You are on page 1of 34

S. Anna Czajkowska, S.

Irena Złotkowska

ŚLADAMI ŚW. FRANCISZKA


(TRZY KROKI KU BOGU)
oprac. s. Anna Czajkowska WDC, s. Irena Złotkowska WDC

ŚLADAMI ŚW. FRANCISZKA ... TRZY KROKI KU BOGU

Przemiana serca
*******************************************************************************

Miasto św. Franciszka

Jan Bernardone Moriconi - tak naprawdę nazywał się Święty, znany na całym świecie jako Fran-
ciszek. To “imię” zawdzięcza swojemu ojcu Piotrowi Bernardone, który w dniu narodzin syna był
w podróży handlowej. Matka ochrzciła dziecko, nadając mu imię Jan. Po powrocie ojciec nazywał
go pieszczotliwie: mój Francuzik, być może ze względu na miłość jaką darzył swoją piękną żonę
Pikę, którą sobie przywiózł z Francji. I tak przylgnęło do niego, jak drugie imię: Francesco.

Franciszek przyszedł na świat 26 września 1182 roku w Asyżu. Jest to miasto położone w Italii,
w prowincji Umbria i liczy obecnie 26 tysięcy mieszkańców. Obok Jerozolimy i Rzymu Asyż jest
znany na całym świecie. Znany nie dlatego, że powstał kiedyś jeszcze w czasach starorzymskich,
nie dlatego, że zachowało się w nim wiele dzieł architektury, rzeźby i malarstwa, nie dlatego, że
mieszkało w nim wielu rycerzy i bogatych kupców, ale dlatego, że tam urodził się, działał, umarł
i został tam pogrzebany Jan Bernardone Moriconi, zwany Franciszkiem z Asyżu i dlatego, że
Człowiek ten ukochał Chrystusa ponad wszystko, Chrystusa ubogiego i ukrzyżowanego, i dla
Niego dobrowolnie wyrzekł się dziedzictwa kupieckiego, kariery rycerskiej, a świadomie i do-
browolnie stał się Biedaczyną. To z jego powodu Asyż nie tylko jest znany i sławny, ale także inny
od wszystkich miast Italii, a nawet świata.

Roman Branstaetter tak pisał o tym niezwykłym mieście, porównując go z Rzymem: “Asyż utkany
jest z ewangelicznej pieśni. Rzym - to władza. Asyż - to dłonie modlitewnie wzniesione ku niebu.
Rzym - to majestat. Asyż - zachwycenie. W Rzymie człowiek pokornie pochyla się ku ziemi.
“Pieta” Michała Anioła w bazylice św. Piotra jest tak piękna, że trzeba zamknąć oczy, by móc
spokojnie się modlić. W Asyżu człowiek wznosi wzrok ku niebu i chcąc się modlić, szeroko
otwiera źrenice wpatrzony w chmury, które jak cherubiny krążą nad jego głową. W Rzymie
człowiek czuje się częścią dziejowego dramatu, w Asyżu sama obecność człowieka jest ukojeniem.
Kto raz był w Asyżu, pragnie zbudować świat na wzór Asyżu... Ludzie, którzy zapomnieli się mod-
lić, powinni pielgrzymować do Asyżu. Modlitwa sama na nich spłynie.”

W Asyżu rozpoczęła się historia życia i świętości Franciszka, a rozpoczęła się tak zwyczajnie,
podobnie jak każdego człowieka. Kiedy będziemy przyglądać się bliżej jego osobie i środowisku,
w którym wzrastał będziemy mogli dostrzec, że każdy młody człowiek może we Franciszku
odnaleźć swoje pragnienia, tęsknoty, pytania i odpowiedzi.
Natura, kultura, wzorce i ideały

Każdy z nas przychodzi na świat w jakiejś określonej rodzinie i staje się jej częścią. Każdy jakoś
tam wygląda, jest mniej lub bardziej podobny do swoich bliskich i dziedziczy po nich pewne cechy
osobowościowe. Franciszek po matce odziedziczył szlachetność, dobroć i rycerskość ze skłonnością
do romantyzmu, a także upodobanie do pieśni i poezji. Po ojcu zaś inteligencję i przedsiębiorczość
oraz talent do kupiectwa. Rodzice zapewnili mu również odpowiednie wychowanie kościelne i cy-
wilne oraz dobre, jak na tamte czasy, wykształcenie.

Jako młodzieniec nie posiadał jakiegoś nadzwyczajnego wyglądu. Tomasz Celano, jeden z pier-
wszych uczniów Franciszka pisał, że był średniego wzrostu i delikatnej budowy. Miał łagodną
twarz, nieco wystające czoło, orli nos, błękitne oczy, czarne włosy i słaby zarost. Natomiast w sto-
sunkach z ludźmi był bardzo ujmujący, delikatny i radosny. Wesołe życie, towarzystwo przyjaciół,
zabawy, nocne włóczęgi były dla niego ważniejsze niż handel materiałami w sklepie ojca. Wiele
próżności i rozrzutności wykazywał w sposobie ubierania się. Miał zwyczaj łączenia w jednym
stroju najdroższych i najbardziej lichych materiałów. A więc w zasadzie tzw. dzisiejsza młodzież
nie wymyśliła nic nowego. Pocięte i postrzępione spodnie z bardzo drogą bluzką czy koszulą
w parze to tylko uwspółcześniona wersja średniowiecznego stroju!

Franciszek zadziwiał i niekiedy szokował obywateli miasta, ale odbierany był bardzo życzliwie
ponieważ posiadał szlacheckie maniery i piękne słownictwo. Był tylko synem kupca, ale jego
sposób zachowania dorównywał arystokratom. Otaczany był sympatią swoich rówieśników, dla
których wyprawiał wesołe uczty. Dzięki swoim zaletom i bogactwu, uzyskał wśród Asyżan miano
“króla złotej młodzieży”.

Każda epoka niesie ze sobą pewne ideały i wzory, które kształtują ludzką mentalność, pobudzają
pragnienia i ukierunkowują działania. Wiek XI i XII to czas wypraw krzyżowych, czas legend
i opowieści o bohaterach, męczennikach i świętych ascetach. Franciszek żył tymi legendami
i opowieściami, marząc o zdobyciu rycerskiego pasa tak, jak dzisiaj wielu młodych ludzi pragnie
odnieść sukces, mieć własną firmę i awansować społecznie.

Kiedy wybuchła wojna między Perigią, a Asyżem młody Bernardone wziął w niej udział i wraz
z wieloma innymi wojownikami trafił do niewoli. Ta wojna była szansą, wiązał z nią nadzieje.
Z pewnością marzył o tym, by w jakiś sposób wyróżnić się odwagą czy zręcznością, wsławić się
przez jakiś bohaterski czyn... Tymczasem Asyż wojnę przegrał, a Franciszek wraz ze swoimi
marzeniami został zamknięty w chłodnych i ciemnych lochach Perugii. Zgodnie jednak ze swoją ra-
dosną i niekiedy beztroską naturą wcale się tym mocno nie przejął. Mówił do swoich towarzyszy:
“Jeszcze będę uwielbiany przez cały świat”.

Niewola... i co dalej?

Młodość jest szczególnym etapem w życiu człowieka. Jest to czas poszukiwania i odkrywania sensu
wszystkiego tego, co nas otacza. Czas kształtowania pierwszych poglądów na życie. Gdzieś tam
w środku pojawiają się jakieś bliżej nie nazwane tęsknoty za czymś wielkim, nieprzeciętnym...
Powoli rodzą się konkretne pragnienia, dzięki którym młody człowiek dokonuje pierwszych
samodzielnych wyborów. To dzięki pragnieniom podejmuje pierwsze decyzje, wyznacza sobie
jakieś cele i za wszelką cenę poszukuje środków do ich realizacji... Taka jest specyfika młodości.
Zmieniają się epoki, mijają kolejne tysiąclecia historii ludzkości, ale natura ludzka pozostaje
niezmienna. I to dlatego w młodzieńczych doświadczeniach Franciszka każdy może znaleźć coś
swojego. Przypatrzmy się zatem dalszej historii jego życia.

Po przegranej wojnie z Perugią znalazł się w niewoli. To właśnie tam zaprowadziły go jego
marzenia o wielkości i sławie. Zamiast laurów otoczyły go ciemne i zimne mury więziennych
lochów. I tak zazwyczaj bywa, że pierwsze próby wchodzenia w dorosłe życie kończą się porażką,
bo wcale nie jest łatwo odnaleźć tę właściwą drogę.

We współczesnym świecie czeka wiele ślepych uliczek. Dzisiaj, w dobie złudnych reklam
i propozycji łatwego życia, w dobie lansowania człowieka sukcesu (najlepiej z wyższym
wykształceniem ekonomicznym, bo teraz trzeba robić biznes...), z dobrym samochodem
i niezawodnym ubezpieczeniem emerytalnym, właściwy wybór zdaje się być jeszcze trudniejszy.
I to dlatego, zamiast upragnionych sukcesów, zdarzają się nam niepowodzenia i rozczarowania,
które także weryfikują nasze plany. Czasami poszukiwanie sposobów realizacji swoich pragnień
kończy się, tak jak u Franciszka. I tu warto by było zadać sobie pytanie czy czasami te ścieżki,
którymi my podążamy nie prowadzą do jakiegoś "lochu", niosącego ze sobą niepotrzebne
cierpienia. Może trzeba by było zwrócić się w inną stronę?...

Kiedy został zawarty pokój między Perugią i Asyżem, Franciszek wrócił do domu i jakby zapomni-
ał o rycerskiej sławie. Zajął się pracą w sklepie swojego ojca. Porażka ostudziła nieco jego zapał....
Co nie znaczy, że zrezygnował ze swojej wizji chwalebnej, rycerskiej przyszłości. Wciąż nie widzi-
ał dla siebie perspektyw rozwoju w rodzinnym mieście, gdzie jedyne co mógł osiągnąć, to przejęcie
kupieckich interesów ojca. Dlatego, gdy w 1205 roku papież nawoływał do kolejnej wyprawy wo-
jennej, Franciszkowe nadzieje odżyły na nowo i to z jeszcze większą mocą. Tym razem była to
świetna okazja zdobycia majątku i sławy w rycerskich szeregach hrabiego Gentile. Ojciec dumny
z zamiarów syna odpowiednio go wyposażył. Choć nie był szlachcicem, pieniędzy miał więcej niż
niejeden z nich. A ponadto liczył, że Franciszkowy sukces przysporzy majątku i sławy również
i jemu, i całemu rodowi. W swoim synu widział spełnienie tego, czego sam nie zdołał osiągnąć -
wyniesienie do wyższej sfery społecznej, przejście ze stanu mieszczańskiego do stanu rycerskiego.

Przeważnie rodzice pragną dla swoich dzieci "czegoś więcej": wyższego wykształcenia, lepszych
warunków bytowych, bardziej płatnej pracy itd. Mają jakieś mniej lub bardziej konkretne oczekiwa-
nia i plany wobec swoich "latorośli". Niekiedy inwestują w nie wszystkie swoje oszczędności, aby
tylko mogły studiować i być "kimś".

Tak też zrobił Piotr Bernardone, chociaż w całym Asyżu znany był ze skąpstwa, na zbroję i konia
dla syna wydał mnóstwo pieniędzy. Franciszek był jego nadzieją i z prawdziwie ojcowską dumą pa-
trzył, jak wyruszał w drogę, żegnany biciem dzwonów, błogosławieństwem biskupa i wiwatami
Asyżan. Ale tak to jakoś jest, że mimo wszelkich starań i dobrych chęci nie zawsze udaje się os-
iągnąć zamierzony cel. Wielkie bohaterskie czyny, laury i pas rycerski nie były w Bożych planach
Franciszkowego życia. Jednak ani on sam, ani jego rodzice nie zastanawiali się czego Bóg oczekuje
od niego. Boga przecież nie widać i choć się w Niego wierzy i chodzi do Kościoła co niedzielę, to
i tak niechętnie miesza się Go do rodzinnych spraw. Bóg jest w niebie, my żyjemy na ziemi, a więc
co Pan Bóg może wiedzieć o naszych życiowych problemach?... Człowiek chce sam urządzać swo-
je człowiecze życie, bo się zna na życiu...

Franciszek zdołał dojechać do Spoleto i tam zachorował. Rycerze pomaszerowali dalej, a on unieru-
chomiony wysoką gorączką pozostał w łóżku... Pewnej nocy, pogrążony w półśnie, usłyszał głos
pytający go:

“Dokąd idziesz?”. Gdy Franciszek ujawnił cały swój plan, usłyszał kolejne pytanie: - “Komu lepiej
służyć: Panu czy słudze?”. Odpowiedział: - Panu. Wtedy ten sam głos ponownie zapytał: -
“Dlaczego więc opuszczasz Pana dla sługi i Księcia dla poddanego?”. Franciszek, nie wiedział co
odpowiedzieć, więc zapytał:- “Panie, co chcesz, abym czynił?”

Po raz pierwszy zdarzyło mu się nie wiedzieć, co ma robić ze swoim życiem.


Dokąd idziesz?

Często słyszymy to pytanie. Zadają je rodzice, gdy wychodzimy z domu, nauczyciele gdy po dz-
wonku na lekcję spotkają ucznia na korytarzu..., kierują je do nas również koledzy czy koleżanki -
na przykład - przed andrzejkami albo sylwestrem... Setki razy je słyszeliśmy..., ale czy kiedyś my
zadaliśmy je sobie?... Czy zastanawialiśmy się dokąd właściwie zmierzamy?, dokąd prowadzą nas
nasze codzienne decyzje i czyny?, jaki przyświeca im cel?...

Są to w zasadzie pytania o drogę, bo idzie się przecież jakąś drogą, a każda droga ma u swego kresu
albo życie albo śmierć... I to dlatego pytania te nie są zarezerwowane jedynie dla młodych, są
niezbędne i ważne na każdym etapie ludzkiego życia...

Pytanie skierowane do Franciszka w Spoleto brzmiało: Dokąd chcesz się udać, dokąd idziesz?,
a więc było wyraźnym zapytaniem o Franciszkowe zamiary i plany, które zresztą bardzo szybko
młody Bernardone wyjawił. Żyły w nim od wielu lat. Wiedział jak i gdzie je zrealizować. Fran-
ciszek szedł do Apulli, bo chciał zostać wielkim księciem, chciał zdobyć ziemię, mieć zamek i ko-
bietę, stać się sławnym rycerzem. Jak dotąd Franciszkowy scenariusz życia w zasadzie pokrywał się
z tym, jaki ułożyli dla niego jego rodzice, a szczególnie ojciec... Wszystko było jasne i oczywiste...
aż do Spoleto. Franciszek unieruchomiony chorobą, niejako zmuszony przez słabość ciała, wreszcie
się zatrzymał... I tutaj w samotności i kolejnym rozczarowaniu "dogonił" go Pan Bóg, ale na razie
jeszcze pod zasłoną tajemniczego głosu w półśnie... Przyszedł na spotkanie w taki sposób, jaki był
akurat teraz najlepszy dla Franciszka...

Choroba dla pełnego marzeń o sławie młodego Bernardone była jeszcze czymś bardziej upokarzają-
cym niż przed kilku laty niewola i zamknięcie w lochach Perugii. Wtedy wojnę przegrał cały Asyż,
Franciszek jako jednostka nie mógł mieć tu decydującego wpływu. Niesława rozłożyła się na
wszystkich walczących Asyżan... Teraz zaś okazało się, że po prostu on sam jest za słaby na to,
żeby być rycerzem. Nie miał ku temu predyspozycji... Być może, leżąc w łóżku, rozmyślał dlaczego
spotkało go takie niepowodzenie?, dlaczego kolejny już raz wyprawa po rycerski pas kończy się
właśnie tak?

I wcześniej czy później na każdego człowieka przyjdzie taki czas, gdy będzie musiał skonfrontować
swoje plany, oczekiwania rodziców, przyjaciół i środowiska z Bożym scenariuszem swojego życia.

Dzisiaj, młody człowiek pytany o życiowe plany, najczęściej odpowiada: chcę skończyć szkołę,
potem iść na studia, mieć dobrze płatną pracę, kupić mieszkanie i samochód, założyć rodzinę...
Czasami zdarza się, że mówi: "nie wiem". Gdzieś tam idzie, coś robi, i tak z dnia na dzień mijają
lata, a on wciąż nie wie. Może nie wiedzieć, bo dotąd się nad tym nie zastanawiał, albo ma jeszcze
wątpliwości - nie widzi jasno swojej drogi, albo jest mu z tym wygodnie - skoro nie wie, to nie
może ponosić pełnej odpowiedzialności za obrany kierunek życia i tak jakoś tam kombinuje, żeby
mu nie było źle, i żeby nikt się nie wtrącał. Może więc jakieś studia, bo teraz "wszyscy" gdzieś
studiują i głupio wyjść na "półinteligenta", a poza tym - dla chłopców - to także sposób na uniknię-
cie wojska... Może się uda?

Niektórzy rodzice mówią wtedy: a niech tam robi co chce, aby tylko dał czy dała sobie radę w ży-
ciu, żeby tylko jakoś się dziecko urządziło. Tymczasem okazuje się, że coś z tymi studiami albo
z pracą nie wychodzi. Ale tak od razu, nawet przed sobą samym, trudno się przyznać, że może się
nie nadaję... No to inne studia, inny kierunek albo inna praca, bo wszystkiemu winne "te układy" na
uczelni albo w firmie...

Aż kiedyś wreszcie jakiś wewnętrzny głos - najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej - dotknie
naszych myśli i serca: "dokąd idziesz?" - zapyta - czemu tak się miotasz?, dlaczego jakoś ci ze sobą
samym niewygodnie?, albo dlaczego, tak jak Franciszkowi, ciągle coś ci nie wychodzi, coś staje na
przeszkodzie? Czyżby to był zwykły zbieg okoliczności?... A może trzeba w końcu zacząć słuchać
i starać się rozumieć mowę tych wydarzeń... Może wcale nie o to chodzi w życiu, o co Ty tak zabie-
gasz?...

Jest to czas na szczere spojrzenie na siebie, na swoje pragnienia, na duchowe, fizyczne i intelektu-
alne możliwości, na swoją drogę... Do czego ona mnie prowadzi?... Co jest moim celem, a co moją
"Apullą", otwierającą możliwości zrealizowania pragnień?

Szczera i jasna odpowiedź będzie jakimś małym krokiem zrobionym w kierunku odkrycia Bożych
zamiarów wobec nas i jak Franciszkowi pozwoli usłyszeć następne trudne pytanie: "Komu lepiej
służyć Panu czy słudze?"

Komu lepiej służyć: Panu czy słudze?

Bardzo niewspółcześnie brzmi to pytanie. Kto z młodych myśli w takich kategoriach? Przecież
mamy już XXI wiek, a nie ciemne średniowiecze. Nie ma panów, nie ma sług. Wszyscy są równi.
Ale czy na pewno? Czyżby należało zmienić terminologię? Czy Pan Bóg mówił tym językiem tylko
za czasów św. Franciszka? Zastanówmy się chwilę. Uściślijmy, kto to właściwie jest "pan" a kim
jest "sługa"?

Ten pierwszy kojarzy się z panowaniem, a więc z władzą, wielkością, uznaniem. "Panem" jest ten,
z kim się liczą, z kim warto wejść w bliższy kontakt. "Panem" jest ktoś, komu się ufa, komu jest się
posłusznym, kto posiada wiele dóbr i może nimi obdarować innych.

Natomiast określenie "sługa" związane jest z czynnością służenia. "Sługa" to ten, kto jest na czyjeś
polecenia, jest do dyspozycji na każde zawołanie. Jest komuś poddany, nawet strój musi nosić taki,
jak sobie życzy pan. "Sługa" jest uzależniony od kogoś większego i znaczniejszego. Zabiega o jego
uznanie.

Teraz przyłóżmy te dwa pojęcia do naszej, jakże już ucywilizowanej rzeczywistości. I co? Nie pa-
suje? A może jednak? Popatrzmy na "panów" naszych czasów np.: właścicieli dochodowych firm,
wielkich udziałowców w międzynarodowych biznesach. Są to ludzie sukcesu, a na ich usługach
tysiące pomniejszych marzących o sukcesie - o awansie społecznym - ludzi, ubranych w standar-
towe uniformy naszego stulecia: garsonka albo koszula, krawat, garnitur. W jednej dłoni teczka
i kluczyki do służbowego samochodu, w drugiej telefon komórkowy i gotowość na każde wezwanie
szefa. Tak więc pytanie, które Franciszek usłyszał w Spoleto można łatwo przetłumaczyć na język
współczesny. Brzmiałoby ono tak: z kim korzystniej jest wejść w układy: z właścicielem jakiejś
firmy, czy ze zwykłym pracownikiem? I nasza odpowiedź - o ile mamy nieco zdrowego rozsądku -
najprawdopodobniej byłaby zgodna z tą, której udzielił Franciszek. On stwierdził, że lepiej służyć
"Panu", a my powiedzielibyśmy, że korzystniej jest prowadzić interesy z właścicielem. Co mógł
dać synowi Piotra Bernardone "pan", za którym podążał, czyli hrabia Gentile? Wszystko, czego
Franciszek pragnął: przejście do wyższego stanu społecznego - pas rycerski, sławę, zaszczyty, bo-
gactwa, własny zamek i szlachetną kobietę.

Czego dzisiaj młody człowiek może spodziewać się od wejścia w układy z wielkimi naszych cza-
sów? Przede wszystkim sukcesu, uznania w środowisku społecznym, własnego domu z ogrodem
i dobrego samochodu czyli także warunków do założenia i utrzymania rodziny. Tak mówią
uczniowie szkół średnich, z którymi czasami mam okazję prowadzić katechezy.

Wygląda więc na to, że nasze pragnienia po upływie ośmiu wieków, w swej istocie, nie odbiegają
od Franciszkowych. Są tylko subtelne różnice. Kiedyś na awans do wyższej klasy społecznej trzeba
było zasłużyć wybitnymi czynami, wykazać się męstwem, odwagą, a niekiedy nawet heroizmem.
Obecnie wystarczy siła przebicia i brak skrupułów. Młodzi mówią do "nieżyciowej" zakonnicy:
"W życiu trzeba rozpychać się łokciami, żeby wyjść na swoje", albo: "Siostro, teraz trzeba być
rekinem, żeby nas inni nie zjedli". Skoro takie hasła przyświecają współczesnemu człowiekowi, to
kto jest jego panem? Warto się chyba zastanowić komu my jesteśmy posłuszni, kto nami kieruje,
komu siebie powierzmy, w kim pokładamy nasze nadzieje na przyszłość?

Kto jest twoim Panem?

Na to pytanie, zadawane w czasie rekolekcji franciszkańskich, młodzież często odpowiada: Jezus.


Myślą sobie: skoro pyta nas siostra zakonna, więc z pewnością chce usłyszeć jakąś pobożną
odpowiedź. I cóż, w zasadzie tak odpowiadając, mówią prawdę, ale nie o sobie, bo Jezus rzeczywiś-
cie jest naszym Panem, tylko czy na pewno w swoim życiu pozwalamy panować właśnie Jemu?
Czy idziemy za Nim? Czy jesteśmy posłuszni Jego słowom? Czy w podejmowaniu decyzji właśnie
do Niego spieszymy po radę? Czy w Nim pokładamy nasze życiowe nadzieje i upatrujemy pomocy
w ich realizacji? Nie śpieszmy się z odpowiedzią. Popatrzmy najpierw na Franciszka i jego życiowe
doświadczenie w Spoleto. Nikt z nas nie jest sędzią we własnej sprawie. Trudno jest obiektywnie
ocenić siebie nie mając jakiegoś punktu odniesienia. Wróćmy więc do pytań, które w półśnie
usłyszał, zatrzymany w drodze chorobą, Franciszek.

Zapytany - "Komu lepiej służyć: Panu czy słudze?" - odpowiedział zgodnie z prawdą: Panu.
I w tym momencie usłyszał coś, czego zupełnie się nie spodziewał: "Dlaczego więc dla sługi
opuszczasz Pana i Księcia dla poddanego?" Nietrudno sobie wyobrazić jak bardzo musiał być
zdziwiony tym pytaniem Franciszek, który według własnej oceny właśnie szedł za Panem
i Księciem. Zaskoczenie i konsternacja... Nie wiadomo, o co właściwie chodzi pytającemu.
Podobnie reagują młodzi pytani w czasie rekolekcji. Jak to siostra może zadawać mi takie pytanie?
Przecież chodzę do kościoła i to nawet w dzień codzienny, modlę się rano i wieczorem, staram się
czytać Pismo Święte, zachowuję przykazania: nie kradnę, nie kłamię, nie zabijam i w dodatku, gdy
moi znajomi zajmują się bzdurami ja jestem na rekolekcjach. Siostra "się czepia" nie wiadomo
czego...

I wtedy wystarczy takiego podążającego za Panem ucznia szkoły średniej czy studenta zapytać, czy
ściąga na kolokwiach; czy ma zamiar bez ściągawek zdawać maturę... Ale nie ma przecież
przykazania: nie ściągaj... Oczywiście, że nie ma, ale jest: nie kradnij i nie dawaj fałszywego
świadectwa..., a do tego wszystkiego jeszcze Jezus powiedział o sobie: "Ja jestem drogą, prawdą
i życiem". Bardzo łatwo jest uprościć Dekalog, gdy nie zdajemy sobie sprawy z tego, że dziesięć
przykazań, odkąd Pan Jezus przyszedł na świat, należy dopełnić Ewangelią, a w szczególności
"Kazaniem na Górze" spisanym przez św. Mateusza w rozdziałach: 5 - 7.

No to jak? Za kim idziesz, gdy okłamujesz nauczycieli, rodziców i samego siebie; gdy przy-
właszczasz sobie ocenę, która ci się nie należy? Idziesz za Panem? Może i idziesz, ale nie za tym,
który chce cię zaprowadzić do życia drogą prawdy... Kto wobec tego jest twoim Panem? Jeżeli
nadal twierdzisz, że Jezus, to dlaczego Go opuszczasz..., podążając za Księciem kłamstwa? A może
nie opuszczasz?...

Pan, to jest ktoś, komu się ufa i w kim pokłada się swoje nadzieje. Jakie jest zaufanie człowieka do
Boga, który uważa, że nie został na tyle wyposażony w talenty, żeby poradzić sobie w liceum i dlat-
ego jest niejako przez ten brak zmuszony do kombinowania? W kim pokłada nadzieję ktoś, kto
twierdzi, że Pan Bóg go pokarał takim współmałżonkiem, który opuścił rodzinę? To nie jest zau-
fanie, to jest zarzut wobec Stwórcy: dlaczego stworzyłeś mnie tak słabym, dlaczego inni - mają
piątki i perspektywę podjęcia dalszej nauki na studiach, a ja nie; dlaczego innym pomagasz, są so-
bie wierni i jakoś się w życiu urządzają, a ja muszę sobie radzić sam, dlaczego ja zawsze mam pod
górę?

Rzeczywiście, nie wszyscy są jednakowo zdolni, podobnie jak nie wszyscy są jednakowo piękni
czy przystojni... Nie wszyscy robią doktoraty, bo nie wszystkim jest to potrzebne. A skąd wiesz, że
powinieneś uczyć się w liceum? Może, gdybyś poszedł do technikum, nie musiałbyś ściągać...
Kogo pytałeś, czy pytałaś jaką wybrać szkołę, jakie studia, jaką pracę, jaką żonę, czy męża? Pytałeś
Pana Boga, do którego teraz masz pretensje?

Franciszek też nie pytał Pana Boga, czy ma zostać rycerzem, czy ma jechać do Apulli. Nie
próbował poznać woli Bożej, gdyż pokierował się "podpowiedzią" pojawiających się pragnień,
które zrodziły się w nim jako młodzieńcze marzenia o sławie i wielkości. Uległ wpływom ówczes-
nej mentalności społecznej: rycerz to był "ktoś", a nie tylko zwykły syn kupca. Współcześnie działa
ten sam model: opinia społeczna podpowiada młodym ludziom: żeby być "kimś" - musisz mieć
"mgr" przed nazwiskiem. I nie dziwne, że niektórzy "męczą się" w liceum, bo chcą mieć szansę na
bycie "kimś". Tylko, czy czasami nie jest to opuszczanie Pana dla sługi?

Panie, co chcesz, abym czynił?

"Dlaczego opuszczasz Pana dla sługi i Księcia dla poddanego?" Tym pytaniem Franciszek poczuł
się niejako przyparty do muru przez Kogoś, Kto wiedział o nim więcej niż on sam. W jednym mo-
mencie Franciszek został prześwietlony na wylot i w tak nieoczekiwany sposób zdiagnozowany.
Wcześniej nawet mu do głowy nie przyszło, że opuszcza Pana. I może właśnie dzięki tej nieświado-
mości łaska miała do niego łatwiejszy dostęp, niż do kogoś, kto świadomie odchodzi od Boga.

Franciszek zdumiony i zdezorientowany tym, co usłyszał, po prostu zapytał: "Panie, co chcesz,


abym czynił?" Zrozumiał, że głos pochodzi od Boga, że tylko On może znać wnętrze człowieka aż
tak. Dlatego pierwszy raz w życiu, łagodnie przymuszony Bożą łaską, o coś zapytał. Do tej pory
wszystko wydawało mu się takie oczywiste, ale teraz naprawdę nie wiedział, co dalej. W ten sposób
Bóg kolejny raz stanął na drodze Franciszka i wreszcie został przez niego rozpoznany jako jedyny
Pan.

Bóg zatrzymał w Spoleto tego młodego zapaleńca wojennych wypraw chorobą. I nie wiadomo
dlaczego właśnie tak. Można się jedynie domyślać, że młody Bernardone, ze względu na swoją ho-
jność i uprzejmość w sposobie bycia, ciągle był otoczony licznym gronem swoich rówieśników.
Może to był jedyny sposób, żeby spotkać Franciszka - tak "sam na sam", bez rodziców i rodzeńst-
wa, bez przyjaciół, bez rycerzy, bez niepotrzebnych świadków?.

Franciszkowe doświadczenie choroby uczy nas, że może to być jeden ze sposobów przemawiania
Boga do ludzkiego serca. Tymczasem my rzadko rozpoznajemy chorobę jako szansę. Chcemy jak
najszybciej odzyskać zdrowie, a gdy nie jest to takie proste, zaczynamy się buntować. A może trze-
ba by było zapytać: "Panie, co chcesz, abym czynił?". Oczywiście nie oznacza to, żeby się nie
leczyć, ale może nie za wszelką cenę... Może nie rozpaczać, gdy dzień lub dwa miną bez
odwiedzin. Może trzeba by było te chwile osamotnienia, gdy wszyscy bliscy są w szkole, czy w
pracy, wykorzystać na jakąś głębszą refleksję nad swoim dotychczasowym życiem? Może by tak
"nie zabijać" ciszy głośną muzyką, może "nie zasłaniać" oczu telewizyjnymi obrazami, może
właśnie Pan Bóg chce mnie prześwietlić - jak Franciszka - może chce mi coś pokazać, może chce
mnie zawrócić z tej drogi, którą właśnie kroczę? Może to droga do nikąd? Może ta choroba jest bło-
gosławieństwem?

Z pewnością pozostanie tajemnicą Bożej miłości, dlaczego takim właśnie językiem Jezus
przemówił do Franciszka. Jedno jednak jest pewne - Pan Bóg zawsze wybiera taki język, jaki jest
najbardziej zrozumiały dla odbiorcy. Dlatego to, co najważniejsze z tej Bożej mowy jednak do
Franciszka dotarło, gdyż zapragnął poznać wolę Bożą - zwrócił swoje serce ku prawdziwemu Panu.

Jakże inny to Pan od tego, za którym dotąd podążał. Jakże inny niż hrabia Gentile. To imię z języka
włoskiego tłumaczy się jako ktoś miły, przyjemny. Łatwo jest iść za tym, co jest miłe i przyjemne,
co lśni blaskiem jak rycerska zbroja albo karoseria BMW, tzn. jeszcze na dodatek przynosi mi ko-
rzyść. Jezus, który stanął Franciszkowi na drodze, nie miał ani wdzięku, ani blasku, a do tego sam
powiedział, że przyszedł służyć i jak niewolnik umywał nogi swoim uczniom, a potem jeszcze poz-
wolił siebie zdradzić i powiesić na krzyżu. Co to za Pan? - przecież to Sługa! Co ten Franciszek
zrobił?! Szaleniec! Sukces był w zasięgu jego ręki, a on tak nagle z niego zrezygnował...

Czyż nie cisną się niekiedy takie myśli do głowy, gdy ładna i uzdolniona dziewczyna zostawia w
połowie studia i wstępuje do zakonu, albo gdy chłopiec mając za sobą pierwsze sukcesy w naro-
dowej reprezentacji juniorów drużyny hokejowej, zostawia wszystko i wstępuje do seminarium?
Ależ tak! Nawet osoby wierzące i praktykujące sądzą, że Panu Bogu należą się tylko tacy, którzy:
albo się nieszczęśliwie zakochali, albo coś tam innego im w życiu nie wyszło, albo nikt ich nie
chciał - jednym słowem: "nieudacznicy". Natomiast ludziom i światu same "rasowe egzemplarze".
No cóż - po prostu nieporozumienie, przecież cały świat jest własnością Tego Zdradzonego, Tego
Ukrzyżowanego. To on jako Sługa Pański - jako Syn Boży - jest Panem świata, ale włada nim nie
tak, jak to niekiedy czyni człowiek - siłą pieniądza i oręża, ale miłością i służbą.

Ten Pan, którego w Spoleto rozpoznał i pokochał Franciszek, na pytanie co ma czynić, polecił mu:
"Wróć do swojej ziemi, a tam się dowiesz, co masz czynić". Wrócić znaczyło własnymi rękoma
zburzyć wymarzony zamek, znaczyło przyznać się do kolejnej porażki - nie dziwi więc fakt, że
Franciszek tej nocy nie mógł już zasnąć.

Wróć do swojej ziemi

Dużo niewiadomych jest w życiu człowieka, dużo niespodzianek - i to nie zawsze miłych - dużo
pomyłek i niepowodzeń. Tak dużo, że chciałoby się ponarzekać, a czasami nawet pokrzyczeć ze
złości... Czy Pan Bóg nie mógłby nam zaoszczędzić nieco trudu - w tym i tak wystarczająco
ciężkim życiu - i wyjawić czego tak naprawdę od nas chce? Czy koniecznie musimy się najpierw
wewnętrznie poobijać błędnymi wyborami, pomylonymi drogami, spotkaniami nie w porę, czy
wstydliwymi powrotami... - takimi na przykład, jak ten Franciszkowy - żeby w końcu odczytać
wolę Bożą?... Trudno samemu znaleźć odpowiedzi na te pytania, może więc warto kolejny raz
przyjrzeć się życiu św. Franciszka i prześledzić w jaki sposób on radził sobie z odnajdywaniem dro-
gi do Boga...

Niby wszystko tak dobrze mu się układało. Warunki zewnętrzne wydawały się sprzyjać jego zami-
arom. Pojawia się hrabia, u boku którego można wyruszyć na wojnę po rycerskie laury. Zazwyczaj
chciwy na grosz ojciec Franciszka, tym razem nie szczędzi pieniędzy i wyposaża syna z większą
hojnością niż mógłby to uczynić niejeden szlachcic. Nie dziwi więc fakt, że Franciszek nie miał
cienia wątpliwości, iż jego zamiary podobają się Bogu.

My też często z podobnych okoliczności usiłujemy wnioskować, że wszystko zgodne jest z zami-
arami naszego Pana. I jest to zrozumiałe, nie możemy przecież bez końca się zastanawiać, anali-
zować i kalkulować. W życiu musimy umieć ryzykować, żeby móc je sensownie przeżyć. Przecież
i tak nie przewidzimy wszystkich możliwych sytuacji, a czas nie będzie na nas czekał. Kto zbyt dłu-
go stoi w miejscu, lękając się niepowodzenia, skazuje siebie na coś jeszcze gorszego - na osamot-
nienie. Świat jest w ciągłym ruchu, więc aby dotrzymać mu kroku, trzeba nieustannie być w drodze.

Franciszek dobrze to rozumiał. Wykorzystał sprzyjającą chwilę i wyruszył. To była bardzo ważna
wyprawa, choć na pierwszy rzut oka zakończyła się niezbyt ciekawie, Franciszek wrócił z niczym.
Jednak w Spoleto wydarzyło się coś tak ważnego, że całe późniejsze życie młodego Bernardone
przybrało bieg zupełnie nieoczekiwany. Tam Franciszek po raz pierwszy doświadczył spotkania
z prawdziwie żyjącym Bogiem. Co to tak naprawdę znaczy, rozumie tylko ten, kto sam
doświadczył podobnego spotkania.

W jednym z życiorysów Franciszka znajduje się znamienny opis skutków owego doświadczenia ze
Spoleto. Każde słowo ma w nim niesamowity ciężar właściwy: "Z pośpiechem i wielką radością
wybrał się o świcie w powrotną drogę do Asyżu, mając nadzieję poznania woli Boga, który ukazał
mu to wszystko i otrzymania od Niego wskazówek dotyczących własnego zbawienia. Jego serce już
zostało przemienione. Zrezygnował z podróży do Apulii. Nie pragnął już niczego innego, jak tylko
dostosowania się do woli Bożej".

Biorąc pod uwagę zamiary z jakimi wybierał się w podróż, co najmniej musi dziwić ten Fran-
ciszkowy pośpiech i towarzysząca mu radość. Przecież wraca jako człowiek przegrany. Jak wytłu-
maczy swój powrót rodzicom, przyjaciołom? Powie im, że słyszał głos? Kto mu uwierzy, a gdyby
nawet to, co to za powód, żeby rezygnować z tak ważnego przedsięwzięcia, w które tyle zainwest-
owano?...

Nikt z nas nie jest wolny od pomyłek. Każdemu może się zdarzyć, że nie doprowadzi do końca
tego, co zamierzył. Wtedy trzeba wrócić do punktu wyjścia. Nie jest to łatwe. Najpierw sami
musimy przełknąć gorzką pigułkę niepowodzenia. Potem przyznać się do porażki wobec innych,
wytłumaczyć, uzasadnić powrót... Nie jest to z pewnością nic przyjemnego i chyba tym bardziej
zastanawia fakt, że Franciszek "z pośpiechem i radością" wyruszył w drogę powrotną do Asyżu.
Jednak, gdy nieco zagłębimy się w opis Franciszkowego powrotu, łatwo odgadniemy powód poś-
piechu i radości.

Wstyd i smutek, rozczarowanie i poczucie przegranej może towarzyszyć tylko takim "podróżom po
laury", które zakończyły się niepowodzeniem z winy podróżnika. Gdy na przykład młody człowiek,
który zarówno intelektualnie, jak i finansowo jest dobrze uposażony, nie kończy rozpoczętych
studiów po prostu z lenistwa i głupoty, wtedy rzeczywiście ma się czego wstydzić. Franciszek
wracał z innych powodów. Wiedząc, ile wysiłku włożył w realizację swoich zamiarów i jak był
pewny, że to, do czego dąży przyniesie mu szczęście; jak był konsekwentny w podążaniu do celu,
mimo niepowodzeń, chyba trudno byłoby mu zarzucić, że coś zaniedbał czy przegapił.

Z pośpiechem i radością wraca się tylko z takich życiowych podróży, z których "zawraca nas"
spotkanie z Prawdą. Stwierdzamy wtedy: to nie to!, nie tutaj jest moje miejsce!, nie tego chce ode
mnie Bóg... Jeżeli nie to i nie tutaj, to co i gdzie? No właśnie... Gdzie szukać tej odpowiedzi? Fran-
ciszek już wiedział, dlatego mógł się cieszyć. Usłyszany w Spoleto tajemniczy głos, zapewnił go, że
gdy wróci do swojej ziemi, do Asyżu, zostanie mu ukazany właściwy cel jego życia. Cel, którego
realizacja zapewni mu upragnione szczęście. Nie chwilowe zadowolenie, ale szczęście, wynikające
z wypełnienia swego życiowego zadania, przewidzianego dla niego przez prawdziwego Pana życia.
Rycerskie laury przestały już mieć dla Franciszka znaczenie. Spotkanie z Prawdą przemieniło jego
serce. Odtąd nie pragnął już niczego innego, jak tylko dostosowania się do woli Bożej. W tym kon-
tekście raczej dziwiło by nas, gdyby Franciszek się nie spieszył. Był on młodzieńcem pełnym za-
pału, był człowiekiem czynu. Co zamierzył, to natychmiast realizował. Tak, jak każdy młody
człowiek, który chce coś w życiu osiągnąć.

Jakie drogowskazy kryją się w życiowym doświadczeniu Franciszka? Zobaczmy, że Franciszek był
synem kupca, ale wcale nie miał zamiaru iść w ślady ojca. Nie chciał, jak on, spędzić swego życia
w sklepie. Nie chciał poprzestać, na statusie bogatego mieszczanina. On pragnął oderwać się od
tego na czym wyrósł. Pragnął czegoś więcej. Chciał być sławnym rycerzem - wielkim księciem.
Stąd też jego wyprawy po sławę...
Podobnie i my nie zawsze jesteśmy zadowoleni z tego, w jakiej rodzinie przyszliśmy na świat; ja-
kich mamy rodziców; kim jesteśmy; z tego jak nas ukształtowały realia życia rodzinnego. Dlatego,
gdy dorastamy, gdy już możemy decydować o swojej przyszłości, chcemy się oderwać od tego, co
nam się nie podoba. Chcemy ułożyć sobie życie po swojemu. No i przy pierwszej, nadarzającej się
okazji wyruszamy...

Tymczasem to jest droga do nikąd. Ucieczka nic nie załatwi. Samo odcięcie się od przeszłości nie
wniesie nic dobrego do naszego życia, ale tylko nas wewnętrznie rozbije. Możemy coś zmienić
tylko wtedy, gdy zaakceptujemy prawdę o swoim życiu. Bolesna historia nikogo nie stawia na prze-
granej pozycji. Bóg jest Panem historii. On chce nas spotkać w tej właśnie rzeczywistości, chce dać
szczęście bez względu na to, kim byli nasi rodzice i jak bardzo by nas skrzywdzili. Mamy szansę
stać się wartościowymi i wewnętrznie głębokimi ludźmi, ale musimy powróć do siebie, musimy za-
mieszkać swoje życie - swoją ziemię.

Zamieszkaj swoje serce

Bóg nigdy nie przemawia do nas "ot tak sobie", jak to nieraz czyni człowiek. Słowo Boga
wypowiadane nad światem ma zawsze znaczenie zbawcze i pragnie ono szczerego nawrócenia na-
jpierw ludzkiego serca. Na czym miałoby polegać to nawrócenie? Na zaproszeniu Boga do wszyst-
kich wymiarów życia. I wydawałoby się, że to całkiem proste, ale doświadczenie nasze własne, jak
i Franciszkowe, pokazuje nam coś innego.

Można chodzić do kościoła i być w porządku wobec dziesięciu przykazań Bożych. Można być, jak
Franciszek, uważanym za miłego i szlachetnego młodzieńca i usłyszeć w pewnym momencie te za-
skakujące pytania ze Spoleto: "Dokąd idziesz?, Dlaczego opuszczasz Pana dla sługi?" i w końcu
polecenie: "Wróć do swojej ziemi, a tam się dowiesz, co masz czynić". Każdy z nas, choćby nawet
nigdzie nie wyjeżdżał, sercem może być bardzo daleko od swego domu, od swojej ziemi, od rzeczy-
wistości swego życia - może po prostu nie być u siebie, bo jest mu tam źle, a zła należy unikać...
Uciekamy więc na różne sposoby. Jedni w ambicje naukowe i zawodowe: jak zdobędę wykształce-
nie wtedy wszyscy będą mnie szanować i cenić, jak będę pracować bez wytchnienia dostanę awans.
Inni uciekają w poczucie życiowej przegranej i przygnębiający smutek dopełniony marzeniami
o tym "co by było gdyby?": mnie to nigdy nic nie wyjdzie, nie mam szans, może gdybym miał
lepszy start... Inni odrealniają swój świat sięgając po alkohol czy narkotyki, mówiąc sobie: choć
przez chwilę mogę nie myśleć o tym jak jest. A jeszcze inni uważają, że coś im się w końcu od
życia należy i rzucają się w wir przyjemności - w życie towarzyskie, w doznania erotyczne, itp.

Niestety wcześniej czy później rozbijemy się o ten nasz sztucznie wykreowany "lepszy świat", jak
okręt o lodową górę. Co wtedy? Czy nie ma już żadnego ratunku dla życiowych rozbitków? Jest!
Trzeba wrócić! Wrócić do rzeczywistości swego życia, jakkolwiek nieciekawie by w nim było,
i jeszcze wpuścić do swego "domu" Chrystusa. On ze swoją łaską czeka na nas właśnie tam - u nas
- w tej ziemi, w której zasiał ziarno naszego życia i dał wzrost. Jeżeli nas u siebie nie ma, to rozmi-
jamy się z Tym, który jako jedyny potrafi pisać prosto na krzywych liniach człowieczego życia .

Franciszek też chciał sobie stworzyć lepszy świat niż ten, w którym dane mu było żyć. Chciał sam,
swoim własnym wysiłkiem, zasłużyć na szczęśliwe i dostatnie życie. Sam! I to był właśnie jego na-
jważniejszy problem, bo nie ma nic niewłaściwego w tym, że człowiek pragnie czegoś lepszego dla
siebie czy też swoich bliskich, ale nie powinien zabierać się do realizacji tych pragnień sam. Dlat-
ego i ten, pełen marzeń o sławie, młodzieniec w końcu "rozbił się" o swoją "górę lodową" -
o zwykłą, fizyczną słabość, o chorobę. No i dobrze, bo wreszcie dzięki temu zderzeniu Fran-
ciszkowych marzeń ze słabością ciała, zrobiła się jakaś "szczelina", przez którą Bóg "wśliznął się"
do jego serca. To był początek nawrócenia młodego Bernardone...
Prawdziwe nawrócenie zawsze najpierw dotyka serca. Jeżeli ono będzie zwrócone ku Bogu, to
i wszystko inne powoli skoncentruje się wokół woli Bożej. Coś się w nas zmienia tak radykalnie, że
jakkolwiek wcześniej nie przywiązywalibyśmy zbytniej wagi do Bożego Słowa, to po tym dotknię-
ciu łaski jesteśmy gotowi uczynić wszystko, czego Ono od nas zażąda. Wtedy natychmiast, jak
Franciszek, rezygnujemy ze swoich planów nie zważając na ludzkie względy, na rozczarowanie
tych, którzy być może pokładali w nas jakieś określone nadzieje. Nie zważając na ewentualne
niezrozumienie z ich strony czy nawet drwiny.

Bóg pozyskał serce Franciszka, a on odnalazł prawdziwego Pana. I choć na zewnątrz był niby taki
sam jak wcześniej, to jednak nieco inny. Dotknięty łaską Franciszek odczuwał tę wewnętrzną
przemianę, ale jego przyjaciele widzieli w nim nadal tego samego, lubiącego "zaszaleć" towarzysza
zabaw. Dlatego, gdy już nieco przycichła sprawa z niefortunną wyprawą rycerską, starym zwycza-
jem wybrali Franciszka na przewodniczącego uczty i on zajął się jej przygotowaniem. Wszyscy
świetnie się bawili - jak zawsze w tym gronie - ale nie on sam...

Gdy wyszli na ulice Asyżu ze śpiewem na ustach, młody Bernardone, milczący i pogrążony
w głębokiej zadumie, szedł na samym końcu tego rozbawionego korowodu. Czyżby nie czuł się już
dobrze w roli króla zabaw? Dlaczego?

Ciąg dalszy w II kroku pt. ”Przyjęcie człowieka”.


oprac. s. Anna Czajkowska, s. Irena Złotkowska

ŚLADAMI ŚW. FRANCISZKA ... TRZY KROKI KU BOGU

Przyjęcie człowieka
*******************************************************************

Zgromadzenie Sióstr Wspomożycielek Dusz Czyśćcowych

Sulejówek

Wprowadzenie

Opracowanie to zawiera kontynuację historii nawrócenia św. Franciszka, historii która nam
wszystkim może pomóc odnaleźć swoją własną drogę do Pana Boga. Zapraszamy do pochylenia się
nad wydarzeniami, które w sposób radykalny przemieniły Franciszkowe losy.

W sposób szczególny treść tej broszury może okazać się bliska tym osobom, które zasmakowały
już słodyczy płynącej z wyboru Chrystusa w swoim życiu; które dostrzegają w sobie pragnienie
pogłębienia relacji z Nim; które chcą rozeznać i wypełnić Jego wolę; które czują wewnętrzne
przynaglenie, by zatrzymać się nad swoją codziennością; które nie mogą całym sercem przylgnąć
do Boga, bo na przeszkodzie stoi jakiś nieprzyjęty człowiek albo jakaś przykra rzeczywistość,
z obrzydzeniem omijana w naszych wspomnieniach…

Życie ludzkie pełne jest niechcianych doświadczeń, których przyczyną byli inni ludzie. Nie
wszystko przecież, co stanowi naszą historię było miłe i dobre i mamy o to żal, bo w jakiś sposób
zostaliśmy przez to skrzywdzeni. Wiele też naszych własnych złych czynów chcielibyśmy
wymazać z pamięci swojej i osób nimi dotkniętych. Jednak człowiek nie ma takiej władzy, dlatego
niekiedy nawet długie lata potrafi nosić w sercu nienawiść czy to do innych, czy do samego
siebie…

Franciszek też nie był wolny od takich doświadczeń. Jak sobie z nimi poradził? - zapraszamy do
lektury...

Słodycz nawiedzenia

Franciszek wrócił do Asyżu, ale pytania ze Spoleto głęboko "przeorały" jego serce, nie mógł o nich
zapomnieć. Otrzymał obietnicę, że wkrótce zostanie mu wyjawione, co dalej ma robić więc czekał.
Był jak ziemia gotowa do przyjęcia ziarna, ale Siewca nie przychodził... I może właśnie dlatego
Franciszek nie zachowywał się na przygotowanej przez siebie uczcie tak, jak kiedyś. Szedł na
samym końcu pogrążony w głębokiej zadumie, bo też miał o czym rozmyślać... Nie w głowie były
mu śpiewy, już go nie bawiły, bo i dawny styl życia już go nie pociągał... Zapewne zastanawiał się
nad swoją nieciekawą sytuacją. Niby Pan pochwycił jego serce, ale teraz gdzieś się ukrył... Jak
długo trzeba będzie czekać na Jego drugie słowo? A może wszystko było tylko złudzeniem, może
to jedynie bujna wyobraźnia, może niepotrzebnie zawracał z drogi do Apulli?

Takie i inne wątpliwości nasuwają się każdemu, kto po jakimś dotknięciu łaski Bożej - choćby
w czasie rekolekcji czy pielgrzymki - wraca w swoje środowisko. Pamięć nie pozwala wymazać
tego, co tak poruszyło nasze wnętrze, że postanowiliśmy odtąd słuchać głosu Pana. Ale
jednocześnie nie bardzo wiemy jak się do tego zabrać, w którą stronę się zwrócić. Na pewno trzeba
coś zmienić, ale co i jak? W domu, w szkole ci sami ludzie, tylko my jacyś dziwni, jakby
nieobecni..., czekamy na coś, co nawet trudno racjonalnie uzasadnić albo w miarę jasno nazwać,
a to wciąż nie przychodzi...

Pan Bóg jednak ma swoją określoną pedagogię - nieco inną niż ludzka i dlatego nie zawsze ją
rozumiemy. On wie najlepiej, kiedy zrobić kolejny krok... Wie, że najpierw trzeba człowieka
rozsmakować w ciszy, w milczeniu; trzeba skłonić do refleksji, do stawiania pytań; wzbudzić
tęsknotę za ponownym doświadczeniem bliskości Boga; rozniecić pragnienie głębszego życia...
A na to trzeba czasu...

Do tak spragnionej dotknięcia duszy Pan Bóg ma już wtedy swobodny dostęp. Gdy serce jest
gotowe na spotkanie, wtedy nawet panujący wokół zgiełk nie może stanąć na przeszkodzie.
Najważniejsza jest cisza w sercu człowieka. To co dzieje się obok nie ma znaczenia.

Widać to wyraźnie na przykładzie Franciszka. Przecież jego przyjaciele zachowują się bardzo
głośno, a on, jakby wcale tego nie słysząc, pogrąża się w zadumie, i właśnie wtedy - na ulicy -
nawiedza go Pan. Miłość Boża bardzo "mocno" zawładnęła Franciszkową duszą, bo jak zapisali
biografowie: "Słodycz tak cudowna napełniła jego serce, że nie mógł ani mówić, ani poruszać się
[...], jak sam później wyznał, nawet gdyby cięto go na kawałki, nie byłby w stanie ruszyć się z tego
miejsca".

Kiedy towarzysze zabawy odwrócili się i zobaczyli, że został daleko za nimi, wrócili do niego.
Zauważyli, że coś się z nim stało, ale nie wiedzieli co. Nawet do głowy im nie przyszło, że to Bóg
stanął na drodze młodego Bernardone. Zaczęli więc żartować z niego, pytając: "O czymże to
myślałeś, że nie szedłeś z nami? Być może myślałeś o ożenieniu się?" W odpowiedzi usłyszeli:
"Powiedzieliście prawdę, ponieważ myślałem o wzięciu oblubienicy szlachetniejszej, bogatszej
i piękniejszej, aniżeli kiedykolwiek widzieliście". Oni jednak zupełnie nie zrozumieli, o czym
Franciszek mówił. Nigdy nie spotkali się z kimś takim, więc uznali, że ta oblubienica jest tylko
wytworem fantazji. Wykpili więc swego towarzysza.

Ten schemat wydarzeń funkcjonuje do dziś. Młody człowiek, przed którym Pan Bóg ujawni
odrobinę Swego piękna, czuje się nim tak obezwładniony, tak przez nie zagarnięty, że musi się
zatrzymać. Musi? Tak, bo skoro piękno natury, choćby górskich krajobrazów, może niekiedy tak
zachwycić, że chciałoby się godzinami stać w jednym miejscu i je "chłonąć", to cóż dopiero piękno
samego Stwórcy?... Jest to przymus wynikający z fascynacji spotkanym Pięknem, z umiłowania
Go, a więc pozostawiający wolność. Człowiek zawsze ma możliwość przejścia obok...

Co się dzieje, gdy rozpoznamy Boga i zatrzymamy się przy Nim? Zaczynamy odstawać od grona
koleżanek i kolegów, bo to, co ich cieszy, wypada bardzo blado w porównaniu ze słodyczą, której
doświadczyliśmy od Pana. Nie ma już siły przyciągania. Oni, podobnie jak przyjaciele Franciszka,
kiedyś zauważą ten dystans i upomną się o bliskość. A gdy nie będziemy zainteresowani, to po
prostu wyśmieją i odejdą... I tylko myśl o tej "najpiękniejszej oblubienicy" nie pozwoli nam za nimi
pobiec.

Najpiekniejsza oblubienica

Uczta, w czasie której, Franciszek doświadczył tajemniczego i pełnego wewnętrznej słodyczy


nawiedzenia, była jego ostatnią towarzyską imprezą. Od tej chwili jego serce zwróciło się ku
oblubienicy, którą było "prawdziwe życie religijne, dzięki ubóstwu szlachetniejsze, bogatsze
i piękniejsze niż wszystko inne". Dziwna to oblubienica... A jednak zawładnęła całkowicie sercem
Franciszka do tego stopnia, że "gardził tym wszystkim, co niedawno kochał".

Ale czy dotąd nie był on człowiekiem religijnym? Przecież wychował się w rodzinie
praktykujących katolików, a o matce biografowie piszą, że była bardzo pobożna... Franciszek był
człowiekiem wiary, ale wiary tradycyjnej, wyuczonej, przejętej od rodziców... Brakowało w tej
religijności osobistej relacji z Panem Bogiem - z Bogiem żywym i prawdziwie obecnym w życiu
człowieka.

Podobnie przecież dzieje się w życiu wielu współczesnych katolików. Chodzą do kościoła,
uczęszczają na lekcje religii, modlą się, ale brakuje temu wszystkiemu pewnej "iskry", która
rozpromieniłaby tę szarość religijnego nawyku. Od kiedy Franciszka nawiedził Pan, już nawet nie
iskra, ale wielki płomień ogarnął jego serce. W jego blasku zaczął zauważać swoją nędzę i marność
światowych przyjemności. Dlatego coraz częściej poszukiwał ciszy, stawał się hojniejszy
w rozdawaniu jałmużny ubogim i z coraz większym upodobaniem oddalał się na modlitwę do
pewnej groty za miastem. Bóg napełniał serce Franciszka taką słodyczą, że odczuwał jakby
wewnętrzny przymus szukania Jego uszczęśliwiającej bliskości, a czasami zagarnięty nią
niespodziewanie modlił się nawet na ulicy i w innych miejscach publicznych.

Nic więc dziwnego, że nie pasował już do dawnego świata i nie chciał płynąć z jego nurtem. Jak
podaje jeden z życiorysów, Franciszek "oddalając się nieco od światowego zgiełku, starał się
zachować Jezusa Chrystusa, we wnętrzu swoim i ukryć przed ironicznymi spojrzeniami
ewangeliczną perłę, którą pragnął nabyć sprzedawszy wszystko"...

Tak to już jest, że żaden człowiek zdobyty przez Bożą miłość nie krzyczy o niej wokoło, nie
rozgłasza, ale najczęściej nawet nie rozmawia o swym szczęściu z najbliższymi przyjaciółmi. Bo
jak wytłumaczyć te nagłe zmiany w sposobie życia? Jak opowiedzieć o Bogu, który nieskończenie
przerasta każde, nawet najpiękniejsze słowa? Poza tym skąd można mieć pewność, że ktoś nie
zniszczy szyderstwem tego, co jest tak wielką intymnością? Dlatego jedynym pragnieniem jest
wtedy milczenie wobec świata i żarliwa modlitwa do Boga, aby wskazał co dalej robić ze swoim,
tak odmienionym, życiem.

Tak właśnie modlił się Franciszek i gdy pewnego dnia zanosił do Pana swoje błagania, usłyszał
odpowiedź: "Franciszku, to wszystko, co kochałeś i pragnąłeś posiadać według ciała, trzeba abyś
uznał za godne wzgardy i nienawiści, jeżeli chcesz znać Moją wolę. Gdy później zaczniesz to
czynić to, co wydawało ci się ongiś miłe i słodkie, będzie dla ciebie nie do zniesienia i przykre,
w tym zaś do czego odczuwałeś wstręt, znajdziesz wielką słodycz i rozkosz bez miary". Co miały
znaczyć te słowa? Z pewnością Franciszek tego nie wiedział, ale nauczony doświadczeniem
z radością je przyjął...
Królewska brama

Kiedy zatrzymamy się nieco dłużej nad Franciszkową radością, wywołaną kolejnym dotknięciem
Bożej łaski, mogą nasunąć się pewne wątpliwości i pytania. Jak to się dzieje, że człowiek zaczyna
coś słyszeć na modlitwie? A ponadto skąd czerpie pewność, że to sam Bóg przemawia we wnętrzu
jego serca, że to nie są tylko jakieś tam jego własne wymysły? Co sprawia, że jest uległy tym
tajemniczym wskazaniom? Co czyni go tak otwartym na Boże natchnienia?

Najkrócej można by odpowiedzieć, że tym, co pozwala człowiekowi tak jasno dostrzegać obecność
Boga w swojej codzienności i być posłusznym Jego woli jest ubogie serce. Widać to wyraźnie
w historii Franciszkowego nawrócenia. Na ostatniej koleżeńskiej uczcie, w której brał udział po
powrocie ze Spoleto, Bóg ukazał mu ubóstwo jako swoisty klejnot. Dzięki niemu prawdziwe życie
religijne, którego pod wpływem łaski zapragnął młody Bernardone, miało być szlachetniejsze,
bogatsze i piękniejsze...

Dzięki ubóstwu bogatsze? Dziwnie to brzmi i jakby trochę nielogicznie, a jednak... Okazuje się
bowiem, że nie ma innej drogi do Pana Boga niż przez ubóstwo. Trzeba je tylko dobrze zrozumieć
i nie kojarzyć z nędzą, ale raczej z wolnością, dyspozycyjnością i hojnością ludzkiego serca wobec
Boga oraz drugiego człowieka.

Ku takiemu ubóstwu dążył Franciszek - choć w sposób jeszcze bardzo niedoskonały i mało
świadomy - gdy, jak piszą jego biografowie, zaczął stawiać na stole o wiele więcej chleba niż to
było potrzebne do posiłku, aby być przygotowanym na udzielenie go biednym. Ponadto postanowił
sobie, że z miłości do Boga będzie wynajdywał ubogich i z wielką hojnością ich obdarowywał.
Pojechał też na pielgrzymkę do Rzymu, gdzie nawet przebrał się w żebracze łachmany i przed
bramą świątyni prosił przechodniów o wsparcie. I choć dalekie były te młodzieńcze porywy
Franciszkowego serca od idei prawdziwego ubóstwa, to jednak żłobiły w jego wnętrzu miejsce dla
Bożych łask. Dlatego potrafił już je rozpoznawać, przyjmować i cieszyć się nimi.

Z pewnością Panu Bogu nie przeszkadza to, że młody człowiek wiele rzeczy czyni bardziej
z czystej spontaniczności niż z dojrzałej decyzji służenia Bogu i bliźniemu. Nie tylko nie
przeszkadza, ale - jak to widać na przykładzie Franciszka - miła jest Mu taka postawa, bo choć
jeszcze nie w pełni dojrzała, otwiera na wyższe dobra i wartości. Wiemy przecież, że Franciszek
przed wyprawą do Apulii słynął z rozrzutności. Dzięki bogatemu ojcu dysponował dużymi
pieniędzmi, wydając je na same tylko przyjemności - np. stroje czy zabawy. Natomiast po powrocie
stał się hojny w rozdawaniu jałmużny ubogim. Tak więc widać wyraźną przemianę w jego sposobie
myślenia i działania. Odwraca się od własnych potrzeb, aby zaradzić czyjejś biedzie.

Tak właśnie działa łaska Boża, gdy człowiek zechce ją wpuścić do swojego serca. Stopniowo
uwalnia od tego wszystkiego, co może przeszkadzać w sięgnięciu po prawdziwe bogactwo - po
samego Boga. Stąd każdy, kto pragnie wkroczyć na drogę autentycznego nawrócenia musi pozbyć
się przywiązania do dóbr doczesnych, musi przejść przez bramę ubóstwa. O tej konieczności
poucza nas Jezus Chrystus, na kartach Ewangelii Świętej, w bardzo znamiennych słowach: "Jakże
trudno wejść do królestwa Bożego tym, którzy w dostatkach pokładają ufność. Łatwiej jest
wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego" (Mk 10, 24-26).

Śledząc dalsze losy Franciszkowego odkrywania woli Bożej, odkrywania drogi powołania,
zobaczymy, jak bardzo głęboko ten Asyski Młodzieniec rozmiłuje się w ubóstwie. Aż tak bardzo,
że przylgnie do niego, niczym drugie imię, włoskie określenie: Poverello - Biedaczyna. Zobaczymy
też, że odkąd Franciszek zapragnął poślubić prawdziwe życie religijne, uszlachetnione, ubogacone
i upiększone klejnotem ubóstwa, każdy następny dotyk Bożej miłości, będzie wprowadzał go na
drogę coraz doskonalszego ogołocenia. Nie na drogę nędzy jednak, ale coraz pełniejszego otwarcia
na duchowe bogactwa wiary oraz na drogę ufnego powierzania swojego życia dłoniom dobrego
Boga.

Tak więc, po spotkaniu z Chrystusem w Spoleto, kiedy to w tajemniczym głosie Franciszkowe


serce rozpoznało prawdziwego Pana, przyszedł czas na kolejny etap. Też niełatwy, bo zaprawiony
goryczą niemiłego spotkania...

Spotkanie z trędowatym

Wielu ludzi spotykał Franciszek w swoim życiu. Miał przyjaciół, znajomych, stykał się z klientami
w sklepie ojca... Jednak po ostatnich dotknięciach Bożej łaski coraz bardziej lubił przebywać sam,
gdzieś poza miastem, poza zgiełkiem dnia. Musiał mieć czas i przestrzeń ciszy, aby głębiej
zastanowić się nad zapowiedzią przemiany, która miała się w nim dokonać. Urządzając konne
przejażdżki zapewne przychodziły mu na myśl usłyszane na modlitwie słowa, że to, co dotąd było
dla niego miłe stanie się wstrętne, a to, do czego czuł odrazę przemieni się w słodycz. Co to miało
znaczyć? - Franciszek tego nie wiedział...

Pewnego dnia jechał konno drogą pod Asyżem, gdy nagle wyrwał go z zadumy dźwięk kołatki
trędowatego. W czasach Franciszka ta choroba była czymś w rodzaju współczesnego AIDS.
Budziła lęk, bo nie znano na nią lekarstwa, bo łatwo było się nią zarazić - np. przez dotyk. Budziła
trwogę, bo trędowaci byli usuwani na margines życia społecznego i skazani na powolne umieranie
w ogromnych cierpieniach. Nie wolno im było nigdzie pracować, więc żyli w ogromnej nędzy,
licząc jedynie na jałmużnę ludzi zdrowych.

Franciszek był ze swej natury człowiekiem wrażliwym na ludzkie cierpienie. Często wspierał
trędowatych, ale nigdy nie czynił tego osobiście. Zawsze szukał jakiegoś pośrednika. Widok tych
"cuchnących, żywych trupów" był mu tak przykry, że omijał trędowatych z daleka. Niekiedy jednak
był zmuszony przejeżdżać koło ich mieszkań. Wówczas odwracał twarz w drugą stronę, żeby na
nich nie patrzeć i dłońmi zatykał sobie nos, żeby nie czuć odoru gnijącego ciała.

Tym razem był zbyt zamyślony, żeby w porę dostrzec niemiłego przechodnia, ale miał jeszcze
szansę odwrotu. Wystarczyło spiąć konia ostrogami i powstrzymując na chwilę oddech, szybko
odjechać, oddalić się na bezpieczną odległość, i jeszcze szybciej wyrzucić z pamięci to przykre
spotkanie i zająć się czymś przyjemniejszym. Jednak uczynił inaczej...

Biografowie piszą, że Franciszek, "zadając sobie gwałt, zsiadł z konia i dał trędowatemu wsparcie,
całując go w rękę. Otrzymawszy zaś od niego pocałunek pokoju wsiadł na konia i kontynuował
swoją przejażdżkę. Gdy się oddalił, poznał prawdziwość Bożej obietnicy; co było dla niego tak
gorzkie niegdyś, a mianowicie widok i kontakt z trędowatymi, zostało zamienione w słodycz."

Dlaczego Franciszek nie uciekł? Dlaczego nie odwrócił twarzy? Więcej! - skąd mu przyszło do
głowy, żeby całować trędowatego? Mógł mu przecież dać pieniądze i odjechać... Niełatwo znaleźć
odpowiedzi na te pytania, bo zachowanie Franciszka było zupełnie nieracjonalne, wręcz
nierozsądne. Mógł przecież zarazić się trądem i stać się jednym z tych, którymi dotąd tak się
brzydził...

Musimy więc nieco dłużej zatrzymać się przy tym wydarzeniu. Pamiętamy, że przemiana goryczy
w słodycz była warunkiem poznania woli Bożej. Było tam wyraźne zastrzeżenie: "Jeżeli chcesz
znać moją wolę..." Franciszek chciał, a więc Pan Bóg dał mu możliwość przejścia przez to
doświadczenie. Stworzył mu warunki do tego, aby uświadomił sobie swoje własne uczucia wobec
trędowatych i przełamał wstręt, aby została usunięta bariera, która dotąd przeszkadzała
Franciszkowi w pełnym otwarciu się na Boga. Ale co ma wspólnego trędowaty z Bogiem? Otóż
wiemy, że Bóg mieszka w sercu każdego człowieka. Jeżeli wstrętny jest nam choćby jeden z ludzi,
Bóg nie będzie mógł być przez nas w pełni przyjęty. Pozostanie odrzucony, pominięty,
znienawidzony w tej właśnie jednej osobie, w tej jednej ludzkiej twarzy. Mówiąc "nie" na spotkanie
z człowiekiem, mówimy "nie" spotkaniu z Bogiem...

Skoro tak, to może warto by w tym miejscu Franciszkowej historii spróbować odnaleźć swoje
własne życie? Często przecież uskarżamy się, że nie rozumiemy tego, czego Bóg od nas chce.
Zastanawiamy się dlaczego spotykają nas różne cierpienia? Dlaczego innym się dobrze wiedzie,
choć nie chodzą do kościoła? Dlaczego właśnie nam zawsze jakoś pod górkę? A może gdzieś na
drodze naszego codziennego życia stoi jakiś trędowaty? Może jest jakaś niemiła rzeczywistość,
którą od dawna obchodzimy z daleka, której nie chcemy zobaczyć, z którą nie chcemy się spotkać?
Może nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że odwracamy ze wstrętem głowę od kogoś, kogo
trzeba zauważyć i... ucałować…

Trądy naszego życia

Wcale nie tak łatwo je odnaleźć, bo nawet nie myślimy, że jest to takie ważne. Przecież każdy z nas
ma jakieś sympatie i antypatie, a poza tym wiadomo, że nie jesteśmy w stanie wszystkich
i wszystkiego lubić. Uważamy to za normę i dlatego zbytnio nie angażujemy się w analizowanie
naszych odniesień do Pana Boga, do siebie samych, do innych ludzi czy też do otaczającego nas
świata. Jakoś tam sobie żyjemy. Jednak na dłuższą metę samo „jakoś tam” nie wystarczy…
W końcu przyjdzie taki moment, gdy jak Franciszek zapragniemy głębszego niż dotąd życia
i wówczas trzeba będzie spotkać się z tym wszystkim, co dotychczas omijaliśmy z obrzydzeniem.

Jak rozpoznać trędowatego lub trąd? Może w naszym życiu ich nie ma? Może ten problem akurat
mnie nie dotyczy? W poszukiwaniu odpowiedzi najlepiej zacząć od zadawania sobie kolejnych
pytań: co napełnia mnie goryczą, zniechęceniem?, czy jest ktoś taki, kogo nienawidzę; z kim nie
chcę się spotykać, rozmawiać, kogo nie akceptuję, a nawet nie toleruję ani jego poglądów, ani
obecności, ani tym bardziej bliskości?, czy jestem zadowolony z tego co robię, z tego jak
wyglądam, z tego kim jestem i jaki jestem, jakich mam rodziców?, czy podobam się sobie
samemu?, czy z przyjemnością każdego ranka spoglądam w lustro?

Gdy, w kontekście tych i innych podobnych pytań, przyjrzymy się dokładniej naszym relacjom
z ludźmi szybko dostrzeżemy tych, którzy są naszymi trędowatymi. Najłatwiej rozpoznamy ich
w innych ludziach, do których czujemy niechęć i wstręt, którzy stanowią dla nas jakieś zagrożenie,
jak np.: w rodzicu uzależnionym od alkoholu, w złośliwym nauczycielu, w agresywnych kolegach,
w pozbawionych skrupułów koleżankach.

O wiele trudniej zobaczyć trędowatego w sobie. Wolimy nie mówić, ani też myśleć o tym, co nas
odrzuca od nas samych, bo to męczy, bo jest nam z tym źle... Spychamy więc wszystko w jakiś
ciemny kąt i mamy nadzieję, że kiedyś sprawa sama się rozwiąże, że kiedyś ten problem zniknie.
Uciekamy jak najdalej od tego, co boli - w cokolwiek: w zabawę, naukę, używki, imprezy - aby
choć trochę poczuć się wolnym od ciężaru własnego istnienia. Niestety zazwyczaj bywa odwrotnie
- problemy urastają do takich rozmiarów, że już nie wiadomo, gdzie je pomieścić, wszędzie ich
pełno… Trzeba z nimi coś zrobić, ale ani nie wiadomo co, ani w jaki sposób, jak więc dalej żyć?

Jeszcze innym trądem, który domaga się dotknięcia może być grzech nasz własny lub kogoś innego.
Tutaj często mamy największe problemy. No może jeszcze grzechy innych łatwiej jest zobaczyć, bo
to właśnie one czynią ludzi tymi obcymi, niemiłymi, a niekiedy ohydnymi w naszych oczach.
Gorzej z wykryciem własnych przewinień, z utożsamieniem się z mianem grzesznika czyli z kimś
nieczystym - z trędowatym. Łatwiej jest kogoś obarczyć winą za swoje nieszczęścia niż przyznać
się do swoich własnych błędów.
Tymczasem, sięgając do Franciszkowej historii życia, należy zauważyć bardzo istotny szczegół.
Zanim młody Bernardone złożył pocałunek na dłoni trędowatego musiał zadać sobie gwałt i zsiąść
z konia. Gwałt to słowo, które nie niesie ze sobą żadnych miłych skojarzeń. Jest z nim związane
cierpienie, a więc nie było Franciszkowi łatwo przełamać obrzydzenia, postąpić zupełnie wbrew
swojej naturze, ale jednak to uczynił. Potem zsiadł z konia, stając na tej samej płaszczyźnie, co
trędowaty i ucałował go. Już nie patrzył na niego z góry, jako ktoś zdrowy, szlachetny, czysty.
Stanął naprzeciw, jak równy z równym. On też był trędowaty, tyle że nie na ciele - jak sam później
wyznał w Testamencie: „Gdy byłem w grzechach, widok trędowatych wydawał mi się bardzo
przykry. I Pan sam wprowadził mnie między nich i okazywałem im miłosierdzie. I kiedy
odchodziłem od nich, to co wydawało mi się gorzkie, zamieniło mi się w słodycz duszy i ciała”.

Franciszek bardzo potrzebował tego spotkania, żeby zrozumieć jak bardzo jego serce zarażone było
groźniejszym trądem niż choroba ciała - pragnieniem wielkości, które chciało rozminąć się
z prawdą o autentycznym wielkim życiu, w którym nie można odepchnąć żadnego człowieka,
nawet najbardziej odrażającego. Dlatego przez zetknięcie z człowiekiem, który dotąd był mu
wstrętny, został wprowadzony w samo centrum swojego wewnętrznego nieładu. Gdy stanął twarzą
w twarz z trędowatym, gdy dotknął jego gnijącego ciała i udzielił jałmużny, zauważył, że tym
obdarowanym jest on sam...

Prawdziwie uzdrowiony

Kto uzdrowiony? Ten chory na trąd, którego Franciszek po raz pierwszy potraktował jak równego
sobie, a nawet kogoś zacniejszego, bo w tamtych czasach w rękę całowało się kogoś godniejszego
od siebie? Nie. Źródła biograficzne nic nie mówią na ten temat. Trędowaty pozostał trędowatym,
ale zmienił się młody Bernardone. Bóg uzdrowił wszystkie jego zmysły: wzrok, słuch, powonienie,
dotyk. Już nie odwracał głowy na widok takich ludzi, nie omijał ich by przypadkiem nie poczuć
przykrego zapachu, nie wzdrygał się na dźwięk kołatki trędowatego, ale udał się tam, gdzie było ich
wielu i opatrywał im rany: „wzmocniony łaską Bożą do tego stopnia spoufalił się z trędowatymi
i stał się ich przyjacielem, że - jak świadczy w swoim Testamencie - pozostał wśród nich i pokornie
im służył”. Opatrywał im rany i każdego całował w rękę!

To wydarzenie jasno przedstawia nam prawdę o przyjęciu trądów naszego życia. Naszym zadaniem
jest zrobić ten jeden mały czyn - przemóc siebie i stanąć naprzeciw tego, co jest mi wstrętne,
niemiłe, obrzydliwe i dotknąć!. Dotknąć spraw, które dotąd omijaliśmy z daleka. Dotknąć - to
znaczy przyjąć fakt, że są i ponadto stanowią część tego świata, w którym dane mi jest żyć. Ta
przykra rzeczywistość nie zmieni się przez moje dotknięcie, bo np. ojciec pozostanie alkoholikiem
do końca życia, bo nikt nie cofnie czasu i nie zmieni mojej historii życia, bo zło które być może
zostało przeze mnie zasiane rozrosło się już w potężne drzewo, bo…

Dotyk uzdrawia tych, którzy dotykają, a więc nas samych. Dlatego Pan Bóg chce byśmy dotykali
swoich trędowatych. Każdego z nas - jak Franciszka - to On sam wprowadza między nich,
umacniając przy tym swoją łaską. Bez niej - nie łudźmy się - nie bylibyśmy w stanie służyć tym,
którzy zagrażają naszemu życiu w tak realny sposób jak ta choroba, którą Franciszek mógł się
zarazić i podzielić los swoich nowych, odrzuconych na margines społeczny przyjaciół.

Ucałowanie trądów sprawia zmianę sposobu ich widzenia. Odzyskujemy Boży wzrok: przecież
zarówno i my sami, jak i ci, którzy w jakiś sposób nas skrzywdzili, są dziećmi tego samego Boga!
On patrząc na nas wszystkich mówi: jak dobrze, że jesteś! Nikogo nie pomija, nikim się nie
brzydzi, od nikogo nie odwraca swojego Boskiego Oblicza, ale dla zbawienia wszystkich poświęcił
życie swojego umiłowanego Syna.

Bóg najpierw uczynił dla nas to, czego my boimy się najbardziej - umarł. Wcześniej jednak wziął
na siebie wszystkie nieczystości świata, wszystkie grzechy, wszystkie trądy, całe zło wszelkiego
ludzkiego grzechu. Cała obrzydliwość świata spadła na nieskalanie czystego i niewinnego Jezusa
Chrystusa i dlatego czytamy o Nim w Księdze Izajasza: „Nie miał On wdzięku, ani też blasku, aby
na Niego popatrzeć, ani wyglądu, aby się nam podobał. Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż
boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, że
mieliśmy Go za nic” (53,2-3).

Jakże nam ten opis pasuje do trędowatego, od którego młody Bernardone odwracał swoją twarz! Bo
rzeczywiście to On jest Trędowatym, On jest tym Nieczystym… Dlatego dalej Prorok pisze jak to
możliwe, żeby Bóg był trędowaty: „Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze
boleści, a myśmy Go za skazańca uznali. Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za
nasze winy. Spadła nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie.
Wszyscyśmy pobłądzili jak owce, każdy z nas obrócił się ku własnej drodze, a Pan zwalił na Niego
winy nas wszystkich” (Iz 53, 2-6).

Wszyscyśmy pobłądzili - podkreśla Izajasz. Wszyscy - bez wyjątku i dlatego nikt z nas nie ma
prawa uważać się za lepszego od innych. Wszyscy jesteśmy grzeszni i właśnie dlatego Franciszek
zsiadł z konia. Może zrozumiał - choćby wtedy jeszcze nie tak jasno - że tak wygląda Chrystus
w tym właśnie człowieku. Tak wyglądam ja w oczach Chrystusa, gdy jestem w grzechach i On nie
boi się mnie dotknąć (Mt 8, 1-4).

Każdy, kto zbliżył się do Boga, pozwalając Mu zadziałać w swoim życiu, będzie wprowadzony
między trędowatych, aby w zetknięciu z nimi zobaczył kim sam jest i poznał, że każdy „człowiek
jest tylko tym, czym jest w oczach Boga, niczym więcej”.

Dopiero tak przemienieni łaską Bożą jesteśmy w stanie spotkać się z „chorą osobą” albo z jakąś
„chorą rzeczywistością” naszego życia i nie uciec…

Ale czy Pan Bóg chce, abyśmy ucałowali grzech, który przecież odłącza nas od Jego łaski,
krzywdzi nas samych i innych ludzi? Czy żąda tego, abyśmy rzucili się w ramiona rodzica, który
np.: - jak opowiadała jedna z dziewcząt - po pijanemu złamał jej rękę, mszcząc się w ten sposób za
zawiadomienie przez nią policji, gdy bił ją i jej matkę? Jak tu powiedzieć do takiego człowieka:
dobrze, że jesteś?! Komu przeszło by to przez gardło? Na pewno nie tej dziewczynie! Więc czego
żąda Bóg stawiając nas w obliczu trądu?

Zacznijmy od tego, że wszystko, co On stworzył jest dobre, a więc także ja i ten oto trędowaty dla
mnie człowiek. Więcej! Istnienie każdego z nas jest realizacją odwiecznego zamysłu Boga i stanowi
część niepojętego dla nas dzieła stwórczego. Bóg kochając człowieka, który nosi na sobie zmazę
grzechu pierworodnego, przestrzega go, uświadamiając mu jego słabość: „jeżeli zaś nie będziesz
dobrze postępował, grzech leży u wrót i czyha na ciebie” (Rdz 4,7). Nawet jeżeli kolejny raz Go nie
posłucha i podobnie jak w Raju ulegnie złu, choć wstrętna Mu jest ludzka nieprawość, nie może
przestać kochać tych, których z miłości powołał do istnienia. Będzie o nich walczył, aby się
nawrócili i mieli życie wieczne.

Tak więc, Pan Bóg, patrząc na trędowatych - czyli na każdego z nas - mówi: dobrze, że jesteś, ale
niedobrze, że właśnie taki jesteś!, że tak daleko odszedłeś od obrazu, na wzór którego cię
stworzyłem!… A gdy nas samych wprowadza między trędowatych nie chce, abyśmy umiłowali
trąd, bo nawet jako choroba ciała jest on wstrętny i wymaga leczenia. Pan Bóg pragnie tylko tego,
abyśmy tak, jak On, przyjęli za dobre istnienie każdego człowieka, nie ze względu na jego czyny
(bo na miłość nimi nie zasłużył), ale dlatego, że tak jak i my jest on dzieckiem Bożym. Nie muszę
więc rzucać się na szyję komuś, kto mnie zgwałcił, ale nie mogę nim gardzić, nie mogę wyrządzać
mu zła. Święty Franciszek będzie pouczał później w swoich Pismach: „jeżeli już nie możesz kogoś
kochać, to przynajmniej nie czyń mu zła”...

Trzeba jednak jeszcze raz podkreślić, że do takiej postawy potrzebne jest wcześniejsze otwarcie na
działanie Bożej łaski w naszych sercach. Pamiętajmy, że gdy Franciszek spotyka trędowatego, ma
już wcześniej przemienione serce i całym tym sercem zwrócony jest ku Panu, modli się, wspiera
ubogich, pragnie poznać wolę Bożą, co do swojego życia. Dlatego i my również musimy najpierw
przyjąć Boga, aby móc przyjąć człowieka… Tylko Jego mocą w swoim prześladowcy możemy
ujrzeć potrzebującego pomocy człowieka. Tylko czerpiąc ze źródła Jego miłości jesteśmy w stanie
zatroszczyć się o życie wieczne tego, kto być może zamienił nasz życie w koszmar. Przypomina mi
się tutaj wyznanie pewnego młodzieńca, który występował w jednym z programów telewizyjnych.
Gdy zapytano go, co czuje do swojego ojca, który całe życie go maltretował, płacząc powiedział:
„Nienawidzę go i wolałbym, żeby nie żył!”.

Dlaczego musimy pojednać się z takimi ludźmi? Czy nie można inaczej? Czy nie da się być
szczęśliwym pomijając to, co jest trądem? Czy nie wystarczy nam sam Jezus i Jego miłość?
Niestety nie, bo - jak napisał w 1Liście św. Jan Apostoł: „Jeśliby ktoś mówił: ‘Miłuję Boga’, a brata
swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może
miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga,
miłował też i brata swego” (4, 20-21).

Gorzkie stało się słodkie

Bóg mieszka w człowieku, w każdym człowieku - nawet i w trędowatym. Właśnie to zrozumiał


Franciszek. Pod tak niezwykłą postacią Bóg stanął już kolejny raz na jego drodze i ukazał, że to, co
jest przeklęte w oczach ludzi będzie dla niego błogosławieństwem. W tym spotkaniu wypełniła się
obietnica Pana, że to, co było wcześniej gorzkie stanie się słodkie, bowiem młody Bernardone,
chodząc do szpitala trędowatych poczuł się naprawdę szczęśliwy. Wprawdzie wracał jeszcze do
Asyżu, do swojego domu, do środowiska ludzi, którzy żyli w jakby zupełnie innym świecie, niż
trędowaci…, ale gdzieś głęboko w swoim sercu utwierdzał się w przekonaniu, że służba Panu
niewiele ma wspólnego z wygodnym i dostatnim życiem, i że nie tutaj jest jego miejsce. Jednak
nie miał jeszcze pewności czego Bóg od niego oczekuje...

Franciszek cieszył się zwycięstwem odniesionym nad swoją naturą i tą przemianą, która dzięki
Bożej interwencji dokonała się w jego życiu. Sam nigdy by tego nie dokonał, a przede wszystkim
nawet by o to nie zabiegał. To był Boży plan, a nie jego własny.

Na tym przykładzie widać wyraźnie, że w Bożym projekcie ludzkiego życia wszystko ma swój czas
i miejsce. Pan na drodze rozeznawania powołania stopniuje wymagania wobec nas. Dlatego nie od
razu, będzie żądał tak radykalnej zmiany mentalności. Poczeka aż nasze serca dojrzeją do poddania
się czemuś, co dotąd było całkowicie poza zasięgiem naszych ludzkich możliwości. To nie Pan Bóg
łamie ludzkie opory, my sami musimy to uczynić, ale On daje do tego siłę.

Jeżeli więc, pragniemy w swoim życiu wypełnić wolę Bożą, to bądźmy pewni, że wcześniej czy
później zostaniemy postawieni przed koniecznością zadania gwałtu swoim wyobrażeniom o życiu,
upodobaniom, a także przeświadczeniom o tym, do czego jesteśmy zdolni, a do czego na pewno
nie. Ale nie ufajmy tak szybko własnemu rozeznaniu. My naprawdę - szczególnie w młodym wieku
- bardzo niewiele o sobie wiemy i jeżeli pozostaniemy tylko na tym, co sami uważamy za możliwe,
wielokrotnie rozminiemy się ze szczęściem przygotowanym nam przez Pana albo nawet ze swoim
życiowym powołaniem.

Często na przykład zdarza się, że osoby myślące o oddaniu swego życia Jezusowi w jakimś
zakonie, najpierw robią swoisty wywiad czy w danym zgromadzeniu pozwolą studiować, czy
będzie możliwość podjęcia takiej pracy, która dawałyby poczucie, że robi się coś sensownego dla
ludzkości, czy na pewno nie poślą do czegoś, co zupełnie mi nie odpowiada, bo np. nie cierpię
sprzątać, albo nie wyobrażam sobie pracy z alkoholikami czy z osobami niepełnosprawnymi?, itp.
Lista pytań wywiadowczych i stawianych warunków okazuje się niekiedy bardzo długa
i drobiazgowa, a im jest dłuższa, tym trudniej znaleźć odpowiedni zakon i podjąć decyzję… Tak
mijają miesiące i lata życia, które mimo tzw. dobrych chęci, ciągle nikomu i niczemu nie służy
oprócz - trzeba szczerze się do tego przyznać - własnej pychy…

„Komu lepiej służyć, Panu czy słudze?” - wraca, jak echo, pytanie ze Spoleto. Jeżeli naprawdę
Panu, to dlaczego Mu nie zaufać? On się zatroszczy o to, aby nasze życie i to, co będziemy robić
było najlepsze. Z tym tylko, że może niekoniecznie tak jak podpowiada nasza nieznajomość siebie,
własna wizja realizacji powołania, a może także zbyt wygórowane ambicja…

Gdy człowiek zapragnie podążać za wolą Boga, gdy wyczuli serce na Jego natchnienia, gdy
zawierzy Panu swoją przyszłość z pewnością na tym wygra - osiągnie prawdziwe szczęście. Choć
to wcale nie znaczy, że wszystko w życiu pójdzie łatwo, jak po przysłowiowym maśle. Kogo
bowiem Bóg miłuje, tego też doświadcza i oczyszcza. Każdy więc, umiłowany przez Boga
człowiek, będzie delikatnie, ale też konsekwentnie, konfrontowany ze wszystkim, co sprzeciwia się
w nim, jego własnemu szczęściu.

Z tego też powodu Bóg postawił trędowatego na drodze Franciszka i gorzkie nagle stało się słodkie.
Ale to nie wszystko, czego młody Bernardone miał doświadczyć, aby rozeznać swoje powołanie.
Jego serce jeszcze nie było w pełni gotowe na podjęcie życiowej misji. I chociaż czuł się teraz
szczęśliwy, posługując tym ludziom dotkniętym wszelaką nędzą, to jednak trzeba było, aby jeszcze
wypełniła się druga część obietnicy: słodkie powinno stać się gorzkie. Musiał więc, nadal
wsłuchiwać się w głos Pana, nadal szukać Jego woli i być gotowym ją przyjąć.

Ciąg dalszy w III kroku pt. „Odpowiedź na wezwanie”


oprac. s. Anna Czajkowska, s. Irena Złotkowska

ŚLADAMI ŚW. FRANCISZKA ... TRZY KROKI KU BOGU

Odpowiedź na wezwanie
*******************************************************************
Zgromadzenie Sióstr Wspomożycielek Dusz Czyśćcowych
Sulejówek

Wprowadzenie

W tym opracowaniu opisany jest ostatni etap zmagań Franciszka na drodze poznawania Boga oraz
odczytywania Jego woli.

Młody człowiek, który przeczuwa, że Jezus zaprasza go do szczególnej bliskości z Nim często
obawia się powierzyć swoje życie Bogu, bo jeszcze nie wie czego chce, bo lęka się, że to co słyszy
w sercu może być tylko złudzeniem i nie chce doświadczyć porażki. Niekiedy boi się, bo dostrzega,
że taki sposób życia nie jest akceptowany przez grono przyjaciół czy też przez członków rodziny.
Jak obronić w sobie głos powołania? Jak stawić czoła przeciwnościom? Jak upewnić się, że to
właśnie mnie po imieniu wzywa Pan? Jak pokierować swoim życiem, żeby nie przegrać młodości,
żeby nie minąć się ze swoim powołaniem?

Dojść do tego, by wiedzieć czego się chce, na czym nam zależy, do czego chcemy dążyć w życiu -
to już połowa sukcesu! Wtedy nie przegramy życia. Młodość jest czasem dochodzenia do tego
właściwego i jedynego dla każdego z nas „chcę”, które przewidział dla nas Pan Bóg. Czasami trwa
to kilka lat, a niekiedy tylko kilka miesięcy, ale każdy z nas otrzymuje odpowiednie łaski od Boga,
żeby móc swoje poszukiwania zwieńczyć stwierdzeniem: „To jest to, czego chcę” i być - podobnie
jak św. Franciszek - człowiekiem szczęśliwym.

Gorycz słodyczy

Najskuteczniejszym sposobem wsłuchiwania się w głos Boga jest modlitwa. Dlatego Franciszek
często udaje się ze swoim przyjacielem do pewnej groty położonej w pobliżu miasta, aby tam
zatopić się w uszczęśliwiającej obecności Pana i prosić Go, „by mu ustawicznie pomagał
w zdobywaniu skarbu niebieskiego”. Jednak wchodzi tam sam. Swego towarzysza pozostawia na
zewnątrz, nawet nie do końca informując o tym, co tam robi, mimo że - jak relacjonują biografowie
- bardzo go kochał. Franciszek twierdził tylko, że znalazł wielki i cenny skarb i niczego więcej nie
wyjaśniał. Przyjaciel chętnie z nim chodził, mając nadzieję, że i jemu coś z tego skarbu się dostanie.

To samotne przebywanie na modlitwie w grocie jest potwierdzeniem tego, jak intymną rzeczą jest
rodząca się miłość między człowiekiem i jego Panem. Gdy On zaprasza do bliskości, niejako
przymusem - słodką koniecznością - jest przebywanie z Nim sam na sam. W tę rzeczywistość po
prostu nie da się wprowadzić żadnego drugiego człowieka - nawet umiłowanego przyjaciela.
Przebywając blisko jest on jakby zmuszony do pozostawania z dala od skarbu ukrytego w głębi
groty.

Jednak - jak i przy wydobywaniu skarbu z ziemi - oprócz radości, doświadczamy trudu, tak też
i młody Bernardone musiał przejść przez swoiste zmagania. Gdy w samotności gorliwie się modli
„Wróg rodzaju ludzkiego widząc to usiłuje odwieść od dobrego dzieła, zasiewając w jego duszy
bojaźń i przerażenie. Była bowiem w Asyżu pewna bardzo garbata kobieta. Ukazujący się zły duch
często przypominał ją Franciszkowi i groził, że przeniesie na niego wspomniane kalectwo, jeśli nie
wycofa się z urzeczywistnienia tego zamiaru”.

Odtąd Franciszkowa modlitwa stała się udręką i ogromnym cierpieniem. Musiał walczyć, aby nie
ulec przerażeniu, które budziło w nim wspomnienie tej garbatej kobiety i myśl, że tylko tyle
zostanie z jego pobożności, że takim szkaradnym plonem zaowocuje jego nawrócenie. Franciszek
usiłował odsunąć od siebie pogróżki szatana, błagając Boga, aby to On „raczył prowadzić go po
swojej drodze”, ale nie odczuwał żadnej wyraźnej ulgi. Bóg milczał. Natomiast udręki wciąż się
nasilały. Były tym większe, gdy do tych wyobrażeń o garbatej kobiecie dochodziły także
wspomnienia popełnionych grzechów i tych wszystkich marnych rozrywek, którym z takim
upodobaniem się oddawał. Żałował tego bardzo, ale nie miał przy tym pewności, że w przyszłości
będzie wierny.

Nigdy dotąd modlitwa nie była tak przesycona goryczą jak teraz. I nic w tym dziwnego - było to
spełnienie danej Franciszkowi obietnicy, że gdy odwróci się od dawnego życia i uzna je za godne
wzgardy, wówczas to, co wydawało mu się kiedyś miłe i słodkie, będzie dla niego nie do zniesienia
i przykre. Wobec tego, tak naprawdę, Bóg nie milczał, przemawiał, ale tym razem nie jakimś
wewnętrznym słowem czy poruszeniem serca, ale konkretnym doświadczeniem. W ten sposób
przeprowadzał On swego Wybrańca przez kolejny etap drogi, konieczny do podjęcia powołania.

Jest to jednak dość „twarda mowa”. Szczególnie dla współczesnego młodego człowieka, który
chciałby rozeznanie woli Bożej przeprowadzać tak, jak poszukuje się pewnej wiedzy w Internecie:
wpisać hasło, nacisnąć „enter” i gotowe. Jednak mimo postępu techniki i nieuniknionej w związku
z tym zmiany ludzkiej mentalności, sposób odczytywania drogi powołania zawsze będzie pewnym
procesem i to dość bolesnym.

Może dlatego, gdy dłuższy czas odczuwamy wewnętrzną rozterkę, gdy nawet modlitwa nie
przynosi ulgi, ale staje się terenem uciążliwych zmagań z wytworami wyobraźni, nie możemy
oprzeć się przeświadczeniu, że Bóg nas opuścił… Jeżeli zaś opuścił, to znaczy, że nie powołał,
a więc te wszystkie wcześniejsze dotknięcia Jego łaski miałyby być tylko złudzeniem?
Żeby z tego trudnego etapu przemiany słodyczy w gorycz wyjść zwycięsko trzeba tak, jak
Franciszek, mimo wszystko, trwać przy Panu i nie zmieniać swoich postanowień.

Zawołany przez Miłość

W odkrywaniu drogi powołania nie da się niczego przyśpieszyć, a tym bardziej poukładać po
swojemu biegu wydarzeń, bo tutaj reżyserem jest sam Bóg. I ile jest osób powołanych, tyle też
odrębnych scenariuszy działania łaski w sercu człowieka. Nie mniej jednak przyglądając się
historiom powołania innych ludzi, a szczególnie tych uszlachetnionych wielką miłością do Boga,
czyli świętych, każdy z nas może odnaleźć jakieś małe światełko dla siebie. Dlatego śledząc dzieje
nawrócenia św. Franciszka z Asyżu dowiadujemy się, że najważniejsze jest, aby zaufać Bogu i przy
Nim trwać mimo wszystko - jak to uczynił Franciszek.

Udręki wewnętrzne, których doznawał na modlitwie nie zniechęciły go do wytrwałego błagania


Boga o wskazanie co ma dalej czynić. Wierność modlitwie, mimo doznawanej goryczy,
zaowocowała wkrótce kolejnym tchnieniem łaski. Pan Bóg dał mu poznać, że niedługo otrzyma
odpowiednie pouczenie. Serce Franciszka napełniło się ogromną radością i chociaż o jej przyczynie
nikomu nie mówił, a nawet starał się ukryć przed innymi, to i tak jego rozpromienione wnętrze
mówiło samo za siebie.

W odczuciu grona kolegów po prostu coś dziwnego działo się z Franciszkiem. Coś, czego oni nie
byli w stanie zrozumieć. Niby był wśród nich, ale jakby nieobecny zarazem. Zamyślony,
małomówny, nazbyt dyskretny. Dlatego ponownie uciekali się do kpiny, pytając czy przypadkiem
nie ma zamiaru się ożenić. Można więc przypuszczać, że dla osób postronnych Bernardone musiał
zachowywać się podobnie jak zakochany młodzieniec.

Właściwie była to prawda. On był zakochany, tyle że nie w kobiecie, a w samej Miłości. Może
rzeczywiście trudno zrozumieć takie rozkochanie się w Panu Bogu, ale chyba tylko tym, dla
których jest On jedynie Sędzią i uosobieniem władzy. Kimś, kogo należy się lękać i najlepiej
oddawać Mu należną cześć, ale tak na wszelki wypadek obchodzić z daleka.

Franciszek już wiedział jak bardzo słodki jest Bóg w swej miłości do człowieka, jak obezwładnia
serce jednym dotknięciem łaski, jak się później za Nim tęskni, jak bardzo oczekuje, żeby ponownie
zaistniał, żeby przemówił… Nic więc dziwnego, że chodził jak „zauroczony”, obecny i jakby
gdzieś oddalony, bo zewnętrznie przebywał wśród ludzi, ale sercem i duszą był przy Panu.

W takim miłosnym czuwaniu serca łatwo wychwytuje się nawet bardzo delikatne wewnętrzne
natchnienia Boże. I oto, jak czytamy w jednej z biografii Świętego, gdy kilka dni później
Franciszek „przechodził koło kościoła św. Damiana, zostało mu powiedziane w duchu, by wszedł
tam na modlitwę. Wszedł więc do kościoła i zaczął żarliwie błagać Pana przed wizerunkiem
Ukrzyżowanego, który przemówił do niego łagodnie i słodko, mówiąc: 'Franciszku, czyż nie
widzisz, że ten dom mój chyli się ku upadkowi? Idź więc i napraw mi go!' Drżący i zdumiony
powiedział: 'Panie, chętnie to uczynię'. Myślał, że chodziło o ten kościół, który z powodu starości
był zagrożony rychłą ruiną”.
Ukrzyżowany przemówił! Czy to możliwe, żeby Bóg tak bezpośrednio zwracał się do człowieka?
Czy naprawdę Chrystus zna każdego z nas po imieniu? Jak Franciszek usłyszał Jego głos: w sercu
czy tak, jak słyszymy mówiących ludzi? A może temu rozpalonemu pobożnymi pragnieniami
młodzieńcowi tylko się wydawało, że coś usłyszał?

Bóg wzywa po imieniu

Aż się wierzyć nie chce, żeby Pan Bóg mógł znać każdego z nas po imieniu - a jednak… Zapewnia
nas o tym sam Jezus (J 10,3). On zna nasze imiona zanim jeszcze przyjdą one do głowy naszym
rodzicom, a nawet zanim poczęliśmy się w łonie matki, bo też i konkretnym powołaniem obdarza
człowieka zanim narodzi się dla świata: „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim
przyszedłeś na świat, poświęciłem cię, prorokiem dla narodów ustanowiłem cię” - zapewniał Bóg,
powołując Jeremiasza (Jr 1,5). Niepojęte…, ale prawdziwe, bo dokonało się także w życiu św.
Franciszka, który modląc się w zrujnowanym kościółku San Damiano nagle usłyszał
wypowiedziane z Krzyża, łagodnie i słodko, swoje imię: „Franciszku…”

Co to oznaczało dla syna Piotra Bernardone? Jakie to ma znaczenie dla każdego z nas, że Bóg woła
człowieka po imieniu? Otóż w biblijnym rozumieniu imię ma ogromne znaczenie. To, co go nie
posiada po prostu nie istnieje, jest nicością. Bóg dokonując dzieła stworzenia nadawał wszystkiemu
imię, a wiemy że stwarzał świat ex nihilo, czyli z nicości. Dlatego, gdy zwraca się do Franciszka po
imieniu, to jakby stwarza go na nowo, powołuje z chaosu, z nicości jego dotychczasowego stylu
życia do życia nowego, do życia poddanego Bożemu zamysłowi, a tym samym Bożemu
porządkowi. W takim życiu nie ma już miejsca na chaos, bo skupia się ono wokół jednoczącego
centrum - wokół Pana.

Podobnie dzieje się z każdym człowiekiem odkrywającym swoje powołanie. Nie jest on jakąś
anonimową cząstką ogromnego wszechświata. Ma konkretne zadanie do wykonania, do którego
wzywa go Stwórca, wzywa po imieniu. Jakkolwiek wyglądałoby dotąd nasze życie, gdy usłyszymy
głos Boga, musi ono ulec radykalnemu przewartościowaniu.

Zobacz i odbuduj

Do każdego młodego człowieka, poszukującego swojej drogi powołania, Jezus kiedyś przemówi
łagodnie i słodko - jak do Franciszka. Byleby tylko serce ludzkie było na tyle wrażliwe, żeby to
słowo usłyszeć i na tyle otwarte, aby pójść za tym, do czego ono wzywa. Poddanie się woli Pana
i np. wstąpienie do zakonu nie oznacza bowiem przejścia do jakiegoś błogostanu - do raju na ziemi,
a niestety wielu osobom właśnie tak się wydaje. Dlaczego?

Może z tego powodu, że doświadczając w swoich rodzinach, w szkole czy w pracy różnych
trudności, rozczarowań, bólu i cierpienia, chcą po prostu uciec w lepszy świat, ale innego świata nie
ma. Jest ten jeden stworzony przez Boga, a w nim wszędzie tacy sami - słabi i grzeszni ludzie.
Jezus, powołując do zakonu czy do kapłaństwa nie zaprasza do odpoczynku, ale do pracy: „Ja was
wybrałem i przeznaczyłem na to, abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał” (J 15, 16).
Bóg wzywa do pracy w swojej winnicy, do uprawy roli, która - jak nam podpowiada Pismo Święte -
cierń i oset będzie rodziła i tylko w pocie czoła będzie można wydobywać z niej pożywienie (por.
Rdz 3, 18-19).
Młody Bernardone też musiał to zrozumieć i dlatego Jezus przemówił do jego serca bardzo
konkretnie: „Franciszku, czyż nie widzisz, że ten dom mój chyli się ku upadkowi? Idź i napraw mi
go”. Łagodnie i słodko wypowiedziane pytanie „Czyż nie widzisz, że...?” można zrozumieć jako
wezwanie do odzyskania wzroku. Trzeba więc najpierw zobaczyć ruinę, ale też na tym nie
poprzestać - zobaczyć i nie przestraszyć się; zobaczyć po to, aby się nad nią zlitować tak, jak Bóg
lituje się nad wszelką ruiną, zmieniając pustynię w piękny ogród (por. Iz 51,3).

Każdy człowiek, który wchodzi w bliższą zażyłość z Bogiem, wsłuchuje się w Jego słowo i pragnie
poznawać Jego wolę dostrzeże w pewnym momencie również i to, co chyli się ku upadkowi. To
znaczy co? Choćby ruinę własnej rodziny: bo może rodzice piją, albo dawno się rozeszli; może
w domu słyszy się tylko kłótnie i wrzask; może nikt się nikim nie interesuje, nie okazuje miłości…
W ruinie mogą być także ludzkie uczucia i relacje z rówieśnikami, zdrowie, sprawy szkolne czy
zawodowe, sumienie.

To wszystko są walące się budowle ludzkiego życia. Łatwo jest je zauważyć, ale żeby chcieć wejść
do ich wnętrza nie z krytyką i zaciśniętymi pięściami, ale z modlitwą... trzeba Bożej łaski. Pokazuje
nam to przykład Franciszka. Biografowie piszą, że gdy przechodził koło kościoła św. Damiana
zostało mu powiedziane w duchu, żeby wszedł tam na modlitwę. Gdy znalazł się w środku zaczął
żarliwie zanosić błagania przed wizerunkiem Ukrzyżowanego. Wtedy usłyszał Jego głos, który był
odpowiedzią na zadane kiedyś przez Franciszka pytanie: „Co chcesz, Panie, abym czynił?” Jezus
opowiedział bardzo konkretnie: idź i napraw to, co chyli się ku upadkowi.

Tak więc nie gdzie indziej, ale w ruinie - w czymś, czego się lękamy, co byśmy chcieli ominąć, albo
od tego uciec, albo po prostu zniszczyć, żeby nie zawaliło się nam na głowę - objawia się wola
Boża, bo w samym centrum wszelkiej ruiny zamieszkuje sam Ukrzyżowany.

Stygmaty serca

Franciszek modlił się we wnętrzu zrujnowanego kościoła. O co się modlił? Łatwo to zauważyć
śledząc poszczególne wezwania, które kierował do Boga przed wizerunkiem Ukrzyżowanego. Jest
to modlitwa siedmiu próśb. Młody Bernardone wciąż nie wiedział co tak konkretnie ma zrobić ze
swoim życiem, a więc możliwe, że wciąż doświadczał uciążliwej ciemności w swoim sercu
i dlatego najpierw prosi Boga o światło. Następne wezwania dotyczą trzech najważniejszych cnót,
które najbardziej zbliżają człowieka do Boga i pozwalają przy Nim trwać, mimo dręczącej
niepewności o przyszłość. Kolejne zaś wiążą się z ogromnym pragnieniem Franciszka, żeby swoim
życiem pokierować tak, jak tego chce Pan Bóg. Dlatego nie dziwi fakt, że usłyszawszy od
Chrystusa wezwanie do odbudowy domu tak chętnie tego zadania się podjął. On przecież właśnie o
to prosił - o poznanie woli Bożej i wypełnienie jej.

To, czego Franciszek doświadczył, modląc się w kościele św. Damiana, na pewno przerosło jego
oczekiwania. Nie spodziewał się, że usłyszy głos Boga. Był tym zdumiony i poruszony tak mocno,
że - jak czytamy w Relacji Trzech Towarzyszy - aż drżał. Dlaczego właśnie w taki sposób Chrystus
objawił mu to zadanie? Nie wiemy. Chyba Franciszek też nie wiedział, ale zapewne nie miał
wątpliwości, że to, co usłyszał nie było złudzeniem. Możemy to wywnioskować z tego, co potem
działo się w jego życiu. Nastąpił bardzo wyraźny duchowy przełom, całkowite zwrócenie się do
Boga. Biografowie twierdzą, że to był początek umiłowania nade wszystko Chrystusa
Ukrzyżowanego. Podczas tej modlitwy Franciszek otrzymał duchowe stygmaty - rany miłości,
które później na górze Alwernii ukazały się także na jego ciele. Już do końca życia Biedaczyna
z Asyżu opłakiwał mękę Chrystusa, co w konsekwencji spowodowało poważną chorobę oczu.

Ale co robi syn Piotra Bernardone po tym niezwykłym dotknięciu łaski Bożej? Zrozumiawszy, że
ma odbudować ten kościół, w którym się modlił, napełniony radością i światłem, wychodząc
z niego, spotkał siedzącego obok księdza. Ofiarował temu kapłanowi pewną sumę pieniędzy na
oliwę i poprosił, żeby zadbał o nieustanny płomień w lampie przed Krucyfiksem.

Potem wsiadł na konia i pojechał do Asyżu. Tam wziął ze sklepu ojca różne materiały i sprzedał je
w pobliskim miasteczku Foligno. Po czym wrócił do San Damiano, żeby ofiarować księdzu
pieniądze na odbudowę kościoła. Ten jednak, znając dotychczasowe próżne życie Franciszka
i porywczy charakter jego ojca nie chciał tej ofiary przyjąć. Natomiast ulegając usilnym prośbom
młodzieńca pozwolił mu ze sobą zamieszkać. Nie wrócił więc do domu, nie wytłumaczył się ojcu
z brakujących w sklepie materiałów, po prostu zniknął. Pieniądze rzucił na okno i zabrał się do
pracy przy odbudowie zrujnowanego kościoła.

Zobaczmy, że Franciszek podejmując zadanie powierzone mu przez Pana, zabiera się za jego
realizację tak, jak go nauczył ojciec - po kupiecku. Żeby odbudować trzeba mieć pieniądze,
a pieniądze uzyskuje się ze sprzedaży, więc sprzedał materiały, ale nie swoje, bo ich nie posiadał,
więc je wziął ze sklepu ojca. Prawdopodobnie nie pierwszy raz w ten sposób postąpił, ale po raz
pierwszy chciał te środki spożytkować na coś innego niż zabawa z przyjaciółmi. To, co z nimi
zrobił, gdy ksiądz odmówił ich przyjęcia świadczy, że w ogóle pieniądze nie miały dla niego zbyt
wielkiej wartości - łatwo je zdobywał i w dużych ilościach trwonił.

Ostatecznie postępowanie Franciszka kończy się sprawą w sądzie. Dlaczego? Otóż Franciszek
opuścił dom, żeby pójść za głosem Bożego wezwania, ale dom nie opuścił Franciszka. Pozostała
w nim kupiecka mentalność. Nie wlewa się młodego wina do starych bukłaków - poucza
Ewangelia. Podobnie też nie da się prowadzić nowego życia starymi metodami, bo to
z konieczności prowadzi do rozczarowań, konfliktów i pęknięć.

Czas duchowej przemiany

Nagłe zniknięcie syna i brak materiałów w sklepie zaniepokoiły i rozgniewały Piotra Bernardone,
rozpoczął więc poszukiwania. Gdy już dowiedział się, gdzie przebywa Franciszek, jak się zmienił
i czym się zajmuje, wzburzony pobiegł do niego wraz z grupą przyjaciół i sąsiadów. Jednak nie
znalazł syna. Franciszek przejęty strachem zdążył uciec przed gniewem ojca do upatrzonej
wcześniej groty. Ukrywał się w niej cały miesiąc, „modląc się ustawicznie, zalany obficie łzami, by
Pan uwolnił go od szkodliwego prześladowania i by dzięki swej łaskawej życzliwości udzielił mu
łaski potrzebnej do zrealizowania jego pobożnych pragnień”.

Te trzydzieści dni postu (bo jadł niewiele) i modlitwy stały się dla młodego Bernardone swoistym
czasem rekolekcji, czasem dojrzewania do wzięcia całkowitej odpowiedzialności za decyzję
oddania Chrystusowi swojego życia. Zrozumiał, że przecież nie może w nieskończoność siedzieć
wśród skał i drżeć z lęku przed rozgniewanym ojcem. Nie znajdując jednak w sobie wystarczającej
siły, aby zmierzyć się z tymi przeciwnościami błagał o nią Boga. Biografowie piszą, że
„zdecydowanie położył swą nadzieję właśnie w Panu” i dzięki temu, choć doświadczał ogromnego
lęku i wewnętrznych ciemności, w głębi serca odczuwał niewypowiedzianą radość opromienioną
cudowną światłością.

Franciszek należał już do Chrystusa, ale nie miał jeszcze odwagi stawić czoła własnemu ojcu,
którego na pewno kochał i któremu tak wiele zawdzięczał. Można się domyślać, że w sercu
doświadczał niemałego rozdarcia. Chciał służyć Bogu, ale wiedział, że ojciec czegoś innego od
niego oczekiwał. Wiedział też, że jest on człowiekiem porywczym, z którym nie da się tak po
prostu porozmawiać i wyjawić przyczyn swojego postępowania. Niestety nie mógł liczyć na
zrozumienie. Zdawał sobie też sprawę z tego, że ojciec boleśnie zawiódł się na nim. Spodziewał się
bowiem, że Franciszek kiedyś przejmie sklep, pomnoży majątek i przyniesie chlubę całej rodzinie.
Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Zamiast chwały wstyd, zamiast zysku straty, zamiast
rycerskiej sławy hańba i drwiny. W takiej sytuacji łatwiej zrozumieć dlaczego Franciszek aż tak się
lękał, że przez miesiąc siedział w grocie, zalewając się łzami i błagając Boga o pomoc.

W końcu nadszedł ten dzień, w którym w promieniach łaski Bożej dojrzał do opuszczenia kryjówki.
Dotarło do niego, że Pan Bóg sam umożliwia człowiekowi osiągnięcie tego, czego od kogoś
oczekuje. Wyszedł z groty zupełnie przemieniony. Żarliwe modlitwy do Pana zaowocowały obficie
- już się nie lękał, ale „uradowany udał się pospiesznie do Asyżu. Uzbrojony ufnością w Chrystusa
i zapalony żarem Bożym, wyrzucając sobie dawny brak odwagi i próżny strach, wydał się w ręce
prześladowców i jawnie wystawił na ich ciosy”.

W tym miejscu trudno nie przypomnieć sobie słów św. Pawła, które, być może, brzmiały też
w sercu Franciszka: „Wiemy, że Bóg z tymi, którzy Go miłują współdziała we wszystkim dla ich
dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamysłu. (…) Cóż wiec powiemy? Jeżeli Bóg
z nami, któż przeciwko nam? (…) Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie,
ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Jak to jest napisane:
Z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień, uważają nas za owce na rzeź przeznaczone. Ale we
wszystkim tym odnosimy zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani
śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce,
ani co jest wysoko, ani co głęboko, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od
miłości Boga, która jest w Jezusie Chrystusie, Panu naszym” (Rz 8, 28; 31; 35-39).

Gdy Franciszek wycieńczony umartwieniami szedł ulicami Asyżu, ci którzy go wcześniej znali,
uważając teraz za wariata, obrzucali go wyzwiskami, obelgami i błotem. Jednak on nic sobie z tego
nie robił, ale umocniony łaską wszystko znosił, a nawet wyrażał Bogu wdzięczność. Ojciec
usłyszawszy, że to jego syna tak wyzywają „Bez żadnego panowania nad sobą (…) podniósł na
niego swą bezbożną rękę. Wlokąc go zaś do domu i przez wiele dni przytrzymując w ciemnym
lochu, usiłował słowami i biciem nakłonić z powrotem jego duszę ku marnościom tego świata”.

Analizując te wydarzenia z życia Biedaczyny z Asyżu można zauważyć pewną prawidłowość, która
w wielu przypadkach funkcjonuje do dziś w relacjach miedzy dziećmi, których pociągają bardziej
sprawy Boże, a ich rodzicami. Rodzic wychowując kilkanaście lat swoją córkę czy syna
przyzwyczaja się do tego, w jaki sposób ono wchodzi w dorosłe życie. Wprawdzie zauważa jego
słabości, ale na wiele z nich przymyka oczy kwitując stwierdzeniem, że młodość ma swoje prawa.
Jednak, gdy zauważy, że coraz bardziej dziecko angażuje się w jakąś wspólnotę modlitewną,
przestaje chodzić na imprezy, skromniej się ubiera, omija dyskoteki, unika przesiadywania przed
telewizorem lub przy komputerze… zaczyna się niepokoić, a potem nawet wyrzucać, takie
zachowanie jako coś dziwnego i nienormalnego.
Tak też czynił Piotr Bernardone. Na wiele młodzieńczych wybryków pozwalał swojemu synowi.
Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy Franciszek zaczął zachowywać się inaczej niż jego
rówieśnicy, gdy przylgnął sercem do Boga i pociągnięty Jezusowym wezwaniem zaczął pracować
przy naprawie kościoła. Gdyby Franciszek zniknął na długo z pieniędzmi ojca, a po powrocie
wytłumaczył, że wyskoczył gdzieś z kolegami i wszystko przepuścił, ojciec zapewne nie wtrąciłby
go za to do lochu. We wściekłość wprowadziło go to, że jego syn był inny!!!, a sąsiedzi, widząc to,
nie szczędzili mu złośliwych komentarzy. Trudno na to patrzeć, słuchać i spokojnie znosić, a więc
wszelkimi sposobami trzeba by nakłonić do normalności…

Czasami w ten sposób można kogoś odwieść od podjęcia powołania. Na szczęście, jeżeli w sercu
jest szczera miłość do Boga, takie przeciwności, choć chwilami trudne do udźwignięcia,
utwierdzają młodego człowieka w przekonaniu o dobrym wyborze. Dlatego i Franciszek „nie
poruszony ani słowami, ani nie złamany biciem, ani więzieniem, znosząc wszystko cierpliwie, stał
się jeszcze chętniejszy i bardziej zdecydowany w dążeniu do świętego zamiaru”.

Wybór Ojca

Podjęcie drogi powołania niekiedy wymaga złożenia naprawdę wielkiej ofiary ze strony osoby
powołanej. Chyba najboleśniejsze i najtrudniejsze jest to, gdy wybierając Jezusa i nie znajdując
zrozumienia w rodzinie trzeba wejść z nią w bolesny konflikt, podobnie jak to właśnie miało
miejsce w życiu Świętego Biedaczyny. Dlaczego Pan Bóg dopuszcza do takich sytuacji? Chyba
trudno by było dać jednoznaczną odpowiedź. Jednak przypominają się w tym miejscu słowa
z Ewangelii, które wypowiedział sam Pan Jezus: „Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże
pragnę, ażeby już zapłonął. (…) Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam
wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie podzielonych w jednym domu: troje stanie
przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw
córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej” (Łk 12,
49-53).

Przyjście Jezusa dzieli nie dlatego, że On tego chce, ale ze względu na zatwardziałość ludzkich
serc, które nie chcą rozpoznać w Nim ognia zbawczej Miłości. Z tego też powodu Bernardone nie
rozumiał swojego syna, co było przyczyną cierpienia dla niego samego, jak i dla całej rodziny.
Zamknięcie bowiem opornego dziecka w domowych piwnicach niczego nie rozwiązywało.
Wiedziała o tym Pika, matka Franciszka dlatego na początku, wykorzystując czas nieobecności
męża, starała się w życzliwej rozmowie nakłonić syna do podporządkowania się wymaganiom ojca,
ale widząc, że Franciszek nadal trwa przy swoim wyborze wypuściła go na wolność. Ona jako
jedyna zawsze starała się zrozumieć jego postępowanie. Dzięki temu wrócił do kościoła św.
Damiana i kontynuował rozpoczęte prace. Jego serce zaś dojrzewało coraz bardziej do radykalnego
rozstania się z tym wszystkim, co mogłoby stawać na przeszkodzie w pełnym oddaniu swego życia
Jezusowi.

Natomiast Piotr Bernardone po powrocie z podróży, nie zastawszy syna w lochu, całą złość przelał
na żonę. Następnie zaś podjął ostatnią próbę złamania woli Franciszka. Udał się do rady miejskiej
domagając się rozwiązania konfliktu na drodze sądowej. Jednak radni nie chcieli ingerować w tę
sprawę, twierdząc, że odkąd przystąpił do służby Bożej nie podlega już ich władzy. Zgodnie więc
z procedurami prawnymi, teraz Franciszka mógł osądzić tylko biskup Asyżu. Młody Bernardone
wezwany na rozprawę stawił się posłusznie przed biskupem Gwidonem. Wieść o sądzie szybko
obiegła Asyż i na placu przed siedzibą biskupa zgromadziła liczną rzeszę ludzi.
Ojciec domagał się, aby biskup wymógł na jego synu zwrot pieniędzy, które ten uzyskał, sprzedając
materiały wzięte ze sklepu. Gdy biskup Gwidon przekazał żądania Piotra Bernardone, Franciszek
bez wahania zgodził się na to, zapewniając, że odda mu także ubrania, które też są własnością ojca.
Następnie udał się na chwilę do pokoju i stamtąd wyszedł na widok publiczny zupełnie nagi, niosąc
w ręku ubranie i pieniądze.

Oddawszy to wszystko ojcu powiedział wobec zgromadzonych: „Słuchajcie mnie wszyscy i


rozumiejcie. Aż dotąd nazywałem Piotra Bernardone moim ojcem. Ponieważ jednak zdecydowałem
się służyć Bogu, oddaję mu pieniądze, z powodu których był rozgniewany, a także wszystkie szaty,
które otrzymałem od niego. Chce odtąd mówić: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, a nie: Ojcze,
Piotrze Bernardone.” Tłum wzruszył się postawą młodzieńca, a biskup wziął go w ramiona i okrył
swoim płaszczem.

Było to na pewno bardzo dramatyczne doświadczenie dla Franciszka. Ten, który kiedyś marzył
o rycerskim stanie i pięknym zamku, teraz rezygnując nawet z posiadanego statusu mieszczanina,
schodzi do najuboższej części społeczeństwa: trędowatych, wyobcowanych, bezdomnych,
pogardzanych. Gest obnażenia ma tutaj ogromne znaczenie.

W średniowieczu nagość była jedną z form upokorzenia, przewidzianą prawem kanonicznym dla
pokuty publicznej: zdejmując szaty, w których tyle razy bawił się, tańczył, bywał na spotkaniach
towarzyskich czy też włóczył się po asyskich ulicach, Franciszek odrzucał w całości przeszłość
i wybierał drogę naśladowania obnażonego z szat Chrystusa. Jak ten gest ma rozumieć młody
człowiek żyjący teraz - w XXI w.?

Wybór szaty

W naśladowaniu Świętego z pewnością nie chodzi o to, żeby rozliczać się z rodziną przed sądem,
ani też urządzać takie widowisko w swojej miejscowości czy na osiedlu mieszkaniowym. Czyny
Franciszka są wyrazem jego bardzo indywidualnej osobowości, a więc powielanie ich nie miałoby
sensu. Nie oddawałoby charakteru naszego osobistego podążania za Chrystusem. Scena obnażenia
musi być przez nas odczytana przede wszystkim w swojej zasadniczej czyli duchowej głębi. W tym
wymiarze uchwycimy przekaz, który dotyczy każdej osoby pragnącej oddać swoje życie Jezusowi.
Franciszek obnażył się z szat, które otrzymał od swojego ojca. Gdy zajrzymy do słownika
łacińskiego, dowiemy się, że znaczenie słowa szata oddawane jest za pomocą słowa habitus, które
to z kolei oznacza także sprawności moralne, cnoty.

Pozwala nam to zrozumieć, że młody Bernardone w ten sposób oddawał ojcu nie tylko same
ubrania, ale rozstawał się ze wszystkim, co od niego otrzymał, a więc z konkretnym wychowaniem,
wartościowaniem, myśleniem; opuszczał wszystko, co mogłoby stanowić przeszkodę w pełnym
pójściu za głosem powołania. Odtąd ma już tylko tego Ojca, który jest w niebie i przez Niego chce
być wychowywany, Jemu podporządkowany i Jego szatą okryty. Franciszek musi się nauczyć
postaw godnych tego sposobu życia, który obierał - postaw sługi Bożego. Dlatego pozwala się
okryć płaszczem biskupa, czyli szatą Kościoła Chrystusowego, któremu zapragnął służyć.

I podobnie każdy powołany musi wewnętrznie opuścić dom, w którym dotąd się wychowywał
i nabyty w wyniku wychowania sposób życia. Jest to warunek otwarcia się na formację zakonną,
która ofiarowuje osobie powołanej szatę cnót skrojoną według Reguły i Konstytucji tego oto
konkretnego zakonu, szatę będącą cząstką szaty Kościoła.

Trzeba jednak zaznaczyć, że w wyborze szaty Kościoła nie chodzi o odrzucenie wszelkiego dobra,
które w wyniku wychowania wynosi się z domu, ale o otwarcie serca na nowe wartości, dzięki
którym osoba powołana będzie mogła duchowo wzrastać we wspólnocie zakonnej. Cierpienie
związane z relacjami rodzinnymi, które tak boleśnie dotknęło Franciszka nie jest jakąś normą.

Nie każdy musi przez to przechodzić. Raczej rzadko rodzice aż tak kategorycznie sprzeciwiają się
drodze powołania obranej przez syna czy córkę. Gdy sprzeciw jednak się pojawia, to często wynika
on po prostu z troski o dziecko, aby nie podejmowało pochopnych decyzji. Zdarza się, że trudno
jest im uwierzyć w wystarczającą dojrzałość dziecka, pozwalającą na odpowiedzialne kierowanie
swoim życiem. Czasami tato albo mama mówi wprost, że nie pochwala takiego wyboru, ale go
szanuje i nie chce w niczym przeszkadzać.

Z pewnością nie opiszemy tutaj wszelkich możliwych napięć i trudnych sytuacji rodzinnych, które
towarzyszą podejmowaniu drogi powołania. Jednak doświadczenia św. Franciszka sygnalizują
wyraźnie, że pójście za Jezusem wymaga od powołanego zgody na rozstanie z najbliższymi i na
ból, który temu towarzyszy.

Piotr Bernardone nie podjął trudu zrozumienia swojego syna. Ile razy spotykał go w Asyżu nie
szczędził przekleństw. Bardzo bolało to Franciszka, ale nie wycofał się ze słowa danego Jezusowi
i żyjąc z jałmużny odbudowywał kościół. Ubrał się w ubogi strój pustelnika. Chodził i żebrał: prosił
o jedzenie, o kamienie na budowę i o oliwę na oświetlenie kościoła. Nie miał żadnych pewnych
środków do życia. Nigdy nie wiedział jak przeżyje następny dzień, a to czym się żywił - jak podają
biografowie - było mieszaniną resztek różnych pokarmów, którymi napełniali jego miskę
mieszkańcy Asyża.

Gdy po raz pierwszy spróbował takiej potrawy ledwo powstrzymał odruch wymiotny. Można się
więc domyślać jak bardzo musiał różnić się ten pokarm od posiłków przygotowywanych w
rodzinnym domu rękami kochającej i troskliwej matki. Zadziwiające, że ten delikatny i
rozpieszczony przez rodziców młodzieniec zdecydował się na tak radykalną zmianę w sposobie
życia. Takiego cudu w ludzkim sercu może dokonać tylko prawdziwa miłość, a Franciszek ponad
wszystko umiłował Chrystusa, który przemówił do niego z krzyża w zrujnowanym kościele św.
Damiana.

Na realizacji Bożego wezwania do odbudowy kościoła minęły mu dwa lata. Dwa lata
przełamywania wstydu ilekroć z miską stawał u drzwi domów bogatych mieszczan, dwa lata
znoszenia kpin i upokorzeń, dwa lata ciężkiej pracy i życia w samotności… Nie stanął przy nim
żaden z dawnych przyjaciół, nikt nie zdecydował się dzielić z nim takiego losu… Czyżby więc
celem jego życia miało być remontowanie zniszczonych kościołów? Po co ten trud? Nie wiadomo
czy zadawał sobie takie pytania. Wszystko, co działo się wówczas w sercu Franciszka pozostaje
tajemnicą. Można jednak domyślać się, że nie było mu łatwo oczekiwać na kolejne dotknięcie
Bożej łaski. Ważne jest to, że nie trwał w bezczynności. Modląc się i wielbiąc Boga, ciężko
pracował wypełniając zadanie, do którego wezwał go Chrystus. Odbudowywał kościół używając
kamieni. Wkrótce miał się dowiedzieć o innym sposobie budowy.
To jest to, czego chcę

Wiedzieć czego się chce, na czym nam zależy, do czego chcemy dążyć w życiu to już połowa
sukcesu! Młodość jest czasem odkrywania tego właściwego i jedynego dla każdego z nas
powołania. Czasami trwa to kilka lat, a niekiedy tylko kilka miesięcy, ale każdy otrzymuje
odpowiednie łaski od Boga, żeby móc swoje poszukiwania zwieńczyć stwierdzeniem: „To jest to,
czego chcę”. Tak właśnie po czterech latach wsłuchiwania się w Boże natchnienia i podejmowania
zgodnych z nimi działań, powiedział Franciszek, gdy pewnego dnia usłyszał w czasie Mszy św.
słowa, które Chrystus skierował do Apostołów, wysyłając ich na głoszenie Dobrej Nowiny:

„Nie bierzcie na drogę ani złota, ani srebra, ani torby, ani ubrań, ani laski; nie miejcie sandałów na
nogach ani dwóch tunik” (Mt 10, 9-10).

Były to słowa olśnienia, bo chociaż słyszane wiele razy w ciągu życia - po raz pierwszy
przemówiły tak mocno, wiążąc w sposób jednoznaczny jego życie z Ewangelią. Franciszek już
zrozumiał, że ma być jeszcze bardziej ubogi, więc natychmiast porzucił strój pustelniczy, ubrał się
w suknię z szorstkiego sukna i przepasał zwykłym sznurkiem, zdjął sandały i według wskazań
Ewangelii, nie używając odtąd laski ani nie nosząc ze sobą torby, wyruszył głosić pokutę, czyli
wzywać ludzi do chrześcijańskiego sposobu życia.

Głosząc kazania nie karcił i nie groził nikomu piekłem, ale głosił pokój, który stał się jego
udziałem, gdy opuścił wszystkie dobra materialne i poszedł za Jezusem: „Niech Pan obdarzy was
pokojem” - tak pozdrawiał swoich słuchaczy. Jego serce wypełniała radość. Słowo Boże jak lampa
rozjaśniało jego drogę (por. Ps 119, 105). Nie miał nic, był żebrakiem, jego jedynym skarbem była
ogromna miłość do Miłości - do Boga. Dlatego mógł wołać: „Deus meus et omnia!” - „Bóg mój
i wszystko!”.

W Bogu cały świat należał do niego - każde stworzenie mówiło mu o miłości i dobroci Boga, więc
uwielbiał Stwórcę, nazywając wszystko bratem lub siostrą. Jeżeli doświadczał smutku w głębi
duszy, jeżeli płakał, to tylko z tego powodu, że dostrzegał jak bardzo „Miłość nie jest kochana!”
przez ludzi. Dlatego też - jak piszą biografowie - „zachęcał wszystkich, by kochali i bali się Boga,
a także by pokutowali za grzechy”.

Franciszek został pochwycony przez ubogiego Chrystusa i już nie wyobrażał sobie życia innego jak
tylko to, które zostało mu wskazane przez Jego słowo. Taki też sposób życia przekazał swoim
braciom. W Regule franciszkańskiej czytamy: „Reguła i życie braci mniejszych polega na
zachowywaniu świętej Ewangelii Pana naszego Jezusa Chrystusa przez życie w posłuszeństwie,
bez własności i w czystości”.

Franciszek nie chciał zakładać żadnego zakonu, chciał tylko służyć Panu. Jednak przykładem
radykalnego życia Ewangelią pociągnął ku Chrystusowi wielu młodych ludzi. Ruch franciszkański
szybko rozprzestrzenił się w różne strony świata, przyczyniając się do duchowej odnowy Kościoła.

Każdy człowiek słyszący Chrystusowe wezwanie „Pójdź za Mną” jest zapraszany przez Jezusa do
odbudowy Kościoła w jego duchowym wymiarze. Przykład Biedaczyny z Asyżu pokazuje nam jak
bardzo wiele dobra można uczynić tylko przez to, że podejmie się swoje życiowe powołanie.
Wystarczy, że zechcemy być otwarci i dyspozycyjni, a sama miłość Boża będzie czyniła z nas
swoje narzędzie i będzie przemieniała świat przez miłość naszych serc i przez dobre czyny naszych
rąk.

You might also like