmiał z ideami głoszonymi zarówno przez dysydentów, jak
i jakobinów, więc marzenie o walijskim Syjonie nad Missouri zaczęło się szerzyć w całej
Walii.
W 1792 roku John Evans, dwudziestodwuletni metodysta z południowej Walii,
popłynął za pożyczone pieniądze do Ameryki, gnany poczuciem misji odnalezienia
zaginionych braci. Przemierzył całe Kentucky oraz Ohio i dotarł do hiszpańskiej
Luizjany. Stamtąd wyruszył w dalszą drogę i cudem uniknął śmierci z rąk Indian. Po
powrocie do Saint Louis został uwięziony przez Hiszpanów jako szpieg. Odzyskawszy
wolność, ponownie udał się w górę Missouri i spędził rok wśród Indian z plemienia
Mandanów, których uznał za zaginionych braci walijskiego narodu. Przyznawszy się
w końcu do porażki, wylądował w Nowym Orleanie, gdzie zapił się na śmierć przed
ukończeniem trzydziestego roku życia.
Innym oddanym sprawie poszukiwaczem był duchowny Kościoła baptystów Morgan
John Rhys. Ten samozwańczy walijski Mojżesz wypłynął na czele grupy swych
zwolenników z Liverpoolu w 1794 roku. Wraz z nimi przemierzył Tennessee i dotarł
jeszcze dalej. Na wszystkich etapach swej wędrówki rozmawiał z Indianami, zapisywał
słowa oraz dźwięki i uparcie szukał śladów języka walijskiego. Po wielu
rozczarowaniach zebrał wszystkich walijskich emigrantów, jakich spotkał po drodze,
i założył swą własną namiastkę Walii – nazwał ją Beula – nad brzegami rzeki
Susquehanna. Zaczęła się ona jednak rozpadać wkrótce po powstaniu, a wraz z nią
odeszły w niepamięć pierwsze marzenia o nowym walijskim narodzie.

Za morzem, w Irlandii, gdzie rewolucja francuska wywarła wielkie wrażenie,


najważniejszym ośrodkiem radykalnej aktywności był Belfast, w którym – jak zanotował
Wolfe Tone w swym miejscami niedorzecznym dzienniku w kwietniu 1790 roku – dzieło
Paine’a Rights of Man (Prawa człowieka) było „Koranem”. W tym samym miesiącu,
podczas zebrania Północnego Klubu Wigów, w którym brali udział tacy arystokraci jak
Robert Stewart (później lord Castlereagh), wznoszono toasty na cześć „naszego
suwerena, czyli ludu” i za „jak najszybsze ustanowienie galijskiej Wolności”[21].
Właśnie w Belfaście 14 października 1791 roku powstało Stowarzyszenie
Zjednoczonych Irlandczyków. Kilka tygodni później Napper Tandy, William Drennan,
Hamilton Rowan i Simon Butler stworzyli jego filię dublińską. Kolejne oddziały
pojawiły się na prowincji w ciągu następnych miesięcy. Symbolem stowarzyszenia była
irlandzka harfa, przykryta czapką wolności i opatrzona hasłem: „Ma nowe struny
i będzie usłyszana”. Przysięga składana przez członków przybrała – jak można się było
domyślać – równie wyszukaną formę. „Co masz w ręku? Zieloną gałązkę. Gdzie ona
wyrosła? W Ameryce. Gdzie pokryła się pączkami? We Francji. Gdzie zamierzasz ją
posadzić? W koronie Wielkiej Brytanii”[22]. Ale program polityczny stowarzyszenia był
zaskakujący.
Zjednoczeni Irlandczycy byli zbiorowiskiem liberałów poświęcających więcej uwagi
protestom przeciwko skorumpowanej administracji i anomaliom, które były skutkami
związków z Anglią, niż zabiegom na rzecz poprawy losu biednych irlandzkich
katolików. Tylko w bardzo niewielkim stopniu zdawali sobie sprawę z tego, że rzesze
chłopów są skazane na okrutny ucisk i nędzę. Tone, który był bardziej niż inni skłonny
uwzględniać katolików w swoich politycznych rachubach, przyznał w 1791 roku, że nie
zna osobiście ani jednego z nich[23]. Ani on, ani żaden z czołowych działaczy ruchu nie
mógł się pochwalić jedną choćby wypowiedzią, w której zawarte byłyby słowa
autentycznego współczucia – jakkolwiek dostrzegali niedoskonałość świata i marzyli, by
go zmienić. Tone przyznawał, że ma duszę romantyka. To samo mógł powiedzieć
o sobie Edward FitzGerald, inny dobry przykład zupełnie nielogicznej drogi życiowej
wybieranej przez „narodowych” bohaterów ówczesnej Irlandii.
Trudno o bardziej arystokratyczne pochodzenie niż to, którym legitymował się lord
Edward FitzGerald. Jego ojcem był książę Leinster, a matką córka księcia Richmond.
Chciała ona zatrudnić Rousseau jako preceptora swych dzieci, a kiedy to się nie udało,
wychowała je według zasad określonych w jego książce Emil, czyli o wychowaniu. Lord
Edward wstąpił do armii jako szesnastolatek w 1779 roku i odbył zaszczytną służbę
w Ameryce, walcząc z rebeliantami. Został ciężko ranny w bitwie pod Eutaw Springs,
ale jego życie ocalił Murzyn, Tony Small, którego zatrzymał przy sobie do końca życia.
Po powrocie do Irlandii (1783) zdobył miejsce w tamtejszym parlamencie i zasłynął jako
zwolennik Henry’ego Grattana. W 1787 roku przeżył zawód miłosny i wstąpił do pułku
odbywającego służbę w Nowym Brunszwiku. W 1789 roku przemierzył wielkie,
niezbadane dotąd obszary Kanady, zaprzyjaźniając się z Indianami. Po długim pobycie
w Detroit wśród członków klanu Niedźwiedzia plemienia Huronów spłynął w dół
Missisipi do Nowego Orleanu. Wsiadł tam na statek i wrócił do Anglii, gdzie zajął
miejsce w parlamencie i zaczął korzystać z uroków stolicy. Był bliskim przyjacielem
wiga Charlesa Jamesa Foxa i irlandzkiego pisarza Richarda Brinsleya Sheridana,
z którego żoną łączyły go szczególnie zażyłe stosunki. Uchodził za uosobienie
bezwzględnego szyku.
W październiku 1792 roku lord Edward wyjechał do Paryża, gdzie wynajął apartament
w tej samej okolicy, w której zamieszkiwali Thomas Paine i angielscy rezydenci.
Podczas bankietu wydanego tam 18 października wzniósł toast za zniesienie
dziedzicznych tytułów oraz zaszczytów i uroczyście zrzekł się własnych. W tym czasie
ponownie się zakochał. Młoda Pamela, którą ujrzał po raz pierwszy w operze, nosiła
imię bohaterki powieści Richardsona. Uchodziła za protegowaną madame de Genlis,
guwernantki dzieci Filipa Egalité, byłego księcia Orleanu. Pamela była oficjalnie sierotą,
ale cały Paryż sądził, że jest ona córką księcia i madame de Genlis. FitzGerald,
lekceważąc konwenanse, zdobył się na heroiczny gest, który zapewnił mu towarzyski
rozgłos, i 27 grudnia poślubił Pamelę. Jego drużbą był syn księcia orleańskiego hrabia
Chartres, uczestnik bitwy pod Valmy i przyszły król Francuzów.
W styczniu 1793 roku para wróciła do Irlandii, a FitzGerald zasiadł w parlamencie, do
którego wniósł radykalizm francuskiego Konwentu. Dołączył też do Hamiltona Rowana
i innych irlandzkich unionistów, którzy stopniowo przechodzili z niechętnego lojalizmu
na stanowisko zwolenników otwartej rebelii. Wybuch wojny między Anglią a Francją,
do którego doszło w lutym 1793 roku, doprowadził do polaryzacji postaw i zmusił wielu
ludzi do opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu. Dla takich działaczy jak Rowan,
Tone czy FitzGerald wybór nie był trudny. Zaczęli układać tajne plany powstania
w Irlandii, które miała wesprzeć francuska inwazja. Ale ich spisek bacznie obserwował
Londyn, dysponujący rozbudowaną siatką szpiegów. Hamilton Rowan zdał sobie
sprawę, że grozi mu aresztowanie, więc w maju 1794 roku wymknął się z Irlandii na
pokładzie małego statku, by popłynąć do Paryża. Kiedy jednostka zbliżała się do
francuskiego portu Roscoff, została ostrzelana przez przybrzeżną baterię, choć
gorączkowo nadawała sygnały oznaczające przyjazne zamiary. Hamilton Rowan
wykazał się w tej sytuacji wielką przytomnością umysłu, bo zszedł pod pokład, przyniósł
czerwoną szlafmycę jednego z członków załogi i zaczął nią energicznie powiewać nad
głową. Bateria zamilkła, a uchodźcy popłynęli dalej pod tym emblematem wolności.
Rowan jednak i tak został oskarżony o szpiegostwo i uwięziony. Zapewne straciłby
życie, gdyby nie przejeżdżający w pobliżu lekarz, który przekazał wieści o losie
irlandzkiego gościa do Paryża i doprowadził do jego uwolnienia.
Po przybyciu do francuskiej stolicy Rowan został przyjęty na audiencji przez
Robespierre’a, a po jego upadku, który nastąpił wkrótce potem, zaczął układać z jego
następcami plany inwazji na Irlandię. W memorandum – odsłaniającym przy okazji
panujące w jego głowie zamęt, pomieszanie pojęć i przekonanie o własnej wielkości –
sugerował, że musi wziąć w niej udział trzydzieści tysięcy francuskich żołnierzy, których
należy wysadzić na brzeg w trzech różnych miejscach. Atakowi powinna towarzyszyć
proklamacja przyznająca chłopom prawo do obszarniczej ziemi. „Hamilton Rowan,
słynny męczennik sprawy wolności, poprowadzi armię Wexford – głosiło
memorandum – a jego manifest niewątpliwie pobudzi do czynu mieszkańców Dublina,
uważających go za swego przywódcę. Jest też najbardziej zasługującym na podziw
patriotą Irlandii. Irlandczycy tak bardzo go czczą, że gdyby postanowili sprawić sobie
króla, większość głosów otrzymałby właśnie Hamilton Rowan”[24].
Francuzi nie zamierzali fundować Irlandii dynastii Rowanów, więc działali bardzo
opieszale. Rozczarowany ich postawą Rowan postanowił szukać szczęścia w Ameryce.
Ale i tam nie poszło mu najlepiej. Uznał Amerykanów za aroganckich i zachłannych
materialistów. Wkrótce po wylądowaniu w Nowym Świecie pojechał w sierpniu
1795 roku do Filadelfii i spotkał tam swego starego przyjaciela, Wolfe’a Tone’a, który
również dopiero co opuścił pokład statku. Był wprawdzie zamieszany w ten sam spisek,
w którym uczestniczył Rowan, ale kiedy wyznał swe winy, władze udzieliły mu
ostrzeżenia i zwolniły go z więzienia pod warunkiem, że opuści kraj. Naturalną koleją
rzeczy wybrał Stany Zjednoczone i w czerwcu 1795 roku wsiadł wraz z rodziną na
odpływający z Belfastu statek. Kiedy minęli już Nową Funlandię i byli niemal u celu
podróży, zatrzymała ich angielska fregata HMS „Thetis”. Jej kapitan sir Alexander
Cochrane wysłał na pokład statku swego bratanka lorda Thomasa Cochrane’a, każąc mu
wcielić przemocą do brytyjskiej marynarki pięćdziesięciu emigrantów. Tone zostałby
powołany do służby jako zwykły marynarz, gdyby nie błagania jego żony, które skłoniły
w końcu Cochrane’a do odstąpienia w jego wypadku od wykonania rozkazu.
Tone postawił nogę na amerykańskiej ziemi z uczuciem ulgi, ale podobnie jak Rowan
nie był zachwycony tym, co zobaczył. „Wydają się samolubną, grubiańską,
nietowarzyską rasą, całkowicie pochłoniętą zarabianiem pieniędzy, skundloną
krzyżówką Anglików i Holendrów, obdarzoną najgorszymi cechami jednych i drugich” –
pisał do przyjaciela. Osiadł w Princeton, ale nie znalazł tam spokoju. Przerażała go myśl,
że jego ukochana dziewięcioletnia córka może wyjść za jakiegoś amerykańskiego
„błazna”, i sam mówił, że wolałby ją raczej widzieć w grobie[25]. Trudno powiedzieć,
czy na jego ostateczną decyzję wpłynęła właśnie ta perspektywa, czy też przywiązanie
do sprawy wolności i równości, ale 1 stycznia 1796 roku wypłynął z Nowego Jorku,
udając się do Hawru.
Po wyrokach skazujących, jakie otrzymali w 1794 roku Tone i Rowan, większość
Zjednoczonych Irlandczyków zeszła do podziemia. Wtedy nawiązali oni kontakt,
a w wielu wypadkach i współpracę z nowym ruchem, który pojawił się pod koniec lat
osiemdziesiątych XVIII wieku, a mianowicie z Obrońcami (Defenders). Defenderyści
byli członkami tajnego radykalnego stowarzyszenia katolickiego, które charakteryzowało
głęboko sekciarskie podejście do świata, co miało swe źródło w konflikcie z istniejącymi
na obszarach wiejskich grupami protestantów, a szczególnie z powstałym niedawno
Orange Order, ugrupowaniem oranżystów. Defenders byli zafascynowani metaforyką
i ikonografią rewolucji francuskiej, czego dowodzi ich przysięga. „Czy jesteś
uświęcony? Jestem. Co jest dla ciebie świętością? Narodowy Kongres – sprawa władania
wszystkimi narodami – detronizacja wszystkich królów – posadzenie Drzewa Wolności
na naszej irlandzkiej ziemi... Francuscy defenderyści będą chronić naszą sprawę,
a irlandzcy defenderyści obalą brytyjskie prawa...”[26] Występowało tu ciekawe
pomieszanie z tradycyjnym sposobem postrzegania Francji jako groźnej orędowniczki
katolicyzmu. Niektóre odmiany przysięgi mówiły o sadzeniu nie drzewa wolności, lecz
„prawdziwej religii, która została zagubiona podczas reformacji”, i kończyły się
dialogiem: „Kto cię przysłał? Szymon Piotr, głowa Kościoła”[27].
Irlandzka ustawa o stanie insurekcji z 1796 roku wprowadzała mobilizację sił prawa
i porządku, ale nie było wcale pewne, czy milicja zechce ślepo słuchać rozkazów.
Zjednoczeni Irlandczycy wierzyli, że w razie otwartego konfliktu przejdzie ona na ich
stronę. A równocześnie sami nie byli pewni, jakie powinni zająć miejsce w pokrywającej
wyspę skomplikowanej sieci powiązań i konfliktów. Tak czy owak, spiskowcy usiłujący
przewidzieć liczbę potencjalnych zwolenników rebelii kierowali się niedorzecznym
optymizmem.
Wolfe Tone odniósł we Francji większe sukcesy niż Rowan. W lutym 1796 roku odbył
z Lazare’em Carnotem i generałem Louisem Hochem długą dyskusję, w trakcie której
powstał plan inwazji na Irlandię. Tone otrzymał stopień oficerski we francuskiej armii
i przymierzywszy mundur swego pułku, „był tak zadowolony jak mały chłopiec, który
po raz pierwszy włożył bryczesy”. „Chodziłem po Paryżu, żeby się pokazać. Hurra!
Citoyen Wolfe Tone, dowódca brygady w służbie Republiki”[28]. 15 grudnia 1796 roku
ekspedycja wypłynęła z Brestu. Uczestniczyło w niej czternaście tysięcy żołnierzy,
którymi dowodził Hoche. Ale złożona z czterdziestu trzech jednostek flotylla została
rozdzielona przez złą pogodę wkrótce po opuszczeniu portu, więc do wyznaczonego
miejsca lądowania w zatoce Bantry dotarła mniej niż połowa okrętów, wiozących
zaledwie sześć i pół tysiąca ludzi. Tone, który znalazł się wśród nich, czekał przez
tydzień na przybycie Hoche’a. Ponieważ jednak w tym czasie nie pojawił się ani jeden
miejscowy powstaniec, okręty francuskie, które stały na kotwicy w zatoce Bantry, uznały
sprawę za przegraną i popłynęły z powrotem do kraju.
Niezrażony niepowodzeniem Wolfe Tone snuł plany kolejnej inwazji na Irlandię,
w zmowie z Edwardem FitzGeraldem. Tym razem przeprawę miała zapewnić flota
holenderska, a po wylądowaniu uczestnicy wyprawy zostaliby wsparci przez wojska
Batawii. W lipcu 1797 roku Tone wsiadł na okręt flagowy admirała de Wintera, ale
w sierpniu operacja została odwołana, w październiku zaś flota holenderska została
rozbita w bitwie pod Camperdown (Kamperduin). Francuski dyrektoriat zaczął wtedy
formować Armię Anglii pod dowództwem generała Louisa Desaixa. Został on jednak
rychło zastąpiony przez generała Bonapartego, który zlecił Thomasowi Paine’owi
przygotowanie rewolucji, mającej wybuchnąć równocześnie z inwazją na południowe
wybrzeże Anglii. Anglia była bowiem dla Francuzów znacznie bardziej interesującym
celem niż Irlandia.
Najwyższy organ wykonawczy Zjednoczonych Irlandczyków Anglicy naszpikowali
swoimi informatorami, więc w marcu 1798 roku władze brytyjskie, urzędujące na
dublińskim zamku, aresztowały większość jego członków – między innymi
FitzGeralda – i ogłosiły stan wojenny. Rozpoczęły też ogólnokrajową operację
polegającą na szukaniu i konfiskacie broni. Ta właśnie operacja, której towarzyszył
terror, doprowadziła pod koniec maja do spontanicznego wybuchu nieskoordynowanego
powstania obejmującego rejon Dublina. Gdy tylko władze opanowały sytuację, powstało
przeciwko nim południe kraju, a w Wexford proklamowano republikę. Rebelianci zostali
pobici pod Vinegar Hill, a władze odzyskały Wexford, ale do Irlandii tymczasem
zmierzały już nowe francuskie siły inwazyjne.
Pierwsza fala, obejmująca tysiąc francuskich żołnierzy dowodzonych przez generała
Jeana Josepha Humberta, wylądowała w okolicach Killali na północno-zachodnim
wybrzeżu i rozgromiła niewielki garnizon angielski pod Castlebar. Hasło „Francja
i Najświętsza Maria Panna” zwabiło wielu miejscowych ochotników, ale okazali się oni
bezużyteczni z militarnego punktu widzenia. 8 września generał Humbert, stojący na
czele zaledwie ośmiuset pięćdziesięciu francuskich żołnierzy, starł się pod Ballinamuck
z pięciotysięczną armią brytyjską i po półgodzinnej walce złożył broń. Wspierający go
powstańcy usiłowali rozproszyć się po okolicy, ale zostali w większości wyrżnięci przez
lojalistyczną milicję.
Na początku sierpnia wicekról Irlandii generał Charles Cornwallis ogłosił amnestię,
a powstanie, które było już w zasadzie stłumione, zaczęło wygasać. Francuzi jednak nie
wzięli tego pod uwagę i nie zmienili swoich planów, więc Napper Tandy przeprowadził
drugą operację i wylądował na wybrzeżu Donegalu. Wywiesił irlandzki sztandar
i ogłaszał proklamacje, ale nikt na nie nie zareagował, więc do powstania nie doszło.
Tandy, czekając na spodziewanych ochotników, szukał pociechy w alkoholu, tak że gdy
doszło do odwrotu na morze, trzeba go było zanieść na okręt. Wolfe Tone wypłynął
tymczasem w kierunku Irlandii z większymi siłami francuskimi, którymi dowodził
generał Hardy, ale jego flotylla została przechwycona przez brytyjską eskadrę. Po
czterogodzinnej bitwie okręt, na którym przebywał Tone, skapitulował, a on sam dostał
się do niewoli.
Taki był żałosny, lecz być może zasłużony koniec mętnych pomysłów niedoszłych
bohaterów. FitzGerald został zatrzymany w Dublinie i umarł w czerwcu na skutek rany,
którą odniósł, stawiając opór podczas aresztowania. Tone, domagający się, by go
rozstrzelać jako francuskiego oficera, został odwieziony do Dublina i skazany na
powieszenie. W przeddzień egzekucji przeciął sobie tchawicę scyzorykiem. Rana została
zaszyta, ale on zmarł po tygodniowych cierpieniach 19 listopada 1798 roku. Był jednym
z trzydziestu tysięcy ludzi, którzy ponieśli w trakcie tych wydarzeń mniej lub bardziej
nieprzyjemną śmierć, choć tylko cząstka spośród nich zginęła na polu bitwy.
Powstanie było eksplozją niejasnych, a często sprzecznych ze sobą motywów i celów.
Masy ludności wiejskiej łatwo było podburzyć do rewolty, wykorzystując mieszaninę
sekciarskich sloganów i chęć zemsty. Ale prawdziwym powodem ich niezadowolenia
były nędza i głód, więc z przywódcami rebelii nie łączyła ich w gruncie rzeczy
wspólnota interesów. Ci ostatni zaczynali jako Irlandzcy Ochotnicy, ślubujący wierność
królowi Jerzemu III; potem niektórzy z nich zostali radykałami i w znacznej części
zasilili szeregi Zjednoczonych Irlandczyków. Nie wszyscy byli gotowi walczyć u boku
Francuzów przeciw swym lojalistycznym braciom. Nie brakowało takich, którzy
przyczynili się do wybuchu rewolty, ale wycofali się, gdy ujrzeli płonące szlacheckie
domy. Zwolennikami rebelii nie byli nawet tak radykalni patrioci jak Daniel O’Connell.
Trudno zatem mówić o narodzinach narodu, szczególnie że najbardziej namacalną
konsekwencją opisanych wydarzeń okazała się zawarta w 1800 roku unia z Wielką
Brytanią. Ale cały ten epizod przekształcił irlandzką scenę polityczną i przygotował
grunt, na którym mógł się pojawić nowoczesny irlandzki nacjonalizm. Przyczynił się też
do wyłonienia ze skomplikowanej i wielowarstwowej mieszaniny etnicznych, religijnych
i społecznych podziałów dwóch mniej lub bardziej określonych obozów. I choć obóz
katolicki został zdecydowanie pokonany i zmuszony do uległości, zdobył coś, co jest
najważniejszym elementem każdej sprawy – legendę, wspomaganą przez hagiografię
męczenników. Tak się złożyło, że byli oni wszyscy synami protestanckiej klasy
panującej (tzw. Ascendancy).
VIII. LA GRANDE NATION

J
„ esteście między narodami tym, czym był Herkules między herosami – zapewniał
swych rodaków Robespierre. – Natura uczyniła was odpornymi i silnymi; wasza moc
dorównuje waszym cnotom, a wasza sprawa jest sprawą samych bogów”[1].
Przeznaczenie uczyniło Francję krajem wyjątkowym, la Grande Nation, wielkim
narodem, a wszystkie interesy obywateli były jej z konieczności podporządkowane.
Służba dla niej stanowiła najwyższe powołanie, gdyż w naturalny sposób wspomagała
sprawę ludzkości. Hasło umieszczone na zwycięskim sztandarze generała Bonapartego
z 1797 roku głosiło z dumą: „Wolność przyniesiona mieszkańcom Bolonii, Ferrary,
Modeny, Massy-Carrary, Romanii, Lombardii, Brescii, Bergamo, Mantui, Cremony,
części regionu Werony, Chiavenny, Bormio, Valtelliny, mieszkańcom Genui, Cesarskich
Obszarów Lennych, mieszkańcom departamentów Korkyry, Morza Egejskiego
i Itaki”[2]. Przypomina ono deklaracje składane przez hiszpańskich konkwistadorów,
zastrzegających sobie prawo do olbrzymich nadmorskich prowincji, położonych nad
Morzem Karaibskim, w imieniu króla Filipa oraz „prawdziwej wiary”.
Obowiązujący wówczas w Paryżu system, oparty na wierze w słuszność sprawy, był
narzucany w sposób bezwzględny. W latach dziewięćdziesiątych wkraczające do
kolejnych krajów armie francuskie wszędzie wypędzały klasę rządzącą z jej pałaców
i urzędów, wszędzie rozwiązywały zakony i konfiskowały ich majątki, wszędzie
tworzyły instytucje wzorowane na instytucjach francuskich. Z dwudziestu dziewięciu
konstytucji przyjętych na obszarze Europy w dziesięcioleciu 1791–1802 tylko trzy (jedna
polska, dwie szwajcarskie) nie były konsekwencją militarnej interwencji Francji.
W okresie dzielącym Valmy od Waterloo podjęto na wpół świadomą próbę uczynienia
z Francji współczesnego Rzymu i zmuszenia całego kontynentu do zaakceptowania jej
cywilizacji. Napoleon wykorzystywał tę tendencję, usiłując w 1804 roku odtworzyć
imperium rzymskie aktem swej koronacji, rozwiązując dwa lata później Święte
Cesarstwo Rzymskie i narzucając Europie Kodeks Napoleona.
Procesowi temu towarzyszyły grabieże i przemoc. Mobilne ochotnicze armie
rewolucyjnej Francji były podczas poszczególnych kampanii wysyłane w bój bez
podstawowych choćby zasobów żywności, więc zdobywały furaż za pomocą wszelkich
dostępnych metod. Kwatermistrzowie płacili – jeśli w ogóle płacili – bezwartościowymi
papierowymi bonami. Idące za armią specjalnie tworzone agences d’évacuation,
a później commissions des sciences et des arts metodycznie konfiskowały dzieła sztuki,
książki, manuskrypty, modele, przyrządy naukowe i rysunki oraz kolekcje wszystkiego –
od ziół po minerały, a nawet maszyny. Grabież ta była całkowicie zgodna z rzymską
koncepcją stałego wzbogacania imperialnej metropolii. Usprawiedliwiano ją tym, że
Rzym jest stolicą świata, z którego bogactw korzystają w równych częściach wszystkie
prowincje.
Zyskowne dla Francji manipulacje, do których dochodziło na „wyzwolonych”
obszarach, były bezwstydne. Francja wtrącała się w sprawy Niderlandów, nie wykazując
cienia troski o interesy Holendrów. Napoleon chciał, by były one czymś więcej niż tylko
państwem satelickim, więc we wrześniu 1801 roku narzucił im nową konstytucję,
zmieniającą postanowienia tej, która powstała zaledwie trzy lata wcześniej. Republika
Batawska została przekształcona we Wspólnotę Narodów Batawii. W czerwcu 1805 roku
Ludwik Bonaparte został osadzony siłą na jej tronie i Wspólnota stała się Królestwem
Holandii. Ale nowy król zaczął traktować swe obowiązki poważnie i, budząc niepokój
brata, stał się kimś w rodzaju wzorowego władcy, cieszącego się popularnością wśród
poddanych. W 1808 roku Napoleon usiłował go usunąć, oferując mu w zamian tron
Hiszpanii. Ludwik odmówił, deklarując lojalność wobec Holendrów, więc Napoleon
wkroczył zbrojnie do jego państwa. Ludwik uciekł do Czech, a Holandia została
podzielona na siedem dodatkowych départements i wcielona do Francji. Była
systematycznie ogałacana z gotówki i zmuszana do dostarczania rekrutów, niepodległość
zaś odzyskała dopiero po załamaniu się napoleońskiego porządku w Europie, pod koniec
1813 roku.
Podobne metody zastosowano w Szwajcarii, gdzie Francja narzucała swe wpływy
w sposób tak bezwzględny, jakby opierała się na prawie danym jej przez Boga. W lutym
1798 roku generał Brune zaproponował podzielenie jej na trzy republiki, które zgodnie
z duchem czasu chciał nazwać: Helvetie, Rhodanie (od łacińskiej nazwy rzeki)
i Tellegovie (ku czci Wilhelma Tella). W końcu powstała tylko jedna Republika
Helwecka, która objęła swym obszarem cały kraj. Posługiwanie się symbolem, jakim był
szwajcarski krzyż, zostało zakazane, a heraldyczne flagi miast i kantonów zastąpiono
trójkolorowymi, zielono-czerwono-żółtymi. Mieszkańcy kraju mieli się odtąd do siebie
zwracać, używając tytułu „Bürger” zamiast „Herr”, a we wszystkich miasteczkach
posadzono drzewa wolności, ozdobione czerwoną czapką. Później, po namyśle,
zastąpiono tę czapkę zielonym kapeluszem Wilhelma Tella. Helwecki krzyż został
przywrócony dopiero w 1803 roku, ale minęło sporo czasu, zanim Szwajcaria odzyskała
swą polityczną stabilność.
Można się było spodziewać, że taka polityka zagraniczna zrazi obserwatorów do
wszystkiego, co reprezentowała Francja, i niekiedy istotnie tak właśnie było. Francuski
najazd na Hiszpanię, do którego doszło w 1793 roku, wywołał tam ogólnonarodową
krucjatę w obronie wiary i tronu. W innych państwach reakcje były mniej jednoznaczne.
Francuzi jednak przyczyniali się we wszystkich zajmowanych krajach do ewolucji
narodowego poczucia tożsamości. W wypadku Włoch stali się katalizatorem procesu,
który miał doprowadzić do powstania zupełnie nowego narodu.
Od upadku cesarstwa rzymskiego geograficzny obszar Italii miał bardziej niejednolitą
historię polityczną niż jakakolwiek inna część Europy i przypominał niekiedy
szachownicę, na której prowadziły swoje gry obce mocarstwa. W momencie wybuchu
rewolucji francuskiej istniało tam dwanaście państw: królestwa Neapolu i Sycylii,
rządzone przez dynastię hiszpańskich Burbonów, Królestwo Sardynii, rządzone przez
dom sabaudzki, Państwo Kościelne, republiki Wenecja, Genua i Lukka, Księstwo
Mediolanu, rządzone z Wiednia, Wielkie Księstwo Toskanii, którego władcą był
habsburski książę, oraz trzy księstwa rządzone przez inne gałęzie dynastii Burbonów
i Habsburgów – Parma, Modena i Massa, nie wspominając już o małej republice San
Marino i kilku mniejszych enklawach. Te odrębne byty polityczne posiadały
zróżnicowane systemy rządów i były od siebie odizolowane z powodu braku dróg
i żeglownych rzek, a także wskutek szerokiego wachlarza barier celnych oraz w wyniku
różnic językowych. Poszczególne dialekty tak bardzo się od siebie różniły, że
mieszkańcy wielu państw nie mieli szans na porozumienie się z kimkolwiek spoza granic
własnego regionu.
Dialog pomiędzy poszczególnymi miastami podtrzymywała tylko garstka
mieszkających w nich antykwariuszy i uczonych. Ich dzieła były powszechnie czytane za
granicą, więc wnieśli wyjątkowo cenny wkład w europejskie oświecenie, ale pozostawali
nieznani szerokim rzeszom swych rodaków. Antonio Genovesi, dla którego król Neapolu
Karol stworzył w 1754 roku pierwszą w Europie uniwersytecką katedrę ekonomii
politycznej, nawoływał w swych wykładach do ujednolicenia systemów obowiązujących
we Włoszech, a nawet do zjednoczenia, mówiąc o „naszej wspólnej matce Italii”[3]. Ale
tylko nieliczni jego słuchacze mieli poczucie przynależności do narodu włoskiego.
Interesującym wyjątkiem był Giambattista Vico, urodzony w 1668 roku w Neapolu syn
biednego księgarza. Zaczynał jako poeta, ale potem zwrócił swój umysł ku ważniejszym
sprawom i opublikował w 1725 roku traktat poświęcony historii ludzkości pod tytułem
Nauka nowa. Reprezentował antropocentryczny pogląd na wszechświat i rozciągał cechy
natury ludzkiej na całe społeczności, przekonany o istnieniu „ludzkości narodów”.
Wierzył, że podział ludzkości na narody został zrządzony przez Boga i – wyprzedzając
Herdera – twierdził, że przechodzą one proces ewolucji oraz walczą między sobą tak
samo jak szukające samospełnienia jednostki. Każdy naród posiadał według niego
własny, indywidualny charakter, a nawet własną duszę. Za najważniejszy przejaw
przynależności do danego narodu uważał język[4]. Dążąc do ujednolicenia narodowego
języka literackiego, utworzono wtedy coś w rodzaju komisji czystości językowej, ale jej
członkowie nie osiągnęli porozumienia w sprawie wyboru tego czy innego dialektu,
a całą debatę zagłuszały głosy tych, którzy żądali powrotu do łaciny.
Piemoncki szlachcic hrabia Vittorio Alfieri, który miał później zostać sławnym poetą
i dramaturgiem, nie władał w dzieciństwie i wczesnej młodości językiem toskańskim,
uważanym za jedyny dialekt zasługujący na miano prawdziwego języka. I choć
odznaczał się dobrym smakiem w dziedzinie literatury, zaczął czytać Dantego, Ariosta
i Tassa dopiero w wieku dwudziestu siedmiu lat. Szacunku do Italii i jej kultury nabrał
po pobycie w Anglii, do której zagnała go miłość do rasowych koni. W 1786 roku,
objechawszy wcześniej dwa razy Europę, osiadł w Paryżu, aby być blisko swojej
kochanki hrabiny Albany, niebawem wdowy po Karolu Edwardzie Stuarcie, znanym
jako Bonnie Prince Charlie. W 1789 był pochłonięty publikacją swych dzieł, ale wybuch
rewolucji wyrwał go z tego dobrostanu i skłonił do skupienia się również na innych
rzeczach, zamiast wyłącznie na sobie. Ów wysoki, chudy i nieco znerwicowany
rudzielec, ulegający częstym nawrotom destrukcyjnej melancholii, poczuł się nią
poruszony do tego stopnia, że zaczął tworzyć ekstatyczne dytyramby. Inny włoski poeta,
również przebywający w owym czasie w Paryżu, Ippolito Pindemonte napisał pean na
cześć Francji, w którym nawoływał Italię, by poszła za przykładem swojej siostry.
A jego mieszkający we Włoszech brat Giovanni Pindemonte wykrzesał z siebie
uroczysty poemat, w którym przedstawił wizję narodowego odrodzenia. Młodzi
mieszkańcy włoskich miast żywo reagowali na wieści o wydarzeniach we Francji.
Niektórzy z nich zakładali tajemne stowarzyszenia o dramatycznie brzmiących nazwach
oraz dyskutowali o zasadach wolności i braterstwa.
Entuzjazm hrabiego Alfieriego rychło ustąpił miejsca niechęci do Francuzów, których
zaczął nazywać jazgoczącymi małpami[5]. W 1792 roku wyjechał z Paryża, zabierając ze
sobą hrabinę Albany, i osiadł we Florencji. Zaczął tam tworzyć Misogallo, zbiór
wierszowanych, pisanych prozą gwałtownych diatryb wymierzonych przeciwko
Francuzom i wszystkim ich poczynaniom. Opublikował go w 1799 roku, czyli w roku,
w którym ich armia wkroczyła do Florencji. Jako fanatyczny zwolennik libertarianizmu,
doszedł do przekonania, że osobista wolność może istnieć tylko w stanie narodowej
wolności, zaczął więc rozpatrywać różne wizje odrodzenia Italii. Wymowne są
dedykacje jego sztuk, które w owym czasie cieszyły się wielką popularnością. Timoleone
zadedykował Pasquale Paolemu, Bruto primo – Waszyngtonowi, a Bruto secondo
włoskiemu ludowi Przyszłości, któremu zdawał się przypisywać coś w rodzaju
narodowej misji[6]. We Francuzach widział idealnego wroga, zdolnego zjednoczyć
Włochów. „Dla ciebie, Italio, nienawiść do Francuzów, niezależnie od tego, pod jaką
kryją się maską i pod jakim idą sztandarem, musi być pierwszą i fundamentalną
podstawą politycznej egzystencji” – napisał w Misogallo. Jego antyfrancuskie
nastawienie podzielała większość wykształconych mieszkańców Italii, ale nie ci, którzy
marzyli o odrodzeniu Włoch. Ci zdawali sobie bowiem sprawę, że inwazja Francuzów na
włoską ziemię jest dla nich jedyną szansą.
Typowym reprezentantem takiej postawy był Filippo Giuseppe Buonarroti z Pizy,
prawdopodnie w prostej linii spokrewniony z Michałem Aniołem. Jako wolnomyśliciel
i radykał, od dawna budził podejrzenia toskańskich władz, gdyż posiadał w swej
bibliotece francuskie książki. Kiedy zaś zaczął pisywać entuzjastyczne artykuły
o rewolucji francuskiej we florenckiej „Gazzetta universale”, sprowadził na siebie
niebezpieczeństwo aresztowania. Zbiegł więc na Korsykę, w samą porę, by powitać tam
Pasquale Paolego, który wrócił z angielskiego uchodźstwa w czerwcu 1790 roku.
Buonarroti, podobnie jak wcześniej Rousseau, był zachwycony korsykańskim
modelem organizacji społecznej i zaczął marzyć o wprowadzeniu podobnie egalitarnego
systemu na terenie kontynentalnych Włoch. Tymczasem zajął się wprowadzaniem na
wyspie francuskich rewolucyjnych praw, które budziły znaczny opór mieszkańców
Korsyki. Później próbował narzucić sąsiedniej wyspie, Sardynii, konstytucję, która
okazała się bardzo podobna do projektu Rousseau, mającego zbudować korsykański
naród. Ale Sardyńczycy wcale nie chcieli stać się narodem. Po tym niepowodzeniu
wyruszył do Paryża. Znalazł się tam w kręgu Robespierre’a i Saint-Justa, a pod koniec
1793 roku został mianowany z ramienia Francji komisarzem na Korsyce. W drodze na
wyspę dowiedział się, że została ona zajęta przez Anglików, postanowił więc
towarzyszyć francuskiej armii, która właśnie wkraczała do Piemontu. 22 kwietnia
1794 roku otrzymał nominację na francuskiego komisarza zdobytej prowincji Oneglia.
W tym małym państewku, w którym przyłączyli się do niego republikanie i malkontenci
z wszystkich zakątków półwyspu, przystąpił do tworzenia konspiracyjnej siatki
zwolenników zjednoczenia Italii.
Naraziwszy się wkrótce miejscowym grupom interesów, został aresztowany, wysłany
do Paryża i osadzony w więzieniu Plessis. Poznał tam Grakchusa (przedtem François)
Babeufa, który okazał się jego bratnią duszą. Babeuf pochodził z Pikardii i znał tylko
biedne wioski tego regionu, których mieszkańcy nadal stosowali archaiczny system
uprawy roli. Podczas pięciu miesięcy spędzonych w więzieniu Buonarroti i Babeuf
opracowali wspólny program polityczny, który drugi z nich opublikował pod koniec
1795 roku pod tytułem Manifest plebejski. Był to pierwszy prawdziwie komunistyczny
manifest, wzywający do zniesienia własności prywatnej i głoszący, że każdy człowiek,
który ciężko pracuje lub próbuje się doskonalić, powinien być represjonowany jako
„społeczny szkodnik”[7]. W 1796 roku Babeuf zaczął przygotowywać plany powstania
w Paryżu, przy czym na uwagę zasługują nie tyle jego cele, ile środki. Były one
nowatorskie, a wywodziły się właśnie z doświadczeń Buonarrotiego. Babeuf odrzucał
powszechne przekonanie, oparte głównie na wzorcach amerykańskich, że sukces
rewolucji może zapewnić tylko spontaniczny zryw społeczności wywołany słusznością
sprawy. Buonarroti był świadomy, że taki wariant nie wchodzi w rachubę na Półwyspie
Apenińskim, którego mieszkańcy nie byli skłonni walczyć o żadną sprawę. Jeśli więc
rewolucja miała odnieść sukces, musiała być przeprowadzona ponad ich głowami, a być
może nawet wbrew ich woli, przez grupę oddanych sprawie konspiratorów, którzy
przejęliby mechanizmy władzy. Babeuf i Buonarroti uważali, że można to osiągnąć
w drodze stopniowej infiltracji armii, policji i administracji państwowej.
Buonarroti skupił swe wysiłki na werbunku przedstawicieli z różnorodnych grup
włoskich patriotów, którzy znaleźli schronienie we Francji i mieli według jego zamysłu
towarzyszyć francuskiej armii, przygotowującej się do wkroczenia na teren austriackich
posiadłości w północnej Italii. Ale właśnie wtedy dyrektoriat ujawnił spisek Babeufa. On
sam i jeden z jego wspólników zostali straceni, a resztę konspiratorów skazano na
krótsze lub dłuższe uwięzienie. Położyło to kres planom Buonarrotiego, niemniej
stworzony przez niego model, przewidujący możliwość podkopania silnego rządu przez
słabe i małe komórki organizacyjne, miał na przestrzeni najbliższego stulecia
kształtować przeważającą część europejskiej działalności spiskowej i utrzymywać siły
strzegące status quo w stanie permanentnej paniki. Buonarroti był ojcem chrzestnym
wszystkich tajnych stowarzyszeń, którym w ciągu następnych dziesięcioleci przyszło
odegrać niezwykle ważną rolę w historii Włoch.

W maju 1796 roku generał Bonaparte rozgromił Austriaków w bitwie pod Lodi,
a w ciągu następnych miesięcy wyparł ich z północnych Włoch. Miejscowi radykałowie
tworzyli republiki na zajmowanych przez niego obszarach. W tym czasie jednak ani
Francja, ani Napoleon nie dążyli już do „podpalenia” istniejącego świata.
W październiku 1797 roku Napoleon, na mocy traktatu w Campo Formio, przekazał
Austrii Wenecję, którą miejscowi rewolucjoniści wyzwolili za namową Francuzów.
Posypując solą rany jej mieszkańców, usunął brązowe konie zdobiące dach Bazyliki św.
Marka i kazał je zawieźć do Paryża, aby „spoczęły w końcu na wolnej ziemi”[8].
Dowodząc armią we Włoszech, Bonaparte postępował jak udzielny władca
i podporządkowywał swoim militarnym zamierzeniom wszystkie tereny, na których
prowadził operacje. Przyznając konstytucje, zakładając organy przedstawicielskie
i tworząc nowe polityczne byty, kierował się wyłącznie własnymi potrzebami, nie
zwracając większej uwagi na poglądy lokalnych społeczności. Utworzył Republikę
Lombardzką, potem przekształcił ją w republiki Cispadańską i Transpadańską, które
kilka miesięcy później zamienił w Republikę Cisalpińską. Kiedy grupa lombardzkich
patriotów poprosiła go o zgodę na stworzenie legionu, by mogli bronić wyzwolonej
prowincji, uległ ich namowom. Ale nie zamierzał pozwolić na to, by jednostka ta
walczyła pod sztandarem Francji, więc dał jej zmodyfikowaną trójkolorową flagę, na
której błękit zastąpił zielenią. Po powrocie Bonapartego do Paryża inni francuscy
dowódcy poszli za jego przykładem. W 1798 roku Francuzi wygnali papieża i stworzyli
Republikę Rzymską, a na początku 1799 roku generał Jean-Étienne Championnet zajął
Neapol i ogłosił powstanie Republiki Partenopejskiej.
Bezwzględne postępowanie Francuzów budziło protesty takich ludzi jak Alfieri, ale
w istocie dopomogło ono sprawie zjednoczenia Włoch bardziej niż wszyscy patrioci
razem wzięci. Francuzi obalili cudzoziemskich władców, ograniczyli świecką władzę
Kościoła i na początku 1799 roku cały półwysep znajdował się już w ich rękach, a każda
prowincja kraju (z wyjątkiem Wenecji) posiadała jakiś dwuizbowy organ
przedstawicielski. Owe organy i podporządkowane im administracje musiały zatrudniać
liczny personel, co przyczyniło się do powstania nowej klasy urzędniczej. Bonaparte
tworzył siły zbrojne we wszystkich powołanych przez siebie do życia jednostkach
politycznych. Były to wzorowane na francuskich siłach republikańskich armie
obywatelskie, w których służyli przedstawiciele wszystkich klas społecznych. Ponieważ
przyznawano w nich stopnie oficerskie za zasługi, stały się one ważnym narzędziem
awansu społecznego dla zdolnych przedstawicieli niższych klas i wylęgarnią
patriotycznie nastawionych działaczy.
Francuski reprezentant mas ludowych Marc-Antoine Jullien napisał Quelques conseils
aux patriots cisalpins (Zbiór rad dla cisalpińskich patriotów), gdzie zawarł wiele
przeznaczonych dla nich wskazówek. „Nie wyrażajcie zgody na organizowania w czasie
narodowych obchodów księżowskich ceremoniałów liturgicznych, które przemawiają do
oczu i wyobraźni” – zalecał w radzie numer 26. W radzie numer 27 wzywał czytelników
do „oddawania instytucji w ręce ludzi, którzy je zregenerują”, i do „stworzenia nowego
człowieka”[9]. „Zwiększajcie liczbę cywilnych ceremonii, posiadających wymowę
moralną, takich jak śluby, adopcje, uroczystości szkolne i gimnazjalne, wręczanie
nagród, ćwiczenia wojskowe, wyścigi, zawody i masowe wiece”. Bardziej oświeceni
księża mieli służyć procesowi zmian, utożsamiając pojęcie „religii” z pojęciem patrie.
Francuzi zarazili mieszkańców Italii rewolucyjnym zapałem do zrzeszania się i dyskusji,
więc na drodze przemarszu tych pierwszych wyrastały jak grzyby po deszczu polityczne
kluby. Miały przeważnie charakter jakobiński i naśladowały styl francuskich
pierwowzorów. Dyskusjom towarzyszyły wielkie emocje, łzy współczucia dla zakutej
w kajdany ojczyzny i wyrazy zachwytu kierowane w stronę Francji, „apostoła
narodów”[10]. W lipcu 1798 roku tłum ludzi zebrał się w Rzymie przed Ołtarzem
Wolności. Złożono pod nim i uroczyście podpalono wielki stos kapeluszy kardynalskich,
dokumentów potwierdzających szlachectwo, insygniów papieskich i protokołów
posiedzeń Inkwizycji. Jeden z uczestników tej ceremonii połamał krucyfiks i rzucił go na
stos, a potem zaczął się „wyzwalać od chrztu”, myjąc włosy[11].
Nie wszyscy włoscy patrioci pochwalali tego rodzaju ekscesy, ale niezależnie od tego,
co myśleli o Francji, nie mogli się obejść bez jej poparcia. Potwierdziło się to latem
1799 roku, kiedy król Ferdynand i jego brytyjscy sojusznicy odzyskali Neapol,
a austriackie i rosyjskie armie zaczęły ponownie okupować północne obszary Italii.
Wielu włoskich patriotów musiało szukać schronienia we Francji i udało im się wrócić
dopiero w 1800 roku, kiedy Napoleon ponownie wkroczył do Italii, pobił siły austriacko-
rosyjskie pod Marengo, a potem wyparł nieprzyjaciół Francji z całego półwyspu.
Tym razem Bonaparte pokierował wszystkim inaczej. Nie był już rewolucyjnym
generałem, lecz Pierwszym Konsulem. Znaczna część „wyzwolonych” terytoriów została
wcielona do Francji. Reszta obszarów północnej części kraju stała się, po połączeniu
w jedną całość, Republiką Włoską, a w 1805 roku Królestwem Włoch, na którego tronie
zasiadł Bonaparte, teraz już jako cesarz Francuzów. W następnym roku jego brat Józef
został królem Neapolu, ale zrzekł się tego tytułu na rzecz Joachima Murata dwa lata
później, gdy objął tron Hiszpanii. Po raz pierwszy od upadku cesarstwa rzymskiego
wszystkich mieszkańców półwyspu objął ten sam system prawny. Innym jednoczącym
ich czynnikiem była nowa sieć dobrych dróg i stacji pocztowych. Drogi te dodatkowo
otworzyły nowe kanały łączności, ułatwiając szerzenie się wywrotowych idei.
Swoistym nawozem dla ziarna zasianego przez Buonarrotiego był wzrost aktywności
masonów, którzy szli za francuską armią, a często służyli w niej jako oficerowie.
Rezultatem stał się wysyp na całym półwyspie mniej lub bardziej tajnych stowarzyszeń.
Niektóre były zakładane po to, by propagować ideały rewolucji francuskiej, inne, by
występować przeciwko nim. Część usiłowała stawiać opór wpływom francuskim,
a równocześnie nawoływać do obejmującej całe Włochy rewolucji. Jednym z nich
kierował boloński hrabia Alessandro Savioli – była to Czarna Liga, która zdobyła później
rozgłos jako Raggi albo Société des Rayons. Raggi zmieniła w 1802 roku nazwę na
Astronomia Platonica, ale znana była również jako Centri. Według powszechnego
mniemania pozostawała podporządkowana Kręgowi Słonecznemu, kierującemu dwiema
„półkulami”, z których jedna miała siedzibę w Mediolanie, a druga w Bolonii.
Najbardziej interesującym stowarzyszeniem było Adelfi, którego wszyscy członkowie
przybierali imię „Emilio”, by podkreślić wpływ, jaki wywarł na ich poglądy Rousseau.
Zostało ono założone przez Buonarrotiego i miało krzewić idee rewolucji, ale wyrosło,
jak się zdaje, z na wpół masońskiej organizacji przeciwnych Napoleonowi francuskich
oficerów, nazywających się Les Philadelphes i zapewne zainspirowanych poglądami
Babeufa. Próby precyzyjnego opisania tych stowarzyszeń są jednak ryzykowne, gdyż
przechodziły one ewolucję, umierały i powstawały z martwych z zadziwiającą łatwością.
Większość dotyczących ich informacji pochodzi od agentów i informatorów, którzy
często maskowali brak konkretnych danych wywiadowczych, sięgając po plotki, a nawet
wytwory swej wyobraźni. Niemniej ich istnienie jest świadectwem bezprecedensowego
fermentu umysłowego.
Różnorodność włoskich reakcji na okupację francuską odzwierciedla życie poety,
który nazywał się Ugo Foscolo. Ten urodzony na wyspie Zakintos, leżącej w archipelagu
Wysp Jońskich, która była poźniej protektoratem brytyjskim, syn Wenecjanina
i Greczynki, nauczył się włoskiego dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych
XVIII wieku, kiedy zamieszkał w Wenecji. Oburzony traktatem w Campo Formio
widział jednak w Bonapartem jedyną szansę Włochów na wyrwanie się spod dominacji
Austriaków. W poemacie Bonaparte Liberatore z 1797 roku gloryfikował go jako
niezwyciężonego wodza, „Boga”, którego triumfy doprowadzą do ponownego wschodu
słońca nad Włochami. Rok później podjął służbę we francuskiej armii, awansował na
oficera i brał udział w bitwie pod Trebbią oraz w oblężeniu Genui, podczas którego
został ranny. Przekonany, że Napoleon trzyma w ręku klucz do niepodległości Włoch,
podążał za jego gwiazdą. W 1802 roku znalazł się w Boulogne w ramach przygotowań
do inwazji na Anglię.
Jego napisana pod koniec lat dziewięćdziesiątych powieść Ostatnie listy Jacopa Ortis
razi sentymentalizmem, ale pod jej banalną fabułą ukrywa się drugie dno – tęsknota za
utraconą ojczyzną, która jest dla bohatera ważniejsza niż jego kochanka. Przyczyny, dla
których kraj zasługuje na miłość swoich dzieci, wymienił ten sam autor w swym
najważniejszym dziele, długim poemacie Groby. W 1805 roku Francuzi wydali edykt
zmuszający do sytuowania odtąd wszystkich cmentarzy poza granicami miast
i zabraniający chowania zmarłych w kościołach i kryptach. Skłoniło to Foscola do
dywagacji o związkach żywych z umarłymi i o tym, że żywi powinni utrzymywać
kontakt z przeszłością, odwiedzając groby minionych pokoleń. Podobnie jak Herder
podkreślał znaczenie kulturalnej i moralnej kontynuacji, wiążącej każdy naród z jego
ziemią i zapewniającej mu ciągły rozwój.
Tematy eksploatowane potem przez Ugo Foscola podsuwał mu Vincenzo Cuoco,
neapolitański prawnik, który usiłował zdefiniować problemy, z jakimi musieli się
zmagać ci, którzy próbowali przekształcić mieszkańców Italii w jeden naród.
W 1799 roku brał on udział w powstaniu neapolitańskim, które doprowadziło do
utworzenia Republiki Partenopejskiej, by zaledwie pół roku później z niesmakiem
oglądać jej upadek. Został zmuszony do szukania schronienia we Francji, a po bitwie pod
Marengo osiadł w Mediolanie, gdzie opublikował opis wydarzeń 1799 roku. Jako
realista, nie miał złudzeń i trzeźwo oceniał przyczyny niepowodzenia rewolucji. „Wielu
naszych patriotów miało na ustach republikę, wielu miało ją w głowie, ale tylko nieliczni
mieli ją w sercu” – pisał[12].
Cuoco zdawał sobie również sprawę, że większość ludności ma w najlepszym razie
obojętny stosunek do entuzjazmu patriotycznie nastawionych intelektualistów. I doszedł
do wniosku, że by osiągnąć jakikolwiek postęp, należy kształcić prostych ludzi
i wychowywać ich na patriotów. Podobnie jak Rousseau i Pestalozzi uważał patriotyzm
za fundament całego życia publicznego. Ludzie musieli kochać swój kraj, by dla niego
pracować i ginąć; bez tego zaangażowania uczuciowego nie mogła istnieć prawdziwa
narodowa wspólnota.
Po przybyciu do Mediolanu Cuoco zaczął propagować swe poglądy za pośrednictwem
„Giornale Italiano”. Gazeta owa dostarczała pożywki dla narodowej dumy,
wykorzystując dla sprawy zjednoczenia minione chlubne osiągnięcia, przypominając
czytelnikom, że to Włosi odkryli Amerykę oraz Chiny, i wyliczając włoskie sukcesy
w dziedzinie sztuki i nauki. W 1804 roku Cuoco wydał powieść Platone in Italia,
w której gloryfikował włoską ojczyznę i przypisywał jej, niezgodnie z prawdą, całe
dziedzictwo Etrusków oraz Greków. W 1807 roku, po powrocie do Neapolu, gdzie
otrzymał stanowisko w administracji Murata, zaczął konstruować program narodowej
edukacji.

Skutki francuskiej interwencji w Italii nie ograniczały się do tego regionu, lecz dały
się również odczuć na obszarach położonych dalej na wschód. W 1797 roku Bonaparte
doszedł aż do Laibachu (Lublany) i Klagenfurtu, wkraczając na terytorium, gdzie
krzyżowały się liczne sprzeczne z sobą ambicje. Były to historyczne,
niezagospodarowane rubieże Austrii, na których od stuleci ścierali się ze sobą
chrześcijanie i Turcy. Leżały one na drodze do Grecji, a ta z kolei wydawała się już
bramą do niezmierzonych obszarów Wschodu.
W XVIII wieku cały obszar dzisiejszej Grecji, podobnie jak większość Bałkanów, był
podporządkowany Turcji. W latach sześćdziesiątych tego stulecia i w 1792 roku siłę
otomańskiego mocarstwa podkopały dwie długotrwałe wojny z Rosją. W 1769 roku siły
rosyjskie wylądowały na Morei i wywołały tam powstanie, a potem wycofały się,
skazując powstańców na niewesoły los. Ale do najważniejszych działań wojennych
doszło z dala od greckiej ziemi, gdyż toczyły się one głównie na morzu. Katarzynę II do
wszczęcia wojny motywowały względy nie tylko ściśle polityczne, lecz także typowa dla
oświecenia pogarda wobec Turków i skłonność do idealizowania starożytnej Grecji.
Ideologiczną ostrogę stanowiły zadawnione moskiewskie roszczenia, na podstawie
których Rosjanie uważali się za spadkobierców Konstantynopola.
Carowie moskiewscy byli potomkami córki ostatniego, wywodzącego się z dynastii
Paleologów cesarza Konstantynopola, a Piotr Wielki, choć od nich nie pochodził,
dodawał do listy swych tytułów miano „króla Grecji”. Ponieważ Rosja stała się
centralnym ośrodkiem Kościoła prawosławnego, miała prawo do duchowego
przywództwa nad wszystkimi wyznawcami tej wiary, do których zaliczali się Serbowie
i Grecy. Na mocy traktatu w Kuczuk Kajnardży, kończącego w 1774 roku jej pierwszą
wojnę z Turkami, Katarzyna uzyskała umowny protektorat nad wszystkimi
prawosławnymi poddanymi Porty Otomańskiej. Choć podporządkowała sobie siłą
Kościół prawosławny w Rosji i popierała poglądy, które trudno byłoby uznać za
religijne, chętnie wprzęgała religię w przedsięwzięcie, będące w istocie krucjatą, która
miała wyzwolić Bałkany i Peloponez.
Nie ma przekonujących dowodów na to, że mieszkańcy tych obszarów pragnęli być
wyzwoleni. Większość półtoramilionowej społeczności greckiej żyła pod rządami
Turków w zupełnie znośnych warunkach. Władze otomańskie stosowały politykę
życzliwego braku zainteresowania, a na Peloponezie miejscową ludnością rządzili
w imieniu Turków przedstawiciele greckiej szlachty. Po drugiej stronie cieśniny,
w Attyce i Akarnanii, armatolowie, greccy policjanci wyznaczeni przez Turków, władali
swymi obszarami jak średniowieczni rycerze rabusie. Najmniej zanarchizowana była
Janina – jedyna część kraju podlegająca bezpośrednio Turkowi, Alemu Paszy. Mimo
wysokich podatków pogłównych i ograniczeń dotyczących stroju, krępujących swobodę
chrześcijan, Grecy korzystali tam z większych praw niż mieszkańcy niektórych
okupowanych przez Turków państw Europy. Turcy byli jednak kapryśnie
nieprzewidywalni i od czasu do czasu dopuszczali się barbarzyńskich czynów.
Pod koniec XVIII wieku tylko nieliczni marzyli o lepszej przyszłości dla Grecji.
Jednym z nich był Adamantios Korais ze Smyrny, który pojechał do Paryża na studia
medyczne, przeżył w nim całą epokę rewolucji i stał się cenionym uczestnikiem
francuskiego życia intelektualnego. Rigas Velestinlis, mieszkający w Wiedniu poeta, był
aktywnym orędownikiem potocznego języka, którym posługiwali się prości Grecy.
Napisał przeznaczony dla Greków podręcznik fizyki i opracował monumentalny atlas
Hellady. Czasopismo „Efimeris”, wydawane od grudnia 1790 roku, przez całe
dziesięciolecie informowało mieszkających zarówno w kraju jak i za granicą Greków
o tym, co się działo we Francji. Klub jakobiński, założony w 1793 roku przez Francuzów
na wyspie Korfu, był miejscem dyskusji o wyzwoleniu Hellady. Grecy mieszkający
w Wiedniu i Marsylii opracowali z kolei mapę Wielkiej Grecji i skomponowali Hymn do
wolności. Tymczasem cały ten obszar zaczął ożywać pod wpływem wydarzeń, do
których dochodziło gdzie indziej.
Oto bowiem po upadku polskiego powstania 1794 roku nastąpił exodus „patriotów”,
którzy gotowi byli na wszystko, byle tylko uniknąć zesłania na Sybir. Ich wielotysięczna
rzesza przekroczyła granicę, szukając schronienia na ziemiach podporządkowanych
Imperium Osmańskiemu. Pułkownik Joachim Denisko, korzystając z półoficjalnego
poparcia władz tureckich, zaczął zbierać tych ludzi w okolicach Jass, czyli na terenie
tureckiej wówczas Mołdawii. Zwrócił się z prośbą o wsparcie do Francuzów, którzy –
nie mogąc udzielić mu pomocy militarnej – przysłali swojego agenta. Miał on ułatwiać
współpracę między Polakami a ich tureckimi gospodarzami i odwodzić tych pierwszych
od planów ataku na Rosję, zwracając ich przeciwko Austrii.
Nieopodal Bukaresztu gromadził siły także inny Polak i on również zabiegał o pomoc
Francuzów. Ci wysłali więc do Konstantynopola Wojciecha Turskiego („Alberta
Sarmatę”), który miał koordynować wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia. Zastał tam
Komitet Polski, który pomógł mu zjednoczyć wszystkich ochotników i stworzyć legion
naddunajski, liczący pod koniec 1795 roku niemal dwa tysiące żołnierzy.
Charakterystycznym elementem ich umundurowania były polskie czapki, ozdobione
francuską kokardą. Legion brał udział w tylko jednej operacji militarnej – wypadzie na
zajmowaną przez Austriaków Bukowinę – a potem został rozwiązany.
Inna grupa Polaków, zamieszkałych w Wenecji, usiłowała od początku 1795 roku
zorganizować siły zbrojne we Włoszech. W październiku 1796 roku francuski
dyrektoriat pozwolił polskim emigrantom stworzyć legion, który byłby częścią armii
Republiki Cisalpińskiej. Generał Jan Henryk Dąbrowski został wysłany do Mediolanu,
gdzie w styczniu 1797 roku doszło do zawarcia porozumienia. Polscy żołnierze mieli
słuchać polskich komend i nosić polskie mundury, ale ozdabiać je francuskimi
kokardami i włoskimi epoletami z napisem: „Gli uomini liberi sono fratelli” (Wszyscy
wolni ludzie są braćmi). Pod koniec kwietnia legiony liczyły już pięć tysięcy
uzbrojonych ochotników. Byli wśród nich emigranci, więźniowie i dezerterzy
z austriackiej armii, wcieleni do niej wbrew swojej woli na terenie polskiej Galicji.
Dąbrowski zamierzał wkroczyć do Galicji przez Chorwację i Węgry, koordynując
poczynania z legionem naddunajskim, idącym przez Bukowinę. Pieśń Legionów
Polskich we Włoszech, mająca wkrótce stać się hymnem narodowym, zapowiadała marsz
z ziemi włoskiej do Polski. Jedna z jej zwrotek opisywała wybuch płaczu starego Polaka,
który wsłuchuje się wraz z córką w dochodzące z oddali odgłosy legionowych bębnów.
W kwietniu 1797 roku Polacy bili w te tarabany na przełęczy nieopodal Leoben,
szykując się do marszu, ale Bonaparte zmienił nagle swoje plany.
Zwycięstwa Napoleona odnoszone na terenie północnych Włoch wzbudziły wielkie
nadzieje w całej środkowej i południowej Europie, a szczególnie w Grecji. Wiosną
1797 roku bej Mani, Tzanetos Grigorakis, wysłał syna do mediolańskiego obozu
Bonapartego, wyrażając gotowość oddania swych portów do dyspozycji Francuzów, jeśli
poprą oni wobec Turków jego dążenia niepodległościowe. Grecy z całego kraju
spotkali się na Peloponezie, by przygotować plany powstania, i zwrócili się do
Francuzów o wsparcie. Przebywający w Paryżu Adamantios Korais poprosił Jeffersona
o radę w sprawie konstytucji przyszłego greckiego państwa. A Rigas Velestinlis ogłosił
w Wiedniu rewolucyjną proklamację, zawierającą listę praw człowieka, oraz konstytucję
wzorowaną na francuskiej.
Rigas, charyzmatyczny przywódca paradujący po Wiedniu w starogreckim hełmie,
miał bardzo ambitne plany, a jego proklamacja była zaadresowana do „mieszkańców
Rumelii, Azji Mniejszej, Mołdawii i Wołoszczyzny”. Marzył o helleńskiej republice,
wolnej od jakichkolwiek etnicznych podziałów. Trójbarwną flagę nowej republiki miały
tworzyć trzy poziome pasy: czerwony, symbolizujący królewską purpurę i suwerenność
narodu greckiego, biały, oznaczający niewinność i czystość sprawy, oraz czarny, będący
symbolem śmierci w służbie ojczyzny. Flaga miała być ozdobiona maczugą Herkulesa
i otoczoną trzema krzyżami. „Szata greckiego żołnierza musi kojarzyć się
z heroizmem” – tłumaczył, projektując również kolor i krój mundurów[13]. Ale Austriacy
aresztowali Rigasa i przekazali go Turkom, ci zaś wydali na niego i kilku innych Greków
wyrok śmierci, który wykonali za pomocą garoty w 1798 roku.
Traktat z Leoben, podpisany w 1797 roku, przekazywał Wyspy Jońskie Francji, która
zajęła je latem tego samego roku. Francuzi zaczęli sadzić drzewa wolności i uroczyście
palić księgi jońskiej szlachty. Lokalni przedstawiciele tej klasy społecznej wyrażali
skruchę, rzucając w płomienie swoje patenty potwierdzające szlachectwo, a nawet
peruki. Bonaparte utworzył legion joński, do którego zwerbował niektórych
miejscowych górali (kleftów). Wysłał też posłów na Moreę, by „posiać ziarno
prawdziwej wolności, by uczynić dzieci Grecji wartymi swych przodków, godnymi
wielkiego narodu, który zaczął rozrywać swoje kajdany”. Jak zwykle usiłował
doprowadzić do wrzenia wodę w wielu garnkach, a dopiero potem zdecydować,
w którym ugotuje kolację. Choć kazał swym posłom, dwóm urodzonym na Korsyce
mieszkańcom Mani, podburzyć Greków i postawić ich w stan gotowości, powiedział im,
że „nie nadszedł jeszcze czas” na coś więcej.
Z ideologicznego punktu widzenia posłańcy Bonapartego byli dobrze wybrani. Jeden
z nich, zapytany przez pewną młodą Greczynkę o swoje wyznanie, odpowiedział:
„Wyznaję wiarę naszych przodków, religię natury”. Kiedy go spytano, jakich czci
świętych, odparł: „Znam czterech: Spartę, Ateny, Teby i Francję”[14]. Stosownie do
otrzymanych wytycznych posłańcy ci obudzili w swych rodakach marzenia o czymś, co
w owym czasie nie było jeszcze możliwe. „O Nieba! Cóż za nowy świt jaśnieje nad
Grecją!” – zawołał pewien starzec. Pasza Janiny z dumą nosił trójkolorową kokardę,
a kobiety z Mani modliły się podobno do podobizn Bonapartego, umieszczanych obok
ikon z Najświętszą Marią Panną. Ich modlitwy omal nie zostały wysłuchane, i to
w zupełnie nieoczekiwany sposób.
Legiony Polskie nadal rosły w siłę. Latem 1797 roku liczyły już siedem tysięcy
żołnierzy i były podzielone na dwie odrębne jednostki, dowodzone przez generałów
Karola Kniaziewicza i Michała Wielhorskiego, syna konfederata barskiego, który
zainspirował Rousseau do napisania Uwag nad rządem Polski. Polacy wyróżnili się
podczas zdobywania Rzymu i w czasie późniejszego ataku na Neapol. Ale ponieśli straty
związane z klęskami Francuzów w 1799 roku, a kiedy Republika Cisalpińska przestała
istnieć, ich niedobitki dotarły do południowej Francji.
Kościuszko, który po powrocie z Ameryki z końcem czerwca 1798 roku został
mianowany oficjalnym dowódcą, zażądał od dyrektoriatu zebrania wszystkich Polaków
w jeden oddział i wykorzystania ich na terenie północnej Europy, ale jego prośba została
odrzucona. Francuzi utworzyli z około dziewięciu tysięcy polskich żołnierzy legion
włoski i wysłali go ponownie na Półwysep Apeniński pod komendą Dąbrowskiego.
Resztę, dowodzoną przez Kniaziewicza, skierowano na północ. Brała ona udział
w bitwie pod Hohenlinden jako Legia Naddunajska. Ale podpisany 26 stycznia
1801 roku pokój z Lunéville położył kres wszystkim marzeniom o marszu do Polski.
Francuzi postanowili rozwiązać legiony i zamienić je w trzy jednostki francuskiej armii,
obcesowo nazwane półbrygadami cudzoziemskimi (demi-brigades étrangères).
Dąbrowski, przewidując likwidację swoich sił, zaplanował dla nich lepszą przyszłość.
Postanowił przeprawić je przez morze do Grecji. „Jednocząc z sobą dwa nieszczęsne
narody pozbawione ojczyzny, chciał stworzyć nowy naród, grecko-polski” – powiedział
jeden z jego towarzyszy broni. Dąbrowski porozumiał się najwyraźniej
z zainteresowanymi ugrupowaniami greckimi, które dostarczyły odpowiednią liczbę
statków. Był gotowy do wyruszenia, kiedy Francuzi zaczęli podejrzliwie traktować jego
wymówki i przyspieszyli tempo rozwiązywania legionów[15].
Głęboko konserwatywna grecka hierarchia prawosławna wolała duchowy ład
tureckiego status quo od nieznanych zagrożeń związanych z francuską interwencją.
W Ojcowskim napomnieniu, wygłoszonym w 1798 roku, patriarcha Anthimos ostrzegał
przed podstępami szatana, który „wynalazł w naszym stuleciu nową sztuczkę, nowe
oszustwo, a mianowicie tak bardzo okrzyczany system wolności”. „Ten złudny, diabelski
system wszędzie doprowadził do nędzy, mordów, zniszczeń, gwałtów, bezbożności,
duchowej destrukcji i daremnej skruchy” – ciągnął dalej, przywołując przykłady Włoch
i Wenecji[16]. I większość rodaków niewątpliwie się z nim zgadzała. Mimo całej
elokwencji „patriotów” greckich wydaje się wątpliwe, by przeważająca część Greków
miała rzeczywiste poczucie narodowej tożsamości. Choć akurat los Polaków ułożyłby się
o wiele lepiej, gdyby istotnie dotarli do Grecji i uniknęli tego, co ich w końcu spotkało.

Karaibska wyspa Hispaniola była podzielona na hiszpańską kolonię Santo Domingo


i francuską Saint-Domingue. Część hiszpańska stanowiła zapadłą prowincję, natomiast
Saint-Domingue uchodziła za jedną z najważniejszych francuskich kolonii. Dostarczała
cukier, bawełnę, kakao oraz indygo i była największym rynkiem europejskiego handlu
niewolnikami. W 1789 roku Francja zawdzięczała jej dwie trzecie swego handlu
z zagranicą. Pracowało na niej przeszło pół miliona niewolników, z których większość
urodziła się w Afryce. Podlegali oni wydanemu przez Ludwika XIV Le Code Noir, który
określał ich status i wymierzane im kary. Równie szczegółowo uregulowany był status
mieszkających na wyspie przedstawicieli stu dwudziestu ośmiu różnych odmian
mieszanek rasowych. W naszych rozważaniach najważniejsze są tylko cztery grupy
ludności: grands blancs, czyli bogaci, biali plantatorzy, często urodzeni we Francji
uchodźcy, którzy traktowali wszystkich pozostałych z jednakową pogardą; petits blancs,
czyli biali pozbawieni ziemi lub posiadający niewielkie gospodarstwa i nienawidzący
grands blancs niemal tak bardzo jak Mulatów, którzy z kolei gardzili czarnymi. Klimat
wzajemnej nienawiści był tak przytłaczający, że nawet urodzeni na wyspie czarni
gardzili congos, czyli przybyszami z Afryki. A nienawiść rodziła niewyobrażalne
okrucieństwo.
Biali mieszkańcy Saint-Domingue i liczni Mulaci utrzymywali bliskie kontakty
z Francją. Grands blancs chcieli wykorzystać panujący tam kryzys polityczny
i poszerzyć zakres autonomii wyspy. Byli oburzeni, kiedy rząd metropolii ingerował
w jej sprawy, i bali się, że może on doprowadzić do emancypacji Mulatów, a nawet
czarnych. Starali się wpływać na decyzje Zgromadzenia Narodowego za pośrednictwem
paryskiego klubu Massiac. Wieści o upadku Bastylii otworzyły nowe możliwości.
„Upojny entuzjazm graniczył z delirium – pisał jeden ze świadków wydarzeń. – Nie
zważając na podziały klasowe i rasowe, nie widząc zagrożeń, jakie niosła przyszłość,
wszyscy płonęli ogniem wolności, wszyscy radośnie witali nadzieję na odrodzenie”[17].
Każda z grup liczyła na poprawę swego losu, ignorując interesy innych. Utworzono
gwardię narodową i miejscowe ciała przedstawicielskie. 25 marca 1790 roku delegaci
wyłonieni przez te ciała spotkali się na posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego Saint-
Domingue, które od początku było płaszczyzną zawziętej rywalizacji. Grands blancs
nosili czerwone kokardy, nazywali się patriotami i nawoływali do secesji od Francji,
petits blancs zaś wybrali białe kokardy i demonstrowali swą lojalność wobec króla.
Dwaj Mulaci, Julien Raimond i Vincent Ogé, pojechali do Paryża, by domagać się od
Zgromadzenia Narodowego pełni praw, ale ich żądania nie wzbudziły większego
entuzjazmu. Ogé wybrał się zatem do Anglii i uzyskał pomoc finansową od brytyjskich
abolicjonistów, a 21 października 1791 roku wylądował na Saint-Domingue z arsenałem
broni zakupionej w Ameryce. Zebrał około dwustu innych Mulatów i pomaszerował na
Cap-Français, lecz jego siły zostały pobite, a on sam trafił do niewoli. Zanim połamano
go kołem, zmiażdżono mu ręce, nogi, przeguby, kolana i łokcie. Jego egzekucja stała się
sygnałem dla petits blancs, którzy rozpoczęli masową masakrę Mulatów. Francuski
gubernator wojskowy Thomas-Antoine de Mauduit podjął próbę przywrócenia porządku.
Ale jego jednostki nie zasługiwały już na zaufanie, a dwa nowe pułki, przysłane mu na
pomoc z Francji, rychło przyłączyły się do petits blancs i rozerwały nieszczęsnego
gubernatora na strzępy. Tymczasem gdy petits blancs świętowali zwycięstwo, ich
wrogowie gromadzili się, by wystąpić przeciwko nim.
W sierpniu 1791 roku dowodzona przez Boukmana grupa niewolników wszczęła bunt,
który szybko ogarnął plantacje położone na północnej równinie. Rebelie niewolników
nie były tam niczym nowym. Wybuchały zwykle z gwałtownością pożaru prerii i były
tłumione z nieopisanym okrucieństwem. Ale ten bunt okazał się inny i miał o wiele
szerszy zasięg niż większość poprzednich. Nie wypalił się w ciągu kilku tygodni, lecz
stale przybierał na sile. I dysponował politycznym hasłem, które było co prawda dość
bałamutne, ale bardzo atrakcyjne. Buntownicy maszerowali pod sztandarem
przedstawiającym przebite włócznią białe dziecko i szli do walki z rojalistycznym
okrzykiem: „Vive le Roi et l’Ancien Régime!” (Niech żyją król i stary porządek!).
Podczas gdy Boukman toczył walki na północnej równinie, na zachodnich rubieżach
kolonii wybuchło powstanie Mulatów, skierowane głównie przeciwko petits blancs.
Rebelianci uzyskali poparcie części wolnych czarnych i – co najważniejsze –
zamieszkałych na tym obszarze grands blancs.
Dnia 24 marca 1792 roku, podczas debaty poświęconej wydarzeniom na Saint-
Domingue, Zgromadzenie Narodowe postanowiło przyznać prawa „ludziom
kolorowym”. Ale nie stwierdziło wyraźnie którym i opowiedziało się za utrzymaniem
niewolnictwa. Następnie wysłało do kolonii liczące sześć tysięcy żołnierzy nowe posiłki,
którymi dowodził Léger-Félicité Sonthonax. Nie był on zwolennikiem niewolnictwa, ale
nie mógł wiele zdziałać, gdyż każda propozycja reform wywoływała gwałtowną zmianę
układu sojuszy wiążących ze sobą poszczególne grupy ludności. A wszystko, co zdołał
zaproponować, traciło znaczenie w obliczu stopniowego, lecz niepowstrzymanego
procesu budzenia się świadomości czarnych mieszkańców wyspy, którzy znaleźli
prawdziwego przywódcę w osobie Toussainta L’Ouverture’a.
Ojciec Toussainta, zanim został porwany, zamieniony w niewolnika i przewieziony na
Saint-Domingue, był afrykańskim wodzem plemiennym. Plantator, który go kupił, wziął
to pod uwagę i przyznał mu w swym majątku wyjątkowy status. Wódz został katolikiem,
ożenił się i spłodził ośmioro dzieci, z których najstarsze otrzymało na chrzcie imię
Toussaint. Pewien stary niewolnik, pracujący niegdyś u księdza, nauczył chłopca czytać
i pisać. Kiedy młody człowiek dorósł, został najpierw woźnicą, a potem zarządcą
należącej do plantacji hodowli bydła. Ta uprzywilejowana pozycja pozwoliła mu
kontynuować naukę. Wkrótce po wybuchu rebelii Boukmana, we wrześniu 1791 roku,
Toussaint przyłączył się do buntowników. Dzięki swej niezwykłej inteligencji rychło
został cenionym doradcą, a potem niekwestionowanym przywódcą. Uczył swoich
podwładnych zasad walki, a kiedy ogłosił zniesienie niewolnictwa, zapewnił rebelii
prawdziwy fundament ideowy. Zmienił też swoje nazwisko z Breda (tak brzmiała nazwa
plantacji, na której się urodził) na L’Ouverture (co znaczyło „otwarcie”), by kojarzyło się
ono ze świtem. Kiedy latem 1792 roku na wyspę przybył Sonthonax na czele nowych
wojsk, Toussaint nie stawił mu czoła, a po Nowym Roku przeszedł góry i wycofał się na
teren hiszpańskiej kolonii Santo Domingo. Hiszpanie, których ojczyzna została
zaatakowana przez rewolucyjną Francję, chętnie zaakceptowali jego deklarację
przyjaźni.
Dnia 29 sierpnia 1793 roku Sonthonax z własnej inicjatywy ogłosił zniesienie
niewolnictwa. Przyczyniło się to tylko do zjednoczenia białych i Mulatów, plantatorzy
z południa zaś oddali się pod opiekę króla Anglii Jerzego III. Sonthonax uparcie trwał
przy swoim. W styczniu 1794 roku wysłał do Konwentu trzech posłów: Jean-Baptiste
Belley był dawnym czarnym niewolnikiem, Jean-Baptiste Mills Mulatem, a Louis-Pierre
Dufay przedstawicielem petits blancs. Konwent powitał ich 3 lutego napuszonymi
mowami i teatralnymi gestami: francuscy deputowani mdleli, szlochali i wymieniali
uściski w orgii samozadowolenia. Następnego dnia Belley wygłosił podniosłą mowę,
domagając się formalnego zniesienia niewolnictwa, a Izba przegłosowała wniosek przez
aklamację. Utorowało to drogę do pojednania między Toussaintem a Francją – 27 lipca
1794 roku spotkał się on z generałem de Laveaux, nowym gubernatorem kolonii,
i wyraził zgodę na powrót do służby na rzecz Francji. De Laveaux, zdając sobie sprawę,
że nie ma wielkiego wyboru, zaufał Toussaintowi, mianując go zastępcą gubernatora,
a później głównodowodzącym. „Czarny Spartakus” – jak go nazywał – odpłacił się mu
za zaufanie, więc wspólnie przystąpili do przywracania pokoju na terenie kolonii. Ale
atmosfera nadal była napięta. Czarni – a wśród nich sam Toussaint – nie mogli się
wyzbyć podejrzeń, że Francja przywróci niewolnictwo, jeśli tylko będzie miała do tego
okazję.
We wrześniu 1794 roku na południu i zachodzie wyspy wylądowali Brytyjczycy.
W ciągu następnych lat Toussaint usiłował ich wyprzeć, ale te wysiłki udaremniały
niezdyscyplinowanie jego sił i panujące w nich podziały. Niektórzy podwładni, tacy jak
Jean-Jacques Dessalines czy Henri Christophe, zachowali niezależność. Brytyjski
dowódca sir Thomas Maitland zawsze starał się wykorzystywać podziały panujące we
francuskiej kolonii. W kwietniu 1798 roku zaprosił Toussainta na rozmowę, serdecznie
go uściskał, zapewnił, że nie ma nic przeciwko czarnym, i obsypał odznaczeniami.
Sugerował, że Toussaint powinien zostać królem Saint-Domingue i oddać się pod opiekę
Wielkiej Brytanii. Toussaint odmówił, ale wyzyskał obecność Brytyjczyków jako
element skomplikowanej walki o władzę, która toczyła się w kolonii.
Laveaux ufał Toussaintowi, ale pozostali francuscy urzędnicy zajmowali inne
stanowisko. Funkcjonując w myśl odwiecznej zasady „dziel i rządź”, nie pomijali żadnej
z wielu okazji, by rozbudzać ukryte animozje między czarnymi a innymi
przedstawicielami ludności wyspy, szczególnie Mulatami. Oni właśnie stali się jedyną
siłą, która mogłaby rywalizować z miejscowymi czarnymi, głównie dzięki uzdolnieniom
swego przywódcy, którym został André Rigaud. Zdobył on wykształcenie w Bordeaux,
w 1778 roku wstąpił ochotniczo do wojsk francuskich oddelegowanych do walki
w Ameryce i odbył służbę pod dowództwem Waszyngtona. Zgodnie z obowiązującą na
wyspie tradycją nienawidził w równym stopniu czarnych i białych, ale zawsze był
otwarty na sugestie przymierza z jednymi przeciwko drugim.
Sferę istniejących w tej dziedzinie możliwości poszerzyło w 1798 roku przybycie
nowego gubernatora, generała Gabriela de Hédouville’a. Cieszył się on złowrogą
reputacją jako pogromca Wandei i został najwyraźniej przysłany po to, by utwierdzić
panowanie Francji nad kolonią. Nie tracąc czasu, podburzył Rigauda przeciwko
Toussaintowi, a jego intrygi odniosły pożądany skutek w postaci wojny domowej.
Nieprzewidzianą jej konsekwencją okazała się jednak porażka sił francuskich.
Hédouville musiał ewakuować z wyspy ich resztki, a 1 sierpnia 1800 roku Toussaint
ostatecznie pobił Rigauda i został niekwestionowanym władcą czegoś, co w istocie stało
się niepodległym państwem. Nie zadowalając się tym stanem rzeczy, przeszedł góry,
wkroczył do Santo Domingo, pokonał Hiszpanów i zjednoczył całą wyspę.
Toussaint był człowiekiem nieprzeciętnym. Pozostał gorliwym katolikiem
i najwyraźniej nie był skażony panującą na terenie kolonii nienawiścią, bo rzadko uciekał
się do brutalnej przemocy. Pod jego rządami na wyspie zapanowały w znacznym stopniu
prawo i porządek. Świadomy swojej wyższości, był też dumny ze swego pochodzenia
i nie ustrzegł się próżności, a sukces i zajmowana pozycja rozbudziły w nim arogancję
oraz skłonność do kabotyńskich póz. Ale nigdy nie dał się zwieść pochlebstwom. Jeśli
posiadał jakąś słabość, to była nią naiwność. Po tym jak został władcą wyspy, napisał do
pierwszego konsula list, w którym deklarował lojalność wobec Francji i przedstawiał
projekt konstytucji kolonii. Człowiek bardziej doświadczony zdawałby sobie sprawę, że
język tego przesłania, sugerujący równość pozycji autora i adresata, może być uznany
przez tego ostatniego za obraźliwy. A człowiek mniej naiwny nie wysyłałby projektu
konstytucji autorstwa czarnego buntownika najbardziej płodnemu prawodawcy od
czasów imperium rzymskiego.
Napoleon widział w koloniach jedynie obfite źródło dochodów państwa i uważał, że
niewolnictwo jest bardziej opłacalne niż jakikolwiek alternatywny system gospodarczy.
Jego żona Józefina była córką plantatora z Martyniki, a jej krewni – właścicielami
posiadłości ziemskich na Saint-Domingue. Józefina korespondowała z Toussaintem
i okazywała życzliwe zainteresowanie jego synowi Isaacowi oraz pasierbowi imieniem
Placide, którzy uczyli się w Paryżu. Ale ta postawa była zapewne podyktowana chęcią
zabezpieczenia swoich interesów i nie wpływała na jej dziedziczne uprzedzenia. Kiedy
generał Vincent wręczył pierwszemu konsulowi napisany przez Toussainta projekt
konstytucji, Napoleon zawołał z gniewem: „Nie spocznę, dopóki nie zerwę epoletów
z ramion wszystkich czarnuchów zamieszkujących kolonie!”[18].
Nie rzucał słów na wiatr. Już 14 grudnia 1801 roku wypłynął z Francji pierwszy
z osiemdziesięciu sześciu okrętów, którymi dowodzili admirałowie Villaret-Joyeuse
i Latouche-Tréville. Przewoziły one dwudziestotysięczną francuską armię, na której
czele stał szwagier Napoleona generał Charles Leclerc. Ekspedycji towarzyszyła żona
Leclerca, zachwycająca Paulina, która wiozła z sobą olbrzymią garderobę, mnóstwo
mebli, obrazów i sprzętów domowych, liczną rzeszę służby oraz orkiestrę. Na pokładzie
jednego z okrętów odbywali podróż syn i pasierb Toussainta oraz jego odwieczny wróg,
przywódca Mulatów André Rigaud. Jednym z najbardziej zaufanych oficerów Leclerca
był pułkownik Donatien de Rochambeau, syn komendanta sił francuskich w Ameryce,
uczestnika walk o wyzwolenie tego kraju.
Flota francuska pojawiła się w pobliżu Cap-Français 29 stycznia 1802 roku, a 2 lutego
Rochambeau wyszedł na brzeg na czele pierwszego oddziału wojsk inwazyjnych. Mimo
zaciętego oporu Cap-Français upadło, a wkrótce potem ten sam los spotkał Port-au-
Prince i inne nadbrzeżne miasta. Toussaint nie stanął jako dowódca na wysokości
zadania i nie miał żadnej strategii wojskowej ani politycznej. Skapitulował przed siłami
Leclerca, a jego generałowie poszli za tym przykładem i zostali przyjęci do służby
w armii francuskiej, która niebawem zajęła całą wyspę.
Toussaint otrzymał zezwolenie na powrót do domu, ale gdy tylko Leclerc poczuł się
dość silny, aresztował go wraz z całą rodziną i uwięził na pokładzie francuskiego okrętu.
Francuzi traktowali go z niezasłużoną brutalnością, nie pozwalając mu na kontakty
z rodziną podczas całej podróży przez Atlantyk. Gdy kazano mu wysiąść na nabrzeżu
portu Brest, widział swą żonę i dzieci tylko przez chwilę, a potem został zagnany do
powozu i przewieziony do ponurego więzienia Fort de Joux w górach Jura. Po przybyciu
na miejsce zdarto z niego mundur i odebrano mu większość osobistych rzeczy, a nawet
zegarek. Nie otrzymał odzieży, która mogłaby go skutecznie chronić przed surowym
klimatem, i był stale niedożywiony. Mimo wielokrotnych apeli, z jakimi zwracali się do
pierwszego konsula liczni luminarze, Toussaint L’Ouverture, jeden z niewielu ludzi
znających prawdziwe znaczenie słowa „wolność”, został zagłodzony na śmierć
w ojczyźnie wolności i braterstwa. Zmarł 7 kwietnia 1803 roku. Ale jego przesłanie nie
odeszło ze świata wraz z nim.
„Nigdy Naród Francuski nie założy kajdan ludziom, których raz uznał za wolnych” –
napisał Napoleon w przeznaczonej dla Leclerca instrukcji z początku 1802 roku.
Tymczasem do czerwca tego roku nie tylko przywrócił instytucję niewolnictwa, lecz
również zalegalizował handel niewolnikami i pozbawił praw obywatelskich wszystkich
Mulatów zamieszkujących kolonie francuskie. Od egzekwowania tych zarządzeń została
czasowo zwolniona tylko wyspa Saint-Domingue. Ale już w czerwcu Leclerc otrzymał
polecenie jak najszybszego przywrócenia na niej niewolnictwa oraz wiadomość, że
w kierunku wyspy płyną posiłki[19].
Okazało się, że są nimi resztki Legii Naddunajskiej, wcielone teraz do francuskiej
armii i przekształcone w 113. półbrygadę, której żołnierzom pozwolono jednak donaszać
polskie mundury. Wiozący je konwój dotarł do Cap-Français 2 września 1802 roku
i wpłynął prosto w groźną pułapkę.
Wieści o przywróceniu niewolnictwa na Martynice oraz w innych koloniach dotarły
do Saint-Domingue, a ich skutkiem było antyfrancuskie powstanie, do którego doszło
w sierpniu 1802 roku. We wrześniu wybuchła epidemia zawsze groźnej dla francuskich
wojsk żółtej febry, która zabijała niekiedy nawet sto osób dziennie. Czarnoskórzy
żołnierze, idąc za przykładem swych czarnych oficerów, zaczęli przechodzić na stronę
rebeliantów. Podczas spotkania w Arcahaie na dowódcę buntowników został wybrany
Jean-Jacques Dessalines. Stół, przy którym siedzieli negocjatorzy, był przykryty
trójkolorową francuską flagą. Dessalines podarł ją na trzy pasy, usunął znienawidzoną
biel, połączył czerwień z błękitem i zaczął wymachiwać tym nowym sztandarem nad
głową. Tego samego dnia córka chrzestna jego żony zszyła horyzontalnie oba pasy,
umieszczając niebieski nad czerwonym.
Kiedy wszyscy czarni mieszkańcy kolonii zjednoczyli się przeciwko Francuzom,
sytuacja tych ostatnich stała się fatalna. Żołnierze masowo umierali na febrę – z 2750
Polaków, którzy wysiedli na brzeg we wrześniu 1802 roku, do stycznia 1803 roku
pozostało przy życiu niespełna czterystu. W tym samym czasie w Genui ładowano
przymusowo na okręty 2851 żołnierzy drugiego legionu polskiego, który Dąbrowski
chciał niegdyś poprowadzić do Grecji. Wylądowali oni na półwyspie Tiburon, na
południu wyspy, by pospieszyć na odsiecz Les Cayes, i większość z nich również straciła
życie. W sumie poległo tam około dwudziestu pięciu tysięcy sprowadzonych z Francji na
różnych etapach ekspedycji żołnierzy, a ich dowódca, Leclerc, padł ofiarą febry. Jego
żona Paulina oddawała się w tym czasie hedonistycznym rozrywkom.
Donatien-Marie-Joseph Rochambeau, który przejął dowodzenie po śmierci Leclerca,
przystąpił do dalszej walki z godną powdziwu determinacją. Tyle że jego polityka,
polegająca na masowym mordowaniu czarnych i Mulatów, i tak okazała się
nieskuteczna. Na domiar złego Brytyjczycy wprowadzili blokadę wyspy i nie
dopuszczali do niej transportów z zaopatrzeniem. Rochambeau próbował wynegocjować
z Dessalinesem jakiś rodzaj kompromisu, ale w końcu musiał przyznać się do porażki. 29
listopada 1803 roku załadował na pozostałe okręty resztki swoich sił oraz tylu cywilów,
ilu zmieściło się na ich pokładach, i skapitulował przed blokującą wyspę brytyjską flotą.
Mimo wysiłków nielicznych zwolenników abolicjonizmu polityka Francji wobec tej
kolonii zawsze zakładała pełną dominację i nigdy nie kwestionowała trwałości systemu
niewolniczego. Republika Francuska nie szczędziła środków na próby przywrócenia
w tej kolonii ancien régime’u – liczba wysłanych tam żołnierzy i ilość sprzętu
dwukrotnie przewyższały zasoby, jakich wymagałoby wyzwolenie Polski lub Irlandii.
Francja wlokła święte słowa oraz symbole wolności i braterstwa przez labirynty
hipokryzji i rzeki krwi. Ale i tutaj – mimo wszystko – jej obecność sprzyjała szerzeniu
się wiary w idee rewolucji. W styczniu 1804 roku była francuska kolonia Saint-
Domingue stała się niepodległym państwem, Republiką Haiti. W lipcu Dessalines
dowiedział się o tym, że Bonapartemu zaoferowano cesarską koronę. Żeby nie zostać
w tyle, kazał swym generałom napisać petycję, w której błagali go o przywdzianie
purpurowych szat, a potem łaskawie spełnił ich prośbę i wyprzedzając Napoleona, 8
października pozwolił się ukoronować i zasiadł na cesarskim tronie jako Jakub
I. Zapewne by jeszcze bardziej rozwścieczyć Bonapartego, zaczął naśladować Jerzego III
i nosić kopię munduru króla Anglii. Dessalines nigdy nie lubił białych, więc już
w następnym roku zarządził i przeprowadził rzeź wszystkich białych mieszkańców
kolonii – z wyjątkiem Polaków.
Pierwszym Polakiem, który postawił stopę na wyspie (i jakiś czas później zmarł na
żółtą febrę), był generał Władysław Jabłonowski, który – choć urodził się w Gdańsku –
chodził do tej samej klasy szkoły wojskowej w Brienne co Napoleon Bonaparte
i przyszły marszałek Louis Davout. Choć Jabłonowski nosił tytuł szlachecki, był
nieślubnym dzieckiem i w połowie Murzynem. Pozostali Polacy nie byli tak
uprzywilejowani, ale czarni mieszkańcy wyspy szybko zaczęli ich odróżniać od
Francuzów. Nosili inne mundury i w większości nie mówili po francusku. Wyraźnie nie
mieli serca do tej wojny i wykazywali pewną powściągliwość podczas egzekucji
czarnych jeńców.
Dessalines wiedział o tym, a ponieważ jeden z jego wykształconych przyjaciół
przedstawił mu Polaków jako reprezentantów uciśnionego narodu walczącego
o wolność, miał do nich dość życzliwy stosunek. Polscy jeńcy nie zawsze byli
przepiłowywani na pół lub paleni na stosie. Często bywało i tak, że darowano im życie,
a niektórzy z nich zgłaszali się ochotniczo do walki o wyzwolenie czarnych. Dessalines
wcielał ich chętnie do oddziału swych ochroniarzy, a kiedy stworzył później swą elitarną
gwardię przyboczną, nazywał jej członków czarnymi Polakami. Kiedy Francuzi
ewakuowali się z wyspy, część pozostałych przy życiu Polaków dołączyła do nich
i wróciła do Francji. Inni wylądowali na brytyjskich statkach więzieniach. Około
pięciuset takich jeńców wstąpiło do służby w angielskiej armii, a trzej oficerowie zostali
korsarzami. Ale co najmniej czterystu Polaków wyraziło chęć pozostania na Haiti,
a Dessalines, odstępując od swych zasad, przyznał im obywatelstwo.

Cesarz Jakub padł ofiarą zamachu w październiku 1806 roku, dwa lata po koronacji.
Jego następcą został Henri Christophe, co wywołało polityczny rozdźwięk – kraj
podzielił się na rządzone przez niego państwo Haiti i Republikę Haiti, której głową
został prezydent Alexandre Pétion. Christophe ogłosił się po jakimś czasie królem
i zasiadł na tronie jako Henryk I. Stworzył dwór złożony z książąt, markizów
i hrabiów, zaprojektował dla każdej rangi dworaków ozdobny, uroczysty mundur
i ustanowił Order św. Henryka. Jego świtę stanowiły elitarny korpus kadetów,
nazywanych Królewskimi Cukierkami (Royals-Bonbons), oraz jednostka Królewskich
Amazonek – oddział pomysłowo umundurowanych młodych kobiet, uzbrojonych w łuki
i strzały.
Wszystko to nie było bardzo budujące. Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie ta
wyspa, pierwszy skrawek Nowego Świata zarządzany przez Europejczyków, stała się
drugim po Stanach Zjednoczonych niepodległym krajem zachodniej półkuli i pierwszym
państwem rządzonym przez czarnych mieszkańców. Kłóciło się to z życzeniami
wszystkich, starych i nowych, potęg – Amerykanie nie byli bardziej zadowoleni
z asertywności niewolników niż plantatorzy z klubu Massiac. Ale prawdziwe osiągnięcie
stanowił przełom, jakiemu uległy poglądy samych czarnych. Ośmielili się marzyć
o czymś, co dotąd było niemożliwe, a ich aspiracje wykroczyły poza zrzucenie kajdan
niewolnictwa. Uznali się za naród i ustanowili na Haiti swą patrie. Gdyby nie zrobili
tych dwóch ważnych kroków, zostaliby rozproszeni i zmiażdżeni jak uczestnicy tylu
innych czarnych rewolt, do jakich dochodziło w obu Amerykach. Jean-Jacques
Dessalines – bez względu na to, czy był tego świadomy – rządził narodem, który od
momentu swych narodzin funkcjonował zgodnie z większością zasad sformułowanych
przez jego imiennika Rousseau, choć on sam bardziej wzorował się na Napoleonie
Bonaparte.
IX. UN PUEBLO AMERICANO

H iszpańska Ameryka (albo amerykańska Hiszpania, jak być może powinno się ją
nazywać przed latami dwudziestymi XIX wieku) nie jest obszarem, który można by
łatwo zdefiniować za pomocą jakichkolwiek uogólnień. Była olbrzymim,
zróżnicowanym regionem, sięgającym od Kalifornii na północy aż do południowego
cypla Chile, od amerykańskiego wybrzeża Pacyfiku na zachodzie aż do karaibskich wysp
Kuba i Hispaniola. Zamieszkiwali ten teren rdzenni „Indianie”, wywodzący się z różnych
pni etnicznych i różnych kultur. Poza tym znaczną część ludności stanowili czarni
niewolnicy, przywiezieni z Afryki. Biali koloniści byli bardziej jednolici pod względem
pochodzenia niż biali mieszkańcy angielskich kolonii położonych w Ameryce Północnej,
lecz zaznaczały się wśród nich głębsze podziały.
Urodzonych w Nowym Świecie criollos, czyli Kreoli, i przybyłych z Hiszpanii
peninsulares dzielił zasadniczy konflikt. Nowi przybysze z reguły odczuwali wyższość
w stosunku do miejscowych, przy czym często byli biednymi poszukiwaczami szansy na
wzbogacenie się, liczni Kreole zaś mogli uchodzić za bogatych. Obie grupy zatem
w głębi serca sobą gardziły, a w ich wzajemnych stosunkach istniał również element
zawiści. Tę zawikłaną sytuację komplikowało jeszcze bardziej to, że Hiszpanie,
zwłaszcza ci, którzy stali na najniższych szczeblach drabiny społecznej, w odróżnieniu
od kolonialistów z Ameryki Północnej krzyżowali się z Indianami i Murzynami.
Doprowadziło to do powstania licznej populacji mestizos, którzy mieli większą lub
mniejszą domieszkę krwi indiańskiej albo murzyńskiej, bądź obu naraz.
W żyłach członków największych nawet rodów kreolskich płynęła indiańska lub
afrykańska krew. Zdawało się to potwierdzać zrodzoną na terenie hiszpańskiej Ameryki
koncepcję, z której wynikało, że soki Nowego Świata przenikają do jego zdobywców,
a oni sami stają się niewolnikami podbitego obszaru. Potęgowało to antykolonialne
uczucia kolonialistów wobec ich pochodzących z Półwyspu Iberyjskiego braci i skłaniało
do ciągłych wahań między hiszpańskim patriotyzmem a podskórną buntowniczością.
Tradycja niesubordynacji wobec Madrytu miała swe początki już w czasach Cortésa,
Pizarro czy Aguirre’y, a w hiszpańskiej Ameryce chwała zawsze zdawała się mieć swe
źródło w akcie rebelii.
Hiszpańskie posiadłości w Nowym Świecie obejmowały Wicekrólestwo Nowej
Hiszpanii (złożone z Kalifornii, Meksyku, Teksasu, Florydy, Gwatemali, większości
centralnej Ameryki i Wysp Karaibskich), Wicekrólestwo Nowej Granady (czyli całą
obecną Kolumbię, Ekwador, Wenezuelę i Boliwię), Wicekrólestwo Peru (Peru i Chile)
oraz Wicekrólestwo La Platy (większość obecnej Argentyny, Paragwaju i Urugwaju).
Hiszpanie przenieśli do Nowego Świata własne formy lokalnej administracji, tworząc
cabildos, czyli regionalne parlamenty, złożone z wybieranych radców, urzędników
państwowych i miejscowych notabli. Miały one administrować okręgami, ale nie
posiadały prawdziwej władzy, a ich decyzje łatwo było uchylić. W gruncie rzeczy całym
obszarem zarządzały bezpośrednio władze centralne, czyli wicekrólowie i gubernatorzy,
mianowani przez króla i zwykle przysyłani z Madrytu.
Istniały jednak wyjątki. Ambrosio O’Higgins urodził się w 1712 roku w Summerhill
(hrabstwo Meath w Irlandii) w rodzinie biednego chłopa. Wuj, który został księdzem
w Hiszpanii, sprowadził go na własny koszt do Kadyksu i oddał do tamtejszej szkoły. Po
jej ukończeniu młody człowiek wyruszył do Nowego Świata w nadziei na zdobycie
fortuny. Wstąpił do armii w Peru, doszedł do rangi pułkownika i otrzymał od króla tytuł
hrabiego Ballenary. W 1778 roku został mianowany gubernatorem Chile i awansował na
markiza Osorno. W 1796 roku został wicekrólem Peru. Ale tego rodzaju wyjątki
potwierdzały jedynie regułę, gdyż O’Higgins nie był Kreolem.
W XVIII wieku hiszpańska Ameryka dobrze prosperowała jako spokojna kraina, nie
nękana przez przewalające się przez Europę wojny. Pod względem gospodarczym stała
wyżej niż metropolia i miała sporo atrakcyjnych miast, zdobionych ciekawą architekturą.
W Limie i Meksyku funkcjonowały dobre uniwersytety, a w każdym większym
ośrodku – stowarzyszenia i loże masońskie, krzewiące różne formy aktywności, od
działań na rzecz postępu w rolnictwie po dyskusje polityczne. Meksyk i Caracas pełniły
funkcję ważnych centrów społeczno-kulturalnych, a wszyscy odwiedzający je goście byli
pod wrażeniem ich piękna, zamożności i zaawansowanego poziomu cywilizacji. Kreole
żyli z reguły na wysokiej stopie, mestizos nie byli ani w lepszym, ani w gorszym
położeniu niż masy niewykazujących się szlachetnym urodzeniem mieszkańców
większości państw Europy Zachodniej, Murzynami zaś i Indianami nikt się nie
przejmował, a oni od czasu do czasu dawali upust swym uczuciom, wszczynając bunty,
które były zawsze szybko i brutalnie tłumione.
W przeciwieństwie do Ameryki Północnej, w której Murzyni i Indianie w ogóle się nie
liczyli, hiszpańska Ameryka tworzyła coś w rodzaju społeczności, spajanej między
innymi przez przywiązanie do hiszpańskiej Korony i wiary katolickiej. Kościelny
kalendarz, dostosowany do lokalnych warunków i obejmujący elementy miejscowych
religii, ustalał rytm życia i łączył ze sobą całą ludność podczas obchodów licznych świąt.
Każde z nich wiązało się z liturgicznymi rytuałami, w których uczestniczyli wszyscy
obecni, więc tworzyły one wspólną platformę pozwalającą kwitnąć całemu życiu
hiszpańskiej Ameryki.
Deklaracja niepodległości, ogłoszona przez mieszkańców angielskich kolonii,
i wywołana przez nią wojna miały pewne znaczenie dla kolonii hiszpańskich. Ale choć
panowały w nich buntownicze nastroje, priorytety przedstawiały się tu zupełnie inaczej.
Konspiratorzy, którzy spotykali się na terenie miasta Meksyk w 1765 roku w celu
doprowadzenia do utworzenia suwerennego państwa, mieli mało wspólnego
z Washigtonem. Postanowili, że ten, który przedstawi najlepszy plan, zostanie
mianowany księciem. Głównym celem istniejącego w początkach lat siedemdziesiątych
XVIII wieku na obszarze San Luis Potosí (Nowa Hiszpania) ruchu niepodległościowego
było utrzymanie przy życiu zakonu jezuitów, który został rozwiązany w Hiszpanii[1].
Północnoamerykańska rebelia dowiodła, że siły, jakimi dysponuje odległe zamorskie
mocarstwo, nie są w stanie zdławić pełnego determinacji zbrojnego oporu. Nie trzeba
było być geniuszem, by zdać sobie sprawę, że podupadająca Hiszpania nie zdoła
skierować na teren kolonii większych sił niż potężna gospodarczo i militarnie Wielka
Brytania. Kreole uznali bowiem amerykański przykład za wyznacznik nowego poziomu
bezkarności. Ale cudzoziemscy przybysze dostrzegli w nim szansę na wzbogacenie się,
co z kolei wzbudziło niepokój w Stanach Zjednoczonych. „Te kraje nie mogłyby
znajdować się w lepszych rękach – twierdził Jefferson w 1786 roku. – Obawiam się, że
Hiszpanie są zbyt słabi, by je utrzymać do chwili, w której nasza społeczność osiągnie
poziom rozwoju pozwalający na ich stopniowe przejęcie”[2].
Ani amerykańska wojna, ani rewolucja we Francji nie wzbudziły w hiszpańskich
koloniach niczego, co można by nazwać fermentem. Owszem, niektórzy Kreole witali
z entuzjazmem rewolucję francuską, a wydana nielegalnie przez Antonia
Nariño w 1794 roku hiszpańska wersja Deklaracji praw człowieka wywołała nawet
pewne poruszenie. Gubernatora Potosí zaalarmowało natomiast odkrycie, że mieszkańcy
tej prowincji wznoszą toasty za rewolucję. Ale entuzjazm Kreolów hamowała
antyreligijna postawa francuskich rewolucjonistów, podczas gdy Nariño, gorliwy katolik,
łączył prawa człowieka z naukami św. Tomasza z Akwinu.
W lutym 1795 roku trzej wydaleni z rodzinnego kraju za konspiracyjną działalność
Hiszpanie, Mariano Picornell, Sebastián Andrés i Manuel Cortés, doprowadzili do
wybuchu powstania w Nowej Granadzie. Zostało ono zdławione w zarodku, a trzej
przywódcy uwięzieni w La Guaira. Uciekli i przedostali się do Gwadelupy, gdzie
Picornell opublikował kolejną hiszpańską wersję Deklaracji praw człowieka. Wszyscy
trzej nadal zajmowali się działalnością konspiracyjną, dołączając do grupy francuskich
uciekinierów z Trynidadu, zajętego niedawno przez Anglików. W lipcu 1797 roku
wykryto w Wenezueli spisek, który miał o wiele szerszy zakres niż którykolwiek
z poprzednich, gdyż uczestniczyli w nim liczni przedstawiciele społeczności kreolskiej
i Metysów. Bojowe hasło konspiratorów brzmiało: „Viva el Pueblo Americano!” (Niech
żyje naród amerykański!). Dwaj spiskowcy aresztowani w Caracas, Manuel Gual i José
España, agitowali za utworzeniem niezależnego państwa obejmującego całą hiszpańską
Amerykę i też mówili o „amerykańskim narodzie”. Niemiecki przyrodnik i geograf
Alexander von Humboldt, który rozpoczął swą wyprawę badawczą do Ameryki
Południowej w 1799 roku, uznał to nowe poczucie tożsamości za godne odnotowania.
„Ci tubylcy wolą być nazywani Amerykanami niż Kreolami – zapisał. – Od pokoju
wersalskiego, a szczególnie od 1789 roku, mówią z dumą: «Ja nie jestem
H i s z p a n e m, jestem A m e r y k a n i n e m»”[3].
Jakkolwiek rozumieli te słowa, miały one dla nich inne znaczenie niż dla
ogłaszających swoje deklaracje kolonistów północnoamerykańskich, bo mało kto
z mieszkańców hiszpańskiej Ameryki chciał zerwania z hiszpańską monarchią.
W hiszpańsko-amerykańskim społeczeństwie nie było też nastrojów rewolucyjnych,
a jedynie typowa dla hiszpańskich Amerykanów skłonność do rebelii. To zdegustowani
przedstawiciele kreolskiej szlachty mieli doprowadzić do niepodległości, na pierwszym
miejscu Sebastian Francisco de Miranda y Rodríguez.
Ten Wenezuelczyk cierpiał na potworny kompleks. Jego ojciec, który pochodził ze
starej baskijskiej rodziny, osiadłej od wieków na Wyspach Kanaryjskich, wyemigrował
do Wenezueli i dorobił się wielkiego majątku. Ale popełnił błąd, stawiając się na równi
z przedstawicielami miejscowej kreolskiej szlachty. Zakwestionowali oni jego prawo do
noszenia munduru lokalnej milicji, w której oficerami mogli być tylko szlachcice, co
doprowadziło do procesów sądowych i licznych waśni. W 1772 roku, kiedy Francisco
miał dwadzieścia dwa lata, jego ojciec otrzymał w końcu z Madrytu certyfikat
potwierdzający wielowiekowe szlachectwo rodu Miranda.
Francisco był już wtedy oficerem hiszpańskiej armii. Studiował prawo i filozofię na
uniwersytecie w Caracas, a potem przebywał przez krótki czas w Meksyku, a zakończył
proces swej edukacji w Madrycie. W 1772 roku wstąpił do armii, w 1774 walczył pod
dowództwem O’Reilly’ego w Algierze i brał udział w oblężeniu Melilli. W 1780 roku,
już jako kapitan Regimentu Aragońskiego, został wysłany do Ameryki, by uczestniczyć
w walkach przeciwko Anglikom po stronie hiszpańskiego sojusznika, czyli Francji. Wraz
z jednostkami francusko-hiszpańsko-amerykańskimi oblegał Pensacolę, a po upadku tej
twierdzy w 1781 roku został awansowany na podpułkownika. Dowodził ekspedycją
połączonych sił, które zdobyły karaibską wyspę Providence, a w 1782 roku siłą odebrał
Anglikom Bahamy. Podczas pobytu na Jamajce, na którą został wysłany, by negocjować
z Anglikami wymianę jeńców, wdał się w drobne interesy, których przedmiotem były
dwa statki z czarnymi niewolnikami. Oskarżony o kontrabandę, został 23 grudnia
zdegradowany, ukarany grzywną i skazany na dziesięć lat pobytu w fortecy Oran. Nie
jest wykluczone, że był również podejrzany o zdradę. W lutym 1782 roku prowadził
dość dwuznaczną korespondencję z pułkownikiem Juanem Vicente de Bolívarem
i dwoma innymi szlachcicami z Caracas, którzy deklarowali – między innymi –
„gotowość przelania ostatniej kropli naszej krwi w służbie szlachetnym i wielkim
celom”. Trudno powiedzieć, co dokładnie mieli na myśli. W dziwnej konfiguracji
powiązań, cechującej stosunki hiszpańskich Amerykanów z Hiszpanią, wszystko było
możliwe[4]. Miranda nie brał pod uwagę możliwości pójścia do więzienia, a ponieważ
przebywał wtedy w Stanach Zjednoczonych, musiał tylko unikać pobytu na obszarach
podlegających hiszpańskiej jurysdykcji.
Do tego, by stanąć po stronie Kreolów buntujących się przeciwko hiszpańskiej
ojczyźnie, skłonił go ostatecznie wydany na niego wyrok, który uznał za obrazę swego
honoru. W Filadelfii, gdzie poznał Jerzego Waszyngtona, Johna Quincy’ego Adamsa,
Thomasa Paine’a i Alexandra Hamiltona, przedstawił im swe plany dotyczące
uwolnienia południowej Ameryki od hiszpańskiego jarzma. Żaden z nich nie okazał
większego entuzjazmu dla jego sprawy. Być może dlatego, że przejrzeli Mirandę na
wylot i dostrzegli jego prawdziwe intencje. Był dobrze zbudowany i przystojny, a w jego
oczach płonęła wielka pasja. Potrafił z zapałem rozprawiać na swój ulubiony temat.
„Człowiek uczony i gorliwy syn Wolności” – powiedział o nim Ezra Stiles, rektor Yale
College[5]. Ale ten drażliwy szlachcic miał szczególny pogląd na pojęcie wolności.
Oglądane w Filadelfii posiedzenia Kongresu napawały go niesmakiem, opisał je bowiem
jako spotkania krawców i kowali. „Przypominam sobie bardzo dokładnie dwa tematy, na
które lubił się wypowiadać – wspominał James Lloyd, który spotkał go w Bostonie. –
Najczęściej omawiał perspektywy wzbudzenia rewolucyjnych nastrojów w hiszpańskiej
części Ameryki Południowej. Chętnie też wyrażał swe oburzenie szerokim zakresem
swobód, jakimi cieszą się mieszkańcy naszego kraju”[6]. Być może te właśnie kwestie,
a może zawiść, skłoniły go do zaskakująco surowej oceny Waszyngtona. Miranda
ironicznie nazywał go idolem i wykorzystywał każdą okazję, by pomniejszać jego
sukcesy polityczne oraz militarne i utrzymywać, że jego reputacja jest „wyssaną z palca
i niezasłużoną uzurpacją”[7].
Kiedy zdał sobie sprawę, że rozmowy z Amerykanami do niczego go nie doprowadzą,
popłynął do Anglii. Przybył tam w 1784 roku i przedstawił premierowi Williamowi
Pittowi wizję wspieranego przez Wielką Brytanię „wyzwolenia” Nowej Hiszpanii. Pitt
nie złożył żadnych wiążących deklaracji, więc samozwańczy „wyzwoliciel” postanowił
szukać szczęścia gdzie indziej. Udał się do Berlina, gdzie Fryderyk Wielki pozwolił mu
wziąć udział w przeglądzie swojej armii. Spotkał tam też wielu swoich znajomych
z Ameryki, między innymi La Fayette’a, który zainteresował się koncepcją wyzwolenia
hiszpańskich kolonii i wyraził gotowość uczestniczenia w każdym zmierzającym do tego
przedsięwzięciu. Ale Miranda domyślił się zapewne, że La Fayette zepchnąłby go na
drugi plan, i odmówił wtajemniczenia go w szczegóły.
Z Berlina udał się do Wiednia, potem odwiedził Węgry, Mediolan, Rzym i Neapol,
a następnie Grecję, Egipt, Azję Mniejszą, Konstantynopol i Krym. W 1787 roku
skierował się na północ, do Kijowa. Powiedział królowi Polski, że zamierza zostać
Jerzym Waszyngtonem Wenezueli, ale wkrótce znalazł wspólny język z największym
tyranem epoki – zdołał oczarować Katarzynę II, która przyznała mu pensję i rangę
pułkownika, więc bywał na jej dworze, każąc nazywać się hrabią Miranda. Z Rosji
pojechał do Sztokholmu, gdzie poznał króla Gustawa III, a stamtąd do Danii, Niemiec,
Szwajcarii oraz Holandii, by w czerwcu 1789 roku wrócić do Londynu.
Ambitny Kreol zebrał podczas tej podróży wiele doświadczeń i wiadomości. Poznał
kilku monarchów, rozmawiał z Haydnem, odwiedził filozofa Guillaume’a Raynala
i myśliciela religijnego Johanna Kaspara Lavatera (wywierając na tym drugim niezwykle
korzystne wrażenie), po czym odbył pielgrzymkę do miejsca, w którym Wilhelm Tell
rzekomo zastrzelił tyrana Gesslera. Nauczył się schlebiać despotom i przedstawiać siebie
samego w roli wyznawcy ideałów wolności. Jego przyjazd do Londynu nastąpił w dość
korzystnym momencie. Przebieg wydarzeń we Francji otwierał perspektywy dyskusji,
a może nawet działań, Miranda zaś bez trudu zdobył dostęp do radykalnych ugrupowań
i utrzymywał bliskie stosunki z takimi ludźmi, jak Charles James Fox, William
Wilberforce, Joseph Priestley i Jeremy Bentham. W 1790 roku, kiedy zanosiło się na
wojnę z Hiszpanią, William Pitt ponownie zainteresował się jego planami. Sprawa
jednak rychło poszła w niepamięć, a Miranda znalazł się w ślepym zaułku, choć
pozostawał w kontakcie z brytyjskim ministerstwem, które od czasu do czasu wypłacało
mu gratyfikacje. W grudniu 1790 roku popłynął do Francji, by odetchnąć powietrzem
wolności.
We wrześniu 1792 roku Miranda został mianowany generałem adiutantem (twierdząc,
niezgodnie z prawdą, że w tej samej randze służył w armii amerykańskiej)
i oddelegowany do armii Dumourieza, w której miał objąć stanowisko dowódcy dywizji.
Wyróżnił się podczas kilku potyczek, a 20 września wziął udział w bitwie pod Valmy.
W kilka tygodni później otrzymał awans i został wysłany do Lille z misją wyzwolenia
tego miasta. Nie zdążył na pole bitwy pod Jemappes, ale wkrótce potem objął
dowodzenie nad armią Belgii, na której czele oblegał i zdobył Antwerpię.

Brissot, który jeszcze w 1776 roku założył Stowarzyszenie Przyjaciół Czarnych


(Sociéte des amis des Noirs) i agitował za uwolnieniem niewolników we francuskich
koloniach, zaproponował wysłanie Mirandy do Saint-Domingue, gdzie mógłby przejąć
stanowisko komisarza. „Miranda szybko uciszy żałosne spory toczące się w koloniach –
pisał. – Rychło przywróci rozsądek kłopotliwym białym i stanie się idolem kolorowej
ludności”[8]. Po uspokojeniu nastrojów w Saint-Domingue i stworzeniu francuskiej bazy
rewolucyjnej na Karaibach Miranda mógłby – jego zdaniem – przystąpić do wyzwolenia
Nowej Granady. Sugestie Brissota nie wzbudziły entuzjazmu Konwentu, więc Miranda
przystąpił do wyzwalania Belgii. Jego korpus, zajmujący lewe skrzydło podczas bitwy
pod Neerwinden, jako pierwszy zaczął ustępować z pola walki, Dumouriez zrzucił więc
na niego winę za klęskę i uciekł za granicę. Mirandę postawiono przed trybunałem
Konwentu i oskarżono o zdradę. Uwolniony od wszystkich zarzutów, wyszedł jednak na
wolność. Ale zamiast pozostawać na uboczu, zaczął się angażować we francuską
politykę i dwukrotnie trafił do więzienia, zanim doszedł do wniosku, że dla niego i jego
planów nie ma we Francji miejsca.
Na tym etapie wydarzeń nie było dla nich miejsca nigdzie. Jego potencjalni sponsorzy
traktowali go jak ekscentrycznego wynalazcę, promującego swój ambitny projekt.
Stwarzali przez jakiś czas wrażenie, że poważnie podchodzą do jego koncepcji, a potem
pozostawiali go własnemu losowi, demonstrując kapryśność, która zniechęciłaby mniej
zdeterminowanego człowieka. Miranda zabiegał nawet o względy hiszpańskiego
sekretarza stanu o nazwisku Floridablanca, obiecując wyjaśnić wszystkie
nieporozumienia w ciągu półgodzinnej prywatnej rozmowy „krzesło w krzesło”[9].
Nigdy jednak nie wyzbył się swoich marzeń i nie przestał konstruować nowych planów.
W jego londyńskim mieszkaniu przy Grafton Street, sąsiadującym z lożą masońską
noszącą imię bohatera Inków, Lautaro, spotykała się regularnie grupka hiszpańskich
malkontentów. Nazywali się szumnie Komisarzami Rady Deputowanych Miast
i Prowincji Ameryki Południowej i wydali 22 grudnia 1797 roku uroczysty manifest,
z którego wynikało, że prowincje hiszpańskiej Ameryki „jednogłośnie postanowiły
ogłosić swą niepodległość”. Podpisali też dokument upoważniający Mirandę do
zakupienia w Anglii broni dla dwudziestu pięciu tysięcy żołnierzy (i sugerujący, że
powinny to być „rzymskie” miecze oraz „macedońskie” piki), do zawarcia porozumień
z rządami Anglii i Ameryki oraz do objęcia naczelnego dowództwa nad operacjami
militarnymi[10].
Miranda zaczął ponownie zabiegać o uwagę Pitta, nakłaniając go do wywołania
w hiszpańskiej Ameryce powstań, nad którymi wspólny patronat sprawowałyby Stany
Zjednoczone i Wielka Brytania. Opracował nawet projekt systemu rządów, który miałby
obowiązywać na terenie wyzwolonych kolonii. Nad całym obszarem miał sprawować
władzę konstytucyjny monarcha, noszący tytuł „inka” i zasiadający na tronie w stolicy
o nazwie Colombo[11]. Nie wiadomo, czy widział w tej roli samego siebie, gdyż znaczna
część jego rozważań była mętna i mało zrozumiała. Nie miał przecież pojęcia, jak
wyglądają sprawy w hiszpańskiej Ameryce, skoro nie był w niej od przeszło
ćwierćwiecza. To samo dotyczyło większości innych emigrantów, z którymi kontaktował
się w Londynie. Młody Bernardo O’Higgins, syn wicekróla Peru, który został oddany do
szkół w Richmond pod Londynem i miał wkrótce wrócić do Limy, pobierał u Mirandy
lekcje arytmetyki i algebry. Pewnego dnia powiedział do niego: „Drogi panie, pełne bólu
wspomnienie o mym rodaku Lautaro płonie w mych piersiach tym samym ogniem, który
doprowadził do uwolnienia mego kraju Arauco od rządów jego prześladowców”[12].
Trudno zaiste dociec, na jakiej podstawie Hiszpan o irlandzkim pochodzeniu i syn
kolonialnego wicekróla mógł się uważać za nowe wcielenie araukańskiego Indianina,
który dowodził rebelią przeciwko hiszpańskim najeźdźcom. Ale Miranda sam
przemawiał raczej jak członek francuskiego Konwentu niż jak kandydat na monarchę
noszącego tytuł inki. „Kochaj swój kraj! – pouczał młodego O’Higginsa w pożegnalnym
liście. – Zawsze czcij to uczucie i potęguj je w sobie, jak tylko możesz, gdyż tylko jego
trwałość i rozkwit zapewnią ci wybór słusznej drogi. Dodam jeszcze, że przeszkody,
odsuwające cię od służby dla kraju, są tak liczne, tak wielkie i tak trudne do
przezwyciężenia, iż tylko najgorętsza miłość ojczyzny doda ci sił w twej drodze do
szczęścia...”[13]
Zniechęcony brakiem zainteresowania ze strony Brytyjczyków, Miranda postanowił
raz jeszcze spróbować szczęścia we Francji i w listopadzie 1800 roku przybył do Paryża.
Jego stosunki z Pierwszym Konsulem nie były dobre. „W duszy tego człowieka płonie
święty ogień” – miał jakoby powiedzieć Bonaparte po pierwszym spotkaniu z Mirandą,
co nie przeszkadzało mu uważać go za angielskiego szpiega[14]. Miranda został
aresztowany w marcu 1801 roku, uwięziony, a w końcu wydalony z Francji. Ponieważ
Hiszpania była teraz francuskim sojusznikiem, rząd angielski we własnym interesie
popierał wszelkie ruchy wolnościowe, do jakich dochodziło w hiszpańskich koloniach.
Po powrocie do Londynu Miranda często widywał się z dość znanym kapitanem
marynarki wojennej i niezbyt fortunnym biznesmenem sir Home’em Riggsem
Pophamem, który chciał zaangażować brytyjskie siły w inwazję na Nową Granadę lub
zaatakować Buenos Aires. Ale angielskie ministerstwo unikało bezpośredniego
uczestnictwa, bo wcale nie chciało brać na siebie odpowiedzialności za losy
niespokojnego cudzoziemskiego imperium kolonialnego. Lord Castlereagh, szukając
dróg wyjścia z sytuacji, zaproponował, by osadzić na tronie Ludwika Filipa, księcia
orleańskiego, i uczynić jego zastępcami Mirandę oraz Dumourieza, który mieszkał teraz
w Anglii[15].
Miranda, który otrzymał od rządu brytyjskiego sześćdziesiąt tysięcy funtów, miał za te
pieniądze pojechać do Stanów Zjednoczonych i zmobilizować tam siły inwazyjne.
Przybył do Nowego Jorku 4 listopada 1805 roku, czyli – jak się wydawało –
w sprzyjającym momencie. Apetyty tamtejszych zwolenników ekspansji zaostrzył
niedawny zakup Luizjany, która została w 1801 roku przekazana przez Hiszpanów
Francuzom, a następnie sprzedana przez tych ostatnich Ameryce. Miranda spotkał się ze
snującym plany inwazji na Meksyk byłym wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych
Aaronem Burrem, ale obaj politycy nie wyzbyli się wzajemnej nieufności. 6 grudnia,
w czasie rytualnej pielgrzymki do grobu Waszyngtona, został przyjęty przez prezydenta
Thomasa Jeffersona. Spotkanie nie miało wielkiego znaczenia, ale stworzyło pozory, że
Miranda jest akceptowany przez czynniki oficjalne, a to z kolei ułatwiło mu rekrutację
żołnierzy i zakup broni.
W styczniu 1806 roku z nowojorskiego portu wypłynęła fregata „Leander” z dwustu
orędownikami wolności na pokładzie. Gdy tylko znalazła się na pełnym morzu, na jej
maszcie załopotał czerwono-niebiesko-żółty sztandar, który miał być flagą „Kolumbii”.
Na pokładzie rufowym stał w mundurze francuskiego generała Miranda, otoczony swymi
oficerami. W ich gronie było wielu Francuzów, sporo Irlandczyków i kilku Polaków.
Jeden nich, dwudziestojednoletni Filip Maurycy Marcinkowski, który dosłużył się rangi
porucznika w Royal Navy (walczył na okręcie Nelsona „Victory” pod Trafalgarem), miał
odegrać ważną rolę w walce o niepodległość.
Pierwszym miejscem postoju była wyspa Haiti, którą Miranda zamierzał wyzwolić już
przeszło dziesięć lat wcześniej. Zakupił na niej dwa szkunery i wypełnił je nowo
pozyskanymi ochotnikami. Wzmocniwszy w ten sposób swe siły, popłynął w kierunku
ojczyzny. Zmierzał do Puerto Cabello, ale na jego drodze stanął hiszpański okręt
wojenny. Kiedy przeciwnik usiłował mu się wymknąć, jeden ze szkunerów wpadł na
mieliznę, gdy zaś drugi pospieszył mu z pomocą, Miranda zostawił obie jednostki na
łasce Hiszpanów. Po nierównej walce zostały one przez nich zajęte, a sześćdziesięciu
znajdujących się na ich pokładach żołnierzy aresztowano i zabrano na brzeg. Dziesięciu
z nich skazano na powieszenie, resztę zaś na długotrwałe uwięzienie. Podczas publicznej
egzekucji w Puerto Cabello kat spalił proklamację Mirandy, jego portret i „kolumbijską”
trójkolorową flagę.
Miranda wrócił kilka miesięcy później i tym razem udało mu się wylądować. Zdobył
niewielki fort nieopodal Coro, następnie zajął to miasto. Wydał proklamację
naszpikowaną górnolotnymi zdaniami na temat interesu publicznego, i ogłosił szereg
zarządzeń administracyjnych. Nałożył obowiązek wstąpienia do armii na wszystkich
mężczyzn w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu pięciu lat i wprowadził nakaz
noszenia przy nakryciu głowy trójkolorowej kokardy. Jego wzniosłe apele nie wzbudziły
jednak zapału ludności. 13 sierpnia 1806 roku, dziesięć dni po wylądowaniu w Nowej
Granadzie, Miranda wrócił na okręty i odpłynął.
„Hiszpanie w ogóle nie chcieli z nami rozmawiać – pisał James Biggs, zagorzały
amerykański republikanin, gotowy na najwyższe ryzyko, by ofiarować wolność
uciśnionym koloniom. – Oni nie akceptowali naszej oferty wolności, a my nie umieliśmy
ich zmusić do jej akceptacji”. Cabildo Caracas nazwał Mirandę odrażającym potworem.
Juan Vicente Bolívar, syn Kreola z Caracas, który dwadzieścia cztery lata wcześniej
obiecywał, że będzie szedł za nim do „ostatniej kropli krwi”, teraz służył w miejscowej
milicji, walczącej „przeciwko zdrajcy Mirandzie”[16]. Z drugiej strony pewien brytyjski
agent informował w październiku, że „Miranda cieszy się skrytym i gorącym poparciem
wszystkich szanowanych Kreoli zamieszkałych na terenie tej prowincji”, więc
wyciąganie zbyt pochopnych wniosków byłoby błędem. Motywy wszystkich
zainteresowanych niewątpliwie były zagmatwane. Najbardziej chyba trafna ocena wyszła
spod pióra zawiedzionego Biggsa. „Z moich obserwacji wynika, że mimo wszystkich
swoich utyskiwań cieszą się wielką zamożnością, a nawet bogactwem – pisał
o mieszkańcach kolonii – i na ogół nie odczuwają cierpień, na jakie narażałaby ich
świadomość, iż są uciskani”[17].
Podróżujący rok później po tej prowincji francuski przyrodnik dostrzegł w Cumanie
jakiegoś sklepikarza, pakującego produkty spożywcze w papierowe torebki zrobione
z kartek, które wyrwano z kolportowanych przez Mirandę broszur zwolenników
Rousseau i Paine’a[18]. Amerykę Południową nie przypadkiem nazywano grobowcem
ideałów.
Po powrocie do Londynu Miranda nadal zasypywał wysoko postawione osoby swoimi
projektami. Nieoczekiwanie chętnym słuchaczem jego wywodów okazał się generał
Arthur Wellesley. W wyniku zwycięstwa odniesionego przez Napoleona pod Austerlitz
nad siłami „trzeciej koalicji” armie angielskie zostały wyparte z kontynentu
europejskiego, więc przyszły książę Wellington dostrzegał w hiszpańskiej Ameryce
obszar, który umożliwiłby mu rozwinięcie swych talentów i przyniósłby jego krajowi
olbrzymie zyski. Zebrał w Irlandii trzynastotysięczną armię, która była gotowa do
wypłynięcia z Cork w lipcu 1807 roku. Miranda chciał lądować w Nowej Granadzie,
natomiast Wellington opowiadał się za Meksykiem. Ale choć układanie planów nie
nastręczało większych trudności, ryzyka takiego przedsięwzięcia uwydatniły
niepowodzenia Brytyjczyków w innym regionie hiszpańskiego Nowego Świata.
W czerwcu 1806 roku sir Home Riggs Popham, który od pewnego czasu marzył
o przewodzeniu takiej wyprawie, wykorzystał swoją szansę. Na początku tegoż roku brał
udział w akcji zwieńczonej zajęciem przez Anglików Przylądka Dobrej Nadziei, po
czym samowolnie zmienił plany dotyczące swej eskadry i złożonego z tysiąca czterystu
żołnierzy korpusu generała Williama Carra Beresforda. Zamiast przewieźć ich do domu,
przekroczył Atlantyk i wpłynął do La Platy. 27 czerwca Beresford wyprowadził swych
ludzi na brzeg i zajął opuszczone w pośpiechu przez hiszpańskiego wicekróla miasto
Buenos Aires. Ale brytyjski triumf okazał się nietrwały. Miejscowi Kreole, ulepieni
z twardszej gliny niż wicekról, nie zamierzali złożyć broni. Już 12 sierpnia Beresford
został zmuszony do kapitulacji, a Brytyjczycy wycofali się do Montevideo. Rok później,
w lipcu 1807 roku, ośmiotysięczna armia, dowodzona przez generała Whitelocke’a,
powtórzyła próbę zdobycia Buenos Aires, ale poniosła ciężkie straty i musiała się
poddać. Być może Wellesley poradziłby sobie w tych okolicznościach lepiej, ale nie miał
okazji wypróbować swych zdolności. W tej sytuacji zgromadzone przez niego siły
popłynęły nie do kolonii, lecz do Hiszpanii.
Wellesley przyznawał, że „nigdy nie był w trudniejszej sytuacji” niż wtedy, kiedy
musiał poinformować Mirandę o zmianie planów, gdyż jego rozmówca „głośno wyrażał
swe niezadowolenie”[19]. Jak się okazało, niepotrzebnie dawał temu wyraz, gdyż
przyszłość Nowej Granady i innych kolonii miała się rozstrzygnąć nie w Ameryce
Południowej, lecz w Hiszpanii. Ale upokarzające porażki formacji brytyjskich,
usiłujących utrzymać się w Buenos Aires, i nieudane ataki Mirandy na Nową Granadę
dowiodły, że Kreole, choć niezadowoleni z postawy hiszpańskiej metropolii, są do niej
w gruncie rzeczy głęboko przywiązani. Siłą sprawczą pierwszych działań zmierzających
do separacji od Hiszpanii był w istocie hiszpański patriotyzm w obliczu cudzoziemskiej
agresji, a pożywką dla nich stały się tradycyjne przekonania religijne i lojalność wobec
dynastii Burbonów. Bowiem teraz burbońska Hiszpania stawała w obliczu wątpliwych
błogości wyzwolenia.
Burbonowie przejęli habsburskie posiadłości na Półwyspie Iberyjskim (nie było
wówczas państwa noszącego miano „Hiszpania”, a słowo to stanowiło jedynie nazwę
geograficzną) zaledwie sto lat wcześniej, ale podbili serca miejscowej ludności.
Rewolucja francuska wzbudziła entuzjazm co najwyżej garstki radykalnych literatów, ale
nawet oni byli zaszokowani egzekucją Ludwika XVI. W 1793 roku mieszkańcy tych
obszarów jednomyślnie opowiadali się za wojną z rewolucyjną Francją. Jej przebieg nie
był jednak chwalebny, więc zawarty w 1795 roku pokój został przyjęty z ulgą i przyniósł
głównemu negocjatorowi, Manuelowi Godoyowi, przydomek Księcia Pokoju. Ale ten
przystojny oficer gwardii, który zdobył serce królowej i wywierał za jej pośrednictwem
wpływ na poczciwego Karola IV, nie był popularny. W 1796 roku naraził kraj na wojnę
z Anglią, w której wyniku Royal Navy zablokowała wszystkie obroty handlowe
Hiszpanii z jej koloniami, co wraz z głodem i epidemią żółtej febry rzuciło kraj na
kolana. W 1801 roku Godoy został mimo to mianowany generalísimo hiszpańskiej armii
i admirałem floty, co wzbudziło jeszcze większe niezadowolenie. Demonstrujący je
ludzie skupiali się wokół następcy tronu, księcia Asturii, nazywanego przez swych
zwolenników el Deseado, czyli Człowiekiem Pożądanym.
W lipcu 1807 roku, za zgodą Karola IV, Napoleon przerzucił na drugi koniec
Hiszpanii pięćdziesięciotysięczną armię marszałka Junota, która miała zająć Portugalię
i zamknąć lizboński port dla brytyjskich statków handlowych. Opór był minimalny,
a portugalska rodzina królewska schroniła się w Brazylii, która była wówczas jej
kolonią. Wojska francuskie prowadziły operacje w Hiszpanii i Portugalii bardzo
opieszale, toteż na początku 1808 roku Napoleon wysłał tam posiłki dowodzone przez
Joachima Murata i czyniąc go swym pełnomocnikiem na terenie półwyspu. Przybycie
armii francuskiej wywołało liczne pogłoski. Niektórzy twierdzili, że królowa i Godoy
chcą przejąć władzę, inni zaś, że hiszpańska rodzina królewska zamierza pójść w ślady
portugalskiej i wsiąść na statek zmierzający w stronę Nowego Świata.
Późnym wieczorem 17 marca 1808 roku pod pałacem w Aranjuez, w którym rodzina
królewska spędzała zimę, zebrał się tłum żądający śmierci Godoya. Uczestnicy
demonstracji wdarli się do rezydencji Księcia Pokoju, ale go nie znaleźli, bo ukrył się
w zwoju mat. Epizod ten, znany jako tumult w Aranjuez i zapewne zaaranżowany przez
Ferdynanda oraz jego zwolenników, doprowadził do dymisji Godoya. Motłoch,
poczuwszy smak władzy, nadal jednak zastraszał króla, który dwa dni później abdykował
na rzecz swego syna, Człowieka Pożądanego. Przyjazd księcia, który pojawił się
w Madrycie, by wstąpić na tron jako Ferdynand VII, zamienił rozruchy w szaleńczą
demonstrację radości rozlewającą się po całym kraju. Ten osobliwy przypadek zbiorowej
histerii miał swe źródło w powszechnym przekonaniu, że kłopoty mieszkańców kraju
rzeczywiście się skończyły.
Karol IV, gdy poczuł się już bezpieczny, zmienił zdanie i poprosił Napoleona
o przywrócenie go na tron. Cesarz kazał mu przyjechać wraz z synem na spotkanie do
Bajonny, która leżała na terenie Francji, tuż przy granicy. Tam zmusił ich obu do
abdykacji na rzecz swego brata Józefa Bonapartego, który został pierwszym
prawdziwym królem Hiszpanii. Wyjazd rodziny panującej wywołał skierowaną
przeciwko Muratowi rewoltę, która wybuchła w Madrycie 2 maja, a wieści o detronizacji
Ferdynanda wzbudziły w całym kraju oburzenie. Złożone z lokalnych notabli komitety,
czyli juntas, zaczęły w imieniu Człowieka Pożądanego organizować zbrojny opór
przeciwko Francuzom. 19 lipca wojska sewilskiej junty zmusiły do kapitulacji pod
Bailén siły francuskie pod dowództwem generała Pierre’a-Antoine’a Duponta. Arthur
Wellesley natomiast zrezygnował z wyzwolenia Nowej Granady, wylądował na czele
mających tam płynąć wojsk w Portugalii i pokonał marszałka Jeana-Andoche’a Junota
pod Vimeiro. Sir John Moore, dowodzący inną brytyjską armią, wyszedł z nią na brzeg
w północno-zachodniej Hiszpanii. Król Józef musiał się ewakuować z Madrytu i wrócić
do Francji. Z kolei 22 listopada Najwyższa Junta Centralna, która ukonstytuowała się
w Sewilli, wydała królewską proklamację określającą Hiszpanię wyzwolicielką Europy.
Napoleon zareagował, wkraczając do Hiszpanii na czele stu pięćdziesięciu tysięcy
żołnierzy. Choć zdołałby pokonać każdą armię, jaką mogli wystawić Hiszpanie, nie był
przecież w stanie spacyfikować całego kraju. Motywy wielkiego patriotycznego zrywu
mieszkańców tych ziem są równie tajemnicze, jak przedstawiające ich poczynania
obrazy Goi. Walczono początkowo zarówno z Francuzami, jak i ze szlachtą, ale junty,
korzystając z pomocy kleru, rychło opanowały sytuację i przejęły kierowniczą rolę.
Prowincjonalni proboszczowie oraz zakonnicy, pozostający w bliskich kontaktach
z prostymi ludźmi, wykorzystali swe wpływy, by opowiedzieć się po stronie Ferdynanda
i wezwać do krucjaty, która miała na celu wygnanie bezbożnych Francuzów. Regularne
siły, którymi dysponowała Najwyższa Junta Centralna, były wspierane przez miejscowe
milicje – złożone z gorliwych patriotów, a dowodzone przez lokalnych aktywistów,
takich jak student z Nawarry Francisco Xavier Mina, lekarz z La Manchy, „el Médico”
Juan Palarea czy mnich Sapia, czynny w prowincji Soria. Owi przywódcy sięgali po
taktykę idealnie pasującą do ich możliwości i terenu operacji, a ich sposób prowadzenia
działań bojowych rychło zyskał nazwę „guerilla”, czyli mała wojna.
Partyzanckie metody walki stosowane przez oddziały hiszpańskich ochotników tak
bardzo utrudniały życie Francuzom, że Wellesley zaczął stopniowo wypierać ich
z półwyspu. Tymczasem, jako że w ruchu oporu brała udział cała ludność kraju,
doprowadziło to do wyjątkowej sytuacji politycznej. We wrześniu 1810 roku rada
regencyjna zwołała w Kadyksie sesję Kortezów. Konserwatyści uważali, że tocząca się
wojna jest wojną w obronie króla, wiary i państwa. Ale ostatecznie nie zdołali przekonać
tych, którzy twierdzili, że ponieważ w boju o przetrwanie walczą również co bardziej
świadomi przedstawiciele klas niższych, ich prawa powinny zostać uwzględnione
w formie konstytucji. Spór zakończył się zwycięstwem zwolenników tego drugiego
poglądu, a w 1812 roku Kortezy sformułowały i przegłosowały „święty kodeks”,
w którym tradycyjnie używane słowo „królestwo” zastąpił wyraz „naród”. Znalazły się
w nim również punkty przyznające narodowi prawo do zajmowania pozycji suwerena.
Konstytucja ta odegrała w przyszłości ważną rolę nie jako narzędzie sprawowania
władzy, lecz jako symbol liberalizmu. A choć może się to wydać dziwne, nie odegrała
żadnej roli w hiszpańskich koloniach.
Detronizacja Burbonów wywołała w hiszpańskiej Ameryce powszechne oburzenie.
Regionalne cabildos, spontanicznie idąc śladami hiszpańskich juntas, deklarowały swą
lojalność wobec Ferdynanda VII i przywiązanie do wiary katolickiej. Hiszpańscy
żołnierze byli witani okrzykami „Viva el Rey!”, a w Quito koteria kreolskich markizów
aresztowała hiszpańskiego gubernatora, zachowując wszystkie zasady wyszukanej
uprzejmości. Mieszkańcy kolonii nigdy nie mieli nic przeciwko temu, by uważano ich za
poddanych króla Kastylii. Protestowali jedynie przeciwko postępowaniu
metropolitalnego rządu i jego przedstawicieli. Kiedy Napoleon pozbawił wolności
Karola i Ferdynanda, sytuacja stała się jednoznaczna: rząd metropolitalny był teraz
nielegalny, więc wszyscy prawdziwi i lojalni poddani króla mieli prawo otwarcie mu się
przeciwstawiać.
Ruch oporu zapoczątkowany został w 1809 roku, kiedy miejscowe junty, deklarujące
lojalność wobec Ferdynanda, przejęły z rąk hiszpańskiej administracji władzę w Quito,
La Paz i Chuquisaca. W rejonie Andów i La Platy wybuchło wtedy kilka niewielkich
powstań, a Meksyk ogarnęła dość chaotyczna rebelia. W roku następnym pojawiły się
kolejne deklaracje niepodległości. 19 kwietnia 1810 roku miejscowa junta wydała
stosowną proklamację i obaliła generalnego gubernatora Wenezueli. Natomiast 25 maja
liberalna junta przejęła władzę w Buenos Aires. Do podobnych wydarzeń doszło 20 lipca
w Santa Fe de Bogotá, a 18 września w Santiago de Chile. Nie miały one wcale
charakteru rewolucyjnego. Podżegaczami, wygłaszającymi agresywne przemówienia
dotyczące „ludu”, byli na ogół właściciele niewolników, którzy nie zamierzali dopuścić
do udziału w rządach nikogo, kto nie należałby do ich elitarnego grona. Faktem jest, że
na niektórych obszarach doszło do zmniejszenia ciężarów podatkowych spoczywających
na barkach Indian, a latem 1811 roku kongres chilijski zdelegalizował handel
niewolnikami. Prawie nigdzie jednak nie spieszono z wprowadzaniem liberalnych
reform. Wspomniane ruchy rewolucyjne ograniczały z reguły swój zakres do walki
o lokalną autonomię.
Wagi tego zjawiska nie doceniły obradujące w Kadyksie Kortezy. „Kortezy
Generalne, zebrane na nadzwyczajnej sesji, potwierdzają niepodważalną zasadę, z której
wynika, że hiszpańskie posiadłości na obu półkulach tworzą j e d n ą i t ę s a m ą
m o n a r c h i ę, j e d e n i t e n s a m N a r ó d o r a z j e d n ą r o d z i n ę” –
brzmiała uchwała z 15 października 1810 roku[20]. Uczestnicy obrad, aby jeszcze silniej
przywiązać do tej rodziny byłe kolonie, obiecali im przedstawicielstwo
w metropolitalnym ciele prawodawczym. Kortezy przeprowadziły też pewne reformy
dotyczące kolonii i pozwoliły Indianom na posiadanie ziemi.
Ale zarówno sama wizja, jak i towarzyszące jej środki legislacyjne nie wzbudziły
zachwytu mieszkańców kolonii. „Skoro monarchia jest rozdarta, a Hiszpania ginie, czyż
nie jesteśmy w sytuacji synów, którzy osiągają pełnoletność w momencie śmierci ojca
rodziny?” – pytał Camilo Torres, duchowy przywódca rewolucji w Nowej Granadzie[21].
Lokalne cabildos i juntas, zrodzone z chęci poparcia prawdziwego króla przeciwko
uzurpatorskiemu rządowi króla Józefa, zakosztowały władzy i poważania, o jakich nie
mogły dotąd marzyć. Kiedy więzy z Hiszpanią stały się przedmiotem debaty,
a administrację przejęły miejscowe organy władzy, nastąpił nieunikniony kryzys
kompetencyjny, zagrażający całemu hiszpańskiemu systemowi kolonialnemu. Trudna
sytuacja ujawniła wszystkie sprzeczności i konflikty, które były właściwie nieuchronnym
elementem relacji między metropolią a koloniami, między Koroną a ludem, między
„Hiszpanami” a Kreolami, między Starym a Nowym Światem. Upadkom kolejnych
wicekrólów i kolejnym deklaracjom niepodległości towarzyszyły narodziny nowych linii
podziału, przebiegających przez społeczeństwo w zupełnie nieoczekiwany sposób.
„Hiszpanie” często opowiadali się za autonomią, a Kreole deklarowali niekiedy swe
przywiązanie do metropolitalnego rządu. Kiedy brakowało konkretnych motywów, do
zajęcia takiego czy innego stanowiska mogły skłonić mieszkańców kolonii chociażby
niechęć do sąsiada, więzy rodzinne lub poczucie krzywdy, będące skutkiem rzekomo
aroganckiego postępowania takiej czy innej junty.
Dobrym przykładem tego procesu jest Meksyk, noszący oficjalną nazwę Nowa
Hiszpania. Na przestrzeni lat kwestionowano tam od czasu do czasu uprawnienia władz,
ale istniejące status quo zmieniła dopiero – podobnie jak wszędzie indziej – zbrojna
interwencja Napoleona w Hiszpanii, do której doszło w 1808 roku. Mieszkańcy tego
kraju wzbogacali typowy dla wszystkich kolonii katalog zarzutów wobec metropolii
o szczególnie zajadłą nienawiść do mieszkańców Półwyspu Pirenejskiego, ale u podstaw
wszystkich problemów leżał głód ziemi odczuwany boleśnie przez Metysów oraz Indian,
nękanych w dodatku przez paraliżujący podatek pogłówny. Podobnie jak w innych
koloniach Indianie byli też zmuszani do nieodpłatnej pracy w kopalniach. Ich los budził
niepokój wielu ludzi, wśród których byli też przedstawiciele duchowieństwa. I właśnie
jeden z nich został przywódcą pierwszego wielkiego powstania.
Miguel Hidalgo, biedny, nieco zdziwaczały, a nawet nieporadny prowincjonalny
proboszcz, nie bardzo się nadawał na przywódcę spisku, którego uczestnicy deklarowali
lojalność wobec Ferdynanda VII oraz wolę wprowadzenia reform gospodarczych
i zniesienia niewolnictwa. Jego kolegami byli przeważnie wywodzący się z klasy
średniej Kreole, choć znalazł się wśród nich również corregidor miasta Querétaro.
Ideologia spiskowców była równocześnie mętna i przewrotna, więc trudno określić
stopień rewolucyjności ich ruchu. „Ponieważ słowo «wolność» nie robi większego
wrażenia na tubylcach, musimy im wmówić, że zmierzamy do powstania tylko po to, by
udzielić poparcia królowi Ferdynandowi” – pisał jeden z nich do Miguela Hidalgo
31 sierpnia 1810 roku[22]. Ten zaś we wrześniu tego roku rozpoczął swą rebelię pod
hasłem: „Niech żyje religia! Niech żyje nasza Najświętsza Pani z Gwadelupy! Niech żyje
Ferdynand VII! Niech żyje Ameryka, śmierć złemu systemowi rządów!”. Metysi
i Indianie, którzy pospieszyli tłumnie pod jego sztandary, uprościli to wezwanie, nadając
mu brzmienie: „Niech żyje nasza Pani z Gwadelupy! Śmierć Hiszpanom!”[23]. Uzbrojeni
przeważnie tylko w kije i noże, dołączali tysiącami do powstania, wierząc głęboko, że
dobry król, usłyszawszy ich apele, przyzna im ziemię i zmniejszy ciężar podatków.
Ponieśli jednak klęskę, a Hidalgo został rozstrzelany 13 lipca 1811 roku.
Nie oznaczało to bynajmniej końca rebelii. Na jej czele stanął teraz inny
prowincjonalny proboszcz, José María Morelos y Pavón. Jego program był bardziej
radykalny niż program poprzednika, obejmował bowiem konfiskatę wielkich posiadłości
ziemskich oraz ich podział między Indian i biednych Metysów. Morelos pragnął również
niepodległości. W 1813 roku zwołał w Chilpancingo kongres, który w powodzi gadaniny
o suwerenności ludu i supremacji katolickiej wiary ogłosił 6 listopada niepodległość
kolonii. W październiku następnego roku buntownicy zorganizowali w Apatzingán
następny kongres, podczas którego uchwalili Dekret konstytucyjny na rzecz wolności
Ameryki Meksykańskiej, omal nie zmieniając przy okazji nazwy kraju na Republikę
Anahuac. Ale Morelos został wkrótce potem schwytany, a 22 grudnia 1815 roku odarty
z duchownych szat i zabity strzałem w tył głowy jako heretyk i zdrajca króla.
Morelos dążył do równości wszystkich obywateli, opartej na tylko jednym kryterium,
a mianowicie na tym, że nie są oni Hiszpanami. Kreole, których rodzice urodzili się
w Hiszpanii, mieli być równie pełnoprawnymi „Amerykanami” jak Indianie lub urodzeni
w Afryce Murzyni. Podczas kongresu w Chilpancingo Morelos domagał się zemsty za
zbrodnie popełnione przez Hiszpanów na jego rodakach, ignorując tę drobną
okoliczność, że Hiszpanem był jego rodzony ojciec. Nazywał swą sprawę, sprawę patria,
prawdziwą wiarą[24]. Święte szaleństwo ogarniało swym zasięgiem Nowy Świat.

W sierpniu 1806 roku, po nieudanej próbie utrzymania Buenos Aires, sir Home Riggs
Popham podniósł kotwicę w porcie tego miasta i popłynął do Anglii, gdzie czekał go sąd
wojenny. Otrzymał jednak również od władz miasta Londynu oficjalne gratulacje
i pamiątkowy miecz. Nagrodzono go nie za to, że był kontynuatorem dzieła La Fayette’a,
lecz za próbę otwarcia nowych rynków.
Prowincja La Plata, rządzona przez hiszpańskiego wicekróla, była najmłodszą
z wszystkich kolonii tego kraju i różniła się od innych pod wieloma względami. Była
mniej gęsto zaludniona i mniej zróżnicowana klasowo. Wielkie estancias zatrudniały
stosunkowo nielicznych konnych pasterzy bydła. Port Buenos Aires funkcjonował dzięki
wielkiej liczbie niewykwalifikowanych robotników, co stwarzało dynamiczny
proletariat. Wszystko to sprawiało, że życie społeczne było mniej ułożone i panowało
bezprawie. Jedynie więzy społeczne, jakie istniały, wywodziły się z ciągłej walki
z ograniczeniami wolnego handlu narzucanymi przez władze hiszpańskie. Kupcy
brytyjscy, wspierani przez miejscowych kontrahentów, nieustannie usiłowali je
obchodzić, a podłożem niezadowolenia argentyńskich Kreoli były nie – jak w innych
koloniach – konflikty społeczne, lecz kwestie ekonomiczne. Oporu wobec brytyjskich
prób inwazji nie dyktowała ideologia. Został on zainicjowany przez mieszkańców
Buenos Aires w obronie swej własności. Sukces, jaki odnieśli, nie tylko napełnił ich
dumą i poczuciem niezależności, ale zapewnił im również przewagę moralną nad
władzami hiszpańskimi, które uciekły przed nadchodzącymi Brytyjczykami. Okazji do
zamanifestowania swej postawy miał im dostarczyć Napoleon, detronizując hiszpańskich
Burbonów.
Dnia 25 maja 1810 roku powstała w Buenos Aires junta, deklarująca lojalność wobec
Ferdynanda VII. Jej sekretarzem został Mariano Moreno, liberalny patriota, znany jako
„jakobin z La Platy”. Trudno uznać ten przydomek za całkowicie stosowny, gdyż był on
człowiekiem głęboko religijnym i przeciwnikiem wszystkiego, co wydarzyło się we
Francji od 1789 roku. Ale jako gorliwy zwolennik sformułowanej przez Rousseau
doktryny budowania narodu potrafił działać równie bezwzględnie jak jakobini.
„Fundamenty nowej republiki nigdy nie okrzepną, dopóki surowość i system kar nie
zmieszają się z krwią wszystkich obywateli, gotowych hamować postęp” – napisał
w programie, na którym miała się opierać działalność rządu[25]. Okazją do przelewu krwi
stała się wojna domowa, która niebawem ogarnęła kraj.
„Przed amerykańskimi prowincjami, należącymi wcześniej do hiszpańskiego
imperium, otwierają się wspaniałe perspektywy – pisał Bernardo José de Monteagudo. –
Waleczność, determinacja bohaterów, entuzjazm starożytnych i współczesnych
republikanów chwalebnie służą sprawie narodowej wolności. Na niektórych obszarach
miecz upadającej tyranii pozbawił życia wielu ludzi, ale z krwi ofiar zrodzili się nowi
bohaterowie”[26]. Najbardziej prominentnymi przedstawicielami tego nowego pokolenia
bohaterów byli Manuel Belgrano, nauczyciel i żołnierz, oraz młody José de San Martín,
który wrócił niedawno z Europy.
Monteagudo zdominował obrady zgromadzenia, które ukonstytuowało się
w 1813 roku po zwycięstwie argentyńskich separatystów nad rojalistami pod
Tucumán. Jako typowy wyznawca ideałów oświecenia, wierzył w przesłanie 1789 roku
i przyczynił się do przeforsowania rezolucji będącej w istocie deklaracją niepodległości.
Uczestnicy zgromadzenia zdelegalizowali inkwizycję, dziesięciny, przymusową pracę,
tortury sądowe, symbole monarchii i tytuły szlacheckie. Wprowadzono nową flagę
i nowe symbole narodowe: słońce, czerwoną czapkę, laurowy wieniec zwycięstwa i dwie
splecione dłonie.
Monteagudo wierzył w „suwerenność ludu”, ale jako pragmatyk był przekonany, że
najlepszym sposobem realizacji tego ideału jest dyktatura. „Wasza wymarzona wolność
nie może zostać formalnie ogłoszona natychmiast, choć byłoby to zgodne z wymogami
humanitaryzmu i rozsądku – brutalnie oznajmił jego rząd niewolnikom z Buenos Aires –
gdyż, niestety, byłaby ona sprzeczna ze świętym prawem osobistej wolności [właścicieli
niewolników i ich prawem własności]”[27]. Tego rodzaju sprzeczności i podziały
frakcyjne, towarzyszące narodzinom republikańskiej Argentyny, posiały ziarno
niekończących się sporów politycznych i wojen domowych, które nękać będą ten kraj
przez wiele następnych pokoleń.

Jednym z tych, którzy usiłowali wprowadzić do całego tego szaleństwa jakąś metodę,
był Jeremy Bentham. Słuchając niezwykłych opowieści o pięknie i bogactwie
hiszpańskiej Ameryki, wyobraził sobie, że będzie ona idealną scenerią dla realizacji jego
utylitarystycznej utopii. Zaproponował władzom hiszpańskim, by wysłały go do kolonii
w charakterze najwyższego prawodawcy, dając mu wolną rękę w zakresie wprowadzania
w życie swych koncepcji ustrojowych. Ponieważ jego oferta nie wzbudziła większego
zainteresowania, porozumiał się z Aaronem Burrem, który zamierzał wkroczyć zbrojnie
do Meksyku i mianować się jego cesarzem. W 1808 roku Burr odwiedził Benthama, by
omówić z nim wszystkie szczegóły, i obiecał, że wezwie go do siebie, gdy tylko
zasiądzie na tronie. Ale ponieważ czas mijał, a Burr nie czynił w tej sprawie żadnych
postępów, Bentham przekierował swą uwagę na Nową Granadę i podjął współpracę
z Mirandą, dyskutując z nim o projektach konstytucji i systemie edukacyjnym, którym
miała kierować lady Hester Stanhope. Można było odnieść wrażenie, że marzenia
Mirandy zaczynają przybierać w końcu mniej mgławicową postać.
W czerwcu 1810 roku w jego mieszkaniu przy Grafton Street pojawił się młody Simón
Bolívar i zaproponował mu współudział w wyzwalaniu ich wspólnej ojczyzny. Przybysz
nie musiał się przedstawiać. Był synem Juana Vicente Bolívara, który napisał do
Mirandy w 1782 roku, błagając go, by ten stanął na czele „wielkiej sprawy”, i bratem
Juana Vicente Bolívara, który zaledwie cztery lata wcześniej uznał Mirandę za zdrajcę.
On sam miał nie mniej wybuchowy charakter i był człowiekiem o wiele bardziej
skomplikowanym.
Simón José Antonio de la Santísima Trinidad de Bolívar urodził się w Caracas 24
lipca 1783 roku w znanej rodzinie, której członkowie przybyli do Ameryki z Hiszpanii
w 1588 roku. Z każdym pokoleniem pomnażali swe bogactwo, odgrywali coraz
ważniejszą rolę w działalności lokalnego rządu i zyskiwali coraz większe wpływy na
terenie kolonii. Podobnie jak inni Kreole zawierali małżeństwa z przedstawicielami
miejscowej ludności, jest więc niemal pewne, że w żyłach Simóna płynęła krew
Murzynów i Indian. Choć byli bogatymi właścicielami niewolników i zajmowali wysoką
pozycję społeczną, można ich było zaliczyć do kategorii sfrustrowanych Kreoli – matka
Simóna podejmowała desperackie próby zapewnienia mu tytułu hrabiowskiego aż do
swej śmierci, która nastąpiła, gdy chłopiec miał zaledwie dziewięć lat. Juan Vicente
zmarł sześć lat wcześniej, więc mały Simón został sierotą. Pewnie między innymi
dlatego okazał się niezwykle podatny na wpływy jednego ze swoich nauczycieli,
wolnomyśliciela Simóna Carreño Rodrígueza.
W styczniu 1799 roku Simón Bolívar popłynął do Hiszpanii, gdzie spędził dwa lata
i się ożenił. W 1802 roku wrócił wraz z żoną do Wenezueli, ale już w styczniu
następnego roku zapadła ona na zdrowiu i zmarła. Udał się więc z powrotem do
Hiszpanii, a w 1804 roku odwiedził Paryż, gdzie spotkał się z Rodríguezem. Przybył do
francuskiej stolicy w samą porę, by obejrzeć koronację Napoleona na cesarza – był
zafascynowany przebiegiem związanych z nią uroczystości. W marcu 1805 roku
podróżował wraz z Rodríguezem po Italii i po raz drugi obejrzał w Mediolanie koronację
Bonapartego, tym razem na króla Włoch. „Skupiłem swą uwagę na Napoleonie i nie
dostrzegłem w tym tłumie nikogo innego” – pisał. Zachwycony i wstrząśnięty wymową
tego, co widział, pojechał do Rzymu, wspiął się na Monte Sacro, upadł na kolana
i w obecności Rodrígueza złożył uroczystą przysięgę, zobowiązując się do wyzwolenia
Ameryki Południowej[28].
W czerwcu 1807 roku wrócił do Wenezueli i podjął na nowo życie bogatego
kreolskiego właściciela niewolników. Nie brał udziału w pierwszych działaniach na
rzecz autonomii i nie uczestniczył w Kongresie, którego obrady rozpoczęły się
w Caracas latem 1810 roku. Ale w wyniku jego zabiegów junta pozwoliła mu dołączyć
do Luisa Lópeza Mendéza i Andrésa Bello, którzy wybierali się do Londynu w nadziei
na uzyskanie poparcia Brytyjczyków. Po przybyciu na miejsce bez trudu
podporządkował sobie obu członków delegacji. Odwiedził Mirandę oraz markiza
Wellesleya i spotkał się z abolicjonistą Williamem Wilberforce’em, który nie miał
pojęcia, że stojący przed nim młody zagorzały libertyn jest właścicielem niewolników.
14 lipca tegoż roku obradujący w Caracas Kongres zdobył się na pamiętny gest i zakazał
handlu niewolnikami, ale nie naruszył samej instytucji niewolnictwa. Wenezuelscy
posłowie uzyskali milczące poparcie Londynu, więc Bolívar i Miranda wrócili do
Ameryki, a Mendéz został w Londynie jako nieoficjalny ambasador swego kraju.
Reakcje na przyjazd Mirandy były zróżnicowane. Liczni młodzi Kreole witali go jako
rewolucjonistę, który miał zaszczepić w mieszkańcach Caracas ducha 1789 roku i ukazać
im widmo gilotyny. Ale bardziej konserwatywni politycy zachowali sceptyczny dystans.
Przebywał poza krajem tak długo, że poza szczupłym kręgiem swych wyznawców był
mało znany. To niejednoznaczne przyjęcie zmusiło go do odegrania roli demagoga, toteż
zaczął organizować wiece oraz demonstracje. Wybrany na stanowisko prezesa
założonego rok wcześniej Towarzystwa Patriotycznego, które miało promować handel
oraz przemysł, szybko zamienił je w namiastkę klubu jakobinów. Na forum Kongresu,
do którego również go wybrano, zaczął podnosić temperaturę polityczną i nawoływać do
agresywnych poczynań wobec Hiszpanii. 1 lipca 1811 roku Kongres ogłosił Deklarację
praw ludu, gwarantującą temu ostatniemu „nienaruszalną, niezbywalną i niepodzielną”
suwerenność, a jednostkom „wolność, bezpieczeństwo, prawo własności i równość
wobec prawa”. W końcowym ustępie tej deklaracji jej twórcy stwierdzili, że „szczęście
jest celem społeczeństwa”[29]. Dwa dni później Miranda opowiedział się za pełną
niepodległością, a następnego dnia jego apel poparł Bolívar. 4 lipca, kiedy obchody
rocznicy powstania Stanów Zjednoczonych wzmogły nadzieje społeczeństwa,
zwolennicy niezależności zaczęli zyskiwać większość w Kongresie, a 7 lipca ratyfikował
on oficjalnie Deklarację niepodległości Amerykańskiej Konfederacji Wenezueli.
Nowa republika zaczęła wkrótce naśladować metody postępowania wszystkich tego
rodzaju systemów. Osoby protestujące przeciwko działalności władz aresztowano
w godzinach nocnych, przetrzymywano w więzieniach i wieszano na mocy wyroków
wydawanych arbitralnie przez Towarzystwo Patriotyczne, nazywające skazanych
„zdrajcami ojczyzny”. Miasta prowincjonalne buntowały się przeciwko centralnemu
rządowi, który sięgał po krwawe środki odwetowe. Wobec braku wyraźnie określonych
przedmiotów sporu i bazy ideologicznej cały region stał się areną nieustannych
pomniejszych, a zdumiewająco zagmatwanych konfliktów, które jeszcze bardziej
osłabiały rezydujący w Caracas rząd.
Latem 1811 roku wylądował w Coro oddział stu dwudziestu żołnierzy hiszpańskiej
piechoty morskiej, którymi dowodził don Domingo de Monteverde. Jego zadaniem było
ponowne podporządkowanie kraju władzy obradujących w Kadyksie Kortezów. Metysi
i Murzyni – ze strachu przed Kreolami z Caracas – opowiedzieli się po stronie
Hiszpanów i zasilili szeregi dona Dominga de Monteverde. 26 marca 1812 roku,
w Wielki Czwartek, przeciwko wenezuelskim separatystom wystąpił nawet Bóg, którego
tak bardzo starali się niczym nie obrazić. Większą część Caracas zburzyło trzęsienie
ziemi, zabijając tysiące ludzi i dając asumpt do snucia teorii, że jest ono karą Bożą za
proklamację republiki, ogłoszonej dwa lata wcześniej, również w Wielki Czwartek.
Kongres nakłonił biskupa Caracas do wydania teologicznego oświadczenia
dementującego te pogłoski, ale mieszkańcy kraju wiedzieli swoje. A Monteverde
zajmował dalsze tereny.
Miranda został ogłoszony dyktatorem 23 kwietnia, nie mógł jednak już wiele zrobić
dla ocalenia republiki – morale było tak niskie, że rekrutów trzeba było przyprowadzać
do koszar w kajdanach. Miranda powierzył Bolívarowi stanowisko dowódcy w Puerto
Cabello, Monteverde wyparł go jednak stamtąd 5 lipca. Bolívar napisał do Mirandy
chaotyczny list, w którym potępiał samego siebie, ale równocześnie twierdził, że jest bez
winy; przyznawał się do haniebnej postawy, ale dowodził, że ocalił honor. Wkrótce
potem przybył do Caracas w stanie skrajnej depresji. Mirandę też ogarniał pesymizm,
a przybycie Bolívara nie poprawiło jego nastroju. Wynegocjował z donem Monteverde
warunki kapitulacji, a potem udał się do La Guaira, gdzie oczekiwał brytyjski okręt,
który miał go wywieźć w bezpieczne miejsce. Jego bagaże zostały wniesione na pokład,
ale on sam, za namową Bolívara, postanowił spędzić noc na lądzie i zaokrętować się
dopiero nazajutrz. We wczesnych godzinach porannych został jednak wywleczony
z łóżka i osadzony w miejskiej twierdzy, gdzie miał oczekiwać na przybycie
Monteverdego. W dwa dni później Bolívar popłynął do Curaçao, skąd zamierzał udać się
do Hiszpanii, by walczyć pod Wellesleyem przeciwko Francuzom.
Motywy Bolívara pozostają niejasne. Zarzucano mu, że sprzedał swego dowódcę, by
zrehabilitować się w oczach Hiszpanów. Jeśli tak było, to nie osiągnął zamierzonego
celu – kiedy dotarł do Curaçao, dowiedział się, że Monteverde skonfiskował cały jego
majątek. On sam twierdził, że zdradził Mirandę, gdyż ten ostatni okazał się tchórzem
i skapitulował przed Monteverdem. Zarzucał mu też, że był zbyt „miękki” wobec
Hiszpanów i osłabiał w ten sposób sprawę republikańską. Choć wszystkie tego rodzaju
argumenty wydają się nieprzekonujące i jałowe, kryją w sobie zarodki dojrzewających
poglądów na perspektywę rewolucji w hiszpańskiej Ameryce, do jakiej przyczyniali się
zarówno Miranda, jak i Bolívar.
Miranda, przewieziony z La Guaira do więzienia w Puerto Cabello, doszedł do
wniosku, że bez względu na to, co mówią i piszą w chwilach podniecenia mieszkańcy
Wenezueli, nie tli się tam rzeczywisty duch politycznej rewolty i nie ma poczucia
świadomości narodowej. Wszyscy, Kreole i Metysi, ale też „Hiszpanie” tak często
zmieniali strony, że logiczna analiza ich postaw stawała się niemożliwa. A ich nastroje
były równie nieprzewidywalne jak deklarowane przez nich poglądy. Mirandzie, choć
lekceważył La Fayette’a, było do niego bliżej niż do Robespierre’a, a wizja konfliktów
społecznych napawała go przerażeniem. „Nie daj Boże, aby te piękne kraje poszły za
przykładem Saint-Domingue i zostały zalane falą krwi i zbrodni, popełnianych pod
pretekstem wprowadzania wolności – pisał już w 1798 roku. – Jeśli to konieczne, to
niech lepiej pozostaną jeszcze przez stulecie pod barbarzyńskimi, bezrozumnymi
i opresyjnymi rządami Hiszpanii”[30].
Podobnie jak La Fayette miał zapłacić wysoką cenę za igranie z ogniem. Z Puerto
Caballo został przeniesiony do więzienia w Puerto Rico, a potem do twierdzy La Carraca
w Kadyksie. Pewien oficer brytyjskiej marynarki wojennej, który go tam spotkał,
opowiadał z przerażeniem, że był przykuty łańcuchami do ściany wilgotnej celi. W tej
ponurej Bastylii, której nazwa mogła mu się kojarzyć z jego miejscem urodzenia, zmarł
14 lipca 1816 roku.
Bolívar wyciągnął z przebiegu tych wydarzeń całkowicie odmienne wnioski. Uważał,
że przywódcy republiki ponieśli klęskę, ponieważ byli zbyt przywiązani do zasad
demokracji i pozwalali jej obywatelom na przechodzenie z jednego obozu do drugiego.
Potępiał więc ich „zbrodniczą łagodność”[31]. Kiedy w 1812 roku obradujące
w Kadyksie Kortezy uchwaliły konstytucję, argumenty na rzecz niepodległości stały się
mniej zasadne i nie były na tyle przekonujące, by usprawiedliwić bratobójczą wojnę.
Wywołać ją mogło tylko coś, co przypominałoby wrześniowe masakry, do jakich doszło
w Paryżu, coś, co wstrząsnęłoby mieszkańcami kraju i sprowokowałoby ich do podjęcia
walki na śmierć i życie.
Bolívar zrezygnował z wyjazdu do Hiszpanii i popłynął do kolumbijskiego portu
Cartagena, którego dotąd nie zajął Monteverde, wspierany przez hiszpańskich lojalistów.
Przygotowując się w marcu 1813 roku do ponownego marszu na Caracas, ogłosił nową
strategię. „Ponieważ głównym i najważniejszym celem tej wojny jest wytrzebienie na
obszarze Wenezueli przeklętej rasy europejskich Hiszpanów, a w ich liczbie
mieszkańców wysp, nie wolno im pozwalać na wstępowanie do sił rewolucyjnych,
choćby wydawali się patriotami i ludźmi rozumnymi, gdyż ani jeden z nich nie może
zostać przy życiu” – brzmiał jego koronny wywód. O ile do tej pory nie było dokładnie
wiadomo, kto jest po czyjej stronie, to ta deklaracja wyjaśniała wszelkie wątpliwości.
Antonio Briceño wzywał wszystkich niewolników do powstania i wymordowania swych
panów, o ile są oni Hiszpanami, a po zdobyciu miasta San Cristobal ściął jedynych
dwóch „Hiszpanów”, jakich udało mu się znaleźć (obaj mieli ponad osiemdziesiąt lat),
i wysłał ich głowy Bolívarowi. Ale hiszpańska Ameryka potrafiła egzystować w stanie
trwałego chaosu. Przywódcą miasta Merida, które ogłosiło swą niezależność od
Hiszpanii, był Hiszpan don Vicente Campo Elias, znany z powiedzenia: „Zniszczę
wszystkich Hiszpanów, a potem się zastrzelę, żeby nie pozostał przy życiu ani jeden
przedstawiciel tej przeklętej rasy”[32].
Rozszerzenie istniejącego konfliktu przez nadanie mu aspektu rasowego wydaje się
absurdem. Jedynym rasowym elementem różniącym Bolívara od jakiegokolwiek
Hiszpana była możliwa domieszka krwi indiańskiej lub/i murzyńskiej. Santiago Mariño,
jeden z jego najbliższych współpracowników i przywódca republikańskiego ataku na
prowincję Cumaná, był z pochodzenia Irlandczykiem. W siłach republikańskich służyli
na wysokich stanowiskach liczni cudzoziemcy, jak choćby Francuz Pierre Labatut, który
dowodził dywizją pod Cartageną, generał Manuel de Serviez, oficer napoleoński Charles
Louis Castelli, Louis Perú de Lacroix, awanturniczy generał Ducoudray Holstein czy
Polacy Feliks Jastran i Filip Marcinkowski. Najbardziej barwną postacią był w ich gronie
„sir” Gregor MacGregor, niegdysiejszy kapitan brytyjskiej armii, który służył pod
Mirandą, awansował na „hrabiego” i poślubił siostrzenicę Bolívara. Niemniej Bolívar
uznał pożyteczność broni rasowej. W proklamacji z 8 czerwca 1813 roku porównał
Hiszpanów do Żydów, wiecznych tułaczy zasługujących na „wypędzenie
i prześladowanie”. „Nasza nienawiść będzie nieprzejednana, a wojna będzie wojną na
śmierć i życie” – oznajmił kilka dni później[33]. Gdy 6 sierpnia Bolívar wkroczył do
Caracas na czele armii złożonej z około sześciuset żołnierzy, został powitany przez
dwanaście ubranych w barwy narodowe młodych kobiet, które ozdobiły jego głowę
wieńcem laurowym i obrzuciły go płatkami kwiatów. Jednym z jego pierwszych
posunięć był rozkaz wymordowania wszystkich przebywających w mieście Hiszpanów.
Tego rodzaju poczynania zmuszały ludzi do zajmowania wyraźnych stanowisk, więc
konflikt przybierał coraz bardziej brutalne oblicze. Pochodzący z hiszpańskiej rodziny
były kapitan marynarki, a obecnie handlarz końmi José Tomás Boves, który upokorzony
w 1812 roku przez republikańskie władze, zaproponował swe usługi panu Monteverde,
sformował teraz złożony z konnych pasterzy bydła, czyli llaneros, oddział kawalerii,
który rychło zyskał nazwę La Legion Infernal. Jego wspólnik, Francisco Rosete,
utworzył złożoną z Indian i zbiegłych niewolników bandę, która walczyła pod hasłem
„Niech żyje Ferdynand VII!” i masakrowała wszystkich napotkanych białych.
W pierwszych dniach 1814 roku Rosete zdobył miasto Ocumare. Jego żołnierze gwałcili
kobiety i zabili trzystu ludzi, a potem przybili gwoździami do drzwi ich obcięte nosy,
uszy, piersi i penisy. W odpowiedzi Bolívar zarządził (trzydniową, jak się okazało) rzeź
około tysiąca dwustu Hiszpanów, którzy zostali zastrzeleni lub pozbawieni głów za
pomocą maczet. „Możecie sami bezstronnie osądzić, czy nie poświęciłem swego życia,
swego istnienia, każdej minuty swego czasu, aby uczynić z was naród” – powiedział
w przemówieniu wygłoszonym do mieszkańców Caracas.
Wkraczając do Caracas, Bolívar miał trzydzieści lat i choć dysponował tylko kilkuset
żołnierzami, których wartość bojowa była wątpliwa, zaczął się zachowywać jak jego
idol – Napoleon. Grał rolę samozwańczego dyktatora i dopiero po jakimś czasie wymógł
na cabildo miasta Caracas swą nominację oraz tytuł El Libertador. Zaprojektował dla
siebie napoleoński mundur i ustanowił Wojskowy Order Wyzwolicieli, który miał być
ekwiwalentem francuskiej Legii Honorowej. Można powiedzieć, że było już wówczas
trochę za późno na takie gesty, bo bohater Bolívara, po katastrofalnej wyprawie na
Moskwę i klęsce francuskich armii w Hiszpanii, miał właśnie poważne kłopoty
i przeżywał ciężkie chwile.
Bitwa pod Vitorią, do której doszło w 1813 roku, zwiastowała koniec obecności
Francuzów na Półwyspie Pirenejskim. W styczniu 1814 roku Kortezy przeniosły się
z Kadyksu do wyzwolonej stolicy kraju, a 24 marca uwolniony przez Francuzów
Człowiek Pożądany, czyli Ferdynand VII, powrócił do swego królestwa. Korzystając
z pomocy grupy reakcjonistów i wsparcia mas ludowych, kierowanych przez kler,
unieważnił konstytucję z 1812 roku. Hiszpania wróciła do autokratycznych rządów,
a Burbonowie ponownie stanęli przy sterze. Dało to do myślenia mieszkańcom kolonii
i dodało odwagi rojalistom, którzy nabrali jeszcze silniejszego wiatru w żagle po
abdykacji Napoleona i jego zesłaniu na Elbę. Bolívar, który pod ich naciskiem musiał się
wycofać z Caracas, ale próbował utrzymać w swych rękach Cartagenę, zdał sobie
sprawę, że sytuacja jest beznadziejna, i 9 maja 1815 roku wypłynął na pokładzie
brytyjskiego okrętu w kierunku Jamajki.
X. DUCH EPOKI

R ewolucja francuska głęboko wstrząsnęła Europą, natomiast Napoleon Bonaparte


zakłócił jej spokój na jeszcze inne sposoby. Przez niemal dwadzieścia lat gorączkowo
chodził po scenie, dominując nad przebiegiem akcji i pozwalając innym odgrywać tylko
role podrzędne wobec niego. Podbił masową wyobraźnię, budząc fascynację, której
zasięg znacznie przekraczał zakres jego władzy. Stwierdzenie, że był to człowiek
wielkiego formatu, nadzwyczajnie wręcz wyrastający ponad przeciętność, wciąż byłoby
niedopowiedzeniem. Zawrotna, bezprecedensowa kariera, jaką zrobił ten szczupły, wątły
młodzieniec w świecie sztywnych hierarchii i zawiedzionych ambicji, wydawała się
niemal cudownym zrządzeniem losu. Jego osiągnięcia miały kolosalny wymiar, jego styl
działania był heroiczny. Dzięki sile swej osobowości i rozmachowi w dziedzinie polityki
potrafił budować wizerunek wielkiego człowieka tak zręcznie jak żaden inny przywódca
od czasów Aleksandra Wielkiego i podobnie jak król macedoński ozdabiał ten wizerunek
aurą boskości. Był bożyszczem prześladowanych patriotów, bezsilnych reformatorów
i nieudolnych marzycieli. Zachowywał się tak, jakby był wykonawcą dawno wydanych
wyroków przeznaczenia. „Dlaczego Bonaparte wzgardził tymi wspaniałymi armiami
Renu, tymi osiemdziesięcioma tysiącami dobrze uzbrojonych i wyposażonych ludzi,
dowodzonych przez Jourdana i Moreau, ale mogących trafić pod jego rozkazy, gdyby
tylko sobie tego zażyczył, i wybrał dwadzieścia pięć tysięcy nagich i zagłodzonych
żołnierzy z genueńskiej riwiery? – zastanawiał się Aleksander Dumas, którego ojciec był
jednym z dowodzących nimi generałów. – Dlatego że Włochy są Włochami, krajem
bogatych wspomnień... i dlatego że wolał być Hannibalem niż Turennem czy Maurycym
Saskim”[1].
Napoleon był również znakomitym propagandystą. Już w 1796 roku wydawał
biuletyny, które miały podnosić morale jego żołnierzy i budować jego bohaterski
wizerunek. Do popularyzacji owego wizerunku przyczyniło się jedno z najbardziej
udanych heroicznych malowideł wszechczasów – obraz Davida, przedstawiający
przejście Napoleona przez Alpy w 1796 roku, stawia znak równości między nim
a Hannibalem i jest jednym z najbardziej fascynujących przykładów przedstawienia
osoby w sztuce europejskiej. Uczeń Davida, Antoine-Jean Gros, przeszedł Alpy
z Napoleonem i namalował niezapomniany wizerunek młodego generała, powiewającego
trójkolorowym sztandarem na moście pod Arcole. Później nawiązał metaforycznie do
wieczności, portretując go w cieniu piramid, a ukazując jego odwiedziny u chorych na
dżumę, uwypuklił zarówno monarszy immunitet, jak i chrystusowy dotyk. W ciągu
kolejnych lat powstały dziesiątki innych obrazów składających się na przeładowaną
symbolami ikonografię życia cesarza. Wielkie malowidło, zamówione u Anne-Louisa
Girodeta dla pałacu w Malmaison i ukazujące napoleońskich generałów witanych
w niebie przez Osjana, w zręczny sposób godzi z sobą sprzeczne wizje boskości.
Biuletyny Wielkiej Armii, wydawane regularnie podczas kampanii, przedstawiały
działania wojenne w sposób nieznany przedtem europejskiej historii. Opisywane w nich
wydarzenia rozgrywały się w wyobraźni czytelnika jak kolejne akty epickiej opowieści
o dokonaniach bogów. Francuzi przyzwyczaili się do bezprecedensowych osiągnięć
i oczekiwali coraz większych sukcesów. Tylko nieliczni byli zaskoczeni, kiedy Napoleon
kazał się koronować na cesarza, i to przez samego papieża. Nie śmiali się też
z budowanych przez niego łuków triumfalnych. Na placu Vendôme stanęła kolumna
z brązu, pochodzącego z tysiąca dwustu armat zdobytych pod Austerlitz, i Napoleon
kazał umieścić siebie, w rzymskim stroju, na miejscu zajmowanym kiedyś przez Króla
Słońce Ludwika XIV. Stworzył nową arystokrację, a w 1805 roku ustanowił
pięciostopniowy Order Legii Honorowej, którego kawalerowie tworzyli pochodzącą
z różnych klas społecznych elitę ludzi odważnych i zdolnych do poświęceń.
Zapewniał wszystkim obywatelom poczucie uczestnictwa w tym chwalebnym
apogeum i sprawił, że postrzegano go jako przedstawiciela prostych ludzi, zawsze
występującego po ich stronie przeciwko królom, arystokratom i księżom. W ten fikcyjny
wizerunek wierzyli też jego żołnierze, dla których pozostał le petit caporal – małym
kapralem. Powtarzali anegdoty o cesarzu, oddającym swój płaszcz przemarzniętemu
wartownikowi lub wręczającym własną manierkę rannemu szeregowcowi. Wykonując
takie gesty, przenikające do masowej świadomości za pośrednictwem popularnych rycin,
demonstrował ludzką solidarność i zapewniał żołnierzom udział w wielkim marszu przez
karty historii. Sam skromnego pochodzenia złączył nierozerwalnie swą osobę
z wielkością i chwałą Francji i stał się wcieleniem ludu. Ale nie występował tylko
w imieniu Francuzów. Żołnierze, którymi dowodził, reprezentowali różne narodowości
i religie. Idąc do ataku, by umrzeć za sprawę ludu, walcząc przeciwko królom, nie wołali
„Vive la Nation!”, lecz „Vive l’Empereur!”.
W pamiętnym pierwszym zdaniu Pustelni parmeńskiej Stendhal opisuje reakcje
mieszkańców Mediolanu, którzy w 1796 roku, podczas wjazdu Bonapartego do miasta,
odkryli, że po upływie wielu stuleci znalazł się następca Cezara i Aleksandra.
A następnie, sięgając po licentia poetica, stwierdza, że cały naród obudził się i zaczął
śnić. Mit Napoleona – zbawcy, przekazywany z ust do ust, zaczął żyć własnym życiem,
a jego wynajdywane na nowo i zniekształcane formy stawały się pożywką dla
specyficznych nadziei i marzeń. Słoweński poeta Valentin Vodnik wizualizował ten mit,
posługując się językiem przywodzącym na myśl bajkę o śpiącej królewnie. „Napoleon
powiedział: «Obudź się, Ilirio!» – zapewniał swych rodaków – a ona westchnęła głęboko
i zaczęła się poruszać”[2]. Czescy chłopi opowiadali sobie, że Napoleon nadejdzie
z ognistym mieczem w ręku, by ukarać królów, panów i księży, którzy ich wyzyskują.
Osobliwa transpozycja nadziei doprowadziła do tego, że według niektórych
przepowiedni na czele armii francuskiej zjawić się miał zmarły cesarz Józef II (który
bronił interesów chłopów w sporze z posiadaczami ziemskimi i klerem). Niektórzy zaś
wierzyli, że Napoleon jest po prostu szukającym zemsty synem Józefa. W Rosji
prześladowana sekta starowierców przedstawiała Napoleona jako lwa z Doliny Jozafata,
który przybędzie, by obalić nikczemnego cara[3].
Nie tylko jednak prości, przesądni ludzie z oddalonych od świata wiosek wyobrażali
sobie Napoleona jako coś w rodzaju awatara, czy też jako wcielenie bóstwa. Wizja ta
przeniknęła także do umysłów niektórych nawet najbardziej wyrafinowanych
mieszkańców Europy, choć byli oni po prostu oślepieni jego olśniewającymi sukcesami.
Pokolenie zafascynowane mitami związanymi z postaciami Don Juana i Fausta było
zauroczone człowiekiem, który zdawał się mieć pakt z Bogiem lub Szatanem i otwarcie
wyzywał los na pojedynek. Byron i inni angielscy poeci byli nim zachwyceni, ale
największy podziw budził w Niemcach. Poemat Hölderlina Buonaparte jest
charakterystycznym przykładem oczarowania człowiekiem, który nie tylko przekracza
dosłownie i w przenośni wszystkie granice, ale którego nie można zmieścić nawet
w ramach utworu poetyckiego. Beethoven zadedykował mu swoją najbardziej
uduchowioną symfonię Eroica. Heinrich Heine, obserwując wkraczającego do
Düsseldorfu Napoleona, wyobrażał sobie Niedzielę Palmową i wjazd Chrystusa do
Jerozolimy[4]. Europejczycy, którzy marzyli o lepszych czasach, ale nie widzieli dotąd
kogoś, kto umiałby do nich doprowadzić, dostrzegali w nim „opatrznościowego
człowieka”, który mógł im wskazać właściwą drogę. Filozof Georg Wilhelm Friedrich
Hegel, który w 1806 roku był świadkiem jego przejazdu ulicami Jeny w drodze na pole
bitwy, gdzie rozgromił pruską armię, nazwał go symbolem ducha epoki na koniu.
Wszędzie gdzie się pojawił, wnosił podmuch świeżości i nowoczesności. Najbardziej
dramatyczny był jego wpływ na skostniałe Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu
Niemieckiego. W 1801 roku Austria została zmuszona do uznania Republiki Francuskiej
i zaakceptowania jej zdobyczy w Nadrenii i Niderlandach. Stało się to impulsem do
reorganizacji cesarstwa. Doszło do sekularyzacji państw kościelnych i likwidacji
cesarskich miast. W całych Niemczech otwarte zostały getta, a Żydów uwolniono od
ograniczających ich prawa zakazów. W ciągu następnych lat Kodeks Napoleona –
symbol prawniczej nowoczesności – zaczął obowiązywać na wielkich obszarach
położonych na wschód od Renu. Do następnego kroku doszło w 1806 roku, po kolejnych
klęskach armii austriackiej.
Rankiem 6 sierpnia wielki herold Rzeszy przejechał w ceremonialnych szatach
ulicami Wiednia. W kościele Dziewięciu Chórów Anielskich zadął w trąbę, a potem
odczytał proklamację cesarza Franciszka II, w której zrzekał się on swego cesarskiego
tytułu. Pod dyktando Napoleona władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Franciszek II,
stał się cesarzem Franciszkiem I, cesarzem Austrii. Kiedy herold dął w trąbę, przenosząc
Rzeszę i siebie do historii, zebrani na ulicach wiedeńczycy mówili żartem, że jeśli cesarz
nie będzie uważał, może skończyć jako Franciszek 0.
Franciszek nie został dalej zdegradowany, ale dokonane tego dnia przejęcie władzy
było równie drastyczne jak to, do którego doszło na Place de la Concorde 21 stycznia
1793 roku. W Niemczech władca nie został zgilotynowany, bo celem Napoleona nie była
detronizacja Habsburgów, a jedynie odebranie im płaszcza Karola Wielkiego. Ale
kradnąc im ten płaszcz, stworzył warunki do oddania suwerennej władzy w ręce
niemieckiego narodu. Zmierzając do likwidacji cesarstwa, rozpoczął proces
„mediatyzacji”, polegający na zniesieniu przywilejów setek imperialnych hrabiów
i rycerzy i połączeniu należących do nich obszarów lennych w większe państwa.
W wyniku tych zmian zniknęły tysiące granic, drobiazgowych restrykcji prawnych
i archaizmów, przeciwko którym występowali pisarze Aufklärung oraz przedstawiciele
pokolenia Sturm und Drang.
Tylko nieliczni inteligentni Niemcy nie aprobowali posunięć Napoleona, wywołały
one wszakże wiele pytań i uraziły uczucia co bardziej wrażliwych obserwatorów.
Postępowi Niemcy witali z zadowoleniem wzrost wpływów francuskich po 1789 roku,
a nawet ingerencje Francji w sprawy ich państwa. „Żaden Niemiec, uważający się za
wolnego człowieka, choć za jego plecami świszcze bat despoty, nie ogarnie rozumem
korzyści płynących z zostania Francuzem” – zawołał poeta Christian Friedrich Schubart
po wcieleniu Alzacji do Francji w 1791 roku[5]. Ale takie intelektualne i emocjonalne
podporządkowanie sąsiedniemu krajowi nie mogło być trwałe. Entuzjastyczne wstrząsy
społeczne i niejasne procedury prawne towarzyszące rewolucji francuskiej były
sprzeczne z cechującym Niemców szacunkiem dla prawa, umiłowaniem porządku
i skłonnością do głębokich refleksji.
Najbardziej podatnym na wpływ tego, co działo się we Francji, obszarem Niemiec
były tereny leżące na lewym brzegu Renu. Istniejące tam liczne małe państewka, takie
jak Kolonia czy Moguncja, stanowiły typowe przykłady najbardziej anachronicznych
rozwiązań cesarstwa. Konserwatywna prasa uważała, że wszystko, co dzieje się za
francuską granicą, jest w jakiś sposób „nie niemieckie”, ale w Moguncji działał również
bardzo aktywnie klub liberalnych „patriotów”, zrzeszający entuzjastów rewolucji.
Należeli do nich elektor Moguncji, lekarz Georg Christian Wedekind, a także chłopski
syn, filozof Adam Lux, marzący o powszechnej wolności młody człowiek o długich
włosach i pięknych oczach. Przystępując do pisania swojej pracy doktorskiej, trafnie
wybrał na jej temat entuzjazm. Członkiem tej grupy był również Georg Forster,
prawdziwie pozbawiony korzeni internacjonalista. Urodził się w niemieckiej rodzinie
szkockiego pochodzenia, dorastał w Polsce, w okolicach Gdańska. W wieku osiemnastu
lat towarzyszył w wyprawie dookoła świata swemu ojcu, który był członkiem ekipy
kapitana Jamesa Cooka. Potem pracował jako nauczyciel przedmiotów ścisłych
w Kassel, na uniwersytecie w Wilnie, a w końcu w Moguncji[6].
W październiku 1792 roku, kiedy do Moguncji wkroczyła francuska armia generała
Adama-Phillippe’a de Custine’a, ludzie pokroju Forstera i Wedekinda powitali ją
z hałaśliwym entuzjazmem. Zachęceni przez Custine’a, zaczęli wprowadzać w mieście
i jego okolicach rewolucyjny porządek. 13 stycznia 1793 roku Custine zasadził drzewo
wolności, które miało symbolizować postępy idei rewolucyjnej. Ale Forster miał
ambitniejsze plany, gdyż chciał, by lewy brzeg Renu stał się częścią republiki
francuskiej. W marcu 1793 roku pojechał z Adamem Luxem do Paryża, by błagać
Konwent o wyrażenie zgody na przyłączenie do Francji pierwszej republiki niemieckiej.
Wywołało to zgorszenie w innych regionach Niemiec, a własny ojciec Forstera
powiedział, że powinno się go za to powiesić. Forster zraził się zresztą rychło do
Francuzów i zaczął nazywać rewolucję ekskrementem ludzkości. A Adam Lux został
posłany na gilotynę, gdyż występował w obronie Charlotte Corday, zabójczyni Marata.
Na kartach swego ogłoszonego w 1798 roku wielkiego dzieła Spór fakultetów
starzejący się Kant twierdził, że choć niektóre przejawy rewolucji francuskiej mogą
wydawać się upiorne, ona sama była z natury rzeczy moralna, gdyż każde społeczeństwo
ma prawo tworzyć własne prawa i własne zasady moralne. Dla Hegla była ona – tak jak
początek chrześcijaństwa i reformacji – wyzwoleniem ludzkiego umysłu, jednym
z przełomowych momentów w dziejach ludzkości, świadectwem jej dojrzałości[7]. Uczeń
Kanta, Johann Gottlieb Fichte, postrzegał ją w bardzo podobny sposób, stwierdzając, że
„od tej pory tylko republika francuska może nazywać się krajem Sprawiedliwych”[8]. Ale
w miarę postępu rewolucji w Niemczech nasilało się przekonanie, że skłonni do
powierzchowności Francuzi jak zwykle pomylili pojęcia. Ponieważ postrzegali wolność
w kategoriach czysto technicznych, pozwolili na to, by dążenie do niej uległo
degeneracji i doprowadziło do rządów motłochu oraz rzezi niewinnych ludzi.
Niemieckich myślicieli bardziej interesowała „moralna wolność”, a liczni spośród nich
uważali, że właśnie „deprawacja” Francuzów skazała rewolucję na niepowodzenie. Tego
rodzaju wnioski świadczyły o sporej zarozumiałości, sugerowały bowiem, że francuskie
oświecenie, przy całej swej błyskotliwości, miało w sobie ukrytą skazę, natomiast
osiągnięcia intelektualne Niemców były głębsze i bardziej rzetelne[9].
Fichte dopatrywał się przyczyn wyjątkowości Niemiec w ich duchowości. Twierdził,
że nigdy nie upadną one tak nisko, by podbijać inne narody, że podczas gdy Francuzi,
Anglicy czy Hiszpanie walczą o bogactwo i dominację, rola Niemców polega na
pielęgnowaniu najwyższych wartości ludzkości. W podobny sposób postrzegali moralną
misję Niemiec Herder, Hölderlin, Schlegel i inni. Goethe, który nie wierzył w to, że
Niemcy mogą kiedykolwiek przeobrazić się w naród, uważał, iż powinni oni skupić swe
wysiłki na próbach stania się wolnymi istotami ludzkimi. Kiedy uchodził spod Valmy
kuchennym furgonem swego księcia, głównym tematem jego rozmyślań była nie
zraniona duma narodowa, lecz wynikające z nieudolności marnotrawstwo narodowego
potencjału. Uważał, że siła Niemiec leży w sferze kultury i duchowości i że właśnie
w tych obszarach powinny one przewodzić światu. Winny zabiegać o to, żeby stać się
dla Francji tym, czym Grecja była dla Rzymu.
Ponieważ Niemcy nie miały dominującej metropolii miejskiej, ważnymi ośrodkami
politycznymi i literackimi były wyższe uczelnie, takie jak na przykład Uniwersytet
w Jenie. Właśnie na tych uniwersytetach doszło do rozkwitu ruchu umysłowego,
zwanego romantyzmem. W związku z tym miał on nie tylko wpływ na niemiecką
literaturę, lecz także ukształtował umysły całego pokolenia w znacznie większym stopniu
niż we Francji czy w Anglii. Mając swe korzenie w okresie Sturm und Drang, bardzo
mocno odcisnął swoje piętno na grupie ludzi, spotykających się w jenajskim domu
Augusta Wilhelma Schlegla. Ci wcześni romantycy – Ludwig Tieck, Wilhelm Heinrich
Wackenroder, Friedrich Schelling, Friedrich Daniel Ernst Schleiermacher i Friedrich von
Hardenberg (piszący pod pseudonimem Novalis) – nie bez powodu byli nazywani nową
sektą. Nie należeli z pewnością do czułostkowych sentymentalistów, gdyż interesowali
się bardziej formą i estetyką niż uczuciami. Nie szukali – jak romantycy angielscy czy
francuscy – uczuciowego spełnienia. Poszukiwali bardziej czystego i harmonijnego stanu
istnienia. Bez względu na to, czy badali naturę czy absolut, miłość czy śmierć, zawsze
szukali Boga. Ich poczynania miały jednak też z konieczności charakter polityczny – bez
względu na to, czy czerpali ideały ze starożytnej Grecji czy z wczesnego
chrześcijaństwa, zawsze stawali wobec tego samego problemu, wynikającego z potrzeby
określenia istoty własnej niemieckiej tożsamości.
Niemieckiej tożsamości coraz trudniej było znaleźć swe miejsce w Europie,
podporządkowanej już nie tylko francuskiej hegemonii kulturalnej, lecz prawdziwej pax
gallica. Mieszkańcy Nadrenii, których rodzinny kraj został w 1797 roku przekształcony
w Republikę Cisreńską, usiłowali wzbudzić w sobie entuzjazm do tego wydarzenia.
Miejscowy patriota Joseph Görres osobiście zasadził drzewo wolności w Koblencji
i wygłosił poruszającą mowę na cześć przynoszących wolność Francuzów. Ale ta
„siostrzana republika” była coraz bardziej traktowana jak kolonia i obóz dla francuskich
wojsk. Francuscy żołnierze zachowywali się tak, jak zwykli czynić to żołnierze, toteż
mieszkańcy Nadrenii odczuwali coraz większe rozczarowanie. To samo działo się na
innych obszarach Niemiec. Młody pisarz Henri Beyle jako komisarz wojenny
w Brunszwiku wpajał francuską kulturę jego mieszkańcom, ale przy okazji
demonstrował podziw dla Niemiec, dodając do swych wielu pseudonimów słowo
„Stendhal”, by uczcić miejsce narodzin niemieckiego naukowca Johanna Winckelmanna
(urodzonego w miejscowości Stendal). Wszędzie jednak, gdzie pojawiali się Francuzi,
dochodziło do zorganizowanych rabunków – Niemcy płaciły wysoką cenę za francuską
kulturę. Koncepcja francusko-niemieckiej symbiozy, będącej czymś w rodzaju
współczesnej symbiozy grecko-rzymskiej, zaczęła wyglądać na kiepski żart.
„Wierzyliśmy, że jesteśmy w Rzymie, ale znaleźliśmy się w Paryżu” – przyznawał
Görres[10].
Centralnym punktem wywodów Herdera było twierdzenie, że każdy naród z tytułu
swego wrodzonego charakteru ma do odegrania specjalną rolę w wielkim procesie
historii. Tymczasem na światową scenę wkraczały kolejne narody, mające wykonać
własne zadania. Francuzi tłoczyli się na proscenium, ale panowało coraz bardziej
powszechne przekonanie, że nadchodzi czas Niemiec i że niebawem dokonają tego, co
jest im przeznaczone. Ci zaś z pewnością wydawali się gotowi do odegrania owej roli.
W kraju roiło się od bezczynnych młodych mężczyzn, a od czasów Sturm und Drang
upowszechnił się w nim kult działania, rozumianego jako rewolta przeciwko
ogłupiającym siłom racjonalizmu lub jako transcendentny akt asertywności. Fichte
utożsamiał każde odważne i nieskrępowane działanie z wyzwoleniem.
Problem polegał jednak na tym, że pojęcie narodu nadal nie było wyraźnie określone.
Niektórzy opierali jego definicję na języku i kulturze, inni – jak Fichte – na poziomie
świadomości. Niemcy mieli według niego bardziej kreatywną naturę niż inne narody,
gdyż byli jedynym prawdziwym narodem Europy, Urvolk, i mówili jedynym
autentycznym językiem, Ursprache. Inni uważali naród za rodzaj kościoła,
zdefiniowanego przez „misję” niemieckiego ludu. Filozof Adam Müller twierdził, że
istotą tej misji jest wyrażająca się poprzez miłosierdzie służba ludzkości i że każdy
człowiek, który poświęca swe siły na rzecz realizacji tego wspólnego celu, powinien być
uważany za Niemca. W swych wykładach z 1806 roku Fichte podkreślał związek między
świadomym działaniem a narodowością. Ci, którzy aktywnie demonstrowali swą
żywotność, należeli do Urvolk, ci, którzy tego nie robili, nie zasługiwali na miano
Niemców. Hegel postrzegał społeczność jako duchowy organizm, którego ekspresją,
kolektywnym duchem, czyli Volksgeist, była nadająca sens jego istnieniu religia[11]. Cała
dyskusja, w której mieszano elementy teologii, nauki i metafizyki, doprowadziła do
podnoszącego na duchu chaosu, stanowiącego filozoficzne wyzwanie.
Wobec braku jasno określonych parametrów geograficznych lub politycznych
narodowa egzystencja Niemiec musiała być oparta na jakimś wariancie koncepcji
rasowej. Zwolennicy tej teorii głosili ją coraz bardziej otwarcie. „Każda narodowość jest
sama w sobie całkowicie zamkniętą i zaokrągloną przestrzenią. Wszystkich jej członków
jednoczą więzy krwi; wszyscy (...) muszą być jednomyślni i trzymać się razem, tworząc
jedność – twierdził Joseph Görres, niegdyś entuzjastyczny internacjonalista. – Ta
instynktowna potrzeba, która wiąże wszystkich członków w jedną całość, jest prawem
natury, które góruje nad wszystkimi sztucznymi umowami... Rozbrzmiewający w nas
głos natury ostrzega nas i ukazuje nam dystans między nami a tym, co jest nam
obce”[12].
Aby zlokalizować i zidentyfikować tę „zamkniętą i zaokrągloną przestrzeń”, trzeba
było nie tylko zdefiniować niemiecką przynależność etniczną, lecz także sięgnąć
w przeszłość w poszukiwaniu typowo niemieckiej i organicznej jednostki narodowej,
którą można by przeciwstawić francuskiej koncepcji państwa, opartej na prawie
naturalnym i prawach człowieka. Biblią zwolenników tego poglądu była Germania
Tacyta. Pisana w innej epoce, ta książka mówi raczej o Rzymie niż o plemionach
germańskich. Przedstawiana w niej kraina jest wszystkim, czym nie jest Rzym – dzikim
obszarem, zamieszkanym przez ludzi nieznających takich pojęć jak sztuka, rzemiosło
czy rozrywka. A opisywane przez autora życie w leśnej głuszy stanowiło antytezę
klasycznej kultury Rzymu. Można ją uznać za pierwowzór mitu o szlachetnym dzikusie,
prezentujący wszystko, co utracił dekadencki Rzym. Spod pogardy, z jaką opisuje Tacyt
dzikich mieszkańców lasu, wyziera niejasne podejrzenie, że Rzymianie, sięgając po
zdobycze cywilizacji, wyrzekli się pewnych nienaruszalnych wartości.
Niemieccy nacjonaliści podjęli ten temat, gdyż odzwierciedlał on ich stosunek do
francuskiej kultury. Roma i Germania, miasto i las, zepsucie i czystość, stały się
paradygmatami obecnej sytuacji. Starożytny teutoński bohater Arminius (Hermann)
dowodził buntem niemieckich plemion przeciwko Rzymowi i pokonał legiony w Lesie
Teutoburskim. Jego potomkowie, którzy chcieli uwolnić Francję od „rzymskiego”
uniwersalizmu, mogli uznać to za dobry znak.
Dzieło Tacyta było też wykorzystywane przez tych, którzy chcieli umocnić wizerunek
odrębnego niemieckiego narodu posiadającego własny, niezależny charakter, swój
Volkstum. Wymagało to wielu niekoniecznie poprawnych dedukcji i pokrętnych
interpretacji starożytnego tekstu, mających potwierdzić prawdziwość metafizycznej wizji
niemieckiego narodu, połączonego wspólnotą krwi, ziemi i duszy. Znany historyk Ernst
Moritz Arndt przekonywał samego siebie, że Tacyt „zdawał sobie sprawę, iż warunkiem
przyszłej wielkości [Niemców] jest zachowanie czystości własnej krwi i własnej
odrębności”[13].
Sama sceneria zwycięskiej bitwy Hermanna, czyli las, była przedmiotem trwałej
fascynacji. Za symbol pierwotnej teutońskiej puszczy uznano dąb, którego legendarna
witalność stała się pożywką dla specyficznego fetyszyzmu. Stary sękaty pień, od lat
pozornie martwy, a jednak wypuszczający świeże pędy, uznano za symbol Niemiec,
które odradzały się po stuleciach politycznego niebytu. Postrzegany w ten sposób dąb
stał się tabernakulum narodowego ducha.
Pierwsi niemieccy romantycy, poszukując duchowych i estetycznych rekwizytów,
cofnęli się w głąb dziejów i odkryli na nowo średniowiecze, „piękne, wspaniałe czasy,
w których Europa była – według słów Novalisa – ziemią chrześcijan”. Średniowiecze nie
było skażone zatrutą wiedzą oświecenia. Stanowiło czas duchowej czystości, „epokę
wiary”. A także okres, w którym Niemcy odgrywały na terenie Europy dominującą rolę.
Wyraźnym symbolem tej dominacji był styl gotycki, który według Goethego
odzwierciedlał „najgłębsze poczucie piękna i proporcji, wywodzące się z prostej
i żywotnej niemieckiej duszy”[14]. Duch rycerskości, stanowiący emanację ówczesnej
kulturowej i duchowej jedności Europy, tworzył również ekspresję niemieckości.
Poszukiwania Volkstum wymagały również wynalezienia folklorystycznego kontekstu,
czyli jakiejś kultury przechowywanej rzekomo w duszach ludu – i romantyczni poeci
bardzo chętnie podejmowali takie działania. Clemens Brentano i Achim von Arnim
zbierali i publikowali niemieckie pieśni ludowe. Joseph Görres wydał dwa tomy ludowej
literatury. Odkrywano na nowo lub wymyślano ludowe zwyczaje i stroje, a ludowe
mądrości stawiano na piedestale jako bezpośrednie emanacje narodowego geniuszu.
Modny stał się styl życia wzorowany rzekomo na dawnych obyczajach Niemców, choć
w rzeczywistości był on co najwyżej mieszaniną pseudośredniowiecznych wyobrażeń
o konieczności potwierdzania swej odwagi i twardości charakteru poprzez pojedynki
i próby odporności. Nierzadko zresztą ci, którzy usiłowali odtwarzać średniowieczną
beztroskę i pogodę ducha, pogrążali się w obżarstwie, opilstwie i kłótliwości.

Proces narodowego odrodzenia nabrał rozpędu w wyniku upokarzającej klęski, jaką


ponieśli Prusacy pod Jeną w 1806 roku. Świadomość, że Napoleon rozbił wspaniałą
armię stworzoną przez Fryderyka Wielkiego, skłoniła Niemców do bolesnej samooceny
i unaoczniła im potrzebę regeneracji. Ale to upokorzenie uraziło również ich dumę
i rozwiało resztki sympatii dla Francji – a wraz z nimi uniwersalistyczne marzenia
z poprzedniego dziesięciolecia.
Francuzi stali się czarnymi charakterami, a ludzie, którzy wzywali do zbawczej
krucjaty mającej odrodzić Niemcy, przedstawiali Napoleona jako Antychrysta. Poeci
pisali patriotyczne poematy i antynapoleońskie pieśni. Uosobieniem tego dziwnego
koktajlu obsesyjnej paranoi, agresji i religijnej pruderii, typowej dla tej odmiany
nacjonalizmu, był Ludwig Jahn. Jego ulubione powiedzenie brzmiało: „Jeśli pozwalasz
swojej córce na naukę francuskiego, postępujesz tak samo, jakbyś uczył ją zawodu
prostytutki”[15].
Osoby bardziej metodyczne przystąpiły do działań zmierzających do zbudowania
narodu. „Musimy ukształtować ludzi w taki sposób, by pragnęli tylko tego, czego
naszym zdaniem powinni pragnąć” – deklarował Fichte[16]. Jahn chciał, żeby dzieci
przestały się uczyć historii świata i studiowały raczej dzieje Fryderyka Wielkiego; żądał
też, by imiona świętych zastąpiono w kalendarzu nazwiskami pruskich generałów,
a święta – rocznicami niemieckich zwycięstw. Porucznik Boyen postulował
wzmocnienie pruskiej armii przez likwidację prywatnego szkolnictwa i zastąpienie go
jednolitym systemem edukacyjnym, przygotowującym kandydatów do powszechnej
służby wojskowej. Uważał, że doprowadziłoby to do organicznego połączenia armii
z narodem[17].
Armia pruska opornie reagowała na próby reform. Jej klęska z 1806 roku potwierdziła
tylko opinie takich oficerów, jak Scharnhorst, Boyen i Gneisenau, którzy od dawna
podkreślali, że jest ona nadal armią osiemnastowieczną, pozbawioną takiej motywacji,
jaka legła u podstaw francuskich zwycięstw. August Neidhardt von Gneisenau pochodził
z rodziny prawników i drobnych urzędników państwowych, której szlachectwo było
wymysłem jego ojca (Gerhard von Scharnhorst, choć jego nazwisko brzmiało
arystokratycznie, był synem hanowerskiego wieśniaka). Walczył po stronie
Brytyjczyków w Ameryce, gdzie nauczył się doceniać militarną wartość
zaangażowanych emocjonalnie żołnierzy bijących się za swój kraj. Przykłady
francuskich armii rewolucyjnych, a także napoleońskich, utwierdziły go w tym
przekonaniu i skłoniły do działań na rzecz reformy armii pruskiej.
Analogiczny prąd odnowy ożywiał całe społeczeństwo. Utworzony w 1808 roku na
terenie Królewca Tugendbund, czyli Związek Cnoty, mający krzewić wartości
obywatelskie, rychło objął swym zasięgiem całe Prusy. W 1809 roku Ludwig Jahn
założył zrzeszający przedstawicieli klasy średniej Deutsche Bund z siedzibą w Berlinie.
Joseph Görres postulował wyrugowanie z życia państwowego wszystkich obcych
składników, by umożliwić rozkwit cech rdzennie niemieckich, i twierdził, że żadna siła
na świecie nie stanie na drodze narodu, który pragnie obronić swą duszę. „To, do czego
dążą Niemcy, będzie im dane w dniu, w którym wewnętrznie do tego dojrzeją”[18].
Nawet taki archetyp oświeceniowego kosmopolity jak Wilhelm von Humboldt
przeobrażał się w pruskiego patriotę. Reorganizował wówczas państwowy system
edukacyjny i zdołał przekształcić go w osobliwie uduchowioną strukturę, w której
wykształcenie i religia były z sobą nierozerwalnie związane.
Choć nastroje się zmieniały, rzeczywistość jednak nie szła za ich przykładem. Niemcy
wciąż były podzielone i podporządkowane francuskiej hegemonii. Kiedy Napoleon
wkroczył do Rosji w 1812 roku, znaczna część pruskiej kadry oficerskiej ubolewała nad
tym, że Prusy są nadal sojusznikiem Francji. Ich siły nie uczestniczyły w marszu na
Moskwę, ale miały wspierać Francuzów i osłaniać ich flankę w Prusach Wschodnich.
Wsparcie to byłoby bardzo cenne, kiedy przemarznięte niedobitki armii napoleońskich
brnęły przez Prusy i Polskę. Ale pruskie dowództwo właśnie wtedy doszło do wniosku,
że może bezkarnie pokazać swoje prawdziwe oblicze. Generał Yorck von Wartenburg,
dowodzący w Prusach Wschodnich czternastoma tysiącami żołnierzy, znalazł się
w sytuacji, w której mógł odegrać decydującą rolę. Marszałek Macdonald zdołałby przy
jego wsparciu utrzymać linię obrony na Niemnie i uniemożliwić Rosjanom wkroczenie
do Polski – bez tej pomocy skazany był na odwrót. Pruski generał kontaktował się od
pewnego czasu z Rosjanami za pośrednictwem młodego, służącego w armii carskiej
oficera, który nazywał się Carl von Clausewitz. W Boże Narodzenie 1812 roku Yorck
spotkał się z dowódcą rosyjskiej straży przedniej i podpisał z nim w Taurogach
porozumienie, unieważniające sojusz prusko-francuski. Było to pierwsze z serii
buntowniczych, całkowicie niezgodnych z rozkazami przywódców politycznych
posunięć pruskiej armii, które miały „ocalić” ojczyznę. Był to także sygnał wzywający
wszystkich nacjonalistów do ujawnienia się.
W ich pierwszym szeregu znalazł się gorliwy orędownik nowych idei, a przy okazji
literat Ernst Moritz Arndt. „Och, mieszkańcy Niemiec! – wołał do swych rodaków. –
Poczujcie na nowo obecność swojego Boga, usłyszcie groźny głos wieczności,
a usłyszycie również groźny głos swego Volk. Dzięki pomocy boskiej budzą się w was
na nowo honor i godność waszych ojców, ich chwalebne czyny odradzają się w waszych
duszach, ich szlachetność rozkwita na nowo w waszych sercach, cała niemiecka
Ojczyzna staje przed wami w boskiej aureoli świetności minionych wieków [...] Jedna
wiara, jedna miłość, jedna odwaga i jeden zapał muszą na nowo połączyć cały niemiecki
Volk w braterską wspólnotę [...] Bądźcie Niemcami, bądźcie jednością, którą spaja
miłość i lojalność, a nie pokona was nawet szatan!”[19]
Król Prus nie czuł się jeszcze na tyle odważny, by „być Niemcem”. Kazał aresztować
Yorcka, a potem przeniósł się do Wrocławia, by się znaleźć poza zasięgiem Francuzów.
W marcu 1813 roku, kiedy stwierdził, że może już bezpiecznie przyłączyć się do sił
antynapoleońskich, Fryderyk Wilhelm ogłosił utworzenie obywatelskich formacji
ochotników, Landwehry i Landsturmu. 17 marca wydał proklamację, w której oznajmił,
że jego żołnierze będą „walczyć o niepodległość oraz honor Volk”, i wezwał wszystkich
synów ojczyzny do udziału w tym przedsięwzięciu. „Moja sprawa jest sprawą Volk” –
zakończył niezbyt przekonująco[20]. Ale w warunkach powszechnego podniecenia nikt
nie weryfikował zbyt uważnie czyichkolwiek motywów. Sprawa niemieckiej ojczyzny
usprawiedliwiała wszystkie działania. „Zabijajcie ich! – zachęcał von Kleist żołnierzy
wyruszających na wojnę z Francuzami. – Na Sądzie Ostatecznym nikt nie będzie was
pytał o motywy!”[21]
Kampania 1813 roku, podczas której zebrane pospiesznie siły Napoleona usiłowały
stawić czoło połączonym armiom Rosji, Prus, Szwecji i Austrii i w końcu uległy im pod
Lipskiem, powinna – zdaniem René de Chateaubrianda – przejść do historii jako
„kampania młodych Niemiec, kampania poetów”. Tak była z pewnością postrzegana.
Młody Fichte przerwał swój berliński wykład na temat pojęcia obowiązku i obwieścił
studentom, że zajęcia zostają zawieszone do chwili, w której Niemcy zwyciężą lub zginą.
Wyszedł z sali przy burzliwym aplauzie zebranych, którzy za jego przykładem zaczęli
zapisywać się na listy wstępujących do armii wolontariuszy. Ale liczby dotyczące
najbardziej znanej formacji ochotniczej każą nam wątpić w to, żeby tych wolontariuszy
było znowu bardzo wielu.
Baron Adolf von Lützow organizował oddział straży obywatelskiej (Freikorps), który
miał walczyć u boku armii. Aby podkreślić jego ideologiczny rodowód, zaprojektował
mundur wzorowany rzekomo na „staroniemieckim” stroju i złożony z długiej zielonej
bluzy oraz wielkiego, miękkiego kapelusza z szerokim rondem. Jednostka ta przeszła
wszakże do historii dzięki jej najsłynniejszemu żołnierzowi, Theodorowi Körnerowi,
młodemu poecie, który odłożył pióro, by chwycić za broń. Zanim zginął na polu walki,
co nastąpiło niedługo po wyruszeniu na front, napisał szereg wierszy, z których
wynikało, że marzy o tym, by polec za sprawę Niemiec, gdyż zbiorowa śmierć,
jednocząca go z towarzyszami broni, będzie czymś w rodzaju zaślubin z ojczyzną. Jego
utwory były bardzo ponure, ale uderzały we właściwą nutę. Legendarny korpus Lützowa
szturmem wkroczył do niemieckiej mitologii jako złożony z żądnych śmierci poetów
i studentów, choć w rzeczywistości w przeważającej części składał się z rzemieślników
i robotników, a studenci i licealiści stanowili w nim tylko dwunastoprocentową
mniejszość[22]. Ale tego rodzaju szczegóły nie mogły zahamować rozpędzonej
ideologicznej lawiny, podobnie jak to, że znaczna część ludności traktowała
„wyzwolicieli” z jawną wrogością.
Wojna wyzwoleńcza – Freiheitskrieg – była przede wszystkim wojną zmierzającą do
oczyszczenia i samopoznania. Nie skończyła się z chwilą wyparcia sił francuskich
z Niemiec w 1813 roku. Nabrała w Niemczech prawdziwego rozmachu dopiero w 1814
roku, kiedy wojska Napoleona walczyły o przetrwanie na ziemi francuskiej. Wszystkie
stowarzyszenia i związki, które wyrosły z Tugendbund, przeżywały orgiastyczne
paroksyzmy teutomanii, a na uniwersytetach panował nastrój patriotycznego
podniecenia. Studenci wstępowali do towarzystw gimnastycznych stworzonych przez
Ludwiga Jahna, który zapuścił teutońską brodę i chciał wskrzesić „staroniemiecki”
język. Nosili bluzy z surowego lnu, miękkie altdeutsche czapki, przypominające
opadnięte kapelusze kucharskie, i krótkie mieczyki za pasem. Przemawiali do siebie
wyszukanym językiem, czym mieli nawiązywać do średniowiecznej poufałości.
Niektórzy ostentacyjnie prowadzili życie w czystości, nazywając się die Unbedingten –
nieugiętymi. Brali udział w wyszukanych pokazach gimnastycznych i spędzali wiele
czasu na śpiewaniu prymitywnych i niezwykle krwiożerczych pieśni. Goethe, który jako
nadinspektor uniwersytetu w Jenie został poproszony o powściągnięcie niektórych
ekscesów, uznał ich postawę za niemądrą i przygnębiającą. Trudno mu się dziwić. Jeden
ze studentów głosił: „Dajcie mi dobrą pieśń gimnastyczną, a możecie sobie wziąć całą
twórczość Fouquégo i Goethego”[23].
Ale wojna wyzwoleńcza toczyła się z nie mniejszą zaciętością na poziomie sztuki.
Poeci chętnie opiewali narodową krucjatę, a popierający ją malarze zgłaszali swój akces
w sposób bardzo pomysłowy. Caspar David Friedrich, który dotąd prezentował
symboliczny niemiecki krajobraz jako obiekt kultu w całej galerii obrazów, na których
podziwiający go ludzie przypominali świętych adorujących narodziny Chrystusa na
średniowiecznym tryptyku, zaczął teraz gloryfikować naród. Namalował kilka obrazów
przedstawiających rzekomy grób Hermanna, ukryty wśród potężnych, posępnych głazów
i jodeł. Spod jego pędzla wyszły też liczne cykle malowideł o tematyce wojennej. Inni
artyści uwieczniali grupy patriotycznych niemieckich ochotników, wyruszających do
boju w charakterystycznych czapkach, by wyzwolić ojczyznę. Joseph Görres stanął na
czele ruchu domagającego się dokończenia katedry w Kolonii i uznania jej za symbol
niemieckiego odrodzenia. „Niemcy – pisał – będą przeżywały wstyd i upokorzenia, będą
ofiarą wewnętrznych konfliktów i arogancji obcych państw, dopóki ich mieszkańcy nie
wrócą do ideałów, od których odwiodła ich samolubna ambicja, dopóki prawdziwa
pobożność i lojalność, jedność, świadomość celu i zdolność do poświęceń nie uczynią
ich na nowo zdolnymi do wzniesienia takiego budynku jak ten”[24].

Germaine de Staël, wybitna pisarka i córka Jacques’a Neckera, ministra, którego


dymisja wywołała rewolucję francuską, odbyła dwie długie podróże do Niemiec –
w 1803 i 1807 roku. Spotkała się z Goethem i Schillerem oraz większością innych
głośnych wówczas pisarzy i była nimi zachwycona. Nabrała wielkiego podziwu dla głębi
i duchowych wartości niemieckiej literatury oraz kultury, która leżała u jej podstaw,
i wyraziła swe uczucia w książce De l’Allemagne (O Niemczech). Kiedy w 1810 roku jej
dzieło trafiło do drukarni, odbitki szczotkowe zostały skonfiskowane i zniszczone
z rozkazu Napoleona. Cesarz nienawidził autorki, która zresztą odwzajemniała jego
głęboką niechęć, i zmusił ją do opuszczenia Francji. Nie wiadomo jednak, czy zakazując
wydania książki, kierował się wyłącznie antypatią. Kiedy madame de Staël złożyła
protest na ręce szefa policji, generał Savary podał jej inny powód zakazu druku. „Pani
ostatnie dzieło nie jest wcale francuskie” – wyjaśnił[25].
Trudno ustalić, czy Napoleon naprawdę gardził Niemcami, ale z pewnością sprawiał
takie wrażenie, a skutki tej jego wyraźnej awersji były dla tego kraju katastrofalne. Stał
się dla Niemców symbolem wyższości Francji i przekonał ich o niej serią zwycięstw,
które były dla nich upokarzające również z militarnego punktu widzenia. Jego
postępowanie wzbudzało w Niemcach najniższe instynkty, co miało w przyszłości
fatalne konsekwencje. Równie negatywne następstwa przyniósł jego bardzo podobny
stosunek do innego wielkiego narodu mającego głęboki problem z własną tożsamością –
do Rosjan.

Dzięki aktywnemu patronatowi carycy Katarzyny II wykształceni Rosjanie byli


o wiele bardziej wystawieni na wpływy oświecenia niż na przykład Hiszpanie czy Włosi.
W latach osiemdziesiątych XVIII stulecia dzieła philosophes były ogólnie dostępne
i omawiane w salonach, na posiedzeniach towarzystw naukowych i na forum
rozwijającej się sieci lóż masońskich. Znany poeta Aleksandr Mikołajewicz Radiszczew,
autor ody Wolność, którą zadedykował amerykańskiej rewolucji, stwierdził, że oczekuje
na dzień, w którym do podobnego wydarzenia dojdzie w Rosji. Ale dzień ten był bardzo
odległy. Rosja flirtowała z oświeceniem, pozostawała jednak krajem, w którym panował
absolutyzm i istniało niewolnictwo, w którym nawet największy arystokrata nie był
wolny w zachodnim rozumieniu tego słowa[26].
Złudzenie rosyjskiego oświecenia nie przetrwało ataku na Bastylię. Wybuch rewolucji
we Francji wzbudził w kręgach dworskich przerażenie. Dyskutowano o nim z większym
zainteresowaniem i aprobatą w niektórych wolnomyślicielskich salonach, a nawet
w licznych gazetach. Ale kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych Radiszczew
opublikował swą Podróż z Petersburga do Moskwy, relację z wyimaginowanej wyprawy
(jaką mógłby odbyć Sterne na grzbiecie Raynala), przedstawiającą rosyjskich posiadaczy
ziemskich jako „barbarzyńców” i „krwiopijców”, rozpętało się piekło. Katarzyna, która
szczyciła się tym, że koresponduje z Wolterem i Diderotem, kazała aresztować autora
i zniszczyć wszystkie egzemplarze książki. W kwietniu 1790 roku wydała również
rozporządzenia zmierzające do powstrzymania „epidemii” nowych idei. W 1792 roku
wezwała do krucjaty przeciwko rewolucji francuskiej i rozpoczęła własną kampanię,
wymierzoną przeciwko polskiej konstytucji. W tym samym roku wszyscy moskiewscy
księgarze zostali aresztowani, a ich sklepy zamknięto na czas śledztwa. Władze wydały
zakaz funkcjonowania tajnych stowarzyszeń. Antyjakobińska paranoja osiągnęła takie
rozmiary, że podejrzenia budziła nawet uprzejmość wobec służby.
Kulturalna ksenofobia miała w Rosji długą tradycję. Postępowanie Piotra Wielkiego,
który sprowadzał z Europy najnowszą technologię, fachowców i wzorce zachowania,
a także przeniósł stolicę ze staroruskiej Moskwy do kosmopolitycznego Petersburga,
budziło powszechne zastrzeżenia. Rosjanie byli niechętnie nastawieni do niemieckiej
ekspansji w sferach wojskowych oraz politycznych i podejrzliwie traktowali francuską
dominację w dziedzinie kultury. Cudzoziemskie maniery były kojarzone z zepsuciem
i odchodzeniem od uczciwych, prawdziwie rosyjskich wartości. Ale choć pisarze
wyśmiewali niewolników francuskiej mody, nie potrafili zaproponować alternatywnego,
wystarczająco atrakcyjnego modelu kulturowego. Wykształceni Rosjanie umieli pisać
i czytać tylko po francusku.
Poszukiwaniu narodowego języka, który mógłby służyć jako instrument literacki,
towarzyszyły spory i dyskusje, podyktowane chęcią zdobycia autorytetu. Michaił
Wasiljewicz Łomonosow proponował, by oprzeć się na bazie języka staro-cerkiewno-
słowiańskiego, gdyż jest on stary i uświęcony przez religię, więc może rywalizować
z łaciną. Inny poeta, Aleksandr Pietrowicz Sumarokow, wysunął z kolei twierdzenie, że
wszystkie podstawowe słowa są krótkie, a ponieważ rosyjskie słowo oko jest krótsze niż
łacińskie oculus, rosyjski jest językiem bardziej starożytnym niż łacina.
Temu dążeniu do uwiarygodnienia się przez język towarzyszyło sentymentalne
zainteresowanie ludowością, które zaczęło się w latach osiemdziesiątych XVIII wieku od
zbierania ludowych pieśni i innych folklorystycznych reliktów. Podobnie jak gdzie
indziej odezwały się tu echa dziedzictwa Osjana, przybierające postać apokryfu rzekomo
starego poematu zatytułowanego Słowo o wyprawie Igora oraz wielu innych nowych
opowieści, usytuowanych w na wpół legendarnej rosyjskiej historii. Pragnąc zbudować
obraz rosyjskiej przeszłości, której nikt dotychczas nie zadał sobie trudu utrwalić,
gromadzono kolekcje wszelkiego rodzaju „antyków”. Próby odtworzenia rosyjskiej
historii prowadziły do sporów dotyczących genealogii rosyjskiego narodu – ci, którzy
odrzucali cudzoziemskie wpływy kulturowe i opiewali głębszą, bardziej rosyjską duszę,
nie akceptowali teorii o jego pochodzeniu od Waregów.
Kruchość tego poczucia narodowej tożsamości sprawiła, że inwazja Napoleona
w 1812 roku była dla Rosji przeżyciem traumatycznym. Nie miała ona – jak w innych
krajach najechanych przez Francuzów – aspektu wyzwolicielskiego. Dokonany przez
niego pogrom rosyjskich armii, okupacja Moskwy, a przede wszystkim zniszczenie tej
kolebki rosyjskiej państwowości i kultury były dla Rosjan kamieniem obrazy. Wywołały
bezprecedensową eksplozję patriotyzmu i poczucia narodowej dumy, którą nasiliło
jeszcze bardziej odparcie francuskiego zagrożenia. Ale pogłębiły też kulturowy
kompleks niższości rosyjskiego społeczeństwa.
Pościg za uchodzącymi Francuzami i rosyjska okupacja Paryża były wielkimi
sukcesami. Ale pozostawiły w Rosjanach uczucie niedosytu. Nie wygrali oni ani jednej
bitwy tak głośnej jak Austerlitz czy Jena. A cała kampania wywarła głęboki wpływ na
psychikę żołnierzy. We wszystkich krajach, do których doszli, widzieli styl życia
całkowicie odbiegający od tego, co dotąd znali. Zauważyli, że francuscy i niemieccy
chłopi mieszkają w porządnie zbudowanych domach i dobrze się odżywiają, że nawet
pruscy żołnierze są traktowani bardziej humanitarnie niż oni. Doświadczenie to było
szczególnie poruszające dla oficerów. Pochodzili oni wyłącznie ze szlachty, więc znali
język francuski i byli wychowani na tej samej literaturze, jaką czytali wykształceni
mieszkańcy innych krajów. Mogli swobodnie rozmawiać zarówno z niemieckimi czy
angielskimi sojusznikami, jak i z francuskimi jeńcami czy cywilami. Byli pozornie
takimi samymi ludźmi jak poznawani przez nich Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy,
a jednak na każdym kroku uświadamiali sobie głębokie różnice. Te obserwacje zostawiły
w nich poczucie, że są outsiderami, niemal niezasługującymi na to, by partycypować
w europejskiej cywilizacji. Poczucie owo miało mieć w przyszłości poważne
konsekwencje.

Równie brzemienny w skutki i kulturowo stymulujący był wpływ Napoleona na


Wielką Brytanię. Zagrożenie, jakie stwarzał, uratowało ją w znacznej mierze od
wewnętrznych konfliktów i przeobraziło jej poczucie narodowej tożsamości. Stosunek
Brytyjczyków do Europy był w XIX wieku w dużym stopniu wynikiem reakcji na
poczynania Bonapartego i głoszone przez niego hasła.
W latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku Anglia była bliska katastrofy. W całym
kraju szerzyły się spiski i otwarcie wywrotowe działania, w których uczestniczyli nie
tylko członkowie straży obywatelskiej, lecz również żołnierze regularnej armii. Wiosną
1797 roku doszło w Portsmouth i Nore do buntów marynarzy. Niepokoje w Walii
i Irlandii i francuskie desanty w tych krajach ujawniły podatność na wewnętrzną rewoltę.
Odgłosy niezadowolenia dochodziły również ze Szkocji, której unia z Anglią nie miała
jeszcze stu lat i z której zaledwie pięćdziesiąt lat wcześniej wkroczyła do centrum kraju
jakobicka armia.
Działalność Stowarzyszenia Zjednoczonych Szkotów, krzewiącego idee insurekcji,
zakończyła się słynnym procesem domniemanych rewolucjonistów. Jeden ze skazanych,
Thomas Muir, uciekł z miejsca zesłania w Nowej Południowej Walii i dotarł do Francji
przez Vancouver, Meksyk oraz Hiszpanię. W 1798 roku, w memorandum przekazanym
późniejszemu słynnemu ministrowi Napoleona, a wówczas jeszcze biskupowi,
Talleyrandowi, napisał, że na wezwanie do powstania przeciwko rządom Brytyjczyków
oczekuje sto tysięcy szkockich patriotów. Podobne zapewnienia składał inny
przebywający w Paryżu szkocki emigrant Robert Watson, który twierdził, że
„potomkowie nieśmiertelnego Osjana” przygotowują się do przywrócenia swemu
krajowi należnego mu miejsca w gronie wolnych narodów[27]. Ale Francuzi mieli
widzieć na ulicach Paryża oddziały żołnierzy w kraciastych spódniczkach, ozdobionych
emblematem świętego Jerzego wcześniej niż jakikolwiek Szkot powstanie przeciwko
angielskim „tyranom”. Trudno zrozumieć dlaczego.
Zachodnie wzgórza i wyspy Szkocji były zasiedlone przez Gaelów z Irlandii (zwanych
highlanders – góralami), którzy choć dawniej przypłynęli ze Szkocji, byli uważani przez
mieszkańców szkockich nizin za cudzoziemców. Ich narodowym instrumentem była
harfa, a nie dudy, znakiem rozpoznawczym zaś irlandzka, spinana paskiem kraciasta
koszula. Ponieważ ubożsi nie mogli sobie pozwolić na stanowiące część tego kostiumu
góralskie spodnie, przypominała ona często coś w rodzaju spódnicy. W latach
trzydziestych XVIII wieku pewien angielski oficer nazwał tę część garderoby kiltem,
a angielski krawiec pułkowy i manchesterski wytwórca sukna zaprojektowali jej
nowoczesną wersję. Po rebelii jakobitów z 1745 roku góralom zakazano noszenia broni
oraz spódniczek, spodni i innych charakterystycznych części garderoby,
umożliwiających im rozpoznawanie swoich pobratymców. Bezpośrednim skutkiem tego
zarządzenia było to, że te nędzne łachmany nabrały wielkiego znaczenia i stały się
wiodącym tematem prac wielu artystów, przedstawiających je w nierealistycznym,
gloryfikującym świetle.
Osjanistyczny „przemysł” Macphersona uczynił ze Szkotów przedmiot
zainteresowania piśmiennych mieszkańców Europy, jako że okazali się oni nagle
Kulturvolk, w dodatku zagrożonym wyginięciem. W 1778 roku utworzono w Londynie
Highland Society, które miało chronić ich rzekomo prastare tradycje, a w 1782 roku
uchylono zakaz noszenia ludowych strojów. Wszystko to jednak bynajmniej nie
zapowiadało narodowego odrodzenia Szkotów. Górale służący w licznych szkockich
jednostkach brytyjskiej armii, powstających na przestrzeni następnych trzydziestu lat,
nosili spódniczki, a każdy pułk miał swoje własne barwy. Ta standaryzacja doprowadziła
do powstania jednej z najbardziej rozpowszechnionych pseudotradycji. Ale była to
w istocie tradycja typowo brytyjska, wywodząca się z pól bitewnych i z przywiązania do
Korony.
Pseudonarodowe odrodzenie, do jakiego doszło w Szkocji i Walii, znajdowało swe
lustrzane odbicie w odrodzeniu prowincjonalnego patriotyzmu na terenie Anglii, ale
wszystkie te tendencje nie przyczyniły się do wytworzenia się narodowej spójności. Tak
zwani patrioci angielscy byli przeważnie poetami, opiewającymi czystość nieskażonej
zepsuciem wsi i przeciwstawiającymi ją korupcji, jaka panowała w metropolii oraz na
dworze. Także William Blake pisywał utwory o wydźwięku patriotycznym, ale jego
patriotyzm miał historyczny oraz religijny charakter i był pełen odwołań do Jerozolimy,
jaką podobno była kiedyś Anglia. Blake nie popierał nawet wojny z Francją. Thomas
Chatterton wymyślił zbiór rzekomo piętnastowiecznych wierszy oraz kilka utworów,
powstałych jakoby przed podbojem normańskim. Choć dowodziły one lokalnego
patriotyzmu autora i jego odporności na cudzoziemskie wpływy, to jednak nie należały
do tradycji Macphersona czy Morganwga. A miłośnicy antyku, którzy podobnie jak ich
walijscy i szkoccy koledzy zgłębiali stare źródła, robili to z ciekawości, nie zaś po to, by
znaleźć broń przeciwko swym przeciwnikom.
Mimo że w tym okresie nie pojawił się inspirowany duchowością czy względami
etnicznymi środek wyrazu, który można by uznać za emanację „angielskości”, epoka ta
zrodziła nowe poczucie brytyjskiej przynależności narodowej. Było ono do przyjęcia
zarówno dla niezadowolonych oraz buntujących się Anglików, jak i dla patriotycznie
nastawionych Szkotów czy Walijczyków. Jego najbardziej widocznymi symbolami stały
się armia i monarchia, czyli dwie instytucje, które zyskały w owym czasie aurę
świętości.
Armia była od dawnych czasów przedstawiana jako ciało obce, niezasługujące na
szacunek i dalece niedoskonałe. Kolejne zwycięstwa odnoszone podczas wojny
siedmioletniej poprawiły nieco jej wizerunek, ale choć ucierpiał on na skutek jej
brutalności i niekompetencji podczas niepopularnej wojny amerykańskiej, odzyskał
dawny blask, gdy tylko zaczęła ona gromić odwiecznego francuskiego wroga. Seria
zwycięstw na morzu, której kulminacyjnym punktem była wspaniała wiktoria w bitwie
pod Trafalgarem, uczyniła z brytyjskiej flagi symbol jedności narodowej i wymazała
z pamięci bunty, wywoływane z udziałem przymusowo wcielanych do marynarki
Zjednoczonych Irlandczyków. Brytyjską armię zrehabilitowały ponadto sukcesy
Wellingtona na lądzie, w których udział miały nie tylko pułki angielskie, lecz również
walijskie, szkockie i irlandzkie. Zwycięstwa owe były tym bardziej znaczące, że zostały
odniesione w walce z pełnymi bojowego zapału i niepokonanymi dotąd na kontynencie
międzynarodowymi siłami la Grande Nation, dowodzonymi przez geniusza sztuki
wojennej.
Chwałę armii brytyjskiej uwieczniała nowa ikonografia. Pierwszą z sugestywnych
ikon był obraz Benjamina Westa, na którym generał Wolfe umierał w momencie triumfu
nieopodal miasta Quebec, otoczony przez wiernych towarzyszy broni. Jerzy III
mianował Westa malarzem dworskim i zamówił u niego serię płócien, przedstawiających
chwalebne momenty dziejów Anglii. Tego rodzaju obrazy gloryfikowały brytyjski naród
za pośrednictwem jego armii, z której wyrastali nowi święci i męczennicy. Najbardziej
typową dla tego gatunku kompozycją jest chyba namalowany w 1807 roku przez Arthura
Williama Devisa obraz Śmierć Nelsona. Przypominający postać Chrystusa Nelson,
ubrany w białe szaty i rozświetlony aureolą, której źródłem jest stojąca w pobliżu
latarnia, wydaje ostatnie tchnienie pod pokładem HMS „Victory”, otoczony wiernymi
uczniami. Okręt ten miał stać się narodowym sanktuarium, a wykonane z jego drewna
pamiątki były przechowywane jako cenne relikwie.
Król Jerzy, który śledził z podziwem rewolucyjne widowiska wystawiane w paryskiej
scenerii, zorganizował w grudniu 1797 roku Marynarski Pochód Dziękczynny
z udziałem zwykłych marynarzy. Była to pierwsza z wielu uroczystości i defilad,
w których obok króla i żołnierzy mogli uczestniczyć prości ludzie. Osiem lat później, po
koronacji Napoleona, Jerzy III zaaranżował wspaniałe, niezwykle spektakularne obchody
Dnia Świętego Jerzego, połączone z dekoracją Orderem Podwiązki, która miała
podkreślić długoletnią tradycję tego odznaczenia. Była to zawoalowana odpowiedź na
uzurpatorskie, wielkopańskie gesty Napoleona i jego Légion d’honneur. Bezprawnie
sprawujący władzę „korsykański karierowicz” był wyszydzany i przedstawiany na
złośliwych karykaturach jako wcielenie całkowicie obcej na Wyspach tyranii
i wulgarności, a Brytyjczycy szli za przykładem króla i pogardliwie traktowali osobę
i poczynania Napoleona. Podjętą przez Jerzego III odbudowę Windsoru też dyktowała
chęć uwiarygodnienia swych rządów i uwznioślenia monarchii, które oparto na
rekonstrukcji dawnych tradycji. Cały ten proces był najeżony nonsensami i przejawami
szarlatanerii, ale znakomicie współgrał z zabarwionymi religijnym zapałem nastrojami
ludności.
Brytyjska monarchia jednak tym różniła się od francuskiej, że nie funkcjonowała
w opozycji do narodu. Wspólnie z nim odwoływała się do wyższych ideałów
reprezentowanych przez mityczną Brytanię. Kiedy Nelson mówił swoim podkomendnym
przed Trafalgarem, że Anglia liczy na to, iż każdy z nich spełni swój obowiązek,
przemawiał nie w imieniu króla czy jakiegoś wyidealizowanego konceptu patrie, lecz
w imieniu wspólnego dziedzictwa, obejmującego ziemię, naród, kulturę i religię.
Wszystko to sprawiało, że Wielka Brytania odróżniała się od innych czołowych
państw Europy. Dawne, inspirowane religią przekonanie, że Brytyjczycy są narodem
wybranym, walczącym z agresywnością papiestwa, zostało zastąpione bardziej
współczesną wizją alternatywnego przeznaczenia, usankcjonowaną przez spektakularny
triumf brytyjskich sił zbrojnych. Dało to Brytyjczykom poczucie pełnej dystansu
wyższości nad resztą kontynentu, znajdujące potwierdzenie w jednym słowie –
„Waterloo”[28].
XI. GOLGOTA

O koło południa 18 czerwca 1815 roku francuski pisarz François-René de


Chateaubriand wybrał się na spacer po okolicy miasta Gandawa, niosąc w ręku
egzemplarz O wojnie galijskiej Cezara. Idąc powoli i zaglądając do książki, odniósł
w pewnym momencie wrażenie, że słyszy odległy grzmot. Uniósł wzrok ku niebu,
zastanawiając się, czy nie zawrócić, ale ponieważ dostrzegł tylko jedną czy dwie
niegroźne chmury, ruszył w dalszą drogę. Gdy jednak wiatr zmienił gwałtownie
kierunek, znów usłyszał grzmot, tym razem wyraźniej. Dopiero po chwili zdał sobie
sprawę, że to armatni wystrzał. „Ta wielka, nadal niemająca nazwy bitwa, której odgłosy
słyszałem, stojąc u stóp samotnej topoli – pisał później – była bitwą pod Waterloo!”
Chateaubriand był głęboko wierzącym, pobożnym katolikiem. A także zdecydowanym
monarchistą. Nienawidził bezprawnych i brutalnych rządów Napoleona. Gardził
cesarzem, gdyż uważał go za uzurpatora, który zamordował księcia d’Enghien. Nigdy
nie wybaczył mu też tego, że kazał zabić jego brata Armanda. Chateaubriand sprawował
funkcję ministra w służbie króla Ludwika XVIII, który schronił się w Gandawie, po tym
jak został wygnany z Paryża przez powracającego z Elby Napoleona. Ale słuchając
dochodzącego z oddali huku dział, doznał dziwnego poruszenia i ku własnemu
zdumieniu poczuł nadzieję, że Napoleon pobije Brytyjczyków i ich sprzymierzeńców.
„W tym momencie patrie zawładnęła moim sercem” – zanotował[1]. Jego reakcja
ilustruje paradoks, który sprawił, że Francja, podobnie jak inne kraje, była na przestrzeni
następnych dziesięcioleci państwem, w którym nie dało się rządzić.
Bezspornym faktem jest, że pokój, który zstąpił na Europę w 1815 roku, przyniósł
ulgę przeważającej większości mieszkańców kontynentu i powinien być witany
z powszechną radością. Wojny trwały – z przerwami – niemal dwadzieścia pięć lat.
Kohorty Napoleona prowadziły działania bojowe na większym obszarze niż jakakolwiek
inna istniejąca dotąd siła zbrojna z wyjątkiem armii Mongołów i Rzymian. Teren ich
działań sięgał od Lizbony do Moskwy i od Bałtyku po egipskie wybrzeże Morza
Śródziemnego. Nie była to epoka wojny totalnej, więc armie napoleońskie stanowiły
mniejsze zagrożenie dla ludności cywilnej niż wojska uczestniczące w wojnie
trzydziestoletniej czy w konfliktach zbrojnych XX wieku. Zakres zniszczeń był
ograniczony, a wpływ wojny na życie codzienne uderzająco niewielki – damy
z towarzystwa nadal jeździły do wód, a brytyjscy turyści odwiedzali Italię. Tylko od
czasu do czasu wybuch nowej rundy walk zmuszał ich do powrotu inną drogą. Natomiast
dla kogoś, kto jak Goethe mieszkał w samym centrum Europy, całe to doświadczenie
było bardziej interesujące niż uciążliwe. W 1806 roku, po bitwie pod Jeną, marszałek
Lannes, a po nim Ney i Augereau, wpadli do niego z wizytą w drodze powrotnej. Kilka
miesięcy wcześniej odwiedziła go pani de Staël, uciekająca na wieść o zbliżaniu się
wojsk do miejsca jej pobytu. W 1809 roku przebywający w Erfurcie Napoleon wezwał
go do siebie. Władca Europy oznajmił sześćdziesięcioletniemu pisarzowi, że Cierpienia
młodego Wertera były ulubioną książką jego młodości, i odznaczył go Legion
d’honneur. W 1812 roku, kiedy podróżujący incognito, pobity Napoleon zatrzymał się
w Weimarze, nie omieszkał przekazać poecie wyrazów swego uszanowania.
Niemniej w klimacie wojny wyrosły trzy pokolenia, a jej losy dotknęły w takim czy
innym momencie każdą rodzinę. Kontynent europejski przez dwadzieścia pięć lat karmił,
ubierał i wyposażał wielkie armie, angażując w to trudne przedsięwzięcie cały swój
potencjał produkcyjny. Płacono za ten wysiłek nie złotem, lecz papierowymi pieniędzmi,
które okazały się najbardziej trwałym dziedzictwem tego okresu. Francuski rząd
rewolucyjny wprowadził w 1789 roku assignats, czyli bony skarbowe, których pokrycie
miała zapewnić sprzedaż dóbr kościelnych. W ciągu kilku tygodni stały się one prawnym
środkiem płatniczym, a rząd drukował na bieżące potrzeby kolejne emisje. W 1794 roku
ich siła nabywcza sięgała zaledwie jednej trzeciej procenta wartości nominalnej,
a w 1797 roku zostały uznane za bezwartościowe. Doświadczenie to wzbudziło we
Francuzach do dziś wyczuwalną niechęć do waluty papierowej, ale nie położyło kresu
nowym jej emisjom. W okresie wojen napoleońskich wszystkie europejskie państwa
drukowały papierowe waluty, które z reguły – nie wyłączając brytyjskiego banknotu
jednofuntowego – gwałtownie traciły na wartości. Ta prowadzona na wielką skalę
kradzież pracy, produktów rolnych i towarów dotknęła większość mieszkańców Europy.
Na niektórych obszarach grabież ta miała szczególnie drastyczne rozmiary. Walki
w Hiszpanii stały się wyjątkowo brutalne, a ponieważ wojna miała po części charakter
partyzancki, ich skutki odczuła cała ludność. Włochy zostały obrabowane z przerażająco
dużej części swego dziedzictwa kulturalnego i obłożone przez Francuzów bezlitosnymi
podatkami. Moskwa spłonęła. Polska była traktowana jako bezpłatny spichlerz i źródło
mięsa armatniego. Nawet Francja znalazła się na skraju ruiny. Pozostając w stanie wojny
od 1792 roku, wykorzystywała cały swój potencjał, by obronić swe granice i narzucić
hegemonię całemu kontynentowi. W latach 1800–1815 powoływano do wojska nie
więcej niż siedem procent populacji, ale w powszechnym przekonaniu było zupełnie
inaczej. Żyjący w tych czasach Francuzi mieli wrażenie, że wszyscy młodzi mężczyźni
są przymusowo wcielani do wojska natychmiast po ukończeniu szkoły. Szanowani
pisarze, tacy jak na przykład Benjamin Constant, od lat ostro krytykowali Napoleona
i jego reżim, a kiedy po 1812 roku jego gwiazda zaczęła blednąć, protesty ogarnęły cały
kraj. Francja marzyła o pokoju za każdą cenę. A jednak działa spod Waterloo, zamiast
zainicjować epokę złagodzenia ciężarów, satysfakcji i nowych nadziei, zwiastowały
okres niezadowolenia i frustracji. Liczni mieszkańcy kontynentu mieli prawo uznać, że
owe salwy nie rozbrzmiewały z okazji ponownych narodzin, lecz zapowiadały zbiorowy
pogrzeb.
Niektórzy podkreślali, że rewolucja francuska nie posunęła się tak daleko, jak
powinna. Inni twierdzili, że oświecenie miało w sobie wrodzoną skazę, a rewolucja była
jej fatalnym skutkiem. Nie brakowało też takich, którzy przypisywali rewolucji
apokaliptyczne cechy i uważali ją za zesłaną przez Boga bolesną próbę, mającą obudzić
wiarę, lub karę za wynaturzenia oświecenia i deprawację ancien régime’u. Chateaubriand
wniósł swój wkład do tej dyskusji, pisząc niezwykle sugestywną książkę zatytułowaną
Geniusz chrześcijaństwa, w której rehabilitował chrześcijaństwo i przedstawiał je
w formie przemawiającej do współczesnych intelektualistów. Jego wizja duchowo
odrodzonego katolicyzmu, wyłaniającego się z krwi i cierpień rewolucji, oraz
rycerskiego monarchizmu, wznoszącego się ponad niedawne walki o władzę, wpłynęła
inspirująco na większość francuskich romantyków. Ale idea uległości wobec woli Bożej
nie miała już siły przyciągania dla pokoleń, które wyrosły w przekonaniu, że centralnym
punktem wszechświata jest człowiek.
Wymogi wojny i konsekwencje gospodarczej blokady kontynentalnej zmusiły niektóre
obszary Europy do wkroczenia na drogę rewolucji przemysłowej. Towarzyszyły jej
nieodmiennie przerażające warunki pracy. Zarówno fabryki, jak i kopalnie stawały się
źródłami niedostatku i wyobcowania o skali, której za czasów ancien régime’u nie znali
nawet najbiedniejsi chłopi. W całym kanonie myśli oświecenia nie było ani jednego
stwierdzenia, które potrafiłoby kogokolwiek przygotować na tę sytuację, a okropności
owego zjawiska nie mógł złagodzić nawet najwyższy stopień religijnej pobożności.
Część księży, z których najbardziej znany był abbé Felicité de Lamennais, usiłowała
obudzić w Kościele większą wrażliwość społeczną, ale niewiele na tym polu osiągnęła.
Dla wielu ludzi epoka rewolucyjna i napoleońska była upajająca, gdyż budziła nowe
aspiracje i stwarzała klimat, w którym ich urzeczywistnienie wydawało się nie tylko
możliwe, lecz także łatwe. Sam Napoleon stanowił przykład człowieka znikąd, który
posiadł dzięki swemu geniuszowi i sile woli nieograniczone możliwości. Niekończąca
się potrzeba heroizmu i ofiarności umożliwiała osiągnięcie podobnego stanu wyzwolenia
ludziom skromnym i niewykształconym. Natomiast system narzucony po 1815 roku nie
tylko rozwiewał marzenia i gasił nadzieje, lecz w dodatku był żałośnie niezdolny do
zastąpienia ich jakąkolwiek inspirującą masy wizją.
Reżimy, które w 1815 roku narzuciły swą władzę w całej Europie, oficjalnie głosiły,
że podstawą ich systemu rządów i organizacji społecznej jest chrześcijaństwo. Car
Aleksander posuwał się na tej drodze jeszcze dalej. Uległ wpływowi baronowej Julii von
Krüdener, ryskiej awanturnicy, która odnalazła nagle Boga i wzbudziła w sobie
przekonanie, że przeznaczenie uczyniło ją zbawczynią świata. W 1808 roku poznała
niemieckiego pietystę Johanna Heinricha Jung-Stillinga, wierzącego, że z dzikich
ostępów Północy wyłoni się wielki człowiek, który obali antychrysta Napoleona
i wprowadzi świat w epokę szczęścia. Ona z kolei uznała, że Rosjanie są świętą rasą,
a Aleksander wybrańcem Bożym. 4 czerwca 1815 roku wkroczyła do jego głównej
kwatery w Heilbronnie i nakłoniła go do słuchania jej wywodów oraz do wspólnych
trzygodzinnych modłów, po których car był zapłakanym strzępem człowieka. Kiedy
wkroczył do Paryża, była przy nim i organizowała zbiorowe seanse modlitewne.
Dnia 10 września 1815 roku Aleksander dokonał ceremonialnego uroczystego
przeglądu wojsk, podczas którego baronowa siedziała na honorowym miejscu
i zachowywała się tak, jakby była wysłanniczką Niebios. Po zakończeniu uroczystości
car ogłosił, że kocha wszystkich swoich nieprzyjaciół i zamierza się modlić o zbawienie
świata. Nakłonił innych monarchów do oddania pod opiekę Chrystusa porządku
europejskiego, który wspólnie stworzyli na kongresie wiedeńskim. Spełniając jego wolę,
podpisali oni znaną jako Święte Przymierze deklarację, w której zobowiązali się do
opierania swych poczynań „na najwyższych prawdach, czyli Świętej Religii i naukach
naszego Zbawiciela”. Zadeklarowali też swą „niezłomną wolę kierowania się, zarówno
w sprawowaniu rządów nad swymi państwami, jak i w politycznych stosunkach
z władzami innych państw, wskazaniami Świętej Religii, a mianowicie zasadami
Sprawiedliwości, Chrześcijańskiego Miłosierdzia i Pokoju, gdyż zasady te nie odnoszą
się tylko do życia jednostek, lecz muszą również wywierać bezpośredni wpływ na
decyzje Władców i kierować wszystkimi ich krokami”[2].
Metternich nazwał tę deklarację górnolotną nicością, Castlereagh zbagatelizował ją
jako „przykład mętnego mistycyzmu i nonsensu”[3]. Ale była ona jednak czymś
ważniejszym. Wbrew zamierzeniom jej twórców stała się wyzwaniem. Przekształcała
traktat pokojowy w ideologiczną ortodoksję, oznajmiając światu, że wszystkie nadzieje
i pragnienia, które na przestrzeni minionych dziesięcioleci podniecały i inspirowały setki
tysięcy – jeśli nie miliony – ludzi, są odtąd wyklęte. Każdy, kto zgadzał się z Wolterem
lub Rousseau, każdy, kto walczył o niepodległość jakiegoś włoskiego księstewka lub
skrawka Polski, każdy, kto wierzył w braterstwo ludzi lub w jakąkolwiek inną typową
dla tej epoki mrzonkę – był w najwyższym stopniu podejrzany. Wszyscy tego rodzaju
niepoprawni marzyciele mieli wyrzec się swoich błędów i zaakceptować chrześcijańskie
wartości propagowane przez Święte Przymierze, które rościło sobie prawo nie tylko do
władania Europą, lecz także do odegrania roli jej zbawcy.
Monarchowie, którzy podpisali tę deklarację, przeczyli jej intencjom. Układ,
zatwierdzony podczas kongresu wiedeńskiego, był rzekomo oparty na zasadzie
legitymizmu, ale naruszał tę zasadę w rażący sposób. Republiki Genui i Wenecji nie
zostały odbudowane, Polska nie pojawiła się ponownie na mapie Europy. Sygnatariusze
układu potępili rabusia, ale zatrzymali jego łupy dla siebie. Tam gdzie było to dla nich
niewygodne, nie zwrócili Kościołowi jego majątków. Stara arystokracja nie otrzymała
rekompensaty, a monarchowie, którzy rządzili po 1815 roku, pragmatycznie
zaakceptowali nową elitę, zrodzoną z rewolucji i z epoki napoleońskiej. Choć papież nie
podpisał Świętego Przymierza, Kościół pogodził się z nowym porządkiem, a tym samym
wziął na siebie część odpowiedzialności.
Układ wiedeński stworzył też całkowicie nowy rachunek krzywd. Obsesyjnie tropiący
i zwalczający tendencje rewolucyjne politycy, którzy go zawarli, zobaczyli te narodowe
aspiracje, które wywoływały te tendencje lub stanowiły ich tło. Wykreślili nowe granice
i podzielili obszary w taki sposób, jakby chcieli zademonstrować, że są przeciwni tym
ideom. Stłumili kiełkujące marzenia o narodowym spełnieniu, które nabierały rangi
walki o świętą sprawę. Depcząc te marzenia, Święte Przymierze opowiedziało się po
stronie ich wrogów. Największym nieprzyjacielem kiełkujących ambicji Europejczyków
stał się austriacki kanclerz Klemens Lothar von Metternich, który wszędzie dopatrywał
się rewolucyjnych tendencji i zwalczał je zajadle przy pomocy niechlubnej armii
policjantów oraz szpiegów. Po drugiej stronie barykady stali gorliwi ochotnicy, ludzie
nieposiadający programu politycznego, lecz kierowani metafizycznym instynktem
w odróżnianiu dobra od zła. „Uprościłem swe polityczne poglądy, sprowadzając je do
niechęci wobec wszystkich istniejących rządów” – oznajmił lord Byron. Uważał on
sprawę ciemiężonych narodów za „istotę zawartej w polityce poezji”[4].

Mówiąc o ciemiężonych narodach, angielski poeta miał na myśli przede wszystkim


mieszkańców Italii. Najważniejsi uczestnicy kongresu wiedeńskiego właśnie tam,
bardziej niż gdziekolwiek indziej, zamierzali przywrócić status quo ante. Jedyną
przeszkodą na tej drodze okazał się – acz tylko chwilowo – Joachim Murat, w 1814 roku
nadal zasiadający na tronie Neapolu. Anglia, której flota miała decydujący wpływ na
losy tego regionu, była skłonna pozwolić mu na jego zachowanie. Ale Murat przekreślił
swoje nadzieje. Gdy dotarły do niego wieści o ucieczce Napoleona z Elby, poczuł się
w obowiązku poprzeć swego cesarza, a przy okazji podjąć próbę realizacji koncepcji,
która już od pewnego czasu nie dawała mu spokoju. „Przeznaczenie żąda od was, byście
w końcu stali się wolnym narodem” – oznajmił mieszkańcom półwyspu w proklamacji,
którą ogłosił 30 marca 1815 roku[5]. Potem pomaszerował na północ. W Rimini wydał
następną proklamację, przypominając Włochom ich chwalebną przeszłość i wzywając
ich do gromadzenia się pod jego sztandarem. Rossini skomponował muzykę do hymnu,
zaczynającego się od słów: „Powstań, Italio, nadeszła odpowiednia chwila!”. Murat
został nazwany pater patriae, ale rzeczona chwila jeszcze nie nadeszła: ci, którzy chcieli
powstać, byli nieliczni, a on sam został 3 maja 1815 roku pobity pod Tolentino, a później
pojmany i rozstrzelany.
Metternich mógł teraz robić, co chciał. Włochy miały zostać „związkiem
niepodległych państw, scalonych jedynie jako pojęcie geograficzne”. Wskrzeszono
dziesięć bytów politycznych w granicach z 1789 roku, które jednak zostały nieco
zmodyfikowane. Zmiany dotyczyły dwóch republik Wenecji, wcielonych do Austrii,
oraz Genui, którą przyznano królowi Sardynii jako rekompensatę za przyłączenie do
Francji części Sabaudii. Lukkę z republiki przekształcono w księstwo, a jedynym
państwem nieposiadającym monarchy było od teraz małe San Marino. Wygnani władcy
zostali ponownie osadzeni na tronach z wielką pompą. Niereformowalny Wiktor
Emanuel I Sabaudzki wrócił do swego sardyńsko-piemonckiego królestwa w peruce
i staromodnych spodniach do kolan. Z uporem przeszukując dworski almanach
z 1798 roku, mianował na nowo wszystkich urzędników, którzy zajmowali wtedy
stanowiska. Władcy mogli liczyć na militarne wsparcie Austrii, ale wiedzieli też, że jeśli
zaczną sprzyjać liberałom, narażą się na jej nadopiekuńczą interwencję. Metternich
proponował nawet utworzenie czegoś w „rodzaju centralnej policji, którą można by
informować o wszystkich spiskach, tajnych stowarzyszeniach i tym podobnych
rzeczach”. System został stworzony głównie po to, by żadne z włoskich państewek nie
mogło stać się na tyle silne, aby zagrozić dominacji Austrii i uniemożliwić Francji
wpływanie na losy półwyspu.
Realizacji tych celów miały służyć obecność Austrii w Lombardii i Wenecji oraz jej
rządzone przez Habsburgów przyczółki, czyli Parma, Modena, Toskania i Lukka. Na
południu interesy Austrii miała wspierać burbońska monarchia Neapolu, która została
przekształcona w Królestwo Obojga Sycylii. Jego król, Ferdynand I, dawniej IV, związał
się układem, który nie pozwalał mu na dokonywanie jakichkolwiek zmian na rządzonych
przez siebie obszarach i zobowiązywał go do korzystania z pomocy Austrii w obliczu
wszelkiego rodzaju zagrożeń. Na północy funkcję posłusznego jej policjanta miało pełnić
Królestwo Sardynii wraz z Piemontem i wzmocnione przez przyłączenie do niego Genui,
morskiej potęgi. Jego monarchę Wiktora Emanuela I Metternich uważał za „przednią
straż sił, mających ochraniać półwysep, dbać o zachowanie trwałego pokoju
i wykorzeniać ducha włoskiego jakobinizmu”[6].
Wspominając o „duchu włoskiego jakobinizmu”, Metternich miał na myśli splątane
sieci spisków, które pojawiły się na terenie Italii w okresie wojen napoleońskich.
W 1809 roku Buonarroti stworzył lożę masońską o nazwie Mondo, która miała skupiać
w swych szeregach resztki Adelfi i niekiedy była nazywana Sublimi maestri perfetti
(Wzniośli mistrzowie doskonali). Informacje odnośnie do jej dziejów i rozwoju pozostają
wyrywkowe, co jest typowe dla wszystkich tajnych stowarzyszeń. Wiadomo jednak, że
istniało w niej pięć stopni wtajemniczenia, a każdy z nich miał własne cele i metody
działania. Każdy z członków tej loży musiał być przed przyjęciem w jej szeregi
masonem wyższego stopnia. Buonarroti kierował nią teoretycznie za pośrednictwem
Wielkiego Firmamentu, ale trudno ocenić zakres tego kierownictwa. Mimo zastrzeżeń
części przywódców loża Mondo współpracowała z o wiele potężniejszym ruchem, który
był typowym produktem epoki i nosił nazwę Carboneria.
Krąży wiele mitów na temat pochodzenia karbonariuszy. Według wielu sprzecznych
z sobą teorii związek ten powstał w Anglii, Szkocji, Niemczech, Szwajcarii lub we
Francji, a został założony przez egipską boginię Izydę, przez Filomela z Teb (który
stawiał opór Filipowi Macedońskiemu), przez rzymskiego boga Mitrasa, przez żyjącego
w XI wieku świętego Teobalda, przez templariuszy, przez francuskiego króla
Franciszka I albo – jak sugeruje zresztą jego nazwa – przez niemiecki cech wypalaczy
węgla drzewnego. W istocie wyłonił się prawdopodobnie z jednego z odłamów
wolnomularstwa, takiego jak iluminaci. Wydaje się jednak, że był również związany
z compagnonnage francuskich wypalaczy węgla drzewnego, które było czymś pomiędzy
cechem a klubem towarzyskim i zrzeszało ludzi już choćby z racji uprawianego zawodu
rozsianych po odległych od siebie miejscach.
Karbonariusze pojawili się na terenie Italii około 1808 roku i szybko rozszerzyli swą
działalność na obszar całego półwyspu, zyskując wielką liczbę członków, „dobrych
kuzynów”, których – według różnych szacunków – było od kilku do ponad pół miliona.
Dzielili się na przypominające strukturę masońską loże, vendite, z których każda miała
własnego wielkiego mistrza. Choć istniały regionalne odchylenia, ich obrzędy, rytuały
i katechizmy były w zasadzie takie same. Inicjacja odbywała się we wnętrzu baracca,
czyli chatki, najlepiej wzniesionej w głębi lasu – jeśli takiej nie posiadano,
wykorzystywano w tym celu domek zbudowany w ogrodzie. Postulant był przez jakiś
czas przetrzymywany w „grocie rozmyślań”, następnie zawiązywano mu oczy
i wprowadzano go do wnętrza baracca. Stanąwszy przed wielkim mistrzem, który
siedział na pniu drzewa, musiał podać swe imię oraz inne dane osobowe, a potem
oświadczyć, że przebywał w lesie, by zebrać drewno do ogniska i że przyszedł do
„dobrych kuzynów”, gdyż pragnie znaleźć prawdę i nauczyć się panowania nad swymi
namiętnościami. Po wymianie mętnych formułek prowadzono go (nadal z zawiązanymi
oczami) do „lasu”, gdzie potykał się o kładzione na jego drodze przeszkody.
Symbolizowało to słabość śmiertelników i potrzebę wytrwałości. Później przechodził
między płomieniami, oznaczającymi miłosierdzie, które miało nigdy nie wygasnąć
w jego piersi. Wreszcie wprowadzano go ponownie do baracca i kazano mu uklęknąć.
Trzymając rękę na toporze, musiał przysiąc, że dochowa tajemnicy i nigdy nie odmówi
pomocy swoim „kuzynom”. Gdyby złamał tę przysięgę, jego ciało miało być porąbane
i spalone, a prochy rozrzucone na wietrze. Później pytano go, czego szuka, a on miał
odpowiedzieć: „Światła!”. Dopiero w tym momencie zdejmowano przepaskę z jego
oczu. Pod koniec ceremonii kazano mu składać dalsze przysięgi, uczono go różnych
znaków i powierzano mu kilka „tajemnic”.
Zachowane „katechizmy” karbonariuszy są mieszaniną najbardziej niemądrych
poglądów głoszonych przez philosophes. Własność jest w nich nazywana zbrodnią
przeciwko prawom gatunku ludzkiego. Ale większość tekstu ogranicza się do apologii
cnót, które są w istocie cnotami chrześcijańskimi. Moralny ton liturgicznych rytuałów,
rozpoczynających się od skandowania hasła „Wiara, Nadzieja, Miłosierdzie!”, był
bardzo budujący i bynajmniej nie sprzeczny z panującym klimatem religijnym czy
politycznym. Podczas inicjacji na drugi – czyli mistrzowski – stopień wtajemniczenia
przeciwstawiano sobie jednak te wartości w sposób, który znakomicie ilustruje
pomieszanie pojęć, jakie panowało w umysłach ludzi tej epoki.
Ceremonia miała formę sądu nad Jezusem i przypominała liturgiczne odczytywanie
Męki Pańskiej, które odbywa się w Niedzielę Palmową. Ale podsądnym był tu „Jezus,
Wielki Mistrz Wszechświata”, idealny człowiek, który usiłował oświecić biednych
i uwolnić ich z niewoli oraz wprowadzić prawa natury. Oskarżano go o polityczną
działalność wywrotową, a zarzut ten stawiały mu siły tyranii. Podczas ceremonii
odtwarzano nakładanie korony cierniowej, chłostę i niesienie krzyża, ale nie posuwano
się do ukrzyżowania, co miało przekonać kandydata, że jeśli poświęci się dla sprawy
w wystarczającym stopniu, również on może osiągnąć stan łaski uświęcającej
i zatriumfować nad śmiercią. Podczas inicjacji Wielkiego Wybranego i jego awansu na
wielkiego mistrza postulant zawisał na krzyżu między dwoma innymi mężczyznami, a na
jego lewej piersi malowano symboliczne piętno. Kiedy pozorował swą śmierć,
wybuchała zainscenizowana bitwa między członkami loży przebranymi w austriackie
mundury a ich kolegami w strojach karbonariuszy. Po triumfie nad śmiercią aspiranta
zdejmowano z krzyża i następowało jego zmartwychwstanie, czyli awans na wyższy
stopień wtajemniczenia.
Wszystkie te rytuały, jak również zachowane do naszych czasów patenty, certyfikaty
członkostwa i inne dokumenty – zawsze ozdobione wizerunkami różnych wersji krzyża,
korony cierniowej, słońca, księżyca, koguta, rózg, drabiny, świętego Teobalda, czaszek,
skrzyżowanych kości, cyrkli, pięciokątów, trójkątów, a niekiedy również papieskiej
tiary, w którą uderza piorun – sugerują, że zorganizowana religia w jakiś sposób
rozczarowała członków tych stowarzyszeń.
Rok 1815 był dla Italii – podobnie jak dla Francji – pogrzebem wielu marzeń. We
wstępie do czwartej pieśni Wędrówek Childe Harolda, napisanej w 1818 roku,
przebywający wówczas w północnej części półwyspu Byron stwierdza, że Włosi tęsknią
za „nieśmiertelnością niepodległości”. Były to tęsknoty dość zagmatwane. Stendhal,
który również długo przebywał w tym kraju, skarży się, że Włosi nie rozumieją swojej
historii, ale postępują jak ludzie usiłujący przyłączyć się do gry, w której uczestniczą
wszyscy inni. Fabrycy del Dongo, bohater Pustelni parmeńskiej, pojawia się pod
Waterloo w poszukiwaniu transcendentnych doświadczeń i spędza następne miesiące,
pytając samego siebie, czy naprawdę brał udział w napoleońskiej bitwie. „Cały naród
włoski jest wewnętrznie chory – pisał wytrawny podróżnik Heinrich Heine. – Wyraz
cierpienia na twarzach Włochów jest szczególnie zauważalny wtedy, gdy uczestniczą oni
w rozmowie dotyczącej nieszczęść, jakie spadają na ich kraj; miałem okazję zauważyć to
wielokrotnie podczas pobytu w Mediolanie. To jest najbardziej bolesna rana w piersiach
Włochów, którzy drgają konwulsyjnie, gdy tylko zostanie ona choćby najlżej
dotknięta”[7].
W takim właśnie kontekście należy oceniać działalność tajnych stowarzyszeń.
Przynależność do nich dawała poczucie aktywności w czasach, gdy żadna działalność nie
była możliwa. Rytuały obiecywały pociechę, której nie mógł zapewnić pozbawiony
wrażliwości Kościół. Braterstwo członków było w istocie wspólnotą wiernych, choć
sama wiara pozostawała niejasna.

„Król daremnie usiłował znaleźć swych poddanych w swoim ludzie, lud daremnie
usiłował znaleźć swego króla w monarchii, Francuzi daremnie usiłowali znaleźć
ojczyznę we Francji” – tak opisywał poeta Alphonse de Lamartine kraj, w którym
urodziła się Joanna d’Arc[8]. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta posępna wizja miała swe
źródło w jego własnych obserwacjach odnoszących się do postnapoleońskiej Francji.
Kiedy w 1814 roku Ludwik XVIII przybył do Paryża w taborze rosyjskiej armii, został
przyjęty zaskakująco dobrze. „Ogromna większość mieszkańców stolicy, a nawet jej
okolic, zjawiła się, by go przywitać entuzjastycznymi okrzykami – stwierdził marszałek
Macdonald. – Była to więcej niż radość – ten pokaz uczuć graniczył wręcz z ekstazą”[9].
Król nie potrafił niczego zbudować na tych uczuciach, więc jego popularność spadła na
łeb na szyję.
Najbardziej chyba oburzająca była jego uparta odmowa przyjęcia do wiadomości tego,
co wydarzyło się we Francji na przestrzeni minionego ćwierćwiecza. Wrócił do Paryża
ubrany tak samo jak w 1789 roku, kiedy go opuszczał – w pumpach do kolan,
jedwabnych pończochach i peruce z warkoczykiem. Był to gest symbolizujący jego
stosunek do mody (car Aleksander w tym samym czasie nosił spodnie i strzygł włosy na
sposób „rzymski”, podobnie jak Wellington). Ludwik zabronił posługiwania się
trójkolorowymi symbolami i zastąpił je dawną białą kokardą oraz białą flagą
powstańców z Wandei (która nigdy nie była sztandarem Francji). „Najjaśniejszy Panie,
narodowa kokarda jest dziś dla pana tym, czym była msza dla Henryka IV” – tłumaczył
marszałek Oudinot[10]. Ale Ludwik nie chciał go słuchać. Wykluczył też z życia
politycznego każdego, kto nie urodził się w czasach ancien régime’u, przyznając czynne
prawo wyborcze osobom co najmniej trzydziestoletnim, a bierne – czterdziestoletnim.
Gwarantowało to polityczną gerontokrację i skazywało młodych ludzi na niebezpieczne
w skutkach poczucie odrzucenia.
Król uciekł z kraju po kilku miesiącach, gdy Napoleon uszedł z Elby i pomaszerował
na Paryż. Cesarz został powitany ekstatycznie przez tych samych ludzi, którzy zaledwie
kilka miesięcy wcześniej z radością go żegnali, a ochotnicy pospieszyli pod jego
sztandary z niewidzianym od lat entuzjazmem. Kiedy Ludwik XVIII wrócił do stolicy po
bitwie pod Waterloo, przyjęto go już nieprzychylnie. Nie przejął się tym, bo teraz to on
panował nad sytuacją.
Ponieważ Napoleon został na zawsze usunięty z pola widzenia, a na ulicach Paryża
biwakowały rosyjskie, niemieckie i angielskie wojska, nie bał się żadnego buntu.
Zachowanie zaś ultrasów, czyli reakcjonistów, pragnących odwrócić bieg wskazówek
zegara, gwarantowało dominację nad wybieralnym ciałem ustawodawczym. Liberałowie,
choć na ich czele stali tacy ludzie jak La Fayette, nie potrafili stawić skutecznego oporu.
Nieliczna opozycja działała w konspiracji, której ośrodkami były tajne stowarzyszenia:
resztki antynapoleońskich Les Philadelphes, ugrupowania pronapoleońskie oraz różne
pseudomasońskie konfraternie o groteskowych nazwach, które przebywający
w Szwajcarii Buonarroti bez powodzenia usiłował zjednoczyć. Najbardziej aktywna była
Loge des Amis de La Verité, masońska organizacja wyróżniająca się religijnym
mistycyzmem i mająca w gronie swych członków tak znanych liberałów, jak La Fayette
i Benjamin Constant. Przygotowywano powstanie, które miało wybuchnąć w sierpniu
1820 roku, lecz jego plany zostały ujawnione przed tym terminem, a ona sama przestała
istnieć przed końcem tegoż roku. Władze udaremniły też zamierzenia spiskowców,
którzy chcieli opanować twierdzę Belfort i wywołać bunt tamtejszego garnizonu –
konspiratorzy trafili do więzień. Marsz na Saumur spalił na panewce, natomiast bunt
w La Rochelle został szybko stłumiony. Proces trzech sierżantów z La Rochelle i ich
egzekucja zdyskredytowały rząd, ale nie przyczyniły się do wzrostu popularności
opozycji, która po 1821 roku straciła rozpęd na skutek panującej w kraju apatii. Francuzi
czytali Waltera Scotta i oglądali obrazy przedstawiające średniowieczne sceny miłosne,
które nie kłóciły się z monarchistyczną tradycją i odrodzeniem katolicyzmu. Buntowała
się otwarcie tylko garstka takich artystów, jak protegowani La Fayette’a David d’Angers
i Ary Scheffer, którzy brali aktywny udział w spisku związanym z twierdzą Belfort. Ich
liczba miała jednak wzrastać, gdyż Ludwik XVIII był duchowo odległy od większości
Francuzów, a jego postępowanie urągało ich wyobrażeniu o sobie samych, opartym
głównie na symbiozie narodu z armią.
W czasach ancien régime’u szlachta uważała służbę wojskową za najszlachetniejsze
powołanie i okazję do zdobycia zaszczytnych wyróżnień, ale tej opinii nie podzielali
zwykli żołnierze, wtedy stanowiący najniższą kategorię ludzi. „Nie należy niszczyć
narodu po to, by stworzyć armię, a pozbawienie go wszystkiego, co w nim najlepsze,
byłoby równoznaczne z jego destrukcją – pisał reformator sił militarnych Saint-Germain
w latach siedemdziesiątych XVIII wieku. – W obecnym stanie rzeczy armie można
tworzyć tylko z ludzkiej mierzwy, z wszystkiego, co jest najbardziej bezużyteczne dla
społeczeństwa. Dyscyplina wojskowa musi oczyścić tę zdeprawowaną masę,
ukształtować ją i uczynić zdolną do służby”[11].
W swych tekstach dotyczących Korsyki i Polski Rousseau przedstawiał obrońcę
ojczyzny jako archetyp społecznej cnoty. Twierdził, że służbę wojskową powinien odbyć
każdy obywatel, gdyż wymaga tego nie tylko troska o obronność kraju, lecz również
konieczność społecznej integracji jednostek. Utożsamiał chęć walki z prawem do
narodowej egzystencji. Gwardia Narodowa była od chwili jej utworzenia symbolem
nowego francuskiego narodu. Ochotnicy z 1792 roku byli prezentowani jako enfants de
la patrie, obdarzeni niewinnością i czystością przywiązanych do swej matki dzieci.
W tym właśnie czasie weszło do użytku określenie „chrzest ogniowy”, definiujące
najświętszy rytuał. A świętość, będąca nagrodą dla obrońców ojczyzny, nie znikała
w momencie przekroczenia jej granic. Uczestniczyli oni bowiem w czymś ważniejszym
niż sama obrona Francji – nieśli swym bliźnim hasło braterstwa ludzi. Te właśnie
okoliczności stały się źródłem zupełnie nowego esprit de corps. Przed 1789 rokiem
żołnierze marzyli przeważnie tylko o tym, by wrócić do rodzinnych wiosek lub znaleźć
jakąś ciepłą kwaterę. Wojny rewolucyjne i napoleońskie stworzyły żołnierza, który
zaczął lekceważyć domowy spokój i uważać armię za swą rodzinę, swą duchową
wspólnotę.
Wiązał się z tym kult wiernego, prostego żołnierza, napoleońskiego grognard.
„Najpiękniejszą rzeczą po inspiracji jest oddanie sprawie – pisał Alfred de Vigny. –
Drugie miejsce po poecie zajmuje żołnierz”[12]. W marcu 1815 roku dwunastoletni
Aleksander Dumas oglądał Starą Gwardię maszerującą przez jego rodzinne miasteczko
Villers-Cotterêts w drodze pod Waterloo. „Och, obyśmy nigdy nie zapomnieli tych
żołnierzy, idących żwawym krokiem w stronę Waterloo, to znaczy w kierunku grobu –
napisał później. – To było oddanie sprawie, to była odwaga, to był honor! To była
najczystsza krew Francji! To były dwudziestoletnie zmagania z całą Europą; to była
Rewolucja, nasza matka; to nie była francuska szlachta, lecz elita francuskiego ludu! (...)
W tych ludziach, którzy – skazani na śmierć równie tragicznie i nieodwołalnie jak
starożytni gladiatorzy – mogliby zawołać: «Ave Caesar, morituri te salutant!», było coś
nie tylko wzniosłego, lecz również religijnego, wręcz świętego”[13].
Rozwiązując Starą Gwardię, symbolizującą wszystko, co najlepsze w ciągu minionych
dwudziestu pięciu lat, Ludwik XVIII obraził nie tylko armię, lecz również honor swego
kraju. Było to symptomatyczne dla całego reżimu restauracji. System rządzenia Francją
został przekształcony w żałosną karykaturę ancien régime’u, budzącą oburzenie wielu
wrażliwych ludzi, którzy nie żywili szczególnej sympatii dla Napoleona i jego sprawy.
Szlachetne instynkty wydawały się staroświeckie. Żołnierze wierni sprawie cesarza
zostali rozstrzelani, osadzeni w więzieniach lub wyjęci spod prawa. Niezbyt mądry, lecz
obdarzony charyzmą marszałek Michel Ney został stracony za zdradę. Szlachetni
patrioci ginęli w tajemniczych okolicznościach; generał Guillaume Marie-Anne Brune
padł ofiarą zamachu, a jego ciało zostało wywleczone z trumny i zhańbione. Na południu
kraju trwało antynapoleońskie polowanie na czarownice. Niższych rangą oficerów,
których jedyną winą była odmowa wyrzeczenia się przeszłości, spotykały różnego
rodzaju szykany, a bohaterowie musieli zarabiać na życie żebraniną.
Romantyczna wyobraźnia pozwalała zamieniać fizyczną klęskę lub niepowodzenie
w duchowy triumf. Literatura poprzedniego stulecia była szkołą identyfikowania się
z wielkimi przegranymi, takimi jak des Grieux, bohater Prevosta, Saint-Preux, bohater
Rousseau, czy Werter, bohater Goethego. Status tych postaci uszlachetniała
chrześcijańska koncepcja odkupienia przez cierpienie i odrodzenia po śmierci. Na
początku XIX wieku pokonany bohater stał się obiektem kultu w takim samym stopniu
jak niespełniony geniusz. Wielkość i piękno porażki sprawiały, że sukces okazywał się
nawet lekko podejrzany. W obliczu prześladowań, na jakie narażeni byli bohaterowie
Francji, szczęście mogło wydawać się aktem zdrady albo przynajmniej symptomem
moralnej ohydy.
Generał François Lallemand stworzył w Teksasie azyl dla napoleońskich żołnierzy,
którzy mieli tam teoretycznie dożywać swych dni w garnizonowej atmosferze. Tylko
stosunkowo nieliczni zdecydowali się na emigrację. Ci, którzy pozostali w kraju, mieli
jednak przykre wrażenie, że są wygnańcami. To poczucie alienacji dokuczało nie tylko
skazanym na bezczynność żołnierzom.
Najbardziej poszkodowani byli młodzi przedstawiciele następnego pokolenia.
„Tysiące dzieci, poczętych między dwiema bitwami, wykształconych przy
akompaniamencie bębnów, patrzyły na siebie ze smutkiem, napinając swe wątłe
mięśnie – pisał Alfred de Musset. – Od czasu do czasu pojawiali się ich zakrwawieni
ojcowie, brali je na ręce i przyciskali do swych uszamerowanych złotem piersi, a potem
stawiali je z powrotem na ziemi i ponownie wsiadali na konie”[14]. Właśnie ci młodzi
ludzie, pozbawieni szansy dowiedzenia swych talentów i sprawdzenia możliwości, czuli
się oszukani. „Należę do generacji urodzonej wraz ze stuleciem, a wykarmionej na
cesarskich biuletynach – pisał Alfred de Vigny, którego można uznać raczej za rojalistę
niż za zwolennika Napoleona. – Ta generacja miała zawsze przed oczami nagą szablę,
ale sięgnęła po nią w momencie, w którym Francja chowała ją ponownie do burbońskiej
pochwy”[15].
Jego kolega, Alfred de Musset, wskazywał głębsze przyczyny tego niezadowolenia.
W swej Spowiedzi dziecięcia wieku opisał pokolenie uwięzione w próżni między dwoma
światami. Stare przekonania zostały zmiecione z powierzchni ziemi, ale w ich miejsce
nie pojawiło się nic, co zasługiwałoby na miano nowych. Młodzi ludzie należący do tego
pokolenia zostali urodzeni i wychowani do walki, ale nie mieli o co się bić. Czuli się
okradzeni z wielkości i poniżeni przez zastaną rzeczywistość. „Czy zostało nam coś, co
moglibyśmy otaczać czcią? – pytał retorycznie Vigny. – Czy po całkowitej przegranej
wszystkich wiar zostały jakieś szczątki, za które mógłby się chwycić szlachetny
człowiek?”[16]
Jednym z takich szczątków była pamięć o Napoleonie. Dramatyczny upadek cesarza
umożliwił zmianę poglądów na jego temat. Kiedy rządził, był trochę zbyt realny i od
czasu do czasu zbyt brutalny. Kiedy został przykuty, niczym Prometeusz, do swej
atlantyckiej skały, można go było bez zastrzeżeń podziwiać. Od odpowiedzialności za
własną klęskę zwalniało go powszechne przekonanie, że jego upadek został „kupiony”
przez małostkową, sklepikarską Anglię. Ten właśnie upadek upodobnił go do
romantycznego bohatera, który dzięki iskrze bożej wznosi się ponad stado i osiąga
niemal boski status, ale zwykle źle kończy. „Zamiana Bonapartego i cesarstwa na to, co
nastąpiło po nich, była zamianą rzeczywistości na nicość, upadkiem ze szczytu góry
w przepaść – stwierdził Chateaubriand. – Czyż wszystko nie skończyło się wraz
z Napoleonem?” Choć nienawidził upadłego tyrana, musiał przyznać, że była w nim
poezja[17].
Podejmowane przez reżim restauracji próby wykorzenienia takich uczuć tylko je
umacniały. W 1814 roku pomnik cesarza, zdobiący kolumnę na placu Vendôme, został
przetopiony i przekształcony w podobiznę Henryka IV, usuniętą z Pont Neuf podczas
rewolucji, ale milczące tłumy nadal gromadziły się pod monumentem w dniu urodzin
Bonapartego. Liczni Francuzi nosili w pamięci liturgiczny kalendarz, w którym dniami
świątecznymi były urodziny cesarza i jego syna, króla Rzymu, rocznice koronacji,
śmierci Desaixa i innych bohaterów oraz wielkich zwycięstw – Marengo, Austerlitz,
Jeny, Wagram i tak dalej.
Burboński rząd zakazał wzmianek o Napoleonie oraz wizualnych odniesień do niego
i jego rządów. Autorzy uciekali się do aluzji i symboli, a niekiedy pisali o nim „Lui”
(„On”) lub „l’Homme” („Człowiek”). Karano ich grzywnami lub skazywano na
więzienie (surowy wyrok otrzymał pisarz, który użył określenia „syn Człowieka”), ale
nietrudno było stworzyć bardziej zakamuflowane eufemizmy. Grenadierów Starej
Gwardii przedstawianych na litografiach Charleta natychmiast rozpoznawano, choć
artysta nie umieszczał na ich mundurach żadnych insygniów czy dystynkcji. Szczególną
popularnością cieszyły się te, na których rannemu grenadierowi lub lansjerowi spieszył
z pomocą jego kolega – odwoływały się do braterstwa broni i symbolizowały naród,
przeżywający chwile wielkości i cierpienia.
Choć Napoleona dzieliły od Francji tysiące mil oceanu, wyczuwał on doskonale stan
umysłów swoich dawnych poddanych. Powstające z jego inicjatywy książki, pisane
rzekomo przez współczujących mu oficerów angielskiej marynarki, przedstawiały
„męczeństwo” cesarza na Wyspie Świętej Heleny i wyliczały jego zasługi. Pisał też
pamiętniki, w których snuł dywagacje na temat swojego życia i panowania. Dyktował
własne przemyślenia swemu sekretarzowi, hrabiemu de Las Cases, który wydał je
w 1823 roku jako Memoriał ze św. Heleny. To niezmiernie interesujące dzieło, napisane
w taki sposób, by pasowało do istniejących okoliczności, ukazywało nieznane dotąd
oblicze Napoleona i stworzyło legendę, która zawładnęła wyobraźnią pokoleń. Były to
dzieje nadzwyczajnego człowieka, który wzniósł się na największe dostępne na ziemi
wyżyny, a potem przechodził męczeństwo, by odkupić swój kraj.
Dochodzące ze Świętej Heleny wzniosłe przesłania sprawiały, że epoka napoleońska
stawała się w powszechnej świadomości złotym wiekiem. Starzy żołnierze wspominali
w swych pamiętnikach okres imperium jako „cudowne czasy”. Ludzie, którzy zostali
wcieleni do wojska wbrew swojej woli i zmuszeni do przeżycia horrorów wojny
hiszpańskiej, a potem do wyprawy na Moskwę i powrotu spod tego miasta, siadywali
teraz otoczeni chętnymi słuchaczami i opowiadali dzieje swej chwały. Poeta Pierre-Jean
de Béranger, który wykręcił się od poboru w okresie cesarstwa i napisał w 1813 roku co
najmniej jeden krytyczny wiersz na jego temat, stał się teraz głównym propagatorem
mitu Napoleona. Przedstawiał cesarza jako orędownika wolności i ojca narodu,
stopniowo awansując go do rangi świętego.
Béranger w swych Couplets sur la journée de Waterloo (Dwuwiersze o dniu pod
Waterloo) sugerował, że upadek Napoleona był równoznaczny z degradacją gatunku
ludzkiego. Ale przedstawiał też wizję wskrzeszenia dawnej wielkości. Twierdził, że
skoro Napoleon powrócił z niebytu, jakim była Elba, można oczekiwać jego powrotu
z piekła Świętej Heleny. Na francuskiej prowincji nieustannie krążyły plotki o tym, że
wylądował w Bordeaux lub w Tulonie, że przygotowuje podobno wielką armię we
Włoszech albo w Hiszpanii. Krążyły nawet pogłoski o gromadzeniu przez niego
oddziałów, złożonych z Amerykanów i Turków.
Nadludzkie cechy Napoleona, a nawet jego boskość na pewnym poziomie francuskiej
świadomości zostały powszechnie zaakceptowane. Wszelkiego rodzaju pamiątki po
cesarzu były wyciągane z ukrycia, nabożnie pokazywane i otaczane taką czcią, jakby
chodziło o relikwie. Pewna stara kobieta zbudowała ołtarz wokół szklanki, z której pił
podczas krótkiego postoju przy drodze. Świętymi relikwiami stawały się strzępki jego
chustki, okruchy niedojedzonego przez niego chleba, a nawet liście z drzewa, pod
którym stał lub wypoczywał. W 1821 roku liczni Francuzi nie dali wiary wiadomościom
o jego śmierci, a pogłoski o wylądowaniu cesarza w kraju krążyły po francuskiej
prowincji jeszcze przez kolejną dekadę. Podobną temperaturę osiągała wiara
w Napoleona we wszystkich krajach, w których wskrzesił on nadzieje, lub przynajmniej
pobudził zbiorową wyobraźnię. Według polskiego pamiętnikarza, który chodził do
warszawskiej szkoły w latach dwudziestych XIX wieku, jeden z uczących w niej starych
zakonników był przekonany, że Napoleon po prostu „stał się niewidzialny dla ludzi,
których oślepił bijący od niego blask, ale nadal zarządza światem i wróci pewnego dnia,
by przywrócić porządek”[18]. Podróżnik zwiedzający Grecję w latach pięćdziesiątych
XIX stulecia poznał tam wieśniaka, który wiedział wszystko o śmierci Leonidasa pod
Termopilami, ale był przekonany, że inny czczony przez niego bohater, generał
Bonapartis, jest nieśmiertelny[19]. A odwiedzający w latach dwudziestych tego samego
wieku Patagonię przyrodnik Alcide d’Orbigny spotykał krajowców, którzy pragnęli go
dotknąć, gdyż widział na własne oczy „półboga” Napoleona[20].
Angielski pisarz William Hazlitt twierdził, że Waterloo było „uświęconym triumfem
królów nad ludzkością”[21]. Heinrich Heine nazwał tę bitwę jakiś czas później pierwszą
stacją Drogi Krzyżowej. Pole bitwy przyciągało niespotykane dotąd w takim miejscu
tłumy zwiedzających. Walter Scott przyjechał ze Szkocji specjalnie, by je obejrzeć.
Chodził po zrytym terenie, nad którym nadal snuł się fetor, dochodzący z płytkich
grobów, i zbierał porozrzucane na nim pamiątki. Kiedy dotarł do miejsca, na którym stał
„człowiek o imieniu budzącym grozę Europy”, owładnęły nim trudne do opisania
uczucia[22]. Brytyjczycy (z wyjątkiem Waltera Savage Landora, który osnuł jego postać
mesjanistycznym mitem) nie deifikowali Napoleona, ale i tak pozostawali pod wielkim
wrażeniem jego osiągnięć, zwłaszcza z okresu młodości. Byron napisał kilka
poświęconych mu wierszy, a w Odzie do Napoleona porównał go, niekorzystnie, do
„Cyncynata Zachodu” – Jerzego Waszyngtona. Niemniej był nim również
zafascynowany i odwiedził miejsce jego klęski nie tylko osobiście, lecz także w trzeciej
pieśni Wędrówek Childe Harolda: „A Harold stał... / Nad grobem Francji...” i tak dalej.

Golgota francuskich nadziei nie przyspieszyła oczekiwanego odrodzenia Niemiec.


W październiku 1814 roku, gdy nadeszła rocznica bitwy pod Lipskiem, w całym kraju
zapłonęły ogniska, które miały być symbolem odnalezionej jedności niemieckiego
narodu. Ta wielka iluminacja miała nie tylko oznaczyć terytorium, lecz również
zwiastować świt nowej ery niemieckiego Volk. Tymczasem tych, którzy rozpalili te
ogniska, czekało bolesne rozczarowanie.
Kongres wiedeński, który rozpoczął się we wrześniu, nie zrobił nic, by spełnić
nadzieje wzbudzone przez Freiheitskrieg. Usankcjonował istniejący podział niemieckich
ziem i stworzył Związek Niemiecki, złożony z trzydziestu dziewięciu państw ze
wspólnym ciałem ustawodawczym, którym kierowała Austria. Konfederacja ta miała
zastąpić dawne imperium. Aby stworzyć wrażenie ciągłości, w którą nikt nie wierzył,
postanowiono, że owe ciało ustawodawcze będzie obradować we Frankfurcie, gdzie
tradycyjnie koronowano cesarzy. Austria wyszła z epoki rewolucyjnej i napoleońskiej
potężnie osłabiona, natomiast doszło do wzmocnienia Prus, do których przyłączono
Nadrenię. Leżący dawniej na północno-wschodnich kresach Niemiec kraj nie tylko
zyskał dzięki temu na znaczeniu, lecz również stał się obrońcą Niemiec przed
ewentualną przyszłą agresją ze strony Francji.
Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja Niemiec była teraz o wiele lepsza niż w 1789 roku.
Miejsce absurdalnej mozaiki tysiąca suwerennych państewek zajęła bardziej racjonalna
unia trzydziestu dziewięciu państw, które mogły się ze sobą łatwiej porozumiewać dzięki
kiełkującym już zarodkom struktury federalnej. Ale szczególnie młodzi Niemcy nie byli
zadowoleni. Jak donosił Ludwikowi XVIII z Wiednia pracujący teraz dla nowego reżimu
Talleyrand, zjednoczenie Niemiec stało się „ich okrzykiem bojowym, ich doktryną, ich
religią, osiągającą rozmiary fanatyzmu”[23].
Dla tych, którzy od lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku marzyli o nowej misji dla
Niemiec, o nowej niemieckiej epoce, układ z 1815 roku był obrazą. Młodzi ludzie,
którzy walczyli o chwałę Niemiec, a nawet ci, którzy podczas Freiheitskrieg wznosili
tylko toasty i wychwalali wielką poetycką epokę, w jakiej przyszło im żyć, mieli przed
sobą nudną, przyziemną rzeczywistość i konieczność monotonnego zarabiania na życie.
Po fascynujących przeżyciach, jakie przyniosła im miniona dekada, było to dla nich zbyt
mało. Liberałowie nawoływali do stworzenia jakiejś pangermańskiej unii, opartej na
powszechnym systemie prawnym; ludzie o poglądach bardziej radykalnych zaczęli
marzyć o rewolucji.
Szczególnie nastroje zapalne panowały w kręgach uniwersyteckich. Powielając
wzorzec opracowany przez pewnego profesora historii z Uniwersytetu w Jenie,
zakładano nowe stowarzyszenia. Te tak zwane burszenszafty były mniej hałaśliwe,
a bardziej nastawione na duchowość niż wcześniejsze towarzystwa gimnastyczne. Miały
chrześcijański, zdecydowanie nacjonalistyczny charakter, zabarwiony antyfrancuskością
i wrogością wobec Żydów, którzy zaczynali odgrywać coraz ważniejszą rolę
w niemieckim życiu intelektualnym. Ich członkowie nosili mundury korpusu Lützowa
oraz miękkie kapelusze altdeutsche. Zapuszczali także brody i długie włosy. Za paskami
nosili sztylety. Maszerowali pod czarno-czerwono-złotymi flagami, gdyż te kolory
uważano za barwy starego niemieckiego cesarstwa. W miarę jak wiara w przyszłość
gasła, przybierała na sile wiara w przeszłość, a w historii można było znaleźć wiele
pocieszających elementów, tradycyjnie kojarzonych z religią. Członkowie tych
stowarzyszeń szukali ucieczki od dryfującego w stronę materialnego postępu świata
w wizjach bohaterskiej teutońskiej przeszłości. „Wierni poetyce swych marzeń
i tradycjom historycznym, szukali schronienia dla burszenszaftu w starych zamkach
i odwiecznych puszczach” – jak pięknie napisał Chateaubriand[24].
Mniej podziwiał ich Stendhal, którego nigdy nie zawodziło galijskie wyczucie
śmieszności. „Poznałem wczoraj wysokiego, młodego, przystojnego Niemca, bogatego,
jasnowłosego arystokratę – zanotował w swym dzienniku podróży po Italii
w 1817 roku. – Mówił do mnie z entuzjazmem o workowatych pantalonach, jakie mają
zamiar wprowadzić w Niemczech. Wierzą głęboko, że jeśli zdołają upowszechnić
narodowy strój, Europa bez wahania uzna ich prawo do uważania się za naród. Biedny
hrabia! Przywiązuje wielką wagę do tych pantalonów; uważa je za znacznie ważniejsze
niż dwadzieścia zwycięstw takich jak Hohenlinden lub Marengo. Ci biedni Niemcy
marzą o tym, by zdobyć się na odrobinę oryginalności”[25].
W październiku 1817 roku, w czwartą rocznicę bitwy pod Lipskiem, czterystu
sześćdziesięciu ośmiu członków burszenszaftów z dwunastu uniwersytetów spotkało się
na wielkim średniowiecznym zamku Wartburg, czyli w miejscu, w którym Marcin Luter
przetłumaczył na język niemiecki Biblię. Świętując trzechsetlecie początku reformacji
i rocznicę zwycięstwa pod Lipskiem, zadeklarowali swą wrogość wobec Rzymu
i Francji. Ulegli też romantycznej pokusie i wyrazili chęć wyzwolenia własnej
osobowości z krępującej ją rzekomo sieci sztucznych konwencji. W osobie Marcina
Lutra czcili człowieka, który z powodzeniem zrealizował właśnie taki cel.
Studenci uformowali procesję i wkroczyli do sali rycerskiej, w której słuchali
przemówień weteranów wojny wyzwoleńczej, śpiewali hymny, odmawiali chórem
modlitwy, składali przysięgi i wymieniali pocałunki. Wieczorem pomaszerowali
z pochodniami na pobliskie wzgórze, gdzie rozpalili ognisko, które miało upamiętnić
„bitwę narodów”. Potem wrzucili do ognia stos książek, które szkalowały Niemcy lub
w inny sposób wywołały ich niezadowolenie – na przykład Kodeks Napoleona – oraz
różne symbole antyniemieckiej działalności, która ich zdaniem naraziła na szwank
pruską armię, między innymi perukę heskiego żołnierza i trzcinkę jakiegoś kaprala.
Grupa studentów z Giessen chciała pomaszerować na pole bitwy pod Lipskiem
i proklamować tam natychmiast republikę. „Och, moi niemieccy rodacy, wznieście się na
moralne wyżyny ludzkości – apelował student teologii Karl Ludwig Sand. – Niemiecki
narodzie, nie pozwól, by deptano twoją świętą naturę!”[26]
Jego głos można uznać za autentyczny okrzyk bólu. Pokolenie Sanda dryfowało
emocjonalnie i moralnie. Pisarz Karl Immermann, niemal jego rówieśnik, opisywał ich
przypadłość jako „beznadziejne niezdecydowanie i przygnębienie, groteskową tęsknotę
za poczuciem bezpieczeństwa, pogoń za nie wiadomo czym, lęk przed zagrożeniami,
które są tym bardziej niebezpieczne, że nie posiadają określonej postaci! Można odnieść
wrażenie, że gatunek ludzki, płynący łodzią po wzburzonym morzu, cierpi na moralną
chorobę, która zdaje się nie mieć końca”[27]. Ten stan rzeczy skłaniał młodych ludzi do
szukania pociechy i zapomnienia w innych miejscach. Licznych przyciągnęły łagodny
klimat i Nowy Świat. Bohaterowie wielu napisanych w tym okresie powieści jadą do
Ameryki, by walczyć o wolność, znaleźć zapomnienie lub – najczęściej – po prostu się
sprawdzić. Niejeden wiersz sławił ożywcze walory tego kraju wolności i nadziei,
a Joseph von Eichendorff na kartach wydanej w 1815 roku powieści wysłał swego
bohatera do Ameryki, każąc mu znaleźć tam duchową siłę, a potem wrócić
i kontynuować walkę o Niemcy. „Słońce Ameryki oświetli i ożywi nowe Niemcy, a do
starych Niemiec przyśle nasiona wiosny” – pisał kilka lat wcześniej inny poeta, Jean
Paul. W 1819 roku wykładowca berlińskiego uniwersytetu Karl Follen nakreślił projekt
stworzenia w Ameryce niemieckiej republiki. Miało to być etyczne państwo oparte na
naukach stoików, a częściowo na zasadach jakobinów i stanowiące wzór dla odrodzonej
ojczyzny[28]. Ale Ameryka – jak rychło odkryli ci, którzy do niej pojechali – nie była
wymarzonym panaceum. Nie była nawet tym, czym wydawała się w latach
osiemdziesiątych poprzedniego wieku.
Amerykanie, gdy tylko wywalczyli sobie polityczną niezależność od Anglii, zaczęli
porzucać swą rewolucyjną retorykę na rzecz zabarwionego poczuciem własnej
nieomylności konserwatyzmu. Zachowali swe angielskie zasady postępowania, a po
zbudowaniu wymarzonego republikańskiego państwa demonstrowali bardzo angielskie
poczucie liberalnej wyższości nad resztą świata. „Minie wiele setek lat, zanim zagrozi
nam deprawacja – pisał w 1813 roku John Adams do Thomasa Jeffersona. – Nasza
nieskażona, czcigodna, obywatelska, federacyjna republika będzie trwać wiecznie,
rządzić kulą ziemską i służyć sprawie ludzkiej doskonałości”[29].
Konserwatyzm Amerykanów nasilił się na skutek rewolucji francuskiej, którą
większość z nich obserwowała z przerażeniem. Jej okrucieństwa dostarczyły ludziom
religijnym argumentów, za pomocą których mogli dyskredytować oświecenie
i poprowadzić swych współbraci w wierze ku Drugiemu Wielkiemu Przebudzeniu[3*].
Popchnęły w kierunku izolacjonizmu zarówno tych, którzy marzyli o agrarnych utopiach
w stylu Rousseau, jak i tych, którzy tęsknili za religijną ucieczką od zepsucia świata.
Pozwoliły Jerzemu Waszyngtonowi odciąć Stany Zjednoczone od europejskich
konfliktów dzięki wydanej w kwietniu 1793 roku Proklamacji neutralności, a 17
września 1796 roku odseparować swój kraj od całej rewolucyjnej tradycji europejskiej
w pożegnalnym orędziu, nazywanym niekiedy „Drugą amerykańską deklaracją
niepodległości”. Kiedy Thomas Paine wrócił do Ameryki w 1802 roku, został
oszkalowany. Jefferson, który wydał na jego cześć kolację, był za to atakowany. Od tej
pory Paine jadał posiłki w hotelu Lovella, gdzie, według pewnego Amerykanina,
„siedział w dostępnej dla wszystkich jadalni i był dla Lovella taką samą żyłą złota, jaką
byłby orangutan, bo liczni przybywający do miasta ludzie chcieli koniecznie obejrzeć tę
kreaturę”[30].
Amerykanie czcili swoje wspólne polityczne dziedzictwo, obchodząc uroczyście takie
rocznice jak dzień 4 lipca. W latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku przystąpili do
budowy federalnej stolicy, pierwszej zaprojektowanej w taki sposób siedziby rządu
zachodniego świata. Miała ona być nie tylko politycznym instrumentem sprawowania
władzy, lecz również czymś w rodzaju sanktuarium. Choć wielbili swoje państwo, nie
odczuwali jednak potrzeby poświęcania się dla jego dobra. Jeden z nich stwierdził
z ubolewaniem, że jego rodacy „nie traktują już wolności jak kochankowie, lecz jak
mężowie”[31]. Ci, którzy szukali zbawienia, chodzili do kaplicy lub domu modlitwy; ci,
którzy szukali przygód, wyjeżdżali z kraju, nie po to, by walczyć o czyjąkolwiek
wolność, lecz by podbijać ziemie Indian, a potem Meksykanów. Dopiero w połowie lat
dwudziestych następnego stulecia – i to w znacznej mierze pod wpływem La Fayette’a –
nieliczni spośród nich zdobyli się na udział w walce o niepodległość Grecji. Stary
francuski wojownik przybył do swej drugiej ojczyzny w 1824 roku na zaproszenie
prezydenta Jamesa Monroe. Zorganizowany dla niego objazd kraju był wydarzeniem
bezprecedensowym, na każdym etapie podróży witały go wielotysięczne tłumy.
Wmurowywał kamienie węgielne i odsłaniał pomniki. Padł na twarz przed grobem
Waszyngtona i ucałował jego trumnę. Inni padali na twarz przed nim i całowali jego ręce
oraz części garderoby. Wkrótce jednak wyjechał, a Amerykanie zajęli się swoimi
sprawami.
W 1782 roku amerykański Kongres umieścił na swej pieczęci wizerunek orła, który
stał się symbolem nowego narodu. Umieszczano go zwykle obok postaci młodej
dziewczyny symbolizującej wolność. Z biegiem czasu wolność coraz częściej trzymała
w dłoniach nie włócznię, lecz róg obfitości i była otoczona koszami owoców, kłosami
zboża i innymi płodami natury. Miejsce Panny Wolność zajmowała stopniowo Panna
Obfitość, republikańska bogini kapitalistycznego dobrobytu. Choć ubolewali nad tym
poeci, większość Amerykanów ochoczo przyjęła wiarę w pokój i pomyślność.
Europejscy marzyciele, idealizujący czystość Nowego Świata – tacy jak niemiecki
romantyczny poeta Nikolaus Lenau – byli wstrząśnięci.
Ameryka nie mogła się przyczynić do odrodzenia Niemiec w sposób zgodny z ich
wyobrażeniami. Nie było wyjścia dla Niemców, którzy czuli się poniżeni, nie mogąc
spełnić marzeń o osiągnięciu narodowej tożsamości. Niegdysiejszy jakobin Joseph
Görres twierdził, że w 1815 roku niemiecki mężczyzna został skazany na niewolnictwo.
„Pod groźbą surowej kary nie wolno mu myśleć o swym kraju, który został rozdarty na
strzępy – napisał. – Wolno mu naśladować wszystkie cudzoziemskie szaleństwa, ale
kiedy młode pokolenie usiłowało przywrócić dawne niemieckie obyczaje, zostało
oskarżone o teutomanię”[32].

Jednym z tych, którzy bezlitośnie wyśmiewali niemieckich nacjonalistów, był


dramaturg August Friedrich von Kotzebue, reakcjonista, a równocześnie stypendysta
cara. 23 marca 1819 roku, we własnym domu w Mannheim, został on zasztyletowany
przez studenta Karla Ludwiga Sanda. Akt ten wywołał oczekiwane wzburzenie, a Sand
został stracony. Ale młody fanatyk rychło zyskał status męczennika i chustki zmoczone
w jego krwi były darte na kawałki, by można je potem było przekazywać z rąk do rąk jak
relikwie.
Metternich zwołał spotkanie wszystkich najważniejszych władców Niemiec i zmusił
ich do wydania tak zwanych dekretów karlsbadzkich, narzucających uniwersytetom
ścisły nadzór, rozwiązujących stowarzyszenia studenckie i krępujących wolność prasy.
Dekrety stanowiły poważne wyzwanie. Zdaniem Görresa, który uciekł z Nadrenii
i znalazł schronienie w Strasburgu, zapoczątkowały nową epokę. Był to czas
„włamywania się do kufrów i skrzyń, wzmożonego ruchu żandarmów i agentów policji,
sprawdzania i pieczętowania dokumentów, aresztowania i zwalniania podejrzanych”,
czyli krótko mówiąc – era nowej inkwizycji[33].
Nowy ład, którego symbolem stała się metternichowska Austria, miał z pewnością
wiele cech wspólnych z inkwizycją. Był bardziej zainteresowany grzechami ducha niż
uczynkami ciała. Gorliwiej zwalczał podejrzenia o herezję niż drobne przestępstwa.
Wierzył w profilaktykę. Austriacki dramaturg Franz Grillparzer zapytał kiedyś cenzora,
które fragmenty jego odrzuconej sztuki wzbudziły obiekcje. Cenzor wyjaśnił mu
uprzejmie, że sztuka zdaje się nie zawierać żadnych zasługujących na konfiskatę treści,
ale „nigdy nie wiadomo”[34]. Nowa inkwizycja była równie nieustępliwa jak dawna.
János Batsányi został w 1794 roku aresztowany, mimo braku przekonujących podstaw,
w związku z węgierskim spiskiem jakobińskim. Zwolniony dwa lata później, osiadł
w Wiedniu. Przebywał tam w 1809 roku, kiedy Francuzi okupowali miasto, i pomógł
Napoleonowi napisać proklamację wzywającą Węgrów do powstania oraz ogłoszenia
niepodległości swego kraju. Przezornie opuścił miasto wraz z Francuzami i przeniósł się
do Paryża, ale Austriacy dopadli go tam w 1814 roku. Został siłą sprowadzony do Austrii
i osadzony w więzieniu, w którym przebywał aż do swej śmierci, czyli do 1845 roku.
W 1819 roku król Prus wzniósł w Kreuzbergu pod Berlinem narodowy pomnik,
upamiętniający wojnę wyzwoleńczą. Jedynym rewolucyjnym elementem pięknego
neogotyckiego monumentu, zaprojektowanego przez Karla Friedricha Schinkela, była
jego żelazna konstrukcja. W myśl założeń twórców miał on stanowić niejako końcowy
akcent batalii o wyzwolenie. W 1807 roku książę bawarski Ludwik zaczął marzyć
o wzniesieniu większego narodowego sanktuarium, do którego mogliby przybywać
Niemcy poszukujący prawdziwie patriotycznego ducha. Ale plany te miały się
urzeczywistnić dopiero w 1842 roku, kiedy Leo von Klenze skończył budowę położonej
niedaleko Ratyzbony Walhalli. Stworzony przez Ernsta von Bandela posąg starożytnego
wojownika Hermanna, rozpoczęty w 1819 roku, został wzniesiony dopiero w 1875.
Niemieccy marzyciele spotykali się tymczasem nadal w zrujnowanych zamkach i na polu
bitwy pod Lipskiem.

Bitwa ta nie na darmo została nazwana bitwą narodów. Syn Wolfe’a Tone’a, William,
oficer szaserów armii napoleońskiej, otrzymał podczas niej Order Legii Honorowej.
Zginął w niej generał Donatien de Rochambeau, kawaler orderów Świętego Ludwika
i Cyncynata, obrońca amerykańskiej wolności i rzeźnik z Saint-Domingue. A także
książę Józef Poniatowski. Doszło do tego, kiedy polskie oddziały, osłaniające tyły armii
Napoleona, cofnęły się nad Elsterę i odkryły, że ich francuscy towarzysze broni
wysadzili za sobą mosty. We Francji, w Anglii, Niemczech i Austrii powstały dziesiątki
obrazów przedstawiających ten epizod, ale najbardziej emblematyczna i najczęściej
kopiowana jest rycina Horacego Verneta. Ranny książę unosi na niej oczy ku niebu,
siedząc na białym rumaku, który skacze w burzliwe nurty rzeki. Według apokryficznych
źródeł miał wtedy zawołać: „Bóg mi powierzył honor Polaków, Bogu go oddaję!”.
Prawdziwe okoliczności śmierci księcia wyglądały nieco inaczej. Ranny czterokrotnie
w ciągu trzydniowej bitwy, był wyczerpany i miał gorączkę, gdy jego koń wszedł do
rzeki i zaczął ją pokonywać. W chwili, w której wspinał się już na przeciwległy brzeg,
otrzymał śmiertelny postrzał i wpadł z powrotem do wody. Ale tego rodzaju szczegóły
nie mają znaczenia. Poniatowski był powszechnie kochany, zarówno za swą rycerskość,
jak i za talenty militarne. Po klęsce z 1812 roku antynapoleońska koalicja zaproponowała
mu hojne warunki służby, jeśli odejdzie od Napoleona i przejdzie z polską armią na
przeciwną stronę. Ale odmówił porzucenia sojusznika w ciężkiej godzinie. Wszyscy
Europejczycy, niezależnie od sympatii politycznych, chcieli widzieć w pełnym fantazji
księciu współczesnego Marka Kurcjusza, nieskazitelnego bohatera, który skoczył
w przepaść, by ratować honor ojczyzny. Ten wizerunek wiernie ukazywał tragiczny,
a jednak wspaniały koniec napoleońskiego etosu Polaków.
„Polacy są jedynymi Europejczykami, którzy mogą służyć pod sztandarami Napoleona
bez rumieńca wstydu” – napisała rok wcześniej madame de Staël[35]. Polscy żołnierze,
zmuszeni do zabijania Murzynów na Saint-Domingue i rozgramiania oddziałów
patriotów w Hiszpanii, mogliby zakwestionować prawdziwość tego stwierdzenia. Ona
jednak chciała powiedzieć, że nie mieli szansy odbycia honorowej służby pod żadnym
innym sztandarem, a służąc w szeregach Napoleona, nigdy nie przestali walczyć
o sprawę swego kraju. Na zdobiące ich czapki trójkolorowe kokardy nakładali wizerunek
rozwartego krzyża rycerskiego, będącego symbolem konfederacji barskiej.
A czworokątna czapka napoleońskich lansjerów była stylizowaną wersją konfederatki,
ulubionego nakrycia głowy konfederatów barskich, później zaś polskich kawalerzystów
z 1791 roku. Każda polska jednostka uważała się za mikrokosmos polskiego narodu.
Entuzjazm Polaków dla Napoleona zawsze był umiarkowany, a kiedy w 1801 roku
zrezygnował on z wyzwolenia ich kraju, jeszcze zmalał. Ponury los legionów z Saint-
Domingue osłabił go już zdecydowanie. Czołowy mąż stanu tej epoki książę Adam
Czartoryski opowiadał się za współdziałaniem z Rosją przeciwko Napoleonowi.
Twierdził, że wiedziony wdzięcznością car Aleksander będzie skłonny zapewnić Polsce
niepodległość. Ale w 1806 roku, po bitwie pod Jeną, armie napoleońskie wkroczyły na
terytorium Polski. Jego zwycięstwa nad trzema zaborcami musiały być mile widziane
przez Polaków, którym rzucił poważne wyzwanie. Obiecał, że jeśli okażą się „godni być
narodem”, da im własne państwo. To również musiało wzbudzić entuzjazm. Młodzi
ludzie, którzy tłumnie zgłaszali się do służby wojskowej, płonąc chęcią walki o sprawę
kraju, nie analizowali motywów cesarza. W 1807 roku stworzył on niewielkie polskie
państwo, Księstwo Warszawskie, z którego bezlitośnie wyciskał rekrutów oraz gotówkę,
by w końcu zawieść wszystkie wzbudzone przez siebie nadzieje.
Większość Polaków miała wszelkie powody, by powitać z radością układ z 1815 roku.
Wskrzesił on wymazane z map dwadzieścia lat wcześniej państwo pod postacią
Królestwa Polskiego, choć było teraz zaledwie kadłubowe i rządzone przez cara Rosji
Aleksandra I. Kraków (do którego rościli sobie prawa wszyscy trzej zaborcy) i jego
okolice stały się niewielką, ale niepodległą republiką. Wielu Polaków pozostało poza
granicami kraju – w Prusach, w rządzonej przez Habsburgów Galicji i w zachodnich
guberniach Rosji. Ale przynajmniej istniało teraz polskie państwo posiadające jedną
z najbardziej liberalnych konstytucji na terenie Europy.
W mowie wygłoszonej w 1818 roku podczas inauguracji obrad sejmu car Aleksander
I sugerował, że chciałby zjednoczyć pod swym berłem wszystkie dawniej polskie ziemie,
co musiałoby pociągnąć za sobą oderwanie od Rosji zachodnich guberni i przyłączenie
ich do Królestwa. Ale dwa lata później, przemawiając z tej samej okazji, ostrzegł
Polaków, by nie liczyli na autonomię. Kiedy część posłów zażądała przestrzegania praw
zawartych w konstytucji, zamknął posiedzenie i zagroził całkowitym unieważnieniem
ustawy zasadniczej. Choć nadal deklarował się od czasu do czasu jako zwolennik
liberalizmu, zaczął ograniczać swobody obywatelskie i stosować represyjne środki
przymusu, sprowadzając do Królestwa Rosjan i powierzając im kluczowe stanowiska,
zajmowane dotąd przez Polaków. Choć Polacy mogli czuć się rozczarowani jego
polityką, po katastrofie zaborów nie mieli racjonalnych podstaw, żeby liczyć na więcej.
Niemniej Napoleon odmienił Polskę. „Czym był ten kraj, zanim spoczęło na nim jego
oko?” – pytał Kajetan Koźmian w wierszu z 1809 roku[36]. Obudził społeczeństwo,
zastygłe w bólu po rozbiorach, pozwolił mu dzielić swą chwałę i dał impuls do marzeń.
Stworzył też warunki, w których bohaterstwo i szlachetność Polaków mogły zabłysnąć
na światowej scenie i wymazać ze świadomości niesławę upadku. W latach 1797–1815
u boku Francuzów walczyło we wszystkich kampaniach ponad ćwierć miliona Polaków.
Odwaga, profesjonalizm i lojalność polskich żołnierzy wzbudziły szacunek całej Europy.
Stary Dąbrowski walczył jeszcze w 1814 roku u bram Paryża; połowę żołnierzy, którzy
wyruszyli wraz z Napoleonem na Elbę, stanowili polscy szwoleżerowie; polskie
jednostki brały udział w bitwie pod Waterloo i należały do ostatnich wiernych
batalionów, które stanęły nad Loarą. Pewien Polak popłynął z nim na Wyspę Świętej
Heleny. Wszystko to było obecne na rycinie przedstawiającej skok Poniatowskiego do
Elstery i dlatego wisiała ona w każdym patriotycznym polskim domu. Była ikoną
ukazującą nie tylko męczeństwo jednego z największych narodowych świętych, ale
symbolizowała też wypełnienie obowiązku i wierność przysiędze.
Owszem, była również symbolem klęski. Takiej jednak, która miała w sobie wielkość.
Literatura obdarzyła klęskę moralną wyższością, a Napoleon nadał jej piętno heroizmu.
Rycina przedstawiająca Poniatowskiego pod Lipskiem, podczas bitwy, w której żołnierze
francuscy i polscy samotnie stawili czoło narodom Europy, powiązało klęskę Polski
z losem Napoleona, a tym samym z jego nieprzemijającą chwałą. To właśnie sprawiło,
że etos Napoleona stał się niebezpiecznie zwodniczy dla Polaków i że jego podobizna
również wisiała w każdym polskim domu.
Wielu Polaków podzielało głęboko zakorzenione we Francji przekonanie, że upadek
Bonapartego został „kupiony”, a liczne ich pokolenia mogły dzięki temu przymykać
oczy na niektóre mało chwalebne fakty. Nie chcieli żyć w świecie, w którym ich
ojczyzna mogła zostać podzielona, a Napoleon pokonany. Aleksander Fredro, który
osiadł po wojnach w swym majątku, opowiadał o nich z takim bólem, z jakim ktoś
mógłby wspominać dawną miłość, i niechętnie mówił o dniach „owego czasu, w którym
morze nadziei, a sławy kropelka czyniły życie istotnym życiem duszy”[37].
W 1815 roku siedemnastoletni Adam Mickiewicz został studentem Uniwersytetu
Wileńskiego. Wypełniając formularz wpisowy, stwierdził, że nazywa się „Adam
Napoleon Mickiewicz”. Wyjaśniając przyczyny, dla których nadał sobie takie drugie
imię, oznajmił, że widok Wielkiej Armii maszerującej na Moskwę w 1812 roku był dla
niego „duchowym chrztem”. W tego rodzaju postawie nie było nic niezwykłego. Ludwik
Jabłonowski, który w 1812 roku miał zaledwie kilka miesięcy, do końca życia z czcią
wspominał moment, w którym trzymany na rękach przez stojącą w drzwiach domu
niańkę widział przejeżdżającego cesarza. „Może przypadkiem spojrzał na mnie – pisał
jako człowiek dorosły – a tym spojrzeniem ujął ducha mego w magnetyczną niewolę,
która trwa i trwać będzie aż do śmierci”[38].
Przyjmując nowe imię u progu uniwersyteckiego życia, młody Mickiewicz wkraczał
w alternatywny świat ducha. Po roku studiów na wydziale matematyczno-przyrodniczym
przeniósł się na kierunek związany z literaturą i zaczął pisać wiersze. W 1817 roku
założył z grupą przyjaciół Towarzystwo Filomatów, apolityczne tajne stowarzyszenie
skupione na krzewieniu wiedzy i samokształceniu. W tym samym roku studenci
Uniwersytetu Warszawskiego założyli Związek Przyjaciół Panta Koina (z gr. „wszystko
wspólne”), który także – podobnie jak filomaci – miał przekształcić społeczeństwo
poprzez edukację. Inspiracją dla obu tych ugrupowań były burszenszafty. W 1819 roku,
kiedy w Wilnie zapanowały bardziej polityczne nastroje, Mickiewicz podkreślał potrzebę
„zaszczepienia głębokiego poczucia narodowej tożsamości”, które obok krzewienia
wiedzy miało być głównym celem stowarzyszenia. Po ukończeniu studiów przyjął
posadę nauczyciela w szkole w Kownie, ale nadal był aktywny w akademickim życiu
Wilna. W 1820 roku związał się z nowo powstałym towarzystwem Promienistych,
a nieco później był współzałożycielem Zgromadzenia Filaretów, związku, który
wykazywał wiele cech wspólnych z masonami i karbonariuszami. W 1822 roku jego
miejsce zajęło Towarzystwo Filadelfów, którego program przywiązywał większą wagę
do aktywnego prozelityzmu. Ale poszukiwania i nauczanie tych grup miały więcej
wspólnego z pseudoreligijnym samospełnieniem niż z polityką.
W 1822 roku Mickiewicz wydał tom wierszy zatytułowany Ballady i romanse,
uważany za pierwsze dzieło polskiego romantyzmu. Literacki rodowód poety roi się od
nazwisk angielskich i niemieckich romantyków, ale jego twórczość zdradzała
zainteresowanie historią, świadomością narodową i losem prostych ludzi. Następny
ważny poemat Mickiewicza mówił o księżnej, która poświęciła własne życie dla swych
poddanych, walczących z Krzyżakami. Wyrażał uczucia, które zaczynały kiełkować
w sercach wykształconych młodych Polaków, uparcie ignorujących korzyści, jakie
przyniósł ich krajowi kongres wiedeński, i chcących widzieć tylko padół płaczu. „Moje
najpierwsze wrażenia, gdy z lat dziecinnych wyszłam, wywołał stan boleśny kraju,
rozdartego podziałem pomiędzy trzema chciwymi sąsiadami – pisała Natalia Kicka,
o dziesięć lat młodsza od Mickiewicza. – Od chwili więc, kiedy byłam panią zdać sama
przed sobą sprawę z własnych myśli i uczuć, miłość ojczyzny ognistym pierścieniem
opasała moje serce. We śnie, na jawie słyszałam jęk z milionowego tłumu piersi
wydobywający się, i cóż dziwnego, żem tak gorąco ukochała ojczyznę”[39]. Szloch, który
słyszała, nie był szlochem chłopów tkwiących w pułapce ekonomicznego niewolnictwa,
lecz szlochem dobrze urodzonych marzycieli. Jej pokolenie uważało ojczyznę nie tylko
za państwo, które trzeba odzyskać, lecz także za raj, do jakiego należało wstąpić, więc
marzyło o walce i poświęceniach, niezbędnych dla realizacji tych zamierzeń. Ich
marzenia miały zostać spełnione.
W styczniu 1824 roku grupa wileńskich uczniów okleiła ściany swej szkoły
patriotycznymi manifestami. Ponad stu uczestników tej akcji stanęło przed sądem
wojskowym. Zapadły wyroki śmierci, zamienione później na karę chłosty i służbę
w rosyjskich pułkach, stacjonujących na terenie odległych prowincji kraju. Śledztwo
ujawniło istnienie różnych studenckich struktur organizacyjnych. W sierpniu 1824 roku
Mickiewicz, wraz z dwudziestką innych filomatów, został skazany na wewnętrzne
wygnanie. W następnym roku cara Aleksandra zastąpił Mikołaj I, który zasłużył na
przydomek Nabuchodonozora. „Czasem Mikołaj wydaje się mnie narzędziem wybranym
przez opatrzność, żeby miłość naszą dla ojczyzny rozgorzeć, wiarę spotęgować do
wyżyn dotąd dla nas niedostępnych” – wyznała Natalia Kicka[40].
XII. WIDMA SPRAW

W yobraźnia romantyków nie zniżała się do tak przyziemnych spraw, jak praktyczna
pomoc uciśnionym i konkretne wsparcie nędzarzy. Wznosiła się na poziom konfrontacji
z tym, co uznawała za bardziej fundamentalne, duchowe krzywdy. Identyfikowała je
w sposób bardzo wybiórczy, kierując się własnym poczuciem dramatyzmu, patosu,
heroizmu oraz faustowskiego przeznaczenia, nie pomijając przy tym bynajmniej
walorów spektakularnych. Była gotowa do walki o sprawy nieistniejące, narzucając
społecznościom swe aspiracje, które – oglądane przez pryzmat ignorancji i pobożnych
życzeń – zdawały się pasować do jej wyobrażeń. Siłą sprawczą działań na rzecz takich
spraw były jej donkiszotowskie instynkty, a w ciągu dziesięciolecia, jakie nastąpiło po
wojnach napoleońskich, doprowadziło to do wielu bezsensownych rewolt
i niedorzecznych zrywów.
Najbardziej widoczne było to w hiszpańskiej Ameryce, która po wyzwoleniu
Hiszpanii spod napoleońskiej dominacji powinna była odzyskać pewną stabilność.
Dziesięciotysięczny korpus hiszpański dowodzony przez generała Pabla Morilla
wypłynął 15 lutego 1815 roku z Kadyksu na pokładach czterdziestu dwóch
transportowców, eskortowanych przez osiemnaście okrętów wojennych, w kierunku
Nowego Świata. Była to największa armada, jaka kiedykolwiek przepłynęła Atlantyk. 16
kwietnia pojawiła się na redzie Carúpano, w maju Pablo Morillo dotarł do Caracas,
a w ciągu następnego roku odzyskał przeważającą część Nowej Granady. Morillo
wywodził się z prostej rodziny, ale zyskał sławę podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim
i stał się narodowym bohaterem. Wszędzie gdzie się pojawił, był witany bardzo
serdecznie, gdyż tamtejsza ludność tęskniła za utraconym spokojem oraz stabilnością
i zachowała niczym nieuzasadnioną sympatię dla króla Ferdynanda. Zgodnie
z burbońską tradycją ten ukochany niegdyś przez patriotów i liberałów monarcha nie
wyciągnął najwyraźniej żadnych wniosków ze swych doświadczeń. Nie potrafił
zrozumieć, że stosunki między krajem macierzystym a koloniami uległy nieodwracalnej
zmianie. W ciągu następnych kilku lat on sam i jego urzędnicy zrobili wszystko, co
w ich mocy, by wywołać niezadowolenie z rządów Hiszpanii i pragnienie autonomii. Ale
to pragnienie nie przyniosłoby owoców, gdyby nie czynniki zewnętrzne.
Brytyjscy kupcy, którym Hiszpania uniemożliwiała prowadzenie działalności
handlowej w tym rejonie, zawsze marzyli o wdarciu się na tereny uważane przez nich za
potencjalne eldorado. Zakładali, że niepodległe państwa otworzą swoje rynki, i byli
w związku z tym skłonni wspierać wszystkich marzących o niepodległości Kreolów.
Antyburbońskie uprzedzenia, zmieszane z liberalnymi nastrojami, sprawiły, że sprawa
„wyzwolenia” hiszpańskiej Ameryki stała się w Anglii popularna. Rząd wielokrotnie
oświadczał, że nie zamierza interweniować, ale okręty Royal Navy regularnie
wspomagały różnych „patriotów”, zasłaniając się troską o brytyjskie interesy handlowe.
To samo robiły jednostki marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Oznaczało to, że
cała hiszpańska Ameryka jest szeroko otwarta dla każdego, kto zechce wylądować na jej
terenie i ucieleśniać swoje marzenia.
Największym beneficjentem tego stanu rzeczy był Wyzwoliciel – Bolívar, który
z niewytłumaczalnych powodów zyskał w całym wolnym świecie opinię szlachetnego
bojownika o wolność. Został dwukrotnie odrzucony przez społeczność, która nie
uważała się za naród i chciała być wyzwolona tylko z chaosu wywołanego napięciami
społecznymi. Ale odznaczał się determinacją. „Kolumbijczycy wolą zstąpić do
wiecznych otchłani, niż być Hiszpanami” – oznajmił pewnemu hiszpańskiemu
generałowi, który proponował ugodę. Bolívar był gotowy zepchnąć swój kraj do piekła,
jeśli pomogłoby mu to zrealizować jego zamierzenia[1].
W ostatnich dniach 1815 roku popłynął do Republiki Haiti, której prezydent,
Alexandre Pétion, zgodził się udzielić mu pomocy, żądając w zamian aktywnych działań
na rzecz wyzwolenia niewolników w hiszpańskiej Ameryce. Bolívar objął dowództwo
nad resztkami oddziałów wenezuelskich „patriotów”, które zostały ewakuowane
z Cartageny i przypłynęły na pokładach złożonej z dziesięciu okrętów flotylli,
dowodzonej przez francuskiego korsarza o nazwisku Aury. Bolívar odebrał mu
stanowisko i postawił na jego miejscu awanturniczego Holendra z Curaçao
Pierre’a Louisa Brióna. Szeregi Wyzwoliciela zasilili wkrótce inni cudzoziemcy
i Haitańczycy. Pétion oraz brytyjscy kupcy dostarczyli Bolívarowi broń tudzież gotówkę
i jego flota wypłynęła 10 kwietnia 1816 roku. Dowodził nią „admirał” Brión, według
jednego ze świadków „wystrojony w kurtkę angielskich huzarów i szkarłatne spodnie ze
złotymi lampasami oraz czapkę mundurową marszałka polnego z wielkim piórem
i dragońskie buty, ozdobione absurdalnie długimi ostrogami”[2]. Ekspedycja poniosła
fiasko, bo w Nowej Granadzie nikt nie chciał przyłączyć się do walki o sprawę. „Zamiast
wnieść swój wkład w dzieło odbudowy wolności, wstępują z własnej woli pod sztandar
hiszpańskich tyranów i aktywnie działają na rzecz naszej destrukcji” – skarżył się
Bolívar[3]. Popłynął więc z powrotem na Haiti, gdzie ogłosiwszy, że Pétion jest
wybitniejszym od Waszyngtona „człowiekiem, wyrastającym ponad swój kraj oraz swą
epokę”, błagał go o dalszą pomoc[4].
Był to dla Pétiona czas trudnej próby. Zaledwie zdążył dostarczyć Bolívarowi nowych
żołnierzy i nową broń, gdy na brzegach Haiti pojawił się kolejny bojownik o wolność,
Hiszpan Francisco Xavier Mina. Jako student walczył on przeciwko Francuzom podczas
oblężenia Saragossy w 1809 roku, a później został słynącym z odwagi przywódcą
hiszpańskich partyzantów. Jego lojalność wobec liberalnej konstytucji rychło naraziła go
na niechęć reżimu Ferdynanda VII, więc znalazł schronienie w Anglii. Uzyskał tam
poparcie wielu kupców dla swego planu wyzwolenia Meksyku. Przybył na Haiti na czele
nielicznego oddziału brytyjskich i amerykańskich zwolenników, mając dość gotówki, by
powołać pod broń i wyposażyć dalszych ochotników. Uczyniwszy to, wypłynął na morze
i wylądował w meksykańskiej miejscowości Soto de la Marina. Odniósł kilka drobnych
zwycięstw, ale 11 listopada 1817 roku został wzięty do niewoli i rozstrzelany. Większość
jego popleczników uciekła do Stanów Zjednoczonych.
Następnym przybyszem był szkocki szarlatan Gregor MacGregor, który po
niepowodzeniu drugiej ekspedycji Mirandy kontynuował jego walkę z zaskakującą
zajadłością. Kiedy miejscowi watażkowie pozbawili go stanowiska dowódcy, zebrał
nowy oddział i spróbował szczęścia w Panamie. Ponieważ nie zdołał zdobyć tam
przyczółka, popłynął na Haiti, a stamtąd do Ameryki, gdzie zgromadził stu
pięćdziesięciu ludzi, z którymi zamierzał uwolnić Florydę od hiszpańskiego jarzma.
Wylądowali na przybrzeżnej wyspie Amelia i ogłosili, że została ona „wyzwolona”, ale
szybko pozbawiono ich tej zdobyczy. Niegdysiejszy admirał Bolívara Aury, który
spędził dwa minione lata na piractwie i próbach zdobycia Teksasu, przypłynął na wyspę
i odebrał ją MacGregorowi, a potem ogłosił niepodległość Republiki Amelia. Na
początku 1818 roku popłynął na wyspę Providence, zamierzając założyć tam kolejną
republikę. Na stanowisku komendanta Amelii pozostawił niedawno poznanego Francuza
Maurice’a Persata.
Persat był pod każdym względem produktem napoleońskiej epopei. W ciągu kilku
kampanii wspinał się po szczeblach wojskowej kariery i został osobiście przez cesarza
odznaczony Legią Honorową. Jako kapitan lansjerów, wziął udział w bitwie pod
Waterloo i gotów był walczyć do tragicznego końca nad Loarą. W 1815 roku zamierzał
osiąść na terenie ośrodka Champ d’Asile, założonego w Teksasie przez generała
Lallemanda, ale przeczytał coś na temat Bolívara i wraz z grupą towarzyszy broni
postanowił wstąpić w jego szeregi. Wiosną 1817 roku on i jego koledzy poznali w porcie
w Hawrze grupę francuskich oficerów wracających z Wenezueli i pod wpływem ich
relacji zrezygnowali z wyprawy do hiszpańskiej Ameryki. Usłyszawszy natomiast
o planach przebywającego w Nowym Jorku Józefa Bonapartego, który jakoby zamierzał
uwolnić Napoleona z Wyspy Świętej Heleny, popłynęli do Stanów Zjednoczonych. Po
przybyciu do Nowego Jorku, dowiedzieli się, że cały plan był tylko wymysłem. Nie
mając nic lepszego do roboty, wyruszyli we wrześniu 1817 roku do Wenezueli. Kiedy
w Zatoce Meksykańskiej ich statek znalazł się na trasie huraganu i był miotany przez
wściekłe fale, Persat, by zapobiec wybuchowi paniki, kazał swym ludziom śpiewać
Marsyliankę. Ten odważny akt pozwolił im przetrwać burzę, dopłynąć do celu podróży
i dołączyć do sił admirała Aury’ego. Persat niedługo cieszył się stanowiskiem dowódcy
Amelii, bo 22 grudnia wyspę zajęła armia Stanów Zjednoczonych. Udał się wtedy na
Haiti, gdzie zebrał kilkusetosobowy oddział, złożony głównie z byłych żołnierzy
napoleońskich, i zamierzał przyłączyć się do Bolívara, przebywającego wtedy
w Angosturze nad rzeką Orinoko (obecnie Ciudad Bolívar).
Bolívar wylądował na kontynencie w ostatnim dniu 1816 roku, ale po kolejnej
nieudanej próbie zdobycia Caracas wycofał się na wschód, do prowincji Gujana. Jego
postępy hamowały na każdym kroku kłótliwość liderów ugrupowań patriotycznych
i otwarta buntowniczość takich ludzi jak Antonio Páez, dowódca kawalerii. Chcąc
uniknąć zagrażającej im coraz bardziej wojny domowej, postanowił jeszcze wyraźniej
usankcjonować swe przywództwo. Zwołał Kongres, który zebrał się w lutym 1819 roku
w Angosturze. Choć cały ten zabieg miał stworzyć formalne podstawy jego dyktatury,
Wyzwoliciel wykorzystał tę okazję, by przedstawić zebranym swą wizję nowego,
dzielnego narodu, łączącego w sobie najlepsze cechy Ateńczyków, Spartan i Rzymian,
oraz państwa rządzonego przez „święty trybunał”, który miał mu zapewnić najwyższy
poziom moralności[5]. Droga do tego celu była jeszcze dość długa.
„Po przybyciu do Angostury stwierdziłem, że jest tam więcej oficerów niż żołnierzy –
zanotował Persat, który przyłączył się do Bolívara w 1818 roku. – I to jakich żołnierzy!
Nieszczęsnych czarnych, którzy otrzymali wolność tylko po to, by mogli zginąć z rąk
Hiszpanów lub umrzeć z głodu i niedostatku, gdyż Republika nie miała ani pieniędzy,
ani kwatermistrzostwa, ani magazynu mundurów, więc liczni spośród tych biedaków
żałowali, że nie są już niewolnikami”[6]. Miasto roiło się od napoleońskich żołnierzy,
często rozczarowanych lub bliskich rezygnacji ze służby. Bolívar obiecał Persatowi
i byłemu lansjerowi gwardii, Polakowi Antoniemu Malczewskiemu, własne pułki, ale
obaj zrezygnowali, widząc kłótnie dowódców i poczynania „patriotów”. Po powrocie do
Europy Persat otrzymał reprymendę za wyrażanie krytycznych opinii o Bolívarze i jego
sprawie. Europejska opinia publiczna chciała wierzyć w mit o dzielnych mieszkańcach
Ameryki Południowej, walczących o swą wolność[7]. Nie brakowało szlachetnych
idealistów, pragnących poświęcić się dla takiej idei.
„W tym kraju wystarczy być przedstawicielem walczącego o wolność narodu, by
zyskać szczerą sympatię” – pisał George Chesterton, kapitan kawalerii, zwolniony
niedawno ze służby w armii brytyjskiej. W 1817 roku, idąc londyńską ulicą Strand
i myśląc z niechęcią o perspektywie nudnej egzystencji właściciela niewielkiego majątku
ziemskiego, spotkał znajomego oficera. „Chłopie! – zawołał jego były towarzysz broni. –
Wyruszajmy do Ameryki Południowej! Czekają tam na nas zaszczytna służba, chwała
i bogactwo!” I zaciągnął go na Grafton Street, gdzie mieściło się biuro werbunkowe
Luisa Lópeza Méndeza, upoważnionego przez Bolívara do kompletowania i wysyłania
całych jednostek wojskowych[8]. Méndez przekazał to zadanie w ręce pułkownika
Englisha, który zamierzał sformować dwa pułki huzarów, dwa lansjerów, jeden pułk
strzelców i jeden pułk artylerii[9].
W maju 1817 roku Gustavus Hippisley, porucznik bez przydziału, zaczął organizować
Pierwszy Wenezuelski Pułk Huzarów, którego miał zostać dowódcą. Nosili oni
„ciemnozielone kurtki z czerwonymi kołnierzami, klapami i mankietami. Niektórzy
ozdabiali kołnierz i mankiety złotymi koronkami i przypinali do ramienia ozdobny
austriacki węzeł. Przepasywali się koronkowymi szarfami i nosili dwa małe złote
epolety. Ciemnozielone spodnie miały po bokach złote lampasy z podobnej koronki”[10].
Drugi pułk huzarów, zwanych czerwonymi, miał jeszcze bardziej zachwycające
uniformy, a lansjerzy i artylerzyści też ze sobą pod tym względem rywalizowali. Ale
wszystkich powalili na kolana żołnierze Pierwszego Wenezuelskiego Pułku Strzelców,
dowodzonego przez pułkownika Campbella. Każdy pułk miał własną orkiestrę i sztandar
z hasłem „Morir o vencer” (Umrzeć lub zwyciężyć).
Spora część tych żołnierzy wstępowała w szeregi armii po to, by uciec od problemów
osobistych lub po prostu dlatego, że po przygodach wojennych czasy pokoju wydawały
im się nieznośnie nudne. Ale większość z nich była „olśniona wizją nieśmiertelnej
chwały, oczekującej na wyzwolicieli milionów istot ludzkich, obezwładnionych
ciężarem religijnego i politycznego niewolnictwa” – jak twierdził Chesterton, powołując
się na przykłady dwóch oficerów, z których jeden odsprzedał swe stanowisko w gwardii,
by móc wstąpić do wyzwoleńczej armii, a drugi wydał z własnych pieniędzy tysiąc
dwieście funtów na wyposażenie swojej jednostki. Wśród ludzi, którzy rozważali
możliwość wyjazdu do Wenezueli i wzięcia udziału w walkach, znalazł się poeta John
Keats. „Niemal wszyscy Brytyjczycy życzyli powodzenia południowoamerykańskim
patriotom i liczyli na chwalebny triumf ich przedsięwzięcia” – twierdził Hippisley[11].
Pierwszy kontyngent, liczący niemal dziewięciuset żołnierzy, wypłynął przy
ogłuszającym dźwięku orkiestr na pokładach pięciu okrętów w grudniu 1817 roku. Jedna
z jednostek zatonęła, rozbiwszy się na skałach Ouessant, i cały pierwszy pułk wspaniale
umundurowanych wenezuelskich lansjerów poszedł na dno. Reszta żołnierzy płynęła
dalej, ale ich entuzjazm wygasał stopniowo pod wpływem trudności zaopatrzeniowych
w rejonie Azorów i związanej z podróżą monotonii. Zanim dotarli do Indii Zachodnich,
morale spadło na niebezpiecznie niski poziom. Szeregowcy zaczęli dezerterować,
a oficerowie toczyli spory i wyzywali się na pojedynki. Podczas postoju na Margaricie
stracili wielu ludzi z powodu chorób i dezercji, gdy więc dopiero w lipcu 1818 roku
dotarli do Gujany, na brzeg wysiadło tylko stu pięćdziesięciu żołnierzy.
Fatalne warunki zakwaterowania i brak zaopatrzenia w żywność dowodziły wyraźnie,
że nie poczyniono żadnych przygotowań związanych z ich przybyciem. Mimo to kazano
im uroczyście defilować wokół drzewa wolności, które miejscowe władze pospiesznie
przesadziły, by uczcić ósmą rocznicę ogłoszenia niepodległości Wenezueli. Nowo
przybyli ochotnicy, nie otrzymując obiecanego żołdu, zaczęli rychło wyprzedawać części
swego umundurowania, znajdujące chętnych nabywców w gronie miejscowych
wielbicieli Napoleona. Pułkownik Macdonald został zamordowany przez rabusiów, gdy
chcieli zdobyć jego uniform. Buty żołnierzy się rozpadały, a liczni spośród nich stawiali
się na paradach półnadzy i bosi. Niesmak, wywołany złym traktowaniem, zamienił się
u nich w pogardę, gdy dostrzegli tchórzostwo niektórych dowodzących oddziałami
„patriotów”, i przybrał formę odrazy na widok mordowanych z zimną krwią jeńców.
Sam Wyzwoliciel nie wywarł na większości z nich specjalnego wrażenia. Bolívar miał
dużą głowę i krótkie, krzywe nogi, a poza tym nosił opięte bryczesy i ogromne buty,
więc nie wyglądał imponująco. W ciągu sześciu miesięcy jego szeregi opuścili liczni
brytyjscy oficerowie, a wśród nich niedawny wielki entuzjasta jego sprawy – George
Chesterton. Hippisley sprzedał przed wyjazdem swój trójgraniasty kapelusz z piórami
zachwyconemu nim Bolívarowi. Po powrocie do Londynu usiłował doprowadzić do
aresztowania Méndeza, ale nawet najbardziej zniechęcające informacje nie
powstrzymywały młodych ludzi, którzy pragnęli przelewać krew za wolność
Hispanoameryki. Jeszcze przed końcem 1818 roku na drugą półkulę popłynął
dowodzony przez pułkownika Elsama oddział siedmiuset nowo zwerbowanych
żołnierzy, do których dołączyła grupa belgijskich huzarów. Trwał też przypływ
przybywających na własną rękę ochotników z niemal wszystkich państw Europy. Drugi
kontyngent, zwerbowany przez pułkownika Englisha (tak zwany legion brytyjski, liczący
tysiąc żołnierzy), wylądował 14 lipca 1819 roku, równocześnie z oddziałem
hanowerczyków, którymi dowodził pułkownik Johannes Uslar. Warunki panujące
w Angosturze, dotąd złe, stały się fatalne; z siedmiuset ochotników, którzy przybyli
z Elsamem, trzystu pięćdziesięciu zmarło na febrę, zanim którykolwiek z nich zdążył
oddać choćby jeden wystrzał za sprawę wolności. Wobec braku leków naczelny chirurg
brytyjskiego legionu, niejaki Siegert, leczył febrę mieszaniną miejscowych ziół, która
choć niewiele pomagała jego pacjentom, przyniosła mu później majątek i ożywiła wiele
koktajli, zyskawszy pozycję na rynku jako Angostura Bitters.
Napływ ochotników jednak nie słabnął. Niezmordowany Gregor MacGregor wyruszył
do Londynu, pożyczył pieniądze od Méndeza i zaczął tworzyć „pułk irlandzki”, złożony
z podobnych do niego żołnierzy, o których jedna z gazet pisała, że są „wypchanymi
indykami” i „chodzącymi beczkami wina”[12]. MacGregor popłynął ze swymi ludźmi do
Porto Bello, zajął miasto, podeptał hiszpańską flagę, zaprojektował regalia dla nowego
Zakonu Rycerzy Zielonego Krzyża, a potem zaczął pić i uganiać się za ladacznicami.
Kiedy Hiszpanie przypuścili kontratak, odpłynął, zostawiając swoich Irlandczyków na
pastwę nieprzyjaciela.
W nieudolności niewiele mu ustępował John Devereux, syn Irlandczyka straconego za
udział w rebelii 1798 roku. Poznawszy Bolívara i uzyskawszy jego aprobatę, wrócił do
Irlandii i rozpoczął dochodową kampanię werbunkową, sprzedając stopnie oficerskie
żądnym przygód młodym ludziom, którzy chcieli walczyć o słuszną sprawę. Wywarł tak
silne wrażenie na irlandzkim patriocie Danielu O’Connellu, że ten wykupił stopień
oficerski dla swego czternastoletniego syna Morgana. Irlandzcy Przyjaciele Wolności
Południowej Ameryki wydali na jego cześć bankiet, podczas którego wzywali swój kraj
do oddania swych synów sprawie „rozkucia niewolników, detronizacji despoty,
wzniesienia ołtarza na grobie inkwizycji, wyniesienia ludu na poziom wolności”[13].
Devereux wysłał w sumie dwa tysiące stu żołnierzy, w dwóch transportach.
Wylądowali na wyspie Margarita, gdzie siedmiuset pięćdziesięciu zapadło na febrę
i zmarło. Pozostałym skończyły się pieniądze, więc niektórzy musieli sprzedawać swój
ekwipunek, a inni zdezerterowali i przenieśli się do Stanów Zjednoczonych. Po jakimś
czasie dopłynął do wyspy Margarita sam Devereux. Wyszedł na brzeg w mundurze
francuskiego marszałka i wsiadł na konia, by triumfalnie wjechać do miasta. Jego rumak,
który spędził minione dwa miesiące na chybotliwym okręcie, nie oparł się pokusie, jaką
stanowił dla niego przydrożny, błotnisty staw. Nie tracąc czasu na zrzucenie jeźdźca,
wskoczył do wody pełnej glonów i zaczął się w niej tarzać. Niezrażony tym, choć mokry
i zabłocony, Devereux wziął udział w wydanym na swoją cześć przyjęciu i wygłosił
dwugodzinną orację, zapewniając, że jest gotów osobiście zabić każdego Hiszpana,
jakiego napotka w Ameryce Południowej. Aby zrobić jeszcze większe wrażenie,
wyciągnął z pochwy szablę, ale gest ten bardziej przeraził, niż zachwycił jego słuchaczy,
z których żaden nie znał ani jednego angielskiego słowa.
Devereux, który pozował na „La Fayette’a Ameryki Południowej”, nigdy nie znalazł
się na polu walki, ale został pochowany w Narodowym Panteonie w Caracas. I choć
większość z tych, których wysłał z Irlandii, nigdy nie kiwnęła palcem dla sprawy
wolności, znalazło się wśród nich wystarczająco wielu dzielnych i pożytecznych ludzi,
by odkupić bierność reszty. Jednym z nich był Francis Burdett O’Connor, brat Feargusa,
który długo i odważnie walczył za sprawę wolności i zmarł jako boliwijski generał.
Według przyjętych obliczeń przez szeregi Bolívara przeszło aż sześć tysięcy
europejskich ochotników. Podczas żadnej z kampanii w skład jego armii nie wchodziło
ich więcej niż tysiąc dwustu, a tylko kilkuset wytrwało przy nim od początku do końca.
Łatwiej jednak będzie docenić ich wkład, jeśli weźmie się pod uwagę, że w toczonych
przez niego bitwach rzadko uczestniczyło po którejś ze stron więcej niż trzy tysiące
żołnierzy[14]. Najbardziej oddani byli mu z reguły ci, którzy przyłączyli się do niego na
własną rękę, pod wpływem osobistych przekonań. Znaleźli się wśród nich Francuzi, tacy
jak Alexis Vital Joseph baron Bruix, były paź Napoleona, i Charles Eloi Demarquet,
Włosi – na przykład Agostino Codazzi, napoleoński oficer artylerii, szwedzki hrabia
Frederick Adlercreutz, niemiecki baron Friedrich von Eben, a także Polacy, między
innymi Ludwik Flegel i Ferdynand Sierakowski. Nawet niektórzy spośród tych, którzy
zostali zwerbowani przez Anglików i tak skandalicznie potraktowani, okazali się oddani
sprawie. Jednym z nich był Daniel Florence O’Leary, chorąży „czerwonych” huzarów
Wilsona, który później został adiutantem Bolívara. Tylko nieliczni mogli się równać
z pułkownikiem Jamesem Rooke’em, postawionym na czele wszystkich Brytyjczyków,
którzy przeżyli pobyt w Angosturze. Kiedy pocisk armatni oderwał mu rękę, podniósł ją
i machał nią w powietrzu, krzycząc: „Viva la patria!”. Zapytany, czy ma na myśli
Anglię, czy Irlandię, odparł: „Tę, w której zostanę pochowany”. Zmarł na skutek rany
kilka dni później[15].
Takie akty heroizmu wydają się groteskowo nieadekwatne do okoliczności. Na
południowoamerykańskim kontynencie nie było żadnej patria. Dźwięczny slogan został
przechwycony przez kilku ambitnych ludzi, których można by uznać za dzieci
hispanoamerykańskiej tradycji niesubordynacji, duchowych spadkobierców Cortésa
i Pizarra. Ich cele były mgliste i pogmatwane. Bolívar – podobnie jak jego odpowiednik
z La Platy, San Martín – miotał się pomiędzy demokratycznymi zasadami a marzeniami
o kontynentalnym imperium. Ich bezpośrednim celem była władza. Aby ją zdobyć,
skonstruowali mit o prostych ludziach jęczących w niewoli despotycznych Hiszpanów.
Ale mogli liczyć na sukces tylko pod warunkiem, że potrafią stworzyć napoleońską wizję
świata, przedstawić samych siebie jako komety, z których ogonami mogą połączyć swe
nadzieje ludzie żywiący podobne marzenia, lecz mniej odważni. Dlatego naśladowali
Bonapartego – szukali własnych okazji do przejścia Alp i wygrania bitwy pod Marengo.
José de San Martín nie bardzo pasował do stereotypu niezadowolonego Kreola,
buntującego się przeciwko metropolii pod wpływem osobistej urazy. Urodził się
w 1778 roku na terenie Urugwaju, ale jego rodzice byli Hiszpanami. Kiedy miał
zaledwie siedem lat, jego ojciec, oficer hiszpańskiej armii, został służbowo przeniesiony
do kraju rodzinnego, więc młody José kształcił się w Madrycie. Po ukończeniu szkoły
wstąpił do wojska. Walczył przeciwko rewolucyjnej Francji, a potem, podczas wojny na
Półwyspie Iberyjskim, najpierw przeciwko Brytyjczykom, a następnie u ich boku.
Osiągnąwszy rangę podpułkownika, postanowił wystąpić z hiszpańskiej armii
i odwiedzić obie Ameryki. Na początku 1812 roku znalazł się w Buenos Aires
i zaoferował swe usługi tamtejszej juncie. Stworzył korpus konnych grenadierów
i poprowadził ich do zwycięstwa nad rojalistami pod Tucumán.
W 1815 roku kolonia zapewniła już sobie niepodległość, ale była nadal narażona na
niebezpieczeństwo. Centralny ośrodek hiszpańskiej potęgi na kontynencie
południowoamerykańskim znajdował się w Peru, skąd promieniował na południe – przez
Chile aż po Wicekrólestwo La Platy. Ruch rewolucyjny w Chile został zmiażdżony
w 1814 roku, a znany patriota Bernardo O’Higgins musiał szukać schronienia po drugiej
stronie Andów, w La Placie. Tam właśnie zetknął się z San Martínem, który mieszkał
w stolicy prowincji Mendoza. W gabinecie San Martína, gdzie wisiał portret
Bonapartego, zaczęli planować prawdziwie napoleońskie przedsięwzięcie, jakim miał
być marsz przez Andy.
San Martín zebrał mniej więcej czterotysięczną armię żołnierzy, z których połowę
stanowili byli niewolnicy. Jej część składową tworzył stuosobowy „legion brytyjski”,
złożony z Brytyjczyków i Amerykanów. By wprowadzić w błąd Hiszpanów, wysłał dwa
niewielkie oddziały w kierunku dwóch wiodących na drugą stronę gór przełęczy, a sam,
z głównymi siłami, wybrał drogę przez trzecią. Forsowanie cordillera było
przedsięwzięciem przerażająco trudnym i mogło łatwo skończyć się katastrofą. Ale
ludzie San Martína wykazali się niezwykłą odpornością, a on sam dowiódł swych
talentów dowódczych i zdobył legendarną sławę współczesnego Hannibala.
Przebywszy Andy, pobił rojalistów pod Chacabuco 12 lutego 1817 roku i wkroczył do
Santiago. Wskrzesił niezależny rząd, na którego czele stanął O’Higgins, a 14 kwietnia
1818 roku pokonał resztki rojalistów pod Maipú. Choć na terenie Chile nie było już
prawie wcale wojsk rojalistycznych, nadal silne były tam jednak rojalistyczne nastroje,
których nie można było zastąpić poczuciem chilijskiej przynależności narodowej. Gdy
tylko ustały walki, pozycja San Martína stała się chwiejna, podobnie zresztą jak pozycja
Bolívara, który postanowił go naśladować.
W maju 1819 roku Bolívar wymaszerował z Angostury na czele wszystkich żołnierzy,
których udało mu się zebrać, przekroczył góry i zaatakował od tyłu hiszpańskie siły,
stacjonujące w Nowej Granadzie. Ta operacja była jeszcze bardziej niebezpieczna niż
manewr San Martína, więc jej sukces natychmiast zapewnił mu wielki autorytet.
W sierpniu Wyzwoliciel rozbił siły hiszpańskie nad rzeką Boyacá, a 18 września
wkroczył do Santa Fe de Bogotá i wziął udział w starannie wyreżyserowanej paradzie,
w której główne role grali grenadierzy jego gwardii i Anglicy z Legionu Albion. Wstąpił
do katedry, gdzie odprawiono mszę i odśpiewano Te Deum, a potem wspiął się na
podium, by wysłuchać napisanej na jego cześć kantaty i przyjąć laurowy wieniec, którym
ukoronowała go dwudziestka ubranych na biało młodych dziewcząt.
W grudniu 1819 roku Wyzwoliciel był już z powrotem w Angosturze, gdzie ogłosił
narodziny Republiki Kolumbijskiej i został jednogłośnie wybrany na jej prezydenta.
W rzeczywistości Kolumbia nie zasługiwała na miano patria bardziej niż Chile i miała
się rozpaść pod wpływem własnej inercji. Ani San Martín w Chile, ani Bolívar w Nowej
Granadzie nie byli na tyle silni, by narzucić swój autorytet mieszkańcom (wśród których
przeważali rojaliści) i rywalizującym z sobą przywódcom „patriotów”, a tym bardziej
oprzeć się interwencji sił hiszpańskich. Oto jednak przygotowująca zdecydowany atak
Hiszpania sama nagle pogrążyła się w chaosie.

Kiedy Człowiek Pożądany wrócił do Hiszpanii w marcu 1814 roku, był


entuzjastycznie witany przez większość ludności. Ale zaledwie dwa miesiące później
uchylił konstytucję z 1812 roku, czym wywołał przerażenie liberałów, choć jednocześnie
kler, który stał po jego stronie, zapewnił mu poparcie mas. Ferdynand z niezwykłą
mściwością wypowiedział wojnę wszystkim, których mógł oskarżyć o liberalizm,
i osadził w więzieniach wielu podejrzanych, wśród których znaleźli się słynni
bohaterowie wojny przeciwko Francuzom. W wyniku jego poczynań opozycja stała się
niemal niewidoczna.
W sytuacji, w której nie istniały legalne kanały politycznej opozycji, instytucje
publiczne były słabe, a obawy przed zwróceniem na siebie uwagi budzącej grozę
inkwizycji wymuszały tajność poczynań, jedyną formacją zdolną do zorganizowania
protestu był korpus oficerski, który mógł w dodatku zapewnić temu protestowi poparcie
wojska. Ponieważ jednak, z uwagi na konieczność zachowania tajemnicy, nie można
było wojska przygotować ideologicznie, mogło ono zostać użyte jedynie tam, gdzie
chodziło o demonstrację siły. Wszystkie te okoliczności przyczyniły się do powstania
nowej formy aktywności politycznej – pronunciamiento.
Kiedy grupa oficerów postanawiała wesprzeć jakąś sprawę aktywnym działaniem,
porozumiewała się za pomocą pułkowych i masońskich kanałów z innymi grupami, by
zapewnić sobie jak najszersze poparcie i wspólnie wypracować coś w rodzaju manifestu.
W wybranym dniu dowódcy zbierali swych podkomendnych i odczytywali proklamację.
Ten akt, zwany grito, miał być zapłonem rewolucji. Ale lęk przed ujawnieniem spisku
stał się tak silny, że w większości przypadków grito następowało przed uzgodnieniem
wszystkich planów działania z innymi jednostkami wojskowymi i cywilnymi
sympatykami sprawy, w związku z czym okazywało się ono tylko samobójczą
demonstracją. Pierwsze z takich pronunciamientos odbyło się w 1814 roku, kiedy
generał Francisco Espoz y Mina usiłował podburzyć do buntu Pampelunę, twierdząc, że
jego armia została upokorzona. Musiał szukać schronienia we Francji, z misją
wyzwoleńczą zaś popłynął do Meksyku jego bratanek. W 1815 roku generał Juan Díaz
Porlier podburzył garnizon La Coruña i dotarł do Santiago de Compostela, zanim jego
rewolta się rozsypała. W 1817 roku jeszcze mniej udane okazały się wystąpienia
generała Lacy’ego w Katalonii i generała Vidala w Walencji.
W 1819 roku Ferdynand zaczął w Kadyksie koncentrować siły zbrojne, które
zamierzał wysłać do Ameryki Południowej. W tym momencie była to niebezpieczna
polityka. Powstało wielkie zgromadzenie mężczyzn, którzy z braku lepszych zajęć nie
robili nic innego, tylko narzekali na swą sytuację. Oficerowie byli równie niezadowoleni
jak szeregowcy, gdyż podobnie jak oni nie chcieli płynąć za ocean, nie mając pojęcia,
kiedy wrócą do kraju. Ich dowódca, generał hrabia O’Donnell de La Bisbal, usiłował
wykorzystać to niezadowolenie i narzucić królowi konstytucję, ale okazał brak
determinacji, co doprowadziło do aresztowania szeregu liberalnych oficerów. Inicjatywę
z rąk La Bisbala przejęli pułkownik Antonio Quiroga i major Rafael del Riego. 1
stycznia 1820 roku przeprowadzili pronunciamiento, domagając się przywrócenia
konstytucji z 1812 roku. Quiroga pozostał w Kadyksie, by utrzymać w rękach to miasto,
a Riego pomaszerował przez Andaluzję. Kiedy do buntów jednostek wojskowych doszło
też w Pampelunie, Barcelonie i Saragossie, król Ferdynand poczuł się zmuszony do
ustępstw. Niechętnie przywrócił znienawidzoną przez siebie konstytucję z 1812 roku,
którą liberałowie uważali za panaceum. Konstytucja stała się czymś w rodzaju fetysza
i zaczęła przybierać w powszechnej świadomości postać znacznie przekraczającą jej
prawdziwe znaczenie. Była tak bardzo chwalona poza granicami Hiszpanii, że zaledwie
siedem miesięcy później musiał podobną konstytucję przyjąć również kuzyn i imiennik
Ferdynanda, panujący w Neapolu.
Kiedy wojska Napoleona zajęły Italię, król Neapolu Ferdynand IV zbiegł na Sycylię
pod opiekę Royal Navy. W 1812 roku, pod naciskiem Anglików, obdarzył mieszkańców
Sycylii konstytucją przypominającą hiszpańską ustawę zasadniczą, która zaczęła
obowiązywać w tym samym roku. Po powrocie na swój neapolitański tron unieważnił
sycylijską konstytucję. Dało to karbonariuszom i innym malkontentom okazję do
protestów, które przybrały na sile, gdy w styczniu 1820 roku rozeszły się wieści
o wydarzeniach w Hiszpanii. Oficerami w wojsku neapolitańskim byli w większości
ludzie, którzy brali udział w wojnach napoleońskich i wspominali z rozrzewnieniem
rządy Joachima Murata. Przywrócony na tron burboński król dobrze ich traktował, lecz
obecni wśród nich liberałowie uważali nowy reżim za opresyjny, a reszta była po prostu
znudzona.
I tak 1 lipca 1820 roku, w Dniu Świętego Teobalda, patrona karbonariuszy, Luigi
Minichini, występny ksiądz i wielki mistrz vendita w miasteczku Nola, wzniósł sztandar
rewolty. Nakłonił do udziału w owym przedsięwzięciu porucznika Michele Morellego,
dowódcę stacjonującego tam szwadronu kawalerzystów, którzy byli niezadowoleni, gdyż
nie otrzymywali żołdu. Ksiądz zarzucił na ramię karabin, wsiadł na konia i poprowadził
buntowników do pobliskiego miasteczka Avellino. Zadeklarowawszy swą lojalność
wobec „konstytucyjnego króla Ferdynanda”, porucznik Morelli podporządkował się
swemu przełożonemu w Avellino. Zupełnie zaskoczony i nie wiedząc, jak zareagować,
ten zwrócił się do swego dowódcy Pepego, prosząc o rozkaz.
Guglielmo Pepe miał za sobą interesującą przeszłość. Jako szesnastoletni chłopiec
zaciągnął się do armii Republiki Partenopejskiej, a po jej upadku w 1799 roku schronił
się we Francji. Służył w Legii Włoskiej, ale porzucił ją, by wraz z innymi „patriotami”
wziąć udział w spisku, który miał doprowadzić do obalenia neapolitańskich Burbonów.
Wstąpił z entuzjazmem do neapolitańskiej armii Joachima Murata i osiągnął w niej rangę
marszałka. Choć przywrócony na tron Ferdynand zatrzymał go w czynnej służbie, Pepe
z oczywistych względów nie żywił sympatii dla reżimu, który powrócił do władzy.
Stanąwszy w obliczu wymierzonej w ów reżim, lecz niezbyt zdeterminowanej rebelii,
zaczął grać na zwłokę.
Wysyłane przeciwko rebeliantom oddziały kolejno przyłączały się do nich, a w końcu,
w gruncie rzeczy z braku lepszej alternatywy, zrobił to również generał Pepe. W wyniku
mobilizacji innych vendite zaczęły się też do nich przyłączać liczne grupy
niezdyscyplinowanych i niewyszkolonych karbonariuszy. 6 lipca król Ferdynand ustąpił
i przyjął konstytucję, ogłaszając równocześnie, że wycofuje się z aktywnego życia
politycznego i mianuje swego syna Franciszka, księcia Kalabrii, generalnym
namiestnikiem Królestwa. Już 9 lipca generalny namiestnik odebrał defiladę
wkraczających do Neapolu rebeliantów. Na jej czele jechał Morelli, prowadzący za sobą
„święty szwadron”, jak ochrzczono jego bandę obdartusów. Za nimi kroczyły oddziały
regularnego wojska, które przeszły na stronę buntowników, a pochód zamykała
sześciotysięczna gromada słabo uzbrojonych karbonariuszy, prowadzonych przez
rzekomego księdza. Maszerowali oni pod trójkolorowym sztandarem Carbonerii, na
którym czerwień symbolizowała miłosierdzie, błękit – dym nadziei, a czerń – węgiel
drzewny, czyli wiarę.
Pozbawiona przywódcy rewolucja rychło straciła poczucie kierunku i zaczęła
dryfować. Kiedy ci, którzy zbuntowali się w imię „wzniosłej hiszpańskiej konstytucji,
świętej gwarancji ludzkiego szczęścia i wielkości”, poznali jej treść, doszli do wniosku,
że nie spełnia ona ich wymagań. Poczyniono niezbędne poprawki i wybrano parlament.
Ale zanim zdążył on rozpocząć obrady, w październiku 1820 roku zbuntowali się
Sycylijczycy, żądający przywrócenia starej konstytucji i niezależności od Neapolu.
Pragnąc zaprowadzić porządek, wysłano do Palermo potężne siły wojskowe, złożone
z najlepszych jednostek, których brak w kraju miał się wkrótce okazać bardzo dotkliwy.
Metternich nie próżnował. Gdy tylko doszło do niepokojów w Hiszpanii, zaczął
zabiegać o poparcie dyplomatyczne wszystkich zwolenników status quo, licząc się
z możliwością zbrojnej interwencji. W listopadzie obradujący w Opawie Kongres wydał
proklamację potępiającą to, co się stało w Neapolu, i zwołał na styczeń 1821 roku do
Lublany spotkanie koronowanych głów, na które został również zaproszony król
Ferdynand. I tam, w gronie życzliwych zwolenników ancien régime’u, był on w stanie
powiedzieć to, czego nie mógł powiedzieć w Neapolu: że byłby bardzo wdzięczny,
gdyby Austria zechciała wysłać wojska, które przywrócą porządek w Królestwie Obojga
Sycylii.
Wojska już maszerowały. Metternichowi zależało na tym, by stłumić neapolitańską
rewoltę, zanim zdąży się rozprzestrzenić, zdawał sobie bowiem sprawę, że cała Italia
spiskuje. Gdy tylko wieści o wymarszu austriackich sił zbrojnych dotarły do Neapolu,
formacje samoobrony, które tak chętnie paradowały po mieście, zaczęły się kurczyć. Ci,
którzy mieli pieniądze, opłacali żebraków, żeby zajęli ich miejsce w szyku, inni stawali
się nieuchwytni. Oficerowie, którzy zrobili karierę w czasach Murata i już raz zawarli
porozumienie z Burbonami, tym razem nie byli gotowi do walki o przegraną sprawę,
więc również zaczęli wysyłać swoich żołnierzy do domów i przygotowywać sobie
wymówki.
Generał Pepe dowiódł swych zasad i postanowił stać przy rewolucji do końca.
Wspierali go tacy cudzoziemscy ochotnicy, jak Maurice Persat, uczestnik niedawnych
zamieszek w Paryżu, czy jego przyjaciel z Ameryki Południowej Malczewski. Było tam
też kilku innych Polaków, na przykład kapitan Szulc, jeden ze szwoleżerów
towarzyszących Napoleonowi na Elbie, oraz pewna liczba Francuzów. Pepe, zdając sobie
sprawę, że powszechny upadek morale w końcu całkowicie rozproszy jego armię, jeśli
nie przejmie inicjatywy, wkroczył do Państwa Kościelnego, by stawić czoło
nadchodzącym Austriakom. 7 marca 1821 roku rozpoczął działania zaczepne pod Rieti,
ale jego wojska ustąpiły pod naporem pierwszego kontrataku i zostały rozgromione. 23
marca Austriacy weszli do Neapolu. Resztki zwolenników rewolucji, dowodzone przez
generała Rossarola, stawiły im opór pod Mesyną, ale była to ich ostatnia próba obrony
kraju. Nieliczna część tych, którzy odegrali ważną rolę podczas buntu, udała się na
wygnanie, reszta zawarła pokój z Ferdynandem. Dwaj jego przeciwnicy zostali straceni,
a dwudziestu kilku skazano na długotrwały pobyt w więzieniach królestwa, w których
panowały trudne do opisania warunki.
Zanim jeszcze rewolucja neapolitańska została do końca stłumiona, w Piemoncie
doszło do wybuchu następnej. Grupa liberalnych przedstawicieli turyńskiej szlachty
zawiązała spisek, by zmusić króla Wiktora Emanuela I do abdykacji na rzecz jego
dwudziestodwuletniego bratanka Karola Alberta, księcia Carignano, który uchodził za
liberała i włoskiego patriotę. Ale 10 marca 1821 roku w pobliskim mieście Alessandria
wciągnięto na maszty włoskie trójkolorowe sztandary i ogłoszono, że obowiązuje
wzorowana na hiszpańskiej konstytucja. Doprowadziła do tego grupa oficerów, na której
czele stali pułkownik Ansaldi i porucznik Carlo Bianco. Książę Carignano, przerażony
ich radykalizmem, zachwiał się w swych dotychczasowych przekonaniach. Wiktor
Emanuel abdykował na rzecz swego brata Karola Feliksa, ale wobec jego nieobecności
regentem mianowano księcia Carignano. Książę miał słaby charakter, a otaczający go
szlachetnie urodzeni liberałowie nie byli na tyle zdeterminowani, by przeobrazić rewoltę
w rewolucję. Ich typowym przykładem był hrabia Santorre di Santa Rosa, który – jak
stwierdził jeden z jego przyjaciół – „kochał wolność nie tylko za jej skutki, lecz także
jako wzniosły i poetycki stan egzystencji”. W 1814 roku postanowił nie walczyć po
stronie Murata, oznajmiając, że „majestat” Włochów zostałby narażony na szwank,
gdyby mieli zawdzięczać swą wolność cudzoziemcowi[16].
Kiedy 18 kwietnia 1821 roku Austriacy pobili armię piemoncką pod Novarą, Karol
Albert oddał tron swemu stryjowi Karolowi Feliksowi, który unieważnił wszystkie
reformy przeprowadzone w jego imieniu. Dwaj przywódcy zamachu stanu zostali
rozstrzelani, kilku innych skazano na długoletnie więzienie. Niektórym udało się zbiec
do Hiszpanii, gdzie liberałowie nadal utrzymywali się przy władzy. I tak hrabia Palma
d’Ivrea wstąpił do madryckiej milicji jako grenadier, Bianco został ochotnikiem
w Katalonii, a hrabia Giuseppe Pecchio, który przekroczył hiszpańską granicę w Irunie,
zaczął swój pobyt w tym kraju od „kontemplacji” pomnika konstytucji (takie pomniki
wznoszono we wszystkich miastach po pronunciamiento Riegi i Quirogi).
„Konstytucja – napisał – powinna być, jak religia, niezniszczalnym monumentem
przyciągającym stale oczy i serca. Wszędzie gdzie stoi krzyż, powinien wznosić się
również pomnik konstytucji... są bowiem bliźniaczymi symbolami odkupienia”[17].

Kiedy wiosną 1820 roku zebrały się Kortezy, umiarkowani liberałowie, których
znaczna część odegrała kluczową rolę podczas uchwalania konstytucji z 1812 roku, zdali
sobie sprawę, że jest ona niefunkcjonalna, i zażądali wprowadzenia poprawek. Zostali
jednak zagłuszeni z jednej strony przez radykałów (exaltados), dla których „święty
kodeks” był istotnie święty, a z drugiej przez króla i jego serviles. W sierpniu 1820 roku
przybył do Madrytu Riego, podnosząc temperaturę polityczną. Był bohaterem exaltados
i cieszył się sympatią tłumów, które obnosiły po mieście jego ozdobiony palmowymi
liśćmi portret i śpiewały Hymn na cześć Riegi. Kiedy żołnierze usiłowali rozpędzić jeden
z takich pochodów, zostali zaatakowani przez jakąś damę, wrzeszczącą: „Profanacja! Jak
śmiecie atakować bohatera narodowego?”[18]. Riego wysunął swoją kandydaturę na
stanowisko dyktatora, ale została ona odrzucona przez Kortezy. Mimo to nadal działał na
marginesie sceny politycznej, wywołując liczne problemy. Wpływał na bieg wydarzeń za
pośrednictwem popularnego, quasi-masońskiego ruchu comuneros, którego niesamowite
rytuały inicjacyjne mroziły krew w żyłach bardziej umiarkowanych patriotów.
W tym samym miesiącu rewolucja wstrząsnęła sąsiednią Portugalią, której
postnapoleońskie dzieje były kopią hiszpańskich. 24 sierpnia 1820 roku dwaj
pułkownicy wyprowadzili swe wojska na ulice Porto. Zażądali od króla Jana VI, by
wrócił z Brazylii i nadał państwu konstytucję. We wrześniu, kiedy za wnioskami
konstytucjonalistów opowiedziała się Lizbona, zwołano zgromadzenie ustawodawcze.
Rozpoczęła się długa dyskusja, dotycząca celów działania: jedni domagali się przyjęcia
konstytucji hiszpańskiej, inni opowiadali się za bardziej ewolucyjnym sposobem
działania.

Te w gruncie rzeczy bezsensowne rewolucje zyskiwały wielu zagorzałych


zwolenników poza granicami wstrząsanych nimi krajów. Na pomoc hiszpańskim
liberałom spieszyli nie tylko Włosi. Pierwszymi cudzoziemcami, którzy zaczęli masowo
przekraczać granice, byli Francuzi, w większości dawni żołnierze napoleońscy.
Hiszpanie stopniowo wcielali ich do tworzonego w Barcelonie legionu. Byli wśród nich
liczni uczestnicy wojskowych spisków, które zawiązały się we Francji po 1815 roku,
tacy jak porucznik Armand Carrel, kapitan Nantil czy major Caron, który stał na czele
marsylskiej konspiracji. Byli też w gronie Francuzów uczestnicy rewolucji włoskich,
a wśród nich Maurice Persat i Augustin Toussaint Régis, czarnoskóry żołnierz z Saint-
Domingue, który wpadł w ręce Brytyjczyków wraz z Rochambeau, a potem służył pod
Napoleonem aż do 1815 roku. Legionem francuskim, w którego skład wchodziło ponad
pięciuset żołnierzy, ubranych w wyciągnięte z dna kufrów różne mundury napoleońskie,
dowodził pułkownik Charles Fabvier. Miał niemal metr dziewięćdziesiąt wzrostu
i należał do gatunku wspaniałych napoleońskich oficerów, zaludniających stronice
dziewiętnastowiecznych francuskich powieści. Ukończył École Polytechnique, od
1805 roku służył w artylerii, został nagrodzony komandorią Legii Honorowej i tytułem
barona cesarstwa. Po 1815 roku był pogrążony w nostalgii aż do 1821 roku, kiedy wziął
udział w spisku w Belfort.
Było tam też wielu innych cudzoziemców, a wśród nich, jak zwykle, spora grupa
Polaków, między innymi Szulc, uczestnik niedawnej rewolucji neapolitańskiej. Pojawił
się również niezwykły Anglik, sir Robert Wilson, kawalerzysta, który dzielnie walczył
przeciwko rewolucyjnej Francji, został odznaczony Orderem Marii Teresy i otrzymał od
cesarza Franciszka II tytuł barona. Bił się pod Aleksandrią w 1801 i na Przylądku Dobrej
Nadziei w 1806 roku. Podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim został awansowany
i dowodził walczącym u boku Brytyjczyków legionem luzytańskim. Potem został
odkomenderowany do armii rosyjskiej, w której szeregach walczył w 1812 roku
i odznaczył się rok później w bitwie pod Lipskiem. Ale w 1816 roku, stacjonując we
Francji wraz z brytyjskimi siłami okupacyjnymi, zdobył się na rycerski czyn i pomógł
w ucieczce skazanemu napoleońskiemu oficerowi, za co został wydalony z wojska
i uwięziony. To doświadczenie zradykalizowało jego poglądy. W 1818 roku,
reprezentując partię wigów, został wybrany do parlamentu w okręgu Southwark.
W 1822 roku, kiedy wszystko wskazywało na to, że Święte Przymierze zbroi się
przeciwko hiszpańskim liberałom, pojechał do Hiszpanii i zaoferował im swoje usługi.
Hiszpańska rewolucja straciła tymczasem nawet pozory jedności. Kortezy były
w rękach exaltados – radykalnej większości. Król i wszyscy konserwatyści (a wśród nich
liczni zwolennicy umiaru, którzy zostali zepchnięci do obozu reakcji) zachowywali
bierność i liczyli teraz na zagraniczną interwencję. Na prowincji trwała już zacięta wojna
domowa. Bandy konserwatystów, dowodzone przez księży i nazywające się Armią
Wiary, tropiły miejscowych comuneros i liberałów. Hasła tych dwóch grup: „Niech żyje
absolutny monarcha!” i „Niech żyje nienaruszalna konstytucja!”, miały lekko
teologiczne zabarwienie.
Na początku 1823 roku Rosja, Prusy i Austria wysłały do Kortezów jednobrzmiące
noty dyplomatyczne, domagając się zmian w konstytucji. Wywołało to wybuch
oburzenia exaltados, którzy zaczęli dowodzić – powołując się na Termopile i Valmy – że
armie złożone z wolnych ludzi są niezwyciężone. W Pirenejach gromadziły się coraz
liczniejsze siły hiszpańskich rojalistów, a ponieważ wojska francuskie zaczęły się
koncentrować na granicy, sytuacja przypominała tę z 1792 roku. Tyle że nastroje
społeczeństwa były już zupełnie inne. „Największe zdumienie budzi apatia ludzi, którzy
nie opowiadają się po żadnej ze stron, ale widzą w tym sporze tylko konflikt między
armią a królem” – pisał brytyjski ambasador markiz Wellesley[19]. Radykałowie, by
zaangażować lud we wspólną sprawę, przebąkiwali o możliwości zorganizowania czegoś
w rodzaju paryskiej masakry wrześniowej z 1792 roku, ale choć w Madrycie gromadziły
się od czasu do czasu żądne krwi tłumy, nie widać było wielkiego wzmożenia uczuć
patriotycznych.
Motywacja drugiej strony była o wiele silniejsza niż motywacja Austriaków
w 1792 roku. Francja chciała koniecznie dowieść swej wiarygodności w roli partnera
Świętego Przymierza i odzyskać pozycję europejskiego mocarstwa. Usiłowała również
poddać egzorcyzmom własne duchy. Choć większość Francuzów miała przychylny
stosunek do liberałów i była przeciwna wtrącaniu się w sprawy sąsiadów, decyzji
o interwencji sprzeciwili się tylko La Fayette i trzej inni deputowani. Chateaubriand,
który objął tekę ministra spraw zagranicznych, uważał, że interwencja stworzy szansę
zasypania głębokich przepaści dzielących francuskie społeczeństwo. „Jeśli Francuzów
dzielą jeszcze jakieś podziały, to pobyt pod namiotami umożliwi osiągnięcie pełnej
zgody narodowej – wołał z entuzjazmem. – Towarzysze broni szybko zostaną
przyjaciółmi, a wszystkie różnice zdań dotyczące przeszłości zginą w blasku wspólnej
chwały. Król, okazując szlachetne zaufanie, powierzył biały sztandar dowódcom, którzy
przyczynili się do triumfów innych barw”[20].
Dnia 7 kwietnia 1823 roku do Hiszpanii wkroczyły połączone siły zbrojne, złożone
z sześćdziesięciu tysięcy Francuzów oraz trzydziestu pięciu tysięcy hiszpańskich
rojalistów, które miały ocalić Ferdynanda od skutków rewolucji. Ich dowódca Ludwik
Burbon, książę d’Angoulême, zamierzał na nowo okryć tron Burbonów militarną chwałą.
Najeźdźcy bez trudu pokonali opór obrońców, a konfrontacja z legionem francuskim, do
której doszło wkrótce po przekroczeniu granicy, okazała się niegroźna. Fabvier wydał do
swych rodaków odezwę „z kwatery wolnych ludzi”, w której wzywał ich do
respektowania „wolności jako szlachetnej emanacji Najwyższej Istoty, która czyni ludzi
sprawiedliwymi i cnotliwymi”. Kiedy żołnierze legionu stanęli twarzą w twarz
z nacierającymi Francuzami, rozpostarli trójkolorowy sztandar i zaintonowali
Marsyliankę, lecz francuski oficer wykazał zimną krew, kazał odprzodkować działa
i ostrzelać ich kartaczami, a królewscy żołnierze zrobili, co do nich należało[21].
Armia francuska wkroczyła do Madrytu 23 maja. Kortezy zdetronizowały czasowo
króla Ferdynanda i ustanowiły radę regencyjną, która wycofała się do Sewilli, a później
do Kadyksu, zabierając ze sobą Człowieka Pożądanego. Kazały też ewakuować, by
uniknąć możliwości profanacji, dwie urny z prochami bohaterów Dos de Mayo, rewolty
przeciwko Francuzom z 2 maja 1808 roku. Ale kontrast między 1808 rokiem
a bieżącymi wydarzeniami był wyraźny. Mieszkańcy wsi witali Francuzów z radością,
a obywatele Madrytu spalili kukłę Riega. On sam, mając już do dyspozycji tylko dwa
tysiące ludzi, usiłował rozpocząć w górach walkę partyzancką, ale został osaczony
i pokonany. Ci spośród jego żołnierzy, którzy uniknęli wzięcia do niewoli, rozpierzchli
się, a przy nim zostali tylko trzej oficerowie – Hiszpan, Anglik i Włoch. Został
schwytany, kiedy zdradził go wieśniak, u którego szukał schronienia.
Książę d’Angoulême ścigał radę regencyjną aż do Kadyksu, a tymczasem inne
francuskie oddziały czyściły teren. Na północnym zachodzie bronił się jeszcze Quiroga,
dysponujący legionem francuskim oraz siłami, które w Vigo zebrał Wilson. Ale Wilson,
po bohaterskiej obronie La Coruñi, podczas której został ciężko ranny, musiał się
wycofać i schronić w Portugalii.
Szybko zbliżał się nieuchronny koniec. Francuzi byli bardzo silni, a w ich szeregach
roiło się od młodych arystokratów, pragnących dowieść swej wartości bojowej. Należał
do nich książę Carignano, który robił, co mógł, żeby poprawić swą reputację w oczach
Świętego Przymierza. Ostatni akt nastąpił 31 sierpnia – wojska księcia d’Angoulême
zdobyły szturmem twierdzę Trocadero, zmuszając radę regencyjną do kapitulacji.
Dnia 13 listopada Ferdynand uroczyście powrócił do Madrytu. Wjechał do miasta
wysokim na osiem metrów klasycznym triumfalnym rydwanem, ciągniętym przez stu
mężczyzn w zielono-różowych liberiach i otoczonym przez grupy tancerzy. Wydarzenia
ostatnich trzech lat nie złagodziły jego charakteru, gdy tylko więc poczuł się bezpieczny,
rozpoczął dzieło zemsty. Francuzi, którym liczni hiszpańscy oficerowie poddali się
w zamian za obietnicę ułaskawienia, daremnie usiłowali go skłonić do powściągliwości.
Wiedząc, że cieszy się poparciem ludu, wprowadził drakońskie sankcje odwetowe. I tak
7 listopada Riego został przeciągnięty przez ulice Madrytu w koszu, przywiązanym do
ogona osła, i musiał wysłuchiwać obelg tłumu, który trzy lata wcześniej wiwatował na
jego cześć. Potem zawisł na szubienicy. „Konstytucja z 1812 roku została wprowadzona
z myślą o zwykłych ludziach, ale oni jej nienawidzili” – powiedział pewien liberalnie
nastawiony oficer, poddając się Francuzom[22]. Niektórzy hiszpańscy patrioci zbiegli do
Portugalii, do której wycofali się też generał Pepe, Persat i inni członkowie
międzynarodowej brygady, w nadziei, że będą jeszcze mogli podjąć walkę o świętą
sprawę. Ale i tam przebieg rewolucji nie był bezproblemowy. Portugalskie zgromadzenie
ustawodawcze zebrało się w styczniu 1821 roku, rychło jednak zabrnęło w jałowy spór
o to, czy suwerenem powinien być lud czy naród. 30 czerwca ogłosiło projekt
konstytucji, a trzy dni później król Jan VI wrócił wreszcie z Brazylii, w której zostawił
swego syna Dom Pedra, powierzając mu funkcję regenta. Konstytucja była wyjątkowo
postępowa, bo gwarantowała obywatelom równość wobec prawa i znosiła wszystkie
przywileje klasowe, więc król zaakceptował ją dopiero po dłuższych namowach. Jego
młodszy syn, Dom Miguel, zaprotestował przeciw tej ustawie zasadniczej i zgromadził
wokół siebie wszystkich jej przeciwników, inicjując długotrwały konflikt prawny
i dynastyczny.
Nadzieje liberałów zamieszkujących Półwysep Iberyjski zostały zaprzepaszczone na
całe dziesięciolecia. Ale nie miało to znaczenia w oczach takich ludzi jak Giuseppe
Pecchio, który wraz z innymi cudzoziemcami wypartymi z Hiszpanii próbował dalej
walczyć w Portugalii. „Odkąd podeptano konstytucję, koncepcja rządów
konstytucyjnych zdaje się przybierać na sile” – pisał hrabia. „Wolność umiera, ale
odradza się na nowo” – dodał po przybyciu do Londynu[23]. Podobne poglądy wyrażał
poeta Thomas Campbell, bard przegranych spraw. „W pięknej śmierci za wolność jest
zwycięstwo, gdyż nie umiera się na próżno” – pisał w Stanzas to the Memory of Spanish
Patriots (Stance na cześć hiszpańskich patriotów), dodając, że „krew patriotów jest
nasieniem Drzewa Wolności”.
Większość hiszpańskich uchodźców wylądowała w Anglii, gdzie powitano ich ze
zwodniczym entuzjazmem. Kiedy generał Mina wyszedł na ląd w Portsmouth,
zaniesiono go do hotelu w triumfalnym orszaku. Ale wkrótce popadł w zapomnienie.
„W 1823 roku Londyn był pełen wszelkiego rodzaju uchodźców z wszystkich krajów –
pisał Pecchio. – Konstytucjonalistów, którzy chcieli jednej izby, konstytucjonalistów,
którzy żądali dwóch, konstytucjonalistów, którzy opowiadali się za modelem
francuskim, hiszpańskim lub amerykańskim; generałów, obalonych prezydentów
republik, przewodniczących parlamentów, rozwiązanych pod groźbą bagnetów,
przewodniczących Kortezów, rozwiązanych w wyniku ostrzału artyleryjskiego. Była tam
też wdowa po czarnym królu Christophe, wraz z dwiema córkami, prawdziwymi
czarnoskórymi księżniczkami krwi, a także zdetronizowany król Meksyku oraz cały rój
dziennikarzy, poetów i pisarzy. Londyn stał się Elizjum (satyryk powiedziałby raczej:
menażerią) znanych ludzi i niedoszłych bohaterów”[24]. Niebawem zaczęli się oni
zajadle zwalczać, zarzucając sobie niekompetentny, a nawet zdradziecki sposób
kierowania losami niedawnych rewolucji. Ale spotykało się też przejawy
wielkoduszności – Persat wspomina ludzi, którzy dzielili się swymi zapomogami z tymi,
którym powiodło się gorzej.

Wybuch hiszpańskiej rewolucji powstrzymał wypłynięcie zgromadzonej w Kadyksie


armady, co dało Bolívarowi i San Martínowi chwilę wytchnienia. Osłabił on też siły
starego porządku we wszystkich koloniach, a przykład Riega przemawiał do ludzi
o niespełnionych ambicjach. W Meksyku obudził on napoleońskie aspiracje w Agustínie
de Iturbide, potomku starej, lecz zubożałej rodziny z Nawarry i synu hiszpańskiego
emigranta. Agustín, o dwa miesiące młodszy od Bolívara, na świadectwie chrztu
nazwany hiszpańskim dzieckiem, wcale nie zapowiadał się na buntownika. Gdy tylko
dorósł na tyle, by nosić broń, wstąpił do milicji jako oficer, a w wieku dwudziestu dwóch
lat poślubił córkę miejscowego intendiente, który również był Hiszpanem. Podczas walk
z powstańcami Hidalga i Morelosa dowiódł swej odwagi i okazał się zdolnym
strategiem. W 1812 roku otrzymał awans do rangi podpułkownika, a później nominację
na stanowisko intendiente prowincji Guanajuato. Ale marzył o większych zaszczytach
i uważał, że powinien otrzymać co najmniej Order Świętego Ferdynanda. W 1816 roku
poczuł się na tyle urażony, by złożyć rezygnację.
Egzekucja Morelosa nie zapewniła Meksykowi pokoju. Rebelia tliła się nadal w wielu
regionach, a jej nowy przywódca Vicente Guerrero utrzymywał swe pozycje na
południu. W 1820 roku, po wydarzeniach w Hiszpanii, buntownicy zostali objęci
amnestią, a hiszpańskie Kortezy zaczęły rozważać możliwość wprowadzenia reform. Ale
Guerrero i jego nieugięci żołnierze nie dali się zwieść i zajęli pozycje obronne
w Acapulco. Na czele wysłanych przeciwko nim wojsk został postawiony Iturbide. Po
naradach z Guerrero oraz innymi oficerami wypracował kompromis, którego zasady
ujawnił 24 lutego 1821 roku w swej kwaterze głównej w Iguali. Tak zwany plan z Iguali
obejmował ramowy projekt konstytucji, oparty na zasadzie nienaruszalności pozycji
Kościoła i przewidujący ustanowienie bezpośrednich kanałów porozumienia z królem
Hiszpanii, przyznanie równych praw Hiszpanom i Kreolom oraz zapewnienie odrębnego
statusu „narodowi meksykańskiemu”.
W marcu Iturbide zebrał swoje wojska w Iguali. Trzymając jedną rękę na głowni
miecza, a drugą na Piśmie Świętym, przysiągł, że zachowa niepodległość Cesarstwa
Meksyku, będzie popierał katolicką wiarę i utrzyma pokojowe stosunki między
Meksykanami a Europejczykami. Nazwał te zasady trzema gwarancjami. Zobowiązał się
też do lojalności wobec króla, pod warunkiem że obieca on stosować się do decyzji
podjętych przez mające powstać w Meksyku Kortezy. Potem zdarł z siebie opatrzone
królewskimi insygniami epolety oficerskie.
Jedynym atutem, na który mógł liczyć, było poparcie Kościoła. „Wojna o naszą
niepodległość jest wojną religijną” – oznajmił pewien kaznodzieja w katedrze
w Guadalajarze. Żołnierze opuszczający oddziały królewskie, by przyłączać się do
Agustína Iturbide, byli w bramach klasztorów dekorowani przez zakonnice medalikami
lub szkaplerzami i tak błogosławieni, jakby wybierali się na wyprawę krzyżową. Biskup
Puebli nadał Agustínowi przydomek „El Libertador” i zachęcał go do walki, obsypując
frazesami, które nie były ani stosowne, ani konieczne. „Weź na siebie z pokorą wzniosłe
zadania, do których wyznaczyła cię boska Opatrzność!” – wołał[25]. Plan z Iguali istotnie
stwarzał szanse przełamania obowiązującego dotąd schematu rebelii i ich tłumienia.
Konsul Stanów Zjednoczonych w Meksyku donosił, że rewolucja Iturbidego ogarnia kraj
w duchu „braterskiej miłości, patriotyzmu, bezinteresowności, prawdy oraz dobrej
wiary”, i porównywał meksykańskiego przywódcę do Jerzego Waszyngtona[26].
Hiszpania przysłała nowego gubernatora generalnego w osobie Juana O’Donojú,
bohatera wojny na Półwyspie Iberyjskim i człowieka o liberalnych poglądach, za które
był więziony w ojczyźnie po 1814 roku. Spotkał się on z Iturbidem i bezzwłocznie
zaakceptował większość założeń planu z Iguala. We wrześniu wjechali razem do miasta
Meksyk, a 28 tegoż miesiąca tamtejsza junta podpisała Akt niepodległości Cesarstwa
Meksyku, który stwierdzał, że naród meksykański uwalnia się od ucisku, w jakim żył
w ciągu minionych trzystu lat. Junta mianowała pięcioosobową radę regencyjną, której
przewodniczył Iturbide, i czekała na aprobatę króla.
Zapanowała powszechna euforia. Manuel de la Bárcena, archidiakon katedry
w Valladolid, porównał wyzwolonych Meksykanów do Izraelitów, którzy przeszli Morze
Czerwone. „Ty, mój przyjacielu, będziesz naszym Waszyngtonem – pisał do Iturbidego
generał Pedro Negrete. – Większym niż wszyscy zdobywcy świata”[27]. Ale ten
pomyślny stan rzeczy miał okazać się krótkotrwały, bowiem 8 października O’Donojú
zmarł, pozbawiając Meksykanów jedynego pomostu umożliwiającego kompromis
z Hiszpanią i zostawiając niebezpieczną próżnię, która okazała się pułapką dla
„Waszyngtona Meksyku”. Wobec braku pojednawczych gestów ze strony Hiszpanii 27
października ogłoszono uroczyście niepodległość Meksyku. Rada regencyjna oznajmiła,
że narodowym godłem będzie orzeł z cesarską koroną, a na sztandarze znajdą się trzy
kolory: zieleń, biel i czerwień symbolizujące „trzy gwarancje”. 24 lutego 1822 roku,
kiedy zebrała się Suwerenna Konstytuanta Meksyku, Iturbide podszedł do centralnego
miejsca, ale został skierowany na inne. Z pewnością nie był predestynowany do
odegrania roli Waszyngtona, ani nawet Cyncynata. Bohaterem, który władał jego
wyobraźnią, był Bonaparte.
Dnia 18 maja 1822 roku przed rezydencją Iturbidego zebrał się w godzinach
wieczornych tłum, który ogłosił go cesarzem. Choć ten się wzbraniał, demonstrując
skromność, następnego dnia Konstytuanta – być może pod groźbą – wybrała go na
cesarza. Kiedy wracał po tej uroczystości do domu, wyprzężono konie z jego powozu,
który pociągnęli dalej zakonnicy. Agustín, z łaski bożej Opatrzności i Konstytuanty
narodu pierwszy konstytucyjny cesarz Meksyku, rychło poczuł się w tej roli jak ryba
w wodzie. Ustanowił Cesarski Order Gwadelupy, którego kawalerowie mieli nosić
peleryny i kapelusze typu sombrero z trójkolorowymi piórami. Przed swoją koronacją
studiował opisy i ryciny przedstawiające intronizację Napoleona, chcąc skopiować
procedury i stroje. A kiedy przewodniczący Konstytuanty włożył mu na głowę koronę,
osobiście ukoronował swą małżonkę. Ale pomruki niezadowolenia, które były wyraźnie
słyszalne już w dniu tej uroczystości, rychło zamieniły się w protesty i dostarczyły
pożywki spiskowcom. 2 grudnia 1822 roku generał de Santa Anna proklamował
Republikę Veracruz. Rewolta szybko rozprzestrzeniła się na cały kraj. 19 marca
1823 roku, po nieudanych próbach wynegocjowania kompromisu, Iturbide abdykował
i popłynął na wygnanie.
Jego wyjazd nie zapewnił Meksykowi ani stabilności, ani jedności. Ponieważ poczucie
tożsamości narodowej nie istniało, lojalność, do której prawo utraciła Korona
hiszpańska, mogła być przelana tylko na jednostkę. A to – jak mieli odkryć na
przestrzeni następnego stulecia liczni kandydaci na zbawicieli i wyzwolicieli kraju –
stwarzało sytuację, w której nikt nie mógł liczyć na trwałą lojalność społeczeństwa.
Wyzwoliciel był wyzwolicielem tak długo, jak długo zajmował się wyzwalaniem –
o czym miał się przekonać wkrótce również San Martín.
Choć dzięki rewolcie Riega, która wybuchła w Hiszpanii, nie był on bezpośrednio
zagrożony, nie mógł utrzymać w ręku Chile bez zapanowania nad kluczową kolonią,
czyli nad Peru, gdzie nadal stacjonowały hiszpańskie wojska. Jakkolwiek dowództwo
tych wojsk wykazywało skłonności liberalne, solidaryzując się z pozostałymi w kraju
ludźmi o podobnych poglądach, kreolska ludność Peru była – podobnie jak w Meksyku –
zdecydowanie prorojalistyczna i antyliberalna. Poza tym udany atak na Peru można było
przeprowadzić tylko od strony morza, a to wymagało posiadania marynarki wojennej.
Oceany otaczające Amerykę Południową od dawna przyciągały miłośników przygód,
których większość stanowili Brytyjczycy. Jednym z nich był pochodzący z Irlandii
William Brown, którego rodzina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Zaczynając
służbę na morzu jako chłopiec okrętowy, doszedł z czasem do stanowiska kapitana statku
handlowego, który został zdobyty przez Francuzów. Uciekł z twierdzy Metz, a po
ponownym uwięzieniu – również z Verdun. Kupił statek i zaczął prowadzić działalność
handlową u wybrzeży Ameryki Południowej, by w końcu osiąść w Buenos Aires.
W 1814 roku otrzymał rangę commodore i został dowódcą niezbyt potężnej
argentyńskiej marynarki wojennej. W ciągu następnych trzech lat wyparł ze
wschodniego wybrzeża wszystkie hiszpańskie statki, a potem przystąpił do oczyszczenia
wybrzeży Pacyfiku. Wyzwolona od strony lądu przez San Martína nadmorska
miejscowość Valparaíso, w której powstawała chilijska marynarka wojenna, roiła się od
Brytyjczyków. Było ich tam około sześciuset, a w 1818 roku przyłączył się do nich lord
Thomas Cochrane.
Wstąpił on do Royal Navy po wybuchu wojny z Francją, ale w 1798 roku, w dwa lata
po starciu z Wolfe’em Tone’em u wybrzeży Nowej Fundlandii, został – w wieku
zaledwie dwudziestu trzech lat – postawiony przed sądem wojskowym za brak
dyscypliny. Przewodniczący trybunału, admirał hrabia St. Vincent, nazwał go szaleńcem,
romantykiem, zachłannym na pieniądze i kłamliwym. Opis ten można uznać za trafny,
ale pominięto w nim, że Cochrane był też znakomitym żeglarzem, odważnym aż do
brawury. W 1800 roku został mianowany kapitanem brygu HMS „Speedy”, który miał
patrolować hiszpańskie wybrzeże Morza Śródziemnego. Atakował i zdobywał jednostki
o sile ognia wielokrotnie większej niż ta, jaką posiadał jego okręt, i uzyskał tytułem
premii więcej pieniędzy niż jakikolwiek inny dowódca w historii Royal Navy –
w samym tylko 1805 roku było to 75 tysięcy funtów. W kraju nie był zbyt popularny, bo
ujawniał nadużycia i wykorzystywał miejsce w parlamencie, by oskarżać wyższych
rangą oficerów o niekompetencję i tchórzostwo. Narobiwszy sobie wrogów
w kierowniczych kołach marynarki wojennej, został pozbawiony dowództwa
i przeniesiony do rezerwy. W ciągu swego burzliwego życia był aresztowany, uciekł
z więzienia i porwał z domu kochankę, którą zawiózł do Gretna Green (gdzie można
było brać ślub bez żadnych papierów), a w 1814 roku dopuścił się niezwykle
pomysłowego oszustwa na giełdzie, w którego wyniku został zwolniony ze służby
i pozbawiony orderów. W 1817 roku, kiedy zgłosili się do niego agenci patriotycznego
rządu chilijskiego, chętnie wrócił do czynnej służby i w listopadzie 1818 roku podniósł
flagę na okręcie „O’Higgins”[28].
Flota wypłynęła z Valparaíso 20 sierpnia 1820 roku, a typowa dla Cochrane’a odwaga
dobrze służyła jego sprawie. 5 listopada wpłynął do portu Callao, strzeżonego przez
liczne przybrzeżne baterie oraz całą hiszpańską eskadrę, i zatopił jej najlepszy okręt
„Esmeraldę”. Przeprowadził wiele równie śmiałych ataków, zajmując między innymi
główną bazę hiszpańskiej marynarki wojennej i wygrywając na lądzie bitwę
z hiszpańskimi wojskami. W tej ostatniej operacji uczestniczyła jego piechota morska,
dowodzona przez pochodzącego z hrabstwa Kent Williama Millera, który służył pod
Wellingtonem podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim.
San Martín zaatakował tymczasem Peru od strony lądu i w lipcu 1821 roku wkroczył
do Limy. Ogłosił się tam „protektorem Peru” i ustanowił Order Słońca, imitację Legii
Honorowej. Choć mniej lubił huczne oficjalne uroczystości niż Bolívar i starał się
zachować skromniejszy wizerunek, miał równie napoleońskie aspiracje. Niestrudzenie
prześladował „Hiszpanów” i rojalistów, konfiskując ich ziemie i zmuszając ich do
emigracji. Podzielił ich los rok później, kiedy sam został pozbawiony stanowiska.
Wyjechał wówczas do Chile, ale nie mógł znaleźć dla siebie miejsca ani tam, ani na
terenie Argentyny, więc udał się na emigrację do Londynu. Jedyną rzeczą, jaką zabrał
z Peru, był sztandar Pizarra.
Jego wyjazd zrobił na scenie politycznej miejsce dla odwiecznego buntownika Simóna
Bolívara, którego instynkt przetrwania był równie silny jak potrzeba chwały. W czerwcu
1821 roku złamał on w końcu kręgosłup rojalistycznych sił Wenezueli w bitwie pod
Carabobo. Przyszło mu to stosunkowo łatwo, bo potyczka, wygrana zresztą dzięki
Legionowi Albionu i batalionowi ochotników, którym dowodził Polak Ludwik Flegel,
trwała tylko godzinę i pochłonęła życie dwustu żołnierzy. Ale wjazd Bolívara do
Caracas, który nastąpił trzy dni później, miał niezwykle uroczystą oprawę.
Wzmocniwszy tym zwycięstwem swą pozycję polityczną, zwrócił uwagę na południe
i rozgromiwszy tamtejszych rojalistów, wkroczył w czerwcu 1822 roku do Quito. Kiedy
w następnym roku ostatni hiszpański garnizon na terenie Wenezueli, stacjonujący
w Puerto Cabello, poddał się Antoniowi Paezowi, Bolívar mógł wystąpić zbrojnie
przeciwko Peru. Zrządzeniem losu stało się to akurat w dogodnym dla niego momencie.
Upadek hiszpańskiej rewolucji okazał się wydarzeniem przełomowym w dziejach
Ameryki Południowej. Pod koniec września 1823 roku, kilka dni po uwolnieniu przez
Francuzów przetrzymywanego w Kadyksie króla Ferdynanda, unieważnił on wszystkie
reformy wprowadzone od 1820 roku. Na wieść o tym brytyjski minister spraw
zagranicznych George Canning mianował angielskich konsulów we wszystkich
państwach Ameryki Południowej, które do niedawna były hiszpańskimi koloniami.
Natomiast 3 grudnia, w orędziu do Kongresu Stanów Zjednoczonych, prezydent James
Monroe ogłosił, że oba amerykańskie kontynenty, północny i południowy, są zamknięte
dla europejskiego kolonializmu. Oznaczało to, że bez względu na preferencje ludności
kolonii hiszpańskie panowanie nad nimi dobiega końca. Ponieważ lojaliści nie mogli
liczyć na wsparcie z Hiszpanii, każda rebelia musiała w końcu zwyciężyć, gdyż
buntownicy byli w stanie wezwać na pomoc wszystkich wrogów Hiszpanii z całego
kontynentu. Dało to przeciwnikom metropolitalnej władzy poczucie bezkarności. Traf
chciał, że pierwszą konsekwencją tego stanu rzeczy było powstanie Cesarstwa Brazylii.
Dom Pedro, który wielokrotnie ignorował apele portugalskiego zgromadzenia
narodowego, wzywającego go do Lizbony, postanowił pójść własną drogą. 7 grudnia
1822 roku, kiedy dotarło do niego ostatnie z wielu takich żądań, wyciągnął szablę
i zawołał: „Chwila nadeszła! Niepodległość albo śmierć!”. Zaprojektował żółto-zieloną
opaskę na ramię, na której wypisane były te słowa, i zaczął czynić przygotowania do
walki z każdym, kto chciałby ugasić w Brazylii ogień wolności. Napisał do Cochrane’a,
zaklinając go, by przyjechał i wspomógł „Świętą Sprawę Naszej Półkuli”. Dyplomata,
który przekazywał list, dodał też parę słów od siebie. „Przybądź, odrodzony Herkulesie,
i nie szczędź szlachetnych wysiłków na rzecz poskromienia Stugłowej Hydry
straszliwego Despotyzmu – pisał. – Święty Sztandar Niepodległości powiewa od
Galapagos aż po kalifornijskie Cedar Islands!”[29] Cochrane, który zdążył się już
pokłócić z wszystkimi w Peru, wysłuchał tych próśb. Z typową dla siebie fantazją
zdziesiątkował portugalską flotę, ścigając ją przez cały Atlantyk aż do macierzystych
portów. Zebrał ogromną ilość pieniędzy i został mianowany markizem Maranhão, ale
potem popadł w konflikt z Brazylijczykami i wrócił do Anglii.
Nie przebywał w niej długo, bowiem na początku maja 1824 roku były cesarz Agustín
przedłożył mu plan ataku na San Juan de Ulúa, który miał być wstępem do inwazji na
Meksyk. Iturbide wprawdzie zamierzał spokojnie dożyć swych dni w Rzymie, ale
ponieważ odmówiono mu tam prawa pobytu, wylądował w Londynie. Miał niewiele
pieniędzy, a perspektywa życia na wygnaniu nie wydawała mu się zachęcająca. Tym
bardziej że docierały do niego z Meksyku budujące wieści, z których wynikało, że część
mieszkańców zachowuje w stosunku do niego autentyczną lojalność, a reszta jest
oburzona postępowaniem nowych władz. W kwietniu 1824 roku omówił sytuację z San
Martínem w kawiarni położonej nieopodal Regent Street. San Martín tłumaczył mu, że
nic nie zyska, pojawiając się ponownie w Meksyku, ale on już był zdecydowany na
powrót, bez względu na to, czy Cochrane zechce mu towarzyszyć. Zapisał syna do
Ampleforth College, umieścił córki w klasztornych szkołach na terenie Francji i 11 maja
wypłynął z Southampton. Jego świta nie przedstawiała się imponująco. Na małym
stateczku znalazło się miejsce tylko dla jego ciężarnej żony z dwójką najmłodszych
dzieci i dla pułkownika Karola Beneskiego, polskiego lansjera, a obecnie jego adiutanta,
oraz garstki innych współpracowników. Statek zarzucił kotwicę w meksykańskim porcie
Soto la Marina w dniu 1 lipca. Tak rozpoczął się ostatni akt tragifarsy związanej
z cesarzem Augustynem I.
Pułkownik Beneski wysiadł na brzeg, nawiązał kontakt z miejscowym komisarzem
wojskowym i odniósł wrażenie, że jest on gotów poprzeć Iturbidego. Ten ostatni zszedł
więc z pokładu 17 lipca i został przez tegoż komisarza niezwłocznie aresztowany.
Przekazano go władzom cywilnym w Padilli, które uznały, że jest winien udziału
w rebelii i wydały wyrok stosowny do przewinienia. Dwa dni później, 19 lipca
1824 roku, pierwszy cesarz Meksyku został rozstrzelany w Padilli. Na kontynencie
pozostał więc już tylko jeden Napoleon marzący o cesarskich zaszczytach.
Bolívar popadał w coraz większą megalomanię i nie tracił żadnej okazji do
zademonstrowania swojej władzy. Lubił być noszony na rękach przez podziwiające go
tłumy, a chcąc okazać swą wyższość nad innymi uczestnikami bankietów, chodził po
stołach, miażdżąc obcasami szkło i zastawę. Pozbawiony choćby cienia przeczucia (nie
wspominając już o skromności), że naraża się na śmieszność, powiesił w jadalni swojej
znajdującej się niedaleko Bogoty willi duży obraz, przedstawiający jego koronację przez
dwa dobre duchy i opatrzony inskrypcją: „Bolívar jest Bogiem Kolumbii”. Tworzył
wokół siebie tajemniczą aurę, sugerującą, że na czele państwa postawiło go
przeznaczenie, i nadał Mirandzie pośmiertnie tytuł „Prekursora”, czyniąc z niego kogoś
w rodzaju świętego Jana Chrzciciela swojego własnego wcielenia.
W tym samochwalstwie utwierdzała go niezwykła kobieta, która zdominowała
późniejszy okres jego życia. Manuela Sáenz nie była konwencjonalną femme fatale.
Kiedy się poznali po jego triumfalnym wjeździe do Quito, a więc w 1822 roku, liczyła
sobie czterdzieści pięć lat, była więc o pięć lat od niego starsza. Miała za sobą burzliwą
przeszłość i dwóch mężów, z których jeden był Hiszpanem, a drugi Brytyjczykiem.
Odznaczała się silnym charakterem, najwyraźniej stanowiącym przeciwwagę dla jego
braku zdecydowania, i dopingowała go do dalszych chwalebnych wyczynów.
Ponieważ Hiszpania nie mogła już wspierać peruwiańskich rojalistów, Bolívar
podporządkował sobie tę kolonię bez większych trudności. W sierpniu 1824 roku pobił
armię zwolenników króla pod Junín, w bitwie, podczas której doszło do potężnego
starcia kawalerii, ale oddano niewiele wystrzałów. Jedną z nielicznych ofiar był kapitan
Charles Sowerby, Brytyjczyk urodzony w Bremie i z tego powodu wcielony do Wielkiej
Armii, z którą w 1812 roku pomaszerował pod Moskwę i z powrotem. Walczył później
o niepodległość La Platy i Chile, a w końcu Peru. Rojaliści zostali ostatecznie pokonani
w grudniowej bitwie pod Ayacucho, podczas której obu stronom zależało głównie na
uratowaniu twarzy.
Południowoamerykański kontynent był już wyzwolony spod władzy Hiszpanów.
„Caracas już nie istnieje – pisał w 1825 roku Bolívar do swego wuja, który wyraził
zaniepokojenie skalą zniszczeń – ale jego popioły, jego pomniki, ziemia, na której stało,
są rozświetlone blaskiem wolności i okryte chwałą męczeństwa. Ta pociecha
wynagradza nam wszystkie straty”[30]. Dla większości mieszkańców była to jednak
wątpliwa pociecha. Według powszechnego przekonania dawne hiszpańskie kolonie
nigdy nie osiągnęły stanu zamożności, jaką cieszyły się przed 1810 rokiem. Niektórzy
twierdzą też, że pod panowaniem Hiszpanów były lepiej zarządzane, bardziej
praworządne i spokojniejsze niż kiedykolwiek później, a opinia ta wydaje się
niepozbawiona słuszności.
Niewolnictwo zostało ostatecznie zniesione na terenie dawnych hiszpańskich kolonii
w latach pięćdziesiątych XIX wieku, ale w całym regionie utrzymało się niewolnictwo
ekonomiczne. Sposób, w jaki niepodległość i poczucie narodowej tożsamości zostały
narzucone tym społecznościom, doprowadził do systemowej niestabilności. Różni
„wyzwoliciele” nie mogli liczyć na to, że oddanie sprawie stanie się bodźcem dla ich
żołnierzy i popleczników, bo ta sprawa była produktem wyobraźni. Nie potrafili też
zmobilizować na dłuższy czas w imię określonych interesów całego społeczeństwa. Nie
mogli polegać na swoich kolegach, bo ci prędzej czy później kwestionowali ich prawo
do sprawowania władzy. Musieli więc zmieniać sojusze i likwidować każdą frakcję,
która stawała się zbyt silna. By zasłużyć na lojalność i poparcie prostych ludzi,
umożliwiali im służbę w armii. Ale kiedy tacy rekruci byli już zawodowymi żołnierzami,
zrywali więzy z klasami, z których się wywodzili, i stawali się aroganckimi pretorianami,
nosząc w sobie zarodek buntu.
Bolívar przeżył spiski, które miały go pozbawić władzy, i bunty wymierzone
przeciwko jego rządom, by wymienić tylko rebelię generała Páeza z 1826 roku. W trosce
o stabilność kraju zwiększył swą armię do absurdalnych rozmiarów czterdziestu tysięcy
ludzi. Miał w tym momencie większą władzę niż którykolwiek z hiszpańskich
wicekrólów, ale jego czołobitny i skorumpowany dwór zabiegał o względy Manueli
Sáenz, która jakoby rządziła państwem, pozostając w cieniu tronu. Bolívar, uważając się
za spadkobiercę idei napoleońskiej, nadal marzył o tym, by zjednoczyć cały
południowoamerykański kontynent i zostać jego dożywotnim prezydentem lub
koronowanym cesarzem. Jego plany były chaotyczne i mgliste, a on sam miotał się
między aleksandryjskimi ambicjami a żałosnym brakiem pewności siebie. Przed śmiercią
17 grudnia 1830 roku wyraził poważne wątpliwości, czy warto było podejmować całe to
przedsięwzięcie.
XIII. CHWALEBNE PRZEDSIĘWZIĘCIA

K rajem, który zareagował z największym chyba opóźnieniem na wstrząsy związane


z wojnami napoleońskimi, była Grecja. Wyspy Jońskie trafiły pod okupację francuską
w 1797 roku. W 1803 roku zajęła je Rosja, ale cztery lata później wróciły do Francji
wraz z fragmentem wybrzeża dalmatyńskiego. Utworzono wtedy legion grecki,
Chasseurs d’Orient, dowodzony przez hadżiego Nikolasa Papasa Oglu, oraz pułk
albański, na którego czele stał Markos Botsaris. W październiku 1809 roku w imieniu
Wielkiej Brytanii wyspy zajął niewielki oddział angielski, dowodzony przez
przedsiębiorczego Irlandczyka majora Richarda Churcha. Ten ostatni wkrótce po
wylądowaniu zaczął werbować do korpusu pomocniczego wojowniczych miejscowych
górali, korzystając z pomocy klefty (złodzieja owiec) Theodorosa Kolokotronisa. Tak
powstał Grecki Pułk Lekkiej Piechoty Księcia Yorku, który brał udział w szeregu
pomniejszych akcji, dopóki go nie rozwiązano w 1814 roku. Wyspa pozostała pod
protektoratem Anglii, a major Church udał się do Italii, by podjąć służbę na żołdzie króla
Obojga Sycylii Ferdynanda, Kolokotronis zaś wrócił do swoich owiec.
Francuskie i brytyjskie najazdy przyczyniły się do otwarcia obszaru, który dotąd był
dostępny tylko dla najbardziej odważnych podróżników. Grecję zaczęli masowo
odwiedzać kulturalni turyści, przyciągani urokiem zabytków. Krytycznie oceniali jej
mieszkańców, bo nie okazywali oni szacunku dla ruin i nie rozumieli klasycznej greki,
której wykształceni Europejczycy z takim wysiłkiem nauczyli się w szkole. „Wszyscy
przybysze spodziewali się zastać na Peloponezie tłumy ludzi formatu Plutarcha –
stwierdził jeden z nich – ale wyjeżdżali w przekonaniu, że większe pojęcie o moralności
mają mieszkańcy Newgate [słynnego londyńskiego więzienia]”[1]. Ci, którzy szukali
duchowych korzeni, byli żałośnie rozczarowani. „No cóż, Monsieur, widziałem
Grecję! – pisał z Konstantynopola w 1806 roku do przyjaciela Chateaubriand. –
Odwiedziłem Spartę, Argos, Mykeny, Korynt, Ateny; piękne nazwy, ale alas! nic
więcej... Niech pan ogląda Grecję tylko u Homera. To najlepszy sposób”[2].
Nieskończenie bardziej rozsądne wydawało się stanowisko tych, którzy postanowili
wywieźć najlepsze przykłady greckiej sztuki i wyeksponować je w miejscu, w którym
zostaną należycie docenione. Zdał sobie z tego sprawę Thomas Bruce lord Elgin i kazał
przetransportować do Anglii fryz Partenonu. W maju 1820 roku hrabia de Marcellus
popłynął z Marsylii na pokładzie francuskiej fregaty na wyspę Milo, na której – jak
dowiedział się francuski ambasador w Konstantynopolu – pewien orzący ziemię chłop
znalazł niezwykle piękny posąg Wenus. Po krótkich targach, podczas których mogło
dojść do próby zastraszenia, rzeźba została załadowana w sześciu kawałkach na pokład
i wyruszyła w drogę do Luwru.
Główną przyczyną zmiany stosunku do Grecji była postawa lorda Byrona, który
odwiedził ją w 1809 roku. Owocami tej wizyty były jego utwory: druga pieśń Wędrówek
Childe Harolda, opublikowana w 1812 roku, Giaur i Narzeczona z Abydos (1813) oraz
Oblężenie Koryntu (1816). Byron, który bardziej interesował się ludźmi niż kamieniami,
skupił uwagę na opisach szorstkiej szlachetności mieszkańców. Fascynował go też los
wielkiego niegdyś narodu, uciskanego przez cudzoziemskich najeźdźców. Negatywny
wizerunek Turków i ich kultury – rokokowa fascynacja ustąpiła miejsca neoklasycznej,
obłudnie ukrywanej pogardzie – przyczynił się do zaszczepienia w wyobraźni
Europejczyków obrazu okrutnych, lubieżnych barbarzyńców. Wykształcony
Europejczyk z 1800 roku był równie zdegustowany wizją „straszliwego” Turka,
bezczeszczącego Grecję, jak jego dwunastowieczny przodek wizją Saracenów
profanujących Ziemię Świętą. I na tej samej zasadzie, na jakiej Ziemia Święta skłoniła
chrześcijaństwo do odwetu i krucjaty, na wyzwolenie zdawała się zasługiwać uciskana
Grecja.
Byron apelował w Giaurze do współczesnych Greków, by obudzili w sobie ducha
przodków i upomnieli się o prawo do ojczyzny. Wzywał ich do oddawania życia za kraj,
który musi na zawsze pozostać „domem wolności lub grobem chwały”. Ale Grecy nie
wykazywali chęci zastosowania się do jego rad. Nawet greccy patrioci wybierali bardziej
pragmatyczne metody promowania swojej sprawy. Adamantios Korais wierzył
w dokonującą się jakoby „fermentację umysłów” i „moralną rewolucję”. Był też
przekonany, że Grecy, zanim zasłużą na status narodu, będą musieli zadbać o swe
wykształcenie[3].
Grecka odnowa kulturalna koncentrowała się na Wyspach Jońskich. W 1809 roku
miejscowa szkoła, funkcjonująca na Korfu, przybrała starożytną nazwę Akademii
Korkyra, opatrzyła swój prospekt datą pierwszego roku 647. olimpiady i zaczęła
przyznawać nagrody w formie laurowo-oliwnych wieńców. W 1811 roku osiedlił się na
Korfu lord Frederick North, syn premiera, przez którego Anglia straciła swe
amerykańskie kolonie. Był jednym z pierwszych wyznawców kultu Grecji, którą
odwiedził już w 1791 roku, i został przyjęty w poczet wiernych Kościoła
prawosławnego. Kilka lat później, już jako lord Guilford, ufundował grecki uniwersytet.
Naśladując Sokratesa, nosił fioletową togę, a na głowie aksamitną opaskę, na której
wyhaftowane były liście oliwne oraz symbolizująca Atenę sowa, i zmuszał nauczycieli
do ubierania się w podobny sposób. Lecz liczba Greków, którzy umieli czytać i pisać,
była nadal znikoma, co utrudniało jakąkolwiek kulturalną odnowę. A mieszkańców
Grecji nie łączyło poczucie narodowej wspólnoty ani z najbliższymi sąsiadami, ani tym
bardziej z bogatymi Grekami z Konstantynopola, Odessy czy Aleksandrii.
Pierwszym krokiem zmierzającym do zmiany tego stanu rzeczy była inicjatywa grupy
mieszkających w Odessie Greków, którzy założyli pangreckie stowarzyszenie Filiki
Eteria. Jego głównym celem było przyszłe wyzwolenie Grecji i odbudowa greckiego
imperium. W bardziej aktualnym wymiarze zmierzało ono do „oczyszczenia” narodu.
Miało cztery stopnie wtajemniczenia, stosowało masońskie rytuały i kładło wielki nacisk
na braterstwo krwi. Do 1821 roku stowarzyszenie pozyskało dziewięciuset jedenastu
członków.
W 1820 roku wybrało nowego przewodniczącego, hrabiego Aleksandrosa Ipsilantisa.
Służył on w rosyjskiej gwardii cesarskiej, a kiedy w 1813 roku stracił rękę podczas
bitwy, został adiutantem cara Aleksandra. W tym samym 1820 roku Ali Pasza z Janiny,
który w przeszłości bez skrupułów uciskał Greków z upoważnienia swych tureckich
mocodawców, podjął próbę zdobycia autonomii. Ogłosił się przyjacielem wszystkich
Greków, wstąpił do Filiki Eteria i proklamował niezależność swego państwa od Turcji.
Turcy zareagowali bezzwłocznie, wysyłając armię, która rychło utknęła przed granicą
Janiny. Wydawało się, że sytuacja dojrzała do działania, więc Ipsilantis zebrał oddział,
liczący około czterech i pół tysiąca żołnierzy, a złożony głównie z Greków, którzy
mieszkali w Rosji, oraz Albańczyków. I tak 6 marca 1821 roku ustawił w awangardzie
„świętą kompanię”, przekroczył Prut, wszedł na teren Turcji i wezwał Grecję do
powstania przeciwko Turkom. Przedsięwzięcie było fatalnie zorganizowane, więc
niewielki oddział Ipsilantisa rychło został rozbity, a on sam uciekł na terytorium Austrii,
licząc na otrzymanie azylu. Ale austriacka policja zakuła go w kajdany i z zupełnie
niepotrzebnym okrucieństwem zamknęła w więzieniu, z którego został zwolniony
dopiero na kilka miesięcy przed śmiercią. Zmarł w 1828 roku.
Cztery tygodnie po wyprawie hrabiego, 2 kwietnia 1821 roku, arcybiskup Germanos,
głowa Eterii w rejonie Morei, wezwał do powszechnego powstania, nad którym
ideologiczne przewodnictwo objął młodszy brat Ipsilantisa Dimitrios. Petros
Mawromichalis, bej Mani, zaatakował miejscowość Kalamata i zmasakrował jej
muzułmańskich mieszkańców. Kolokotronis postąpił tak samo w Karitenie. W ciągu
kilku tygodni doszło do masakry około dwudziestu tysięcy muzułmanów i Turcy zostali
skutecznie wyparci z Morei, zatrzymując w swych rękach tylko kilka miasteczek, między
innymi Tripoli i Nauplion. Rebelia rozprzestrzeniła się na cały półwysep, a muzułmańscy
mieszkańcy Aten zostali uwięzieni na Akropolu.
Turcy nie byli przygotowani na powstanie. Ich główne siły pozostawały związane
w walkach z Ali Paszą, a oni zdawali sobie sprawę, że pacyfikacja Greków nie będzie
zadaniem łatwym. Górzysty teren i postrzępiona linia wybrzeża utrudniały ruchy
regularnych armii i wielkich flot transportujących wojska, sprzyjały zaś grupom
bojowników i małym greckim okrętom. Turcy mogliby jednak bez trudu zdusić rebelię
i przywrócić swe rządy, gdyby konflikt ograniczał się tylko do nich i do Greków.
„Przypomnijmy sobie, mężni i szlachetni Grecy, wolność, jaka panowała w antycznej
Grecji, oraz bitwy pod Maratonem i Termopilami – napisał Ipsilantis w swej proklamacji
z 24 lutego 1821 roku. – Bijemy się na grobach naszych przodków, którzy walczyli
i ginęli, by zostawić nam wolność. Krew naszych tyranów jest droga cieniom takich
ludzi, jak tebańczyk Epaminondas i ateńczyk Trazybulos, którzy pokonali i zniszczyli
trzydziestu tyranów” i tak dalej[4]. Te wzniosłe słowa nie były skierowane do jego
rodaków, z których większość nie miała pojęcia, kim był Epaminondas, lecz do
intelektualistów zachodniego świata, do których apelował również Petros
Mawromichalis. „Opowiadamy się jednogłośnie za hasłem: «Wolność lub śmierć» –
pisał. – Tak zdeterminowani, gorąco prosimy wszystkie cywilizowane narody, by
pomogły nam osiągnąć nasz święty i sprawiedliwy cel – odzyskać nasze prawa
i odrodzić nasz nieszczęśliwy naród. Hellada, nasza matka, która oświeciła również
wasze Narody, błaga was o przyjazną pomoc, o pieniądze, broń i dobre rady...”[5] Skoro
oderwani od życia poeci zamierzali się kąpać w blasku odbitej chwały antycznej Grecji
i mieli dość odwagi, by wzywać współczesnych Greków do powstania i narażania swego
życia, zasługiwali na to, by wystawić im rachunek.
Wzmianka o Grecji poruszała wyobraźnię każdego wykształconego Europejczyka. Od
czasów renesansu kulturalne dziedzictwo grecko-rzymskiego świata zastępowało
stopniowo coraz bardziej niemodne dziedzictwo chrześcijańskie w roli intelektualnego
spoiwa, będącego fundamentem wspólnej europejskiej tożsamości. „Wszyscy jesteśmy
Grekami – pisał Percy Bysshe Shelley w przedmowie do swego poematu Hellas
(Hellada). – Nasze prawa, nasza literatura, nasza religia, nasza sztuka, mają swe korzenie
w Grecji. Gdyby nie Grecja... nadal mogliśmy być dzikusami i bałwochwalcami”.
Wyznawcy tej teorii ignorowali niepasujące do niej fakty, na przykład to, że Rzymianie,
mimo istnienia Grecji, stali się dzikusami i bałwochwalcami, a u podstaw wierzeń
Europejczyków leżała tradycja judeochrześcijańska. Odejście od chrześcijaństwa
narzucało zachodnim intelektualistom wiarę w Grecję[6].
Wizerunek Hellady zdanej na łaskę przerażających Turków obudził najbardziej
rycerskie uczucia, a powstanie uciśnionych zgalwanizowało liberalną opinię publiczną.
Sprawa Grecji nie zagrażała niczyim interesom, więc zyskała poparcie nawet najbardziej
zachowawczych burżuazyjnych rentierów. Także konserwatywni politycy, wykształceni
na kulturze helleńskiej, postrzegali ten konflikt jako krucjatę cywilizacji wymierzoną
przeciwko barbarzyństwu. Chrześcijanie uważali go za wojnę z niewiernymi Turkami,
rojaliści – za powrót do czasów świętego Ludwika i Ryszarda Lwie Serce. Wydarzenia
związane z Grecją odbiły się echem nawet w Nowym Świecie. „Od czasów
amerykańskiej wojny o niepodległość nie byliśmy świadkami tak nieskalanie
bezinteresownych i chwalebnych przedsięwzięć jak te, które oglądamy obecnie!” –
zawołał amerykański ambasador w Paryżu podczas kolacji z La Fayette’em[7].
Prasa europejska, relacjonująca te wydarzenia, od samego początku zalewała swe
publikacje oceanami pobożnych życzeń i przedstawiała każdego góralskiego bandytę
jako nowe wcielenie Ulissesa. „Chyba każde miejsce, w którym toczy się akcja, kojarzy
nam się z pięknem antycznego ducha – stwierdzała z emfazą angielska gazeta
w 1821 roku. – Słysząc o zwycięstwie na Samos, zdajemy sobie sprawę, że jest to
miejsce urodzin Pitagorasa. Rodos jest słynne ze swych róż i osiągnięć. Kos to rodzinna
wyspa Apellesa i Hipokratesa. Ale to, co zrobili Grecy w Monemwasii, przewyższa
chwałę nawet najstarszych pomników historii”. A rzeczywistość była taka: w sierpniu
1821 roku Grecy obiecali garstce obleganych w tym miasteczku i głodujących Turków
bezpieczną przeprawę do Azji Mniejszej w zamian za kapitulację, po czym wyrżnęli
większość tych, którzy złożyli broń. Przy życiu pozostało tylko około pięciuset tureckich
żołnierzy, których wywieziono na odludną wyspę i skazano na śmierć głodową. Był to
zresztą i tak najmniej drastyczny finał zmagań o liczne tureckie miasta, które oblegano
tego lata[8].
Ale w Monemwasii nie było żadnych świadków przybyłych z Europy. Natomiast
w Konstantynopolu i Smyrnie roiło się od Europejczyków gorliwie nagłaśniających
wszystkie popełniane przez Turków zbrodnie, poczynając od ich pierwszej reakcji na
rebelię, czyli wymordowania greckich mieszkańców Konstantynopola i stracenia
patriarchy Gregoriosa V. Najbardziej jednak wstrząsnęło opinią publiczną to, co zrobili
Turcy na wyspie Chios, uważanej tradycyjnie za krainę szczęśliwości. Jej greccy
mieszkańcy byli zamożni, bo czerpali dochody ze sprzedaży rodzaju gumy do żucia
wyrabianej z mastykowca i nie interesowali się sprawą wyzwolenia. Żyli w zgodzie
z zamieszkującymi wyspę Turkami i zachowywali lojalność wobec sułtana. W marcu
1822 roku grupa zazdrosnych mieszkańców pobliskiej wyspy Samos wylądowała na
Chios, spaliła kilka meczetów i proklamowała niepodległość. Kiedy zbliżyła się turecka
flota, przybysze zamordowali tureckich więźniów i wrócili na swoją wyspę, zostawiając
mieszkańców Chios własnemu losowi. Turcy lądujący wkrótce potem byli
rozwścieczeni. Zabili dziesiątki tysięcy Greków i wywieźli czterdzieści tysięcy jeńców,
traktując ich jako niewolników.
Tureckie akty okrucieństwa był dostrzegane i opisywane, bo mieszkańcy Europy
chcieli o nich słyszeć. Z tego samego powodu greccy bandyci uzyskiwali status żywej
legendy. Kolokotronisa przedstawiano jako szlachetnego dzikusa, Odysseas, który
przybrał ten przydomek, bo prawdziwe nazwisko – Androutsos – wydawało mu się zbyt
prozaiczne, występował w szatach bohatera, a Markos Botsaris stawał się współczesnym
Leonidasem. Postać Bubuliny, greckiej kobiety, która wyposażyła trzy okręty i pływała
na nich, siejąc zniszczenie wśród napotkanych Turków, obrosła legendą. Kobietę
przedstawiano na powstających w różnych regionach Europy rycinach jako grecką
Joannę d’Arc, stojącą na pokładzie swej korwety „Agamemnon”. Grecja ukazywana jako
niewiasta w kajdanach symbolizowała tragizm sytuacji.
Wszystko to działało jak hejnał na rozsianych po całym zachodnim świecie
potencjalnych uczestników krucjaty. Brzmiał on szczególnie wyraziście w uszach
Niemców, których zauroczenie antyczną Helladą miało najbardziej niezdrowy charakter.
Od 1797 roku, czyli od publikacji utworu Hölderlina Hyperion, którego bohater, młody
Grek, czyni z walki o wyzwolenie swego kraju coś w rodzaju przedłużonego aktu
miłosnego, koncepcja takiej krucjaty korespondowała z aspiracjami tych Niemców,
którzy szukali własnej tożsamości, dążyli do samospełnienia i narodowego odrodzenia.
Hölderlin, który uważał się nie tylko za poetę, lecz również za proroka, twierdził, że
kocha Grecję, „jak ćma kocha światło”, i dąży do „niebezpiecznego zbliżenia”
z greckimi bohaterami. Profesorowie niemieckich, szwajcarskich i duńskich
uniwersytetów zachęcali studentów do zerwania z dotychczasowym życiem i podjęcia
wielkiej krucjaty. Jedynym miejscem, w którym można było wsiąść na statek płynący do
Grecji, była z przyczyn politycznych Marsylia, młodzi ludzie zaczęli więc rychło
przemierzać Niemcy, pojedynczo i w grupach, śpiewając i wznosząc modły jak
średniowieczni pielgrzymi. Tej jedności niemieckiej młodzieży towarzyszyły wszystkie
te elementy, które przyczyniły się niegdyś do powstania burszenszaftów. Niektórzy
uczestnicy krucjaty kazali sobie szyć przed wyjazdem fantazyjne mundury, inni ogałacali
swoje szafy, szukając najbardziej spektakularnych części garderoby.
W gronie niemieckich ochotników nieliczną mniejszość stanowili bezczynni,
sfrustrowani żołnierze. Należał do nich pochodzący z Wirtembergii generał hrabia Karl
Friedrich von Normann, który walczył za swego monarchę u boku Austriaków
przeciwko Francuzom, a potem, w 1812 roku, u boku Francuzów przeciwko Rosjanom.
Należał do ludzi, którzy w 1813 roku wzięli honor Niemiec w swoje ręce, jednostronnie
zrywając sojusz z Francją. Jego monarcha nie był tym zachwycony i zwolnił go ze
służby. Od tej pory Normann szukał okazji do rehabilitacji i do zademonstrowania swych
militarnych uzdolnień. Inni przyłączający się do krucjaty Niemcy mieli swoje własne,
często fatalistyczne motywy. Baron Friedrich Eduard von Rheineck, załamany postawą
ukochanej, która postanowiła wyjść za innego, zatańczył z nią na balu ostatni raz,
a potem wyruszył do Grecji, by w walce szukać zapomnienia. Paul Harro Harring,
szlezwicki poeta i malarz, wyprawił się tam z solennym zamiarem oddania życia. Był
zapalonym burszem i wielbicielem Karla Sanda, którego portretowi nadał styl heroiczny.
Wyśniwszy sen, w którym miał na sobie szaty liturgiczne i ginął od kuli w walce za
sprawę wolności, doszedł do wniosku, że „ta krew będzie owocem wolności”, i poprosił
matkę, by uszyła mu na tę okazję czarny mundur[9].
Greckie powstanie wzbudziło też entuzjazm w Ameryce. Deklarujący miłość do Grecji
studenci porównywali Ipsilantisa do Waszyngtona, a pewna filadelfijska gazeta popierała
„romantyczny projekt” wysłania na pomoc Grekom amerykańskiej floty wojennej[10]. Na
ratunek Helladzie wyruszyło nawet biedne, samo pozbawione przyjaciół Haiti.
W 1821 roku grupa mieszkających w Paryżu Greków napisała do prezydenta tego kraju
Jeana Pierre’a Boyera, prosząc go o wsparcie w postaci broni i żołnierzy. Boyer
odpowiedział, że nie może oddelegować ani jednego żołnierza i nie ma broni, ale wysłał
transport kawy, zebranej czarnymi rękami wolnych ludzi, i zaproponował, by dochód
z jego sprzedaży przeznaczyć na sfinansowanie greckiej walki o wolność[11].
Pierwsi pojawili się na miejscu wydarzeń piemonccy rewolucjoniści, gdyż ich
powstanie zostało zdławione w tym samym miesiącu, w którym wybuchły zamieszki
w Grecji. Po nich przybyli uchodzący przed Metternichem neapolitańczycy, tacy jak
generał Cesare Rossarol. Kilka miesięcy później przyłączyli się do nich ich towarzysze
broni, którzy walczyli przedtem w Hiszpanii. Z bezpiecznego schronienia w Nottingham
zrezygnował hrabia Santorre di Santa Rosa, jeden z przywódców powstania
piemonckiego. „Jego umiłowanie wolności rozpalała tynktura religijnego entuzjazmu;
jadąc do Grecji, wykazał się odwagą i determinacją prawdziwego uczestnika krucjaty” –
powiedział o nim inny uchodźca Giuseppe Pecchio. Kiedy ten z kolei wyruszał do
Grecji, jego znajoma angielska dama ofiarowała mu na drogę zamiast Biblii piękne
wydanie Byronowskich Wędrówek Childe Harolda[12].
W ślad za Włochami podążała zbieranina różnych cudzoziemców, których termin
i sposób podróży zależały od dostępnych im środków. Richard Church, na rozkaz króla
Ferdynanda tłumiący chłopskie powstania w Kalabrii, wynajął statek i wziął kurs na
Livorno z zamiarem zebrania po drodze większej grupy amatorów „świętej wojny”. Ale
kiedy zabrakło mu pieniędzy, musiał sprzedać tę jednostkę lordowi Guilford. Pojechał do
Londynu, by podjąć próbę nakłonienia rządu do poparcia Grecji, a potem wrócił do
Neapolu, by zgromadzić nowe siły, i dotarł do Hellady dopiero w 1827 roku.
Thomas Gordon z Cairness, Szkot, który odwiedził Grecję jako młodzieniec, nauczył
się języka i poślubił kobietę grecko-albańskiej narodowości, był znacznie szybszy.
Wieści o powstaniach dotarły do niego, gdy przebywał w Szkocji. Pospieszył zatem do
Marsylii, wynajął statek, załadował na niego sześć dział oraz sześćset muszkietów
z bagnetami i amunicją, wziął na pokład grupę ochotników, a potem wypłynął na morze.
Wyszedł na brzeg 1 września 1821 roku na Hydrze i był – podobnie jak jego
towarzysze – zdumiony chłodnym przyjęciem. Miejscowi Grecy nie kryli swej
podejrzliwości, a dyktowane przez nich ceny żywności i zakwaterowania były
niebotyczne. Jeden z towarzyszy Gordona, hrabia Palma di Cesnola, piemoncki
rewolucjonista i weteran rewolt w Hiszpanii oraz Portugalii, odkrył ze zdumieniem, że
mieszkańcy Hydry są zupełnie szczęśliwi pod rządami Turków i „nie odczuwają
potrzeby” jakichkolwiek zmian[13]. Niezrażony tym Gordon pomaszerował do Tripoli
i przyłączył się do Dimitriosa Ipsilantisa, który sprawował teoretyczne dowództwo nad
tysiącem dwustu Grekami oblegającymi miasto. Ale gdy tylko Ipsilantis opuścił obóz, by
odeprzeć oddział Turków, władzę przejął Kolokotronis, przypuścił szturm na Tripoli
i wymordował około ośmiu tysięcy jego mieszkańców. Gordon był tak zbulwersowany,
że wyjechał i nigdy już do Grecji nie wrócił[14]. Jego doświadczenia i reakcja nie były
odosobnione.
Europejscy miłośnicy Hellady przeżywali po przybyciu do wymarzonej Arkadii trudny
do opisania szok. „Gdy tylko cudzoziemiec postawi stopę na brzegu – pisał Pecchio –
jego entuzjazm mija, a zachwyt się ulatnia”[15]. Jeszcze mniej szczęścia mieli ci
przybysze, którzy zostali obrabowani – od razu albo stopniowo, w drodze wymuszeń.
Liczni ochotnicy nie widzieli podczas pobytu ani jednego Turka, ale często byli narażeni
na śmierć z rąk tych, którym przyjechali pomagać. Jednym z pierwszych przybyszów był
stary wojownik Maurice Persat. W sierpniu 1821 roku spotkał przypadkiem w Marsylii
Thomasa Gordona i został zaproszony – wraz z grupą przyjaciół, w której skład wchodził
między innymi Malczewski – na pokład jego statku. Okazało się, że pułk dragonów
Gordona został zdziesiątkowany pod Waterloo przez lansjerów Persata, ale teraz łączyła
ich wspólna święta sprawa. Zapał Persata został wystawiony na pierwszą próbę podczas
grabieży, do jakich doszło w Tripoli. W Nauplionie on i jego koledzy poznali legendarną
Bubulinę, która jego zdaniem przypominała „jedną z tych brudnych przekupek,
handlujących serami w paryskich Halles”. Na ich powitanie udekorowała swój dom
głowami trzystu tureckich mężczyzn, kobiet i dzieci, wymordowanych w Tripoli. Ale
tego rodzaju widoki bynajmniej go nie zniechęciły. „Gardziłem greckimi bandytami,
a szczególnie ich przywódcami, ale nadal dostrzegałem piękno sprawy, za którą
walczyli” – napisał Persat[16]. Większość zapaleńców, którzy zaszli tak daleko, wytrwała
w swych zamiarach. Należał do nich Anglik William Henry Humphrey, który opuścił
kraj, by walczyć o wolność Italii, ale dotarł do Neapolu już po stłumieniu rewolucji,
popłynął więc z Gordonem do Grecji. W podobnych okolicznościach dotarł do tego kraju
kapitan William Fenton, Szkot, który walczył w Hiszpanii pod dowództwem Miny.
Demetrios Ipsilantis stworzył z tych Europejczyków specjalny pułk, którym dowodził
piemoncki pułkownik Dania. Niemcy i szwajcarscy Niemcy służyli w jednostce, na
której czele stał generał Normann. Mieli czarne mundury, a ich czapki były ozdobione
wizerunkiem czaszki i piszczeli oraz napisem: „Wolność albo śmierć”. Ponieważ
w pułku służyli przedstawiciele kilku narodowości, z których większość miała stopnie
oficerskie, nie brakowało powodów do tarć. Mundury wkrótce zaczęły się rozpadać,
nowe dostawy nie docierały na miejsce. Brakowało uniformów i broni dla nowo
przybyłych ochotników, utworzyli więc oni samorzutnie „Świętą kompanię”, uzbrojoną
we wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki. Grecy traktowali ich pogardliwie, a ich
złudzenia dotyczące tychże szybko topniały. Obie strony miały swoje racje. Grekom,
którzy doskonale radzili sobie w roli snajperów strzelających zza skał, ostentacyjna
bohaterszczyzna ochotników wydawała się śmieszna. Ochotnicy, którzy narazili się na
niebezpieczeństwa i wyrzeczenia, by przyjść z pomocą chwalebnej Helladzie, nie byli
zachwyceni taktyką stosowaną przez jej synów. Ich protesty budziło szczególnie
zachowanie górali, którzy wyskakiwali zza skał, gdy Turcy ładowali broń, i wykonywali
w ich kierunku obsceniczne gesty, wypinając obnażone pośladki[17].
Humphrey uważał, że Grecy są „wykolejeńcami, zepchniętymi na najniższy poziom
barbarzyństwa”[18]. Persata zniechęciła do nich ostatecznie mieszanina tchórzostwa,
przebiegłości i okrucieństwa, jaką demonstrowali podczas oblężenia Nauplionu i po
upadku tego miasta. Wyruszył na poszukiwanie nowej sprawy, zabierając ze sobą
ośmioletnią turecką dziewczynkę, którą ocalił z masakry. Miał szczęście, że uszedł
z życiem. Służący we francuskiej kawalerii były węgierski oficer, który po upadku
Nauplionu powstrzymał jednego z górali Kolokotronisa od molestowania jakiejś kobiety,
został tej samej nocy zamordowany. Kapitan HMS „Cambrian”, komodor William
Gawen Rowan Hamilton, syn jednego z irlandzkich ochotników, uratował pięciuset
Turków, przyjmując ich na pokład swego okrętu. Pozostał jednak orędownikiem sprawy
Greków i w ciągu kilka następnych lat często im pomagał, wykraczając daleko poza
ramy neutralności.
Persat postąpił rozsądnie, opuszczając teren działań wojennych. Wiosną 1822 roku
pułk cudzoziemski w sile stu ludzi prowadził operacje u boku oddziału greckiego,
którego dowódcą był Aleksandros Mawrokordatos. 16 lipca Grecy wycofali się,
zostawiając w Pecie odizolowane siły sojuszników. Turcy dostrzegli swoją szansę
i otoczyli pułk, który bohatersko, lecz bezskutecznie się bronił. Na liście poległych
znalazło się trzydziestu czterech Niemców, dwunastu Włochów, dziewięciu Polaków,
sześciu Francuzów, trzech Szwajcarów, Holender, Węgier i napoleoński Mameluk.
Około dwudziestu żołnierzy, którzy zdołali się wyrwać z okrążenia, wycofało się do
Missolungi, gdzie znaczna ich część umarła z powodu ran lub febry. Załamany generał
Normann rozstał się z życiem w listopadzie, kilku żołnierzy popełniło samobójstwo,
a jeden z ochotników, szwajcarski porucznik z Zurychu, popadł w obłęd. Ponieważ wył
jak pies, był trzymany na łańcuchu i karmiony aż do śmierci przez turecką niewolnicę.
Jedynymi Europejczykami, którzy mogli uznać pobyt w Grecji za udany, byli ci,
którzy przyjęli tryb życia krajowców. Okazało się to niełatwe, bo warunki, w jakich
egzystowali partyzanci, wymagały wielkiej odporności na niewygody. Jednym
z niewielu, którym udało się zaadaptować, był Frank Abney Hastings. Pozornie nie
nadawał się on na partyzanta. Wszędzie zabierał ze sobą dwanaście tomów Gibbona,
komplet dzieł Szekspira i pięćdziesięciodwutomowy zbiór utworów Waltera Scotta.
Zwolniony z Royal Navy za udział w pojedynku, wyruszył do Grecji w marcu 1822 roku
w towarzystwie George’a Jarvisa, syna amerykańskiego dyplomaty. Szybko opanował
język i zaczął się ubierać jak rdzenny mieszkaniec kraju, a po jakimś czasie został
greckim generałem. Do cudzoziemców, którzy z powodzeniem przeszli proces
asymilacji, należy też zaliczyć Jarvisa, dwóch Polaków – Dąbrowskiego
i Dzierżawskiego – oraz Francuza, markiza de Vilasse.
Zawdzięczali to nie tyle swej odwadze, ile elastyczności. Francis Lieber, który jako
piętnastolatek walczył w szeregach Prusaków pod Waterloo, gdzie uznano go za
zmarłego i pozostawiono na polu bitwy, nie był tchórzem. Przeszedł piechotą z Drezna
do Marsylii i dotarł do Grecji na początku 1822 roku. Ale wyjechał po dwóch
miesiącach, oburzony „tchórzostwem i niekompetencją” Greków. Podobna była reakcja
większości przybyszów. Niektórzy docierali do najbliższego portu i oddawali ostatnie
pieniądze za dowiezienie na miejsce, z którego przybyli. Innych zabierały
z niegościnnego brzegu brytyjskie okręty wojenne. Liczni z nich zapadali na zdrowiu.
Harro Harring został dowieziony do Włoch w stanie przypominającym delirium.
Nierzadkie były samobójstwa.
Ci, którym udało się wrócić do Marsylii, odkrywali, że port jest pełen nowych
ochotników, niecierpliwie oczekujących na przeprawę. Rozpaczliwie próbowali
wyleczyć ich z urojeń i ostrzec przed zagrożeniami. Ochotnicy słuchali ich opowieści
z mniej lub bardziej ukrytym niedowierzaniem, a niekiedy zarzucali im, że profanują
świętą sprawę. Cały ruch miłośników Hellady nabrał już takiego rozpędu, że nie dało się
go zatrzymać, gdyż stracił kontakt z rzeczywistością. W londyńskich gazetach nadal
pojawiały się pełne fantazji reportaże. W jednym z nich opisano
La Fayette’a prowadzącego atak na bagnety pod Lepanto[19].
Wiosną 1822 roku helleńskie komitety istniały już w dwunastu europejskich miastach.
W ciągu następnego roku miały one być o wiele liczniejsze i objąć Amerykę. 3 marca
1823 roku grupa angielskich hellenofilów spotkała się w gospodzie Pod Koroną
i Kotwicą na Strandzie i zaapelowała o fundusze na pomoc Grekom. Ci sami ludzie mieli
później przyczynić się do rozpisania przez londyńskie City „greckiej pożyczki”. Ale ich
największy wkład w sprawę Hellady dotyczył czego innego.
Lord Byron przebywał w Genui i cierpiał z powodu ennui. Rozmyślał głównie o tym,
jak pozbyć się kochanki i zapewnić sobie wygodny styl życia mimo malejących
dochodów. Jednym z możliwych rozwiązań była emigracja do Wenezueli. Nie wątpił ani
przez chwilę, że Bolívar przyjmie go tam z otwartymi rękami. Był tak przejęty tym, co
słyszał o tym południowoamerykańskim bohaterze, że nadał jego imię swemu niedawno
zbudowanemu jachtowi. W kwietniu 1823 roku nawiązał z Byronem kontakt Londyński
Komitet Grecki. Jego członkowie zakładali, że obecność poety w Grecji, przedstawiona
jako druga „pielgrzymka”, nada sprawie Hellady splendor i ułatwi zbieranie funduszy.
On jednak zrozumiał to tak, że proszą go, aby po przybyciu na miejsce stanął na czele
walki o wyzwolenie. Był tą propozycją zainteresowany, ale nękały go wątpliwości. „Na
szczytach Andów i Atlasu obowiązują te same standardy” – napisał bez rzucającego się
w oczy entuzjazmu[20]. Brat jego kochanki, hrabia Pietro Gamba, uważał, że powinni
pojechać do Hiszpanii i tam bronić sprawy wolności. Ale właśnie wtedy zjawił się
w Genui nieco narwany Edward Trelawny i przekonał Byrona, że musi się udać do
Grecji. Poeta sprawił sobie pół tuzina ekstrawaganckich mundurów i kupił dwa
pozłacane hełmy, dziesięć szabel oraz zapas innych elementów ekwipunku. Kierując się
względami praktycznymi, jak i kwestią wizerunku, sprzedał „Bolívara” i wynajął kliper
o nazwie „Hercules”.
Dnia 5 stycznia 1824 roku wystrojony w fioletowy mundur Byron wyszedł na grecki
brzeg w Missolungi i został powitany salwami z dział. Otrzymał tytuł archistrategos,
z którym nie wiązały się żadne kompetencje. Różni greccy przywódcy, którzy wiedzieli
już, że na ich europejskich sympatykach robią wrażenie coraz bardziej malownicze
kostiumy, zabiegali o jego uwagę i poparcie. Wieści o przybyciu angielskiego lorda,
który może udzielić pożyczki, rozbudziły ich apetyty do tego stopnia, że kiedy poeta
dotarł do Missolungi, trwała tam już regularna wojna domowa między różnymi greckimi
frakcjami. Każda z nich chciała zdobyć brytyjskiego klienta, a wszystkie usiłowały
przerzucić dzielące je różnice na barki cudzoziemskich sojuszników. Jedna z frakcji
popierała Odysseasa. „Czyż on nie jest szlachetnym jegomościem, kimś w rodzaju
Bolívara? – pytał z emfazą Trelawny. – Zróbmy z niego Waszyngtona, są w nim
elementy, z których można zbudować taką postać”[21]. Byron opowiadał się za
Aleksandrosem Mawrokordatosem, „jedynym w ich gronie człowiekiem, którego można
porównać z Waszyngtonem lub Kościuszką”[22].
Byron jednak zapadł wkrótce na malarię i zmarł 19 kwietnia 1824 roku. Książę
Orleanu powiedział kiedyś: „Ten biedny facet nie wiedział, że umiera po to, aby ludzie
mogli pewnego dnia jeść kiszoną kapustę u stóp Akropolu”. Ale inni postrzegali jego
śmierć w bardziej poetyckich kategoriach. „Umarł dla Greków, jak drugi Jezus...” –
napisał Aleksander Dumas[23]. Ci, którzy chcieli w to wierzyć, wierzyli, że zginął
w bitwie.
Tragiczna śmierć poety wywarła wstrząsające wrażenie, w samej tylko Francji ukazało
się w ciągu następnych sześciu miesięcy co najmniej czternaście książek na jej temat.
Opublikowano sto tomów poświęconych Helladzie wierszy, a z maszyn drukarskich
wychodziły publikacje opisujące wszystkie aspekty greckiej rzeczywistości. Skupiająca
mnóstwo pisarzy i napoleońskich bohaterów komisja, na której czele stanął La Fayette,
zajęła się zbiórką pieniędzy. W Paryżu szczytem mody było noszenie zegarka lub
medalionu na niebiesko-białej wstążce, oznaczającej, że jej użytkownik złożył w ofierze
na rzecz sprawy złoty łańcuszek. Chęć uczestniczenia w akcji deklarowali różnego
rodzaju muzycy, organizując koncerty i recitale połączone ze zbiórką pieniędzy. Berlioz
skomponował utwór zatytułowany Rewolucja grecka. Scena heroiczna, a opera
Rossiniego Oblężenie Koryntu przyciągała tłumy zachwyconych widzów.
Ale najbardziej spektakularna okazała się reakcja malarzy. Temat stał się dla nich
wspaniałą okazją do odrzucenia wszelkich hamulców i rozkoszowania się tą sferą
wyobraźni, której nikt nie mógł zakwestionować. Gwałt popełniony na dziewiczej Grecji
objawił się jako niezwykle podniecający dzięki etnicznym strojom, majaczącym w tle
ruinom i potokom krwi oraz dekadencko nieprzyzwoitym skojarzeniom, jakie budzili
lubieżni Turcy. Salon z 1824 roku został zdominowany przez obraz Delacroix Masakra
na Chios, który wzbudził w paryżanach przerażenie i fascynację. Ary Scheffer pokazał
na nim swe nie mniej zmysłowe obrazy Suliotki i Obrona Missolungi. A Delacroix,
malując Grecję na ruinach Missolungi, stworzył skrajnie erotyczną ikonę
antropomorficznego nacjonalistycznego pożądania.
Obrona Missolungi (kwiecień 1826 roku), podczas której Grecy walczyli z wielką
determinacją, a niektórzy woleli wysadzić się w powietrze, niż złożyć broń, była
jedynym prawdziwie heroicznym epizodem tej wojny. Turcy zawdzięczali zdobycie
miasta swemu energicznemu dowódcy Ibrahimowi Paszy, który stopniowo spacyfikował
wyspy, a potem, operując ze swej bazy w Navarino, zaczął kolejno odzyskiwać miasta
Peloponezu. Ta nowa groźba, spotęgowana przez pamięć o losie Byrona, zmobilizowała
nowe fale ochotników pragnących walczyć w obronie sprawy. Kapitan Jonathan
Peckham Miller, który zrezygnował z kariery w amerykańskiej armii, by wstąpić na
uniwersytet i studiować języki klasyczne, poczuł powołanie, kiedy w 1824 roku pożar
strawił jego college i cały majątek. Wkrótce po przybyciu do Grecji zyskał opinię
szaleńczo odważnego zabijaki. Nie zasłużył na taką reputację jego rodak William
Townsend Washington, który podawał się za syna wielkiego Jerzego i zamówił
u Delacroix swój portret w greckim stroju narodowym jeszcze przed wyjazdem do
Hellady, a po przybyciu na miejsce rzucił się w wir lokalnych intryg, by wkrótce zginąć
podczas zamieszek. W maju 1825 roku pułkownik Fabvier przywiózł z Portugalii oddział
zaprawionych w walce bojowników o wolność. Jednym z nich był Regnaud de Saint-
Jean d’Angély, ostatni żołnierz odznaczony przez Napoleona na polu bitwy pod
Waterloo i późniejszy marszałek Francji. Bratanek Napoleona, Paul Bonaparte, gotów
był oddać życie za sprawę Grecji, ale stracił je trzy tygodnie po przybyciu, postrzelony
przypadkowo przez czyszczącego jego broń lokaja. Adolph von Sass, szwedzki oficer,
który znalazł się w Grecji z pierwszą falą ochotników i z niesmakiem ją opuścił, wrócił
do niej teraz i został zamordowany przez Suliotę.
Oprócz bohaterskich uczestników krucjaty przyjeżdżali też do Grecji ludzie bardziej
praktyczni, zbrojni w mniej lub bardziej utopijne plany dotyczące poprawy tamtejszych
warunków życia. Leicester Stanhope zakładał szkoły, szpitale i drukarnie. Towarzyszyła
mu grupa pozytywistów i ludzi dobrej woli, którzy chcieli uczestniczyć w narodzinach
nowego narodu. Doktor Samuel Grindley Howe, dwudziestoletni absolwent wydziału
nauk medycznych Uniwersytetu Harvarda, zawiedziony w miłości i zdopingowany przez
przykład Byrona, pożyczył pieniądze na podróż i dotarł do Grecji w 1825 roku. Nauczył
się języka i wtopił w lokalną społeczność. Dowiódł swej odwagi w walce, a potem
zakładał rolnicze wspólnoty i uczył greckich chłopów, jak się buduje taczki.
Pod koniec 1826 roku pojawił się na scenie lord Thomas Cochrane. Zerwawszy
w poprzednim roku stosunki ze swymi brazylijskimi przyjaciółmi, wrócił do Londynu
i stał się obiektem zabiegów Londyńskiego Komitetu Greckiego. Choć chciał walczyć za
sprawę wolności, kazał sobie zapłacić za wyjazd ogromną sumę. Zaprojektował
niebiesko-białą flagę z sową w centralnym punkcie i liczył na dalsze okazje do
wykazania się brawurą, ale czekało go rozczarowanie. Gdy tylko znalazł się w zasięgu
dział jakiegoś tureckiego okrętu, wszystkie jego własne jednostki czmychały z pola
walki. Twierdził potem, że Grecy, którymi dowodził, byli „prymitywnymi,
nieokrzesanymi dzikusami” i „największymi tchórzami”, z jakimi miał kiedykolwiek do
czynienia[24]. W 1827 roku on również z niesmakiem opuścił Grecję.
W tym czasie zresztą rozczarowana była już większość idealistów. Wojna zaś
przybierała na sile i budziła zainteresowanie różnych europejskich potęg. W lipcu
1827 roku Anglia, Francja i Rosja zgodziły się odegrać role mediatorów i wysłały okręty
wojenne, które trzy miesiące później na skutek nieumyślnego wystrzału zatopiły całą
turecką flotę w zatoce Navarino. W następnym roku Rosja rozpoczęła wojnę z Turcją.
W 1830 roku Grecja uzyskała niepodległość, a w lutym 1833 roku na jej tron wstąpił
Otto I, syn króla Bawarii.

Obecność Niemca, Ottona, na tronie Grecji była sprzeczna z marzeniami, które


skłoniły carycę Katarzynę II do nadania swym wnukom imion Aleksander i Konstanty.
Jej jawne dążenie do rozszerzenia swych posiadłości na Bałkany tak bardzo zaniepokoiło
europejskie mocarstwa, że Aleksander I zdał sobie sprawę, iż próby kontynuowania jej
polityki grożą wybuchem wojny powszechnej. Właśnie dlatego apele Ipsilantisa
błagającego o interwencję Rosji pozostały bez odpowiedzi. Nie tłumaczy to jednak faktu,
że wśród setek młodych ludzi wszelkich narodowości walczących o niepodległość Grecji
nie było ani jednego Rosjanina. Można to jedynie zrzucić na karb apatii, jaka ogarnęła
tych Rosjan, którzy mogli zareagować na apel Ipsilantisa.
Problemy zaczęły się już w 1814 roku, kiedy zwycięskie wojska rosyjskie wróciły do
kraju. Na najbardziej oczywistej płaszczyźnie ich przyczyną była przykra monotonia,
która zajęła miejsce fascynujących dotąd wydarzeń. „Po powrocie do ojczyzny nasi
żołnierze – od generała do szeregowca – nieustannie wychwalali swój pobyt w obcych
krajach” – donosił autor policyjnego raportu. Dopiero teraz dostrzegli wyraźnie
zacofanie Rosji i absurdy towarzyszące funkcjonowaniu państwa, w pierwszej kolejności
zaś nieudolność i przekupność administracji. Oburzeni zniewoleniem chłopów,
„haniebnym handlem ludźmi”, czuli pokusę „pójścia za głosem Haiti i Ameryki”[25].
Najbardziej szokowały ich brak kultury i wszechogarniająca duchowa martwota
społeczeństwa, tak dobrze opisana przez Puszkina w jego poematach.
Powracający bohaterowie byli też wstrząśnięci brakiem uznania, należnego im za
położone zasługi. Stali się zbędni. Ich poświęcenie na polach bitew nie przyniosło im –
jak stałoby się gdzie indziej – prawa do udziału w rządzeniu państwem. Autokratyczna
Rosja wymagała od swych żołnierzy walki, a kiedy nie walczyli, byli poddani
rygorystycznej dyscyplinie i żmudnej rutynie defilad. Kiedy nie brali udziału
w defiladach, mogli grać w karty, pić i uganiać się za ladacznicami, ale w żadnym
wypadku nie wolno im było wtrącać się do polityki, która była domeną rozbudowanej,
podzielonej na warstwy i ściśle kontrolowanej machiny biurokratycznej. Car zauważył
z niezadowoleniem, że podczas marszu przez Europę jego żołnierze w pewnym stopniu
wyzbyli się swej służalczości. Nawet jego ulubiony Lejb-Gwardyjski Siemionowski
Pułk, który toczył chwalebne boje od Moskwy do Paryża, zaczął się zachowywać trochę
mniej sztywno. Awansował więc do rangi pułkownika pewnego niewyróżniającego się
niczym służbistę i kazał mu wprowadzić reżim, oparty na paradach i karze chłosty. Owe
parady, odbywające się niezwykle często i zaszczycane obecnością cara lub jednego
z wielkich książąt, były choreograficznymi popisami siły, baletami uległości, mającymi
zdegradować człowieka w mundurze do poziomu robota.
W 1811 roku Nikita Michajłowicz Murawjow, który przeczytał zbyt wiele dzieł
Rousseau, założył towarzystwo, które w swych założeniach miało doprowadzić do
odrodzenia gatunku ludzkiego, i zaprojektował utopijną kolonię na wyspie Sachalin.
W Połtawie, na Ukrainie, Piotr Borysow założył „sektę pitagorejską”, a jego brat
zamierzał ustanowić platońską republikę. Mniej więcej w tym samym czasie generał
Michaił Orłow, który podziwiał niemiecki Tugendbund, utworzył w armii tajne
stowarzyszenie, Zakon Rosyjskich Rycerzy. Został on przekształcony w Związek
Ocalenia, a dwa lata później w Związek Dobra Publicznego. Nie były to organizacje
rewolucyjne. Powstały w reakcji na moralne i systemowe patologie Rosji, ujawnione
w klęskach zadanych jej przez Napoleona oraz jej niezdolności do otwarcia nowego
rozdziału po 1815 roku. W statucie Związku Dobra Publicznego wiele się mówi
o konieczności przywrócenia miłosierdziu należnego mu miejsca w stosunkach
międzyludzkich, ale choć wyraźnie widoczne są w nim wpływy Rousseau, można tam
też znaleźć cytaty ze św. Pawła. Celem Związku był dobrobyt społeczeństwa, a tym
samym odrodzenie moralnej wielkości Rosji.
Był to okres bezprecedensowego rozkwitu rosyjskiej literatury, której protagoniści
uważali, że przecierają szlak przez dżunglę zapożyczonego wielosłowia, zwietrzałych
poglądów i zinstytucjonalizowanej przeciętności. Młodzi pisarze nie tylko podlegali
ściśle politycznym aspektom cenzury, lecz w dodatku mieli do czynienia z paraliżująco
nieczułym na wpływy społeczeństwem. Zakładane przez nich stowarzyszenia – takie jak
kierowane przez Kondratija Fiodorowicza Rylejewa Wolne Stowarzyszenie Miłośników
Literatury Rosyjskiej, Arzamas, którego największą gwiazdą był Puszkin, Zielona
Lampa czy Moskiewskie Towarzystwo Przyjaciół Literatury – nie mogły uniknąć
wkraczania na obszar polityki w sytuacji, w której samo państwo uważało wszelką
aktywność za polityczną.
Sposób myślenia tych ludzi znakomicie ilustruje utwór Sen, napisany około 1819 roku
przez Aleksandra Dmitrijewicza Ułybyszewa dla jego przyjaciół z Zielonej Lampy.
Bohater, przeżywający ów sen, znajduje się w Petersburgu, którego nie rozpoznaje: jeden
z cesarskich pałaców został przerobiony na panteon wielkich ludzi Rosji, miejsce
Instytutu Smolnego zajmuje łuk triumfalny, wzniesiony „na ruinach fanatyzmu” i tak
dalej. Widząc zebrany wokół jakiegoś wielkiego gmachu tłum, podchodzi bliżej.
„Szlachetna prostota wnętrza współgrała ze wspaniałością fasady – opowiada bohater. –
Wnętrze kopuły, podtrzymywanej przez trzy rzędy kolumn, przedstawiało Niebo
i gwiezdne konstelacje. W centralnym punkcie sali wznosił się biały marmurowy ołtarz,
na którym płonął wieczny ogień”. Bohater słyszy piękne wykonanie Stworzenia świata
Haydna, po którym do zebranych przemawia jakiś sędziwy starzec. Mówi im, że biedni
są w potrzebie, więc w ciągu kilku minut zostaje zebrana dla nich ogromna suma
pieniędzy. Bohater podchodzi do pobożnego starca, który staje się jego mentorem.
Zauważając, że wszyscy mają na sobie „stare rosyjskie kaftany”, pyta go, kiedy
zaniechano noszenia zachodnich strojów. „Kiedy staliśmy się narodem” – odpowiada
jego interlokutor, a potem, na kilku stronach, mówi o potrzebie odzyskania dawnej
prostoty i odrzucenia fałszywej sofistyki cudzoziemców[26].
Poziom zapału członków tych organizacji wzrastał w zauważalny sposób, gdy
docierały do nich wieści o zamachu Karla Sanda na Kotzebuego, o zwycięstwach
Bolívara, o powstaniach w Italii czy o rewolcie Riega w Hiszpanii. Najbardziej
zafascynowała ich ta ostatnia informacja, gdyż większość członków tajnych
stowarzyszeń stanowili oficerowie, a model pronunciamiento, puczu, był w rosyjskich
warunkach jedynym dostępnym im instrumentem działania.
W październiku 1820 roku dowódca Lejb-Gwardyjskiego Siemionowskiego Pułku
skazał na karę chłosty kilku żołnierzy, którzy byli odznaczeni Orderem Świętego
Jerzego, najwyższym wojskowym znakiem wyróżnienia w Rosji. Było to równoznaczne
ze złamaniem zasad niepisanego kodeksu, więc cały pułk zaprotestował. Car Aleksander,
dowiedziawszy się o tym podczas pobytu na konferencji w Opawie, uznał ich postawę za
bunt, za przejaw „powszechnej moralnej zarazy” krążącej po Europie. Protestujący
żołnierze pułku siemionowskiego zostali uwięzieni, a potem rozesłani do innych
jednostek, stacjonujących w różnych zakątkach imperium. Był to wyjątkowo
bezsensowny sposób reakcji na „zarazę”, która wymaga izolacji chorych, a nie
rozpraszania ich na większym obszarze. 1 sierpnia 1822 roku wszystkie stowarzyszenia
zostały uznane za nielegalne. Uniwersytet w Petersburgu przeszedł reorganizację, po
której nastąpiła fala wydaleń z uniwersytetów w Dorpacie i Wilnie. Rosjanom zakazano
studiowania na uniwersytetach niemieckich.
Związek Dobra Publicznego stał się teraz nielegalny, co pociągnęło za sobą znaczne
upolitycznienie jego programu. W 1822 roku podzielił się on na Towarzystwo Północne,
z siedzibą w Petersburgu, i Towarzystwo Południowe, którego bazą były garnizony na
Ukrainie. Przywódcą tego drugiego został dwudziestodziewięcioletni Paweł Iwanowicz
Pestel. Wykształcony w Niemczech i w petersburskiej akademii wojskowej, ranny pod
Borodino, wyróżniający się w kampaniach prowadzonych na przestrzeni następnych
dwóch lat, w 1821 roku został awansowany na pułkownika. Miał przekonania
republikańskie i był zwolennikiem uwłaszczenia chłopów, ale nie mógł się wykazać
żadnym programem społecznym ani ekonomicznym i nie zgadzał się z miejscowymi
dysydentami.
Stowarzyszenie Zjednoczonych Słowian było aktywne na Ukrainie od 1823 roku,
kiedy bracia Borysowowie, założyciele „sekty pitagorejskiej”, połączyli siły
z zamieszkałymi w tym rejonie Polakami. Nie miało ono programu, tylko zestaw
mglistych filantropijnych haseł i masońską przysięgę, pełną frazesów o miłości
i wyzwoleniu. Odrzucało przemoc, opowiadając się za moralnym odrodzeniem, do
którego miał prowadzić proces samodoskonalenia, i utrzymywało szerokie kontakty
z Polakami, Ukraińcami oraz innymi grupami narodowościowymi. Pestel kategorycznie
twierdził, że wszystkie zamieszkujące Rosję mniejszości narodowe, nie wyłączając
Żydów, muszą się całkowicie zasymilować lub zostać wydalone. Wiedziony
pragmatyzmem, czynił wyjątek dla Polaków i uznawał ich prawo do niepodległości, ale
tylko pod warunkiem, że wprowadzą równość społeczną i zaakceptują granice
„odpowiadające interesom Rosji”. W 1823 roku rozpoczęły się negocjacje między
Towarzystwem Południowym a delegatami polskiego Towarzystwa Patriotycznego, ale
obie strony były wobec siebie nieufne. Miejscowi posiadacze ziemscy, tacy jak Stanisław
Worcell, zakładali na Ukrainie regionalne oddziały Towarzystwa, co irytowało Rosjan,
którzy uważali ten region za swoją domenę. Rosjanie chcieli, żeby Polacy wywołali
w Polsce powstanie, które zwiąże siły rosyjskie, i żeby infiltrowali mieszane, to jest
rosyjsko-polskie jednostki armii. Polacy podejrzewali, że Rosjanie chcą ich użyć do
własnych celów, a Rosjanie bali się, że Polacy wykorzystają sytuację i odłączą od Rosji
dawne polskie województwa.
Towarzystwem Północnym kierował młodszy od Pestela Nikita Murawjow. Jego plan
dla Rosji przewidywał federalną monarchię konstytucyjną, opartą po części na modelu
amerykańskim. Ale wśród jego bliskich współpracowników byli tacy desperados jak
Aleksander Jakubowicz, przezwany przez jednego z kolegów burzą w szklance wody.
Ten typowy dla rosyjskiego romantyzmu lisznij czełowiek (zbędny człowiek) wyróżnił
się podczas walk na Kaukazie, gdzie wysłano go karnie za udział w pojedynku, a teraz
pragnął dokonać zamachu na cara. Kolejnym, który marzył o zabiciu Aleksandra, był
Piotr Kachowski – w 1825 roku wrócił z podróży zagranicznej i zdegustowany sytuacją
w Rosji, postanowił pojechać do Grecji i zginąć za jej wolność. Odwiódł go od tego
pomysłu Rylejew, radząc, by przystąpił do Towarzystwa Północnego. Rylejew usiłował
zebrać wokół siebie garde perdue (oddział straceńców), gotowych dokonywać
samobójczych zamachów, i znalazł w Kachowskim idealnego kandydata. „Cóż może być
słodsze niż śmierć dla człowieka, który czuje, że zrobił coś dla swojego kraju?” – miał
napisać Kachowski w więziennej celi[27].
Ludzie tego pokroju żyli w świecie fantazji, a w ich postępowaniu było dużo
minoderii. Literacki pierwowzór „zbędnego człowieka”, bohater Puszkina Eugeniusz
Oniegin, ma na ścianie portret Byrona, a na biurku statuetkę Napoleona, idąc zaś na
poranny spacer, wkłada modny „boliwarowski” kapelusz. W sztuce Aleksandra
Gribojedowa Mądremu biada Czacki jest szanowany nie za to, co mówi, lecz za sposób
zachowania. Zyskuje opinię „niebezpiecznego człowieka”, ponieważ odrzuca pewne
rytuały dobrego wychowania i traktuje innych w sposób odpychająco protekcjonalny.
Ludzie ci mówili o nadziei, ale byli zdecydowanymi fatalistami i lubili rozmyślać
o sztyletach, czaszkach czy śmierci. Alienację wobec sformalizowanego społeczeństwa
kompensował im kult braterstwa. W niedokończonej, dziesiątej księdze Eugeniusza
Oniegina Puszkin twierdzi, że wszystko to zaczęło się od zakrapianej winem
towarzyskiej pogawędki – między Château Lafite a Veuve Clicquot – a choć dyskusje
robiły się coraz bardziej niebezpieczne, pijaństwo i rozpusta pozostały częścią rytuału,
afirmacją poczucia więzi i odrębności. Byli skazani na niedojrzałość przez wychowanie
i przez system, w jakim musieli żyć – system, w którym państwo brało odpowiedzialność
za wszystko, włącznie z przekonaniami swoich poddanych.
W marcu 1824 roku Pestel przyjechał do Petersburga na naradę z przywódcami
Towarzystwa Północnego, ale rozmowy unaoczniły jedynie podziały i brak wspólnego
kierunku. Ustalili tylko tyle, że jeśli jedno ze stowarzyszeń postanowi podjąć konkretne
działania, uprzedzi inne organizacje o swych planach i będzie mogło liczyć na ich
pomoc. Pochłonięci bezzasadnym podziwem dla Riegi, nie zadali sobie tyle trudu, by
przygotować ludzi do udziału w rewolcie lub zapewnić sobie poparcie innych warstw
społeczeństwa. „Nasza rewolucja – tłumaczył Borysowowi Michaił Bestużew-Riumin –
będzie podobna do rewolucji hiszpańskiej z 1820 roku; nie pochłonie ani jednej kropli
krwi, gdyż będzie przeprowadzona tylko przez wojsko, bez pomocy ludu”[28]. Nikt nie
zechciał zauważyć, że Riego poniósł klęskę.
Dnia 19 listopada 1825 roku umarł w Taganrogu Aleksander I. Jego naturalnym
następcą był brat Konstanty, więc 27 listopada, kiedy wieści o śmierci cara dotarły do
Sankt Petersburga, armia i służby cywilne złożyły mu uroczystą przysięgę wierności.
Nikt spoza carskiej rodziny nie wiedział o tym, że Konstanty, który zawarł
morganatyczne małżeństwo, zrzekł się pretensji do tronu na rzecz młodszego brata
Mikołaja. Kiedy zostało to ujawnione, postanowiono, że 14 grudnia armia i służby
cywilne złożą nową przysięgę temu ostatniemu.
Konstanty nie był liberałem, ale uchodził za takiego w oczach wielu mieszkańców
Rosji. Był też, choć bez wyraźnego powodu, popularny w kołach wojskowych.
Przywódcy Towarzystwa Północnego postanowili oprzeć swe nadzieje na tych dwóch
kawałkach niepewnego gruntu oraz na zamieszaniu spowodowanym przez konieczność
składania drugiej przysięgi. Pospiesznie przygotowali się do działania i powiadomili
o tym swych kolegów z Ukrainy. 13 grudnia zebrali się po raz ostatni w atmosferze
romantycznego delirium, bynajmniej niesprzyjającej realizacji jakichkolwiek zamiarów.
„Naszym przeznaczeniem jest śmierć!” – wołał pogrążony w poetyckim nastroju
Rylejew, a książę Aleksandr Odojewski wtórował mu, mówiąc: „Zginiemy, ach jak
chwalebnie zginiemy!”[29]. Potem rozeszli się i znikli w nocnym mroku.
Nazajutrz, wcześnie rano, Michaił i Aleksandr Bestużewowie zarządzili zbiórkę
żołnierzy swego moskiewskiego pułku i oznajmili im, że wielki książę Konstanty,
któremu ślubowali wierną służbę, został zakuty w łańcuchy i osadzony w lochu,
ponieważ chciał poprawić los prostego żołnierza. Potem wyprowadzili
zdezorientowanych szeregowców z koszar, zapowiadając, że idą go uwolnić.
Pomaszerowali na plac Senacki, na którym tuż po godzinie dziewiątej przyłączyły się do
nich jednostki gwardyjskie piechoty morskiej i grenadierów. Dowodził nimi Nikołaj
Bestużew, który wstąpił po drodze do Rylejewa i zastał go w stroju wieśniaka, gdyż ten
zamierzał udać się w nim na plac, by zademonstrować związek między armią a ludem.
Sytuacja stawała się absurdalna. Na placu Senackim trwało coś w rodzaju stojącej
rewolucji, gdyż czekało tam już w szyku około trzech tysięcy żołnierzy. Panował
dotkliwy mróz, ale nic się nie działo. Widowisko przyciągnęło znaczną liczbę cywilnych
gapiów. Co jakiś czas któryś z oficerów wołał; „Niech żyje Konstanty i konstytucja!”,
a żołnierze posłusznie mu odpowiadali, myśląc, że wznoszą okrzyk na cześć cesarskiej
pary. Żaden nie miał pojęcia, co to jest konstytucja, a słowo to brzmiało w ich uszach jak
imię jakiejś kobiety. Z biegiem czasu na placu zjawiali się inni członkowie Towarzystwa
Północnego, demonstrowali rewolucyjny zapał i odchodzili. Jakubowicz, desperado,
który mówił o zamachu, przybył na miejsce wydarzeń, niosąc na uniesionej w górę szabli
swój kapelusz. Wzniósł okrzyk na cześć wolności i śmierci, a potem, skarżąc się na ból
głowy, wrócił do domu. Dwaj najwyżsi rangą konspiratorzy, książę Jewgienij Pietrowicz
Obolenski i Nikołaj Bestużew, usiłowali się wzajemnie namówić do objęcia dowodzenia.
Pułkownik Bułatow, który miał zostać prawą ręką „dyktatora”, przybył na plac,
a zorientowawszy się w sytuacji, zameldował się w komendzie wojskowej i złożył
przysięgę na wierność Mikołajowi. Sam „dyktator” był nieobecny.
Koniec końców do tej roli został wybrany książę Siergiej Pietrowicz Trubecki, gdyż
uznano go za najbardziej czcigodnego członka Towarzystwa Północnego. Choć ulegał
tym samym emocjom co jego koledzy, był w głębi serca konserwatystą. Przygotował
proklamację, która zapowiadała zniesienie poddaństwa chłopów i inne liberalne kroki,
ale nie została ona nigdy odczytana. Bał się powstania i miał nadzieję, że za zgodą
nowego cesarza wszystko jakoś się ułoży. Zamiast udać się na plac Senacki i objąć
dowodzenie, wstąpił do wojskowej komendy i spytał, gdzie może złożyć przysięgę na
wierność Mikołajowi, a potem wynajął dorożkę i jeździł po biurach rządowych, głosząc
swą niewinność, by w końcu schronić się w ambasadzie austriackiej.
W ciągu przedpołudnia większość żołnierzy i urzędników państwowych złożyła bez
oporów przysięgę wierności nowemu carowi. Dowódca petersburskiego garnizonu,
generał Miłoradowicz, zebrał dość lojalnych wojsk, by stawić czoło buntownikom,
i przybył z nimi na plac Senacki, gdzie przyłączył się do niego Mikołaj. Nowy car wysłał
Miłoradowicza do buntowników z żądaniem, aby się poddali. Oni jednak obrzucili
generała wyzwiskami, a kiedy się odwrócił, bo właśnie zamierzał odjechać, śmiertelnie
go postrzelili. Mikołaj wydelegował następnego oficera, który również został
zastrzelony, po nim metropolitę Serafina, a w końcu wielkiego księcia Pawła, który też
omal nie zginął od kuli. Wykonując następny ruch, nowy car popełnił błąd, wysyłając
przeciwko buntownikom oddział kawalerii. Żołnierze nie mogli przypuścić skutecznej
szarży na oblodzonym bruku, a kiedy uświadomili sobie, że muszą zawrócić, konie
zaczęły się ślizgać i zrzuciły jeźdźców. We wczesnych godzinach popołudniowych szala
fortuny zaczęła się przechylać na korzyść buntowników. Z rosnącego tłumu gapiów
dochodziły coraz głośniejsze, wrogie wobec Mikołaja okrzyki. Zgromadzeni cywile
wzywali go do abdykacji i rzucali kamieniami. Rozległo się nawet kilka wystrzałów.
Mikołaj, zachęcony do działania przez jednego z generałów, kazał w końcu artylerii
otworzyć ogień z kartaczy. Buntownicy, nie mając wyboru, musieli się cofnąć. Kiedy
jednak rozpoczęli odwrót, zmieszał się z nimi tłum uciekających cywilów i cała
skłębiona masa ludzka została zmasakrowana przez wybuchające pociski. Uczestnicy
zgromadzenia próbowali ucieczki po zamarzniętej Newie, ale kule armatnie roztrzaskały
lód, więc utonęli. Liczba ofiar grudniowej rewolty nigdy nie została dokładnie ustalona.
Podczas gdy członkowie Towarzystwa Północnego przechodzili do historii na placu
Senackim, ich towarzysze z południa pozostawali pogrążeni w bierności. W wyniku
osobliwego zbiegu okoliczności Pestel został 13 grudnia aresztowany. Jego koledzy
rozważali różne sposoby reakcji na to wydarzenie, kiedy 23 grudnia dotarły do nich
wieści o niezaplanowanym, nieuzgodnionym z nimi i – jak się okazało – już stłumionym
powstaniu w Petersburgu. Zastępca Pestela, Siergiej Murawjow-Apostoł, był akurat
w Kijowie, nie mogli więc natychmiast podjąć żadnych działań. Kiedy to zrobili,
wykazali się większą energią, ale jeszcze mniejszym rozsądkiem niż ich towarzysze
z północy. 30 grudnia Murawjow-Apostoł zebrał około ośmiuset żołnierzy pułku
czernihowskiego, kazał im maszerować po mieście i przyłączać do siebie mniejsze
jednostki, ale choć zyskał pewną liczbę stronników, stracił odpowiadającą jej liczbę
dezerterów. Z kolei 31 grudnia zgromadził wszystkich swych żołnierzy przed jednym
z kościołów i odczytał swój „katechizm”. Zapewniał ich w nim, że są nieszczęśliwi,
ponieważ car działa wbrew woli Bożej, mają więc obowiązek powstać przeciwko jego
niesprawiedliwym rządom. Wydaje się wątpliwe, by zrozumieli jego przesłanie – kiedy
skończył, jeden z szeregowców podszedł do swego sierżanta i spytał go uprzejmie,
któremu carowi przysięgali właśnie wierną służbę. Już 3 stycznia zwolennicy
Murawjowa-Apostoła zostali zaatakowani przez przeważające siły dysponujące artylerią
i szybko rozbici.
Rozpoczęła się fala masowych aresztowań i drobiazgowych przesłuchań
podejrzanych. W wyniku śledztwa około trzystu żołnierzy ukarano dyscyplinarnie,
przeniesiono do innych pułków i poddano nadzorowi. Stu dwudziestu jeden otrzymało
wyroki, których surowość zależała od stopnia winy – zesłano ich na Syberię, ukarano
wewnętrznym wygnaniem albo zdegradowano i oddelegowano do pułków liniowych.
Pestel, Rylejew, Murawjow, Murawjow-Apostoł i Michaił Bestużew-Riumin zostali
skazani na śmierć. Powieszono ich 13 lipca 1826 roku w twierdzy Pietropawłowskiej
przed frontem ustawionego w szyku paradnym garnizonu. Osobliwym zrządzeniem losu
trzy sznury urwały się i skazańcy spadli na ziemię. „W tej Rosji nie potrafią nawet
człowieka porządnie powiesić!” – warknął Murawjow, czekając na powtórzenie
egzekucji[30].
Dekabryści zaakceptowali swój los z biernością, która przystoi męczennikom. Ci,
którzy przeżyli, nie spotykali się, by omawiać błędy lub żałować, że nie zachowali się
inaczej. Wydawali się niemal zadowoleni z tego, że mogli odegrać role prekursorów,
których ofiara była koniecznym warunkiem ukazania zła tkwiącego w naturze systemu.
Obecny podczas egzekucji duchowny opowiadał, że skazańcy umarli jak święci,
i rozdawał potem jako relikwie otrzymane od nieszczęśników drobiazgi. Władze, jakby
wyczuwając panujący nastrój, zabroniły wykonywania jakichkolwiek portretów osób
zesłanych na Syberię, gdyż sporządzone według nich ryciny mogłyby stać się czymś
w rodzaju ikon.
Czternastoletni Aleksander Hercen był obecny na specjalnym nabożeństwie
dziękczynnym, zorganizowanym na Kremlu przez cara Mikołaja, który w ten sposób
pragnął uczcić swe zwycięstwo nad dekabrystami. Widząc klęczących w szyku żołnierzy
pułków gwardii, poczuł przypływ gwałtownej nienawiści zarówno do nich, jak i do
monarchy. Wraz ze swym szkolnym kolegą Nikołajem Ogariowem rozmyślali tylko
o tym, jak przyłączyć się do walki rozpoczętej przez dekabrystów. Pewnego dnia,
podczas przechadzki po Worobiowych Wzgórzach, obaj podjęli decyzję. „Słońce
zachodziło, kopuły lśniły, miasto rozciągało się aż po horyzont, nasze twarze pieścił
ożywczy wiatr. Stanęliśmy obok siebie, objęliśmy się mocno i zaprzysięgliśmy, biorąc za
świadka całą Moskwę, że poświęcimy swe życie w walce, na którą się dobrowolnie
skazujemy” – zanotował Hercen. Układali tajemne plany i marzyli o tym, by zmienić
świat, ale ich wyobraźnię ograniczał los dekabrystów. „Dziwnym trafem wszystkie nasze
wizje przyszłości kończyły się na Syberii lub na szafocie, a nigdy nie miały triumfalnego
finału” – wspominał później[31]. Nie było to niczym zaskakującym. Mikołaj nigdy nie
zapomniał przeżytego strachu ani upokorzenia, na które został narażony u zarania swego
panowania. Miał się okazać godnym partnerem Metternicha.
Pod koniec lat dwudziestych XIX wieku wydawało się, że Święte Przymierze
zatriumfowało nad wszystkimi młodymi entuzjastami Europy. Pączkujące na Półwyspie
Apenińskim i Półwyspie Iberyjskim nadzieje na narodowe odrodzenie zostały skutecznie
zdławione. Rozwiały się miraże odważnego nowego świtu Ameryki Południowej. Wizje
chwalebnej przyszłości Grecji zostały unicestwione przez mocarstwa, zgasła też iskra
nadziei na nowe życie w Rosji. Całym kontynentem zarządzali policjanci. Młodym
romantykom nie zostało ani jedno państwo, w którym mogliby ginąć za swą sprawę,
a we własnych krajach czuli się bezsilni wobec panujących systemów. Mogli tylko
pochłaniać nową, wspaniałą literaturę i marzyć o bardziej heroicznych czasach.
XIV. DNI CHWAŁY

L
„ ud i poeci maszerują obok siebie – napisał w 1830 roku francuski krytyk Charles-
Augustin Sainte-Beuve. – Sztuka występuje odtąd na forum publicznym i jest bliska
masom”[1]. W jego słowach było sporo prawdy. Nigdy przedtem ani potem poezja nie
była tak chętnie i masowo czytana, tak bardzo brana do serca i tak dokładnie badana
w poszukiwaniu ukrytych znaczeń. Jej odbiorcy szukali nie tylko estetycznych czy
emocjonalnych uniesień. W ciągu minionych dwudziestu lat poeci zaczęli odgrywać
nową rolę. Sztuka była już nie zbytkownym luksusem, lecz wielką, odkrywaną przez
ludzkość prawdą, a artyści stali się jakby jasnowidzami, których powołanie polegało na
ujawnianiu tej prawdy pozostałym. Puszkin uroczyście oznajmił, że poeta jest prorokiem
wypowiadającym płonące słowa prawdy. Waldo Emerson, pisarz amerykański, uważał
poetów za „bogów wyzwolicieli”, którzy zdobyli wolność i mogą wobec tego wyzwalać
innych[2]. Franciszek Liszt, pianista i kompozytor, pragnął odtworzyć „polityczną,
filozoficzną i religijną siłę”, którą jego zdaniem miała muzyka w dawnych czasach[3].
William Blake utrzymywał, że Jezus i wszyscy jego uczniowie byli artystami i że on sam
idzie w ślad za Jezusem przez swoją sztukę[4]. „Niewykluczone, że Bóg był tylko
pierwszym poetą wszechświata” – pisał Téophile Gautier[5]. W latach dwudziestych
XIX wieku poeci regularnie stawiali znak równości między swym rzemiosłem a religią,
natomiast Wiktor Hugo przedstawiał się na zmianę jako Zoroaster, Mojżesz i Chrystus,
jako ktoś, kto jest po części prorokiem, a po części bogiem.
Naturalną reakcją żyjącego w społeczeństwie człowieka na szykany i cenzurę jest
skłonność do przerzucenia swych myśli na płaszczyznę takiego medium, w którym nie
trzeba ich wyrażać w słowach lub w którym mają one podwójne znaczenie.
Przekazywanie myśli odbywa się wtedy za pomocą alternatywnych – wizualnych lub
słuchowych – środków wyrazu, a samo przesłanie jest zrozumiałe dla wszystkich, ale tak
zawoalowane, że cenzor nie może go przyszpilić i skrytykować. Debata, która powinna
być prowadzona jawnie i otwarcie, zostaje przeniesiona na inne forum – czasem o wiele
groźniejsze dla władzy, zostaje ona bowiem pozbawiona pola manewru i może wydawać
tylko arbitralne zakazy. Sztuka, idąc w ślad za tajnymi stowarzyszeniami, stała się
politycznym środkiem porozumienia i sposobem wyrażania przekonań politycznych.
Heinrich Heine oznajmił kiedyś, że nie zależy mu na tym, czy będzie zapamiętany jako
poeta. „Ale na moim nagrobku powinna leżeć szabla, gdyż byłem ofiarnym żołnierzem
w wojnie o wyzwolenie ludzkości” – twierdził z uporem[6].
W represyjnym klimacie, jaki zapanował na terenie Europy po 1815 roku, najlepiej
służyły temu celowi poezja i muzyka, szczególnie w takich formach, w których
występowały one razem. We Francji epoki restauracji potężnymi manipulatorami
mającymi władzę nad opinią publiczną byli poeci zwani chansonnier, a ich rolę
przejmowała i rozwijała twórczo coraz bardziej popularna forma operowa. Nie
funkcjonowała ona jako gatunek służący propagowaniu informacji lub poglądów, lecz
stała się wylęgarnią uczuć i nastrojów, poprzez które można było te pierwsze wyrażać.
Było w tym sporo ironii, gdyż opera jako gatunek sztuki wyrosła z dworskich spektakli
maskowych, których celem była gloryfikacja monarchy.
Aż do rewolucji francuskiej związki między operą a dworem były bardzo silne. Po
1789 roku rolę dworu przejęło Zgromadzenie Narodowe, a później Konwent. Tak czy
owak, ta forma sztuki stała się jeszcze bardziej związana z państwem, a jej zadaniem
była teraz jego otwarta gloryfikacja. Nie wymagano od niej sięgania po subtelne
alegorie. Spektakle przeniosły się z sal teatralnych na ulice, a w okresie rewolucyjnym
niezwykle popularne były różnego rodzaju obchody i festiwale. Napoleon nie
potrzebował opery. Jego cesarstwo, dysponujące stylowymi dekoracjami, wielotysięczną
heroiczną obsadą, faustowską fabułą, a przede wszystkim prometejskim bohaterem, było
samo w sobie wielką operą. Po restauracji opera wynagradzała Francuzom szarzyznę
codziennego życia, prezentując im eskapistyczne marzenia i zachęcając do tworzenia
własnych wizji. Była podporządkowana dworowi, ale rozwinęła swój własny styl
i zyskała charakter, który nie był bynajmniej rojalistyczny.
Kiedy tytułowy bohater opery Mozarta Don Giovanni śpiewa: „Viva la liberta!”,
marzy raczej o rozpuście niż o rewolucji. Ale kiedy opera ta trafiła w 1788 roku na
wiedeńską scenę, cenzorzy zażądali, by śpiewał „Viva la societa!”[7]. Ich obawy okazały
się prorocze: od lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku tematami zaskakująco wielu oper
były tyrania, uwięzienie i ucieczka, a w latach dwudziestych kolejnego stulecia
większość z nich zawierała fundamentalnie wywrotowe treści. Liczne spośród nich były
osadzone w kontekście historycznym i opierały swą dramatyczną wymowę na
przeciwstawieniu osobistego buntu narodowej rebelii. Tak popularne tematy, jak legenda
o Wilhelmie Tellu czy neapolitańskie powstanie Tommasa Anielli (Masaniella)
z 1647 roku, łączyły w sobie wielką patriotyczną retorykę z intymną tragedią osobistą.
Francuscy cenzorzy, masakrując Niemą z Portici (La muette de Portici) Daniela
Aubera, jedną z wielu sztuk i oper, których tematem była rewolta Masaniella, wycinali
takie fragmenty tekstu, jak: „lud jest panem” i „trzeba uzbroić lud”, ale niewiele im
z tego przyszło. Kiedy w lutym 1828 roku doszło do premiery, tenor Adolphe Nourrit
grający rolę Masaniella w rozpiętej koszuli, trójkolorowych pantalonach i czerwonej
czapce frygijskiej, zaintonował refren: „Amour sacré de la Patrie” (Święta miłości
ojczyzny), sala oszalała. Ponieważ stary hymn był zakazany od 1815 roku, cenzorzy nie
zwrócili na to uwagi, ale publiczność natychmiast zauważyła, że słowa te zostały
zaczerpnięte z Marsylianki[8]. W gruncie rzeczy nie można było sprawić, by tego rodzaju
opera stała się „bezpieczna”. Im usilniej starały się to zagwarantować władze, tym
bardziej zamieniała się ona w symbol działalności wywrotowej i wezwanie do buntu.
Tego rodzaju symbolika odegrała kluczową rolę w wydarzeniach, do których doszło
w 1830 roku.
Zapowiedzią nastrojów, jakie miały niebawem zapanować w nowym roku, stała się
premiera sztuki Hernani Wiktora Hugo, która się odbyła 25 lutego 1830 roku. Dramat
z bohaterem przestępcą, walczącym o miłość i wyzwolenie z losem i establishmentem
Habsburgów, zręcznie połączył w sobie wszystkie najmodniejsze tematy. Jego forma
łamała też wszelkie artystyczne konwencje, a Hugo twierdził we wstępie, że styl
romantyczny był po prostu liberalizmem w sztuce. Teatr stał się areną zaciekłej bitwy
między zwolennikami klasycyzmu a romantykami, artystyczną próbą generalną tego, co
miało się wydarzyć w sferze polityki.
Nieudolność opozycji epoki restauracji wzbudziła w Burbonach przekonanie, że ich
rządy nie są w żaden sposób zagrożone. Ludwik XVIII zmarł spokojnie w 1824 roku,
a po nim równie spokojnie wstąpił na tron jako Karol X jego brat, hrabia d’Artois. Gdy
tylko na nim zasiadł, zaczął cofać wskazówki zegara, każąc się koronować w Reims
z całym tradycyjnym ceremoniałem. Nastąpiło to w maju 1825 roku. By jeszcze
wyraźniej wzmocnić pozycję monarchii, usiłował podważać zasady Karty
konstytucyjnej, która była fundamentem restauracji. Kryzys ekonomiczny z lat 1826–
1827 doprowadził do zamieszek w wielu częściach kraju, a w listopadzie 1827 roku
doszło do powstania w Paryżu. Na razie jednak wszystkim tym kierowały tylko nastroje
niepoparte głębszą refleksją czy planem. Wśród stojących na barykadach młodych ludzi
znalazł się późniejszy działacz rewolucyjny Louis Auguste Blanqui, który wyznał, że nie
wie dokładnie, o co walczy, choć miał to być dla niego początek długiego życia,
poświęconego działalności rewolucyjnej. Powstanie zostało szybko stłumione, ale
emocje, które legły u jego źródeł, okazały się trwalsze.
Jedynym przywódcą, wokół którego mogli się skupić opozycjoniści, był La Fayette,
uważany już wtedy za postać czysto symboliczną. Kojarzono go z wszystkimi spiskami
od 1815 roku, ale nie stał na czele żadnego z nich. Choć okazywał dumę ze swojej
rewolucyjnej przeszłości i nie potrafił odrzucić awansów młodych entuzjastów, minione
lata wyrobiły w nim poczucie realizmu, więc skłaniał się teraz ku reformie
konstytucyjnej. Tak czy owak, był najbardziej szanowaną postacią francuskiego życia
publicznego. Podróż do Ameryki, którą odbył w 1824 roku, poprawiła jego notowania,
a agitacja na rzecz sprawy Grecji dała mu okazję do powiewania flagą wolności.
Uchodził za człowieka, który reprezentuje najwyższe wartości francuskiej kultury
politycznej.
Karol X, zawiedziony funkcjonowaniem Izby Deputowanych, postanowił ją rozwiązać
i przeprowadzić nowe wybory w marcu 1830 roku. Wywołało to już stanowczy opór.
Król zdecydował się na próbę sił i ogłosił 26 lipca zestaw nadzwyczajnych ordonnances,
zawieszając wolność prasy, rozwiązując niedawno wybraną Izbę i ograniczając prawa
wyborcze. Następnego dnia wzniesiono barykady, a mieszkańcy Paryża zaczęli rabować
broń z warsztatów rusznikarskich. Sytuacja była poważna, choć wciąż nie krytyczna, bo
rebelianci nie mieli przywódców ani planu i nie wiedzieli dokładnie, o co zamierzają
walczyć. Nie reprezentowali też całości społeczeństwa. Dziesięcioma tysiącami
stacjonujących w stolicy żołnierzy dowodził były napoleoński marszałek Auguste de
Marmont, który potrafiłby opanować postęp rewolty, ale otrzymał sprzeczne rozkazy.
Król chciał zachować bierność i przetrwać burzę, a kiedy zmienił zdanie, było już za
późno. Po dwóch dniach chaotycznych walk żołnierze Marmonta zaczęli przechodzić na
stronę buntowników. 29 lipca w ich rękach znajdowała się już większość obszaru Paryża,
a komitet miejski, urzędujący w ratuszu, zachowywał się tak, jakby był rządem
tymczasowym. Karol X postąpił tak samo jak 16 lipca 1789 roku i uciekł za granicę.
Do tego niezaplanowanego i pozbawionego przywódców powstania doszło w wyniku
splotu pretensji i aspiracji, ale najsilniejszym motywem buntowników była zapewne
mniejsza bądź większa frustracja. Trwało ono trzy dni, które przeszły do historii jako Les
Trois Glorieuses (Trzy dni chwały). Niektórzy powstańcy byli biedni i głodni, ale głód
i bieda nie znalazły miejsca ani w hasłach, ani na sztandarach. Najczęściej słyszało się
okrzyk: „Vive la liberté!”, ale jego wymowa zależała w dużym stopniu od tego, kto
krzyczał. Część buntowników pragnęła zmiany konstytucji, dla większości jednak
sformułowanie konkretnych żądań byłoby zadaniem bardzo trudnym. Częściej słyszało
się okrzyk: „Precz z romantykami!” niż postulaty dotyczące chleba czy poprawy
warunków pracy.
Romantycy brali w tych wydarzeniach aktywny udział. Aleksander Dumas stał na
barykadzie obok malarza Paula Hueta, byłego carbonaro. Franciszek Liszt, któremu
udzieliło się ogólne podniecenie, krążył po ulicach, podburzając powstańców i układając
w myślach Symfonię rewolucyjną. Stendhal spędził te trzy dni w domu, pogrążony
w lekturze Memoriału ze św. Heleny, biblii czcicieli Napoleona. Dumas, który w drugim
dniu rewolty budował barykadę na Place de l’Odéon, był świadkiem sceny, w pełni
usprawiedliwiającej wybór lektury Stendhala. Kiedy wraz z towarzyszami ciężko
pracował, wyrywając kostki z bruku i rzucając na barykadę różne meble, podjechał do
nich na białym koniu właściciel pobliskiej szkoły jeździeckiej. Miał na sobie dokładnie
zapięty surdut i czarny trójgraniasty kapelusz. Kiedy zatrzymał się obok barykady,
trzymając jedną rękę za plecami, jego podobieństwo do Napoleona było tak uderzające,
że tłum zaczął krzyczeć: „Vive l’Empereur!”. Jakaś stara kobieta padła na kolana
i zaczęła się żegnać, wołając: „Och, Jezu! Więc było mi dane przed śmiercią go
zobaczyć!...”[9].
W warunkach chaosu pojęciowego najważniejszą rolę odgrywały symbole i slogany.
Na pierwszy plan wysunęła się Marsylianka. Znalazła się na ustach zdezorientowanych
tłumów, które budowały pierwsze barykady, a jej dźwięki zelektryzowały całą stolicę.
Kiedy znany tenor Adolphe Nourrit zaczął ją śpiewać na scenie opery, zapadła nabożna
cisza, a niektórzy widzowie rzucili się na kolana. Na żądanie publiczności Nourrit
wchodził przez następne trzy miesiące co wieczór na scenę w mundurze Gwardii
Narodowej i wykonywał ten święty hymn, trzymając w ręku trójkolorową flagę.
Kompozytor Hector Berlioz uważał tę melodię za jedno z najważniejszych muzycznych
doznań całego swego życia. Gdy wybuchła rewolucja, pisał kantatę na konkurs.
Pracował nad nią gorączkowo przez cały dzień 28 lipca w Palais Mazarin, choć kule
i pociski armatnie uderzały o ściany budynku i spadały na jego dach. Następnego dnia,
ukończywszy utwór, zdobył pistolet i przyłączył się do okupującego ulice „świętego
motłochu”. W pewnej chwili spotkał grupę młodych ludzi, którzy śpiewali porywające
pieśni bojowe. Zebrała się wokół nich gromada gapiów, a kiedy Berlioz i śpiewacy
chcieli odejść, ruszył za nimi wielotysięczny tłum zachwyconych słuchaczy. Zapędzeni
w ślepy zaułek, musieli śpiewać dalej. Weszli na pierwsze piętro i otworzyli okna, żeby
zebrani mogli ich widzieć i słyszeć. Zaczęli od Marsylianki. „Niemal natychmiast
kipiąca pod naszymi stopami masa ludzka ucichła i zamarła w pełnym czci bezruchu” –
wspominał Berlioz. Kiedy zabrzmiał refren „Aux armes, citoyens!”, podjęła go liczna
rzesza mężczyzn, kobiet i dzieci, „rozgrzanych i podnieconych niedawną walką na
barykadach”, a Berlioz osunął się na podłogę, owładnięty wzruszeniem[10].
Innym charakterystycznym symbolem Les Trois Glorieuses był trójkolorowy sztandar,
również zakazany w 1814 roku. 28 lipca Dumas przechodził przez jakiś most i ujrzał
nagle powiewającą nad Notre Dame flagę rewolucji. „Oparłem się o barierę, unosząc
ręce, i wpatrywałem się w nią oczyma pełnymi łez”[11]. Właśnie trójkolorowy sztandar
miał przesądzić o wyniku rewolucji. Impulsy, które zagnały powstańców na barykady
i wzbudziły wątpliwości w szeregach królewskich żołnierzy, skłaniając niektórych do
przejścia na stronę buntowników, miały charakter emocjonalny i duchowy, a nie
polityczny. Owe lipcowe dni nie zrodziły się z głębokiego poczucia niesprawiedliwości
ani chęci wprowadzenia nowego porządku społecznego. Były protestem przeciwko
restauracji Burbonów i próbą odrodzenia ducha 1789 roku. Oraz potwierdzeniem zasady
supremacji narodu, ignorowanej i lekceważonej przez dom panujący.
Dnia 29 lipca, kiedy walki już w zasadzie dobiegły końca, La Fayette wyruszył do
ratusza, witany przez wiwatujące na jego cześć tłumy. Był jedynym człowiekiem,
którego wszyscy mogli poprzeć. Ale nie był człowiekiem umiejącym sprawować władzę.
Nikt nie dostrzegał tego wyraźniej niż jedyny przebywający dotąd w Paryżu członek
francuskiej rodziny królewskiej, książę Orleanu. Ludwik Filip Orleański starannie
kształtował swój wizerunek, stopniowo zdobywając pozycję, w której był zarówno
akceptowalną twarzą monarchii, jak i przedstawicielem ducha 1792 roku. Zabiegał
o względy artystów i nie szczędził poparcia ani pochwał popularnym pisarzom, którzy
dobrze służyli jego sprawie. W 1824 roku był sponsorem ogromnej wystawy
współczesnego francuskiego malarstwa w Palais Royal, na której eksponowano dziwnym
trafem dwie wielkie jego podobizny namalowane przez Verneta. Na jednej z nich
walczył pod Valmy, na drugiej pod Jemappes.
Książę był niewidoczny podczas rewolucji lipcowej, ale poeta Pierre-Jean Béranger
oraz malarz Ary Scheffer sondowali opinię publiczną i wysuwali jego kandydaturę. Mógł
liczyć na poparcie wielu konstytucyjnych liberałów i ludzi, których nazwalibyśmy dziś
przedstawicielami biznesu. Gdy tylko stało się jasne, że Karol X to już przeszłość, liczni
przeciwnicy republiki zaczęli spoglądać w kierunku księcia orleańskiego, uważając go za
mniejsze zło. Dopiero wtedy pojawił się na publicznej scenie. 30 lipca przyjął delegację
umiarkowanych członków Izby Deputowanych, błagających go, by zechciał zostać
Namiestnikiem Królestwa, a następnego dnia pojechał do ratusza, w którym La Fayette
robił, co mógł, by powściągnąć najbardziej radykalne elementy.
Stojąc obok La Fayette’a na balkonie ratusza przed zgromadzonymi mieszkańcami
stolicy, przyszły monarcha wpadł na znakomity pomysł. Objął sędziwego generała
i zaczął machać trójkolorową flagą, która owinęła się wokół La Fayette’a i księcia,
wywołując aplauz tłumu. Książę stał się ulubieńcem Paryża i kilka dni później został
osadzony na tronie jako Ludwik Filip, król Francuzów. Była to jego nagroda za
inteligencję i szybki refleks. Znał potęgę trójkolorowej flagi i wiedział, jak wiele ona
znaczy dla przeciętnego Francuza. Kiedy oficer francuskich sił w Algierii przekazał
swym żołnierzom wieści o Les Trois Glorieuses, tłumacząc im, że znienawidzeni
Burbonowie upadli, a nowym władcą jest konstytucyjny monarcha, który walczył pod
Valmy, nie zrobiło to na nich wrażenia. „Dopiero kiedy ci dobrzy ludzie usłyszeli, że
białą flagę zastąpiła trójkolorowa, dali upust swej radości” – zapisał[12].
Powszechna radość była uczuciem, które dominowało we Francji pod koniec lipca
1830 roku. „Gdy tylko opadł bitewny kurz – zanotowała 29 lipca hrabina de Boigne,
zwolenniczka legitymizmu – Paryż stał się miastem braci”[13]. Biedacy nadal byli biedni,
głodni nadal głodowali, ale wszyscy odzyskali swoje marzenia. Kilka dni po spektaklu,
jaki odbył się w ratuszu, Eugène Pottier, drugorzędny poeta, najbardziej znany jako autor
Międzynarodówki, napisał wierszyk, który oddawał nastroje epoki:

Je vois déjà drapeau tricolore


De mon pays emblème protecteur
Sur nos remparts qu’avec gloire il décore
Il est pour nous le signal du bonheur[14][4*].

Owa radość z nowego świtu wykraczała poza granice Francji. Podobnie jak
w 1789 roku cały zachodni świat odczuł dreszcz podniecenia. „Wzbudziło to mój
entuzjazm i dało mi jak gdyby nowe życie” – pisał John Stuart Mill, który pospieszył do
Paryża, by oglądać z zachwytem La Fayette’a i innych bohaterów lipcowych dni[15].
Heinrich Heine, choć starszy, traktował niemal nabożnie „gruby stos gazet
z najnowszymi gorącymi wiadomościami”. „Każda z nich była promieniem słońca,
owiniętym w zadrukowany papier, a wszystkie razem rozniecały w mojej duszy dziki
płomień... La Fayette, trójkolorowa flaga, Marsylianka – to mnie odurza. Śmiałe,
płomienne nadzieje wystrzelają w górę jak drzewa, rodzące złote owoce i gałęzie,
wznoszące się tak wysoko, że ich liście dotykają chmur”[16].
Przebieg tych wydarzeń był otoczony niemal religijnym kultem. Pewien belgijski
radykał, który pod koniec lipca przebywał w Niemczech, opisał scenę, której był
świadkiem w jakiejś gospodzie na terenie Karlsruhe: „Przy sąsiednim stole siedziała
grupa badeńskich oficerów. Jeden z nich otworzył otrzymany właśnie ze Sztrasburga list,
z którego koperty wypadła trójkolorowa kokarda. Wszyscy unieśli się z miejsc i przez
chwilę stali nieruchomo, pogrążeni w pełnym szacunku milczeniu”[17]. By zahamować
rozprzestrzenianie się nowej zarazy, niektóre niemieckie rządy zakazały grania takich
oper, jak Niema z Portici i Wilhelm Tell[18]. Dobrze wiedziały, co robią – wykonanie
jednej z nich wywołało powstanie, które było pierwszym krokiem na drodze do
utworzenia nowego narodu tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał – w Belgii.

Nowe Królestwo Holandii, utworzone przez kongres wiedeński, było typowym


niewypałem. W wyniku połączenia Flandrii i Brabancji (czyli habsburskich prowincji,
w których dominowali katolicy) z protestanckimi Niderlandami powstał kraj
zamieszkany przez mniej więcej dwa miliony Holendrów i cztery miliony Belgów.
„Unifikacja Belgii i Holandii naruszała w sposób zasadniczy wszystkie zasady
koegzystencji – twierdził jeden ze współczesnych. – Ten monstrualny związek dzieliły
same sprzeczności, obejmujące religię, model życia, obyczaje, historię, przemysł
i handel”[19].
Na szczycie drabiny społecznej poważną rolę grał opór wobec zdominowania przez
Holendrów korpusu oficerskiego armii. Nieco niżej na pierwszy plan wybijało się
niezadowolenie, wywołane przez wpływy kalwinizmu na edukację. Najniższe warstwy
były oburzone na nieuczciwą – ich zdaniem – politykę fiskalną, dyskryminującą bardziej
uprzemysłowione obszary Belgii. Ten ostatni konflikt podsycała jeszcze sama
industrializacja, która w 1830 roku spowodowała falę bezrobocia oraz obniżek płac.
Ciężka zima, spadek popytu i masowe redukcje były przyczyną szerzącej się nędzy. Ale
pretensje społeczeństwa kierowały się nie przeciwko pracodawcom, lecz przeciw
maszynom, a także, do pewnego stopnia, przeciw władzom, które doprowadziły do tych
negatywnych zjawisk – rządowi holenderskiego króla Wilhelma I.
Bruksela była niemal takim samym rajem dla politycznych uchodźców jak Londyn.
Mieszkali w niej między innymi stary konspirator Buonarroti czy były członek
rewolucyjnego Konwentu Emmanuel Sieyès. A także nienawidzący monarchii malarz
Jacques Louis David i niezliczeni uchodźcy z Włoch, Hiszpanii i Portugalii. Nie istniała
tam jednak żadna aktywna grupa miejscowych radykałów. Nie było też poetów. Kiedy
do uchodźców dotarły wieści z Paryża, większość z nich pospieszyła do francuskiej
stolicy, by odetchnąć powietrzem rewolucji.
Wieści z Francji obudziły też marzenia niektórych belgijskich patriotów. Co
ważniejsze, dodały odwagi zdesperowanym już robotnikom z południa kraju, stwarzając
wybuchową atmosferę, która skłoniła władze do odwołania uroczystych obchodów
urodzin króla, zapowiadanych na 25 sierpnia. Ale nikt nie pomyślał o tym, by odwołać
brukselską premierę opery Aubera Niema z Portici, która miała się odbyć tego samego
wieczoru w Théâtre de la Monnaie. Sala była wypełniona, a na widowni znajdowali się
wszyscy zamieszkali w Brukseli radykalni opozycjoniści. Kiedy śpiewak grający rolę
Masaniella zaintonował Amour sacré de la Patrie, widzowie wstali i podjęli tę melodię,
a potem odśpiewali Marsyliankę. Po wyjściu z teatru pomaszerowali do redakcji
niepopularnego dziennika „Le National” i ograbili ją. Następnie zdemolowali prywatny
dom właściciela gazety, a po nim domy szefa policji i ministra sprawiedliwości.
Gwardia mieszczańska nie zdołała opanować sytuacji, a stacjonujące w mieście
oddziały wojska uznały, że postąpią mądrze, pozostając w koszarach. Biedota wyczuła
swoją szansę i przystąpiła do rabowania sklepów z żywnością. Robotnicy, zaspokoiwszy
pierwszy głód, zaczęli niszczyć maszyny i wysuwać żądania. Otrzeźwiło to patriotów
z klasy średniej, którzy tymczasem gorliwie zrywali królewskie insygnia i zastępowali je
trójkolorowymi, czarno-żółto-czerwonymi flagami Brabancji. Gwardia mieszczańska
wkroczyła do akcji i pod koniec drugiego dnia rozruchów w stolicy zapanował spokój.
Do zamieszek i niszczenia maszyn doszło też w innych miastach, szczególnie
w Verviers i Liège, gdzie powiewano francuskimi trójkolorowymi flagami, śpiewano
Marsyliankę i wołano: „Vive Napoleon!”. Ale i tu, tak jak w Brukseli, rozruchy zostały
szybko stłumione przez gwardię obywatelską, pozostającą pod kontrolą klas
posiadających. Pod koniec sierpnia w całym kraju panował spokój, ale nie było żadnych
planów dotyczących przyszłości. „Tylko nieliczni Belgowie, a z pewnością nie wszyscy
autorzy, czy raczej aktorzy powstania, zrozumieli, co się stało – nikt albo prawie nikt nie
chciał rewolucji” – stwierdził jeden z obserwatorów tych wydarzeń[20]. Sytuacja jednak
miała się wkrótce zmienić.
Dnia 31 sierpnia syn króla, książę orański, ogłosił, że zamierza wjechać do Brukseli na
czele swych wojsk, i zażądał, by zastąpić wszystkie trójkolorowe flagi i kokardy
pomarańczowymi symbolami władzy. Oburzyło to nowo upieczonych patriotów, którzy
wznieśli w mieście kilka barykad. Książę był w ugodowym nastroju i następnego dnia
pojawił się w mieście bez uzbrojonej eskorty. Dyskusja, jaką odbył z tymczasową radą,
dotyczyła głównie symbolicznego problemu barw narodowych, gdyż oprócz mało
ważnych, lokalnych skarg nie było wielu tematów wymagających omówienia.
Ale przeciwnicy rządów holenderskich zaczynali się jednoczyć. I tak 2 września do
Brukseli wkroczył, śpiewając Marsyliankę, stuosobowy oddział młodych patriotów
z Liège. Niektórzy z nich nosili medale z podobizną Hendrika van der Noota,
„Waszyngtona” 1787 roku. Powracający z Francji emigranci znajdywali wspólny język
z brukselskimi prawnikami, dziennikarzami, przedstawicielami drobnej szlachty
i dawnymi napoleońskimi oficerami; wszystkich łączyło poczucie frustracji wywołane
brakiem możliwości zademonstrowania postawy patriotycznej. Członkowie klasy
średniej, którzy wyszli na ulice w szeregach gwardii obywatelskiej, aby przywrócić
spokój i zapewnić nienaruszalność swojej własności, opanowali buntownicze nastroje,
ale teraz pragnęli wprząc je do sprawy niezagrażającej ich własnym interesom.
Dnia 3 września w Brukseli zabrzmiało wypowiedziane oficjalnie słowo „podział”
i zyskało aprobatę części opinii publicznej. Gazety pomstowały na system, który był
„przeciwny naturze”. „Od dziś wszystko w Belgii będzie belgijskie – obwieścił «Journal
de Verviers». – Jakże doniosłe będzie to miało konsekwencje! Cóż za przyszłość! Jakaż
to magiczna i korzystna rewolucja!” Wszystkie antyholenderskie uczucia zostały nagle
uzewnętrznione. „Bądźmy sobą, bądźmy Belgami – nawoływała «La Politique» –
a wtedy zyskamy ojczyznę, ojczyznę, która przestanie być kłamstwem, ojczyznę, która
nie została narzucona przez jakiś kongres, ale żyje w naszych sercach”[21].
Król Wilhelm nie wykluczał pewnych ustępstw, ale zdecydował się negocjować
z pozycji siły, więc postawił swego młodszego syna Fredericka na czele dziesięciu
tysięcy doborowych żołnierzy i kazał mu ponownie zająć Brukselę. Był to błąd.
Pojawienie się królewskich wojsk tylko zaktywizowało radykałów. 19 września
wieczorem w centrum miasta zebrały się tłumy mieszkańców, których przywódcą był
Charles Rogier. Znalazł się tam również oddział ochotników z Liège. Złożoną
z członków klasy średniej Komisję Bezpieczeństwa oskarżono o zdradę i doszło do
wymiany strzałów. Zanim wstał nowy dzień, większość żołnierzy gwardii
mieszczańskiej rozbrojono, a reszta przyłączyła się do tłumu. Rzecznicy umiarkowanych
rozwiązań opuścili Brukselę lub ukryli się za zamkniętymi okiennicami. Utworzono rząd
tymczasowy. Oddziały zbrojnych ochotników maszerowały po ulicach, śpiewając
La Brabançonne, belgijską wersję Marsylianki.
Dnia 21 września doszło pod miastem do pierwszych utarczek z siłami królewskimi.
Choć liczba ofiar była znikoma i nikt nie osiągnął przewagi, obie strony nabrały wiary
we własne siły. Wojska królewskie bez pośpiechu przygotowywały następny ruch.
Obrońcy, głównie czeladnicy i rzemieślnicy, do których dołączyła gromadka młodych
przedstawicieli klasy średniej i byłych napoleońskich żołnierzy oraz grupka
cudzoziemców, nie byli równorzędnym rywalem dla regularnej armii, ale chrzest
ogniowy dodał im animuszu.
Książę Frederick przypuścił atak dwa dni później i główna kolumna królewskich
wojsk wkroczyła na przedmieścia. Większość brukselczyków zachowała bierność,
niektórzy wznosili radosne okrzyki i znany jest co najmniej jeden przypadek, w którym
mieszkańcy miasta rozebrali barykadę, by ułatwić przemarsz wojsk. Mniej serdeczne
przyjęcie spotkało oddział kawalerii, który wjechał w wąską uliczkę biednej dzielnicy
i musiał się wycofać, gdyż został obrzucony garnkami i innymi pociskami. Głównej
kolumnie stawili opór na terenie największego parku miasta najodważniejsi powstańcy,
czyli ochotnicy z Liège i Leuven. Wojska księcia powoli posuwały się naprzód aż do
wieczora i przez cały następny dzień. Z kolei 24 września w godzinach wieczornych
buntownicy otrzymali posiłki, gdyż dotarli do nich przybywający z prowincji ochotnicy
oraz członkowie gwardii obywatelskiej. Pozyskali również przywódców.
Jednym z nich był Anne François Mellinet, francuski pułkownik, który walczył pod
Waterloo i został wygnany w 1816 roku. Osiadł w Brukseli, gdzie dzielił mieszkanie
z francuskim rewolucyjnym malarzem Davidem. Teraz objął dowodzenie nad
powstańcami walczącymi na Place Royale. „Miał na sobie – według jednego ze
świadków – obszerny niebieski surdut, przepasany olbrzymią szarfą, z której zwisała
wielka turecka szabla. Duży trójgraniasty kapelusz, ozdobiony ogromną kokardą,
wieńczył strój tego przedstawiciela ludu, który bez powodzenia usiłował połączyć
w jedną całość mundury dwóch różnych generacji”[22]. Pokolenie pośrednie
reprezentował Giovanni Durando, piemoncki oficer, który brał udział w rewolcie
1821 roku, a potem walczył o wolność Portugalii, by w końcu osiąść jako uchodźca
w Belgii.
Innym starym wojownikiem był don Juan van Halen, Hiszpan wywodzący się
z rodziny walońskiej. Walczył na hiszpańskim okręcie pod Trafalgarem i był ranny na
ulicach Madrytu 2 maja 1808 roku (powstanie Dos de Mayo), a później wydarł z rąk
Francuzów trzy fortece. Podobnie jak liczni inni bohaterowie został lekceważąco
potraktowany przez Ferdynanda VII, wraz więc z innymi zawiedzionymi oficerami
przystąpił do loży masońskiej. Aresztowany w 1815 roku, trafił w ręce inkwizycji i był
torturowany. Dzięki pomocy przyjaciół uciekł z madryckiego lochu i dotarł do Londynu.
Nie mając innych źródeł utrzymania, wstąpił ochotniczo do armii rosyjskiej i został
w 1819 roku awansowany do rangi majora kawalerii. Służył pod generałem Jermołowem
na froncie kaukaskim, a potem w Gruzji, Osetii i Karabachu. Kiedy dowiedział się, że
w Hiszpanii wybuchło powstanie Riegi, poprosił cara o zwolnienie ze służby, a oburzony
tym Aleksander wydalił go z armii i kazał odstawić do granicy jako przestępcę. Po
powrocie do Madrytu poślubił Carmen Quirogę, siostrę jednego z przywódców
powstania, i walczył dzielnie z Francuzami pod dowództwem generała Miny. Po upadku
Barcelony czmychnął i osiadł w Holandii. 24 września został mianowany dowódcą sił
powstańczych w Brukseli.
Mimo udziału tych i innych nieustraszonych wojowników wieczorem 26 września
sytuacja rebeliantów była niemal krytyczna. Wojska królewskie nacierały niemrawo, ale
miały armaty i liczebną przewagę, bo powstańcy nie mogli rzucić na żaden z odcinków
frontu więcej niż tysiąc ludzi, którzy wprawdzie walczyli bohatersko, byli jednak dość
marnie wyszkolonymi żołnierzami. Spodziewając się ostatecznego i tragicznego
w skutkach ataku, spędzili całą noc na kopaniu rowów i umacnianiu najsłabszych
punktów linii obronnych. A gdy rozproszyła się poranna mgła, stwierdzili, że pozycje
nieprzyjacielskie zostały opuszczone.
Straty księcia Fredericka wyniosły 108 zabitych i 620 rannych, podczas gdy straty
rebeliantów – odpowiednio 430 i 1200 ludzi[23]. Gdyby przypuścił końcowy szturm,
niewątpliwie odniósłby druzgoczące zwycięstwo. Tymczasem wizja zażartej walki
o każdą ulicę miasta tak go zniechęciła, że postanowił się wycofać. Mieszkańcy Brukseli
uznali to za wspaniałe zwycięstwo, a łatwość, z jaką je osiągnęli, zawróciła im
w głowach. Wieści o nim wywołały rewoltę w całym kraju. Belgijscy żołnierze służący
w holenderskiej armii zaczęli z niej dezerterować.
Tak wyglądał początek belgijskiej wojny o niepodległość. Zwolennicy tej
niepodległości nie mieli politycznego przywództwa ani armii, a ich jedynym programem
był wytarty slogan: „Zwycięstwo albo śmierć!”. Ale wszystko to nie miało dla nich
znaczenia. Jeszcze przed końcem września propozycję objęcia belgijskiego tronu
otrzymał La Fayette, a następne miesiące przyniosły zdumiewającą listę innych
kandydatów, takich jak syn Eugeniusza de Beauharnais – książę Leuchtenbergu, drugi
syn Ludwika Filipa – książę de Nemours, książę Adam Czartoryski, arcyksiążę austriacki
Karol i – co wydaje się najmniej prawdopodobne – czarujący hrabia Stanisław Rzewuski,
który zyskał wielu przyjaciół, podróżując po Belgii kilka lat wcześniej.
Ani ta lista, ani osoba wybranego kandydata, którym został ostatecznie książę Leopold
Sachsen-Coburg-Gotha, nie miała żadnych przymiotów sugerujących, że idzie tu
o chwalebną sprawę. Ale nie powstrzymało to tych, którzy masowo zgłaszali chęć
występowania w jej obronie. Pod koniec września 1830 roku w szeregach powstańców
służyli już nie tylko Hiszpanie i Portugalczycy, lecz również Polacy, Francuzi i Niemcy.
A w ciągu następnych tygodni na scenie pojawili się nowi aktorzy. Mianowicie 1
października do Brukseli przybył dziewięćdziesięcioosobowy oddział żołnierzy – paryski
legion belgijski. Po nim przybyły następne jednostki: legion gallo-belgijski i belgijsko-
paryski. Natomiast 4 października do powstańców dołączył regiment tyralierów
paryskich. Dowodził nim wicehrabia Louis Adolphe de Doulcet hrabia de Pontécoulant,
francuski szlachcic, który brał udział w wojnach napoleońskich i walczył w Brazylii oraz
na barykadach paryskich w lipcu 1830 roku, a teraz pospieszył do Brukseli, by bronić
sprawy wolności. Na własną rękę przybyli dwaj Amerykanie, Arthur i Augustus
Beaumontowie, którzy pojawili się w Paryżu po lipcowym powstaniu i służyli w Gwardii
Narodowej, a teraz pomaszerowali do Brukseli, „by obalić króla, z łaski bożej
narzuconego Belgom przez wiedeńskich despotów”. Wyrazili chęć „spłacenia panu
La Fayette, temu Patriarsze Wolności, choć części długu, jaki ciąży na każdym
mieszkańcu Ameryki, długu, który każdy zwolennik praw człowieka może zdjąć ze
swych barków, czyniąc co w jego mocy dla świętej sprawy, czyli dla dobra całej
ludzkości”[24].

Mniej korzystnie układały się losy tej samej sprawy w Hiszpanii, gdzie aktywność
opozycjonistów przyniosła skutek w postaci tragicznego chaosu. Było to o tyle mało
zaskakujące, że hiszpańskich uchodźców, osiadłych głównie w Londynie, dzieliły
poważne różnice poglądów, co prowadziło nie tylko do konfliktów między nimi, lecz
także ułatwiało hiszpańskiemu rządowi infiltrację opozycyjnych środowisk.
Jeden z tych uchodźców, wojowniczy generał José María Torrijos y Uriarte, zyskał
entuzjastyczne poparcie dwóch studentów uniwersytetu w Cambridge, Johna Sterlinga
i Richarda Trencha, typowych idealistów bez określonego programu. Obaj byli
członkami tak zwanego Bractwa Apostołów, czyli Cambridge Conversazione Society,
klubu dyskusyjnego, do którego należeli między innymi poeci Alfred Tennyson i Arthur
Hallam, nakłonili więc ich do wspólnego układania planów, które miały wesprzeć
hiszpańskich uchodźców w walce o wyzwolenie ich ojczyzny. Kuzyn Sterlinga, Robert
Boyd, odziedziczył niespodziewanie znaczny majątek, a Sterling przekonał go, że
powinien poświęcić te pieniądze dla sprawy. Kupili więc statek i zgromadzili broń oraz
zapasy żywności, a potem zebrali grono ochotników.
Generał Francisco Espoz y Mina, bohater bojów partyzanckich i walk z 1823 roku, był
zdecydowanie przeciwny planom Torrijosa, ale kiedy dowiedział się o wydarzeniach we
Francji, uznał, że nadeszła odpowiednia chwila. Opuścił swe angielskie schronienie
i pojawił się w Paryżu, gdzie serdecznie powitał go La Fayette. Król Ludwik Filip nie
szczędził hojnych obietnic, więc Mina zebrał w Pirenejach nieliczny oddział
hiszpańskich liberałów. Wkrótce przybyli tam Tennyson i Hallam, przywożąc instrukcje,
które miały ułatwić koordynację poczynań różnych patriotycznych przywódców. Ale nie
byli zachwyceni tym, co ujrzeli w hiszpańskim obozie, i rychło wrócili do Anglii.
Ekspedycja Torrijosa spaliła na panewce, bo władze brytyjskie rozszyfrowały jego
plany i skonfiskowały statek wraz z ładunkiem tuż przed podniesieniem kotwicy. On sam
zdołał jednak uniknąć aresztowania i uciec do Paryża, gdzie pożyczył pieniądze od
La Fayette’a, a potem spotkał się w Gibraltarze z Trenchem, Boydem i innymi
„apostołami”. Podczas gdy po drugiej stronie Pirenejów działalność Miny, pozbawiona
wsparcia z Francji, stopniowo zamierała, Torrijos wylądował na południowym wybrzeżu
Hiszpanii i podjął kilka nieudanych prób wywołania rewolty. Aktywność jego grupy
wygasła, gdy wszyscy jej członkowie zostali schwytani i rozstrzelani na nadmorskiej
plaży.
Niewiele lepiej przedstawiała się sytuacja na terenie Włoch, gdzie wieści o Les Trois
Glorieuses również wywołały wielkie poruszenie. Zrodził się tam plan wszczęcia rebelii
w Piemoncie. Poparł go Carlo Bianco, który niedawno opublikował trzytomowy
podręcznik na temat strategii narodowych powstań, a teraz pojechał do Paryża, by
naradzić się z Buonarrotim. Generał Pepe zebrał w Marsylii około stu żołnierzy
i zamierzał popłynąć z nimi na Sycylię, by wywołać tam rewolucję. W styczniu
1831 roku Francesco Salfi założył Giunta Liberatrice Italiana, ale jego organizacja nie
przejawiała większej aktywności.
Do powstań doszło w Padwie, Modenie i Państwie Kościelnym. Rozpoczęły się one
w lutym 1831 roku, ale były chaotycznymi ruchawkami, fatalnie zorganizowanymi przez
garstki kłótliwych intelektualistów i egzaltowanych młodych arystokratów. Typowym
przykładem tego rodzaju nieudolności okazał się spisek, na którego czele stał hrabia
Guglielmo Libri. Jego ludzie zamierzali otoczyć wielkiego księcia Toskanii Leopolda
podczas balu maskowego i zmusić go do podpisania petycji, która miała doprowadzić do
przyjęcia konstytucji. Wszystko zakończyło się fiaskiem, a spiskowcy uciekli za granicę.
Libri został później cenionym naukowcem i był znany w Paryżu ze skłonności do
kradzieży książek.
Powstania przyciągały jak zwykle sfrustrowanych błędnych rycerzy, poszukujących
życiowej misji. Jednym z nich był Karol Ludwik Napoleon Bonaparte, syn Ludwika,
byłego króla Holandii. Przyszły cesarz chciał początkowo walczyć o wolność Grecji, ale
mu na to nie pozwolono. Wraz ze swym młodszym bratem dotarł do obozu rebeliantów
w Spoleto w marcu 1831 roku. Zdążył wziąć udział w potyczce z oddziałem wojsk
papieskich, ale potem powstańcy powiedzieli mu, że jego obecność w ich szeregach jest
dla nich krępująca. Postanowił więc wziąć udział w walce o wolność Polski, zanim
jednak tam pojechał, jego brat zmarł na odrę, co tak go zniechęciło, że wrócił do domu.
W Bolonii utrzymywali się przez kilka miesięcy przy władzy powstańcy, którymi
dowodził generał Józef Grabiński, weteran insurekcji kościuszkowskiej z 1794 roku
i Legionów Polskich. Tymczasem siły austriackie rychło odzyskały kontrolę nad
Półwyspem Apenińskim. W Modenie powiesiły grupę liberałów, w której skład wchodził
Ciro Menotti, ale większość wywrotowców zdołała uciec i zasilić szeregi uchodźców,
kontynuujących polityczne spory na terenie różnych miast Europy. Papież Grzegorz XVI
ogłosił encyklikę Mirari vos, w której potępił wszystkie ruchy liberalne, i na tym cała
sprawa się skończyła.

Większość polskich żołnierzy służących w armii Bonapartego wstąpiła w 1814 roku


do armii nowo powstałego Królestwa Polskiego i niebawem zaczęła odczuwać frustrację.
Młodzi oficerowie, którzy przeżyli już chrzest bojowy i fascynującą przygodę, jaką były
dla nich kampanie napoleońskie, mieli teraz przed sobą nudną służbę garnizonową
z ograniczonymi możliwościami awansu. Byli bezlitośnie musztrowani przez carskiego
brata, wielkiego księcia Konstantego, naczelnego wodza polskiej armii. Ale choć
traktował ich jak zabawki i często obrażał, nie bali się przypominać mu, że są
weteranami i bohaterami. Pewien generał, który został zrugany na placu apelowym za
rzekome zmylenie kroku, powiedział: „Pragnę przypomnieć Waszej Cesarskiej
Wysokości, że takim właśnie krokiem wszedłem w 1812 roku do Moskwy”. Nikogo nie
powinno więc dziwić, że Konstanty nienawidził polskich oficerów i lubił ich nękać. Idąc
ulicą, potrafił wypatrzyć brak guzika przy mundurze z odległości stu metrów i z takich to
między innymi powodów skazywał wyższych rangą oficerów na wielodniowy areszt.
Niektórzy zostali doprowadzeni do samobójstwa, inni rezygnowali ze służby, ale
większość młodych, nie mając wyboru, cierpiała w milczeniu.
W 1819 roku major Walerian Łukasiński z 4. Pułku Piechoty Liniowej założył
organizację o nazwie Wolnomularstwo Narodowe, pseudomasońskie stowarzyszenie,
którego celem była obrona polskości. Ceremonia wtajemniczenia odbywała się w blasku
świec, przy nakrytym niebieskim suknem stole, na którym leżały egzemplarz Konstytucji
3 maja, miecz i młotek. W 1820 roku powstała w Warszawie inna organizacja, Związek
Wolnych Polaków, która miała przygotowywać powstanie. W tym samym roku zaczął
działać na Ukrainie Związek Templariuszy, założony przez oficera, który trafił do
niewoli w Hiszpanii i był przez kilka lat więziony w Szkocji, gdzie zdobył wysoką
pozycję w ruchu masońskim. Jeszcze inna tajna organizacja, Związek Kosynierów,
rozwinęła się na zachodnich terenach Królestwa Polskiego. W Warszawie, Kaliszu
i Wilnie działały też aktywnie grupy karbonariuszy, złożone z oficerów, którzy służyli
we Włoszech, a w 1820 roku snuli plany stworzenia legionu, by walczyć w Neapolu po
stronie generała Pepego.
W 1821 roku Łukasiński, który przybrał przydomek „Likurg”, doprowadził w drodze
negocjacji do połączenia wszystkich tych grup w Towarzystwo Patriotyczne, dążące do
niepodległości Polski. Pogłoski dotyczące spisków rychło dotarły do wielkiego księcia
Konstantego i w 1821 roku poddał on Łukasińskiego przesłuchaniu. Major przyznał, że
należał do nieistniejącego już Wolnomularstwa Narodowego, ale nie wspomniał
o działających aktywnie ruchach wolnościowych. Został przeniesiony z aktywnej służby
do rezerwy i poddany inwigilacji. W następnym roku trafił do więzienia, a fala aresztów
objęła uniwersytety w Warszawie i Wilnie. Po długim przesłuchaniu Łukasiński został
skazany na dziewięć lat więzienia w twierdzy.
Po rewolcie dekabrystów doszło w Wilnie i Briańsku do dwóch nieudanych
wojskowych demonstracji. Wstrząśnięci stróże porządku zaczęli uważnie śledzić
wszystkie kontakty między rosyjskimi buntownikami a ich polskimi sympatykami.
W zachodnich guberniach, w których można było wydawać wyroki skazujące na
podstawie dekretów administracyjnych, stało się to pretekstem do zatrzymania
wszystkich Polaków podejrzewanych o niezadowalającą postawę i zesłania ich na
Syberię. W Królestwie Polskim aresztowano przywódców Towarzystwa Patriotycznego,
którzy stanęli przed sądem w 1828 roku. Z braku przekonujących dowodów, sąd odrzucił
większość zarzutów i wymierzył najniższe z możliwych kar. Car Mikołaj zażądał
surowszych wyroków, wywołując tym samym konflikt z polskim sejmem.
Po aresztowaniu przywódców Towarzystwa Patriotycznego znalazło się ono w rękach
sfrustrowanych pomniejszych działaczy. Ci czekali cierpliwie na rozwój wydarzeń,
licząc na to, że pewnego dnia wezwie ich do czynu jakiś polski Riego, ale pod koniec lat
dwudziestych zdali sobie sprawę, że nie zrobi tego żaden z wyższych rangą oficerów.
W grudniu 1828 roku trzydziestojednoletni Piotr Wysocki zebrał grupę młodych
oficerów i zaproponował, by wspólnie zajęli się przygotowaniem powstania narodowego.
Usiłowali zdobyć poparcie innych członków Towarzystwa Patriotycznego i rozglądali się
za liderem, ale obie te inicjatywy się nie powiodły. Kiedy zaproponowali stanowisko
nominalnego przywódcy byłemu adiutantowi Kościuszki Julianowi Niemcewiczowi, ten
wpadł w przerażenie, nakłaniając ich, żeby dorośli[25]. W obliczu takiego braku
entuzjazmu zaczęli snuć plany jakiegoś drastycznego aktu, który stałby się zarzewiem
powstania. Brali nawet pod uwagę możliwość dokonania zamachu na całą rodzinę
Mikołaja, który miał przyjechać do Warszawy w 1829 roku i zostać ukoronowany na
króla Polski.
Nie byli jedynymi, którzy wpadli na ten pomysł. Warszawski student Wincenty
Smagłowski zaplanował o wiele bardziej wyszukaną akcję i pozyskał dla swego projektu
grupę kolegów z uniwersytetu, którzy zostali zaprzysiężeni przy świetle pochodni
w ciemnym pomieszczeniu. Postanowili wejść potajemnie do sali tronowej
warszawskiego zamku i ukryć się za arrasem aż do chwili rozpoczęcia koronacji,
a potem wyskoczyć zza niego, aresztować carską rodzinę i zmusić Mikołaja do
zrzeczenia się tronu polskiego na rzecz syna Bonapartego, Napoleona II księcia
Reichstadtu. Więźniowie mieli być wypuszczeni na wolność dopiero po uwolnieniu
księcia przez Austriaków, jego przybyciu do Warszawy i zajęciu miejsca na polskim
tronie jako Napoleon I[26].
W pierwszej połowie 1830 roku Wysocki i jego zdecydowani na wywołanie powstania
koledzy postanowili wzorować się na ruchu dekabrystów. Uważali, że główną siłą
powinni być oficerowie, którzy w odpowiednim momencie wezwą do czynu swoich
żołnierzy. Podczas letnich manewrów rozszerzyli swą strukturę organizacyjną do około
dwustu oficerów i zaczęli wciągać do współpracy osoby cywilne. Ułatwił im to napływ
wiadomości o rewolucji lipcowej w Paryżu, a później o powstaniu w Brukseli. Car
Mikołaj dawał do zrozumienia, że zamierza pomóc królowi Holandii w tłumieniu
rewolucji belgijskiej, a Francja zbroiła się, by pomóc powstańcom. Paryskie gazety
wzywały Francuzów do wskrzeszenia „ducha Jemappes” i wszyscy mówili o nowej
wojnie. „Rewolucja może się bronić jedynie przez atak – pisał Armand Carrel na łamach
«Le National». – Taka była instynktowna reakcja Francji w 1792 roku, a tym razem
naszą jedyną nadzieją jest również zadanie pierwszego ciosu”[27]. Konstytucyjna
monarchia Ludwika Filipa skłaniała do porównań z 1791 rokiem, a w Petersburgu nie
brakowało ludzi, którzy uważali, że przeprowadzona w porę interwencja pozwoli
uniknąć wieloletnich zmagań wojennych. Mikołaj nakazał więc w połowie listopada
mobilizację swojej armii oraz armii Królestwa Polskiego, które zamierzał wysłać do
Belgii.
Przebieg wydarzeń zmusił spiskowców, na czele z Wysockim i innym
podporucznikiem Józefem Zaliwskim, do przyspieszenia działań. Tym bardziej że na ich
trop wpadła policja. Na początku listopada uwięziła kilku konspiratorów, a pozostali
mogli w każdej chwili spodziewać się aresztowania. Wysocki i Zaliwski mieli więc
ograniczone pole manewru. 19 listopada usiłowali pozyskać dla swojej sprawy
radykalnego historyka Joachima Lelewela, ale ten odrzucił namowy. Spiskowcy, nadal
pozbawieni przywódcy i bliscy desperacji, postanowili uderzyć 29 listopada, w późnych
godzinach wieczornych.
Większość konspiratorów nie dostrzegła płonącego budynku, który miał być sygnałem
do wybuchu powstania, więc poszczególne grupy przystąpiły do akcji w sposób
nieskoordynowany. Oddział złożony z podchorążych, cywilów i jednego poety
przypuścił atak na Belweder, siedzibę wielkiego księcia Konstantego, zamierzając go
zgładzić. Ale powstańcy, zabijając podczas szturmu kilku jego podwładnych, narobili
tyle hałasu, że zdążył się on ukryć w sypialni służby i został później uratowany przez
pułk rosyjskich dragonów. Mieli oni być uwięzieni w koszarach przez Wysockiego i jego
podchorążych, spiskowcy jednak przypuścili tak bohaterski frontalny atak, że unicestwili
jeden pułk Rosjan, pozwalając dwóm innym wymknąć się tylną bramą.
Oddział powstańców działający w centrum Warszawy zdobył Arsenał i uzbroił tłum
cywilów. Inne jednostki wymaszerowały z koszar i zajęły strategiczne punkty miasta,
przecinając łączność między poszczególnymi placówkami stacjonujących w stolicy
Rosjan. Jeszcze przed północą przeważająca część Warszawy znalazła się w rękach
Polaków. Ale ponieważ żaden z rosyjskich oddziałów nie został rozbrojony ani
otoczony, wszystkie wycofały się wraz z wielkim księciem na pozycje tuż za miastem.
Jeszcze bardziej niepokojące było to, że mimo apeli powstańców, wzywających
warszawiaków do broni, większość okiennic i drzwi pozostała szczelnie zamknięta.
Spiskowcy biegali po ulicach, usiłując pozyskać zwolenników. Generał Maurycy Hauke,
przodek obecnego księcia Walii, był w 1794 roku adiutantem generała Dąbrowskiego,
a potem walczył w legionach, lecz jako aktualny minister wojny nie był lubiany przez
młodych oficerów; zabili go, gdy odmówił wstąpienia w ich szeregi. Inny generał,
bardzo zresztą popularny, też został pozbawiony życia, gdy odrzucił propozycję objęcia
dowództwa nad siłami powstańczymi. Trzeci generał zginął, gdyż wzięto go za kogoś
innego. Grupa powstańców wdarła się do Teatru Rozmaitości, przerwała spektakl
i aresztowała wszystkich obecnych na sali rosyjskich oficerów. W pierwszym rzędzie
widzów siedział najbardziej popularny polski żołnierz, generał Józef Chłopicki.
Powstańcy błagali go, by stanął na ich czele. „Dajcie mi spokój – powiedział, wstając
z miejsca i ziewając. – Jadę do domu, żeby się położyć”. A wychodząc z teatru, mruknął:
„Te półgłówki wywołały ruchawkę, za którą drogo zapłacą”[28].
Dnia 30 listopada we wczesnych godzinach rannych książę Adam Czartoryski spotkał
się z członkami Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego, by omówić możliwości
opanowania sytuacji. Nakłonili Chłopickiego do objęcia dowództwa i zapewnili sobie
współpracę tak szanowanych osób, jak Julian Niemcewicz i Stanisław Węgrzecki, który
był prezydentem Warszawy podczas powstania kościuszkowskiego. Ale żaden z nich nie
zamierzał uczestniczyć w czymś, co przypominałoby zakończoną klęską insurekcję
1794 roku. „Spójrzcie! Oto nowy Cyncynat, polski Waszyngton!” – wołali mieszkańcy
Warszawy, widząc nadal ubranego po cywilnemu Chłopickiego, otoczonego gromadą
oficerów[29]. On jednak zaczął urzędowanie od utworzenia gwardii obywatelskiej, która
miała zarekwirować broń wyniesioną z Arsenału przez ludność stolicy. A choć
wylegający na ulice warszawiacy nosili trójkolorowe francuskie lub biało-amarantowe
polskie kokardy, Rada pisała do cara pojednawcze listy, pragnąc załagodzić sytuację.
Choć przeważająca większość ludności Królestwa Polskiego nie chciała wojny
z Rosją, a co rozsądniejsi mieszkańcy kraju nie wierzyli w jej powodzenie, Polacy mieli
realną szansę jej wygrania. Zamiast negocjować z wielkim księciem Konstantym, mogli
bez trudu pojmać zarówno jego, jak i nieliczne siły rosyjskie, którymi dysponował.
Doskonale wyszkolona armia polska była dowodzona przez oficerów, którzy walczyli
pod rozkazami najwybitniejszych generałów Europy, i mogła być niezwłocznie – bez
ogłaszania mobilizacji – wzmocniona przez stutysięczną rzeszę rezerwistów. Gdyby
posiadała zdecydowanego wodza naczelnego, mogłaby skutecznie stawić czoło siłom
rosyjskim. Ale nikt nie chciał stanąć na jej czele.
Chłopicki, który 5 grudnia niechętnie przyjął tytuł dyktatora, był bardzo
doświadczonym żołnierzem. W 1788 roku walczył jako ochotnik przeciwko Turkom pod
dowództwem Potiomkina i brał udział w zdobywaniu Oczakowa. W 1792 roku bił się
pod rozkazami Poniatowskiego z Rosjanami, a potem został przymusowo wcielony do
rosyjskiego pułku. Zdezerterował z niego i wrócił do Polski w 1794 roku, by przyłączyć
się do insurekcji Kościuszki, a po jej klęsce zbiegł na Zachód i został w Mediolanie
kapitanem polskich legionów. Uczestniczył w kampaniach włoskich, wyróżniając się
zaszczytnie podczas oblężenia Gaety w 1799 roku, i był wysoko ceniony przez
francuskich przełożonych. W latach 1808–1812 dowodził Legią Nadwiślańską
w Hiszpanii i został awansowany do stopnia generała, a w 1809 roku otrzymał tytuł
barona Cesarstwa. Po raz ostatni służył Napoleonowi pod Borodino, gdzie został ciężko
ranny.
W 1814 roku został generałem nowego wojska Królestwa Polskiego, ale w 1817 roku,
po ostrej wymianie zdań z wielkim księciem Konstantym, do której doszło na placu
apelowym, zrezygnował ze służby i przeszedł na emeryturę. Był z pewnością bystrym
i odważnym żołnierzem, wielokrotnie sprawdzonym w boju, teraz jednak nie chciał brać
udziału w wojnie, którą uważał za niesłuszną. Postrzegał siebie jako tymczasowego
namiestnika legalnego władcy, czyli Mikołaja, do którego Rada Administracyjna wysłała
10 grudnia delegację w nadziei na osiągnięcie kompromisu i uniknięcie dalszych aktów
wrogości. Ale Mikołaj oświadczył, że nie będzie negocjował z rebeliantami, i zażądał
natychmiastowej, bezwarunkowej kapitulacji.
Towarzystwo Patriotyczne, któremu przewodniczył Joachim Lelewel, stało się czymś
w rodzaju klubu jakobinów – żądało radykalnych środków i aktywizowało Polaków za
pośrednictwem swego najlepszego mówcy, pisarza i krytyka Maurycego Mochnackiego.
Ten polski Sainte-Beuve był gorącym zwolennikiem romantyzmu w literaturze. Potępiał
klasycyzm, nazywając go manierą ubiegłowiecznych grabarzy Polski, i domagał się
nowej stylistyki, która umożliwiałaby napisanie aktu przymierza nowego narodu. Jego
przesłanie podjęła młodsza generacja. „Pod sztandarem romantyzmu, który złamał
wszystkie zasady sztuki i filozofii, domagając się nieskrępowanej wolności myślenia,
wzywaliśmy do politycznej rewolucji” – pisał Józefat Bolesław Ostrowski[30].
„Zaimprowizowaliśmy najpiękniejszy poemat – narodowe powstanie” – stwierdził
Mochnacki. Wszyscy poeci, których nie brakowało w stolicy, tworzyli podniosłe wiersze
i pieśni, wzywając naród do walki, między innymi Juliusz Słowacki, który spędził
młodość, „marząc o bohaterach nowego powstania greckiego” i gorzko opłakując śmierć
Byrona[31].
Tymczasem 18 stycznia 1831 roku, kiedy z Petersburga nadeszło ostatnie ostrzeżenie,
a Chłopicki zrzekł się dyktatury, oznajmiając, że nie będzie walczył przeciwko swemu
legalnemu władcy, umiarkowani przywódcy powstania stali się bezsilni. 25 stycznia, po
długiej, ożywionej i trwającej do późnego wieczoru dyskusji, sejm uchwalił detronizację
Mikołaja, a 7 lutego polska armia wymaszerowała z Warszawy. Siedem dni później
generał Józef Dwernicki pobił rosyjskie wojska pod Stoczkiem. Polacy zwyciężyli też
pod Wawrem i Grochowem. Wielkie zwycięstwo odnieśli 31 marca w miejscowości
Dębe Wielkie, a 10 kwietnia wygrali bitwę pod Iganiami. Rosjanie odnieśli pierwszy
sukces dopiero 26 maja, pod Ostrołęką, przy czym było to pyrrusowe zwycięstwo,
okupione zbyt wielkimi nawet dla nich stratami. Polacy walczyli o każdą piędź ziemi,
a błyskotliwy dowódca artylerii Józef Bem dziesiątkował całe kolumny rosyjskiej
piechoty, podjeżdżając do nich galopem, odprzodkowując działa, oddając kilka salw
i wycofując się przed przybyciem nieprzyjacielskiej kawalerii. Po Ostrołęce sytuacja
Rosjan stała się trudna, tym bardziej że nękająca w tym roku Europę epidemia cholery
zaatakowała ich obóz, w którym panowały fatalne warunki higieniczne, i pozbawiła
życia naczelnego dowódcę generała Iwana Dybicza.
Polacy nie zdołali wykorzystać żadnego ze swoich zwycięstw. Po bitwie pod Iganiami
nie zdobyli rosyjskich magazynów z zaopatrzeniem, choć nie były one bronione i stały
przed nimi otworem. Nie wykorzystali też okazji do zniszczenia głównych sił rosyjskich
operujących na terenie Polski. Za główną przyczynę tego stanu rzeczy należy uznać
kiepską koordynację działań. Polscy generałowie, wywodzący się z armii Napoleona,
a potem traktowani przez Konstantego jak nieudacznicy, potrzebowali silnego
przywódcy. Nowy wódz naczelny, generał Jan Skrzynecki, był wprawdzie dobrym
taktykiem i doskonałym żołnierzem, ale nie posiadał cech umożliwiających mu
odegranie roli takiego przywódcy.
Oddziały polskie były rozproszone i niepotrzebnie narażane na udział w ryzykownych
przedsięwzięciach, takich jak wyprawa generała Antoniego Giełguda na Litwę. Miał on
wesprzeć tamtejsze siły powstańcze, liczące około ośmiu tysięcy żołnierzy i prowadzące
walkę partyzancką. W ich skład wchodziła pewna liczba kobiet, z których najbardziej
znana była dwudziestopięcioletnia hrabina Emilia Plater. Wychowana na dziełach Scotta,
Byrona i Mickiewicza, wpatrzona w wiszące nad jej łóżkiem podobizny Joanny d’Arc
i Bubuliny, nie mogła oprzeć się swemu powołaniu. Doskonale jeździła konno i służyła
w kilku oddziałach partyzanckich, a następnie przyłączyła się do wojsk Giełguda.
Wkrótce potem zmarła z powodu infekcji, ale ponieważ według powszechnego
przekonania zginęła na polu bitwy, zasiliła szeregi swych bohaterek z młodości, stając
się tematem poematów i rycin.
Giełgud nie wygrał ani jednej bitwy, a w lipcu, osaczony przez Rosjan, przekroczył
wraz z siedmioma tysiącami swych ludzi granicę Prus. Część jego sił dowodzonych
przez pułkownika Henryka Dembińskiego przedarło się do Warszawy. Stolica była już
wtedy otoczona przez wojska carskie, a obszar kraju kontrolowany przez powstańców
szybko się kurczył. 11 sierpnia Henryk Dembiński został mianowany generałem
i otrzymał awans na stanowisko naczelnego wodza, ale nie wykazał się na nim większą
skutecznością niż jego poprzednicy.
Choć zmarnowano wiele korzystnych okoliczności i utracono duże obszary państwa,
nadal istniała szansa na pokonanie Rosjan. Ale przywódcy polityczni, których stosunek
do powstania nigdy nie był entuzjastyczny, chcieli zminimalizować przelew krwi
i szukać innych dróg wybrnięcia z sytuacji. Kiedy Mikołaj odmówił udziału
w pertraktacjach, Czartoryski i pozostali umiarkowani politycy zaczęli zabiegać
o wsparcie – lub choćby mediację – zagranicy. Bardziej radykalne elementy polskiej
sceny politycznej też liczyły na zagraniczną pomoc, tyle że innego rodzaju. „Nasza
rewolucja powinna być rewolucją narodów – ogłaszała całemu światu polska prasa. –
Cała Europa, cały świat, powinny ją popierać... Narody świata! Dostrzeżcie świętość
naszej sprawy! Wspomóżcie ją we własnym interesie”[32]. W styczniu 1831 roku ulicami
Warszawy przeszła wielka procesja, na której czele kroczyli studenci uwolnieni
z więzień przez powstanie. Nieśli czarną trumnę, ozdobioną wieńcem laurowym
i oplecionym trójkolorową wstęgą, a za nią pięć tarcz z nazwiskami powieszonych
dekabrystów. Na sztandarze ochotniczej Gwardii Narodowej, która wymaszerowała
z Warszawy, by stawić czoło rosyjskiej armii, widniało hasło: „Za naszą i waszą
wolność”.
Idealizm powstańców nie trafiał do tych, do których był adresowany. Rosyjscy poeci
nie maszerowali z ludem, lecz z carem. „Ta wojna, która się niebawem zacznie, będzie
wojną wyniszczającą, a przynajmniej powinna taką się stać” – pisał Aleksander Puszkin
do przyjaciela w grudniu 1830 roku. Patriotyzm miał wiele oblicz. Studenci
Uniwersytetu Moskiewskiego z radością reagowali na wieści o zwycięstwach Polaków,
a Aleksander Hercen powiesił na ścianie swego pokoju podobiznę Kościuszki. Natomiast
Puszkin zajadle bronił swych poglądów przed osobami o bardziej liberalnych
przekonaniach, takimi jak książę Piotr Wiaziemski. „Z poetyckiego punktu widzenia to
wszystko wygląda bardzo dobrze – pisał do Wiaziemskiego w czerwcu 1831 roku – ale
mimo to jest bardzo ważne, żeby Polacy zostali zmiażdżeni”[33].
Liczni angielscy poeci tworzyli wiersze na cześć Polaków, a Thomas Campbell
zorganizował potężne lobby pod auspicjami Stowarzyszenia Literackiego Przyjaciół
Polski. Sprawę polską popierali radykałowie poszukujący gruntu, na którym mogliby
zaatakować Święte Przymierze. Entuzjazm dla Grecji wymagał klasycznego
wykształcenia, więc w jej obronie występowali głównie przedstawiciele klasy wyższej.
W przypadku Polski ten warunek nie musiał być spełniony, jej walka o wolność
zyskiwała więc poparcie w takich ośrodkach przemysłowych, jak Birmingham,
Manchester, Glasgow, Hull i Newcastle. Radykałowie, którzy twierdzili, że wszystkie
nieszczęścia, jakie spadły na Anglię od 1792 roku, były skutkiem rozbiorów Polski
i późniejszego wzrostu potęgi tak despotycznych mocarstw, jak Rosja, Prusy i Austria,
wręcz utożsamiali sprawę Polski ze sprawą reform. W artykule, który ukazał się
w styczniu 1831 roku na łamach „Westminster Review”, rozwinięto tę argumentację
w taki sposób, że graniczyła ona z parodią. „Gdyby Rosjanie zostali wyparci za Niemen,
mielibyśmy wybory; jeśli przejdą Dniepr, pozbędziemy się ustaw zbożowych, a jeśli
Polacy dojdą do Smoleńska, nasze podatki wrócą do poziomu z 1686 roku – pisał
autor. – My też, podobnie jak Polska, walczymy o wyzwolenie. My też mamy do
czynienia ze złodziejami, więc musimy toczyć tę walkę, koordynując swoje
poczynania”[34]. Z podobnymi poglądami można się było spotkać w oddalonym od
Anglii zakątku kontynentu, na Węgrzech, gdzie młody prawnik Lajos Kossuth ogłosił:
„Sprawa Polski jest sprawą Europy, a ja mogę stanowczo stwierdzić, że ten, kto nie
szanuje Polaków, nie kocha własnej ojczyzny”[35].
Wieści z Polski miały na młodych ludzi taki sam wpływ, jaki wywierały pół wieku
wcześniej informacje napływające z Ameryki. Przyszły przywódca czartystów, zaledwie
jedenastoletni Ernest Jones, uciekł z domu, by walczyć o Polskę, i został znaleziony
w Szwarcwaldzie, w którym zabłąkał się po drodze. Dla młodego Ryszarda Wagnera
powstanie listopadowe było kontynuacją francuskiej rewolucji lipcowej. „Zwycięstwa,
które przez krótki czas odnosili Polacy w maju 1831 roku, wzbudziły mój entuzjastyczny
podziw; miałem wrażenie, że cały świat został jakimś cudem stworzony na nowo –
pisał. – Natomiast wieści o bitwie pod Ostrołęką wywołały we mnie skojarzenia
z końcem świata”[36]. W gronie młodych ludzi, którzy pojechali do Polski jako
ochotnicy, było sporo Niemców. Znaleźli się też wśród nich Szwajcarzy i Włosi. Do
wyjazdu przygotowywali się liczni przedstawiciele innych narodów, ale wielu z nich, tak
jak grupa młodych bostończyków, nie pokonało trudności organizacyjnych związanych
z podróżą. Dwaj Rosjanie, którzy walczyli w Kolumbii, zjawili się w Paryżu z listem
polecającym od generała Páeza, a majora Cochrane’a zarekomendował „kolumbijski
La Fayette” – Devereux[37].
Rząd powstańczy napisał do prawdziwego La Fayette’a, prosząc go o przyjęcie tytułu
„pierwszego grenadiera polskiej Gwardii Narodowej”. Zgodził się na to listownie,
wyrażając żal, że nie może zająć miejsca w jej szeregach, oraz nadzieję, że uczynią to
inni Francuzi. Wśród tych, którzy wstąpili w szeregi polskie, przeważali młodzi
podoficerowie, a najbardziej znany ochotnik, Girolamo Ramorino, okazał się
awanturnikiem. Urodzony w Genui około 1790 roku, chętnie potwierdzał pogłoski,
z których wynikało, że jest naturalnym synem marszałka Jeana Lannesa. Służył we
francuskiej armii, z której odszedł w 1816 roku, osiągnąwszy rangę kapitana. Brał udział
w powstaniu piemonckim w 1821 roku, a potem prowadził we Francji drobne interesy,
które pod koniec tej dekady doprowadziły go do bankructwa. Uznawszy polskie
powstanie za dar niebios, pognał do Warszawy, gdzie udało mu się przekonać władze
wojskowe, że był we francuskiej armii pułkownikiem. Otrzymał więc tę samą rangę,
wyróżnił się w bitwie pod Wawrem i został awansowany na generała. Systematycznie
unikając kontaktu z nieprzyjacielem, wielokrotnie odmaszerowywał z miejsca wydarzeń
lub nie zjawiał się w umówionym punkcie, umożliwiając kilku rosyjskim jednostkom
wyrwanie się z pułapki. Jego postępowanie, wykraczające ponad poziom zwykłej
niekompetencji, zaczęło przypominać zdradę, ale on sam dzięki skutecznej autoreklamie
cieszył się niezmiennie uznaniem prasy i nie został zwolniony ze służby, co miało dla
powstańców fatalne następstwa.
Okrzyki „Vive la Pologne!” słyszano na barykadach Paryża podczas rewolucji
lipcowej, na długo przed zrywem Polaków, a wieści o powstaniu listopadowym
wywołały demonstracje w całej Francji. Informacje o zwycięstwach Polaków stawały się
okazją do świętowania i spontanicznych wybuchów radości, często prowadzących do
zamieszek. Gdy rozwścieczone tłumy Francuzów wyszły na ulice wielu miast na wieść
o klęsce pod Ostrołęką, francuska policja zaczęła się modlić o sukcesy Polaków[38].
Bardzo popularna stała się pieśń Warszawianka, napisana przez Casimira Delavigne’a,
a poeci dawali wyraz swej sympatii do Polaków w dziesiątkach wierszy.
La Fayette starał się poruszyć niebo i ziemię, by nakłonić Francuzów do wojny
w obronie Polski, ale nie zdołał przekonać Ludwika Filipa. Stworzył komitet pomocy
Polakom, do którego należeli Wiktor Hugo oraz wielu artystów i bohaterów. W ciągu
kilku miesięcy komitet zebrał około pół miliona franków. Na znaczną część tej sumy
złożyły się drobne datki, przysyłane przez napoleońskich weteranów. La Fayette nakłonił
też Fenimore’a Coopera do założenia wspierającego Polaków komitetu w Stanach
Zjednoczonych, przekazującego zgromadzone środki za pośrednictwem Paryża.
Odpowiednią pulę z tych funduszy przeznaczono na zakup broni, której transport był
przedsięwzięciem niezwykle trudnym.
W lipcu wypłynął z londyńskiego portu wynajęty w tym celu amerykański bryg,
załadowany bronią zakupioną w Birmingham. Na jego pokładzie przebywała grupka
Polaków, którym przewodził napoleoński weteran Jan Paweł Jerzmanowski. Dopłynęli
do litewskiego miasta Połąga w nadziei, że połączą się tam z korpusem generała
Giełguda. Ale zaraz po wejściu do portu dowiedzieli się o jego klęsce i ucieczce do Prus
Wschodnich. Jakimś cudem udało im się odpłynąć bez przeszkód ze strony rosyjskiej
marynarki wojennej.
A na ziemiach polskich powstańcy byli w coraz trudniejszym położeniu. Potężna
rosyjska armia dowodzona przez generała Iwana Paskiewicza otoczyła Warszawę
i przypuściła na nią zmasowany atak od zachodu. Obrona była heroiczna, tyle że,
niestety, źle skoordynowana. Porucznik Konstanty Julian Ordon, ostatni pozostały przy
życiu oficer bronionej przez siebie reduty, wysadził w powietrze kilkuset szturmujących
ją Rosjan, a sam cudem ocalał. Jego bojowy duch nie udzielił się dowódcom, którzy 7
września wynegocjowali warunki kapitulacji. Resztki polskiej armii miały ewakuować
się w kierunku wschodnim, ustępując miejsca wkraczającym od zachodu Rosjanom. Na
polu walki pozostały znaczne polskie siły, ale ich dowódcy nie potrafili uzgodnić
wspólnej linii postępowania. Walczący na południu oddział Ramorina został odcięty,
więc 18 września przekroczył granicę z Galicją, gdzie rozbroili go Austriacy. Inne
jednostki były kolejno otaczane i zmuszane do wyboru mniejszego zła, czyli poddania
się Prusakom, a nie Rosjanom. Koniec powstania przebiegał równie chaotycznie jak jego
początek.
Kiedy wieści o upadku Warszawy dotarły do Paryża, władze francuskie zataiły je na
dwa dni, by można było wezwać wojsko i przygotować się na nieuchronną reakcję
mieszkańców. Gdy 16 września przeciekły do publicznej wiadomości, na ulicach zebrały
się wielkie tłumy, które zaatakowały siedzibę ministerstwa spraw zagranicznych i wybiły
w niej szyby, zanim wojsko przywróciło porządek. Następnego dnia na ulicach pojawiły
się liczne oddziały Gwardii Narodowej, ale demonstranci również zyskali na sile.
Zaatakowali gmach Palais-Royal, omal nie zlinczowali ministra spraw zagranicznych
generała Sébastianiego, obrabowali sklepy z bronią i wznieśli barykady. Sytuację udało
się opanować dopiero 18 września. Żołnierze biwakowali na bulwarach, tłumy nie mogły
się więc wedrzeć do centrum miasta, a najgroźniejsze grupy demonstrantów zostały
rozpędzone przez szarżującą kawalerię. Aresztowano wielu uczestników rozruchów,
wśród których byli liczni Włosi i Hiszpanie. Następnego dnia dochodziło jeszcze do
drobnych incydentów, ale nie ulegało wątpliwości, że kryzys minął. Wszystko skończyło
się tak, jak się zaczęło – trzydniowymi walkami toczonymi na ulicach Paryża.
XV. APOSTOŁOWIE I MĘCZENNICY

N
„ ie, Polska jeszcze nie zginęła – napisał Heinrich Heine w 1831 roku, nawiązując do
pierwszego wiersza Pieśni Legionów. – Jej prawdziwy byt nie skończył się bynajmniej
wraz z jej polityczną egzystencją. Jak Izrael po upadku Jerozolimy, tak być może po
upadku Warszawy odrodzi się Polska, by wypełnić swe szczytne przeznaczenie”.
Thomas Campbell ukazywał klęskę jako „Polską Golgotę”. „Śpij, o Polsko, śpij
spokojnie w miejscu, które inni nazywają twoim grobem, a ja wiem, że jest ono twoją
kołyską” – modlił się abbé Félicité de Lamennais[1]. Były to głosy prorocze, gdyż
właśnie wtedy rodziło się coś, co nazwano sprawą polską. Około pięćdziesięciu pięciu
tysięcy polskich żołnierzy i sześciu tysięcy cywilów odmówiło poddania się Rosjanom
i rozpoczęło wielki exodus, który miał poważnie zaważyć na biegu dziejów Europy.
Wielu żołnierzy myślało tylko o tym, w jaki sposób kontynuować walkę
o niepodległość. Generał Józef Bem zadbał, by wojsko, które przeszło pod jego komendą
do Prus Wschodnich, zachowało spójność i podział na zdyscyplinowane jednostki.
Myślał o stworzeniu polskiego legionu pod egidą Prus, zakładając, że te ostatnie zechcą
kiedyś podjąć wojnę z Rosją. Okoliczności wydawały się temu sprzyjać. W całych
Niemczech rozbrzmiewały echa sympatii dla pokonanych Polaków, której wyrazem był
pokaźny zbiór utworów poetyckich – tak zwanych Polenlieder. Pokonani żołnierze byli
wszędzie witani z otwartymi rękami. Ale pruskie władze wojskowe miały inne plany.
Usiłowały odseparować oficerów od żołnierzy i nakłonić tych ostatnich do powrotu na
łono ojczyzny. Niektórych aresztowano, zagnano na statki i wysłano do Ameryki. Innych
zmuszono do przekroczenia granicy, za którą czekały na nich rosyjskie oddziały. Pewna
kompania, która stawiła opór, została wybita przez pruską piechotę.
Generał Józef Bem i książę Adam Czartoryski, przebywający teraz w Paryżu,
usiłowali przekonać tamtejszy rząd do sformowania polskiego legionu w służbie Francji.
Kiedy te plany spaliły na panewce, Bem skoncentrował swe wysiłki na Belgii. W lipcu
1831 roku Leopold Sachsen-Coburg wjechał uroczyście do Brukseli jako król Belgów,
ale król Holandii Wilhelm nie zaakceptował nowej sytuacji i rozpoczął inwazję. Leopold
potrzebował żołnierzy, szczególnie doświadczonych oficerów, a miesiąc później, po
upadku Warszawy, wiedział już, gdzie może ich znaleźć. Polacy zostali uznani za wzór
do naśladowania przez brabanckich patriotów, przygotowujących się do obrony swej
niedawno urodzonej patrie. „Podobnie jak Polacy nie powinniśmy być zwolennikami
przedłużającej się wymiany ognia, długotrwałego ostrzału artyleryjskiego. Powinniśmy
atakować nieprzyjaciela z szablami i bagnetami w ręku” – nawoływał „Le Courrier” z 1
lipca[2]. Leopold chciał początkowo stworzyć polski legion złożony z dwóch tysięcy
kawalerzystów i sześciuset artylerzystów, ale zmienił zdanie i przyjął na swą służbę
tylko około sześćdziesięciu starszych rangą oficerów. Szukając naczelnego wodza,
rozważał kandydatury takich generałów, jak Lamarque, Guilleminot i Robert Wilson, ale
ostatecznie powierzył to stanowisko generałowi Janowi Skrzyneckiemu.
Bem myślał także o stworzeniu legionu w Portugalii i Egipcie. Ale choć łatwo było
o nowy angaż dla doświadczonych oficerów, niemożliwą do pokonania przeszkodą
okazały się dyplomatyczne subtelności związane z istnieniem autonomicznej siły
zbrojnej walczącej pod własną flagą i dysponującej własnym językiem dowodzenia.
Szeregowi żołnierze stopniowo wtapiali się więc w lokalne tło, a oficerowie znajdowali
zatrudnienie w bardzo niekiedy dziwnych miejscach. Członkowie komitetu na rzecz
emancypacji Żydów, założonego w Paryżu przez La Fayette’a, by pomóc swym
współwyznawcom zamieszkałym na terenie Egiptu i Syrii w walce o równouprawnienie,
postanowili wcielić ich do jednostek militarnych zakładanych przez polskich oficerów.
Nadzór nad tym niezbyt obiecującym przedsięwzięciem objął generał Dwernicki
i w 1833 roku wysłał na Bliski Wschód grupę oficerów, którymi dowodził generał
Henryk Dembiński. W jej skład wchodził major Bartłomiej Beniowski, urodzony
w 1800 roku w Grodnie potomek bogatej żydowskiej rodziny, który w 1830 roku służył
w rosyjskiej armii jako sztabowy lekarz. Przy pierwszej okazji przeszedł na stronę
powstańców i został oficerem polskich ułanów. W 1831 roku, po przybyciu do Paryża,
złożył podanie o przyjęcie do armii francuskiej, a kiedy otrzymał odmowę, postanowił
wykorzystać sprawę żydowską. Wysiłki, jakie podejmował w Syrii i Egipcie, nie zostały
uwieńczone sukcesem, wrócił więc wkrótce do Paryża, w którym zdawali się osiadać
wszyscy emigranci po każdym nieudanym przedsięwzięciu.
Kiedy stało się jasne, że próby utrzymania polskiej siły zbrojnej za granicą są skazane
na niepowodzenie, szeregowi żołnierze zaakceptowali amnestię, obiecaną przez cara
Mikołaja, i stopniowo wracali do Polski. Szansę tę wykorzystali również liczni
oficerowie, którzy nie byli uwikłani w politykę, szczególnie ci, którzy mieli w kraju
rodzinę i majątek ziemski. Na Zachodzie pozostała nieprzejednana grupa, złożona
z około ośmiu tysięcy emigrantów, którzy postanowili prowadzić walkę z Paryża,
Londynu i innych miejsc, gdzie się osiedlili.
Brytyjski parlament wyasygnował subwencję w kwocie dziesięciu tysięcy funtów
rocznie, przeznaczoną na comiesięczne zapomogi dla pozostających na wygnaniu
polskich żołnierzy. Ich wypłatą miało się zajmować Stowarzyszenie Literackie
Przyjaciół Polski. Emigranci mogli poruszać się bez żadnych ograniczeń po całym kraju,
więc osiedli z czasem w większych miastach, podobnie jak uchodźcy z Włoch, Hiszpanii
czy Francji. Francuzi okazali się mniej gościnni, co o tyle nie jest zaskakujące, że musieli
sobie radzić ze znacznie większą liczbą imigrantów, sięgającą na pewnym etapie pięciu
tysięcy ludzi. Ludwik Filip, i tak już krytycznie oceniany przez Metternicha i Mikołaja,
nie chciał przygarniać pod swoje skrzydła tysięcy ich zagorzałych wrogów. Co więcej,
wygnańcy byli potencjalnymi rewolucjonistami, bez trudu znajdującymi miejsce na
francuskiej scenie politycznej. Ale tutejsza opinia publiczna darzyła ich tak wielką
sympatią, że nie mógł Polakom zupełnie odmówić prawa wstępu. Ci zaś uważali Francję
za swą drugą ojczyznę, gdyż ich ojcowie lub oni sami walczyli za nią w epoce
Napoleona. Autor jednego z opublikowanych wówczas wierszy proponował stworzenie
„świętej enklawy”, w której Polacy mogliby się schronić i zarabiać na życie, sprzedając
jako relikwie kawałki swoich pociętych mundurów[3]. Władze francuskie skoszarowały
polskich emigrantów na terenie garnizonów w Awinionie i Besançon, gdzie otrzymywali
oni żołnierskie racje żywnościowe. Tylko wyżsi rangą oficerowie, znani politycy i ludzie
dysponujący prywatnymi funduszami mogli zamieszkać w Paryżu i innych większych
miastach, przy czym zostali objęci nadzorem policyjnym i mieli ograniczoną swobodę
poruszania się po kraju.
Mimo to właśnie Paryż stał się centralnym ośrodkiem emigracyjnego życia, tam
bowiem zgromadzili się przywódcy polskiej społeczności oraz artyści i poeci, tacy jak
Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki czy Fryderyk Chopin. Stolica Francji stała się
miejscem, gdzie łączyły się różne nurty. Uroczyste obchody pierwszej rocznicy „nocy
listopadowej” odbyły się w rezydencji La Fayette’a, a patriarcha wolności nie szczędził
słów pociechy i zachęty tłumowi gości, złożonemu z ponad dwustu Polaków.
Czartoryski postanowił powołać w Paryżu do życia sejm w nadziei, że wyłoni się z niego
przyszłe przywództwo. Wymagana liczba wybranych posłów zebrała się dopiero
w styczniu 1833 roku i natychmiast rozpoczęła zajadłe spory. Emigranci szybko
podzielili się na dwa główne obozy, różniące się fundamentalnie zarówno jeśli chodzi
o ocenę przeszłości, jak i wizje przyszłości.
Konserwatyści, którym przewodził Czartoryski, byli przekonani, że nic nie można dla
Polski zrobić bez wsparcia liberalnych mocarstw, starali się więc na bieżąco interesować
sprawą polską opinię publiczną i koła rządowe w Anglii oraz Francji. Ich centralny
ośrodek dyspozycyjny mieścił się w Paryżu, a oddziały znajdowały się w Londynie
i Konstantynopolu. Mieli też swoich przedstawicieli w najważniejszych miastach. To
rozwinięte terytorialnie polityczne lobby funkcjonowało w sposób zadziwiająco sprawny
aż do połowy lat sześćdziesiątych XIX wieku. Druga grupa, Towarzystwo
Demokratyczne Polskie, zrzeszała tych, którzy uważali, że powstanie upadło, ponieważ
było wywołane i kontynuowane przez szlachecką mniejszość narodu, kierującą się
własnym interesem. Kierownictwo tego ugrupowania, Centralizacja, miało siedzibę
w Wersalu. Ogłaszało radykalne programy reform społecznych, obejmujące
uwłaszczenie chłopów i zniesienie wszelkich przywilejów. Wszyscy jednak emigranci,
bez względu na swe polityczne afiliacje, cierpieli na tę samą emocjonalną i duchową
chorobę.
Święty Augustyn przedstawiał chrześcijan jako pielgrzymów nieinteresujących się
tym światem, bo zdążających do innego. Schiller opisywał romantycznych poetów jako
„uchodźców, tęskniących za ojczystym krajem”, a wszyscy ludzie pozostający pod
wpływem idei romantyzmu uważali się w mniejszym lub większym stopniu za
wygnańców z Arkadii. W pewnym sensie odrzucali świat wraz z jego konwenansami,
jego materializmem i ograniczeniami moralnymi. Polscy uchodźcy, którzy zostali
odrzuceni przez polityczny i społeczny porządek świata, musieli wieść życie na innej,
moralnej płaszczyźnie. I właśnie dlatego zamiast analizować prawdziwe przyczyny
klęski powstania listopadowego, zaczęli natychmiast formułować usprawiedliwienia
moralne.
Lewica uczyniła to bardzo szybko: Polacy przegrali, ponieważ byli zdeprawowanym,
klasowym, materialistycznym społeczeństwem, niezdolnym do prawdziwych poświęceń.
To przekonanie prowadziło do odrzucenia całej społecznej i politycznej kultury dawnego
polskiego państwa. „Polska zginęła przez egoizm – twierdził Stanisław Worcell – i może
się odrodzić tylko przez poświęcenie”[4]. Worcell urodził się na Ukrainie w bogatej
rodzinie szlacheckiej i jako młody człowiek spiskował ze Stowarzyszeniem
Zjednoczonych Słowian oraz dekabrystami. W 1831 roku walczył w oddziale
powstańczej kawalerii i został wybrany do sejmu, w którym domagał się uwłaszczenia
chłopów. Uważał, że aby być demokratą, musi wyrzec się swego pochodzenia
i odpokutować za przynależność do klasy szlacheckiej.
Emigranci, bez względu na stopień swej pobożności, byli silnie przywiązani do
katolickiej tradycji i w naturalny sposób rozpatrywali implikacje każdej sytuacji
w kategoriach religijnych. Kiedy sprawy układały się niepomyślnie, odruchowo
dochodzili do przekonania, że opuścił ich Bóg. Kiedy zaś spadała na nich katastrofa,
uważali, że Bóg, który nigdy nie działa bez celu, chce ich doświadczyć. Stąd już blisko
było do przekonania, że klęska powstania listopadowego była dziełem Opatrzności,
częścią boskiego planu zmuszenia Polaków do oceny swej moralnej postawy
i wzmożenia wysiłków zmierzających do duchowego odrodzenia.
W grudniu 1831 roku grupa demokratów wydała proklamację, w której za klęskę
powstania obwiniła brak wiary w jego powodzenie, powtarzając niejako tezę Kościuszki,
który twierdził, że Polacy, aby zwyciężać, muszą tylko uwierzyć w siebie. Realia
tamtego pierwszego powstania polskiego, które było nie do wygrania, zostały
przesłonięte wizerunkiem zwycięstwa zbrojnych w kosy chłopów nad rosyjską artylerią
pod Racławicami. Ten sposób myślenia nawiązywał do wiary Rousseau w siłę
przekonań. Kosa, jako najbardziej prymitywna broń, wymagała od żołnierza
największego wkładu energii. A ponieważ była również narzędziem rolniczym, kojarzyła
się z cyncynatowską wizją lemieszów przekuwanych na miecze. Tylko prości ludzie,
inspirowani wiarą w zwycięstwo słusznej sprawy, mogą zatriumfować nad bezduszną
siłą militarną. W książce, napisanej w 1800 roku i wznowionej w 1832, Kościuszko
dowodził, że kosa i bagnet są lepszą bronią niż karabiny i armaty, gdyż zmuszają
żołnierzy do większej wiary we własną siłę.
Autorzy lewicowi twierdzili, że powstanie listopadowe było skazane na klęskę, która –
podobnie jak kataklizm 1789 roku we Francji – stała się katalizatorem narodzin nowego
narodu. Decydującym moment sacré, świętą chwilą, był wieczór 29 listopada 1830 roku.
Poeta Stefan Garczyński, reprezentujący poglądy wielu Polaków, porównywał go do
wigilii Bożego Narodzenia. „Czego nie oddałbym za to, żeby przeżyć jeszcze jedną taką
chwilę” – mówił wiele lat później przebywający w południowej Francji emigrant, który
tej nocy, jako dwudziestopięcioletni student, biegał po ulicach Warszawy[5]. Inny poeta,
Adam Mickiewicz, napisał ewangelię tego nowego wcielenia, przeobrażając rojenia
garstki żołnierzy i intelektualistów w artykuły wiary, która miała być fundamentem
nowego narodu.
Mickiewicz już w latach dwudziestych zyskał opinię najwybitniejszego polskiego
liryka, a uwiarygodnił swą polityczną pozycję podczas przymusowego pobytu w Rosji,
gdzie poznał wielu sławnych dekabrystów i zaprzyjaźnił się z Puszkinem. W 1829 roku
uzyskał zezwolenie na wyjazd do niemieckiego kurortu. W Berlinie poznał
Mendelssohna i Hegla, w Marienbadzie Metternicha, a w Bonn Augusta Schlegla.
W Weimarze był obecny na przyjęciu wydanym z okazji osiemdziesiątych urodzin
Goethego. Ten ucałował Polaka w czoło, ofiarował mu gęsie pióro, którym pisał Fausta,
i zamówił jego portret do swej kolekcji. Mickiewicz pojechał potem do Włoch i spędził
tam następne półtora roku z krótką przerwą na obowiązkową wyprawę do Szwajcarii,
podczas której – z Wilhelmem Tellem Schillera w ręku – odwiedził Chillon i Altdorf.
W Rzymie dotarły do niego wieści o powstaniu listopadowym. Wyruszył w kierunku
Królestwa Polskiego, ale kozackie patrole uniemożliwiły mu przekroczenie jego granicy,
musiał więc śledzić bieg wydarzeń z Drezna.
Właśnie w tym spokojnym saskim mieście doznał przypływu natchnienia i pisał
zrywami, trwającymi niekiedy trzy doby, nie robiąc przerw na jedzenie i sen. Owocem
jego pracy była trzecia część obszernego poetyckiego dramatu noszącego tytuł Dziady
i będącego czymś w rodzaju narodowego wyznania zbiorowych uczuć. Dostrzegając
wielkie znaczenie wspomnianego świętego wieczoru, porównał wszystkich monarchów –
szczególnie cara Mikołaja – do Heroda i stwierdził, że do masakry młodych
przedstawicieli wielu narodów doprowadziły ich złe przeczucia. Bohaterem dramatu jest
młody poeta i kochanek Gustaw, który w wyniku doznanych cierpień przeobraża się
w wojownika – poetę Konrada. Jest oczywiście symbolem całej Polski, ale jest też czymś
więcej.

Teraz duszą jam w moją ojczyznę wcielony;


Ciałem połknąłem jej duszę,
Ja i ojczyzna to jedno.
Nazywam się Milijon – bo za miliony
Kocham i cierpię katusze...
Czuję całego cierpienia narodu,
Jak matka czuje w łonie bóle swego płodu.

W 1832 roku Mickiewicz opublikował w Paryżu utwór zatytułowany Księgi narodu


polskiego i pielgrzymstwa polskiego. Został on rychło przetłumaczony na wiele języków
i wywołał sensację. To osobliwe dzieło, pisane biblijną prozą, jest moralnym traktatem
przedstawiającym dzieje Polski. Po rajskim okresie, ukazanym z wielką miłością,
następuje XVIII wiek, czas, w którym: „I psuły się narody, tak że spomiędzy nich jeden
tylko znalazł się człowiek, obywatel i żołnierz” – czyli La Fayette. „Trójca szatańska” –
caryca Katarzyna, pruski król Fryderyk i Maria Teresa, cesarzowa Austrii – postanowiła
zamordować Polskę, ponieważ Polska była Wolnością. Ukrzyżowała niewinny naród,
a rolę Piłata odegrała zdegenerowana Francja. Ale na tym cała sprawa nie miała się
zakończyć. „Bo naród polski nie umarł, ciało jego leży w grobie, a dusza jego zstąpiła
z ziemi, to jest z życia publicznego, do otchłani, to jest do życia domowego ludów
cierpiących niewolę w kraju i za krajem, aby widzieć cierpienia ich. A trzeciego dnia
dusza wróci do ciała, i naród zmartwychwstanie, i uwolni wszystkie ludy Europy
z niewoli”. Mickiewicz, parafrazując chrześcijańskie wyznanie wiary, twierdzi, że
Wolność zasiądzie wtedy na tronie w stolicy świata i osądzi wszystkie narody,
wprowadzając epokę pokoju.
Naród polski był więc w otchłani, a żeby zapewnić zmartwychwstanie sobie
i wszystkim uciemiężonym ludom, musiał przejść proces oczyszczenia i odkupienia
poprzez ekspiację, którą Mickiewicz nazywał pielgrzymstwem. Miało to być coś
w rodzaju czterdziestu dni na pustyni. Pielgrzymi musieli pościć i odbywać modły
w rocznice bitew pod Wawrem i Grochowem, odmawiać litanie za dusze trzydziestu
tysięcy poległych członków konfederacji barskiej i dwudziestu tysięcy obrońców Pragi.
Musieli przestrzegać dawnych obyczajów i nosić narodowe stroje. Program ten
przypomina nieco zalecenia Rousseau, zawarte w jego Uwagach nad rządem Polski.
Rousseau byłby dumny z tego pokolenia. Jeden z bojowników o wolność napisał
w swych pamiętnikach: „Ten tylko sercem i duszą kocha Polskę, ten jest prawym synem
Ojczyzny; kto odrzuciwszy wszystkie widzenia i skłonności, wszystkie nałogi, przesądy
i żądze, odrodził się w wierze czystej; – kto własnym rozmysłem i przekonaniem
uznawszy powody klęsk i zawodów, całą miłość, całą – a nie cząstkową –
sprawiedliwość, całe męstwo i wytrwałość swoją przyniósł na ołtarz czysto narodowej
przyszłości”[6]. Autor tych słów brał udział w powstaniu listopadowym i w nieudanym
spisku 1833 roku, za co został „nagrodzony” piętnastoma latami pobytu w więzieniach
w Spielbergu i Kufsteinie. Ale mimo to kilka dziesięcioleci później nadal wierzył, że
powstanie „obudziło Polskę do nowego życia”, przybliżyło o sto lat jej „zbawienie”.
Takie przekonania podzielały dziesiątki tysięcy jego rodaków. Wyrażali je niezliczeni
poeci i artyści, a rozumieli wszyscy wykształceni Polacy.
Większość rodaków Mickiewicza czytała jego dzieła i skrapiała je łzami.
Identyfikowała się z nimi i uczyła się ich na pamięć. Ludzie ci nie stosowali się do
zawartych w nich zaleceń ani nie traktowali ich jako ewangelii w dosłownym sensie tego
słowa. Uważali każdy jego utwór nie tyle za duchowy przewodnik, ile za deklarację
przekonań, a nawet za usprawiedliwienie. Ale dzieła poety były też dla nich opartym na
etyce systemem rozumowania, umożliwiającym pojęcie stanu rzeczy, który dla
pokonanych patriotów był trudny do zniesienia. Były wyjaśnieniem, posiadającym sens
moralny i trafiającym do podświadomości. Duchową i psychologiczną liną ratowniczą,
chroniącą ich przed utonięciem w bagnie moralnym. Nie tylko pomagały znosić
nieszczęście, ale czyniły je czymś wręcz pożądanym.
Tego rodzaju postawa nie była bynajmniej wyrazem typowo polskiej wrażliwości.
Leżący u jej podstaw sposób myślenia został przyjęty na przeważającym obszarze
Europy. Dowodzi tego mnogość obrazów występujących w poezji romantyzmu
wszystkich krajów europejskich, na których oglądamy płomienie wybuchające
z popiołów, feniksy, nowe pędy wyrastające z ukrytych pod warstwą gleby nasion czy
ponure podziemne lochy przedstawione w równej mierze jako grób i kolebka, jak
i wszechobecny motyw samopoświęcenia. Ta właśnie postawa była wiarą wszystkich
ludzi, którzy czcili pojęcie narodu i nie widzieli dla siebie miejsca w Europie
Metternicha. Ewangelią tej wiary była twórczość Mickiewicza, ale jej pierwsze
teologiczne zasady zostały sformułowane i spisane przez Mazziniego.

Giuseppe Mazzini urodził się w 1805 roku w rządzonej przez Francuzów Genui jako
syn profesora uniwersytetu. Dziesięć lat później, mocą postanowień kongresu
wiedeńskiego, Genua została wcielona do Królestwa Sardynii. Młody człowiek
studiował prawo, ale bardziej interesował się literaturą, którą namiętnie pochłaniał, nie
ograniczając się do autorów włoskich, lecz sięgając również po dzieła Francuzów
i ulubionych przez siebie Anglików. Przepadał za Scottem i znał jego wszystkie
powieści, a Byrona wręcz uwielbiał. Zaniedbując swą karierę prawniczą, został
krytykiem literackim. Około 1829 roku, wiedziony chęcią walki z uciskiem
i wprowadzenia rządów sprawiedliwości, wstąpił do karbonariuszy. Rok później,
zadenuncjowany przez kolegę, został uwięziony. Zwolniony z braku dowodów winy,
zdążył wziąć udział w nieudanym zamachu stanu na Korsyce, a ponieważ musiał
w związku z tym pozostać na wygnaniu, wybrał na miejsce swego pobytu Marsylię.
Podobnie jak inni emigranci miał tam dużo czasu na rozważania o stanie swej ojczyzny.
Wydarzenia 1831 roku ujawniły, chyba jeszcze wyraźniej niż wypadki z lat 1820–
1821, że Italia jest tylko pojęciem geograficznym. Od 1815 roku żadne z tamtejszych
powstań nie wywołało odruchu solidarności w żadnym innym miejscu Półwyspu
Apenińskiego. Koncepcja włoskiej społeczności miała wyłącznie konotacje kulturowe,
związane z literaturą i sztuką. Jej promocja w kategoriach politycznych była zadaniem
trudnym. Cenzura stanowiła jedynie drobną część problemu. Tylko jedna czwarta
ludności umiała czytać, ale nawet ci, którzy opanowali tę sztukę, nie zawsze byli
w stanie zrozumieć teksty autorów pochodzących z innych prowincji. Jedynym
wehikułem, który mógłby służyć przekazywaniu idei i budzeniu emocji, był teatr,
a szczególnie bardzo popularna opera. Mazzini zdawał sobie z tego sprawę i dlatego
nazwał Meyerbeera „prorokiem muzyki, która wypełnia misję, muzyki stojącej tuż pod
religią”[7]. Cenzorzy robili, co mogli, ale widzowie znajdywali w tematach i tekstach to,
co chcieli w nich znaleźć, a muzyka korespondowała z ich największymi marzeniami
i budziła w nich gwałtowne namiętności. „Jeśli widziałem kiedykolwiek ludzkie
szaleństwo, miało to z pewnością miejsce podczas spektaklu Crociato in Egitto (Krucjata
w Egipcie)” – zanotował w Genui Heinrich Heine. W operze Meyerbeera, wystawionej
po raz pierwszy w 1824 roku, nie ma jednak nic, przeciwko czemu mógłby
zaprotestować cenzor[8]. A uczucia widzów nie wykraczały daleko poza „szaleństwo”.
Przeważająca większość zwykłych mieszkańców półwyspu akceptowała zarówno
sytuację swej ojczyzny, jak i swoich władców.
„Kiedy po raz pierwszy obudziła się we mnie świadomość, towarzyszyła jej miłość do
mojego kraju – pisał młody arystokrata Felice Orsini. – Moje życie należało do Italii,
która mogła się o nie w każdej chwili upomnieć”[9]. To była wciąż wyjątkowa postawa.
Tacy ludzie nie mieli oparcia w masach, inna sprawa, że wcale się o to nie ubiegali.
Poeta Ugo Foscolo posunął się tak daleko, że wyznał, iż zwykli ludzie są zbyt
małostkowi, by wziąć udział w tak szczytnym przedsięwzięciu jak odrodzenie Włoch[10].
Co więcej, patrioci obawiali się podburzania chłopów, wiedząc, że nienawidzą oni
liberałów jeszcze bardziej niż Austriaków. Większość liberałów wywodziła się ze
szlachty lub klas posiadających, a przeciętny chłop czuł się uciskany właśnie przez nich,
a nie przez sprawującego władzę króla czy księcia. Patrioci zaś nie interesowali się
bynajmniej poprawą jego losu.
Mazzini był przekonany, że niezbędnym warunkiem głębokiej zmiany społecznych
i politycznych warunków panujących na półwyspie jest osiągnięcie jedności. „Problem
Italii nie polega na tym, by w takim czy innym zakątku naszego kraju doszło do poprawy
systemu zarządzania lub do zwiększenia poczucia osobistego bezpieczeństwa. Jest to
kwestia n a r o d o w o ś c i, kwestia niepodległości, wolności i jedności c a ł y c h
Włoch; kwestia wspólnych więzów, wspólnej flagi, wspólnego życia i wspólnych praw
dla dwudziestu pięciu milionów mieszkańców obszaru, położonego między Alpami
a morzem, połączonych jednością rasy, tradycji i aspiracji”[11].
Mazzini, wiedziony młodzieńczym entuzjazmem, uważał, że jeśli jeden z władców
Włoch podejmie działania na rzecz niepodległości półwyspu, inni pójdą za jego
przykładem. Najsilniejszym z państw był Piemont, więc gdy rządzący nim król zmarł
w 1831 roku, Mazzini dostrzegł szanse realizacji swoich planów. Nowym monarchą
został Karol Albert, który ujawnił swe liberalne skłonności jako regent w 1821 roku
i musiał w ramach ekspiacji zwalczać hiszpańskich konstytucjonalistów. Mazzini napisał
do niego list otwarty. „Stań na czele Narodu, napisz na swoim sztandarze: «Jedność,
Wolność, Niepodległość» – apelował do monarchy. – Zadeklaruj świętość idei, ogłoś się
przywódcą Ludu, odnowicielem Włoch! Uwolnij Italię od Barbarzyńców! Zbuduj jej
przyszłość! Obdarz stulecie swoim imieniem! Stań się Napoleonem włoskiej Wolności!
W powszechnym mniemaniu królowie nie mają nic wspólnego z ludzkością, a Historia
potwierdza to przekonanie. Dowiedź, że tak nie jest! Postępuj tak, by pod nazwiskami
Waszyngtona i Kościuszki – wybitnych obywateli – pojawił się napis: «Istnieje imię
większe niż ich imiona; istnieje tron, wzniesiony przez dwadzieścia milionów wolnych
ludzi, a na jego podstawie widnieje inskrypcja: KAROLOWI ALBERTOWI,
WYBITNEMU KRÓLOWI, KTÓRY ODRODZIŁ WŁOCHY»”[12].
Karol Albert był marzycielem i po trosze mistykiem, ale uważał się za żołnierza,
a w młodości przejawiał skłonność do liberalnych koncepcji. Lubił też hamletyzować.
Z drugiej strony, jako gorliwy katolik, ulegał wpływom Kościoła. Poza tym w 1821 roku
otrzymał od Metternicha upokarzającą lekcję i nie miał ochoty na jej powtórkę. Niemniej
każdy apel do lepszej strony jego natury musiał go przyprawić o wyrzuty sumienia
i urazić jego dumę. Na przesłanie Mazziniego zareagował ze źle ukrywaną irytacją
i kazał zaostrzyć represyjne działania wymierzone przeciwko wszystkim konspiratorom.
Mazzini nie rezygnował. Ze swej marsylskiej bazy zaczął korespondować
z wszystkimi znanymi sobie Włochami wyznającymi podobne poglądy. Rychło zdobył
rozgłos dzięki swej elokwencji i całkowitemu oddaniu sprawie. Jego zapatrywania też
zasługiwały na uwagę. Odrzucał wszystkie ruchy i doktryny oparte na koncepcji praw,
uważał bowiem, że promują one interesy jednostki ze szkodą dla zbiorowości. Prawa
były dla niego produktem materialistycznego światopoglądu. Ich miejsce zajmował
w jego wizji obowiązek wobec społeczności, a raczej wobec narodu, który był podstawą
ludzkiego życia i środkiem zbawienia. „Narodowość to wiara we wspólne pochodzenie
i wspólny cel” – pisał, przedstawiając wizję czegoś w rodzaju kościoła, którego wiara,
nacjonalizm, miała być „ewangelią braterstwa wszystkich ludzi i narodów”. Obowiązek
wobec narodu był wyrazem głębszej wiary. „Samo p r z e k o n a n i e to zbyt mało, by
podejmować walkę – tłumaczył. – Musi ona się zrodzić z potrzeby demonstracji
w i a r y”[13]. Użyty przez niego religijny język oczywiście nie jest tutaj dziełem
przypadku. „Religia i polityka są nierozłączne – pisał przy innej okazji. – Bez religii
nauka polityczna może być tylko źródłem despotyzmu lub anarchii”[14].
W 1831 roku Mazzini zebrał ponad trzydziestu patriotów i założył organizację
o nazwie La Giovine Italia – Młode Włochy. Była to nowatorska inicjatywa, radykalnie
różniąca się od ruchu karbonariuszy i innych sekt. Nie uznawała żadnych rytualnych
obrzędów. Stanowiła zwykłe stowarzyszenie, którego członkowie płacili coroczne
składki, i miała jasno określony cel: dążyła do równości i demokracji społecznej przez
zjednoczenie Włoch. Ale była też ruchem „apostolskim”, wymagającym od swoich
członków życia pełnego wyrzeczeń dla dobra sprawy. „Jutrzejsze zwycięstwo ukoronuje
wasz bojowy sztandar – zachęcał Mazzini swoich zwolenników. – Idźcie naprzód z wiarą
i bez lęku”[15].
Kongres wiedeński, mianując Austrię żandarmem całego Półwyspu Apenińskiego (co
miało raz na zawsze pozbawić Francję wpływu na jego losy), przyczynił się nieumyślnie
do zjednoczenia włoskich patriotów przynajmniej w jednej sprawie: mieli oni teraz
wszyscy tego samego wroga. A Austriacy, wykazując groteskowy brak wrażliwości,
w pełni zasługiwali na to, by nazywano ich wandalami, Hunami i barbarzyńcami. Każdy
niekonformistyczny sposób zachowania budził ich przerażenie. Stendhal wiernie opisał
Italię w Pustelni parmeńskiej. Bohater tej powieści, Fabrycy del Dongo, dowiaduje się,
że aby się zrehabilitować w oczach reżimu, musi chodzić na mszę, wybrać sobie
rozsądnego (nieprzesadnie pobożnego) spowiednika, unikać towarzystwa ludzi
uchodzących za inteligentnych, szerokim łukiem omijać kawiarnie, nie czytać żadnych
gazet oprócz oficjalnego monitora ani żadnych książek wydanych po 1720 roku (może
z wyjątkiem Waltera Scotta) oraz znaleźć sobie dobrze urodzoną i szanowaną kochankę.
Austriacka policja wszędzie dostrzegała czające się niebezpieczeństwo, a jej
przesadny sposób reagowania obrażał wrażliwość Włochów i przysparzał Austrii
śmiertelnych wrogów. Lekkomyślni młodzi ludzie i bogaci nicponie śpiewający po kilku
kieliszkach w mediolańskich kawiarniach patriotyczne pieśni lub wznoszący
nacjonalistyczne okrzyki byli wywożeni do ponurej twierdzy, położonej na północy.
Zwykle skazywano ich na tryb odbywania kary noszący nazwę carcere duro, więc
przebywali w pojedynczych celach, mając cały czas skute kajdanami ręce i nogi.
Swobodę ruchów utrudniał im dodatkowo metalowy pas. Czasem przykuwano ich
również do ściany. Więźniowie spali na gołych deskach. Dostawali tylko chleb i wodę,
a co drugi dzień kawał chleba, zanurzonego w gorącej wodzie, w której pływały kawałki
tłuszczu. Byli w ciągu doby trzynaście razy poddawani inspekcji, przeprowadzanej przez
strażników. Każde wykroczenie karano chłostą na cavaletto – długiej na osiem stóp
ławie, do której więzień był przykuwany za pomocą specjalnego imadła,
przyprawiającego go niekiedy o utratę życia.
Każdy Włoch, który przeżył tę mękę, stawał się dożywotnim wyznawcą sprawy
wolności i przykładem dla innych. Hrabia Arese, zwolniony w 1827 roku z leżącej na
Morawach twierdzy Spielberg, zamówił swój portret u malarza Francesco Hayeza.
Malowidło przedstawiające młodego arystokratę przykutego do ściany ponurej celi ma
taką samą wymowę jak każdy umieszczony na barokowym ołtarzu obraz męczeństwa
takiego czy innego świętego. Jeszcze bardziej symptomatyczny był los Silvia Pellica.
Ten urodzony w 1789 roku poeta napisał już w wieku dziesięciu lat tragedię osnutą na
wątkach poezji Osjana. Zaprzyjaźniony z panią de Staël, Augustem oraz Friedrichem
Schleglami i Byronem, był duszą mediolańskiej grupy patriotycznie nastawionych
literatów. I chociaż w gruncie rzeczy ta koteria, choćby czyniła wszystko, co w jej mocy,
nie mogła w najmniejszym stopniu naruszyć struktury austriackiego państwa, Pellico
został w 1820 roku aresztowany (wraz z hrabią Orobonim i Federikiem Confalonierim),
skazany na śmierć, następnie ułaskawiony i zesłany na dziesięć lat do twierdzy
Spielberg. W 1832 roku, po wyjściu na wolność, opublikował swój pamiętnik z okresu
uwięzienia. Jako gorliwy katolik, ofiarował swe cierpienia Bogu, a ton jego wspomnień
jest bardziej powściągliwy niż buntowniczy. Ponieważ jednak zawierały one straszliwe
oskarżenie pod adresem Austrii, stały się pierwszą wielką księgą włoskiej martyrologii.
Liczba męczenników wzrastała gwałtownie w latach trzydziestych w wyniku szeregu
nieudanych spisków i powstań, które przynosiły nowe ofiary. Te wolnościowe zrywy,
oceniane z perspektywy lat, wydają się niegroźne, a nawet wręcz komiczne, ale ich
tragiczne skutki, będące rezultatem tępej brutalności kolejnych reżimów, nadawały im
piętno świętości. Pozostawało to w zgodzie z celami Mazziniego, który twierdził, że
„idee dojrzewają szybko, kiedy są użyźnione krwią męczenników”[16].
Ten sposób myślenia pobudzał do czynu również Polaków, którzy nadali męczeństwu
wręcz patologiczny wymiar. W latach dwudziestych polscy romantycy byli
zafascynowani heroizmem skazanej na klęskę konfederacji barskiej. „Konfederacja ta
była jakby głosem ojczyzny Matki, która rozpoznać pragnęła miłość swych dzieci” –
tłumaczył pewien pisarz, uważając, że jej uczestnicy rozpoczęli walkę nie po to, by
zwyciężyć, lecz po to, by ginąć i cierpieć w niewoli. Tysiące zesłanych na Syberię
skazańców stały się w wyobraźni romantyków „zakonną, braterską, religijną wspólnotą”,
biorącą na siebie ciężar grzechów całego narodu i czyniącą to chętnie, w przekonaniu, że
owa długa droga przez mękę była dla niej pielgrzymką wiodącą ku własnej doskonałości
i odkupieniu narodu[17]. Miejsce degradacji lub egzekucji zyskiwało świętość Golgoty
i stawało się tym samym miejscem duchowego odrodzenia. Właśnie dlatego Mickiewicz
nazywał Bar Betlejem wiary narodu.
Twierdził, że należy spisać księgę męczenników, zawierającą życiorysy i opisy
cierpień wszystkich Polaków, którzy umarli za ojczyznę. Dzieło to miało być w jego
mniemaniu zachętą i przykładem dla innych. W wierszu Do matki Polki radził kobietom,
by dawały swym dzieciom nie zabawki, lecz łańcuchy, aby oswoić je z widokiem
narzędzi przyszłego męczeństwa. Nie musiał ich długo przekonywać. „Młodzieńcza
wyobraźnia mówiła mi, że męczeństwo jest szczytem szczęścia – pisał jeden
z patriotów. – Zazdrościłem tym, którzy byli uwięzieni, i czułem się niemal winny, że
nie uznano mnie godnym dzielenia losu innych z powodu młodego wieku”[18]. Autor
tych słów nie dotarł na Syberię i musiał się zadowolić piętnastoma latami w twierdzy
Spielberg. Ale surowość wyroku nie była najważniejszym elementem całego układu.
Najcięższe warunki panowały w syberyjskich kopalniach rudy żelaza, w których
więźniowie byli przez cały dzień przykuci do taczek, a w nocy do ściany. Musieli znosić
niedożywienie i wyniszczającą pracę. Każde wykroczenie było karane rytualną chłostą:
skazaniec musiał biegać między dwoma rzędami żołnierzy, dopóki nie otrzymał tysiąca
batów. Kiedy był zbyt osłabiony, by iść, kładziono go na specjalnie skonstruowanym
wózku i wożono aż do chwili, w której odcierpiał całość kary, nawet jeśli był już
martwy.
Większość wydawanych wyroków była jednak mniej drastyczna, a podsądni bywali
przeważnie skazywani na wewnętrzne wygnanie, uwięzienie lub służbę na froncie
kaukaskim. Ale i te przypadki odzwierciedlały równie niehumanitarną postawę
zaborczych władz. Książę Roman Sanguszko został skazany za udział w powstaniu
listopadowym na syberyjskie zesłanie, a car osobiście napisał na sentencji wyroku, że nie
ma tam jechać kibitką, lecz iść na piechotę, przykuty łańcuchami do grupy pospolitych
przestępców. Po drodze zapadł na ciężką chorobę i ocalił życie tylko dzięki pomocy
spotkanych przypadkowo rosyjskich podróżników. Kiedy w końcu dotarł do Tobolska,
dowiedział się, że jego wyrok został zmieniony i że ma służyć jako szeregowy żołnierz
w stacjonującym nieopodal pułku. Po dwóch latach przeniesiono go na Kaukaz, gdzie
został ranny, poważnie się rozchorował i stracił słuch. Życie w gronie rosyjskich
szeregowców też nie było bynajmniej łatwe, bo panowały tam przerażające warunki
i drakońska dyscyplina. Po powstaniu listopadowym podobną degradację przeżyło około
dziewięciu tysięcy polskich oficerów, a większość z nich zginęła potem w brutalnych
walkach z górskimi plemionami lub zmarła na skutek chorób. Tylko nieliczni uciekli
i przyłączyli się do Czeczenów lub Czerkiesów. Sanguszko, który pochodził ze starej
rodziny o rosyjskich korzeniach, spokrewnionej z panującą dynastią, ocalał dzięki
pomocy kilku oficerów, dawnych kolegów z wojska, starających się ułatwić mu życie.
W 1836 roku pozwolono mu nawet wyjechać na stosunkowo komfortowy odpoczynek
do Piatigorska, małego miasteczka, w którym spędzał czas na lekturze więziennych
pamiętników Silvia Pellica.
Jedyną obroną skazańców przed załamaniem było szukanie pociechy w ideologii
męczeństwa. Rosyjski dysydent Aleksander Hercen, aresztowany w grudniu 1834 roku,
poczuł dziwną, radosną euforię, którą uznał za objaw swego „uświęcenia”. „Czytam
z przyjemnością Żywoty świętych – pisał z więzienia. – Znajduję tam przykłady
poświęcenia, do jakiego są zdolni tylko prawdziwi mężczyźni!” Inni nazywali swe
pierwsze przesłuchanie nowicjatem[19]. Hercen został skazany na przymusowe osiedlenie
w rejonie Uralu i zauważył w czasie swego pobytu, że więźniowie szukają motywacji,
umożliwiającej przeżycie, w duchowej sile. W Permie zaprzyjaźnił się z pewnym
Polakiem, a kiedy zmiana wyroku wymusiła ich rozstanie, dał mu na pamiątkę spinkę od
koszuli. Jego współtowarzysz zajrzał wtedy do swego tobołka i wręczył mu kilka ogniw
pierwszego łańcucha, jakim był skuty – najcenniejszą rzecz, jaką posiadał.
Okoliczności i miejsca męczeństwa otoczone były aurą świętości. Rosjanie mówili
z czcią o twierdzy Pietropawłowskiej i o Szlisselburgu; Włosi, Węgrzy i Polacy
o Kufsteinie i Spielbergu. Dla Sycylijczyków więzienie La Vicaria w Palermo było
„miejscem, w którym przechodziło się chrzest patriotycznego odrodzenia”[20].
Współcześni artyści ukazywali więzienne cele (często dawne cele przerobionych na
miejsce odbywania kary klasztorów) jako „mistyczne kaplice”.
Ci, którym nie dano okazji do męczeństwa, mogli osiągnąć świętość na wiele innych
sposobów. Ta religia, podobnie jak każda inna, miała nie tylko swoje zakony
kontemplacyjne i pokutne, ale i także mnichów-żołnierzy, biorących udział
w wyprawach krzyżowych. W sierpniu 1834 roku grupa londyńskich emigrantów
polskich założyła Gminę Londyn, rodzaj organizacji społecznej, wzorowanej w ich
przekonaniu na starodawnych wspólnotach słowiańskich. Zostały one wymyślone przez
historyka Joachima Lelewela, twierdzącego, że w dawnych kulturach słowiańskich
ludzie tworzyli organiczne struktury społeczne, będące fundamentem idyllicznej,
sielskiej demokracji. Ważnym elementem tej fikcji było przekonanie, że nie istniała
wtedy prywatna własność ziemi. Ten model, doskonalszy – zdaniem Lelewela – niż
wszystko, co wymyślono w Europie Zachodniej, został według niego wypaczony przez
szlachtę, która zagarnęła całą władzę i zyskała prawo do ziemi. Członkowie Gminy
Londyn, pozostającej pod wpływem nie tylko Lelewela, lecz także Buonarrotiego
i Babeufa, wierzyli, że „własność jest źródłem wszelkiego zła, nękającego obecnie
ludzkość”. Podobnie jak Babeuf marzyli oni o politycznym „powtórnym przybyciu
Mesjasza”. „Francuska rewolucja pod koniec ubiegłego stulecia była Janem
Chrzcicielem nowej wiary, ale Chrystus dotąd się nie pojawił... – twierdzili. – Chrystus
nie będzie pojedynczym człowiekiem, ale jakimś wielkim narodem, który przyswoiwszy
sobie wszystko, co było naprawdę dobre w osiągnięciach jego wszystkich poprzedników
i przetworzywszy to w uporządkowaną całość, przyniesie ludzkości nową społeczną
wiarę. Dlaczego Chrystusem tej nowej wiary nie miałaby być Słowiańszczyzna?”[21]
Gmina Londyn uzyskała rzadką szansę wcielenia swych przekonań w czyn
w 1834 roku, kiedy oddział polskich żołnierzy, deportowanych przez pruski rząd do
Ameryki, samowolnie opuścił statek w Portsmouth. Rząd brytyjski zakwaterował
uciekinierów w nieużywanych koszarach na terenie Portsea, a członkowie Gminy
pospiesznie przystąpili do działania. Wzięli żołnierzy pod swoje opiekuńcze skrzydła
i nauczyli ich czytać oraz pisać. Założyli w Portsea coś w rodzaju komuny, w której
zamieszkali niektórzy oficerowie ze szlachty należący do wspólnoty londyńskiej. 6
listopada 1835 roku, po długim nowicjacie, oficerowie zostali zgodnie z planem
„wyniesieni do godności członków ludu”. Inną komunę, w której pokutujący
przedstawiciele szlachty mogli hartować się przed następną krucjatą, założono na wyspie
Jersey.
Na tej samej zasadzie, na jakiej chrześcijanie widzą w sobie „braci Chrystusa”,
wyznawcy owej wiary uważali się za „braci w narodzie” lub za „braci w ludzie”. Generał
Antonio Páez nazywał Polaków braćmi w Wolności[22]. Kiedy Worcell i Mazzini
spotkali się po raz pierwszy nad grobem pewnego londyńskiego emigranta, natychmiast
rozpoznali w sobie bratnie dusze. W 1832 roku, kiedy Worcell poznał Buonarrotiego,
poczuł „przypływ religijnego poruszenia”, przypominający mu ślepą wiarę w Boga,
która uczyniła jego dzieciństwo tak szczęśliwym. Kamieniem węgielnym tej wizji
zbiorowego zbawienia przez samopoświęcenie była transcendentna miłość między
narodami. „Nie patrzcie z zazdrością na kraj sąsiadów – pisał pewien polski emigrant
w swych Przykazaniach dla Ojczyzny. – Będziecie kochać Ojczyznę i wolność z całego
serca i ze wszystkich sił i będziecie walczyć tak jak dla siebie o to, żeby wszystkie
narody stały się wolne”[23]. To poczucie wzajemnej miłości połączyło Rosjan i Polaków,
Włochów i Francuzów, a nawet, na krótko, dotknęło obsesyjnie skupionych na sobie
Niemców.

Reakcje Niemców na rewolucje 1830 roku nie były szczególnie dramatyczne.


W Nadrenii, której mieszkańcy zaczęli nosić francuskie trójkolorowe kokardy, doszło do
zamieszek, podobnie jak w regionach przemysłowych, w których luddyści niszczyli
maszyny. Były to w gruncie rzeczy wydarzenia niegroźne, sprowadzające się do
powiewania flagami i deklarowania solidarności z walczącymi. Za typowy przykład
można uznać polityczną działalność młodego Ryszarda Wagnera, który wraz z innymi
studentami pomaszerował w Lipsku pod gmach więzienia, by domagać się zwolnienia
więźniów politycznych. Potem demonstranci udali się do dobrze wszystkim znanego
domu publicznego, aby wypłoszyć z niego oficjeli, którzy ich zdaniem byli tam stałymi
klientami. Kiedy władze zgodziły się na wprowadzenie konstytucji, a bratanek króla,
książę Fryderyk, został mianowany regentem, Wagner skomponował utwór Friedrich
und Freiheit (Fryderyk i wolność). Miejscowi radykałowie uważnie śledzili losy
polskiego powstania, a w styczniu 1832 roku Wagner wyszedł wraz z innymi na ulicę, by
witać pierwszy oddział żołnierzy maszerujących na wygnanie. Wziął aktywny udział
w zbieraniu przeznaczonych dla nich funduszy, natomiast wielki bankiet, będący
dowodem solidarności z Polską, zainspirował go do napisania uwertury Polonia.
Tego rodzaju – choć ograniczone pod względem skali – zamieszki budziły jednak lęk
przed poważniejszymi wstrząsami, co z kolei wzmocniło w całym kraju pozycję
zwolenników konstytucji. W Brunszwiku grupa liberalnych notabli wykorzystała
niezadowolenie społeczeństwa i wymusiła, w drodze negocjacji, detronizację księcia
Karola, a osadziła na tronie jego brata Wilhelma, który wprowadził ustawę zasadniczą
w 1832 roku. Do przyjęcia postępowej konstytucji został ponadto zmuszony elektor
Hesji-Kassel, Wilhelm II. Trzydniowa rewolta studentów Uniwersytetu w Getyndze
doprowadziła do przyznania konstytucji również Hanowerowi. W ciągu dwóch lat od
1830 roku takie czy inne reformy zostały wymuszone także w Saksonii, Badenii,
Wirtembergii i Bawarii. Stopniowy i bezkrwawy proces reformatorski postępował już
powszechnie. W reakcji na bezbożny charakter oświecenia i okresu rewolucyjnego
niemieccy romantycy szukali ucieczki w wizji społeczeństwa inspirowanego
i rządzonego przez zasady chrześcijańskie. Francuski historyk Edgar Quinet,
entuzjastyczny germanofil, mieszkający na terenie Niemiec od lat dwudziestych, nazwał
je „krajem duszy i nadziei, gdzie pod dębami Arminiusza wypływa z ziemi czysty
strumień moralnego obowiązku, w którym mieszkańcy sąsiednich okolic będą mogli
prędzej czy później ugasić pragnienie”[24]. Inni uważali za podstawę systemu
społecznego samo prawo, spychając koncepcję narodu na drugie miejsce. Emocjonalne
rytuały burszenszaftów wygasły do 1820 roku, a ci młodzi ludzie, którzy nadal
rozpaczliwie pragnęli cierpieć za naród, cierpieli w latach dwudziestych za Grecję.
Cykl konferencji naukowych rozpoczęty w 1822 roku i zmierzający do stworzenia
pangermańskiej przestrzeni intelektualnej rychło stał się – według słów jednego
z inicjatorów, Lorenza Okena – „duchowym symbolem jedności niemieckiego
narodu”[25]. Posiedzenia, w których uczestniczyły setki ludzi, były okazją do
zaprezentowania typowo niemieckiej pogody ducha i nie wykraczały poza deklaracje
duchowej jedności. Praktyczna postawa klas średnich zdawała się zyskiwać dominującą
pozycję. Uważano powszechnie, że takie środki, jak unia celna (Zollverein) przyjęta
w 1834 roku, mogą uczynić więcej dla zjednoczenia Niemiec niż wszystkie noszone
przez radykałów kapelusze z szerokim rondem i brody. Król Saksonii nazwał
rozbudowywane od 1835 roku we wszystkich częściach Niemiec linie kolejowe jednym
z najlepszych sposobów konsolidacji prawdziwie niemieckiego światopoglądu
i stwierdził, że każde miasto chce je mieć nie tylko z pobudek ekonomicznych, lecz
również „pod wpływem poczucia patriotyzmu”[26]. Niemniej wydarzenia 1830 roku
pobudziły tęsknoty głębsze niż te, które kryły się w duszach niemieckich liberałów.
W styczniu 1832 roku dziennikarz Johann Georg August Wirth założył Pressverein,
związek pracowników prasy, który w założeniu miał szerzyć liberalne poglądy. Jednym
z jego pierwszych przedsięwzięć było zorganizowanie wielkiego festynu pośród
malowniczych ruin zamku Hambach w górach Haardt. 27 maja 1832 roku uroczystość
otwarcia zgromadziła ponad dwadzieścia tysięcy uczestników, którzy maszerowali pod
czarno-czerwono-złotymi flagami z napisem „Deutschlands Wiedergeburt” (Niemieckie
odrodzenie). Byli wśród nich liczni dawni burszowie i młodsi od nich studenci z całego
obszaru Niemiec. Nosili ozdoby w postaci dębowych liści i wstążek w barwach słynnego
korpusu Lützowa. Nie brakowało też młodych kobiet, ubranych w białe giezła
i strojących głowy wieńcami. Wirth wygłosił do nich mowę, podkreślając w niej
potrzebę edukacji, która uzbroi Volk w narzędzia umożliwiające mu osiągnięcie jedności
i wolności. Choć jednak niemiecka jedność narodowa była kluczowym tematem
zgromadzenia, nie okazała się jego jedynym motywem.
Brali w nim udział również francuscy i szwajcarscy studenci, polscy emigranci
i przedstawiciele kilku innych narodów. Był tam też Harro Harring, który objuczony
ciężarem noszonych za pasem pistoletów i sztyletów, pisał ody do cierpiących narodów.
Stworzył ponadto pean ku czci lorda Godericha, brytyjskiego ministra kolonii, który
wysunął niedawno propozycję powszechnego zniesienia niewolnictwa. Nazwał go w tym
utworze Człowiekiem i Chrystusem oraz połączył sprawy Grecji i Polski z niedawnym
buntem niewolników na Jamajce[27]. Podczas zgromadzenia odczytano również
przesłanie solidarności, otrzymane od Centralizacji, odśpiewano Marsyliankę i odegrano
melodie pochodzące z opery Masaniello oraz z Wilhelma Tella Rossiniego. Przewodnimi
motywami przemówień były obalanie tyranów i wolność dla narodów. „Gdy tylko
suwerenność ludu niemieckiego otrzyma należne sobie miejsce – stwierdził jeden
z oratorów – związki między narodami staną się najbliższe, gdyż lud kocha, podczas gdy
królowie nienawidzą, lud broni, podczas gdy królowie prześladują, lud nie odbiera
braterskim narodom prawa do tego, co jest dla nich najcenniejsze i co starają się zdobyć
za cenę własnej krwi – wolności, oświecenia, świadomości narodowej i suwerenności
mas. Niemcy nie odbierają więc swym braciom w Polsce, na Węgrzech, w Italii
i Hiszpanii prawa do tych wielkich, bezcennych wartości... Po trzykroć niech żyją
zjednoczone, wolne państwa Niemiec! Po trzykroć niech żyje sfederowana,
republikańska Europa!”[28]
Było to wyzwanie wobec tego wszystkiego, co reprezentował Metternich, on zaś
zareagował tak samo jak na zabójstwo Kotzebuego: zmusił niemiecki parlament do
przywrócenia ustaw o cenzurze oraz wydania zakazu wywieszania niedozwolonych flag,
noszenia kokard, sadzenia drzew wolności i organizowania zgromadzeń. Wojsko szybko
przywróciło porządek, a organizatorzy festynu w Hambach zostali wsadzeni do
więzienia. W ciągu kilku następnych miesięcy wpływy zyskała reakcja, co spowodowało
cofnięcie liberalnych reform, wprowadzanych od 1830 roku.
Niektórzy protestowali, ale nikt nie stawił znaczącego oporu. Do jedynej próby
zbrojnej demonstracji doszło w kwietniu 1833 roku we Frankfurcie, gdzie grupa
studentów i przebywających na emigracji polskich żołnierzy usiłowała przejąć strażnicę
i uwolnić kilku przetrzymywanych tam więźniów politycznych. Organizatorzy liczyli na
wsparcie miejscowej ludności i na przybycie z bazy w Besançon „świętej kompanii”
Polaków, dowodzonej przez pułkownika Oborskiego i piemonckiego emigranta, generała
Antonioniego. Jak można się było spodziewać, ci obrońcy wolności natrafili po drodze
na liczne przeszkody i większość z nich wylądowała w Szwajcarii. Próby podburzenia
miejscowej ludności skończyły się żałosnym niepowodzeniem, a buntownicy zostali po
godzinie zatrzymani przez gwardię obywatelską.
Łatwość, z jaką opanowano ten kryzys, nie uspokoiła władz, więc w czerwcu
1833 roku Związek Niemiecki stworzył Centralny Urząd Dochodzeń Politycznych. Było
to podyktowane stałym napływem pogłosek o spiskach, które należało traktować
poważnie, choć te, które się potwierdziły, nie przyniosły groźnych następstw. Typowym
przykładem może być podjęta na początku tegoż roku przez Centralizację próba
wywołania powstania w Galicji. Akcją tą dowodził kapitan Józef Zaliwski, który odegrał
ważną rolę w wydarzeniach Nocy Listopadowej. Opuścił on Francję na czele kilkuset
ochotników, którzy, by nie wzbudzać podejrzeń, odbywali podróż dwójkami i trójkami.
Po przybyciu na miejsce odkryli, że nie są tak dobrze widziani, jak przewidywali, i mogą
liczyć na wsparcie zaledwie kilku słabo uzbrojonych oddziałów. Mimo to przystąpili do
działania. Większość została wkrótce aresztowana i skazana na śmierć z zamianą na
dwudziestoletnie uwięzienie w twierdzy Kufstein.
Równie żałośnie zakończył się spisek turyńskich oficerów, który miał doprowadzić do
zamachu stanu. Dwunastu stracono, stu skazano na więzienie, a dziesiątki uciekły za
granicę. Mazzini został zaocznie skazany na śmierć i na żądanie piemonckich władz
wydalony z Francji. Znalazł schronienie w Genewie, gdzie zaczął snuć plany buntu
piemonckiej marynarki i równoczesnej inwazji drogą lądową z Sabaudii. Bunt marynarki
spalił na panewce. Jeden z najbardziej gorliwych spiskowców, Giuseppe Garibaldi, który
był członkiem ruchu Młodych Włoch dopiero od roku, cudem uszedł z życiem i uciekł
do Brazylii. Inwazja drogą lądową okazała się jeszcze większym niewypałem.
Mieli ją przeprowadzić Włosi, wspomagani przez oddziały Szwajcarów oraz Polaków
i Niemców, którzy zaczęli przybywać do Szwajcarii pod koniec 1833 roku. W ciągu
dwóch miesięcy zgromadzono tam siły liczące około siedmiuset żołnierzy. W ich skład
wchodzili członkowie oddziału Polaków, zawróconego w drodze do Frankfurtu, weterani
powstań, do których dochodziło w latach dwudziestych XIX wieku we Włoszech
i w Hiszpanii (na przykład Antonioni i Carlo Bianco), oraz tacy ludzie wolnego ducha
jak Harro Harring. Niektórzy z nich byli niewątpliwie obłąkani, innych przyciągnęła
chęć dokonania bohaterskich czynów, a polski dowódca Harringa był przeważnie pijany.
Przejawiali jednak wielką gorliwość. „Chcieliśmy opieczętować naszą krwią statuty
nowego przymierza, obudzić naszymi czynami młodzież Europy i wszystkie narody,
wstrząsnąć przez naszą śmierć wszystkimi tronami, odrodzić Europę ostatnimi jękami
gasnącego świętego zastępu” – twierdził Harring[29].
Wszelkie szanse na ewentualne powodzenie operacji zniweczył wybór
głównodowodzącego. Generał Girolamo Ramorino, który dowiódł już swej
niekompetencji w Polsce, pojawił się teraz w Szwajcarii i dotarł do Mazziniego. Ten
ostatni, oczarowany jego fanfaronadą, odrzucił gwałtowne protesty obecnych tam
Polaków i mianował go dowódcą sił inwazyjnych. Jak można było oczekiwać, skutkiem
jego decyzji okazał się totalny chaos. Jedna z grup uderzeniowych, złożona z około
czterystu najbardziej doświadczonych żołnierzy, miała wylądować na terytorium
Piemontu z Jeziora Genewskiego. Ale tamtejsze władze poznały plany spiskowców, więc
siły inwazyjne zostały powitane przez ustawione wzdłuż brzegu oddziały wojska.
Pływały w tę i z powrotem, szukając miejsca, w którym mogłyby wyjść na brzeg, dopóki
nie zabrakło im jedzenia, wody i cierpliwości. Główna kolumna wymaszerowała
odważnie 1 lutego 1834 roku. Harro Harring, który rozmyślał w drodze o Osjanie
i greckim bandycie, z którym walczył w 1822 roku, posadził drzewo wolności
w Annemasse, pierwszym miasteczku, do jakiego dotarli spiskowcy na terytorium
Piemontu. Przez jakiś czas chodzili bezcelowo we wszystkie strony, a potem Ramorino
przeprowadził ich z powrotem przez granicę i znikł. Ochotnicy powlekli się do punktu
wymarszu, tocząc po drodze zaciekłe spory. Prawdziwi entuzjaści nie znali jednak
znaczenia słowa „niepowodzenie”. „Żyliśmy tylko po to, by zbawić ludzkość! – pisał
Harro Harring. – Poświęciliśmy dostatki i uroki tego świata dla dobra cierpiącej
ludzkości! Nie zawrócimy z obranej drogi! Przypieczętujemy nasz czyn swoją krwią,
swoją śmiercią! Będziemy wiedzieli, jak umierać dla dobra gatunku ludzkiego –
z mieczem w ręku lub na szafocie! Amen”[30]. Po powrocie do swej bazy w Carouge
Mazzini musiał być ożywiony tym samym duchem walki, gdyż zmienił hasła. Nowe
brzmiały: „Męczeństwo – Zmartwychwstanie”[31].
Był jednak wstrząśnięty ostatnim niepowodzeniem i poczuciem winy za to, że
nakłaniał innych do narażania życia. Przestał występować na forum publicznym i ukrył
się, by przemyśleć swą linię postępowania. Nie widywał nikogo, a jedyną pociechę
znajdował w lekturze. Jego stałymi towarzyszami byli Homer, Osjan i Lamartine. Po tym
okresie introspekcji pojawił się ponownie, demonstrując jeszcze silniejsze poczucie
własnej misji, zabarwione coraz wyraźniejszą religijnością. „Nie byliśmy sektą, lecz
religią patriotyzmu – tłumaczył później. – Sekty mogą ginąć pod wpływem przemocy;
religie potrafią zachować życie”[32].
Rzecz w tym, że większość mieszkańców Italii miała już swoją religię i część z nich
wierzyła, że Włochy mogą przejść polityczną rekonstrukcję tylko pod protektoratem
papieża. Mazzini zaś był wrogiem Kościoła katolickiego „nie w imię filozoficznego
racjonalizmu, lecz jako rzecznik nowego mistycyzmu, który głosi, że jest bardziej
zgodny z humanistycznym duchem Ewangelii”. W jego opinii Kościół zawiódł ludzkość.
Podobnie jak liczni współcześni mu myśliciele uważał, że znalazł istotę samej wiary.
Traktował swą misję jako „dzieło odbudowy Ludzkości, nowej ery, ery opartej na
Wierze (...) moralnej jedności, Katolicyzmie Ludzkości”[33].
Ludzkość nie ograniczała się do jednego narodu, a w postawie Mazziniego nie było
szowinizmu. Jego nacjonalizm nie polegał na wynoszeniu jednej nacji kosztem innych.
Starał się stworzyć Kościół, dzięki któremu cała ludzkość, reprezentowana przez narody,
mogłaby osiągnąć stan opartej na wzajemności harmonii. Każdy naród mógł spełnić
swoje aspiracje tylko w zgodzie z innymi. W tym dziele powszechnego ocalenia każdy
naród miał odegrać własną rolę, wypełnić własną misję, a zbawienie zależało od tego,
czy każdy z nich zrobi to, co do niego należy. Mazzini przedstawiał niekiedy ludzkość
jako maszerującą armię złożoną z różnych oddziałów, czyli poszczególnych narodów.
W jego koncepcji nie było miejsca dla egoizmu. Rozważając perspektywy odległej wizji
powszechnego ocalenia, liczył się nawet z tym, że pewnego dnia naród stanie się
pojęciem zbędnym.
Dnia 15 kwietnia 1834 roku Mazzini, wraz z siedemnastoosobową grupą
zwolenników, w której skład wchodzili Szwajcarzy, Niemcy i Polacy, założył w Bernie
nacjonalistyczną międzynarodówkę o nazwie Młoda Europa. W rok później istniało już
86 klubów Młodej Europy, 26 klubów Młodej Szwajcarii, 50 klubów Młodej Polski, 14
klubów Młodych Niemiec i 14 klubów Młodej Francji. Wkrótce powstały również kluby
Młodej Ukrainy, Młodego Tyrolu, Młodej Argentyny, Młodej Austrii i Młodych Czech.
Pojawiła się również Młoda Irlandia, pozostająca pod wpływem Thomasa Davisa
i innych polityków, skupionych wokół gazety „Nation”. Ale Mazzini uznał ten ruch za
nieuprawniony, uzasadniając swe stanowisko w sposób, który daje do myślenia. Choć
Davis miał zwyczaj podpisywać swe teksty pseudonimem „Celt”, on sam i większość
jego współpracowników nie wywodzili się z celtyckiej tradycji i nie znali narodowego
języka. Ani oni, ani inni irlandzcy przywódcy, tacy jak Daniel O’Connell, nie byli
wyznawcami kultu narodu; kultywowali bohaterskie mitologie bardów i celtyckie
wojownicze tradycje, traktując je jako broń przeciwko satanistycznym
i materialistycznym angielskim ciemiężycielom, ale nie walczyli o prawa
dyskryminowanych i pozbawionych środków do życia warstw ludności Wysp
Brytyjskich. „Bardzo współczuję Irlandii – napisał Mazzini – ale nie popieram
O’Connella ani jego metod rozwiązania tej kwestii”[34]. Był bowiem stanowczym
przeciwnikiem polityki praw i reformy konstytucyjnej. „Bez Narodowości ani wolność,
ani równość nie są możliwe – wierzymy w świętą O j c z y z n ę, która jest kolebką
narodowości, ołtarzem dziedzictwa jednostek, które tworzy każdy naród” – tłumaczył
w eseju Wiara i przyszłość[35].
Uważał, że ludzkość nie potrzebuje ani sofistyki praw, ani pomocy jakiegoś
katolickiego boga. „Tego, czego dokonał Chrystus, może dokonać Ludzkość” –
stwierdzał stanowczo. I był niewątpliwie przekonany, że misję polegającą na działaniu
w zastępstwie Chrystusa powinna wypełnić Italia, która już dwukrotnie występowała
w roli herolda nowego porządku: w czasach rzymskiego imperium i u zarania
chrześcijaństwa. Powinna więc ponownie powstać i wykonać to wielkie zadanie.
„Z waszego krzyża nieszczęść i prześladowań głoście wiarę Epoki” – nawoływał swych
zwolenników Mazzini[36]. Włochy, „Mesjasz ludu”, miały poprowadzić w całej Europie
krucjatę na rzecz zniewolonej ludzkości. „W moim sercu rozbłysła jak gwiazda ogromna
nadzieja – wołał. – Obraz odrodzonej Italii, niosącej Ludzkości przesłanie nowej Wiary
w Postęp i Braterstwo”[37].

Choć tego rodzaju deklaracje wiary wydawały się większości nieprzekonujące, we


wtajemniczonych budziły katechumeński zapał. „Wasze życie jest od początku do końca
romansem! – zawołał pewien zdesperowany austriacki oficer, przesłuchujący
Orsiniego. – Ta miłość do kraju staje się dla was, Włochów, jakąś religijną
monomanią”[38]. Wprawdzie liczba wyznawców tej nowej wiary nadal była groteskowo
mała, ale kult w samym sobie znalazł pożywkę i stopniowo nabierał rozmachu.
Przyczyniały się do tego austriackie represje, gdyż coraz liczniejsi liberałowie,
pochodzący z wszystkich części Półwyspu Apenińskiego, musieli szukać schronienia
w tych samych miastach Francji czy Szwajcarii albo w Londynie. Mogli się więc
w końcu spotykać i nawiązywać współpracę, powołując pierwsze wspólne dla całych
Włoch przywództwo i tworząc ogólnokrajowy system łączności. Ich teksty,
rozpowszechniane potajemnie na półwyspie za pośrednictwem periodyku „Giovine
Italia”, stopniowo zyskiwały im coraz szersze grono sympatyków.
Porozumiewali się i spiskowali z użyciem takich narzędzi, jak atrament sympatyczny,
szyfry, skrzynie z podwójnym dnem i wszystkie atrybuty szpiegostwa. Mazzini, który
nawet w Szwajcarii musiał utrzymywać w tajemnicy miejsce swego pobytu, opanował
w mistrzowski sposób sztukę charakteryzacji i maskowania się, więc liczne próby
schwytania go kończyły się niepowodzeniem. Policja wszystkich państw Europy,
usiłując uprzedzać zamiary spiskowców, śledziła korespondencję między uchodźcami
i utrzymywała całe armie szpiegów i informatorów. Owi agenci, chcąc wykazać się
aktywnością i usprawiedliwić wysokość swych pensji, wyolbrzymiali wagę poczynań
śledzonych przez siebie spiskowców, a policja wspierała ich wysiłki. Z kolei zatrudniani
przez organa bezpieczeństwa prowokatorzy często dostarczali zmyślone informacje
o spiskach, wywołując panikę i obsesyjne obawy obrońców dawnego porządku. Ożyły na
nowo wszystkie dawne wątpliwości, które ponad miarę potęgowały ślepy lęk przed
iluminatami i innymi „sektami”. Nękany kłopotami establishment żył w strachu przed
wyimaginowanymi grupami zdesperowanych wywrotowców, przemierzających cały
kontynent w poszukiwaniu królów i ministrów, na których można by dokonać zamachu,
przed groźnym, nieuchwytnym, mrocznym podziemnym światem, dążącym do obalenia
status quo.
Metternich traktował te sprawy poważnie: w 1847 roku skarb Austrii wydał na policję
1 milion 131 tysięcy florenów, a tylko 37 tysięcy na edukację. Metternich stworzył
w obrębie struktury policyjnej specjalny departament włoski, zatrudniający osiemdziesiąt
osób, by śledzić poczynania konspiratorów. Twierdził, że tajne stowarzyszenia są „realną
siłą, tym bardziej niebezpieczną, że funkcjonującą w ciemności, podważającą wszystkie
elementy społecznej struktury, zasiewającą wszędzie ziarno moralnej gangreny, która
szybko się rozwija i rozszerza”[39].
Namacalne rezultaty wszystkich spisków nie były znaczące. Większość planowanych
powstań nie doszła do skutku, a przeważająca część tych, które wybuchły, szybko została
stłumiona. Typowym przykładem było kalabryjskie powstanie z 1844 roku. Zostało
zorganizowane przez Attilia i Emilia Bandierów, synów wenecjanina, który był
admirałem w służbie Austrii. Obaj bracia również byli oficerami austriackiej marynarki
wojennej, ale stali się obsesyjnymi fanatykami niepodległości Włoch. W listach do
Mazziniego pisali o swych nadziejach i planach, ale ich korespondencja była
przechwytywana przez policję. Wylądowali w Kalabrii na czele nielicznego oddziału
desperados i uklękli, by ucałować ziemię. W tym momencie wiedzieli już, że zostali
zdradzeni, ale nie miało to dla nich znaczenia. „Włochy nie będą żyły, dopóki Włosi nie
nauczą się umierać” – stwierdził jeden z nich[40]. Miejscowi wywrotowcy, z którymi byli
umówieni, nie zjawili się, a wszyscy przybysze zostali bez trudu wyłapani przez
żandarmów i po trzech tygodniach rozstrzelani w Cosenzy. Mazzini opublikował
podniosłą orację pogrzebową, w której stwierdził, że ich śmierć przybliżyła Italię do
pozycji „moralnego duszpasterza ludów Europy”[41]. Obaj bracia stali się
„męczennikami z Cosenzy”. Kule, które ich zabiły, były przechowywane, podawane
z rąk do rąk i całowane z czcią przez wyznawców wiary w niepodległość.
Pokolenie wychowane na literaturze i sztuce romantyków nienawidziło bezczynności
i rutyny. Jego przedstawiciele chcieli przeżywać gwałtowne namiętności, wykazać się
siłą woli i tęsknili za niebezpieczeństwem. Uwielbiali wszystko, co tajemnicze, ukryte,
zakazane. Działanie było dla nich wysublimowaną formą miłości, niezmiennie więc
z pasją i zamiłowaniem przystępowali do spraw beznadziejnych i z góry skazanych na
niepowodzenie; skłonność romantyków do oddawania się nieodwzajemnionym
uczuciom pozwalała im się pogodzić z ewidentnym brakiem zainteresowania ze strony
ludu, w którego sprawie walczyli: była to polityka, która wręcz lubowała się
w niepowodzeniu i klęsce. Romantyczna Sehnsucht była nieskończoną i permanentnie
skazaną na niespełnienie tęsknotą za nirwaną, za najbardziej podniosłymi przeżyciami,
za czymś, z czego można się wyzwolić tylko przez śmierć.
Konspiratorzy wymyślali coraz bardziej spektakularne rytuały wtajemniczenia,
w których ważną rolę odgrywały płaszcze z kapturami, sztylety, czaszki i inne tego
rodzaju rekwizyty. Posługiwali się zaczerpniętym z religii językiem, a elementami
ceremonii były chrzty i namaszczenia, zejścia do grobu i zmartwychwstania do nowego
życia. Liczni adepci, biorąc przykład z kończących nowicjat mnichów, przyjmowali
podczas obrzędów wtajemniczenia nowe imiona, które miały symbolizować początek
nowego życia i odrzucenie dawnych koneksji. „Kto życie swoje poświęca za braci, nigdy
przez to grzeszyć nie może, ale zawsze wypełnia Zakon Chrystusowy” – głosił
charakterystyczny fragment jednego z polskich „katechizmów”[42].
Ci, którzy zakosztowali słodyczy, jaką dawało im narażanie własnego życia dla
nieuchwytnej sprawy narodowej wolności, stawali się nałogowcami i wykorzystywali
ochoczo każdą sposobność do powtórzenia tych doświadczeń. Kiedy brakowało takich
okazji w ich rodzinnym kraju, szukali ich za granicą lub stwarzali je w swej wyobraźni.
Właśnie dlatego weteran powstania listopadowego Mikołaj Szulczewski wkroczył
w listopadzie 1838 roku na czele stu siedemdziesięciu siedmiu żołnierzy przez
amerykańską granicę do Kanady, by uwolnić ją od brytyjskiego jarzma, i chętnie poszedł
na szubienicę, kiedy został pokonany. Dlatego Harro Harring usiłował założyć
w 1834 roku na terenie Nowego Jorku Młodą Amerykę, choć chyba nie umiałby
zdefiniować celów owej organizacji.
W takich krajach jak Polska, w których można się było odwoływać do wielu bolączek
społecznych, konspiratorzy realizowali zwykle swe fantastyczne wizje i zaspokajali
własne metafizyczne potrzeby. Powstałe w 1836 roku Stowarzyszenie Narodu Polskiego,
wśród którego założycieli znalazł się Gustaw Ehrenberg, naturalny syn Aleksandra I,
miało niezwykle szczytne cele, w tym „zupełne odmłodzenie narodu” i „otarcia łez
cierpiącej ludzkości”[43]. Nie ma jednak dowodów na to, że któryś z jego członków
rozważał możliwość udzielenia konkretnej pomocy uciskanym, a cierpienia chłopów nie
figurowały na liście ich zainteresowań. Konspiracja wydawała się przedsięwzięciem
usprawiedliwiającym samorzutnie swoje istnienie. Nawet wtedy, kiedy jakiś spisek miał
ściśle określony cel, magnesem przyciągającym do niego zwolenników nie była wizja
realizacji tego celu, lecz wiodące ku niemu środki i uświęcenie, jakie zapewniało samo
uczestnictwo.
Wcześniej, w 1835 roku, Szymon Konarski założył Stowarzyszenie Ludu Polskiego,
organizację o wiele poważniejszą, powołaną do walki o uwłaszczenie chłopów pod
hasłem „Przez lud dla ludu”. Brał on udział w powstaniu listopadowym i uczestniczył
w wywrotowych poczynaniach na terenie Belgii i Francji, a potem w nieudanej
wyprawie Mazziniego do Sabaudii. Po powrocie do kraju działał na terenie zachodnich
guberni Rosji i w ciągu dwóch lat przyciągnął do stworzonej przez siebie tajnej
organizacji około trzech tysięcy członków. Po jego aresztowaniu, do którego doszło
w Wilnie w maju 1838 roku, przesłuchania objęły tysiąc osób. Publiczna egzekucja
Konarskiego w 1839 roku oznaczała fiasko wieloletnich mozolnych wysiłków, ale nie
została uznana za klęskę sprawy, lecz przeszła do historii jako wielka karta
martyrologicznego kalendarza. „Widziałem! – pisał jeden z licznych świadków, których
władze rosyjskie zachęcały do obecności na miejscu stracenia Konarskiego. –
Błogosławiona ta chwila!... Patrzę jak podszedłeś do słupa, widzę, ach! widzę ciebie
stojącego przy słupie, jak drugi Chrystus na krzyżu! O człowieku, wyższy nad ludzi!
O Konarski! Wielki męczenniku za sprawę ludzkości!”[44] Chłopi, którym chciał pomóc,
znowu zostali zapomniani, ale jego śmierć popchnęła następnych młodych ludzi
w ramiona przeznaczonego im męczeństwa.
XVI. ZMARTWYCHWSTANIE DUCHA

K iedy 9 sierpnia 1830 roku najmłodszy generał spod Valmy został królem
Francuzów, nie włożono mu na głowę korony, a ceremonia, pozbawiona jakichkolwiek
akcentów religijnych, odbyła się na forum Izby Deputowanych w obecności
przedstawicieli ludu i około osiemdziesięciu członków Izby Parów ubranych po
cywilnemu. Korpus dyplomatyczny i hierarchia kościelna nie były reprezentowane. Nie
było muzyki. Ludwik Filip Orleański, który miał na sobie generalski mundur, wszedł na
salę w asyście dwóch – również ubranych w uniformy – synów, książąt Chartres
i Nemours. Przewodniczący Izby Casimir Perier odczytał deklarację zarysowującą
sposób funkcjonowania nowej monarchii, a Ludwik Filip przysiągł, że będzie się do niej
stosował, wygłaszając brzemienne w skutki zdanie, w którym – biorąc Boga za
świadka – uznał zwierzchność francuskiego narodu. Gdy obwołano go Ludwikiem
Filipem I, królem Francuzów, czterej marszałkowie wręczyli mu atrybuty monarchii:
Macdonald koronę, Oudinot berło, Mortier miecz, a Molitor rękę sprawiedliwości. Nowy
król zasiadł na ozdobionym liliami tronie, po którego obu stronach stały duże
trójkolorowe sztandary. Po wygłoszeniu krótkiej mowy, w której przyrzekał, że będzie
przestrzegał prawa i dbał o szczęście francuskiego ludu, pojechał konno do domu,
eskortowany tylko przez obu synów, ściskając po drodze ręce spotykanych na ulicy
przechodniów.
Ceremonię tę pochwaliłby Wolter (który kiedyś poklepał Ludwika Filipa, jako małego
chłopca, po policzku), ale nie współbrzmiała ona z nastrojami 1830 roku. Ludwik Filip,
odrzucając zarówno burbońskie lilie, jak i napoleońskie orły, kazał umieścić na
sztandarach Gwardii Narodowej galijskiego koguta. Był to rozsądny i pojednawczy gest,
który zyskałby mu sympatię philosophes, nie mógł jednak wzbudzić entuzjazmu
romantyków. Nowy reżim był racjonalistyczny, świecki i burżuazyjny. Jedynym
moralnym imperatywem, lansowanym przez króla, było przekonanie, że ludzie powinni
się bogacić, biorąc sprawy w swoje ręce. Takie kapitalistyczne wartości wyznawane
przez monarchę, w połączeniu z kultem materialnego bogactwa kierującym
poczynaniami większości mieszkańców kraju, tworzyły klimat egoizmu, który odpychał
romantyków. Potępiali go więc i dawali wyraz swej pogardzie w niezliczonych dziełach
literackich. Bohater Stendhala Julian Sorel postrzega życie jako samotną, napoleońską
walkę z apodyktycznymi siłami umiaru i podważa jego wartości. Napisana w 1835 roku
sztuka de Musseta Chatterton, osnuta na motywie śmierci tego angielskiego poety, jest
w gruncie rzeczy miraklem, w którym miejsce diabła zajmuje kapitalistyczne
społeczeństwo. Aleksander Dumas był wyrazicielem takich właśnie uczuć, nazywając
tron Ludwika Filipa „najmniej poetyckim z wszystkich tronów świata”[1].
Podczas gdy nowy król odważnie patrzył w przyszłość, która zdawała się obiecywać
materialistyczne rozwiązanie wszelkich problemów, a społeczeństwo, jak ujął to Engels,
„porzucało utopię dla nauki”, liczni ludzie – i to nie tylko poeci – opowiadali się po
stronie utopii. Nawet w Anglii, gdzie pragmatyczny utylitaryzm obiecywał
systematyczną poprawę warunków bytowych wszystkich warstw społeczeństwa, młodzi
ludzie, jak choćby John Stuart Mill, tęsknili za bardziej inspirującymi doktrynami
i łączyli misjonarski emocjonalizm ewangelicznej tradycji z duchowymi poszukiwaniami
typowymi dla ruchów romantycznych. Robert Owen, archetyp wczesnokapitalistycznego
fabrykanta, usiłował wykreować utopię wśród dymiących kominów, a w miejscowości
New Harmony, na terenie Stanów Zjednoczonych, próbował stworzyć alternatywne
społeczeństwo, którego głównym celem było uszczęśliwienie jego członków.
Najbardziej zróżnicowane i spójne koncepcje ocalenia zrodziły się jednak we Francji.
Henri de Rouvroy, hrabia de Saint-Simon, potomek Karola Wielkiego i towarzysz
broni La Fayette’a, był niezwykłym produktem oświecenia, łączył bowiem jego
wczesny, obsesyjny kult nauki z późniejszym kultem emocji. Przejawiał typową dla
romantyzmu miłość do wszystkiego, co miało związek z nauką, a szczególnie dla
kanałów, które chciał zbudować w Przesmyku Panamskim i w Suezie. „Filozofia
ubiegłego stulecia – pisał – miała charakter rewolucyjny; filozofia dziewiętnastego
wieku musi mieć charakter organizacyjny”[2]. Zgodnie z tym przekonaniem opracował
system administracji i społecznego porządku świata, oparty całkowicie na
produktywności. Ale on sam zabłąkał się w sferę romantycznego mistycyzmu i wymyślił
nową religię, le nouveau christianisme. Jego uczniowie poszli dalej i wykoncypowali
wiarę w mesjasza płci żeńskiej, który miał przybyć ze Wschodu. Nadało to szczególną
wymowę koncepcji przerwania dziewiczej błony Suezu, symbolizującego małżeństwo
Europy ze Wschodem.
Następcami uczniów Saint-Simona zostali zwolennicy innego ruchu, którego ojcem
był niechlujny drobny komiwojażer Charles Fourier. Ten małostkowy stary kawaler,
mieszkający w tandetnych pensjonatach, uważał się za mesjasza. „Tylko ja potrafię
przekreślić dwadzieścia wieków politycznego debilizmu; tylko mnie obecne i przyszłe
pokolenia zawdzięczać będą swe bezgraniczne szczęście – wyznawał skromnie. –
Przybyłem, aby rozproszyć polityczne i moralne ciemności i zbudować na gruzach
wątpliwych nauk teorię powszechnej harmonii”[3]. Podobnie mgliste poglądy miał
Étienne Cabet, który podawał się za „apostoła świętej równości” i chciał, aby wszyscy
żyli dokładnie w taki sam sposób, tak samo się żywiąc i ubierając. W 1838 roku napisał
utopijne dzieło Voyage en Icarie (Podróż do Ikarii), prezentując w nim wizję
teokratyczno-komunistycznego państwa, w którym cnota stała się czymś naturalnym.
Choć opisane powyżej religie same się w końcu zmarginalizowały i znikły z pola
widzenia, w swoim czasie wzbudziły powszechne zainteresowanie. W spotkaniach
zwolenników Saint-Simona uczestniczyli członkowie intelektualnej elity Paryża oraz
wybitni poeci, malarze i muzycy. Jeden z sekretarzy Saint-Simona, Auguste Comte,
odkrył po jakimś czasie swą własną religię, która znalazła na całym świecie wielu
wyznawców, i nazwał ją pozytywizmem. Po śmierci Fouriera jego uczeń Victor
Considerant propagował koncepcje swego mistrza, docierając aż do Rosji i Stanów
Zjednoczonych. Pewne elementy tych koncepcji przejęli wszyscy socjaliści, od
Pierre’a Leroux po Proudhona i Marksa.
Wspomniane religie przynajmniej pretendowały do uznania ich mniej lub bardziej
„naukowej” podstawy. Istniało jednak wiele innych, które nie miały takich aspiracji.
Antoine de la Salle i Pierre Hyacinthe Azaïs głosili, że gwarancję zbawienia zapewnia
opracowany przez nich „uniwersalny system”. Niejaki Ganneau stworzył religię, którą
nazwał „evadisme” (wykorzystując kombinację imion Adama i Ewy). Była to dziwaczna
mieszanina mitów zoroastryzmu i pseudoceltyckiej tradycji, wsparta elementami
chrześcijaństwa. Ganneau, który twierdził, że jest istotą zarówno męską, jak i kobiecą,
a zatem matką i ojcem, Mater et Pater gatunku ludzkiego, nadał sobie tytuł „Le Mapah”
i napisał do papieża list, w którym udzielił mu dymisji. Mapah mieszkał na Wyspie św.
Ludwika, w mansardzie, w której odwiedzali go jego uczniowie i z której zasypywał
członków rodziny królewskiej i znanych polityków listami, zawierającymi jego rady
dotyczące sposobów kierowania państwem. Lubił wygłaszać gnomiczne sentencje
w rodzaju: „Dieu, c’est le peuple!” (Boże, to lud!), które jego uczeń Caillaux skrzętnie
notował i opublikował w dziele noszącym tytuł Arka Nowego Przymierza[4].
Bardziej powszechny i groźny dla aktualnej władzy był kult nieżyjącego cesarza.
W 1827 roku Wiktor Hugo opublikował wiersz Ode à la Colonne, zawierający fragment:
„My, którzy nigdy nie mieliśmy w tobie władcy, czcimy cię jak Boga”. Po upadku
dynastii Burbonów w 1830 roku zakaz pisania o Napoleonie został zniesiony, a cesarz
stał się ulubionym tematem historyków, powieściopisarzy i poetów. Dumas, Balzac i inni
wykorzystywali literacki potencjał eposu napoleońskiego, tworząc idylliczne wizje
szczęśliwszych czasów. Świadomie lub nie, rozpowszechniali też przekonanie
o nieśmiertelności cesarza. W poemacie Il n’est pas mort! (On nie umarł!) Béranger
błagał Boga, by zwrócił go Francji. Zakończenie wiersza brzmi: „Mój Boże, bez niego
nie mogę w Ciebie wierzyć”[5]. Wiara w zmartwychwstanie cesarza była przekazywana
na wiele wysublimowanych sposobów, znajdywała odbicie wizualne w popularnych
rycinach i została jednoznacznie wyartykułowana na zamówionym u rzeźbiarza François
Rude’a pomniku, który stanął w burgundzkim miasteczku Fixin. Przedstawiał on
martwego orła na skale, na której Napoleon, nadal z zamkniętymi oczami, wychodzi ze
swego całunu i budzi się do życia.
W latach czterdziestych istniał już literacko-filozoficzny przemysł, nastawiony na
próby zgłębienia istoty geniuszu Napoleona i jego znaczenia dla świata. Mistyczny
filozof Hoene-Wroński w dziele Le Secret politique de Napoléon (Tajemnica polityczna
Napoleona) i jego drugiej części Le faux napoléonisme (Fałszywy napoleonizm) starał
się odkryć elementy wynoszące cesarza ponad innych wielkich ludzi, którzy przeszli do
historii. Napoleon był według niego boskim wysłannikiem, który stworzył pierwszy
prawdziwy naród, inspirując Francuzów. Był człowiekiem opatrznościowym, wiodącym
ludzkość ku jej moralnym celom.
Bardziej interesującym orędownikiem kultu cesarza był Ludwik Napoleon Bonaparte.
Śmierć syna Napoleona, księcia Reichstadtu, w 1832 roku otworzyła drogę jego bardziej
ambitnemu kuzynowi, który z determinacją dążył do zrobienia kariery politycznej,
opierając się na dziedzictwie stryja. „Cesarz powinien być postrzegany jako mesjasz
nowych idei” – twierdził w dziele L’idée napoléonienne (Idea napoleońska), napisanym
na londyńskiej emigracji w 1840 roku. „Wielcy ludzie to mają wspólnego z istotami
boskimi, że nigdy całkowicie nie umierają – konstatował, porównując swego stryja
z Mojżeszem, Mahometem, Juliuszem Cezarem i Karolem Wielkim. – Ich duch żyje
dłużej niż oni, a idea napoleońska wywiodła się z grobowca na Świętej Helenie, tak jak
nauki Ewangelii wywiodły się triumfalnie z Męki Pańskiej na Kalwarii”[6]. Tego rodzaju
poglądy trafiały na podatny grunt, wciąż bowiem było wielu takich, którzy tęsknili za
transcendentalnym bohaterem, zdolnym zbawić świat.
Choć owe religie zdawały się przez jakiś czas spychać na dalszy plan kult narodu,
zjawisko to okazało się jednak przejściowe. Wiara w la Grande Nation pozostała
niezłomna. Miała głębszą i bardziej uniwersalną siłę przekonywania niż pseudonaukowe
mrzonki i mogła w sobie pomieścić kult Napoleona. Powróciła do życia pod auspicjami
nowego pokolenia teologów, z których pierwszym, bardzo stosownie, był ksiądz, abbé
de Lamennais.
Początkowo skupiał on swe wysiłki na próbach odzyskania Francji dla wiary
katolickiej, ale zdał sobie sprawę, że podjęta przez Kościół w 1815 roku polityka
kontynuacji nie odrodzi duchowo społeczeństwa, zdezorientowanego przez sofistykę
oświecenia i zdewastowanego przez rewolucję. Jego Essai sur l’indifférence (Esej
o obojętności), opublikowany w 1823 roku, wywołał sensację w całej Europie. Uwalniał
on katolicyzm od jego związanego z ancien régime’em kontekstu, odrzucając zarówno
racjonalistyczne argumenty filozofów, jak i niezłomną wiarę w dosłownie rozumiane
objawione dogmaty. Uważał człowieka za narzędzie Boga i opierał swe podejście do
chrześcijaństwa na Jego obecności w każdym człowieku. Utrzymywał, że do rewolucji
mogło dojść z woli Boga, który chciał ukarać ludzi i poddać ich próbie, z czego wyciągał
wniosek, że lud, będący głównym aktorem tych wydarzeń, był wybranym przez Boga
narzędziem. Ludzie osiągali więc w jego wywodach rangę świętości i mieli zająć miejsce
Kościoła.
W 1831 roku Lamennais poznał Mickiewicza i natychmiast znalazł z nim wspólny
język. Kiedy przeczytał Księgi narodu polskiego, uznał je za najpiękniejszą ze znanych
sobie książek i porównał je do Ewangelii. Obudziły w nim uczucia, które zainspirowały
go do napisania wydanych w 1834 roku Paroles d’un croyant (Słowa wierzącego)[7]. To
niezwykłe dzieło, przedstawiające apokaliptyczną wizję zdegenerowanego świata
jęczącego w duchowej wersji niewoli babilońskiej, obiecywało globalne zbawienie, które
miało się dokonać za sprawą samej ludzkości. Podobno zecerzy pracujący przy jego
druku płakali ze wzruszenia. Wywarło ono olbrzymi wpływ na masową wyobraźnię,
porównywalny – zdaniem angielskiego radykała Williama Jamesa Lintona – tylko do
Common Sense Paine’a[8]. Naraziło też autora na potępienie przez papieża i stało się
przyczyną jego odejścia od Kościoła rzymskiego.
„Sprawa ludu jest świętą sprawą, sprawą Boga” – pisał Lamennais, przerzucając swe
uwielbienie na ludzi, tworzących struktury narodowe[9]. Owe narody były emanacjami
Boga i podobnie jak Chrystus miały wypełnić misję odkupicielską. „To jest Lud-
Męczennik – pisał w eseju o Polsce. – Na nim spełnia się święta tajemnica. Był on na
niejaki czas wydany w moc Złemu, aby zahartowawszy się w cierpieniu, jak rozpalone
żelazo w wodzie, został pogromczym mieczem na złego ducha Ludzkości (...). Niech
będzie na wieki błogosławiony Lud, który zniósłszy z wytrwałością cierpienia za
wszystkie ludy, uznany został godnym walczyć i zwyciężyć we wspólnej wszystkim
sprawie”[10].
Ale synowie la Grande Nation nie mieli zamiaru przekazywać pochodni odkupienia
w ręce innych narodów. 29 stycznia 1832 roku wydawana przez zwolenników Saint-
Simona gazeta „Le Globe” ogłosiła, że tylko Francja ma prawo do powszechnego
szacunku. „Francja piła z rewolucyjnego kielicha, opróżniła go jednym haustem; Francja
była ukrzyżowana – twierdził autor tekstu. – Francja stała się Chrystusem narodów”.
Znany socjalista Pierre Leroux, redaktor „Le Globe”, postrzegał Francję jako „naród-
religię” ze względu na jej uniwersalną misję[11].
Lamennais sformułował kanon związków między ludźmi, patrie a innymi narodami.
„Ojczyzna jest wspólną matką, jednością, w której obrębie odizolowane jednostki
przenikają się wzajemnie i zostają ze sobą splecione – pisał. – Jest ona świętym
imieniem, które wyraża dobrowolną fuzję wszystkich interesów w jeden interes,
wszystkich żyć w jedno trwałe i wieczne życie”. Fundamentem tej patrie musi być nie
prawo, lecz miłość, gdyż poświęcenie i przywiązanie mogą się wywodzić tylko
z miłości. Miłość do patrie musi wyprzedzać miłość do rodziny, ale miłość do całej
ludzkości jest ważniejsza niż miłość do patrie[12]. Tą uniwersalną ojczyzną była Francja.
Teraz trzeba ją było wyrwać z paraliżu, w jaki popadła, i zapewnić jej pozycję, dzięki
której będzie czymś więcej niż kult, będzie religią całej ludzkości. Naczelnym kapłanem
tej religii był historyk Jules Michelet.
Była to era wielkiego i stale rosnącego znaczenia historyków, których awansowano do
roli obserwatorów epoki, ludzi piszących res gestae narodu. „Ciebie właśnie będę prosił
o pomoc, mój szlachetny kraju – napisał Michelet w swoim dzienniku 6 sierpnia
1831 roku. – Musisz zająć miejsce Boga, który od nas ucieka, abyś mógł wypełnić
niezmierzoną otchłań, jaką zostawiło wygasłe chrześcijaństwo”[13]. Michelet, zbrojny
w niewzruszoną wiarę we Francję, przystąpił do budowy opartej na niej religii. Czytał
Herdera i przetłumaczył Naukę nową Giambattisty Vica, nie jest więc niczym
zaskakującym, że zinterpretował od nowa całą historię pod kątem duchowej ewolucji
francuskiego narodu. Uznał, że Francja z biegiem wieków stopniowo stawała się
„moralnym bytem”, a w końcu „otworzyła się wspaniała tajemnica – wielka dusza
Francji”[14].
Za jedną z kluczowych postaci tego procesu uznał Joannę d’Arc, która jego zdaniem
była inspirowana nie przez Boga, lecz przez miłość do Francji. Autor zmaga się
z chrześcijańską metaforyką, którą odrzuca, choć równocześnie wykorzystuje do swoich
celów, ale i tak Joanna d’Arc wyłaniająca się z jego pism to ktoś w rodzaju
średniowiecznej francuskiej Marii Dziewicy wydającej na świat naród-odkupiciela,
a zarazem samodzielny mesjasz. Temat ten podjął Lamartine, który również docenił
potrzebę tchnięcia nowego ducha w życie polityczne. Jego książka o Joannie d’Arc jest
hagiograficzną baśnią, dryfującą od historii do sfery zjawisk nadprzyrodzonych, od
religii do polityki, mieszającą pojęcia i utożsamiającą całe dobro z miłością do kraju,
a całe zło z politycznym odrzuceniem tego dobra. Kryta strzechą chata, w której przyszła
na świat ta dziewczyna, stała się francuską stajenką betlejemską. „Siła jej uczuć
narodowych jest jej największym objawieniem – zapewnia Lamartine. – Triumf, jaki
odniosła, świadczy o dynamice jej cnoty. Jej misja była po prostu eksplozją patriotycznej
wiary, która zdominowała jej życie. Żyła i umarła dla tej wiary, a wstęp do raju
zapewniły jej dwa ogniste symbole: płomień jej entuzjazmu i płomienie stosu, na którym
została spalona. Była aniołem, kobietą, ludem, dziewicą, żołnierzem, męczennicą, a stała
się godłem na sztandarze wojsk, wizerunkiem Francji uczłowieczonej przez piękno,
ocalonej za pomocą miecza. Przeżyła męczeństwo i zbliżyła się do boskości dzięki
świętej wierze w patrie”[15].
Dla większości francuskich intelektualistów z lat trzydziestych i czterdziestych
XIX wieku rewolucja nie była ukoronowaniem oświecenia, lecz boskim objawieniem.
Niektórzy widzieli w niej świt nowej wiary, inni zaś coś w rodzaju drugiej reformacji.
Edgar Quinet sugerował, że była dopełnieniem starej wiary. „Chrześcijaństwo
pozostawało zamknięte w grobowcach aż do czasu Rewolucji – napisał w 1845 roku. –
Możemy powiedzieć, że potem zmartwychwstało, przybrało określony kształt i po raz
pierwszy stało się namacalnie obecne dla niewierzących, instytucji i obowiązującego
prawa”[16]. Michelet posunął się jeszcze dalej. Postrzegał rewolucję jako powtórne
przyjście Mesjasza, jako narodziny nowego Boga, „Boga 1789”, czyli Francji.
Przyrównywał królewski kort tenisowy w Wersalu, miejsce słynnej przysięgi, do
Betlejem i przedstawiał go jako kolebkę nowej wiary.
W 1838 roku Michelet otrzymał katedrę historii i moralności na Collège de France
i uznał, że musi na niej odegrać rolę najwyższego kapłana narodowej wiary.
W 1840 roku jego kolegą na tej uczelni został Mickiewicz, który miał odkrywać
tajemnice cywilizacji słowiańskiej, a w 1842 roku Quinet, koncentrujący swe wykłady na
zagadnieniach dotyczących południowej Europy. Zaczęli wspólnie głosić prawdy, które
miały więcej wspólnego z ich duchowymi przekonaniami niż z literaturą czy historią.
W 1846 roku Michelet rozpoczął cykl wykładów poświęcony narodowości. Oparty był
on na przekonaniu, że ani monarchia, ani Kościół (jako wróg narodowego
indywidualizmu) nie mogą reprezentować narodu, który wywodzi się tylko od ludu.
Swoje przemyślenia na ten temat historyk zawarł w dziele, którego tytuł, Le peuple
(Lud), jest mylący. „Lud” zastąpił szlachetnego dzikusa jako przedmiot
sentymentalizmu, społecznego poczucia winy oraz licznych mrzonek i autoprojekcji. Ale
nie wynikała z tego autentyczna chęć udzielenia mu konkretnej pomocy. Michelet
postrzegał lud jako mistyczne ciało, które odrzuciwszy króla i papieża, może w końcu
upowszechniać prawdziwą ewangelię ludzkości.
„Rzym jest nie gdzie indziej, lecz tutaj” – pisał, tłumacząc, że Rzym był przywódcą
prymitywnego świata, że średniowieczna monarchia rządziła erą niepewności i że
Francja musi być „papieżem” epoki światła. Francja wypełniła misję Rzymu
i chrześcijaństwa. Podczas gdy Chrystus mógł jedynie obiecywać szczęście w innym
świecie, Francja przyniosła istniejącemu światu braterstwo i równość. „W dniu,
w którym Francja przypomni sobie, że była i musi być zbawieniem gatunku ludzkiego,
kiedy zbierze wokół siebie swe dzieci i nauczy je Francji jako wiary i religii, w tym dniu
stanie się znowu żywa i twarda jak sama ziemia” – oznajmiał Michelet.
Każde dziecko powinno być wychowywane w taki sposób, by czciło Boga we
wszechświecie i Boga w patrie, ojczyźnie. „Przede wszystkim Patrie jako dogmat
i zasada. Potem Patrie jako legenda: nasze dwa odkupienia, przez świętą dziewicę
z Orleanu i przez Rewolucję, przez rozmach roku 1792, cuda nowego sztandaru, naszych
młodych generałów, podziwianych i opłakiwanych przez nieprzyjaciół, czystość
Marceau, wspaniałomyślność Hoche, chwałę Arcole i Austerlitz, Cezara i Drugiego
Cezara, w którego osobie nasi najwięksi królowie rodzą się na nowo jeszcze więksi (...).
Ponad to nawet chwała naszych suwerennych zgromadzeń, pokojowy i prawdziwie
humanistyczny duch 1789 roku, kiedy Francja oferowała wszystkim z tak dobrą wolą
wolność i pokój (...). W końcu, ponad wszystko inne, jako najważniejsza lekcja,
olbrzymia zdolność do oddania sprawie, do samopoświęceń, okazywana przez naszych
ojców, i to, jak często Francja oddawała swe życie dla dobra świata (...). Dziecko, niech
to będzie twoja najważniejsza ewangelia”[17].
Wielka zaleta tej ewangelii polegała według Micheleta na tym, że choć przedstawiał
on chłopów jako wcielenie ponadczasowego ducha ludu i Francji, nowa wiara była
otwarta dla wszystkich. Nawet arystokrata mógł zostać członkiem Kościoła Francji, jeśli
tylko szczerze wierzył i odpokutował za swe wcześniejsze przekonania. Ale ten Kościół,
podobnie jak każdy inny, potrzebował swoich diabłów, elementów, przeciwko którym
mógłby się jednoczyć. Michelet i jego koledzy byli w takim samym stopniu dziećmi
epoki romantyzmu, jak dziećmi wieków chrześcijaństwa. Ich dzieła są przesycone
nienawiścią do handlu, do wszystkich zajęć, które nie są wyłącznie produktywne, do
pieniędzy i narzucanej przez nie logiki oraz ich demoralizującego wpływu. To na wpół
sentymentalne, na wpół religijne dziedzictwo przypadło w udziale również socjalizmowi,
w którym się nieustannie objawia. Innym dziedzictwem tych wpływów był współczesny
francuski antysemityzm, oparty na przekonaniu, że Żyd jest agentem materializmu
i demoralizuje Dzieci Francji. Jeśli idzie o Anglię – to wcielenie mentalności
sklepikarzy, ten bezwstydnie odnoszący sukcesy i rzekomo materialistyczny naród –
Michelet uważał ją za Antychrysta lub, jak to ujął, „Anty-Francję”.
Przekonanie, że Francja jest najważniejsza, było dogmatem wiary. Michelet silnie
podkreślał zasadę różnorodności narodów i ich współzależności, kierując się wizją
Mazziniego, który snuł rozważania o rodzinie, złożonej z różnych osób, wzajemnie się
uzupełniających. „Wszystkie narody świata chorują, kiedy jeden z nich przeżywa okres
upadku” – pisał. Ale z tego nie wynikała w naturalny sposób zasada równości. Francja
miała być odtąd „sternikiem okrętu świata”[18]. „Tylko Francja ma prawo przedstawiać
się jako wzór – stwierdzał przy innej okazji – bo żaden inny naród nie łączył skuteczniej
interesów własnych z interesem ludzkości”. Wiktor Hugo nie wątpił w to, pisząc
Legendę wieków. Gloryfikuje w niej „Francję, apogeum narodów”, tłumacząc, że
zrodziła ona rewolucję, która z kolei dała życie ludowi[19].
Taka wizja świata nie zawsze była zgodna z kanonami innych narodowych Kościołów.
Większość Polaków zaakceptowała pod wpływem Mickiewicza prymat Francji
i pogodziła z nim swą własną mesjanistyczną misję. Heine uważał, że Francuzi walczą za
wszystkich „nawet wtedy, kiedy do walki popycha ich próżność, egoizm lub
szaleństwo”[20]. Mazzini jednak powoli stawał się obsesyjnym wielbicielem własnego
narodu, tak że z czasem pokusił się o własną skalę ocen. „To Włosi są narodem, na
którym opierają się wszystkie nadzieje religii, a także społeczne i powszechne nadzieje
świata. Włosi są narodem wybranym, narodem modelowym, narodem inicjatorów,
Izraelem współczesnej epoki” – pisał z Lozanny w 1846 roku[21]. Ale tego rodzaju
religijna rywalizacja była niczym w porównaniu z reakcją, jaką francuskie pretensje do
przywództwa wywoływały w narodowej wrażliwości Niemców.
„Nadejdzie dzień – pocieszał swych rodaków jeden mówców zabierających głos na
festiwalu w Hambach – w którym subtelna Germania stanie na brązowym piedestale
wolności i sprawiedliwości, trzymając w jednym ręku pochodnię oświecenia, wysyłającą
snop światła cywilizacji do najdalszych zakątków ziemi, a w drugiej wagę. Ludzie będą
ją błagać, by rozstrzygała ich spory; ci sami ludzie, którzy teraz pokazują nam, że rację
ma siła, i kopią nas ciężkim butem niechętnej pogardy”[22]. Ci Niemcy czuli się tak samo
uciskani jak Polacy czy Włosi. Ale ponieważ nie byli w istocie uciskani przez żadne inne
mocarstwo ani naród, musieli winić za swe niezadowolenie jakąś obcą siłę, która budziła
w nich poczucie niedoskonałości. Tą obcą siłą mogła być tylko Francja; pod spokojną
powierzchnią tliły się dawne, osiemnastowieczne kompleksy i antypatie epoki
napoleońskiej.
W 1840 roku francuski rząd Thiersa, upokorzony i wyizolowany przez zwroty polityki
zagranicznej, usiłował ocalić resztki godności za pomocą gadaniny o „naturalnych
granicach Francji” i duchu 1792 roku, wspierając tę retorykę wszechobecnym
odśpiewywaniem Marsylianki. Wywołało to w całych Niemczech wybuch histerii.
Wygłaszano wojownicze oświadczenia i wymachiwano szablami. Nikolaus Becker
napisał Rheinlied (Pieśń Renu), wysuwającą roszczenia do „niemieckiego Renu”, a Max
Schneckenburger poparł go w tych staraniach patriotyczną pieśnią Die Wacht am Rhein
(Straż na Renie). Wzywano do zjednoczenia kraju w godzinie potrzeby i wyrażano się
w sposób bardzo nieprzychylny o Francuzach oraz ich manierach.
Do grona osób, które usiłowały uspokoić nastroje, dołączył Lamartine. Napisał
pacyfistyczny poemat, nazywając w nim Ren Nilem Zachodu, z którego powinny pić
wszystkie narody, a on miał zmyć wszystkie „wyzwania i ambicje”. Ale skuteczność
tego przesłania podważył jego kolega po piórze Musset, tworząc obraźliwie lekceważący
wiersz, w którym wyśmiał Rheinlied Beckera i stwierdził, że Niemcy mogą śpiewać, ile
chcą, ale nigdy nie zatrą śladów pozostawionych przez kopyta francuskiej kawalerii,
ociekające krwią pokonanych Teutonów. Wrzawa w końcu ucichła, ale wzajemne
stosunki uległy pogorszeniu.
W 1842 roku Ryszard Wagner, wracając do kraju z Paryża, przeżył coś w rodzaju
iluminacji. „Po raz pierwszy ujrzałem Ren – napisał. – Moje oczy wypełniły się łzami
i przysiągłem, że choć jestem tylko biednym artystą, będę przez całe życie służył mojej
niemieckiej ojczyźnie”[23]. Do tej pory podzielał poglądy swego rodaka Heinego, który
nie znosił zacofania i prowincjonalizmu Niemiec. Heine również wyśmiewał napuszone
strofy Beckera sławiące czystość Renu, przypominając mu, ile razy oddawali do niego
mocz zwycięscy francuscy żołnierze. W długim poemacie Niemcy. Baśń zimowa,
napisanym po podróży do Niemiec w 1843 roku, Heine błagał Hammonię, bóstwo
opiekuńcze Hamburga, by ujawniła mu przyszłość kraju. Spełniając tę prośbę,
podprowadziła go do stojącego w rogu pokoju krzesła (chodzi o ówczesne WC) i uniosła
jego siedzenie:

Com tam zobaczył, pod przysięgą


Nie zdradzę tego głosem,
Zaledwie mówić mi wypadnie,
Com – zgrozo! – poczuł nosem[24].
Quinet, który był germanofilem, wrócił do Francji w 1837 roku. „Niemcy, obudzeni
przez swoich poetów, stali się ostatnio obiektem samouwielbienia, które doprowadzi do
ich destrukcji” – pisał[25]. Niemieccy intelektualiści, którzy pragnęli uczynić swych
rodaków narodem, potraktowali Volk jako fundament głoszonej przez siebie ideologii
zjednoczenia, odrzucając te wizje przyszłej ojczyzny, które były oparte na geografii i na
idei państwa. Tym samym stali się politycznymi introwertykami, przejawiającymi
rosnącą niechęć wobec wpływów zewnętrznych. „Cudzoziemskie pomysły” traktowali
jako realne zagrożenie, a te, które przenikały z Paryża w tekstach takich ludzi, jak
przebywający na emigracji Heine, były pod koniec lat trzydziestych nazywane
żydowskimi wymysłami. Już w 1816 roku Jakob Friedrich Fries opublikował książkę
Über die Gefährdung des Wohlstandes und Charakters der Deutschen durch die Juden
(O zagrożeniu, jakie stwarzają Żydzi dla dobrobytu i charakteru Niemców).
Było to coś, czego mesjanistycznym nacjonalizmom Polaków i Włochów udało się
uniknąć, coś, co stawiało pod znakiem zapytania możliwość zbudowania
międzynarodowej solidarności. „W Niemczech dojdzie do dramatu, w porównaniu
z którym rewolucja francuska będzie się wydawała nieszkodliwą idyllą – pisał Heine pod
wpływem złych przeczuć. – Chrześcijaństwo stępiło być może na jakiś czas bojowy
zapał Teutonów, ale go nie wykorzeniło. Teraz kiedy ten zmuszający do powściągliwości
talizman, krzyż, spróchniał, dawne szaleństwa wybuchną na nowo”[26].
Do takiego poglądu bynajmniej nie upoważniało autora postępowanie niemieckich
emigrantów, osiadłych w Paryżu i Londynie. W 1836 roku liczna grupa paryskich
Niemców stworzyła Bund der Gerechten, Związek Sprawiedliwych. Choć ich celem było
uwolnienie Niemiec od różnych form ucisku, na jakie były narażone, postrzegali swoje
przedsięwzięcie jako element działań podejmowanych wspólnie z innymi narodami, jako
część szerszej akcji zmierzającej do wyzwolenia wszystkich ludzi. I chętnie przystawali
na prymat Francji. „Tylko Francja reprezentuje w Europie czystą i nienaruszalną zasadę
ludzkiej wolności – pisał niemiecki reformator polityczny Arnold Ruge w 1844 roku. –
Ten naród wypełnia misję kosmopolityzmu”[27].
Niemcy miały jednak wielki, choć nie zawsze bezpośredni wpływ na bieg wydarzeń.
Zainspirowały swoim przykładem i swoją postawą szereg narodowych ruchów we
wschodniej Europie, które były tak niezwykłe i tak podatne na defensywną histerię jak
ich własne poczynania.

Herder w swoich Pomysłach do filozofii dziejów rodzaju ludzkiego wykorzystał mit


szlachetnego dzikusa w wymiarze lokalnym. W zbieranej przez siebie niestrudzenie
muzyce i poezji Słowian wykrył wrodzony geniusz i transcendentną moralność. Skłoniło
go to do wysnucia przypuszczenia, że pozornie bezwolnym i prymitywnym ludom
słowiańskim wschodniej Europy przeznaczona jest chwalebna przyszłość i że
w następnym stuleciu staną się one duchowymi przywódcami kontynentu.
Istniał jednak pewien problem. Jedynym narodem słowiańskim, który z reguły mówił
i pisał we własnym języku, byli Polacy. W innych przypadkach wykształcone elity
posługiwały się łaciną, niemczyzną lub językiem francuskim, a ludzie niewykształceni
w ogóle nie opanowali ani sztuki czytania, ani sztuki pisania. Ich jedynym kulturalnym
dziedzictwem był balast plemiennych tradycji, przekazywany ustnie z pokolenia na
pokolenie. Pieśni i wiersze, które tak zachwyciły Herdera, były niemal zupełnie nieznane
i niezrozumiałe w środowisku ludzi wykształconych.
Różne kultury regionalne stały się przedmiotem zainteresowań oświecenia, a moda na
Osjana była już naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy. Pod wpływem ducha epoki
stworzono w 1775 roku na Uniwersytecie Wiedeńskim katedrę języka czeskiego. Tego
rodzaju oświeceniowe poczynania obudziły w środowisku czeskiej szlachty i inteligencji
nowy typ narodowej świadomości. Ale świadomość ta przybrała formę niechęci, gdy
cesarz Józef II obszedł się z nimi tak samo jak z Węgrami, czyli odmówił włożenia
korony króla Czech i zabronił używania języka czeskiego w szkołach, stwierdzając
z naciskiem, że językiem cesarstwa jest język niemiecki. W 1792 roku nieco osłodzono
tę gorzką pigułkę, tworząc w Pradze katedrę języka czeskiego i literatury czeskiej.
Wykształcone warstwy czeskiego społeczeństwa nie miały wszakże pojęcia ani
o jednym, ani o drugim, a pierwszy profesor wygłosił inauguracyjny wykład,
poświęcony przydatności, ważności i pięknu języka czeskiego, po niemiecku.
W Pradze otwarto Teatr Patriotyczny, który miał wystawiać sztuki w języku
narodowym, ale został on po dwóch latach zamknięty. W latach osiemdziesiątych
i dziewięćdziesiątych XVIII wieku powstało wiele stowarzyszeń deklarujących chęć
wskrzeszania dawnej chwały narodu. Publikowano stare annały i rękopisy, odnalezione
w zakurzonych schowkach. Praskie Towarzystwo Naukowe wysłało pewnego profesora
do Szwecji, by przestudiował rękopisy zagrabione podczas wojny trzydziestoletniej,
a innego do Moskwy, gdzie miał badać ważne teksty i porównywać dawne wiersze. Ale
wszystkie te antykwaryczne poszukiwania nie skłoniły bywalców salonów do
rozmawiania po czesku, a młodych mężczyzn i kobiet do pisania w tym języku
miłosnych listów[28].
Zaczęło się to zmieniać w latach dwudziestych XIX wieku pod wpływem Niemców
właśnie. Podczas studiów na uniwersytecie w Jenie Ján Kollár skosztował – według
własnych słów – „gorzkiego i bolesnego owocu z drzewa narodowości”[29]. Słowa,
którymi się posłużył, nie były niestosowne, gdyż jednym z jego nauczycieli był Fries,
który uważał, że Żydzi zagrażają niemieckiej kulturze. Wspomnienia związane
z burszenszaftami i z euforią, jaką przeżył podczas wiecu w Wartburgu, towarzyszyły
Kollárowi jeszcze długo po jego powrocie do Pragi w 1819 roku. Nie opuszczały go też
myśli o historycznym upadku jego rodzinnego kraju. „Widzę ją we łzach – tę ziemię,
która była niegdyś kolebką mojego narodu, a dziś jest jego grobem” – pisał. Poezja
Kollára jest osobliwą mieszaniną patriotyzmu i sentymentalizmu, a w całym jego
dorobku nie ma ani jednej deklaracji miłości, która nie byłaby skierowana pod adresem
ojczyzny. Jego najbardziej znane dzieło, wydany w 1824 roku cykl sonetów Córa Sławy,
jest hejnałem wzywającym Czechów do narodowego przebudzenia i wyzwolenia się
spod wpływu Niemiec[30].
Przyznawał, że Słowianie są trochę zapóźnieni, ale ich wielki dzień nadejdzie
w następnym stuleciu, kiedy „przerwą krępujące ich tamy jak potężna powódź, a ich
język, niesłusznie uważany przez Niemców za mowę niewolników, będzie rozbrzmiewał
w pałacach, a nawet w ustach ich rywali. Nauki będą przepływać słowiańskimi kanałami,
a nasze stroje, maniery i pieśni będą modne nad Sekwaną i nad Łabą”. Zgadzał się
z Herderem, że Słowianie mają wielkie zasługi dla „humanitaryzmu” i duchową
wyższość, która w naturalny sposób predestynowała ich do odegrania roli mesjasza[31].
Poeci i intelektualiści poparli jego „świętą wojnę”, czyli proces odbudowywania
czeskiej kultury. Uważali się za członków „Kościoła” i postrzegali drugą i trzecią dekadę
stulecia jako okres „zmartwychwstania”. „O Panie, pozwól pogrzebanemu żywcem
narodowi urodzić się po raz drugi!” – błagał jeden z nich[32]. Pavel Jozef Šafárik, poeta,
który również studiował w Niemczech i oglądał festiwal w Wartburgu, odegrał kluczową
rolę w archeologicznej kampanii, mającej wzbudzić w Czechach poczucie narodowej
dumy i uwolnić ich od kompleksu niemieckiej hegemonii. W tej batalii chodziło o coś
znacznie ważniejszego niż poetyckie wynurzenia – o odtworzenie czeskiej historii.
Proces ten rozpoczęła w latach dwudziestych XIX wieku działalność znanego
czeskiego historyka. „Moje życie i moja dusza, każdy moment mojego życia będą
poświęcone ojczyźnie i narodowi” – napisał w swoim dzienniku František Palacký
i dotrzymał słowa. W swych pracach naukowych udowodnił, że piętnastowieczny
heretyk Jan Hus był kluczowym przedstawicielem myśli europejskiej. Zaprezentował
osiągnięcia Czechów w taki sposób, że ich kraj mógł zostać uznany za
piętnastowiecznego inicjatora postępowych i liberalnych idei, a tym samym za
prekursora oświecenia i europejskiego postępu. W tym kontekście rola, jaką odgrywały
Niemcy w kulturze europejskiej, wydawała się tak nieistotna, że serce każdego czeskiego
patrioty musiało nabrzmiewać szczerą radością[33]. Nabrzmiało jeszcze bardziej, kiedy
Czesi odkryli swojego Macphersona.
Mistyfikacje były integralną częścią działalności wszystkich bez mała rzeczników
narodowego odrodzenia. Kollár wplatał własne utwory do antologii starych pieśni
ludowych, a František Ladislav Čelakovský wymyślił dawną narodową poetkę
i oczarował czytelników wierszami tej „czeskiej Safony”. Ale poeta Václav Hanka
poszedł o krok dalej. Podczas studiów w Wiedniu, zainspirowany niemieckim
romantyzmem, pisywał niewyróżniające się niczym wiersze liryczne. Po powrocie do
Pragi poznał Palackiego i był zachwycony jego entuzjazmem dla narodowej przeszłości.
Otrzymawszy posadę archiwisty muzeum czeskiego, zajął się lekturą starych rękopisów.
Początkowo kolacjonował fragmenty archaicznej czeskiej poezji i łączył je w spójną
całość, co oczywiście wymagało pewnej dozy wyobraźni oraz umiejętności posługiwania
się nożyczkami i klejem. Nabrawszy rozpędu, posunął się do ewidentnego fałszerstwa.
W 1818 roku ogłosił odnalezienie pochodzącego rzekomo z IX wieku dzieła epickiego,
któremu nadał tytuł Sąd Libuszy. Podobnie jak wiersze Osjana zostało ono
przetłumaczone na tuzin języków i wzbudziło powszechny podziw. Czescy patrioci
czytali je wielokrotnie, uczyli się na pamięć jego obszernych fragmentów i recytowali je
przy każdej okazji.
Kollár i Šafárik byli Słowakami, ale ulegli dominującym wpływom Czech. Następne
pokolenie nie dawało się tak łatwo zepchnąć na drugi plan. W 1836 roku słowaccy
studenci zorganizowali wiec w ruinach zamku Devín, w którym mieszkał niegdyś słynny
władca Moraw, książę Świętopełk. Słowaccy patrioci już wcześniej zaczęli
wygrzebywać własne zabytki przeszłości i studiować swój język. Doszli do wniosku, że
Tatry są prawdziwą kolebką Słowiańszczyzny i że język, którym mówią, jest najbardziej
autentycznym językiem słowiańskim. Pod koniec lat trzydziestych Czesi i Słowacy
toczyli w tej i w innych sprawach zacięte spory. Ale choć ich kłótnie stawały się czasem
agresywne, nie były niebezpieczne dla ładu publicznego, gdyż zainteresowany nimi
odsetek społeczności był mikroskopijny. Bardziej niepokojąca wydawała się –
odczuwana przez niektórych czeskich nacjonalistów – potrzeba stworzenia szerszej
i głębszej słowiańskiej bazy, co pozwoliłoby stawić czoło rzekomemu niemieckiemu
zagrożeniu. „Rozproszeni Słowianie, bądźmy zjednoczoną całością, a nie tylko
fragmentami – błagał Kollár. – Bądźmy wszystkim lub niczym”[34].
Tego rodzaju apele znajdywały oddźwięk w mniejszych słowiańskich narodach.
W 1842 roku Šafárik opublikował książkę, w której zamieścił mapę wszystkich
terytoriów zamieszkiwanych przez różne narody słowiańskie oraz dane dotyczące liczby
ludności. „Kiedy kupiłem egzemplarz tej mapy, miejscowi patrioci, a nawet ludzie
niebędący patriotami, wyrywali mi ją z rąk – pisał Stanko Vraz z Zagrzebia. – Wszyscy
byli zdumieni, że narody słowiańskie zajmują tak wielkie obszary. Ta mapa przysporzyła
więcej patriotów, niż mogłaby to zrobić cała literatura”[35].
Zaczynały się budzić Bałkany. Chorwaci wykorzystali napoleońską okupację ich ziem
i wydali własną gramatykę oraz trochę utworów literackich, a poeta Valentin Vodnik
napisał szereg ód sławiących chwalebne czyny przodków. Kiedy zainteresowanie tym
regionem wykazały tak różniące się od siebie mocarstwa, jak Anglia, Francja i Rosja,
jego mieszkańcy zaczęli inaczej postrzegać swoje miejsce w świecie. Na początku lat
trzydziestych dziennikarz Ljudevit Gaj zapoczątkował na Ilirii (obecnie teren Chorwacji,
Bośni i Hercegowiny) ruch, który miał doprowadzić do zjednoczenia południowych
Słowian.
Serbska rewolta z roku 1804 była niegroźnym protestem uciskanych mieszkańców
przeciwko grabieżom, jakich dopuszczali się stacjonujący w Belgradzie janczarzy. Ale
walki, do których doszło, i późniejsze tureckie kroki odwetowe stworzyły własny epos.
Kiedy w 1826 roku zapanował pokój, zgodny z warunkami konwencji akermańskiej,
która uczyniła z Rosji protektora autonomii Serbii w obrębie imperium otomańskiego,
potwierdzona została oficjalnie koncepcja narodu serbskiego i jego przynależności do
wspólnoty słowiańskiej. Poeta Vuk Karadžić, który nazywał Serbów największym
narodem na planecie, podbudował ich rodzącą się dumę narodową, opisując liczącą
pięćdziesiąt wieków kulturę i twierdząc, że Jezus Chrystus i jego apostołowie byli
Serbami[36].
Tego rodzaju roszczenia nie były bynajmniej jakimś ewenementem. Podobnie
misjonarski nacjonalizm rozkwitał na Ukrainie. Zaczęło go krzewić założone
w 1823 roku przez braci Borysowów Stowarzyszenie Zjednoczonych Słowian, w którego
łonie dekabryści współpracowali z polskim Towarzystwem Patriotycznym. Piotr
Borysow napisał katechizm, w którym domagał się zjednoczenia wszystkich Słowian,
podzielonych dotąd tylko przez ignorancję. Na godle stowarzyszenia widniały ośmiobok,
symbolizujący osiem słowiańskich narodów (Rosjan, Polaków, Słowaków, Czechów,
Serbochorwatów, Bułgarów, Łużyczan i Słoweńców) oraz cztery kotwice, reprezentujące
cztery słowiańskie morza (Czarne, Białe, Dalmatyńskie i Arktyczne). Każdy członek
musiał przysiąc, że dla sprawy słowiańskiej jedności przezwycięży tysiąc śmierci
i pokona tysiąc przeszkód.
Sprawa ukraińska została później podjęta przez Bractwo Cyryla i Metodego, którego
nazwa pochodziła od imion świętych, krzewiących chrześcijaństwo na ziemiach Słowian.
Bractwo zostało założone w Kijowie około 1840 roku przez Wasyla Biłozierskiego
i Mykołę Kostomarowa. Jego najsławniejszym członkiem był poeta Taras Szewczenko.
Urodzony w 1814 roku na południe od Kijowa, w rodzinie chłopów pańszczyźnianych,
był służącym swego dziedzica i pojechał z nim do Petersburga, gdzie zdołał się wykupić
przy pomocy przyjaciół, którzy dostrzegli jego talent. Publikując pierwsze utwory,
wywołał drwiny Rosjan, którzy lekceważyli język ukraiński i twierdzili, że jest on tylko
gwarą. W jego wierszach, opiewających przeważnie bohaterską przeszłość Kozaków,
było dużo pijaństwa, tańców, śpiewów, bójek, zabójstw, grabieży i gwałtów oraz
płaczliwych wyrzekań na okrucieństwo losu. Szewczenko ulegał czasem rodzajowi
samokrytycznej ksenofobii i zarzucał Ukraińcom, że są „zbyt rosyjscy” lub „zbyt
polscy”. Ubolewał z powodu bratobójczych konfliktów między Polakami a Kozakami
i marzył o pojawieniu się herosa, który zjednoczyłby Słowian przeciwko cudzoziemcom.
Prawdziwe cele Bractwa sformułował jednak Kostomarow, a jego sposób myślenia był
wyraźnie inspirowany twórczością Mickiewicza, historycznymi dziełami Lelewela
i przykładem polskich komun pokutnych w Portsea i na wyspie Jersey.
Dzieło Kostomarowa, czyli Księgi bytu ukraińskiego ludu, nawiązywało do noszącej
podobny tytuł pracy Mickiewicza. Autor konstatował w nim, że Słowianie otrzymali
chrześcijaństwo jako święte przeznaczenie, ale nie zdołali spełnić oczekiwań Boga co do
życia na ziemi. Nie zrobili tego ani Rosjanie, ani Polacy, natomiast Ukraina, choć
cierpiąca męki i zniszczona, nadal była nieskażona i nieugięta. Ukraina doprowadziła do
braterstwa ludzi, nadając mu formę kozackiego modelu życia, i broniła chrześcijaństwa
przed niewiernym Turkiem. Za to właśnie, zdaniem Kostomarowa, została ukrzyżowana
przez siostrzane narody słowiańskie. „Ukraina leży w grobie, ale nie umarła – pisał. –
A jej głos, wzywający Słowian do wolności i braterstwa, rozbrzmiewa w całym
słowiańskim świecie”. Kiedy zostanie w końcu usłyszany, Słowiańszczyzna
zatriumfuje[37].
W Odezwie do Rosjan i Polaków Bractwo wzywało oba narody do odrzucenia
hierarchicznych struktur społecznych i powrotu do słowiańskiej prostoty. „Rosyjscy
i Polscy Bracia! Woła do was Ukraina, wasza biedna siostra, którą podzieliliście
i zniszczyliście, a która nie pamięta zła, współczuje wam w waszych nieszczęściach i jest
gotowa przelewać krew za waszą wolność”[38]. Kijów, siedziba Bractwa, był niegdyś
stolicą starej Rusi, a członkowie Bractwa widzieli w nim przyszłą stolicę Stanów
Zjednoczonych Słowiańszczyzny, wzorowanych na USA. „Nie mogliśmy dokładnie
narysować mapy, na której miała powstać ta federacja państw, więc zostawiliśmy jej
ostateczny kształt historii” – napisał Kostomarow[39]. Historia nadal nad nim pracuje.
Uniwersalistyczny duch pansłowiańskich marzeń rozbrzmiewał głośno w wielu
miejscach. Mickiewicz rozpoczął swój pierwszy wykład w Collège de France od cytatu
z czeskiego poety Šafárika. „Wszystkie narody powiedziały, co miały do powiedzenia –
oznajmił. – Teraz nadeszła kolej na nas, Słowian”[40]. Ta głęboko herderowska wizja
narodów, występujących kolejno na światowej scenie, była tu połączona
z fundamentalnym przekonaniem, że żaden naród słowiański nie może – ani nie
powinien – osiągnąć niczego bez innych. Polscy emigranci demonstrowali to poczucie
solidarności, zawsze obchodząc rocznicę powstania dekabrystów. Podczas jednej
z takich uroczystości głównym mówcą był Haitańczyk, dr Linstant. Zdumiało go to, że
Polacy wspominają rosyjskich męczenników. „Co się stało z narodowymi granicami
i niesnaskami, gdzie jest pamięć o dawnych krzywdach i morderstwach, zabijających
jedność ludzkiej rodziny? – pytał. – Widzimy ludzi zjednoczonych przez miłość, przez
miłość do wspólnej sprawy, przez szacunek dla świętych męczenników, będących
symbolami tej sprawy. Ich groby stają się ołtarzem, wokół którego zebrali się
przedstawiciele całej ludzkości, by przyjąć Świętą Komunię Wolności”[41]. Rosyjscy
emigranci odwzajemniali te gesty, uczestnicząc w polskich obchodach rocznic powstania
listopadowego, ale byli w niezręcznej sytuacji. Rosja była jedynym słowiańskim
państwem nierządzonym przez obce mocarstwo, a więc wydawała się najbardziej
predestynowana do tego, by przewodzić siostrzanym narodom i stać się ich
wyzwolicielką. Tymczasem uciskała słowiańskich sąsiadów i rozumiała swą przywódczą
rolę zupełnie inaczej.
Dekabryści nie demonstrowali wielkiej solidarności z innymi narodami, ale ich
duchowi potomkowie wykazywali większą wrażliwość. Grupy studentów Uniwersytetu
Moskiewskiego radośnie reagowały w lipcu 1830 roku na wieści nadchodzące z Paryża,
a smutkiem napawały ich te, które nadchodziły z Warszawy we wrześniu 1831 roku.
Studenci nosili berety à la Carl Sand i dyskutowali o wyzwoleniu poprzez duchowe
udoskonalenie. Większość z nich została jednak aresztowana podczas represji 1834 roku
i wysłana do więzień albo na wewnętrzne wygnanie. Poza tym reprezentowali oni tylko
nieliczącą się mniejszość społeczeństwa.
Większość Rosjan reagowała na kulturalne i ekonomiczne wyzwania Zachodu
z ksenofobiczną defensywnością. Puszkin stwierdził pod koniec lat dwudziestych, że
ludzie mówią o powrocie do korzeni, nie tylko literackich. Zamiast zaakceptować rolę
zapóźnionych współmieszkańców europejskiej cywilizacji, woleli zająć wyjątkową
i pełną wyższości pozycję poza jej granicami. Rosjanie, podobnie jak wcześniej Niemcy,
ukrywali swe poczucie niższości, pretendując do roli Urvolk, najbardziej autentycznego
narodu, najbliższego duchowo korzeniom gatunku ludzkiego. Wymyślili dla swego kraju
własne Volkstum, czyli narodnost', kompendium konserwatywnych nonsensów
i religijnych uniesień, wywodzących się rzekomo z duszy wyjątkowo „świętej” Rusi.
W 1832 roku minister edukacji, hrabia Sergiej Uwarow, przedłożył carowi Mikołajowi
I raport, w którym uznał narodnost' za „ostatnią kotwicę naszego ocalenia
i najbezpieczniejszą gwarancję siły i wielkości naszej ojczyzny”[42]. Car podzielił jego
zdanie, więc wprowadzono narodnost' do szkół i na uniwersytety za pośrednictwem
takich przedmiotów, jak historia, literatura, geografia i filozofia. Ten archaiczny,
opresyjny obraz własnego kraju był wszechobecny i naznaczał nawet najbardziej odległą
od polityki literaturę piętnem szowinizmu. Nie powinno więc dziwić, że sto lat później,
pod rządami Stalina, objawił się ponownie jako narzędzie zwalczania „pozbawionego
korzeni kosmopolityzmu” w sztuce.
Fundamentem narodnosti była wiara w wyidealizowaną rosyjską przeszłość, stan
niebiańskiej szczęśliwości. Na tym zbudował swą karierę Konstantin Siergiejewicz
Aksakow, pisarz, który według jednego z jego współczesnych „nosił tak ludowy strój, że
spotykani na ulicy chłopi brali go za Persa”[43]. Według jego teorii państwa Zachodu
zostały założone przez tyranów, podczas gdy w Rosji władza pochodziła od ludu.
„Dlatego u podstaw zachodniego państwa leżą przemoc, niewolnictwo i nienawiść –
pisał. – U podstaw rosyjskiego państwa leżą dobra wola, wolność i pokój”[44]. W tych
warunkach Piotr Jakowlewicz Czaadajew popełnił coś więcej niż gruby nietakt,
przypuszczając – w swym Liście opublikowanym w 1836 roku – otwarty atak na
wszystko, co symbolizowało państwo rosyjskie. Stwierdził w nim, że Rosja nie wniosła
do cywilizacji nic oprócz autokracji oraz niewolnictwa chłopów i ostro zaatakował
„idiotyczne rozważania, dotyczące rzekomej doskonałości [Rosji]”[45]. Pisząc te słowa,
popełnił śmiertelny grzech: zakwestionował „nowe szaty cesarza”. Został uznany za
obłąkanego i zamknięty w miejscu odosobnienia. Jak ujął to poeta Tiutczew, Rosji nie
wolno było oceniać ani kochać, można było tylko w nią wierzyć.
Wiarę tę mogło podtrzymywać jedynie stałe przywoływanie rzekomych zagrożeń. Od
początku lat czterdziestych XIX wieku słowianofile propagowali dwie bliźniacze
doktryny. Jedna z nich mówiła o wielkim zachodnim spisku, którego celem było
zmiażdżyć Rosję, a druga o okropnej zachodniej „chorobie” grożącej podkopaniem jej
duchowego zdrowia. Ta paranoiczna wizja wymagała działania, a odzew na nią
zachwycił imperialną władzę. Historyk Michaił Pogodin dowodził, że gdyby Słowianie
zjednoczyli się pod jednymi rządami, mogliby podbić świat, Tiutczew zaś marzył o Rosji
„od Nilu do Newy, od Łaby do Chin, od Wołgi do Eufratu, od Gangesu do Dunaju”[46].
Czesi i Serbowie wydawali się ulegli, ale Polacy zdradliwie opierali się tej idei. Dla
Tiutczewa nie było dziełem przypadku, że Polacy cieszyli się sympatią liberalnego
Zachodu, który patrzył na Rosję z góry: „Tylko nasz Judasz jest zaszczycony ich
pocałunkiem”[47].

Gdyby słowiańskie morze zaczęło się rozlewać od Newy do Nilu, jedynym narodem,
który zostałby doszczętnie zmieciony przez fale, byliby Węgrzy. Ich kraj pozostał w tyle
za resztą Europy pod względem rozwoju gospodarczego, a stare madziarskie cnoty, które
pozwoliły im przetrwać kaprysy fortuny na przestrzeni minionych stuleci, były w obliczu
nowych realiów bezwartościowe. Ich obawy znajdowały odbicie w literaturze tego czasu,
która usiłowała wzmocnić węgierskie poczucie tożsamości narodowej.
Poeta Ferenc Kölcsey napisał w tym duchu długi wiersz pod tytułem Hymn,
przedstawiający biblijną wizję przeszłości kraju i wyliczający z niemal masochistycznym
zapałem kolejne najazdy tatarskie oraz inne katastrofy. Kolega Kölcseya, Mihály
Vörösmarty, autor poematu Ucieczka Zalana (1825), stworzył narodowy epos, coś
w rodzaju Pieśni o Rolandzie lub Pieśni o Nibelungach. A stary jakobiński poeta Ferenc
Kazinczy, który pozostawał pod wpływem Herdera i przyjął jego koncepcję geniuszu
języka, rozpoczął proces reformowania i oczyszczania rdzennej mowy. Ta zaczęła
stopniowo funkcjonować w obrębie kultury i szkolnictwa, by w końcu stać się językiem
urzędowym. W miarę swego rozwoju inspirował coraz liczniejszych pisarzy, oni zaś
tworzyli mitologię oraz metaforykę, które miały przeobrazić mglistą miłość do
tradycyjnych wartości w nowoczesny węgierski patriotyzm.
Bardziej praktyczne ramy rozwoju narodowej tożsamości stworzyli arystokraci, wśród
których na szczególne wyróżnienie zasługuje wyjątkowy człowiek, hrabia István
Széchenyi. Urodzony w 1791 roku, odbył zaszczytną służbę w armii austriackiej,
walczył w 1813 roku pod Lipskiem i był obecny na kongresie wiedeńskim. Dzięki temu,
a także licznym podróżom, zdobył rozległe doświadczenie. Pisał swój dziennik po
niemiecku, przechodząc od czasu do czasu na angielski lub francuski i demonstrując
ducha kosmopolityzmu, który wkrótce miał wyjść z mody. Kiedy w trakcie swych
podróży odwiedził Anglię, wzbudziła ona w nim tak wielki podziw, że postanowił
przeszczepić na grunt swego kraju angielską mieszaninę liberalizmu i postępu
ekonomicznego. W 1825 przeznaczył roczne dochody ze swych majątków na założenie
Węgierskiej Akademii Nauk, dopingując do podobnej hojności innych arystokratów.
Zakładał kluby dyskusyjne, hodowle jedwabników, walcownie, stocznie, linie żeglugowe
i podejmował niezliczone przedsięwzięcia, których punktem kulminacyjnym była
budowa pierwszego stałego mostu na Dunaju, łączącego Budę z Pesztem.
Széchenyi reprezentował klasę, która zawsze chciała rządzić Węgrami przy
minimalnej ingerencji Wiednia i której interesy nigdy nie obejmowały rozszerzenia praw
politycznych na niższe warstwy społeczeństwa. W przeszłości bywało to dla Wiednia
korzystne. Gdy tylko żądania Węgrów nabierały konfrontacyjnego charakteru, Wiedeń
podnosił kwestię chłopską, co skutecznie uciszało szlachtę. Ale taki układ nie mógł
trwać wiecznie. Metternicha zmęczyły ciągłe roszczenia Węgrów i ich polityczna
chwiejność. Parlament, który zebrał się w 1832 roku w Preszburgu (obecnie Bratysława)
i obradował przez cztery kolejne lata, został zdominowany przez radykalnych patriotów,
takich jak poeta Kölcsey i baron Miklós Wesselényi, a szczególnie przez człowieka,
który uczestniczył w jego posiedzeniach, choć nie był posłem – Lajosa Kossutha.
Ten urodzony w 1802 roku syn bezrolnego szlachcica wybrał za przykładem ojca
zawód prawnika. W 1824 roku usiłował wstąpić do służby państwowej, ale musiał się
zadowolić drugorzędną posadą na prowincji, gdzie zabijał nudę, biorąc do ręki pióro.
Dokonał adaptacji kilku francuskich i niemieckich sztuk teatralnych i pisał traktaty
o rewolucji francuskiej. Pozostawał pod wpływem niemieckich historyków, akceptując
ich filozoficzny i pragmatyczny sposób traktowania historii. W 1830 roku wszedł
w świat lokalnej polityki, objawiając zdolności przywódcze i organizacyjne. Ale nie
zdobył popularności i z tego głównie powodu został wysłany w 1832 roku do
parlamentu. Szlachta, która nie mogła uczestniczyć w obradach, miała prawo przysłać
obserwatora, a Komitat Zemplén wydelegował Kossutha. Obserwator nie mógł zabierać
głosu ani głosować, ale te ograniczenia nie powstrzymały bynajmniej ambitnego
młodego prawnika.
Kossuth zaczął relacjonować obrady parlamentu w listach, które były przepisywane
i szeroko rozpowszechniane. Ponieważ nie tylko selekcjonował informacje, lecz
w dodatku opatrywał je własnym komentarzem, rychło stał się człowiekiem
wpływowym. Osiągnięcia parlamentu nie były imponujące: zmniejszył nieco ciężary
spoczywające na barkach chłopów, ograniczył nieznacznie przywileje szlachty i nadał
językowi węgierskiemu status oficjalnego języka w sądach. Ale Kossuth wyolbrzymił
jego znaczenie, wplatając podteksty patriotyczne. Kiedy w lutym 1835 roku parlament
został rozwiązany za brak dyscypliny obrad, nadał swemu ostatniemu artykułowi
wstępnemu formę manifestu. „Nasza dłoń drży, gdy chwytamy za pióro, by zdać
sprawozdanie z dzisiejszej sesji – pisał. – Serce wypełnia nam odwaga i gniew,
a w naszym obecnym nastroju szabla pasowałaby bardziej do naszej zaciśniętej pięści niż
drżące pióro”. Dał do zrozumienia, że jeśli Austriacy pragną próby sił, będą mieli wojnę.
„Ale z naszego gardła wyrywa się jeden okrzyk, który rozbrzmiewa donośnie, gdy tylko
usiłujemy wydać jakikolwiek inny dźwięk: «Węgry, obudźcie się!»”[48].
Wykorzystywał każdą okazję, stwarzaną przez represje ze strony Austrii, by
doprowadzić do konfrontacji. Kiedy znany poeta László Lovassy został aresztowany
i oskarżony o szerzenie szkodliwych opinii oraz ukrywanie w 1831 roku polskich
powstańców, Kossuth zaczął go bronić, nadając procesowi wielki rozgłos. Gdy
Lovassy’ego skazano na dziesięć lat więzienia w twierdzy Spielberg, Kossuth ogłosił go
pierwszym męczennikiem sprawy węgierskiej.
W 1837 roku Kossuth został aresztowany – wraz z baronem Wesselényim oraz innymi
osobami – i oskarżony o zdradę. Skazany na czteroletni pobyt w zamku w Budzie,
wykorzystał czas odbywania kary na naukę angielskiego. Po zwolnieniu założył nową
gazetę, „Pesti Hírlap”, która stała się trybuną jego patriotycznych poglądów. Z tego
powodu zaatakował go Széchenyi, publikując książkę, w której ostrzegł, że te poglądy
doprowadzą do podziałów społecznych, a nawet do otwartych konfliktów. Miał trochę
racji. Monarchia węgierska była domem wielu narodowości. Kossuth jako chłopiec
mówił do ojca po węgiersku, do matki po niemiecku, a do służby i znajomych z ulicy po
słowacku. Etniczni Węgrzy, których było około pięciu i pół miliona, stanowili
czterdzieści procent populacji, a intensywna „madziaryzacja” musiała budzić protesty
niewęgierskich mniejszości, czyli Rumunów, Słowaków, Serbów i Chorwatów. Kossuth
nie chciał przyznać, że te mniejszości mają prawo do odrębnej tożsamości narodowej, ale
czynił wyjątek dla Chorwatów, których darzył pewną sympatią. Jego zdaniem inni
powinni przejść proces asymilacji i stać się Węgrami[49].
W 1844 roku, po pięćdziesięciu latach starań, węgierski stał się wreszcie oficjalnym
językiem wszystkich dziedzin życia na obszarze całego królestwa. W tym samym roku
zlikwidowany został dziennik „Pesti Hírlap”, więc Kossuth, podobnie jak przed nim
Széchenyi, skupił swą uwagę na sprawie modernizacji i rozwoju kraju. Miał na ten temat
mniejszą wiedzę i mniej rozległe doświadczenie niż Széchenyi, ale zdołał nadać
industrializacji kraju tak atrakcyjne i patriotyczne oblicze, że pozyskał dla swych
nacjonalistycznych poglądów część jego zwolenników.
Propagował te poglądy za pomocą wszystkich dostępnych środków, odkurzając stare
tradycje i wynajdując nowe. W 1839 roku grupa węgierskich arystokratów zaprosiła na
Węgry Franciszka Liszta, proponując mu zagranie cyklu recitali. Kompozytor, choć
urodził się w tym kraju, opuścił go jako jedenastoletni chłopiec, by kontynuować swą
olśniewającą karierę wirtuoza fortepianu. Nigdy nie wrócił do ojczyzny i nie znał ani
słowa po węgiersku. Ale nie miało to większego znaczenia. Przekroczył granicę
w konwoju powozów wypełnionych arystokratami i owacyjnie witany, minął Preszburg,
a potem triumfalnie wjechał do Pesztu. Jego recitale zamieniły się w patriotyczne
demonstracje, a on sam przemawiał z balkonów do tłumów rozhisteryzowanych
studentów. Wymyślono mu fałszywą genealogię, w związku z czym wydał fortunę na
wystawny węgierski strój szlachecki. Grupa arystokratów zwróciła się do cesarza
z prośbą o przyznanie artyście tytułu i ofiarowała mu wspaniałą, wysadzaną klejnotami
szablę, czyniąc z niego orędownika sprawy narodowej. Wciąż jednak chodziło tu o ową
sprawę wąsko rozumianą i pozbawioną rozwojowej dynamiki, gdyż brakowało jej
uniwersalistycznej wiary, która tak bardzo umacniała patriotyczną postawę Włochów
i Polaków.

Niewiele kwestii narażało Metternicha na tyle bezsennych nocy co zjawisko, które


nazwał polonizmem. Wymyślając ten termin, miał oczywiście na myśli Polaków, ale
obejmował nim całą zgangrenowaną międzynarodówkę bardów i wojowników,
zagrażających jego paneuropejskiemu, monarchicznemu ładowi i obiecujących
powszechne zbawienie przez apoteozę narodów. W odróżnieniu od egocentrycznych
narodowych ideologii wielu nacji centralnej Europy, które można było trzymać
w szachu, prowadząc politykę divide et impera, „polonizm” był niezniszczalny, gdyż
miał perypatetyczną naturę i uniwersalną siłę oddziaływania.
Zjawisko to nie miało nic wspólnego z wielką dziewiętnastowieczną pasją budowania
narodowego dziedzictwa. Było to stulecie odrodzenia stylów (nie tylko gotyku), stulecie
kolekcjonowania, wykopalisk i wynalazków. Profesorowie czuli się w obowiązku
zaopatrywać swe kraje we wszelkiego rodzaju historyczne i kulturowe referencje,
zapominając przy tym często o wymogach naukowej etyki i solidności. Artyści oddawali
swe talenty sprawie gloryfikacji narodowej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości,
z zapałem często podważającym artystyczną wartość ich dzieł. Ci, którzy nie poświęcali
siebie i swojej sztuki sprawie narodowej, byli za to potępiani. Rodacy Chopina,
wywodzący się z różnych obozów, krytykowali go za to, że nie napisał wielkiej
narodowej opery. Największe dzieło czeskiego romantyzmu, Maj Karela Hynka Máchy,
spotkało się z chłodnym przyjęciem, gdyż uznano je za nie dość patriotyczne.
Państwa nienaruszone przez rewolucyjne i napoleońskie kataklizmy oraz niezagrożone
przez istnienie potężnych sąsiadów z reguły podchodziły do tej sprawy z mniejszym
zapałem i podnieceniem, ale tendencja do poszukiwania korzeni miała charakter
powszechny. Warto zauważyć, że prawie żaden z pisarzy i artystów tej epoki,
z chlubnym wyjątkiem Wiktora Hugo, nie rozwodził się nad cierpieniami biednych
i upośledzonych ekonomicznie grup industrialnego społeczeństwa, chyba że chciał
żerować na sentymentalizmie odbiorców. Ale apele nieszczęśliwych narodów mogły
liczyć na wielkoduszny odzew.
Zjawisko to obejmowało również Skandynawię. Założony w 1811 roku Götiska
förbundet, czyli Związek Gotycki, wydobył z zapomnienia moralną supremację dawnych
Skandynawów, natomiast Carl Jonas Love Almqvist z Uppsali marzył o narodowej
utopii. Romantyczni patrioci często przywoływali i wykorzystywali nordycką mitologię,
a Adam Oehlenschläger pisywał nordyckie eposy. Duński historyk Laurids Engelstoft,
zainspirowany podróżami po rewolucyjnej Francji, usiłował odrodzić swój naród,
tworząc obywatelskie katechizmy. Nie ma dowodów na to, że wszystkie te działania
zmieniły czyjeś poglądy lub obudziły w kimś namiętności, ale zostały one na krótki czas
wzniecone, gdy na duńską mitologię przypuścili atak Szwajcarzy. Kraj Wilhelma Tella,
który kultywował swe legendy i importował prawdziwe lub wyimaginowane rytuały,
takie jak Festspiele i turnieje łuczników, nie mógł nie zareagować na publikację
broszury, której autor dowodził (zapewne słusznie), że legenda o Tellu wywodziła się
z Danii. Została ona surowo potępiona i uroczyście spalona w kantonie Uri.
Włosi usiłowali przez wiele dziesięcioleci zagarnąć dla siebie kulturalne dziedzictwo
Etrusków, ale Angelo Mazzoldi okazał się tu najbardziej pomysłowy, wysuwając
w 1840 roku twierdzenie, że Italia była pozostałością starożytnej Atlantydy, która
zatonęła w morzu gdzieś między Rzymem a Sardynią. Za pomocą podobnego
szalbierstwa Vincenzo Gioberti przypisał narodowi włoskiemu całą kulturę helleńską.
Wymyślaniem podobnych teorii i zawłaszczaniem cudzego dorobku zajmowali się też
Brytyjczycy, którzy rozbudowali sztucznie swe narodowe dziedzictwo i bezwstydnie je
gloryfikowali. Szkoci czytali swego Scotta i swego Burnsa, nosili tartany i wychwalali
haggis. W Walii odkryto na nowo walczącego przeciw angielskiemu królowi Owaina
Glyndwra, którego skrzętnie ustawiono na piedestale narodowego bohaterstwa.
Budowano też kamienne kręgi, szukając druidycznych korzeni. Przywrócono zwyczaj
kremacji zwłok, a lady Llanover zebrała zachowane na prowincji niemodne angielskie
części garderoby i skomponowała z nich strój narodowy.
Włosi, jako że czuli się bardziej zagrożeni, usilniej zabiegali o entuzjastyczną reakcję
mas niż Walijczycy czy Duńczycy. Artyści, tacy jak Francesco Hayez, malowali obrazy
przedstawiające historyczne wydarzenia w alegorycznym lub symbolicznym świetle,
delikatnie zaszczepiając w narodowej świadomości obraz niewinnej, dziewiczej Italii,
molestowanej przez cudzoziemskich barbarzyńców lub degeneratów. Poeci i pisarze, jak
choćby Alessandro Manzoni, promowali podobne wizje i liczyli na takie same reakcje.
Kompozytorzy, tacy jak Verdi, grali na emocjach, wykorzystując w operach tematy
historyczne. Wystawiając w 1838 roku Nabucco, Verdi wprowadził do utworu
przejmującą partię chóralną Va pensiero – lament nad utraconą ojczyzną, a w I Lombardi
umieścił pieśń O Signore, dal tetto natio, którą śpiewają zebrani w Mediolanie
uczestnicy krucjaty w oczekiwaniu na świętą wojnę w słusznej sprawie.
Ta właśnie tęsknota za świętą, odkupicielską wojną odróżniała religijny patriotyzm
romantyków od mrzonek łowców dziedzictwa, była bowiem napędzana przez pragnienie
zbawienia. I choć czerpała inspirację z narodu, wynikająca z niej wizja zbawienia miała
charakter uniwersalny. Choć z patologicznym uporem trwała przy koncepcji narodu
traktowanego jako ludzki organizm, ten gatunek patriotyzmu był coraz bardziej odległy
od wszystkiego, co trąciło politycznym nacjonalizmem. Zaczynał on przypominać
międzynarodowy ruch ludzi wywłaszczonych emocjonalnie i – podobnie jak w latach
dziewięćdziesiątych XVIII wieku – związał swe nadzieje z Francją.
Nawet pod wyzutymi z poetyckości rządami Ludwika Filipa Paryż był blisko
związany z entuzjastycznymi zrywami współczesnej ludzkości, a pielgrzymi,
reprezentujący różne narody, wkraczali w jego mury z szacunkiem, jaki odczuwali ludzie
wjeżdżający do Jerozolimy czy Rzymu. Najbardziej zagorzałym obrońcą wizerunku
Francji jako la Grande Nation, czy też – jak ją niekiedy nazywał – arcynarodu, był
Mickiewicz. Twierdził, że Francja posiada więcej „świętego ognia” niż jakikolwiek inny
naród i dlatego właśnie ona jest powołana do tego, by wprowadzić „nowy wiek”.
Ale lansowana przez Mickiewicza teoria coraz bardziej oddalała się od samej Francji,
a jej klarowność mąciły od dawna deklarowana przez poetę wiara w nadejście
„człowieka przeznaczenia” i jego trwająca przez całe życie fascynacja postacią
Napoleona. Mniej więcej w tym czasie, pod wpływem pewnego szarlatana, Andrzeja
Towiańskiego, Mickiewicz wzbudził w sobie przekonanie, że misja odkupienia
ludzkości, początkowo powierzona przez Boga Żydom, została w wyniku symbiozy obu
narodów przerzucona na Polaków, a tym samym na Słowian. W miarę jak odchodził od
przyjętych w ówczesnym świecie koncepcji ojczyzny, jego mesjanizm nabierał coraz
bardziej internacjonalnego charakteru. Dla niego – tak jak dla jego braci w poezji,
Juliusza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego – Polska nie była już tylko miejscem, ani
nawet narodem. Poniekąd to właśnie miał na myśli Metternich, tworząc pojęcie
„polonizmu”.
Wykłady Mickiewicza w Collège de France, których drugi cykl został
zainaugurowany w grudniu 1841 roku, zaczęły się szybko przekształcać w społeczno-
polityczne i artystyczne happeningi. Jako seanse typu performance były niezrównane:
poeta wygłaszał niemal niezrozumiałe improwizacje do urzeczonych słuchaczy
i omdlewających kobiet. Prezentował literaturę słowiańską w kategoriach duchowych,
opiewając jedno bóstwo, złożone z Boga, Napoleona, Słowian, Żydów i francuskiego
narodu. „Nasze poczynania są religijno-polityczne – pisał do kolegi po piórze,
prezentując mu założenia «kościoła», który stworzył wspólnie z Towiańskim – a nasz ton
jest Chrystusowo-Napoleoński”[50].
Mickiewicz zaczął postrzegać naród bardziej jako narzędzie ocalenia, jako środek
wiodący do celu. Posługując się słowem „wybrany”, twierdził, że istnieją „izraelskie”
narody, dzięki którym ludzkość może zostać odkupiona: Żydzi, Francuzi i Słowianie.
Mówił swym rodakom, że muszą się nauczyć miłości do Rosji. Latem 1842 roku spędził
dwa dni na polu bitwy pod Waterloo, błagając ducha cesarza, aby go wzmocnił,
a w rocznicę zburzenia Świątyni Jerozolimskiej zorganizował czuwanie w paryskiej
synagodze. W swym wykładzie z 21 maja 1844 roku, zatytułowanym Ecce Homo
naszego wieku, Mickiewicz rzucił wyzwanie geniuszowi Francji, żądając, by się ujawnił
i przewodził narodom[51].
XVII. NA PROGU RAJU

P ierwszego stycznia 1848 roku król Ludwik Filip powiedział pewnemu


zagranicznemu dyplomacie, że „dwie rzeczy są od teraz we Francji niemożliwe:
rewolucja i wojna”[1]. I w pewnym sensie – choć nieco wbrew jego intencjom – miał
rację. Wielka rewolucja, która miała skonsumować osiągnięcia 1789 roku, sama się
odwołała, a wielka wojna o wyzwolenie narodów nigdy nie została ogłoszona. Rok 1848,
oglądający kolejne rewolucje, był w istocie świadkiem śmierci ideałów 1789 roku.
Zostały one zatopione przez fale dwóch nowych sił: darwinowskiego nacjonalizmu,
opartego na prawach najsilniejszego, i materialistycznego socjalizmu, który miał
z czasem zniewolić połowę świata. Rzekoma solidarność monarchów, oparta na Świętym
Przymierzu z 1815 roku, rozpadła się, ustępując miejsca bezwstydnej rywalizacji między
koronowanymi głowami, ale to samo stało się z solidarnością ludów, co otwarło drogę
dla o wiele brutalniejszej rywalizacji narodów.
A przecież miało być zupełnie inaczej. „Tym razem nie chodziło o zapewnienie
triumfu jednej ze stron; ludzkość chciała znaleźć naukę społeczną, filozofię, mógłbym
niemal powiedzieć religię, którą potrafiliby zgłębić i praktykować wszyscy ludzie” –
pisał Alexis de Tocqueville[2]. Kilka miesięcy wcześniej, w Mâcon, Lamartine wzywał
publicznie do „rewolucji pogardy” wymierzonej przeciwko całemu istniejącemu
porządkowi politycznemu i społecznemu[3]. W pierwszych dniach 1848 roku Louis
Antoine Garnier-Pagès ogłosił, że „godzina wolności i niepodległości wybije dla
wszystkich ludów Europy, nawet dla ludów Rosji, dla których w Bożej Księdze też jest
wyznaczony dzień zbawienia”, i zapowiedział, że nie będzie już wojen ani podziałów na
słabych i silnych[4]. Był to czas owocowania wszystkich spisków i marzeń istniejących
od 1815 roku. „To tu, na ziemi, a nie w urojonym niebie spełni się życie ducha” –
deklarował były ksiądz Ernest Renan[5].
Można by zacytować o wiele więcej takich deklaracji przekonań, ale wszystkie
pochodziły od ludzi, którzy należeli do ograniczonej liczebnie warstwy społecznej,
niereprezentującej całego społeczeństwa – pogarda nie jest wszakże emocją odczuwaną
przez głodujących robotników, lecz przez urażonych idealistów. To samo dotyczy
wszystkich kierowanych pod adresem reżimu oskarżeń o brak smaku i duchowej głębi.
Biedni i uciskani z pewnością chcieli widzieć zstępujące na ziemię Królestwo
Niebieskie, ale postrzegali je w kategoriach krótszego dnia pracy i taniej żywności.
Obrońcy status quo obawiali się, że układ z 1815 roku jest nieodwracalnie przegniły,
i rozpaczali z powodu nieuchronnego wstrząsu w wylewnej retoryce, jakiej używa się do
opisywania epidemii, trzęsień ziemi, powodzi, przerwanych tam i mrocznych otchłani.
Ale lata czterdzieste były dekadą stosunkowo spokojną, bez wielkich rozruchów
o podłożu społecznym, bez masowych protestów robotników. Jeśli do nich dochodziło,
miały charakter nieporównanie łagodniejszy niż ciągłe niepokoje lat trzydziestych. Lata
1845–1847 są czasem depresji gospodarczej i niedoborów żywności, ale w drugiej
połowie 1847 roku sytuacja uległa nagłej poprawie. Bo wprawdzie robotnicy i wieśniacy
wciąż głodowali, ale to nie oni wywołali rewolucję 1848 roku. Nie stali też na jej czele
rewolucyjni przywódcy, radykałowie, poeci i marzyciele, którzy od piętnastu lat nie
mówili o niczym innym. Tylko Włosi i Polacy aktywnie planowali zakrojone na szerszą
skalę ruchy wolnościowe, ale pod koniec 1847 roku ich nadzieje wydawały się oderwane
od rzeczywistości.
W połowie lat czterdziestych nastąpiło odrodzenie aktywności Towarzystwa
Demokratycznego Polskiego, któremu przewodzili tym razem nie emigranci, lecz
energiczni działacze zamieszkali na terenie wszystkich zaborów. Dwa główne ośrodki tej
aktywności mieściły się w okupowanym przez Prusy Poznaniu i Wolnym Mieście
Krakowie, ściśle powiązanym z zajmowaną przez Austriaków Galicją. Te właśnie dwa
miasta miały być miejscami wybuchu ogólnokrajowego powstania, które nie tyle
zaplanował, ile wymyślił nieugięty, choć niezbyt zrównoważony, samozwańczy
kandydat na jego przywódcę – Ludwik Mierosławski.
Był to przystojny młody człowiek o jasnych włosach i bohaterskiej postawie. Ten
urodzony w 1814 roku syn napoleońskiego oficera i Francuzki brał jako chłopiec udział
w powstaniu listopadowym i od tej pory marzył o dowodzeniu armiami. Czekając na
okazję do realizacji tych planów, działał w Towarzystwie Demokratycznym, które
nazywał czasem walecznym kościołem, a czasem zakonem krucjaty. Mówił podniosłym
tonem o dalekosiężnych planach, które nie mogą się nie powieść, i zarażał ludzi swoją
energią. Czuł się stworzony do zbrojnej walki przeciwko uciskowi i był przekonany, że
zbyt długi pokój deprawuje naród. Wierzył też, że do tego, by młode pokolenie
nadmiernie nie zmiękło, konieczna jest „operacja w formie powstania”[6].
W 1845 roku Mierosławski porozumiał się z dwudziestotrzyletnim Edwardem
Dembowskim i wspólnie z nim ułożył projekt powstania, które chcieli wywołać
równocześnie w Poznańskiem i Galicji. Po odebraniu ich Prusom i Austrii, miały one
stać się przyczółkami umożliwiającymi wyparcie Rosjan z pozostałych obszarów Polski.
Na czele rządu tymczasowego obaj spiskowcy chcieli postawić poznaniaka, Karola
Libelta, a powstanie miało wybuchnąć wieczorem 21 lutego 1846 roku. Zaapelowali do
Mazziniego o wywołanie we Włoszech zamieszek, które miały odwrócić uwagę
Austriaków, i przewidywali, że oddział złożony z Polaków i Francuzów wkroczy w tym
samym celu przez Szwajcarię do Italii. Inicjatywa spaliła na panewce, gdy Libelt,
Mierosławski i inni poznańscy przywódcy spisku zostali wyłapani przez pruską policję.
Kiedy wiadomość o tym dotarła do innych konspiratorów, jedni chcieli odwołać
powstanie, a inni opowiadali się za jego przyspieszeniem. Doszło w rezultacie do kilku
przedwczesnych lokalnych wybuchów. 18 lutego austriackie wojska wkroczyły do
Krakowa i zaczęły aresztować spiskowców na terenie całej Galicji. Krakowscy
konspiratorzy podjęli mimo to decyzję o wszczęciu powstania i wydali manifest
zapowiadający szeroko zakrojone reformy społeczne. „Wołają do nas wolne narody
całego świata, byśmy nie zaprzepaścili podstaw bytu narodowego... woła do nas sam
Bóg, który zażąda kiedyś od nas rachunku– brzmiało ich przesłanie. – Jest nas
dwadzieścia milionów. Podnieśmy się za jednym razem i jak jeden mąż, a żadna potęga
świata naszej mocy nie zwycięży. Nastanie dla nas wolność, jakiej na świecie jeszcze
nigdy nie było”[7].
Dnia 27 lutego 1846 roku Dembowski, w chłopskim stroju i z krucyfiksem w ręku,
poprowadził procesję po podkrakowskich wsiach, wzywając włościan do powstania.
Przedsięwzięcie nie wzbudziło większego entuzjazmu. W drodze powrotnej do Krakowa
procesja została zatrzymana przez wojsko austriackie, wspierane przez uzbrojonych
w kosy chłopów, których zachęcano do zwalczania „znieprawionych rewolucjonistów”
i nieprzyjaciół „dobrego cesarza”. Dembowski został śmiertelnie pobity. Wkrótce potem
Austria anektowała Wolne Miasto Kraków. Zdumiewające jest to, że Karol Marks
nazwał ten żałosny niewypał pierwszą demokratyczną rewolucją w najnowszej historii.
Nowym elementem w tej narodowowyzwoleńczej rozgrywce była perfidna,
intrygancka polityka Austrii, której urzędnicy obiecywali pieniądze za żywych lub
zabitych „buntowników”, a także rozpuszczali pogłoski, że polska szlachta wezwała na
pomoc francuskie wojska kolonialne, więc w Karpatach zaroi się wkrótce od
czarnoskórych żołnierzy, mordujących i pożerających chłopów. Doprowadziło to do
masakry ponad dwóch tysięcy przedstawicieli drobnej szlachty, studentów i innych
podejrzanych. Zabijali ich chłopi pragnący zademonstrować swoją lojalność wobec
cesarza. Przebieg wydarzeń był straszliwym wstrząsem dla polskich patriotów. Chłopi
apatycznie zareagowali na wszystkie ich apele, ale z entuzjazmem poparli „swojego
cesarza”. Ochłodziło to zapał licznych zwolenników walki o wolność. A widmo chłopów
napadających na dwory prześladowało również szlachetnie urodzonych spiskowców
w innych częściach habsburskiego imperium, takich jak Węgry i Włochy, gdzie ostatnie
wydarzenia bynajmniej nie zachęcały do patriotycznej działalności.
W czerwcu 1846 roku wybrano nowego papieża, który przybrał imię Pius IX. Pio
Nono już na początku swego pontyfikatu doprowadził do kontrowersji, zwalniając
politycznych więźniów i wprowadzając reformy. Zdawał się spełniać optymistyczne
oczekiwania wielu ludzi. Angelo Brunetti, złotowłosy syn rzymskich ulic, obdarzony
z racji swej elokwencji przydomkiem „Ciceruacchio”, zainicjował prawdziwy kult
papieża, przypisując mu szeroki zakres liberalnych intencji. Inni uważali, że Ojciec
Święty reaguje na apele Vincenza Giobertiego, który w 1843 roku wydał książkę,
sugerującą zbawienie Włoch pod przewodnictwem Rzymu.
Reformy wprowadzono też w Piemoncie i Toskanii, które były związane z Państwem
Kościelnym unią celną. W wyniku tego posunięcia wielki książę Toskanii Leopold
odkrył, że został obsadzony w roli monarchy reformatora, a inni panujący na obszarze
Półwyspu Apenińskiego władcy znaleźli się pod presją oczekiwań, że pójdą jego śladem.
Metternich był zaniepokojony. Wymusił dodatkowe traktaty na Parmie i Modenie,
a równocześnie, chcąc zastraszyć papieża, wzmocnił austriacki garnizon w Ferrarze. Ale
Pius zaprotestował tak donośnie, że w kierunku Rzymu zaczęły się przemieszczać setki
ochotników. Generałowie Durando, Skrzynecki, Bem i Ramorino zaoferowali papieżowi
swe usługi, a cudzoziemscy artyści i mieszkający w Rzymie emigranci z entuzjazmem
zaczęli wstępować w szeregi gwardii obywatelskiej. Metternich musiał ustąpić.
Mazzini poczuł lęk. Świadomość narodowa nadal była przywilejem garstki gorliwych
patriotów. Na całym półwyspie poziom życia stopniowo wzrastał, malała natomiast
skłonność do samopoświęceń, jakich wymagała walka o narodową sprawę. Towarzystwa
rolnicze, szkoły, domy dziecka, kasy oszczędnościowe i inne instytucje, które miały
wspierać najbiedniejszych, funkcjonowały coraz sprawniej. Rekultywacja ziem
uprawnych i wzrost poziomu kultury upraw odnosiły pozytywne skutki, a rozbudowa
kolei sprzyjała rozwojowi opartych na rolnictwie gałęzi przemysłu. Tacy patrioci jak
Carlo Cattaneo stawiali postęp ponad zjednoczeniem, a w 1847 roku piemoncki periodyk
„Il Risorgimento” zaczął lansować pozytywistyczny program gospodarczego odrodzenia.
Wszystko to było tym bardziej niepokojące dla krzyżowców pokroju Mazziniego, że
zdawało się elementem ogólnego europejskiego trendu. Konflikt między dwiema
grupami szwajcarskich kantonów, służący reakcyjnej polityce Metternicha i podsycany
przez zapatrzonych we Francję liberałów i rewolucjonistów, został rozwiązany bez
większych wstrząsów politycznych po krótkiej wojnie domowej. Powstanie konfederacji,
którą proklamowano w 1847 roku, było raczej zwycięstwem pragmatycznego
liberalizmu niż natchnionego nacjonalizmu. Dochodzące z Belgii pomruki
niezadowolenia ucichły. Społeczne niepokoje, do jakich doszło w 1839 roku na terenie
Anglii, ustąpiły miejsca legalistycznej i konstytucyjnej aktywności czartystów. Irlandzki
przywódca Daniel O’Connell, odwołując w 1843 roku masowy wiec, do którego miało
dojść w Clontarf, zasygnalizował odwrót od polityki konfrontacji. Narodowe aspiracje
Węgrów zdawały się ograniczone do kanałów konstytucyjnych. Dla zwolenników
powstań i kataklizmów sytuacja nie przedstawiała się korzystnie – sprawa narodów
zaczynała schodzić na dalszy plan.
Po wiecu protestacyjnym wymierzonym przeciwko aneksji Krakowa przez Austrię
założono Międzynarodową Ligę Ludów. 29 listopada 1847 roku na rue Saint-Honoré
zgromadził się tłum, złożony z półtora tysiąca Francuzów, Polaków, Niemców,
Włochów, Szwajcarów, Hiszpanów, Anglików, Irlandczyków i Amerykanów. Była to
jedna z największych demonstracji, mających upamiętnić powstanie listopadowe, a jej
uczestnicy okazywali ogromny entuzjazm dla wielkiej sprawy jedności wolnych
narodów. Ale Karol Marks, zabierający głos tego samego dnia podczas londyńskiego
zebrania Braterskich Demokratów, przemawiał w zupełnie innym duchu. W tym samym
miesiącu odbył się w Londynie pierwszy kongres Związku Komunistów, który zlecił
Karolowi Marksowi i Fryderykowi Engelsowi przygotowanie komunistycznego
manifestu.
Obawy Mazziniego okazały się przedwczesne. Na szczeblu lokalnym istniały liczne
konflikty prowadzące do rozmaitych incydentów, a Metternich z godną podziwu
determinacją dbał o to, by owe incydenty nabrały rozmiaru konfrontacji. Na przykład
mieszkańcy Mediolanu, chcąc pozbawić austriacki skarb wpływów z tytułu wysokiej
akcyzy na cygara, postanowili w listopadzie 1847 roku, że przestaną je palić. Każdy
mediolańczyk przyłapany na złamaniu tej zasady był surowo besztany i zmuszany do jej
respektowania. W styczniu 1848 roku pewnemu kapitanowi wojsk austriackich
wytrącono cygaro z ust. Feldmarszałek Radetzky natychmiast polecił rozdać cygara
wszystkim szeregowcom i wypuścić ich z koszar, by palili je na ulicach. Gdy tysiące
żołnierzy zaczęły się przechadzać po mieście w kłębach dymu, mieszkańcy gwizdali na
nich i obrzucili ich obelgami, a w niektórych przypadkach posunęli się do rękoczynów.
Doszło do walk ulicznych, w których zginęło kilka osób, a setki odniosły rany.
Choć polityczne rozdrobnienie Półwyspu Apenińskiego było poważną przeszkodą
hamującą rozwój panwłoskiego nacjonalizmu, nadawało ono większe znaczenie
rozruchom o charakterze lokalnym. Powtarzane w Wenecji czy Neapolu informacje
o mediolańskich wydarzeniach podnosiły je do wręcz heroicznej rangi. I jakkolwiek
władze mogły przywrócić porządek w jednym regionie, zawsze istniały inne obszary, na
których napięta sytuacja groziła eksplozją. I tak 12 stycznia 1848 roku, gdy
w Mediolanie panował już spokój, wybuchła rewolucja w Palermo.
Choć towarzyszące jej okoliczności były niejasne i zagmatwane, narzuciła ona ton
i styl znacznej części rewolucyjnych inicjatyw, podejmowanych na terenie całej Europy
w ciągu następnych dwóch lat. Została jak zwykle zapoczątkowana przez wyznawców
Mazziniego, ale pod innymi względami miała charakter lokalny. Wielu jej uczestników
było po prostu zwykłymi bandytami, szukającymi okazji do rabunku. Ale prezentowali
się bardzo malowniczo. Rynek pamiątkowych druków zalały ryciny przedstawiające
pełnych fantazji sycylijskich bojowników wolności, sugerujące ich podobieństwo do
bohaterów romantycznych oper i będące zwiastunem mody na „kalabryjski” wygląd.
Radykalni studenci całej Europy zaczęli się stroić w stożkowate kapelusze z piórami,
wysokie buty i peleryny.
Choć zarówno sycylijska rewolucja, jak i solidarnościowa rewolta, która wybuchła
kilka tygodni później w Neapolu, stanowiły wodę na młyn tych konserwatystów, którzy
przepowiadali zagładę i destrukcję, ich znaczenie w kontekście całego kontynentu było
w rzeczywistości znikome. Nie miały większych szans na rozpętanie lawiny niż
neapolitańska rewolucja z 1820 roku. Liczba zwolenników powstania okazała się
ograniczona, a w dodatku brakowało mu przywódców i planów. Niektórzy duńscy
radykałowie domagali się konstytucji, ale nikt nie zwracał na nich większej uwagi.
Tocqueville wygłosił w paryskiej Izbie Deputowanych piękną mowę, w której ostrzegał
przed nadchodzącą burzą, ale jego proroctwa stały się godne zapamiętania dopiero
z perspektywy czasu. To, do czego doszło miesiąc później, było niemal dziełem
przypadku.
Dnia 21 lutego konserwatywny rząd François Guizota odmówił zezwolenia na ostatni
z cyklu wydawanych przez radykałów publicznych bankietów, które były okazją do
rozgłoszenia skarg klas pracujących. Organizatorzy zaakceptowali tę decyzję, ale
zaprotestowała przeciwko niej grupa studentów. Następnego dnia zgromadzili się oni
pod Panteonem i utworzyli pochód, którego trasa wiodła przez najuboższe dzielnice
Paryża. Zanim więc doszli do Palais Bourbon, siedziby Zgromadzenia Narodowego,
nieliczne grono demonstrantów rozrosło się do rozmiarów ogromnego tłumu. Policja
robiła, co mogła, by go rozproszyć, ale w różnych częściach miasta zaczęły stawać
barykady. Do akcji wkroczyła wyprowadzona z koszar Gwardia Narodowa, która
zdobyła i zdemontowała kilka barykad, po czym udała się na nocny spoczynek.
Uporczywa mżawka studziła nastroje, więc wydarzeniom nie towarzyszył namiętny
zapał z lipca 1830 roku. Ale 23 lutego już od rana zaczęły się nowe demonstracje, które
doprowadziły do starć z wojskiem. Wzniesiono nowe barykady, a na jednej z nich, przy
rue Montmartre, załopotał czerwony sztandar.
Starzejący się Ludwik Filip był wzburzony, niemniej od brutalnej reakcji
powstrzymała go świadomość, że biedniejsi żołnierze Gwardii Narodowej przyłączają
się do rebeliantów, a on ma za sobą tylko tych, którzy wywodzą się z bogatszych
dzielnic. Zdymisjonował więc Guizota i obiecał ograniczone reformy. Rozładowało to
sytuację, a 23 lutego ulice zaroiły się wieczorem od świętujących paryżan,
zachowujących się niekiedy dość hałaśliwie. Na Boulevard des Capucines między
wojskiem a grupą cywilów doszło do sprzeczki, której uczestnicy stracili panowanie nad
sobą. Przypadkowy wystrzał jednego z żołnierzy stał się sygnałem do otwarcia ognia.
Jego widocznym skutkiem był stos ciał, które załadowano na wóz i obwożono po ulicach
stolicy przy świetle pochodni. Wzniesiono nowe barykady, a 24 lutego, w godzinach
rannych, zaczęła się prawdziwa rewolucja.
Ludwik Filip usiłował przywrócić porządek, wprowadzając do akcji wojsko
i ponownie zmieniając rząd, ale rychło zdał sobie sprawę, że jest już za późno.
Abdykował na rzecz swego wnuka, hrabiego Paryża, a potem opuścił pałac Tuileries,
który niebawem został splądrowany. Ale hrabiemu Paryża nie było dane objęcie rządów.
Lamartine opowiedział się w Izbie Deputowanych za „najbardziej doskonałą formą
powszechnej władzy”, czyli za republiką.
Zabrany z Tuileries tron przeniesiono w uroczystym pochodzie na plac Bastylii. Tam,
u stóp kolumny, wzniesionej przez niedawno zasiadającego na nim monarchę dla
uczczenia wydarzeń z 14 lipca 1789 roku, został on umieszczony na stosie drewna
i spalony. Tego wieczoru w Comedie-Française znana aktorka Rachel wyszła na pustą
scenę w prostej rzymskiej tunice, niosąc trójkolorowy sztandar. Zaczęła recytować słowa
Marsylianki, początkowo bardzo wolno, a potem coraz szybciej, kończąc w prawdziwym
delirium patriotycznej deklamacji, w końcu zaś owinęła się sztandarem, upadła na kolana
i nabożnym szeptem wymówiła słowa „amour sacré de la patrie”. Narodowa liturgia
wróciła na swoje dawne miejsce, a Marsylianka stała się według słów jednego
z dziennikarzy francuskim Pater Noster[8]. „Paryż powstał z grobu, promieniujący jak
nowy Chrystus” – napisał jeden z popularnych chansonniers[9].
Wszystkie te wydarzenia miały jednak w sobie coś, co trąciło rutyną. „Ludzie
usiłowali się rozgrzać pasją swoich ojców, ale bez powodzenia – stwierdził
Tocqueville. – Imitowali ich gesty i pozy, które widzieli w teatrze, ale nie byli w stanie
odtworzyć ich entuzjazmu, ani poczuć ich gniewu”[10]. Dostrzegł to wyraźnie angielski
czartysta William James Linton, który wkrótce po Lutowych Dniach przybył do Paryża
jako członek delegacji mającej zademonstrować solidarność z francuską klasą pracującą.
„Już wtedy było jasne – napisał – że polityka francuska jest odległa od rodzących się
republikańskich nadziei rewolucyjnej Europy”[11].
Na ustach powstańców, broniących paryskich barykad, najczęściej słyszało się okrzyk:
„Vive la Pologne!”. Nie znaczyło to jednak, że wyzwolenie Polski było jednym z ich
głównych celów – to był element liturgii. Okrzyk wyrażał jednak powszechne pragnienie
wyzwolenia Polski, do którego miało dojść w ramach przebudowy całego panującego
porządku. „Ogłoszono Republikę! Teraz będziemy szczęśliwi! – woła pochodzący
z klasy pracowniczej Dussardier, bohater Szkoły uczuć Flauberta, schodząc z barykad. –
Słyszałem właśnie, jak paru dziennikarzy mówiło, że pójdziemy wyzwalać Polskę
i Włochy! Nie ma już królów! Rozumiecie? Cały świat wolny! Cały świat wolny!”
Logika, nakazująca w roku 1848 utworzenie republiki, wymagała przywołania ducha
1789 roku i krucjaty na rzecz wyzwolenia narodów. Liczni obserwatorzy uważali, że
obietnica 1830 roku wygasła, ponieważ Francja nie stanęła pod tym względem na
wysokości zadania. W całej Europie radykałowie przewidywali, a konserwatyści
obawiali się, że Francja rozpocznie wojnę w sprawie Polski, wywoła rewolucję
w Niemczech i wesprze aspiracje Włochów.
Ale Lamartine, który objął stanowisko ministra spraw zagranicznych, natychmiast
wystosował pisma do wszystkich kancelarii rządowych Europy, tłumacząc, że choć
Francja odrzuca ducha traktatów z 1815 roku, nie zamierza popierać roszczeń
ujarzmionych narodów, które mogłyby zakłócić pokój. „Nudził nas wierszami i zdradził
w prozie” – powiedział o nim Heinrich Heine[12].

Zanim jeszcze opadł kurz Lutowych Dni, grupy cudzoziemskich uchodźców zaczęły
oblegać biuro Lamartine’a, prosząc o broń i wsparcie finansowe. W ich czołówce byli
Polacy, którzy zostali poczęstowani obłudnym wykładem na temat niuansów prawa
międzynarodowego i polityki nieinterwencji. Potem zjawili się Włosi i Sabaudczycy.
Zostali uprzedzeni, że Francja rozlokuje wzdłuż granicy swe wojska, które uniemożliwią
im wtargnięcie do Sabaudii. Następni byli Belgowie. Pozwolono im utworzyć
dwutysięczny korpus i zapewniono nawet transport kolejowy; problem polegał jednak na
tym, że pociągi nie zawiozły ich do granicy, lecz do centrum Belgii, gdzie natychmiast
zostali otoczeni przez wojsko. Jedyną grupą, której na tym etapie dopisało szczęście, byli
emigranci niemieccy.
Warunki panujące w Niemczech pod wieloma względami bardziej sprzyjały rewolucji
niż sytuacja we Francji. W latach czterdziestych wzrost liczby mieszkańców przewyższył
produkcję żywności. Niekorzystny cykl gospodarczy 1846–1847 zwiększył liczbę
bezrobotnych. Zaraza ziemniaczana i nieurodzaj pogorszyły sytuację, wywołując wzrost
cen żywności, który sięgał czterystu procent. W Berlinie i Hamburgu doszło do
rozruchów, a rzesze włóczęgów i tłumy niezadowolonych mieszkańców miast tworzyły
klimat zagrożenia i braku stabilności. Pod koniec 1847 roku ceny żywności spadły,
a sytuacja się unormowała, problemy jednak nie zniknęły.
Pokaźna liczba niemieckich uniwersytetów przyczyniała się do nadprodukcji osób
posiadających wyższe wykształcenie, które nie mogły liczyć na znalezienie pracy.
„Intelektualny proletariat jest w Niemczech prawdziwym, wojującym kościołem czwartej
władzy” – pisał niemiecki konserwatysta Wilhelm Riehl, wyliczając „urzędników
państwowych, nauczycieli, wiecznych studentów teologii, głodujących nauczycieli
akademickich, literatów, dziennikarzy, wszelkiego rodzaju artystów, od podróżujących
z występami wirtuozów aż po zatrudnianych dorywczo komediantów, kiepskich
organistów i wodewilowych śpiewaków”. Stwierdził w konkluzji, że „produkt umysłowy
wytwarzany przez Niemcy przekracza ich potrzeby i możliwości płatnicze”[13]. Ten
zbyteczny „produkt umysłowy” był elementem niestabilnym, a kiedy do Niemiec dotarły
wieści o powstaniach na Sycylii, a potem we Francji, stanął w pierwszym szeregu
uczestników demonstracji, strajków i ataków na władzę, których fala zalała cały kraj.
Mieszkańcy Wirtembergii, Badenii, Saksonii i innych niemieckich krajów zmusili rządy
do liberalnych ustępstw. W Bawarii połączone z naciskami liberałów protesty przeciw
hojności króla wobec irlandzkiej tancerki Loli Montez doprowadziły do jego abdykacji.
W Berlinie wypadki przybrały jeszcze bardziej drastyczny obrót.
Dnia 10 marca wielkie demonstracje podpaliły lont, który tydzień później spowodował
otwarcie przez wojsko ognia do bezbronnego tłumu. Wzburzenie mieszkańców miasta
stało się przyczyną zaciekłych walk ulicznych. Po kilku godzinach przelewu krwi król
Fryderyk Wilhelm IV kazał wojskom opuścić miasto i zgodził się na utworzenie
liberalnego rządu. Polscy więźniowie z 1846 roku zostali zwolnieni z więzienia Moabit.
Mierosławski i jego towarzysze byli triumfalnie obwożeni po mieście w odkrytych
powozach, przystrojonych laurowymi liśćmi. Kiedy kondukt dotarł do pałacu
królewskiego, monarcha, niewątpliwie zgrzytając zębami, wyszedł na balkon, by
pozdrowić rozradowanych buntowników. Utworzono gwardię obywatelską, a król był
odtąd obsługiwany w pałacu przez studentów, noszących teutońską wersję
kalabryjskiego stroju ludowego.
Niezależnie od wybuchających w różnych regionach kraju rewolucji parlament
Związku Niemieckiego przyjął w pierwszych miesiącach 1848 roku kilka reform. Na
przykład 3 marca przyznał suwerennym państwom prawo do uchylania ustaw
narzuconych przez Metternicha w 1819 roku, a kilka dni później przyjął narodowe
barwy – czerń, czerwień i złoto. Natomiast 5 marca grupa około pięćdziesięciu
intelektualistów spotkała się w Heidelbergu i zażądała stworzenia ogólnoniemieckiego
parlamentu, a parlament krajowy postanowił natychmiast zwołać jego tymczasowy skład.
Wszystko to zakłócało system zbudowany przez Metternicha, ale austriacki kanclerz
nie mógł protestować. Ponieważ uczynił Austrię żandarmem Italii, problemy zrodzone
w jakiejkolwiek części Półwyspu Apenińskiego miały bezpośredni wpływ na Wiedeń
i odbijały się echem w innych posiadłościach Habsburgów. W ciągu miesiąca od
powstania w Palermo popierające je broszury były rozdawane na ulicach Pragi. Wieści
o wydarzeniach w Paryżu i Berlinie budziły tam jeszcze większe nadzieje. Grupa
czeskich radykałów zorganizowała 11 marca spotkanie, które przerodziło się w masowy
wiec, na którym wysunięto żądania dotyczące narodowej autonomii. Wysłano delegację
do Wiednia, a patrioci zaczęli wstępować do Milicji Świętego Wacława. Węgrzy nie
pozostawali w tyle. Nacjonaliści posiadali liczną reprezentację w węgierskim
parlamencie, który zebrał się w Preszburgu pod koniec listopada 1847 roku. Kampania
przedwyborcza wzbudziła wielkie emocje, bo antyhabsburska opozycja prowadziła ją
pod zdecydowanie nacjonalistycznymi hasłami. Wszędzie widziało się barwne
węgierskie stroje ludowe, wielkie damy przebierały się za obwieszone brylantami
wieśniaczki, a poeci za pastuchów z puszty. Wieści o rewolucji lutowej dotarły do
Preszburga 1 marca 1848 roku, a Lajos Kossuth wygłosił dwa dni później płomienną
mowę, żądając gruntownej reformy monarchii Habsburgów. Z kolei 13 marca wybuchła
rewolucja w Wiedniu, wywołana po części przez jego retorykę, i wielki Metternich,
fundament kongresowego porządku, został pozbawiony urzędu.
Dnia 14 marca węgierski parlament sformułował żądania odnośnie do konstytucyjnej
autonomii Węgier. Tego wieczoru ulicami Preszburga przeciągały kolumny niosących
pochodnie zwolenników reform, a gdy Kossuth pojawił się na balkonie, został owacyjnie
powitany jako „wyzwoliciel Węgier”. Arystokraci, którzy dotychczas patrzyli na niego
z mieszaniną pogardy i lęku, dali się unieść fali entuzjazmu. Następnego dnia złożona
z członków obu izb parlamentu delegacja weszła na pokład parowca „Bela” i popłynęła
w górę Dunaju. Gdy kilka godzin później węgierscy szlachcice w futrzanych czapkach
z czaplimi piórami, dźwigający ozdobione klejnotami szable, pojawili się w Wiedniu,
austriacka prasa nazwała ich argonautami. Kiedy majestatycznym krokiem szli
w kierunku cesarskiej kancelarii, by złożyć swą petycję, na trotuarach stały szpalery
gapiów. Mieszkańcy miasta na przemian wznosili okrzyki radości i wybuchali płaczem,
kobiety wybiegały z tłumu, by ucałować pelerynę Kossutha, a studenci wyprzęgli konie
z jego powozu i ciągnęli go siłą własnych mięśni. Kossuth musiał się wielokrotnie
zatrzymywać i rozmawiać ze swymi wielbicielami.
Miał czterdzieści sześć lat i nie odznaczał się imponującym wyglądem. Ale kiedy
zaczynał przemawiać, emanowała z niego olbrzymia energia, a jego elokwencja zawsze
zapewniała mu poparcie słuchaczy. Był także twardym negocjatorem, czego dowiódł już
następnego dnia podczas pertraktacji z cesarzem. Władca zaakceptował wszystkie
żądania węgierskiego parlamentu. Argonauci wrócili na pokład „Beli” i odpłynęli. Po
wyjściu na brzeg Dunaju w Preszburgu Kossuth uklęknął i wzniósł okrzyk na cześć swej
wolnej ojczyzny. Następnego dnia parlament skopiował wydarzenia, do jakich doszło 4
sierpnia na forum francuskiego Zgromadzenia Narodowego: zniósł feudalne
zobowiązania chłopów, a duchowieństwo zrzekło się prawa do dziesięciny. Powstał
rewolucyjny rząd, złożony wyłącznie z przedstawicieli szlachty, a w jego skład weszli
ludzie o najbardziej znanych nazwiskach, między innymi Széchenyi, Esterházy,
Batthyány i Teleki. Na tym nie kończyły się podobieństwa do rewolucji francuskiej.
Miasto Peszt szczyciło się swoim własnym ekwiwalentem Palais-Royal, którym był
nieco mniej imponujący budynek kawiarni Pilvax, ulubione miejsce spotkań oficerów,
studentów i niespokojnych duchów. Rolę węgierskiego Camille’a Desmoulinsa grał tam
dwudziestoczteroletni poeta Sándor Petőfi. Syn wiejskiego oberżysty, który uciekł
z domu w wieku szesnastu lat, by wstąpić do trupy wędrownych aktorów. Choć nie
należał do niej długo, pozostał na zawsze kimś w rodzaju tułacza, zawsze skłóconego ze
swym środowiskiem. Bardzo wcześnie zaczął pisać liryczne wiersze, a w 1846 roku
założył wraz z innymi poetami stowarzyszenie Młode Węgry. „Bóg nakazał poetom, by
stali się w naszych czasach ognistymi kolumnami, by poprowadzili zbłąkany lud do
Ziemi Obiecanej Kanaan” – napisał[14]. W 1847 roku, przed wyborami, zgłosił swą
kandydaturę do parlamentu. Potencjalni wyborcy wyśmiali go, a nawet zagrozili mu
pobiciem, ale ten akt odrzucenia nie zmienił jego stosunku do prostych ludzi. „Niech
będzie błogosławione imię Ludu, teraz i na zawsze” – deklarował w swoim
niewygłoszonym przemówieniu powyborczym[15].
Paryska rewolucja lutowa wzbudziła zachwyt Petőfiego i jego przyjaciół, a wieści
o rewolcie, która wybuchła 13 marca w Wiedniu, skłoniły ich do działania. 15 marca
Petőfi i jego poetycki druh, Mór Jókai, przyszli w godzinach rannych do kawiarni Pilvax,
w której roiło się od młodych zapaleńców. Petőfi wszedł na stół, wyciągnął z kieszeni
owoc nieprzespanej nocy, czyli Pieśń narodową, i zaczął ją głośno czytać. Ponieważ
słowa tego wielkiego dzieła nie docierały do zgromadzonego przed kawiarnią tłumu,
poeta, nie zwracając uwagi na ulewny deszcz, zaprowadził ciągle rosnącą rzeszę
słuchaczy na skwer, położony przed obecnym Muzeum Narodowym, i ponownie
odczytał poemat, przemawiając do morza parasoli. Następnie stanął na czele zebranych
i poprowadził ich do drukarni, by oddać tekst w ręce zecerów. Został złożony w ciągu
kilku minut, a tysiące wychodzących spod prasy egzemplarzy rozdano uczestnikom
zgromadzenia. Tłum, który rozrósł się tymczasem do ogromnych rozmiarów, przeszedł
mostem Széchenyiego do Budy i przypuścił „szturm” na zamek. Uwolnił jedynego
więźnia politycznego i zaczął go oprowadzać po mieście jak wojenne trofeum.
Następnym miejscem postoju był Teatr Narodowy, gdzie gwiazda sezonu, Roza
Laborfalvy, serdecznie uściskała Petőfiego i Jókaia, budząc zachwyt zgromadzonych.
Wieczorem uczestnicy zajść zdobyli broń, sformowali jednostki Gwardii Narodowej
i zaczęli wznosić barykady w całym mieście, choć nikt nie wiedział, przeciwko komu
występują. Jeden z dziennikarzy napisał, że Bóg przemówił przez lud. „To, co inne
narody wywalczyły mieczem, ten naród zdobył gołymi rękami, samym ogniem swego
świętego entuzjazmu”[16].
Kossuth wykorzystał zamieszki w Peszcie do własnych celów. W normalnych
okolicznościach Wiedeń zagroziłby węgierskiej szlachcie widmem wymierzonego
przeciw niej powstania chłopskiego, przypominającego sprowokowaną przez Austrię
w 1846 roku rabację galicyjską. Ale Kossuth wymyślił o wiele bardziej alarmujący
scenariusz i ukazał wizję radykalnej rewolty na Węgrzech kierowanej przez
pozbawionych korzeni rewolucjonistów. W tych warunkach parlament bez trudu uzyskał
akceptację nowej konstytucji Królestwa Węgier, nadającej mu szeroką autonomię pod
koroną Habsburgów i zapewniającej węgierskiej szlachcie znaczny zakres władzy
w ramach bardziej liberalnego systemu. Radykałowie zostali wymanewrowani, a Petőfi
wycofał się z życia politycznego, by pisać swój ostatni ważny poemat, Apostoł. Jego
bohater – poeta – wie, że znalazł się na Ziemi, by odkupić swój kraj i naród, ale jest
niezrozumiany, a lud, omamiony przez swoich ciemiężców, księży i tyranów, zwraca się
przeciwko niemu. Kiedy po zabiciu króla staje na szafocie przed tłumem, który nie
dostrzega w nim swego wybawcy, wydaje rozpaczliwy okrzyk:
Czy nie dość było ukrzyżowania Chrystusa,
Czy musicie krzyżować wszystkich zbawicieli?[17].

Wiosną 1848 roku w całej Europie rozegrały się wydarzenia, które zdawały się
ucieleśniać najbardziej śmiałe marzenia zwolenników wolności, a zarazem najgorsze
koszmary obrońców status quo, czyli układu z 1815 roku. Nieprzypadkowo zostały one
nazwane Wiosną Ludów. Na całym obszarze Europy poeci i demagodzy przemawiali
z balkonów do zebranych na ulicach i placach tłumów, wzywając do nowej krucjaty
z taką samą pasją, z jaką kaznodzieje czynili to niegdyś z ambon na całym obszarze
chrześcijaństwa. Każdy tydzień przynosił wieści o wznoszonych barykadach,
przyznawanych kartach praw, otwieranych więzieniach i wciąganych na maszty
trójkolorowych flagach. Nawet z niewzruszonej zwykle Skandynawii napływały
informacje o wymachujących sztandarami i skandujących tłumach. W Sztokholmie
zorganizowano patriotyczny wiec, a w duńskim rządzie zasiedli radykałowie. Harro
Harring podżegał do rebelii we Fryzji, a później ogłosił wizjonerski plan stworzenia
Wielkiej Skandynawii. Nikt nie wiedział, o co mu chodzi, ale miejscowi wieśniacy
i rybacy byli zachwyceni jego stylowym czarnym mundurem, marynarskim kordzikiem,
sztyletem i pistoletami, które nosił za pasem, oraz południowoamerykańskim filcowym
kapeluszem, ozdobionym czarną kokardą i złotą gwiazdą Młodej Europy. Angielscy
czartyści zbierali siły przed ostateczną konfrontacją. W marcu doszło do rewolucji
w Madrycie, ale nie była to – prawdę mówiąc – poważna rewolucja; jej wybuch został
opóźniony, bo główni spiskowcy zasiedzieli się przy obiedzie. Około sześciuset
pozbawionych przywództwa rebeliantów wyszło na ulice, na których bez trudu
rozpędziły ich siły porządkowe. Ale później nastąpiły nowe powstania – najpierw
w Barcelonie, a potem ponownie w Madrycie.
Liczne rewolty miały charakter równie przypadkowy jak rewolucja lutowa w Paryżu,
a przywracanie porządku publicznego odbywało się wszędzie w podobny sposób. Nie
było czasu na analizowanie ukrytych sił każdego z ruchów rewolucyjnych ani na ocenę
skali zagrożeń, więc każdy drobny epizod był traktowany przez władze jako potencjalnie
wybuchowy. Panujący chaos i tempo wydarzeń, do jakich dochodziło wiosną 1848 roku,
stwarzały podstawy do przypuszczeń, że cała struktura kontynentu ulegnie lada chwila
dezintegracji.
Europejskie rządy lat czterdziestych nie dysponowały skutecznymi narzędziami
tłumienia społecznych niepokojów. Siły policyjne były nieliczne, nieuzbrojone
i pozbawione zaplecza, umiały więc sobie radzić tylko z włamywaczami i pijakami. Gdy
dochodziło do rozruchów, wycofywały się z miejsca wydarzeń. Rząd mógł wtedy tylko
wezwać wojsko, ale zanim się ono zjawiało, tłum rósł w siłę i upojony zwycięstwem nad
policją, zaczynał formułować żądania polityczne. Tego rodzaju wypadkom towarzyszyła
zwykle atmosfera pikniku, bo do demonstrantów przyłączały się kobiety i dzieci.
Żołnierze, którzy przybywali na miejsce zdarzeń, nie byli przygotowani do walki
z tłumem, a dowodzący nimi oficerowie gardzili wszystkimi cywilami. Jeden
przypadkowy wystrzał lub grad kamieni stawał się zwykle pretekstem do otwarcia ognia,
którego ofiarami padali też niewinni obserwatorzy. Oburzało to nawet konserwatywną
opinię publiczną i podkopywało pozycję rządu w sytuacji, w której wznoszono już
barykady.
Pretensje zgłaszane na ulicach Madrytu, Londynu czy Kopenhagi można było łatwo
rozładować lub zdezaktualizować za pomocą pomysłowych zmian w polityce fiskalnej
lub społecznej. Ale żądania wysuwane w Palermo, Pradze, Poznaniu, Budzie, Bolonii
czy Berlinie były dużo groźniejsze, gdyż wywodziły się ze stanu umysłów aspirującego
do rangi narodowego orgazmu. Rewolucjoniści zaś, usiłujący budować swe niebiańskie
królestwa, mieli przeciwko sobie imperialne struktury wzniesione w innej epoce. Ten
właśnie problem chcieli rozwiązać liberałowie z Heidelbergu postulujący zwołanie
ogólnoniemieckiego parlamentu.
Do pierwszego spotkania pięciuset siedemdziesięciu czterech delegatów do
tymczasowego Vorparlament doszło 31 marca we Frankfurcie, w wielkiej sali, będącej
niegdyś miejscem koronacji cesarzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Już na początku
obrad wszyscy zostali zaskoczeni postawą dwóch delegatów Badenii, Friedricha Heckera
i Gustava Struvego, którzy zażądali natychmiastowej proklamacji republiki niemieckiej.
Gdy inni deputowani nie poparli ich postulatu, wezwali do wszczęcia powstania. Hecker
był wtedy jednym z najbardziej popularnych ludzi w Niemczech. Ten wysoki, przystojny
i impulsywny polityk przewodził przez wiele lat badeńskim liberałom. Podbudował swą
polityczną charyzmę, tworząc na swój użytek własną wersję kalabryjskiego stroju – nosił
niebieską bluzę, wysokie buty i stożkowaty kapelusz z piórami, a także szablę i dwa
wetknięte za pas pistolety. Struve różnił się od niego pod każdym względem. Był
drobnym, zmagającym się z intelektualnymi problemami ascetą, który nieustannie
usiłował porządkować otaczającą go rzeczywistość. Jako wyznawca pseudonauki,
zwanej frenologią, nie kierował się uczuciami nawet przy wyborze żony, wybierając
kobietę bez wskaźników namiętności. Opracował kalendarz, który jego zdaniem mógł
przydać Niemcom narodowej wielkości: codziennie mieli rozmyślać o życiu i uczynkach
takich przywódców, jak La Fayette i Waszyngton, a co dziesiąty dzień poświęcać na
obserwację poczynań takich potworów, jak Metternich i Mikołaj I.
Właśnie ci dwaj tak bardzo do siebie niepasujący politycy proklamowali republikę
w Konstancji i zaproponowali „amnestię” wszystkim monarchom, którzy zechcą
dobrowolnie odejść ze sceny. Potem pomaszerowali na północ, przekonani, że na ich
apel zareagują dziesiątki tysięcy ludzi, ale zyskali tylko garstkę zwolenników.
Charakterystyczne było to, że najbardziej gorliwie poparła ich frakcja zamieszkałych
w Paryżu Niemców kierowana przez Georga Herwegha. Ten syn stuttgarckiego
restauratora zdezerterował podczas odbywania obowiązkowej służby wojskowej
w obawie przed sądem polowym i znalazł schronienie w Szwajcarii. Opublikował tam
antologię gwałtownie oskarżycielskich wierszy, wymierzonych z precyzją śrutowej
strzelby przeciwko wszystkim instytucjom, jakie mogły komukolwiek przyjść do głowy.
Brak intelektualnej głębi tych utworów rekompensował ich młodzieńczy gniew.
Herwegh zyskał przydomek „śpiewającego ptaka wojny” i stał się bardzo popularny, ale
nie zdobył sympatii władz niemieckich ani szwajcarskich, które w 1843 roku zmusiły go
do opuszczenia kraju.
Herwegh miał jednak wiele szczęścia, gdyż poślubił Emmę Siegmund, córkę bogatego
berlińskiego przedsiębiorcy, kiedy więc w następnym roku przeniósł się wraz z nią do
Paryża, nie groziło mu ubóstwo, które czyniło takim koszmarem życie większości
zamieszkałych w tym kosztownym mieście emigrantów. Oboje zajęli miejsce na
literackim firmamencie francuskiej stolicy, a w 1848 roku przebywający w Paryżu
niemieccy demokraci zwrócili się właśnie do nich. Herwegh zorganizował demonstrację
mającą potwierdzić braterstwo obu narodów i wezwał francuskich rewolucjonistów do
przekazania broni w ręce niemieckich towarzyszy, by mogli oni skopiować ich
osiągnięcia w swym rodzinnym kraju. Sformował legion ochotników, rząd francuski
pokrył część kosztów jego przemarszu do Niemiec, a Emma sprzedała swe srebra, by
odpowiednio go wyposażyć. Paradowała w czerwono-czarno-złotej wojskowej
amazonce, podkreślając swe przywiązanie do barw narodowych, ale jej mąż wolał styl
kalabryjski. Złożony z ośmiuset żołnierzy legion wyruszył w kierunku Niemiec pod
koniec marca i był po drodze entuzjastycznie pozdrawiany przez życzliwe tłumy.
Mieszkańcy mijanych miast i wsi żywili i poili ochotników, często odmawiając przyjęcia
zapłaty. Gdy 25 kwietnia legion przekroczył Ren, było już jednak za późno.
Przeciwko oddziałowi ochotników zebranych przez Heckera i Struvego skierowano
regularne wojska z Hesji i Badenii, które go rozbiły. Struve został aresztowany, a Hecker
musiał uciekać do Szwajcarii. Kiedy pełni optymizmu ludzie Herwegha wkroczyli do
Badenii i usłyszeli o klęsce Heckera, skręcili w kierunku granicy szwajcarskiej. Ale 27
kwietnia zostali doścignięci i zmuszeni do przyjęcia walki w miejscowości Dossenbach.
Herwegh zapewniał ich, że bracia Niemcy nie odważą się do nich strzelać, ale nie miał
racji. Zginęło pięćdziesięciu ochotników, wielu się poddało, reszta uciekła. W tej
ostatniej grupie znaleźli się państwo Herwegh. „Śpiewający ptak wojny” ukrył się
w rowie, a potem zdjął swój bojowy strój, zgolił groźnie wyglądającą brodę i uciekł do
Szwajcarii.
Kiedy to teatralne interludium dobiegło końca, Vorparlament dokończył swe prace
przygotowawcze. We wszystkich państwach Związku Niemieckiego przeprowadzono
wybory (według bardzo różnych ordynacji), a deputowani niemieckiego Zgromadzenia
Narodowego spotkali się 18 maja we Frankfurcie. Zebrawszy się pod portretami cesarzy
w sali koronacyjnej, sformowali procesję i przeszli do kościoła św. Pawła, którego
rozmiary pozwalały im obradować w obecności dziennikarzy i widzów. Kiedy wkroczyli
do kościoła, obszerna rotunda, ozdobiona wielkim malowidłem Germania, była już pełna
ludzi.
Pierwszą czynnością nowego parlamentu był wybór przewodniczącego. Zadanie to
okazało się łatwe. Niekwestionowanym kandydatem był Heinrich von Gagern. Brał
udział w bitwie pod Waterloo, jako student należał do burszenszaftu i był
umiarkowanym liberałem, znanym z łagodności i pojednawczego usposobienia. Cechy te
okazały się bardzo cenne w ciągu najbliższych tygodni. W składzie Zgromadzenia
znalazło się stu profesorów uniwersytetów, dwustu prawników oraz wielu ludzi
posiadających intelektualne i oratorskie aspiracje. Kiedy zaczęli demonstrować swe
doświadczenia, zdobyte na salach wykładowych i sądowych, obrady utonęły w potokach
gadulstwa.
Naczelnym zadaniem Zgromadzenia było napisanie konstytucji, która byłaby spoiwem
narodu niemieckiego i symbolem jego suwerenności. Ale ten naród był rządzony przez
gromadę suwerennych władców, a niektórzy z nich mieli w dodatku poddanych, którzy
wcale nie byli Niemcami. Najbardziej oczywistym przykładem był cesarz Austrii, gdyż
większość jego ziem leżała poza obszarem Związku Niemieckiego. Król Prus rządził
dwiema prowincjami: Wielkim Księstwem Poznańskim i Prusami Zachodnimi, które nie
należały do Związku i były zamieszkane przez Polaków. A w niektórych niemieckich
państwach władzę sprawowali cudzoziemscy książęta.
Dwiema prowincjami, Szlezwikiem i Holsztynem, zarządzał król Danii, ale choć były
one nierozłączne z formalnego punktu widzenia, Holsztyn należał również do Związku
Niemieckiego. Według obowiązującego w nich prawa salickiego ich władca musiał być
mężczyzną, a ponieważ linia męska królewskiego domu Danii była bliska wymarcia, ich
przyszłość wydawała się niepewna. Choć obie prowincje były etnicznie niejednorodne,
niemieccy nacjonaliści mieli nadzieję, że uda im się wykorzystać kryzys konstytucyjny,
oderwać oba księstwa od Danii i przyłączyć je do Niemiec. Ale w marcu 1848 roku
Dania uniemożliwiła jakiekolwiek ruchy i Szlezwik pozostał od niej zależny. Niemiecka
ludność południa prowincji wszczęła rewoltę. Duńczycy wysłali wojsko, a zbuntowani
Niemcy poprosili o pomoc swych zamieszkałych w kraju rodaków. Ci ostatni dowiedli
swej wielkoduszności, wzywając do narodowej solidarności i wysyłając do króla Prus
petycję, w której prosili go o zbrojne wsparcie uciemiężonych rodaków. Król jednak
miał dość kłopotów w swoim własnym państwie.
Polscy więźniowie, uwolnieni niedawno z Moabitu przez powstańców, zebrali się 20
marca 1848 roku w Berlinie. Mierosławski jako rzecznik solidarności narodów niósł
trójkolorowy niemiecki sztandar, a berlińczycy wymachiwali polskimi, biało-
czerwonymi flagami. Dla tych Prusaków, których państwo zaledwie pięćdziesiąt lat
wcześniej zagarnęło pokaźną część Polski, był to gest niezwykłej wielkoduszności
i dowód ich demokratycznych intencji. Obywatele kolonialnego mocarstwa przyznawali
kolonii prawo do narodowej tożsamości. Kapelusze niektórych uczestników
zgromadzenia były ozdobione dwiema kokardami w narodowych barwach obu krajów,
a jeden z niemieckich świadków nazwał panujący nastrój braterstwa idyllicznym. Rzecz
jasna, ten klimat był ulotny jak odurzający sen i nie mógł okazać się trwały[18].
Polscy mieszkańcy okupowanego przez zaborcę Wielkiego Księstwa Poznańskiego
przystąpili do działania, gdy tylko dotarły do niech wieści o zamieszkach w Berlinie. Ale
miejscowi Niemcy, często niedawno przybyli osadnicy, okazali się o wiele mniej
przyjaźni niż ich berlińscy rodacy. Nie było to zbyt zaskakujące. Rząd berliński ogłosił,
że na terenie Poznańskiego podjęta zostanie „narodowa reorganizacja”, zapewniająca
Polakom prawo do własnych szkół i instytucji kulturalnych. Tymczasem Komitet
Narodowy, założony przez miejscowych Polaków, wyprzedzał już tę inicjatywę o wiele
kroków. Pragnął niepodległości i uważał Poznań za bazę, z której będzie można
wyzwolić resztę polskich ziem. Polacy zaczęli tworzyć siły zbrojne, wspomagane przez
licznych emigrantów. Wśród cudzoziemskich ochotników był rosyjski rewolucjonista
Michaił Aleksandrowicz Bakunin, który opuścił Paryż pod koniec marca.
Tym razem interesy Polaków i Niemców były zbieżne, gdyż mieli oni wspólnego
wroga. Pod koniec marca jedyną kontynentalną potęgą, w której nie dochodziło do
wystąpień ruchów rewolucyjnych, była Rosja, a Mikołaj I okazał się jedynym
pozostającym na tronie partnerem Świętego Przymierza. Zachował nieprzejednaną
postawę i kazał narodom „drżeć” przed Rosją. Uważano powszechnie, że wyśle swe
armie do Prus i Austrii, by rozgromiły rewolucjonistów i ocaliły przypartych do muru
monarchów. Karol Libelt, w dzień po uwolnieniu z więzienia Moabit, ogłosił w Berlinie
proklamację, w której połączył dwie kwestie najbardziej przyciągające uwagę większości
Niemców. „Uważacie, że nadszedł czas, by odkupić ciężki grzech, jakim był podział
Polski, i uczynić z niepodległej Polski szaniec, który będzie chronił wolne Niemcy przed
atakami Azjatów” – stwierdził w konkluzji[19]. I tak 4 kwietnia Vorparlament
przegłosował deklarację, której fragment brzmiał: „Związek Niemiecki oświadcza, że
podział Polski był haniebnym aktem niesprawiedliwości, i uznaje usilne działania na
rzecz jej odrodzenia za święty obowiązek niemieckiego narodu”. Z kolei 6 maja nowy
austriacki rząd zareagował na to oświadczenie, stwierdzając: „Wolna Austria przyniesie
Polsce wolność i korzystając ze wsparcia Europy, nie zawaha się przed podjęciem walki
z Rosją o spełnienie tego zaszczytnego ideału”[20].
Siły rosyjskie w Polsce liczyły tylko około dwudziestu pięciu tysięcy żołnierzy,
a feldmarszałek Paskiewicz był przygotowany na ewakuację tej prowincji, gdyby Polacy
nadeszli od strony Poznania, gdyż nie byłby wtedy w stanie obronić swoich pozycji.
Książę Czartoryski, który przyjechał z Paryża i był witany w Niemczech jako przyszły
król Polski, miał nadzieję, że podczas nadchodzącej kampanii uzyska militarne wsparcie
Prus, choć nie traktował go jako warunku powodzenia całego przedsięwzięcia. Ale rząd
berliński nie mógł nawet rozważać ewentualności wojny z Rosją, nie zapewniwszy sobie
sojusznika, a jedynym możliwym kandydatem do tej roli była Francja. Lamartine jednak
stanowczo wykluczył jakiekolwiek kroki, które mogłyby wciągnąć Francję do wojny.
Berliński rząd, pozbawiony sojusznika i osłabiany przez króla Fryderyka Wilhelma,
który był szwagrem Mikołaja, nie mógł nic zrobić dla Polski.
W miarę zmniejszania się szans na wspólne działania malało zainteresowanie
wspólnymi kwestiami. Nawet będąca ograniczonym celem „narodowa reorganizacja”
została zepchnięta na dalszy plan pod wpływem poznańskich Niemców. Zamieszkali na
terenie prowincji Polacy mieli niewielkie pole manewru – nie posiadali szanowanych
przywódców, a ich polityka była na przemian to ugodowa, to konfrontacyjna. Juliusz
Słowacki również przyjechał z Paryża do Poznania w połowie kwietnia, kiedy
konfrontacja z władzami pruskimi wydawała się coraz bardziej prawdopodobna. 27
kwietnia brał udział w posiedzeniu Komitetu Narodowego, podczas którego omawiano
różne opcje. Kiedy uczestnicy zaczęli oceniać możliwości militarne, wstał i – choć był
osłabiony gruźlicą – przemówił do nich bardzo stanowczo. „Cóż wy myślicie? Wam się
zdaje, że dzisiaj potrzeba jeszcze jak dawniej armat, pułków, oficerów...” – pytał. Jego
zdaniem wystarczyło podejść do poznańskiej Cytadeli i zażądać kluczy, by niemieccy
żołnierze natychmiast je przekazali. „A ja wam powiadam, że dzisiaj przyszła epoka
świętej anarchii”. Niektórzy z obecnych, chłonąc te wizjonerskie nonsensy, padli na
kolana[21].
Dwa dni później pruska armia przejęła inicjatywę. Siły polskie składały się z około
dziesięciu tysięcy ochotników, których organizacja i uzbrojenie przyprawiłyby
Słowackiego o przyspieszone bicie serca. Przedstawiciele szlachty mieli broń myśliwską,
a chłopscy ochotnicy tylko kosy. Ale Mierosławski po raz pierwszy w życiu okazał się
skuteczny. Zdołał wygrać dwie bitwy z armią pruską i poniósł klęskę dopiero wtedy,
kiedy dostał się na otwartym terenie pod ogień ciężkiej artylerii. Słowacki nie przejął się
tą klęską. „Lud” walczył dzielnie, dowodząc, że ma w sobie zarodek nowej ery. Siły
powstańcze złożyły broń lub rozpierzchły się, a liczni ochotnicy podążyli do Galicji,
gdzie w wyniku chaosu w Wiedniu wytworzyła się identyczna sytuacja.
Austriacka administracja Galicji unikała konfrontacji, niemniej systematycznie
usiłowała osłabiać pozycję Polaków. Na wniosek Czartoryskiego polscy ziemianie
zamierzali uwolnić chłopów, likwidując pańszczyznę i oddając im dzierżawioną ziemię.
Miało to uniemożliwić Austriakom powtórzenie rabacji z 1846 roku i pozyskać włościan
dla sprawy narodowej. Austriacy, dowiedziawszy się o tym, wydali dekret
o uwłaszczeniu na dwa dni przed planowanym przez Polaków terminem. Natomiast 25
kwietnia austriackie wojsko zdławiło zaczątki powstania w Krakowie, ostrzeliwując
miasto z artylerii. Ale lokalne władze nie mogły wiele zrobić w sytuacji, w której chwiał
się centralny ośrodek władzy. 15 maja, po demonstracjach i rozruchach w Wiedniu,
cesarz ustąpił wobec żądań liberałów, domagających się powszechnego prawa
wyborczego. Trzy dni później uciekł ze stolicy, przenosząc dwór do Innsbrucka,
a w Wiedniu powstał Komitet Bezpieczeństwa. Studenci, jak zwykle, zajęli centrum
sceny, tworząc legion akademicki, którego ekstrawaganckie mundury przestały już
budzić czyjekolwiek zdziwienie.
Pod koniec maja liberałowie i nacjonaliści triumfowali już we wszystkich zakątkach
cesarstwa. Węgry zachowywały się jak autonomiczne państwo. Wszystko wskazywało
na to, że Włochy uwalniają się w końcu od kurateli Habsburgów. Rewolta na Sycylii
zmusiła króla Neapolu do nadania jej konstytucji, a w lutym w tej samej sytuacji znaleźli
się władcy Piemontu i Toskanii. W marcu za ich przykładem poszedł papież. 18 marca
mediolańczycy powstali przeciwko osiemnastotysięcznemu garnizonowi austriackiemu
i po pięciodniowych walkach, Cinque giornate, wyparli go z miasta. To samo wydarzyło
się w Wenecji, gdzie młody prawnik Daniele Manin ogłosił zmartwychwstanie republiki.
Władcy Parmy i Modeny uciekli ze swoich państw.
Łatwość, z jaką to wszystko osiągano, wydawała się niewiarygodna, a teatralny
charakter wydarzeń tylko potęgował wrażenie oderwania od rzeczywistości.
W Mediolanie zarzewiem pierwszych rozruchów, do których doszło wiosną 1847 roku,
była premiera opery Verdiego Nabucco. Jej autor, z każdym dniem bardziej świadomy
swej roli, odbył dwie pielgrzymki, odwiedzając dom Wilhelma Tella i pole bitwy pod
Waterloo. W Londynie, dokąd udał się na premierę jednego ze swych dzieł, poznał
Mazziniego, który błagał go, by zechciał skomponować włoską Marsyliankę. Po „wojnie
o cygara” austriackie władze Mediolanu zakazały bywalcom opery noszenia
trójkolorowych bukiecików, wszyscy więc trzymali się od niej z daleka. Kiedy ich
zmuszono do przybycia, ubierali się na czarno. Spektakle były przerywane okrzykami
i patriotycznymi pieśniami, a demonstrację, która doprowadziła do Cinque giornate,
rozpoczęli widzowie wychodzący z teatru. W Genui zarzewiem rozruchów było
pojawienie się na scenie czterdziestu ośmiu tancerzy, owiniętych trójkolorową flagą
i śpiewających Fratelli d’Italia.
Pod koniec marca władca Piemontu i Sardynii Karol Albert rozpoczął wojnę z Austrią,
występując jako sojusznik niedawno wyzwolonych prowincji – Lombardii i Wenecji.
Toskania opowiedziała się po stronie Piemontu i to samo uczynił, acz niechętnie, król
Neapolu Ferdynand. Masowe demonstracje przed jego pałacem zmusiły go do wysłania
do Lombardii wojsk, stojących po stronie mediolańczyków. Piękna emigrantka, księżna
Cristina Belgiojoso, ostatnia miłość La Fayette’a, zjawiła się w Neapolu, oferując radę
i pomoc każdemu, kto zechce zgłosić się na ochotnika. Na jej apel zareagowała gromada
młodych mężczyzn. „Wojna przeciwko Austrii była święta i niezbędna” – stwierdził
jeden z neapolitańczyków[22]. Król oddał czternaście tysięcy żołnierzy pod komendę
generała Pepego, który wrócił po dwudziestu siedmiu latach wygnania, by jeszcze raz
zmierzyć się z Austriakami.
Swój akces zgłaszali wszyscy rutynowo podejrzani bojownicy o wolność. Mickiewicz
pojechał do Rzymu, by błagać papieża o ogłoszenie nowej krucjaty w obronie wolności
wszystkich narodów świata. Ojciec Święty, po części po to, żeby się go pozbyć, pozwolił
mu sformować legion, więc 11 kwietnia poeta wymaszerował z miasta na czele
kilkudziesięciu ochotników, wśród których byli jeden napoleoński oficer i dziesięciu
studiujących w Rzymie artystów. Nosili stylizowane niby-polskie mundury z wielkim
białym krzyżem na lewej piersi i czerwone konfederatki. Byli witani z szacunkiem
w mijanych miasteczkach i wioskach, gdyż uważano ich za żołnierzy wysłanej przez
papieża krucjaty. Był to, według słów jednego z nich, „triumfalny marsz rycerzy –
pielgrzymów”[23]. W Mediolanie odwiedził Mickiewicza Mazzini, zapewniając go, że
łączy ich „braterstwo celów, nadziei i przekonań w religijnej krucjacie na rzecz wolności
i mojej ojczyzny”[24]. Polacy z obozu Czartoryskiego tworzyli w Genui legion, który
miał wchłonąć wszystkich Słowian wyłuskanych z szeregów austriackich jeńców
wojennych. Miał on maszerować pod sztandarem w kolorach tęczy i opatrzonym
napisem: „Braterstwo Słowiańskie”[25]. Niektórzy chorwaccy jeńcy rzeczywiście woleli
wstąpić do legionu, niż marnieć w niewoli. Ale czescy jeńcy byli gotowi się do niego
przyłączyć tylko pod warunkiem, że wykluczeni zostaną Chorwaci, do których żywili
coś na kształt mieszaniny lęku i pogardy. 1 czerwca kolumna złożona ze stu
pięćdziesięciu paryskich Polaków przekroczyła Alpy i przyłączyła się do Legionu
Polskiego Mickiewicza. Poeta pospiesznie wrócił do stolicy Francji, by zdobyć fundusze,
a Legion został wysłany na front i walczył pod Lonato, pod rozkazami generała
Giovanniego Duranda, weterana walk toczonych w 1821 roku w Piemoncie, Belgii oraz
Portugalii, który zrezygnował ze stanowiska dowódcy wojsk papieskich, kiedy Ojciec
Święty odmówił przystąpienia do wojny. „Czuję się tak, jakbym był w połowie
rycerzem, a w połowie mnichem, o czym zawsze marzyłem” – pisał do przyjaciela jeden
z ochotników[26].
Ten stan euforycznego uniesienia był zaraźliwy. Po raz pierwszy wydawało się, że
uczucia narodowe nie są domeną garstki intelektualistów i romantycznych arystokratów.
„Słowa nie potrafią oddać tego, co czuliśmy, słysząc, jak tłum prostych ludzi krzyczy:
«Viva l’Italia! Jesteśmy Włochami!» – pisał Neapolitańczyk Luigi Settembrini. – To
słowo «Włochy», wymawiane początkowo tylko przez nielicznych, i to w tajemnicy,
a słyszane jedynie przez garstkę wtajemniczonych, ostatnie, święte słowo, wyszeptywane
przed śmiercią przez tylu szlachetnych ludzi, a teraz wykrzykiwane głośno przez lud,
budziło w całym moim ciele dreszcz podniecenia i przyprawiało mnie o łzy...”[27]
Pozory były zwodnicze. Kiedy król Ferdynand odzyskał energię i kazał wycofać
oddziały, oddane uprzednio pod komendę Pepego, większość żołnierzy z radością
wróciła do domu. Tylko garstka poszła za przykładem swego generała i przekroczyła
Pad, by walczyć za Włochy. Mieszkańcy prowincji Romania nie powstali, gdyż
nienawiść do rzymian nie pozwalała im pójść za ich przykładem. Większość ludności
Wenecji Euganejskiej opowiedziała się po stronie Austriaków, a przeciwko Wenecji.
Sycylijczycy zwalczali neapolitańczyków. Toskańczycy nie chcieli współpracować
z rzymianami. Chłopi w przeważającej większości byli zwolennikami Austriaków –
wszędzie z wyjątkiem Sycylii, na której byli stronnikami siebie samych. Uważali
miejskie powstania za zabawę bogatych i albo się nimi nie interesowali, albo reagowali
z dezaprobatą. W Lombardii wołali: „Viva Radetzky!”. Regularnie wspierali żołnierzy
austriackich w walce z piemonckimi wrogami i chętnie oddawali ukrywających się
patriotów w ręce sił porządkowych.
Ich postawa odzwierciedlała brak jedności na szczytach władzy i ambiwalencję wielu
znanych synów Italii. Wpływowy Massimo d’Azeglio był otwarcie przeciwny przemocy
i koncepcji zjednoczenia, wiedząc, że nie interesuje ono większości mieszkańców Italii.
Francesco Pellico, brat męczennika Silvia, w ogóle nie akceptował pojęcia ojczyzny,
twierdząc, że dzięki katolicyzmowi każdy Włoch nosi patria w duszy. Nawet ci, którzy
nie byli przeciwni zjednoczeniu, wysuwali na pierwszy plan interesy własnej prowincji.
Mazziniego, który przybył do Włoch w kwietniu, oburzył egoizm politycznej elity.
Ponieważ podporządkowywał wszystko głównemu celowi, czyli zjednoczeniu
narodowemu, gotów był zawrzeć pakt nawet z diabłem, gdyby sprzyjało to realizacji
tych zamierzeń. Usiłował porozumieć się z papieżem, którego błagał w 1847 roku, by
zjednoczył Włochy pod własnym przywództwem. Kiedy jego rozmówca okazał się
oporny wobec tych planów, Mazzini skupił uwagę na królu Karolu Albercie, który, jak
się zdawało, miał szanse na pokonanie Austrii. Ale zwróciło to przeciw niemu wielu
Włochów, szczególnie Mediolańczyków, którzy bali się, że Karol Albert poprzestanie na
aneksji Lombardii. Lombardzki patriota Carlo Cattaneo oznajmił, że gdyby musiał
wybierać między rządami Austrii a Piemontu, wolałby Austrię. Ambicji Karola Alberta
obawiali się też Toskańczycy i republikańscy patrioci z całej Italii. A Karol Albert nie
robił nic, by uśmierzyć te obawy. Przekonany, że reszta Europy zechce tolerować jego
zdobycze tylko wtedy, jeśli zachowa jednoznacznie konserwatywny profil polityczny,
konsekwentnie unikał wszelkich związków z republikanami. O ile w ogóle dostrzegał
sprawę Włoch, to utożsamiał ją ze sprawą domu sabaudzkiego i królestwa Piemontu.
Kiedy Radetzky pobił w lipcu Piemontczyków pod Custozą, wątłe nici wspólnego
interesu, wiążące z sobą włoskich patriotów, zaczęły pękać. Karol Albert podpisał
zawieszenie broni, na mocy którego oddał Austrii wszystkie jego zdobycze w Lombardii
i gdzie indziej, a rewolucyjne ruchy, szerzące się dotąd w różnych miastach
i prowincjach, zaczęły kolejno zamierać.

Zdolność austriackiego państwa do przetrwania w obliczu nękającej kraj rewolucji


i narodowych wyzwań we wszystkich prowincjach była w oczywisty sposób sprzeczna
z wszelkimi zapewnieniami nacjonalistów i rewolucyjnych teoretyków. Trudno byłoby
znaleźć bardziej niemrawą monarchię i bardziej przeżarty intrygami dwór. Nie były
w stanie zainspirować wojsko, złożone z przedstawicieli tych samych zniewolonych
narodów, które teraz się buntowały. Paradoksalnie jednak właśnie owe słabości
stanowiły w znacznej mierze gwarancje trwania tego osobliwego państwa. Cesarz
ustępował przed każdą demonstracją siły i zatwierdzał wszystkie konstytucje
przedłożone mu w sposób wystarczająco stanowczy, a potem opuścił Wiedeń wraz ze
swym dworem, by uniknąć nieprzyjemnej konfrontacji. Ta umiejętność ustępowania
przed naciskami bez utraty zdolności funkcjonowania dawała systemowi wielką
odporność. Korzyści, jakie zapewniał ten sposób reagowania, stają się widoczne, kiedy
rozważamy losy Czechów i innych słowiańskich narodów, które zostały najpierw
obezwładnione, a potem – stopniowo – zamienione w sojuszników monarchii.
Narodowe aspiracje Czechów nigdy nie były podyktowane żywiołową potrzebą.
Wyrosły z autentycznego zainteresowania przeszłością, z braku silnej kulturowej
pewności siebie i z ducha czasu. Aby je zaspokoić, wystarczyło pogrzebać w reliktach
dawnej chwały i posunąć się do kilku pomysłowych fałszerstw. W rzeczywistości liczba
tych, którzy przeżywali te wzniosłe emocje, była znikoma. Kiedy przywódcy ruchu
narodowego zebrali się 11 marca w praskich Łaźniach św. Wacława, by powitać świt
wolności, jeden z nich zauważył, że zawalenie się dachu tej budowli oznaczałoby koniec
czeskiego nacjonalizmu[28]. Ale ten stan rzeczy miał ulec zmianie w wyniku
konstytucyjnych sporów z Wiedniem, a przede wszystkim pod wpływem tego, co działo
się na forum niemieckiego Zgromadzenia Narodowego we Frankfurcie.
Zgromadzenie zachęcało dwie prowincje, Czechy i Morawy, do przysłania delegatów,
ale czeska większość zamieszkująca te obszary odrzuciła zaproszenie. Czesi uzyskali
szerokie koncesje i utworzyli Komitet Narodowy, będący w istocie ich własnym rządem.
Woleli cieszyć się regionalną autonomią pod rządami Habsburgów, niż grać rolę
etnicznej mniejszości w zjednoczonych Niemczech. Parlament frankfurcki wysłał do
nich delegację, która miała ich przekonać, że nie mają się czego obawiać, bo Niemcy
rozumieją wolność lepiej niż jakikolwiek inny naród. „Chcemy was, mieszkańcy Czech,
wziąć w objęcia” – zapewniał jeden z delegatów. „Tak, żeby nas udusić” – odparł któryś
z Czechów. Niemcy zagrozili wtedy, że odpowiedzą na tę krnąbrność „mieczem”[29].
Obudzili uśpione dotąd poczucie narodowej solidarności w niemieckiej mniejszości
narodowej, zamieszkującej dwie wspomniane prowincje, i zaktywizowali proniemieckie
lobby w Wiedniu. Pewien Niemiec z Moraw histerycznie ostrzegał parlament
frankfurcki, że jemu i jego rodakom grozi „totalna zagłada” ze strony Czechów[30].
Spory uległy zaostrzeniu. Niemcy wyśmiewali koncepcję czeskiej odrębności narodowej
i lżyli jej zwolenników. Z drugiej strony atakowali ich Austriacy. „Nauczywszy się od
Niemców wszystkiego, co wiedzą, chcą okazać im wdzięczność, naśladując ich
najnowsze szaleństwa – drwił Franz Grillparzer. – Przecież te wrzaski dotyczące
narodowości, to podkreślanie odrębności języka i historii, wywodzą się z niemieckich
uniwersytetów, na których uczeni głupcy prowokowali spokojny, rozsądny naród do
szaleństwa i zbrodni! Tam jest kolebka waszej słowiańskiej manii! Kiedy jakiś Czech
najgłośniej pomstuje przeciwko Niemcom, jest po prostu Niemcem przełożonym na
Czecha”[31].
Czeski Komitet Narodowy wpadł w panikę i zażądał zwołania narady przedstawicieli
wszystkich narodów słowiańskich zamieszkujących posiadłości Habsburgów: Czechów,
Słowaków, Polaków, Ukraińców, Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Delegaci zebrali się
w Pradze pod koniec maja, a Zjazd Słowiański zainaugurował swe obrady ze stosowną
pompą 2 czerwca. Ich uczestnicy, poprzedzani przez legion akademicki i prezentujący
szeroką gamę mniej lub bardziej autentycznych narodowych strojów, przeszli procesją
do kościoła Marii Panny przed Tynem pod „słowiańską”, biało-niebiesko-czerwoną
flagą. Odśpiewano hymn wszechsłowiański Hej, Słowianie. Wymachiwano gałązkami
lipy, by odżegnać się od niemieckich nastrojów – Kollár ustalił, że skoro Niemcy uznali
za swój symbol dąb, Słowianie mogą wybrać „słowiańską lipę”. Słowo „lipa” oznacza
w polszczyźnie także co innego, ale było to najmniejsze z nieporozumień, jakie wyszły
na jaw podczas Zjazdu.
Palacký otworzył obrady, wygłaszając wzniosłą mowę, w której zapewnił, że
Słowianie, dzięki wrodzonej wrażliwości, lepiej rozumieją pojęcie wolności niż inne
rasy, mają więc obowiązek szerzyć światło i wolność na całej kuli ziemskiej[32]. Šafárik,
który przemawiał po nim, był upojony i zachwycony siłą woli narodów,
reprezentowanych na Zjeździe. „Nawet siły kosmiczne nie dorównują potędze wielkiego
narodu, który obudził w sobie moralną świadomość i w sprawiedliwej walce broni swej
egzystencji” – zapewnił słuchaczy[33]. Nikt nie wątpił w solidarność wymienionych
narodów, a kiedy przedstawiciel Polaków, Karol Libelt, wygłosił podczas posiedzenia
Zjazdu apel do ludów Europy, mówił o „sercach bijących jednym głosem dzięki
tożsamości duchowych interesów”[34]. Następnego dnia Polacy oskarżyli cara,
nazywając go nieprzyjacielem wszystkich Słowian. Poparł ich Bakunin, który nie zdołał
się przedrzeć do uczestników powstania wielkopolskiego, więc wylądował w Pradze.
Zaatakował rosyjskie imperium, twierdząc, że jego destrukcja jest niezbędnym
warunkiem wolności Polaków, Ukraińców, a nawet samych Rosjan. Przedstawił Rosję
jako imperium śmierci. Oburzyło to Czechów, którzy uważali, że silne państwo
słowiańskie może być przeciwwagą dla potęgi Niemiec, oraz Serbów, którzy odczuwali
historyczne pokrewieństwo z Rosjanami i byli zależni od ich finansowego wsparcia.
Południowi Słowianie oskarżyli Węgrów o to, że są największymi wrogami rasy
słowiańskiej, i skrytykowali Polaków, którzy okazywali im poparcie. Idąc za ich
przykładem, to samo zrobili Słowacy. Ale Polacy i Czesi drwili z Chorwatów i Serbów,
nazywając ich niemieckimi pieskami.
Spory przerwał feldmarszałek Alfred Windischgrätz, który wykorzystał drobną uliczną
awanturę, by ostrzelać miasto z armat i zmusić je do uległości, a Zjazd do zawieszenia
obrad. Gdy opadły opary retoryki, widać było wyraźnie, że jedynymi skutecznymi
więzami solidarności są związki małych słowiańskich narodów z południa i wschodu
odczuwających zagrożenie ze strony węgierskiego nacjonalizmu oraz – choć
w mniejszym stopniu – związek Czech i Moraw, obawiających się hegemonii Niemiec.
Stało się też jasne, że najlepszą ochronę mogą one znaleźć pod skrzydłami monarchii
habsburskiej. Te rolnicze kraje bez oporów zaakceptowały takie reakcyjne rozwiązanie,
gdyż żyjący w nich chłopi byli bardziej konserwatywni niż szlachta.
Innym narodem, dla którego droga do wyzwolenia miała wieść nie przez własną
determinację, lecz przez lojalizm wobec monarchii habsburskiej, byli Rumuni. To
właśnie wywodzący się z tego narodu historyk, Simion Bărnuţiu, dowodził –
najwyraźniej bez cienia ironii – że 1848 rok był nie tyle Wiosną Ludów, ile czasem
„wskrzeszania wymarłych ras”[35]. Proces rumuńskiej ekshumacji przebiegał
w Transylwanii od lat osiemdziesiątych XVIII wieku, a jego oczywistą intencją było
dokopanie się do starożytnych Rzymian. Zarzucono cyrylicę na rzecz alfabetu
łacińskiego, a pierwsza wydana gramatyka wyraźnie nawiązywała do rzymskich korzeni
języka rumuńskiego. Ale dopiero w latach trzydziestych XIX stulecia dorosła grupa
aktywnych politycznie patriotów. Należący do niej poeta Andrei Mureşanu opiewał
wielkość rumuńskiej nacji. Rumuni, wzorując się na Włochach i Polakach, utworzyli
Młodą Rumunię. Licznie jeździli do Paryża, by czcić Micheleta i Mickiewicza, a jeden
z nich, Nicolae Bălcescu, założył organizację Frăţia (Braterstwo), która umieściła na
swej fladze trzy kolory: czerwony, żółty i niebieski. Paryscy Rumuni byli wspierani
przez Czartoryskiego, który promował ideę Wielkiej Dacji, jako że pewnego dnia
mogłaby się ona stać cennym sojusznikiem przeciwko Rosji.
Po rewolucji lutowej delegacja paryskich Rumunów oznajmiła Lamartine’owi, który
kierował wtedy francuską polityką zagraniczną, że Rumunia domaga się prawa do
egzystencji. W marcu doszło do rumuńskiego powstania w Jassach, które zostało łatwo
stłumione, a 2 maja transylwańscy Rumuni zebrali się na wielkim polu w pobliżu Blaju
i zażądali większej autonomii w obrębie habsburskiego imperium. W czerwcu ich rodacy
mieszkający na rządzonej przez Imperium Osmańskie Wołoszczyźnie powstali pod
wodzą Bălcescu, zajęli Bukareszt i ogłosili konstytucję, ale zostali szybko pokonani
przez Turków. Silny opór stawiła tylko stupięćdziesięcioosobowa bukareszteńska straż
pożarna. Przywódcy, którzy nie zdążyli uciec, zostali internowani na statku,
zakotwiczonym na środku Dunaju. „Na tej łodzi, świętej łodzi rozbitków, znalazły się ich
rząd, ich literatura, ich dusza, ich myśl, oraz – mamy nadzieję – ich przyszłość” – pisał
Michelet[36]. Ale przyszłość Rumunii rysowała się niewesoło, gdyż jedyną nadzieją na
przeżycie była dla niej polityka lojalności wobec Habsburgów, którą ci ostatni chętnie
akceptowali, gdyż ułatwiała im tłumienie ambicji Węgrów[37].
Miesiąc po tym, jak Windischgrätz zmusił Czechów do uległości, ostrzeliwując Pragę,
osiemdziesięcioletni feldmarszałek Joseph Radetzky rozbił armię piemoncką pod
Custozą. Johann Strauss skomponował z tej okazji Marsz Radetzkiego, a Grillparzer
napisał poemat ku czci starego feldmarszałka. Zawierał on zdanie: „in deinen Lager ist
Österreich” – „Austria jest w twoim obozie”, które okazało się o wiele bardziej
prawdziwe, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Armia, złożona z wszystkich
narodowości cesarstwa, przekreśliła wszelkie nadzieje zwolenników narodowej
odrębności. Symbolizowała jedność habsburskich posiadłości i okazała się najbardziej
żywotnym obrońcą monarchii. Austriacka armia i monarchia Habsburgów były ojczyzną
swoich żołnierzy, a nie jakąś rumuńską czy czeską mrzonką.
W sierpniu dwór cesarski uznał, że może bezpiecznie wrócić do spokojnego już
Wiednia. Europa obudziła się z koszmarnego snu, jakim była Wiosna Ludów, a siły
reakcji na większości jej obszarów wznowiły swą zwykłą aktywność. Jedynym
człowiekiem, który naprawdę stracił tron, był Ludwik Filip, choć legitymiści mogli
dowodzić, że był to słuszny wyrok sprawiedliwości. Rewolucja zmiotła go z tronu
i wstrząsnęła całą Europą, ale nie przerodziła się w społeczną rewoltę, której wizja
napawała władców takim przerażeniem.
Stało się to jasne po kwietniowych wyborach we Francji. W nowej Izbie
Deputowanych nie brakowało poetów, gdyż na jej ławach, obok Lamartine’a, zasiedli
Wiktor Hugo i Béranger. Deputowanymi zostali też Lamennais i Quinet. Większość
jednak zdobyli umiarkowani republikanie, a monarchiści byli trzykrotnie liczniejsi niż
radykałowie. Ci ostatni, nie mając wyboru, sięgnęli po działania z pozycji siły. 15 maja
odbyła się demonstracja stu tysięcy paryżan. Maszerowali pod polską flagą, gdyż ich
oficjalnym celem było zmuszenie rządu do wypowiedzenia wojny Rosji i Prusom, jeśli te
dwa mocarstwa nie ogłoszą natychmiast niepodległości Polski. Ale twardy rdzeń
uczestników marszu chciał obalić rząd i przejąć władzę. Demonstranci zajęli ratusz
i przypuścili atak na Palais Bourbon, wzywając do nowego powstania. Kiedy przelewali
się przez Izbę, popychając i potrącając przerażonych deputowanych, jeden
z proletariuszy dostrzegł tabliczkę „La Fayette” nad miejscem, które zajmował George
Washington La Fayette, i spytał go, czy jest synem sławnego generała. Otrzymawszy
odpowiedź twierdzącą, ten współczesny sankiulota zawołał: „Och, jaka szkoda, że pański
ojciec nie żyje! Gdyby był tu dziś obecny, przeżyłby moment szczęścia!”[38].
Wydaje się wątpliwe, czy stary paladyn wolności poparłby te wydarzenia. Ale mógłby
oglądać kulminacyjny moment francuskiej rewolucji 1848 roku. Przed końcem dnia
radykałowie zostali otoczeni przez Gwardię Narodową, a ich przywódcy trafili do
aresztu. Rząd rozwiązał problem bezrobocia, wcielając zdrowych mężczyzn do nowej
formacji pomocniczej, zwanej Gardes Mobiles (gwardia ruchoma). W czerwcu lewica
podjęła ostatnią próbę odzyskania kontroli nad przebiegiem rewolucji. Gwardia
Narodowa, Gardes Mobiles i regularne wojsko przypuściły zdecydowany atak na
rewolucjonistów, który pociągnął za sobą około trzech tysięcy ofiar śmiertelnych.
„Republika jest w szczęśliwym położeniu – zażartował z goryczą Ludwik Filip,
przebywający na emigracji w Anglii. – Wolno jej wydać wojsku rozkaz strzelania do
ludzi!”[39] Rewolucjoniści z całego kontynentu byli wstrząśnięci tym brutalnym
pogwałceniem wszystkich najbardziej przez nich cenionych zasad.
Anglia też miała już za sobą szczytowy punkt niepokojów społecznych. Wielka
demonstracja czartystów zorganizowana 10 kwietnia nie wykroczyła poza ramy
pokojowego, zgodnego z konstytucją protestu. „Moi biedni przyjaciele – powiedział do
swych angielskich gospodarzy przebywający wtedy w Londynie kompozytor Hector
Berlioz – macie takie pojęcie o wszczynaniu rozruchów jak Włosi o pisaniu
symfonii”[40]. A próby rozwiązania narastającego kryzysu w Irlandii miały groteskowy
przebieg i zakończyły się niepowodzeniem.
Zaraza ziemniaczana doprowadziła do klęski głodu i w połowie 1847 roku ponad trzy
miliony ludzi mogły przeżyć tylko dzięki rządowym zapomogom. Gdy doszło do
wybuchów przemocy i rabunków, rząd brytyjski wprowadził stan wyjątkowy. Wieści
o paryskiej rewolucji lutowej zelektryzowały wszystkich zwolenników działania,
a William Smith O’Brien, członek parlamentu, wszedł w skład delegacji, która pojechała
do Paryża, by uzyskać poparcie Lamartine’a. Jej członkowie zostali zbyci kilkoma
grzecznościowymi słowami, więc postanowili działać na własną rękę. Kiedy ich
aresztowano i postawiono przed sądem, O’Brien został uniewinniony. W lipcu 1848 roku
założył „dyrektoriat wojenny”, ale udało mu się tylko zebrać tłum, który zaatakował
pięćdziesięciu stróżów prawa i zmusił ich do schronienia się w kamiennym budynku na
farmie, która należała do pewnej wdowy o nazwisku McCormack. Ta groteskowa
potyczka przeszła do historii jako bitwa o kapuściane pole wdowy McCormack
i kosztowała życie kilku Irlandczyków. O’Briena skazano na powieszenie
i poćwiartowanie, ale wkrótce zmieniono mu wyrok na deportację.

Dorobek wszystkich rewolucyjnych poczynań, do których doszło wiosną 1848 roku,


był bardzo skromny. Tam gdzie ustanowiono parlamentarne organy, nie spełniły one
pokładanych w nich nadziei. Rewolucjoniści wiedeńscy zmusili władze do odwołania
represyjnej legislacji i ogłoszenia konstytucji. Dalsze, majowe protesty doprowadziły do
przyznania powszechnego prawa wyborczego i ustanowienia jednoizbowego,
wybieralnego ciała ustawodawczego. Ten nowy parlament, Reichstag, zebrał się
w Wiedniu 10 lipca i zniósł pozostałości feudalizmu na terenie całego imperium.
Wkrótce jednak stracił rozpęd i cofnął się przed dalszymi reformami społecznymi, tracąc
wiele czasu na kłótnie i gadaninę, które doprowadziły do jego likwidacji. Parlament
frankfurcki, sparaliżowany przez własny brak konsekwencji w działaniu, okazał się
jeszcze większym niewypałem.
Dwiema najpoważniejszymi trudnościami, z jakimi musiał się zmierzyć, były problem
konsekwencji właśnie i problem dominującego organu władzy. Parlament nie
zdefiniował pojęcia Niemiec, które miał reprezentować, bo nie miał odwagi wyrzec się
roszczeń do obcych terytoriów, takich jak Wielkie Księstwo Poznańskie czy Czechy. Nie
ustanowił legalnego organu władzy, bo służalczo rzucił się do stóp najpierw cesarza
Austrii, a potem króla Prus. Metafizyczna śmiałość i literacka nonszalancja
deputowanych wywodziły się z książek i sal wykładowych. Rozprawiali z przejęciem
o odnowie i wolności, ale w gruncie rzeczy szukali pana i władcy.
Aleksander Hercen, komentując rewolucyjny zapał Niemców, stwierdził, że
przypominają mu oni „znakomite, godne szacunku i pożyteczne zwierzę, czyli
rozbawioną krowę, która galopuje po łące i z poważnym wyrazem twarzy wierzga
tylnymi nogami lub biega w kółko, goniąc własny ogon”[41]. Tylko że finał flirtu
frankfurckiego parlamentu z liberalizmem nie miał w sobie nic śmiesznego.
Perspektywa ustępstw terytorialnych ostudziła entuzjazm nawet najbardziej
liberalnych jego członków. Jak ujął to historyk i konstytucjonalista profesor Dahlmann,
Niemcy odkryli, że ich pragnienie wolności może zaspokoić tylko siła[42]. Aby ten cel
osiągnąć, związali swój los z autokratycznymi władcami, zapomnieli o demokratycznych
mrzonkach i szukali kompensacji w mitach o narodowym przeznaczeniu i niemieckiej
wyższości kulturowej. Klasy średnie, nie po raz ostatni, zrezygnowały ze społecznych
i politycznych reform na rzecz marzeń o narodowej wielkości.
W lipcu 1848 roku niemiecka mniejszość w Poznańskiem zażądała wcielenia tej
prowincji do Związku Niemieckiego. Liberałowie byli zakłopotani. Ale na czele
zwolenników wniosku stanął Wilhelm Jordan, lewicowy deputowany z Prus,
wygłaszając mowę, która stała się jednym z punktów zwrotnych europejskiej historii.
„Najwyższy czas, abyśmy otrząsnęli się z romantycznej skłonności do samowyrzeczeń,
która kazała nam podziwiać wszystkie inne narody, podczas gdy my sami więdliśmy
w haniebnej niewoli, lekceważeni przez cały świat; najwyższy czas, byśmy zdobyli się
na zdrowy narodowy egoizm, który, szczerze mówiąc, stawia dobro i honor ojczyzny
ponad wszystkim innym” – powiedział. Zachęcony aplauzem słuchaczy stwierdził, że
Słowianie są niższą rasą, a Polacy – narodem o „mniejszej kulturalnej zawartości” niż
Niemcy. Poniżywszy w ten sposób Polaków, zasugerował, że misja Niemców polega na
ich cywilizowaniu. Ale jego rozstrzygający argument brzmiał jeszcze bardziej
dosadnie[43]. „Przyznaję bez owijania w bawełnę, że nasze prawo jest po prostu prawem
silniejszego, prawem zdobywcy” – oznajmił wyzywającym tonem. Przemawiający po
Jordanie deputowany wysunął twierdzenie, że „postawa samozachowawcza jest
pierwszym przykazaniem politycznego katechizmu”. „Stoję po stronie ojczyzny, po
stronie Niemiec – oznajmił delegat z Moraw – i to jest dla mnie über alles”[44]. Na tym
etapie obrad nawet tacy liberałowie jak Gagern zaczęli zmieniać ton. „Wierzę, że rola
Niemców polega na wielkości, na tym, by być narodem, który rządzi” – stwierdził[45]. Po
dziesięcioleciach trudnych poszukiwań przeznaczonego im miejsca w układzie rzeczy
i zdarzeń Niemcy odkryli swoją misję.
Choć sugestie wysuwane przez wszelkiego rodzaju romantycznych nacjonalistów
bywały niekiedy histeryczne, ich postawa miała z reguły szlachetne podłoże. Koncepcja
Mazziniego, wierzącego w przodującą rolę Włochów, oparta była na przekonaniu, że są
oni narodem, który najwięcej wycierpiał. Polski mesjanizm był w zasadzie wizją
zjednoczenia dusz realizujących misję, która miała w taki czy inny sposób zbawić całą
ludzkość. Duch oddania sprawie i samopoświęcenia znajduje odbicie w kolejnych
antropomorficznych sposobach postrzegania narodu – upadającej Hellady, cierpiącej
Italii, uciemiężonej Polski. Nawet francuska Marianna, która – jako ikona la Grande
Nation – musiała prezentować pewną triumfalną asertywność, zachowała nieśmiałą
kobiecość. Ale Germania, która zaczęła się pojawiać w owym czasie, była inna –
przypominała noszącą hełm Walkirię, domagającą się zemsty za dawne afronty.
Ryszard Wagner wczesną wiosną 1848 roku powiedział przyjacielowi, że rewolucja
już się odbyła w ludzkich umysłach i że „nowe Niemcy są gotowe, jak brązowa statua,
która potrzebuje tylko jednego uderzenia młotka, by się wyłonić ze swej formy”[46]. Ale
to, co się wyłoniło z tej formy, przekreśliło wszystkie najbardziej drogie apostołom
powszechnego braterstwa marzenia. Rozglądając się latem 1848 roku po Europie, nie
potrafili oni stłumić w sobie rozpaczy. „Staliśmy na progu raju – napisał poeta Ferdinand
Freiligrath – ale jego wrota zatrzaśnięto nam przed nosem”[47].
XVIII. PODTRZYMYWANIE LEGEND

C hoć latem 1848 roku nadzieje większości europejskich liberałów i nacjonalistów


były już pogrzebane, nie oznaczało to bynajmniej końca walki. Oddani sprawie
uczestnicy krucjat ignorują niepowodzenia i nie zwracają uwagi na napisy „mane, tekel,
fares”, przeciwności umacniają tylko ich zdecydowanie, a mroczne perspektywy
ugruntowują ich w wierze.
Właśnie przeciwności sprawiły, że narodowa sprawa Włoch odniosła pierwsze
wiarygodne sukcesy, a przy okazji wyłonił się tam nowy typ bardziej niż kiedykolwiek
zdeterminowanych przywódców. Jednym z nich był Daniele Manin, który stał na czele
rewolty w Wenecji. Zapytany, czy chciałby zostać dożą, wpadł w gniew. „Dożą? –
zapytał. – Nie. Moje ambicje są większe. Są tak wielkie, że ledwie ośmielam się do nich
przyznać samemu sobie – Waszyngtonem!”[1] Republika Świętego Marka broniła się
wyjątkowo długo przed przemożnymi siłami Austrii. Innym wyrazistym, nowym
przywódcą był Giuseppe Garibaldi – symbol donkiszotowskiej walki o cud, czyli
o zjednoczenie Włoch.
Garibaldi urodził się w 1807 roku w Nicei, należącej wówczas do napoleońskiej
Francji. W 1814 roku została ona oddana Piemontowi, stał się więc poddanym króla
Wiktora Emanuela I. Jego pierwszym językiem był liguryjski, a drugim francuski. Zaczął
się uczyć włoskiego dopiero jako dorastający młodzieniec. Był synem i wnukiem
żeglarzy, podjął zatem pracę na morzu i awansował z chłopca okrętowego na marynarza
pokładowego. W Marsylii poznał Mazziniego i przyłączył się do ruchu Młodych Włoch.
Kiedy w 1833 roku został wezwany do odbycia obowiązkowej służby w piemonckiej
marynarce wojennej, podjął nieudaną próbę wszczęcia buntu, a potem uciekł do Brazylii.
Po przybyciu do Rio de Janeiro nawiązał kontakt z grupą włoskich uchodźców
i wstąpił do tamtejszej komórki Giovine Italia, Młode Włochy. Jej członkowie spotykali
się w domu, nad którym powiewała trójkolorowa flaga włoska, i snuli plany
oswobodzenia wszystkich uciemiężonych narodów świata. Pewien włoski kupiec
udostępnił Garibaldiemu niewielką łódź, dzięki której mógł zarabiać na życie jako
przybrzeżny handlarz. W 1836 roku napisał do Mazziniego, donosząc mu, że pragnie
w imieniu Włoch wydać wojnę statkom pływającym pod flagami Austrii oraz Piemontu,
i prosząc go o zezwolenie. W oczekiwaniu na odpowiedź zajął się sprawą Rio Grande do
Sul, brazylijskiej prowincji, która ogłosiła secesję, idąc za głosem Benito Gonçalvesa.
Ten ostatni to kolejny romantyczny przywódca, który umiał wykorzystywać efekty
teatralne. Podkreślał swą charyzmę kolorowymi strojami, popisami biegłości w hippice,
a od czasu do czasu gestami królewskiej hojności. Garibaldi był nim urzeczony
i (świadomie lub nieświadomie) przejął niektóre elementy jego stylu. W maju 1837 roku
wypłynął z Rio Grande na pokładzie dwudziestotonowego kutra, któremu nadał nową
nazwę „Mazzini”, by atakować brazylijskie statki handlowe. Został Robin Hoodem
południowego Atlantyku – napadał po piracku na frachtowce i bawił się w kotka
i myszkę z brazylijską marynarką wojenną. Wyrzucał ładunki za burtę i uwalniał
niewolników, ale nie odbierał cennych przedmiotów pasażerom. Uważał, że każdy z jego
ludzi, który utonie lub zostanie zabity, staje się „kolejną ofiarą walki o wolność
Włoch”[2].
Pewnego dnia, stojąc na pokładzie swego statku przy wejściu do portu w Lagunie,
dostrzegł przez lunetę jakąś samotną kobietę i doznał olśnienia. Wybiegł na ulicę i szedł
za nią aż do jej domu, gdzie oznajmił, że jest w niej zakochany. Jego wybranka,
zapominając o tym, że ma męża, weszła na pokład statku i odpłynęła razem z nim.
Piękna Ana Ribeiro da Silva, znana powszechnie jako Anita, była zapewne w połowie
Indianką, a w połowie Portugalką, a przy tym kobietą o silnym charakterze, która dzieliła
z Garibaldim trudy życia na morzach, kiedy zaś wymagała tego sytuacja, stawała u jego
boku na polu walki. W 1840 roku urodziła mu syna – nadano mu imię Menotti, przez
pamięć o poległym włoskim bohaterze.
Wojna o wyzwolenie stopniowo przeradzała się w bandytyzm, a rozczarowany
Garibaldi postanowił porzucić świętą sprawę. Przeniósł się do Montevideo, stolicy
niedawno uniezależnionego od Argentyny Urugwaju, i próbował zarabiać na życie
najpierw jako pasterz bydła, potem jako nauczyciel, a w końcu jako komiwojażer
w handlu tekstylnym. Szybko jednak wyszło na jaw, że nie sprawdza się w żadnym
zawodzie, a potrafi tylko żeglować i walczyć. Na szczęście dla niego obie te
umiejętności stały się niebawem bardzo poszukiwane. Urugwaj nękała plaga konfliktów
i zamachów stanu, które siłą rzeczy były powodem częstych zmian na stanowisku głowy
państwa, kiedy więc w 1842 roku argentyński generał Juan Manuel de Rosas
interweniował w obronie jednego z obalonych prezydentów, Garibaldi zgłosił się na
ochotnika jako zwolennik jego rywala, uważanego za przeciwnika ucisku. Przyznano mu
rangę pułkownika i wysłano na górny odcinek rzeki Parany, gdzie miał dowodzić trzema
okrętami i trzystu ludźmi. Został jednak wkrótce wymanewrowany przez górującą nad
jego siłami argentyńską flotę, dowodzoną przez admirała Williama Browna, i pokonany.
W 1843 roku, kiedy Montevideo było zagrożone przez armię argentyńską, wszyscy
jego mieszkańcy zostali zmobilizowani i skierowani do obrony miasta. Istniała w nim
spora włoska kolonia, a Garibaldi otrzymał polecenie utworzenia z jej członków
samodzielnego legionu. Znaczna część Włochów zdezerterowała przy pierwszej okazji
i przeszła na stronę nieprzyjaciela, ale Garibaldi z determinacją starał się zamienić resztę
we wzorową jednostkę bojową. Doceniał znaczenie flag i mundurów, długo więc
decydował się na ich wybór. Poszukiwania zawiodły go do firmy odzieżowej, która szyła
krwistoczerwone kitle dla rzeźników z Buenos Aires, ale odcięta przez wojnę od swoich
klientów, miała na składzie ich duży zapas. Garibaldi kupił je z wielkim upustem. I tak
zrodziła się legenda o bojownikach w czerwonych koszulach.
Żołnierze legionu wyglądali olśniewająco w tych kitlach, które spinano pasem, by
upodobnić je do wojskowych bluz. Maszerowali pod czarną flagą, wyrażającą żałobę po
Italii i ozdobioną wizerunkiem wybuchającego wulkanu, który z kolei miał być
symbolem płonącego w ich piersiach ognia, a ich jednostka zyskała miano „świętego
batalionu”. Garibaldi, ze swoim doświadczeniem w dowodzeniu ludźmi, stał się ważną
postacią. Zdobył spore grono zwolenników, których trzon stanowiła grupa jego rodaków,
równie jak on oddanych sprawie wolności. Jeden z nich to Francesco Anzani, który
poznał Garibaldiego w Rio Grande do Sul, a przedtem, jako emigrant z 1821 roku,
walczył w Grecji, Hiszpanii i Portugalii, potem zaś w Brazylii – po stronie republikanów.
Innym był Giacomo Medici, mediolańczyk walczący o wolność w kilku wojnach, który
w końcu dotarł przez Nowy Jork do Montevideo i wstąpił do legionu Garibaldiego
w 1846 roku.
Sława Garibaldiego ogarniała całe Włochy dzięki Mazziniemu, który poświęcał mu
entuzjastyczne artykuły w „L’apostolato popolare”, a w innych miejscach globu dzięki
kiepskiej powieści napisanej przez Harro Harringa, który poznał go w 1842 roku. W roku
1846 Garibaldi zaproponował listownie Mazziniemu, że przywiezie do Włoch sześciuset
żołnierzy swego legionu, którzy rozpoczną rewoltę, a wcześniej przyśle tam zaufanego
człowieka nazwiskiem Medici, by ułożył plan działania. W 1847 roku napisał do Piusa
IX, którego nazwał politycznym Mesjaszem Italii, i wyraził gotowość oddania się do
jego dyspozycji wraz ze swym legionem. Taką samą propozycję złożył wielkiemu
księciu Toskanii. Postanowiwszy „stoczyć zbawicielską wojnę na włoskiej ziemi”,
wynajął statek, który miał przewieźć jego i jego ludzi przez Atlantyk. Zgodę na wyjazd
wyraziło tylko około sześćdziesięciu ochotników, w tym dwaj czarnoskórzy, wyzwoleni
przez niego niewolnicy. Wsiedli na pokład jednostki noszącej stosowną nazwę
„Speranza” i wyruszyli z Montevideo 15 kwietnia 1848 roku, „by spełnić marzenia
i aspiracje, będące treścią całego naszego życia”[3]. Tuż przed odbiciem od brzegu
dowiedzieli się o wybuchu rewolucji w Palermo. Płynęli jednak w nieznane, więc żeby
dodać sobie ducha, zbierali się co wieczór na pokładzie, tworzyli krąg i śpiewali
patriotyczne pieśni.
Dopiero po przycumowaniu w hiszpańskim porcie, w którym uzupełniali zapasy
wody, usłyszeli o powstaniach w Mediolanie i Wenecji, a także o wypowiedzeniu wojny
przez Piemont. Bliski euforii Garibaldi wpłynął 23 czerwca do swego rodzinnego miasta
i został powitany przez mieszkańców Nicei jak powracający bohater. Prosto z portu udał
się do rezydencji Karola Alberta, gdzie ku jego zdumieniu potraktowano go z chłodnym
lekceważeniem i kazano mu opuścić miasto. Oburzony, udał się do Mediolanu, w którym
przebywał już Mazzini. Ale tam też spotkało go rozczarowanie. Został wprawdzie
entuzjastycznie powitany i awansowany do rangi admirała, ale potem pozostawiono go
własnemu losowi. Tymczasem zgłaszali się do niego liczni ochotnicy. Aby ich
wyposażyć, ograbił magazyny, pozostawione przez uchodzących Austriaków, więc jego
ludzie zostali ubrani w zaimprowizowane letnie białe mundury i wyglądali – według
słów jednego z nich – jak pułk cukierników. Wkrótce potem dołączyli do oddziałów
innych ochotników, walczących u boku armii piemonckiej. Jedną z tych jednostek był
polski Legion Mickiewicza, dowodzony przez generała Giacoma Duranda.
Klęska, jaką 23 lipca poniosły siły piemonckie pod Custozą, była dla ochotników
ciężkim ciosem, a po zawieszeniu broni, które podpisał dwa tygodnie później Karol
Albert, stali się oni niepotrzebni. Polscy legioniści snuli plany przeniesienia się do
Słowenii, Garibaldi postanowił więc walczyć dalej na własną rękę i prowadzić operacje
partyzanckie na tyłach Austriaków. Przyłączyli się do niego Mazzini, dźwigający
muszkiet i flagę z napisem „Dio e Popolo” (Bóg i Lud), oraz inni ochotnicy, którzy
postanowili nie przyjmować do wiadomości piemonckiego zawieszenia broni. Jego
oddział, toczący codzienne walki z przeważającymi siłami nieprzyjaciela i pozbawiony
dostaw zaopatrzenia, zmniejszył wkrótce swą liczebność do trzydziestu ludzi, Garibaldi
schronił się więc z nim za granicą Szwajcarii.
Przyszłość rysowała się w zdecydowanie czarnych barwach. Większość ruchów
rewolucyjnych na terenie Europy została stłumiona lub dogasała. Broniła się jeszcze
Wenecja, w której siłami Manina dowodził generał Pepe. Sycylia pozostała w rękach
rewolucjonistów, ale zawdzięczała to bardziej nieudolności neapolitańskiego reżimu niż
zasługom swych własnych sił. Dowodzili nimi kolejno zagraniczni oficerowie, między
innymi napoleoński weteran, generał Régis de Trobriand i Ludwik Mierosławski,
którego jedna z lokalnych gazet nazwała „szlachetnym cudzoziemcem, traktującym imię
i sprawę Sycylii jak religię”[4]. Ale Mierosławski dał się wymanewrować wojskom
neapolitańskim, więc choć walczył dzielnie i odniósł rany, został zastąpiony przez
kolejnego dowódcę. Oszczerczo podał wtedy w wątpliwość odwagę walczących pod jego
komendą Sycylijczyków i w pośpiechu odpłynął, ścigany oskarżeniami o zdradę.
Na pozostałym obszarze Półwyspu Apenińskiego zapomniano już o przemówieniach
wygłaszanych z ozdobionych trójkolorową flagą balkonów, przeniesiono do legendy
wspomnienia o różnych bohaterskich czynach i powrócono do normalnego życia.
Jesienią i zimą 1848 roku Mazzini i Garibaldi robili wszystko, co było w ich mocy, by
mimo wszelkich przeciwności utrzymać przy życiu sprawę narodową, ale większość
Włochów reagowała na ich zabiegi irytacją. Verdi skomponował w końcu upragnioną
włoską wersję Marsylianki, jaką była Suona la tromba, nikt jednak nie chciał jej
śpiewać.
Oryginalna Marsylianka była zakazana we Francji, a podczas wyborów
prezydenckich, które odbyły się 10 grudnia 1848 roku, Karol Ludwik Napoleon
Bonaparte, reprezentujący partię prawa i porządku, dostał pięć i pół miliona na siedem
i pół miliona oddanych głosów. Za Lamartine’em opowiedziało się tylko siedemnaście
tysięcy Francuzów. Nikt już nie przejmował się poetami i wizjonerami, a marzenia
o 1789 roku nie pasowały do coraz bardziej skomplikowanej industrialnej społeczności,
jaką stawali się mieszkańcy kraju.
Opuściwszy Szwajcarię, Garibaldi pojechał do Nicei, gdzie został wybrany do
piemonckiego parlamentu, choć wciąż był systematycznie spychany na boczny tor. Karol
Albert po upokarzającej klęsce pod Custozą zaczął odbudowywać swą armię w nadziei,
że trafi mu się okazja do rewanżu. Mianował służącego niegdyś w wojsku belgijskim
polskiego generała Wojciecha Chrzanowskiego jej naczelnym dowódcą i przyjął do niej
wielu polskich, francuskich i węgierskich oficerów. W styczniu 1849 roku podpisał
z księciem Adamem Czartoryskim porozumienie przewidujące utworzenie polskiego
legionu w służbie Piemontu. Legion ten miał wchłonąć żołnierzy Mickiewicza i innych
słowiańskich ochotników, ale wielu odmówiło wstąpienia w jego szeregi. Włoscy
ochotnicy zostali zgrupowani w dywizji, którą oddano – o dziwo – pod komendę
generała Ramorina. W tych okolicznościach ludzie pokroju Garibaldiego nie mogli na
wiele liczyć, zwłaszcza że wszyscy mieszkańcy Piemontu, poczynając od króla, nie
ukrywali pogardy dla jego niskiego pochodzenia.
Zebrał więc oddział złożony z siedemdziesięciu ludzi i wynajął mały statek,
zamierzając ich zawieźć na Sycylię, na której trwała jeszcze rewolta. W połowie drogi
zmienił zdanie i popłynął do Toskanii, gdzie Domenico Guerrazzi, jeden z założycieli
Młodych Włoch, zdetronizował właśnie wielkiego księcia. We Florencji Garibaldi
spotkał Mazziniego, który nadal żywił nadzieje na kontynuację walki o wyzwolenie
Włoch, ale toskańscy przywódcy chcieli się jak najszybciej pozbyć Garibaldiego. Mieli
już dość kłopotów z dwiema setkami legionistów Mickiewicza, którzy przybyli z Litwy,
walcząc po drodze w Wielkim Księstwie Poznańskim i Paryżu, pod czerwonym
sztandarem z napisem „Per la Vostra e la Nostra Libertate” (Za wolność waszą i naszą).
Guerrazzi zaproponował Garibaldiemu przeprowadzkę do Wenecji, więc ten wyruszył
w drogę z garstką zdesperowanych zwolenników przez zasypane śniegiem Apeniny.
Ledwo dotarli do Rawenny, Garibaldi usłyszał nowe wezwanie. Tym razem nadeszło
ono z Rzymu, gdzie 15 listopada obalono Piusa IX. Papież, jako że nie był w stanie
przywrócić porządku, zbiegł do miasta Gaeta leżącego w Królestwie Neapolu
i zaapelował stamtąd o pomoc do Neapolu, Hiszpanii, Francji oraz Austrii.
Garibaldi poprowadził swój legion z powrotem przez góry. Zostało mu już tylko około
trzystu pięćdziesięciu żołnierzy, ale przyłączył się do niego oddział dwustu lansjerów,
wyekwipowany i dowodzony przez szlachcica z Emilii-Romanii Angela Masinę, który
walczył o wolność w 1831 roku, a potem uczestniczył w hiszpańskiej wojnie domowej.
Kiedy w styczniu 1849 roku przybyli do Rieti, Garibaldi został wybrany przez
mieszkańców tego miasta do rzymskiego parlamentu i pojechał sam na jego obrady,
pozwalając swym ludziom odpocząć. W Rzymie spotkało go przyjęcie, które już dobrze
znał. Pewien młody artysta, który nie widział go nigdy przedtem, stwierdził, że wygląda
jak Chrystus. „Porzuciłem moją pracownię i poszedłem za nim – zanotował. – Tysiące
ludzi uczyniły to samo. Wystarczyło, że się pokazał. Wszyscy go czciliśmy; to było
niezależne od naszej woli”[5]. Ale i tu, choć jednak tłumy wznosiły na cześć
Garibaldiego głośne okrzyki, polityczni przywódcy marzyli o tym, żeby się go jak
najszybciej pozbyć. W parlamencie zaczął natychmiast nawoływać do utworzenia
republiki, co postawiło w niezręcznej sytuacji innych deputowanych. Jego propozycja
sprowadzenia dowodzonego przez siebie legionu do miasta została uprzejmie
zignorowana.
W Rzymie panował ferment. Miasto zawsze miało liczną kolonię zagranicznych
artystów, pisarzy i ich wiernych apostołów, a także różnego rodzaju arystokratycznych
dyletantów, z definicji ciążących ku liberalizmowi. Przyciągało również włoskich
radykałów i liberałów, którzy przesiadywali w kawiarniach, przebudowując świat.
Znalazł się wśród nich Verdi, nadzorujący inscenizację Bitwy pod Legnano, której
wszystkie przedstawienia grano przy pełnej sali. Libretto było oparte na motywach
zwycięstwa Ligi Lombardzkiej nad cesarzem Fryderykiem Barbarossą w 1176 roku,
wydarzenia często wówczas przedstawianego także na obrazach malarzy. Otwierająca
operę pieśń Viva l’Italia! zawierała twierdzenie, że wszyscy synowie tego kraju są
związani świętym sojuszem, a końcowa aria zapewniała słuchaczy, że każdy, kto umiera
za sprawę, znajdzie się w gronie wybranych. Cały spektakl był pełen wojskowych
melodii, sygnałów trąbki oraz szumnych deklaracji typu: „Wolność albo śmierć!”.
Dnia 9 lutego ogłoszono w końcu powstanie Republiki Rzymskiej. Miał nią rządzić
triumwirat, złożony z hrabiego Aurelia Saffiego, Carla Armelliniego oraz Giuseppego
Mazziniego, który miał wkrótce przybyć do miasta. Garibaldi napisał do niego list,
w którym zapewniał, że ochotnicy Legionu Włoskiego – liczącego już ponad tysiąc
żołnierzy, ale nadal przebywającego w Rieti – są jego „braćmi w wierze”[6]. Byli oni
teraz bardzo potrzebni. Prezydent Francji Ludwik Napoleon Bonaparte, który ubiegał się
o poparcie francuskich katolików i nie zamierzał pozwolić na to, by Austriacy odzyskali
hegemonię nad Półwyspem Apenińskim, zajmując w imieniu papieża Rzym, wysłał do
Włoch armię, dowodzoną przez generała Nicolasa Charles’a Oudinota. Wylądowała ona
w Civitavecchii 25 kwietnia i rozpoczęła marsz na Rzym.
Dwa dni później garibaldczycy (garibaldini) wkroczyli do Wiecznego Miasta
i przeszli jego ulicami, budząc powszechne zdumienie. Byli brudni, zarośnięci
i zaniedbani, a z ich niebieskich piemonckich mundurów zostały tylko strzępy. Ci, którzy
przyłączyli się niedawno, robili, co było w ich mocy, by nadać swoim cywilnym strojom
wygląd bojowy. Nosili szerokie filcowe kapelusze, ozdobione piórami z ptasich ogonów
i wszystkim, co wpadło im w ręce. Byli uzbrojeni w różne rodzaje muszkietów, strzelb
myśliwskich i karabinów, a nieliczni nieśli tylko lance, ale większość miała za pasami
sztylety. Niektórzy oficerowie rzucali się w oczy dzięki czerwonym koszulom. Tylko
lansjerzy Masiny, którzy lubili się nazywać szwadronem śmierci, wyglądali trochę
bardziej elegancko. Mieli ciemnoniebieskie kurtki z czarnym szamerunkiem, czerwone
spodnie i białe peleryny z kapturem, na którym wyhaftowana była czaszka. Garibaldi,
którego jasne włosy sięgały aż do ramion, wyróżniał się długą, zadbaną brodą i miał na
sobie jak zwykle białe ponczo, zarzucone na ramię w taki sposób, by odsłaniało
czerwoną koszulę. Nosił wielki, czarny, filcowy kapelusz z piórami strusia i miał zawsze
przy boku swego czarnoskórego, przywiezionego z Ameryki Południowej ordynansa,
który nazywał się Andrea Aguyar.
Karol Albert żywił nadzieję, że obecność na półwyspie tak wielu armii osłabi
determinację Austrii, postanowił więc wykorzystać panujące w Rzymie zamieszanie
i podjąć kolejną próbę umocnienia swej pozycji. Unieważnił zawieszenie broni,
podpisane z Austrią w sierpniu 1848 roku, i wkroczył do akcji. Jego nowy polski
dowódca, generał Wojciech Chrzanowski, nie radził sobie lepiej niż poprzedni, a siły
piemonckie zostały rozgromione pod Novarą 23 marca 1849 roku. Mickiewicz winił za
klęskę generała, twierdząc, że „brakowało mu rewolucyjnej wiary”[7]. Bardziej
prawdopodobną przyczyną wydają się konflikty dzielące dowódców. Ramorino, zgodnie
ze swą naturą, odszedł z pola walki wraz ze swą dywizją ochotników, gdy tylko
Austriacy ruszyli do ataku – ale przynajmniej tym razem został za to postawiony przed
sądem wojennym i rozstrzelany. Karol Albert, pozbawiony wyboru, musiał abdykować
na rzecz swego syna Wiktora Emanuela, który zawarł pokój z Austrią i zrezygnował na
jakiś czas z aspiracji mocarstwowych. Wszyscy cudzoziemscy ochotnicy musieli opuścić
terytorium Piemontu. Wielu naturalną koleją rzeczy podążyło w kierunku Rzymu.
Do Wiecznego Miasta ściągali patrioci z wszystkich stron świata. Znaleźli się wśród
nich między innymi tacy ludzie, jak pułkownik Haug, były żołnierz wiedeńskiego
Legionu Akademickiego, Szwajcar Gustav von Hofstetter, generał Rybiński, ostatni
wódz naczelny powstania listopadowego, pułkownik Aleksander Milbitz, weteran tegoż
powstania, który zarabiał na utrzymanie grą na skrzypcach w paryskiej orkiestrze, czy
major Gabriel Laviron z grupą innych Francuzów. Do Rzymu dotarł też dwustuosobowy
oddział polskich legionistów, lądujący w Toskanii z nadzieją, że zdoła dotrzeć na Węgry.
„Młodzież ta w wielkiej szkole konspiracji narodowej wychowana, namiętnie wierzyła
w powstanie Polski, w odrodzenie świata przez rewolucję i w ścisły związek naszej
sprawy ze sprawą wolności wszechludów” – tłumaczył ich dowódca[8]. Najbardziej
zwracającym na siebie uwagę obrońcą Rzymu był pułkownik Hugh Forbes. Ten
czterdziestojednoletni były oficer Coldstream Guards był z urodzenia bogaty, a z natury
nieznośny. Poślubiwszy Włoszkę, osiadł w Toskanii, zaangażował się w działalność
rewolucyjną i w ciągu ostatnich czternastu miesięcy walczył już w Wenecji oraz
Palermo. Odróżniał się od innych, skromnie ubranych ochotników, gdyż wszędzie, nawet
na polu bitwy, nosił cienki, biały garnitur oraz cylinder.
Wśród Włochów, którzy zjawili się, by bronić Rzymu, znalazł się neapolitański
arystokrata Carlo Pisacane oraz tłum innych ochotników, którzy walczyli na półwyspie
już od piętnastu miesięcy. Mediolańczyk Luciano Manara wkroczył na czele oddziału
sześciuset bersalierów, złożonego z ludzi, którzy uciekli z Lombardii po zajęciu
Mediolanu przez Austriaków. Sformowali swą jednostkę na terenie Piemontu, ale nie
mogli tam pozostać. Jako monarchiści, z dumą noszący na klamrach od pasów
sabaudzkie krzyże, byli wrogami idei republikańskiej i bynajmniej nie popierali ludzi
pokroju Mazziniego czy Garibaldiego. Ale i oni chcieli umierać za Włochy.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że czeka ich śmierć, lub przynajmniej klęska.
„Występował tam ten sam nadmiar sztandarów, kokard, różnych partyjnych odznak,
który charakteryzował ostatnie miesiące wolności Mediolanu – pisał Emilio Dandolo,
oficer lombardzkich bersalierów. – To samo pobrzękiwanie szablami na ulicach, taki sam
wybór najróżniejszych oficerskich mundurów, które wcale do siebie nie pasowały
i wydawały się przeznaczone na scenę, a nie na pole bitwy. Takie same epolety, rzucone,
niby przypadkiem, na ramiona mężczyzn, których twarze zdawały się zaprzeczać ich
zdolności do noszenia jakichkolwiek dystynkcji (...). Cała ta zbieranina wojaków
w lśniących hełmach, uzbrojonych w dwururki i zatknięte za pas sztylety, tylko
w nieznacznym stopniu przesłaniała nam niedostatek prawdziwych, dobrze
wyszkolonych żołnierzy”[9]. Jedyną zawodową siłą zbrojną, na jaką mogła liczyć
Republika Rzymska, była dwutysięczna jednostka armii papieskiej, ale ta postanowiła
zmienić pracodawcę.
Obrońcy żadną miarą nie mogli być równorzędnym przeciwnikiem dla dużej
francuskiej armii, dysponującej nowoczesnym sprzętem i wspieranej przez mniej liczne,
nacierające od południa wojska neapolitańskie, nadciągającą z północy armię hiszpańską
i siły austriackie, zbliżające się do miasta od północnego wschodu. Mazzini mimo to
wierzył w zwycięstwo. Przekonał samego siebie, że Francuzi przejdą na stronę Rzymian,
i ustawił przy drodze, po której nadchodzili, wielkie plansze z wypisanym na nich
cytatem z francuskiej konstytucji, deklarującym, że Francja nigdy nie będzie toczyła
wojny z żadnym innym narodem aspirującym do wolności. Kiedy wzięto pierwszych
francuskich jeńców, kazał ich dobrze traktować i odesłać do macierzystego obozu,
a potem dał się wciągnąć w dyplomatyczną inicjatywę, która okazała się tylko zasłoną
dymną.
Nie mniejszym optymistą był Garibaldi. Nie dlatego, że oczekiwał czegoś dobrego od
Francuzów, którymi gardził, ale dlatego że wierzył w niezwyciężoność wolnych ludzi,
walczących o świętą sprawę. Kiedy Francuzi rozpoczęli 30 kwietnia pierwszy atak na
wysunięte pozycje garibaldczyków w ogrodach Pamphilich, wydawało się, że jego
rozumowanie było słuszne. Garibaldczycy odpowiedzieli francuskim oddziałom
regularnym tak odważnym kontratakiem, że zadali im ciężkie straty i zmusili ich do
panicznego odwrotu. Francuzi, których zapewniano, że Włosi nie potrafią walczyć,
osłupieli.
Oudinot wezwał miasto do kapitulacji i dał mu trzy dni na spełnienie jego żądań. Ale
zanim minął ten termin, wyznaczony na 3 czerwca, Francuzi rozpoczęli w nocy
niespodziewany szturm. Garibaldczycy zostali wyparci ze swych wysuniętych pozycji
w Villa Corsini. Garibaldi ustawił ich w szyku i przypuścił szereg frontalnych ataków na
okopanego już nieprzyjaciela. Kolejne fale ochotników szły na śmierć przy dźwiękach
Marsylianki, którą nieustannie grała orkiestra wojskowa, co miało skłonić francuskich
żołnierzy do zmiany barykady. Tego dnia zginęły setki dzielnych ludzi, między innymi
służący w oddziale lansjerów Masina. Ta rzeź zwiększyła tylko determinację walczących
o sprawę bojowników wolności.
Utrata górujących nad okolicą ogrodów Villa Corsini, usytuowanych tuż za murami
miasta, jeszcze bardziej zredukowała szanse na odparcie Francuzów, tym bardziej że
wprowadzili oni teraz do akcji ciężką, oblężniczą artylerię. Niemniej Rzym opierał się
jeszcze przez cztery tygodnie – za sprawą garstki obrońców, z których tylko nieliczni
byli obywatelami Rzymu. Ludność miasta, z wyjątkiem biedaków z Zatybrza, uważała
całą sprawę za utrudniający im życie epizod. Rzymianie nie tylko nie chcieli brać udziału
w walce, lecz w dodatku trudno było ich nakłonić do kopania rowów czy naprawiania
umocnień. Nawet rannymi opiekował się zespół zagranicznych rezydentów miasta
i arystokratów z innych części Włoch, którym przewodziła wszechobecna księżna
Cristina Belgiojoso.
Garibaldi wznosił się na szczyty swych możliwości. Co rano, podczas przeglądu
umocnień obronnych, zatrzymywał się specjalnie na długą chwilę, by zapalić cygaro,
wiedząc, że w swej czerwonej koszuli i białym poncho jest doskonale widoczny dla
francuskich snajperów. Ostentacyjnie nie zwracał uwagi na gwiżdżące wokół niego kule.
Został poważnie ranny i widział śmierć wielu towarzyszy broni, ale nic nie tłumiło jego
zapału. „Ci ludzie są warci swej minionej wielkości” – pisał do Anity 21 czerwca.
W jego oddziale czerwonych koszul służyła setka piętnastoletnich chłopców, którzy
nadali swej grupie nazwę Battaglione della Speranza i zdawali się nie znać lęku. „Oni tu
żyją, umierają i przechodzą amputacje, a wszystko wśród okrzyków «Viva la
Republika!». Jedna godzina naszego życia w Rzymie jest warta tyle, co stulecie
normalnej egzystencji”[10]. Choć jednak rozkoszował się każdą minutą, wiedział, że on
i jego ludzie są w nieodpowiednim miejscu.
Ich szczególne uzdolnienia nie były przydatne za szańcami, a ich werwa nie miała
większego znaczenia podczas obrony miasta, która tymczasem przerodziła się
w pozycyjną wojnę na wyniszczenie. Garibaldi czuł natomiast, że powinien ich
wykorzystać do nękania francuskich skrzydeł, przecinania linii ich łączności i rozbijania
mniejszych jednostek. Ale naczelny wódz, generał Pietro Roselli, był zawodowym
żołnierzem i chciał prowadzić obronę miasta zgodnie z podręcznikiem strategii. Mazzini
zaś, który spędził życie na wygnaniu i pokładał wielkie nadzieje w emocjonalnym
stosunku Włochów do Rzymu, chciał, by stał się on jego ostatnią redutą. Miał przed
oczami wyidealizowaną wizję Republiki Rzymskiej upadającej w blasku chwały,
oddającej się w ofierze Włochom.
Ale do tego nie doszło. Francuzi przypuścili końcowy szturm 29 czerwca w godzinach
nocnych. Rano było już jasne, że nie da się ich wyprzeć z zajętego przez nich
przyczółku. Zakrwawiony i brudny Garibaldi pognał na Kapitol, gdzie obradowało
Zgromadzenie Ustawodawcze, i zapytał deputowanych, co zamierzają zrobić. Tylko
nieliczni byli gotowi pójść drogą Mazziniego, więc chodziło tylko o to, jak zakończyć
byt Republiki Rzymskiej w możliwie godny sposób. Garibaldi uznał, że w tej sytuacji
może robić, co uważa za stosowne, i szybko podjął decyzję. „Rzym będzie tam, gdzie
będziemy my” – oznajmił, postanowiwszy niejako zabrać republikę ze sobą.
Tego wieczoru ogłosił ludziom, zebranym przed Bazyliką św. Piotra, że zamierza
kontynuować walkę, i zaproponował udział w swej krucjacie wszystkim, którzy zechcą
iść za nim. Jak Chrystus przemawiający do apostołów ostrzegł ich, że może im obiecać
tylko trudy i być może śmierć. W gronie czterech tysięcy ochotników, którzy zebrali się
2 lipca na Lateranie, by ruszyć za nim, było wielu takich, którzy chcieli po prostu
wykorzystać szansę, by wyjść z miasta i wrócić do domu. Zaczęli więc znikać, gdy tylko
oddział przekroczył mury obronne.
Garibaldi maszerował na południe, aby stworzyć wrażenie, że zmierza w kierunku
Błot Pontyjskich, ale potem skręcił w góry Abruzzy, zyskując w ten sposób trzy dni
przewagi nad ścigającymi go Francuzami. W Terni zastał Hugh Forbesa, który na czele
dziewięciuset żołnierzy również wymaszerował z Rzymu. Ruszyli wspólnie w dalszą
drogę, robiąc uniki i zwody, by zmylić idących za nimi Francuzów, a później również
Austriaków. Garibaldi zamierzał dotrzeć do Wenecji, gdzie nadal powiewał flagą Manin.
Jego ludzie musieli się przedzierać przez góry po wąskich szlakach, przeznaczonych
tylko dla mułów, kluczyć, by zyskać pół dnia przewagi nad ścigającymi, maszerować
nocą, a w dzień kryć się w krzakach, mając często w zasięgu wzroku siły nieprzyjaciela.
Ich sytuacji nie ułatwiała miejscowa ludność, która zamykała przed nimi drzwi, a nieraz
pomagała wrogom. Garibaldi, który nie znał lęku w służbie dla sprawy, nie mógł
zrozumieć, dlaczego ci ludzie stawiają na pierwszym miejscu swoje bezpieczeństwo
i bezpieczeństwo swych rodzin. Nie pojmował też motywów żołnierzy, którzy opuszczali
jego oddział, choć stawało się jasne, że nie zdołają dotrzeć do Wenecji. Nigdy nie
zachwiał się w swym oddaniu sprawie, mimo iż tracił siły z powodu zaognionej rany
brzucha i czuł niepokój o los żony, która choć ciężarna i poważnie chora, kategorycznie
odmawiała pozostania w bezpiecznym miejscu.
Gdy stało się jasne, że nie uda się uniknąć konfrontacji z otaczającymi go siłami
austriackimi, 31 lipca Garibaldi przeprowadził tysiąc pięciuset pozostałych członków
swego oddziału na terytorium małej Republiki San Marino. Tejże nocy, wraz z dwoma
setkami najwierniejszych towarzyszy broni, przemknął się między pozycjami
Austriaków i ruszył w kierunku wybrzeża Adriatyku. W Cesenatico zarekwirowali
flotyllę łodzi rybackich i popłynęli w kierunku Wenecji. Wszystkie jednostki,
z wyjątkiem trzech, zostały przechwycone przez austriacką marynarkę wojenną.
Garibaldi płynął, dopóki to było możliwe, a potem wyszedł na brzeg, niosąc na rękach
umierającą Anitę. Został przy nim tylko jeden towarzysz broni. Kiedy sytuacja
wyglądała beznadziejnie, bo błąkał się już na ślepo w nadbrzeżnych krzakach i miał za
chwilę wpaść w ręce ścigających go austriackich żołnierzy, uratował go miejscowy
właściciel ziemski. Okazał się on liberałem i wielbicielem Garibaldiego, więc
wyprowadził trójkę zbiegów z pułapki i udzielił im schronienia.
Ratunek nadszedł zbyt późno dla Anity, która umarła na rękach męża. On zaś nie mógł
zostać tam na tyle długo, by ją pochować, bo siatka patriotów i sympatyków musiała go
natychmiast przerzucić na drugą stronę półwyspu. Obaj pozostali przy życiu uchodźcy
zostali przeprowadzeni polnymi drogami, pod samym nosem austriackich żołnierzy oraz
chłopów, którzy chętnie zgarnęliby nagrodę za pojmanie Garibaldiego. Dotarli do
śródziemnomorskiego portu Portiglione, w którym oczekiwała na nich łódź, mającą ich
zawieźć do Genui. Garibaldi stanął na jej pokładzie, pożegnał gestem ręki czterech
lokalnych patriotów, którzy towarzyszyli mu na ostatnim etapie ucieczki, i zawołał:
„Viva l’Italia!”.

Mazzini wymknął się z Rzymu dzięki pomocy amerykańskiego konsula oraz


życzliwego francuskiego kapitana i wkrótce wrócił do Szwajcarii, by planować następne
kroki. Sytuacja wyglądała jeszcze mniej obiecująco niż rok wcześniej, kiedy po raz
ostatni musiał tam szukać schronienia. Gdy tylko zapanował względny spokój, władcy
różnych niemieckich państw zaczęli wycofywać się z ustępstw, poczynionych wiosną
1848 roku. W listopadzie król Fryderyk Wilhelm sprowadził armię z powrotem do
Berlina i rozwiązał parlament. W marcu 1849 roku poczuł się na tyle silny, że wsparł
zbrojnie Fryderyka Saskiego, który chciał unieważnić przyznaną przez siebie zaledwie
dwanaście miesięcy wcześniej konstytucję.
W Dreźnie, gdzie miejscowi rewolucjoniści oczekiwali ataku nieprzyjaciół, zbrojnym
oporem dowodził Wiktor Heltman wraz z kilkoma innymi Polakami, oddelegowanymi
przez Centralizację. W budowie barykad brali udział Wagner i Bakunin, a słynna
sopranistka Wilhelmina Schröder-Devrient śpiewała w oknie na piętrze zachęcające do
boju arie. Prusacy zaatakowali 5 maja, a opór załamał się po trzydniowych walkach.
Wagner zbiegł do Weimaru, gdzie zapewnił mu schronienie Franciszek Liszt; inni
uciekli do Szwajcarii.
Przyszła kolej na Badenię. Większość oficerów tamtejszej armii pozostała wierna
wielkiemu księciu, odmówiła więc użycia broni przeciwko nadchodzącym Prusakom,
których wezwał on na pomoc. Żołnierze wybrali na swych przywódców kilku
podoficerów, ale brakowało im bardziej doświadczonej kadry. Rewolucyjne
kierownictwo wysłało więc po Mierosławskiego, który przebywał w Paryżu, lecząc ranę,
zadaną mu na Sycylii i usiłując podreperować swą reputację. Zjawił się na miejscu
w czerwcu 1849 roku, budząc zachwyt swymi jaskrawoczerwonymi spodniami
i niebieską bluzą, bogato szamerowaną złotymi haftami. Po jego przybyciu znalazło się
tam kilku innych Polaków, między innymi generał Sznajde, który dowodził bawarskimi
rewolucjonistami w Ludwigshafen, oraz żołnierze walczący przedtem w różnych
regionach Niemiec. W Badenii pojawiła się też grupa pięćdziesięciu Polaków
i Francuzów – ci zmienili trasę w drodze do Rzymu i pociągnęli za sobą pewną liczbę
Szwajcarów oraz Niemców. Zdążyli wziąć udział w czerwcowej bitwie pod Durlach, ale
wkrótce potem Mierosławski oznajmił z irytacją, że ani mieszkańcy, ani żołnierze
Badenii nie znają pojęcia wolności i nie wiedzą, o co walczą, 1 lipca zaś, w dniu,
w którym Rzym skapitulował przed Francuzami, zrzekł się dowództwa i wrócił do
Paryża. Obrona uległa załamaniu, a większość ochotników przekroczyła granicę
i znalazła się w Szwajcarii, w której roiło się już od przegranych bojowników, mających
teraz do wyboru tylko dwa kierunki: Wenecję lub Węgry.

Najbardziej może spektakularnym z wszystkich powstań, do jakich doszło podczas


Wiosny Ludów, był niepodległościowy zryw Węgrów. Wizja dzielnych Madziarów,
walczących o wolność pod dowództwem Lajosa Kossutha, przesłoniła w oczach Europy
wiele innych obrazów, budząc żywiołowy entuzjazm nawet najbardziej
tradycjonalistycznych środowisk. Ale choć ta wizja odpowiadała prawdzie, a entuzjazm
był usprawiedliwiony, rzeczywisty obraz powstania węgierskiego odbiegał nieco od
utartych wyobrażeń.
Kiedy w 1847 roku Kossuth został wybrany do parlamentu, jego stronnicy
maszerowali do urn, wymachując trójkolorowymi, czerwono-biało-zielonymi flagami
i piórami w barwach narodowych na kapeluszach. Ale mimo całego tego zgiełku w jego
okręgu wyborczym oddało na niego głosy tylko dwa i pół tysiąca osób, na czternaście
tysięcy uprawnionych. Ten żałosny rezultat nie wyglądał zachęcająco i z pewnością nie
sygnalizował nagłego wzrostu uczuć narodowych[11]. Kossuth zadał sobie wiele trudu,
by obudzić w rodakach narodową świadomość, i żądał od nich całkowitej identyfikacji
ze sprawą Węgier. Ale ta taktyka okazała się samobójcza. Podczas gdy on starał się na
nowo zdefiniować pojęcie narodu węgierskiego, naród ten zaczął się kurczyć – inne ludy
mieszkające na obszarze Królestwa Węgier poczuły się zagrożone i zaczęły snuć własne
marzenia o wolności. Słowacy, Słoweńcy, Rumuni, Chorwaci i Serbowie, nie
wspominając już o przedstawicielach mniejszości saskiej, mieli coraz bardziej wrogi
stosunek do jego planów. Skwapliwie wykorzystywał to Wiedeń, który chciał odzyskać
pełnię władzy na Węgrzech i stłumić narodowe aspiracje.
Jeszcze w marcu Wiedeń mianował nowego bana, czyli gubernatora Chorwacji, która
była jedną z prowincji Królestwa Węgier. Został nim Josip Jelačić, chorwacki
pułkownik, który lubił czytywać żołnierzom patriotyczne wiersze własnego autorstwa
i był równie lojalny wobec Habsburgów, jak oddany sprawie chorwackiej tożsamości
narodowej. Wiedeń, który spacyfikował wewnętrzne ruchy rewolucyjne i pokonał
czeskich patriotów w Pradze, a Włochów pod Custozą, latem 1848 roku był już gotów do
działań zmierzających do odzyskania Węgier. Jelačić przekroczył we wrześniu rzekę
Drawę na czele pięćdziesięciotysięcznej, wielonarodowej armii i ogłosił, że przybywa na
Węgry, by zachować jedność monarchii habsburskiej. 29 września niewielki oddział
węgierski zatrzymał go w okolicy miejscowości Pákozd, ale choć ocaliło to na jakiś czas
Węgry, ujawniło również niektóre związane z ich sytuacją problemy. Najważniejszą rolę
podczas tej bitwy odegrała artyleria – w jej skład po obu stronach wchodziły baterie tej
samej jednostki, piątego pułku praskiego, w którym służyli wyłącznie Czesi.
Kiedy w 1848 roku Węgrzy wydarli z rąk Austriaków swą narodową autonomię,
odziedziczyli po armii Habsburgów te pułki, które akurat stacjonowały na obszarze ich
królestwa. Niektórzy żołnierze byli Węgrami, ale w tych jednostkach służyli też Włosi,
Czesi, Polacy, Słowacy, Austriacy, Serbowie, Rumuni i Chorwaci. Bez większych
problemów pogodzili się z władzą nowego węgierskiego rządu, bo nie kolidowało to
z lojalnością wobec cesarza, który był również królem Węgier. Nawet po wybuchu
zbrojnego konfliktu, kiedy ścierali się na polu bitwy z jednostkami tej samej armii, nadal
słuchali legalnej władzy i otrzymywali żołd od „Ministra Wojny Jego Cesarskiej Mości”.
Właśnie dlatego oddziały złożone z czeskich rekrutów nie porzuciły sprawy Węgier. Ale
z tego też powodu jednostki złożone z rekrutów węgierskich służące we Włoszech,
w Galicji i Czechach nie dezerterowały, by przyłączyć się do sił węgierskich, lecz nadal
walczyły z innymi narodami, które miały takie same aspiracje jak Węgrzy.
Rozplątywanie tych zagmatwanych więzów lojalności nie mogło być łatwe.
Kossuth zaczął werbować nową, narodową armię, złożoną z honwedów, czyli
„obrońców ojczyzny”. Mieli oni specjalnie zaprojektowane uniformy, ale reszta
węgierskich żołnierzy nosiła mundury pułków austriackich. Prowadziło to do chaosu
i było przyczyną tragikomicznych nieporozumień, polegających na tym, że żołnierze
jednej ze stron reagowali na rozkazy wydawane przez stronę przeciwną lub na sygnały
jej trębaczy. Windischgrätz kazał swym wojskom nosić owinięte wokół czapek białe
wstążki, ułatwiające identyfikację. Identyfikacja prawdziwych więzów lojalności,
łączących żołnierzy i oficerów z ich władcami, miała się okazać zadaniem o wiele
trudniejszym.
Po klęsce pod Pákozd Jelačić skręcił na zachód i ruszył w kierunku granicy
austriackiej, w nadziei na otrzymanie posiłków z Wiednia. Ale kiedy austriacki rząd
usiłował wysłać mu na pomoc jednostki stacjonujące w stolicy, doszło do
protestacyjnych demonstracji, które 6 października 1848 roku przerodziły się w nową
wiedeńską rewolucję. Dwór uszedł do Ołomuńca, a rewolucjoniści z rozbitych
przyczółków ruszyli w kierunku Wiednia, by rozegrać następną rundę konfliktu.
„Wszędzie widziałem pięknych ludzi – pisał z entuzjazmem również przebywający
w stolicy Wagner, zachwycony widokiem studentów noszących «starogermańskie
kostiumy». – Ach, to bogactwo, to życie”[12]. Generał Bem, który wrócił niedawno
z Londynu, gdzie usiłował nakłonić brytyjski rząd do wsparcia polskiego powstania,
został mianowany dowódcą wiedeńskiej gwardii obywatelskiej i miał organizować
obronę miasta. Niestety, jego oddziały nie mogły stawić czoła Windischgrätzowi, który
31 października zaatakował Wiedeń na czele siedemdziesięciu tysięcy żołnierzy.
Węgrzy, nie przychodząc natychmiast z pomocą wiedeńskim rewolucjonistom,
przegapili swą jedyną szansę. Ich wahanie można wytłumaczyć, oceniając sytuację, jaka
panowała wtedy w ich kraju. Kiedy konflikt z Wiedniem przekształcił się
z konstytucyjnych przepychanek w zbrojną konfrontację, liczni Węgrzy odmówili swego
w tym udziału. Ich postawę trzeba tłumaczyć mieszaniną lojalności wobec Habsburgów
i chłodnego realizmu. Rezygnacja premiera Batthyánya uczyniła Kossutha niemal
dyktatorem, ale niewiele mu to pomogło. Największym problemem okazało się
znalezienie ludzi, którzy byliby kompetentni, a jednocześnie lojalni, i przekonanie ich do
wspólnej pracy. Na czele armii postawił trzydziestojednoletniego Artúra Görgeya, który
miał się okazać doskonałym żołnierzem, ale trudnym partnerem i główną przyczyną jego
upadku.
W połowie grudnia 1848 roku Windischgrätz przekroczył granicę Węgier na czele
armii złożonej z pięćdziesięciu dwóch tysięcy zawodowych żołnierzy. Görgey się cofnął,
rząd węgierski przeniósł swą siedzibę do Debreczyna, a 5 stycznia 1849 roku Austriacy
weszli do Budapesztu. Windischgrätz nie był Jelačiciem, więc część węgierskich
oficerów, a nawet całych jednostek, uznała go za człowieka zasługującego na lojalność.
Wielkim osiągnięciem Kossutha było to, że zdołał w tych okolicznościach prowadzić
wojnę jeszcze przez osiem miesięcy. Większość mieszkańców kraju wcale jej nie
chciała. Kossuth przemierzał wielki płaskowyż węgierski, przekonując do swej sprawy
chłopów, oni jednak, choć osobiście go cenili, nie dawali się wciągnąć w działania,
których konieczność nie była dla nich oczywista. Z wdzięcznością akceptowali kroki
zmierzające do poprawy ich losu, ale nie łączyli ich ze sprawą narodowej niepodległości.
„Ludzie są niewypowiedzianie zmęczeni tą wojną – donosił w styczniu z północy
przyjaciel Kossutha Bertalan Szemere. – Wolność i byt narodowy są dla nich tylko
niezrozumiałymi sloganami”[13]. Nawet jeśli przesadzał, obraz rzeczywistości nie
rysował się pogodnie. Kossuth zdołał mimo to rozbudować złożoną z honwedów armię,
tak że liczyła ona teraz około stu siedemdziesięciu tysięcy ludzi, którzy dzięki jego
niestrudzonym wysiłkom byli żywieni, ubierani i uzbrojeni w oparciu o niewielką i mało
uprzemysłowioną bazę terytorialną.
Ale Kossuth nigdy nie zdołał przejąć pełnej kontroli nad operacjami wojskowymi. Na
początku stycznia 1849 roku Görgey ogłosił manifest, z którego wynikało, że nie uznaje
już władzy Kossutha, i od tej pory albo z nim współpracował, albo odmawiał
współpracy, w zależności od swego kaprysu. Kossuth nie poprawił sytuacji, mianując
bez porozumienia z Görgeyem na stanowisko jego przełożonego pewnego Polaka, który
zaoferował mu swoje usługi, generała Henryka Dembińskiego. Oburzyło to nie tylko
Görgeya, lecz również wielu innych starszych rangą oficerów. Nadało też
międzynarodowy, bardziej radykalny wymiar całej wojnie, która od tej pory przestała
być jedynie wewnętrznym konfliktem konstytucyjnym.
Polski legion walczył już na Węgrzech od kilku miesięcy. Składał się on z około
trzech tysięcy żołnierzy, dowodzonych przez generała Józefa Wysockiego, i operował
w północno-wschodnim regionie kraju. U jego boku walczyła kompania wiedeńskich
studentów, noszących czarne mundury i czapki ozdobione trupimi czaszkami. Istniał też
dowodzony przez hrabiego Monti legion włoski, zbieranina ochotników, wśród których
był angielski generał Richard Guyon. Ale Kossuth, stawiając na czele głównych sił
węgierskich znanego międzynarodowego rewolucjonistę, nadał sygnał zupełnie innego
rodzaju. Jego decyzja okazała się darem niebios dla habsburskiej propagandy, która
mogła przedstawiać rebelię jako element światowej rewolucji, przez co wielu
zawodowych węgierskich oficerów znalazło się w trudnej sytuacji. Była też błędna
z militarnego punktu widzenia, bo Dembiński nie należał do wybitnych wojskowych. 26
lutego stoczył bitwę pod Kapolną i wykazał się nieudolnością na wszystkich etapach tej
operacji. Podlegli mu oficerowie odmówili dalszej służby pod jego rozkazami, złożył
więc rezygnację. Przeniesiono go na północ kraju i powierzono mu niezbyt ważne
stanowisko, na którym nie zrobił wiele dobrego, ale też nie zaszkodził sprawie.
Zupełnie inny poziom kompetencji reprezentował drugi polski ochotnik, generał Bem,
wysłany przez Kossutha do Siedmiogrodu, gdzie położenie Węgrów było fatalne.
Tamtejszy dowódca wojsk cesarskich zebrał miejscowe regularne jednostki, nakłonił
rumuńską Gwardię Narodową i inne uzbrojone oddziały do przejścia na swoją stronę
i odzyskał całą prowincję dla Habsburgów. Bem pokonał austriacką armię regularną
i oderwał od habsburskiego obozu część Rumunów, dając im do zrozumienia, że będą
mogli liczyć na przyzwoite traktowanie w niepodległym państwie węgierskim.
W pierwszych dniach kwietnia Görgey pokonał Windischgrätza w serii drobnych
potyczek. Starego feldmarszałka zastąpił generał Ludwig von Welden, ale nie poprawiło
to sytuacji Austriaków, którzy zostali zepchnięci na całym froncie. Większość Węgier
była wolna, a 23 kwietnia armia honwedów ponownie wkroczyła do Budapesztu. Na
terenie stolicy pozostał tylko nieliczny austriacki garnizon, stacjonujący w twierdzy
Buda. Görgey popełnił błąd, bo zamiast ścigać uchodzących w kierunku Wiednia
Austriaków, skupił swe wysiłki na wyparciu tej jednostki. Zamek Buda został zdobyty
szturmem dopiero 21 maja, a stracony miesiąc przekreślił wszelkie nadzieje na
pokonanie Austriaków.
Kossuth wykluczył możliwość zawarcia wynegocjowanego porozumienia, ogłaszając
14 kwietnia 1849 roku niepodległość Węgier. Napisany przez niego osobiście tekst
proklamacji był świadomą kopią wzorca amerykańskiego, ale zgodnie ze
środkowoeuropejską tradycją miał w sobie pewne elementy lekcji historii. Nie
rozstrzygał kwestii ustroju państwa i nie proklamował republiki, za to detronizował
Habsburgów. W następstwie tego liczni węgierscy oficerowie, którzy mogli dotąd
twierdzić, że nie złamali przysięgi lojalności wobec króla Węgier, zrezygnowali z dalszej
służby. Zdystansowali się wobec Kossutha także niektórzy przedstawiciele szlachty,
zdając sobie sprawę, że zarówno Węgry, jak i ich klasa wiele zawdzięczają związkom
z domem panującym Austrii. W kwietniu Görgey ogłosił, że nadchodzące zmagania będą
„walką całej Europy o święte narodowe prawa wszystkich ludów, zagrożone przez
tyranię”[14]. Wkrótce wyzwanie zostało podjęte.
Od samego zarania węgierskiej rebelii Rosja proponowała Austrii wsparcie
i wykazywała chęć wysłania na Węgry swojej armii. Wiedeń był temu przeciwny, gdyż
obawiał się zarówno potencjalnie prowokacyjnych implikacji politycznych, jak
i upokorzenia, na jakie naraziłoby go przyznanie, że Austria nie potrafi rozwiązać
własnych problemów. W lutym 1849 roku austriacki dowódca w Siedmiogrodzie
poprosił o pomoc swego kolegę stojącego na czele wojsk stacjonujących tuż za
mołdawską granicą. Otrzymał posiłki w postaci sześciu tysięcy rosyjskich żołnierzy, ale
i tak został pobity przez Bema. W maju, kiedy węgierska rebelia zaczęła przybierać
wymiary międzynarodowe, Franciszek Józef oficjalnie poprosił cara Mikołaja o wsparcie
„w świętej walce przeciwko anarchii”.
Kossuth, który ponownie uczynił siedzibą swego rządu Budapeszt, ogłosił 27 czerwca
międzynarodowy manifest. „Obudźcie się, mieszkańcy i narody Europy! – wzywał. –
Losy waszej wolności rozstrzygną się na polach Węgier”[15]. Ale wszystko, co robił,
pozostawało w sprzeczności z jego pozornym internacjonalizmem. Zgromił Bema za
pertraktowanie z Rumunami i potępił rozmowy, które prowadził z Czartoryskim jego
własny reprezentant we Francji, hrabia László Teleki, pragnący zdobyć poparcie
słowiańskich mniejszości narodowych w zamian za obietnicę jakiejś formy autonomii
w obrębie sfederalizowanych Węgier. Kossuth oskarżył Czartoryskiego o podburzanie
południowych Słowian przeciwko Węgrom. Zamiast zabiegać o ich pomoc, szukał
poparcia dla sprawy węgierskiej za granicą. Proponował koronę rodzinie Bonapartów
w zamian za pomoc Francji i usiłował zdobyć wsparcie Brytyjczyków, oferując im jakiś
port na Adriatyku[16]. Dopiero pod sam koniec czerwca 1849 roku opowiedział się za
przyznaniem mniejszościom prawa do posługiwania się ojczystymi językami w szkołach
i sądach. Ale wtedy było już na to o wiele za późno.
Naczelne dowództwo wojsk austriackich przekazano w ręce generała Juliusa Haynaua,
brutalnego żołdaka o podejrzanej reputacji. Wyróżnił się on w bitwie pod Custozą, a po
zwycięstwie wrócił z armią austriacką do Brescii. Kazał tam karać chłostą wszystkich
Włochów, którzy demonstrowali uczucia patriotyczne, nie wyłączając szlachetnie
urodzonych kobiet. Liberalna prasa rozdmuchała tę sprawę do rozmiarów cause célèbre
i obdarzyła go przydomkiem „hieny z Brescii”. Pierwszym przejawem jego działalności
po objęciu dowodzenia nad wojskami, które walczyły na Węgrzech, była egzekucja kilku
węgierskich więźniów. Potem zaczął systematycznie odzyskiwać utracone przez
Austriaków tereny. Mając pod swoją komendą sto siedemdziesiąt pięć tysięcy
doświadczonych żołnierzy, dysponował odpowiednimi środkami bojowymi i potrafił je
sprawnie wykorzystać. Dwustutysięczna armia rosyjska, która wkroczyła na Węgry od
północy, miała wielką przewagę liczebną, ale nie zdołała odegrać poważniejszej roli
w całej operacji. A Węgrzy, których siły liczyły sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy,
z czego chyba połowa była zamknięta w Komárom i innych twierdzach, nie byli w stanie
opóźnić nieuchronnego końca. Zwłaszcza że ich sytuację utrudniały wewnętrzne
rywalizacje.
Görgey nadal toczył swoją własną wojnę, czasem spiskując przeciwko Kossuthowi,
a czasem po prostu go ignorując. Prowadził również negocjacje z Rosjanami. Kossuth
wahał się między dwiema skrajnościami, nie wiedząc, czy podjąć próbę odebrania
Görgeyowi stanowiska, czy uczynić go wodzem naczelnym. „Stan umysłów w wojsku
i kraju wiele mi przypominał to, co u nas było pod koniec 1831 roku” – pisał niedawno
przybyły na Węgry polski pułkownik[17]. 13 lipca Haynau przejął Budapeszt, a Kossuth
przeniósł swój rząd do Segedynu. Natomiast 30 lipca ponownie oddał naczelne
dowództwo nad armią w ręce Dembińskiego, który wycofał się do Temeszwaru
w nadziei, że zdoła połączyć swe siły z innymi jednostkami węgierskimi. Bem z kolei
został pokonany 31 lipca przez Rosjan pod Sighişoarą. Podczas tej bitwy po raz ostatni
widziano poetę Sándora Petőfiego, który z szablą w ręku stawiał czoło nacierającym
Kozakom. Jego ciała nigdy nie znaleziono.
Dnia 9 sierpnia Bem dotarł do Temeszwaru, gdzie Haynau przypuścił właśnie atak na
główne siły honwedów. W trakcie bitwy Kossuth mianował Bema ich dowódcą,
dymisjonując Dembińskiego, co wywołało spore zamieszanie. Bem, starając się
przywrócić porządek i morale u żołnierzy, stracił pod sobą konia i został ranny. Sytuacja
taktyczna była tak fatalna, że nawet jego charyzma i popularność nie wskrzesiły
gasnącego entuzjazmu honwedów, którzy łamali szyk, a w wielu przypadkach porzucali
broń.
Po klęsce pod Temeszwarem Węgrom pozostały w Komárom niewielkie siły,
dowodzone przez generała Györgya Klapkę, i jednostki Görgeya w Aradzie. 11 sierpnia
Kossuth podał się do dymisji, zostawiając całą władzę w rękach Görgeya. Dwunastu
aktywnych jeszcze deputowanych do Zgromadzenia Narodowego, które zastąpiło
parlament, spotkało się po raz ostatni, by ogłosić, że wojna została przegrana. Potem
zawiesili obrady, pożegnali się ze łzami w oczach i wyruszyli na wygnanie. Kossuth
ogolił wąsy i zmienił fryzurę, żeby go nie rozpoznano, a potem przekradł się do obozu
Bema. Zwolnił tam ze służby wszystkich polskich ochotników, którzy następnie przeszli
przez Serbię na terytorium Turcji, by uniknąć schwytania przez Austriaków lub Rosjan.
Görgey poddał się Rosjanom 13 sierpnia pod Világos, zakładając, że zapewnią oni
amnestię nie tylko jemu, ale również trzydziestu tysiącom jego żołnierzy. Rosjanie
przyjęli jego kapitulację w sposób dżentelmeński, z zachowaniem wojskowego
ceremoniału. Honwedzi podawali sobie z rąk do rąk swoje sztandary i całowali je,
a potem spalili. Tegoż wieczoru rosyjscy oficerowie wydali przyjęcie, na którym
wznosili toasty na cześć swych jeńców, stosownie do wymogów rycerskiej etykiety. Ale
następnego ranka ustawili ich w szyku i poprowadzili do obozu generała Haynaua.
Amnestionowany został tylko Görgey, na osobiste życzenie cara. Kossuth przekroczył
Dunaj 17 sierpnia w miejscowości Orszowa i schronił się na terytorium Turcji,
zakopawszy koronę świętego Stefana na brzegu rzeki. „Wyznawałem te same zasady,
którymi kierował się Jerzy Waszyngton”, oznajmił grupce towarzyszących mu Węgrów,
a potem pożegnał ich, by rozpocząć życie emigranta w sposób przypominający
La Fayette’a[18].
„Triumfujące wojska cesarsko-królewskie zmiażdżyły tysiącgłową hydrę węgierskiej
rewolucji” – oznajmił Haynau 18 sierpnia 1849 roku[19]. Uprzedzał nieco bieg wydarzeń,
bo dwie twierdze broniły się jeszcze przez kilka tygodni, a waleczny generał Klapka
poddał Komárom dopiero 5 października. Wiosna Ludów dobiegła ostatecznie końca
dopiero wtedy, kiedy trójkolorowa węgierska flaga powiewająca nad szańcami tej
twierdzy została tego dnia zdjęta z masztu.

Odwet Austriaków na Węgrach był bezzwłoczny i brutalny. Batthyány został skazany


na powieszenie, ale zastrzelono go po tym, jak usiłował poderżnąć sobie gardło.
Rozstrzelano również czternastu generałów, a setki innych oficerów skazano na śmierć,
choć potem ułaskawiono. Wysokie wyroki otrzymali nawet ci, którzy przestali walczyć
o sprawę Węgier już jesienią 1848 roku. Spielberg, Kufstein, Ołomuniec i inne więzienia
pękały w szwach. Żołnierze generała Haynaua dopuszczali się niezliczonych aktów
bezprawnego sadyzmu, wymierzając chłostę mężczyznom i kobietom, podejrzanym
o prowęgierskie sympatie.
Ci, którym udało się przekroczyć granicę z Turcją, uniknęli tych niebezpieczeństw, ale
ich los nie był godny pozazdroszczenia. W sierpniu 1849 roku tysiące uchodźców
znalazły schronienie w naddunajskiej miejscowości Widyń, w której władze tureckie
pozwoliły im rozbić obóz. Polacy, Włosi i inni cudzoziemscy ochotnicy przewyższali
liczebnie Węgrów, a każdy z nich chciał szukać azylu w wybranym przez siebie miejscu.
Tymczasem jednak byli skazani na czekanie, któremu towarzyszyły obawy, że Turcy
ustąpią pod naciskami Rosjan oraz Austriaków i zgodzą się na ich ekstradycję. Warunki
były fatalne, a febra zabiła wielu wycieńczonych żołnierzy. Turcy potrzebowali
doświadczonych oficerów, więc składali udręczonym i nękanym przez robactwo
mieszkańcom obozu w Widyniu kuszące propozycje. Przy czym warunkiem podjęcia
służby było przejście na islam. Wielu uchodźców wybrało tę drogę, wśród nich generał
Bem, który zmienił wiarę i wstąpił do tureckiej armii jako generał Murad Pasza. Obóz
został po jakimś czasie przeniesiony z Widynia do Szumenu, a Kossuth i inni przywódcy
znaleźli schronienie na terenie Turcji właściwej. Szeregowi żołnierze stopniowo
otrzymywali pozwolenie na grupowe wyjazdy do krajów, które zechciały ich przyjąć.
W marcu 1851 roku z Kütahyi wypłynął statek zmierzający do Liverpoolu, z dwustu
sześćdziesięcioma Polakami na pokładzie. Ponieważ jednak natrafił po drodze na burzę
morską, musiał się zatrzymać w celu dokonania napraw w małym porcie na zachodnim
wybrzeżu Irlandii. Pasażerowie, którzy odczuwali potrzebę ruchu, otrzymali pozwolenie
wyjścia na brzeg. Widok obcych ludzi w nieznanych mundurach przyciągnął wielu
okolicznych mieszkańców. Podczas idących jak po grudzie prób znalezienia wspólnego
języka padło nazwisko Kossutha. Okazało się, że wszyscy Irlandczycy nie tylko słyszeli
o węgierskim przywódcy, lecz także darzą go ogromnym podziwem. Uznanie dla walki
Madziarów o wolność przełamało wszystkie bariery. Miejscowi właściciele ziemscy
sięgnęli do swoich piwnic i przez kilka dni małe nadmorskie miasteczko było widownią
bratania się Polaków z angielską szlachtą, irlandzkimi chłopami i całym garnizonem
miejscowej twierdzy. Wszyscy pili zdrowie węgierskiego bohatera. Kiedy uchodźcy
dotarli do Liverpoolu, miejscowa ludność, zmobilizowana przez czartystów, zapewniła
im dach nad głową i żywność, a z czasem także zatrudnienie[20].
Kossuth przyjmował hołdy po drugiej stronie Atlantyku. Kongres Stanów
Zjednoczonych przyznał mu w drodze głosowania prawo do azylu i wysłał po niego
okręt wojenny. We wrześniu 1851 roku fregata USS „Mississippi” wpłynęła do Bosforu,
a kiedy Kossuth wszedł na jej pokład, wywiesiła węgierską trójkolorową flagę. Po
drodze zawinęła do Marsylii, w której tysiące zebranych na nabrzeżu mieszkańców
owacyjnie witały węgierskich bohaterów. Ale okręt nie otrzymał pozwolenia na wejście
do portu, bo prezydent Bonaparte nie chciał obrazić uczuć austriackiego rządu; podczas
gdy Kossuth spacerował po pokładzie „Mississippi” w pobliżu Marsylii, w Budapeszcie
wieszano symbolicznie jego kukłę. Francuzi okazali się bardziej szlachetni. Tysiące
marsylczyków podpłynęły do okrętu w małych łódkach, by uścisnąć jego rękę, lub
choćby na niego popatrzeć.
W Gibraltarze Kossuth przesiadł się na brytyjski parowiec, bo chciał przed podróżą do
Stanów Zjednoczonych odwiedzić Anglię. Miał tam wielu przyjaciół i podziwiał ten kraj,
uważając go za raj liberalizmu. Kiedy statek dotarł do cieśniny Solent, podpłynęła do
niego łódź, wioząca burmistrza Southampton i lorda Dudleya Stuarta, który wręczył
Kossuthowi powitalny list od lorda Palmerstona, brytyjskiego premiera. Kiedy bohater
dnia wyszedł na brzeg, powitały go pełne podziwu okrzyki tysięcy zebranych na
nabrzeżu Anglików. Z trudem przedarł się przez ogromny tłum do oczekującej go karety
ozdobionej węgierskimi flagami. Kiedy zaprzęg dojechał do ratusza, grupa robotników
wniosła gościa na ramionach do wnętrza budynku. Wygłosił mowę z balkonu, a potem
wziął udział w wydanym na jego cześć bankiecie.
Przejazd Kossutha do Londynu był wydarzeniem bezprecedensowym. Z myślą o tych,
którzy chcieli go zobaczyć w drodze, uruchomiono specjalne pociągi, a burmistrzowie
wszystkich mijanych przez niego miast zachęcali go do ich odwiedzenia. Otrzymał też
ponad trzysta zaproszeń na bankiety i uroczyste obchody z miejscowości położonych na
terenie całego kraju. I tak 3 listopada członkowie związków zawodowych defilowali
przed nim w Londynie. W Manchesterze wznosił na jego cześć okrzyki półmilionowy
tłum. Te publiczne demonstracje podziwu musiały być dla niektórych irytujące.
Nadmierna serdeczność okazywana Kossuthowi przez lorda Palmerstona i stanowczy ton
jego odpowiedzi na austriackie protesty zostały źle przyjęte przez królową Wiktorię,
a brytyjski minister spraw zagranicznych poczuł się zmuszony do rezygnacji ze
stanowiska.
Jeszcze bardziej entuzjastycznie przyjmowano węgierskiego bohatera w Stanach
Zjednoczonych. Kiedy jego okręt dobił do Staten Island 6 grudnia 1851 roku, powitała
go salwa z trzydziestu jeden dział, a w porcie czekali na niego wszyscy ważni
mieszkańcy Nowego Jorku. Kagigahgabow, wódz indiańskiego plemienia Odżibwejów,
zjawił się tam, by wyrazić uznanie dla postawy Węgrów, podtrzymujących odwieczny
indiański kult wolności, a wenezuelski patriota generał Páez witał gościa w imieniu
mieszkańców Ameryki hiszpańskiej. Przed Kossuthem paradowały pułki, które brały
udział w rewolucji amerykańskiej, oraz niemieckie towarzystwa gimnastyczne.
Liczni uchodźcy, szukający schronienia w Ameryce, byli gościnnie przyjmowani.
Przyjazd Friedricha Heckera, który zjawił się tam rok wcześniej, przypominał scenę
z wielkiej opery, ale powitanie „węgierskiego Demostenesa” przeszło wszelkie
oczekiwania. Ludzie z wszystkich warstw społeczeństwa uważali go za symbol
niezdefiniowanych dokładnie nadziei i ideałów. Gorączka „kossuthyzmu” ogarnęła cały
naród. Kolejne odwiedzane przez niego miasta stały się scenami bankietów, przemówień,
występów orkiestr i składania kwiatów. Wszędzie wieszano jego portrety, umieszczając
po obu stronach podobizny Waszyngtona i La Fayette’a. Guziki oderwane od jego
płaszcza stawały się relikwiami, jego zaś zasypywano cennymi przedmiotami jako
wyrazami szacunku. Nowy Rok powitał Kossuth w Białym Domu, gdzie świętował jako
gość prezydenta Millarda Fillmore’a, ale też przyklęknął i spędził chwilę skupienia przy
grobie Waszyngtona, a 7 stycznia wygłosił przemówienie w Kongresie. Ten ostatni
zaszczyt spotkał do tej pory tylko La Fayette’a.
Choć jednak witał z radością te dowody sympatii dla sprawy Węgier, a także
przeznaczone na promocję tej sprawy fundusze, które zbierano w jego imieniu, czuł się
trochę niezręcznie. Organizowano jego spotkania z delegacjami Indian i z grupami
zbiegłych niewolników, o jego poparcie zabiegali abolicjoniści. Ale on nie chciał
antagonizować stanów, w których istniało niewolnictwo. W rezultacie naraził się
abolicjonistom, a nie zdołał przekonać zwolenników niewolnictwa, którzy zaczęli
kwestionować jego autorytet.
Kiedy 14 lipca 1852 roku odpływał wraz z grupą towarzyszących mu osób z Nowego
Jorku, zmierzając do Southampton, nie żegnały go salwy armatnie ani okrzyki
wiwatujących na jego cześć tłumów. Początkowo zamierzał osiąść w Stanach
Zjednoczonych, ale zdał sobie sprawę, że entuzjazm Amerykanów jest powierzchowny.
Oddalenie Ameryki od Europy nadawało emigracji posmak nieodwracalności. Przyjaciel
Sándora Petőfiego, Frigyes Kerényi, usiłował zbudować Nową Budę (obecnie Davis City
w stanie Iowa), ale padł ofiarą gwałtownej tęsknoty za krajem, którą opisywał w pełnych
rozpaczy wierszach, i w końcu umarł na pustkowiu, w drodze do Teksasu. Kossuth
zamierzał kontynuować walkę i wrócić pewnego dnia do ojczyzny, a najlepszą bazą do
tego rodzaju poczynań był teraz Londyn.
XIX. DAWANIE ŚWIADECTWA

P aryż – jako kuchnia, w której tworzono recepty powszechnego zbawienia, i baza,


z której wyruszały krucjaty – został skażony piętnem Kaina. Dni czerwcowe, podczas
których proletariackie Gardes Mobiles z entuzjazmem mordowały patriotów
i rewolucjonistów, utkwiły w pamięci obywateli jako groteskowa obraza wszystkich ich
najdroższych przekonań i nadziei. Berlioz po powrocie do Paryża zauważył, że nawet
Duch Wolności, stojący na szczycie kolumny, która upamiętnia zdobycie Bastylii, jest na
wylot przedziurawiony kulą[1].
Klimat polityczny radykalnie się zmienił, a francuski rząd zaczął zwalczać opozycję.
Działacze wywrotowi byli zsyłani do karnych kolonii, a cudzoziemskich emigrantów
politycznych wydalano z kraju. Nie dotyczyło to takich nieszkodliwych starców jak José
de San Martin, który dożywał swoich lat pod Paryżem, zabijając czas hobbistycznie
traktowaną stolarką i zabawą z wnuczkami. Ani takich, którzy gotowi byli zrezygnować
z aktywności politycznej (Michelet, nie mogąc znieść myśli o rozstaniu z ukochaną
Francją, przeniósł się na prowincję). Ale wielu, którym pozwolono żyć we Francji, nie
mogło znieść panującego w niej teraz klimatu. Tylko Polacy trwali przy swej
iluzorycznej wizji tego kraju, a ponieważ mieli szczególne prawa do współczucia
Francuzów, ich wydalenie było w praktyce niemożliwe.
Londyn, który przez dziesięciolecia pozostawał rajem dla pokonanych i obalonych,
stał się teraz czymś na kształt głównego ośrodka nerwowego światowej działalności
wywrotowej. Różne odcienie francuskiej polityki reprezentowali tacy ludzie, jak Louis
Blanc, ascetyczny ulubieniec mas, o którym mówiono, że „religijny umysł i brak
sceptycyzmu otoczyły go Chińskim Murem, przez który nie przedziera się żadna nowa
idea, żadna wątpliwość”, czy Alexandre Ledru-Rollin, duchowy spadkobierca 1793 roku,
żyjący we własnym świecie i zatopiony w świętej wierze rewolucji[2]. Włosi pozostawali
w cieniu Mazziniego, choć nie wszyscy podzielali jego poglądy. Starsze pokolenie
uchodźców reprezentował Antonio Panizzi, aktywny karbonariusz, zmuszony do
ucieczki z Modeny w 1821 roku. W Londynie uzyskał stanowisko bibliotekarza British
Museum i był pomysłodawcą jego okrągłej czytelni. Wśród emigrantów niemieckich
znaleźli się Arnold Ruge i poeta Ferdinand Freiligrath oraz wielu mniej znanych
uchodźców, rozbitych na niezliczone ugrupowania polityczne. Nie mieli w swym gronie
wielu oczywistych przywódców, ale mieli licznych profesorów, więc ich dyskusje były
nie tylko zaciekłe, lecz również przesadnie abstrakcyjne. Wśród Polaków, których
również cechowała skłonność do toczenia sporów, wyróżniali się między innymi
socjalista-weteran Albert Darasz i Stanisław Worcell, powszechnie szanowany
i uważany za kogoś w rodzaju świętego. Węgrzy nigdy nie sprzeniewierzyli swej
wierności wobec Kossutha, który był traktowany jak dostojny mąż stanu i zawsze
otoczony niewielkim gronem groźnie wyglądających pułkowników. Jego talent oratorski,
urok osobisty i melancholijny uśmiech zapewniały mu życzliwość wszystkich
poznawanych ludzi. Były tam również grupki Hiszpanów, Portugalczyków i Rumunów,
reprezentujących swoje narodowe aspiracje, a raczej będących ich męczennikami.
Do Londynu trafił też rosyjski uchodźca Aleksander Hercen, który zresztą dał bodaj
najbardziej wnikliwy i poruszający obraz życia owej emigracji. Hercen przebywał
w Rzymie, kiedy ogłaszano powstanie republiki, a potem wrócił do Paryża i był
świadkiem czerwcowych wydarzeń, podczas których został aresztowany i niemal
rozstrzelany przez Gardes Mobiles. Musiał uciekać do Szwajcarii, a potem osiadł
w Londynie i wynajął na Euston Square dom, który rychło stał się przystanią uchodźców
wszystkich narodowości i politycznych orientacji.
Znani emigranci mogli do pewnego stopnia liczyć na dobrą wolę i hojność
brytyjskiego społeczeństwa, ale anonimowi uchodźcy musieli polegać na rządowych
zapomogach i własnej przedsiębiorczości. Parlament przyznał renty żołnierzom
pokonanych armii powstańczych, nie objął jednak tymi beneficjami uczestników
drobnych spisków i rebelii. Źródłem utrzymania były więc dla nich własne zdolności lub
przekazy pieniężne z kraju. Włosi, Francuzi i Niemcy mogli dawać lekcje swych
języków, ale takie źródło dochodów było w zasadzie niedostępne dla Węgrów czy
Serbów.
Cała ta masa ludzkich rozbitków, wyrzuconych na angielski brzeg przez fale rewolucji
i reakcji na ruchy rewolucyjne, wiodła jałową egzystencję w ponurym i mglistym
Londynie, wyróżniając się wśród otoczenia cudzoziemskim zarostem, śmiesznymi
nakryciami głowy i egzotycznymi, znoszonymi częściami garderoby. Uchodźcy
mieszkali w wilgotnych suterenach lub na nękanych przez przeciągi poddaszach
Bloomsbury, Clerkenwell czy Islington i zbierali się w tanich jadłodajniach na
odchodzących od Leicester Square uliczkach, by rozmawiać w kółko o tych samych
sprawach i z każdym mijającym rokiem utwierdzać się z rosnącym przekonaniem i coraz
większą goryczą w tych samych uduchowionych poglądach.
Byli przeważnie ignorowani przez swoich brytyjskich gospodarzy, którzy nie
wiedzieli za wiele o ich sprawach i wcale nie chcieli wiedzieć więcej. Radykalni
aktywiści, którzy w latach czterdziestych XIX wieku interesowali się żywo europejskimi
ruchami wyzwoleńczymi, teraz przyjmowali postawę izolacjonistyczną. Tylko stary
czartysta Julian Harney i radykał Joseph Cowen nadal wspierali uchodźców moralnie,
a niekiedy nawet materialnie. Imigranci mogli szukać pociechy tylko w solidarności.
Mazzini, korzystając z pomocy Harro Harringa, usiłował stworzyć wielki
międzynarodowy ruch. Powstał wtedy Centralny Komitet Demokracji Europejskiej,
a Mazzini i Kossuth pisali dla siebie nawzajem proklamacje, mające podbudować
węgiersko-włoską solidarność. Rewolucjoniści społeczni założyli Komunę Rewolucyjną
i stali się orędownikami świętego przymierza, ożywionego duchem 1792 roku, które
miało doprowadzić do powstania światowej republiki. Hercen subsydiował w Londynie
polską drukarnię funkcjonującą przy Regent Street i założył obok niej swoją własną,
posługującą się rosyjskimi czcionkami. Ale choć Polacy i Rosjanie współpracowali ze
sobą przyjaźnie na tej płaszczyźnie, nie potrafili sformułować wspólnego programu –
Polacy patrzyli tylko w przeszłość, a Rosjanie tylko w przyszłość.
W 1855 roku Hercen zaczął wydawać swoje czasopismo „Polarnaja zwiezda”
(Gwiazda polarna), a dwa lata później zaczął publikować periodyk „Kołokoł” (Dzwon),
który redagował przy pomocy swego niedawno przybyłego przyjaciela z dzieciństwa
Nikołaja Ogariowa. Ogariow był znawcą starych tradycji. Odziedziczył majątek
z tysiącem ośmiuset siedemdziesięcioma „duszami”, ale oddał tym ludziom swoją
ziemię. Kiedy spotkał w Piatigorsku zesłanego tam uczestnika ruchu dekabrystów, padł
przed nim na kolana i oznajmił, że on również chciałby otrzymać palmę męczeństwa.
Choć w Rosji nie było poważnej opozycji, idealiści pozytywnie reagowali na odległe
pomruki, dochodzące w 1848 roku z Zachodu. Ale klęski poniesione w tymże roku przez
rzeczników wolności przyniosły Rosji nasilenie represji. W kwietniu 1849 roku władze
carskie zlikwidowały tajny klub dyskusyjny inspirowany programami Saint-Simona
i Fouriera, tak zwane kółko Pietraszewskiego, i skazały na powieszenie dwudziestu jeden
jego członków. Zostali oni w sentencji wyroku nazwani garstką nieudaczników,
w większości młodych i niemoralnych. Owi nieudacznicy, wśród których znalazł się
pisarz Fiodor Dostojewski, zostali doprowadzeni na miejsce egzekucji i ułaskawieni
dopiero pod szafotem. Bolesne przeżycia i brak nadziei doprowadziły pokolenie
Dostojewskiego albo do wyidealizowanych poszukiwań rosyjskiej duszy, albo do
bardziej radykalnego kultu gwałtownej zmiany politycznej. W Londynie obie te postawy
były niezrozumiałe dla wyrzuconych na brytyjski brzeg rosyjskich patriotów. Ci zaś byli
przedmiotem ataków innych emigrantów, takich jak Marks i Engels, którzy potępiali ich
narodowe aspiracje, nazywając je fałszywą wiarą.
Rewolucjoniści wszelkiej maści zbierali się co rok na obchodach rocznicowych
różnych rewolucji, których daty były zaznaczone w ich kalendarzach jak religijne dni
świąteczne. Najstarszym świętem był dzień 29 listopada, data wybuchu polskiego
powstania 1830 roku. Typowy przykład tego rodzaju obchodów stanowi spotkanie
w 1855 roku, któremu przewodniczył Worcell. Wzięło w nim udział tysiąc pięćset osób.
Przedstawiciele kilku narodów wygłosili mowy, w których nieco bezmyślnie, ale
z wielkim patosem, przywoływali wszystkie najbardziej wzniosłe ideały i odczucia.
Hercen, kończąc swe wystąpienie, wyraził nadzieję, że ujrzy niebawem „niepodległą
Polskę i wolną Rosję”, a Worcell serdecznie go uściskał i „przebaczył Rosji w imieniu
Polski”. Innym dorocznym wydarzeniem były organizowane przez Polaków obchody
poświęcone pamięci dekabrystów. To samo grono uczestników celebrowało 24 lutego
kolejne rocznice francuskiej rewolucji 1848 roku. Kiedy przez Londyn przejeżdżał jakiś
wybitny członek międzynarodowego bractwa uchodźców, odbywały się specjalne
spotkania jego zwolenników.
W lutym 1854 roku pojawił się tam Garibaldi. Szukał schronienia i chciał rozpocząć
nowe życie w Nowym Jorku, ale w końcu uznał, że Ameryka jest „państwem, w którym
człowiek zapomina o swym rodzinnym kraju”. Spędził posępny rok, odzyskując siły po
przebytych trudach, a potem postanowił podjąć pracę w swym dawnym zawodzie
i wrócił na morze. Został kapitanem i przemierzał szlaki wodne Pacyfiku na pokładzie
pierwszego oddanego w jego ręce statku o nazwie „Carmen”, który przewoził guano pod
peruwiańską flagą. W 1851 roku nadłożył drogi, by oddać hołd żyjącej relikwii. Przybił
do brzegu w Paicie, niedaleko Guayaquil, i złożył wizytę Manueli Sáenz. Słynna
kochanka Bolívara była dość schorowana, leżała więc na kanapie w pokoju
z zasłoniętymi okiennicami. Garibaldi, któremu dokuczał reumatyzm, położył się obok
niej i spędzili kilka godzin na wspólnej adoracji pamięci Wyzwoliciela. Kiedy się
rozstawali, mieli łzy w oczach i byli wyczerpani emocjonalnie. Garibaldi odzyskał
wkrótce siły w codziennej walce z żywiołami – wpadł na pomysł przekształcenia
wszystkich przebywających na wygnaniu bojowników w marynarzy i utworzenia floty
handlowej, w której służyliby tylko ludzie wtajemniczeni. „Byłaby to pływająca
emigracja – twierdził, folgując swym marzeniom – niedostępna i niezależna, mogąca
w każdej chwili wylądować na każdym wybrzeżu”[3].
W 1854 roku wpłynął do Newcastle, by załadować na pokład węgiel, i został
uroczyście powitany przez delegację tamtejszych robotników. Na ich czele stał Joseph
Cowen, który wręczył mu szablę symbolizującą honor. Napełniwszy ładownie węglem,
Garibaldi zatrzymał się w londyńskich dokach i wydał na pokładzie obiad, na który
zaprosił swego dawnego rzymskiego towarzysza broni pułkownika Hauga, a także
Mazziniego i Hercena. Był tam też Felice Orsini, który niedawno uciekł z fortecy San
Giorgio w Mantui, gdzie odsiadywał wyrok ciężkiego więzienia. Następnego dnia
Garibaldi wziął udział w kolacji wydanej na jego cześć przez amerykańskiego konsula
w Londynie, niejakiego pana Saundersa. Gospodarz zaprosił też wszystkich znanych
uchodźców, między innymi Hercena, Mazziniego, Orsiniego, Ruge’a, Ledru-Rollina,
Kossutha i Worcella oraz amerykańskiego ambasadora, którym był przyszły prezydent
James Buchanan, a także życzliwego emigrantom członka parlamentu, sir Joshuę
Walmsleya. Pod koniec wieczoru wszyscy byli pijani, bo pochłonęli spore ilości
przyrządzonego przez Saundersa ponczu na bazie whisky z Kentucky, a pani Saunders
grała na gitarze Marsyliankę.
Takie radosne momenty były rzadkie. Kiedy Garibaldi wrócił na morze, inni
emigranci ponownie stanęli w obliczu ponurej prawdy, której wszyscy musieli stawić
czoło. Byli ludźmi przegranymi. Co gorsza, zostali odrzuceni przez tych, którym
usiłowali pomagać. Wielka wizja zrodzona w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia
rozpływała się w londyńskiej mgle. Okazało się, że idea narodowego wyzwolenia,
uważana tak długo za potrzebę wypływającą z instynktu i ściśle związaną z osobistą
wolnością oraz naturalnym prawem, wcale nie rozpala wyobraźni mas. Wcześniejsze
niepowodzenia składano na karb braku wykształcenia prostych ludzi i ich indoktrynacji
przez cywilne i religijne instytucje ancien régime’u. Ale ten tok myślenia stawał się
nieprzekonujący. Prości ludzie zwyczajnie albo zachowywali bierność, albo występowali
spontanicznie przeciwko rewolucji.
W Polsce powstańcy byli mordowani przez rodaków. We Włoszech rzadko mogli
liczyć na poparcie i często spotykali się z wrogością. Wszędzie występował ten sam
schemat wydarzeń: ludzie, w których imieniu walczyli, nie udzielili im wsparcia.
Żołnierze woleli służyć swym monarchom, niż przejść na wiarę narodowej wolności.
Mimo wszystkich apeli tylko kilkuset Węgrów zdezerterowało ze stacjonującej w Italii
austriackiej armii, by wstąpić w szeregi włoskich patriotów. Wszystkie marzenia
o solidarności okazały się ulotne. „Brakowało przekonania, odwaga zawiodła, a prawda
wydawała się wątpliwa” – napisała Elizabeth Barrett Browning w Casa Guidi Windows,
poemacie opiewającym świt i schyłek wolności, których była świadkiem we Florencji
w 1848 roku. Ci, którzy już porzucili sprawę narodów dla sprawy ludu postrzeganej
przez pryzmat różnych doktryn socjalistycznych, byli równie rozczarowani. Masy nie
zareagowały pozytywnie także na ich hasła. Podczas paryskich dni czerwcowych
rewolucję stłumili wywodzący się z proletariatu członkowie Gardes Mobiles.
Emigranci, postawieni w obliczu całkowitej klęski wszystkich swoich przekonań
i nadziei, stawali się bardziej rozpolitykowani, zakładali odpryskowe stronnictwa
i dryfowali w kierunku różnych odmian teoretycznego socjalizmu. Większość z nich
doszła do wniosku, że kontynuacja dotychczasowych, tradycyjnych metod działania jest
bezsensowna. Niektórzy podjęli pełne determinacji próby rozpoczęcia nowego życia,
wybierając zawód lub przedmiot zainteresowań, który pozwolił im oderwać myśli od
palących problemów. Niedoszły przywódca żydowskich legionów w Egipcie Bartłomiej
Beniowski, który został później aktywnym czartystą, wynalazł system pozwalający na
zreformowanie angielskiej pisowni i napisał książkę pod tytułem Anti-absurd or
Phrenotypic English Pronouncing and Ortographical Dictionary (Antyabsurdalny, czyli
frenotypiczny słownik oparty na angielskiej wymowie i ortografii). Inni szukali
zapomnienia i nowego życia w Ameryce.
Niezłomnymi bojownikami sprawy wolności pozostali Ledru-Rollin i Mazzini.
Pierwszy z nich wysyłał do Francji emisariuszy, którzy mieli zbudować konspiracyjną
sieć i doprowadzić do obalenia znienawidzonego Napoleona III. Drugi organizował
powstania w różnych regionach Italii. Agenci Ledru-Rollina zostali szybko wyłapani
i skazani na wyniszczający pobyt w karnych koloniach Lambessa lub Kajenny,
a apostołowie Mazziniego gnili w papieskich lub austriackich lochach. Wiktor Hugo
próbował wyperswadować Mazziniemu te metody działania, ale jego wysiłki na niewiele
się zdały. „Mazzini, jak średniowieczny mnich, posiadał głębokie zrozumienie jednej
strony życia, ale inne postrzegał przez pryzmat swej wyobraźni – twierdził Hercen. – Żył
w znacznym stopniu w krainie myśli i namiętności, a nie w codziennym świecie”.
Hercen nie ukrywał swego podziwu dla tego człowieka, który siedział z nieodłącznym
cygarem w ustach w zawilgoconym mieszkaniu przy Goodge Street, niedaleko miejsca,
w którym spiskował ze swymi wyznawcami Miranda, i utrzymywał łączność z całym
Półwyspem Apenińskim za pomocą „duchowego systemu telegraficznego”. „W tym
nieugiętym uporze, w tej wierze, która wyprzedza fakty, w tej niewyczerpanej
aktywności, którą niepowodzenia tylko podniecają i prowokują do nowych wysiłków,
jest jakaś wielkość albo – jeśli wolicie – jakieś szaleństwo” – pisał[4].
W niektórych przedsięwzięciach planowanych przez Mazziniego była spora doza
szaleństwa. W 1853 roku wywołał powstanie w Mediolanie, kierując się
niewiarygodnym optymizmem. „Cała powierzchnia Europy, od Hiszpanii do naszego
kraju, od Grecji do świętej Polski, jest wulkaniczną skorupą, a uśpiona pod nią lawa
wybuchnie pewnego dnia i zaleje potokami buntu całą Italię – zapewniał ludzi, których
wysyłał na śmierć. – Przed czterema laty następstwem sycylijskiej insurekcji była
dziesiątka europejskich rewolucji; po waszym powstaniu wybuchnie ich dwadzieścia.
Wszystkie będą ze sobą powiązane, będą miały wspólny, braterski cel. Mamy przyjaciół
nawet w szeregach rządzących nami armii; na wasz bojowy sygnał odpowiedzą całe
narody”[5]. W tym konkretnym przypadku spiskowcy nie byli jednomyślni i do
powstania przystąpiła tylko połowa uczestników konspiracji, których i tak było zbyt
mało. Zostali szybko pokonani przez Austriaków i nie doczekali się najmniejszego gestu
solidarności ani ze strony mieszkańców półwyspu, ani tym bardziej mieszkańców „całej
powierzchni Europy”.
Wybuch wojny krymskiej w 1853 roku wywołał w środowiskach uchodźców wielkie
podniecenie. „Wygląda na to, że cała Europa jest stopniowo wciągana w powszechną
wojnę – pisał pod koniec października do przyjaciela poeta Zygmunt Krasiński. – Będzie
mnóstwo ruin, ale wśród powszechnego zniszczenia nasz grób zostanie siłą otwarty”[6].
Kiedy Anglia i Francja przystąpiły w następnym roku do wojny, podniecenie zamieniło
się w gorączkową euforię. Mazzini i Kossuth spotykali się w dzielnicy St. John’s Wood
i wymyślali różne scenariusze dla swych krajów. Worcell i Kossuth objeżdżali Wielką
Brytanię, agitując za otwarciem na terenie Polski drugiego frontu przeciw Rosji,
a podstarzali wojacy pakowali tornistry i polerowali stare odznaczenia.
W lutym 1855 roku książę Adam Czartoryski wynegocjował zgodę na stworzenie
piętnastotysięcznego polskiego legionu, który miał walczyć pod tureckimi rozkazami
u boku przebywających na Krymie sił francusko-brytyjskich, więc weterani wszystkich
powstań od 1815 roku zaczęli zgłaszać swój akces. Inni snuli własne plany. Generał
Wysocki zaoferował polski tron księciu Napoleonowi, znanemu jako Plon-Plon, jeśli
Francuzi skierują korpus ekspedycyjny na brzeg Bałtyku. Mickiewicz wysłał
Napoleonowi III własnoręcznie opracowany projekt morskiego desantu Francuzów na
Rygę, który – według jego zapewnień – miał wywołać powstanie na całej Litwie. Nie
otrzymawszy odpowiedzi, pięćdziesięciosiedmioletni poeta popłynął do Stambułu.
Przybył tam we wrześniu 1855 roku i dołączył do obozu swych służących w Legionie
rodaków. Zachęcał do walki żołnierzy i ich dowódcę, generała Sadyka Paszę, czyli
Michała Czajkowskiego, wyrażając przekonanie, że wyzwolenie Polski jest już
w zasięgu ręki. Wkrótce wpadł na nowy pomysł i podjął próbę utworzenia żydowskich
sił zbrojnych – Huzarów Izraela.
Koncepcję te podjął z entuzjazmem przyjaciel poety, Armand Levy, francuski Żyd,
który wierzył, że możliwość śmierci na polu bitwy „uwzniośli” ducha żydowskiego
narodu. Huzarzy Izraela mieli scementować wspólny los obu narodów, wyzwalając
najpierw Polskę, a potem Palestynę. Znaleziono ochotników i zaprojektowano piękne
mundury. Ale wkrótce pojawiły się problemy. Jeden z nich – ostatecznie najważniejszy –
polegał na tym, że Turcy nie zamierzali tworzyć jednostki, która w założeniu miała
oderwać od ich państwa jedną z jego prowincji. Mickiewicz podjął próbę
przezwyciężenia tych trudności, ale zmarł na cholerę w nędznym pokoiku na terenie
Pery.
Wprawdzie wojna krymska doprowadziła do powstania państwa rumuńskiego, ale
poza tym okazała się niewypałem. Nie wywołała szerszej fali rewolucyjnej. Była
prowadzona przez rządy i zawodowe armie z dala od miejsc, w których mogłyby
włączyć się do akcji szersze masy społeczeństwa. Nie było w niej miejsca dla poetów
czy ochotników. Anglicy i Francuzi nie tylko nie pozwolili polskim dezerterom
z carskiej armii na utworzenie legionów, lecz w dodatku traktowali ich jak pospolitych
przestępców. „Naród” został zepchnięty na margines przez „państwo”, które
potrzebowało posłusznych żołnierzy, a nie oddanych sprawie patriotów.
Wszystko to pogłębiało trawiące emigrantów poczucie własnej zbędności. Wyglądało
na to, że nikt ich już nie potrzebuje. Część postulatów, za które walczyli bohatersko na
barykadach i polach bitew – prawa obywatelskie, rząd pochodzący z wyborów,
zjednoczenie narodowe – była w sposób pragmatyczny wprowadzana w życie przez
znienawidzone przez nich rządy. Większość zasad 1789 roku zatriumfowała, ale powoli
uległa dewaluacji. Liberałowie i mniej skrajni radykałowie stracili zaufanie do swego
czystego, bezkompromisowego idealizmu i zaczęli sobie wyobrażać, że pragmatyzm,
a nawet otwarty cynizm, może być bardziej skutecznym sposobem realizacji zamierzeń.
Nowa koncepcja realpolitik wydawała się bardziej wyrafinowana niż ta, którą zastąpiła:
romantyczna nieustępliwość. W tych warunkach ludzie nieugięci znaleźli się na
marginesie.
Ich życie utknęło w martwym punkcie z chwilą nastania rewolucyjnej klęski lub
katastrofy, a ich umysły nadal pozostały skupione na niegdysiejszej działalności. Odcięci
od swego naturalnego środowiska, przypominali rośliny, regularnie podlewane, ale
pozbawione prawdziwego pokarmu. Żywili się coraz szczuplejszymi zestawami
wspomnień i towarzystwem malejącego kręgu podobnie myślących, ale tkwili w tym
samym miejscu jak nienakręcony zegar. Jedynymi wskaźnikami mijającego czasu stały
się zmarszczki na ich twarzach oraz przetarcia na starych surdutach. Ponieważ nie mieli
nic do roboty, czas mijał wolno, ale jednak nieubłaganie. W połowie lat pięćdziesiątych
XIX wieku tak żywotni i groźni niedawno ludzie byli już zwiędli i jałowi. Egzystowali
w pogarszających się z dnia na dzień warunkach, pozbawieni nadziei. Nierzadko biedni
i głodni, mogli szukać pociechy tylko w swej wyobraźni. Musieli wiązać swoje obecne
niechwalebne cierpienia ze sprawą, o którą walczyli, bo inaczej okazałyby się one
pozbawione sensu. Nie mieli o co walczyć i stali się niepotrzebni, choć wielu spośród
nich to nadal byli całkiem młodzi ludzie.
Świadoma jedność romantycznych buntowników zaczęła się kruszyć pod naporem
wydarzeń. Heine, doprowadzony do rozpaczy przez inercję idealizowanych niegdyś
przez niego bohaterów oraz ich irytującą niechęć do wyzwolenia według wizji
intelektualistów, przeszedł ostatecznie do obozu Napoleona III. To samo uczynił Panizzi.
Socjalista Louis Blanc znalazł się w stanie wewnętrznego ideologicznego
i emocjonalnego konfliktu, kiedy Napoleon III rozpoczął swą meksykańską awanturę,
bowiem jako radykał żywił naturalną sympatię do meksykańskich patriotów, a jako
Francuz wielbił trójkolorową flagę. Mickiewicz był początkowo sympatykiem cesarza
i budził oburzenie wielu ludzi swą wiarą w człowieka, którego większość uważała za
reakcyjnego potwora. Na pewno byłby załamany, gdyby wiedział, że podczas wojny
krymskiej Mazzini życzył zwycięstwa Rosji.
Teraz emigranci spotykali się tylko na pogrzebach niegdysiejszych bojowników
o wolność. Były to niemal radosne okazje, gdyż stawały się pretekstem do powiewania
flagami i wygłaszania mów, do sprawdzania, kto pozostał wśród żywych, a kto nie, do
kolejnego rekapitulowania wydarzeń, które ich tu przywiodły. Dodawali sobie nawzajem
sił i wiary w sens przetrwania. Pogrzeby, jako wstęp do świętości i zmartwychwstania
ciała, przywracały wiarę w powtórne przyjście Mesjasza i zmartwychwstanie Węgier,
Polski czy Republiki Francuskiej. „Dla mnie republika nie jest formą rządów – wyznał
Hercenowi jeden z francuskich uchodźców. – Jest religią, która się sprawdzi dopiero
wtedy, kiedy powstanie”[7].
W lutym 1857 roku, o poranku pewnego słonecznego, zapowiadającego wiosnę dnia,
„kompania bankrutów” i ich angielskich przyjaciół zebrała się przed skromnym
domkiem na Hunter Street, w pobliżu Russell Square. Kilka dni wcześniej, w ciemnym
parterowym pokoju tego domku Stanisław Worcell wykaszlał w końcu z siebie resztki
swego życia i londyńskiej mgły, leżąc w ramionach Mazziniego. Hercen pospieszył tam,
gdy tylko się o tym dowiedział, i pożegnał ledwo widoczne w płomieniu migoczącej
świecy wyniszczone ciało przyjaciela. „Udręczony jak Hiob, zasnął z uśmiechem na
ustach, ale wiara tliła się nadal w jego przygasających oczach, które zamknął taki sam
fanatyk jak on, Mazzini” – zanotował Hercen[8]. Teraz Mazzini, Ledru-Rollin i Hercen
szli za trumną niesioną przez grupę Rosjan i Polaków aż do grobu, za który zapłacił
sympatyzujący z emigrantami członek angielskiego parlamentu. Znajdowało się na nim
epitafium, napisane po łacinie przez Kossutha. Tak została pochowana pewna epoka.

Mazzini i jego zwolennicy nadal organizowali powstania, wierząc żarliwie, że każdy


nowy męczennik przyczynia się do ostatecznego zwycięstwa. Tylko żywiąc to
przekonanie, można było usprawiedliwiać takie przedsięwzięcia, jak wzniecone
zorganizowane niedaleko Cefalù na Sycylii w 1856 roku powstanie barona Francesca
Bentivegny, którego wszyscy uczestnicy zginęli, jak nieudana próba rewolty w Genui
(1857) czy podjęta w tym samym roku tragiczna, samobójcza ekspedycja Carla
Pisacanego.
Pisacane, neapolitański arystokrata i były zawodowy oficer, walczył za Republikę
Rzymską w 1849 roku. Wydał książkę poświęconą wydarzeniom na terenie Italii
w latach 1848–1849, i nie miał już za wielu złudzeń. „Insurekcje wywoływane przez
nieliczne grono fanatyków, usiłujących podburzyć lud, by osiągnąć cel, którego ten lud
wcale nie rozumie, są skazane na nieuchronną klęskę” – napisał w konkluzji. Twierdził
jednak z uporem, że „poezja” musi zatriumfować nad „gramatyką”. W swoim
politycznym testamencie, który przypomina list pożegnalny samobójcy, stwierdził, że
ludzie oddani sprawie Włoch powinni przywiązywać mniejszą wagę do sukcesu
i skoncentrować się na moralnych walorach niepowodzenia. Według niego
w mezzogiorno istniały zalążki „moralnej rewolucji”, które należy za wszelką cenę
rozbudzać[9].
Dnia 25 czerwca 1857 roku Pisacane i jego kalabryjski przyjaciel Giovanni Nicotera
wsiedli wraz z dwoma tuzinami swych ludzi na pokład pocztowego parowca „Cagliari”,
który opuścił port w Genui. W drodze przejęli siłą statek i popłynęli na spotkanie z ich
sycylijskim wspólnikiem nazwiskiem Rosolino Pilo, który miał przywieźć dalszych
ochotników na pokładzie innej jednostki. Nie znajdując go w wyznaczonym miejscu,
udali się na wyspę Ponza, gdzie zaatakowali burbońskie więzienie. Uwolnili dwustu
osadzonych w nim skazańców, ale byli zawiedzeni odkryciem, że zdecydowaną ich
większość stanowią pospolici przestępcy, a nieliczni „polityczni” są przeważnie starzy,
gdyż zostali pozbawieni wolności już w latach dwudziestych. Niezrażony tym Pisacane
wziął wszystkich uwolnionych na pokład i popłynął w stronę Półwyspu Apenińskiego.
Wylądowali w Sapri, w Kampanii, i z okrzykiem „Viva l’Italia!” wyszli na brzeg, na
którym powitała ich garstka miejscowych liberałów, wołających „Viva Murat!” (na cześć
niegdysiejszego napoleońskiego króla Neapolu). Wkrótce zjawiły się jednak również siły
prawa i porządku w towarzystwie bandy miejscowych chłopów, którzy z entuzjazmem
przystąpili do mordowania niedoszłych wyzwolicieli.
Bardziej skuteczny spisek eksplodował – dosłownie – w Paryżu wieczorem 14
stycznia 1858 roku, kiedy Napoleon III i cesarzowa Eugenia jechali do opery. Jednym
z punktów programu była aria z Niemej z Portici. Kiedy powóz podjechał pod gmach
teatru, rzucono w jego kierunku trzy bomby. Zginęło osiem osób, a prawie sto
sześćdziesiąt zostało rannych. Dziesiątki koni straciły życie, a z cesarskiej karety zostały
drzazgi. Napoleon i Eugenia wyszli z zamachu niemal bez szwanku. Winowajcami
okazali się Felice Orsini, przyjaciel Mazziniego, i dwaj jego wspólnicy. Orsini był
w 1849 roku urzędnikiem Republiki Rzymskiej, a potem, po krótkim pobycie
w austriackim więzieniu, osiadł w Londynie. Cieszył się w Anglii pewną popularnością,
bo odbył tournée z odczytami i sprzedał wiele egzemplarzy swojej autobiograficznej
książki The Austrian Dungeons in Italy (Austriackie lochy w Italii). Terroryści zostali
szybko ujęci, osądzeni i zgilotynowani. Ale oburzenie ich czynem zostało stępione przez
odważną postawę Orsiniego podczas procesu (zakochało się w nim podczas niego wiele
najznakomitszych paryskich dam, a sama cesarzowa błagała o darowanie mu życia) oraz
przez jego otwarty list do cesarza, przedrukowany przez wszystkie gazety. Wyliczył
w nim wszelkie możliwe krzywdy, jakich doznał jego kraj, i zapewnił Napoleona, że
jeśli rozpocznie wojnę w sprawie wolności Italii, zyska wdzięczność dwudziestu pięciu
milionów Włochów.
Francuski cesarz często myślał o Italii. Była ona sceną pierwszych triumfów jego
znakomitego stryja i naturalnym poligonem Francji. Napoleon III lubił się utożsamiać
z heroiczną epoką i to on upierał się w 1849 roku przy wysłaniu wojsk do Rzymu.
Pozostały tam od tej pory, nie tylko po to, by chronić papieża, lecz również by podkreślić
determinację, z jaką Francja zamierzała zachować wpływy na Półwyspie Apenińskim.
Cesarz bardzo potrzebował pewnej dawki glorii, która mogłaby uświetnić jego przaśny
wizerunek. Po zamachu Orsiniego bardzo też zależało mu na tym, żeby raz na zawsze
wyeliminować z gry wszystkich włoskich wywrotowców. Czuł, że Francja może
osiągnąć coś w Italii tylko za pośrednictwem Piemontu i przy pomocy pierwszego
ministra tego królestwa, hrabiego Camilla di Cavoura.
Cavour miał czterdzieści dwa lata, gdy w 1852 roku został premierem. Wcześniej
służył w armii i próbował z powodzeniem pracy w kilku innych zawodach, zdobywając
spore doświadczenie oraz rozległą wiedzę o ludziach. Był nierewolucyjnym człowiekiem
postępu, rojalistą i pragmatykiem, a przy tym podziwiającym Anglię bystrym,
energicznym i przewrotnym politykiem. Jako człowiek ambitny dążył do zwiększenia
znaczenia Piemontu, z konieczności kosztem Austrii, i zdawał sobie sprawę, że nic nie
ryzykuje, bo wielkie mocarstwa nigdy jej nie pozwolą na kroki odwetowe, które
mogłyby pogrążyć jego państwo. Potrzebował jednak sojusznika, a ten warunek mogła
spełnić tylko Francja.
W lipcu 1858 roku Napoleon III i Cavour spotkali się incognito we francuskim
miasteczku Plombières. Jeżdżąc osłoniętą karetą, gwarantującą im dyskrecję, ułożyli
plan, który miał im zagwarantować realizację wszystkich oczekiwań, wynikających z ich
aspiracji i obaw. Cesarstwo francuskie oraz Piemont miały rozpocząć wojnę z Austrią
i wyprzeć jej siły z północnych Włoch. A potem zawrzeć pokój i podzielić łupy. Piemont
miał otrzymać całą Lombardię. Napoleon pozwolił też Cavourowi żywić nadzieję na
wchłonięcie Wenecji i większości terytorium Państwa Kościelnego. W zamian za to
Piemont miał przekazać Francji Sabaudię i miasto Nicea. W istocie cesarz francuski nie
zamierzał dawać Piemontowi niczego poza Lombardią. A Cavour też nie rozmawiał do
końca szczerze ze swym francuskim sojusznikiem. Podejrzewając Napoleona
o dwulicowość, planował wywołanie poważnego kryzysu, z którego Francja nie byłaby
w stanie się wycofać, a który zapewniłby mu dużą możliwość manewru. Mógł to
osiągnąć, posługując się potajemnie wywrotowcami, zwrócił się więc do człowieka,
który był najbardziej wywrotowy z wszystkich, czyli do Garibaldiego.
Ten ostatni kupił sobie tymczasem kawałek małej śródziemnomorskiej wysepki
Caprera i zaczął bawić się w Robinsona Crusoe. Własnymi rękami usunął wszechobecne
kamienie, wykopał studnię i zbudował dom. Zaczął uprawić jarzyny i zboża, posadził sad
i rozpoczął wojnę z dzikimi kozami, od których wyspa wzięła swoją nazwę. Osadził na
niej trójkę swych dzieci oraz gospodynię i zatrudnił miejscowego wieśniaka. Ale sam
wykonywał najcięższe prace, czerpiąc dziecinną radość z przyziemnej egzystencji.
Odwiedzali go licznie dawni towarzysze broni oraz angielscy turyści, którzy wywozili
jako pamiątki jego koszule, pukle włosów, a nawet obcięte paznokcie. Dostawał też od
wielbicieli z całego świata stosy listów oraz propozycje małżeńskie, głównie od
Angielek. Prowadził jednak również poważną korespondencję z mieszkającymi w wielu
krajach współpracownikami i chciwie pochłaniał prasę, czekając na sposobność podjęcia
działań. W 1856 roku pojechał do Anglii na naradę z Panizzim, który snuł plany
uwolnienia więźniów politycznych, przetrzymywanych w fortecy na wyspie Santo
Stefano. Bibliotekarz, zgromadziwszy znaczne fundusze, zamierzał kupić mały statek,
którym można by dopłynąć do wyspy i wyzwolić skazanych. Garibaldi wydawał mu się
naturalnym przywódcą tego przedsięwzięcia. Ale stateczek rozbił się niedaleko
Yarmouth, co zmusiło spiskowców do rezygnacji z całego projektu.
Garibaldi robił się niespokojny. Był „przerażony perspektywą tego, że nigdy więcej
nie sięgnie po miecz” w imię Italii. Docierające na wyspę Caprera wiadomości
napełniały go nieopisanym smutkiem. Włochy były dla niego „religią całego życia”,
a walka za nie – „rajem jego wiary”. Nie wyobrażał sobie siebie szczęśliwym, dopóki
ojczyzna była zniewolona. Ale widział, że większość mieszkańców Italii niezbyt się tym
przejmuje. „Dzisiejsi Włosi myślą o żołądku, a nie o duszy” – powtarzał z żalem[10].
W sierpniu 1858 roku Cavour wezwał Garibaldiego do Turynu i poinformował go
o planowanej wojnie. Zaproponował mu stworzenie ochotniczych sił, które mogłyby
walczyć u boku piemonckiej armii, obiecując, że wyekwipuje ten legion i zapewni mu
swobodę operacyjną. Garibaldi, widząc szansę na powrót do czynnej służby, odzyskał
wiarę w życie. Zaczął się porozumiewać z dawnymi towarzyszami broni, a owocem jego
poczynań był napływający z całej Italii i zagranicy strumień ochotników.
Cavour, nie chcąc zostawiać niczego na łasce losu, zamierzał też podburzyć
mieszkających na terenie Austrii uchodźców z Węgier, nawiązał więc kontakt z Telekim
i Klapką. Prowadzili oni negocjacje z Plon-Plonem, który być może marzył
o węgierskim tronie. Kossuth został zaproszony do Paryża i przyjęty przez samego
cesarza, ale przebieg ich rozmowy nie jest znany. Potem pojechał do Włoch, gdzie 14
lipca 1859 roku spotkał się z Cavourem. Następnie odwiedził Genuę, bo tam właśnie
Teleki i Klapka założyli Węgierski Komitet Narodowy i werbowali ochotników.
Prawdziwe intencje Cavoura są dotąd niejasne. Przygotowywał się do wysłania
transportów broni na Węgry i Bałkany, a w pewnym momencie rozważał nawet
możliwość uwikłania Wielkiej Brytanii w konflikt z Rosją, Grecją i Stanami
Zjednoczonymi. Aby doprowadzić do „ekspansji Piemontu”, gotów był – według jego
własnych słów – „podpalić całą Europę”[11].
Wojna została wypowiedziana 27 kwietnia 1859 roku. Francuskie armie wkroczyły na
teren Italii, by wesprzeć Piemont, i szybko pobiły Austriaków pod Magentą i Solferino.
Wojsko Piemontu, które odegrało w tych bitwach tylko marginalną rolę, zaczęło
popierać powstania, wybuchające teraz w Modenie, Toskanii, Parmie i Romanii. Patrioci
triumfowali na całym półwyspie. Giuseppe Verdi napisał w czerwcu do przyjaciela, że
jeśli Napoleon III dochowa wierności sprawie, „będę go wielbił tak, jak wielbiłem
Waszyngtona”[12]. Ale Napoleon III nie był Waszyngtonem. Przebieg wydarzeń
zaniepokoił inne europejskie mocarstwa, których nie chciał antagonizować, dlatego
postanowił zawrzeć pokój. Na mocy zawartego 8 lipca traktatu w Villafranca Austria
oddała Lombardię Francji, która natychmiast przekazała ją Piemontowi w zamian za
Niceę i Sabaudię. Oburzony tym arbitralnym i obraźliwym traktowaniem swego kraju
Cavour podał się do dymisji, ale wkrótce wrócił na poprzednie stanowisko.
O wiele bardziej rozwścieczony był Garibaldi. W marcu 1859 roku został mianowany
generałem-majorem i postawiony na czele sił, które zyskały miano Cacciatori delle Alpi.
Na początku wojny liczyły one około trzech i pół tysiąca ludzi i składały się głównie
z młodych synów szlacheckich, wywodzących się z klasy średniej inteligencji, oraz
studentów, którzy deklamowali przy obozowych ogniskach wiersze takich poetów, jak
Tasso i Alfieri. Była tam też garstka starych garibaldczyków, takich jak Giacomo
Medici, który walczył w czerwonej koszuli na pampie, Nino Bixio czy syn Garibaldiego
Menotti. Rewolucyjnych weteranów reprezentowali Enrico Cosenz, który walczył pod
dowództwem Manina w Wenecji, oraz kontyngent cudzoziemców, do którego zaliczali
się na przykład węgierski pułkownik István Türr, który zdezerterował w 1848 roku
z armii austriackiej i walczył po stronie Węgrów, czy Konstanty Ordon, który wysadził
swą redutę po upadku Warszawy w 1831 roku, a potem brał udział w kilku innych
wojnach, ostatnio zaś służył w Legionie Mickiewicza. Osobliwym nabytkiem był
Anglik, pułkownik John Peard. „Żywię wielki szacunek dla włoskiej niepodległości –
oznajmił komuś, kto pytał go o motywy jego akcesu do tej operacji – ale również bardzo
lubię polować”. Zgodnie z tym stwierdzeniem przywiózł ze sobą strzelbę myśliwską, za
pomocą której zadał Austriakom znaczne straty. Nosił na polu walki dobrze skrojony
sportowy żakiet, dopóki go nie ostrzeżono, że jeśli trafi do niewoli, może być
rozstrzelany jako szpieg. Ustąpił pod wpływem usilnych perswazji i chodził odtąd
w mundurze pułku strzelców księcia Kornwalii[13].
Cacciatori byli uzbrojeni w stare muszkiety, ale nie miało to znaczenia dla
Garibaldiego, który uważał, że jego żołnierzom wystarczą bagnety i wiara w sprawę,
o którą walczą. Szli na wojnę, śpiewając pieśń o męczennikach wolności, którzy wstają
z grobów i raz jeszcze chwytają za broń. Garibaldi otrzymał carte blanche we wszystkich
sprawach dotyczących prowadzenia kampanii, więc szybko szedł naprzód, żeby
udaremnić ewentualne próby powstrzymania ofensywy. Minął południowy występ
jeziora Maggiore, zepchnął ze swej drogi kilka drobnych nieprzyjacielskich oddziałów
i zajął miasteczko Como, leżące na lewej flance głównych sił austriackich. Jego ludzie,
choć słabo wyszkoleni, walczyli jak lwy, osiągali szczyty swych fizycznych możliwości
i zdobywali się na prawdziwy heroizm. Ich oddanie sprawie było wzorowe. „Nie
słyszano ani jednej skargi tych, którzy zostali ranni – pisał Garibaldi – a jeśli ktoś
wydawał podczas chirurgicznych operacji jakiś okrzyk, brzmiał on «Viva l’Italia!»”[14].
Jego żołnierze – według słów jednego z nich – „żyli w świecie poezji”[15].
„Kiedy Garibaldi mijał jakieś miasteczko – informował swego przełożonego agent
Cavoura, Giovanni Venosta – wydawało się, że nie jest on generałem, lecz prorokiem
nowej religii, za którym podąża tłum fanatycznych wyznawców”[16]. Ku irytacji Cavoura
oddziały regularnej piemonckiej armii witane były zupełnie inaczej. 13 czerwca
1859 roku, wkrótce po triumfalnym wkroczeniu Garibaldiego do Brescii, kazano mu
maszerować w kierunku Valtelliny, by znikł z oczu i z myśli swoich mocodawców. Tam
właśnie zastał go traktat z Villafranca.
Po wycofaniu się Francji z wojny na półwyspie zapanował dość dziwny układ.
Piemont wszedł w posiadanie Lombardii. Chronione przez Austrię reżimy Toskanii,
Parmy, Modeny i Bolonii zostały obalone, a ich następcy, zrzeszeni w Lidze Centralnej,
zażądali wcielenia do Piemontu. Piemont, pozbawiony francuskiego sojusznika, czuł się
zbyt słaby, by wyrazić na to zgodę, a Cavour wykręcał się od udzielenia jasnej
odpowiedzi. Przywódca nowego, liberalnego rządu Toskanii, baron Ricasoli,
zaproponował Garibaldiemu, by porzucił służbę u Wiktora Emanuela i przeszedł do Ligi
Centralnej. Garibaldi na to przystał i w sierpniu dotarł do Florencji. Mazzini, który
również przyjechał do tego miasta, mógł mu powiedzieć, że czeka go rozczarowanie, na
tej samej zasadzie, na jakiej zapowiadał mu poprzednio, że Piemont wykorzysta jego
potencjał, a potem zepchnie go na margines. Garibaldi, za którym podążyła liczna grupa
Cacciatori, założył swą główną kwaterę w Bolonii i zaczął się przygotowywać do ataku
na Rzym. Ale kiedy przystąpił do konkretnych działań, Ricasoli przestraszył się
ewentualnych konsekwencji, jakie mógł wywołać ten krok, i kazał mu zawrócić.
Garibaldi zrzekł się dowództwa i odrzuciwszy wysokie stanowisko proponowane mu
przez Wiktora Emanuela wrócił na wyspę Caprera, gdzie powiesił na ścianie miecz,
a sięgnął po łopatę. Ale nie było mu dane długo cieszyć się pokojem.
W marcu 1860 roku w Toskanii i innych państwach centralnych przeprowadzono
referendum. Ogromna większość jego uczestników opowiedziała się za połączeniem
z Piemontem i stworzeniem Królestwa Północnych Włoch. Cavour dobrze przysłużył się
swemu królowi, ale – zdaniem Garibaldiego – nie Italii. Garibaldi chciał popłynąć do
Nicei i odebrać ją z rąk nowych francuskich właścicieli. Mazzini, który od lat planował
inwazję na Sycylię, nakłaniał go do spojrzenia na południe, na „ziemię nieszporów”.
Mazzini zebrał na Malcie i na samej Sycylii spore ilości broni, a przygotowania do
inwazji, skoordynowanej czasowo z powstaniem na wyspie, były już dość daleko
posunięte. Mazzini zaproponował Garibaldiemu objęcie dowództwa, ale Garibaldi się
wahał.
Dnia 4 kwietnia wybuchło powstanie w Palermo. Policja wiedziała jednak
o towarzyszących mu przygotowaniach, więc gdy tylko pierwsza grupa siedemnastu
rebeliantów wyszła na ulice, została zaatakowana przez wojsko. Po bohaterskiej, choć
chaotycznej obronie klasztoru, w którym zabarykadowali się zwolennicy Mazziniego,
powstanie upadło. Kiedy wieści o tym dotarły pod koniec maja do Genui, Garibaldi
uznał, że interwencja nie wchodzi w rachubę. Dwa dni później otrzymał krzepiącą
wiadomość od swego człowieka na Sycylii, Rosolina Pila, który twierdził, że insurekcja
nadal trwa. Przesłanie było niemal na pewno sfałszowane przez ludzi, którzy chcieli, by
ekspedycja doszła do skutku, ale i tak spełniło swoje zadanie. Garibaldi postanowił
płynąć na Sycylię.
Rozpoczęto przygotowania i ogłoszono apel do ochotników. Większość żołnierzy,
którzy służyli w oddziale Cacciatori delle Alpi, pozostała w armii Piemontu, Garibaldi
więc nie mógł ich wykorzystać. Ale na ich miejsce zgłosiły się rzesze innych. W gronie
tysiąca osiemdziesięciu dziewięciu ludzi, którzy zgromadzili się w Genui, niemal
wszyscy byli nowymi ochotnikami; wyjątki stanowili tacy weterani, jak Bixio i Türr.
Żołnierze Wyprawy Tysiąca – bo pod taką nazwą przeszła do historii – pochodzili
przeważnie z miast północnej Italii. Tylko około stu przybyło z Sycylii, a około
trzydziestu nie było Włochami. Mniej więcej połowa oddziału nie ukończyła jeszcze
dwudziestu lat. Ale było w jego składzie stu pięćdziesięciu prawników, stu lekarzy, stu
kupców i pięćdziesięciu inżynierów oraz co najmniej dziesięciu malarzy i rzeźbiarzy.
Służyli tu też aptekarze i kapitanowie statków, dżentelmeni niezależni materialnie,
dziennikarze i nauczyciele. Było też kilku robotników z dużych miast i kilku włóczęgów.
Najmłodszy miał jedenaście lat, najstarszy służył w wojsku podczas wojen
napoleońskich[17].
Dnia 5 maja 1860 roku cały oddział zebrał się wieczorem na terenie ustronnej
przystani w Quarto i wsiadł na flotyllę rybackich łodzi, które zawiozły jego żołnierzy na
spotkanie z dwoma parowcami, „Lombardo” i „Piemonte”. Zostały one wynajęte, ale dla
zachowania pozorów wyprowadzono je potajemnie tegoż wieczora z portu w Genui.
Cavour, który nie był wcale pewien, czy postępuje słusznie, dając Garibaldiemu wolną
rękę na Sycylii, nie chciał uchodzić za współsprawcę całego przedsięwzięcia. Kiedy
okręty wypłynęły na pełne morze, ubranym w większości w stare piemonckie mundury
żołnierzom rozdano około pięćdziesięciu czerwonych koszul, a Garibaldi zaczął układać
teksty bojowych pieśni do melodii Verdiego. Odczytał też proklamację, w której
tłumaczył, że „misja tego oddziału będzie, jak zawsze była, oparta na całkowitym
samopoświęceniu sprawie odrodzenia ojczyzny”[18].
Ochotnicy dotarli do północno-zachodniego cypla Sycylii i bez przeszkód wysiedli na
brzeg w Marsali. Tam właśnie nastąpiła konfrontacja wzniosłej retoryki z sycylijską
rzeczywistością. Okoliczni mieszkańcy nie wykazali najmniejszego zainteresowania
przybyciem gości, a próby przekonania ich do sprawy utrudniało to, że mówili w gruncie
rzeczy innym językiem. Garibaldi, który ogłosił się dyktatorem Sycylii, nie pozwolił na
to, by stanęły mu na drodze takie drobiazgi. „Wolność musi być niekiedy siłą narzucona
ludziom dla ich własnego dobra” – powiedział niedługo przedtem pewnemu
amerykańskiemu przyjacielowi[19]. Sprawy nabrały rozpędu, gdy dyktator zniósł cła na
makaron i sól, a mieszkańcy zaczęli reagować na jego okrzyki „Viva l’Italia!”. Nie miało
większego znaczenia to, że wołali w odpowiedzi „Viva la Talia”, zakładając, że jest to
imię kochanki dyktatora. Ważne było, że w ogóle krzyczeli. Wymaszerowawszy
z Marsali, Garibaldi spotkał na drodze oddział uzbrojonych chłopów – weteranów
poprzedniej rebelii – którzy przyłączyli się do jego tysiąca. To samo zrobił gorąco
nienawidzący Burbonów mnich, frate Pantaleo. Widok ubranego w szaty zakonne
księdza, jadącego konno obok dyktatora, był dla napotykanych chłopów dowodem
poparcia Kościoła dla działań Garibaldiego i dodawał mu w ich oczach wiarygodności.
Kiedy wieści o wylądowaniu Garibaldiego dotarły do Palermo, wysłano na jego
spotkanie oddział piechoty, który miał go zatrzymać. Do konfrontacji doszło nieopodal
miasteczka Calatafimi. Sycylijczycy, którzy przyłączyli się do Garibaldiego, weszli na
pobliskie wzgórze i obserwowali przebieg potyczki, niekiedy krzycząc i strzelając
w powietrze, ale nie biorąc udziału w walce. Żołnierze Garibaldiego odznaczyli się
nadzwyczajnym duchem bojowym, odpierając atak regularnego oddziału
neapolitańczyków, a potem spychając wycofujących się nieprzyjaciół na ich pozycje
wyjściowe, znajdujące się na niewielkim pagórku. Kiedy ochotnicy przystanęli pod
osłoną zbocza, by przegrupować siły przed kolejnym atakiem, zaczęła ich opuszczać
odwaga. Nawet Bixio, który nieustraszenie zagrzewał kolegów do walki, teraz wzywał
ich do odwrotu. Ale Garibaldi, stojąc za kamiennym murem na pierwszej linii frontu,
wiedział, że wycofanie się będzie równoznaczne z końcem jego ekspedycji. „Tu właśnie
stworzymy Italię – lub umrzemy!” zawołał do Bixio, wyskoczył zza skał i osobiście
poprowadził natarcie, które przełamało pozycje burbońskich wojsk[20].
Potyczka nie miała bynajmniej decydującego charakteru. Straty Garibaldiego –
trzydziestu zabitych, stu pięćdziesięciu rannych – dowodzą, że nie była to bitwa
przesądzająca o losie królestwa. Ale właśnie to niepozorne starcie gwałtownie zmieniło
układ sił. Wyższe stanowiska w armii Burbonów zajmowali nieudolni starcy, którzy
w razie najmniejszej wątpliwości zarządzali odwrót. I tak właśnie uczynili teraz.
Sycylijczycy, którzy obserwowali przebieg wydarzeń ze szczytu wzgórza, byli pełni
podziwu. Nigdy nie przyszło im do głowy, że mogliby stanąć twarzą w twarz z regularną
armią. Gotowość Garibaldiego do podjęcia walki i jego zdolność pokonania
nieprzyjaciela graniczyły w ich mniemaniu z cudem. Właśnie dzięki temu cudowi
Garibaldi podbił Sycylię.
Następnego dnia, kiedy dyktator podjął marsz, spotykani na poboczach dróg wieśniacy
padali na jego widok na kolana. Szeptano już, że jest niezniszczalny. Według
rozchodzącej się szybko wieści gminnej wytrzepał on po bitwie pod Calatafimi swoją
czerwoną koszulę i wytrząsnął z niej sto pięćdziesiąt kul. Garibaldi, zawsze chętnie
wykorzystujący wszystkie przesądy, uległ prośbom ojca Pantaleo, ukląkł w kościele
z krucyfiksem w rękach i pozwolił mu się pobłogosławić. Jeden z mieszkających
w Calatafimi księży ogłosił, że Pius IX jest Antychrystem, a Garibaldi Mesjaszem. Od
tej pory jego marsz na Palermo stał się triumfalnym pochodem.
Garibaldi opanował tereny leżące wokół miasta, natomiast liczące dwadzieścia tysięcy
żołnierzy siły Burbonów były stłoczone na niekorzystnych pozycjach strategicznych
w obrębie murów miasta, a te, które zostały na zewnątrz, rozpierzchły się po całej
wyspie. W zatoce stała na kotwicy eskadra neapolitańskiej marynarki wojennej, ale jej
ciężkie działa były w tej sytuacji niemal bezużyteczne. W porcie cumowały też okręty
brytyjskie, francuskie i amerykańskie. Dwaj brytyjscy oficerowie, odbywający
przejażdżkę po okolicach miasta, trafili przypadkiem do głównej kwatery Garibaldiego
i zjedli z nim obiad. Jego obóz odwiedził też włoski korespondent „Timesa” Nandor
Eber. Towarzyszyli mu dwaj amerykańscy oficerowie z pokładu USS „Iroquois”.
Garibaldi postanowił wedrzeć się do miasta przez silnie strzeżoną bramę południową
i miał nadzieję, że zdoła zaskoczyć obrońców, atakując w nocy. Ale sycylijscy ochotnicy
wykluczyli możliwość przeprowadzenia niespodziewanej akcji, bo wystrzelili
z wszystkich swych garłaczy, kiedy byli jeszcze daleko od murów miasta, a potem
uciekli. Garibaldczycy przypuścili mimo to udany szturm, ponosząc wszakże ciężkie
straty. Węgierski pułkownik Tüköry zginął, a Nino Bixio został ciężko ranny w klatkę
piersiową, podobnie jak Francesco Nullo z Bergamo, który wszedł do Palermo jako
pierwszy, tuż przed Garibaldim.
Mieszkańcy Palermo początkowo chowali się za zamkniętymi okiennicami, ale kiedy
zdali siebie sprawę, że ze strony „wyzwolicieli” nic im nie grozi, wylegli z domów
i witali ich z euforycznym niemal entuzjazmem. Siły Burbonów, nie mając lepszego
pomysłu, ostrzelały miasto z fortecy Castellamare i z morza, dziesiątkując ludność
cywilną, ale nie czyniąc większej szkody garibaldczykom. Zdecydowany atak mógł
stłumić rewoltę i zaskoczyć Garibaldiego, który nie miał amunicji i musiał wyłudzać
proch od kapitana amerykańskiego okrętu. Ale starzy dowódcy nie chcieli walczyć.
Podjęli jedną próbę wyparcia garibaldczyków z miasta, a potem dali za wygraną.
Zawieszenie broni zostało wynegocjowane na pokładzie jednego z okrętów Royal Navy.
I tak 6 czerwca, dokładnie po miesiącu od dnia, w którym tysiąc wypłynął na morze,
wojska Burbonów rozpoczęły ewakuację Palermo. Garibaldi wymaszerował z miasta, by
oczyścić wyspę z innych jednostek burbońskich. Musiał stoczyć pod Milazzo najbardziej
zaciętą z wszystkich dotychczasowych bitew, ale pod koniec lipca cała Sycylia była już
w jego rękach, a on planował następne posunięcie.
Dnia 9 czerwca na pokładach dwóch parowców, „Washington” i „Franklin”, przybył
na Sycylię drugi rzut ochotników, złożony z dwóch i pół tysiąca żołnierzy, którymi
dowodził Giacomo Medici. W jego skład wchodziła pięciusetosobowa grupa Węgrów,
głównie weteranów 1848 roku, podzielona na legion węgierski i dwa szwadrony
huzarów. Dowodzili nimi pułkownik Türr, Adolf Mogyórody i Nandor Eber, który
porzucił dziennikarstwo. Wszyscy byli bardzo oddani sprawie, a niektórzy z nich mieli
ponownie walczyć pod rozkazami Garibaldiego w 1861, 1866 i 1867 roku. Przykładem
tak wytrwale patriotycznej postawy może być Gusztáv Frigyesy, weteran Cacciatori,
który umarł w Mediolanie w 1878 roku jako obłąkany nędzarz.
Drugą pod względem liczebności grupę stanowili Brytyjczycy. Byli wśród nich John
Peard, niegdysiejszy obrońca Republiki Rzymskiej Hugh Forbes i pułkownik John
Dunne, który dowodził tureckimi żołnierzami zaciężnymi podczas wojny krymskiej.
W Harwich wsiadał już na okręty kolejny tysiąc ochotników, dowodzony przez kapitana
Williama de Rohana, amerykańskiego zwolennika Mazziniego, który walczył niedawno
o niepodległość Peru. Aby obejść ustawę regulującą zasady werbunku cudzoziemców,
wyprawa została zgłoszona jako wycieczka turystów, pragnących zobaczyć Etnę
i Wezuwiusz, uzbrojonych na potrzeby obrony własnej i noszących mundury, aby
ułatwić sobie wzajemną identyfikację[21].
Mniejszym nieco kontyngentem francuskim dowodził porucznik Paul de Flotte, oficer
marynarki, który dwukrotnie opłynął kulę ziemską przed ukończeniem dwudziestu trzech
lat, a w 1848 roku brał udział w paryskiej rewolucji. Przełożonym wojsk inżynieryjnych
Garibaldiego został Jean Philippe Bordone, francuski oficer, weteran wojen na Krymie
i w Italii. Gustave Cluseret, również były oficer regularnej armii, przywiózł grupę
ochotników ze Stanów Zjednoczonych, gdzie osiadł po zakończeniu służby. Inny
francuski ochotnik to dziennikarz i przyjaciel Flauberta, Maxime Du Camp, służący
u boku Węgrów. A trzy dni po upadku Palermo do sił Garibaldiego dołączył Aleksander
Dumas. Pisarz, którego ojciec, napoleoński generał, był w 1799 roku więziony przez
neapolitańskich Burbonów, chciał po wyjściu na ląd ucałować ziemię „wolnej Sycylii”,
ale zniechęcił go do tego pomysłu stan nabrzeża. Wyznał, że widok barykad go
odmładza i naśladował tych, którzy po upadku Bastylii opowiadali mrożące krew
w żyłach historie o jej okropnościach. Burbońska demonologia została wzbogacona
w jego wydaniu przez opowieści o gotyckich torturach i okrucieństwach, które potem
wplótł do swej następnej powieści, La San Felice. Dumas przybył na pokładzie własnego
jachtu. Wśród załogi tego luksusowego szkunera znajdowała się jego kochanka, a on
nosił mundur admirała i wzorując się po trosze na Garibaldim, grał równocześnie role
dyplomaty i szpiega[22].
Bardziej praktyczne znaczenie miała obecność Jessie White Mario, Angielki, która
poślubiła znanego zwolennika Mazziniego i pomagała w przygotowaniach do wyprawy
na Pisacanego, za co spędziła jakiś czas w piemonckim więzieniu. Należała do
najbardziej zaufanych współpracowników Garibaldiego i stała się dla Wyprawy Tysiąca
kimś w rodzaju Florence Nightingale. Stworzyła w Londynie komitet, zbierający
fundusze na opiekę nad chorymi. Nie tylko zakładała i prowadziła szpitale, lecz również
wchodziła na pole bitwy i uczestniczyła pod kulami w znoszeniu rannych żołnierzy do
punktów opatrunkowych.
W gronie cudzoziemców wyróżniała się grupa Niemców z Kalifornii. Byli tam też
Amerykanie, a niektórzy z nich – jak porucznik Frank Murray z Tennessee, kapitan Van
Benthuysen z Luizjany i pułkownik C. Hicks z Wirginii – pochodzili ze stanów,
w których istniało niewolnictwo. Jak zwykle nie zawiedli Polacy. Był wśród nich generał
Aleksander Milbitz, który dowodził polskim legionem podczas obrony Republiki
Rzymskiej, a potem przyłączył się do powstańców węgierskich. Kiedy powstanie upadło,
schronili się oni w Grecji, ale wielu powróciło potem pod rozkazy Milbitza podczas
wojny krymskiej, służąc w polskim legionie.
Nie można dokładnie określić składu i liczebności sił Garibaldiego. Wszystkie te dane
gwałtownie się zmieniały, gdy przybywali nowi ochotnicy, a dawni ginęli lub wracali do
domów. Nie sporządzano oficjalnych list, a przynależność nie była formalizowana za
pomocą żadnego dokumentu, ani nawet munduru. Tylko garstka otrzymała czerwone
koszule, a większość pełniła służbę w tym, w czym przybyła. Ochotnicy pochodzący
z Sycylii nie odegrali znaczącej roli. Ich liczba stale się zmieniała, a głównym źródłem
ich motywacji było radosne podniecenie, związane z upadkiem rządu narzuconego przez
Burbonów. Kiedy Sycylia została uwolniona od znienawidzonych neapolitańczyków,
miejscowi ochotnicy wrócili do domów albo podjęli na nowo bandycką działalność, nie
poświęcając La Taglia ani jednej myśli. Ale siły początkowego tysiąca zostały
uzupełnione przez dwa i pół tysiąca ochotników, którymi dowodził Medici, a na
początku sierpnia przez kolejne sześć tysięcy przybyszów. Uprawiany przez
Garibaldiego styl prowadzenia wojny sprawiał, że taka liczba żołnierzy była więcej niż
wystarczająca.
Dnia 18 sierpnia Garibaldi przepłynął wieczorem cieśninę i wylądował w Kalabrii,
gdzie został wrogo przyjęty przez miejscowych wieśniaków. Chłopi nie tylko nie
przyłączali się do jego żołnierzy, lecz także nawet strzelali do nich zza skał, a od czasu
do czasu toczyli z nimi potyczki. Ale burbońskie wojska w Kalabrii były dowodzone nie
lepiej niż te, które stacjonowały na Sycylii, więc Garibaldi, gdy tylko sprowadził resztę
swych sił, bez trudu otoczył je pod Reggio i zmusił do kapitulacji. Potem kolejno gromił
następne oddziały, a 30 sierpnia, zaledwie dziesięć dni po jego wylądowaniu w Kalabrii,
poddały mu się w jej południowym regionie ostatnie jednostki Burbonów. Wsiadł wtedy
do małego powozu i pędził przed swoją armią, witany wszędzie jako wybawiciel,
nazywany Drugim Chrystusem. Chciał jak najszybciej dotrzeć do Neapolu i podjąć
przygotowania do następnego etapu operacji, a potem wkroczyć do Państwa
Kościelnego, zanim przeszkodzi mu w tym Cavour. W pewnym momencie minął
kolumnę, złożoną z trzech tysięcy burbońskich żołnierzy, którzy nie spróbowali nawet go
pojmać. Efekty teatralne zawsze odgrywały ważną rolę we włoskiej walce o wyzwolenie,
ale tutaj sytuacja błyskawicznie staczała się do poziomu farsy.
Najmniej oddalona z jego jednostek, dywizja Türra, znajdowała się o czterdzieści
osiem godzin marszu za nim. Przed nim leżał Neapol, wielkie miasto, którego
wojowniczy mieszkańcy nie byli zdecydowanymi przeciwnikami rządzących Burbonów.
Była tam również liczna regularna armia, czekająca na rozkazy. 4 września król
Franciszek II opuścił Neapol, by dołączyć do swych głównych sił stacjonujących
w Gaecie. Garibaldi, który dotarł tymczasem do Salerno, otrzymał adresowaną do
„zbawiciela Italii” powitalną depeszę od królewskiego ministra oraz list od burmistrza
Neapolu. Ten ostatni prosił go o opóźnienie wkroczenia do miasta, gdyż nie zbudowano
w nim jeszcze bram triumfalnych.
Garibaldi nie chciał czekać. Pojechał na najbliższą stację kolejową, wsiadł do
specjalnie podstawionego pociągu i w operetkowym stylu, znakomicie pasującym do
całej kampanii, przybył do Neapolu, otoczony nielicznym sztabem i gromadą zebranych
po drodze entuzjastów. Kiedy uroczyście przejechał przez miasto, na ulicach zapanował
nastrój karnawału. Mieszkańcy wylegli z domów, wznosili okrzyki i tańczyli od rana do
nocy. W kilka dni po przyjeździe Garibaldi odwiedził katedrę, by złożyć wyrazy czci
ampułce z krwią świętego Januarego. Brat Pantaleo wszedł na ambonę i wygłosił
kazanie, w którym przedstawił Garibaldiego jako człowieka wysłanego na ziemię po to,
żeby zbawił świat, choć nie udało się to ani Mojżeszowi, ani Chrystusowi.
Kilka dni później zjawił się Mazzini i obaj przywódcy, panicznie bojąc się utraty
impetu puszczonej w ruch machiny, zaczęli planować marsz na Rzym. Domyślali się, że
Cavour chce wcielić Królestwo Obojga Sycylii do państwa Wiktora Emanuela i na razie
na tym poprzestać. Takie rozwiązanie mogło opóźnić spełnienie ich marzeń
o dziesięciolecia i przekreślić wszelkie nadzieje na powstanie republikańskiej Italii.
Gdyby Garibaldiemu udało się zdobyć szturmem Rzym, a potem wyzwolić Wenecję,
Włochy musiałyby się zjednoczyć, a pozycja Cavoura i jego królewskich mocodawców
uległaby znacznemu osłabieniu.
Garibaldi jednak nie mógł wyruszyć natychmiast, bo musiał jeszcze zlikwidować
resztki sił burbońskich i wygnać z kraju Franciszka II. Miał świadomość, że nie będzie to
łatwe. Mieszkańcy Neapolu nadal przeżywali wesoły festyn, nie wiedząc dokładnie, co
świętują. Zatrzymywali przechodniów i grozili pistoletami lub sztyletami każdemu, kto
nie chciał wołać „Viva Garibaldi!”, ale żaden z nich nie zamierzał wstąpić do jego
oddziału, ani nawet zapewnić mu zaopatrzenia czy zadbać o rannych. Dla przeważającej
większości całe wydarzenie było pozbawioną znaczenia abstrakcją. Reżim Burbonów
miał wiele wad, ale po kilku tygodniach rządów Garibaldiego rozległy się pomruki
niezadowolenia. Neapol miał do czynienia z nieudolną i skorumpowaną władzą
właściwie od zawsze, więc jego mieszkańcy byli zbyt doświadczeni, by uwierzyć, że
zmiana reżimu zmieni też ich sytuację. Ci sami ludzie, którzy wznosili okrzyki na cześć
Garibaldiego, równie radośnie powitaliby powracającego króla Franciszka.
Tego rodzaju wątpliwości nigdy dotąd nie były w stanie powstrzymać Garibaldiego,
który pomaszerował teraz na spotkanie wojsk burbońskich. Trzon jego armii stanowili
żołnierze, którzy rzucili wszystko dla sprawy i zapłacili za to wysoką cenę. Bez względu
na swoje motywy zrezygnowali w pewnym stopniu z własnej tożsamości na rzecz
zbiorowego poczucia misji, które pozwoliło szlachetnie urodzonym żyć i walczyć u boku
przedstawicieli najniższych warstw społeczeństwa. W niepojęty sposób wzbudzili
w sobie ducha 1792 roku. Kilkumiesięczne walki zahartowały ich i nauczyły wielu
metod prowadzenia operacji militarnych, zapewniając im w dziedzinie zdolności
bojowych przewagę nad żołnierzami regularnych oddziałów wojska. Ale wszyscy ci
ludzie byliby bezsilni bez Garibaldiego, który utwierdzał ich wiarę w sens poświęceń.
I właśnie jego obecność zadecydowała 1 października 1860 roku o wyniku bitwy nad
rzeką Volturno.
Bez przerwy obserwował każdy zakątek pola zmagań, wykorzystując błędy
nieprzyjaciela i osobiście prowadząc liczne ataki. Opinia o niezniszczalności tego
przywódcy uwiarygodniała niezbyt usilnie skrywane przekonanie o jego boskości,
zachęcając żołnierzy armii wyzwoleńczej do podejmowania większego ryzyka i budząc
niepokój w szeregach nieprzyjaciela. Ku zdumieniu wielu obecnych zaczął wołać
„Wiktoria!” w momencie, w którym wygrana wydawała się najmniej prawdopodobna.
Pragnął zwycięstwa i jego życzenie zostało spełnione. Ale straty Burbonów wynosiły
tylko niespełna tysiąc zabitych i rannych oraz nieco ponad dwa tysiące jeńców. A po
bitwie wycofały się do ogromnych fortec Kapui i Gaety, z których mogłaby je wyprzeć
tylko wielka zawodowa armia wyposażona w artylerię oblężniczą. Garibaldi musiał
zrezygnować ze swych marzeń o Rzymie.
W listopadzie 1860 roku, po żmudnych negocjacjach, zgodził się przekazać Królestwo
Obojga Sycylii Wiktorowi Emanuelowi. Aby zalegalizować to posunięcie,
przeprowadzono pozbawiony znaczenia plebiscyt. Franciszek II nadal rządził za murami
Gaety. Garibaldi zaprosił Wiktora Emanuela do Neapolu, a kiedy się spotkali, jadąc
konno na czele swoich armii, król z trudem ukrywał niesmak, jakim napawała go
świadomość, że otrzymuje swoje królestwo z rąk prostaka. Kilka dni później Garibaldi
dostał pisemną nominację na stopień generała oraz propozycję przyjęcia tytułu marszałka
i związanych z nim posiadłości ziemskich, ale zmiął dokument i wrzucił go do kosza na
śmieci. Wszedł na pokład „Washingtona” i popłynął z powrotem na wyspę Caprera,
gdzie wypuścił swe konie na pastwisko i ofiarował mundur generała armii Piemontu
jednemu z zatrudnianych przez siebie pracowników. Potem zabrał się do pracy na roli ze
zrodzonym z frustracji zapałem, a liczba wycieczkowiczów, odwiedzających wyspę, by
zobaczyć na własne oczy tego zdumiewającego Cyncynata, gwałtownie wzrosła.
XX. DOCHOWUJĄC WIARY

W październiku 1861 roku Hercen otrzymał list z Ameryki. Jego nadawcą był
Bakunin, który niedawno uciekł z Syberii. „Przyjacielu, pragnę całym sercem przyjechać
do was i zaraz zabrać się do pracy. Zostaniesz moim przełożonym, bo przyjmę posadę
związaną z Twoją polsko-słowiańską koncepcją, która była 1846 roku moją idée fixe” –
pisał z entuzjazmem[1]. Data, o której wspominał, była bardzo wymowna. W czerwcu
1848 roku, po praskim Zjeździe Słowiańskim, na którym oburzył niektórych
uczestników swoimi radykalnymi poglądami, przeniósł się do Drezna i brał aktywny
udział w obronie tego miasta przed pruską armią. W odróżnieniu od Wagnera, który
zdołał wymknąć się w ostatnim momencie, Bakunin został pojmany i skazany na śmierć.
Król Saksonii wstrzymał wykonanie wyroku i przekazał skazańca Austriakom. Bakunin
spędził kilka miesięcy w Ołomuńcu przykuty do ściany więzienia, a potem Austria
postanowiła wyświadczyć przysługę Rosji i oddała go w jej ręce. Na granicy zdjęto mu
kajdany i zwrócono je austriackiemu oficerowi, który twierdził z uporem, że stanowią
one własność Korony, a potem skuto go rosyjskimi łańcuchami. Przewieziony do
Petersburga został osadzony w podziemiach twierdzy Szliselburg. W 1857 zesłano go na
Syberię. Udało mu się uciec i dotrzeć do rzeki Amur, a potem, dzięki życzliwości
jakiegoś amerykańskiego kapitana, popłynął do Japonii, skąd przedostał się do San
Francisco.
Bakunin nie był świadkiem najgorszych klęsk 1848 roku i nie brał udziału w ich
gorzkim rozpamiętywaniu, zachował więc energię i zapał. Po tylu latach przymusowej
bezczynności marzył o działaniu i wszystko wydawało mu się proste. Gdy tylko dotarł
do Londynu, spotkał się z Hercenem i Ogariowem na obiedzie, podczas którego poprosił
o przedstawienie mu aktualnej sytuacji politycznej.
„– Zbierają się chmury, ale musimy mieć nadzieję, że zostaną rozproszone – wyznał
Hercen w odpowiedzi na jego pytanie dotyczące Polski.
– A we Włoszech?
– Nic się nie dzieje
– A w Austrii?
– Nic się nie dzieje.
– A w Turcji?
– Wszędzie panuje zupełny spokój i na nic się nie zanosi.
– Co w takim razie mamy robić? – spytał ze zdumieniem Bakunin. – Czy powinniśmy
jechać do Persji lub Indii i wywołać tam jakiś ruch? To mnie doprowadza do szaleństwa;
nie mogę siedzieć bezczynnie”[2].
Bakunin miał naturę bohatera. W jego tytanicznym ciele, ozdobionym lwią głową,
kryła się dusza wiecznego studenta, leniwego wędrowca niedbającego o pieniądze i stan
posiadania, napędzanego fanatyczną, niemal dziecięcą siłą przekonań. Dokądkolwiek się
udawał, identyfikował potencjalne siły rewolucyjne, rozpalał je i podtrzymywał ich
płomienie. W Londynie, gdzie znalazł Rosjan, Polaków, Czechów i Serbów, zaczął
konstruować front słowiański. Nadrabiając lata milczenia, niestrudzenie toczył przeróżne
spory, wykładał swe racje, wrzeszczał i tupał. Nie potrafił dostrzec zasadniczych różnic
między interesami poszczególnych narodów słowiańskich, ale nie dawał się zniechęcić.
Uważał, że walka musi trwać, bez względu na koszty.
Jedynym człowiekiem odznaczającym się porównywalnie obsesyjnym przywiązaniem
do sprawy rewolucji był Garibaldi, który również nie umiał spojrzeć w oczy
niesprzyjającej rzeczywistości i przyjąć do wiadomości oczywistych faktów. Bohaterskie
czyny, jakimi zasłynął na Sycylii i w Neapolu, nie doprowadziły do wyzwolenia całego
półwyspu, ale wyniosły Wiktora Emanuela na tron króla Włoch. Gdy wybrano go do
włoskiego parlamentu, wkroczył na salę obrad w czerwonej koszuli, w związku z czym
część deputowanych uznała, że wygląda jak prorok, ale reszta wzięła go za komedianta.
Żywił głęboką pogardę do wszystkich polityków i bez skrupułów dawał temu wyraz,
wzywając do marszu na Rzym lub protestując przeciwko rządowemu projektowi
demobilizacji ochotników. Kiedy w obu sprawach zignorowano jego stanowisko,
przypuścił gwałtowny słowny atak na cały polityczny establishment i wrócił na wyspę
Caprera. Oddziały garibaldini zostały rozwiązane, a ich los podzieliły liczący cztery
tysiące żołnierzy Legion Węgierski pułkownika Dániela Ihásza, który walczył pod flagą
Piemontu, oraz szereg rozproszonych jednostek polskich. Władze włoskie pozwoliły na
założenie w Genui polskiego ośrodka wyszkolenia militarnego, z czasem przeniesionego
do Cuneo. Mierosławski i Marian Langiewicz, oficer artylerii, który wypłynął
z Wyprawą Tysiąca, wyszkolili tam w ciągu następnych osiemnastu miesięcy około
dwustu oficerów. Ale szansa na wykorzystanie ich umiejętności była niewielka. Cała
Europa zdawała się pogrążać w letargu, którego tak bardzo nienawidził Bakunin. Zmienił
się też model życia, co jeszcze bardziej utrudniało przetrwanie licznym uchodźcom.
Niektórzy z nich poszli za głosem rozsądku i wrócili do cywilnej egzystencji. Inni
poszukiwali alternatywnych awantur, w które mogliby się zaangażować. Nieliczna grupa
garibaldini powędrowała pod koniec 1860 roku do Grecji, by tam kontynuować walkę.
Znacznie większa popłynęła do Ameryki, gdzie wybuchła wojna secesyjna. Niektórzy
z jej członków uważali działania Południa za bój o przetrwanie. Wincenty Sulakowski,
weteran powstania listopadowego i Wiosny Ludów na Węgrzech 1848 roku, sformował
polski pułk, który bił się po stronie Konfederacji. Inna grupa uchodźców stworzyła
w Luizjanie Legion Garibaldiego. Ale większość z zapałem podjęła służbę w wojskach
Unii. Typowym przykładem takiej postawy był Filip Figyelmessy, charyzmatyczny
major konnych honwedów Kossutha, a potem dowódca szwadronu huzarów
Garibaldiego na Sycylii. Zaoferował on swe usługi Unii w 1861 roku i służył jako major
w kawalerii Stanów Zjednoczonych. Gustave Cluseret, który był z Garibaldim na
Sycylii, skończył jako generał w armii George’a McClellana. Na apel prezydenta
Lincolna odpowiedzieli liczni starzy uczestnicy krucjat, którzy w latach pięćdziesiątych
rozpoczęli nowe życie w Ameryce. Część ośmiusetosobowego kontyngentu Węgrów
służyła pod rozkazami pułkownika Fredericka George’a D’Utassy w 39. Pułku
Ochotników Nowojorskich, lepiej znanym jako pułk Gwardzistów Garibaldiego.
Żołnierze tej międzynarodowej zbieraniny, w której spotykało się także Francuzów,
Hiszpanów, Włochów i Szwajcarów, nosili mundury wzorowane na uniformach
bersalierów oraz kapelusze z piórami i inicjałami GG. Maszerowali pod trzema flagami –
sztandarem amerykańskiej Unii, trójkolorowym sztandarem węgierskim i chorągwią
Garibaldiego. Brali udział w pierwszej bitwie pod Bull Run, a potem walczyli pod
Harper’s Ferry i pod Gettysburgiem. Inni Węgrzy wstępowali do 8. Nowojorskiego
Pułku Piechoty, sformowanego przez księgarza i przyjaciela Sándora Petőfiego, Juliusa
Stahela, który walczył w szeregach honwedów. Odznaczył się w pierwszej bitwie pod
Bull Run i został generałem Armii Potomacu. W drugiej bitwie pod Bull Run dowodził
dywizją, a podczas natarcia w dolinie Shenandoah – korpusem armii.
Polacy byli zgrupowani głównie w 58. Pułku Strzelców Nowojorskich, znanym także
jako Legion Polski. Dowodził nim Włodzimierz Krzyżanowski, który w 1848 służył
w Poznaniu pod Mierosławskim. Jednostka brała udział w walkach pod Cross Keys, Bull
Run i Gettysburgiem. Krzyżanowski również został generałem Armii Unii, podobnie jak
jego rodak Józef Karge, inny uczestnik walk pod Poznaniem w 1848 roku, który
sformował pułki kawalerii i dowodził nimi w kilku bitwach, zdobywając największe
uznanie pod Gettysburgiem. Być może najbardziej nieoczekiwanym weteranem
1848 roku, który pojawił się w szeregach Unii, był niemiecki republikanin Friedrich
Hecker, ostatnio widziany właśnie w tym roku w Strasburgu, gdzie opłakiwał kres
nadziei związanych z Wiosną Ludów. Osiadł w Stanach Zjednoczonych, a w 1861 roku
przyczynił się do utworzenia pułku ochotników, w którym został dowódcą.
Sam Garibaldi nie dotarł do Ameryki. Był zachwycony, kiedy Abraham Lincoln
zaproponował mu listownie objęcie dowództwa nad wybraną przez siebie jednostką,
i zaczął czynić przygotowania do podróży. „Pańska sława przewyższy sławę
La Fayette’a” – pisał do niego z entuzjazmem amerykański konsul[3]. Ale Garibaldi tuż
przed wyjazdem zażądał listownie od Lincolna stanowiska dowódcy wszystkich sił Unii.
Nie ufał żadnemu z polityków, nawet prezydentowi Stanów Zjednoczonych, którego
imię nadał jednemu ze swoich synów. Nie otrzymawszy odpowiedzi, wrócił do
planowania własnych wojen.
W kwietniu 1862 roku zamierzał wywołać powstanie w Wenecji i zebrał oddział
zapaleńców, którym dowodził Francesco Nullo, przedsiębiorca z Bergamo i dawny
garibaldino. Ale rząd włoski aresztował ochotników, udaremniając całe przedsięwzięcie.
Garibaldi, odczuwający przemożną potrzebę działania, popłynął wtedy do Palermo,
gdzie został entuzjastycznie powitany. Zwiedzał pola bitew z 1860 roku, otoczony
gromadą wieśniaków, którzy całowali jego dłonie oraz stopy i podsuwali mu małe dzieci,
żeby je pobłogosławił. Cały ten kult podkreślał jedynie absurdalność jego położenia.
Chłopi jako klasa społeczna podziwiali go i czcili, ale uparcie ignorowali jego apele.
„Nie znam ani jednego przypadku, w którym jeden z nich znalazłby się w szeregach
ochotników” – przyznał z goryczą[4]. Przyczyną ich postawy nie była powszechna
inercja – jeszcze w 1859 roku w Parmie i Modenie odbyły się demonstracje lojalności
wobec Austrii, podczas których tysiące chłopów ochoczo wymachiwały czarno-żółtymi
flagami[5].
By wykorzystać sympatię, jaką cieszyła się wśród nich osoba Garibaldiego, i wprząc
ją w rydwan poparcia dla sprawy Włoch, jego współpracownicy sięgali po wyryte
w świadomości chłopów fragmenty katolickiego katechizmu, przykrojone do własnych
potrzeb. Jednym z przykładów tego rodzaju działalności jest skromny, lecz dekoracyjny
plakat z 1864 roku, zatytułowany: „Doktryna Giuseppe Garibaldiego”. Zaczyna się on od
słów: „W imię Ojca Narodu”, bezwstydnie stawiając znak równości między Garibaldim
a Bogiem i między służbą na rzecz Italii a praktykami katolickimi. Na katechetyczne
pytanie o liczbę Garibaldich autorzy plakatu odpowiadają, że istnieje tylko jeden, ale są
w nim zawarte trzy osoby: „Ojciec Narodu, Syn Ludu i Duch Wolności”. Dalej
dowiadujemy się, że Garibaldiemu po to nadano postać człowieka, by mógł zbawić Italię
i przypomnieć jej synom o dziesięciu przykazaniach, które brzmią:

1. Jestem Giuseppe Garibaldi, wasz generał.


2. Nie będziesz żołnierzem generała nadaremno.
3. Będziesz pamiętał o tym, by święcić narodowe święta.
4. Będziesz czcił swą Ojczyznę.
5. Nie będziesz zabijał nikogo, prócz tych, którzy podniosą broń przeciw Italii.
6. Nie będziesz cudzołożył, chyba że chodzi o to, by zaszkodzić wrogom Italii.
7. Nie będziesz kradł niczego oprócz świętopietrza, które chcesz przeznaczyć na
ratowanie Rzymu i Wenecji.
8. Nie będziesz dawał fałszywego świadectwa, jak czynią to księża, by zachować swą
doczesną władzę.
9. Nie będziesz pragnął napadać na ojczyzny innych narodów.
10. Nie będziesz hańbił swej Ojczyzny.

Plakat zawiera również akt wiary, który należy odmawiać codziennie, oraz akt skruchy
dla tych, którzy naruszyli przykazania i obrazili „Ojca”. Mieści się na nim także
przeróbka Modlitwy Pańskiej, obejmująca takie perełki, jak: „daj nam dzisiaj nasze
powszednie naboje”[6].
Tylko człowiek tak pozbawiony poczucia humoru jak Garibaldi mógł zaakceptować
równie wątpliwe metody działania i nadal głosić swe hasła w taki sposób, jakby były one
niewzruszonymi prawdami. W jego mowach ton błagalny niezmiennie przeplatał się
z agresją słowną i napastliwością, a on wygłaszał je tak księżowskim tonem, że brzmiały
jak litania. Podczas jego wystąpienia w Marsali, gdzie wzywał do wygnania z Rzymu
nikczemnych wojsk francuskich, któryś z tłumnie zgromadzonych słuchaczy zawołał:
„Roma o morte!” – Rzym albo śmierć! Następnego dnia podczas uroczystej mszy
w katedrze Garibaldi wstąpił na ołtarz i kazał wszystkim obecnym powtarzać to hasło
jako uroczystą przysięgę.
Na Sycylii i w dawnych, położonych na południu posiadłościach Burbonów tliło się
niezadowolenie z włoskiego rządu, który traktował te obszary jak podbite kolonie, a nie
jak wyzwolone prowincje wspólnej ojczyzny. Garibaldi wykorzystał ten ferment,
zgromadził oddział złożony z około trzech tysięcy ochotników, przekroczył z nim
Cieśninę Mesyńską i rozpoczął marsz na Rzym. Stacjonujące w tym regionie wojska
włoskie początkowo nie robiły nic, by go powstrzymać, ale kiedy Napoleon III poskarżył
się włoskiemu rządowi, otrzymały rozkaz aresztowania Garibaldiego. 29 sierpnia
1862 roku batalion bersalierów stanął na jego drodze w miejscowości Aspromonte
i rozpoczął atak. Zaraz po pierwszych wystrzałach Garibaldi wybiegł zza własnych
pozycji, machając rękami i wzywając swych ludzi do przerwania ognia. Żołnierze
regularnych wojsk strzelali jednak dalej, a on został ranny najpierw w udo, a potem
w stopę. Kiedy potężnie zbudowany dowódca w czerwonej koszuli zachwiał się i upadł,
jego ochotnicy zaczęli gorączkowo wymachiwać białymi chustkami.
Rana na udzie była niegroźna, niemniej kula, która utkwiła w stopie Garibaldiego,
okazała się nieusuwalna, bo wciśnięta między kilka drobnych kości. Poszkodowanego
zniesiono z pola walki na zaimprowizowanych noszach i choć wyraźnie cierpiał, został
zamknięty w areszcie jak pospolity przestępca. Świat pospieszył mu z pomocą.
Angielscy sympatycy przeprowadzili zbiórkę pieniędzy, która przyniosła dochód
w wysokości tysiąca gwinei, przeznaczonych na honorarium i koszty podróży dla
najlepszego chirurga, mającego zająć się rannym. W ciągu następnych tygodni
Garibaldiego odwiedziło aż dwudziestu trzech lekarzy z wielu krajów, a dzięki ich
diagnozom udało się w końcu wyjąć kulę. Zarówno ona, jak i przedziurawiony but,
zakrwawiona skarpeta, a także setki poplamionych bandaży stały się pożądanymi
i cennymi relikwiami. Ale choć niektóre obiekty kultu były szanowane tak samo jak
pochodzące z dawnych czasów relikty, inne stały się po prostu przedmiotami handlu
między łowcami pamiątek. Tymczasem sam Garibaldi, choć walczył o wskrzeszenie
ducha 1848 roku, padał coraz częściej ofiarą poszukiwaczy tanich sensacji. Zaczął
blaknąć jego wizerunek zdolnego do najwyższych poświęceń przywódcy krucjaty, która
miała przynieść zbawienie ludzkości, a on sam powoli stawał się obiektem co najwyżej
ciekawości i kultu bohaterszczyzny. Życie publiczne Garibaldiego nabierało już
farsowego charakteru, co znakomicie ilustruje podjęta przez niego w 1864 roku wyprawa
do Anglii.
Motywy tej wizyty pozostają niejasne. Kulejący i ubrany po cywilnemu Garibaldi
zszedł na ląd w Southampton i zaszczycił zebrany na nabrzeżu tłum zaledwie kilkoma
słowami powitania. Następnego dnia paradował w czerwonej koszuli, wyraźnie
zachwycony owacjami mieszkańców miasta. Udał się na wyspę Wight, gdzie posadził
drzewo wolności, a potem wyrecytował wiersz Foscoli Dei Sepolcri w obecności
Tennysona, Mazziniego oraz lorda Shaftesbury, którzy zjawili się tam, by go powitać.
Jego przyjazd do Londynu doprowadził do scen, jakich nigdy dotąd nie oglądano w tym
mieście. Wzdłuż trasy przejazdu, wiodącej ze stacji Waterloo do siedziby księcia
Sutherland, u którego miał się zatrzymać, stało pół miliona ludzi, więc pokonanie trzech
mil zajęło jego powozowi sześć godzin. W ciągu następnych dni złożyli mu kurtuazyjne
wizyty najwybitniejsi obywatele kraju, a dom był nieustannie oblegany przez tłumy jego
wielbicieli. Służba księcia zarobiła spore sumy, sprzedając buteleczki piany pochodzącej
z jego kąpieli. Królowa Wiktoria wyraziła swoje zażenowanie z powodu przynależności
do narodu, który potrafi się zachowywać w sposób tak niechwalebnie infantylny. Jej
pogląd na tę sprawę podzielał Karol Marks, który uważał całe wydarzenie za „żałosny
spektakl imbecylizmu”[7]. Garibaldi spotkał się z wszystkimi mieszkającymi w Londynie
uchodźcami, ale wymiana donośnych wyznań wiary w przyszłość nie przyczyniła się do
znaczącej poprawy nastrojów. W drodze do Chiswick, gdzie miał uczcić grób Ugo
Foscola, Garibaldi wyznał, że postanowił skrócić swój pobyt w Anglii, choć wcześniej
planował objazd całego kraju (i pięćdziesiąt miast leżących na trasie jego zamierzonej
podróży przygotowywało już uroczyste bankiety).
Zgodnie z tą zapowiedzią popłynął z powrotem na południe Europy, na Caprerę, gdzie
pogrążył się w ponurych rozmyślaniach o niezbyt obiecującej międzynarodowej sytuacji
i zaczął obracać w myślach liczne plany inwazji, zakładające konieczność wylądowania
w Wenecji, Dalmacji, na terenie Państwa Kościelnego i na Sycylii. Trudno odpowiedzieć
na pytanie, czy ten gigant aktywności żywił kiedykolwiek jakieś wątpliwości. Był
z pewnością napędzany poczuciem misji i chciał walczyć o sprawę Włoch, dopóki nie
wyjdą one triumfalnie z domu niewoli. Ale teraz, kiedy Burbonowie odeszli, Austriacy
uciekali, a włoscy patrioci nie gnili już w wilgotnych lochach, jego misja straciła znaczną
część swej siły przyciągania. Młodsi intelektualiści byli wychowani w innym duchu
i coraz rzadziej ulegali świętej narodowej obsesji. Masy, którym przeważnie powodziło
się coraz lepiej, były jeszcze mniej niż przed laty zainteresowane udziałem
w działalności wywrotowej.
Poza granicami swej ojczyzny Garibaldi pozostawał jednak wciąż inspiracją dla tych,
którzy chcieli się wznieść ponad stan zniewolenia. Był – według słów Hercena –
„niekoronowanym Królem Ludu, jego entuzjastyczną nadzieją, jego żyjącą legendą, jego
świętym człowiekiem – i to od Ukrainy i Serbii po Andaluzję i Szkocję, od Południowej
Ameryki po północne rubieże Stanów Zjednoczonych”[8]. Bakunin przyznawał, że
„niemała liczba wieśniaków z Wielkiej i Małej Rosji oczekuje na przyjście
Garibaldiego”. W 1860 roku warszawscy ulicznicy straszyli rosyjskich żołnierzy
i policjantów, krzycząc, że niedługo przyjdzie Garibaldi i da im popalić[9]. Tymczasem
legenda włoskiego bohatera miała doprowadzić do najtragiczniejszych konsekwencji
właśnie w Polsce.

Rok 1855 był dla Polaków momentem przełomowym: okrutny Mikołaj umarł, a mit
o niezwyciężoności armii rosyjskiej został obalony na Krymie. W maju 1856 roku nowy
car Aleksander II odwiedził Warszawę i obiecał reformy. Stan wojenny, wprowadzony
w 1831 roku, został zawieszony. Tysiące politycznych skazańców zwolniono z Sybiru,
a ci emigranci, którzy pragnęli wrócić do kraju, zostali objęci amnestią. W 1857 roku
powstała pierwsza wyższa uczelnia od zamknięcia Uniwersytetu Warszawskiego
w 1831 roku. W tym samym roku pozwolono ziemianom na założenie Towarzystwa
Rolniczego, które stało się czymś w rodzaju Senatu, skupiającego najbardziej aktywnych
przedstawicieli polskiej arystokracji. Miało to szczególne znaczenie w związku z tym, że
najważniejsza pojedyncza reforma, która miała być wyzwaniem dla całego Imperium
Rosyjskiego, dotyczyła chłopów.
Polskie ziemie leżące w granicach imperium rosyjskiego przeżywały w latach
czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku okres rosnącej pomyślności, a jedyną
warstwą społeczeństwa, która nie uczestniczyła w podziale dochodów, byli najbiedniejsi
wieśniacy. Dawne ziemie polskie tym się różniły od reszty imperium, że nie istniało na
nich poddaństwo włościan. Bezrolni chłopi byli jednak uzależnieni od posiadaczy
ziemskich, bo musieli im płacić za dzierżawioną ziemię swoją pracą. Ponieważ
właściciel ziemski pozostawał zazwyczaj równocześnie przedstawicielem władzy, byli
oni podporządkowani temu samemu człowiekowi zarówno w sensie prawnym, jak
i materialnym. Polscy ziemianie, kierując się poczuciem obowiązku, ale też troską
o własny interes, podejmowali działania na rzecz poprawy warunków bytu chłopów.
Rosyjscy władcy polskich ziem mieli w tej sprawie własne reformatorskie plany, więc
szlachta – pamiętając o rzezi galicyjskiej z 1846 roku – chciała, żeby polski chłop
zawdzięczał lepszą przyszłość swym rodakom, a nie despotycznym okupantom.
„Panowie, żadnych złudzeń” – powiedział w Warszawie car, deklarując wprawdzie
otwartość na program reform, ale przeprowadzonych w taki sposób, by jego ustępstwa
nie obudziły w Polakach aspiracji niepodległościowych. Zdecydowana większość
społeczeństwa była zadowolona z poprawy warunków ekonomicznych oraz
politycznych, co teoretycznie oznaczało, że była też gotowa poczekać na dalsze
ustępstwa w nadziei, że przywrócą one narodową autonomię istniejącą przed 1830
rokiem. Ale rzeczeni realiści, podobnie jak car, oszukiwali samych siebie. Życie wielu
Polaków obracało się wokół podtrzymywanych przez poetów marzeń. Wierzyli, że
najbardziej wzniosłym aktem ludzkiego działania jest rewolta, która doprowadzi do
uświęcenia poprzez śmierć. Pamięć o Napoleonie była w nich nadal żywa, a wydarzenia,
jakie rozgrywały się w tym czasie na terenie Italii, sugerowały, że na arenie politycznej
wszystko jest możliwe.
Tylko nieliczni uchodźcy skorzystali z zaproponowanej przez nowego cara amnestii.
Część z tych, którzy pozostali na emigracji, kierowała się motywami ideologicznymi, ale
większość po prostu nie miała w Polsce żadnych perspektyw ułożenia sobie życia i nie
wyobrażała sobie innego powrotu niż triumfalny marsz z bronią w ręku. Polacy przeżyli
bolesny zawód, kiedy wojna krymska nie wywołała pożogi na całym kontynencie, ale
pod koniec dziesięciolecia odnowił ich nadzieje przykład Garibaldiego. Osiągnięcia
Tysiąca triumfalnie wskrzesiły mit sprowadzający się do przekonania, że wiara i odwaga
są wszechmocne – teraz potrzebny był tylko polski Garibaldi. I tutaj oczy wszystkich
kierowały się w stronę Józefa Mierosławskiego. W gniewnym, niewolnym od nonsensów
przemówieniu, wygłoszonym w 1858 roku z okazji rocznicy wybuchu powstania
listopadowego, zgromił on tych Polaków, którzy uwierzyli, że postęp materialny
i edukacja umożliwią marsz narodu w pożądanym kierunku. Stwierdził, że jedynym
owocem tego rodzaju konstruktywnej polityki jest „moralne zepsucie”, które przesącza
się do wszystkich jego warstw. Oskarżył wszelkiej maści konserwatystów o to, że
kierując się własnym interesem, usiłują stępić wyzwoleńczy instynkt Polaków.
„Narodzie, obudź się!” – wołał rok później z okazji rocznicy tego samego powstania,
nakłaniając młodych ludzi z Polski, żeby przyjechali do Włoch i oddali się pod jego
rozkazy[10].
Jego apel nie pozostał bez odpowiedzi, gdyż na ziemiach polskich istniało zwarte
środowisko gotowych do poświęceń patriotów, zahartowanych w bojach minionych
dziesięcioleci. Wychowanie tych ludzi było w istocie przygotowaniem do życia
w służbie wielkiej sprawy. Pokolenie, którego ojcowie i dziadowie walczyli i cierpieli,
czułoby się niespełnione, gdyby ono również nie stawiło czoła najwyższym wyzwaniom.
„Każda rodzina musi regularnie składać ofiary na ołtarzu ojczyzny” – pisał do siostry
pewien młody człowiek[11]. Druga generacja polskich poetów romantycznych tworzyła
mnóstwo wierszy, w których wyrażała przemożną chęć walki i umierania za sprawę.
Wiosna nie była w tej poezji oczekiwaną porą rozkwitu natury, lecz czasem wojennych
zmagań. Tego rodzaju patrioci wierzyli głęboko, że najważniejszą rzeczą na świecie jest
akt samopoświęcenia, który ich odkupi i obudzi naród do nowego życia.
W lutym 1859 roku umarł w Paryżu Zygmunt Krasiński. Gdy ciało poety, w drodze do
rodzinnego grobowca, dotarło do Warszawy, stało się to okazją do publicznych
demonstracji mających uczcić jego pamięć. Wszyscy czuli się tak uwzniośleni, że grupa
studentów zorganizowała mszę świętą poświęconą pamięci trzech wielkich poetów epoki
romantyzmu: Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Kiedy jednak zebrały się tłumy,
Rosjanie zakazali jej odprawienia. Ta nieprzejednana postawa władz doprowadziła
z kolei do sytuacji, kiedy to każda uroczystość, związana z taką czy inną rocznicą bądź
istotną dla Polaków datą z przeszłości, stawała się aktem patriotycznym, a polscy
studenci z radością odpowiadali na to wyzwanie. 29 listopada 1860 roku, w trzydziestą
rocznicę wybuchu powstania, odbyła się wielka uliczna demonstracja, w oczywisty
sposób stanowiąca prowokację dla rosyjskiej policji.
By skłonić ją do aktów przemocy, grupa tak zwanych czerwonych aktywistów,
złożona ze studentów i młodych oficerów, zorganizowała 25 lutego 1861 roku
demonstrację mającą upamiętnić bitwę pod Grochowem z 1831 roku, pierwsze
zwycięstwo Polaków w powstaniu listopadowym. Tłum został rozpędzony przez konną
policję, ale nie było ofiar. Pociągnęła je za sobą dopiero druga demonstracja, która
odbyła się dwa dni później. Jej uczestnicy wystąpili w „żałobie narodowej” i nieśli
w pochodzie święte obrazy oraz wielki krucyfiks. Kiedy nie zareagowali na rozkaz
rozejścia się, zostali zaatakowani przez wymachujących nahajami Kozaków, wtedy też
w ogólnym zamieszaniu zrzucono na ziemię i podeptano święte symbole. Kiedy tłum
wpadł we wściekłość i ruszył naprzód, jeden z oddziałów rosyjskiej piechoty otworzył
ogień, zabijając pięciu cywilnych uczestników wydarzeń. Pozostali pod wpływem
impulsu postanowili „napiętnować krzywdę wyrządzoną narodowi” i zanieśli ciała pięciu
zabitych do położonej w centrum Warszawy kawiarni, gdzie wystawili je na widok
publiczny. Elementy konserwatywne, którym przewodziło Towarzystwo Rolnicze,
usiłowały rozładować sytuację, a car kazał usunąć wszystkich rosyjskich żołnierzy
i policjantów z ulic Warszawy. Miały one być odtąd patrolowane przez specjalnych
polskich strażników, których wyznaczyła Rada Miasta. „Czerwoni” dążyli jednak
z determinacją do zaognienia kryzysu i robili, co w ich mocy, by podkopać pozycję
„białych”, którzy usiłowali wypracować jakiś kompromis.
„Oni ograniczyli cały swój polityczny program do jednego pragnienia: chcą dać się
zabić” – pisała pewna warszawska dama do swojego mieszkającego na prowincji brata,
komentując poczynania „czerwonych”[12]. Ci ostatni obnosili po mieście narodowe
symbole, śpiewali patriotyczne pieśni i uczestniczyli w rocznicowych mszach. 8 kwietnia
władze rosyjskie, oburzone coraz bardziej prowokacyjnym charakterem tych poczynań,
postanowiły ponownie rozpędzić demonstrację przy pomocy wojska. Szwadron
Kozaków przypuścił szarżę na tłum, a kroczący za nim pułk piechoty okładał
uczestników pochodu kolbami karabinów. Ale jak zanotował jeden ze świadków,
demonstranci zachowywali się „jak pierwsi chrześcijanie w cyrku” i biernie znosili
wszystkie ciosy[13]. Zdesperowana piechota otworzyła w końcu ogień. Żołnierze, nie
chcąc dopuścić do ponownego wystawiania ciał na widok publiczny ani ujawnić liczby
zabitych, pospiesznie zebrali wszystkie zwłoki i zakopali je potajemnie jeszcze tej samej
nocy. Polscy „patrioci” na mocy niepisanego porozumienia zaczęli obchodzić żałobę
narodową. Damy nosiły biżuterię wykonaną tylko z gagatu lub korundu: wisiorki
w kształcie łańcuchów i kajdan, koron cierniowych, krzyży, palm męczeństwa i kotwic
nadziei.
Narodowcy z innych krajów przyglądali się temu z pełnym sympatii zachwytem.
„Z radością śledzimy moralne życie narodu, który, choć prześladowany i zakuty
w kajdany, oddycha tylko wolnością, prawem i skłonnością do poświęceń – egzaltował
się przyjaciel abbé Lamennais’go, Charles de Montalambert. – Pokonany na polu bitwy,
znalazł sobie inną arenę, na której bezsilna jest brutalna przewaga liczebna, arenę, na
której się umiera, na której miejsce żołnierzy zajmują męczennicy, na której nie chodzi
już o zwycięstwo albo śmierć, bo ci, którzy wiedzą, jak umierać, mają zapewnione
zwycięstwo”[14]. Algernon Charles Swinburne pisał w Londynie o „rozgrzanej do
białości wierze Polaków”, a Bakunin cieszył się z nadchodzącego nieuchronnie
kataklizmu, przekonany, że wstrząśnie on w końcu imperium carów[15].
Rosja, która miała w Polsce tylko czterdzieści pięć tysięcy żołnierzy, była w trudnej
sytuacji. Tegoroczna zapowiedź uwolnienia chłopów wywoływała zamieszki w różnych
regionach kraju, a wydarzenia, do jakich dochodziło w Warszawie, odbijały się w Rosji
głośnym echem. W demonstracjach, które organizowali polscy studenci w Petersburgu
i Moskwie, uczestniczyli licznie ich rosyjscy koledzy. 15 marca Hercen opublikował
artykuł zawierający wzmiankę o rosyjskim żołnierzu, który odmówił w Warszawie
strzelania do tłumu i nakłaniał swych kolegów do przyjęcia takiej samej postawy.
„Nawet gdyby mieli was ukarać śmiercią – miał jakoby do nich powiedzieć – będzie to
święta śmierć, bo umrzecie jako ofiary na ołtarzu odkupienia. Wasza męczeńska śmierć
przypieczętuje nierozerwalny, dobrowolny sojusz Polski i Rosji, pierwszy krok na
drodze do połączenia wszystkich Słowian w jedną, niepodzielną społeczność”[16].
Car, widząc, że żaden z jego ugodowych kroków nie przynosi rezultatu, wprowadził
stan wojenny. I tak 13 października 1861 roku wojska rosyjskie wkroczyły tłumnie do
Warszawy i założyły obozy na najważniejszych placach miasta, odprzodkowując działa
i przygotowując je do oddania salw. Władze zamknęły miejskie parki, wprowadziły
godzinę policyjną i zakazały wywieszania narodowych symboli oraz śpiewania
patriotycznych pieśni. W miejscach publicznych mogły ze sobą rozmawiać tylko dwie
osoby – trzy były uznawane za nielegalne zbiegowisko – a patrolujący miasto Kozacy
egzekwowali to zarządzenie. Tego wieczora wojsko rosyjskie otoczyło też trzy kościoły,
w których zbierali się na wspólnych modłach „patrioci”, i siłą ich stamtąd wyprowadzili.
Kobiety i dzieci zostały wysłane do domów, a mężczyzn zagnano do Cytadeli. Polska
hierarchia katolicka zamknęła w reakcji na ten krok wszystkie kościoły i zapowiedziała,
że otworzy je dopiero wtedy, kiedy władze ogłoszą, że będą szanować świętość świątyń
i nienaruszalność wiernych. Protestanccy i żydowscy przywódcy religijni również
zamknęli miejsca modlitwy na znak solidarności. Anglia i Francja wyraziły oburzenie
i podjęły kroki dyplomatyczne, które doprowadziły do izolacji Rosji. Car wysłał do
Polski swego brata Konstantego, każąc mu przywrócić porządek, a przedstawiciel
polskich konserwatystów Aleksander Wielopolski został faktycznym szefem rządu. Ale
nawet wstrzemięźliwie postępujący „biali” dystansowali się od wszelkich form
współpracy z Rosją, więc pole manewru Wielopolskiego szybko się zmniejszało.
Tymczasem „czerwoni” przekształcili Radę Miasta w Komitet Centralny Narodowy,
który w istocie był czymś w rodzaju ogólnokrajowego podziemnego rządu, i zaczęli
przygotowywać zakrojone na szeroką skalę powstanie, które miało wybuchnąć latem
1862 roku. Wojskowy przywódca „czerwonych”, Jarosław Dąbrowski, opracował plan
zdobycia warszawskiej Cytadeli i wielkiej twierdzy Modlin leżącej na północ od miasta.
Operację, która powinna im to zadanie znacznie ułatwić, mieli przeprowadzić służący
w carskiej armii polscy oficerowie wspólnie z rosyjskimi sympatykami ich sprawy.
Twierdza Modlin była w zasadzie nie do zdobycia, a zgromadzono tam dość sprzętu
wojskowego, by wyekwipować pokaźną armię. W czasie gdy spiskowcy układali te
plany, Rosjanie zaczęli jednak wzmacniać i uzupełniać niektóre jednostki oraz
przemieszczać inne, w wyniku czego konspiracyjne siatki zostały rozszarpane jak cienka
pajęczyna. Rosyjska policja zaś, kierując się jedynie niepotwierdzonymi podejrzeniami,
aresztowała wielu polskich oficerów, włącznie z Dąbrowskim.
Pod koniec 1862 roku na polskich ziemiach stacjonowało co najmniej sto tysięcy
rosyjskich żołnierzy, nie licząc stałych garnizonów, żandarmerii wojskowej i oddziałów
straży granicznej. Wojska te, przechodzące proces reorganizacji po klęsce w wojnie
krymskiej, nie odznaczały się szczególną sprawnością bojową, a ich morale było niskie.
W listopadzie stowarzyszenie rosyjskich oficerów wydało ulotkę, w której wzywało
swych członków do odmowy udziału w walkach i do udziału w marszu przez Rosję,
który miał być manifestacją w obronie wolności. Autorzy tej odezwy posługiwali się
takim samym językiem iluzji, jakim szermowała polska literatura. „Towarzysze! –
brzmiał jej tekst. – My, idący na śmierć, pozdrawiamy was. Od was zależy, czy będzie to
prawdziwa śmierć, czy też początek nowego życia!”[17] Nie znaczyło to jednak, że armia
rosyjska nie będzie słuchać rozkazów, ani tym bardziej że istnieje jakikolwiek plan
wsparcia Polaków. Zresztą w chwili gdy projekty dotyczące zdobycia Modlina i Cytadeli
okazały się nieaktualne, Polacy też nie mieli żadnego planu działania i odczuwali tylko
przemożną chęć odegrania roli męczenników. Pozostałaby ona w sferze marzeń, gdyby
nie podjęta przez Wielopolskiego niezręczna próba zmiażdżenia warszawskiej
konspiracji.
Jednym z najbardziej dokuczliwych aspektów rosyjskich rządów był coroczny pobór
do wojska, czyli tak zwana branka. Młodzi ludzie byli wcielani do wojska teoretycznie
na dziesięć lat (a w praktyce na od piętnastu do dwudziestu lat) i wysyłani do odległych
kresowych garnizonów Imperium Rosyjskiego. Praktyka ta została zarzucona
w 1855 roku, ale na rok 1863 przewidziano napływ około trzydziestu tysięcy nowych
rekrutów z Polski. W normalnych okolicznościach zostaliby oni wybrani z grona
nieżonatych mieszkańców wsi w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat. Ale
Wielopolski postanowił przeprowadzić brankę przede wszystkim w Warszawie, gdzie
objęłaby ona młodych inteligentów, a w ich liczbie większość spiskowców. Młodzi
zaczęli wymykać się z miasta do lasów, by uniknąć poboru, a Komitet Centralny
Narodowy, zagrożony wizją likwidacji, postanowił przyspieszyć wybuch powstania.
W nocy 22 stycznia 1863 roku grupy Polaków zaatakowały w różnych regionach kraju
siedemnaście rosyjskich garnizonów. Większość powstańców wyszła z domów
w ostatniej chwili i musiała biwakować w szczerym polu bez zapasów żywności
i odpowiedniego sprzętu, choć na dworze panowały typowe dla polskiego stycznia
mrozy. „Można było pomyśleć, że insurekcja jest popołudniowym polowaniem, po
którym wszyscy wrócą bezpiecznie do domu” – wspominał jeden z dowódców[18]. Co
gorsza, Polacy nie mieli żadnego planu. Po aresztowaniu Dąbrowskiego militarne
kierownictwo dostało się w ręce takich ludzi jak Zygmunt Padlewski, którego główną
ambicją było „zostanie polskim Waszyngtonem”, choć z jego niewątpliwą odwagą nie
szły w parze ani talenty organizacyjne, ani doświadczenie wojskowe[19]. W rezultacie
powstanie nie wybuchło jak dobrze podłożony ładunek, lecz tliło się i pluło ogniem jak
rozsypany proch.
Cztery dni po wszczęciu polskiej insurekcji do drzwi nędznego mieszkania na
paryskiej rue Mouffetard zapukali dwaj delegaci Rządu Tymczasowego i zaproponowali
jego lokatorowi, Ludwikowi Mierosławskiemu, naczelne dowództwo. Przyjął to
wyzwanie ze swą zwykłą brawurą i przystąpił do działania z typową dla siebie
nieudolnością. 17 lutego przekroczył granicę między Prusami a zaborem rosyjskim
i został powitany przez oddział stu powstańców, zbrojnych w większości tylko w kosy.
Stanął na ich czele i stoczył bohaterską, lecz skazaną na niepowodzenie bitwę
z przeważającymi siłami Rosjan. Zdołał uniknąć niewoli i przyłączyć się do nieco
większego oddziału powstańców, których poprowadził do kolejnej chwalebnej klęski,
a potem, zmuszony przez okoliczności, musiał szukać schronienia za granicą z Prusami.
Spędził w Polsce niecały tydzień. Następnie pojechał do Krakowa, zebrał nową
jednostkę ochotników i pomaszerował z nimi na teren zaboru rosyjskiego, gdzie spotkał
go taki sam los jak poprzednio.
Wyczynom Mierosławskiego dorównywały osiągnięcia Mariana Langiewicza. Ten
były porucznik pruskiej artylerii walczył u boku Garibaldiego pod Calatafimi, Palermo
i Milazzo. Teraz, zebrawszy dwutysięczny oddział uzbrojony głównie w kosy i kije,
wziął z nim z powodzeniem udział w kilku drobnych potyczkach. Choć te starcia
z Rosjanami nie miały większego znaczenia, przedstawił je w swych meldunkach jako
decydujące zwycięstwa i został 17 lutego awansowany na generała. Zdobywszy trochę
karabinów i podszkoliwszy swoich ludzi, spędził następne tygodnie na unikach przed
przeważającymi siłami rosyjskimi i na mniej lub bardziej skutecznej obronie
w sytuacjach, w których nie dało się nie przyjąć walki. To, że maszerował po kraju na
czele znacznego oddziału rebeliantów, zwiększyło jego wiarygodność do tego stopnia, iż
8 marca mianowano go dyktatorem. Ale już 19 marca, w drodze do punktu
werbunkowego, gdzie miał sformować inne powstańcze jednostki, został schwytany
i uwięziony przez austriackich żandarmów.
Najbardziej interesującym polskim dowódcą wydaje się Józef Hauke, znany niektórym
swoim konspiracyjnym kolegom pod pseudonimem Bosak. Był bratankiem generała
zabitego przez powstańców na ulicach Warszawy w Noc Listopadową. Jako rosyjski
hrabia został wychowany pod opiekuńczymi skrzydłami samego cara i służył w korpusie
paziów, a potem w huzarach imperatorskiej gwardii. Zgłosił się ochotniczo do czynnej
służby na Kaukazie, gdzie został awansowany na pułkownika i dwukrotnie odznaczony
za odwagę podczas walk z bojownikami Imama Szamila. Wizyta w Polsce obudziła jego
patriotyzm, więc opuścił rosyjską armię, ożenił się z Polką i zerwał stosunki z resztą
rodziny (jego cioteczna siostra, morganatyczna żona księcia Hesji, została hrabiną
Battenberg i była antenatką tego rodu). W grudniu 1863 roku Hauke stał już na czele
zebranego przez siebie oddziału, liczącego cztery i pół tysiąca ludzi i zadającego
Rosjanom bolesne ciosy.
Ale nawet zdolni dowódcy nie mogli zrównoważyć braku wyszkolonych żołnierzy,
sprzętu i zaopatrzenia. A wygląd powstańców uniemożliwiał im wykorzystanie jedynego
posiadanego przez nich atutu – tego, że byli bojownikami o wolność niczym
nieróżniącymi się od cywilów, więc trudnymi do wytropienia. Ludzie typu
Mierosławskiego, choć doceniali znaczenie improwizacji i siłę woli, nie potrafili sobie
wyobrazić wojny opartej na innej niż tradycyjna taktyce. Choć miał do dyspozycji tylko
uzbrojonych w kosy cywilów, nie sięgał po partyzanckie metody walki, lecz uważał, że
trzeba otwarcie stawiać nieprzyjacielowi czoło na polu bitwy. Powstańcy poświęcali
wiele czasu i wysiłku na skompletowanie mundurów stanowiących coś w rodzaju
wyznania wiary. Ponieważ zostali wychowani na romantycznej literaturze
i towarzyszącej jej ikonografii, źródłem ich zapału była wizja konnego wojownika
symbolizującego związek ducha z naturą i marzenie o wolności.
Jednym z powodów, dla których na ziemiach zaboru rosyjskiego nie dało się stosować
partyzanckich metod walki, było to, że nie wszyscy ich mieszkańcy opowiedzieli się po
stronie powstania. Nie wszędzie wprawdzie wyglądało to tak samo, ale większość
chłopów zachowywała bierność, niektórzy zaś woleli wręcz denuncjować ukrywających
się powstańców, niż zapewniać im schronienie. Owszem, z czasem wielu chłopów
zaczęło uważać rebeliantów za swych sojuszników i wstępować coraz częściej
w powstańcze szeregi, ale sytuacja wyglądała zupełnie inaczej niż na terenie Hiszpanii
w 1808 roku. Żydzi, którzy stanowili ważną część składową każdego polskiego
miasteczka, na ogół nie solidaryzowali się ze sprawą Polski. Nie widzieli więc powodu,
by naruszać swe zobowiązania wobec cara, odmawiając jego żołnierzom wymaganych
od nich informacji. Sprawę Polski uznawała za własną tylko inteligencja żydowska
z większych miast.
Zasoby odważnych młodych ludzi, gotowych zapłacić za wolność najwyższą cenę,
wydawały się jednak niewyczerpane. Siły Polaków na żadnym etapie powstania nie
przekraczały dwudziestu tysięcy żołnierzy, ponieważ jednak dołączały do nich nowe fale
entuzjastycznych ochotników, oblicza się, że w ciągu osiemnastu miesięcy insurekcji
wzięło w niej udział około dwustu tysięcy bojowników. Uczestniczyli w walkach, choć
wiedzieli, że nie ma nadziei na sukces. Poeta Felicjan Faleński w wierszu napisanym 22
stycznia 1863 roku nawoływał:
Idźmy wolność zdobyć zgonem,
Idźmy zgon nasz okryć chwałą!
Wprzód, nim kula pierś przewierci,
Nim z żył krwi strumienie bryzną,
Ci, co idą szukać śmierci,
Pozdrawiają Cię, Ojczyzno![20]

Beznadziejności sprawy polskiej nie zmniejszała perspektywa jakiejkolwiek pomocy


z zewnątrz. Rewolucjoniści i narodowcy wszelkiej maści z radością powitali wybuch
powstania, dostrzegając potencjalne korzyści, jakie się z nim wiązały. „Epoka rewolucji
na nowo zdaje się otwierać” – pisał w lutym z entuzjazmem Marks do Engelsa[21].
Bakunin przeniósł się z Londynu do Szwecji, by być bliżej miejsca wydarzeń. Mazzini
wzywał do międzynarodowej krucjaty. Garibaldi oznajmił, że powstanie jest sprawą
całej ludzkości, i zaoferował swoje usługi. Jego syn Menotti rozpoczął rekrutację
ochotników.
Francesco Nullo, który w 1849 roku bronił Rzymu jako lansjer Masiny, w roku 1859
służył pod Garibaldim w oddziale Cacciatori, prowadził atak na Palermo i walczył pod
Aspromonte, zebrał teraz oddział dwudziestu siedmiu byłych garibaldini, złożony
między innymi z ośmiu Francuzów i trzech Węgrów. Jego członkowie dotarli przez
Triest i Wiedeń do Krakowa, gdzie rozpakowali swoje czerwone koszule i dołączyli do
niewielkiego oddziału polskich powstańców. 5 maja 1863 roku, w rocznicę wylądowania
tysiąca w Quarto, zostali zaskoczeni pod Olkuszem przez przeważające siły Rosjan.
Nastąpiła rzeź, w której zginął nie tylko Nullo, lecz także większość jego „czerwonych
koszul”. Inni Włosi przybywali pojedynczo, podobnie jak liczni Francuzi, często byli
żołnierze Garibaldiego. Najsławniejszy w ich gronie był François de Rochebrune, który
sformował malowniczo umundurowany pułk żuawów śmierci. Do powstańców dołączyły
też pokaźne grupy Czechów, Serbów, Słowaków, Skandynawów i Niemców,
a najliczniejszy był kontyngent Rosjan. W sumie jednak ta ograniczona liczebnie
zbiorowość dzielnych ludzi nie mogła przeważyć losów powstania. Podobnie jak
romantyczne projekty, które miały zapewnić Polsce pomoc.
Jednym z nich była operacja morska przygotowywana przy udziale Hercena,
Mazziniego oraz Karola Marksa. Na wynajęty w Londynie statek „Ward-Jackson”
załadowano broń oraz stu czterdziestu pięciu ochotników, którymi dowodził pułkownik
Teofil Łapiński. Ten austriacki oficer walczył na Węgrzech w 1848 roku, a potem
wstąpił do armii tureckiej, w której służył jako Teffik-bej. W 1855 roku przeniósł się
w Turcji do polskiej dywizji, a później dowodził polskim oddziałem wspierającym
czerkieskie plemiona w walce z Rosjanami. „Ward-Jackson”, po krótkim konflikcie
z brytyjskim urzędem celnym, wypłynął z Southend 21 marca 1863 roku, zmierzając
w kierunku wybrzeży Litwy. W Helsingborgu wsiadł na jego pokład Bakunin, ale
wkrótce potem angielski kapitan wpadł w panikę i zawinął do Kopenhagi, a tam
zwyczajnie uciekł wraz z całą załogą. Kiedy znaleziono zastępczą ekipę, statek popłynął
do Malmö, gdzie kontrolę nad nim przejęły szwedzkie władze, dokonując konfiskaty
broni. Członkowie ekspedycji zaczęli się ze sobą spierać i niektórzy z nich wrócili do
domu, ale Łapiński zdołał zdobyć nowy zapas broni i wynająć mniejszą jednostkę, na
której dopłynął do wschodnich wybrzeży Bałtyku. Usiłował wylądować w Memlu
(Kłajpeda), ale rozpętała się burza, na skutek której utonęło dwudziestu dwóch
ochotników. Było wśród nich dziesięciu Francuzów, czterech Włochów i dwóch
Szwajcarów[22].
Mazzini zaapelował w imieniu Polski do europejskich patriotów, nawołując do
rozszerzenia walk na Wenecję, Węgry i Bałkany. Jego wizja przewidywała wybuch
„powszechnego wrzenia, od Bałtyku po Morze Czarne i Adriatyk”[23]. Nie brakowało
wówczas „rozpalonych” awanturników i szalonych projektów. Autorem jednego z nich
był książę Napoleon Józef Bonaparte (Plon-Plon), który chciał zająć Odessę. Wysocki
i Klapka snuli w Genewie plany polsko-węgierskiej inwazji z Morza Czarnego na
Mołdawię. Menotti Garibaldi zamierzał wkroczyć do Polski przez Rumunię, a grupa
Polaków zachęcała samego Garibaldiego do marszu z Wenecji na Moskwę. Istniał też
projekt uzbrojenia flotylli jednostek pływających, która mogłaby nękać rosyjską flotę na
Morzu Czarnym. Zakupionemu w Newcastle statkowi „Princess” nadano imię polskiego
bohatera insurekcji kościuszkowskiej i skierowano go do Mesyny. Miał tam być
przekazany polskiej załodze, dowodzonej przez „admirała” André Magnana,
francuskiego awanturnika i handlarza niewolnikami. Statek został zatrzymany
i skonfiskowany w Maladze przez władze hiszpańskie. Niewiele bardziej udana okazała
się ekspedycja zaaranżowana jeszcze wspólnie przez księcia Czartoryskiego i czerkieski
komitet, założony przez brytyjskiego rusofoba Davida Urquharta. Jej organizatorzy
kupili statek, załadowali na jego pokład sześć dział, znaczną ilość broni i amunicji,
a także oddział żołnierzy (siedemnastu Polaków oraz dwóch Francuzów) i skierowali go
na Morze Czarne. Po dotarciu do celu podróży jednostka wspierała przez osiemnaście
miesięcy walczące z Rosjanami czerkieskie plemiona, a potem została zmuszona do
ewakuacji.
Wszystkie te działania nie mogły przesłonić tej smutnej prawdy, że Polacy byli zdani
na własne siły. Zawsze wiele mówili o francuskiej interwencji w ich sprawie, ale myśleli
o niej tak, jak myśli się o interwencji boskiej – jak o czymś, o co można się gorąco
modlić, ale na co nie za bardzo można liczyć. Gdyby poważnie rozważyli szanse obcej
ingerencji, zweryfikowali realność swych planów, lub choćby w przybliżeniu ocenili
liczbę ochotników, na których można będzie liczyć, gdy wybije ustalona godzina – nigdy
nie zdecydowaliby się na powstanie. Do wielkiego aktu wiary, jakim był jego wybuch,
skłonił ich cień nadziei, że Napoleon III wyśle im na pomoc „Wielką Armię”,
a Garibaldi wkroczy do ich kraju na czele dziesięciu tysięcy czerwonych koszul.
Dopiero w ostatniej fazie powstania, jesienią 1863 roku, romantyczna skłonność do
ponoszenia ofiar ustąpiła miejsca twardemu realizmowi, który zresztą był odbiciem
charakteru nowego przywódcy. 17 października naczelnym wodzem został Romuald
Traugutt i ten wybór oraz wszystkie towarzyszące jego nominacji okoliczności wyraźnie
symbolizowały zerwanie z dawną tradycją. Choć w uroczystości uczestniczył poeta, nie
było ciemnego pokoju ani świec, ani przysiąg składanych na miecz jakiegoś poległego
bohatera. A samemu Trauguttowi, niepozornemu mężczyźnie w okularach, daleko było
do wzniosłości. Przyjął po prostu stanowisko, którego pragnęli tylko nieliczni,
i przystąpił do ratowania tego, co można było jeszcze w tej beznadziejnej sytuacji ocalić.
Zjednoczył „białych” i „czerwonych”, zwolnił niekompetentnych dowódców i robił, co
mógł, by zapewnić niezbędne dostawy broni. Uświadomił Polakom, że nie otrzymają
pomocy z zagranicy, mogą więc liczyć tylko na własne siły. I starał się powiększyć te
siły, wciągając do powstania masy ludowe. Odniósł umiarkowany sukces, ale było już za
późno, więc choć powstanie tliło się do wiosny 1864 roku, tylko cud mógłby je uratować
przed upadkiem.
Całe to lekkomyślne przedsięwzięcie okazało się kosztowną katastrofą, ale było
postrzegane jako triumf wiary i nadziei. W tysiącu zbrojnych starć straciło życie około
dwudziestu pięciu tysięcy powstańców. Choć w insurekcji czynnie brał udział tylko
znikomy procent populacji, było w nią zaangażowane w takim czy innym momencie całe
społeczeństwo, a ostatnią bitwę stoczył oddział złożony wyłącznie z chłopów, co
pozwoliło podtrzymać mit o zrywie wolnościowym całego narodu. Rosjanie wykonali
wyroki śmierci na 669 osobach i zesłali 38 000 Polaków na Sybir, a 7000 wcielili do
carskich jednostek wojskowych. 5 sierpnia 1864 roku pięciu członków powstańczego
rządu, w tym między innymi Traugutta, zaprowadzono na stoki Cytadeli Warszawskiej,
gdzie stało pięć szubienic. Gdy wieszano piątkę skazańców, trzydziestotysięczny tłum
Polaków padł na kolana, śpiewając patriotyczne pieśni, i wydarzenie to bardziej
przypominało sakrament niż egzekucję.
XXI. OSTATNIE OBRZĘDY

B ohaterem wydanej w 1860 roku powieści Iwana Turgieniewa W przededniu jest


bułgarski bojownik o wolność, który utrzymuje, że mężczyzna nie ma prawa deklarować
swej miłości do kraju, dopóki za niego nie zginie. Dwa lata później Turgieniew wydał
Ojców i dzieci, których główny bohater Bazarow odrzuca zdecydowanie takie
„romantyczne bzdury” oraz wszystko, czego nie można dowieść za pomocą namacalnych
faktów. Ten „nihilista”, który lekceważy zasady i wierzenia wcześniejszej generacji, jest
przykładem pojawiającego się wówczas nowego typu politycznego działacza. Powieść
Turgieniewa stała się przedmiotem zajadłego sporu pisarzy i krytyków, ale jeden z nich,
Nikołaj Czernyszewski, nie mógł uczestniczyć w dyskusji, gdyż był uwięziony
w Fortecy Piotra i Pawła. Wykorzystywał czas odsiadki na pisanie własnej powieści,
która pojawiła się w 1863 roku pod tytułem Co robić?. Odmalował w niej portret
rewolucjonisty przyszłości: zimnego, zdyscyplinowanego człowieka, obsesyjnie
skoncentrowanego na jednym politycznym celu.
Kiedy w 1865 roku Hercen przybył do Genewy, był wstrząśnięty spotkaniami
z wieloma „nowymi ludźmi”, którzy wyśmiewali z pogardą jego wiarę w liberalizm
i konstytucyjną demokrację. Ludźmi, których jedynym celem było doprowadzenie do
wybuchu krwawej rewolucji, czegoś w rodzaju chirurgicznej operacji. Rok później jeden
z nich, Dmitrij Karakozow, dokonał w Petersburgu nieudanego zamachu na cara. W tym
samym 1866 roku założone nieco wcześniej Irlandzkie Bractwo Republikańskie, którego
członkowie byli znani jako Fenianie, przypuściło w Kanadzie pierwszy atak na rządy
Brytyjczyków. Narodził się nowoczesny terroryzm. Fiodor Dostojewski bezlitośnie
podważał jego wartości w powieści Biesy, a Hercen z przerażeniem wyobrażał sobie
przyszłą politykę przemocy. Zaakceptował jednak element własnej odpowiedzialności,
nazywając terroryzm „syfilisem naszych rewolucyjnych żądz”[1].
Starzy wielbiciele Sprawy ignorowali przeważnie takie przerażające wydarzenia.
Garibaldi uprawiał na Caprerze swą kamienistą ziemię i rozważał różne możliwości
zadania następnego ciosu w sprawie Włoch, obserwowany uważnie z pokładów dwóch
włoskich pancerników, które patrolowały przybrzeżne wody wyspy. W 1864 roku
pojawił się tam Bakunin, owładnięty chęcią założenia „Międzynarodowego Tajnego
Towarzystwa na rzecz Emancypacji Ludzkości”. Kilka miesięcy później wizytę złożył
mu generał Hauke-Bosak. Przybył prosto z Londynu, gdzie opracowywał wraz
z Mazzinim ambitny projekt ligi karpackiej, która miała związać militarnym sojuszem
Polaków, Węgrów i Rumunów. Metodyczny niemiecki rewolucjonista Gustav Struve
zaproponował listownie Garibaldiemu godność przewodniczącego wielkiej konferencji
rewolucjonistów wszystkich narodów. Znalazł dla niej znakomitą lokalizację
w należącym do jego brata szwajcarskim sanatorium, zapewniającym uczestnikom obrad
świeże powietrze, piękne widoki i orzeźwiające spacery. „Czyż to nie będzie urocze?” –
pytał z entuzjazmem[2]. Garibaldi mógł nie przyjąć jego propozycji, ale był już teraz tak
znużony bezczynnością, że rozważał możliwość wyjazdu do Meksyku, żeby wesprzeć
populistycznego przywódcę Benita Juareza w walce z cesarzem Maksymilianem.
Rok 1866 otworzył wiele nowych możliwości i rozbudził na nowo nadzieje różnego
rodzaju emigrantów. Kryzys, który był przyczyną wojny między Austrią a Prusami,
dotyczył też z konieczności Węgrów i Włochów, gdyż lojalność pierwszych
i neutralność drugich miały dla Austrii zasadnicze znaczenie. Klapka sformował pod
opiekuńczymi skrzydłami pruskiej armii węgierski legion. W Paryżu rozpoczęła się
rekrutacja do legionu polskiego. Inną polską jednostkę tworzył w Turynie Hauke-Bosak,
który spodziewał się wybuchu węgierskiego powstania i chciał pospieszyć mu z pomocą.
Garibaldi niezwłocznie zgromadził oddział ochotników i zajął z nim pozycję
w północno-wschodniej części Włoch.
Austria usiłowała kupić neutralność Włoch, oferując im Wenecję, ale Wiktor Emanuel
nie wyraził zgody na tę transakcję. Zawdzięczał każdy skrawek swej monarchii
Mazziniemu, Garibaldiemu lub Napoleonowi III, chciał więc choć raz zdobyć jakieś
terytorium własnymi rękami. Klęski ponoszone przez Austriaków w wojnie z Prusami
pozwalały mu nieśmiało wierzyć w powodzenie tej misji. Ale ta wiara ostatecznie
okazała się naiwna. Jego armia po raz drugi została rozbita pod Custozą, marynarka
poniosła klęskę pod Lissą, a przed utratą terytorium uchroniło Włochy tylko druzgoczące
zwycięstwo Prusaków pod Sadową. Podczas całej kampanii Włosi odnieśli tylko jeden
sukces na polu walki, którego ojcem był Garibaldi. On sam jednak nie czuł się
szczęśliwy, przygnębiał go brak entuzjazmu dla sprawy narodowej i był głęboko
wstrząśnięty treścią układu pokojowego. Austria została zmuszona do zrzeczenia się
Wenecji, ale zamiast przekazać ją Włochom, pospiesznie oddała ją w ręce Francji, która
podarowała ją Wiktorowi Emanuelowi jak napiwek. Szerszy obraz sytuacji też nie
wyglądał pocieszająco.
Kiedy Klapka wkroczył na czele swego legionu na Węgry, spotkało go chłodne
przyjęcie. Duch 1848 roku był już martwy, a „Kościół” zaczynał się dzielić. Oddział
złożony z około dwóch tysięcy garibaldini popłynął na Kretę, by wzniecić powstanie
przeciwko Turkom. Langiewicz był w Stambule, wspierając ruch Młodych Turków.
Klapka i jego zwolennicy zaakceptowali oparty na podwójnej monarchii austriacki
kompromis i wrócili do swoich krajów. Mniejsze narody słowiańskie znalazły
schronienie pod skrzydłami carów podczas pierwszego kongresu pansłowiańskiego,
który odbył się w Moskwie w 1867 roku. W Polsce wyznawcy nowego realizmu potępili
tradycję powstańczą i głosili pozytywistyczne hasła pracy organicznej. W Niemczech
został zalegalizowany egocentryczny nacjonalizm, który podniósł głowę w 1848 roku.
Jego filozoficzne podstawy rozbudował uczeń Moritza Arndta, Heinrich von Treitschke.
Twierdził on, że jego rodacy powinni popierać interesy Niemiec z użyciem wszystkich
dostępnych środków i zwiększać ich siłę poprzez wojny, które uważał za zjawisko
naturalne i zdrowe.
Wszystko to nie było w stanie stępić zapału szalonego starca z wyspy Caprera. Na
początku 1867 roku wymknął się pewnej nocy ze swej wyspy na pokładzie niewielkiej
łodzi i wylądował na Półwyspie Apenińskim. Kiedy zaczął zbierać ochotników do
marszu wyzwolicielskiego na Rzym, został aresztowany i odesłany do domu. Ale
skrzyknięci przez niego żołnierze sami wkroczyli na początku października do Państwa
Kościelnego. Początkowo byli ignorowani, potem jednak zostali otoczeni przez tych,
których chcieli wyzwalać, więc musieli ratować się ucieczką. Garibaldi, gdy tylko
dotarły do niego te ponure wieści, uznał, że jego udział jest niezbędny. Pojechał do
Florencji, która była nową stolicą Królestwa Italii, i zaczął wzywać swych zwolenników
pod broń. Liczni przyjaciele odradzali mu nowy marsz na Rzym, ale on był pewien, że
jego obecność porwie mieszkańców do czynu i podkopie morale nieprzyjaciela. 22
października wprowadził swych ochotników na teren Państwa Kościelnego i wydał
szereg podniosłych proklamacji. A 3 listopada zagrodziły mu drogę oddziały papieskie,
wspomagane przez oddział wojsk francuskich. Ludzie Garibaldiego nie mogli się równać
z francuskimi żołnierzami, uzbrojonymi w nowe, śmiertelnie skuteczne karabiny typu
chassepot, ponieśli więc ciężkie straty i musieli się wycofać. Magia Garibaldiego po raz
pierwszy zawiodła. Został z całą brutalnością aresztowany i odwieziony siłą na wyspę
Caprera, na której zajął się pisaniem kiepskich powieści poświęconych odrodzeniu
Włoch.
„A wy, Mazzini i Garibaldi, ostatni święci, ostatni Mohikanie, odpocznijcie
z założonymi rękami – pisał z Genui Hercen w ostatnim dniu 1867 roku. – Nie jesteście
już potrzebni. Zrobiliście, co do was należało. Uczyńcie miejsce dla szaleństwa, dla orgii
krwi, w której albo Europa, albo Reakcja, zabije samą siebie. Co możecie zrobić,
dysponując stu republikanami i garstką ochotników, oraz dwiema czy trzema skrzyniami
przemyconych karabinów? Teraz naprzeciw siebie stają miliony, uzbrojone w karabiny
z iglicami i inne wynalazki. Teraz będziemy oglądali jeziora krwi, morza krwi, góry
ciał...”[3]
W tymże 1867 roku otwarto w Paryżu Wystawę Powszechną, która była wymownym
dowodem zachodzących w świecie zmian. Była ona nie tylko niezwykłym pokazem
dominacji materii nad duchem, lecz także demonstracją sposobu funkcjonowania
nowego kosmopolityzmu. Odbywała się na Polu Marsowym, które było miejscem tylu
rewolucyjnych obchodów i festynów. Teraz dziesiątki pawilonów, w których
prezentowano sztukę i rzemiosło tak różniących się od siebie krajów, jak Japonia
i Meksyk, Finlandia i Maroko, wygnały stamtąd błąkające się jeszcze gdzieniegdzie
duchy 1789 roku. Zwiedzającym rzucały się w oczy wszystkie atrybuty agresywnej
nowoczesności oraz nowe wynalazki i odkrycia: aluminium (które tak zachwyciło
Napoleona III, że zamówił wykonany z niego serwis), nafta i nowa, stalowa armata
Kruppa. Chętnie odwiedzającym wystawę przedstawicielom klasy średniej wszystkich
narodów kontynentu za nic nie przyszłoby do głowy, że ten ostatni eksponat mógłby być
użyty w Europie. Króla Prus i cara Rosji przyciągnęły zarówno sama wystawa, jak
i magia Paryża. Miasto było jednym z cudów świata. Uporządkowane i upiększone przez
barona Haussmanna, szczyciło się wspaniałymi bulwarami, gmachami użyteczności
publicznej i pomnikami. Było to miasto światła i czystości, z nowymi trotuarami,
kanalizacją i publicznymi toaletami. Goście podziwiali Halles – triumf nauki i higieny,
słynne domy towarowe, gdzie można było kupić niemal wszystko, a także znakomite,
nowoczesne hotele. Ale był to również Paryż Offenbacha, miasto dwudziestu tysięcy
kawiarni i podobno stu tysięcy ladacznic, pułapka na turystów, eldorado hedonistów. Ci,
którzy odwiedzali Paryż w ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku, chcieli uczestniczyć
w intelektualnej i estetycznej doskonałości, pić Zeitgeist u źródła. Tysiące
cudzoziemców, wysiadających tłumnie z pociągów w latach sześćdziesiątych,
przybywały do francuskiej stolicy, by oglądać cuda materialnego postępu, kupować
luksusowe towary, wypełniać swoje żołądki i przeżywać miłosne przygody. Ci ludzie nie
pragnęli regeneracji, lecz zadowolenia.
Francja nadal była dla reszty Europy kulturalnym światłem przewodnim, ale jej
najbardziej szanowani i opiniotwórczy pisarze nie dominowali już na paryskiej scenie,
Wiktor Hugo zaś pomstował na nią ze swego dobrowolnego zesłania na wyspie Jersey.
Kult postępu i rozwoju zepchnął do podziemia kult narodowego odrodzenia. Marsyliankę
śpiewano tylko w więzieniach i koloniach karnych podczas wieczornych apeli, w których
uczestniczyli wszyscy skazańcy, więc została przezwana Prière du soir, modlitwą
wieczorną. Nawet stare drzewo wolności z Ogrodów Luksemburskich, które jakoś
przeżyło restaurację, zostało ścięte i zastąpione zmysłową rzeźbą Carpeaux.
Choć idealiści krytykowali materializm i wulgarność tego nowego wspaniałego
świata, niektórzy czerpali pociechę z przekonania, że zmniejszył on
prawdopodobieństwo prowadzonych w tradycyjnym stylu wojen. Myśl o tym, że
hedonistyczni mieszkańcy Paryża mogliby pomaszerować na pola bitew z równie
hedonistycznymi Anglikami czy Niemcami, wydawała się tak samo absurdalna jak
podejrzenie, że wydający pieniądze w paryskich restauracjach i burdelach turyści pragną
je zniszczyć. Ci ludzie mieli o wiele więcej powodów do lęku przed najbiedniejszymi
robotnikami z własnych krajów niż przed Francuzami. Często dochodziło do napięć
i dyplomatycznych przepychanek, gdyż inicjatywy niektórych rządów, mające ugłaskać
opinię publiczną w ich państwach, kolidowały niekiedy z podobnymi inicjatywami
innych rządów. Wielu Francuzów niepokoił stopniowy proces jednoczenia niemieckich
ziem pod egidą Prus. Szczególnie głośno mówiły o niemieckim zagrożeniu koła
wojskowe. Ale wciąż nie istniały podstawy do poważnych konfliktów. A po tym
wszystkim, co wydarzyło się od 1789 roku, jakiekolwiek jałowe spory dynastyczne,
które doprowadzały do wojen w czasach ancien régime’u, nie mogły stanowić
wiarygodnego casus belli. A przynajmniej tak się wydawało.

Tymczasem na początku lipca 1870 roku pruski kanclerz Otto von Bismarck wysunął
kandydaturę drobnego księcia z rodu Hohenzollernów na pusty tron Hiszpanii. We
Francji natychmiast uznano to za próbę „osaczenia”, czyli czegoś, co niepokoiło
Ludwika XIV w XVII wieku, ale nie mogło mieć znaczenia w wieku XIX. Reakcja
Francuzów była jednak tak gwałtowna, że kandydatura została natychmiast wycofana.
Nie złagodziło to jednak ani obaw, ani namiętności. Francuzi byli zachwyceni imperialną
polityką zagraniczną Napoleona III i popierali zaangażowanie kraju w działania wojenne
na Krymie oraz we Włoszech. Napawała ich radością nawet niezwykła eskapada
w Meksyku, a jej niepowodzenie wzbudziło w nich wstyd. Sugestię zawartą
w propozycji Prus uznali za afront dla pozycji Francji. A ponieważ dostrzegali szybki
wzrost sił i znaczenia Prus, potraktowali tę propozycję również jako wyzwanie. Cały kraj
uznał nagle, że wojna może stać się panaceum na wszystkie mankamenty sytuacji
międzynarodowej i samego państwa francuskiego. Osłabiony chorobą cesarz dał się
ponieść nastrojom społeczeństwa i zażądał od króla Prus pokornego odcięcia się od
propozycji kanclerza. Kiedy otrzymał odmowę, 15 lipca 1870 roku wypowiedział
Prusom wojnę.
Kilka dni wcześniej historyk Jules Michelet opublikował płomienny manifest.
„Posadźmy flagę pokoju – napisał w konkluzji. – Niech wojny toczą tylko ci, którzy
w dzisiejszym świecie mogą pragnąć wojny”. Podpisał też zredagowany przez Karola
Marksa, Louisa Blanka oraz wszystkich przebywających w Londynie wybitnych
emigrantów niemieckich i francuskich apel, w którym wzywali oni swoje narody do
udaremnienia planów tyranów i odmowy udziału w walkach. Ich odezwa kończyła się
słowami Marsylianki: „Ludzie są dla nas braćmi, a tyrani wrogami”[4]. Kierowali się
przekonaniem, że zwolennikiem wojny jest tylko tyran, czyli Napoleon III. Było ono
błędne.
Wszędzie śpiewano Marsyliankę, towarzyszył temu jednak zupełnie nowy nastrój,
a trójkolorową flagą powiewano z takim zapałem, jakiego Francja nie widziała od
dziesięcioleci. Teatry wystawiały sztuki osnute na tle wydarzeń 1792 roku oraz żywe
obrazy, w których występowały Boginie Wolności ze sztandarem w rękach oraz
prawdziwi żołnierze. Widzowie klękali i przyłączali się do partii chóralnych. Pragnienie
wojny było silne i głębokie. „W końcu poznamy uroki masakry – pisał jeden
z dziennikarzy. – Niech krew Prusaków płynie strumieniami, niech tworzy gwałtowne
wodospady o boskiej sile powodzi! Niech każdy nieszczęśnik, który ośmieli się
wymówić słowo «pokój», zostanie natychmiast rozstrzelany jak pies i wrzucony do
ścieku!”[5] W tych okolicznościach tylko człowiek bardzo odważny mógł wspomnieć
o możliwości klęski. W rzeczywistości armia francuska była w fatalnym stanie, bo
korpus oficerski tkwił w gorsecie skostniałych poglądów na sposób prowadzenia działań
bojowych, a jej infrastruktura nie była zdolna do rozwiązywania logistycznych
problemów współczesnej wojny. Prusacy szybko zdobyli przewagę, którą zawdzięczali
w znacznym stopniu dobrej organizacji. 31 sierpnia, po bezbarwnej kampanii,
dowodzący głównymi siłami Francuzów Napoleon III został zmuszony do kapitulacji
pod Sedanem. Na tym cały epizod powinien zostać zamknięty, zwłaszcza w obliczu
wydarzeń, do jakich akurat w tym czasie doszło w Paryżu.
I tak 3 września, kiedy w stolicy ogłoszono wieści o klęsce pod Sedanem, tłumy jej
mieszkańców wyszły na ulice. Następnego dnia wdarły się do Palais Bourbon, a potem –
powtarzając wydarzenia z 1848 roku – pomaszerowały do ratusza, w którym
sformowano rząd tymczasowy i proklamowano Drugą Republikę. W mieście zapanował
nastrój karnawału. Mieszkańcy Francji, którzy na przestrzeni ostatnich tygodni
demonstrowali agresywny szowinizm, teraz przyjęli inny punkt widzenia, oparty na
przekonaniu, że wojna została rozpoczęta przez nikczemnego cesarza, a ponieważ już go
nie ma, Francuzi mogą wyciągnąć do Niemców rękę z gałązką oliwną. Wyobrażali sobie
naiwnie, że zostanie ona przyjęta bez żadnych pretensji i że wszystko wróci do normy.
Niemcy nie mogli zaakceptować takiego punktu widzenia. Jak słusznie przewidywał
Bismarck, wojna obudziła zadawnione animozje, których nie uśmierzyło zadowolenie
z kilku zwycięstw. W Niemczech zapanował duch 1813 roku, podsycany przez
agresywną postawę Francuzów i znajdujący psychologiczną pożywkę w spektakularnie
szybkich sukcesach pruskiej armii. Zwycięstwa odniesione w 1813 roku nie znieczuliły
zranionej dumy ani nie uleczyły kulturalnych kompleksów Niemców. Te zwycięstwa,
które nastąpiły w 1870 roku, miały inny charakter i stały się podstawą propozycji, by
dzień wiktorii pod Sedanem był obchodzony jako niemieckie święto narodowe. Jest to
bardzo pouczające, gdyż narody wybierają zwykle na swe narodowe święto nie rocznice
podbojów, lecz rocznice wyzwolenia. Niemcy z 1870 roku postrzegali upokorzenie
Francuzów pod Sedanem jako wyzwolenie od ich kulturalnej dominacji. Ryszard
Wagner, który wzbudził w sobie euforyczne podniecenie zwycięstwami Niemców,
poczuł się na tyle pewny siebie, by napisać komedię (sic!) w której wyszydzał
Francuzów.
Rozpoczęciu wojny nie towarzyszyły żadne roszczenia terytorialne, ale zwycięstwa
naturalną koleją rzeczy obudziły w Niemcach zachłanność, pod której wpływem zaczęli
się domagać aneksji Alzacji i Lotaryngii. Niemiecki rząd nie mógł w tych warunkach nie
zażądać ustalenia nowej granicy, która gwarantowałaby jego krajowi ochronę przed
wojowniczością Francuzów. A niemiecka opinia publiczna domagała się totalnego
upokorzenia Francuzów jako narodu.
Doszło do tego, co wydawało się niewyobrażalne. Konflikt, który rozpoczął się jako
wojna dwóch monarchów, zamienił się w wojnę na śmierć i życie między dwoma
narodami. Podobnie jak w 1813 roku broniący swej sprawy Niemcy stroili się w szaty
duchowego posłannictwa. Niemiecka prasa domagała się zburzenia „współczesnego
Babilonu”, czyli Paryża, z którego – jej zdaniem – nie powinien zostać kamień na
kamieniu. Ale te postulaty tylko częściowo maskowały prawdziwe uczucia Niemców,
cieszących się głównie z tego, że zdołali upokorzyć naród, który od tak dawna dawał im
odczuć ich kulturalną niższość. Równie cienki liść figowy zakrywał walkę Francji
o zachowanie pozycji mocarstwa. 5 września, w dzień po proklamowaniu republiki,
wracający z uchodźctwa Wiktor Hugo wjechał w kłębach pary na Gare du Nord, paryski
dworzec północny, witany przez ogromne tłumy. Jego przybycie było deklaracją. Miało
oznaczać, że Francja na nowo podjęła swą rolę chorążego wolności oraz strażnika
wartości 1789 roku i że jej sprawa była znowu sprawą ludzkości. „Kiedy Francja walczy
o republikę, walczy o wolność świata” – stwierdził jeden z dziennikarzy. Odkurzono całą
retorykę i metaforykę 1792 roku. Wiele się mówiło o guerre à outrance, o wojnie do
końca, opartej na hiszpańskim wzorcu z 1808 roku.
Kiedy armie niemieckie podeszły pod Paryż, który zaczęły oblegać 23 września, część
rządu tymczasowego i dowództwa armii przeniosła się do Tours, gdzie pod
kierownictwem ministra spraw wewnętrznych Léona Gambetty podjęto próbę
przegrupowania francuskich sił zbrojnych. Sytuacja bynajmniej nie była rozpaczliwa, bo
do tej pory zmobilizowano tylko niewielką część potencjalnych poborowych,
a w położonych na tyłach Niemców fortecach, takich jak Belfort i Metz, nadal broniły się
liczne formacje wojskowe.
W miastach i miasteczkach powstawały oddziały ochotników reprezentujących
wszystkie barwy francuskiej polityki – od powiewających białą flagą legitymistów
z Wandei do czarnych anarchistów. Nie mając zaufania do francuskiej armii, która ich
lekceważyła, tworzyli kompanie francs-tireurs, co pozwalało im prowadzić operacje
w sposób zgodny z ich politycznymi przekonaniami i demonstrować swe estetyczne
preferencje za pomocą niezwykłych mundurów i dziwacznych nazw. Ale zdecydowana
większość społeczeństwa była pogrążona w apatii, a wiarę w możliwość zwycięstwa
straciła nawet większość korpusu oficerskiego.
Choć jednak nie była to Hiszpania 1808 roku, liczne nieregularne starcia wzbudziły
w Niemcach przekonanie, że Francuzi nie grają fair. Oni sami zachowywali się na
początku wojny bardzo poprawnie, płacąc za dostawy żywności i powstrzymując się od
grabieży, kiedy jednak za sprawą francs-tireurs, a nawet cywilów zaczęli ponosić straty,
sięgnęli po środki odwetowe. Zachęcał ich do tego amerykański generał z okresu wojny
secesyjnej William Tecumseh Sherman, który obserwował działania wojenne jako gość
niemieckiego sztabu. „Właściwa strategia – oznajmił po Sedanie – sprowadza się do
tego, żeby zadawać armii nieprzyjaciela jak najcięższe ciosy, a równocześnie narażać
ludność cywilną na takie cierpienia, by zaczęła tęsknić za pokojem i zmusiła rząd do
wystąpienia z propozycją jego zawarcia. Cywilom należy zostawić tylko oczy, żeby
mogli opłakiwać skutki wojny”[6]. Bismarck dostrzegał logikę tej teorii i zalecał
stanowcze metody postępowania, choć nie opowiedział się za militarnym terroryzmem
i zgromił swoją żonę, kiedy napisała, że wszyscy Francuzi powinni być „rozstrzelani
i zakłuci na śmierć, aż do małych dzieci”[7]. Wszystkim schwytanym francs-tireurs
odmawiano statusu kombatanta i rozstrzeliwano ich bez sądu, a ludność cywilna była
traktowana coraz brutalniej.
Wkrótce po wybuchu wojny Kossuth telegraficznie zaproponował Bismarckowi
utworzenie węgierskiego legionu, który walczyłby po stronie Niemców[8]. Garibaldi
z radością oznajmił, że „germański naród odpłaca w końcu Napoleonowi za jego
wszystkie łotrostwa”. Nigdy nie lubił Francuzów. Ale gdy proklamowano republikę,
dostrzegł na nowo we Francji kolebkę 1789 roku i ojczyznę bratniego zagrożonego
narodu, więc 6 września pisemnie zgłosił chęć służenia jej swoim mieczem[9]. Jego
francuscy admiratorzy wywieźli go z Caprery na pokładzie prywatnego jachtu i 7
października wyszedł na brzeg w Marsylii, owacyjnie witany przez zgromadzone na
nabrzeżu tłumy. Pojechał prosto do Tours, by zobaczyć się z Gambettą.
Garibaldi nie był jedynym, który chciał bronić sprawy Francji. Jej dramatyczna klęska
wzbudziła na nowo w wielu sercach gorące uczucia. Swinburne wyraził je w poemacie
Quia Multum Amavit, ukazując Francję jako córę Niebios, która upadła i stała się jędzą,
ale jak pokutująca za grzechy Magdalena może liczyć na przebaczenie, gdyż jej miłość
była prawdziwie głęboka. Benito Juarez przysłał cenne wskazówki dotyczące
partyzanckich metod prowadzenia wojny[10]. Bakunin, przerażony wizją niemieckich
żołnierzy depczących świętą ziemię, która wykarmiła zarodki 1789 roku, przybył 14
września do Lyonu i założył tam Komitet na rzecz Ocalenia Francji. Wygłaszał
podniosłe, gorąco oklaskiwane mowy, a 26 września wydał manifest, żądając w nim
likwidacji instytucji państwa i oświadczając, że „naród francuski przejmuje pełną
kontrolę nad swym losem”[11]. Zdumiewające jest to, że całe przedsięwzięcie przybrało
postać farsy dopiero po dwóch tygodniach. Bakunin, zmuszony do wymknięcia się
z Lyonu, pojechał do Marsylii, gdzie grupa jego akolitów założyła siostrzane nie-
państwo.
Równe zdumienie budzi to, że Gambetta zdołał przeżyć entuzjastyczne objawy
sympatii wszystkich tych, którzy przybywali do Tours, by zaoferować mu swoją pomoc.
Byli wśród nich ci sami co zwykle Włosi, Polacy, Hiszpanie, Irlandczycy i Amerykanie.
Na czele tej procesji stali Mierosławski i Wysocki, a każdy z nich przedstawił inny plan
działania. Poważną próbą było dla Gambetty przybycie Garibaldiego. Samo jego
nazwisko stanowiło obelgę dla francuskich katolików i konserwatystów, a rządowa armia
uważała go za wrogiego bandytę. Gambetta zaproponował mu dowództwo nad kilkoma
setkami włoskich ochotników, którzy zgromadzili się w Chambéry. Garibaldi
uświadomił sobie, że jest spychany na margines, i zagroził powrotem na Caprerę.
Gambetta dałby wiele, żeby się pozbyć starego bohatera, wiedział jednak, że rzuciłoby to
złe światło na Francję, bo Garibaldi nadal miał status legendy. Mianował go więc
dowódcą francs-tireurs operujących na wschodzie Francji, a on połączył ich w jeden
oddział, który zdobył sławę jako Armée des Vosges, Armia Wogezów.
Dnia 14 października Garibaldi dotarł do swojej kwatery głównej mieszczącej się
w Dôle i zaczął reorganizować różne stacjonujące tam oddziały ochotników. Pomagał
mu Jean Philippe Bordone, który służył pod jego rozkazami w Cacciatore delle Alpi i na
Sycylii w 1860 roku, a teraz został szefem sztabu Armii Wogezów. Dwa dni później
zjawił się tam Hauke-Bosak. Garibaldi mianował go dowódcą pierwszej i najsilniejszej
z czterech brygad, złożonej z ponad czterech tysięcy żołnierzy. Drugą miał dowodzić
Cristiano Lobbia, a trzecią i czwartą synowie Garibaldiego – Menotti i Ricciotti.
Jednostka oddana w ręce Garibaldiego nie przedstawiała się obiecująco. Liczba
żołnierzy ulegała zmianom, ale nigdy nie przekroczyła szesnastu tysięcy. Byli uzbrojeni
w różne typy karabinów, mieli najróżniejsze mundury i mówili wszystkimi językami
Europy. Trzon jednostki stanowili dawni żołnierze Gardes Mobiles oraz rekruci
o niewielkiej wartości bojowej. Były tam też złożone z francuskich ochotników
jednostki, których nazwy – Les Francs-Tireurs de la Mort i Les Enfants Perdus, czyli
partyzanci śmierci i zaginione dzieci – korespondowały z ich wyglądem, a także liczący
tysiąc żołnierzy oddział czerwonych koszul, jak zwykle zbieranina młodych włoskich
poetów, studentów i poszukiwaczy przygód oraz dawnych garibaldini. Liczba Polaków
nie przekraczała dwustu, a w brygadzie Bosaka służyły jedna kompania angielska i jedna
hiszpańska. Po kwaterze Garibaldiego kręcił się fra’ Pantaleo z Sycylii, a rannymi
niezmiennie zajmowała się wierna Jesse White Mario. Ale, jak powiedział jeden
z francuskich oficerów, „w Armée des Vosges nie brakowało wiary”[12].
Garibaldi był nieugięty. W liście do francuskiego rządu napisał, że chce ofiarować
sprawie to, co z niego zostało – i istotnie nie było to zbyt wiele[13]. Jego niespożyte siły
zostały nadwątlone przez życie pełne trudów i wyrzeczeń. Jedna noga była niemal
bezwładna, gdyż odniósł w swoim czasie dwie ciężkie rany i nie pozwolił się do końca
wyleczyć, a ponieważ całe jego ciało paraliżował artretyzm, spędzał znaczną część czasu
na noszach. Dodajmy, że nigdy nie tracąc pogody ducha. W kolejnych listach wyrażał
niezłomne przekonanie, że naród francuski, wspierany przez wiernych przyjaciół
z innych krajów, odniesie zwycięstwo. Wierzył, że skala zmagań jest jedynie
zapowiedzią ich jeszcze bardziej chwalebnego zakończenia, a wstrząs wywołany przez
ewentualną klęskę obali tyranów rządzących Niemcami, a potem Austrią i Rosją. Pod
koniec października, kiedy jego armia była już jako tako zorganizowana, wydał
proklamację zawierającą doktrynę całego ruchu. „Zebrani pod sztandarami ludzkiego
braterstwa, oznajmiamy, że wszystkie różnice, dzielące narody, muszą zniknąć, a my
będziemy wspólnie maszerować, by zdobyć wolność, ponieważ tylko ona może ożywić
wielkie humanitarne zasady”[14].
Armia Wogezów wkroczyła do akcji na początku listopada 1870 roku. Garibaldi dotarł
do Autun i zaczął przeprowadzać ataki rozpoznawcze na okupujących Dijon Niemców.
14 listopada brygada Ricciottiego dokonała błyskawicznego natarcia na tyły niemieckie
pod Châtillon i rozbiła kolumnę wojsk generała Augusta von Werdera, a 26 listopada
Garibaldi ruszył szturmem do Dijon. Początkowo odnosił sukcesy i wdarł się do miasta.
Ale armie niemieckie z 1870 roku nie były oddziałami neapolitańskich czy papieskich
żołnierzy zaciężnych. Zostały zaskoczone przez niespodziewane manewry i wielką
odwagę garibaldini, lecz gdy tylko się otrząsnęły, przeszły do kontrataku. Na otwartej
zaś przestrzeni ochotnicy Garibaldiego nie mogli się równać z żołnierzami regularnych
sił. Po dwudniowych ciężkich walkach zostali zmuszeni do opuszczenia Dijon
i wycofania się.
Tymczasem Francuzi zgromadzili dużą, dowodzoną przez generała Charles’a-Dennisa
Bourbaki armię, która miała opuścić centralne regiony kraju i przyjść z odsieczą
twierdzy Belfort, a potem zaatakować od tyłu siły niemieckie oblegające Paryż. Armia
Wogezów otrzymała rozkaz osłaniania jej tyłów. Garibaldi ruszył więc na północ i 29
listopada zajął pozycje wokół opuszczonego przez Niemców miasta Dijon. Jego zadanie
polegało na tym, by uniemożliwić generałowi Manteuffelowi atak od zachodu, który
mógłby zagrozić armii generała Bourbaki maszerującej w kierunku Belfort.
„Nigdy, moi drodzy, nie pragnąłem tak jak teraz, żeby być o dwadzieścia lat
młodszy – pisał Garibaldi do mieszkających w Genui przyjaciół w ostatnich dniach
1870 roku. – Uważam tę wojnę za najważniejszą w moim życiu. Z radością widzę, że
sprawa Republiki przybiera pomyślny obrót. Nigdy nie wątpiłem w ostateczne
zwycięstwo, a teraz jestem go bardziej pewny niż kiedykolwiek. Duch tych społeczeństw
zmartwychwstał. Mężczyźni w najróżniejszym wieku garną się pod nasze sztandary.
Charakter pisma zdradza, że moja ręka drży, ale poza tym cieszę się doskonałym
zdrowiem i bez trudu wsiadam na konia”[15]. Ale następnego dnia zachorował, więc
przez następne dwa tygodnie Armia Wogezów przyjęła głównie defensywną taktykę.
Wynikało to po części z problemów z zaopatrzeniem (żołnierze nie mieli ciepłych
płaszczy, a panująca zima należała do najcięższych w dziejach), a po części z postawy
operujących na jej skrzydłach regularnych wojsk francuskich, które nie chciały z nią
współpracować.
Dnia 21 stycznia Armia Wogezów została zaatakowana przez silne ugrupowanie
niemieckie dowodzone przez generała Kettlera. Garibaldi był tak chory, że musiał
dowodzić z powozu. Jego ludzie walczyli jak lwy i dwukrotnie odparli Niemców,
a potem ścigali ich aż do Pouilly, gdzie zdobyli pułkowy sztandar. Ich heroizm jednak
nie na wiele się zdał. Podczas gdy Garibaldi nękał Kettlera, Manteuffel przeszedł za jego
plecami i natarł na tyły generała Bourbaki. Co gorsza, Armia Wogezów zapłaciła za swój
sukces wysoką cenę, tracąc najlepszych i najdzielniejszych żołnierzy. 21 stycznia
w Hauteville nieopodal Dijon Józef Hauke-Bosak, idący na czele swych ludzi do ataku,
został śmiertelnie ranny w klatkę piersiową. Kiedy znaleziono jego ciało, okazało się, że
umarł z błogim uśmiechem na twarzy. Ale choć on sam znalazł w końcu spokój, jego
śmierć była ciężkim ciosem dla sprawy.
Inną bolesną i jeszcze bardziej dotkliwą stratą była śmierć młodego poety Giorgia
Imbrianiego, który urodził się w Neapolu podczas rewolucji 1848 roku i otrzymał imię
Waszyngtona. Klęska rewolucji zmusiła jego rodzinę do ucieczki, więc dorastał
w Piemoncie. Uczył się w turyńskiej akademii militarnej, ale zrezygnował z kariery
wojskowej na rzecz literatury. W 1866 roku wstąpił jako osiemnastolatek do oddziału
Garibaldiego i był równie zdegustowany wynikiem wojny jak jego dowódca. W liście do
przyjaciela napisał, że wolałby zginąć w bitwie, niż być narażony na taki wstyd. Rok
później wkroczył z Garibaldim do Państwa Kościelnego i przeżył upokorzenie pod
Mentaną. Ale jego wiara była nadal niezłomna. Jeszcze przed Garibaldim dotarł do
Francji i zaczął nosić czerwoną koszulę. „Stoimy twarzą w twarz z nieprzyjacielem –
pisał do ojca z Dôle 31 października. – Ci żołnierze nigdy nie byli tak przekonani
o zwycięstwie i tak oddani szlachetnej sprawie”. Jego listy wpadają w ekstatyczny ton:
„Oto stoję na honorowym posterunku – pisał 12 listopada. – Na posterunku, który
wyznaczyły mi moje przekonania i moja wiara, na posterunku chwały
i niebezpieczeństwa”. Zginął na swym posterunku pod Dijon w tym samym dniu,
w którym poległ Hauke-Bosak, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata. „Łączył w sobie
wiarę męczennika z miłością i zapałem apostoła” – stwierdził jeden z jego przyjaciół[16].
Opłakujący swych bohaterów żołnierze w czerwonych koszulach dowiedzieli się 29
stycznia, że Paryż skapitulował i że podpisano zawieszenie broni. Po wstrzymaniu walk
rząd tymczasowy przeprowadził wybory do nowego Zgromadzenia Narodowego –
z praktycznych względów miało się ono zebrać w Bordeaux. Garibaldi, którego
kandydaturę zgłoszono w Paryżu, znalazł się w gronie deputowanych, podobnie jak inni
znani wyznawcy rewolucyjnej tradycji, między innymi Wiktor Hugo. Ale zdecydowaną
większość głosów zdobyli kandydaci prawicy, wśród których byli liczni monarchiści.
Kiedy 13 lutego Garibaldi wkroczył do Izby, został powitany stekiem inwektyw przez
innych posłów, którzy kwestionowali jego prawo do reprezentowania Francuzów,
ponieważ był cudzoziemcem. Po daremnych próbach przekrzyczenia wrzeszczących
zrezygnował z mandatu i wrócił na wyspę Caprerę. Wiktor Hugo, przemawiający w jego
obronie, przypomniał, że był jedynym walczącym po stronie Francji generałem, który
zdobył nieprzyjacielski sztandar, ale przedstawiciele prawicy wszczęli tumult i zarzucili
mu obrazę francuskiego narodu. Zdegustowany pisarz również opuścił niebawem salę
obrad.
Gesty Garibaldiego i Wiktora Hugo nie były podyktowane tylko osobistym żalem.
Obaj byli zaciętymi przeciwnikami zawieszenia broni, które oddawało Niemcom Alzację
i Lotaryngię (podczas oblężenia Paryża król pruski został w Wersalu ogłoszony cesarzem
niemieckim) i narzucało Francji upokarzające restrykcje oraz odszkodowania. Uważali
porozumienie za zdradę narodu, a ratyfikacja jego warunków przez Zgromadzenie
Narodowe bynajmniej nie zmieniła tego poglądu. Podzielali go liczni patrioci oraz
ludność Paryża, która bardzo ucierpiała podczas czterech miesięcy oblężenia miasta.
Proces zmian rozpoczął się od odtworzenia Gwardii Narodowej, zlikwidowanej przez
Napoleona III. Do służby powołano w sumie trzysta tysięcy mężczyzn wywodzących się
z wszystkich klas społecznych, co oznaczało, że Gwardia Narodowa nie będzie już
narzędziem walki o prawo i porządek reprezentującym interesy klas średnich.
Zradykalizowała się ona pod względem ideologicznym podczas oblężenia, gdyż wstąpiło
do niej kilkuset cudzoziemców. Niektórzy z nich byli członkami Międzynarodówki
Robotników i osiedli w Paryżu po proklamowaniu republiki.
Po odrodzeniu ducha 1792 roku niektórzy zaczęli rozważać możliwość zrobienia
kroku naprzód i przejścia do ducha roku 1793. Pierwsza próba zbrojnej rewolty nastąpiła
już dziesięć dni po rozpoczęciu oblężenia. Była ona zainspirowana i kierowana przez
Gustave’a Flourensa, typowego działacza na zagmatwanej paryskiej scenie politycznej –
inteligentnego, lecz rozpuszczonego i niezrównoważonego chłopca z dobrego
mieszczańskiego domu. W 1866 pojechał on na Kretę, by wesprzeć tamtejszą rebelię
wymierzoną przeciwko Turkom. Po powrocie do Paryża zachowywał się tak
nierozważnie, że w 1869 roku musiał uciec do Anglii, by uniknąć aresztowania. Wrócił
we wrześniu 1870 roku, po proklamowaniu republiki, i został powitany jak bohater. Ten
wysoki, szczupły mężczyzna o jasnych włosach i przenikliwym spojrzeniu niebieskich
oczu mógł wydawać się archetypem dzielnego żołnierza, choć był nieco zniewieściały.
Wstąpił do Gwardii Narodowej i został wybrany dowódcą jednego z batalionów
odbywających służbę w Belleville. Odrzucił regulaminowy niebieski mundur i kazał
sobie uszyć „kreteński” uniform, a ponieważ zdobył jakimś cudem najlepsze konie
zrabowane z cesarskich stajni, paradując na nich po Paryżu, zyskał zupełnie niezasłużony
rozgłos. 2 października poprowadził pięć batalionów swej Gwardii Narodowej na ratusz,
siedzibę rządu tymczasowego, ale wycofał się po krótkiej wymianie obraźliwych
okrzyków i wyzwisk. Podjął drugą próbę (31 października), kiedy do stolicy dotarły
wieści o upadku Metzu, ale i tym razem nie odniósł większych sukcesów. W warunkach
przeciągającego się oblężenia większość paryżan myślała raczej o tym, jak zdobyć ciepły
posiłek, a nie o politycznych protestach, więc z ulgą powitała zawieszenie broni.
Ale upokorzenie było nieuniknione, zwłaszcza że Niemcy domagali się prawa do
triumfalnego przemarszu przez Paryż, który miał być symbolem ich zwycięstwa.
A robotnicy z biednych dzielnic postrzegali zawieszenie broni nie tyle jako zapowiedź
pokoju, ile jako potencjalne zagrożenie dla ich rewolucyjnych działań. Stanowili teraz
o wiele potężniejszą siłę niż w 1848 roku i choć nie potrafili wyartykułować swego
politycznego programu, byli napędzani uczuciami patriotycznymi, a kapitulacja była dla
nich równie hańbiąca jak dla innych Francuzów. Podobnie myśleli niektórzy młodzi
oficerowie i intelektualiści oraz ci, którzy nie mieli nic do stracenia albo gotowi byli
stracić wszystko, łącznie z własnym życiem. Paryż zaczął przyciągać wszelkiego rodzaju
niespokojnych wyznawców ducha wolności. Między innymi francuskiego szlachcica
Arthura de Fonvielle’a, który wyprawił się aż na Kaukaz, żeby walczyć pod
dowództwem Imama Szamila o wolność plemion górskich, czy François Rochebrune’a,
byłego dowódcę żuawów śmierci, a także piękną Elizabeth Dimitriew, która porzuciła
męża, by zaprzyjaźnić się z Marksem, a ten wysłał ją do Paryża jako agitatorkę
rewolucji. Dla takich ludzi Paryż stał się – według słów dziennikarza i niezbyt znanego
powieściopisarza Jules’a Vallesa – „Ojczyzną honoru, miastem zbawienia, biwakiem
rewolucji”[17].
Niesławna kapitulacja z 28 stycznia i upokorzenie wywołane niemiecką defiladą
(paryżanie wyszli po niej na ulice, by zmywać mydłem i środkami dezynfekującymi
bruk, po którym maszerowali nieprzyjacielscy żołnierze) w połączeniu z lutowymi
wyborami, które ujawniły dominację prawicowych przekonań na prowincji, wzbudziły
w stolicy głębokie poczucie alienacji. Miało ono się stać zaczynem rewolucji w wyniku
poczynań rządu, powołanego przez byłego orleańskiego ministra Adolphe’a Thiersa,
urzędującego tymczasowo w Wersalu. Zaczął on zwalczać działania lewicy, zawieszać
publikacje i aresztować czołowych opozycjonistów. Mianował też na stanowisko
dowódcy Gwardii Narodowej niepopularnego generała i ostentacyjnie stosował politykę
siły.
Rankiem 18 marca armia otrzymała rozkaz przejęcia od Gwardii Narodowej kilkuset
armat, pozostałych z okresu oblężenia i stojących bezczynnie na Butte Montmartre.
Wojska dotarły na miejsce, ale kiedy zaczęły rozważać różne możliwości wyciągnięcia
dział z miasta, zgromadził się wokół nich tłum gapiów. Żołnierze zbratali się z cywilami,
a potem z członkami Gwardii Narodowej, którzy przybyli tam, by bronić swoich armat.
Zastrzelono kilku oficerów i zamordowano dwóch generałów. Tego wieczoru miasto
opuściły resztki lojalnych wobec rządu wojsk, a wraz z nimi uciekli wszyscy jego
reprezentanci. Na ratuszu załopotał czerwony sztandar, a dziesięć dni później
ukonstytuowała się formalnie Komuna Paryska. Karnawałowy nastrój powszechnej
radości zmazywał w pewnym sensie hańbę, jaką przyniosła kapitulacja. Na ulicach
pojawiły się nawet ladacznice przebrane za cantinières z 1792 roku. I właśnie w takim
klimacie ślepego optymizmu Paryż wkroczył w dwa najgorsze miesiące swojej historii.
Wojska rządu wersalskiego 2 kwietnia zajęły pozycje ofensywne na zachód
i południowy zachód od Paryża, a następnego dnia siły Komuny wyszły im naprzeciw.
Ich wymarsz nie wyglądał do końca poważnie, gdyż Flourens przyjmował bohaterskie
pozy i wymachiwał zakrzywioną turecką szablą. Jego ludzie żywili zakorzenione
w mitologii bitwy pod Valmy przekonanie, że wersalczycy na sam ich widok rzucą się
do panicznej ucieczki. Ale pierwsza salwa z ciężkich dział fortecy Mont Valerien
przecięła ich kolumnę na pół. Część oddziału zaczęła się w nieładzie wycofywać, a druga
część próbowała uciec przed nacierającymi versaillais. Flourens, który znalazł się w tej
drugiej grupie, poniósł śmierć na polu bitwy.
Po tym niepowodzeniu Komuna mianowała nowego wodza naczelnego. Został nim
Gustave Paul Cluseret, oficer francuskich wojsk regularnych, który otrzymał Legię
Honorową za stłumienie rewolucji paryskiej w czerwcu 1848 roku, a potem służył na
Krymie, gdzie został ranny, i w Algierii, gdzie wydalono go z wojska za defraudację.
Postanowił wtedy szukać szczęścia po drugiej stronie Atlantyku, a w 1860 roku wrócił
stamtąd wraz z grupą Amerykanów, którzy przyłączyli się do wojsk Garibaldiego na
Sycylii. W następnym roku zgłosił się na ochotnika do amerykańskiej armii Unii, którą
opuścił w randze generała. Potem związał się z Fenianami i snuł plany powstania
w Kanadzie mającego wesprzeć sprawę niepodległości Irlandii, by następnie wrócić do
Europy i w roku 1867 wziąć udział w ataku na więzienie w Chester. Podczas pobytu
w Londynie nawiązał współpracę z Bakuninem i pomógł mu zorganizować zamach stanu
w Lyonie (wrzesień 1870). Zmuszony do opuszczenia tego miasta, proklamował
Komunę w Marsylii i mianował się Dowódcą Armii Południa. Szef jego sztabu twierdził,
że „zdaje się on człowiekiem nieposiadającym ani niewzruszonych zasad, ani głębokiej
wiedzy, ani poważnego doświadczenia” i że „był wyróżniającym się młodzieńcem, ale
wyrósł na miernotę”[18]. Niemniej to Cluseret doprowadził Gwardię Narodową do stanu
gotowości bojowej, usztywniając dyscyplinę, zwalniając nieudolnych oficerów,
zakazując noszenia co bardziej dziwacznych mundurów i wprowadzając profesjonalne
standardy. Potem zaczął modyfikować strukturę dowodzenia.
Na swego szefa sztabu wybrał jednego z najzdolniejszych francuskich żołnierzy
owych czasów, człowieka, który w innych okolicznościach z pewnością zrobiłby
olśniewającą karierę – Louisa-Nathaniela Rossela. Rossel posiadał wszystkie przymioty
młodego Bonapartego. Miał też ciemną karnację oraz ostre rysy. Był człowiekiem
pracowitym, małomównym, umiarkowanie korzystał z uroków życia. Pod względem
duchowym można go uznać za ucznia Micheleta, oddanego republikańskiej matce – czyli
Francji. W wieku dwudziestu pięciu lat został kapitanem wojsk inżynieryjnych, a rok
później, w 1870 roku wraz z armią marszałka Bazaine’a znalazł się w oblężeniu
w twierdzy Metz. Próbował zorganizować spisek młodych oficerów i odebrać
dowodzenie pasywnej elicie władzy, a kiedy Bazaine poddał twierdzę, zdezerterował
i dotarł przez Belgię do Tours, gdzie zaoferował swe usługi Gambetcie.
„Mogę śmielej niż ktokolwiek inny powiedzieć, że przyszłość należy do mnie – pisał
do siostry w grudniu 1870 roku. – Nikt nie rozumie wojny, a tylko nieliczni jej pragną.
Ja jej pragnę i ją rozumiem”[19]. Można się tylko domyślać, jak bardzo oburzyło go
podpisane miesiąc później zawieszenie broni. Kiedy zaś dowiedział się o wydarzeniach,
do jakich doszło w Paryżu 18 marca, zrezygnował ze służby wojskowej i zaoferował swe
usługi Komunie, choć nie żywił do niej politycznej sympatii. „Mój wyjazd [do Paryża]
jest bardziej poświęceniem niż czymkolwiek innym – tłumaczył. – W obliczu katastrofy
i upadku morale całego kraju paryskie ugrupowanie rewolucyjne było jedyną godną
rozważenia opcją”[20].
Na dowódcę I Armii, która miała bronić zachodnich przedmieść Paryża przed
głównym uderzeniem ofensywy versaillais, Cluseret wybrał Jarosława Dąbrowskiego,
człowieka, który osiem lat wcześniej miał kierować polskim powstaniem. Rosjanie
aresztowali go tuż przed jego wybuchem, ale ponieważ niczego mu nie udowodniono,
został skazany „tylko” na piętnaście lat ciężkich robót. Podobnie jak młody Rossel
Dąbrowski nie chciał tracić czasu, więc uciekł z więziennego konwoju podczas
przejazdu przez Moskwę. Unikając carskiej policji, dotarł do Sztokholmu, a potem do
Paryża. W 1866 roku zaczął tam formować polski legion, chcąc wykorzystać wojnę
austriacko-pruską i wesprzeć planowane powstanie na Węgrzech. W 1870 roku wstąpił
do paryskiej Gwardii Narodowej. Dąbrowski nie był wysoki, ale doskonałą sprawność
fizyczną zawdzięczał udziałowi w walkach z górskimi plemionami Kaukazu, w których
uczestniczył pod koniec lat pięćdziesiątych jako carski oficer. Miał zaledwie trzydzieści
pięć lat, a wydawał się jeszcze młodszy, ale posiadał tak władczy, niemal dyktatorski
sposób bycia, że podkomendni ślepo słuchali jego rozkazów. „Nie wiem, jak jest gdzie
indziej, ale w tym sztabie panują spokój, stanowczość i brak ostentacji” – napisał pewien
brytyjski dziennikarz, który odwiedził główną kwaterę Dąbrowskiego w Neuilly[21].
Dnia 29 kwietnia wersalczycy zdobyli fortecę Issy, dominujący element południowo-
zachodniego fragmentu linii obronnych miasta. Choć Cluseret osobiście poprowadził
atak, który pozwolił na jej odbicie, został aresztowany przez Komitet Bezpieczeństwa
Publicznego, będący teraz najwyższym organem Komuny. Jego stanowisko zajął Rossel,
który przekazał Dąbrowskiemu dowodzenie całym prawobrzeżnym odcinkiem pozycji
obronnych, obejmującym ich główny front położony w Neuilly. Południowo-zachodni
sektor powierzył generałowi Napoléonowi La Cécilii, synowi neapolitańskiego oficera
i weterana powstania 1820 roku. La Cécilia, z zawodu nauczyciel matematyki, wypłynął
z Garibaldim jako uczestnik Wyprawy Tysiąca w wieku dwudziestu pięciu lat. Dowodził
artylerią w bitwie pod Palermo i odznaczył się w tak wielu bitwach, że zaproponowano
mu szarżę oficerską w armii Piemontu. Odmówił i zajął się studiowaniem sanskrytu
w Neapolu, a potem matematyki na Uniwersytecie w Ulm. W 1870 roku zgłosił się
ochotniczo do oddziału francs-tireurs, by walczyć za Francję. O rok starszy od
Dąbrowskiego, był pod każdym względem jego przeciwieństwem. Chudy, łysiejący
i ohydnie ospowaty. Tryskał energią i entuzjazmem.
Rossel powierzył południowy sektor innemu Polakowi, generałowi Waleremu
Wróblewskiemu. Podobnie jak Dąbrowski pochodził on z drobnej szlachty ze
wschodnich Kresów. Byli urodzeni w tym samym roku i zaprzyjaźnili się podczas
studiów uniwersyteckich. W powstaniu styczniowym Wróblewski dowodził oddziałem
kawalerii i został ciężko ranny, ale uciekł i dotarł do Francji. Nowym szefem sztabu
Rossela został generał August Okołowicz, który służył w polskim legionie podczas
wojny krymskiej i w Armii Wogezów.
Liczebna przewaga Polaków na najwyższych stanowiskach odzwierciedla trudności,
na jakie natrafiał Rossel, poszukując gotowych do walki w służbie Komuny Francuzów.
W miarę jak wzrastało zagrożenie ze strony armii versaillais, przywódcy Komuny
stawali się coraz bardziej radykalni (wprowadzając nawet dawny, rewolucyjny kalendarz
i zamieniając maj 1871 na floréal 79 roku), a to zniechęcało do nich większość członków
społeczności. Zamiast bronić miasta, liczni mieszkańcy Paryża zaczęli się ukrywać
i modlić o rychłe zwycięstwo wojsk rządowych. 7 maja Rossel doszedł do przekonania,
że dalsza obrona jest bezowocna, a dwa dni później, ostrzeżony przed grożącym mu
aresztowaniem, sam zaczął się ukrywać.
Stanowisko naczelnego wodza objął po nim Dąbrowski, a następnego dnia
Wróblewski przejął sektor generała La Cécilii, który zapadł na ciężką chorobę. 10 maja
dowództwo nad siłami Komuny sprawowali więc dwaj trzydziestopięcioletni polscy
szlachcice, potomkowie ludzi, którzy w 1768 roku porzucili swe niewielkie majątki na
Litwie i Wołyniu, by walczyć o świętą sprawę w oddziałach konfederacji barskiej. Jeśli
nie liczyć około czterystu ich rodaków oraz garstki innych cudzoziemców
i wywodzących się z klasy średniej lub arystokracji idealistów, takich jak na przykład
hrabia de Beaufort, stojący na czele oddziału komunardów, to można powiedzieć, że
dowodzili oni ludźmi, z którymi nie mieli nic wspólnego. W skład sił Komuny wchodzili
teraz głównie pochodzący z biedniejszych dzielnic żołnierze Gwardii Narodowej oraz
zaniedbani i prości mieszkańcy Belleville, którzy – nie mając wyboru – byli gotowi
zginąć w obronie swej rewolucji.
W ciągu następnych dziesięciu dni żołnierze Komuny odpierali kolejne ataki
versaillais i odzyskiwali wszystkie utracone przedtem fortece. Zdobywali się na to,
ostrzeliwani z ciężkich dział ustawionych na podparyskich wzgórzach, lekceważąc
wymowę faktów, które dowodziły beznadziejności ich sprawy.
Dnia 21 maja wojska rządowe zdołały przełamać linie obrony na obrzeżach Paryża.
Przeniknąwszy do miasta, nie dały się z niego wyprzeć i rozpoczęły powolny marsz
w kierunku centrum. Choć istniał skomplikowany system koncentrycznych punktów
obrony, oparty na ustawionych w poprzek ulic barykadach, nie ulegało wątpliwości, że
upadek Komuny to kwestia najbliższych dni. Siły Dąbrowskiego zaczęły topnieć, gdyż
jego żołnierze oddalali się – pojedynczo lub w grupach – by podjąć obronę własnych
dzielnic. Prośby o posiłki Komitet Bezpieczeństwa Publicznego ignorował, przyjmując
strategię Nerona – podczas gdy wojska versaillais szły naprzód, burząc kolejne barykady
za pomocą armat, Komuna przystąpiła do oczyszczania stolicy z wrogich kulturowo
akcentów. Przewodził tej akcji malarz Gustave Courbet, który uważał się za następcę
rewolucyjnego mistrza pędzla Davida. Kolumna z placu Vendôme została uroczyście
obalona i roztrzaskana na kawałki, a gwardziści, którzy powinni byli stać na barykadach,
pluli kolejno na leżącą postać Napoleona. Spalono pałac Tuileries, a katedra Notre Dame
uniknęła zniszczenia tylko dlatego, że zabrakło na to czasu.
Następnego dnia Dąbrowski nawiązał kontakt z Niemcami otaczającymi północne
i wschodnie obrzeża Paryża i zażądał prawa do bezpiecznego wyjścia z miasta dla siebie
i innych polskich oficerów[22]. Nie mógł w bardziej wymowny sposób przyznać, że nie
mają już o co walczyć. Kiedy spotkał się z odmową, zaczął igrać ze śmiercią, usiłując na
czele brygady marynarzy komunardów odbić utraconą barykadę przy rue Myrrha.
Śmiertelnie ranny, został zaniesiony do szpitala Lariboisière, gdzie zmarł. Jego przykryte
czerwoną flagą ciało zostało uroczyście przeniesione w szpalerze prezentujących broń
gwardzistów do ratusza, gdzie było wystawione na widok publiczny przez całą noc
i następny dzień. Wieczorem 25 maja kondukt pogrzebowy wyruszył w kierunku
cmentarza Père Lachaise. Kiedy żałobnicy dotarli do placu Bastylii, orszak przystanął,
by położyć ciało Dąbrowskiego u stóp wielkiej kolumny. Leżało tam przez jakiś czas
w świetle pochodni, a setki komunardów przechodziły obok niego, by złożyć mu ostatnie
wyrazy szacunku. Liczni spośród nich przyklękali i całowali czoło zmarłego.
Versaillais nacierali nieubłaganie od zachodu, obeszli północne dzielnice i zmierzali
w kierunku wschodnich mateczników komunardów, czyli dzielnic Belleville i Faubourg
Saint-Antoine. Udało się ich zatrzymać jedynie na południu. Wróblewski energicznie
kierował obroną, osobiście prowadząc ataki na bagnety i starając się odzyskać utracone
pozycje, ale gdy liczebność jego żołnierzy zmalała, musiał cofnąć się w kierunku fortec
Montrouge, Bicêtre i Ivry, a potem na niewielkie wzniesienie Butte-aux-Cailles, gdzie
bronił się przed naporem versaillais jeszcze przez cztery dni. 25 maja niechętnie
wykonał rozkaz ewakuacji z lewego brzegu i wycofał się przez most Austerlitz
z tysiącem pozostałych mu żołnierzy i z wszystkimi działami. Zaproponowano mu
objęcie naczelnego dowództwa, ale odmówił, kiedy uświadomił sobie rozmiary klęski.
Wziął karabin i poszedł na linię ognia, by walczyć jako zwykły żołnierz. Zginął 28 maja.
Resztki sił Komuny, dowodzone przez olbrzymiego garibaldino, który powiewał
czerwonym sztandarem, stawiły opór wrogowi na barykadzie przy Château d’Eau.
Ostatnie strzały zostały oddane przez komunardów, którzy wiedzieli, że nie ujdą
z życiem, i walczyli do końca wśród grobów wielkich romantyków na cmentarzu Père
Lachaise.
XXII. ŻYCIE PO ŻYCIU

K arol Marks sławił Komunę Paryską, nazywając ją spełnieniem obietnicy 1830 i 1848
roku, ważnym etapem trwałego procesu rozpoczętego w 1789 roku i „nowym punktem
wyjścia, znaczącym dla historii świata”[1]. Jego zwolennicy tak dalece zaakceptowali tę
wizję nowego otwarcia, że Lenin był owinięty podczas swych uroczystości
pogrzebowych sztandarem komunardów, a pierwszy rosyjski statek kosmiczny miał na
pokładzie wstążkę z ich flagi. Ale te gesty mówią nam więcej o przaśnej, obsesyjnie
skupionej na reliktach kulturze sowieckiej Rosji niż o naturze Komuny, którą Flaubert,
może bardziej stosownie, nazwał „ostatnim reliktem średniowiecza”[2].
Z pewnością miała ona pewne cechy konwulsyjnego spazmu i była, przynajmniej po
części, ostatnim przejawem religijnego kultu narodu, kultu, który wygasł w 1848 roku.
Tylko nieliczni wyciągnęli z lekcji tego roku tak jasne, wymowne i bolesne wnioski jak
Hercen. „Wszystkie ukochane przez nas świętości, dla których walczyliśmy
i ponosiliśmy ofiary, zostały zdradzone przez życie, zdradzone przez historię, zdradzone
dla jej własnych celów... Ona potrzebuje szaleńców, będących fermentem, i nie dba o to,
co się z nimi stanie, kiedy odzyskają zmysły; kiedy zrobią swoje, pozwala im wieść
kalekie życie w jakimś szpitalu!” – pisał pogrążony w rozpaczy[3].
Liczni rówieśnicy Hercena trwali uparcie przy swojej wierze i nie dawali się zamknąć
w szpitalach, lecz wychodzili na światło dzienne, gdy tylko zabrzmiała trąbka wzywająca
ich do boju. Ale za każdym razem było ich coraz mniej. Niektórzy umarli, niektórzy
stracili wiarę, niektórzy zrezygnowali, niektórzy zdali sobie sprawę ze swej klęski – jak
Harro Harring, który w 1870 roku zakończył życie w tandetnym londyńskim pokoju
hotelowym, połykając fosforowe zapałki. Po 1871 roku nie było już tych, którzy
wierzyli – wiarę utracili nawet Mazzini i Garibaldi.
„Miałem nadzieję, że wywołam ducha Italii – pisał Mazzini ze Szwajcarii – ale
znalazłem tylko jej martwe zwłoki”[4]. Włochy były zjednoczone, ale nie odrodziły się
w akcie samopoświęcenia – jedność została osiągnięta w drodze szeregu combinazioni,
które przypominały oportunistyczne, niezbyt kosztowne transakcje. Straty w ludziach
poniesione podczas wszystkich powstań i operacji militarnych od 1815 roku były
mniejsze niż jednodniowe straty obu stron konfliktu podczas wojny francusko-
pruskiej[5]. Proces wychwalany jako Risorgimento, narodowe odrodzenie, bynajmniej nie
zasługiwał na tę nazwę – garstka patriotów została zmanipulowana przez cyniczną
monarchię i jej pragmatycznych ministrów. A ostatni akt, odegrany w 1870 roku, był
najbardziej oportunistyczny.
Kiedy pozbyto się Garibaldiego, który przebywał w Dôle, a wszystkie francuskie
wojska zostały wycofane z Italii i skierowane do obrony ojczyzny, Wiktor Emanuel
wkroczył do Państwa Kościelnego. Wysłał agentów, którzy mieli wzniecić powstanie
w Rzymie, gdyż chciał udawać, że przybywa na pomoc uciśnionym. Wobec papieża grał
rolę wiernego syna Kościoła za wszelką cenę starającego się go ocalić przed jego
zbuntowanymi poddanymi. Zamierzał posłać na śmierć wszystkich zwolenników
Mazziniego i Garibaldiego, którzy zechcą się ujawnić i zaakceptować „wolę narodu”
pragnącego, by uczynił Rzym stolicą swego królewstwa[6].
„Nie o takiej Italii marzyłem przez całe życie” – wyznał na kilka lat przed śmiercią
Garibaldi[7]. A kiedy w 1882 odszedł z tego świata, został raz jeszcze zdradzony.
Zostawił dokładne polecenia dotyczące spalenia swoich zwłok na stosie na Caprerze, ale
rząd włoski, pragnąc wykorzystać tę okazję do celów propagandowych, uchylił jego
ostatnią wolę i zainscenizował wystawny pogrzeb. Mazziniego nie spotkały takie
zaszczyty. Pozostał na uchodźstwie, a czytanie jego książek nadal groziło uwięzieniem,
tak jak za rządów znienawidzonych Austriaków. Kiedy umarł, włoska policja
skonfiskowała wieńce złożone w Genui przed domem, w którym się urodził, i zakazała
publicznych ceremonii żałobnych. W oficjalnych dokumentach władze przedstawiały go
jako niebezpiecznego przeciwnika zjednoczenia Włoch.
Trudno się dziwić, że w tych okolicznościach niektórzy starzy uczestnicy krucjaty
wolności popadli w lekkie szaleństwo. „Uczę się szczekać, bo rozmawiam na głos tylko
z psami – pisał Kossuth, który żył samotnie pod Turynem. – Przemawiam też czułym
szeptem do kwiatów”[8]. Innych trzeba było zamknąć w szpitalach psychiatrycznych.
Bakunin popadł w romantyczny anarchizm, co pozwoliło Marksowi na wydalenie go
z Międzynarodówki. W nowym, naukowym podejściu do polityki nie było miejsca na
taką spirytualną donkiszoterię.
Ale donkiszotowska tradycja nie cała umarła. Niektórzy dawni garibaldini pojechali
w 1874 roku do Hiszpanii, by walczyć o sprawę republikańską, a rok później nieliczni
weterani formacji „czerwonych koszul” uczestniczyli na terenie Bośni-Hercegowiny
w powstaniu przeciwko Turkom. Polacy brali udział w walkach o niepodległość Kuby,
a w powstaniu, do którego doszło w 1897 na Krecie, uczestniczył międzynarodowy
oddział ochotników złożony z byłych żołnierzy Garibaldiego. Warto też wspomnieć
o dwustu Rosjanach, którzy wspierali Burów w ich zmaganiach z brytyjskim uciskiem.
Ludzie trzymający się kurczowo wraku wielkiej arki narodowego zbawienia nadal
zdobywali się na akty heroizmu lub szaleństwa (a czasem jednego i drugiego). Człowiek,
który dokonał w Sarajewie zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, był
członkiem ruchu Młoda Bośnia. Zjawy tej przeszłości prześladują nas także w nowszych
czasach. Oto 8 października 1967 roku batalion komandosów armii boliwijskiej zastawił
pułapkę na guerilleros w zalesionym żlebie położonym na wschód od Sucre. Dwaj z nich
zostali ujęci żywcem: boliwijski bojownik znany jako Willy i Ernesto Che Guevara,
bohater rewolucji kubańskiej. „Co cię skłoniło do prowadzenia operacji na terenie
naszego kraju?” – spytał przesłuchujący go boliwijski pułkownik. „Czy nie widzi pan,
w jakich warunkach żyją wieśniacy? – odparował Che. – Oni są niemal dzicy, wegetują
w stanie przygnębiającej nędzy, śpią i gotują w jednej izbie, nie mają się w co ubrać, są
zaniedbani jak zwierzęta...” Pułkownik stwierdził, że warunki panujące na Kubie nie są
lepsze. „Nie. To nieprawda – odwarknął Che. – Nie przeczę, że na Kubie istnieje bieda,
ale wieśniacy mają tam [przynajmniej] iluzję postępu, a Boliwijczycy żyją bez
nadziei...”[9] Ta uparta skłonność do narzucania innym swych własnych złudzeń i nadziei
(bez względu na to, czy oni tego chcą) jest charakterystyczną cechą nawiedzonych
wyznawców rewolucji.
W 1781 roku de Ségur, przyjaciel La Fayette’a, był zachwycony prostym stylem życia
szejkersów z Newport (Rhode Island), a szczególnie należącej do ich wspólnoty młodej
kobiety Polly Leiton. „Jej suknia była równie biała jak jej cera; muślinowa chusta, która
zazdrośnie niemal całkowicie ukrywała przed moim wzrokiem jej jasne włosy
i wszystkie inne uroki tej czystej i inteligentnej dziewczyny, daremnie usiłowała
maskować jej uwodzicielskie zalety – zanotował. – Jej oczy zdawały się odbijać, jak dwa
lustra, łagodność czystego, czułego serca. Okazała nam naiwną pewność siebie, która
mnie urzekła, a jej bezpośredniość, zalecana przez tę sektę, sprawiła, że choć poznaliśmy
ją przed chwilą, czuliśmy się tak, jakby łączyła nas długa przyjaźń. Wątpię, czy
jakiekolwiek arcydzieło sztuki mogło przewyższyć to arcydzieło natury”. De Ségur,
pragnąc zaprezentować się w roli charyzmatycznego orędownika wielkiej sprawy,
oznajmił dziewczynie, że porzucił wszystko, by tam przyjechać i bronić jej wolności
przed Anglikami. A ona oświadczyła: „Anglicy nie zrobili wam nic złego, a nasza
wolność nie powinna was obchodzić. Nikt nie ma prawa mieszać się do spraw innych
ludzi, chyba że chodzi o ocalenie pokoju i uniknięcie przelewu krwi”[10].
Odpowiedź ta nie powinna zaskoczyć człowieka, który czytał Kandyda Woltera,
oczywiście jeśli zrozumiał zawarte w tym dziele przesłanie. A jednak stało się inaczej,
ponieważ de Ségur i La Fayette nie mogli zaakceptować wolteriańskiego racjonalizmu.
Byli romantykami. Odrzucali myślenie na rzecz głosu serca, kwestionowali nie tylko
rozum, lecz również niewiarę. Byli też arystokratami, więc nie mieli zwyczaju pytać
o zdanie ludzi niższego stanu. Właśnie dlatego nie zastanawiali się nad tym, czy ich
szlachetna interwencja będzie korzystna dla większości mieszkańców Ameryki
Północnej. Bez względu na to, czego pragnęła Polly Leiton, zamierzali wydać na świat
wspaniały nowy naród.
Jak prawdziwi krzyżowcy opuszczali swój kraj z czystym sumieniem, w błogiej
nieświadomości tego, że mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Tego rodzaju
spekulacje są jałowe, ale warto pamiętać, że niewolnictwo zostało uznane w Anglii za
nielegalne w 1772 roku – niemal sto lat wcześniej niż w kraju wolnych ludzi. Co
ważniejsze, ci młodzi ludzie pragnący zrealizować rajską utopię przyczynili się do
powstania państwa nie tylko obciążonego wszystkimi skazami Starego Świata, od
których chcieli je ustrzec, lecz również naśladującego ten Stary Świat i odtwarzającego
hierarchie oraz mitologie, które przetrwały do naszych czasów. Ostrogi bohaterskiego
bojownika o niepodległość Paula Revere są dziś równie często prezentowane
w amerykańskich muzeach jak przysłowiowe cząstki Prawdziwego Krzyża
w średniowiecznej Europie, a miliony pielgrzymów co rok odwiedzają dom Betsy Ross,
która uszyła amerykańską flagę, niezmiennie ignorując tę drobną okoliczność, że to nie
był jej dom i nie ona uszyła ową flagę. Ten sam gatunek wątpliwej mitologii służył
umacnianiu wszystkich rzekomo nowoczesnych i świeckich form systemów rządzenia
państwem. A nowo powstające byty polityczne nieuchronnie wykorzystywały święte
symbole i hasła wykute w kuźniach bardziej wzniosłych zmagań, począwszy od często
przypadkowych trójkolorowych flag i pozbawionych siły oddziaływania hymnów
państwowych.
Stulecie, jakie upłynęło od śmierci La Fayette’a, przeszło do historii jako wiek
nacjonalizmu, a dwie światowe wojny stały się symbolami horrorów, do jakich może on
doprowadzić. Ale ten nacjonalizm różnił się zasadniczo od nacjonalizmu, który rozpalał
wyobraźnię nieustraszonego markiza. Objawił się po raz pierwszy na terenie Niemiec
w 1813 roku. Był zniekształconym odgałęzieniem kompulsywnej tendencji do szukania
zbawienia w narodowym odrodzeniu i stał się jej zaprzeczeniem, gdyż zakładał
wyższość jednego narodu nad innymi. Podobna postawa skłoniła odcięte od głównego
nurtu i wstydzące się swego zacofania społeczeństwo rosyjskie do eskapistycznej wiary
w paranoidalną wizję zbawczej i uświęconej rosyjskiej duszy. Wiary, która nieubłaganie
prowadziła do kultu państwa i głębokiej pogardy wobec rzekomo zdegenerowanej reszty
świata.
Nawet Francja, la Grande Nation i kolebka wiary, padła po bolesnych
doświadczeniach lat 1870–1871 ofiarą defensywnego nacjonalizmu. Ernest Renan,
duchowy spadkobierca Micheleta, próbował w latach osiemdziesiątych XIX wieku
zdefiniować bardziej nowoczesną i świecką wersję narodowej wiary, nazywając ją
„wielką solidarnością, opartą na uświadomieniu sobie ofiar, jakie się poniosło i jakie
gotowym jest się ponieść”[11]. Francuzi koncentrowali się początkowo na
wspomnieniach. Paul Déroulède założył Ligę Patriotów, której członkowie
pielgrzymowali na pola bitew wojny francusko-pruskiej i modlili się na każdym z nich
w taki sposób, jakby były one stacjami Drogi Krzyżowej. Ale ten żałobny kult nabrał
cech dziwacznej ksenofobii, a kiedy w następnym dziesięcioleciu sprawa Dreyfusa
wzbudziła podejrzenia, że armia (która od 1790 roku b y ł a narodem) jest infiltrowana
i demoralizowana przez Żydów, przerodził się nagle w agresywny rasizm. Ten nowy
nacjonalizm był odtąd skierowany przeciwko zagrożeniu ze strony Niemców oraz
Żydów, a w czasie traumy 1940 roku utracił resztki tego, co zostało z ducha 1792 roku.
Do podobnych wynaturzeń dochodziło także gdzie indziej. Polska lewica nadal
propagowała wizję braterstwa narodów, ale w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku
pojawiła się tam nowa forma elitarnego nacjonalizmu, opartego na języku i religii. Była
ona teoretycznie wymierzona przeciwko rzekomym zagrożeniom ze strony Niemców,
Ukraińców i Żydów. We Włoszech, gdzie uczucia narodowe pozostały domeną
wykształconej mniejszości, Mussolini powoływał się na Rousseau, usiłując stworzyć
naród, o którym marzył Mazzini. Jego koncepcja odniosła pozorny sukces, ale opierała
się na zbyt wielu fikcjach i nadmiernie polegała na elemencie militarnym, kiedy zaś
nadeszła godzina próby, cała struktura się rozpadła, a Włochy ponownie stały się czymś
w rodzaju pojęcia geograficznego. Przemarsz przez kaplicę sztandarów, ukrytą dziś we
wnętrzu rzymskiego pomnika Wiktora Emanuela, jest wyprawą do świątyni martwej
cywilizacji.
Wszystkie wysiłki La Fayette’a, Kościuszki i Garibaldiego, cała wiara Mazziniego,
Mickiewicza i Micheleta okazały się bezradne w zderzeniu z fundamentalną prawdą:
ludzie, których chcieli wyzwolić i uszczęśliwić, ludzie tacy jak Polly Leiton, po prostu
nie byli tym zainteresowani. Z kolei obrońcy status quo reagowali tak gwałtownie na
ideologiczne zagrożenia stwarzane przez stosunkowo nieszkodliwych idealistów, że
popchnęli ich, a zwłaszcza ich następców, ku radykalniejszym koncepcjom i bardziej
bezwzględnym metodom wcielania ich w życie.
Liczni teoretycy, gdy nie udawało im się określić suwerenności narodu w kategoriach
ekstatycznego samospełnienia, usiłowali ją manifestować przez poczucie kulturalnej lub
rasowej wyższości. Gwardie narodowe i straże obywatelskie, które zrzeszały aktywnych
obywateli i powinny bronić obywatelskich praw, przerodziły się w populistyczne
oddziały pretorianów, biorąc na siebie rolę strażnika narodowego honoru i obrońcy jego
duchowej czystości przed rzekomym zepsuciem podejrzewanych o korupcję polityków.
W ten sposób utorowały drogę militarystycznym dyktaturom z prawicy i lewicy, od
Bonapartego do Hitlera i od Bolívara do Pinocheta.
Kiedy okazało się, że osiągnięcie przez lud stanu duchowej nirwany jest niemożliwe,
krzyżowcy nowej generacji wpadli w objęcia socjalizmu. Wnieśli do niego propagowany
przez Mazziniego i Mickiewicza internacjonalizm, co nadało mu powszechny wymiar
i obarczyło go świętym obowiązkiem obalenia istniejącego porządku. Natchnęli go
poczuciem braterstwa, które jednoczyło członków wszystkich tajnych stowarzyszeń, od
karbonariuszy do Młodej Europy, a potem legło u podstaw teorii zakładających
dominację kolektywu nad jednostką. Narzucili mu wzniosłe poczucie misji opartej na
samopoświęceniu oraz swoją halucynacyjną wizję nieba na ziemi.
Najbardziej katastrofalne rezultaty przynosiło połączenie militarnej tradycji z tym
pseudoreligijnym socjalizmem. W Związku Sowieckim doprowadziło ono do stworzenia
karykatury wizji Rousseau – zbudowania świata, w którym wszystko, aż po system
ekonomiczny, było świętością, i w którym poświęcenie w służbie społeczności
prowadziło do zakrojonej na szeroką skalę samozagłady. Ta konfiguracja pomogła
w latach czterdziestych XX wieku broniącej ojczyzny Armii Czerwonej przywołać ducha
walki z 1792 roku i umożliwiła Związkowi Sowieckiemu realizację własnej wersji
marzeń o la Grande Nation.
Wszystkie te elementy były widoczne również w Trzeciej Rzeszy, która
podporządkowała sobie znaczną część romantycznego kanonu. Jej skomplikowane
rytuały i obrzędy czerpały inspirację z wcześniejszych poszukiwań alternatywnych
stanów istnienia i z chęci samospełnienia opartej na pomieszaniu własnych celów
z jakimś wielkim przeznaczeniem. Nazistowskie wiece świadomie sięgały do tradycji
Wartburga i Hambach, a reżim hitlerowski stał się groteskowo sumiennym
kontynuatorem mitotwórczej i genealogicznej obsesji poprzedniego stulecia. Jeszcze
w 1944 roku, kiedy na Tysiącletnią Rzeszę spadały bomby, zespoły ludzi, których można
by wykorzystać z większym pożytkiem gdzie indziej, przemierzały północne Włochy
w poszukiwaniu najwcześniejszego egzemplarza Germanii Tacyta.
Wspomniane reżimy doprowadziły do logicznej krańcowości tezy Rousseau,
w których wskazywał on na potrzebę eliminacji Boga z mechanizmów funkcjonowania
ludzkiej społeczności i zastąpienia Go czymś, co stanowiłoby dla ludzi motywację do
postępowania w pożądany sposób. Ale reżimy, które stosowały się do zaleceń Rousseau,
zawsze w jakiś sposób dziedziczyły po nim również jego osobistą, zabarwioną
współczuciem dla samego siebie paranoję i wykorzystując własne narzędzia kontroli
i ucisku, zwykle doprowadzały do autodestrukcji. Nie potrafiły najwyraźniej wszczepić
sobie tej absolutnej i bezgranicznej wiary, o której z tak gorącym przekonaniem pisał
Rousseau; wiary, która stawiała znak równości między osobistym szczęściem a służbą na
rzecz społeczności. Umiały wzbudzić w swych obywatelach zapał i ducha poświęcenia,
ale tylko w warunkach kryzysu i wojny. Kiedy nastawał pokój, mogły liczyć co najwyżej
na zabobonną pobożność i lęk.
La Fayette i jego rówieśnicy byli natomiast ludźmi wiary. Większość z nich porzuciła
na jakimś etapie Kościół katolicki, ale nigdy nie wymazali ze swych umysłów Boga.
Szukali Go w naturze, w sztuce, we wszystkim oprócz religii. Niektórzy znaleźli Go
w ludzkości, reprezentowanej przez naród. Robespierre opisywał tę wiarę jako „czułą,
przemożną, nieodpartą namiętność, udrękę i źródło zachwytu szlachetnych dusz”, czyli
tak samo jak wielcy, przeżywający religijną ekstazę święci opisywali swą miłość do
Boga. Dla niego „ta święta miłość do Patrie, najbardziej wzniosła i uświęcona miłość do
ludzkości” miała pewnego dnia znaleźć swe duchowe spełnienie w kontemplacji
„zachwycającego widoku powszechnej szczęśliwości”[12]. Dla Micheleta wiara w naród
oznaczała „zbawienie wszystkich przez wszystkich”. Nienawidził katolicyzmu, ponieważ
jego zdaniem zbawiał on ludzi indywidualnie, podważając tym samym miłość do narodu.
Kiedy więc nauczał, że „nie będzie już indywidualnej inkarnacji; Bóg jest we wszystkich
i wszyscy są Mesjaszami!”[13] – twierdził, innymi słowy, że zbawienie można osiągnąć
tylko przez naród, z narodem i dzięki narodowi. „Wolność ludów zagwarantujemy na
całym świecie – pisał Słowacki w listopadzie strasznego 1848 roku – krew nasza i ciało
nasze jest własnością całego świata i będzie jego pokarmem, wzmocni tych, którzy
osłabli w ucisku”[14].
Ci ludzie nie byli jedynie buntownikami, oni usiłowali naśladować Chrystusa,
poświęcając się dla dobra ludzkości. I nie oferowali politycznych rozwiązań, lecz
nadzieję. Wojny i rewolucje, które wszczynali lub popierali, były aktami wiary. Były one
przeważnie zrodzone z mglistych tęsknot, a nie z konkretnych krzywd i dlatego właśnie
trwały w pamięci jako chwalebne czyny, choćby ich rezultat był tragiczny – krzywdy
mogą nie zostać naprawione, ale nie można wykorzenić nadziei.
Przywiązanie do sprawy stało się jedynym i wszechogarniającym celem ich życia,
ważniejszym niż jej końcowy sukces. Najważniejsza była dla nich sama misja.
Akceptowali bez dyskusji jej cel, gdyż podając go w wątpliwość, zdewaluowaliby swoje
poświęcenia i całe swoje życie. Dlatego ze strachem odrzucali wszystko, co trąciło
letniością wiary lub herezją. Aby umocnić się w wierze, znajdywali podporę w rytuałach,
przywoływali wzorowych bohaterów i męczenników, czcili relikwie. Stworzyli w istocie
własny Kościół i własną wiarę, posiadającą wszystkie atrybuty wzgardzonego przez nich
chrześcijaństwa. I jak wyznawcy każdej wiary, uważali za najwyższą wartość śmierć
w służbie sprawy, ponieważ zapewniała im ona przenosiny do innego, lepszego świata.
Byli wszyscy z pewnością trochę szaleni, ale szaleństwem pełnym poświęcenia
i świętym.
„Nie uśmiechaj się, przyszły czytelniku – pisał Heinrich Heine. – Każde stulecie
wierzy, że jego walka jest ważniejsza niż wszystkie walki, które ją poprzedzały. Jest to
wiara przystająca do stulecia, w którym żyje i umiera. My również pragniemy żyć
i umrzeć w tej religii wolności, która być może bardziej zasługuje na miano religii niż
puste i zużyte widmo, które z przyzwyczajenia zaszczycamy tą nazwą. Nasza święta
wojna wydaje nam się najważniejsza ze wszystkich, jakie toczono dotąd na ziemi, choć
historyczne prognozy mówią nam, że nasze wnuki będą w przyszłości patrzeć na tę
batalię z taką samą obojętnością, z jaką my patrzymy na zmagania pierwotnego
człowieka, zmuszonego do walki z żarłocznymi potworami, smokami i olbrzymami”[15].
W latach dziewięćdziesiątych XX stulecia, dwa wieki od narodzin romantycznej
koncepcji narodu, świat nawiedziły wybuchy nacjonalistycznej przemocy przywodzącej
na myśl metaforę Hercena o syfilisie, mającym swoje źródło w dawnej lubieżności.
Opinia publiczna stanowczo je potępiła, a jej zabarwiona obsesją ocena skali i natury
tego zjawiska prowadziła niekiedy do histerycznych reakcji. Ale powyższe strony
dowodzą chyba, że instynkt narodowy staje się czymś naturalnym w sytuacji, w której
zawodzą religijne systemy wiary, i że odziedziczył on po nich nie tylko prymitywny
fanatyzm, lecz również iskrę boskości, gdyż jest w ostatecznym rachunku rodzajem
misji. I właśnie dlatego nie można go wykorzenić za pomocą racjonalnych argumentów
kapitalistycznego liberalizmu. Jakkolwiek różniliby się dzisiejsi brutalni zamachowcy od
szlachetnie urodzonego markiza de La Fayette, wszyscy obrońcy sprawy jakiegoś
prawdziwego lub wymyślonego narodu noszą w sobie instynktowny zarodek religijny
i również uważają się za walecznych rycerzy, broniących swego świata przed
żarłocznymi potworami, smokami i olbrzymami.
PRZYPISY

I. NASZ PAN LUDZKOŚĆ


[1]Albert Camus, L’Homme Révolté, Paris 1951, s. 156–157.
[2]Ibidem, s. 153; zob. też Susan Dunn, The Deaths of Louis XVI. Regicide and the
French Political Imagination, Princeton 1994.
[3]Baron d’Holbach, Système de la Nature, ou des his du monde physique et du monde
moral, Paris 1821, s. V; Bonnot de Mably, De la législation ouprincipes des lois,
Lausanne 1777, t. I, s. 32, 45. Zob. też: Carl L. Becker, The Heavenly City of the
Eighteenth-Century Philosophers, Yale 1968; Jean Touchard, Histoire des Idées
Politiques, t. II, Paris 1973; Arthur O. Lovejoy, Essays in the History of Ideas, Baltimore
1948; Peter Gay, The Enlightenment, an Interpretation, t. 1–2, London 1967; David
Hume, The Natural History of Religion, Oxford 1976.
[4]Mary Wollstonecraft, A Historical and Moral View of the French Revolution, w:
Works, red. Janet Todd and Marilyn Butler, t. VI, London 1989, s. 235. Zob. też: David
Denby, Sentimental Narrative and the Social Order in France 1760–1820, Cambridge
1994; Howard Mumford Jones, Revolution and Romanticism, Oxford 1974; Jean
Starobinski, The Invention of Liberty, przeł. Bernard C. Swift, Geneva 1964.

II. AMERYKAŃSKA PRZYPOWIEŚĆ

[1]Cytat z: Louis Gottschalk, Lafayette Comes to America, Chicago 1935, s. 135. Na


temat wyprawy La Fayette’a zob. też: Chevalier de Pontgibaud, A French Volunteer of
the War of Independence, przeł. Robert B. Douglas, Paris 1898; and Gilles Perrault, Le
Secret du Roi, Paris 1992.

[2]Cytat z: Rene Gonnard, La Légende du Bon Sauvage, Paris 1946, s. 74. Na temat
europejskiego postrzegania Ameryki itp. zob. też: Gilbert Chinard, L’Amérique et le
Rêve Éxotique dans la Littérature Française au XVIIe et au XVIIIe siècles, Paris 1934;
Coup d’Oeuil sur la Grande Bretagne, London 1776; Marquis F.J. de Chastellux, De la
Félicité Publique, t. 1–2, Amsterdam 1772.
[3]Guillaume Thomas Raynal, Histoire Philosophique et Politique des Établissements et
du Commerce Européens dans les Deux Indes, Geneva 1780, t. IX, s. 194, 193. Zob. też:
R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution. A Political History of Europe and
America 1760–1800, t. I; Princeton 1959, Robert Middlekauff, The Glorious Cause,
Oxford 1982; Esmond Wright, The Search for Liberty (A History of the United States of
America, Oxford 1995, t. I).
[4]M.R. Hilliard d’Auberteuil, Éssais Historiques et Politiques sur les Anglo-
Américains, Brussels 1782, t. II, s. 119–120. Na temat francuskiej postawy wobec
kolonistów i ich przyczynie zob.: Bernard Fay, L’Esprit Révolutionnaire en France et
aux États-Unis à la fin du XVIIIe siècle, Paris 1925; Marquis de Castellane,
Gentilshommes Democrates, Paris 1891; Henri Carré, La Noblesse de France et
l’Opinion Publique au XVIIIe Siècle, Paris 1920; J.J. Jusserand, En Amérique fadis et
Maintenant, Paris 1919.
[5]J. Hector St. John Crèvecoeur, Letters from an American Farmer, London 1908, s. 77.
Zob. też: William Penn, Some Fruits of Solitude, w: The Peace of Europe and Other
Writings, London 1993.
[6]Cytat z: Hans Kohn, American Nationalism, New York 1957, s. 11.
[7]Comte de Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, Paris 1824, t. I, s. 86–87. Na
temat Franklina zob.: Richard Deacon, British Secret Service, London 1991, s. 88–90;
Cecil B. Currey, Road to Revolution; Benjamin Franklin in England 1765–1775, New
York 1969, Code Number 72: Ben Franklin: Patriot or Spy?, Englewood Cliffs, NJ,
1972; David T. Morgan, The Devious Mr Franklin, Colonial Agent, Macon, GA, 1996.

[8]Cytat z: Louis Gottschalk, Lafayette Joins the American Army, Chicago 1937, s. 7.
[9]Ibidem, s. 38.
[10]Hans Kohn, The Idea of Nationalism, A Study in its Origins and Background, New
York 1945, s. 271.

[11]Ibidem, s. 283.
[12]J.C.D. Clark, The Language of Liberty 1660–1832, Cambridge 1994, s. 261.
[13]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. I, s. 144–145.
[14]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 277.
[15]John Dickinson, Letters from a Farmer in Pennsylvania to the Inhabitants of the
British Colonies, Philadelphia 1768, s. 15. Zob. też: Emory Elliott, Revolutionary
Writers: Literature and Authority in the New Republic 1725–1810, Oxford 1986;
G. Adolf Koch, Republican Religion, The American Revolution and the Cult of Reason,
New York 1933; Jared Brown, The Theatre in America during the Revolution,
Cambridge 1995; Robert Allen Rutland, The Birth of the Bill of Rights 1776–1791,
Boston 1983.

[16]Cytat z: R. Middlekauff, The Glorious Cause, s. 261. Na temat postaw Brytyjczyków


wobec tej kwestii zob.: Linda Colley, Britons. Forging the Nation 1707–1837, Yale
1992.
[17]Cytat z: Arthur Johnston, Myths and Facts of the American Revolution, Toronto
1908, s. 96; zob. też: J.H. Plumb, In the Light of History, Boston 1973, s. 70–88; William
H. Nelson, The American Tory, Oxford 1961.
[18]Zob. David Hackett Fischer, Paul Revere’s Ride, Oxford 1994, s. 275.
[19]Zob. ibidem, s. 109.
[20]Zob. ibidem., s. 211; także: James Hunter, A Dance Called America. The Scottish
Highlands, the United States and Canada, Edinburgh 1994; E. Wright, The Search for
Liberty..., s. 465–466. Na temat Waszyngtona zob.: Paul K. Longmore, The Invention of
George Washington, Berkeley 1988; Garry Wills, Cincinnatus: George Washington and
the Enlightenment, Columbia 1984; Richard Brookhiser, Founding Father,
Rediscovering George Washington, New York 1996.
[21]Zob. W.H. Nelson, The American Tory, s. 89, 92, 111–112; J.C.D. Clark, The
Language of Liberty 1660–1832; Harold Nicolson, The Desire to Please, A Story of
Hamilton Rowan and the United Irishmen, London 1943, s. 43.
[22]Thomas Paine, Common Sense; Addressed to the Inhabitants of America, London
1776, s. 15. Zob. też: John Keane, Tom Paine, a Political Life, London 1995.
[23]Cytat z: B. Fay, L’Esprit Révolutionnaire en France et aux États-Unis..., s. 133.
[24]Ibidem, s. 57.
[25]Cytat z: Eugene Pivany, Hungarian-American Historical Connections, Budapest
1927, s. 18. Zob. też: Guillaume Thomas Raynal, The Revolution of America, London
1781; Vittorio Alfieri, Opere, Asti 1966, t. IV, s. 77, 81, 99.
[26]Alexis de Tocqueville, L’Ancien Régime et la Révolution, Paris 1856, s. 223.
[27]Zob. L. Gottschalk, Lafayette Joins the American Army, s. 75, 67–69.
[28]Comte de Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, t. I, s. 189.

III. PRAWDY WIARY


[1]Jean Jacques Rousseau, Oeuvres Complètes, Bibliothèque de la Pleiade, Paris 1964,
t. III, s. 943, 919. Na temat XVIII-wiecznych francuskich utopii zob.: Bronisław Baczko,
Utopian Lights, The Evolution of the Idea of Social Progress, przeł. Judith Greenberg,
New York 1989; Morelly, Code de la Nature, Paris 1841. O Korsyce i poglądach
Rousseau na ten temat zob.: J.M. Biancamaria, La Corse dans sa Gloire, ses Luttes, et
ses Souffrances, Paris 1963; Alfred Cobban, Rousseau and the Modern State, London
1934.
[2]James Boswell, État de la Corse, suivi d’unjournal d’un Voyage dans l’Isle, et des
Mémoires de Pascal Paoli, London 1769, s. 216.
[3]Zob. Yves Benot, Diderot, de l’Athéisme à l’Anticolonialisme, Paris 1970, s. 153, 207.
[4]Zob. Jan Gintel, red., Cudzoziemcy o Polsce, t. II, Kraków 1971, s. 289.
[5]Tekst przemówienia Pułaskiego: zob.: Bibliothèque Polonaise, Paris, Ms BP 111,
s. 51. Zob. też Władysław Konopczyński, Kazimierz Pułaski, Kraków 1931; Pułaski,
Hero of the American Revolution, American Revolution Bicentennial, 1776–1976,
Chicago 1975.

[6]J.J. Rousseau, Oeuvres Complètes, t. III, s. 499. Zob. też B. Baczko, Utopian Lights....
[7]Zob. Johann Heinrich Pestalozzi, Leonard and Gertrude, przeł. Eva Channing,
London 1885, s. 181.
[8]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 385.
[9]Zob. Ignacy Krasicki, Hymn do miłości Ojczyzny; zob. też Zdzisław Libera, Poezja
polska XVIII wieku, Warszawa 1983, s. 133.
[10]Cytat z: L. Gottschalk, Lafayette Joins the American Army, s. 276.

[11]Cytat z: Dla dobra Rzeczypospolitej. Antologia myśli państwowej, red. Krzysztof


Budziło, Jan Pruszyński, Warszawa 1996, s. 131. O francuskich ochotnikach zob.: Gilles
Perrault, The Secret du Roi, t. III, La Revanche Américaine, Paris 1996; Claude
Manceron, Les Hommes de la Liberté, t. I, Les Vingt Ans du Roi, Paris 1972.
[12]Zob. Gilles Perrault, La Revanche Américaine, Paris, 1996, s. 459, 466;
C. Manceron, Les Hommes de la Liberté, t. II, Le Vent d’Amerique, s. 79, 170.
[13]Zob. E. Wright, The Search for Liberty..., s. 464.
[14]Henri de Rouvroy, Comte de Saint Simon, Oeuvres, t. I, Paris 1865, s. 12.
[15]Richard Price, Observations on the Importance of the American Revolution, Boston
1818, s. 4.
[16]Cytat z: J.J. Jusserand, En Amerique fadis et Maintenant, s. 233.

[17]Cytat z: C. Manceron, Les Hommes de la Liberté, t. III, Le Bon Plaisir, Paris 1976,
s. 121.
[18]Cytowane przez Marianne Elliott w: Otto Dann, John Dinwiddy, red., Nationalism in
the Age of the French Revolution, London 1988, s. 77.

[19]Zob. H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 472.


[20]Cytat z: H. Nicolson, The Desire to Please..., s. 67.

[21]Cytat z: Simon Schama, Patriots and Liberators, Revolution in the Netherlands


1780–1813, London 1977, s. 60. Zob. też: Bernard H.M. Vlekke, Evolution of the Dutch
Nation, London 1951; Simon Schama, The Enlightenment in the Netherlands; Roy
Porter, Mikulas Teich, red., The Enlightenment in National Context, Cambridge 1981;
Friedrich Edler, The Dutch Republic and the American Revolution, Baltimore 1911.
[22]S. Schama, Patriots and Liberators..., s. 74.
[23]Ibidem, s. 95. O planach francuskiej interwencji zob.: Jacques Étienne Macdonald,
Souvenirs du Maréchal Macdonald, Paris 1892, s. 6; Mathieu Dumas, Souvenirs du
Général Comte Mathieu Dumas de 1770 à 1836, Paris 1839, t. I, s. 411–418.

[24]Cytat z: G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, London 1920, s. 423.
[25]Zob. L. Wolff, The Vatican and Poland in the age of the Partitions, Boulder 1988,
s. 185.

IV. FAŁSZYWE BÓSTWA

[1]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. I, s. 155–157. O sytuacji


w Ameryce po 1783 roku zob.: Guillaume Thomas Raynal, The Revolution of America,
London 1781; E. Elliott, Revolutionary Writers....
[2]J. Hector St. John Crèvecoeur, Letters from an American Farmer, London 1782,
s. 287.
[3]Cytat z: J.C.D. Clark, The Language of Liberty 1660–1832, Cambridge 1994, s. 388.
[4]Zob. P.K. Longmore, The Invention of George Washington, s. 197, 201, 204, 210;
H.M. Jones, Revolution and Romanticism, s. 213; E. Wright, The Search for Liberty,
s. 464.
[5]R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. I, s. 254, cytat z: J.B. Mailhe,
Discours qui a remporté le prix de l’Académie des Jeux Floreaux en 1784, Toulouse
1784.
[6]Cytat z: B. Fay, L’Esprit Révolutionnaire en France et aux États-Unis..., s. 192.
[7]R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. I, s. 260, cytat z: J.B. Brissot de
Warville, Éxamen critique, London 1786.

[8]Zob. Comte de Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, t. I, s. 454, 518. Zob. też:
M. Dumas, Souvenirs du Général Comte Mathieu Dumas de 1770 à 1836.
[9]Zob. Pierre Trahard, La Sensibilité Révolutionnaire 1789–1794, Paris 1936, s. 139,
31–32.
[10]Zob. H. Carré, La Noblesse de France et l’Opinion Publique au XVIIIe Siècle,
s. 312.
[11]Zob. James J. Sheehan, German History 1770–1866, Oxford, 1989, s. 72. Zob. też:
Joachim Whaley, The Protestant Enlightenment in Germany, T.C.W. Blanning, The
Enlightenment in Catholic Germany, w: R. Porter, M. Teich, The Enlightenment in
National Context.
[12]Zob. Arnold Hauser, The Social History of Art, t. II, London 1951, s. 609.

[13]Zob. Harro Segeberg w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 142.
[14]Cytat z: Richard Friedenthal, Goethe. His Life and Times, London 1993, s. 82.
[15]Maurice Cranston, The Romantic Movement, Oxford 1994, s. 31.

[16]Zob. R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 106, 112.


[17]The Poems of Ossian, przeł. James Macpherson, Esq., London 1805, t. I, s. 28.
[18]Zob. H. Segeberg, w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 143.
[19]Norman Hampson, The Enlightenment, London 1990, s. 201–2.
[20]Zob. H. Segeberg, w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 144.
[21]Zob. R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 143.
[22]Zob. G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 36.
[23]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., s. 257.

[24]Johann Wolfgang Goethe, Italian Journey, przeł. W.H. Auden, Elizabeth Mayer,
London 1962, s. 39, 147, 377, 426; R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 241.
Zob. też: Johann Joachim Winckelmann, Writings on Art, red. David Irwin, London
1972.
[25]Friedrich Schiller, Essays Aesthetical and Philosophical, London 1884, Letter VI,
s. 38.
[26]Cytat z: E.M. Butler, The Tyranny of Greece over Germany, Cambridge 1935,
s. 215.
[27]Ibidem, s. 210.

[28]A. de Tocqueville, L’Ancien Régime et la Révolution, s. 236.


[29]Gérard de Nerval, Jacques Cazotte, w: Jacques Cazotte, Le Diable Amoureux, Paris
1979, s. 151.
[30]Zob. J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. I, s. 386; Reinhard Bendix, Kings
or People. Power and the Mandate to Rule, Berkeley, 1978, s. 361.
[31]Zob. Auguste Viatte, Les Sources Occultes du Romantisme, Paris 1928, t. I, s. 72–90.
Więcej na temat masonerii, Iluminatów i okultyzmu w czasie tego okresu zob.:
J.M. Roberts, The Mythology of the Secret Societies, London 1972; Albert Mathiez,
Contributions à l’Histoire Religieuse de la Révolution Française, Paris 1907; Isabel de
Madariaga, Freemasonry in Eighteenth-century Russian Society, w: Politics and Culture
in Eighteenth-century Russia, London 1998; J.R.L. Luchet, Éssai sur la secte des
Illuminés, Paris 1789; G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 3off, 66;
Jacques Droz, L’Allemagne et la Révolution Française, Paris 1949, s. 400–404, Le
Romantisme Allemand et l’État, Paris 1966, s. 21–33; R.R. Palmer, The Age of
Democratic Revolution..., t. II, s. 142, 144, 163, 454; Le Forestier, Les Illuminés de
Bavière et la franc-maçonnerie allemande; Renato Soriga, Le Società Segrete,
l’emigrazione politica e i primi moti per l’independenza, Modena 1942.
[32]Cytat z: Ralph Lerner, Revolutions Revisited, Chapel Hill 1994, s. 4.

[33]A. de Tocqueville, L’Ancien Régime et la Révolution, s. 22.

V. OBYWATELSKIE RYTUAŁY
[1]Cytat z: J.J. Jusserand, En Amerique fadis et Maintenant, s. 246. Na temat upadku
Bastylii zob.: Simon Schama, Citizens, A Chronicle of the French Revolution, London
1989; M. Dusaulx, De l’insurréction parisienne, et de la prise de la Bastille, w:
Mémoires de Linguet sur la Bastille et de Dusaulx sur le 14 juillet, Paris 1821.
[2]Thomas Paine, The Rights of Man, London 1993, s. 22; zob. też William Cowper, The
Task. The Winter Morning Walk.
[3]M. Wollstonecraft, A Historical and Moral View of the French Revolution, w: Works,
red. Janet Todd, Marilyn Butler, t. VI, London 1989, s. 146.
[4]Comte de Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, t. III, s. 508.
[5]A. Camus, L’Homme Révolté, s. 152–153.

[6]Więcej o drzewie wolności zob.: Simon Schama, Landscape and Memory, London
1995, s. 245ff, przypis, s. 595; zob. też: Aileen Ribeiro, Fashion in the French
Revolution, London 1988, s. 68; Emmet Kennedy, A Cultural History of the French
Revolution, New Haven 1989; Harold T. Parker, The Cult of Antiquity and the French
Revolutionaries, New York 1965; Jan Baszkiewicz, Nowy Człowiek, nowy naród, nowy
świat. Mitologia i rzeczywistość rewolucji francuskiej, Warszawa 1993.

[7]Zob. A.E. Ghibelin, De l’Origine et de la Forme du Bonnet de la Liberté, Paris 1796.


[8]Zob. Julien Tiersot, Les Fêtes et les Chants de la Révolution Francaise, Paris 1908,
s. 31; Mona Ozouf, La Fête Revolutionnaire, Paris 1976, s. 71ff. Więcej o rewolucyjnych
festynach zob. też: Michel Vovelle, Les Métamorphoses de la Féte en Provence de 1750
à 1820, Paris 1976; Albert Mathiez, Les Origines des Cultes Révolutionnaires, Paris
1904; Henri Grégoire, Mémoires, 2 tomy, Paris 1837; Principes de Mably sur la
Nécessité de la Religion et d’un Culte Public, Paris An III (1795); K. Twiss, A Trip to
Paris in July and August 1792, Dublin 1793; Michel Delon, red., Le Chansonnier
Révolutionnaire, Paris 1989; Helen Maria Williams, Sketches of the State of Manners
and Opinions in the French Republic, London 1810.
[9]Zob. James H. Billington, Fire in the Minds of Men. Origins of the Revolutionary
Faith, London 1980, s. 20.
[10]O kalendarzu rewolucyjnym zob.: Bronisław Baczko, Le Calendrier Republicain,
Decreter l’Éternité, w: Pierre Nora, red., Les Lieux de Mémoire, t. I, La République,
Paris 1984; B. Baczko, Utopian Lights..., s. 159–171; Mona Ozouf, Calendrier, w:
François Furet, Mona Ozouf, Dictionnaire Critique de la Révolution Française,
Institutions et Creations, Paris 1992, s. 91–106; J. Baszkiewicz, Nowy Człowiek, nowy
naród, nowy świat..., s. 156 ff; H. Grégoire, Mémoires.
[11]Cytat z: B. Baczko, w: P. Nora, Les Lieux de Mémoire, t. I, La République, s. 43.
[12]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 237.

[13]Ibidem, s. 255.
[14]Ibidem, s. 252.
[15]J.J. Rousseau, Du Contrat Social, rozdział VII, w: Oeuvres Complètes, t. III, s. 465.
[16]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 242.
[17]A. de Tocqueville, L’Ancien Régime et la Révolution, s. 19.
[18]Zob. Gilbert Chinard, red., L’Apotheose de Benjamin Franklin, Collection de Textes,
Paris 1955, s. 18, 35, 36, 41–43, 47, 162.
[19]Zob. Emmet Kennedy, A Cultural History of the French Revolution, New Haven
1989, s. 333–336.
[20]Cytat z: C.L. Becker, The Heavenly City of the Eighteenth-Century Philosophers,
s. 150.
[21]Ibidem, s. 142–143.
[22]Cytat z: Charles Vellay, Discours et Rapports de Robespierre, Paris 1908, s. 351.

[23]Cytat z: A. Hauser, The Social History of Art, t. II, s. 638.


[24]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 127.
[25]Marc-Antoine Jullien, From Jacobin to Liberal, Marc-Antoine Jullien, 1775–1848,
red. R.R. Palmer, Princeton 1993, s. 45–46. Zob. też: Jean François de La Harpe, Du
Fanatisme dans la Langue Révolutionnaire, Paris 1797; Clive Emsley, Nationalist
Rhetoric and Nationalist Sentiment in Revolutionary France, w: O. Dann, J. Dinwiddy,
Nationalism in the Age of the French Revolution.
[26]A. de Tocqueville, L’Ancien Régime et la Révolution, s. 19.

VI. ŚWIĘTA WOJNA

[1]Cytat z: W. Cobbett, The Parliamentary History of England from the Earliest Period
to the Year 1803, t. XXIX, London 1817, s. 826.

[2]Frank MacDermot, Theobald Wolfe Tone, London 1939, s. 100; także: H. Nicolson,
The Desire to Please..., s. 92.
[3]Klemens von Metternich, Mémoires, Documents et Écrits Divers Laissés par le Prince
de Metternich, t. I, Paris 1880, s. 8–9.

[4]Cytat z: G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 317.


[5]Cytat z: Erik Lonroth, w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 110.

[6]Zob. Evelyne Lever, Philippe Égalité, Paris 1996, s. 452.


[7]Cytat z: Jacques Godechot, La Grande Nation; L’Expansion Révolutionnaire de la
France dans le Monde de 1780 à 1799, Paris 1956, t. I, s. 71.

[8]Cytat z: Jennifer M. Welsh, Edmund Burke and International Relations, The


Commonwealth of Europe and the Crusade against the French Revolution, London
1995, s. 73.

[9]Cytat z: J. Godechot, La Grande Nation..., t. I, s. 71.


[10]Cytat z: G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 476.

[11]Ibidem, s. 323.
[12]Cytat z: Norman Hampson, Prelude to Terror, Oxford 1988, s. 128.
[13]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 60.

[14]Zob. La Convention Nationale au Peuple Français, October 1792, s. 7–8.


[15]O legionach zob.: J. Godechot, La Grande Nation..., t. II, s. 611–615; A. de
Tocqueville, L’Ancien Régime et la Révolution, s. 19.

[16]Zob. R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 313; R.R. Palmer, The Age of
Democratic Revolution..., t. II, s. 444.
[17]Cytat z: R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 303.
[18]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 444.

[19]François-René de Chateaubriand, Memoires d’Outre-tombe, Paris 1951, t. II, s. 747.


[20]Zob. William Augustus Miles, Correspondence on the French Revolution, London
1890, t. I. s. 345.

[21]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 251–253.


[22]Zob. Henryk Kocój, Wielka Rewolucja Francuska a Polska, Warszawa 1987, s. 66.
[23]Zob. Joseph de Maistre, Considérations sur la France, London 1797, s. 76.
O domniemanej działalności jakobinów, Iluminatów i innych sekt zob.: J.H. Billington,
Fire in the Minds of Men..., s. 180; Bela K. Kiraly, Hungary in the Late Eighteenth
Century, New York 1969, s. 198, 211; J.M. Roberts, The Mythology of the Secret
Societies, London 1972; R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 51–
52; Adam Zamoyski, The Last King of Poland, London 1992, s. 437, 443–448; Raoul
Girardet, Mythes et Mythologies Politiques, Paris 1986; Robert M. Ryan, The Romantic
Reformation, Cambridge 1992, s. 27.
[24]Cytat z: J.M. Welsh, Edmund Burke and International Relations..., s. 106.
[25]Gilbert du Motier, marquis de Lafayette, Lettres de Prison, red. J. Thomas, Paris
1907, s. 192, 200, 182–186.
[26]Ibidem, Lettres de Prison, s. 203–205.

VII. UMRZEĆ ZA WOLNOŚĆ


[1]Zob. Thomas K. Gorman, America and Belgium. A Study in the Influence of the
United States upon the Belgian Revolution of 1789–90, London 1925, s. 187.
[2]Archiwum Główne Akt Dawnych, Warszawa; AKP 203, ff. 26–29. Zob. też:
B. Leśnodorski, Polscy Jakobini, Warszawa 1960.

[3]Cytat z: W Smoleński, Konfederacja Targowicka, Kraków 1913, s. 377.


[4]Cytat z: H. Kocój, Wielka rewolucja francuska a Polska, s. 120; Helena Rządkowska,
Stosunek polskiej opinii publicznej do rewolucji francuskiej, Warszawa 1948, s. 113.

[5]Cytat z: Z. Góralski, Stanisław August w insurekcji kościuszkowskiej, Wrocław 1979,


s. 127. O insukrekcji 1794 roku zob. też: A. Zamoyski, The Last King of Poland;
J. Kopczewski, red., Tadeusz Kościuszko w historii i tradycji, Warszawa 1968;
J. Zajączek, Histoire de la Révolution de Pologne en 1794 par un Témoin Oculaire, Paris
1797.
[6]Tadeusz Kościuszko, Listy, Odezwy, Wspomnienia, red. Henryk Mościcki, Warszawa
1917, s. 53.
[7]Cytat z: Andrzej Walicki, The Enlightenment and the Birth of Modern Nationhood,
Notre Dame 1989, s. 27.
[8]Zob. Hortense de St Albin, Jenerała Józefa Sułkowskiego życie i pamiętniki, przeł.
Ludwik Miłkowski, Poznań 1864, s. 73.
[9]Ibidem, s. 117.
[10]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 532. Zob. też Andrew C. Janos, The
Politics of Backwardness in Hungary, Princeton 1982.
[11]Cytat z: Henry Marczali, Hungary in the Eighteenth Century, Cambridge 1910,
s. 235.
[12]Zob. Peter F. Sugar, The Influence of the Enlightenment and the French Revolution
in Eighteenth-century Hungary, w: Journal of Central European Affairs, t. XVII, nr 4,
Boulder, January 1958, s. 334.
[13]Domokos Kosary, Culture and Society in Eighteenth-century Hungary, Budapest
1987, s. 161.
[14]Cytat z: B.K. Kiraly, Hungary in the Late Eighteenth Century, s. 157.

[15]Ibidem, s. 9. O powstaniu jakobinów zob.: Paul Body, The Hungarian Jacobin


Conspiracy of 1794–5, w: Journal of Central European Affairs, t. XXII, Boulder 1962,
nr 1.

[16]Zob. Alfred Cobban, red., The Debate on the French Revolution 1789–1800, London
1950, s. 42.
[17]Cytat z: H.C. Fairchild, The Romantic Quest, New York, 1931, s. 24. Odnośnie
reperkusji rewolucji francuskiej w Anglii zob. też: Robert Birley, The English Jacobins
from 1789 to 1802, Oxford 1924; Alfred Owen Aldridge, Man of Reason, The Life of
Thomas Paine, Philadelphia 1959; Roger Wells, Insurrection, the British Experience,
Gloucester 1983.
[18]Cytat z: H.C. Fairchild, The Romantic Quest, s. 50.
[19]Ibidem, s. 54.
[20]Zob. Gwyn A. Williams, The Search for Beulah Land, The Welsh and the Atlantic
Revolution, London 1980; Romanticism in Wales, w: R. Porter, M. Teich, The
Enlightenment in National Context; Prys Morgan, From a Death to a View: the Hunt for
the Welsh Past in the Romantic Period, w: Eric Hobsbawm, Terence Ranger, red., The
Invention of Tradition, Cambridge 1983.
[21]Zob. H. Nicolson, The Desire to Please..., s. 87, 84.
[22]Zob. R.F. Foster, Modern Ireland 1600–1972, London 1988, s. 265. Także: David
Dickson, Daire Keogh, Kevin Whelan, red., The United Irishmen: Republicanism
Radicalism and Rebellion, Dublin 1996; Stella Tillyard, Citizen Lord, London 1997.
[23]Theobald Wolfe Tone, The Life of Theobald Wolfe Tone, written by himself, London
1831, s. 63.
[24]Cytat z: H. Nicolson, The Desire to Please..., s. 151–152.
[25]Cytat z: Frank McDermot, Theobald Wolfe Tone, London 1939, s. 171, 176.
[26]Cytat z: M. Elliott w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 79.
[27]Zob. R.E. Foster, Modern Ireland 1600–1972, s. 273.
[28]Cytat z: F. McDermot, Theobald Wolfe Tone, s. 199. O rebelii 1798 roku zob. też:
Thomas Pakenharn, The Year of Liberty, London 1969; Liam Kelly, A Flame Now
Quenched: Rebels and Frenchmen in Leitrim 1793–1798, Dublin 1998; Daire Keogh and
Nicholas Furlong, red., The Mighty Wave; the 1798 Rebellion in Wexford, Blackrock
1996.

VIII. LA GRANDE NATION


[1]Cytat z: Norman Hampson, The French Revolution and the Nationalisation of
Honour, w: War and Society, red. M.R.D. Foot, London 1973, s. 210.
[2]Cytat z: George Rude, Revolutionary Europe 1783–1815, London 1985, s. 215. Zob.
też: Dino Carpanetto, Giuseppe Ricuperati, Italy in the Age of Reform, London 1987;
Marco Meriggi w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution.

[3]Emiliana Pasha Noether, The Seeds of Italian Nationalism, 1700–1815, Columbia


U.P. 1951, s. 93.
[4]Ibidem, s. 52–60.
[5]Vittorio Alfieri, Memoirs, Oxford 1961, s. 261.

[6]E.P. Noether, The Seeds of Italian Nationalism, 1700–1815, s. 149–150.


[7]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 241.
[8]Zob. ibidem, s. 339.
[9]Zob. M.-A. Jullien, From Jacobin to Liberal, s. 83–5.
[10]Zob. Paul Hazard, La Révolution Française et les Lettres Italiennes 1789–1815,
Paris 1910, s. 77ff.
[11]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 379.
[12]Vincenzo Cuoco, Saggio Storico sulla Rivoluzione Napoletana del 1799, Bari 1913,
s. 94.
[13]Zob. Richard Clogg, red., The Movement for Greek Independence 1770–1821,
A Collection of Documents, London 1976, s. 163.
[14]Zob. Voyages de Dimo et Nicolo Stephanopoli en Grece pendant les annees 1797 et
1798, London 1800, t. I, s. 113.
[15]Zob. Stanisław Wasylewski, Życie polskie w XIX wieku, Kraków 1962, s. 44–45.
O ruchu rewolucyjnym i militarnej aktywności na Bałkanach zob. też: J. Godechot, La
Grande Nation..., t. I, s. 199; Jan Henryk Dąbrowski, Pamiętnik Wojskowy Legionów
Polskich we Włoszech, Poznań 1864; Antoni Rolle, Nowe opowiadania historyczne,
Lwów 1878, s. 337–375; Aleksander Kraushar, Albert Sarmata, w: Obrazy i wizerunki
historyczne, Warszawa 1906, s. 4–27.
[16]Cytat z: R. Clogg, The Movement for Greek Independence 1770–1821, s. 61.
[17]Zob. Pamphile de Lacroix, Mémoires pour servir à I’histoire de la Révolution de
Saint-Domingue, Paris 1819, t. I, s. 10. Zob. też C.L.R. James, The Black Jacobins,
London 1938.
[18]Cytat z: Wenda Parkinson, This Gilded African, Toussaint L’Ouverture, London
1978, s. 155.
[19]Zob. T. Lothrop Stoddard, The French Revolution in San Domingo, Boston 1914,
s. 304, 332. Zob. też: Jan Pachoński, Reuel K. Wilson, Poland’s Caribbean Tragedy.
A Study of the Polish Legions in the Haitian War of Independence 1802–1803, Boulder
1986; Hubert Cole, Christophe: King of Haiti, London 1967.

IX. UN PUEBLO AMERICANO


[1]Zob. John Rydjord, Foreign Interest in the Independence of New Spain, Durham, NC,
1935, s. 61, 72, 66.
[2]Ibidem, s. 97, 99.
[3]Zob. Salvador de Madariaga, Bolivar, London 1952, s. 38–40; Victor Andrés
Belaunde, Bolivar and the Political Thought of the Spanish American Revolution,
Baltimore 1938, s. 79; Salvador de Madariaga, The Fall of the Spanish American
Empire, London 1947, s. 339, 195.
[4]Zob. S. de Madariaga, The Fall of the Spanish American Empire, s. 347; C. Parra-
Perez, Miranda et la Révolution Française, Paris 1925; William Spence Robertson,
Francisco de Miranda and the Revolutionizing of Spanish America, w: Annual Report of
the American Historical Association, t. I, Washington 1908, s. 234; S. de Madariaga,
Bolivar, s. 18–19; Francisco de Miranda, The Diary of Francisco de Miranda, Tour of
the United States, New York 1928.
[5]Cytat z: W.S. Robertson, Francisco de Miranda and the Revolutionizing of Spanish
America, s. 250.
[6]Ibidem.
[7]Zob. S. de Madariaga, The Fall of the Spanish American Empire, s. 353; Irene
Nicholson, The Liberators, London 1969, s. 61.
[8]Zob. W.S. Robertson, Francisco de Miranda and the Revolutionizing of Spanish
America, s. 291.

[9]S. de Madariaga, Bolivar, s. 152.


[10]Zob. C. Parra-Perez, Miranda et la Révolution Française, s. 381–382; Marius André,
La Fin de I’Empire Espagnol d’Amérique, Paris 1922, s. 39.
[11]Zob. W.S. Robertson, Francisco de Miranda and the Revolutionizing of Spanish
America, t. I, s. 235.

[12]Zob. S. de Madariaga, Bolivar, s. 108.


[13]Cytat za: I. Nicholson, The Liberators, s. 74.
[14]Zob. W.S. Robertson, Francisco de Miranda and the Revolutionizing of Spanish
America, s. 151.

[15]Zob. J. Rydjord, Foreign Interest in the Independence of New Spain, s. 246.


[16]Cytat z: S. de Madariaga, Bolivar, s. 95.
[17]Ibidem, s. 97, 98.
[18]Ibidem, s. 86.
[19]Zob. J. Rydjord, Foreign Interest in the Independence of New Spain, s. 268.
[20]Cytat z: V.A. Belaunde, Bolivar and the Political Thought of the Spanish American
Revolution, s. 105.
[21]Zob. ibidem, s. 102, 105.
[22]Zob. I. Nicholson, The Liberators, s. 231.
[23]Ibidem, s. 232.

[24]Zob. D.A. Brading, Classical Republicanism and Creole Patriotism: Simon Bolivar
and the Spanish American Revolution, Cambridge 1983, s. 5, 7; Lester D. Langley, The
Americas in the Age of Revolution 1750–1850, Yale 1996, s. 184–185.
[25]Cytat z: L.D. Langley, The Americas in the Age of Revolution 1750–1850, s. 171;
zob. też M. André, La Fin de I’Empire Espagnol d’Amérique, s. 43–44.
[26]Cytat z: Bernard Moses, The Intellectual Background of the Revolution in South
America 1810–1824, New York 1926, s. 102–104.
[27]Cytat z: L.D. Langley, The Americas in the Age of Revolution 1750–1850, s. 171.
Zob. też: Ricardo Salvatore, The Breakdown of Social Discipline in the Banda Oriental
and the Littoral 1790–1820, w: Mark D. Szuchman, Jonathan C. Brown, red., Revolution
and Restoration: the Rearrangement of Power in Argentina 1776–1860, Lincoln,
Nebraska, 1995. Jako ciekawostkę zob.: Miriam Williford, Jeremy Bentham on Spanish
America, Baton Rouge 1980.

[28]Cytat z: S. de Madariaga, Bolivar, s. 67, 68.


[29]Ibidem, s. 155.
[30]Ibidem, s. 181.

[31]Ibidem, s. 182–184, 189–190


[32]Ibidem, s. 199, 201.
[33]Ibidem, s. 202.

X. DUCH EPOKI
[1]Alexandre Dumas, Mes Mémoires, Paris 1989, s. 44.
[2]Zob. Émile Haumant, La Formation de la Yougoslavie, Paris 1930, s. 258.
[3]Zob. Kveta Mejdrička, Les Paysans Tchèques et la Révolution Française, in Annales
Historiques de la Révolution Française, no. 154, Nancy 1958, s. 68–69.
[4]Zob. Heinrich Heine, Italian Travel Sketches, przeł. Elizabeth A. Sharp, London 1892,
s. 81.
[5]Cytat z: H. Kohn, The Idea of Nationalism..., s. 387.
[6]Zob. G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 312, 313; J. Droz,
L’Allemagne et la Révolution Française, s. 197, 208, 210; Franz Dumont, The
Rhineland, w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French Revolution;
Frederick C. Beiser, Enlightenment, Revolution and Romanticism. The Genesis of
Modern German Political Thought 1790–1800, Harvard 1992.
[7]Zob. R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 448; zob. też
J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 486.
[8]Cytat z: N. Hampson, The Enlightenment, s. 277.
[9]Cytat z: R.R. Palmer, The Age of Democratic Revolution..., t. II, s. 442.
[10]Zob. G.P. Gooch, Germany and the French Revolution, s. 474, 483, 485.
[11]J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 496.

[12]Hans Kohn, The Age of Nationalism, New York 1962, s. 9.


[13]Ibidem, s. 60.

[14]Zob. Hugh Honour, Romanticism, London 1991, s. 157, 160; także R. Friedenthal,
Goethe. His Life and Times, s. 453–454.
[15]Zob. Golo Mann, The History of Germany since 1789, przeł. Marian Jackson,
London 1996, s. 58.

[16]N. Hampson, The Enlightenment, s. 281.


[17]J. Droz, L’Allemagne et la Révolution Française, s. 108, 107.
[18]Cytat z: Jacques Droz, Le Romantisme Allemand et l’État, Paris 1966, s. 195.

[19]Cytat z: Geoffrey Best, Honour Among Men and Nations, Transformations of an


Idea, Toronto 1982, s. 25.
[20]Cytat z: J. Sheehan, German History 1770–1866, s. 314.
[21]G. Mann, The History of Germany since 1789, s. 38.
[22]Zob. J. Sheehan, German History 1770–1866, s. 384–385.
[23]Zob. R. Friedenthal, Goethe. His Life and Times, s. 453–454.

[24]Cytat z: H. Honour, Romanticism, s. 225.


[25]Germaine de Staël, Ten Years’ Exile, London 1812, s. 179.
[26]O Rosji zob.: Hans Rogger, National Consciousness in Eighteenth-century Russia,
Harvard 1960; M.M. Shtrange, Russkoje obszczestwo i francusskaja riewolucija 1789–
1794, Moskwa 1956, Demokraticzeskaja intelligencija Rossii w XVIII wiekie, Moskwa
1965; Paul Dukes, Russia, w: R. Porter, M. Teich, The Enlightenment in National
Context; Evgenii Plimak, Vladimir Khoros, La Révolution Française et la Tradition
Révolutionnaire en Russie, in La Revolution Française et la Russie, Moscow 1989.
[27]Zob. John Dinwiddy, w: O. Dann, J. Dinwiddy, Nationalism in the Age of the French
Revolution, s. 53.
[28]Zob. Hugh Trevor-Roper, The Highland Tradition of Scotland, w: Eric Hobsbawm,
Terence Ranger, The Invention of Tradition; Robert Clyde, From Rebel to Hero, the
Image of the Highlander 1745–1830, East Linton 1995.

XI. GOLGOTA
[1]F.-R. de Chateaubriand, Memoires d’Outre-tombe, t. I, s. 962.
[2]Encyclopedia Britannica, wyd. 11, Holy Alliance, t. XIII, s. 621.

[3]J. Droz, Europe Between Revolutions 1813–1848, s. 217; G. Rudé, Revolutionary


Europe, s. 285.

[4]Cytat z: Frederick B. Artz, Reaction and Revolution, New York 1966, s. 195.
[5]Denis Mack Smith, Il Risorgimento Italiano, Bari 1968, s. 20.
[6]Cytat z: H.A. Straus, The Attitude of the Congress of Vienna toward Nationalism in
Germany, Italy and Poland, New York 1949, s. 97, 106. O tajnych stowarzyszeniach we
Włoszech zob.: Derek Beales, The Risorgimento and the Unification of Italy, London
1971; Rene Albrecht-Carrie, Italy from Napoleon to Mussolini, New York 1950; John
Rath, The Carbonari, w: The American Historical Review, t. LXIX, nr 2, January 1964,
Washington; Renato Soriga, Le Società Segrete...; Memoirs of the Secret Societies of the
South of Italy, particularly the Carbonari, London 1821; J.M. Roberts, The Mythology of
the Secret Societies; Carlo Francovich, L’Azione rivoluzionaria risorgimentale e
i movimenti delle nazionalita in Europe prima del 1848, w: Nuove Question i de Storia
del Risorgimento e dell’Unita d’ltalia, Milano 1961, t. I. Więcej o tajnych
stowarzyszeniach restauracji zob.: Georges Sencier, Le Babouvisme apres Babeuf,
s. 36ff; A. Dumas, Mes Mémoires, t. I, s. 444–446; John Plamenatz, The Revolutionary
Movement in France 1815–1871, s. 22–24; Herbert Vivian, Secret Societies Old and
New, London 1927.
[7]H. Heine, Italian Travel Sketches, s. 76.
[8]Alphonse de Lamartine, Jeanne d’Arc, Brussels 1852, s. 15.

[9]J.É. Macdonald, Souvenirs du Maréchal Macdonald, s. 313.


[10]M. Dumas, Souvenirs du Général Comte Mathieu Dumas de 1770 à 1836, s. 583.
[11]Cytat z: J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 433. O zmieniającej się
roli żołnierza zob. też: Jonathan Swift, Gulliver’s Travels, Oxford 1928, s. 281;
M.H. Beyle (Stendhal), Vie de Napoléon, Paris 1929, s. 224; Catechisme des Décadis,
Paris 1795, s. 70.
[12]Alfred de Vigny, Servitude et Grandeurs Militaires, Paris 1872, s. 25.

[13]A. Dumas, Mes Mémoires, t. I, s. 216, 274.


[14]Alfred de Musset, La Confession d’un Enfant du Siècle, Paris 1891, s. 4.
[15]A. de Vigny, Servitude et Grandeurs Militaires, s. 6, 14–15.
[16]Ibidem, s. 346.
[17]F.-R. de Chateaubriand, Memoires d’Outre-tombe, t. II, s. 3; t. I, s. 894, 490.
[18]F.S. Dmochowski, Wspomnienia od 1806 do 1830 roku, Warszawa 1858, s. 41.

[19]O kulcie Napoleona zob.: Robert Gildea, The Past in French History, Yale 1994,
s. 92–4; J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 522; Sergio Luzzato,
European Visions of the French Revolution, w: Isser Woloch (red.), Revolution and the
Meanings of Freedom in the Nineteenth Century, Stanford 1996, s. 34–35.
[20]Zob. Henry Lachouque, The Anatomy of Glory, London 1961, s. 502.

[21]Zob. Andrew Motion, Kails, London 1998, s. 68; Simon Bainbridge, Napoleon and
English Romanticism, Cambridge 1995.
[22]Walter Scott, France and Belgium, Edinburgh 1855, s. 149.
[23]Cytat z: H.A. Straus, The Attitude of the Congress of Vienna..., s. 70.
[24]F.-R. de Chateaubriand, Memoires d’Outre-tombe, t. I, s. 845.
[25]M.H. Beyle (Stendhal), Rome, Naples et Florence, Paris 1919, t. II, s. 223.

[26]Zob. Félix Ponteil, L’Eveil des Nationalities et le Mouvement Libéral (1815–1848),


Paris 1960, s. 111.
[27]Cytat z: J. Sheehan, German History 1770–1866, s. 575.
[28]Zob. Paul C. Weber, America in Imaginative German Literature in the First Half of
the Nineteenth Century, New York 1926, s. 59, 71.
[29]Cytat z: H. Kohn, American Nationalism, s. 13.
[30]Cytat z: A.O. Aldridge, Man of Reason, The Life of Thomas Paine, s. 275.
O Ameryce zob.: Lloyd S. Kramer, The French Revolution and the Creation of American
Political Culture, w: Joseph Klaits, Michael Haltzel, red., The Global Ramifications of
the French Revolution, Cambridge 1994; J.J. Jusserand, En Amerique fadis et
Maintenant, s. 165–178; F.-R. de Chateaubriand, Memoires d’Outre-tombe, t. I, s. 277;
Steven C. Bullock, Revolutionary Brotherhood. Freemasonry and the Transformation of
the American Social Order 1730–1840, Chapel Hill, 1996, s. 51, 109, 129.
[31]Zob. J. Rydjord, Foreign Interest in the Independence of New Spain, s. 114.
[32]Cytat z: G. Mann, The History of Germany since 1789, s. 60.
[33]Johann Joseph von Görres, Germany and the Revolution, przeł. John Black, London
1820, s. 4.

[34]Zob. J. Sheehan, German History 1770–1866, s. 445.


[35]G. de Staël, Ten Years’ Exile, s. 267.

[36]Zob. Maria Janion, Maria Żmigrodzka, Romantyzm i historia, Warszawa 1978,


s. 215.
[37]Aleksander Fredro, Trzy po trzy, Kraków 1949, s. 41.
[38]Zob. M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, s. 213.

[39]Natalia Kicka, Pamiętniki, Warszawa 1972, s. 198.


[40]Ibidem, s. 375.

XII. WIDMA SPRAW


[1]Cytat z: S. de Madariaga, Bolivar, s. 379. Na temat dowództwa w hiszpańskiej
Ameryce zob.: John Lynch, Caudillos in Spanish America 1800–1830, Oxford 1992;
Edouard Clavéry, Trois Précurseurs de l’Indépendance des Democraties Sud-
Américaines, Paris 1932; J.C.J. Metford, San Martin the Liberator, Oxford 1950;
Wilfred Hardy Callcott, Santa Anna. The Story of an Enigma who once was Mexico,
Norman, Oklahoma, 1936.
[2]S. de Madariaga, Bolivar, s. 273.
[3]Ibidem, s. 280.

[4]Zob. François Dalencour, Alexandre Pétion Devant l’Humanité, Port-au-Prince 1928,


s. 17.
[5]Zob. S. de Madariaga, Bolivar, s. 319; V.A. Belaunde, Bolivar and the Political
Thought of the Spanish American Revolution, s. 184. Zob. też: Bernard Moses, The
Intellectual Background of the Revolution in South America 1810–1824, New York
1926.
[6]Zob. Maurice Persat, Mémoires du Commandant Persat, Paris 1910, s. 41.
[7]Ibidem, s. 52.
[8]Zob. George Laval Chesterton, Peace, War, and Adventure, London 1853, t. II, s. 23.

[9]Zob. Alfred Hasbrouck, Foreign Legionaries in the Liberation of Spanish South


America, New York, 1928; Michael G. Mulhall, The English in South America, Buenos
Aires–London 1978.
[10]Gustavus Hippisley, A Narrative of the Expedition to the Rivers Orinoco and Apure
in South America, London 1819, s. 13.
[11]Ibidem, s. 3.
[12]Cytat z: A. Hasbrouck, Foreign Legionaries in the Liberation of Spanish South
America, s. 146.
[13]Ibidem, s. 164–167. Zob. też S. de Madariaga, Bolivar, s. 355–356.

[14]Zob. A. Hasbrouck, Foreign Legionaries in the Liberation of Spanish South


America, s. 288–289. Zob. też: Recollections of a Service of Three Years during the War
of Extermination in the Republics of Venezuela and Colombia, by an Officer of the
Colombian Navy, London 1828.
[15]Zob. A. Hasbrouck, Foreign Legionaries in the Liberation of Spanish South
America, s. 203.
[16]Zob. Giuseppe Pecchio, Semi-Serious Observations of an Italian Exile during his
Residence in England, London 1833, s. 171; D.M. Smith, Il Risorgimento Italiano, s. 23.
Na temat Włoch tego okresu zob. też: George T. Romani, The Neapolitan Revolution of
1820–1821, Evanston 1950; M.H. Beyle, Rome, Naples et Florence; Lord Byron, Letters
and Journals, London 1978, t. VIII, s. 39, 40.
[17]Zob. Giuseppe Pecchio, Six Mois en Espagne, Paris 1822, s. 6.
[18]Ibidem, s. 95. Zob. też Louis Jullian, Précis Historique des Principaux Évènements
Politiques et Militaires qui ont Amené la Revolution d’Espagne, Paris 1821.
[19]Cytat z: Raymond Carr, Spain 1808–1939, Oxford 1966, s. 129.
[20]Cytat z: Georfroy de Grandmaison, L’Éxpédition Française d’Espagne en 1823,
Paris 1928, s. 63–64.

[21]Zob. G. de Grandmaison, L’Éxpédition Française d’Espagne en 1823, s. 92;


M. Persat, Mémoires du Commandant Persat, s. 130–133.
[22]Cytat z: R. Carr, Spain 1808–1939, s. 141.

[23]Giuseppe Pecchio, Lettres Historiques et Politiques sur le Portugal, Paris, data


nieznana, s. 120, Journal of Military and Political Events in Spain, London 1824, s. 133.

[24]G. Pecchio, Semi-Serious Observations..., s. 150–151.


[25]Zob. William Spence Robertson, Iturbide of Mexico, Durham, North Carolina, 1952,
s. 93, 95, 98, 99. Zob. też: Augustin de Iturbide, Mémoires Autographes, przeł.
J.T. Parisot, Paris 1824; Charles de Beneski, A Narrative of the Last Moments of the Life
of Don Augustine de lturbide, New York 1825.
[26]Cytat z: W.S. Robertson, Iturbide of Mexico, s. 102.
[27]Ibidem, s. 129, 130, 133.

[28]Zob. William St Clair, That Greece Might Still be Free, London 1972, s. 304–305.
[29]Zob. Brian Vale, Independence or Death! British Sailors and Brazilian
Independence 1822–1825, London 1996, s. 8, 18.
[30]Cytat z: S. de Madariaga, Bolivar, s. 516; zob. też s. 551.

XIII. CHWALEBNE PRZEDSIĘWZIĘCIA


[1]Zob. C.M. Woodhouse, The Philhellenes, London 1969, s. 46. Zob. też przypisy do
wcześniejszych rozdziałów oraz: Jean-Jacques Barthélémy, Voyage du Jeune Anacharsis
en Grèce, Paris 1788; A. Boppe, L’Albanie et Napoléon 1797–1814, Paris 1914;
C.W. Crawley, The Question of Greek Independence, Cambridge 1930; Richard Clogg,
red., The Struggle for Greek Independence, London 1973; George Finlay, History of the
Greek Revolution, 2 tomy, London 1861.
[2]Cytat z: Olga Augustinos, French Odysseys, Greece in French Travel Literature from
the Renaissance to the Romantic Era, Baltimore 1994, s. 178.
[3]Richard Clogg, The Movement for Greek Independence, s. xi; Douglas Dakin, British
and American Philhellenes during the War of Greek Independence 1821–1833,
Thessaloniki 1955, s. 8; Korais cyt. z: R. Clogg, The Struggle for Greek Independence,
s. 80.
[4]Cytat z: W. St Clair, That Greece Might Still be Free, s. 23.
[5]Ibidem, s. 13.
[6]Ibidem, s. 54.
[7]Cytat z: Stephen A. Larrabee, Hellas Observed, The American experience in Greece,
1775–1865, New York 1957, s. 55.
[8]Cytat z: W. St Clair, That Greece Might Still be Free, s. 24.

[9]Zob. ibidem, s. 67, 72; Walter Grab, Odysseus der Freiheit – Harro Harring – ein
nordfriesischer Revolutionsdichter, w: Mitteilungen der Harro – Harring– Gesselschaft,
1, Husum 1982.
[10]Zob. S.A. Larrabee, Hellas Observed..., s. 66, 67.
[11]Zob. F. Dalencour, Alexandre Pétion Devant l’Humanité, s. 23.
[12]Zob. G. Pecchio, Semi-Serious Observations..., s. 174, 284.

[13]Alerino Palma di Cesnola, Greece Vindicated in Two Letters, London 1826, s. 9.


[14]Zob. D. Dakin, British and American Philhellenes..., s. 28–29; W. St Clair, That
Greece Might Still be Free, s. 45.
[15]Zob. A Picture of Greece in 1823; as exhibited in the Narratives of James Emerson,
Esq., Count Pecchio, and W.H. Humphries, London 1826, t. II, s. 7.
[16]Zob. M. Persat, Mémoires du Commandant Persat, s. 77, 79–80, 90, 123.
[17]Zob. W. St Clair, That Greece Might Still be Free, s. 37, o sposobach walki Greków.
[18]Cytat z: F. Rosen, Bentham, Byron and Greece. Constitutionalism, Nationalism and
Early Liberal Political Thought, Oxford 1992, s. 137.
[19]Zob. W. St Clair, That Greece Might Still be Free, s. 218–219.
[20]Zob. F.B. Artz, Reaction and Revolution, s. 149.

[21]Zob. D. Dakin, British and American Philhellenes... s. 86.


[22]Zob. Lord Byron, Letters, red. R.G. Howarth, London 1971, s. 358.
[23]A. Dumas, Mes Mémoires, t. I, s. 709.

[24]Cytat z: Charles Christopher Lloyd, Lord Cochrane, Seaman-Radical-Liberator,


London 1947, s. 188–189.
[25]Zob. Marc Raeff, The Decembrist Movement, Englewood Cliffs, N.J., 1966, s. 43.
Na temat tła historycznego rewolty dekabrystów zob.: Yu. G. Oksman, S.N. Czernow,
Wospominanija i rasskazy diejetieliej tajnych obszczestw 1820 godow, 2 tomy, Moskwa
1931. M.V. Niechkina, Wosstanije 14 diekabrja 1823, Moskwa 1951, Dwiżenie
diekabristow, 2 tomy, Moskwa 1955.
[26]Zob. M. Raeff, The Decembrist Movement, s. 60 oraz Yu. M. Lotman, The
Decembrist in Daily Life, w: The Semiotics of Russian Cultural History, red. Alexander
D. Nakhimovsky, Alice Stone Nakhimovsky, Ithaca 1985.
[27]Cytat z: Anatole G. Mazour, The First Russian Revolution, Berkeley 1937, s. 132.
[28]Ibidem, s. 151.

[29]Ibidem, s. 164.
[30]Zob. M. Raeff, The Decembrist Movement, s. 177.
[31]Alexander Herzen, My Past and Thoughts, przeł. Constance Garnett, London 1924,
t. I, s. 87, 91.

XIV. DNI CHWAŁY


[1]Cytat z: Maurice Cranston, The Romantic Movement, Oxford 1994, s. 95.

[2]Ralph Waldo Emerson, Essays and Poems, London 1992, s. 182–184, 195.
[3]Zob. J.H. Billington, Fire in the Minds of Men..., s. 154.
[4]Cytat z: Paul Johnson, The Birth of the Modern, London 1991, s. 117.
[5]Zob. A. Hauser, The Social History of Art, t. II, s. 684.
[6]H. Heine, Italian Travel Sketches, s. 90.
[7]Zob. Anthony Arblaster, Viva la Liberta! Politics in Opera, London 1992, s. 30.

[8]Zob. Jane F. Fulcher, The Nation’s Image, French Grand Opera as Politics and
Politicized Art, Cambridge 1987, s. 31.
[9]A. Dumas, Mes Mémoires, t. II, s. 75.
[10]Hector Berlioz, Memoirs, przeł. David Cairns, London 1970, s. 156–158.

[11]A. Dumas, Mes Mémoires, t. II, s. 56.


[12]M. Persat, Mémoires du Commandant Persat, s. 219.
[13]Zob. A. Dumas, Mes Mémoires, t. II, s. 91.
[14]Zob. P. Nora, Les Lieux de Mémoire, t. I, La Republique, s. 19.
[15]John Stuart Mill, Autobiography, London 1873, s. 172.
[16]Cytat z: F.B. Artz, Reaction and Revolution, s. 277.
[17]Zob. Adolphe Bartels, Les Flandres et la Revolution Beige, Brussels 1834, s. 339.

[18]Zob. J.H. Billington, Fire in the Minds of Men..., s. 156.


[19]Zob. A. Bartels, Les Flandres et la Revolution Beige, s. 2.
[20]Ibidem, s. 1.
[21]Cytat z: R. Demoulin, Les Journées de Septembre à Bruxelles et en Province, Liège
1934, s. 71.
[22]Cytat za: Jacques-Robert Leconte, La Formation Historique de l’Armée Beige 1830–
1853, Paris 1949, s. 15; zob. też Don Juan Van Halen, Memoirs, 2 tomy, London 1830.
[23]Zob. R. Demoulin, La Revolution de 1830, Brussels 1950, s. 68.
[24]Ibidem, s. 139. Na temat kandytatów do tronu Belgii zob.: A. Bartels, Les Flandres
et la Revolution Beige, s. 531–532; W. Toporowski, 25-lecie panowania króla Belgii
Baldwina I, w: „Dziennik Polski”, London, nr 270, 1976; Władysław Rostocki, Z Badań
nad kontaktami polsko-belgijskimi w drugiej ćwierci XIX wieku, w: „Roczniki
Humanistyczne”, t. 22, zeszyt 2, Warszawa 1974, s. 169–170.
[25]Zob. Tadeusz Łepkowski, Piotr Wysocki, Warszawa 1981, s. 38–39.

[26]Zob. Ernest Łuniński, Wspominki. Z dni historycznych kart kilka, Warszawa 1910.
[27]Zob. Józef Dutkiewicz, Francja a Polska w 1831 r., Łódź 1950, s. 28–30; Mark
Liam Brown, The Polish Question and Public Opinion in France 1830–1846, w:
Antemurale, t. XXIV, Rome 1980, s. 114.
[28]Zob. Stanisław Szenic, Ani Triumf ani Zgon, Warszawa 1974, s. 48.
[29]Zob. Kazimierz Lewandowski, Pamiętnik wychodźca polskiego, Warszawa 1977,
s. 55.
[30]Cytat z: Maria Janion, Płacz Generała. Esej o wojnie, Warszawa 1998, s. 11.

[31]Zob. Zbigniew Sudolski, Słowacki, Opowieść biograficzna, Warszawa 1996, s. 67.


[32]Zob. Andrzej Walicki, Philosophy and Romantic Nationalism, Oxford 1982, s. 78.
[33]Cytat z: Jerzy Robert Nowak, Myśli o Polsce i Polakach, Katowice 1994, s. 98, 99.
[34]Cytat z: A.J.P. Taylor, The Trouble Makers. Dissent over Foreign Policy 1792–
1939, London 1957, s. 44.
[35]Cytat z: J.R. Nowak, Myśli o Polsce i Polakach, s. 124.
[36]Zob. Richard Wagner, My Life, t. I, London 1911, s. 72; zob. też Henry Weisser,
British Working-Class Movements and Europe 1813–1848, Manchester 1975, s. 32.
[37]Zob. A. Lewak, Generał M.R. La Fayette o Polsce, Warszawa 1934, s. 31, 45, 49,
70.
[38]Zob. J. Dutkiewicz, Francja a Polska w 1831 r., s. 135–138.

XV. APOSTOŁOWIE I MĘCZENNICY


[1]Heinrich Heine cyt. za: J. Gintel, Cudzoziemcy o Polsce, t. II, s. 323; Thomas
Campbell, Complete Poetical Works, London 1907, s. 218, 223; na temat Lamennais’go
zob. Christian Seneschal, La Pologne de 1830 à 1846 dans la Poésie Romantique
Française, Paris 1937, s. 34.
[2]Zob. J.-R. Leconte, La Formation Historique de l’Armée Beige 1830–1853, s. 41.
Zob. też: Ryszard Bender, Polacy w Armii Belgijskiej w latach 1830–1833, w: Henryk
Zins, red., Polska w Europie, Lublin 1968.
[3]Zob. Ch. Seneschal, La Pologne de 1830 à 1846..., s. 19–20.
[4]Cytat z: K. Budziło, J. Pruszyński, Dla Dobra Rzeczypospolitej..., s. 156.
[5]Zob. K. Lewandowski, Pamiętnik wychodźca polskiego, s. 30; M. Janion, Płacz
Generała..., s. 12; Z. Sudolski, Słowacki, s. 94.
[6]Zob. Karol Borkowski, Pamiętnik historyczny o wyprawie partyzanckiej do Polski
w roku 1833, Leipzig 1863, s. 4.
[7]Denis Mack Smith, Mazzini, Yale 1994, s. 26. Zob. też Roland Sard, Mazzini. A Life
for the Religion of Politics, Westport 1997.
[8]H. Heine, Italian Travel Sketches, s. 77.
[9]Felice Orsini, The Austrian Dungeons in Italy, London 1856, s. 53.

[10]Zob. D. Beales, The Risorgimento and the Unification of Italy, s. 45.


[11]Cytat z: D.M. Smith, Mazzini, s. 121.
[12]Zob. Duke Litta-Visconti-Arese, red., The Birth of Modern Italy. The posthumous
papers of Jesse White Mario, London 1909, s. 8.
[13]Giuseppe Mazzini, Essays, przeł. Thomas Okey, London 1894, s. 7, 19.
[14]Cytat z: J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, t. II, s. 535.
[15]G. Mazzini, Essays, s. 85.
[16]Cytat z: D.M. Smith, Mazzini, s. 33.
[17]Zob. E. Helleniusz, Wspomnienia narodowe, Paris 1861, s. 330, 340–341, 351.
[18]K. Borkowski, Pamiętnik historyczny..., s. 107. Zob. też: Roman Sanguszko,
zesłaniec na Sybir z r. 1831, w świetle pamiętnika matki, Warszawa 1927.

[19]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. I, s. 214; t. II, s. 99.


[20]Zob. George Macaulay Trevelyan, Garibaldi and the Thousand, London 1928,
s. 153.
[21]Zob. A. Walicki, Philosophy and Romantic Nationalism, s. 49, 58. Zob. też: Lidia,
Adam Ciołkosz, Zarys dziejów socjalizmu polskiego, London 1966, t. I, s. 124;
M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, s. 114–115.

[22]Zob. F. Orsini, The Austrian Dungeons in Italy, s. 53.


[23]Cytat z: Emmanuel Halicz, Polish National Liberation Struggles and the Genesis of
the Modern Nation. Collected Papers, trs. Roger Clark, Odense 1982, s. 86.
[24]Cytat z: Hans Kohn, The Making of the Modern French Mind, New York 1955,
s. 40; zob. też Rainer S. Elkar, Young Germans and Young Germany, w: Generations in
Conflict, ed. Mark Roseman, Cambridge 1995.

[25]Zob. R. Hinton Thomas, Liberalism, Nationalism and the German Intellectuals


(1822–1847), an Analysis of the Academic and Scientific Conferences of the Period,
Cambridge 1951, s. 40.
[26]Zob. R.H. Thomas, Liberalism, Nationalism and the German Intellectuals..., s. 6.
[27]Zob. Paul Harro Harring, Epistel an Lord Goderich, n.p. 1833.
[28]Cytat za: G. Mann, The History of Germany since 1789, s. 65; zob. też F. Ponteil,
L’Eveil des Nationalities et le Mouvement Libéral (1815–1848), s. 330; J. Sheehan,
German History 1770–1866, s. 610.
[29]Paul Harro Harring, Mémoires sur la Jeune Italie et sur les derniers évènements de
Savoie, Milan 1918, s. 112.
[30]Ibidem, s. 266.
[31]Zob. E.E.Y. Hales, Mazzini and the Secret Societies. The Making of a Myth, London
1956, s. 144.
[32]Cytat z: WJ. Linton, European Republicans, London 1893, s. 42.
[33]G. Mazzini, Essays, s. 67, 72.

[34]Zob. Leo Morabito, ed., Daniel O’Connell, Atti del Convegno di Studi nel 1400
Anniversaria della morte, Genoa 1990, s. 91; H. Keller, Das Junge Europa 1834–1836,
Zurich 1938.
[35]G. Mazzini, Essays, s. 75.
[36]Ibidem, s. 85.
[37]Zob. W.J. Linton, European Republicans, s. 12.

[38]F. Orsini, The Austrian Dungeons in Italy, s. 53.


[39]Cytat za: J.M. Roberts, The Mythology of the Secret Societies, s. 301; zob. też
A.J.P. Taylor w: François Fejtö, The Opening of an Era: 1848, London 1948, s. 10.
[40]Cytat z: D.M. Smith, Mazzini, s. 41.
[41]Zob. W.J. Linton, European Republicans, s. 184–5.
[42]Zob. M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, s. 366.
[43]Ibidem, s. 404.
[44]Ibidem, s. 417.

XVI. ZMARTWYCHWSTANIE DUCHA


[1]Zob. Marie d’Agoult (Daniel Stern), Histoire de la Révolution de 1848, Paris 1862,
t. I, s. 54.
[2]Cytat z: J. Droz, Europe Between Revolutions, 1813–1848, s. 70.
[3]Cytat z: J.L. Talmon, Political Messianism. The Romantic Phase, London 1960
s. 138. Zob. też: Maxime Leroy, La Vie Véritable du Comte Henri de Saint-Simon, Paris
1925; Paul Bénichou, Le Temps des Prophètes. Doctrines de I’Age Romantique, Paris
1977.
[4]A. Dumas, Mes Mémoires, t. II, s. 412–425.
[5]Zob. Jules Garson, Beranger et La Legends Napoleonienne, Brussels 1897, s. 43.
[6]Louis-Napoléon Bonaparte, L’Idée Napoléonienne, w: Oeuvres, t. I, Paris 1859, s. 31,
7.
[7]Na temat związku Lamennais’go i Mickiewicza zob. Manfred Kridl, Mickiewicz
i Lamennais, Warszawa 1909.

[8]Zob. Hans Kohn, Prophets and Peoples, Studies in Nineteenth-century Nationalism,


New York 1946, s. 55; W.J. Linton, European Republicans, s. 211. Zob. też Paul
Viallaneix, Michelet, les Travaux et les Jours, Paris 1998.

[9]Cytat z: J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, s. 549.


[10]Félicité de Lamennais, La Pologne, w: Paroles d’un Croyant, Paris, data nieznana,
s. 203.

[11]Cytat z: A. Walicki, Philosophy and Romantic Nationalism, s. 245.


[12]Félicité de Lamennais, Le Livre du Peuple, Paris 1838, s. 145.
[13]Cytat z: S. Dunn, The Deaths of Louis XVI ..., s. 52.

[14]Cytat z: J. Touchard, Histoire des Idées Politiques, s. 536.


[15]A. de Lamartine, Jeanne d’Arc, Brussels 1852, s. 132–133.
[16]Cytat z: Noel Parker, Portrayals of Revolution. Images, Debates and Patterns of
Thought on the French Revolution, London 1990, s. 140.
[17]Jules Michelet, Le Peuple, Brussels 1846, s. 305, 306, 308, 328, 335.
[18]Cytat z: R. Gildea, The Past in French History, s. 138.
[19]Victor Hugo, La Légende des Siècles, Paris 1912, t. I, s. 14; t. II, s. 131.
[20]Cytat z: Lloyd S. Kramer, Threshold of a New World, Intellectuals and the Exile
Experience in Paris 1830–1848, Ithaca 1988, s. 74.
[21]H. Kohn, Prophets and Peoples..., s. 83.
[22]Cytat z: E. Hobsbawm, The Age of Revolution, s. 164.

[23]Zob. J. Chancellor, Wagner, s. 77. Zob. też: James J. Sheehan, The German States
and the European Revolution, w: I. Woloch, Revolution and the Meanings of Freedom in
the Nineteenth Century.
[24]Heinrich Heine, Deutschland. A Winter’s Tale, przeł. T.J. Read, London 1986, s. 92.

[25]Zob. G. Mann, The History of Germany since 1789, s. 74.


[26]Ibidem, s. 82.

[27]Cytat z: L.S. Kramer, Threshold of a New World..., s. 32.


[28]Zob. Robert Joseph Kerner, Bohemia in the Eighteenth Century, New York 1932;
H. Jelinek, Histoire de la Littérature l’chèque, t. I, Des Origines à 1850, Paris 1930;
Mikulas Teich, Bohemia: From Darkness into Light, w: R. Porter, M. Teich, The
Enlightenment in National Context; Louis Léger, La Renaissance Tchèque au Dix-
neuvieme Siècle, Paris 1911; H. Kohn, The Idea of Nationalism..., tenże Pan-Slavism, Its
History and Ideology, Notre Dame, Indiana, 1953; Derek Sayer, The Coasts of Bohemia,
a Czech History, Princeton 1998.
[29]Cytat z: Hans Schenk, The Mind of the European Romantics, London 1966, s. 16.

[30]Zob. H. Jelinek, Histoire de la Littérature l’chèque, s. 289, 295.


[31]Zob. H. Kohn, Pan-Slavism..., s. 15.
[32]Zob. Vladimir Macula, Problems and Paradoxes of the National Revival, w: Mikulas
Teich, red., Bohemia in History, Cambridge 1998, s. 182, 193–194.

[33]Zob. H. Jelinek, Histoire de la Littérature l’chèque, s. 272.


[34]Zob. H. Kohn, Pan-Slavism..., s. 16.
[35]Ibidem, s. 19.
[36]Zob. F.B. Artz, Reaction and Revolution, s. 244.
[37]Stefan Kozak, Ukraińscy spiskowcy i mesjaniści. Bractwo Cyryla i Metodego,
Warszawa 1990, s. 189–190.
[38]Ibidem, s. 165.
[39]Ibidem, s. 162.
[40]Cytat z: H. Kohn, Pan-Slavism..., s. 19.
[41]Cytat z: A. Walicki, Philosophy and Romantic Nationalism, s. 81.

[42]Cytat z: H. Kohn, Pan-Slavism..., s. 111.


[43]Zob. A. Herzen, My Past and Thoughts, t. II, s. 273.
[44]S. Kozak, Ukraińscy spiskowcy i mesjaniści, s. 135.
[45]Cytat z: H. Kohn, Pan-Slavism..., s. 112.
[46]Ibidem, s. 125.
[47]Ibidem, s. 127.
[48]Cytat z: Otto Zarek, Kossuth, London 1937, s. 68–69.

[49]Zob. István Déak, The Lawful Revolution, Louis Kossuth and the Hungarians,
1848–1849, New York 1979, s. 45, 119; Lorant Czigany, The Oxford Book of Hungarian
Literature, Oxford 1984, s. 122.
[50]Cytat z: Zbigniew Sudolski, Mickiewicz. Opowieść biograficzna, Warszawa 1995,
s. 562.
[51]Adam Mickiewicz, Les Slaves, Cours Professé au Collège de France (1842–1844),
Paris 1914, s. 347–349.

XVII. NA PROGU RAJU

[1]Cytat z: Guy Antonetti, Louis-Philippe, Paris 1994, s. 906.


[2]Cytat z: J.L. Talmon, Political Messianism, s. 394.

[3]Zob. G. Antonetti, Louis-Philippe, s. 887.


[4]Cytat z: J.L. Talmon, Political Messianism, s. 479.
[5]Cytat z: H. Kohn, Prophets and Peoples, s. 56.
[6]Zob. M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, s. 490.
[7]Zob. Ferdynand Gregorovius, Idea polskości. Dwie księgi martyrologii polskiej,
Olsztyn 1991, s. 96–97.
[8]Zob. Michel Vovelle, La Marseillaise, La Guerre ou la Paix, w: P. Nora, Les Lieux de
Mémoire, t. I, Republique, s. 114; Alexander Herzen, From the Other Shore, przeł.
Moura Budberg, Oxford 1979, s. 43.
[9]Cytat z: J.H. Billington, Fire in the Minds of Men..., s. 238.

[10]Cytat z: Lewis Namier, The Revolution of the Intellectuals, Oxford 1946, s. 9.


[11]Zob. W.J. Linton, Memories, London 1895, s. 105.
[12]Cytat z: M. d’Agoult, Histoire de la Révolution de 1848, t. II, s. 148–150.
[13]Cytat z: R. Bendix, Kings or People..., s. 270.
[14]Cytat z: L. Czigany, The Oxford Book of Hungarian Literature, s. 190.
[15]Sandor Petöfi, The Apostle, przeł. Victor Clement, Budapest 1961, s. 8.
[16]Cytat z: James Eastwood, Paul Tabori, ’48. The Year of Revolutions, London 1948,
s. 130.
[17]S. Petöfi, The Apostle, s. 97.
[18]Zob. F. Gregorovius, Idea polskości..., s. 108.

[19]Cytat z: L. Namier, The Revolution of the Intellectuals, s. 57.


[20]Cytat za: Benjamin Goriely w: F. Fejtö, The Opening of an Era: 1848, s. 368.
[21]Zob. Z. Sudolski, Słowacki, s. 304.

[22]Zob. D. Beales, The Risorgimento and the Unification of Italy, s. 149.


[23]Zob. Janusz Ruszkowski, Adam Mickiewicz i Ostatnia Krucjata. Studium
romantycznego millenaryzmu, Wrocław 1996, s. 212.

[24]Zob. Z. Sudolski, Mickiewicz, s. 688.


[25]Władysław Zamoyski, Pamiętniki, t. V, Poznań 1922, s. 96.
[26]Zob. Dorota Zamojska, Bursz-Cygan-Legionista, Józef Bogdan Dziekoński 1816–
1855, Warszawa 1995, s. 77.
[27]Cytat z: D. Beales, The Risorgimento and the Unification of Italy, s. 147.
[28]Zob. István Déak, The Lawful Revolutions and the Many Meanings of Freedom in
the Habsburg Monarchy, w: I. Woloch, Revolution and the Meanings of Freedom in the
Nineteenth Century, s. 291.
[29]Zob. L. Namier, The Revolution of the Intellectuals, s. 119.
[30]I. Déak, The Lawful Revolutions and the Many Meanings of Freedom..., s. 291.
[31]Cyt. z Marksa zob. I. Déak, The Lawful Revolutions and the Many Meanings of
Freedom...; cyt. z Grillparzera zob. G. Mann, The History of Germany since 1789, s. 117.
[32]Cytat z: C. Edmund Maurice, The Revolutionary Movement of 1848, London 1887,
s. 322.
[33]Cytat z: H. Kohn, Pan-Slavism..., s. 72.

[34]Ibidem, s. 73.
[35]Zob. F. Fejtö, The Opening of an Era: 1848, s. 421.

[36]Jules Michelet, Principautés Danubiennes, w: Légendes Deémocratiques du Nord,


Paris 1854, s. 304.
[37]Zob.: D.A. Stourdza, Actes et Documents relatifs à la régénération de la Roumanie,
Bucharest 1910; L’Année 1848 dans les principautes roumaines, actes et documents,
Bucharest 1902; Keith Hitchins, The Rumanian National Movement in Transylvania
1780–1849, Harvard 1969; Michael Roller, The Rumanians in 1848, w: F. Fejtö, The
Opening of an Era: 1848; Józef Feldman, Sprawa Polska w 1848 roku, Kraków 1933,
s. 283–284.
[38]Zob. M. d’Agoult, Histoire de la Révolution de 1848, t. II, s. 256 (przypis).

[39]Cytat z: G. Antonetti, Louis-Philippe, s. 919.


[40]H. Berlioz, Memoirs, s. 51.
[41]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. III, s. 91–92.

[42]Zob. Priscilla Robertson, Revolutions of 1848: A Social History, Princeton 1952,


s. 142.
[43]Cytat z: L. Namier, The Revolution of the Intellectuals, s. 88.
[44]Ibidem, s. 86.
[45]Cytat z: G. Mann, The History of Germany since 1789, s. 116–117.
[46]Cytat z: J. Sheehan, German History 1770–1866, s. 565.
[47]Zob. J. Eastwood, P. Tabori, ’48. The Year of Revolutions, s. 56.

XVIII. PODTRZYMYWANIE LEGEND


[1]Zob. P. Robertson, Revolutions of 1848: A Social History, s. 390.
[2]Giuseppe Garibaldi, Autobiography, przeł. A. Werner, London 1889, t. I, s. 54.

[3]Ibidem, t. I, s. 258.
[4]Cytat z: K. Morawski, Polacy i sprawa polska w dziejach Italii w latach 1830–1866,
Warszawa 1937, s. 133.

[5]Zob. Albert Boime, The Art of the Macchia and the Risorgimento, Chicago 1993,
s. 29.
[6]Zob. Christopher Hibbert, Garibaldi and his Enemies, London 1987, s. 44.

[7]Adam Mickiewicz, La Tribune Des Peuples, Paris 1907, s. 151.


[8]Zob. Stefan Kieniewicz, Legion Mickiewicza 1848–1849, Warszawa 1955, s. 145.
Zob. też Henryk Batowski, Legion Mickiewicza w kampanii włosko-austriackiej 1848
roku, Warszawa 1956.
[9]Cytat z: Ch. Hibbert, Garibaldi and his Enemies, s. 51.

[10]Ibidem, s. 85.
[11]Zob. I. Déak, The Lawful Revolution, Louis Kossuth..., s. 57.
[12]Zob. J. Sheehan, German History 1770–1866, s. 698.

[13]Cytat z: I. Déak, The Lawful Revolutions and the Many Meanings of Freedom...,
s. 218.
[14]Ibidem, s. 274.

[15]Ibidem, s. 293.
[16]Ibidem, s. 296–297.

[17]W. Zamoyski, Pamiętniki, t. V, s. 236. Zob. też Gyorgy Klapka, Memoirs of the War
of Independence in Hungary, London 1850.

[18]Cytat z: O. Zarek, Kossuth, s. 238.


[19]Cytat z: I. Déak, The Lawful Revolutions and the Many Meanings of Freedom...,
s. 328.

[20]Zob. Franciszek Bagieński, Wspomnienia Starego Wołyniaka, Warszawa 1987.


O podróży Kossutha do USA zob. Francis, Theresa Pulszky, White Red Black, Sketches
of Society in the United States, 3 tomy, London 1853; Eugene Pivany, Hungarian
American Historical Connections, Budapest 1927.
XIX. DAWANIE ŚWIADECTWA

[1]H. Berlioz, Memoirs, s. 51.


[2]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. IV, s. 196, 206.
[3]G. Garibaldi, Autobiography, t. II, s. 59; zob. też G.M. Trevelyan, Garibaldi and the
Thousand, s. 27.
[4]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. IV, s. 149; t. III, s. 72.
[5]Cytat z: Judith E. Zimmerman, Midpassage, Alexander Herzen and European
Revolution 1847–1852, Pittsburgh 1989, s. 191.
[6]Zob. W. Zamoyski, Pamiętniki, t. VI, s. 13.
[7]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. IV, s. 187.
[8]W.J. Linton, European Republicans, s. 337; A. Herzen, My Past and Thoughts, t. IV,
s. 162.
[9]Carlo Pisacane, Guerra Combattuta in Italia negli Anni 1848–1840, Rome 1906,
s. 308; D.M. Smith, Il Risorgimento Italiano, s. 416.
[10]Zob. D.M. Smith, Garibaldi, London 1957, s. 85; G.M. Trevelyan, Garibaldi and the
Thousand, s. 28; G. Garibaldi, Autobiography, t. III, sumplement: Jessie White Mario,
s. 140.
[11]Zob. D.M. Smith, Mazzini, s. 131.
[12]Cytat z: Mary Jane Phillips-Matz, Verdi. A Biography, Oxford 1993, s. 392.

[13]Zob. Ch. Hibbert, Garibaldi and his Enemies, s. 272–273.


[14]G. Garibaldi, Autobiography, t. II, s. 90.
[15]Cytat z: G.M. Trevelyan, Garibaldi and the Thousand, s. 105.

[16]Ibidem, s. 112.
[17]Zob. D.M. Smith, Garibaldi, s. 94; C.M. Trevelyan, Garibaldi and the Thousand,
s. 203, 215–216.

[18]Cytat za: G.M. Trevelyan, Garibaldi and the Thousand, s. 209.


[19]Cytat za: Denis Mack Smith, Garibaldi, s. 93.
[20]Zob. Ch. Hibbert, Garibaldi and his Enemies, s. 213.
[21]Zob. A.R. Schoyen, The Chartist Challenge. A Portrait of Julian Harney, London
1958, s. 257.
[22]Zob. Alexandre Dumas, Les Garihaldiens, Paris 1861, s. 37. Zob. też Maxime Du
Camp, Éxpédition des Deux Siciles, Paris 1861.

XX. DOCHOWUJĄC WIARY


[1]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. V, s. 131.

[2]E.H. Carr, The Romantic Exiles. A Nineteenth-century Portrait Gallery, London 1949,
s. 252.
[3]Zob. Andrea Viotti, Garibaldi, the Revolutionary and his Men, Poole 1979, s. 135.
Zob. też Eugene Pivany, Hungarians in the American Civil War, Cleveland 1913.
[4]G. Garibaldi, Autobiography, t. II, s. 147.

[5]Zob. M.J. Phillips-Matz, Verdi. A Biography, s. 409.


[6]Dottrina di Giuseppe Garibaldi, Torino, Muzeo del Risorgimento, S.I.G. 123.
[7]Na temat wizyty Garibaldiego w Anglii zob.: D.M. Smith, Garibaldi, s. 140–5; Ch.
Hibbert, Garibaldi and his Enemies, s. 339–350; A. Herzen, My Past and Thoughts, t. V,
s. 36–65. Cyt. z Marksa zob.: D.M. Smith, Garibaldi, s. 141.
[8]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. V, s. 36.
[9]Zob. A. Viotti, Garibaldi, the Revolutionary and his Men, s. 11.
[10]Cytat z: M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, s. 490.
[11]Ibidem, s. 541.

[12]Zob. Stefan Kieniewicz, Powstanie styczniowe, Warszawa 1972, s. 138.


[13]Zob. M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, s. 548.
[14]Comte de Montalembert, Une Nation en Deuil, La Pologne en 1861, Paris 1861,
s. 13, 15.
[15]Algernon Charles Swinburne, Collected Poetical Works, London 1924, t. I, s. 677.
[16]Zob. S. Kieniewicz, Powstanie styczniowe, s. 180.
[17]Ibidem, s. 334.
[18]Zob. Maryan Langiewicz, Relacye o kampanii własnej w r. 1863, w: „Kwartalnik
Historyczny”, t. XIX, Warszawa, 1905, s. 255.
[19]Ibidem, s. 252.
[20]Cytat z: M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, s. 554.

[21]Zob. E.H. Carr, The Romantic Exiles, s. 272.


[22]Zob. S. Kieniewicz, Powstanie styczniowe; Zbigniew Gnat-Wieteska, Generałowie
powstania styczniowego, Pruszków 1994, s. 63–64; E.H. Carr, The Romantic Exiles,
s. 273; A. Herzen, My Past and Thoughts, t. V, s. 169.

[23]Zob. D.M. Smith, Mazzini, s. 158.

XXI. OSTATNIE OBRZĘDY

[1]Zob. E.H. Carr, The Romantic Exiles, s. 306.


[2]Zob. Marie E. von Schwarz, Garibaldi, Recollections of his Public and Private Life,
London 1887, s. 344–345.
[3]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. V, s. 274.
[4]Zob. H. Kohn, Prophets and Peoples, s. 73.
[5]Cytat z: Rupert Christiansen, Tales of the New Babylon, Paris 1869–1875, London
1994, s. 138.

[6]Zob. Michael Howard, The Franco–Prussian War, London 1981, s. 380.


[7]Ibidem, s. 381.
[8]Zob. O. Zarek, Kossuth, s. 284.
[9]Zob. Ch. Hibbert, Garibaldi and his Enemies, s. 360; G. Garibaldi, Autobiography.,
t. II, s. 317.
[10]Zob. Stewart Edwards, The Paris Commune, London 1971, s. 97.

[11]Zob. E.H. Carr, The Romantic Exiles, s. 375.


[12]P.A. Dormoy, Souvenirs d’Avant-Garde, t. II, Chatillon, Paris 1887, s. 8–11;
J. Bordone, Garibaldi, Sa Vie, Ses Aventures, ses Combats, Paris 1878.
[13]G. Garibaldi, Autobiography, t. II, s. 399.
[14]Ibidem, t. III, Supplement by Jesse White Mario, s. 404; J. Bordone, Garibaldi et
l’Armée des Vosges, Paris 1877, s. 46.
[15]Cytat z: G. Garibaldi, Autobiography, t. III, sumplement: Jesse White Mario, s. 406.
[16]Cytat za: N. Coppola.

[17]Cytat z: Eugen Weber, w artykule Rogera Belleta, Jules Valles, w: „Times Literary
Supplement”, 21 kwietnia 1995, s. 4.
[18]Zob. Louis Nathaniel Rossel, Mémoires, Procès et Correspondance, red. Roger
Stéphane, Paris 1960, s. 289.

[19]Ibidem, s. 104.
[20]Ibidem, s. 107.
[21]Zob. Archibald Forbes, What I saw of the Paris Commune, w: „The Century
Magazine”, październik 1892, s. 808.

[22]Zob. Krystyna Wyczańska, Polacy w Komunie Paryskiej 1871 r., Warszawa 1957,
s. 92, 106.

XXII. ŻYCIE PO ŻYCIU


[1]Cytat z: Alastair Horne, The Fall of Paris, London 1965, s. 429.
[2]Cytat z: R. Christiansen, Tales of the New Babylon..., s. 330.

[3]A. Herzen, My Past and Thoughts, t. IV, s. 16.


[4]D.M. Smith, Mazzini, s. 212.
[5]Zob. D.M. Smith, Il Risorgimento Italiano, s. 20; Frank J. Coppa, The Origin of the
Italian Wars of Independence, London 1992, s. 150.
[6]D.M. Smith, Mazzini, s. 211.
[7]Ibidem, s. 212.

[8]Cytat z: I. Déak, The Lawful Revolution, Louis Kossuth, s. 349.


[9]Zob. Alberto Manguel, Hero of Our Time, in Times Literary Supplement, 2 May 1997,
s. 4.
[10]Ségur, Mémoires ou Souvenirs et Anecdotes, t. I, s. 424–425.
[11]Ernest Renan, Qu’est-ce qu’une nation?, Paris 1882, s. 29, 26–27.

[12]Cytat z: J.L. Talmon, The Origins of Totalitarian Democracy, London 1952, s. 68.
[13]J. Michelet, Légendes Démocratiques du Nord, s. 134.
[14]Juliusz Słowacki, Notatki z Dziennika z lat 1847–1849 w: Dzieła wszystkie, t. 15,
Wrocław 1955, s. 488.
[15]H. Heine, Italian Travel Sketches, s. 84.
[1*] Runnymede to błonie nad Tamizą, gdzie podpisano Magna Charta Libertatum
(1215) (przyp. red.).
[2*] Chodzi o tzw. Gordon Riots – rozruchy, nazwane tak od ich przywódcy lorda
George’a Gordona; rozpoczęły się od protestu przeciw ustępstwom na rzecz katolików
(przyp. red.).
[3*] Chodzi o kolejne ożywienie religijne w Ameryce Północnej w pierwszej poł.
XIX w., cechujące się m.in. kwestionowaniem tradycyjnych form pobożności kościelnej
(przyp. red.).
[4*] Widzę trójkolorowy sztandar, / Który chroni mój kraj, / Chwalebnie zdobi nasze
szańce / I jest dla nas symbolem szczęścia (przekład tłumacza).

You might also like