You are on page 1of 608

Spis

treści
Karta tytułowa

Karta redakcyjan

Caveat Emptor

Księga 1. Kiedy wszystko jest krwią


Rozdział 1. Pierwsze razy
Rozdział 2. Muzyka
Rozdział 3. Beznadzieja
Rozdział 4. Życzliwość
Rozdział 5. Komplementy
Rozdział 6. Kurz
Rozdział 7. Prezentacja
Rozdział 8. Ocalenie
Rozdział 9. Ciemność

Księga 2. Żelazo czy szkło


Rozdział 10. Pieśń
Rozdział 11. Naprawa
Rozdział 12. Pytania
Rozdział 13. Lekcja
Rozdział 14. Maski
Rozdział 15. Prawda
Rozdział 16. Spacer
Rozdział 17. Stal
Rozdział 18. Chłosta
Rozdział 19. Maskarada
Rozdział 20. Twarze
Rozdział 21. Słowa
Rozdział 22. Siła
Rozdział 23. Podmiana
Rozdział 24. Tarcia
Rozdział 25. Skóra
Rozdział 26. Setka
Rozdział 27. Arcymrok

Księga 3. Czerń spływa czerwienią


Rozdział 28. Jad
Rozdział 29. Zerwanie
Rozdział 30. Przychylności
Rozdział 31. Stawanie się
Rozdział 32. Krew
Rozdział 33. Kroki
Rozdział 34. Pościg
Rozdział 35. Karma
Rozdział 36. Zachód słońca

Epilog

Dicta Ultima

Podziękowania

Mapy
Tytuł oryginału: Nevernight

Copyright © 2016 by Jay Kristoff


Copyright for the Polish translation © 2017 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Urszula Okrzeja


Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Jason Chan
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Mapy: Virginia Allyn
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-934-4
Wydanie II

Wydawca: Wydawnictwo MAG


ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228134743
e-mail: kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk


Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 227213000
www.olesiejuk.pl

Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com



moim siostrom
światłu, mrokowi i wszystkiemu, co piękne pomiędzy

Nie ma cienia bez światła,


Po każdym dniu zapada noc,
Pomiędzy czernią a bielą
Jest szarość.
starożytne przysłowie ashkaskie

Caveat Emptor

Ludzie często wypróżniają się w chwili śmierci.


Mięśnie wiotczeją, ich dusze odlatują z trzepotem, a wszystko inne
po prostu... wyślizguje się z ich trzewi. Chociaż publika uwielbia
śmierć, to dramaturdzy rzadko wspominają o takich szczegółach.
Kiedy bohater wydaje ostatnie tchnienie w ramionach bohaterki,
dramaturdzy nie zwracają naszej uwagi na plamę rozlewającą się na
jego udach ani na smród, od którego bohaterce łzy napływają do
oczu, gdy pochyla się, by złożyć pożegnalny pocałunek.
Wspominam zatem tytułem przestrogi, o, moi zacni przyjaciele, że
wasz narrator nie podziela tej powściągliwości. A jeśli nieprzyjemne
realia rozlewu krwi wywracają wam żołądek na nice, przestrzegam,
że stronice, które trzymacie w swoich dłoniach, opowiadają
o dziewczynie, która była dla morderstwa tym, czym maestrowie są
dla muzyki. Która szczęśliwe zakończenia traktowała tak, jak
brzeszczot traktuje skórę.
Ona sama teraz już nie żyje – na te słowa zarówno występni, jak
i sprawiedliwi wyszczerzyliby zęby w uśmiechu. Zostawiła za sobą
republikę obróconą w popiół. To jej ręka sprawiła, że mosty i kości
legły na dnie morza. A jednak mam pewność, że znalazłaby sposób,
żeby mnie zabić, gdyby dowiedziała się, że przelewam te słowa na
papier. Otworzyłaby mnie i zostawiła głodnej Ciemności. Myślę
jednak, że ktoś powinien przynajmniej spróbować oddzielić ją od
kłamstw, które o niej opowiadano. I które sama rozpowiadała.
Ktoś, kto znał ją naprawdę.
Nazywano ją Bladą Córką. Rojalistką. Wroną. Choć najczęściej
w ogóle jej nie nazywano. Zabójczyni zabójców, której pełną listę
ofiar znają tak naprawdę tylko bogini i ja. Pod koniec otaczała ją
z tego powodu sława czy niesława? Tyle śmierci... Wyznaję, że
umykała mi ta różnica. Z drugiej jednak strony mój sposób widzenia
zawsze różnił się od waszego.
Wasz narrator nigdy nie żył w świecie, który nazywacie swoim
własnym.
Ani ona, w gruncie rzeczy.
Myślę, że właśnie dlatego wasz narrator ją kochał.

Księga 1

Kiedy wszystko jest krwią

Rozdział 1

Pierwsze razy

Chłopiec był śliczny.


Skóra gładka i karmelowa, uśmiech słodki jak miód. Czarne
kędziory w uroczy sposób niesforne. Mocne ręce, twarde mięśnie i te
oczy, o, Córki, te oczy. Głębokie na pięć tysięcy sążni. Tonęło się
w nich ze śmiechem na ustach.
Musnął ją ciepłymi i miękkimi wargami. Stali objęci na Moście
Szeptów, fioletowy rumieniec wypłynął na łuki niebieskiego
sklepienia. Jego ręce wędrowały po jej plecach, dreszcz przebiegał jej
po skórze. Delikatne jak piórkiem muśnięcie jego języka o jej własny
sprawił, że zadygotała, serce zabiło jej szybciej, przeszyło ją bolesne
pragnienie.
Odsunęli się od siebie jak tancerze przed ucichnięciem muzyki,
kiedy struny nadal jeszcze wibrują. Otworzyła oczy i zobaczyła, że on
patrzy na przydymione światło. Kanał szemrał pod nimi, niemrawe
wody toczyły się do morza. Tak samo jak ona pragnęła popłynąć. Jak
musiała. Modląc się, żeby przy tym nie utonąć.
Jej ostatnia nibynoc w mieście. Pewna jej cząstka nie chciała się
żegnać. Pragnęła jednak dowiedzieć się przed odejściem. Chociaż tyle
była sobie winna.
– Jesteś pewna? – zapytał.
Spojrzała mu wtedy w oczy. Wzięła go za rękę.
– Tak – szepnęła.

* * *
Mężczyzna był odrażający.
Zrogowaciała skóra, płaski podbródek ginący w fałdach
porośniętego szczeciną tłuszczu. Błyszcząca warstewka śliny na
ustach, pocałunek whisky rozlewający się po policzkach i nosie, i te
oczy, o, Córki, te oczy. Niebieskie jak wypalone słońcem niebo.
Błyszczały jak gwiazdy wśród bezruchu arcymroku.
Przytknął usta do metalowego kufla, żeby dopić resztki, kiedy
muzyka i śmiech wzbierały wokół niego. Kołysał się jeszcze przez
chwilę w sercu karczmy, a potem rzucił monetę na bar ze
stalodrzewia i chwiejnie wyszedł na światło słoneczne. Przebiegł
wzrokiem po bruku przed sobą, oczy miał zaczerwienione od
przepicia. Tłok gęstniał na ulicach, mężczyzna musiał przepychać
się przez ciżbę, zdeterminowany, żeby wrócić do domu i zapaść
w sen pozbawiony marzeń. Nie podniósł wzroku. Nie dostrzegł
postaci, która przysiadła na kamiennym gargulcu na dachu
naprzeciwko. Była odziana w strój w kolorze bieli tynku i szarości
zaprawy murarskiej.
Dziewczyna patrzyła, jak mężczyzna kuśtyka przez Most Braci.
Uniosła maskę arlekina, żeby zaciągnąć się cygaretką; pachnąca
goździkami smużka dymu snuła się w powietrzu. Widok jego
uśmiechu jak u ścierwa i zdartych od liny dłoni wywołał u niej
dreszcz, serce zabiło szybciej i przeszyło ją bolesne pragnienie.
Jej ostatnia nibynoc w mieście. Pewna jej cząstka nie chciała się
żegnać. Pragnęła jednak, żeby dowiedział się przed odejściem.
Chociaż tyle była mu winna.
Cień, który przybrał kształt kota, usiadł obok niej na dachu. Był
cieniutki jak arkusz papieru i półprzezroczysty, czarny jak śmierć.
Owinął ogon wokół jej kostki gestem niemalże zaborczym. Chłodne
wody sączyły się żyłami miasta do morza. Tak samo jak ona
pragnęła popłynąć. Jak musiała. Nadal modliła się, żeby przy tym
nie utonąć.
– ...jesteś pewna...? – zapytał kot, który był cieniem.
Dziewczyna patrzyła, jak jej cel przemyka w stronę łóżka.
Skinęła powoli głową.
– Tak – szepnęła.

* * *

Pokój był mały i skąpo umeblowany, tylko na tyle było ją stać, ale
postawiła różane świece i położyła bukiet nenufarów na czystej białej
pościeli, której rożek odwinęła zapraszająco. Chłopiec uśmiechnął się
na widok cukierkowatej słodyczy tego wszystkiego.
Podeszła do okna i spojrzała na monumentalne stare miasto zwane
Bożogrobie. Na białe marmury, ochrową cegłę i wdzięczne iglice
całujące wypalone słońcem niebo. Na północy Żebra wznosiły się na
setki stóp ku rumianemu niebu, maleńkie okienka wyzierały
z apartamentów, które wycięto w starodawnej kości. Kanały
wypływały z wydrążonego Kręgosłupa i przecinając się, tworzyły na
skórze miasta wzór podobny do pajęczyn oszalałych pająków. Długie
cienie kładły się na zatłoczonych chodnikach, kiedy światło drugiego
słońca przygasało (pierwsze już dawno zaszło), zostawiając
trzeciego, ponurego i czerwonego brata na straży na czas
niebezpiecznej nibynocy.
Och, gdyby tylko zapadł arcymrok.
Wtedy on by jej nie widział.
Nie była pewna, czy chciała, by ją teraz widział.
Podszedł do niej cicho, spowity świeżym zapachem potu i tytoniu
i stanął za jej plecami. Objął ją w tali, jego palce przesuwały się jak
lód i ogień po zagłębieniach jej bioder. Oddech jej się rwał, przeszył ją
głęboki, pradawny dreszcz. Rzęsy zatrzepotały na jej policzkach jak
motyle skrzydła, gdy jego ręce przesunęły się po guzku pępka,
przemykały po żebrach coraz wyżej i wyżej, aż ujął jej piersi. Dostała
gęsiej skórki, gdy poczuła jego oddech we włosach. Wygięła plecy,
przyciskając się do twardości jego lędźwi, jedną ręką złapała go za
niesforne loki. Nie mogła zaczerpnąć tchu. Nie mogła mówić. Nie
chciała, żeby to się zaczęło, nie chciała, żeby to się skończyło.
Odwróciła się i westchnęła, kiedy ich usta znowu się spotkały. Po
omacku siłowała się ze spinkami u marszczonych mankietów,
niezdarna, zgrzana i rozdygotana. Ściągając z nich koszule, wpiła się
ustami w jego wargi i padli na łóżko. Teraz już tylko ona i on. Skóra
przy skórze. Nie potrafiła powiedzieć, czy to ona jęczała, czy on.
Przepajający ją ból był nie do zniesienia. Ręce jej drżały, gdy badała
gładkie jak wosk fale jego torsu, twardy trójkąt ciała z wierzchołkiem
schodzącym w dół i ginący pod spodniami. Wsunęła palce pod pasek
i musnęła pulsujący żar, ciężki jak żelazo. Przerażający.
Przyprawiający o zawrót głowy. Jęknął i zadygotał jak nowo
narodzone cielę, gdy głaskała go, wzdychając mimo jego języka
w ustach.
Nigdy w życiu się tak nie bała.
Ani razu w ciągu wszystkich szesnastu lat.
– Zerżnij mnie... – wydyszała.

* * *

Pokój był luksusowy, z rodzaju tych, na jakie stać tylko


najzamożniejszych. Stały tam jednak puste butelki na biurku,
zwiędłe kwiaty na nocnym stoliku spowite zatęchłym smrodem
niedoli. Dziewczyna znalazła pociechę w fakcie, że mężczyźnie,
którego nienawidziła, tak się powodziło, a mimo to żył całkiem sam.
Obserwowała przez okno, jak mężczyzna odwiesza surdut i odkłada
wysłużony trójgraniasty kapelusz na pustą karafkę. Próbowała
wmówić sobie, że zdoła to zrobić. Że jest twarda i ostra jak stal.
Siedząc na dachu naprzeciwko, spojrzała w dół na Bożogrobie, na
splamione krwią bruki, ukryte tunele i strzeliste katedry
z błyszczącej kości. Żebra dźgały niebo nad nią, wijące się kanały
wypływały z zakrzywionego Kręgosłupa. Długie cienie kładły się na
zatłoczonych chodnikach, kiedy światło drugiego słońca przygasało
(pierwsze już dawno zaszło), zostawiając trzeciego, ponurego
i czerwonego brata na straży na czas niebezpiecznej nibynocy.
Och, gdyby tylko zapadł arcymrok.
Wtedy on by jej nie widział.
Nie była pewna, czy chciała, by ją teraz widział.
Sięgnęła zręcznymi palcami, żeby przyciągnąć cienie. Tkała
i skręcała czarne pasemka tiulu, aż zaczęły opadać z jej ramion
niczym peleryna. Zniknęła światu z oczu, stała się niemal
przezroczysta, podobna do smugi na portrecie miasta. Skoczyła
przez pustkę ku jego parapetowi, podciągnęła się na tę półkę.
Szybko otworzyła okno i wślizgnęła się do pokoju, bezgłośnie jak
kot z cieni, który za nią podążał. Oddech jej się rwał, gdy wysuwała
sztylet zza pasa, przeszył ją głęboki, pradawny dreszcz. Przykucnęła
niezauważona w kącie, rzęsy zatrzepotały na jej policzkach jak
motyle skrzydła, gdy patrzyła, jak mężczyzna napełnia kubek
drżącymi rękami.
Oddychała za głośno, wszystkie lekcje wyleciały jej z głowy. Tyle
że mężczyzna był zbyt otępiały, żeby coś zauważyć, zagubił się
gdzieś pośród zapamiętanych trzasków tysiąca wyciągniętych szyj,
tysiąca par nóg tańczących do melodii szubienicznika. Pobielały jej
kostki palców zaciśniętych na rękojeści sztyletu, kiedy obserwowała
go z mroku. Nie mogła złapać tchu. Nie mogła mówić. Nie chciała,
żeby to się zaczęło, nie chciała, żeby to się skończyło.
Westchnął, pijąc z kubka. Po omacku siłował się ze spinkami
u marszczonych mankietów, niezdarny, zgrzany i rozdygotany.
Zdjął z siebie koszulę, przykuśtykał po deskach podłogi i padł na
łóżko. Teraz już tylko ona i on. Oddech przy oddechu. Nie potrafiła
powiedzieć, czy to jej koniec czy jego.
Przeciągająca się chwila była nie do zniesienia. Pot ją zlał, kiedy
ciemność zadrżała. Przypomniała sobie, kim jest, co odebrał jej ten
mężczyzna, co się stanie, jeśli ona zawiedzie. Zebrała się w sobie,
odrzuciła pelerynę cieni i wyszła mu na spotkanie.
Stłumił okrzyk i drgnął jak nowo narodzone cielę, gdy podeszła
do niego w czerwonym świetle słońca z uśmiechem arlekina.
Nigdy w życiu nie widziała kogoś, kto by się tak bał.
Ani razu w ciągu wszystkich szesnastu lat.
– Ja pierdolę... – wydyszał.

* * *
Wszedł na nią, spodnie plątały mu się wokół kostek. Jego usta na jej
szyi, jej serce w jej gardle. Minęły wieki zawieszone pomiędzy
pragnieniem a strachem, miłością a nienawiścią, a potem poczuła go,
gorącego i tak zdumiewająco twardego, gdy naparł na miękkość
między jej nogami. Wciągnęła powietrze, może chciała coś
powiedzieć (ale co miałaby powiedzieć?) i nadszedł ból, o, Córki, jak
to bolało. Wszedł w nią – to w nią weszło – tak twardy i prawdziwy,
że nie mogła powstrzymać krzyku, zagryzła usta, żeby stłumić
lawinę.
Nie zważał na nic, nie przejmował się, dociskał ją swoim ciężarem
i przeszywał raz za razem. Nie przypominało to w niczym słodkich
obrazów, jakimi wypełniła wcześniej tę chwilę. Nogi miała rozłożone,
ściskało ją w żołądku, kopała w materac, pragnąc, żeby przestał.
Żeby poczekał.
Tak to właśnie powinno się odbierać?
Tak to właśnie powinno wyglądać?
Jeśli później spartaczy robotę, to będzie jej ostatnia nibynoc na tym
świecie. A wiedziała, że pierwszy raz jest zwykle najgorszy. Myślała,
że jest gotowa, dostateczne miękka, dostatecznie wilgotna,
dostatecznie rozpalona. Że wszystko, o czym mówiły inne dziewczyny
z ulicy pośród chichotów i znaczących spojrzeń, nie okaże się prawdą
w jej przypadku.
– Zamknij oczy – poradziły jej wcześniej. – To potrwa tylko chwilę.
Jednak on był taki ciężki, a ona starała się nie płakać i żałowała, że
nie może być inaczej. Marzyła o tym, miała nadzieję, że to będzie coś
specjalnego. Teraz, kiedy się tam znalazła, uznała, że to rzecz
nieudolna i niezdarna. Żadnej magji, fajerwerków ani rozkoszy
w bród. Tylko on napierający na jej pierś, ból jego ruchów, jej
zamknięte oczy, gdy powstrzymywała krzyk, krzywiła się i czekała,
aż będzie po wszystkim.
Przycisnął usta do jej warg, ujmując w dłoń policzek. Na chwilę to
powróciło – słodycz, która sprawiła, że znowu zadygotała mimo
niezdarności, zadyszania i bólu. Odpowiedziała na pocałunek
i poczuła w sobie żar, który zalał ją i napełnił, kiedy wszystkie jego
mięśnie się napięły. Docisnął twarz do jej włosów i zadygotał jak
w przedśmiertnych drgawkach, a potem padł na nią miękki, mokry
i jakby pozbawiony kości.
Leżąc tak, odetchnęła głęboko. Zlizała jego pot ze swoich ust.
Westchnęła.
Sturlał się z niej i zwinął na prześcieradle obok. Sięgnęła między
nogi i poczuła wilgoć, ból. Rozmazane na jej opuszkach i udach. Na
czystej białej pościeli odwiniętej zapraszająco.
Krew.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że to twój pierwszy raz? – zapytał.
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w połyskującą czerwień na
palcach.
– Przepraszam – szepnął.
Spojrzała wtedy na niego. I równie szybko odwróciła wzrok.
– Nie masz za co przepraszać.

* * *

Wskoczyła na niego, przyszpilając go kolanami. Jego ręka na jej


nadgarstku, jej sztylet przy jego gardle. Minęły wieki zawieszone
pomiędzy szarpaniną, sykiem, gryzieniem i błaganiem, aż wreszcie
ostrze zanurzyło się tam, gdzie powinno, ostre i tak zdumiewająco
twarde, gdy przebiło szyję i zazgrzytało na kręgosłupie. Wciągnął
powietrze, może chciał coś powiedzieć (ale co miałby powiedzieć?)
i widziała w jego oczach, że nadszedł, ból, o, Córki, jak to bolało.
Sztylet wszedł w niego – ona w niego weszła – dźgając mocno. Kiedy
chciał krzyknąć, zasłoniła mu usta ręką, żeby stłumić lawinę.
Panikował, ogarnęła go desperacja, po omacku sięgał ku jej
masce, kiedy ona przekręciła ostrze. Nie przypominało to w niczym
przerażających obrazów, jakimi wypełniła wcześniej tę chwilę. Nogi
miał rozłożone, z szyi tryskała mu krew, kopał w materac, pragnąc,
żeby przestała. Żeby poczekała.
Tak to właśnie powinno się odbierać?
Tak to właśnie powinno wyglądać?
Gdyby spartaczyła tę robotę, to byłaby jej ostatnia nibynoc na
tym świecie. A wiedziała, że pierwszy raz jest zwykle najgorszy.
Myślała, że nie jest gotowa, nie jest dostateczne silna, dostatecznie
zimna, że zapewnienia Starego Mercurio nie okażą się prawdą w jej
przypadku.
– Nie wstrzymuj oddechu – poradził jej wcześniej. – To potrwa
tylko chwilę.
Szarpał się, a ona go przytrzymywała i każda jej cząstka
zastanawiała się, czy już zawsze tak będzie. Wyobrażała sobie, że ta
chwila wyda jej się czymś złym. Jak dziesięcina, którą trzeba
zapłacić, a nie jak chwila, którą należy się rozkoszować. Jednakże
teraz, kiedy się tam znalazła, uznała, że to rzecz piękna i pełna
gracji, jak balet. Jego wygięte plecy pod nią. Strach w oczach, gdy
zerwał jej maskę. Błysk sztyletu, który wbiła we właściwe miejsce,
dłoń na ustach, kiedy skinęła głową i uciszyła go głosem matki,
czekając, aż będzie po wszystkim.
Drapał jej policzek, odór jego oddechu i gówna wypełnił pokój.
Na chwilę to powróciło – groza rodząca miłosierdzie, chociaż ten
człowiek zasłużył na swój koniec po stokroć i więcej. Wyciągnęła
ostrze, zatopiła w jego piersi i poczuła żar na dłoniach, zalewający
i tryskający, kiedy wszystkie jego mięśnie się napięły. Złapał ją za
kostki dłoni i westchnął, umierając, sflaczał pod nią, aż padł miękki,
mokry i jakby pozbawiony kości.
Siedząc na nim, odetchnęła głęboko. Czuła smak soli i szkarłatu.
Westchnęła.
Sturlała się z niego; wokół niej pomięte prześcieradła. Dotknęła
twarzy i poczuła wilgoć, ciepło. Rozmazane na jej rękach i ustach.
Krew.
– Wysłuchaj mnie, Niah – szepnęła. – Wysłuchaj mnie, Matko. To
ciało twoją ucztą. Ta krew twoim winem. To życie, ten koniec, to
mój dar dla ciebie. Zachowaj go blisko przy sobie.
Kot, który był cieniem, patrzył ze swojego miejsca na wezgłowiu.
Patrzyła na nią tak, jak tylko może patrzeć bezoki. Nie odezwał się
ani jednym słowem.
Nie musiał.

* * *

Stonowane światło słoneczne na jej skórze. Krucze włosy, wilgotne od


potu, zwieszające się na jej oczy. Włożyła skórzane spodnie,
wciągnęła przez głowę szarą jak murarska zaprawa koszulę,
wsunęła buty z wilczej skóry. Obolała. Skalana. Ale na swój sposób
zadowolona. Niemalże usatysfakcjonowana.
– Pokój opłacono na całą nibynoc – powiedziała. – Jeśli chcesz
zostać.
Cukiereczek patrzył na nią z drugiej połówki łóżka z głową opartą
na łokciu.
– A pieniądze dla mnie?
Wskazała sakiewkę koło zwierciadła.
– Jesteś młodsza od moich zwykłych klientek – powiedział. –
Rzadko trafiają mi się pierwsze razy.
Spojrzała wtedy na swoje odbicie w lustrze – blada skóra i ciemne
oczy. Wyglądała na młodszą, niż wskazywałyby jej lata. I chociaż
świadczące o czymś przeciwnym dowody wciąż zasychały na jej
skórze, w tej chwili nadal z trudem dostrzegała w sobie coś więcej niż
dziewczynę. Niż coś słabego, drżącego, czego przez szesnaście lat
w tym mieście nie zdołała zahartować.
Wpuściła koszulę w spodnie. Sprawdziła maskę arlekina schowaną
pod peleryną. Sztylet za pasem. Lśniący i ostry.
Kat niedługo wyjdzie z karczmy.
– Muszę iść – powiedziała.
– Mogę o coś zapytać, mi dona?
– ...pytaj więc.
– Dlaczego ja? Dlaczego teraz?
– A dlaczego nie?
– To nie jest odpowiedź.
– Uważasz, że powinnam była zachować czystość? Że to jakiś dar,
który można komuś ofiarować? A teraz będę na zawsze zbrukana?
Chłopiec nie odpowiedział i tylko na nią patrzył. Śliczny jak
z obrazka. Dziewczyna wyjęła cygaretkę ze srebrnej cygarnicy.
Zapaliła ją od jednej ze świec. Odetchnęła głęboko.
– Po prostu chciałam wiedzieć, jak to jest – odpowiedziała w końcu.
– Na wypadek gdybym zginęła.
Wzruszyła ramionami i wypuściła dym z ust.
– Teraz już wiem.
I odeszła w cienie.

* * *

Stonowane światło słoneczne na jej skórze. Szara jak murarska


zaprawa peleryna spływająca z ramion, zapewniająca cień
w ponurym świetle. Stała pod marmurowym łukiem przy piazza
zwanym placem Żebraczego Króla; trzecie, pozbawione twarzy,
słońce wisiało na niebie. Wspomnienia końca kata zasychały
krwawymi plamami na jej dłoniach. Wspomnienia pocałunków
cukiereczka wysychały wraz z plamami na spodniach. Obolała.
Wzdychająca. Ale na swój sposób zadowolona. Niemalże
usatysfakcjonowana.
– Nie zginęłaś, jak widzę.
Stary Mercurio obserwował ją z drugiego końca łuku, spod
mocno naciągniętego trójgraniastego kapelusza, z cygaretką
w ustach. Wydawał się jakby mniejszy. Chudszy. Starszy.
– Chociaż szczerze się starałam – odpowiedziała.
Spojrzała wtedy na niego – poplamione ręce i blaknące oczy.
Wyglądał na starszego, niż wskazywałyby jego lata. I chociaż
świadczące o czymś przeciwnym dowody zaschły na jej skórze,
w tej chwili z trudem dostrzegła w sobie coś więcej niż dziewczynę.
Niż coś słabego, drżącego, czego sześć lat jego nauk nie zdołało
zahartować.
– Nie zobaczę cię przez długi czas, prawda? – zapytała. – Możliwe,
że już nigdy cię nie zobaczę.
– Wiedziałaś o tym – odpowiedział. – Sama tak wybrałaś.
– Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek miałam wybór.
Otworzyła pięść. Na dłoni leżała sakiewka z owczej skóry. Starszy
mężczyzna wziął ją i przeliczył zawartość poplamionym
atramentem palcem. Podzwaniające. Zakrwawione. Dwadzieścia
siedem zębów.
– Wygląda na to, że kat stracił kilka, zanim go dopadłam –
wyjaśniła.
– Zrozumieją. – Mercurio odrzucił zęby dziewczynie. – Bądź
w siedemnastej przystani przed sześcioma dzwonami. Dweymarska
brygantyna zwana Ukochany Trelene. To niezależna jednostka, nie
pływa pod itreyańską banderą. Zabierze cię stąd.
– Tam, dokąd ty za mną nie podążysz.
– Dobrze cię wyszkoliłem. To droga tylko dla ciebie. Przekrocz
próg Czerwonego Kościoła przed pierwszym zwrotem septimusa
albo nie przekraczaj go nigdy.
– ...rozumiem.
Czułość zabłysła w jego kaprawych oczach.
– Jesteś najlepszym uczniem, jakiego kiedykolwiek posłałem na
służbę u Matki. Rozwiniesz tam skrzydła i wzlecisz. I jeszcze się
spotkamy.
Wyjęła sztylet zza pasa. Podała go, opierając na przedramieniu
z pochyloną głową. Ostrze wykonano z grobowej kości, lśniącej
bielą i twardej jak stal, a rękojeść wyrzeźbiono na kształt wrony
w locie. Czerwone oczy z bursztynu jarzyły się szkarłatem w słońcu.
– Zatrzymaj go. – Stary mężczyzna pociągnął nosem. – Znowu jest
twój. Zapracowałaś na niego. Wreszcie.
Obrzuciła sztylet spojrzeniem.
– Powinnam go nazwać?
– Możesz, jeśli chcesz, ale czy to nie mija się z celem?
– Skąd. – Dotknęła czubka sztyletu. – Jak dobrze wbijesz tę ostrą
część, to zawsze osiągniesz cel.
– Och, brawo. Tylko nie pokalecz się tym swoim ostrym
dowcipem.
– Wszystkie wielkie klingi mają imiona. Tak się przyjęło.
– Zawracanie dupy. – Mercurio wziął sztylet i przytrzymał go
między sobą a dziewczyną. – Nazywanie ostrza to idiotyzm
zarezerwowany dla bohaterów. Mężczyzn, o których śpiewa się
pieśni, opowiada historie, nazywa się na ich część bachory. Dla
ciebie i dla mnie jest droga, która biegnie przez cienie. Jeśli
zatańczysz, jak trzeba, nikt nie pozna nawet twojego imienia, nie
wspominając już o majchrze za twoim pasem. Będziesz plotką.
Szeptem. Myślą, przez którą łajdacy tego świata będą się budzić
zlani potem podczas nibynocy. Ostatnie, czym kiedykolwiek się
staniesz na tym świecie, dziewczyno, to czyjąś bohaterką.
Mercurio oddał jej sztylet.
– Ale będziesz dziewczyną, której bohaterowie będą się bali.
Uśmiechnęła się. Nagle i potwornie smutno. Wahała się chwilę.
Pochyliła się. Pocałowała delikatnie szorstkie jak papier ścierny
policzki.
– Będzie mi ciebie brakować – powiedziała.
I odeszła w cienie.

Rozdział 2

Muzyka

Niebo płakało.
A przynajmniej tak jej się wydawało. Mała dziewczynka wiedziała,
że woda spadająca z grafitowej plamy na górze to deszcz; miała
dopiero dziesięć lat, ale była dość duża, żeby to wiedzieć. A mimo to
wyobrażała sobie, że to łzy spadają z tej szarej, puchatej jak wata
cukrowa twarzy. Tak zimne w porównaniu z jej własnymi. Nie było w
nich soli ani niczego piekącego. A jednak niebo z pewnością płakało.
Co innego mogło robić w takiej chwili jak ta?
Stała na Kręgosłupie ponad forum, lśniąca grobowa kość pod jej
stopami, zimny wiatr we włosach. Ludzie zebrali się na piazza w dole,
wszyscy stali z otwartymi ustami i zaciśniętymi pięściami. Kłębili się
pod szafotem ustawionym w sercu forum, a dziewczynka
zastanawiała się, czy jeśli go przewrócą, to więźniom pozwoli się
wrócić do domu?
Och, czy to nie byłoby piękne?
Nigdy nie widziała tak wielu ludzi. Mężczyźni i kobiety wszelkich
kształtów i rozmiarów, dzieci niewiele większe od niej. Nosili
brzydkiej ubrania, a ich wycie ją przerażało, więc sięgnęła w górę,
złapała matkę za rękę i ścisnęła ją mocno.
Matka jakby tego nie zauważyła. Nie spuszczała wzroku z szafotu
podobnie jak pozostali. Jednak nie splunęła na mężczyzn stojących
przed stryczkami, nie rzucała zgniłym jedzeniem, nie syczała
„zdrajca” przez zaciśnięte zęby. Dona Corvere po prostu stała w
czarnej sukni przemoczonej łzami nieba niczym posąg nad grobem,
do którego nie złożono jeszcze ciała.
Jeszcze nie. Ale już wkrótce.
Dziewczynka chciała zapytać, dlaczego matka nie szlocha. Nie
wiedziała, co znaczy „zdrajca”, i o to też chciała zapytać. A jednak
skądś wiedziała, że słowa nie przystoją w tym miejscu. Dlatego stała
w milczeniu.
I tylko patrzyła.
Sześciu mężczyzn stało na szafocie w dole. Jeden w czarnym jak
arcymrok kapturze kata. Drugi w białej jak pióra gołębicy szacie
kapłana. Czterech pozostałych miało sznury wokół nadgarstków i
bunt w oczach. Kiedy zakapturzony mężczyzna założył każdemu
stryczek na szyję, dziewczynka zobaczyła, że hardość spływa z ich
policzków wraz z krwią. W następnych latach wielokrotnie
opowiadano jej o odwadze ojca. Jednakże kiedy w tamtej chwili
patrzyła na niego z góry, stojącego na końcu czwórki, wiedziała, że
się boi.
Miała dopiero dziesięć lat, ale już znała kolor strachu.
Kapłan wystąpił naprzód, uderzając kosturem o deski. Miał brodę
jak żywopłot i ramiona niczym wół; bardziej przypominał zbója,
który zamordował świątobliwego męża i ukradł mu ubranie, niż
świątobliwego męża. Trzy słońca na łańcuchu wokół jego szyi
próbowały zalśnić, ale chmury na zapłakanym niebie powiedziały im
„nie”.
Jego głos był lepki jak toffi, słodki i mroczny. Mówił jednak o
zbrodniach przeciwko Republice Itreyańskiej. O zdradzie i występku.
Świątobliwy zbój wezwał Światło na świadka (zastanawiała się, czy
Światło miało wybór), wymieniając po kolei z imienia i nazwiska
wszystkich mężczyzn.
– Senator Claudius Valente.
– Senator Marconius Albari.
– Generał Gaius Maxinius Antonius.
– Justicus Darius Corvere.
Imię ojca jak ostatnia nuta w najsmutniejszej pieśni, jaką
kiedykolwiek słyszała. Łzy napłynęły jej do oczu, rozmazując świat.
Jak mały i blady wydawał się ojciec pośród tego wyjącego morza. Jaki
samotny. Pamiętała, jaki był jeszcze nie tak dawno temu. Wysoki i
dumny i, och, jakiż silny. Jego zbroja z grobowej kości była biała jak
środek zimy, peleryna spływała z ramion szkarłatną rzeką. Jego oczy
były błękitne i błyszczące, a kiedy się uśmiechał, w ich kącikach
pojawiały się zmarszczki.
Zbroja i peleryna przepadły, zastąpiły je szmaty z brudnej juty i
siniaki jak nabrzmiałe, fioletowiejące jagody na całej twarzy. Prawe
oko tak zapuchło, że się zamknęło; spojrzenie drugiego wbijał w
swoje stopy. Tak bardzo chciała, żeby na nią spojrzał. Chciała, żeby
wrócił do domu.
– Zdrajca! – wrzeszczał tłum. – Niech zatańczy!
Dziewczynka nie rozumiała, co mają na myśli. Nie słyszała żadnej
muzyki[1].
Świątobliwy zbój spojrzał na mury, na zebranych tam ludzi ze
Szpiku i politicos. Cały senat zjawił się na przedstawieniu, niemal
setka mężczyzn zebrała się w obrębionych fioletem szatach i patrzyła
w dół na szafot bezlitosnymi oczami.
Na prawo od senatu stała gromada mężczyzn w białych zbrojach.
Z czerwonymi jak krew pelerynami. Trzymali nagie miecze spowite
pełgającymi płomieniami. Nazywano ich Luminatii, dziewczynka
dobrze to wiedziała. To byli towarzysze broni ojca, nim zajął się
zdrajcowaniem (bowiem, jak przypuszczała, tym właśnie zajmowali
się zdrajcy).
Panował taki zgiełk.
Pośród senatorów stał piękny ciemnowłosy mężczyzna o
przenikliwych czarnych oczach. Nosił wspaniałe szaty w odcieniu
najciemniejszego fioletu – strój konsula. I dziewczynka, która, och,
jakże niewiele wiedziała, zdawała sobie przynajmniej sprawę, że to
człowiek piastujący zaszczytne stanowisko. Stał wysoko ponad
kapłanami, żołnierzami i ciżbą domagającą się tańca przy braku
melodii. Wystarczyłoby jedno jego słowo, żeby tłum pozwolił odejść
ojcu. Wystarczyłoby jedno jego słowo, a Kręgosłup by popękał, Żebra
rozpadłyby się w pył, a sam Bóg Światła Aa zamknąłby troje swoich
oczu i spowił błogosławioną ciemnością to straszliwe widowisko.
Konsul wystąpił naprzód. Tłum w dole zamilkł. A kiedy piękny
mężczyzna przemówił, dziewczynka ścisnęła dłoń matki z nadzieją,
jaką znają tylko dzieci.
– W tym mieście zwanym Bożogrobie, w Świetle Wszechwidzącego
Aa, za jednogłośnym poparciem Senatu Itreyańskiego, ja, konsul
Julius Scaeva, ogłaszam skazanych winnymi insurekcji przeciwko
prześwietnej Republice. Jest tylko jedna kara dla tych, którzy
zdradzili obywateli Itrei. Tylko jeden wyrok dla tych, którzy raz
jeszcze chcieliby wprząc ten wspaniały kraj w jarzmo królów.
Wstrzymała oddech.
Serce jej zadrżało.
– ...Śmierć.
Ryk. Zalał dziewczynkę jak deszcz. Przeniosła spojrzenie szeroko
otwartych oczu z pięknego konsula na świątobliwego zbója i wreszcie
na matkę – najukochańsza mamo, powstrzymaj ich – ale matka nie
odrywała wzroku od mężczyzny w dole. Tylko drżenie dolnej wargi
zdradzało jej cierpienie. I mała dziewczynka nie mogła już dłużej tego
znosić, krzyk wezbrał w niej i wylał się przez usta
nie-nie-nie
i wszystkie cienie na forum zadrżały, słysząc jej furię. Czerń u stóp
każdego mężczyzny, każdej niewiasty i każdego dziecka, ciemność
rzucana przez światło ukrytych słońc, chociaż blada i cieniutka, och,
to nie daj się zwieść, zacny przyjacielu. Te cienie zadygotały.
Jednakże nikt tego nie zauważył. Nikt się nie przejął[2].
Dona Corvere nie oderwała wzroku od męża, obejmując małą
dziewczynkę i tuląc ją mocno. Jedną ręką objęła ją przez pierś. Drugą
trzymała za szyję. Tak mocno, że dziewczynka nie mogła się
poruszyć. Nie mogła się obrócić. Nie mogła oddychać.
Wyobrażasz ją sobie teraz: matka z twarzą córeczki wtuloną w jej
suknię. Wilczyca ze zjeżoną sierścią osłaniająca szczenię przed
morderstwem, które rozgrywało się poniżej. Wybaczam ci to
wyobrażenie. Mylisz się bowiem. Dona przytrzymała córkę tak, żeby
mała patrzyła. Tak, żeby mogła zakosztować wszystkiego. Każdego
kąska tej gorzkiej uczty. Każdego okruszka.
Dziewczynka patrzyła, jak kat sprawdza po kolei każdy stryczek.
Pokuśtykał do dźwigni przy skraju szafotu i uniósł kaptur, żeby
splunąć. Dziewczynka dostrzegła przelotnie jego twarz – żółte zęby,
szary zarost, zajęcza warga. Coś w niej krzyczało „nie patrz, nie
patrz”, więc zamknęła oczy. Uścisk matki przybrał na sile, jej szept
był ostry jak brzytwa.
– Nigdy się nie wzdragaj – szepnęła. – Nigdy się nie lękaj.
Dziewczynka poczuła te słowa w piersi. W najgłębszym,
najciemniejszym miejscu, gdzie nadzieja, którą dzieci oddychają, a
dorośli opłakują, gasła i rozpadała się, unosząc się jak popioły na
wietrze.
Otworzyła oczy.
Wtedy spojrzał w górę. Jej ojciec. Zerknął tylko poprzez deszcz.
Często zastanawiała się, co myślał w tamtej chwili przed
nadchodzącą nibynocą. Jednak żadne słowa nie przecięły syczącej
zasłony. Tylko łzy. Tylko płacz nieba. I kat pociągnął za dźwignię. I
podłoga opadła. I ku własnej zgrozie wreszcie zrozumiała. Wreszcie
ją usłyszała.
Muzykę.
Lamentację szydzącego tłumu. Trzask napinającej się liny. Gh-gh-
gh dławiących się mężczyzn przy aplauzie świątobliwego zbója i
pięknego konsula. I świat zepsuł się i zgnił. A gdy ta straszliwa
melodia wezbrała, kopiąc nogami, siniejąc na twarzy, jej ojciec zaczął
tańczyć.
Tatusiu...
– Nigdy się nie wzdragaj. – Zimny szept w uchu. – Nigdy się nie
lękaj. I nigdy, przenigdy nie zapomnij.
Dziewczynka powoli skinęła głową.
Wypuściła nadzieję wraz z oddechem.
I patrzyła, jak jej ojciec umiera.

* * *

Stała na pokładzie Ukochanego Trelene, patrząc, jak Bożogrobie


coraz bardziej maleje. Mosty i katedry stolicy znikały, aż pozostały
widoczne tylko Żebra; szesnaście kościanych łuków wnoszących się
na wysokość setek stóp. Kiedy tak patrzyła i minuty stapiały się w
godziny, nawet te olbrzymie iglice zniknęły za krawędzią horyzontu
i rozpłynęły się we mgle[3].
Przyciskała ręce do wybielonego od soli relingu, zaschła krew
łuszczyła jej się spod paznokci. Sztylet z grobowej kości za pasem,
zęby kata w sakiewce. W ciemnych oczach odbijało się humorzaste
czerwone słońce, echo jego mniejszego, bardziej niebieskiego brata
nadal falowało na zachodnim niebie.
Towarzyszył jej kot, który był z cienia. Rozlewał się ciemnością u
jej stóp, kiedy nie był potrzebny. Tam było chłodniej, pojmujesz,
zacny przyjacielu? Bystry jegomość mógłby dostrzec, że cień
dziewczyny jest odrobinę ciemniejszy od innych cieni. Bystry
jegomość mógłby zauważyć, że jest ciemny za dwoje.
Na szczęście na pokładzie Ukochanego nie było zbyt wielu
bystrych jegomości.
Nie była ładna. Och, opowieści, które słyszeliście o zabójczyni,
która zniszczyła Republikę Itreyańską, bez wątpienia opisywały jej
urodę jako nieziemską; mlecznobiała skóra, smukłe kształty, ładnie
wykrojone usta. Rzeczywiście cechowały ją te przymioty, ale ich
połączenie wydawało się nieco... nieudane. „Mlecznobiały” to w
końcu ładniejsze słowo na blady. „Smukły” to sposób, w jaki poeta
mówi „wychudły”.
Była blada, miała zapadnięte policzki, które sprawiały, że robiła
wrażenie głodnej i wymizerowanej. Kruczoczarne włosy sięgały jej
żeber, z wyjątkiem krzywej grzywki, którą sama sobie wysiepała.
Jej usta i skóra pod oczami wyglądały jak wiecznie posiniaczone, a
nos złamano jej co najmniej raz.
Gdyby jej twarz była łamigłówką, większość odłożyłaby ją z
powrotem do pudełka nierozwikłaną.
Co więcej dziewczyna była niska. Chuda jak patyk. Ledwie miała
jakiś tyłek, żeby spodnie miały się na czym trzymać. Nie była to
piękność, dla której umierają kochankowie, armie maszerują,
bohaterowie zabijają boga albo demona. Wszystko to z pewnością
jaskrawo kontrastuje z tym, co opowiedzieli wam wasi poeci. Nie
była jednak pozbawiona wdzięku, moi zacni przyjaciele. A wasi
poeci wciskają wam kit.
Ukochany Trelene był dwumasztową brygantyną z żeglarzami z
Wysp Dweym, którzy ozdabiali szyje naszyjnikami ze smoczych
zębów na cześć swojej bogini Trelene[4]. Podbici sto lat wcześniej
przez Republikę Itreyańską Dweymarczycy mieli ciemną skórę i
zwykle przerastali o głowę przeciętnego Itreyańczyka. Według
legendy mieli być potomkami córek olbrzymów, które uległy
złotoustym mężczyznom, ale kwestie logistyczne związane z tą
legendą nie wytrzymują dokładniejszej analizy[5]. Mówiąc krótko,
generalnie Dweymarczycy byli wielcy jak byki i twardzi jak
gwoździe w trumnie, a ich skłonność do zdobienia twarzy
tatuażami z atramentu lewiatanów nie poprawiała pierwszego
wrażenia.
Mimo przerażającego wyglądu Dweymarczycy traktowali
pasażerów nie tyle jak gości, ile jak świętych podopiecznych.
Dlatego mimo obecności szesnastoletniej dziewczyny na pokładzie
(podróżującej samotnie i uzbrojonej tylko w kawałek zaostrzonej
grobowej kości) przysparzanie jej kłopotów było ostatnią rzeczą,
jaka przyszłaby na myśl żeglarzom. Niestety na pokładzie
Ukochanego znalazło się też paru rekrutów, którzy nie urodzili się
w Dweymie. I jednemu z nich samotna dziewczyna wydała się
warta grzechu.
Śmiało można orzec, że zawsze, pominąwszy tylko chwile
całkowitej samotności (a w niektórych przypadkach nawet wtedy),
można liczyć na towarzystwo głupca.
Ten należał do zawadiackiego typu. Itreyański goguś o gładkim
torsie i z uśmiechem dostatecznie miłym, żeby dorobić się paru
nacięć na ramie łóżka. Nosił pilśniową czapkę ozdobioną pawim
piórem. Minie siedem tygodni, zanim Ukochany Trelene stanie u
ashkaskiego brzegu, a dla niektórych siedem tygodni to długi czas,
gdy do towarzystwa mają tylko rękę. Fircyk oparł się więc o reling
obok dziewczyny i posłał jej pościelowy uśmiech.
– Ładne z ciebie stworzenie – powiedział[6].
Zerknęła na niego, zatrzymując wzrok dość długo, żeby go
otaksować, a potem z powrotem przeniosła spojrzenie czarnych jak
węgiel oczu na morze.
– Ja panu głowy nie zawracam.
– Ejże, nie bądź taka, ślicznotko. Ja tylko próbuję okazać ci
przyjaźń.
– Mam dość przyjaciół, pięknie panu dziękuję. Proszę zostawić
mnie w spokoju.
– A mnie się wydaje, że jesteś tu raczej sama.
Wyciągnął zbyt delikatną dłoń i odgarnął jej pasmo włosów z
policzka. Odwróciła się i przysunęła z uśmiechem, który, prawdę
mówiąc, był w niej najładniejszy. Wyciągnęła sztylet i przycisnęła
go do źródła większości męskich niedoli, uśmiechając się tym
szerzej, im szerzej on otwierał oczy.
– Dotknij mnie raz jeszcze, panie, a nakarmię twoimi klejnotami
pieprzone smoki.
Paw pisnął, kiedy mocniej docisnęła sztylet do serca jego
kłopotów – niewątpliwie problem znacząco się zmniejszył w
porównaniu z jego rozmiarami jeszcze przed chwilą. Pobladły
odsunął się, zanim ktokolwiek z towarzyszy dostrzegłby jego
uchybienie. I złożywszy swój najpiękniejszy ukłon, odszedł
chyłkiem, żeby przekonać samego siebie, że ręka może okazać się
jednak lepszą towarzyszką.
Dziewczyna odwróciła się w stronę morza. Wsunęła sztylet za
pas.
Nie była pozbawiona wdzięku, jak już powiedziałem.

* * *

Nie chcąc bardziej zwracać na siebie uwagi, unikała towarzystwa;


wychodziła tylko na posiłki i niekiedy podczas spokojnych nibynocy
zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Wystarczało jej leżenie w
hamaku i studiowanie tomów, które dał jej Stary Mercurio.
Przemęczała oczy ashkaskim pismem, ale kot, który był cieniem,
pomagał jej przy najtrudniejszych akapitach. Zwinięty w pasmach
jej włosów patrzył jej przez ramię, kiedy studiowała „Prawdy
arkemiczne” Hypaciaha i nudny jak flaki z olejem egzemplarz
„Teorii Paszczy” Plienesa[7].
Pochylała się teraz nad „Teoriami”, marszcząc gładkie czoło.
– ...spróbuj raz jeszcze... – szepnął kot.
Dziewczyna pomasowała skronie.
– Głowa mnie od tego boli.
– ...biedactwo, pocałować, żeby przestało boleć...?
– To wiedza dla dzieci. Uczy się tego każdy berbeć sięgający
kolan.
– ...nie napisano tej księgi z myślą o itreyańskich odbiorcach...
Dziewczyna powróciła do pełnego zawijasów pisma.
Odchrząknęła i przeczytała na głos:
– „Nieba nad Republiką Itreyańską są rozświetlone przez trzy
słońca, które powszechnie uważa się za oczy Aa, Boga Światła. Nie
przypadkiem o Aa prostaczkowie mówią »Wszystkowidzący«”.
Uniosła brew i zerknęła na kota z cieni.
– Prostaczkowie? Wcale nie jestem prosta.
– ...plienes był zwolennikiem elityzmu...
– Znaczy był dupkiem.
– ...czytaj dalej...
Westchnienie.
– „Największe ze słońc to wściekle płonąca czerwona kula zwana
Saan. Jasnowidz. Włócząc się po niebie jak zbój, który nie ma nic
lepszego do roboty, Saan przebywa na niebie przez niemal sto
tygodni bez przerwy. Drugie słońce nazywa się Saai. Mędrzec.
Nieduży niebieskawy jegomość wschodzi i zachodzi szybciej niż
jego bracia...”.
– ...rodzeństwo... – poprawił ją kot. – ...w staroashkaskim
rzeczowniki nie mają rodzaju...
– „...szybciej niż jego rodzeństwo, jego wizyta trwa około
czternastu tygodni bez przerwy, a niemal dwa razy dłużej
przebywa za horyzontem. Trzecie słońce to Shiih. Strażnik.
Przyćmiony żółty olbrzym, który wędruje po niebie niemal równie
długo jak Saan”.
– ...bardzo dobrze...
– „Z racji tej powolnej wędrówki słońc itreyańscy obywatele
zaznają prawdziwej nocy, którą nazywają arcymrokiem, tylko
przez krótką chwilę raz na dwa i pół roku. Przez wszystkie
wieczory... Przez wszystkie pozostałe wieczory itreyańscy
obywatele tęsknią za chwilą ciemności, kiedy mogliby napić się z
towarzyszami, kochać się z ukochanymi...”.
Dziewczyna urwała.
– Co znaczy oshk? Mercurio nigdy nie nauczył mnie tego słowa.
– ...żadna niespodzianka...
– Czyli wiąże się jakoś z seksem.
Kot przeniósł się na jej drugie ramię, nie targając ani jednego
pasma jej włosów.
– ...to znaczy „kochać się bez miłości”...
– Jasne. – Dziewczyna skinęła głową. – „Kochać się z ukochanymi,
rżnąć dziwki albo zająć się dowolną inną kombinacją powyższych
rzeczy. Muszą nosić nieustanne światło tak zwanej nibynocy,
rozświetlonej przez jedno lub więcej oczu Aa na niebie. Czasem
przez prawie trzy lata bez przerwy, bez kropli prawdziwej
ciemności”.
Dziewczyna zatrzasnęła książkę z hukiem.
– ...doskonale...
– Głowa mi pęka.
– ...pismo ashkaskie nie zostało stworzone z myślą o słabszych
umysłach...
– Wielkie dzięki.
– ...nie to miałem na myśli...
– Bez wątpienia.
Wstała, przeciągnęła się i potarła powieki.
– Odetchnijmy świeżym powietrzem.
– ...wiesz, że nie oddycham...
– Ja będę oddychać. Ty popatrzysz.
– ...skoro tego sobie życzysz...
Ukradkiem wyszli na pokład. Jej kroki były cichsze od szeptu,
kroki kota w ogóle nie były słyszalne. Porywiste wiatry oznaczające
nadejście nibynocy czekały w górze – niebieskie wspomnienie Saaia
gasło powoli na horyzoncie, pozostawiając tylko Saana, który rzucał
ponurą czerwoną poświatę.
Pokład Ukochanego był niemal pusty. Wielgachny sternik o
krzywej gębie stał za kołem, dwóch obserwatorów siedziało na
bocianich gniazdach, chłopiec okrętowy (wyższy od niej o prawie
stopę) drzemał na kiju od mopa i marzył o objęciach swojej miłej.
Statek już od piętnastu zwrotów płynął przez Morze Mieczy,
postrzępione wybrzeże Liis ciągnęło się na południu. Dziewczyna
dostrzegła drugi statek w oddali, rozmazany w świetle Saana. Ciężki
drednot pod banderą z trzema słońcami itreyańskiej marynarki ciął
fale jak sztylet z grobowej kości tnący gardło starego kata.
Krwawy koniec, jaki podarowała oprawcy, kładł się ciężarem na
jej piersi. Większym niż wspomnienie gładkiej twardości
cukiereczka, wysychającego potu, który zostawił na jej skórze.
Chociaż z tej młodej osóbki wyrośnie zabójczyni, której inni zabójcy
będą się słusznie obawiać, w tej chwili stawiała dopiero pierwsze
kroki, a wspomnienie wyrazu twarzy kata, kiedy podrzynała mu
gardło, budziło w niej... mieszane uczucia. To spore przeżycie
patrzeć, jak człowiek prześlizguje się z pełnego różnych możliwości
życia ku ostateczności śmierci. Jednakże być tym, kto go do tego
doprowadził, to coś całkiem innego. I mimo wszystkich nauk
Mercurio nadal była szesnastoletnią dziewczyną, która właśnie
dokonała pierwszego mordu.
A w każdym razie po raz pierwszy dokonała tego z premedytacją.
– Cześć, ślicznotko.
Głos wyrwał ją z zamyślenia. Dziewczyna sklęła swój brak
profesjonalizmu. Czego uczył ją Mercurio? Nigdy nie stawaj tyłem
do pokoju. I chociaż mogłaby zaprotestować, że ostatnie zabójstwo,
którego dokonała, ma prawo rozkojarzyć człowieka, a statek nie jest
pokojem, to niemalże słyszała, jak stary zabójca unosi w odpowiedzi
wierzbową witkę.
– Dwie rundki po schodach! – warknąłby. – W tę i z powrotem!
Odwróciła się i zobaczyła młodego żeglarza w czapce z pawim
piórem i z uśmiechem lowelasa. Obok niego stał drugi mężczyzna,
szeroki jak most; mięśnie rozsadzały mu rękawy jak orzechy
wepchnięte do kiepsko uszytych worków. Sadząc po wyglądzie,
także był Itreyańczykiem; był opalony i błękitnooki, przyćmiony
blask ulic Bożogrobia skrzył się w jego spojrzeniu.
– Miałem nadzieję, że jeszcze cię spotkam – powiedział Paw.
– Statek nie jest dość duży, żeby liczyć na coś innego, panie.
– Panie, tak? Gdy ostatnim razem rozmawialiśmy, zagroziłaś, że
pozbawisz mnie części, które najbardziej cenię, i nakarmisz nimi
ryby.
Popatrzyła na chłopaka. Obserwowała spod rzęs wór wypchany
orzechami.
– To nie była groźba, panie.
– Tylko przechwałki, tak? Czcza gadanina, za którą należą się
przeprosiny, jak mniemam.
– Przyjąłby pan przeprosiny?
– Pod pokładem oczywiście.
Jej cień zafalował jak tafla stawu, na której powierzchni deszcz
złożył pierwszy pocałunek. Niestety paw uczepił się swojego
upokorzenia, a orzechowy oprych miłosnych cięgów, jakie mógłby
jej spuścić, gdyby dać mu z nią kilka minut sam na sam w kajucie
bez okien.
– Chyba zdaje pan sobie sprawę, że wystarczy, że krzyknę –
ostrzegła.
– A ile zdążysz się nakrzyczeć – Paw się uśmiechnął – zanim
wyrzucę twój chudy tyłek za burtę?
Zerknęła w stronę sternika, na bocianie gniazda. Wyrzucenie do
morza oznaczałoby wyrok śmierci, nawet gdyby Ukochany zmienił
kurs. Pływała niewiele lepiej od kotwicy brygantyny, a w Morzu
Mieczy roiło się od smoków jak w portkach portowego cukiereczka
od mend.
– Nie za wiele, fakt – zgodziła się.
– ...proszę o wybaczenie, zacni przyjaciele...
Zbiry prawie podskoczyły na dźwięk głosu, bo nie słyszały, żeby
ktoś podchodził. Obaj mężczyźni się obrócili, a Paw nastroszył się i
skrzywił, żeby ukryć nagły strach. Wtedy na podkładzie za sobą
zobaczyli kota z cieni, który lizał łapę.
Był cieniutki jak stary welin. Kształt wycięty ze wstążki
ciemności, na tyle nienamacalny, że widzieli na wskroś niego. Jego
głos był jak szelest satynowej pościeli na chłodnej skórze.
– ...obawiam się, że pogrywacie sobą z niewłaściwą dziewczyną... –
powiedział kot.
Przeszył ich chłód, zwiewny jak szept i drżący. Ruch przyciągnął
spojrzenie Pawia do pokładu i ku swojej rosnącej zgrozie dostrzegł,
że cień dziewczyny jest znacznie większy, niż powinien być. Więcej
nawet: niż miał prawo być. I co gorsza, poruszał się.
Paw rozdziawił usta, kiedy dziewczyna zapoznała krocze jego
towarzysza ze swoim butem z dostatecznym impetem, by okaleczyć
jego nienarodzone dzieci. Złapała orzechowego zbira za rękę, kiedy
złożył się wpół, przerzuciła go przez reling i posłała do morza. Paw
zaklął, kiedy stanęła za nim, ale odkrył, że nie jest w stanie
odpowiednio się przesunąć – jakby cień dziewczyny przykleił jego
buty do pokładu. Kopnęła go mocno w tyłek, więc poleciał twarzą
na reling i rozmazał sobie nos na policzkach jak dżem z krwawych
jagód. Dziewczyna obróciła go, przystawiła mu nóż do gardła i
pchnęła na reling tak, że kręgosłup wykrzywił mu się boleśnie.
– Błagam o wybaczenie, panienko – wystękał. – Przysięgam na Aa,
że nie chciałem panienki urazić.
– Jak się nazywasz, panie?
– Maxinius – odpowiedział szeptem. – Maxinius, wedle życzenia.
– Wiesz, czym jestem, Maxiniusie Wedle Życzenia?
– P-po...
Głos mu drżał. Zerknął na cień poruszający się u jej stóp.
– Pomrocz.
Przy następnym oddechu Paw ujrzał całe swoje marne życie
zebrane na kupki przed jego oczami. Wszystkie złe i dobre uczynki.
Wszystkie porażki, triumfy i to, co plasowało się pomiędzy.
Dziewczyna wyczuła znajomy kształt na ramieniu, przebłysk
smutku. Kot, który nie był kotem, przysiadł nad jej obojczykiem, jak
przysiadł na wezgłowiu łóżka kata, kiedy posłała go do Paszczy. I
chociaż nie miał oczu, to wiedziała, że ogląda życie Pawia w jego
źrenicach, oczarowany jak dziecko teatrzykiem kukiełkowym.
Zrozumcie teraz – mogła darować życie temu młodzieńcowi. A
wasz narrator mógłby z łatwością skłamać w tym miejscu, chwycić
się szarlatańskiego podstępu, żeby ukazać naszą dziewczynę w
lepszym świetle[8]. Jednakowoż prawda jest taka, zacni przyjaciele,
że go nie oszczędziła. Może jednak znajdziecie pociechę w fakcie, że
przynajmniej się zatrzymała. Nie, żeby się chełpić. Nie, żeby
rozkoszować się chwilą.
Aby się pomodlić.
– Wysłuchaj mnie, Niah – szepnęła. – Wysłuchaj mnie, Matko. To
ciało twoją ucztą. Ta krew twoim winem. To życie, ten koniec, to
mój dar dla ciebie. Zachowaj go blisko przy sobie.
Delikatne pchnięcie posłało go w zgrzytliwe fale. Kiedy pawie
pióro zniknęło pod wodą, zaczęła przekrzykiwać ryczący wiatr,
głośno jak diabły w Paszczy.
– Człowiek za burtą! – krzyczała. – Człowiek za burtą!
I wkrótce wszystkie dzwony zadźwięczały. Nim Ukochany
zawrócił, nigdzie wśród fal nie było śladu po Pawiu ani worze z
orzechami.
I tak po prostu lista ofiar naszej dziewczyny wydłużyła się
trzykrotnie.
Pierwsze kamyki w lawinie.
Kapitanem Ukochanego był wysoki na siedem stóp Dweymarczyk
imieniem Pożeracz Wilków, o ciemnych dredach posklejanych
przez sól. Dobry kapitan był w zrozumiały sposób zdenerwowany
przedwczesnym opuszczeniem pokładu przez członków jego załogi
i żywo interesowały go okoliczności zajścia. Jednak przesłuchana w
jego kajucie mała, blada dziewczyna, która podniosła alarm,
wymamrotała tylko coś o bójce między Itreyańczykami, kłębowisku
pięści i przekleństw, przez które wylądowali w żeglarskim grobie za
burtą. Szanse, że dwa wilki morskie – a nawet itreyańscy głupcy –
wpadły do wody podczas bójki, były niewielkie. Jeszcze mniej
prawdopodobne było to, że owo dziewczę, dziecko niemalże, samo
posłało ich obu w darze Trelene.
Kapitan stanął nad nią. Przybłęda ubrana w szarość i biel,
spowita zapachem palonych goździków. Nie wiedział, kim jest ani
czemu płynie do Ashkah, kiedy jednak włożył do ust fajkę ze
smoczej kości i uderzył krzesiwkiem, żeby zapalić smołę, złapał się
na tym, że zerka na pokład. Na cień kłębiący się u stóp nieznajomej.
– Najlepiej będzie, jeśli będziesz unikać towarzystwa do końca
rejsu. – Wypuścił dym w mrok między nimi. – Każę przynosić ci
posiłki do kajuty.
Dziewczyna obrzuciła go spojrzeniem oczu czarnych jak Paszcza.
Spojrzała na swój cień, ciemny za dwoje. I zgodziła się z oceną
Pożeracza Wilków, posyłając mu uśmiech słodki jak miód.
W końcu kapitanowie to zwykle bystrzy jegomoście.

Rozdział 3

Beznadzieja

Coś śledziło ją podczas powrotu z tamtego miejsca. Z miejsca ponad


muzyką, gdzie umarł jej ojciec. Coś głodnego. Ślepa, larwia
świadomość marząca o ramionach zwieńczonych przezroczystymi
skrzydłami. I ona miała jej to podarować.
Mała dziewczynka rzuciła się na wielkie łoże w komnatach matki z
policzkami mokrymi od łez. Obok niej leżał jej braciszek zawinięty w
powijaki i mrugał wielkimi czarnymi oczętami. Maluch nic nie
rozumiał z tego, co się wokół niego działo. Był za mały, żeby wiedzieć,
że skończyło się życie jego ojca i skończył się otaczający go świat.
Mała dziewczynka mu zazdrościła.
Ich apartamenty znajdowały się wysoko w wydrążonym drugim
Żebrze; ozdobne fryzy wyrzeźbiono w ścianach ze starodawnej
grobowej kości. Wyglądając przez okno z szybek wstawionych w
ołów, dziewczynka mogła dostrzec trzecie i piąte Żebro naprzeciwko,
wznoszące się na setki stóp ponad leżącym w dole Kręgosłupem.
Wiatry nibynocy wyły nad skamieniałymi wieżami, przynosząc chłód
znad wód zatoki.
Bogactwo skapywało na podłogi; wszędzie leżały dzieła sztuki ze
wszystkich czterech krańców Republiki Itreyańskiej i gnieciony
czerwony aksamit . Ruchoma mekaniczna rzeźba z Kolegium
Żelaznego. Zawiłe gobeliny tkane przez niewidomych profetów z
Vaanu. Żyrandol z czystego dweymarskiego kryształu. Służba
poruszała się w burzy delikatnych szat i schnących łez, a w samym
oku cyklonu stała dona Corvere, ponaglająca wszystkich, żeby się
ruszali, ruszali, na miłość Aa, ruszali!
Mała dziewczynka usiadła na łóżku obok brata. Przyciskała do
piersi czarnego kocura, który cicho mruczał. Nagle cały się zjeżył i
prychnął, kiedy zobaczył ciemniejszy cień u końca zasłony. Wbił
pazury w dłoń dziewczynki, która upuściła go prosto pod nogi
służącej, ta zaś przewróciła się z krzykiem. Dona Corvere odwróciła
się do córki władcza i rozgniewana.
– Mio Corvere, pilnuj, żeby to wstrętne stworzenie nie plątało się
nikomu pod nogami, bo inaczej je tu zostawimy!
I w ten prosty sposób poznaliśmy jej imię.
Mia.
– Kapitan Kałuża nie jest paskudny – mruknęła w odpowiedzi
Mia[9].
Do pokoju wszedł nastoletni chłopiec zaczerwieniony po biegu
schodami. Miał wyhaftowany herb familii Corvere na dublecie –
czarną wronę na czerwonym niebie ponad skrzyżowanymi mieczami.
– Mi dona, proszę o wybaczenie. Konsul Scaeva zażądał...
Uciszyły go ciężkie kroki. Drzwi otworzyły się i pokój wypełnił się
mężczyznami w śnieżnobiałych zbrojach i ze szkarłatnymi
pióropuszami na hełmach. Luminatii, tak ich nazywano, jak zapewne
sobie przypominacie. Mii przywodzi na myśl ojca. Dowodził nimi
największy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Przycięta
broda okalała jego wilcze rysy, zwierzęcy spryt błyskał mu w oczach.
Wśród Luminatii stał piękny konsul o czarnych oczach i w
fioletowych szatach, człowiek, który powiedział „...Śmierć” i
uśmiechnął się, kiedy podłoga odsunęła się spod stóp jej ojca. Służba
zniknęła w tle, zostawiając matkę Mii jak samotną postać pośród
morza śniegu i krwi. Wysoką, piękną i całkowicie osamotnioną.
Mia zeszła z łóżka i podeszła do matki. Wzięła ją za rękę.
– Dona Corvere. – Konsul położył upierścienione palce na sercu. –
Składam najszczersze kondolencje w tej godzinie próby. Niech
Wszechwidzący zachowa cię w Świetle.
– Twoja szczodrość zawstydza mnie, konsulu Scaeva. Niech Aa
błogosławi ci za twą dobroć.
– Naprawdę mi przykro, mi dona. Twój Darius wzorowo służył
Republice, zanim wypadł z łask. Publiczne egzekucje to zawsze
jarmarczne widowisko, ale co innego można zrobić z generałem,
który maszeruje przeciwko własnej stolicy? Albo justicusem, który
wkłada koronę na głowę tego generała?
Konsul rozejrzał się po pokoju, objął spojrzeniem sługi, bagaże,
nieporządek.
– Opuszczasz nas?
– Zabieram ciało męża, by pochować je we Wronim Gnieździe, w
krypcie jego familii.
– Poprosiłaś o pozwolenie justicusa Remusa?
– Gratuluję naszemu nowemu justicusowi awansu. – Dona zerknęła
na mężczyznę o twarzy wilka. – Peleryna mojego męża dobrze na
niego pasuje. Jednak po co mi jego pozwolenia na podróż?
– Nie chodzi o pozwolenie na opuszczenie miasta, mi dona, lecz o
pozwolenie na pochówek Dariusa. Nie jestem pewien, czy justicus
Remus życzy sobie, żeby trup zdrajcy gnił w jego piwnicy.
Dona nagle coś pojęła.
– Nie ośmieliłbyś się...
– Ja? – Konsul uniósł kształtną brew. – To wola senatu, dona
Corvere. Justicus Remus dostał posiadłości twojego zmarłego męża w
nagrodę za ujawnienie jego haniebnego spisku przeciwko Republice.
Każdy lojalny obywatel uznałby to za stosowną dziesięcinę.
Morderczy błysk pojawił się w oczach dony. Zerknęła na kręcące
się służące.
– Zostawcie nas samych.
Dziewczęta wybiegły z pokoju. Zerkając na Luminatii, dona
Corvere rzuciła znaczące spojrzenie konsulowi. Mia odniosła
wrażenie, że mężczyzna zawahał się, ale ostatecznie skinął głową w
stronę wilka.
– Poczekaj na zewnątrz, justicusie.
Potężny Luminatii zerknął na jej matkę. Potem na dziewczynkę.
Dłonie dość duże, żeby objąć całą jej głowę, drgnęły nerwowo.
Dziewczynka odpowiedziała na jego spojrzenie.
Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj.
– Luminus Invicta, konsulu. – Remus skinął na swoich ludzi i
pośród zgodnego tupotu ciężkich butów pokój opustoszał i zostało
tam tylko troje ludzi[10].
Głos dony Corvere był jak świeżo naostrzony nóż wbijający się w
przejrzały owoc.
– Czego chcesz, Juliusie?
– Doskonale wiesz, Alinne. Chcę tego, co jest moje.
– Masz to, co jest twoje. Masz swoje puste zwycięstwo. Swoją
bezcenną Republikę. Mam nadzieję, że ogrzewają cię nocą.
Konsul Julius spojrzał na Mię, a jego uśmiech był ciemny jak
siniaki.
– Chciałabyś wiedzieć, co mnie ogrzewa nocą, maleńka?
– Nie patrz na nią. Nie waż się odzywać do...
Wymierzył jej policzek, aż głowa poleciała jej w bok, a ciemne
włosy zatrzepotały jak wystrzępione wstążki. Zanim Mia zdążyła
mrugnąć, matka wyciągnęła z rękawa długie ostrze z grobowej kości
z rękojeścią w kształcie wrony o czerwonych oczach z bursztynu.
Błyskawicznie jak żywe srebro przycisnęła je do gardła konsula. Ślad
po uderzeniu wykrzywił się na jej twarzy, gdy warknęła:
– Dotknij mnie raz jeszcze, a poderżnę ci gardło, skurwysynie.
Scaeva nawet się nie wzdrygnął.
– Można wyciągnąć dziewczynę z rynsztoka, ale nigdy nie
wyciągniesz rynsztoka z dziewczyny. – Uśmiechnął się, odsłaniając
idealne zęby i zerknął na Mię. – Pamiętaj jednak o cenie, jaką zapłacą
twoi najbliżsi, jeśli dociśniesz to ostrze mocniej. Twoi polityczni
sprzymierzeńcy porzucili cię. Romero. Juliannus. Gracius. Nawet sam
Florenti uciekł z Bożogrobia. Zostałaś sama, moja piękna.
– Nie jestem twoją...
Scaeva odtrącił na bok sztylet, który prześlizgnął się po podłodze i
zniknął w cieniach pod zasłoną. Przysunął się o krok, mrużąc oczy.
– Powinnaś zazdrościć swojemu kochanemu Dariusowi, Alinne.
Okazałem mu miłosierdzie. Dla ciebie nie będzie podarunku w postaci
stryczka. Tylko lochy w Kamieniu Filozoficznym, ciemnica przez całe
życie. A kiedy będziesz ślepnąć w ciemności, słodka Matka Czas
odbierze ci urodę, wolę i wątłe przekonanie, że byłaś czymś więcej niż
liizyjskim gównem zawiniętym w itreyański jedwab.
Ich usta znajdowały się tak blisko, że niemal się stykały. Konsul
spoglądał jej uważnie w oczy.
– Jednak oszczędzę twoją rodzinę, Alinne. Oszczędzę ich, jeśli mnie
o to poprosisz.
– Ona ma dziesięć lat. Nie mógłbyś...
– Nie? Zatem tak dobrze mnie znasz?
Mia podniosła wzrok na matkę. Łzy napłynęły jej do oczu.
– Co takiego mi powiedziałaś, Alinne? „Neh diss lus’a, lus diis’a”?
– ...mamo? – zapytała Mia.
– Jedno słowo, a twoja córka będzie bezpieczna. Przysięgam.
– Mamo?
– Juliusie...
– Tak?
– Ja...
W Vaanie żyje pewien gatunek pająka zwany źródlanym pająkiem.
Samice są czarne jak arcymrok i obdarzone najbardziej
zdumiewającym instynktem macierzyńskim w republice zwierząt. Po
zapłodnieniu budują spiżarnię zaopatrzoną w trupy, a potem
zamykają się w niej. Jeśli gniazdo stanie w ogniu, prędzej spłoną, niż
je porzucą. Zaatakowane przez drapieżnika umrą, broniąc jaj. Tak
zdecydowanie odmawiają odsunięcia się od młodych, że gdy raz złożą
jaja, nie ruszą się nawet na polowanie. Dlatego uważa się je za
najzacieklejsze matki w Republice. Gdy samica pożre wszystkie
zapasy ze spiżarni, zaczyna pożerać samą siebie.
Po jednej nodze na raz.
Wyrywa sobie kończyny z tułowia. Je tyle, żeby nadal czuwać.
Wyrywa i przeżuwa, aż zostanie jej tylko jedna noga, uczepiono
kurczowo wzbierającego pod nią jedwabistego skarbu. A kiedy młode
się wyklują, wysypią spomiędzy pasm, w które wcześniej z taką
miłością zawinęła je matka, biorą udział w ich pierwszym wspólnym
posiłku.
Pożerają matkę, która dała im życie.
Powiadam ci, zacny przyjacielu, i przysięgam, że to prawda,
najzacieklejsza pajęczyca źródlana w całej Republice nie umywała się
– powiadam: nie umywała się – w najmniejszym nawet stopniu do
Alinne Corvere.
W tamtym pokoju, o jakże małym pokoju, Mia poczuła, jak matka
zaciska pięści.
Duma zacisnęła jej szczęki.
Cierpienie rozpaliło jej oczy.
– Proszę – wysyczała wreszcie dona, jakby to słowo ją paliło. –
Oszczędź ją, Juliusie.
Zwycięski uśmiech jasny jak wszystkie trzy słońca. Piękny konsul
cofnął się, nie odrywając ani na chwilę czarnych oczu od jej matki.
Zawołał, dochodząc do drzwi; szaty spowijały go niczym dym. I bez
słowa Luminatii wmaszerowali z powrotem do pokoju. Wilk oderwał
Mię od sukni matki. Kapitan Kałuża zamiauczał w proteście. Mia
ściskała kocura mocno, łzy paliły ją w oczy.
– Przestań! Nie dotykaj mojej matki!
– Dona Corvere, wiążę cię księgą i łańcuchem za zbrodnię spisku i
zdrady Republiki Itreyańskiej. Udasz się z nami do Kamienia
Filozoficznego.
Kajdany zamknięto na nadgarstkach dony tak mocno, że aż się
skrzywiła. Wilk odwrócił się od konsula, zerkając pytająco na Mię.
– Dzieci?
Konsul zerknął na małego Jonnena, który wciąż leżał w
powijakach na łożu.
– Dziecko nadal trzeba karmić piersią. Może towarzyszyć matce w
drodze do Kamienia.
– A dziewczynka?
– Obiecałeś, Juliusie! – Dona Corvere szarpała się trzymana przez
Luminatii. – Przysięgłeś!
Scaeva zachowywał się, jakby kobieta w ogóle się nie odezwała.
Spojrzał na Mię płaczącą u stóp łoża i przyciskającą do piersi
Kapitana Kałużę.
– Matka nauczyła cię kiedyś pływać, maleńka?
* * *

Ukochany Trelene wypluł Mię na żałosne nabrzeże zrujnowanego


portu znanego jako Ostatnia Nadzieja. Budynki zaśmiecały
wybrzeże jak zęby zawodowego boksera, kamienna wieża
garnizonowa i oddalone farmy dopełniały olejny pejzaż. Miejscowa
populacja składała się z rybaków, farmerów, szczególnie głupiego
gatunku poszukiwaczy fortuny, którzy utrzymywali się z
plądrowania starych ashkaskich ruin i nieco inteligentniejszej
odmiany, która zarabiała ograbiając trupy kamratów.
Kiedy stanęła na molo, zobaczyła trzech schylonych rybaków
czających się przy wędce i butelce zielonkawego wina imbirowego.
Mężczyźni spojrzeli na nią tak, jak czerw zerka na gnijące mięso.
Dziewczyna popatrzyła na nich po kolei, czekając, czy któryś
zaprosi ją do tańca[11].
Pożeracz Wilków przeszedł ciężkim krokiem po trapie, a za nim
kilku członków załogi. Kapitan zauważył głodne spojrzenia wbite w
szesnastoletnią samotną dziewczynę uzbrojoną tylko w nożyk.
Opierając jedną nogę na pniaku pomostu, wielki Dweymarczyk
zapalił fajkę i otarł pot z wytatuowanych policzków.
– To najmniejsze pająki mają najmroczniejszy jad, chłopcy –
ostrzegł rybaków.
Najwyraźniej słowo Pożeracza Wilków miało jakąś wartość
wśród tych drani, bo zwrócili spojrzenie na wodę, pluskającą i
pieniącą się u filarów molo.
Nieco rozczarowana dziewczyna podała kapitanowi rękę.
– Dziękuję za pana gościnność, kapitanie.
Pożeracz Wilków spojrzał na jej wyciągniętą dłoń i wypuścił
ustami potężny kłąb dymu.
– Ludzie mają niewiele powodów, żeby udać się do starego
Ashkah. A jeszcze mniej dziewcząt takich jak ty odważa się zapuścić
w równie ponure rejony. Nie chcę cię obrazić, ale nie dotknę twojej
ręki.
– A to czemu, panie?
– Ponieważ znam imię tych, którzy dotknęli jej pierwsi. – Zerknął
na jej cień, dotykając naszyjnika ze smoczych zębów. – O ile takie
istoty mają imiona. A już z całą pewnością wiem, że mają
wspomnienia, ale nie chcę, żeby poznały moje.
Dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie. Oparła rękę na pasku.
– Niech Trelene nad tobą czuwa, kapitanie.
– Miej błękit pod sobą i błękit nad sobą.
Mia odwróciła się i poszła pomostem oślepiana blaskiem
pojedynczego słońca. Szukała budynku, którego nazwę podał jej
Mercurio. Z sercem w gardle znalazła go dość szybko – niechlujny
mały lokal nad wodą. Skrzypiący szyld nad drzwiami głosił, że to
Zajazd Starocesarski. Tabliczka w jednym z brudnych okien
poinformowała Mię, że „Pomoc” jest tu ni mniej, ni więcej jak
„Szókana”.
Była to bez wątpienia mała, zapyziała nora, ale bynajmniej nie
najżałośniejszy budynek na świecie[12]. Gdyby jednak ten zajazd
był mężczyzną i natknęlibyście się na niego w barze, wybaczono by
wam, gdybyście uznali, że po tym, jak entuzjastycznie przystał na
propozycję żony, by wprowadzić do ich małżeńskiego łoża drugą
kobietę, odkrył, że jego pani szykuje mu posłanie w pokoju
gościnnym.
Dziewczyna podeszła cicho do baru, trzymając się plecami tak
blisko ściany, jak to tylko możliwe. Kilkanaście osób schroniło się tu
przed skwarem – paru miejscowych i garstka dobrze uzbrojonych
rabusiów grobów. Wszyscy spojrzeli na nią, kiedy weszła. Gdyby
ktoś siedział w kącie przy klawesynie, to z pewnością zagrałby
fałszywą nutę dla bardziej dramatycznego efektu, ale niestety,
stworzenie to nie wydało z siebie żadnego dźwięku już od wielu
lat[13].
Właściciel Zajazdu Starocesarskiego sprawiał wrażenie
nieszkodliwego jegomościa, niemalże nie pasował do tego
miasteczka na skraju otchłani. Oczy miał osadzone nieco zbyt blisko
siebie i cuchnął zgniłą rybą, ale zważywszy, jakie historie Mia
słyszała na temat ashkaskich Pustkowi Szeptów, cieszyła się, że gość
nie ma macek. Opierał się za barem w brudnym fartuchu
(poplamionym krwią?) i czyścił brudny kubek jeszcze brudniejszą
szmatą. Mia zauważyła, że jedno jego oko porusza się odrobinę
szybciej niż drugie, jak dziecko, które prowadzi powolnego kuzyna
za rękę.
– Miłego zwrotu, panie – powiedziała, starając się mówić
spokojnym głosem. – Niech Aa ci błogosławi i cię zachowa.
– Przywiało cię z łajby Pożeracza Wilków, hę?
– Słuszne spostrzeżenie, panie.
– Za tę fuchę daję cztery żebraki tygodniowo, ale z wyżywieniem
na dobitkę[14]. Dwadzieścia procent tego, co ukręcisz na boku,
trafia prosto do mnie. I muszę cię sprawdzić, zanim zatrudnię. Pasi?
Uśmiech Mii wywlekł uśmieszek oberżysty zza baru i po cichu go
udusił.
Prawie nie pisnął, gasnąc.
– Niezmiernie mi przykro, ale zaszła pomyłka – powiedziała. –
Nie przybyłam, żeby szukać zatrudnienia w pańskim – obrzuciła
spojrzeniem otoczenie – niewątpliwie wspaniałym przybytku.
Pociągnięcie nosem.
– To po kie licho przyszłaś?
Położyła sakiewkę z owczej skórki na kontuarze. Skarb ukryty w
środku zagrzechotał, ale melodia w niczym nie przypominała złota.
Gdybyście zawodowo zajmowali się dentystyką, to może
rozpoznalibyście, że maleńka orkiestra w sakiewce składa się w
całości z ludzkich zębów.
Potrzebowała chwili, żeby przemówić. Żeby znaleźć słowa, które
ćwiczyła tak długo, aż zaczęła je śnić.
– Moja dziesięcina dla Matki.
Mężczyzna spojrzał na nią z nieodgadnioną twarzą. Mia starała
się nie dopuścić drżenia do oddechu, do dłoni. Potrzebowała sześciu
lat, żeby zajść tak daleko. Sześciu lat na dachach, w zaułkach,
sześciu lat bezsennych nibynocy, zakurzonych tomiszczy,
krwawiących palców i obrzydliwego mroku. W końcu jednak
stanęła na progu i tylko jedno drobne skinięcie głową dzieliło ją od
osławionych komnat Czerwonego...
– A co moja matka ma z tym zrobić? – zdumiał się właściciel.
Mia zachowała kamienną twarz mimo salt, które wywijały z
przerażenia jej wnętrzności. Rozejrzała się po pomieszczeniu.
Rabusie grobów pochylali się nad mapą. Garstka miejscowych
wesołków grała w „klapsy” talią zapleśniałych kart. Kobieta w
szatach w kolorze pustyni i z woalem na twarzy rysowała spirale na
obrusie czymś, co wyglądało jak krew.
– Dla Matki – powtórzyła z naciskiem Mia. – Moja dziesięcina.
– Matka nie żyje. – Oberżysta zmarszczył czoło.
– Co?
– Nie żyje już od blisko czterech arcymroków.
– Matka. – Mia się skrzywiła. – Nie żyje. Oszalałeś?
– To ty przynosisz mojej martwej mamuśce fanty, dziewczyno.
Zrozumienie popukało ją w ramię i wykręciło kilka wesołych
piruecików.
Aha!
– Nie mówię o twojej matce, skurw...
Mia złapała swój gniew za kołnierz i potrzasnęła nim solidnie.
Odchrząknęła i odgarnęła krzywą grzywkę z oczu.
– Nie mówię o pańskiej matce. Mówię o Paszczy. Niah. Bogini
Nocy. Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa. Siostrze i żonie
Aa, matce głodnej Ciemności w nas samych.
– Aaa, znaczy gadasz o tej Matce.
– Tak. – To słowo było jak kamień, który cisnęła mu prosto
między oczy. – O tej Matce.
– Przepraszam – odparł z zakłopotaniem. – To ten twój akcent,
sama rozumiesz.
Mia spiorunowała go wzrokiem.
Oberżysta odchrząknął.
– Nie ma tu w okolicy kościoła Paszczy; nie wolno jej czcić nawet
na zadupiu. W naszej branży nie chcemy mieć nic wspólnego z
Matkami Nocy itepe. To szkodzi interesom.
– Ty jesteś Gruby Daniio ze Starocesarskiego?
– Nie jestem gruby...
Mia uderzyła w kontuar. Kilku graczy w klapsa spojrzało w jej
stronę.
– Ale nazywasz się Daniio? – syknęła.
Pauza. Czoło zmarszczone w namyśle. Spojrzenie powolnego
kuzyna z dwójki oczu powędrowało gdzieś w bok, jakby
rozkojarzone widokiem ślicznych kwiatków albo może tęczy[15].
– A jużci – odpowiedział wreszcie Daniio.
– Powiedziano mi, bardzo wyraźnie mi powiedziano, zaznaczam,
że mam pójść do Zajazdu Starocesarskiego na ashkaskim wybrzeżu
i oddać moją dziesięcinę Grubemu Daniio. – Mia przesunęła
sakiewkę po barze. – No to ją bierz.
– A co to jest?
– Trofeum zabójcy, który zginął z ręki zabójcy.
– Hę?
– Zęby Augustusa Scipio, naczelnego kata Senatu Itreyańskiego.
– Wpadnie po nie?
Mia zagryzła usta. Zamknęła oczy.
– Nie.
– Na otchłań, jakim cudem zapodział własne ...
– Nie zapodział. – Mimo smrodu Mia pochyliła się. – Wyrwałam
mu je ze szczęki po tym, jak poderżnęłam mu jego żałosne gardło.
Gruby Daniio umilkł. Na jego twarzy odmalowało się coś
niezmiernie bliskiego namysłowi. Pochylił się ku niej spowity w
smród gnijącej ryby i nieproszone łzy napłynęły Mii do oczu.
– W takim razie wybacz, panienko, ale co mam zrobić z zębami
martwego jegomościa?
Drzwi otworzyły się z jękiem i Pożeracz Wilków schylił głowę,
wchodząc do Zajazdu Starocesarskiego, jakby miał udziały w tym
przybytku[16]. W ślad za nim weszło kilkunastu członków załogi.
Usadowili się przy obskurnych stolikach albo oparli o trzeszczący
bar. Wzruszając przepraszająco ramionami Gruby Daniio poszedł
obsłużyć dweymarskich żeglarzy. Mia złapała go za rękaw, kiedy
szedł w stronę wnęk ze stolikami.
– Macie wolne pokoje?
– A owszem, mamy. Jeden żebrak tygodniowo, poranny posiłek
płatny osobno.
Mia wepchnęła mu w dłoń żelazną monetę.
– Proszę dać mi znać, kiedy to już nie wystarczy.

* * *

Tydzień bez żadnego sygnału, słowa czy szeptu, jeśli nie liczyć
wiatrów znad pustkowia. Załoga Ukochanego Trelene pozostała na
pokładzie statku na czas odnawiania zapasów, ale często korzystała
z udogodnień oferowanych przez miasteczko. Zwykle zaczynali
nibynoc od wyżerki w Zajeździe Starocesarskim, następnie udawali
się w ramiona dony Amile i jej „tancerek” w przybytku stosownie
nazwanym „Siedem Smaków”[17], a na koniec wracali do
Starocesarskiego, żeby się napić, pośpiewać i od czasu do czasu
urządzić przyjacielską bitkę na noże. Tylko jeden palec obcięto
podczas całego ich pobytu. Właściciel palca przyjął stratę z pogodą
ducha.
Mia siedziała w ciemnym kącie z zębami kata w sakiewce na
blacie przed sobą. Spoglądała na drzwi za każdym razem, kiedy
zaskrzypiały. Jadła czasem miskę zdumiewająco pikantnego (i jak
musiała przyznać, przepysznego) chili zwanego „owdowiaczem”,
które przygotowywał Gruby Daniio, i coraz bardziej pochmurniała,
w miarę jak zbliżał się zwrot wyjścia z portu załogi Ukochanego.
Czy Mercurio mógł się pomylić? Minęły lata, odkąd wysłał ucznia
do Czerwonego Kościoła. Może pustkowie pochłonęło siedzibę?
Może Luminatii w końcu zniszczyli Kościół, jak poprzysiągł justicus
Remus po Masakrze Podczas Arcymroku?
A może to próba? Może chcą się przekonać, czy uciekniesz jak
przestraszone dziecko...
Kręciła się po miasteczku przed każdą nibynocą, nasłuchując w
progach, niemal niewidzialna w swojej pelerynie z cieni. Aż za
dobrze poznała mieszkańców Ostatniej Nadziei. Jasnowidzka
wróżąca miejscowym kobietom interpretowała znaki ze
stareńkiego tomu ashkaskiego pisma, którego nie potrafiła czytać.
Niewolnik z Siedmiu Smaków zamierzał zamordować burdelmamę
i uciec na pustkowie.
Legioniści Luminatii stacjonujący w garnizonowej wieży byli
najżałośniejszymi żołnierzami, z jakimi Mia kiedykolwiek się
zetknęła. Dwa tuziny mężczyzn na krańcach cywilizacji, których
tylko kilka ostrzy ze słonecznej stali dzieliło od zgrozy ashkaskich
Pustkowi Szeptów. Wiatry wiejące nad ruinami dawnego cesarstwa
podobno doprowadzały ludzi do szaleństwa, ale Mia była
przekonana, że nuda załatwi legionistów na długo przed szepto-
wiatrami. Ciągle rozmawiali o domu, kobietach, wszelkich
grzechach, jakie popełnili i za które wylądowali na zadupiu
Republiki[18]. Po tygodniu Mia miała dość ich wszystkich. I nie
padło ani jedno słowo na temat Czerwonego Kościoła.
Siedem zwrotów po przybyciu do Ostatniej Nadziei Mia siedziała
i patrzyła, jak załoga Ukochanego zamyka ładownie, nawołując się
głosami ochrypłymi od grogu. Pewna jej cząstka nie chciała niczego
więcej niż zakraść się na pokład, gdy wypłyną na błękit. Wrócić
pędem do Mercurio. Prawda jednak była taka, że za daleko zaszła,
żeby teraz się poddać. Jeśli Kościół spodziewał się, że podkuli ogon
przy pierwszej przeszkodzie, to w ogóle jej nie znał.
Siedząc na dachu Zajazdu Starocesarskiego, patrzyła z
goździkową cygaretką w ustach, jak Ukochany wypływa z zatoki.
Szepto-wiatry napływały znad pustkowi za jej plecami bezkształtne
jak sny. Zerknęła na kota, który nie był kotem, siedzącego w długim
cieniu, jakie rzucały dla niej słońca. Jego głos był jak muśnięcie
aksamitem skóry dziecka.
– ...obawiasz się...
– To powinno cię ucieszyć.
– ...mercurio nie wysłałby cię tutaj niepotrzebnie...
– Luminatii od lat próbowali zniszczyć Kościół. Masakra Podczas
Arcymroku wszystko zmieniła.
– ...gdyby kościół spotkało nieszczęście, nadal pozostałyby ślady...
– Sugerujesz, żeby powinniśmy wyruszyć na Pustkowia Szeptów i
poszukać?
– ...to albo poczekać tutaj, albo wrócić do domu...
– Żadna z tych opcji nie brzmi zbyt zachęcająco.
– ...propozycja grubego daniio na pewno nadal jest aktualna...
Jej uśmiech był blady i powściągliwy. Odwróciła się w stronę
morza, patrząc na blask słońc kładący się na zgrzytliwych falach.
Zaciągnęła się dymem i wypuściła szary kłąb z ust.
– ...mia...?
– Tak?
– ...nie musisz się bać...
– Nie boję się.
Milczenie wypełnione szepczącym wiatrem.
– ...i nie musisz kłamać...

* * *

Ostatecznie Mia ukradła większość swoich zapasów. Bukłaki,


żelazne racje i namiot z firmy o nazwie „Ostatnia Nadzieja:
Zaopatrzenie i Wykwintne Pogrzeby”. Koce, whisky i świece z
Zajazdu Starocesarskiego. Już wypatrzyła najlepszego ogiera w
garnizonowej stajni, którego zamierzała ukraść, chociaż w siodle
czuła się równie dobrze jak zakonnica w burdelu.
Powiedziała sobie, że kradzieże pozwalają jej zachować czujność,
a późniejsze zakradanie się do obrabowanych przybytków, żeby
zostawić rekompensatę, uznała za dobrą zabawę[19] Siedząc przy
kominku w Zajeździe Starocesarskim, rozkoszowała się ostatnią
miską zabójczego chili i czekała, aż zawieją wiatry nibynocy, niosąc
ze sobą błogosławiony chłód po zwrocie wypełnionym czerwonym
skwarem.
Mia podniosła wzrok, kiedy frontowe drzwi otworzyły się ze
skrzypieniem, wpuszczając zakrzywione paluchy kurzu.
Chłopiec, który wszedł, wyglądał na Dweymarczyka – tatuaże na
twarzy z atramentu lewiatana (fatalnej jakości), zlepione solą dredy
związane w węzły. Skórę jednak miał raczej oliwkową niż brązową
i był za niski jak na wyspiarza; prawdę mówiąc, ledwie o głowę
przewyższał Mię. Nosił ciemne skóry i sejmitar w podniszczonej
pochwie, pachniał koniem i długą drogą. Kiedy wszedł do sali,
obrzucił wszystkie kąty spojrzeniem piwnych oczu. Gdy wędrował
wzrokiem po niszach, Mia spowiła się cieniami i wtopiła jak znak
wodny w mrok.
Chłopiec zwrócił się do Grubego Daniio, który polerował ten sam
brudny kubek tą samą brudną szmatą. Obrzucając go spojrzeniem
od stóp do głów, chłopiec odezwał się głosem miękkim jak aksamit.
– Bądź pozdrowiony, panie.
– W porząsiu – odparł Gruby Daniio. – Co podajemy?
– To.
Chłopiec położył małe drewniane pudełko na barze.
Mia zmrużyła oczy, słysząc stukot.
Dweymarczyk znowu rozejrzał się po sali, a potem powiedział
zduszonym szeptem:
– Moja dziesięcina. Dla Matki[20].

Rozdział 4

Życzliwość

Kapitan Kałuża kochał swoją Mię.


W końcu znał ją, odkąd był kocięciem. Nim zapomniał ciepły napór
otaczającego go rodzeństwa, ona już tuliła go w ramionach i
całowała w różowy nosek. Zrozumiał wtedy, że Mia na zawsze
zostanie centrum jego świata.
Dlatego kiedy justicus Remus pochylił się, żeby na rozkaz konsula
złapać dziewczynkę za nadgarstek, Kapitan Kałuża syknął przez żółte
zęby i wysunął pazurzastą łapę, rozcinając justicusowi twarz od oka
do ust. Wielki mężczyzna chwycił z rykiem głowę dzielnego Kapitana
jedną ręką, drugą złapał go w kłębie i z niemal wyćwiczoną łatwością
wykonał skręt.
Rozległ się odgłos przywodzący na myśl pękające zielone gałązki,
zbyt głośny, żeby krzyk Mii go zagłuszył. Pod koniec tych
straszliwych, wilgotnych trzasków czarny kształt zwisał bezwładnie
z ręki justicusa; ciepły, delikatny, rozmruczany kształt, który Mia
czuła przy sobie, zasypiając każdej nibynocy, już nie mruczał.
Straciła wtedy głowę. Wyła, drapała, szarpała. Ledwie zdawała
sobie sprawę, że złapał ją inny Luminatii i przerzucił sobie przez
ramię. Justicus ściskał zakrwawioną twarz. Wyciągnął miecz, ogień
rozpłynął się wzdłuż klingi, stal jarzyła się bolesnym, oślepiającym
światłem.
– Nie tutaj, Remusie – powiedział Scaeva. – Twoje ręce muszą
pozostać czyste.
Justicus ryknął na swoich ludzi, a matka krzyczała i kopała. Mia
wołała ją, ale brutalny cios trafił ją w głowę i musiała wpaść w
ciemność pod swoimi stopami, a krzyki dony Corvere rozpłynęły się w
nicość.
Schody dla służby schodzące spiralą. Przejście przez Kręgosłup –
nie przez cudowne sale z białej, wypolerowanej grobowej kości,
wypełnione kryształowymi żyrandolami i ludźmi ze Szpiku[21] w
najwspanialszych szatach, lecz ciemnym, klaustrofobicznym tunelem
prowadzącym na leżące dalej tereny. Mia zerknęła w górę, mrużąc
oczy – Żebra wyginały się łukiem na obmytym burzą niebie, wielkie
budynki władz Republiki, biblioteki i obserwatoria – zanim mężczyźni
wrzucili ją do pustej beczki, zatrzasnęli wieko i wrzucili na wóz
zaprzężony w konia.
Poczuła, jak strzałem z bata ponaglono zwierzę do ruszenia i wóz
poturlał się po bruku. Mężczyźni jechali na wozie obok niej, ale nie
rozumiała ich słów wstrząśnięta wspomnieniem Kapitana Kałuży,
którego skręcone ciało leżało na podłodze, wspomnieniem zakutej w
łańcuchy matki. Nic z tego nie rozumiała. Beczka ocierała jej skórę,
drzazgi zahaczały o sukienkę. Czuła, jak pokonują jeden most za
drugim; mgiełka otumanienia stała się na tyle cieniutka, że Mia
znowu się rozryczała, szlochając spazmatycznie. Ktoś uderzył pięścią
o bok beczki.
– Przymknij się, smarkulo, bo dam ci prawdziwy powód do
ryczenia.
Zabiją mnie, pomyślała.
Przeszedł ją dreszcz, ale nie na myśl o śmierci, pragnę zwrócić
uwagę. Prawdę mówiąc, każde dziecko uważa się za na dobrą sprawę
nieśmiertelne. Dreszcz był fizycznym doznaniem spowodowanym
przez ciemność w beczce, zwijającą się wokół jej stóp, zimną jak
lodowata woda. Mia wyczuła obecność, a raczej brak obecności. Coś
pokrewnego uczuciu pustki po wyjściu z objęć. I wiedziała z całą,
absolutną pewnością, że to coś znajduje się razem z nią w beczce.
Obserwuje ją.
Czeka.
– Jest tu ktoś? – szepnęła.
Czerń zafalowała. Ciche tsunami w atramentowym kleksie. I tam,
gdzie jeszcze chwilę temu nie było niczego, teraz coś błyszczało u jej
stóp w drobinkach światła słonecznego wpadającego przez szpary w
wieku beczki. Coś długiego i niebezpiecznie ostrego, jak tylko potrafi
być ostra grobowa kość, coś o rękojeści w kształcie lecącej wrony.
Ostatnio widziano ten przedmiot, jak poleciał pod zasłony, gdy konsul
Scaeva odtrącił rękę matki i mówił o prośbach i obietnicach.
Sztylet z grobowej kości dony Corvere.
Mia sięgnęła po niego. Przysięgłaby, że przez ledwie ułamek chwili
dostrzegła światła u swoich stóp, błyszczące jak diamenty w morzu
nicości. Poczuła pustkę tak ogromną, że pomyślała, że spada w dół, w
dół, w jakąś głodną ciemność. A potem jej palce zamknęły się na
rękojeści sztyletu. Mia ścisnęła ją tak mocno, że chłód sztyletu niemal
palił.
Poczuła coś w otaczającej ją ciemności.
Miedziany zapach krwi.
Gorączkowe pulsowanie gniewu.
Wóz podskakiwał na drodze, a Mii zaciskał się żołądek, aż
wreszcie się zatrzymali. Poczuła, że uniesiono beczkę i nią rzucono.
Uderzyła o ziemię z hukiem i Mia omal nie odgryzła sobie języka.
Znowu słyszała głosy, dość głośne, żeby wychwycić słowa.
– Brzydzi mnie to do żywego, Alberiusie.
– Rozkaz to rozkaz. Luminus Invicta[22], nie?
– Wal się.
– Chcesz zadrzeć z Remusem? Z Scaevą? Wybawcami cholernej
Republiki?
– Wybawcy, ta, jasne. Zastanawiałeś się kiedy, jak tego dokonali?
Pojmali Corvere i Antoniusa w samym środku wojskowego obozu?
– Nie, kurwa, nie zastanawiałem się. Pomóż mi.
– Słyszałem, że posłużyli się magją. Czarną arkemią. Scaeva zadaje
się z...
– Przymknij dziób, mięczaku. Kogo to obchodzi, jak to załatwili?
Corvere był przeklętym zdrajcą i to właśnie należy się zdrajcy.
Zerwano wieko z beczki. Mia zerknęła, mrużąc oczy, na dwóch
mężczyzn w ciemnych pelerynach zarzuconych na białe zbroje.
Pierwszy miał ręce jak pniaki drzew i dłonie jak talerze. Drugi miał
ładne niebieskie oczy i uśmiech gościa, który dusi szczeniaki dla
zabawy.
– Na zęby Paszczy – szepnął pierwszy. – Nie może mieć więcej niż
dziesięć lat.
– Nigdy nie dożyje jedenastu. – Wzruszenie ramionami. – Nie ruszaj
się, mała. To nie będzie długo boleć.
Dusiciel szczeniaków złapał Mię za gardło i wyciągnął zza pasa
długi, ostry nóż. I w odbiciu w tej wypolerowanej stali Mia ujrzała
własną śmierć. To wtedy byłoby całkiem łatwe – zamknąć oczy i
poczekać. Miała w końcu dziesięć lat. Była sama, bezradna i
przestraszona. Jednak oto fakty, zacni przyjaciele, bez względu na
liczbę słońc na waszym niebie. Zasadniczo istnieją dwa rodzaje ludzi
na tym czy innym świecie: ci, którzy uciekają, i ci, którzy walczą.
Wasz rodzaj zna wiele określeń tego drugiego typu. „Berserker”. „Ma
instynkt zabójcy”. „Gorąca krew”.
I nie powinno was zaskoczyć, bo już nieco się dowiedzieliście, że
widząc oblicze oprycha i jego ostrze, pamiętając egzekucję ojca,
nigdy się nie wzdragaj
nigdy się nie lękaj
zamiast rozpłakać się albo załamać, jak mogłaby postąpić inna
dziesięciolatka, mała Mia uścisnęła sztylet, który wyłowiła z
ciemności i wbiła go prosto w oko dusiciela szczeniaków.
Mężczyzna wrzasnął i padł do tyłu, krew trysnęła mu spomiędzy
palców. Mia wyturlała się z beczki, słońce wydało jej się niemożliwie
jasne po ciemności w środku. Poczuła, że coś jeszcze z nią wyszło, coś
zwiniętego w jej cieniu, co deptało jej po piętach. Zobaczyła, że
wywieziono ją na jakiś nędzny mostek, nad kanał pełen nieczystości,
z zabitymi oknami wszędzie wokół.
Olbrzym wytrzeszczył oczy, kiedy jego przyjaciel padł z krzykiem.
Wyciągnął miecz ze słonecznej stali i podszedł do dziewczynki z
ogniem pełgającym na klindze. Jednak ruch w okolicy stóp sprawił, że
spojrzał na kamień, a wtedy dostrzegł, że cień dziewczynki zaczyna
się ruszać. Drapie pazurami i skręca się jak żywy, sięga ku niemu
niczym głodne ręce.
– Niech światło mnie ocali – szepnął.
Ostrze zadygotało w jego rękach. Mia cofnęła się mostem z
zakrwawionym sztyletem w drżącej pięści, coś nadal deptało jej po
piętach. A kiedy zabójca szczeniaków z trudem wstał z ziemi z twarzą
pomalowaną krwią, dziewczynka zrobiła to, co każdy zrobiłby na jej
miejscu, bez względu na temperaturę krwi.
– ...uciekaj...! – odezwał się cichy głosik.
Toteż uciekła.

* * *

Dweymarski chłopiec zaliczył taką samą rozmowę z Grubym


Daniio, co Mia[23], tyle że zniósł ją z milczącą godnością.
Oberżysta poinformował go, że pewna dziewczyna zadawała te
same pytania, i wskazał jej stolik – a przy najmniej stolik, przy
którym wcześniej siedziała. Mia już przekradła się do schodów i
podsłuchiwała, pozostając poza zasięgiem wzroku, cicha jak
itreyański Żelazny Kapłan[24].
Dweymarczyk wymamrotał słowa podziękowania i zapytał, czy
są wolne pokoje, po czym zapłacił monetą z wychudzonej sakiewki.
Już szedł na górę, kiedy odezwał się jeden z miejscowych karciarzy,
jegomość imieniem Scupps:
– Jesteś od Pożeracza Wilków?
– Nie znam żadnego Pożeracza Wilków – odpowiedział niskim,
cichym głosem chłopiec.
– Nie jest z załogi Ukochanego. – Mia rozpoznała drugi głos jako
należący do brata Scuppsa, Lema. – Popatrz na jego wzrost. Ledwie
sięgnąłby Pożeraczowi Wilków do jaj.
Śmiech.
– Może właśnie w tym rzecz?
Znowu śmiech.
Dweymarczyk poczekał, żeby się upewnić, że to koniec żartów, a
potem ruszył schodami. Mia wślizgnęła się do swojego pokoju,
kiedy chłopiec przemknął do swojego. Prawie nie było słychać jego
kroków, ale Mia wiedziała, że normalnie deski skrzypią jak rodzina
mordowanych myszy. Chłopiec obejrzał się przez ramię na jej
drzwi, pociągnął raz nosem i wszedł do swojego pokoju.
Dziewczyna usiadła u siebie, zastanawiając się, czy zagadnąć
nieznajomego, czy zgodnie ze swoim planem po prostu opuścić
pośpiesznie Ostatnią Nadzieję pod koniec zwrotu[25]. Chłopak
ewidentnie szukał tego samego, co ona, ale najpewniej był
zimnokrwistym psychopatą. Wątpiła, żeby wielu nowicjuszy
szukających Czerwonego Kościoła kierowało się tak altruistycznymi
powodami, jak ona.
Kiedy tylko miejskie dzwony oznajmiły początek nibynocy,
usłyszała, że chłopiec schodzi na dół cicho jak myszka. Poczuła, jak
jej cień porusza się i przeciąga, niematerialne pazury wbijają się w
deski podłogi.
– ...jeśli nie wrócę do jutra, powiedz matce, że ją kocham...
Dziewczyna parsknęła, a nie-kot prześlizgnął się pod drzwiami.
Czekała wiele godzin, czytając przy świecy, zamiast otworzyć
okiennice i wpuścić słońce. Jeśli miała wyjechać tego zwrotu,
musiała to zrobić, gdy wybije dwanaście dzwonów – podczas
zmiany warty na wieży. Kradzież ogiera będzie wtedy łatwiejsza.
Świadomość, że mogłaby po prostu kupić jakąś starą szkapę,
podnosiła nieśmiało rękę na końcu klasy, ale została uciszona przez
myśl, że Mia nie powinna wyruszyć na pustkowie na czymś
gorszym od najlepszego konia, jakiego miało do zaoferowania to
miasteczko[26].
Poczuła rozfalowany chłód i ogarnęło ją poczucie straty – kot,
który był cieniem, wskoczył na łóżko obok niej. Zamrugał
powiekami, których nie miał. Spróbował zamruczeć, ale mu się nie
udało.
– No i?
– ...zjadł skromny posiłek, pomiędzy kęsami obserwował tych,
którzy go obrazili, a kiedy wyszli, poszedł za nimi do domu...
– Zabił ich?
– ...nasikał im do beczki z wodą pitną...
– Zatem nie jest zbyt żądny krwi. A potem?
– ...wspiął się na dach stajni i od tamtego czasu obserwował twoje
okno...
Skinienie głową.
– Domyślałam się, że mnie namierzył, zaraz po tym, jak wszedł.
– ...spryciarz...
– Przekonajmy się, jak bardzo jest sprytny.
Mia spakowała rzeczy, załadowała książki do małej
impregnowanej torby, którą przerzuciła przez plecy. Miała
nadzieję, że może wymknie się niepostrzeżenie, ale teraz, kiedy
dweymarski chłopiec ją obserwował, pytanie nie brzmiało już, czy
się nim zajmie, ale w jaki sposób się nim zajmie.
Wymknęła się z pokoju, przeszła po skrzypiącej podłodze, nie
czyniąc najmniejszego hałasu. Zakradła się do pustego pokoju
naprzeciwko, wyjęła dwa wytrychy z cieniutkiego etui, wzięła się
do pracy i kilka minut później usłyszała cichutkie szczęknięcie.
Wyszła przez okno, przemknęła po dachu, czując słońce palące
omiatane wiatrem niebo i adrenalinę mrowiącą ją w czubkach
palców. Dobrze było znowu działać. Przejść kolejną próbę.
Przebiegła zaułkiem między Zajazdem Starocesarskim a
piekarnią po sąsiedzku. Jej buty ledwie zaszemrały na podłożu. Nie-
kot skradał się pierwszy, obserwując otoczenie nie-oczami.
Tak jak to zrobiła przed oknem Augustusa, sięgnęła po cienie,
które ją otaczały. Pasmo za pasmem przyciągnęła ku sobie ciemność
zwinnymi palcami jak szwaczka tkająca pelerynę. Pelerynę, którą
mogą przeoczyć nieuważne oczy.
Pelerynę z cieni.
Nazwijcie to jak chcecie, zacni przyjaciele. Taumaturgią.
Arkemią. Czarnodziejstwem. Magją. Jak każda moc i ta miała swoją
cenę. Kiedy Mia owinęła się cieniami, światło przygasło w jej
oczach. Jak zawsze trudniej jej było widzieć przez woal ciemności,
tak samo jak ją trudniej było dostrzec pod ową ciemnością.
Otaczający ją świat rozmazał się, zmętniał, spowił w czerń, musiała
więc iść wolno, żeby się nie potknąć. Mimo to skradała się dalej,
owinięta cieniami przez blask nibynocy, podobna do impresji
oddanej akwarelami na płótnie świata.
Do bocznej ściany stajni, gdzie wspięła się po omacku po rynnie.
Wpełzła na dach, zerknęła przez mrok i w cieniu komina dostrzegła
Dweymarczyka obserwującego okno jej sypialni. Mia przebiegła po
dachówkach, wyobrażając sobie, że wróciła do magazynu Starego
Mercurio; martwe liście zaścielające podłogę, hodowane przez
wiele zwrotów pragnienie płonące w jej gardle, cztery dzikie psy
śpiące wokół karafki z krystaliczną wodą.
Motywacja to było kluczowe słowo dla staruszka, ani chybi.
Podeszła bliżej. Nie była pewna: mówić czy działać, zacząć czy
skończyć. Kiedy znalazła się dwadzieścia kroków od
Dweymarczyka, zauważyła, że zesztywniał i obrócił głowę. I zaraz
przeturlała się pod garścią noży, które cisnął, trzy ostrza, jedno za
drugim, błysnęły w świetle przeklętego słońca. Gdyby trwał
arcymrok, już by go dopadła. Gdyby to był arcymrok...
Nie patrz.
Poderwała się na równe nogi z obnażonym sztyletem, a jej cień
wił się po dachówkach w stronę chłopaka. Dweymarczyk wyciągnął
sejmitar, a w drugiej ręce trzymał już dwa kolejne noże do
rzucania. Ciemne solne dredy opadły mu na oczy. Mia nigdy nie
widziała brzydszych tatuaży od tych na jego twarzy; wyglądały,
jakby namazał je niewidomy w trakcie ataku konwulsji. Jednak
twarz pod nimi...
Stali i przyglądali się sobie, nieruchomi jak posągi, a chwile
przeciągały się jak godziny, podczas gdy nad nimi wyła wichura.
– Masz bardzo dobry słuch, panie – powiedziała wreszcie Mia.
– A ty jeszcze bardziej zwinne stopy, Blada Córko. Niczego nie
usłyszałem.
– To skąd wiedziałeś?
Chłopiec posłał jej uśmiech i na jego twarzy pojawiły się dołeczki.
– Śmierdzisz dymem z cygaretek. To chyba goździki.
– Niemożliwe. Podeszłam pod wiatr.
Chłopiec zerknął na cienie wijące się jak węże wokół jego stóp.
– Wygląda na to, że nie brakuje tu rzeczy niemożliwych.
Popatrzyła na niego. Twarda, ostra, smukła i szybka. Rapier w
świecie mieczy. Nie znała nikogo, kto lepiej odczytywałby ludzi niż
Mercurio. Nauczył ją oceniać ludzi jednym rzutem oka. Kimkolwiek
był ten chłopiec, z jakichkolwiek powodów szukał Kościoła, nie był
psychopatą. Nie takim, który zabija, żeby zabijać.
Ciekawe.
– Szukasz Czerwonego Kościoła – powiedziała.
– Grubas nie przyjął mojej dziesięciny.
– Mojej też nie. Podejrzewam, że to próba.
– To samo pomyślałem.
– Możliwe, że Kościoła już tu nie ma. Wybierałam się rozejrzeć po
pustkowiu.
– Jeśli szukasz śmierci, to istnieją łatwiejsze sposoby. – Chłopiec
wskazał tereny poza murami Ostatniej Nadziei. – Gdzie zamierzałaś
choćby zacząć?
– Zamierzałam pokierować się swoim nosem. – Mia się
uśmiechnęła. – Ale coś mi mówi, że lepiej pójść za twoim.
Chłopiec przyglądał jej się długo i intensywnie. Spojrzeniem
piwnych oczu, zimnych i zmrużonych, omiótł jej postać. Ostrze w
dłoni. Cienie u jej stóp. Szepczące pustkowie za sobą.
– Nazywam się Tric – powiedział, chowając do pochwy sejmitar.
– Tric? Na pewno?
– Czy jestem pewien swojego imienia? Owszem, jestem.
– Nie chciałam pana obrazić – odpowiedziała Mia – ale jeśli
mamy udać się razem na Pustkowia Szeptów, to przynajmniej
powinniśmy okazać dość uczciwości, żeby podać swoje prawdziwe
imiona. Nie możesz nazywać się Tric.
– Nazywasz mnie kłamcą, dziewczyno?
– Nie nazywam cię kłamcą ani niczym innym, panie. I będę
wdzięczna, jeśli nie będziesz mnie więcej nazywał „dziewczyną”,
jakby to słowo określało coś pokrewnego do tego, co znalazłeś na
podeszwie buta.
– W dziwny sposób nawiązujesz przyjaźnie, Blada Córko.
Mia westchnęła. Złapał porywczość za ucho i przyciągnął do nogi.
– Czytałam, że Dweymarczycy ściśle przestrzegają rytuałów
związanych z nadawaniem imienia. Wasze imiona trzymają się
pewnego wzoru. Pospolity rzeczownik i nazwa osoby wykonującej
czynność. Imiona Dweymarczyków brzmią „Łamacz Kręgosłupów”.
„Pożeracz Wilków”. „Dmuchacz Świń”.
– Dmuchacz Świń?
Mia zamrugała zdziwiona.
– Dmuchacz Świń był jednym z najbardziej niesławnych
dweymarskich piratów w dziejach świata. Musiałeś o nim słyszeć.
– Nigdy nie przepadałem za historią. Czym sobie zasłużył na
niesławę?
– Dmuchnął wiele świń[27]. Terroryzował farmerów od
Sztormowej Strażnicy po Oścień Świtu przez prawie dziesięć lat.
Pod koniec wyznaczono za niego nagrodę w wysokości trzystu
żelaznych monet. Żaden wieprz nie był bezpieczny.
– I co się z nim stało?
– Luminatii. Mieczami zrobili z jego twarzą to, co on robił
świniom.
– Aha.
– Sam więc widzisz. Nie możesz nazywać się Tric.
Chłopak obrzucił ją chmurnym spojrzeniem od stóp do głów. A
kiedy się odezwał, jego głos był twardy jak żelazo. Pełen godności.
Pielęgnowanego przez całe życie gniewu.
– Nazywam się Tric – powiedział.
Dziewczyna spojrzała na niego, mrużąc ciemne oczy. To ci
zagadka. A nasza pannica bez dwóch zdań miała słabość do
zagadek.
– Mia – odpowiedziała w końcu.
Chłopiec ruszył powoli i pewnie po dachówkach, nie zwracając
uwagi na czerń pod stopami. Wyciągnął rękę. Stwardniała skóra,
srebrny pierścień – splecione długie wężowe kształty trzech
morskich smoków – na palcu wskazującym. Mia przyjrzała się
chłopcu, bliznom, brzydkim tatuażom na twarzy, oliwkowej skórze,
smukłej sylwetce i szerokim ramionom. Oblizała usta i poczuła
smak potu.
Cień zafalował u jej stóp.
– Miło mi cię poznać, dona Mia – odpowiedział.
– Wzajemnie, donie Tricu.
I z uśmiechem uścisnęła mu dłoń.

Rozdział 5

Komplementy

Mała dziewczynka popędziła wąskimi uliczkami, przebiegła przez


most i czmychnęła pod schody. Na rękach miała czerwoną skorupę.
Coś, co zebrało się ciemną kałużą u jej stóp, mocno uderzających o
popękane płyty chodnikowe, podążyło za nią. Nie miała pojęcia, co to
może być ani czego może chcieć, wiedziała tylko, że jej pomogło i że
bez tej pomocy już by nie żyła tak samo jak ojciec.
otwarte oczy
wierzgające nogi
charkot
Mia powstrzymała łzy, zacisnęła ręce w pięści i pobiegła. Słyszała
za sobą dusiciela szczeniaków i jego przyjaciela. Krzyczeli, klęli. Ona
jednak była zwinna, szybka i rozpaczliwie przerażona, a strach
dodawał jej skrzydeł. Brała wiraże, biegła ciasnymi zaułkami i nad
niedrożnymi kanałami, aż wreszcie osunęła się przy ścianie wąskiej
uliczki, ściskając się za bok z powodu kolki.
Bezpieczna. Na razie.
Siadła na podkulonych nogach i próbowała powstrzymać łzy, jak
uczyła ją matka. One jednak były znacznie większe od niej, napierały,
aż nie mogła już dłużej z nimi walczyć. Łkała spazmatycznie,
rozedrgana, chowając zasmarkaną buzię w czerwonych, jakże
czerwonych rękach.
Jej ojca powieszono jako zdrajcę na oczach samego najwyższego
kardynała. Jej matkę zakuto w kajdany. Posiadłości familii Corvere
oddano temu okropnemu justicusowi Remusowi, który skręcił kark
Kapitanowi Kałuży. A Julius Scaeva, konsul Senatu Itreyańskiego,
rozkazał ją utopić w kanale jak jakiegoś niechcianego kociaka.
W jeden zwrot zniszczono cały jej świat.
– Ocalcie mnie, Córki... – szepnęła.
Zauważyła, że cień pod nią się poruszył. Zafalował jakby to była
woda, a ona wrzuciła do niej kamień. O dziwo, nie bała się, strach
wypływał z niej jak przez otworki w podeszwach stóp. Nie czuła
zagrożenia, dziecięcych lęków przed czymś nienazwanym, co czai się
pod łóżkiem – niczego, co przyprawiałoby ją o dreszcz. Wyczuła
jednak znowu obecność – albo, mówiąc ściślej, brak jakiejkolwiek
obecności – zwiniętą w cieniu na kamieniu pod nią.
– Witaj ponownie – szepnęła.
Wyczuła rzecz, która była niczym. W głowie. W piersi. Wiedziała,
że to coś uśmiecha się do niej. Przyjaznym uśmiechem, który
zapłonąłby w jego oczach, gdyby tylko je miało. Sięgnęła do rękawa i
znalazła zakrwawiony sztylet, który dostała od tej istoty.
Dar, który ocalił jej życie.
– Czym jesteś? – szepnęła do czerni u swoich stóp.
Żadnej odpowiedzi.
– Masz imię?
Zadrżało.
Czekało.
Czekało.
– Jesteś miły – uznała Mia. – Powinieneś mieć miłe imię.
Kolejny uśmiech. Czarny i ochoczy.
Mia też się uśmiechnęła.
Podjęła decyzję.
– Pan Życzliwy – uznała.

* * *

Zgodnie z tabliczką nad stajnią ogier nazywał się „Rycerz”, ale Mia
będzie go znała pod imieniem „Łajdak”.
Powiedzieć, że nie przepadała za końmi, to jakby powiedzieć, że
wałachy nie przepadają za nożami. Dorastając w Bożogrobiu, nie
potrzebowała szczególnie tych zwierząt i, szczerze mówiąc, konie
nie są wygodnym środkiem transportu, bez względu na to, co mogą
wmawiać wam wasi poeci. Koński smród przypomina solidny
sierpowy wymierzony w już złamany nos, cenę, jaką płacą
delikatne części ciała jeźdźca, mierzy się zwykle w otarciach i
siniakach, a podróż na kopytach nie jest znacznie szybsza od
podróżowania piechotą. Wszystkie te minusy tylko rosną, jeśli koń
czuje się ważny. Niestety tak właśnie było w przypadku biednego
Rycerza.
Ogier należał do centuriona garnizonu, członka legionu
Luminatii, wywodzącego się ze Szpiku, który nazywał się Vincenzo
Garibaldi. Był czystej krwi i czarny jak płuca kominiarza[28].
Traktowano go (i karmiono) lepiej niż większość ludzi Garibaldiego
i ogier nie tolerował nikogo poza własnym panem. Dlatego, widząc
obcą dziewczynę w swojej stajni w porze zmiany warty, zarżał
poirytowany i zaczął opróżniać pęcherz na tak dużą powierzchnię,
jak tylko się dało.
Ponieważ wiele lat mieszkała w pobliżu Różanej Rzeki, smród
końskich szczyn nie był prawdziwym wstrząsem dla Mii, która
szybko wsadziła ogierowi wędzidło do pyska, żeby go uciszyć.
Chociaż nie cierpiała tych zwierząt, zniosła trzy tygodnie na
końskiej farmie na kontynencie na „prośbę” Starego Mercurio i
przynajmniej wiedziała tyle, żeby nie próbować założyć uzdy na
koński zad[29]. Kiedy jednak wzięła derkę pod siodło, Rycerz zaczął
miotać się w boksie i tylko dzięki temu, że pośpiesznie odskoczyła
do drzwi, nie stała się nagle znacząco chudsza.
– Na ciężkie cyce Trelene, ucisz go! – syknął Tric z progu stajni.
– Czyś ty właśnie zaklął na „cyce” bogini?
– Nieważne, ucisz go!
– Mówiłam, że konie mnie nie lubią! A przeklinanie na biust Pani
Mórz w żaden sposób tu nie pomoże. Powiem więcej: pewnie przez
to utoniesz, zboczeńcu.
– Niewątpliwie czeka mnie wiele lat w zamknięciu w jakimś
cuchnącym wychodku, który uchodzi za więzienie w tej kloace,
podczas których będę mógł odpokutować swoje grzechy.
– Nie gorączkuj się – szepnęła Mia. – Wychodek będzie przez jakiś
czas zajęty.
Tric zastanawiał się, co dziewczyna miała na myśli. Kiedy jednak
ponownie zakradła się do boksu Rycerza, by raz jeszcze odważnie
podjąć próbę osiodłania go, usłyszał jęki z wieży garnizonowej,
błagania do Wszechwidzącego i wiązki przekleństw tak barwnych,
że można by cisnąć je w powietrze i nazwać tęczą. Smród na
wietrze przybierał na sile i był tak przenikliwy, że łzy napłynęły mu
do oczu. I gdy Mia przeklinała szeptem Rycerza, chłopak postanowił
sprawdzić, skąd to całe zamieszanie.
Pan Życzliwy siedział na dachu stajni, starając się jak najlepiej
naśladować ciekawość, jaką dostrzegł w prawdziwych kotach.
Obserwował, jak chłopiec podkradł się cicho do wieży i wspiął po
ścianie. Tric zerknął przez omiatane piaskiem okno do pokoju i
twarz mu pozieleniała pod paskudnymi tatuażami. Bezgłośnie
opadł na ziemię i zakradł się z powrotem do stajni w samą porę,
żeby zobaczyć, jak Mia zdołała włożyć siodło na grzbiet Rycerza,
pomagając sobie skradzionymi kostkami cukru.
Chłopak pomógł jej wyprowadzić parskającego ogiera ze stajni.
Mia była niska, a czystej krwi ogier był wysoki na dwadzieścia
dłoni, musiała więc wskoczyć w siodło z rozbiegu. Kiedy z trudem
się usadowiła, zauważyła pozieleniałą twarz Trica.
– Coś się stało? – spytała.
– Na otchłań, co się dzieje w tej wieży? – szepnął Tric.
– Niefortunny wypadek – odpowiedziała Mia.
– ...Co?
– Trzy suszone pączki liizyjskiej krzyżówki maliny z jeżyną, jedna
trzecia kubka esencji melasy i szczypta suszonego korzenia
sznurowca. – Wzruszyła ramionami. – Niefortunny wypadek.
Możesz go znać pod nazwą „Przekleństwo hydraulika”.
Tric zamrugał zdumiony.
– Zatrułaś cały garnizon?
– Teoretycznie to Gruby Daniio otruł garnizon. To on podał im
wieczorny posiłek. Ja tylko dorzuciłam trochę przypraw. – Mia się
uśmiechnęła. – To nic śmiertelnego. Pocierpią tylko odrobinę z
powodu... rozstroju żołądka.
– Odrobinę? – Chłopak rzucił udręczone spojrzenie na wieżę,
usmarowaną i jęczącą zgrozę, którą tam zobaczył. – Słuchaj, nie
obraź się, ale ja się zajmę gotowaniem, dobrze?
– Jak sobie życzysz.
Mia spojrzała na pustkowia za Ostatnią Nadzieją i uchyliwszy
kapelusza w stronę wieży strażniczej, szturchnęła boki Rycerza.
Niestety, zamiast pogalopować w stronę horyzontu, dziewczyna
została wyrzucona w powietrze, a krótki lot zakończyła, padając na
drogę. Przeturlała się po ziemi, pomasowała tyłek i spiorunowała
wzrokiem rżącego ogiera.
– Łajdak... – syknęła.
Spojrzała na Pana Życzliwego, który siedział obok niej na drodze.
– Ani. Słowa. Kurwa.
– ...miau... – powiedział.
Z głośny hukiem otworzyły się drzwi do garnizonowej wieży.
Zbrukany centurion Vincenzo Garibaldi wytoczył się chwiejnie na
ulicę, ściskając jedną ręką rozpięte spodnie.
– Złodzieje! – jęknął.
Gestem szerokim, ale pozbawionym przekonania, dobył miecz.
Stal zabłysła jaśniej niż słońca nad ich głowami. Jedno słowo i języki
płomieni zaczęły pełgać po krawędzi klingi, a mężczyzna zrobił
chwiejny krok naprzód z twarzą wykrzywioną słusznym gniewem.
– Stójcie, w imię Światła!
– Na słodkie pączuszki Trelene, wskakuj!
Tric skoczył w siodło, przerzucając Mię przez łęk jak wór
klnących kartofli. Po kolejnym zdecydowanym kopniaku w bok
ogiera pogalopowali ku swojej pewnej zgubie[30].

* * *

Zatrzymali się na dość długo, żeby zabrać rumaka, który należał do


Trica – wielgachnego kasztanka z niewiadomych powodów
nazwanego Kwiatuszkiem – po czym uciekli na pustkowia.
„Przekleństwo hydraulika” zrobiło swoje i pogoń ze strony
garnizonu Ostatniej Nadziei był krótkotrwały i ogólnie rzecz biorąc,
niechlujny. Mia i Tric wkrótce zwolnili do raźnego kłusa, nie widząc
śladu po pościgu.
I to naprawdę, NAPRAWDĘ potężnie.
Pustkowia Szeptów, jak je nazywano, były bardziej ponure od
wszystkich jałowych ziem, jakie Mia widziała. Horyzont był
spękany jak usta żebraka, wyszorowany przez wiatry wypełnione
głosami, które rozbrzmiewały tuż poza zasięgiem słuchu. Drugie
słońce całujące widnokrąg było zwykle sygnałem początku okrutnej
itreyańskiej zimy, tutaj jednak panował potworny skwar. Pan
Życzliwy zwinął się w cieniu Mii równie nieszczęśliwy jak ona.
Odchylając (ukradziony i opłacony) trójgraniasty kapelusz, Mia
przyjrzała się horyzontowi.
– Spodziewałbym się, że Kościół ma swoją siedzibę gdzieś wysoko
– zaryzykował stwierdzenie Tric. – Proponuję zacząć od tych gór na
północy, a potem skierować się na wschód. Później będziemy już
pewnie wyssani z życia przez kurzozjawy albo pożarci przez
piaskowego krakena, więc nasze kości nie przejmą się tym, gdzie
zostaną wysrane.
Mia zaklęła, kiedy Łajdak wierzgnął lekko. Już miała obolałe od
siodła uda, a jej tyłek był gotów wywiesić białą flagę. Wskazała
samotny palec z odłamanej skały dziesięć mil dalej.
– Tam.
– Z całym szacunkiem, Blada Córko, ale wątpię, żeby największa
enklawa zabójców w znanym świecie wybrała na swoją główną
siedzibę miejsce, do którego zalatuje smród ze świńskich farm
Ostatniej Nadziei.
– Zgadzam się, ale tam moim zdaniem powinniśmy rozbić obóz.
Wygląda na to, że bije tam źródło. Założę się, że będziemy mieli
stamtąd dobry widok na Ostatnią Nadzieję i pustkowie.
– Myślałem, że pokierujemy się moim nosem?
– Zaproponowałam to tylko przez wzgląd na tych, którzy mogli
słuchać.
– Słuchać?
– Zgadzamy się, że to próba, prawda? Że Czerwony Kościół nas
sprawdza?
– Owszem. – Chłopak powoli pokiwał głową. – Ale to nie powinno
być żadne zaskoczenie. Z pewnością twój Shahiid poddał cię
różnym próbom, żeby przygotować cię do sprawdzianów, jakie nas
czekają?
Mia szarpnęła za wodze, kiedy Łajdak spróbował zawrócić po raz
piąty w ciągu pięciu minut.
– Stary Mercurio uwielbiał te swoje sprawdziany. – Skinęła
głową. – Nie było chwili, która nie mogła okazać się ukrytą
próbą[31]. Rzecz w tym, że nigdy nie poddał mnie próbie, której nie
zdołałabym przejść. Kościół nie powinien zachować się inaczej.
Zatem jaką wskazówkę otrzymaliśmy? Jaki jedyny fragment
układanki oboje otrzymaliśmy?
– Ostatnią Nadzieję.
– Właśnie. Myślę, że Kościół nie jest w stanie sam utrzymać się
przy życiu. Nawet jeśli jego członkowie sami hodują jedzenie, będą
potrzebowali też innych zasobów. Kręciłam się trochę po ładowni
Ukochanego i widziałam tam towary, z których kmiotki z Ostatniej
Nadziei nie miałyby żadnego pożytku. Myślę, że Kościół ma tam
ucznia. Możliwe, że wypatruje nowicjuszy, a co ważniejsze, wraca z
towarami do twierdzy. Musimy więc wyglądać obładowanej
karawany, która wyruszy na pustkowie. A potem wystarczy za nią
pojechać.
Tric obrzucił dziewczynę spojrzeniem od stóp do głów i
uśmiechnął się blado.
– Słowa mądrości, Blada Córko.
– Nie obawiaj się, donie Tricu, nie pozwolę, żeby to uderzyło mi
do...
Chłopiec uniósł rękę i zatrzymał gwałtownie Kwiatuszka. Mrużąc
oczy, zerknął na otaczające ich pustkowie i zmarszczył nos.
Powęszył w pustynnym powietrzu.
– Co jest? – Ręka Mii powędrowała do sztyletu z grobowej kości.
Tric pokręcił głową i zamknął oczy, wciągając powietrze.
– Nigdy nie czułem czegoś podobnego. Przypomina mi... starą
wyprawioną skórę i mart...
Łajdak parsknął i stanął dęba. Mia chwyciła się kurczowo siodła,
przeklinając, kiedy czerwony piach wybuchł wokół nich i tuzin
macek wytrysnął spod ziemi. Długie na dwadzieścia stóp,
wysadzane ząbkowanymi, rozczapierzonymi hakami wyglądały na
wysuszone jak strzykawka atramenciarza.
Łajdak zakwiczał z przerażenia, kiedy jedna ze skórzastych
macek owinęła się wokół jego przedniej nogi, a druga zacisnęła się
jak stryczek na jego szyi. Ogier walczył, parskał i wierzgał jak
oszalały. Mia znowu poleciała w powietrze, odbiła się od łba
Łajdaka i pokoziołkowała w stronę właściciela macek, który właśnie
wygrzebywał się z ziemi, otwierając potworny dziób. Powietrze
rozbrzmiało świergotliwym i gardłowym sssssssssykiem.
– Piaskowy kraken! – ryknął Tric cokolwiek niepotrzebnie[32].
Mia wyciągnęła sztylet i uderzyła w mackę, która wystrzeliła w
jej stronę. Trysnęła oleista krew, potężny ryk zatrząsł ziemią. Mia
przeturlała się między kolejnymi dwiema potwornymi mackami,
unikając trzeciej, i zadyszana zatrzymała się w kucki. Pan Życzliwy
rozwinął się z jej cienia, zerkając na zgrozę i westchnął cicho.
– ...śliczny...
Tric wyciągnął sejmitar, zeskoczył z końskiego grzbietu i ciął
mackę, która chwyciła Łajdaka za nogę. Wyrostek pękł z trzaskiem,
jakby to był pokryty solą sznur, i kolejny ryk wyrwał się potworowi,
który wytrzeszczał oczy wielkie jak talerze i stroszył zakurzone
skrzela. Obcięte macki miotały się, obryzgując Trica cuchnącą
posoką. Łajdak znowu zakwiczał z przerażenia, krew tryskała mu z
szyi, wokół której owinęła się macka.
– Puszczaj go! – wrzasnęła Mia, dźgając kolejne ramię.
– Cofnij się! – ryknął na nią Tric.
– Mam się cofnąć? Oszalałeś?
– A ty? – Wskazał jej sztylet. – Zamierzasz zabić piaskowego
krakena tą przeklętą wykałaczką? Oddaj mu ogiera!
– Na otchłań, dopiero co ukradłam tego pieprzonego konia!
Wykonując niską fintę, Mia cięła kolejną mackę i znowu trysnęła
krew. Chlaśnięcie miotającego się krakena powaliło Trica na ziemię.
Chłopak zaklął szpetnie. Mia zacisnęła palce, spowijając się
pośpiesznie garścią cieni, żeby uniknąć podobnego ciosu. Haki
wyglądały na dostatecznie niebezpieczne, żeby wypatroszyć Kolosa
Bojowego[33].
Mimo utrudnień ze strony małych worków mięsa z ostrymi
patykami kraken najwyraźniej zamierzał wciągnąć pod piach swój
czystej krwi posiłek, który teraz niewątpliwie jeszcze bardziej niż
dotąd żałował, że dał się ukraść. Kiedy jednak Mia przyciągnęła do
siebie ciemność, potwór ryknął przejęty dreszczem i gwałtownie
wyskoczył z powrotem spod ziemi wymachując mackami. Zupełnie
jakby się na nią zdenerwował.
Tric wypluł garść czerwonego piachu i krzyknął ostrzegawczo,
tnąc następną kończynę. Peleryna cieni nieszczególnie pomogła Mii
– przez nią dziewczyna była niemalże ślepa, a potwór najwyraźniej
nadal świetnie ją widział. Dlatego zrzuciła ją z ramion i skoczyła ku
rżącemu rumakowi, koziołkując po piachu. Mknęła przez las haków
i młócących powietrze macek, czując tylko podmuchy, gdy ledwie
co unikała kolejnych ciosów w twarz i gardło, słysząc świst, z jakim
kończyny cięły powietrze. Nie czuła prawdziwego strachu w tym
chaosie. Po prostu cięła, markowała ciosy, prześlizgiwała się i
turlała. Tego tańca nauczył ją Mercurio. Żyła tym tańcem niemal
każdego zwrotu, odkąd jej ojciec skoczył w otchłań na krótkiej linie.
Przewrót na piachu, salto do tyłu, przeskok między mackami –
jakby dziecko śmigało między tuzinem skakanek. Zerknęła na
otwarty dziób bestii, kłapiący i syczący ponad wrzaskami Łajdaka,
słyszała zgrzyt, gdy wywlekał swoje cielsko z piachu. Zapach mokrej
śmierci i słonej skóry, kurz drażniący płuca. Uśmiech igrał na jej
ustach, kiedy naszła ją pewna myśl, i błyskawicznie przeskakując
przez jedną, drugą i trzecią mackę, Mia rzuciła się z powrotem na
grzbiet Łajdaka.
– Na zęby Paszczy, to naprawdę wariatka... – szepnął Tric.
Koń znowu wierzgnął, ale Mia trzymała się go udami, pazurami i
z maniackim uporem. Sięgnęła do sakw u siodła i wymacała ciężki
słój z jasnoczerwonym proszkiem. Z westchnieniem wyjęła go i
cisnęła w paszczę krakena.
Słój rozbił się na dziobie, potrzaskane szkło i drobny czerwony
proszek posypały się głęboko w gardziel potwora. Mia sturlała się z
grzbietu Łajdaka, żeby uniknąć kolejnego ciosu, i pełzła po ziemi,
kiedy zbolały wrzask rozdarł powietrze. Kraken wypuścił ogiera,
drapiąc, szarpiąc i łapiąc się za paszczę. Tric dźgnął go raz jeszcze
bez przekonania, ale zwierzę całkiem zapomniało o zdobyczy,
wywracając wielkimi oczami, turlając się do tyłu, wlekąc cielsko z
powrotem w piach i wyjąc jak pies, który właśnie wrócił do domu
po całym zwrocie harówki i zastał innego ogara palącego jego
cygaretki w łóżku z jego żoną.
Mia się podniosła. Piach burzył się, kiedy kraken się zakopywał.
Odrzuciła przepoconą grzywkę z oczu i wyszczerzyła zęby w
uśmiechu jak wariatka. Tric stał z rozdziawionymi ustami, z
zakrwawionym sejmitarem zwieszającym mu się w ręku i twarzą
oblepioną kurzem.
– Co to było? – wysapał.
– Wiesz, zasadniczo to nie są głowonogi...
– Pytam, coś ty mu wrzuciła do paszczy?
Mia wzruszyła ramionami.
– Słoik owdowiacza od Grubego Daniio.
Tric zamrugał zdumiony. Parę razy.
– Właśnie pokonałaś zgrozę Pustkowi Szeptów za pomocą słoika
ze sproszkowanym chili?
Mia skinęła głową.
– Straszna szkoda. To porządna rzecz, a ukradłam tylko jeden
słoik.
Na chwilę nad pustkowiem zapadło pełne niedowierzania
milczenie, któremu wtórowała fałszywie brzmiąca piosenka
przyprawiających o szaleństwo wiatrów. A potem chłopiec zaczął
się śmiać; biały jak kość i ozdobiony dołeczkami uśmiech zabłysł na
jego brudnej twarzy. Ocierając łzy, strzepnął śluz ciemnej posoki z
ostrza i poszedł po Kwiatuszka. Mia odwróciła się do skradzionego
ogiera, który podnosił się z piasku z zakrwawioną szyją i przednimi
nogami. Przemówiła do niego uspokajająco, mimo języka
oblepionego piaskiem, mając nadzieję powstrzymać go przed
ucieczką.
– Jesteś cały i zdrowy?
Podeszła powoli z wyciągniętą ręką. Zwierzę było wstrząśnięte, a
po paru zwrotach odpoczynku przy skale obserwacyjnej wróci do
siebie i może życzliwiej na nią spojrzy, skoro ocaliła mu życie. Mia
spokojnie pogładziła go po bokach, sięgnęła do siodła po swoje...
– Auć, kurwa!
Wrzasnęła, kiedy ogier ugryzł ją w rękę na tyle mocno, żeby
zrobił jej się krwiak. Koń odrzucił głowę i zarżał w sposób, który
okropnie przypominał szyderczy śmiech[34]. Potrząsając grzywą
oddalił się chwiejnym kłusem w kierunku Ostatniej Nadziei.
Zostawiał na piasku zakrwawione ślady kopyt.
– Czekaj! – krzyknęła Mia. – Czekaj!
– On naprawdę cię nie lubi – orzekł Tric.
– Wielkie dzięki, donie Tricu. Kiedy już skończysz śpiewać swoją
Odę do Oczywistości, to może wyświadczysz mi ten zaszczyt i
pojedziesz konno za uciekającym ogierem, który ma na grzbiecie
cały mój dobytek?
Tric uśmiechnął się szeroko, wskoczył w siodło i odgalopował na
Kwiatuszku za Łajdakiem. Mia ucisnęła posiniaczoną rękę, słysząc
cichutki śmiech kota, który nie był kotem, niosący się echem na
wietrze.
Splunęła na ziemię, patrząc na uciekającego rumaka.
– Łajdak... – syknęła.

* * *
Tric wrócił pół godziny później z kuśtykającym Łajdakiem. Razem
powędrowali w kierunku skalnej iglicy, która posłużyła im jako
wieża obserwacyjna. Nieustannie obserwowali piach, a Tric wąchał
powietrze jak posokowiec, ale żaden potwór nie zaczął
wymachiwać mackami (ani innymi wyrostkami), żeby przeszkodzić
im w jeździe.
Łajdakowi i Kwiatuszkowi pozwolono paść się na wątłej trawie
rosnącej wokół iglicy. Kwiatuszek zabrał się do tego ochoczo, a
Łajdak wbił w Mię miażdżące spojrzenie zwierzęcia, które
przywykło do świeżego owsa i odmawiało jedzenia czegokolwiek
innego. Jeszcze dwa razy próbował ugryźć Mię, więc go związała i
ostentacyjnie poklepywała Kwiatuszka (chociaż wcale nie lubiła go
bardziej) i dała kasztankowi kilka kostek cukru z sakwy. Skradziony
ogier otrzymał od Mii jedynie najbardziej obraźliwy gest, jaki
znała[35].
– Dlaczego nazywasz swojego konia Kwiatuszek? – zapytała Mia,
kiedy przygotowywali się z Trikiem do wspinaczki.
– A co ci się nie podoba w tym imieniu?
– Po prostu większość mężczyzn nazywa swoje konie nieco
bardziej... po męsku.
– Jak Legenda, Książę albo coś w tym guście.
– Spotkałam raz konia, który nazywał się Gromokopytny. –
Uniosła rękę. – Przysięgam na Światło.
– Dla mnie to głupie. – Chłopak pociągnął nosem. – Zdradzać tak
wiele za darmo.
– Co masz na myśli?
– Gdy nazywasz swojego konia Legendą, to dajesz ludziom do
zrozumienia, że uważasz się za bohatera z opowieści. Gdy
nazywasz konia Gromokopytnym... Na Córki, równie dobrze można
od razu powiesić sobie na szyi tabliczkę z napisem „Mam fistaszka
zamiast penisa”.
Mia się uśmiechnęła.
– Wierzę na słowo.
– To jak ci goście, którzy nazywają swoje miecze imionami w
stylu „Łupacz Czaszek”, „Pożeracz Dusz” albo coś podobnego. – Tric
związał solne dredy w węzeł na czubku głowy. – Dupki.
– Gdybym ja miała nazwać swój sztylet – powiedziała z
namysłem Mia – to nazwałabym go Puszek.
Tric parsknął śmiechem.
– Puszek?
– Na otchłań, pewnie. – Pokiwała głową. – Pomyśl, jaką budziłby
wtedy grozę. Dać się pokonać przeciwnikowi, który dzierży miecz
zwany Pożeraczem Dusz... Z czymś takim można żyć. Wyobraź
sobie wstyd, kiedy ktoś spuści ci łomot z ostrzem zwanym
Puszkiem.
– Właśnie to mam na myśli. Imię mówi równie dużo o tym, który
nazywa, jak o tym, którego nazwano. Może nie chcę, żeby ludzie
wiedzieli, kim jestem. Może wolę, żeby mnie nie doceniano.
Chłopak wzruszył ramionami.
– A może po prostu lubię kwiaty...
Mia złapała się na tym, że uśmiecha się, kiedy wspinali się po
skale. Żadne z nich nie używało karabińczyków ani lin, typowa
głupota młodych ludzi, którzy uważają się za nieśmiertelnych. Ich
punkt obserwacyjny znajdował się sto stóp nad ziemią i oboje
dyszeli, kiedy dotarli na szczyt. Jednak zgodnie z przewidywaniami
Mii mieli stamtąd rozległy widok; całe pustkowie rozciągało się
przed nimi. Czerwony blask Saana był bezlitosny i Mia
zastanawiała się, jak potworny byłby skwar podczas arcyblasku,
kiedy wszystkie trzy słońca płoną na białym niebie.
– Świetny widok. – Tric skinął głową. – Cokolwiek kichnie w
Ostatniej Nadziei, z pewnością się o tym dowiemy.
Mia zrzuciła stopą kamyk i patrzyła, jak spada w pustkę. Usiadła
na głazie, opierając but na drugim kamieniu w pozie, na której
widok dona Corvere na pewno by się wzdrygnęła. Wyjęła zza paska
cieniutkie srebrne etui z wygrawerowaną wroną i skrzyżowanymi
mieczami familii Corvere. Włożyła cygaretkę do ust i podsunęła
cygarniczkę Tricowi. Chłopiec wziął ją do ręki i usiadł naprzeciwko.
Marszcząc nos i mrużąc oczy, przyjrzał się inskrypcji na odwrocie.
– Neh diis lus’a, lus diis’a – wymamrotał. – Mój liizyjski jest
żałosny. To coś o krwi?
– Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko. – Mia zapaliła
cygaretkę i z zadowoleniem zaciągnęła się dymem. – Rodowa
dewiza.
– Tej familii? – Tric popukał kciukiem w herb. – Założyłbym się,
że to ukradłaś.
– Nie robię na tobie wrażenia dziewczyny ze Szpiku?
– Nie jestem pewien, jakie wrażenie na mnie robisz, ale z
pewnością nie jakiegoś rozpuszczonego bachora bez charakteru.
– Musisz popracować nad prawieniem komplementów, donie
Tricu.
Chłopiec szturchnął jej cień butem. Jego spojrzenie pozostało
nieodgadnione. Zerknął na nie-kota czającego się przy jej ramieniu.
Pan Życzliwy odpowiedział spojrzeniem, nie wydając żadnego
dźwięku. Kiedy Tric się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała
oczywista trwoga.
– Słyszałem opowieści o twoim rodzaju, ale nigdy nikogo takiego
nie spotkałem. Nigdy się nie spodziewałem.
– Moim rodzaju?
– Pomroczach.
Mia wypuściła szary kłąb, mrużąc oczy. Sięgnęła po Pana
Życzliwego, jakby chciał go pogłaskać, a jej palce przeszły przez
niego, jakby był z dymu. Prawdę mówiąc, niewielu ludzi widziało,
jak Mia korzysta ze swojego talentu, i pożyło dość długo, żeby o tym
opowiedzieć. Obywatele Republiki bali się tego, czego nie rozumieli,
i nienawidzili tego, czego się bali. Jednak ten chłopiec sprawiał
wrażenie bardziej zaintrygowanego niż przestraszonego.
Przyglądając się temu przymałemu Dweymarczykowi z tatuażami
wyspiarza i kontynentalnym imieniem, uświadomiła sobie, że on
też jest wyrzutkiem. I nagle dotarło do niej, jak bardzo cieszy się, że
znalazła się w jego towarzystwie na tej dziwnej i pylistej drodze.
– A co wiesz o pomroczach, donie Tricu?
– Ludowe opowieści. Bzdury. Wykradacie dzieci z kołysek i
deflorujecie dziewice, gdzie tylko się pojawicie, same dyrdymały. –
Wzruszył ramionami. – Słyszałem opowieść, że pomrocz
zaatakował Basilica Grande kilka lat temu. Zabił mnóstwo
legionistów Luminatii.
– Ach! – Mia uśmiechnęła się poprzez dym. – Masakra Podczas
Arcymroku.
– Pewnie kolejne bujdy, które wymyślają, żeby podnieść podatki, i
tak dalej.
– Pewnie tak. – Mia machnęła na swój cień. – Jednak nie
sprawiasz wrażenia zaniepokojonego.
– Poznałem jasnowidza, który odczytywał przyszłość, grzebiąc w
zwierzęcych wnętrznościach. Poznałem arkemika, który
wywoływał ogień z pyłu i zabił człowieka oddechem. Papranie się z
ciemnością wygląda mi na jeszcze jeden przereklamowany rodzaj
taumaturgii. – Zerknął na bezchmurne niebo. – Nie widzę z niej
specjalnej korzyści w miejscu, gdzie słońca prawie nigdy nie
zachodzą.
– ...im jaśniejsze światło, tym głębsze cienie...
Tric spojrzał na nie-kota najwyraźniej zaskoczony, że mówi.
Przyglądał mu się przez chwilę uważnie, jakby mogła mu wyrosnąć
druga głowa albo miał chuchnąć czarnym ogniem. Po chwili, skoro
najwyraźniej nie zanosiło się na to, że pojawią się nowe głowy,
chłopiec znowu spojrzał na Mię.
– Po kim masz swój dar? – spytał. – Po mamie? Tacie?
– Nie wiem, po kim go mam. Nigdy nie spotkałam nikogo takiego
jak ja, żeby oto zapytać. Mój Shahiid powiedział, że dotknęła mnie
Matka. Cokolwiek to znaczy. Najwyraźniej sam nie wiedział.
Chłopak wzruszył ramionami i przesunął kciukiem po herbie na
cygarniczce.
– O ile dobrze pamiętam, familia Corvere była zamieszana w
jakieś kłopoty kilka arcymroków temu. Chodziło o koronowanie
jakiegoś króla?
– Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj. – Mia westchnęła. – I
nigdy, przenigdy nie zapomnij.
– I tak układanka zaczyna nabierać sensu. Ostatnia córka
zhańbionej rodziny. Wyrusza do najlepszej szkoły zabójców w całej
Republice. Zamierzasz wyrównać rachunki po otrzymaniu
dyplomu?
– Zamierzasz uraczyć mnie mądrością na temat bezsensu zemsty,
donie Tricu? Bo już zaczęłam cię lubić.
– O, nie. – Tric się uśmiechnął. – Rozumiem zemstę. Ale
zważywszy na krzywdę, jaką zamierzasz pomścić, twoje cele nie
będą łatwe do upolowania, co?
– Jednego już zaliczyłam. – Poklepała sakiewkę z zębami. –
Zostało mi jeszcze trzech.
– A te chodzące trupy mają jakieś imiona?
– Pierwszy to Francesco Duomo.
– Ten Francesco Duomo? Wielki kardynał Kościoła Światła?
– Ten właśnie.
– Na otchłań i krew...
– Drugi to Marcus Remus. Justicus Legionu Luminatii.
– A trzeci?
Światło Saana zabłysło w oczach Mii, pasemko długich czarnych
włosów przykleiło się jej do kącika ust. Cienie wokół niej zafalowały
jak morze tuż obok palców stóp Trica. Dwa razy ciemniejsze, niż
powinny być. Niemal tak ciemne, jak stały się jej myśli.
– Konsul Julius Scaeva.
– Na Cztery Córki – sapnął Tric. – To dlatego potrzebujesz
szkolenia w Kościele.
Mia skinęła głową.
– Ostry nóż mógłby załatwić Duomo albo Remusa przy pewnej
dozie szczęścia. Ale Scaevy nie załatwi jakiś ulicznik z majchrem.
Nie od czasu Masakry. Teraz Scaeva nie wchodzi do łóżka, dopóki
najpierw pod kołdrę nie zajrzy korpus Luminatii.
– Trzykrotnie obrany konsul Senatu Itreyańskiego. – Tric
westchnął. – Mistrz arkemii. Najpotężniejszy człowiek w całej
Republice. – Chłopak pokręcił głową. – Wiesz, jak utrudnić sobie
życie, Blada Córko.
– O, tak. Jest niebezpieczny jak worek czarnoplamistych żmii. –
Mia skinęła głową. – Pizda jedna.
Chłopiec uniósł brew i rozdziawił usta.
Mia spojrzała na niego i się skrzywiła.
– Co znowu?
– Moja matka mówiła, że to wstrętne słowo. – Tric się skrzywił. –
Najwstrętniejsze. Powiedziała, żebym nigdy go nie wymawiał.
Zwłaszcza przy donie.
– Och, naprawdę? – Dziewczyna zaciągnęła się cygaretką i
zmrużyła oczy. – A to czemu?
– Nie wiem. Po prostu tak powiedziała.
Mia pokręciła głową i krzywa grzywka opadła jej na oczy.
– Wiesz, nigdy tego nie pojęłam. Dlaczego przezwanie kogoś
nazwą intymnej części kobiecego ciała jest bardziej obraźliwie niż
inne zniewagi. Dla mnie nazwanie kogoś od męskiej części jest
gorsze. W końcu co sobie wyobrażasz, kiedy usłyszysz, jak ktoś
nazwał twojego kumpla kutasem?
Tric wzruszył ramionami zdezorientowany tym dziwnym
zwrotem w rozmowie.
– Wyobrażasz sobie tępaka, nie? – mówiła dalej Mia. – Kogoś kto
zamiast głową myśli członkiem. Durnego łajdaka, który chodzi
nadęty i sztywny i nie zdaje sobie sprawy, jak odbierają go inni.
Obłoczek pachnącej goździkami szarości w powietrzu między
nimi.
– Kutas to inne określenie głupka. Jeśli jednak nazwiesz kogoś
pizdą... – Dziewczyna się uśmiechnęła. – Sugerujesz wtedy, że kryje
się tam jakaś podłość. Intencja. Złowroga i samokrytyczna. Nie myśl,
że nazywam konsula Scaevę pizdą, żeby go obrazić. Pizdy mają
rozum, donie Tricu. Pizdy mają zęby. Gdy ktoś nazwie cię pizdą,
potraktuj to jak komplement. To znak, że ludzie nie uważają, że
można cię łatwo wydymać. – Wzruszenie ramionami. – To chyba
właśnie ludzie nazywają ironią.
Mia pociągnęła nosem, wpatrując się w pustkowia w dole.
– Prawda jest taka, że nie ma różnicy między twoimi i moimi
intymnymi częściami ciała. Poza kwestiami oczywistymi, rzecz
jasna. Ale jedno nie ma większej wagi od drugiego. Dlaczego coś, co
jest między moimi nogami, ma być sprytniejsze albo głupsze, gorsze
albo lepsze? To tylko mięso, donie Tricu. Ostatecznie to wszystko
pokarm dla robaków. Jakim staną się też Duomo, Remus i Scaeva.
Po raz ostatni zaciągnęła się długo i głęboko, jakby czerpała z
dymu życie.
– Ale i tak wolę, żeby mówiono na mnie pizda niż kutas.
Wypuściła szarość i przydeptała cygaretkę obcasem.
Splunęła na wiatr.
I tak po prostu młody Tric się zakochał.

Rozdział 6

Kurz

Matka dała Mii łamigłówkę, kiedy dziewczyna miała pięć lat. Był to
drewniany sześcian z przesuwającymi się ściankami. Ustawione we
właściwy sposób ukazywały prawdziwy dar ukryty w środku. To był
najlepszy prezent z okazji Wielkiej Dziesięciny, jaki Mia kiedykolwiek
dostała[36].
Początkowo Mia uznała za okrucieństwo. Kiedy wszystkie inne
dzieci ze Szpiku bawiły się nowymi lalkami albo drewnianymi
mieczami, ona siedziała z tym przeklętym pudełkiem, które
zwyczajnie nie chciało się otworzyć. Waliła nim o ścianę, ale bez
skutku. Poskarżyła się ojcu, że to niesprawiedliwe, ale on tylko się
uśmiechnął. A kiedy stanęła wściekła przed doną Corvere i zażądała
wyjaśnień, dlaczego matka nie dała jej zwyczajnie ładniej wstążki do
włosów albo nowej sukienki zamiast tego przeklętego ustrojstwa,
matka przyklękła i spojrzała córce w oczy.
– Umysł przyda ci się bardziej niż jakakolwiek błyskotka na świecie
– odpowiedziała. – To broń, Mia. I jak każda broń wymaga ćwiczeń,
jeśli masz umieć się nią posługiwać.
– Ale mamo...
– Nie, Mio Corvere. Z urodą się rodzisz, na mądrość musisz
zapracować.
Wobec tego Mia wzięła pudełko i siadła z nim. Skrzywiła się.
Wpatrywała się w nie tak długo, że zaczęło jej się śnić. Obracała je,
przekręcała i obrzucała wszelkimi przekleństwami, jakie usłyszała u
ojca. Jednak po dwóch miesiącach frustracji obróciła wreszcie ostatni
fragment i usłyszała cudowny dźwięk.
Szczęk.
Wieczko otworzyło się i w środku Mia znalazła broszkę – wronę z
maleńkimi bursztynowymi oczami. Rodzinny herb. Wrona Corvere.
Mia przypięła do ubrania broszkę do porannego posiłku następnego
zwrotu. Matka uśmiechnęła się i nie powiedziała ani słowa. Mia
zachowała pudełko; ze wszystkich kolejnych Wielkich Dziesięcin i
łamigłówek, jakie dali jej później rodzice, ta pozostała jej ulubioną. Po
egzekucji ojca i aresztowaniu matki zostawiła w domu pudełko i
cząstkę małej dziewczynki, która je kochała.
Jednakże broszkę zabrała. Ją oraz talent do łamigłówek.
Obudziła się pod stosem śmieci w pustym zaułku, gdzieś w ubogiej
części Bożogrobia. Kiedy ocierała oczy ze snu, zaburczało jej w
brzuchu. Wiedziała, że ludzie konsula mogą ją jeszcze ścigać, że mógł
wysłać ich więcej, jeśli dowiedział się, że nie zdołali jej utopić. Nie
miała gdzie się zatrzymać. Nie miała żadnych przyjaciół. Żadnych
pieniędzy. Żadnego jedzenia.
Była poobijana, samotna i przestraszona. Tęskniła za matką. Za
młodszym braciszkiem Jonnenem. Za miękkim łóżkiem, ciepłymi
ubraniami i swoim kotem. Wspomnienie jego połamanego ciała na
podłodze wypełniło jej oczy łzami, a myśl o człowieku, który go zabił,
napełniła jej serce nienawiścią.
– Biedny Kapitan Kałuża...
– ...miau... – rozległ się głos.
Na ten dźwięk mała dziewczynka podniosła wzrok, odsuwając
ciemne włosy od wilgotnych rzęs. I wtedy na bruku pośród chwastów,
śmieci i brudu ujrzała kota.
Oczywiście nie swojego kota. Och, ten też był czarny jak arcymrok,
tak jak jej kochany Kapitan. Był jednak także cieniutki jak kartka
papieru i półprzezroczysty, jakby ktoś wyciął kształt kota z cienia. I
chociaż teraz przybrał kształt w miejsce całkowitej bezkształtności,
to rozpoznała swojego przyjaciela. Tego, który pomógł jej, gdy nikt
inny nie był w stanie.
– Pan Życzliwy? – zapytała.
– ...miau... – odpowiedział.
Wyciągnęła rękę, jakby chciała stworzenie pogłaskać, ale jej dłoń
przeszła przez niego jak przez smużkę dymu. Wpatrując się w jego
ciemność, znowu poczuła to samo – strach wyciekał z niej jak
trucizna z rany, zostawiając ją twardą i nieulękłą. I zdała sobie
sprawę, że chociaż nie miała brata, matki, ojca ani familii, nie była
całkiem sama.
– W porządku. – Skinęła głową.
Najpierw jedzenie. Nie miała pieniędzy, ale miała sztylet i broszkę
przypiętą do coraz bardziej niechlujnej sukienki. Ostrze z grobowej
kości było warte fortunę, ale nie chciała pozbyć się jedynej broni.
Wiedziała jednak, że są tacy, którzy zapłacą jej za biżuterię. Za
pieniądze kupi jedzenie i pokój, gdzie będzie mogła się ukryć i
pomyśleć, co dalej. Miała dziesięć lat, jej matkę aresztowano, jej...
– ...miau... – powiedział Pan Życzliwy.
– Jasne – skinęła głową. – Po jednej zagadce na raz.
Nie wiedziała nawet, w jakiej części Bożogrobia się znajduje.
Spędziła całe swoje życie w Kręgosłupie. Jednakże jej ojciec miał
mapy miasta w gabinecie, wisiały na ścianach obok jego broni i
wieńców, więc Mia pamiętała zarys miasta zgrubnie, ale
dostatecznie. Najlepiej będzie unikać dzielnicy arystokratów ze
Szpiku, ukryje się tak nisko i głęboko, jak tylko zdoła, dopóki się nie
upewni, że ludzie konsula zarzucili pościg.
Kiedy wstała, Pan Życzliwy rozlał się jak woda w czerni wokół jej
stóp, przez co cień Mii pociemniał. Chociaż wiedziała, że ten widok
pewnie powinien ją przerazić, wzięła tylko głęboki wdech,
przeczesała palcami włosy i wyszła z zaułka, prosto w lepki stos
czegoś, co jak miała nadzieję, było błotem[37].
Przeklinając w nadzwyczaj niestosowny sposób i ocierając
podeszwy o bruk, zobaczyła najróżniejszych ludzi przepychających
się przez zatłoczoną ulicę. Jasnowłosych Vaańczyków, niebieskookich
Itreyańczyków, wysokich Dweymarczyków z tatuażami z
lewiatanowego atramentu, dziesiątki niewolników z arkemicznymi
znakami sprzedaży wypalonymi na policzkach. Jednak wkrótce Mia
zorientowała się, że większość ludzi to Liizyjczycy o oliwkowej skórze
i ciemnych włosach. Na sklepowych witrynach widniał herb, który
Mia rozpoznała z lekcji z Bratem Crassusem i mszy odprawianych
podczas arcymroku w wielgachnych katedrach – trzy przeplecione
płonące kręgi. Odzwierciedlenie trzech słońc wędrujących po niebie w
górze. Troje oczu samego Aa.
Trójca[38].
Mia zdała sobie sprawę, że musiała znaleźć się w dzielnicy
liizyjskiej. Usłyszała, że zwano ją Małe Liis. Okolica była zaniedbana i
zatłoczona, bieda wpisywała się w niszczejącą kamieniarkę. Wody w
kanałach miały tu wysoki poziom, zalewały niższe piętra licznych
budynków. Tutejsze palazzo były zbudowane z prostej cegły, która
pociemniała do ciemnego brązu przy krawędzi wody. Ponad
smrodem wody Mia wyczuwała zapach chleba z przyprawami, dymu
goździkowego, słyszała piosenki w języku, który nie do końca
rozumiała, ale który rozpoznawała.
Weszła w strumień popychających ją i potrącających ludzi. Ścisk
mógłby być przerażający dla dziewczynki, która całe życie spędziła w
azylu Kręgosłupa, ale Mia znowu odkryła, że się nie boi. Popychano ją
ulicą, aż doszła do rozległego piazza otoczonego ze wszystkich stron
straganami i sklepami. Mia weszła na stos pustych skrzynek i
uświadomiła sobie, że znalazła się na targu. Rozgardiasz i wrzawa
setek ludzi wypełniały powietrze, ostry blask dwóch słońc lał się z
góry i otaczały ją najbardziej niezwykłe zapachy, z jakimi
kiedykolwiek się zetknęła.
Mia nie mogła nazwać tego smrodem, chociaż niewątpliwie smród
mieszał się tutaj z perfumami. Małe Liis znajdowało się w
południowo-zachodnim Bożogrobiu, poniżej Bioder, w pobliżu Zatoki
Rzeźników, i było otoczone przez rzeźnie Bożogrobia oraz liczne
ujścia ścieków. Odór z zatoki przypominał smród rozsadzonego
brzucha pokrytego końskim łajnem i płonącymi ludzkimi włosami,
gnijącym przez trzy zwroty w skwarze arcyblasku.
Jednakże ten odór maskowały aromaty z targowiska. Ciepły
zapach świeżo upieczonych chlebów, tart i cukrowych placków. Żywa
woń ogrodów na dachach. Mia po części śliniła się, po części zrobiło
jej się niedobrze, jedna jej cząstka miała ochotę zjeść wszystko, na co
padł wzrok, a inna zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze weźmie
coś do ust.
Dotykając broszki na piersi, rozejrzała się za sprzedawcą. Stało
tam mnóstwo straganów ze świecidełkami, ale w większości
sprzedawano drobiazgi za dwa miedziaki. Na obrzeżach targu
dostrzegła stary budynek, który przysiadł jak żebrak na rogu dwóch
zakrzywionych ulic. Nad małymi smutnymi drzwiczkami wisiał szyld
na dwóch skrzypiących zawiasach.

CURIOSA MERCURIO
OSOBLIWOŚCI, RZADKOŚCI I NAJLEPSZE ANTYKI.

Tabliczka na drzwiach poinformowała Mię: „Tylko poważni


klienci, żadnej hałastry i duchownych”.
Zerknęła na drogę prowadzącą do sklepu, spojrzała na zbyt ciemny
cień wokół stóp.
– Co myślisz? – zapytała.
– ...miau... – odpowiedział Pan Życzliwy.
– Ja też tak uważam.
Mia zeskoczyła ze skrzynek i ruszyła w stronę sklepu.

* * *

Krew siknęła na podłogę wozu; była gęsta i zasychała skorupą na


rękach Mii. Kurz wzbijany przez kopyta wielbłądów gryzł
dziewczynę w oczy. Nie musiała ich poganiać; z własnej woli biegły
dostatecznie szybko. Dlatego Mia skoncentrowała się na uciszeniu
bólu głowy, który rozrywał jej czoło, i uciszeniu znajomej już chętki,
żeby dźgnąć Trica nożem w twarz. Wielokrotnie.
Chłopiec stał na tyle wozu, waląc w coś, co mogłoby być
ksylofonem, gdyby ksylofony wykonywano z żelaznych rur i gdyby
wydawały odgłosy jak osły w rui zamknięte na dzwonnicy. Chłopak
też był cały we krwi i kurzu. Zgrzytał idealnie białymi zębami w
masce z brudnej czerwieni i gównianych tatuaży.
– Tric, skończ z tym harmidrem! – ryknęła Mia.
– To odstrasza krakeny!
– Odstrasza krakeny... – jęknęła Naev leżąca w kałuży własnej
krwi.
– Nie, kurwa, wcale nieprawda! – wrzasnęła Mia.
Zerknęła przez ramię, na wypadek gdyby jednak nieludzki
harmider rzeczywiście odstraszył potwory, które ich ścigały, ale
niestety, cztery strumienie wzburzonego piachu nadal deptały im
po piętach.
Łajdak galopował obok wozu uwiązany do niego wodzami.
Piorunował wzrokiem Mię, czasem rżąc w jej kierunku
oskarżycielsko.
– Och, zamknij pysk! – wrzasnęła do konia.
– ...on naprawdę cię nie lubi... – szepnął Pan Życzliwy.
– Nie pomagasz!
– ...a co by pomogło...?
– Wyjaśnij mi, jak wpakowałam się w te tarapaty!
Kot, który był cieniem, przechylił głowę, jakby się zastanawiał.
Potężny ryk kolosów sprawił, że cały wóz zadygotał, ale podskoki
na wydmach najwyraźniej w ogóle go nie wzruszały. Spojrzał na
pofalowane Pustkowia Szeptów, na zbliżający się poszarpany
horyzont i swoją panią nad sobą. A potem odezwał się głosem
kogoś, kto wyjawia paskudną, ale konieczną prawdę:
– ...zasadniczo sama napytałaś sobie biedy...

* * *

Minęły dwa tygodnie na szczycie ich skały obserwacyjnej i Mia


wraz z Trikiem zaczęli powątpiewać w jej teorię. Szybko zbliżał się
pierwszy zwrot septimusa. Jeśli nie przekroczą progu Kościoła do
tego czasu, to nie zostaną przyjęci w tym roku. Obserwowali
pustkowia na zmianę, jedno wspinało się na iglicę, żeby zastąpić
drugie, przysiadując na chwilę na pogawędkę między zmianami.
Wymieniali się opowieściami z czasów szkolenia albo tajnikami
fachu. Mia rzadko wspominała swoją rodzinę. Tric w ogóle nie
mówił o swojej. A jednak zawsze zostawał na chwilę – nawet kiedy
nie miał nic do powiedzenia, to po prostu siadał i patrzył przez
chwilę, jak Mia czyta.
Łajdak w końcu zaczął jeść trawę u podnóża iglicy, chociaż robił
to z nieskrywaną pogardą. Mia często przyłapywała go na tym, że
patrzył na nią, jakby chciał zjeść ją zamiast trawy.
Przed początkiem nibynocy najprawdopodobniej trzynastego
zwrotu siedziała z Trikiem na skale i wpatrywała się w pustkowie.
Zostały jej już tylko czterdzieści dwie cygaretki i żałowała, że nie
zabrała ze sobą więcej.
– Próbowałam raz rzucić – powiedziała, patrząc na znak wodny
Czarnego Doriana[39] na doskonałej, ręcznie zwijanej cygaretce. –
Wytrzymałam czternaście zwrotów.
– Za bardzo ci ich brakowało?
– Efekt głodu. Mercurio kazał mi do nich wrócić. Powiedział, że
wystarczy, że przez trzy zwroty w miesiącu zachowuję się jak
niedźwiedź na kacu.
– Trzy zwroty... Aha...!
– Właśnie.
– Nie zachowujesz się aż tak strasznie, co?
– Sam mi powiesz za zwrot albo coś koło tego. – Zarechotała.
– Nie mam sióstr. – Tric zaczął na nowo związywać włosy; Mia
zauważyła, że miał w zwyczaju robić to, kiedy był zakłopotany. –
Nie jestem obeznany z... – Machnął nieprecyzyjnie ręką. – Kobiecym
światem.
– No to czeka cię prawdziwa frajda.
Zamarł w połowie wiązania węzła i spojrzał na Mię dziwnie.
– Nie przypominasz żadnej dziewczyny, jaką kiedykolwiek...
Zamilkł i przysiadł na skale w kuckach. Wyjął starą lunetę
kapitańską, ozdobioną takimi samymi morskimi smokami co jego
pierścień, i przyłożył do oka.
Mia kucnęła obok niego i zerknęła w stronę Ostatniej Nadziei.
– Widzisz coś?
– Karawanę.
– Poszukiwacze skarbów[40]?
– Nie sądzę. – Tric splunął na soczewki lunety i wytarł je z kurzu.
– Dwa załadowane wozy. Czterech ludzi. Wielbłądy na przedzie,
zatem zamierzają zapuścić się daleko.
– Nigdy dotąd nie jeździłam na wielbłądzie.
– Ani ja. Słyszałem, że cuchną. I plują.
– I tak brzmi to lepiej niż Łajdak.
– Nawet osiodłany biały smok brzmi lepiej od Łajdaka.
Patrzyli przez godzinę, jak karawana sunie po czerwonych jak
krew piaskach, i zastanawiali się, co ich czeka, jeśli ta grupa
rzeczywiście należy do Czerwonego Kościoła. I kiedy karawana
stała się już niemal punktem na horyzoncie, zeszli z wysokości i
ruszyli przez pustkowie.
Początkowo zachowywali dystans, a Kwiatuszek i Łajdak brnęli
powoli. Mia była pewna, że słyszy dziwną nutę w powietrzu. Nie
przyprawiające o szaleństwo szepty, do których nadal nie
przywykła, ale coś jak fałszywie brzmiące dzwony, które zwalono
na kupę i walono w nie żelaznym cepem. Nie miała pojęcia, co o
tym myśleć.
Nie byli właściwie przygotowani do wędrówki w głąb pustyni,
więc postanowili podjechać do karawany, kiedy zatrzyma się na
odpoczynek. Nie mogli się do niej podkraść – kamienne ostańce i
potrzaskane posągi walające się po pustkowiu nie wystarczyłyby,
żeby ukryć ich nadejście, a peleryna cieni Mii osłaniała tylko jedną
osobę. Poza tym Mia uznała, że jeśli rzeczywiście są to słudzy Pani
od Błogosławionego Morderstwa, to mogą nie zareagować życzliwie
na zakradanie się do nich, kiedy przystaną, żeby się odlać.
Niestety karawana nieprzerwanie podążała swoją drogą. Mia i
Tric ją doganiali, ale po dwóch całych zwrotach w siodle,
zważywszy że Łajdak podskubywał ją w nogi i od czasu do czasu
próbował zrzucić na piach, Mia miała serdecznie dość jazdy.
Zatrzymała się koło kręgu zwietrzałych posągów i nie tyle straciła
nad sobą panowanie, ile cisnęła nim o ziemię i mu dokopała.
– Stój, stój! – prychnęła gniewnie. – Pierdolę. Prosto w ucho.
Tric uniósł brew.
– Słucham?
– Siedzenie mam sine od siniaków. Czas na spoczynek.
– Bawimy się w aliteracje, tylko mi nie powiedziałaś, czy też...
– Pierdolę, nie jadę.
Tric zmarszczył brwi, patrząc na horyzont.
– Możemy ich zgubić.
– Prowadzi ich tuzin wielbłądów. Pies bez nosa trafiłby tropem
ich łajna podczas arcymroku. Nawet gdyby nagle zaczęli wędrować
szybciej niż palacz, który zalicza czterdzieści fajek w jeden zwrot z
naręczem pijanych prostytutek, to myślę, że zdołamy ich
namierzyć.
– A co mają pijane prostytu...
– Nie potrzebuję masażu stóp. Nie potrzebuję masażu pleców.
Chcę tylko posiedzieć przez godzinę na czymś, co się nie rusza. –
Mia zsunęła się z grymasem z siodła i machnęła sztyletem w stronę
Łajdaka. – Jak mnie znowu ugryziesz, to przysięgam na Paszczę, że
cię wykastruję.
Łajdak parsknął, a Mia osunęła się z westchnieniem po gładkim
kamieniu. Przycisnęła jedną rękę do obolałego brzucha, drugą
pomasowała krzyż.
– Mogę pomóc – zaproponował Tric. – Jeśli potrzebujesz pomocy.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, kiedy Mia pokazała mu knykcie.
Uwiązał konie i usiadł naprzeciwko niej, a Mia wyjęła cygaretkę z
cygarniczki, uderzyła krzesiwkiem i zaciągnęła się głęboko dymem.
– Twój Shahiid był mądrym człowiekiem – powiedział Tric.
– Dlaczego tak mówisz?
– Trzy zwroty w miesiącu czegoś takiego to aż nadto.
Dziewczyna skrzywiła się, obsypała go piachem, który kopnęła
palcami stopy, a Tric przeturlał się ze śmiechem. Naciągnęła
trójgraniasty kapelusz na oczy i oparła głowę o skałę z cygaretką
zwieszającą się jej z ust. Tric ją obserwował, rozglądając się, czy
gdzieś nie widać Pana Życzliwego. I nigdzie go nie zobaczył.
Przyjrzał się otaczającej ich kamieniarce. Wszystkie posągi były
podobne – zgrubnie ludzkie postaci o kocich głowach zniszczone
przez wiatry i czas. Stanął na skalnym występie i zerknął przez
lunetę, patrząc, jak wielbłądzia karawana się oddala. Mia miała
rację – karawana brnęła powoli i nawet po paru godzinach
odpoczynku szybko nadrobią stratę. Nie był taki zielony jak Mia,
jeśli idzie o konie, ale po dwóch zwrotach w siodle był obolały w
paru niewłaściwych miejscach. Dlatego kiedy usiadł na chwilę w
cieniu, robił, co w jego mocy, żeby nie patrzeć na śpiącą Mię.
Zamknął oczy tylko na sekundę.

* * *

– Naev radzi mu milczeć.


Bełkotliwy szept w uchu, ostry jak ostrze na jego gardle. Tric
otworzył oczy, poczuł zapach skóry, stali i czegoś obrzydliwego, co
podejrzewał, że mogło być wielbłądem. Kobiecy głos, niewyraźny
od śliny, z akcentem, którego nie potrafił rozpoznać. Za jego
plecami. Nie odezwał się słowem.
– Dlaczego śledzi Naev?
Tric rozejrzał się, zobaczył, że Łajdak i Kwiatuszek nadal są
uwiązani. Ślady kopyt na piasku. Nigdzie nie było Mii. Nóż docisnął
się mocniej do jego gardła.
– Mów.
– Kazałaś mi milczeć – szepnął.
– Bystry chłopak. – W słowach pobrzmiewał uśmiech. – Nie za
bystry?
Tric sięgnął do pasa i skrzywił się, kiedy ostrze się poruszyło.
Powoli, bardzo powoli, wyjął małe drewniane pudełeczko i
potrzasnął nim cicho, grzechocząc schowanymi w środku zębami.
– Moja dziesięcina – wyjaśnił. – Dla Matki.
Wyrwano mu pudełko z rąk.
– Matka nie żyje.
– O, bogini, tylko nie znowu to...
– Ona pogrywa sobie z tobą, donie Tricu.
Tric uśmiechnął się, słysząc głos Mii, i wyszczerzył zęby jeszcze
bardziej, gdy nożowniczka syknęła zaskoczona.
– Mam lepszą grę dla ciebie – rzuciła wesoło Mia. – Nazywa się
„rzuć nóż i puść go, zanim odetnę ci ręce”.
– Naev poderżnie mu gardło.
– Wtedy twoja głowa dołączy do twoich palców na piasku, mi
dona.
Tric zastanawiał się, czy Mia blefuje. Zastanawiał się, jakie to
uczucie, kiedy ostrze przesuwa się od twojego ucha do ucha. Jakie to
uczucie umrzeć, nim w ogóle zacznie się żyć. Nacisk noża zelżał.
Tric wzdrygnął się, kiedy coś drobnego i ostrego drasnęło mu skórę.
– Auć!
Ciemne gwiazdy zderzały się przed jego oczami, smak piachu
rozkwitł w ustach. Padł na bok, mrugając, ledwie zdając sobie
sprawę z walki, jaka rozpętała się za jego plecami. Szepczące ostrza
cięły powietrze, stopy przesuwały się po czerwonym jak krew
piasku. Dostrzegł napastniczkę jak przez mgłę – drobną, żylastą
kobietę o zasłoniętej twarzy, spowitą w materiał w kolorze
pustynnego piasku. Miała dwa zakrzywione obosieczne noże i
zręcznie poruszała się w swym bojowym tańcu. Tric dotknął
rozcięcia na szyi. Opuszki miał mokre. Chciał usiąść, ale nie mógł.
Gapił się na dłoń, aż jego umysł pojął. Umysł należał do niego, ale
ciało...
– Trucizna... – szepnął.
Mia i nieznajoma krążyły, ściskając noże w gotowości do walki.
Poruszały się jak kochankowie przy pierwszym zbliżeniu –
początkowo z wahaniem, zbliżając się coraz bardziej, aż wreszcie
padły sobie w ramiona, atakując pięściami, łokciami i kolanami,
blokując, kontrując i uderzając. Westchnienie stali na wietrze.
Mokre bębnienie ciosów na ciele i kości. Ponieważ nigdy dotąd nie
widział Mii w walce z człowiekiem, powoli zorientował się, że
dziewczyna dobrze radzi sobie z nożem. Ma świetną technikę i
sprawia wrażenie nieustraszonej. Walczyła lewą ręką, jej styl był
nieortodoksyjny, poruszała się szybko, lecz mimo wszystkich
umiejętności Mii chuda kobieta jej dorównywała. Każdy cios
parowała. Każdy atak napotykał kontrę.
Po kilku minutach patrzenia Tric zauważył, że czucie wróciło mu
do stóp. Mia dyszała ze zmęczenia, kruczoczarne włosy kleiły jej się
do skóry jak wodorosty. Nieznajoma nie nacierała, po prostu
broniła się w milczeniu. Mia krążyła, próbując ustawić się ze
słońcem, ale przeciwniczka była dość bystra, żeby unikać oślepienia
przez Saana. W końcu więc Mia westchnęła cicho, jakby przyznając
się do porażki, i przesunęła swój cień tak, żeby nieznajoma znalazła
się w nim po kostki.
Tamta syknęła zaniepokojona, próbując uskoczyć, ale cienie
podążyły za nią szybko jak żywe srebro. Tric patrzył, jak kobieta
pada nieruchomo, jakby jej stopy przykleiły się do ziemi. Mia
podeszła i uderzyła tamtą w gardło; ostrze z gwizdem przecięło
powietrze. Jednakże, zamiast umrzeć, nieznajoma złapała Mię za
rękę, wyrwała jej nóż i przerzuciła dziewczynę tak, że ta
wylądowała na posiniaczonym tyłku równie szybko jak dusza
lecąca do Paleniska[41].
Ostrze Mii wbiło się w piach między nogami Trica, zaledwie dwa
cale od bardzo nieszczęśliwego wypadku. Chłopak zamrugał,
patrząc na grobową kość i próbując zogniskować wzrok. Czuł, że
powinien oddać sztylet, to wydawało się ważne, ale ciepło na szyi
skłoniło go, żeby posiedzieć jeszcze chwilę.
Mia przeturlała się na nogi czerwona z wściekłości. Wyrwała nóż
z piachu i odwróciła się do kobiety, szczerząc zęby.
– Spróbujmy raz jeszcze, dobrze? – wydyszała.
– Pomrocz – odpowiedziała nieznajoma tylko odrobinę zdyszana.
– Głupi pomrocz.
– Co?
– Wzywa Ciemność tutaj? Głęboko na pustkowiu?
– Kim jesteś?
– Naev – wymamrotała tamta. – Po prostu Naev.
– To ashkaskie słowo. Znaczy „nic”.
– Czyli głupi pomrocz, ale wyedukowany.
Mia wskazała Trica.
– Co zrobiłaś mojemu przyjacielowi?
– Atrament. – Kobieta pokazała pierścień z zadziorem na palcu. –
Mała dawka[42].
– Dlaczego nas zaatakowałaś?
– Gdyby Naev ją zaatakowała, piaski byłyby czerwieńsze. Naev
zapytała, czemu ją śledzili. Teraz Naev wie. Naev zastanawiała się,
co dziewczyna potrafi. Teraz Naev widzi. – Kobieta z woalem
popatrzyła na Mię i Trica. Rozległo się siorbnięcie. – Widzi dwójkę
głupców.
Tric wstał chwiejnie, opierając się plecami o kamień. W głowie
mu się przejaśniało, gniew zastępował otumanienie. Wyciągnął
sejmitar i spiorunował wzrokiem trzy drobne, rozmazane kobiety z
dumą zranioną do krwi.
– Kogo nazywasz głupcem, kurduplu?
Kobieta zerknęła w jego stronę.
– Chłopaka, którego gardło Naev mogła poderżnąć.
– Podkradłaś się do mnie, kiedy spałem.
– Chłopak spał, kiedy powinien czuwać.
– Może ty poczuwasz, a ja ci...
– Tric – odezwała się Mia. – Uspokój się.
– Mia, ta chuda miągwa przyłożyła mi nóż do gardła!
– Sprawdza ciebie. Sprawdza nas oboje. Każdym słowem i
czynem. Spójrz na nią.
Naev nadal patrzyła na Mię, wpatrując się w nią oczami, które
płonęły w jej czaszce niczym czarne lampy. Mia widziała już taki
wzrok. To spojrzenie osoby, która patrzyła śmierci w twarz tak
wiele razy, że uważa ją za przyjaciółkę. Stary Mercurio miał ten
sam wyraz oczu. Przynajmniej wiedziała teraz, kim jest nieznajoma.
Ta chwila w niczym nie przypominała tego, co Mia ćwiczyła
przed lustrem. Mimo to poczuła ulgę, gdy wyjęła zza pasa sakiewkę
z zębami i rzuciła ją chudej kobiecie. Jakby zdjęto jej z piersi ciężar
sześciu lat.
– Moja dziesięcina – powiedziała. – Dla Paszczy.
Kobieta zważyła woreczek w dłoni.
– Naev tego nie potrzebuje.
– Ale jesteś z Czerwonego Kościoła...
– Owszem, Naev ma zaszczyt służyć w Domu Naszej Pani od
Błogosławionego Morderstwa. I tak zostanie jeszcze przez co
najmniej kilka minut.
– Kilka minut? Co masz...
Ziemia pod nimi zadrżała. Początkowo to było delikatne drżenie,
które Mia wyczuła w krzyżu. Z każdą sekundą przybierało na sile.
– Czy to jest to, co myślę? – zapytał Tric.
– Kraken. – Naev westchnęła. – Słyszą, kiedy ona woła Ciemność.
Głupia, jak już powiedziałam.
Mia i Tric zerknęli po sobie i jednocześnie mruknęli:
– Niech to szlag...
– Nie wiedziałaś o tym? – zapytał Tric.
– Na Cztery Córki, skąd miałam wiedzieć? Nigdy nie byłam w
Ashkah!
– Kraken, który zaatakował nas wcześniej, wkurzył się, kiedy
zrobiłaś ten numer z zawijanką.
– „Numer z zawijanką”? Co ty, masz pięć lat?
– No dobra, nie wiem, jak to się nazywa, ale może byś z tym
skończyła? – Tric wskazał na cienie wokół stóp Naev. – Zanim
ściągniesz ich więcej?
Cień Mii prześlizgnął się z powrotem po piasku i ponownie
przyjął normalny kształt. Dziewczyna nie spuszczała oczu z Naev,
ale tamta po prostu schowała ostrze i przechyliła głowę.
– Dwa – wysiorbała. – Bardzo duże.
– Co robimy? – spytała Mia.
– Uciekamy? – Naev wzruszyła ramionami. – Umieramy?
– Ucieczka mi odpowiada. Tric?
Tric już wskoczył na Kwiatuszka; koń rwał się do galopu.
– Czekam na ciebie!
Mia wskoczyła w siodło i wyciągnęła rękę do szczupłej kobiety.
– Jedź ze mną.
Naev wahała się chwilę, przechylając głowę i wbijając w Mię
czarnookie spojrzenie.
– Słuchaj, możesz tu zostać, jeśli wolisz...
Naev podeszła. Ziemia zadygotała. Łajdak stanął dęba, kopiąc
przednimi nogami powietrze. Mia obejrzała się i ujrzała zbliżający
się trop wzburzonej ziemi, jakby coś potężnego płynęło pod
piaskiem. Prosto na nich.
Kiedy ogier postawił kopyta na ziemi, wezwała ponownie cienie i
unieruchomiła go na dość długo, żeby Naev się do niej dosiadła.
Potężny ryk dobył się spod ziemi, jakby potwory także odpowiadały
na jej wezwanie. Kiedy Naev objęła Mię w talii, dziewczyna poczuła
zapach przypraw i dymu. A pod nim czegoś, co się psuło.
– Ona je denerwuje – powiedziała kobieta.
– Jazda! – krzyknął Tric.
Mia uwolniła kopyta Łajdaka i kopnęła go mocno, a ogier
pocwałował. Ziemia za nimi buchnęła, macki wyrwały się spod
piasku i strzeliły jak bykowiec z zadziorami. Mia usłyszała ryk, od
którego zaciskał się żołądek, i dostrzegła dziób, który mógłby
przełknąć Łajdaka w całości. Zobaczyła drugą strugę sunącą w ich
stronę z zachodu. Łoskot kopyt i ryk wypełniły jej uszy.
– Dwa, tak jak powiedziałaś! – wrzasnęła Mia.
Kobieta z zakrytą twarzą wskazała północ.
– Jedź do wozów. Mamy tam żelazną pieśń do odstraszania
krakenów.
– Co to jest żelazna pieśń?
– Jedź!
Wobec tego pojechały. Wściekłym galopem po morzu
szkarłatnego jak krew piachu. Oglądając się, zobaczyły, że dwa
strumienie zbliżają się szybko. Mia zastanawiała się, w jaki sposób
potwory ją śledzą. Skąd wiedziały, że to ona właśnie wezwała
Ciemność. Macka wyrwała się na powierzchnię, sięgając na
wysokość dwóch kondygnacji z kompletem haków z poczerniałej
kości. Gniewne ryki wypełniły powietrze, kiedy macka huknęła o
ziemię.
Kurz sypał się w oczy Mii. Łajdak parskał pod nią, tętent dudnił
jej w piersi. Mia trzymała mocno wodze, jadąc coraz szybciej,
wdzięczna, że chociaż ogier nienawidził jej jak trucizny, to jeszcze
bardziej nie mógł ścierpieć tego, że ktoś go pożre.
– Uważaj! – krzyknął Tric.
Mia spojrzała przed siebie i zobaczyła kolejny strumień
zbliżający się z północy. Był jeszcze większy i jeszcze szybciej się
poruszał, wstrząsając ziemią. Kwiatuszek zarżał ze strachu.
– Wygląda na to, że są trzy – powiedziała Naev. – Wybacz...
Macki rozwinęły się z ziemi jak płatki morderczego kwiatu. Mia
spojrzała w paszczę potwora, w kłapiący dziób i zakrzywione haki z
kości. Kiedy Kwiatuszek śmignął na wschód, żeby uciec przed
molochem, Łajdak w końcu zrozumiał, że pobiegnie znacznie
szybciej bez dwóch jeźdźców na grzbiecie. Dlatego zaczął wierzgać.
Mia miała strzemiona. Wodze. Siodło. Ale Naev jadąca na zadzie
mogła trzymać się tylko talii Mii. Łajdak skoczył znowu, trzęsąc
nimi jak szmacianymi lalkami. I bez jednego słowa Naev spadła z
końskiego grzbietu.
Mia skręciła na wschód za Trikiem, wrzeszcząc na niego ponad
chaosem.
– Straciliśmy Naev!
Dweymarczyk obejrzał się przez ramię.
– Może zatrzymają się, żeby ją pożreć?
– Musimy zawrócić!
– Kiedy dorobiłaś się altruizmu? Powrót to samobójstwo!
– To nie altruizm, kretynie, oddałam jej dziesięcinę!
– O w mordę! – Tric pomacał się w okolicy pasa. – Moją też
zabrała!
– Ty wróć po Naev – zadecydowała Mia – a ja je odciągnę!
– ...mia... – odezwał się kot w jej cieniu. – ...to niemądre...
– Musimy ją uratować!
– ...rumak chłopca nie zabierze go tam z powrotem...
– Bo się boi! A ty możesz temu zaradzić!
– ...jeśli napiję się z niego, nie będę mógł pić z ciebie...
– Poradzę sobie z własnym strachem! Ty zajmij się
Kwiatuszkiem!
Puste westchnienie.
– ...skoro tego sobie życzysz...
Czerwona ziemia, rozdarta i ranna, drżąca pod nimi. Pył w
oczach Mii. Serce w gardle. Poczuła, jak Pan Życzliwy śmignął przez
piaski i zwinął się w cieniu Kwiatuszka, żerując na jego strachu.
Poczuła, jak jej własny napływa powodzią, lodowatą falą zalewa
brzuch. Tak dawno go nie czuła, że prawie o nim zapomniała, a
teraz omal nią nie zawładnął. Minęło tyle lat, odkąd musiała stawić
mu czoło. Tyle lat z Panem Życzliwym u boku, wypijającym każdą
kropelkę, żeby zawsze mogła być odważna.
Strach.
Mia strzeliła wodzami, zatrzymując Łajdaka. Rumak parsknął, ale
posłuchał z powodu żelaza w zębach. Nadal jednak uderzał
kopytami w ziemię i prychał. Mia zawróciła i zobaczyła, że Naev
wstała i ściskając się za żebra, biegnie przez burzący się piach.
– Tric, jedź! – wrzasnęła Mia. – Spotkamy się przy wozie!
Tric nadal robił wrażenie lekko otumanionego atramentem.
Skinął jednak głową i pogalopował do kobiety i zbliżającego się
krakena. Kwiatuszek pędził jak huragan w stronę potwora,
nieustraszony, odkąd bezoki kot uczepił się jego cienia.
Pierwszy kraken wychynął z ziemi za plecami Naev, macki
długości łodzi przecięły powietrze. Chuda kobieta przeturlała się,
prześlizgując się między szóstką ciosów. Niestety siódmy ją trafił –
haki rozerwały pierś i wnętrzności, kiedy macka ją chwyciła. Mimo
tego potwornego uścisku kobieta nie krzyknęła, wyciągnęła tylko
ostrze i zaczęła rąbać mackę.
Zgroza wypełniła Mię, opuszki ją mrowiły, oczy otworzyły się
szeroko. Wrażenie było tak obce, że z trudem mu nie uległa. Obawa,
że zawiedzie, była silniejsza niż strach przed śmiercią w uściskach
krakena, wspomnienie słów matki podczas egzekucji ojca nadal
było wyryte w jej kościach. Dlatego sięgnęła w głąb siebie i zrobiła
to, co trzeba.
Spowiła się cieniem, stając się niewidoczna na grzbiecie ogiera.
Trzymający Naev kraken zamarł, dreszcz przebiegł po całym jego
cielsku. Z wyciem, od którego cierpły kości, porzucił zdobycz i
zwrócił się w stronę Mii, a jego dwaj kuzyni natychmiast popłynęli
jego śladem.
Dziewczyna odwróciła się i popędziła na złamanie karku.
Zaciskając zęby, zerkała przez ramię na potężne kształty
wybrzuszające ziemię, nurkujące w piach jak białe smoki podczas
polowania. Za nimi dostrzegła galopującego Trica, który złapał Naev
i przerzucił ją sobie przez łęk. Naev była cała zlana krwią, ale Mia
widziała, że nadal się rusza. Nadal żyje.
Zawróciła na północ i pogalopowała w kierunku karawany.
Członkowie Kościoła nie byli głupi – wielbłądy już pędziły przez
kurzawę. Krakeny dotrzymywały kroku ogierowi. Jeden uderzył o
ziemię raptem trzydzieści stóp za Łajdakiem i koń potknął się, gdy
grunt zadygotał. Potężne ryki i syk ciał przeszywających ziemię
wypełniły uszy Mii. Zastanawiając się, w jaki sposób ją wyczuwają,
jechała w stronę kamienistego pustkowia, modląc się, żeby
tamtejszy grunt okazał się nieco twardszy.
Jakieś czterdzieści zerodowanych iglic wznosiło się na
powierzchni pustyni. Mały ogród skalny pośrodku niekończącej się
pustki. Mia odrzuciła pelerynę i śmignęła między szpice. Usłyszała
pełen frustracji ryk za plecami. Zyskała odrobinę przewagi,
wyjeżdżając po przeciwległej stronie, podczas gdy krakeny musiały
opłynąć skały. Mokra od potu. Z bijącym sercem. Zbliżała się do
wielbłądów, cal za calem, stopa za stopą. Tric już tam dotarł, jeden z
ludzi sięgał po zakrwawione ciało Naev, inny przy kuszy na
obrotowej podporze ładował bełty wielkie jak kije od miotły.
Znowu usłyszała tę samą metaliczną piosenkę na wietrze i zdała
sobie sprawę, że na końcu wozu obok kuszy umocowano jakieś
dziwne urządzenie. Wyglądało jak wielgachny ksylofon zrobiony z
metalowych rur. Jeden z członków karawany walił w ustrojstwo,
jakby znieważyło jego matkę, i wypełniał powietrze hałasem.
Żelazna pieśń, zrozumiała.
Mimo kakofonii słyszała za sobą krakeny, ziemię rozrywaną
przez monstra wielkie jak domy. Uda ją bolały, mięśnie jęczały, ale
pędziła ze wszystkich sił. Strach w niej narastał – żywe, oddychające
stworzenie, miotające się, mącące jej myśli i wzrok. Ręce jej się
trzęsły, usta drżały, Matko, proszę, zabierz to...
W końcu dopadła ostatniego wozu, krzywiąc się z powodu
harmidru. Tric wrzeszczał i wyciągał rękę. Serce waliło jej w piersi.
Zęby dzwoniły w czaszce. Ściskając w pięści wodze Łajdaka, stanęła
chwiejnie w strzemionach i skoczyła do Trica.
Chłopak złapał ją, przyciągnął do piersi twardej jak mahoń i
zlanej krwią. Drżąc w jego ramionach, spojrzała mu w piwne oczy i
zauważyła, jak na nią patrzy – z ulgą, podziwem i czymś jeszcze. Z
czymś...
Poczuła, jak Pan Życzliwy wślizguje się z powrotem w jej cień i na
chwilę obezwładnia go przerażenie w jej żyłach. A potem zaczął pić.
Westchnął i po strachu pozostało tylko mgliste wspomnienie.
Znowu była sobą. Znów była silna. Nie potrzebowała nikogo. Nie
potrzebowała niczego.
– Czarna Matko, coś ty...
Macka ze świstem wyskoczyła z ziemi przed nimi. Przecięła
woźnicę na pół, rozrywając też jego towarzysza. Wnętrzności i krew
trysnęły, kiedy daszek wozu pękł jak papier. Mia rzuciła się na
podłogę, a haki przecięły powietrze raptem kilka cali od jej głowy,
kiedy wóz przechylił się na bok. Tric ryknął, Łajdak wrzasnął, nowo
przybyły kraken ryknął z wściekłości. Kusznik spadł z wozu razem
z bronią i zniknął gdzieś w kurzawie. Wielbłądy skręciły
spanikowane i wozy przechyliły się niebezpiecznie. Mia rzuciła się
do lejców i udało jej się zapanować nad karawaną. Siadła na koźle i
zaklęła, zerkając przez ramię i widząc, że teraz już ścigają ich cztery
potwory. Krzyknęła ponad harmidrem do Pana Życzliwego:
– Przypomnij mi, żebym nigdy więcej nie wzywała Ciemności na
pustyni!
– ...nie obawiam się tego...
Mężczyzna walący w ksylofon spadł, kiedy kraken zaatakował, i
teraz wrzeszczał, gdy jeden z potworów ciągnął go na pewną
śmierć. Tric złapał upuszczoną pałkę i zaczął walić w ustrojstwo, a
Mia ryknęła do Naev:
– Którędy do Czerwonego Kościoła?
Kobieta jęknęła w odpowiedzi, ściskając szarpane rany na piersi i
brzuchu. Mia widziała wnętrzności połyskujące w najgłębszych
ranach. Ubrania Naev przesiąkły krwią.
– Naev, posłuchaj mnie! Którędy mamy jechać?
– Na północ – wymamrotała kobieta. – W góry.
– Które góry? Tu są ich dziesiątki!
– Nie najwyższa. Ani najniższa. Nie... krzywa twarz ani smutny
starzec, ani strzaskany mur. – Westchnęła ciężko. – Do
najzwyklejszej góry z nich wszystkich.
Jęknęła i zwinęła się w kłębek. Żelazna pieśń była niemal
ogłuszająca, ból skakał wewnątrz czaszki Mii z radosnym
zapamiętaniem.
– Tric, skończ z tym harmidrem! – ryknęła Mia.
– To odstrasza krakeny! – wrzasnął Tric.
– Odstrasza krakeny... – jęknęła Naev.
– Nie, kurwa, wcale nieprawda! – krzyknęła Mia.
Zerknęła przez ramię, na wypadek gdyby ten nieludzki harmider
rzeczywiście odstraszył potwory, które ich ścigały, ale niestety,
nadal deptały im po piętach. Łajdak galopował obok wozu,
piorunując Mię wzrokiem i czasem rżąc w jej kierunku
oskarżycielsko.
– Och, zamknij pysk!
– ...on naprawdę cię nie lubi...
– Nie pomagasz!
– ...a co by pomogło...?
– Wyjaśnij mi, jak wpakowałam się w te tarapaty!
Kot, który był cieniem, przechylił głowę, jakby się zastanawiał.
Spojrzał na pofalowane Pustkowia Szeptów, na zbliżający się
poszarpany horyzont i swoją panią nad sobą. A potem odezwał się
głosem kogoś, kto wyjawia paskudną, ale konieczną prawdę:
– ...zasadniczo sama napytałaś sobie biedy...

Rozdział 7

Prezentacja

Mia pchnęła drzwi do sklepiku Mercurio i mały dzwoneczek nad


framugą oznajmił jej wejście. Pomieszczenie było mroczne i
zakurzone, rozciągało się we wszystkie strony. Okiennie zamknięto,
żeby odciąć słoneczne światło. Mia przypomniała sobie szyld:
„Osobliwości, Rzadkości i Najlepsze Antyki”. Na półkach zobaczyła
mnóstwo rzeczy osobliwych i rzadkich, ale co do ostatniej cząstki
równania, to sprawa pozostawała dyskusyjna.
Prawdę mówiąc, sklep pękał w szwach od rupieci. Mia mogłaby
przysiąc, że w środku był większy niż na zewnątrz, ale przypisała to
wrażenie brakowi porannego posiłku. Zaburczało jej w brzuchu –
jakby żołądek chciał przypomnieć jej o tym zaniedbaniu i wyrazić
skargę w surowych słowach.
Mia zaczęła lawirować wśród rupieci, aż dotarła do lady. Za
mahoniowym kontuarem z wyrzeźbionym spiralnym wzorem, od
którego bolały ją oczy, zastała największe dziwactwo w Curiosach
Mercurio – samego właściciela.
Jego twarz należała do tego rodzaju, który wywołuje wrażenie, że
jej właściciel urodził się już z grymasem na niej. Głowę zwieńczała
krótka siwa czupryna. Niebieskie oczy mrużyły się za okularami w
drucianych oprawkach, które pamiętały lepsze czasy. Posążek
eleganckiej kobiety z głową lwa przykucnął obok niego na biurku i
trzymał w obróconych do góry dłoniach arkemiczną kulę. Starzec
czytał z księgi równie dużej jak Mia. Cygaretka zwieszała mu się z ust
i pachniała słabo goździkami. Zakołysała się na wargach, kiedy
wymamrotał:
– Mogę w czymś pomóc?
– Dobrego zwrotu, mój panie. Niech Wszechmogący Aa błogosławi
panu i zachowa pana...
Starzec popukał w małą mosiężną tabliczkę na kontuarze –
powtarzała ostrzeżenie, które wisiało na drzwiach: „Tylko poważni
klienci, żadnej hałastry i duchownych”.
– Proszę o wybaczenie. Niech Cztery Córki...
Starzec uparcie pukał w tabliczkę, krzywiąc się.
Dziewczynka zamilkła. Starzec powrócił do czytania książki.
– Mogę w czymś pomóc? – powtórzył.
Dziewczynka odchrząknęła.
– Chciałabym sprzedać pewną biżuterię, proszę pana.
– Samym chceniem niczego nie osiągniesz.
Mia zawahała się i zagryzła usta. Starzec znowu zaczął pukać w
tabliczkę, aż wreszcie zrozumiała, odpięła broszkę z sukienki i
położyła ją na drewnie. Mała wrona spojrzała na nią bursztynowymi
oczami, jakby zraniona faktem, że Mia mogłaby oddać ją pod zastaw
takiemu staremu łajdakowi. Dziewczynka wzruszyła przepraszająco
ramionami.
– Gdzieś to ukradła? – wymamrotał starzec.
– Nie ukradłam jej.
Mercurio wyjął cygaretkę z ust i skupił się całkowicie na Mii.
– To herb familii Corvere.
– Słuszne spostrzeżenie, panie.
– Darius Corvere zginął wczoraj śmiercią zdrajcy z
rozkazu[43] Senatu Itreyańskiego. Wieść niesie, że całą rodzinę
zamknięto w Kamieniu Filozoficznym.
Dziewczynka nie miała chusteczki, więc wytarła nos w rękaw i nic
nie powiedziała.
– Ile masz lat, smarkulo?
– Dziesięć, panie.
– Masz jakieś imię?
Mia zamrugała zaskoczona. Za kogo ten starzec się uważał? Była
Mią Corvere, córką justicusa Legionu Luminatii ze szlachetnej familii
ze Szpiku, z jednego z dwunastu wielkich rodów Republiki. Nie
pozwoli się przesłuchiwać zwykłemu sklepikarzowi. Zwłaszcza kiedy
proponuje mu towar wart więcej niż wszystkie rupiecie razem wzięte
w tej zapuszczonej dziurze.
– Moje imię to nie twój interes, panie. – Mia skrzyżowała ręce i
postarała się najlepiej, jak umiała, naśladować matkę, kiedy miała do
czynienia z nieposłuszną służbą.
– Nietwójinteres? – Jedna siwa brew się uniosła. – Dziwne imię dla
dziewczyny, nieprawdaż?
– Chcesz broszkę czy nie?
Starzec włożył cygaretkę z powrotem do ust i wrócił do książki.
– Nie.
Mia się zdumiała.
– To najlepsze itreyańskie srebro i...
– Spierdalaj – powiedział mężczyzna, nawet nie podnosząc wzroku.
– I zabierz ze sobą swoje kłopoty, kiedy już będziesz stąd wypierdalać,
panienko Nietwójinteres.
Policzki Mii zapłonęły z wściekłości. Porwała broszkę i przypięła z
powrotem do sukienki, odrzuciła włosy przez ramię i obróciła się na
pięcie.
– Jedna rada – rzucił mężczyzna, nadal nie podnosząc wzroku znad
książki. – Dariusowi Corvere i jego kumplom upiekło się, bo zostali
tylko powieszeni. Zwykłych żołnierzy ukrzyżowano wzdłuż brzegów
Chóru. Wieść niesie, że wybrukują ulice prowadzące do siedziby
senatu ich czaszkami. Mnóstwo tych żołnierzy miało tu swoje
rodziny, więc na twoim miejscu nie chodziłbym z herbem zdrajcy na
cycku.
Te słowa uderzyły Mię jak kamień w potylicę. Odwróciła się do
mężczyzny, szczerząc zęby.
– Mój ojciec nie był zdrajcą – warknęła.
A kiedy wyszła za drzwi, jej cień rozwinął się na chodniku i
zatrzasnął je za nią. Dziewczynka była tak wściekła, że nawet tego
nie zauważyła.
Stanęła na ganku, zaciskając ze złości pięści. Jak on śmiał mówić w
ten sposób o jej ojcu? Już miała wejść tam z powrotem i zażądać
przeprosin, ale zaburczało jej w brzuchu. Potrzebowała pieniędzy.
Weszła w ścisk, szukając stoiska z biżuterią, kiedy niewiele starszy
od niej chłopiec wypadł z tłumu. W rękach miał kosze z ciastkami i
zanim Mia się odsunęła, klnąc, chłopak wpadł na nią. Wzbił przy tym
obłoczek cukru pudru.
Mia krzyknęła i wyłożyła się na ziemię w pobielonej sukience.
Chłopiec poleciał do tyłu, a ciastka się rozsypały.
– Dlaczego nie patrzysz, gdzie idziesz? – zapytała ostro Mia.
– O, Córki, przepraszam tysiąckrotnie, panienko. Wybacz mi,
proszę...
Chłopiec wstał, podał jej rękę i pomógł się podnieść. Otrzepał jej
sukienkę z cukru pudru, najlepiej jak potrafił, cały czas mamrocząc
słowa przeprosin. Potem pochylił się nad ciastkami i zaczął układać
je z powrotem w koszu. Z przepraszającym uśmiechem wybrał ze
stosu jedną z mniej wybrudzonych tart i podał jej z ukłonem.
– Przyjmij to, proszę, w ramach przeprosin, mi dona.
Gniew Mii przygasł, kiedy zaburczało jej w brzuchu. Dąsając się,
przyjęła ciastko z brudnej ręki chłopca.
– Dziękuję, mi don.
– Lepiej już pójdę. Kochany ojciec wpada w straszny nastrój, kiedy
się spóźniam na rozdawanie jałmużny. – Uśmiechnął się raz jeszcze
do Mii i uchylił wyimaginowanego kapelusza. – Jeszcze raz
przepraszam, panienko.
Mia dygnęła i już trochę mniej się krzywiła.
– Niech ci Aa błogosławi.
Chłopiec pośpiesznie zniknął w tłumie. Mia patrzyła za nim, a jej
gniew powoli mijał. Spojrzała na słodką tartę w ręce i uśmiechnęła
się, widząc, jak sprzyja jej szczęście. Darmowe śniadanie!
Znalazła sobie zaułek z dala od ciżby, podniosła ciastko do ust i
ugryzła. Uśmiech jej zrzedł. Wytrzeszczyła oczy. Klnąc, wypluła kęs w
błoto, a wraz z nim wyrzuciła resztę ciastka. Było twarde jak drewno,
a nadzienie całkiem zjełczałe. Skrzywiła się, ocierając usta rękawem.
– Na Cztery Córki – splunęła. – Dlaczego...
Zamrugała. Spojrzała na sukienkę nadal lekko oprószoną cukrem.
Przypomniała sobie, jak chłopiec ją otrzepywał, i sklęła swoją
głupotę, gdy wreszcie zrozumiała, o co mu chodziło.
Broszka zniknęła.

* * *

Żelazna pieśń rzeczywiście w końcu odstraszyła krakeny.


A przynajmniej Tric obstawał przy tym stwierdzeniu. Przez
cztery godziny walił w ksylofon, jakby mu był winny pieniądze, a
Mia domyślała się, że potrzebował jakiegoś potwierdzenia
celowości swoich działań. Kiedy potwory zaczęły rezygnować z
pościgu jeden po drugim, Pan Życzliwy zasugerował, że grunt staje
się coraz twardszy, w miarę jak zbliżają się do gór. Mia rozsądnie
podejrzewała, że potwory zwyczajnie znudziły się i zmyły, żeby
zjeść coś łatwiejszego. Naev nie podzieliła się swoim zdaniem,
leżała tylko w kałuży krzepnącej krwi i starała się ze wszystkich sił
nie umrzeć.
Prawdę mówiąc, Mia nie była pewna, czy Naev się to uda.
Tric przejął wodze, kiedy zaczęła nalegać. W miłosiernej ciszy,
która zapadła, gdy chłopak porzucił obowiązki perkusisty, Mia
przyklęknęła obok nieprzytomnej kobiety i zastanawiała się, od
czego zacząć.
Wnętrzności Naev zostały zmielone przez zadziory krakena i w
powietrzu wisiał smród z jelit i odór wymiocin. Tylko Cztery Córki
wiedziały, jak Tric znosi to ze swoim czułym powonieniem. Znając
dostatecznie dobrze smród gówna i śmierci, Mia postarała się po
prostu ulżyć kobiecie. Nie mogła tu nic zdziałać; zakażenie zabije
Naev, jeśli nie zrobiła już tego utrata krwi. Wiedząc, że Naev czeka
koniec, Mia zdała sobie sprawę, że miłosierdzie każe ją dobić.
Zdjęła materiał z okaleczonego brzucha Naev i rozejrzała się za
czymś, czym mogłaby obwiązać rany. Ostatecznie zdecydowała się
zdjąć jej woal z twarzy. Kiedy to zrobiła, poczuła, jak Pan Życzliwy
wzbiera i wzdycha, wypijając falę przyprawiającej o mdłości
zgrozy, która w przeciwnym wypadku sprawiłaby, że Mia by
krzyknęła.
I tak niewiele brakowało.
– Na otchłań i krew... – stęknęła.
– Co? – Tric zerknął przez ramię i omal nie spadł z kozła. – Na
Czarną Matkę Nocy... Jej twarz...
Córki, co za twarz...
Nazwanie jej zniekształconą byłoby jak nazwanie noża wbitego w
serce „niewielką niedogodnością”. Ciało było rozciągnięte i zwinięte
w węzeł w miejscu, gdzie powinien znajdować się nos. Dolna warga
zapadła się jak bity pasierb, górna odwinęła się w grymasie,
odsłaniając zęby. Pięć głębokich żłobień znaczyło ciało, jakby twarz
była z gliny i ktoś złapał jej garść i ścisnął. A jednak tę potworność
okalały piękne pukle rudawych blond włosów.
– Co mogło to spowodować?
– Nie mam pojęcia.
– Miłość – szepnęła kobieta i ślina skapnęła jej na okaleczone
usta. – Tylko miłość.
– Naev... – zaczęła Mia. – Twoje rany...
– Jest źle.
– Twój stan zdecydowanie nie jest dobry.
– Zabierz Naev do Kościoła. Ma wiele do zrobienia, zanim spotka
się z Błogosławioną Panią.
– Jesteśmy dwa zwroty od gór – powiedział Tric. – Może więcej.
Nawet jeśli tam dotrzemy, nie dasz rady się wspiąć.
Kobieta siorbnęła i zakaszlała krwią. Sięgnęła do szyi, zerwała
rzemień i wyjęła srebrną fiolkę. Próbowała usiąść, ale tylko jęknęła
z bólu. Mia pchnęła ją z powrotem na podłogę.
– Nie wolno ci...
– Puść ją! – warknęła Naev. – Pomóż jej usiąść. Wyciągnij ją. –
Wskazała tył wozu. – Z tej krwi na czyste drewno.
Mia nie miała pojęcia, o co kobiecie chodzi, ale wypełniła
polecenie i wywlekła Naev z krzepnącej kałuży na tyły wozu. Tam
kobieta wyjęła zębami zatyczkę z fiolki i wylała zawartość na
surowe drewno.
Krew.
Jasnoczerwona jak ze świeżej rany. Mia zmarszczyła brwi, kiedy
Pan Życzliwy zwinął się na jej ramieniu, zerkając przez zasłonę jej
włosów. Naev przeciągnęła palcem przez kałużę, a kot, który był
cieniem, spróbował zamruczeć i Mię przeszły ciarki po kręgosłupie.
– ...ciekawe...
Naev pisała, jak zdała sobie sprawę Mia. Jakby kałuża była
tabliczką, a jej palec pędzelkiem. Litery były ashkaskie, rozpoznała
to dzięki nauce, ale sam rytuał...
– To magja krwi – szepnęła.
To było niemożliwe. Ashkaska magja wymarła wraz z upadkiem
cesarstwa. Nikt nie widział prawdziwej magji krwi od...
– Skąd wiesz, jak to się robi? Ta sztuka umarła sto lat temu.
– Nie wszystko co martwe naprawdę umiera – wychrypiała Naev.
– Matka zatrzymuje... tylko to, czego potrzebuje.
Kobieta padła na plecy, ściskając rozorany brzuch.
– Jedźcie do gór... Najzwyklejsza ze wszystkich. – Mia
przysięgłaby, że widzi łzy w oczach kobiety. – Nie dobijaj jej,
dziewczyno. Odłóż na bok miłosierdzie. Jeśli Błogosławiona Pani...
ją zabierze, to niech tak będzie. Ale nie pomagaj Naev odejść.
Słyszy?
– ...Słyszę.
Naev złapała jej dłoń. Uścisnęła. I zapadła się w ciemność.
Umazana po nadgarstki we krwi Mia opatrzyła jej rany najlepiej,
jak potrafiła. Wyjęła swoją pelerynę z sakwy przy siodle Łajdaka
(który spróbował ją ugryźć) i wsunęła zwiniętą pod głowę Naev.
Przysiadła się do Trica na koźle i zerknęła na góry przed nimi.
Pasmo wielkich czarnych ostróg ciągnęło się z północy na południe,
parę było dość wysokich, żeby leżała na nich śnieżna czapa. Jedna
wyglądała jak wykrzywiona twarz, jak to opisała Naev. Inne długie
pasmo mogło być strzaskanym murem, który także wspomniała. A
obok ostrogi przypominającej smutnego starca wznosił się szczyt,
który pasował do opisu.
Był tak przeciętny, jak to tylko możliwe dla prehistorycznej iglicy
z granitu. Nie był dość wysoki, żeby przykrywał go śnieg, nie
kojarzył się z żadną twarzą ani postacią. Zwyczajny, regularny stos
starego kamienia pośród krwawej w kolorze pustyni. Góra, na jaką
nie spojrzysz więcej niż raz.
– Tam – powiedział Tric, wskazując górę.
– Aha.
– Można by się spodziewać, że wybiorą coś odrobinę bardziej
dramatycznego.
– Myślę, że właśnie o to chodzi. Nikt, kto szukałby siedziby
zabójców, nie zacząłby od najnudniejszej góry na świecie.
Tric skinął głową i posłał jej uśmiech.
– Słowa mądrości, Blada Córko.
– Nie obawiaj się, donie Tricu. – Odwzajemniła uśmiech. – Nie
pozwolę, żeby uderzyło mi to do głowy.

* * *

Jechali przez kolejne dwa zwroty, Tric na koźle, a Mia przy Naev.
Zmoczyła materiał i zwilżyła zniekształcone usta, zastanawiając się,
kto lub co tak okaleczyło twarz kobiety. Naev mówiła jak w
gorączce, rozmawiała z duchem, prosiła, żeby zaczekał. Raz
wyciągnęła rękę, jakby chciała pogłaskać puste powietrze. Jej usta
wykrzywiły się wtedy w ohydnej parodii uśmiechu. Pan Życzliwy
siedział przy niej przez cały czas. Mruczał.
Kwiatuszek i Łajdak byli wyczerpani i Mia obawiała się, że w
każdej chwili mogą okuleć. Wydawało się to okrutne (nawet wobec
Łajdaka) kazać im niepotrzebnie biec przy wozie. Tric i Mia minęli
punkt, kiedy już nie mieli odwrotu – albo dotrą do Czerwonego
Kościoła, albo umrą. Widziała dzikie konie wędrujące po pogórzu i
uznała, że musi gdzieś tam być woda. Dlatego niechętnie
zaproponowała, żeby uwolnić konie.
To zasmuciło Trica, ale dostrzegał sens jej propozycji. Zatrzymali
wóz i chłopiec odwiązał Kwiatuszka, a potem napoił go z bukłaka.
Pogłaskał zwierzę czule po szyi, szepcząc cicho:
– Byłeś lojalnym przyjacielem. Mam nadzieję, że znajdziesz sobie
nowego. Uważaj na krakeny.
Klepnął konia w zad i zwierzę pogalopowało na wschód wzdłuż
pasma górskiego. Mia odwiązała Łajdaka, który piorunował ją złym
wzrokiem, nawet kiedy opróżniła cały bukłak do jego pyska.
Sięgnęła do sakwy i dała mu ostatnią kostkę cukru na dłoni.
– Zasłużyłeś. Myślę, że możesz wracać do Ostatniej Nadziei, jeśli
chcesz.
Ogier pochylił łeb i delikatnie zdjął kostkę z jej dłoni. Zarżał,
potrząsając grzywą i szturchając nosem jej ramię. I kiedy Mia się
uśmiechnęła i poklepała go po policzku, Łajdak otworzył pysk i
ugryzł ją mocno tuż nad lewą piersią.
– Ty skończony skurwy...
Ogier śmignął przez pustkowie, kiedy Mia podskakiwała,
ściskając pierś, i przeklinała konia, wzywając na świadków Trzy
Słońca, Cztery Córki i wszystko inne, co akurat jej słuchało. Łajdak
pomknął za Kwiatuszkiem na wschód i zniknął w obłoku kurzu.
– Jeśli chcesz, mogę pocałować, żeby mniej bolało. – Tric się
uśmiechnął.
– Odpierdol się! – warknęła Mia, turlając się na podłodze wozu.
Miała krew na palcach w miejscu ugryzienia, a gdy zajrzała pod
bluzkę, na skórze już rozlał się siniak. Po raz pierwszy w życiu
dziękując Córkom, że nie jest większa, syknęła cicho, gdy Pan
Życzliwy zaśmiał się z jej cienia.
– Ależ z niego łajdak...

* * *

Naev szybko słabła i nie mogli pozwolić sobie na kolejne przystanki.


Mia obawiała się, że kobieta nie przetrzyma następnego zwrotu, a
pierwszy zwrot septimusa miał nadejść już jutro. Jeśli nie znajdą
Kościoła wkrótce, nie będą mieli po co go szukać. Znajdowali się
teraz na pogórzu, a góry zamykały się wokół nich jak objęcia
kochanka. Czytała, że kurzozjawy mieszkają najchętniej tam, gdzie
wiatr najbardziej wyje, więc nadstawiała uszu, żeby wychwycić
charakterystyczny śmiech wśród powiewów.
Krew zakrzepła na podłodze wozu i oblepiły ją muchy. Mia
robiła, co w jej mocy, żeby trzymać owady z dala od brzucha Naev,
chociaż wiedziała, że już jest po niej. Z Naev uszła cała determinacja
– nieprzytomna ciągle jęczała, a kiedy się budziła, krzyczała, aż
znowu traciła przytomność. Właśnie wyła, kiedy Tric zatrzymał
wóz. Mia podniosła wzrok, gdy poczuła bezruch.
– Dlaczego stanęliśmy? – zapytała głosem zachrypłym od
zmęczenia.
– Dalej nie zajedziemy. No, chyba że potrafisz doprawić skrzydła
tym spluwaczkom. – Tric wskazał prychające wielbłądy.
Najzwyklejsza góra wznosiła się przed sznurem wielbłądów
pionowymi ścianami, połamanymi i powywracanymi. Mia
rozejrzała się i nie zobaczyła niczego ani nikogo niezwykłego.
Pochyliła się i złapała Naev za ramię, przekrzykując jej jęki.
– Gdzie mam teraz iść?
Kobieta zwinęła się i mamrotała bez sensu, drapiąc cuchnący
brzuch. Tric zszedł z kozła i stanął z ponurą miną obok Mii. Smród
ludzkich nieczystości i psującej się krwi był obezwładniający.
Widocznego cierpienia nie dało się znieść.
– Mia...
– Muszę zapalić – warknęła dziewczyna.
Wyturlała się z wozu. Tric zeskoczył obok niej, kiedy zapaliła
cygaretkę. Wiatr porwał jej grzywkę, gdy Mia zaciągnęła się
głęboko. Palce miała brudne od krwi. Naev się śmiała, waląc głową
o podłogę wozu.
– Powinniśmy to skończyć – powiedział Tric. – To miłosierne.
– Zabroniła nam.
– Ona cierpi. Na Czarna Matkę, posłuchaj jej.
– Wiem! Zrobiłabym to już wczoraj, ale poprosiła, żebym tego nie
robiła.
– Więc spokojnie pozwolisz, żeby umarła, wrzeszcząc z bólu?
– Czy ja, kurwa, wyglądam na spokojną?
– No dobrze, to co robimy teraz? Oto najzwyklejsza góra i są jej
całe mile, o ile wzrok mnie nie myli. Nie widzę żadnej wieży, a ty?
Będziemy ją objeżdżać, aż padniemy z pragnienia?
– Wiem tyle samo, co ty, ale Naev kazała nam jechać w tym
kierunku. Ta magja krwi to nie było tylko dla zabawy. Ktoś wie, że
tu jesteśmy.
– Pewnie, pieprzone kurzozjawy wiedzą! Usłyszą jej wrzaski z
odległości wielu mil!
– Zatem kieruje tobą miłosierdzie czy strach, donie Tricu?
– Niczego się nie boję – warknął.
– Pan Życzliwy czuje smród twojego strachu. I ja także.
– Niech cię Paszcza pochłonie – syknął, wyciągając nóż. – W tej
chwili z tym skończę.
– Stój! – Mia złapała go za rękę. – Nie!
– Puszczaj! – Tric strącił jej dłoń.
Ręka Mii powędrowała do sztyletu, a Trica do sejmitara. Cienie
wokół niej rozdęły się, długie macki sięgnęły spod kamieni i
zakołysały się do muzyki, którą słyszały tylko one.
– Naev to nasz jedyny sposób, żeby znaleźć Kościół – powiedziała
Mia. – To moja wina, że kraken ją dopadł. I poprosiła mnie, żebym
jej nie zabijała.
– Teraz nie zdołałaby znaleźć własnych spodni, żeby się w nie
wysikać, w takim jest stanie. I ja jej niczego nie obiecywałem.
– Nie wyciągaj broni, donie Tricu, bo zakończy się to źle dla nas
obojga.
– Uznałem cię za zimną, Mio Corvere. – Pokręcił głową. – Ale nie
miałem pojęcia, że jesteś aż tak zimna. Gdzie trzymasz serce, które
powinno bić w twojej piersi?
– Trzymaj tak dalej, a nakarmię cię twoim własnym, łajdaku.
– Może i jestem łajdakiem. – Tric splunął. – Ale to ty postanowiłaś
być pizdą każdego zwrotu swojego życia.
Mia uniosła z uśmiechem nóż.
– To najsłodsze słowa, jakie kiedykolwiek do mnie
wypowiedziałeś.
Tric dobył sejmitara i spojrzał jej w twarz swoimi ślicznymi
piwnymi oczami. Mętlik i wściekłość gotowały się w jej spojrzeniu.
Ta mieszania, gęstniejąca w jej głowie, uciszała zdrowy rozsądek
krzyczący w głębi czaszki. Zrozumiała, że chce zabić tego chłopaka.
Rozciąć go od brzucha po gardło, obmyć ręce w jego krwi. Umazać
się nią po łokcie, wymalować nią usta i piersi. Na samą myśl
zabolały ją uda. Zaczęła szybciej oddychać, kiedy ścisnęła jedną
rękę między udami, a pragnienie mordu i żądza pomieszały się w
jej głowie. Pan Życzliwy szepnął do niej z cienia:
– ...to nie ty...
– Precz! – syknęła. – Do Paszczy z tobą, demonie.
– ...te myśli nie są twoimi myślami...
Tric napierał z oczami zmrużonymi w szparki. Żyły wystąpiły mu
na szyi. Dyszał ciężko, źrenice mu się rozszerzyły. Mia zerknęła
niżej i zobaczyła, że stwardniał, aż spodnie mu odstawały, i na ten
widok sama zaczęła szybciej oddychać. Zamrugała, żeby pozbyć się
potu z oczu, i wyobraziła sobie, jak jej ostrze wbija się w jego pierś i
wychodzi z niej, jak on wbija własną klingę w nią, miedziany
posmak na jego języku...
– Coś tu nie gra... – szepnęła.
Tric rzucił się i przeciął powietrze nad jej głową, kiedy się
uchyliła. Wymierzyła kopniak w jego krocze, ale zablokował ją
kolanem i przez chwilę ją kusiło, żeby samej paść na kolana.
Dźgnęła go w odsłonięty brzuch, chociaż wiedziała, że to złe, złe. W
ostatniej chwili powstrzymała się i przeturlała w bok, kiedy on
znowu się zamachnął, mierząc w jej głowę. Szczerzył zęby w
uśmiechu jak wariat i Mia sama uznała, że to zabawne. Starała się
nie roześmiać, starała się myśleć o czymś innym niż pragnienie
zabicia go, zerżnięcia, zrobienia obu rzeczy naraz; starała się nie
myśleć, że leży, mając go w sobie, i że jednocześnie dźgają się
wzajemnie, gryzą i wykrwawiają na śmierć na piasku.
– Tric, przestań – wydyszała.
– Chodź tu...
Pierś jej falowała, kiedy podchodziła z wyciągniętą ręką.
Zdyszana. Spragniona.
– Coś tu nie gra. To jest złe.
– Chodź tu – powiedział, podchodząc do niej z uniesioną bronią.
– ...to nie jest prawdziwe...
Mia pokręciła głową, mrugając, żeby oczy przestały ją piec.
– ...jesteś mia corvere... – rzekł Pan Życzliwy. – ...pamiętaj...
Uniosła rękę i jej cień zadygotał, rozciągnął się od stóp i
pochłonął cień chłopca. Tric znieruchomiał na piasku, a ona
wycofała się z uniesionymi rękami, jakby chciała osłonić się przed
ciosem. Nóż ciążył jej w ręce, ciągnął ją z powrotem; myśli o tym,
żeby zatopić ostrze w Tricu, kiedy on zrobi to samo ze swoim,
zalewały jej umysł, ale nie, NIE, to nie ona (to nie ja!). Z
rozpaczliwym krzykiem odrzuciła nóż na bok.
Osunęła się na kolana i padła na brzuch z zaciśniętymi
powiekami. Miała piasek w zębach, kiedy kręciła głową, odpychając
żądzę i pragnienie mordu. Skupiła się na myśli, którą podsunął jej
Pan Życzliwy, czepiając się jej jak tonący brzytwy.
– Jestem Mia Corvere – szeptała. – Jestem Mia Corvere...
Powolne oklaski.
Mia uniosła głowę, słysząc ten poważny dźwięk rozlegający się
echem w jej głowie. Zobaczyła wokół siebie postaci odziane w
pustynną czerwień i z zakrytymi twarzami. Tuzin zebrał się wokół
drobnego mężczyzny z zakrzywionym mieczem u pasa. Rękojeść
wykonano na podobieństwo ludzkich sylwetek o kocich głowach –
splecionej nagiej pary, mężczyzny i kobiety. To była ashkaska
czarnostal[44].
– Mia? – zapytał Tric już własnym głosem.
Mia spojrzała z piachu na klaszczącego mężczyznę. Był dobrze
zbudowany i diabelnie przystojny. Jego włosy były kręcone, ciemne,
szpakowate. Miał twarz mężczyzny tuż po trzydziestce, ale
przepaściste oczy w kolorze kakao zdradzały znacznie
poważniejszy wiek. Na jego ustach błąkał się półuśmieszek, jakby
zamierzał ukraść srebrną zastawę.
– Brawo – powiedział. – Od czasów lorda Cassiusa nie widziałem,
żeby ktoś tak dobrze oparł się Niezgodzie.
Kiedy zrobił krok naprzód, pozostali wokół niego rozproszyli się
jak na sygnał. Zaczęli rozładowywać karawanę, odwiązywać
wyczerpane wielbłądy. Czwórka przeniosła Naev na nosze i ruszyła
z nią w stronę urwiska. Mia nie widziała żadnej liny. Nie widziała...
– Jak się nazywasz?
– Mia, mistrzu. Mia Corvere.
– Kto jest twoimi Shahiidem?
– Mercurio z Bożogrobia.
– Ach, Mercurio wreszcie zebrał się na odwagę, żeby wysłać
kolejną owieczkę do Kościoła Rzezi? – Mężczyzna wyciągnął rękę. –
Ciekawe.
Uścisnęła podaną dłoń, a mężczyzna pomógł jej wstać. W ustach
jej zaschło, serce waliło. Echa morderstwa i żądzy tętniły w żyłach.
– Ty jesteś Tric. – Mężczyzna obrócił się z uśmiechem do chłopca.
– Który ma krew, ale nie imię klanu Trzech Smoków. Uczeń Adiiry.
Tric powoli skinął głową i odgarnął dredy z oczu.
– Owszem.
– Ja nazywam się Kocur, sługa Naszej Pani od Błogosławionego
Morderstwa i Shahiid Kieszeni w jej Czerwonym Kościele. – Skłonił
się lekko. – Macie coś dla nas, jak mniemam.
Pytanie zawisło niczym miecz nad głową Mii. Tysiące zwrotów.
Bezsenne nibynoce i zakrwawione palce, trucizna kapiąca jej z rąk.
Połamane kości, piekące łzy, kłamstwa na kłamstwach. Wszystko,
co zrobiła, wszystko, co straciła – wszystko to sprowadzało się do tej
chwili.
Sięgnęła po sakiewkę z zębami u pasa.
Żołądek ściął jej się lodem.
– Nie – szepnęła.
Macając się po talii, tunice, wytrzeszczając oczy w panice, zdała
sobie sprawę...
– Moja dziesięcina! Przepadła!
– O rety – mruknął Kocur.
– Ale przecież dopiero co ją miałam!
Mia przeszukała piasek wokół, obawiając się, że zgubiła sakiewkę
w czasie walki z Trikiem. Grzebała w piachu ze łzami w oczach. Pan
Życzliwy wezbrał i tarzał się w jej cieniu, ale nawet on nie był w
stanie zapanować nad jej przerażeniem na myśl, że wszystko to
poszło na marne... Chodząc na czworakach po ziemi, ze splątanymi
włosami na oczach, zagryzając usta i...
Stuk, stuk.
Podniosła wzrok. Zobaczyła znajomą sakiewkę z owczej skórki w
zręcznych palcach.
Uśmiech Kocura.
– Powinnaś bardziej uważać, mała owieczko. Shahiid Kieszeni,
jak już wspomniałem.
Mia wstała i wyrwała mu sakiewkę, warcząc. Otworzyła ją,
przeliczyła zęby i ścisnęła ją w pięści. Spojrzała na mężczyznę, a
gniew na chwilę pochłonął zgrozę. Musiała zapanować nad chęcią
dodania jego zębów do swojej kolekcji.
– To było bezduszne – powiedziała.
Mężczyzna uśmiechnął się szerzej, ale smutek pozostał w
kącikach jego starych oczu.
– Witaj w Czerwonym Kościele.

Rozdział 8

Ocalenie

– Dwa żelaziaki i dwanaście miedziaków – triumfował chłopak. –


Dziś wieczorem zjemy jak królowie. Albo królowe. Zależnie od osoby.
– Też coś – prychnęła brudna dziewczyna obok niego. – Masz na
myśli tych ukrzyżowanych na ulicy Tyrana? Wolę już zjeść jak
konsul, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Dziewczyny nie mogą być konsulami, siostruniu.
– Co nie znaczy, że nie mogę zjeść jak konsul.
Trzy urwisy kucały w zaułku niedaleko od ścisku na targu. Obok
stał kosz starych ciastek. Pierwszym był chłopak o zręcznych
palcach, który wpadł na Mię na targu. Drugim dziewczyna o
brudnych blond włosach i bosych stopach. Trzecim był nieco starszy
chłopiec, chudy jak ulicznik i podły. Mieli na sobie poprzecierane
ubrania, ale starszy chłopiec nosił porządny pas z nożami. Przed nimi
leżały owoce porannej pracy – garść monet i srebrna wrona z
bursztynowymi oczami.
– To jest moje – odezwała się Mia zza ich pleców.
Trójka wstała szybko, odwracając się do oskarżycielki. Mia stała u
wylotu zaułka z pięściami na biodrach. Większy chłopiec wyjął nóż
zza pasa.
– Natychmiast mi ją oddajcie – powiedziała Mia.
– Bo inaczej co? – zapytał chłopiec, unosząc nóż.
– Wrzasnę i wezwę Luminatii. Obetną wam ręce i wrzucą do
Chóru, jeśli będziecie mieli szczęście. Albo do Kamienia
Filozoficznego, jeśli będziecie mieli pecha.
Trójka odpowiedziała jej śmiechem.
Czerń u stóp Mii zafalowała. Jej strach zniknął. Krzyżując ręce,
wypięła pierś, zmrużyła oczy i odezwała się głosem, którego sama nie
poznała:
– Oddajcie. Mi. Ją. Natychmiast.
– Spieprzaj, mała wywłoko – odpowiedział duży chłopak.
Mia spochmurniała.
– Wywłoko?
– Załatw ją, Majcher – powiedział młodszy chłopak. – Wytnij jej
jeszcze jedną dziurę.
Z czerwonymi policzkami Mia zerknęła na pierwszego chłopca.
– Nazywasz się Majcher? Bo nosisz noże, co? – Zerknęła na
młodszego. – W takim razie ty nazywasz się Robak? – A do
dziewczyny rzuciła: – I niech zgadnę: Wesz[45]?
– Cwane – powiedziała blondynka.
Podeszła spokojnie do Mii, zamachnęła się pięścią i wbiła ją w jej
brzuch.
Oddech wyrwał się Mii z płuc z mokrym kaszlem, kiedy osunęła się
na kolana. Mrugała oślepiona łzami i złapała się za brzuch, próbując
powstrzymać odruch wymiotny. Wypełniło ją zdumienie. Zdumienie i
wściekłość.
Nikt dotąd jej nie uderzył.
Nikt się nie ośmielił.
Mnóstwo razy widziała, jak jej matka fechtowała się w
Kręgosłupie. Widziała, jak dona Corvere redukowała mężczyzn do
jąkających się kupek nieszczęścia, a kobiety doprowadzała do łez. A
Mia była dobrą uczennicą. Jednak zasady mówiły, że poszkodowany
powinien zripostować własnym przytykiem, a nie zamachnąć się i
uderzyć ją jak jakiś nędzny oprych z ciemnego zaułka...
– Och... – jęknęła Mia. – Jasne.
Majcher podszedł i kopnął ją w żebra. Blondynka (którą Mia w
myślach już na zawsze będzie nazywała Wszą), uśmiechnęła się
radośnie, kiedy Mia zwymiotowała z pustego żołądka. Odwracając
się do młodszego chłopaka, Majcher wskazał łupy:
– Podnieś to i spadamy. Muszę...
Majcher poczuł coś ostrego i śmiertelnie zimnego, co wbiło się w
jego spodnie. Zerknął w dół i zobaczył sztylet przytknięty do jego
klejnotów trzymany przez drobną piąstkę. Mia złapała go w pasie,
dociskając sztylet matki do jego krocza, a wrona na rękojeści
piorunowała go spojrzeniem bursztynowych oczu. Szept Mii był cichy
i śmiercionośny:
– Mówisz, że jestem wywłoką?
Teraz, gdyby to była jakaś romantyczna opowieść, zacny
przyjacielu, a Mia jej bohaterką, to Majcher dostrzegłby w niej
przebłysk przyszłej zabójczyni i wycofałby się z drżeniem. Prawda
jednak była taka, że przerastał Mię o dwie głowy i ważył
osiemdziesiąt funtów więcej. Spojrzał w dół na dziewczynkę koło
swojego pasa i nie ujrzał najbardziej przerażającego mordercy w
całej Republice, lecz smarkulę, która nie ma pojęcia, jak trzymać nóż,
z twarzą tak blisko jego łokcia, że jeden ruch wystarczyłby, żeby
padła na ziemię.
I Majcher się ruszył. A Mia nie tyle się wyłożyła, ile poleciała.
Padła w błoto, trzymając się za złamany nos oślepiona łzami z
bólu. Młodszy chłopiec (o którym już zawsze myślała „Robak”),
podniósł upuszczony sztylet dony Corvere, wytrzeszczając oczy.
– Na Córki, spójrzcie na to!
– Rzuć mi.
Chłopiec rzucił sztylet rękojeścią do przodu. Majcher złapał nóż i z
podziwem przyjrzał się broni. Chciwość zapłonęła w jego oczach.
– Na kutasa Aa, to prawdziwa grobowa kość.
Robak kopnął Mię w żebra.
– Gdzie taka łachudra jak ty dorwała...
Pomarszczona ręka wylądowała na ramieniu chłopaka i cisnęła
nim o mur. Kolano przywitało się z jego kroczem, a sękata laska
zaprosiła jego żuchwę do tańca[46]. Cios wymierzony dwoma rękami
w potylicę sprawił, że Robak wyciągnął się, krwawiąc, na ziemi.
Stał nad nim Stary Mercurio odziany w długi skórzany szynel, a w
kościstych rękach trzymał laskę. Mrużył błękitne jak lód oczy,
przyglądając się sytuacji, zakrwawionej dziewczynce na ziemi.
Spojrzał na Majchra, krzywiąc usta w szyderczym grymasie.
– W to się bawisz? W kopaninę? – Wymierzył brutalne kopnięcie w
żebra małego Robaka i w nagrodę usłyszał nieprzyjemny trzask. –
Mogę się przyłączyć?
Majcher spiorunował wzrokiem starca i spojrzał na krwawiącego
kumpla. Z potwornym przekleństwem na ustach zważył sztylet dony
Corvere i cisnął nim w głowę Mercurio.
To był doskonały rzut. Prosto między oczy. Jednakże, zamiast
umrzeć, starzec złapał sztylet w locie, szybki jak smród na brzegach
Różanej[47]. Schował nóż za pazuchą, chwycił laskę i z brzękiem
wyciągnął długie ostrze z grobowej kości ukryte w środku. Podszedł
do Majchra i Wszy z klingą w dłoni.
– Czyli obowiązują liizyjskie zasady, tak? Stara szkoła? Dobrze
więc.
Majcher i Wesz spojrzeli po sobie z paniką w oczach. Bez słowa
odwrócili się i czmychnęli zaułkiem, zostawiając biednego
nieprzytomnego Robaka w błocie.
Mia podniosła się na czworaki. Na policzkach miała krew i łzy. Jej
nos zamienił się w obolałą, spuchniętą, pulsującą grudę. Nie widziała
za dobrze. Nie mogła zebrać myśli.
– Uprzedzałem, że ta broszka to same kłopoty – warknął Mercurio.
– Lepiej byłoby, gdybyś mnie posłuchała, dziewczyno.
Mia czuła żar w piersi. Pieczenie w oczach. Inne dziecko mogłoby
się wtedy rozpłakać, przywołując matkę. Krzyczeć, że świat jest
niesprawiedliwy. Zamiast tego cały jej gniew, całe poniżenie,
wspomnienie śmierci ojca, aresztowania matki, brutalności i próby
morderstwa z niedawną kradzieżą na dobitkę i szarpaniną w zaułku,
w której wylądowała po niewłaściwej stronie zwycięstwa – to
wszystko zebrało się w niej jak hubka w ognisku i zapłonęło jasnym,
wściekłym płomieniem.
– Nie nazywaj mnie „dziewczyną”! – warknęła, ze złością ocierając
oczy. Podniosła się, czepiając się ściany, ale zaraz osunęła się z
powrotem. – Jestem córką justicusa. Pierworodną z jednego z
dwunastu szlachetnych rodów. Niech cię szlag, jestem Mia Corvere!
– Och, wiem, kim jesteś – odpowiedział starzec. – Pytanie tylko: kto
jeszcze to wie?
– Co?
– Kto jeszcze wie, że jesteś bachorem Rojalisty, panienko?
– Nikt – warknęła. – Nikomu nie powiedziałam. I nie nazywaj mnie
„panienką”.
Pociągnięcie nosem.
– Czyli nie jesteś tak głupia, jak myślałem.
Stary mężczyzna spojrzał w zaułek. Z powrotem na targ. Wreszcie
na zakrwawioną dziewczynkę u jego stóp. I wtedy z czymś bliskim
westchnieniu podał jej rękę.
– Chodź, mała Wrono. Naprostujemy ci dziób.
Mia otarła pięścią usta i umazała ją krwią.
– W ogóle pana nie znam – odpowiedziała. – I jeszcze mniej panu
ufam.
– To pierwsze rozsądne słowa, jakie od ciebie usłyszałem. Gdybym
jednak życzył ci śmierci, to po prostu bym cię zostawił. Bo jak
zostaniesz tu sama, to umrzesz przed nibynocą.
Mia się nie ruszyła. Nieufność wyraźnie malowała się w jej oczach.
– Mam herbatę. – Mercurio westchnął. – I ciasto.
Dziewczyna zasłoniła burczący brzuch obiema dłońmi.
– Jakie ciasto?
– Darmowe.
Mia się nadąsała. Oblizała usta i poczuła krew.
– Moje ulubione.
I chwyciła dłoń starego mężczyzny.

* * *

– Powiedziałem, że tego nie założę! – ryknął Tric.


– Wybacz – odpowiedział Kocur. – Zrobiłem wrażenie, jakbym o
to prosił?
U podnóża najzwyklejszej góry Mia robiła co w jej mocy, żeby
trzeźwo myśleć. Członkowie Kościoła zebrali się pod urwiskiem,
każdy z naręczem rzeczy albo zmęczonym wielbłądem. Kocur
trzymał przepaski na oczy i upierał się, żeby Tric i Mia je założyli. Z
jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Tric wściekł się, gdy tylko to
usłyszał. Mia praktycznie widziała, jak sierść mu się zjeżyła na
karku.
Chociaż sama nie czuła żadnych resztek dziwnej mieszaniny
wściekłości i żądzy, która wypełniła ją wcześniej, pomyślała, że
może on nadal jest częściowo pod jej wpływem. Odwróciła się do
Kocura.
– Shahiidzie, nasze umysły nie należały do nas, kiedy tu
przybyliśmy...
– Niezgoda. Zaklęcie rzucone na Cichą Górę wieki temu.
– Nadal na niego wpływa.
– Nie. Zniechęca tych, którzy zjawią się w Kościele bez...
zaproszenia, a wy teraz jesteście tu mile widziani. O ile założycie
przepaski.
– Uratowaliśmy jej życie. – Tric wskazał Naev. – A wy nadal nam
nie ufacie?
Kocur wsunął kciuki za pas i uśmiechnął się uśmiechem złodzieja
zastawy. Jego głos był aksamitny jak złotniak marki Dwanaście
Beczułek[48].
– Nadal żyjecie, prawda?
– Tric, co za różnica? – zapytała Mia. – Po prostu ją załóż.
– Nie założę przepaski.
– Przecież zaszliśmy tak daleko...
– I dalej nie zajdziecie – dodał Kocur. – O ile nie zasłonicie oczu.
Tric skrzyżował ręce i warknął.
– Nie.
Mia westchnęła i przeczesała grzywkę ręką.
– Shahiidzie Kocurze, chciałabym naradzić się z moim
szanownym kolegą.
– Pośpieszcie się – odpowiedział Shahiid. – Jeśli Naev umrze na
progu, mówca Adonai nie będzie zadowolony. Na was spadnie
odpowiedzialność, jeśli Nasza Pani ją weźmie.
Mia zastanawiała się, co Shahiid miał na myśli – rany zadane
przez krakena były śmiertelne, Naev już była trupem. Mimo to
wzięła Trica za rękę i odciągnęła go na bok. Kiedy znaleźli się poza
zasięgiem słuchu pozostałych, zwróciła się do chłopaka, czując, jak
powoli ogarnia ją niesławna furia.
– Na zęby Paszczy, co z tobą nie tak?
– Nie zrobię tego. Prędzej poderżnę sobie gardło.
– Zrobią to za ciebie, jeśli dalej będziesz się tak zachowywał!
– Niech spróbują.
– Oni tak to załatwiają, więc właśnie tak to się robi! Rozumiesz,
kim tu jesteśmy? Akolitami! Sam dół piramidy! Albo się zgodzimy,
albo będzie po nas.
– Nie założę przepaski.
– To nie wejdziesz do Kościoła.
– Niech Paszcza pochłonie Kościół!
Mia zakołysała się na piętach, chmurniejąc.
– ...on się boi... – szepnął z jej cienia Pan Życzliwy.
– Przymknij się, sierściuchu o czarnym sercu! – warknął Tric.
– Tric, czego się boisz?
Pan Życzliwy pociągnął nie-nosem i zamrugał nie-oczami.
– ...ciemności...
– Zamknij się! – ryknął Tric.
Mia zdumiała się. Nie potrafiła ukryć niedowierzania.
– Nie możesz mówić poważnie...
– ...wybacz, nie poinformowano mnie, że zostałem oddelegowany
do roli komicznego przerywnika...
Mia próbowała spojrzeć Tricowi w oczy, ale chłopak wbijał
wzrok w ziemię.
– Tric, serio mi mówisz, że przybyłeś trenować wśród najbardziej
przerażających zabójców Republiki i boisz się, kurwa, ciemności?
Tric już miał wrzasnąć, ale słowa zamarły mu w ustach.
Zazgrzytał zębami, zacisnął dłonie w pięści, a ohydne tatuaże
wykrzywiły się w grymasie.
– Nie chodzi o ciemność. – Westchnął cicho. – Po prostu... o
niewidzenie. Ja...
Klapnął ciężko i zepchnął stopą kupkę łupka w dół zbocza.
– Niech to szlag...
Poczucie winy wezbrało w piersi Mii, zalewając gniew.
Przyklęknęła z westchnieniem obok Dweymarczyka i położyła
pocieszająco dłoń na jego ręce.
– Przykro mi. Co się stało?
– Coś złego. – Tric otarł ze złością oczy. – Po prostu... coś złego.
Uścisnęła mu dłoń, boleśnie świadoma tego, że coraz bardziej
lubi tego nieznajomego chłopca. Widok Trica drżącego jak dziecko...
– Mogę to zabrać – zaproponowała.
– Co takiego?
– Twój strach. W każdym razie Pan Życzliwy może. Na chwilę.
Wypija strach. Oddycha nim. To go tutaj utrzymuje. Pozwala mu
rosnąć.
Tric zmarszczył brwi, patrząc na stworzenie z cienia z odrazą w
oczach.
– Strach?
Mia skinęła głową.
– Wypijał mój od lat. Oczywiście nie cały, żebym nie zapomniała
o zdrowym rozsądku, ale dość, bym nie straciła pewności siebie
podczas walki na noże albo kradzieży. Czyni mnie silniejszą.
– To nie ma sensu. – Tric się skrzywił. – Jeśli zjada twój strach, to
nigdy nie nauczysz się sama sobie z nim radzić. To nie jest siła,
tylko kula, na której się opierasz...
– To kula, którą jestem gotowa ci pożyczyć, donie Tricu. – Mia
spiorunowała go wzrokiem. – Zatem, zamiast mnie pouczać,
powiedz raczej: „dziękuję, Blada Córko” i zabieraj swój żałosny
tyłek do Kościoła, zanim poderżną nam gardła i zostawią krakenom
na pożarcie.
Chłopiec spojrzał na ich złączone ręce. Skinął powoli głową.
– Dziękuję, Blada Córko.
Wstała i pomogła mu się podnieść. Pana Życzliwego nie trzeba
było prosić – po prostu przepłynął przez miejsce, w którym ich
cienie się nakładały. Natychmiast niepokój zaczął pożerać Mię,
zimne robaki gryzły jej brzuch, ale zrobiła, co w jej mocy, żeby je
zdeptać. Tric zaś pomaszerował przez skalisty grunt do Kocura.
– Zatem jesteście gotowi? – zapytał Shahiid.
– Jesteśmy – odpowiedział Tric.
Mia uśmiechnęła się słysząc jego głos niemal o całą oktawę
niższy. Tric uścisnął jej palce i zamknął oczy, pozwalając Kocurowi
zawiązać sobie przepaskę. Zawiązawszy drugą na oczach Mii,
Shahiid złapał ich za ręce i poprowadził. Usłyszała wypowiedziane
słowo, coś starożytnego i buzującego mocą. A potem usłyszała skałę
– pękającą i dudniącą. Ziemia się pod nią zatrzęsła i uniosła się
dusząca chmura pyłu. Mia poczuła powiew powietrza i tłusty, ostry
zapach arkemiczny.
Ktoś złapał ją za ręce i sprowadził ze spękanej ziemi na gładką
skałę. Temperatura raptownie spadła, światło za powiekami powoli
umierało. Znaleźli się w jakimś ciemnym miejscu, pewnie we
wnętrzu góry, jak się domyśliła Mia. Kocur prowadził ją, trzymając
za rękę, aż dotarli do schodów i zaczęli się wspinać coraz szerszą
spiralą. Gdy tak skręcali i krążyli, ogarnęły ją lekkie zawroty głowy i
zaczęła tracić wyczucie, z którego kierunku przyszła i w jakim
zmierza. W górę. W dół. W lewo. W prawo. Pojęcia bez znaczenia.
Żadnych wspomnień. Czuła niemal obezwładniające pragnienie,
żeby przywołać z powrotem Pana Życzliwego, poczuć znajomy
dotyk, bez którego już właściwie nie umiała żyć.
W końcu, wydawałoby się po wielu godzinach, Kocur wypuścił jej
rękę. Zatoczyła się. Wyobraziła sobie, że stoi na szczycie góry i
wokół niej nie ma niczego, tylko upadek prosto w śmierć.
Wyciągnęła ręce, żeby utrzymać równowagę. Oddychała ciężko.
– Wróć – szepnęła.
Poczuła, jak nie-kot powraca falą, skacze na motyle w jej brzuchu
i rozdziera je jeden po drugim. Zdjęto jej z oczu opaskę i Mia
zamrugała na widok ogromnej sali, większej od wnętrzności
najwspanialszej katedry. Ściany i podłogę wykonano z ciemnego
granitu, gładkiego jak otoczaki. Łagodne arkemiczne światło padało
przez okna z witrażami, dając wrażenie, że na zewnątrz jest słońce,
chociaż tak naprawdę mogli zajść wiele mil w głąb góry. Tric stał
obok niej i rozglądał się po sali. Ogromne, ostre łuki i wielgachne
kamienne filary ustawiono w koło, strzeliste kamienne sklepienie
wyglądało jak wycięte w samym rdzeniu góry.
– Na Trelene wielkie... miękkie...
Słowa go zawiodły, gdy spojrzał w stronę serca sali. Mia spojrzała
w tym samym kierunku i ujrzała posąg kobiety. Klejnoty niczym
gwiazdy zdobiły jej hebanową szatę. Posąg był ogromny, wznosił się
na jakieś czterdzieści stóp ponad ich głowami i wyrzeźbiono go w
czarnym, połyskującym kamieniu. Małe żelazne pierścienie
osadzono w skale, mniej więcej na wysokości głowy. Kobieta
trzymała w rękach wagę szalkową i wielgachny, straszliwy miecz
szeroki jak pień drzewa i ostry jak obsydian. Jej twarz była piękna.
Straszliwa i zimna. Po kręgosłupie Mii przeszedł dreszcz. Oczy
posągu śledziły ją, kiedy się zbliżyła.
– Witajcie w Sali Epitafiów – powiedział Kocur.
– Kto to?
– Matka. – Kocur dotknął oczu, ust i piersi. – Paszcza. Nasza Pani
od Błogosławionego Morderstwa. Wszechmocna Niah.
– Ale... ona jest piękna – szepnęła Mia. – Na obrazkach, które
widziałam, była potworna.
– Światło jest pełne kłamstw, akolitko. Słońca tylko nas oślepiają.
Mia przespacerowała się po sali, wodząc dłońmi po spiralnych
wzorach wyciętych w kamieniu. W ścianach znajdowały się setki
małych drzwi mających dwie stopy kwadratowe i ustawione jedne
nad drugimi jak groby w wielkim mauzoleum. Jej kroki
rozbrzmiewały niczym dzwony w ogromnej przestrzeni. Jedynym
dźwiękiem poza tym była melodia, która brzmiała jak śpiew chóru,
bezcielesna i zawieszona w powietrzu. Hymn był piękny,
pozbawiony słów, nieskończony. Atmosfera w tym miejscu nie
przypomniała żadnego innego, które Mia odwiedziła. Nie było tu
ołtarzy ani złotej oprawy, ale po raz pierwszy w życiu poczuła, że
znalazła się w miejscu... uświęconym.
Pan Życzliwy szepnął jej do ucha:
– ...podoba mi się tutaj...
– Co to za imiona, Shahiidzie? – zapytał Tric.
Mia zamrugała, zdając sobie sprawę, że na podłodze pod nimi
wyryto imiona. Setki. Tysiące. Wyryto je maleńkimi literami w
wypolerowanym czarnym kamieniu.
– Imiona wszystkich, którym Kościół odebrał życie w ofierze dla
Matki. – Mężczyzna skłonił się przed posągiem. – Czcimy ich. To Sala
Epitafiów, jak już wspomniałem.
– A groby? – zapytała Mia, wskazując na ściany.
– Zawierają ciała sług Matki, którzy do niej odeszli. Wraz z tymi,
którym odebraliśmy życie, czcimy także poległych.
– Ale na tych grobach nie wycięto imion.
Kocur spojrzał na Mię. Widmowy chór śpiewał w mroku.
– Matka zna ich imiona – odrzekł w końcu. – Nic innego się nie
liczy.
Mia zamrugała. Zerknęła w górę na wznoszący się nad nią posąg.
Bogini, do której należał ten Kościół. Straszna i piękna.
Niepoznawalna i potężna.
– Chodźcie – powiedział Shahiid Kocur. – Wasze pokoje czekają.
Wyprowadził ich z wielkiej sali wyjściem pod jednym z
ogromnych, ostrych łuków. Potężne schody prowadziły w górę, w
mrok. Mia przypomniała sobie wierzbową witkę Starego Mercurio i
przeklęte schody biblioteczne, po których kazał jej biegać w tę i z
powrotem tyle razy, że straciła rachubę. Uśmiechnęła się na to
wspomnienie, dziękując mu za ćwiczenie, kiedy wspinała się
schodami spokojnym, równym krokiem.
Szli, mając za plecami Shahiida Kieszeni milczącego jak plaga.
– Czarna Matko – wysapał Tric. – Powinni nazwać to miejsce
Czerwonymi Schodami...
– Nic ci nie jest? – szepnęła Mia. – Pan Życzliwy pomógł?
– Tak. To było... – Chłopak pokręcił głową. – Spojrzeć w siebie i
znaleźć tylko stal... Nigdy nie czułem czegoś podobnego. Chrzanić,
że to kula. Bycie pomroczem musi być świetne.
Doszli schodami do długiego korytarza. Łuki ciągnęły się w
pozbawioną światła czerń, spiralne wzory zdobiły każdą ścianę.
Shahiid Kocur zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami i pchnął
je. Mia zajrzała do wielkiego pokoju umeblowanego pięknym
ciemnym drewnem i z wielkim łożem okrytym puszystym szarym
futrem. Poczuła ból w ciele na ten widok. Minęły co najmniej dwie
nibynoce, odkąd spała...
– Twoje komnaty, akolitko Mio – oznajmił Kocur.
– A gdzie ja zamieszkam? – zapytał Tric.
– Dalej w korytarzu. Pozostali akolici zostali już są rozmieszczeni.
Wy zjawiliście się jako ostatni.
– Ile nas tu jest? – spytała Mia.
– Prawie trzydzieścioro. Nie mogę się doczekać, kiedy się
przekonam, kto z was to żelazo, a kto szkło.
Tric skinął jej głową na pożegnanie i poszedł korytarzem za
Kocurem. Mia weszła do pokoju i rzuciła swój pakunek obok drzwi.
Nawyk kazał jej przeszukać każdy kąt, szufladę i dziurkę od klucza.
Na koniec zajrzała pod łóżko i wreszcie na nie padła. Rozważała,
czy nie rozsznurować butów, ale uznała, że jest za bardzo
wyczerpana. Padła z powrotem na poduszki i zasnęła snem tak
głębokim, jak jeszcze nigdy dotąd.
Kot z cienia przysiadł na wezgłowiu, obserwując jej sny.

* * *

Obudziła się, usłyszawszy szept Pana Życzliwego.


– ...ktoś nadchodzi...
Otworzyła oczy i usiadła, kiedy rozległo się ciche pukanie do
drzwi. Wyciągnęła sztylet i odgarnęła włosy z zapiaszczonych oczu.
Na chwilę zapomniała, gdzie się znajduje. Z powrotem w starym
pokoju nad sklepem Mercurio? W Żebrach, gdzie obok niej spał jej
młodszy braciszek, a rodzice w sąsiednim pokoju...
Nie.
Nie patrz...
– Proszę? – powiedziała niepewnie.
Drzwi otworzyły się cicho i weszła postać spowita w czarne szaty.
Przeszła przez pokój i stanęła w nogach łóżka. Mia podniosła
nieufnie ostrze z grobowej kości.
– To albo niewłaściwy pokój, albo niewłaściwa dziewczyna...
Intruz uniósł ręce. Zrzucił kaptur i Mia zobaczyła rudawe blond
pukle i znajome oczy zerkające przez szparę w woalu na twarzy.
– Naev...?
To było niemożliwe. Haki krakena pocięły wnętrzności tej
kobiety na strzępy. Po dwóch zwrotach gnicia w słońcu jej krew
musiała wypełnić się trucizną. Jak, w imię Paszczy, mogła żyć, już
nie mówiąc o chodzeniu i mówieniu?
– Powinnaś nie żyć...
– Powinna. Ale żyje. – Chuda kobieta się ukłoniła. – Dzięki niej.
Mia pokręciła głową.
– Nie musisz mi dziękować.
– Naev więcej niż dziękuje. Ona zaryzykowała życie, żeby ocalić
Naev. Naev nigdy tego nie zapomni.
Mia odsunęła się, kiedy Naev wyjęła ukryte ostrze z rękawa, a
Pan Życzliwy zjeżył się w jej cieniu. Naev jednak przesunęła
ostrzem po wnętrzu dłoni. Krew wezbrała i pochlapała podłogę.
– Ocaliła życie Naev – powiedziała kobieta – więc Naev ma u niej
dług. Na własną krew na oczach Matki Noc Naev przysięga.
– Nie musisz...
– Zrobione.
Naev pochyliła się i zaczęła rozsznurowywać buty Mii.
Dziewczyna krzyknęła i schowała nogi pod siebie. Kobieta sięgnęła
do troczków jej koszuli i Mia uderzyła ją po rękach, cofając się po
łóżku i unosząc ręce.
– Nie, słuchaj...
– Musi się rozebrać.
– Naprawdę wybrałaś niewłaściwą dziewczynę. I większość ludzi
proponuje najpierw drinka.
Naev oparła ręce na biodrach.
– Musi się wykąpać przed spotkaniem z Duchowieństwem. Jeśli
Naev może mówić otwarcie, to ona cuchnie koniem i odchodami, jej
włosy są tłustsze od liizyjskich grasic i cała jest we krwi. Jeśli
zamierza wziąć udział w chrzcie i wejść do kongregacji
Błogosławionej Pani, wyglądając jak dweymarski dzikus, to Naev
proponuje, żeby oszczędziła sobie bólu i od razu rzuciła się z
Podniebnego Ołtarza.
– Czekaj... – Mia zamrugała. – Powiedziałaś wykąpać?
– Tak właśnie Naev powiedziała.
– W wodzie? – Mia uniosła się na kolana i przycisnęła ręce do
piersi. – Z mydłem?
Kobieta pokiwała głową.
– Pięcioma rodzajami mydła.
– Na zęby Paszczy – powiedziała Mia. – Jednak wybrałaś właściwą
dziewczynę.

* * *

Ciemne postaci zebrały się pod spojrzeniem kamiennej bogini


skąpane w bezbarwnym świetle.
Minęło dwanaście godzin od przybycia Mii do Cichej Góry. Cztery
od przebudzenia. Dwadzieścia siedem minut, odkąd wywlekła się z
kąpieli i poczłapała do Sali Epitafiów, zostawiając na wodzie taki
kożuch z krwi i brudu, że sam mógłby wyjść, gdyby dać mu jeszcze
kilka zwrotów, żeby dojrzał.
Szata była miękka. Włosy miała związane w wilgotny warkocz.
Mydlany zapach bił od niej, kiedy rozejrzała się po pozostałych
akolitach – w sumie dwadzieścia osiem osób ubranych w nijaką
szarość. Itreyański gbur z pięściami jak kowalskie młoty. Żylasta
dziewczyna z krótko przyciętymi rudymi włosami i oczami pełnymi
wilczej przebiegłości. Wysoki Dweymarczyk z ozdobnymi tatuażami
na twarzy i ramionami, na których można by oprzeć świat. Dwójka
piegowatych Vaańczyków o włosach w kolorze blond – brat i
siostra, sądząc po wyglądzie. Chudy chłopak o błękitnych jak lód
oczach, który stał obok Trica pod koniec szeregu, więc prawie go
przeoczyła. Wszyscy byli mniej więcej w jej wieku. Wszyscy
twardzi, głodni i milczący.
Naev stała blisko Mii spowita w cienie. Inne milczące postaci w
czarnych szatach stały na skraju ciemności, mężczyźni i kobiety z
rękoma splecionymi jak pokutnicy w katedrze.
– Ręce – szepnęła wcześniej Naev. – Spotka dwa rodzaje w
Czerwonym Kościele. Tych, którzy zostają powołani i składają
ofiary... Których pospólstwo nazywa zabójcami, tak? My nazywamy
ich Ostrzami.
Mia skinęła głową.
– Mercurio powiedział mi tyle.
– Drugi rodzaj to Ręce – wyjaśniała Naev. – Na każde Ostrze
przypada dwadzieścia Rąk. Pilnują porządku w Domu. Załatwiają
różne sprawy. Przywożą zaopatrzenie jak Naev. Nie więcej niż
czworo akolitów z każdej grupy zostaje Ostrzami. Pozostali, którzy
przetrwają rok, zostają Rękami. Inni zjawiają się tu po prostu, żeby
służyć bogini tak, jak potrafią. Nie wszyscy się nadają, żeby
mordować w jej imieniu.
Zatem tylko czwórce z nas się uda.
Mia skinęła głową, patrząc na postaci w czerni. Wpatrując się w
ciemność, dostrzegła arkemiczne blizny niewolników na kilku
policzkach. Kiedy akolici zebrali się pod spojrzeniem posągu, Ręce
wypowiedziały fragment pisma, a wśród nich Naev. Każdy
recytował z pamięci.

Pani, któraś jest wszystkim i niczym,


Któraś jest pierwsza, ostatnia i wieczna,
Idealnie czarna Głodna Ciemności,
Dziewico, Matko i Matrono,
Teraz i w chwili naszej śmierci
Módl się za nami.

Gdzieś w mroku rozległ się cichy dzwon. Mia poczuła, jak Pan
Życzliwy zwija się u jej stóp i pije do syta. Usłyszała kroki i
zobaczyła postać wynurzającą się z cieni. Ręce chórem
wypowiedziały słowa.
– Kocurze, Shahiidzie Kieszeni, módl się za nami.
Znajoma postać wyszła na podwyższenie u stóp posągu.
Przystojna twarz i stare oczy – mężczyzna, który spotkał się z Mią i
Trikiem pod Górą. Był ubrany na szaro, a jedyną jego ozdobą był
miecz z czarnostali. Zajął swoje miejsce, spojrzał na akolitów z
uśmiechem, który spokojnie mógł oznaczać nie tylko srebrną
zastawę, ale i kandelabry, po czym powiedział:
– Dwadzieścia sześć.
Mia usłyszała kolejne kroki i Ręce znowu przemówiły:
– Zabójczyni Pająków, Shahiido Prawd, módl się za nami.
Dweymarska kobieta wyszła z mroku, wysoka i dostojna, z
plecami prostymi jak otaczające ich filary. Długie włosy w
schludnych splecionych dredach spływały jej po plecach jak czarna
lina. Miała skórę ciemną jak wszyscy jej ludzie, ale jej twarzy nie
zdobiły tatuaże. Przypominała ruchomy posąg z mahoniu. Złożone
ręce kobiety wyglądały na poplamione atramentem. Usta miała
pomalowane na czarno. Zbiór szklanych fiolek zwieszał jej się u
pasa obok trzech zakrzywionych sztyletów.
Zajęła miejsce na podwyższeniu i przemówiła silnym, dumnym
głosem.
– Dwadzieścia dziewięć.
Mia patrzyła w milczeniu, zagryzając usta. I chociaż Mercurio
dobrze wyszkolił ją w subtelnej sztuce cierpliwości, ciekawość w
końcu zwyciężyła[49].
– Co oni robią? – szepnęła do Naev. – Co znaczą liczby?
– Ich rachuba w służbie dla bogini. Liczba ofiar, jakie złożyli w jej
imieniu.
– Solisie, Shahiidzie Pieśni, módl się za nami.
Mia patrzyła, jak z cieni wychodzi mężczyzna także odziany w
szarość. Był jak ogromna bryła grud; bicepsy miał równie szerokie
jak uda Mii. Głowę miał ogoloną, została mu tylko szczecina tak
jasna, że niemal biała, a czaszkę pokrywały blizny. Brodę nosił
podzieloną tuż pod podbródkiem na cztery szpikulce. U pasa miał
pochwę na miecz, ale pustą. Zajął swoje miejsce, a kiedy Mia
spojrzała mu w oczy, zorientowała się, że jest niewidomy.
– Trzydzieści sześć – oznajmił.
Trzydzieści sześć morderstw? Z rąk niewidomego?
– Aaleo, Shahiido Masek, módl się za nami.
Kolejna kobieta wyszła na łagodne światło rozkołysanym
krokiem; była kształtna i alabastrowa. Mia rozdziawiła usta. Nowo
przybyła była najpiękniejszą kobietą, jaką Mia ujrzała w całym
swoim życiu. Gęste czarne włosy spadały jej kaskadą do pasa,
ciemne oczy miała umalowane czernidłem, usta – krwistą
czerwienią. Nie nosiła broni. Widocznej.
– Trzydzieści dziewięć – oznajmiła głosem jak słodki dym.
– Matko Wielebna Drusillo, módl się za nami.
Kobieta wynurzyła się z ciemności bezszelestnie jak śmierć
łóżeczkowa. Była starsza, siwe pukle miała związane w warkocze.
Nosiła na szyi na srebrnym łańcuchu obsydianowy klucz. Sprawiała
wrażenie życzliwej staruszki. Oczy jej błyszczały, gdy patrzyła na
grupę. Mia spodziewałaby się zobaczyć ją na bujanym fotelu obok
wesołego paleniska, z wnukami u kolan i kubkiem herbaty pod
ręką. To nie mogła być główna kapłanka najstraszniejszej bandy...
– Osiemdziesiąt trzy – powiedziała stara kobieta, zajmując swoje
miejsce na podwyższeniu.
Niech mnie Paszcza pochłonie, osiemdziesiąt trzy...
Matka Wielebna popatrzyła po zgromadzonych z łagodnym
uśmiechem na ustach.
– Witam was w Czerwonym Kościele, dzieci – powiedziała. –
Przebyliście wiele mil i lat, żeby tu dotrzeć. Macie jeszcze wiele mil i
lat do pokonania. Jednak pod koniec podróży staniecie się Ostrzami,
które będą dzierżone na chwałę bogini w najświętszym
sakramencie.
– O ile przetrwacie, rzecz jasna.
Stara kobieta wskazała cztery postaci obok siebie.
– Zważajcie na słowa swoich Shahiidów. Pamiętajcie, że
wszystko, czym byliście przed tą chwilą, nie żyje. Że kiedy złożycie
przysięgę Paszczy, będziecie należeć do niej i tylko do niej. – Postać
w szacie ze srebrną misą stanęła obok Matki Wielebnej, która
przywołała Mię. – Złóż swoją dziesięcinę. Szczątki zabójcy zabitego i
ofiarowanego Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa w
godzinie twego chrztu.
Mia wystąpiła z sakiewką w ręce. Żołądek jej się zaciskał, ale ręce
miała nieruchome jak z kamienia. Stanęła przed starą kobietą o
łagodnym uśmiechu i spojrzała głęboko w jej bladoniebieskie oczy.
Poczuła, że Matka Wielebna taksuje ją wzrokiem. Zastanawiała się,
czy uznano ją za godną.
– Moja dziesięcina – zdołała wykrztusić. – Dla Paszczy.
– Przyjmuję ją w jej imieniu z jej podziękowaniem na mych
ustach.
Mia westchnęła, słysząc tę odpowiedź, i niemal osunęła się na
kolana, kiedy Matka Wielebna ją objęła i ucałowała jej policzki
zimnymi jak lód ustami. Stara kobieta uścisnęła ją mocno, kiedy
dziewczyna odetchnęła głęboko i zamrugała, próbując
powstrzymać gorące łzy. Matka Wielebna odwróciła się do misy i
zanurzyła w niej chudą jak patyk rękę, po czym wyjęła ją ociekającą
czerwienią.
Krew.
– Wypowiedz swoje imię.
– Mia Corvere.
– Czy przysięgasz służyć Matce Nocy? Czy poznasz śmierć we
wszystkich jej kolorach, poniesiesz ją w jej imieniu tym, którzy na
nią zasługują i nie zasługują? Czy zostaniesz akolitką Niah i
ziemskim instrumentem ciemności między gwiazdami?
Mia z trudem nabrała powietrza.
Głęboki wdech przed skokiem w głębinę.
– Tak.
Matka Wielebna przycisnęła dłoń do policzka Mii, rozmazując
krew na jej skórze. Posoka nadal była ciepła, zapach soli i miedzi
wypełnił płuca dziewczyny. Stara kobieta oznaczyła jeden policzek,
potem drugi i wreszcie namalowała kreskę przecinającą jej usta i
podbródek. Dziewczyna czuła powagę tej sytuacji w kościach,
ciążącą jej w brzuchu. Matka Wielebna skinęła głową i Mia się
odsunęła, obejmując się, zlizując krew z ust, bliska płaczu i
śmiechu. Jeden krok bliżej pomszczenia rodziny. Jeden krok bliżej
stanięcia na grobie Scaevy.
Zrozumiała, że wreszcie się tam znalazła.
Jestem tu.
Rytuał powtórzono, wszyscy akolici po kolei złożyli dziesięcinę.
Niektórzy przynieśli zęby, inni oczy. Wysoki chłopak z rękami jak
młoty przyniósł gnijące serce owinięte w czarny aksamit. Mia zdała
sobie sprawę, że nie znalazła się tam ani jedna osoba, która nie
byłaby mordercą. Że wśród wszystkich sal w Republice zapewne nie
istniała bardziej niebezpieczna od tej, w której Mia stała właśnie w
tej chwili[50].
– Wasza nauka zacznie się jutro – powiedziała Matka Wielebna. –
Wieczorny posiłek zostanie podany na Podniebnym Ołtarzu za pół
godziny. – Wskazała na szereg postaci w szatach. – Ręce pomogą
wam, jeśli będziecie czegoś potrzebować, i sugerowałabym,
żebyście korzystali z ich pomocy, dopóki się tu nie odnajdziecie.
Góra bywa trudnym orientacyjnie miejscem, a zgubienie się w tych
korytarzach może... mieć niemiłe skutki. – Niebieskie oczy zabłysły
w ciemności. – Kroczcie cicho. Uczcie się dobrze. Niech Nasza Pani
spóźni się z odnalezieniem was. A kiedy już was znajdzie, niech
powita was pocałunkiem.
Stara kobieta ukłoniła się i zniknęła w ciemności. Pozostali
członkowie Duchowieństwa wyszli po kolei. Tric podszedł do Mii i
powitał ją uśmiechem. Policzki miał czerwone od krwi. Po kąpieli i
szorowaniu nawet jego solne dredy nie przypominały już tak
bardzo żywych stworzeń.
– Ogoliłeś się – rzuciła ze znaczącym uśmiechem.
– Nie przyzwyczajaj się do tego. To się przydarza dwa razy do
roku. – Zerknął na Naev i wytrzeszczył oczy, kiedy zaczął ją powoli
rozpoznawać. – Jak, w imię Pani...
– Znowu się spotykamy. – Chuda kobieta ukłoniła się nisko. –
Naev dziękuje za jego pomoc na pustyni. Dług nie zostanie
zapomniany.
– Jakim cudem nadal chodzisz i oddychasz?
– Sekrety wśród sekretów kryją się w tym miejscu – powiedziała
Mia.
– Corvere? – rozległ się cichy głos za jej plecami.
Mia się odwróciła. To była dziewczyna, którą wcześniej
zauważyła – ładna, z nierówno podciętym rudym paziem i
zielonymi oczami myśliwego. Przyglądała się badawczo Mii z
przechyloną głową. Wysoki Itreyańczyk z rękami jak młoty wznosił
się obok niej jak gniewny cień.
– Podczas ceremonii – odezwała się dziewczyna – powiedziałaś,
że nazywasz się Corvere?
– Owszem.
– Jesteś przypadkiem spokrewniona z Dariusem Corvere? Byłym
justicusem?
Mia oceniła dziewczynę w myślach. Wysportowana. Szybka.
Twarda jak drewno. Jednak kimkolwiek była, Mia wierzyła, że
Scaeva i jego kolesie nie mają sprzymierzeńców w tych murach; w
końcu Remus i jego Luminatii przysięgli zniszczyć Czerwony
Kościół po Masakrze Podczas Arcymroku. Mimo to Mercurio
nalegał, żeby Mia porzuciła swoje nazwisko, przekraczając próg
Kościoła. To była jedna z nielicznych rzeczy, z powodu której się
pokłócili. Może to było głupie. Niemniej śmierć jej ojca była
powodem, dla którego Mia wstąpiła na tę ścieżkę. Scaeva i jego
sługusy wymazali nazwisko Corvere z historii. Mia nie zamierzała
porzucić go bez względu na cenę.
– Jestem córką Dariusa Corvere – odpowiedziała w końcu Mia. – A
ty?
– Jessamine, córka Marcinusa Gratianusa.
– Wybacz, to ktoś, o kim powinnam była usłyszeć?
– Pierwszy centurion legionu Luminatii – odpowiedziała tamta z
grymasem. – Stracony na rozkaz Senatu Itreyańskiego po Rebelii
Rojalistów.
Twarz Mii złagodniała. Czarna Matko, to była córka jednego z
centurionów jej ojca. Dziewczyna taka jak ona, osierocona przez
konsula Scaevę, justicusa Remusa i resztę tych łajdaków. To był
ktoś, kto zasmakował niesprawiedliwości tak samo jak ona.
Mia podała jej rękę.
– Miło cię poznać, siostro. Moje...
Jessamine odtrąciła jej rękę z błyskiem w oku.
– Nie jesteś dla mnie siostrą, suko.
Mia poczuła, że Tric staje obok niej, a Pan Życzliwy jeży sierść na
grzbiecie w cieniu u jej stóp. Potarła kostki dłoni i odezwała się
ostrożnie:
– Współczuję ci z powodu straty. Naprawdę. Mój ojciec...
– Twój ojciec był pieprzonym zdrajcą – warknęła Jessamine. –
Jego ludzie zginęli, ponieważ dotrzymali przysiąg złożonych
durnemu justicusowi i teraz ich czaszkami wybrukowano schody
do siedziby senatu. Z powodu potężnego Dariusa Corvere.
– Mój ojciec był wierny generałowi Antoniusowi – odpowiedziała
Mia. – On też złożył przysięgi, których musiał dotrzymać.
– Twój ojciec był pieprzonym fagasem – rzuciła pogardliwie
Jessamine. – Wszyscy wiedzą, dlaczego trzymał się Antoniusa, i to
nie ma nic wspólnego z honorem. Przez niego ukrzyżowano mi ojca
i brata. Moja matka zmarła z rozpaczy w Przytułku dla Obłąkanych
w Bożogrobiu. Nikt z nich nie został pomszczony. – Dziewczyna
podeszła, mrużąc oczy. – Ale to się niedługo zmieni. Lepiej wyhoduj
sobie oczy z tyłu głowy, Corvere. Lepiej zacznij czujnie sypiać.
Mia spojrzała na dziewczynę, nawet nie mrugnąwszy powieką.
Pan Życzliwy wezbrał u jej stóp. Naev przysunęła się do rudej i
wysepleniła jej do ucha:
– Niech się odsunie. Niech się odsunie, bo zostanie odsunięta.
Jessamine zerknęła na kobietę, zaciskając zęby. Po pojedynku na
spojrzenia, który ciągnął się całe mile, dziewczyna obróciła się na
pięcie i odeszła, a w ślad za nią wielki itreyański chłopak. Mia zdała
sobie sprawę, że wbija paznokcie w dłonie.
– Z pewnością potrafisz zdobywać przyjaciół, Blada Córko.
Mia odwróciła się do Trica i zobaczyła, że chłopak się uśmiecha,
chociaż także trzyma rękę w rękawie. Rozluźniła się nieco i
pozwoliła sobie na uśmiech. Chociaż była kiepska w przyjaźniach,
to miała przynajmniej jednego przyjaciela w tych murach.
– Chodź – powiedział chłopak. – Idziemy na wieczorny posiłek czy
nie?
Mia zerknęła za odchodzącą Jessamine. Rozejrzała się po
pozostałych akolitach. Dotarło do niej z całą mocą, gdzie się
znajduje. W szkole zabójców. Otoczona przez nowicjuszy i mistrzów
sztuki mordowania. Znalazła się tam. Stało się.
Czas wziąć się do roboty.
– Wieczorny posiłek brzmi świetnie. – Skinęła głową. – Nie
wyobrażam sobie lepszego miejsca do zwiadów.
– Zwiadów?
– Słyszałeś powiedzenie, że najszybsza droga do serca mężczyzny
wiedzie przez żołądek?
– Zawsze mnie to zdumiewało. – Tric zmarszczył czoło. – Moim
zdaniem przez żebra byłoby znacznie szybciej.
– Prawda. Ale nadal można wiele się dowiedzieć na temat
zwierząt, patrząc, jak jedzą.
– Jesteś czasem odrobinę przerażająca, Blada Córko.
Posłała mu kpiarski uśmiech.
– Tylko odrobinę?
– No wiesz, przez większość czasu jesteś naprawdę przerażająca.
– Chodź – powiedziała, klepiąc go w rękę. – Postawię ci kielicha.

Rozdział 9

Ciemność

Starzec nastawił jej nos najlepiej, jak potrafił, otarł krew z twarzy
szmatką nasączoną czymś, co pachniało przenikliwie i metalicznie. A
potem posadził ją przy małym stoliku na zapleczu sklepu i podał
herbatę.
Pokój stanowił skrzyżowanie kuchni i biblioteki. Był pogrążony w
mroku z powodu zamkniętych okiennic odcinających światło
słoneczne[51]. Pojedyncza arkemiczna lampa oświetlała hałdy
brudnych naczyń i wielkie, chwiejne stosy książek. Ból zniknął, kiedy
Mia napiła się naparu Mercurio – pulsująca gruda pośrodku jej
twarzy wreszcie łaskawie odrętwiała. Dał jej ciasto z miodowcem i
wzrokiem pająka, który obserwuje muchę, patrzył, jak Mia pożera
trzy kawałki. Kiedy odsunęła talerz, w końcu zapytał:
– Jak dziób?
– Już nie boli.
– Dobra ta herbata, co? – Uśmiechnął się. – Jak ci go złamano?
– Duży chłopak. Majcher. Przyłożyłam mu sztylet poniżej pasa, a
on mnie za to uderzył.
– Kto ci powiedział, żeby atakować klejnoty podczas walki?
– Ojciec. Powiedział, że najszybszy sposób pokonania chłopaka to
sprawić, żeby pożałował, że nie jest dziewczyną.
Mercurio zarechotał.
– Duum’a.
– Co to znaczy? – Mia się zdumiała.
– Nie mówisz po liizyjsku?
– A dlaczego miałabym?
– Myślałem, że mama cię nauczyła. Pochodziła z tych okolic.
– Naprawdę? – zdziwiła się Mia.
Starzec skinął głową.
– To już stare dzieje. Zanim się chajtnęła i została doną.
– Nigdy... o tym nie mówiła.
– Pewnie nie miała powodu. Wyobrażam sobie, że myślała, że na
zawsze zostawiła te ulice za sobą. – Wzruszył ramionami. – W
każdym razie najbliższym tłumaczeniem słowa „duum’a” byłoby
„mądre”. Mówisz to, gdy zgadzasz się z czyimiś słowami. Jakbyś
mówiła „słusznie prawi” albo coś w tym guście.
– A co znaczy „Neh diis...”. – Mia zmarszczyła brwi, męcząc się z
wymową. – „Neh diis lus’a... lus diis’a”? Co to znaczy?
Mercurio uniósł brew.
– Gdzie to usłyszałaś?
– Konsul Scaeva powiedział to do mojej matki. Kiedy kazał jej
błagać o moje życie.
Mercurio pogładził się po zaroście.
– To stare liizyjskie powiedzenie.
– Co znaczy?
– Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko.
Mia skinęła głową, myśląc, że może zrozumiała. Siedzieli przez
chwilę w milczeniu. Starzec zapalił goździkową cygaretkę i zaciągnął
się głęboko. Wreszcie Mia znowu się odezwała.
– Powiedział pan, że moja matka stąd pochodziła? Z Małego Liis?
– Aha, dawno temu.
– Miała tu familię? Kogoś, kogo mogłabym...
Mercurio pokręcił głową.
– Wyjechali, dziecko. Albo nie żyją. Przeważnie jedno i drugie.
– Jak ojciec.
Mercurio odchrząknął i zaciągnął się dymem.
– Hańba. To, jak go potraktowano.
– Mówili, że jest zdrajcą.
Wzruszenie ramion.
– Zdrajca to patriota po złej stronie zwycięstwa.
Mia odgarnęła grzywkę z oczu i spojrzała z nadzieją.
– Czyli był patriotą?
– Nie, mała Wrono. Przegrał.
– A oni go zabili. – Nienawiść narastała w jej brzuchu, zmuszając
do zaciśnięcia pięści. – Konsul. Ten gruby kapłan. Nowy justicus.
Zabili go.
Mercurio wypuścił cieniutkie szare kółko i przyjrzał się uważnie
dziewczynce.
– On i generał Antonius chcieli obalić senat, dziewczyno. Zebrali
armię i zamierzali pomaszerować na własną stolicę. Pomyśl, ilu ludzi
zginęłoby, gdyby ich nie złapano, nim wojna zaczęła się na dobre.
Może rzeczywiście powinni byli powiesić twojego ojca. Może na to
zasłużył.
Mia wytrzeszczyła oczy, odsunęła się gwałtownie z krzesłem i
sięgnęła po nóż, którego już nie miała. Powróciła wściekłość,
zapłonęły w niej cały ból i gniew ostatnich dwudziestu czterech
godzin. Furia zalała ją tak gęstą falą, że ręce i nogi jej dygotały.
I cienie w pokoju też zaczęły dygotać.
Czerń się wiła. U jej stóp. Za jej oczami. Mia zacisnęła pięści.
– Mój ojciec był dobrym człowiekiem – warknęła przez zęby. – Nie
zasłużył na taką śmierć.
Imbryk spadł z brzękiem z blatu. Drzwi szafek zadygotały na
zawiasach, filiżanki zatańczyły na spodkach. Stosy książek
poprzewracały się i rozsypały po podłodze. Cień Mii sięgnął ku
staremu mężczyźnie, pełznąc po trzaskających deskach. Gwoździe
wyskakiwały z podłogi, kiedy cień się zbliżał. Pan Życzliwy
ukształtował się u jej stóp, jeżąc półprzezroczystą sierść, prychając i
sycząc. Mercurio cofnął się szybciej, niż Mia wyobrażała sobie, że
starzec jest w stanie, z uniesionymi błagalnie rękami i cygaretką
zwieszającą się z wyschniętych ust.
– Spokojnie, spokojnie, mała Wrono – powiedział. – To tylko próba,
to wszystko próba. Nie chciałem cię obrazić.
Kiedy zastawa przestała drżeć i szafki ucichły, Mia osunęła się na
podłogę, tak jak stała. Łzy walczyły w niej z gniewem. Wszystko
zwaliło jej się na głowę. Widok wiszącego ojca, krzyki matki, noc w
zaułku, kradzież i pobicie... Wszystko. Za dużo tego było.
Za dużo.
Pan Życzliwy okrążył jej stopy, mrucząc i kręcąc się jak prawdziwy
kot. Jej cień przesunął się po podłodze, znowu przyjmując zwykły
kształt, tylko odrobinę ciemniejszy, niż powinien. Mercurio go
wskazał.
– Jak długo to słuchało?
– Co?
– Ciemność. Od jak dawna słucha twoich wezwań?
– Nie wiem, co ma pan na myśli.
Skuliła się, siedząc w kucki, próbując utrzymać wszystko w sobie.
Ścisnąć i odepchnąć daleko, aż do butów. Ramiona jej drżały. Brzuch
bolał. Zaczęła cicho płakać.
O, Córki, jak bardzo nienawidziła siebie wtedy...
Starzec sięgnął do szynela. Wyjął prawie czystą chusteczkę i podał
ją Mii. Patrzył, jak dziewczynka ją bierze i ociera najlepiej jak się da
złamany nos i znienawidzone łzy z rzęs. Wreszcie przyklęknął przed
nią na podłodze i spojrzał na nią oczami twardymi i niebieskimi jak
nieoszlifowane szafiry.
– Nie wiem, co to wszystko znaczy – szepnęła.
Oczy starca zamigotały, kiedy się uśmiechnął. Zerkając w stronę
kota z cieni, Mercurio wyjął z płaszcza sztylet jej matki i wbił go w
podłogę między nimi. Wypolerowana grobowa kość zalśniła w świetle
lampy.
– A chciałabyś się dowiedzieć? – zapytał.
Mia spojrzała na nóż i powoli skinęła głową.
– Tak, proszę pana.
– Tu nie ma żadnych „panów”, mała Wrono. Ani don i donów.
Tylko ty i ja.
Mia zagryzła usta. Kusiło ją, żeby zabrać nóż i uciec.
Tylko dokąd by pobiegła? Co by zrobiła?
– Jak więc mam zwracać się do pana?
– To zależy.
– Od czego?
– Czy chcesz odebrać to, co twoje, tym, którzy ci to odebrali. Czy
należysz do tych, którzy nie zapominają i nie wybaczają. Czy chcesz
zrozumieć, dlaczego Matka cię naznaczyła.
Mia spojrzała na niego. Powieka jej nawet nie drgnęła. Cień
zafalował u jej stóp.
– A jeśli tak?
– Wtedy nazywaj mnie „Shahiid”. Aż do zwrotu, kiedy nazwę cię
„Mia”.
– Co znaczy „Shahiid”?
– To stare ashkaskie słowo. Znaczy „czcigodny mistrz”.
– A jak pan będzie mnie nazywał do tego czasu?
Kółko z dymu wypłynęło z ust starego mężczyzny, gdy się odezwał.
– Zgadnij.
– ...Uczennicą?
– Jesteś bystrzejsza, niż na to wyglądasz. To jedna z nielicznych
rzeczy, które mi się w tobie podobają.
Mia spojrzała na cień u swoich stóp. Potem na słoneczne światło
czekające za okiennicami. Bożogrobie. Miasto Mostów i Kości
wypełniające się powoli kośćmi tych, których kochała. Wiedziała, że
nie ma tam nikogo, kto by jej pomógł. A jeśli miała uwolnić matkę i
brata z Kamienia Filozoficznego, jeżeli chciała uratować ich od grobu
obok grobu ojca – o ile w ogóle gdzieś go pochowano – to musi
wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy zniszczyli jej familię...
Cóż. Będzie potrzebowała do tego pomocy, prawda?
– Dobrze więc. Shahiidzie.
Mia sięgnęła po sztylet. Mercurio zabrał go szybki jak żywe srebro
i przytrzymał między nimi. Maleńkie bursztynowe oczy zamigotały w
mroku.
– Nie, dopóki na niego nie zapracujesz.
– Ale to moje – zaprotestowała Mia.
– Zapomnij o dziewczynie, która miała wszystko. Umarła razem z
ojcem.
– Ale...
– Zaczynasz od niczego. Nie miej niczego. Nie wiedz niczego. Bądź
niczym.
– Dlaczego miałabym tego chcieć?
Stary człowiek zmiażdżył cygaretkę na deskach między nimi.
Jego uśmiech sprawił, że też się uśmiechnęła.
– Bo wtedy możesz osiągnąć wszystko.

* * *

W następnych latach, kiedy Mia powracała myślami do chwili, gdy


pierwszy raz zobaczyła Podniebny Ołtarz, zdała sobie sprawę, że w
tamtej chwili zaczęła wierzyć w bóstwa. Oczywiście Mercurio
wprowadził ją w kult Matki. Śmierć jako ofiara. Życie z
powołaniem. A przedtem wychowano ją na porządną, bogobojną
córkę Aa. Jednak dopiero kiedy wyjrzała z balkonu, dotarło do niej,
że to wszystko może być prawdą, i zaczęła faktycznie rozumieć,
gdzie się znalazła.
Naev i inne postaci w szatach poprowadziły ją i Trica kolejnymi
(wydawałoby się nieskończonymi) schodami Kościoła. Wszyscy
akolici, wszystkich dwudziestu ośmiu, postanowili wziąć udział w
wieczornym posiłku. Ciche rozmowy sygnalizowały ich wspinaczkę,
a mieszanina akcentów przypominała Mii targ w Małym Liis.
Jednakże rozmowy ucichły, kiedy grupa dotarła do końca schodów.
Mia wstrzymała oddech i przycisnęła rękę do piersi. Naev szepnęła
jej do ucha:
– Witaj na Podniebnym Ołtarzu.
Platformę wycięto w ścianie Góry. Nie miała zadaszenia. Stoły
ustawiono w kształcie litery „T”. Zapach pieczonego mięsa i
świeżego chleba muskał powietrze. I chociaż Mii zaburczało w
brzuchu w obecności jedzenia, jej myśli całkowicie skupiły się na
widoku.
Platforma znajdowała się na stoku Góry, a tuż za poręczą ze
stalodrzewia otwierała się głęboka na tysiąc stóp przepaść. Mia
widziała w dole Pustkowia Szeptów, maleńkie, idealne i
nieruchome. Jednak w górze, gdzie niebo powinno płonąć światłem
upartych słońc, rozciągała się tylko ciemność – czarna, całkowita i
idealna.
Wypełniona gwiazdkami.
– Jak, w imię Światła...? – szepnęła.
– Nie Światła – wysepleniła Naev. – Ciemności.
– Jak to możliwe? Do arcymroku brakuje jeszcze co najmniej rok.
– Tutaj zawsze panuje arcymrok.
– Ale to niemożliwe...
– Tylko wtedy, jeśli „tutaj” oznacza to, co ona myśli. – Kobieta
wzruszyła ramionami. – A bynajmniej nie oznacza.
Akolitom, gapiącym się na ciemność w górze, wskazano ich
miejsca. Chociaż na tej wysokości wiatr powinien wyć, ciszy nie
zakłócało najlżejsze tchnienie. Żaden dźwięk poza zniżonymi
głosami i szaleńczym dudnieniem pulsu Mii.
Posadzono ją z Trikiem po prawej i szczupłym chłopcem o
błękitnych jak lód oczach po lewej. Naprzeciwko siedziała para,
która, jak zgadywała Mia, była rodzeństwem. Dziewczyna miała
podgolone boki głowy, a resztę włosów nosiła zaplecioną w ciasne,
wplatane bojowe warkocze. Twarz miała ładną, z dołeczkami i
usianą piegami. Jej brat miał taką samą krągłą twarz, ale nie
uśmiechał się, więc nie pojawiły się żadne dołeczki. Jego włosy były
krótkie i zlepione w kolce. Oboje mieli oczy niebieskie jak puste
niebo. Na policzkach nadal mieli zaschłą krew z chrztu.
Mii już raz grożono śmiercią od chwili przybycia. Zastanawiała
się, czy każdy akolita z tego rocznika będzie przeciwnikiem albo
wręcz wrogiem.
Blondynka wskazał nożem policzki Mii.
– Masz coś na twarzy.
– Ty też. – Mia skinęła głową. – Ale tobie pasuje ten kolor.
Podkreśla twoje oczy.
Dziewczyna parsknęła i uśmiechnęła się krzywo.
– Przedstawimy się sobie – zapytała Mia – czy będziemy
piorunować się wzrokiem przez cały posiłek?
– Jestem Ashlinn Järnheim – odpowiedziała dziewczyna. – Ash w
skrócie. A to mój brat Osrik.
– Mia Corvere. A to Tric – odpowiedziała Mia, kiwając głową w
stronę przyjaciela.
Tric z kolei piorunował wzrokiem siedzącego dalej przy stole
Dweymarczyka. Większy chłopak miał taką samą kanciastą szczękę
i płaskie czoło jak Tric, ale był wyższy, szerszy w ramionach i o ile
tatuaże Trica były brzydkimi bazgrołami, to jego wykonano z
nadzwyczajnym kunsztem. Patrzył na Trica tak, jak biały smok
patrzy na małą foczkę.
– Cześć, Tric – odpowiedziała Ashlinn, podając mu rękę.
Chłopak uścisnął jej dłoń, nawet na nią nie patrząc.
– Miło mi poznać.
Ashlinn, Osrik i Mia spojrzeli wyczekująco na bladego chłopca na
lewo od Mii. On zaś wpatrywał się w nocne niebo. Usta miał
zaciśnięte, jakby chciał cmoknąć z niezadowoleniem. Mia uznała, że
jest przystojny – właściwie lepszym słowem było „piękny”. Miał
wydatne kości policzkowe i najbardziej przenikliwe niebieskie oczy,
jakie kiedykolwiek widziała. Ale był chudy. Zdecydowanie za
chudy.
– Jestem Mia – powiedziała, wyciągając rękę.
Chłopiec zamrugał i skierował na nią wzrok. Podniósł tabliczkę z
kolan, napisał na niej coś kawałkiem kredy i podsunął Mii do
przeczytania.
„Cyt” – napisał.
Mia zamrugała zdumiona.
– Tak się nazywasz?
Piękny chłopiec skinął głową i bez słowa znowu zaczął
wpatrywać się w niebo. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku przez
cały posiłek.
Ashlinn, Osrik i Mia rozmawiali, kiedy podawano jedzenie –
bulion z kurczaka, baraninę w cytrynowym maśle, pieczone
warzywa i przepyszne itreyańskie czerwone wino. Ashlinn wzięła
na siebie większość rozmowy, a Osrik skupił się na obserwacji
pomieszczenia. Rodzeństwo miało szesnaście i siedemnaście lat
(Osrik był starszy) i przybyło pięć zwrotów wcześniej. Mentor (ich
ojciec, jak się okazało) objaśnił im drogę do Kościoła znacznie
dokładniej niż Stary Mercurio, więc rodzeństwo uniknęło spotkania
z potworami w drodze do Cichej Góry. Ashlinn była pod wrażeniem
opowieści Mii o piaskowym krakenie. Osrik był pod większym
wrażeniem Jessamine. Ruda z cwanymi wilczymi ślepiami siedziała
trzy krzesła dalej, a Osrik nie mógł oderwać od niej oczu. Ona zaś
bardziej skupiała się na itreyańskim chłopcu, który siedział obok
niej. Szeptała do niego i czasem posyłała Mii mordercze spojrzenia.
Mia czuła, że inni także zerkają na nią ukradkiem albo wręcz
wlepiają w nią wzrok. Chociaż niektórzy kryli się z tym lepiej od
innych, to prawie wszyscy obserwowali pozostałych akolitów. Cyt
po prostu wpatrywał się w niebo i sączył bulion, jakby to był
obowiązek. Nie tknął żadnego innego jedzenia.
Mia obserwowała Duchowieństwo między daniami, zauważając
sposób, w jaki się do siebie odnoszą. Solis, niewidomy Shahiid
Pieśni dominował w rozmowie, chociaż, sądząc po wybuchach
śmiechu, jakie prowokował, Kocur, Shahiid Kieszeni, był
najdowcipniejszy. Zabójczyni Pająków i Aalea, Shahiidy Prawd i
Masek, siedziały tak blisko, że się dotykały. Wszyscy odnosili się z
najwyższym szacunkiem do Matki Wielebnej Drusilli. Rozmowy
cichły, kiedy ona się odzywała.
W połowie posiłku Mia poczuła, że żołądek jej się zaciska i
ogarniają ją mdłości. Rozejrzała się po pomieszczeniu i poczuła, że
Pan Życzliwy zwija się w jej cieniu. Matka Wielebna wstała w
milczeniu, a Duchowieństwo szybko poszło za jej przykładem,
spuszczając wzrok. Matka Drusilla odezwała się, patrząc na
akolitów.
– Powstańcie, proszę.
Mia wstała, marszcząc lekko czoło. Ashlinn odwróciła się do
brata i wyszeptała gorączkowo:
– Czarna Matko, on tu jest.
Mia zdała sobie sprawę, że czarnowłosy mężczyzna stoi na
balkonie Podniebnego Ołtarza z widokiem na zmienne pustkowie,
chociaż w ogóle nie dostrzegła, kiedy wszedł. Poczuła, jak jej cień
drży i się kurczy, a Pan Życzliwy zwija się u jej stóp.
– Lordzie Cassiusie – odezwała się z ukłonem Drusilla. –
Zaszczyciłeś nas swoją obecnością.
Mężczyzna zwrócił się do Matki Wielebnej z powściągliwym
uśmiechem. Był wysoki, muskularny, odziany w miękką, ciemną
skórę. Długie czarne włosy okalały przenikliwe oczy i szczękę, o
którą można by złamać sobie pięść. Nosił ciężki, czarny płaszcz i
dwa ostrza u pasa. Absolutnie zwyczajne. Absolutnie
śmiercionośne. Przemówił głosem, który sprawił, że Mię przeszedł
dreszcz we wszystkich nieodpowiednich miejscach.
– Pokój tobie, Matko Przełożona. – Spojrzenie jego ciemnych oczu
przesunęło się po akolitach, którzy nadal stali niemalże na
baczność. – Chciałem tylko nacieszyć się widokiem. Mogę się
przysiąść?
– Oczywiście, lordzie.
Matka Wielebna zwolniła swoje krzesło u szczytu stołu
Duchowieństwa, a pozostali Shahiidowie przesunęli się, żeby zrobić
miejsce dla nowo przybyłego. Nadal uśmiechając się, mężczyzna
podszedł do krzesła matki przełożonej cicho jak zachód słońca. Jego
ruchy były płynne jak woda. Odgarnął na bok płaszcz, siadając na
krześle. Mdłości, które ściskały żołądek Mii, przybrały na sile, kiedy
dziwny nieznajomy mężczyzna zerknął wprost na nią. Jednakże gdy
podniósł kielich wina, czar niezmąconej ciszy, który wydawało się,
że rzucił na pomieszczenie, powoli przestawał działać. Ręce
popędziły nad stołem do nakryć dla jeszcze jednej osoby,
Duchowieństwo powoli ponownie usiadło na swoich miejscach, a w
ślad za nim akolici. Wkrótce podjęto rozmowy, początkowo
ostrożnie, potem coraz swobodniej, aż znowu ogarnęły całą
jadalnię.
Mia złapała się na tym, że wpatruje się w tajemniczego przybysza
przez cały posiłek, wędrując spojrzeniem po jego żuchwie i gardle.
Była przekonana, że to złudzenie optyczne, ale odnosiła wrażenie,
że jego krucze włosy same się poruszają, a oczy błyszczą
wewnętrznym światłem.
Mia spojrzała na Naev, ale ona siedziała razem z pozostałymi
Rękami, za daleko.
– Ashlinn – szepnęła w końcu. – Kto to jest?
Dziewczyna spojrzała zdumiona. Osrik uniósł brew.
– Na zęby Paszczy, Corvere, to Cassius. Czarny Książę. Pan Ostrzy.
Przywódca całej kongregacji. Ma na swoim koncie więcej trupów,
niż znajdziesz w liizyjskiej nekropoli.
– Co on tu robi? Jest nauczycielem?
– Nie. – Osrik pokręcił głową. – Nie mieliśmy pojęcia, że zjawi się
tu tego wieczoru.
– Tata zawsze nam mówił, że Cassius trzyma się z dala od tego
miejsca – powiedziała Ashlinn. – Dobrze strzeże sekretu swoich
przyjazdów i wyjazdów. Żaden uczeń Kościoła nie wie, gdzie lord
Cassius będzie, dopóki się nie zjawi. Podobno pojawia się w Górze
tylko na czas ceremonii inicjacji.
Osrik skinął głową i rozejrzał się po uczniach.
– Niektórzy akolici widzą go tylko raz w życiu. W noc, kiedy
ogłasza ich prawdziwymi Ostrzami. Wybrańcy zostają namaszczeni,
tak jak zrobiła to Matka Wielebna podczas chrztu. – Chłopiec
wskazał zaschłą krew na policzkach Mii. – Tyle że jego własną
krwią. Krwią Pana Ostrzy. Prawej Ręki samej Matki.
Mia złapała się na tym, że nie potrafi oderwać oczu od tego
mężczyzny.
Ashlinn posłała jej uśmiech, błyskając dołeczkami.
– Jak na przywódcę sekty morderców, to jest miły dla oka, co?
Mia odgarnęła grzywkę z rzęs. Serce podeszło jej do gardła.
Ashlinn chyba nie...
– Gap się tak na mnie dalej, koffi – rozległ się basowy głos – a
wytnę ci te śliczne oczka.
Mia zamrugała, gdy nagle wszyscy znieruchomieli, i ponownie
skupiła się na własnym stole. Zdała sobie sprawę, że dweymarski
chłopak mówi do Trica z pogardą w oczach.
Tric wstał, ściskając nóż do pieczeni w ręku.
– Jak mnie nazwałeś, bękarcie?
– Mnie nazywasz bękartem? – Wielki Dweymarczyk się
roześmiał. – Nazywam się Przyzywacz Powodzi, jestem trzecim
synem Wysłannika Deszczu z klanu Morskiej Włóczni. A z jakiego
klanu ty się wywodzisz, koffi? Czy ojciec podał chociaż imię twojej
matce, gdy wyciekał jej smród z kutasa?
Tric pobladł i zacisnął zęby.
– Kurwa, już nie żyjesz – syknął.
Mia położyła dłoń na jego ręce, ale Tric już rzucił się
Przyzywaczowi Powodzi do gardła. Większy chłopak zerwał się i
skoczył przez stół, przewracając talerze, kieliszki, odpychając na
bok Mię i Cyta, żeby czym prędzej dopaść Trica. Mia przewróciła się
z przekleństwem i brzękiem zastawy, ramieniem uderzyła bladego
chłopca tak, że prychnął śliną pozbawiony tchu.
Przyzywacz Powodzi złapał Trica w niedźwiedzi uścisk i obaj
padli na podłogę, tłukąc zastawę i szkło. Był cięższy od Trica o jakieś
sto funtów i spokojnie był najsilniejszą osobą w pomieszczeniu.
Przerastał nawet Shahiida Pieśni, który skierował na walkę
niewidzące oczy i ryknął:
– DOŚĆ TEGO, CHŁOPCY!
Chłopcom nie w głowie było przerywanie walki, kiedy okładali
się pięściami, kopali i pluli. Tric wymierzył dobry cios w twarz
Przyzywacza Powodzi, rozbijając mu wargi o zęby. Mia jednak była
zdumiona tym, z jaką łatwością duży Dweymarczyk zdominował
Trica, powalił go na plecy i zaczął okładać po żebrach i po szczęce.
Akolici zebrali się wokół walczących, ale nikt nie chciał pomóc. Mia
podniosła się z Cyta i już miała się wtrącić, kiedy zobaczyła, że
Shahiid Solis poderwał się, przewracając krzesło, i podszedł do
walczących.
Chociaż był niewidomy, poruszał się szybko i pewnie. Złapał
Przyzywacza Powodzi za ramię i wymierzył mu cios w szczękę,
jakby walił kowadłem. Chłopak padł. Tric próbował wstać, ale Solis
wbił stopę w jego brzuch, pozbawiając go tchu i całej ochoty na
walkę. Odwracając się do Przyzywacza Powodzi, Shahiid mocno
nastąpił mu na klejnoty i chłopak zwinął się w piszczący kłębek.
Wystarczyło kilka chwil, żeby Shahiid zlał obu chłopców jak
niegrzeczne szczeniaki, cały czas zwracając blade, niewidzące oczy
ku niebu.
– Hańba! – warknął, łapiąc obu jęczących chłopców za karki. –
Skoro musicie walczyć jak psy, to jedzcie na zewnątrz razem z
psami.
Shahiid Pieśni powlekł Trica i Przyzywacza Powodzi na balkon.
Łapiąc obu za gardła, pchnął ich na balustradę, za którą zionęła
głęboka na tysiąc stóp przepaść. Obaj się dławili, próbowali
oderwać ręce Shahiida. Oczy niewidomego nie wyrażały odrobiny
litości, a chłopców dzieliło zaledwie jedno uderzenie serca od
śmierci na skałach w dole. Mia położyła rękę na sztylecie, ale wtedy
odezwała się Matka Wielebna.
– Wystarczy, Solisie.
Mężczyzna przechylił głowę, zwrócił mleczne oczy w stronę jej
głosu.
– Wielebna Matko – odrzekł.
Przyzywacz Powodzi i Tric padli na podłogę, chciwie łapiąc
powietrze. Mia ledwie oddychała. Spojrzała na lorda Cassiusa i
odkryła, że jego już zwyczajnie nie ma, puste krzesło znaczy
miejsce, gdzie Pan Ostrzy siedział jeszcze chwilę temu. Znowu
przysięgłaby, że nie dostrzegła, żeby się poruszył. Matka Drusilla
wstała od stołu i podeszła do kaszlących i charkoczących chłopców.
– Och, pamiętam, co to znaczy być młodym. Wiecznie trzeba coś
udowadniać. A chłopcy to chłopcy, jak mawiają ludzie. – Przyklękła
i dotknęła zakrwawionego policzka Trica. Wygładziła solne dredy
Przyzywacza Powodzi. – Tyle że nie jesteście już chłopcami.
Jesteście sługami Matki, którzy wkupili się do jej Kościoła. Jesteście
zabójcami, wszyscy, co do jednego. I oczekuję w związku z tym
stosownego zachowania. – Zerknęła na zebranych akolitów. –
Daliście dzisiaj zły przykład.
Matka Drusilla pomogła wstać zakrwawionym Dweymarczykom.
Jej matczyna fasada natychmiast zniknęła, w głosie zabrzmiały
wszystkie osiemdziesiąt trzy morderstwa.
– Zatem, jeśli następnym razem wdacie się w bójkę jak dzieciaki
w zaułku, to dopilnuję, żebyście już do końca życia pozostali
dziećmi, zrozumiano?
Mia patrzyła, jak dwie potężne sylwetki kurczą się i obaj chłopcy
wbijają wzrok w podłogę. Kiedy odezwali się zgodnie jak dzieci
zganione przez rodzica, z ich ust dobył się tylko pisk.
– Tak, Wielebna Matko.
– Dobrze.
Matczyny uśmiech powrócił, jakby nigdy nie zniknął i Drusilla
popatrzyła po akolitach życzliwie.
– Myślę, że pora zakończyć kolację. Idźcie do swoich pokoi. Lekcje
zaczną się jutro.
Grupa rozeszła się powoli i wszyscy ruszyli w stronę schodów.
Kiedy Mia podeszła do Trica i zerknęła na krwawe rozcięcie nad
jego brwią, zauważyła, że Jessamine obserwuje ją z kpiarsko
wykrzywionymi ustami. Przyzywacz Powodzi odchodził, kuśtykając
i nadal gniewnie popatrując. Ashlinn skinęła Mii na pożegnanie i
zeszła schodami. Mia złapała się na tym, że po raz ostatni patrzy na
miejsce, gdzie siedział lord Cassius.
Prawa Ręka samej Matki...
Milczała przez całą drogę do sypialni coraz bardziej
rozgniewana. Dlaczego Tric tak łatwo dał się sprowokować? Gdzie
zniknął cichy chłopak, który zniósł większość kpin w jadalni
Zajazdu Starocesarskiego? Stracił panowanie nad sobą na oczach
pana całej kongregacji. Pierwszego wieczoru. Omal przez to nie
zginął. Takie miejsce nie wybacza błędów.
Wreszcie tuż przed drzwiami swojej sypialni straciła panowanie.
– Całkiem ci odbiło? – syknęła tak głośno, jak się ośmieliła. – Co to
było?
– Jak twoje żebra, Tric? – zapytał w odpowiedzi. – Nie mogłam
przeoczyć faktu, że prawie cię wypatroszono. Och, nic mi nie jest,
Blada Córko, dzięki, że pytasz...
– Czego się spodziewałeś? To nasz pierwszy zwrot w tych
murach, a ty już wkurzyłeś Shahiida Solisa i pewnie najbardziej
przerażającego zabójcę w Republice Itreyańskiej. Już nie wspomnę,
że jeden z akolitów poprzysiągł sobie, że cię zabije.
– Nazwał mnie koffi. Ma szczęście, że nie roztrzaskałem mu łba.
– Co to jest koffi?
– Nieważne. – Zabrał rękę z jej uścisku. – Zapomnij.
– Tric...
– Jestem zmęczony. Zobaczymy się jutro.
Chłopak odszedł, zostawiając Mię samą z Naev. Kobieta patrzyła
na nią ciemnymi, uważnymi oczami, kręcąc się jak ćma wokół
czarnego płomienia. Mia zmarszczyła czoło, patrząc na
nierozwiązaną zagadkę przed sobą.
– Nie mówisz przypadkiem po dweymarsku, co? – zapytała.
– Nie. Chociaż Naev jest przekonana, że w ateneum znajdą się
tomy z tłumaczeniami.
Mia zagryzła usta. Wyobraziła sobie swoje łóżko z górą poduszek
i miękkim futrem.
– Jest jeszcze otwarte o tej porze?
– Tutaj biblioteka zawsze jest otwarta, ale wejść tam bez
zaproszenia...
– Możesz mnie tam zaprowadzić? Proszę.
Ciemne oczy kobiety zabłysły.
– Jak sobie życzy.
Schody i łuki. Łuki i schody. Mia i Naev szły przez wydawałoby
się niekończące się mile i towarzyszyła im tylko ciemna skała.
Dziewczyna zaczęła żałować, że nie poszła do łóżka. Podróż z
Ostatniej Nadziei zaczynała się na niej odbijać i Mia szybko słabła.
Kilka razy się zgubiła – wszystkie korytarze i schody wyglądały tak
samo. Straciła orientację w terenie.
– Jak ty się tu nie gubisz? – zapytała.
Kobieta przesunęła dłonią po spiralnych wzorach na ścianach.
– Naev czyta.
Mia dotknęła zimnego kamienia.
– To są słowa?
– Więcej. To wiersz. Pieśń.
– O czym?
– O odnajdywaniu drogi w ciemności.
– Wystarczy, że znajdziemy drogę do biblioteki. Moje oczy za
chwilę pójdą spać beze mnie.
– Dobrze więc, że już jesteśmy na miejscu.
Dwuskrzydłowe drzwi ukazały się na końcu przejścia. Drewno
było ciemne i zdobił je ten sam spiralny,wzór co ściany. Mia
zauważyła, że nie ma żadnych klamek, a każde skrzydło drzwi musi
ważyć z tonę, jednak Naev pchnęła je delikatnie i zawiasy ledwie
szepnęły, kiedy drzwi otworzyły się na oścież.
Mia weszła do środka i po raz trzeci podczas tego zwrotu poczuła,
że jej płuca żegnają się z oddechem. Znajdowała się na antresoli nad
ciemnym lasem – lasem ozdobnych regałów ustawionych jak
ogrodowy labirynt. Na każdej półce stały książki. Stosy książek.
Góry książek. Oceany oceanów książek. Książki z poplamionego
welinu i świeżego pergaminu. Książki oprawione w skórę, drewno i
liście. Książki zamknięte i książki zakurzone, grube jak jej talia i
drobniutkie jak pięść. Oczy Mii zapłonęły. Wbiła paznokcie w
drewnianą poręcz.
– Naev, nie pozwól mi tam zejść – szepnęła.
– Dlaczego?
– Bo nigdy więcej mnie nie zobaczysz...
– To najszczersza prawda – rozległ się zachrypnięty głos. –
Zależnie od tego, którą alejkę wybierzesz.
Mia odwróciła się i ujrzała pomarszczonego Liizyjczyka, który
opierał się o poręcz. Miał na sobie spodnie i niechlujną kamizelkę.
Na haczykowym nosie balansowały nieprawdopodobnie grube
okulary, dwie kępki białych włosów sterczały na łysej głowie, jakby
nie mogły się zdecydować co do najlepszej trasy ewakuacyjnej. Był
wygięty jak znak zapytania. Jedna cygaretka zwisała mu z ust,
drugą miał za uchem. Wyglądał na jakieś siedem tysięcy czterysta
pięćdziesiąt dwa lata.
Stał obok małego drewnianego wózka z książkami oznaczonymi
jako ZWROTY.
– Czy to rozsądne? – zapytała Mia.
– Co takiego? – zdumiał się starzec.
– To biblioteka. Psiakrew, nie można palić w bibliotece.
– O w mordę...
Starzec wyjął cygaretkę z ust, zamyślił się nad nią przelotnie i
włożył z powrotem.
– A jeśli książki się zapalą? – zapytała Mia.
– O w mooooordę! – powiedział starzec, wypuszczając obłok
dymu, od którego Mię zamrowił język.
– To... mogę dostać jedną?
– Co takiego?
– Cygaretkę.
– Zgłupiałaś? – Mężczyzna spojrzał na nią przez
nieprawdopodobne okulary. – Psiakrew, nie można palić w
bibliotece. A gdyby książki się zapaliły?
Mia wsunęła kciuki za pas i przechyliła głowę.
– O w mooooordę?
Starzec wyjął cygaretkę zza ucha, zapalił ją od swojej i podał
dziewczynie. Mia wyszczerzyła zęby w uśmiechu i wypuściła dym o
truskawkowym aromacie, oblizując usta i zachwycając się słodzoną
bibułką. Naev wskazała starca.
– Naev przedstawia kronikarza Aeliusa, strażnika ateneum.
– W porządku? – zapytał staruszek.
– W porządku. – Mia skinęła głową.
– To cudnie.
Naev zakaszlała w gęstniejącej chmurze dymu.
– Kronikarzu, ona szuka tłumaczenia dweymarskiego słowa.
Potrzebuje książki na ten temat. Kronikarz ma coś takiego pod
swoją pieczą?
– Wiele takich, bez wątpienia. Jeśli jednak akolitka szuka tylko
jednego słowa, to pewnie mogę sobie oszczędzić szukania i wyjaśnić
rzecz na miejscu.
– Mówi pan po dweymarsku?
– Jeśli pod słońcami mówi się w języku, którego nie znam, to
możesz wyłupić mi oczy i zagrać nimi w kulki[52].
– Chociaż każdego innego zwrotu myśl o wędrówce wśród tych
półek byłaby niezwykle kusząca, moje cudne futrzane łóżko wzywa,
dobry kronikarzu. – Mia zaciągnęła się głęboko cygaretką. – Zatem
gdyby dał mi pan na dokładkę do tej znakomitej fajki znaczenie
słowa, to byłabym pana podwójną dłużniczką.
– Mów, co to za słowo.
– Koffi.
– Oj! – Stary mężczyzna się skrzywił. – Kto cię tak nazwał?
– Nikt.
– To dobrze. Czekaj, ale nie rzuciłaś tym słowem w nikogo?
– Jeszcze nie.
– To nie rób tego. To najgorsza obelga, jaką można wypowiedzieć
w języku dweymarskim.
– A co to znaczy?
– Zgrubnie tłumacząc? „Dziecko z gwałtu”. – Mężczyzna się
zaciągnął. – Najgorsi z dweymarskim piratów mają zwyczaj...
zabawiać się z tymi, których pojmą. Koffi to owoc tej podłości.
Mieszaniec. Bękart z wziętej siłą matki.
– Na zęby Paszczy – szepnęła Mia. – Nic dziwnego, że Tric chciał
go zabić...
Aelius zgasił cygaretkę o ścianę i schował niedopałek do kieszeni.
– To wszystko, czego potrzebowałaś? Jedno słowo?
– Na razie tak.
– W takim razie idę. Za dużo książek. Za mało stuleci.
– Wielkie dzięki, kronikarzu Aeliusie.
– Powodzenia na jutrzejszej lekcji śpiewu.
Mia zmarszczyła brwi, patrząc, jak oddalają się jego zgarbione
plecy. Gasząc swoją cygaretkę, spojrzała na Naev.
– Pora spać, gdybyś była tak uprzejma mnie poprowadzić.
– Oczywiście.
Kobieta poprowadziła Mię z powrotem krętym labiryntem. Łaty
arkemicznego światła wlewały się przez witrażowe okna. Mia
przysięgłaby, że wracały inną drogą, niż przyszły, chyba że po
prostu ściany się przesuwały. Jej umysł wirował jak mekanizm.
Czy to prawda, co powiedział Przyzywacz Powodzi? Czy to nie
jest możliwe, że rodzice Trica kochali się mimo różnicy w kolorze
skóry? Mia przypomniała sobie żądzę mordu w oczach Trica. Czy
przejąłby się aż tak bardzo, gdyby w obeldze nie kryła się prawda?
Mia zastanawiała się, czy powinna porozmawiać o tym z Trikiem.
Nie chciała całymi nibynocami martwić się o nóż, który czeka na
niego w mroku, ale ten chłopak był uparty jak stado mułów.
Wystarczy, że sama musi uważać na Jessamine. Tric w
przeciwieństwie do Mii nie miał nie-oczu z tyłu głowy, a
Przyzywacz Powodzi już udowodnił, że w pojedynku jest w stanie
spuścić mu tęgie lanie.
Jeśli Tric nie będzie uważał, to skończy tu w grobie.

* * *

Możecie więc wyobrazić sobie zaskoczenie Mii, kiedy Przyzywacza


Powodzi znaleziono w cieni posągu Niah następnego ranka. Kałuża
krwi stygła wśród imion wyciętych w kamieniu.
Gardło miał poderżnięte od ucha do ucha.

Księga 2

Żelazo czy szkło

Rozdział 10

Pieśń

Dwudziestu siedmiu akolitów stało w Sali Epitafiów.


O jednego mniej niż poprzedniego zwrotu.
Mia popatrzyła na nich w zadumie. Jessamine z rudymi włosami i
oczami łowcy. Muskularny chłopiec o oliwkowej skórze bez jednego
ucha i z obgryzionymi paznokciami. Chuda dziewczyna o krótko
ostrzyżonych czarnych włosach z piętnem niewolnika na policzku,
kołysząca się jak wąż. Niezbyt urodziwy Vaańczyk z
wytatuowanymi rękami, który ciągle coś do siebie mówił. Mia nadal
dopasowywała twarze do imion. I chociaż zasadniczo w ogóle ich
nie znała, wiedziała na temat ich wszystkich jedno.
Mordercy, jeden w drugiego.
Posąg Matki Nocy wznosił się nad nimi, patrząc na nich
bezlitośnie. Plotki krążyły wśród akolitów, kiedy szli rankiem na
poranny posiłek. Dwie Ręce na klęczkach szorowały podłogę u stóp
bogini szczotkami z końskiego włosia. Woda w ich kubłach była
rozcieńczoną, półprzezroczystą czerwienią.
Nigdzie nie było widać ciała Przyzywacza Powodzi.
Ashlinn podeszła do Mii i odezwała się cicho, patrząc przed
siebie.
– Słyszałaś o dweymarskim chłopaku?
– Trochę.
– Podobno elegancko poderżnięte gardło.
– Tak słyszałam.
Tric, stojący na prawo od Mii, nie odezwał się słowem. Mia
spojrzała na przyjaciela, szukając na jego twarzy śladu poczucia
winy. Tric był bez wątpienia zabójcą, ale to samo dotyczyło
wszystkich innych tu zebranych. Tylko dlatego, że on i Przyzywacz
Powodzi pobili się poprzedniego wieczoru, nie znaczy, że musi
znajdować się na szczycie listy podejrzanych. Matka Wielebna
Drusilla musiałaby uznać go za głupca, gdyby zamordował
Przyzywacza Powodzi, mając tak oczywisty motyw...
– Myślisz, że Duchowieństwo przeprowadzi śledztwo? – spytała
Mia.
– Słyszałaś, co powiedziała Matka Drusilla. „Jesteście zabójcami,
wszyscy, co do jednego”. „I oczekuję w związku z tym stosownego
zachowania”. – Ashlinn zerknęła na Trica. – Może ktoś potraktował
jej słowa zbyt dosłownie.
– Akolici.
Dziewczyny podniosły wzrok i zobaczyły Matkę Wielebną
Drusillę z rozpuszczonymi siwymi włosami i splecionymi palcami.
Zjawiła się bezszelestnie, jakby wytopiła się z cieni. Kiedy
przemówiła, jej głos poniósł się echem w mroku.
– Przed rozpoczęciem lekcji muszę coś ogłosić. Na pewno wszyscy
słyszeliście o morderstwie popełnionym wczorajszego wieczoru na
jednym z waszych towarzyszy tu, w tej właśnie sali. – Drusilla
zerknęła na mokrą plamę na kamieniu, który nadal pracowicie
szorowano. – Śmierć Przyzywacza Powodzi to nadzwyczaj
niefortunne wydarzenie i Duchowieństwo należycie ją zbada. Jeśli
macie jakiekolwiek informacje, zjawcie się z nimi przed końcem
zwrotu w moich komnatach. Stoimy w Kościele Naszej Pani od
Błogosławionego Morderstwa i życie waszych towarzyszy należy
tylko do niej, nie do was. Jeśli zabójstwa dokonano w ramach
zemsty, z gniewu albo z zimną krwią, winny zostanie stosownie
ukarany.
Mia była pewna, że spojrzenie starej kobiety zatrzymało się na
Tricu, kiedy wypowiedziała słowo „zemsty”. Zerknęła na
przyjaciela, ale on pozostał niewzruszony.
– Niemniej – mówiła dalej Drusilla – na czas trwania śledztwa
żaden z akolitów nie może opuszczać swojej sypialni po wybiciu
dziewiątego dzwonu. Specjalnego pozwolenia może udzielić wam
Shahiid, jeśli będzie to wiązać się z treningiem lub nauką, ale
zakazujemy wędrowania bez celu po korytarzach. Ci, którzy złamią
ten zakaz, zostaną surowo ukarani.
Matka Drusilla powiodła spojrzeniem po akolitach. Mia
zastanawiała się, co oznacza „surowa kara” pośród fanatycznych
morderców.
– A teraz – powiedziała Drusilla – udajcie się do Sali Pieśni i
poczekajcie w milczeniu na Shahiida Solisa.
Kobieta zniknęła w cieniach wśród łopotu czarnych szat.
Wśród akolitów rozległy się pomruki. Dziewczyna z
niewolniczym piętnem wpatrywała się w Trica. Smagły chłopiec,
ciągnąc się za kikut po uchu, spojrzał na Dweymarczyka spod
zmrużonych powiek. Tric nie zważał na ich spojrzenia i poszedł za
Rękami, które zjawiły się, żeby ich odprowadzić. Po męczącej
wspinaczce – wydawałoby się, że na sam szczyt Góry – Mia i jej
towarzysze znaleźli się w Sali Pieśni.
Nie miała pojęcia, czemu tak nazwano to miejsce, chociaż
podejrzewała, że nie miało to nic wspólnego z właściwościami
akustycznymi[53]. Okrągłe okno z witrażem wstawiono w
sklepienie i wpadało przez nie na środek sali jasne, złote światło.
Pomieszczenie było ogromne, jego krańce ginęły w cieniu, ale Mia
odniosła wrażenie, że te same spiralne wzory zdobią ściany. Czuła
zapach starej krwi, potu, oliwy i stali. Manekiny do treningów, cele
łucznicze i przyrządy do ćwiczeń stały w schludnych rzędach.
Podłogę wykonano z czarnego granitu, a pośrodku wycięto koło,
dość szerokie, żeby stanęło tam czterdziestu mężczyzn w szeregu.
Akolici zajęli miejsca wzdłuż obwodu, jak im kazano, i czekali w
milczeniu na pierwszą lekcję.
Ashlinn stanęła na lewo od Mii i po dziesięciu sekundach zaczęła
szeptać.
– Zakaz opuszczania pokojów po dziewiątym dzwonie!
Wyobrażasz to sobie?
Mia rozejrzała się, zanim odpowiedziała.
– I tak nie ma tu za wiele do roboty po zgaszeniu świateł.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
– Och, Corvere, nawet nie masz pojęcia.
– Więc czemu...
– Polecono wam czekać w milczeniu.
Niski głos poniósł się echem w Sali Pieśni, odbijając się od
niewidocznych ścian. Mia nie usłyszała kroków, ale Shahiid Solis
wynurzył się z cieni za nią z dłońmi złożonymi za plecami. Kiedy ją
minął, Mia zdała sobie sprawę, że z bliska jest jeszcze bardziej
imponujący z powodu szerokich barów i białych jak zjawa oczu.
Nosił miękkie czarne szaty i tę samą pustą pochwę u pasa. I
poruszał się z bezszelestną gracją, jakby słuchał melodii, którą tylko
on słyszy.
– Ostrze Matki musi być ciche jak światło gwiazd na policzku
śpiącego dziecka – powiedział, wchodząc do kręgu. – Ukrywałem się
kiedyś w Wielkim Ateneum w Elai przez siedem zwrotów, czekając
na swoją ofiarę, i nawet książki nie wiedziały, że tam jestem[54]. –
Odwrócił się do Mii i Ashlinn. – A wy, dziewczęta, nie potraficie stać
cicho przez kilka chwil.
– Wybacz, Shahiidzie. – Ashlinn się ukłoniła.
– Trzy rundki po schodach dla ciebie. Na dół i z powrotem.
Biegiem.
Ashlinn się zawahała. Shahiid spiorunował ją wzrokiem, który
chociaż był niewidzący, to wwiercał się w jej czaszkę.
– Wobec tego sześć. Liczba podwoi się za każdym razem, kiedy
będę musiał się powtórzyć.
Ashlinn skłoniła się i raz jeszcze przepraszając, wyszła z sali.
Solis zwrócił się do Mii, wbijając bezbarwne spojrzenie w punkt
ponad jej ramieniem. Zauważyła, że nigdy nie mrugał.
– A ty, dziewczyno? Masz mi coś do powiedzenia?
Mia zachowała milczenie.
– No? – Shahiid podszedł, stając nad nią. – Odpowiedz mi!
Mia nie podniosła wzroku i odpowiedziała spokojnie:
– Wybacz, Shahiidzie, ale z całym szacunkiem wierzę, że
cokolwiek powiem, tylko ponownie naruszę ciszę, której zażądałeś,
i sprowokuję tym większą karę.
Potężny mężczyzna wykrzywił usta w półuśmieszku.
– Cwane chuchro, co?
– Gdybym była cwana, nie przyłapano by mnie na rozmowie.
– Szkoda. Niewiele więcej w tobie wartego uwagi. – Solis wskazał
schody. – Trzy rundki. Na dół i na górę. Biegiem.
Mia ukłoniła się i wyszła z sali bez słowa.
Rozciągnęła nogi na podeście i zaczęła biec, licząc w myślach
stopnie[55]. Zastanawiała się, skąd Solis wie, że niczym nie
wyróżnia się z wyglądu. Jego oczy były ślepe jak zakochany
młodziak, w to nie wątpiła, a jednak Solis zachowywał się tak, jakby
widział równie dobrze jak ona. W połowie drugiej rundki wszystkie
myśli o Shahiidzie zgasły, bo całkowicie skupiła się na schodach.
Kiedy wbiegła na górę, nogi miała jak z galarety. Jeszcze raz w
myślach podziękowała staremu mistrzowi za wszystkie schody w
Bożogrobiu, po których kazał jej biegać za karę. Omal nie żałowała,
że częściej nie prowokowała kary.
Ashlinn (którą Mia zdublowała przy ostatnich pięćdziesięciu
stopach), dotarła na górę zlana potem. Mrugnęła
porozumiewawczo, kiedy przystanęła dla złapania oddechu.
– Przepraszam, Corvere – wydyszała. – Ojciec ostrzegał mnie
przed Solisem. Powinnam była wiedzieć swoje.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała Mia.
– Nie mów hop. Zostały mi jeszcze trzy rundki. – Ashlinn
uśmiechnęła się szeroko. – Do zobaczenia na miejscu.
Mia wróciła do sali z rękoma na biodrach. Zdążyła w samą porę,
żeby zobaczyć, jak przyboczny Jessamine, wysoki Itreyańczyk z
rękoma jak młoty kowalskie, wchodzi do kręgu z Shahiidem
Solisem. Zobaczyła, że szóstka innych nowicjuszy, w tym Jessamine,
blady chłopak, który przedstawił się jako Cyt i dziewczyna z
piętnem, osunęli się na podłogę na swoich miejscach przy kręgu
spoceni i zadyszani. Wszyscy krwawili z drobnych zadrapań na
policzkach.
Solis stał pośrodku kręgu. Mia zauważyła, że zdjął szatę, a pod nią
nosi strój z elastycznej złotobrązowej skóry. Dostrzegła serię
drobnych blizn na jednym z masywnych przedramion. Było ich
trzydzieści sześć. Nadal nosił pustą pochwę, ale teraz trzymał
obosieczny gladius, idealny miecz do walki wręcz.
Z ciemności wyciągnięto dziesiątki stojaków na kółkach,
obwieszonych wszelką bronią, jaką Mia potrafiła sobie wyobrazić.
Miecze i noże, młoty i maczugi, na zęby Paszczy, był tam nawet
stojak z halabardami. Każda broń była prosta, bez ozdób i
cudownie, doskonale śmiercionośna.
Solis wbijał niewidzące spojrzenie w podłogę.
– Jak się nazywasz, chłopcze?
Oprychowaty Itreyańczyk odpowiedział z ukłonem:
– Diamo, Shahiidzie.
– I znasz pieśń ostrza, mały Diamo?
– Znam jedną piosenkę, może dwie.
– Zatem zaśpiewaj mi.
Kiedy Mia zajęła swoje miejsce przy kręgu, Diamo przejrzał
stojaki z bronią. Wybrał miecz dwuręczny, długi na bite pięć stóp.
Słychać było, jak ostrze przecina powietrze, kiedy chłopak
zamachnął się na próbę. Mia skinęła w duchu głową – chłopak
wybrał dobrą broń do walki z krótkim mieczem Solisa, więc
przynajmniej znał podstawy. Większy zasięg zapewni mu
dodatkową przestrzeń.
Diamo przyjął obronną pozycję przed Solisem i ukłonił się
ponownie. Shahiid stał z opuszczonym mieczem, przechyloną
głową; wydawałoby się, że zapomniał o czujności.
– Nie słyszę śpiewu, chłopcze.
Diamo uniósł miecz i zaatakował. To były świetny cios. Szeroki
łuk, którym rozciąłby gardło Shahiidowi, gdyby ten nie zareagował.
Jednak na oczach zdumionej Mii Solis zrobił krok naprzód i zbił
miecz na bok. Zaatakował Diamo i chłopak cofnął się do pozycji
obronnej, z trudem odbijając lawinę ciosów wymierzonych w
głowę, gardło, pierś i poniżej pasa. Stal uderzała o stal, śpiewając,
sala rozbrzmiewała melodią, drobne iskierki wzlatywały, kiedy
ostrza się całowały. Twarz Solisa była pogodna jak u rozmarzonego
dziecka, niewidzące spojrzenie miał wbite w podłogę. Jednak jego
zaciętość była przerażająca, jego szybkość imponująca. Atak trwał
jeszcze kilka chwil; Solis pozwolił chłopakowi na jeszcze kilka
chwalebnych ciosów, wszystkie kontrując. I wreszcie, kiedy Mia
patrzyła jak urzeczona, Itreyańczykowi wytrącono miecz z ręki i
ostrze Solisa delikatnie opadło na śliski od potu policzek chłopaka.
To się wydarzyło tak szybko, że Mia ledwie dostrzegła ruch
mistrza.
Diamo wzdrygnął się, kiedy ostrze rozcięło skórę – ledwie
maleńkie nacięcie, żeby zapamiętał lanie. A Solis odwrócił się i
znowu opuścił miecz.
– Marny popis.
– Proszę o wybaczenie, Shahiidzie.
Solis westchnął, kiedy Diamo zajął swoje miejsce na obrzeżach
kręgu.
– Nie ma w tej sali nikogo, kto znałby pieśń?
– Ja zbytnio nie fałszuję.
Mia uśmiechnęła się, słysząc słowa Trica. Oczy miał podbite po
bójce z Przyzywaczem Powodzi, ale najwyraźniej pałał chęcią do
walki, mimo że Solis omal nie zrzucił go z Podniebnego Ołtarza w
czasie wieczornego posiłku. Zdjął szatę. Pod spodem nosił ciemne
skórzane spodnie i kamizelkę. Mia złapała się na tym, że podziwia
linię mięśni na jego rękach, opaloną, napiętą skórę. Pomyślała o ich
walce pod Górą, splecionych obrazach przemocy i żądzy. Oblizała
spierzchnięte usta.
– Hmm, nasz młody mieszaniec. – Solis skinął głową. – Wczoraj
dowiedziałem się wszystkiego, czego potrzebowałem na temat
twojej formy. Ale chodź, szczeniaku – przywołał go ręką – niech
usłyszę, jak warczysz.
Mia ucieszyła się, widząc, że Tric najwyraźniej nauczył się czegoś
z wycisku, jaki dostał, bo obelga spłynęła po nim jak woda po
kaczce. Wybrał sobie sejmitar ze stojaka i wszedł w krąg złotego
światła. Solis znowu trwał w bezruchu z opuszczonym ostrzem,
kiedy Tric doń podszedł.
Chociaż atak Dweymarczyka był śmiercionośny, a jego ciosy
szybkie i celne, to starcie okazało się powtórką walki Diamo. Tric
skończył rozbrojony, zadyszany i krwawiący ze świeżego rozcięcia
na policzku.
Solis odwrócił się, kręcąc głową.
– Żałosne. Najgorsza grupa, jaką kiedykolwiek miałem. Co wasi
mistrzowie kazali wam studiować przed przybyciem tutaj?
Dzierganie na drutach i gotowanie? – Powiódł niewidzącym
spojrzeniem po obrzeżach kręgu. – Najlepsze Ostrza w ogóle nie
potrzebują stali. Jednak od każdego z was oczekuje się, że będzie w
stanie pokroić światło na sześć kawałków przed opuszczeniem tych
murów. – Westchnął. – Założę się, że nie potrafilibyście pokroić
pieprzonego bochenka żytniego chleba.
Wskazał na stojaki z bronią.
– Niech każde z was weźmie nóż i stańcie przede mną w szeregu.
Zaczniemy od początku.
– Shahiidzie – odezwała się Mia.
– Aha! Wróciła gaduła. Ciekaw byłem, skąd ten aromat.
– ...mia, nie...
– Shahiidzie, musisz posłuchać jeszcze, jak ja śpiewam.
– Poczekaj na nauki u Shahiidy Aalei, dziewczyno. Na twój temat
wiem wszystko, co muszę.
Mia weszła do kręgu.
– Mimo to chciałabym spróbować.
Solis przechylił głowę, aż w szyi strzeliły mu głośno kręgi.
Pociągnął nosem.
– Wobec tego pośpiesz się.
Mia podeszła do stojaków z bronią i wybrała parę długich
zakrzywionych noży w liizyjskim stylu. Chociaż wyglądały
zwyczajnie, były idealnie wyważone i idealnie zaostrzone. To była
najszybsza broń na stojakach, lekka i smukła. Była też krótsza od
miecza Solisa, przydatna tylko w walce na wyjątkowo mały dystans.
Kiedy Mia weszła do kręgu, Shahiid zarechotał.
– Stajesz wobec przeciwnika z gladiusem i wybierasz do śpiewu
sztylety. Jesteś pewna, że znasz słowa tej piosenki?
Mia nic nie powiedziała. Stanęła w lekkim wykroku i przyjęła
pozycję do walki lewą ręką. Zabębniła palcami po rękojeściach
noży. Światło z witrażowego okna sprawiało, że wokół jej stóp
zebrała się czarna kałuża. Czuła, jak Pan Życzliwy wypija jej strach
haustami. Nie czekając na kolejną obelgę, sięgnęła do cienia Solisa i
pociągnęła.
Chociaż pracowała z Ciemnością tysiąc razy, nie przypominała
sobie, żeby kiedykolwiek poczuła coś podobnego. Może dzięki temu,
że w tym miejscu nie było słońc, jej siła się zwiększyła, mrok łatwiej
się uginał. Zamiast ogarnąć stopy Shahiida swoim cieniem, po
prostu wykorzystała jego własny, wbijając go w podeszwy butów.
Żadna osoba w sali nie mogła wiedzieć, co ona robi. Żadne
falowanie nie skalało czerni wokół stóp Shahiida. A jednak, kiedy
próbował przesunąć stopy, odkrył, że jego buty przykleiły się do
podłogi.
Wytrzeszczył oczy, kiedy Mia uderzyła. Cios wymierzony prosto
w gardło przeciął powietrze ze świstem. Shahiid sparował, zbijając
jej prawą rękę w bok. Sztylet przeleciał przez salę. Jednak z
prędkością, której pozazdrościłaby jej smokołątka, dziewczyna
obróciła się, aż zafalowały jej włosy, i uderzyła lewą ręką,
zostawiając maleńkie zadrapanie na policzku Shahiida.
Zebrani akolici zdusili okrzyk. Kropelka krwi spłynęła z twarzy
Solisa. Tric krzyknął triumfalnie. Przez sekundę Mia szczerzyła
zęby, czując zadowolenie z tego, że upuściła odrobinę krwi temu
protekcjonalnemu łajdakowi.
Ale tylko przez sekundę.
Solis złapał ją za lewy nadgarstek i wygiął go do tyłu w uścisku
jak z żelaza. Zamachnął się mieczem, celując we własne buty, i dwie
klamry odleciały ze śpiewem w ciemność. Podeszwy nadal trzymały
się podłogi, ale on wyszedł z butów i przeskoczył zręcznie nad
głową Mii. Wylądował na kamieniu za nią, trzymając mocno jej
nadgarstek.
Mia krzyknęła, kiedy się obrócił, aż złożyła się wpół, i naciągnął
niebezpiecznie jej dominującą rękę. Łokieć wrzeszczał z bólu, ramię
groziło, że wyskoczy ze stawu.
– Sprytna dziewczyna – powiedział Solis, boleśnie wykręcając jej
rękę. – Ale to jest Sala Pieśni, moja mała, nie Sala Cieni.
Spojrzał na nią niewidzącymi, bezlitosnymi oczami.
– A ja nie mówiłem, że chcę posłuchać, jak śpiewa mój cień.
Uniósł ostrze, ściskając je tak mocno, że pobielały mu kostki.
Opadło niczym grom z niebios, a Mia krzyczała przez cały czas,
kiedy uderzał
raz
drugi
trzeci
aż odrąbał jej rękę w łokciu.

Rozdział 11

Naprawa

Krew. Ból. Czerń.


To wszystko, co Mia pamiętała z chwil, które nastąpiły po tym, jak
Solis odciął jej rękę. Ból był biały i oślepiający, wykipiał z jej
żołądka razem z wymiocinami i wrzaskiem. Zapadła ciemność,
słodka, czarna i pełna szeptów. Głos Pana Życzliwego dobiegał
gdzieś z oddali, pomieszany z innymi, których Mia nie znała.
– ...trzymaj się, mia...
– Och, Solisie, biedny Solisie. Gdyby twa matka kochała cię
bardziej...
– Co za zniszczenie. Pewnyś, że jest warta tego bólu?
– Drusilla tak uznała. Nadto jej twarz mnie raduje.
– ...mia, trzymaj się mnie...
– Lekarstwo na tę przypadłość mam w opuszkach palców. Pewne
i skuteczne.
– Miarkuj się, siostro miła, siostro ma jedyna.
– Jakiż portret mogłabym namalować na takim płótnie. Jakąż
zgrozę mogłabym podarować światu.
– ...nie puszczaj...
Mia obudziła się z krzykiem.
Arkemiczne światło w oczach. Skórzane pasy trzymające ją
mocno. Zaczęła się miotać skrępowana i poczuła wtedy delikatne
ręce, słodki głos mówiący „cicho, cicho, słodkie dziecię”. Ujrzała
twarz, która będzie odtąd ją prześladować w każdej godzinie jawy.
Mężczyzna. Wysoki, smukły i blady jak trup, z którego
spuszczono właśnie krew. Oczy miał różowe, jego skóra wyglądała
jak zrobiona z marmuru, rysowała się pod nią słabo niebieska
siateczka żyłek. Włosy miał sczesane do tyłu, białe jak zimowy
śnieg, rozchylona szata ukazywała gładką, twardą pierś. Był piękny
w sposób, który przyćmiewa resztę świata. Ale był też zimny.
Bezkrwisty. Piękny jak samobójca ułożony w nowiutkiej sosnowej
trumnie. To był ten rodzaj piękna, o którym wiesz, że ulegnie
zepsuciu po godzinie lub dwóch w ziemi.
– Nie ruszaj się, słodka – powiedział. – Tyś jest bezpieczna,
zdrowa i znowu cała.
Mia przypomniała sobie ostrze Solisa, ból, kiedy odciął jej rękę od
ciała. Jednak gdy spojrzała ponad skórzanymi pasami i sprzączkami
wokół bicepsa, zobaczyła lewą rękę. Czarną, siną i obolałą, ale
jakimś cudem ponownie przymocowaną do jej łokcia. Przełknęła
ślinę, walcząc z nagłą falą mdłości. Powietrze wydało się za rzadkie,
żeby nim oddychać.
– Moja ręka... – wyrwało jej się. – On...
– Wszystko dobrze, słodkie dziecię, wszystko dobrze. –
Mężczyzna uśmiechnął się sinymi ustami i odpiął pasy wokół jej
ręki. – Ból zelżał, nawet jeśli nie minął całkowicie. Czas sprawi, że
wszystko wróci do porządku.
Mia zwalczyła mdłości. Zacisnęła palce w pięść. Poczuła
mrowienie w każdym palcu, delikatny ból w miejscu, gdzie cięło
ostrze Solisa.
– Jak? – szepnęła.
– Powstrzymanie krwawienia było moim zadaniem, ale ciało
uratowała moja Marielle. Z tej racji to jej należy się lwia część twych
podziękowań. Chodź, siostro miła, siostro ma jedyna! – zawołał
mężczyzna. – Ukaż twarz. Zaprawdę obawiam się, że żaden cień nie
skryje cię przed wzrokiem tej osoby.
Mia usłyszała ruch, odwróciła głowę i zdusiła okrzyk. W
półmroku ujrzała zgarbioną i zdeformowaną kobietę. Tak jak
mężczyzna była albinosem i nosiła czarną szatę, ale z tej odrobiny,
którą Mia dostrzegała, wynikało, że jej ciało jest zwyczajnie ohydne.
Popękane i opuchnięte krwawiło i sączyło się, przegniło do kości.
Mia czuła zapach perfum, ale pod nimi wyczuwała mroczniejszą
słodycz. Słodycz zniszczenia. Upadłych cesarstw i rozkładu w
wilgotniej ziemi.
– Niech mnie Paszcza weźmie – szepnęła Mia.
Półuśmieszek pojawił się na zniszczonych ustach.
– Już to uczyniła, dziecię.
– Kim jesteście?
– Jestem mówca Adonai – przedstawił się mężczyzna. – A to moja
siostra miła, tkaczka Marielle.
– Mówca? – zapytała Mia. – Tkaczka.
– ...to czarnoksiężnicy...
Marielle odwróciła się do Pana Życzliwego, który zmaterializował
się teraz u stóp łóżka Mii. Nie-kot wpatrywał się w kobietę,
machając ogonem na boki i przekrzywiając łepek.
– Ach, wreszcie się pokazało. Miłego zwrotu, mały pasażerze.
– ...to mistrzowie ashkaskiej ars magika, mia...
Dziewczyna zmarszczyła czoło. Pomyślała o posągach z kocimi
głowami, które widziała na Pustkowiach Szeptów, zniszczonych,
zerodowanych przez czas. Te pomniki to wszystko, co pozostało z
ludzi, którzy tworzyli cesarstwo na tych ziemiach wiele wieków
temu. Nic innego się nie zachowało poza magijnymi
zanieczyszczeniami i potworami.
– Ale sztuki ashkaskie umarły...
Marielle stanęła teraz obok łóżka. Jej obecność przyprawiała Mię
o dreszcze. Pasemka białych włosów wystawały spod kaptura; oczy
miała różowe tak samo jak brat. Kiedy Mia rozejrzała się po pokoju,
ujrzała spiralne wzory i czworo drzwi. Niewyraźne wizerunki
twarzy na ścianach.
– Nie wszystko, co martwe, naprawdę umiera – wysepleniła
Marielle.
– Matka zatrzymuje tylko to, czego potrzebuje – dodał Adonai.
– Naev to samo powiedziała...
Oczy Marielle zabłysły.
– Tyś jest jej przyjaciółka?
– Spokojnie, siostro miła, siostro ma jedyna – mruknął Adonai. –
To dziewczyna, która przywiozła Naev z pustyni. To słodkie dziecko
ocaliło jej życie.
Marielle uścisnęła posiniaczony łokieć Mii.
– Wobec tego zastanawiam się, czemu ją ocaliłam...
– Ponieważ poprosiłam cię o to, dobra Marielle.
Mia spojrzała w stronę jednych z drzwi i zobaczyła Matkę
Wielebną stojącą z rękami schowanymi w rękawach. Starsza
kobieta weszła do pokoju. Rozpuszczone długie siwe włosy opadały
jej na ramiona. Posłała Mii delikatny uśmiech.
– I doskonale się spisałaś. Wygląda jak nowa.
– Jest trochę siniaków – powiedział Adonai. – Kość trzykrotnie
wyszczerbiono, a moja siostra nie panuje nad tym królestwem, ale
w kwestii ciała Marielle nie ma sobie równych. Zobaczyć, jak tka
ścięgna, łączy mięśnie, ach...
– Żałuję, że to przeoczyłam. – Matka Wielebna położyła rękę na
ramieniu Mii. – Jak się czujesz, akolitko?
– Chyba jakbym oszalała...
Marielle się roześmiała i pękło jej wtedy ciało na dolnej wardze.
Chciała otrzeć ciemny krwisty śluz, ale Adonai powstrzymał ją
delikatnie. Mia patrzyła z obrzydzeniem, jak mężczyzna pochyla się
i zlizuje krew z podbródka siostry.
– Ogromnie dziękuję – powiedziała matka Drusilla. – Wam
obojgu. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko, chciałabym
porozmawiać z moją akolitką sam na sam.
– To twe prawo, wszak jesteśmy twymi gośćmi. – Piękny
mężczyzna odwrócił się do zdeformowanej siostry. – Chodź, siostro
miła, siostro ma jedyna. Męczy mnie pragnienie. Możesz popatrzeć,
jeśli to cię ucieszy.
Marielle przycisnęła palce brata do zniekształconych ust, jej
różowe oczy zabłysły. I ukłoniwszy się Matce Wielebnej, wyszli ręka
w rękę z pokoju. Kiedy zostały same, Mia spojrzała na Drusillę i
poruszyła ustami jak ryba wyrzucona na ląd.
Stara kobieta usiadła z uśmiechem obok stołu. Siwe pukle okalały
różane policzki i zmęczone oczy. Mię znowu ogarnęło przemożne
wrażenie, że Drusilla powinna siedzieć obok ciepłego paleniska z
wnukami u kolan. Uśmiech tej kobiety sprawiał, że czuła się
bezpiecznie. Czuła się chciana. Kochana. A jednak Mia wiedziała,
znając liczbę jej ofiar, jej pozycję w Kościele, że to najbardziej
niebezpieczna kobieta w tych murach.
– Przepraszam, jeśli Adonai i Marielle wywołali u ciebie niepokój
– powiedziała Matka Wielebna. – Często wpływają tak na ludzi,
którzy nie należą do ich rodzaju.
– Ich rodzaju?
– ...czarnoksiężników...
Drusilla zwróciła się do Pana Życzliwego.
– O, tu jesteś. Powinnam była się domyślić.
– ...zawsze tu jestem...
– Chcę porozmawiać z akolitką na osobności.
– ...ona nigdy nie będzie sama...
– Nie poddawaj mnie próbie. Dawno temu opuściłam światło
słoneczne z ramionami szeroko otwartymi i radością w sercu. Znam
Ciemność jak siebie samą. Pod nieobecność lorda Cassiusa jestem
najbliższą Niah osobą w tym miejscu. Zatem kiedy następnym
razem powiem, żebyś wyszedł, nie będę równie delikatna.
– ...nie musisz się mnie obawiać...
Drusilla zaśmiała się cicho.
– Kobieta nie zdoła przeżyć całego życia w cieniu, żeby nie
nauczyć się paru rzeczy na temat tych, którzy go z nią dzielą. Tutaj
nie masz nade mną władzy.
– W porządku, Panie Życzliwy – powiedziała Mia. – Nie odchodź
za daleko. Zawołam, gdybym cię potrzebowała.
Kot z cieni patrzył przez długą chwilę bez słowa. Stara kobieta
spiorunowała go wzrokiem. Wreszcie jednak Mia poczuła, że
zerknął na nią i skinął głową.
– ...skoro tego sobie życzysz...
I bezszelestnie zniknął.
Mia niemal natychmiast odczuła jego nieobecność, gdy strach
powoli wpełzł do jej brzucha. Została sama z przełożoną gromady
morderców. W jej umyśle płonęło spojrzenie oczu Solisa, gdy
odcinał jej rękę. Czy w pełni odzyska nad nią władzę? A jeśli mó...
– Masz ciekawe towarzystwo, akolitko – powiedziała Drusilla.
Mia spojrzał na drzwi, za którymi zniknęli Marielle i Adonai.
– Nie bardziej niż ty, Matko Wielebna.
– Jak wspomniałam, przepraszam, jeśli rodzeństwo
wyprowadziło cię z równowagi. Marielle i Adonai mieszkają w
Cichej Górze już od jakiegoś czasu. W zamian za ich usługi
udzielamy im azylu w świecie, który nie jest specjalnie gościnny dla
tych, którzy noszą tytuł czarnoksiężników.
– Myślałam, że ashkaska sztuka umarła wraz z ich rasą.
– Ashkaska rasa rzeczywiście wymarła. – Drusilla wzruszyła
ramionami. – Jednak śmierć nie jest chciwa. Matka zatrzymuje tylko
to, czego potrzebuje, a ashkaska sztuka żyje nadal w tych, którzy są
dość odważni, żeby zgodzić się na związane z nią cierpienie.
– Widziałam, jak Naev posłużyła się magją krwi na pustyni –
powiedziała Mia. – Fiolka, pisanie. Tak wezwała pomoc? Adonai ją
tego nauczył?
– Adonai niczego nie uczy. Krew w fiolce należała do niego.
Potrafi manipulować nią na odległość. Swoją własną i krwią innych,
jeśli nią dysponuje. Na tym polega dar mówcy. I jego przekleństwo.
– A jego siostra?
– To tkaczka ciała. Potrafi wydobyć nadzwyczajne piękno z ciała,
ale i bezgraniczną ohydę.
– Ale skoro Marielle potrafi kształtować ciało za pomocą woli, to
czemu jej własne...
– Opanowanie ashkaskich sztuk ma swoją cenę. Tkacze posługują
się ciałem, jak garncarz gliną, jednak za każdym razem, gdy
korzystają z tej sztuki, ich własne coraz bardziej potwornieje. –
Drusilla pokręciła głową. – To trzeba przyznać Ashkanom. Nie
potrafię wymyślić wspanialszej tortury niż mieć absolutną władzę
nad wszelkim ciałem prócz własnego.
– A Adonai?
– Mówcy krwi pragną tego, do czego czują upodobanie. Nie znają
żadnej strawy poza tym, co mogą znaleźć w cudzych żyłach.
Mia zamrugała zaskoczona.
– Piją...
– Owszem.
– Ale krew działa wymiotnie – powiedziała Mia. – Jeśli wypijesz
jej zbyt dużo, wyrzucisz z siebie całe fontanny.
– Widzę, że lekcje Mercurio były... eklektyczne.
– Matka zna Mercurio?
Stara kobieta się uśmiechnęła.
– Całkiem dobrze, moje dziecko.
Mia wzruszyła ramionami.
– Raz zmusił mnie do wypicia końskiej krwi, żebym wiedziała,
czego się spodziewać, gdybym kiedyś wylądowała gdzieś bez wody.
Drusilla uśmiechnęła się szerzej i pokręciła głową.
– To prawda, że wypicie więcej niż łyka to pewny sposób, by
zakosztować jej po raz drugi. Mówcy nie są wyjątkiem. Znowu życie
pełne udręki, widzisz? Pij niewiele i trwaj w wiecznym głodzie. Pij
za dużo i cierp wiecznie z powodu mdłości.
– To... okropne.
– Każda moc ma swoją cenę. Wszyscy ją płacimy. Mówcy głodem.
Tkacze impotencją. A ci, którzy wzywają Ciemność... – Drusilla
spojrzał na cień Mii. – Cóż, w końcu ona wzywa ich.
Spojrzenie Mii powędrowało do czerni u jej stóp. Strach narastał.
– Wiesz, Matko, czym jestem?
– Mercurio powiedział mi o twoich talentach. Solis opowiedział o
twoim małym pokazie w Sali Pieśni. Wiem, że sama Noc cię
naznaczyła, chociaż nie wiem czemu.
– Naznaczona przez Noc – powiedziała Mia. – Mercurio
powiedział to samo.
– Nie myśl nawet przez chwilę, że będziesz tu faworyzowana.
Może nosisz piętno Nocy, ale musisz zapracować na swoją pozycję.
Następnym razem, kiedy będziesz trwonić talenty na mierne
sztuczki, żeby obrazić swojego Shahiida, możesz stracić więcej niż
kończynę.
Mia spojrzała na posiniaczony łokieć. W odpowiedzi ledwie
wymamrotała:
– Nie chciałam nikogo obrazić, Matko Wielebna.
– Od lat żaden akolita nie zranił Solisa. Dziwię się, że odciął ci
tylko rękę.
Mia zmarszczyła brwi.
– I tobie, to nie przeszkadza, Matko? Że mistrzowie okaleczają
nowicjuszy?
– Nie zostałaś okaleczona, akolitko. Nadal masz rękę, o ile się nie
mylę. Tu nie chodzi o ukończenie szkoły dla młodych donów i don.
Tutejsi Shahiidowie to rzemieślnicy śmierci, którym powierzono
zadanie uczynienia was godnymi służby dla bogini. Niektórzy z was
nigdy nie opuszczą tych murów. Solis chętnie na samym początku
robi z kogoś przykład. Może sprawiać wrażenie bezdusznego, ale
jego zadaniem jest uczyć i czerpie z tego dumę. Jeśli dasz mu
powód, żeby znowu cię zranił, zrobi to bez skrupułów. Ranienie
leży w naturze Solisa i to sprawia, że idealnie nadaje się do uczenia,
jak ranić innych.
Do Mii zaczął docierać ogrom tego wszystkiego. Świadomość tego,
gdzie się znalazła. Co robiła. To miejsce było kuźnią, gdzie
doskonalono Ostrza, gdzie rzeźbiono śmierć. Nawet po latach u stóp
Mercurio, musiała się jeszcze tak wiele nauczyć i jeden błąd mógł ją
drogo kosztować. Prawda była taka, że się popisywała. I chociaż
Solis zachował się jak skończony dupek, to popełniła błąd, próbując
pokonać go na oczach całej grupy. Postanowiła sobie, że nigdy
więcej nie pozwoli, by duma wzięła nad nią górę. Znalazła się tutaj
z jednego powodu: konsul Scaeva, kardynał Duomo i justicus Remus
musieli umrzeć. Musiała zdobyć dość umiejętności, stać się
dostatecznie ostrą, dostatecznie twardą, żeby zabić każdego z nich,
a nie dojdzie do tego, jeśli zatraci się w dziecinnych gierkach. Czas
rozsądnie się przymknąć i rozegrać to mądrze.
– Rozumiem, Matko Wielebna.
– Nie będziesz mogła uczyć się w Sali Pieśni, dopóki ręka się nie
zagoi – powiedziała Drusilla. – Rozmawiałam z Shahiidą Aaleą.
Zgodziła się wcześniej zacząć cię uczyć.
– Aalea. – Mia z trudem przełknęła ślinę. – Shahiida Masek.
Stara kobieta się uśmiechnęła.
– Nie ma czego się bać. Z czasem zaczniesz wyczekiwać jej lekcji.
Drusilla wstała i schowała dłonie w rękawach.
– A teraz wybacz, ale wzywają mnie obowiązki. Gdybyś czegoś
potrzebowała albo miała pytania, poszukaj mnie. Jak my wszyscy
tutaj, jestem, by służyć.
Kobieta wyszła bezszelestnie i zniknęła w ciemności. Mia
patrzyła za nią, zastanawiając się nad jej słowami. Co ona
powiedziała?
„Ci, którzy wzywają Ciemność... Cóż, w końcu ona wzywa ich”.
Mercurio nigdy nie czuł się zupełnie swobodnie w towarzystwie
Pana Życzliwego, chociaż ani razu wprost o tym nie powiedział. Nie-
kot zaś był całkowicie kontent, ignorując jej mistrza, i nie rzucał się
w oczy w jego obecności. Dorastając, nie miała właściwie z kim
porozmawiać o swoich talentach. Żaden z tomów w sklepie
Mercurio nie poruszał tego tematu, mądrości ludowe na temat
pomroczy były w najlepszym razie sprzeczne, a w najgorszym
pełne głupich przesądów[56]. Radziła sobie najlepiej, jak umiała, w
miarę jak jej talenty rosły. Kiedy zapadł arcymrok w roku, w
którym ukończyła jedenaście lat, zauważyła, że jej związek z
cieniami przybrał na sile. A podczas arcymroku, kiedy ukończyła
czternaście...
Nie.
Nie patrz.
– ...robi wrażenie... miłej...
Pan Życzliwy zjawił się u stóp stołu operacyjnego, wywołując
uśmiech na twarzy Mii.
– Można ją i tak określić.
– ...mam też inne, mniej pochlebne słowa, ale dość już było rozlewu
krwi jak na jeden zwrot...
Mia poruszyła ręką i skrzywiła się, gdy ból sięgnął aż do
ramienia. Jej niepokój osłabł wraz z powrotem Pana Życzliwego i w
miejsce lęku pojawił się gniew. Zaklęła pod nosem, wiedząc, że rana
wykluczy ją z Pieśni na wiele tygodni. Żałując, że była tak
lekkomyślna, tudzież że Shahiid Solis tak bardzo zasłużył sobie na
wycisk, zaczęła wiązać sobie temblak.
– ...powinnaś się przespać. jutro możesz potrzebować siły...
Mia zagryzła usta. Skinęła głową. Pan Życzliwy miał rację.
Mercurio niewiele powiedział na temat tego, czego może
spodziewać się w Kościele. Przygotował ją najlepiej, jak potrafił, ale
czuła, że niewiele mógł ujawnić, nie nadużywając zaufania
kongregacji. Odkąd Luminatii poprzysięgli wykorzenić Kościół,
tajemnica była hasłem przewodnim poza tymi murami. Mia nie
miała pojęcia, jak uczniowie Kościoła podróżują między miastami,
jak funkcjonują lokalne kaplice, a nawet jak wygląda wewnętrzna
hierarchia. Solis był Mistrzem Pieśni, co znaczyło, że uczy sztuki
władania białą bronią. Domyślała się, że Shahiid Kieszeni uczy
złodziejstwa? Oszustwa? Ale nie miała pojęcia, czego spodziewać się
po lekcjach u Shahiidy Prawd i Shahiidy Masek.
– Rzeczywiście jestem zmęczona – westchnęła, masując skronie.
– ...śpij więc...
– Jasne. Ty też idziesz?
– ...zawsze...
Dziewczyna wsunęła ranną rękę w temblak, a nie-kot wsunął się
w jej cień i oboje wymknęli się z pokoju.

* * *

Tric czekał pod jej sypialnią. Kucał plecami do ściany i podniósł się
szybko z ulgą w oczach, kiedy Mia podeszła.
– Dzięki Naszej Pani – szepnął. – Nic ci nie jest.
Mia poruszyła ręką z grymasem.
– Mam trochę siniaków, ale jestem w jednym kawałku.
– Ten łajdak Solis – syknął Tric. – Chciałem go wypatroszyć za to,
co zrobił. Spróbowałem, ale obalił mnie i skopał tak, że straciłem
przytomność.
Mia spojrzała na nowe siniaki na twarzy Trica i pokręciła głową.
– Mój dzielny centurion. Wskoczyłeś na rumaka, żeby ratować
biedną damę? Trzymaj mnie, dzielny panie, bo lękam się, że
zemdleję.
– Wal się – skrzywił się Tric. – Zranił cię.
– Matka Wielebna mówi, że on zawsze tak robi. Nadaje ton
lekcjom, spuszczając manto pierwszej zadufanej idiotce, która
podniesie łeb.
– Lewa strona sceny, wchodzi Mia Corvere. – Tric uśmiechnął się
szeroko.
Mia ukłoniła się nisko.
– Pewnie Solis może pozwolić sobie na brutalność, mając tkaczkę
Marielle.
– Naprawdę naprawiła twoją ranę gołymi rękami?
Mia wyjęła łokieć z temblaka i ostrożnie odciągnęła rękaw. Tric
powoli obrócił jej rękę w jedną, a potem w drugą stronę, dotykając
jej wielkimi, stwardniałymi rękami z wręcz niemożliwą
delikatnością. Mia opuściła rękaw, by nie wyskoczyła jej gęsia
skórka.
– Widzisz? Tylko ze dwa siniaki na pamiątkę po odcięciu ręki.
Tric podrapał się po głowie wyraźnie speszony.
– Naprawdę... martwiłem się o ciebie.
Spojrzała na niego, na okropne tatuaże i piwne oczy.
Zastanawiała się, co się za nimi kryje.
– Nie potrzebuję, żebyś się o mnie martwił. To miejsce jest dość
niebezpieczne, żeby zabić nas oboje. Jeśli będziesz przejmował się
mną, przegapisz nóż wymierzony w ciebie.
– Nie przejmuję się. – Chłopak się skrzywił. – Po prostu... mam cię
na oku.
Złapała się na tym, że się uśmiecha. Czuła pełne wdzięczności
ciepło w brzuchu. Powiedziała prawdę – ta Góra to nie kółko
szwaczek. Zagrożenia w tych murach mogą zabić ich oboje.
Jednakże miło było wiedzieć, że ktoś o nią dba, że ma na kim się
wesprzeć. I po raz pierwszy w życiu to oparcie nie było zrobione z
cienia.
– Hm... Wielkie dzięki, donie Tricu. – Dygnęła z uśmiechem, a
rechot chłopaka przepędził krępującą ciszę.
– Jesteś głodna?
– Umieram z głodu – zdała sobie sprawę Mia.
– To może Blada Córka zechce mi towarzyszyć w drodze do
kuchni?
Tric wygiął łokieć, podsuwając jej rękę. Mia uderzyła w nią dość
mocno, żeby krzyknął. Uśmiechając się, oboje powędrowali
korytarzem w poszukiwaniu jedzenia.

Rozdział 12

Pytania

– ...ktoś nadchodzi...
Mia obudziła się w ciemności. Zamrugała. Uniosła się na łokciu i
syknęła, kiedy ból przeszył jej całą lewą rękę.
Ktoś dobierał się do zamka jej drzwi. To nie mogła być Naev, bo
ona po prostu by zapukała. Zatem kto? Inny akolita? Ten, który
zabił Przyzywacza Powodzi? Mia wyciągnęła sztylet i sturlała się z
łóżka, przekradając się po kamiennej podłodze do ciemnego kąta.
Uniosła nóż w prawej ręce, kiedy drzwi się otworzyły i piegowata
twarz okolona blond warkoczami zerknęła do środka.
– Corvere – syknął ktoś – jesteś tu?
– Ashlinn? – Mia wstała z ukrycia i schowała za nadgarstkiem
sztylet z grobowej kości. – Na zęby Paszczy, nie powinnaś tak
podkradać się do ludzi.
– Mówiłam już, przyjaciele mówią mi Ash. – Blondynka
wślizgnęła się do pokoju z szerokim uśmiechem. Potrzebowała
chwili, żeby dostrzec Mię w mroku. – A gdybym się zakradała, to nie
usłyszałabyś mnie, dopóki mój nóż nie dotknąłby twojego gardła.
– Serio? – Mia uniosła brew, też się uśmiechając.
– Założę się o twoje życie. Jak skrzydełko?
Ashlinn uderzyła ją przyjaźnie w rękę, a Mia syknęła siarczystym
przekleństwem, łapiąc się za łokieć.
– W mordę, przepraszam – szepnęła Ashlinn. – Zapomniałam, że
jesteś leworęczna.
– W porządku. – Mia skrzywiła się, masując łokieć. – Mam jeszcze
drugą rękę w zapasie. Dlaczego włamałaś się do mnie? Nie możesz
ćwiczyć na własnym zamku?
– Ćwiczyć, też coś! Jeśli jest tu zamek, którego bym nie uwiodła, to
jeszcze go nie spotkałam. Przyszłam tylko zapytać, czy czujesz się
na tyle dobrze, żeby wyjść.
– Wyjść? – Mia się zdziwiła. – Dokąd? Po co?
– Powęszyć. Poszukać kłopotów. No wiesz. Rozejrzeć się.
Mia zmarszczyła brwi.
– Matka Wielebna zakazała nam opuszczać pokoje po dziewiątym
dzwonie. Zapomniałaś?
Piegowaty kpiarski uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny.
– Zawsze robisz, co każe ci Matka?
Mia przypomniała sobie celę w ciemnościach. Smród zgnilizny i
śmierci palący ją w oczy. Drżące ręce. Szept zimny i ostry jak stal.
Nie patrz.
– Nie – odpowiedziała.
– To dobrze. Mój brat nie jest wielbicielem figli, a pozostałe
dziewczyny w tym miejscu zgrywają twarde albo zachowują się jak
smarkule, albo jedno i drugie. Zostałyśmy więc my dwie, Corvere.
– Słyszałaś Drusillę. Skopią nam tyłki, aż krew nam pójdzie
nosem, jeśli nas dorwą.
– Mamy więc powód, żeby nie dać się złapać, co?
Jej uśmiech był zaraźliwy. Chwytał Mię i ciągnął do zabawy. A
Pan Życzliwy zjadł resztki jej strachu, więc Mia wsunęła zranione
skrzydło do temblaka, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Damy przodem – powiedziała Ash, kłaniając się w stronę drzwi.
– Nie widzę tu żadnych dam, a ty?
– Och, świetnie się dogadamy, dziewczyno.
Nadal się uśmiechając, wymknęła się na korytarz, a Mia tuż za
nią.

* * *

Skradały się korytarzami, niezliczonymi schodami, meandrami


ciemności. Mia odnosiła wrażenie, że poznaje niektóre korytarze z
wyprawy do ateneum, ale nie miała pewności. Przysięgłaby, że
niektóre ściany... cóż... przesunęły się. Korytarze nie były zbyt
ozdobne, tylko czasem witrażowe okno albo przypadkowa rzeźba
ze zwierzęcych kości przerywały monotonię. A jednak Ashlinn
parła pierwsza, prawie się nie zatrzymując, cicha jak trup.
Przystawała tylko czasem, znacząc ściany kawałkiem czerwonej
kredy.
– Wiesz, dokąd idziesz? – spytała Mia.
– Nnnie bardzo.
– A znajdziesz drogę powrotną?
– Jeśli ktoś nie zetrze kredy, to owszem.
– A jeśli zetrze?
– To pewnie zgubimy się i umrzemy z głodu we wnętrznościach
Góry.
– Gwoli informacji: jeśli dojdzie do kanibalizmu, ty pierwsza
zostaniesz zjedzona.
– W porządku.
Pan Życzliwy wędrował przodem ukryty w wiecznej ciemności.
Kiedy minęli szczególnie groteskową kościaną rzeźbę – coś
pomiędzy ptakiem drapieżnym a zwiniętym wokół siebie wężem –
Mia poczuła drżenie w cieniu. Niemalże znajome. Wyczuła, jak Pan
Życzliwy jeży sierść, a jej własny cień zafalował. Zimna i ostra
drzazga strachu przeszyła przelotnie jej pierś. Mia złapała Ash za
rękę i wciągnęła za cokół rzeźby z palcem na ustach.
Coś się zbliżało.
Niskie warczenie zadudniło w korytarzu. Kształt poruszył się w
ciemności, całkowicie czarny, widoczny tylko dzięki słabemu
światłu z okna. Mia zerknęła w mrok, mrużąc oczy. Żałowała, że nie
może zapytać Pana Życzliwego, co jest nie tak. Córki, to było nie do
pomyślenia, ale po raz pierwszy, odkąd Mia sięgała pamięcią, nie-
kot sprawiał wrażenie... przestraszonego.
– Psiakrew – szepnęła Ashlinn. – To Eklipsa.
Mia zmarszczyła brwi...
– Co t...
Pytanie zamarło jej w gardle, kiedy ciemny kształt stał się
widoczny. Wysoki na cztery stopy, smukły i absolutnie cichy. Długie
kły i ostre pazury, żadnych oczu. To był wilk.
Wilk zrobiony z cienia.
Stworzenie zamarło, patrząc w głąb korytarza w stronę
dziewcząt. Obie przyciskały się do cokołu i wstrzymywały oddech.
Pot zrosił czoło Ashlinn. Mia czuła u stóp Pana Życzliwego, który
teraz dosłownie dygotał. Jego strach był zaraźliwy, sięgał ku jej
piersi i sprawiał, że ręce jej się trzęsły. Odkąd byli razem, pomagał
jej pokonać własne lęki. Sprawiał, że była twardsza, silniejsza,
odważniejsza. Ileż rzeczy widzieli. W ilu miejscach byli. Teraz
jednak sprawiał wrażenie bardziej przerażonego od niej.
Nie-wilk warknął znowu, a dźwięk zawibrował w posadzce.
– Cicho, Eklipso – rozległ się niski, melodyjny głos.
Chociaż Mia nie śmiała oddychać, już nie mówiąc o zerknięciu,
natychmiast rozpoznała głos: lord Cassius. Usłyszała ledwie
uchwytny szelest materiału, cichutki szmer wyprawionej skóry na
skale. Była pewna, że stał tam Pan Ostrzy. Głowa Czerwonego
Kościoła. Patrzył w korytarz prosto na nie. Dzieliło ich tylko kilka
stóp wypolerowanego kamienia.
Minęło kilka długich chwil.
Serce tłukło jej się w piersi.
Pan Życzliwy dygotał, kiedy wilk z cienia warknął nisko i
przeciągle.
Na Cztery Córki, Cassius to pomrocz.
– Eklipso – powiedział. – Adonai czeka. Chodź.
W odpowiedzi rozległ się pusty, chrapliwy głos. Zabarwiony
kobiecością. Wydawało się, że dobiega spod ziemi.
– ...SKORO TEGO SOBIE ŻYCZYSZ...
Ostatnie niskie warknięcie. Potem kroki. Ciche jak szept.
Oddalające się. Mia odzyskała oddech, przycisnęła rękę do piersi i
poczuła walące jak młot serce. Pan Życzliwy powoli przestał
dygotać i strach zaczął słabnąć. Ash wyszczerzyła zęby w niemal
szaleńczym uśmiechu.
– No, to było coś.
– Na Matkę, co to właściwie było?
– Eklipsa. Pasażer lorda Cassiusa. – Ashlinn zerknęła na jej cień,
rozmazany kształt, który krył się w mroku. – Cassius to pomrocz.
Słyszałaś o nich, prawda?
Mia skinęła głową.
– Co nieco.
– Chcesz za nim iść?
– Za nim? Oszalałaś?!
Ashlinn uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Trochę.
Dziewczyna odeszła w mrok, jej stopy na kamieniu nie czyniły
najmniejszego hałasu. Mia wyciągnęła rękę, żeby dotknąć cienia.
Poczuła chłód płynnej czerni.
– Nic ci nie jest? – szepnęła.
– ...to podchwytliwe pytanie...?
– Co to było? Nigdy dotąd nie czułam, żebyś się bał...
– ...czułem go. w umyśle. był... głodny...
– Głodny...?
– Mia! – Ashlinn syknęła z ciemności. – Chodź!
– ...tu nie jest bezpiecznie...
Mia westchnęła. Zmarszczyła brwi, patrząc na cień u stóp.
– Wrócimy do tego...
Zakradła się za Ashlinn, z każdym krokiem coraz bardziej
żałując, że wymknęła się ze swojego pokoju. Cassius był
pomroczem. Minęło tyle lat, przebyła tyle mil i lat, ale nigdy nie
spotkała nikogo takiego jak on. Bogini, jakich sekretów mógłby ją
nauczyć...
Niestety Pan Ostrzy okazał się równie nieuchwytny jak sama
Ciemność i gdzieś w okolicy komnat tkaczki Marielle całkiem go
zgubiły. Na skrzyżowaniu w labiryncie ciemności Ashlinn zagryzła
usta, zaklęła po vaańsku i wzruszyła ramionami.
– Śliski jak wysmarowany oliwką cukiereczek– szepnęła Ash.
– No wiesz, w końcu jest mistrzem zabójców – syknęła Mia.
Ash westchnęła.
– Pewnie opuszcza Kościół. Tata mówił, że nigdy nie zatrzymuje
się na dłużej w jednym miejscu.
– Nie mogę powiedzieć, że przykro mi z tego powodu.
Ash uśmiechnęła się szeroko.
– Boisz się go?
– Czarna Matko, a ty nie?
– Pewnie. Ale lepiej pogódź się z tym. Jeśli skończysz szkołę, to on
cię namaści podczas ceremonii inicjacji. – Ashlinn rozejrzała się po
korytarzach ciągnących się w mrok. – A, nieważne, Cassius nie
zając, nie ucieknie. Chodź, zgłodniałam.
Zniknęły w ciemnościach, zostawiając za sobą Pana Ostrzy i jego
sprawy. Znalazły Salę Pieśni, gdzie nadal wisiał zapach krwi. Mię
zabolał łokieć, jakby na wspomnienie, i poczuła przypływ
znajomego gniewu. Przypomniała sobie twarz Solisa i jego
uniesiony miecz. Ból, gdy ją okaleczył. Szepcząc przekleństwo,
wymknęła się kręconymi schodami. W trzewiach Góry znalazły
drzwi do ateneum, ale obie uznały, że lepiej, by kronikarz Aelius nie
przyłapał ich na wędrówkach po korytarzach po dziewiątym
dzwonie. Wydawało się, że minęły wieki, kiedy smakowity zapach
napływający jedną z klatek schodowych doprowadził je do kuchni.
Gorący chleb piekł się w długich, opalanych węglem piecach.
Chłodnie były wypełnione serami i świeżymi owocami. Resztki z
ostatniej kolacji wyłożono na długich tacach. Mia nigdzie nie
widziała Rąk, więc obie z Ashlinn zwinęły po talerzu jedzenia i
zakradły się na pusty teraz Podniebny Ołtarz. Mia znowu była pod
wrażeniem ogromu czerni poza platformą. Głębokością przepaści.
Pustynia, idealnie odzwierciedlająca ashkaskie pustkowie, które
Mia przemierzyła z Trikiem, jakimś cudem była pogrążona w
wiecznej nocy.
Znowu ogarnęło ją poczucie świętości tego miejsca. Jakby było
spoza tego świata. Niemal czuła czarne spojrzenie posągu z Sali
Epitafiów. Bogini, której poświęcono ten Kościół.
„Naznaczona przez Matkę”, powiedziała Drusilla.
Ale dlaczego? W jakim celu?
Może lord Cassius wie?
Ash usiadła ze skrzyżowanymi nogami obok balustrady z
widokiem na przepaść. Odgarnęła pasmo jasnych włosów i zaczęła
pochłaniać kawał chleba z serem. Mia oderwała nóżkę kurczaka,
zastanawiając się z roztargnieniem, skąd Kościół bierze mąkę na
chleb i gdzie trzyma żywy inwentarz. Karawana z Ostatniej Nadziei
wiozła tylko arkemiczne proszki, narzędzia i temu podobne. Nic, co
mogłoby się zepsuć. Nic żywego.
– Jak oni nas karmą? Skąd biorą zapasy?
– Shahiid nie opowiedział ci o tym miejscu? – zapytała Ashlinn z
pełnymi ustami.
– Trochę. – Mia wzruszyła ramionami. – Ale większość
szczegółów na temat funkcjonowania Kościoła zachował w
tajemnicy. Mogłam zapracować na wiedzę, ale nie dostałabym jej za
darmo.
Ashlinn wzruszyła ramionami i odgryzła kolejny duży kęs.
– Otfego maszmnie.
– Co?
Dziewczyna przełknęła i oblizała usta.
– Mówię, że od tego masz mnie. Tata opowiedział mnie i bratu
wszystko o tym miejscu. W każdym razie wszystko, co sam wiedział.
– Jest Ostrzem?
– Był. Przez lata pracował dla króla Vaanu[57], ale został
pojmany, kiedy składał ofiarę w Liis. Torturowano go przez trzy
tygodnie w Cierniowych Wieżach Elai. Uciekł, ale wcześniej
pozbawiono go ręki od miecza, oka i obu jąder. Dlatego Kościół
zwolnił go na emeryturę.
– Na zęby Paszczy – szepnęła Mia. – Marielle nie mogła go
wyleczyć?
Ash pokręciła głową.
– Trędowaci Kapłani rzucili odcięte skrawki struposzom na
pożarcie. Nie zostało nic, co można by z powrotem umocować.
Dlatego ojciec zajął się trenowaniem mnie i Osrika. Żebyśmy go
zastąpili. – Wzruszenie ramionami. – Nie mógł oddać bogini
własnego życia, więc poświęcił krewnych.
Mia skinęła głową nieszczególnie zdziwiona. Człowiek
mniejszego kalibru może poprzysiągłby zemstę panu, który
zgotował mu taki los. Jednak, patrząc na rozległą czerń poza
ołtarzem, łatwo mogła zrozumieć, że to miejsce tworzy fanatyków.
Przypomniała sobie spojrzenie bogini w Sali Epitafiów. Tkwiącą w
nim moc. Majestat.
Zerknęła na cień u stóp.
Naznaczona do czego?
– Ojciec opowiedział ci coś o lordzie Cassiusie? – zapytała.
Ash skinęła głową.
– To najbardziej poszukiwany człowiek w Republice. I najbardziej
niebezpieczny. Ma na swoim koncie więcej uświęconych mordów
niż nawet Matka Wielebna. Według legendy zabił pierwszy raz,
mając dziesięć lat. Zabił pretora Trzeciego Legionu na oczach całej
armii i wyszedł z tego cało. Zamordował podczas obrad trybuna
Ościenia Świtu wraz z całą radą i nikt nie usłyszał najmniejszego
hałasu z komnat. Jest głową Czerwonego Kościoła od lat, ale jak
mówiłam, nigdy nie pozostaje dłużej w jednym miejscu. Luminatii
od dziesięcioleci próbują nas zniszczyć. Od czasu Masakry Podczas
Arcymroku jest jeszcze gorzej. Myślą, że jeśli uderzą w pasterza,
stado się rozproszy. Dlatego lord Cassius jest numerem jeden na ich
liście rzeczy do załatwienia. – Ash odgryzła kolejny kęs i
wymamrotała. – Znalezienie tego miejsca to drugi punkt. Pewnie
dlatego twój mistrz mało o nim mówił.
– A wilk z cieni?
– Tata powiedział mi tylko, żeby trzymać się z dala od Eklipsy. –
Ashlinn wzruszyła ramionami. – Słyszałam, że pomrocz może
wykraść człowiekowi oddech z płuc. Wślizgnąć się przez twój cień i
zabić cię we śnie. Paszcza tylko wie, co potrafią demony, które im
służą.
– Też coś – prychnęła Mia. – Demony.
– O, jesteś znawcą tego tematu, co?
– Nie, znawcą to nie, ale wiem co nieco.
– O, doprawdy?
– ...miau...
Ashlinn obróciła się gwałtownie i sięgnęła po nóż na krzyżu. Pan
Życzliwy siedział na balustradzie i patrzył na nią z przechyloną
głową.
– Powiedz cześć, Panie Życzliwy.
– ...cześć, panie życzliwy...
– Na zęby Paszczy... – szepnęła Ashlinn.
– Spokojnie. To nie demon. Nie skrzywdziłby muchy. A ja nie
potrafię ukraść oddechu z niczyich płuc. No, chyba że... wiesz,
gdybym nie kąpała się przez tydzień albo trzy...[58].
Ashlinn uniosła brew, patrząc na Mię. Skinęła powoli głową.
– Zatem rzeczywiście jesteś pomroczem.
– Wiedziałaś?
– Domyśliłam się, że coś jest nie tak, po incydencie z Solisem. Nie
widziałam ruchu cieni, ale coś tam śmierdziało. – Uśmiechnęła się,
widząc, jak Mia mruży oczy. – Nie pomyślałaś, że zaprosiłam cię,
żebyś się ze mną wykradła tylko dlatego, że robisz wrażenie fajnej
towarzyszki, co?
Mia wgryzła się w nóżkę, nic nie mówiąc. Ash znowu usiadła
naprzeciwko powoli i ostrożnie. Zerknęła na kota z cienia.
Przeciętny obywatel pewnie próbowałby Mię ukrzyżować, gdyby
tylko zaczął podejrzewać, czym jest. Mia zastanawiała się, czy
Ashlinn da się zaślepić przesądom lub strachowi. Powoli rosnący
uśmiech na ustach Ashlinn zebrał te wszystkie myśli, zaprowadził
je do ciemnego zaułka i po cichu udusił.
– To jak to jest? – zapytała blondynka. – Potrafisz chodzić między
cieniami? Słyszałam, że potraficie zapuścić skrzydła, oddychać
ciemnością i...
Mia rzuciła cień na kamienną posadzkę i wygięła go w tysiące
kształtów, strasznych, pięknych i abstrakcyjnych. Umocowała go
wokół stóp Ashlinn i pociągnęła delikatnie za jej buty.
– Na Czarną Matkę, to niesamowite – szepnęła Ashlinn. – Co
jeszcze potrafisz?
– To by było tyle.
– Serio?
– Potrafię się chować. Owinąć się cieniami jak peleryną, przez co
trudno mnie zauważyć. Ale jestem też wtedy prawie ślepa. Widzę
raptem na kilka stóp przed sobą. – Mia wzruszyła ramionami. –
Obawiam się, że to nic szczególnie imponującego.
– Możesz uznać, że mimo wszystko jestem pod wrażeniem. – Ash
mrugnęła porozumiewawczo.
– Shahiid Solis i Matka Wielebna nie podzielają twojego
entuzjazmu.
Ashlinn skrzywiła się i wypluła kawałek skórki od sera.
– Solis to łajdak. Zwyczajnie wredny brutal. – Dziewczyna
przysunęła się i dodała konfidencjonalnym tonem: – Wiesz, co
znaczy jego imię, nie?
Mia skinęła głową.
– To ashkaskie słowo. Znaczy „Ostatni”.
– A słyszałaś o Kamieniu Filozoficznym, prawda? Więzieniu w
Bożogrobiu?
Mia przełknęła ślinę. Skinęła powoli głową.
Nie patrz.
– Dorastałam w Bożogrobiu.
– Zatem wiesz, że Kamień potwornie się przepełniał, zanim go
wypatroszano. Co kilka lat przerzedzano populację. Konsul Scaeva
wpadł na ten pomysł, kiedy był jeszcze szczeniakiem w Senacie.
Nazwano to...
– Zejściem.
Ashlinn skinęła głową i mówiła dalej z kęsem sera w ustach.
– Zabierz z więzienia wszystkich strażników. Przywiąż drabinę
do najwyższej wieży i zacumuj łódź wiosłową na dole. Powiedz
więźniom, że jednemu z nich pozwolą popłynąć łodzią na ląd i
wrócić do świata bez względu na charakter jego zbrodni. Ale tylko
wtedy, jeśli wszyscy inni więźniowie będą martwi. Okazuje się, że
jakieś dwanaście lat temu dobry Shahiid Pieśni był kolejnym
pechowym złodziejem, którego zamknięto w Kamieniu
Filozoficznym.
– Solis – szepnęła Mia. – Ostatni...
– Tak go nazwano. Potem.
– Ilu wtedy...
– Mnóstwo. I był ślepy jak nowo narodzony szczeniak.
– Córki – szepnęła Mia. Czuła ostrze odcinające jej rękę. Pękające
mięśnie. Palący ból. – A ja wbiłam mu nóż w twarz...
– Może zacznie cię szanować?
Mia zerknęła na temblak z ranną ręką.
– A może nie.
– Spójrz na to optymistycznie. Przynajmniej nie każą ci brać
udziału w Pieśniach, dopóki skrzydło ci się nie zagoi. Może do tego
czasu ułagodzisz go kwiatami albo czymś podobnym.
– Drusilla powiedziała mi, że do wyleczenia będzie mnie uczyć
Shahiida Aalea.
– Uuu! – Ashlinn wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Szczęściara.
– Dlaczego szczęściara? Czego ona uczy?
– Naprawdę nie wiesz? – Ashlinn się roześmiała. – Na zęby
Paszczy, to czeka cię radocha.
– Powiesz coś? Czy tylko będziesz piać z zachwytu całą noc?
– Ona uczy wyrafinowanych sztuk. Perswazji. Urodzenia. Seksu.
Tego typu rzeczy.
Mia omal się nie udławiła.
– Uczy seksu?
– Nie podstaw. Przypuszczalnie wszyscy znamy podstawy. Ona
uczy sztuki seksu. Tata mówi, że istnieją dwa rodzaje mężczyzn na
tym świecie. Ci, którzy są zakochani w Aalei, i ci, którzy jeszcze jej
nie poznali. – Ash uniosła brew. – Na Czarną Matkę, nie jesteś
dziewicą, co?
– Nie! – Mia się skrzywiła. – Po prostu...
– Po prostu co?
Mia nachmurzyła się, starając się ugasić rumieniec na policzkach.
– Nie mam za dużo... doświadczeń.
– A Tric?
– Nie! – warknęła Mia. – Na Córki, skąd.
– Czemu nie? Kawał chłopa z niego! Tatuaże ma okropne, ale
twarz pod nimi całkiem ładną. – Szturchnęła Mię w łokieć. – A po
ciemku wszyscy wyglądają tak samo.
Mia zerknęła na Pana Życzliwego. Spuściła wzrok. Odgryzła
następny kęs kurczaka.
– Ilu miałaś, Corvere?
– A co? – wymamrotała z pełnymi ustami Mia. – Ilu ty już miałaś?
– Czterech. – Ashlinn popukała się w usta. – Hmm, właściwie to
czterech i pół, jeśli chodzi o ścisłość. To był idiota, więc mówię, że
się nie liczy. Wszyscy mamy prawo do błędów.
– Jednego – przyznała w końcu Mia.
– Ach. Kochałaś go, co?
– Nawet go nie znałam.
– Jaki był?
Mia się skrzywiła. Wzruszyła ramionami.
– Aha, to jeden z tych. I teraz nie rozumiesz, o co tyle krzyku ani
czemu w ogóle miałabyś chcieć to powtórzyć?
Mia zagryzła usta. Skinęła głową.
– Shahiida Aalea cię nauczy. Potem jest lepiej, Corvere.
Przekonasz się.
– Hm... – Mia zgarbiła się, opierając podbródek na kostkach dłoni.
Ash wstała. Strzepnęła okruszki z kolan.
– Chodź, lepiej się wynośmy. Rano mamy Kieszenie. Przy
odrobinie szczęścia może nawet uda ci się wcisnąć parę chwil u
Aalei.
Ashlinn zaczęła wydawać z siebie odgłosy towarzyszące
pocałunkom.
– Przymknij się – warknęła Mia.
Ciche, gardłowe jęki zaczęły przeplatać się z odgłosami
pocałunków.
– Przymknij się!
Dziewczyny wymknęły się w mrok, a kot, który nie był kotem,
pobiegł za nimi.
Kiedy wyszły, z cieni za ich plecami wyszedł chłopiec. Blada cera.
Ubranie z czarnej skóry. Większość uznałaby go za przystojnego,
chociaż „piękny” to pewnie lepsze słowo. Miał wydatne kości
policzkowe i najbardziej przeszywające niebieskie oczy, jakie
kiedykolwiek widzieliście.
Chłopiec nazywał się Cyt.
Trzymał nóż. Popatrzył, jak Mia i Ashlinn znikają w
ciemnościach, i przesunął smukłym palcem po ostrzu ostrym jak
brzytwa.
Uśmiechał się.

Rozdział 13

Lekcja

– Jak mawiała moja była żona – Shahiid Kocur uśmiechnął się –


cały sekret kryje się w palcach.
Akolici zebrali się w Sali Kieszeni i stanęli półkolem przed
Shahiidem. Pomieszczenie było rozległe, oświetlone słabym
błękitnawym światłem z witraży w górze. Przez salę ciągnęły się
długie stoły zawalone ciekawostkami i dziwactwami, kłódkami i
wytrychami. Wzdłuż ścian znajdowały się drzwi, dziesiątki
dziesiątków, każde z innym typem zamka. A poza kręgiem światła
Mia dostrzegła wieszaki z ubraniami. Każdy krój i styl ze wszystkich
krańców Republiki.
Sam Kocur ubrał się w zwykły itreyański strój – skórzane spodnie
i dublet z rozciętymi rękawami. Złowróżbnej szarej szaty nigdzie
nie było widać. Nadal nosił ostrze z czarnostali ze złotymi
kociogłowymi postaciami splecionymi na rękojeści. Mię znowu
uderzył widok oczu Shahiida – chociaż wyglądał na mężczyznę tuż
po trzydziestce, jego głębokie brązowe oczy zdradzały mądrość
dużo starszego człowieka.
– Oczywiście moja pierwsza żona nie była najbystrzejszą kobietą.
W końcu wyszła za mnie.
Shahiid przeszedł wśród nowicjuszy z rękami za plecami, kiwając
głową jak jakiś arystokrata ze Szpiku na spacerze. Przystanął nagle
przed bratem Ashlinn, Osrikiem. Wyciągnął rękę.
– Witaj, chłopcze. Jak masz na imię?
Chłopak ucisnął podaną dłoń, a Kocur rzucił mu mały nóż
rękojeścią do przodu.
– Chyba to upuściłeś.
Osrik sprawdził pustą pochwę na nadgarstku. Zdumiał się. Kocur
odwrócił się do akolitów, mrugając porozumiewawczo.
– Sekret kryje się w zmyłce – powiedział.
Przeszedł wzdłuż szeregu i zatrzymał się przed Trikiem. Siniaki
po pięściach Przyzywacza Powodzi i butów Solisa nadal rysowały
się żywym kolorem.
– Jak szczęka, chłopcze?
– Dobrze, Shahiidzie, dziękuję, że pan pyta.
– Wygląda to fatalnie. – Kocur wyciągnął rękę i musnął delikatnie
twarz Trica.
Chłopak wzdrygnął się i uniósł rękę, jakby chciał odepchnąć
Shahiida. W okamgnieniu Kocur rzucił mu pierścień, który Mia
natychmiast rozpoznała – trzy srebrne przeplecione morskie smoki.
– Chyba to upuściłeś.
Tric sprawdził pusty palec. Pierścień, który miał na dłoni.
Kocur znowu spojrzał na akolitów.
– Sekret kryje się w dotyku.
Shahiid ponownie ruszył wzdłuż szeregu i wreszcie zatrzymał się
przed Jessamine. Posłał jej swój uśmiech od srebrnej zastawy i
stanął bliżej. Dziewczyna odpowiedziała na jego spojrzenie
błyszczącymi oczami łowcy i z rozbawionym uśmiechem, starając
się ze wszystkich sił przebić jego uśmiech. Pojedynek spojrzeń
przerwał Kocur, podnosząc złotą bransoletkę i obracając ją na
palcu.
– Chyba to upuściłaś – powiedział, rzucając ją dziewczynie.
Odwrócił się do akolitów, mrugając znacząco.
– Sekret kryje się w oczach.
Jessamine podeszła i pocałowała go w usta. Szok i rozbawienie
ogarnęły nowicjuszy, kiedy Shahiid wytrzeszczył oczy. Cofnął się,
unosząc ręce, żeby odsunąć dziewczynę, a Jessamine chwyciła
rękojeść jego ostrza z czarnostali i dobyła je teatralnym gestem.
Nadal się uśmiechając, wycelowała je w serce Shahiida.
– Sekret kryje się w ustach – powiedziała.
Kocur zatrzymał się, zerkając na własny miecz przyciśnięty do
piersi. Mia wstrzymała oddech, zastanawiając się, czy jego
niezadowolenie przyjmie tę samą formę co Solisa. Jednak Shahiid
tylko się roześmiał, długo i głośno, skłaniając się przed rudowłosą
dziewczyną nisko i dwornie.
– Brawo, mi dona, brawo.
Jessamine oddała mu miecz i rozłożyła wyimaginowane
spódnice, dygając.
Ashlinn rzuciła spojrzenie Mii, która niechętnie skinęła głową.
Niezła jest...
Mimo to Mia nie mogła zwalczyć poczucia niesprawiedliwości.
Kiedy ona popisała się przed Shahiidem, to odcięto jej za to rękę. A
Jessamine, kurna, zebrała oklaski...
Kocur zwrócił się do grupy.
– Jak nasza przedsiębiorcza akolitka zademonstrowała, gra
Kieszeni to gra manipulacji. Teatr. Taniec, w którym cel zawsze
musi być krok z tyłu, a wy o krok go wyprzedzać. Czarowanie
sakiewek albo sztuka pozostawania niewidocznym może wydawać
się drobnostką w porównaniu ze „sztuką” rozbijania czaszek albo
zabijania kielichem wina. Jednak czasem wszystko, co dzieli was od
celu, to jedne drzwi albo hasło na świstku papieru w kieszeni
kapitana straży. Ścieżka nie zawsze jest wybrukowana krwią.
Niestety była miłość mojego życia rzeczywiście zbliżyła się do celu.
Od waszych palców zależy wasz byt w tym fachu. A jedyny sposób,
żeby nauczyć się dobrze nimi posługiwać, to ćwiczenia. I tym
właśnie zajmiemy się tutaj. Ćwiczeniem.
Shahiid wskazał stos zwojów na stołach.
– Dla zmotywowania uczniów każdy Shahiid co roku urządza
zawody. Niech każdy weźmie sobie jeden zwój. Znajdziecie w nich
spis przedmiotów znajdujących się w Cichej Górze z przypisaną
cyfrą. Tyle punktów otrzymacie za dany przedmiot, jeśli go
zdobędziecie i przyniesiecie do mnie, nie zostawszy złapanym przez
właściciela.
Kocur rozejrzał się po sali, patrząc każdemu nowicjuszowi w
oczy.
– Pamiętajcie, że nie ponoszę odpowiedzialności za
konsekwencje, jakie na was spadną, jeśli zostaniecie złapani przy
zdobywaniu tych przedmiotów. A jeżeli zostaniecie przyłapani na
korytarzach po dziewiątym dzwonie mimo zakazu Matki Wielebnej,
to niech was Czarna Matka broni. To zabawa, dzieciaki, ale
niebezpieczna. – Poruszył brwiami. – Jedyna, w jaką warto się
bawić. Pod koniec roku ten, kto zbierze najwięcej punktów,
zakończy Kieszenie jako najlepszy. Inni Shahiidowie urządzą
podobne konkursy. Pieśni, Masek i Prawd. Zakładając, że nie zawalą
spektakularnie pozostałych nauk, uczniowie, którzy skończą jako
najlepsi w danej sali mają właściwie gwarancję, że zostaną w
Czerwonym Kościele jako pełnoprawne Ostrza.
Wśród akolitów rozległy się pomruki. Mia spojrzała Tricowi w
oczy poprzez salę. Ashlinn szczerzyła zęby jak kot, który ukradł
śmietankę, krowę i na dodatek mleczarkę. Niemal stuprocentowa
gwarancja, że zostanie się Ostrzem? Aby mogła pomścić ojca?
Stanąć na grobie Scaevy? Na zęby Paszczy, taka nagroda była warta
zwinięcia paru świecidełek...
Niektórzy akolici zaczęli brać zwoje. Jednouchy chłopiec, który
nazywał się Petrus, wdał się w krótką przepychankę z Diamo, gdy
chwycili ten sam. Zwój Trica z uśmiechem wyrwała mu z ręki Ash.
Mia przepchnęła się przez tłum po swój. Złamała woskową pieczęć i
przeczytała wypisaną odręcznie listę:

Nóż kuchenny 1 pkt.


Halabarda z Sali Pieśni 1 pkt.
Przedmiot osobisty należący do innego akolity 2 pkt.
Biżuteria należąca do innego akolity 3 pkt.
Książka z ateneum (skradziona, nie wypożyczona,
6 pkt.
spryciarze)
Lustro z Sali Masek 7 pkt.
Okulary kronikarza Aeliusa 8 pkt.
Twarz z komnat tkaczki 9 pkt.
20
Ceremonialne noże Shahiidy Zabójczyni Pająków
pkt.
35
Pamiątka z gabinetu Matki Drusilli
pkt.
50
Pusta pochwa Shahiida Solisa
pkt.

I tak dalej. Na stronie wymieniono dziesiątki dziesiątków


przedmiotów, a jeden dziwaczniejszy od drugiego. Wyglądało na to,
że „zawody” zapoczątkują zmasowane kradzieże wśród akolitów,
czego pewnie Kocur właśnie chciał. To zmusi wszystkich do
nieustannej czujności. Zawsze będą szukać okazji. Zawsze będą
uważać. Ciągle będą ćwiczyć.
Sprytne.
Na końcu listy Mia zobaczyła ostatni przedmiot. Najtrudniejszy
ze wszystkich.

Obsydianowy klucz Matki Wielebnej 100 punktów

Mia przypomniała sobie klucz na szyi starszej kobiety. Jak


szalony musiałby być ktoś, kto spróbuje go ukraść? Zerknęła na
Shahiida Kocura i zobaczyła, że obserwuje ją ze swoim
uśmieszkiem złodzieja srebra. Klasnął w ręce i rozejrzał się po sali.
– A teraz ćwiczenia.
Pierwsza lekcja Shahiida dotyczyła prostej kradzieży
kieszonkowej. Wziął dźwięczącą sakiewkę ze stołu i przymocował
do pasa. Potem nauczył nowicjuszy kilku sposobów, w jakie można
mu zwinąć pieniądze, a każda metoda nazywała się bardziej
fantazyjnie od poprzedniej. Martwy ciąg. Urwis. Juliette. Żigolo.
Chodząc z laską w ręce, Kocur wybierał przypadkowego akolitę,
żeby spróbował go okraść. Carlottę, dziewczynę z piętnem, która
kołysała się jak kobra i równie szybko się poruszała. Dużego Diamo,
którego ręce jak młoty kowalskie okazały się szybsze, niż na to
wyglądały. Zbyt wolni nowicjusze dostawali w nagrodę po łapach.
Zbyt niezręczna zagrywka? Trzask. Zbyt oczywista? Trzask. Zbyt
niezdarna? Trzask. Trzask. Trzask.
Ashlinn robiła wrażenie biegłej w tej grze, Jessamine i Cyt jej nie
ustępowali. Blady niebieskooki chłopiec nadal nie chciał się
odzywać. Posługiwał się kredą i tabliczką, żeby odpowiedzieć na
każde pytanie, które wymagało czegoś więcej niż skinienie lub
pokręcenie głową. Był jednak szybki jak robactwo na trupie i
śmiercionośnie cichy.
Kocur kilka razy zmieniał kostium, przeglądając wieszaki z
ubraniami i wyjaśniając, jak z każdym można sobie poradzić. Ubrał
się jak don ze Szpiku w świetnie skrojony surdut ze schowaną
grubą sakiewką. Potem jak senator w obrębioną fioletem szatę tego
urzędu z ukrytą kieszenią na pieniądze[59].
– A teraz – oznajmił Kocur, znowu grzebiąc wśród wieszaków z
ubraniami – czas na ten gatunek, który trzyma się swoich
miedziaków jak pies kości. – Wsunął przez głowę ciężką białą szatę i
założył na szyję złoty łańcuch. – Wasz stary, dobry, bogobojny
kapłan Aa.
Kocur uniósł trzy palce w błogosławieństwie i odezwał się o
oktawę niższym głosem:
– Niech Wszechwidzący ma was zawsze w swoim Świetle, moje
dzieci.
Przekrzyczał śmiech.
– Już dobrze, dobrze, śmiejcie się, jeśli chcecie, ale to autentyczny
strój. Należał do duchownego w Bożogrobiu, którego poznałem
przelotnie, kiedy byłem młodszy. Chociaż jemu to spotkanie
sprawiło mniej przyjemności niż mnie. – Przyjrzał się
zgromadzonym twarzom. – No dobrze, a kogo teraz weźmiemy...
Kocur zmarszczył brwi.
– Akolitko, dobrze się czujesz?
Wszyscy spojrzeli na Mię. Dziewczyna stała w miejscu, jakby
zapuściła korzenie, i nie odrywała oczu od medalionu na szyi
Kocura. Słońca wykuto z trzech różnych metali: Saana z różanego
złota, Saaia z platyny, a Shiiha z żółtego złota. Na ich widok zrobiło
jej się niedobrze. Pot zlał jej twarz. Światło z witrażowych okien
załamało się na tych trzech kołach ze szlachetnego metalu. Paliło jej
oczy. Pan Życzliwy cofnął się w jej cieniu, spanikowany, drżący, tak
napełniony strachem, że nie mógł pić jej własnego. Jednak nie tylko
przerażenie ogarnęło Mię na widok Trójcy. To był także prawdziwy,
fizyczny ból.
– Ja...
– Spokojnie, dziecko, to tylko strój kapłana.
Kocur podszedł. Bez ostrzeżenia Mia cofnęła się chwiejnie, padła
na kolana i zwymiotowała cały poranny posiłek na podłogę.
Pozostali akolici cofnęli się z obrzydzeniem. Trzy słońca oślepiały ją,
a kiedy Kocur podszedł kolejny krok, syknęła jak sparzona,
schowała się po omacku za jednym ze stołów, zasłaniając się ręką
przed oślepiającym światłem, które najwyraźniej widziała tylko
ona.
Zatroskany Tric wyciągnął do niej rękę. Jessamine uśmiechała się
kpiąco, Ash stała osłupiała, zdumione pomruki rozległy się wśród
pozostałych.
– Wyjdźcie, wszyscy! – rozkazał Kocur. – Koniec dzisiejszej lekcji.
Grupa wahała się niepewnie, wpatrując się w przerażoną
dziewczynę.
– Wynocha! – ryknął Kocur. – Natychmiast!
Tłum wylał się z sali, a Tric kręcił się przy Mii jak zatroskana
pielęgniarka, dopóki Kocur nie krzyknął, żeby wyszedł. Kiedy sala
opustoszała, Shahiid zdjął szaty i odrzucił na bok. Podszedł do Mii z
wyciągniętymi rękami jak do przestraszonego zwierzęcia.
– Nic ci nie jest, dziecko?
Po tym, jak Trójca zniknęła jej z oczu, Mia wreszcie mogła
odetchnąć. Serce uspokajało się w piersi, ból i mdłości słabły. Pan
Życzliwy wziął się w garść, zwinął się w jej cieniu i spijał jej strach.
Jednak ręce Mii nadal drżały, a serce biło jak szalone...
– Prze... Przepraszam, Shahiidzie...
Kocur ukląkł obok niej.
– Nie, to ja jestem winien ci przeprosiny. Matka Wielebna
powiedziała mi, jaką sztuczkę wykorzystałaś przeciwko Solisowi w
Sali Pieśni. Nawiasem mówiąc, brawo...
Uśmiech Shahiida zniknął, kiedy Mia nie zdołała go odwzajemnić.
– ...ale powiedziała mi też, czym jesteś. Byłem nierozważny.
Wybacz.
Mia pokręciła głową.
– Nie rozumiem.
– Zanim poderżnąłem mu gardło, mężczyzna, który nosił tę
Trójcę, był pierwszym duchownym wśród kapłanów Aa. Medalion
poświęcił wielki kardynał. Prawica samego Aa.
– Duomo?
Kocur pokręcił głową.
– Jego poprzednik. Nie chodzi jednak o człowieka, dziecko. Ani
jego ubranie. To wiara we Wszechwidzącego. Kardynał, który
pobłogosławił te słońca, naprawdę wierzył. Był prawdziwym
uczniem Boga, który przepędził Noc z naszego nieba. Aa daje swoim
najbardziej oddanym sługom cząstki swojej siły, Luminatii i ich
słoneczna stal to najbardziej oczywisty przykład. Jednak
najbardziej pobożni kapłani potrafią wpoić cząstkę tej mocy w
przedmioty, których dotykają. Powinienem był się domyślić, że coś
takiego okaże się przekleństwem dla ciebie.
– Ale dlaczego?
Shahiid wzruszył ramionami.
– Zostałaś dotknięta przez Matkę. Naznaczona. Na dobre czy na
złe, nie wiem. Wiem jednak, że Światło nienawidzi swojej małżonki.
I tak samo nienawidzi tych, których ona kocha.
Mia zamrugała, nadal czując mdłości. Czuła to teraz równie
namacalnie jak kamień pod sobą. Patrzyła na te płonące koła i czuła
furię. Płomień. Złowrogość. Już raz coś takiego poczuła. Światło
płonące w jej oczach. Krew na jej rękach. Oślepienie.
Nie patrz...
Kocur poklepał ją delikatnie po kolanie.
– Będę unikał Trójcy na kolejnych lekcjach. Jeszcze raz
przepraszam.
Pomógł jej wstać i upewnił się, że dziewczyna trzyma się na
nogach. Kolana się pod nią uginały i trochę kręciło jej się w głowie.
Skinęła nią jednak, oddychając głęboko.
– Widział pan kiedyś, żeby lord Cassius zareagował w ten sposób
na Trójcę?
– Nigdy nie byłem tak głupi, żeby nosić ją w jego obecności. –
Kocur się uśmiechnął.
– Chciałabym z nim porozmawiać, jeśli można. Nigdy nie
spotkałam...
Kocur pokręcił głową i pytanie zamarło na jej ustach.
– Lord Cassius opuścił już Górę. Wróci na waszą inicjację i
wątpię, żeby wcześniej zaszczycił nas swoją obecnością. Jeśli
szukasz odpowiedzi, musisz sama je znaleźć. Chciałbym móc
powiedzieć ci coś więcej, ale Cassius to jedyny pomrocz, jakiego
kiedykolwiek poznałem, a Pan Ostrzy nie zwierza się nikomu.
Mia skinęła głową w podzięce i wyszła z Sali Kieszeni. Krok nadal
miała chwiejny i ręce wciąż jej się trzęsły. Zatrzymała się za
dwuskrzydłowymi drzwiami. Oczy nadal miała zamknięte. Słuchała
widmowego chóru w mroku. Ciemność pod jej powiekami pływała z
powidokami trzech płonących kół, a w umyśle nadal wirowała
myśl, że w jakiś sposób zasłużyła sobie na nienawiść boga. Nie
miała pojęcia w jaki. Ani dlaczego. Jednak bez względu na powody
nikt w Kościele najwyraźniej nie znał prawdziwych odpowiedzi.
Może...
Ruszyła w ciemność. Nadal ją mdliło. Płonące kręgi pod
powiekami powoli bledły. Pomyślała, że może jednak przebywa tu
ktoś, kto zna potrzebne jej odpowiedzi. Jednak kiedy zjawiła się
przed potężnymi drzwiami ateneum, odkryła, że są zamknięte.
Zapukała, zawołała głośno kronikarza, ale odpowiedziała jej tylko
cisza.
Wzdychając, Mia zgarbiła się pod drzwiami. Wyjęła srebrne
cieniutkie pudełeczko z temblaka i zapaliła cygaretkę. Wypuściła
szary kłąb.
Trzy słońca płonące pod powiekami.
Pytania wiecznie płonące w jej umyśle.
Jeśli chciała poznać odpowiedzi, to najwyraźniej sama musiała je
znaleźć.
Cień poruszył się u jej stóp. Rozległ się cichy szept w mroku.
– ...nigdy nie jesteś sama...

Rozdział 14

Maski

– To bardziej Sala Luster – mruknęła Mia.


Minął zwrot od incydentu na zajęciach Kocura. Uciszyła
niepokoje Trica i Ashlinn, wciskając im nieprzekonującą bajkę o
zepsutym śledziu zjedzonym rano. Rzucili jej parę
powątpiewających spojrzeń, ale w końcu porzucili temat. Pozostali
byli na kolejnej lekcji w Sali Pieśni, ale Mia, mając nadal sino-czarną
rękę na temblaku, została odprowadzona przez Naev na pierwszą
lekcję w niesławnej Sali Masek.
Schody i sale. Chóry, okna i cienie.
Teraz rozciągała się przed nią sala pachnąca delikatnymi
perfumami. Wszędzie szkarłat. Długie, czerwone zasłony kołysały
się jak tancerki na niewyczuwalnym wietrze. Barwione szkło
mieniło się czerwienią. Rzeźby w rzadkim czerwonym marmurze
ustawiono w schludnych rzędach. Postaci były nagie i piękne, ale,
co dziwne, wszystkim brakowało głów. A co jeszcze dziwniejsze,
nigdzie nie było widać ani jednej maski. Za to, gdziekolwiek Mia
spojrzała, dostrzegała lustra. Szkło i wypolerowane srebro, złocone,
drewniane i kryształowe ramy. Wpatrywały się w nią setki odbić.
Krzywa grzywka. Blada skóra. Podkrążone oczy.
Nieuniknione.
Naev wycofała się z pomieszczenia. Dwuskrzydłowe drzwi
zamknęły się za nią cicho.
– Wcześnie się zjawiłaś, moja droga.
Mia szukała właścicielki głosu wśród odbić. Był przydymiony.
Melodyjny. Dostrzegła ruch – blade kształty spowite w szatę w
kolorze wina. I dostrzegła wynurzającą się spomiędzy zasłon ze
szkarłatnego jedwabiu Aaleę, Shahiidę Masek.
Niemal bolał ją brzuch, tak bardzo chciała ujrzeć tę kobietę w
pełnym świetle. Nazwać ją ładną to jak nazwać tajfun letnim
zefirkiem albo trzy słońca płomykiem świecy. Aalea była po prostu
piękna; boleśnie i idiotycznie piękna. Gęste pukle opadały jej czarną
rzeką do pasa. Umalowane czernidłem oczy wypełniała tajemnica, a
pełne usta pomalowano krwistą czerwienią. Kształty klepsydry.
Należała do tych kobiet, o których czyta się w starych mitach – dla
których mężczyźni oblegają miasta, zmuszają morza do
rozstąpienia się albo dokonują innych niemożliwie głupich rzeczy,
byle je zdobyć. Mia czuła się jak robak w jej obecności.
– Wybacz, Shahiido. Mogę wrócić później, jeśli tak wolisz.
– Ależ nie, moja droga. – Uśmiech Aalei był jak słońce
wynurzające się zza chmur. Przeszła przez salę i ucałowała Mię w
policzki. – Zostań i czuj się mile widziana.
– Dziękuję, Shahiido.
– Chodź, siadaj. Napijesz się czegoś? Mam wodę cukrową. Może
coś mocniejszego?
– Whisky?
Uśmiech Aalei sprawiał wrażenie, jakby go stworzono specjalnie
dla Mii.
– Jak sobie życzysz.
Miał złapała się na tym, że siedzi na jednej z aksamitnych sof ze
szklaneczką złotniaka w dłoni. Shahiida usiadła naprzeciwko z
kieliszkiem na długiej nóżce z jakimś ciemnym trunkiem w
pomalowanych, smukłych palcach. Wyglądała jak ożywiony portret.
Jak bogini krocząca po świecie na ziemskich nogach, która z
jakiegoś powodu uznała, że może spędzić kilka chwil z...
– Jesteś Mia.
Dziewczyna zamrugała. Trochę kręciło jej się w głowie od
perfum.
– Tak, Shahiido.
– To takie piękne imię. Liizyjskie?
Mia skinęła głową. Upiła łyk ze szklanki, skrzywiła się, czując
pieczenie w gardle. Córki, marzyła, żeby zapalić...
– Opowiedz mi o nim – Aalea.
– O kim?
– Twoim chłopcu. Twoim pierwszym. Miałaś tylko jednego, o ile
się nie mylę?
Mia starała się nie rozdziawić za bardzo ust. Aalea znowu
uśmiechnęła się olśniewająco i promiennie, wypełniając pierś
dziewczyny ciepłem, które nie miało nic wspólnego ze złotniakiem.
Było w jej ciemnych oczach coś, co mówiło o pokrewieństwie. O
wspólnych sekretach. Jakby była siostrą, której Mia dotąd nie
spotkała. Głos w głowie Mii ostrzegł ją, że Shahiida właśnie
posługuje się swoją sztuką, ale z jakiegoś powodu to nie miało
znaczenia. Pewnie właśnie na tym polega cała sztuka, pomyślała.
– Nie ma o czym mówić – odpowiedziała.
– Zaczniemy od imienia?
– Nigdy go nie poznałam.
Aalea uniosła wypielęgnowaną brew, pozwalając, żeby cisza
zadała za nią pytanie.
– To był cukiereczek – odpowiedziała wreszcie Mia. – Zapłaciłam
mu za to.
– Zapłaciłaś chłopcu za swój pierwszy raz?
Mia spojrzała tamtej w oczy. Nie zamierzała spuścić wzroku.
– Zaraz przed przybyciem tutaj.
– Pozwolisz, że odgadnę powody?
Mia wzruszyła ramionami.
– Jak sobie życzysz, pani.
Aalea wyciągnęła się na sofie jak kot.
– Twoja matka – zaczęła – była pięknością?
Mia się zdumiała. Nie odpowiedziała.
– Wiesz, że nawet raz nie spojrzałaś w lustro, odkąd usiadłaś?
Gdziekolwiek się obejrzysz, ujrzysz swoje odbicie, a jednak siedzisz
tu i wpatrujesz się w szklankę, robiąc, co w twojej mocy, żeby nie
widzieć swojej twarzy. Dlaczego?
Mia spojrzała na Shahiidę. Do niej pewnie mężczyźni od zawsze
się łasili. Nie wiedziała, co to znaczy być nieszczególnie ładną.
Drobną. Zwyczajną. Gniew zabłysł w oczach Mii, a jej głos stał się
beznamiętny i ostry.
– Niektórzy z nas nie urodzili się, mając tyle szczęścia, co inni.
– Masz więcej szczęścia, niż myślisz. Urodziłaś się bez tego, co
większość ludzi wychwala u swoich ukochanych. Bez tej idiotycznej
nagrody zwanej urodą. Wiesz, co to znaczy być niedostrzeganą.
Poznałaś to dość mocno, żeby zapłacić chłopcu, by cię kochał. Żeby
zasmakować słodyczy choćby przelotnie.
– To nie było słodkie, proszę mi wierzyć.
Aalea się uśmiechnęła.
– Już rozumiesz, co to znaczy pragnąć, moja droga. I wkrótce
zrozumiesz, ile władzy może dać ci obudzenie tego pragnienia w
innych.
– Czego właściwie pani tu uczy?
– Delikatnego dotyku. Powłóczystych spojrzeń. Szeptania pustych
słówek, które znaczą wszystko. To jest broń, którą ci dam.
– Wolę stal, jeśli to nie problem. – Mia się nachmurzyła. – Jest
szybsza i uczciwsza.
Aalea się roześmiała.
– A jeśli będziesz potrzebować informacji, żeby złożyć ofiarę?
Jeżeli twój cel będzie się ukrywał, a miejsce jego pobytu będzie znał
tylko zaufany służący? Albo będziesz potrzebowała hasła, żeby
wziąć udział w spotkaniu, na którym pojawi się twój cel? Zaufania
kobiety, która może doprowadzić cię do twojego celu? Jak wtedy
pomoże ci stal?
– Podobno rozgrzane węgle potrafią zdziałać cuda w takiej
sytuacji.
– Jeszcze lepiej działa ciepła skóra. I zostawia mniej blizn.
Shahiida wstała, podeszła do Mii i usiadła obok niej. Mia czuła
uderzające do głowy perfumy kobiety. Spojrzała w ciemne
sadzawki jej oczu. Miała w sobie powagę. Siłę magnetyczną
przyciągającą Mię, która nic na to nie mogła poradzić. Może w
zapachu, który ją otaczał, kryła się jakaś arkemia?
– Nauczę cię, jak sprawić, żeby inni cię pokochali – zamruczała
Aalea. – Mężczyźni. Kobiety. Całkowicie i absolutnie. Nawet jeśli
tylko na jedną nibynoc. Nawet jeśli tylko na jedno uderzenie serca.
– Przesunęła po policzku Mii delikatnymi palcami. – Nauczę cię, jak
sprawić, żeby inni pragnęli. Żeby czuli się tak, jak ty teraz. Najpierw
jednak musisz zapanować nad twarzą, którą widzisz w lustrze.
Czar Aalei prysł i wszystkie motyle w brzuchu Mii padły martwe
jeden po drugim. Zerknęła w najbliższe lustro. Na widniejące w nim
odbicie. Mizerna, blada dziewczyna ze złamanym nosem i
zapadłymi policzkami, siedząca obok kobiety, która mogłaby być
jednym z posągów w tej sali, tyle że ożywionym. To było szaleństwo.
Nawet szepcząc rozkoszne głupstwa, nawet spowita w najsłodsze
perfumy Mia nigdy nie będzie pięknością. Zrezygnowana pogodziła
się z tym faktem już lata temu.
– Wpatrywałam się w lustro bardziej niż inni, proszę mi wierzyć
– powiedziała. – I chociaż doceniam szlachetną myśl, Shahiido, to
jeśli siadłaś tu, żeby powiedzieć mi, że muszę najpierw nauczyć się
kochać siebie, żeby inni mogli mnie pokochać, to obawiam się, że
wyrzygam tę jakże wspaniałą whisky na pani piękny czerwony
dywan.
Śmiech. Promienny i ciepły jak trzy słońca razem wzięte. Aalea
ujęła rękę Mii i przycisnęła do czerwonych jak krew ust. Wbrew
sobie dziewczyna poczuła gorącą falę zalewającą jej policzki.
– O nie, najdroższa. Nie wątpię, że znasz siebie lepiej niż
większość ludzi. My, zwyczajni ludzie, zawsze tak mamy. Nie
zamierzam mówić, że musisz nauczyć się kochać twarz, którą
widzisz teraz w lustrze. – Aalea znowu dotknęła policzka Mii,
wywołując przyprawiającą o zawrót głowy falę ciepła. – Zamierzam
powiedzieć, że musisz zapanować nad twarzą, którą będziesz
widzieć w lustrze od jutra.
– Czemu? – zapytała Mia, marszcząc brwi. – A co się stanie dziś
wieczorem?
Aalea się uśmiechnęła.
– Damy ci nową, rzecz jasna.
– Nowe co?
– Ten nos, te oczy, o, nie. – Aalea zacmokała z niesmakiem. –
Zdecydowanie za bardzo rzucają się w oczy. Krzywy nos może
prowokować pytanie, jak został złamany. Podkrążone oczy mogą
sprawić, że cel zacznie się zastanawiać, co robisz podczas nibynocy,
zamiast spać jak przystało na pobożną córkę Aa. A w miejsca, w
które wkrótce zaczniemy cię wysyłać... – Shahiida się uśmiechnęła.
– Na razie potrzebujemy, żebyś była ładna, ale nie zapadała w
pamięć. Przyjemna dla oka, ale łatwa do zapomnienia. Żebyś umiała
sprawić, że ktoś obejrzy się za tobą, jeśli tak wybierzesz, albo że
znikniesz w tle, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Ja...
– Nie będziesz się dobrze bawić jako ładna dziewczyna, moja
droga?
Mia wzruszyła ramionami.
– Nie obchodzi mnie, jak wyglądam.
– A jednak zapłaciłaś ładnemu chłopcu, żeby cię kochał?
Shahiida pochyliła się bardziej. Mia czuła ciepło bijące od jej
skóry. Nagle zaschło jej w ustach. Zaczęła szybciej oddychać.
Gniew? Zniewaga? Czy coś innego?
– To może nie być w porządku – powiedziała Aalea. – To może nie
być sprawiedliwe. Tyle że to świat senatorów, konsulów i Luminatii,
świat republik, sekt i instytucji, które zostały zbudowane i są
utrzymywane niemalże w całości przez mężczyzn. I w tym świecie
miłość to broń. Seks to broń. Twoje oczy? Twoje ciało? Twój
uśmiech? – Wzruszyła ramionami. – Broń. I dają ci większą władzę
niż tysiąc mieczy. Otwierają więcej bram niż tysiąc Kolosów
Bojowych. Miłość obalała królów, Mia. Niszczyła cesarstwa. Rozbiła
nawet nasze biedne, wypalone przez słońce niebo.
Shahiida odgarnęła pasmo włosów z policzka Mii.
– Nigdy nie zauważą noża w twojej ręce, jeżeli zatracą się w
twoich oczach. Nigdy nie poczują trucizny w twoim winie, kiedy
upiją się twoim widokiem. – Wzruszyła leciutko ramionami. –
Uroda to zwyczajnie ułatwia, moja droga. Będzie ci łatwiej niż teraz.
To może być smutne. To może być nie w porządku. Ale tak wygląda
prawda.
Głos Mii był napiętym szeptem. Gniew czekał w pogotowiu.
– A co pani wie o tym, jak to wygląda dla mnie teraz, Shahiido?
– Nosiłam tyle obliczy, że ledwie pamiętam pierwsze. Nie byłam
jednak śliczna jak z obrazka, Mio. – Aalea odchyliła się i
uśmiechnęła. – Bardzo przypominałam ciebie. Znałam pragnienie.
Jego ból. Pustkę. Znałam je tak dobrze jak samą siebie. Kiedy więc
Marielle dała mi urodę, nauczyłam się, jak budzić pragnienie w
innych, i nic nie mogło mnie powstrzymać.
– Marielle... – szepnęła Mia.
Tkaczka ciała.
Teraz wszystko nabrało sensu. Nieziemska uroda Aalei. Młoda
twarz i stare oczy Kocura. Nawet ciepła fasada Matki Wielebnej.
Wreszcie zrozumiała nazwę tej sali. Sala Masek. Córki, to dotyczyło
całej Góry. Tutejsi zabójcy ukrywali się za fasadami nie z porcelany
czy drewna, lecz z ciała. Uroda. Młodość. Łagodna matczyność. Jak
łatwiej utrzymać kadrę anonimowych zabójców, niż przekształcając
ich twarze zawsze, gdy zajdzie taka potrzeba? W jaki sposób łatwiej
uwieść cel, wmieszać się w tłum albo dać się poznać i natychmiast
zapomnieć, jeśli nie tworząc twarz stosowną do zadania?
W jaki sposób łatwiej sprawić, że zapomnimy, kim jesteśmy i
ukształtować nas w kogoś, kim chcą, żebyśmy się stali?
Nawet jeśli w oczach innych była niedoskonała, to była jej twarz.
Mia nie była pewna, co czuje na myśl, że ci ludzie odbiorą jej
twarz...
„Nie miej niczego”, powiedział Mercurio. „Nie wiedz niczego.
Bądź niczym”.
Mia odetchnęła głęboko. Z trudem przełknęła ślinę.
„Bo wtedy możesz osiągnąć wszystko”.
– Chodź – powiedziała Aalea. – Tkaczka czeka.
Shahiida wstała i wyciągnęła rękę. Mia przypomniała sobie
potworne rysy Marielle. Pęknięte sączące się usta, zdeformowane
palce. Pan Życzliwy westchnął u jej stóp i dziewczyna wzięła się w
garść. Zacisnęła dłonie w pięści. To była cena, którą zdecydowała
się zapłacić. Za ojca. Za rodzinę.
Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko.
Co innego mogła zrobić?
Ujęła dłoń Aalei.

* * *

Nie zauważyła tego za pierwszym razem, kiedy tu była, ale w


przeciwieństwie do sali Aalei ściany pokoju Marielle rzeczywiście
były pokryte maskami. Ceramicznymi i z papier mâché. Ze szkła i
porcelany. Maski karnawałowe i maski śmierci. Maski dla dzieci i
starożytne maski. Zniekształcone maski z kości i skóry. Pokój
twarzy pięknych, ohydnych i wszystkiego pomiędzy. Żadna jednak
nie była tak potworna jak twarz samej tkaczki.
I nigdzie nie wisiało żadne lustro.
Marielle garbiła się w bladym arkemicznym świetle. Posąg gibkiej
kobiety o głowie lwa stał obok niej na biurku i trzymał w rękach
kulę. Marielle czytała z jakiegoś zakurzonego tomu, którego strony
szeleściły przy obracaniu. Kiedy Shahiida Aalea zapukała cicho w
ścianę, żeby dać znać, że przyszły, tkaczka nie podniosła wzroku.
– Miłego wieczoru, Shahiido.
Strużka śliny wypłynęła z ust Marielle, gdy mówiła. Tkaczka
zmarszczyła czoło, wycierając stronicę. Mia wykrzywiła usta w
odrazie.
– Wzajemnie, niezrównana tkaczko. – Aalea ukłoniła się nisko i z
uśmiechem. – Mam nadzieję, że dobrze się miewasz?
– Względnie dobrze, pięknie dziękuję.
– Gdzie twój czarowny brat?
Marielle spojrzała na nie. Uśmiechnęła się tak szeroko, że wargi
omal znowu jej nie pękły.
– Posila się.
– Aha. – Aalea położyła rękę na krzyżu Mii i pchnęła ją do pokoju.
– Wybacz, że przeszkadzam, ale oto twoje pierwsze płótno.
Spotkałyście się już, jak mniemam.
– Przelotnie. Możesz podziękować delikatnemu Solisowi za nasze
spotkanie. – Marielle otarła ślinę z ust i posłała Mii krzywy uśmiech.
– Miłego zwrotu, mały pomroczu.
Mia wzdrygnęła się pod złym spojrzeniem tkaczki. Teraz, kiedy
minął pierwszy szok wynikający z ich spotkania, zorientowała się,
do jakiego rodzaju kobiet Marielle należy. Mia miała z nimi do
czynienia tysiące razy. Zdała sobie sprawę, że kobieta uśmiecha się,
żeby ją sprowokować. Marielle uwielbiała tortury. Uwielbiała
patrzeć na ból i go zadawać, lubiła też towarzystwo tych, którym
ból sprawiał taką samą przyjemność jak jej.
Sadystka.
A mimo to Shahiida Aalea zwracała się do niej niemal z
nabożeństwem, spuszczając z szacunkiem wzrok. To zrozumiałe,
uznała Mia. Jeśli to Marielle dbała o to, żeby Aalea wyglądała tak,
jak wygląda, to logiczne, że Shahiida Masek wolała pozostać w
łaskach u tkaczki, nawet jeśli ta śliniła się krwią.
– Podejdźże i siądź tutaj.
Marielle wstała zza biurka z grymasem i wskazała znajomy stół z
czarnego kamienia. Skórzane pasy i lśniące sprzączki. Mia poczuła
cierpki smak w ustach, kiedy przypomniała sobie poprzednie
przebudzenie tutaj, ból, niepewność i zawroty głowy.
– Będziesz musiała się rozdziać, mały pomroczu – wysepleniła
Marielle.
– Po co?
Aalea dotknęła delikatnie jej policzka.
– Zaufaj mi, moja droga.
Mia spojrzała na tkaczkę. Pan Życzliwy zwinął się w cieniu pod
nią, wypijając jej strach najszybciej, jak zdołał. Bez słowa, ale z
grymasem bólu wyjęła rękę z temblaka, zdjęła koszulę i halkę przez
głowę, potem zrzuciła buty, spodnie i położyła się naga na
kamiennej płycie. Kamień był zimny. Jej ciało pokryła gęsia skórka.
Na słowo Marielle garść arkemicznych kul zapłonęła nad głową
Mii. Dziewczyna zmrużyła oczy oślepiona blaskiem. Dwie mgliste
sylwetki pochylały się nad nią rozmazane przez światło. Głos Aalei
był ciepły i słodki jak woda cukrowa.
– Musimy cię unieruchomić, moja droga.
Mia zacisnęła zęby. Skinęła głową. Tak to się tutaj załatwia,
powiedziała sobie. Na to się zgodziła. Zaciśnięto pasy na jej rękach i
nogach. Skrzywiła się, kiedy pas wgryzł się w zraniony łokieć.
Wyściełana skóra obejmowała z boków jej szyję. Mia zorientowała
się, że nie jest w stanie obrócić głowy.
– Twe przemyślenia? – wysepleniła Marielle. – Doskonałe kości.
Mogę z niej uczynić nadzwyczajną piękność.
– Na razie wystarczy skromna próbka. Lepiej nie rzucać się od
razu na głęboką wodę.
– Zda się, że zapodziała gdzieś piersi.
– Zrób, co możesz, niezrównana tkaczko. Na pewno jak zwykle
będzie to doskonałe dzieło.
– Wedle życzenia.
Mia usłyszała trzask kostek dłoni. Siorbanie i oddech. Na tle
światła pojawiły się sylwetki. Serce zabiło jej szybciej, a Pan
Życzliwy nie był w stanie wchłonąć całego jej przerażenia. Była
bezradna. Unieruchomiona. Przyszpilona jak kawał mięsa do
pieńka rzeźniczego.
Walczyłaś, żeby tu dotrzeć, powiedziała sobie. Każdej nibynocy i
każdego zwrotu przez sześć lat. Przez sześć pieprzonych lat. Pomyśl
o Scaevie. O Duomo. Remusie. Martwi u twoich stóp. Każdy krok,
który tu stawiasz, zbliży cię do nich. Każda kropla potu. Każda
kropla kr...
Delikatne dłonie pogładziły jej czoło. Aalea szepnęła jej do ucha.
– To będzie boleć, moja droga, ale nie trać wiary. Tkaczka wie, co
robi.
– Boleć? – wymamrotała Mia. – Nic pani nie mówiła o...
Ból. Dotkliwy, palący ból. Zdeformowane dłonie kołysały się nad
nią, palce poruszały się, jakby tkaczka wygrywała symfonię, a
strunami była skóra. Mia czuła, jak jej twarz marszczy się, ciało
spływa jak wosk w płomieniu. Zacisnęła zęby, zdusiła krzyk. Łzy ją
oślepiały. Serce waliło młotem. Pan Życzliwy wzbierał i tarzał się
pod nią, cienie w pokoju dygotały. Maski spadały ze ścian, kiedy ból
płonął coraz goręcej. Gdzieś pośród tej palącej, rozdzierającej czerni
poczuła, że ktoś bierze ją za rękę, ściska i obiecuje, że wszystko
będzie dobrze.
– ...trzymaj się mnie, mia...
Ale ten ból.
– ...trzymaj się, jestem przy tobie...
O, Córki, ból...
Trwał wiecznie. Słabł tylko na tyle, żeby mogła złapać oddech,
obawiając się chwili, kiedy powróci. Ani razu podczas tych
niekończących się minut Marielle nie dotknęła jej tak naprawdę, ale
Mia czuła jej dłonie wszędzie. Rozdzierające skórę, wykręcające
ciało. Łzy płynęły po jej topiących się policzkach. A kiedy Marielle
przesunęła ręce niżej, ku piersiom i brzuchowi, Mia nie wytrzymała
i krzyk wyrwał się przez zaciśnięte zęby w płonącą ciemność nad jej
głową, wciągając ją w litościwą czerń, gdzie już niczego nie czuła.
Niczego nie wiedziała. Była niczym.
– ...nie pozwolę ci przepaść...
Absolutnie niczym.

* * *

Nie była piękna.


Kiedy usiadła później w swoim pokoju, Mia zdała sobie sprawę,
że tkaczka nie dała jej tego daru. Nie stała się ożywionym posągiem
jak Aalea. Nie była kimś, dla kogo generał mógłby zebrać armię,
bohater zabiłby boga albo demona, naród ruszyłby na wojnę. Kiedy
jednak patrzyła w lustro na toaletce, była zafascynowana. Gdy
przesuwała palcami po policzkach, nosie i ustach, ręce nadal jej
drżały.
Pan Życzliwy obserwował ją z poduszek objedzony po uszy jej
strachem. Obudziła się we własnym łóżku i zobaczyła, że Pan
Życzliwy przy niej czuwa, wpatrując się w nią nie-oczami. Shahiidy
Aalei nigdzie nie było, ale Mia nadal czuła zapach jej perfum.
Kiedy pierwszy raz usiadła przed lustrem, spodziewała się ujrzeć
nieznajomą. Jednak kiedy zerknęła na odbicie w wypolerowanym
srebrze, uświadomiła sobie, że to nadal jej twarz. Ciemne oczy,
twarz w kształcie serca, ładnie wykrojone usta – wszystko było jej.
Jednak jakimś cudem stała się... ładna. Nie tak ładna, żeby uznać ją
za piękność. To była zwyczajna uroda, jaką każdego zwrotu mija się
na ulicach. Z rodzaju tych, które zauważasz, kiedy je mijasz, ale
zapominasz o nich, gdy tylko znikną ci z oczu.
Zupełnie jakby jej twarz była łamigłówką i wreszcie jakiś
fragment umieszczono we właściwym miejscu. Subtelne różnice
jakimś cudem złożyły się na zasadniczą zmianę. Jej usta były
pełniejsze. Nos miała wyprostowany, skórę gładką jak jedwab.
Cienie pod oczami zniknęły, a same oczy wydawały się odrobinę
większe.
A skoro o tym mowa...
Rozwiązała troczki pod szyją i spojrzała w miejsce, gdzie kiedyś
nie miała piersi.
– Córki – mruknęła – a to ci nowinka...
– ...mam nadzieję, że zauważyłaś, że uprzejmie powstrzymałem się
od wszelkich komentarzy...
Mia zerknęła na nie-kota, który przysiadł na ramie lustra nad nią.
– Twoja powściągliwość jest godna podziwu.
– ...właściwie to nie przychodzi mi do głowy żadna błyskotliwa
uwaga...
– Wobec tego dzięki niech będą Paszczy za te drobne łaski.
– ...albo całkiem spore, jak to jest w tym przypadku...
Mia przewróciła oczami.
– ...oboje wiedzieliśmy, że to nie mogło potrwać zbyt długo...
Dziewczyna odwróciła się do swojego odbicia. Wpatrywała się w
nową twarz, która wpatrywała się w nią. Prawdę mówiąc,
spodziewała się, że to będzie dziwne uczucie. Jakby ją z czegoś
okradziono – z tożsamości, samej siebie, indywidualności. Może
nawet jakby ją zbezczeszczono. To jednak nadal była jej twarz. Jej
skóra. Jej ciało. I kiedy Mia wzruszyła ramionami, dziewczyna w
lustrze też nimi wzruszyła. Tak samo, jak zawsze to robiła. Tak
samo, jak będzie zawsze.
Mia musiała to przyznać.
Tkaczka znała się na swojej robocie.

Rozdział 15

Prawda

Naev czekała pod drzwiami, kiedy Mia wstała rano. Na widok


nowej twarzy Mii wytrzeszczyła oczy w szparze woalu. Mia
usłyszała cichy syk, który uszedł przez zniszczone usta. Kręciła się
niepewnie, nie bardzo wiedząc, co ma zrobić. Wreszcie postanowiła
powiedzieć:
– Dobrego zwrotu, Naev.
– Naev przyszła jej powiedzieć, że Naev wyjeżdża.
Mia się zdziwiła.
– Wyjeżdżasz? Dokąd?
– Do Ostatniej Nadziei. A potem do miasta Kassina na
południowym wybrzeżu. Naev nie będzie jakiś czas. Niech uważa
na siebie do powrotu Naev. Trzyma się. Będzie silna. I ostrożna.
Mia skinęła głową.
– Dobrze. Dziękuję.
– Chodź. Naev odprowadzi ją na poranny posiłek.
Kiedy szły razem krętymi korytarzami w stronę Podniebnego
Ołtarza, do Mii dotarło, że właściwie nic nie wie o kobiecie, która
idzie obok niej. Naev robiła wrażenie szczerej w swojej przysiędze
krwi, ale Mia nie była do końca pewna, ile zaufania powinna
okazać. Chociaż kobieta nie powiedziała ani słowa, widmo nowej
twarzy wisiało między nimi jak obłok. Pytania podzwaniały za
zębami dziewczyny, żądając wypowiedzenia. Kiedy obie doszły do
wielkiego posągu bogini w Sali Epitafiów, wznoszącego się nad nimi
z mieczem i wagą w dłoni, Mia wreszcie zaryzykowała.
– Jak możesz to znosić?
Naev zamarła. Spojrzała na Mię zimnymi, czarnymi oczami.
– Co znosić?
– Domyśliłam się, co miałaś na myśli na pustyni. Kiedy zapytałam
cię o twoją twarz. Powiedziałaś mi „miłość”. „Tylko miłość”. – Mia
spojrzała Naev w oczy. – Kochałaś Adonaia.
– Nie kochała – odpowiedziała Naev. – Kocha.
– A Adonai kocha ciebie?
– Może kiedyś kochał.
– Więc Marielle okaleczyła ci twarz, bo była zazdrosna? Bo
kochałaś jej brata? – Mia nie mogła w to uwierzyć. – Co na to
powiedziała Matka Wielebna?
– Nic. – Naev wzruszyła ramionami i ponownie ruszyła. – Rąk ma
mnóstwo, a czarnoksiężników nie aż tak wielu.
– Więc po prostu przymknęła na to oko? – Mia ją dogoniła. – To
niesprawiedliwe.
– Odkryje, że sprawiedliwość i niesprawiedliwość nie mają tu
wielkiego znaczenia.
– Nie rozumiem tego miejsca. Zamordowano akolitę tuż pod tym
posągiem, a Duchowieństwo nie robi wrażenia, że interesuje się
odszukaniem winnego.
– Bezduszność rodzi bezduszność. Wkrótce i ona przestanie się
przejmować.
Teraz to Mia przystanęła.
– Co masz na myśli?
Kobieta obrzuciła ją spojrzeniem, po czym zerknęła na posąg nad
nimi.
– Naev podoba się jej nowa twarz. Tkaczka zna się na swojej
robocie, prawda?
Mia odruchowo uniosła rękę do policzka.
– Prawda.
– Tęskni za starym obliczem? Czuje już zmianę w kościach?
– Zmienili tylko mój wygląd. Nadal jestem tą samą osobą, co
poprzedniego zwrotu. W środku.
– Od tego się zaczyna. Tkanie to tylko początek. Motyl pamięta
bycie gąsienicą. Myśli jednak, że czuje coś więcej niż litość dla tego
stworzenia w błocie? Kiedy już rozłoży piękne skrzydła i nauczy się
latać?
– Nie jestem motylem.
Kobieta położyła rękę na jej ramieniu.
– To miejsce wiele daje, ale zabiera jeszcze więcej. Sprawią, że z
zewnątrz stanie się piękna, ale w środku będą próbować stworzyć
potwora. Jeśli więc istnieje jakaś cząstka, która jest dla niej
naprawdę ważna, to niech Mia Corvere trzyma ją blisko siebie.
Niech trzyma ją mocno. Powinna zadać sobie pytanie, co jest
gotowa oddać, żeby dostać to, czego chce. A co chce zatrzymać. Bo
kiedy karmimy Paszczę ofiarą, oddajemy też cząstkę siebie.
Wkrótce nie pozostaje już nic do oddania.
– Wiem, kim jestem. Wiem, czym jestem. Nigdy nie zapomnę.
Nigdy.
Naev wskazała na posąg nad nimi. Na bezlitosne czarne oczy. Na
szaty z nocy. Na miecz w bladej prawicy.
– To bogini. Nade wszystko Mia należy teraz do Niej.
Mia spojrzała na Naev. Zerknęła na posąg. Czarne ściany,
niekończące się schody, chór, którego pieśń nadlatywała znikąd.
Prawdę mówiąc, pewna jej cząstka nadal powątpiewała. Bogowie i
boginie. Wojna między Światłem a Ciemnością. Może i potrafiła
zrobić parę sztuczek za pomocą cienia, ale myśl, że została wybrana
przez Niah, wydawała jej się więcej niż tylko trochę naciągana.
Nawet w takim miejscu jak to. A pomijając bóstwa, gdy patrzyła na
zasłoniętą woalem twarz Naev, wiedziała, że ludzie są zdolni do
większej brutalności od wszystkiego, co potrafiłaby zrodzić Pani od
Błogosławionego Morderstwa. Miała na to dowód z pierwszej ręki.
Co stało się z jej ojcem? Jej familią? To nie było dzieło
nieśmiertelnych. To była robota ludzi. Konsulów, kardynałów i ich
sługusów. Ich uśmiechy płonęły za jej oczami. Ich imiona płonęły w
jej kościach.
Scaeva.
Duomo.
Remus.
Bez względu na to, jak bardzo to miejsce ją zmieni, ona nigdy nie
wybaczy. Nigdy nie zapomni.
Nigdy.
– Powodzenia w Ostatniej Nadziei – powiedziała wreszcie. –
Potrzebuję porannego posiłku. Umieram z głodu.
Kobieta ukłoniła się i odwróciła pośród szelestu szarych szat i
jasnorudych włosów. I chociaż powiedziała to cicho, Mia usłyszała
jej szept.
– Tak samo jak Ona.

* * *

Mia jako pierwsza zjawiła się na Podniebnym Ołtarzu. Siedząc przy


pustym stole, przesuwała palcami po nowej twarzy. Skóra
wydawała się odrobinę obolała, jakby od oparzenia słonecznego.
Pierś i brzuch bolały ją, jakby ją pobito. Co więcej, dosłownie
umierała z głodu. Pochłonęła owsiankę i ser bez chwili pauzy i
napełniła miskę parującym bulionem z kurczaka.
Zaczęli nadchodzić inni akolici. Ciemnowłosa Liizyjka o
bladozielonych oczach, która nazywała się Belle, jak dowiedziała się
Mia. Jednouchy Petrus. Chłopiec o wytatuowanych rękach, który
ciągle mamrotał pod nosem[60]. Kocur skinął głową, przechodząc
obok, Aalea posłała jej znaczący uśmiech. Solis przeszedł obok Mii,
nawet nie zerknąwszy. Spojrzała na pustą pochwę u jego pasa –
zniszczona, czarna skóra z wytłoczonym kalejdoskopowym wzorem
z przeplatających się kół. Była warta pięćdziesiąt punktów w
zawodach Kocura. Pięćdziesiąt punktów bliżej najlepszego wyniku
w Kieszeniach. I pewnie wiązała się z ryzykiem wypatroszenia,
które zafundowałby jej Solis, gdyby przyłapał ją na kradzieży.
Może powinnam zacząć od czegoś łatwiejszego...
Ashlinn usiadła na przeciwko już z ustami pełnymi jedzenia.
– Fo jakfyło...
Dziewczyna zadławiła się i wytrzeszczyła oczy na widok twarzy
Mii. Przełknęła na wpół przeżuty kęs i zakaszlała, zanim znowu się
odezwała.
– Shahiida Aalea już zabrała cię do Marielle?
Mia wzruszyła ramionami, krzywiąc usta. Nadal dziwnie się
czuła, gdy się uśmiechała.
– Na zęby Paszczy, tkaczka trafiła w sedno. Nawet wyprostowała
ci nos. Słyszałam, że jest dobra, ale na otchłań, te usta. – Zerknęła w
dół. – I te melony...
– W porządku. – Mia się nachmurzyła.
Dziewczyna uniosła kieliszek.
– Na prawdę Nocy, Corvere, to cycki pierwsza klasa. Teraz jestem,
kurna, zazdrosna. Przedtem byłaś płaska jak dwunastoletni
chłopak...
– Powiedziałam: w porządku – warknęła Mia.
Ash zarżała i wgryzła się w pajdę chleba. Kolejna akolitka
przeszła obok z miską parującego bulionu. Niebieskie oczy. Ciemne
włosy krótko obcięte z boków, z długą grzywką, żeby zasłonić
piętno niewolnicy na policzku. Zawahała się, kołysząc się jak wąż, i
uniosła brew, gdy popatrzyła na Mię.
– Pozwolisz, że się przysiądę?
Głos dziewczyny był monotonny, płaski jak płyta chodnikowa, ale
jej oczy błyszczały zaciekłą inteligencją. Mia przeżuwała powoli. W
końcu wzruszyła ramionami i skinęła na stołek obok siebie.
Brunetka uśmiechnęła się powściągliwie, usiadła szybko i
wyciągnęła rękę.
– Carlotta – przedstawiła się tym samym głosem martwej
dziewczyny. – Carlotta Valdi.
– Mia Corvere.
– Ashlinn Järnheim.
Carlotta skinęła głową i zniżyła głos, kiedy inni akolici weszli do
sali.
– Shahiida Aalea zabrała cię do tkaczki?
Mia skinęła głową. Obrzuciła dziewczynę spojrzeniem od stóp do
głów. Była gibka, dobrze umięśniona. Miała jasne oczy obrysowane
grubo czernidłem. Czarna szminka na wąskich ustach. Chociaż
próbowała to zamaskować fryzurą, na jej policzku wypalono
arkemicznie trzy zachodzące na siebie kręgi, co oznaczało
wykształconego niewolnika. Może rzemieślnika lub skrybę[61]. Z
jakiego domu uciekła, Mia nie wiedziała. Jednak fakt, że nadal
nosiła piętno, dowodził, że jest zbiegłą niewolnicą. Dziewczyna
wykazała się odwagą, to jedno było pewne. Los zbiegłego
niewolnika w Republice był tak ciężki, jak tylko sędziowie zdołali
wymyślić. Ryzykować wszystko, żeby uciec z niewoli i zjawić się
tutaj...
– Jak było? – zapytała Carlotta. – U tkaczki?
Mia przyglądała się uważnie dziewczynie jeszcze przez kilka
chwil, taksując ją wzrokiem.
– Bolało tak, że nie uwierzyłabyś – odpowiedziała w końcu.
– Ale warto, nie?
Mia wzruszyła ramionami.
– Ty mi powiedz.
Ashlinn wyszczerzyła zęby w uśmiechu, muskając opuszkami
palce Mii. Carlotta uśmiechnęła się z wyższością jak ktoś, kto tylko
czytał o tym w książkach, i przygładziła grzywkę opadającą na
piętno. Inni akolici, którzy wchodzi do sali, zauważali z
zaciekawieniem nową, a jednak znajomą twarz Mii. Brat Ash, Osrik.
Chudy i milczący Cyt. Nawet Jessamine złapała się na tym, że się
gapi. Mia po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, stanowiła
ciekawostkę.
Zauważyła, że przyboczny Jessamine, Diamo, też się w nią
wpatrywał, dopóki ruda nie dźgnęła go łokciem w żebra.
Spostrzegła, że także inny akolita na nią patrzy – przystojny
Itreyańczyk o ciemnych, ładnych oczach i imieniu Marcellus.
Dotknęła twarzy. Słowa Aalei rozbrzmiały znowu w jej czaszce.
Poczuła, jak nabrzmiewają pod skórą.
Władza, zdała sobie sprawę.
Mam teraz swoistą władzę.
– Zacne panie – rozległo się wesołe powitanie.
Tric bezceremonialnie klapnął obok Ashlinn z tacą wypełnioną
świeżym, posmarowanym masłem żytnim chlebem i miską bulionu.
Nie podnosząc wzroku, zanurzył chleb i podniósł łyżkę gotowy
pochłonąć poranny posiłek. Już kęs miał trafić do jego ust, kiedy
Dweymarczyk zamarł. Zamrugał. Podejrzliwie pociągnął nosem nad
bulionem.
– Hmm...
Zmarszczył brwi, patrząc na bulion, jakby mu ukradł sakiewkę
albo może nazwał jego matkę niezbyt pochlebnym mianem.
Odgarnął solne dredy z oczu i podsunął łyżkę Mii.
– Czy to pachnie ci podejrzanie? Przysią...
Wreszcie zauważył jej nową twarz. Usta mu się rozdziawiły jak
zardzewiałe drzwi na wietrze.
– Żeby ci smokołątka nie wleciała – zakpiła Ashlinn.
Tric wpatrywał się w Mię.
– Co ci się stało?
– Tkaczka. – Mia wzruszyła ramionami. – Marielle.
– Odebrała ci twarz?
Mia zamrugała.
– Nie odebrała. Po prostu... trochę ją zmieniła.
Tric wpatrywał się w nią. Coraz bardziej chmurnie. Spojrzał na
nietknięty posiłek i odsunął bulion. Bez słowa wstał i wyszedł.
– Sprawia wrażenie... zdenerwowanego? – zastanowiła się
Carlotta.
– Sprzeczka zakochanych? – Ashlinn wyszczerzyła zęby w
uśmiechu.
Mia uniosła knykcie, a Ash zaczęła rechotać.
– Och, ukochany, wróóóóć – droczyła się, kiedy Mia wstała ze
stołka.
– Odpieprz się – warknęła Mia.
– Ależ ty jesteś przeczulona, Corvere. To oni powinni biegać za
tobą.
Mia zignorowała żart, ale Ash złapała ją za zdrową rękę, kiedy
próbowała odejść.
– Mamy tego ranka Prawdy. Shahiida Zabójczyni Pająków nie
lubi spóźnień.
– Fakt – przytaknęła Carlotta. – Słyszałam, że zabiła jednego z
nowicjuszy za spóźnienie. Ostrzegła go raz. Ostrzegła go drugi raz. A
potem nieopisany grób w głównej sali.
– To idiotyczne – prychnęła Mia. – Kto tak postępuje?
Carlotta zerknęła na łokieć Mii.
– Ci sami ludzie, którzy odrąbują ci rękę za zadrapanie im
policzka.
– Ale żeby go zabić?!
Ash wzruszyła ramionami.
– Tata ostrzegał mnie i Osrika, zanim tu przyjechaliśmy. Ostatni
Shahiid, z którym chcesz zadzierać, to Zabójczyni Pająków.
Mia westchnęła i niechętnie usiadła. W końcu Ash mówiła
rozsądnie. Mia nie przybyła tutaj, żeby się bawić w pocieszycielkę.
Miała pomścić rodzinę. Konsul Scaeva i jego kolesie nie zostaną
zabici przez idiotkę o gołębim sercu. Cokolwiek gryzło Trica, mogło
poczekać do zakończenia lekcji. Mia skończyła poranny posiłek w
milczeniu (wbrew twierdzeniom Trica nie wyczuła niczego
dziwnego w bulionie), a potem podreptała za Ash i Carlottą w
poszukiwaniu Sali Prawd.
Mia wkrótce odkryła, że pośród wszystkich pomieszczeń w Cichej
Górze to było najłatwiejsze do odnalezienia. Kiedy wlekła się w dół
kręconymi schodami, zmarszczyła nos z niesmakiem.
– Na otchłań i krew, co to za smród?
Twarz Carlotty była pełna nabożeństwa, a jej oczy zapłonęły.
– To Prawda – mruknęła.
Odór przybierał na sile, kiedy szły przez ciemność. Zapach
zgnilizny i świeżych kwiatów. Suszonych ziół i kwasów. Ściętej
trawy i rdzy. Akolici stanęli przed wielkimi dwuskrzydłowymi
drzwiami. Zapach owiał ich falami, kiedy otworzyły się szeroko.
Mia odetchnęła głęboko i weszła do królestwa Shahiidy
Zabójczyni Pająków.
O ile czerwień była motywem sali Aalei, to tyle tu dominowała
zieleń. Barwione szkło wpuszczało do sali szmaragdowe światło,
szklane naczynia miały wszelkie odcienie zieleni – od limonowego
po ciemny jadeit. Długa ława ze stalodrzewia dominowała w sali.
Przy każdym miejscu wyłożono kałamarze i pergaminy. Półki na
ścianach zastawiono tysiącami różnych słojów z zatrzęsieniem
przeróżnych substancji. Szklane przedmioty zastawiały ławę, rury i
pipetki, lejki i tuby. Fałszywe tony bulgotania i syku sygnalizowały
różne reakcje zachodzące w butlach i misach rozstawionych w sali.
Inny mniejszy stół stał na przedzie sali, a za nim ustawiono
ozdobne krzesło z wysokim oparciem. Pośród różnej aparatury
stało na nim szklane terrarium wyłożone słomą. W środku węszyło
sześć szczurów, grubych, czarnych i gładkich.
Tric uprzedził Mię. Siedział na drugim końcu ławki i, gdy weszła,
udawał, że jej nie widzi. Mia usiadła obok Ash i zaczęła przyglądać
się aparaturze. Zlewki, fiolki i gotujące się słoje. Wszystkie
narzędzia warsztatu arkemicznego. Podejrzewała, jakiego rodzaju
prawdy tu się naucza, kiedy słodki jak miód głos przerwał jej
rozmyślania.
– Zabiłam raz mężczyznę na siedem nibynocy przed jego zgonem.
Mia spojrzała przed siebie i usiadła prosto. Zza zasłon z przodu
sali wynurzyła się postać. Wysoka i elegancka, o plecach prostych
jak miecz. Jej solne dredy były zawiłe. Nieskazitelne. Skóra
wyglądała jak ciemny, wypolerowany dweymarski orzech, twarzy
nie zdobił atrament. Nosiła długą, zwiewną szatę w kolorze
głębokiego szmaragdu, złotą pod szyją. Trzy zakrzywione sztylety
wisiały u jej pasa. Usta miała pomalowane na czarno.
Shahiida Zabójczyni Pająków.
– Zabiłam itreyańskiego senatora pocałunkiem jego żony –
mówiła dalej. – Załatwiłam vaańskiego właściciela ziemskiego
szklanką jego ulubionego złotniaka, chociaż nigdy nie tknęłam
butelki. Zamordowałam pewnego Luminatii, jednego z
największych mistrzów fechtunku w dziejach świata, za pomocą
odłamka kości nie większego od paznokcia. – Kobieta stała przed
terrarium, a szczury w środku obserwowały ją ciemnymi ślepiami.
– Nektar pojedynczego kwiatu może wyrwać nas z tej kruchej
skorupy brutalniej niż dowolna klinga. I delikatniej niż jakikolwiek
pocałunek.
Zabójczyni Pająków uniosła kawałek gazy, w którą zawinięto pół
tuzina kawałków sera. Odwinęła kąski i wrzuciła do terrarium.
Piszcząc i wrzeszcząc, szczury dorwały się do posiłku i pożarły go w
kilka sekund.
– Oto prawda, jaką wam oferuję – powiedziała Zabójczyni
Pająków, zwracając się do akolitów. – Jednak trucizna to miecz bez
rękojeści, dzieci. Ma tylko ostrze. Obosieczne i zawsze ostre. Trzeba
obchodzić się z nim z największą ostrożnością, bo wykrwawi was
na śmierć.
Kiedy Zabójczyni Pająków zapukała długimi paznokciami o
ściany terrarium, Mia zdała sobie sprawę, że wszystkie szczury leżą
martwe.
Shahiida pochyliła głowę i zamruczała:
– Wysłuchaj mnie, Niah. Wysłuchaj mnie, Matko. To ciało twoją
ucztą. Ta krew twoim winem. Te życia, te śmierci, to mój dar dla
ciebie. Zachowaj je blisko przy sobie.
Zabójczyni Pająków otworzyła oczy i spojrzała na akolitów. Jej
głos przerwał śmiertelną ciszę, która zapadła w sali.
– No dobrze. Kto zaryzykuje i spróbuje powiedzieć, co
spowodowało śmierć tych ofiar?
Zapadła cisza. Kobieta rozejrzała się po akolitach, zaciskając usta.
– Mówcie. Jeszcze mniej potrzebuję myszy pod miotłą niż tych
szczurów.
– Wdowi Krok – zaryzykował w końcu Diamo.
– Wdowi Krok wywołuje przed śmiercią skurcze brzucha i
krwawe wymioty, akolito. Te ofiary zdechły bez jednego pisku. Ktoś
inny?
Mia zamrugała w szmaragdowym świetle. Otarła oczy. Może jej
się wydawało. Może powietrze tu na dole było nieświeże, ale coraz
trudniej jej się oddychało.
– Śmiało – powiedziała Zabójczyni Pająków. – Odpowiedź może
wam się przydać w przyszłości.
– Aspira? – odezwał się Marcellus, zasłaniając usta, żeby
zakaszleć.
– Nie. Aspirę się wdycha, a nie wchłania z pokarmem.
– Wszechmór! – wołano. – Wieczny Cień. Czarnoplamisty jad.
Rankor.
– Nie – odpowiadała Zabójczyni Pająków. – Nie. Nie. Nie.
Mia otarła usta mokre od potu. Z trudem zamrugała. Zerknęła na
Ash i spostrzegła, że ona też ledwie oddycha. Oczy miała
przekrwione. Pierś unosiła jej się i opadała pośpiesznie. Rozglądając
się po sali, Mia zobaczyła, że inni akolici też doświadczają czegoś
dziwnego. Jessamine. Cyt. Petrus.
Wszyscy z wyjątkiem...
Czarne usta Zabójczyni Pająków uśmiechały się coraz szerzej.
– Myślcie szybko, dzieci.
Wszyscy z wyjątkiem Trica...
– W mordę – szepnęła Mia.
Odgarnął solne dredy z oczu i podsunął łyżkę Mii.
– Czy to pachnie ci podejrzanie...?
Tric rozglądał się skonsternowany, kiedy akolici wokół niego
dyszeli. Belle padła na podłogę, łapiąc się za pierś. Usta Pipa stały
się niemal fioletowe. Mia poderwała się gwałtownie, stołek z
hukiem przewrócił się do tyłu na kamienną posadzkę. Zabójczyni
Pająków spojrzała na nią, unosząc lekko jedną nienagannie
wyregulowaną brew.
– Coś nie tak, akolitko?
– Poranny posiłek... – Mia rozejrzała się po towarzyszach, którzy
teraz pocili się i z trudem łapali oddech. – Na zęby Paszczy, zatruła
nasz poranny posiłek!
Wytrzeszczone oczy. Przekleństwa i szepty. Strach szerzący się
wśród akolitów jak pożar w środku lata. Zabójczyni Pająków
skrzyżowała ręce i oparła się o biurko.
– Mówiłam przecież, że odpowiedź może okazać się przydatna w
przyszłości.
Mia rozejrzała się po sali. Pierś jej się zaciskała. Serce waliło jak
szalone. Powróciła myślami do swojej wiedzy trucicielskiej, stronic
„Prawd arkemicznych”, które czytała raz za razem. Nie zważała na
rosnącą wokół niej panikę. Nieulękła dzięki Panu Życzliwemu.
Co wiedziała?
Truciznę trzeba strawić. Nie ma smaku. Prawie nie ma zapachu.
Symptomy?
Płytki oddech. Ściskanie w piersi. Poty. Żadnego bólu. Żadnego
majaczenia.
Rozejrzała się i zobaczyła, że Carlotta stoi i przygląda się półkom
wokół nich, mrucząc coś do siebie. Usta i paznokcie Ashlinn
zsiniały.
Niedotlenienie.
– Płuca – szepnęła. – Drogi oddechowe.
Spojrzała na Zabójczynię Pająków. Myślała gorączkowo. Czarne
plamki latały jej przed oczami.
– Czerwona dalia... – szepnęła.
Zamrugała. Inny szept powtórzył jej słowa, wypowiadając
odpowiedź dokładnie w tej samej chwili. Spojrzała na Carlottę i
zobaczyła, że tamta patrzy na nią przekrwionymi, szeroko
otwartymi oczami. Wiedziała. Zrozumiała.
– Ty weź niebieską sól i kalfit – powiedziała Mia. – Ja zagotuję
pieprzowe mleczko.
Dziewczyny zatoczyły się w stronę zastawionych półek, szukając
składników. Nie zważając na ból, Mia wyjęła rękę z temblaka,
odsunęła na bok korzeń paraliżnika, zrzuciła z hukiem na ziemię
słoik z suszonym butnikiem. Wspinając się na palce i sięgając po
słój z pieprzowym mleczkiem w głębi półki, zerknęła na Trica i
wskazała na jeden z olejowych palników na stole.
– Tric, zapal go!
Cyt padł na kolana, łapiąc gwałtownie powietrze. Marcellus
przewrócił się do tyłu na stołku, ściskając pierś. Bez żadnych pytań
Tric zapalił palnik i szybko odsunął się, kiedy dysząca, zlana potem
Mia postawiła szklane naczynie na ogniu. Wlała do środka
pieprzowe mleczko i szarawy płyn niemal natychmiast się
zagotował. Pokój kołysał jej się przed oczami. Jessamine
wylądowała na czworakach, Diamo padł jak kamień. Zabójczyni
Pająków obserwowała te poczynania w milczeniu z niezmiennym
czarnym uśmiechem na ustach. Nie ruszyła nawet palcem. Nie
powiedziała ani słowa.
Carlotta wreszcie znalazła niebieską sól, potknęła się i omal nie
upadła, podchodząc do palnika. Drżącymi rękami wsypała
fioletowawe granulki do gotującej się butli, dorzuciła garść
jasnożółtego kalfitu. Seria cichych wystrzałów rozległa się w szkle i
zaczął z niego wypływać gęsty zielonkawy dym. Smród
przypomniał cukier gotujący się na przepełnionej wygódce, ale Mia
nim odetchnęła, poczuła, że ucisk w piersi słabnie, plamki przed
oczami znikają. Dym bił kłębami, ciężki i gęsty, opadając ku
podłodze.
Carlotta przyciągnęła bliżej na wpół przytomnego Cyta, Mia
pomogła Belle i Petrusowi podejść do dymu. Ash i Pip już się ruszali.
Sine usta. Podkrążone oczy. Jednak po kilku chwilach w cuchnącym
dymie wszyscy normalnie oddychali. Drżące ręce. Niedowierzanie
na twarzach.
Powolne oklaski rozbrzmiały w sali. Wstrząśnięci akolici spojrzeli
szeroko otwartymi oczami na Zabójczynię Pająków, która nadal
opierała się o biurko z uśmiechem.
– Doskonale – powiedziała, patrząc na Carlottę i Mię. – Miło
widzieć, że przynajmniej wy dwie wiecie coś o Prawdzie.
– A to... To sposób, w jaki pani nas sprawdza? – wyrwała się
Carlotta.
– Nie pochwalasz tego? – Zabójczyni Pająków przekrzywiła
głowę. – Jesteś tu, by stać się śmiertelnym narzędziem Pani od
Błogosławionego Morderstwa. Myślisz, że życie w służbie dla niej
będzie poddawało cię łagodniejszym próbom?
Mia nadal oddychała płytko, ale zdołała wreszcie znaleźć w sobie
głos.
– Ale, Shahiido... A gdyby żadne z nas nie znało odpowiedzi?
Zabójczyni Pająków spojrzała po akolitach, stojących i siedzących
wokół teraz już cichej butli. Zabębniła palcami o terrarium z
martwymi szczurami.
Spojrzała na Mię. I bardzo powoli wzruszyła ramionami.
– Wracajcie na swoje miejsca.
Nadal więcej niż trochę wstrząśnięci nowicjusze zgarbili się na
swych miejscach. Marcellus poklepał Mię i Carlottę po plecach, gdy
je mijał. Cyt i Petrus skinęli głowami w podzięce. Belle nadal
wyglądała na nieco wstrząśniętą, siedziała z głową między nogami.
Ashlinn rzuciła Mii spojrzenie w rodzaju „a nie mówiłam”, kiedy
obie usiadły. Opowieść o Zabójczyni Pająków, która zabiła
spóźnialskiego akolitę, nagle nie wydawała się już taka
przesadzona...
– Niezły popis, Corvere – szepnęła Ashlinn.
– Popis? – syknęła Mia. – Na zęby Paszczy, mogliśmy już wszyscy
nie żyć.
– Wszyscy z wyjątkiem Trica, rzecz jasna. – Ash uśmiechnęła się,
patrząc na dweymarskiego chłopca. Tric poklepywał Belle po
plecach wstrząśnięty, ale nie zmęczony. – Ma imponujący nos pod
tymi tatuażami. Przypomnij mi, żebym darowała sobie następny
posiłek, jeśli uzna, że dziwnie pachnie, co?
Zabójczyni Pająków odchrząknęła, patrząc znacząco na Ash.
Dziewczyna umilkła jak zabita.
– Zatem. – Shahiida złożyła ręce za plecami i zaczęła powoli
krążyć po sali. – Poza ostrzami. Poza łukami. Niech wasza ofiara
będzie legendarnym wojownikiem w lśniącej zbroi albo królem na
złotym tronie. Drachma odpowiedniej toksyny może zamienić
garnizon w cmentarz, republikę w ruinę. Oto Prawda, jaką wam
oferuję, moje dzieci.
Shahiida Zabójczyni Pająków machnęła ręką na Mię i Carlottę.
– A teraz może wasze wybawczynie wyjaśnią, jak działa toksyna
czerwonej dalii[62]?
Carlotta wzięła głęboki wdech i zerknęła na Mię. Wzruszyła
ramionami.
– Atakuje płuca, Shahiido – odpowiedziała beznamiętnie,
odzyskując panowanie nad sobą.
– Wiąże się z krwią, więc oddech nie może do niej przeniknąć –
dodała Mia.
– Rozumiem, że obie czytałyście „Prawdy arkemiczne”?
– Sto razy. – Carlotta skinęła głową.
– Zwykłam czytać je do snu – odpowiedziała Mia.
– Dziwne, że potrafisz czytać... – mruknął ktoś.
– Słucham? – Zabójczyni Pająków się odwróciła. – Czyżbym cię
usłyszała, akolitko Jessamine?
Ruda, chociaż nadal wyglądała na wściekłą z powodu
„demonstracji”, jaką zafundowała im Shahiida, spuściła wzrok.
– Nic nie mówiłam, Shahiido.
– O, nie. Pewnie zamierzałaś wyjaśnić, w jaki sposób pozyskuje
się toksynę z nasion dalii? Śmiertelną dawkę dla mężczyzny o
wadze dwustu dwudziestu funtów?
Jessamine zaczerwieniła się i zacisnęła usta.
– No więc? – dopytywała się Zabójczyni Pająków. – Czekam na
odpowiedź, akolitko.
– Filtrowanie azotowe – zasugerowała Carlotta. – Na warstwę
napowietrzonego cukru i cyny. Potem gotowanie i kondensacja.
Śmiertelna dawka dla dorosłego mężczyzny to pół drachmy.
Jessamine spiorunowała dziewczynę wzrokiem z nieskrywaną
nienawiścią.
– Doskonale. – Zabójczyni Pająków skinęła głową. – Może akolitka
Jessamine pójdzie za przykładem akolitki Carlotty i przyswoi lekcję,
nim zacznie ją zakłócać. Ta wiedza może ocalić ci życie pewnego
zwrotu. Spodziewałabym się, że ta prawda już została przekazana.
Dziewczyna pochyliła głowę.
– Tak, Shahiido.
Bez dalszych ceregieli Zabójczyni Pająków odwróciła się do
tablicy i zaczęła mówić o podstawowych właściwościach toksyn.
Sposobach podawania. Skuteczności. Szybkości. Doskonale
panowała nad sobą, w obejściu była lakoniczna. Trudno było
uwierzyć, że omal nie zamordowała dwudziestu siedmiu
dzieciaków kilka minut wcześniej. Wreszcie odzyskawszy normalny
oddech, Mia spojrzała na Carlottę i skinęła do niej głową.
„Dobra robota” – powiedziała bezgłośnie.
Dziewczyna przygładziła włosy na policzku z piętnem i z powagą
odwzajemniła skinienie.
„Wzajemnie”.
Kiedy Mia skupiła się na lekcji, zauważyła kątem oka, że
Jessamine bazgrze coś na kawałku pergaminu i podaje Diamo. Ruda
piorunowała Carlottę wzrokiem, mrużąc oczy. Chociaż niewolnica
właśnie uratowała jej życie, Jessamine najwyraźniej miała już
dwóch wrogów. Mia zastanawiała się, czy posunie się dalej niż tylko
do rzucania jadowitych spojrzeń...
W trakcie lekcji stało się jasne, że Mia i Carlotta przerastają o
głowę resztę akolitów w sztuce trucicielskiej. Mia urosła z dumy.
Lanie, jakie otrzymała z rąk Shahiida Solisa, wstrząsnęło nią
bardziej, niż była skłonna przyznać. A na tym się znała. Kiedy
odpowiadała z Carlottą na pytanie za pytaniem i powoli
zapracowała sobie na niechętny uśmiech skwaszonej Shahiidy
Prawd, po raz pierwszy od przybycia poczuła, że tu jest jej miejsce.
Że właściwie jest szczęśliwa.
To nie potrwało długo, rzecz jasna.
To nigdy nie trwa długo.

Rozdział 16

Spacer

Coś na kształt rutyny ukształtowało się w Cichej Górze. Mia nawet


nie zauważała, jak mijają kolejne zwroty, tylko dzwony
sygnalizowały upływ godzin w tej wiecznej ciemności. Chociaż
przesłuchano wszystkich akolitów po śmierci Przyzywacza Powodzi
i nie zniesiono zakazu opuszczania pokojów po dziewiątym
dzwonie, wyglądało na to, że śledztwo Duchowieństwa utknęło w
martwym punkcie. Co prawda ciekawiła ją tożsamość zabójcy, ale
Mia powiedziała sobie, że ma na głowie bardziej naglące sprawy. W
końcu Scaeva, Remus i Duomo sami się nie zabiją. Dlatego skupiła
się na nauce. Okazało się, że ma ponadprzeciętnie zręczne ręce,
kiedy już mogła przestać korzystać z temblaka i doskonaliła się w
trucicielstwie[63]. Pod troskliwym okiem Aalei Mia zdołała nawet
zrozumieć podstawy manipulacji i sztuki uwodzenia.
Ashlinn trafiła do tkaczki, potem Marcellus, który, prawdę
mówiąc, już wyglądał jak z obrazka. Najwyraźniej dawanie nowych
twarzy sporo kosztowało Marielle, a może po prostu była kapryśna.
W każdym razie niespiesznie zajmowała się kolejnymi akolitami. W
tym tempie miną miesiące, nim wszyscy zasmakują bólu jej dotyku.
Po cichu zaczęto realizować wyzwanie rzucone przez Kocura i w
tych pierwszy tygodniach zdobyto bardzo niedużo punktów.
Dziewiąty dzwon zatrzymywał większość akolitów w ich pokojach,
a Ashlinn i Mia nie próbowały już wymykać się po godzinach.
Jednak wkrótce zaczęły pojawiać się kreski na tablicy w Sali
Kieszeni. Początkowo niewielka liczba, po dwie, trzy na raz – łatwe
zdobycze z listy zbierane w miarę jak akolici nabierali pewności
siebie. Ash szybko zaczęła prowadzić, ale Jessamine deptała jej po
piętach jako druga; najwyraźniej niemal śmiertelne zatrucie z rąk
Zabójczyni Pająków nic jej nie zaszkodziło. Jeśli chodzi o Mię, to
szybko zdobyła kilka łatwiejszych przedmiotów, ale wiedziała, że to
te trudniejsze zaważą na wyniku zawodów, a żaden akolita nie był
jeszcze na tyle odważny, żeby ukraść pochwę od miecza Solisa albo
nóż Zabójczyni Pająków.
Pozostali Shahiidowie ogłosili własne konkursy i znowu akolici
usłyszeli, że ci, którzy skończą z najlepszym wynikiem, niemal na
pewno zostaną inicjowani jako Ostrza. W Sali Pieśni miano urządzić
konkurs walki, gdzie wszelkie chwyty były dozwolone. Zwycięzca
zdobędzie znak przychylności Solisa.
W szmaragdowym świetle Sali Prawd Shahiida Zabójczyni
Pająków wypisała na tablicy formułę niemożliwie skomplikowanej
arkemicznej toksyny i poinformowała (nadal nieco przerażonych)
akolitów, że ktokolwiek przygotuje dla niej prawidłowe antidotum,
zostanie zwycięzcą. Istniało zastrzeżenie, rzecz jasna – akolici
muszą być gotowi sprawdzić antidotum, przyjmując najpierw
truciznę Zabójczyni Pająków. Jeśli antidotum zadziała, doskonale.
Jeśli nie...
A konkurs Shahiidy Aalei?
Okazał się najbardziej interesujący.
Pewnego wieczoru tuż po dziewiątym dzwonie akolitki zebrano i
odprowadzono do Sali Masek. To było niezwykłe; pora była późna, a
co więcej, zwykle Shahiida Aalea prowadziła zajęcia indywidualne.
Jej sztuka była subtelna, wymagała osobistej uwagi, a duże grupy
nastolatków w jednej sali rzadko sprawdzały się w przypadku
studiów nad subtelną sztuką uwodzenia. Jednak z jakiegoś powodu
wszystkie dziewczęta zaprowadzono do Aalei.
Shahiida miała na sobie szatę z bordowego jedwabiu, bez żadnej
biżuterii. Powitała akolitki przechyleniem głowy i pięknym
krwistym uśmiechem.
– Moje panie, czyż nie wyglądamy cudownie tego wieczoru?
Objęła każdą dziewczynę po kolei i ucałowała ciepło. Kiedy
znalazła się w objęciach Shahiidy, Mię znowu ogarnęło wrażenie, że
uśmiech Aalei został stworzony specjalnie dla niej. Gdy kobieta
ucałowała jej policzki, Mia się zaczerwieniła.
– Musimy nad tym popracować, moja droga – powiedziała Aalea,
gładząc skórę Mii. – Nigdy nie pozwól, żeby twoja twarz zdradzała
sekrety, których nie powinny wypowiedzieć usta. – Odwróciła się do
wszystkich dziewięciu dziewcząt. – Moje panie, powiedziano mi, że
pozostali Shahiidowie już ogłosili swoje prostackie konkursiki.
Kradzież błyskotek, pobicie drugiej osoby do nieprzytomności i
takie tam. Jednak Pani od Błogosławionego Morderstwa znajduje
zastosowanie dla różnorakich talentów. Dlatego ogłaszam wam mój
konkurs.
Kobieta rozejrzała się po sali i uśmiechnęła do każdej dziewczyny
po kolei.
– Przed końcem roku każda z was musi przedstawić mi sekret.
Carlotta uniosła brew. Mia złapała się na tym, że uważnie
przygląda się niewolnicy. Nigdy się nie uśmiechała, a jej głos był
zimny jak grób. Stało się jednak jasne, że Lotti potrafi dokonywać
cudów, tylko unosząc brwi. Wyrazić irytację. Zaciekawienie. Coś, co
mogło ujść za rozbawienie. Jedyną kobietą, którą Mia spotkała i
która była w tym lepsza, była jej własna matka.
– Sekret, Shahiido? – zapytała dziewczyna.
– Owszem. – Aalea się uśmiechnęła. – Sekret.
Ashlinn zamrugała. Tkaczka dokonała cudów z jej twarzą raptem
kilka wieczorów wcześniej. Nie miała już krągłości, zniknęło morze
piegów. Wyglądała ślicznie jak pole słoneczników... To znaczy,
gdyby słoneczniki zaplatały włosy w bitewne warkocze i kradły
wszystko, czego nie przybito gwoździami do podłogi...
– Jakiego rodzaju sekret?
– Rozkoszny. Wstrętny. Niebezpieczny. Sekrety są jak
kochankowie, moja droga. Dopiero kiedy zdobędziesz kilka, jesteś w
stanie odpowiednio je ocenić.
Aalea rozejrzała się po zebranych dziewczętach z mrocznym
uśmiechem.
– A zatem. Przynieście mi sekret. Ta, która przyniesie najlepszy,
uzyska moją przychylność i ukończy naukę jako najlepsza w Sali
Masek. – Aalea machnęła pomalowanymi paznokciami. – Dziecinna
zabawa.
– Gdzie mamy szukać? – zapytała Jessamine. – W Górze?
– Na Czarną Matkę, nie. Już wycisnęłam do sucha wszystkie
sekrety z tych ścian. Chcę czegoś nowego. Czegoś, co będzie mnie
grzało nocą.
– A gdzie znajdziemy takie sekrety, skoro nie tu? – spytała Mia.
– U źródła wszelkich sekretów, moja droga. Jego zgniłe serce
otwiera się szeroko na niebo...
Mii serce zabiło szybciej. Aalea mogła mieć na myśli tylko jedno
miejsce. Źródło wszelkich sekretów. Krynica wszystkich intryg w
Republice. Serce władzy konsula Scaevy, siedziba duchowieństwa
Aa i katedr Duomo, zawsze pod bacznym spojrzeniem Remusa i
legionów jego Luminatii.
Bożogrobie.
Jednakże Miasto Mostów i Kości znajdowało się całe morze dalej.
Mia potrzebowałaby ośmiu tygodni na statku i tygodnia wymykania
się piaskowym krakenom, żeby dotrzeć stąd do Grobia.
Jak, na imię Matki, mamy tam dotrzeć?

* * *

Aalea zabrała akolitki do krętych wnętrzności Góry, poza komnatę


twarzy Marielle, w głąb granitowych korytarzy, którymi Mia nigdy
dotąd nie szła. Kamień był gładki jak szkło, temperatura wyższa niż
powyżej. Powietrze było ciężkie i w miarę jak szły, z każdym
oddechem Mia nabierała przekonania, że czuje zapach...
Czy to możliwe?
Korytarz otwierał się na rozległą salę oświetloną przez
arkemiczne kule. W podłodze wycięto coś, co wyglądało jak duża
wanna w kształcie trójkąta o boku długości trzydziestu stóp.
Tajemne symbole wyryto w kamieniu przy każdym wierzchołku. A
w samym basenie?
– Krew – szepnęła Mia.
Nie miała pojęcia, jak głęboko sięgała, ale powierzchnia falowała
jak morze podczas sztormu. Mia spojrzała na ściany wokół niej i
zobaczyła, że w granicie wycięto mapy. Miast. Krajów Całej
Republiki ze wszystkimi jej stolicami. Trupi Dwór, Elai, Farrow i
Bożogrobie. A poza nimi i wśród nich kolejne pieczęcie, których
widok ranił oczy. Tłustawy, cierpki zapach czarnoksięstwa wisiał w
powietrzu obok miedzianego smrodu sadzawki.
– Witam was – rozległ się cichy głos – akolitki.
Mia dostrzegła smukłą postać mówcy Adonaia wychodzącą z
cienia. Z jego bezbarwną skórą kontrastowały spodnie z ciemnej
skóry, które wisiały mu dręcząco nisko na biodrach. Na nagich
rękach i piersi miał wypisane krwawe piktogramy. Białe włosy
sczesał z kształtnego czoła, różowe oczy sprawiały wrażenie nieco
podkrążonych.
Uroda świeżego trupa jaśniała w półmroku.
– Wielki mówco. – Aalea ucałowała go w policzki, nie zważając na
krew. – Wszystko gotowe?
– Miasto Mostów i Kości czeka. – Adonai powiódł wzrokiem po
akolitkach. – Jedynie dony tegoż wieczoru?
– Donowie jutro.
– Wedle życzenia.
Aalea odwróciła się do dziewcząt.
– Zdejmijcie biżuterię, moje drogie. Żadnych pierścieni ani
ozdóbek. Żadnych ostrzy czy sprzączek. Nic, co kiedyś nie znało
porywów życia, nie może kroczyć tą ścieżką.
– Jeśli nagość waszej skóry was peszy, sięgnijcie po jedwab. –
Mówca machnął ręką z grubsza w kierunku wieszaka z szatami pod
ścianą. – Aczkolwiek zapewniam, że nie zostałyście obdarzone
niczym, czego nie widziałbym już kiedyś. Nadto i tak będziecie
musiały przebrać się po drugiej stronie.
Po drugiej stronie? O czym on mówi?
Mimo złych przeczuć Mia zdjęła buty i pas. Zdjęła przez głowę
koszulę, krzywiąc się, gdy zabolała ją ręka. Kiedy jednak wysunęła
sztylet ze skórzanej pochwy na nadgarstku, zapatrzyła się na niego.
Przepracowała całe lata u Mercurio, żeby na niego zasłużyć.
Zostawić go tak po prostu...
Adonai zauważył to spojrzenie i posłał jej śliczny uśmiech.
– Twe ostrze jest z grobowej kości, nieprawdaż[64]?
– Owszem.
– Zatem przetrwa Spacer. – Mówca skinął głową. – To kość. Kiedyś
kwitło w niej życie, wieki temu. Jeśli jednak zechcesz zostawić je
pod moją opieką, nie lękaj się. Żaden żywy złodziej nie poważył się
ograbić spiżarni tego pająka.
Widząc szkarłatne znaki na twarzy Adonaia i sadzawkę krwi
burzącą się i pluskającą jak gniewne czerwone morze, Mia bez
trudu mu uwierzyła. Mimo to zostawiła ostrze w pochwie na
nadgarstku, a resztę rzeczy odłożyła do granitowej niszy
przeznaczonej do tego celu. Kiedy rozebrała się do jedwabnej halki,
dostała gęsiej skórki.
Adonai uklęknął u wierzchołka trójkątnego basenu z dłońmi
obróconymi wnętrzem do góry. Skinął głową Aalei. Shahiida
zsunęła szatę z ramion, odsłaniając nagą skórę pod spodem. Mia
zapatrzyła się zdumiona jej kompletnym brakiem wstydu. Długie
włosy spływały po jej plecach niczym rzeka nocy na tle
mlecznobiałych kształtów. Weszła naga do szkarłatu i stanęła
pośrodku. Sadzawka początkowo wydawała się mieć tylko kilka cali
głębokości, ale wkrótce Aalea szła zanurzona po pas, a włosy
unosiły się za nią na krwi.
Adonai mówił cicho. Oczy uciekły mu w głąb czaszki. W pokoju
zrobiło się cieplej, zapach miedzi i żelaza stał się cięższy. Na oczach
Mii krew zaczęła wirować. Chlapiąc o krawędzie basenu, wirowała
zgodnie z ruchem wskazówek zegara coraz szybciej i szybciej, a
szept Adonaia zamienił się w łagodną, błagalną pieśń. Jego oczy
stały się krwiście czerwone. Usta wykrzywiły się w ekstatycznym
uśmiechu. Mia coraz szerzej otwierała oczy, na języku czuła
mrowiący posmak magji.
Aalea trzymała ręce przy bokach dłońmi do góry. Oczy miała
zamknięte, twarz pogodną. I nagle bez uprzedzenia zniknęła. Bez
oporu dała się wciągnąć w głąb wiru. Bez dźwięku.
Wir się uspokoił. Krew znowu płynęła we wszystkich kierunkach,
burząc się małymi spienionymi falami. Cisza zaległa w pokoju
ciężka jak trup zdrajcy.
– Następna – powiedział Adonai.
Mia spojrzała na Ashlinn. Carlottę. Jessamine. Belle. Na ich
twarzach oczywiste wahanie. Żadna z nich nie widziała wcześniej
takiej magji. Córki, nikt poza tymi murami nie widział czegoś
takiego od tysiąca lat. Jednak jak zwykle w brzuchu Mii nie było
strachu, nawet kiedy powinien się pojawić. Jej cień westchnął z
zadowoleniem.
Weszła do sadzawki bez słowa. Krew była gęsta i ciepła między
palcami jej stóp. Kafelki okazały się gładkie, więc musiała iść
powoli, żeby się nie poślizgnąć do sięgającej pasa czerwieni
pośrodku. Adonai znowu zaczął szeptać i ponownie pojawił się
nurt, coraz szybszy, a Mia stała w jego sercu. W głowie jej się
kręciło, oczy zamknęła z powodu arkemicznego blasku, ręce
rozłożyła, żeby nie stracić równowagi. Smród krwi wypełnił jej
nozdrza. Pomieszczenie wokół niej się zakołysało. I już miała coś
powiedzieć, kiedy poczuła, że spada, zasysana w dół, w dół, w dół
przez jakiś potężny prąd.
Czerwone fale zderzyły się nad jej głową, cały świat się wzburzył,
zawirował. Nie miała oddechu w płucach. Krew w ustach.
Owodniowa ciemność wokół, dudniący puls ogromnego, odległego
serca, stłumiony przez ciepłą jak krew ciemność, która ją
pochłonęła. Maleńkie dziecko w pozbawionym światła łonie.
Płynące w górę, ku światłu, o którym nie miała pewności, że tam
rzeczywiście czeka. Aż wreszcie...
Wreszcie...
Wypłynęła.
Mia wyskoczyła w światło. Dławiąc się. Łapiąc gwałtownie
powietrze. Delikatne ręce chwyciły ją, ciche głosy zapewniały, że
wszystko jest w porządku. Otarłszy coś gęstego i lepkiego z oczu,
zobaczyła, że stoi po pas w basenie krwi. Dwóch mężczyzn z
piętnami niewolników stało obok niej, przytrzymując ją na
wypadek gdyby miała upaść. Pomogli jej wyjść z basenu, trzymając
mocno, gdy ślizgała się i zataczała. Cała była we krwi, od stóp do
głów, krew ściekała z niej na kafelki. Włosy i halka przykleiły jej się
do skóry. Rzęsy jej się sklejały, kiedy mrugała.
– Na zęby Paszczy – wychrypiała.
Owinięto ją w miękki materiał i jedna z Rąk zaprowadziła ją do
dużej przylegającej sali. Tam zastała Shahiidę Aaleę obmywającą się
w drugiej z trzech trójkątnych wanien. Kobieta spłukiwała włosy
chochlami ciepłej, pachnącej wody. Aromat kwiatów wisiał w
zaparowanym powietrzu, ale pod nim Mia wyczuwała zapach
śmierci. Krwi. Odpadków i gówna.
– Opłucz się w pierwszej – poleciła Aalea, wskazując wannę
wypełnioną wodą splamioną krwią. – W drugiej umyj się mydłem.
W trzeciej się spłucz.
Mia skinęła głową, zdjęła przemoczoną halkę i weszła do
pierwszej kąpieli. Aalea moczyła się w trzeciej, a Mia zanurzyła się
w drugiej, kiedy Ashlinn weszła chwiejnie do sali umazana od stóp
do głów. Jasnoniebieskie oczy rozbłyskiwały w masce z lepkiej
czerwieni.
– To było coś – powiedziała.
Aalea się roześmiała. Wynurzyła się z parującej wody i włożyła
jedwabny szlafrok. Wskazała na pomalowane na czerwono drzwi.
– Kiedy będziecie gotowe, znajdziecie tu ubrania, moje drogie.
Odeszła boso, z uśmiechem. Ashlinn zdjęła halkę i wskoczyła do
kąpieli, zanurzając się pod wodą i barwiąc ją na jeszcze ciemniejszą
czerwień. Wynurzyła się po chwili, ocierając szkarłatną wodę z
oczu.
– Czyli to był Krwawy Spacer – powiedziała.
– Tak to się nazywa? – spytała Mia.
– Aha. – Dziewczyna przechyliła głowę, żeby pozbyć się wody z
uszu. – Tata mówi, że w ten sposób Ostrza poruszają się po
Republice. W każdym większym mieście jest kaplica poświęcona
Matce. Jeśli jest tam krwawa sadzawka, Adonai może nas tam
przeprowadzić. Do dowolnej z nich.
– Chcesz powiedzieć, że mój mistrz niepotrzebnie kazał mi
wędrować przez Pustkowia Szeptu?
Ash wzruszyła ramionami.
– Nie pozwalają na Spacer każdemu, Corvere. Adonai musi
pozwolić ci przekroczyć próg. Czerwony Kościół nie ujawni
każdemu potencjalnemu nowicjuszowi, że ma dostęp do
ashkaskiego mówcy krwi. Gdyby senat się dowiedział, nie
zawahałby się przed niczym, byleby dorwać Adonaia. Wyobraź
sobie, gdyby Republika mogła w dowolny sposób przerzucać swoje
wojska?
– Jednak nam zaufali? Zostaliśmy akolitami raptem miesiąc,
może dwa miesiące temu.
Ash wzruszyła ramionami.
– Na zęby Paszczy, skąd oni ją biorą? – szepnęła Mia. – Muszą jej
być całe galony.
Ashlinn poruszyła brwiami.
– Niedługo się przekonasz.
– I to mi się nie spodoba, co?
Ashlinn tylko się roześmiała i zanurzyła w splamionej krwią
wodzie.

* * *

– Chlewnia – szepnęła Mia. – Oczywiście.


Gdy patrzyła na kwiczące morze, poczuła, że różne nieprzyjemne
fragmenty układanki wpadają na swoje miejsce.
Po dzieciństwie spędzonym poniżej Bioder wiedziała, że cztery
ubojnie otaczają Zatokę Rzeźników w Bożogrobiu. Cztery góry
podrobów i smrodu, wyrzucające świeże mięso na talerz bogaczy i
srające odpadkami do zatoki. Dwie zajmowały się bydłem, trzecia
mięsami egzotycznymi, a czwarta jedynie świniami. Znana jako
„Chlewnia” była względnie mała i lepiej położona niż pozostałe.
Prowadził ją mężczyzna znany po prostu jako „Bekon” z trzema
synami: „Szynką”, „Nóżką” i „Prosiakiem”. Słynęła wśród ludzi ze
Szpiku z Bożogrobia z najlepszych kąsków w całej Itrei, a wśród
budzących większe wątpliwości ludzi jako doskonałe miejsce do
pozbycia się ciała (gdyby ktoś dorobił się trupa, którym mogliby
zainteresować się Luminatii[65]).
Mimo to wypadki się zdarzają. I w takich sytuacjach warto znać
kogoś, kto pracuje w Chlewni.
Akolitki ubrane w niewyszukane skóry i peleryny, uzbrojone w
zwyczajne, ale praktyczne ostrze z dużej zbrojowni sąsiadującej z
łaźnią, wyprowadzono kręconymi schodami. Smród podrobów i
ekskrementów przybierał na sile, aż wreszcie stanęły na
drewnianej antresoli. Godzina była późna i rzeźnicy wrócili do
domów na czas nibynocy, ale masa świń nadal kłębiła się w wielkiej
zagrodzie poniżej. Na zakrwawionej podłodze ubojni Mia zobaczyła
odpływy, które niewątpliwie prowadziły do sadzawki na dole.
Złożyła dwa do dwóch i odkryła, że zaczyna nienawidzić
matematyki.
– Właśnie wykąpałyśmy się w świńskiej krwi – oznajmiła
beznamiętnie Carlotta.
– Pewnie w ludzkiej też – dodała Mia.
– Powiedz, że żartujesz.
Mia pokręciła głową.
– Mnóstwo braavi z Bożogrobia pozbywa się tutaj swoich
kłopotów, kiedy nie chcą, żeby zadawano im pytania.
Carlotta spojrzała na nią. Mia wzruszyła ramionami.
– Głodna świnia zje praktycznie wszystko.
– Och, cudownie – mruknęła dziewczyna, zwijając w palcach
długą grzywkę.
– Pan Bekon i jego synowie to Ręce Kościoła – wyjaśniła Aalea. –
Pieniądze, która zarabiają na miejscowych braavi, pomagają w
przeprowadzaniu akcji w Bożogrobiu. A ja muszę przyznać, że
ironia jest po prostu smakowita. Zastanawiam się, czy tutejsi ludzie
ze Szpiku równie mocno zachwycaliby się „Najsmakowitszymi
Kąskami od Bekona”, gdyby dokładnie wiedzieli, co jedzą świnie, z
których tę mięsiwa się wycina[66].
– Po prooostu cudownie – podsumowała ze śmiertelną powagę
Carlotta, jeszcze bardziej dręcząc włosy.
– Krew to krew, moja droga. – Shahiida się uśmiechnęła. – Świń.
Nędzarzy. Bydła. Królów. Nie robi różnicy Naszej Pani. Każda tak
samo plami. I każda tak samo się zmywa.
Mia spojrzała kobiecie w oczy. Poza czernidło i barwniki. Poza jej
mroczną urodę. Łatwo można było uznać, że to bezduszność przez
nią przemawia. Dziesiątki morderstw pozbawiły ją empatii, jak
ostrzegała Naev. Jednak Mia zdała sobie sprawę, że coś innego
sprawiało, że Shahiida Masek podjęła służbę u Pani od
Błogosławionego Morderstwa. Coś znacznie bardziej
przerażającego, ponieważ Mia zwyczajnie tego nie podzielała. Nie
tak do końca.
Pobożność.
Prawdę mówiąc, Mia nie wiedziała, czy naprawdę wierzy.
Bogowie Światła w niebie, którzy nad nią czuwają? Matka Nocy,
która liczy jej grzechy? Jeśli fale porwą żeglarza, to dlatego, że Pani
Mórz nie otrzymała stosownej ofiary albo Pani Burz nie była w
humorze? A może to przypadek? Los? I czy nie jest głupotą myśleć
co innego?
Jej wiara nie zawsze była taka chwiejna. Kiedyś była pobożna jak
kapłan. Modliła się do potężnego Aa, do Czterech Córek, do każdego,
kto słuchał. Nakłuwała palce igłami albo paliła kawałki włosów w
ofierze. Zamykała oczy i błagała Go, żeby sprowadził z powrotem jej
matkę. Żeby zachował bezpiecznie jej brata. Żeby pewnego zwrotu,
pewnego jasnego, cudownego zwrotu, znowu wszyscy byli razem.
Modliła się każdej nibynocy, zanim wpełzła do łóżka nad sklepem
Mercurio.
Każdej nibynocy, aż do arcymroku, kiedy skończyła czternaście
lat.
A potem?
Nie patrz.
– Idźcie, moje drogie – powiedziała Aalea. – Przynieście mi
sekrety. Cudowne sekrety. Powróćcie tu przed końcem nibynocy z
kieszeniami pełnymi szeptów. A kiedy wypuścicie się poza
spojrzenie Aa, niech nasza Błogosławiona Pani czuwa nad wami i
osłania was przed jego przeklętym światłem.
– Czuwaj nad nami, Pani – powtórzyła Ash.
– Czuwaj nad nami, Pani – powiedziały pozostałe nowicjuszki.
Mia zamknęła oczy. Pochyliła głowę. Udawała, że znowu ma
czternaście lat. Że jest dziewczyną, która wierzy, że modlitwa może
coś zmienić, która wierzy, że bogowie troszczą się o ludzi, która
wierzy, że jakoś, jakimś cudem, ostatecznie wszystko będzie dobrze.
– Pani – szepnęła – czuwaj nad nami.

* * *

Każda akolitka wiedziała, że zostanie osądzona na podstawie


wartości sekretów, jakie przyniesie, a za współpracę nie dawano
nagrody. Dlatego, chociaż Ash była świetną towarzyszką, a Mia
coraz bardziej lubiła wisielczy humor i bystry umysł Carlotty,
akolitki rozdzieliły się przy pierwszej okazji. Mia znała dzielnicę
portową, jak trzynastolatek zna swoją prawą rękę. Przemykała
chyłkiem zaułkami i wąskimi uliczkami, aż nabrała pewności, że
nikt jej nie śledzi.
To było dziwne uczucie znaleźć się w świetle słonecznym po
miesiącach nieustannej ciemności. Blask był bolesny i chociaż cień,
który rzucała, był ostry, czarny i głęboki, czuła, że jej związek z nim
jest niewyraźny, nie panowała nad nim z taką łatwością, jak w
Cichej Górze. Poszukała w zakamarkach peleryny i wyłowiła parę
drucianych okularów z azurytowymi szkłami, które zwędziła ze
zbrojowni[67].
– ...dokąd idziemy...? – rozległ się szept u jej stóp.
– Skoro Aalea chce sekretów, to sekrety dostanie. – Mia się
uśmiechnęła.
Dalej od przedmieść, gdy przeszła przez most i pod schodami,
smród zatoki osłabł. Dzwony oznajmiły początek nibynocy wraz z
wyciem wiatrów i ulice niemal całkiem opustoszały. Patrole
Luminatii w czerwonych pelerynach ciężko stąpały chełpliwymi
głównymi ulicami, mali dzwonnicy stali na rogach, wygrywając
godzinę mimo wycia wichury, ale większość obywateli poszła spać.
Kiedy tylko Saan został na niebie, zrobiło się chłodno, a wiatry znad
zatoki były przejmująco zimne. Mia szła wzdłuż krętych kanałów
zgarbiona, aż wreszcie dotarła na zaniedbane śmietnisko, na
którym dorastała. Zaułki otaczały targ w Małym Liis.
Saan wisiał nisko na niebie i cienie były długie. Mia otuliła się
ciemnością, przekradła się obok żebraków i uliczników
sprzeczających się nad skradzionymi łupami albo grą w kości. W
murze znajdowała się mała kapliczka Pani Ognia. Posążek Tsany
otaczały migoczące świece. Bogini wojowników i wojny; jej
świątynie były porozrzucane po całym Bożogrobie. Nawet w
czasach pokoju nie brakowało drobnych żali i konfliktów, w
których proszono, żeby Tsana zajęła stanowisko. Jednak przy tej
kaplicy nie było nikogo.
Mia odrzuciła swoją pelerynę cieni i rozejrzała się, czy nikogo nie
widać. Usatysfakcjonowana obróciła posążek twarzą na północny
wschód. Zanurzyła palce w popiołach, przyklęknęła u podnóża
kapliczki i napisała cyfrę „3” oraz słowo „królowa” między stopami
posążka. Potem znowu otuliła się cieniami i wymknęła z targu.
Szła przez Biodra, mijając ulicznych minstreli i tłoczne zamtuzy,
kłaniając się uprzejmie mijanym patrolom Luminatii. Przeszła
Mostem Złamanych Obietnic[68]; staruszek płynący kanałem w
ładnej gondoli śpiewał basowym, smutnym głosem refren „Mi
Aami”.
– ...dokąd teraz idziemy...?
– Do Lewicy.
– ...nie cierpię lewicy...
– Twój sprzeciw został odnotowany.
– ...spodziewasz się znaleźć tam sekrety...?
– Przyjaciela.
Lewica znajduje się w górnej części wschodniej archipelagu
Bożogrobia i składa się z pięciu większych wysp. Jak wiele regionów
metropolii – Serce, Łono, Kręgosłup – i ten nazwano z tego samego
powodu. Jeśli masz skrzydła, zacny przyjacielu albo po prostu
zerkniesz na mapę na początku tego tomu, zauważysz, że kontury
Miasta Mostów i Kości w ogromnej mierze przypominają postać bez
głowy leżącą na plecach.
Lewica to miejsce, gdzie wznosi się wiele budynków
sądowniczych, zdumiewająca liczba katedr i w którym Bożogrobie
łączy się z ogromnym akweduktem. Na tych wyspach znajdują się
także kwatera główna Luminatii – Białe Palazzo – oraz dwa z
dziesięciu Kolosów Bojowych Bożogrobia. Żelazne olbrzymy
wznoszą się ponad otaczającymi je budynkami z palcami
zaciśniętymi w tytaniczne pięści.
Mia ruszyła na wielki plac stanowiący serce Lewicy, Piazza
d’Vitrium. Uprzejmie skinąwszy głową strażnikom, minęła Białe
Palazzo o żłobkowanych granitowych kolumnach i wspaniałych
łukach z ogromnym posągiem Aa wznoszącym się przed frontem.
Wszechwidzący miał na sobie strój bitewny, unosił miecz i tarczę.
Przypominając sobie jej spotkanie w Sali Kieszeni, Mia złapała się
na tym, że odwraca wzrok od Trójcy pałającej na jego napierśniku.
Podeszła do schludnej karczmy na skraju placu. Szyld nad
drzwiami głosił „Łoże Królowej”[69]. Mia rozejrzała się powoli po
zaułkach wokół budynku, a potem weszła do środka i zajęła stolik w
ciemnym kącie. Kiedy podeszła zmęczona kelnerka i zapytała Mię,
na co ma ochotę, zamówiła whisky. Ledwie Mia usiadła, wszystkie
katedry wokół zaczęły wybijać dwunastą.
– ...i proszę...
– Ciii.
– ...mówiłem, że nie cierpię tego miejsca...
Prawdę mówiąc, dla Mii dzwony brzmiały pięknie. Dźwięki
przeplatały i zderzały się ze sobą, zaspane gołębie wylatywały
raptownie z dzwonnic i wpadały w wichurę. Mia patrzyła na
zmianę wart przed Białym Palazzo, patrole Luminatii w białych
zbrojach i czerwonych pelerynach nadchodzące i odchodzące jak
fale. Pomyślała o ojcu odzianym w te same barwy, gdy stał
przystojny i wysoki jak niebo. Mężczyznach, którzy uśmiechali się,
gdy umierał. Dopiła whisky i zamówiła następną.
A potem zaczęła czekać.
Mijały godziny. Dzwony wybiły pierwszą, potem drugą. Piła
powoli, nasłuchiwała cichych rozmów nielicznych klientów, którzy
nadal nie spali o tej porze. Zastanawiała się, gdzie mogą teraz być
inne akolitki, jakie sekrety właśnie poznają. Kiedy wreszcie dzwony
wybiły trzecią, rozbrzmiały dzwoneczki nad drzwiami i do środka
weszła postać w trójgraniastym kapeluszu i w długim skórzanym
szynelu. Żołądek zacisnął się Mii na ten widok i uśmiech wypłynął
na usta. Nowo przybyły rozejrzał się po karczmie, dostrzegł Mię w
kącie. Zamówił grzane wino i dokuśtykał do stolika, postukując
laską o drewnianą podłogę.
– Witaj, mała Wrono – powiedział Mercurio.
Pojawiła się kelnerka z winem, a Mia zmusiła się do siedzenia
nieruchomo, póki dziewczyna kręciła się przy stoliku. Kiedy zostali
sami, uściskała dłoń starego mężczyzny uradowana, że znowu go
widzi.
– Shahiidzie – szepnęła.
– Twoja twarz wygląda... inaczej. – Zmarszczył brwi. – Lepiej.
– Chciałabym to samo powiedzieć o twojej – odpowiedziała z
uśmiechem.
– Czyli pod tą urodą siedzi ta sama co zawsze przemądrzała
dziewucha. – Mercurio pociągnął nosem. – Nie będę cię obrażał
pytaniem, czy nikt cię nie śledził. Chociaż wybrałaś świetne miejsce
na potajemne spotkanie.
Skinęła na Białe Palazzo po drugiej stronie placu.
– Szanse, że natknę się na jedną z akolitek, są niewielkie w tej
części miasta.
– Widzę, że jeszcze cię nie zabili.
– Chociaż próbowali.
Starzec się uśmiechnął.
– Zabójczyni Pająków, co?
Mia się zdumiała.
– Wiedziałeś, że spróbuje nas otruć? I nie ostrzegłeś mnie?
– Nie wiedziałem tego z całą pewnością. Co roku zmieniają próby.
Niemniej inicjowani przysięgają dotrzymać tajemnicy i gdyby było
po tobie widać, że spodziewasz się ciosu, zaczęliby się zastanawiać
się dlaczego. – Starszy mężczyzna wzruszył ramionami. – Poza tym
najwidoczniej nauczyłem cię tego, co potrzebowałaś wiedzieć.
Skoro nadal żyjesz i w ogóle.
Mia poruszyła ustami kilka razy, ale nie wiedziała, co
odpowiedzieć. Starzec powiedział prawdę. I rzeczywiście dał jej
egzemplarz „Prawd arkemicznych”. Dzięki niech będą Paszczy, że
spędziła więcej czasu na ich czytaniu niż pozostali z jej roku...
– W porządku – mruknęła w końcu.
– Zatem. Co sprowadza cię do Grobia? Aalea?
– Aha.
Mercurio skinął głową.
– Masz szczęście. Co roku zmieniają miasto. Nie da się rzucić
kamieniem w Bożogrobiu, żeby nie trafić w plotkę. Na moim roku
stary Shahiid Thelonius wysłał nas do przeklętego Farrow. Wyobraź
sobie szukanie kąsków wśród bandy dweymarskich handlarek ryb...
– Nigdy nie byłam dobra w pozyskiwaniu sekretów.
– Nie powinnaś więc krążyć po mieście i ćwiczyć?
– Pomyślałam, że może pożyczyłbyś mi jeden, żebym mogła
zamiast tego posiedzieć z tobą i się napić.
Mercurio żachnął się, lecz w kącikach jego niebieskich oczu
pojawiły się zmarszczki, gdy się uśmiechnął. Mii zrobiło się cieplej
na sercu, bo mogła znowu z nim posiedzieć. Chociaż minęły
zaledwie trzy miesiące od wyjazdu z Bożogrobia, musiała przyznać,
że stęskniła się za zrzędliwym, starym łajdakiem. Zaczęła
opowiadać mu o Kościele ściszonym głosem. O Górze. O jej starciu z
Solisem.
– Aha, to prawdziwy dupek – mruknął Mercurio. – Ale naprawdę
świetny fechmistrz. Weź sobie jego nauki do serca.
– Trudno mi nauczyć się czegokolwiek, kiedy nie mogę brać
udziału w lekcjach. – Pokazała mu rękę z łokciem w pięknych teraz
odcieniach żółci i szarości. – Miną wieki, zanim to się wygoi.
– Bzdura. – Mercurio splunął. – Prawie nie ma siniaków. Jutro
wracasz do sali. – Stary mężczyzna podniósł głos, żeby zagłuszyć
początek protestu Mii. – Dobrze więc, Solis skopał ci tyłek.
Wyciągnij z tego wnioski. Czasem słabość to broń. O ile jesteś dość
bystra, żeby się nią posłużyć.
Mia zagryzła usta. Skinęła powoli głową. Wiedziała, że Mercurio
ma rację, że powinna uczyć się od Solisa wszystkiego, czego zdoła.
Teraz, kiedy wróciła do Bożogrobia, powody podjęcia nauki w
Kościele zapłonęły w jej umyśle jeszcze goręcej niż dotąd.
Gdziekolwiek spojrzała, widziała przypomnienia. Żebra, w których
mieszkała jako dziecko. Luminatii i ich błyszczące, białe zbroje,
które tak bardzo przypominały jej ojca.
Łajdacy, którzy go jej odebrali...
– Jakieś nowiny na temat Scaevy od czasu mojego wyjazdu?
Mercurio westchnął.
– Kandyduje na czwartą kadencję jako jedyny konsul, ale to nie
powinno nikogo dziwić. Trzyma na smyczy połowę senatu, a druga
albo za bardzo się boi, albo jest zbyt chciwa, żeby podnieść raban.
Wygląda na to, że krzesło drugiego konsula pozostanie puste w
przewidywalnej przyszłości.
Mia pokręciła głową zdumiona. Kiedy założono Republikę, kiedy
Itreyańczycy zamordowali swojego ostatniego króla, system, który
wybudowano na zgliszczach monarchii, miał uniemożliwić powrót
do monarchii. Itreyańczycy w każdy arcymrok wybierali konsulów,
którzy mieli nimi rządzić, ale w siedzibie senatu stały dwa krzesła
dla konsulów i żaden nie mógł sprawować tego stanowiska więcej
niż dwa razy z rzędu. Na tym opierała się Republika. Władzą się
dzielono, a okres jej sprawowania był krótki.
Kiedy generał Antonius zebrał armię, buntując się przeciwko
senatowi, Scaeva wyciągnął skądś jakąś anachroniczną poprawkę
do itreyańskiej konstytucji, która pozwalała mu zasiadać na
stanowisku konsula w pojedynkę, dopóki Republika jest w
potrzebie, ale...
– Nadal powołuje się na specjalne uprawniania na czas stanu
wyjątkowego? – Mia westchnęła. – Rebelię Rojalistów zdławiono
sześć lat temu. Hucpa tego łajdaka...
– Hmm, może będzie miał kłopot z przekonaniem senatu, że
kryzys wciąż trwa, ale kiedy zabójca próbuje zamordować głowę
Republiki w katedrze pełnej świadków, uzasadnienie tego
twierdzenia staje się nieco łatwiejsze. Masakra Podczas Arcymroku
pokazała senatowi, jak niebezpieczne nadal jest to miasto. Teraz,
kurna, trzeba mieć armię, żeby dotrzeć do Scaevy. Nie idzie się
odlać bez kadry Luminatii, którzy trzymają mu nocnik.
Mia napiła się whisky. Wbijała wzrok w stół.
– Oczywiście kardynał Duomo trzyma się Scaevy jak dziecko
cycka matki – mruknął Mercurio. – Kazał swoim duchownym
podczas nauk głoszonych z ambon wychwalać naszego
„wspaniałego konsula” i jego „złoty wiek pokoju”. – Skrzywił się. –
Bardziej to złoty wiek tyranii. Jesteśmy bliżej nowego tyłka na
tronie, niż kiedy Rojaliści zebrali armię. Ale plebs to kupuje. Pokój
oznacza stabilność. Stabilność oznacza pieniądze. Scaeva jest teraz
praktycznie nietykalny.
– Daj mi czas – powiedziała Mia – a już ja go dotknę. I to niezbyt
delikatnie.
– Aha, pewnie, co by mogło nie powieść się w tym planie.
– Scaeva musi umrzeć.
– Zajmij się nauką – warknął Mercurio. – Psiakrew, stoisz o włos
od inicjacji. Kościół będzie cię tylko poddawał coraz trudniejszym
próbom i istnieje mnóstwo sposób, żeby dać się pochować, między
tym miejscem a linią końcową. Zacznij martwić się Scaevą, kiedy
już zostaniesz Ostrzem i ani chwili wcześniej. Bo teraz dopaść go
może tylko pełnoprawne Ostrze.
Mia spuściła wzrok. Skinęła głową.
– Dobrze. Obiecuję.
Mercurio spojrzał na nią i jego stworzone do gniewnych
grymasów oczy nieco złagodniały.
– Jak się tam trzymasz?
– W miarę dobrze. – Wzruszyła ramionami. – Jeśli nie liczyć
rozczłonkowania.
– Wkrótce poproszą cię o wykonanie pewnych rzeczy. Mrocznych
rzeczy. Żebyś udowodniła swoje oddanie.
– Już mam krew na rękach.
– Nie mówię o zabijaniu tych, którzy na to zasłużyli, mała Wrono.
Załatwiłaś kata, to prawda. Tyle że to był gość, który powiesił
twojego ojca. To byłoby łatwe dla najmiększych z nas. – Starzec
westchnął. – Czasem zastanawiam się, czy słusznie postąpiłem.
Wprowadzając cię. Ucząc cię tego wszystkiego.
– Sam to powiedziałeś – syknęła Mia. – Scaeva to pieprzony tyran.
Musi umrzeć. Nie tylko dla mnie. Dla Republiki. Dla ludzi.
– Dla ludzi, co? O to właśnie ci chodzi?
Sięgnęła przez stół i uścisnęła mu dłoń.
– Dam radę, Mercurio.
– Aha. – Skinął głową, a jego głos nagle stał się chrapliwy. – Wiem,
dziewczyno.
Nagle wydał jej się zmęczony jak jeszcze nigdy dotąd. Ciężar tego
wszystkiego odkładał się na nim z każdym zwrotem. Skórę miał jak
papier. Oczy przekrwione.
Wygląda staro, pomyślała.
Mercurio odchrząknął, dopił resztki wina.
– Wyjdę pierwszy. Daj mi dziesięć minut.
– Dobrze.
Stary zabójca uśmiechnął się i zawahał. Mia ledwie się
powstrzymała, żeby nie wstać i go nie objąć. Siedziała jednak
nieruchomo, a on wziął laskę i skinął jej krótko głową. Odwrócił się
i zrobił krok w stronę drzwi, po czym przystanął.
– Na otchłań i krew, omal bym zapomniał.
Sięgnął do płaszcza i wyjął małe drewniane pudełko
zapieczętowane łojem. Mia rozpoznała herb wypalony na drewnie.
Przypomniała sobie mały sklepik, w którym stary mężczyzna zwykł
kupować cygaretki. Przypomniała sobie noc, kiedy pierwszy raz dał
jej zapalić. Siedzieli na blankach nad forum. Wokół ciemność. Jej
drżące dłonie. Palce splamione krwią. Miała czternaście lat.
Nie patrz.
– Od Czarnego Doriana. – Uśmiechnęła się.
– Bibułka. Tytoń. Drewno. To wszystko może przetrwa Spacer.
Pamiętam czas, kiedy próbowałaś rzucić palenie. Uznałem, że lepiej,
by nie zabrakło ci tam tytoniu.
– Fakt. – Mia wzięła od niego pudełko, czując pieczenie w oczach.
– Dziękuję.
– Miej oczy szeroko otwarte. I uszy. – Machnął ręką. – W ogóle
miej się na baczności.
– Zawsze.
Starszy mężczyzna naciągnął trójgraniasty kapelusz na czoło i
podniósł kołnierz. Bez słowa więcej pokuśtykał z karczmy na ulicę.
Mia patrzyła za nim, odliczając minuty w myślach. Wpatrywała się
w plecy starca, kiedy się od niej oddalał.
„Wkrótce poproszą cię o wykonanie pewnych rzeczy. Mrocznych
rzeczy. Żebyś udowodniła swoje oddanie”.
Mia oparła podbródek na dłoniach i zagubiła się w myślach.
Z ulicy weszła hałaśliwa banda młodzików odziana w białe
zbroje i czerwone peleryny Luminatii. Dziewczyna podniosła wzrok
na dźwięk ich śmiechu, ujrzała młode twarze i przystojne uśmiechy.
Skoro stacjonowali tak blisko Białego Palazzo, to pewnie wszyscy
byli synami ze Szpiku. Odwalali kilka lat w legionie, żeby ułatwić
swoim familiom osiągnięcie celów politycznych. Gdyby historia
inaczej się potoczyła, to pewnie byłaby zaręczona z jednym z takich
chłopców. Wiodłaby życie uprzywilejowanych i nigdy nawet nie
przystanęłaby, żeby...
– Przepraszam – rozległ się głos.
Mia podniosła wzrok zaskoczona. Stał nad nią jeden z Luminatii.
Zabójczy uśmiech i zęby bogatego chłopaka.
– Wybacz, mi dona – ukłonił się – ale nie mogłem nie zauważyć,
że siedzisz sama, i uznałem, że to zbrodnia wobec samego Światła.
Czy pozwolisz mi się przysiąść?
Mii sierść zjeżyła się na karku i palce ją zaświerzbiły. Zdała sobie
jednak sprawę, że wygląda jak dziewczyna ze Szpiku, która pije
samotnie, i przypomniała sobie jedną z wielu trudnych lekcji czaru
u Aalei. Wygładziła piórka i posłała mu najlepszy uśmiech.
– Och, to brzmi cudownie. Jestem zaszczycona, panie, ale niestety
matka spodziewa się mnie już w łóżku. Może innym razem?
– Chyba matka może darować mi jeden kieliszek z tobą? –
Chłopak uniósł z nadzieją brew. – Nie widziałem cię tu wcześniej.
– Wybacz, panie. – Mia wstała od stołu. – Naprawdę muszę już iść.
– Chwileczkę.
Młodzieniec zastąpił jej drogę. Oczy mu pociemniały.
Mia próbowała stłumić narastający gniew. Mówiła spokojnym
głosem. Nie podnosiła wzroku.
– Wybacz, panie, ale zagradzasz mi drogę.
– Próbuję być tylko przyjazny.
– Tak to nazywasz, panie? – Oczy Mii rozbłysły, kiedy wreszcie
poniósł ją temperament. – Inni mogliby uznać, że zachowujesz się
jak dupek.
Gniew splamił twarz chłopaka – gwałtowny gniew u młodziana,
który przywykł stawiać na swoim. Złapał ją za nadgarstek odzianą
w rękawicę dłonią i przytrzymał mocno.
Mogła mu wtedy złamać szczękę. Kopnąć kolanem w klejnoty.
Usiąść na piersi i okładać po twarzy, aż nauczyłby się, że nie
wszystkie dziewczyny to jego zwierzyna łowna. Wtedy jednak
zdradziłaby, że jest kimś, kto zna Pieśń, a poza tym w karczmie
przebywało z pół tuzina jego przyjaciół. Dlatego wykręciła tylko
rękę tak, jak nauczył ją tego Mercurio, żeby chłopak stracił
równowagę i by mogła wyrwać się jego żelaznego uścisku.
Odpadły jej guziki od mankietu. Materiał pękł. Pochwa na
nadgarstku wykręciła się i z trzaskiem pękającej skóry sztylet z
grobowej kości wypadł na podłogę.
Ciężka dłoń złapała chłopaka za kark, rozległo się chrapliwe
warknięcie palacza:
– Zostaw dziewczynę w spokoju, Andio. Przyszliśmy się napić, a
nie ganiać za gołąbeczkami.
Chłopak obejrzał się, a Mia zerknęła ponad jego ramieniem na
starszego mężczyznę w zbroi centuriona, górującego nad
młodzieńcem. To był duży mężczyzna z ponurą, okaleczoną twarzą.
– Wybacz mi, centu...
Z głośnym hukiem centurion kopnął młodzika w tyłek i posłał go
ku towarzyszom. Złożył ręce i krzywiąc się, popatrzył, jak chłopak
dołącza do kamratów. To był niewątpliwie weteran. Na jednym oku
nosił ciemną przepaskę. Zadowolony puknął w rant hełmu z
pióropuszem, skłaniając przepraszająco głowę przed Mią.
– Wybacz jego impertynencję, dona. Nic złego się nie stało, mam
nadzieję?
– Nie, panie. – Mia uśmiechnęła się i serce jej się uspokoiło. –
Dziękuję, centurionie.
Mężczyzna skinął głową, pochylił się i podniósł sztylet Mii z
podłogi. Z drobnym ukłonem podał go jej na przedramieniu.
Dziewczyna uśmiechnęła się szerzej, dygnęła, rozkładając
wyimaginowaną suknię i wzięła od niego sztylet. Ale kiedy wsunęła
go z powrotem do rękawa, wzrok mężczyzny podążył za ostrzem i
wroną wyrzeźbioną na rękojeści. Powoli jego twarz się
zachmurzyła.
Mia pobladła.
O, Córki...
Teraz go rozpoznała. Minęło sześć lat, ale go nie zapomniała.
Pamiętała, jak opierał się o beczkę, w której ją przewieziono, jego
ładne niebieskie oczy i uśmiech jegomościa, który dusi szczeniaki
dla zabawy.
– Na zęby Paszczy – szepnął pierwszy. – Nie może mieć więcej niż
dziesięć lat.
– Nigdy nie dożyje jedenastu. – Westchnienie. – Nie ruszaj się, mała.
To nie będzie długo boleć.
Teraz centurion się nie uśmiechał.
Mia cofnęła się za stół, wywracając pusty kubek. Chciała raz
jeszcze dygnąć pośpiesznie i podejść szybko do drzwi, ale jak
wcześniej młody żołnierz, tak teraz centurion zagradzał jej
przejście. Jego palce powędrowały do skórzanej przepaski na oku,
które przebiła wiele lat temu sztyletem z grobowej kości.
Niedowierzanie malowało się na jego twarzy.
– Niemożliwe...
– Wybacz mi, panie.
Mia próbowała przepchnąć się obok niego, ale centurion złapał ją
za rękę i mocno ścisnął. Mia panowała nad sobą, choć z trudem.
Myślała, że może uda jej się jeszcze wymknąć, jeśli dobrze
zablefuje. Jeśli czmychnie jak przerażona łania, to zwróci na siebie
uwagę. Mężczyzna jednak wykręcił jej rękę i przyjrzał się raz
jeszcze sztyletowi na jej nadgarstku. Wronie na rękojeści z
maleńkimi, bursztynowymi oczkami.
– Na imię Światła... – szepnął.
– Centurionie Alberiusie?! – zawołał zbesztany wcześniej młody
żołnierzyk. – Wszystko w porządku?
Centurion wbił wzrok w Mię. Wreszcie pojawił się uśmiech
mordercy szczeniaków.
– Och, wszystko jest w jak najlepszym porządku – odpowiedział.
Mia kopnęła go w krocze i łokciem uderzyła w podbródek.
Centurion krzyknął, hełm spadł mu z głowy, kiedy przewrócił się do
tyłu, a Mia skoczyła nad nim i rzuciła się ku drzwiom. Legioniści
potrzebowali chwili, żeby zareagować, gdy patrzyli, jak ich
dowódca pada niczym jęczący wór ziemniaków, ale zaraz wysypali
się na ulicę za uciekającą dziewczyną. Mia usłyszała za sobą
gwizdki, wściekłe krzyki i tupot stóp.
– Ze wszystkich karczm Bożogrobia – sapnęła. – Jakie było
prawdopodobieństwo?
– ...wybrałaś w końcu karczmę tuż obok palazzo...
Zarzuciła kaptur na głowę, umknęła z głównej ulicy w krętą
boczną uliczkę, przeskakując nad śmieciami i pijakami,
cukiereczkami obojga płci. Jeszcze większy tupot za nią, więcej
gwizdów, więcej mężczyzn. Nierówny bruk pod jej stopami, wąskie
mury zamykające się nad nią. Wpadła na maleńki piazza o boku
ledwie dziesięciu stóp długości, ze starą, bulgocącą fontanną
pośrodku. Na szczycie stała bogini Trelene w sukni ze wzburzonych
fal, otoczona przez świece i krwawe ofiary. Mia stanęła w małych
drzwiach i spowiła się peleryną cieni. Cały świat zniknął w mroku.
Kroki się zbliżały. Ciężkie buty. Poprzez pelerynę Mia dostrzegła
niewyraźny zarys tuzina Luminatii z pałającą słoneczną stalą.
Wpadli na piazza. Nie widząc nigdzie Mii, rozdzielili się i pobiegli w
różne strony. Mia stała nieruchomo z Panem Życzliwym u stóp;
oboje byli ledwie smugą w drzwiach. Poczekała, aż kolejna grupa
żołnierzy ją minie wśród krzyków i przepychanek.
Wreszcie zapadła cisza.
Mia wynurzyła się powoli, szukając drogi po omacku pod
peleryną cienia. W takich chwilach jak ta trudno jej było mieć żal do
Matki, że uczyniła ją tym, czym uczyniła, o ile to rzeczywiście była
jej sprawka. Jednak jeśli idzie o magję, to możliwość niepewnego
poruszania się, będąc niemal ślepą i niemal niewidzialną, nie
umywała się do magji Adonaia czy Marielle. Każdy płacił jakąś cenę,
uznała. Adonai pragnął tego, co kontrolował. Marielle tkała ciało
innych, niszcząc własne. A Mia stawała się niewidzialna, ledwie
widząc, co robi...
Macała drogę przez labirynt uliczek, ale nie znała Lewicy tak
dobrze jak Małego Liis. Nawet gdyby Pan Życzliwy szedł przed nią,
potrzebowałaby wielu godzin, żeby w tym tempie wrócić do
Chlewni. Dlatego w końcu odrzuciła cienie i skierowała się do
najbliższej dużej ulicy. Potem głównym traktem, przez trzy mosty
do Serca, w dół do Łona, unikając wszystkich Luminatii po drodze.
Spotkanie z dusicielem szczeniaków wyprowadziło ją z równowagi.
Napełniło umysł wspomnieniami. Matka w łańcuchach. Płacz jej
malutkiego brata. Zwrot, kiedy cały jej świat się rozpadł. Musiała
wrócić do Góry, znaleźć się jak najdalej od tych przeklętych
bezbożników.
Potrzebowała chwili namysłu.
Chwili oddechu.
Gdyby tak nie wypatrywała dużych grup mężczyzn w
błyszczących, białych zbrojach wymachujących płonącymi
mieczami, to może zauważyłaby smukłą postać ubraną w szarość
zaprawy murarskiej, która ruszyła jej śladem, gdy Mia weszła do
portowej dzielnicy. Może zauważyłaby gang młodych byczków
idących w jej stronę chodnikiem, którzy skinęli głowami do
śledzącej ją osoby. Może zauważyłaby, że noszą żołnierskie buty i
mają dość podejrzane wybrzuszenia pod pelerynami, kojarzące się
z pałkami.
Może zauważyłaby coś, zanim było za późno.
A potem było już za późno.

Rozdział 17

Stal

Siarczysty policzek.
Woda wylana na twarz.
Charkot i łapczywie łapany oddech.
– Obudź się, moja cudna.
Mia otworzyła oczy i natychmiast tego pożałowała. Oślepiający
ból w czole aż do podstawy czaszki. Urywkowe wspomnienia.
Grupa mężczyzn. Pałki. Powtarzające się ciosy. Błysk jej noża. Krew
w ustach.
A potem ciemność.
Rozejrzała się z grymasem. Kamienne mury. Metalowe drzwi z
kratami w okienku. Siedziała w ciężkim, żelaznym krześle. Ręce
zakuto jej z tyłu. Pan Życzliwy czaił się w jej cieniu, pijąc jej strach.
Nie była sama.
Nigdy nie była sama.
– Obudź się.
Kolejny policzek, aż głowa poleciała jej w bok. Ociekające włosy
klejące się do skóry. Próbowała kopnąć nogą, ale odkryła, że stopy
także jej zakuto.
– Nie śpię, pierdolony sukinsynie!
Mia spojrzała na mężczyznę, który ją spoliczkował. Zwały
samych mięśni, wysoki na sześć stóp i prawie tak samo szeroki.
Więcej blizn na twarzy niż samej twarzy. Obok niego stał drugi
mężczyzna, schludny i dobrze zbudowany, o martwych, pustych
oczach. Obaj nosili białe szaty. Kopie ewangelii Aa na ciężkich
łańcuchach na szyjach. Drobniutkie kropelki krwi na rękawach.
– W mordę... – szepnęła Mia.
Spowiednicy[70]...
– Właśnie – powiedział mężczyzna o martwych oczach. – A ciebie
wiążą księga i łańcuchy do udzielania szczerych odpowiedzi na
nasze pytania.
Mężczyzna z bliznami obszedł powoli pokój i stanął za Mią.
Wyciągając szyję, dostrzegła długi stół zastawiony narzędziami.
Szczypce. Nożyce. Przyrząd do miażdżenia kciuków. Koksownik z
płonącym węglem. Przynajmniej pięć różnych rodzajów młotków.
Nie czuła strachu. Głos jej nie drżał. Spojrzała drugiemu
mężczyźnie w martwe oczy.
– Co chciałbyś wiedzieć, dobry bracie?
– Jesteś Mia Corvere.
Skąd znają moje imię?
– Owszem.
– Córka Dariusa Corvere. Powieszonego z rozkazu senatu sześć lat
temu.
Ten centurion... Alberius... Z pewnością nie mógł już przekazać
wieści Scaevie?
– Owszem.
Ciężkie dłonie wylądowały na jej ramionach i mocno ścisnęły.
– Bachor Rojalisty – rozległ się głos mężczyzny za jej plecami. –
Ciśnij moimi jajami o chodnik, jeśli to nie jest prawdziwa gratka,
bracie Micheletto!
Mężczyzna o martwych oczach uśmiechnął się, nie spuszczając
wzroku z Mii.
– Och, nadzwyczajna gratka, bracie Santino. Aż mam motylki w
brzuchu z emocji.
– Nie popełniłam żadnej zbrodni – powiedziała Mia. – Jestem
bogobojną córką Aa, bracie.
Ten, który nazywał się Micheletto, przestał się uśmiechać.
Policzek sprawił, że gwiazdy zabłysły w czaszce Mii. Głowa opadła
jej bezwładnie na pierś, a warczenie Micheletto przebiło się przez
dzwonienie w uszach.
– Wypowiedz raz jeszcze Jego imię, a odetnę twój bezbożny ozór
nożem do masła i ugotuję w swojej herbacie.
Mia odetchnęła głęboko. Poczekała, aż ból osłabnie. Zastanawiała
się gorączkowo. Związana. Przeciwnik ma przewagę liczebną. Nie
miała pojęcia, gdzie się znajduje. Żadna pomoc nie nadejdzie.
Pewnie, bywała w gorszych opałach. Ale, Córki, ta sytuacja
plasowała się zaraz na drugim miejscu...
Odrzuciła włosy z oczu i spojrzała na stojącego nad nią
spowiednika.
– Powiedz, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru – powiedział. –
Zanim przybyłaś do Bożogrobia.
– Przybyłam? – Dziewczyna pokręciła głową. – Bracie, ja tu
mieszkałam całe...
Syknęła z bólu, kiedy Santino złapał ją za kark i ścisnął. Musnął
ustami jej ucho, mówiąc. Poczuła nieświeży zapach wina i tytoniu w
jego oddechu.
– Brat Micheletto zadał ci pytanie, moja cudna. I zanim wypuścisz
z ust kolejne kłamstwo, powiem ci, że nadal czuję zapach krwi w
twoich włosach...
Na te słowa Mii na chwilę zamarło serce. Poczuła, jak cień
zadygotał, a Pan Życzliwy wgryzł się mocno w jej strach. Czy mogli
wiedzieć, że jest z Czerwonego Kościoła? Mieli pojęcie, w jaki
sposób uczniowie opuszczali Górę i tam wracali? Justicus Remus
dawno temu poprzysiągł zniszczyć zabójców, jeszcze przed
Masakrą Podczas Arcymroku. To miało sens, że zwerbował
spowiedników do ich wykorzeniania. Jednak czy mogli...
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
– Nigdzie, bracie...
Krzesło pociągnięto do tyłu, rozległ się okropny zgrzyt metalu o
kamień, który zadzwonił jej w uszach. Mia zobaczyła beczkę
wypełnioną ciemną, letnią wodą w kącie pokoju. Szorstkie dłonie
złapały ją za włosy i zanurzyły jej głowę, przytrzymując pod wodą.
Mia miotała się, szarpała, ale okowy ją więziły, dłonie mocno
trzymały. Ryknęła, bąbelki wypłynęły na powierzchnię z jej ust w
słonawą ciemność. Woda z zatoki, zdała sobie sprawę. Pewnie
nabrana prosto z Zatoki Rzeźników. Z krwią, szlamem, gównem.
I w niej mnie topią, pomyślała.
Czarne plamki przed oczami. Palenie w płucach. Ręka wyciągnęła
ją z wody. Mia wzięła rozpaczliwy, głęboki wdech, parskając wodą.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
– Przestańcie, pro...
I znowu pod wodę. Ból i ciemność. Cień kłębił się wokół jej stóp,
bezradny i zrozpaczony. Jednakże żadna peleryna ciemności nie
osłoni jej tutaj. Nie ma sensu unieruchamiać stóp oprawców.
Wybrana przez Matkę? Dużo jej to dało. Dlaczego bogini nie mogła
jej dać zdolności oddychania pod wodą?
Kiedy płuca omal jej nie pękły, znowu wyciągnięto ją na światło.
Powietrze wciągane haustami. Drżące nogi. Kaszel. Strach wyrywał
się teraz na wolność, kiedy Pan Życzliwy nie był w stanie całego
wypić. Udało jej się jednak go zdławić. Kopnąć go w zęby i splunąć
mu w pysk.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
– Nigdzie nie byłam! – ryknęła.
Znowu pod wodę. I wyciągnięcie. Pytanie powtarzane raz za
razem. Krzyczała. Przeklinała. Próbowała płakać. Błagać. Bez
skutku. Każda prośba, łza, każde przekleństwo napotykało tę samą
reakcję.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
Jednakże pod łzami i krzykami Mia nadal gorączkowo się
zastanawiała. Gdyby chcieli ją zabić, już by nie żyła. Gdyby
wiedzieli, skąd przybyła, już byliby w Chlewni. A jeśli Spowiednia
sprzymierzyła się z Luminatii, to znaczyło, że każdy z tych łajdaków
był sługusem Scaevy i Remusa. Ludzi, którzy powiesili jej ojca.
Którzy pchnęli ją na tę ścieżkę wiele lat temu. Czerwony Kościół był
jej największą szansą na zemstę. A ci głupcy spodziewali się, że
porzuci ją z obawy przed utonięciem?
Wycofała się w mrok wewnątrz swojej głowy. Obserwowała
tortury z pewną na poły beznamiętną fascynacją. Pracowali nad nią
godzinami, aż głos jej się załamał, płuca wrzeszczały i każdy oddech
palił jak ogień. Topienie i bicie. Plucie i policzkowanie. Godzinami.
I godzinami.
A potem przestali. Zostawili ją zgarbioną w krześle z rękami
związanymi za plecami. Włosy cuchnęły jej od wody z zatoki,
zasłoniły twarz jak całun. Posiniaczona. Zakrwawiona. Na wpół
utopiona.
Prawie martwa.
– Mamy cały zwrot, moja cudna – powiedział Santino. – I całą
nibynoc.
– A jeśli woda nie rozwiąże ci języka – dodał Micheletto – to
mamy inne środki.
Duży mężczyzna podniósł żelazny pogrzebacz ze stołu z
narzędziami. Wrzucił go do płonącego koksownika i zostawił, żeby
metal się rozgrzał. Splunął na węgle, skwierczenie wypełniło pokój.
– Kiedy żelazo rozgrzeje się do czerwoności, wrócimy. Zastanów
się dobrze i głęboko, komu jesteś winna swoją lojalność. Może
myślisz, że twoje poprzednie stadko heretyków jest warte tego, żeby
dla niego umrzeć, ale uwierz mi, są gorsze rzeczy od śmierci. A my
znamy je wszystkie.
Spowiednicy wymaszerowali z pokoju, zatrzaskując za sobą
żelazne drzwi. Mia usłyszała szczęk klucza i przesuwaną zasuwę.
Oddalające się kroki. Krzyki w dali.
– ...mia...
Dziewczyna odrzuciła włosy z oczu. Nadal próbowała odzyskać
oddech. Dreszcze. Kaszel. W końcu spojrzała w dół na gęstniejący
cień u jej stóp.
– Nic mi nie jest, Panie Życzliwy.
– ...jak na spowiedników ci dwaj to uroczy goście...
– Na wszystkie słońca, jak mnie namierzyli?
– ...mercurio...?
– Bzdura.
– ...centurion? alberius...?
– Nie miał pojęcia, że jestem związana z Kościołem. To coś
większego. Głębszego.
Pan Życzliwy przechylił głowę. Milczący i zamyślony.
– ...zagadki później. teraz musimy cię stąd wydostać... – orzekł w
końcu.
– Cieszę się, że tu jesteś i możesz mówić mi takie rzeczy.
Mia rozejrzała się po pomieszczeniu. Pogrzebacz grzejący się w
koksowniku. Narzędzia na stole. Odebrali jej buty, broń. Pudełko z
cygaretkami od Mercurio. Okowy zaciskały się ciasno. Stopy
przykuto jej do krzesła. Macając kajdany, zorientowała się, że nie
mają zamka i zamykają się na grube bolce.
– Kurwa... – szepnęła.
– ...musisz się uwolnić...
– Nie mogę – syknęła, na próżno próbując dosięgnąć bolców. – To
byłyby naprawdę gównianie kajdany, gdyby udało mi się je
otworzyć własnymi rękami.
– ...to nie posługuj się rękami...
Nie-kot zerknął na cienie wokół.
– Wiesz, że to nie działa w ten sposób.
– ...ale może...
– Nie jestem dość silna.
– ...byłaś...
Mia przełknęła ślinę. Rozbłyski w jej pamięci. Ciemne korytarze.
Pozbawiony światła kamień.
Nie patrz.
– ...pamiętasz...?
– Nie.
– ...zabiją cię, mia. chyba że cię złamią. a wtedy i tak cię zabiją...
Mia zazgrzytała zębami. Spojrzała na nie-kota wpatrującego się w
nią nie-oczami.
– ...spróbuj...
– Panie Życzliwy, nie...
– ...spróbuj...
Zamknęła oczy. Czerń i ciepło za rzęsami. Czuła cienie w tej
wilgotnej małej celi. Zimne. Stare. Słońce nigdy tu nie dochodziło.
Ciemność była głęboka. Zimna i głodna. Czuła cienie wokół siebie
jak żywe istoty. Migoczące swawolnie w słabym świetle
koksownika. Kotłujące się ze sobą i śmiejące bezgłośnie. Znały ją.
Słabą, bladą chudzinę, która dotykała ich tak, jak wiatr dotyka gór.
Jednak sięgnęła ku nim, zacisnęła pięść i cienie zamarły.
Czekały.
– W porządku – szepnęła.
Wykręciła je. Przesunęła po podłodze, żeby zwinęły się za jej
plecami. Wpełzły na żelazo wokół nadgarstków. Na jej rozkaz
owinęły się ciasno wokół żelaznych bolców zamykających okowy.
Pociągnęły.
Bolce nie drgnęły nawet o cal.
W końcu to były tylko cienie.
Równie prawdziwe jak sny.
Twarde jak dym.
– To na nic. – Mia westchnęła. – Nie dam rady.
– ...musisz...
– Nie mogę!
– ...raz zdołałaś. i jeśli nie zrobisz tego po raz drugi, to umrzesz
tutaj...
Ręce jej drżały. Nienawistne łzy napłynęły do oczu.
– ...nie rozkazuj ciemności wokół ciebie...
Nie-kot podszedł bliżej, wpatrując się w nią tak mocno, jak może
istota bez oczu.
– ...rozkazuj ciemności w sobie...
Odległe kroki.
Stłumiony krzyk.
– W porządku.
Znowu zamknęła oczy. Nie sięgała tym razem poza siebie, ale w
głąb siebie. Do miejsc, których słońce nigdy nie dotknęło.
Bezkształtna czerń pod skórą. Mia zazgrzytała zębami. Pot zrosił jej
czoło. Cienie zadygotały, zafalowały, westchnęły. Pociemniały.
Stwardniały. Wyostrzyły się. Chwytając za bolce, wykrzywiła twarz,
serce jej waliło, oddech przyspieszył, jakby biegła bardzo szybko.
Ale wolno, jakże wolno, bolce zaczęły dygotać. Obracać się.
Odrobinę za odrobiną. Cal za calem. Żyły wystąpiły jej na szyi. Ślina
na ustach. Syk. Błaganie. Aż wreszcie usłyszała cichy brzęk. A potem
drugi. Żelazo spadło z jej rąk na kamień.
Była wolna.
Spojrzała na Pana Życzliwego. I chociaż nie miał pyszczka,
wiedziała, że się uśmiecha.
– ...o, proszę...
Zaczęła grzebać przy łańcuchach u nóg, żeby je poluzować.
Wstała. Miała przemoczone włosy i ubrania. Podkradła się
bezgłośnie do drzwi. Okienko zamknięto, ale ona nasłuchiwała
przez żelazo. Usłyszała słabe krzyki rozlegające się echem wśród
kamienia. Długi korytarz, sądząc po dźwiękach. Metal i kroki.
Zbliżały się.
Porwała młotek ze stołu, przyciągnęła cienie, spowiła się
ciemnością i zaczaiła w kącie. Zasuwa przy drzwiach zadygotała,
zamek szczęknął. Brat Santino wszedł, zobaczył puste krzesło, puste
okowy i wytrzeszczył oczy. Mia uderzyła go młotkiem w twarz,
kolanem w krocze. Z bełkotliwym jękiem mężczyzna padł. Brat
Micheletto stał za Santino z przerażoną miną. Mia zaatakowała go,
ale ciemność prawie ją oślepiała, więc wymierzyła cios zbyt
szeroko, spowiednik odsunął się i zablokował uderzenie karwaszem
na przedramieniu. Zerknął, mrużąc oczy i widząc tylko rozmazaną
plamę, ale mimo to zaatakował. Złapał Mię w niedźwiedzi uścisk.
Krzyknął, gdy młotek odbił się od jego czoła. Padł i pociągnął ją za
sobą.
Przeturlali się po kamieniu, wymierzając ciosy i młócąc
powietrze. Micheletto próbował złapać dziewczynę, której do końca
nie widział, Mia próbowała wymierzyć przyzwoity cios, nie bardzo
wiedząc, w co właściwie celuje. Ostatecznie odrzuciła pelerynę
cieni, decydując, że lepiej zaatakować zajadle niż bazować na
nieużytecznej osłonie. Łokciem zmiażdżyła mu nos, jej pięść
zatańczyła na jego żuchwie.
Brutalny sierpowy trafił ją w głowę, prawie pozbawiając
przytomności. Kolejny cios sprawił, że przekoziołkowała. Zdała
sobie sprawę, że Santino podniósł się i stoi za nią z krwawą jatką
zamiast twarzy. Mia próbowała wstać, ale brat unieruchomił ją w
miażdżącym chwycie za szyję. Cienie miotały się i wiły, ale ciosy w
głowę otumaniły Mię i nie była w stanie mocno ich chwycić.
Kopnęła wściekle do tyłu, trafiła w coś miękkiego. Usłyszała jęk
bólu. Zaraz wylądowała znowu na krześle, plując i przeklinając, z
włosami wpadającymi w oczy. Santino trzymał ją, podczas gdy
Micheletto ponownie zakuwał jej nadgarstki. Narzędzia na stole
dygotały, cienie w pokoju strzelały jak węże. Coś ciężkiego uderzyło
Mię w skroń i dziewczyna zwiotczała, krwawiąc i dysząc; głowa
opadła jej na pierś.
– Mała pieprzona suka – syknął Micheletto.
Pokuśtykał do koksownika, z nosa sikała mu krew. Wyciągnął
pogrzebacz z węgli. Koniuszek jarzył się wściekłym, lśniącym
oranżem. Mia szarpała się w krześle, ale Santino ją przytrzymał, a
drugi spowiednik przysunął pogrzebacz do jej twarzy. Mia zamarła.
Czuła piekielny żar raptem cal albo dwa od skóry. Pasemko włosów
dotknęło rozgrzanego do czerwoności żelaza i spłonęło, dymiąc.
– Mój cudny cudzie – zagruchał Santino – obawiam się, że za
chwilę będziesz mniej cudna.
Ręce po bokach jej głowy trzymały ją nieruchomo. Oddech
uciekał z sykiem spomiędzy zębów. Teraz czuła już tylko
wściekłość. Jeśli to ma być jej koniec, to nie odejdzie, błagając.
Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj. I nigdy, przenigdy nie
zapomnij.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru – warknął
Micheletto. – Zanim przybyłaś do Bożogrobia.
– Wal się.
– Gdzie byłaś, zanim zjawiłaś się w Bożogrobiu?! – wrzasnął
Micheletto.
Żelazo znajdowało się teraz o włos od jej skóry. Już zaczęła
płonąć. Mii zrobiło się niedobrze, pot piekł ją w oczy. Spojrzała na
spowiednika. Wyszczerzyła zęby. Szepnęła zaciekle:
– Pierdol. Się.
Brat pokręcił głową.
I z pustym uśmiechem uniósł pogrzebacz do jej oka.
– Dość.
Uśmiech zniknął z twarzy brata. Uścisk po bokach głowy Mii
zależał. Obaj spowiednicy wyprostowali się, jakby stawali na
baczność. Brat Micheletto odsunął się, odsłaniając w drzwiach
postać okrytą peleryną.
Mia dostrzegła długie czarne włosy. Bezdenne czarne oczy.
Bliźniacze ostrza u pasa.
Absolutnie zwyczajne.
Absolutnie śmiercionośne.
Mdląca zgroza nabrzmiała w jej brzuchu. Pan Życzliwy drżał,
kiedy wokół nich gęstniał mrok. Z cienia dobiegło niskie, dudniące
warczenie.
Wilczy warkot.
– Zostawcie nas – rozkazał Cassius.
– Tak, panie – odpowiedzieli Micheletto i Santino.
Ukłonili się i skinąwszy głowami Mii, wyszli szybko z pokoju.
Żołądek jej się zacisnął z nagłego strachu, kiedy lord Cassius wszedł
do celi, a Pan Życzliwy skurczył się do czerni u jej stóp. Pan Ostrzy
stał przed Mią ze złożonymi rękami. Długie ciemne włosy poruszały
się jakby na niewidzialnym wietrze. Jego skóra była jak najczystszy
alabaster. Głos jak miód i krew.
– Brawo, akolitko. Gratuluję.
– Lord Cassius?
Mia się rozejrzała. Mimo mdłości, mimo przypływu strachu i
podniecenia, jakie czuła w jego obecności, zalało ją zrozumienie.
Ulga. Gniew. Rozgoryczenie.
– Próba – szepnęła.
– Konieczność – odpowiedział Cassius. – Teraz, kiedy znasz
Krwawy Spacer, poza umiejętnością posługiwania się stalą, jadem
lub ciałem, jest jeszcze jedna cnota, co do której musimy mieć
pewność, że każdy uczeń Czerwonego Kościoła posiada jej pod
dostatkiem.
Mia spojrzała Czarnemu Księciu w oczy. Ręce jej się trzęsły.
– Lojalność – szepnęła.
Cassius skinął głową.
– Czerwony Kościół szczyci się swoją reputacją. Każde przyjęte
zadanie zawsze zostawało wypełnione. Żaden uczeń nigdy nie
zdradził sekretu tym, którzy na nas polują. Co roku wprowadzamy
nowe twarze do naszej gromady, szlifując was aż do perfekcji. A
jednak, chociaż niektóre ostrza wyglądają na niezwykle ostre,
okazują się zrobione ze zwykłego szkła.
– Szkła?
– Ostry odłamek szkła może poderżnąć człowiekowi gardło.
Przeszyć jego serce. Otworzyć nadgarstki aż do kości. Ale wystarczy
nacisnąć w niewłaściwym miejscu, by się strzaskało. Żelazo nie
pęka.
Delikatny uśmiech wykrzywił jego blade usta, a ręka
powędrowała do ostrza u pasa.
– Od nieudanego zamachu na życie konsula Scaevy kardynał
Duomo ogłosił zniszczenie Czerwonego Kościoła boskim przykazem.
Justicus Remus i jego Luminatii polują na nas w każdym zakątku
Republiki. Dysponujemy mocą ashkaskiej magji. Mamy kaplice w
każdej metropolii. Musimy mieć pewność, że gdyby jeden z naszych
uczniów wpadł w ręce wrogów, nie roztrzaska się. I dlatego...
Cassius wskazał na cele wokół nich, a przy jego ruchu peleryna
zaszeleściła cicho. Strach Pana Życzliwego wgryzał się w brzuch
Mii, cienie wiły się po podłodze. Podniosła wzrok, kiedy inny krzyk
rozległ się echem w korytarzu. Przełykając z trudem ślinę,
próbowała odzyskać głos.
– Zatem próba Shahiidy Aalei to tylko podstęp?
– Och, nie. Akolita, który ofiaruje jej najlepszy sekret, skończy
jako najlepszy w Sali Masek. I bez wątpienia zostaniecie jeszcze
wiele razy wysłani do miasta w ich poszukiwaniu. Korzystamy z tej
okazji, żeby zbadać grunt, jeśli można się tak wyrazić.
– A pozostałe akolitki, które przysłano do Bożogrobia? Je też
poddajecie próbie?
– Sprawdzamy wszystkie.
– Któraś się złamała?
– Zawsze ktoś się łamie.
Mężczyzna spojrzał Mii w oczy. Czekał, być może, na słowa
nagany.
Mia milczała, odwzajemniając jego spojrzenie. Walczyła z
mdłościami. Tłustawy posmak guli, która podeszła jej do gardła,
ręce drżące tak bardzo, że musiała chwycić się oparcia krzesła, żeby
je unieruchomić. Co w tym mężczyźnie tak na nią działało? Czy to
dlatego, że należał do jej rodzaju? Czy ciemność w nim wzywała
ciemność w niej?
Usłyszała ciche, miękkie kroki za sobą. Niskie wilcze warczenie.
Eklipsa...
– Jesteś pierwszym pomroczem, jakiego kiedykolwiek spotkałam,
panie – powiedziała wreszcie. – Z którym kiedykolwiek
rozmawiałam.
– Być może ostatnim – odpowiedział. – Dzieli cię wiele nibynocy
od inicjacji. A jeśli myślisz, że nasze pokrewieństwo zapewni ci
specjalne traktowanie w salach Matki, to ogromnie się mylisz.
Oczy Czarnego Księcia były śmiertelnie zimne. A jego uroda
jeszcze zimniejsza. Mia wyczuwała jego wilka w cieniach za sobą.
Podkradał się. Pan Życzliwy najeżył się w jej cieniu i syknął. Cichy
śmiech odbił się echem od kamieni pod jej stopami. Pytanie drapało
ją w język, aż udzieliła mu głosu; cieniutki szept zawisł w powietrzu
jak dym.
– Czym jesteśmy?
– A uważasz, że kim jesteśmy?
– Mercurio, Drusilla... – Mia przełknęła ślinę. – Mówią, że
jesteśmy wybrańcami Matki.
Włosy na jej karku zjeżyły się, kiedy Pan Ostrzy się roześmiał.
– Za to właśnie się uważasz, mały pomroczu? Za wybrańca?
– Nie wiem, w co wierzyć – syknęła. – Miałam nadzieję, że pan
mnie nauczy.
– W co wierzyć?
– Czym jestem.
– Nie jest ważne, czym jesteś – odpowiedział Cassius. – A jedynie
to, że jesteś. Jeśli szukasz odpowiedzi na większą zagadkę własnej
istoty, nie szukaj jej u mnie, dopóki na to nie zapracujesz. Z jednej i
tylko z jednej rzeczy powinnaś być zadowolona. Wiele nas różni, ale
pod jednym względem jesteśmy tacy sami.
Mii zacisnął się żołądek, kiedy Pan Ostrzy pochylił się ku niej,
wyciągając sztylet z rękawa. Sięgnął w dół i rozciął sznur krępujący
jej nadgarstki.
– Jesteśmy zabójcami – ciągnął. – Wszyscy, co do jednego. A każda
śmierć, którą zadajemy, to modlitwa. Ofiara dla Naszej Pani od
Błogosławionego Morderstwa. Śmierć jako łaska. Śmierć jako koniec
sam w sobie. To wszystko znamy i ofiarowujemy światu. Wilk nie
lituje się nad jagnięciem. Sztorm nie błaga o wybaczenie topielca.
Spojrzał jej znowu w oczy, a jego głos dudnił jej w piersi, gdy
mówił.
– Jednak nade wszystko jesteśmy sługami. Uczniami. Otoczonymi
przez wrogów. Lojalnymi aż do śmierci. Nie uginamy się i nie
łamiemy. Nigdy. Oto prawda, którą poznałaś w tej celi. Oto pierwsza
odpowiedź na wszelkie pytania, jakie możesz sobie zadać. A jeśli to
ci nie odpowiada, akolitko, jeśli myślisz, że może popełniłaś błąd,
przychodząc do nas, to teraz nadszedł moment, żeby to powiedzieć.
Zatem żadnych odpowiedzi. Tylko kolejne zagadki. Jeśli Cassius
znał jakąś większą prawdę na temat pomroczy, to nie zamierzał się
nią tu dzielić. Może nigdy się nie podzieli. A może, jak powiedział,
dopiero wtedy, kiedy Mia na to zapracuje.
Mia wstała powoli z krzesła, krzywiąc się z bólu. Nogi jej się
trzęsły. Mdłości przenikały ją aż do kości. Było jej zimno. Mokro.
Cuchnęła wodą z zatoki i krwią. Policzki jej opuchły, oczy miała
podbite, usta popękane. Odgarnęła przemoczone włosy z policzka i
spojrzała Cassiusowi w oczy.
Wyciągnęła rękę.
– Mogę dostać z powrotem moje cygaretki?

* * *

Ogromnie wiele ją to kosztowało, ale udało jej się to zdławić.


Wyprowadzono ją z celi w piwnicy. Jasnym chodnikiem z
powrotem do ukrytych tuneli pod Chlewnią. Z drewnianym
pudełkiem zapieczętowanym łojem ściskanym w rękach. Z
kościanym sztyletem w rękawie. Nie wyrwał jej się nawet szept.
Krwawy Spacer z powrotem do Góry nie był jednak łatwiejszy za
drugim razem. Mia rozebrała się i weszła naga do szkarłatnego
basenu pod ubojnią. Wpadła w nurt i przez chwilę kusiło ją, żeby po
prostu zostać tam na zawsze wraz ze swoimi pytaniami i lękami.
Jednak oparła się pokusie, ściskając mocno pudełko od Mercurio i
sztylet z grobowej kości.
Trzy kąpiele później została odprowadzona przez milczącą Rękę
kręconymi schodami w górę na Podniebny Ołtarz i poranny posiłek,
jakby wszystko było w najlepszym porządku. Nigdzie nie dostrzegła
akolitów – pewnie już znaleźli się w Bożogrobiu wysłani na swoją
rundkę bicia i tortur. Mia zobaczyła Ashlinn siedzącą przy stole z
opuchniętymi wargami i rozciętym policzkiem. Mia nie spojrzała jej
w oczy. Wzięła jedzenie, usiadła i jadła powoli bez słowa.
Zauważyła pozostałe akolitki, które nadchodziły powoli schodami;
śmiechy i żarty z poprzednich posiłków były tylko wspomnieniem.
Pod koniec posiłku tylko Ashlinn, Jessamine, Carlotta i Mia
siedziały u końca długiego, samotnego stołu. Wszystkie pobite.
Posiniaczone. Zakrwawione. Ale przynajmniej żywe. Z dziewięciu
dziewcząt, które zebrały się poprzedniego wieczoru w komnatach
Aalei, tylko cztery wróciły.
Cztery z żelaza.
Reszta ze szkła.
Popatrzyły po sobie. Carlotta jak zawsze stoicka. Jessamine
triumfująca. Cieniutka zmarszczka troski między brwiami Ashlinn –
pewnie na myśl o tym, co może dziać się z jej bratem. Jednak żadna
z nich się nie odezwała. Mia wpatrywała się w talerz, przeżuwała
jedzenie, jeden kęs jak popiół za drugim. Zmuszała się do zjedzenia
wszystkich okruchów. Wytarła sos jak krew z szorstkiego kamienia.
A kiedy skończyła, wstała cicho, wróciła do pokoju i zamknęła za
sobą drzwi.
Spojrzała na swoją twarz w lustrze. Ciemne, podbite oczy.
Wąskie, drżące usta.
– ...przykro mi, mia...
Mia spojrzała na nie-kota zwiniętego na skraju łóżka. Cassius i
Eklipsa wstrząsnęli Panem Życzliwym bardziej niż nią. Jednak
pytania o pomrocze, o Pana Ostrzy i jego pasażera zwyczajnie
umarły na jej ustach.
– W porządku, Panie Życzliwy. – Westchnęła.
– ... nigdy się nie wzdragaj... – podsunął. – ...nigdy się nie lękaj...
Mia skinęła głową.
– I nigdy, przenigdy nie zapomnij.
Usiadła przed lustrem i spojrzała na dziewczynę, która patrzyła
na nią. Zabójczynię, którą opisał Cassius. Potwora. Zastanawiała się
przez jedną ulotną chwilę, jakie mogłoby być jej życie, zanim
Scaeva rozerwał je na strzępy. Próbowała przypomnieć sobie twarz
ojca. Próbowała zapomnieć twarz matki. Pieczenie łez w oczach.
Powstrzymywanie ich siłą woli, aż nic z nich nie zostało. Tylko Mia i
dziewczyna o suchych oczach, która na nią patrzyła.
Mercurio musiał wiedzieć, że nadchodzi próba lojalności.
Wiedział, co Cassius i Duchowieństwo zaplanowali. I chociaż ktoś
inny mógłby poczuć się zdradzony tym, że mistrz go nie ostrzegł,
Mia czuła tylko dumę. Starzec wiedział, co ją czeka, ale nie zdradził
się ani słowem. Nie z braku troski.
Ponieważ wiedział, pomyślała.
Cassius i Duchowieństwo nie mieli pojęcia. Nie mieli pojęcia, z
czego Mia jest zrobiona. On jednak wiedział.
Żelazo czy szkło? – pytali.
Mia zacisnęła zęby. Pokręciła głową.
Ani jedno, ani drugie.
Była ze stali.

Rozdział 18

Chłosta

Ostatecznie próbę lorda Cassiusa przetrwało siedemnaścioro


akolitów. Cztery dziewczęta. Trzynastu chłopców. Wszyscy w
różnych odcieniach posiniaczenia, poobijania i pokaleczenia. Cyt
miał tak podbite oczy, że ledwie cokolwiek widział przez trzy
zwroty. Marcellus kuśtykał przez kilka tygodni. Pip miał
praktycznie złamaną szczękę i przez prawie miesiąc jadł tylko
zupy[71].
Mia wiedziała, że nie powinna przejmować się tym, czy Tric
przeżył, czy nie, ale kiedy wszedł po schodach i usiadł cicho przy
wieczornym posiłku, złapała się na tym, że się do niego uśmiecha.
Gdy podniósł wzrok i ją dostrzegł, uznała, że nie ma sensu ukrywać
uśmiechu.
Tric go odwzajemnił.
Jej ręka od miecza nie zagoiła się całkowicie, ale bura od
Mercurio podziałała. Kiedy uznano, że gromadka doszła do siebie
na tyle, żeby znowu rozpocząć lekcje, Mia postanowiła udać się do
Sali Pieśni. I tak przegapiła już kilkadziesiąt lekcji. Jeszcze trochę, a
będzie miała takie zaległości, że nie zdoła przejść próby Solisa. I tak
miała małe szanse; jej największą nadzieją na najlepszy wynik było
przygotowanie antidotum na truciznę Zabójczyni Pająków. Tyle że
błąd w zawodach Zabójczyni Pająków oznaczał śmierć, poza tym
jeśli miała zostać pełnoprawnym ostrzem, to potrzebowała
wszelkich umiejętności walki, jakie zdoła przyswoić. Siedzenie na
tyłku i czytanie przez cały zwrot nie wystarczy.
Kiedy weszła do Sali Pieśni, Jessamine oderwała wzrok od
okładanego manekina i rzuciła jej spojrzenie, które mówiło „pierdol
się”. Mia zajęła swoje miejsce w kręgu, a Solis uniósł brew, patrząc
tymi swoimi ohydnymi, ślepymi oczami. Zadrapanie, które mu
zrobiła, nie zostało uleczone przez tkaczkę Marielle – maleńka
nowa blizna, którą Ostatni najwyraźniej postanowił zachować,
zdobiła zniszczony policzek.
Shahiid nie raczył jej powitać ani nie wspomniał akolitów, którzy
nie wrócili z Bożogrobia.
– Zaczniemy od odświeżenia technik oburęcznych Montoi –
powiedział Solis. – Mam nadzieję, że ćwiczyliście. Akolitko
Jessamine, może będziesz tak miła i pokażesz akolitce Mii, co
straciła podczas nieobecności?
Kolejny uśmiech.
– Z przyjemnością, Shahiidzie.
Akolici podzielili się na pary i zaczęli ćwiczenia. Jessamine
podeszła do stojaków z bronią, wzięła dwa zakrzywione sztylety i
rzuciła drugą parę Mii, która zważyła ostrza w dłoniach; jej łokieć
cicho się poskarżył.
– Ćwiczymy z prawdziwą stalą, Shahiidzie? – zapytała Mia.
Twarz Ostatniego była jak kamień, kiedy odpowiedział:
– Potraktuj to jako źródło motywacji.
Jessamine uniosła noże i uderzyła w gardło Mii. Dziewczyna
cofnęła się i ledwie zdołała osłonić się przed ciosami rudej.
Wyglądało na to, że jej klasa poczyniła ogromne postępy podczas jej
nieobecności. Z powodu braku treningu i osłabionej ręki Mia nie
miała najmniejszych szans ze swoją przeciwniczką. Jessamine
atakowała zajadle i umiejętnie, a Mia mogła co najwyżej utrzymać
swoje wnętrzności tam, gdzie było ich miejsce. Miała kilka płytkich
nacięć na przedramieniu; kolejne cięcie przez pierś, krew zbryzgała
kamień, a Mia zaklęła.
Jessamine się uśmiechnęła.
– Chcesz odpocząć, Corvere?
– Dziękuję, moja droga. Jak tylko złamię ci szczękę.
Jessamine tylko się roześmiała, podrzucając sztylety w tę i we w
tę. Wiedząc, że nie ma co liczyć na interwencję ze strony Solisa, Mia
opatrzyła rany i wróciła do walki. W miarę możliwości przyglądała
się technice pozostałych, starając się uskakiwać przed ciosami
Jessamine. Po godzinie z nożami przerzucili się na miecze, a
Jessamine była równie bezlitosna. Mii przez resztę poranka
skopywano tyłek. Na koniec lekcji wylądowała na plecach,
zakrwawiona i posiniaczona. Jessamine dociskała ostrze do jej szyi i
Mia wyczuwała, że dałaby wszystko, byle tylko móc poruszyć
nadgarstkiem i zlać kamień szkarłatem.
Jessamine ukłoniła się przed Solisem, rzuciła szyderczy
uśmieszek Mii i odwiesiła broń na stojak. Mia podniosła się,
ściskając obolały łokieć. Gotowała się z frustracji. Czas, który
straciła przez ranę, wiele ją kosztował. Narobiła sobie znacznie
większych zaległości, niż się obawiała. Będzie musiała dwa razy
więcej pracować, żeby je odrobić, a Jessamine może w tym czasie
„przypadkiem” ją wypatroszyć.
Szkoda tylko, że ona i Jessamine były naprawdę w tej samej
sytuacji. Obie zostały sierotami przez Rebelię Rojalistów. Obu
odebrano rodziny, obie były napędzane przez ten sam głód. Gdyby
Jess nie była taka zaślepiona wściekłością, mogłyby szybko się
zaprzyjaźnić. Trzymać się razem dzięki więzi, jaką może stworzyć
tylko nienawiść. I chociaż to Juliusa Scaevę, a nie Dariusa Corvere,
należało winić za śmierć ojca Jessamine, Mia nadal rozumiała,
dlaczego widok jej krwi sprawiał, że tamta się uśmiechała.
Jeśli nie możesz zranić tych, którzy zranili ciebie, czasem
wystarczy zranić kogokolwiek, pomyślała.
Oczywiście to wszystko stanowiło marną pociechę po totalnym
laniu, jakie jej zafundowano. A gdyby Jess rzeczywiście postanowiła
dać upust swojej żądzy krwi z dala od wzroku Shahiida? Gdyby
naprawdę spróbowała odebrać jej życie? Mia najpewniej
skończyłaby jako plama na podłodze.
Nie, to nie wystarczy.
Mia pokręciła głową, kuśtykając korytarzem.
To w żadnej mierze nie wystarczy.
* * *

– Jak się masz, donie Tricu?


Zastała go po lekcjach w Sali Epitafiów, gdzie wpatrywał się w
posąg Niah. Posłał jej uśmiech z dołeczkami. Obrzucił spojrzeniem
od stóp d głów.
– Na zęby Paszczy, Jessamine solidnie skopała ci tyłek.
– Lepsze to niż dać się zarżnąć.
– Wygląda na to, że niewiele brakowało.
– Pewnie powinnam iść do tkaczki. Żeby się tym zajęła.
Tric skrzywił się na wzmiankę o Marielle i spojrzał na posąg. W
roztargnieniu przesunął palcami po okropnych tatuażach. Nie po
raz pierwszy Mia złapała się na tym, że przygląda się jego profilowi
i niemal jednocześnie beszta się za swoją głupotę. Bez tatuaży bez
wątpienia miałby powodzenie u kobiet. I ucieszyła się, kiedy wrócił
po próbie Drusilli, a jednak...
Pamiętaj o celu, Corvere, upomniała się w myślach.
– Mam pomysł – powiedziała.
– O rety – wymamrotał Tric.
Mia uniosła knykcie. Cień Marielle zniknął z jego twarzy i
chłopak się uśmiechnął. Odwrócił się od posągu Niah i spojrzał na
dziewczynę, krzyżując ręce na piersi.
– No to gadaj.
– Jak raczyłeś uprzejmie zauważyć, mam niewielkie zaległości w
Pieśniach.
– Niewielkie? – Tric parsknął. – Tam są manekiny do ćwiczeń,
które wytarłyby tobą podłogę, Blada Córko.
– Cóż, wielkie dzięki. – Mia się skrzywiła. – Wiesz co? Idź, pierdol
się, a ja tu cierpliwie poczekam na twój powrót.
Tric uniósł brew. Mia westchnęła i kazała swojemu
temperamentowi usiąść spokojnie w kącie.
– Przepraszam – wymamrotała.
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnął się. – Uprzejmość chyba do ciebie
nie pasuje.
– Mam propozycję.
– Uznaj, że mi to pochlebia.
– Nie tego typu propozycję, zboczeńcu.
Szturchnęła go w ramię, a on wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Jednak gdzieś w tych błyszczących piwnych oczach dostrzegła
okruchy rozczarowania. To było coś w jego postawie, w
przechyleniu głowy. Coś, co po miesiącach nauki u Aalei zaczęła
rozpoznawać. Pragnienie.
– Dostaję łomot w Pieśniach – powiedziała. – A z ciebie na
lekcjach Zabójczyni Pająków mniej więcej taki sam pożytek, jaki ma
eunuch z saczka. – Mia nie zważała na słabe protesty Trica. – Pomóż
mi więc nadrobić zaległości w technikach walki z zajęć Solisa, żeby
Jessamine nie obcięła mi łba, a ja dopilnuję, żebyś nie dał się otruć
przed inicjacją. Pasuje?
Tric zmarszczył brwi. Widziała, jak Pragnienie walczy ze
Zdrowym Rozsądkiem.
– Mia, nie ma dość miejsca wśród Ostrzy dla nas wszystkich.
Właściwie jesteśmy dla siebie konkurencją. Dlaczego miałbym ci
pomagać?
– Bo ładnie proszę?
– Nawet nie powiedziałaś „proszę”.
Mia machnęła ręką.
– Szczegół techniczny.
Tric uśmiechnął się, a Mia odpowiedziała szerokim uśmiechem,
kładąc rękę na biodrze. Aalea powiedziała jej, że milczenie bywa
najlepszą odpowiedzią na pytanie, jeśli osoba pytająca już zna
odpowiedź. Dlatego zachowała milczenie, wpatrując się w jego
duże, ładne oczy i pozwalając, żeby Pragnienie mówiło za nią.
Pewna jej cząstka źle się czuła, wypróbowując sztuczki Aalei na
przyjacielu, ale jak zauważył sam Tric, teoretycznie był jej rywalem.
A Aalea lubiła powtarzać, żeby nie nosić ostrza, jeśli nie jest się
gotowym ubrudzić się krwią.
– W porządku – odpowiedział w końcu. – Godzinę każdego
wieczoru po lekcjach. Spotkaj się ze mną w jutro w Sali Pieśni.
Mia dygnęła.
– Pięknie dziękuję, donie Tricu.
Tric podał jej rękę, którą Mia uścisnęła i tak przypieczętowali ich
pakt. Stali chwilę, trzymając się za ręce. Skóra ją zamrowiła, kiedy
musnął kciukiem jej nadgarstek. Potem opamiętał się i wypuścił
dłoń dziewczyny, wymamrotał coś, co mogło być przeprosinami, i
uciekł. Mia odwróciła się, żeby pójść w przeciwnym kierunku,
kryjąc drobny uśmieszek na ustach, kiedy jej cień zaczął mówić:
– ...chociaż nie mam twarzy, to uwierz mi, kiedy ci powiem, że tak
się krzywię, że zaraz ci portki spadną...
Mia przewróciła oczami.
– Tak, ojcze.
– ...oczywiście, ty aż się rwiesz do zrzucenia portek, więc chyba
powinienem przestać...
– Tak, ojcze – odparła przeciągle.
– ...nie waż się mówić do mnie takim tonem, młoda damo...
Mia uśmiechnęła się szeroko i wymierzyła żartobliwy kopniak,
który przeszedł przez głowę Pana Życzliwego. Odeszli razem do
sypialni w poszukiwaniu łóżka i snów.
Śliczny chłopiec wyszedł z mroku i podążył za nimi spojrzeniem
jasnoniebieskich oczu.
Jak zawsze nie powiedział ani słowa.

* * *

Wiele godzin później głośne pukanie wyrwało Mię z objęć jej


książek. Wysunęła sztylet z pochwy na nadgarstku i zarzuciła
szlafrok na ramiona. Podkradła się do drzwi i szepnęła do kogoś,
kto stał po drugiej stronie.
– Ash?
– Proszę otworzyć drzwi, akolitko.
Mia złapała mocniej nóż, przekręciła klucz i zerknęła w ciemny
korytarz. Zobaczyła za drzwiami Rękę w długich czarnych szatach i
z kapturem na głowie. Pomyślała wtedy o Naev. Zastanowiła się
przelotnie, gdzie się podziewa.
– Wzywa cię Matka Wielebna Drusilla – wyjaśniła Ręka.
– Oczywiście. – Mia się ukłoniła. – Wedle jej życzenia.
Spojrzała w korytarz i zobaczyła inne Ręce pukające do drzwi
akolitów. Ashlinn wyszła na światło ze zmierzwionymi od poduszki
warkoczami. Za nią Mia dostrzegła Osrika, któremu włosy stały pod
nieprawdopodobnymi kątami. Wyglądało na to, że obudzono
wszystkich, co znaczyło, że Mia nie wpakowała się w jakieś kłopoty.
Hura, niech żyją małe cuda.
– O co chodzi? – szepnęła, kiedy grupka szła za Rękami.
– Wiem tyle co ty. – Ashlinn ziewnęła. – Założę się, że o nic
dobrego.
– Nie przyjmuję zakładu.
Akolici powlekli się kręconymi schodami; widmowy chór śpiewał
gdzieś w ciemności. Kiedy stanęli w Sali Epitafiów, Mia, tak jak
pozostali, pochyliła głowę, dotknęła czoła, oczu i ust przed
posągiem. Widziała, że zebrało się całe Duchowieństwo; Aalea
wyglądała jak z obrazka w cieniutkiej bordowej szacie, odziana w
jadeitową zieleń Zabójczyni Pająków sprawiała wrażenie bardziej
skwaszonej niż zwykle, odziani w ciemne skóry Kocur i Solis
odpowiednio uśmiechali się i piorunowali wzrokiem. Drusilla stała
w cieniu Niah z zaciśniętymi ustami. Obok niej Mia ujrzała
przykutego do żelaznych ogniw posągu...
– Cyt...
Chłopca rozebrano do pasa i przewiązano mu oczy czarnym
materiałem. Stał plecami do sali. Akolici zebrali się w półkolu u
podnóża posągu, milczący i ostrożni. Ashlinn skinęła głową i
szepnęła do Mii:
– Krwawa chłosta.
– Co?
– Cii. Patrz.
– Dziękuję za przyjście, akolici – powiedziała Drusilla. – Istnieje
tylko kilka prawdziwych zasad, które rządzą życiem Ostrza. Jeśli
przeżyjecie, by służyć Matce, będziecie żyć poza ograniczeniami
prawa, dlatego dajemy wam tyle swobody w tych murach, ile
możemy. Jednak pewnych reguł, które narzucamy, nie można
ignorować. Po zamordowaniu akolity Przyzywacza Powodzi,
zostaliście ostrzeżeni, że nie wolno wam opuszczać pokojów po
dziewiątym dzwonie. Obiecałam, że każdego, kto złamie ten
przepis, spotka surowa kara. A mimo to jedno z was postanowiło
poddać próbie moją stanowczość. – Machnęła ręką w stronę Cyta. –
A teraz będziecie świadkami ceny, jaką płaci się za głupotę.
Matka Wielebna zeszła z podwyższenia i odwróciła się do cieni.
– Mówco? Tkaczko?
Mia zobaczyła, że dwie postaci weszły w plamę światła
wpadającego przez witraże. Mówca Adonai był boso i miał na sobie
skórzane spodnie oraz czerwony jedwabny szlafrok narzucony na
nagi tors. Jego siostra Marielle spowiła się od stóp do głów w luźną,
lejącą się czerń. Rodzeństwo zajęło swoje miejsce za chłopcem. Cyt
obrócił głowę, kiedy Marielle zaczęła strzelać kostkami dłoni;
nieprzyjemnie wilgotny dźwięk rozległ się echem w mroku. Mimo
przepaski na oczach rozpoznał ten dźwięk. Mia widziała, że wziął
głęboki wdech, a potem odwrócił się do kamienia.
Matka Drusilla przemówiła głosem twardym jak żelazo.
– Zaczynajcie.
Marielle uniosła rękę z wyciągniętymi palcami. Mia widziała jej
twarz, okropne usta pękające w krwawiącym uśmiechu. Marielle
mruczała pod nosem, mrużąc oczy i zaciskając palce w pięść.
Powietrze przeciął odgłos rozdzierania i ciało na plecach Cyta
pękło jak zgniły owoc. Chłopiec odrzucił głowę, kiedy cztery
okropne rany otworzyły się w jego skórze, jakby przecięto ją
niewidzialnym biczem. Krew trysnęła, mięśnie zadygotały. Mia
skrzywiła się na widok różowej, błyszczącej kości w ranach.
Chłopak jednak nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
Marielle znowu machnęła ręką, jakby od niechcenia, jakby
odpędzała namolną muchę. Kolejne cztery rany otworzyły się w
ciele Cyta, rozdzierając dolną część pleców. Każdy mięsień w jego
ciele się zacisnął, żyły wystąpiły na rękach i szyi, śliczna twarz
wykrzywiła się w cierpieniu. Mia nie była pewna, czy inni akolici to
widzą, ale ze swojego miejsca dostrzegła ze zgrozą, że chłopak
wykrzywił usta, odsłaniając różowe, puste dziąsła.
Na Czarną Matkę, on nie ma zębów...
Marielle machnęła ręką. Znów pękła skóra. Długie szarpane rany
otworzyły się na nogach; plecy miał już pocięte jak siekane mięso
na kiełbasę. Krew zbierała się na kamieniu u stóp Cyta. Tryskała z
tętnic, malując błyszczące, szaleńcze wzory w powietrzu. I chociaż
musiał potwornie cierpieć, nadal nie wyrwał mu się nawet szept.
Akolici patrzyli ze zgrozą, jak Marielle porusza rękami, odrywając
coraz więcej pleców Cyta. I przez cały czas chłopak pozostał tak
cicho, jakby już nie żył.
Mijały minuty. Mokre odgłosy rozdzierania. Kropelki. Z Cyta
zostały krwawe szczątki. Głowa opadła mu na pierś. Krew zebrała
się wokół jego stóp ciemnym, czerwonym przypływem. Nie mogli
dłużej na to pozwalać, prawda? Mia odwróciła się do Ash i syknęła
gorączkowo:
– Zabiją go!
Ash pokręciła głową.
– Patrz.
Marielle kontynuowała swoje makabryczne zadanie, jej krwawy
uśmiech był coraz szerszy. Cyt miotał się słabo w łańcuchach, ale
był ledwie przytomny. I kiedy Mia mogła już policzyć mu wszystkie
żebra pod skórą, kiedy wydawało się, że kolejny niewidzialny cios
go dobije, Matka Wielebna uniosła rękę.
– Dość.
Marielle zerknęła na Drusillę, a jej uśmiech umarł niechętnie.
Tkaczka pochyliła głowę i z widocznym oporem opuściła rękę.
– Bracie miły, bracie mój jedyny – wysepleniła.
Adonai wystąpił, odgarnął gładkie, białe włosy z twarzy. Zaczął
szeptać cicho i melodyjnie, jakby śpiewał pod nosem. Słowa rozległy
się echem w sali niczym pieśń chóru w Basilica Grande. I na oczach
zafascynowanej Mii krew zbierająca się u stóp Cyta zaczęła się
poruszać.
Początkowo drżała, falowała od ukrytej wibracji. Potem powoli,
niemrawo, powódź szkarłatu cofnęła się po kamieniu do stóp
chłopca, który miotał się i drżał, wpłynęła po jego nogach i z
powrotem do ran zadanych przez Marielle. Mia patrzyła na twarz
mówcy, bladą jak u trupa. Zamiast jak zwykle różowe, jego oczy
były czerwone niczym krew. Uśmiechał się ekstatycznie.
Marielle uniosła ręce, stając obok brata. Tkała nimi w powietrzu
jak przy krwawych krosnach. Kiedy Cyt szarpał się i wierzgał z
otwartymi ustami, z twarzą lśniącą od potu, jedna po drugiej rany
się zamykały. Okropne rozdarcia i pęknięcia. Mokre, posiekane
ciało. Wszystko to z dygotem zasklepiało się, a Cyt miotał się
bezgłośnie, aż nie pozostało nawet jedno zadrapanie na jego skórze.
Chłopak obwisł w łańcuchach, ślina skapywała mu z ust. Przez
cały czas zachował przytomność. W każdej chwili. Akolici patrzyli
na niego z mieszaniną zgrozy i podziwu.
Ręce otworzyły okowy, zarzuciły szatę na nieoszpecone ramiona.
– Zabierzcie go do pokoju – powiedziała Drusilla. – Jest zwolniony
z jutrzejszych lekcji.
Ręce wypełniły polecenie, podniosły Cyta między sobą i powlekły
korytarzem. Matka Wielebna rozejrzała się po zebranych akolitach,
przeszywając każdego spojrzeniem błękitnych oczu. Fasada
łagodnej matrony zniknęła, matczyna miłość wyparowała. Ujawniła
się zabójczyni. Ta sama kobieta, która siedziała spokojnie, kiedy
lord Cassius i jego ludzie torturowali jej akolitów w ciemnych
celach w Bożogrobiu. Ta sama kobieta, która z uśmiechem wysłała
ósemkę swoich uczniów na śmierć.
– Ufam, że dalsze demonstracje nie będą potrzebne. Jeśli jeszcze
jeden akolita zostanie znaleziony poza pokojem po dziewiątym
dzwonie, napije się z tego samego kielicha. Tyle że następnym
razem zostawię tkaczce Marielle wolną rękę.
Wsunęła dłonie do rękawów. Ukłoniła się.
– A teraz idźcie spać, dzieci.

* * *
Sen nadszedł niespiesznie, a potem Mia obudziła się przed pobudką.
Wpatrywała się w ściany. Pragnąc odzyskać siłę w ręce od miecza,
ćwiczyła. Pompki na podłodze w sypialni, podciąganie przy
drzwiach. Łokieć wrzeszczał po paru minutach, ale ona ćwiczyła
dalej, aż miała łzy w oczach. Wreszcie padła na podłogę i leżała tak,
łapiąc oddech, przeklinając Solisa za bycie łajdakiem.
Wyślizgnęła się z sypialni i ruszyła do łaźni. Mijając pokój
jednego z akolitów, usłyszała huk i brzęk tłuczonego szkła.
Przystanęła przed drzwiami. Rozległo się jeszcze kilka uderzeń i
trzasków.
– ...ci, którzy pchają nos w nie swoje sprawy, często go tracą...
– Uznaj, że jestem ciekawa.
– ...słyszałaś, jak skończył ciekawski kot...
Mia przysunęła się i przyłożyła ucho do drzwi.
Drzwi się otworzyły, a Mia odskoczyła zaskoczona. W mroku
zobaczyła Cyta. Miał czerwone oczy. Bladą skórę. Piękną twarz
zlaną łzami. Nie miał koszuli, był spocony od wysiłku. W pokoju za
nim panował chaos; szuflady opróżniono i rzucono nimi o ścianę,
pościel walała się w nieładzie. Mia obrzuciła go spojrzeniem od stóp
do głów. Gibki i dobrze umięśniony. Gładki tors. Jeśli nie liczyć
siniaków na nadgarstkach, na jego ciele nie było żadnych oznak
tortur, jakie zadali mu Marielle i Adonai.
Chłopiec patrzył. Usta zaciśnięte. Furia w oczach.
– Wybacz, Cyt. Usłyszałam hałas.
Cyt milczał. Trwał w bezruchu.
– Nic ci nie jest?
Żadnej odpowiedzi. Tylko zimne, splamione łzami spojrzenie.
Przypomniała go sobie z wczoraj, z odrzuconą głową, wargami
odsłaniającymi pozbawione zębów dziąsła. To dlatego nigdy nie
mówił? W jaki sposób stracił wszystkie zęby? Wyrwał je sobie w
ramach dziesięciny, żeby uzyskać wstęp do Kościoła?
Stali tak we dwoje i żadne nie chciało się ruszyć. Cisza dzwoniła
głośniej niż dzwony przed nibynocą w Bożogrobiu.
– Przykro mi – spróbowała Mia. – Z powodu tego, co ci zrobili. To
było okrutne.
Chłopiec przekrzywił nieco głowę. Wzruszył ledwie widocznie
ramionami.
– Gdybyś chciał kiedyś o tym porozmawiać...
Posłał jej znaczący, pozbawiony wesołości uśmiech.
– To znaczy... – Mia szukała słowa – ...popisać. Gdybyś chciał. To ja
tu jestem.
Chłopiec spojrzał jej w oczy. I cofnąwszy się, płynnym ruchem
posiniaczonego nadgarstka zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Mia
się wzdrygnęła, gdy omal nie złamał jej nosa. Wsunęła palce za
pasek i wzruszyła ramionami.
– ...no, poszło jak po maśle...
– Nie możesz winić dziewczyny, że się stara – odpowiedziała, idąc
korytarzem.
– ...to część jakiejś strategii...?
– Rety, to takie skandaliczne, że się przejmuję?
– ...nie tyle skandaliczne, ile bezsensowne...
– Słuchaj, to nie jest tak, że skoro nie mam z tego korzyści, to nie
powinnam się przejmować. Torturowali go, Panie Życzliwy. Chociaż
nie została mu po tym żadna blizna, to nie znaczy, że nie został
żaden ślad. To jak powiedziała Naev. Powinnam dbać o rzeczy,
które są tu ważne.
– ...ważne? ten chłopiec nic dla ciebie nie znaczy...
– Wiem, że powinnam go uważać za rywala. Wiem, że nie ma
dość miejsca dla nas wszystkich wśród Ostrzy. Jednak ten Kościół
został tak pomyślany, żeby zamienić mnie w zimnego człowieka.
Dlatego troska o tę cząstkę mnie, która odczuwa współczucie, z
każdym zwrotem staje się coraz ważniejsza.
– ...współczucie to słabość, którą można wykorzystać przeciwko
tobie. scaeva, duomo i remus nie będą jej podzielać...
– Jeszcze jeden powód, żeby jej nie stracić, nie?
– ...hmm...
– Phi.
– ...grrr...
– Zamknij się.
– ...dorośnij...
Rozległ się śmiech i cień się uśmiechnął.
– Nigdy.
Dziewczyna i nie-kot zniknęli w ciemności.

Rozdział 19

Maskarada

Tygodnie mijały w ciemności niezauważalnie, jeśli nie liczyć


dzwonów, posiłków i długich godzin nauki[72]. Mia i Tric trenowali
każdego zwrotu po lekcjach w Sali Pieśni albo w Sali Prawd.
Podczas każdej sesji Pieśni dostawała za partnera Jessamine albo
Diamo i jej krew regularnie malowała podłogę. I chociaż, prawdę
mówiąc, coraz bardziej cieszyło ją towarzystwo Trica, zaczęła się
zastanawiać, czy takiego nauczyciela potrzebuje...
Zima przybierała na sile i zbliżała się Wielka Dziesięcina. Śniegi
zaczęły zdobić Bożogrobie sukniami z błotnistej bieli. Nibynoc po
nibynocy ładne cienie zaliczały Krwawy Spacer z komnat Adonaia i
przemykały do miasta w poszukiwaniu sekretów, aby potem złożyć
je u stóp Aalei. Shahiida Masek nie zdradzała w żaden sposób, kto
może wygrać zawody.
Tkaczka kontynuowała swoją pracę, odmieniając jedną twarz po
drugiej. Sprawiła, że dzika uroda Jessamine rozkwitła w pełni,
wyszlifowała z natury przystojnego Osrika, nawet Petrus odzyskał
utracone ucho. Na nowo utkani akolici zaczęli korzystać z wielu
broni Aalei – niezobowiązujące flirty i inne miłosne gierki
rozkwitały na lekcjach albo poza nimi. Podczas posiłków Mia
wyczuwała nowy prąd w powietrzu. Ukradkowe spojrzenia i
sekretne uśmiechy. Zważywszy, ile potu i krwi przelali, Mia uznała,
że chociaż na tyle zasłużyli. Lekcje były coraz bardziej
wyczerpujące. Już prawie połowa z nich nie żyła. Uznała, że
odrobina niewinnej zabawy nie zaszkodzi.
I wtedy nadeszła maskarada.
Wszystkich akolitów wezwano po wieczornym posiłku na dół do
komnat Adonaia. Bez wstępów po kolei zagnano ich do Krwawego
Spaceru. Mia czuła głodne spojrzenia na swoim ciele, kiedy
rozebrała się do halki, sama też przyglądała się innym. Po
wynurzeniu się w krwistym cieple pod Chlewnią akolitom
powiedziano, że mają się dokładnie wykąpać i szybko ubrać. Potem
całą siedemnastkę przewieziono – i to krytą gondolą – do dzielnicy
ludzi ze Szpiku w Bożogrobiu. Mia płynęła z Carlottą, Ashlinn i
Osrikiem. Zerkała spod daszka na mijane zamożne posiadłości
najbogatszych i najpotężniejszych obywateli Bożogrobia. Ręce,
które ich przewoziły, były przebrane w piękne liberie – obrębione
złotem surduty i jedwabne pończochy. Z krwistego blasku Saana
został tylko posępny grymas za ciężkim woalem kotłującej się
szarości, ale Mia złapała się na tym, że mruży oczy i poprawia
azurytowe okulary na nosie.
Zerknęła na Carlottę sponad okularów, podziwiając poemat, jaki
stworzyła z jej twarzy Marielle. Tkaczka dokonała tego raptem kilka
zwrotów temu i trudno było nie dostrzegać różnicy ani tego, jak
inni nowicjusze się teraz na nią gapią. Usta Carlotty stały się
pełniejsze, ciało kształtniejsze. Tam, gdzie kiedyś widniało
arkemiczne piętno niewolnicy, teraz była tylko gładka, blada skóra.
– Tkaczka zna się na robocie. – Mia się uśmiechnęła.
Carlotta zerknęła na nią, a potem wyjrzała przez okno.
– Chyba tak.
– Och, daj spokój, jesteś śliczna jak z obrazka, Lotti –
zaprotestowała Ashlinn. – Marielle jest mistrzynią.
Widząc uniesioną brew siostry, Osrik wtrącił się:
– Pewnie. Niewątpliwie jak z obrazka.
– To dziwne – mruknęła Carlotta. – Rzeczy, których nam brakuje.
Dotknęła policzka, na którym miała kiedyś piętno. Przesunęła
palcami po nieskazitelnej teraz skórze. Nie powiedziała nic więcej, a
Mia nie chciała naciskać. Widziała jednak wspomnienia
przepływające w oczach dziewczyny, kiedy wpatrywała się w
mijane miasto. Cienie, które splamiły tęczówki Carlotty
ciemniejszym błękitem.
Gdzie niewolnica nauczyła się trucicielstwa?
Co sprawiło, że dołączyła do Kościoła?
Dlaczego tu jest?
Mia wiedziała, że Carlotta to jej główna rywalka do nagrody
Zabójczyni Pająków, że Pan Życzliwy miał rację, tłumacząc, że litość
to słabość, która może zostać wykorzystana przeciwko niej. Że nie
powinna się przejmować.
A mimo to przejmowała się.
Ich gondola wreszcie zatrzymała się przy małym pomoście przed
wspaniałym pięciopiętrowym palazzo, domem, na jaki stać tylko
kogoś ze Szpiku.
– Na otchłań, o co tu chodzi? – szepnęła Mia.
Ashlinn i Osrik wzruszyli ramionami – najwyraźniej ojciec nie
powiedział im jednak wszystkiego. Mia po raz czwarty sprawdziła
swój sztylet z grobowej kości przed wyjściem na molo. Znad kanału
wiał lodowaty wiatr, pomost był śliski.
Akolitów zaprowadzono do holu w palazzo. Ściany były
czerwone, obwieszone pięknymi portretami w kunsztownym
liizyjskim stylu[73]. Wazony z kwiatami wypełniały powietrze
delikatnymi aromatami, ryczący ogień płonął na rzeźbionym
kominku.
Na szczycie wspaniałych kręconych schodów stała Shahiida
Aalea. Chociaż Mii wydawało się, że to niemądra fraza, jaką spotyka
się tylko w książkach, widok Aalei dosłownie zaparł jej dech w
piersi. Shahiida była odziana w długą powłóczystą suknię czerwoną
jak krew prosto z serca, zdobioną czarną koronką i perłami. Gorset
ze smoczej kości ściskał jej talię morderczo, a dzięki temu, że suknia
nie zasłaniała ramion, widać było gładką, nieskazitelnie białą skórę.
W ręku Shahiida trzymała maskę domino na kościanej rączce.
Lotti wytrzeszczyła oczy, natychmiast zapominając o obawach
związanych z własną twarzą.
– Zabiłabym własną matkę, żeby wskoczyć w taką suknię...
– A ja zabiłabym ciebie i twoją matkę, żeby wskoczyć w taką
suknię – szepnęła Ash.
– Chcesz zatańczyć, Järnheim? – odparła śmiertelnie poważnie
Lotti. – Liizyjski brokat z melfickim gorsetem i rękawiczkami do
kompletu? Pochowam cię.
Śmiech Mii i Ash zamarł, gdy Aalea odezwała się głosem miękkim
jak dym.
– Akolici – powiedziała z uśmiechem. – Witam i dziękuję za
przybycie. Minęły trzy miesiące, odkąd wprowadzono was do
Czerwonego Kościoła. Rozumiemy, że lekcje są coraz dłuższe, a
godziny wam ciążą, więc od czasu do czasu przekonuję
Duchowieństwo, żeby pozwoliło wam... zabawić się trochę, jeśli
mogę się tak wyrazić.
Aalea uśmiechnęła się do nowicjuszy w sposób, w jaki słońca
uśmiechają się na niebie.
– Zbliża się Wielka Dziesięcina, z którą wiąże się zwyczaj
obdarowywania najbliższych. Po drugiej stronie kanału znajduje się
palazzo pretora Giuseppe Marconiego, zamożnego młodego dona ze
Szpiku, który urządza jedne z najrozkoszniejszych przyjęć, w jakich
kiedykolwiek brałam udział. Tego wieczoru pretor wyprawia
tradycyjną galę z okazji Wielkiej Dziesięciny, bal, na który
zaproszona jest tylko śmietanka towarzyska Bożogrobia.
Zorganizowaliśmy zaproszenia... dla was.
Aalea wyjęła garść kawałków pergaminu wydawałoby się znikąd
i powoli się nimi powachlowała.
– Oczywiście każde z was będzie musiało wymyślić przekonujące
wyjaśnienie, dlaczego właśnie wy zostaliście zaproszeni na tak
ekskluzywny wieczór. Jestem jednak pewna, że jesteście
dostatecznie dobrze do tego przygotowani. W końcu ten bal to
maskarada, zatem możecie nosić dowolną twarz, jaką wybierzecie.
Shahiida wskazała ręką dwuskrzydłowe drzwi.
– Znajdziecie tam stosowne stroje. Bawcie się dobrze, moi drodzy.
Śmiejcie się. Kochajcie. Przypomnijcie sobie, co to znaczy żyć, i
zapomnijcie, choćby tylko na chwilę, co to znaczy służyć.
Aalea rozdała złocone zaproszenia i poprowadziła akolitów przez
dwuskrzydłowe drzwi. Tam Mia ujrzała wiele rzędów
najpiękniejszych sukien i płaszczy, jakie kiedykolwiek widziała.
Najwspanialsze kroje. Najbogatsze materiały. Ashlinn praktyczne
rzuciła się na wieszak z jedwabnymi gorsetami; nawet z twarzy
Jessamine zniknął zwyczajowy grymas niezadowolenia.
Mia wędrowała z szeroko otwartymi oczami wśród lasu futer i
aksamitu, adamaszku i koronki. Minęły lata, odkąd widziała takie
stroje z bliska. A jeszcze więcej czasu minęło, odkąd coś takiego
nosiła. Jako mała dziewczynka brała udział w najwspanialszych
balach i galach, nosiła najpiękniejsze suknie. Pamiętała, jak
tańczyła z ojcem w sali balowej jakiegoś senatora, balansując na
jego stopach, kiedy wirowali na parkiecie. Na chwilę to ją
przytłoczyło – wspomnienia życia, które utraciła. Myśli o osobie,
którą mogła zostać, ale nigdy się nie stała.
Przesunęła palcami po rzędzie masek, które Aalea dla nich
przygotowała. Każda z nich to było volto – maska na całą twarz o
owalnym kształcie. Zrobiono je z perłowo-białej porcelany i
ozdobiono złotem z trzema krwawymi łezkami pod prawym okiem.
Zostały doskonale wykonane, w dotyku były jak z aksamitu.
– To już lekka przesada, nie?
Mia odwróciła się i zobaczyła obok siebie Trica krzywiącego się
na pozostałych akolitów. Osrik i Marcellus przymierzali różne
kamizelki i fulary, kłaniając się przed sobą i mówiąc: „Pan
pierwszy, mój panie. Ależ nie, pan pierwszy, mój panie”. Carlotta
wślizgnęła się w suknię ze zdumiewającej tkaniny, która zmieniała
odcienie, kiedy dziewczyna zakręciła się w miejscu. Cyt ubrał się od
stóp do głów w nieskazitelną biel. Jego dublet był haftowany
lśniącym srebrem.
– Lekka przesada? – powtórzyła Mia.
– Mamy być uczniami Matki. A oni zachowują się jak dzieci.
Prawdę mówiąc, Mia też była trochę podenerwowana. Kiedy
Aalea pierwszy raz wysłała ich do Bożogrobia, Mia wylądowała w
celi i została pobita prawie na śmierć na rozkaz Pana Ostrzy. Od
tego czasu wszyscy byli już dziesiątki razy w Mieście Mostów i
Kości, ale Mia nie mogła pozbyć się uczucia, że ten „prezent” jest
zbyt piękny, żeby był prawdziwy. W końcu jednak wzruszyła
ramionami.
– Nie zaszkodzi zabawić się od czasu do czasu. Spróbuj. Może ci
się spodoba.
– Chrzanienie – warknął. – Nie jestem tu, żeby się dobrze bawić.
– Spokojnie, mój skwaszony centurionie. – Mia wzięła jedną z
masek volto i przyłożyła do jego twarzy. – Jeśli uśmiechniesz się
odrobinę, i tak nikt tego nie zauważy.
Tric westchnął i obrzucił wzrokiem wieszaki z męskimi strojami.
Kurtki, dublety, buty z lśniącymi sprzączkami, kamizelki z
połyskującymi guzikami.
– Nie mam za dużej wprawy w tego typu sprawach – wyznał. –
Aalea starała się, ale, prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, od czego
zacząć.
Mia złapała się na tym, że się uśmiecha. Podsunęła mu ramię.
– W takim razie dobrze, że masz mnie, donie Tricu.

* * *

Ostatecznie prezentował się całkiem przyzwoicie. Chociaż dobranie


czegoś, co dobrze układałoby się na jego szerokich ramionach,
stanowiło pewne wyzwanie, to Mia wreszcie znalazła dla niego
zdobiony złotem długi grafitowy surdut (ciemne kolory
najwyraźniej były modne w tym sezonie wśród arystokracji). Kiedy
siedział i wiercił się, zaprowadziła w jego solnych dredach coś na
kształt porządku, a potem zawiązała mu biały jedwabny fular.
Obejrzawszy jej dzieło w lustrze, chłopak niechętnie skinął
głową. Ashlinn zagwizdała głośno z kąta.
Dla siebie Mia wybrała wyzywającą suknię z gniecionego
aksamitu w odcieniu głębokiej czerwieni i włożyła trójgraniasty
kapelusz w tym samym kolorze. Umalowała czernidłem oczy.
Nałożyła bordowy barwnik na usta. Aalea preferowała czerwienie,
a Mia miała podobną cerę, więc uznała, że warto zaryzykować.
Wkładając długie rękawiczki i etolę z wilczego futra, zerknęła w
lustro i się uśmiechnęła.
Ash znowu zagwizdała z kąta.
Akolici wyszli ponownie na jaskrawe światło słoneczne i
przewieziono ich przez kanał. Wychodząc na szeroki pomost i
przekraczając bramę Palazzo Marconi, Mia zobaczyła, że jedni
goście przybywają gondolami, a inni powozami; konie parskały i
przytupywały na chłodzie. Przenikliwy wiatr wiał znad wody i
oddech Mii wisiał obłoczkiem w powietrzu. Otuliła się ciaśniej
wilczym futrem, zerkając na blade czerwone słońce za woalem
chmur. Żałowała, że wybrała suknię z odkrytymi ramionami. Tric
idący ramię w ramię z Ashlinn, zauważył, że Mia drży, więc objął ją
wolną ręką.
Mia już odrobinę mniej żałowała wyboru sukni.
Wszyscy akolici nosili maski volto, skrywając twarze za gładką
porcelaną. Kiedy kręcili się przy wejściu, Mia zobaczyła, że
niektórzy goście są odziani podobnie. Na widok niektórych masek
wytrzeszczyła oczy. Jeden z dżentelmenów nosił maskę śmierci
wyrzeźbioną z czarnej kości i z arkemicznymi kulami lśniącymi w
miejscu oczodołów. Zobaczyła kobietę z maską domino z piór
ognistego ptaka, która wyglądała tak, jakby pełgały po niej
płomienie, kiedy słońce padło pod właściwym kątem. Najbardziej
oszałamiająca należała do dziewczyny, raptem nastolatki. Jej maska
stanowiła długi pęk czarnego jedwabiu dopasowany do jej twarzy.
Jedwab wydymał się jak luźny żagiel na wietrze, ale kiedy wszyscy
weszli do środka, jedwab nadal falował, chociaż zabrakło
podmuchów, które by go unosiły.
Powitali ich służący z piętnami niewolników na policzkach i w
ubraniach, które musiały kosztować więcej, niż przeciętny obywatel
zarabia w ciągu roku. Sprawdzili zaproszenia, po czym skierowali
ich do wspaniałego holu. Palazzo pretora Marconiego ociekało
bogactwem; marmur na ścianach i złoto na klamkach. Śpiewające
żyrandole z dweymarskiego kryształu wirowały w górze, delikatna
muzyka wypełniała powietrze, a wraz z nią gwar setek głosów,
śmiech, szepty i pieśń.
– Zatem tak żyje druga połowa – powiedział Tric.
– Jakoś wytrzymam tu przez chwilę – odpowiedziała Ash. – To
kiedyś byli twoi ludzie, co, Corvere? To zawsze wygląda tak
krzykliwie?
Mia zerknęła na otaczające ich bogactwo. Świat, do którego
kiedyś należała.
– Zapamiętałam wszystkich jako znacznie wyższych –
odpowiedziała.
Zjawili się służący ze złotymi tacami. Kieliszki z dweymarskiego
kryształu napełnione winem ze słomkami, żeby goście mogli pić bez
zdejmowania masek. Cukrowe przysmaki i kandyzowane owoce.
Cygaretki i fajki już nabite omrocznikiem, igły napełnione
atramentem. Z kieliszkiem w ręku Mia szła przez hol przytłoczona
widokami, dźwiękami, zapachami, zapominając o Aalei,
podejrzeniach, zmartwieniach. Kiedy stanęli z Trikiem przed
ogromnymi dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi do sali
balowej, ukłonił się im służący z maską błazna.
– Mi don. Mi dona. Mogę prosić o nazwiska?
Tric wyrwał zaproszenie z kieszeni, jakby ta płonęła.
– Tak, doskonale – odpowiedział służący. – Muszę jednak poznać
pańskie nazwisko, mi don.
– Po co?
Mia, słodka jak karmel, wtrąciła się, gdy zapadło krępujące
milczenie.
– To Dawca Pieszczot, bara klanu Morskiej Włóczni z Wyspy
Farrow.
Tric rzucił Mii zaniepokojone spojrzenie. Sługa się ukłonił.
– Dziękuję pięknie, mi dona. A pani?
– Jestem... jego towarzyszką.
– Doskonale. – Służący stanął u szczytu schodów balowych i
oznajmił głośno:
– Bara Dawca Pieszczot z klanu Morskiej Włóczni z osobą
towarzyszącą.
Kilku gości z ponad trzystu zerknęło w ich stronę, ale większość
tłumu kontynuowała rozmowy. Mia wzięła Trica pod rękę, kiwając
głową w stronę osób, które na nich patrzyły. Machnęła na
przechodzącego służącego, który zapalił czarną cygaretkę w
smukłej cygarniczce z kości i podał jej usłużnie. Mia zassała dym
przez usta w masce i wypuściła z zadowoleniem szary obłoczek.
– Dawca Pieszczot?! – syknął Tric.
– Lepsze to od Dmuchacza Świń.
– Na otchłań i krew, Mia...
– Co? – Uśmiechnęła się z wyższością. – Na pewno cudnie
przytulasz.
– Niech mi Czarna Matka pomoże. – Tric westchnął. – Kurna,
muszę się czegoś napić.
Czternastu służących zmaterializowało się obok niego z tacami,
na których stał niemal każdy istniejący pod słońcem napitek. Tric
spojrzał zaskoczony, a potem wzruszył ramionami i wziął dwie
szklaneczki złotniaka.
– Bardzo to miłe z twojej strony – powiedziała Mia, sięgając po
jedną.
– Odpieprz się, te są moje, załatw sobie własną.
Mia rozejrzała się po morzu masek, jedwabiu i skóry. Kwartet
smyczkowy grał na antresoli powyżej, obłok pięknych nut wisiał w
powietrzu. Pary tańczyły w centrum sali, grupki mężczyzn i
wystrojonych kobiet gawędziły, śmiały się i flirtowały. Muzyka
złotych pierścieni uderzających o kryształowe kieliszki
rozbrzmiewała wśród ukrytych twarzy. Aalea miała rację – łatwo
było zapomnieć, kim się jest, pośród tego wszystkiego.
Mia westchnęła. Pokręciła głową.
– To rzeczywiście niezły widok – zgodził się Tric.
– To kiedyś był mój świat – powiedziała cicho. – Nigdy nie
sądziłam, że za nim zatęsknię.
Przenikliwy dźwięk metalu uderzającego o kryształ zwrócił jej
uwagę. Odwróciła się w stronę antresoli. Muzyka ucichła, kiedy
wszyscy spojrzeli na uśmiechającego się dżentelmena z twarzą w
połowie ukrytą za domino z kutego złota. Nosił srebrny surdut
haftowany złotą nicią, wysadzony szlachetnymi kamieniami fular
pod szyją i pierścienie na każdym palcu.
To bez wątpienia nasz gospodarz, pretor Marconi, pomyślała.
– Panie i panowie – powiedział mężczyzna głosem niskim i
dźwięcznym. – Witam was w moich skromnych progach. Nie należę
do tych, którzy lubią długie przemowy, nie oderwę was na długo od
zabawy, ale nadszedł czas Wielkiej Dziesięciny i byłoby
niedbalstwem z mojej strony, gdybym nie podziękował wam
wszystkim, a nade wszystko naszemu wspaniałemu konsulowi
Juliusowi Scaevie.
Mia złapała się na tym, że zaciska zęby i rozgląda się w tłumie.
– Niestety nasz szlachetny konsul nie mógł wziąć udziału w gali,
mimo to poproszę, by każdy z was wzniósł kielich na jego cześć.
Minęło sześć lat, odkąd Rojaliści chcieli nas ponownie zniewolić pod
jarzmem monarchii. Sześć lat, odkąd konsul Scaeva ocalił Republikę
i wprowadził nas w epokę pokoju i dobrobytu. Bez niego nic z tego
nie byłoby możliwe.
Młody pretor wzniósł kielich. Wszyscy w sali unieśli swoje z
wyjątkiem Mii. Tric spojrzał na nią, wytrzeszczając oczy.
Niewzniesienie toastu za konsula byłoby proszeniem się o skandal.
Zaciskając zęby tak mocno, że bała się, że jej popękają, Mia wzięła
kieliszek z najbliższej tacy i uniosła go jak reszta stada.
– Za konsula Scaevę! – wykrzyknął Marconi. – Niech
Wszechwidzący mu błogosławi!
– Za konsula Scaevę! – odkrzyknął tłum.
Kieliszki brzęknęły, zawartość wypito, uprzejmy aplauz poniósł
się po sali. Pretor Marconi ukłonił się i zszedł z antresoli, a muzyka
znowu rozbrzmiała. Mia krzywiła się za maską. Nagle tęskniła za
tym światem i życiem o wiele mniej niż jeszcze chwilę tem...
– Zatańczysz? – zapytał Tric.
Mia się zdumiała. Spojrzała na maskę Trica i w piwne oczy za nią.
– Zatańczysz? – powtórzył.
Mia zaśmiała się wbrew sobie.
– A co? Ty tańczysz?
– Shahiida Aalea mnie uczyła. Na wypadek gdybym musiał
romansować z jakąś córką ze Szpiku albo doną z wyższych sfer.
– Dony z wyższych sfer mają dość wysokie wymagania, baro
Dawco Pieszczot.
– Mówi, że jestem świetny, i sama się o tym przekonasz.
Chłopak podsunął jej łokieć. Mia rozejrzała się po sali. Puste,
uśmiechnięte twarze ukrywające za sobą prawdziwe twarze. Ci
łajdacy ze Szpiku obwieszeni złotem i kłamstwem. Naprawdę
kiedykolwiek czuła, że należy do tego świata? Czy to kiedykolwiek
był jej świat?
Uniosła maskę i opróżniła szklankę złotniaka jednym haustem.
Wzięła następną z mijającej ją tacy i wypiła równie szybko.
– Pieprzyć to.
Zgasiła płonącą cygaretkę w mijającym ją kieliszku wina i wzięła
Trica pod rękę.
Kiedy weszli na parkiet, Tric wziął ją za rękę i splótł z nią swoje
wielkie, stwardniałe od miecza palce. Żołądek jej się zacisnął
nerwowo, gdy drugą rękę położył na jej krzyżu. Mia mogłaby
przysiąc, że muzyka stała się głośniejsza, a rozmowy wokół nich
przycichły. Zaczęli tańczyć pośród morza pustych, uśmiechniętych
twarzy.
To było dziwne, ale ponieważ twarz chłopca była zasłonięta, Mia
widziała tylko jego oczy. Wpatrywała się w wielkie, skrzące się
sadzawki brązu i zdała sobie sprawę, że one też patrzą tylko na nią.
Mimo wszystkich pereł i klejnotów, srebra i błyskotek, mimo
widocznego bogactwa. Mimo ślicznych donów i don całych w złocie.
Mimo tego wszystkiego on patrzył tylko na nią.
Wiedziała, że Tric porusza się z gracją, bo widziała go w Sali
Pieśni, ale Córki, mimo wszystkich innych niepowodzeń na lekcjach
Aalei, ten chłopak naprawdę potrafił tańczyć. Na chwilę Mia dała
się porwać, zamknięta w jego objęciach wirowała, pochylała się i
kołysała, podczas gdy muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej i cały
świat poza nią przestał istnieć. Przez chwilę nie była Mią Corvere,
złaknioną zemsty córką wymordowanego rodu. Ani początkującą
morderczynią czy służebnicą bogini. Była dziewczyną. A on był
chłopcem. Ich oczy dostrzegały tylko siebie nawzajem. Głos Aalei
rozbrzmiał echem w jej uszach.
„Bawcie się dobrze, moi drodzy. Śmiejcie się. Kochajcie.
Przypomnijcie sobie, co to znaczy żyć, i zapomnijcie, choćby tylko
na chwilę, co to znaczy służyć”.
– Zaproszenia proszę.
Mia zorientowała się nagle, że muzyka ucichła. W sali panowała
cisza. Odwróciła się i zobaczyła, że patrzy na trzech legionistów
Luminatii odzianych w napierśniki z wypolerowanej grobowej
kości. Przywódca był zbudowany jak ceglany mur. Zimne niebieskie
oczy spoglądały prosto na Trica.
– Zaproszenia – powtórzył.
Tric zerknął na Mię. Sięgnął do kieszeni surduta.
– Oczywiście...
Centurion pstryknął palcami, wskazując na Ashlinn i Osrika
kręcących się na obrzeżach tłumu.
– Ich też. Wszystkich z krwawymi łzami.
Żołnierze rozeszli się wśród zdumionych gości, wybierając
akolitów w maskach od Aalei. Cyt. Pip. Jessamine. Petrus. Carlotta...
Tric grzebał w kieszeni, ale wyjął z niej tylko garść paprochów.
– Jestem pewien, że miałem je jeszcze chwilę temu...
Mia sięgnął do ukrytej kieszonki wewnątrz gorsetu, jednak tam,
gdzie bezpiecznie ukryła zaproszenie, teraz była tylko garstka
paproszków. Zupełnie jakby...
Zupełnie jakby...
– Tak jak myślałem – oznajmił centurion. – Proszę z nami, baro
Dawco Pieszczot.
Dłonie zacisnęły się na łokciu Trica. Na nadgarstku Mii. Zerknęła
na Osrika, kiedy Ashlinn chwycono za ramię. Mii mignęły kajdanki,
dostrzegła błysk stali. Goście wokół byli zbulwersowani tym, że
popsuto im wieczór. Pretor Marconi dopytywał się, kto śmie
zakłócać spokój w jego domu. Jednak w okamgnieniu prysła iluzja
spokoju.
Tric złapał rękę, która go chwyciła, wygiął ją i złamał w łokciu.
Mia wyrwała sztylet z gorsetu i dźgnęła Luminatii, który złapał ją za
nadgarstek. Usłyszała brzęk, zduszony krzyk, kiedy Jessamine
zdzieliła legionistę w twarz swoim kieliszkiem od wina. Ponad tym
wszystkim niósł się ryk Osrika.
– Biegiem! Biegiem!
Mia zaatakowała sztyletem, raniąc kolejnego legionistę, który
chciał ją złapać. Tric już pędził przez salę, spychając na boki
mężczyzn i kobiety, kiedy przebijał się przez tłum. Złapał w
przelocie tacę z drinkami i cisnął nią w okno. Szyba wybuchła z
brzękiem, a zaraz potem Tric wyskoczył przez to samo okno. Mia
tuż za nim. Syknęła z bólu, kiedy rozcięła sobie ramię odłamkiem
tkwiącym we framudze. Przekoziołkowała przez cieniutki pas
trawnika okalający bok palazzo. Wylądowała na Tricu, który aż
stęknął, gdy pozbawiła go całego oddechu w piersi.
– Stać! – rozległ się ryk. – Stać, w imię Światła!
Mia pociągnęła Trica, pomagając mu wstać. Skrzywiła się z bólu;
rękę miała zlaną krwią. Popędzili zaułkiem; za nimi rozległy się
zaniepokojone okrzyki i brzęk tłuczonego szkła. Mia usłyszała hałas
dobiegający z okna na piętrze i zobaczyła Cyta, który skoczył do
palazzo naprzeciwko i wdrapał się na dach. Biały płaszcz miał teraz
zbryzgany krwią. Huk ciężkich butów za nimi. Przenikliwy wiatr na
jej skórze. Dobiegli do wysokiego kutego ogrodzenia wokół terenu
palazzo. Tric wskoczył na nie jednym zręcznym ruchem.
– Chodźże! – syknął.
Mia obejrzała się przez ramię, zobaczyła Luminatii pędzących w
jej stronę z wyciągniętymi i pałającymi mieczami ze słonecznej
stali. Niestety wyglądało na to, że wieczorowa suknia nie jest
najlepszym strojem do rozpaczliwej ucieczki, już nie wspominając o
przeskoczeniu przez wysokie na dziesięć stóp ogrodzenie z kutego
żelaza. Mia rozcięła suknię sztyletem, odrywając część poniżej uda.
Rzuciła się na ogrodzenie i wspięła się na nie akurat, kiedy płonący
miecz dwuręczny przeciął ze świstem powietrze, tnąc kute żelazo i
zamieniając je w stopione kulki. Ręka Trica wystrzeliła przez
przerwę w ogrodzeniu, jego ostrze zalśniło czerwienią. Mia
usłyszała okrzyk bólu. Opadła na bruk obok chłopaka i oboje
śmignęli pod lodowaty wiatr.
– Dokąd? – wydyszał Tric.
– Aalea – wysapała Mia.
Tric skinął głową i śmignął nabrzeżem. Kopniakiem posłał
jakiegoś biednego służącego do wody, rekwirując gondolę. Mia
wskoczyła obok niego do łodzi, a on już wypływał na kanał,
wściekle uderzając w wodę wiosłami. Pół tuzina Luminatii
wskoczyło do łodzi za nimi i zaczęło ich ścigać. Tric skierował
gondolę w stronę palazzo, w którym spotkali się z Aaleą. Nie było
przed nim Rąk, żadne światła nie płonęły w oknach. Wpadli przez
frontowe drzwi i odkryli, że wejściowy hol oraz pokój, w którym się
ubierali, są puste. W powietrzu unosił się kurz. Było zimno. Jakby
nikt nie postawił tam stopy od wielu lat.
Ciężkie buty. Frontowe drzwi otworzyły się z hukiem. Mia
zaklęła, złapała Trica za rękę i rzuciła się do tylnego wyjścia,
którym wypadli do zaułka biegnącego wzdłuż tyłów budynku.
Usłyszeli krzyki za sobą, szczęk stali. Dźwięki gwizdków na kanale,
wezwania posiłków, dudnienie kroków. Tric otworzył kopnięciem
kuchenne wejście do innego palazzo, rozległy się krzyki służby, gdy
razem z Mią wtargnął do środka, wypadł do holu wejściowego,
przepchnął się przez frontowe drzwi i wypadł na brukowaną aleję.
Z ręki Mii tryskała krew. Tric dyszał, ściskając bok. Mia widziała
przypalony ślad na jego surducie i czuła zapach spalonego ciała. W
trakcie potyczki przy ogrodzeniu oberwał słoneczną stalą i
kamizelka już nasiąknęła mu krwią.
– Nic ci nie jest? – wydyszała.
– Biegnij!
– Sam sobie, kurna, biegaj! – warknęła. – Mam na sobie pieprzony
gorset!
Rzuciła się na stopień przejeżdżającego powozu, klapnęła na
koźle obok zdumionego woźnicy w liberii jakiegoś pomniejszego
rodu.
– Cześć – powiedziała.
– Cze...
Uderzyła go łokciem w brzuch, a sierpowym zrzuciła z kozła na
bruk. Zatrzymała gwałtownie konie, które zarżały, zerwała volto i
odwróciła się do Trica, unosząc brwi.
– Pański powóz czeka, mi don.
Tric wskoczył na tylny stopień, a Mia strzeliła lejcami, kiedy
czwórka zdyszanych Luminatii wypadła na ulicę za nimi. Powóz
pomknął ulicą, podskakując i trzęsąc się na mostach i płytach
chodnikowych. Mia zaklęła, gdy omal nie spadła z kozła. Legat ze
Szpiku, do którego należał powóz, wystawił głowę przez okno, żeby
zobaczyć, skąd tyle zamieszania, i zobaczył dziewczynę w porwanej
wieczorowej sukni na miejscu woźnicy. Już otworzył usta, żeby
zaprotestować, kiedy Mia odwróciła się do niego – skóra zbryzgania
krwią, zmrużone oczy i kot, który wyglądał jak zrobiony z cieni, na
jej ramieniu.
Mężczyzna bez słowa schował głowę w powozie.
– ...to naprawdę ożywcze, co...?
– Można to i tak ująć.
– ...wygląda na to, że straciłaś połowę sukienki...
– Miło, że zauważyłeś.
– ...ale jak pomyślę, w jaki sposób tańczyłaś z tym chłopcem, to
wyobrażam sobie, że utrata jedynie połowy stanowi pewne
rozczarowanie...
Mia przewróciła oczami i mocniej popędziła konie.
Porzucili powóz w okolicy Bioder. Mia zeskoczyła na bruk i
uchyliła kapelusza zdeprymowanemu właścicielowi. Na koźle
dokuczał jej przenikliwy zimny wiatr i Mii posiniały usta. Już miała
znowu zacząć narzekać z powodu wyboru stroju, kiedy Tric zdjął
bez słowa surdut i zarzucił jej na ramiona. Nadal był ciepły od jego
skóry.
Popędzili bocznymi uliczkami i małymi mostkami, lawirując na
południe w stronę Zatoki Rzeźników. Zjawili się w Chlewni, zakradli
do środka i przemknęli do schodów prowadzących na antresolę nad
pustą teraz podłogą ubojni.
Mii kręciło się w głowie z powodu utraty krwi. Straciła jej już tyle,
że rękaw surduta Trica przesiąkł szkarłatem. Kamizelka i spodnie
Trica też były zakrwawione. Chłopak przyciskał rękę do okropnego
rozcięcia w boku. Twarze mieli pobladłe i zbolałe; wspomnienia
muzyki, tańca, whisky i uśmiechów już się zatarły w ich pamięci.
Ledwie uszli z życiem. Przekradli się kręconymi schodami, gdzie
smród miedzi i soli unosił się do ich nozdrzy, schodzili coraz niżej,
do zalanej krwią komnaty na dole.
Shahiida Aalea już na nich czekała.
Zniknęły elegancka suknia, gorset ze smoczych kości i ładne
domino. Ubrała się na czarno, potoki kruczych włosów obrębiały jej
bladą twarz w kształcie serca. Jedynym kolorem był jej uśmiech.
Czerwony jak krew ściekająca z ręki Mii.
– Dobrze się bawiliście, udając ludzi, moi drodzy? – zapytała.
– Ty... – Tric się skrzywił, nadal nie mogą złapać oddechu. – Ty...
Shahiida podeszła do nich po kafelkach. Odsunęła rękę Trica od
rany i zacmokała z niesmakiem. Pocałowała zakrwawione palce
Mii.
– Nasz podarunek dla was – powiedziała. – Przypomnienie.
Możecie wśród nich kroczyć. Możecie bawić się wśród nich, żyć,
śmiać się i kochać, ale nigdy nie zapomnijcie, nawet na jedną
chwilę, kim jesteście.
Aalea wypuścił rękę Mii.
– I nigdy nie zapominajcie, co to znaczy służyć.
Shahiida machnęła reką w stronę sadzawki za nimi.
– Wesołej Wielkiej Dziesięciny, dzieci.

Rozdział 20

Twarze

Tylko jedno z nich nie wróciło żywe z Bożogrobia. Chłopiec


imieniem Tovo o ciemnych włosach i uśmiechu z dołeczkami.
Zorganizowano dla niego cichą mszę w Sali Epitafiów.
Płyta bez imienia. Pusty grób.
Kiedy chór śpiewał, a Matka Wielebna wypowiedziała słowa
suplikacji do kamiennej bogini nad nimi, Mia próbowała poczuć
smutek. Zadać sobie pytanie, kim był ten chłopiec i dlaczego
właśnie tam zginął. Jednak, patrząc po pozostałych akolitach, po
zimnych oczach i zaciśniętych ustach, wiedziała, co każde z nich
myśli. Lepiej on niż ja.
Mia nigdy później nie usłyszała imienia Tovo.
Mijały tygodnie, Wielka Dziesięcina przeszła niepostrzeżenie,
nikt więcej nie składał podziękowań. Maskarada najwyraźniej
przepędziła resztki beztroski z tych murów. Tkaczka nadal
pracowała, czyniąc z pozostałych dzieła sztuki, ale zniknęły
uśmiechy, porozumiewawcze mrugnięcia, flirty i muśnięcia. Jak
nigdy dotąd zrozumieli, że zabawa się skończyła.
Zwrot po tym, jak Diamo przeszedł tkanie, Mia zauważyła, że Tric
nie zjawił się na Kieszeniach. Po męczącej lekcji u Kocura
poświęconej sztuce zakładania pułapek z prochem i unikania ich,
wspięła się kręconymi schodami i zastała Dweymarczyka w Sali
Pieśni. Zdjął koszulę. Lśnił od potu. Trzymał w rękach dwa
drewniane miecze i walił w manekina tak mocno, że lakier
praktycznie krzyczał.
– Tric. Przegapiłeś lekcję Kocura.
Chłopak udał, że jej nie słyszy. Potężnymi zamachami uderzał w
drewnianą postać; trzask, trzask, trzask – rozlegało się echem w
pustej sali. Jego nagi tors lśnił, solne dredy zwieszały się wilgotne
wokół twarzy. Pół tuzina połamanych mieczy treningowych leżało
obok niego na ziemi. Musiał tu spędzić cały zwrot...
– Tric?
Mia dotknęła jego ramienia i zmusiła go do zatrzymania. Natarł
na nią, niemal warcząc, i wyrwał rękę z jej uścisku.
– Nie dotykaj mnie.
Dziewczyna zdumiała się zaskoczona wściekłością w jego oczach.
Przypomniała sobie, w jaki sposób te same oczy patrzyły na nią, gdy
tańczyli, gdy Tric splótł z nią palce...
– Nic ci nie jest?
– Nic. – Tric otarł oczy i odetchnął głęboko. – Przepraszam.
Bierzmy się do roboty.
Stanęli w kręgu sparingowym pod złotym światłem. Z
drewnianymi mieczami w rękach zaczęli pracować na Caravaggiem
Mii[74]. Jednak już po kilku minutach stało się jasne, że Tric nie jest
w nastroju do nauki. Warczał jak skacowany wilk, kiedy Mia
popełniła błąd, krzyczał, gdy zrobiła niewłaściwy krok, ostatecznie
przyłożył jej w przedramię mieczem tak mocno, że przeciął skórę.
– Czarna Matko! – Mia złapała się za rękę. – Niech cię szlag, to
bolało!
– Nie powinno łaskotać – odparł Tric. – Jak odsłonisz się w taki
sposób przed Jessamine, to poderżnie ci gardło.
– Słuchaj, jeśli chcesz wyrzucić z siebie, z jakiego powodu tak się
wściekłeś, to jestem do twojej dyspozycji, jeśli jednak szukasz kogoś,
żeby się wyżyć, to zostawię cię z manekinami treningowymi.
– Nie jestem wściekły.
– Co ty nie powiesz.
Pokazała mu zakrwawioną rękę.
– Prosiłaś, żebym cię uczył, więc to robię.
Mia westchnęła.
– Ta stoicka fałszywa fasada zaczyna być uciążliwa, donie Tricu.
– Odpieprz się, Mia! – ryknął, rzucając broń. – Powiedziałem, że
wszystko w porządku!
Mia zamarła, kiedy ostrza z trzaskiem przeleciały przez krąg do
ćwiczeń. Popatrzyła Tricowi w oczy. Przyglądała się paskudnym
atramentowym bazgrołom na twarzy. Bliznom pod nimi. Zdała
sobie sprawę, że to jedyny akolita, który nie zaznał jeszcze dotyku
tkaczki.
– Posłuchaj – westchnęła. – Może nie jestem najbardziej
przenikliwa, gdy w grę wchodzi przenikanie cudzych tajemnic i nie
chcę być wścibska, ale jeśli chcesz pogadać, to słucham.
Tric się skrzywił i zapatrzył w dal. Mia znowu wykorzystała
zagrywkę z czekaniem, pozwalając, żeby cisza wypowiedziała
pytania za nią. Po przeciągającym się posępnym milczeniu Tric
wreszcie się odezwał.
– Odbiorą mi to.
– Nie rozumiem.
– Nie musisz.
– Możliwe. – Mia odłożyła na bok miecz. – Ale chciałabym.
Tric westchnął. Mia usiadła ze skrzyżowanymi nogami i
poklepała kamień obok siebie. Posępny i nadąsany chłopak
przyklęknął tam, gdzie stał, a potem klapnął na podłogę. Mia
przysunęła się tylko tyle, żeby czuł jej obecność. Minęły długie
minuty, a oni siedzieli w milczeniu. W całkowitej ciszy w sali
słynącej z pieśni.
Dotarło do niej, jakie to głupie. Tutaj bardziej niż gdziekolwiek
indziej. To była szkoła dla początkujących zabójców. Akolici padali
jak muchy. Tric może jutro już nie żyć. A ona próbowała otworzyć
go, przekonać do rozmowy o uczuciach...
Czarna Matko, to gorzej niż głupie. To idiotyczne.
A może właśnie o to chodziło? Może właśnie o tym mówiła Naev?
Może w obliczu całej tej bezwzględności powinna trzymać się
rzeczy, które mają znaczenie? A patrząc na tego dziwnego chłopca z
pozlepianymi włosami spadającymi na udręczone oczy zrozumiała,
że on ma znaczenie.
Miał znaczenie dla niej.
– Nie zabiłem Przyzywacza Powodzi – powiedział w końcu.
Mia się zdziwiła. Prawdę mówiąc, od tamtego czasu zginęło tyle
osób, że zapomniała o śmierci dweymarskiego chłopca w wieczór
po ich przybyciu.
– Wierzę.
– Chciałem. Po prostu ktoś mnie uprzedził. – Zerknął na nią z
ukosa. Głos miał nabrzmiały z gniewu. – Nazwał mnie koffi. Wiesz,
co to znaczy?
Przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa.
– Dziecko...
– Gwałtu – warknął Tric. – Owoc gwałtu.
Westchnęła w duchu. Zatem to prawda.
– Twój ojciec był dweymarskim piratem? A twoja matka...
– Moja matka była córką bary.
– Co?
– Księżniczką, jeśli zdołasz uwierzyć. – Tric się zaśmiał. – Mam
królewską krew.
– Bary? – Mia zmarszczył brwi. – Twoja matka była Dweymarką?
Nie rozumiała. Z jej lektur wynikało, że to piraccy dweymarscy
lordowie i ich załogi gwałcili i plądrowali. Ale skoro matka Trica
była z Dwey...
– Nazywała się Wędrowniczka po Ziemi. Trzecia córka bary
Niszczyciela Mieczy. – Tric wyrzucił z siebie to imię jak zjełczały
kąsek. – Była wtedy niewiele starsza od ciebie. Podróżowała z
Farrow na doroczne Święto Nieba. Rozpętał się sztorm. Wylądowała
na jakiejś skale z pokojówką i bosmanem. Przeżyły trzy osoby z
setki. Znalazł ją itreyański trawler. Kapitan wziął rozbitków na
pokład. Chłopaka wyrzucił morskim smokom na pożarcie. Zgwałcił
moją matkę i jej służącą. Kiedy dowiedzieli się, kim jest, wysłali
wiadomość mojemu dziadkowi, że może ją odzyskać, jeśli da im tyle
złota, ile ona waży.
– Na zęby Paszczy. – Mia uścisnęła mu rękę. – Tak mi przykro.
Tric uśmiechnął się gorzko.
– Jedno przyznam dziadkowi. Kochał swoje córki.
– Zapłacił?
Tric pokręcił głową.
– Odnalazł kryjówkę kapitana i spalił osadę na popiół.
Zamordował wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Odzyskał
jednak swoją córkę. Dziewięć miesięcy później dostał wnuka. Za
każdym razem, gdy widział moją twarz, widział mojego ojca.
Mia spojrzała mu w oczy z bólem w sercu.
Piwne, nie czarne.
– Nie jesteś nim.
Chłopiec spojrzał na nią, słowa zamarły mu na ustach. Coś
zmieniło się w powietrzu, w jego spojrzeniu, sprawiło, że ogień
zapłonął w jej brzuchu. Te bezdenne oczy. Te nienawistne bazgroły
na jego skórze. Serce jej waliło. Dłonie się pociły. Drżały.
– ...mia...
Drżały jak cień u jej stóp.
– ...mia, uważaj...
– Proszę, proszę.
Mia zamrugała zaskoczona, kiedy czar milczenia prysł. Jessamine
stała u szczytu schodów z Diamo. Była ubrana w czarne skóry do
ćwiczeń i tunikę bez rękawów. Jej zwalisty przyboczny wznosił się
obok niej i coś paskudnego płonęło w jego spojrzeniu[75].
Jessamine wsunęła kciuki za pas i weszła do sali.
– Zastanawiałam się, jak spędzasz nibynoce, Corvere.
Mia wstała, wpatrując się w dziewczynę.
– Nie sądziłam, że cię to interesuje.
Ruda się rozejrzała. Połamane miecze i manekiny do ćwiczeń.
– Trenujesz? – zaszydziła. – Lepiej byłoby, gdybyś się modliła.
– Wybacz – nachmurzyła się Mia, patrząc na podłogę, jakby
czegoś szukała. – Nie wiesz czasem, gdzie mam, kurwa, twoje
zdanie na dowolny temat, bo wydawało mi się, że głęboko w...
Jessamine złapała się za żebra i ryknęła śmiechem. Śmiała się z
pół sekundy. A potem uśmiech spadł z jej twarzy i rozbił się jak
szkło na kamieniu.
– Myślisz, że jesteś zabawna, suko? – zapytał Diamo.
– Suko. Och, jakie to oryginalne. – Mia skinęła głową. – Co potem?
Zdziro? Nie, „dziwko”, mam rację?
Diamo zamrugał zaskoczony. Mia praktycznie widziała, jak
gorączkowo przegląda mentalną listę zniewag i odkrywa, że jest
pusta. Tric stanął obok niej i już ruszył w stronę dużego
Itreyańczyka, ale Mia położyła mu rękę na ramieniu. Jessamine
raczej nie wykona ruchu, a Mia może uprawiać szermierkę słowną
przez cały zwrot. Odeśle ich do pokoju kuśtykających.
– Czego chcesz, Rudzielcu?
– Twojej czaszki na schodach do siedziby senatu obok czaszki
mojego ojca – odpowiedziała Jessamine.
Mia westchnęła.
– Julius Scaeva kazał stracić mojego ojca tak samo jak twojego. To
czyni nas sojuszniczkami, nie wrogami. Obie nienawidzimy tego
sa...
– Nie mów mi o nienawiści – warknęła dziewczyna. – Nigdy jej
nie zakosztowałaś, Corvere. Cała moja rodzina nie żyje z powodu
twojego ojca, pierdolonego zdrajcy.
– Nazwij raz jeszcze mojego ojca zdrajcą – warknęła Mia – a
zobaczysz się z rodziną szybciej, niżbyś chciała.
– Wiesz, to zabawne. – Jessamine się uśmiechnęła. – Twoja
przyjaciółeczka Ashlinn wyraźnie przoduje w złodziejskim
konkursie Kocura. Wygląda na to, że zakradła się do każdego
pomieszczenia w tej górze. Spodziewałabym się, że poprosisz ją,
żeby załatwiła to dla ciebie, ale włamałam się do sali Kocura
tydzień temu i niech mnie szlag, jeśli to nadal tam nie leżało...
Mia przewróciła oczami.
– Na Cztery Córki, co ty wygadujesz?
Uśmiech Jessamine był jak nowiutka stal. Sięgnęła za dekolt
tuniki i wyjęła coś, co wirowało i lśniło w słabym świetle.
– Och, to nic szczególnie ważnego.
Mii zrobiło się niedobrze. Przeszył ją ból. Oślepiające światło.
Kiedy zatoczyła się do tyłu, jedną ręką osłaniając oczy, dostrzegła
kształt trzech kół z platyny, różowego i żółtego złota na cieniutkim
łańcuszku.
O, Bogini... Trójca Kocura. Święty medalion pobłogosławiony
przez Prawą Rękę Aa.
Mia zatoczyła się, a Jessamine zrobiła krok do przodu,
uśmiechając się coraz szerzej. Zgroza zalewała Mię lodowatymi
falami, Pan Życzliwy wzdragał się w jej cieniu. I chociaż słońca
świeciły słabo w świetle padającym przez barwione szkło, dla Mii
pałały oślepiająco. Paliły ją. Przypiekały. Kiedy Jessamine się
zbliżała, Mia padła na kolana, a do ust napłynęła jej żółć. Tric
podniósł treningowy miecz i warknął.
– Odłóż to cholerstwo, Jess.
Dziewczyna się nadąsała.
– To tylko niewinna zabawa.
– Powiedziałem: odłóż to!
Dziewczyna zrobiła kolejny krok w stronę Mii z jarzącymi się
słońcami. Tric uniósł treningowy miecz, a Diamo stanął
naprzeciwko niego. Ręce jak młoty drgały mu nerwowo. Chłopcy
rzucili się na siebie. Tric z trzaskiem uderzył drewnianym ostrzem
w rękę Diamo, który aż stęknął z bólu i uderzył pięścią. Zaczęli się
szamotać, wymieniać ciosami i przekleństwami. Jednak w tym
czasie Jessamine podchodziła, a Mia odsuwała się na kamiennej
posadzce, czując jak wymioty podchodzą jej do gardła.
Była bezradna. Strach Pana Życzliwego przelewał się w nią i
podwajał. Potrajał się. Uderzyła plecami o coś twardego i zdała
sobie sprawę, że znalazła się pod ścianą. Zamknęła oczy przed tym
okropnym, palącym światłem. Ciemność wokół niej zwijała się i
więdła jak kwiaty leżące zbyt długo na słońcu. A kiedy Jessamine
zbliżyła się jeszcze bardziej, Mia poczuła światło padające na nią
jak fizyczny ciężar. Serce waliło jej tak mocno, że omal nie
wyskoczyło z piersi. Pan Życzliwy wyrwał się wreszcie z jej cienia.
Wyrwał się i uciekł.
– Panie Życzliwy!
Cień śmignął po podłodze z sykiem. Schodami w dół. Zniknął im z
oczu, a Mia krzyczała, gdy strach zalewał ją miażdżącymi falami.
Kopnęła słabo, celując w nogi Jessamine, a tamta roześmiała się,
robiąc krok w bok. Mia słyszała krzyk Trica. Puls dudnił jej w
uszach. Ból. Zgroza tak czarna, że Mia myślała, że umrze. I kiedy już
było tego za dużo, kiedy to okropne światło zagroziło, że ją oślepi...
– Co tu się dzieje, w imię Matki?
Jessamine się odwróciła, zasłaniając światło ciałem. Mimo
mdłości i palących łez Mia widziała Shahiida Solisa stojącego w
kręgu treningowym ze skrzyżowanymi masywnymi rękami i
białymi oczami skierowanymi w pustkę. Tric i Diamo podnieśli się z
podłogi, Jessamine schowała medalion z powrotem pod tunikę.
Jednak Pan Życzliwy przepadł, a strach pozostał i zalewał
wnętrzności Mii jak tłusty przypływ. Wstała chwiejnie. Puls dudnił
jej w uszach. Rozejrzała się po ciemności. Nigdzie nie widziała śladu
swojego przyjaciela.
– Zadałem pytanie, akolici – warknął Solis.
Nie zważając na Shahiida Pieśni, Mia przemknęła pod ścianami, z
dala od Jessamine. Niewidome oczy spojrzały na nią, słysząc jej
kroki, ale dobiegła do łuku i śmignęła schodami na drżących
nogach. Usłyszała, że Solis ryczy, domagając się wyjaśnień. Tric
zawołał za nią, ale ona go zignorowała, schodząc chwiejnie w
ciemność.
– Panie Życzliwy?
Żadnej odpowiedzi. Nie wyczuwała przyjaciela. Tylko strach, ten
dawno zapomniany, przygniatający ciężar strachu. Ręce jej się
trzęsły. Warga drżała. Zostawił ją, zdała sobie sprawę.
Zostawił mnie...
– Panie Życzliwy!
– Mia, stój! – zawołał Tric, zbiegając za nią po schodach.
Dziewczyna nie zważała na niego, pędziła krętymi korytarzami w
półmrok rozświetlany witrażami, wołając kota po imieniu.
– Stój! – Tric złapał ją za rękę.
– Puść mnie!
– To miejsce to przeklęty labirynt. On może być gdziekolwiek.
– Dlatego muszę go znaleźć! – Odwróciła się i wrzasnęła w
ciemność: – Panie Życzliwy!
– Po prostu się przestraszył, to wszystko. Wróci, kiedy będzie
gotowy.
– Nie wiesz tego! Te słońca, ta suka, oni go zranili!
– Więc jaki masz plan? Będziesz krążyć w ciemnościach, szukając
czegoś, co jest zrobione z ciemności? Zastanów się chwilę!
Mia zamrugała z całej siły. Próbowała złapać oddech. Zmagała się
ze strachem. Ciężarem. Chłodem. Z tyloma rzeczami. Bogini, nie
czuła tego od wieków. Odkąd znalazł ją zwiniętą w beczce i
podarował jej nóż, który ocalił jej życie. Jednak to, co powiedział
Tric jeszcze poza Górą, było prawdą: polegając od tak dawna na
kocie z cieni, zapomniała już, jak samej radzić sobie ze strachem.
Nogi jej się trzęsły. Brzuch miała pełen oleistego lodu. Zamknęła
oczy, próbując narzucić sobie spokój siłą woli. Strach odepchnął ją
ze śmiechem. Był za duży. Było go za dużo.
Zostawił ją. Po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią.
Jestem sama...
– O, Bogini – szepnęła. – Bogini, pomóż mi...
Zawahała się w ciemności. Nie potrafiła iść dalej. Była zbyt
przestraszona, żeby stać nieruchomo. Obraz przeklętych słońc
pływał jej przed oczami za każdym razem, gdy zamrugała. Nadal je
czuła. Tę niemożliwą nienawiść. Troje oczu Wszechwidzącego,
które oślepiały ją blaskiem. Co zrobiła, żeby na to zasłużyć? Co było
z nią nie tak? I co zrobi, jeśli Pan Życzliwy nie wróci?
I wtedy to poczuła. Silne ramiona, którą ją objęły. Trzymały
mocno. Tric przycisnął ją do piersi i tulił. Gładził po włosach.
Trzymał blisko siebie.
– Już w porządku – mruknął. – Będzie dobrze.
Skupiła się na cieple jego nagiej skóry. Na biciu jego serca. Z
zamkniętymi oczami. Tylko oddychając. Czuła ciepło,
bezpieczeństwo i to, że nie jest sama. Zwalczyła strach. Powoli.
Każdy cal jak mila. Jednak odepchnęła go, zepchnęła w dół, pod
stopy, i zdeptała tak mocno, jak się dało. Próbując zrozumieć, co to
wszystko znaczyło. Dlaczego te słońca ją paliły. Co zrobiła, żeby
wywołać taką nienawiść u boga. Co tak potwornie przeraziło istotę,
która żywiła się strachem.
– Za dużo pytań – szepnęła. – Nie dość odpowiedzi.
– Co w takim razie zrobisz?
Mia pociągnęła nosem i z trudem przełknęła ślinę. Położyła obie
ręce na piersi Trica i zebrawszy się na odwagę, odsunęła się od
niego. Spojrzała mu w oczy z mocno bijącym sercem. Jej usta
znajdowały się raptem kilka cali od jego.
– ...Mia?
Odetchnęła głęboko. Spojrzała w dół na swój cień na kamieniu i
odkryła, że jest tylko tak ciemny jak cień chłopca obok niej. Nie był
już ciemny za dwoje. I tam, w mroku, wreszcie znalazła
rozwiązanie dręczącej ją zagadki.
– Myślę, że czas zwerbować najbardziej niebezpiecznego
człowieka w tych murach – oznajmiła.
Tric spojrzał w górę stronę Sali Pieśni, ku Shahiidowi, od którego
właśnie uciekli.
– Myślałem, że właśnie uciekliśmy od najbardziej
niebezpiecznego człowieka w tym murach...
Mia spróbowała się uśmiechnąć.
W końcu tylko pokręciła głową.
– Widać, że nie dość czasu spędziłeś z bibliotekarzami, donie
Tricu.

Rozdział 21

Słowa

Zatrzymali się po drodze, żeby Tric wziął sobie drugą koszulę, a Mia
sprawdziła w pokoju, czy nie ma tam gdzieś kota z cieni. Sprawdziła
w ciemności pod łóżkiem, w kątach i szafach, ale niczego nie
znalazła, więc pośpiesznie odeszli w krętą ciemność. Rozległy się
dzwony wzywające na wieczorny posiłek, ale Mia i Tric oddalali się
od Podniebnego Ołtarza, zagłębiając się w czerń, aż dotarli do
ateneum. Wysokie na dwanaście stóp i grube na stopę drzwi
wznosiły się nad nimi. Uchyliły się bezgłośnie, gdy Mia pchnęła je
najmniejszym palcem.
Wyczuła znajomy zapach i powróciła myślami do szczęśliwszych
zwrotów – kiedy siedziała skulona w pokoju nad sklepem Mercurio
otoczona górami najbliższych przyjaciół. Przyjaciół, którzy oddalali
ją od cierpienia, jaskrawego światła słonecznego i myśli o matce i
bracie zamkniętych w jakiejś pozbawionej światła celi.
Książki.
Mia spojrzała pod stopy na cień, który wszedł przed nią do
biblioteki. Nadal nie był ciemniejszy od cienia Trica. Niczym się nie
różnił. Pustka w niej stanęła dęba i wyszczerzyła zęby. Przez chwilę
Mia za bardzo się bała, żeby zrobić następny krok. Wreszcie jednak
zacisnęła ręce w pięści i weszła do ateneum, wdychając zapach
atramentu, kurzu, skóry i pergaminu. Tric stanął obok niej, patrząc
na morze regałów. Mia oddychała słowami. Setkami, tysiącami,
milionami słów.
– Kronikarzu Aeliusie?! – zawołała.
Żadnej odpowiedzi. W królestwie atramentu i kurzu panował
bezruch.
– Kronikarzu?! – zawołała znowu. – Halo?!
Zeszła schodami na główny poziom, w las regałów. Ten sam blask
bez konkretnego źródła oświetlał pomieszczenia, ale między
książkami światło wydawało się słabsze, a cień głębszy. Zapuścili się
między stosy i odkryli, że są otoczeni. Czarne regały sięgały do
sufitu wypełnione ozdobnymi zwojami, zakurzonymi tomami,
ogromnymi, grubymi albumami i rzeźbionymi kodeksami. Głosy
skrybów i królowych. Wojowników i świętych. Heretyków i bogów.
Wszyscy oni teraz stali się nieśmiertelni.
Weszli głębiej między regały, wołając kronikarza, gubiąc się w
cieniach. Półki tworzyły labirynt, skręcając we wszystkie strony.
Tric odchrząknął i odezwał się, a jego głos poniósł się echem w
mroku.
– Rzeczywiście powinniśmy kręcić się tu bez nikogo?
Mia rozglądała się po zbiorach z mocno bijącym sercem.
– Boisz się, mój dzielny centurionie?
– Mam świadomość, że odgrywanie przemądrzałej księżniczki o
ciętym języku to twój naturalny odruch obronny, ale chciałbym
zauważyć, że jestem tu, żeby ci pomóc.
Mia zerknęła na niego z ukosa.
– Fakt. Wybacz.
– Czego szukamy?
Mia odetchnęła głęboko. Pokręciła głową.
– Kiedy Jessamine wyjęła te słońca... Zupełnie jakby ktoś mnie
podpalił. Jakby światło spalało mnie na węgielek. Nic z tego nie
rozumiem i mam tego dość. To największa biblioteka, jaką
kiedykolwiek widziałam. Jeśli istnieje gdzieś na świecie księga o
pomroczach, to musi znajdować się tutaj. Muszę dowiedzieć się,
czym jestem.
– Twój Shahiid nie nauczył cię niczego na temat tego, czym
jesteś?
– Domyślam się, że Mercurio wie równie niewiele na temat
pomroczy, co wszyscy inni tutaj. Duchowieństwo mówi, że zostałam
naznaczona przez Matkę, ale żadne z nich nie sprawia wrażenia,
jakby rozumiało, co to właściwie znaczy. A lord Cassius był równie
przystępny, jak stos cegieł, kiedy zapytałam go w Bożogrobiu.
– Lord Cassius jest pomroczem?
– Lord Cassius to łotr.
Mia zagryzła wargę i wzruszyła ramionami.
– Chociaż ma ładne kości policzkowe.
Poszła dalej, wołając kronikarza i nie słysząc żadnej odpowiedzi.
Przyglądała się mijanym grzbietom i zobaczyła, że wiele książek w
ateneum spisano w językach, których nie zna. W alfabetach,
których nigdy nie widziała. Marszcząc brwi, przystanęła przed
półką pełną wyjątkowo zakurzonych tomów i zmrużyła oczy;
patrzyła na tytuły. Szczególnie przyglądała się pewnemu
ogromnemu woluminowi w czarnej skórze ze srebrnymi literami
na grzbiecie.
– To niemożliwe – szepnęła.
Zdjęła książkę z półki, uginając się pod jej ciężarem. Przeniosła ją
na mały mahoniowy pulpit i zaczęła delikatnie obracać strony.
– To nie może być...
Tric zerknął jej przez ramię.
– No co ty? To wypisz wymaluj książka.
– To Ephaesus. „Księga cudów”.
– Coś dobrego?
– Nie wiem. Wszystkie istniejące kopie spalono w Jasnym Świetle.
Ta książka... nie powinna istnieć. – Mia rozejrzała się po stosach. –
Spójrz, to „Herezje” Bosconiego. A to traktat Lantimo Starszego „O
ciemności i świetle”.
– Mia, zaczynam nabierać przekonania, że nie powinniśmy się tu
znajdować...
Strach Trica odzwierciedlał jej własny, ale odepchnęła lęk
najmocniej, jak potrafiła.
– Prawda na temat tego, czym jestem, musi się gdzieś tu
znajdować. Nie wyjdę, dopóki jej nie znajdę.
– Może powinniśmy zacząć pod literą „U”?
– „U”.
– „U” jak uparciuch. Albo „G” jak głupia. „P” jak przemądrzała.
– „Z” jak zamknij się.
– Widzisz, właśnie o to mi chodzi.
Śmiech był miłą odmianą. Pomógł otrząsnąć się z chłodu, który
zalegał jej w brzuchu. Niestety Tric zamilkł, a uśmiech zamarł mu
na ustach. Marszcząc czoło, spojrzał w ciemność.
– Poczułaś to?
– Co takiego?
Mia przechyliła głowę. I kiedy tak stała w ciemności, wyczuła
delikatne wibrowanie podłogi, przechodzące przez buty, aż dotarło
do jej kręgosłupa.
– Poczułam – szepnęła.
Początkowo było to delikatne; tomy tylko zadygotały na swych
miejscach. Jednak wkrótce całe półki zaczęły wibrować, książki
pomrukiwać, kurz buchał delikatnymi obłoczkami. Mia rozglądała
się po cieniach, kiedy wstrząsy przybierały na sile, a podłoga pod
nimi dygotała. Serce biło jej teraz jak szalone. Nie wiedziała, jak
głęboko sięgał labirynt, ale nagle uznała, że to nie jest
najrozsądniejsza dla nich lokalizacja. Gdy zabrakło Pana
Życzliwego w jej cieniu, strach nadszedł szybko. W ustach jej
zaschło. Tętno przyspieszyło.
– Na Czarną Matkę, co to jest? – zapytał Tric.
Mia słyszała szelest skóry. Jakby wielkie cielsko wlekło się po
kamieniu. I dudniący ryk gdzieś w mroku ateneum.
– Wynośmy się stąd, Mia.
– Dobra. – Skinęła głową. – Zmiatamy.
Odgłos wleczenia przybrał na sile, kiedy oboje ruszyli pośpiesznie
w kierunku, z którego Mia miała nadzieję, że nadeszli. Jednak las
regałów wszędzie wyglądał tak samo, wznosił się anonimowymi
rzędami. Wzdrygnęli się, kiedy kolejny ryk rozległ się w mroku. Tric
złapał Mię za rękę i puścili się pędem.
– Co to jest?
– Nawet nie chcę wiedzieć. Biegiem!
Książki już prawie spadały z półek. Kiedy Mia i Tric wybiegli zza
zakrętu, zorientowała się, że zapędzili się w ślepy zaułek. Klnąc,
zawrócili, a wtedy rozległ się kolejny ryk. Zbyt blisko jak na ich
gust. Nie mając najmniejszej ochoty na udział w tym, co zaraz się
wydarzy, Mia złapała garść cieni i rozerwała je, żeby się nimi
otoczyć. I chociaż nigdy wcześniej tego nie robiła, otoczona przez
ciemność, której nigdy nie tknęło słońce, złapała Trica za ramiona i
pociągnęła ze sobą, otulając ich oboje.
Przyciągnęła go mocno i skulili się przed regałem z książkami.
Stali tak blisko, że czuła serce chłopaka uderzające o żebra i zdała
sobie sprawę, że Tric boi się równie mocno jak ona. Niemal
oślepiony przez ciemność Tric węszył, marszcząc brwi.
– Co to jest? – zapytała.
– Nic nie czuję.
– W ogóle nic?
Tric pokręcił głową.
– Czuję tylko książki. I ciebie.
– Czas na kąpiel?
– ...To zaproszenie?
– Odwal się, ty...
Kolejny ryk. Bliżej. Cokolwiek to było, nie widzieli dość dobrze,
by uciekać pod osłoną, pewnie wpakowaliby się prosto na jakiś
regał. Zamiast tego więc Mia objęła Trica i pociągnęła w dół. Skulili
się najbardziej, jak się dało. Strach wzbierał w niej, zalewając
miejsce, które kiedyś wypełniał Pan Życzliwy. Przyciśnięta do
pleców chłopca starała się nie drżeć.
Odgłos wleczenia stał się głośniejszy; był wilgotny i skrzypiący.
Podłoga pod nimi zadygotała. Przez woal cieni Mia dostrzegła coś
ogromnego, co ich minęło, pełznąc po kamieniu. Odniosła wrażenie,
że było to coś długiego, wężowego w kształcie z dziesiątkami tępych
zwierzęcych łbów z zębiskami. Poruszało się wśród regałów jak
ogromna gąsienica, wyginając grzbiet, gdy kroczyło do przodu.
Węszyło w powietrzu. Mia ściskała sztylet, trzęsąc się ze strachu.
Przeklinając swoją słabość. Jak dzieciak.
Tric sięgnął do tyłu, złapał ją za rękę i ścisnął.
Minuty przeciągały się w wieczność w przesiąkniętej potem
ciemności. Cokolwiek to było, odpełzło, nie zauważając ich, i
zniknęło między półkami. Mia i Tric kulili się razem cicho jak mysz
pod miotłą, aż stwór znalazł się poza zasięgiem słuchu.
– A teraz możemy się stąd wynieść? – syknął w końcu Tric.
– Myślę, że... tak.
Odrzucając na bok pelerynę cienia, pociągnęła Trica do góry.
Wspięła się na regał i zerknęła na morze książek, szukając drogi
ucieczki z labiryntu. Dostrzegła w oddali drzwi ateneum i
zamrugała mocno pod wpływem mirażu. Wydawało się, że znajdują
się wiele mil od nich...
– Szukasieszegoś?
Mia zaklęła, omal nie wyskakując ze skóry, kiedy rozległ się głos
w cieniu. Tric obrócił się błyskawicznie z ostrzem w ręku, aż
zawirowały jego solne dredy.
Mia usłyszała zgrzyt krzesiwka, zobaczyła płomyk odbijający się
w niemożliwie grubych szkłach okularów i dwie kępki siwych
włosów. Kłąb cynamonowego dymu wzbił się w powietrze i
kronikarz Aelius wynurzył się z mroku, pchając drewniany wózek
wypełniony niebezpiecznie wysokim stosem książek. Mała tabliczka
na przodzie głosiła ZWROTY.
– Na zęby Paszczy, czy wszyscy tutaj skradają się na paluszkach?
– zapytał Tric.
Starzec uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zębami i
buchając szarym dymem.
– Pobudliwy chłopak z ciebie, co?
– A czego się pan, kurna, spodziewa? Nie widział pan tego czegoś?
Aelius zamrugał zdumiony.
– Hę?
– Potwora! Tego czegoś! Co to, na otchłań, było?!
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Mól książkowy.
– Mól...
– ...książkowy. – Aelius skinął głową. – Tak je w każdym razie
nazywamy.
– Je? – zapytała z niedowierzaniem Mia.
– A, pewnie. Żyje ich tu parę. To był mały okaz.
– Mały?! – wykrzyknął Tric.
Starzec spojrzał na niego przez dym.
– Oj, tak. Bardzo pobudliwy.
– Pozwala pan czemuś takiemu krążyć po swojej bibliotece?
Aelius wzruszył ramionami.
– Po pierwsze, to nie jest moja biblioteka. Należy do Naszej Pani
od Błogosławionego Morderstwa. Ja tylko jestem kronikarzem jej
zawartości. I nie pozwalam molom książkowym po niej krążyć. One
po prostu... krążą. – Starzec wzruszył ramionami. – To zabawne
stare miejsce.
– Zabawne... – szepnęła Mia.
– Nie tak, że boki zrywać, rzecz jasna.
Aelius wyjął drugą cygaretkę zza ucha. Zapalił ją od swojej i
podał dziewczynie, trzymając w poplamionych atramentem
palcach.
– Dymka?
Strach nadal zwijał się w brzuchu Mii, nerwy miała w strzępach.
Może cygaretka ją uspokoi. Dlatego, kiedy starzec uśmiechał się
szeroko, podeszła przejściem między regałami i wzięła cygaretkę w
drżące palce. Stali tam przez długą chwilę w milczeniu. Mia
rozkoszowała się smakiem papieru cukrowego w ustach, a jej puls
powoli zwalniał do normalnego tempa. Wydmuchnęła dym w
stronę Trica i uśmiechnęła się kpiarsko, kiedy zmarszczył nos i
zakaszlał.
– Dobra rzecz te cygaretki – oznajmiła wreszcie.
– Owszem.
– Nie poznaję jednak marki wytwórcy.
– Nie żyje. – Aelius wzruszył ramionami. – Już się takich nie robi.
– Jak te książki?
– Hę?
Mia wskazała na półki.
– Rozpoznałam niektóre tytuły. Nie powinny istnieć. Jak się teraz
nad tym zastanowię, to wszystko nabiera sensu. To Kościół bogini
morderstwa.
Tric zamrugał, kiedy coś do niego dotarło.
– Czyli biblioteka Niah jest wypełniona książkami, które umarły?
Aelius spojrzał na nich przez dym i powoli skinął głową.
– Niektóre z nich – powiedział wreszcie. – Niektóre spłonęły. Albo
zostały zapomniane wieki temu. Niektóre nigdy nie miały szansy
zaistnieć. Zostały porzucone, tylko na wpół wymyślone albo po
prostu były za bardzo przerażające, żeby w ogóle zacząć je pisać.
Wspomnienia zamordowanych tyranów. Twierdzenia
ukrzyżowanych heretyków. Dzieła geniuszy, którzy umarli przed
swoim czasem.
Mia rozejrzała się po półkach. Pokręciła głową. Jakie cuda kryły
się wśród tych zapomnianych i nienarodzonych stron? Jakie
zgrozy?
– A... mole? – zapytała, wypuszczając dym.
– Nie bardzo wiem, skąd się wzięły, jeśli mam być szczery. –
Aelius wzruszył ramionami. – Może z jednej z książek? Rzeczy na
tych stronach nie zawsze pozostają na swoim miejscu, jeżeli
rozumiesz, co mam na myśli. Wylegają tylko wtedy, gdy myślą, że
słowom grozi niebezpieczeństwo. Albo jeśli, no wiesz, zgłodnieją.
– A co jedzą? – zapytał Tric.
Starzec spojrzał na niego.
– A jak myślisz?
– Jesteśmy tu prawie od czterech miesięcy. – Mia zaciągnęła się
dymem z cygaretki. – Nie uważa pan, że to coś, o czym
Duchowieństwo powinno wspomnieć pierwszego zwrotu? „A,
nawiasem mówiąc, akolici, w bibliotece żyją kurewsko ogromne
mole książkowe, więc, na miłość Paszczy, oddawajcie książki w
terminie”.
– A jeśli jakiś akolita zakradnie się tu w pojedynkę? – zapytał Tric.
– W zawodach Kocura dostaje się sześć punktów za każdą książkę
skradzioną z ateneum.
– Ten Kocur to niezły szubrawiec, co? – odrzekł Aelius.
– A co by się stało, gdyby ktoś rzeczywiście się tu włamał i
spróbował zwinąć książkę?
Starzec się uśmiechnął.
– A jak myślisz?
Tric wytrzeszczył oczy.
– To szaleństwo...
– Słuchaj, te mole zajmują się tylko tymi, którzy myszkują w
słowach. Jeśli jesteś na tyle głupi, żeby gmerać w takich książkach
jak te, to zasługujesz na swój los. Poza tym ostrzegłem cię. – Aelius
wypuścił kółko z dymu w twarz Mii. – Powiedziałem przy naszym
pierwszym spotkaniu, że zależnie od przejścia, jakie wybierzesz,
możesz przepaść na zawsze.
– No dobrze, w takim razie tak na przyszłość, których miejsc
powinnam unikać?
– To się zmienia. – Starzec wzruszył ramionami. – Cała biblioteka
ciągle się zmienia. Nowe książki pojawiają się każdego zwrotu. Inne
przenoszą się w miejsca, w których ich nie umieściłem. Czasem
znajduję całe działy, o których istnieniu nie wiedziałem.
– A pan ma to wszystko uwieczniać?
Aelius skinął głową.
– Pieruńska robota, prawdę mówiąc.
– Może potrzebna jest pomoc? – zaoferował się Tric.
– Miałem kiedyś czworo asystentów. Nie skończyło się to
najlepiej.
– Dlaczego? Co się z nimi stało?
Starzec rzucił mu spojrzenie z ukosa. Trzy głosy rozległy się
jednocześnie w mroku:
– A jak myślisz?
Mia wypuściła ustami szary dym.
– Pewnie nie ma tu żadnych książek poświęconych pomroczom,
co?
Kronikarz zerknął na jej cień. Potem w oczy.
– A co?
– To znaczy nie?
– To znaczy „a co”. To cudowny przymiot tej biblioteki: każda
książka, która kiedykolwiek została napisana, lub nie została, w
końcu tu ląduje. Kłopot tylko w znalezieniu cholerstwa. Znalezienie
czegoś konkretnego jest nadzwyczaj trudne. A niektóre z tych
książek są przewrażliwione. Zwłaszcza te, które spalono. Czasem
nie chcą, żeby je znaleźć.
Mia poczuła, że nadzieja w niej umiera. Spojrzała na Trica, który
wzruszył bezradnie ramionami.
– Ale – dodał starzec, obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów –
wyglądasz na dziewczynę, której nieobce jest słowo pisane. Widzę
to. Masz słowa wypisane w duszy.
– Słowa w duszy? – Mia zadrwiła. – „Spalić po przeczytaniu”?
– Posłuchaj, dziewczyno. – Aelius pociągnął nosem. – Książki,
które kochamy, odwzajemniają nasze uczucie. I tak jak my
zaznaczamy swoje miejsce na stronach, tak one zostawiają ślad w
nas. Widzę w tobie to tak wyraźnie, jak w sobie. Jesteś córką słów.
Dziewczyną z opowieścią.
– Nie opowiada się historii o uczniach Czerwonego Kościoła,
kronikarzu – odpowiedziała Mia. – Nie śpiewa się o nas pieśni. Nie
układa ballad ani wierszy. Tutaj ludzie żyją i umierają wśród cieni.
– Może to nie jest twoje miejsce.
Spojrzała na niego ostro. Zmrużyła oczy, spoglądając poprzez
dym.
– W każdym razie. – Starzec odepchnął się od regału i westchnął.
– Będę się rozglądał. Jeśli znajdę coś o pomroczach i wartego
czytania, przekażę ci to. W porządku?
– W porządku. – Mia się ukłoniła. – Wielkie dzięki, panie
kronikarzu.
– Wy dwoje lepiej stąd zmykajcie. Ja też muszę się zbierać. Zbyt
wiele książek. Za mało stuleci.
Starzec odprowadził Mię i Trica przez labirynt regałów, pchając
wózek ze zwrotami i ciągnąc za sobą cieniutką smużkę cukrowego
dymu aż do drzwi. I chociaż Mia miała wrażenie, że dzieli ich
odległość wielu mil, to dotarli do wyjścia w kilka minut, zostawiając
za sobą las papieru i słów.
– Na razie.
Aelius uśmiechnął się do nich, skinąwszy głową, i zamknął
bezszelestnie drzwi.
Tric odwrócił się do Mii z krzywym uśmiechem.
– Słowa w twojej duszy, co?
– Och, odwal się.
Chłopak rozłożył ręce i z dumą oznajmił:
– Dziewczyna z opowieścią!
Mia wymierzyła mu cios w prawy biceps. Chłopak wzdrygnął się,
kiedy zaklęła z powodu bólu w uszkodzonym łokciu. Uniósł obie
pięści i wymierzył kilka ciosów w stronę jej głowy, a ona zbiła je, a
potem wymierzyła mu kopniaka w siedzenie, gdy się odwrócił.
Razem odeszli w ciemność.
Oparła się pokusie wzięcia go znowu za rękę.
Z trudem.

Rozdział 22

Siła

Miała czternaście lat, kiedy słońca po raz ostatni spadły z nieba.


Najwięksi mistrzowie słowa Republiki nigdy do końca nie uchwycili
piękna pełnego itreyańskiego zachodu słońc. Smród krwi unoszący
się nad ulicami Bożogrobia, kiedy kapłani Aa zarzynali zwierzęta
ofiarne tysiącami, błagając Boga Światła o rychły powrót. Krwawy
blask Saana na horyzoncie, zderzający się z bladoniebieską łuną
Saaia i osuwający się dalej w posępne indygo. Potrzebne są trzy
zwroty, zanim światło całkiem umrze. Trzy zwroty modlitwy, rzezi i
pączkującej histerii, aż Matka Nocy na krótko odzyska władzę nad
niebem.
I wtedy zaczyna się Arcymroczny Carnivalé.
Mia obudziła się, słysząc odgłosy hulanki. Nieustanny huk
fajerwerków z Kolegium Żelaznego miał przepędzić Paszczę z
powrotem za horyzont. Mia wyciągnęła rękę, patrząc na grę cieni.
Czując, jak moc, która narastała w niej przez ostatnie kilka zwrotów,
rozkwita. Ruszyła ręką i smuga cienia podrzuciła stos książek w
powietrze, rozrzucając je po całym pokoju. Na jej życzenie cienie
sięgnęły i odłożyły wszystkie książki z powrotem na miejsce.
Otworzyła drzwi do sypialni spojrzeniem. Ubrała się, nie ruszając
nawet palcem.
– ...brawo... – powiedział Pan Życzliwy. – ...gdybym tylko miał
dłonie, żeby cię oklaskiwać...
Mia klepnęła się w tyłek.
– Wystarczą usta, żeby pocałować mnie w słodkie cztery litery.
– ...musiałbym je najpierw znaleźć...
– Z tyłkami jest jak z winem, Panie Życzliwy. Lepiej za mało niż za
dużo.
– ...piękność i jeszcze na dodatek filozofka. spokojnie, moje
rozkołatane serce...
Nie-kot spojrzał na półprzezroczystą pierś.
– ...ejże, czekaj no...
Dziewczyna sprawdziła noże u pasa, w butach i schowane w
rękawach. Była chudziną, krzywa grzywka opadała na zapadłe
policzki, ale wypełniała ją pewność siebie, jaką może dawać tylko
czternaście lat. Nasłuchiwała odgłosów z dołu i wychwyciła znajomy
pomruk Starego Mercurio, wymieniającego się plotkami z jednym z
jego częstych nie-klientów. Staruszek nie przepadał za hulankami. W
przeciwieństwie do wszystkich innych mieszkańców Bożogrobia jej
mistrz będzie unikał ulic tej nocy. Wysłał w miasto już dość swoich
szpiegów.
– ...zatem upierasz się przy tym...?
Spojrzała na przyjaciela. Wszystkie ślady rozbawienia zniknęły z
jej twarzy, zostawiając ją twardą i bladą.
– To moja największa szansa. Nigdy nie czułam się tak silna jak
podczas arcymroku. Jeśli kiedykolwiek mam się tam dostać, to tej
nocy.
– ...powinnaś powiedzieć staruszkowi...
– Próbowałby mnie odwieść od tego pomysłu.
– ...nie zastanawiasz się dlaczego...?
– Nie ma tam straży podczas arcymroku, Panie Życzliwy.
– ...bo wkrótce zacznie się zejście. setki więźniów będą się
zarzynać, żeby uzyskać prawo opuszczenia kamienia filozoficznego.
Naprawdę chcesz znaleźć się tam razem z nimi...?
– Cztery lata, Panie Życzliwy. Cztery lata siedzieli zamknięci w tej
dziurze. Mój brat nauczył się chodzić w celi więziennej. Nie wiem,
kiedy ostatni raz moja matka widziała słońca. Po co trenowałam te
wszystkie lata, jeśli nie po to? Muszę ich stamtąd wyciągać.
– ...jesteś czternastoletnią dziewczynką, mia...
– A ciebie martwi to, że mam czternaście lat czy że jestem
dziewczyną?
– ...mia...
– Nie – warknęła. – To się skończy tej nocy. Stoisz po mojej stronie
czy na mojej drodze?
Nie-kot westchnął.
– ...wiesz, gdzie stoję. zawsze...
– To skończmy o tym mówić, dobrze?
Przez okno na ulicę. Ścisk i hulanka. Wszyscy w karnawałowych
maskach: pięknych domino, przerażających volto i roześmianych
punchinello. Dziewczyna przemknęła przez ciżbę w masce arlekina i z
peleryną narzuconą na głowę. Minęła wzdychających kochanków na
Moście Przysiąg, przekupni na Moście Monety, kierując się w dół na
pogruchotany brzeg. Zrzuciła płótno ze skradzionej gondoli,
rozciągnęła ręce i zamknęła oczy. Ciemność przypełzła z zakątków i
załomów, spowijając dziewczynę i łódź całunem nocy.
Ukryta w ciemności popłynęła przez Zatokę Rzeźników pod kładką
na Moście Szaleństw, unoszącym się i kołyszącym na falach[76].
Odrzuciła pelerynę, kiedy wypłynęła na otwarte morze; godziny
upływały, a ona celowała w złowieszczy szpic z kamienia wyłaniający
się z morza. Dziura, w której jej matka i brat gnili przez długie lata
na rozkaz Juliusa Scaevy, pozbawieni nadziei i pomocy.
Teraz to się zmieni.
Zacumowała przy poszarpanej skale, cienie zapewniły jej
bezpieczeństwo w porcie. Ciemność przyciągnęła gondolę do brzegu,
oszczędzając jej nieprzyjemnego pocałunku skał, które otaczały
Kamień. Mia oblizała usta i odetchnęła słonym powietrzem. Słuchała
odległego hymnu mew. Walki już rozbrzmiewały we wnętrznościach
Kamienia. Pan Życzliwy pił jej strach, czyniąc ją zaciętą i nieulękłą.
Wyciągnęła ręce. Wolą kazała się unieść. Moc dudniła w jej żyłach
jak nigdy dotąd. Czarna więź napływała jak rosnąca ciemność. Długie
czarne macki spowiły ją, wysunęły się z jej palców, wbijając się w
cegły u podnóża Kamienia. Niczym półprzezroczyste kończyny
ogromnego pająka pociągnęły ją w górę. Przesuwając kolejno czarne
kończyny, dziewczyna zaczęła się wspinać.
W górę po wysokim murze. Wzmagający się wiatr burzący jej
włosy. Przez blanki i gęstą gmatwaninę brzytwicy na murach. Cienie
spowiły ją jak dziecko w powijakach i poniosły w miedziany odór
śmierci.
Mia przemykała korytarzami z zakrwawionego kamienia spowita
w ciemność tak głęboką, że ledwie cokolwiek widziała. Ciała.
Wszędzie. Mężczyźni uduszeni i zadźgani. Pobici na śmierć własnymi
łańcuchami albo zatłuczeni własnymi kończynami. Wszędzie wokół
niosły się odgłosy mordowania, gęsty smród z otwartych wnętrzności
unosił się w powietrzu. Mgliste kształty uciekających mijały ją, inne
wiły się i wrzeszczały na podłodze. Gdzieś w dali rozlegały się krzyki,
których ciemność nie pozwalała jej słyszeć.
Wsunęła się do Kamienia Filozoficznego jak nóż między żebra. To
więzienie. Ta rzeźnia. Mijała otwarte cele, kierując się do cichszych
miejsc, gdzie drzwi nadal były pozamykane, gdzie więźniowie, którzy
nie chcieli próbować szczęścia w Zejściu, nadal siedzieli zamknięci,
chudzi i głodujący. Odrzuciła pelerynę z cieni, żeby lepiej widzieć,
zerkała przez pręty na chude jak patyki strachy na wróble, pustookie
duchy. Rozumiała, dlaczego ludzie próbują szczęścia w straszliwej
grze senatu. Lepiej umrzeć w walce niż trwać tutaj w ciemności i
umierać z głodu. Lepiej stanąć i paść niż klęczeć i żyć.
Chyba że zamknięto z tobą twojego czteroletniego synka, rzecz
jasna...
Strachy na wróble wołały do niej, myśląc, że to może Zziębła zjawa
przyszła ich dręczyć. Przebiegła wzdłuż i w poprzek blok z celami,
wypatrując matki. Teraz już była zdesperowana. Bała się mimo kota
w cieniu. Muszą gdzieś tu być, prawda? Z pewnością dona Corvere nie
wyciągnęłaby syna na rzeź, byle uciec z tego koszmaru.
Prawda?
– Matko! – zawołała Mia ze łzami w oczach. – Matko, to ja, Mia!
Niekończące się korytarze. Pozbawiona światła czerń. Coraz
głębiej i głębiej w cień.
– Mamo?
* * *

– Mamo!
Mia poderwała się, wymachując rękami, pasemka włosów
przykleiły jej się do spoconej skóry. Serce tłukło jej się o żebra, oczy
miała szeroko otwarte, pierś jej falowała. Mrugając w ciemnościach,
zalana paniką, wreszcie rozpoznała swój pokój w Cichej Górze,
rozproszony blask spowijający wszystko delikatną poświatą.
– To tylko sen – szepnęła.
Nie sen. Koszmar. Jakiego nie miała już od lat. Kiedy tylko
nibynocne lęki zakradały się do jej łóżka w sklepie Mercurio, kiedy
tylko duchy przeszłości wkradały się do jej czaszki, Pan Życzliwy już
tam był. Rozrywał je na strzępy. Teraz jednak była sama. Na łasce
snów.
Wspomnień.
Córki, gdzie on może być?
Mia usiadła, drżąc. Pochyliła głowę. Objęła się rękoma. Strach
dudnił jej w piersi w rytm bicia serca. Cienie wiły się na ścianach,
kiedy zaciskała pięść. Przypominała sobie sposób, w jaki gromadziły
się na jej rozkaz, kiedy ostatnim razem słońca spadły z nieba.
Ostatnim razem, gdy...
Nie patrz.
Myślała, że może nic jej nie będzie. Tric odprowadził ją do
sypialni po wizycie w bibliotece i zapewnił, że Pan Życzliwy wróci.
Kiedy wybiło dziewięć dzwonów, weszła do łóżka i spróbowała
wmówić sobie, że wszystko będzie dobrze. Jednak bez przyjaciela,
który by ją chronił, nic nie mogło powstrzymać snów. Wspomnień
pozbawionej światła, przesiąkniętej krwią jamy. I tego, co tam
znalazła.
Nie patrz.
Zacisnęła powieki.
Nie patrz.
Pusty pokój. Puste łóżko. Samotność. Strach. Zalewający ją falami.
Od lat nie była tak naprawdę sama. Nigdy nie stawiała czoła
koszmarom bez kogoś u boku. Przycisnęła pięści do oczu i
westchnęła.
Wybiło już dziewięć dzwonów. Złamanie zakazu Matki Wielebnej
byłoby głupie, zwłaszcza po tym, co zrobili Cytowi. Ale wykradła się
z Ashlinn i nikt ich nie złapał. A miejsce, w którym chciała się
znaleźć, znajdowało się raptem kilka drzwi dalej.
Miejsce, w którym chcę się znaleźć?
Rozpościerała się przed nią perspektywa niekończących się,
bezsennych godzin.
Rosnący strach, że Pan Życzliwy mógłby nigdy nie powrócić.
Pewność narastająca w piersi.
Miejsce, w którym chcę się znaleźć.

* * *

Ciemny korytarz. Trzęsące się ręce. Wepchnęła trochę cienia do


zamka, by stłumić dźwięk, ale palce tak jej drżały, że zastanawiała
się, czy zdoła otworzyć zamek. Gdyby zapukała, ktoś mógłby
usłyszeć. Ashlinn. Diamo. Jessamine.
Zamek wreszcie szczęknął. Drzwi uchyliły się na wytłumionych
cieniem zawiasach. Zerknęła do ciemnego pokoju i zakradła się do
środka. Omal nie krzyknęła ze strachu, kiedy ktoś złapał ją za rękę i
rzucił na ścianę, przyciskając nóż do szyi. Zamarł, gdy rozpoznał ją
w ciemności, i opuścił nóż, mówiąc przez zaciśnięte zęby:
– Na zęby Paszczy, co tu robisz?
– ...Niespodzianka?
– Niech to szlag, mogłem poderżnąć ci gardło!
Walczyła, żeby uspokoić pośpieszne bicie serca, odepchnąć strach
na tyle daleko, żeby móc się odezwać.
– Nie mogłam zasnąć – szepnęła.
– Więc włamujesz się do mojego pokoju? Już po dziewiątym
dzwonie! A gdyby cię złapano?
– Przepraszam. – Oblizała wysuszone usta. Przełknęła ślinę.
Nadal przyciskał się do niej, dość mocno, żeby czuła jego zapach.
Zdała sobie sprawę, że musiał spać nago – jego skóra połyskiwała w
słabym, rozproszonym świetle. Przesunęła wzrokiem po jego ciele,
twardych mięśniach na bezwłosym torsie, napiętych węzłach na
szyi i rękach. Znowu zaczęła trochę szybciej oddychać. Strach, który
ją obudził, nadal się w niej kłębił, ale teraz obudziło się coś jeszcze.
Coś starszego. Silniejszego.
Czy ja tego chcę?
Spojrzała w głębokie piwne oczy, łagodniejące z powodu
współczucia. Nie miał pojęcia, jak to jest. Nie rozumiał, co znaczył
dla niej Pan Życzliwy. Mimo to dostrzegła, że jego gniew topnieje i
w jego miejsce wkrada się łagodne zrozumienie.
– Ja też przepraszam. Po prostu przestraszyłaś mnie.
Tric westchnął i zaczął się odsuwać. Nieartykułowany protest
wyrwał jej się ust i wyciągnęła rękę, przesuwając palcami po jego
ręce. Dostał gęsiej skórki. Położyła rękę na twardym wybrzuszeniu
jego ramienia. Zatrzymała go, zanim się odsunął.
– Mia...
– Mogę tu dziś spać?
Nachmurzył się. Przyjrzał jej się.
– Spać?
Ponieważ był nagi, czuła, jak napiera na jej udo. Opuściła
podbródek i spojrzała na niego przez gęsty woal rzęs. Drobny,
znaczący uśmieszek wykrzywił jej usta, kiedy poczuła, jak poruszył
się lekko. Z celową powolnością sięgnęła w dół drugą ręką.
Przesunęła palcami wzdłuż całej jego długości i poczuła, jak
twardnieje. Tric złapał gwałtownie powietrze, gdy wzięła go w rękę
i przesunęła palcami po delikatniej skórze od spodu. Upojona
mroczną satysfakcją, że już sam jej dotyk obudził w nim ogień.
Córki, ależ on był gorący w dotyku. Niemal parzył skórę jej dłoni.
I zimny strach w jej brzuchu zaczął topnieć zastępowany powoli
narastającym ogniem.
Przysunęła się i skubnęła zębami jego wargę. Dość mocno, żeby
popłynęła krew. Poczuła sól na języku. Płomień narastał w niej,
topiąc strach. Tric próbował odsunąć się, ale ona zacisnęła rękę.
Zamarł z jękiem i przymknął oczy. Uśmiech wykrzywił jej usta,
napełniając ją pijanym ciepłem. Zwalista góra mięśni, zabójca, a
ona mogła go trzymać jedną ręką jak płochliwą łanię.
Bała się. Aż jej się kręciło w głowie. Chwiała się. Ale pod tym
lękiem czuła, że go pragnie. Chciała się nim upić. Mieć go na
własność. Lęk, oczekiwanie – one tylko podsycały pragnienie. W tej
chwili nie miało znaczenia, w jakich miejscach była, co zrobiła.
Morderstwa przed nią i za nią. Tylko jego zapach – piżmo, męskość i
żądza – wypełniał jej płuca. Jego żar w jej dłoni, puls bijący młotem
pod jego skórą. Połykała westchnienia Trica, gdy znalazła jego usta i
poszukała jego języka własnym. Jęknął, gdy pocałowała go głęboko,
długo i gorąco, wsunął dłonie w jej włosy, gdy pchnęła go mocno na
ścianę.
Teraz jej usta znajdowały się na jego szyi, język kreślił palące
linie na pulsie. Jedną ręką badała gładkość jego piersi, drugą nadal
go gładziła, a on drżał i wzdychał. Nadal pełna obaw, mimo
drżącego oddechu, opadła niżej, przesuwając ustami po obojczyku
ku piersi. Zatrzymał ją delikatnie, patrząc jej w oczy z krwią nadal
rozmazaną na ustach.
– Mia... nie musisz.
– Chcę.
Ze świadomą powolnością spojrzała mu w oczy i opadła na
kolana. Obiema rękami gładziła go i uśmiechnęła się, gdy odchylił
głowę i jęknął. Nigdy wcześniej tego nie robiła i nie była pewna
swoich umiejętności mimo wszystkich lekcji Aalei na ten temat.
Chciała go jednak posiąść tak bardzo, że to zagłuszało wszelki lęk,
jaki w niej został.
Dotknęła językiem jego płonącej skóry i poczuła, że drgnął.
Bogini, ależ był twardy. Otworzyła usta i oblizała go od nasady aż
po czubek, uśmiechając się, gdy westchnął. Czuła słonawą słodycz
na koniuszku, żar na języku. Obsypała go pocałunkami, wędrując w
górę i w dół, a pod nim prawie ugięły się kolana. Potem zwilżyła
wargi językiem i wzięła go w usta.
Zatraciła się wtedy. Instynkt popychał ją naprzód. Ledwie
wierzyła w to, jaki jest gładki i gorący. Początkowo była niezręczna,
niepewna mimo pożądania, ale on wsunął dłonie w jej włosy i
delikatnie nią pokierował, w górę i dół, wzdłuż całej długości;
policzki zapadnięte, jej zaciśnięta dłoń poruszająca się u nasady.
Był wtedy jej. Całkowicie. Do końca. Bezradny. Córki, to nią
prawie owładnęło. To poczucie absolutnej kontroli, zachwyt
różnymi jękami, drżeniem, jakie wywoływała, gdy poruszała
językiem. Sama jęknęła ogarnięta głodem. W tej chwili chciała tylko
jednego. Nie była już drżącą dziewicą na zaplamionych krwią
prześcieradłach. Nie była więźniem koszmarów. Ani
przestraszonym dziewczęciem.
Zacisnął mocniej ręce w jej włosach, serce biło mu coraz szybciej.
Pierś mu dygotała, nie mógł złapać dość powietrza w płuca.
– Mia – wydyszał. – Zaraz...
Poczuła, jak szarpnął się, pulsując w jej ustach. Przyciągając ją
bliżej, jeszcze, jeszcze. Wygiął plecy, nogi mu zadrżały. A potem
wyjęczał jej imię, napiął wszystkie mięśnie i napełnił jej usta
wytryskiem słodkiego i słonego żaru. Jęknęła upojona swoją
władzą. Nadal poruszała ręką, wyciskając go do ostatniej kropli, aż
zdusił okrzyk, czując słodki ból, i odsunął się. Z trudem łapał
oddech.
Wstała z kolan, uśmiechając się szelmowsko. Śmiejąc się na
widok wyrazu jego oczu, niedowierzania, głodu i błogości. Ledwie
był w stanie stać, oddychać czy mówić. A wszystkiego tego dokonała
w kilka chwil.
To właśnie miała na myśli Aalea, zdała sobie sprawę.
– Nic ci nie jest? – zapytała.
Zamrugał. Pokręcił głową.
– Może daj mi minutkę.
Śmiejąc się, odwróciła się i rzuciła na jego łóżko. Pościel nadal
była ciepła, futro pachniało jego ciałem. Tric padł obok niej, nagi,
chociaż ona nadal była całkowicie ubrana. Odgarnął solne dredy z
oczu i spojrzał na nią ponad poduszkami.
– Zauważ, proszę, że nie narzekam, ale za co to było?
– A musi być jakiś powód?
– Zwykle tak.
– Lubię cię. – Mia wzruszyła ramionami. – I chciałam się
przekonać, czy zdołam. Zanim Shahiida Aalea sprowadzi dla mnie
jakiegoś jurnego liizyjskiego niewolnika, żebym mogła poćwiczyć.
Tric zaśmiał się.
– Jakąś wątpię, żeby to była cała prawda.
– Nie... Nie lubię być sama. Rzeczy, które widzę, gdy zamknę
oczy...
Zmarszczył brwi, kręcąc głową, gdy słowa ją zawiodły. Przesunął
palcem po jej policzku i ustach.
– Ja też mam swoje demony. I lubię cię. Naprawdę. Zastanawiam
się tylko... czy to rozsądne?
– Jakie „to”?
– No to. My. – Ogarnął gestem ciemność wokół nich. – Nie
pobędziemy tu zbyt długo. Nawet zakładając, że staniemy się
Ostrzami, zostaniemy odesłani do różnych kaplic. Będziemy
zabójcami. Życie, które wiedziemy... Tu nie ma szczęśliwych
zakończeń.
– Myślisz, że tego właśnie chcę? Szczęśliwego zakończenia?
– Oto zagadka, nie? – Tric westchnął. – Nie wiem, czego chcesz.
Przeturlała się na łóżku i oparła na łokciu, unosząc się nad
Trikiem. Długie czarne włosy opadły na jego skórę. Spojrzała w jego
piwne oczy.
– Idiota z ciebie.
– Fakt. – Uśmiechnął się.
Pocałowała go wtedy, rozchylając wargi. Przesuwając jedną rękę
po jego torsie, po wzgórkach i rowkach brzucha, czując jak jego
mięśnie twardnieją w kontraście z miękkością ust. Oczy zamknięte.
Sama w ciemności, ale nie sama.
Przerwała pocałunek i przyjrzała się jego twarzy. Ohydne
bazgroły nienawiści na jego skórze. Blizny. Te piękne, bezdenne
oczy.
– Po prostu odpędź sny. Tylko o to proszę. Zrobisz to dla mnie?
Spojrzał jej w oczy. Skinął powoli głową.
– Mogę.
Wzięła jego dłoń i przyciągnęła. Przycisnęła do piersi, przesunęła
po napiętym brzuchu i wsunęła w swoje spodnie. Jego palce
przesunęły się po kępce włosów, szukając niżej, aż zaparło jej dech
w piersi.
Poczuła, jak rozsuwa jej wargi, i jęknęła, gdy delikatnie wygiął
palce. Sięgnęła w dół, znowu szukając jego członka, ale on pchnął ją
na plecy, zręcznymi ruchami palców wywołując rozkoszne ciarki
przebiegające jej po kręgosłupie.
– Moja kolej – szepnął.
Mia leżała, jęcząc, kiedy całował jej szyję. Posykiwała
zachęcająco, kiedy kąsał ją coraz mocniej. Wsunęła palce w jego
włosy, kiedy podciągnął jej koszulę, i jęknęła, gdy językiem okrążył
twardniejący sutek. Wziął ją w usta i ssał, nadal wyczyniając cuda
palcami między jej nogami. Ciepło promieniowało z jej środka, uda
jej drżały przepełnione pożądaniem. Rozwiązał rzemyki jej spodni i
zsunął je do kostek, bo dalej przeszkadzały buty. Zrzuciła je, jedną
nogą nadal zaplątana w spodnie, wijąc się na łóżku, kiedy on nadal
jej dotykał, kreślił pewne, mocne kręgi w najdelikatniejszym z
miejsc.
– O, Córki – westchnęła. – O, tak.
Uklęknął między jej nogami, jedną ręką pieszcząc jej piersi, a
drugą nadal krzesząc ogień między jej udami. Pocałował ją raz w
usta, a potem opadł na jej ciało. Kreśląc ścieżkę płomiennych
pocałunków na piersiach i brzuchu. Wiedziała, dokąd Tric zmierza,
i nagle znowu się przestraszyła, otworzyła raptownie oczy. Złapała
go za włosy i pociągnęła w górę.
Spojrzał na nią z pytaniem płonącym w oczach za oślepiającym
głodem.
– Nie musisz – szepnęła.
– Ale chcę – odpowiedział.
Uniósł jej nogę, całując delikatną skórę pod kolanem i wywołując
dreszcz. Przesunął palcami powoli po napiętym brzuchu Mii.
Przesunął ustami po wewnętrznej stronie uda, łaskocząc ją
zarostem. Jego oddech był wilgotny na jej skórze. Żądza
przezwyciężyła w niej strach. Zacisnęła palce na jego solnych
dredach, ponaglając go. On z celową powolnością, jakby chciał ją
dręczyć, przesuwał się coraz niżej, coraz bliżej, zlizując świeży pot i
sprawiając, że Mia jęczała, oddychając coraz szybciej. Zatrzymał się,
gdy dotarł do jej warg, oddychając nią, jakby była powietrzem, a on
tonął. Zakwiliła błagalnie. A on rozdzielił delikatnie płatki palcami i
poczuła pierwszy dotyk jego języka.
– O, Bogini – jęknęła.
Język poruszał się początkowo delikatnie, kreśląc malutkie
kółeczka wokół jej nabrzmiałego pączka. Wygięła plecy, unosząc
nogi i wyginając palce stóp. Bawił się nią, wsuwając i wysuwając
język, wdmuchując w nią chłodny oddech między delikatnymi
atakami pocałunków. Wrażenia obezwładniły ją, odsłoniły i była
zdana całkowicie na jego łaskę. Jednak, o, Córki, tego właśnie
pragnęła. Rozkoszowała się tym. Trzymała garściami jego włosy i
przyciągała go, pragnąc, żeby docisnął się mocniej, brał ją,
smakował i rozpalił.
Krążył rytmicznie, a Mia miotała się na łóżku. Oczy uciekły jej w
głąb czaszki. Żar narastał w niej, dręcząc ją i spowijając,
nieartykułowane błagania wypełniły powietrze. Kiedy już myślała,
że dłużej tego nie zniesie, poczuła napór, gorący i naglący.
Rozdzielając jej wargi dłonią, powoli wsunął w nią palec.
Iskry w jej umyśle. Oślepiające światło w oczach. Mia jęknęła,
kiedy zaczął się poruszać, wyginając palce i masując, dopasowując
się rytmem do coraz szybszych ruchów językiem. Z każdym
rwanym oddechem coraz mocnej dygotała, wijąc się, kiedy powódź
w niej wzbierała, napierając na ukrytą tamę, coraz wyższa i
gorętsza. Tric pracował palcami i ustami, językiem i oddechem,
gwiazdy zderzały się pod jej powiekami, przekleństwa wyrywały się
ust: „O, kurwa, o, kurwa, o, kurwa”, aż tama popękała, powódź
przelała się nieartykułowanym krzykiem. Wygięte plecy, odchylona
głowa, gdy bezgłośnie wykrzykiwała jego imię.
Tric zwolnił, zabrał rękę, nadal kreśląc językiem delikatne kółka
na jej mokrych wargach. Potem pocałował ją, czule, jakby to były jej
usta, a oni żegnali się po raz ostatni.
Uniósł głowę, a Mia wyplątała palce z jego włosów. Posłał jej
krzywy uśmiech.
– Nic ci nie jest?
– Gdzieś ty... na otchłań... się tego nauczył?
Uśmiechając się szeroko, chłopak podciągnął się na łóżku i padł
obok niej.
– W tym samym miejscu, w którym nauczyłem się tańczyć.
Shahiida Aalea podzieliła się paroma wskazówkami, gdybym miał
kiedyś uwieść jakąś córkę ze Szpiku albo kogoś takiego.
Mia westchnęła. Serce nadal waliło jej w piersi.
– Podziękuję jej przy następnym spotkaniu.
Tric pochylił się z uśmiechem i ją pocałował. Czuła swój smak na
jego ustach, jego język splatał się z jej własnym. Kiedy sięgnęła w
dół, odkryła, że nadal jest twardy jak kamień i rozgrzany jak żelazo.
Chciała więcej. Jednak chłodny strach płonął w głębi jej czaszki,
narastając, kiedy zrzuciła do końca spodnie, przerzuciła przez niego
nogę i usiadła na nim okrakiem. Zerwała koszulę, a on rzucił się do
jej piersi, całując je i kąsając. Odchyliła się, chwyciła jego płonącą
włócznię i przycisnęła do obolałych warg. Kiedy ocierała się o
niego, kusiło ją, żeby po prostu zsunąć się na niego, cal po calu, aż
do końca.
– Pragnę cię – szepnął. – Oż, kurwa, Matko Nocy, jak ja cię pragnę.
Odnalazła ustami jego wargi i szepnęła, muskając oddechem jego
skórę.
– A ja ciebie, ale...
– Ale co?
– Nie wiem, czy to bezpieczne.
Złapał ją za biodra z ustami przy jej piersiach, ciągnąc ją w dół,
kiedy przesuwała go po swych wargach. Jego koniuszek wsunął się
w nią – o, święte Córki, jakie to było cudowne – i omal się nie
zatraciła. W pragnieniu. W pożądaniu. Nigdy w życiu tak nie
pragnęła. Ale wsunęła palce w jego włosy i oderwała go od
obolałych sutków. Odchyliła się, pozwoliła mu zanurzyć się na
jeszcze jeden cal, jęcząc w głębi duszy. Potem jednak zamarła.
Trzymając go mocno, uniosła się i go wysunęła. Westchnął, ale ona
się uśmiechnęła, dała mu żartobliwego klapsa i pchnęła na łóżko, a
potem padła na mokre od potu futro obok niego.
– Nie dzisiaj, donie Tricu – szepnęła.
Leżał w plątaninie poduszek i futer. Na próżno próbując złapać
oddech.
– Zimna jesteś, Blada Córko – zdołał wykrztusić.
Wzięła go za rękę i wcisnęła ją między swoje nogi.
– Że co proszę?
– Na zęby Paszczy, teraz zachowujesz się jak sadystka.
Roześmiała się, obracając się na plecy i patrząc na sufit. Zmrużyła
oczy, patrząc na poruszające się cienie. Strach przepadł. Wiedza
płonąca w jej umyśle całkowicie go pochłonęła.
Zrobiłby teraz dla mnie wszystko. O cokolwiek bym poprosiła.
Zabiłby dla mnie. Umarłby dla mnie. Skąpałby się we krwi setek
ofiar, byle tylko mógł wyzionąć ducha, będąc we mnie.
Mia wygięła plecy i wsunęła dłoń między uda. Przyciskając słodki
ból, jaki tam poczuła, zamknęła oczy i zasnęła.
To siła, która obala królów. Niszczy cesarstwa. Rozbiła nawet
niebo.
Przesunęła wilgotnymi palcami po uśmiechniętych ustach.
Oto siła.

* * *

Obudziła się kilka godzin później z rozkosznego, pozbawionego


majaków snu. Przeciągając się jak kot, zacisnęła uda, rozkoszując
się wspomnieniami tego, jak Tric jej dotykał. Spojrzała na chłopca
obok siebie, na złagodniałą we śnie twarz pod atramentem.
Powiedziała sobie, że miał tylko odpędzić złe sny.
Uznając, że już blisko do porannych dzwonów, i przypominając
sobie chłostę Cyta, uznała, że najlepiej będzie dla wszystkich
zainteresowanych, jeśli nie będzie wykradać się z pokoju Trica, gdy
obudzą się pozostali akolici. Ubrała się więc cicho i wymknęła z
sypialni, nie budząc Trica. W pelerynie cieni na ramionach macała
na oślep po ścianie, aż dotarła do swojego pokoju. Otworzyła drzwi
szybkim ruchem klucza i wsunęła się do pokoju przez nikogo
niezauważona. Odetchnęła z ulgą.
– ...zbrodnia doskonała...
– Pan Życzliwy!
Siedział w nogach jej łóżka. Okruch ciemniejszej ciemności w
mroku. Rzuciła się na futra, czując, że musi spróbować go dotknąć,
podnieść i uściskać. A kiedy skoczył jej w ramiona, zaszokowana
odkryła, że poczuła nieokreślony, aksamitny dotyk, gdy jej dłonie
przeszły przez niego, zimny jak lód i delikatny jak oddech dziecka.
Przemknął po jej ramionach, zanurzając się we włosy, których
długie pasma poruszały się jak na delikatnym wietrze. Łzy ulgi
napłynęły Mii do oczu.
– Tak się martwiłam, mały szubrawcu!
– ...przepraszam...
Odchyliła się na poduszkach, a nie-kot wskoczył jej na pierś,
zerknął w oczy. Zniknął na cały wieczór bez słowa. Co, mimo ulgi,
jaką poczuła, gdy przyjaciel wrócił, nadal stanowiło poważne
pytanie...
– Gdzie byłeś?
– ...och, krótki wypad do teatru, potem szybkie piwko i dziwki,
wiesz, jak jest...
– Chwileczkę, nie będziesz mi się tu wymądrzał. Nie było cię
wiele godzin.
– ...mam nadzieję, że znalazłaś sobie rozrywkę, kiedy mnie nie
było...?
– Och, krótki wypad do ateneum, chwila lekkiej lektury, wiesz,
jak jest.
Nie-kot odwrócił głowę w stronę pokoju Trica.
– ...lepiej, żebym nie wiedział...
Uśmiechnęła się szeroko, przesunęła palcami przez niego, znowu
czując mglisty chłód, od którego włoski stanęły jej na skórze.
– Zatem... – zaczęła.
– ...zatem...
– Jessamine ukradła Trójcę Kocura.
– ...serio? nie zauważyłem...
– Ostrzegałam cię, żebyś się nie wymądrzał.
– ...jakby jedno słońce ostrzegało drugie, żeby nie świeciło za
mocno...
– Ona mnie serdecznie nienawidzi. A teraz ma na szyi broń,
przed którą nie możemy się bronić.
– ...powiedz więc kocurowi, duchowieństwu. niech skonfiskują
trójcę...
– Donoszenie Duchowieństwu świadczy o pewnym braku... stylu,
nie uważasz?
– ...masz więc inny plan...?
– Na pewno coś bym wymyśliła, mając odpowiednią ilość
złotniaka.
– ...nie masz czasu na drobne psikusy. pamiętaj, po co tu
przybyłaś...
– Wszystko pięknie, ale co, jeśli Jessamine postanowi pomścić
ojca raz, a dobrze? Wyciągnie Trójcę, a ja padnę na kolana,
próbując wyrzygać flaki.
– ...na wypadek gdybyś nie zauważyła, jessamine nienawidzi
niemal wszystkich. niech uzna, że cię pokonała, to się znudzi. równie
mocno jak ciebie nienawidzi carlotty...
– Zatem co? Mam się położyć i pozwolić, żeby mnie zdeptała?
– ...słyszałaś kiedyś o struposzach z liis...[77]?
– Oczywiście.
– ...nigdy nie zaszkodzi, kiedy ktoś cię nie docenia. twoim celem
powinna być inicjacja...
Mia zagryzła usta. Pytanie szamotało się za jej zębami. Pytanie,
którego nigdy dotąd nie musiała zadawać. Tyle że Pan Życzliwy
nigdy dotąd jej nie porzucił. Podczas wszystkich spędzonych razem
lat kot z cienia zawsze był jej powiernikiem. Gwiazdą, według której
obierała swój kurs. To on ocalił ją przed ludźmi Scaevy. To on stał
obok niej, gdy jej matka...
Nie. Nie.
Nie patrz.
Jednakże Trójca wpłynęła na niego bardziej niż na nią. Słońca
przeraziły ją, ale Pan Życzliwy niemal oszalał z paniki. Co jest w
nim takiego, że spojrzenie Wszechwidzącego tak go rani? To
dlatego, że jest z cienia? A może jest czymś więcej niż tylko
ciemnością?
– Czym jesteś, Panie Życzliwy?
Nie-kot przechylił głowę.
– ...twoim przyjacielem...
– Ale czym jeszcze? Demonem, jak mówią opowieści ludowe?
Śmiech podobny do wiatru wśród nagrobków zawisł w
powietrzu.
– ...tak, demonem. chciałem prosić, żebyś podpisała ten cyrograf.
krwią i w trzech kopiach, gdybyś była tak miła...
– Nie jestem w nastroju do żartów. Dlaczego mi nie powiesz?
– ...bo nie wiem. zanim cię znalazłem, byłem kształtem czekającym
w cieniach...
– Czekającym na co?
– ...na kogoś takiego jak ty...
– Tak po prostu?
– ...a co ci nie odpowiada w prostocie...?
– Bo nic nigdy nie jest proste.
– ...jesteś za młoda, żeby być tak cyniczną...
Mia rzuciła się do przodu, przeszła przez Pana Życzliwego i padła
na materac. Nie-kot oblizał łapy i wyczyścił wąsiki, jakby wszystko
było w najlepszym porządku.
– No to się wal. Zachowaj swoje sekrety. Poszukam lorda
Cassiusa, kiedy wróci na inicjację. Zapytam go jeszcze raz o
pomrocze i co to znaczy być jednym z nich. A jeśli znowu postanowi
odgrywać tajemniczego, zamiast udzielić mi odpowiedzi wprost, to
może je z niego wyduszę. Nie obchodzi mnie, jak ładne ma kości
policzkowe.
– ...to nierozsądne, mia...
– Dlaczego? Bo może mi powiedzieć prawdę?
– ...bo jest niebezpieczny. z pewnością to wyczuwasz...
– Jedyne, co wyczuwam w jego pobliżu, to twój strach.
– ...i myślisz, że boję się o siebie...?
Mia przerwała swoją tyradę i spojrzała na siedzącego na futrach
nie-kota. Pan Życzliwy zawsze ją tylko chronił. Przepędzał
koszmary, kiedy była małą dziewczynką. Nibynocne widma
dusiciela szczeniaków, który przyszedł ją utopić. Strachy na wróble
i cienie, które ujrzała w Kamieniu Filozoficznym.
– To poczekam na kronikarza. Musi istnieć książka w ateneum,
która zawiera prawdę. To tylko kwestia czasu, zanim ją znajdzie.
– ...naprawdę wierzysz, że dowiesz się, jak panować nad cieniami z
książki...?
– Więc co mam robić?! – krzyknęła.
– ...powtarzałem ci to już z tysiąc razy...
Spojrzała na przyjaciela, a potem zwinęła się na łóżku. Dreszcz
przebiegł jej po plecach. Odgłos odległego krzyku rozległ się echem
w jej głowie. Obraz zapłakanej twarzy. Puste, przestraszone oczy.
Krew.
– ...aby opanować ciemność poza sobą, musisz najpierw stawić
czoło ciemności w sobie...
Oddychała szybciej. Pot zrosił jej skórę. Poszukała w spodniach i
znalazła cygarnicę. Włożyła cygaretkę do ust drżącymi rękami.
– ...to nie była twoja wina...
– Zamknij się – szepnęła.
– ...to nie była t...
– ZAMKNIJ SIĘ!
Dziewczyna cisnęła srebrną cygarnicą w ścianę. Wykrzywiła
twarz. Nie-kot położył po sobie uszy. Skulił się i szepnął:
– ...jak sobie życzysz...
Mia westchnęła. Zamknęła oczy i odetchnęła. Po długich
minutach milczenia wykrzesała iskrę krzesiwkiem i zapaliła
cygaretkę. Zaciągnęła się głęboko i usiadła na łóżku. Patrzyła na
dym unoszący się spiralą w mroku. Wreszcie westchnęła.
– Robi się ze mnie prawdziwa suka, co?
– ...robi...?
Zerknęła na kota, który zarechotał, i strzepnęła popiół w jego
kierunku.
– ...to wszystko nowe dla ciebie. nie może być łatwe...
Zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym nozdrzami.
– To nie miało być łatwe. Ale dam radę, Panie Życzliwy.
– ...nie wątpię. i jestem z tobą aż do końca...
– Naprawdę.
– ...naprawdę...
Mia nie zasnęła, patrząc, jak cygaretka powoli się wypala.
Siedziała w ciemności z myślami. Pan Życzliwy miał rację. Inicjacja
powinna być jej celem. Wszystko inne to żarty i pierdolety. Nie była
mistrzynią kieszeni jak Ash albo Jessamine. A trening z Trikiem nie
pomagał jej w walce bronią białą w takim stopniu, w jakim
potrzebowała. Ale jej jedyną konkurentką w truciznach była
Carlotta, a własna słabość w Sali Pieśni była czymś, co mogła
wykorzystać. Jak Pan Życzliwy i Mercurio powiedzieli, bycie
niedocenianą może być bronią, którą da się wykorzystać do swoich
celów.
Czas zacząć się zabezpieczać.
Kiedy cygaretka zgasła, Mia położyła się na łóżku. Na szczęście
dym zabił resztkę zapachu, jaki Tric zostawił na jej skórze. Tylko
ten jeden raz, powiedziała sobie. Tylko dla przepędzenia
koszmarów. Jej myśli zwolniły, kiedy w końcu dopadło ją zmęczenie
i sen wziął ją w czułe objęcia, a rzęsy opadły na policzki. Wreszcie
zasnęła.
Nie-kot obok niej czekał na koszmary.
Zawsze czujny.
Zawsze głodny.
Nie musiał długo czekać.
* * *

Przed porannym posiłkiem Mia wstała z łóżka i wykradła się z


pokoju. Minęła sypialnie akolitów i zagłębiła się w Górę. Zapytała
uprzejmie mijaną postać w czerni i została odprowadzona na dół
kręconymi schodami do pomieszczenia, którego nigdy dotąd nie
widziała. Zapach kurzu i siana, wielbłądów i łajna. Wchodząc do
ogromnej pieczary wyciętej we wnętrznościach góry, zdała sobie
sprawę, gdzie się znalazła.
– Stajnie...
Jaskinia miała co najmniej pięćdziesiąt stóp wysokości; w
wielkich drewnianych zagrodach trzymano dwa tuziny
parskających, warczących spluwaczek. Widziała Ręce
rozpakowujące dopiero co przybyłą karawanę, pojące zwierzęta,
które wróciły z pustyni. A wśród zakurzonych Rąk w czerwonych
pustynnych strojach Mia dostrzegła twarz za woalem z jedwabiu.
Jasnorude loki. Ciemne, błyszczące oczy.
– Naev!
Kobieta odwróciła się z uśmiechem w oczach.
– Przyjaciółka Mia.
Mia objęła ją, odwzajemniając sympatię. Czuła pot na skórze
kobiety, kurz i brud długiej podróży.
– Wybacz, że przeszkadzam – powiedziała. – Musisz być
zmęczona. Kiedy zapytałam o ciebie, nie wiedziałam nawet, czy
wróciłaś już z Ostatniej Nadziei.
– Właśnie wróciła. – Kobieta skinęła głową. – Wszystko w
porządku?
– W miarę. – Mia skinęła głową. – Jesteś zajęta?
– Trochę. Ale Naev może poświęcić jej chwilę.
Kobieta weszła do zacienionej niszy, pociągając za sobą Mię.
Spojrzała wyczekująco; okrzyki i ryki wielbłądów rozlegały się w
tle. Mia uznała, że jej przyjaciółka się śpieszy, i dlatego, wbrew
pierwszej ze złotych zasad Shahiidy Aalei najlepiej będzie w tej
sytuacji darować sobie grę wstępną.
– Kiedy skrzyżowałyśmy ostrza na Pustkowiach Szeptów –
zaczęła Mia – w każdym razie, zanim wezwałam Ciemność...
dorównywałaś mi. Gdybym walczyła uczciwie, pokonałabyś mnie.
Naev skinęła głową. Nie było w jej głosie arogancji, a jedynie
pragmatyzm.
– Ona walczy w stylu Orlani. Trochę zna Caravaggia. Ma dość
umiejętności. Istnieje jednak wiele aspektów walki klingą, a wydaje
się, że Mia zna tylko jeden.
– A ty znasz wiele.
Oczy kobiety zabłysły.
– Naev zna je wszystkie.
– Więc może mogłabyś mi pomóc.
– A czego potrzebuje?
– To zależy.
– Od czego?
Mia się uśmiechnęła.
– Czy potrafisz dochować tajemnicy.

Rozdział 23

Podmiana

Mijały tygodnie w Cichej Górze i niewiele z nich było cichych.


Sala Pieśni rozbrzmiewała muzyką stali o stal. Przenikliwym
wizgiem cięciw i brzękiem rzucanych noży. Chociaż Mia okazała się
świetną kuszniczką, nadal zbierała cięgi niemal na każdej lekcji. Po
poprzedniej konfrontacji zauważyła, że Jessamine zawsze nosi
Trójcę pod tuniką, i ta groźba wisiała między nimi jak nóż. Chociaż
jednak Jessamine nigdy nie przeoczyła okazji, żeby przeszorować
jej nosem po ziemi, Mia trzymała się rady Pana Życzliwego i
panowała nad gniewem. Skupiła się na treningu. Pozostawiła
małostkowość małostkowym. Najwyraźniej znudzona brakiem
kręgosłupa u Mii Ruda skupiła się na Carlotcie, która reagowała
typową dla siebie kpiną wypowiadaną ze śmiertelną powagą i
martwym spojrzeniem.
Jednakże nie tylko Jessamine dostrzegła zmianę w Mii.
Rankiem mieli zajęcia z Prawd, ale kiedy Mia dowlekła się do sali
z Ash i Lotti, zauważyła, że ławki ze stalodrzewia zepchnięto pod
ściany, a większość sprzętu arkemicznego odstawiono. Zabójczyni
Pająków stała pośrodku sali z sakiewkami różnego koloru w rękach.
– Akolici – powiedziała, kiwając głową. – Zbierzcie się, proszę, za
mną.
Grupa ustawiła się posłusznie, formując półkole za plecami
Shahiidy.
– Spędziliśmy kilka ostatnich miesięcy, zajmując się tworzeniem
arkemicznych toksyn i ich zastosowaniem. Arkemia jednak to nie
tylko trucicielstwo i może wam pomagać w realizacji swojego
powołania na więcej niż jeden sposób, nie tylko jako narzędzie
zadawania śmierci.
Sięgnęła do czarnej skórzanej sakiewki i wyjęła małą kulę, nie
większą od paznokcia na jej kciuku. Była idealnie gładka i
wypolerowana na wysoki połysk.
– Dziwoszkło – wyjaśniła. – Arkemiczne opary zatrzymane w
stanie stałym za pomocą procesu, który sama obmyśliłam. Mocny
fizyczny wstrząs przerwie ten proces, przywracając związkowi jego
gazowy stan, ale w przeciwieństwie do innej, bardziej prymitywnej
broni opartej na gazie, dziwoszkło nie zostawia śladów. Żadnych
odłamków czy korków, które zdradziłyby, że tam byliście. Samo
szkło jest związkiem.
Shahiida podała kulkę akolitom. Była cięższa, niż Mia się
spodziewała, chłodna w dotyku.
– Opracowałam kilka rodzajów – powiedziała Zabójczyni
Pająków. – Pierwszy to onyks.
Shahiida cisnęła garścią czarnych kulek o podłogę. Przy
zderzeniu rozległo się kilkanaście cichych wystrzałów i w
okamgnieniu gęsta chmura kłębiącego się dymu podniosła się z
podłogi. Był oleisty, ciężki jak mgła i czarny jak noc nad
Podniebnym Ołtarzem.
– Przydaje się do celów dywersyjnych i przeprowadzania
manewrów obronnych.
Sięgnęła do innej sakiewki i wyłowiła trzy białe kulki z
dziwoszkła. Cisnęła nimi o ścianę. Znowu buchnął gęsty dym i
powoli opadł ku podłodze. Mia z trudem mogła uwierzyć, że tyle
gazu można zmieścić w czymś tak małym.
– Perły z toksyną. Najczęściej to środki uspokajające jak
Omdlenie, chociaż stworzyłam też bardziej śmiercionośne warianty
z aspirą. I wreszcie – Shahiida wyjęła kulkę z czerwonego
dziwoszkła i błysnęła nietypowym dla siebie uśmiechem – rubin.
Mój ulubiony rodzaj.
Cisnęła kulką o inną ścianę. Z hukiem i skwierczeniem kula
rozżarzonego do białości ognia rozkwitła na kamieniu. Akolici
wzdrygnęli się, wytrzeszczając oczy, wpatrując się w odłamek
wielkości pięści wyrwany z granitu.
– Może przebić zbroję płytową i zetrzeć na proszek ciało w
środku.
Zabójczyni Pająków wręczyła kilka kulek z onyksowego
dziwoszkła akolitom i wskazała przeciwległą ścianę.
– A teraz sami spróbujcie.
Uśmiechając się do siebie, akolici wystąpili i zaczęli rzucać
dziwoszkłem w kamień. Kilkadziesiąt wystrzałów rozległo się w
sali, czarny dym buchnął z drugiego końca sali. Zabójczyni Pająków
dała Cytowi i Tricowi po jednej rubinowej kuli, wykrzywiając
czarne usta, gdy jasne eksplozje rozdarły powietrze. Kiedy dym
opadł, akolici usiedli w ławkach, a Zabójczyni Pająków odwróciła
się do tablicy, wyjaśniając podstawowe właściwości dziwoszkła.
Mia zaciekle notowała, kiedy Ash szepnęła jej do ucha:
– Słuchaj. Mam pytanie.
– Nie chodzi o to, skąd się biorą dzieci, co? – mruknęła Mia. – Bo
nie sądzę, żeby nasza przyjaźń była na to gotowa.
– Dlaczego łykasz to gówno, które podsuwa ci Rudzielec?
Mia przestała pisać i podniosła wzrok znad notatek.
– Nie łykam żadnego gówna – szepnęła.
– Leje cię jak manekina treningowego na Pieśniach. Wczoraj
omal nie przewróciła cię na Podniebnym Ołtarzu, a kiedy
naskoczyła na ciebie, po prostu się odwróciłaś.
Mia spojrzała przez salę na Jessamine, która pracowała obok
Diamo. Ruda rzuciła jej uśmiech jadowitszy od wszystkiego, co
uwarzyła Zabójczyni Pająków.
– To nie w twoim stylu, Corvere.
– To nic ważnego.
– Chrzanisz.
Mia zerknęła na Zabójczynię Pająków, która nadal pracowała
przy tablicy.
– Ona... – Mia zagryzła usta. Spojrzała na Ashlinn. Nie lubiła
prosić o pomoc. Nie lubiła potrzebować kogokolwiek.
Jednak Ash była przyzwoitym oparciem, mimo nawyku
podwędzania wszystkiego, co nie było przyśrubowane do podłogi. I
nie wygada niczego Duchowieństwu...
– Ukradła Trójcę.
Ash nie zrozumiała.
– Z sali Kocura – syknęła Mia. – Medalion, przez który rzygałam
jak kot tamtego zwrotu, kiedy przebrał się za kapłana.
Ash uniosła brew.
– Powiedziałaś mi, że to od zepsutego śledzia.
– Miło z twojej strony, że udawałaś, że mi uwierzyłaś.
Blondynka spojrzała z grymasem na Jessamine.
– Więc to Trójca tak tobą wstrząsnęła?
Mia jeszcze bardziej zniżyła głos.
– Nie bardzo wiem czemu. To ma coś wspólnego z tym, że jestem
pomroczem. Jessamine potraktowała mnie Trójcą w Sali Pieśni.
Miałam wrażenie, że zaraz wykituję.
Ash zauważyła złoty łańcuszek na szyi Jessamine, niemal
schowany pod koszulą.
– A to podstępna mała c...
Kula onyksowego dziwoszkła wybuchła na ławce przed nimi.
Obie dziewczyny znalazły się w gęstym, skłębionym czarnym
dymie. Ash spadła do tyłu ze stołka. Pozostali akolici rechotali, a
dziewczyny kaszlały i parskały, machając rękami, żeby przegnać
dym. Kiedy ten powoli się rozproszył, Mia zobaczyła, że Zabójczyni
Pająków piorunuje ją wzrokiem.
– Akolitko Ashlinn. Akolitko Mio. Macie coś do dodania na temat
lekcji?
– Nie, Shahiido – wymamrotała Mia.
– Zatem uważacie, że pomożecie mi w jej wygłaszaniu, gdacząc
jak para kwok?
– Nie, Shahiido – odpowiedziała Ash ze swoją najlepszą miną
winowajcy[78].
– W takim razie byłabym wdzięczna za słuchanie mnie w
milczeniu. Następna kula, którą rzucę, będzie w innym kolorze.
Zabójczyni Pająków zważyła w dłoni woreczek z rubinowym
dziwoszkłem i zerknęła na pozostałych akolitów. Wszyscy rzucili się
do pisania z takim zacięciem, że zawstydziliby nawet Żelaznego
Skrybę. Do końca ranka panowała cisza. Jednak kiedy lekcja się
skończyła, Ash rzuciła srogie spojrzenie Jessamine.
Strzeliła kostkami rąk.
A potem mrugnęła porozumiewawczo do Mii.

* * *

Dwa zwroty później zaraz po wieczornym posiłku Mia pracowała


nad formułą Zabójczyni Pająków. Co wieczór garbiła się nad
notatkami i próbowała rozwikłać zagadkę. Wydawała się
niemożliwa do rozwiązania: każde antidotum na jeden składnik
zwiększało skuteczność innego. Jednak rozwiązanie tej zagadki było
największą szansą Mii na najlepszy wynik w grupie, a siedzenie w
pokoju znaczyło, że miała małą szansę natknąć się na Jessamine.
Klęła w żywy kamień i poważnie zastanawiała się, czy nie podpalić
notatek, kiedy usłyszała, że ktoś otwiera wytrychem jej zamek.
– Na zęby Paszczy, nie możesz po prostu zapukać?
Wyplątała się ze skłębionego stosu notatek z trucicielstwa i
podeszła do drzwi. Otworzyła je i zobaczyła Ashlinn klęczącą pod
swoją sypialnią.
– Twoje knykcie nie działają, czy co? – zapytała Mia.
Ash pokazała knykcie obu rąk i potrzasnęła nimi przed jej
twarzą.
– Przezabawna jesteś. – Mia się uśmiechnęła. – Czego
potrzebujesz?
– Niczego nie potrzebuję. – Ash wyprostowała się, mrugając
porozumiewawczo. – Chodzi o to, co mam dla ciebie.
– A mianowicie?
– Trójcę Jessamine.
Ash krzyknęła, kiedy Mia złapała ją za kołnierz, zaciągnęła do
pokoju i zatrzasnęła drzwi.
– Ukradłaś ją? – syknęła Mia.
– Jeszcze nie. – Ash zerknęła na stos notatek na łóżku Mii. – Ale
zaraz się tym zajmę, gdybyś wolała bardziej użytecznie
wykorzystać swój czas.
– Ona nigdy jej nie zdejmuje. Widziałam, że miała ją na sobie
podczas kąpieli.
– A skoro o tym mowa, nie mogłam nie zauważyć u ciebie śladów
po ukąszeniach na wewnętrznej stronie ud kilka zwrotów temu...
Mia uniosła brew.
– Oglądałaś wnętrze moich ud podczas kąpieli?
Ash wzruszyła ramionami.
– Patrzenie to nic złego.
– I jaki jest werdykt?
– E, tam. Widziałam lepsze.
Mia uniosła knykcie przed twarzą przyjaciółki.
– O, patrz, moje też działają!
– Dobra, dobra, pięknie. – Ash przewróciła oczami. – Rzecz w tym,
że ona jednak zdejmuje Trójcę. Musi podczas Krwawego Spaceru,
bo jest zrobiony z... pomóż mi...
– Metalu – szepnęła Mia.
– Huura! Da się ją czegoś nauczyć!
– Pocałuj mnie w dupę!
– Ostrzegam uczciwie, całuję dobrze, ale na kąsaniu się nie
znam...
– Ash, przysięgam na Matkę...
– Niemniej – przerwała jej Ash – tak się składa, że wiem, że
Jessamine z paroma innymi osobami właśnie wyruszyła na kolejną
rundkę wyciskania sekretów w Bożogrobiu. Zatem właśnie w tej
chwili jej rzeczy leżą w schludnej niszy w pobliżu sadzawki
Adonaia.
– Chcesz ukraść coś z komnaty mówcy?
Ashlinn tylko uśmiechnęła się szeroko w odpowiedzi.
– Jessamine zorientuje się zaraz po powrocie – dodała Mia. – I
musiałaby być nadzwyczaj tępa, żeby nie wpaść na to, że to ja
ukradłam medalion.
Ashlinn wyjęła z kieszeni spodni trzy złote koła na błyszczącym
łańcuchu.
– Jessamine nic nie będzie wiedziała.
Mia spojrzała na medalion, wirujący i błyszczący w słabym
świetle. Jeszcze jedna Trójca. I poza tym, że była wykuta ze
szlachetnego metalu, za który można by kupić skromny dom w
jednej z lepszych dzielnic Grobia, to wydawała się całkiem
zwyczajna. Mii nie robiło się niedobrze w jej pobliżu. Najwyraźniej
nigdy nie pobłogosławił jej prawdziwy wyznawca Aa. Mimo
wszystko na sam widok...
– Skąd to masz?
– Z kostiumów Kocura. Ten gość ma przedziwne upodobanie do
strojów kapłańskich. Znalazłam też kobiecą bieliznę w jego kolekcji.
– Ash wzruszyła ramionami i schowała medalion w spodniach. – No
dobrze. To idziesz narozrabiać czy masz randkę z Trikiem i nadzieję
na nowe malinki?
Mia otworzyła usta, żeby zaprzeczyć. Uniesiona brew Ashlinn
powiedziała jej, żeby sobie darowała. Mia z westchnieniem
otworzyła drzwi i wskazała korytarz.
– O, to rozumiem. – Ash wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

* * *

Smród krwi przybierał na sile, powietrze było coraz bardziej


nieruchome, kiedy dziewczyny przemykały w głąb Góry. Pan
Życzliwy połykał jej strach jak zawsze, ale rozsądna cząstka umysłu
Mii nadal wrzeszczała, że to nadzwyczaj zły pomysł.
– To nadzwyczaj zły pomysł, Ash.
– Mówiłaś. Jakieś dwadzieścia razy.
– Pamiętasz, co Marielle zrobiła Cytowi?
– Na zęby Paszczy, Corvere, kiedy torturowali mojego ojca w
Cierniowych Wieżach Elai, odrąbali mu klejnoty i rzucili je
struposzom na pożarcie. Czym ty się tłumaczysz?
– Z czego?
– Z kompletnego braku jaj?
Mia pokazała piersi.
– Widzisz je, co?
– No dobra, dobra. – Ash warknęła. – Kiepska analogia.
Dotarły do poziomu z komnatami Adonaia. Mia wzięła Ash za
rękę i zrobiła to samo, co z Trikiem w ateneum. Sięgnęła po
ciemność wokół. Ciemność, która nigdy nie poznała dotyku słońc.
Czuła w niej moc. Czuła moc w sobie. Poruszając palcami w mroku,
naciągnęła na nie obydwie pelerynę cieni i zniknęły jak dym jak na
wietrze.
– Psiakrew, nic pod tym nie widzę – syknęła Ash.
– Mówiłam, że bycie pomroczem nie jest aż tak świetne. Trzymaj
się blisko.
Skradały się powoli korytarzem, a przyćmione punkty
oświetlenia arkemicznego były ich jedyną wskazówką. Wreszcie
jednak przyciągane ciężkim miedzianym odorem znalazły komnatę
Adonaia. Czając się w progu, Mia i Ash zerknęły do środka. Adonai
klęczał u szczytu basenu, wpatrując się w krew ze skórą pomazaną
szkarłatnymi hieroglifami. Jak zwykle mówca będzie czuwać,
dopóki wszyscy akolici nie wrócą z Grobia.
Aalea wyjaśniła, że kilka kropli krwi Adonaia wmieszano do
sadzawek w Chlewni i wszystkich innych kaplicach Czerwonego
Kościoła. Dzięki temu mówca czuł, kiedy ktoś wchodził do
sadzawki, i jeśli taka była jego wola, pozwalał mu wrócić. Był jak
pająk pośrodku rozległej szkarłatnej pajęczyny; jego własna esencja
była dla niego nićmi. Mię nadal to zdumiewało. W porównaniu z
Adonaiem jej salonowe sztuczki z cieniami były żałosnym rodzajem
magji. Gdyby konsul Scaeva i Luminatii kiedykolwiek odkryli, że
Czerwony Kościół dysponuje taką mocą...
– W porządku – szepnęła Ash. – Oto plan. Ty wchodzisz i
odwracasz jego uwagę. A gdy on będzie tobą oszołomiony, ja
zakradnę się do nisz i zwędzę Trójcę.
– Oszołomiony? Mną? – syknęła Mia. – Jak mam to osiągnąć?
– Nie wiem, to ty jesteś zalotna. Posłuż się swoimi sztuczkami,
kobieto.
Mia rozdziawiła usta i na chwilę odjęło jej mowę.
– Na zęby Paszczy, Ash, „posłuż się swoimi sztuczkami”? To cały
twój plan?
– Sama nie wiem. Uczyłaś się u Aalei dłużej niż ktokolwiek z nas.
Posłuż się tym swoim ponętnym chodem, który tak lubisz. Pokaż mu
swoje brzoskwinki, czy coś takiego.
– Mam pokazać mu...
Osłupiała Mia poruszała ustami.
– Posłuż się słowami. – Ash westchnęła.
– Oto parę słów – wykrztusiła wreszcie Mia. – Może ty odwrócisz
uwagę Adonaia, a ja, dziewczyna, która potrafi w jednej chwili stać
się, kurna, niemal niewidzialna, że pozwolę sobie zauważyć, pójdę i
zwędzę Trójcę?
– A w jaki sposób jej dotkniesz, nie wyrzucając z żołądka
fontanny, o, niewidzialna?
Mia otworzyła usta do odpowiedzi. Zamknęła. Westchnęła.
– Słuszna uwaga.
Ash skinęła głową. Spojrzała wyczekująco.
– No dobrze, to idź już.
Mia przewróciła oczami. Odrzuciła pelerynę cieni.
– Dobra.
Wstała, zapukała w ścianę i weszła do komnaty Adonaia.
– Mówco?
Adonai nie otworzył oczu. Mówił jak przez sen.
– Dobrego wieczoru, akolitko. I ty wybierasz się do miasta?
Shahiida Aalea nie wspomniała o tym.
– Nie. Wybacz. – Mia weszła do komnaty, szukając desperacko
jakiegoś podstępu. – Chciałam... porozmawiać z tobą.
– A o czymże pragniesz rozmawiać?
Mia powędrowała wzrokiem po mapach wyrzeźbionych na
ścianach. Strzaskane wyspy Bożogrobia. Obsydianowa forteca
Trupiego Dworu. Port Farrow. Pomiędzy płaskorzeźbami
nabazgrano krwawe hieroglify, które przesuwały się i zamazywały,
gdy patrzyła na nie za długo. Z tego pokoju Czerwony Kościół mógł
dotknąć każdego miasta w Republice.
Jej wzrok zatrzymał się na mapie, której nie rozpoznała, niemal
ukrytej za poruszającymi się cieniami. Wielka, rozległa metropolia,
większa od Bożogrobia, jej kontury i ulice nie przypominały
niczego, co kiedykolwiek widziała.
– Co to jest? – spytała. – Nigdy nie widziałam tego miejsca.
– I nie ujrzysz.
Mia spojrzała na Adonaia pytająco, pozwalając, żeby cisza
przemówiła, jak uczyła ją Aalea. Jednak Adonai nie otworzył oczu, a
jego usta wykrzywiły się w pięknym, leniwym uśmiechu.
Najwyraźniej także znał sztuczki Aalei.
– Możesz mi powiedzieć, dlaczego? – zapytała wreszcie Mia.
– Przepadło.
– Jak się nazywało?
– Ur Shuum.
– To ashkaska nazwa. Znaczy Pierwsze Miasto.
Adonai westchnął, nie kryjąc znudzenia.
– Nie zjawiłaś się tu po lekcję geografii, mały pomroczu. Mówże,
co cię sprowadza, zanim głód przezwycięży moją cierpliwość.
Mia przełknęła odrazę, zastanawiając się, skąd się bierze krew,
którą pije Adonai. Nie śmiała się obejrzeć, żeby sprawdzić, czy
Ashlinn weszła już do sali. Podeszła do mówcy i zasłoniła mu niszę,
gdyby kiedykolwiek zadał sobie ten trud i otworzył oczy. Z tak
bliska widziała żyły pod jego bladą skórą wyrysowane błękitem
nieba. Jego mocne kości policzkowe, długie, trzepoczące rzęsy i, och,
zwinne palce tkające w powietrzu. Zastanawiała się, czy urodził się
taki piękny, czy też siostra go takim utkała. I wtedy natknęła się na
temat, który mógłby odwrócić jego uwagę...
– Chciałam porozmawiać z tobą o Naev.
Adonai otworzył oczy. Białka miał pokryte cieniutką szkarłatną
warstewką, tęczówki były jasnoróżowe. Bardzo powoli obrócił
głowę i spojrzał na Mię. Odczuła jego spojrzenie jak ołowiany
ciężar. Poczuła się jak mucha przyszpilona do jego szkarłatnej sieci.
– Naev – powtórzył.
Powietrze stało się cięższe, fale krwi wzburzyły się nieco mocniej.
Po raz pierwszy Mia zauważyła, że Adonai chyba nigdy nie mruga.
– Uratowałam jej życie na Pustkowiach Szeptów.
– To wiem, akolitko.
– Widziałam jej twarz. Co Marielle jej zrobiła. To
niesprawiedliwe.
– Że też właśnie ty mówisz, o tym co sprawiedliwe i
niesprawiedliwe, mała morderczyni.
– Przepraszam bardzo?
– Nie mnie winnaś przepraszać. – Adonai się uśmiechnął. – To nie
mojego trupa okaleczyłaś, żeby wykupić sobie miejsce w ławie
kościelnej u tego ołtarza, nieprawdaż?
Mia zacisnęła zęby.
– Człowiek, którego zabiłam, sam był mordercą. Zabił setki ludzi.
Może tysiące. Powiesił mojego ojca. Zasłużył na to. W każdej mierze.
– A pozostali?
Mia się zdziwiła.
– Pozostali?
Adonai wstał leniwie i ospale. Podszedł do niej tak blisko, że
czuła żar bijący od jego skóry. Pochylił się i musnął białymi jak kość
palcami jej czoło. Usta, które prosiły się o pocałunek, znajdowały się
raptem o oddech od jej warg, mokre od krwi. Przez przyprawiającą
o zawrót głowy chwilę myślała, że Adonai to zrobi. Serce zabiło jej
szybciej, żołądek zacisnął się na samą myśl. On jednak tylko
odetchnął, wciągnął głęboko powietrze i przymknął powieki.
Odezwał się z uśmiechem:
– Wyczuwam ich krew na tobie, mały pomroczu.
Mia zmusiła się, żeby się nie wzdrygnąć. I nie cofnąć.
– Masz posłuch u siostry. Ona cię kocha.
– A ja ją. Jak Światło kochało Ciemność.
– Ale Naev też cię kocha. Nie zasługuje za to na takie cierpienie.
Mówca położył kciuk na jej podbródku. Odchylił nieco jej głowę.
Mia wyobraziła sobie, jak jego rubinowe usta pieszczą jej skórę,
zęby skubią gardło. Stłumiła drżenie. Coraz trudniej jej się
oddychało.
– Nigdy nie skosztowałem nikogo twego rodzaju... – szepnął.
Wykrzywił usta w kolejnym słodkim jak miód uśmiechu. Jednak
kiedy spojrzała mu w oczy, zrozumiała, że nic się za nimi nie kryje.
Dla niego to była tylko gra, chwilowa rozrywka. Jego uroda była
tylko powierzchowna, próżność przesiąkła go do kości; był równie
zdeformowany i zgniły w środku jak jego siostra na zewnątrz. I
chociaż Naev mogła go kochać, chociaż Mia dostrzegała, jak to
możliwe, wiedziała, że poza Marielle Adonai kocha tylko siebie.
Bardzo delikatnie odepchnęła jego rękę.
– Będę wdzięczna, jeśli nie będziesz mnie dotykał, mówco.
Adonai uśmiechnął się szerzej.
– Aliści byłabyś też wdzięczna, gdybym dotykał.
Byłabym?
Cienie u stóp Mii zadrżały, kiedy krew w sadzawce jeszcze
bardziej się wzburzyła. Zmrużyła oczy i zacisnęła zęby. I kiedy już
żar w sali stał się nieznośny, kiedy fale w basenie przewalały się z
łoskotem i chlupotem, Mia usłyszała głos Ashlinn.
– Na zęby Paszczy, tu jesteś!
Mia odsunęła się od mówcy i zobaczyła Ashlinn w progu.
– Wszędzie cię szukałam! Miałyśmy popracować nad lekcją
Zabójczyni Pająków. – Weszła do sali i ukłoniła się nisko. – Wybacz,
mówco. Mogę zabrać moją uczoną koleżankę? Zapomniałaby
własnego cienia, gdyby nie był przybity do jej stóp.
Uśmiech Adonaia opadł jak liście zimą.
– Może się udać, dokąd zechce. – Westchnął. – Nie moja to rzecz.
Adonai uklęknął z powrotem i wzbił wzrok w basen. Odprawił
Mię bez jednego słowa. Ash złapała ją za rękę i wyciągnęła z sali.
Powlekła ją korytarzem i zatrzymała się dopiero, kiedy znalazły się
poza zasięgiem wzroku i słuchu Adonaia.
– Na otchłań i krew – szepnęła Ash. – Naprawdę przez chwilę
myślałam, że się do ciebie dobierze.
– Przecież sama kazałaś mi odwrócić jego uwagę. Teraz powiedz,
czy mi się udało.
Ashlinn sięgnęła do spodni i wyjęła kawałek złotego łańcucha.
Mia zobaczyła rozbłysk światła i wzdrygnęła się jak oparzona,
zasłaniając oczy ręką.
– Na zęby Paszczy, schowaj to z powrotem do spodni.
– Rety, ty naprawdę sama mi się podkładasz, co?
Ash schowała medalion do kieszeni i poklepała Mię po ramieniu.
Tamta otworzyła ostrożnie oczy i uspokoiła się, widząc, że Trójca
zniknęła.
– Podmieniłaś medalion?
Ash skinęła głową.
– Jess się nie zorientuje. W każdym razie do chwili, kiedy znowu
spróbuje cię nim potraktować. To będzie sygnał dla ciebie, żeby
skopać jej tyłek. – Poklepała się po spodniach. – Ja się tym
zaopiekuję. Schowam tak, żeby nikomu więcej nie wpadło w ręce.
– Zbrodnia doskonała. – Mia się uśmiechnęła.
– Gdyby tak było, to na koniec dostałabym tort.
– Jeszcze nie wybił dziewiąty dzwon. – Mia podsunęła jej ramię. –
Kuchnie nadal są otwarte?
– Widzisz, wiedziałam, że lubię cię nie bez powodu.
Ramię w ramię powędrowały w ciemność.

Rozdział 24

Tarcia

Mijały kolejne zwroty.


Jak można było się spodziewać, Ashlinn nadal prowadziła w
zawodach Kocura, chociaż Cyt był tuż za nią. Widząc, jak ostra jest
konkurencja, Mia była wdzięczna przyjaciółce, że poświęciła swój
czas na ukradzenie czegoś, co nie poprawi jej ostatecznego wyniku.
Akolici stawali się coraz śmielsi, teraz kradziono trudniejsze
zdobycze z listy zamiast prostych drobiazgów. Mimo to, gdyby Mia
była hazardzistką, postawiłaby fortunę, że Ash skończy jako
najlepsza w Kieszeniach.
Oczywiście gdyby Mia miała fortunę, to Ash już by ją jej ukradła
bez względu na ich przyjaźń...
Lekcje u Kocura stawały się coraz bardziej eklektyczne i
ekscentryczne jak sam Shahiid. Poświęcał kilka godzin tygodniowo
na naukę czegoś, co nazywał Niemową[79], i upierał się, żeby
wszystkie rozmowy w sali prowadzono odtąd z jej pomocą. Podczas
innej lekcji Kocur wturlał drewniany basen do Sali Kieszeni.
Wypełniały go brudna woda i garść wytrychów rozrzuconych na
dnie. Potem zakuwał akolitom ręce i stopy w ołowiane kajdany i
wrzucał jednego po drugim do wody.
Trzeba przyznać, że robił wrażenie zadowolonego, gdy nikt się
nie utopił.
Lekcje w Sali Masek były bardziej subtelne i, prawdę mówiąc, o
wiele przyjemniejsze. Akolitów nadal regularnie wysyłano do
Bożogrobia i Mia spędziła kilkanaście nocy, czając się w różnych
karczmach, szkoląc się w zręcznych słówkach i racząc ludzi
napitkami i uśmiechami. Wodziła na pasku dwóch młodych i dość
przystojnych członków Administratii, podsłuchała smakowitą
ploteczkę w portowym burdelu na temat brutalnego zamachu stanu
wśród miejscowych braavi. Aalea przyjmowała nowe sekrety Mii z
uśmiechem i kwitowała pocałunkiem w oba policzki. I jeśli
zauważyła zmianę w Mii po wieczorze spędzonym w łóżku Trica, to
uprzejmie powstrzymała się od komentarza.
Podczas zwrotów po owej nocy Mia zdławiła impuls, żeby
uśmiechać się do chłopaka przy porannym posiłku albo spoglądać
na niego przeciągle podczas lekcji. Żeby utrzymać go na dystans,
powiedziała mu, że nie potrzebuje już lekcji fechtunku. Wiedziała,
że byłoby głupotą pozwolić, aby między nimi zrodziło się coś więcej,
a Tric ze swojej strony przynajmniej udawał, że rozumie. Mimo to
czasem przyłapywała go na tym, że zerka na nią kątem oka.
Nocami, kiedy była sama w pokoju, wsuwała dłoń między uda i
starała się nie wyobrażać sobie jego twarzy. Udawało jej się.
Niekiedy.
W miarę upływu czasu, gdy inicjacja była coraz bliżej, próby
przybrały na intensywności. Mia miała swoją wendetę na Scaevie i
jego psach, która pomagała jej skoncentrować się na lekcjach, ale
wszyscy akolici wiedzieli, jaka jest stawka. Następny z ich szeregów
zginął od czasu maskarady z okazji Wielkiej Dziesięciny – chłopiec
imieniem Leonis. Umarł, gdy przypadkowy cios zmiażdżył mu
gardło w Sali Pieśni. Udusił się, zanim zdążono wezwać Marielle.
Z dwudziestu dziewięciu akolitów, którzy zaczęli trening, zostało
tylko piętnastu.
A wtedy doszło do incydentu, który później nazywano „Błękitnym
Porankiem”.
Zaczęło się tak, jak zazwyczaj zaczynały się kryzysy – od
znajomego szeptu Pana Życzliwego.
– ...uważaj...
Otworzywszy oczy, Mia natychmiast wyciągnęła sztylet zupełnie
przytomna. Usłyszała słaby syk. Podniosła wzrok i zobaczyła, że
jeden z kamieni w suficie nad jej głową odsunął się i smużka gazu
sączy się do komnaty. Snuła się w powietrzu jak dym z cygaretki,
powolny i błękitnawy.
Mia przykucnęła, rzuciła się do drzwi i przekręciła klucz tylko po
to, żeby odkryć, że zamek nawet nie drgnął. Zawsze uważając na
pułapki z igłami od czasu wcześniejszych lekcji Kocura i Zabójczyni
Pająków, wsunęła grubą skórzaną rękawicę i szarpnęła klamkę.
Nawet nie drgnęła.
– Niech to szlag.
– ...mia...
Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że jeszcze więcej błękitnawego
oparu wlewa się do pokoju. Strumień był gęstszy, a powietrze
zaczynało się robić mgliste. Mia czuła coś gryzącego na języku. Oczy
zaczęły ją piec. Przynajmniej te symptomy znała na pamięć.
– Aspira... – szepnęła.
– ...kolejna próba...
– A ja zamierzałam wreszcie sobie odespać.
Złapała koszulę z podłogi, zwilżyła wodą z nocnego stolika i
obwiązała sobie twarz. Aspira wywoływała paraliż i śmierć przez
powolne uduszenie. Była cięższa od powietrza i niepalna w gazowej
formie. Mia dobrze znała antidotum, ale nie miała żadnych
składników. Jednak mokra szmata na twarzy powinna chronić ją
przed oparem przynajmniej przez kilka minut. Dość długo, żeby
wymyślić sposób ucieczki.
Rozejrzała się po pokoju, zastanawiając się gorączkowo.
Klucz nie chciał się przekręcić, a uderzanie ramieniem w drzwi
spowodowałoby tylko siniaki. Zawiasy umocowano na żelaznych
gwoździach. Zdołałaby je podważyć, ale to wymagało czasu, a
więcej niż kilka minut wystawienia na działanie aspiry zakończy się
cichą mszą w Sali Epitafiów i nieoznakowanym grobem.
Przycisnęła policzek do podłogi i zerknęła pod drzwiami. Słyszała
kaszel. Odgłosy ciężkich przedmiotów uderzających o drewno.
Słabe krzyki. Chłodne, świeże powietrze wsączało się przez
szczelinę wraz z odgłosami narastającej paniki. Jeśli akolici nie
zdołają uciec z pokojów, wszyscy umrą.
– Na zęby Paszczy, skończyły się gierki – syknęła.
– ...im bliżej inicjacji, tym bardziej ciśnienie będzie rosło...
Mia wstrzymała oddech.
Spojrzała w szczelinę pod drzwiami. Na dziurę w suficie.
– Ciśnienie – szepnęła.
Złapała butelkę whisky z nocnego stolika, rozlała ją na szare
futro przykrywające łóżko. Złapała cygaretki, wykrzesała iskrę
krzesiwkiem, przytknęła je do łóżka i się odsunęła. Ze stłumionym
hukiem złotniak buchnął ogniem. Mia przykucnęła przy drzwiach,
patrząc na pożar. Już wkrótce jej łóżko płonęło.
– ...w tym może kryć się pewna metafora...
Temperatura wzrosła, gorące powietrze, dym i aspira rozgrzały
się od płomieni i zostały zassane z powrotem przez dziurę w suficie.
Mia podniosła jeden z tuzina noży walających się po pokoju i
zaczęła wydłubywać pierwszy gwóźdź przy zawiasach od drzwi.
Łóżko płonęło. Teraz to była kula trzaskającego ognia. Dym
wypływał przez sufit razem z aspirą, ale mimo to Mii łzawiły oczy i
paliło ją w gardle. Jeden po drugim wyciągnęła gwoździe,
podważając je; spadły na podłogę ze stłumionym metalicznym
brzękiem. Wreszcie zostało ich tak niewiele, że drzwi ledwie się
trzymały; wystarczyło kilka kopniaków, żeby wyleciały z zawiasów
do korytarza.
Mia wyszła chwiejnie na zewnątrz, mrugając, żeby pozbyć się łez
z oczu. Zabójczyni Pająków i Kocur stali na końcu korytarza.
Shahiid Kieszeni zaznaczał nazwiska w oprawnej w skórę księdze.
Skwaszona Shahiida Prawd obdarzyła Mię uśmiechem.
– Poranny posiłek zostanie podany na Podniebnym Ołtarzu za
piętnaście minut – powiedziała.
Mia złapała oddech i odsunęła się, kiedy dwie Ręce weszły do jej
pokoju, żeby zgasić pożar łóżka. Zobaczyła, że drzwi Carlotty są
otwarte, a zamek roztrzaskano jak szkło. Z drzwi Osrika zostały
zwęglone resztki. Długa tuba zwiniętego pergaminu wystawała
spod drzwi Cyta i słychać było dobiegający z niej spokojny oddech.
Kiedy patrzyła, zamek w drzwiach Ashlinn, który niby się zaciął,
pstryknął i jakimś cudem się otworzył, a dziewczyna wyszła
niespiesznie na korytarz i mrugając porozumiewawczo, schowała
wytrychy do kieszeni.
– Miłego ranka, Corvere – powiedziała, szczerząc zęby w
uśmiechu.
Mia spojrzała na drzwi Trica i z ulgą zauważyła, że są już
uchylone. Zostawiając za sobą smród aspiry i dymu, poszły z Ash na
Podniebny Ołtarz, gdzie zastały już Trica i Osrika siedzących przy
stole z Carlottą. Tric obserwował schody i wyraźnie rozpromienił
się na widok Mii. Lotti pochyliła się nad notatnikiem oprawionym w
skórę i coś zapisywała, zadając Osrikowi cichym głosem pytania.
Chłopak pochylał się, promieniując swobodnym urokiem osobistym
i uśmiechając się czarująco.
Ash i Mia wzięły sobie śniadanie, a potem usiadły obok tamtej
trójki. Wystarczyło spojrzenie, żeby Mia zorientowała się, że
Carlotta pracuje nad jakąś trucizną, ale, o dziwo, nie wydawało się,
że ma związek z formułą Zabójczyni Pająków. Jej notatki były
zaszyfrowane. Wyglądało to jak wariant szyfru Elbertiego
przemieszany z czymś domowej roboty.
Cwane jak na byłą niewolnicę.
– Nie dziwię się, widząc tu Lotti. Jeśli to trucizna, to ona ją zna. –
Ash zerknęła na Trica. – Ale, na otchłań, jak ty dostałeś się tu tak
szybko?
– Och, dziewczyno małej wiary.
– Niech zgadnę: staranowałeś drzwi własną głową?
– Nie musiałem. – Tric poruszył brwiami. – Wyczułem aspirę, nim
zdążyli zablokować zamki. Wystawiłem głowę na korytarz, żeby
zobaczyć, co się dzieje, Kocur rzucił mi brzydkie słowo w Niemowie
i odesłał mnie tu na górę.
Ashlinn uśmiechnęła się szeroko.
– Masz niezłego nosa, Tricky.
Tric wzruszył ramionami i zerknął na Mię.
– A tobie jak się udało?
Mia patrzyła na schody. Kolejni akolici docierali właśnie na
Podniebny Ołtarz. Jessamine, Cyt, Diamo, Marcellus... Ale nadal
brakowało połowy tuzina. Ash już sobie żartowała, ale na dole
niewątpliwie część z nich właśnie umierała. Ludzie, których znali.
Ludzie, których...
Zdała sobie sprawę, że pozostali patrzą, czekając na szczegóły jej
ucieczki.
– Różnica ciśnień – wyjaśniła. – Gorące opary wypływają dziurą
w suficie. Ciąg pod drzwiami zasysa świeże powietrze. Zwyczajna
konwencja opisana przez Micadesa jeszcze w czternastym...
Głos jej zamarł, kiedy napotkała troje pustych spojrzeń.
– Podpaliła łóżko – wyjaśniła wreszcie Carlotta, nie odrywając
wzroku od notatek.
Ash spojrzała na Mię, a potem na Trica. Otworzyła usta, żeby coś
powiedzieć, ale Mia weszła jej w słowo:
– Morda. W. Kubeł.
Ze znaczącym uśmieszkiem Ash skupiła się na jedzeniu.

* * *

Trzy zwroty później Mia siedziała na nowiutkim łóżku. Zapach


spalenizny nadal wisiał w powietrzu. Zginął Kolejny akolita z ich
szeregów – cichy chłopak imieniem Tanith, który, prawdę mówiąc,
nie był wielkim mistrzem Prawd. Następny anonimowy grób w Sali
Epitafiów.
Następny akolita nigdy więcej nie zobaczy słońc.
Mia siedziała otoczona notatkami, znowu pracując nad formułą
Zabójczyni Pająków. Z cygaretką w ustach ślęczała nad „Prawdami
arkemicznymi” i tuzinem innych tomów, które Shahiida dała
nowicjuszom. Mia wbrew logice podziwiała piękno dylematu
Zabójczyni Pająków. Próba jego rozwiązania była jak szukanie
jednego źdźbła siana w stosie zatrutych igieł. Mimo to zachwycała
ją ta zagadka. Była jak mała dziewczynka z pudełkiem-łamigłówką.
W głowie rozbrzmiał jej głos matki.
„Z urodą się rodzisz, na mądrość musisz zapracować”.
Nie patrz.
– ...przegapisz kolację...
– Tak, ojcze.
– ...twój brzuch burczy w jakimś zapomnianym dialekcie
ashkaskim...
Podniosła wzrok znad notatek; formuły nadal tańczyły przed nią
w powietrzu. Położyła rękę na burczącym brzuchu. Odpowiedź
gdzieś tam się kryła. Wiedziała to. Niestety nadal pozostawała
nieuchwytna.
– W porządku. To może poczekać.
Podniebny Ołtarz wypełniał się akolitami; apetyczne zapachy
napływały z tętniących życiem kuchni. Shahiidów nie było – pewnie
zebrali się, żeby omówić postępy nowicjuszów – ale odziane na
czarno Ręce krzątały się, podając wino i sprzątając naczynia.
Mia nałożyła sobie na talerz pieczonej jagnięciny i jarzyn w
miodzie, klapnęła obok Ash i Carlotty i natychmiast zaczęła zajadać.
Lotti pracowicie gryzmoliła w notatniku. Ash opowiadała o bójce w
karczmie, którą widziała, kiedy dziewczyny szukały sekretów w
Bożogrobiu. Paru malkontentów ważyło się skrytykować konsula
Scaevę i jego „uprawnienia w związku ze stanem wyjątkowym”, a
wtedy naskoczyło na nich pół tuzina łotrów braavi, którym rządy
konsula najwyraźniej więcej niż odpowiadały[80].
– Miasto sprawia wrażenie rozgniewanego – oznajmiła Ash z
ustami pełnymi jagnięciny.
Mia skinęła głową.
– Nigdy nie widziałam tylu Luminatii na ulicach.
– Przystojniejsi od żołnierzyków, których widywałam w Trupim
Dworze.
– A ty tylko o jednym, Järnheim.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i poruszyła brwiami, brat
zaś umyślnie ją ignorował. Mia spojrzała na nadal pracowicie
piszącą Carlottę.
– Jak ci idzie?
– Powoli – mruknęła dziewczyna, przyglądając się stronie. –
Kiedy już myślę, że złapałam tygrysa za ogon, on odwraca się i mnie
gryzie. Ale jestem blisko. Myślę, że bardzo blisko.
Mii zacisnął się żołądek. Jeśli Lotti uprzedzi ją w zawodach
Zabójczyni Pająków...
– Myślisz, że to rozsądne przynosić notatki na kolację? – zapytał
Osrik.
– Powinnam zostawić je w pokoju, żeby Dona Lepkie Palce je
zwinęła?
Carlotta uniosła brew, patrząc na Ash. Ashlinn zdobyła dziesiątki
punktów w zawodach Kocura, kradnąc różne przedmioty i biżuterię
akolitów. Mia wiedziała, że to nic osobistego, ale pilnowała się, żeby
trzymać się poza zasięgiem Ash, kiedy tylko się da. Nawet Osrik
siadywał dalej od niej podczas kolacji.
Ash chciała zaprotestować z pełnymi ustami, prawie się udławiła
i ostatecznie pokazała jej tylko knykcie.
– Jak już mówiłam... – Carlotta odwróciła się do Mii – bezpieczniej
trzymać je przy so...
– Uwaga!
Z przekleństwem i hukiem przechodząca Ręka potknęła się i
wpadła na Carlottę i Mię, upuszczając z brzękiem załadowaną tacę.
Do połowy pełny dzban i brudne naczynia posypały się na stół,
obryzgując akolitki resztkami i winem. Carlotta poderwała notatki,
które namokły już winem, i atrament zaczął się rozpływać.
Wyplątała się z przerażonego służącego, miażdżąc w dłoni mokre
strony. A kiedy Ręka poprosiła o wybaczenie, Carlotta wstała i
spojrzała na wysokiego Itreyańczyka, który przewrócił sługę.
Diamo.
– Okropnie przepraszam – powiedział, pomagając Ręce wstać. –
To w całości moja wina.
Carlotta rzuciła chłopakowi martwe spojrzenie, nawet nie
mrugnąwszy powieką.
– Zrobiłeś to celowo – powiedziała cicho.
– To wypadek, mi dona, zapewniam.
Mia usłyszała cichy śmiech. Odwróciła się i zobaczyła Jessamine
obserwującą sytuację z jadowitym uśmiechem. Carlotta też to
usłyszała i spojrzała na Jess, która uniosła kieliszek w toaście. Z
zalanymi papierami w ręku Lotti podeszła spokojnie i stanęła nad
rudą dziewczyną.
– Moje notatki zostały zniszczone – oznajmiła.
– Mam nadzieję, że to nie było nic ważnego? – Jessamine
uśmiechnęła się z wyższością. – Nie jesteś na tyle głupia, żeby
przynosić notatki z trucicielstwa do stołu, co, niewolnico?
Carlotta uniosła dłoń do policzka, gdzie kiedyś miała arkemiczne
piętno.
– Nie jestem niczyją własnością – odpowiedziała cicho.
– Będziesz moją własnością, jeśli się nie cofniesz, ty molu
książkowy. Nie ma tu Zabójczyni Pająków, żeby cię uratowała. – Jess
wróciła do posiłku uśmiechając się szyderczo. – A teraz zabieraj te
swoje bezcenne notatki i zmiataj płakać do kąta, zanim wytnę ci
nową dziurę.
Diamo uśmiechnął się z zadowoleniem. Mia i Ashlinn spojrzały
po sobie zbolałe. To nie była żadna tajemnica, że Jessamine jest
jedną z ulubienic Solisa i jedną z najzdolniejszych akolitek w Sali
Pieśni. Carlotta miała sporą wiedzę, ale w walce nie stanowiła
przeciwniczki dla Jessamine. Ruda przypomniała właśnie o tym
Carlotcie, wiedząc, że tamta jest zbyt mądra i zrównoważona, by
zacząć walkę, w której nie może wygrać.
Carlotta spojrzała na zgromadzonych wokół akolitów.
Zmięła notatki w ręku.
– Mam lepszy pomysł, co z nimi zrobić – mruknęła.
Wzięła zamach pięścią i przyłożyła Jessamine w szczękę.
Ruda spadła z krzesła i wyglądała niemal komicznie z szokiem
malującym się na twarzy. Lotti rzuciła się na nią, wymachując
rękami i miotając wyzwiskami, kiedy jej zwykle stoicka fasada
roztrzaskała się w drobny mak. Złapała Jessamine za gardło i waliła
jej głową o kamienną posadzkę, jednocześnie próbując jej
wepchnąć do gardła przemoczone kartki. Miotały się w powodzi
przekleństw i przemoczonych stronic. Jessamine wymierzyła
sierpowy w szczękę Carlotty, która odpłaciła się, uderzając ręką z
notatkami w jej nos, aż rozległ się mokry trzask, od którego Mia się
wzdrygnęła.
Żaden Shahiid nie był obecny, zabrakło kogoś, kto przerwałby
bójkę. Diamo najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku co Mia
i Ash, bo wszedł między walczące dziewczyny i je rozdzielił. Lotti
miotała się i szarpała, przeklinając tak, że najbardziej zatwardziały
żeglarz porzuciłby ten sport i został Żelaznym Kapłanem. Jednak
Jessamine oszalała z wściekłości, twarz miała wykrzywioną, z nosa
lała jej się krew na usta i podbródek. Drapała pazurami powietrze,
szarpiąc się w uścisku Diamo, nie spuszczając oka z Carlotty.
– Już nie żyjesz, suko! – warczała. – Słyszysz? Nie żyjesz!
– Puść mnie! – ryczała Carlotta do Diamo. – Puszczaj!
– Nakarmię cię twoim własnym sercem! Już ja...
– DOŚĆ TEGO!
Ryk sprawił, że kłębiąca się masa akolitów ucichła i wszyscy
popatrzyli w stronę, z której dobiegł. Mia zobaczyła Osrika, brata
Ash, stojącego na ławce z policzkami czerwonymi ze złości.
– W imię Paszczy, co z wami dwiema nie tak? Jesteśmy uczniami
Niah, nie pieprzonymi braavi. Stoimy w domu bogini! Niech to
szlag, okażcie trochę szacunku!
Tyrada Osrika zgasiła część żaru w Carlotcie. Mia i Ash, które
trzymały ją za obie ręce, powoli rozluźniały uścisk. Diamo puścił
Jessamine, która po raz ostatni rzuciła jadowite spojrzenie, wytarła
krew z podbródka i usiadła przy stole, żeby zjeść, jakby nigdy nic
się nie stało. Była zimna i twarda jak beczułka lodu.
Mia i Ash pomogły Carlotcie zebrać rozrzucone notatki. We trzy
pochyliły się nad szczątkami, a Carlotta próbowała ułożyć je w
jakimś porządku. Kartki tworzyły miszmasz, wiele notatek uległo
całkowitemu zniszczeniu. Dziewczyna zgarbiła się, z jej stoickiej
fasady została ruina. Tygodnie ciężkiej pracy zniszczone w jednej
chwili. Mia jej współczuła. Lotti była bystrą dziewczyną i w dodatku
świetną kompanką. Obok Ash była najbliższą przyjaciółki osobą,
jaką miała w tym miejscu.
– Nie przejmuj się tym, co ta suka powiedziała – szepnęła Ash,
zerkając na nieskazitelne policzki Carlotty. – Ty już jesteś inną
osobą.
– Nigdy nie byłam tą osobą.
Ręce Carlotty zamarły. Jej spojrzenie spochmurniało.
– To oni mnie nią uczynili.
Mia rzuciła Ash ostrzegawcze spojrzenie, myśląc, że lepiej
ominąć tę drażliwą kwestię. Zebrała kolejne strony i podała je Lotti,
zmieniając temat.
– Trzymam swoje notatki w pokoju. Pewnie nie zaszłam tak
daleko jak ty, ale mogę ci je pożyczyć, jeśli chcesz.
Carlotta zamrugała. Najwyraźniej otrząsnęła się ze wspomnień,
w których się zatraciła, i powróciła jej maska. Posłała Mii
powściągliwy uśmiech.
– Dam sobie radę. Wyuczyłam się na pamięć większości. Poproszę
Zabójczynię Pająków, żeby pozwoliła mi pracować do późna w sali.
Nadrobię zaległości, jeśli zarwę parę nocy. Dzięki za propozycję, ale
i tak skopię ci tyłek, Corvere.
– Uważaj – ostrzegła ją Ash. – Ktoś inny jeszcze bardziej chce
skopać twój własny.
Carlotta zerknęła na Jessamine. Dziewczyna jadła spokojnie
wieczorny posiłek, zachowując się, jakby na co dzień miała nos
rozbity na krwawą miazgę. Nie okazywała bólu. Żadnej słabości.
Jess była nieznośną krową, ale Mia musiała przyznać, że miała jaja.
– Niech spróbuje – odrzekła Carlotta.
Zerknęła przez ramię i obrzuciła Osrika spojrzeniem od stóp do
głów. Chłopak wrócił na swoje miejsce przy stole i krzywił się,
widząc bałagan po bójce.
– Wiesz, Ashlinn, twój brat jest w miarę do rzeczy, kiedy mu się
zbierze na wrzaski.
– Och, Czarna Matko, przymknij się, zanim się porzygam.
Carlotta wstała i podeszła do Osrika, odezwała się do niego cicho,
trzymając w ręku mokre notatki. Oz uśmiechnął się i musnął
opuszkami jej palce.
Mia poruszyła brwiami, patrząc na Ash.
– Ci dwoje przyzwyczajają się do siebie. Widziałam, jak pracowali
razem nad jakąś miksturą parę zwrotów temu. Strasznie często
pracują w parze na Prawdach.
Ash wydęła policzki, udając, że wymiotuje pod stół.
Mia uśmiechnęła się znacząco, ale w głębi duszy była więcej niż
tylko trochę zaniepokojona. Inicjacja się zbliżała. Tarcia narastały.
Sięgano po noże. Wiedza, że nie wszyscy zostaną Ostrzami, ciążyła
im nieustannie, a świadomość, że pozostali akolici to rywale,
zabarwiała każdą chwilę. Takie myślenie stało się łatwe. Zwłaszcza
kiedy widziało się, jak towarzysze odpadają jeden po drugim. Każda
śmierć sprawiała, że stawali się odrobinę zimniejsi. Próby Kościoła
stawały się coraz niebezpieczniejsze, podejście Duchowieństwa do
życia akolitów coraz bardziej nonszalanckie. Mia wiedziała, że to
idiotyczne martwić się o kogoś innego niż o siebie.
O to właśnie chodziło, podejrzewała. Jak to ujęła Naev?
„To miejsce wiele daje, ale zabiera jeszcze więcej”.
Odziera z empatii. Litości. Kawałek po kawałku. Śmierć po
śmierci.
I co zostanie na końcu?
Mia rozejrzała się po Podniebnym Ołtarzu. Twarze. Plamy krwi.
Cienie.
Ostrza, zdała sobie sprawę.
Ostrza.

Rozdział 25

Skóra

Dwa tygodnie później wszystko zaczęło się zmieniać.


Grupa jak zwykle zebrała się przy porannym posiłku. Mia miała
mętlik w głowie po wielu godzinach pracy nad formułą Zabójczyni
Pająków. Carlotta przez cały posiłek pracowała z ocalonymi
resztkami notatek nad zadaniem od Shahiidy, prawie się nie
odzywając. Siedziała do późna w Sali Prawd, żeby nadrobić straty
wynikłe ze zniszczenia notatek. Oczy miała przekrwione i
podkrążone. I chociaż niewiele o tym mówiła, jej spór z Jessamine
wisiał w powietrzu jak trucizna. Ashlinn wypełniała przerwy w
rozmowie opowieściami o nowym kawalerze, którego poznała
podczas ostatniej wizyty w Bożogrobiu; był to syn senatora, który
podobno mówił o sprawach ojca przez sen.
Kiedy akolici wychodzili z Podniebnego Ołtarza, Mia zobaczyła
Shahiidę Aaleę, która bierze Trica na bok i rozmawia z nim
ściszonym głosem. Mia dostrzegła, jak jego twarz pobladła pod
atramentem. Chyba chciał się sprzeciwić, ale Aalea ucięła wszelkie
protesty uśmiechem ostrym jak grobowa kość.
Tego zwrotu mieli lekcję w Sali Pieśni, a Solis skupiał się ostatnio
na broni o dalszym zasięgu. Kilka słomianych celów zwieszało się z
sufitu na naoliwionych żelaznych łańcuchach. Ustawionego
pośrodku kręgu akolitę Solis wyposażał w kuszę albo noże do
rzucania, a pozostałym kazał rozhuśtać cele, tak żeby trafić
stojącego w głowę lub plecy. Manekiny ze słomy były dostatecznie
ciężkie, by przy trafieniu ściąć człowieka z nóg i sprawić, że przeleci
kawałek przez salę, więc wszyscy byli naprawdę zmotywowani,
żeby uniknąć zderzenia. Mia cieszyła się tylko, że przerwa w
sparingach oznacza, że przez chwilę nie będzie robiła za manekina
do ćwiczeń dla Jessamine. Jednakże w tej konkretnej grze odkryła,
że ma przewagę nad towarzyszami.
Zrozumiała to, kiedy zajęła swoje miejsce w kręgu i trzymała w
zębach noże do rzucania. Gdy zaplatała długie włosy w warkocz,
Diamo skorzystał z okazji, żeby ją zaskoczyć i bezgłośnie posłał
słomianego manekina prosto w jej plecy. Jednak chociaż nie
widziała kukły, to jakoś ją wyczuła. Zrobiła krok w bok i przebiła ją
trzema nożami, a potem odwróciła się do Diamo z morderczym
uśmiechem.
Chłopak posłał jej całusa.
Kiedy kolejne manekiny poszybowały w jej stronę, Mia zdołała
uskoczyć przed wszystkimi co do jednego. Może to dzięki temu, że
tamtejsza ciemność nigdy nie poznała słońca, ale Mia zorientowała
się, że wyczuwa cele, nawet ich nie widząc.
Czuła ich cienie.
Uskoczyła przed wszystkimi manekinami podczas swojej kolejki
w kręgu. Poruszała się jak wiatr wśród kukieł, ciesząc się, że
wreszcie trafiła na coś, w czym wyróżniała się w sali Solisa. Nie
miała żadnych wieści od kronikarza Aeliusa na temat
poszukiwanego tomu, który wyjawiłby jej tajemnice pomroczy. Od
tortur w Bożogrobiu lord Cassius nie pokazał się, ale powoli Mia
dowiadywała się czegoś więcej na temat swojego daru. Uśmiech
wykrzywił jej usta i pozostał tam aż do połowy lekcji, kiedy w kręgu
zajął swoje miejsce Tric i Marcellus trafił go prosto w plecy
rozhuśtanym manekinem.
Marco posłał mu uśmiech (znacznie poprawiony przez tkaczkę,
pomyślała Mia) i ukłonił się.
– Będziesz musiał być szybszy, Tricky.
Tric podniósł się z ziemi i warknął.
– Może poczekasz następnym razem, aż będę gotowy, co?
– Wtedy ćwiczenie nie miałoby sensu, nie?
– Przeklęci Itreyańczycy – warknął Tric. – Zawsze można liczyć
na to, że wbiją ci nóż w plecy, prawda?
Ładny uśmiech Marco powoli zgasł.
– Sam jesteś w połowie Itreyańczykiem, głupku.
Mii zacisnęło się serce. Tric otworzył szeroko oczy. A potem się
zaczęło. Pięści i przekleństwa, łokcie i wyzwiska, chłopcy tarzali się
po kamieniu. Tric rozciął Marco czoło, rozkwasił mu wargi. Solis
wkrótce ich rozdzielił, lejąc pasem jak dzieciaki, aż przestali
walczyć. Pociągnął Marco, żeby wstał i odesłał do tkaczki, by zajęła
się jego ranami.
– A ty –warknął Shahiid do Trica – dziesięć rundek schodami. Na
dół i w górę. Natychmiast.
Tric spiorunował wzrokiem niewidomego człowieka, a Mia
szczerze zastanawiała się, czy coś powie Shahiidowi. On jednak,
krzywiąc się, wypełnił polecenie. Solis ryknął do pozostałych
akolitów, żeby brali się do roboty, i teraz w kręgu stanął Cyt. Mia
zauważyła, że Tric nie wrócił do sali po dziesiątej rundce.
Poszła go szukać, kiedy Pieśni się skończyły. Sprawdziła jego
pokój, Podniebny Ołtarz, ateneum. Wreszcie znalazła go w Sali
Epitafiów. Wpatrywał się w posąg Niah z kciukami wsuniętymi za
pas. Imiona tysiąca trupów widniały pod ich stopami. Bezimienne
groby znajdowały się w ścianach wokół.
– Siema, donie Tricu.
Zerknął przelotnie. Skinął raz głową.
Podeszła do niego powoli z rękami złożonymi za plecami.
Dweymarczyk odwrócił się z powrotem do posągu i wpatrywał się
w twarz Niah. Oczy bogini miały tę dziwną cechę, że wydawało się,
iż patrzą prosto na ciebie bez względu na to, gdzie się stanęło. Jej
wyraz twarzy był zacięty. Mroczny. Mia zastanawiała się, na kogo
lub na co patrzyła Niah według rzeźbiarza, kiedy tworzył jej
oblicze. Po raz pierwszy zauważyła, że Niah trzyma wagę w prawej
ręce, a miecz ściska w lewej.
– Jest leworęczna – powiedziała. – Jak ja.
– W niczym cię nie przypomina – warknął Tric. – To chciwa suka.
– Jesteś pewien, że to mądrze nazywać ją suką w jej własnym
domu?
Tric zerknął na Mię z ukosa.
– Myślałem, że nie wierzysz w bóstwa?
Mia wzruszyła ramionami.
– Trudno nie wierzyć, kiedy okazuje się, że Bóg Światła
serdecznie cię nienawidzi.
– Pieprzyć go. I ją też. Co nam po nich? Dają nam jedną rzecz.
Życie. Żałosne i do dupy. A potem? Zabierają. Twoje modlitwy.
Twoje lata. – Machnął ręką w stronę nieoznaczonych grobów. – A
nawet życie, które ci dali.
Pokręcił głową.
– Tylko biorą.
– Nic ci nie jest?
Tric westchnął. Zgarbił się.
– Shahiida Aalea rozmawiała ze mną.
Mia poczekała cierpliwie. Chłopiec wskazał na policzki.
– Odkładałem to tak długo, jak się dało. Po kolacji. Moja kolej u
tkaczki.
– Aha...
Zakłopotana położyła mu rękę na ramieniu. Nie bardzo
wiedziała, co powiedzieć.
– Dlaczego tego unikałeś? Z powodu bólu?
Tric pokręcił głową. Mia nie powiedziała nic więcej – niech cisza
mówi za nią. Widziała, że chłopak walczy ze sobą. Czuła, jak Pan
Życzliwy w jej cieniu ściąga do jego strachu niczym muchy do
padliny. Tric chciał coś powiedzieć, czuła to. Musiała mu tylko dać
przestrzeń...
– Opowiedziałem ci o mojej matce – rzekł. – I... o ojcu.
Mia skinęła głową; niemal mdliło ją ze smutku na myśl o jego
opowieści. Znowu dotknęła jego ręki. Wzdychając, Tric wbił wzrok
w podłogę. Walczył ze sobą, żeby coś powiedzieć. Mia tylko stała
obok, trzymając go za rękę. Czekała, aż cisza się wypełni.
– Zapytałaś mnie o moje imię, kiedy się poznaliśmy – powiedział
wreszcie. – Mówiłaś, że dweymarskie imiona brzmią jak Pożeracz
Wilków albo Miażdżyciel Kręgosłupów. – Uśmiechnął się. – Czy
Dawca Pieszczot.
Mia odwzajemniła uśmiech, ale nic nie powiedziała.
– I powiedziałaś mi, że nie mogę się nazywać Tric.
– Aha...
Chłopiec spojrzał na posąg nad nimi. Jego piwne oczy były
ciemne i pochmurne.
– Kiedy Dweymarczyk się rodzi, dziecko zabiera się do
najwyższej suffi na Wyspie Farrow. Do Świątyni Trelene. Suffi unosi
dziecko w stronę oceanu, patrzy mu w oczy i dostrzega ścieżkę, jaka
się przed nim rysuje. I pierwsze słowa, jakie wymawia, to imię
dziecka. Wędrownik po Ziemi dla wędrowca. Zabójca Smoków dla
wojownika. Połykacz Fal dla tego, komu pisane jest utonąć. Dlatego,
jak przystało na dobrą córkę bary, matka zabrała mnie na Farrow,
kiedy miałem trzy zwroty. – Uśmiechnął się z goryczą. – Byłem
chuchrem. Dweymarczycy to duzi ludzie. Mówi się, że naszymi
przodkami byli olbrzymi. A ja byłem tylko mieszańcem. Mikrusem.
Pewnie poszedłem w ojca. Akuszerka żartowała, że byłem tak mały,
że matka nie poczuła nawet, jak przyszedłem na świat.
Tric pokręcił głową. Uśmiech umarł na jego ustach.
– Wiesz, co powiedziała suffi, kiedy mnie podniosła?
Mia pokręciła głową. Milcząca i zbolała.
– Powiedziała tu rai ish’ha chē.
Mia złożyła razem pierwsze litery wyrazów i dostała jego imię,
ale...
– Nie mówię po dweymarsku – wymamrotała.
Tric spojrzał na nią. W jego oczach płonęły gniew i ból.
– Utop go i skończ z tym – wyszeptał. – To były jej pierwsze słowa.
Tak mnie, kurwa, nazwała. Utop go i skończ z tym.
Mia zamknęła oczy.
– Och, Tric...
– Suffi oddała mnie matce i powiedziała, żeby powierzyć mnie
falom. Powiedziała, że Pani Mórz przyjmie mnie, bo moi ludzie
nigdy tego nie zrobią. – Zaśmiał się gorzko. – Moi ludzie.
Usiadł na cokole posągu u stóp Matki. Wpatrywał się w ciemność.
Mia usiadła obok, patrząc tylko na niego.
– Domyślam się, że twoja matka powiedziała kapłance, żeby
poszła do otchłani?
– Tak. – Tric się uśmiechnął. – Była zaciętą kobietą. Dziadek
zgodził się, że powinna mnie utopić, więc zabrała mnie daleko z
Farrow. Daleko od niego. Porzuciła dla mnie to, co należało jej się z
racji urodzenia. Wszystko porzuciła. Umarła na krwawą ospę, kiedy
miałem dziesięć lat, ale na łożu śmierci dała mi to. – Pokazał trzy
srebrne smoki na palcu. – I powiedziała mi, żebym udowodnił, że
jestem coś wart, tak jak ona w to wierzyła.
Tric oparł łokcie na kolanach.
– Dweymarscy wojownicy przechodzą rytuał, gdy osiągną
pełnoletność. Pod koniec otrzymujemy tatuaże na twarzach, aby
każdy, kto nas spotka, wiedział, że jesteśmy Sprawdzeni. Dla
wojowników z klanu Trzech Smoków próba była najtrudniejsza.
Musieli odważnie wypłynąć na głębiny i zabić jednego z wielkich
morskich smoków. Sztormowego, szablastego lub białego.
Marzyłem o tym od chwili, kiedy matka mi o tym opowiedziała.
Mieszkaliśmy na wschód od Farrow. W porcie zwanym Pociecha. Po
jej śmierci stary wilk morski nauczył mnie budowania łodzi.
Żeglugi. Polowania harpunem. Sam ściąłem stalodrzew na swoją
łódkę. Potrzebowałem roku, żeby ją zrobić. Kiedy miałem
czternaście lat, pożegnałem się z Pociechą i wypłynąłem na głębiny.
Widzisz, sztormowe smoki są duże, ale głupie. Szablaste są
bystrzejsze, ale i mniejsze. A białe... To królowie głębin. Są wielkie,
okrutne i sprytne. Dlatego popłynąłem na północ, na zimne wody,
gdzie szczenią się foki. Chciałem przypłynąć do Farrow z trupem
długim na osiemnaście stóp. Stanąć przed dziadkiem i usłyszeć, jak
mówi, że się mylił co do mnie. Modliłem się do Pani Mórz, żeby
zesłała mi bestię godną mężczyzny. I odpowiedziała na moje
modlitwy.
Tric odetchnął przez zaciśnięte zęby. Oczy mu płonęły.
– Matko Nocy, był, kurwa, ogromny. Żałuj, że go nie widziałaś.
Kiedy go trafiłem, omal nie strzaskał mojej łodzi. Jednak mój hak
wbił się głęboko, a łódź wytrzymała. Próbował mnie staranować
więcej niż raz, ale oberwał moimi harpunami i nauczył się nie
zbliżać zbytnio. Fale uderzały w nas, a ja nie jadłem i nie spałem.
Nieustannie walczyłem. Przez pięć pełnych zwrotów, tylko my
dwaj. Ręce mi krwawiły. Wyobrażałem sobie minę mojego dziadka,
kiedy zawlekę tego potwora do Zatoki Farrow. Zmęczył się w końcu.
Nie był w stanie wytrzymać tak długo w głębinie, pływał coraz
wolniej. Podpłynąłem więc do niego, wybierając najlepszy i
najostrzejszy harpun. Ten, który zostawiłem sobie na koniec.
Tric spojrzał na Mię zza kurtyny solnych dredów.
– Patrzyłaś kiedyś w oczy smoka?
Dziewczyna pokręciła głową. Nie śmiała się odezwać. Nie chciała
przerwać tej śmiertelnej ciszy. Kiedy Tric odezwał się ponownie,
wydawało się, że nawet posąg Matki słucha jego opowieści.
– Mają czarne oczy. Oczy trupa. Patrzysz w tę czerń i widzisz
tylko siebie. I zobaczyłem jego. Mnie. Małego przerażonego bękarta
z włócznią jak zapałka i oczami ojca. I wbiłem harpun prosto w
niego. Prosto w serce tego małego chłopca. Zabiłem jego i zwierzę.
Myślałem, że stałem się mężczyzną. Pożeglowałem do Zatoki
Farrow z łbem smoka uwiązanym do burty. Zęby miał wielkie jak
moja pięść. Zebrała się wokół mnie z setka ludzi, gdy wyrywałem
mu je z pyska. Nanizałem je na sznur, który zawiesiłem na szyi, i
udałem się do domu mojego dziadka. Zastanawiali się, kim jestem.
Ten mizerny mieszaniec. Za blady i za mały, żeby być jednym z
nich, ale znałem ich obyczaje. Wszedłem do domu dziadka,
ukląkłem przed jego tronem i powiedział, kim jestem. Synem jego
córki. Pokazałem mu zęby na szyi i pierścień na palcu. Wskazałem
na głowę na plaży i poprosiłem, żeby uznał mnie za mężczyznę.
Tric zacisnął pięści. Żyły nabrzmiewały mu pod skórą, mięśnie
się napinały. Mia zauważyła, że chłopak drży. Nie wiedziała, czy z
rozpaczy, czy z gniewu.
– Nie musisz opowiadać, Tric... – powiedziała cicho.
Zająknęła się przy jego imieniu, zastanawiając się, czy nie jest
ono obraźliwe. Nie wiedziała, co robić i co mówić. Czuła się
bezradna. Głupia. Mimo wszystkich lekcji Aalei. Mimo wszystkiego,
czego się nauczyła.
Bezsilna.
Tric pokręcił głową. Głos miał nabrzmiały od gniewu.
– Roz...
Głos mu się załamał. Tric syknął. Odchrząknął.
– Roześmiał się. Nazwał mnie bękartem. Skurwysynem. Koffi.
Powiedział, że kiedy córka mu się sprzeciwiła, przestała nią być.
Powiedział mi, że nie jestem jego wnukiem. „Ale jesteś mężczyzną,
mały koffi”, powiedział. „Więc chodź, przyjmij atrament, żeby inni
wiedzieli, czym jesteś”. Jego ludzie przytrzymali mnie, a on zerwał
mi smocze zęby z szyi. Posłużył się nimi, rysując mi po twarzy,
kiedy ja krzyczałem. Wlał atrament w rany i bił tak długo, aż
pochłonęła mnie ciemność.
Mia miała łzy na policzkach. Czuła ból w piersi, paznokcie
wbijały jej się w dłonie. Objęła chłopaka najmocniej, jak mogła, i
schowała twarz w jego włosach.
– Tric, strasznie mi przykro.
On opowiadał dalej, nie zważając na jej dotyk. Jakby rana została
przekłuta i cała trucizna wylewała się na podłogę. Ile lat trzymał to
w sobie?
– Przywiązali mnie do masztu przed domem mojego dziadka.
Dzieci przychodziły i rzucały we mnie kamieniami. Kobiety mnie
opluwały. Mężczyźni przeklinali. W rany wdało się zakażenie. Oczy
mi spuchły i nic nie widziałem. – Pokręcił głową. – To było
najgorsze. Czekanie w ciemności, aż następny kamień uderzy. Na
następny policzek. Na następne splunięcie. Bękart. Skurwysyn.
Koffi.
– Córki – westchnęła Mia. – To dlatego nie chciałeś założyć
przepaski na oczy, kiedy wchodziliśmy do Góry.
Tric skinął głową. Zagryzł usta.
– Modliłem się do Pani Mórz, żeby mnie uwolniła. Ukarała tych,
którzy mnie torturowali. Przede wszystkim mojego dziadka. I
trzeciej nibynocy, kiedy wiatry przybrały na sile i śmierć była tak
blisko, że czułem jej chłód, usłyszałem szept. Kobiety. Jej słowa były
jak lód. „Pani Mórz nie może ci pomóc, chłopcze”. „Nie zasługuję na
taką śmierć”, odrzekłem wtedy. I usłyszałem jej śmiech.
„Zasługiwanie nie ma nic wspólnego ze śmiercią. Ona zabiera nas
wszystkich. Występnych i sprawiedliwych”. „Więc modlę się, żeby
zabrała barę powoli”, warknąłem. „Modlę się, żeby krzyczał,
umierając”. „A co byś oddał, żeby tak się stało?”. „Wszystko”,
odrzekłem. „Co tylko zechcesz”. Więc mnie odcięła. Nazywała się
Adiira. Została moją Shahiidą. Wyleczyła mnie z zakażenia i
wskazała drogę. Powiedziała, że Matka Noc mnie wybrała. Że
uczyni mnie swoją bronią. Powiedziała, że jestem jej narzędziem na
ziemi. I że pewnego zwrotu zobaczę jego śmierć. Mojego dziadka. –
Tric zacisnął zęby i syknął przez nie. – Jak umiera, krzycząc.
– Ja też to sobie przysięgłam – powiedziała Mia. – Dla Remusa.
Duomo. Scaevy.
– To jeden z powodów, dla którego cię lubię, Blada Córko. – Tric
się uśmiechnął. – Jesteśmy tacy sami.
Dotknął swojej twarzy. Bazgroły, które opowiadały o zadanych
mu torturach.
– Każdego zwrotu budziłem się i widziałem je w lustrze.
Przypominałem sobie, co mi zrobił. Nawet kiedy Adiira tak
naciskała, że byłem bliski załamania, patrzyłem w lustro i
przypominałem sobie, jak się śmiał. Nie pamiętam już, jak
wcześniej wyglądałem. Ten atrament... stanowi to, kim jestem. –
Zerknął na Mię. Na jej teraz nieskazitelne policzki i pełne usta. –
Marielle mi to odbierze. Adiira mnie ostrzegła. Przez tatuaże łatwo
mnie zapamiętać. Ale kim będę, gdy znikną? One czynią mnie mną.
– Chrzanisz.
Tric zamrugał zaszokowany.
– Słucham?
– Oto co czyni cię tym, kim jesteś. – Uderzyła go w mięsień nad
sercem. – I to. – Przyłożyła mu w ciemię. – I one. – Wzięła go za ręce
i uklękła przed nim, patrząc mu w oczy. – Piętna niewolników.
Tatuaże. Blizny. To, jak wyglądasz, nie zmienia tego, kim jesteś w
środku. Mogą ci dać nową twarz, ale nie dadzą ci nowego serca. Bez
względu na to, co ci odbiorą, tego nie zabiorą, dopóki im nie
pozwolisz. Oto prawdziwa siła. Oto prawdziwa moc.
Uścisnęła jego ręce tak mocno, że zabolały ją palce.
– Zachowaj to bezpiecznie, słyszysz? Wyobraź sobie, jak stoisz na
grobie tego pieprzonego łajdaka. Jak spluwasz na ziemię, która go
tuli. Będziesz to miał. Pewnego zwrotu wywrzesz swoją zemstę.
Obiecuję. Ja ci to przysięgam i niech mi Matka dopomoże.
Chłopiec spojrzał na ręce, które trzymały jego dłonie.
– Kroczymy mroczną ścieżką.
– Więc przejdźmy ją razem. Ja będę ubezpieczać ciebie, a ty mnie.
A jeśli zginę przedwcześnie, to dopadniesz Scaevę w moim imieniu.
Dopilnujesz, żeby umierał z krzykiem. A ja przysięgam, że to samo
zrobię dla ciebie.
Chłopiec spojrzał na nią. Tymi bezdennymi piwnymi oczami. Z
nienawistnymi bazgrołami na skórze. Serce jej waliło. Gorączka
płonęła w jej oczach, dłonie jej się pociły.
– Będzie bolało? – zapytał.
– To zależy.
– Od czego?
– Czy chcesz, żebym kłamała, czy powiedziała ci prawdę.
Tric się roześmiał, przełamując mroczny czar, który zapadł w
sali. Szeroki uśmiech Mii zamarł, gdy spojrzała mu w oczy.
Przysunęła się bliżej. Ale nie dość.
– Potem – usłyszała własne słowa – jeśli nie będziesz chciał być
sam...
– Czy to rozsądne?
– Po dziewiątym dzwonie? Pewnie nie.
Przysunął się do niej. Wysoki, silny i, och, jaki cudowny. Solne
dredy opadły na jej policzki, kiedy pochylił się ku niej.
– Zatem pewnie nie powinniśmy.
Musnęła ustami jego wargi, szepcząc.
– Pewnie nie.
Zamarli tak na chwilę. Mii zaciskał się żołądek, skóra ją
zamrowiła, kiedy przesunął palcem po jej ręce. Wiedziała dobrze,
czego on chce. Pragnęła tego samego. Jednak myśl o rękach tkaczki
zawisła między nimi. Zdusiła tę chwilę. Tric wstał. Spojrzał w
ciemność i odetchnął głęboko.
– Dziękuję, Blada Córko. – Uśmiechnął się.
– Do usług, donie Tricu.
Patrzyła, jak odchodzi. Jego odejście sprawiało jej ból. A kiedy
zniknął, usiadła w ciemności u stóp bogini i jej cień zaczął szeptać.
– ...myślę, że powinnaś odwiedzić tkaczkę po tym chłopcu...
– A to czemu?
– ...mózg i jajniki chyba zamieniły ci się miejscami...
– Och, przestań. Boki pozrywam ze śmiechu.
Wróciła do pokoju i zakopała się w notatkach i formułach,
zatraciła w zagadce. Jedną ręką tkała bezwiednie kręgi w
powietrzu, sprawiając, że cienie wiły się w pokoju, a Pan Życzliwy
skakał wśród nich jak prawdziwy kot ścigający mysz.
Kiedy rozbrzmiał dzwon na wieczorny posiłek, została z zagadką,
myślami krążąc wokół Trica. Zastanawiała się, jak sobie radzi w
pokoju masek u tkaczki. Czuła, że emocje zaogniają się wśród
akolitów. Konkurencja stawała się coraz zacieklejsza, tak samo jak
wszelkie inne uczucia. Miała wrażenie, że świat staje się coraz
głośniejszy, że wszystko nabiera coraz większego znaczenia. Nie
miała pojęcia, co przyniesie następny zwrot. Nie kochała Trica.
Miłość była głupia. Niemądra. Nie było na nią miejsca w tych
murach ani w jej świecie. Dobrze to wiedziała.
Mimo to pewna jej cząstka miała nadzieję, że nie spędzi tego
wieczoru samotnie...
Czekała godzinami w ciemności. Żołądek zaciskał jej się z
nerwów. Zastanawiała się, czy z Trikiem wszystko w porządku. Jak
może wyglądać bez nienawistnych bazgrołów na twarzy. Kim okaże
się ostatecznie.
Czekała na pukanie do drzwi. Godzina za godziną.
– ...jesteś tego pewna...?
– Jestem.
– ...zastanawiam się, czy...
– Wiem, co robię.
Jednak sen nadszedł przed chłopcem.

* * *

Mia obudziła się w ciemnościach ze snu pozbawionego marzeń. Jak


długo spała? Która to może być godzina?
Znowu to usłyszała. Delikatny dźwięk, który obudził motyle w jej
brzuchu.
Puk, puk.
Sturlała się z łóżka i zarzuciła jedwabny szlafrok na halkę. Serce
jej się tłukło o żebra. Zimny kamień pod bosymi stopami. Doszła do
drzwi. Ręce jej się trzęsły, gdy przekręciła klucz i uchyliła drzwi. I
wtedy go zobaczyła. Tylko zarys sylwetki w ciemności, solne dredy
okalające ukryte kontury twarzy.
Ze spierzchniętymi ustami odsunęła się bez słowa. Rozejrzał się
po korytarzu, wahając się w progu. Gdyby złapano go poza pokojem
po dziewiątym dzwonie, czekałyby go tortury z rąk tkaczki.
Wiedział jednak, co się stanie, kiedy wejdzie. Oboje wiedzieli. Ten
oddech przeciągał się w nieskończoność, kiedy patrzyła na niego
spod rzęs. W końcu cicho jak jej westchnienie wszedł do pokoju.
Dotknęła arkemicznej lampy na stole, czekając, aż ciepło jej dłoni
zapali światło w środku. Zamigotało i ciepła sepia rozkwitła w szkle.
Tric stał za plecami Mii, wyczuwała go. Czuła jego cień. Czuła jego
strach z powodu obecności w jej pokoju. Jego głód. Wstrzymując
oddech, odwróciła się i popatrzyła na jego twarz.
Śliczny jak z obrazka – wiedziała, że tak będzie. Atrament
zniknął, blizny zadane smoczym zębami przepadły, została gładka,
nieskazitelna opalenizna. Policzki mocniej podkreślono, pustka pod
oczami się wypełniła. To była taka uroda, dla jakiej dziewczyna
mogłaby zebrać armię, zabić boga albo demona. W każdym razie ta
dziewczyna.
– Tkaczka zna się na swojej robocie – powiedziała Mia.
Tric spuścił wzrok, unikając jej spojrzenia. Uśmiechnęła się,
widząc jego skrępowanie.
– Jakie to uczucie?
– Nie najgorsze. – Wzruszył ramionami. – Bolało jak ogień i
żelazo, ale potem nie było tak źle.
– Brakuje ci ich? Znaków?
– Pozwoliła mi je zachować.
Chłopiec wskazał małą szklaną fiolkę na rzemieniu na szyi. Mia
zobaczyła, że wypełnia ją ciemny, połyskliwy płyn.
– Czy to...?
Skinął głową.
– Wszystko, co zostało z roboty mojego dziadka.
Mia wyciągnęła rękę do fiolki, przesunęła palcem po kołnierzu
ku skórze. Zobaczyła na szyi, że puls mu przyspieszył. Odwróciła
się, żeby ukryć uśmiech.
– Napijesz się?
Skinął głową bez słowa. Zajęła się ustawianiem glinianych
kubków, butelki, którą zwinęła w czasie jednej z pierwszych
wypraw po świecidełka z listy Kocura. Chociaż whisky nie była
warta żadnych punktów w zawodach Shahiida, Mercurio nauczył
ją, żeby zawsze podwędzać dobry trunek, jeśli jakiś się napatoczy.
Napełniła dwa kubki i podała jeden Tricowi. Stuknęli się i Tric
wypił whisky bez wahania. Mia nalała znowu, tym razem tylko
sobie.
– Usiądziesz?
Chłopiec rozejrzał się po pokoju i zatrzymał wzrok na stołku pod
toaletką.
– Tu jest tylko jedno krzesło.
Mia odwróciła się i zsunęła powoli szlafrok z ramion. Opadł na
podłogę, a ona weszła na łóżko, rozkoszując się spojrzeniem Trica
na swoim ciele. Postawiła butelkę na nocnym stoliku i rozłożyła się
na poduszkach. Nogi wyciągnęła przed sobą, whisky trzymała w
ręku. Czekała.
Podszedł do łóżka, stawiając stopy bezszelestnie. Poruszał się jak
wilk, wdychając jej zapach. Mia wiedziała, że musi czuć zapach jej
pożądania. Serce tłukło jej się o żebra. W ustach jej zaschło, jakby
znalazła się na pustyni poza ścianami tej góry. Napiła się znowu
złotniaka, rozkoszując się dymnym pieczeniem w gardle. Tric usiadł
na krawędzi materaca, nie mogąc oderwać od niej oczu. Napięcie
skrzyło się między nimi, wyginając kąciki jej ust. Czuła, jak wibruje
w jej opuszkach. Pulsuje pod skórą. Pożądanie. Jej do niego. Jego do
niej. Nic i nikt nie stał między nimi.
Dopił whisky z grymasem. Patrzyła na grę światłocienia na jego
ustach, gdy przełykał, na głębokie żłobienia na jego gardle, na
wyrazistą, nieskazitelną linię jego żuchwy.
– Jeszcze jeden?
Skinął głową. Oniemiały. Podniosła się powoli, czując, jak
ramiączko halki zsuwa jej się z ramienia. Usiadła ze
skrzyżowanymi nogami, jedwab podjechał jej na biodrach.
Wypełnił ją mroczny zachwyt, gdy widziała, jak Tric obrzuca
spojrzeniem jej ciało i zatrzymuje się na cieniu między nogami.
Uniosła się na czworakach i przeszła po futrze, patrząc mu w oczy.
Sięgnęła po jego kubek, przesunęła palcami po krawędzi i dotknęła
jego nadgarstka. Potem musnęła gładkie wybrzuszenie jego nagiej
ręki, patrząc, jak dostaje gęsiej skórki, słuchając, jak wstrzymuje
oddech. Jej twarz znajdowała się raptem kilka cali od jego twarzy.
Nie była pewna, kto pierwszy wykonał ruch. Ona czy on. Nagle
wpadli na siebie, ona miała zamknięte oczy, ale odnalazła jego usta.
Gorąca skóra i jeszcze gorętsze usta. Silne ręce i twarde mięśnie.
Jego palce w jej włosach. Jej paznokcie na jego skórze. Jego wargi
miażdżące jej usta, smak whisky na jego języku. Zdjęła z niego
koszulę, majstrowała po omacku przy pasku. Złapał w garść jej
halkę i zerwał z niej, jakby już nigdy miała jej nie potrzebować.
Mia pchnęła go na plecy, uniosła się na czworakach i uklękła nad
jego twarzą. Chciała smakować go tak, jak on ją. Jego usta rysowały
gorący ślad na wnętrzu jej ud, ręce wędrowały po nagiej skórze,
wywołując dreszcze. Zdusiła okrzyk i zdołała zsunąć mu spodnie do
kolan, gdy poczuła, jak palcami rozchyla jej płatki w tej samej
chwili, kiedy wzięła go w usta. Jęknęła, czując jego język, szeptane
błagania zagubione w cieniach nad jej głową. Jego palce, o Córki,
jego gładki, palący żar na jej języku. Jego usta na jej nabrzmiałym
pączku, zduszony jęk, gdy zaczęła poruszać dłonią, przesunęła
językiem wokół jego czubka, a potem aż do samej nasady. Pragnęła
więcej. Pragnęła wszystkiego.
Uniosła się i obróciła, popychając go z powrotem na łóżko, kiedy
poderwał się za nią z oczami błyszczącymi od żądzy. Usiadła na nim
i wzięła w rękę, niemal pijana od pożądania. Pieściła go mocno,
kiedy on jęczał, przyciskając go do siebie. Poderwał się i wziął jej
pierś w usta, trzymając ją za biodra, ponaglając. Ona opierała się
jeszcze przez jedną nieskończoną chwilę, zatrzymując się w miejscu
tuż nad nim. Patrząc mu w oczy. O jeden cal i całą wieczność od
upadku.
A potem wreszcie bardzo powoli opadła, patrząc mu głęboko w
oczy. Ból i rozkosz połączyły się, oddech uwiązł jej w płucach i nie
mogła nawet jęknąć. O bogini, ależ był twardy. Głowa opadła jej do
tyłu, rzęsy trzepotały, długie pukle w jego dłoniach, jego język
przesuwający się z jednej piersi do drugiej, kiedy poruszała
biodrami, wyginając plecy, wbijając paznokcie w jego plecy. Teraz
poruszali się jak jedno. Jego zęby na jej gardle. Syk. Błaganie.
Wsunął między nich dłoń, między jej uda. Poruszając delikatnie
palcami, kreśląc nimi kółka, sprawił, że żar płonął w niej coraz
gorętszy, jaśniejszy i zacieklejszy, aż istniał już tylko ogień
oślepiający ją za oczami, gdy wszystkie jej mięśnie zacisnęły się i
Mia krzyknęła bezgłośnie w jego włosy. Poruszał się w niej zaciekle
i płonął, otwierając coraz szerzej oczy; całe jego ciało dygotało,
kiedy ona kołysała się na nim. Patrzyła mu w oczy, wiedząc, że on
stoi na samej krawędzi i błaga ją, żeby pozwoliła mu spaść. I na
sekundę przed końcem wysunęła go z siebie i zakończyła, pieszcząc
go ręką. Stłumiła okrzyk, kiedy wytrysnął na jej brzuch i piersi,
szepcząc jej imię.
Bezwładni i zadyszani padli na łóżko.
Cisza zapadła w drżącej ciemności. Cienie w pokoju kołysały się i
burzyły. Książki pospadały z półek, leżały pootwierane, z
pozaginanymi stronicami. Drzwi toaletki otworzyły się na oścież,
stołek przewrócił się, w pokoju panował chaos. Tric wziął ją w
ramiona i pocałował w czoło i przez jedną króciutką chwilę Mia się
zatraciła. Zamknęła oczy i zapomniała. Z uśmiechem na ustach
słuchała jego serca bijącego o żebra, czuła, jak żar przygasa.
Leżała tak całe wieki. Przyciśnięta do jego skóry, policzek w
policzek. Jej włosy obsypały go jak koc, czarne babie lato podobne
do cieni wokół. I w teraz już nieruchomej ciemności szepnęła:
– Zdecydowanie za dużo zapłaciłam tamtemu cukiereczkowi.
Czekała na reakcję Trica. Chwile przeciągały się w minuty.
Wreszcie uniosła głowę i zdała sobie sprawę, że on już przepadł dla
świata, delikatny oddech wymyka się z jego rozchylony ust.
Uśmiechnęła się i pokręciła głową. Pochyliła się, pocałowała go
długo i delikatnie. Objęła go, zamknęła oczy i sama wreszcie
zasnęła, wzdychając z zadowoleniem.
A kiedy odpływała, cienie znowu zaczęły się ruszać.
Początkowo powoli.
Zafalowały.
Zadygotały.
Wreszcie przybrały cieniutki jak wstążka kształt, który przysiadł
w nogach łóżka.
Nie-kot patrzył na dziewczynę nie-oczami. Czekał cierpliwie, jak
zawsze. Na nadejście snów. Na szansę, żeby rozerwać koszmary,
które prześladowały ją każdej nibynocy, odkąd poczuł jej
wezwanie. Od tamtego czasu każdej nibynocy siadywał obok niej,
gdy zasypiała. Rosnąc w siłę z każdym kęsem.
Istota zwana Panem Życzliwym czekała. Z cierpliwością, jaką
zdobywa się w ciągu eonów. W grobowej ciszy. Już niedługo. W
każdej chwili Mia może zacząć kwilić. Nawoływać go szeptem. O
czym będzie śniła tym razem? O tych, którzy przyszli ją utopić? O
wierzgających nogach ojca, o siniejącej twarzy i charkocie? O
Kamieniu Filozoficznym i grozie, jaką tam odkryła, kiedy miała
czternaście lat i zgubiła się w ciemności?
Nieważne.
Wszystkie smakowały tak samo.
Już za chwilę nadejdą koszmary.
Już.
Za.
Chwilę.
Ale po raz pierwszy od wieków koszmary nie nadeszły.
Dziewczyna się nie bała.
W pustce ciemności nie-kot przechylił głowę.
Zmrużył nie-oczy.
I nie był zadowolony.

* * *

Mia otworzyła oczy. Usiadła na łóżku. Z uśmiechem zdała sobie


sprawę, że Tric nadal leży obok niej, nagi i cudowny w
arkemicznym blasku, z solnymi dredami rozrzuconymi na
poduszce.
Znowu to usłyszała. Dźwięk, który ją obudził.
Puk, puk.
Tric poruszył się i zmarszczył czoło przez sen. Mia dotknęła jego
policzka, a on otworzył oczy, zdając sobie w końcu sprawę, gdzie się
znajduje. Usiadł błyskawicznie i syknął.
– Czarna Matko, zasnąłem?
– Cii. Ktoś stoi za drzwiami.
Mia wyszła z łóżka. Poszukała w bałaganie szlafroka,
uśmiechając się, gdy poczuła wzrok Trica na ciele. Zarzuciła na
ramiona czarny szlafrok i podeszła do drzwi, gdy znowu rozległo
się pukanie.
– Corvere. – Ktoś syknął.
– Ash? – Mia przekręciła klucz, uchyliła drzwi i zerknęła.
Zastanawiała się, dlaczego Ash nie otworzyła zamka jak zwykle.
Zobaczyła na zewnątrz dziewczynę z szeroko otwartymi w
ciemności niebieskimi oczami. – Która godzina?
– Już prawie pobudka. – Dziewczyna wepchnęła się do sypialni,
mijając Mię w burzowym nastroju. – Właśnie jedna z Rąk mi
powiedziała. Pieprzona Jessamine, ta mała jadowita...
Dopiero teraz zauważyła nieporządek. Ubrania i książki
porozrzucane po podłodze. I owszem, nagiego Dweymarczyka,
który siedział na łóżku Mii.
– O! – powiedziała Ash.
Tric pomachał jej na powitanie.
Ash zerknęła na Mię odrobinę zawstydzona.
– Przepraszam.
Mia zamknęła drzwi, żeby nikt inny nie zobaczył Trica w jej
łóżku. Gdyby ktoś powiedział Matce Wielebnej, że wyszedł z pokoju
po dziewiątym dzwonie...
– Zechcesz mi powiedzieć, o co chodzi?
Ashlinn milczała. Rozchyliła usta, z trudem szukając słów.
– No co? – Mia popatrzyła jej w oczy. – Co się stało?
– Mia...
– Ożeż kurwa, Ash, co jest grane?
Dziewczyna pokręciła głową.
Westchnęła cicho.
– Lotti nie żyje.

Rozdział 26

Setka

W Sali Prawd pachniało tego ranka inaczej. Pośród zgnilizny i


świeżych kwiatów. Suszonych ziół i kwasów. Nowy zapach z nutami
rdzy zdławił znajome aromaty. Krew.
Mia przepchnęła się obok zgromadzonych Rąk, z Ash i Trikiem
depczącymi jej po piętach. Służący próbowali ją powstrzymać, ale
pomstowała, napierała i rozpychała się łokciami, aż w końcu
usłyszała czyjś głos:
– Wpuście ich.
Mia znalazła się w zielonym świetle sali. Oczy płonęły jej
gniewem.
Carlotta garbiła się nad stołem z piórem w jednej zimnej ręce.
Plama zakrzepłego szkarłatu rozlewała się przed nią na stole i
zebrała się pod stołkiem. Pieśń widmowego chóru wisiała w
powietrzu wraz z żelazistym odorem krwi.
Matka Wielebna i Zabójczyni Pająków stały nad ciałem,
rozmawiając ściszonymi głosami z Solisem. Tradycyjny uśmiech
Matki Wielebnej całkowicie zniknął, a Zabójczyni Pająków
wyglądała jeszcze bardziej ponuro niż zazwyczaj. Solis wpatrywał
się w puste powietrze nad prawym ramieniem Mii, kiedy ta weszła
z twarzą ponurą jak podłoga ubojni.
– Lekcje zaczynają się dopiero za kilka godzin, akolici – oznajmiła
Zabójczyni Pająków. – Nie powinno was tu być.
– To nasza przyjaciółka – odpowiedziała Mia, wskazując na ciało
Carlotty.
Zabójczyni Pająków pokręciła głową.
– Już nie.
– Jak umarła? – zapytał Tric.
– Nie umarła – warknęła Ash. – Została zabita.
– Poderżnięte gardło – odpowiedziała Zabójczyni Pająków. –
Bardzo szybka śmierć. Prawie bezbolesna.
– Od tyłu?
Shahiida pokiwała głową.
– Jessamine – syknęła Mia. – Albo Diamo. Może oboje.
– Pieprzone tchórze – szepnęła Ash.
Matka Wielebna uniosła brew.
– Wiecie coś na ten temat?
Mia zerknęła na Ashlinn i Trica, po czym powoli skinęła głową.
– Carlotta i Jessamine pokłóciły się przy wieczornym posiłku
kilka zwrotów temu, Matko Wielebna. Lotti była bliska rozgryzienia
formuły Zabójczyni Pająków, ale Diamo zniszczył jej notatki. Lotti
prawie złamała Jessamine nos i tamta obiecała, że ją za to zabije.
Proszę zapytać kogokolwiek. Wszyscy to słyszeliśmy.
– Rozumiem.
– Lotti powiedziała, że poprosi Shahiidę Zabójczynię Pająków o
pozwolenia na pracę do późna, żeby nadrobić stracony czas.
Jessamine i Diamo wiedzieli, że ona tu będzie.
– Z twoich słów wynika, że wszyscy, którzy byli na wieczornym
posiłku, wiedzieli, że ona tu będzie.
– Ale to Jessamine obiecała, że ją zabije. Przy nas wszystkich.
– Czego to dowodzi? – warknął Solis. – Przypominam sobie, że nie
tak dawno temu akolita Tric przysięgał przy wieczornym posiłku, że
zamorduje innego akolitę. I ten sam nowicjusz nie żył już
następnego zwrotu. – Solis odwrócił się do Trica. – Masz coś do
wyznania?
– Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Przyzywacza Powodzi,
Shahiidzie. Przysięgam.
Potężny mężczyzna odwrócił się do Mii i prychnął.
– Czcze pogróżki nie czynią nikogo zabójcą.
– Was nawet nie obchodzi jej śmierć, co? – zapytała Mia.
– Wręcz przeciwnie. Ogromnie nas obchodzi – odpowiedziała
Matka Wielebna. – I dlatego prowadzimy dokładne śledztwo,
zamiast wyciągać pochopne wnioski. Jessamine to dziewczyna,
której nie brakuje zimnej krwi, to prawda. Czy uważasz jednak, że
jest na tyle głupia, by zamordować dziewczynę, której groziła przy
wszystkich raptem kilka zwrotów temu?
– Może uznała, że nikt się tym nie przejmie? Nie przetrząsaliście
Góry w poszukiwaniu wskazówek, kto poderżnął gardło
Przyzywaczowi Powodzi. Ponad połowa z nas zginęła od tamtego
czasu i też nikt po nich nie zapłakał.
Solis się rozgniewał. Oczy mu zabłysły.
– Radzę ci uważać na swój ton, kiedy odzywasz się do lepszych od
siebie, dziewczyno. Wszyscy dobrze wiedzą, jak nie cierpisz
Jessamine. Cięgi, jakie ci spuszczała w Sali Pieśni, wystarczą za
powód, żeby rozpowiadać teraz kłamstwa na jej temat. A jeśli w tej
grupie ktoś skorzystał na śmierci Carlotty, to właśnie ty.
Mia się zdumiała. Zatkało ją.
– Co?!
– Sama powiedziałaś, że była bliska rozwiązania zadania
Shahiidy Zabójczyni Pająków. Gdyby Carlotta obmyśliła antidotum,
straciłabyś największą szansę na ukończenie którejś klasy z
najlepszym wynikiem, co? Bo na pewno masz równie nikłe szanse
jak promyczek słońca w otchłani na zwycięstwo w Sali Pieśni.
– Ty nędzny...
– Mia – ostrzegł ją Tric i położył rękę na ramieniu.
– ...pozbawiony serca...
– Corvere – mruknęła Ash.
– ...pierdolony...
– ...mia...
– KUTASIE! – ryknęła Mia. – Ona była moją przyjaciółką! Za kogo
ty się, kurwa, uważasz?
Solis walnął pięścią w ławkę i ryknął:
– Jestem Shahiidem Czerwonego Kościoła! Ostrzem Matki na tej
ziemi. Złożyłem trzydzieści sześć uświęconych ofiar w jej imieniu!
Przysięgam, że będziesz trzydziesta siódma, jeśli raz jeszcze
odważysz się zwrócić do mnie tym tonem!
Mia zrobiła krok naprzód. Gniew płonął jej w piersi. Wiedziała
lepiej niż ktokolwiek inny, co to znaczy zadrzeć z Solisem. Mimo to
nadal na nic nie zważała, nadal nie czuła strachu, Pan Życzliwy
pożarł całą jej rozwagę. Tric i Ash złapali ją za ręce i odciągnęli.
Jednak to głos Matki Wielebnej wreszcie zaprowadził spokój w sali.
– Gdzie byłaś wczoraj wieczorem, akolitko?
Drusilla przechyliła głowę, zerkając na ciało Carlotty.
– Około trzeciego dzwonu?
Mia miała pianę na ustach. Zmrużone oczy. Zaciśnięte zęby.
– W łóżku, rzecz jasna.
– Zatem nikt tego nie potwierdzi.
– Nie.
Matka Wielebna wbiła w nią spojrzenie lodowatych niebieskich
oczu.
– Ciekawe.
– Dlaczego to ciekawe?
– Poderżnęłam parę gardeł w swoim czasie. – Drusilla wskazała
trupa Carlotty. – A sądząc po ranie, uznałabym, że zrobił to ktoś
leworęczny.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Ashlinn i Tric spojrzeli po sobie
niepewnie. Pot na skórze Mii zaczął stygnąć. Matka Wielebna
patrzyła jej prosto w twarz.
– Jessamine jest dwuręczna – powiedziała Mia. – Walczy równie
dobrze obiema.
– A ty którą preferujesz?
– ...Lewą, Matko Drusillo.
Kobieta wskazała na biurko. Mia zauważyła niewyraźny zarys w
rozbryzgu krwi, jakby prostokątny przedmiot leżał przed Lotti,
kiedy poderżnięto jej gardło, zasłaniając w ten sposób ławkę.
– Carlotta ewidentnie nad czymś pracowała, kiedy została
zamordowana. Wygląda to na jakąś książkę. Może dziennik. Nie
wiesz przypadkiem nic na ten temat?
– Carlotta prowadziła notatki na temat antidotum dla Zabójczyni
Pająków. Wszyscy o tym wiedzieli.
Matka Wielebna przechyliła głowę.
– Ciekawe.
Mia spojrzała jej w oczy i nawet nie mrugnęła powieką. Głos
Zabójczyni Pająków przerwał ciszę.
– Mamy pracę do wykonania, akolici. Powinniście iść na poranny
posiłek. Spotkamy się tu ponownie podczas lekcji.
Ash wzięła Mię za rękę i wyciągnęła z sali. We trójkę zjedli
posiłek na Podniebnym Ołtarzu. Mia wbijała wzrok w Diamo.
Wielki Itreyańczyk patrzył na nią zimnymi, martwymi oczami,
prowokując do ataku. Jessamine nigdzie nie było.
Mia zgrzytała zębami. Jedzenie smakowało jak kurz i śmierć. Nie
słyszała szeptu Ash. Krew dudniła jej w uszach. Tric upierał się, że
się przyzna, że spędził noc w jej łóżku, więc Mia nie mogła zabić
Carlotty. Tyle że jego sesja u tkaczki skończyła się dobrze po
dziewięciu dzwonach; otrzymał pozwolenie na tak późny powrót do
pokoju, ale tylko własnego. Dlatego Mia poprosiła, żeby milczał. Nie
było sensu, żeby Tric narażał się na tortury, dopóki ona nie
zorientuje się, w jak gorącej wodzie przyszło jej pływać.
Podczas lekcji w Sali Prawd Mia nie mogła oderwać oczu od
pustego krzesła Carlotty. Słabo widocznej plamy krwi nawet
arkemia Zabójczyni Pająków nie była w stanie wywabić z ławki ze
stalodrzewia. Mia wyobrażała sobie ostatnie chwile dziewczyny.
Garbiła się nad notatnikiem. Ktoś szybkim ruchem odchylił jej
głowę. Przelotne sekundy zgrozy między chwilą, kiedy Carlotta
poczuła ostrze, a tą, kiedy zabrała ją ciemność.
Mia wpatrywała się w Jessamine, która dołączyła do klasy na
kilka sekund przed rozpoczęciem lekcji. Milcząca przysięga
rozlegała się w jej głowie.
To będzie twój koniec, ty suko...
– Mia Corvere.
Mia się zdumiała. Oderwała wzrok od twarzy Jessamine i
zobaczyła z przodu sali Matkę Wielebną Drusillę w otoczeniu
szóstki Rąk.
– ...Tak, Matko Drusillo?
– Masz natychmiast z nami pójść.
Dwaj odziani na czarno pomocnicy chwycili Mię za ręce.
Dziewczyna syknęła w proteście, kiedy zwlekli ją ze stołka i niezbyt
delikatnie poprowadzili do drzwi. Słyszała protesty Trica, odgłosy
szarpaniny, okrzyk Matki Wielebnej. Wyciągając szyję, zobaczyła,
że stara kobieta idzie za nią otoczona przez złowieszcze czarne
postaci. Patrzyła zimnymi jak lód niebieskimi oczami.
– Matko Drusillo, dokąd mnie zabieracie?
– Do moich komnat.
– Po co?
– Na przesłuchanie.
– W związku z czym?
– Morderstwem Carlotty Valdi.

* * *

Drusilla położyła pogniecione prześcieradło na kolanach Mii i


złożyła ręce.
– Wyjaśnij to.
Komnaty Matki znajdowały się wysoko na szczycie Góry, na
końcu wydawałoby się niekończących się schodów. Były słabo
oświetlone przez rzeźbę z arkemicznego szkła zwieszoną pod
sklepieniem. Ozdobne biurko zawalone wysokimi stosami
pergaminów dominowało w pokoju. Białe futra na podłodze, biała
farba na ścianach. Zapełnione półki na ścianach po lewej i po
prawej, ale w ścianie za samym biurkiem wycięto setki nisz. W nich
Mia ujrzała różne ciekawostki. Sztylet centuriona. Ozdobną różę z
kutego złota. Zakrwawiony egzemplarz Ewangelii Aa. Pierścień z
szafirem.
Pośród trofeów Mia ujrzała setki setek srebrnych fiolek
zapieczętowanych ciemnym woskiem. Taką samą nosiła Naev na
szyi na Pustkowiach Szeptów. A pośrodku znajdowały się
obsydianowe drzwi osadzone w skale i oznakowane dziwnymi
zmiennymi hieroglifami.
Siedząca w ozdobnym krześle o wysokim oparciu Mia zdziwiła
się, patrząc na prześcieradło.
– Co mam wyjaśnić, Matko Wielebna?
– To.
Drusilla podniosła prześcieradło i rozłożyła je przed twarzą Mii. I
wtedy na płótnie dziewczyna dostrzegła maleńką smużkę zaschłego
szkarłatu.
– To wygląda jak krew.
– To krew Carlotty, akolitko. Mówca Adonai to potwierdza.
Mia spojrzała na albinosa, który stał i podziwiał kolekcję Matki
Wielebnej. Był jak zawsze boso. Gładka, blada pierś była widoczna
pod rozchylonym jedwabnym szlafrokiem. Jak zwykle mówca robił
wrażenie znudzonego.
– To vitus zamordowanej. – Adonai skinął głową, przesuwając
palcami po zatrzęsieniu srebrnych fiolek. – Bez kwestii.
– Nie rozumiem – odpowiedziała Mia. – To krew Carlotty. A co ja
mam do tego?
Drusilla złożyła schludnie prześcieradło i położyła je na kolanach
Mii.
– Zdjęto je dzisiaj z twojego łóżka.
Mia zmarszczyła brwi. Zastanawiała się gorączkowo. Serce zabiło
jej szybciej.
– To nie ma sensu.
– Możesz wyjaśnić obecność krwi Carlotty na twoim łóżku?
Mia rozdziawiła usta, rozglądając się po pokoju. Wciągnęła
powietrze przez zaciśnięte zęby. Przypomniała sobie, że Diamo
siedział sam podczas porannego posiłku. Przypomniała sobie
Jessamine, która przyszła tuż przed początkiem lekcji Zabójczyni
Pająków.
– Jessamine – warknęła Mia. – Nie było jej na porannym posiłku.
To musi być jej sprawka.
– Jessamine była tu, w moich komnatach. – Drusilla westchnęła. –
Była przepytywana w tej samej sprawie.
– Matko Wielebna, nie mam nic wspólnego ze śmiercią Lotti. To
była moja przyjaciółka!
– Tu nie ma przyjaciół. Wilk nie lituje się nad jagnięciem. Sztorm
nie błaga o wybaczenie topielca. Jesteśmy zabójcami, wszyscy, co do
jednego. – Mia zerknęła na starą kobietę, która powtórzyła
ostrzeżenie lorda Cassiusa. – I chociaż jasno się wyraziłam, że
zamordowanie innego akolity to zbrodnia, jeśli przyznasz się w tej
chwili, Duchowieństwo osądzi cię łaskawiej.
– Nie przyznam się do czegoś, czego nie zrobiłam!
– Wszystkie dowody przemawiają przeciwko tobie. – Drusilla
przysiadła na krawędzi biurka i pochyliła się ku Mii. Obsydianowy
klucz na szyi zalśnił w przyćmionym świetle. – Jesteś jedyną
leworęczną osobą w tej grupie. Najbardziej skorzystasz z usunięcia
Carlotty z zawodów Zabójczyni Pająków. Nie możesz udowodnić,
gdzie przebywałaś wczoraj wieczorem, i znaleziono krew ofiary na
twoim prześcieradle, czego nie potrafisz wyjaśnić. Czy Carlotta
kiedykolwiek cię odwiedzała?
– Nie, ale...
– Może zraniła się podczas sprzeczki na Podniebnym Ołtarzu z
Jessamine? Czy jej krew mogła jakoś trafić na twoje ubranie?
Mia zastanawiała się chwilę, czy nie skłamać, ale wiedziała, że
Drusilla zada takie samo pytanie wszystkim świadkom bójki. A jeśli
teraz przyłapią ją na kłamstwie...
– Nie, Lotti się nie zraniła. – Mia zmarszczyła brwi. – Dlaczego
przeszukiwaliście mój pokój?
– Szukaliśmy zaginionego notatnika Carlotty, rzecz jasna.
– Naprawdę spodziewaliście się go znaleźć? Musiałabym być
idiotką, żeby ukryć go w pokoju po tym, jak poderżnęłam jej gardło,
nie?
– Gdybyś jednak została wrobiono w morderstwo, jak twierdzisz,
czy zabójca nie podrzuciłby ci notatnika zamiast jednej kropli krwi?
– Zatem gdybyście znaleźli notatnik, to dowodziłoby mojej
niewinności czy winy?
Drusilla się skrzywiła i skrzyżowała ręce.
– Czy nikt nie może potwierdzić, gdzie spędziłaś noc?
Mia wbiła paznokcie w dłoń. Oczywiście był ktoś, kto mógł za nią
poświadczyć, ale gdyby Tric przyznał się, że przyszedł do jej pokoju,
przyznałby się, że złamał zakaz Matki Wielebnej. Wychłostaliby go
za to. Pewnie bardziej niż Cyta.
– ...jest ktoś, kto może potwierdzić, gdzie mia przebywała...
Mii zacisnął się żołądek. Pan Życzliwy zmaterializował się na
biurku Matki Wielebnej i spojrzał na starą kobietę, przekrzywiając
głowę. Drusilla odwróciła się i przyjrzała stworzeniu, nie kryjąc
sceptycyzmu. Mia jednak wiedziała, że Pan Życzliwy nie czuje
sympatii do Trica. Ani nie jest wobec niego lojalny. Sprzeda
chłopaka bez chwili wahania, jeśli w ten sposób oszczędzi Mii
choćby jednej chwili tego poniżenia.
– Och, doprawdy? – odezwała się Drusilla. – Ośmielę się zapytać?
– ...nie wiem. ośmielisz się...?
– Panie Życzliwy, zamilcz – ostrzegła go Mia.
– ...a czemu niby...?
– Bo cię o to proszę.
Drusilla odwróciła się wtedy gwałtownie i spojrzała na Mię,
mrużąc oczy.
– Akolitko, nie muszę ci tłumaczyć powagi tej zbrodni. Jeśli
uznamy cię za winną zamordowania Carlotty, zostaniesz co
najmniej wychłostana. Może nawet zabita. Jeśli ktoś inny może
potwierdzić twoje alibi...
Mia wbijała wzrok w nie-kota. Błagalnie.
– ...kiedyś bardziej mi ufałaś...
– Nie mów, proszę.
– ...mia, co się zmieniło...?
– Dość tego – warknęła Drusilla. – Ja jestem panią tego miejsca.
Mów nie do niej, lecz do mnie. Rozkazuję ci w imieniu Naszej
Błogosławionej Pani.
Pan Życzliwy odwrócił wtedy głowę i wbił bezdenne spojrzenie w
Matkę Wielebną.
– ...to przecież oczywiste...
– Panie Życzliwy, milcz.
Nie-kot machnął ogonem. Obrzucił starą kobietę spojrzeniem od
stóp do głów.
– ...to ja...
Zapadła cisza, a Mia mogłaby przysiąc, że słyszy śmiech Adonaia.
Nie-kot zerknął na nią i pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że
powinna była lepiej wiedzieć.
– ...nigdy jej nie opuszczam. czuwam, kiedy śpi. wiem, co dokładnie
robiła ostatniego wieczoru...
– Bierzesz mnie za głupią?
– ...nie brakuje głupców w tych murach, Matko Wielebna, ale ani ty,
ani ona do nich nie należycie...
Pan Życzliwy wskazał Mię głową.
– ...ona nie zrobiłaby tego i nie mogła tego zrobić...
Drusilla warknęła i podniosła się, żeby usiąść za biurkiem.
Adonai chodził wzdłuż nisz, nadal dotykając to jednej fiolki, to
drugiej, i uśmiechał się blado. Stara kobieta zetknęła dłonie
palcami.
– Akolitko Corvere, masz pozostać w swoich komnatach. Będziesz
otrzymywać tam posiłki i materiały konieczne do dalszej nauki. Nie
wolno ci kontaktować się z nikim z zewnątrz. Pod twoimi drzwiami
zostanie umieszczona Ręka, dopóki kwestia morderstwa nie
zostanie wyjaśniona. Duchowieństwo zbierze się tego wieczoru i
omówi twój los.
Dwie Ręce pojawiły się znikąd obok krzesła Mii. Rozumiejąc, że
nie ma sensu pogłębiać gniewu Matki Wielebnej, wstała, ukłoniła
się nisko i wyszła z komnat. Ręce odprowadziły ją do pokoju i
zamknęły za nią drzwi. Zerknęła przez dziurkę od klucza i
zobaczyła zakapturzone postaci stojące na korytarzu.
Jej pokój przetrząśnięto, szuflady otwarto, łóżko odarto z pościeli.
Mia padła na nagi materac, zapaliła cygaretkę i spojrzała w sufit.
– W mordę.
Pan Życzliwy zmaterializował się u wezgłowia i spojrzał jej w
oczy.
– ...wolałbym przeprosiny na piśmie, chociaż nadzwyczaj
elokwentna przemowa może także wystarczy...
– Aha... – mruknęła Mia przez zaciśnięte gardło. – Przepraszam.
– ...to jakiś nowy rodzaj elokwencji, z którym nie miałem okazji się
zapoznać...
– Na otchłań i krew, napiszę ci wyrafinowane przeprosiny na
złoconym pergaminie i wyśpiewam je ze szczytu góry, ale później.
Mamy teraz pilniejsze sprawy na głowie.
– ...nawet jeśli uznają cię winną, nie zabiją cię za to...
– A skąd ta pewność? Mogą ukarać mnie dla przykładu.
– ...to ma niewiele sensu. morderca był dość sprytny, żeby wymknąć
się po dziewiątym dzwonie, zakraść się do sali prawd, poderżnąć
dziewczynie gardło od ucha do ucha, zmyć z siebie krew, wrócić do
łóżka i nie dać się przyłapać...
Mia wypuściła dym w pyszczek nie-kota.
– Ona miała na imię Carlotta.
– ...tak czy inaczej, morderca wykazał się znaczącymi
umiejętnościami dokładnie w tej sztuce, której oni tu uczą...
– Owszem, może nawet przypną mi wstążeczkę do cycka.
– ...wątpię. wątpię też, czy mistrzowie szkoły śmiertelnie
niebezpiecznych zabójców aż tak się zmartwią tym, że jeden z ich
uczniów rzeczywiście okazał się śmiertelnie niebezpiecznym
zabójcą...
Dziewczyna zaciągnęła się głęboko dymem i zaklęła.
– ...jessamine to oczywista podejrzana. niekoniecznie jednak jest
winna...
– Zatem kto?
– ...kto jest trzeci pod względem zręczności w trucicielstwie...?
– Pewnie Cyt. Ale Osrik i Marcellus też są nieźli.
– ...i każdy z nich potrafi skradać się na tyle dobrze, żeby tego
dokonać...
Mia zaciągnęła się dymem, rozmyślając gorączkowo. Jessamine
musiała umrzeć. Gdyby jednak ona albo Diamo zginęli,
Duchowieństwo natychmiast oskarżyłoby ją. Zresztą to wszystko
nie miało teraz znaczenia. Nie ma sensu rozmyślać nad Jessamine i
Diamo, dopóki nie będzie wiedziała, jak zostanie rozstrzygnięta
sprawa Carlotty. Stos kłopotów znacząco się zmniejszy, kiedy
Duchowieństwo zwyczajnie poderżnie jej gardło...
Zamiast się zamartwiać, Mia usiadła do pracy nad formułą
Zabójczyni Pająków. Zgarbiła się na wybebeszonym łóżku i
zapisywała myśli w oprawionym w skórę notatniku. Godziny mijały
w ciemności, a Pan Życzliwy starał się pomagać, jak tylko potrafił.
Zagadka oderwała jej myśli od Duchowieństwa i możliwości, że jej
precyzyjne plany runą za kilka godzin. Co by powiedział Mercurio,
gdyby wszystko zaczęło się sypać?
„Skup się na tym, co możesz zmienić”, doradziłby. „Reszta sama
się wyjaśni”.
Mia westchnęła.
W taki czy inny sposób.

* * *

Pukanie do drzwi wiele godzin później wyrwało Mię z


arkemicznego tańca w głowie i przywróciło do słabo oświetlonego
pokoju. Nieświadomie wypaliła jedną za drugą połowę zapasu
cygaretek. Kubek obok niej wypełnił się popiołem. Gardło miała
obolałe, w głowie jej się kręciło. Zmiażdżyła resztki cygaretki z
grymasem.
– Na zęby Paszczy, muszę ograniczyć palenie.
– ...tu są bardziej niebezpieczne rzeczy, które wkładasz do ust...
Pan Życzliwy zerknął na nią przez szarą chmurę.
– ...na przykład dweymarscy chłopcy...
– Och, brawo, pracowało się nad tym od dłuższego czasu, co?
– ...głównie od wczoraj...
– Dobrze wykorzystany czas.
– ...istnieją bardziej niebezpieczne sposoby, które mógłbym...
– Już dobrze, dobrze. Dość tego. Ostatnie, czego potrzebuję przed
egzekucją, to żebyś krytykował mój wybór penisów.
– ...idiotyczna rzecz. gdybyś kiedykolwiek potrzebowała dowodu
wrogości swojego stwórcy, to nie szukaj dalej niż między nogami
przeciętnego nastoletniego chłopca...
Puk, puk, puk.
– Akolitko, wezwano cię do Sali Epitafiów.
Mia wstała z łóżka. Nie czuła strachu w brzuchu. Serce biło jej
spokojnie. Ukryła przy sobie tuzin ostrzy, zdeterminowana, że
odejdzie, walcząc, gdyby miał nadejść jej koniec. Była gotowa na to,
co ją czeka pod spojrzeniem posągu.
Sześć Rąk czekało przed drzwiami jej sypialni z kapturami
naciągniętymi na oczy. Shahiid Kocur stał obok nich z ostrzem z
czarnostali przy pasie. Zabrakło znajomego uśmiechu złodzieja
srebrnej zastawy.
– Shahiidzie. – Mia skinęła głową.
– Chodź z nami, akolitko.
Mię zaprowadzono korytarzem do Sali Epitafiów. Czuła Pana
Życzliwego w cieniu, wypijał jej strach najszybciej, jak zdołał. Mimo
to lęk zaczynał się do niej przesączać. Pot na dłoniach. Ściskanie w
brzuchu. Nie umrze na kolanach jak płaczliwy bachor. Tyle że tak
ciężko pracowała. Zaszła tak daleko. I teraz ma się potknąć i upaść z
powodu czegoś takiego?
Ciemność nabrzmiała wokół niej, napierając ze wszystkich stron.
Reagując na jej rosnący gniew. Na wzbierający niepokój. Mia
mogłaby jej rozkazywać, gdyby zechciała. Gdyby tylko miała dość
woli, żeby ją pochwycić. Już raz to zrobiła. Nie tak dawno temu.
Miała czternaście lat. Kamienne ściany. Krzyki. Krew na jej rękach.
Nie patrz.
Duchowieństwo zebrało się pod granitowym spojrzeniem Niah.
Akolici także. Grupa o jedną osobę mniejsza niż przy ostatnim
zebraniu. Tric patrzył na nią zbolały. Pokręciła głową i zacisnęła
usta. W milczeniu ostrzegła go, żeby też trzymał język za zębami.
Światło zza witraży rozlewało się po podłodze, czerwone jak
krew i widmowo białe, chór śpiewał w tle. Mię zaprowadzono na
puste miejsce przed Duchowieństwem. Twarze zgromadzonych
Shahiidów były ponure, a oblicze Matki Wielebnej najbardziej.
– Akolitko Mio. Duchowieństwo naradzało się długo nad śmiercią
akolitki Carlotty. Chociaż brakuje ostatecznego dowodu twojej winy,
krew znaleziona w twoim pokoju i fakt, że jesteś leworęczna, nie
mogą zostać zignorowane. Co więcej, niewątpliwie miałaś motyw.
Po śmierci Carlotty masz największą szansę skończyć z najwyższym
wynikiem zajęcia Zabójczyni Pająków. Czy poza słowami, jakie
wypowiedziałaś rano, pragniesz dodać coś na swoją obronę?
Mia popatrzyła po twarzach zebranych Shahiidów. Niewidzące
spojrzenie Solisa. Piękna maska Aalei. Oni podjęli już decyzję. A
błaganie nie było w jej stylu.
– Nie, Matko Wielebna – odpowiedziała.
– Dobrze więc. W świetle dowodów i nie mając przekonującego
zeznania, które świadczyłoby o czymś innym, twoja wina zostaje
potwierdzona. Zważywszy na naturę nauki w tym miejscu i
sprawność, z jaką dokonano morderstwa, oszczędzimy cię.
Jednakże uprzedzono was, że zabicie innego akolity jest zabronione
i dlatego zostaniesz ukarana. Otrzymasz krwawą chłostę.
Pięćdziesiąt razów.
Mia zacisnęła zęby, kiedy zalała ją nagła fala lęku. Pan Życzliwy
rozrósł się w jej cieniu. Na zęby Paszczy, pięćdziesiąt batów. Cyt
otrzymał połowę tego i omal go to nie zabiło. Zerknęła na
błękitnookiego chłopca na końcu półkola akolitów. Przysięgłaby, że
skinął jej lekko głową. Głos jej matki rozbrzmiał w jej głowie.
„Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj. I nigdy, przenigdy nie
zapomnij”.
Napotkała spojrzenie Trica i znowu pokręciła głową. Nie było
sensu, żeby teraz narażał się na karę. Mimo tej całej gadaniny o
zasadach to była szkoła dla morderców. Przynajmniej zbrodnia,
którą rzekomo Mia popełniła, miała tutaj jakiś sens. A rażące
złamanie zakazu Matki Wielebnej dla jednego nerwowego
numerka?
Obdarliby go ze skóry. Dosłownie.
– Co więcej – mówiła dalej Drusilla – ponieważ kierowało tobą
zdobycie przewagi w Prawdach, zostajesz wykreślona z zawodów
Zabójczyni Pająków i nie będziesz mogła ubiegać się o najlepszy
wynik z jej zajęć.
Mia zgarbiła się, jakby Matka Wielebna uderzyła ją w brzuch.
Ukończenie Prawd z najlepszym wynikiem było jej największą
szansą na inicjację i wszyscy o tym wiedzieli. Bez zawodów
Zabójczyni Pająków Mia nigdy nie zostanie Ostrzem. Co się z nią
stanie? Zostanie odesłana do przewozu zaopatrzenia z Ostatniej
Nadziei z Naev? Albo będzie doglądała jakiegoś krwawego basenu
w takiej dziurze jak Trupi Dwór albo Elai? Jak może mieć nadzieję,
że zemści się na Scaevie i pozostałych, jeśli zostanie ni mniej, ni
więcej jak służącą?
Mia spojrzała po zgromadzonych twarzach. Solis się uśmiechał.
Jessamine szczerzyła zęby w uśmiechu, jakby nadeszły dla niej
wszystkie Wielkie Dziesięciny naraz. Diamo praktycznie ślinił się
niecierpliwie. Matka Drusilla skinęła do Rąk stojących po obu
stronach Mii. Chwycili ją za ręce. Pozostało jej tylko panować nad
sobą. Czerń drżała, kiedy Mia zacisnęła zęby i dała się zaprowadzić
do żelaznych pierścieni u podnóża posągu. Dostrzegła Marielle i
Adonaia w cieniach. Twarz mówcy była pozbawiona wyrazu, ale
krwawiące usta tkaczki pękały w uśmiechu.
Strzelała kostkami rąk.
Ręce złapały ją za koszulę, a Mia zamarła, szykując się na to, że
zaraz ją z niej zerwą. Spojrzała na boginię w górze i puste oczy,
które spoglądały za nią zewsząd.
Dodaj mi siły...
– Stójcie.
Mia westchnęła. Ulga i gniew zalały ją w równej mierze.
Przeklęty głupiec...
Mia się odwróciła. Wszyscy patrzyli na Trica. Chłopak wystąpił
naprzód, wpatrując się w zebranych Shahiidów.
– Matko Drusillo, powstrzymaj ich.
– Wracaj na swoje miejsce, akolito. Dokonano osądu. Kara
zostanie wymierzona.
– Tric, nie – syknęła Mia.
– Osąd jest zły. Mia nie mogła zamordować Carlotty.
– Nie interesuje mnie twoja ocena jej charakteru.
– Nie mówię o jej pieprzonym charakterze – warknął Tric. – Mia
nie mogła zabić wczoraj w nocy Carlotty, tak żebym ja o tym nie
wiedział.
– A z jakiej to przyczyny?
– Tric, przestań!
Tric udał, że jej nie słyszy. Zerknął na tkaczkę. W ustach mu
zaschło. Mimo że znał karę, jaka może go czekać, mówił dalej.
– Ponieważ byłem z nią w jej pokoju.
Duchowieństwo popatrzyło po sobie z wyjątkiem Solisa, który
piorunował wzrokiem sufit. Drusilla spojrzała na Marielle i jej
brata, a potem na Trica.
– Przyznajesz, że byłeś w jej komnacie po dziewięciu dzwonach?
– Spędziłem u niej całą noc. Ash może poświadczyć. Widziała
mnie w łóżku Mii tego ranka.
Drusilla odwróciła się do Ashlinn.
– To prawda?
Ashlinn zagryzła usta. Niechętnie skinęła głową.
– Tak, Matko Wielebna.
– Zatem Mia nie mogła zabić Lotti – mówił dalej Tric. – Mimo
waszych „dowodów”. Nie możecie jej wykreślić z zawodów
Zabójczyni Pająków. Byłem z nią w łóżku przez cały czas.
– A dlaczego nie poinformowałeś nas o tym wcześniej?
– Bo go o to prosiłam – odezwała się Mia.
– Nie możecie wykreślić Mii z próby Zabójczyni Pająków – nalegał
Tric. – Zostanie Ostrzem znaczy dla niej wszystko. Ona nie zawiniła.
Drusilla spojrzała na Mię. Duchowieństwo spojrzało na Matkę.
Dziewczyna wstrzymała oddech. Minuty ciągnęły się latami.
Widmowy chór śpiewał swój hymn w ciemności, puls dudnił w
żyłach Mii. Duchowieństwo rozmawiało między sobą ściszonymi
głosami. Ważyło się wszystko, na co Mia pracowała i dla czego
przelewała krew. Mogłaby ucałować Trica. I zdzielić w łeb. Był
jednak jej rywalem. Nade wszystko. Nie kochała go. On nie kochał
jej. Nie było na to miejsca w ciemności i oboje to wiedzieli. Dlaczego
tak wiele dla niej ryzykował? Skoro ona nigdy nie zrobiłaby tego
samego dla niego?
Matka Drusilla wreszcie się odezwała, uciszając gorączkę w
umyśle Mii.
– Dobrze więc – powiedziała. – W świetle nowych dowodów
wygląda na to, że wina akolitki Mii nie jest oczywista i jej kara
byłaby nieuzasadniona. I chociaż długo z nią zwlekał,
Duchowieństwo musi pochwalić szczerość akolity Trica. Należy
podziwiać taką odwagę, zwłaszcza gdy zna się jej cenę.
Drusilla odwróciła się do stojących obok siebie Rąk.
– Zwiążcie go.
Postaci w szatach otoczyły Trica i zaciągnęły go do podnóża
posągu, a Drusilla dalej mówiła:
– Niestety, pomijając kwestię szczerości, wygląda na to, że kara,
jaką wymierzyliśmy akolicie Cytowi, nie zniechęciła was
dostatecznie do łamania zakazu. Może twoja kara, akolito Tricu,
zapobiegnie dalszemu nieposłuszeństwu.
Odwróciła się do Marielle.
– Sto batów.
Wśród akolitów rozległ się pomruk. Tric pobladł. Nawet jeśli
Adonai powstrzyma krwawienie, nawet jeśli Marielle nie pozwoli
mu umrzeć, ból związany z setką batów na pewno go zabije. Po tym
wszystkim, co przeszedł, po tym wszystkim, co wycierpiał, Tric miał
skończyć we wnętrznościach tej czarnej góry, wrzeszcząc jak
oszalały i błagając o śmierć.
Zaryzykował dla niej wszystko. Powiedział prawdę, chociaż znał
cenę.
Wiedząc, że ona nigdy nie zrobiłaby tego dla niego.
– Matko Wielebna – odezwała się Mia. – Chwileczkę.
Chłodne błękitne spojrzenie padło na dziewczynę.
– Tak?
Mia wzięła oddech. Cienie kłębiły się u jej stóp.
...Nigdy?
– Poprosiłam Trica, żeby przyszedł do mojego pokoju. Ponoszę
winę w połowie. – Mia wzięła się w garść. – Powinnam otrzymać
połowę kary.
W sali zrobiło się cicho jak w grobie. Matka Wielebna spojrzała
na Shahiidów, zadając w milczeniu pytanie każdemu po kolei.
Kocur wzruszył ramionami. Solis pokręcił głową, uznając
najwyraźniej, że patrzenie na karę Trica zrani Mię bardziej niż
chłosta. Jednak Aalea skinęła głową, a Zabójczyni Pająków także się
przychyliła, wpatrując się ciemnymi oczami w Mię. Drusilla
przycisnęła palec do ust, marszcząc w zamyśleniu czoło.
– Związać oboje – rozkazała w końcu.
Ręce odprowadziły Trica do posągu i skuły mu nadgarstki. Mia
nieustannie piorunowała chłopaka wzrokiem, kręcąc głową. Tric
odpowiadał na jej spojrzenie z twarzą ściągniętą i pobladłą.
– Ty durna pało – szepnęli jednocześnie.
Mia poczuła, jak zerwano z niej koszulę. Przyciśnięto ją do
kamienia. Był zimny w dotyku, wyskoczyła jej gęsia skórka.
Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że Adonai i Marielle stają za nimi.
Jej strach zaczął przerastać apetyt Pana Życzliwego. Puls jej
przyśpieszył.
Jak musi czuć się teraz Tric?
Wydawało się, że chłopak nie może nadążyć z oddechem, gdy
wciągał powietrze gwałtownymi, pośpiesznymi haustami przez
zaciśnięte zęby. Wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w czarny
kamień, do którego go przykuto. Mia szarpnęła się w okowach, ale
zdołał opuszkami natrafić na jego palce i mocno je uścisnąć.
– Trzymaj się mnie – szepnęła.
Tric zamrugał, żeby pozbyć się potu z oczu. Skinął głową. A
potem Ręce stanęły za nimi i założyły im opaski na oczy, odcinając
wszelkie światło.
Mia poczuła, jak Tric zaciska dłoń, prawie miażdżąc jej palce.
Doskonale wiedziała, gdzie się teraz znalazł. Miał czternaście lat.
Stał uwiązany do drzewa przed domem dziadka. Czekał w
ciemności na uderzenie kolejnego kamienia. Na następny policzek.
Na kolejne splunięcie.
Bękart. Skurwysyn. Koffi.
– Panie Życzliwy – szepnęła.
– ...nie, mia...
– Pomóż mu.
– ...jeśli ja pomogę jemu, kto pomoże tobie...?
Poczuła, jak Ręce sprawdzają okowy na jej nadgarstkach.
Usłyszała kroki, kiedy pomocnicy się odsunęli. Tric ściskał jej palce
tak mocno, że to bolało.
– Powiedziałeś mi, że aby opanować ciemność na zewnątrz,
najpierw muszę stawić czoło tej wewnątrz mnie.
– ...nie tu, nie w taki sposób...
– Jeśli nie tu, to gdzie?
Poczuła drżenia cienia. Narastający strach.
– Dam radę – syknęła.
Tkaczka poruszała z trzaskiem kostkami rąk.
Głos Matki Drusilli rozległ się echem w ciemnościach pod opaską.
– Zaczynaj.
Pusta, niekończąca się chwila.
– ...skoro tego sobie życzysz...
Ciemność zafalowała u jej stóp w ostatnim pożegnaniu. A potem
Pan Życzliwy przepadł, przesunął się po ciemnym kamieniu do
cienia Trica. Słyszała, jak oddech chłopaka staje się odrobinę
spokojniejszy, a jego uścisk nieco osłabł, gdy nie-kot skoczył na jego
strach. I przyciśnięta do zimnego kamienia Mia, mimo
nadciągającego bólu, uśmiechnęła się. Cisza zadźwięczała w sali
głęboka jak wieki. Świat wstrzymał oddech.
A potem tkaczka zacisnęła pięść.
Uderzenie było jak rozpalony do białości płomień i zardzewiałe
brzytwy. Cytryna i sól wtarte w świeże, krwawiące rany, wydarte
czterema pasami przez jej plecy. Rozwarła usta w niemym krzyku.
Każdy jej mięsień się napiął. Jej plecy pękały jak papier. Mia
wygięła się przy kamieniu, mocniej chwyciła palce Trica, kiedy
strach zalał pustkę po tym, jak ból nieco przybladł. Ogromne
lodowate fale strachu zalewały ją, załamując się nad jej głową i
wciągając ją w głębinę. Każda sekunda przeciągała się w
nieskończoność. Każda chwila czekania na następny cios raniła
sama w sobie. Mia złapała się na tym, że modli się o uderzenie, żeby
przerwa już się skończyła. I wtedy padło, rozdzierając jej plecy
czterema doskonałymi liniami bólu.
Odrzuciła głowę do tyłu. Usta miała otwarte, ale nie chciała
krzyczeć. Nie da im tej satysfakcji. Jessamine i Diamo. Solisowi.
Czuła ich spojrzenia. Smakowała ich uśmiechy. Krew płynęła ciepła
i gęsta po jej plecach, zbierała się w pustym cieniu u stóp. Tkaczka
uderzyła znowu, dźwięk niewidzialnego bicza przeciął powietrze i
nadszedł ból. Nadal ściskając dłoń Trica, trzymała się jednej
płonącej myśli: bez względu na cały ból
(trzask)
bez względu na to, jak bardzo tego zapragnie
(trzask)
nigdy
(trzask)
nie pozwoli im
(trzask)
usłyszeć
(trzask)
jak ona
(trzask)
krzyczy.
Po dziesiątym uderzeniu straciła dłoń Trica. Przy dwunastym
straciła panowanie nad strachem i krzyk wylał się z jej ust, długi,
cienki i drżący. Czuła, że Tric szuka jej dłoni, ale ona zacisnęła palce
w pięści. Opuściła podbródek i przycisnęła czoło do kamienia. Bez
podpór. Bez pasażerów. Bez niczyjej pomocy. Bez nikogo w sobie.
Tylko ona (trzask) i ból (trzask) i strach (trzask). Cała trójka była
jednym.
Kręciło jej się w głowie. Odpływała, ale była przytomna.
Utrzymywana gdzieś pomiędzy świadomością a nicością przez
czarnoksiężników i ich magję. Krótkie wytchnienie nadeszło po
dwudziestym uderzeniu, ciepło wpłynęło po jej nogach, weszło do
pociętych żył i rozerwanych tętnic, przeganiając zimę, która groziła,
że ją zagarnie. Usłyszała, jak Tric szepcze z daleka:
„Mia weź go z powrotem...”
wbijała czoło w kamień, a krew zalewała jej oczy
„Mia, proszę...”.
Teraz majaczyła przed nią ciemność. Koszmar czaił się za ścianą
snu. A kiedy tkaczka znowu uderzyła, ból zapłonął na nowo i
wydarł jej nieartykułowane wycie z gardła, ściana zaczęła pękać.
Zabrakło świadomości, która by nad nimi zapanowała, tu, na skraju
nicości. Nie było kota z cieni, który przysiadłby na łóżku i patrzył
swoimi nie-oczami na odwiedzające ją koszmary. Została tylko ona.
Mała Mia Corvere. Sama w ciemności, która wzbierała coraz
ciemniejsza, gdy strach pędził coraz szybciej, a szaleństwo
podkradało się coraz bliżej. I wtedy w tej cieniutkiej jak papier
czerni, kiedy tak niewiele stało między nimi a nią, nią a nimi,
wreszcie ujrzała na jawie rzeczy, które prześladowały ją przez
wszystkie te lata.
(trzask)
Nie widma.
(trzask)
Nie koszmary.
(trzask)
(trzask)
(trzask)
Wspomnienia.

Rozdział 27

Arcymrok

Nie patrz.
Mia przemykała korytarzami z zakrwawionego kamienia spowita
w ciemność tak głęboką, że ledwie cokolwiek widziała. Ciała.
Wszędzie. Mężczyźni uduszeni i zadźgani. Pobici na śmierć własnymi
łańcuchami albo zatłuczeni własnymi kończynami. Wszędzie wokół
niosły się odgłosy mordowania, gęsty smród z otwartych wnętrzności
unosił się w powietrzu. Mgliste kształty uciekających mijały ją, inne
wiły się i wrzeszczały na podłodze. Gdzieś w dali rozlegały się krzyki,
których ciemność nie pozwalała jej słyszeć.
Wsunęła się do Kamienia Filozoficznego jak nóż między żebra. To
więzienie. Ta rzeźnia. Mijała otwarte cele, kierując się do cichszych
miejsc, gdzie drzwi nadal były pozamykane, gdzie więźniowie, którzy
nie chcieli próbować szczęścia w Zejściu, nadal siedzieli zamknięci,
chudzi i głodujący. Odrzuciła pelerynę z cieni, żeby lepiej widzieć,
zerkała przez pręty na chude jak patyki strachy na wróble, pustookie
duchy. Rozumiała, dlaczego ludzie próbują szczęścia w straszliwej
grze senatu. Lepiej umrzeć w walce niż trwać tutaj w ciemności i
umierać z głodu. Lepiej stanąć i paść niż klęczeć i żyć.
Chyba że zamknięto z tobą twojego czteroletniego synka, rzecz
jasna...
Strachy na wróble wołały do niej, myśląc, że to może Zziębła zjawa
przyszła ich dręczyć. Przebiegła wzdłuż i w poprzek blok z celami,
wypatrując matki. Teraz już była zdesperowana. Bała się mimo kota
w cieniu. Muszą gdzieś tu być, prawda? Z pewnością dona Corvere nie
wyciągnęłaby syna na rzeź, byle uciec z tego koszmaru?
Prawda?
– Matko! – zawołała Mia ze łzami w oczach. – Matko, to ja, Mia!
Niekończące się korytarze. Pozbawiona światła czerń. Coraz
głębiej i głębiej w cień.
– Mamo?
– ...przeszukam inne korytarze. tak będzie szybciej...
– Nie odchodź daleko.
– ...nie obawiaj się...
Mia poczuła dreszcz, kiedy Pan Życzliwy odbiegł korytarzem.
Ciemność zamknęła się wokół niej, więc zerwała pochodnię ze ściany.
Cienie zatańczyły. Zimny strach zakradł się do jej wnętrzności, ale
Mia zacisnęła zęby, walcząc z nim. Szybciej oddychała. Serce waliło
jej, kiedy przemierzała korytarze, wołając tak głośno, jak się
ośmieliła.
– Mamo?!
Coraz głębiej w Kamieniu.
– Mamo!
Wreszcie znalazła drogę do najgłębszej z jam. Do najczarniejszej z
dziur.
Do miejsca, którego światło nigdy nie tknęło.
Nie patrz.
– Śliczny kwiatuszek.
Dziewczynka zmrużyła oczy w ciemności. Serce jej się zacisnęło na
dźwięk tego głosu.
– ...Mamo?
– Śliczny kwiatuszek – rozległ się szept. – Śliczny, śliczny.
Mia zrobiła krok naprzód i stanęła w świetle migoczącej pochodni,
zerkając między prętami do brudnej celi. Wilgotny kamień. Zgniła
słoma. Smród much, gówna i zgnilizny. I wtedy ujrzała ją – skuloną w
kącie, potwornie chudą, spowitą w szmaty i wilgotne smugi własnych
włosów.
– Mamo!
I chociaż uniosła dłoń, z grymasem zasłaniając się przed światłem,
uśmiech dony Corvere był żółty, kruchy i zdecydowanie,
zdecydowanie za szeroki.
– Śliczne stworzenie – szepnęła. – Śliczne stworzenie. Ale tu nie ma
kwiatków, nie. Nic tu nie rośnie. Czym jesteś? – Szeroko otwarte oczy
przeszukiwały ciemność, zatrzymując się wszędzie, ale nie na twarzy
Mii. – Czym jesteś?
– Mamo? – Mia podeszła niepewnie do prętów.
– Nie ma kwiatków, nie.
Dona Corvere kołysała się w przód i w tył, zamykając oczy z
powodu światła.
– Wszystkie przepadły.
Dziewczynka odstawiła pochodnię i przyklęknęła obok prętów. Gdy
patrzyła na drżący szkielet, jej serce rozpadło się na milion lśniących
odłamków. Za długo.
Jej matka za długo czekała.
– Mamo, nie poznajesz mnie?
– Nie ja – szepnęła. – Nie ona. Nie. Nie.
Kobieta drapała ściany zakrwawionymi palcami. Mia zobaczyła
dziesiątki znaków na kamieniu namalowanych zaschłym szkarłatem
i połamanymi paznokciami. Wzór szaleństwa wyrzeźbiony przez
donę Corvere gołymi rękami. Rejestr nieskończonego czasu, jaki
spędziła, gnijąc tutaj.
Minęły cztery długie lata, odkąd Mia ją widziała, ale nie dość dużo,
żeby zapomniała, jaką pięknością była jej matka. Nie zapomniała jej
dowcipu ostrzejszego od ostrza szermierza. Temperamentu, który
sprawiał, że ziemia drżała, gdy ona szła. Gdzie podziała się ta
kobieta? Kobieta, która trzymała Mię przy sukni, żeby córka nie
mogła odwrócić wzroku? Zmuszając ją, by patrzyła, jak jej ojciec
miota się i wykręca na końcu sznura? Kiedy samo niebo płakało?
Miał słyszała w głowie słowa Scaevy, echo zwrotu, kiedy zginął jej
ojciec.
„A kiedy będziesz ślepnąć w ciemności, słodka Matka Czas odbierze
ci urodę, wolę i wątłe przekonanie, że byłaś czymś więcej niż
liizyjskim gównem zawiniętym w itreyański jedwab”.
Dona Corvere pokręciła głową, żując pozlepiane pasma włosów.
Klejnoty i złoto błyszczały niegdyś w tych kruczoczarnych włosach,
teraz roiło się w nich od pcheł i źdźbeł zgniłej słomy. Mia wyciągnęła
rękę przez pręty. Sięgnęła najdalej, jak potrafiła.
– Mamo, to ja, Mia.
Oczy napełniły jej się łzami. Dolna warga drżała.
– Mamo, proszę. Kocham cię.
Dona Corvere wzdrygnęła się na te słowa. Zerknęła przez
zakrwawione palce. Rozpoznanie zapłonęło w strzaskanych
głębinach jej źrenic. Jakaś resztka kobiety, którą niegdyś była,
wydobyła się na powierzchnię. Kobiety, której kiedyś obawiali się
wszyscy senatorzy. Jej oczy napełniły się łzami.
– Nie żyjesz – szepnęła. – Czy ja też nie żyję?
– Mamo, nie, to ja.
– Utopili cię. Moją śliczną córeczkę. Moje dziecko.
– Mamo, proszę – błagała Mia. – Przyszłam cię uratować.
– O, tak – szepnęła tamta. – Zabierz mnie do Paleniska. Posadź
mnie i daj mi zasnąć. Zasłużyłam na odpoczynek, Córki to wiedzą.
Mia westchnęła. Serce jej pękało. Łzy napływały do oczu. Jednak
nie. Nie było chwili do stracenia. Przyjdzie czas, żeby zająć się ranami
matki, kiedy znajdą się już daleko stąd. Będzie na to czas, kiedy
wszyscy...
...wszyscy...
Mia zamrugała w ciemności. Rozejrzała się po celi.
– Mamo, gdzie jest Jonnen?
– Nie – szepnęła tamta. – Nie ma kwiatków. Nic tu nie rośnie. Nic.
– Gdzie mój brat?
Kobieta wypowiedziała bezgłośnie pozbawione kształtu słowa.
Poruszała ustami. Drapała skórę, wbijała ręce w pozlepiane włosy.
Zgrzytała zębami i zamykała oczy, gdy łzy spływały jej po policzkach.
– Przepadł – szepnęła. – Razem z ojcem. Przepadł.
– Nie. – Mia pokręciła głową, uderzając w zbolałą pierś. – Nie.
– O, Córki, wybaczcie mi.
To wymagało od niej całej siły, każdej odrobiny, Mia zdołała
jednak odsunąć rozpacz. Zdeptała ją. Powstrzymała palące łzy.
Starała się nie myśleć o nibynocach, kiedy trzymała małego braciszka
w ramionach, śpiewając mu, żeby przestał płakać. Nie zważając na
rozgorączkowane jęki matki, przyjrzała się solidnemu zamkowi w
drzwiach celi. Wyjęła wytrych zza pasa i wzięła się do pracy, jak
uczył ją Mercurio. Skupiła się na zadaniu. Pociecha płynąca z rutyny.
Ciemność wokół niej zadrżała. Dźwięki odległej rzezi narastały.
Zbliżały się?
Nie patrz.
Ręka jej matki wysunęła się z cieni. Złapała Mię za nadgarstek.
Dziewczyna się wzdrygnęła, ale dona Corvere trzymała córkę mocno.
Cuchnący, syczący oddech.
– Jak mogę cię dotknąć, skoro nie żyjesz?
– Mamo, ja żyję. – Wzięła drugą rękę kobiety i przycisnęła do
twarzy. – Widzisz? Żyję. Tak samo jak ty. Żyję.
Dona Corvere ściskała jej nadgarstek tak mocno, że to aż bolało.
– O, Boże – szepnęła. – Nigdy. Nie ma kwiatków...
– Cicho już, cicho. Zaraz cię stąd wyciągniemy.
– Mój synek – zawodziła kobieta. – Mój słodki mały Jonnen.
Przepadł. Przepadł.
Łzy popłynęły po brudnych policzkach. Szept cichy jak śnieg.
– Moja Mia też nie żyje.
– Nie, jestem tutaj. – Mia pocałowała zakrwawione, pokaleczone
palce. – To ja, mamo.
– ...mia, droga wolna, ale musimy się pośpieszyć...
Pan Życzliwy zmaterializował się na podłodze obok niej, a jego
szept przeciął ciemność. Dona Corvere spojrzała na kota z cieni i
syknęła jak oparzona. Cofnęła się od prętów do najdalszego kąta celi,
warcząc i szczerząc zęby.
– Nie bój się, mamo, to mój przyjaciel.
– Czarne oczy. Białe ręce. O, Boże, nie...
– ...mia, musimy już iść...
– On jest w tobie – szepnęła dona. – O Córki, on jest w tobie.
Mii trzęsły się ręce. Zadrzewiały i zapchany brudem zamek nie
chciał nawet drgnąć. Dona Corvere stała w kącie, unosząc trzy palce
przed Panem Życzliwym w geście symbolizującym Aa i chroniącym
przed złem. Mia słyszała zamęt na górze, krzyki umierających, czuła
gęsty odór krwi w powietrzu. Wtedy napełniła ją wściekłość, gdy
dotarło do niej, jakiemu cierpieniu poddano jej matkę, jak ją
zniszczono. Słońca znajdowały się teraz daleko pod horyzontem i
moc arcymroku wzbierała w jej kościach. Nie zastanawiając się,
uniosła ręce i wykrzywiła twarz, a cienie zadygotały. Płynna
ciemność owinęła się wokół prętów i pociągnęła mocno. Żelazo
jęknęło wyrywane z mocowań; sufit popękał, pręty pękały jak suche
gałązki. Mia weszła przez dziurę i wyciągnęła rękę.
– Jesteś jego – syknęła jej matka. – Jesteś jego.
– ...mia, musimy już iść...
– Mamo, chodź ze mną.
Dona Corvere pokręciła głową. Oczy pełne przerażenia.
– Nie jesteś moim dzieckiem.
Mia złapała matkę za rękę. Kobieta wrzasnęła, próbując się
wyrwać, ale Mia mocno ją trzymała. Związawszy matkę wstęgami
ciemności, zmusiła ją do wstania z podłogi i wyjścia z celi. Alinne
Corvere już nie rozpoznawała córki, szarpała się w uścisku. Mia
jednak trzymała ją mocno i wlekła korytarzami i schodami na górę,
ku blankom na murze. Odór rzezi narastał, pieśń mordu stawała się
coraz głośniejsza. Kiedy zaczęły potykać się po drodze o ciała, jęki
dony zamieniły się w krzyki. Zmrużone przekrwione oczy oślepione
przez płonące światło. Otwarte usta.
Krzyk.
– ...ona musi zamilknąć...!
– Mamo, przestań, bo nas usłyszą!
– Puść mnie! PUSZCZAJ!
– ...mia...!
Mężczyzna wynurzył się z ciemności przed nimi z parą
zakrwawionych kajdan w pięści. Zauważył je, ryknął i rzucił się ku
nim przez korytarz. Mia odwróciła się do niego i machnęła dłonią.
Cienie rozwinęły się, podniosły mężczyznę i cisnęły nim o ścianę. Padł
oszołomiony na kolana, krwawiąc, kiedy dwaj inni więźniowie –
dwóch chłopców, mających może nieco więcej niż kilkanaście lat i
twarze wymazane krwią – wypadli zza węgła. Ciemność poruszyła się
na rozkaz Mii i odrzuciła chłopców na bok jak wiązkę słomy. Jednak,
zajmując się nimi, Mia poluźniła chwyt, którym trzymała matkę.
Dona Corvere wyrwała się i odbiegła korytarzem.
– Mamo!
Mężczyzna, którym cisnęła o ścianę, wstał na drżących nogach i
rzucił się ku niej. Mia znowu pchnęła go na cegły, mocniej niż
poprzednio. Mężczyzna padł z mokrym plaśnięciem i już tak pozostał.
Mia popędziła za matką, krzycząc, żeby się zatrzymała.
Wszystkie cienie w korytarzu strzeliły do przodu, rozwijając
wstęgi ciemności, żeby pochwycić jej matkę. Niestety pojawiali się
kolejni więźniowie; krzyki Alinne przyciągały ich jak krew w wodzie
wabi smoki. Mia ciskała nimi na boki, aż uginały się mury.
– Mamo, stój! Proszę!
Alinne gnała przed siebie, pobiegła po kamiennych schodach
prowadzących na dziedziniec. Jedną ręką osłaniała oczy przed
światłem pochodni, które oślepiały ją po latach spędzonych w
całkowitej ciemności. Obejrzała się przez ramię i jęknęła, widząc za
sobą córkę i miotające się wokół niej cienie. Widziała demona obok
niej. I w niej.
– Mamo, stój!
– Nie zbliżaj się!
Chłopiec wynurzył się z ciemności przed nimi – jakiś na wpół
zagłodzony smarkacz z kawałkiem wyszczerbionej stali w ręku.
Najpewniej bał się bardziej niż Alinne. Mimo to zaatakował
kierowany strachem, paniką i ostrze zabłysło czerwienią. Dona się
potknęła. Złapała się za pierś. A za jej plecami krzyczała jej córka.
– NIE!
Cienie sięgnęły jakby z własnej woli, złapały chłopca z
zakrwawionym nożem i uderzały nim o ścianę raz za razem. Mia
zatrzymała się z poślizgiem u boku matki, która zgarbiła się pod
ścianą z piersią mokrą i czerwoną.
– Mamo, nie, nie, nie!
Dziewczyna przycisnęła rękę do rany, próbując powstrzymać
krwotok. Szkarłat, pulsując, przelewał jej się przez palce, niemal tak
ciemny jak cienie wokół. Dona Corvere spojrzała córce w oczy. Gasło
w nich światło.
– Nie moja... córka...
Ścisnęła dłoń Mii w lepkim, czerwonym uścisku.
I odepchnęła ją.
– Tylko... jej cień...
Alinne szarpnęła się, światło w oczach powoli gasło. Dziewczyna
klęczała na kamieniu, a cienie wokół niej skręcały się i wyginały.
Sama budowla dygotała. Kamieniarka pękała. Sufit dudnił. Krew na
jej rękach. Morderstwa wokół niej rozlegały się echem w jej głowie,
krew wpływała w ciemność, która gnieździła się między każdą płytą
chodnikową.
NIE PATRZ.
Dziewczyna wstała, a jej krucze włosy unosiły się wokół niej jakby
na jakimś niewidzialnym wietrze. Zacisnęła dłonie w pięści. Setki
cieni wiły się w powietrzu. Ściany pękały. Sufit zaczął się uginać i
kruszyć. I kiedy mur rozpadł się, kiedy setki ton cegieł i zaprawy
zawaliły się, niszcząc klatkę schodową i wszystko w niej, dziewczyna
weszła w jedną z tych wijących się macek ciemności
i wyszła z cienia

pięć

pięter

wyżej.
Teraz znajdowała się na wyższym poziomie. Zejście rozkręciło się
już na dobre. Mordercy i mordowani. Chaos i krew. Mężczyźni
wysmarowani śladami rzezi ściskali w rękach prymitywną broń albo
odcięte kończyny ofiar. Jeden dostrzegł ją i podszedł do niej z
szerokim uśmiechem szczerzącej zęby śmierci. Spojrzała na niego i
ciemność po prostu go rozerwała. Rozrzuciła strzępy jak
rozgniewane dziecko połamaną zabawkę. Ściany wokół niej pękały i
uginały się. Cegły rozpadały się w pył. Pojawiło się więcej ludzi,
mężczyzn i kobiet, zanurzonych w mordzie, którzy także zostali
rozerwani jak przegniłe szmaty. Dziewczyna podeszła do blanek
Kamienia. Mury rozpadały się za nią, zamieniona w proszek zaprawa
i strzaskane kamienie sypały się gradem w dół, w morze.
Kamień Filozoficzny zaczął się przechylać, cały fragment twierdzy
rozpadł się w proch, kiedy cienie między każdą cegłą i kamieniem
wyrywały się na wolność, powiększając burzę ciemności wirującą
wokół zapłakanej dziewczyny. Łzy płynęły po jej policzkach. Ból
wykrzywiał jej twarz. Oczy miała czarne jak węgle. Zbyt dużo, żeby
zatrzymać to wszystko w sobie. Za dużo, żeby to znieść.
– ...mia...!
Kot z cieni zmaterializował się obok niej, przekrzykując łoskot
dręczonego kamienia, krzyki umierających ludzi, wycie ciemności.
Twierdza pękała wzdłuż zewnętrznych murów, szańce waliły się do
morza. Złodzieje i bandyci zaprzestali krwawych walk, kryli się w
kątach albo uciekali do cel, z których się wyrwali. Kamienie pod jej
stopami rozpadały się i Mia wisiała teraz podtrzymywana przez
wijącą się ciemność.
– ...mia, przestań...!
Teraz całe jej ciało było spowite w cień. Czarne jak atrament macki
wyrastały z jej pleców niczym skrzydła, wstęgi ostrej jak brzytwa
ciemności kiełkowały z każdego palca. Spojrzenie czarnych oczu
wbijała w ląd za zatoką, w Żebra wznoszące się ponad Miastem
Mostów i Kości. W siedzibę Senatu Itreyańskiego i jego arystokracji
ze Szpiku, którymi władał chełpliwy konsul. Konsul, który zniszczył
jej rodzinę. Zabił jej ojca. Jej młodszego braciszka. I teraz także
matkę.
Dziewczyna pokręciła głową. Warknęła.
– To się skończy, kiedy on się skończy.
I zaciskając dłoń w drżącą pięść, zniknęła.

* * *
Krok.
Znajdowała się na dnie Kamienia, pośród cieni poszarpanych skał.
Krok.
Znalazła się za zatoką, w ruchliwej czerni linii brzegowej.
Krok.
Stała na bulwarze i patrzyła na karnawałowy tłum w
uśmiechniętych maskach. Pan Życzliwy już jej nie towarzyszył, ale
gniew kroczył obok niej, gotując się w miejscu, w którym chciał
zapuścić korzenie strach. Przechodziła od cienia do cienia, jak
dziecko przeskakujące po kamieniach w wypełnionym wodą rowie.
Ludzie wzdrygali się, kiedy ich mijała. Miasto wokół było rozmazane
i niewyraźne; zaledwie mgliste sylwetki na tle głębszego cienia.
Jednak nocne niebo w górze było jasne jak słoneczne światło.
Gwiazdy porozrzucane niczym brylanty na całunie. Cienie śpiewały
do niej. Trzymała się dzielnie i otarła łzy. Ból w ich brzuchach.
Pragnienie na ich językach.
Są głodne, zrozumiała.
Ciemność była głodna.
Mia rozglądała się, aż dostrzegła Żebra unoszące się nad odległymi
dachami. Krok. I krok. I krok. Aż znalazła się przed Basilica Grande.
Wiedziała, że będą tu na mszy z okazji arcymroku. Wszyscy razem.
Konsul Scaeva. Kardynał Duomo. Justicus Remus. Fałszywa
pobożność i śliczne szatki. Zakrwawione dłonie złożone, oczy
uniesione do nieba i modlitwa o słońca, których nigdy więcej nie
ujrzą.
Wyszła z cieni triumfalnego łuku i spojrzała na bazylikę przed
sobą. Rozległy kolisty dziedziniec otoczony ze wszystkich stron
marmurowymi filarami. Posąg wszechmogącego Aa wznoszący się
pośrodku na wysokość pięćdziesięciu stóp, trzy wielgachne
arkemiczne kule w jednej z obróconych do góry dłoni. Potężna
budowla dalej, składająca się z witraży i wspaniałych, ogromnych
kopuł. Łuki i iglice rozświetlone tysiącami kul, nadaremno próbujące
przegnać głodną Ciemność.
Dziedziniec był wypełniony ludźmi nie dość bogatymi albo nie dość
dobrze urodzonymi, żeby wpuszczono ich do bazyliki w tak ciemną
noc. Jednak przy wszystkich kolumnach stali mężczyźni w lśniących,
białych zbrojach, ze szkarłatnymi pelerynami i pióropuszami na
hełmach. Legioniści Luminatii, którzy zebrali się tłumnie, by chronić
senatorów, pretorów, prokonsulów i kardynałów wewnątrz świętych
murów bazyliki. Na ich widok przypomniała sobie ojca w zwrotach
przed śmiercią. Jak nosił ją na rękach po ulicach tego miasta. Jak jego
zarost łaskotał ją w twarz, gdy ją całował.
Siniejąca twarz.
Wierzgające nogi.
Charkot.
Spojrzała na posąg Aa. Czysta nienawiść.
– Modliłam się do ciebie. Błagałam cię, żebyś sprowadził ich do
domu. Nie jesteś dość wszechwidzący, żeby dostrzec ich cierpienie?
Czy po prostu miałeś to w nosie?
Wszechwidzący nie odpowiedział. Wyciągnęła ręce do Boga
Światła i jego kul, spowijając je wstęgami czerni. I kiedy tłum wokół
krzyknął z przerażenia, zacisnęła pięści. Mięśnie jej nabrzmiały. Żyły
wystąpiły na szyi. Z wrzaskiem udręczonego kamienia posąg oderwał
się od cokołu. Wierni krzyczeli w panice, rozpierzchli się jak gołębie,
kiedy statua poleciała w przód i roztrzaskała się na bruku z
ogłuszającym hukiem.
Cienie sięgnęły po najbliższego Luminatii, owijając się wokół jego
głowy i bioder, i rozerwały go na pół. Krew trysnęła na
wypolerowany marmur. Ludzie wrzeszczeli. Legioniści krzyczeli
zaniepokojeni, dobywając mieczy. Nawet tu, pośród nocy, ich miecze
jaśniały, jakby arcyblask tańczył na ich krawędziach. Mia weszła do
cienia u swoich stóp i wyszła z cienia za największym i najsilniejszym
legionistą, jakiego dostrzegła. Ciemność owinęła się wokół jego szyi
jakby z własnej woli, kręgosłup trzasnął z odgłosem podobnym do
mokrych fajerwerków. Upuściła go martwego na ziemię.
– Demon! – rozległy się krzyki. – Pomrocz! Zabójca!
Podniesiono alarm na rozległym dziedzińcu. Ludzie uciekali ze
szczątków strzaskanego boga w pobożnym popłochu. Żołnierze
nadbiegali ze wszystkich stron. Ciemność teraz do niej śpiewała,
wypełniając jej głowę. Przeganiając świadomą myśl do zimnych i
pustych miejsc, pozostawiając tylko furię. Głód. Czarne macki
smagały w ciemności. Kość i krew. Światło parzyło jej oczy. Płonęło
teraz tyle mieczy. Tylu mężczyzn nadbiegło. Brnęła wśród nich,
przeskakując z cienia do cienia. Rozrzucała ich jak zabawki, czerń
była ostra jak klinga, rozcinała lśniącą białą stal i ukazywała
czerwone części w środku.
Przechodziła od kolumny do kolumny. Ku szczątkom posągu Aa i
trzech słońc w jego wyciągniętej ręce. Uskoczyła przed ciosem, który
ściąłby jej głowę. Kolejny mężczyzna padł rozerwany. Teraz już była
na schodach. Ogromne dwuskrzydłowe drzwi ozdobione
grawerowanym złotem, które odbijało ogień setek mieczy za jej
plecami. Mia uniosła ręce i otworzyła drzwi z hukiem, wykrzykując
jego imię.
– SCAEVA!
Mężczyźni czekali na nią tuż za drzwiami, jej ryk zamienił się w
krzyk, gdy unieśli kostury. Kardynał Duomo i jego kapłani odziani w
najlepsze szaty. Lata, które minęły od egzekucji ojca, nie zmieniły
szczególnie kardynała. Nadal bardziej przypominał bandziora, który
ukradł kapłanowi jego szaty, niż człowieka, któremu się one należą.
Zrobił krok naprzód, a jego kapłani ruszyli za nim. Czarna broda
jeżyła się, usta otworzyły się do krzyku.
– W Imię Światła, przepadnij, plugastwo!
Trójca na końcu jego kostura jarzyła się jaśniej niż wszystkie trzy
słońca. Mia wrzasnęła i zatoczyła się do tyłu. Światło było takie
przenikliwe, takie gorące. Osłaniając oczy rękami, zerknęła przez
oślepiający blask. I wtedy ujrzała go na końcu nawy w otoczeniu
dwóch tuzinów legionistów w wypolerowanej bieli i czerwieni krwi.
Piękny konsul o czarnych oczach, w fioletowych szatach i ze złotym
wieńcem na skroniach. Ten, który uśmiechał się, kiedy jej ojciec
umierał. Który skazał jej matkę na szaleństwo. Zabił jej braciszka.
– SCAEVA!
– To święty dom Aa! – ryknął Duomo. – Nie masz tu mocy,
demonie!
Mia zacisnęła pięści oślepiona światłem przed sobą. Wiatr ryczał
w jej uszach. Bił w nią żar z trzech słońc. Żołądek się burzył, wymioty
wzbierały w ustach. Żadnych cieni przed nią, których mogłaby się
chwycić. Tego było za wiele. Było za jasno. Widziała ogromnego
mężczyznę w białej zbroi, o wilczej twarzy czerwonej z gniewu, z
bliznami od kocich pazurów na policzku.
Remus...
– Zabijcie ją! – ryknął justicus. – Luminus Invicta!
Mia obróciła się, kiedy Luminatii wbiegli ku niej po schodach.
Światło za nią było potwornie ostre, cień, jaki rzucała na kamień, był
długi jak o zachodzie słońca. Coś ostrego i płonącego uderzyło ją w
potylicę. Mia się zatoczyła. Teraz nadbiegały już dziesiątki
legionistów. Justicus Remus pędził do niej z płonącym mieczem.
Gniew jarzył się jasno. Ciemność w niej się burzyła. Chciała tylko
pożerać. Otworzyć się szeroko i utonąć we krwi, którą przelała. Mia
to czuła. Czuła ciemność wszędzie wokół siebie. Sączącą się przez
szczeliny Bożogrobia. Ból. Furia. Czysta i ślepa nienawiść gnieżdżąca
się w kościach miasta.
Ona nas nienawidzi.
Jednak w zimnym i pustym miejscu zachowała się cząstka Mii.
Jakaś maleńka część, która nie była gniewem, nienawiścią ani
głodem. Po prostu czternastoletnia dziewczynka, która nie chciała
umierać.
Justicus przebił się przez szeregi świątobliwych mężów i
zamachnął z całej siły słoneczną stalą. Trójca na głowicy miecza
płonęła jaśniej niż sama klinga. Mia zatoczyła się do tyłu, miecz trafił
ją w ramię, krew zagotowała się, tryskając. Remus zamachnął się raz
jeszcze i potem znowu, otaczali ją teraz oślepiająco jaśni Luminatii. Z
rwanym krzykiem padła, zanurzając się w cieniu u swych stóp i
wynurzając się z tego samego cienia setkę kroków dalej.
Bełty z kusz zabrzęczały. Ogień zafalował na wypolerowanej stali.
Remus ryknął. Ludzie krzyczeli. Ona jednak się oddalała. Krew na jej
karku. Niemal oślepiona przez światło kardynała. Głęboko pod
wściekłością i bólem w zimnym i pustym miejscu kuliło się
najbardziej niemiłe uczucie.
Uczucie klęski.
Znalazła się na murach ponad forum. Nad miejscem, gdzie umarł
jej ojciec. Plac był oświetlony przez czerwonawe arkemiczne światło.
Hulacy i pijacy tańczyli na płytach chodnikowych. Słyszała krzyki
rozbrzmiewające w mieście. Zabójca! Demon! Poczwara!
Osunęła się na zimną grobową kość. Jej drżące ręce uwalane krwią.
Ciemność wokół niej szeptała, prosiła, błagała. Tak samo jak
ciemność w niej. A ona była tylko dzieckiem pośród tego wszystkiego.
Małą dziewczynką w zimnym i pustym świecie; cienie wokół niej nie
dawały jej żadnej pociechy.
Nie miała pojęcia, jak długo tam siedziała. Krew zaschła na jej
rękach. Miasto pogrążyło się w chaosie. Tłumy zebrały się na
wschodnim brzegu, patrząc na krzywiące się ruiny Kamienia
Filozoficznego, mury pękające i walące się do morza. Patrole
Luminatii maszerowały przez miasto, próbując zaprowadzić
porządek wśród narastającej paniki i pijackiego chaosu. Wśród
bijatyk i tłuczonego szkła.
Dreszcz w jej cieniu.
– ...mia...
Ciche kroki na kamieniu obok niej.
– Powiedział, że tu cię znajdę.
Stary Mercurio uklęknął obok niej ze skrzypieniem kości. Mia nie
spojrzała na niego, wbijając wzrok w horyzont. Żebra wznoszące się
nad nimi. Kolosy Bojowe stojące w milczeniu na warcie. Płonąca
jasność Basilica Grande za nimi.
– Ciężka noc, co, mała Wrono?
Łzy popłynęły po policzkach Mii. Szloch szarpał jej gardło,
domagając się wypuszczenia. Zagryzła usta, żeby się nie wyrwał i nie
powiększył jej klęski. Poczuła smak krwi.
Mercurio wyjął cieniutkie srebrne etui z wewnętrznej kieszeni
szynelu. Dziewczyna skrzywiła się, kiedy uderzył krzesiwkiem, bo
przelotny płomyk przypominał jej światło w dłoniach Duomo,
płonący miecz Remusa. Zapach płonących goździków splamił noc.
– Proszę – powiedział Mercurio.
Spojrzała na starego mężczyznę. Podawał jej cygaretkę.
– Koi nerwy – wyjaśnił.
Mia zamrugała w ciemności. Wyciągnęła zakrwawione ręce.
Włożyła cygaretkę w usta i poczuła cukier. Ciepło przegnało chłód.
Dym, którym się zaciągnęła, zdusił szloch, uspokoił drżenie.
Zakaszlała. Wyrzuciła z siebie szarość. Skrzywiła się.
– Okropnie smakuje.
– Jutro będzie smakować lepiej.
Skierowała spojrzenie na migoczące światła miasta. Płonące serce
Bożogrobia leżało przed nią. Skrzywiła się na wspomnienie
mężczyzn, których zamordowała, mężczyzn, z którymi walczyła. Było
ich tylu, a ona sama jedna. Słońca płonące w ich dłoniach. Na ich
stali. W ich oczach.
– Było takie jasne – szepnęła. – Za jasne.
– Nie obawiaj się, mała Wrono.
Stary mężczyzna się uśmiechnął. Poklepał ją po ręce.
– Im jaśniejsze światło, tym głębsze cienie.

Księga 3

Czerń spływa czerwienią

Rozdział 28

Jad

Wiele godzin później Mia obudziła się w ciemnościach. Fantomowy


ból w plecach, gdzie padły razy tkaczki. Kości nadal rozbrzmiewały
echem chłosty. Spojrzała w górę w poszukiwaniu oczu. Pan
Życzliwy na wezgłowiu czuwał nad nią podczas snu.
– ...dobrze się czujesz...?
– Dostatecznie.
– ...poprosiłaś, żebym zajął się chłopcem. nie mogłem chronić cię
przed koszmarem...
– On zawsze tam był. – Westchnęła. – Zawsze.
Usiadła na łóżku. Włosy opadły jej na twarz, gdy pochyliła głowę.
Mięśnie bolały ją od dotyku tkaczki, w ustach zaschło jej z powodu
wspomnień, które trzymała pod kluczem. Na które nie chciała
patrzeć. Na swoją matkę. Na potęgę nocy płynącą w jej żyłach. To
ona zniszczyła Kamień Filozoficzny. To ona dokonała Masakry
Podczas Arcymroku. Zabiła dziesiątki mężczyzn na schodach
Basilica Grande. Kolejne dziesiątki w samym Kamieniu. Ojców.
Braci. Synów.
Próbowała zamordować Scaevę.
Próbowała, ale bez powodzenia.
Tyle krwi było na jej rękach. Tyle mocy w opuszkach palców.
A nawet nie zbliżyła się do celu.
– Mamy robotę.

* * *
I tak się zaczęło.
Czas mijał pod wszechnocnym niebem, a inicjacja się zbliżała.
Rutyna i rytuał. Posiłki, żmudny trening i sen.
Przetrwanie pięćdziesięciu razów z ręki tkaczki to niemały
wyczyn i większość akolitów od czasu chłosty odnosiła się do Mii z
nowym szacunkiem. Tric jednakże przecierpiał całą torturę, nawet
nie jęknąwszy, i teraz patrzono na niego z trwożnym podziwem.
Nawet Shahiid Solis zdobył się na pochwałę jego nieustająco
rosnących umiejętności w Sali Pieśni. W chwilach prywatności,
które udawało im się znaleźć przed dziewiątym dzwonem (potem
żaden akolita nie śmiał wyjść na krok ze swojego pokoju), Tric
szeptał do Mii, że to idiotyczne, że to ona była tą dzielną, nie on.
Jednak Mia cieszyła się, że skradł jej chwałę. Lepiej, żeby jej nie
doceniano.
Łatwiej ukryć się w ciemności niż w pełnym świetle.
Jeśli idzie o Mię, to Solis nadal nie okazywał jej ani odrobiny
litości. Uderzała słabo swoją dominującą czyli lewą ręką, jej gardy
nie wytrzymywały pod silniejszym atakiem. I chociaż Shahiid sam
spowodował jej uraz, przy byle pretekście kazał Mii przebiegać
karne rundy po schodach. W milczeniu znosiła upokorzenia i
udawało jej się nie dać sobie przebić piersi, kiedy walczyła w parze
z Jessamine albo Diamo, co groziło jej częściej, niż pozwalało na to
prawo przypadku.
Często lądowała u tkaczki, która zajmowała się jej ranami po
ukończeniu Pieśni. Marielle słowem nie skomentowała chłosty i
traktowała Mię tak samo jak dotąd. Mia jednak nie zapomniała. Nie
wybaczyła[81].
Adonai okazywał Mii jeszcze mniej troski niż jego siostra. Jak
zawsze powściągliwy przewodniczył regularnym Krwawym
Spacerom, kiedy wysyłano akolitów do Bożogrobia w poszukiwaniu
sekretów dla Aalei. Mia czaiła się w oberżach, czarowała młodych
żołnierzyków, pławiła się w plotkach. Pewne poruszenie wywołał
fakt, że konsul Scaeva wprowadził swojego siedmioletniego syna
Luciusa do legionu Luminatii[82]. Słyszała pogłoski, że justicus
Remus spłodził bękarta z córką jakiegoś senatora. Mówiło się, że
Scaeva po cichu agituje na rzecz ogłoszenia go cesarzem. Ten tytuł
pozwoliłby mu dożywotnio przewodzić senatem. Wszystko to i
wiele więcej Mia przekazywała Shahiidzie Aalei, mając nadzieję
zdobyć jej przychylność. Kobieta tylko się uśmiechała i całowała
Mię w policzek, nie zdradzając w żaden sposób, kto z akolitów może
wygrać.
To przyprawiało Mię o szaleństwo.
Jeszcze bardziej nieznośna była zagadka Zabójczyni Pająków. Mia
spędzała każdą wolną chwilę na pracy nad nią, ale antidotum nadal
znajdowało się poza jej zasięgiem. Bazgroliła i przeklinała. Patrzyła,
jak symbole arkemiczne zderzają się w jej głowie, aż w końcu
zaczęły pojawiać się w jej snach.
Ona i Tric krążyli wokół siebie powoli, zbliżając się do kolejnej
kolizji. Jednak ból, jaki znieśli z rąk tkaczki nadal krzyczał głośniej
niż pragnienie bycia razem. Nie znajdowali czasu między lekcjami,
miejsca dla siebie po dziewiątym dzwonie, przyjemności w
ciemnym kącie, gdzie bzykali się jak złodzieje. Czuła, że to jest
warte czegoś więcej. Dlatego czekali, aż to drugie się złamie.
Marzyła o tym samotnie w łóżku, gdy jej ręce wędrowały w dół i
bezgłośnie wykrzykiwała jego imię.
A w cichych chwilach, w mroku, spotykała się z Naev.
I wtedy też zlewał ją pot.
Ale nie krzyczała.

* * *

– Czarna Matko, to będzie mój koniec.


Mia garbiła się nad notatkami przy porannym posiłku, pilnując
kątem oka, czy nie nadlatuje skądś taca z napitkami. Osrik i Ash
siedzieli naprzeciwko, Tric obok niej. Rozmowy toczyły się wśród
akolitów pośród szczęku sztućców i naczyń, Pip jak zawsze
pomrukiwał do swojego noża z przerwami, jakby ostrze mu
odpowiadało[83].
Ktoś zastukał widelcem o kielich, żeby zwrócić uwagę zebranych,
i wszyscy spojrzeli w stronę głównego stołu. Matka Wielebna
Drusilla stała ze swoim zwyczajowym uśmiechem na ustach.
Popatrzyła po twarzach zebranych akolitów i skinęła głową, jakby
usatysfakcjonowana tym widokiem.
– Akolici, to ostatni zwrot oficjalnych lekcji, w jakich weźmiecie
udział jako nowicjusze Czerwonego Kościoła. Od tego wieczoru aż
do inicjacji za dwa tygodnie będziecie dysponować swobodnie
swoim czasem i możecie go wykorzystać zgodnie ze swymi
potrzebami. Shahiid Kocur i Shahiida Aalea będą przyjmować
wykradzione przedmioty i sekrety do końca tygodnia. Shahiida
Zabójczyni Pająków będzie także przyjmowała rozwiązania jej
zadania. Podkreślam, że do tej pory nie zgłosił się żaden akolita, a
także to, że nikt nie z was nie musi brać udziału w tym konkursie.
Mam nadzieję, że kara, jaką Zabójczyni Pająków wyznaczyła za
porażkę, jest wystarczającym ostrzeżeniem.
Skwaszona kobieta skinęła głową, a jej ciemne usta drgnęły w
drobnym uśmieszku.
– Zawody Shahiida Solisa w Sali Pieśni zaczną się jutro. Wstępne
walki odbędą się rano, ostateczne po posiłku w południe. Mówca
Adonai i tkaczka Marielle będą pod ręką, by zająć się ewentualnymi
ranami. Kiedy już będzie jasne, kto najlepiej ukończył które zajęcia,
Duchowieństwo przeprowadzi serię ostatnich prób. Ta czwórka,
która przejdzie je w sposób zadowalający, zostanie przyjęta na
Prawe Ręce Niah i namaszczona krwią samego lorda Cassiusa.
Mia z trudem przełknęła ślinę. To było wszystko, na co
pracowała. Wszystko, czego pragnęła.
– Sugeruję, żebyście wszyscy dobrze się wyspali po lekcjach –
powiedziała Drusilla. – Jutro zaczną się końcowe próby.
Stara kobieta usiadła za stołem. Powoli powrócił gwar rozmów
wśród akolitów, ale ciężar wypowiedzianych słów wisiał nad ich
głowami. Wkrótce jednak troski zginęły pod stosem jedzenia.
Kucharze najwyraźniej wypruwali sobie wszystkie żyły w ostatnich
zwrotach i talerze stały zawalone pysznymi ciastkami i
smakołykami, świeżymi jajkami i skwierczącą szynką.
Żołądek Mii odmawiał w tym udziału. Wróciła do notatek z
grymasem. Formuły skręcały się i obracały przed jej oczami,
ściskający ból głowy czaił się u podstawy czaszki. Klęła w żywy
kamień w każdym znanym jej języku, a Ashlinn zerkała na nią
między kęsami, uśmiechając się przy co bardziej barwnych
wyzwiskach.
– Mfe pfnnasz otfoczocz – powiedziała.
Mia podniosła wzrok znad notatek.
– Co?
Ash próbowała powiedzieć wyraźniej, dzięki czemu Mia
zobaczyła dokładnie zawartość jej ust.
– Mfe. Pfnnasz. Otfoczocz.
– Czarna Matko, nie mów z pełnymi ustami – mruknął Osrik.
Ash popiła jedzenie wodą i skrzywiła się do brata.
– Zabawne. To samo powiedziałam przystojnemu żołnierzykowi,
kiedy ostatnim razem byłam w Bożogrobiu.
Brat zasłonił uszy.
– La, la, la, la, la.
– A śpiewał jak chórzysta. W trakcie i po. Luminatii mają
najwięcej wigoru.
– Chyba powiedziałem „La. La. LA”. – warknął Osrik.
Ashlinn rzuciła w głowę brata bułką.
Osrik uniósł łyżkę pełną owsianki.
– A teraz umrzesz...
Mia wtrąciła się, zanim wybuchła prawdziwa wojna.
– Co mówiłaś, Ash?
Dziewczyna odłożyła drugą bułkę i pogroziła bratu palcem.
– Powiedziałam, że może powinnaś odpocząć. Nieustanna
harówka ci nie służy. Przejdź się ze mną następnym razem, kiedy
wybierzemy się do Grobia. Zabiorę cię do paru oberży Luminatii.
Zobaczysz, co to znaczy się zabawić.
– Wiem, co to znaczy.
– Faceci w mundurach, Corvere.
– Myślisz tylko o jednym, Järnheim.
– Przynajmniej wiedzą, do czego służy grzebień.
Ash uśmiechnęła się, zerkając z ukosa na Trica i czekając na jego
reakcję. Trzeba było jednak przyznać, że Dweymarczyk zachował
kamienną twarz, kiedy sięgnął po bułkę i cisnął nią w głowę
Ashlinn.
– Ty sobie możesz na to pozwolić – mruknęła Mia. – Jesteś
najlepsza w zawodach Kocura, wyprzedzasz wszystkich o prawie
siedemdziesiąt punktów. Na pewno skończysz jako najlepsza w
Kieszeniach.
Ash założyła ręce za głową, odchyliła się i westchnęła.
– Nic na to nie poradzę, że mam wrodzony talent. Ukradłabym
kość z zębów psa podwórzowego. Cała ja. Żałuj, że nie widziałaś, jak
zwędziłam noże Zabójczyni Pająków. To była prawdziwa magja.
– Widziałem jej minę, kiedy się zorientowała, że je zwinęłaś –
powiedział Tric. – Jesteś odważniejsza ode mnie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– W miłości i złodziejstwie wszelkie chwyty są dozwolone.
– Dwa tygodnie do inicjacji – mruknęła Mia. – Zawody Solisa z
Sali Pieśni zaczynają się już jutro. Jeśli nie rozwiążę wkrótce tego
problemu, to nigdy nie zdołam. Nikt nie ma pojęcia, kto prowadzi w
konkursie Aalei, a nie mam szansy skończyć jako najlepsza na
innych zajęciach, o ile jakimś cudem nie zwinę klucza z szyi Matki
Wielebnej.
– Na zęby Paszczy, nawet ja nie jestem tak odważna. – Ashlinn
zadygotała, zerkając na starą kobietę. – Niech szlag trafi sto
punktów. Zabiłaby człowieka dwa razy za samą myśl o tej
kradzieży.
– Zatem to przesądza sprawę – powiedziała Mia i znowu zaczęła
pisać.
– Nie boisz się, zapisując to wszystko? – zapytała Ash, unosząc
brew.
– A co? Zamierzasz ukraść mi też notatki?
– Niech szlag trafi te twoje oczka jak paciorki, kobieto! Ukradłam
ci jeden nędzny sztylet naręczny. Przeprosiłam potem. Można by
pomyśleć, że ukradłam ci faceta.
– Nie mam oczu jak paciorki.
– Mówię tylko, żebyś uważała, gdzie zostawiasz te notatki –
ostrzegła ją Ashlinn. – Sprawa z Rudą i jej chłoptasiem jeszcze się
nie zamknęła. Pamiętasz, co zrobili z Lotti.
Mia zerknęła wzdłuż stołu na Jessamine i Diamo. Chociaż
obmyśliła tuzin planów zemsty za śmierć Carlotty, wiedziała, że ich
realizacja byłaby czystą głupotą. Gdyby coś się stało z jednym z
nich, Duchowieństwo natychmiast zapukałoby do drzwi Mii.
Diamo obserwował ją między kęsami, Jess szeptała mu do ucha.
Mia zastanawiała się leniwie, czy tych dwoje się bzyka. Nigdy nie
okazywali sobie otwarcie czułości, ale obnoszenie się ze słabością
nie było w stylu Jessamine. I chociaż śmierć Lotti zaległa między
nimi, chociaż nigdy nie zostaną przyjaciółmi, Mia łapała się na
myślach o ojcu Jessamine. O Luminatii, których zamordowała przed
Basilica Grande. Ile jeszcze sierot stworzyła podczas tamtego
arcymroku? Ile innych Jessamine?
Czy synowie i córki tamtych mężczyzn, których zamordowała,
będą patrzeć na nią tak samo, jak ona na Scaevę?
Czym się stawała?
Skup się na celu, Corvere.
Dławiąc nieprzyjemne myśli, Mia odwróciła się do Ash i
mruknęła:
– Poczekajmy, aż odkryję rozwiązanie, nim zaczniemy się za
bardzo martwić, co?
– A ile ci jeszcze brakuje?
Mia wzruszyła ramionami.
– Niewiele. Ale za dużo.
Ash skinęła głową w stronę Jessamine.
– Jeśli rozwiążesz zagadkę, zachowaj to dla siebie. To twoja
jedyna szansa na najlepsze miejsce w klasie i możesz być pewna, że
ta Ruda żmija to wie.
Mia spojrzała na Ashlinn.
– Możesz to powtórzyć?
– Co takiego?
– Ruda żmija to wie...
– Że co proszę?
– Czerwona dalia – szepnęła Mia, wytrzeszczając oczy. – Jad
czarnoplamistej żmii.
– Hę?
Mia przekartkowała strony, aż znalazła jedną zapełnioną
bazgrołami. Przesunęła palcem po notatkach. Ash otworzyła usta,
żeby coś powiedzieć, ale Mia uniosła rękę, prosząc o ciszę. Wypisała
szybko kilka formuł. Przeskakiwała szybko między starymi i
nowymi zapiskami. Wreszcie spojrzała na dziewczynę i
uśmiechnęła się szeroko.
– Ashlinn, mogłabym cię ucałować...
– Myślałam, że już nigdy nie poprosisz...
– Kurwa, jesteś genialna! – krzyknęła Mia.
Dziewczyna odwróciła się do brata i uśmiechnęła z wyższością.
– Widzisz? A nie mówiłam?
Mia wstała, złapała Ash za uszy, przyciągnęła i ucałowała głośno
w usta. Tric urządził im spontaniczną owację, ale Mia już zbierała
notatki i wybiegała z Podniebnego Ołtarza. Tric i Ashlinn popatrzyli
za nią, a Osrik powrócił do posiłku, kręcąc głową.
– Postrzelona dziewczyna.
– Ale potrafi całować. – Ash uśmiechnęła się znacząco. –
Zaczynam rozumieć, dlaczego straciłeś dla niej głowę, Tricky.
Dweymarczyk zachował kamienną twarz.
Spokojnie sięgnął po kolejną bułkę.
Mia spędziła resztę zwrotu w swoim pokoju, zgarbiona nad
pergaminem i z kawałkiem węgla w palcach. Rozłożyła notatki na
łóżku, analizując miksturę raz za razem. Rozległ się dzwon na
wieczorny posiłek, a ona nawet nie drgnęła. Zapaliła cygaretkę,
żeby zgłuszyć głód. Pan Życzliwy przyglądał się rozwiązaniu Mii,
strona po stronie, cały czas mrucząc.
– ...pomysłowe...
Mia zaciągnęła się głęboko dymem.
– O ile zadziała.
– ...a jeśli nie...?
– To może będziesz musiał poszukać nowego przyjaciela.
– ...a już go znalazłem...?
Dziewczyna strzepnęła popiół w pyszczek nie-kota. Usłyszała, że
wybił dziewiąty dzwon, i rozległy się ciche kroki akolitów
powracających do swoich pokojów. Cienie przesuwały się w świetle
wpadającym z korytarza przez szparę pod drzwiami. A między nimi
wsunął się kawałek pergaminu.
Mia wstała z łóżka i wyjrzała na korytarz. Nikogo nie było widać.
Podniosła kartkę i rozłożyła. Przeczytała nabazgrane słowa.

Pragnę cię.
T.

Mii serce zabiło szybciej, przeklęte motyle znowu zatrzepotały w


jej brzuchu. Spojrzała na Pana Życzliwego z cygaretką zwieszającą
się między ustami. Nie-kot siedział na łóżku pośród morza notatek.
Nie odezwał się słowem.
– Musiałabym być kompletną idiotką, żeby znowu wymknąć się
po dziewiątym dzwonie.
– ...zwłaszcza w wieczór przed zawodami solisa...
– Powinnam się wyspać.
– ...miłość ze wszystkich czyni głupców...
– Nie kocham go.
– ...dobrze więc, że wszyscy inni tak uważają...
Zebrała luźne kartki rozrzucone na łóżku, schowała je do
notatnika, związała mocno i ukryła pod szufladą biurka.
– Będziesz mnie strzegł?
– ...jak zawsze...
Pan Życzliwy wyślizgnął się pod drzwiami i sprawdził, czy
korytarz jest pusty. Mia otoczyła się cieniami i zniknęła w mroku.
Wymknęła się za nie-kotem i ruszyła po omacku korytarzem. Jej
buty ledwie szeptały na kamieniu. Zamazana postać Ręki
zamajaczyła w przejściu przed Mią. Dziewczyna zamarła,
przywierając do ściany. Poczekała, aż Ręka zniknie, i dopiero wtedy
ruszyła ponownie. Zatrzymała się dopiero przed drzwiami Trica.
Poruszyła klamką i odkryła, że drzwi są zamknięte. Przykucnęła i
zerknęła przez dziurkę od klucza. Zobaczyła, że Tric czyta w łóżku
przy arkemicznym świetle. Kula rzucała długie cienie na podłogę.
Mia sięgnęła ku nim. Przypomniała sobie znowu, jak to jest być
czternastoletnią dziewczynką. Przypomniała sobie siłę nocy w
opuszkach. Już się nie bała. Tego, kim jest. Czym jest.
Zamknęła oczy i

weszła

w cień

u swoich stóp

i wynurzyła się z cieni

w jego pokoju.
Tric prawie podskoczył, kiedy wyłoniła się z ciemności, a włosy
poruszały jej się jak na niewidzialnym wietrze. Nóż wysunął mu się
z rękawa, ale zamarł, gdy ją rozpoznał. Zerknął w stronę
zamkniętych drzwi z pytaniem w oczach.
Mia zrzuciła buty.
– Mia?
Zdjęła koszulę przez głowę.
– Cii – szepnęła.
I pytania w oczach Trica zgasły.

Rozdział 29

Zerwanie

Obudziła się w jego ramionach.


Zapomniała na chwilę, kim jest i co ją czeka. Tric nadal spał. Jego
pierś unosiła się i powoli opadała. Mia patrzyła na niego przez
chwilę w milczeniu, chmurniejąc. Pochyliła się i pocałowała go,
jakby to był ich ostatni raz.
Wymknęła się z pokoju ubrana w te same rzeczy, które nosiła
wczoraj. Przemykała od cienia do cienia. Nasłuchiwała widmowego
chóru, odgłosów budzącego się wokół niej Kościoła. Wreszcie
znalazła się w Sali Epitafiów pod posągiem Niah. Spojrzała w twarz
samej Nocy.
– ...chłopiec...
Mia zerknęła na cień u swoich stóp. Na tkwiące w nim nie-oczy.
– Co z nim?
– ...to nie może więcej się powtórzyć...
Spojrzała na boginię i powoli skinęła głową.
– Wiem.
– ...to nie ma przyszłości...
– Wiem.
Wędrowała wzrokiem po bezimiennych grobach w ścianach.
Nieoznakowanych miejscach pochówków sług Kościoła. Spojrzała
na kamień pod stopami. Tysiące ofiar Kościoła pod podeszwami jej
butów. Nadal uważała to za dziwne, że słudzy Niah powinni
pozostać bezimienni, ale ci, których oni zabrali z tego świata, na
wieczność zostawali upamiętnieni w granicie. Pomyślała o
Masakrze Podczas Arcymroku. Dziesiątki, które zginęły z jej rąk.
Oślepiające światło. Remus. Duomo. Scaeva.
Jej matka.
Jej ojciec.
Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko.
Rozbrzmiały poranne dzwony, a ona nadal zwlekała.
Minuty mijały niezauważenie, a ona wciąż patrzyła.
Bogini zaś patrzyła na nią. Milcząca jak zawsze.
– ...wszystko w porządku...?
Mia westchnęła. Skinęła powoli głową.
– Wszystko jest w najlepszym porządku.

* * *

Pozostali akolici już zebrali się w Sali Pieśni wypoczęci i


nakarmieni. Cztery odziane w czerń Ręce stały pośrodku kręgu i
jedna z nich trzymała coś, co wyglądało jak ludzka czaszka z
odciętym ciemieniem. Shahiid Solis stał za nimi, unosząc
niewidome oczy. Mia zjawiła się jako jedna z ostatnich, a bardziej
opieszała okazała się tylko Ashlinn, która wpadła do sali niemal w
ostatniej chwili. Shahiid Solis skierował mleczne spojrzenie na
dziewczynę, wykrzywiając usta w uśmiechu.
– Miło, że do nas dołączyłaś, akolitko.
– Miło... tu... być... – wydyszała Ash.
– Obawiam się, że to wkrótce się skończy.
Odwrócił się do pozostałych akolitów i oznajmił:
– Zaczyna się Próba Pieśni. Tylko raz wyjaśnię zasady. Słuchajcie
uważnie. Zawody zaczną się od eliminacji. Każde z was stoczy pięć
walk z pięcioma losowymi przeciwnikami. Każda walka będzie
trwała, aż przeciwnik się podda lub otrzyma śmiertelny cios.
Mówca Adonai i tkaczka Marielle uprzejmie zgodzili się wspomóc
nas w tej zabawie. – Wskazał dwie postaci stojące koło stojaka z
mieczami. – Zajmą się każdą raną, która uniemożliwi wam dalszą
walkę, tak szybko, jak to możliwe. Możecie poprosić ich o pomoc w
dowolnym momencie podczas walki, ale to oznacza przegraną.
Przegracie także, jeśli opuścicie lub zostaniecie zmuszeni do
opuszczenia kręgu w trakcie walki. Pod koniec eliminacji czterech
akolitów, którzy zbiorą najwięcej zwycięstw, wejdzie do finału.
Każda przegrana w trakcie finału oznacza eliminację. Ten, kto
wygra ostatnią walkę, ukończy te zajęcia jako najlepszy.
Solis powiódł niewidzącym wzrokiem po zebranych akolitach.
– Jakieś pytania?
– Jest nas trzynaścioro, Shahiidzie – odezwał się Marcellus. – Jak
to się sprawdzi przy nieparzystej liczbie?
– Tylko dwanaście osób weźmie udział w zawodach. Akolita
Diamo wycofał się z zawodów.
Mia spojrzała na Diamo, który stał ze skrzyżowanymi rękami i
uśmiechał się do niej. Ashlinn, która wyglądała, jakby spała mniej
więcej tyle co Mia, szepnęła do swojego brata.
– Ja ewidentnie prowadzę w Kieszeniach, a mimo to biorę udział
w zawodach w Pieśniach. Diamo na pewno nie walczy tak dobrze
jak Jessamine, ale lepsza mała szansa niż żadna, co?
Osrik pokręcił głową.
– Może gdybyś nie zarwała nocy w Bożogrobiu, orientowałabyś
się nieco w tym, co się tu dzieje.
– Na zęby Paszczy, wykrztusisz to z siebie czy każesz mi bawić się
w zgadywanki?
– Krążą plotki, że Diamo rozwiązał dziś rano zadanie Zabójczyni
Pająków.
Mii zacisnął się żołądek.
– Diamo? – syknęła Ashlinn. – Jest równie biegły w trucicielstwie
co kloc drewna...
Osrik wzruszył ramionami.
– Mówię tylko, co słyszałem. Odwiedził Zabójczynię Pająków
przed porannym posiłkiem. Miał w ręku notatnik. Shahiida
zamknęła salę, ale Diamo wyszedł chwilę potem zdrów jak ryba.
Poszedł prosto do Solisa i wycofał się z zawodów.
Ash spojrzał na Mię.
– To mogły być notatki Lotti?
Mia pokręciła głową.
– Wątpię, żeby Carlotta zdążyła rozwiązać zadanie.
– A ty gdzie schowałaś swoje zapiski?
Mia z trudem przełknęła ślinę. Spojrzała na Trica. Potem na
Zabójczynię Pająków, która siedziała obok Matki Wielebnej. Obie
były pogrążone w rozmowie i zerkały czasem na Diamo. I Mię.
– W swoim pokoju.
– Och. Zatem nic im tam nie grozi.
Tric zerknął na Mię.
– Chyba że wyszłaś z pokoju zeszłej nocy...
Ashlinn popatrzyła po nich.
– Och, powiedz, że tego nie zrobiłaś.
Mia milczała, przyglądając się Diamo. Widziała kątem oka
uśmieszek Jessamine, który mówił „wal się”. Błysk w jadowitej
zieleni. Widziała skrzące się spojrzenie Zabójczyni Pająków.
– Na zęby Paszczy, Corvere – szepnęła Ash. – Zostawiłaś notatki,
żeby pójść się zabawić? Mały Tricky nie może być aż tak dobry...
Tric robił wrażenie zranionego, otworzył usta, żeby...
– Na otchłań i krew, uważajcie – szepnął Osrik. – Zaraz się
zacznie.
Ash odwróciła się do Solisa i jego asystentów, zaciskając usta.
Ten, który trzymał czaszkę, podsunął ją drugiemu, stojącemu obok.
Gładki czarny kamyk z imieniem wylosowano z czaszki i uniesiono
wysoko przed zgromadzonymi akolitami.
– Marcellus Domitian.
Przystojny itreyański chłopiec podniósł wzrok na dźwięk swojego
imienia.
– Jestem.
– Wystąp, akolito – rozkazał Solis.
Marco skinął głową i stanął w centrum kręgu. Przechylił głowę,
aż mu strzeliły kręgi w szyi, rozciągnął ręce i dotknął palców stóp.
Ręka wylosowała drugi kamień i odczytała imię.
– Mia Corvere.
Mia zauważyła, że Marcellus się uśmiechnął. Diamo i Jessamine
wymienili się triumfalnymi uśmieszkami. Marco był zręcznym
szermierzem i miał sporą szansę znaleźć się w finałowej czwórce.
Spuszczał Mii manto w każdej potyczce podczas zajęć i wszyscy w
sali o tym wiedzieli.
Mia zatrzymała się na krawędzi kręgu. Solis powoli uniósł brew.
– Akolitko?
Mia odetchnęła głęboko i weszła do kręgu bezgłośnie jak kot. Szła
spokojnie. Oddychała równo. Stanęła pośrodku. Między nią a jej
przeciwnikiem stał teraz Solis. Akolici spojrzeli po sobie. Marco
wykrzywił usta.
– Nie obawiaj się, mi dona – powiedział. – Potraktuję cię łagodnie.
Mia zmiażdżyła go wzrokiem. Marco uśmiechnął się szeroko.
Jedna z Rąk położyła srebrnego kapłana na dłoni, pokazała obie
strony monety, żeby było jasne, że nie dojdzie do żadnego oszustwa.
Po jednej stronie znajdowały się trzy przeplecione kręgi słońc. Po
drugiej widniał wizerunek siedziby senatu w Bożogrobiu z Żebrami
wznoszącymi się w tle.
– Akolitko Mio, możesz wybrać.
– Trójca.
Rzucono monetę, a Solis ruchem szybszym od mknącej muchy
złapał ją w powietrzu. Wbił w Mię wzrok ślepego robaka.
– Jestem pewien, że nie zapomniałaś pierwszej lekcji, jakiej ci
udzieliłem, akolitko – powiedział. – Przypomnę ci jednak raz
jeszcze, że to Sala Pieśni, nie cieni. Jeśli nabiorę podejrzeń, że
walczysz czymś innym niż ostrza, nie tylko rękę odetnę ci od ciała.
Zrozumiałaś?
Mia spojrzała w jego puste oczy. Odpowiedziała szeptem.
– Zrozumiałam, Shahiidzie.
Zwalisty mężczyzna wypuścił monetę z dłoni. Zamigotała w
świetle padającym przez barwione szkło i z brzękiem wylądowała
na podłodze.
– Wypadł senat – oznajmiła Ręka.
– Wybierz broń, akolitko – polecił Solis.
Mia podeszła do stojaków z bronią, przeszła rzędami zaostrzonej
stali. Zerkając na Jessamine, sięgnęła po rapier i sztylet. Ruda
prychnęła drwiąco. Tric robił wrażenie mocno zatroskanego, kiedy
zebrani akolici pomrukiwali zaciekawieni. Mia nigdy nie
wykazywała szczególnej biegłości w tradycyjnych dwuręcznych
stylach walki takich jak Caravaggio alb Delphini. Na lekcjach Solisa
nieustannie narzekała, że ma za słabą rękę, i niewiele pomogło to,
że Tric próbował nauczyć ją czegoś subtelniejszego. Praktycznie
widziała pytanie w jego oczach.
W co ty pogrywasz, dziewczyno?
Mimo swoich wątpliwości pokazał jej pięść i pokrzepiająco skinął
głową. Jednak za jego plecami Mia dostrzegła czającą się w cieniu
razem z innymi Rękami Naev. Nosiła pelerynę, a jasnorude pukle
okalały jej zasłoniętą welonem twarz. I to jej, a nie chłopcu Mia
odpowiedziała skinieniem głowy.
Marcellus wybrał ciężki miecz dwuręczny i puklerz, wobec
wyboru Mii. Ufał, że dzięki większej sile szybko zakończy walkę.
Mia patrzyła spod grzywki na chłopaka, kiedy zajmowali swoje
pozycje. Wszelkie ślady uśmiechu zniknęły z jego ładnej twarzy.
Wszyscy wiedzieli, o jaką stawkę toczy się tu gra. Pierwsze miejsce
na zajęciach. Jeden krok bliżej zostania pełnoprawnym Ostrzem.
Marcellus ukłonił się Mii chłodny i pewny siebie. Jak wszyscy w sali
wiedział, że spuści jej manto.
Rozbrzmiał gong w ciemnościach. Marco zrobił krok naprzód,
tnąc powietrze brutalnymi, szerokimi ciosami, spodziewając się, że
Mia się wycofa i zrobi unik. Nie miał pojęcia, że ona ma inne plany.
Plany, które układała z Naev godzinami przed każdym porannym
posiłkiem. Ich ostrza gwizdały w ciemności, kiedy walczyły raz za
razem. Ból i zmęczenie. Tygodnie i miesiące udawania słabości na
zajęciach u Solisa, zgody na to, żeby ją raniono, dźgano, zgody na
nieustanne manto z rąk Jessamine, Diamo, Pipa, Petrusa i
pozostałych. Wszystko dla zbudowania iluzji słabości. Żmija, która
udaje, że śpi. Struposz, który krwawi na ziemi.
Dokładnie tak, jak powiedział Mercurio.
„Czasem słabość to broń”.
„O ile jesteś dość bystra, żeby się nią posłużyć”.
Mia zablokowała trzeci cios Marco sztyletem, obrotem ręki zbiła
broń na bok, pozbawiając chłopaka równowagi. Marcellus uniósł
puklerz gotowy zablokować słabą ripostę Mii, jak to robił setkę razy
przy poprzednich potyczkach. Jednak z szybkością, jakiej nabyła w
trakcie niezliczonych godzin ćwiczeń z Naev, z siłą, którą ukrywała
w trakcie niezliczonych cięgów, jakie spuszczono jej pod
bezlitosnymi spojrzeniem Solisa, smagnęła rapierem przez
powietrze i zadała Marco głęboką ranę w ramię.
Chłopak zatoczył się zdezorientowany i wyprowadzony z
równowagi. Mia cofnęła się, podskoczyła i przecięła powietrze
zakrwawionym ostrzem.
– Nadal chcesz potraktować mnie łagodnie, Marco? – zapytała z
uśmiechem.
Chłopak skrzywił się i rzucił do następnego ataku. Ciosy
przeleciały nad głową Mii, która przed nimi uskoczyła. Dziewczyna
rozmazywała się, wirując jak tancerka. Zderzenie zakończyło się
kolejną głęboką raną, tym razem w rękę, w której Marco trzymał
miecz. Krew splamiła kamień. A kiedy Marcellus zaczął wreszcie
zdawać sobie sprawę, na jak głębokie wody trafił, Mia
wyprowadziła wypad, uderzyła raz, drugi, wykonała fintę,
uderzyła, wybiła mu miecz z ręki i oparła ostrze nad bijącym
szaleńczo sercem Marco.
– Poddaj się – zażądała.
Chłopak spojrzał jej w twarz. Potem na ostrze. Pierś unosiła mu
się ciężko. Skórę miał zlaną potem.
– Poddaję się – wykrztusił wreszcie.
– Punkt! – wykrzyknął Solis, kiedy ktoś uderzył w gong.
Mia dygnęła, rozkładając nieistniejącą suknię, i wróciła na swoje
miejsce.
Pozostali akolici mruczeli między sobą zdumieni.
Woal Naev ukrywał jej uśmiech.
A Jessamine w ogóle się nie uśmiechała.
* * *

Walki trwały cały ranek. Pot i krew błyszczały na kamieniu. Chociaż


Pip omal nie dał się wypatroszyć Osrikowi, a Jessamine poderżnęła
Marco gardło błyskawicznym ciosem, mówca Adonai i tkaczka
Marielle wkroczyli dostatecznie szybko, żeby naprawić wszelkie
poważniejsze rany. Żaden akolita nie stracił więcej niż paru kropli
krwi w kręgu.
Wbrew oczekiwaniom i mimo nieskrywanego niezadowolenia
Solisa Mia wygrała trzy ze swoich czterech pozostałych potyczek.
Prawda była taka, że dzięki Mercurio zawsze radziła sobie w walce,
ale dzięki sekretnym lekcjom Naev doprowadziła umiejętności do
perfekcji. A myśl, że wszyscy w sali spodziewali się jej porażki,
sprawiła jedynie, że tym bardziej pragnęła utrzeć im nosa. Spuściła
manto Ashlinn (ponieważ prowadziła w zawodach Kocura, Ash
nieszczególnie się tym zmartwiła, chociaż pokazała jej później
knykcie), solidnie wygrzmociła Petrusa, rozbroiła go idealną ripostą
i wbiła sztylet w jego pierś.
Kiedy wstępne walki się zakończyły, czwórka najlepszych
akolitów została na obrzeżach kręgu, a inni usiedli na ławkach.
Zarówno Jessamine, jak i Osrik ani razu nie przegrali, zajmując
pierwsze i drugie miejsce. Tric znalazł się na trzecim, przegrał tylko
z Jessamine. Na czwartym mimo chmur burzowych, które zbierały
się nad głową Shahiida Pieśni, znalazła się nasza droga Mia
Corvere.
– Teraz odbędą się finałowe walki – oznajmił Solis. – Wylosujcie
pary.
Słudzy stojący obok Solisa skłonili się. Jeden podsunął czaszkę,
drugi wylosował jeden z czterech kamieni z imionami. Mia
obserwowała to uważnie, mrużąc oczy. Czuła cienie gnieżdżące się
w pustej czaszce. Gładkie czarne kamienie z imionami zawodników.
Poruszyła palcami za plecami.
– Akolita Osrik... – I drugi Kamień. – Stanie do walki z akolitą
Trikiem.
Mia spojrzała ponad kręgiem i napotkała zimny uśmiech Jess.
– Akolitka Mia stanie do walki z akolitką Jessamine.
Solis skinął głową, odwracając się do chłopców.
– Zajmijcie swoje miejsca, akolici.
Mia zerknęła na Trica i posłała mu uśmiech. Niepokonany Osrik
wszedł do kręgu, a jego muskularne ramiona lśniły od potu.
Chłopcy stanęli naprzeciwko siebie. Tric ponownie związał solne
dredy, a Oz wybrał stronę monety i wygrał.
Tric wybrał ulubiony sejmitar i puklerz, a Osrik bliźniacze
krótkie miecze. Gong rozległ się w ciemnościach i zaraz zadzwoniła
stal, kiedy przeciwnicy zderzyli się jak fale i skały na sztormowym
wybrzeżu. Mia obserwowała w milczeniu, zagryzając usta. Modląc
się.
Wydawało się, że bogini słucha.
Po długiej, krwawej walce, którą Mia i pozostali akolici
obserwowali z podziwem, Tric dokonał niemożliwego. Osrik
dzielnie walczył, niemalże doskonale, ale może ostatecznie Tric
miał znacznie więcej do wygrania i znacznie więcej do stracenia.
Walka zakończyła się tym, że Osrik padł rozpłatany od pachwiny po
żebra. Smród otwartych wnętrzności i krwi gęstniał w powietrzu
wśród pieśni Adonaia. Solis krzyknął: „Punkt!” przy
akompaniamencie oklasków pozostałych Shahiidów i akolitów. Mia
klaskała najgłośniej.
Adonai i Marielle zajęli się ranami Osrika. Tric wrócił na ławkę
zlany potem i zadyszany. Kiedy napotkał spojrzenie Mii,
uśmiechnął się.
– Akolitko Mio! – zawołał Solis. – Akolitko Jessamine! Zajmijcie
swoje miejsca.
Mia rozejrzała się po sali. Zobaczyła Diamo siedzącego na
ławkach razem z innymi akolitami. On też się do niej uśmiechał, ale
krzywo i zadowolony z siebie.
– Zgłodniałam, Shahiidzie – odezwała się Mia. – Która to godzina?
– Prawie południe – odpowiedział Solis – ale zjemy dopiero po
zakończeniu pierwszej rundy. Zajmijcie swoje miejsca w kręgu.
Mia wstała powoli, rozciągnęła ręce, dotknęła palców stóp.
Mięśnie miała obolałe i mimo wszystkich ćwiczeń mających na celu
wzmocnienie wiodąca ręka zaczynała ją boleć. Przeczesała palcami
włosy, poprawiła warkocz, podczas gdy Jessamine krążyła w tę i z
powrotem na swoim miejscu. Wpatrywała się zielonymi oczami w
przeciwnika. Szczwana jak myśliwy i wściekła jak dzikie zwierzę.
– Na zęby Paszczy, pośpiesz się, kurwa – warknęła.
Mia spojrzała na Trica. Chłopak zachęcająco skinął do niej głową
i mrugnął znacząco. Wreszcie, czując drżenie cienia wokół siebie,
Mia stanęła na swoim miejscu.
Solis patrzył gniewnie. Odwrócił się do Ręki, która stała obok.
– Akolito Jessamine, co wybierasz?
– Trójcę.
Moneta zabłysła w powietrzu. Koziołkowała raz za razem.
– Senat – oznajmiła Ręka.
– Akolito Jessamine, wybierz broń – polecił Solis.
Ruda podeszła do stojaków. Zerknęła przez ramię na Mię, jak
zwykle uśmiechając się do niej kpiąco. Przeszła wzdłuż rzędów
broni, jakby nie była pewna, z palcem na ustach niczym służąca na
targu rozglądająca się za nową suknią. W końcu jednak wzięła to,
czego Mia od początku się spodziewała: rapier i sztylet, kombinację
preferowaną przez wszystkich szermierzy walczących stylem
Caravaggio. Broń była ostra jak igła i zadźwięczała wesoło, kiedy
Jessamine zakręciła nią młynka. Dziewczyna stanęła ponownie na
swoim miejscu, skłaniając głowę w stronę Mii.
– Szkoda, że nie ma kuszy na stojakach, co? Może miałabyś
szansę, gdyby dzieliło nas czterdzieści jardów i gruby bełt.
Mia zignorowała irytujący uśmieszek i podeszła do stojaków.
Wybrała bliźniacze gladiusy, miecze krótsze, lecz cięższe od
rapiera. Były niemal równie szybkie, ale mogły więcej znieść.
Solidny cios mógł spokojnie strzaskać rapier, a Naev pokazała Mii,
że mając dwa takie miecze, można stworzyć mur, który
szermierzowi Caravaggio będzie bardzo trudno sforsować. Pytanie
tylko, czy Mia będzie miała szansę wyprowadzić kontratak...
Jessamine zerknęła na Diamo, który siedział na ławce.
Obserwował ją uważnie, nadal się uśmiechając. Oczy miał szeroko
otwarte i błyszczące. Otarł pot znad górnej wargi.
A potem posłał Mii całusa.
– Przestań zwlekać. – Jessamine westchnęła. – Skończmy z tym
wreszcie.
– Jasne. – Mia skinęła głową. – Najwyższy czas.
Shahiid Solis i jego asystenci wycofali się z kręgu, zostawiając
dziewczyny same. Rozproszone światło padało z góry, wydobywając
z mroku sam krąg. Mia zerknęła na tkaczkę Marielle, jej uśmiech na
ohydnych ustach. Mówca Adonai opierał się o ścianę i oglądał
paznokcie. Zauważyła, że Matka Wielebna, Aalea, Kocur i
Zabójczyni Pająków zebrali się, żeby obejrzeć finałowe walki.
Siedzieli razem na kamiennej ławce pośród akolitów. Wydawało
się, że arkemiczny prąd przenika powietrze. Mia dostała gęsiej
skórki, kiedy jej cień szepnął.
– ...nie lękaj się...
Ashlinn złożyła dłonie i ryknęła ze swojego miejsca:
– Skop jej ten chudy tyłek, Corvere!
– Dość tego! – ryknął Solis.
Mia wciągnęła powietrze.
Jessamine stanęła w gotowości.
Gong rozległ się w ciemności.
Ruda zaatakowała, poruszając się błyskawicznie, celując w gardło
Mii, która zrobiła krok w bok, prawą ręką zbijając grad szybkich
ciosów. Jej riposta omal nie trafiła Jessamine w szczękę. Ostrza
zaśpiewały, blade światło lśniło na wypolerowanej stali.
Początkowo obie zawodniczki walczyły ostrożnie; Mia przez wzgląd
na umiejętności Jessamine, a Jess z szacunku dla mieczy w rękach
Mii. Jednak wkrótce ruda odzyskała pewność siebie, zmuszając Mię
do wycofania się do obrzeży kręgu dzięki imponującej pracy nóg i
ciosom, które spadały gradem.
Atak, finta, wypad – tak brzmiała zwrotka. Parada i riposta w
refrenie. Dziewczyny tańczyły w kręgu do melodii pieśni. Pot palił
w zmrużone oczy. Mia niemal całkowicie wycofała się do obrony,
uskakując to w tę, to we w tę na granicy kręgu. Jednak po trzech,
może czterech minutach, miecze zaczęły jej ciążyć. Chociaż
wymierzyła kilka śmiechu wartych ciosów, to już ciężko oddychała.
Zaczynał jej dokuczać brak snu. Brak śniadania w brzuchu też nie
pomagał. Wiedziała to równie dobrze jak wszyscy inni w sali:
nieustanny grad ciosów zadawanych lżejszą i szybszą bronią przez
Jessamine w końcu przypieczętuje jej koniec.
Mia za wolno się osłaniała. Jessamine przelała jej krew raz,
potem drugi. Cienka czerwona linia otworzyła się na lewym
przedramieniu Mii, głęboka rana znaczyła ramię. Mia oddychała
szybciej. Miała ślinę na ustach. Z powodu krwi jej chwyt na broni
stał się mniej pewny. Czuła, że płuca jej płoną. Jessamine tylko się
uśmiechała, utrzymując tempo ciosów i fint, fint i ciosów.
Zajmowała Mię. Grała trochę na czas. Nie ma sensu ryzykować
poważnej rany od miecza, kiedy utrata krwi i zmęczenie mogą jej
tylko pomóc.
– Boisz się mnie, Jess? – Mia zaatakowała, próbując ją
unieruchomić.
– Śmiertelnie – odpowiedziała ruda, wymykając się i zadając
kolejne trafienie w rękę Mii. – Nie widzisz, jak się trzęsę?
Krążyły wokół siebie z uniesioną bronią. Wilgotna grzywka
opadła Mii do oczu.
Palce kleiły się do rękojeści.
Dyszała.
– Zatem Diamo obmyślił antidotum, co?
Jessamine się uśmiechnęła, czerwona i jadowita.
– Tak słyszałam.
– Ten idiota nie rozpoznałby trucizny, nawet gdyby zatańczyła
mu na jajach w liizyjskich obcasach.
– Shahiida Zabójczyni Pająków jest innego zdania.
Finta, parada, wypad.
Mia otarła rękawem pot z czoła.
– I domyślam się, że kiedy wrócę do pokoju tego wieczoru,
wszystko będzie leżało dokładnie na swoim miejscu, co?
– Odważnie zakładasz, że wrócisz do swojego pokoju.
Jessamine zrobiła krok do przodu, zaatakowała twarz, pierś,
brzuch. Mia zachwiała się, wyprowadziła brawurową ripostę, żeby
odeprzeć ciosy rudej. Jessamine cofnęła się, wirując ostrzami,
poruszając się szybko i pewnie. Nadal się uśmiechała.
– Te wielkie, stare tasaki zaczynają ciążyć, co?
– Myślisz, że czas gra na twoją korzyść, co?
Jessamine tylko się uśmiechnęła w odpowiedzi.
Tyle że Mia uśmiechnęła się jeszcze szerzej, kiedy wybiły dzwony
oznajmiające środek dnia, wypełniając salę spiżem i echem.
– A co z Diamo, twoim zdaniem? Myślisz, że czas jest też po jego
stronie?
Jessamine zerknęła na chłopaka, który ocierał pot z czoła.
– Na otchłań, co ty wygadujesz, Corvere?
Mia uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Zastanawiałam się, czy któreś z was będzie aż tak głupie.
Naprawdę myślałam, że przesadziłam podczas wczorajszego
porannego posiłku. Ale wy nigdy nie należeliście do tych
najbystrzejszych. Liścik od Trica był słodką zagrywką. Nie ma to jak
obietnica nocy z dweymarskim chłopakiem, żeby wywabić
dziewczynę z pokoju, co?
Jessamine zatrzymała się, wytrzeszczając oczy na Mię.
– Mimo wszystko – mówiła dalej Mia – zastanawiałam się, czy
Diamo nie odda ci notatek. Na twoje szczęście jesteś lepsza w walce.
A galanteria jest równie martwa jak on.
– Ty, Corvere, to jedna wielka ściema! – prychnęła ruda.
Mia przekrzywiła głową.
– Owszem.
– J-Jess...
Ruda zerknęła na Diamo, a jej twarz jeszcze bardziej pobladła.
Chłopak podniósł się chwiejnie z ławki. Zlany potem ściskał brzuch.
Cieniutka strużka krwi wypływała mu z ust. Skrzywił się. Zęby miał
czerwone od krwi. Jęknął. I kiedy akolici wokół niego odsunęli się z
odrazą, chłopak chlusną szkarłatem na podłogę.
– O, bogini... Di?
Jessamine pobladła jak prześcieradło, kiedy chłopak osunął się na
kolana. Mia szybciej niż żywe srebro podeszła i wybiła Jessamine
rapier z odrętwiałych palców. Dziewczyna próbowała jeszcze się
bronić, ale Mia zbiła na bok jej sztylet i z nieartykułowanym
gniewnym krzykiem wraziła miecz głęboko w jej brzuch.
Ruda złapała się za brzuch, wytrzeszczając oczy. Mia wyrwała
miecz w fontannie krwi, kopnęła brutalnie przeciwniczkę w pierś i
dziewczyna przejechała po wypolerowanej kamiennej posadzce.
– Punkt! – krzyknął Solis.
W ciemności rozległ się gong. Wokół kręgu panował chaos.
Adonai i Marielle klęknęli obok Jessamine. Mówca zaczął swoją
pieśń i krew wpełzała z powrotem do ciała dziewczyny. Palce
tkaczki poruszały się nad ohydną raną brzucha, zamykając ciało.
Jessamine jednak nie odrywała oczu od Diamo.
Chłopak opierał się na czworakach między ławkami.
Zwymiotował kolejny strumień krwi na podłogę. Akolici cofnęli się
w obawie przed zarażeniem, przed smrodem, kiedy kiszki i pęcherz
się opróżniły. Tric podbiegł jednak do niego i przyklęknął obok. Nie
bardzo wiedział, co robić.
– Niech ktoś przyniesie mu wody! – ryknął. – Pomocy!
– W żadnym razie – odrzekła Zabójczyni Pająków.
W Sali Pieśni zapadła cisza, którą przerywały tylko długie i
koszmarne jęki Diamo. Zabójczyni Pająków wstała z miejsca, które
zajmowała obok Matki Wielebnej. Kiedy szła, jej solne dredy wiły
się, jakby miała gniazdo węży nad czołem. Wpatrywała się
ciemnymi oczami w Diamo, który wyciągał do niej rękę. Leżał teraz
na plecach, próbował mówić, ale tylko krew bulgotała mu w ustach.
– Shahiido, proszę – jęknęła Jessamine. – Ocal go, proszę.
Zabójczyni Pająków zamrugała.
– Wszyscy znaliście reguły mojej próby. Ci, którzy spróbują i
zawiodą, umrą. Bez litości. Bez wyjątku.
– Ża... – Krew zabulgotała w ustach Diamo, chwycił Zabójczynię
Pająków za rąbek szaty. – Żaaaałuję.
– Z pewnością. – Zabójczyni Pająków skinęła głową. – Nie mam co
do tego żadnych wątpliwości.
Chłopak zakaszlał, różowa piana pokryła mu usta. Spazmy
szarpały jego ciałem, rozsiewał wszędzie drobne kropelki krwi. Tric
cofnął się, gdy wstrząsy przybrały na sile. Diamo złapał się za
brzuch i krzyknął, a ciemna krew trysnęła mu z gardła. Miotał się
na mokrym kamieniu. Łzy wypełniły mu oczy. Palce szarpały ciało.
W końcu po minutach potwornej agonii z ostatnim bulgotliwym
krzykiem znieruchomiał.
Mia stała pośrodku kręgu.
Krwawy miecz w jej dłoni.
– To za Lotti, łajdaku – szepnęła.
– Ty suko... – Jessamine się zerwała. Krew zasychała na jej tunice i
ustach. Ściskała miejsce, w które Mia wbiła miecz. – Zabiłaś go...
– Ja? W jaki sposób? To nie moja wina, że się otruł. Chyba że... –
Mia przechyliła głowę. – Chyba że coś było nie tak z moimi
notatkami, którymi się posłużył?
Jessamine poderwała upuszczony rapier, wykrzywiając gniewnie
twarz.
– Dość tego! – ryknął Solis. – Akolitko Jessamine, walka
skończona. Wszyscy odłożyć broń. Punkt dla akolitki Mii. Wszyscy
mają wrócić na swoje miejsca!
Jessamine zabębniła palcami na rękojeści broni. Zerknęła na
Solisa, żeby go wybadać. Nie widząc litości w jego spojrzeniu,
odrzuciła ostrze. Ręce błyskawicznie zabrały ciało Diamo, wytarły
krew, którą zostawił za sobą. Mówca oblizywał palce do czysta,
patrząc na ich pracę z błyskiem w oczach.
Jessamine usiadła na ławce. Twarz miała jak z kamienia. Mia
usiadła za kręgiem, naprzeciwko zebranych akolitów. Ash
napotkała jej wzrok i skinęła głową z aprobatą.
„Dobra robota”, powiedziała posługując się Niemową. „Rozegrane
z zimną krwią”.
Mia wzruszyła ramionami, jakby nie miała pojęcia, co tamta ma
na myśli. Spojrzała na Jessamine. Ruda wpatrywała się w nią.
Dotykając złotego łańcucha na szyi, skinęła głową. Obietnica.
Mia odpowiedziała uśmiechem.
I posłała jej całusa.

* * *

Solis odesłał akolitów na Podniebny Ołtarz na południowy posiłek,


przypominając, że mają wrócić za godzinę. Finał rozegra się na
oczach wszystkich zebranych. Zwycięzca zdobędzie znak
przychylności Solisa. Pierwszy akolita, który skończy jedne z zajęć
jako najlepszy w grupie, będzie znany przed końcem tego zwrotu.
Mia i Tric usiedli naprzeciwko siebie z pełnymi talerzami. Mia
pochłaniała łapczywie posiłek, starając się nie zauważać spojrzenia
Trica. Chłopak nie wyglądał na głodnego. Grzebał w jedzeniu i
sączył wino, wpatrując się w pustą przestrzeń, kiedy nie wpatrywał
się w Mię.
Śmierć Diamo oznaczała, że zagadka Zabójczyni Pająków nadal
nie została rozwiązana. Mia mogła skończyć Prawdy jako najlepsza,
gdyby ośmieliła się zaryzykować. Nie musiała jednak martwić się,
że się otruje, jeśli wygra zawody Solisa, a na zęby Paszczy, po
wszystkich karach, jakie Shahiid jej wyznaczył, cudownie będzie
patrzeć, jak ten protekcjonalny łajdak musi uznać ją za
zwyciężczynię.
Z drugiej strony Mia miała wątpliwości, czy Tric ma szansę
ukończyć inne zajęcia z najlepszym wynikiem. Nie był mistrzem
trucicielstwa ani złodziejstwa, chociaż przypuszczała, że pewnie
zebrał parę sekretów w Grobie. Mimo wszystko, jeśli pokona go w
konkursie Solisa, znacząco zmniejszy jego szansę na zostanie
Ostrzem.
Czuła, jak patrzy na nią między kęsami. Czoło zmarszczone. Usta
ściągnięte.
Czy to samo myślał o niej? Zastanawiał się, dokąd właściwie to
prowadzi? Prędzej czy później jedno z nich musiało przegrać.
Prędzej czy później jedno z nich zostanie zranione. Napięcie było
tak gęste, że czuła jego smak na języku.
– Zrobiłaś to? – zapytał w końcu.
– Co takiego? – zdumiała się Mia.
Tric ściszył głos, żeby inni nie słyszeli.
– Twoje notatki. Zostawiłaś je, żeby Diamo je ukradł? Z
fałszywym antidotum?
Mia spojrzała w jego duże, piwne oczy. Dostrzegła w nich błysk
łagodności. Tej samej, jaką okazywał jej w łóżku. Gdy ją tulił i
gładził jej włosy. Kłopot w tym, że na coś takiego nie było tu miejsca.
I mimo wszystkich rozmów z Panem Życzliwym o wadze
zachowania litości, wiedziała, że na nią także jest tu bardzo
niewiele miejsca.
A już na pewno nie dla morderców Lotti.
Mia odłożyła sztućce. Zmrużyła oczy.
– A jeśli tak, donie Tricu?
– Kiedy przyszłaś do mnie ostatniej nocy... to dlatego, że chciałaś
być ze mną, czy po prostu chciałaś wyjść z pokoju?
– A nie mogło chodzić o jedno i drugie?
– Nie lubię, kiedy się mnie wykorzystuje.
Mia zerknęła z ukosa na otaczających ją akolitów. Chociaż
udawali zajętych posiłkiem, wyczuwała, że słuchają. Czuła ich
spojrzenia. Wpatrywali się w nowy odcień Mii Corvere, którego
nigdy dotąd nie dostrzegali. Kłamcy. Żmii. Lisa.
– Słuchaj, jeśli Diamo ukradł moje notatki i opił się trucizny, to
ten idiota zasłużył na to, co otrzymał. Ktoś tak głupi nie przeżyłby
nawet miesiąca w prawdziwej kaplicy. Wyświadczyłam mu
przysługę.
– Przysługę? – Tric zmarszczył czoło. – Zadławił się na śmierć
własną krwią.
Mia zerknęła na siedzącą dalej przy stole Jessamine, a potem
znowu na Trica.
– Chcesz powiedzieć: jak Lotti?
Jessamine walnęła w stół, ściskając w pięści nóż do pieczystego.
Zerknęła na Shahiidów, starając się nie zwrócić ich uwagi.
Wpatrując się w Mię, powiedziała cichym, wyważonym głosem:
– Nigdy nie tknęliśmy Carlotty.
– Chrzanisz – mruknęła Ash. – Wszyscy słyszeli, jak groziłaś, że ją
zabijesz, suko.
– Na Czarną Matkę, i zabiłabym ją, gdybym tylko miała szansę –
syknęła Jessamine – ale nie ukrywałabym tego. Przynajmniej nie
przed tobą, Corvere. Chciałabym zobaczyć wyraz twoich oczu. –
Pokręciła głową i wykrzywiła kpiąco usta. – Ale chciałabym też
widzieć wyraz oczu Carlotty, dlatego załatwiłabym ją, patrząc jej w
twarz. Żeby ona także widziała mnie, kiedy ją będę zabijać.
Mia spojrzała na Jessamine oczami błyszczącymi jak
wypolerowany krzemień.
– Zatem też jesteś idiotką.
– Mia... – ostrzegł ją Tric.
– Co? – warknęła. – Słuchaj, tylko dlatego, że jestem gotowa pójść
z tobą do łóżka, nie znaczy, że masz prawo osądzać to, kim jestem i
co robię. To nie jest żłobek. Na zęby Paszczy, jesteśmy
potencjalnymi zabójcami. Może powinieneś zacząć stosownie się
zachowywać. Przypomnij sobie, po co tu jesteś. – Zerknęła na fiolkę
z atramentem na jego szyi, pamiątkę po nienawiści dziadka. –
Przypomnij sobie, kim byłeś, nawet jeśli lustro o tym zapomniało.
Tric sięgnął do szyi, otwierając szeroko oczy. Ból i gniew ogarnęły
go w równej mierze.
Mia zignorowała obie rzeczy. Odsunęła na bok talerz.
– Do zobaczenia w kręgu.
I bez słowa wstała i odeszła.

* * *

Mia spojrzała Dweymarczykowi w oczy. Nie dostrzegła już w nich


łagodności. Niczego, co przypominałoby to, co okazywał jej w łóżku,
kiedy ją tulił i gładził jej włosy. Nie pozostał też żaden ślad bólu.
Zostawił go za sobą na Podniebnym Ołtarzu.
Nie, widziała tylko wściekłość.
Akolici i Duchowieństwo zebrali się wokół kręgu. Solis i jego Ręce
czekali. W dłoni miał srebrną monetę. Mia i Tric stali naprzeciwko,
dzieliło ich dziesięć stóp wypolerowanego granitu. Nigdzie nie
został ślad po krwi Diamo.
– Akolitko Mio, wybieraj.
– Senat.
Dźwięczny brzęk rozległ się, gdy moneta uderzyła o kamień.
– Wypadł senat.
Tric podszedł do stojaków, wyciągnął okrutny sejmitar i przeciął
powietrze. Przyczepił mały puklerz do drugiej ręki i wrócił do
kręgu. Wzrok miał zimny. Zęby zaciśnięte.
Jest wściekły. Mocno go zraniłam.
Mia podeszła do stojaków, wybrała sztylet i rapier.
I dobrze, pomyślała.
Rozległ się gong. Zaczęli walczyć, stal uderzała o stal, szybkość i
zręczność kontra siła i zaciekłość. Wszyscy akolici wiedzieli już, że
Tric i Mia sypiali ze sobą. Podejrzewała, że wszyscy się spodziewają,
że jedno z nich będzie walczyć słabiej. Pozwoli drugiemu wygrać.
To byłoby romantyczne, nie?
W ciągu dziesięciu sekund po tym, jak gong przebrzmiał, ta myśl
dawno już leżała martwa na posadzce. Tric pragnął krwi. Twarz
miał wykrzywioną. Zęby zaciśnięte. Solne dredy wirowały wokół
niego, kiedy atakował pierś i głowę Mii. Dziewczyna była szybka,
ale praca nóg potężnego Dweymarczyka była doskonała; spychał
Mię na obrzeża kręgu, gdzie jej szybkość mniej się liczyła.
Zaskoczenie już nie działało na jej korzyść; do tej pory wszyscy się
zorientowali, że jej ręka od miecza wcale nie jest słaba ani ona
sama nie jest tak zielona, jak udawała. Dlatego Tric uważał,
pilnował się, nigdy nie szarżował za bardzo, nie wystawiał się na
ciosy rapiera.
Jego sejmitar przeciął ze świstem powietrze, pogodne nuty
rozbrzmiały, gdy ich ciosy się spotkały. Mia zablokowała jego miecz,
ostrza się skrzyżowały. Pochyliła się, gdy Tric napierał z całej siły.
Był spocony. Twarz mu poczerwieniała. Szczerzył zęby w uśmiechu.
– Sprawiasz wrażenie złego, donie Tricu.
– Pierdol się, Mia.
– To później, mój miły.
Uniosła błyskawicznie kolano i paru akolitów zagwizdało, kiedy
trafiła Trica w krocze. Chłopak złożył się wpół, a Mia odsunęła się,
obróciła i wróciła na środek kręgu. Tric odzyskał równowagę,
odwrócił się do niej raptownie, aż mu zawirowały solne dredy.
Jedną ręką nadal trzymał się za obolałe klejnoty.
– Mogę później pocałować, żeby mniej bolało, dobrze?! – zawołała
Mia.
Tric ryknął gniewnie i zaszarżował. Teraz to już była sama furia.
Zapomniał, co to znaczy tulić ją w ramionach. Mia odskoczyła
zręcznie, tnąc go w przedramię. Kolejnym ciosem przeszyła jego
tunikę i otworzyła krwawiącą ranę na brzuchu. Cały czas
uśmiechała się szeroko, patrząc, jak Tric coraz bardziej się wścieka.
Zgromadzeni akolici świetnie się bawili. Matka Wielebna
obserwowała uważnie, nawet tkaczka i mówca siedzieli jak na
szpilkach. Solis stał z przechyloną głową, jakby słuchał. Zęby
zaciśnięte. Pięści zaciśnięte.
Mia zbiła na bok sejmitar Trica szybkim ciosem na odlew. Broń,
wirując, przeleciała po podłodze. Zrobiła niski unik, kiedy Tric
uderzył puklerzem, odskoczyła w bok, gdy znowu zaatakował. A
potem opadła w szpagacie u jego stóp i wbiła mu rapier w brzuch.
Akolici zdusili okrzyk. Ash wiwatowała zachwycona.
Mia spojrzała w wypełnione bólem oczy Trica.
Ich spojrzenia się spotkały.
Uśmiechała się.
– Koffi – szepnęła.
Tric pobladł. Zazgrzytał zębami i zmrużył śliczne piwne oczy.
Sięgnął po dłoń Mii i ścisnął ją mocno, miażdżąc jej palce na
rękojeści rapiera. Z pobielałymi kostkami rąk, plując krwią,
Dweymarczyk nadział się mocniej na ostrze. Pociągnął Mię z
podłogi, aż jelec rapiera znalazł się przy samym krwawiącym
brzuchu.
Zamachnął się puklerzem i uderzył Mię w twarz. Dziewczyna
zatoczyła się do tyłu, krew trysnęła jej z popękanych ust. Odzyskała
równowagę i zaatakowała, wbijając sztylet w pierś Trica. On jednak
nawet się nie wzdrygnął, uderzył ją znowu w twarz, aż zobaczyła
gwiazdy, a potem głowa jej opadła i za oczami zaczęła narastać
ciemność. Cios w pierś sprawił, że padła na podłogę. Paznokcie
zazgrzytały o posadzkę, gdy próbowała się podnieść. But trafił ją w
żebra. Znowu. I znowu. Spojrzała przez czerwoną mgiełkę na Trica,
który wyciągnął rapier z brzucha, uniósł ostrze w dwóch dłoniach i
zamierzał wbić go w jej pierś.
– Poddaję się – szepnęła Mia.
Cały świat znieruchomiał.
– Poddaję się – powtórzyła, padając na kamień.
Tric dyszał ciężko. Ręce mu dygotały. Patrzył Mii w oczy.
Dziewczyna uśmiechnęła się, wyginając zakrwawione usta.
I mrugnęła porozumiewawczo.
– Punkt! – ryknął Solis. – Wygrywa akolita Tric!
Chłopak stał jeszcze chwilę. Gniew nadal płonął w piwnych
oczach. Mia zastanawiała się, jak bardzo pragnął w tej chwili jej
śmierci. W końcu jednak opuścił broń. Odrzucił ją na bok i padł na
kolana, kaszląc krwią, przyciskając dłoń do nowej dziury, jaką mu
zafundowała. Akolici zerwali się, wiwatując. Żądza krwi płonęła w
ich oczach.
Tkaczka i mówca podeszli do kręgu, zajęli się ranami, jakie zadali
sobie Mia i Tric za pomocą stali.
A co z ranami zadanymi słowami?
Patrząc w oczy Trica, dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie zna
odpowiedzi na to pytanie.

* * *

Akolici resztę zwrotu mieli dla siebie. Z ranami zamkniętymi przez


tkaczkę, ale z nadal obolałą szczęką Mia wróciła do pokoju z rękami
na biodrach.
Diamo i Jessamine odwalili kawał dobrej roboty, zacierając ślady;
niewiele rzeczy zdradzało, że ktoś był w jej pokoju. Tak jak
podejrzewała, notatki zniknęły z kryjówki w biurku, niewątpliwie
skradzione wczesnym rankiem, kiedy jeszcze leżała w łóżku z
Trikiem. Wyliczyła sobie, że minęło około pięciu godzin od chwili,
kiedy Diamo wziął truciznę Zabójczyni Pająków, do momentu jego
śmierci. Pot był najbardziej znaczącym objawem, ale tak czy
inaczej, wyliczyła to sobie niemal idealnie.
– ...czujesz się zadowolona z siebie...?
Pan Życzliwy zerknął z szafy.
– Owszem.
– ...jessamine teraz z całą pewnością spróbuje cię zabić...
– „Spróbuje” to kluczowe słowo w tym przypadku.
– ...a mimo teatrzyku, który odegrałaś na podniebnym ołtarzu,
nadal nie rozwiązałaś zagadki zabójczyni pająków...
– Niewiele mi brakuje.
– ...diamo ukradł ci notatki...
– Pamiętam większość. Jestem już blisko.
– ...zawody zabójczyni pająków kończą się za sześć zwrotów...
– Cieszę się, że mam cię tutaj, żebyś mógł mówić mi takie rzeczy.
– ...powinnaś była właśnie wygrać zawody solisa i mieć resztę z
głowy...
– Wtedy Tric nie zostałby Ostrzem.
– ...lepiej, żeby on został niż ty...?
Mia padła na łóżko i wbiła wzrok w sufit. Nie odezwała się
słowem. Myśli krążyły gorączkowo po jej głowie. Wszystko, co
powiedział Pan Życzliwy, było prawdą. Stawka była większa niż ona
i Tric. Scaeva. Duomo. Remus. Wszystko, na co pracowała. Tylko
wytrenowany zabójca Czerwonego Kościoła mógł załatwić tych
łajdaków. Jej atak podczas ostatniego arcymroku jasno tego
dowiódł. Jeśli nie skończy jako najlepsza z którychś zajęć, to kto wie,
czy w ogóle zostanie Ostrzem? Na wszystkie Córki, dlaczego po
prostu...
– ...pozwalasz, żeby uczucia do tego chłopca mąciły twój osąd...
– Nie żywię żadnych uczuć do tego chłopca.
– ...och, doprawdy...?
– Tak, doprawdy.
– ...po to trenowałaś w sekrecie całymi miesiącami z naev, żeby
potem...
Rozległo się pukanie do drzwi. Mia wstała z łóżka, przeszła przez
pokój. Tric czekał za drzwiami. Solne dredy opadały mu na twarz.
Serce Mii zabiło nieco szybciej na jego widok. To przeklęte motyle w
żołądku. Zacisnęła zęby, wyłapała wszystkie i powyrywała im
skrzydełka. Zabiła jednego po drugim.
– Miłego zwrotu, donie Tricu.
– I tobie, Blada Córko.
Spojrzała na jego koszulę. Miał prostą szpilkę na piersi – klucz
muzyczny z wypolerowanego stalodrzewia. Otrzymał tę broszkę od
samego Solisa na zakończenie zawodów. Dowód, że zakończył jako
najlepszy zajęcia z Pieśni.
– Gratuluję – powiedziała.
Chłopiec skinął głową. Zagryzł usta.
– Mogę wejść?
Mia rozejrzała się po korytarzu i nie widząc żadnych akolitów,
odsunęła się. Jak na pozbawione skrzydeł motyle robiły strasznie
dużo zamieszania.
– Napijesz się? – zapytała, odwracając się do skradzionego
złotniaka.
– Nie. Nie zabawię długo.
Usłyszała dziwną nutę w jego głosie. Odwróciła się, żeby na niego
spojrzeć. Jego piwne oczy błyszczały jak z kamienia. Miał proste
plecy jak człowiek szykujący się do ataku.
– Dałaś mi wygrać – powiedział.
– Nie. – Mia pokręciła głową. – Walczyłam najlepiej, jak umiałam.
– Ale sprawiałaś, że ja walczyłem jeszcze zacieklej.
Wzruszyła ramionami.
– Wiedziałam, że w przeciwnym wypadku będziesz łagodny.
– Aż tak dobrze mnie znasz?
– Wiem, co do mnie czujesz.
– Och, doprawdy? A mianowicie co takiego?
Mia spuściła wzrok i przeczesała włosy ręką. Wpatrywała się w
cień u swoich stóp. Prawda leżała jak na dłoni. Podniosła wzrok i
spojrzała Tricowi w oczy, nie potrafiąc jej wymówić. Mając
nadzieję, że mimo to usłyszał słowa.
Chłopak pokręcił głową. Nadal patrzył zimno. A jego głos był
jeszcze zimniejszy.
– Wiedziałaś, jak dźwięk tego słowa na mnie podziała. Wiesz, co
znaczy.
– Przepraszam. – Westchnęła. – Znasz mnie dość dobrze, żeby
wiedzieć, że nie miałam tego na myśli, ale musiałam cię
rozgniewać. Wiedziałam, że w przeciwnym wypadku pozwolisz mi
wygrać. Nadal mogę skończyć jako najlepsza w Prawdach. Nie
potrzebowałam Pieśni.
– Nie potrzebuję twojej kurewskiej litości.
– Na zęby Paszczy, tu nie chodzi o litość! Znajdzie się dość miejsca
dla nas obojga. Skończyłeś jako najlepszy, więc masz praktycznie
gwarancję, że zostaniesz Ostrzem. Jesteś krok bliżej do stanięcia na
grobie swojego dziadka. Obiecaliśmy sobie, że dopilnujemy, by to
drugie otrzymało swoją zemstę, zapomniałeś? Chcę dla ciebie tego,
co najlepsze, nie dostrzegasz tego?
– Dlatego pogrywałaś na mnie jak na lirze, co? Wykręciłaś mi
wnętrzności i oślepiłaś mnie gniewem. – Tric pokręcił głową. –
Aalea nauczyła cię tego, tak? Mała Mia Corvere. Wilk we wronich
piórkach. Wszystkich nas oszukałaś. Mnie, Diamo, Jessamine. Kto
jeszcze tańczy do twojej melodii, nawet o tym nie wiedząc? Kogo
jeszcze zabijesz, żeby postawić na swoim?
– Na Cztery Córki, Tric, to nie żaden...
– Żłobek! Wiem! Kurna, powiedziałaś mi to tysiąc razy.
– A ile jeszcze razy mam to powtórzyć, zanim wreszcie do ciebie
dotrze?
– Nigdy więcej.
Te słowa uderzyły w nią jak puklerz w szczękę. Chociaż zapierał
się tego później przed sobą, dosłownie się wzdrygnęła.
– Byliśmy głupi, że zapędziliśmy się tak daleko. Słyszysz mnie,
Mia? – Tric wskazał na nią. Na siebie. – Ty i ja? Nigdy. Więcej.
– Tric...
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Mia spojrzała w puste dłonie. Oskarżenia Trica rozlegały się
echem w jej czaszce.
Przypomniała sobie twarz Diamo. Cierpienie w jego oczach, gdy
błagał o życie. Ale zasłużył na to, prawda? Za Lotti?
Jego krzyki rozbrzmiewały w jej głowie przeplecione z krzykami
mężczyzn, których zamordowała na schodach Basilica Grande.
Porozrzucanych jak porwane, mokre szmaty we wnętrznościach
Kamienia Filozoficznego. Orkiestra wrzasków i ona, szkarłatny
dyrygent. Wymachująca zakrwawionymi rękami.
Kroki Trica oddaliły się korytarzem.
Mia stała w ciemności.
Zagrabiona.
Z pochyloną głową.
Samotna.
– ...tak będzie lepiej, mia...
I nigdy sama.
– ...tak będzie lepiej...

Rozdział 30

Przychylności

Pięć zwrotów, aż będzie za późno, żeby rozwiązać zagadkę


Zabójczyni Pająków.
Aż jej największa szansa na inicjację rozwieje się jak dym.
Aż wszystko, na co pracowała, rozpadnie się w pył.
Tylko.
Pięć.
Zwrotów.
Mia prawie nie spała i mało jadła od czasu zawodów w Sali
Pieśni. Siedziała z nosem wetkniętym w jeden tom po drugim,
czując, że odpowiedź znajduje się tak blisko, że prawie może jej
dotknąć, ale gdy tylko zaciskała palce, wymykała się jej jak piasek.
Wybuchła prawdziwa wojna złodziejska, w której wszelkie
chwyty były dozwolone, kiedy pozostali akolici próbowali przegonić
Ash, zajmującą pierwsze miejsce na drabinie Kocura. Teraz wyniki
zamiast w Sali Kieszeni znajdowały się na Podniebnym Ołtarzu,
żeby wszyscy je widzieli. Cyt zajmował drugie miejsce, nadal mając
bite osiemdziesiąt punktów mniej. Jessamine wlekła się kolejne
dwadzieścia punktów za nim. Wynik Ash wydawał się właściwie
niemożliwy do pobicia, o czym przypominała wszystkim głośno
podczas posiłków, na wypadek gdyby mieli za dobre mniemanie na
swój temat. Włamywano się do sypialni, przetrząsano kieszenie,
niemal każde pozornie niewinne zderzenie w korytarzu kończyło
się tym, że cztery albo pięć różnych przedmiotów zmieniało
właścicieli. Kronikarz Aelius złożył oficjalną skargę do Matki
Wielebnej po tym, jak Ashlinn ukradła mu z głowy okulary, kiedy
drzemał sobie przy biurku[84] i pozycja nr 5 z listy Shahiida
Kocura:

Książka z ateneum (skradziona, nie wypożyczona, spryciarze)


– 6 punktów

została usunięta mimo protestów samego Shahiida. Pip podobno


udał się na poranne polowanie do ateneum, żeby zwędzić kilka
tomów z wózka ze ZWROTAMI, i został pożarty przez jednego z
bardziej opryskliwych moli książkowych[85].
– I teraz pozostałe są wściekłe, że nie dostały nic do zjedzenia! –
wrzeszczał Aelius. – Chcę wiedzieć, kto teraz zajmie się tym całym
bałaganem!
Odkąd zakończyły się oficjalne lekcje, akolici mogli udawać się do
Bożogrobia, kiedy zechcieli. Mówca Adonai siedział obok swojej
sadzawki i wysyłał początkujących zabójców do Miasta Mostów i
Kości, rankami i nibynocami. Shahiida Aalea nie zdradzała, kto
prowadzi w jej zawodach, ale zważywszy, ile sekretów przynoszono
z Grobia, Mia uznała, że ta kobieta musi wiedzieć już więcej niż
princeps przeklętego Obfuscatii[86].
Sama w swoim pokoju albo zgarbiona nad biurkiem w Sali Prawd
(zawsze twarzą do drzwi) Mia pracowała nad formułą Zabójczyni
Pająków. Porzuciła pomysł powrotu do Grobia w poszukiwaniu
plotek. Zawody Aalei były zbyt dużym strzałem w ciemno jak na jej
gust. Lepiej pracować nad czymś, co mogła naprawdę zobaczyć.
Czego mogła dotknąć. Posmakować.
Ustawiła serię szklanych naczyń laboratoryjnych. Zlewki i misy,
cylindry i butle, niekończące się spirale rurek. Roztwory bulgotały,
rozpuszczały się albo krzepły w wyrafinowanych naczyniach,
ponad sto czarnych szczurów zrzuciło cielesną powłokę podczas
badań Mii. Zabójczyni Pająków często zaglądała do sali, pracowała
przy biurku nad własnym eksperymentami, ale Mia wiedziała, że
nie może liczyć na żadną podpowiedź. Jeśli miała zakończyć
Prawdy jako najlepsza, to musiała na to zapracować. Właściwie to
Shahiida rzadko kiedy się odzywała, z wyjątkiem jednego razu,
drugiego zwrotu zaraz po zawodach Solisa.
– Co do tego Diamo, to wielka szkoda...
Mia podniosła wzrok znad pracy. Zabójczyni Pająków szła powoli
wzdłuż najnowszej rzeźby Mii, przesuwając długim paznokciem po
szkle. Ręce miała poplamione na czarno od toksyn. Usta splamione
na czarno szminką. A najczarniejsze było jej spojrzenie.
– Szkoda, że nie przetestował antidotum przed użyciem?
– Och, ale widzisz, w tym sęk – odpowiedziała Zabójczyni
Pająków. – Chociaż roztwór Diamo nie zahamował całkowicie
działania mojej trucizny, to jednak znacząco spowolnił jej działanie.
Dlatego wszelkie szczury, na których sprawdziłby antidotum
poprzedniego wieczoru, nadal żyłyby, kiedy następnego ranka
przyniósł mi rozwiązanie.
– Hmm... – mruknęła Mia, wracając do pracy. – Rzeczywiście
wielka szkoda.
Shahiida poklepała Mię po ramieniu i wyszła z sali bez jednego
słowa więcej. Diamo spoczął w nieoznakowanym grobie w Sali
Epitafiów tego samego popołudnia. Zabójczyni Pająków nigdy
więcej o nim nie wspomniała.
Niezliczone godziny pracy nad problemem ułatwiały
przynajmniej unikanie Trica. Mia skupiała się na zagadce,
poświęcając mu jak najmniej myśli. Jadła w dziwnych porach, żeby
go nie spotkać. A jeśli pojawiał się w jej snach podczas tych
nielicznych godzin, kiedy rzeczywiście spała, Pan Życzliwy pożerał
widziadła, zanim zdążyły zdenerwować Mię.
Na dwa zwroty przed końcem zawodów Mia garbiła się nad
gotującą się butlą w Sali Prawd. Wybił dziewiąty dzwon, ale znowu
dostała pozwolenie od Zabójczyni Pająków na pracę do późna.
Zapach płonącej słodyczy i martwych szczurów wisiał w powietrzu.
Przenikał jej włosy. Sprawiał, że oczy zachodziły mgłą.
Mia usłyszała, że drzwi się otworzyły.
Podniosła wzrok, spodziewając się Zabójczyni Pająków, ale
zobaczyła jasnoniebieskie oczy. Bladą skórę i wydatne kości
policzkowe. Chłopca raczej pięknego niż przystojnego.
Ogromne dwuskrzydłowe drzwi zamknęły się za nim
bezszelestnie.
Mia sięgnęła do rękawa po sztylet.
– Cześć, Cyt – powiedziała.
Chłopiec oczywiście nie odpowiedział. Przeszedł cicho przez salę
i stanął przed Mią. Patrzył na nią przez szkło z zaciśniętymi ustami.
Trzymał ręce za plecami.
Mia była napięta jak sprężyna mechanizmu. W końcu to w tym
pomieszczeniu zabito Lotti. Pan Życzliwy ostrzegał, że Jessamine i
Diamo mogli nie być sprawcami. Cyta przyłapano poza sypialnią po
dziewiątym dzwonie, ale nikt nigdy nie wyjaśnił, co robił, kiedy go
złapano. A teraz znowu wymknął się z pokoju po dziewiątym
dzwonie. I nikt nigdy nie odkrył, co się stało z Przyzywaczem
Powodzi...
Cisza wokół chłopca była całkowita; nie chodziło tylko o usta, ale
o całą jego osobę. Nie hałasował, poruszając się. Albo oddychając.
Kiedy się ruszał, nawet materiał jego ubrania nie wydawał
dźwięku. I nadal trzymał ręce za plecami.
– Nie powinieneś tu być o tej porze – powiedziała Mia.
Cyt tylko się uśmiechnął.
– Mogę ci w czymś pomóc?
Chłopak powoli pokręcił głową.
Pan Życzliwy zmaterializował się obok Cyta i obserwował.
Wszystkie mięśnie w ciele Mii były napięte. Cienie wokół niej
falowały, kiedy poruszała palcami. Jej własny cień zaczął się
wyginać i pełznąć po podłodze, dłuższy i ciemniejszy, niż powinien
być. Cyt wyjął ręce za pleców i pokazał, że są puste.
Mia westchnęła. Wypuściła nóż. Cyt zaczął mówić w Niemowie,
poruszając palcami tak szybko, że Mia z trudem nadążała.
pomogę ci
Mia odpowiedziała nieco mniej zręcznie od chłopaka.
pomożesz mi w czym?
Wskazał na gotujące się mikstury, fiolki, skraplacze i słoje. Mia
przypomniała sobie go podczas chłosty. Pozbawione zębów dziąsła
odsłonięte w niemym krzyku. Poruszała szybko rękami, nie
odrywając od niego oczu.
dlaczego?
Cyt zawahał się wtedy. Drobna zmarszczka pojawiła się na jego
idealnym czole.
obserwowałem
to nie miejsce dla ciebie
Tym razem to Mia zmarszczyła czoło. Skonsternowana. Urażona.
co to znaczy?
Chłopiec poruszył rękami, zręczne palce formowały słowa w
ciszy.
po chłoście
ty jedna zapytałaś
czy dobrze się czuję
nikt inny się nie przejął
Cyt pokręcił głową.
to nie miejsce dla ciebie
Mia się skrzywiła.
a dla ciebie tak?
Chłopak skinął głową.
jestem potworny jak oni wszyscy
Mia była zakłopotana. Obeszła spirale gotującego się szkła i
słodkiego zapachu śmierci. Stanęła przed chłopcem i szepnęła:
– Cyt, co ty wygadujesz? Daleko ci do brzydoty.
Chłopak naprawdę zaśmiał się na te słowa. Jego struny głosowe
zaczęły zanikać z powodu nieużywania, więc śmiech zabrzmiał
ledwie jak pisk. Natychmiast zasłonił usta rękami, ale i tak
dostrzegła jego bezzębne dziąsła za kształtnymi ustami.
Wewnętrzne blizny wyzierające z oczu.
– Co ci się stało? – szepnęła.
Chłopak spojrzał w skupieniu. Jego oczy były jak spalone słońcem
niebo.
niewola
– Ale nie masz piętna.
Chłopak pokręcił głową.
dbali, żebyśmy pozostali ładni
– Dbali? Kto?
w domu uciech
Lód ściął żołądek Miii, kiedy patrzyła, jak Cyt pokazuje jej słowa.
Natychmiast zrozumiała, co miał na myśli. Skąd pochodził. Kto był
wcześniej jego właścicielem i dlaczego wybił mu wszyściutkie zęby.
– O, bogini – szepnęła. – Ogromnie mi przykro.
widzisz?
Usta chłopca wykrzywiły się w czymś, co mogło być uśmiechem.
to nie miejsce dla ciebie
Rozejrzał się po sali, po gotujących się płynach, martwych
szczurach, zgniliźnie i rdzy w powietrzu.
ale dobroć powinna rodzić dobroć
nawet w takim miejscu
Chłopiec sięgnął do kieszeni spodni i Mia złapała się na tym, że jej
własne ręka znowu powędrowała do rękawa. Ciemność wokół nich
drżała. Jednak zamiast wyjąć majcher, wyciągnął notatnik
oprawiony w czarną skórę. Otworzył na przypadkowej stronie. Mia
zobaczyła zaszyfrowane notatki – wariant szyfru Elbertiego
przemieszany z czymś domowej roboty. Rozpoznała charakter
pisma. I sam szyfr.
– To notes Carlotty – szepnęła.
Chłopak skinął głową.
– Skąd go wytrzasnąłeś?
mówiłem już
obserwowałem
Mii szybciej zabiło serce. Przerzuciła kilka stron i zobaczyła, że
więcej niż kilka jest zbryzganych krwią. Stronę blisko końca
wyrwano. Powolny gniew zawrzał pod jej skórą, ale zapanowała
nad sobą. Nie ma sensu wybuchać bez powodu. Cyt proponował jej
pomoc. Mógł zdobyć notatki Carlotty, nie zabijając jej. Skradał się po
Kościele od pierwszego dnia. A jednak najprostsza odpowiedź była
zwykle tą właściwą...
– Cyt – szepnęła, artykułując słowa powoli i ostrożnie – czy ty
zabiłeś Lotti?
Chłopak spojrzał na jej cień. A potem w jej oczy.
a to ma znaczenie?
Dłonie zaciśnięte w pięści. Czerwona mgła przed oczami.
– Ma, bo to była moja przyjaciółka!
Chłopak pokręcił głową. Sprawiał wrażenie niemal smutnego.
masz jednego przyjaciela w tych murach
to nie carlotta
nie tric ani ashlinn
i nie ja
Cyt patrzył na nią, nawet nie mrugnąwszy powieką. Zrozumiała,
że nie jest jej sprzymierzeńcem. To nie był wyraz szacunku ani
niechętnie okazywanej przyjaźni ze strony tego, och, jakże
dziwnego chłopca. To była spłata długu. Dobroć za dobroć. Nawet w
takim miejscu. I chociaż Cyt nie poruszał palcami, słowa wyraźnie
malowały się w jego oczach.
Bierz albo nie.
Mia wzięła notes z jego rąk. Cyt skłonił leciutko głowę, grzywka
opadła na jego udręczone niebieskie oczy. Potem obrócił się na
pięcie i ruszył przez salę bezgłośny jak promień słońca. Doszedł do
dwuskrzydłowych drzwi i pchnął je dłonią, ale głos Mii sprawił, że
zamarł.
– Cyt.
Chłopiec się odwrócił. Czekał.
– Dlaczego sam z nich nie skorzystasz? Dlaczego nie chcesz
skończyć jako najlepszy?
Przechylił głowę. Uśmiechnął się znacząco.
I wyszedł bezszelestnie.

* * *

Potrzebowała wielu godzin, żeby złamać szyfr Carlotty. Kolejnych


godzin, żeby poskładać w całość bazgroły. Towarzyszył jej jedynie
widmowy chór. Brakująca strona była zagadką, ale ostatecznie nie
miała znaczenia. Przyszło jej na myśl, że Cyt może próbować z nią
tego samego numeru, który ona wykręciła Diamo. Prawda była
jednak taka, że Mia znajdowała się tak blisko rozwiązania, że
prawie czuła jego smak, może tylko kilka godzin dzieliło ją od
rozwiązania zagadki. Wątpiła, żeby Cyt okazał się na tyle głupi, by
kantować ją w jej własnej grze. A pośród schludnie spisanych myśli
Carlotty znalazła jeden brakujący element, ostatni klucz do
otwarcia zamka, który do tej pory cały czas jej się wymykał. Była
tego pewna.
Przedestylowała roztwór do trzech fiolek. Dwie zużyła na dwa
szczury, trzecią zostawiła dla siebie.
Jej włochaci towarzysze drzemali w klatkach dwie godziny
później, kiedy Zabójczyni Pająków otworzyła drzwi i została Mię
wśród pałaców z błyszczącego szkła.
– Wcześnie przyszłaś, akolitko – powiedziała. – A może raczej
zasiedziałaś się tutaj?
Dziewczyna uniosła w odpowiedzi fiolkę z mętnym płynem.
Zabójczyni Pająków przeszła przez salę, szeleszcząc jadeitową
szatą. Odrzuciła przez ramię solne dredy i zerknęła na fiolkę w ręku
Mii. Czarne, lepkie od szminki usta wygięły się w zaciekawionym
uśmiechu.
– A co tu masz?
– Rozwiązanie tego, co niewykonalne.
– Jesteś pewna?
Mia zerknęła pod nogi. Wiedziała, że nawet gdyby nie
towarzyszył jej Pan Życzliwy, i tak nie czułaby strachu.
Spojrzała na Zabójczynię Pająków z uśmiechem.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

* * *

Ogłoszenie wyniku odbyło się podczas porannego posiłku. Zgodnie


ze stylem Zabójczyni Pająków nie było fanfar ani wyrazów uznania.
Poczekała po prostu, aż Duchowieństwo i akolici się zbiorą, a potem
podeszła cicho do miejsca, gdzie siedziała Mia, i przypięła jej
broszkę do piersi. Była to drobna rzecz wyrzeźbiona w stalodrzewiu
i wypolerowana na wysoki połysk.
Tarantula.
Wśród akolitów rozległy się pomruki. Zabójczyni Pająków
pochyliła się i złożyła na czole Mii czarny pocałunek.
– Znak mojej przychylności – powiedziała.
I to by było tyle.
Ash wyszczerzyła zęby w uśmiechu i podsunęła dłoń z
wyciągniętymi palcami. Musnęły się z uśmiechem. Zdając sobie
sprawę, że była na tyle głupia, by dać jej się dotknąć, Mia
natychmiast ostentacyjnie sprawdziła wszystkie kieszenie i
upewniła się, że nadal ma broszkę Zabójczyni Pająków na piersi.
Ashlinn przewróciła oczami i zarechotała, wracając do posiłku bez
słowa. Patrząc wzdłuż stołu, Mia zobaczyła, że Jessamine wpatruje
się w nią z nieskrywaną nienawiścią.
– Cóż – powiedział Kocur, wstając od stołu – skoro Zabójczyni
Pająków uznała za stosowne przyznać nagrodę, to może my także
powinniśmy? – Shahiid zwrócił się do Aalei ze swoim zwyczajowym
zawadiackim uśmiechem. – Uroda przed wiekiem, droga Shahiido?
Aalea sprzeciwiła się, kręcąc delikatnie głową.
– Akolici nadal mają jeszcze jedną nibynoc, żeby pobuszować w
Grobiu. Jutro przyznam znak swojej przychylności.
– Jak sobie życzysz. – Kocur się skłonił. – Jeśli idzie o moje
zawody, jestem pewien, że nikt nie pokona osoby, która celuje w
sztuce Kieszeni. Czy ktoś z pozostałych uczestników wnosi
sprzeciw?
Ashlinn odchyliła się w krześle i uśmiechnęła jak królowa na
skradzionym tronie. Pozostali akolici skrzywili się nad talerzami,
ale Kocur miał rację. Według zapisków na tablicy Ash nadal
wyprzedzała Cyta o dziewięćdziesiąt punktów i nikt nawet się do
nich nie zbliżał. Zawody równie dobrze można było zakończyć.
– Akolitko Ashlinn – zaczął Kocur – czy mogę pogratulować ci
najbardziej śmiałego pokazu sztuki złodziejskiej w tych murach od
czasów, kiedy sam byłem tu uczniem...?
Shahiid urwał, kiedy Cyt wstał ze swojego miejsca.
– Tak? – zapytał Kocur, marszcząc czoło.
Cyt przeszedł przez Podniebny Ołtarz bez słowa. Stanął przed
Kocurem, sięgnął do kieszeni i skłaniając się lekko, podsunął
Shahiidowi coś na dłoni. Akolici wstali, wyciągając szyję, żeby
zobaczyć, co to jest. Mia dostrzegła coś, co połyskiwało na czarno.
Srebrny łańcuszek.
– Na zęby Paszczy – szepnęła, rozpoznając przedmiot na jego
dłoni.
– Niemożliwe... – syknęła Ash.
Cyt trzymał obsydianowy klucz Matki Wielebnej.
Na imię Paszczy, jakim cudem ukradł go, a Matka Wielebna nie
zauważyła jego zniknięcia?
Mia spojrzała w stronę stołu Duchowieństwa. Drusilla
wytrzeszczyła oczy na widok klucza na dłoni Cyta i bezwiednie
sięgnęła ręką do piersi, szukając go w fałdach szaty. Po chwili na jej
usta wypłynął uśmiech.
– Drogi Kocurze! – zawołała. – Przykro mi, ale dałeś się nabrać.
Cwany lis kryje się w przebraniu tego chłopca, co?
Matka Wielebna wyciągnęła rękę. Między jej palcem
wskazującym i kciukiem połyskiwał obsydianowy klucz wirujący na
srebrnym łańcuszku.
– Wiedziałam – westchnęła Ash. – Nie ma mowy, żeby zdołał
zwinąć klucz...
– Ha! – Kocur uśmiechnął się szeroko, skłaniając się przed Cytem.
– Świetny żart, akolito, ale niestety nie dajemy punktów za
kantowanie. Kocur przyjmuje tylko oryginały.
Cyt się uśmiechnął. Położył klucz na dłoni Kocura i podszedł
cicho do stołu Duchowieństwa. Aalea uśmiechała się chytrze i
nawet Solis i Zabójczyni Pająków sprawiali wrażenie
rozbawionych. Blady chłopiec stanął przed Matką Wielebną
Drusillą, wyciągnął rękę, a drugą dłonią zapytał w Niemowie:
mogę?
Drusilla nachmurzyła się nieco, ale zgodziła się i oddała klucz.
Cyt bezceremonialnie upuścił go na podłogę i przydepnął butem.
Uniósł obcas i teatralnym gestem wskazał podłogę jak uliczny
kanciarz grający w trzy kubki. Mia zobaczyła, że klucz rozpadł się w
proch.
– A to skurwysyn... – szepnęła Ash.
– Glina... – zrozumiała Mia.
Zdumienie na twarzy Matki Wielebnej. Na twarzy Kocura. Na
twarzach wszystkich zebranych akolitów. Nie dość, że chłopak
ukradł klucz Drusilli z jej szyi, to jeszcze zastąpił go tak dobrą kopią,
żeby stara kobieta się nie zorientowała.
Zapadła gęsta jak mgła cisza.
Odwracając się do Ash, Cyt położył rękę na piersi i się ukłonił.
Mia spojrzała na dziewczynę, spodziewając się po części, że tamta
rzuci mu się do gardła. Ash jednak wyglądała, jakby ktoś wyrwał jej
trzewia rzeźnickim hakiem. Zgarbiła się i z niepokojem spojrzała na
brata. Osrik, który sam snuł się jak duch od czasu przegranej z
Trikiem, odpowiedział tylko spojrzeniem, jakby i jego
wypatroszono.
Pozostali akolici byli pod wrażeniem wyczynu Cyta. Kocur zaczął
klaskać, a potem Aalea i Zabójczyni Pająków. Solis i sama Matka
Wielebna. Kocur podszedł do tablicy i dopisał sto punktów do
wyniku Cyta, dzięki czemu chłopiec znalazł się na pierwszym
miejscu. Patrząc przepraszająco na Ash, która tak pobladła, że Mia
obawiała się, że zemdleje, Shahiid przypiął znak przychylności do
koszuli Cyta. Małą broszkę ze stalodrzewia – zwiniętą w kłębek i
zerkającą wypolerowanymi czarnymi oczkami.
Mysz.
– Najlepszy w Kieszeniach – powiedział Kocur. – Dobra robota.
To dlatego nie potrzebował notatek Lotti. Miał już klucz Drusilli,
zrozumiała Mia.
Uniosła ręce i też zaczęła klaskać. Kiedy jednak spojrzała na
Ashlinn, jej dłonie znieruchomiały. Przyjęcie do Ostrzy znaczyło dla
Ash tyle samo co dla niej. Ashlinn i jej brat trenowali z ojcem przez
wiele lat. Ojciec, niegdyś Ostrze Kościoła, niczego nie pragnął tak,
jak tego, żeby dzieci zastąpiły go, kiedy on sam został okaleczony w
imię Matki. Pod jaką presją musieli żyć. Jak musieli pragnąć, żeby
ofiara ojca – utrata prawej ręki, oka i, na boginię, nawet męskości –
czemuś się przysłużyła.
A teraz wyglądało na to, że żadne z nich nie dostąpi inicjacji.

* * *

– A to posuwający kozy, obciągający mułom, jebiący świnie


skurwysyn jeden – warknęła Ash.
Krążyła po sypialni Mii, która wyciągnęła się na poduszkach. W
ustach miała jedną z ostatnich cygaretek. Resztki kradzionego
złotniaka stały nietknięte w dwóch kubkach na nocnym stoliku.
– Na otchłań, jak on to zrobił? – zachodziła w głowę Ash.
– Jest sprytny. – Mia wzruszyła ramionami. – Sprytniejszy, niż
myśleliśmy. Zastanawiam się, czy specjalnie nie dał się przyłapać po
dziewiątym dzwonie.
– Myślisz, że celowo zaryzykował chłostę?
– Możliwe. Żebyśmy uznali go za kmiotka.
– To mu się, kurwa, udało.
Mia wypuściła ustami szary obłok.
– Owszem.
– A teraz jestem załatwiona. – Ash skrzywiła się i znowu zaczęła
krążyć. – Miałam wygraną u Kocura w kieszeni. A teraz wszystko
przepadło. Lord Cassius wróci za dwa zwroty na inicjację. Będziesz
piła mleko Matki na bankiecie z innymi Ostrzami, a ja razem z
resztą plew zostanę wcielona do szeregów Rąk. Zakładając, że nie
wyrzucą mnie z miejsca i nie złożą w ofierze Matce.
Mia zaciągnęła się cygaretką i zmrużyła oczy z powodu dymu.
– Wobec tego pewnie powinnaś poświęcić całą nibynoc na
narzekanie.
Ash posłała Mii miażdżące spojrzenie.
– Szczerze doceniam twoją troskę, Corvere. Wielkie dzięki.
– Pieprzyć troskę. – Mia się uśmiechnęła. – Skoro przyszłaś do
mnie, otrzymasz rozwiązanie.
Ash zamachała rękami.
– No to słucham.
– Aalea nadal nie przyznała nikomu swojego znaku
przychylności.
– A jaką mam szansę go zdobyć?
– Jeśli będziesz dalej żłobić dziurę w mojej podłodze, tak się
kręcąc, to żadnej. Jeżeli skoczysz do Grobia i poszukasz czegoś
szczególnie pikantnego...
– Szukanie igły w pieprzonym stogu siana.
– Lepiej szukać igły niż siedzieć tu i się modlić, co?
Ash włożyła do ust koniuszek jednego z warkoczy. Zagryzła go w
zamyśleniu.
– Pójdę z tobą – zaproponowała Mia.
Ashlinn zerknęła wtedy na nią.
– Szukasz okazji, żeby unikać Trica, co?
– To nie ma z nim nic wspólnego.
– Pewnie.
Mia uniosła knykcie. Przełknęła whisky jednym haustem.
– Chodźmy lepiej.
Ash skrzywiła się i pokręciła głową.
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli pójdę sama.
– Dwie pary uszu to nie jedna.
– Fakt. – Ash wzruszyła ramionami. – I doceniam propozycję,
ale... to nie byłoby w porządku. Jeśli nie zdołam zdobyć tego sama,
to w ogóle na to nie zasługuję.
Mia skinęła głową. Chociaż Ash skrywała to pod żartami i
uśmiechami, była dumną dziewczyną. Dumną ze swoich
umiejętności. Z ojca i spuścizny po nim. Mia rozumiała, dlaczego nie
chce zostać dopuszczona do inicjacji dzięki cudzej pomocy. Wstała z
łóżka, objęła przyjaciółkę i mocno ją wyściskała.
– Niech bogini cię prowadzi. Uważaj na siebie.
Ash odpowiedziała uściskiem tak mocnym, że Mia aż się
skrzywiła.
– Wiesz, inni uznali cię za bezlitosną sukę po tym numerze z
Diamo, ale ja wiem swoje. Gdy ktoś skrzywdzi tych, których
kochasz, to nigdy nie wybaczysz. Jednak pod tym wszystkim kryje
się dobry człowiek, Corvere.
Mia z uśmiechem pocałowała Ash w policzek.
– Nie mów nikomu, muszę dbać o reputację.
– Mówię serio. Czasem zastanawiam się, co w ogóle robisz w
takim miejscu, Mia.
– ...Od kiedy mówisz mi po imieniu?
– Mówię serio. Musisz być pewna.
– Czego?
Ash popatrzyła jej w oczy. Wszelkie ślady uśmiechu zniknęły.
– Czy naprawdę chcesz tu być jutro wieczorem.
– A gdzie indziej miałabym być?
Ash chyba chciała powiedzieć coś więcej, ale nagle jej wzrok
ochłodniał i ugryzła się w język. Stała jeszcze chwilę, obejmując Mię
w talii. Usta rozwarte. Źrenice rozszerzone. A potem zabrała ręce,
wymknęła się z pokoju i zniknęła w korytarzu, żeby odszukać
mówcę. Mia zamknęła za nią drzwi i wróciła do łóżka. Patrzyła, jak
cygaretka wypala się w jej palcach.
O czym Ash mówiła? Właśnie na to tak ciężko pracowała. Tego
właśnie chciała. Temu poświęciła lata, mile, wysiłki. Rzeczy, które
tu popełniła, życia, które odebrała na tej krwawej drodze. Dłonie
unurzane w czerwieni. Teraz jednak znajdowała się o krok od
inicjacji.
Jeden krok bliżej do gardła Remusa.
Serca Duomo.
Głowy Scaevy.
To będzie warte tego wszystkiego, prawda?
Prawda?
Czarny kształt zmaterializował się u jej stóp. Szepnął jak wiatr
wśród zimowych drzew.
– ...jutro...
Mia skinęła głową.
– Jutro.

Rozdział 31

Stawanie się

Mia spała snem sprawiedliwego tego wieczoru. Obudziło ją ciche


pukanie przed posiłkiem w południe. Usłyszała zniżony głos Ręki po
drugiej stronie:
– Proszę stawić się za godzinę w Sali Epitafiów.
Mia ubrała się powoli i ruszyła na Podniebny Ołtarz. Ławki i
krzesła stały puste, Cicha Góra była cichsza niż kiedykolwiek do tej
pory. Myśl o inicjacji wypełniła umysł Mii. Skończyła jako najlepsza
Prawdy, ale Matka Wielebna dała do zrozumienia, że czeka ich
więcej prób. Mia nie miała pojęcia, co może ją spotkać w Sali
Epitafiów ani jakie ostatnie przeszkody przyjdzie jej pokonać.
Zajrzała po drodze do ateneum. Kronikarz Aelius jak zwykle
pętał się blisko progu, sortując książki na wózku ze ZWROTAMI. Bez
słowa wyjął zza ucha zawsze obecną zapasową cygaretkę i podał
Mii. Oparli się o ścianę, wpatrując się w morze półek poniżej. Ile
żywotów mogłaby spędzić w tym miejscu, gdyby sobie na to
pozwoliła? O ile łatwiej byłoby zagubić się wśród tych
niekończących się stronic i zostawić za sobą drogę krwi i cienia?
– Niedługo inicjacja, co? – zagadnął ją Aelius.
Mia skinęła głową i wypuściła idealne kółeczko z truskawkowego
szarego dymu.
– Cóż. – Aelius wzruszył ramionami. – Wszystko co dobre...
Mia oblizała cukier z ust.
– Nie znalazł pan książki, o którą prosiłam?
Kronikarz pokręcił głową.
– Za to odkryłem wczoraj całe nowe skrzydło. Tysiące książek.
Miliony słów. Może jest tam coś o pomroczach.
Spojrzała na słowa poniżej. Westchnęła.
– To piękne miejsce. Po części chciałabym tu zostać na zawsze.
– Uważaj, czego sobie życzysz.
– Wiem. – Mia skinęła głową. – Trawa jest zawsze zieleńsza...
Mimo wszystko zazdroszczę panu, Aelusie.
– Żywi nie zazdroszczą martwym.
Mia spojrzała na starego człowieka. Powoli chmura napłynęła na
jej czoło. Zdała sobie sprawę, że nigdy nie widziała go poza
ateneum. Nigdy nie widziała go na posiłku na Podniebnym Ołtarzu
ani żeby przekroczył próg właściwego Kościoła. Spojrzała na
cygaretkę. Na znak wytwórcy, którego nigdy dotąd nie widziała.
„Już się takich nie robi”.
Biblioteka Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa.
Biblioteka umarłych, pomyślała.
– Pan...
– Matka zatrzymuje tylko to, czego potrzebuje – odpowiedział
starzec.
Mia patrzyła, czując lód w żołądku. Grozę i smutek w sercu.
– Pamiętasz, co ci powiedziałem tego zwrotu, kiedy spotkałaś
mola książkowego? – zapytał Aelius.
– Powiedział pan, że może to nie jest miejsce dla mnie.
Aelius zaciągnął się mocno cygaretką. Wypuścił serię kółek, które
ścigały się w cichym mroku.
– Rozejrzę się w tym nowym skrzydle. Jeśli natrafię na coś
poświęconego pomroczom, każę komuś zanieść książkę do twojego
pokoju. Albo do innego miejsca. O ile tam zdecydujesz się udać.
Mia zmarszczyła brwi, patrząc przez chmurę przesuwającej się
szarości.
– Powodzenia w Sali Epitafiów – powiedział Aelius. – Na pewno
świetnie sobie poradzisz.
– Dziękuję, kronikarzu.
Aelius zgasił cygaretkę na ścianie i schował resztki do kieszeni.
– Lepiej już pójdę. Za dużo książek.
– Za mało stuleci.
Spojrzał na nią wtedy. Było coś pustego i okropnego w tym
błękitno-białym spojrzeniu. On jednak wzruszył ramionami i,
kuśtykając, odszedł schodami między niekończące się półki.
Ciemność połknęła go w całości.

* * *

Trójka akolitów stała w cieniu bogini.


Matka Noc majaczyła nad nimi, patrząc na nich kamiennymi
oczami.
Tric i Cyt czekali na przybycie Mii, kilka Rąk kręciło się na
obrzeżach plamy witrażowego światła. Widmowy chór śpiewał w
ciemności, kiedy postaci w szatach poprowadziły Mię na
podwyższenie. Mia zerknęła w bok i dostrzegła jasnorude loki.
– Przyjaciółka Naev – szepnęła Mia.
Kobieta uścisnęła jej rękę.
– Powodzenia. Niech mocno się trzyma.
Mia zajęła miejsce obok Trica. Zauważyła, że chłopak ją ignoruje.
Słyszała głos cienia powracający echem w jej myślach.
„...tak będzie lepiej, mia...”.
Zebrała się trójka akolitów. Zwycięzcy w Prawdach, Pieśniach i
Kieszeniach. Mia zastanawiała się, kto wygrał w zawodach Aalei i
jaki sekret musiał skraść, żeby zyskać przychylność Shahiidy Masek.
Usłyszała za sobą ciche kroki. Złapała się na tym, że się modli, by po
odwróceniu się nie ujrzeć Jessamine. Wzięła głęboki wdech i
zerknęła przez ramię. Na krawędzi światła ujrzała Ashlinn. Włosy
miała świeżo zaplecione, oczy błyszczały jej w ciemności. Miała
małą broszkę ze stalodrzewia przypiętą do koszuli. Malutką
uśmiechniętą maskę arlekina.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała ze znaczącym
uśmiechem.
Mrugnęła do Mii i weszła na podwyższenie, żeby stanąć obok
Cyta. Mia była zdumiona. Jaki sekret wykopała ta dziewczyna? Co to
musiało...
– Akolici.
Mia wyprostowała się i spojrzała przed siebie. Dwuskrzydłowe
drzwi prowadzące do antykamery otworzyły się cicho. Służąca
odziana w długie czarne szaty stała w progu z nierozwiniętym
zwojem. Obok niej stała Matka Wielebna Drusilla.
– Gratuluję wam wszystkim – powiedziała stara kobieta. – Każde
z was wykazało się mistrzowskim opanowaniem jednej z czterech
nauk Kościoła i stosownymi umiejętnościami w pozostałych
dziedzinach. Ze wszystkich akolitów z tegorocznej grupy, wy
znajdujecie się najbliżej inicjacji do roli Ostrza. Zanim jednak lord
Cassius wprowadzi was w tajemnice tego kręgu, pozostała jeszcze
ostatnia próba.
Stara kobieta odwróciła się i zniknęła za drzwiami w wirze
czarnej szary. Ręka trzymająca zwój zrobiła krok naprzód i
przyjrzała się zapiskom.
– Akolito Tric?
Chłopak wziął głęboki wdech i wystąpił.
– Jestem.
– Chodź ze mną.
Mia patrzyła, jak chłopak odchodzi z Naev. Zastanawiała się, co
go czeka. Starała się odsunąć od siebie wspomnienia ich ostatniego
rozstania. Poczucie winy, bo go zraniła, gniew w jego oczach... Jeśli
śmierć czekała za tymi drzwiami, chciałaby najpierw pogodzić się z
nim, ale on już odszedł, przekroczył próg, nawet się nie
obejrzawszy. Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie. Mia czuła
Pana Życzliwego w swoim cieniu, zbliżającego się do jej
narastającego strachu. Zerknęła na Cyta. Ashlinn. Zastanawiała się,
czy ojciec powiedział dziewczynie, czego spodziewać się za
drzwiami.
We trójkę czekali bez słowa w cieniu posągu. Mijały minuty.
Długie jak lata. Słychać było tylko nieustający widmowy chór.
Wreszcie drzwi się otworzyły i wyszedł Tric. Zęby zaciśnięte. Twarz
nieco pobladła. Nie wyglądało na to, żeby coś mu się stało. Napotkał
spojrzenie Mii i dostrzegła w jego oczach udrękę. Przez chwilę
myślała, że Tric coś powie. Jednak nie padło żadne słowo, a Trica
wyprowadzono z sali kręconymi schodami.
Ash patrzyła przed siebie. Mówiła szeptem, prawie nie
poruszając ustami.
– Bądź pewna, Corvere.
– Akolitko Mio.
Ręka przy dwuskrzydłowych drzwiach spojrzała wyczekująco.
Pan Życzliwy zamruczał w cieniu. Mia wystąpiła naprzód z
zaciśniętymi rękami.
– Jestem.
– Chodź ze mną.
Mia zeszła z podwyższenia, a Naev szła obok niej, odprowadzając
ją jak wcześniej Trica. Kiedy doszły do progu, kobieta dotknęła jej
ręki. Skinęła głową.
– Niech Corvere trzyma mocno. Niech trzyma to mocno.
Mia spojrzała kobiecie w oczy, ale nie zdążyła zapytać, co ma na
myśli. Odwróciła się i poszła długim korytarzem z ciemnego
kamienia za Ręką. Słychać było tylko ich ciche kroki, chór ucichł,
kiedy dwuskrzydłowe drzwi zamknęły się za nimi. Dalej
znajdowała się ogromna przykryta kopułą sala ozdobiona ze
wszystkich stron wielkimi łukowatymi oknami z pięknymi
witrażami. Układały się w abstrakcyjne wzory z czerwonych spiral,
zwijających się i skręcających. Dwanaście palców światła padało na
podłogę.
Stając pośród światła, Mia zobaczyła Matkę Wielebną Drusillę.
Dłonie trzymała schowane w rękawach, a na ustach miała
cierpliwy, matczyny uśmiech. Obsydianowy klucz na szyi błyszczał,
kiedy jej pierś powoli unosiła się i opadała. Mia podeszła ostrożnie,
rozglądając się po cieniach i ciesząc się z dodatkowej pary nie-oczu
z tyłu głowy.
Nie mogła nie zauważyć, że podłoga przed Drusillą jest mokra.
Świeżo wyszorowana.
– Witaj, akolitko.
Mia przełknęła ślinę.
– Matko Wielebna.
– Oto twoja ostatnia próba przed inicjacją. Jesteś gotowa?
– To chyba zależy od próby.
– To prosta rzecz. Wystarczy chwila. Naostrzyliśmy cię tak, że
mogłabyś przeciąć promień słońca na sześć części, ale zanim
wprowadzimy cię w głębsze tajemnice, musimy zobaczyć, co kryje
się w twoim sercu.
Mia pomyślała o sali tortur w Bożogrobiu. O „spowiednikach”,
którzy ją bili, przypalali i omal nie utopili, poddając próbie
wierności lorda Cassiusa. Nie złamała się wtedy. Nie złamie się i
teraz.
– Żelazo czy szkło – powiedziała.
– W rzeczy samej.
– Nie odpowiedzieliśmy już na to pytanie?
– Owszem, dowiodłaś swojej wierności, ale jako Ostrze matki
stawisz czoło śmierci we wszystkich jej odcieniach. Twoja śmierć to
tylko jeden z nich. Tu chodzi o inny.
Mia usłyszała szmer kroków w cieniu. Zobaczyła dwie Ręce
odziane w czerń, ciągnące między sobą szarpiącą się postać.
Chłopca. Miał ledwie kilkanaście lat. Szeroko otwarte oczy. Policzki
splamione krwią. Był związany i zakneblowany. Ręce wywlekły go
na środek światła i zmusiły do uklęknięcia przed Mią.
Dziewczyna spojrzała na Wielebną Matkę. Ten słodki matczyny
uśmiech. Te stare, łagodne oczy ze zmarszczkami w kącikach.
– Zabij tego chłopca – powiedziała stara kobieta.
Trzy słowa. A każde ważyło tonę.
Cały świat znieruchomiał. Ciemność napierała na nią. Ciężar
spadł na jej ramiona i przyciskał ją do ziemi. Ledwie oddychała.
Ledwie widziała.
– Co? – wykrztusiła.
– Może nadejść czas, kiedy zostaniesz wezwana do zabicia kogoś
niewinnego w służbie dla tego zgromadzenia – odrzekła Drusilla. –
Dziecko. Żonę. Mężczyznę, który wiódł dobre życie. Twoim
zadaniem nie jest pytać dlaczego. Albo kogo. Albo co. Ty masz tylko
służyć.
Mia spojrzała chłopcu w oczy. Szeroko otwarte z przerażenia.
– Każda śmierć, którą zadajemy, to modlitwa – powiedziała
Drusilla. – Każda śmierć to ofiara dla Tej, Która Jest Wszystkim i
Niczym. Dla Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa. Matki,
Dziewicy i Matrony. Oznaczyła cię swoim piętnem. Jesteś Jej sługą.
Jej uczennicą. Może nawet zostałaś przez Nią wybrana.
Stara kobieta trzymała sztylet na otwartej dłoni. Patrzyła Mii w
oczy.
– A jeśli poderżniesz temu chłopcu gardło, zostaniesz jej Ostrzem.
Ta chwila trwała wieczność. I tylko moment. Dziewczyna stała w
splamionym, czerwonym jak krew świetle. Zastanawiała się
gorączkowo. Serce jej biło. Pytania wirowały w myślach nigdy
niewypowiedziane.
Już znała odpowiedzi.
– Kto to jest?
– Nikt.
– Co zrobił?
– Nic.
– Dlaczego powinnam go zabić?
– Bo tak ci każemy.
– Ale...
– Żelazo czy szkło, Mia Corvere?
Wzięła sztylet z dłoni Drusilli. Sprawdziła ostrze. Myślała, że
może jest sprężynowe, że może to jeszcze jeden podstęp, że
wystarczy tylko okazać gotowość. Jednak sztylet był dość ostry, żeby
utoczyć krew z opuszka. Równie solidna broń jak każda, jaką się do
tej pory posługiwała.
Jeśli wbije go w pierś chłopca, to z całą pewnością pośle go do
grobu.
– Wilk nie lituje się nad jagnięciem – powiedziała Drusilla. –
Sztorm nie błaga o wybaczenie topielca.
Dziewczyna spojrzała na mokry kamień pod stopami. Doskonale
wiedziała, co zmyto z niego na chwilę przed jej wejściem.
Wiedziała, że Tric się nie zawahał. Nie złamał się.
– Jesteśmy mordercami – szepnęła Mia. – Wszyscy co do jednego.
Nadeszła ta chwila. Po wielu latach. Po wielu milach. Po wielu
bezsennych nibynocach i niekończących się zwrotach. Oto droga,
na którą weszła. Powiesili jej ojca. Wyrwali ją z ramion matki i
zabili młodszego brata. Zniszczyli jej dom, jej rodzinę, jej świat.
Czy to wystarczający powód? Żeby zamordować bezimiennego
chłopca?
Zabijając go, zapewni sobie tutaj miejsce. Stanie się Ostrzem,
które przebije serce Duomo, wbije się we wnętrzności Remusa,
poderżnie gardło Scaevie od ucha do ucha. Zasłużyli na śmierć,
Córki to wiedzą. Zasłużyli na śmierć po tysiąckroć. Zasługiwali na
to, żeby krzyczeć, umierając. Błagać. Płakać.
Tyle że ten chłopiec też płakał. Z nosa lało mu się na wargi. Mia
obrzuciła go spojrzeniem, a on jęknął za kneblem. Kręcił głową.
Widziała słowa w jego oczach.
Proszę.
Proszę, nie.
Zerknęła na Matkę Wielebną. Łagodny uśmiech. Poczciwe oczy.
Mokry kamień u jej stóp. Mia szukała w sobie powodu, żeby zabić
tego chłopca. Czyjegoś brata. Czyjegoś syna. Był niewiele starszy od
niej. Kopała głęboko w błocie i krwi. W strzępach moralności, jakie
odrzuciła, kiedy ruszyła tą drogą wybrukowaną dobrymi chęciami.
Krzyki Diamo, kiedy umierał, rozległy się echem w jej głowie.
Niezliczeni mężczyźni i kobiety, których zabiła w Kamieniu
Filozoficznym. Luminatii, których zarżnęła na schodach do Basilica
Grande.
„Jestem stalą” – powiedziała sobie.
To wszystko potrwało sekundę. Chwilę pod chłodnym
spojrzeniem Matki Wielebnej. A w następnej chwili Mia klęczała
przed chłopcem. Przyłożyła ostrze do jego gardła. Serce tłukło jej się
o żebra. Wypowiadała słowa, jak wypowiedziałby je wierny.
Jestem stalą.
– Wysłuchaj mnie, Niah – szeptała. – Wysłuchaj mnie, Matko. To
ciało twoją ucztą. Ta krew twoim winem. To życie, ten koniec, to
mój dar dla ciebie. Zachowaj go blisko przy sobie.
Stara kobieta się uśmiechnęła.
Chłopiec załkał.
Mia wzięła głęboki, rozdygotany wdech. Ostrzeżenie Naev
rozległo się w jej głowie. Ku swojej zgrozie w końcu zrozumiała.
Wreszcie to usłyszała. Tak jak słyszała ją na blankach nad forum,
kiedy wieszano jej ojca.
Muzykę.
Lament widmowego chóru. Grzmot własnego pulsu. Cichy szloch
tego chłopca przebił się przez wspomnienie oklasków
świątobliwego zbója, pięknego konsula i cały świat zepsuł się i zgnił.
Wiedziała już wtedy. Od początku wiedziała. Mimo wszystkich lat,
mil, zakurzonych tomów, zakrwawionych rąk i trującej ciemności. Z
żelaza, szkła czy stali – to, z czego była zrobiona, nie miało żadnego
znaczenia. Tak naprawdę liczyło się to, czym się stanie, kiedy zabije
tego chłopca.
Scaeva zasługiwał na śmierć. Duomo. Remus. Diamo. Ci Luminatii
pod Basilica Grande byli narzędziami w machinie wojennej senatu.
Nawet mężczyźni i kobiety w Kamieniu byli zatwardziałymi
kryminalistami. W ciemności własnej sypialni mogłaby wmówić
sobie, że ich śmierć była usprawiedliwiona, gdyby dostatecznie się
postarała. Mogłaby uwierzyć, że wszyscy, których do tej pory zabiła,
ta orkiestra krzyków i ona, szkarłatny dyrygent... że wszyscy na to
zasłużyli.
Ale ten chłopiec?
Bezimienne, niewinne dziecko?
Gdyby go zabiła, to prawda była taka, że sama także zasłużyłaby
na śmierć. Mimo wszystkich lat i mil zemsta nie była
wystarczającym powodem, żeby stać się potworem, jakich sama
ścigała.
Odsunęła nóż od szyi chłopca.
Powoli podniosła się z klęczek.
– Nie w ten sposób.
Drusilla przyglądała się jej twarzy, a jej spojrzenie stało się
twarde jak żelazo.
– Ostrzegaliśmy cię, Mio Corvere. Bez względu na piętno Matki,
jeśli zawiedziesz, zawiedziesz całkowicie. Cała praca Mercurio,
wszystkie zwroty, kiedy uczyłaś się u jego stóp i w tych murach.
Wszelka krew i śmierć, to wszystko pójdzie na nic.
Mia spojrzała w oczy chłopca. Na łzy w tych oczach. Czuła popiół
w ustach.
A jednak...
– Nie bez powodu – odrzekła.
I oddała sztylet.

* * *

Leżała na łóżku w ciemności. Cień obok niej czuwał bez słowa.


Resztki cygaretki w dłoni. Długi, zakrzywiony palec popiołu
zwieszał się z tlącego się koniuszka. Grzywka na oczach. Czerń w
głowie.
Co z nią zrobią?
Zdegradują do roli Ręki? Wychłostają? Zabiją?
To nie miało znaczenia. Nigdy już nie zostanie Ostrzem. Nigdy nie
pozna prawdziwych tajemnic Kościoła ani sekretu tego, kim lub
czym jest. Nigdy nie stanie się tak ostra, jak potrzebowała, żeby
mieć szansę zabić Scaevę. Teraz pozostanie dla niej nietykalny, tak
jak powiedział Mercurio...
Mercurio...
Co zrobi?
Co powie?
Zgrzyt klucza w zamku. Nawet nie zawracała sobie głowy
sięganiem po sztylet. Ktokolwiek to był, jej to nie obchodziło.
Włożyła cygaretkę do ust i spojrzała w sufit, na wijące się cienie.
Ciche kroki. Stukot laski na zimnym kamieniu.
Zgarbiona, zmęczona postać stanęła u stóp jej łóżka.
– Chodźmy do domu, mała Wrono.
Spojrzała na starego mężczyznę. Ze łzami w oczach.
Och, Córki, jak nienawidziła siebie w tej chwili...
– Tak, Shahiidzie.

* * *

Odeszła z garstką rzeczy. Swoim sztyletem z grobowej kości.


Broszką ze stalodrzewia, na którą z takim wysiłkiem zapracowała.
Ciasno obwiązanym w zaimpregnowane płótno tobołkiem z
książkami i zaplamionymi krwią notatkami Lotti. Nic innego nie
przetrwałoby Krwawego Spaceru. Niczego innego nie mogła zabrać.
Naev poszła razem z nimi – z Mią i staruszkiem – kręconymi
schodami w dół do komnat mówcy. Nie weszła jednak do sali.
– Niech zastanowi się nad tym przez zwrot albo dwa –
powiedziała z progu Naev. – Rany goją się z czasem. Naev z
przyjemnością ponownie ją tu zobaczy. Naev może wstawić się za
Mią u Matki Wielebnej podczas jej nieobecności. Będzie
towarzyszyła Naev w wyprawach do Ostatniej Nadziei. To dobry
kraj. Dobre życie. Może nie takie, jakiego chciała... – spojrzała na
komnatę i siedzącego w niej mówcę – ...ale życie rzadko kiedy jest
takie, jakiego się chciało.
Mia skinęła głową. Uściskała dłoń kobiety.
– Dziękuję ci, Naev.
Weszli do komnat Adonaia. Zapach krwi wisiał w powietrzu.
Mówca klęczał u szczytu sadzawki umazany posoką. Skłonił się
przed Mercurio, nie podnosząc wzroku.
Stary mężczyzna jeszcze nigdy nie wyglądał na równie
zmęczonego. Zejście schodami było powolne i potwornie meczące,
jego laska uderzała ciężko przy każdym kroku. Mia domyślała się,
że nie wyobrażał sobie, że jeszcze kiedykolwiek powtórzy tę drogę.
Nigdy nie myślał, że zjawi się po nią, po swoją najlepszą uczennicę,
po największą porażkę, żeby zawlec ją z powrotem do Bożogrobia w
hańbie. Jednak Matka Wielebna najwyraźniej poradziła Mercurio,
że najlepiej, by Mia nie była obecna podczas inicjacji. Zabójczyni
Pająków była wściekła, że jej przychylność zmarnowano. Lord
Cassius nie miał czasu dla słabości i słabeuszy, a wkrótce zjawi się
w Cichej Górze, żeby namaścić pozostałych własną krwią. Mia miała
wrócić do Grobia z Shahiidem, by długo i głęboko zastanowić się
nad swoją przyszłością. Mogła wrócić do Góry i służyć jako Ręka.
Albo uznać, że spędzenie życia z poczuciem klęski jest nie do
przyjęcia, i samej zająć się tą kwestią.
Drusilla jasno dała wyraz, którą opcję ona sama preferuje.
Mia nie miała okazji pożegnać się z Trikiem...
– Chodź, mała Wrono. – Mercurio westchnął. – Nigdy nie mogłem
znieść tych przeklętych sadzawek. Im szybciej wejdziemy, tym
szybciej wyjdziemy.
– Czekaj! – rozległo się wołanie.
Mia odwróciła się z bijącym sercem, myśląc, że może to Tric
przyszedł się pożegnać. Jednak zamiast niego ujrzała Ashlinn
biegnącą ku niej korytarzem. Rozczarowanie i radość zmieszały się
w piersi Mii. Ash objęła ją mocno, a Mia odwzajemniła objęcia z
całej siły.
– Zamierzałaś odejść bez pożegnania? – zapytała Ash.
– Wrócę. Za kilka zwrotów.
Ash rzuciła znaczące spojrzenie na pakunek Mii. Nic nie
powiedziała.
– Wyglądasz znajomo – odezwał się Mercurio. – Jak się nazywasz?
– Ashlinn. Ashlinn Järnheim.
– Córka Torvara? Jak się miewa ten stary łajdak?
– Od lat tak samo. Na wpół ślepy. Chromy. Okaleczony.
– Będzie z ciebie dumny – powiedziała Mia. – Przeszłaś próbę,
której inni nie zdołali.
– Nie zawiodłaś – odpowiedziała Ash. – Nigdy tak nie myśl.
Mia uśmiechnęła się smutno.
– Pewnie.
– Mówię serio. – Ash uścisnęła jej dłoń. – To nigdy nie było
miejsce dla ciebie, Mia. Zasługujesz na coś lepszego.
Uśmiech Mii zamarł, w jej oczach pojawiła się konsternacja.
Mercurio warknął niecierpliwie.
– Chodź, dość tych uścisków. Zmywajmy się stąd.
Ash skrzywiła się, słysząc słowa starca. Spojrzała niepewnie na
Mię. Odetchnęła głęboko, jakby miała skoczyć w głęboką wodę. A
potem pochyliła się, ujęła twarz Miii i pocałowała ją delikatnie w
usta.
To trwało odrobinę za długo. A może nie dość długo? Ciepły,
miękki i słodki jak miód pocałunek. Zanim Mia zdążyła się
zdecydować, już minął. Ash odsunęła się, ściskając jej dłoń. Milion
niewypowiedzianych słów w jej oczach. Milion więcej na ustach
Mii.
– Pożegnasz Trica w moim imieniu? – zapytała wreszcie Mia.
Mina Ash zrzedła. Westchnęła. Skinęła powoli głową.
– Tak. Obiecuję.
Mia wypuściła dłoń przyjaciółki. Rozejrzała się po ścianach.
Hieroglify i krew. Zastanawiała się, czy widzi to miejsce po raz
ostatni. Zerknęła na Adonaia, Mercurio, Ash. Odetchnęła głęboko i
weszła do basenu.
Czerwień wezbrała wokół niej.
Mia zamknęła oczy.
I spadła.

* * *

Ashlinn stała całe wieki w ciemności. Przesunęła palcami po ustach,


zastanawiając się nad wszystkim, co mogło się wydarzyć. Patrzyła,
jak Adonai spogląda na krew. Samobójcza uroda ukryta w mroku.
Pająk pośrodku szkarłatnej pajęczyny, wyczuwający
najdelikatniejszą wibrację w niciach.
– Kiedy zjawi się Pan Ostrzy, wielki mówco? – zapytała.
Adonai zamrugał. Spojrzał znad czerwieni jakby zaskoczony, że
Ashlinn nadal tam stoi.
– Zjawi się, kiedy się zjawi.
Ash się uśmiechnęła, otarła czoło i wyszła z komnaty. Poczłapała
kręconymi schodami, trzymając kciuki za paskiem, zagryzając
koniuszek jednego z warkoczy. Dzwony wybiły drugą godzinę.
Ashlinn zaklęła i przyspieszył kroku. Wspięła się szybko do serca
Góry na rozległy taras Podniebnego Ołtarza.
Pomieszczenie uprzątnięto, ustawiono stoły do uczty po inicjacji.
W kuchni panował rejwach, ale Ołtarz był pusty. Stała tam tylko
samotna postać w cieniu, opierała się o poręcz i wyglądała w
ciemność.
– Jak się masz, Tricky?
Chłopak zerknął i skinął głową na powitanie. Znowu skierował
spojrzenie na pofalowane pustkowie w dole. Na wieczną, piękną
noc.
– Nigdy nie nudzi mi się ten widok – powiedział.
– To rzeczywiście coś – zgodziła się Ash, opierając się o poręcz
obok niego.
– Oz powiedział, że chciałaś ze mną porozmawiać – mruknął. – O
Mii.
– Wróciła do Bożogrobia na zwrot albo dwa. Żeby się namyślić.
– Nadal nie mogę tego pojąć. – Tric westchnął. – Z nas wszystkich
ona miała najlepszy powód, żeby tu być.
– Prawie.
– Nigdy się nie spodziewałem, że się potknie na ostatniej
przeszkodzie.
– Może się nie potknęła. – Ash wzruszyła ramionami. – Może po
prostu postanowiła nie skoczyć. Cieszę się, że nie będzie jej podczas
inicjacji. Postanowiła nie zamordować niewinnego, a to ją czyni
lepszą od tego miejsca.
Tric zerknął na Ashlinn z ukosa.
– Ty przeszłaś próbę. Zamordowałaś niewinnego.
– Bo mam lepszy powód, żeby tu być, niż Mia.
– A mianowicie?
– Familię.
– Mia też tu była z powodu swojej familii.
– Owszem. Różnica polega na tym, że mój tata nadal żyje.
Zdziwiłbyś się, jaką motywację może stanowić zrzędliwy były-
morderca, który nie ma jąder.
Tric uśmiechnął się krzywo i znowu spojrzał w ciemność.
– Mia prosiła, żeby cię pożegnać – odezwała się cicho Ash.
– Wróci – odrzekł. – Jeszcze ją zobaczę.
– Nie byłabym taka pewna.
– Szaty Rąk mogą jej przypaść do gustu. A poza tym co innego
mogłaby zrobić? Poddać się? Ona? Za nic w świecie.
– Och, możliwe, że dołączy do Rąk. Wątpię jednak, żebyś ją
jeszcze zobaczył.
– A to czemu?
Ash westchnęła bardzo głęboko.
– Jak już powiedziałam wcześniej, masz niezłego nosa. Nie mogę
pozwolić, żeby niuchał podczas podawania przystawek tego
wieczoru.
– Co ty ro...?
Tric zamrugał zaskoczony na widok sztyletu w dłoni Ash. Ostrze
błyszczało czerwienią i kapało. Spojrzał na plamę rozlewająca się
na koszuli, kiedy wbiła nóż po raz drugi w jego pierś. Jeszcze raz. I
znowu. Chciał krzyknąć, wyciągnął rękę do jej gardła, otwierając
szeroko oczy. Ona jednak błyskawicznie pchnęła go i Tric przeleciał
do tyłu przez poręcz. Koziołkując, spadał ku wiecznie czarnym
pustkowiom w dole.
Bezgłośnie.
Bez jęku.
Przepadł.
Spojrzała w ciemność. Szepnęła cicho.
– Przykro mi.
Uklękła z chusteczką i wytarła krew, która poplamiła kamień.
Wyczyściła ostrze i schowała do rękawa. Zerknęła przez ramię.
Ołtarz nadal był pusty, tylko Ręce uwijały się w kuchni,
przygotowując nadchodzącą ucztę. Dziewięć miejsc przy stole. Po
jednym dla trójki akolitów, którzy dostąpią pod koniec uczty
inicjacji. Pięć dla Duchowieństwa: Drusilli, Kocura, Solisa, Aalei i
Zabójczyni Pająków. I wreszcie u szczytu stołu miejsce dla Pana
Ostrzy. Czarnego Księcia. Samego przywódcy kongregacji
Czerwonego Kocioła.
– Cassius – szepnęła.
– Zrobione?
Ashlinn odwróciła się i zobaczyła postać w skradzionych szatach
Ręki.
– Tak. – Wyprostowała się i spojrzała na pustkowia. – Małego
Tricky’ego nie będzie tu, żeby mógł coś zwęszyć. O ile będzie coś do
zwęszenia.
– Wykonam swoją część zadania – zapewnił ją brat.
– Nie spieprz niczego – przestrzegła go Ash. – Zmarnowałeś naszą
poprzednią szansę. Mogliśmy mieć Cassiusa już parę miesięcy temu.
Mieliśmy go tu jak na dłoni.
– Mówiłem, że ten idiota Przyzywacz Powodzi widział mnie,
kiedy się wymknąłem. Co miałem zrobić?
– Och, niech się zastanowię. Może zamordować go i zostawić jego
ciało na widoku? Żeby dziesięciokrotnie utrudnić nam drugą
próbę?
– Napaść na Cassiusa jak dwa zbiry w zaułku to był idiotyczny
plan, mówiłem ci już wtedy. Całe szczęście, że Przyzywacz Powodzi
wszedł nam w drogę. Zyskaliśmy kilka miesięcy, żeby to
przygotować. Zatrucie uczty sprawi, że ubijemy cały wór żmij
jednym uderzeniem. Akolitka, która przyrządziła dla mnie truciznę,
nie żyje. I jedyny akolita, który mógł nas zwęszyć, nie żyje. Przestań
więc, kurwa, jojczyć i przygotuj się.
– Jestem gotowa – syknęła Ash.
Osrik znowu zerknął przez ramię i jeszcze bardziej zniżył głos.
– Spotkałaś się z nimi wczoraj, prawda?
– Aha. – Ash skinęła głową. – Po tym, jak dostarczyli mi plotkę,
dzięki której ukończyłam najlepiej Maski, i to z górką. Jak już
mówiłam, Luminatii mają ikrę.
– Są gotowi?
– Bez wątpienia. Nasz szlachetny justicus trzyma pierwszą i
drugą centurię w pogotowiu. Dwustu mężczyzn zaatakuje Chlewnię,
gdy wybije siódmy dzwon. Dopilnuj, żeby Adonai był
zmotywowany.
– To dziwadło kocha siostrę bardziej niż własne życie. Kiedy
przyłożę nóż do jej gardła, zatańczy, jeśli mu każę.
– Uważaj z Marielle. Widziałeś, co zrobiła...
– Nie jestem dzieckiem – warknął Osrik. – Zajmę się tkaczką i
mówcą. Ty zajmij się swoim zadaniem. Cassius i reszta
Duchowieństwa mają być związani i zakneblowani, kiedy zjawią się
Remus i jego zbiry. Spowiednicy będą chcieli porozmawiać z nimi,
więc musimy wszystkich przeprowadzić za pomocą Krwawego
Spaceru. Bez kajdan.
– Nie obawiaj się. – Dziewczyna uśmiechnęła się ponuro. –
Shahiida Aalea nauczyła mnie paru sztuczek ze sznurem.
– Za kilka godzin. – Osrik skinął głową. – Te mury runą.
Spojrzeli na pustkowia. Nieskończona czerń w górze, miliardy
świetlnych punkcików. Twarz bogini, którą zgodnie z odebranym
wychowaniem mieli czcić, a którą teraz zdradzali.
– Za tatę – powiedziała Ashlinn.
– Za tatę – odpowiedział Osrik.
Dziewczyna pocałowała brata w policzek i odeszła w ciemność.

Rozdział 32

Krew

Zmyli krew w łaźniach Chlewni, ale Mia nadal czuła jej smród na
skórze.
Powlokła się ulicami Bożogrobia, a Mercurio kuśtykał obok niej
prawie bez słowa. Pocieszał ją nieco fakt, że staruszek zjawił się po
nią i rozmawiał w jej imieniu z Drusillą. Kilka zwrotów z dala od
Kościoła pomoże jej oczyścić głowę, powiedział. Dobrze jej to zrobi.
Niech rozważy możliwości, jakie rysują się przed nią.
Życie w charakterze Ręki. Życie służącej.
Złapała się na tym, że krzywi się chmurnie na tę myśl. Nie było w
tym żadnego wstydu. Naev była Ręką i nosiła głowę wysoko. Może
nie będzie tak źle. Wędrówka przez Pustkowia Szeptów, na
południe Ashkah. Odnajdywanie piękna w zakątkach świata,
których nigdy nie widziała[87].
Ale co ze Scaevą? Duomo? Remusem?
Czy zdoła przeżyć całe życie, wiedząc, że jej rodzina nie zostanie
pomszczona?
Porywisty wiatr nadlatywał z rykiem od zatoki, zimny i
wrzaskliwy. Zima nadeszła z całą mocą do Grobia, sztormy
wiecznie gotowały się na horyzoncie, przesłaniając światło Saana i
zduszając błękitną poświatę Saaia, który wynurzał się z powrotem
zza krawędzi świata. Jednak mimo wszystko... ależ tu było jasno.
Niemal oślepiająco po miesiącach nieustannej ciemności. Pieśń
chóru zastąpił gwar i ruch miejskich ulic, nawoływania heroldów,
huk katedralnych dzwonów. To nie wydawało się naturalne.
Już nie czuję się tu jak w domu.
Dziewczyna i stary mężczyzna wrócili do sklepu z różnościami.
Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Mii przypomniał się pierwszy
raz, kiedy tu przyszła. Zwrot po śmierci ojca. Mercurio wziął ją pod
swoje skrzydła. Najpewniej ostatni uczeń, jakiego wyszkoli.
Ofiarował jej sześć lat. A co ona dała mu w zamian?
Porażkę.
Stary mężczyzna pokuśtykał do kuchni, stukając laską o deski
podłogi.
– Przepraszam, Mercurio.
Odwrócił się i zobaczył łzy w jej oczach.
– Zawiodłam cię. Zawiodłam nas oboje. Strasznie mi przykro.
Stary mężczyzna pokręcił głową, ale nie powiedział, że Mia się
myli.
– Napijesz się herbaty? – zaproponował. – Przyniosę ci do pokoju.
– Nie. Dziękuję.
Zrzucił szynel. Zapalił cygaretkę i poszedł do kuchni.
Na górze w swoim pokoju słyszała, jak Mercurio się kręci. Jego
gniew rozbrzmiewał w huku garnków i brzęku rondli. Rzuciła
impregnowany tobołek na łóżko i sama na nie padła. Nigdy dotąd
tego nie zauważyła, ale teraz było dla niej odrobinę przymałe. Jak
sam pokój.
Jak to życie.
– ...co teraz...?
Spojrzała na skrawek cienia, który przysiadł na krzywym stosie
opowieści.
Czy gdybym mogła zobaczyć jego oczy, to też dostrzegłabym w
nich rozczarowanie?
– Śpimy. – Westchnęła. – Śpimy przez sto lat.
Poluzowała wiązania tobołka i wyciągnęła swój podniszczony
egzemplarz „Teorii Paszczy”. Z miłością przesunęła dłonią po
okładce „Prawd arkemicznych”. Potem zgarbiła się nad notatnikiem
Lotti. Myślała o Cycie, zastanawiała się, jak sobie radził. O Ash.
Tricu. Przypuszczała, że pewnie przygotowują się właśnie do
inicjacji. Zjedzą wieczorny posiłek na Podniebnym Ołtarzu, a potem
pójdą do Sali Epitafiów, gdzie zostaną namaszczeni krwią Cassiusa i
wprowadzeni w szeregi Ostrzy.
To jest jeden z powodów, żeby dołączyć do Rąk, uznała.
Przynajmniej znajdzie się w Górze i będzie miała dostęp do
ateneum. Może nawet czasem do samego Cassiusa. Nadal nie
zdobyła prawdziwych odpowiedzi dotyczących pomroczy i nie
miała sensownego pojęcia na temat tego, kim jest...
Mia kartkowała notatki Lotti. Uśmiechała się na myśl o
ironicznym humorze przyjaciółki i śmiertelnie poważnym
spojrzeniu. Jednak uśmiech Mii zrzedł, kiedy dotarła do stronic, nad
którym Carlotta pracowała, gdy została zamordowana. Na
zapiskach zaschła rozbryzgana krew, które przesączyła się na
sąsiednie kartki.
Krew.
Przesączyła się...
– Co mam wyjaśnić, Matko Wielebna?
– To.
Drusilla podniosła prześcieradło i rozłożyła je przed twarzą Mii. I
wtedy na płótnie dziewczyna dostrzegła maleńką smużkę zaschłego
szkarłatu.
Mia zamrugała nad splamionymi krwią stronami.
– Nie możesz udowodnić, gdzie przebywałaś wczoraj wieczorem, i
znaleziono krew ofiary na twoim prześcieradle, czego nie potrafisz
wyjaśnić. Czy Carlotta kiedykolwiek cię odwiedzała?
– Nie, ale...
Ale przecież ktoś odwiedził ją tego ranka...
– To niemożliwe – szepnęła.
– ...co jest niemożliwe...?
Mia spojrzała na nie-kota. Szukała słów. Walczyła z myślą, która
za nimi stała. Podniosła się z łóżka i przekartkowała notes Lotti do
końca. Do brakujących stron. Pogrzebała w biurku, znalazła
kawałek węgla i potarła nim delikatnie po pustej stronie za
brakującym fragmentem. W warstewce czerni dostrzegła delikatny
odcisk pióra. Charakter pisma Lotti, jej prywatny szyfr, arkemiczne
symbole.
– ...co ty...
– Cii, daj mi chwilę.
Skrzywiła się nad stronami, mrużąc oczy nad ledwie widocznym
pismem. Śladów prawie nie dało się odczytać. Nie mogła mieć
pewności, ale...
– To wygląda jak zmodyfikowany przepis na Omdlenie...
– ...środek usypiający...?
Skinęła głową.
– Ale te ilości wystarczą na uśpienie co najmniej tuzina. Dlaczego
Lotti miałaby...
Carlotta wstała i podeszła do Osrika, odezwała się do niego cicho,
trzymając w ręku mokre notatki. Oz uśmiechnął się i musnął
opuszkami jej palce.
Mia poruszyła brwiami, patrząc na Ash.
– Tych dwoje przyzwyczaja się do siebie. Widziałam, jak pracowali
razem nad jakąś miksturą parę zwrotów temu. Strasznie często
pracują w parze na Prawdach.
Mia wstała ze stołka z notesem Lotti w ręku. Już miała zejść do
Mercurio, kiedy usłyszała rumor w kuchni. Przekleństwo tak
siarczyste, że jeszcze takiego nie słyszała z ust staruszka. To nie był
najlepszy moment, żeby zawracać mu głowę szalonymi teoriami.
Pewnie odgryzłby jej głowę.
Owinęła notes w impregnowane płótno. Krzywiła się tak bardzo,
że bolała ją głowa.
Jeśli jednak miała rację...
To niemożliwe, pomyślała.
– Muszę wrócić do Kościoła.
– ...tak szybko...?
– Muszę porozmawiać z Matką Wielebną.
– ...z pewnością będzie zajęta przygotowaniami do inicjacji...
Mia już przysiadła na parapecie. Wiatr wpadał z wyciem przez
otwarte okno.
– Stoisz po mojej stronie czy na mojej drodze?
Nie-kot westchnął.
– ...skoro tego sobie życzysz...
Mia przeszła pośpiesznie przez targ w Małym Liis, ruchliwe ulice
Łona, przepychając się w stronę Zatoki Rzeźników. Burza już
prawie dotarła do Bożogrobia. Grzmoty i błyskawice ścigały się po
niebie. Smród odpadków i ścieków mieszał się z solą znad odległego
morza. Mia garbiła się, czarna chmura kłębiła się wokół jej twarzy,
kiedy naciągała mocniej kaptur z powodu chłodu.
W zatoce panował duży ruch.
Większy, niż powinien podczas równie złej pogody.
Kiedy Mia zbliżyła się do Chlewni, zauważyła grupki rzucających
się w oczy zwalistych mężczyzn czających się w pobliżu wejścia. Nie
żartowali i nie gawędzili jak żeglarze albo handlarze. Skrzywili się,
kiedy nadeszła, ale ona tylko uśmiechnęła się słodko i ich minęła.
Przyglądając im się kątem oka.
Wszyscy byli dobrze zbudowani. Ubrani jak plebs, ale zbyt duzi.
A kiedy spuściła wzrok, zauważyła, że wszyscy noszą żołnierskie
buty.
Na otchłań, co tu jest grane?
Zniknęła za rogiem, zastanawiając się gorączkowo. Owinęła się
peleryną cieni, chwyciła się rynny i wspięła na Chlewnię zręcznie
jak małpka. Na dachu za pomocą sztyletu z grobowej kości
podważyła kilka dachówek. Przecisnęła się przez dziurę,
przeczołgała się po wiązarach, odrzucając pelerynę cieni, żeby
widzieć rzeźnię w dole.
Nigdzie nie było widać Bekona z synami. Nigdzie nie było
rzeźników, którzy zazwyczaj tu pracowali. Za to przy każdym
wyjściu dostrzegła jeszcze więcej zwalistych typów, tak samo jak na
podeście prowadzącym do krwawej sadzawki.
A pośród nich – aż jej zamarło serce, zaparło dech – ujrzała jego.
Minęły dwa lata, odkąd walczyła z nim na schodach Basilica
Grande. Sześć lat, odkąd widziała go naprawdę z bliska podczas
zwrotu, kiedy zawłaszczył sobie tytuł ojca i ukradł jego ziemie.
Mimo to wszędzie by go poznała. Największy mężczyzna, jakiego w
życiu widziała. Przystrzyżona broda okalająca wilcze rysy,
zwierzęcy spryt błyszczący w oczach. Blizna na policzku, którą
mogły zostawić jedynie kocie pazury. Był ubrany zwyczajnie jak
wszyscy pozostali. Nie nosił białej zbroi, czerwonego płaszcza ani
miecza ze słonecznej stali. Mim to go poznała. Nienawiść skapywała
z jej języka, kiedy szepnęła:
– Justicus Marcus Remus...
Rozejrzała się po Chlewni. Popatrzyła na mężczyzn z dłońmi
nawykłymi do mieczy i w żołnierskich butach. I doskonale
wiedziała, kim są.
– ...luminatii...
– Przyszli po krwawą sadzawkę. – Odetchnęła głęboko, ledwie
wierząc swoim oczom. – Szykują się do napaści na Kościół.
– ...adonai nigdy by ich nie przeprowadził...
– Chyba że się z nimi sprzymierzył? – szepnęła Mia. – Albo ktoś go
zmusi?
– ...wejść beztrosko do gniazda najbardziej niebezpiecznych
zabójców republiki? i to właśnie w ten wieczór? sam lord cassius tam
będzie ...
– Może właśnie o to chodzi.
Justicus Remus odezwał się do jednego z centurionów, patrząc na
żołnierzy i mrużąc oczy.
– Wszystko gotowe?
– Tak jest, justicusie. – Wysoki, twardy jak żelazo mężczyzna
zasalutował, przykładając pięść do piersi. – Rzeźnię zajęto bez
żadnych incydentów. Heretycy, którzy mieszkali pod nią, zostali
aresztowani lub zabici.
Justicus skinął głową i odwrócił się do mężczyzny obok niego.
Mia rozpoznała siwego weterana ze skórzaną opaską na oku.
– Centurionie Alberiusie, druga centuria wejdzie jako pierwsza i
zabezpieczy teren. Przygotuj ludzi. Zaczynamy atak za pięć minut.
Zabójca szczeniaków uderzył się w pierś.
– Luminus Invicta, justicusie.
Odwrócił się i ryknął:
– Druga centuria, do szyku!
Setka Luminatii, milcząca i ponura, ustawiła się z wojskową
precyzją. Legioniści trzymali drewniane pałki i tarcze, paru miało
ostrza z grobowej kości. Mia cieszyła się, że przynajmniej nikt z
nich nie będzie mógł zabrać ze sobą słonecznej stali, bo żaden metal
nie może przejść Krwawego Spaceru. Stawienie czoła kilkuset
Luminatii z płonącymi mieczami było odrobinę bardziej
zniechęcające niż stawienie im czoła, kiedy byli uzbrojeni w duże
kije.
Ale tylko odrobinę, pomyślała.
Remus odwrócił się do swojego secondusa i powiedział spokojnie:
– Centurionie Maxxisie, trzecia centuria zostanie tutaj do naszego
powrotu z heretykami i ich panami. Pierwsza centuria pomaszeruje
ze mną na Podniebny Ołtarz.
Mii zacisnął się żołądek na wzmiankę o Ołtarzu. Remus znał
Górę. Co znaczyło, że zna rozkład pomieszczeń, wie, jak Góra
funkcjonuje. Skąd Luminatii mógł wiedzieć to wszystko? Chyba że
pośród członków Kościoła znajdował się zdrajca...
Ale przecież Drusilla wszystkich poddała próbie! Każdy akolita w
ich grupie wolał umrzeć niż zdradzić położenie Chlewni. Kto
zniósłby tortury z rąk spowiedników lorda Cassiusa, żeby potem
sprzedać Kościół Luminatii?
Ktoś, kto wiedział, że spowiednicy Cassiusa to tylko próba...
Zrozumienie odtańczyło przyprawiającą o mdłości gigę w
brzuchu Mii.
Ashlinn wzruszyła ramionami i odgryzła kolejny duży kęs.
– Otfego maszmnie.
– Co?
Dziewczyna przełknęła i oblizała usta.
– Mówię, że od tego masz mnie. Tata opowiedział mi i bratu
wszystko o tym miejscu. W każdym razie wszystko, co sam wiedział.
– Ojciec Ash i Oza...
– ...co z nim...?
– Ash powiedziała mi, że wychował dzieci, żeby go zastąpiły.
Spojrzała na czający się obok niej cień.
– A jeśli wychował je, żeby go pomściły?
– ...żeby zaatakowały pomrocza i pana najlepszych zabójców
świata w miejscu, gdzie trwa wieczna ciemność? z kilkuset
żołnierzami? życzę szczęścia, drogi justicusie...
– Nie będzie potrzebował szczęścia – szepnęła Mia. – Omdlenie,
nie rozumiesz? Dawki w notatkach Carlotty wystarczyłyby do
uśpienia kilkudziesięciu osób. Jeśli Ashlinn albo Oz dodadzą
trucizny do uczty, Cassius padnie tak jak pozostali i nic mu nie
pomoże bycie pomroczem.
– ...ale tric będzie na uczcie. z pewnością wyczuje zapach
trucizny...?
Mii serce zabiło szybciej. Lód ściął żołądek.
– Na otchłań i krew...
Zeskoczyła z wiązarów, zanim Pan Życzliwy zdążył choćby
szepnąć. Wylądowała na antresoli i znowu spowiła się peleryną
cieni – stała się czarną rozmazaną plamą na tle ścian Chlewni.
Druga centuria maszerowała na antresolę, a za nią Remus i jego
primus. Mężczyźni, dudniąc, zeszli dwójkami po schodach i do
sadzawki.
Mia zakradła się za nimi ukryta pod peleryną cieni; świat wokół
niej był niewyraźny i ciemny. Arkemiczne lampy stały w klatce
schodowej, a Mia trzymała się ich światła, schodząc do wnętrzności
Chlewni. Oślizgły odór krwi wisiał w powietrzu. Usłyszała chlupot,
bulgot i szum. Poruszała się cicho, trzymając się ściany, po omacku
wyminęła rzędy żołnierzy czekających przy sadzawce. Hieroglify na
kamieniu wibrowały słabo, moc śpiewała w powietrzu, kiedy
centurion Alberius wykrzykiwał rozkazy. Żaden z nich nie widział
wcześniej ashkaskiej magji krwi, ale trzeba było przyznać, że
Luminatii weszli do sadzawki Adonaia, jak im rozkazano.
Zamykając oczy i modląc się pod nosem, znikali jeden po drugim
wraz z przypływem ashkaskiej magji.
Wszyscy wpatrywali się w wir. W hieroglify wypisane krwią na
ścianach. Mia zastanawiała się, czy nie poczekać, aż cała druga
centuria przejdzie; z pewnością nadarzy się okazja, żeby załatwić
Remusa. Pomyślała jednak o Tricu. Trucizna. Uczta. Jeśli Ashlinn i
Osrik zdradzili Kościół, mieli wszelkie powody, żeby go zabić, i ta
myśl napełniła ją strachem, którego nawet Pan Życzliwy nie był w
stanie całkiem pożreć.
Czarna Matko, jaka byłam zaślepiona...
Krew wirowała i wzbierała. Prąd porywał żołnierzy. Mimo
arogancji Adonaia Mia nie potrafiła wyobrazić sobie, żeby zwrócił
się przeciwko Kościołowi; na pewno go zmuszono. Bez względu na
wszystko musiała się dowiedzieć, co się dzieje. Zemsta może
poczekać.
Ważniejsi byli ludzie, na których jej zależy.
Wbrew sobie podziwiała ironię sytuacji. Gdyby stała się
potworem zgodnie z intencjami Kościoła, gdyby zabiła
bezimiennego chłopca i została dopuszczona do inicjacji, nie
odkryłaby spisku Ashlinn i Osrika. Siedziałaby właśnie na uczcie i
dałaby się otruć razem z pozostałymi akolitami i Duchowieństwem.
A tak jako jedyna mogła ich ocalić.
Mia przekradła się pod ścianą komnaty i wsunęła się do
sadzawki, zanurzając się po pas w przyprawiającym o mdłości
cieple. Nie miała pojęcia, czy dwie osoby mogą jednocześnie
dokonać Spaceru. Wiedziała jednak, że w sadzawce jest domieszka
krwi Adonaia i że mówca wyczuje ją wraz z żołnierzami, którzy
teraz brnęli przez posokę obok niej.
Czy mówca uzna ją za sprzymierzeńca? A w ogóle będzie w
stanie...?
Czerwień wezbrała. Podłoga odpadła spod stóp Mii. Dziewczyna
poczuła, że jest zasysana w dół, w nurt, że wiruje i koziołkuje, że ma
krew w ustach. Ten potworny prąd groził, że będzie ją niósł
wiecznie. Płynęła ku światłu. Z płonącą piersią. Walącym sercem.
Aż wreszcie...
Poczuła kamień pod stopami. Odepchnęła się powoli, wysunęła
głowę nad powierzchnię. Krew spływała jej z oczu. Legionista
Luminatii wynurzył się gwałtownie obok niej, prychając i kaszląc.
Towarzysze wyciągnęli go i pomogli mu pewnie stanąć. Mężczyźni
w komnacie byli od stóp do głów unurzani w szkarłacie, cicha
zgroza malowała się na ich twarzach. Zlana krwią komnata
Adonaia mogła jedynie potwierdzać każdą makabryczną historię,
jaką kiedykolwiek słyszeli o wyznawcach Niah. Łatwo było
dostrzec, dlaczego uważają Kościół za herezję i w jaki sposób
Scaeva i Duomo są w stanie przedstawić Kościół jako wroga.
Patrząc z zewnątrz, tak samo pomyślałabym o nas.
Mia zamrugała i otarła krew z oczu.
...O nas.
Nadal spowita peleryną cieni nie wynurzyła się z basenu, jedynie
wysunęła głowę na tyle, żeby móc oddychać. Jak zawsze Adonai
klęczał u szczytu sadzawki. Obok niego stał tuzin zlanych krwią
Luminatii z pałkami ze stalodrzewia w rękach. Mii serce zabiło
szybciej, kiedy wyczuła znajomy cień za plecami mówcy.
Osrik...
Chłopak kucał na kamieniu z długim ząbkowanym ostrzem w
ręce. U jego stóp Mia dostrzegła inną postać, odartą z tradycyjnych
czarnych szat. Zniekształconą i żałosną, o skórze popękanej i
gnijącej, związaną jak wieprzek przed zarżnięciem. Ręce miała
skrępowane, wszystkie palce połamane, różowe oczy zamknięte.
Jednak równe falowanie jej piersi powiedziało Mii, że tkaczka nadal
żyje, i to właśnie groźba ostrza Osrika przyciśniętego do jej szyi
zmusiła Adonaia do tego szaleństwa.
Mówca nas nie zdradził, to już coś...
Dziewczyna zastanawiała się gorączkowo, przestawiając w
głowie elementy układanki.
Chociaż dręczyły ją wyrzuty sumienia, wiedziała, że nie ma sensu
pędzić na górę – cokolwiek miało wydarzyć się na Podniebnym
Ołtarzu, pewnie już do tego doszło. Przynajmniej Ash i Osrik
posługiwali się tylko Omdleniem; nikt nie zginie od razu. Luminatii
ewidentnie chcieli mieć żywych więźniów. Żeby ich torturować.
Przesłuchać. Publicznie ukrzyżować. Właśnie to czekało
zwierzchników Czerwonego Kościoła. Jednak w tej chwili lordowi
Cassiusowi i Duchowieństwu daleko było do śmierci. To znaczyło,
że Tricowi być może też...
Spojrzała na Adonaia, który śpiewał nad sadzawką. Pomyślała, że
mogłaby go zabić. Poderżnąć gardło i odciąć żołnierzy, którzy
znaleźli się w górze, zamknąć drogę pozostałym. To jednak
oznaczałoby stratę jednego z najcenniejszych atutów w arsenale
Czerwonego Kościoła. Bez Krwawego Spaceru Kościół byłby jak
wypatroszony, jego kaplice zostałyby odizolowane.
Z drugiej strony co ją to obchodziło?
Czy uratowanie Trica i Naev nie było warte tej straty?
Pod krwią sięgnęła do rękawa i wyciągnęła sztylet z grobowej
kości. Zobaczyła, jak Adonai sztywnieje i zerka w jej stronę.
Wie, że tu jestem.
Nie przerywając pieśni, sprowadzając kolejnych prychających i
przerażonych Luminatii, Adonai skierował znowu wzrok na
sadzawkę, ale Mia mogłaby przysiąc, że pokręcił głową. I
delikatnym gestem dłoni, w którym rozpoznała Niemowę, mówca
jasno wyraził swoje zdanie.
„Nie próbuj”, dał znać.
To zamknęło kwestię. Nie miała szansy zabić go ukradkiem, a
gdyby Adonai postanowił z nią walczyć, zdradziłby ją w tej samej
chwili, w której wykonałaby pierwszy krok przeciwko niemu.
Mówca, jak to on, cenił swoją skórę wyżej niż wszystkich innych w
tych murach.
Dobrze więc. Ten pomysł na nic się nie zda.
Mia kucnęła we krwi, patrząc, jak dziesiątki legionistów kończą
Spacer. Kiedy cała grupa się zebrała, w sumie setka żołnierzy,
centurion Alberius rozkazał im rozproszyć się na tym poziomie.
Zabezpieczyć schody, drzwi i przejścia. Kiedy jego ludzie ruszyli,
centurion zwrócił się do jednego ze swoich młodszych żołnierzy.
– Zamelduj justicusowi, że teren zabezpieczono.
Mimo zasychającej czerwieni Mia dostrzegła, że chłopak pobladł
na myśl o ponownym wejściu do okropnego basenu. Wszedł jednak
do krwi i zniknął w nurcie. Mia popatrzyła za nim, a potem
skierowała spojrzenie na Adonaia. To była jej ostatnia szansa, żeby
odciąć przyczółek. Gdyby mówca zginął przed przejściem pierwszej
centurii...
Krew wezbrała wokół niej, prąd pociągnął ją za pięty. Zatoczyła
się, złapała krawędzi basenu, brudząc marmur krwią. Adonai
znowu pokręcił głową, a jego dłonie ledwie zauważalnie dały znak.
„Nawet o tym nie myśl”.
Mia zazgrzytała zębami. Patrzyła, jak pierwsza centuria zaczyna
Spacer. Minuta po minucie, mężczyzna za mężczyzną, wyciągani
przez towarzyszy z krwi. Wreszcie Mia zobaczyła, jak z krwi
wynurza się mężczyzna, o którego zamordowaniu marzyła przez
sześć długich lat. Zbył gestem żołnierzy, którzy chcieli mu pomóc, i
wyszedł z basenu, ociekając posoką na kamienną posadzkę. Ciemna
czerwień oblepiła mu brodę, spływała kaskadą po plecach. Miał
bary szerokie jak sama Góra.
Justicus legionu Luminatii stanął nad mówcą Adonaiem,
krzywiąc usta z niesmakiem.
– Bezbożność – warknął. – Bezbożność i herezja.
Adonai nic nie powiedział, odpowiedział tylko na spojrzenie
justicusa i nawet się nie wzdrygnął. Blady uśmieszek na ślicznych
ustach. Remus otarł krew z twarzy i zwrócił się do secondusa, kiedy
adiutant zaczął zakładać na niego piękną zbroję z grobowej kości.
– Raport, centurionie.
– Ten poziom jest nasz, justicusie. Pierwsza i druga centuria
meldują się na miejscu.
– Doskonale. – Machnął na Adonaia. – Związać porządnie tego
przeklętego apostatę.
Żołnierze wystąpili z przesiąkniętym krwią sznurem w rękach.
Pchnęli Adonaia na podłogę i związali mu ręce i nogi za plecami jak
cielakowi przed zarżnięciem. Wepchnięto mu szmatę w usta, a
drugą zawiązano na oczach. Jeden żołnierz kopnął go jeszcze na
dokładkę, ale Remus powstrzymał go uniesieniem ręki.
Potem justicus spojrzał na Osrika i zapytał szorstko:
– Co z Duchowieństwem?
– Ashlinn zna się na swojej robocie. Będą obwiązani jak wieprzki
przed Wielką Dziesięciną, zanim dotrzecie na Podniebny Ołtarz. Bez
obawy.
– Czekaj tu, aż wrócimy z osławionym Panem Ostrzy i jego
bezbożną gromadką. – Machnął na Adonaia. – Gdyby ten heretyk
drgnął, zacznij odcinać kawałki z siostry, aż jego zachowanie się
poprawi.
Osrik skinął głową. Adonai zesztywniał na te słowa, ale poza tym
nawet nie drgnął.
Teraz już odziany w zbroję Remus rozejrzał się po swoich
ludziach ponury i zlany krwią. Sięgnął za pas i wyciągnął długi,
pięknie rzeźbiony miecz z grobowej kości, zdobiony wronami w
locie na głowicy i rękojeści. Mia zmrużyła oczy, rozpoznając broń –
wisiała na ścianie w gabinecie ojca obok jego kolekcji map.
Ile jeszcze może odebrać mi ten człowiek?
– Prawi bracia – zaczął Remus – tego wieczoru uderzymy w
bluźnierstwo, które kalało chwałę Republiki od dziesięcioleci.
Kapłani tego bezbożnego Kościoła mają żywi trafić do Bożogrobia,
gdzie zostaną przesłuchani. Jednak nie okazujcie litości żadnym
innym przeklętym wyznawcom nocy, na jakich natraficie w tych
murach. Jesteśmy Prawicą Aa i tego wieczoru ten dom herezji
padnie na kolana.
Justicus uniósł skradzione ostrze do czoła i pochylił głowę.
Legioniści jednocześnie powtórzyli jego gest, usta wszystkich
poruszały się zgodnie:
– Wysłuchaj mnie, Aa. Wysłuchaj mnie, Ojcze. Twój płomień
moim sercem. Twoje światło moją duszą. W twoim imieniu, dla twej
chwały i sprawiedliwości, ruszam. Oświeć mnie swoim światłem.
Remus uniósł głowę. Skinął na swoich ludzi.
– Luminus Invicta.

Rozdział 33

Kroki

Czekała.
Chociaż w jej umyśle kłębiło się od wyobrażeń tego, co może się
dziać wyżej, chociaż krew jej się gotowała na myśl o zdradzie
Ashlinn i chociaż zemsta na Remusie znajdowała się w zasięgu ręki,
a ona po nią nie sięgała. Czekała. Jeśli Luminatii dopadną Cassiusa i
Matkę Wielebną, wszyscy uczniowie Czerwonego Kościoła będą
zagrożeni. Jej przyjaciele. Mercurio. Jej pierwszym krokiem musi
być odcięcie Remusowi drogi powrotnej. Cassius i Drusilla nie mogą
wpaść w ręce Spowiedni.
Dlatego czaiła się we krwi. Przeklinając własną głupotę. Teraz
wiedziała już z całą pewnością. To Ash zabiła Lotti. I próbowała
wrobić ją w morderstwo. Każda chwila, każde słowo, które
wypowiedziała, były kłamstwem. Cyt ostrzegł ją tamtego wieczoru
w Sali Prawd.
masz jednego przyjaciela w tych murach
to nie carlotta
nie tric ani ashlinn
i nie ja
Ten przyjaciel czaił się w cieniach sali i patrzył nie-oczami.
Remus i jego żołnierze wymaszerowali, ale w komnacie mówcy
pozostał jeszcze tuzin Luminatii odzianych teraz w ozdobną skórę z
pieczęcią Aa. Zbroje były twarde, puklerze drewniane, nigdzie nie
wstawiono ani jednej śrubki. Bez wątpienia przygotowano je
specjalnie z myślą o tym ataku. Pół tuzina mężczyzna stało nad
Adonaiem i Marielle. Sześciu innych czuwało przy progu i
obserwowało korytarz. Tkaczka nadal była nieprzytomna, Osrik
kucał obok niej, przyciskając ostrze do jej gardła.
Zacznij od początku...
Mia i tak niewiele widziała w pelerynie cieni, więc zamknęła
oczy. Sięgnęła ku cieniom w komnacie. Tak jak przy ćwiczeniach z
manekinami w Sali Pieśni czuła cienie jak własne ciało. Znowu
przypomniała sobie, jak to jest być czternastolatką. Rozbić na
kawałki posąg Aa przed Basilica Grande. Kroczyć między cieniami
niczym zjawa. Jednak przede wszystkim przypomniała sobie
mężczyznę, który pomógł to wszystko zapoczątkować, który
dopilnował, by powieszono jej ojca, zakuto jej matkę i zabito jej
brata, zanim nauczył się chodzić.
Rozłożyła ręce pod krwią. Wyciągnęła palce. Sięgnęła przez
migoczącą ciemność do cieni u stóp legionistów. Wykrzywiła je w
haki, wbijając we wszystkie podeszwy żołnierskich butów. I
najciszej jak zdołała, wynurzyła się z sadzawki Adonaia.
Natychmiast zrozumiała swój błąd – chociaż ona sama skrywała
się pod peleryną cieni, nie dotyczyło to krwi, która ją oblepiała.
Kiedy Mia wyczołgiwała się z basenu, szkarłat rozbryzgnął się na
kamieniu, krwawe odciski pojawiły się pod jej dłońmi. Legioniści
odwrócili się, słysząc hałas, Osrik zmarszczył brwi.
Konsternacja. Wahanie.
Tyle wystarczyło.
Mia weszła w cień pod sobą

i wyszła

z cienia

na ścianie

za Osrikiem.
Jeden z legionistów dostrzegł ruch kątem oka i wykrzyknął
ostrzeżenie, ale nóż Mii zagłębił się już po rękojeść w przestrzeni
między szyją chłopaka a jego ręką z nożem, przecinając gładko
ścięgna. Osrik wrzasnął, ostrze wypadło mu z pozbawionych
władzy palców, a Mia kopnęła go kolanem w szczękę. Chłopak
poleciał to tyłu. Podniosła błyskawicznie jego sztylet i

już

wchodziła

w ciemność

u swoich stóp, po czym wyszła z cienia za kolejnym legionistą,


podrzynając mu ścięgna podkolanowe. Padł na ziemię. Mężczyzna
stojący obok zaatakował ją pałką, a ona cofnęła się, cios przeciął
powietrze obok jej podbródka. Natychmiast zrobiła krok do przodu
i wbiła mu kolano w krocze tak mocno, że wszyscy mężczyźni w
pomieszczeniu skrzywili się współczująco. Żołnierze krzyknęli, ale
kiedy próbowali rzucić się na zlaną krwią zgrozę, która wynurzyła
się z krwawej jamy czarnoksiężnika, odkryli, że ich buty przywarły
do kamienia.
Mia to czuła. Moc nocy krążącą pod jej skórą. Głodną Ciemność.
Samą Matkę, boginię, która ją naznaczyła, wpatrującą się czarnymi
oczami w mężczyzn, którzy napadli na jej świętą ziemię.
Była rozgniewana.
Mia zabiła jednego, potem drugiego, podniosła pałkę i rozbijała
nią żuchwy i czaszki, przeskakując między plamami ciemności i
zostawiając za sobą jedynie krwawe odciski. To byli ludzie z
najlepszej kohorty w legionie. Remus nie był tak głupi, żeby zabrać
do Góry młodzików ze Szpiku albo synów senatorów. Jednak w
obliczu krwawej zgrozy o czarnych oczach, dzikim uśmiechu i
czerwonych, bardzo czerwonych rękach wkrótce dopadł ich strach.
– Buty! – krzyknął jeden z nich. – Zdejmijcie buty!
Cienie wyrywały im pałki i dławiły krzyki, kiedy Mia załatwiała
jednego po drugim. Ich towarzyszy, którzy usłyszeli krzyki i
nadbiegli sprawdzić, co się dzieje, spotkał ten sam los – padli pod
okrutnymi ciosami albo z poderżniętymi gardłami. Aż został tylko
jeden. Mężczyzna o ciemnych, przesiąkniętych krwią lokach, który
padł na plecy, by zrzucić buty, i podnosił się, zapierając się plecami
o ścianę z oczami szeroko otwartymi ze strachu, kiedy demon z
otchłani wyszedł z cienia za nim. Z krwawym nożem w jednej ręce.
Z krwawą pałką w drugiej. Włosy jak czarne wodorosty kleiły się do
posoki na twarzy.
Demon otworzył wtedy usta. I przemówił głosem dziewczyny.
– Przykro mi.
I ostrze opadło.
Kiedy otrząsnęła się z krwawej rzezi, którą urządziła, usłyszała
jęk. Spojrzała w miejsce, gdzie Osrik próbował podnieść się z
podłogi. Podeszła do niego, kopnęła go mocno w głowę. Padł na
posadzkę. Uklękła obok Marielle, sprawdziła, czy tkaczka nadal
oddycha, zakryła jej udręczone ciało strzępkami szaty. Potem
przyklęknęła obok głowy Adonaia i odezwała się ostrożnie.
– Mówco, to ja, Mia. Zaraz cię rozwiążę. Twoja siostra żyje i ma
się dobrze. Cokolwiek zobaczysz, proszę, żebyś nie mordował
nikogo przez minutę albo dwie, dobrze?
Adonai mruknął w odpowiedzi i skinął głową. Mia rozcięła
sznury, wyjęła knebel i zdjęła mu przepaskę z oczu. Mówca
natychmiast się poderwał z wykrzywioną twarzą i uniesionymi
rękami. Macki krwi uniosły się z sadzawki, wijące się jak węże i
zaostrzone jak włócznie. Wzrok albinosa zatrzymał się na siostrze,
a potem na chłopcu, który groził, że odbierze jej życie...
Osrik znowu próbował się podnieść, jęcząc i trzymając się za
szczękę. Adonai uniósł ręce nad głowę, zakrzywiając palce jak
lalkarz kierujący marionetką. Krwawe zwoje wystrzeliły z
sadzawki, łapiąc Osrika za nadgarstki i stopy, wlekąc go po
kamiennych płytach w czerwień.
– Powiedziałam, żebyś go nie zabijał!
Mia złapała mówcę za rękę i odwróciła do siebie. Ruchem palców
sprawił, że kolejna macka posoki owinęła się wokół jej szyi i uniosła
z ziemi. Dziewczyna walczyła o oddech, wymachując nogami w
powietrzu. Dwanaście cieni w sali złapało Adonaia za kończyny, a
ich ostre niczym igły koniuszki zatrzymały się raptem o cal albo
dwa od jego oczu.
– Puść mnie – wychrypiała Mia. – Właśnie ocaliłam ci życie. I
twojej siostrze. Jesteśmy po tej samej stronie. Potrzebujemy Osrika,
żeby się dowiedzieć, co się dzieje na górze.
– Czyż to nie jest jasne? – warknął Adonai. – Luminatii przyszli po
lorda Cassiusa. Cóż jeszcze musimy wiedzieć?
– Puść. Mnie. Dupku.
Adonai warknął, ale poluzował chwyt i macki odstawiły Mię
delikatnie na podłogę, a potem wycofały się do sadzawki. Mówca
machnął ręką i Osrik się wynurzył. Krew zabulgotała mu na ustach,
kiedy szepnął:
– Mia, proszę... – i zaraz znowu zniknął pod zalewem krwi.
– Adonai, ty i Marielle musicie się stąd wynieść.
– I dokąd się udamy? – warknął. – Wyhodowaliśmy żmiję na
własnej piersi. Luminatii znają już zapewne położenie każdej
kaplicy między tym miejscem a Bożogrobiem.
– Co nie znaczy, że już przeciwko nim ruszyli. Najpewniej nie
zrobili tego, żeby nie ujawnić się przedwcześnie. Ich celem jest lord
Cassius i nie możemy pozwolić, żeby zabrali go do Bożogrobia.
Kiedy ty znikniesz, pozostanie im tylko jedna droga powrotu do
cywilizacji.
– Pustkowia Szeptów – powiedział Adonai.
– Właśnie. Więc przestań się opieprzać i zmywaj się stąd.
– A cóż ty uczynisz, mały pomroczu? Sama zniszczysz armię?
– To już mój problem, nie?
– ...nasz problem...
Adonai nawet na chwilę nie oderwał oczu od twarzy Mii. Jego
głos był zimny i twardy jak kamień.
– Ten kundel zagroził siostrze mej miłej, siostrze jedynej. Na
twym miejscu, gdybym potrzebował jego wiedzy, pośpieszyłbym się
z zadawaniem pytań.
Adonai machnął leniwie ręką. Osrik wynurzył się z krwawej
sadzawki, kaszląc i krztusząc się, ledwie przytomny.
– Osrik, słyszysz mnie?
– Mia, pro...
– Zamknij się, dupku – warknęła. – Masz jedną szansę, żeby
przeżyć: jeśli powiesz mi to, co muszę wiedzieć, jasne?
– Ja... – Chłopak zakrztusił się, wymiotując i kaszląc. – Tak.
– Dodaliście trucizny do uczty. Cassius, Duchowieństwo,
inicjowani?
Chłopak skinął głową. Krew ściekała mu z włosów na oczy.
– Tak.
– Wszyscy żyją?
– T-tak. Posłużyliśmy się wariantem Omdlenia. Carlotta
przygotowała dla nas odpowiednią wersję, która działa szybciej niż
zwykła. Remus chciał, żeby Duchowieństwo przeżyło i zostało p-
przesłuchane.
– A Tric? Wywęszyłby Omdlenie w posiłku z odległości mili. Jak
go powstrzymaliście?
Osrik nie odpowiedział. Poruszył ustami bezgłośnie.
– ...Osrik?
– Ashlinn...
Mia już wiedziała. Usłyszała to w jego głosie. Żołądek jej się
zacisnął. Przypomniała sobie, jak czuła się w ramionach Trica. Jak
ją całował.
Nie kochała go, ale...
Nie.
Nie kochała go.
Mia otworzyła oczy. Spojrzała na Adonaia. Odetchnęła głęboko.
– Tyle musiałam wiedzieć.
– Mia, n...
Błagania Osrika utonęły w sadzawce, gdzie czekał go tylko
koniec.
– ...mia, musimy ruszać...
Mia skinęła głową do nie-kota. Potrzebowała chwili, żeby zebrać
myśli.
– Adonai, musisz się stąd wynieść. Natychmiast.
Mówca wpatrywał się w nią przez długą chwilę. Słychać było
tylko cichy chlupot jego sadzawki. W końcu jednak sięgnął do szyi,
złapał srebrną fiolkę na długim rzemieniu i zerwał. Mia ją
rozpoznała – taką samą nosiła Naev na pustyni. Takie same
wypełniały nisze w pokoju Matki Wielebnej.
– Mój vitus – powiedział Adonai. – Jeśli zatriumfujesz, wylej to na
podłogę i pisz, jakby szkarłat był tabliczką, a palec twoim pędzlem.
Będę wiedział.
Mia zawiązała rzemyk na szyi, ścierając krzepnącą posokę z rzęs.
Czuła, jak krew zasycha na jej skórze i pęka na ustach, gdy mówiła.
– Idź już.
Adonai wziął siostrę na ręce i zbiegł po marmurowych schodach
do wzburzonego nurtu. Krew przywierała do niego, gdy szedł,
maleńkie macki unosiły się z powierzchni i go dotykały. Odwrócił
się do Mii i skinął jej głową.
– Powodzenia, mały pomroczu. Będziesz go potrzebować.
– Kiedy się obudzi, powiedz Marielle, co tu się stało. I że ma u
mnie dług.
Adonai pokręcił głową i się uśmiechnął.
– Martwi nie mają dłużników.
Przemówił pośpiesznie, zanucił fałszywie kilka nut do sadzawki
jak ojciec usypiający dziecko. Krew odpowiedziała i w nagłej,
żelazistej fali para zniknęła. Powierzchnia znieruchomiała jak tafla
jeziora. Żadna fala nie zdradzała ich odejścia.
Mia wykręciła włosy. Opróżniła buty najlepiej, jak zdołała.
Schowała ząbkowany nóż Osrika przy łydce. Pan Życzliwy
obserwował ją cały czas nieruchomy i milczący. W końcu jednak
szepnął:
– ...przykro mi z powodu trica...
– Niepotrzebnie.
– ...czułaś to, co czułaś. nie ma potrzeby niczemu zaprzeczać...
– Nie zaprzeczam.
Chwila milczenia, potem ciche westchnienie.
– ...nie ma też potrzeby kłamać...

* * *

Chór milczał.
To była pierwsza rzecz, jaką Mia zauważyła, kiedy wykradła się z
komnaty mówcy w ciemność Góry. Widmowa melodia, która
nieustannie towarzyszyła jej w tych korytarzach, teraz zamilkła. Jej
kroki rozbrzmiewały przez to głośniej, oddech zgrzytał jej w uszach.
To wydawało się nienaturalne. Jak drzazga pod skórą. Cisza tak
głośna, że ogłuszająca.
Na drugim końcu poziomu dwóch Luminatii strzegło schodów,
które prowadziły wyżej. Spoglądali jednak w górę, czekając na
powrót justicusa i jego ludzi. Mia zakradła się do nich tak cicho, że
Mercurio i Kocur rozpromieniliby się z dumy. Była cicha jak szept,
kiedy stanęła za nimi. Rysowała się zaledwie jako rozmazana
plama, kiedy ostrzem z grobowej kości jednemu mężczyźnie
poderżnęła gardło, a drugiemu przebiła serce, gdy odwrócił się, by
zerknąć na padającego towarzysza.
Żołnierz zatoczył się i padł plecami na schody z ręką na piersi.
Wpatrywał się w ciemność, szukając tego, co go zabiło. Odrzuciła
wtedy pelerynę, żeby ją zobaczył. Blade dziecko w czerwieni i
czerni, maskę z zasychającej posoki i oczy za nią. Cień martwego
chłopca w jej źrenicach, kiedy sięgnęła, żeby zasłonić mu usta.
Szeptała, podrzynając mu gardło:
– Wysłuchaj mnie, Niah. Wysłuchaj mnie, Matko. To ciało twoją
ucztą. Ta krew twoim winem. To życie, ten koniec, to mój dar dla
ciebie. Zachowaj go blisko przy sobie.
Nie-kot u jej stóp wezbrał i zafalował, wypijając ostatni strach
żołnierza. Mia czuła ją wszędzie wokół. Ciemność. Szepty.
Ponaglające.
Ciemność była zadowolona.
Mia rozłożyła ręce, każąc cieniom się podnieść, by spowiły ciała i
zawlekły je w mrok. Prawie żałowała, że nie może zostać i
popatrzeć, jak ich towarzysze wrócą i znajdą tylko po nich krwawe
ślady. Obserwować, jak zakorzenia się pierwsze ziarno strachu, gdy
zdadzą sobie sprawę, jak daleko od domu się znaleźli. Ciemność
wokół nich była nie tylko rozgniewana. Była też głodna.
Mia popędziła schodami i zastała dwóch kolejnych żołnierzy na
szczycie. Podarowała im taki sam koniec jak towarzyszom na dole.
Wydawali się tacy mali w brzuchu Góry. Bez swojej słonecznej stali,
białych zbroi i peleryn jak szkarłatne rzeki. Po prostu maleńcy
ludzie, których wiara we Wszechwidzącego nie wystarczała, żeby
uchronić ich przed jego małżonką. Oraz przed tą, którą bogini
naznaczyła. Którą Noc wybrała tu, w swoim domu. Na swoim
ołtarzu. W swojej świątyni.
Mia prawie dotarła do Sali Epitafiów, kiedy ją dostrzegli. Po cichu
załatwiła dwóch legionistów i nie zauważyła, że dwaj następni
schodzą z góry. Usłyszała krzyki i odwróciła się w tej samej chwili,
żeby zobaczyć, jak do niej biegną. Opadła nisko i rozcięła jednego
od kolana do łona, przecinając tętnicę udową i zostawiając
krwawiącego na podłodze. Drugi uderzył ją w skroń pałką.
Zatoczyła się, owijając ciemność wokół jego stóp i przemykając za
niego. Wbiła mu sztylet w plecy z pół tuzina razy. Teraz już słyszała
kolejne krzyki i więcej biegnących stóp.
Pół tuzina Luminatii zbiegało do niej po schodach, wśród nich
Alberius, sam dowódca centurii. Mogła narzucić pelerynę cieni i
przemknąć obok nich niepostrzeżenie, ale myśl o zdradzie Ashlinn,
tym, co zrobiła Tricowi, i o łajdakach, którzy napadli na miejsce
będące już dla niej niemalże domem, zapłonęła w niej z
intensywnością, jaka prawie ją samą przeraziła.
Koniec uciekania. Koniec chowania się.
– W porządku, sukinsyny – szepnęła. – Teraz za mną.
Legioniści zobaczyli i ją krzyknęli ostrzegawczo. Wyciągnęła
sztylet z grobowej kości. W drugiej ręce trzymała nóż Osrika.
Zaschnięta krew na jej ustach popękała, gdy Mia warknęła. Cienie
wiły się wokół niej, kiedy popędziła legionistom na spotkanie.
Alberius i towarzyszący mu żołnierz byli szerocy w barach jak
domy. Unosili pałki i tarcze. Centurion zerknął na nią przez
ciemność, na sztylet w jej ręce, który odebrał mu oko.
Przypomnienie odmalowało się na jej pobladłej twarzy.
– Ty... – szepnął.
Dotknął trzema palcami czoła i wyciągnął rękę w stronę Mii.
– Luminus Invicta! – ryknął.
Mia krzyknęła bez słów. Serce jej śpiewało, gdy uniosła ostrza.
Luminatii ryknęli w odpowiedzi i rzucili się schodami do zlanego
krwią demona, unosząc pałki i wytrzeszczając oczy, gdy dziewczyna
weszła
w cień

u swoich stóp

i wyszła z cieni za nimi,

nie przestając biec.


Luminatii zatrzymali się raptownie, a ostatni żołnierz spojrzała
za nią, gdy znikała na schodach. Alberius ryknął i legioniści podjęli
pościg, pędząc teraz szerszymi korytarzami w głąb zasadniczej
części Góry. Mia zobaczyła przed sobą jeszcze czterech Luminatii,
którzy do niej biegli. Przyspieszyła. Jej ostrza lśniły. I kiedy do niej
dobiegli z uniesionymi pałkami i obnażonymi zębami, ona znowu
skoczyła

przez cienie

i wyszła z ciemności za ich plecami.


Odwrócili się i spojrzeli zdumieni, kiedy Mia przystanęła i złożyła
się wpół, żeby złapać oddech. Wściekłe krzyki Alberiusa
rozbrzmiewały w oddali. Mia wyprostowała się, pokazała im
knykcie, posłała pocałunek i pobiegła.
Zanim dotarła na miejsce, ścigało ją już trzydziestu mężczyzn.
Kolejne krzyki rozbrzmiewały w Górze, słychać było następnych
nadbiegających mężczyzn. Mia obejrzała się przez ramię i
zobaczyła wściekłość i mord w ich oczach. Zatrzymała się
gwałtownie przed ogromnymi dwuskrzydłowymi drzwiami.
Wsunęła się za nie, zamknęła za sobą i pobiegła przed siebie.
W mrok ateneum.
Luminatii wparowali do pomieszczenia, otwierając drzwi na
oścież, i wpadli na mały drewniany wózek opisany ZWROTY, który
umieszczono – można by uznać, że dość nierozważnie – dokładnie
na drodze wchodzących.
Wózek przewrócił się, połamał, kilkadziesiąt tomów rozsypało się
po podłodze. Czerwony na twarzy Alberius wpadł do biblioteki,
kopniakiem odrzucił wózek, kolejne książki przeleciały przez
antresolę, kiedy żołnierze rozproszyli się wokół niego. Rozejrzał się
po ciemności, marszcząc chmurnie czoło.
I gdzieś spomiędzy lasu stronic i półek
dobiegł dudniący
potężny
ryk.
– Na Wszechwidzącego, co to było? – spytał jeden z żołnierzy.
– Rozproszyć się! – rozkazał centurion. – Znaleźć tę heretycką
sukę i wypatroszyć!
Dwadzieścia dziewięć salutów zadudniło, gdy Luminatii uderzyli
się w piersi. Z uniesioną bronią zeszli schodami pomiędzy regały.
Rozdzielili się bez słowa na mniejsze kolumny po sześciu i
rozproszyli, sprawdzając alejkę po alejce. Alberius prowadził grupę
najlepszych, mrużąc oczy przy każdym zakątku i zakręcie. Musiał
przez sześć lat żyć z kłamstwem. Bezsenne nibynoce, kiedy
zamartwiał się, czy to właśnie jutro nastąpi ten zwrot, w którym
Scaeva odkryje, że córka Corvere nadal żyje. Teraz miał szansę nie
tylko pomścić utratę oka, ale też uciszyć wszelkie lęki, że jego
porażka wyjdzie na światło dzienne.
Ciekawe, czy uznał, że szczęście mu sprzyja.
W mroku rozległ się kolejny ryk.
Tym razem bliżej.
– Centurionie? – zapytał jeden z mężczyzn. – Co to jest?
Alberius przystanął, wpatrując się w ciemność. Krzyknął ponad
regałami.
– Graccus? Belcino? Raport!
– Nie ma śladu, centurionie!
– Nic, centurionie!
Kolejny ryk. Odgłos czegoś ciężkiego, co się zbliżało.
Coraz bardziej.
Dobry centurion sprawiał wrażenie zatroskanego. Może
wątpliwości walczyły teraz z początkowym zapałem. I kiedy już
miał otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, usłyszał ciche kroki,
podmuch wiatru i ryk bólu. Odwrócił się i zobaczył, że jeden z jego
legionistów ściska ranę w plecach i drobna, ciemnowłosa
dziewczyna wpatruje się w niego zza maski zaschniętej krwi.
– Miłego zwrotu, centurionie – powiedziała.
– Tu jest! – ryknął Alberius.
Dziewczyna się uśmiechnęła i delikatnie rzuciła czymś w jego
pierś.
– Prezent dla ciebie.
Centurion uniósł tarczę i zbił nadlatujący przedmiot. Wtedy
dostrzegł, że to jakaś stara książka, oprawiona w skórę i zakurzona.
Grzbiet pękł i kilka stronic wyleciało. Książka przeleciała po
podłodze, tracąc po drodze jeszcze trochę wnętrzności.
– ...nierozsądnie... – rozległ się szept.
– Zabijcie tę pieprzo...
Coś ryknęło ponad regałami. Coś ogromnego, wielogłowego i
monstrualnego, zbiorowisko tępych pysków, szorstkiej
wyprawionej skóry i paszczy, och, z jakże wieloma zębiskami.
Luminatii krzyknęli – trzeba im przyznać, że nie ze strachu, ale
ostrzegawczo – unosząc swoje malutkie tarcze i wykałaczki, wołając
do towarzyszy w innych alejkach. A potem Coś zaatakowało,
chwytając centuriona Alberiusa, och, jakże wieloma zębiskami i
potrząsając nim, jak pies potrząsa wyjątkowo smętną i
zakrwawioną kostką.
Nadbiegli żołnierze. Nadbiegli z krzykiem. Więcej Cosiów
pojawiło się wśród regałów, ogromnych i ślepych, kłapiąc
paszczami, rycząc i rozrywając małych ludzików na strzępy, a
zarazem nie poruszając nawet jedną stronicą na żadnej z półek.
Mia wróciła na antresolę, wynurzając się z cienia poręczy.
Stanęła obok staruszka wygiętego jak znak zapytania, który opierał
się o poręcz i oglądał widowisko.
– Dziewczyna z opowieścią. – Aelius się uśmiechnął.
– Powiadają ludzie.
– Dymka?
– Może później.
I zniknęła.

Rozdział 34

Pościg

Zakradła się do Sali Prawd i zobaczyła, że jest pusta. Słabe światło


migotało na ścianach pełnych zielonego szkła. Kiedy ostrożnie
otworzyła wytrychem zamek w biurku Zabójczyni Pająków,
znalazła je – trzy sakiewki z dziwoszkłem. Większość onyksowych
kul zużyto, ale sakiewki z perłowymi i rubinowymi były prawie
pełne. Dwa woreczki pełne Omdlenia i arkemicznego ognia
Zabójczyni Pająków.
To wystarczy, pomyślała.
Potem ruszyła do Sali Pieśni, przystając tylko po to, żeby
zamordować po cichu dwóch kolejnych Luminatii, których zastała
na warcie przed Salą Epitafiów. Przebiegła obok nieoznaczonych
grobów, starając się nie wyobrażać sobie Trica w jednym z nich.
Zamieniła smutek w piersi na gniew. W połowie schodów znalazła
ciała zamordowanych Rąk. Pobitych i zatłuczonych. W pobliżu
szczytu schodów natrafiła na kolejny tuzin ciał, pośród nich ujrzała
Marcellusa i Petrusa, którzy mieli otwarte, ale nic niewidzące oczy.
Nie było czasu na modlitwę.
Nie było czasu na troskę.
Popędziła do sali Solisa i narzuciła ciężką skórzaną kamizelkę
treningową na przesiąkniętą krwią koszulę. Pogrzebała wśród
stojaków, napchała do butów sztylety, przypięła piękny, ostry
gladius do pasa, przewiesiła przez pierś pas z nożami do rzucania, a
przez plecy kołczan i kuszę.
– Na zęby Paszczy...
Obróciła się błyskawicznie z uniesioną kuszą na dźwięk szeptu.
Cienie wokół wybuchły. Na szczycie schodów zobaczyła postaci
ubrane na czarno; w sumie było ich ledwie pół tuzina. Pośród nich
dostrzegła krótkie rude włosy, ładną buzię i zielone oczy
myśliwego.
– Jessamine?
– Corvere – syknęła tamta. – W imię Matki, co tu robisz?
Postać z woalem na twarzy przecisnęła się naprzód z uśmiechem
błyszczącym w oczach.
– Naev cieszy się na jej widok.
– Bogini, żyjesz!
Mia przebiegła przez salę i objęła kobietę, ale Naev wzdrygnęła
się i odepchnęła ją z jękiem. Mia rozejrzała się i zobaczyła, że
większość grupy jest ranna; Jessamine krwawiła mocno z rany nad
okiem, rękę miała na prowizorycznym temblaku, kilka innych osób
miało połamane nadgarstki albo żebra. Naev oddychała ciężko,
trzymając się za bok.
– Co się stało? Nic ci nie jest?
– Te sukinsyny zalały nas jak powódź. – Jessamine się skrzywiła,
wycierając krew z oczu. – Bez ostrzeżenia zamordowali wszystkie
Ręce i akolitów, których znaleźli. Na otchłań, jak się tu dostali?
Gdzie jest Duchowieństwo?
– Najpewniej w łańcuchach – odpowiedziała Mia. – Ashlinn i
Osrik nas zdradzili. Zatruli ucztę inicjacyjną. Zabili Tr...
Ugryzła się w język. Pokręciła głową.
– Ashlinn? – szepnęła Jessamine. – Osrik? Uczniowie?
– Pomścili ojca. – Mia pokręciła głową. – To nie ma znaczenia.
Justicus Remus zjawił się tu z dwiema centuriami. Pojmali lorda
Cassiusa i Duchowieństwo. Zamierzają zabrać ich z powrotem do
Grobia, żeby torturować i przeprowadzić egzekucję.
– Zatem są głupcami, rzucając wyzwanie uczniom Niah w jej
własnym domu. – Naev odwróciła się do pozostałych Rąk. –
Zbierzcie broń. Bierzcie ostrza i kusze.
– Chcesz, żebym walczyła u jej boku? – Jessamine spiorunowała
wzrokiem Mię. – Po tym, jak zabiła Diamo? Za nic w świecie.
– Musimy trzymać się razem.
– Ja nie muszę trzymać się z tą suką.
– Nie mamy czasu na takie gadki – powiedziała Mia. – Tu chodzi o
justicusa Markusa Remusa. Pomagał zdławić Rebelię Rojalistów.
Pewnie deptał po czaszce twojego ojca każdego zwrotu przez sześć
lat w drodze do siedziby senatu. Całe to gówno, którym mnie
częstowałaś? Cała ta nienawiść? Oto człowiek, który rzeczywiście
na nie zasłużył.
Dziewczyna spojrzała Mii w oczy, a wspomnienie Diamo jasno
malowało się w jej własnych. Sekundy, których nie mieli, uciekały,
przesypując się przez klepsydrę. Nienawiść do Mii walczyła z
nienawiścią do tych, którzy doprowadzili do zniszczenia jej rodziny.
Prawda jednak była taka, że Mia i Jess były ulepione z tej samej
gliny. Obie były sierotami po Rebelii Rojalistów. Obie ograbiono z
rodziny. Łączyła je więź, jaką może wykuć tylko nienawiść.
Ostatecznie Jessamine nie miała prawdziwego wyboru.
– To co robimy?
– Adonaia już nie ma. – Mia zauważyła, że Naev zamarła na te
słowa, więc położyła rękę uspokajająco na jej ramieniu. – Zabrał
Marielle. Są bezpieczni. Ale bez Krwawego Spaceru Remus jest
odcięty. Została mu tylko jedna droga do Bożogrobia.
– Pustkowia Szeptów – powiedziała Naev.
Mia skinęła głową.
– Do tej pory już się zorientowali, że Krwawy Spacer odpada, ale
jest z nimi Ashlinn. Może zaprowadzić ich do stajni. Pójdą tam, żeby
odjechać naszą karawaną wielbłądów do Ostatniej Nadziei.
– W takim razie uderzymy na nich w stajni – powiedziała
Jessamine. – Odetniemy ich.
– Nieduża przestrzeń – zgodziła się Naev. – Ich przewaga liczebna
nie będzie miała tak dużego znaczenia.
– Jesteście ranni – powiedziała Mia. – Wszyscy. Tam będzie rzeź, a
ja nie chcę...
– Przypomnij mi raz jeszcze, kiedy, kurwa, zaczęłam przejmować
się tym, czego ty chcesz, Corvere? – warknęła Jessamine. – Możesz
wierzyć, że jesteś darem Matki dla świata, ale nie fechtujesz nawet
w połowie tak dobrze, jak sobie wyobrażasz. Jeśli chcesz mieć
szansę wykończyć tych łajdaków, to będziesz potrzebować naszej
pomocy.
Mia spojrzała na Naev i napotkała zimne, twarde spojrzenie.
– Ona mówi prawdę.
– W porządku. – Mia westchnęła. – Macie rację.
Ręce uzbroiły się po zęby, włożyły na szaty skórzane kamizelki,
zebrały kusze, miecze i noże. Mia rozdała im dziwoszkło,
zachowując sobie garść rubinowych i perłowych kulek. Nie miała
pojęcia, jak mają tego dokonać. Jakim cudem mają dożyć jutra.
Nie było czasu.
Szansy.
Strachu.
Rozejrzała się po wyznawcach Kościoła. Skinęła raz głową.
– Chodźmy.

* * *

Najwyraźniej justicus Remus nie należał do tych, których dwa razy


można oszukać.
Zostawił odsłonięte tyły, kiedy zaatakował Górę i za swoją
nadmierną pewność siebie zapłacił rzezią tylnych straży i utratą
mówcy. Kiedy odcięto mu drogę ucieczki, justicus ruszył do stajni
zgodnie z przewidywaniami Mii. Musiała przyznać, że najwyraźniej
uczył się na błędach.
Niestety nie wziął pod uwagę Pana Życzliwego.
Nie-kot przemknął schodami w dół przed Mią i jej towarzyszami,
zakradł się do Sali Epitafiów i natychmiast wyczuł drżenie strachu
w powietrzu. Wypatrzył ukryte postaci czające się w niszach albo
antykamerach. Szepczące modlitwy do Wszechwidzącego.
Pomknął z powrotem schodami, zmaterializował się na ramieniu
Mii i szepnął jej do ucha.
– W Sali Epitafiów są legioniści – powtórzyła Mia – Prawie
czterdziestu.
– Czterdziestu – szepnęła Naev, rozglądając się po ich nędznej
szóstce.
Mia wyłowiła garść białych kulek z dziwoszkła z sakiewki u pasa
i się uśmiechnęła.
– Myślę, że mogę wyrównać nasze szanse. Kiedy tylko usłyszycie
zamieszanie, przybiegnijcie.
Dziewczyna spowiła się peleryną cieni i usłyszała, jak Jessamine i
pozostałe Ręce dławią krzyk, gdy nagle zniknęła im z oczu. Świat
stał się niemal całkowicie czarny pod osłoną i Mia musiała pokonać
schody po omacku. Wkrótce jednak wyczuła łukowate wejście, a za
nim rozległą przestrzeń sali. Martwe imiona na posadzce.
Bezimienne groby w ścianach. Widziała niewyraźną sylwetkę Niah
powyżej, rysującą się na tle zamazanego witrażowego światła.
Niemal ślepa zakradała się powoli i przykucnęła za filarem.
Odrzuciła pelerynę na dość długo, żeby się rozejrzeć, po czym
weszła do cienia u swoich stóp i pojawiła się czterdzieści stóp nad
ziemią, w głębokim cieniu złożonego kaptura Niah.
Jeden z Luminatii dostrzegł ruch w górze i wykrzyknął
ostrzeżenie, ale Mia już rzucała dziwoszkłem i gęste chmury
Omdlenia buchały w pomieszczeniu. Przynamniej tuzin mężczyzn
padł, zaczerpnąwszy tchu w płuca, inni zaczęli wybiegać z
kryjówek, żeby znaleźć lepszą osłonę.
Kiedy tylko Luminatii wynurzyli się, Naev, Jessamine i pozostałe
Ręce wpadli do sali, czarni, szybcy i śmiertelnie cisi. Żołnierze
nawet się nie zorientowali, że mają do czynienia z więcej niż
jednym przeciwnikiem, dopóki pięciu z nich nie padło. Uczniowie
Kościoła zaatakowali najeźdźców z furią, która ich zaskoczyła.
Ostrze Jessamine było jak rozmazana plama, Naev walczyła niczym
demon mimo połamanych żeber. Może zadziała gniew z powodu
napaści na ich dom? Może to obecność bogini z mieczem i wagą nad
nimi, jej zimne oczy obserwujące masakrę? W każdym razie po
chwili zasadzka Luminatii zamieniła się w rzeź, czerń spłynęła
czerwienią krwi wyznawców Aa.
Mia stała na górze z kuszą w ręku i strzelała do uciekinierów
oraz każdego, komu przyszło na myśl zaatakować jej ludzi. Dziesięć
bełtów później wyciągnęła ostrza i wyszła z cienia posągu
czterdzieści stóp niżej. Wbiła sztylet w plecy jakiegoś biednego
głupca, ścięła innego garścią rzuconych noży. Walczyła plecy w
plecy z Naev, stawiając mur zakrwawionej stali, a pieśń ich ostrzy
wypełniła pustą przestrzeń pozostawioną przez chór matki. Krzyki
masakrowanych niosły się echem w ciemności nawet wtedy, kiedy
ostatni z mężczyzn już padł.
Naev zatoczyła się, łapiąc się za żebra i sapiąc. Jessamine była
zakrwawiona i zadyszana. Dwie inne Ręce – chłopiec imieniem
Pietro, niewiele starszy od Mii i starszy mężczyzna imieniem
Neraius, padli pod ciosami Luminatii.
– ...mia...
Dziewczyna stała nad ciałem Pietro ze zwieszoną głową.
Wpatrywała się w niewidzące oczy.
– ...mia, oni są już w stajniach...
Stała w ciszy i mroku. Starając się nie pamiętać.
Nie udało jej się.
– To był po prostu chłopiec, Panie Życzliwy.
Pokręciła głową.
– Po prostu chłopiec.
– ...nie ma teraz czasu na żałobę. z powodu tego chłopca czy
innego...
Dziewczyna spojrzała na niego; smutek lśnił w jej oczach.
– ...zamiast tego pomścij ich...
Mia skinęła powoli głową.
Otarła krew z ostrzy.
I pobiegła.

* * *

W stajni kotłowało się od ludzi, zwierząt i kurzu. Smród potu, krwi i


gówna, rozkazy centurionów, pomruki podenerwowanych
wielbłądów, a ponad tym wszystkim krzyki justicusa Remusa.
Wrzeszczał.
Mia tylko raz schowała drugą osobę pod peleryną, ale Tric był
ogromny, a Naev i Jessamine były połowy jego rozmiarów. Dlatego
zostawiły ranne Ręce i we trzy zakradły się schodami do stajni.
Patrząc w tumult, Jessamine westchnęła.
– Na otchłań i krew, spóźniłyśmy się.
Luminatii już zdołali otworzyć mury Góry, oślepiające światło i
palce kurzu wpadały z Pustkowia Szeptów na zewnątrz. Żołnierze
zaprzęgli dwie karawany wozów do wielbłądów i wyprowadzali je
na podgórze. Inni Luminatii siodłali pojedyncze zwierzęta i
wyciągali je za wodze. Większość żołnierzy nigdy dotąd nie
widziała wielbłądów, więc przygotowania trwały dłużej, niż
powinny, i stąd wrzaski wyżej wspomnianego justicusa. Mimo
wszystko tylko kilka chwil dzieliło ich od ucieczki.
Mia widziała siedem związanych postaci z workami na głowach,
które załadowano do pierwszego wozu. Mimo ukrytych twarzy
rozpoznała je natychmiast – Duchowieństwo, smukły chłopiec to
musiał być Cyt, a na końcu największy Luminatii, jakiego Mia
widziała w swoim życiu, niósł kogoś w kokonie sznura i łańcuchów.
– Lord Cassius – szepnęła.
– Czarna Matko – syknęła Jessamine – zabili pozostałe wielbłądy.
Mia spojrzała do zagród i zobaczyła, że Jessamine ma rację.
Wszystkie zwierzęta, których nie włączono do karawany albo nie
osiodłano, zarżnięto. Zaklęła cicho, wpatrując się w skaliste pogórze
u stóp Góry.
– Naev, kiedy pierwszy raz tu dotarliśmy, jakaś magja chroniła
Górę. Zamieszanie, coś w stylu...
– Niezgoda – wyjaśniła Naev.
– Właśnie. Czy wpłynie...
– Nie. – Kobieta westchnęła. – Działa tylko na tych, którzy próbują
wejść do Góry bez zaproszenia. A oni chcą ją opuścić. Niezgoda na
nich nie wpłynie.
– Szlag by to trafił – syknęła Mia. – Jak ruszymy w pogoń?
– Przemyć nas na wozy, korzystając z tego swojego
cieniodziejstwa – odpowiedziała Jessamine.
– Oni już wyszli na zewnątrz. Moje moce są znaczące wewnątrz
Góry, ponieważ światło słoneczne nigdy nie tknęło tutejszych sal,
ale tam... Wątpię, żebym miała dość siły, by nas ukryć. Jeśli nas
zobaczą, będziemy martwe jak te wielbłądy. Poza tym wozy są
pełne. Nie miałybyśmy gdzie się tam ukryć.
Mia miała rację – chociaż w bibliotece i Sali Epitafiów stracili
wielu ludzi, nadal przeżyło ponad stu Luminatii, a dysponowali
tylko sześcioma wozami. Przy tej ilości ludzi i zapasów potrzebnych
do przeżycia trwającej tydzień podróży do Ostatniej Nadziei,
żołnierze Remusa siedzieli upchnięci jak paski solonej wieprzowiny
w beczce.
– Kurwa. – Jessamine westchnęła.
– Dobrze powiedziane – zgodziła się Mia.
Luminatii wyprowadzali ostatnie żywe wielbłądy na zewnątrz i
wspinali się na ich grzbiety. Remus już siedział w pierwszym wozie
i przez unoszący się kurz Mia zobaczyła Ashlinn, czerwonooką i
wściekłą. Stała na wozie i obserwowała wejście do Góry. Pół tuzina
żołnierzy, których Mia zostawiła z poderżniętymi ścięgnami
kolanowymi w komnacie Adonaia, musiało powiedzieć Ash, co się
stało z jej bratem. Wiedziała, że Osrik nie żyje. A co więcej,
wiedziała, że Mia za to odpowiada.
Dziewczyna warknęła coś do Remusa, który ryknął w
odpowiedzi. Bez względu na rozmiar jej pomocy w walce z
Kościołem justicus Luminatii nie był w nastroju do słuchania, jak
siedemnastoletnia heretyczka mu pyskuje.
Miło być cierniem w twoim boku, suko...
Ostatnie wielbłądy znalazły się na zewnątrz. Zasłonięto wozy i
sprawdzono sznury. Naev pomodliła się pod nosem, szykując się do
ataku, ale Mia złapała ją za ramię.
– Nie możesz tam wybiec.
– Nie możemy pozwolić im uciec – syknęła w odpowiedzi kobieta.
– Jest ich zbyt wielu. Wyrżną nas, zanim przejdziemy dziesięć
kroków.
– Nie możemy tak tu siedzieć! – warknęła Jessamine.
Mia zagryzła usta. Spojrzała na sto jardów dzielące je od
ostatniego wozu.
– Dam radę – powiedziała. – Nie zobaczą mnie. Mogę dostać się
na wóz.
– I co potem? Sama załatwisz setkę Luminatii?
Cień Mii zafalował. Dreszcz wstrząsnął powietrzem.
– ...ona nigdy nie jest sama...
Mia spojrzała na nie-kota, który machał ogonem na boki. I wtedy
pośród cieni, kiedy kucała w pyle i ciemności, zagadka złożyła się w
całość w jej umyśle. Ostatni fragment, ostatnia myśl, ostatnia
odpowiedź wreszcie wpadły na swoje miejsce.
Pstryk.
– Wiem, jak ich powstrzymać – szepnęła. – Jesteś ze mną?
Pan Życzliwy przechylił głowę.
– ...zawsze...
Zanim Naev albo Jessamine zdążyły cokolwiek powiedzieć, Mia
już pobiegła, odrywając cienie i zarzucając je na ramiona, pędząc
przez stajnie i na zewnątrz. Wozy już ruszały, kurz i piasek
zgrzytały jej w ustach i oczach, biegła prawie ślepa, ruchoma
rozmazana plama na tle kurzawy. Potykała się w mroku, widziała
tylko rozmytą plamę jeźdźców Luminatii za wozem pękającym w
szwach od marudnych, wysmarowanych zaschłą krwią żołnierzy.
Poruszając się na oślep, zakradła się pod wóz, przeczołgała się do
przodu, uczepiła się przedniej osi i czekała.
Wóz zjeżdżał ze zgrzytem, podskakując na kruszącym się stoku,
wozacy ostro poganiali wielbłądy. Remus ewidentnie chciał jak
najbardziej oddalić się od Góry ze swoją zdobyczą. Może i był
odważny, gdy mordował kocięta i wrzucał dzieci do kanałów, ale
gdy jego plany brały w łeb, tracił zapał do konfrontacji.
A może po prostu Scaeva chciał dopaść lorda Cassiusa bardziej
niż Mia to sobie wyobrażała?
Dziewczyna przywarła do brzucha wozu jak pijawka. Na razie
jednak znajdowała się bezpiecznie poza zasięgiem wzroku, więc
odrzuciła na bok pelerynę cienia i skupiła się na trzymaniu.
Szarpało nią i miotało, uderzała się i obijała, jej plecy i tyłek przez
cały czas protestowały. Kurz oblepił jej język, sklejał oczy,
przywierał do krwi na włosach. Parę razy omal się nie puściła.
Zamykała oczy i modliła o siłę. Jazda ciągnęła się w nieskończoność.
Bite pięć, sześć godzin od Góry pogórze zaczęło się wypłaszczać i
jazda nie była już taką torturą. Piach stawał się coraz miększy i
wozacy nie żałowali batów. Wielbłądy puściły się galopem, wozy
pomknęły za nimi najszybciej, jak się dało.
Przekonajmy się teraz...
Chociaż tylko Saan wisiał na niebie, światło było niemal
oślepiające w porównaniu z wnętrznościami Góry, a moc Mii słabła.
Mimo to sięgnęła w mrok pod wozem i naciągnęła go znowu na
ramiona, trzymając mocno. Nawoływała cienie tak głośno, jak
zdołała, mając nadzieję, że coś innego odpowie na jej wezwanie.
– ...o ile się nie mylę, prosiłaś, żebym ci przypomniał, byś nigdy
więcej nie wzywała ciemności na pustyni...
– O ile się nie mylę, to święte prawo kobiety, zmienić zdanie.
Pan Życzliwy spróbował zamruczeć, a w jego głosie drżało
rozbawienie.
– ...myślę, że masz rację...
Po kilku minutach usłyszała zaniepokojony krzyk z wozu przed
sobą. Kroki na wozie nad nią, wołania Luminatii.
– Claudius, widziałeś to?
– Co to jest?
– Widzę jeszcze jednego! Dwa!
– Nie, trzy!
Mimo trzeszczenia drewna, stukotu kół i krzyków Mia uznała, że
słyszy odległe dudnienie. Krzyk z wozu na przedzie.
– Piaskowe krakeny!
Chuda, zlana krwią dziewczyna złapała się mocniej i
uśmiechnęła. Nie zawracała sobie głowy wyglądaniem – nawet
gdyby peleryna jej nie oślepiała, z powodu kurzu wzbijanego przez
koła i licznych jeźdźców nie miała szansy już ich wypatrzyć. Jednak
gdy zaczęła nasłuchiwać, usłyszała je, tak jak owego zwrotu, kiedy
walczyła z Naev na tych samych piaskach. Piach wzburzony przez
potężne cielska przeciskające się przez głębiny pustyni. Słabe echa
odległych, podobnych do grzmotów ryków.
Duże sztuki, pomyślała.
I szły prosto na nich.
Mia po omacku przeczołgała się pod wozem do dyszla w kształcie
litery „Y”, który łączył jej wóz z następnym. Wozacy machali teraz
batami bez ustanku, rozpaczliwie pragnąc uciec ścigającym ich
kolosom. Mia wiedziała, że Ashlinn będzie się orientować, jakie
niebezpieczeństwa czyhają na Pustkowiach Szeptów i jak się przed
nimi bronić, i owszem, zaraz rozległ się potworny rytm żelaznej
pieśni. Luminatii zaczęli walić w te przeklęte rury z całą mocą, a
Mia krzywiła się z powodu jazgotu nad głową. Nie miała pojęcia,
czy hałas rzeczywiście wpływa na większe krakeny, ale muzyk nie
zamierzał ryzykować. Od kakofonii pękały bębenki, a Mia i bez tego
była już w złym nastroju. Jakby w odpowiedzi na to usłyszała
kolejny okropny dudniący ryk.
Bliżej.
– ...okropnie je denerwujesz...
Mia splunęła. Miała tyle piachu w ustach, że ledwie mogła mówić.
– Jakoś im to wynagrodzę.
– ...jak, powiedz, proszę...?
Biały uśmiech zalśnił w zakurzonej i oblepionej zaschłą krwią
twarzy.
– Podam im obiad.
Mimo wstrząsów i szarpania, kiedy wozy podskakiwały na
piaskach, przeczołgała się z osi na dyszel. Chociaż ciemność
przesłaniała jej wzrok, dostrzegała niewyraźne kształty w
wirującym kurzu. Z piętnastu Luminatii jechało wokół wozów. Ze
dwudziestu żołnierzy na każdym wozie stało teraz i patrzyło na
karawanę. Mia słyszała dudnienie w ziemi, które cały czas się
zbliżało.
– Jeszcze jeden! – rozległ się krzyk.
– Na zachodzie! Na zachodzie!
– Na Światło Aa, spójrzcie na jego rozmiary!
Mia uśmiechnęła się szeroko, wycierając pył z oczu. Miała
nadzieję, że tak głęboko na pustyni wezwanie Ciemności zwabi parę
większych krakenów, ale sądząc po odgłosach, sprowadziła kilka
potworów.
Na widok czwartego nieproszonego gościa Luminatii
odpowiedzialny za wygrywanie żelaznej pieśni zaczął walić w rury
jak drzwiczki wychodka na wietrze. Mia znowu zaklęła i zasłoniła
uszy. Hałas był gorzej niż denerwujący; był zwyczajnie bolesny.
Zadzwońmy raczej na obiad, pomyślała.
Przeskoczyła na dyszel drugiego wozu, próbując się zorientować,
w jaki sposób wozy są połączone. Pochyliła się i przyjrzała uważnie,
aż dostrzegła metalowy pręt włożony w oczko, obwiązane razem
grubą liną. Błyskawicznie wyciągnęła nóż z buta i zaczęła piłować
linę, zerkając czasem na Luminatii w wozie.
Jak można było się spodziewać, mężczyźni wpatrywali się tylko w
potwory z mackami, które zamierzały pożreć ich ulubione twarze.
Żaden nie zauważył drżącej, rozmazanej plamy na dyszlu. Sznury
były mocne, ale po omacku, dzięki sporemu wysiłkowi, zdołała je
rozciąć i teraz tylko hak i oczko łączyły wozy.
Wystarczy, że jeden raz któryś porządnie podskoczy...
Zsunęła się na belkę i przeczołgała pod środek wozu. Karawana
natrafiła na skałę w piasku, podskoczyła mocno i Mia wstrzymała
oddech, czekając, aż wozy się rozłączą. Jednak szczęście sprzyjało
Luminatii, hak utrzymał się, więc, plując czerwonym piachem, Mia
poczołgała się dalej. Prawie nic nie widziała, ale dudnienie się
zbliżało. Mimo huku kół, kopyt i żelaznej pieśni usłyszała niski
brzdęk i zdała sobie sprawę, że Luminatii strzelają do najbliższego
krakena z kusz. Zaciskając zęby i drapiąc drewno paznokciami,
przeczołgała się do złącza między pierwszym i środkowym wozem.
I znowu piłując linę, poluzowała wiązanie. Teraz karawanę w
całości trzymało tylko szczęście i parę kawałków zmęczonego
metalu.
A szczęście nigdy nie trwa wiecznie.
Wozy skręciły na zachód w kierunku bardziej skalistego gruntu,
gdzie krakenom będzie trudniej je ścigać. Mia trzymała się
kurczowo dyszla pierwszego wozu, kiedy grunt stał się bardziej
nierówny; koła zgrzytały, a osie skrzypiały, gdy wóz podskakiwał
na dziurach i grudach. Wspięli się na niewielki pagórek. Wielbłądy
pokryły się pianą pod batami woźniców. Karawana zjechała i
wpadła w głęboki rów po drugiej stronie. Łącza jęknęły. Żołnierze
zaklęli. I pośród tumanów kurzu i żwiru, przy akompaniamencie
zgrzytu metalu ostatni wóz się oderwał.
Drewno pękło, dyszel wbił się w ziemię i wóz stanął pionowo,
balansując przez kilka trudnych chwil, nim zaczął koziołkować.
Około dwudziestu mężczyzn latało w środku jak zabawki. Krzyczeli
i wrzeszczeli, wpadali na siebie, wylatywali przez rozdarcia w
płótnie albo ginęli zmiażdżeni pod przewracającymi się skrzynkami
z zapasami. Wóz przekoziołkował i zatrzymał się na dachu. Została
z niego połamana ruina.
Ze środkowego wagonu dobiegły zaniepokojone krzyki. Wrzaski
zgrozy, gdy coś ogromnego wynurzyło się z piasku koło
pogruchotanego wozu i otworzyło szeroko paszczę, wymachując
mackami. Ludzie i wielbłądy uciekali lub ginęli, czerwone piaski
nasiąkały jeszcze głębszą czerwienią, a bezradni towarzysze w
uciekającej karawanie mogli tylko patrzeć i się modlić. Jednak pech
chciał, że jeden z Luminatii miał dość rozsądku, by się zastanowić,
dlaczego ostatni wóz się odłączył – pochylił się i zobaczył, że liny
wokół złącz między pierwszym i środkowym wozem rozcięto.
Zmarszczył brwi przekonany, że to musi być złudzenie optyczne,
zmrużył oczy widząc dziwną, rozmazaną plamę, która przysiadła
na dyszlu. Przez kilka sekund zastanawiał się, na co patrzy – tyle
wystarczyło, żeby plama się podniosła, pochyliła i wbiła mu sztylet
z grobowej kości prosto w oko.
Mężczyzna wzdrygnął się i spadł z wozu twarzą naprzód.
Luminatii krzyknęli ostrzegawczo, kiedy ciało sturlało się pod wóz i
zostało zmiażdżone pod kołami. Środkowy wóz mocno podskoczył,
a mężczyźni w nim wrzasnęli. Powpadali na siebie, środek ciężkości
przesunął się, wóz się przechylił i przy akompaniamencie trzasku
drewna oderwał się od towarzysza.
Pył i latający ludzie. Pękające kości i osie. Mia sięgnęła do
woreczka u pasa i wyłowiła garść lśniących czerwonych kulek. I
kiedy z pół tuzina zamazanych kształtów wychyliło się z tyłu wozu,
żeby zobaczyć, co, na Córki, dzieje się z dyszlem, cisnęła kulkami,
które przeleciały wysoko nad poręczami po bokach i wpadły do
wozu.
Huk wybuchów poniósł się nad Pustkowiami Szeptów, eksplozja
buchnęła z ciasnoty wozu, rozrywając płótno i znajdujących się
wewnątrz ludzi. Mia odrzuciła na bok pelerynę z cienia i skoczyła w
rzeź.
Wyciągnęła ostrze. Odsłoniła zęby. Sunęła między oślepionymi i
potykającymi się mężczyznami jak wąż przez wodę. Stal
rozbłyskiwała, żołnierze padali, krzycząc i zamachując się na
rozmazaną plamę przemykającą wśród nich, krwawą smugę
poruszającą się wśród dymu i błyskającą zabójczo ostrymi klingami.
Kilku wzięło ją za coś, co pochodzi z otchłani, jakiegoś
demonicznego sługę, którego Niah posłała ich tropem. Inni uznali ją
opacznie za zgrozę z Pustkowi Szeptów, potworność przywołaną do
życia przez wypaczoną magję. Jednak kiedy przemykała między
nimi z gwizdem ostrzy i sykiem oddechu, najszybsi z nich
zrozumieli, że to nie demon. Ani zgroza. Tylko dziewczyna. Po
prostu dziewczyna. I ta myśl przeraziła ich bardziej niż jakikolwiek
demon albo zgroza.
Wyczuwała je. Nawet te, których nie widziała. Im jaśniejsze
światło, tym głębsze cienie. A ona je czuła, tak samo jak wyczuwała
cienie manekinów w Sali Pieśni. Atakowała ze wszystkimi
umiejętnościami, jakimi obdarzyła ją Naev, z całą furią
czternastolatki na schodach Basilica Grande. Nie pomoże im teraz
żaden kardynał ani jarząca się Trójca. Żadna słoneczna stal nie
płonie w ich rękach ani nie jaśnieją żadne białe, wypolerowane
zbroje na piersiach. Tylko wyprawiona skóra na ich własnej skórze,
tylko kurz w oczach, poczerniałe trupy towarzyszy wokół, echo
wybuchu w uszach. I ona, uzbrojona w nienawiść zgromadzoną
przez wiele lat, córka zamordowanych rodziców, siostra
zamordowanego brata, napiętnowana przez najmroczniejszą z
matek.
I jednego po drugim wszystkich posłała do Paszczy.
Wielbłądy ciągnące wóz galopowały nadal przerażone
krakenami na tyle, by biec bez batów woźnicy. Kiedy wrogowie na
wozie już zginęli, Mia zdjęła kuszę z pleców. Przyklękła na jednym
kolanie i wycelowała w najbliższego jeźdźca na wielbłądzie. Trafiła
go w serce, załadowała następny bełt i przebiła nim gardło
drugiemu legioniście. Paru Luminatii odjechało poza zasięg, ale
trzeba przyznać, że większość ryknęła wojowniczo i popędziła
wierzchowce, podjeżdżając do wozu i dziewczyny. To byli w końcu
członkowie pierwszej i drugiej centurii, najlepsi żołnierze
Bożogrobia. Nie dadzą się załatwić heretyckiemu dzieciakowi.
A jej kusza śpiewała, dziwoszkło leciało, mężczyźni spadali z
siodeł albo wylatywali z nich wysadzeni. Siwy olbrzym podjechał
do boku wozu, ale rzucony nóż, który trafił w krtań, uciszył go raz
na zawsze. Inny zeskoczył z wielbłąda na tyły wozu, lecz kiedy się
zbliżył, wepchnęła mu rubinową kulę w usta i kopnęła, zrzucając z
wozu. Wybuch, który wtedy nastąpił, urwał wielbłądowi jedną
nogę, a jeździec wzbił się w powietrze mimo braku skrzydeł.
Rozglądając się po pustkowiu, Mia zobaczyła, że krakeny
zrezygnowały z pogoni. Nie dość, że przestała nawoływać Ciemność,
to jeszcze zostawiła za sobą ucztę i potwory zadowoliły się
tarzaniem i turlaniem po piaskach za uciekającymi Luminatii. Mia
schowała ostrza i skoczyła na miejsce dla woźnicy, skupiona teraz
na wozach, które znajdowały się przed nią.
Podczas tej rzezi karawana Remusa zyskała sporą przewagę,
jednak kiedy Mia pozbyła się ciężaru niechcianego towarzystwa, jej
wielbłądy przyspieszyły, plując, parskając i wydając z siebie
odgłosy, jakie wydają wielbłądy podczas biegu[88]. Wóz
podskakiwał na kamienistych wydmach, klucząc wśród ogrodów
potrzaskanych ashkaskich monolitów, powoli nadrabiając stratę.
Widziała Remusa w pierwszym wozie, ale tylko dzięki temu, że był
ogromnym mężczyzną, wszyscy inni byli rozmazaną plamą w pyle i
piachu. Mia jednak była boleśnie świadoma tego, że co najmniej
sześćdziesięciu dobrze wyszkolonych fanatycznych zbirów czeka na
nią, kiedy wreszcie ich dogoni. Mając świadomość ich przewagi
liczebnej, zastanawiała się, co właściwie wtedy zrobi.
Na szczęście nigdy nie musiała poznać odpowiedzi na to pytanie.
Luminatii w karawanie Remusa właśnie patrzyli, jak
zamordowała ponad sześćdziesięciu ich towarzyszy i chociaż należy
zauważyć, że żaden z nich nie zatrzymał się, żeby im pomóc, to
najlepsi wojownicy Itrei bywali dość pamiętliwi. Kiedy wóz Mii
zbliżył się do nich, żołnierze zaczęli strzelać z kusz. Mia nie mogła
się ukryć pod peleryną cieni; po pierwsze, nic wtedy nie widziała,
co za tym więc idzie, nie mogła kierować wozem, a co ważniejsze,
nie potrzeba największych umysłów Kolegium Wielkiego, żeby
wymyślić, gdzie siedzi woźnica na wozie, nawet gdy jest
niewidzialny. Niemniej justicus Remus był pod więcej niż
niewielkim wrażeniem chuchra, które właśnie zdołało w pojedynkę
wymordować połowę jego najlepszych ludzi, więc bardziej skupił
się na ucieczce niż zemście. Dlatego, zamiast rozkazać swoim
ludziom zastrzelić wariatkę katującą swoje wielbłądy, kazał zabić
biedne zwierzęta.
I tak właśnie zrobili.
Pierwszy bełt trafił prowadzącego wielbłąda w pierś. Zwierzę
padło jak ścięte drzewo. Osunęło się na kolana, zaplątało się w
lejcach, podcięło wielbłąda za sobą. Kolejny bełt wyleciał z
kurzawy, potem trzeci i pośród okropnego trzasku łamanych kości i
przedśmiertnych ryków wóz Mii wpadł w nieszczęsną plątaninę,
która kiedyś go ciągnęła, przekoziołkował i zatrzymał się wśród
zwierzęcych wrzasków, ślizgając się na krwi.
Mia wyleciała i przefrunęła dobre dwadzieścia stóp, nim zaryła
twarzą w piach. Zdołała zamortyzować upadek i nie skręcić sobie
karku. Całe powietrze uszło jej z płuc, kiedy przekoziołkowała
wśród syku piasku. Jeden but jej spadł. Wreszcie zatrzymała się,
klnąc i sapiąc, jakieś czterdzieści stóp od pozostałości swojego
wozu.
Próbowała wstać. W uszach jej dzwoniło, w głowie się kręciło.
Uniosła się chwiejnie na kolana, kiedy jeszcze parę bełtów
przeszyło kurzawę, i popatrzyła, jak wóz Remusa, lord Cassius,
Duchowieństwo i jej zemsta oddalają się coraz bardziej pełnym
galopem.
Padła na czworaki. Szarpnął nią odruch wymiotny. Miała
wrażenie, że żebra jej popękały, w ustach miała piach i żółć. Padła
na brzuch, czołgała się przez piach.
W końcu nie była w stanie nawet pełznąć.
Tak niewiele brakowało.
Tak niewiele.
Niestety znowu potknęła się na ostatniej przeszkodzie. I
zawiodła.
– Historia mojego życia – mruknęła.
Oczy jej się zamykały.
Westchnęła.
I zapadła ciemność.

Rozdział 35

Karma

Szturchnięcie.
Mia jęknęła, nie ważąc się otworzyć oczu.
W głowie jej dzwoniło, żebra ją bolały, każdy oddech był walką.
Nie miała pojęcia, ile czasu tam leżała.
Kilka minut?
Godzin?
Czuła nad sobą słońca płonące poza powiekami.
Wiedziała, co ją czeka, jeśli ośmieli się je otworzyć.
Klęska.
Jej wóz rozbity. Wielbłądy zabite. Cicha Góra o jeden zwrot na
wschód od niej, ale przy jej obrażeniach miałaby szczęście, gdyby
dotarła tam w dwa, o ile nie zostałaby po drodze pożarta przez
krakena albo kurzozjawy. Dotarcie pieszo do Ostatniej Nadziei było
stąd niemożliwe, ale mimo...
Szturchnięcie.
Coś miękkiego, wilgotnego i wąsatego. Mażącego jej usta czymś
gęstym i ciepłym. Jakaś maleńka cząsteczka jej umysłu wrzeszczała
bardzo głośno, że Coś dość dużego i najwyraźniej bardzo żywego
właśnie ją obwąchuje, co pewnie jest wstępem do pożarcia jej.
Otworzyła oczy, a za powiekami czekał ból. Syknęła, patrząc w
parę szerokich nozdrzy, które znowu ją szturchnęły i wymazały jej
usta – o, radości ponad radościami – grubszą warstwą smarków.
Ogromny różowy ozór uderzył o żółte zębiska i Mia całkowicie
oprzytomniała, odczołgując się w chmurze drobnego czerwonego
kurzu, dopóki nie zdała sobie sprawy, co właśnie próbowało ją
zjeść.
To był koń.
Czarny, lśniący i wysoki na dwadzieścia dłoni.
Koń, którego zad – prawdę mówiąc – z przyjemnością pożegnała
wiele miesięcy temu.
Mimo to uśmiechnęła się szeroko. Podniosła się z trudem i
chwiejnie. Przesunęła dłonią po jego boku, a on wydał z siebie
odgłos, który był podejrzanie podobny do śmiechu.
Objęła go za szyję.
Ucałowała go w policzek.
– Cześć, Łajdaku.

Rozdział 36

Zachód słońca

Gruby Daniio zaczął podejrzewać, że Wszechwidzący go


nienawidzi.
Kiedy Lem wszedł do Zajazdu Starocesarskiego i oznajmił, że
załadowana karawana wtoczyła się do Ostatniej Nadziei, Daniio
pomyślał, że może to te durne jełopy, Kephianie, wróciły z
kretyńskiej misji i jakimś cudem nie dały się pożreć. Potem jednak
przylazł Scupps i drapiąc się po klejnotach i mrugając z powodu
pyłu, oznajmił, że sukinkotów jest za dużo jak na Kephian. Wedle
uczonej opinii Scuppsa wyglądali raczej na żołnierzy. Podreptawszy
na główną ulicę Ostatniej Nadziei z chłopakami depczącymi mu po
piętach, Gruby Daniio obrzucił krytycznym spojrzeniem karawanę.
– Żołnierze – orzekł Scupps. – Żołnierze albo jestem synem dziwki
za dwa żebraki.
Lem się skrzywił.
– Kephianie, już ja ci mówię.
– I obaj źle gadacie. – Szeroki uśmiech wypłynął na pyzatą twarz
Daniio. – To klienci.
Rzecz jasna, garnizon nie był dość duży, by pomieścić
siedemdziesięciu chłopa, więc ten palant ze Szpiku, Garibaldi (który
nadal rozpaczał, bo mu zabrali pieprzonego konia; można by
myśleć, że to jego narzeczoną porwano, tak z tego powodu jojczył),
przywlekł się do Starocesarskiego jakąś godzinę po przybyciu
karawany do Ostatniej Nadziei i piorunem zarezerwował wszystkie
wolne pokoje. Do powrotu Pożeracza Wilków, który mógłby zabrać
nowo przybyłych z powrotem do cywilizacji, brakowało co najmniej
tygodnia, więc Daniio zaczął marzyć o małej fortunie, jaką w tym
czasie zarobi.
Dopóki nie odkrył, że te skurwysyny nie mają pieniędzy.
Nawet marnych dwóch żebraków.
Pomaszerował prosto do garnizonu, załomotał do drzwi i zażądał
rozmowy z głąbem, który tam dowodzi. Pobliźniony mężczyzna
wielkości małej oberży nadszedł niespiesznie z łoskotem i oznajmił,
że jest justicusem – justicusem, zwracam uwagę – całego legionu
Luminatii. Poinformował Daniio, że Starocesarski i wszystkie
znajdujące się tam zapasy zostały zarekwirowane ze względów
„bezpieczeństwa Republiki Itreyańskiej”. Centurion, który kochał
konia, posłał Daniio znaczący uśmieszek, jakaś mała blondyneczka,
która wygląda dość młodo, żeby być córką tego kutasa Remusa,
wzruszyła ramionami, a potem drzwi zatrzasnęły się tuż przed
twarzą Daniio.
I tak został pierdolonym dobroczyńcą. Ręce urabiał sobie po
łokcie. Jego jadalnia i wszystkie pokoje były zapchane po brzegi
marudnymi, pierdzącymi i niewdzięcznymi skurkowańcami
Luminatii. Żarli jak atramenciarze w ciągu. Chlali jak zagłodzona
ryba. Cuchnęli jak wychodek podczas arcyblasku. A biedny Daniio
nie dostanie za to ani grosza.
Minęły już trzy zwroty, odkąd te kundle przybyły do Ostatniej
Nadziei. Ukochany Trelene nadal znajdował się o cztery nibynoce
od miasteczka, wiatry sprzyjały, ale zważywszy, jak szczęście
sprzyjało Daniio, nie zdziwiłby się, gdyby nadeszły wieści, że
Pożeracz Wilków i cała jego załoga rozbili się na mitycznej Wyspie
Wina i Dziwek, gdzie postanowili na jakiś czas się zatrzymać.
Spiżarnia Starocesarskiego została wybebeszona przez trzy
posiłki dziennie przez cztery zwroty z rzędu dla przeklętych
żołnierzy i teraz Daniio podawał już tylko zupy i potrawki. Tego
wieczoru zaserwował bulion z ości tuńczyka głębinowego, którego
podał zwrot wcześniej. Zostawił go na ogniu, kiedy poszedł do
jadalni podać kolejną rundkę napitków. Wszyscy żołnierze w
oberży tłoczyli się we wnękach albo po ośmiu przy wolno stojących
stołach. Żadna gadanina o „bezpieczeństwie Republiki Itreyańskiej”
nie mogła przekonać dony Amile i jej tancerek z „Siedmiu
Smaków”, żeby dawały za darmo, więc łajdusy nie miały nic innego
do roboty jak chlać, wałęsać się i zastraszać stałych klientów Daniio.
Po podaniu napitków Daniio wszedł do kuchni i warcząc,
zamknął za sobą drzwi kopniakiem. Mieszając w garze na piecu,
powąchał bulion. Pachniał trochę dziwnie. Może być resztki ryby za
długo leżały. Ale pieprzyć to, te kundle żarły za darmo, więc jeśli
zaczną narzekać, to miał już tego tak dość, że splunie im tym
bulionem prosto w twarze.
Podał kolację, odpowiedział na kolejne wrzaskliwe domagania się
wina. Naganiał się przez pół godziny i wreszcie zdołał znaleźć kilka
minut, żeby wyskoczyć do zaułka na tyłach na dymka.
– Łajdaki – mruknął. – Bezbożne łachudry i żebracy, ot, co!
Daniio opierał się o mur i przeklinał. Miał importowane z Grobia
cygaretki od Pożeracza Wilków. Porządna rzecz, z bibułką cukrową
i takimi tam. Włożył cygaretkę do ust, osłonił krzesiwko ręką i
wykrzesał iskrę.
– Powinieneś być w garnizonowej wieży, Daniio – rozległ się głos.
– Na kutasa Aa! – zaklął.
Krzesiwko wypadło mu z ręki i uderzyło z brzękiem o ziemię.
Ubrana na czarno dziewczyna wyszła z cieni cicha jak szept.
Sztormowy wiatr wiał znad zatoki, zarzucając długą grzywkę na jej
ciemne, surowe oczy. Pochyliła się powoli, podniosła krzesiwko,
podrzuciła w powietrze i złapała w brudną pięść.
– Na otchłań i krew, dziewczyno, praktycznie żem wyskoczył ze
skóry – zaklął oberżysta. – Co ty, kurwa, sobie wyobrażasz, żeby tak
się skradać...
Zamrugał, patrząc na nią, a jego lewe oko obrzuciło jej ciało
spojrzeniem nieco wolniej niż prawe.
– Ehm, znam cię skądś? Wydajesz się... znajoma.
Dziewczyna pochyliła się z uśmiechem i wyjęła mu cygaretkę z
ust. Włożyła je we własne, oparła się o ścianę naprzeciwko i
westchnęła, zaciągając się dymem, jakby od tego zależało jej życie.
Prawdę mówiąc, była więcej niż trochę przybrudzona, włosy miała
pozlepiane, skórę czymś wymazaną. Jednak jej kształty
prezentowały się nadzwyczaj powabnie, a za takie usta jak jej
człowiek sprzedałby własną matkę, byle ich posmakować.
– Powinieneś być w garnizonowej wieży, Daniio – powtórzyła.
– Po co?
– O ile się nie mylę, serwujesz tam wieczorne posiłki.
Daniio obrzucił dziewczynę chmurnym spojrzeniem. Straszne
chuchro. Dwa razy młodsza od niego. Mimo to coś kryło się w jej
wyglądzie. Może być, że w oczach. Coś, przez co był więcej niż
trochę podenerwowany, chociaż nie do końca wiedział czemu...
– Już im nie podaję – odpowiedział. – Garibaldi dostał szału, kiedy
on i jego chłopcy dostali galopującej sraczki. Tej samej nibynocy,
kiedy ktoś mu zwinął konia. Teraz sami sobie gotują. Na rozkaz
centuriona.
Dziewczyna westchnęła, wypuszczając szary kłąb dymu.
– Pewnie mam za swoje, ale to oznacza dla nas kłopot.
Daniio rozejrzał się po zaułku, boleśnie świadomy, że został sam
z tą dziewczyną. Która jest bardziej uzbrojona, niż miał prawo
ktokolwiek poza gladiatorską areną. Że patrzy na niego, jak
wyobrażał sobie, że żmija patrzyłaby na mysz.
I że ani razu nie mrugnęła powieką.
– A jaki to może być kłopot? – zdołał zapytać.
– Co słyszysz?
– Hm?
– Nadstaw ucha – szepnęła. – Co słyszysz?
Uznał to za dziwną zagrywkę, ale zdecydowanie zbyt
podenerwowany Daniio przechylił głowę i nadstawił ucha, jak
kazała. W Ostatniej Nadziei panowała grobowa cisza, ale tak zwykle
bywało podczas nibynocy. Większość ludzi już spała albo siedziała
przy ogniu z drinkiem w ręku. Słyszał wielbłądy hałasujące w
garnizonowej stajni. Psa szczękającego w oddali. Ryk wieczornego
wiatru i huk fal. Wzruszył ramionami.
– Niewiele.
– Masz sześćdziesięciu ludzi w jadalni. Może to i są pobożni
słudzy Wszechwidzącego, ale nie powinni trochę bardziej
hałasować?
Daniio zmarszczył brwi. Teraz, kiedy o tym wspomniała, to
rzeczywiście w oberży było ciszej, niż powinno. Nikt nie wrzeszczał,
domagając się drinka, ani jedna osoba nie narzekała głośno, odkąd
wyszedł na dymka...
Chociaż właściwie to ona tu paliła.
Dziewczyna dopaliła cygaretkę, upuściła ją na ziemię i zgniotła
obcasem. Sięgnęła do rękawa i wyciągnęła długi sztylet, który
wyglądał na wyrzeźbiony z grobowej kości. Daniio włoski zjeżyły
się na rękach i jego zdenerwowanie zamieniło się w czyste
przerażenie. Dziewczyna podeszła, a on cofnął się pod ścianę.
Sięgnęła za pasek i wyjęła szklaną kulkę, gładką i idealnie białą.
– Co to? – zapytał Daniio.
– Omdlenie. Wczoraj miałam całą sakiewkę. Teraz została mi
tylko jedna.
– A g-gdzie jest reszta?
– Rozpuściłam je w bulionie, który ugotowałeś na wieczorny
posiłek.
Daniio zaryzykował zerknięcie przez ramię na zajazd. Było tam
cicho jak w grobie.
– I na tym polega nasz kłopot – powiedziała dziewczyna. – Miałeś
podać wieczorny posiłek w garnizonie zaraz po podaniu go tutaj. A
potem miałeś wrócić do zajazdu i odkryć, że wszyscy żołnierze pod
twoim dachem leżą z twarzami w bulionie.
– Uśpiłaś ich?
Dziewczyna spojrzała na nóż. A potem w oczy Daniio.
– Nie na długo.
Daniio chciał coś powiedzieć, ale język przywarł mu do
podniebienia.
– Ale skoro nie podajesz już wieczornego posiłku w garnizonie,
będę potrzebowała czegoś dla odwrócenia uwagi – powiedziała
dziewczyna. – Dlatego pewnie wolałbyś pójść na górę i zabrać
wszystkie cenne rzeczy, jakie trzymasz w swoim... bez wątpienia
wspaniałym przybytku.
Daniio oderwał język od podniebienia.
– A czemu to? – wykrztusił.
Pokazała mu jego własne krzesiwko na dłoni. Leniwe oko
zrozumiało później niż reszta Daniio, powoli się rozszerzając. Jego
słowa zabrzmiały jak zgrzyt.
– O, nie...
– Jeśli przeżyję, dopilnuję, żeby Czerwony Kościół
zrekompensował ci straty, jeśli nie... – Wzruszyła ramionami i
posłała mu kpiarski uśmiech. – Cóż, wtedy mogę tylko zaoferować
przeprosiny.
Spojrzała na Daniio, krzesząc iskry krzesiwkiem.
– Lepiej się pośpiesz. Czas ucieka, a zaraz ty też będziesz musiał.

* * *

Złotniak w piwniczkach Daniio nie należał do najlepszych


roczników. Właściwie to bliżej mu było do rozcieńczalnika niż do
whisky. Jego klienci nie wiedzieli, że raz do roku Daniio czyścił nim
garnki i zawsze potem aż się skrzyły. Jednak jedna rzecz jest piękna
w trunkach, i to bez względu na ich podłą jakość i ohydny smak.
Doskonale się palą.
Dym już buchał przez dach Starocesarskiego, kiedy Mia dotarła
do wieży garnizonowej, okrążyła chyłkiem stajnie i dotarła do muru
na tyłach. Wieża wznosiła się na ponad trzydzieści stóp i nie miała
okien na wyższych piętrach, gdzie prawie na pewno
przetrzymywano Duchowieństwo i lorda Cassiusa. Podejrzewała, że
będą w tym samym stanie, co podczas podróży z Góry,
zakneblowani i solidnie związani, ale musiała się upewnić. Wróg
miał ogromną przewagę liczebną, a ona nie znała tego terenu.
Spalenie większości żołnierzy Remusa żywcem dla odwrócenia
uwagi wydawało się dobrym sposobem upieczenia dwóch pieczeni
na jednym ogniu.
A w tym wypadku sześćdziesięciu.
Prawdę mówiąc, nie była nawet pewna, czy Omdlenie rozpuści
się w bulionie Daniio, ale uznała, że lepiej spróbować niż po prostu
wejść do Zajazdu Starocesarskiego i cisnąć garścią kulek z
dziwoszkła. Smród palonego ciała unosił się gęstą chmurą na
wietrze, dym wzbijał się skręconą kolumną w wypalone przez
słońce niebo, ale jeśli czuła się winna z powodu losu, jaki zgotowała
Luminatii, to szybko jej to przeszło na myśl o Tricu i pozostałych,
którzy zginęli we wnętrznościach Góry.
Wspięła się do połowy wysokości wieży, kiedy legionista na
szczycie podniósł alarm, zaczął walić w mosiężny dzwon i wołać:
„Pali się! Pali się!”. Mieszkańcy Ostatniej Nadziei wypadali z
domów, centurion Garibaldi wyturlał się chwiejnie na ulicę i zaklął,
a Mia przemknęła między blankami i poderżnęła wartownikowi
gardło od ucha do ucha.
Narzuciła na siebie cienie i otworzyła klapę w podłodze, zanim
żołnierz padł na ziemię. Opadła na niższy poziom i zobaczyła tam
piętrowe łóżka, szafy i jednego zaspanego legionistę, który podnosił
się z materaca, żeby zobaczyć, co to za zamieszanie. Gladiusem
odesłała go z powrotem do łóżka i zakryła mu twarz
zakrwawionym kocem, szepcząc modlitwę do Niah. Przemknęła
schodami na niższy poziom i zaklęła cicho, widząc, że
pomieszczenie jest puste, podobnie jak świetlica niżej. Zerkając
przez okna na parterze, dostrzegła czterech legionistów pod
frontowymi drzwiami – Remus, Garibaldi i pozostali byli
najwyraźniej w Starocesarskim. Skoro zostało tylko jedno miejsce
od przeszukania, Mia otworzyła drzwi do piwniczki i zakradła się w
ciemność.
Dwie arkemiczne kule rzucały słaby blask na beczki z winem i
półki, drewniane filary i skulone postaci. Trzech Luminatii siedziało
wokół odwróconej skrzynki i psioczyło nad talią kart. Wszyscy trzej
podnieśli wzrok, gdy weszła. Było zdecydowanie za ciemno, żeby
cokolwiek zobaczyła spod peleryny cieni, więc ją odrzuciła i cisnęła
jedną z ostatnich onyksowych kulek. Czarny dym buchnął pośrodku
stolika z kartami, żebracy i piwo polecieli na boki. Mia zeskoczyła
ze schodów z wyciągniętą bronią i zaatakowała najbliższego
mężczyznę.
Chociaż światło było słabe, czuła ich cienie. Po kolei
przymocowała im buty do podłogi. Przywódca żołnierzy walczył
zaciekle mimo zaskoczenia, przeklinając ją za herezję i obiecując, że
wkrótce spotka swoją mroczną matkę. Mimo tych wszystkich ryków
padł z mieczem w brzuchu, ściskając przebitą kolczugę i wołając
własną mamusię. Jego krew czerwieniła się na kamieniu. Mia
cisnęła garścią noży w drugiego żołnierza. Ostrza trafiły i
mężczyzna padł. Trzeci próbował uciec, szarpiąc buty i majstrując
przy sprzączkach, dopóki nie stanęła za nim i nie wbiła mu miecza
między żebra. Ostrze przecięło kolczugę i wyszło piersią. Padł
bezgłośnie z oskarżycielsko wytrzeszczonymi oczami.
Mia zamknęła je i znowu wyszeptała modlitwę.
Dostrzegła ich wśród kłębów dymu i smrodu krwi. Siedem
postaci rzuconych w kąt. Shahiida Aalea związana i zakneblowana.
Zabójczyni Pająków posiniaczona i nieprzytomna. Solisa pobito
prawie na śmierć, a jego twarz była jedną wielką siną opuchlizną.
Cyt, Kocur i Drusilla przytomni i zakneblowani. I wreszcie Cassius.
Jego ciemne oczy pałały gniewnie wypełnione bólem. Czarny
Książę. Pan Ostrzy. Patrząc na niego, Mia poczuła te same mdłości,
jakie ogarniały ją przy poprzednich spotkaniach. Zawroty głowy.
Ściskanie w żołądku. Strach. To było niemal bolesne. Ciemny kształt
zmaterializował się obok niego, obnażając czarne kły.
Eklipsa.
Wilk z cienia podszedł do Mii ze zjeżoną sierścią. Pan Życzliwy
nastroszył się w jej cieniu, prychając i sycząc. Stworzenia
popatrzyły na siebie, a Mia syknęła.
– Spodnie na dupy i koniec porównywania fujarek.
– ...NIEMĄDRE DZIECIĘ, JA NIE NOSZĘ SPODNI...
– ...och, czyli z waszej dwójki to ty jesteś ta bystra...
– Panie Życzliwy, dość tego.
Nie-kot zamilkł urażony, a jedno spojrzenie lorda Cassiusa
wystarczyło, żeby Eklipsa też się uciszyła. Mia przykucnęła obok
Duchowieństwa, rozcięła sznury przy kneblu Matki Drusilli i wyjęła
go z jej ust.
– Akolitko Mio – szepnęła Drusilla – co za miła... w rzeczy samej,
niespodzianka.
Mia zaczęła rozcinać kneble Kocura i Aalei, a na końcu lorda
Cassiusa. Mężczyzna wyglądał, jakby służył za manekina
treningowego, usta miał opuchnięte, oczy podbite, policzki
poranione. Jednak nawet po wyjęciu knebla nie odezwał się
słowem.
Mia starała się nie zważać na mdłości narastające w obecności
tego człowieka, na dudnienie serca tłukącego się o żebra. Spojrzała
na kajdany, na liny i zaczęła rozcinać sznur Cassiusa sztyletem z
grobowej kości.
– Muszę was stąd wyciągnąć – szepnęła. – Odwróciłam ich uwagę,
ale nie na długo. Możecie chodzić? A jeszcze lepiej: biec?
– Luminatii zamierzali, rzecz jasna, doprowadzić nas żywych –
wyjęczała Drusilla – ale Solis jest w fatalnym stanie, a po tym, jak
Kocur wyślizgnął się wczoraj z pęt, dobry justicus dopilnował, żeby
przez jakiś czas nie mógł nigdzie się ruszyć.
Mia spojrzała na Shahiida Kieszeni i zauważyła, że jego golenie
wykrzywiają się pod dziwnym kątem.
– Czarna Matko – szepnęła – połamał panu nogi.
– I palce. – Kocur się skrzywił. – Niesportowe zagranie, moim
zdaniem.
Mia rozcięła sznury, ale garnizonowe kajdany okazały się
poważniejszym problemem. Wykonano je z ciężkiego żelaza, a
zamykały się na klucz, którego nie miał żaden z trzech żołnierzy
wykończonych właśnie przez Mię. Wszyscy z Duchowieństwa mieli
zakute nadgarstki i kostki i mogli co najwyższej dreptać, szurając
stopami, o ile nie zostaną uwolnieni.
– W mordę! – zaklęła. – Nie mam przy sobie wytrychów.
– W moim bucie – szepnął Kocur, uśmiechając się słabo. – Lewy
obcas.
Mia złamała obcas, jak jej kazał, i mruknęła przepraszająco,
kiedy poruszyła jego nogą, powodując ból. W obcasie znalazła kilka
wytrychów i mały drążek skrętny. Wzięła się za rozkuwanie
Cassiusa. Mimo pobicia będzie w stanie wynieść Solisa, a Aalea,
Zabójczyni Pająków i Cyt pomogą Kocurowi. Pytanie tylko, czy
powinni podkulić ogony i zwiewać, czy raczej stanąć do walki? Solis
i Kocur nie byli w stanie jechać, a ona nie miała szansy
niepostrzeżenie zaprząc wielbłądów do wozu. Jednakże stanąć
twarzą w twarz z tuzinem mężczyzn uzbrojonych w słoneczną stal?
W każdej chwili jeden z Luminatii mógł tu zajrzeć, żeby sprawdzić...
– Na otchłań i krew...
Mia zerknęła przez ramię i zobaczyła postać na szczycie
piwnicznych schodów. Zakurzone buty. Sztylety u pasa. Wplatane
blond warkocze. Duże niebieskie oczy.
– Ashlinn...
Mia wyciągnęła rękę, łapiąc za cienie u stóp dziewczyny, ale
tamta bez słowa odwróciła się i wbiegła po schodach, znikając jej z
oczu. Jej kroki były lekkie, gdy przebiegła po deskach nad ich
głowami ku drzwiom wieży.
– Niech to szlag, ostrzeże ich...
Mia rzuciła wytrych Cassiusowi na kolana, a sama podniosła się i
popędziła za Ashlinn. Przeskakiwała po trzy stopnie i wyskoczyła
na słońce w tej samej chwili, w której czterech Luminatii pełniących
wartę przy drzwiach garnizonu wpadło do środka. Ashlinn,
wzbijając kurz, biegła ulicą do Zajazdu Starocesarskiego i krzyczała.
Luminatii byli miejscowymi chłopakami i w przeciwieństwie do
uciekinierów z Góry wszyscy byli uzbrojeni w słoneczną stal. Nosili
także zbroje płytowe, chociaż przykurzone pyłem znad pustkowia, a
ich pióropusze na hełmach były brudno-czerwone. Wyciągnęli
miecze z okrzykiem i stal buchnęła płomieniem, gdy wpadli do
pomieszczenia. Ciasna przestrzeń. Ciężko uzbrojony i opancerzony
przeciwnik. Żadnego elementu zaskoczenia. Miecze, które mogą
przeciąć Mię na pół jak kostkę masła.
Mii nie podobała się ta sytuacja.
Cisnęła kulkę onyksowego dziwoszkła na podłogę, odwróciła się i
popędziła na górę schodami. Kaszląc i prychając z powodu dymu
Luminatii, popędzili za nią. Ryczeli, żeby się zatrzymała. Mia cisnęła
garść rubinowych kulek, wbiegając na trzeci poziom. Kulki odbiły
się od piersi pierwszego Luminatii i rozrzuciły jego kawałki po
pomieszczeniu. Poparzeni i zbryzgani krwią pozostali trzej ścigali
ją, zachowując większą ostrożność i osłaniając się tarczami.
Ostatnia kulka Mii stopiła ich tarcze na żużel, jeden z ostatnich noży
do rzucania trafił pierwszego z biegnących w gardło. Mężczyzna
osunął się na kolana, ściskając tętnicę szyjną. Mia zerknęła na
drabinkę sznurową prowadzącą na dach, zastanawiając się, czy
zdąży się wspiąć, zanim pozostali dwaj ją dopadną. Zamiast tego
sięgnęła do cieni skradających się żołnierzy...
Luminatii idący z tyłu padł ze zdumioną miną, gdy cztery stopy
niepłonącej słonecznej stali rozcięły mu głowę niemal na pół. Mózg
i krew zbryzgały ściany, kiedy ciało poleciało naprzód, ochlapując
resztkami podłogę. Lord Cassius wyprostował się za nim z twarzą
opuchniętą i posiniaczoną, mrużąc ciemne oczy w zimnym gniewie.
A kiedy Mia patrzyła z podziwem, Cassius zacisnął palce lewej ręki i
cienie w pokoju ożyły, wijąc się jak węże przed zaklinaczem. Pan
Ostrzy machnął ręką, wyrywając miecz z dłoni ostatniego
legionisty, i bez słowa zamachnął się ostrzem w szyję żołnierza.
Bez względu na to, co wasi poeci mogą mówić, zacni przyjaciele,
trzeba potężnego zamachu i jeszcze potężniejszej ręki, żeby czysto
ściąć człowiekowi głowę. A Pan Ostrzy ewidentnie nie był w
najlepszej formie. Mimo to głowa trzymała się szyi raptem na pasku
ciała i paru drzazgach strzaskanej kości, kiedy Luminatii padł na
ziemię, a jego ciało dygotało, dopóki nie zdało sobie sprawy ze
smutnej prawdy, że jest martwe.
Mia zerknęła na cienie kołyszące się na wezwanie Cassiusa.
Nadal czuła bolesne, oleiste mdłości w brzuchu, a Pan Życzliwy
dygotał u jej stóp.
– Niezła sztuczka – powiedziała.
– Sztuczka? – Pan Ostrzy uniósł brew. – Tak to nazywasz?
– Gdy spotkałam pana w Bożogrobiu... Kiedy jest pan blisko
mnie... – Mia pokręciła głową. – Czuje pan to samo, co ja, kiedy
jesteśmy blisko? Mdłości? Strach?
Cassius odczekał długą chwilę, zanim odpowiedział.
– Czuję głód.
Mia skinęła głową. W ustach jej zaschło.
– Wie pan dlaczego?
Pan Ostrzy spojrzał znacząco na trupy na podłodze. Na otaczające
ich ściany.
– Może to nie jest najlepsze miejsce na takie rozmowy?
– Jest mi pan winien wyjaśnienia. Myślę, że już na nie
zapracowałam.
Jak na wezwanie Eklipsa zmaterializowała się u stóp Cassiusa.
Pan Życzliwy syknął cicho, kiedy wilczyca z cienia się odezwała i
można było odnieść wrażenie, że jej głos dobiega spod podłogi.
– ...NADCHODZĄ, CASIUSSIE. DZIERŻYCIEL ŚWIATŁA I JEGO
SŁUGUSY...
Pan Ostrzy spojrzała na Mię. Skinął głową, patrząc na dolne
piętra.
– Chodź. Pozbądźmy się tych kundli. Po inicjacji udzielę ci
wszelkich odpowiedzi, jakie znam.
– Inicjacji? – Mia się nachmurzyła. – Przecież zawiodłam w
ostatniej próbie.
Blady uśmiech wykrzywił usta Cassiusa.
– Twoja ostatnia próba czeka na dole, siostrzyczko.
– ...Siostrzyczko?
Cassiusa już nie było. Schodził po schodach bezszelestnie. Mia
ruszyła za nim pośpiesznie i mimo całego szkolenia czuła się jak
potykający się pijak. Nawet pobity, torturowany i głodzony Cassius
poruszał się jak cień. Jego buty nie wydawały żadnego odgłosu na
kamieniu. Każdy jego ruch był precyzyjny, niczego nie marnował,
nie bawił się w popisy i pokazy. Włosy unosiły się za nim jakby na
wietrze, skradziony miecz lśnił w jego dłoni, kiedy pchnął frontowe
drzwi i wyszedł na ulicę.
Tuzin Luminatii już czekał. Centurion Garibaldi mrużył oczy,
patrząc na Mię, która wydawała mu się znajoma. Garstka ciężko
uzbrojonych legionistów z płonącą słoneczną stalą w dłoniach.
Justicus Remus, potężna, pobliźniona góra w formie człowieka w
zbroi z grobowej kości, patrzył na Cassiusa, mrużąc wilcze oczy. A
za Remusem, wpatrując się w Mię z czymś pomiędzy nienawiścią a
podziwem, stała...
– Ashlinn – szepnęła Mia.
Remus zrobił krok naprzód z uniesionym mieczem w
płomieniach. Był olbrzymem, kiedy Mia widziała go w świetle
słonecznym, mając raptem dziesięć lat i czepiając się spódnic matki.
Teraz robił wrażenie nieco starszego. Nieco mniejszego.
Ale tylko nieco.
– Nie chcę cię zabijać, heretyckie nasienie – warknął justicus.
– A ja wręcz przeciwnie – warknęła Mia.
Remus uniósł brew, jakby zdumiony, że dziewczyna ma język w
ustach. Cassius zerknął z ukosa na Mię i powiedział półgębkiem:
– Wydaje mi się, że mówił do mnie.
– Wydaje mi się, że mam to w dupie. – Mia odwróciła się do
Remusa, przerzucając miecz z ręki do ręki. – Miło znowu pana
widzieć, justicusie. Czy ta zdradliwa suka obok pana powiedziała
już panu, kim jestem?
Remus zerknął na Ashlinn, a potem obrzucił Mię spojrzeniem od
stóp do głów, krzywiąc się szyderczo.
– Wiem, kim jesteś, dziewczyno. I nie dziwi mnie nawet odrobinę,
że związałaś swój los z heretykami i mordercami. Jabłko niedaleko
spada od jabłoni.
Mia zmrużyła oczy. Włosy uderzały ją w twarz, w miarę jak wiatr
przybierał na sile. Luminatii spojrzeli pod nogi, drżąc nieco, gdy
zdali sobie sprawę, że ich cienie falują i pulsują, wyciągając się,
jakby tęskniły za dotykiem dziewczyny.
– Powiesiłeś mojego ojca ku uciesze pieprzonego motłochu –
warknęła. – Wrzuciłeś moją matkę do lochów bez światła
słonecznego, żeby pożarło ją szaleństwo. Mój brat był dzieckiem, a
ty pozwoliłeś, żeby umarł w ciemnościach. I ty mi mówisz o
morderstwie?
Oczy Mii napełniły się łzami, jej twarz wykrzywił gniew.
– Każdej nibynocy, odkąd mam dziesięć lat, marzyłam, że cię
zabiję. Ciebie, Scaevę i Duomo. Poświęciłam temu wszystko.
Wszelką szansę na szczęście. Każdego zwrotu wyobrażałam sobie
twoją twarz i to, co ci powiem, żebyś zrozumiał, jak bardzo cię
nienawidzę. Tylko to ze mnie zostało. Tylko to jest we mnie. Zabiłeś
mnie, Remusie. Tak samo jak zabiłeś moją familię.
Mia uniosła miecz i wymierzyła go w głowę Remusa.
– A teraz cię zabiję.
Remus warknął na otaczających go ludzi.
– Zabijcie dziewczynę. Cassiusa przyprowadźcie mi żywego.
Trzeba przyznać, że rozkaz pojmania żywcem najbardziej
niebezpiecznego człowieka w Republice Itreyańskiej nie wstrząsnął
nimi zbytnio. Może fakt, że wykonanie tego rozkazu poprzedzało
zabicie szesnastolatki, ułatwiał przełknięcie go. Ashlinn trzymała
się z tyłu, ale legioniści – w sumie tuzin – wystąpili naprzód z
centurionem Garibaldim na czele. Z modlitwami do Aa i prośbami o
siłę od Wszechwidzącego Światła unieśli tarcze i zaatakowali. Bez
słowa Pan Ostrzy wyszedł im naprzeciw.
Mia widziała wojowników, którzy poruszali się jak tancerze,
gibcy i pełni gracji. Inni poruszali się z siłą byków, pełni tężyzny i
zaciekłości. Jednak Cassius poruszał się jak nóż. Zwyczajnie. Prosto.
Śmiercionośnie. Nie było popisów w jego stylu walki. Polotu. Po
prostu ciął do kości. Cienie podniosły się na jego wezwanie. Ruchem
ręki rozbroił pierwszego legionistę i wbił mu w pierś ostrze. Drugi
padł na brzuch podcięty przez plątaninę cieni. Cassius zabił go
szybkim cięciem w kark, mimo że wyglądało to tak, jakby zadał cios
po namyśle.
Mia była zdumiona tym, jak panował nad Ciemnością. W świetle
jednego słońca, kiedy drugie było bliskie wzejścia, z trudem była w
stanie powstrzymać paru atakujących legionistów. Udało jej się
jednak przyspawać do ziemi buty dwóch większych mężczyzn, a w
twarz innego rzuciła ostatnią rubinową kulkę. Wybuch oderwał mu
głowę. Płonący miecz przeciął powietrze z sykiem. Mia odchyliła się
do tyłu, czując żar na podbródku. Przekoziołkowała i kucnęła,
zrobiła salto w pyle i cisnęła ostatnim nożem do rzucania. Wbił się z
dygotem w szyję Luminatii, który padł na ziemię, tryskając krwią i
dławiąc się.
Mia wstała z ziemi. Nie odrywała oczu od Ashlinn. Stanęły
naprzeciwko siebie pośród przesuwających się piasków, duchy
dwóch zamordowanych chłopców wisiały w powietrzu między
nimi. Tric. Osrik. Obaj nie zostali pomszczeni. Jednak z jakiegoś
powodu Ashlinn trzymała się z tyłu, zwlekając na obrzeżach walki,
kiedy kolejni Luminatii zaatakowali Mię z uniesionymi mieczami.
– Boisz się mnie, Ash?
Parada. Finta. Wypad.
– Nie chciałam, żeby tak to wyszło, Mia! Powiedziałam, że to nie
jest miejsce dla ciebie.
– Nigdy nie uważałam cię za tchórza. Twój brat stawił większy
opór.
– Próbujesz mnie sprowokować do walki? – Ash ze smutkiem
pokręciła głową. – Myślisz, że tak to się skończy, kochana? Że
podejmę walkę, w której nie mogę wygrać?
– Zawsze można pomarzyć.
– Więc marz dalej. Ja też uczyłam się u Aalei.
Mia sparowała cios wymierzony w jej gardło, kopnęła piachem w
oczy napastnika. Mężczyzna zdzielił ją tarczą i Mia wyłożyła się jak
długa. Prześlizgnęła się w bok, kopiąc brutalnie mężczyznę w
kolano, kiedy płonący miecz wbił się w piach obok jej głowy.
Usłyszała wilgotny trzask i zduszony krzyk. Jak typowy generał
Remus trzymał się z tyłu, zostawiając walkę żołnierzom piechoty,
ale widząc, że jego ludzie padają jak muchy, splunął na piach i
wszedł do walki. Pan Ostrzy wycofał się, markując ciosy wśród
cieni, ciemność migotała przed płonącym ostrzem Remusa.
Kiedy większość legionistów gromadą zaatakowała Cassiusa, Mia
została tylko z jednym przeciwnikiem – centurionem Garibaldim.
Ten człowiek był nieustępliwy, odpierał ataki tarczą i wymierzał
cios za ciosem w osłony Mii. Ona była szybka, ale on miał solidną
zbroję i te kilka jej ciosów, które dotarły we właściwe miejsce,
odbiło się od płytowej osłony. Garibaldi uderzył ją tarczą w pierś i
dziewczyna poleciała do tyłu. Zdążyła się przeturlać, zanim
uderzenie rozpłatałoby jej głowę, przykucnąć i cisnąć ostatnią
onyksową kulę z dziwoszkła prosto w tarczę Garibaldiego.
Arkemiczna kula strzaskała się i buchnęła skłębioną chmurą
czarnego dymu. Centurion zatoczył się, zakaszlał. Przywołując
resztki sił, Mia zacisnęła pięść i chwyciła cień u stóp centuriona,
unieruchamiając mu buty, kiedy ten ponownie zaatakował.
Mężczyzna zachwiał się, zamachał rękami, próbując utrzymać
równowagę, i w końcu ją stracił. Poleciał do przodu, a że stopy
nadal miał przyklejone do drogi, kości w goleniach mu popękały,
gdy ciężar reszty ciała pociągnął go ku ziemi.
Mężczyzna wrzasnął, łapiąc się za nogi, a Mia wypuściła jego cień
i otarła kurz z oczu. Cassius nadal walczył z Luminatii, ich ciała
zamieniły się w kłębowisko bieli i czerni, płomienia i cienia. Gdy
Remus wkroczył do walki, szanse się wyrównały – Pan Ostrzy
przeszedł teraz do obrony, jego miecz był jak rozmazana plama, a
Ciemność śpiewała.
Mia spojrzała na justicusa, jego twarz wykrzywioną w gniewie.
Człowiek, który pomógł zamordować jej familię. Który zniszczył jej
dawne życie. Potem jednak spojrzała na Ashlinn. Dziewczynę, która
wzięła jej nowe życie i porwała na zakrwawione strzępki. Ashlinn
odpowiedziała na jej spojrzenie, mrużąc niebieskie oczy i biorąc do
ręki miecz. Odwrócenie się plecami do tej dziewczyny nie byłoby
najlepszym pomysłem. Dlatego Mia przekrzywiła szyję, aż jej kręgi
strzeliły, i zrobiła krok w stronę Ash.
– Nie rób tego – ostrzegła ją Ashlinn.
Mia nie zważała na nią. Uniosła rękę i spowiła ciemność wokół
stóp dziewczyny.
– To nie będzie bolało – odpowiedziała. – Zbytnio.
Ash odetchnęła głęboko. Westchnęła. Sięgnęła do spodni i wyjęła
garść płonącego płomienia na końcu złotego łańcuszka.
Trójca.
Buchnęło światło jaśniejsze od wszystkich trzech słońc. Widok
medalionu był jak cios pałką w potylicę i Mia osunęła się na kolana.
Kątem oka zobaczyła, że Cassius się zatoczył, unosząc przedramię,
żeby osłonić oczy. Remus właśnie wziął zamach, kiedy Pan Ostrzy
opuścił gardę. Rozpaczliwie pragnąc złapać zdobycz żywą, justicus
obrócił ostrze i uderzył Cassiusa płonącym płazem. Jednak
legionista obok niego, ogłupiały ze strachu z powodu śmierci
swoich towarzyszy, klęski swojego centuriona i śmiercionośnego
milczenia odzianego w czerń demona, który przywołał cienie z
otchłani, żeby posiekały jego kamratów na kawałeczki, nie wykazał
się podobną powściągliwością.
Remus krzyknął ostrzegawczo, ale legionista już uderzył, a
Cassius zatoczył się z powodu światła Trójcy i ciosu płazem. Płonący
miecz wbił się między jego żebra aż po rękojeść. Legionista wyrwał
klingę, a Pan Ostrzy krzyknął z bólu, łapiąc się za przebitą pierś.
Padł na kolana, zakaszlał krwią, zwinął się w kłębek, cały czas
osłaniając się jedną ręką przed okropnym, płonącym światłem.
– Przeklęty głupcze! – ryknął Remus. Odwrócił się do legionisty i
wymierzył mu potężny sierpowy w szczękę. Tamtemu głowa
szarpnęła się w bok i trysnęły zęby. Mężczyzna zwinął się jak
zmięty papier. – Chciałem go pojmać żywego!
Mia klęczała na czworakach z pochyloną głową, zaciskając
powieki przed płonącą nienawiścią Wszechwidzącego w dłoni
Ashlinn. Ash podeszła do Mii, unosząc wysoko Trójcę. Mia
przeturlała się na plecy i odczołgiwała się, odpychając się piętami.
Ból. Przerażenie. Pan Życzliwy zwinięty w jej cieniu i skręcający się
z bólu, równie bezradny jak ona.
– Przykro mi. – Ash westchnęła.
Remus spiorunował ją wzrokiem, pełen niedowierzania.
– Miałaś to przy sobie przez cały czas? Mogłaś zakończyć tę walkę
w dowolnej chwili? Ty mała zdradliwa...
– Odpierdol się, bezbożniku – warknęła Ashlinn. – Nie interesuje
mnie twoja wspaniała Republika i mam w dupie twoich ludzi. Jeśli
wolę trzymać atut w rękawie, to moja sprawa. Na wypadek gdybyś
to przegapił, właśnie uratowałam ci życie. Może więc, zamiast
biadolić dłużej, załatw dziewczynę, która właśnie próbowała cię
zamordować, a potem się upewnij się, że reszta Duchowieństwa
nadal siedzi pod kluczem, co? Chyba że ty i twoja wesoła banda
idiotów zamierzacie i ich niechcący wypatroszyć?
Chociaż była co najmniej stopę niższa od Remusa, patrzyła na
niego z góry. Justicus, warcząc, podszedł do Mii. Płomień pełzał po
krawędziach klingi.
Mia odpełzała po ziemi. Udręczona bólem nie była nawet w
stanie wstać. Teraz przerażenie wypełniło jej żyły, ryczało w jej
skroniach. Cierpiała na myśl, że tak właśnie to się skończy. Mimo
tylu mil i lat. Zginąć tutaj? Na ziemi w jakiejś zabitej dechami
dziurze, nie będąc nawet w stanie unieść miecza?
W taki sposób?
Zacisnęła zęby. Oczy wypełniły jej się łzami nienawiści.
Tak właśnie?
Światło było oślepiające. Bez względu na to, gdzie spojrzała,
miała wrażenie, że patrzy prosto w słońca. Widziała tylko
rozmazane sylwetki. Ashlinn stała przed nią, a Światło płonęło w jej
dłoni. Remus wznosił się za nią, a w jego ręce płonęło słabsze
światło. Ranny Luminatii jęczący na ziemi. Lord Cassius, którego
przerażenie sięgało ku jej własnemu.
Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj.
Pokręciła głową. Spojrzała w sylwetkę Remusa. Postanowiła
sobie, że spojrzy mu w oczy. Pokaże, że bez względu na ból, nawet
jeśli własne serce nazwie ją kłamcą...
– Nie boję się ciebie – syknęła.
Usłyszała cichy śmiech. Mniejsze światło się uniosło.
– Luminus Invicta, heretyczko – powiedział Remus. – Przekażę
pozdrowienia twojemu bratu.
Te słowa uderzyły Mię mocniej niż światło Trójcy. Zamieniły jej
brzuch w wodę. Co on mówił? Jonnen nie żył. Matka Mii tak
powiedziała. Tamtego arcymroku, kiedy Mia rozerwała Kamień
Filozoficzny na kawałki, stanęła na stopniach Basilica Grande i
padła przed tym samym łajdakiem, z powodu tego samego
przeklętego światła. Potem płakała na blankach ponad miejscem,
gdzie zginął jej ojciec. Mercurio siadł obok niej, kiedy szepnęła.
– Było takie jasne. Za jasne.
Stary mężczyzna się uśmiechnął. Poklepał ją po ręce.
– Im jaśniejsze światło, tym głębsze cienie.
Ashlinn stanęła przed nią z Trójcą płonącą w dłoni. Remus
wznosił się za nią z uniesionym mieczem. Za nimi dwojgiem ciągnął
się przez piach i zlewał z cieniem justicusa jej własny cień. Czarny.
Wijący się. Jednak w obliczu tego okropnego światła ciemny jak
nigdy dotąd.
Sięgnęła ku niemu. Zacisnęła zęby. Zacisnęła powieki. Czuła
ciemność na zewnątrz i wewnątrz. Zacisnęła pięści i ściskając
mocno sztylet,

weszła

we własny cień

i wyszła z cienia justicusa za jego plecami.


Zasłaniał światło Trójcy własnym ciałem, a oślepiający blask
sprawiał, że rysowała się tylko jego zwalista sylwetka. Mia
zamachnęła się ostrzem, nożem, który jej matka przyłożyła Scaevie
do gardła i który podarował jej Pan Życzliwy w ciemności, nożem,
który uratował jej życie już wcześniej i teraz znowu, gdy wbiła go
po rękojeść w szyję Remusa.
Justicus złapał się za dziurę, którą wycięła mu w ciele, fontanna
krwi tryskała mu spomiędzy palców. Mia zatoczyła się do tyłu zlana
czerwienią. Światło nadal ją paliło. Musiała mrużyć oczy. Włosy
opadły jej plątaniną na twarz, kiedy zatoczyła się i osunęła.
Remus zatoczył się, miecz wypadł mu z ręki i zadygotał w piasku.
Teraz justicus trzymał się już obiema rękami za szyję. Krew
tryskająca z tętnicy syczała mu między palcami. Zrozumienie
świtające w jego oczach – „Zabiła mnie, o Boże, zabiła mnie” –
zamieniło się we wściekłość, kiedy obrócił się błyskawicznie do
dziewczyny, wyciągając ręce i zaginając palce jak szpony. Krew
sikała, zalewając mu pierś szeroką jak beczka, twarz o wilczych
rysach traciła kolory. Justicus Legionu Luminatii zrobił jeden
chwiejny krok, potem drugi, trzeci. Osunął się na kolana.
Wpatrywał się w dziewczynę, która robiła, co w jej mocy, żeby
odpełznąć po piachu.
Remus zacharczał, światło gasło w jego oczach. Z ciężkim
łomotem padł twarzą naprzód, a ostatnie słabe uderzenia jego serca
zabarwiły drogę ciemniejszym odcieniem czerwieni. Tak jak to
sobie wymarzyła. Tak jak tego zawsze pragnęła.
Martwy.
Ashlinn nadal stała, a na jej twarzy malowało się przerażenie.
Mia poczuła za swoimi plecami gromadzące się kolejne cienie
skupione wokół swoich właścicieli w drzwiach wieży garnizonowej.
Matka Wielebna.
Solis wsparty na jej ramieniu zakrwawiony i posiniaczony.
Cyt milczący jak śmierć i ściskający w pięści ostrze, które
wcześniej ktoś upuścił.
Aalea i Zabójczyni Pająków za nim, podtrzymujące we dwie
Kocura.
Chociaż wszyscy byli pobici i zakrwawieni, żadne z nich nie było
pomroczem. Żadne z nich nie kryło się przed Trójcą w dłoni
Ashlinn. W obliczu piątki najznamienitszych morderców Republiki
Itreyańskiej dziewczyna zrobiła to, co zrobiłby każdy na jej miejscu,
zapominając o żądzy zemsty.
Odwróciła się i uciekła.
Cyt i Duchowieństwo wyszli chwiejnie z wieży. Żadne z nich nie
było w stanie ścigać Ashlinn. Kiedy jednak Trójca zniknęła w głębi
ulicy, Mia poczuła, że ból ustępuje. Przeturlała się na brzuch i
poddała odruchowi wymiotnemu, który szarpał jej żołądek. Potem
odwróciła się do Cassiusa i podczołgała się do niego, drapiąc
pazurami ziemię. Pan Ostrzy leżał zwinięty w kłębek i ściskał pierś
z wykrzywioną twarzą. Mia zamruczała cicho, odsunęła jego
zakrwawione ręce i pobladła na widok rany. Eklipsa skomlała,
krążąc z uszami dociśniętymi do głowy. Odsłaniając czarne zębiska.
– ...NIEMĄDRE DZIECKO, POMÓŻ MU...!
– Ale...
– ...POMÓŻ MU...!
Cassius próbował coś powiedzieć. Nie był w stanie nawet złapać
oddechu. Zakaszlał. Lepka czerwień na jego ustach. Złapał dłoń Mii
i mocno ścisnął. Drusilla pokuśtykała do niego, pozostali
Shahiidowie usiedli na ziemi wokół.
– Nie możesz umrzeć – prosiła Mia. – Obiecałeś mi odpowiedzi!
Cassius skrzywił się z bólu, wszystkie mięśnie w jego ciele się
napięły, plecy wygięły się w łuk. Wbił wzrok w Mię, a ona poczuła
to w kościach. Coś pierwotnego. Miażdżącą grawitację, przejmujące
zimno, straszliwą, nieskończoną wściekłość. Coś poza głodem i
mdłościami, jakie czuła blisko niego. Coś bliższego tęsknocie. Jaką
czują rozdzieleni kochankowie. Człowiek pozbawiony kończyny.
Coś na kształt zagadki, do której rozwiązania brakuje ostatniego
elementu.
Chciała go zapytać.
Kim on jest. Kim ona sama jest. Czy wie coś o Ciemności na
zewnątrz albo Ciemności wewnątrz. Była tak blisko. Czekała tak
długo. Pytania kłębiły się za jej zębami, czekały, aż je wypowie, ale
Mii zaparło dech w piersi. Cassius wyciągnął szkarłatne ręce i
przycisnął je do policzków Mii. Umazał jej skórę własną krwią.
Nadal była ciepła. Zapach soli i miedzi wypełnił jej płuca.
Mężczyzna naznaczył jeden jej policzek, potem drugi, a na koniec
nakreślił długą smugę przez jej usta i podbródek. Namaścił ją, jak
mógłby to zrobić w Sali Epitafiów, gdyby ta chwila, ten koniec, ta
opowieść potoczyły się inaczej.
Namaścił ją na Ostrze.
I z ostatnim westchnieniem cichym jak on sam za życia Czarny
Książę odszedł.
Zabierając ze sobą odpowiedzi dla Mii.
Wilczyca z cieni przystanęła. Uniosła łeb i wypełniła powietrze
przeszywającym serce wyciem. Położyła się obok Cassiusa i
próbowała oblizać mu twarz językiem, który nie mógł czuć smaku.
Drapiąc jego rękę pazurami, które nie mogły dotknąć.
Pan Życzliwy obserwował to w milczeniu. Nie miał oczu, w
których mogłaby pojawić się litość.
Burzowe wiatry nadleciały znad zatoki zimne i przenikliwe.
Obszarpani zabójcy zwiesili głowy. Mia wzięła Cassiusa za rękę,
czując, jak jego ciało gaśnie.
I wyszeptała na wiatr słowa:
– Wysłuchaj mnie, Niah. Wysłuchaj mnie, Matko. To ciało twoją
ucztą. Ta krew twoim winem. Ten dar, to życie, ta śmierć, naszą
ofiarą dla ciebie.
Westchnęła.
– Zachowaj go blisko przy sobie.

Epilog
Niszczyciel Mieczy stał w sali i patrzył na deszcz nadciągający znad
Zatoki Farrow.
Dzwony wybiły nadejście nibynocy i miasto w większości
umilkło, jego ludzie przysiedli w kucki przy paleniskach, podczas
gdy Trelene i Nalipse szalały na zewnątrz. Panie Mórz i Burz długo
się ostatnio kłóciły. Zima była ciężka, bliźniaczki nieustannie
rzucały się sobie do gardeł. Miał nadzieję, że to będzie ostatni wielki
sztorm przed trzecim wschodem – Niszczyciel Mieczy już widział
żółtawą poświatę Shiiha narastającą za chmurami na horyzoncie, a
wzejście trzeciego słońca oznajmiało powolne zbliżanie się lata.
Nie mógł się go doczekać, prawdę mówiąc. Zimy były surowsze w
Dweymie niż gdziekolwiek indziej w Republice. Z każdym
mijającym rokiem zimno coraz bardziej dręczyło jego stare kości.
Starzał się. Powinien już ustąpić z urzędu bary klanu Trzech
Smoków, ale obie jego córki wyszły za głupców mających więcej
tężyzny niż rozumu. Niszczyciel Mieczy nie mógł ścierpieć myśli o
oddaniu Korony Korali któremuś ze swoich spowinowaconych
synów. Gdyby Wędrowniczka po Ziemi nadal tu była...
Jednak nie. Nic mu nie pomogą myśli o najmłodszej córce.
Tamten czas już minął, a ona wraz z nim.
Niszczyciel Mieczy odwrócił się od zatoki i pokuśtykał długimi
kamiennymi korytarzami swojej twierdzy. Słudzy kłaniali się, kiedy
ich mijał, spuszczając wzrok. Grzmot przewalił się po krokwiach.
Dotarł do swojej komnaty, zamknął za sobą drzwi i spojrzał na
puste łoże. Zastanawiał się nad okrucieństwem życia, w którym
mąż przeżywa żonę, nie wspominając już o córce. Zdjął z czoła
Koronę Korali, odłożył na bok, krzywiąc usta.
– Ostatnio jest za ciężka – mruknął. – Zdecydowanie za ciężka.
Podniósł karafkę ze śpiewającego dweymarskiego kryształu i
napełnił szklaneczkę drżącymi rękami. Podniósł ją do ust z
westchnieniem. Wyjrzał przez okno na deszcz chłoszczący szybę i
podszedł, powłócząc nogami, do ryczącego ognia na kominku.
Westchnął, gdy ciepło ucałowało jego kości. Cień tańczył za nim,
skacząc po kamiennych płytach i futrach.
Zmarszczył brwi. Rozchylił usta.
Zdał sobie sprawę, że jego cień się porusza. Zwija i skręca. Pełznie
po kamieniu, skracając się, a potem – o, wielka Trelene, mógłby
przysiąc – wyciągając się w stronę ognia.
– Co jest, w imię Pani...?
Strach sprawił, że twarz Niszczyciela Mieczy pobladła, gdy cień
jego ręki poruszył się z własnej woli. Sięgnął ku jego szyi, jakby
Niszczyciel Mieczy sam się dusił. Stary bara spojrzał na swoje
dłonie, na złotniak w szklance i zrobiło mu się zimno mimo ciepła
ognia.
A potem nadszedł ból.
Najpierw słabe pieczenie w brzuchu. Ukłucie, jakby za mocno
przyprawiono wieczorny posiłek. Jednak to wrażenie szybko
rozkwitło, płonąc mocniej, goręcej, i starzec się skrzywił. Złapał się
jedną ręką za brzuch. Czekał, aż ból minie. Czekał, aż...
– Bogini – wykrztusił, padając na kolana.
Ból palił go teraz żywym ogniem. Gorącym i białym. Niszczyciel
Mieczy złożył się wpół, kryształowa szklaneczka wypadła mu z ręki
i przeturlała się po kamieniu, rozlewając trunek, który zajaśniał w
blasku ognia. Jego cień drżał teraz, jakby kierował się własną wolą.
Twarz starca się wykrzywiła, powolny ból rozdzierał mu
wnętrzności. Otworzył usta, żeby zawołać służących, swoich ludzi.
Coś tu było nie tak.
Coś było nie tak...
Dłoń zasłoniła mu usta, dławiąc krzyk. Niszczyciel Mieczy
wytrzeszczył oczy, kiedy usłyszał zimny szept w uchu. Pachniał
palonymi goździkami.
– Cześć, Niszczycielu Mieczy.
Słowa starca zostały zduszone przez dłoń. Jego wnętrzności
płonęły.
– Czekałam na okazję, żeby zostać z tobą sam na sam – rozległ się
głos. – Żeby porozmawiać.
Kobieta, zdał sobie sprawę. Dziewczyna. Stary mężczyzna
szarpnął się, próbując wyrwać się z jej chwytu, ale ona trzymała
mocno, silna jak grobowa kość. Jego cień nadal się wyginał i zginał,
jakby on sam leżał na plecach i drapał niebo. Kiedy ból się podwoił,
to właśnie Niszczyciel Mieczy zrobił – wygiął się brzuchem do góry i
wpatrywał w postać nad sobą przez łzy cierpienia w oczach.
Dziewczyna, tak jak myślał. O skórze jasnej jak mleko, smukłych
kształtach i pięknie wykrojonych ustach. W ciemności u jej stóp
dostrzegł materializujący się kształt. Płaski jak kartka papieru i
półprzezroczysty, czarny niczym śmierć. Owinął ogon wokół jej
kostki niemal zaborczym gestem. I chociaż nie miał oczu,
Niszczyciel Mieczy wiedział, że kształt mu się przygląda
oczarowany jak dziecko teatrzykiem kukiełkowym.
– Zabiorę teraz rękę, chyba że zamierzasz krzyczeć?
Starzec jęknął, a w jego brzuchu płonął ogień. Wpatrywał się
jednak w dziewczynę pełnymi nienawiści oczami. Krzyczeć? Był
barą klanu Trzech Smoków. Niech go szlag, jeśli miałby dać tę
satysfakcję temu przyczajonemu chuchru...
Niszczyciel Mieczy pokręcił głową. Dziewczyna zabrała rękę.
Przyklękła obok niego.
– Kh... – wykrztusił. – Khi...
– Kim jestem? – podsunęła.
Starzec skinął głową i znowu jęknął z bólu.
– Przykro mi, ale nigdy nie poznasz mojego imienia. Obrałam
drogę cieni. Jestem plotką. Szeptem. Myślą, przez którą łajdacy tego
świata budzą się zlani potem podczas nibynocy. A ty jesteś
łajdakiem, Niszczycielu Mieczy z klanu Trzech Smoków. Łajdakiem,
w związku z którym przyrzekłam coś nie tak dawno temu osobie,
na której mi zależało.
Twarz starca się wykrzywiła. Szarpnął palcami brzuch. Jego
wnętrzności gotowały się, zamieniały się w kwas i potłuczone szkło.
Pokręcił głową, chciał splunąć, ale tylko jęknął. Dziewczyna
spojrzała na rozlaną szklankę złotniaka. Ogień migotał w jej
czarnych oczach.
– To Rankor – powiedziała, wskazując szklankę. – Rafinowany.
Już wyżarł dziurę w twoim żołądku. Za kilka minut przeżre się
przez wątpia. W ciągu paru następnych zwrotów twój brzuch
zacznie krwawić, wzdymać się i gnić. I ostatecznie umrzesz,
Niszczycielu Mieczy z klanu Trzech Smoków. Umrzesz, jak mu
obiecałam.
Uśmiechnęła się.
– Umrzesz, wrzeszcząc.
Kolejny kształt zmaterializował się obok dziewczyny. Kolejny
cień wpatrywał się w Niszczyciela Mieczy nie-oczami. Wilk,
zrozumiał starzec. Warczący głosem, który chyba dobiegał z
podziemi.
– ...NADCHODZĄ SŁUDZY. POWINNIŚMY ODEJŚĆ...
Dziewczyna skinęła głową. Dwa cienie go obserwowały. Życie w
jego oczach. Wszystkie złe i dobre uczynki. Wszystkie porażki,
triumfy i to, co plasowało się pomiędzy.
– Jeśli spotkasz Trica w drodze do Paleniska, pozdrów go ode
mnie.
Niszczyciel Mieczy wytrzeszczył oczy.
Głos dziewczyny był cichy jak cienie.
– Powiedz mu, że tęsknię.
Ciemność tylko zafalowała i starzec został sam.
I towarzyszyły mu jedynie własne krzyki.

* * *

Chór znowu śpiewał.


Widmowa melodia powróciła, zanim Mia i Duchowieństwo
przybyli z Pustkowi Szeptów w towarzystwie Naev, Jessamine i
wyprawy, która wyruszyła na ich poszukiwanie. Wnętrze Góry
spłynęło krwią, dziesiątki Rąk i akolitów spoczęły w bezimiennych
grobach w Sali Epitafiów, a obok nich Pan Ostrzy. Imiona justicusa
Remusa i centuriona Alberiusa wyryto w podłodze wśród innych
ofiar Kościoła, a Mia czuła niemałą przyjemność, stając na nich
podczas nabożeństwa. Jedyny grób, jaki kiedykolwiek będą mieli.
Matka Wielebna wygłosiła mowę pogrzebową dla uczczenia tych,
którzy zginęli w obronie Góry, wychwalając tych, którzy ocalili
Czerwony Kościół przed katastrofą. Duchowieństwo zebrało się
wokół niej w powadze i ciszy. Nieliczne Ręce, które przetrwały rzeź,
śpiewały w refrenie, a ich pieśń zabrzmiała słabiej niż podczas
minionych zwrotów.
Mia wpatrywała się przez cały czas w jeden z nowych grobów.
Kolejna płyta w ścianie, która nie różniła się od pozostałych. Jej
powierzchnia pozostała gładka, a wnętrze grobu było puste – ciała
nigdy nie odzyskano. Kiedy msza się zakończyła i pozostałości
kongregacji odeszły w mrok, uklękła przy jego kamieniu, wyjęła
sztylet z grobowej kości i wyryła cztery litery w kamieniu.
TRIC.
Przycisnęła palce do ust, a potem przyłożyła je do kamienia.
Mówca dotrzymał słowa i wrócił do Góry, gdy się dowiedział, że
to bezpieczne. Wynurzył się z Marielle u boku. Palce tkaczki
włożono w łubki. Musiały minąć miesiące, zanim kości się zrosły, a
Marielle odzyskała swoje umiejętności. Kiedy tylko to nastąpiło,
spłaciła dług, jaki zaciągnęła u Mii, która uratowała życie jej i
Adonaia.
Oddała Naev twarz.
Kobieta czekała przed komnatami Adonaia na powrót Mii z
wizyty u bary klanu Trzech Smoków. Kiedy dziewczyna zmyła w
łaźni krew, Naev objęła ją czule i ucałowała w policzki. Nawet nie
spojrzała w stronę komnaty i znajdującego się tam mówcy, ale od
razu odprowadziła Mię do jej pokoju. Naev nadal nosiła woal –
może przywykła do tego po latach ukrywania twarzy, może
wiedziała to, co ostatecznie zrozumiała także Mia: że nie liczy się to,
jak się wygląda, ale to, czego się dokona.
Może po prostu lubiła woale.
Stanęły przed sypialną Mii, a Naev otworzyła drzwi z uśmiechem.
Pokoje w części dla Ostrzy były większe, zapewniały więcej
prywatności i spowijała je wszechnoc. Łoże Mii było dość duże, by
się na nim zgubić. Prawdę mówiąc, nie cierpiała w nim spać. Zbyt
łatwo było poczuć się tam samotnym. Została jednak namaszczona
na oczach całego Duchowieństwa i bez względu na obawy Drusilli
czy Solisa była teraz Ostrzem. Tu pozostanie, dopóki
Duchowieństwo nie wyznaczy jej Kaplicy. Oczywiście poprosiła o
Bożogrobie, ale nie sposób było przewidzieć, gdzie wyląduje.
– Nim zapomnę...
Naev skinęła głową w stronę jej nocnego stolik. Na blacie leżał
tom oprawiony w czarną skórę ze srebrnymi zatrzaskami.
– Kronikarz ci to przysłał. Powiedział, że będziesz wiedziała, co to
znaczy.
Mii zabiło szybciej serce. Podziękowała raz jeszcze Naev,
zamknęła za sobą drzwi i padła na materac. Pan Życzliwy pojawił
się u wezgłowia, a Eklipsa znalazła się w nogach łóżka. Dwa cienie
wpatrywały się w siebie nie-oczami, a powietrze iskrzyło od
nieufności. Pan Życzliwy tłumaczył Mii długo i surowo, że nie ma u
jej boku miejsca dla Eklipsy, ale wilczyca z cienia sprawiała
wrażenie potwornie osamotnionej po śmierci lorda Cassiusa.
Całymi zwrotami wędrowała po wnętrznościach Góry, wyjąc ze
smutku. Wreszcie Mia odszukała ją na prośbę Drusilli i
zaproponowała, żeby jej towarzyszyła, skoro nie ma nikogo innego.
Wilczyca wpatrywała się w nią długo i w milczeniu. Mia już
myślała, że odmówi. Kiedy jednak spojrzała na ciemność pod
swoimi stopami, zobaczyła, że stała się jeszcze czarniejsza.
Była ciemna za troje.
Mia wzięła książkę z nocnego stolika i spojrzała na okładkę.
Dziwne symbole wytłoczono w skórze, których widok ranił jej oczy.
Otworzyła zatrzask i zobaczyła liścik napisany zamaszystym
charakterem pisma kronikarza. Pięć słów.
„Jeszcze jedna dziewczyna z opowieścią”.
Mia przekartkowała strony trzeszczące i pękające ze starości,
oglądając zamieszczone w książce piękne ilustracje. Ludzkie postaci
z cieniami różnych zwierząt u stóp. Wilków i ptaków. Żmij i
pająków. Także innych rzeczy, potwornych i ohydnych.
Zmarszczyła brwi, widząc dziwne znaki, która skręcały się i
przemieniały na jej oczach.
– Nie znam tego pisma.
– ...wątpię, żeby wielu na tym świecie potrafiło je odczytać...
– Ale ty potrafisz?
Pan Życzliwy skinął głową.
– ...nie wiem, jakim sposobem. litery jakby... przemawiają do mnie...
Eklipsa podniosła się i podeszła po materacu, żeby usiąść obok
Mii. Pan Życzliwy prychnął, wilczyca warknęła w odpowiedzi,
zerkając na strony w dłoniach Mii.
– ...JA TEŻ POTRAFIĘ TO ODCZYTAĆ...
– Jak brzmi tytuł?
Nie-kot zeskoczył na ramię Mii i zerknął na dziwne, zmienne
symbole.
– ...głodna ciemność...
Mia przesunęła palcami po stronach. Po cieniach namalowanych
czarnym atramentem, po zmiennym, wijącym się tekście. To może
być to. Odpowiedź na wszystkie jej pytania. Kim jest. Czym jest.
Albo mogą to być zwykłe bzdury. Książka, która umarła, bo nigdy
nie powinna zaistnieć. Jeszcze jedna pozbawiona życia skorupa z
biblioteki umarłych Niah.
– Poczytacie mi?
– ...naprawdę chcesz wiedzieć...?
– Jak możesz pytać? Musimy zrozumieć, czym jesteśmy, Panie
Życzliwy.
– ...mnie się podoba tak, jak jest teraz...
– ...JA CI POCZYTAM...
– ...wracaj do budy, kundlu...
– ...UWAŻAJ SOBIE, KOCIA WYWŁOKO, TYLKO PRAWDZIWE
KOTY MAJĄ DZIEWIĘĆ ŻYWOTÓW...
– ...ona była moja, zanim stała się też twoja...
– ...JEŚLI DO KOGOŚ NALEŻY, TO DO SAMEJ SIEBIE...
Mia uderzyła pięścią w książkę. Popatrzyła po cieniach.
– Czytajcie.
Nie-kot westchnął. Usadowił się na jej ramieniu i zerknął na
zmienny tekst. Atrament był czarniejszy niż czerń, zamazywał się i
wirował przed oczami Mii. Ogarnęły ją przedziwne zawroty głowy,
gdy za długo patrzyła na pismo, więc skupiła się na pięknych i
potwornych ilustracjach. Kartkowała stronę po stronie, nie-kot
machał ogonem, a wilczyca tkwiła w całkowitym bezruchu.
– ...to głównie bzdury. bełkot chorego u...
– Musi tu być coś wartego uwagi.
– ...AUTORKA NAZYWAŁA SIĘ CLEO. ŻYŁA W CZASACH
POPRZEDZAJĄCYCH REPUBLIKĘ. OPOWIADA O DZIECIŃSTWIE.
WYSZŁA ZA OKRUTNEGO MĘŻCZYZNĘ, ZANIM ROZKWITŁA.
CIENIE BYŁY JEJ JEDYNYMI PRZYJACIÓŁMI...
– ...”kiedy zapadł arcymroku w roku, kiedy pierwszy raz krwawiła,
udusiła męża ciemnością, gdy przyszedł, żeby ją wziąć. uciekła,
podróżowała po liis w poszukiwaniu”... myślę, że właściwe słowo
brzmiałoby „prawdy”...?
– ...TAK, PRAWDY...
– ...nie ciebie pytałem, kundlu...
Eklipsa warknęła, a Mia się uśmiechnęła, przesuwając ręką po
szyi wilka z cieni.
Następna część tomu składała się głównie z ilustracji; zmienne
wzory z czerni, kobieca postać z mnóstwem różnych cieni. Całe
stronice były pokryte niemożliwymi do odczytania czarnymi
bazgrołami, jak niebo podczas arcymroku z gwiazdami oddanymi
pod postacią łat z czystej bieli.
– ...TEN FRAGMENT JEST NIEJASNY. OPOWIADA O MATCZYNEJ
MIŁOŚCI. GRZECHACH OJCA. DZIECKU W NIEJ...
– Była w ciąży?
– ...była skończoną wariatką...
– Znalazła w końcu prawdę, której szukała?
Pan Życzliwy przeniósł się na drugie ramię Mii i przyjrzał się
uważniej stronie.
– ...opowiada o tym, jak wyczuwała innych podobnych do siebie. że
przyciągali ją jak pająk muchę...
Obraz kobiety spowitej w ciemność. Cienie rozwijające się z
opuszków jej palców.
– ...pisze o głodzie...
Czarna strona pokryta setkami ust wypełnionych ostrymi zębami.
– ...NIEKOŃCZĄCYM SIĘ GŁODZIE...
Zamaszyste pociągnięcia pędzlem, czarne i gwałtowne.
– ...o rety...
– Co?
– ...opowiada o spotkaniu z innymi, podobnymi do niej. tymi, którzy
przemawiają do ciemności. spotkaniu z nimi i...
– ...I?
Eklipsa warknęła cicho z głębi gardła.
– ...POŻARCIU ICH...
– Na otchłań i krew...
– ...„wielu było jednym”... – czytał Pan Życzliwy. – ...„i znowu się
nim staną; jednym pod trójcą, by stworzyć czwórkę, uwolnić
pierwsze, oślepić drugie i trzecie. o, matko, najczarniejsza matko,
czym się stałam”...
– Na zęby Paszczy.
– ...w rzeczy samej...
– Czy coś z tego wygląda albo brzmi znajomo, Eklipso? Te
rysunki? Ta historia? Czy ty albo Cassius kiedykolwiek zetknęliście
się z czymś podobnym?
– ...NIGDY NIE SZUKALIŚMY...
– Nigdy?
– ...CASSIUS NIE KWESTIONOWAŁ SWOJEJ NATURY. NIE
PRZEJMOWAŁ SIĘ TYM, CZYM JEST, A JEDYNIE TYM, ŻE JEST...
Mia westchnęła. Pokręciła głową.
– Co się z nią stało? Z Cleo?
– ...czytajmy dalej...
Cienie zamilkły, a Mia obróciła stronę. Na pergaminie
wyrysowano mapę z całym znanym światem. Kraje Itrei i Liis,
Vaanu i starego Ashkah. W głębi ashkaskich Pustkowi Szeptów w
otoczeniu zmiennych kształtów, które mogły oznaczać tylko
piaskowe krakeny zaznaczono krzyżykiem z czerwonego atramentu
miejsce.
– ...opowiada o podróży...
– ...„POSZUKIWANIU KSIĘŻYCA”...
Mia zamrugała zdumiona.
– Księżyca?
– ...tak właśnie twierdzi...
Mia zagryzła usta. Odwróciła stronę i zaparło jej dech w piersi.
– Spójrzcie tylko na to...
Na tej stronie ta sama ręka nakreśliła mapę znanego świata, ale
przy zachodnim wybrzeżu Itrei, zatoka, w której znajdowało się
miasto Bożogrobie, zniknęła. Zamiast tego znajdował się tam ląd,
półwysep wychodzący w Morze Ciszy. A pośrodku półwyspu, tam,
gdzie teraz znajdowała się metropolia, zaznaczono kolejny krzyżyk,
a obok niego nabazgrano coś czerwonym atramentem za pomocą
zmiennych liter.
– Co tu napisano?
Pan Życzliwy spojrzał na stronę.
– ...„tu legł”...
– Księżyc?
– ...prawdopodobnie...
Mia spojrzała na mapę.
W miejscu, gdzie powinno znajdować się Miasto Mostów i Kości.
Bożogrobie...
– Kim lub czym był Księżyc? – zapytała.
Żaden z cieni nie odpowiedział.

Dicta Ultima
Przypuszczam, że teraz myślisz, że ją znasz.
Dziewczynę, którą niektórzy nazywali Bladą Córką. Rojalistką.
Albo Wroną. Dziewczynę, która była dla morderstwa tym, czym
maestrowie są dla muzyki. Która szczęśliwe zakończenia traktowała
tak, jak brzeszczot traktuje skórę.
Spójrz teraz na zniszczenie, jakie zostawiła za sobą. Jak blade
światło migocze na wodach, które pochłonęły Miasto Mostów i Kości.
Jak popioły Republiki tańczą w mroku nad twoją głową. Spójrz w
milczeniu na zniszczone niebo, poczuj smak żelaza na języku i
posłuchaj, jak samotne wiatry szepczą jej imię, jakby one też ją znały.
Myślisz, że zaśmiałaby się czy zapłakała, widząc świat, jaki wykuła
własnymi rękami?
Myślisz, że wiedziała, że do tego właśnie dojdzie?
Naprawdę wiesz cokolwiek na jej temat?
Jeszcze nie, młody śmiertelniku. Daleko ci do tego.
W końcu jednak to tylko jedna z trzech opowieści.
Narodziny, życie i śmierć.
Dlatego weź mnie teraz za rękę.
Zamknij oczy.
I chodź ze mną.

Podziękowania

Podziękowania głębokie jak Ciemność dla następujących osób:

Amandy, Petera, Emmy, Paula, Justina, Allison, Nancy, Kim,


Younga, Mike’a, Melissy, wszystkich w Thomass Dunne/SMP, Emmy,
Kate, wszystkich w Harper Voyager UK, Rochelle, Alice, wszystkich
w Harper Collins Australia, Mii, Matta, Lindsay, Josha, Tracey,
Samanty, Stefanie, Stevena, Steve’a, Jasona, Megasaurusa, Wirginii,
Kat, Stefa, Wendy, Marca, Vilmy, Molly, Tovo, Orrsome, Tsany,
Lewisa, Shaheen, Sorayi, Amie, Jessie, Caitie, Louise, Marca, Tiny,
Maxima, Zary, Bena, Clark, Jima, Weez, Sama, Eli, Rafe,
AmberLouise, Caro, Melanie, Barbary, Judith, Rose, Tracy, Aline,
Louise, Anny, Adele, Jorki, Inek, Kylie, Juliusa, Antony’ego, Antonio,
Emily, Robina, Drew, Williama, Chiny, Davida, Aarona, Terry’ego
(RIP), Douglsa (RIP), George’a, Margaret, Tracy, Iana, Steve’a,
Gary’ego, Marka, Toma, Matta, George’a, Ludovico, Philipa,
Randy’ego, Oli, Corey, Maynard, Zacka, Pete’a (RIP), Robba, Iana,
Markusa, Trenta, Winstona, Antony’ego, Kath, Kylie, Nicole, Kurta,
Jacka, Maxa i Popyy.

Dziękuję mieszkańcom Rzymu i samemu miastu.


Mieszkańcom Wenecji i samemu miastu.
I tobie.

Przypisy

1 Nie potrafiła jeszcze słuchać. Ludzie rzadko to umieją.

2 Coś zauważyło. Coś się przejęło.

3 Żebra to chyba najbardziej spektakularny element krajobrazu


stolicy Itrei; szesnaście ogromnych skostniałych wież lśniących w
sercu Miasta Mostów i Kości. Żebra podobno należały do ostatniego
tytana obalonego przez Boga Światła Aa podczas walki o władzę
nad niebiosami Itrei. Aa przykazał swoim wiernym wznieść
świątynię na miejscu, gdzie tytan spadł na ziemię, na pamiątkę
swojego zwycięstwa. I tak posiano nasiona wspaniałego miasta na
grobie ostatniego wroga Światła.
Dziwne jest wszak, zacny przyjacielu, że w żadnym świętym
piśmie ani księdze nie natrafisz na wzmiankę na temat imienia
owego tytana...

4 Pani Mórz, Trzecie Dziecię Światła i Paszczy, Która Wypije


Świat.

5 Na przykład, jak pijany musiałby być mężczyzna, żeby uznać


romansowanie z olbrzymką za rozsądny pomysł? Ponadto, czy w
stanie takiego upojenia mężczyzna zdołałby posłużyć się swoim
wyposażeniem, już nie wspominając o niezbędnej drabinie?

6 Poeta jak nic.

7 Jeden z raptem sześciu, jakie w ogóle się zachowały. Plienes i


wszystkie znane kopie jego dzieła spłonęły w 27 PR w pożodze
znanej krótko jako „Najjaśniejsze Światło”.
Na zorganizowanym przez wielkiego kardynała Crassusa Alvaro
stosie zniszczono ponad cztery tysiące „wichrzycielskich” prac.
Uznawano to przedsięwzięcie za spektakularny sukces
itreyańskiego duchowieństwa, dopóki syn Crassusa, kardynał Leo
Alvaro, nie zwrócił uwagi, że na całym świecie nie ma świata
jaśniejszego od samego Boga Światła i że nazywanie ogniska
rozpalonego przez człowieka imieniem, które świadczyłoby o czymś
przeciwnym, to w gruncie rzeczy herezja.
Po ukrzyżowaniu wielkiego kardynała Alvaro I wielki kardynał
Alvaro II ogłosił, że od tej pory w literaturze stos należy nazywać
Jasnym Światłem.

8 „Może i była budzącą największy lęk zabójczynią w Itrei,


morderczynią legionów, Panią Ostrzy, niszczycielką Republiki, ale
spójrzcie, kryło się w niej także dobro. Miłosierdzie nawet dla
gwałcicieli i brutali. I na ten znak narasta muzyka skrzypieeeeec!”.

9 Imię kocura, jak zapewne się domyślacie, nadano mu, ponieważ


lubił załatwiać się poza wyznaczonymi do tego miejscami; matka
tolerowała to imię, a kochany zmarły ojciec entuzjastycznie
zaaprobował.

10 Kapitan Kałuża czaił się pod łóżkiem, liżąc zakurzone łapy.


Wyżej wspomniane coś pozostało pod zasłonami.

11 Nauczyła się już słyszeć muzykę.

12 Ten wątpliwy zaszczyt przypadł Samotnej Róży, domowi


publicznemu w porcie Bożogrobia, odwiedzanemu przez chorych
umysłowo syfilityków i świeżo wypuszczonych na wolność
skazańców, który prowadziła vaańska dama tak mocno
schorowana, że sama czule nazywała swoje łono „Stworzycielem
Sierot”.

13 Jedynego człowieka w Ostatniej Nadziei, który potrafił na nim


grać, miejscowego rabusia grobów zwanego Niebieskim Paulo,
znaleziono powieszonego na belce sufitowej w jego własnym
pokoju dwa lata wcześniej. To, czy było to samobójstwo, czy też akt
protestu ze strony innego mieszkańca, szczególnie niechętnego
muzyce klawesynowej, pozostało tematem licznych spekulacji i
bardzo zdawkowego śledztwa, które przeprowadzono w tygodniach
po jego śmierci/zamordowaniu.

14 Monety w Republice występowały w trzech smakach:


najmniejszą wartość ma miedź, średnim dzieckiem jest żelazo, a
najszykowniejsze jest złoto. Złote monety trafiały się równie rzadko
jak sympatyczny poborca podatkowy, większość motłochu nie
widziała ani jednej przez całe życie.
Oryginalnie monety itreyańskie zwano „suwerenami”, ale
zważywszy na zamiłowanie Itreyańczyków do brutalnego
mordowania swoich królów, nazwa ta wyszła z mody dziesiątki lat
temu. Miedziaki nazywano teraz niekiedy „żebrakami”, żelazne zaś
„kapłanami”, ponieważ to właśnie oni z największym entuzjazmem
się nimi zajmowali. Nie istniało powszechnie używane potoczne
określenie złotych monet; ludzie dość bogaci, by je mieć, nie
należeli do tego rodzaju, który wymyśla przezwiska. Ani też do tego
rodzaju, który osobiście zajmuje się pieniędzmi.
Dlatego dla potrzeb tego wywodu nazwijmy je sobie złotymi
dupkami.

15 Żadne tęcze nie przebywały w owej chwili w zajeździe.

16 Nie miał, jednakże Gruby Daniio zaciągnął znaczny dług u


kapitana. Doszło do tego w trakcie pijackiego sporu na temat
właściwości aerodynamicznych świń i odległości między Zajazdem
Starocesarskim a stajnią po drugiej stronie drogi. Dług, który
wynosił przedłużoną sesję... pieszczot oralnych dla całej załogi
Ukochanego Trelene (którymi Daniio miał obdarzyć żeglarzy, stojąc
na rękach z tyłkiem pomalowanym na niebiesko), wciąż nie został
spłacony, ale groźba jego odebrania wisiała w powietrzu za każdym
razem, kiedy Ukochany i jego załoga pojawiali się w porcie.

17 Chłopiec, Dziewczyna, Mężczyzna, Kobieta, Świnia, Koń i –


jeśli złożyć zamówienie z odpowiednim wyprzedzeniem oraz
wnieść stosowną opłatę – Trup.

18 Niesubordynacja, pijaństwo albo zakłócenie porządku


publicznego to były najczęstsze grzechy, chociaż jednego legionistę
wysłano do Ashkah, ponieważ zamordował kucharza swojej
kohorty po tym, jak serwował im peklowaną wołowinę na
wieczorny posiłek przez niemniej niż 342 nibynoce z rzędu.
– Zabiłoby cię – ryknął – gdybyś podał [ciach] jakąś pieprzoną
[ciach] sałatkę?!

19 Och, patrzcie, jednak kryło się w niej dobro! I na ten sygnał


rozbrzmiewają skrzypceeee.

20 Och, dobrze więc. Czas na elementarz, jeśli będziecie tak mili.


We wszystkich religiach musi pojawić się przeciwnik. Zło wobec
dobra. Czerń dla bieli. W przypadku ludu Republiki rolę tę pełni
Niah, Bogini Nocy, Nasza Pani od Błogosławionego Morderstwa,
siostra i żona Aa, którą także (jak już na pewno się domyśliliście)
nazywa się Paszczą.
Początkowo małżeństwo Niah i Aa było szczęśliwe. Kochali się o
świcie i zmierzchu, a potem wracali do swoich domen, dzieląc się
sprawiedliwie władzą nad niebiosami. W obawie przed rywalem Aa
zakazał Niah rodzić mu synów, więc Noc posłusznie urodziła
Światłu tylko cztery córki: Tsanę, Panią Ognia, Keph, Panią Ziemi i
wreszcie bliźniaczki Trelene i Nalipse, Panie odpowiednio Mórz i
Burz. Jednakże Niah tęskniła za mężem podczas długich, zimnych
godzin ciemności i dla złagodzenia tęsknoty powiła syna. Nazwała
go Anais.
Aa jednakże był oburzony nieposłuszeństwem żony. W ramach
kary przepędził ją z nieba. Niah, czując się zdradzona przez męża,
poprzysięgła zemstę i od tamtego czasu nie odezwała się do niego
słowem. Aa nadal dąsa się z powodu całej sprawy.
A co się stało z Anaisem, możecie zapytać? Został rywalem,
którego Aa słusznie się obawiał?
Nie chcę za dużo wam zdradzić, zacni przyjaciele.

21 Rezydująca w Bożogrobiu arystokracja Republiki mieszkała w


pomieszczeniach wyrytych we wcześniej wspomnianych Żebrach i
doglądała swoich spraw w przepaścistych wnętrznościach
Kręgosłupa – stąd nazwa „Ludzie ze Szpiku”. Status odzwierciedlała
bliskość rezydencji do pierwszego Żebra, gdzie mieszkali
członkowie Senatu Itreyańskiego oraz konsulowie obierani, żeby im
przewodzić. Na północ od pierwszego Żebra leży Forum, które
wybudowano w miejscu, gdzie mogłaby znajdować się Czaszka.
(Mówię „mogłaby”, zacny przyjacielu, ponieważ sama Czaszka
zaginęła).

22 Motto legionu Luminatii, zacny przyjacielu. „Światło


zwycięży”.

23 Ach, masz na myśli Maaaatkę.

24 Kapłani Itreyańskiego Kolegium Żelaznego zostają


wprowadzeni do zakonu po swoim drugim arcymroku, po czym
poddaje się ich próbie uzdolnienia w dziedzinie ars machina.
Chłopcy nigdy nie uczą się czytać ani pisać. W wigilię piątego
arcymroku tych, których uznano za godnych dalszej służby, zabiera
się do jasno oświetlonego pomieszczenia w sercu Kolegium. Tu
pośród zapachu palonej smoły i zapierającego dech w piersi piękna
kolegialnego chóru, recytują śluby i zostają uwolnieni od języków
za pomocą rozgrzanych do czerwoności żelaznych nożyc. Sekrety
tworzenia i utrzymywania kolosów bojowych są najpilniej
strzeżoną tajemnicą Republiki, którą przekazuje się czynem, nie
słowami, a kapłani traktują swoje przysięgi milczenia cokolwiek
poważnie.
Dla co wrażliwszych spośród was pewne pocieszenie może nieść
fakt, że kapłani nie składają ślubów czystości. Mogą spokojnie
rozkoszować się wszelkimi przyjemnościami cielesnymi, chociaż
bywa, że brak języków stanowi pewną przeszkodę w znalezieniu
żony.
Sprawia jednak, że są doprawdy wybornymi kompanami przy
kolacji.

25 Chociaż niestety brakuje im ciemności, większość obywateli


Republiki nadal potrzebuje snu. Bez względu na porę roku przejście
od godzin jawy do pory spoczynku sygnalizuje zmiana itreyańskiej
pogody. Kiedy zbliża się nibynoc, zrywają się wiatry znad
zachodnich mórz i wyją ponad Republiką, przynosząc miłosierny
spadek temperatury. Ponieważ łatwiej jest spać w chłodnych
godzinach, ten zwrot w pogodzie jest przez większość traktowany
jako sygnał do powitania z poduszką, sianem czy brukiem, zależnie
od stanu upojenia. Wiatry powoli słabną i ponownie przybierają na
sile jakieś dwadzieścia cztery godziny później. Mówi się, że to
podarunek od Nalipse, Pani Burz, która ulitowała się nad ziemią i
ludem prażonym przez niemal nieustanne światło jej Ojca.
Dlatego słowo „zwrot” to itreyański termin oznaczający cykl
aktywności i snu. Jest siedem zwrotów w tygodniu, trzysta
pięćdziesiąt zwrotów w roku. Z pewnością jest to dziwactwo
językowe, ale konieczne w krainie, w której dni trwają dwa i pół
roku, a urodzinowe przyjęcia to zbytek, na jaki stać tylko
najbogatszych.

26 Od czasu do czasu, często ku jej własnemu niezadowoleniu,


wciąż żywa duma dziewczyny ze Szpiku prześlizgiwała się przez jej
starannie pielęgnowaną fasadę „w-dupie-mania”. Można wyciągnąć
dziewczynę z rynsztoka, ale nie wyciągniesz rynsztoka z
dziewczyny. Niestety to samo można powiedzieć o zbytku.

27 Och, przestańcież chichotać i dorośnijcie!

28 Koń, rzecz jasna, nie kapitan.

29 Podczas pobytu na farmie ugryzły ją trzy różne konie, siedem


razy została zrzucona z siodła przez wierzgające zwierzę (dwa razy
prosto w gnój) i raz stratowana. Uszczypnął ją też w tyłek pewien
szczególnie śmiały stajenny imieniem Romero (niestety przy tej
samej okazji, kiedy pierwszy raz wylądowała w gównie), którego
wprowadził w błąd pewien wędrowny minstrel, twierdząc, że
miastowe kobiety „lubią tego typu rzeczy”.
Nos chłopaka nigdy nie zagoił się, jak należy, ale udało mu się
ocalić trzy zęby. Według moich ostatnich wieści na temat chłopaka
został skazany na cztery lata w Kamieniu Filozoficznym za brutalny
i, jak twierdziło wielu świadków, niczym niesprowokowany atak na
wędrownego minstrela.

30 Cesarstwo Ashkaskie władało znanym światem przez około


siedmiu stuleci i ten czas uczeni uznali za niezrównaną epokę nauki
i sztuki tajemnej. Społeczeństwo Ashkah składało się z
czarnoksiężników, których śmiałe wyprawy do królestwa magji –
albo czarnodziejstwa, czy jak to wolicie nazywać – nie tylko
przyćmiewały pośledniejsze rytuały taumaturgiczne późniejszych
liizyjskich królów-magów, ale także zmieniły kształt samej
rzeczywistości.
Niestety, jak to często bywa, gdy śmiertelnicy zaczynają
majstrować przy tkaninie utkanej przez bogów, ktoś lub coś w
końcu obrywa po tyłku. Żaden ze śmiertelnych uczonych nie ma
pewności, jakiej właściwie natury był upadek Ashkah. Wielu uważa,
że sam Aa zmiótł cesarstwo z powierzchni ziemi. Inni twierdzą, że
magja ashkaskich czarnoksiężników zwróciła uwagę istot starszych
od bogów, bezimiennych monstrów spoza wszechświata zdrowego
rozsądku, które pochłonęły cesarstwo jak atramenciarz podczas
trwającego trzy zwroty ciągu.
I wreszcie są tacy, którzy mówią, że któryś z czarnoksiężników
zwyczajnie dał dupy.

31 Mercurio nazywał te próby „poszukiwaniem skarbów” i


chociaż różniły się stopniem trudności oraz poziomem zagrożenia
dla życia lub członków, to niemal zawsze zaczynały się od tego, że
Mia budziła się w nieznanym miejscu z lekkim bólem głowy po
omroczniku. Raz po lekcji na temat zasad magnetyzmu obudziła się
w ciemnych że oko wykol kanałach ściekowych Bożogrobia, nie
mając niczego poza żelazną szpilką do włosów i kawałkiem kredy
do odnalezienia wyjścia. Po sześciu miesiącach nauki języka
staroashkaskiego obudziła się w głębi nekropoli Bożogrobia, pięć
mil od granicy, z połówką bukłaka wody i wskazówkami do wyjścia
wypisanymi ashkaskim pismem.
Oczywiście, chociaż Mercurio nazywał je „poszukiwaniem
skarbów”, jedynym „skarbem”, na jaki Mia mogła liczyć pod koniec
tych sprawdzianów, było „dalsze życie”. Niemniej dzięki nim stała
się nadzwyczaj pilną uczennicą.

32 Chociaż ci nieliczni uczeni, którzy byli dość szaleni, żeby je


badać, nazywali je „piaskowymi krakenami”, owe najpotężniejsze
drapieżniki z ashkaskich pustkowi nie są tak naprawdę
głowonogami. Pływają w piaskach równie łatwo, jak ich morscy
„krewniacy” w wodzie, filtrując tlen z ziemi przez
wyspecjalizowane skrzela. Zjadają wszystko, co nie ucieka z
większą niż przeciętna prędkością, i słyną z charakteru, który
większość określa jako „niechętny do współpracy”.
Niekwestionowany ekspert w ich temacie, uczony Carlo Ribisi
teoretyzował, że to rodzaj pustynnego robaka, który zmutował pod
wpływem magijnych zanieczyszczeń z ruin Cesarstwa Ashkaskiego.
Ribisi postulował, że te zwierzęta mają inteligencję psa, i żeby tego
dowieść, złapał młodego piaskowego krakena i przywiózł do
Kolegium Wielkiego w Bożogrobiu, zamierzając wyuczyć go kilku
prostych sztuczek.
Ribisi skonstruował kilka kamiennych labiryntów, wypełnił je
ziemią i umieścił tam stworzenie (które nazwał „Alfi” na cześć
ukochanego rodzinnego pupilka). Po pokonaniu labiryntu Alfi
dostawał w nagrodę jedzenie. Ribisi wprowadzał coraz bardziej
skomplikowane wzory, w miarę jak Alfi rósł (miał sześć stóp
długości, kiedy ostatni raz odnotowano jego rozmiary) i
wprowadzał także proste mechanizmy, takie jak zasuwy i drzwi,
żeby udowodnić rosnącą inteligencję zwierzęcia. Niestety Alfi
wykorzystał swoją wiedzę podczas pewnej nibynocy, uciekając z
zagrody i wymordowując większość wydziału zoologii, w tym dość
mocno rozczarowanego Ribisiego, zanim został zlikwidowany przez
kadrę skonsternowanych Luminatii.
Od tego czasu znacząco zaostrzono przepisy dotyczące dzikich
zwierząt trzymanych na terenie kolegium.

33 Chociaż w Bożogrobiu znajduje się zespół dziesięciu, te


mekaniczne olbrzymy z Kolegium Żelaznego nie są na co dzień
zasilane i obsługiwane; uruchamia się je tylko podczas
największych kryzysów, a zważywszy na itreyańską potęgę
wojskową i trudność w zaatakowaniu Bożogrobia inaczej niż z
morza, obecność tych machin w mieście ma znaczenie głównie
symboliczne. W ciągu ostatnich czterdziestu arcymroków, Kolosy
Bojowe z Bożogrobia zostały uruchomione dokładnie dwa razy.
Pierwszy raz podczas obalenia króla Francisca XV. Wierni
monarchii legioniści próbowali uderzyć na pałac i uratować króla
przed napastnikami, gdy rozeszła się wieść o powstaniu. Lojalni
monarchii piloci (w owych czasach była to już czysto ceremonialna
pozycja) poddali się, kiedy dowiedzieli się, że Francisco i cała jego
rodzina już nie żyją.
Drugi incydent zaczął się od trzech butelek średniej jakości
złotniaka i pijackich przechwałek skierowanych do potencjalnej
lubej. Doprowadziły one do chwiejnego zderzenia z szóstym
Żebrem (które złamało się u podstawy i wpadło do morza), a
zakończyły się pośpiesznym procesem i jeszcze szybszym
ukrzyżowaniem młodego człowieka zaangażowanego w owe
wypadki. A nawet nie przypadł dziewczynie szczególnie do gustu...

34 Jeśli jakiś koń, który urodził się w zasięgu spojrzenia Aa,


rzeczywiście potrafił śmiać się szyderczo, to właśnie Łajdak.

35 Ów gest znany jako „knykcie” wymagał pokazania pięści z


uniesionymi pierwszymi knykciami palca wskazującego i małego.
Wywodzi się z czasów wielkiej Bitwy na Szkarłatnych Piaskach,
gdzie król Francisco I z Itrei, znany jako „Wielki Zjednoczyciel”,
pokonał ostatniego liizyjskiego króla-maga, Luciusa
Wszechmocnego.
Po tej klęsce zakładano, że liizyjski opór wobec itreyańskiej
władzy wreszcie osłabnie. Itreyańska okupacja na podbitych
terenach była równie pomysłowa jak podstępna – mała grupka
Administratii ze Szpiku miała wypełnić pustkę po zniszczonej klasie
rządzącej i, stosując przemoc oraz łapówki, ustanowić nową elitę
powiązaną z Itreyą. Miejscowi synowie mieli być wysyłani do
Bożogrobia, żeby się tam kształcić, itreyańskie córki miały
wychodzić za mąż za miejscowych mężczyzn, bogactwo miało
popłynąć do właściwych kieszeni i po upływie jednego pokolenia
podbici zastanawialiby się, dlaczego w ogóle stawiali kiedyś opór.
Jednak nie tak to potoczyło się w Liis, zacni przyjaciele.
Później wypuszczono pojmanych, a elitarna jednostka
zabarykadowała się w pałacu, czekając na nieunikniony odwet.
Oblężenie Elai, które potrwało ponad sześć miesięcy, przeszło do
legendy. Mówiono, że lojaliści kręcili się po blankach pałacowych,
unosząc pięści z wyprostowanymi pierwszymi knykciami palca
wskazującego i małego. Ten prowokacyjny gest miał przypominać
atakującym Itreyańczykom, że buntownicy nadal mają swój...
osprzęt, podczas gdy itreyańskimi klejnotami nakarmiono psy.
Chociaż lojalistów ostatecznie pokonano, „knykcie” stały się gestem
powszechnie używanym przez obywateli Republiki – w
prowokacyjny sposób wyrażał wyższość nad pozbawionym
męskości przeciwnikiem.
Od śmierci Luciusa w liizyjskiej stolicy Elai stacjonował garnizon
Luminatii, żeby czuwać nad „asymilacją”. Sprawy układały się
dobrze, dopóki elitarny oddział żołnierzy nadal wiernych pamięci
Luciusa nie zaatakował bankietu zorganizowanego w pałacu
dawnego króla-maga. Pojmano itreyańską elitę i garnizon
Luminatii, ustawiono w szeregu i wszyscy, jeden po drugim, zostali
wykastrowani przez lojalistów za pomocą rozgrzanego do
czerwoności ostrza.

36 Wielką Dziesięcinę obchodzi się (mniej więcej) w połowie


czasu między arcymrokami. To jedno ze świąt na cześć Aa, podczas
którego zazwyczaj obdarowuje się bliskich podarkami. Podobno
podczas pierwszej Wielkiej Dziesięciny Aa podarował córkom
władzę nad żywiołami. Tsanie, jako pierworodnej, dał władzę nad
ogniem. Keph – nad ziemią. Trelene – nad morzami. Nalipse – nad
nawałnicami. W zamian córki podarowały ojcu miłość i
posłuszeństwo.
Podobno Niah nic nie dała córkom, ponieważ Paszcza nie ma w
swoim wnętrzu niczego, co mogłaby dać. To są jednak kłamstwa
rozpowiadane przez duchowieństwo Kościoła Aa.
Keph podarowała marzenia senne, żeby jej towarzyszyły w
wiecznym śnie. Trelene dała zagadkę, głęboką ciemność wód poza
światłem słonecznym. Nalipse dała spokój, bezruch w oku cyklonu.
A Tsanie? Pierworodna, która gardziła matką?
Tsanie, bogini ognia, Niah dała głód.
Nieustający głód.

37 Nie było to błoto. Niestety.


38 Oczywiście liczba trzy ma wielkie znaczenia w Itrei i kult
Wszechwidzącego jest uznawany za oficjalną religię w Republice.
Jednakże to ciekawe, że nawet w innych regionach, gdzie kult Aa
nie jest dominujący, liczba trzy ma ogromne znaczenie kulturowe.
Weźmy na przykład Liis.
Za czasów zanim Itreyańskie Kolegium Żelazne skierowało swoje
Kolosy Bojowe na Liis i podbiło je w imieniu Wielkiego
Zjednoczyciela króla Francisca I, Liizyjczycy czcili własny panteon –
trójcę składającą się z Ojca, Matki i Dziecka. Dzieci, które narodziły
się trzeciego zwrotu w miesiącu, uważano za błogosławione. Trzeci
potomkowie trzeciego potomka trzeciego potomka byli wszyscy bez
wyjątku przyjmowani do liizyjskiego duchowieństwa. Wreszcie
mówiono, że wszyscy liizyjscy królowie mają trzy jądra, znak ich
boskiego prawa do władzy.
Chociaż początkowo twierdzenie to podważali inni zazdrośni
władcy, zostało ono ostatecznie potwierdzone przez króla Francisca
I. Kiedy pojmał ostatniego liizyjskiego króla, Luciusa
Wszechmocnego podczas Bitwy na Szkarłatnych Piaskach, Wielki
Zjednoczyciel obciął mosznę monarchy własnym sztyletem i ujrzał
w woreczku wpatrujące się w niego smutno trzy kulki.
Chociaż legenda zyskała dzięki temu na wiarygodności, Lucius
Wszechmocny nie był zadowolony sposobem, w jaki Francisco ją
zweryfikował.
Nie miał wiele czasu na niezadowolenie.

39 Dostawca najlepszych itreyańskich cygaretek i doskonałej


brandy, oferujący także najobszerniejszy wybór pikantnych
litografii w całym Bożogrobie.

40 Jakieś trzy zwroty wcześniej pewna grupa wyprawiła się na


Pustkowia Szeptów z długą karawaną nieobjuczonych koni.
Zważywszy na broń, Mia szybko uznała ich za rabusiów grobów, ale
tak naprawdę byli to Kephianie, pielgrzymi z mieszkającej na
peryferiach sekty religijnej. Ich przywódca, człowiek zwany
Emiliano Rostas, przekonał pozostałych, że zbliża się czas wielkiego
przebudzenia Keph, że Bogini Ziemi wkrótce powstanie ze snu i
doprowadzi do końca świata. Tylko wierni, którzy zbiorą się u
Pępka Bogini (mającego znajdować się zdaniem Emiliano na
ashkaskiej pustyni), zostaną ocaleni.
Kiedy wytknięto mu, że podróż może okazać się bardziej
niebezpieczna niż siedzenie i czekanie na pojawienie się Keph,
Emiliano odpowiedział, że on i jego wyznawcy są ulubieńcami
Bogini Ziemi, która nie pozwoli, żeby stała im się krzywda.
Można więc tylko przypuszczać, że kurzozjawy, które pożarły ich
trupy, nie otrzymały memorandum od bogini.

41 Palenisko – ogień wiecznie zasilany przez boginię Tsanę w


brzuchu śpiącej Bogini Ziemi, Keph. Płomień przyciąga prawe dusze
zmarłych i z każdą duszą, która rozpoczyna życie pozagrobowe,
staje się coraz jaśniejszy i gorętszy. Itreyańczycy wierzą, że
pewnego dnia liczba zmarłych okaże się tak wielka, że ogień obudzi
Keph i nastąpi koniec świata.
Występnym duszom odmawia się miejsca w Palenisku, muszą
więc odejść w chłód, gdzie zostaną pożarte przez Niah. Czasem te
złe dusze są odsyłane z powrotem do świata żywych przez boginię,
żeby nękały sprawiedliwych i prawych. Nazywa się ich Zziębłymi.
Występują powszechnie w ludowych opowieściach, według których
czają się wśród porzuconych grobów, w miejscach, gdzie
popełniono straszliwe zło, porywają dzieci, deflorują dziewice, stoją
za niesprawiedliwym i nielogicznym wzrostem podatków.

42 Atrament wydestylowany z substancji, którą posługują się do


obrony żyjące w morskich głębinach lewiatany, ma właściwości
halucynogenne i uspokajające. Wstrzyknięcie go sobie wywołuje
błogostan i utratę panowania nad mięśniami (w naturze lewiatany
posługują się atramentem, żeby uciec przed drapieżnikami; jeden
haust wystarcza zazwyczaj, żeby nawet najgłodniejszy biały smok
na jakiś czas przestał się przejmować porannym posiłkiem).
Jednakże osoby, które dłużej go zażywają, tracą zdolność do
empatii, a w przypadku poważnego przedawkowania całkowicie
odrywają się od rzeczywistości.
Francisco XV, ostatni król Itrei i atramenciarz, słynął z
uzależnienia od atramentu. Pod wpływem tej używki nawet w
czasie powstania, które doprowadziło do jego detronizacji,
Francisco XV był podobno do głębi rozbawiony, kiedy jego osobista
straż uznała go zdrajcą swojego ludu. Jego małżonka, królowa
Izabella, także uzależniona, podobno ryczała ze śmiechu, kiedy
Francisca porąbano na kawałki w sali tronowej.
Podobno przestała chichotać, kiedy Republikanie skierowali
ostrza przeciw niej i jej dzieciom.

43 „Kamień Filozoficzny”, jak zwano go powszechnie, był cienką


iglicą skalną przy wybrzeżu Bożogrobia, otoczoną nieubłaganymi
rafami i głębinami pełnymi smoków. Na szczycie iglicy znajdowała
się przepastna twierdza według legend wydrążona w skale przez
samą Niah. Do tej dziury Bożogrobie wrzucało wszystkich
przestępców, którzy nie zasłużyli na natychmiastową egzekucję.
Więzienie pękało w szwach od zbójów i złodziei, niedostatecznie
wynagradzani Administratii niemal zupełnie nie przejmowali się
zaopatrzeniem, opieką medyczną ani pilnowaniem, żeby
skazańców wypuszczano we właściwym czasie.
Rok odsiadki mógł spokojnie wydłużyć się do trzech albo pięciu,
zanim więzienni urzędnicy skończyliby wypełniać odpowiednie
dokumenty. Wobec tego większość więźniów wypełniała sobie czas
głębokimi rozważaniami na temat niesprawiedliwości, natury
przestępczości i tego, że tamta ukradziona para butów nie była tak
naprawdę warta pięciu lat życia. Stąd nazwa „Kamień Filozoficzny”.
W związku z przeludnieniem więzienia Senat Itreyański
wymyślił pomysłową i zajmującą metodę kontroli populacji zwaną
„Zejściem”. Urządzano je podczas Arcymrocznego Carnivalé co trzy
lata. Jednakże niewyjaśniony „incydent” podczas ostatniego Zejścia
(w tym samym czasie, kiedy doszło do Masakry Podczas
Arcymroku) znaczna część Kamienia Filozoficznego uległa
zniszczeniu, a iglica częściowo się zawaliła. Od tego czasu więzienie
porzucono; w pustej i krzywej skorupie starszą podobno duchy
setek zamordowanych tam ludzi, bo groza ich śmierci na zawsze
wryła się w tamtejsza skałę.
Buuu-huu!

44 Czarnostal, znana też jako „wróg żelaza”, była cudownym


metalem stworzonym przez ashkaskich czarnoksiężników przed
upadkiem cesarstwa. Czarny jak arcymrok metal nigdy nie tracił
połysku ani nie rdzewiał i można było go naostrzyć w stopniu
wręcz niewyobrażalnym. Ashkascy kowale podobno przecinali
kowadła na pół gotowym ostrzem z czarnostali, żeby udowodnić
jego wartość. Zwyczaj ten serdecznie popierała Ashkaska Gildia
Wytwórców Kowadeł.
Pewna słynna historia opowiada o złodzieju imieniem Tariq,
który ukradł ostrze z czarnostali należące do ashkaskiego księcia.
Śpiesząc się, żeby uciec z miejsca przestępstwa, złodziej upuścił
ostrze, które przecięło podłogę i dalej ziemię. Powódź ognia, jaka
buchnęła ze zranionego świata, spaliła całe miasto. Od tego czasu
ofiara całopalna stała się karą obowiązującą w Ashkah za kradzież,
bez względu na wartość skradzionego przedmiotu – czy będzie to
najmniejszy bochenek chleba, czy klejnoty koronne, złodzieja
złapanego w Ashkah przywiązywano do kamiennego słupa i
podpalano.
Niektórzy ludzie potrafią wszystko zepsuć, prawda?

45 Gorąca krew, zacni przyjaciele. Gorąca krew.

46 Żuchwa odmówiła, ale niestety i tak zatańczyły.

47 Różana Rzeka to najbardziej myląca nazwa w całej Republice


Itreyańskiej i być może na całym świecie. Jej smród jest tak
potworny, że mając wybór między utopieniem w Różanej a
kastracją i ukrzyżowaniem, niahański heretyk don Anton Bosconi
wypowiedział słynne słowa, pytając spowiedników: „Pożyczyć wam
nóż, zacni przyjaciele?”.

48 Złotniak to itreyańska whisky, nazwana tak ze względu na


rozległe łany zbóż, z których jest destylowana. Kilka familii słynie
ze swoich receptur, a w szczególności Valente i Albari.
Rywalizacja między tymi dwiema rodzinami przerodziła się z
waśni w prawdziwy rozlew krwi więcej niż raz, a najsłynniejsza
była Wojna Dwunastu Beczułek, która trwała cztery arcymroki i
doprowadziła do śmierci co najmniej trzydziestu dwóch osób.
Uznana oficjalnie za Wendetę – czyli krwawe porachunki
usankcjonowane przez Święty Kościół Aa – została tak nazwana
ponieważ z powodu mordów i podpaleń tylko dwanaście beczułek
whisky Albari przetrwało zdatnych do rozesłania po Republice.
Butelki „Dwunastu Beczułek” są zatem niezwykle rzadkie i
zdumiewająco drogie. Bywało, że za jedną butelkę dano na aukcji
ponad czterdzieści tysięcy złotych dupków. Kiedy dwójka
niezręcznych służących doprowadziła do pożaru w letniej willi
senatora Ari Giancarli, senator podobno wbiegł do płonącego domu,
i to trzy razy – żeby uratować żonę, żeby uratować syna i żeby
uratować dwie butelki Dwunastu Beczułek.
Wieść, jakoby w pierwszej kolejności uratował butelki, jest, rzecz
jasna, podłym oszczerstwem rozpowiadanym przez politycznych
przeciwników senatora i nie ma absolutnie żadnego poparcia w
faktach.
(Uratował je w drugiej kolejności).

49 Jedną z ulubionych prób starca na samym początku nauki Mii


była zabawa, którą nazywał „Żelazny Kapłan” – chodziło w niej o to,
kto z nich dwojga dłużej wytrzyma bez odzywania się. Chociaż Mia
początkowo myślała, że zabawa ma poddać próbie jej cierpliwość i
determinację, w późniejszych latach Mercurio wyznał, że wymyślił
ją tylko po to, żeby mieć trochę ciszy i spokoju w sklepie.
Jednakże najbardziej niesławna próba nastąpiła w dwunastym
roku życia Mii. W czasie szczególnie ostrej zimy starzec kazał
dziewczynie czekać na dachu naprzeciwko Wielkiej Kaplicy Tsany
na posłańca w czerwonych rękawiczkach i pójść za nim,
dokądkolwiek się uda. Powiedział, że to „nadzwyczaj ważna”
sprawa.
Posłaniec był, rzecz jasna, jednym z licznych agentów Mercurio w
mieście. Nie wybierał się w żadne ważne miejsce (ani zwyczajnie
ważne, ani tym bardziej nadzwyczaj ważne ) i miał tylko zmusić
Mię do gonitwy na mrozie i ostatecznie doprowadzić ją z powrotem
do antykwariatu. Niestety w drodze do świątyni chłopak został
potrącony przez uciekającego konia, o czym Mercurio nie miał
pojęcia, i wobec tego nigdy się tam nie zjawił.
Mia pozostała na dachu mimo potwornego zimna (tylko jedno
słońce świeci na niebie podczas zim w Bożogrobiu, a mróz jest długi
i siarczysty). Nawet gdy zaczął padać śnieg, nie ruszyła się, żeby nie
przegapić celu. Kiedy nie wróciła następnego ranka, Mercurio
zaniepokoił się, ruszył wyznaczoną posłańcowi trasą i wreszcie
pojawił się na dachu w dzielnicy świątynnej. Tam znalazł swoją
uczennicę, która prawie umarła z powodu wyziębienia. Trzęsąc się
potwornie, wpatrywała się w Kaplicę Tsany. Kiedy starzec zapytał
ją, czemu, na imię Matki, została na dachu, chociaż mogła
zamarznąć na śmierć, dwunastolatka odpowiedziała po prostu:
„Powiedziałeś, że to ważne”.
Powtarzam: nie była pozbawiona wdzięku.

50 Zdumiewająco, nadzwyczajnie, niemożliwie błędna myśl.

51 Jak możesz sobie wyobrazić, zacny przyjacielu, metody,


którymi trzyma się słońca na dystans na ziemiach, gdzie te
łajdactwa prawie nigdy nie zachodzą, traktuje się ze sporą powagą.
Główne sypialnie w Republice często buduje się w piwnicach, goście
w lepszych zajazdach często dopłacają za pokoje bez okien. Choroba
senna, przypadłość spowodowana brakiem głębokiego snu, to
rosnący problem i chociaż kapłani Aa spalili go za herezje, w
Szeregu Wizjonerów w głównym holu Kolegium Żelaznego nadal
można zobaczyć posąg dona Augustine’a D’Antello, wynalazcy
trzywarstwowej zasłony.

52 W rzeczywistości istniały trzy języki, którymi mówiono pod


słońcami, a których kronikarz Aelius nie znał.
Pierwszy to język, którym mówił górski klan we Wschodnim
Wododziale. Klan nigdy nie miał kontaktu z przybyszami z
zewnątrz, którzy nie skończyliby na rożnie.
Drugi to osobliwy dialekt staroliizyjskiego, którym mówiła tylko i
wyłącznie apokaliptyczna sekta z Elai znana jako Ci, Którzy Czekają
(ich kongregacja składała się dokładnie z sześciu osób, z których
jedna była psem imieniem Rolf, ale do którego towarzysze zwracali
się „Żółty Książę”).
Ostatni zaś to język kotów. O, tak, koty mówią, zacny przyjacielu,
nie wątp w to ani przez chwilę. Jeśli masz więcej niż jednego kota i
nie widzisz ich w danej chwili, to istnieje spora szansa, że właśnie
siedzą w jakimś kącie i lamentują nad faktem, że ich właściciel
marnuje cały czas, czytajac głupie książki, zamiast poświęcić
całkowitą uwagę im, stworzeniom, które tak bardzo na nią
zasługują.

53 Chociaż, tak się składa, że były one nadzwyczajne.


Lalalalalaaaa.

54 To nie do końca prawda. Niektóre książki w wielkiej bibliotece


Liis są naprawdę niezwykle sprytne.

55 Mia przebiegnie te konkretne schody setki razy podczas


pobytu w Czerwonym Kościele. Za każdym razem będzie liczyć
stopnie. I chociaż nigdy z nikim o tym nie rozmawiała i nie była do
końca zaskoczona swoim odkryciem, to liczba schodów zmieniała
się za każdym razem, gdy je pokonywała.
56 Jedna ze znanych historii opowiada o miasteczku Czarny Most
we wschodniej Itrei. Ernesto Giancarli, spowiednik kościoła Aa,
został wysłany przez wielkiego kardynała, żeby zbadał twierdzenia,
jakoby kilka córek co zamożniejszych arystokratów zostało
uwiedzionych przez pomrocza. Z każdego związku narodziło się
dziecko o czarnych włosach i oczach, o takiej samej bladej skórze,
jaką podobno miał ich ojciec. Każda z dam niezachwianie
powtarzała swoją opowieść: wędrując przez las, natknęły się na
przystojnego nieznajomego i niewinne jak dzieci uległy jego
mrocznym czarom. Chociaż Giancarli badał sprawę dokładnie, nie
trafił na żaden ślad pomrocza, a dzieci robiły wrażenie zupełnie
normalnych (chociaż, sądząc po ich wyglądzie, rzeczywiście miały
tego samego ojca). Spowiednik pocieszył ojców córek, zapewniając,
że to całkiem możliwe, że pomrocz ponosi odpowiedzialność za
zaistniałą sytuację, i wrócił do Bożogrobia, żeby złożyć kardynałowi
raport ze swojego niezbyt owocnego śledztwa.
Giancarli zaznaczył w raporcie, że młody posterunkowy z
Czarnego Mostu – blady, czarnowłosy młodzieniec imieniem
Delfini, wyznaczony na to stanowisko jakieś dwanaście miesięcy
wcześniej – okazał się niezwykle pomocny w czasie całego śledztwa.

57 Chociaż uznano go za heretycki, kiedy nie został całkowicie


wybity przez Luminatii, Czerwony Kościół doszedł do ugody z
różnymi władzami w Republice Itreyańskiej. Z powodu siły Kościoła
Aa i niedawnej niesławnej próby zamachu na życie konsula Scaevy
w czasie Masakry Podczas Arcymroku bardzo nieliczni członkowie
arystokracji z Bożogrobia zadawali się osobiście z uczniami Matki
Nocy. Jednak w bardziej kosmopolitycznych krainach wasalnych
Republiki, takich jak dwór vaańskiego króla Magnussuna IV
Czerwony Kościół działa oficjalnie, a jeden z jego członków
pozostaje na usługach władcy.
Korzyści z tego układu są dwojakie. Dobry król Magnussun może,
rzecz jasna, pozbyć się po cichu wrogów, gdyby tacy się pojawili, ale
co ważniejsze, dopóki płaci za usługi Kościoła Ostrzy, nie musi się
obawiać, że rywal zatrudni Ostrze, żeby zajęło się nim samym.
Żelazna zasada obowiązująca w Czerwonym Kościele, która
wyróżnia go spośród innych płatnych morderców, mówi, że póki
zatrudniasz Ostrze, żadne inne Ostrze Niah nie odbierze ci życia.
Oczywiście koszty stałego zatrudnienia jednego z
najdoskonalszych zabójców Republiki są tak oszałamiająco
niebotyczne, że na dłuższą metę tylko króla stać na coś takiego.
Mimo to można orzec, że ze wszystkich itreyańskich władców
Magnussun IV śpi zapewne najspokojniej i tylko raz do roku w
porze nadejścia rachunku z Kościoła dręczą go koszmary.
Nie wyjaśniają, do kogo mógł należeć siódmy zwrot.

58 Itreyański tydzień składa się z siedmiu zwrotów, po jednym


dla każdej z czterech córek Aa i po jednym dla każdego z jego oczu.
Niahańscy heretycy mówią, że zanim Paszcza została przegnana z
nieba, Aa rościł sobie prawa do tylko jednego zwrotu w tygodniu, a
drugi ofiarował swojej małżonce.

59 Fiolet był kolorem prestiżu w Republice od czasu rewolucji,


podczas której obalono ostatniego itreyańskiego króla, Francisca
XV.
Fioletowy barwnik uzyskuje się ze zmiażdżonych płatków
kwiatu, który rośnie tylko na górskiej granicy między Itreyą i
Vaanem. Rośnie dziko, praktycznie nie da się go hodować i dlatego
nazwano go Liberis – „Wolność” w staroitreyańskim. Republikanie,
którzy zamordowali Francisca, wybrali ten kwiat na symbol swojej
sprawy i nosili go przypiętego do piersi podczas zebrań na dworze
jako znak przynależności do spisku.
Można dyskutować, czy to tylko romantyczny kaprys, ale
pozostaje faktem, że jedynie senatorzy mogą teraz nosić ten kolor
publicznie. Członek plebsu ubrany na fioletowo podzieliłby
najpewniej los Francisca XV – czyli zostałby brutalnie
zamordowany na oczach całej rodziny.
Oczywiście definicja koloru fioletowego jest kwestią cokolwiek
dyskusyjną. Na przykład liliowy może ujść, jeśli zasiadający sędzia
jest w dobrym humorze. Odcień barwinka można uznać za bardziej
niebieski niż fioletowy, podobnie jak kolor fiołka, ale już
ametystowy byłby zdecydowanym nadużyciem przyjaźni.
Kolor lila nie wchodzi w grę, rzecz jasna.

60 Słuchając podczas południowego posiłku kilka zwrotów


później, Mia dowiedziała się, że chłopiec nazywa siebie „Pip”, a
swoje nieustannie rozmowy prowadzi nie ze sobą, ale ze swoim
nożem – długim, okrutnym sztyletem, który najwyraźniej ochrzcił
imieniem „Ślicznotka”.

61 Niewolnictwo w Itrei podlega ścisłej kodyfikacji; cały dział


Administratii zajmuje się przepisami dotyczącymi handlu
niewolnikami. Istnieją trzy rodzaje niewolników o różnych
umiejętnościach i co za tym idzie, wartości materialnej.
Pierwszy typ to pospolite mienie – robotnicy, pomoce domowe i
temu podobni. Wypala się im jeden krąg na prawym policzku. Drugi
rodzaj to tacy, których wytrenowano do walki. Gladiatii, straże
domowe, niewolni legioniści, którym wypala się dwa zachodzące na
siebie kręgi. Trzeci rozdaj, najcenniejszy, to ci, którzy otrzymali
wykształcenie i zdobyli cenne umiejętności. Muzycy, skrybowie,
konkubiny i temu podobni, którym wypala się trzy kręgi
oznaczające ich szczególną wartość.
Usunięcie tych arkemicznych piętn to proces bolesny, drogi i
trzymany w tajemnicy przez Administratii. Żeby zapracować na
wolność, niewolnik nie tylko musi odłożyć znaczną sumę, żeby
wykupić się od pana, ale także zapłacić za usunięcie piętna. Nic
dziwnego zatem, że większość niewolników w Republice nosi piętna
do śmierci.

62 Zwaną także „zabójcą królów” czerwoną dalię uważano za


najpopularniejszą truciznę za czasów itreyańskiej monarchii. Ze
względu na rzadkość występowania kwiatu, z której ją
pozyskiwano, czerwona dalia była trudna do zdobycia i przez to
kosztowała więcej niż przeciętne wesele arystokratów ze Szpiku.
Posłużenie się nią uważano zarówno za wyraz szacunku wobec
ofiary (jej działanie było szybkie i względnie bezbolesne), jak i za
perwersyjną przechwałkę ze strony mordercy (ponieważ stać na
nią było tylko najbogatszych). W szczytowym okresie panowania
itreyańskiej monarchii posłużono się tą trucizną do zabicia nie
mniej jak trzech królów i kilku wysoko postawionych członków
arystokracji, w tym dwóch wielkich kardynałów.
Kiedy jego ojciec zmarł z powodu otrucia czerwoną dalią nowo
koronowany Francisco VII ogłosił kwiat narzędziem Paszczy i
rozkazał spalić każdą roślinę w granicach królestwa. To
spowodowało gwałtowną inflację i czerwona dalia szybko wyszła z
mody wśród wszystkich, którzy nie byli dość zapobiegliwi, by
zbudować szklarnię. Niestety oznaczało to, że mniej litościwe
mikstury, takie jak czarnoplamisty jad albo żrący „rankor”, stały się
popularne wśród mniej ustosunkowanych zabójców.
Kiedy Francisco VII leżał na łożu śmierci i wrzeszczał, gdy
śmiertelna dawka drugiej z wyżej wymienionych trucizn powoli
rozpuszczała mu żołądek i kiszki, można się było zastanawiać, czy
zachował dość przytomności umysłu, by dostrzec ironię sytuacji.

63 Zabójczyni Pająków jeszcze dwa razy próbowała otruć klasę w


następnych tygodniach – najpierw kontaktową trucizną znaną jako
„ciarki”, którą wczesnym rankiem wrzuciła do wody w łaźni, a
drugi raz wspólnie z Kocurem wymieniła wszystkie zamki w
sypialniach akolitów na liizyjską pułapkę z igłą z taką ilością
wszechmoru, że zabiłaby konia.
Dwoje akolitów zmarło z powodu pułapek z wszechmorem:
Itreyańczyk imieniem Angio, którego Mia prawie nie znała, i
łagodna dziewczyna imieniem Larissa, która była jedną z
najlepszych uczennic w klasie Kocura. Odprawiono dla nich cichą
mszę w Sali Epitafiów, w której wzięli udział nowicjusze i
Duchowieństwo. Ciała umieszczono wraz z innymi sługami Matki w
grobach w ścianie, a w kamieniu nie wyryto ich imion. Mia patrzyła
na Zabójczynię Pająków podczas mszy, szukając jakichś oznak
wyrzutów sumienia. Kobieta tylko raz napotkała jej spojrzenie,
kiedy śpiewano rekwiem. A potem wzruszyła ramionami.

64 Materia tworząca Żebra i Kręgosłup w Bożogrobiu zwana jest


„grobową kością”, chociaż tak naprawdę jej wytrzymałość na
rozciąganie przewyższa nawet stal. Sekrety jej obrabiania zaginęły
na przestrzeni wieków, chociaż dwóch najwyższych arkemików z
Kolegium Żelaznego podobno nadal je zna.
Chociaż wydrążono je podczas budowy Bożogrobia, obecnie
Żebra i Kręgosłup uważa się za itreyański skarb i wszelka próba ich
zniszczenia jest zbrodnią karaną ukrzyżowaniem. Większość
grobowej kości, którą pozyskano u początków miasta, zaginęła na
przestrzeni wieków i obecnie uważa się ją za rzecz niemalże
bezcenną. To powiedziawszy, zaznaczam, że elitarne oddziały
Luminatii noszą zbroje z grobowej kości, a większość bogatych i
potężnych familii ma w swoim posiadaniu kilka reliktów z
grobowej kości, zwykle ostrzy, a niekiedy biżuterii. Królowie Itrei
nosili koronę z grobowej kości, ale teraz spoczywa ona w siedzibie
senatu na marmurowym cokole, na którym wyryto słowa Nonquis
Itarem. „Nigdy więcej”.
Jeśli dobrze się przyjrzysz, zacny przyjacielu, dostrzeżesz, że
nadal jest zaplamiona krwią ostatniego człowieka, który ją nosił.

65 Muszę zaznaczyć, że tych akurat jest bardzo niewiele.


Luminatii przede wszystkim skupiają się na przestępstwach, które
denerwują ludzi wypłacających im żołd – Senat Bożogrobia. Dopóki
element przestępczy zabija się między sobą i siedzi poniżej Bioder,
senat ma w nosie, że zamordowano jakiegoś atramenciarza, który
zadarł z niewłaściwymi ludźmi, albo alfonsa, który obstawił
niewłaściwego gladiatora na arenie. Luminatii nie byli narzędziem,
które zapewnia ład i porządek publiczny w itreyańskiej stolicy,
zacny przyjacielu. Oni utrzymywali status quo.
66 Chociaż bez wątpienia słyszeliście historie o świniach, które
pożarły koła od wozu albo drewniane nogi wraz z ich właścicielami,
opowieści o legendarnym apetycie wieprzów są w większości
wypadków znacznie przesadzone. Jednakże świnie przewożone do
Chlewni z kontynentu często głodują przez ponad tydzień, zanim
zostaną wyładowane, a po siedmiu zwrotach żywienia się samym
powietrzem widok porąbanego Vaańczyka, który był winien
odrobinę za dużo pieniędzy Niewłaściwym Gościom, wam też
wydałby się pięciodaniowym posiłkiem, zacni przyjaciele.
Wśród itreyańskich żeglarzy krąży słynna opowieść o Beatrice,
statku, który przewoził świnie do Bożogrobia. Zszedł z kursu
podczas sztormu w arcymroku i rozbił się o wyspę na Morzu Ciszy.
Przeżyło dwunastu żeglarzy, a jednak na przestrzeni kolejnych
tygodni żeglarze znikali w tajemniczych okolicznościach jeden po
drugim. Kiedy słońca w końcu wzeszły, uratowano tylko jednego. To
był chłopiec okrętowy imieniem Benio, który uratowany przez
przepływający w pobliżu dweymarski trawler, przysięgał, że
pozostali żeglarze zostali pożarci przez jeszcze jednego rozbitka –
zajadłą maciorę, która polowała nocą, pożerając jednego
nieszczęsnego żeglarza po drugim.
Żeglarze podobno nazwali tę bezlitosną świnię „Rózia”.
Po powrocie do cywilizacji biedny Benio stracił rozum podczas
porannego posiłku z bekonu i krokietów z wieprzowiną; resztę
życia spędził w Przytułku dla Obłąkanych. Podobno Rózia nadal
krąży po wyspie, żerując na rozbitkach i wyjąc do nieba, kiedy
zapada arcymrok.
Czy to wszystko jest prawdą, pozostaje, rzecz jasna, kwestią
sporną w licznych pijackich spekulacjach na pokładach różnych
statków przewożących świnie. Prawdą jest jednak, że odkąd, mając
trzynaście lat, młoda Mia Corvere dowiedziała od Mercurio, co
naprawdę dzieje się w Chlewni, przysięgła nie tknąć szynki do
końca życia.

67 Aptekarze teoretyzują, że brak równowagi między światłem i


ciemnością w Itrei powoduje wiele problemów zdrowotnych w
społeczeństwie, takich jak coraz większa liczba chorych cierpiących
na chorobę senną, zapełniających Przytułek dla Obłąkanych w
Bożogrobiu, i rosnąca liczba uzależnionych od środków
uspokajających takich jak Omdlenie. Azurytowe okulary to jeden z
nielicznych akceptowanych leków. Soczewki wykonuje się ze szkła
zabarwionego na niebiesko albo zielono w procesie arkemicznym,
by osłaniało przed blaskiem dominującego słońca na niebie i
oszczędzało zamożnych obywateli przed najgorszym atakiem furii
Aa.
Państwo sponsorowało pewne inicjatywy mające na celu pomoc
medyczną dla szerszych kręgów społecznych, ale ponieważ to sam
wszechmocny Aa zgodnie z własnym życzeniem przepędził swoją
żonę z nieba na całe lata, nawet twierdzenia, że istnieją związane z
nadmiarem światła choroby, mogą zostać uznane za herezję.
Dlatego wysiłki, mające na celu walkę z tym problemem, są
nieustannie udaremniane przez kościelnych lojalistów w senacie,
nie wspominając już o lobbystach zatrudnianych przez nadzwyczaj
potężną Gildię Itreyańskich Wytwórców Zasłon.
Ach, demokracja.

68 Najwyższy most w Bożogrobiu nazywano początkowo Mostem


Wież. Jego nowe imię i popularność wśród samobójców mają swój
początek w 39 PR, kiedy kochanka wielkiego kardynała Bartolemew
Albariego, Francesca Delphi, rzuciła się z niego w czasie
Arcymrocznego Carnivalé. Miała na sobie kompletny strój
karnawałowy, w tym zdobione klejnotami złote domino, warte tyle
co mały majątek ziemski w górnej Valentii.
Kiedy poniosła się wieść o jej samobójstwie, poszukiwania jej
ciała, a co ważniejsze, maski, którą nosiła, doprowadziły do kilku
utonięć, co najmniej czterech napadów z użyciem noża i
niewielkich zamieszek. Krążyły plotki, że Albari obiecał porzucić
stanowisko w kościele i poślubić ukochaną przed arcymrokiem 39
PR. Kiedy nie dotrzymał obietnicy, dziewczyna założyła klejnoty,
które od niego dostała, napisała list do rodziców, ujawniając
plugawy romans, i się zabiła.
Nieszczęśliwie dla kardynała Albariego ojciec Franceski,
Marcinus Delphi, był w owym czasie konsulem Republiki. Skandal
doprowadził do pozbawienia Albariego urzędu i publicznej chłosty.
Były kardynał ostatecznie rzucił się z tego samego mostu co jego
kochanka. Z czasem opowieść ta zamieniła się w tragedię o dwojgu
kochanków rozdzielonych przez społeczeństwo i trawionych przez
wielką namiętność. Od tego czasu z mostu rzucały się zakochane
nastolatki, a walki o kontrolę nad brzegami w okolicy Mostu
Złamanych Przysiąg (i, co za tym idzie, prawa do ograbiania
zakochanych trupów) doprowadziły do więcej niż jednej wojny
gangów wśród miejscowych braavi.
Nawiasem mówiąc, maski i ciała Franceski nigdy nie
odnaleziono.
W każdym razie nie znalazł ich żaden człowiek.

69 „Łoże Królowej” – jedna z najstarszych karczm w Bożogrobiu –


zostało wybudowane i nazwane przez szczególnie śmiałego
arendarza, Dariusa Cicerii, za panowania Francisca XIII. Małżonka
króla, Donnatella, słynęła jako kobieta o dużym... apetycie, a lud
rozkoszował się zaistniałą dwuznacznością. Rozmowy
nieodmiennie przebiegały w taki sposób:
– Spotkajmy się jutro, zacny przyjacielu, przy szklaneczce.
– Doskonały pomysł. Ale gdzie się spotkamy?
– W Łożu Królowej?
– Słyszę, że to ostatnio bardzo popularne miejsce.
(I rozlega się ryk śmiechu).
W efekcie karczma miała oszałamiające obroty. Kiedy Francisco
XIII został poinformowany o nazwie przybytku podczas
królewskiego bankietu przez oburzoną małżonkę, jego
zdenerwowanie... było mniejsze, niż królowa Donnatella miała
nadzieję. W rzeczy samej król podobno wzniósł kielich za zdrowie
karczmarza i powiedział do gości: „Może sam powinienem
odwiedzić Łoże Królowej? Córki tylko wiedzą, że już dawno go nie
widziałem”.
(I tu zapada krępująca cisza).

70 Jako odłam kościoła Aa niemal równie stary jak sama religia


Spowiednia, jak możecie się domyślać, ma za zadanie wykorzeniać
herezję w Republice. Przede wszystkim spowiednicy zajmują się
tymi, którzy czczą Matkę Nocy i wywodzą się z najbardziej
gorliwych (lub niezrównoważonych) kapłanów Aa. Obecna głowa
Spowiedni, Attia Fiorlini, posunęła się do tego, że na początku
swojej kariery ukrzyżowała własnego męża z powodu podejrzeń o
herezję. Jej przełożeni byli pod dużym wrażeniem jej oddania, więc
potem szybko awansowała.
W rzeczywistości Attia sprokurowała zarzuty przeciwko mężowi,
kiedy odkryła, że posuwa jedną ze służących.
Tak czy inaczej, dwie pieczenie na jednym ogniu...

71 Odrobinę mniej mruczał do swojego noża, póki żuchwa mu się


goiła. Mia miała ochotę odszukać katów i podziękować im za to.

72 Rany po próbie wierności lorda Cassiusa już się zagoiły i ku


zgrozie Mii Pip z wielkim zapałem powrócił do zwyczaju
pomrukiwania do noża.

73 Liizyjskie portrety powszechnie uważa się za najwspanialsze


w Republice i najlepsi artyści żądają małych fortun za zamówienie.
Vaiello, słynny artysta, który żył na dworze Francisca XIV,
zgromadził tak przerażające bogactwo, że mawiano, że mógłby dwa
razy wykupić królestwo. Niestety po incydencie, który obejmował
jedną butelkę wina za dużo, drugiego syna Francisca, Donatella,
łóżko z czterema kolumienkami i szpicrutę, Vaiello został osądzony
za zdradę i skazany na śmierć.
Jak można się było spodziewać, egzekucja Vaiello doprowadziła
do ogromnego wzrostu wartości jego obrazów i arystokraci ze
Szpiku, którzy je posiadali, dorobili się małych fortun.
Niespodziewanie jednak doprowadziło to także do nagłej lawiny
morderstw wśród znanych liizyjskich artystów, kiedy pewni
podstępni arystokraci postanowili zwiększyć wartość swoich
kolekcji, zabijając biednych łajdaków, którzy je namalowali.
Malarze zaczęli padać jak muchy i w kilka miesięcy po śmierci
Vaiello zawód portrecisty stał się najbardziej niebezpiecznym
fachem w królestwie.
Fala malarzobójstw doprowadziła do potwornego wzrostu cen
nowych dzieł, bo zmalała liczba mistrzów mogących przyjąć
zlecenia. Zdając sobie sprawę ze wzrostu swojej wartości,
mistrzowie przyjmowali mniej uczniów i jeszcze bardziej zawyżali
ceny. W szczytowym punkcie kryzysu stawka za standardowy
pozowany portret wynosiła dwie średniej wielkości posiadłości w
górnej Valentii i pierworodną córkę. Kryzys zażegnała dopiero
interwencja króla Francisca, który jednocześnie ufundował dwa
college dla liizyjskich artystów (jeden w Bożogrobiu i drugi,
słynniejszy, w Elai) i ogłosił, że zamordowanie liizyjskiego artysty to
zbrodnia karana ukrzyżowaniem.
Nawiasem mówiąc, ten incydent nadal jest przywoływany w
Kolegium Wielkim w Bożogrobiu jako doskonała ilustracja prawa
popytu i podaży. Na cześć Vaiello nazwano ją „Zasadą Szpicruty”.

74 Jeden z najbardziej przerażających fechmistrzów swoich


czasów, Antony Caravaggio był pojedynkowiczem na dworze króla
Francisca III. Jako niesławny rozpustnik ze słabością do młodych
don z wyższych sfer Caravaggio walczył w nie mniej niż
czterdziestu trzech pojedynkach i podobno spłodził czternaścioro
bękartów. Walczył bliźniaczymi ostrzami w dwóch rękach,
zapoczątkowując styl dwuręcznej walki, który w końcu nazwano
jego nazwiskiem.
Jak na ironię słabość do bliźniaczek okazała się jego zgubą: zginął
w pojedynku z donem Lentilusem Varusem po namiętnej i pijackiej
nocy z córkami Varusa, bliźniaczkami Lucillą i Lucią. Rzekomo
nadal pijany i zbyt wycieńczony, żeby podnieść rapier, dał się
zwyczajnie przeszyć przeciwnikowi – niechlubny koniec mistrza
szermierki.
Podobno jego ostatnie słowa brzmiały: „Warto było...”.

75 Chociaż Marielle doskonale się spisała przy twarzy chłopaka,


Mia zawsze, gdy mu się przyglądała, nadal uznawała go za
odpychającego. W spojrzeniu itreyańskiego chłopaka kryło się coś
zimnego i okrutnego, co zdaniem Mii było zwyczajnie paskudne.
Jeśli to prawda, że oczy są oknami duszy, to oczy Diamo ukazywały
pozbawioną światła, wysłaną słomą celę.

76 Zbudowany na rozkaz konsula Juliusa Scaevy Most Szaleństw


składa się w całości z łodzi – statków, łódek, czółen i promów
połączonych ze sobą i z brzegami zardzewiałymi łańcuchami.
Zgodnie z zapiskami itreyańskiej konstytucji konsulowie mogą
zajmować swój rząd tylko przez jedną kadencję, która trwa niemal
trzy lata. Kiedy więc Scaeva zerwał z tradycją podczas Rebelii
Rojalistów i zaczął ubiegać się o ponowną elekcję, powołując się na
stan wyjątkowy w Republice w związku z zaistniałym kryzysem,
jego jawny rywal polityczny, senator Suetonius Arlani, podobno
powiedział, jak cytowano: „Scaeva ma większą szansę przejść po
wodach Zatoki Rzeźników niż dokonać tego szaleństwa”.
Kiedy Scaeva wygrał, uzyskując niespotykaną większość głosów,
kupił wszystkie łodzie, jakie zdołał znaleźć, związał je razem w
formie zgrubnego mostu i przeszedł przez zatokę suchą stopą.
Nazwano tę konstrukcję Mostem Szaleństw na pamiątkę uwagi
Arlaniego i po dziś dzień istnieje ona w Bożogrobiu, stanowiąc dom
dla najróżniejszych włóczęgów, żebraków i wyrzutków, którzy
korzystają z darmowego lokum na monument di triumph konsula.
Sam Scaeva najwyraźniej nie ma nic przeciwko.
Senator Arlani zaś został skazany na dożywocie w Kamieniu
Filozoficznym kilka tygodni po sukcesie wyborczym konsula.
Zapewniam was, że okoliczności jego uwięzienia nie były w żaden
sposób związane z jego publicznymi wypowiedziami.

77 Struposze to żarłoczni mięsożercy z liizyjskiego kontynentu,


przypominają z grubsza bezwłose psowate o świńskich oczkach i
pyskach pełnych brzytw. Są zdumiewająco zaciekłe w
bezpośredniej walce, ale brakuje im wytrzymałości, żeby ścigać
ofiarę na długim dystansie. Często żywią się padliną, ale
wypracowały sobie też specyficzną metodę „polowania”.
Stworzenie okalecza się powierzchownie, gryząc się w zad do krwi.
Potem demonstracyjnie kuśtykają, obnosząc się z raną, i krwawią,
aż zostaną spostrzeżone przez jakiegoś padlinożercę, na przykład
sępa, szakala albo innego struposza. Wtedy zwierzę pada, udając
martwe. Rozgrywka może trwać kilka godzin, czasem nawet
zwrotów. Te zwierzęta są doskonałymi aktorami, posuwają się
nawet do tego, że pozostają nieruchome, kiedy padlinożerca bierze
pierwszy kęs na próbę. Kiedy jednak w końcu zabierze się do uczty,
struposz atakuje, rozrywając niedoszłego drapieżcę na strzępy i
objadając się po uszy.
Wskutek samookaleczeń stworzenia te często pokryte są
strupami, stąd ich nazwa.
Na wypadek gdybyś się zastanawiał, zacny przyjacielu, nie, nie
nadają się do trzymania w domu.

78 Najlepsza mina winowajcy w wykonaniu Ashlinn sprawiłaby,


że prawdziwy winowajca rzuciłby swoją pracę, spakował się i
wyprowadził w jakieś spokojniejsze miejsce, żeby zająć się hodowlą
kurczaków.

79 To język, który składa się całkowicie z gestów rąk, ruchów


palców i min. W wykonaniu mistrza rozmowa w Niemowie sprawia
wrażenie serii tików, mrugnięć i subtelnych skinień nierzucających
się w oczy tym, którzy nie szkolili się w tej sztuce.
Mniej wprawni uczniowie często wyglądają, jakby robili głupie
miny podczas ataku konwulsji, ale praktyka czyni mistrza, jak
mawiają ludzie.

80 Braavi to luźny związek gangów, które zajmują się większością


działalności przestępczej w Bożogrobiu: stręczycielstwem,
kradzieżami i zorganizowaną przemocą. Przez setki lat braavi byli
solą w oku różnych itreyańskich królów; nawet po powstaniu
Republiki wgryźli się w Łono Bożogrobia jak wyjątkowo uparte
kleszcze. Ich grabieże osłabiały handel, zmniejszały zyski i
wydawało się, że żadne ilości nalotów ze strony Luminatii nie są w
stanie usunąć ich na stałe.
To nowo obrany senator Julius Scaeva jako pierwszy
zaproponował, żeby wypłacać silniejszym gangom braavi – takim
jak te, które kontrolują dzielnicę portową i magazynową w
Bożogrobiu – oficjalną pensję z kufrów Republiki. Argumentował,
że taniej będzie płacić zbirom niż zorganizować policję, która by ich
zwalczyła, i że same gangi skorzystają na okresie stabilności. Scaeva
sfinansował pierwszą wypłatę z własnego majątku i został
nagrodzony niemalże natychmiastowym spadkiem przestępczości
w Łonie. Dzięki temu ogromnie wzrosła jego popularność – i wśród
kupców, którzy handlowali w porcie, i wśród obywateli, którzy
wcześniej wplątywali się w wojny między Luminatii i braavi, i
wreszcie wśród samych zbirów, którzy cieszyli się z tego, że płacono
im właściwie za nic. To po tym wyczynie Scaeva po raz pierwszy
zasłynął wśród tłumów jako „Senatum Populiis” – Senator Ludzi.
Przydomki, jakimi opatrywali go przeciwnicy za zamkniętymi
drzwiami, były, rzecz jasna, znacznie mniej pochlebne.
Ale wypowiadano je tylko wtedy, kiedy drzwi były naprawdę
porządnie zamknięte.

81 Mia zdołała przestudiować wiele twarzy zdobiących komnatę


tkaczki podczas tych zabiegów i często łapała się na tym, że
odwiedza ją z byle zadrapaniem, żeby móc zerknąć znowu na
kolekcję. Maski były cudowne, pochodziły z wszelkich zakątków
Republiki.
Oczywiście rozpoznała volto, domino i punchinello z itreyańskiego
Carnivalé. Przerażające wojenne maski z Wysp Dweym
wyrzeźbione w stalodrzewiu na podobieństwo koszmarów z głębin.
Nieskazitelne, białe jak kość oblicza liizyjskiego Trędowatego
Kapłana i oślepiający kaptur eunucha z haremu jakiegoś od dawna
martwego króla-maga. Jednakże tkaczka miała najwyraźniej
obsesję na punkcie twarzy wszelkich kształtów i rozmiarów i
wydawało się, że zebrała wszelkie dziwactwa, by ją zaspokoić.
W kolekcji tkaczki Mia znalazła złote cuda wykonane na
podobieństwo lwich głów, podobne do posążków o kocich głowach
na ashkaskich Pustkowiach Szeptów i postaci na rękojeści miecza z
czarnostali Kocura. Wypatrzyła gnijący kaptur kata, opaskę na oczy
umazaną czymś, co wyglądało jak zakrzepła krew, pośmiertne
maski tuzina dzieci, a niektóre z nich były naprawdę maleńkie.
Twarze z drewna i metalu. Z kości i wysuszonej skóry. Ozdobne i
banalne. Piękne i ohydne. Tkaczka zbierała wszystkie.
Mia czasem była o krok od współczucia dla Marielle.
Przypuszczała, że to musi być okropne mieć władzę nad ciałem
innych i żadnej nad własnym. Wtedy jednak przypominała sobie, co
zrobiła z twarzą Naev. I chociaż starała się tego nie zatracić, chociaż
wiedziała, że to ważne, litość powoli w niej umierała.
I zostawiała za sobą tylko popioły.

82 Osiemnaście lat to minimalny wiek, w którym można zostać


Tym Który Jaśnieje, i tradycja ta sięga czasów utworzenia legionu.
Doktryna leżąca u podstaw stworzenia legionu Luminatii była
zdumiewająco szczegółowa, a wymogi dotyczące kandydatów
nadzwyczaj surowe. Co ciekawe, kodeks nie zabrania kobietom
wstępować do szeregów Luminatii, chociaż nie uczyniła tego żadna
kobieta w historii Republiki.
Na razie.

83 Mia oczywiście słyszała opowieści o magijnej broni. Lucius


Wszechmocny, ostatni liizyjski król-mag podobno miał klingę, która
śpiewała, gdy zabijał wrogów. Legendarny bohater Maximian
dzierżył miecz znany jako „Kres”, który podobno wiedział, w jaki
sposób każdy człowiek pod słońcami, nie wyłączając jego pana,
umrze. Itreyańskie legendy były pełne opowieści o ostrzach
mających własny rozum.
Oczywiście Mia podejrzewała, że nóż Pipa potrafi mówić równie
dobrze, jak osły kręcić salta, ale mimo to zawsze, witając się z
chłopcem, pamiętała, żeby powiedzieć także część do „Ślicznotki”.
Oto ważna prawda, zacni przyjaciele: kiedy macie wątpliwości,
najlepiej zachować się uprzejmie w kontaktach z wariatami.

84 Jego ostatnią parę. Dobry kronikarz stracił zapasową podczas


zapasów z egzemplarzem „W służbie jego królewskiej mości”,
autobiografią Angeliki Trobbiani, kurtyzany za panowania
Francisca VI. Wszystkie kopie tych „zdradzieckich sprośności”
wytropiono i spalono na rozkaz królowej-małżonki Francisca, Arii,
po śmierci jej męża. Kopia, która znajdowała się w ateneum
Czerwonego Kościoła, to ostatni istniejący egzemplarz. Książka,
która odziedziczyła część temperamentu niesławnej autorki, ze
zrozumiałych względów była tym faktem oburzona.

85 Można jedynie zgadywać, co się stało z ukochanym nożem


chłopca.

86 Obfuscatii to trzecie ramię biurokracji Republiki, gdzie


pierwsze i drugie to Luminatii i Administratii. Zdecydowanie
mniejsza od siostrzanych organizacji skupia pracujących dla Senatu
handlarzy informacją i siewców plotek. Zajmuje się przede
wszystkim wewnętrznymi zagrożeniami dla bezpieczeństwa Itrei i
istnieje równie długo jak sama Republika. Jej założyciel, Tiberius
Starszy, słynął z tego, że stał pośród powstańców, którzy obalili
ostatniego króla Itrei, Francisca XV.
Według niektórych plotek to właśnie dłoń Tiberiusa spoczywała
na rękojeści ostrza, które zakończyło żywot biednego Franco.
87 Chociaż większość terenów w głębi lądu to teraz pustkowia,
nadmorskie regiony ashkaskie nadal należą do jednych z
najpiękniejszych na świecie. Pomijając naturalne piękno takich
miejsc jak Tysiące Wież, Pyliste Kaskady w Nuuvash albo Wielka
Sól, jest coś w widoku wschodu słońca nad zanieczyszczonym magją
piekielnym krajobrazem, co po prostu zapiera człowiekowi dech w
piersi.
Oczywiście piaskowe krakeny, kurzozjawy i inne potworności
Pustkowi Szeptów też zapierają dech w piersi, stąd brak przemysłu
turystycznego z prawdziwego zdarzenia w Ashkah.

88 Właśnie dotarło do mnie, że nie istnieje słowo, które


opisywałoby odgłosy, jakie wydaje wielbłąd. Psy szczekają, lwy
ryczą, pijacy bełkoczą.
A co, na otchłań, robią wielbłądy?

You might also like