You are on page 1of 571

Tytuł oryginału: The Kingdom of Copper

Copyright © 2019 by Shannon Chakraborty

Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Maps art copyright © by Virginia Norey

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Damian Pawłowski, Oliwia Żyłka

Redakcja: Natalia Szczepkowska

Korekta: Anna Zientek, Damian Pawłowski, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Oryginalny projekt okładki: Paula Russel Szafransky

Adaptacja okładki, stron tytułowych i mapy: Magdalena Zawadzka

Ilustracja na froncie: © Aza1976 | Shutterstock, Inc.

Ilustracja na stronie rozdziałowej: © AZDesign| Shutterstock, Inc.

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66657-56-4

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo

do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

redakcja@weneedya.pl

marketing@weneedya.pl

www.weneedya.pl
 

Dla Shamika
 
 

 
 

Spis postaci
 

Rodzina królewska

Obecnie Dewabadem rządzi dynastia Kahtanich, pochodząca od Zajdiego

Al-Kahtaniego, gezirijskiego wojownika, który wiele wieków wcześniej

rozpoczął powstanie, by obalić Radę Nahidów i  wprowadzić równość dla

szafitów. Do dynastii tej należą:

Ghassan Al-Kahtani – władca magicznego królestwa, obrońca wiary,

Muntazir – starszy syn Ghassana i  jego pierwszej żony z  rodu Gezirich,

emir, czyli następca tronu,

Hatset – z  rodu Ajanle, druga żona Ghassana i  królowa, wywodząca się

z możnej rodziny z krainy Ta Ntry,

Zajnab – córka Ghassana i Hatset, księżniczka Dewabadu,

Alizajd, czyli Ali – młodszy z  książąt, syn Ghassana i  Hatset, wygnany za

zdradę do Am Geziry.

Członkowie ich dworu i Gwardii Królewskiej:

Wadżid – kaid i dowódca armii dżinnów,

Abu Nuwas – gezirijski oficer,

Kaweh e-Pramuch – Wielki Wezyr, pochodzący z rodu Dewów,

Dżamszid e-Pramuch – jego syn, przyjaciel i powiernik emira Muntazira,

Abul Dawanik – poseł misji handlowej z Ta Ntry,

Abu Sajf – stary żołnierz i zwiadowca Gwardii Królewskiej,

Akisa i Lubajd – tropiciele i wojownicy z Bir Nabat, wioski w Am Gezirze.

 
Najwyżsi i błogosławieni Nahidzi

Dynastia Nahidów, pierwszych władców Dewabadu i  potomków Anahid,

rodzina nadzwyczajnych magicznych uzdrowicieli, pochodzących z  rodu

Dewa:

Anahid – wybrana przez Sulejmana, założycielka Dewabadu,

Rustam – jeden z  ostatnich nahidzkich uzdrowicieli i  utalentowany

botanik, zamordowany przez ifryty,

Maniże – siostra Rustama, jedna z  najpotężniejszych uzdrowicielek

Nahidów od wieków, zamordowana przez ifryty,

Nahri – jej córka niepewnego pochodzenia, porzucona jako dziecko wśród

ludzi w Egipcie.

Ich zwolennicy:

Darajawahusz, czyli Dara – ostatni z  afszinów, rodziny z  wojskowej kasty,

służący jako prawa ręka Rady Nahidów. Znany jako Bicz Kwi-zi ze

względu na swoje gwałtowne czyny podczas wojny i  późniejszego

powstania przeciwko Zajdiemu Al-Kahtaniemu,

Kartir – najwyższy kapłan Dewów,

Nisrin – była asystentka Maniże i Rustama, obecnie mentorka Nahri,

Irtemiz, Mardoniusz i Bahram – żołnierze.

Szafici

Osoby pochodzące ze związków dżinnów i  ludzi, zmuszone do mieszkania

w Dewabadzie. Ich prawa są mocno ograniczone:

Szejk Anas – były przywódca Tanzim i  mentor Alego, stracony przez króla

za zdradę,

Siostra Fatumaj – liderka Tanzim, kierująca sierocińcem tej grupy i  jej

przedsięwzięciami dobroczynnymi,

Subhaszini i Parimal Sen – szaficcy lekarze (lekarze szafitów).

Ifryty

Dewowie, którzy tysiące lat wcześniej nie chcieli podporządkować się

Sulejmanowi i dlatego zostali przeklęci. Śmiertelni wrogowie Nahidów:

Aeszma – ich przywódca,


Wizaresz – ifryt, który w Kairze napotkał Nahri jako pierwszy,

Kandisza – ifrytka, która zniewoliła i zamordowała Darę.

Wyzwoleni niewolnicy ifrytów

Napiętnowani i  prześladowani po ataku szału Dary i  jego śmierci z  rąk

księcia Alizajda. W  Dewabadzie pozostało tylko troje byłych niewolników,

wyzwolonych i  wskrzeszonych przez nahidzkich uzdrowicieli wiele lat

wcześniej:

Razu – hazardzistka z Tocharystanu,

Elaszia – artystka z Kart Sahar,

Issa – naukowiec i historyk z Ta Ntry.


 

Prolog
 

Ali
 

Po niecałym miesiącu Alizajd Al-Kahtani został zmuszony do ucieczki

z karawany.

–  Ratuj się, mój książę! – wykrzyknął jego towarzysz podróży, jedyny

z rodu Ajanle, wpadając pewnej nocy do namiotu Alego, gdy obozowali nad

południowym zakolem Eufratu. Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, z jego

piersi wyłoniło się ostrze ciemne od krwi.

Ali zerwał się na równe nogi z  bronią w  ręku. Jednym uderzeniem

zulfikara przeciął tylną ścianę namiotu i skoczył w ciemność.

Ścigali go konno, lecz tuż przed nim błyszczał Eufrat: rozgwieżdżona noc

odbijała się od powierzchni niestrudzenie płynącej rzeki. Modląc się, by

broń nie ucierpiała, Ali rzucił się do wody. W  tej samej chwili nadleciały

pierwsze strzały. Jedna z nich świsnęła mu koło ucha.

Woda była szokująco zimna, lecz Ali popłynął szybko, równie

instynktownie, jakby biegł, szybciej niż kiedykolwiek i  z  gracją, która

zaskoczyłaby jego samego, gdyby nie był zajęty ratowaniem życia. Strzały

padały obok niego i  za nim, znacząc jego ślad, więc zanurkował głęboko,

w  najmroczniejszą toń. Eufrat był szeroki, toteż przepłynięcie go zabrało

księciu sporo czasu. Przeciskał się między wodorostami i walczył z  silnym

prądem, próbującym go znieść w dół rzeki.

Dopiero kiedy wyszedł chwiejnie z  wody na przeciwnym brzegu, poczuł

mdłości na myśl, że przez cały ten czas nie musiał się wynurzać, by

zaczerpnąć powietrza.

Przełknął z  wysiłkiem ślinę, trzęsąc się, gdy chłodny powiew przeniknął

jego mokrą kandurę. Żołądek podszedł mu do gardła, ale nie miał czasu
na przemyślenie tego, co stało się w  rzece, skoro na drugim brzegu

harcowali konni łucznicy. Namiot Alego stał w  płomieniach, lecz reszta

obozu wydawała się nietknięta. Panował tam przedziwny spokój, tak jakby

pozostałym podróżnym z  karawany przekazano cichy rozkaz ignorowania

wszelkich krzyków, jakie mogliby usłyszeć tego wieczoru.

Ali został zdradzony. Nie miał zamiaru czekać, by zorientować się, czy

zabójcy – albo zdradzieccy towarzysze – potrafią przebyć rzekę. Wstał

z trudem i pobiegł przed siebie, byle dalej stąd.

Nogi ugięły się pod nim dopiero o świcie, a wtedy książę upadł ciężko na

złoty piasek. Zostawił rzekę daleko za sobą, teraz wokół niego rozciągała

się pustynia, nad którą wznosiło się niebo, niczym jasna, gorąca misa,

przewrócona do góry dnem.

Ciężko dysząc, objął spojrzeniem nieruchomy krajobraz. Wyglądało na

to, że został sam. W jego umyśle walczyły teraz ulga i strach. Był samiutki

na rozległej pustyni, wrogowie deptali mu po piętach, a do dyspozycji miał

tylko zulfikar i handżar. Żadnego pożywienia, wody ani kawałka dachu nad

głową. Nie miał nawet czasu, by chwycić turban i  sandały, które mogły go

ochronić przed gorącem.

Był zgubiony.

„Głupcze, właśnie taki koniec miał cię spotkać. Ojciec postawił sprawę

jasno”. Wygnanie Alego z Dewabadu równało się wyrokowi śmierci, co było

oczywiste dla każdego, kto śledził politykę jego rodu. Czy naprawdę myślał,

że potrafi z  tym walczyć? Że śmierć będzie lekka i  łatwa? Gdyby ojciec

chciał okazać mu litość, kazałby udusić najmłodszego syna podczas snu,

w pałacowych komnatach.

Po raz pierwszy Ali poczuł, jak w  jego serce wbijają się szpony

nienawiści. Nie zasłużył na to. Próbował pomóc swojemu miastu i rodzinie,

a  Ghassan nie okazał się nawet na tyle wspaniałomyślny, by zesłać mu

czystą śmierć.

Oczy zapiekły go od łez wściekłości. Wytarł je energicznie, czując

niesmak. Nie, nie tak zakończy się jego życie. Nie będzie się nad sobą

użalał, płakał ani przeklinał rodziny, marniejąc na nieznanym spłachetku

piasku. Pochodzi z  rodu Gezirich i  kiedy nadejdzie czas, odda życie bez

płaczu, z wyznaniem wiary na ustach i ostrzem w ręku!

Spojrzał w stronę południowego zachodu i wbił dłonie w złoty piach. Tam

leżała jego ojczyzna, w  tym kierunku modlił się przez całe życie. Oczyścił
się rytualnie przed modlitwą, wykonując wszystkie czynności tak samo,

jak za każdym razem od dnia, kiedy matka pokazała mu, jak to robić.

Kiedy skończył, wzniósł dłonie, zamknął oczy i wciągnął w nozdrza ostry

zapach piasku i  soli, która przylgnęła do jego skóry. „Prowadź mnie” –

błagał. „Ochroń tych, których zmuszony byłem zostawić, a kiedy nadejdzie

mój czas… – coś ścisnęło go w gardle – …kiedy nadejdzie mój czas, proszę,

okaż mi więcej litości niż mój ojciec”.

Ali dotknął palcami czoła, a potem wstał.

Tylko słońce prowadziło go przez nieprzebrany bezmiar piachu. Ali

podążał za nim, kierując się jego ruchem po niebie, najpierw ignorując,

a  potem przyzwyczajając się do bezlitosnego upału, kładącego się

brzemieniem na jego ramionach. Piasek parzył jego bose stopy, aż

młodzieniec przestał czuć gorący dotyk. Był dżinnem, i chociaż nie potrafił

unosić się wśród diun i  tańczyć niczym kłąb dymu, tak jak czynili jego

przodkowie przed błogosławieństwem Sulejmana, pustynia nie mogła go

zabić. Codziennie szedł, zatrzymując się tylko na modlitwę, aż padał,

całkowicie wyczerpany, i  zasypiał. Pozwalał, by rozpacz nad kompletnie

zrujnowanym życiem odpływała z  jego umysłu prosto w  jasne, rozpalone

do białości słońce.

Targał nim głód. Woda nie była problemem: od kiedy opętał go marid, Ali

nie czuł pragnienia. Usilnie próbował nie myśleć o  konsekwencjach

tamtego zdarzenia i  ignorować nową, niecierpliwą część swojego umysłu,

która rozkoszowała się wilgocią (odmawiał określania jej „potem”),

skraplającą mu się na skórze i spływającą po kończynach.

Nie potrafił powiedzieć, od jak dawna był w  drodze, kiedy krajobraz się

zmienił: z piaszczystych diun wyłoniły się skaliste wzgórza niczym wielkie,

łapczywe palce. Ali przetrząsnął okolicę kamienistych urwisk, szukając

jakiegokolwiek jedzenia. Słyszał, że rolnicy Geziri potrafili wyczarować

ucztę z  resztek człowieczego jedzenia, ale książąt nigdy nie uczono takich

zaklęć. Wychowywano go na kaida, przez całe uprzywilejowane życie

otoczonego tłumem służących. Nie miał pojęcia, jak przeżyć bez ich

pomocy.

Zrozpaczony i  wygłodniały, zjadł wszystkie rośliny, które znalazł, wraz

z  korzeniami. To był błąd. Następnego dnia rano obudził się poważnie

chory. Popiół osypywał się z  jego skóry, a  Ali wymiotował, aż pojawiła się

niewielka ilość żarzącej się czarnej masy, która spaliła ziemię.


Miał nadzieję znaleźć choć skrawek cienia, w  którym mógłby odzyskać

siły, dlatego spróbował zejść w  dół urwiska, ale tak mu się kręciło

w  głowie, że wzrok mu się zaćmiewał, a  obraz tańczył przed oczami.

Niemal od razu stracił równowagę na luźnym żwirze, poślizgnął się

i pokoziołkował stromym zboczem.

Wylądował ciężko w  skalnej szczelinie, uderzając lewym ramieniem

w wystającą skałę. Rozległ się stłumiony trzask, a  książę poczuł, jak rękę

zalewa mu palący ból.

Wciągnął gwałtownie powietrze. Spróbował się przesunąć i  jęknął: tym

razem ostre ukłucie sięgnęło barku. Odetchnął przez zęby i wymruczał pod

nosem przekleństwa. Przez mięśnie ramienia przebiegł gwałtowny skurcz.

„Wstawaj. Jeżeli ci się to nie uda, umrzesz tutaj”. Osłabione ciało Alego

nie posłuchało jednak rozkazu. Krew poleciała mu z  nosa, wypełniając

usta, a  on gapił się bezsilnie na surowe zbocza, wyraźnie widoczne na tle

jasnego nieba. Spojrzał w  głąb szczeliny: sam piasek i  kamienie. Miejsce

robiło wrażenie – nomen omen – wymarłego.

Zdusił łkanie. Wiedział, że mógłby umrzeć w  gorszy sposób. Mogli go

przecież schwytać i  torturować wrogowie jego rodziny albo zawodowi

zabójcy, którzy poćwiartowaliby jego ciało, by uzyskać krwawy dowód

wykonania zlecenia. Tymczasem Ali, niech Bóg mu przebaczy, nie był

jeszcze gotów na śmierć.

„Jesteś Geziri. Wierzysz w  Najłaskawszego. Nie okryj się teraz hańbą”.

Trzęsąc się z  bólu, Ali zacisnął powieki i  próbował znaleźć ukojenie

w świętych wersach, których nauczył się na pamięć dawno temu; okazało

się to jednak zbyt trudne. Przez ogarniającą go ciemność przedzierały się

wspomnienia twarzy tych, którzy zostali w  Dewabadzie: brata, którego

zaufanie w końcu utracił; przyjaciółki, której zabił ukochanego; ojca, który

skazał go na śmierć za niepopełnioną zbrodnię… Powoli osuwał się

w mrok.

Zbudził się, gdy ktoś siłą wlewał mu do gardła wyjątkowo obrzydliwą

substancję.

Otworzył oczy i  zaczął się dławić. Usta miał pełne czegoś chrupkiego

i metalicznego, co nie powinno się w nich znaleźć. Świat rozpływał mu się

przed oczami. Książę potrzebował dłuższej chwili, by skupić wzrok na

postaci kucającego przy nim barczystego mężczyzny. Twarz tamtego

pojawiała się fragmentami: nos, złamany więcej niż raz, matowa czarna

broda i ocienione kapturem szare oczy.


Oczy Gezirich.

Mężczyzna położył ciężką dłoń na czole Alego i wsunął mu do ust kolejną

kopiastą łyżkę wstrętnej papki.

– Łykaj, książątko.

Ali się dławił.

– C-co to jest? – Jego głos opuszczał wysuszone gardło jako szept.

Dżinn się rozpromienił.

– Krew oryksa i szarańczaki.

Żołądek księcia natychmiast się zbuntował. Odwrócił głowę, by

zwymiotować, ale mężczyzna zakrył mu usta wielkim łapskiem

i rozmasował gardło, zmuszając do przełknięcia odrażającej mikstury.

–  Aye, nie rzygaj. Co z  ciebie za jeden, że odrzucasz jedzenie, tak

starannie przygotowane przez gospodarza?

–  Dewabadczyk – przemówił drugi głos, a  Ali spojrzał w  dół. Dostrzegł

kobietę z  grubymi czarnymi warkoczami. Jej twarz wyglądała jak

wyciosana z  kamienia. – Żadnych manier. – Podniosła zulfikar i  handżar

Alego. – Piękne ostrza.

Mężczyzna wskazał powykręcany czarny korzeń.

–  Zjadłeś coś takiego? – zapytał, a  gdy Ali pokiwał głową, prychnął. –

Głupiec. Masz szczęście, że nie zmieniłeś się w  kupę popiołu. – Wepchnął

kolejną łyżkę krwawej, chrzęszczącej mieszanki w  usta księcia. – Jedz.

Będziesz potrzebował sił na podróż do domu.

Ali odepchnął słabo łyżkę, wciąż oszołomiony, a  teraz w  dodatku

zdezorientowany. Przez szczelinę wionął podmuch wiatru, który suszył

wilgoć na jego skórze. Zadrżał.

– Domu? – powtórzył.

–  Bir Nabat – stwierdził mężczyzna, tak jakby była to najbardziej

oczywista rzecz na świecie. – Dom. Tak z tydzień drogi na zachód.

Ali próbował pokręcić głową, ale szyja i ramiona mu zesztywniały.

–  Nie mogę – wycharczał. – Ja… muszę na południe. – Południe to

najlepszy kierunek, jaki mu przychodził do głowy. Rodzina Kahtanich

wywodziła się spośród posępnych pasm górskich, leżących wzdłuż

wilgotnego południowego wybrzeża Am Geziry. Ali sądził, że to jedyne

miejsce, gdzie znajdzie sojuszników.

–  Na południe? – Mężczyzna się roześmiał. – Prawie żeś umarł,

a  chciałbyś przebyć całą Am Gezirę? – Wepchnął kolejną łyżkę do ust

Alego. – Zabójcy szukają cię po całym kraju, pod każdym kamieniem.


Słyszałem plotki, że czciciele ognia ozłocą tego, kto zabije Alizajda Al-

Kahtaniego.

–  To właśnie powinniśmy zrobić, Lubajdzie – wtrąciła kobieta. Skinęła

nieuprzejmie głową w  kierunku papki. – Zamiast marnować nasze zapasy

na tego południowego bachora.

Ali z  trudnością przełknął wstrętną miksturę i  zmrużył oczy, patrząc na

mówiącą.

– Zabiłabyś kogoś z rodu Gezirich za obce pieniądze?

– Kahtaniego zabiłabym za darmo!

Książę wzdrygnął się na jej wrogi ton. Mężczyzna, Lubajd, westchnął

i rzucił jej zirytowane spojrzenie, a potem znów zwrócił się do Alego:

– Wybacz tej tu Akisie, książę, ale to niedobry czas na odwiedziny naszej

ziemi. – Odstawił gliniany kubek. – Od lat nie widzieliśmy kropli deszczu.

Wioskowe źródło wysycha, kończy się żywność, dzieci i  starcy umierają…

więc wysłaliśmy do Dewabadu prośbę o  pomoc. I  wiesz, co odpowiedział

nasz król, a jakże, z rodu Gezirich?

–  Nic! – Akis splunęła na ziemię. – Twój ojciec nawet nie raczył

odpowiedzieć, więc nie opowiadaj mi o rodowych więzach, Al-Kahtani.

Ali był zbyt zmęczony, by przerazić się na widok nienawiści na jej twarzy.

Spojrzał na zulfikar w  jej dłoniach. Regularnie ostrzył broń, więc

przynajmniej jego męka nie potrwa długo, jeśli zechcą go wyprawić na

tamten świat za pomocą tego ostrza.

Przełknął kolejną falę żółci, gdy krew oryksa zgęstniała mu w gardle.

–  W takim razie… – zaczął słabo – muszę się zgodzić. Nie powinniście

tego na mnie marnować. – Wskazał miksturę Lubajda.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, a  potem Lubajd roześmiał się

głośno, budząc echa w skalnej szczelinie.

Wciąż jeszcze się śmiał, gdy bez ostrzeżenia chwycił kontuzjowane ramię

Alego i pociągnął je mocno.

Ali wrzasnął, a przed oczami pojawiły mu się czarne plamy. Kiedy jednak

nastawiona kończyna wróciła na miejsce, palący ból natychmiast zelżał.

Jego palce mrowiły, a czucie wracało falami do zdrętwiałej ręki.

Lubajd uśmiechnął się szeroko. Zdjął kefię, nakrycie głowy popularne

wśród Gezirich z  północy, i  szybko uformował z  niej temblak, a  potem

pociągnął za zdrowe ramię Alego, pomagając mu wstać.

– Dbaj o poczucie humoru, chłopcze. Będziesz go potrzebował.


Wielki biały oryks czekał cierpliwie u  wylotu szczeliny. Bok zwierzęcia

przecinała linia zaschniętej krwi. Ignorując protesty Alego, Lubajd

wepchnął go na grzbiet wierzchowca. Książę złapał za długie rogi i patrzył,

jak Lubajd odbiera jego zulfikar Akisie.

Rzucił go księciu.

– Pozwól wydobrzeć ramieniu, a może znów będziesz tym wywijał.

Ali spojrzał na broń z niedowierzaniem.

– Ale myślałem…

–  …że cię zabijemy? – Lubajd pokręcił głową. – Nie. W  każdym razie

jeszcze nie teraz. Na pewno nie, skoro potrafisz coś takiego. – Wskazał

wnętrze skalnej szczeliny.

Ali podążył wzrokiem za jego gestem i otworzył szeroko usta.

Jego szaty nie były mokre od potu. Tam, gdzie wcześniej leżał, czekając

na śmierć, wyrastała teraz miniaturowa oaza. W miejscu, gdzie miał głowę,

szemrało pomiędzy skałami źródełko, z  którego spływał strumyczek

o  brzegach porośniętych świeżym mchem. Drugie źródło bulgotało

w  piachu, wypełniając zagłębienie po jego tułowiu. Jasnozielone pędy

pokrywały zakrwawioną połać żwiru, a  na ich rozwijających się listkach

widniały krople rosy.

Odetchnął gwałtownie i  wyczuł w  pustynnym powietrzu świeżą wilgoć.

Nowe możliwości.

–  Nie mam pojęcia, jak to zrobiłeś, Alizajdzie Al-Kahtani – stwierdził

Lubajd. – Ale jeżeli potrafisz sprawić, żeby na jałowym kawałku piachu

wytrysnęła woda, no cóż… – mrugnął porozumiewawczo – powiedziałbym,

że jesteś wart o wiele więcej niż kilka obcych monet.

Nahri
 

W apartamencie emira Muntazira Al-Kahtaniego panowała głęboka cisza.

Banu Nahri e-Nahid przeszła przez pokój. Jej bose stopy tonęły

w przepysznym dywanie. Na stoliku o zwierciadlanym blacie stała butelka

wina, a  obok niej jadeitowy pucharek w  kształcie szedu. Wino przyniosły

łagodne służące, które pomogły również Nahri rozebrać się z  ciężkich


weselnych szat. Zapewne zauważyły, że Banu Nahida cała się trzęsie,

i pomyślały, że to jej pomoże.

Patrzyła teraz na butelkę: szkło wydawało się delikatne. Łatwo byłoby je

rozbić, a  jeszcze łatwiej ukryć ostry szklany odłamek pod poduszką na

wielkim łożu, na które starała się nie patrzeć, i  zakończyć nie tylko ten

wieczór, ale coś więcej.

„Tylko że potem byś umarła”. Ghassan kazałby ściąć tysiąc jej rodaków

na jej oczach, a następnie rzucić ją karkadannowi.

Oderwała wzrok od butelki. Przez otwarte okno powiał wiatr, a  ona

zadrżała. Miała na sobie delikatną luźną sukienkę z  błękitnego jedwabiu

i  miękką wierzchnią szatę z  kapturem: ani jedno, ani drugie nie

powstrzymywało chłodu. Z  wymyślnego stroju, w  którym wzięła ślub,

została tylko maska. Na wykonanej z  misternie rzeźbionego hebanu

i  zabezpieczonej miedzianymi klamerkami i  łańcuszkami masce widniały

imiona jej i  Muntazira. Po skonsumowaniu małżeństwa powinna zostać

spalona, a  następnego ranka popioły miały znaczyć ich ciała, dowodząc

prawomocności obrzędu. Według podekscytowanych kobiet Gezirich, które

droczyły się z  nią podczas uczty weselnej, była to wielowiekowa tradycja

ich rodu.

Nahri nie podzielała ich ekscytacji. Pociła się, od kiedy weszła do

sypialni, a  maska lepiła się do jej wilgotnej skóry. Poluzowała nieco

klamerki, by lekka bryza schłodziła jej zarumienione policzki. Dostrzegła

odbicie swojego ruchu w ogromnym zwierciadle w ramie z brązu, wiszącym

po przeciwnej stronie pomieszczenia, i  odwróciła oczy. Może strój i  maska

były piękne, ale wykonali je Geziri, a Nahri nie miała ochoty oglądać siebie

w odzieniu wrogów.

„Nie są twoimi wrogami”, powiedziała sobie. „Wróg” był określeniem,

którego używał Dara, a  ona nie chciała o  nim myśleć. Nie tego wieczoru.

Nie potrafiła. To wspomnienie by ją złamało, a  ostatnia Banu Nahida

Dewabadu nie miała zamiaru dać się złamać. Podpisała kontrakt ślubny

pewną dłonią i  bez drżenia wzniosła toast razem z  Ghassanem,

uśmiechając się ciepło do króla, który wcześniej groził jej zamordowaniem

dewańskich dzieci i  zmusił ją, by wyrzekła się swojego afszina na

podstawie nieudolnie sfabrykowanych dowodów. Jeśli potrafiła przetrwać

to wszystko, to nie obawiała się także tego, co miało zajść w tej sypialni.

Odwróciła się i  ruszyła przez pomieszczenie. Olbrzymi apartament

Muntazira mieścił się na jednym z wyższych poziomów wielkiego zikkuratu


w  sercu pałacowego kompleksu Dewabadu. Wypełniały go dzieła sztuki:

malowidła na jedwabnych zasłonach, delikatne gobeliny i  przepięknie

obrobione wazony, wszystko to starannie wyeksponowane i  promieniujące

magiczną aurą. Bez trudu potrafiła sobie wyobrazić Muntazira w  tym

cudownym pokoju, zasiadającego z  kielichem drogiego wina, u  boku

światowej kurtyzany, cytującego poezję i  przekomarzającego się z  nią na

temat błahych przyjemności życia, którego Nahri nie miała ani czasu, ani

ochoty prowadzić. W  zasięgu wzroku nie było żadnej książki, zarówno

w  tym  pomieszczeniu, jak i  w  całej pozostałej części apartamentu, przez

którą została przeprowadzona.

Zatrzymała się, by obejrzeć najbliższą miniaturę przedstawiającą dwoje

tancerzy. Postacie na obrazku wyczarowały płomienne kwiaty, wirujące,

iskrzące i błyskające niczym rubiny.

„Nie mam żadnych wspólnych zainteresowań z  tym mężczyzną”. Nahri

nie wyobrażała sobie splendoru, w  jakim był wychowywany Muntazir. Nie

potrafiła również pojąć, jak to jest: mieć do dyspozycji zgromadzoną

w  jednym miejscu wiedzę tysiącleci i  nie zadać sobie nawet trudu nauki

czytania. Jedyne, co łączyło ją z  nowym mężem, to potworna noc na

płonącym statku.

Drzwi do sypialni stanęły otworem.

Nahri instynktownie cofnęła się od malowidła, naciągając kaptur niżej na

głowę. Z  zewnątrz dobiegł ją cichy trzask, potem przekleństwo, a  wreszcie

wszedł Muntazir.

Nie był sam. Podejrzewała zresztą, że nie dałby rady dotrzeć tu

samodzielnie, ponieważ opierał się ciężko na służącym. Wyczuwała jego

śmierdzący winem oddech z  drugiego końca pokoju. Za nimi weszły dwie

pokojówki, a Nahri przełknęła ślinę, patrząc, jak pomagają mu zdjąć szatę,

odwijają turban, wymieniając po gezirijsku uwagi brzmiące jak kpiny,

a potem prowadzą go do łoża.

Usiadł ciężko na jego brzegu. Wyglądał na pijanego i  nieco

oszołomionego tym, że się tu znalazł. Tymczasem łoże, zasłane pościelą

wyglądającą niczym obłoki, było dość duże, by pomieścić dziesięć osób (a

przekazywane szeptem plotki na temat jej męża wskazywały, że zapełnił je,

i  to nie raz). W  narożnej kadzielnicy żarzyło się wonne kadzidło, a  obok

stał kielich słodkiego mleka z  liśćmi jabłoni – tradycyjny napój Dewów,

warzony dla panny młodej, by pomóc jej w  poczęciu. To przynajmniej

mogła wykluczyć: Nisrin zapewniła ją, że tak się nie stanie. Jeśli ktoś przez
dwa stulecia asystował nahidzkim uzdrowicielom, z pewnością nauczył się

niemal niezawodnych metod zapobiegania ciąży.

Mimo to serce Nahri zabiło szybciej, gdy służący wyszli, zamykając za

sobą cicho drzwi. W  sypialni zapanowała napięta atmosfera, powietrze

zgęstniało. Wszystko to kontrastowało z radosnymi odgłosami świętowania,

dochodzącymi z ogrodu poniżej.

Muntazir w  końcu podniósł wzrok i  spojrzał jej prosto w  oczy. Światło

świecy igrało mu na twarzy. Być może nie był tak magicznie urodziwy jak

Dara, ale uderzająco przystojny i  charyzmatyczny, jak słyszała; ponoć

łatwo było go rozbawić i często się uśmiechał… w  każdym razie do innych

dżinnów, nie do niej. Gęste czarne włosy miał krótko przycięte, a  brodę –

stylowo przystrzyżoną. Podczas wesela nosił królewski strój Kahtanich:

hebanowoczarną szatę ze złotym wykończeniem i  wzorzysty błękitno-

purpurowo-złoty turban z  jedwabiu, lecz teraz ubrany był w  śnieżnobiałą

kandurę, wyszywaną malutkimi perłami. Jedyną skazą na jego starannym

wizerunku była cienka blizna przecinająca lewą brew – pamiątka po biczu

Dary.

Gapili się na siebie przez dłuższą chwilę bez ruchu. Nahri dostrzegała, że

pod maską pijanego zmęczenia kryło się zdenerwowanie.

W końcu przemówił:

– Nie ześlesz na mnie złośliwych wrzodów, prawda?

Zmrużyła oczy.

– Słucham?!

–  Złośliwe wrzody. – Muntazir przełknął ślinę, gniotąc w  dłoniach

haftowaną kapę na łożu. – Twoja matka potrafiła obdarzyć nimi mężczyzn,

którzy zbyt długo jej się przyglądali.

Ukłuły ją te słowa, lecz ta reakcja wcale jej się nie spodobała. Nie była

romantyczką, wręcz przeciwnie, szczyciła się swoim pragmatyzmem

i umiejętnością odsuwania na bok emocji – co zresztą doprowadziło ją do

tego pokoju. Mimo to trwała właśnie jej noc poślubna, więc mogła mieć

nadzieję, że z ust jej nowego męża padną życzliwe słowa, a  on sam będzie

chciał ją pieścić, a nie bać się, że ześle na niego jakąś magiczną chorobę.

Bez ceregieli zdjęła z siebie szatę i rzuciła ją na podłogę.

–  Miejmy to za sobą. – Ruszyła ku łożu, manipulując przy delikatnych

miedzianych klamerkach przytrzymujących maskę ślubną.

–  Ostrożnie! – Dłoń Muntazira wystrzeliła ku niej, ale cofnął ją

gwałtownie, gdy tylko musnął jej palce. – Wybacz – dodał szybko. – To


tylko… te zapięcia należały do mojej matki.

Nahri znieruchomiała. Nikt w  pałacu nigdy nie wspominał o  matce

Muntazira, zmarłej dawno temu pierwszej żonie Ghassana.

– Doprawdy?

Skinął głową, sięgając ku masce i  wprawnie odczepiając zapięcia.

W porównaniu z  wykwintnym pokojem i  lśniącą biżuterią, którą oboje na

sobie mieli, klamerki wyglądały raczej zwyczajnie, lecz Muntazir trzymał je

tak, jakby właśnie wręczono mu pierścień z pieczęcią Sulejmana.

–  Są w  rodzinie od wieków – wyjaśnił, wodząc kciukiem po misternej

biżuterii. – Matka ciągle kazała mi przysięgać, że będą je nosić moja żona

i  córka. – Wygiął usta w  smutnym uśmiechu. – Mówiła, że przynoszą

szczęście i pozwalają począć najlepszych synów.

Nahri zawahała się, a  potem zdecydowała, że spróbuje podrążyć.

Utracone dawno temu matki mogły być jedynym tematem, który łączyłby

ją z mężem.

– Ile wtedy miałeś…

–  Byłem dość młody – przerwał jej Muntazir nieco ochryple, tak jakby

pytanie sprawiało mu ból. – W  dzieciństwie na pustkowiach Am Geziry

ugryzł ją nasnas, a  jego jad pozostał w  jej ciele. Czasem dopadał ją atak

choroby, ale Maniże zawsze potrafiła go załagodzić. – Jego twarz

spochmurniała. – Aż pewnego lata Maniże zdecydowała, że próżnowanie

w Zariaspie jest ważniejsze niż życie jej królowej.

Nahri stężała. Jego słowa wyraźnie zabrzmiały goryczą. To tyle w kwestii

poczucia wspólnoty i tematów do rozmowy.

– Rozumiem – odparła sztywno.

Muntazir najwyraźniej to zauważył, bo lekko się zarumienił.

– Przepraszam, nie powinienem był ci o tym mówić.

–  W porządku – zapewniła go Nahri, chociaż w  rzeczywistości z  każdą

chwilą bardziej żałowała swojej zgody na to małżeństwo. – Nigdy nie

ukrywałeś tego, co czujesz wobec mojej rodziny. Jak to mnie nazwałeś

w obecności ojca? „Kłamliwa nahidzka kurwa”? Ta, która uwiodła twojego

brata i kazała swojemu afszinowi zaatakować twoich żołnierzy?

Szare oczy Muntazira błysnęły żalem, zanim opuścił wzrok.

– To był z mojej strony poważny błąd – przyznał, broniąc się słabo. – Mój

najlepszy przyjaciel i młodszy brat stanęli u bram śmierci. – Wstał i ruszył

w kierunku wina. – Nie myślałem wtedy jasno.


Nahri usiadła na łożu, krzyżując nogi pod jedwabną sukienką. Ładna

rzecz: tkanina była tak cienka, że niemal przezroczysta, przetykana

delikatną złotą nicią i  ozdobiona drobnymi paciorkami z  kości słoniowej.

Kiedy indziej – i  z  kimś innym – mogłaby nawet cieszyć się subtelnym,

prowokującym dotykiem jedwabiu na nagiej skórze.

Teraz jednak zdecydowanie nie czuła się w  ten sposób. Spojrzała na

Muntazira z  niedowierzaniem. Czy naprawdę sądził, że taka wymówka

wystarczająco usprawiedliwia jego postępek?

Zakrztusił się winem.

–  Taki wzrok nie pomaga mi zapomnieć o  wrzodach – wydusił pomiędzy

kaszlnięciami.

Nahri przewróciła oczami.

– Na litość boską, nie zrobię ci krzywdy. Nie potrafię. Twój ojciec kazałby

zamordować setkę Dewów, gdybym cię choćby drasnęła. – Podrapała się

w  głowę i  wyciągnęła dłoń po wino. Może alkohol pozwoli jej jakoś

przetrwać tę noc. – Podaj mi trochę.

Nalał jej kielich, a  ona wypiła go duszkiem i  skrzywiła się na kwaśny

smak.

– Wstrętne!

Muntazir wyglądał na zranionego.

–  To starożytne lodowe wino z  Zariaspy. Bezcenne, jeden z  najrzadszych

szczepów na świecie.

– Smakuje jak sok z winogron przepuszczony przez gnijącą rybę.

–  Gnijącą rybę… – powtórzył cicho. Potarł czoło. – W  takim razie czego

byś się chciała napić, jeśli nie wina?

Nahri zastanowiła się i odpowiedziała szczerze, nie widząc w tym szkody

dla siebie:

–  Karkade. To herbata z  kwiatów hibiskusa. – Gardło ścisnęło jej się

z tęsknoty. – Przypomina mi o domu.

– O Kalikacie?

Zmarszczyła brwi.

– O czym?

– To nie stamtąd pochodzisz?

– Nie – odparła. – Jestem z Kairu.

– Och – stwierdził z lekką konsternacją. – Ale leżą blisko siebie?

„Absolutnie nie”. Nahri próbowała nie krzywić się z  żenady. Miał być jej

mężem, a  nawet nie wiedział, skąd pochodzi jego żona! Z  kraju, którego
esencja wciąż była obecna w  jej krwi i  sercu! Kair, miasto, za którym

tęskniła tak rozpaczliwie, że czasem odbierało jej dech.

„Nie chcę tego”. Ta świadomość, nagła i  paląca, przebiegła przez jej

umysł. Nahri nauczyła się na własnej skórze, żeby nie wierzyć nikomu

w  Dewabadzie. Jak mogłaby dzielić łoże z  tym skupionym na sobie

mężczyzną, który nic o niej nie wiedział?

Muntazir obserwował ją, a jego szare oczy złagodniały.

– Wyglądasz, jakbyś się miała pochorować.

Teraz rzeczywiście drgnęła. Może nie był tak całkowicie ślepy.

– Czuję się świetnie – zełgała.

–  A wcale tak nie wyglądasz – odparł, sięgając do jej ramienia. – Cała

drżysz. – Jego palce musnęły jej skórę, a  Nahri napięła mięśnie, walcząc,

by nie odsunąć się gwałtownie.

Muntazir cofnął dłoń, jakby się sparzył.

– Boisz się mnie? – zapytał z niedowierzaniem.

–  Nie – odparła naburmuszona, mimo że jej policzki płonęły

z zakłopotania. – Ja tylko… nigdy wcześniej tego nie robiłam.

– Czego? Nie spałaś z kimś, kogo nienawidziłaś? – Jego krzywy uśmiech

zniknął, kiedy przygryzła wargę. – Och. Och. Zakładałem, że ty

i Darajawahusz…

–  Nie – zaprzeczyła szybko Nahri. Wolała, żeby jej mąż nie kończył tego

zdania. – Sprawy między nami tak nie wyglądały. A  ja nie chcę o  nim

rozmawiać. Nie z tobą.

– Jasne – podsumował Muntazir, a potem zacisnął usta.

Znów zapadło między nimi milczenie, przerywane tylko śmiechem

i okrzykami, wpadającymi przez otwarte okno.

–  Dobrze wiedzieć, że wszyscy tak się cieszą z  sojuszu naszych rodów –

mruknęła posępnie Nahri.

Muntazir zerknął na nią.

– Czy to dlatego się zgodziłaś?

–  Zgodziłam się – wypowiedziała to wyjątkowo sarkastycznie – ponieważ

wiedziałam, że i  tak zostanę zmuszona do poślubienia ciebie.

Stwierdziłam, że w  takim razie równie dobrze mogę ochoczo wyjść za mąż

i  wydoić z  twojego ojca tyle wiana, ile się da… a  może pewnego dnia

przekonam cię, żebyś go obalił. – Nie była to zapewne najmądrzejsza

odpowiedź, ale Nahri coraz mniej obchodziło, co sobie pomyśli jej mąż.
Muntazir raptownie zbladł. Przełknął ślinę, wychylił resztkę wina,

a potem przeszedł przez sypialnię ku drzwiom. Otworzył je i powiedział coś

po gezirijsku do osoby po drugiej stronie. Nahri przeklęła się w myślach za

swoje ostatnie słowa. Niezależnie od jej uczuć wobec Muntazira Ghassan

był zdecydowany ich ożenić, a  gdyby Nahri spróbowała udaremnić jego

plan, król niewątpliwie wymyśliłby dla niej upiorną karę.

– Co zrobiłeś? – zapytała z niepokojem, kiedy wrócił.

– Zamówiłem filiżankę tej twojej dziwnej herbaty.

Mrugnęła, zaskoczona.

– Nie musiałeś tego robić.

–  Ale chciałem. – Spojrzał jej w  oczy. – Szczerze mówiąc, przerażasz

mnie, żono, więc wolę wkraść się w  twoje łaski. – Podniósł z  łoża maskę

ślubną. – Możesz przestać się trząść. Nie skrzywdzę cię, Nahri. Nie jestem

taki. Dzisiaj wieczorem nawet cię nie tknę.

Spojrzała na maskę, która zaczynała się już żarzyć. Odchrząknęła.

– Ale wszyscy będą oczekiwać…

Maska w jego dłoniach rozsypała się w węgielki, a Nahri podskoczyła.

– Wyciągnij rękę – poprosił, a kiedy posłuchała, wysypał jej na dłoń garść

popiołu. Potem przeczesał sobie pokrytymi popiołem palcami włosy

i  wytarł je w  kołnierz tuniki oraz białą kandurę. – Proszę – powiedział ze

śmiertelną powagą. – Małżeństwo zostało skonsumowane. – Skinął głową

w kierunku łoża. – Mówiono mi, że we śnie strasznie się rzucam i  wiercę.

Będzie wyglądało, jakbyśmy przez całą noc robili wszystko, co możliwe, dla

zapewnienia pokoju między naszymi rodami. – Na te słowa Nahri oblała się

rumieńcem, a Muntazir uśmiechnął się szeroko. – Wierz mi lub nie, dobrze

jest wiedzieć, że coś w  ogóle cię niepokoi. Maniże nigdy nie okazywała

emocji i  to było przerażające. – Jego głos złagodniał: – W  końcu będziemy

to musieli zrobić. Znajdą się tacy, którzy będą nas obserwować i czekać na

spadkobierców, ale zabierzemy się do tego powoli. Nie musi to być

potworna męczarnia. – Oczy błysnęły mu rozbawieniem. – Mimo że robimy

to wszystko pod przymusem, ta sypialnia potrafi być naprawdę

przyjemnym miejscem.

Przerwało mu pukanie, i całe szczęście. Mimo że Nahri wychowywała się

na kairskich ulicach, nie znalazła odpowiedzi na jego ostatnie słowa.

Muntazir podszedł do drzwi i  wrócił ze srebrną tacą, na której stał

czajnik z różowego kwarcu. Postawił go na nocnym stoliku.


–  Twoja karkade. – Odciągnął prześcieradła i  padł na stos poduszek. –

A  teraz, jeżeli nie jestem już potrzebny, idę spać. Zapomniałem, ile się

tańczy na dewańskich weselach.

Jej niepokój powoli słabł. Nalała sobie filiżankę karkade i  ignorując

instynkt, każący jej wycofać się na jedną z niskich sof, rozstawionych przy

kominku, ostrożnie wślizgnęła się do łoża obok męża. Wypiła łyczek

herbaty, rozkoszując się wyrazistym smakiem.

Dobrze go znała, lecz pierwszym miejscem, jakie przyszło jej w tej chwili

na myśl, nie była egipska kafejka, lecz Biblioteka Królewska

w  Dewabadzie. Siedziała tam z  uśmiechniętym księciem, który doskonale

orientował się w  różnicy między Kalikatem i  Kairem. Księciem, którego

wiedza na temat człowieczego świata sprawiła, że Nahri przywiązała się do

niego, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy, aż było za późno.

– Muntazirze, mogę cię o coś spytać? – powiedziała bez zastanowienia.

Jego zaspany głos był niewyraźny:

– Taa?

– Dlaczego Ali nie zjawił się na weselu?

Ciało jej męża natychmiast stężało.

– Jest zajęty swoim garnizonem w Am Gezirze.

Garnizonem. Tak, właśnie tak odpowiadał jej każdy Geziri pytany

o Alizajda Al-Kahtaniego, niemal tymi samymi słowami.

W królewskim haremie w  Dewabadzie trudno było jednak utrzymać

tajemnicę. Dlatego do Nahri dotarły plotki mówiące, że Zajnab, siostra

Alego i  Muntazira, zasypiała z  płaczem każdej nocy, przez wszystkie

tygodnie, od kiedy odesłano jej młodszego brata. Od tamtej pory

księżniczka wyglądała strasznie, nawet podczas uroczystości weselnych

tego wieczoru.

Wtedy wymknęło jej się to, o co rzeczywiście chciała zapytać:

– Czy on umarł? – wyszeptała.

Muntazir nie odpowiedział od razu. Zapadło milczenie, a  Nahri poczuła,

jak w  jej sercu splatają się sprzeczne emocje. Potem jednak jej mąż

odchrząknął.

–  Nie – odparł ostrożnie, z  namysłem. – Jeśli nie masz nic przeciwko

temu, wolałbym o  nim nie dyskutować. A  co do twoich wcześniejszych

słów… – Popatrzył na nią z  oczami błyszczącymi od uczucia, którego nie

potrafiła nazwać. – Powinnaś wiedzieć, że gdyby przyszło co do czego, to

jestem przede wszystkim Kahtanim. Mój ojciec jest moim władcą. Zawsze
będę wobec niego lojalny. – W  jego słowach wyraźnie zabrzmiało

ostrzeżenie, a  z  głosu nagle uleciała cała intymność. To powiedział emir

Dewabadu. Odwrócił się do niej plecami, nie czekając na odpowiedź.

Nahri odstawiła filiżankę ze stuknięciem, czując, jak odrobina ciepła,

iskra, którą zdołali między sobą wzniecić, znika, a  w  jej miejscu pojawia

się lód. Westchnęła z irytacją.

Jeden z  gobelinów po przeciwnej stronie pokoju zadrżał w  odpowiedzi.

Sięgające okna cienie, padające na Muntazira, nagle się wydłużyły

i wyostrzyły.

Nahri nie poczuła się zaskoczona. Ostatnio takie rzeczy zdarzały się

coraz częściej: starożytny pałac wydawał się coraz bardziej świadomy tego,

że w jego murach znów mieszka ktoś z rodu Nahidów.

Dara
 

Darajawahusz e-Afszin drzemał w purpurowym świetle słońca, które nigdy

nie zachodziło.

Nie był to oczywiście prawdziwy sen, ale coś głębszego. Spokojniejszego.

Nie śnił o straconych okazjach i  nieodwzajemnionej miłości, nie przeżywał

koszmarów z  miastami skąpanymi we krwi i  bezlitosnymi człowieczymi

władcami. Zwykle leżał w  wąwozie ocienionym cedrowym zagajnikiem, na

filcowym kocu, utkanym mu przez matkę, kiedy był chłopcem. Między

drzewami dostrzegał wspaniały ogród, w którym chwilami działo się coś, co

przyciągało jego uwagę.

Teraz jednak nic takiego nie miało miejsca. Dara nie orientował się

dokładnie, gdzie jest, ale specjalnie go to nie obchodziło. Powietrze

pachniało domem, posiłkami spożywanymi z  rodziną i  świętym dymem

ołtarzy ognia. Od czasu do czasu otwierał oczy, zanim śpiew ptaków

i odległe dźwięki lutni znów ukołysały go do snu. Tylko na to miał ochotę:

leżeć i  odpoczywać, aż całe zmęczenie odpłynie z  jego ciała, a  z  pamięci

ulotni się zapach krwi.

Mała dłoń trąciła jego ramię.

Dara się uśmiechnął.


– Znów przyszłaś, żeby sprawdzić, jak się czuję, siostrzyczko?

Otworzył oczy. Tamima klęczała u  jego boku, uśmiechając się szeroko

ustami, w  których brakowało zębów. Jej małą postać spowijał całun,

a czarne włosy miała starannie zaplecione w warkocze. Wyglądała zupełnie

inaczej, niż kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Gdy przybył do wąwozu, jej

całun pokrywała krew, a  skóra pocięta była imionami w  tocharystańskim

alfabecie. Na ten widok oszalał: rozszarpał wąwóz gołymi dłońmi, a  potem

znów, i  jeszcze raz, aż w  końcu padł obok niej i  objął jej dziecięce

ramionka.

Od tamtej pory znaki na jej skórze znikały, wraz z czarnym tatuażem na

jego ciele, tym, który wyglądał jak szczeble zakręconej drabiny.

Tamima wbiła palce bosych stóp w trawę.

– Czekają w ogrodzie, żeby z tobą porozmawiać.

Zaniepokoił się. Podejrzewał, że wie aż za dobrze, jaki sąd czeka go

w tym miejscu.

– Nie jestem jeszcze gotów – odpowiedział.

– Nie trzeba się tego bać, bracie.

Dara zacisnął powieki.

– Nie wiesz, co zrobiłem.

– W takim razie wyznaj swoje uczynki i uwolnij się od ich brzemienia.

– Nie mogę – wyszeptał. – Jeżeli zacznę, Tamimo… zatopią mnie…

Uderzenie gorąca przeszyło nagle jego lewą dłoń, aż sapnął

z  niespodziewanego bólu. Prawie zapomniał, jak to jest, ale parzący

dreszcz zniknął tak szybko, jak się pojawił. Dara uniósł rękę.

Na palcu miał wytarty żelazny pierścień ze szmaragdem.

Wytrzeszczył oczy ze zdumieniem. Usiadł, a ciężki płaszcz senności opadł

z jego ciała.

Spokój wokoło minął, chłodna bryza wywiała z  wąwozu zapachy domu

i  sprawiła, że liście zatańczyły w  koronach cedrów. Dara zadrżał. Wiatr

wydawał się żywą istotą, ciągnął go za ręce i mierzwił mu włosy.

Wstał, zanim zdał sobie sprawę, co właściwie robi.

Tamima złapała jego dłoń.

– Nie, Daru – poprosiła. – Nie idź jeszcze. Nie rób tego kolejny raz. Jesteś

już tak blisko.

Spojrzał na nią, skonsternowany.

– Co?
Jak gdyby w  odpowiedzi, cienie w  cedrowym zagajniku zgęstniały,

szmaragd i  czerń zaczęły się wić i  splatać. To była jakaś magia…

oszałamiająca, szarpiąca jego duszę. Pierścień na jego palcu pulsował

niczym bijące serce.

Nagle wszystko stało się oczywiste. Pewnie, że musi iść. To jego

obowiązek, a on przecież jest posłusznym afszinem.

Dlatego podporządkował się rozkazowi.

Uwolnił się od uścisku siostry.

– Wrócę – powiedział. – Przyrzekam!

Tamima zaczęła płakać.

– Zawsze tak mówisz!

Kiedy Dara wszedł głębiej w gaj cedrów, łkania siostry ucichły, podobnie

jak śpiew ptaków. Zastąpił je niski buczący pomruk, który szybko zaczął

go irytować. Gorące powietrze zamykało się wokół niego. Po chwili znów

poczuł szarpnięcie za dłoń. Pierścień zaczął się żarzyć.

A potem afszin został zagarnięty, wykradziony z tego świata. Niewidzialna

siła porwała go niczym roh i wrzuciła sobie do paszczy.

Wąwóz między cedrami zniknął, zostawiając całkowitą czerń. Nicość.

Przeszył go płonący, rozdzierający ból, gorszy, niż potrafiłby sobie

wyobrazić, jak tysiąc noży szatkujących każde włókno jego ciała, a  on

tymczasem został pociągnięty, powleczony przez jakąś substancję gęstszą

niż błoto. Rozłożony i  złożony z  powrotem z  kawałków ostrzejszych od

potrzaskanego szkła.

Jakaś istota obudziła się z  hukiem do życia w  jego piersi, waląc niczym

bęben. Wartki nurt zawirował w  jego nowych żyłach, nawilżając rosnące

mięśnie, a na piersi wyrósł mu dławiący ciężar. Zakrztusił się, gdy na jego

twarzy uformowały się usta i  wciągnęły powietrze do płuc. Powrócił mu

słuch, a wtedy dobiegł go wrzask.

Jego wrzask.

Zwaliła się na niego cała góra wspomnień. Kobieta wykrzykująca,

a  potem szepcząca jego imię. Czarne oczy i  szelmowski uśmiech, jej usta

na jego twarzy, ich ciała napierające na siebie w  ciemnej jaskini. Te same

oczy – wstrząśnięte i  pełne poczucia zdrady w  zrujnowanej infirmerii.

Górujący nad nim topielec pokryty łuskami i  mackami, z  zardzewiałym

ostrzem w ociekającej wodą dłoni.

Dara otworzył gwałtownie oczy, ale zobaczył tylko ciemność. Ból powoli

znikał, lecz wszystko było nie takie: ciało wydawało mu się zbyt lekkie,
a mimo to zbyt rzeczywiste. Od wielu dekad, co tam, od wielu wieków nie

czuł, żeby tak tętniło życiem. Znów się zakrztusił, a  potem ciężko dyszał,

próbując przypomnieć sobie, jak się oddycha.

Na jego ramieniu zacisnęła się dłoń: przez całe ciało Dary przebiegła fala

ciepła i  spokoju. Palący ból zniknął, a  serce zwolniło i  zaczęło teraz bić

rytmicznie.

Poczuł, jak przepływa przez niego fala ulgi. Dara wszędzie rozpoznałby

uzdrawiający dotyk Nahidów.

– Nahri – wyszeptał niemal bezgłośnie. Piekące łzy stanęły mu w oczach.

– Och, Nahri, przepraszam, tak mi przykro, nie chciałem…

Słowa zamarły mu na wargach. Zobaczył, jak wygląda jego dłoń.

Była jasna niczym ogień, a  na końcach palców wyrastały śmiertelnie

ostre szpony.

Zanim zdążył krzyknąć, przed oczami pojawiła mu się twarz kobiety.

„Nahri!” Nie, nie Nahri, chociaż Dara dostrzegał w  jej mimice cień

podobieństwa do tamtej. Ta dewańska kobieta była starsza, a na jej twarzy

rysowały się lekkie zmarszczki. W  czarnych włosach, przystrzyżonych

niedbale na wysokości ramion, widać było siwe pasma.

Wydawała się niemal tak wstrząśnięta jak sam Dara. Uradowana, lecz

wstrząśnięta. Pogłaskała go po policzku.

– To zadziałało – wyszeptała. – W końcu zadziałało!

Dara popatrzył z  przerażeniem na swoje płonące dłonie. Znienawidzony

szmaragdowy pierścień niewolnika błysnął na palcu.

–  Dlaczego tak wyglądam? – zapytał, a  głos załamał mu się w  panice. –

Czy ifryty…

–  Nie – zapewniła go pośpiesznie kobieta. – Zostałeś uwolniony od

ifrytów. I od wszystkiego innego.

Ta odpowiedź nic mu nie wyjaśniła. Dara gapił się na swoją ognistą

skórę, a  do jego serca wkradał się strach. Nigdy nie słyszał, żeby dżinny

i dewowie wyglądali tak jak on, nawet po uwolnieniu z niewoli Sulejmana.

Gdzieś w  odległym zakątku jego umysłu wciąż brzmiał głos jego siostry,

błagającej, by powrócił do ogrodu przodków. Tamima. Poczuł nagły żal i łzy

pociekły mu po policzkach, sycząc i parując na gorącej skórze.

Zadrżał. Magia krążąca w  jego żyłach wydawała się nowa, gwałtowna

i nieokiełznana. Wciągnął ostro powietrze, a ściany namiotu, w którym się

znajdowali, wydęły się raptownie.

Kobieta złapała jego dłoń.


– Uspokój się, afszinie – powiedziała. – Jesteś bezpieczny. Jesteś wolny.

–  Ale czymże jestem?! – Spojrzał znów na swoje szpony, czując mdłości

na ich widok. – Co mi zrobiłaś?

Zamrugała, zaskoczona rozpaczą w jego głosie.

–  Uczyniłam cud. Coś niebywałego. Jesteś pierwszym od trzech tysięcy

lat dewą wolnym od klątwy Sulejmana.

Klątwa Sulejmana. Popatrzył na nią z  niedowierzaniem, a  jej słowa

odbiły się echem w jego głowie. To niemożliwe. To… to odrażające! Jego lud

czcił Sulejmana. Byli posłuszni jego prawom.

Niegdyś Dara zabijał w imię tych praw.

Skoczył na równe nogi. Ziemia pod nim się zatrzęsła, a  klapy namiotu

załopotały dziko w  podmuchu gorącego wiatru. Wyszedł chwiejnie na

zewnątrz.

– Afszinie!

Wciągnął gwałtownie powietrze. Oczekiwał ciemnych, zarośniętych

bujnych lasem gór wokół jeziora, na którym leżała wyspa i jego miasto, ale

zamiast nich ujrzał pustynię, rozległą i  jałową. A  potem z  przerażeniem

rozpoznał linię słonych wzgórz i  pojedynczą kamienną wieżę, stojącą

w oddali na podobieństwo strażnika.

Daszt-e Lut. Pustynia w  południowym Dewastanie, tak gorąca

i  nieprzyjazna, że ptaki, które próbowały nad nią przefrunąć, spadały

martwe z nieba. W najgorętszym okresie powstania Dewów Dara zwabił na

tę pustynię Zajdiego Al-Kahtaniego. Pochwycił i  zabił jego syna w  bitwie,

która powinna była ostatecznie obrócić losy wojny na korzyść Dewów.

Jednak dla niego ta historia na Daszt-e Lut zakończyła się inaczej.

Rechoczący śmiech przywrócił go do rzeczywistości.

– No proszę, czyli przegrałem zakład… – Chytry głos, który zabrzmiał tuż

za nim, obudził w  jego głowie najgorsze wspomnienia. – Nahidce

rzeczywiście się udało!

Dara odwrócił się na pięcie, mrużąc oczy przed nagłą jasnością. Trzy

ifryty czekały w  niszczejących ruinach czegoś, co mogło być niegdyś

człowieczym pałacem, teraz wydanym na pastwę czasu i żywiołów. Te same

ifryty, które polowały na niego i  Nahri nad rzeką Gozan, a  oni ledwie

przeżyli to spotkanie.

Ich lider – Dara pamiętał, że ma na imię Aeszma – zeskoczył ze

zniszczonego muru i z uśmiechem ruszył nieśpiesznie w jego kierunku.

– Nawet wygląda jak my – zakpił. – Podejrzewam, że to dla niego wstrząs.


– Szkoda – odezwała się ifrytka. – Podobał mi się przedtem. – Rzuciła mu

szelmowski uśmiech i  wyciągnęła poobijany metalowy hełm. – Co myślisz,

Darajawahuszu? Chcesz sprawdzić, czy jeszcze pasuje?

Dara utkwił wzrok w hełmie, niebieskozielonym od śniedzi. Natychmiast

rozpoznał nierówną krawędź skrzydeł szedu, wyrastających z  jego boków.

Kiedyś grzebień szyszaka, przekazywanego z  ojca na syna, zdobiły pióra

szedu. Dara doskonale pamiętał, jak zadrżał, dotykając ich po raz

pierwszy.

Z rosnącym przerażeniem spojrzał na sypiące się cegły… i  na ciemną

dziurę, którą otaczały, czarną pustkę w oświetlonym księżycem piasku. To

była ta sama studnia, do której został bez litości wrzucony wieki temu, by

utonąć i pojawić się ponownie z duszą zniewoloną przez ifrytkę, która teraz

swobodnie kręciła jego hełmem na palcu.

Cofnął się raptownie, ściskając głowę. Nic tu nie miało sensu, ale

wszystko sugerowało coś niewyobrażalnie potwornego, wbrew wszelkim

regułom.

Rozpaczliwie przywołał pierwszą osobę, której imię przyszło mu do głowy.

–  N-nahri… – wyjąkał. Opuścił ją, wrzeszczącą jego imię na płonącym

statku, otoczoną przez wrogów.

Aeszma przewrócił oczami.

–  A nie mówiłem, że zapyta najpierw o  nią? Afszini są jak psy Nahidów,

lojalni bez względu na to, ile razy ich wychłostano. – Zwrócił się

z powrotem do Dary: – Twoja mała uzdrowicielka jest w Dewabadzie.

Dewabad. Jego miasto. Jego Banu Nahida. Poczucie zdrady w  jej

czarnych oczach, jej dłonie na jego twarzy, gdy błagała go, żeby uciekał.

Z jego gardła wydobył się zdławiony szloch i pochłonął go żar. Okręcił się,

niepewny, dokąd miałby pójść. Wiedział tylko, że musi wrócić do

Dewabadu.

A potem huknął grom, błysnął piorun i pustynia zniknęła.

Dara mrugnął i  zachwiał się. Stał na skalistym brzegu, a  pod nim

światło odbijało się od ciemnej, żwawo płynącej wody. Po drugiej stronie

wznosiły się zbocza z piaskowca, słabo lśniące na tle nocnego nieba.

„Rzeka Gozan”. Nawet nie próbował zrozumieć, jakim cudem w mgnieniu

oka dostał się tu z  Daszt-e Lut, ale teraz to nie miało znaczenia. Chciał

tylko wrócić do Dewabadu i  ocalić Nahri przed piekłem, które sam

rozpętał.
Ruszył naprzód. Niewidzialna zasłona, kryjąca Dewabad przed resztą

świata, zaczynała się niedaleko, tuż za Gozanem. W  śmiertelnym życiu

przekraczał ją niezliczoną ilość razy, wracając z  polowań z  ojcem i  z  misji

wojskowych jako młody żołnierz. Była to kurtyna, która rozchylała się

momentalnie dla każdego, kto miał w  żyłach choćby kroplę krwi dewów,

i odsłaniała zamglone zielone góry, otaczające obłożone klątwą jezioro.

Tym razem jednak nic takiego się nie stało.

Ogarnęła go panika. To niemożliwe! Spróbował po raz kolejny,

przemierzał równinę i  biegł wzdłuż brzegu Gozanu, rozpaczliwie usiłując

odnaleźć przejście.

Spróbował chyba ze sto razy, zanim padł na kolana. Jęknął, a  z  jego

dłoni trysnęły płomienie.

Znów zahuczał grom, a  następnie rozległ się tupot biegnących stóp

i zirytowane westchnienie Aeszmy.

U boku Dary klęknęła cicho dewańska kobieta. Ta sama, której twarz

dostrzegł po przebudzeniu, a  która przypominała mu Nahri. Dłuższą

chwilę trwało między nimi milczenie, przerywane tylko drżącym oddechem

Dary.

W końcu przemówił:

–  Czy jestem w  piekle? – wyszeptał, wypowiadając na głos lęk targający

jego sercem, niepewność, która powstrzymała go od chwycenia dłoni

siostry i wkroczenia do ogrodu. – Czy to kara za to, co uczyniłem?

– Nie, Darajawahuszu, nie jesteś w piekle.

Jej spokojny głos dodał mu otuchy. Dara wyznał więc zdławionym

głosem:

–  Nie mogę przekroczyć zasłony. Nie potrafię jej nawet znaleźć. Zostałem

przeklęty. Wyrzucony z domu i…

Kobieta ścisnęła jego ramię, a  potężna magia wyczuwalna w  jej dotyku

odebrała mu głos.

–  Nie zostałeś przeklęty – zaoponowała stanowczo. – Nie możesz

przekroczyć zasłony, ponieważ nie pęta cię już klątwa Sulejmana. Ponieważ

jesteś wolny.

Dara pokręcił głową.

– Nie rozumiem.

–  Zrozumiesz. – Ujęła jego twarz w  dłonie. Popatrzył na nią, czując się

dziwnie podporządkowany naglącemu spojrzeniu jej ciemnych oczu. –

Dano ci więcej mocy niż jakiemukolwiek innemu dewie od tysięcy lat.


Znajdziemy sposób, byś mógł wrócić do Dewabadu, obiecuję. – Chwyciła go

mocniej za podbródek. – A  kiedy nam się to uda, Darajawahuszu… to

zdobędziemy miasto i ocalimy naszych rodaków. W tym Nahri.

Dara popatrzył na nią z rozpaczliwą nadzieją.

– Kim jesteś? – wyszeptał.

Jej usta skrzywiły się w  uśmiechu, tak znajomym, że poczuł, jak pęka

mu serce.

– Nazywam się Banu Maniże.


 

1
 

Nahri
 

Nahri zamknęła oczy, wystawiła twarz do słońca i  rozkoszowała się jego

ciepłem na skórze. Wciągnęła powietrze, smakując ziemną woń dalekich

gór i świeży powiew znad jeziora.

–  Spóźniają się – rzucił Muntazir ze skargą w  głosie. – Jak zawsze.

Wygląda na to, że lubią, kiedy czekamy na nich w pełnym słońcu.

Zajnab prychnęła.

–  Ziru, nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek pojawił się na czas.

Naprawdę chcesz ciągnąć tę rozmowę?

Nahri zignorowała ich sprzeczkę i  jeszcze raz odetchnęła rześkim

powietrzem, napawając się spokojem, jaki tu panował. Rzadko pozwalano

jej na takie wyjścia, więc miała zamiar się tym nacieszyć. Przekonała się

już w dotkliwy sposób, że nie ma wyboru.

Za pierwszym razem spróbowała się wymknąć z  pałacu niedługo po

pamiętnej nocy na statku. Rozpaczliwie pragnęła się od wszystkiego

oderwać i  powędrować ulicami miasta, których jeszcze nie odwiedziła, na

których nie prześladowałyby jej wspomnienia Dary.

W odwecie Ghassan kazał przyprowadzić jej służącą, Danur, po czym

w  obecności Nahri rzucił zaklęcie na pokojówkę, odbierając jej całkowicie

mowę, za to, że nie doniosła mu o nieobecności Banu Nahidy.

Za drugim razem Nahri się zbuntowała i  rzuciła władcy wyzwanie.

Wkrótce miała wyjść za Muntazira. Była Banu Nahidą. Za kogo Ghassan

się miał, żeby zamykać ją w  murach pałacu jej przodków? Tym razem

postarała się lepiej: upewniła się, że jej towarzysze mieli alibi, a  potem
pozwoliła, by sam pałac ukrył ją w cieniach i przeprowadził przez najmniej

uczęszczane korytarze.

Mimo to król i  tak się dowiedział. Kazał przywlec przed nią strażnika,

który zasnął na warcie, tak że mogła obok niego przemknąć, i  polecił

wysmagać nieszczęsnego gwardzistę, aż na plecach tamtego nie został ani

jeden pasek niezakrwawionej skóry.

Za trzecim razem Nahri nawet nie próbowała się skradać. Pewnego

słonecznego dnia zaraz po ślubie zdecydowała po prostu, że przespaceruje

się z Wielkiej Świątyni do pałacu, zamiast skorzystać ze strzeżonej lektyki.

Nie sądziła, że Ghassana – teraz już jej teścia – w ogóle to zainteresuje. Po

drodze zatrzymała się w  kafejce w  dzielnicy Dewa i  spędziła kilka

przemiłych chwil, rozmawiając niezobowiązująco z  parą zaskoczonych

i zachwyconych jednocześnie właścicieli.

Następnego dnia król kazał przyprowadzić ich oboje do pałacu. Tym

razem nie musiał nikogo krzywdzić. Kiedy tylko Nahri zobaczyła ich

przerażone twarze, padła na kolana i  przysięgła już nigdy nie wychodzić

bez pozwolenia.

Co oznaczało, że teraz nie odrzucała żadnej okazji, by opuścić mury

pałacu. Poza sprzeczką królewskiego rodzeństwa i  dalekim krzykiem

drapieżnika nad jeziorem panowała całkowita cisza. Powietrze opływało ją

w błogosławionym spokoju.

Szybko zauważono jej widoczną ulgę.

–  Twoja żona wygląda jak ktoś wypuszczony właśnie z  więzienia po

stuletnim wyroku – mruknęła Zajnab o  kilka kroków dalej. Starała się

mówić cicho, ale Nahri potrafiła dosłyszeć najlżejszy szept. – Zaczynam

jej współczuć, chociaż kiedy ostatnio piłyśmy herbatę, jedno z pnączy w jej

ogrodzie wyrwało mi filiżankę z dłoni.

Muntazir uciszył siostrę.

– Na pewno nie chciała świadomie zrobić nic podobnego. W jej obecności

takie rzeczy się po prostu… zdarzają.

–  Słyszałam, że jeden z  posągów szedu ugryzł żołnierza, który

spoliczkował jej pomocnicę.

–  Może nie powinien był tego robić – szepnął Muntazir, tym razem nieco

ostrzej. – Dość już tych plotek. Nie chcę, żeby abba słuchał takich rzeczy.

Nahri uśmiechnęła się pod welonem, przyjemnie zaskoczona, że mąż jej

broni. Mimo że byli małżeństwem od niemal pięciu lat, Muntazir rzadko

stawał po jej stronie przeciwko swojej rodzinie.


Otworzyła oczy i  podziwiała rozciągający się wokoło widok. Był piękny

dzień, jeden z  niewielu, kiedy ani jedna chmura nie kalała jasnego,

niezmierzonego błękitu nieba nad Dewabadem. Zajnab, Nahri i  Muntazir

czekali na nabrzeżu podupadłej miejskiej przystani. Chociaż doki wciąż

działały, reszta portu od stuleci popadała w  ruinę. Spośród popękanych

kamiennych płyt nabrzeża wyrastały chwasty, a  ozdobne granitowe

kolumny leżały potrzaskane. Jedyny znak niegdysiejszej wspaniałości tego

miejsca znajdował się za plecami Nahri – lśniące postacie jej przodków

wyrzeźbione w potężnych murach miasta.

Przed nimi leżało jezioro. Zamglone zielone góry na jego przeciwległym

brzegu przechodziły w  wąską, żwirową plażę. Samo jezioro było

nieruchome. Jego mętne wody zostały przeklęte przez maridów wiele

wieków wcześniej, podczas jakiegoś zapomnianego sporu z Radą Nahidów.

Nahri starała się nie myśleć o  tej klątwie. Próbowała również omijać

wzrokiem południową część akwenu, tam, gdzie wysokie zbocza poniżej

pałacu opadały do ciemnej toni. Nie miała ochoty przypominać sobie, co

wydarzyło się w tej części jeziora pięć lat temu.

Powietrze na środku tafli zamigotało i  zaiskrzyło, przyciągając wzrok

Nahri.

Przybyli Ajanle.

Statek, który wyłonił się zza zasłony, wyglądał baśniowo. Przemykał

przez mgłę z  gracją, która zaprzeczała jego rozmiarom. Nahri dorastała

nad Nilem, toteż przywykła do widoku łodzi: gąszczu smukłych feluk,

rybackich czółen i  pękatych kupieckich transportowców, które

nieustannym strumieniem ślizgały się po szerokiej rzece. Ten statek

jednak w  niczym ich nie przypominał. Wydawał się dość wielki, by

pomieścić setki pasażerów. Ciemne tekowe drewno lśniło w  słońcu, gdy

płynął lekko po tafli jeziora. Na jego masztach powiewały turkusowe

bandery ozdobione kształtami złotych piramid i  srebrnych brył soli.

Ogromne żebrowane żagle bursztynowej barwy (Nahri naliczyła ich

kilkanaście) z  szerokich brytów wyglądały bardziej jak skrzydła niż

jakiekolwiek wyposażenie przynależące do statku. Łopotały i wydymały się

na wietrze jak żywe istoty, sprawiając, że błyszczące pokłady wydawały się

malutkie.

Nieco oszołomiona Nahri przysunęła się do Kahtanich i zapytała:

– Jak przenieśli tutaj cały statek? – Kraj za magiczną zasłoną, okalającą

olbrzymie jezioro wokół Dewabadu i zamglone góry, składał się z rozległych


połaci kamienistej pustyni.

– To nie jest pierwsza lepsza jednostka – odparła z uśmiechem Zajnab. –

To statek piaskowy. Wynaleźli je Sahrajni. Starannie pilnują tajemnic

swojej magii, ale zdolny kapitan potrafi na jednym z  tych żaglowców

okrążyć cały świat. – Westchnęła z podziwem i smutkiem. – Sahrajni każą

płacić Ajanle fortunę za korzystanie z  ich floty, ale to naprawdę robi

wrażenie.

Muntazir nie wydawał się aż tak zafascynowany przepiękną jednostką.

–  To interesujące, że Ajanle mogą sobie pozwolić na taki wydatek,

podczas gdy Ta Ntry ustawicznie zalega z podatkami.

Wzrok Nahri powędrował ku twarzy męża. Chociaż Muntazir nigdy nie

rozmawiał z  nią otwarcie o  problemach gospodarki Dewabadu, ich

istnienie było oczywiste dla każdego, zwłaszcza dla Banu Nahidy, która

uzdrawiała kontuzje żołnierzy, narzekających na zmniejszone racje,

i  odczyniała uroki, rzucane na siebie nawzajem przez coraz bardziej

nerwowych sekretarzy Skarbu. Na szczęście spadek koniunktury nie

dosięgnął jeszcze jej dewańskich rodaków, głównie dlatego, że odcięli się od

handlu z  innymi rodami po tym, jak Ghassan po śmierci Dary przyzwolił

po cichu na zniszczenie ich straganów i  pobicie kupców na Wielkim

Bazarze. Dlaczego Dewowie mieliby podejmować ryzyko handlu

z dżinnami, jeżeli nikt nie stawał w ich obronie?

Zbliżył się statek z Ajanle na pokładzie. Jego żagle rozłożyły się szeroko,

a  marynarze w  jasnych pasiastych strojach ozdobionych złotem rozbiegli

się po pokładach. Na najwyższym z  nich przeciągało się w  złotej uprzęży

stworzenie podobne do chimery, o  kocim ciele pokrytym rubinowymi

łuskami, błyskając rogami lśniącymi niczym diamenty i  smagając wokoło

wężowym ogonem.

Zaraz po zacumowaniu grupa pasażerów wysypała się na brzeg,

zmierzając ku królewskiej delegacji. Prym wiódł wśród nich mężczyzna

w obszernej turkusowej szacie i srebrnym turbanie, owijającym jego głowę

i szyję.

–  Emirze Muntazirze – przywitał się z  uśmiechem i  nisko pokłonił. –

Pokój z tobą.

– I z tobą – odparł grzecznie Muntazir. – Możesz powstać.

Ajanle zastosował się do polecenia i  posłał Zajnab o  wiele bardziej

szczery uśmiech.
– Mała księżniczko, aleś ty wyrosła! – Roześmiał się. – Uczyniłaś zaszczyt

staremu przekupniowi, przybywając mnie powitać.

–  To zaszczyt raczej dla mnie – zapewniła go Zajnab ze swobodą, której

Nahri nigdy nie miała cierpliwości naśladować. – Podróż upłynęła dobrze,

jak sądzę?

–  Tak, dzięki Najwyższemu – odparł i  odwrócił się ku Nahri. Jego złote

oczy zalśniły zaskoczeniem. – Czy to ta nahidzka dziewczyna? – Mrugnął,

a Nahri zauważyła, że nieznacznie się przy tym cofnął.

– To moja żona – poprawił Muntazir znacznie chłodniejszym tonem.

Nahri popatrzyła mężczyźnie prosto w  oczy, prostując się i  szczelniej

owijając czadorem.

–  Jestem Banu Nahida – powiedziała przez welon. – A  ty, panie, jak

słyszałam, nazywasz się Abul Dawanik.

Skłonił się.

–  Dobrze słyszałaś, pani. – Jego badawczy wzrok wędrował po niej,

sprawiając, że ścierpła jej skóra. Pokręcił głową. – Nadzwyczajne. Nie

sądziłem, że kiedykolwiek spotkam prawdziwą Nahidkę.

Nahri zgrzytnęła zębami.

–  Od czasu do czasu wypuszczają nas, żebyśmy mogli postraszyć

miejscowych.

Muntazir odchrząknął.

–  Opróżniłem miejsce w  królewskim karawanseraju dla twoich

towarzyszy i ładunku. Pozwól, że odeskortuję was tam osobiście.

Abul Dawanik westchnął głęboko.

–  Niestety mamy niewiele ładunku. Mój lud potrzebował więcej czasu na

przygotowanie karawany z należnym podatkiem.

Muntazir ani drgnął, lecz Nahri wyczuła, że puls mu przyspieszył.

–  Nie tak się umawialiśmy – powiedział ostrzegawczo, przypominając

nagle Ghassana do tego stopnia, że skóra jej ścierpła. – Jesteś świadom,

jak niewiele czasu pozostało do święta Nawasatem? Trochę trudno

planować obchody uroczystości wydarzającej się raz na sto lat, kiedy

podatki stale się spóźniają.

Abul Dawanik spojrzał na niego zranionym wzrokiem.

–  Od razu przeszliśmy do rozmowy o  pieniądzach, emirze? Gościnność

Gezirich, do której przywykłem, zakłada zwykle grzeczną pogawędkę

o niczym przez przynajmniej dziesięć minut.

Muntazir natychmiast odparł:


– Być może wolałbyś towarzystwo mojego ojca?

Abul Dawanik nie tchórzył. Wręcz przeciwnie, Nahri usłyszała w  jego

głosie kpiącą nutę, gdy powiedział:

–  Nie ma powodu do gróźb, Wasza Wysokość. Karawana jest o  kilka

tygodni za mną. – Błysnął oczami. – Niewątpliwie uradujesz się tym, co ci

przywiezie.

Zza miejskich murów rozbrzmiał azan, wezwanie wiernych na

południową modlitwę. Wznosiło się i  opadało odległymi falami, kiedy

podchwytywali je kolejni muezini, a Nahri poczuła znane ukłucie nostalgii.

Azan zawsze wywoływał u niej wspomnienia z Kairu.

–  Ziru, to z  pewnością może zaczekać – powiedziała Zajnab, wyraźnie

próbując rozładować napięcie pomiędzy mężczyznami. – Abul Dawanik jest

naszym gościem i  ma za sobą długą podróż. Może pójdziecie się razem

pomodlić, a potem odwiedzicie karawanseraj? Zabiorę Nahri z powrotem do

pałacu.

Muntazir nie wydawał się szczególnie zachwycony tym pomysłem, ale nie

zaprotestował.

– Czy nie masz nic przeciwko? – zapytał uprzejmie żonę.

„A mam jakiś wybór?” Tragarze Zajnab podnosili już lektykę księżniczki,

piękną klatkę, w której odtransportują Nahri do pozłacanego więzienia.

– Oczywiście, że nie – mruknęła, odwracając się od jeziora, by podążyć za

szwagierką.

W drodze powrotnej zamieniły zaledwie kilka słów. Zajnab wydawała się

pogrążona w  myślach, a  Nahri miała szczery zamiar się zdrzemnąć przed

powrotem do gwarnej infirmerii.

Lektyka zatrzymała się jednak zbyt szybko. Wyrwana z  półsnu Nahri

przetarła oczy i zmarszczyła brwi na widok Zajnab, pośpiesznie ściągającej

z  siebie część biżuterii i  układającej ją w  stosik na poduszce. Następnie

księżniczka sięgnęła pod zdobione brokatem siedzenie, wyciągnęła

stamtąd dwie zwykłe bawełniane abaje i  zaczęła zakładać jedną z  nich na

jedwabną suknię.

–  Czy ktoś chce nas okraść? – zapytała Nahri głosem pełnym nadziei.

Kradzież oznaczałaby opóźnienie w  powrocie do pałacu, pod stałą, baczną

obserwację Ghassana.

Zajnab starannie owinęła włosy ciemną chustą.

– Ależ nie, po prostu wybieram się na spacer.

– Spacer?
–  Nie tylko ty masz czasem ochotę uciec, a ja korzystam z każdej okazji,

która się nadarzy. – Rzuciła drugą abaję na kolana Nahri. – Szybko,

zakładaj to. Twarz zostaw zasłoniętą.

Nahri spojrzała na nią z zaskoczeniem.

– Chcesz, żebym z tobą poszła?

Zajnab zmierzyła ją wzrokiem.

– Znam cię od pięciu lat. Nie zostawię cię samej z moją biżuterią.

Nahri zawahała się, skuszona, lecz pamięć natychmiast podsunęła jej

przerażone twarze tych, których Ghassan ukarał za jej przewinienia.

Ogarnął ją strach.

– Nie mogę. Twój ojciec…

Spojrzenie księżniczki złagodniało.

– Jeszcze mnie nie złapał. A jeśli dzisiaj mu się uda, biorę na siebie całą

odpowiedzialność, przysięgam. – Zachęciła Nahri gestem do wyjścia. –

Chodź. Wyglądasz, jakbyś potrzebowała tego jeszcze bardziej niż ja.

Nahri szybko rozważyła możliwości. Ghassan miał słabość do jedynej

córki, więc po chwili niezdecydowania pokusa zwyciężyła. Zdjęła

najbardziej widoczne królewskie klejnoty, wślizgnęła się w  ubranie

zaoferowane przez Zajnab i wyszła za nią z lektyki.

Księżniczka zamieniła po cichu słówko z  jednym ze swoich gwardzistów

i porozumiewawczo mrugnęła, a Nahri wyczuła, że to rutynowa procedura.

Po chwili obie kobiety zniknęły w  tłumie przechodniów. Nahri wiele razy

była w  dzielnicy Geziri wraz z  Muntazirem, gdy odwiedzali jego krewnych,

ale nic nie widziała, ani zza zasłon lektyki, w  której podróżowali, ani

z  wystawnych wnętrz posiadłości. Kobiety z  pałacu nie powinny były

przebywać w  towarzystwie osób pośledniego pochodzenia, a  co dopiero

wędrować ulicami!

Na pierwszy rzut oka dzielnica wydawała się dość mała. Chociaż

miastem rządziła gezirijska dynastia, większość rodaków wolała ponoć

surowe pustynie i  skały ojczyzny. Mimo to zabudowania przedstawiały się

całkiem przyjemnie. Badgiry, wieże wiatrowe zapewniające naturalną

klimatyzację, sięgały wysoko ponad dachy, posyłając podmuchy świeżego

powietrza pomiędzy rzędy wysokich ceglanych budynków. Jasne fasady

tych ostatnich zdobiły miedziane okiennice i  białe filigranowe sztukaterie.

Przed nimi rozciągał się targ, chroniony przed upałem przez plecione

z  wikliny maty i  lśniący kanał, przecinający główną ulicę, wypełniony

zaczarowanym lodem. Naprzeciwko targu stał główny meczet w  dzielnicy,


a  zaraz za nim – spory pawilon, ocieniony palmami daktylowymi

i  drzewkami cytrusowymi, gdzie całe rodziny ucztowały przy ciemnej

chałwie, kawie i innych specjałach z targu.

Nad tym wszystkim górowała surowa wieża Cytadeli. Ta siedziba Gwardii

Królewskiej rzucała cień na dzielnicę Geziri i  sąsiedni Wielki Bazar,

wystrzeliwała ponad mury z  brązu, oddzielające Dewabad od śmiertelnie

groźnego jeziora. Nisrin powiedziała kiedyś Nahri, po raz nie wiadomo

który ostrzegając ją przed Gezirimi, że Cytadela była pierwszą

budowlą,  którą postawił Zajdi Al-Kahtani po odebraniu miasta Radzie

Nahidów. Panował stamtąd przez wiele lat, a  tymczasem pałac stał się

opuszczoną ruiną, na której ścianach pozostały plamy krwi jej przodków.

W tej chwili Zajnab złapała ją za ramię i  pociągnęła w  kierunku targu,

a  Nahri chętnie pozwoliła się prowadzić. Prawie nieświadomie gwizdnęła

dojrzałą pomarańczę ze straganu z  owocami, który mijały. Kradzież była

zapewne lekkomyślnością, ale w spacerze po zatłoczonych ulicach było coś

wyzwalającego. Może nie był to Kair, lecz gwar niecierpliwych

przechodniów, woń jedzenia przygotowywanego w  ulicznych knajpkach

i  tłumy wylewające się z  meczetu były dość znajome, by na krótko

złagodzić jej nostalgię. Po raz pierwszy od lat była anonimowa i  bardzo jej

się to podobało.

Kiedy tylko dotarły w  zacienione zakamarki najdalszej części targu,

zwolniły kroku. Nahri rozglądała się, oszołomiona widokami. Szklarka

tworzyła z  gorącego piasku cętkowaną butelkę, używając tylko własnych,

rozżarzonych dłoni, a  po przeciwnej stronie alejki zaklęte drewniane

wrzeciono skakało samo, splatając jasne wełniane nici we wzorzysty

dywanik modlitewny. Ze straganu pełnego kwiatów dochodził

oszałamiający aromat, zaś sprzedawca perfum rozpylał wodę różaną

i piżmo nad lśniącą tacą stopionej ambry. Zaraz obok spoczywała na stosie

poduszek para myśliwskich gepardów w  wysadzanych klejnotami

obrożach, a obok nich na wystawie skrzeczały żar-ptaki.

Zajnab zatrzymała się, by pogłaskać wielkie koty, podczas gdy Nahri

wędrowała dalej. W  prostopadłej alejce natknęła się na rząd stoisk

księgarzy i  natychmiast ku nim ruszyła, przyciągana widokiem tomów

wyłożonych w  rzędach na dywanach i  stołach. Kilka z  ksiąg roztaczało

wokół siebie aurę magii, ich okładki pokryte były łuskami, a  strony

delikatnie pobłyskiwały, lecz większość wyglądała na wydane przez ludzi.


Nahri nie była tym zaskoczona: ze wszystkich rodów dżinnów Geziri byli

ponoć najbliżsi ludziom, z którymi po cichu dzielili swoją krainę.

Przebiegła wzrokiem najbliższy stragan. Większość książek była po

arabsku, a  na ten widok poczuła znów ukłucie nostalgii. Arabski był

pierwszym językiem, w  którym nauczyła się czytać. Za każdym razem,

kiedy o  tym myślała, umiejętność ta kojarzyła jej się z  młodym księciem,

który udzielał jej tych lekcji. Nie chciała jednak wspominać Alego, więc

spojrzała nieuważnie na następny stolik. Na samym środku spoczywała

księga ze szkicem trzech piramid na okładce.

W jednej chwili znalazła się przy tym tomie, sięgając po niego tak, jak

gdyby brała w  objęcia dawno niewidzianego przyjaciela. Były to w  istocie

słynne piramidy z  Gizy, a  kiedy przekartkowała księgę, rozpoznała więcej

charakterystycznych widoków Kairu: bliźniacze minarety przy bramie Bab

Zuwajla i  przestronne wnętrze meczetu Ibn Tuluna. Kobiety w  czarnych

sukniach – takich jak ta, którą nosiła niegdyś i  Nahri – czerpały wodę

z Nilu, a mężczyźni układali w stosy trzcinę cukrową.

– Masz dobre oko, pani – powiedział starszy Geziri, podchodząc do niej. –

To jeden z moich najnowszych człowieczych nabytków. Nigdy nie widziałem

czegoś takiego. Pewien kupiec Sahrajn zdobył to w okolicach Nilu.

Nahri przesunęła dłonią po pierwszej stronie. Książkę zapisano

alfabetem, którego nie znała.

– Co to za język?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Nie jestem pewien. Litery wyglądają podobnie jak w niektórych starych

łacińskich tekstach. Ten kupiec nie zatrzymał się na dłużej w  Egipcie.

Powiedział, że wyglądało to tak, jakby ludzie byli zajęci jakąś wojną.

„Jakaś wojna”. Palce Nahri zacisnęły się mocniej na grzbiecie książki.

Kiedy opuszczała Egipt, kraj ten podporządkowali sobie właśnie Francuzi,

a  przed nimi rządzili nim Turkowie osmańscy. Najwyraźniej Nahri było

przeznaczone należeć do dyskryminowanej mniejszości, dokądkolwiek

trafiła.

– Ile za nią chcesz?

– Trzy dinary.

Zmrużyła oczy.

– Trzy dinary? Czy ja wyglądam, jakbym była ze złota?

Mężczyzna wydawał się wstrząśnięty.

– Ale… taka jest cena, pani.


–  Może dla kogoś innego – stwierdziła pogardliwie, skrzętnie ukrywając

radość pod maską obrazy. – Dam za to najwyżej dziesięć dirhamów.

Popatrzył na nią wielkimi oczami.

– Nie w ten sposób tutaj…

Zajnab znalazła się nagle przy niej, łapiąc jej ramię w ciasny uchwyt.

– Co ty najlepszego wyprawiasz?

Nahri przewróciła oczami.

–  To się nazywa targowanie, droga siostro. Na pewno nigdy nie musiałaś

czegoś takiego robić, ale…

–  Geziri nie targują się w  swojej dzielnicy – wycedziła księżniczka

z odrazą w głosie. – To sieje tylko niezgodę.

Nahri poczuła się zgorszona.

– Więc po prostu płacisz tyle, ile chce sprzedawca? – Nie mogła uwierzyć,

że wżeniła się w tak naiwną rodzinę. – A co, jeżeli cię oszuka?

Zajnab wręczała właśnie księgarzowi trzy złote monety.

–  Może byłoby lepiej, gdybyś przestała myśleć, że wszyscy chcą cię

oszukać? – Odciągnęła Nahri na bok i  wcisnęła jej książkę w  ręce. –

I przestań robić sceny. Chodzi nam przecież o to, żeby nie dać się złapać!

Nahri przycisnęła książkę do piersi, nieco zmieszana.

– Oddam ci te trzy dinary.

–  Nie obrażaj mnie – odparła Zajnab już łagodniej. – Nie jesteś pierwszą

pyskatą osobą, której kupiłam na tej ulicy zbyt drogą człowieczą książkę.

Nahri rzuciła jej ostre spojrzenie. Miała ochotę wycisnąć z  niej coś

więcej, ale jednocześnie wolała zmienić temat. W  sumie dokładnie tak

przedstawiały się jej uczucia wobec Alizajda Al-Kahtaniego.

„Odpuść sobie”. Nahri znała całe mnóstwo innych sposobów dręczenia

szwagierki.

– Słyszałam plotki, że zaleca się do ciebie pewien arystokrata z Malakki –

rzuciła pogodnie, kiedy podjęły spacer.

Zajnab zatrzymała się raptownie.

– Gdzie to usłyszałaś?

– Lubię czasem porozmawiać z pacjentami.

Księżniczka pokręciła głową.

–  Twoi pacjenci powinni wiedzieć, że należy trzymać język za zębami. Ty

też powinnaś się tego nauczyć. Chyba zasługuję chociaż na tyle po tym, jak

kupiłam ci książkę o dziwnych człowieczych budynkach.


–  Nie chcesz za niego wyjść? – zapytała Nahri, obierając skradzioną

pomarańczę.

–  Oczywiście, że nie chcę! – odparła Zajnab. – Malakka leży za morzem.

Nigdy nie zobaczę się z rodziną – wyjaśniła, po czym dodała pogardliwie: –

Poza tym on ma trzy inne żony, tuzin dzieciaków, a do tego prawie dwieście

lat.

– No to odmów.

–  Ta decyzja należy do mojego ojca. – Zajnab zacisnęła na chwilę usta. –

A ponieważ konkurent jest bardzo bogaty…

„Aha”. Pełne troski uwagi Muntazira na temat stanu królewskiego

skarbca nagle nabrały więcej sensu.

– A twoja matka nie może się temu sprzeciwić? – zapytała Nahri. Królowa

Hatset onieśmielała ją, lecz nie wyobrażała sobie, by ta kobieta pozwoliła

na wyjazd córki do Malakki, nawet gdyby w  zamian król miał dostać górę

złota.

Zajnab wyraźnie się zawahała.

– Matka musi teraz stoczyć ważniejszą bitwę.

Tymczasem zawędrowały na spokojniejsze uliczki, biegnące obok

Cytadeli. Jej masywne kamienne mury wyrastały wysoko ponad

przechodniami, zasłaniając błękit nieba i  sprawiając, że Nahri czuła się

malutka. Przez otwarte wrota docierały do nich śmiechy i wyraźny syczący

dźwięk uderzających o siebie ostrzy zulfikarów.

Nahri nie mogła zdecydować, co powinna odpowiedzieć, więc podała

Zajnab połówkę pomarańczy.

– Przykro mi.

Księżniczka spojrzała na owoc, a  w  jej szarozłotych oczach pojawiła się

niepewność.

– Kiedy wyszłaś za mojego brata, nie lubiliście się – zaczęła z wahaniem.

– Czasami wygląda na to, że nadal się nie lubicie. Jak… Jak zdołałaś…

– Da się. – Nahri znalazła odpowiedź w najgłębszym zakamarku umysłu,

do którego wycofywała się wiele razy, od kiedy została wyłowiona z  Nilu

i porzucona w  Kairze, samotna i  przerażona. – Zdziwiłabyś się, co można

zrobić, żeby przeżyć.

Zajnab wydawała się zaskoczona.

–  Teraz mam wrażenie, że powinnam doradzić Muntazirowi sypianie

z nożem pod poduszką.


– Nie radziłabym twojemu bratu trzymania w łóżku czegokolwiek ostrego

– odparła Nahri. – Biorąc pod uwagę, ile osób się przez nie przewija… –

zaniemówiła, a  połówka pomarańczy wypadła jej z  dłoni, gdy ogarnęła ją

fala chłodu.

Księżniczka natychmiast się zatrzymała.

– Dobrze się czujesz?

Nahri ledwie usłyszała to pytanie. Czuła się tak, jakby niewidzialna ręka

złapała ją za brodę i  odwróciła ją, by skierować spojrzenie dziewczyny

w  ciemną uliczkę, którą właśnie minęły. Alejka, wciśnięta pomiędzy

Cytadelę i  cętkowany śniedzią mosiądz zewnętrznych murów miasta,

wyglądała jakby leżący przy niej budynek wyburzono wieki temu. Zielsko

i  pył pokrywały potrzaskane płyty chodnika, a  nagie kamienne mury

nosiły ślady przypalania. Na samym końcu stał walący się ceglany

kompleks. Z ulicy było widać powybijane okna, czarne dziury wyglądające

jak ubytki w  czyichś ustach. Za frontowym wejściem rosły dzikie drzewa.

Łodygi bluszczu wspinały się po ścianach, owijały wokół kolumn i  zwisały

nad wybitymi oknami niczym szereg stryczków.

Nahri zrobiła kilka kroków w  tym kierunku, a  potem gwałtownie

wciągnęła powietrze. Przeszedł ją dreszcz: przysięgłaby, że gęste cienie

uniosły się nieco, kiedy się poruszyła.

Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy Zajnab za nią idzie.

– Co to za miejsce? – zapytała, a jej głos odbił się echem od kamieni.

Tamta spojrzała sceptycznie na kompleks.

–  Jakaś ruina? Nie znam tu wszystkich rozpadających się budynków. To

miasto liczy sobie trzy tysiące lat.

Ulica pod stopami Nahri stała się cieplejsza. Czuła to nawet przez

sandały.

– Muszę tam wejść.

– Musisz? Co ty opowiadasz?

Nahri jednak ruszyła już ku budynkowi. Wszystkie myśli o  księżniczce,

a  nawet o  przerażających karach Ghassana, uleciały jej z  głowy. Czuła,

jakby coś ją przyciągało, więc szła ze wzrokiem utkwionym w tajemniczym

kompleksie.

Zatrzymała się tuż przed wielkimi mosiężnymi drzwiami. Na ich

powierzchni wyrzeźbiono piktogramy – skaczącego oryksa i  dziób okrętu,

dewański ołtarz ognia i  wagę. Z  mosiężnych płaszczyzn niemal kipiała


magia. Chociaż Nahri nie wyobrażała sobie, że ktoś mógłby mieszkać

w takim miejscu, uniosła dłoń, by zapukać.

Jej kostki nie zdążyły nawet musnąć mosiądzu, gdy drzwi otworzyły się

szeroko z jękiem zaśniedziałych zawiasów, odsłaniając czarną czeluść.

Po drugiej stronie nie było nikogo.

Zajnab dogoniła ją dopiero teraz.

–  O, nie! Absolutnie nie – rzuciła pośpiesznie. – Jeżeli myślisz, że wejdę

z  tobą do tej nawiedzonej ruiny, to chyba wybrałaś towarzystwo

niewłaściwej osoby z rodu Kahtanich.

Nahri przełknęła ślinę. Gdyby to wszystko działo się w  Egipcie, mógłby

być to początek historii o  zapomnianych domach i  przerażających

dżinnach, opowiadanej, by przestraszyć dzieciaki.

Tyle że ona sama była jednym z tych przerażających dżinnów, a lodowaty

uścisk, w  jakim trzymał jej serce magiczny budynek, tylko się wzmógł. To

był lekkomyślny i bezsensowny impuls, ale i tak miała zamiar tam wejść.

–  W takim razie zostań tu. – Odsunęła dłoń Zajnab i  dała nura do

środka. Natychmiast pochłonęła ją ciemność. – Nar – wyszeptała. Płomyk

zakwitł na jej dłoni, rzucając światło na coś, co musiało niegdyś pełnić rolę

wspaniałej komnaty powitalnej. Na ścianach widoczne były pozostałości

malowideł: uskrzydlonych byków i  igrających feniksów. Wszędzie było

widać dziury po wyłupanych z  tych murów klejnotach, niczym ślady

po ospie.

Ruszyła, unosząc wyżej płomień, i wytrzeszczyła oczy.

Na ścianie przed nią widniały fragmenty nahidzkiej historii stworzenia.

Starożytna świątynia Sulejmana wyrastała ponad głowami pracujących

przy jej budowie dewańskich robotników. U  stóp króla klęczała kobieta ze

spiczastymi uszami, w  błękitno-złotym czadorze. Kiedy Nahri przyglądała

się muralowi, przysięgłaby, że postacie zaczęły się poruszać i  łączyć:

rozbryźnięta plama błyszczącej farby stała się kluczem szybujących szedu,

a kontury zakwefionych nahidzkich uzdrowicielek sporządzających eliksiry

wypełniły się kolorami. W  uszach zaszeptały jej odległe dźwięki

maszerujących obutych stóp i  wiwatujących widzów, kiedy na ścianę

wszedł oddział łuczników w  szyku paradnym, z  ceremonialnymi hełmami

ozdobionymi kołyszącymi się pióropuszami.

Nahri westchnęła, a  wtedy płomień zawirował i  odpłynął z  jej dłoni.

Punkciki światła zatańczyły po komnacie, oświetlając resztę ścian. Zrobiła


to w przypływie niekontrolowanej magii, takiej jak w pałacu, sercu dynastii

Nahidów, których moc wciąż krążyła w jej krwi.

Postacie na ścianach raptownie przestały się poruszać. Zajnab weszła do

komnaty, ostrożnie stąpając pomiędzy kawałkami gruzu zaściełającymi

posadzkę.

–  Myślę, że to miejsce należało do mojej rodziny – wyszeptała Nahri

z podziwem.

Księżniczka bacznie rozejrzała się po komnacie.

–  Szczerze mówiąc… to samo można by powiedzieć o  większości

budynków w  Dewabadzie – stwierdziła, a  kiedy Nahri łypnęła na nią

gniewnie, odpowiedziała zirytowanym spojrzeniem. – Przepraszam, ale

trudno mi wyrażać się dyplomatycznie. Boję się, że ten budynek może się

w każdej chwili zawalić. Mogłybyśmy już iść, proszę? Ojciec wyprawi mnie

jutro prosto do Malakki, jeżeli jego Nahidka zostanie zmiażdżona przez stos

spadających cegieł.

– Nie jestem jego Nahidką i nie wyjdę stąd, dopóki nie dowiem się, czym

było to miejsce. – Mrowienie magii na skórze Nahri jeszcze się wzmogło,

a gorąca miejska wilgoć w zamkniętym pomieszczeniu stała się nieznośna.

Ściągnęła więc welon, sądząc, że raczej nie natknie się tu na nikogo,

a  potem, ignorując ostrzeżenia Zajnab, wspięła się na jedną z  częściowo

zwalonych ścian.

Zeskoczyła lekko po drugiej stronie i  znalazła się w  długim, krytym

korytarzu. Rząd łuków z piaskowca oddzielał szereg drzwi od zarośniętego

ogrodu na dziedzińcu. Przejście było w o wiele lepszym stanie niż frontowa

komnata: posadzka wyglądała na świeżo zamiecioną, ściany zagipsowano

i pokryto kolorowymi zawijasami.

Rozległy się zduszone przekleństwa i  po chwili księżniczka dołączyła do

Nahri.

– W razie gdybym ostatnio tego nie mówiła, pamiętaj, że cię nienawidzę.

–  Wiesz co, jak na magiczną istotę odczuwasz zaskakująco niewielką

żądzę przygód – odparła uzdrowicielka, dotykając jednego z  zawijasów,

który wyglądał jak błękitna fala. Na jej grzbiecie narysowano kontury

czarnej łodzi. Pod jej palcami fala uniosła się jak żywa, posyłając

chyboczącą się łódź wzdłuż ściany.

Nahri uśmiechnęła się z  zaciekawieniem i  ruszyła dalej, zaglądając do

mijanych pokojów. Poza połamanymi półkami i  gnijącymi resztkami

dywanów niczego w nich nie było.


Aż trafiła na taki, który nie był pusty. Zatrzymała się nagle przed

ostatnim w  rzędzie. Stojące pod ścianami cedrowe półki pełne zwojów

i  ksiąg sięgały aż do sufitu. Jeszcze więcej złożono w  chwiejnych stosach

na podłodze.

Weszła i dopiero wtedy zauważyła niskie biurko, wciśnięte pomiędzy dwa

stosy, a  przy nim postać, zgarbioną nad blatem zasłanym papierami.

Starszy mężczyzna Ajanle w  pasiastej szacie, za dużej na jego

pomarszczone ciało.

–  Nie, nie, nie… – mamrotał po ntarańsku, wykreślając coś, co właśnie

napisał grafitowym rysikiem. – To nie ma najmniejszego sensu.

Nahri się zawahała. Nie miała pojęcia, co uczony Ajanle robił w komnacie

pełnej ksiąg we wnętrzu zrujnowanego budynku, ale wydawał się

nieszkodliwy.

– Pokój z tobą – pozdrowiła go.

Głowa mężczyzny uniosła się raptownie.

Miał oczy koloru szmaragdów.

Zamrugał gwałtownie, a potem wrzasnął i zerwał się z poduszki.

–  Razu! – krzyknął. – Razu! – Złapał jeden ze zwojów i  uniósł go niczym

miecz.

Nahri natychmiast się cofnęła, zasłaniając się książką.

–  Nie wchodź tu! – zawołała do Zajnab, która już do niej biegła.

Księżniczka trzymała w dłoni sztylet.

– Och, Issa, jaki masz znowu problem?

Nahri i  Zajnab podskoczyły i  odwróciły się ku wejściu. Od strony

dziedzińca zjawiły się dwie kobiety, tak błyskawicznie, jakby ktoś je

wyczarował. Jedna wyglądała na Sahrajnkę: rudawoczarne loki opadały do

pasa jej pobrudzonej farbą galabii. Wyższa, ta, która się odezwała, była

Tocharystanką. Miała na sobie oszałamiającą pelerynę, najwyraźniej

magiczną, która spływała jej z  ramion niczym płaszcz płynnej miedzi.

Utkwiła w  Nahri spojrzenie zielonych oczu o  tym samym jasnym odcieniu

co u Dary.

Uczony Ajanle, zapewne Issa, zerknął na nie, wciąż trzymając zwój jak

broń.

– Razu! Ta kobieta wygląda człowieczo! Poprzysiągłem sobie, że nigdy już

mnie nie schwytają!

–  To nie człowiek, Issa. – Tocharystańska kobieta wystąpiła naprzód, nie

spuszczając oka z Nahri. – To ty… – wyszeptała z  czcią i  padła na kolana,


składając dłonie w geście szacunku. – Banu Nahido.

–  Banu Nahida? – powtórzył Issa. Nahri widziała, że staruszek wciąż

drży. – Jesteś pewna?

–  Ależ tak! – Tocharystanka wskazała wysadzaną szmaragdami żelazną

obręcz na swoim nadgarstku. – Czuję przyciąganie w  bransoletce. –

Położyła dłoń na sercu. – Tutaj też – dodała cicho. – Tak samo jak wtedy,

gdy w pobliżu był Baga Rustam.

–  Och. – Issa upuścił zwój. – Och, co ja najlepszego… – Próbował się

ukłonić. – Wybacz, moja pani. W  dzisiejszych czasach nigdy dość

ostrożności.

Zajnab oddychała ciężko za jej plecami, ze sztyletem we wciąż uniesionej

dłoni. Nahri pociągnęła jej rękę w  dół. Zdumiona, spoglądała na dziwne

trio, a jej wzrok wędrował od jednego do drugiego.

–  Przepraszam… – zaczęła, szukając właściwych słów – ale kim wy

właściwie jesteście?

Tocharystańska kobieta wstała. Na czarnych włosach, przetykanych

srebrnymi i  złotymi pasmami, miała misterną koronkową siatkę. Nahri

spojrzała na jej naznaczoną zmarszczkami twarz: gdyby tamta była

człowiekiem, nie dżinnem, dałaby jej sześćdziesiątkę.

– Jestem Razu Karakaszi – przedstawiła się. – Natknęłaś się już na Issę,

a to Elaszia – dodała, czule dotykając ramienia stojącej obok sahrajńskiej

kobiety. – Jesteśmy ostatnimi ifryckimi niewolnikami w  Dewabadzie. –

Elaszia natychmiast spojrzała na nią spode łba, a  Razu zwiesiła głowę. –

Wybacz, kochanie. – Spojrzała znów na Nahri. – Elaszia nie lubi, kiedy

nazywa się ją niewolnicą.

Nahri próbowała ukryć wstrząs. Po cichu sięgnęła magicznym zmysłem

nieco dalej: nic dziwnego, że sądziła, iż są tu z  Zajnab same. W  całym

kompleksie biły tylko ich serca. Ciała stojących przed nią dżinnów nie

dawały żadnych oznak życia, tak samo jak u Dary.

„Ponieważ to nie są prawdziwe ciała”, pomyślała Nahri, przypominając

sobie, co wie o  klątwie zniewalającej. Ifryty mordowały porwane dżinny,

a  żeby je wyzwolić, Nahidzi wyczarowywali nowe formy, nowe ciała,

w których mogły znaleźć schronienie odzyskane dusze. Nahri nie wiedziała

wiele więcej na temat samego procesu. Dżinny do tego stopnia bały się

zniewolenia, że rzadko o nim wspominały, tak jakby samo brzmienie słowa

„ifryt” mogło sprawić, że tego, kto go użył, spotka los gorszy od śmierci.
Jednak troje stojących przed nią dżinnów jakoś to przeżyło. Nahri

otworzyła usta, usiłując znaleźć właściwą odpowiedź.

– Co tu robicie? – zapytała w końcu.

– Chowamy się – odparł ze smutkiem Issa. – Nikt inny w Dewabadzie nie

chce nas przygarnąć po tym, co się stało z  afszinem. Tutejsi mieszkańcy

obawiają się, że ni stąd, ni zowąd wpadniemy w  szaleństwo i  zaczniemy

mordować niewinnych ifryckimi czarami. Uznaliśmy, że szpital będzie

najbezpieczniejszym miejscem.

Nahri zamrugała.

– A więc to był szpital?!

Issa zmrużył jasne oczy.

– Czyż to nie oczywiste? – zapytał, obejmując zrujnowany budynek wokół

nich gestem, który nic jej nie mówił. – Jak myślisz, gdzie praktykowali twoi

przodkowie?

Razu szybko wkroczyła między nich.

–  A może przyjmiecie od nas mały poczęstunek? – zasugerowała

uprzejmie. – Nieczęsto miewamy tak szacownych gości, jak członkinie

dewabadzkiej rodziny królewskiej. – Uśmiechnęła się, gdy Zajnab nieco się

skurczyła pod abają. – Nie obawiaj się, księżniczko, to całkiem przyzwoite

przebranie.

Nahri podążyła za Tocharystanką ze słowem „szpital” dzwoniącym

w  uszach. Dziedziniec był w  równie opłakanym stanie co reszta

kompleksu: korzenie wiły się między potrzaskanymi błękitnymi

i  cytrynowożółtymi ceramicznymi płytkami, jednak w  tej ruinie było coś

pięknego. Ciemne róże rozrastały się dziko i  bujnie, ich kolczaste pnącza

owijały zwalony przed wiekami pomnik szedu, a  wokoło rozchodził się ich

bogaty zapach. Parka bilbili pluskała się i śpiewała w popękanej fontannie,

stojącej przed opadającymi konarami kilku figowców.

–  Nie zwracajcie uwagi na Issę – powiedziała Razu beztrosko. – Mógłby

nabrać więcej ogłady w  towarzystwie, ale poza tym jest znakomitym

uczonym, który miał nadzwyczajne życie. Zanim porwały go ifryty, całe

wieki spędził, podróżując po krainach nad Nilem, odwiedzając ich

biblioteki i przesyłając kopie ksiąg do Dewabadu.

– Nad Nilem? – zapytała skwapliwie Nahri.

–  Tak właśnie – odparła Razu i  się obejrzała. – Ach, prawda… Ty tam

dorastałaś. W Aleksandrii, tak?


–  W Kairze – poprawiła ją Nahri, czując, jak serce jej kołacze na dźwięk

znanej nazwy.

– Wybacz pomyłkę. Nie jestem pewna, czy w moich czasach Kair w ogóle

istniał. – Razu się zamyśliła. – Słyszałam jednak o  Aleksandrii.

O  wszystkich miastach tego miana. – Pokręciła głową. – Ależ próżny

młodzieniec był z  tego Aleksandra, żeby tak nazywać wszystkie zdobyte

miasta swoim imieniem. Jego wojska przerażały biednych ludzi

w Tocharystanie.

Zajnab westchnęła.

–  Chcesz przez to powiedzieć, że żyłaś w  tej samej epoce co Aleksander

Wielki?

Razu znów się uśmiechnęła, tym razem tajemniczo.

–  Ależ tak. Podczas tegorocznego święta skończę dwa tysiące trzysta lat.

Kiedy ifryty wzięły mnie do niewoli, Dewabadem rządziły wnuki Anahid.

–  Przecież… to niemożliwe – szepnęła Nahri. – Nie dla niewolników

ifrytów.

–  Ach, zapewne powiedziano ci, że po paru wiekach wszyscy wpadamy

w  szaleństwo? – Razu uniosła brew. – Tak jak większość spraw w  życiu,

prawda jest nieco bardziej skomplikowana. A ja trafiłam do niewoli w dość

niezwykłych okolicznościach.

– Jak to?

–  Sama oddałam się ifrytom – wyznała ze śmiechem. – Byłam strasznie

głupia, chętnie słuchałam opowieści o  zaginionych bogactwach.

Sądziliśmy, że odnajdziemy rozmaite legendarne skarby, jeżeli tylko

odzyskamy potęgę, jaką mieliśmy przed Sulejmanem.

– Sama oddałaś się ifrytom? – Zajnab wydawała się zbulwersowana, lecz

Nahri zaczynała czuć pewne duchowe pokrewieństwo z  tajemniczą

kombinatorką.

Razu skinęła głową.

–  Jeden z  nich był moim dalekim kuzynem. Uparty dureń, który nie

chciał się podporządkować Sulejmanowi, ale i tak go lubiłam. – Wzruszyła

ramionami. – Pomiędzy naszymi rodzinami narosło wtedy trochę…

niejasności. – Uniosła dłoń, na której widniały trzy czarne kreski. – To był

kompletny idiotyzm. Sprawiałam, że moi władcy gonili za fantastycznymi

skarbami, które razem z  kuzynem planowaliśmy zagarnąć, kiedy zostanę

wyzwolona. Przekopywałam właśnie stary grobowiec razem z moim trzecim


człowiekiem, kiedy cała budowla się zawaliła, zabijając go i  grzebiąc moją

bransoletkę pod piaskami pustyni.

Pstryknęła palcami: z  koszyka spoczywającego pod melią indyjską

rozwinęła się rolka jedwabiu, która następnie przybrała łukowaty kształt,

przypominający hamak. Razu zaprosiła gestem Nahri i Zajnab, by usiadły.

– Dopiero po dwóch tysiącach lat natknął się na mnie inny dżinn. Zabrał

mnie z powrotem do Dewabadu i oto jestem – dokończyła, a  jej jasne oczy

przygasły. – Nigdy więcej nie spotkałam już mojego ifryckiego kuzyna.

Podejrzewam, że dopadli go Nahidzi albo któryś afszin.

Nahri odchrząknęła taktownie.

– Przykro mi…

Razu trąciła jej ramię.

–  Nie musisz przepraszać. Miałam i  tak więcej szczęścia niż Issa

i  Elaszia. Tych paru człowieczych władców, do których należałam, nigdy

mnie nie dręczyło. Gdy jednak powróciłam, mój świat dawno przeminął,

krewni zniknęli w  pomroce dziejów, a  Tocharystan, który znałam, dla

moich pobratymców był już tylko legendą. Łatwiej mi było wieść nowe życie

w Dewabadzie, przynajmniej do niedawna. – Pokręciła głową. – Ale ja tu się

rozgadałam o przeszłości… a co was tu sprowadziło?

– Lekkomyślność – wymamrotała Zajnab pod nosem.

–  W sumie nie wiem… – wyznała Nahri. – Przechodziłyśmy niedaleko,

a  ja poczułam… – przerwała na chwilę. – Poczułam promieniującą z  tego

miejsca magię, która przypomniała mi o  pałacu. – Rozejrzała się

z zaciekawieniem. – To naprawdę był szpital?

Razu przytaknęła.

–  Tak, owszem. – Na kolejne pstryknięcie palców znikąd pojawił się

dymiący szklany dzbanek i  trzy kielichy. Nalała Nahri i  Zajnab po porcji

płynu koloru chmur. – Spędziłam tu trochę czasu jako pacjentka, kiedy nie

udało mi się uniknąć jednego z wierzycieli.

Zajnab skosztowała ostrożnie napoju i  natychmiast wypluła go do

kielicha w bardzo nieelegancki sposób.

– Och, to zdecydowanie zabronione!

Nahri z  ciekawością upiła łyczek i  rozkaszlała się, gdy mocny alkohol

popłynął przez jej gardło.

– Co to takiego?

–  Soma. Ulubiony napój twoich przodków. – Razu mrugnęła do niej. –

Mimo klątwy Sulejmana dewowie za moich czasów nie utracili jeszcze całej
dzikości.

Czymkolwiek była soma, rzeczywiście podziałała na Nahri odprężająco.

Zajnab wydawała się w każdej chwili gotowa opuścić to miejsce, ale Nahri

z  każdą aluzją do przestępczej przeszłości Razu podobało się tu coraz

bardziej i bardziej.

–  Jak tu wtedy wyglądało? To znaczy, kiedy przebywałaś tu jako

pacjentka?

Razu wpatrzyła się z namysłem w zabudowania.

–  To było nadzwyczajne miejsce, nawet w  takim magicznym mieście jak

Dewabad. Nahidzi leczyli tu tysiące chorych, a  wszystko działało jak

dobrze nasmarowany mechanizm. Rzucono na mnie dość zaraźliwy urok

zwątpienia, więc zostałam skierowana na kwarantannę, o, tam. –

Wskazała głową niszczejące skrzydło budynku, a  potem pociągnęła łyk

napoju. – Wspaniale się nami opiekowano. Łóżko, dach nad głową i  ciepłe

posiłki. Aż się chciało chorować.

Nahri odchyliła się i  oparła na dłoniach, wchłaniając tę opowieść. Znała

szpitale dość dobrze: często wślizgiwała się do najsłynniejszej placówki

w  Kairze, majestatycznego, starego bimaristanu w  kompleksie Kalawuna,

by kraść zapasy i  wędrować przez labirynt korytarzy, snując fantazje

o  wstąpieniu w  szeregi studentów i  lekarzy, tłoczących się w  tamtejszych

salach.

Próbowała wyobrazić sobie, jak to mogło wyglądać tutaj, cały szpital

działający pod kierunkiem Nahidów i  pełen uzdrowicieli. Dziesiątki

dżinnów przeglądających zapiski i  badających pacjentów. To musiała być

nadzwyczajna wspólnota.

„Nahidzki szpital”.

– Chciałabym prowadzić takie miejsce – wyznała cicho.

Razu uśmiechnęła się, wznosząc kielich w jej kierunku.

–  Jeżeli spróbujesz je wyremontować, to pierwsza zgłaszam się do tej

pracy.

Zajnab od dłuższej chwili niecierpliwie tupała stopą, ale teraz wstała.

–  Nahri, powinnyśmy już iść – ostrzegła, wskazując niebo. Słońce

chowało się już za murami szpitala.

Nahri dotknęła dłoni Razu.

– Mam zamiar tu wrócić – obiecała. – A co do waszej trójki… czy jesteście

tu bezpieczni? Czy czegoś potrzebujecie? – Chociaż Razu i  jej towarzysze


prawdopodobnie potrafili zadbać o siebie lepiej niż Nahri, poczuła się nagle

odpowiedzialna za trzy dusze, które uwolnili jej przodkowie.

Razu ścisnęła jej dłoń.

–  Dajemy sobie radę – zapewniła. – Ale i  tak mam nadzieję, że wrócisz.

Sądzę, że to miejsce cię lubi.


 

2
 

Ali
 

Ali spojrzał na krawędź skalistego urwiska, mrużąc oczy w  jasnym

pustynnym słońcu. Serce biło mu tak mocno, że słyszał w  uszach własny

puls. Oddech miał szybki i urywany. Ze zdenerwowania oblewał się potem,

który na czole wsiąkał w  bawełnianą kefię, owiniętą wokół głowy. Uniósł

ramiona, kołysząc się na bosych stopach.

–  Nie zrobi tego – podjudzał go jeden z  pozostałych dżinnów. Sześciu

z  nich stało na szczycie urwiska nad wioską Bir Nabat, wszyscy dość

młodzi, bo to, co właśnie robili, wymagało kompletnej lekkomyślności,

właściwej tylko młodym. – Książątko nie zaryzykuje skręcenia królewskiego

karku.

–  Ależ zrobi – odwarknął inny mężczyzna, Lubajd, najbliższy przyjaciel

Alego w  Am Gezirze. – Lepiej, żeby to zrobił. – Podniósł głos: – Ali, bracie,

postawiłem na ciebie brzęczącą monetę. Nie zawiedź mnie!

–  Nie powinieneś się zakładać – odparł Ali. Odetchnął z  drżeniem,

próbując zebrać się na odwagę. To, co miał zamiar zrobić, było

niebezpieczne, niepotrzebne i głupie, tak głupie, że niemal samolubne.

Zza krawędzi dobiegło ich gadzie sapanie, a  zaraz potem – ostry,

nieprzyjemny smród przypalonych piór. Ali wyszeptał pod nosem modlitwę.

A potem wystartował w  kierunku brzegu urwiska. Biegł tak szybko, jak

potrafił, a  kiedy ziemia ustąpiła miejsca powietrzu, rzucił się z  całych sił

w przestrzeń. Przez jedną przerażającą chwilę spadał, a odległy, kamienisty

grunt wydawał się rosnąć w oczach.

Wylądował ciężko na grzbiecie zahhaka, który siedział na kamiennej

grzędzie wyrastającej ze zbocza. Zachłysnął się z  emocji, czując dreszcz


przebiegający przez ciało, a  potem wydał krzyk, wyrażający zarówno

przerażenie, jak i triumf.

Zahhak najwyraźniej nie podzielał jego entuzjazmu. Latający wąż

z urażonym skrzeczeniem poderwał się w niebo.

Ali złapał za miedzianą obrożę, założoną zahhakowi wiele lat wcześniej

przez o  wiele odważniejszego dżinna, i  ścisnął nogami smukłe, pokryte

srebrnymi łuskami ciało stworzenia, tak jak go poinstruowano. Cztery

olbrzymie skrzydła, mlecznobiałe i  falujące jak chmury, biły powietrze

wokół niego, kradnąc mu oddech z  płuc. Zwierzę przypominało

przerośniętą jaszczurkę, ale taką, która potrafiła wystrzeliwać płomienie

z  zębatej paszczy, kiedy niepokoił je jakiś dżinn. Ten konkretny zahhak

miał ponoć ponad czterysta lat i mieszkał na urwiskach nad Bir Nabat od

wielu pokoleń. Zapewne miejsce to podobało mu się na tyle, żeby znosić

wybryki młodych Gezirich.

Jeden z  tych młodzieńców zacisnął właśnie powieki: gwizd wiatru

w  uszach i  widok ziemi przemykającej pod spodem sprawiły, że znów

ogarnął go strach. Złapał kurczowo obrożę, przywierając do szyi zahhaka.

„Patrz, głupku!” Skoro istniała szansa, że ten lot zakończy się

roztrzaskaniem na kamieniach poniżej, Ali mógł równie dobrze podziwiać

widoki.

Otworzył oczy. Przed nim rozciągała się pustynia, rozległa połać

czerwonozłotego piasku, łącząca się z  jasnobłękitnym niebem hen, na

horyzoncie, którego linię przerywały tylko dumnie stojące skalne ostańce,

prastare formacje wyrzeźbione przez wiatr w ciągu niezliczonych tysiącleci.

Zygzakowate uedy znaczyły bieg dawno wyschniętych rzek, a w małej oazie

na północy wyrastał odległy zagajnik ciemnych, bujnych palm.

– Chwalmy Najwyższego – wyszeptał, czując nabożną cześć wobec piękna

i wspaniałości rozciągającego się pod nim świata. Teraz rozumiał, dlaczego

Lubajd i  Akisa podpuszczali go, żeby zadośćuczynił tej najbardziej

niebezpiecznej ze wszystkich tradycji Bir Nabat. Owszem, Ali wychowywał

się w  Dewabadzie, ale nigdy w  życiu nie doświadczył czegoś tak

nadzwyczajnego jak ten lot.

Zmrużył oczy, patrząc w  kierunku oazy, zaciekawiony czarnymi

namiotami i  poruszeniem pomiędzy odległymi palmami. Zapewne grupa

nomadów. Oaza na mocy tradycji należała do ludzi – dżinny z  Bir Nabat

nie śmiały zaczerpnąć nawet kubka wody z tamtejszych studni.


Pochylił się ku szyi stworzenia, by mieć lepszy widok, lecz zahhak

zaprotestował burkliwie, wypuszczając przy okazji kłąb dymu. Ali

rozkaszlał się, a  żołądek przewrócił mu się od smrodliwego oddechu

zwierzęcia. Między brudnymi zębami tkwiły gnijące chrząstki upieczonej

zdobyczy i  chociaż Alego ostrzeżono przed tą wonią, nadal kręciło mu się

od niej w głowie.

Najwyraźniej zahhak również nie był najlepszego zdania o swoim jeźdźcu.

Bez ostrzeżenia wszedł w  skręt, zmuszając Alego do kolejnego kurczowego

chwytu, a potem popędził z powrotem, przecinając powietrze jak kosa.

Książę dostrzegał z  przodu bramę do Bir Nabat, zniechęcająco mroczną

i  pustą, osadzoną bezpośrednio w  zboczu. Otaczały ją surowe rzeźby

z  piaskowca: na ozdobnych kolumnach siedziały niszczejące orły, a  ostry

kontur schodów wznosił się ku niebu. Wszystko to wyrzeźbili

w  zamierzchłej epoce człowieczy założyciele Bir Nabat, o  których pamięć

zaginęła. Ich zrujnowana osada stanowiła teraz dom dla dżinnów.

Towarzysze Alego stali na dole, machali rękami i  walili w  metalowy

bęben, by ściągnąć na siebie gniew zahhaka. Stwór zanurkował ku nim,

skrzecząc gniewnie. Ali napiął mięśnie i  zaczekał, aż jego wierzchowiec

znajdzie się blisko przyjaciół i  otworzy paszczę, by dmuchnąć wściekłym

płomieniem szkarłatnego ognia, którego ledwie uniknęli. A potem skoczył.

Potoczył się ciężko po ziemi, a Akisa odciągnęła go jednym szarpnięciem,

tuż zanim zahhak wypalił miejsce, w którym wylądował. Stworzenie jeszcze

raz zaskrzeczało z urazą i odleciało, najwyraźniej mając tego dnia już dość

kontaktów z dżinnami.

Lubajd pomógł Alemu wstać, klepiąc go po plecach i  triumfalnie

pohukując.

–  Mówiłem, że mu się uda! – Uśmiechnął się do księcia i  dodał: – I  jak,

warto było?

Alego bolało całe ciało, ale był zbyt rozradowany, by się tym przejmować.

–  Było cudownie! – wydusił, próbując złapać oddech. Odsunął luźny

koniec kefii, który wiatr przycisnął mu do ust. – Wiecie co? Zauważyłem

nową grupę ludzi w…

Zanim skończył zdanie, przerwały mu chóralne jęki protestu.

–  Nie – odezwała się Akisa. – Nie będę znów szpiegować z  tobą ludzi.

Masz jakąś obsesję.

–  Ależ moglibyśmy nauczyć się czegoś nowego! – upierał się Ali. –

Pamiętacie wioskę na południu? I  zegar słoneczny, którego używali do


regulacji kanałów? To okazało się bardzo pomocne!

Lubaj wręczył księciu jego broń.

–  Pamiętam, jak ludzie nas przegonili, kiedy zauważyli, że mają

„demonicznych” gości. Strzelali za nami z  tych wybuchowych kijów… czy

tam innych rzeczy. A nie mam zamiaru dowiadywać się, czy ich pociski są

z żelaza.

–  Te „wybuchowe kije” nazywają się karabinami – poprawił go Ali. –

Wszystkim wam niestety brakuje inicjatywy!

Zeszli po kamienistym zboczu prowadzącym do wioski. Piaskowiec

pokrywały wyryte kształty: litery, których książę nie potrafił odczytać,

i  starannie wyciosane figury dawno wymarłych zwierząt. W  górnym rogu

ogromna łysa sylwetka unosiła się nad postaciami z  prostych kresek,

a  wokół jej palców wirowały stylizowane płomienie. Był to, jak sądziły

dżinny z  Bir Nabat, dewa w  swojej oryginalnej postaci, sprzed

błogosławieństwa Sulejmana. Sądząc po jego dzikich oczach i  ostrych

zębach, musiał terroryzować człowieczych osadników.

Ali i  jego przyjaciele weszli pod rzeźbioną fasadę. W  jej cieniu para

dżinnów piła kawę, rzekomo pilnując wejścia. Rzadko się zdarzało, by

zbliżył się tu jakiś ciekawski człowiek, ale w  takim wypadku strażnicy

potrafili wyczarować gwałtowny wiatr i  oślepiającą burzę piaskową, by

odstraszyć nieproszonych gości.

Podnieśli wzrok na przechodzących.

– I co, zrobił to? – zapytał z uśmiechem jeden z nich.

Lubajd położył ramię na barkach księcia i stwierdził z dumą:

–  Myślałby kto, że latał na zahhakach, kiedy tylko odstawiono go od

cycka!

– Było nadzwyczajnie – przyznał Ali.

Strażnik się roześmiał.

– Jeszcze zrobimy z ciebie prawdziwego dżinna z północy, dewabadczyku.

Ali odpowiedział uśmiechem.

– Jeśli Bóg zechce.

Przeszli przez ciemną komorę, minęli puste grobowce dawno zmarłych

człowieczych królów i  królowych, którzy kiedyś panowali na tej ziemi (nikt

nigdy nie udzielił Alemu jasnej odpowiedzi, gdzie się podziały ich ciała,

a  on nie był pewien, czy chce wiedzieć). Przed nimi rozciągał się surowy,

kamienny mur. Dla zwykłego, ludzkiego obserwatora nic nie wyróżniało go


spośród innych, być może poza lekkim blaskiem, promieniującym

z dziwnie ciepłej powierzchni.

Dla Alego powierzchnia ta niemal śpiewała: magia docierała do niego ze

skały pokrzepiającymi falami. Dotknął jej dłonią.

– Pataru sawassam – rozkazał po gezirijsku.

Ściana przed nim rozpłynęła się niczym mgła, odsłaniając tętniącą

życiem, pełną zieleni osadę Bir Nabat. Ali zatrzymał się na chwilę, by

podziwiać żyzne piękno tego miejsca, które od pięciu lat nazywał domem.

Widok był imponujący, jakże daleki od dręczonej głodem skorupy – a  tak

właśnie wyglądała wioska, gdy do niej przybył. Chociaż Bir Nabat zapewne

była rajem, gdy ją zakładano (pozostałości ujęć wody i  akweduktów, jak

również rozmiary i  mistrzostwo człowieczych świątyń wskazywały, że

niegdyś deszcze padały tu częściej, a populacja kwitła), a dżinny, które się

tu wprowadziły wiele wieków później, nigdy nie dorównały liczebnością

ludziom. Przez setki lat radziły sobie z dwoma pozostałymi źródłami i tym,

co znaleźli wśród ludzi.

Kiedy przybył tu Ali, oba źródła skurczyły się jednak tak, że niemal

wyschły. Położenie Bir Nabat stało się beznadziejne, nic więc dziwnego, że

mieszkańcy wioski byli skłonni sprzeciwić się królowi i  przyjąć między

siebie dziwnego, młodego księcia, którego znaleźli umierającego w  skalnej

szczelinie. Byli również skłonni nie dostrzegać tego, że oczy księcia, kiedy

od czasu do czasu się wściekał, lśniły niczym mokra smoła, a  jego ciało

pokryte było bliznami po ranach, których nie zadało żadne ostrze. Dla

Gezirich z  Bir Nabat nie miało to najmniejszego znaczenia, miał je

natomiast fakt, że Ali odkrył cztery nowe źródła i  dwa nietknięte zbiorniki

z wodą, której teraz było dość, by nawadniać wioskę przez stulecia. Małe,

lecz kwitnące zagony jęczmienia i  melonów otaczały nowe domki: coraz

częściej mieszkańcy zamieniali namioty z  dymu i  skóry oryksa na

zabudowania z  łupanego kamienia i  piaskowanego szkła. Niedaleko rosły

również palmy daktylowe, zdrowe i  proste, a  ich korony zapewniały

dżinnom cień. We wschodnim rogu wioski założono sad: kilkanaście

młodych figowców rosło wśród drzewek cytrusowych. Całość starannie

ogrodzono, tak by nie pożarły jej miejscowe kozy, których stado gwałtownie

rosło.

Przeszli przez wioskowy bazarek, urządzony w  cieniu olbrzymiej starej

świątyni, wyciosanej w  zboczu skalnego urwiska. Wśród jej przepięknie

rzeźbionych kolumn i  w  przestronnych wnętrzach pełno było magicznych


towarów. Ali uśmiechał się, odpowiadając na skinienia i  powitania

rozmaitych kupców, a jednocześnie czując coraz większy spokój.

Jedna ze sprzedawczyń podeszła do niego, zagradzając mu drogę.

– Ach, szejku, właśnie cię szukałam!

Ali mrugnął, wyrwany z  błogiego oszołomienia. To była Rim, kobieta

z rodziny należącej do kasty rzemieślników.

Pomachała mu przed oczami zwojem.

–  Czy mógłbyś mi sprawdzić tę umowę? Mówię ci, ten cwany niewolnik

królowej Bilkis z  południa mnie oszukuje. Moje zaklęcia są niezrównane.

Wiem, że powinnam więcej zarabiać na koszykach, które mu sprzedałam.

–  Ale zdajesz sobie sprawę, że ja też jestem jednym z  tych cwanych

południowców, prawda? – wskazał Ali. Kahtani wywodzili się z  górzystego

południowego wybrzeża Am Geziry i  szczycili się pochodzeniem od

dżinnów, których Sulejman ofiarował kiedyś Bilkis, człowieczej królowej

starożytnej Saby.

Rim pokręciła głową.

– Jesteś z  Dewabadu, to się nie liczy. – Po chwili dodała: – To właściwie

jeszcze gorzej.

Ali westchnął i  wziął umowę. Rano pomagał w  kopaniu nowego kanału,

po południu wytrząsł się na grzbiecie zahhaka i powoli zaczynał tęsknić za

łóżkiem.

– Rzucę na to okiem.

– Wielkie dzięki, szejku – odparła Rim i wróciła do swojego straganu.

Ali szedł dalej z  przyjaciółmi, gdy po chwili podbiegł do nich dyszący

muezin z Bir Nabat.

–  Bracie Alizajdzie, pokój z  tobą i  błogosławieństwo! – Szare oczy

duchownego szybko przebiegły po księciu. – Ajwa, wyglądasz na

półżywego.

– Owszem, właśnie miałem…

–  Tak, tak, oczywiście. Słuchaj… – Muezin ściszył głos. – Czy mógłbyś

wygłosić jutro chutbę? Szejk Dżijad nie czuje się ostatnio najlepiej.

– Czy zwykle kazania nie wygłasza za ojca brat Sabit?

– Tak, ale… – Muezin już niemal szeptał. – Nie potrafię już sobie dać rady

z  jego gniewnymi tyradami, bracie, no nie potrafię. Ostatnim razem

podczas chutby narzekał tylko, jak to muzyka lutni odciąga młode dżinny

od modlitwy.
Ali znów westchnął. Nie żyli w  zgodzie z  Sabitem, przede wszystkim

dlatego, że tamten święcie wierzył we wszystkie plotki docierające

z Dewabadu i skarżył się każdemu, kto chciał słuchać, że Ali to rozpustny

łgarz, którego przysłano, by zdeprawował ich „miejskimi obyczajami”.

– Nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że mnie o to poprosiłeś.

Akisa prychnęła.

– Owszem, będzie. Da mu to nowy powód do narzekania.

– Poza tym mieszkańcy Bir Nabat lubią twoje kazania – uzupełnił szybko

muezin. – Wybierasz bardzo ładne tematy, to korzystnie wpływa na ich

wiarę – dodał przebiegle.

Muezin wiedział, jak go podejść, Ali musiał mu to oddać.

– No dobrze – mruknął. – Wygłoszę to kazanie.

Rozmówca ścisnął jego ramię.

– Dziękuję!

–  Ale jak Sabit się o  tym dowie, ty się z  nim zmierzysz – odezwał się Ali

do Akisy, niemal potykając się na ścieżce. Byli już prawie pod jego

namiotem. – Wiesz, jak bardzo jest niechętny… – urwał w  pół zdania.

Przed namiotem czekały na niego dwie kobiety. – Siostry! – powitał je,

przywołując na twarz wymuszony uśmiech, a w myślach rzucając soczyste

przekleństwo. – Pokój z wami.

– I z tobą – przemówiła Umm Kajs, jedna z wioskowych magiń kamienia,

i  rzuciła Alemu szeroki, dziwnie szelmowski uśmiech. – Jakże się dzisiaj

czujesz?

„Wyczerpany”.

– Dobrze, dzięki Bogu – odparł Ali. – A wy?

–  Świetnie. Czujemy się świetnie – odpowiedziała szybko Buszra, córka

Umm Kajs. Unikała wzroku Alego, a  jej zarumienione policzki świadczyły

o zakłopotaniu. – Tylko przechodziłyśmy!

–  Nonsens – stwierdziła Umm Kajs i  przyciągnęła do siebie córkę, na co

ta zareagowała cichym jękiem. – Moja Buszra właśnie przyrządziła

przepyszną kabsę. Jest wyjątkowo utalentowaną kucharką, wiesz? Potrafi

wyczarować prawdziwą ucztę z  samych kości i  szczypty przyprawy…

W każdym razie najpierw pomyślała o  tym, by odłożyć porcję dla naszego

księcia. – Uśmiechnęła się szeroko do Alego. – To zaiste dobra dziewczyna!

Ali mrugnął, nieco zaskoczony entuzjazmem Umm Kajs.

– Hm, dziękuję – powiedział, dostrzegając kątem oka, że Lubajd zakrywa

usta, a oczy błyszczą mu wesołością. – To bardzo miło z waszej strony.


Umm Kajs zajrzała tymczasem do jego namiotu i  zacmokała

z dezaprobatą.

– To wygląda na mieszkanie samotnego mężczyzny, Alizajdzie Al-Kahtani.

Jesteś wielką osobistością. Powinieneś mieć odpowiedni dom w  skale

i kogoś, do kogo mógłbyś wracać.

„Boże, litości, tylko nie to… znowu?” Wyjąkał odpowiedź:

– D-dziękuję za troskę, ale naprawdę jestem zadowolony z tego, co mam.

I z samotności.

–  Ależ jesteś przystojnym młodzieńcem! – Umm Kajs poklepała go po

ramieniu, a potem ścisnęła je. Na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie. – Na

Najwyższego… niech będzie pochwalony – rzekła z  podziwem. – Na pewno

masz swoje potrzeby, mój drogi. To przecież naturalne.

Gorący rumieniec rozlał się na twarzy Alego, gdy zauważył, że Buszra

uniosła nieco wzrok, a  w  jej oczach błysnęło zainteresowanie, które

sprawiło, że poczuł w brzuchu nagłe łaskotanie, nie całkiem nieprzyjemne.

– Ja…

Na szczęście Lubajd pośpieszył mu z pomocą.

–  To bardzo uprzejme, siostry – wtrącił, odbierając talerz z  kabsą. –

Książę na pewno to docenia.

Akisa skinęła głową, starając się nie patrzeć w ich kierunku.

– Pachnie wspaniale.

Umm Kajs wydawała się pogodzona z  tymczasową porażką. Pokiwała

palcem przed nosem Alego.

–  Pewnego dnia… – Zbierając się do odejścia, wykonała gest w kierunku

wnętrza namiotu. – A  przy okazji, był tu posłaniec z  przesyłką od twojej

siostry.

Ledwie kobiety zniknęły za zakrętem, a Lubajd i Akisa wybuchnęli salwą

śmiechu.

– Przestańcie – syknął Ali. – To nie jest śmieszne.

–  Ależ owszem, jest – sprzeciwiła się Akisa. Jej ramiona trzęsły się

z rozbawienia. – Mogłabym to oglądać jeszcze tuzin razy!

–  Powinnaś widzieć jego minę w  zeszłym tygodniu, kiedy Sadat

przyniosła mu koc, ponieważ sądziła, że jego łóżko „wymaga ogrzania”! –

huknął radośnie Lubajd.

– Dosyć tego – stwierdził Ali i sięgnął po talerz. – Oddaj mi to.

Przyjaciel uchylił się jednak.


–  O nie, to moja nagroda za ocalenie ci skóry. – Uniósł potrawę do

twarzy. Powąchał ją, z  lubością przymykając oczy. – Wiesz co, ożeń się

z nią. Będę zachodził do was na obiadki!

– Z nikim się nie żenię – odparł ostro Ali. – To zbyt niebezpieczne.

Akisa przewróciła oczami.

–  Przesadzasz. Już rok minął, od kiedy musieliśmy cię ratować przed

ostatnim zabójcą.

–  Tak, ale ten dotarł dość blisko, żeby zrobić to – przypomniał Ali,

wyginając szyję i  odsłaniając jasną, perłową bliznę biegnącą w  poprzek

gardła, tuż pod krótką brodą.

Lubajd lekceważąco machnął dłonią.

– Zrobił to, a zaraz potem jego własny klan złapał go, wypatroszył i rzucił

jego ciało zahhakowi. – Spojrzał znacząco na księcia. – Niewielu zabójców

jest tak głupich, by próbować dopaść tego, kto odpowiada za zaopatrzenie

w wodę połowy północnej Am Geziry. Naprawdę powinieneś zacząć układać

tu sobie życie. Podejrzewam, że małżeństwo znacznie poprawiłoby ci

humor.

–  Och, oczywiście, że tak – zgodziła się Akisa. Podniosła wzrok

i  wymieniła konspiracyjne uśmieszki z  Lubajdem. – Aż szkoda, że w  Bir

Nabat nie ma nikogo, kto by mu odpowiadał…

–  Masz na myśli kogoś z  czarnymi oczami i  zamiłowaniem do

uzdrawiania innych? – zapytał prowokacyjnie wojownik i parsknął, gdy Ali

łypnął na niego gniewnie.

–  Wiecie, że w  tych idiotycznych plotkach nie ma ani trochę prawdy? –

zapytał książę. – Banu Nahida i  ja byliśmy tylko przyjaciółmi, a  poza tym

wyszła za mojego brata.

Lubajd wzruszył ramionami.

– A ja się dobrze bawię przy tych idiotycznych plotkach. Nie możesz winić

naszych rodaków, że snują ekscytujące opowieści o  tym, co się wam

wszystkim przydarzyło. – Jego głos nabrał dramatycznego tonu: –

Tajemnicza Nahidka, zamknięta w  pałacu, zły afszin, który chce ją

zniszczyć, i  łatwo wpadający w  rozdrażnienie książę, wygnany do kraju

przodków…

Ali ostatecznie stracił panowanie nad sobą. Sięgnął do klapy namiotu

i warknął:

–  Nie wpadam łatwo w  rozdrażnienie! A  co do opowieści to w  większości

wy je rozpuszczacie!
Lubajd znów wybuchnął śmiechem.

–  Lepiej wejdź i  zobacz, co ci przysłała siostra. – Spojrzał na Akisę

i uniósł talerz. – Głodna?

– Bardzo!

Ali pokręcił głową, zrzucił sandały i  dał nura do wnętrza namiotu.

Pomieszczenie było małe, ale przytulne: zmieściło się tam łóżko, które

jeden z  kuzynów Lubajda litościwie przystosował do „absurdalnego”

wzrostu księcia. Prawdę mówiąc, wszystko, co się tu znajdowało, Ali dostał

w  prezencie. Przybył do Bir Nabat tylko z  bronią i  zakrwawioną kandurą

na grzbiecie. Jego stan posiadania świadczył o  historii spędzonych tu lat:

zapasowa szata i  sandały były pierwszymi rzeczami, które wygrzebał ze

szczątków człowieczej karawany, Koran otrzymał od szejka Dżijada, kiedy

zaczął głosić kazania, a  notatki i  rysunki sporządził sam, obserwując

prowadzone w okolicy prace nawadniające.

Dzisiaj jednak było tu coś nowego: na porządnie zaścielonym posłaniu

spoczywała zapieczętowana miedziana tuba długości jego przedramienia

i grubości pięści. Jeden jej koniec umoczono w  smoliście czarnym wosku,

wokół którego wyryto znajomy podpis.

Ali z  uśmiechem podniósł tubę i  zdrapał wosk, odsłaniając ostry jak

brzytwa wzór pod spodem. Pieczęć krwi, która dawała pewność, że

przesyłkę może otworzyć tylko krewny Zajnab. Tyle mogli zrobić, żeby

chronić swoją prywatność… nie żeby miało to większe znaczenie.

Najbardziej na przechwyceniu ich korespondencji mogło zależeć ich ojcu,

który z  łatwością mógł użyć własnej krwi, żeby odczytać wiadomość.

Pewnie tak zrobił.

Ali przycisnął przedramię do ostrza. W  momencie, gdy utoczyło krwi,

końcówka tuby zmieniła się w  dym i  zniknęła. Książę przechylił futerał,

wysypując jego zawartość na posłanie.

Sztabka złota, miedziana bransoleta i kilkustronicowy list. Do bransolety

przyczepiono notkę z  kilkoma zdaniami, skreślonymi eleganckim

charakterem pisma Zajnab.

Coś na bóle głowy, na które się tak skarżyłeś. Pilnuj tego, braciszku.

Nahidka kazała sobie za to słono zapłacić.

Ali przesunął palcami po bransolecie, patrząc na złotą sztabkę i  list.

„Niech Bóg ma cię w  opiece, Zajnab”. Bir Nabat może i  wychodziła


z kryzysu, ale życie i  tak było tu trudne, więc złoto naprawdę się przyda.

Miał tylko nadzieję, że wysłanie go nie narazi siostry na kłopoty. Pisał do

niej wiele razy, próbując zniechęcić ją do zaopatrywania go w  rozmaite

dobra, ale ignorowała go, lekceważąc jego rady w  równym stopniu, jak

nieoficjalny dekret ojca, by żaden Geziri nie śmiał mu pomagać. Zajnab

była zapewne jedyną osobą, której mogło to ujść na sucho. Ghassan

zawsze miał słabość do córki.

Ali padł na posłanie i  obrócił się na brzuch, by przeczytać list. Znane

pismo Zajnab i  jej zjadliwe uwagi były dla niego niczym ciepły uścisk.

Strasznie tęsknił za siostrą. Był za młody i zbyt pewny siebie, by doceniać

ich relację, aż do teraz, kiedy ich kontakty ograniczały się do listu raz na

jakiś czas. Ali nie miał już nigdy spotkać się z siostrą, usiąść nad kanałem

w  słoneczny dzień, żeby napić się kawy i  podzielić najnowszymi

ploteczkami, ani też dumnie stać u jej boku, gdy będzie wychodzić za mąż.

Nigdy nie pozna jej dzieci, swoich siostrzeńców i siostrzenic, które w innym

życiu mógłby rozpieszczać i uczyć fechtunku.

Wiedział także, że mogłoby być gorzej. Codziennie dziękował Bogu, że

wylądował u  dżinnów z  Bir Nabat, a  nie w  łapach tuzinów innych, które

próbowały go zabić przez ostatnich kilka lat. Mimo to nadal cierpiał, gdy

nachodziły go myśli o rodzinie.

„W takim razie może faktycznie powinienem zacząć tu nowe życie?” Ali

przetoczył się na plecy, rozkoszując ciepłem słońca, przenikającym przez

płótno namiotu. Słyszał z  dala dziecięcy śmiech i  ćwierkanie ptaków.

Przypomniał sobie zainteresowanie w oczach Buszry. Nie mógł zaprzeczyć,

że to wspomnienie wywoływało u  niego lekki dreszcz. Dewabad wydawał

się bardzo daleki, a  ojcu najwyraźniej było wygodnie zapomnieć

o  młodszym synu. Czy naprawdę byłoby to takie straszne, gdyby się tu

osiedlił na stałe i  rozpoczął spokojne, rodzinne życie, na które nigdy nie

mógłby sobie pozwolić jako kaid Muntazira?

W tym momencie owładnął nim lęk. „Tak”, wydawał się odpowiadać,

pochłaniając proste marzenia w  umyśle księcia. Z  dotychczasowych

doświadczeń Alego wynikało, że rojenia o  lepszej przyszłości zawsze

prowadziły do nieszczęścia.
 

3
 

Nahri
 

Jedno było pewne: dewańska starszyzna nie podzielała jej entuzjazmu dla

odbudowy szpitala Nahidów.

Nisrin patrzyła na nią z niedowierzaniem.

–  Wymknęłaś się strażnikom? Znowu? Masz pojęcie, co zrobi Ghassan,

jeżeli się dowie?

–  Zajnab mnie zmusiła! – odparła obronnym tonem Nahri, a  potem,

zdając sobie sprawę, że to jednak trochę niewdzięczne obciążać szwagierkę

odpowiedzialnością za wycieczkę, która jej się podobała, szybko dodała: –

Powiedziała, że często pozwala sobie na takie spacery i  jeszcze jej nie

złapano. Poza tym obiecała, że weźmie winę na siebie, gdyby ktoś się

dowiedział.

Kartir wydawał się zaniepokojony. Wielki kapłan traktował zwykle

„nieortodoksyjne” wyczyny Nahri z  większą pobłażliwością, ale jej ostatni

wybryk najwyraźniej zburzył jego spokój.

– A ty jej ufasz? – zapytał, ściągając z troską krzaczaste brwi.

–  W tej sprawie? Tak. – Stosunki Nahri i  Zajnab były dość drażliwym

tematem, ale Nahidka potrafiła rozpoznać, kiedy jakaś kobieta musiała

poluzować krępujące ją ograniczenia. – A  teraz może przestaniecie oboje

martwić się wszystkim? Przecież to wspaniałe, wyobrażacie sobie?

Nahidzki szpital?

Kartir i  Nisrin wymienili spojrzenia. Trwało to ułamek sekundy, ale nie

dało się zaprzeczyć, że policzki kapłana zarumieniły się ze wstydu.

Nahri natychmiast to zauważyła. Zapytała podejrzliwie:

– Wiedzieliście o tym miejscu? Dlaczego mi nie powiedzieliście?


Kartir westchnął.

–  Ponieważ to, co się stało ze szpitalem, nie jest szczególnie przyjemnym

ani mądrym tematem do rozmowy. Wątpię, czy ktokolwiek poza królem

i  kilkoma najbardziej dociekliwymi historykami Dewabadu w  ogóle coś

o nim wie.

Nahri zmarszczyła czoło. Słowa kapłana wydawały się jej niejasne.

– W takim razie skąd wy wiecie?

–  Ponieważ Banu Maniże dowiedziała się o  jego istnieniu… i  o  tym, co

tam zaszło – wyjaśniła cicho Nisrin. – Zawsze uważnie studiowała stare

rodzinne księgi. Powiedziała nam.

– Co masz na myśli, mówiąc „o tym, co tam zaszło”? – Kiedy żadne z nich

nie odpowiedziało, temperament Nahri wziął górę nad dobrymi manierami.

– Na Oko Sulejmana, czy musicie trzymać wszystko w  tajemnicy? Przez

pięć minut dowiedziałam się od Razu więcej niż od was dwojga przez pięć

lat!

–  Razu? Tej Razu, którą wyzwolił Baga Rustam? – Kartir odetchnął

z  ulgą. – Dzięki niech będą Stwórcy. Obawiałem się najgorszego, kiedy

spalono jej tawernę.

Nahri poczuła ukłucie smutku na myśl o  uprzejmej hazardzistce, która

powitała ją tak ciepło.

–  Jestem Banu Nahida. Powinnam była wiedzieć, że wszyscy obrócili się

przeciwko niewolnikom ifrytów!

Nisrin i Kartir znów wymienili spojrzenia.

–  Myśleliśmy, że tak będzie dla ciebie najlepiej – odezwała się po chwili

starsza kobieta. – Pogrążyłaś się w  tak głębokiej żałobie po Darze, że nie

chciałam obarczać cię brzemieniem wiedzy o losie jego towarzyszy niedoli.

Nahri wzdrygnęła się na dźwięk imienia Dary. Nie mogła zaprzeczyć, że

w ciągu tygodni po jego śmierci kompletnie się załamała.

–  Mimo to nie powinniście podejmować takich decyzji za moimi plecami.

– Zmierzyła ich wzrokiem. – Nie mogę występować w  świątyni i  infirmerii

jako Banu Nahida, a potem być traktowana jak dziecko, kiedy trzeba zająć

się polityką, która według was może mnie zdenerwować.

–  Polityką, która według nas może stanowić dla ciebie śmiertelne

zagrożenie – poprawiła ją bez ogródek Nisrin. – W  świątyni i  infirmerii

więcej błędów może ci ujść na sucho.

–  A co ze szpitalem? – drążyła Nahri. – Jaki polityczny powód mieliście,

żeby zataić przede mną jego istnienie?


Kartir popatrzył na swoje dłonie.

–  Nie chodzi o  jego istnienie, Banu Nahida, a  o  to, co tam się stało

podczas wojny.

Gdy znów zamilkł, Nahri przyszedł do głowy pewien pomysł.

–  Jeżeli nie potraficie mi tego lepiej wytłumaczyć, będę musiała udać się

tam jeszcze raz. Jeden z  wyzwolonych dżinnów był historykiem. Jestem

pewna, że wie…

–  Kategorycznie nie! – przerwała jej szybko Nisrin, lecz zaraz potem

westchnęła z rezygnacją. – Kiedy Zajdi Al-Kahtani zdobył Dewabad, szpital

padł jako pierwszy. Nahidzi, którzy tam się wtedy znajdowali, nie mieli

najmniejszej szansy. Gdy armia Zajdiego dostała się za mury miasta,

szafici od razu zorganizowali powstanie. Uderzyli na szpital i wymordowali

wszystkich Nahidów, którzy tam byli. Wszystkich, Banu Nahri. Od

najstarszych aptekarzy do czeladników ledwie wyrosłych z dzieciństwa.

Teraz przemówił Kartir, głosem tak posępnym, że Nahri pobladła:

–  Opowiadają, że było to wyjątkowo brutalne wydarzenie. Geziri mieli

oczywiście swoje zulfikary, lecz szafici używali ognia Rumiego.

–  Ogień Rumiego? Co to jest? – zapytała Nahri. Nazwa wydawała się jej

znajoma.

–  To człowieczy wynalazek – wyjaśniła Nisrin. – Substancja, która

przykleja się jak smoła i pali nawet skórę dewów. Szafici ponoć wrzeszczeli:

„Ogień dla czcicieli ognia!”. – Spuściła wzrok. Wyglądała, jakby brały ją

mdłości. – Niektórzy wciąż jeszcze używają tej broni. Właśnie tak dżinny,

które zamordowały moich rodziców, podpaliły świątynię naszej rodziny.

Nahri natychmiast poczuła wyrzuty sumienia.

– Och, Nisrin, tak mi przykro. Nie miałam pojęcia.

–  To nie twoja wina – odparła starsza kobieta. – Prawdę mówiąc,

podejrzewam, że to, co stało się w  szpitalu Nahidów, było o  wiele gorsze.

Nie czytałam tych świadectw, co Banu Maniże, ale kiedy je odnalazła, przez

kilka tygodni prawie się do nas nie odzywała.

– Istniały pewne wskazówki, że to był akt zemsty – dodał ostrożnie Kartir.

– Brutalność napastników… wydawała się celowa.

–  Dżinny nie potrzebują powodu, by postępować brutalnie. To leży w  ich

naturze – obruszyła się Nisrin.

Kapłan pokręcił głową.

–  Nie udawajmy, że nasz ród ma ręce czyste od krwi, pani Nisrin. Nie

chciałbym udzielać młodej Nahidce takiej lekcji. – Przez jego twarz


przemknął cień. – Tak właśnie mówiła Banu Maniże. To nie okazało się

dobre dla jej duszy.

Kobieta zmrużyła oczy.

– Miała powód, by tak mówić, i dobrze o tym wiesz.

Rozległo się pukanie do drzwi. Nisrin natychmiast umilkła. Może i  byli

w  Świątyni, ale w  Dewabadzie trzeba było zważać, co się mówi

o Kahtanich.

Jednak mężczyzna, który zajrzał teraz do komnaty, nie był szpiegiem.

–  Banu Nahida? – Dżamszid złożył dłonie w  geście szacunku. –

Przepraszam, że przerywam, ale przysłali po ciebie lektykę z pałacu.

Nahri spojrzała gniewnie.

–  No tak, niech Stwórca broni, żebym spędziła chociaż jedną chwilę we

własnej świątyni, poza kontrolą męża i  teścia. – Wstała i  popatrzyła na

Nisrin. – Idziemy?

Tamta pokręciła głową.

–  Muszę jeszcze coś tu dokończyć. – Nahri odpowiedziała surowym

spojrzeniem. – Błagam, oprzyj się pokusie kolejnej nieplanowanej

wycieczki.

Nahri przewróciła oczami.

–  Założę się, że nawet moja matka kontrolowałaby mnie w  mniejszym

stopniu niż ty.

Kiedy przechodziła koło Nisrin, ta dotknęła jej nadgarstka, co zasadniczo

było zabronione na terenie Świątyni. Popatrzyła łagodnie na podopieczną.

– Ale jej tu nie ma, moje dziecko, więc to my musimy cię chronić.

Autentyczna troska malująca się na jej twarzy sprawiła, że irytacja Nahri

zmalała. Mimo że często się kłóciły, Nisrin praktycznie zastępowała

dziewczynie rodzinę. Nahri wiedziała, że opiekunka serdecznie się o  nią

troszczy.

–  Dobrze – mruknęła, składając dłonie w  geście błogosławieństwa. –

Niech wasz ogień płonie jasno.

– I twój, Banu Nahido – odparli.

– Nieplanowana wycieczka? – zapytał Dżamszid, kiedy drzwi się zamknęły.

– Wyglądasz na kogoś, kogo właśnie przed chwilą nieźle zbesztano.

–  Udzielono mi właśnie nowej, dość makabrycznej lekcji historii

Dewabadu. – Nahri się skrzywiła. – Chociaż raz chciałabym usłyszeć


o  tym, jak pewnego dnia nasi przodkowie wyczarowywali tęcze i  tańczyli

razem na ulicach.

–  Trudno byłoby chować urazę przez wieki, gdyby tak wyglądała nasza

historia.

Nahri zmarszczyła nos.

–  No tak, to prawda. – Chwilowo odsunęła od siebie myśli o  szpitalu

i  obróciła się, by spojrzeć na Dżamszida. W  przyćmionym świetle na

korytarzu cienie pod oczami mężczyzny były dobrze widoczne, a  kości

policzkowe i nos ostre. Pięć lat po starciu z Darą, które zakończyło się dla

młodego Dewy niemal śmiertelnie, Dżamszid wciąż jeszcze wracał do

zdrowia. Rekonwalescencja przebiegała niezwykle wolno i nikt nie rozumiał

dlaczego. Młodzieniec był cieniem zdrowego łucznika, którego Nahri

zobaczyła po raz pierwszy, kiedy wypuszczał strzały, siedząc na grzbiecie

szarżującego słonia. – Jak się czujesz?

–  Tak, jakbyś zadawała mi to pytanie codziennie, a  odpowiedź zawsze

była taka sama.

–  Jestem twoją Banu Nahidą – powiedziała, kiedy weszli do głównej

świątynnej sali modlitw, olbrzymiej przestrzeni, mieszczącej tysiące

wiernych. Odległy sufit podtrzymywały rzędy ozdobnych kolumn, a  pod

ścianami znajdowały się sanktuaria, poświęcone najbardziej ubóstwianym

postaciom w długiej historii ich rodu. – To mój obowiązek.

–  Czuję się dobrze – zapewnił ją, zatrzymując się na chwilę, by spojrzeć

na gwarne wnętrze. – Ależ tu dzisiaj tłumy.

Nahri podążyła za jego wzrokiem. Świątynia rzeczywiście była zatłoczona

i  wyglądało na to, że wielu spośród wiernych przyjechało z  daleka: całe

rodziny gapiących się naokoło pielgrzymów i  asceci w  znoszonych szatach

przepychali się pomiędzy mieszkańcami Dewabadu.

–  Twój ojciec nie żartował, kiedy powiedział, że dżinny zaczną tu

przybywać nawet na kilka miesięcy przed Nawasatem.

Dżamszid przytaknął.

–  To nasze najważniejsze święto. Kolejne stulecie wolności od uwięzienia

przez Sulejmana… a  do tego cały miesiąc świętowania życia i  oddawania

czci przodkom.

– To pretekst, żeby kupować i pić.

–  Tak, to pretekst, żeby kupować i pić – zgodził się Dżamszid. – Ale przy

okazji nadzwyczajny spektakl. Odbywają się zawody i  przyjęcia, handlarze


przywożą najnowsze i  najbardziej ekscytujące towary z  całego świata.

Parady, fajerwerki…

Nahri jęknęła.

–  No to infirmeria będzie miała robotę… – Dżinny brały zabawę na

poważnie, a przy tym lekceważyły ryzyko, jakie się z nią wiązało. – Myślisz,

że twój ojciec zdąży wrócić do tego czasu? – Kaweh wyjechał do rodzinnej

posiadłości w  Zariaspie, narzekając na kłótnie pomiędzy hodowcami jego

ziół i  wyjątkowo groźną plagę żarłocznych żab, jaka nawiedziła ich

plantacje mięty srebrnej.

– Najprawdopodobniej tak – odparł Dżamszid. – Wróci, by pomóc królowi

w ostatnich przygotowaniach.

Szli dalej, mijając wielki ołtarz ognia. Nahri zawsze zatrzymywała się na

chwilę, by go podziwiać, nawet kiedy nie prowadziła przed nim ceremonii.

Takie ołtarze, stanowiące ważny element religii dewów, przetrwały całe

wieki. Składały się one ze zbiornika oczyszczonej wody, w  którego środku

wznosiło się coś w  rodzaju kadzielnicy. Wewnątrz żarzyło się drewno

cedrowe, wygaszane tylko po śmierci posiadacza ołtarza. Codziennie rano

kadzielnicę starannie oczyszczano z  popiołu, oddając tym rytuałem cześć

wschodzącemu słońcu, a  w  szklanych lampkach oliwnych, które pływały

w zbiorniku, uzupełniano paliwo, by utrzymywać ciepło wody.

Długa kolejka wiernych czekała na błogosławieństwo kapłana. Nahri

popatrzyła na dziewczynkę w  żółtym wełnianym stroju, kręcącą się

w  pobliżu ojca. Mrugnęła do niej, a  tamta uśmiechnęła się szeroko,

ciągnąc ojca za dłoń i pokazując z ekscytacją samą Banu Nahidę.

Tymczasem idący obok Dżamszid potknął się i  syknął z  bólu, ale kiedy

Nahri chciała mu pomóc, powstrzymał ją uniesioną dłonią.

–  Poradzę sobie – stwierdził, stukając laską. – Mam nadzieję, że do

Nawasatem to nie będzie mi już potrzebne.

–  Cel godny podziwu – powiedziała delikatnie, patrząc z  troską na jego

upartą minę. – Ale staraj się zbytnio nie męczyć. Twoje ciało potrzebuje

czasu, by wrócić do zdrowia.

Dżamszid tylko się skrzywił.

– Obawiam się, że to jedna z poważnych wad klątwy.

Natychmiast się zatrzymała i spojrzała na niego uważnie.

– Przecież nikt nie rzucił na ciebie klątwy.

–  A potrafisz wytłumaczyć, dlaczego moje ciało reaguje tak kiepsko na

nahidzką kurację?
„Nie”. Nahri przygryzła wargę. Sporo się nauczyła przez ostatnie lata,

lecz ten przypadek podkopywał jej pewność siebie.

–  Dżamszidzie… Wciąż jestem nowicjuszką w tej profesji, a  Nisrin to nie

Nahidka. O  wiele bardziej prawdopodobne, że twoją rekonwalescencję

spowalnia jakaś przyczyna magiczna lub medyczna. To moja wina, nie

twoja.

–  Nie śmiałbym twierdzić nic podobnego – odparł. Zbliżali się do

sanktuariów pod ścianą Świątyni. – Ale jak już przy tym jesteśmy…

Chciałbym spróbować jeszcze raz, najszybciej, jak się da.

–  Jesteś pewien? Przecież poprzednim razem… – Nahri zamilkła,

zastanawiając się, jak przypomnieć mu dyplomatycznie, że kiedy ostatnio

próbowała go uzdrowić, wytrzymał może pięć minut, a  potem zaczął

wrzeszczeć z bólu i się drapać.

–  Wiem. – Odwrócił wzrok, tak jakby próbował ukryć nadzieję albo

rozpacz. Dżamszid, w  odróżnieniu od wielu innych mieszkańców

Dewabadu, nigdy nie wydawał się Nahri szczególnie utalentowanym

kłamcą. – Ale i  tak chciałbym spróbować… – Głos mu się załamał. –

Emir… jego ojciec zmusił go do mianowania nowego kapitana osobistej

gwardii.

–  Och, Dżamszidzie, to tylko stanowisko – odparła Nahri. – Przecież

wiesz, że jesteś najbliższym towarzyszem Muntazira, niezależnie od

stopnia. Zawsze wychwala cię pod niebiosa.

W odpowiedzi uparcie pokręcił głową.

– Powinienem go chronić.

– Prawie przy tym umarłeś!

Dość nieszczęśliwie w  tej właśnie chwili dotarli do sanktuarium Dary.

Nahri poczuła, że Dżamszid cały się napina. To sanktuarium było jednym

z  najbardziej popularnych: różane girlandy wieńczyły mosiężny konny

pomnik dewańskiego wojownika, który stał dumnie w  strzemionach,

celując z  łuku w  swoich prześladowców, a  posadzkę wokół cokołu

zaścielały ofiary. W świątyni zakazywano noszenia broni, toteż zamiast niej

składano małe ceramiczne wota, naśladujące ceremonialne uzbrojenie,

zwykle strzały.

Na ścianie za statuą wisiał wielki srebrny łuk. Nahri spojrzała na niego

i  poczuła gulę w  gardle. Spędziła sporo czasu, przyglądając się tej broni,

chociaż nigdy w towarzystwie mężczyzny. W towarzystwie przyjaciela, który

miał pełne prawo nienawidzić właściciela łuku.


Dżamszid nie spoglądał jednak na łuk. Zamiast tego mrużył oczy,

przypatrując się czemuś na cokole.

– Czy to… krokodyl? – zapytał, wskazując na mały zwęglony szkielet.

Nahri zacisnęła usta.

–  Na to wygląda. Alizajd, pogromca afszina – powiedziała cicho,

nienawidząc brzmienia tego tytułu.

Dżamszid wydawał się zniesmaczony.

– To wstrętne. Nie jestem wielbicielem Alizajda, ale te same uprzedzenia,

które każą nazywać Ajanle krokodylami, doprowadziły do tego, że nas

określa się czcicielami ognia.

–  Nie każdy jest tak tolerancyjny jak ty – odparła. – Widziałam tu

szkielety już wcześniej. Podejrzewam, że według niektórych Darę

ucieszyłoby, gdyby spalono przed tym posągiem jego zabójcę.

– Zapewne tak – stwierdził ponuro Dżamszid. Spojrzał na nią i zapytał: –

Często to robisz? To znaczy: czy często tu przychodzisz?

Nahri się zawahała, niepewna, jak ma odpowiedzieć. Dara wciąż jeszcze

wzbudzał w  niej wielkie emocje, nawet pięć lat po śmierci – uczucia

poplątane niczym cierniste pnącza, w  które zaplątywała się tym bardziej,

im bardziej próbowała się z  nich wydostać. Wspomnienia przystojnego,

choć gderliwego wojownika, na którym zaczęło jej zależeć podczas wspólnej

podróży do Dewabadu, walczyły o  lepsze ze świadomością, że ten sam

Dewa był zbrodniarzem wojennym, skąpanym we krwi niewinnych ofiar

z Kwi-zi. Dara wkradł się do jej serca, a potem strzaskał je na kawałki, tak

rozpaczliwie pragnąc ją ocalić – wbrew jej woli – że zaryzykował rozpętanie

kolejnej wojny.

–  Nie – odparła w  końcu, starając się ukryć drżenie głosu. Inaczej niż

Dżamszid, potrafiła maskować emocje. – Próbuję tego nie robić. To

sanktuarium nie jest poświęcone temu Darze, którego znałam.

Dżamszid przeniósł wzrok z posągu na nią.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Nahri spojrzała na pomnik wojownika, uchwyconego podczas walki.

–  Dla mnie nie był legendarnym afszinem, przynajmniej na początku.

Kwi-zi, wojna, jego powstanie… nie opowiedział mi o żadnej z tych rzeczy –

wyjaśniła i  zamilkła. To właśnie tu, w  Wielkiej Świątyni, byli z  Darą

najbliżej rozmowy o uczuciach, jakie się między nimi zrodziły. W rezultacie

wywiązała się kłótnia, która oddaliła ich od siebie i  pozwoliła Nahri

zrozumieć, jak wiele wojna odebrała afszinowi oraz jak bardzo ta strata
wypaczyła jego duszę. – Myślę, że nie chciał, żebym wiedziała. Aż

w końcu… – Jej głos złagodniał. – Nie sądzę, by chciał być kimś takim. –

Zarumieniła się. – Przepraszam. Kogo jak kogo, ale ciebie nie powinnam

obarczać tym wszystkim.

–  Możesz mnie obarczać – odezwał się cicho Dżamszid. – Boleśnie jest

patrzeć, jak to miasto niszczy tych, których kochamy. – Westchnął

i odwrócił się, opierając na lasce. – Powinniśmy już wracać.

Zatopiona w  myślach Nahri nie powiedziała już ani słowa, kiedy

opuszczali Wielką Świątynię i szli przez tutejsze wypielęgnowane ogrody do

czekającego palankinu. Słońce mrugało nad odległymi górami, zachodząc

za zielony horyzont. Z  wnętrza świątyni rozległo się bicie bębna. Z  całego

miasta odpowiedziały na nie rozchodzące się falami wezwania do modlitwy.

Zachód słońca jednoczył na krótko wszystkich wiernych, zarówno Dewów,

jak i pozostałych dżinnów.

Wewnątrz lektyki opadła na poduszki i próbowała się odprężyć, kołysana

do snu, a tymczasem podróżowali przez dzielnicę Dewa.

– Zmęczona? – zapytał Dżamszid, gdy ziewnęła.

–  Zawsze. Wczoraj późno w  nocy pojawiła się nowa pacjentka: tkaczka

Agniwanśi nawdychała się oparów mikstur, których używa, żeby jej

dywany latały. – Nahri potarła skronie. – Nie narzekam na nudę.

Dżamszid pokręcił z rozbawieniem głową.

– Mogę ci pomóc, kiedy wrócimy.

– Bardzo by mi się to przydało. Każę przysłać nam jakąś kolację.

Jęknął.

– Tylko nie to twoje dziwne człowiecze jedzenie!

–  Lubię moje dziwne człowiecze jedzenie – stwierdziła obronnym tonem.

Jeden ze starszych pałacowych kucharzy pochodził z  Egiptu. Ten szafita

doskonale wiedział, co przygotować, by ukoić jej nostalgię za poprzednim

domem. – A poza tym…

Gdzieś w pobliżu lektyki powietrze przeszył kobiecy krzyk:

– Puśćcie go! Proszę! Błagam! Nie zrobiliśmy nic złego!

Nahri nagle się wyprostowała. Palankin zatrzymał się z  szarpnięciem,

a ona odsłoniła brokatowe zasłony. Znajdowali się wciąż w dzielnicy Dewa,

na spokojnej ulicy, przy której stały najstarsze i  najpiękniejsze domy

w  mieście. Przed największym z  nich kilkunastu żołnierzy z  Gwardii

Królewskiej grzebało w  stosie mebli. Dwaj dorośli Dewowie i  chłopak, na

oko nastolatek, związani i zakneblowani, klęczeli na ulicy.


Starsza dewańska kobieta błagała żołnierzy:

– Proszę, mój syn jest jeszcze dzieckiem. Nie był w nic zamieszany!

Kolejny żołnierz wyszedł przez wyłamane, zwisające drzwi domu.

Wrzasnął z  podnieceniem coś po gezirijsku, a  potem rzucił na bruk

rzeźbioną drewnianą skrzynkę, dość mocno, żeby ją roztrzaskać. Monety

i nieoszlifowane klejnoty wysypały się i zalśniły na mokrych kamieniach.

Nahri bez wahania wyskoczyła z lektyki.

– Co tu się dzieje, w imię Najwyższego?! – zapytała stanowczo.

– Banu Nahido! – zawołała z ulgą zapłakana kobieta. – Oskarżają mojego

męża i  jego brata o  zdradę i  próbują zabrać naszego syna! – Zdusiła

w gardle łkanie i dodała w dewaszti: – To kłamstwo! Zwołali tylko zebranie,

żeby porozmawiać o  nowym podatku gruntowym nałożonym na Dewów.

Król się o tym dowiedział i teraz karze ich za mówienie prawdy!

Nahri poczuła falę gorącej i niebezpiecznej wściekłości.

–  Gdzie wasze rozkazy? – zapytała, zwracając się do żołnierzy. – Nie

sądzę, żebyście mieli pozwolenie łupić ten dom!

Jej władczy ton nie zrobił szczególnego wrażenia na oficerach.

–  Nowe reguły – odparł opryskliwie jeden z  nich. – Gwardia otrzymuje

teraz piątą część tego, co skonfiskujemy niewiernym, czyli właśnie wam,

Dewom. – Sposępniał nagle. – Dziwne, że wszyscy w  tym mieście cierpią,

tylko nie czciciele ognia.

Kobieta padła na kolana przed Nahri.

–  Banu Nahido, proszę! Powiedziałam im, żeby zabrali pieniądze

i  kosztowności, ale nie pozwól im odebrać mi rodziny! Jak raz trafią do

lochów, nie zobaczę ich już nigdy!

W tym momencie dołączył do nich Dżamszid.

–  Twoja rodzina zostaje – zapewnił kobietę. Odwrócił się do żołnierzy

i  zawołał surowo: – Niech jeden z  was pójdzie do emira. Nie chcę, żeby

ktokolwiek dotykał tych Dewów, dopóki emir się tu nie zjawi.

Gezirijski oficer prychnął.

–  Przyjmuję rozkazy od króla, nie od emira, a  już na pewno nie od

jakiegoś bezużytecznego samozwańczego afszina. – Skinął głową ku lasce

Dżamszida i dodał z okrucieństwem w głosie: – Wiesz, Pramuch, twój nowy

łuk nie robi na mnie takiego wrażenia jak stary.

Dżamszid cofnął się nagle, tak jakby dostał w  twarz, a  Nahri wystąpiła

naprzód, gotując się z wściekłości w jego imieniu.

– Jak śmiesz okazywać taki brak szacunku synowi Wielkiego Wezyra!


Oficer w mgnieniu oka dobył zulfikara.

– Jego ojca tu nie ma, podobnie jak twojego przeklętego Bicza. – Zmierzył

Nahri zimnym wzrokiem. – Nie nadużywaj mojej cierpliwości, Nahidko.

Król wydał jasne rozkazy. Wierz mi, że nie będę się zastanawiał, jak

potraktować czcicielkę ognia, która wypuściła swojego afszina na moich

kompanów. – Uniósł zulfikar niebezpiecznie blisko szyi Dżamszida. –

Dlatego sugerowałbym powrót do palankinu… jeżeli nie chcesz oglądać za

chwilę egzekucji tych Dewów.

Nahri zamarła na tę groźbę, przerażona również jej dalekosiężnymi

implikacjami. Nie chodziło tylko o  otwartą wrogość w  głosie oficera:

Ghassan trzymał Dewabad w  żelaznym uścisku, a  jeśli jego żołnierze tak

swobodnie zastraszali dwoje najważniejszych Dewów w  mieście, to dlatego

że nie groziła im żadna kara.

Dżamszid odstąpił pierwszy, sięgając zimnymi palcami dłoni Nahri.

–  Chodźmy – powiedział cicho w  dewaszti. – Im prędzej się stąd

wydostaniemy, tym szybciej będę mógł opowiedzieć o tym Muntazirowi.

Kompletnie przybita Nahri nie mogła spojrzeć na kobietę. W  tamtej

chwili, mimo że nienawidziła wspominać Dary, nie mogła się oprzeć

pokusie: pragnęła, żeby wojownik zjawił się tutaj, ożywił posągi szedu

i wycelował swój łuk przeciwko tym, którzy chcieli skrzywdzić jego lud.

– Przepraszam – wyszeptała, przeklinając w myślach własną bezsilność. –

Porozmawiamy z emirem, obiecuję.

Kobieta znów łkała.

–  A po co? – zapytała, gorzko i  rozpaczliwie. A  potem dodała coś, co

dotknęło Nahri do żywego: – Jeżeli nie potrafisz ochronić się sama, jak

możesz chronić nas wszystkich?


 

4
 

Dara
 

W głębokiej ciszy śnieżnej nocy Dara mknął przez ciemny las.

Biegł w  całkowitym milczeniu, przemykając ukradkiem na czele pięciu

dewańskich młodzieńców, naśladujących każdy jego ruch. Owinęli buty

szmatami, by stłumić dźwięk kroków, i  wysmarowali wełniane płaszcze

ziemią i  popiołem, na wzór krajobrazu naokoło nich, bezlistnych drzew

i  skalistego gruntu. Istniały również magiczne sposoby kamuflażu, dużo

lepsze, ale dzisiaj oprócz konkretnej misji mieli przejść próbę, a  Dara

chciał, żeby dla jego rekrutów była ona prawdziwym wyzwaniem.

Zatrzymał się przy następnym drzewie i uniósł dłoń, dając sygnał swoim

żołnierzom, by zrobili to samo. Zmrużył oczy i  przyjrzał się celom ich

wyprawy. Jego oddech parował, wsiąkając w  tkaninę, zakrywającą dolną

część twarzy.

Dwóch gezirijskich zwiadowców z  Gwardii Królewskiej, tak jak głosiła

plotka. Wieści w tej opuszczonej części północnego Dewastanu rozchodziły

się szybko. Zwiadowców najwyraźniej wysłano, by zbadali północną

granicę: źródła Dary donosiły, że była to normalna, rutynowa wizyta,

składana co około pół wieku, żeby przypomnieć miejscowym o  panowaniu

króla Ghassana i  ściągnąć od nich podatek. Dara podejrzewał jednak, że

nie pojawili się tu przypadkowo, więc poczuł cichą ulgę, kiedy Banu

Maniże rozkazała mu ich sprowadzić.

Zaprotestował tylko w jednej kwestii:

– Czy nie byłoby łatwiej ich zabić? – Wbrew otaczającej go famie Dara nie

lubował się w  mordowaniu, ale nie podobało mu się, że dwóch Gezirich


dowie się o  tym, że on i  Maniże żyją. – To niebezpieczna okolica. Mogę

zrobić tak, żeby wyglądało to na atak dzikich zwierząt.

Maniże pokręciła głową.

–  Potrzebuję ich żywych. – Przybrała surową minę. Wyglądało na to, że

jego Banu Nahida przez kilka ostatnich lat zdążyła go poznać aż za dobrze.

– Żywych, Darajawahuszu. Bez dyskusji.

Dlatego właśnie teraz przemierzali mroczny las. Wyśledzenie zwiadowców

zajęło im dwa tygodnie, a  potem jeszcze dwa dni dyskretnie sprowadzali

tamtych ze szlaku. Jego podwładni przesuwali kamienie graniczne falami,

by Geziri nie dotarli do wioski Sugdam, a zamiast tego zboczyli w gęsty las,

okalający pobliskie góry.

Zwiadowcy wyglądali żałośnie: owinięci w futra i  wełniane koce, siedzieli

skuleni pod pośpiesznie rozpiętym płótnem namiotowym. Przed nimi paliło

się słabe ognisko, powoli przegrywające bitwę z  padającym śniegiem.

Starszy z  gwardzistów palił fajkę: w  powietrzu zawisł słodki aromat

żarzącego się khatu.

Dara nie przejmował się jednak fajką ani handżarami tkwiącymi przy

pasach przeciwników. Przez chwilę przyglądał się obozowi, aż dostrzegł to,

czego szukał: dwa zulfikary, leżące na kamieniach tuż za zwiadowcami.

Skórzane pochwy broni owinięto filcem, by ochronić ostrza przed śniegiem,

lecz Dara widział wystające z nich rękojeści.

Zaklął w  myślach. Wyćwiczeni zulfikari byli cennymi żołnierzami, a  on

miał nadzieję, że król nie zada sobie trudu, by wysyłać takich gwardzistów

na misję, która zapowiadała się raczej nudno. Zulfikary, wynalezione

podczas wojny z  Radą Nahidów (lub, jak głosiły fantastyczne opowieści,

skradzione aniołom strzegącym Raju), na pierwszy rzut oka wyglądały jak

zwyczajne bułaty, nieco dziwne ze względu na miedziane ostrze

i rozdwojony koniec, ale poza tym niepozorne.

Jednak dobrze wyszkoleni Geziri, i  tylko oni, potrafili wyczarować

z  ostrza zulfikara zatrute płomienie. Najmniejsze zadraśnięcie oznaczało

śmierć, a  ran nie dało się wyleczyć. Tutaj bezradna była nawet nahidzka

sztuka uzdrowicielska. Ta broń odwróciła losy dawno minionej wojny

i  zakończyła panowanie jego błogosławionych i  ukochanych Nahidów.

Zanim się to jednak stało, zginęli niezliczeni Dewowie.

Dara zerknął na wojownika stojącego najbliżej. Mardoniusz, jeden

z  najmłodszych. Kiedyś członek Brygady Dewów, małego kontyngentu

dewańskich żołnierzy, którym pozwolono służyć w Gwardii Królewskiej. Po


śmierci Dary na statku zostali wygnani z  Cytadeli: dżinnijscy oficerowie,

których uważali za towarzyszy, rozkazali im opuścić koszary i  wysłali ich

na Wielki Bazar tak jak stali. Tam Dewowie zostali zaatakowani przez tłum

szafitów. Bezbronni i nieliczni zostali brutalnie pobici, a kilku z nich nawet

zamordowano. Mardoniusz nosił jeszcze na twarzy i  ramionach blizny po

ogniu Rumiego.

Afszin przełknął ślinę, gdy poczuł nagłą obawę. Powiedział swoim

żołnierzom, że nie pomoże im w  pojmaniu Gezirich. Uważał, że mają

rzadką okazję sprawdzić poziom swojego wyszkolenia, lecz walka

z  przeciwnikami uzbrojonymi w  zulfikary nie była tym samym co ze

zwykłymi żołnierzami.

Mimo to potrzebowali dobrej lekcji. Pewnego dnia, jeśli Stwórca zechce,

i tak staną przeciw zulfikarom. Będą walczyć z najzacieklejszymi wojakami

Dewabadu w decydującej bitwie, którą muszą wygrać.

Ta myśl sprawiła, że dłonie Dary rozżarzyły się na nowo. Z  nagłym

dreszczem zwalczył tę reakcję: była to nowa, potężna moc, którą musiał

dopiero nauczyć się władać. Gorąco buzowało pod jego skórą, ogień

pragnął wystrzelić na zewnątrz. Musiał z nim walczyć, gdy opanowywały go

emocje… a  z  pewnością tak się działo, kiedy młodzi Dewowie, których

uczył przez lata, stawali wobec ryzyka śmierci z rąk gza piaskowego.

„Spędziłeś większość życia, szkoląc wojowników. Wiesz, że potrzebują

sprawdzianu”. Dara odepchnął od siebie czarne myśli.

Zahukał cicho, naśladując sowę najlepiej, jak potrafił. Jeden z  dżinnów

podniósł głowę, ale tylko na chwilę. Dewowie rozproszyli się w wachlarz, co

jakiś czas zerkając na swojego dowódcę. Dara patrzył, jak jego łucznicy

zakładają strzały na cięciwy.

Mlasnął językiem, dając ostatni sygnał.

Maczane w  smole końcówki strzał wybuchły magicznymi płomieniami.

Dżinny miały niecałą sekundę, by je dostrzec, zanim pociski przeleciały

obok nich, trafiając w płótno. Cała konstrukcja zapłonęła w mgnieniu oka.

Wyższy z  Gezirich, starszy mężczyzna z  gęstą szpakowatą brodą, obrócił

się na pięcie, by złapać zulfikary.

Tymczasem za jego plecami pojawił się już Mardoniusz. Odkopnął broń,

a potem rzucił się na żołnierza. Potoczyli się w śnieg, okładając pięściami.

–  Abu Sajfie! – Młodszy zwiadowca skoczył na pomoc towarzyszowi.

Niemądrze: odsłonił w  ten sposób tyły przed pozostałymi wojownikami

Dary. Zarzucili sieć na jego głowę, odciągając go od walczących, i  spętali


jego ramiona. W  kilka sekund wyrwali mu handżar i  zatrzasnęli na

nadgarstkach żelazne kajdany, które tłumiły magię.

Mardoniusz wciąż jeszcze walczył. Geziri, Abu Sajf, walnął go na odlew

w  twarz, a  potem skoczył po zulfikar. Broń wybuchła płomieniem, a  jej

właściciel rzucił się z powrotem na Dewę.

Dara zerwał łuk z ramienia i założył strzałę na cięciwę, zanim zdał sobie

sprawę, co właściwie robi. „Pozwól mu walczyć!” – zażądało coś w  umyśle

afszina. Niemal słyszał głos swojego ojca i  stryja, a  także swój własny.

W ogniu bitwy nie było miejsca na litość.

Ale, na Stwórcę, nie zniesie widoku śmierci kolejnego Dewy. Naciągnął

łuk, jego palec wskazujący dotknął drżącej brzechwy, a cięciwa policzka.

Mardoniusz z  wyciem chwycił przeciwnika pod kolana i  obalił go na

śnieg. Inny dewański wojownik podbiegł i  łukiem niczym pałką walnął

w  rękę żołnierza. Abu Sajf wypuścił zulfikar, a  płomienie znikły, zanim

broń wylądowała na ziemi. Łucznik uderzył go mocno w  twarz, a  dżinn

padł na ziemię.

Było po wszystkim.

Zwiadowcy zostali związani, a  Dara zadeptał ich ognisko. Szybko

sprawdził puls nieprzytomnego wroga.

–  Żyje – potwierdził, czując ulgę. Skinął w  kierunku obozowiska. –

Sprawdźcie ich zapasy. Spalcie wszystkie dokumenty, jakie znajdziecie.

Przytomny dżinn toczył oburzonym wzrokiem, rzucając się w więzach.

–  Nie wiem, co wam się wydaje, czciciele ognia, ale jesteśmy z  Gwardii

Królewskiej. To zdrada! Kiedy dowódca mojego garnizonu dowie się, że

zakłóciliście naszą misję, każe was stracić!

Mardoniusz kopnął sporą sakwę, która zadzwoniła obiecująco.

– Wszystkie monety, które ukradli mieszkańcom Dewastanu, jak sądzę.

–  Podatki – wtrącił pośpiesznie Geziri. – Wiem, że w  tych okolicach

mieszkają sami półdzicy, ale na pewno macie jakieś pojęcie na temat zasad

działania państwa.

Młody Dewa prychnął szyderczo.

–  Nasz lud rządził imperiami, kiedy twój grzebał jeszcze w  człowieczych

śmieciach, gzie piaskowy.

–  Dość tego. – Dara spojrzał na Mardoniusza. – Zostawcie monety.

Zostawcie wszystko poza bronią i  się wycofajcie. Zabierzcie ich

przynajmniej dwadzieścia kroków w głąb lasu.


Żołnierz Geziri wciąż walczył, próbując uwolnić się z  więzów, kiedy

stawiali go na nogi. Dara zaczął odwijać zawój z  głowy – nie chciał, by

tkanina zajęła się ogniem podczas przemiany. Pas materiału zaczepił się

przez chwilę o pierścień niewolnika, którego wciąż jeszcze mu nie zdjął: bał

się to zrobić.

–  Będziecie za to wisieć! – powtórzył dżinn. – Wy brudni kazirodczy

czciciele ognia, wy…

Oczy Mardoniusza błysnęły, a  dłoń Dary wystrzeliła naprzód. Afszin

wiedział aż za dobrze, jak szybko potrafi rosnąć napięcie wśród jego

wojowników. Złapał dżinna za gardło.

–  Czeka nas długa droga powrotna do obozu – stwierdził sucho. – Jeżeli

nie będziesz grzeczny, pozbawię cię mowy.

Oczy tamtego przemknęły po odkrytej twarzy Dary i  zatrzymały się na

jego lewym policzku. To wystarczyło, żeby Geziri zbladł jak papier.

– Nie – wyszeptał. – Jesteś martwy. Jesteś przecież martwy!

–  Byłem – przyznał chłodno Dara. – Ale już nie jestem. – Nie potrafił

powstrzymać goryczy w głosie. Zirytowany, popchnął żołnierza z powrotem

ku swoim wojownikom. – Wasz obóz za chwilę zostanie zaatakowany przez

roha, lepiej się odsuń.

Dżinn aż sapnął z przerażenia i spojrzał w niebo.

– Zostanie zaatakowany? Jak to?

Dara już odwrócił się do niego plecami. Zaczekał, aż głosy jego oddziału

ucichną. Wolał, żeby się oddalili dla własnego bezpieczeństwa.

Poza tym nie chciał, żeby ktokolwiek widział jego przemianę.

Ściągnął płaszcz i  rzucił go na bok. Gorące powietrze uniosło się znad

jego wytatuowanych ramion, śnieg topniał w powietrzu wokół niego, zanim

płatki dotarły dość blisko, by musnąć jego skórę. Zamknął oczy i  wziął

głęboki oddech, przygotowując się wewnętrznie na transformację.

Nienawidził tej chwili.

Jego ciało zajęło się ogniem, który przebiegł po kończynach, pozbawiając

skórę normalnego, brązowego koloru. Zatrząsł się cały gwałtownie i  upadł

na kolana. Dwa lata zajęła mu nauka zmieniania postaci z  typowego

przedstawiciela swojego rodu, obdarzonego tylko szmaragdowozielonymi

oczami, w prawdziwego dewę, jak upierała się go nazywać Maniże, w istotę

o  formie, którą przybierali jego pobratymcy, zanim zmienił ich Sulejman.

Takiej samej, jaką zachowały ifryty.


Wzrok Dary się wyostrzył, a usta wypełnił mu smak krwi, gdy jego zęby

wydłużyły się w kły. Zawsze zapominał się przygotować na tę część.

Jego szponiaste dłonie wpiły się w  lodowatą ziemię, gdy dzika moc

powracała do jego drżącego ciała. To zdarzało się tylko w  tej formie:

odzyskiwał spokój, stając się czymś, czego nienawidził. Odetchnął,

wypuszczając z  ust kilka żarzących się węgielków, a  potem się

wyprostował.

Z jego dłoni uniósł się dym. Błyskawicznie przejechał szponami po

nadgarstku, aż wyciekło z  niego kilka kropel złotej krwi, która zmieszała

się z dymem, wirując i  rosnąc w  powietrzu, podczas gdy Dara kształtował

ją: skrzydła i  szpony, dziób i  lśniące oczy. Nie mógł złapać tchu, magia

odbierała mu siły.

–  Adżanadiwak – wyszeptał, chociaż to słowo wciąż wydawało mu się

obce. Pochodziło z  pierwotnego języka dewów, który obecnie pamiętała

tylko garść ifrytów. Byli „sprzymierzeńcami” Maniże, zmuszonymi uczyć

niechętnego afszina starożytnej magii dewów, której pozbawił ich

Sulejman.

Płomienie wystrzeliły z  postaci roha, który donośnie zaskrzeczał. Uniósł

się w powietrze, wciąż posłuszny rozkazom Dary, i w kilka minut zniszczył

obozowisko żołnierzy. Afszin zadbał, żeby ptak przebił się przez korony

drzew i podrapał szponami ich pnie. Ci, którzy będą mieli nieszczęście się

tu znaleźć, czyli najpewniej żołnierze Gwardii Królewskiej poszukujący

zaginionych towarzyszy, odnajdą ślady świadczące o tym, że potwór pożarł

zwiadowców, ale pieniądze z podatków pozostały nietknięte.

Uwolnił roha. Żar opadł na ziemię, gdy ptaszysko zniknęło. W  ostatnim

porywie magii Dara zmienił się z  powrotem, tłumiąc jęk bólu. To zawsze

bolało, tak jakby wpychał ciało w ciasną, kolczastą klatkę.

Po chwili usłużny Mardoniusz stał znów u jego boku.

– Twój płaszcz, afszinie – powiedział, podając mu odzienie.

Dara przyjął je z wdzięcznością.

– Dziękuję. – Zadzwonił zębami z zimna.

Młodszy z mężczyzn się zawahał.

– Dobrze się czujesz? Gdybyś potrzebował pomocnej dłoni…

– Czuję się świetnie – odparł Dara. To było kłamstwo: wiedział, że czarna

smoła wzbiera mu już w  żołądku. Był to uboczny efekt powrotu do

śmiertelnego ciała, podczas gdy nowa magia wciąż krążyła mu w  żyłach.

Nie chciał jednak okazać słabości przed swoim oddziałem: wolał nie
ryzykować, że taka informacja dotrze do Maniże. Gdyby Banu Nahida

postawiła na swoim, Dara pozostałby już na zawsze w  formie, której

nienawidził. – Idź, zaraz do was dołączę.

Patrzył i  czekał, aż zniknęli mu z  oczu, a  potem znów opadł na kolana.

W  żołądku mu się przewracało i  cały się trząsł, a  wokół niego bezgłośnie

padał śnieg.

Widok obozu Dewów zawsze uspokajał Darę. Dobrze znane kłęby dymu

obiecywały gorący posiłek, a  szare filcowe namioty wtapiające się

w  krajobraz – ciepłe posłanie. Takie luksusy doceniłby każdy wojownik,

który spędził trzy poprzednie dni, z całych sił próbując powstrzymać się od

wyrwania języka wyjątkowo irytującemu dżinnowi. Wokoło uwijali się

Dewowie, zajęci gotowaniem, ćwiczeniami, czyszczeniem i  wykuwaniem

broni. Było ich tu około osiemdziesięciu: zagubione dusze, na które Maniże

natknęła się przez lata wędrówek: ci, którzy przeżyli atak zahhaka, oraz

niechciane dzieci; wygnańcy, których uratowała przed śmiercią,

i  niedobitki Brygady Dewów. Przysięgli jej wierność i  lojalność, a  gdyby

kiedykolwiek próbowali złamać obietnicę, zgniłyby im języki i dłonie.

Dara wyszkolił około czterdziestu z  nich na wojowników, w  tym również

kilka młodych kobiet. Z początku krzywił się na ten pomysł – uważał go za

niewłaściwy, ale potem Banu Maniże stanowczo stwierdziła, że jeśli afszin

mógł walczyć dla kobiety, to równie dobrze może walczyć u  boku kobiety,

a  on musiał przyznać jej rację. Jedna z  jego uczennic, Irtemiz, strzelała

z łuku najlepiej z całej grupy.

Dobry humor Dary wyparował jednak w tej samej chwili, kiedy dostrzegł

zagrodę dla koni: pojawił się w  niej nowy wierzchowiec, gniada klacz,

której ozdobne siodło powieszono na ogrodzeniu.

Afszin rozpoznał tę klacz i stracił cały animusz.

Kaweh e-Pramuch przybył wcześnie.

Jego uwagę przyciągnęło nagle zdumione westchnienie.

–  To wasz obóz? – zapytał Abu Sajf, zulfikari, który niemal zabił

Mardoniusza, a  mimo to podczas drogi powrotnej okazał się, o  dziwo,

mniej irytującym towarzyszem niż jego młodszy pobratymiec. Zadał to

pytanie w  płynnym dewaszti (wcześniej wyznał Darze, że przez wiele lat

miał dewańską żonę). Jego szare oczy przesuwały się badawczo po

równych rzędach namiotów i  wozów. – Cały czas jesteście w  ruchu –

zauważył. – Tak, myślę, że to słuszne. W ten sposób łatwiej się ukrywać.


Dara pochwycił jego spojrzenie.

– Byłoby lepiej, gdybyś zachował takie spostrzeżenia dla siebie.

Abu Sajfowi zrzedła mina.

– Co chcecie z nami zrobić?

„Nie wiem”. Dara nie potrafił się na tym skupić, nie teraz, kiedy zobaczył

klacz Kaweha i poczuł, jak ogarnia go niepokój.

Spojrzał na Mardoniusza.

–  Dopilnuj, żeby dżinny umieszczono pod kluczem, ale daj im wodę do

mycia i coś gorącego do jedzenia. – Umilkł na chwilę, spoglądając na swój

zmęczony oddziałek. – Wy też się umyjcie i  coś zjedzcie. Zasłużyliście na

porządny odpoczynek.

A potem, owładnięty wirem emocji, skierował się do największego

namiotu. Co można powiedzieć ojcu tego, kogo się niemal zabiło? Nie żeby

Dara zrobił to z premedytacją: nic nie pamiętał ze swojego ataku na statek.

Wspomnienia tamtej przerażającej nocy spowijała gęsta mgła, od chwili,

gdy Nahri wyraziła dziwne życzenie, do momentu, kiedy Alizajd wpadł do

jeziora. Pamiętał natomiast aż za dobrze to, co dostrzegł potem: ciało

młodzieńca, którego wcześniej wziął pod swoje skrzydła, leżące bezwładnie

na pokładzie, naszpikowane strzałami afszina.

Żołądek skręcił mu się ze zdenerwowania. Odkaszlnął tuż przed

wejściem, dając znać osobom w  środku o  swojej obecności, a  potem

zawołał:

– Banu Nahido?

– Wejdź, Daro.

Dał nura do środka i  natychmiast rozkaszlał się jeszcze bardziej, gdy

powitała go chmura gryzącego fioletowego dymu. Najwyraźniej jeden

z wielu eksperymentów Maniże. Naczynia stały na ogromnym kamiennym

stole, przy wożeniu którego ciągle się upierała. Jej aparatura zajmowała

cały jeden wóz.

Siedziała teraz na poduszce przy stole, a  przed nią lewitowała butelka.

Maniże trzymała parę długich szczypiec. W szklanym naczyniu wrzał płyn

koloru bzu, wydzielając fioletowy dym.

–  Afszinie! – pozdrowiła go ciepło, wpuszczając do butelki mały, srebrny,

wyginający się przedmiot. Rozległ się metaliczny pisk, a  potem Nahidka

cofnęła się i odsunęła zawój z twarzy. – A więc wasza misja się powiodła?

–  Przed chwilą zwiadowcy Gezirich trafili do aresztu w  obozie –

powiedział z ulgą, bo w namiocie nie było Kaweha.


Maniże uniosła brew:

– Żywi?

Dara spojrzał na nią z urazą.

– Wedle rozkazu.

Uśmiechnęła się nikle.

– Bardzo mnie to cieszy. Proszę, każ swoim podwładnym przynieść mi jak

najszybciej jedną z ich relikwii.

–  Ich relikwii? – Dewowie i  dżinny nosili relikwie, zwykle odrobinę krwi,

czasem z  mlecznym zębem lub kosmykiem włosów, często wraz

ze  skrawkiem pergaminu zawierającym wers lub dwa modlitwy, wszystko

to zamknięte w  metalu i  zawsze trzymane przy sobie. Było to

zabezpieczenie pozwalające przywrócić duszę do zaczarowanego ciała

w razie zniewolenia przez ifryty. – Co chcesz zrobić z ich…

Pytanie zamarło mu na wargach. Z wewnętrznego pomieszczenia wyłonił

się Kaweh e-Pramuch.

Dara ledwie zdołał powstrzymać się przed rozdziawieniem ust. Nie był

pewien, co zaskoczyło go bardziej: to, że Kaweh wyszedł z  prywatnego

pokoiku, w  którym sypiała Maniże, czy wygląd wezyra. Zdawało się, że

Kaweh postarzał się nie o  pięć, lecz o  pięćdziesiąt lat. Jego twarz

naznaczona była zmarszczkami, a  włosy i  wąsy – niemal siwe. Wychudł,

a  cienie pod oczami wyraźnie wskazywały, że widział za dużo, natomiast

sypiał zbyt mało.

Mimo to, na Stwórcę, te oczy go dostrzegły. A kiedy to się stało, wypełniły

się wściekłością i  rozpaczą, które bez wątpienia kipiały w  nim od tamtej

nocy na statku.

Maniże złapała wezyra za rękę.

– Kawehu – odezwała się cicho.

Słowa przeprosin, nad którymi Dara tyle myślał, zniknęły z jego umysłu.

Przeszedł przez namiot i padł na kolana.

–  Tak mi przykro, Kawehu – wybełkotał bez ładu i  składu. – Nigdy nie

chciałem go skrzywdzić. Wolałbym wbić ostrze w siebie i…

– Sześćdziesiąt cztery – przerwał mu zimno wezyr.

Dara mrugnął.

– Co?

– Sześćdziesiąt cztery osoby. Tylu Dewów zamordowano w tygodniach po

twojej śmierci. Niektórzy zmarli po przesłuchaniach. Niewinni, nie mający

nic wspólnego z twoją ucieczką. Inni, ponieważ protestowali przeciw temu,


co uważali za niesprawiedliwe zabójstwo afszina przez księcia Alizajda.

Reszta, kiedy Ghassan pozwolił szafitom nas zaatakować w  celu

wymuszenia na naszym rodzie posłuszeństwa. – Kaweh zacisnął na chwilę

usta, a  potem ciągnął: – Jeżeli masz zamiar wygłosić jeszcze jakieś

bezużyteczne słowa skruchy, powinieneś przynajmniej wiedzieć, za co

jesteś odpowiedzialny. Mój syn żyje. Inni nie mieli tyle szczęścia.

Twarz Dary zapłonęła. Czy Kaweh sądził, że afszin nie żałuje z  całego

serca swojego postępku i  jego konsekwencji? Że nie przypominają mu

o tym codziennie sponiewierane niedobitki Brygady Dewów?

Zgrzytnął zębami.

–  A więc według ciebie powinienem był stać i  czekać w  milczeniu, aż

Banu Nahida zostanie zmuszona do poślubienia tego lubieżnego gza

piaskowego?

–  Tak – odparł Kaweh bez ogródek. – Tak właśnie powinieneś był

postąpić: pochylić swoją przeklętą głowę w  ukłonie i  objąć stanowisko

gubernatora w  Zariaspie. Mógłbyś wtedy przez lata po cichu szkolić

w Dewastanie naszych żołnierzy, podczas gdy Banu Nahri pielęgnowałaby

u  Kahtanich fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Ghassan nie jest już

młodzieńcem. Alizajda i Muntazira łatwo byłoby skłócić, gdy starszy z braci

objąłby tron. Mogliśmy pozwolić Gezirim, by sami siebie zniszczyli,

a dopiero potem wkroczyć i przejąć władzę prawie bez rozlewu krwi. – Oczy

mu błysnęły. – Powiedziałem ci, że mamy sojuszników i  wsparcie poza

Dewabadem, ponieważ ci ufałem. Ponieważ nie chciałem, żebyś zrobił coś

pochopnego, zanim się przygotujemy. – Jego głos ociekał teraz pogardą. –

Nigdy nie sądziłem, że tak ponoć sprytny Darajawahusz e-Afszin,

buntownik, który niemal pobił Zajdiego Al-Kahtaniego, położy na szali los

nas wszystkich, ponieważ zechce uciec.

Ogień pod butelką Maniże zapłonął jaśniej, a wraz z nim gniew Dary.

– Nie uciekałem…

–  Dość tego – przerwała Maniże, patrząc surowo na obu. – Afszinie,

uspokój się. Kawehu… – Pokręciła głową. – Niezależnie od następstw, Dara

starał się uchronić moją córkę przed losem, przed którym i ja broniłam się

przez kilkadziesiąt lat. Nie mogę go za to winić. A jeśli sądzisz, że Ghassan

od przybycia Nahidki i  jej afszina do Dewabadu nie szukał tylko powodu,

by zaostrzyć rygory Dewom, to najwyraźniej kompletnie go nie znasz. –

Rzuciła im kolejne ostre spojrzenie. – Poza tym nie jesteśmy tu po to, żeby
rozdzierać się nawzajem na strzępy. – Wskazała stos poduszek rozłożonych

wokół ołtarza ognia. – Siadajcie!

Skarcony Dara posłuchał, wstał z kolan i poszedł tam, gdzie mu kazano.

Po chwili Kaweh zrobił to samo, wciąż jeszcze z gniewną miną.

Maniże usiadła pomiędzy nimi.

–  Wyczarowałbyś trochę wina? – zapytała afszina. – Obu wam by się

przydało.

Dara był pewien, że jedyna rzecz, jaką chciałby zrobić Kaweh z winem, to

chlusnąć mu nim prosto w  twarz, lecz posłuchał. Pstryknął palcami

i  pojawiły się trzy mosiężne pucharki, pełne ciemnobursztynowego wina

daktylowego.

Pociągnął łyczek, próbując się uspokoić. Gdyby zrobił to, na co miał

ochotę, i  wywołał tu kilka eksplozji, zapewne nie uśmierzyłby obaw

Kaweha co do jego poczytalności.

– Jak on się czuje? – zapytał ostrożnie. – Dżamszid. Jeśli mogę wiedzieć.

Wezyr odwrócił wzrok ku ołtarzowi.

– Nie budził się przez cały rok. Trzeba było kolejnych dwunastu miesięcy,

żeby znów zaczął siadać i  używać rąk. Chodzi teraz o  lasce, ale… – Głos

mu się załamał, a dłoń drżała tak mocno, że niemal wylał wino. – Nie radzi

sobie zbyt dobrze w tym stanie. Uwielbiał siłę i sprawność… chciał stać się

takim wojownikiem jak ty.

Te słowa ubodły Darę do żywego. Ze wstydem opuścił wzrok, lecz kątem

oka zerknął na Maniże. Zacisnęła dłoń wokół nóżki kielicha tak ciasno, że

zbielały jej kostki.

Po chwili przemówiła:

–  Wyzdrowieje, Kawehu. Przyrzekam ci to. Dżamszid będzie znowu

zdrów, cały, i otrzyma wszystko, czego mu kiedykolwiek odmawiano.

Zajadłość w  jej głosie zaskoczyła afszina. Przez wszystkie lata ich

znajomości Maniże zawsze zachowywała absolutny spokój, co zwykle

dodawało mu otuchy. Lubił takich niewzruszonych przywódców. „Są

przyjaciółmi od lat”, przypomniał sobie. Nic dziwnego, że tak reagowała na

wieści o synu Kaweha.

Zdecydował, że stan Dżamszida nie jest najbezpieczniejszym tematem

i  postanowił przejść dalej, przez cały czas usiłując poskromić magię

pulsującą mu w żyłach.

– A jak się ma Banu Nahri? – zapytał z wymuszoną obojętnością.


–  Jakoś żyje – odparł Kaweh. – Ghassan trzyma ją na krótkiej smyczy,

podobnie jak nas wszystkich. Wydano ją za Muntazira mniej niż rok po

twojej śmierci.

–  Niewątpliwie król wymógł to na niej – dodała posępnie Maniże. – Jak

mówiłam, przez wiele lat próbował mnie zmusić do tego samego. Miał

obsesję na punkcie zjednoczenia naszych rodzin.

–  W takim razie z  pewnością jej nie docenił. Podczas przedślubnych

negocjacji wycisnęła z niego tyle, ile się dało – stwierdził wezyr i skosztował

łyk wina. – Wyglądało to dość przerażająco, tymczasem Nahri, niech ją

Stwórca błogosławi, zaraz potem zapisała pokaźną część wiana Świątyni.

Wykorzystują tę fortunę w  celach dobroczynnych: na nową szkołę dla

dziewcząt, sierociniec, a także do pomocy Dewom poszkodowanym podczas

ataku na Wielki Bazar.

–  To musiało zapewnić jej popularność wśród naszego ludu. Mądre

posunięcie – oceniła cicho Maniże, lecz potem jej twarz sposępniała. – A co

do innych aspektów tego małżeństwa… Mam nadzieję, że Nisrin ma oko na

wszystko?

Kaweh odchrząknął.

– Nie będą mieli dzieci.

Dara czuł, jak podczas tej rozmowy coś mu się przewraca w brzuchu, ale

ostrożnie sformułowana odpowiedź wezyra sprawiła, że dreszcz przeszedł

mu po plecach. Najwyraźniej Nahri nie miała w  tej sprawie zbyt wiele do

powiedzenia.

Zanim zdołał się powstrzymać, słowa popłynęły potokiem z jego ust:

– Uważam, że powinniśmy jej powiedzieć, co planujemy. To twoja córka! –

wybuchnął. – Jest mądra, ma silny charakter i mogłaby być dla nas cenną

współpracownicą. – Odchrząknął. – Poprzednim razem nie była

zachwycona tym, że pozostawiono ją w nieświadomości.

Jednak Maniże już kręciła odmownie głową.

–  Nieświadoma jest bezpieczna. Masz pojęcie, co zrobiłby jej Ghassan,

gdyby odkrył nasz spisek? Pozwólmy, żeby niewinność chroniła ją jeszcze

przez chwilę.

Kaweh przemówił z wahaniem:

–  Muszę zaznaczyć, że Nisrin również to sugerowała, Banu Nahido.

Bardzo się zbliżyła do twojej córki i nie znosi jej okłamywać.

–  Gdyby Nahri wiedziała, mogłaby się lepiej chronić w  razie potrzeby –

podsunął Dara.
–  Albo mogłaby wszystko wyjawić – skontrowała Maniże. – Jest jeszcze

młoda, Ghassan trzyma ją w  garści, a  ponadto okazała już skłonności do

zawierania układów z dżinnami. Nie możemy jej ufać.

Dara zesztywniał. Ta oschła ocena Nahri była obraźliwa, chociaż ze

wszystkich sił starał się tego nie okazywać.

– Banu Nahido…

Maniże uniosła dłoń.

–  Nie dyskutujmy na ten temat. Żaden z  was nie zna Ghassana równie

dobrze jak ja. Nie wiecie, do czego jest zdolny, żeby ukarać tych, których

kochacie. – Popatrzyła na nich z  żalem. – Musimy sprawić, żeby nie mógł

wyrządzać takich krzywd kolejnemu pokoleniu Nahidów. Nasze zadanie

jest o  wiele ważniejsze niż to, co sądzi moja córka o  trzymaniu jej

w niewiedzy. Może na mnie za to wrzeszczeć do woli, kiedy Ghassan obróci

się w popiół.

Dara opuścił wzrok i skinął nieznacznie głową.

–  W takim razie rozumiem, że możemy teraz przedyskutować

wspomniane plany – stwierdził Kaweh. – Nadchodzi Nawasatem, znakomita

okazja do ataku. W  mieście zapanuje świąteczny chaos, a  uwaga władz

będzie skupiona na obchodach.

–  Nawasatem? – Dara uniósł gwałtownie głowę. – Nawasatem będzie za

niecałe osiem miesięcy, a ja mam czterdzieścioro żołnierzy.

–  Co z  tego? – zapytał wyzywająco Kaweh. – Jesteś wolny od klątwy

Sulejmana, czyż nie? Nie możesz zwalić Cytadeli gołymi dłońmi i wypuścić

bestii z twojej krwi na miasto? Banu Nahida powiedziała, że potrafisz teraz

takie rzeczy. Z tego powodu ponownie cię przywołaliśmy.

Dara ścisnął mocniej swoje naczynie. Wiedział, że traktują go jak broń,

ale ubodła go tak obcesowa ocena jego przydatności.

–  To bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Wciąż się uczę nowych

umiejętności. A moi żołnierze potrzebują więcej szkolenia.

Maniże dotknęła jego ramienia.

–  Jesteś zbyt skromny, Darajawahuszu. Sądzę, że ty i  twoi wojownicy

jesteście bardziej niż gotowi.

Dara pokręcił głową. W sprawach wojskowych, inaczej niż w prywatnych,

nie był gotów do ustępstw.

–  Nie zdobędziemy Dewabadu z  czterdziestoma żołnierzami. – Patrzył to

na jedno, to na drugie, próbując skłonić ich do słuchania. – Zanim ifryty

mnie zabiły, spędziłem wiele lat, zastanawiając się nad najlepszym


sposobem zdobycia miasta. Dewabad jest fortecą. Nie da się wspiąć na

mury ani wykopać pod nimi tunelu. W Cytadeli czekają tysiące żołnierzy…

–  Z poboru – przerwał mu Kaweh. – Kiepsko opłacani i  codziennie

bardziej skłonni do buntu. Kiedy Alizajda odesłano do Am Geziry,

zdezerterował przynajmniej tuzin gezirijskich oficerów.

Myśli o obleganiu Dewabadu uleciały Darze z głowy.

– Alizajd Al-Kahtani jest w Am Gezirze?

Kaweh przytaknął.

–  Ghassan odesłał go kilka dni po twojej śmierci. Myślałem, że to

tymczasowe, aż wszystko się uspokoi, ale książę nie wrócił. Nie pojawił się

nawet na weselu Muntazira. – Wypił kolejny łyk wina. – Coś się dzieje, ale

trudno ustalić co. Geziri nie ujawniają swoich tajemnic. – Na jego twarzy

pojawiła się lekka ulga. – Muszę przyznać, że ucieszyłem się na wieść, że

książę wypadł z łask. To fanatyk.

–  Jest kimś więcej – powiedział cicho Dara. Jego uszy wypełnił niski

szum, a  wokół palców zawirowały smugi dymu. Alizajd Al-Kahtani,

pyszałkowaty bachor, który go zabił. Młody, niebezpieczny wojownik, który

łączył śmiertelnie groźne umiejętności z  głęboką wiarą, aż za bardzo

przypominał Darze młodszą wersję jego samego. Doskonale wiedział, jaki

był ciąg dalszy. – Powinniśmy się nim zająć. I  to szybko. Zanim

zaatakujemy Dewabad.

Maniże rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.

–  Nie sądzisz, że Ghassan uzna nagłą śmierć syna w  Am Gezirze za

podejrzaną? Zwłaszcza jeśli odbędzie się to w  tak brutalny sposób, jaki

sobie wyobrażasz?

–  Warto zaryzykować – stwierdził afszin. – Ja też byłem młodym

wojownikiem na wygnaniu, kiedy Dewabad upadł, a  moja rodzina została

wymordowana. – Pozwolił, żeby sami się domyślili, co właśnie dał im do

zrozumienia. – Z  całą mocą sugeruję, żebyście nie pozwolili takiemu

przeciwnikowi urosnąć w  siłę. A  ja nie będę brutalny – dodał szybko. –

Mamy mnóstwo czasu: wyśledzę go i  załatwię w  taki sposób, żeby nie

wzbudzić podejrzeń Ghassana.

Maniże pokręciła głową.

–  Nie mamy czasu. Jeżeli chcemy zaatakować podczas Nawasatem, nie

pozwolę ci marnować czasu na wielotygodniowe wędrówki po pustkowiach

Am Geziry.
–  Nie będziemy w  stanie zaatakować podczas Nawasatem – powtórzył

Dara z  rosnącą irytacją. Jego rozmówcy wydawali się wyjątkowo uparci. –

Nie mogę nawet przekroczyć zasłony, by wejść do Dewabadu, a  co dopiero

go zdobyć!

–  Droga przez zasłonę to niejedyny sposób, by się tam dostać – odparła

spokojnie Maniże.

– Co?! – zapytali jednocześnie Dara i Kaweh.

Maniże wypiła łyk wina, najwyraźniej zachwycona ich wstrząśniętymi

minami.

– Ifryty sądzą, że może istnieć inny sposób, by dostać się do Dewabadu…

za który możecie podziękować Alizajdowi Al-Kahtaniemu. A  w  każdym

razie stworzeniom, które pociągały za jego sznurki.

– Stworzeniom, które pociągały za jego sznurki – powtórzył głucho Dara.

Opowiedział Maniże wszystko o tamtej nocy na statku. O magii, która nim

owładnęła i ukradła jego umysł. O  księciu, który wypełzł na statek prosto

ze śmiercionośnego jeziora wokół Dewabadu, pokryty mackami i  łuskami,

z  uniesioną bronią, szepcząc w  języku, którego Dara nigdy nie słyszał.

Najwyraźniej Nahidka doszła do tego samego niemożliwego wniosku. – Nie

masz chyba na myśli…

–  Uważam, że nadszedł czas porozmawiać z  maridami – oświadczyła

Maniże z  nieco większym ogniem w  głosie. – Pora, żeby zapłacili za to, co

zrobili.
 

5
 

Ali
 

–  Szin – powiedział Ali, rysując literę na mokrym piasku. Podniósł wzrok

i  spojrzał surowo na dwóch chłopców przepychających się w  ostatnim

rzędzie. Natychmiast przestali, a  Ali kontynuował, nakazując uczniom

skopiować literę. Zrobili to posłusznie, również na piachu. Tabliczki i kreda

wymagały zasobów, na które Bir Nabat nie mogła sobie pozwolić, więc

książę prowadził lekcje w  chłodzie zagajnika, gdzie krzyżowały się kanały

i  piasek był odpowiednio wilgotny. – Kto zna słowo zaczynające się

od „szin”?

–  Sza’b – pisnęła dziewczynka na samym środku, podczas gdy chłopiec

obok podniósł wysoko dłoń.

– Moje imię zaczyna się od „szin”! – ogłosił. – Szaddad!

Ali się uśmiechnął.

– Zgadza się. A wiesz, czyim jesteś imiennikiem?

Siostra chłopca odparła:

– Szaddada Błogosławionego. Babcia mi powiedziała!

–  A kim był Szaddad Błogosławiony? – zapytał, pstrykając palcami

w  kierunku chłopców, którzy znów zaczęli się szarpać. – Może któryś

z was?

Mniejszy skulił się, a większy popatrzył na niego okrągłymi oczami.

– Hmm… królem?

Książę skinął głową.

– Następnym królem po Zajdim Wielkim.

– Czy to ten, który walczył z królową maridów?


W zagajniku zapadło milczenie. Palce Alego znieruchomiały na mokrym

piasku.

– Co?

–  Z królową maridów – powtórzył z  poważną miną chłopczyk imieniem

Fajsal. – Mój abba mówi, że jeden z  twoich przodków pokonał królową

maridów i dlatego potrafisz znajdować wodę.

Te proste słowa, wypowiedziane tak niewinnie, przeszyły Alego niczym

zatrute ostrze, pozostawiając przerażenie i mdłości. Od dawna podejrzewał,

że po Bir Nabat krążą plotki o jego związkach z wodną magią, ale dzisiaj po

raz pierwszy usłyszał coś na temat swoich relacji z maridami. Zapewne nie

oznaczało to niczego strasznego: to tylko na wpół zapomniana ludowa

powiastka, która zyskała nowe życie, gdy Ali zaczął odkrywać źródła.

Nie mógł jednak pozwolić, by dzieciom utrwaliło się to połączenie.

– Moi przodkowie nigdy nie mieli nic wspólnego z maridami – powiedział

stanowczo, ignorując nagły skurcz żołądka. – Maridowie zniknęli. Od wielu

wieków nikt ich nie widział.

Mimo to dostrzegł, że temat wzbudził ciekawość dzieciaków.

–  Czy to prawda, że maridowie kradną duszę temu, kto za długo patrzy

w swoje odbicie w wodzie? – zapytała jedna z dziewczynek.

–  Nie – odparła inna, starsza, zanim Ali zdążył otworzyć usta. – Ale

słyszałam, że ludzie kiedyś składali im w  ofierze swoje dzieci – dodała

głosem drżącym ze strachu i  ekscytacji. – A  jeżeli się temu sprzeciwiali,

maridowie zatapiali ich wioski!

–  Przestańcie! – poprosił najmłodszy chłopiec, bliski łez. – Jeżeli

będziecie o nich mówić, przyjdą po was w nocy!

–  Dosyć tego – odezwał się Ali, a kilkoro dzieci skuliło się, bo jego słowa

zabrzmiały ostrzej, niż chciał. – Dopóki nie nauczycie się idealnie pisać

liter, nie chcę słyszeć ani słowa o…

Lubajd wpadł do zagajnika.

–  Wybacz, bracie. – Przyjaciel księcia zgiął się wpół, opierając dłonie na

kolanach i usiłując złapać oddech. – Musisz koniecznie coś zobaczyć!

Karawana była tak duża, że można ją było dostrzec z naprawdę daleka. Ali

patrzył, jak nadchodzi od szczytów zboczy nad Bir Nabat. Liczyła sobie

przynajmniej dwadzieścia wielbłądów, poruszających się rytmicznie jeden

za drugim, i zbliżała do wioski. Kiedy wyszła z cienia olbrzymiej piaskowej


wydmy, promienie słońca zabłysły na perłowobiałych bryłach, niesionych

przez zwierzęta. Sól.

Poczuł, jak żołądek zaciska mu się w twardy węzeł.

–  Ajanle – powiedział Lubajd, uprzedzając Alego o  ułamek sekundy,

i przysłonił oczy dłonią. – I  to z  prawdziwą fortuną… Wygląda, jakby było

tu dość soli, by zapłacić podatki za cały rok. – Opuścił dłoń. – Co oni tutaj

robią?!

Akisa u jego boku skrzyżowała ramiona.

–  Nie mogli się zgubić. Nasza wioska leży o  wiele tygodni podróży od

głównego szlaku handlowego. – Spojrzała na księcia. – Myślisz, że to

krewni twojej matki?

„Lepiej nie”. Chociaż jego towarzysze tego nie wiedzieli, to właśnie krewni

matki z rodu Ajanle byli odpowiedzialni za wygnanie Alego z Dewabadu. To

oni stali za decyzją Tanzim o  zwerbowaniu młodego księcia, najwyraźniej

mając nadzieję, że szaficcy bojownicy w  końcu przekonają młodzieńca do

zagarnięcia tronu.

Był to absurdalny pomysł, ale w chaosie, jaki nastąpił po śmierci afszina,

Ghassan nie miał zamiaru ryzykować, że ktoś wykorzysta sprzeczne

sentymenty Alego, zwłaszcza potężni arystokraci z  Ta Ntry. Trudno mu

jednak było ukarać Ajanle, bezpiecznych w  swojej bogatej,

kosmopolitycznej ojczyźnie hen za morzem, więc najbardziej ucierpiał Ali,

którego wypędzono z domu i rzucono na pastwę zabójców.

„Przestań”. Ali przełknął żółć podchodzącą mu do gardła, zawstydzony

tym, jak łatwo się zirytował. To przecież nie była wina całego rodu Ajanle,

tylko garstki knujących spiski krewnych jego matki. Nie miał powodu

przypuszczać, że podróżnicy z tej karawany są czemukolwiek winni.

Lubajd wydawał się zaniepokojony.

– Mam nadzieję, że mają własne zapasy. Nie wykarmimy wszystkich tych

wielbłądów.

Ali odwrócił się, kładąc dłoń na rękojeści zulfikara.

– Spytajmy ich zatem.

Kiedy zeszli z  urwiska, karawana właśnie docierała do wioski. Ali

przepychał się przez stado ryczących wielbłądów, zdając sobie sprawę, że

Lubajd miał rację co do fortuny, jaką dźwigały. Wyglądało na to, że w  ich

jukach jest dość soli, by zaopatrzyć cały Dewabad na rok, a  ładunek

najprawdopodobniej stanowił należny królowi podatek. Nawet wielbłądy


o  lśniącej sierści i  jasnych oczach wydawały się kosztowne, a  ozdobne

siodła i  uprzęże na ich złotobiałej skórze najwyraźniej nie miały służyć

tylko praktycznym celom.

Ali nie dostrzegał jednak sporej delegacji, której się spodziewał,

gwarzącej z szejkiem Dżijadem i  jego synem Sabitem. Zamiast całej grupy

przybyszów przed wioskową starszyzną stał tylko jeden Ajanle, ubrany

w  tradycyjne turkusowe szaty, które dżinny z  tego rodu zakładały zwykle

podczas oficjalnych wypraw handlowych. Ich kolor był hołdem dla wód

Nilu.

Podróżny się odwrócił. W  jego uszach i  wokół szyi lśniła w  oślepiającym

świetle słońca złota biżuteria. Uśmiechnął się szeroko.

–  Kuzynie! – Roześmiał się, widząc Alego. – Na Najwyższego, czy to

możliwe, że pod tymi szmatami kryje się książę?

Zanim osłupiały Ali zdołał odpowiedzieć, mężczyzna podszedł do niego,

wyciągając ramiona tak, jakby chciał go uściskać.

Dłoń księcia opadła na rękojeść handżara. Zwinnie się odsunął.

– Nie witam się w ten sposób.

Ajanle znów się uśmiechnął.

–  Właśnie tak przyjazny, jak mówili. – Jego ciepłe złote oczy lśniły

rozbawieniem. – Pokój z  tobą, niezależnie od wszystkiego, synu Hatset. –

Zmierzył Alego wzrokiem. – Strasznie wyglądasz – dodał, przechodząc na

ntarański, język rodu królowej. – Czym cię tu karmili? Kamieniami?

Obrażony Ali wyprostował się i  przyjrzał tamtemu. Nie potrafił go

rozpoznać.

– Ktoś ty? – wydukał po dżinistańsku. Dziwnie mu się mówiło wspólnym

językiem po tak długim czasie spędzonym w Am Gezirze.

–  Kim jestem? – zdumiał się Ajanle. – Przecież to ja, Musa! – wyjaśnił,

a kiedy Ali zmrużył oczy, spojrzał z udawaną urazą. – Siostrzeniec Szams?

Kuzyn Ta Chazak Rasa, wuja twojej matki po kądzieli?

Ali pokręcił głową. Poplątane gałęzie drzewa genealogicznego matki

zawsze wprawiały go w zakłopotanie.

– Gdzie reszta podróżników?

– Odeszli, niech Bóg się nad nimi ulituje. – Musa dotknął serca z oczami

pełnymi smutku. – Ktoś chyba przeklął moją karawanę, tyle nam się

przydarzyło nieszczęść i  wypadków. Ostatni dwaj towarzysze tydzień temu

musieli wrócić do Ta Ntry w  związku z  nagłymi okolicznościami

rodzinnymi.
–  On kłamie, bracie – ostrzegła Akisa po gezirijsku. – Żaden mężczyzna

nie potrafiłby samodzielnie doprowadzić tu tak wielkiej karawany. Jego

kompani zapewne kryją się na pustyni.

Ali jeszcze raz zmierzył Musę podejrzliwym wzrokiem.

– Czego właściwie od nas chcesz?

Musa się roześmiał.

–  A więc nikt nie będzie się silił na wstępne uprzejmości, co? – Wyjął

spod szaty małą białą bryłkę i rzucił ją Alemu.

Książę ją złapał i przesunął kciukiem po ziarnistej powierzchni.

– I co mam zrobić z tym kawałkiem soli?

–  Zaklętej soli. Przed przejściem przez Am Gezirę rzucamy na nasz

ładunek zaklęcie, tak żeby nikt spoza naszego rodu nie mógł go dotknąć.

Zakładam, że skoro właśnie to zrobiłeś, mimo wszystko należysz do Ajanle.

– Musa uśmiechnął się, tak jakby właśnie powiedział coś bardzo mądrego.

Lubajd z  powątpiewaniem wyciągnął dłoń po sól z  dłoni Alego, lecz

błyskawicznie cofnął ją z nagłym okrzykiem. Sól i jego skóra zasyczały przy

kontakcie.

Musa objął barki księcia długim ramieniem.

– Chodź, kuzynie, musimy pogadać.

–  Absolutnie nie – oświadczył Ali. – Kompletnie mnie nie obchodzi, czy

podatki z Ta Ntry dotrą do Dewabadu na czas.

–  Kuzynie Alizajdzie… Okaż współczucie swojej rodzinie. – Musa

spróbował kawy, skrzywił się i  odstawił naczynie. Siedzieli w  wielkiej

komorze wyciosanej w  piaskowcu w  centralnym punkcie Bir Nabat.

W rogach stały wysokie kolumny, wokół których wiły się rzeźbione węże.

Musa skończył żałosną opowieść o  losach karawany i  rozparł się

wygodnie na wytartej poduszce. Ali kątem oka dostrzegał ciekawskie

dzieciaki zaglądające do komnaty. Bir Nabat leżała na uboczu: przybycie

kogoś takiego jak Musa, kto tak otwarcie obnosił się z  legendarnym

bogactwem Ajanle, paradując w  przepysznej szacie ze złotymi ozdobami,

było prawdopodobnie najbardziej ekscytującym wydarzeniem od czasu

pojawienia się Alego.

Przybysz rozłożył dłonie, a jego pierścienie błysnęły w świetle płomieni.

–  Nie wracasz do domu na Nawasatem? Syn króla z  pewnością nie

chciałby przegapić tego święta!


„Nawasatem”. Słowo to obudziło wspomnienia w  umyśle Alego.

Początkowo było to święto Dewów, lecz teraz wszystkie sześć rodów

obchodziło uroczyście narodziny nowego pokolenia. Nawasatem miało

upamiętniać rocznicę ich wyzwolenia i  być okazją do refleksji nad lekcją

udzieloną im przez Sulejmana, ale już dawno zmieniło się we frenetyczną

celebrację samego życia. W  rzeczy samej wśród dżinnów krążył żart, że

nowe życie powstawało około dziesięciu miesięcy po Nawasatem, ponieważ

podczas szalonych, upojnych obchodów tyle dżinnijskich kobiet zachodziło

w  ciążę. Ali, jak większość pobożnych dżinnów, żywił mieszane uczucia

wobec miesiąca pełnego uczt, jarmarków i  dzikiej zabawy. Duchowni

Dewabadu, zarówno imamowie dżinnów, jak i  kapłani Dewów, zazwyczaj

spędzali ten okres, sceptycznie cmokając i  napominając swoją skacowaną

trzódkę.

Mimo to w  poprzednim życiu Ali przez całe lata wyczekiwał tego święta.

Militarne igrzyska podczas Nawasatem miały status legendarnych, a  on,

nie bacząc na swój młody wiek, zdecydowanie chciał do nich przystąpić,

pokonać wszystkich przeciwników i  zasłużyć na podziw ojca oraz

stanowisko, które i  tak miał objąć dzięki pochodzeniu: przyszłego kaida

u boku Muntazira.

Odetchnął teraz głęboko.

– Nie wezmę udziału w Nawasatem.

–  Ale ja cię potrzebuję – błagał bezradnie Musa. – W  żaden sposób nie

dotrę do Dewabadu sam!

Ali spojrzał na niego z niedowierzaniem.

–  W takim razie nie powinieneś opuszczać głównego szlaku. Mógłbyś

znaleźć pomoc w każdym przyzwoitym karawanseraju!

–  Powinniśmy go zabić i  zabrać jego ładunek – zasugerowała Akisa po

gezirijsku. – Ajanle pomyślą, że zaginął na pustyni. Ten kłamliwy głupiec

na to zasługuje.

Lubajd dotknął jej palców i delikatnie odciągnął je z rękojeści zulfikara.

–  Co by sobie pomyśleli o  naszej gościnności, gdybyśmy zaczęli zabijać

wszystkich przybyszów, którzy kłamią?

Musa popatrzył na nich.

– Coś mi umyka?

–  Dyskutujemy właśnie, gdzie moglibyśmy cię przenocować – odparł

niefrasobliwie Ali po dżinistańsku. Złożył dłonie. – Żebyśmy się dobrze

zrozumieli: opuściłeś główny szlak, żeby dotrzeć do Bir Nabat, miejsca,


które, jak doskonale wiedziałeś, nie jest w  stanie przyjąć ciebie i  twoich

wielbłądów, tylko po to, żeby namówić mnie do przejęcia odpowiedzialności

za tę karawanę?

Przybysz wzruszył ramionami.

– Bardzo przepraszam.

–  Rozumiem. – Ali wyprostował się i  uśmiechnął szeroko do wszystkich

dżinnów w  pomieszczeniu. – Bracia i  siostry, wybaczcie, czy moglibyście

zostawić mnie na kilka chwil z  moim… jak to powiedziałeś… mógłbyś

przypomnieć?

– Twoim kuzynem.

– A tak, z moim kuzynem.

Pozostałe dżinny wstały. Sabit rzucił mu znaczące spojrzenie.

Najwyraźniej znał Alego dość dobrze, by dosłyszeć groźbę w  jego głosie,

nawet jeśli Musa jej nie wyczuł.

– Tylko żebyś nie zabrudził dywanów krwią – ostrzegł po gezirijsku. – Są

jeszcze całkiem nowe.

Ledwie pozostali opuścili komnatę, Musa westchnął z przesadną ulgą.

– Na Najwyższego, jak przetrwałeś tak długo na tym zadupiu? – Zatrząsł

się, dłubiąc bez przekonania w  koźlinie, którą przygotowano dla niego.

Jeden z wieśniaków hodował ją specjalnie na wesele córki, lecz ochoczo im

ją oddał, kiedy dowiedział się, że mają gościa. – Nie sądziłem, że dżinny

nadal mieszkają w  takich… Ach! – wykrzyknął, kiedy Ali złapał go za

kołnierz ze srebrnymi haftami i rzucił na ziemię.

–  Czy nasza gościnność ci nie odpowiada? – zapytał chłodno książę,

dobywając zulfikara.

– Nie w tej… czekaj, nie! – Złote oczy Musy pojaśniały z przerażenia, gdy

płomienie liznęły miedziane ostrze. – Proszę!

–  Po co tu naprawdę przyjechałeś? – zapytał Ali z  naciskiem. – I  nie

opowiadaj mi już żadnych bzdur o  nieszczęściach, jakie spotkały twoich

kompanów.

–  Jestem tu, żeby ci pomóc, durniu! Żeby umożliwić ci powrót do

Dewabadu!

– Pomóc mi? Przecież to wasze spiski doprowadziły do mojego wygnania!

Musa uniósł dłonie w geście poddania.

– Szczerze mówiąc… to była inna część rodziny… Przestań! – zaskrzeczał

i  odczołgał się, gdy Ali przysunął do niego ostrze. – Oszalałeś? Jesteśmy

jednej krwi! A mnie przysługują prawa gościa!


–  Nie jesteś moim gościem – odparł zimno Ali. – Nie pochodzę z  Bir

Nabat. A  Am Gezira to niebezpieczne… jak przed chwilą powiedziałeś?

Zadupie? – Splunął z  odrazą. – Handlarze znikają tu cały czas. Zwłaszcza

na tyle głupi, by zapuścić się sami tak daleko z podobnym bogactwem.

Musa spojrzał mu prosto w oczy ze strachem, ale i determinacją.

– Powiedziałem wyraźnie, dokąd zmierzam. Jeżeli mój ładunek nie dotrze

na czas do Dewabadu, żeby zapłacić za Nawasatem, król zacznie go

szukać. – Uniósł zaczepnie podbródek. – Chciałbyś przysporzyć kłopotów

swoim nowym braciom i siostrom?

Ali cofnął się o krok, a płomienie zniknęły z ostrza.

–  Nie dam się wciągnąć w  kolejny spisek. I  zabiję cię własnoręcznie,

zanim zaczniesz grozić tutejszym mieszkańcom.

Musa przewrócił oczami.

– Ostrzegano mnie przed twoim trudnym charakterem. – Wyprostował się

i  strzepnął piach z  szaty. – A  także przed twoim niepokojącym

przywiązaniem do zulfikara. – Skrzyżował ramiona na piersi. – Nie wyjadę

bez ciebie. Podjęliśmy znaczne ryzyko i  ponieśliśmy spore koszty, żeby

zaplanować to przedsięwzięcie. Ktoś inny na twoim miejscu byłby

wdzięczny!

– To znajdź tego kogoś – odpalił książę.

–  To twoje ostatnie słowo? Naprawdę wolisz wrócić do przekopywania

ludzkich śmieci i  handlu daktylami, mimo że proponuję ci powrót do

Dewabadu, zanim upadnie na dobre?

– Dewabad nie upadnie.

–  Ach, nie? – Musa się zbliżył. – Czy wieści ze stolicy naprawdę nie

docierają do tego zapomnianego miejsca? Przestępstwa są na porządku

dziennym, a gospodarka znajduje się w tak opłakanym stanie, że Gwardia

Królewska ledwie sobie radzi z  utrzymaniem żołnierzy, a  co dopiero

z wyposażeniem ich w odpowiednią broń.

Ali wytrzymał jego spojrzenie.

– Jaką rolę w tym kryzysie odgrywają Ajanle?

Musa rozłożył ręce.

–  Dlaczego mielibyśmy grać uczciwie z  królem, który wygnał naszego

księcia? Z  królem, który lekceważy dziedzictwo własnej dynastii

i bezczynnie się przygląda, jak szafitów sprzedaje się na aukcjach niczym

niewolników?
–  Kłamiesz – powiedział książę pogardliwie. – Twoich pobratymców nie

obchodzą ani szafici, ani miasto. Dewabad dla Ajanle to plansza do gry.

Siedzicie w Ta Ntry, liczycie swoje złoto i bawicie się innymi.

–  Obchodzą nas bardziej, niż myślisz. – Oczy Musy błysnęły. – Zajdi Al-

Kahtani nie zdobyłby Dewabadu bez Ajanle. Twoja rodzina nie zdobyłaby

tronu bez Ajanle. – Jego usta wygięły się w  lekkim uśmiechu. – Bądźmy

szczerzy, wzrastająca przestępczość i  korupcja polityczna zwykle

przeszkadzają w interesach.

– Ano właśnie, w interesach. Wiedziałem, że do tego dojdziemy.

–  Ale to nie wszystko. – Musa pokręcił głową. – Nie rozumiem cię.

Myślałem, że będziesz zachwycony! Gdyby mnie wygnano z domu, pękłoby

mi serce. Wiem, że zrobiłbym wszystko, żeby wrócić do rodziny. A  twoja

rodzina… – ściszył głos – …nie ma się zbyt dobrze.

Dreszcz niepokoju przebiegł Alemu po plecach.

– Co ty wygadujesz?

–  Pomyślałeś, jak zareagowała twoja matka, kiedy wygnano cię

z  Dewabadu? Powinieneś odetchnąć z  ulgą, że ograniczyła się do wojny

handlowej, a nie wypowiedziała regularnej. Słyszałem, że twoja siostra jest

załamana, brat popada w  coraz większe pijaństwo, a  ojciec… – Musa

zawiesił głos, a  gdy podjął myśl na nowo, Ali zauważył jego wyrachowany

ton: – Ghassan jest mściwym królem, a  jego gniew spadł bezpośrednio na

szafitów, którzy, jak uważa, nakłonili cię do zdrady.

Ali drgnął, kiedy ostatnie zdanie bezbłędnie trafiło celu.

–  Nie jestem w  stanie temu zapobiec – stwierdził. – Za każdym razem,

kiedy wcześniej próbowałem, cierpieli ci, na których mi zależało. A  teraz

mam jeszcze mniej władzy niż wtedy.

–  Mniej władzy? Alizajd Zabójca Afszina? Przebiegły książę, który potrafi

sprawić, by pustynia rozkwitła, i  podróżuje z  oddziałem najdzikszych

wojowników w  całej Am Gezirze? – Musa zmierzył go wzrokiem. – Nie

doceniasz swoich wpływów.

–  Zapewne dlatego, że wiem najlepiej, ile z  tych opowieści zakrawa na

kompletną bzdurę. Nie wybieram się do Dewabadu. – Ali podszedł do

wejścia, by przyzwać z  powrotem towarzyszy. – Moja decyzja jest

ostateczna.

–  Alizajdzie, a  może byś po prostu… – Musa miał dość rozsądku, by

zamilknąć, gdy pozostali z powrotem zjawili się w komnacie.


– Mój kuzyn przeprasza za nadużycie gościnności Bir Nabat – ogłosił Ali.

– Ma zamiar udać się o  świcie w  dalszą drogę i  mówi, że możemy zabrać

piątą część jego ładunku, by wynagrodzić sobie straty.

Musa odwrócił się gwałtownie ku niemu.

– Co?! – zapytał z przerażeniem po ntarańsku. – Nic podobnego!

– Wypatroszę cię jak rybę… – ostrzegł Ali w tym samym języku, po czym

płynnie przeszedł na dżinistański – …by wynagrodzić sobie straty –

powtórzył stanowczo – i  napełnić brzuchy dzieci, które głodują, podczas

gdy jego wielbłądy napychają sobie żołądki. Wyślijcie również kogoś, by

zabrał jego zapasy i  zastąpił je szarańczą i  daktylami. – Obserwował, jak

mina Musy zmienia się z  niedowierzającej we wściekłą. – Powiedziałeś, że

czujesz się słabo. Sugeruję zmianę diety. Takie pożywienie bardzo nas

wzmocniło. – Zaszczękał zębami. – Szybko przywykniesz do gryzienia

i żucia. – Wzrok Musy kipiał oburzeniem, ale przybysz nie odezwał się ani

słowem. Ali stanął i  przycisnął dłoń do serca w  tradycyjnym gezirijskim

pozdrowieniu. – A  teraz wybacz, muszę popracować. Obudzę cię przed

świtem na modlitwę.

– Ależ oczywiście – zgodził się Musa dziwnie niefrasobliwym tonem. – Nie

powinno się ani na chwilę zapominać o zobowiązaniach.

Alemu nie spodobało się spojrzenie tamtego, ale wyraziwszy swoją

opinię, zwrócił się ku wyjściu.

– Pokój z tobą, kuzynie.

– I z tobą, książę.

Ali spał twardo, jak zawsze w Bir Nabat. Śnił, że znów jest w  Dewabadzie,

w pięknym pawilonie z widokiem na ogrody haremu, zaczytany w  książce.

Chłodna, mokra bryza delikatnie kołysała jego hamakiem. Woda

przesiąkała przez płótno hamaka i  kandury księcia, oślizgłe, zimne palce

dotykały jego skóry…

– Ali!

Otworzył raptownie oczy. Dłoń sama dobyła handżara błyszczącego

srebrem w  ciemnym namiocie. Dostrzegł Lubajda, który rozsądnie

zatrzymał się w pewnej odległości, i upuścił broń.

Sztylet wylądował z  pluskiem w  kałuży wody, sięgającej niemal posłania

księcia. Ali zerwał się, zaniepokojony widokiem zalanego namiotu, i szybko

chwycił książki i notatki.


–  Chodź – powiedział Lubajd. – Wygląda na to, że to najgorszy wyciek

w historii Bir Nabat.

Na zewnątrz panował kompletny chaos. Woda na dziedzińcu sięgała do

pasa, a  sądząc po zawirowaniach na jej powierzchni, wciąż wyciekała ze

zbiornika. Stosy kamieni, które Ali wykorzystywał do blokowania kanałów,

zniknęły, prawdopodobnie zmyte falą.

Zaklął z wściekłością.

–  Obudź wszystkich. Każdy zdolny do pomocy musi iść na pola i  do

sadów. Nie pozwólcie ziemi zbytnio przesiąknąć.

Lubajd skinął głową. Jego zwyczajowy dobry humor się ulotnił.

– Tylko się nie utop.

Ali ściągnął szatę i  przebrnął przez dziedziniec. Upewnił się, że Lubajd

już odszedł, zanim zanurkował, żeby sprawdzić, co się dzieje pod

powierzchnią. Nie przejmował się niebezpieczeństwem utonięcia.

Jeżeli już, to raczej tym, że nie może umrzeć w ten sposób.

Załatali wyciek, dopiero kiedy słońce wzniosło się wysoko nad

przemoczoną wioską. Ali był tak zmęczony, że przy wychodzeniu ze

zbiornika musiał skorzystać z pomocy. Palce miał spuchnięte od chwytania

kamieni i cały zdrętwiał od zimnej wody.

Lubajd wepchnął mu w dłonie kubek gorącej kawy.

–  Uratowaliśmy, co się dało. Nie sądzę, żeby zbiory ucierpiały, ale będzie

trzeba naprawić kilka akweduktów. Największe zniszczenia są wśród

pnących roślin w sadzie figowym.

Ali bez słowa kiwnął głową. Woda kapała mu z dłoni, chłodna jak gniew,

który w nim rósł.

– Gdzie on jest?

Niechętne milczenie Lubajda potwierdziło podejrzenia księcia. Wiedział,

czyja to była sprawka, kiedy tylko zanurkował do zbiornika i  zobaczył, że

kamienie ograniczające źródło zostały przesunięte. Żaden Geziri nie

dopłynąłby tak głęboko, nie mówiąc już o tym, że żaden nie ośmieliłby się

uszkodzić ujęcia wody. Ale Ajanle, którego od dzieciństwa uczono

pływania? Ten, który nigdy nie czuł pragnienia? Tak, ktoś taki mógłby to

zrobić.

–  Zniknął, wymknął się w  zamieszaniu – odpowiedział w  końcu

wojownik. Odchrząknął. – Zostawił cały ładunek.

Akisa usiadła przy nich.


–  Powinniśmy pozwolić, żeby cała ta karawana zgniła na pustyni –

odezwała się gorzko. – Wykorzystać, co się da, sprzedać to, czego nie

możemy użyć, a  resztę niech pochłonie piach. Do diabła z  Ajanle, niech

sami tłumaczą się królowi.

– Znajdą sposób, żeby zrzucić na nas winę – odparł cicho Ali. Spojrzał na

swoje drżące dłonie. – Za kradzież funduszy należących do Skarbu grozi

śmierć.

Lubajd ukląkł przed nim.

–  No to zabierzemy stąd tę przeklętą sól – powiedział stanowczo. – Akisa

i ja. Ty zostań w Am Gezirze.

Ali spróbował przełknąć gulę, jaka urosła mu w gardle.

–  Nie możecie jej nawet dotknąć. – W  końcu całe to zamieszanie było

konsekwencją działań jego rodziny. Spychanie odpowiedzialności za jego

uprzątnięcie na tych, którzy go ocalili, wydawało mu się bardzo nie

w porządku.

Wstał niepewnie.

– Najpierw… muszę przypilnować napraw – oznajmił i poczuł mdłości na

dźwięk tych słów. Jego życie, które starał się układać w Bir Nabat, zostało

w ciągu jednej nocy wywrócone do góry nogami przez spiskowców, w  imię

ich politycznych kalkulacji. – Jutro wyjeżdżamy do Dewabadu – własny

głos wydał mu się dziwny, jakby nierealny.

Lubajd się zawahał.

– A twój kuzyn?

Ali wątpił, czy uda im się znaleźć Musę, ale dlaczego nie spróbować?

–  Nikt, kto uszkodził studnię, nie jest moim kuzynem. Wyślijcie za nim

kilku wojowników.

– A gdy go znajdą?

– Niech go tu przywloką. Rozprawię się z nim po powrocie – zawyrokował

Ali. Zacisnął dłonie na kubku. – Na pewno tu wrócę!


 

6
 

Nahri
 

–  Auć! Na Stwórcę, czy robisz to celowo? Poprzednim razem aż tak nie

bolało!

Nahri zignorowała skargę pacjenta, skupiając całą uwagę na jego

odsłoniętych wnętrznościach. Skórę starannie przytrzymywały metalowe

klamry, rozgrzane do białości, by zachować czystość we wnętrzu rany.

Widoczne narządy zmiennokształtnego błyszczały bladym srebrem,

a  przynajmniej powinny tak błyszczeć, gdyby nie uparte, kamienne

narośle.

Odetchnęła głęboko, przysuwając się. W  infirmerii panowała duchota,

a ona zajmowała się tym pacjentem od przynajmniej dwóch godzin. Jedną

dłoń przycisnęła do jego zarumienionej skóry, by stłumić ból i nie zabić go

podczas operacji, w  drugiej trzymała stalowe szczypce, którymi

manipulowała przy następnej narośli. Była to skomplikowana,

czasochłonna operacja, nic więc dziwnego, że na jej czole perlił się pot.

– Do licha!

Wrzuciła kamyk do misy.

– Przestań zmieniać się w pomnik, a nie będziesz miał z tym problemu. –

Spojrzała na niego gniewnie. – Już trzeci raz muszę cię z  tego leczyć.

Dżinny nie powinny zmieniać się w kamień.

Pacjent wydawał się nieco zawstydzony.

– Ale to mnie uspokaja…

Spojrzała na niego z irytacją.

–  Błagam, znajdź inny sposób, żeby się odprężyć. Szwy! – zawołała

głośno, a  kiedy nie doczekała się odpowiedzi, obejrzała się przez ramię. –
Nisrin?

– Chwileczkę!

Po przeciwnej stronie infirmerii dostrzegła starszą asystentkę krzątającą

się pomiędzy stołami: jednym, na którym piętrzyły się preparaty

farmaceutyczne, i  drugim, z  instrumentami do magicznej sterylizacji.

Nisrin chwyciła srebrną tacę i trzymając ją nad głową, obrała kurs między

gęsto rozstawionymi pryczami i  tłumami odwiedzających. W  infirmerii

zostały już tylko miejsca stojące, a  ci, którzy się tu nie zmieścili, czekali

w ogrodzie.

Nahri westchnęła, kiedy starsza kobieta przepychała się między

podrygującym artystą Ajanle, obłożonym zaklęciem zbytniego entuzjazmu,

a sahrajńskim hutnikiem o skórze pokrytej dymiącymi krostami.

– Nisrin, wyobraź sobie, że mamy do dyspozycji szpital. Olbrzymi szpital,

gdzie można odetchnąć, a  wykwalifikowany personel przejmuje od nas

uciążliwe obowiązki.

–  Marzenie! – odparła Nisrin, stawiając tacę. – Twoje szwy. – Poświęciła

chwilę, żeby podziwiać dzieło Nahri. – Wspaniale. Twoje postępy w  sztuce

medycznej są zachwycające.

–  Prawie nie wolno mi opuszczać infirmerii, całymi dniami pracuję.

Dziwne, gdybym nie zrobiła postępów! – odparła Nahri, ale nie potrafiła

ukryć uśmiechu. Mimo długich godzin pracy i  jej męczącego charakteru

czerpała olbrzymią satysfakcję z  uzdrawiania. Nawet jeśli nie potrafiła

naprawić mnóstwa innych problemów w  swoim życiu, mogła chociaż

pomóc pacjentom.

Szybko zamknęła ranę zmiennokształtnego i  zaszyła ją zaczarowaną

nicią, a potem wetknęła mu w dłonie kubek herbaty zaprawionej opium.

– Wypij i odpocznij – poleciła.

– Banu Nahido?

Nahri podniosła wzrok. Służący w  królewskich barwach zaglądał przez

drzwi do ogrodu, a  kiedy ją dostrzegł, otworzył szeroko oczy. Czarne loki

uzdrowicielki rozsypały się w  wilgotnej, gorącej atmosferze infirmerii,

a  teraz sterczały dziko spod chusty na głowie. Fartuch miała poplamiony

krwią i  eliksirami. Gdyby jeszcze w  dłoni trzymała skalpel, wyglądałaby

dokładnie jak szalona, mordercza Nahidka z legend dżinnów.

– Co? – zapytała, próbując ukryć irytację.

Służący się pokłonił.

– Emir chciałby z tobą rozmawiać, pani.


Nahri wskazała gestem chaos panujący wokół niej.

– Teraz?

– Czeka w ogrodzie.

„Oczywiście, że czeka”. Muntazir był dość biegły w  protokole, by

wiedzieć, że małżonka nie może go zlekceważyć, jeśli pojawi się osobiście.

–  Dobrze – mruknęła gniewnie. Umyła ręce i  zdjęła fartuch, a  potem

podążyła za służącym.

Jasne słońce oślepiło ją na chwilę. Dziki ogród haremu, przypominający

bardziej dżunglę, został w  części otaczającej infirmerię przystrzyżony

i  okiełznany przez zespół oddanych dewańskich ogrodników. Wykonali

zadanie błyskawicznie, chcąc przywrócić pałacowym gruntom

oszałamiający wygląd, taki jak za czasów Nahidów, nawet jeśli tylko

w  miniaturze. Wokół infirmerii rozciągały się więc teraz srebrnobłękitne

stawy, chodniki obramowane idealnie przyciętymi drzewami pistacjowymi

i morelowymi, a także bujnymi krzakami róż, pełnymi delikatnych pączków

w  odcieniach od jasnej, słonecznej żółci do głębokiego indygo. Chociaż

większość ziół i  roślin przydatnych Nahri w  pracy hodowano w  Zariaspie,

w  posiadłości Pramuchów, tutaj rosły te gatunki, których używała świeżo

po zerwaniu. Na starannie utrzymanych grządkach dostrzegała drżące

krzaki mandragory i  żółte, nakrapiane kwiaty szaleju czarnego. Nad tym

wszystkim górował marmurowy pawilon, w  którym ustawiono rzeźbione

ławki, a na nich rozrzucono kusząco miękkie poduszki.

Na środku stał teraz Muntazir, odwrócony do niej plecami. Musiał tu

przybyć bezpośrednio z  audiencji, ponieważ wciąż był ubrany w  czarną

szatę ze złotymi haftami, którą zakładał z okazji ważnych ceremonii, a jego

jedwabny turban w  jaskrawych kolorach błyszczał oślepiająco w  słońcu.

Dłonie trzymał na balustradzie i władczo spoglądał na ogród.

– Tak? – zapytała szorstko, wchodząc do pawilonu.

Spojrzał na nią przez ramię.

– Ależ wyglądasz!

– Pracuję. – Otarła pot z czoła. – Czego chcesz, Muntazirze?

Odwrócił się ku niej, opierając o balustradę.

– Nie przyszłaś do mnie wczoraj w nocy.

„A więc o to chodzi?”

–  Opiekowałam się pacjentami. Poza tym wątpię, żeby twoje łoże długo

pozostało chłodne. – Nie mogła się powstrzymać przed dodaniem

ostatniego zdania.
Jego usta drgnęły.

–  Zrobiłaś to trzeci raz z  rzędu, Nahri – stwierdził. – Mogłaś chociaż

przysłać wiadomość, zamiast kazać mi czekać.

Zaczerpnęła głęboko powietrza. Jej cierpliwość topniała z  każdą

sekundą.

–  Przepraszam. Następnym razem dam ci znać, żebyś mógł udać się do

pełnego wina i uciech salonu, który obecnie preferujesz. Czy teraz możemy

już zakończyć tę rozmowę?

Muntazir skrzyżował ramiona na piersi.

–  Widzę, że masz dzisiaj dobry nastrój… ale nie, nie skończyliśmy

jeszcze. Możemy porozmawiać gdzieś, gdzie będziemy mieli więcej

prywatności? – Wskazał jasne drzewka cytrusowe. – Na przykład w  twoim

zagajniku pomarańczowym?

Nahri w  pierwszym odruchu miała ochotę odmówić. Gaj drzewek

pomarańczy został posadzony wiele lat wcześniej przez jej wuja Rustama,

toteż był jej niezwykle drogi. Rustam, uzdrowiciel nie tak utalentowany jak

Maniże, jej matka, był jednak słynnym botanikiem i  farmaceutą. Mimo że

od jego śmierci minęło wiele dekad, starannie dobrane rośliny rosły

w  zagajniku silne i  zdrowe, ich uzdrawiająca moc była potężna, a  aromat

doprawdy oszałamiający. Nahri zażądała, by gajowi przywrócono dawną

świetność. Magia zapewniała temu miejscu prywatność, natomiast gęste

korony drzew i pnącza – cień. Kiedy tam odpoczywała, niemal czuła magię

swojej rodziny, która niegdyś uprawiała tę ziemię.

–  Nie pozwalam tam wchodzić nikomu – przypomniała mu. – Doskonale

o tym wiesz.

Muntazir pokręcił głową. Przywykł już do jej uporu.

–  W takim razie chociaż się przejdźmy. – Ruszył ku schodkom, nie

czekając na żonę.

Nahri podążyła za nim.

–  Co się stało z  tą rodziną Dewów, o  której ci opowiadałam? – zapytała,

gdy szli wijącą się ścieżką. Jeżeli Muntazir musiał przeszkadzać jej

w pracy, to mogła równie dobrze wyciągnąć z tego jakąś korzyść. – Z tymi,

których niepokoiła Gwardia Królewska?

– Jeszcze badam tę sprawę.

Zatrzymała się.

– Wciąż? Mówiłeś, że porozmawiasz o tym z ojcem w zeszłym tygodniu.


–  I porozmawiałem – odparł, wyraźnie zirytowany. – Nie mogę zajmować

się uwalnianiem przestępców wbrew rozkazom króla tylko dlatego, że to

zdenerwowało ciebie i  Dżamszida. To bardziej skomplikowane. – Spojrzał

jej prosto w oczy. – A im bardziej próbujesz się w to wtrącać, tym trudniej.

Wiesz, co myśli ojciec o twoim wtrącaniu się do polityki.

Wyprostowała się, tak jakby te słowa ją boleśnie dotknęły.

–  Świetnie – odrzekła gorzko. – Możesz mu teraz donieść, że przekazałeś

jego ostrzeżenie.

Muntazir złapał ją za rękę, zanim zdążyła się odwrócić.

–  Nie przyszedłem do ciebie na jego rozkaz, Nahri – zaprotestował. –

Przybyłem tu, ponieważ jesteśmy małżeństwem. I  bez względu na to, co

o tym sądzimy, każde z osobna, nie chcę, żebyś cierpiała. – Poprowadził ją

ku ocienionej ławeczce nad kanałem. Stała za wiekowym drzewem melii

indyjskiej, której konary opadały gęstą kaskadą szmaragdowych liści,

skutecznie osłaniając ich przed światem. Usiadł i  pociągnął ją za sobą na

ławkę. – Słyszałem, że tydzień temu tobie i  mojej siostrze przydarzyła się

dość niezwykła przygoda.

Nahri natychmiast zesztywniała.

– Czy twój ojciec…

–  Nie – zapewnił ją mąż. – Zajnab mi powiedziała. Tak – wyjaśnił,

zapewnie dostrzegłszy zaskoczenie na jej twarzy. – Od lat już wiem o  jej

wyprawach do dzielnicy Geziri. Jest dość przebiegła, żeby nie narobić sobie

kłopotów, a  jej strażnik wie, że może się do mnie zwrócić, gdyby coś jej

się stało.

–  Och. – To wyznanie zaskoczyło Nahri i, co dziwne, wzbudziło jej

zazdrość. Kahtani mogli sobie być odwiecznymi wrogami jej rodziny

i  bandą oportunistów czyhających tylko na jej potknięcie, ale cicha

lojalność między rodzeństwem, zrodzona z  miłości, której Nahri nigdy nie

zaznała, napełniała ją smutkiem i lekką zawiścią.

Odepchnęła od siebie to uczucie.

– Rozumiem, że opowiedziała ci o szpitalu?

– Stwierdziła, że nigdy nie widziała cię tak podekscytowanej.

Nahri rozmyślnie zachowała obojętną minę.

– To było interesujące.

–  Interesujące? – powtórzył z  niedowierzaniem Muntazir. – Ty, która

prawie bez ustanku opowiadasz o swojej pracy w infirmerii, odkryłaś stary


szpital swoich przodków i grupę wyzwolonych niewolników, a teraz mówisz

mi, że to „interesujące”?

Przygryzła wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Oczywiście nie

uważała szpitala za tylko „interesujący”, ale sądziła, że powinna zachować

dla siebie kruche fantazje, jakie snuła od czasu wizyty w tamtym miejscu.

Muntazira nie było jednak łatwo oszukać. Znów ujął jej dłoń.

– Chciałbym, żebyśmy rozmawiali – powiedział miękko. – Nahri, wiem, że

żadne z  nas tego nie chciało, ale moglibyśmy chociaż spróbować się

dogadywać. Nie mam pojęcia, o  czym myślisz – ciągnął błagalnie, nie

próbując ukryć nuty irytacji. – Masz w głowie więcej murów niż labirynt.

Nahri milczała. Oczywiście, że zbudowała mury. Prawie każdy, kogo

poznała, zdradził ją chociaż raz.

Potarł kciukiem jej dłoń. Palce jej drgnęły i się skrzywiła.

–  Miałam dzisiaj sporo szycia, a  moja uzdrowicielska magia chyba

przestała rozpoznawać ból mięśni jako coś odbiegającego od normy.

– Pozwól. – Muntazir chwycił rękę żony w dłonie i zaczął ją masować, tak

jakby robił to od lat.

Nahri odetchnęła, czując, jak napięcie natychmiast opuszcza jej obolałe

ciało.

– Kto cię tego nauczył?

Złapał za końce palców, rozciągając je. Zareagowała błogim

westchnieniem.

– Przyjaciółka – powiedział.

–  Czy podczas tej lekcji ty i  rzeczona przyjaciółka mieliście na sobie

ubrania?

–  Wiesz, jeśli wziąć pod uwagę, co to za przyjaciółka… dość

prawdopodobne, że nie – odparł z  szelmowskim uśmiechem. – Chciałabyś

wiedzieć, czego jeszcze mnie nauczyła?

Nahri przewróciła oczami.

–  Nie chcę ci się zwierzać, a  ty próbujesz mnie uwieść, wykorzystując

wiedzę zyskaną od innej kobiety?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Polityka nauczyła mnie kreatywności. – Musnął palcami jej nadgarstek,

a  ona pod jego dotykiem nie mogła opanować dreszczu. – Najwyraźniej

jesteś zbyt zajęta, by odwiedzać moje łoże. Jak inaczej mam utrzymać

pokój między rodami, który miało zagwarantować nasze małżeństwo?


–  Nie masz ani krzty wstydu. Wiesz o  tym, prawda? – zapytała, ale bez

złości. Muntazir był w tym diabelnie dobry.

Jego palce kreśliły delikatne wzory na jej skórze, a  oczy błyszczały

radością.

–  Nie skarżysz się na to, kiedy rzeczywiście uda ci się znaleźć drogę do

mojego łoża.

Zarumieniła się… nie tylko z zakłopotania.

– Spałeś z połową Dewabadu. Można mieć nadzieję, że przy okazji czegoś

się nauczyłeś!

– To brzmi jak wyzwanie.

Jego bezczelne spojrzenie tylko wzmagało zdradzieckie ciepło powoli

rozchodzące się w jej brzuchu.

–  Mam jeszcze mnóstwo pracy – zaprotestowała, gdy pociągnął ją na

swoje kolana. – Czeka na mnie przynajmniej tuzin pacjentów, poza tym

jesteśmy w  ogrodzie. Ktoś mógłby… – umilkła, kiedy wycisnął na jej szyi

delikatny pocałunek.

–  Nikt niczego nie zobaczy – powiedział cicho, a  jego oddech ogrzał jej

skórę. – A  ty najwidoczniej musisz się odprężyć. Uznaj to za obowiązek

zawodowy. – Jego dłonie wślizgnęły się pod jej tunikę. – Twoi pacjenci

z  pewnością woleliby, gdyby lecząca ich Banu Nahida była w  lepszym

humorze, nie tak zgryźliwa.

Nahri westchnęła, przytulając się do niego wbrew sobie. Jego usta

przesunęły się w dół, a broda połaskotała ją w obojczyk.

– Nie jestem zgryźliwa…

Zza drzewa rozległo się uprzejme kaszlnięcie, a zaraz po nim ktoś zapytał

piskliwie:

– Emirze?

Muntazir nie cofnął ani ust, ani dłoni.

– Tak?

– Twój ojciec życzy sobie z tobą rozmawiać. Twierdzi, że to pilne.

Nahri znieruchomiała. Wzmianka o Ghassanie natychmiast ostudziła jej

emocje.

Następca tronu westchnął.

– Oczywiście, że to pilne – mruknął, po czym odsunął się i spojrzał żonie

prosto w  oczy. – Zjesz dzisiaj ze mną kolację? Zamówię twoją dziwną

kwiatową herbatę i  będziesz mogła do woli ponarzekać na moją

nieskromność.
Nie chciała jeść kolacji z  mężem, ale jednocześnie nie miała nic

przeciwko kontynuowaniu tego, co właśnie zaczęli. Rzeczywiście ostatnio

pracowała w  wielkim napięciu, a  gdy spędzała noc w  sypialni Muntazira,

zwykle spała lepiej. Służący znajdowali dość odwagi, by przerywać emirowi

i jego żonie, tylko w sytuacji, kiedy naprawdę chodziło o czyjeś życie.

Poza tym błysk nadziei w jego oczach poruszył jej ostatnią czułą strunę.

Mimo wszystkich wad, a  było ich mnóstwo, jej mężowi nie brakowało

uroku.

– Spróbuję – obiecała, przygryzając wargi, by się nie uśmiechnąć.

Odpowiedział uśmiechem, który wydawał się autentyczny.

– Wspaniale! – powiedział i wyplątał się z jej objęć.

Nahri pośpiesznie wygładziła tunikę. Nie miała zamiaru wracać do

infirmerii, wyglądając jakby… no cóż, jakby właśnie robiła to, co

rzeczywiście robiła.

– Powodzenia podczas rozmowy z ojcem, czegokolwiek będzie dotyczyć.

Muntazir przewrócił oczami.

– To na pewno nic ważnego. – Dotknął serca. – Zostań w pokoju.

Patrzyła, jak odchodzi. Zdecydowała się pozostać jeszcze przez chwilę na

ławce, odetchnąć świeżym powietrzem i  posłuchać śpiewu ptaków. Był

piękny dzień, a jej spojrzenie błądziło leniwie po grządkach z ziołami.

Aż spoczęło na szaficie, przemykającym przez krzaki.

Nahri zmarszczyła brwi, patrząc, jak przybysz przechodzi obok szałwii

i  zatrzymuje się przed wierzbą. Otarł czoło, oglądając się nerwowo przez

ramię.

„Dziwne”. Wśród ogrodników było kilku szafitów, ale żadnemu z nich nie

wolno było dotykać roślin Nahidów, nie kojarzyła również tego konkretnego

mężczyzny. Wyjął zza pasa parę nożyczek i  rozwarł je, tak jakby chciał

odciąć jedną z gałęzi.

Nahri natychmiast skoczyła na równe nogi. Miękkie jedwabne pantofle

i  doświadczenie włamywaczki pozwoliło jej podejść go niemal bezgłośnie.

Nawet nie spojrzał w jej kierunku, dopóki nie znalazła się tuż za nim.

– Co ty wyprawiasz z moim drzewem? – zapytała stanowczo.

Podskoczył, odwracając się tak szybko, że aż spadła mu czapka. Jego

człowiecze piwne oczy otwarły się szeroko w przerażeniu.

–  Banu Nahido! – jęknął. – Błagam o  wybaczenie. – Złożył dłonie. – Ja

tylko…
–  Obcinałeś moją wierzbę? Tak, widzę właśnie. – Dotknęła urżniętej

gałęzi i  pod jej palcami pojawiła warstewka nowej kory. Nahri również

przejawiała talent do botaniki, chociaż ku rozczarowaniu Nisrin nie

próbowała go jeszcze rozwinąć w pełni. – Czy wiesz, co by się stało, gdyby

złapał cię ktoś… – umilkła, gdy jej uwagę przyciągnęła zniekształcona

głowa mężczyzny. Długie włosy zwisały mu nad skroniami, ale na czubku

rósł mu nieregularny, ostry jeż, tak jakby czupryna dopiero odrastała po

pośpiesznym ogoleniu. Czaszka w  tym miejscu była usiana czerwonymi

plamami i  lekko nabrzmiała, a  na środku widniała dziwna płaska łata

o rozmiarach i kształcie monety, wzdłuż brzegu której biegła blizna. Skóra

została zszyta, i to fachowo.

Owładnięta ciekawością, Nahri lekko dotknęła nabrzmiałego fragmentu.

Był miękki. Zbyt miękki. Pozwoliła swoim nahidzkim zmysłom sięgnąć

głębiej, by potwierdzić to, co z początku wydało jej się niemożliwe.

Mały fragment czaszki tego szafity pod skórą został usunięty.

Sapnęła ze zdumienia. Rana się goiła: wyczuwała już fragmenty nowej

kości, ale mimo to… Opuściła dłoń.

– Czy ktoś ci to zrobił?

Mężczyzna skamieniał ze strachu.

– Miałem wypadek…

– Wypadek wyciął ci równiutką dziurę w kości, a potem ładnie ją zaszył?

– Nahri klęknęła przy nim. – Nie zrobię ci krzywdy. Chcę tylko wiedzieć, co

się stało… i  upewnić się, czy nie krąży po Dewabadzie ktoś, kto wycina

monety z czaszek szafitów.

–  Nie, nic podobnego. – Przygryzł wargę, rozglądając się. – Spadłem

z dachu i pękła mi czaszka – wyszeptał. – Lekarze powiedzieli mojej żonie,

że pod czaszką zbiera się krew, a usunięcie kawałka kości może zmniejszyć

ciśnienie i ocalić mi życie.

Nahri mrugnęła.

–  Lekarze? – Spojrzała na drzewo, z  którego mężczyzna obcinał witki.

Wierzba. Ależ oczywiście! Zarówno liście, jak i  kora były cennym

surowcem: łatwo było z  nich uzyskać lekarstwo na ból… to znaczy na

człowieczy ból. – Poprosili cię o to?

Pokręcił głową, wciąż trzęsąc się ze strachu.

–  Sam zaproponowałem. Zobaczyłem obrazek w  jednej z  ich ksiąg

i  przypomniałem sobie, że widziałem takie drzewo w  zeszłym roku, kiedy


pracowałem tutaj na dachu. – Rzucił jej błagalne spojrzenie. – To dobrzy

szafici, ocalili mi życie. Chciałem im pomóc.

Nahri z  trudnością ukrywała podniecenie. Szaficcy lekarze, którzy

potrafili wykonywać operacje chirurgiczne i mieli księgi medyczne?

– Kim oni są? – zapytała niecierpliwie. – Kim są ci lekarze?

Opuścił wzrok.

– Nie powinniśmy o nich rozmawiać.

– Nie chcę wyrządzić im krzywdy. – Położyła dłoń na sercu. – Przysięgam

na popioły moich przodków. Sama przyniosę im trochę wierzby, i nie tylko.

Mam w  zielniku mnóstwo lekarstw, które można bezpiecznie stosować

u szafitów.

Mężczyzna wydawał się rozdarty. Nahri przyjrzała mu się, zauważyła jego

bose stopy i znoszoną galabiję, a także ręce całe w odciskach.

Przeklinając się w  duchu, wyciągnęła z  kieszeni złoty pierścień.

Zapomniała zdjąć go przed rozpoczęciem pracy w  infirmerii i  musiała to

zrobić już po dotarciu na miejsce. W  jego oczku umieszczono kwiatowy

wzór z rubinów.

Wsadziła mu go w dłoń.

– Imię i miejsce – zażądała. Na widok pierścienia otworzył szeroko oczy. –

Nie chcę ich skrzywdzić, obiecuję. Chcę pomóc.

W jego oczach pojawiło się pragnienie. Nahri była sobie w  stanie

wyobrazić, na jak długo starczyłoby szafickiemu robotnikowi pieniędzy ze

sprzedaży takiej błyskotki.

–  Subhaszini Sen – wyszeptał. – Dom z  czerwonymi drzwiami na ulicy

Sukarija.

Nahri się uśmiechnęła.

– Dziękuję.

Gdy skończyła pracę, czekała już na nią mała armia służących. Weszła do

pełnego wilgoci hammamu, a oni zdjęli z niej zaplamiony krwią i eliksirami

strój i  zabrali go do prania, a  potem porządnie ją wyszorowali, spłukując

wodą różaną, masując jej ciało cennymi olejkami, i  próbowali upiąć jej

dziką czuprynę w elegancką koronę warkoczy.

Nahri nie lubiła oddawać nad sobą kontroli, więc uparła się, że sama

wybierze sobie ubranie. Tego wieczoru wybrała suknię bez rękawów

z  najdelikatniejszego lnianego płótna, jakie kiedykolwiek miała w  dłoni.

Strój ten sięgał jej do kostek niczym jasnożółty futerał. Pod szyją
przytrzymywał go ozdobny kołnierz z  setek paciorków: lapis lazuli, złota,

karneoli i topazów. Kojarzył jej się z domem: jego wzór mógł równie dobrze

pochodzić ze starożytnej egipskiej świątyni.

Służąca właśnie kończyła zapinać kołnierz, kiedy pojawiła się inna,

z niewielkim słoikiem wyrzeźbionym z kości słoniowej.

–  Czy życzysz sobie, abym przypudrowała ci skórę, moja pani? –

zapytała.

Nahri spojrzała na naczynie. Niewinne pytanie, od którego jednak zawsze

ściskało ją w  dołku. Instynktownie podniosła wzrok i  dostrzegła własne

odbicie w wypolerowanym srebrnym zwierciadle stojącym na toaletce.

Chociaż linia podziału pomiędzy szafitami a  dżinnami czystej krwi

w  Dewabadzie przebiegała wyraźnie, wyżłobiona przez stulecia przemocy

i  zapisana w  kodeksach, różnice w  ich wyglądzie nie były tak duże, jak

wskazywałby podział władzy. Dżinny miały oczywiście szpiczaste uszy

i  metaliczne oczy o  kolorze zależnym od rodu. Ich skóra lśniła lekko

przymglonym blaskiem, odzwierciedlającym temperaturę gorącej, smoliście

czarnej krwi, krążącej w  ich żyłach. Zależnie od przodków i  szczęścia,

szafici wykazywali mieszankę cech człowieczych i dżinnijskich: na przykład

człowiecze piwne oczy w parze z idealnie szpiczastymi uszami albo cynowe

spojrzenie Agniwanśich, ale bez połyskliwej skóry.

No i była też Nahri.

Na pierwszy rzut oka w jej wyglądzie nie było nic magicznego. Uszy miała

zaokrąglone jak każdy człowiek, a  jej skóra była brązowa i  matowa. Jej

oczy były czarne, ale zawsze czuła, że brak im lśniącej, hebanowej głębi,

jaką odznaczały się oczy Dewów. Gdy Dara swego czasu spojrzał na jej

twarz, był przekonany, że jest szafitką z  zaledwie kroplą magicznej krwi.

Tymczasem ta powierzchowność była najwyraźniej kłamstwem, produktem

klątwy maridów: przynajmniej tak twierdziły ifryty, które kiedyś na nią

polowały, a Ghassan podchwycił te domysły, by publicznie ogłosić ją osobą

czystej krwi.

Prywatnie jednak powiedział coś całkowicie innego, nie żeby to miało

jakiekolwiek znaczenie. Nahri podejrzewała, że nigdy nie pozna całej

prawdy o  swoim pochodzeniu. Tymczasem swobodne podejście do jej

wyglądu zmieniło się kompletnie po ślubie z  Muntazirem. Od przyszłej

królowej Dewabadu oczekiwano odpowiedniego wyglądu, toteż stylistki

upinały jej warkocze tak, by zakryć końcówki uszu. Do proszku

antymonowego dodawano popiołu, tak by jej oczy wydawały się


ciemniejsze. Potem zaś pojawił się przeklęty słoiczek z  kości słoniowej.

Zawierał niewiarygodnie kosztowny puder, robiony z  Bóg wie czego, który

po nałożeniu zapewniał skórze Nahri na wiele godzin połysk taki jak

u osób czystej krwi.

Rzecz jasna była to iluzja, strata czasu i  kompletnie powierzchowny

zabieg, a  wszystko to robiono dla przyszłej królowej, która nie potrafiła

nawet ochronić pobratymców przed pobiciem i  obrabowaniem na jej

oczach. Jeżeli zaś dołożyć do tego i  tę okoliczność, że to jej szafickie

służące zmuszano do malowania jej twarzy tak, by stworzyć pozór czystej

krwi, co wszak określało również ich status społeczny… Nahri czuła

mdłości.

–  Nie – odpowiedziała w  końcu, próbując nie okazywać odrazy. – Nie

potrzebuję tego.

Rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili weszła Nisrin.

Nahri jęknęła.

–  Nie, potrzebuję wolnego wieczoru. Powiedz temu pacjentowi,

kimkolwiek jest, żeby sam się uleczył.

Mentorka posłała jej zraniony uśmiech.

–  Nie zawsze szukam cię w  związku z  pracą. – Zerknęła na pokojówki

Nahri. – Zostawicie nas?

Posłuchały od razu. Nisrin usiadła przy toaletce.

– Przepięknie wyglądasz – zagaiła. – Śliczna suknia. Coś nowego?

Nahri skinęła głową.

–  Dar od sahrajńskiej krawcowej z  wdzięczności za uleczenie srebrnej

ospy.

–  Twojemu mężowi trudno będzie oderwać od ciebie oczy, kiedy mu się

w tym pokażesz.

–  Też tak myślę – przyznała Nahri, walcząc z  zakłopotaniem. Nie była

pewna, po co się w  ogóle stara. Muntazir poślubił ją ze względu na

pochodzenie, a nie wygląd, a  poza tym przez cały czas otaczały go dżinny,

których uroda zapierała dech: mężczyźni i  kobiety o  anielskich głosach

i  uśmiechach, które potrafiłyby doprowadzić ludzi do szaleństwa, toteż

próba przyciągnięcia jego uwagi wydawała jej się stratą czasu.

Nisrin zerknęła ku drzwiom, a  potem postawiła na toaletce srebrny

kieliszek, ukryty wcześniej w fałdach szaty.

– Przygotowałam twoją herbatę.


Nahri spojrzała na naczynie: z  bladozielonego napoju unosił się ostry

ziołowy aromat. Obie wiedziały, co to za „herbata”. Piła ją tylko przed

wizytami u Muntazira.

– Wciąż się martwię, że nas przyłapią.

Starsza kobieta wzruszyła ramionami.

–  Ghassan prawdopodobnie coś podejrzewa, ale pamiętaj, że jesteś

nahidzką uzdrowicielką, więc trudno mu będzie cię przechytrzyć. Warto

zaryzykować, jeżeli można ci kupić trochę czasu.

– Trochę czasu, słuszna uwaga – odparła Nahri. Ghassan nie naciskał na

nią jeszcze w kwestii wnuków. Dżinny nie poczynały dzieci łatwo, więc jeśli

nawet emir i  jego żona do tej pory nie zostali pobłogosławieni potomkiem,

było to całkowicie naturalne. Wątpiła jednak, czy król długo powstrzyma

się od poruszania tego tematu.

Nisrin musiała dosłyszeć niepewność w jej głosie.

–  Wystarczy już tego gadania. – Wepchnęła kieliszek w  dłonie

podopiecznej. – Żyj z dnia na dzień.

Nahri przełknęła herbatę i wstała. Założyła na suknię szatę z kapturem.

– Powinnam już iść. – Było jeszcze wcześnie, ale jeśli teraz wyjdzie, może

zdoła przemknąć przez tylne przejścia i  zdobędzie kilka minut dla siebie,

zamiast spędzić je pod eskortą jednej ze służących Muntazira.

–  Nie zatrzymuję cię. – Nisrin również wstała, a  kiedy spojrzała w  oczy

Nahri, w  jej wzroku dało się dostrzec przekonanie. – Uwierz, moja pani,

twoja przyszłość rysuje się jaśniej, niż myślisz.

–  Zawsze tak mówisz. – Nahri westchnęła. – Chciałabym mieć twoją

pewność.

–  Pewnego dnia tak się stanie – obiecała jej starsza kobieta, po czym

dodała: – Idź już. Nie pozwól mi cię zatrzymywać.

Nahri poszła jednym z  prywatnych korytarzy, prowadzących z  ogrodów

haremu do królewskich apartamentów na wyższym poziomie pałacowego

zikkuratu. Rozciągał się stamtąd wspaniały widok na jezioro wokół

Dewabadu. Mieszkali tam wszyscy Kahtani z  wyjątkiem Zajnab, która

wolała leżący poniżej ogród.

„Podobnie jak Ali”. Ta myśl przyszła jej do głowy sama, nieproszona –

i  niemile widziana. Nienawidziła myśli na jego temat, a  także uczucia

upokorzenia, które wciąż jeszcze po pięciu latach przeszywało ją za

każdym razem, kiedy przypominała sobie, jak ten rzekomy przyjaciel

spokojnie pozwolił, żeby Nahri i Dara wpadli w śmiertelną pułapkę. Naiwny


młody książę powinien być ostatnią osobą zdolną do oszukania jej…

a jednak mu się to udało.

Mimo że nienawidziła tego uczucia, część jej umysłu wciąż się o  niego

martwiła. Było przerażająco jasne, bez względu na to, co twierdzili

Kahtani, że Ali nie „dowodził garnizonem” w  spokojnej części swojej

ojczyzny. Został wygnany, a  Nahri podejrzewała, że warunki banicji były

surowe.

Wyszła na wielki balkon, biegnący przez całą szerokość apartamentu

Muntazira. Podobnie jak wszystko inne, co do niego należało, i  to miejsce

było wyjątkowo wyrafinowane: drewniane treliaże, balustrady i  parawany

wyrzeźbiono na podobieństwo ogrodu, a  haftowane pasy jedwabiu

udrapowano na kształt namiotu. Kadzidło żarzyło się w  kadzielnicy

stojącej naprzeciwko stosu brokatowych poduszek, ułożonego tak, by ten,

kto na nich spocznie, miał najlepszy widok na jezioro.

Stos ten był jednak zajęty. Nahri raptownie znieruchomiała, dostrzegłszy

Dżamszida i  Muntazira siedzących naprzeciwko siebie. Nie zaskoczyła jej

obecność młodego Dewy, lecz to, że młodzieńcy najwyraźniej się kłócili.

–  Powiedz ojcu, żeby go odesłał! – upierał się Dżamszid. – Czy jest

jakikolwiek powód, dla którego nie może zostawić tego przeklętego ładunku

na plaży i odejść?

– Próbowałem. – Głos Muntazira brzmiał niemal histerycznie. – Błagałem

ojca i  wiesz, co mi odpowiedział? – Rozległ się jego zdławiony, niewesoły

śmiech. – Żebym poszedł i  spłodził mu spadkobiercę z  moją nahidzką

żoną, jeżeli tak się martwię o  swoją pozycję. Tym dla niego jesteśmy,

pionkami w  jego przeklętej politycznej grze. A  teraz jego ulubiona,

najgroźniejsza figura powraca.

Zdezorientowana Nahri zmarszczyła czoło. Odsuwając na bok wyrzuty

sumienia, które czuła w  związku z  podsłuchiwaniem (bardziej ze względu

na swojego przyjaciela Dżamszida niż na męża-polityka, który niemal na

pewno miał szpiega lub dwóch w  jej infirmerii), podkradła się i  stanęła

w niszy pomiędzy donicą z paprocią i ozdobnie rzeźbionym parawanem.

Wzięła głęboki oddech. Pałacowa magia była równie potężna, jak

nieprzewidywalna i chociaż Nahri po cichu uczyła się ją przyzywać, zawsze

pozostawało pewne ryzyko: nie miała wątpliwości, że gdyby Ghassan

choćby się domyślał, co knuje jego synowa, zostałaby natychmiast

ukarana.
Czasem jednak warto było zaryzykować. Nahri skupiła się na cieniach

u  swoich stóp. „Rośnijcie!” – rozkazała, przyzywając je i  pozwalając, by

dosięgnął ich jej strach przed przyłapaniem. „Chrońcie mnie!”

I tak właśnie się stało: cienie zbliżyły się i owinęły ją mroczną peleryną.

Oddychając nieco swobodniej, Nahri przysunęła się trochę bliżej do

parawanu i  zerknęła przez wycięcia w  drewnie. Dwaj mężczyźni siedzieli

sami: na brzegu poduszki Dżamszid wpatrywał się w  Muntazira

z widoczną troską.

Emir skoczył na równe nogi, wyraźnie drżąc na całym ciele.

–  Jego matka mnie zabije. – Zaczął krążyć po balkonie, szarpiąc

niespokojnie brodę. – Ajanle pragnęli tego od lat. Jak tylko wróci do

Dewabadu, obudzę się z liną naokoło szyi.

–  Nic podobnego się nie stanie – odparł ostro Dżamszid. – Muntazirze,

musisz się uspokoić i  przemyśleć to… O  nie! – Jego dłoń wystrzeliła

naprzód i złapała rękę jej męża, gdy ten sięgał po butelkę wina ze stolika. –

Przestań. To ci w niczym nie pomoże.

Muntazir uśmiechnął się smutno.

–  Wręcz przeciwnie – bronił się słabo. Wydawał się bliski płaczu. –

Mówią, że wino jest wspaniałym kompanem dla upadłych.

–  Nie będzie żadnego upadku. – Dżamszid pociągnął przyjaciela na

poduszkę obok siebie. – Nie będzie – powtórzył stanowczo, gdy tamten

odwrócił wzrok. – Muntazirze… – zawahał się, a  kiedy znów przemówił,

w  jego głosie brzmiała nuta ostrożności: – Do Dewabadu wiedzie długa

droga. Niebezpieczna. Na pewno masz agentów, którzy…

Muntazir gwałtownie pokręcił głową.

–  Nie potrafię. Nie mam w  sobie takiej determinacji. – Przygryzł wargę,

patrząc w  podłogę z  ponurym rozgoryczeniem. – W  każdym razie jeszcze

nie. – Wytarł oczy, a potem zaczerpnął powietrza, by dojść do siebie, zanim

znów przemówił: – Przepraszam, nie powinienem cię tym obarczać. Bóg

wie, że przecierpiałeś dość przez moją rodzinę.

– Nie rozśmieszaj mnie nawet. – Dżamszid dotknął policzka Muntazira. –

Chcę, żebyś do mnie przychodził z  takimi sprawami – uzupełnił

z uśmiechem. – Szczerze mówiąc, reszta twoich towarzyszy to bezużyteczni

pochlebcy.

Na te słowa mąż Nahri wybuchnął śmiechem.

– Na szczęście zawsze mogę liczyć, że ty szczerze mnie obrazisz.


– I że zapewnię ci bezpieczeństwo. – Dżamszid ujął Muntazira pod brodę.

– Przysięgam, że nic ci się nie stanie. Nie pozwolę na to, a  w  takich

kwestiach jestem obrzydliwie słowny.

Muntazir znów się roześmiał.

– To akurat wiem. – Jeszcze raz głęboko odetchnął i nagle zamknął oczy,

jakby coś go zabolało. Gdy znów przemówił, w  jego głosie brzmiał głęboki

smutek: – Tęsknię za tobą.

Twarz Dżamszida nagle się zmieniła: zniknęła z  niej cała wesołość.

Wyglądał, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, co robi jego ręka. Spojrzał

na usta jej męża.

– Przepraszam – wyszeptał – nie chciałem…

Wyjaśnienie zamarło mu na ustach, ponieważ Muntazir nagle go

pocałował, z  pasją, która wydawała się odwzajemniona. Dżamszid wsunął

dłoń w ciemne włosy tamtego, przyciągając go…

A potem odepchnął.

– Nie mogę – wyznał zdławionym głosem. Cały się trząsł. – Przepraszam,

ale nie mogę, już nie. Powiedziałem ci to, kiedy się żeniłeś. To moja Banu

Nahida.

Nahri odsunęła się od parawanu, oszołomiona nie aluzją do ich

niegdysiejszej intymności, w  końcu czasem wyglądało na to, że Muntazir

dosłownie sypiał z  połową znajomych, ale intensywnością uczuć między

nimi. Tamte romanse wyglądały dość niezobowiązująco: flirty z rozmaitymi

zagranicznymi ministrami, umizgi do poetów i tancerek… Cierpienie, jakie

promieniowało teraz z  jej męża, nie wyglądało niezobowiązująco. Zniknął

gdzieś emir, który z  taką bezczelnością wciągnął ją sobie na kolana

w  ogrodzie. Kiedy Dżamszid odepchnął go, Muntazir odchylił się niczym

uderzony. Wydawał się tłumić płacz. Nahri poczuła nagłe współczucie. Nie

mogła oprzeć się wrażeniu, że mimo władzy i  splendoru, jakie zapewniał

królewski dwór, wszyscy są tu bardzo samotni.

Emir patrzył w podłogę.

–  Tak, oczywiście. – Słowa te zabrzmiały, jakby usilnie próbował się

opanować. – W takim razie może powinieneś już iść. Spodziewam się jej tu,

a nie chciałbym cię stawiać w niezręcznej sytuacji.

Dżamszid westchnął, powoli dźwigając się na nogi. Oparł się na lasce

i spojrzał z rezygnacją na Muntazira.

– Udało ci się uwolnić tych Dewów, o których Nahri i ja ci mówiliśmy?


– Nie – odparł, dużo chłodniej niż w rozmowie z żoną na ten sam temat. –

Trudno uwalniać tych, którzy są winni zarzucanych im przestępstw.

–  Ach, więc teraz publiczna dyskusja o  skutkach polityki finansowej

twojego ojca to przestępstwo?

Muntazir raptownie podniósł wzrok.

–  W Dewabadzie jest dość niespokojnie i  bez takich plotek. Obniżają

morale i sprawiają, że obywatele tracą wiarę w swojego władcę.

– Podobne skutki przynosi aresztowanie tych przypadkowo posiadających

majątek i ziemie, które można skonfiskować na rzecz Skarbu. – Dżamszid

zmrużył oczy. – Oczywiście przez „tych” mam na myśli „Dewów”. Obaj

wiemy, że reszta rodów nie doświadcza podobnego traktowania.

Muntazir już kręcił głową.

– Król próbuje utrzymać pokój. A nie udawajmy, że twoi pobratymcy mu

to ułatwiają.

Dżamiszid z rozczarowaniem zacisnął usta w wąską kreskę.

–  Zupełnie jak nie ty, Muntazirze. A  skoro już ustaliliśmy, że tylko ja

jestem z  tobą szczery, pozwól mi cię ostrzec: zmierzasz tą samą drogą,

która, jak twierdzisz, zniszczyła twojego ojca. – Odwrócił się. – Przekaż

Nahri wyrazy szacunku.

– Dżamszidzie…

Ale młody Dewa już zmierzał ku wyjściu, niestety temu samemu,

z  którego skorzystała Nahri. Szybko wycofała się z  kryjówki na skraj

schodów, tak jakby przyszła dopiero teraz.

–  Dżamszidzie! – powitała go z  udawaną radością. – Co za miła

niespodzianka!

Zdobył się na uśmiech, chociaż jego oczy pozostały posępne.

– Witaj, Banu Nahido! – odparł lekko ochrypłym głosem. – Wybacz, pani,

nie chciałem zakłócać waszego wieczoru.

–  Ależ wszystko w  porządku – powiedziała łagodnie, spoglądając na jego

twarz, na której malowała się nieznośna rozpacz. Muntazir na nich nie

patrzył: podszedł do balustrady, skupiając uwagę na mrugających

płomykach miasta poniżej. Nahri dotknęła ramienia Dżamszida. – Przyjdź

jutro do infirmerii. Mam nowy okład, który chciałabym wypróbować na

twoich plecach.

Skinął głową.

– Jutro – potwierdził i przeszedł obok niej, znikając w głębi przejścia.

Nahri niepewnie postąpiła kilka kroków.


– Pokój z tobą – pozdrowiła męża. – Jeżeli to nieodpowiedni moment…

– Ależ oczywiście, że nie – odparł Muntazir, odwracając się do niej. Nahri

musiała przyznać, że chociaż nadal był blady, na jego twarzy nie dostrzegła

ani śladu po emocjach sprzed chwili. Podejrzewała, że kilka dekad

spędzonych na dworze królewskim w  Dewabadzie potrafi nauczyć takiego

opanowania. – Przepraszam. – Odchrząknął. – Nie spodziewałem się ciebie

tak szybko.

„Najwyraźniej nie”. Wzruszyła ramionami.

– Skończyłam wcześniej.

Muntazir skinął głową.

–  Wezwijmy służącego – zaproponował, krocząc przez balkon. – Niech

przyniesie nam kolację.

Nahri chwyciła go za rękę.

– A może usiądziesz? – zapytała łagodnie. – Nie jestem głodna. Myślałam,

że najpierw porozmawiamy.

Ledwie zapadli w miękkie poduszki, Muntazir już sięgnął po wino.

– Nalać ci? – zapytał, napełniając swój kielich po brzegi.

Nahri tylko patrzyła. Inaczej niż Dżamszid, nie czułaby się swobodnie,

powstrzymując męża.

– Nie… dziękuję – odparła. Wychylił zawartość kielicha, a potem napełnił

go ponownie. – Czy wszystko w  porządku? – zagaiła. – Jak spotkanie

z ojcem?

Muntazir tylko się skrzywił.

– Możemy porozmawiać o czymś innym, przynajmniej przez chwilę?

Zamilkła, mimo że dręczyła ją ciekawość: o  czym dyskutował

z Ghassanem? Jak tamta rozmowa doprowadziła do kłótni z Dżamszidem?

Być może jednak zmiana tematu pomoże rozwiać jego posępny nastrój.

A ona akurat miała pod ręką gotowy temat do dyskusji.

–  Oczywiście. Zaraz po twoim odejściu widziałam w  ogrodach kogoś

interesującego: szafitę z dziurą w czaszce.

Muntazir zakrztusił się winem, opryskując sobie dłoń.

– Znalazłaś w ogrodzie martwego szafitę?

–  Nie, nie martwego – poprawiła beztrosko Nahri. – Poza tą dziurą

wyglądał całkiem dobrze. Powiedział, że dokonał tego jakiś chirurg, by

ocalić mu życie. Szaficki chirurg, Muntazirze! – podkreśliła z  podziwem. –

Ktoś, kto potrafił wywiercić dziurę w  czaszce mężczyzny, potem ją zaszyć


i utrzymać pacjenta przy życiu. A rana wyglądała idealnie… to znaczy była

trochę miękka tam, gdzie brakowało kości, ale poza tym…

Muntazir uniósł dłoń. Wyglądał, jakby brały go mdłości.

– Wolę nie znać szczegółów. – Spojrzał na ciemnoczerwone wino w swoim

kielichu, skrzywił się z odrazą i odstawił naczynie. – I co z tego?

–  Jak to, „co z  tego”?! – wykrzyknęła Nahri. – To przecież nadzwyczajny

talent! Tamten lekarz mógł nawet być wykształcony w człowieczym świecie.

Przekonałam szafitę w  ogrodzie, by podał mi imię chirurga i  ulicę, na

której przyjmuje.

– A po co ci ta wiedza? – zapytał Muntazir z konsternacją.

–  Ponieważ chcę go znaleźć! Przede wszystkim dlatego, że jestem Banu

Nahidą. Powinnam się upewnić, że to prawdziwy lekarz, a  nie jakiś…

oszust, nabierający zrozpaczonych szafitów. – Odchrząknęła

z zakłopotaniem. – Poza tym bardzo chciałabym się spotkać z kimś takim.

Może być wyjątkowo cenny: poza wszystkim wciąż wiele z  tego, czego

nauczył mnie Yaqub, bardzo mi się przydaje.

Muntazir wydawał się jeszcze bardziej zdezorientowany.

– Yaqub?

Coś ścisnęło ją w  brzuchu. Nie przywykła rozmawiać o  swojej pasji,

o tym, co było najbliższe jej sercu, a zdumienie Muntazira nie ułatwiało jej

tej dyskusji.

–  Aptekarz, z  którym pracowałam w  Kairze, mój mężu. Starzec. Mój

przyjaciel. Na pewno ci już o nim wspominałam.

Emir zmarszczył czoło.

–  A więc chcesz odnaleźć jakiegoś szafickiego lekarza, ponieważ kiedyś,

między ludźmi, przyjaźniłaś się z aptekarzem?

Nahri wzięła głęboki oddech, dostrzegając okazję. Może nie była to

najlepsza chwila, ale Muntazir przecież powiedział, że chciał, by

rozmawiała z nim bardziej otwarcie, a w tej chwili jej entuzjazm rozpalił się

naprawdę gorącym płomieniem.

–  Ponieważ chcę sprawdzić, czy możemy pracować razem. Muntazirze,

tak trudno być tu jedyną uzdrowicielką – wyznała. – Czuję się samotna.

Odpowiedzialność jest miażdżącym brzemieniem. Czasami prawie w  ogóle

nie śpię ani nie jem… – Powstrzymała emocję narastającą w  głosie. –

Myślałam… że może w  starym szpitalu Nahidów… – zająknęła się,

próbując wyjaśnić, jakie marzenia kłębią jej się w  głowie od czasu wizyty
w  ruinach. – Zastanawiam się, czy moglibyśmy go odbudować i  zaprosić

szafickiego lekarza, z którym dzieliłabym się pacjentami, i…

Muntazir zrobił wielkie oczy.

– Chcesz odbudować tamto miejsce?

Nahri próbowała nie skulić się pod jego przerażonym, niedowierzającym

wzrokiem.

– Ale… powiedziałeś, że mogę do ciebie przyjść i porozmawiać…

– Tak, ale o tym, co możliwe. Na przykład gdybyś chciała wprowadzić na

dwór królewski kolejnego Dewę albo wziąć udział w  przygotowaniach do

Nawasatem. A  to, co proponujesz… – zawiesił głos, wyraźnie wstrząśnięty.

– Zajnab powiedziała, że budynek jest w  opłakanym stanie. Masz pojęcie,

ile sił i pieniędzy trzeba by poświęcić na jego odbudowę?

– Wiem, myślałam tylko…

Muntazir wstał i zaczął się przechadzać, mocno poruszony.

–  A do tego… pracować obok szafitów? – wymówił to słowo z  lekko

zawoalowaną pogardą. – Absolutnie nie. Mój ojciec nigdy na to nie pozwoli.

Nie powinnaś nawet szukać tego lekarza. Musisz zdawać sobie sprawę, że

to, co robi, jest nielegalne.

– Nielegalne? Jak pomaganie komukolwiek może być nielegalne?

–  Szafici… – Muntazir podrapał się po karku, a  na jego twarzy wykwitł

rumieniec wstydu. – To znaczy… nie są, a  właściwie inaczej… to my nie

jesteśmy… nie powinniśmy postępować tak, żeby… ich populacja się

zwiększała.

Nahri milczała przez dłuższą chwilę, czując się ogłuszona tymi słowami.

–  Powiedz mi, że tak naprawdę w  to nie wierzysz – odezwała się

ostatecznie, modląc się w  duchu, by było to tylko przejęzyczenie z  jego

strony, że niesmak w  jego głosie był tylko dziełem jej wyobraźni. –

Pochodzisz z  rodziny Kahtanich. Twoi przodkowie obalili rządy moich,

a właściwie wymordowali ich, żeby chronić szafitów!

–  To było dawno temu. – Muntazir spojrzał na nią błagalnie. – A  szafici

nie są tak niewinni, jak mogłabyś sądzić. Nienawidzą Dewów, a  więc

i ciebie.

Zjeżyła się.

–  Dlaczego mieliby mnie nienawidzić? Wychowałam się w  człowieczym

świecie.

–  A potem powróciłaś tu u  boku kogoś, kto zasłynął z  używania bicza

w celu określenia koloru czyjejś krwi – wskazał Muntazir. – Tak cię widzą,
Nahri, czy tego chcesz, czy nie.

Drgnęła, lecz pozwoliła, by te zarzuty po niej spłynęły. Ta rozmowa

przybrała przerażający obrót i  bez przywoływania jej nieżyjącego afszina

i jego zbrodni.

–  Nie miałam nic wspólnego z  Kwi-zi – stwierdziła obronnym tonem. –

Żadna z żyjących osób nie miała z tym nic wspólnego.

– To nie ma znaczenia. – Spojrzał na nią ostrzegawczo. – Nahri, zbyt wiele

złego zaszło pomiędzy Dewami i  szafitami. Pomiędzy większością dżinnów

czystej krwi i  szafitami. Nie rozumiesz, dlaczego żywią wobec nas tak

wielką nienawiść.

– A ty rozumiesz? Zapewne nie rozmawiałeś z szafitą ani razu w życiu!

–  Nie, ale widziałem człowieczą broń, którą tu szmuglowali w  celu

wywołania zamieszek. Słuchałem, jak ich kaznodzieje wypluwają z  siebie

zatrute łgarstwa i  groźby skierowane przeciw twoim pobratymcom, tuż

zanim zostali straceni. – Przez jego twarz przemknęło coś, czego nie

potrafiła rozszyfrować. – Uwierz mi, kiedy mówię, że aż za dobrze wiem, jak

chytrze potrafią skaptować sobie zwolenników.

Nahri milczała. Czuła mdłości, ale wcale nie na myśl, że ona i  pozostali

Dewowie mogliby znajdować się w niebezpieczeństwie. Zareagowała tak na

fakt, że jej mąż, Kahtani, który, jak zakładała, nie zwracał szczególnej

uwagi na czystość krwi, mógł dzielić najgorsze uprzedzenia z  rodem

Dewów. Wciąż nie wiedziała, co w jej wyglądzie upewniło Ghassana, że jest

szafitką pochodzącą od Nahidów, ale wyraźnie zasugerował, że to pieczęć

Sulejmana pozwoliła mu ją rozpoznać.

Pewnego dnia otrzyma ją Muntazir. Wtedy zobaczy, jak naprawdę

wygląda kobieta, którą poślubił.

Jej serce stanęło na chwilę.

–  To, co sugerujesz, wydaje się niezbyt konsekwentne – powiedziała,

starannie dobierając słowa. – Jeżeli sprawy stoją tak źle, czy nie lepiej

byłoby współpracować z  szafitami? Ty i  ja wzięliśmy ślub, by wspierać

pokój między Gezirimi i Dewami. Dlaczego nie moglibyśmy spróbować tego

samego z osobami mieszanej krwi?

Muntazir pokręcił głową.

–  Nie w  ten sposób. Żal mi szafitów, naprawdę, ale problem z  nimi

narasta od pokoleń, a to, co proponujesz, jest zbyt ryzykowne.

Nahri opuściła wzrok. Dostrzegła paciorki kołnierza swojej pięknej nowej

sukni i obciągnęła ją ciaśniej wokół siebie, nagle czując się bardzo głupio.
„Nigdy nie będzie sojusznikiem, jakiego potrzebuję”. Naga prawda

objawiła jej się w  całej okazałości: Muntazir odmówił zajęcia się

prześladowaniami szafitów… a Dżamszid oskarżał go o coś jeszcze… Myśli

kłębiły jej się w  głowie. To dziwne, ale nie potrafiła go za to nienawidzić.

Ghassan pokonał również ją, a  nie była przecież jego synem. Nie dało się

zaprzeczyć, że Muntazir cierpiał w związku z Dżamszidem ani że naprawdę

żałował szafitów, gdy wspomniał o  ich niedoli, chociaż natychmiast ją

zlekceważył.

Król nie zdołał jednak całkowicie złamać jej oporu, jeszcze nie. A ona nie

miała ochoty cofać się ani na cal dalej, niż już ustąpiła, nawet jeżeli

oznaczało to, że zostanie sama.

Muntazir musiał zauważyć zmianę na jej twarzy.

– To nie oznacza, że kiedy indziej też usłyszysz odmowę – dodał szybko. –

Ale teraz nie jest właściwa chwila, by proponować tak drastyczne zmiany.

Nahri zgrzytnęła zębami.

–  Z powodu Nawasatem? – Jeżeli jeszcze raz usłyszy, że coś jest

niemożliwe ze względu na to przeklęte święto, chyba zacznie podpalać

wszystko naokoło.

Pokręcił głową.

–  Nie, nie z  powodu Nawasatem. Z  powodu tego, o  czym rozmawialiśmy

dzisiaj z ojcem. – Zacisnął usta. Utkwił wzrok w odległym jeziorze. Ciemna

woda odbijała gwiazdy rozsiane na niebie. – Mój brat wraca do Dewabadu.


 

7
 

Dara
 

Dara przyglądał się wyczarowanej z  dymu mapie Dewabadu, obracając ją

na różne sposoby i myśląc na głos:

–  Jeżeli faktycznie znajdziemy sposób, żeby przejść przez zasłonę

i przebyć jezioro, następny problem będzie polegać na przedostaniu się do

miasta. – Spojrzał na swoich wojowników. Starannie wybrał całą grupę:

dziesięcioro najbystrzejszych, których przygotowywał do roli dowódców. –

Co możecie zaproponować?

Irtemiz obeszła mapę, przyglądając jej się z drapieżnym błyskiem w oku.

– Czy jest jakiś sposób, by wspiąć się na mury?

Dara pokręcił głową.

–  Nie da się na nie wspiąć, wykopać pod nimi tunelu ani nad nimi

przelecieć. Te fortyfikacje wzniosła sama Anahid, niech będzie

błogosławiona.

Wtedy odezwał się Mardoniusz, wskazując wejścia do miasta:

–  Bramy są słabo obsadzone. Gwardia Królewska spodziewa się łodzi

przepływających jezioro, a  nie wojowników wynurzających się na plażę

prosto z wody. Moglibyśmy się przebić.

– I wejść prosto na środek Wielkiego Bazaru – odparł Dara.

Oczy Mardoniusza błysnęły nienawiścią.

–  A czy to coś złego? – Przesunął dłonią po twarzy poznaczonej bliznami

tam, gdzie przypalił ją ogień Rumiego. – Nie miałbym nic przeciwko

małemu odwetowi za to, co nam zrobili szafici.

–  Nasza misja nie polega na odwecie – upomniał go afszin. – A  teraz

dyskutujemy tylko o  strategii. Pomyślcie tylko: Wielki Bazar leży o  kilka


przecznic od Cytadeli. – Skinął głową w  kierunku olbrzymiej wieży,

wyrastającej nad Bazarem w  pobliżu mosiężnego muru. – W  ciągu kilku

chwil mielibyśmy na karku setki, może tysiące gwardzistów. Zostalibyśmy

unicestwieni na długo przed dotarciem do pałacu.

Odezwał się Bahram, kolejny były żołnierz Brygady Dewów:

–  Moglibyśmy się rozdzielić. Połowa zostaje z  tyłu, by związać walką

Gwardię, a ty zabierasz naszą panią i resztę do pałacu.

Dreszcz przeszedł Darze po plecach. Bahram zasugerował takie

rozwiązanie bez wahania.

– To byłaby pewna śmierć dla oddziału, który walczyłby z gwardzistami.

Bahram nie opuścił wzroku, a jego oczy zabłysły.

– Wszyscy jesteśmy gotowi na takie poświęcenie.

Afszin spojrzał na swój oddział. Nie wątpił, że Bahram mówił prawdę:

twarze młodych żołnierzy pałały determinacją. Powinno mu to sprawić

przyjemność, bo dał z  siebie wszystko podczas szkolenia. Czuł dumę, że

może stać u ich boku.

Jednak, na Stwórcę, walczył już w życiu u boku tylu młodych Dewów, na

twarzach których malowała się podobna determinacja… a  potem zbierał

ich ciała, powierzając je płomieniom jako męczenników wojny, która

wydawała się nie mieć końca.

Westchnął. Ta wojna z  pewnością się zakończy, już on się o  to postara,

ale tym razem zadba także o swoich żołnierzy.

–  To dałoby tylko nieznaczne opóźnienie. Wytłukliby was do nogi

i dognali resztę naszego oddziału, zanimbyśmy gdziekolwiek dotarli.

–  A co z  ghulami? – zapytał inny bojownik. – Ifryty są teraz naszymi

sprzymierzeńcami, prawda? Jeden z nich, ten chudy, chełpił się, że potrafi

przywołać całą armię ghuli.

Dara skrzywił się z  niesmakiem na wzmiankę o  ifrytach, których

szczególnie nienawidził. Słowa o  sojuszu i  wspomnienie ghuli tylko

wzmogły jego odrazę. Nie mówiąc już o  tym, że Wizaresz, którego miał na

myśli młody Dewa, groził kiedyś Nahri, że „zmieli jej duszę na pył” za to, że

zatruła swoją krwią jego brata… a Dara pamiętał o takich groźbach.

– Nie chcę widzieć tych potworów w naszym mieście – skwitował krótko.

Irtemiz uśmiechnęła się szeroko.

– Ghuli czy ifrytów?

Dara prychnął. Żołnierze byli dla niego jak rodzina, ale czuł szczególną

dumę z  Irtemiz, której wrodzony talent łuczniczy pod opieką afszina


znacznie się rozwinął. Dziewczyna potrafiła ponadto zachować dobry

humor nawet podczas najtrudniejszych etapów szkolenia.

–  Obu rodzajów – odparł, a  potem znów wskazał gestem mapę. – Chcę,

żebyście to przemyśleli i  pod moją nieobecność przedyskutowali między

sobą możliwe rozwiązania. – Nie podzielał pewności Maniże, że tajemnicze

spotkanie z  Aeszmą i  maridem pozwoli mu przekroczyć magiczną zasłonę

chroniącą Dewabad, ale w  razie gdyby do tego doszło, chciał być

przygotowany.

– Czy mamy dalej ćwiczyć z Abu Sajfem?

Dara rozważył to pytanie. Zdołał przekonać Abu Sajfa do fechtunku

z  młodymi Dewami… no cóż, być może „przekonać” nie było najlepszym

określeniem. Zagroził, że zachłosta na śmierć młodszego z  Gezirich, tego

bardziej denerwującego, jeżeli starszy gwardzista nie będzie posłuszny.

W  walce o  zdobycie Dewabadu mieli stawić czoła zulfikarim, a  obecność

dwóch zwiadowców Gezirich stwarzała rzadką okazję nauki walki

przeciwko płomiennej broni. Darze nie podobało się, że musiał zagrozić

gwardzistom czymś tak koszmarnym, ale był gotów również na takie

rozwiązania, jeżeli pomogłoby to przygotować do walki jego oddział.

Ale tylko pod jego kuratelą. Nie ufał Gezirim ani trochę, a  nie chciał,

żeby próbowali czegoś pod jego nieobecność.

–  Nie. Nie wolno wam rozkuć któregokolwiek z  nich, nawet na chwilę –

powiedział. – Rozejść się. Przed wyjazdem zjem jeszcze z wami obiad.

Kiedy wyszli, uniósł dłoń, by wymazać mapę, i  patrzył, jak budynki

padają jeden po drugim, a  potem ulatują z  dymem. Miniaturowy pałac

zawalił się, a wieża Cytadeli rozwiała się ponad murem.

Znieruchomiał. Pstryknął palcami, ponownie wyczarowując wieżę,

a potem pozwalając jej upaść. Była dość wysoka, by jej górna część mogła

zrobić wyłom w  murze, prowadzący do samego serca Cytadeli, i  pozwolić

na wejście do miasta.

„To magia ponad moje możliwości”. Maniże mogła uważać go za

niezwyciężonego, ale Dara zorientował się szybko, że fantastyczne

opowieści o  potędze ich przodków w  czasach przed Sulejmanem najlepiej

traktować z dystansem. Był gotów się poświęcić dla odzyskania Dewabadu,

ale nie mógł pozwolić, by jego czary wyczerpały się na samym początku

inwazji.

Odłożył ten pomysł na później. Podszedł do sporego dywanu, zwiniętego

w  rulon i  stojącego w  jednym z  kątów namiotu. Dara nie poruszał się


w  ten sposób od lat, od podróży z  Nahri do Dewabadu. Pogładził grubą

wełnianą tkaninę.

„Znajdę sposób, by do ciebie wrócić, przysięgam”.

Najpierw jednak musiał się spotkać z samym diabłem.

Polecieli z  Maniże na wschód, ponad oszałamiającym krajobrazem, który

rozciągał się pod nimi niczym zmięty jedwab: przenikające się

szmaragdowe wzgórza i pyliste równiny znaczyły granatowe wstęgi wijących

się rzek i  strumieni. Widok ten przyniósł Darze rzadką chwilę spokoju.

Chajzur, peri, który opiekował się nim kiedyś podczas powrotu do zdrowia,

próbował nauczyć go radości z  takich chwil i  czerpania otuchy z  piękna

natury. To była trudna lekcja. Kiedy przywołano Darę po raz pierwszy,

musiał pogodzić się z  faktem, że jego świat zniknął jedenaście wieków

wcześniej, a  on sam jest dla swoich pobratymców już tylko krwawym

wspomnieniem.

„Nie dla wszystkich”. Nie potrafił siedzieć na dywanie przecinającym

nocne niebo i nie myśleć o pierwszych dniach spędzonych z Nahri, dniach,

kiedy zaczął pić. Z  początku uważał samo jej istnienie za skandaliczne:

była przecież żywym dowodem na to, że któreś z  jego błogosławionych

Nahidów złamało najświętszą zasadę i  obcowało z  człowiekiem. To, że

dziewczyna była zwinną złodziejką i  kłamała równie swobodnie, jak

oddychała, wydawało się dowodem na prawdziwość wszystkich

negatywnych opinii, jakie Dara kiedykolwiek słyszał na temat szafitów.

Potem jednak… stała się kimś więcej. Przy niej czuł się oszałamiająco

wolny: mógł być normalnym mężczyzną, a  nie czczonym afszinem lub

pogardzanym Biczem Kwi-zi. Mógł też przekomarzać się i  flirtować

z  bystrą, piękną kobietą i  zachwycać się nieoczekiwanym, rozkosznym

dreszczem, jaki wywoływał jej magnetyczny, kpiący uśmiech. Wszystko to

było możliwe dzięki temu, że Nahri nie znała jego historii. Była jego

pierwszą rozmówczynią od stuleci, która nie wiedziała nic o  jego

przeszłości, toteż jemu również było łatwiej o tym zapomnieć.

Wiedział, że łączyło ich głupie uczucie, które nie miało prawa przetrwać,

a  mimo to rozpaczliwie starał się oszczędzić jej najgorszych informacji na

swój temat. Wciąż żałował tej decyzji. Gdyby był z  nią szczery i  wyznał jej

wszystko, dał szansę na dokonanie własnego wyboru… Nie mógł się

powstrzymać od zastanawiania, czy w  takim przypadku zechciałaby uciec


z  nim z  Dewabadu, gdyby nie przyłożył ostrza do gardła Alizajda Al-

Kahtaniego.

Nie żeby teraz miało to jakiekolwiek znaczenie. Tamtej nocy na statku

Nahri zobaczyła, czym stał się Dara.

– Dobrze się czujesz? – Spłoszony afszin podniósł wzrok. Maniże patrzyła

na niego ze znaczącą miną. – Wyglądasz, jakbyś myślał o  czymś

doniosłym.

Uśmiechnął się wymuszenie.

–  Przypominasz mi swoich przodków – odparł, unikając odpowiedzi. –

Kiedy byłem dzieckiem, sądziłem, że potrafią czytać w myślach.

Roześmiała się, co rzadko jej się zdarzało.

– Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego… ale kiedy spędzi się dwieście lat,

poznając każde uderzenie serca, każdy rumieniec i  oddech wokół siebie,

można się nauczyć odczytywać takie rzeczy. – Spojrzała na niego z ukosa. –

A teraz możesz odpowiedzieć na pytanie.

Dara się wzdrygnął. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegał rodzinnego

podobieństwa: Maniże była niższa od córki i  nieco bardziej krępa.

Przypominała mu w  dużym stopniu jego matkę, kobietę, która potrafiła

ugotować posiłek dla pięćdziesięciu osób, a potem złamać łyżkę na kolanie,

żeby jej ułomkiem dźgnąć mężczyznę. Oczy Maniże, o  ostrym wejrzeniu,

lekko opadające na zewnątrz, wyglądały tak samo jak oczy Nahri. A  kiedy

płonęło w nich wyzwanie, ich wzrok potrafił przeniknąć Darę na wskroś.

– Czuję się świetnie. – Wskazał odległą ziemię. – Podziwiam krajobrazy.

–  To prawda, pięknie tu – zgodziła się. – Te ziemie przypominają mi

Zariaspę. Kiedy byliśmy młodzi, Rustam i  ja, niemal co roku spędzaliśmy

całe lato z  Pramuchami. – Jej głos zabrzmiał melancholijnie. – To były

najszczęśliwsze dni mojego życia. Nie nudziliśmy się tam: wspinaliśmy się

na góry, ścigaliśmy na simurgach i  eksperymentowaliśmy ze wszystkimi

zabronionymi roślinami i  ziołami, jakie tylko potrafiliśmy znaleźć. –

Uśmiechnęła się smutno. – Chyba można nazwać to wolnością.

Dara przechylił głowę.

–  Zapewne mieliście szczęście, że w pobliżu nie było żadnego afszina. To

wszystko brzmi niezwykle ryzykownie. Żaden z  nas nigdy by na to nie

pozwolił.

Maniże znów się roześmiała.

–  Nie, nie pilnował nas żaden legendarny strażnik, który mógłby popsuć

nam zabawę, a Pramuchowie zgadzali się na wszystko, dopóki zabieraliśmy


ze sobą Kaweha. Chyba nie zdawali sobie sprawy, że był równie

nieodpowiedzialny. – Dostrzegła sceptyczną minę Dary i pokręciła głową. –

Niech to poważne oblicze Wielkiego Wezyra cię nie zwiedzie. Kiedy go

poznałam, był ubłoconym wiejskim chłopakiem. Łatwiej mu przychodziło

wymknąć się z domu, by zapolować na ogniste salamandry, niż opanować

dwoje niesfornych Nahidów. – Popatrzyła przed siebie, a  oczy jej

pociemniały. – Gdy dorośliśmy, nie wolno nam było wyjeżdżać do Zariaspy

równie często. Bardzo za nim tęskniłam.

–  Podejrzewam, że on za tobą też – powiedział ostrożnie Dara. Widział,

jak Kaweh patrzy na Maniże, a  wszyscy w  obozie zauważyli, że gość nie

spał w  namiocie, który dla niego przygotowano. To dopiero zaskoczyło

Darę: najwyraźniej stary, nudny wezyr ukrywał coś przed światem. –

Dziwię się, że nie zabraliśmy go ze sobą w tę podróż.

–  Absolutnie nie – odparła natychmiast. – Nie chcę, żeby ifryty wiedziały

o nim cokolwiek ponad to, co niezbędne.

Jej kategoryczny ton zdziwił Darę.

– Dlaczego nie?

– Oddałbyś życie za moją córkę, Darajawahuszu?

Pytanie go zaskoczyło, ale odpowiedział błyskawicznie:

– Tak, oczywiście!

Maniże rzuciła mu znaczące spojrzenie.

– A pozwoliłbyś, żeby ona za ciebie umarła? Albo cierpiała?

„Już przeze mnie cierpiała”.

– Nie, gdybym tylko mógł cokolwiek na to poradzić – odpowiedział cicho.

–  No właśnie. Uczucie jest słabością takich jak my, czymś, co trzeba

ukrywać przed tymi, którzy mogliby uczynić nam krzywdę. Groźba

wymierzona w ukochaną osobę jest skuteczniejszą metodą kontroli niż całe

tygodnie tortur.

Jej głos zadźwięczał z  tak zimną pewnością, że po plecach przebiegł mu

dreszcz.

– To zabrzmiało, jakbyś mówiła z własnego doświadczenia.

–  Bardzo kochałam brata – odparła, patrząc w  przestrzeń. – Kahtani

nigdy nie pozwolili mi o  tym zapomnieć. – Spuściła wzrok i  spojrzała na

swoje dłonie. – Muszę przyznać, że mój plan ataku podczas Nawasatem

jest motywowany osobistą urazą.

– Jak to?
–  Rustam spędził poprzednie święto w  więzieniu. Straciłam cierpliwość

i  powiedziałam coś niemądrego Chaderowi, ojcu Ghassana –

wypowiedziała te imiona niczym przekleństwo. – Twardszy nawet niż jego

syn. Nie pamiętam, o  co wtedy chodziło, jakiś nonsens, chlapnięty przez

wściekłą dziewczynę. Chader odebrał to jednak jako groźbę. Kazał wywlec

mojego brata z  infirmerii i  wrzucić do ciemnej celi w  najgłębszym

pałacowym lochu. Mówią, że… – Zamilkła i  odchrząknęła. – Mówią, że

ciała tych, którzy tam zmarli, nie są usuwane. Kolejni więźniowie leżą na

zwłokach poprzedników. – Zamilkła na chwilę. – Rustama zatrzymali tam

na miesiąc, toteż ominęło go całe Nawasatem. Potem przez wiele tygodni

nie odezwał się ani słowem. Całe lata później mógł spać tylko przy

zapalonych lampach.

Dara poczuł mdłości. Mimo woli pomyślał o tym, co spotkało jego siostrę.

– Bardzo mi przykro – powiedział cicho.

–  Mnie też. Wtedy nauczyłam się, że anonimowość zapewnia

bezpieczeństwo tym, których kocham. – Usta drgnęły jej w  gorzkim

grymasie. – Chociaż oczywiście taka sytuacja ma również wady.

Zastanowił się chwilę: słowa Maniże sugerowały coś, co chciał wyjaśnić.

–  Nie ufasz ifrytom? – zapytał. Wcześniej nieraz dawał wyraz swojej

negatywnej opinii na ich temat, ale Maniże nigdy nie chciała go słuchać. –

Myślałem, że są sojusznikami.

–  Są środkiem służącym osiągnięciu celu, a ja ufam naprawdę niewielu.

– Odchyliła się, opierając na dłoniach. – Kaweh jest drogi memu sercu. Nie

pozwolę, żeby ifryty się o tym dowiedziały.

–  Twoja córka… – zaczął Dara, ale coś ścisnęło go w  gardle. – Kiedy

mówiłem, że oddałbym za nią życie, zorientowałaś się, mam nadzieję, że

zrobiłbym to dla każdego z Nahidów. Nie dlatego, że… – Znów zamilkł, nie

potrafiąc się wysłowić. – Nigdy nie nadużyłbym swojej pozycji.

Przez twarz Maniże przemknął błysk uśmiechu.

– Ile miałeś lat, afszinie, kiedy umarłeś? Po raz pierwszy?

Dara spróbował sobie przypomnieć.

–  Trzydzieści? – Wzruszył ramionami. – To było dawno temu, a  przez

ostatnie lata wiele się działo. Nie pamiętam dokładnie.

– Tak właśnie sądziłam.

– Nie rozumiem.

Uśmiechnęła się kpiąco.


–  Czasami odzywasz się jak młodzieniec, jeszcze przed pięćdziesiątką.

A  pamiętaj, że tak, jak ustaliliśmy… jestem Nahidką z  umiejętnościami,

które sam porównałeś do czytania w myślach.

Zanim zdążył się powstrzymać, rumieniec wypełzł mu na policzki,

a  serce na ułamek sekundy stanęło… co oczywiście oznaczało, że

doskonale wiedział, czego szukała w jego głowie.

Maniże osłoniła oczy dłonią.

–  Aha, oto, jak sądzę, jezioro, nad którym mamy się spotkać z  Aeszmą.

Możesz lądować.

Znów się zarumienił.

– Banu Maniże, musisz wiedzieć, że…

Popatrzyła mu prosto w oczy.

–  Twoje uczucia należą tylko do ciebie, afszinie. – Jej spojrzenie

stwardniało. – Nie pozwól jednak, by stały się słabością. W żaden sposób.

W odpowiedzi skinął tylko głową z  zakłopotaniem. Uniósł dłoń i  dywan

opadł, przyśpieszając ku odległemu lazurowi. Jezioro było ogromne niczym

morze, a  woda miała jasnoseledynowy odcień, zupełnie jak w  tropikach.

Wyglądało to nieco dziwnie na tle ośnieżonych szczytów, okalających jego

brzegi.

–  Jezioro Ossounes – powiedziała Maniże. – Aeszma twierdzi, że od

tysiącleci jest świętym miejscem maridów.

Dara spojrzał nieufnie na taflę wody.

– Nie chcę latać na dywanie nad tak rozległymi wodami.

–  Nie musimy – uspokoiła go Maniże, wskazując na wątłą smugę dymu

unoszącą się znad najbardziej wysuniętej na wschód części jeziora. – To

pewnie on.

Zbliżyli się do dymu, szybując ponad skalistymi czerwonymi urwiskami

i  wąską, błotnistą plażą. Było tu oszałamiająco pięknie: linie wiecznie

zielonych drzew stały niczym strażnicy na zboczach wznoszących się

wysoko wzgórz, wśród trawiastych dolin. Po jasnym niebie wędrowało

zaledwie kilka chmur, a  nad ich głowami krążył jastrząb. Powietrze

pachniało świeżością, kojarzącą się z  chłodnymi porankami wokół

płonących szczap sośniny.

Dara poczuł w  głębi serca tęsknotę: chociaż urodził się w  Dewabadzie,

kochał taki krajobraz. Błękitne niebo i oszałamiające widoki. Chciałoby się

dosiąść konia, wziąć łuk i  zniknąć w  głębi takiego kraju, by spać pod

gwiazdami i odkrywać ruiny dawno minionych królestw.


Przed nimi na plaży palił się ogień. Płomienie lizały powietrze ze złośliwą

radością.

Dara pociągnął nosem, wyczuwając woń starodawnej krwi i żelaza.

– Aeszma jest blisko – powiedział, a spod jego kołnierza wydobył się dym.

– Wyczuwam tę jego obrzydliwą maczugę, unurzaną we krwi naszej rasy.

– Może przybrałbyś swoją naturalną postać?

Spojrzał gniewnie.

– To jest moja naturalna postać.

Maniże westchnęła.

–  Nie jest. Doskonale o  tym wiesz. Już nie. Ifryty ostrzegły cię, że twoje

magiczne zdolności przekraczają możliwości tego ciała. – Poklepała go po

wytatuowanym ramieniu o  jasnobrązowej skórze, wcale nie płonącej. –

W ten sposób wystawiasz się na ciosy.

Ich dywan wylądował na plaży. Dara nie odpowiedział, ale i  nie zmienił

postaci. Uznał, że zrobi to, kiedy pojawi się marid.

– Ach, oto i moi dostojni sojusznicy.

Na dźwięk głosu Aeszmy dłoń afszina opadła na rękojeść długiego noża.

Płomienie ogniska rozstąpiły się, a  ifryt przeszedł pomiędzy nimi,

prezentując w uśmiechu czarne kły.

Na widok tego uśmiechu Dara poczuł mdłości. Tak właśnie wyglądał

w nowej postaci: ogniście błyszcząca skóra, złote oczy i  szponiaste dłonie,

jak lustrzane odbicie demonów, które wtrąciły go do niewoli. Nie pocieszało

go zbytnio, że podobnie wyglądali jego przodkowie przed klątwą

Sulejmana. To nie ich uśmiech widział, na chwilę zanim plugawa woda

studni zamknęła się nad jego twarzą.

Aeszma zbliżył się powoli z  coraz szerszym uśmiechem, wyczuwając

niezadowolenie Dary. Zapewne potrafił to zrobić bez większych problemów,

bo afszinowi nie zależało na jego ukryciu. Ifryt niósł na ramieniu maczugę,

olbrzymią pałkę z  prymitywnie obrobionego metalu, nabijaną kolcami.

Aeszma za każdym razem wydawał się cieszyć z gniewnej reakcji afszina na

widok tej broni i  specjalnie wspominał przy nim o  tym, jak to skąpał ją

kiedyś we krwi Nahidów i ich popleczników.

„Nasi sojusznicy”. Dłoń Dary zacisnęła się na rękojeści noża.

–  Nóż? – zapytał Aeszma i  zacmokał z  rozczarowaniem. – Mógłbyś

wywołać burzę piaskową, która zmiotłaby mnie na przeciwny brzeg tego

jeziora, gdybyś tylko porzucił to bezużyteczne ciało. – Oczy zabłysły mu


złośliwością. – A  jeśli już musisz użyć jakiejś broni, to moglibyśmy równie

dobrze zerknąć na twój słynny bicz.

Maniże uniosła dłoń w powietrze iskrzące od gorących emocji.

–  Afszinie! – upomniała go, zanim przeniosła spojrzenie na ifryta. –

Odebraliśmy twój sygnał, Aeszmo. Co nowego słyszałeś?

–  Te same szepty i  przepowiednie, które zaczęły się rozchodzić, gdy

przywróciłaś swojego Bicza do życia – odparł ifryt. – Moi kompani

przeszukali wszystkie kryjówki maridów, które znali, ale bezskutecznie.

Teraz jednak coś się wydarzyło… – zawiesił głos, najwyraźniej rozkoszując

się chwilą. – Peri opuścili chmury, żeby wyśpiewywać swoje ostrzeżenia na

wietrze. Mówią, że maridowie przekroczyli granice. Złamali zasady, a  więc

mogą zostać pociągnięci do odpowiedzialności i ukarani przez istotę niższą,

u której zaciągnęli dług krwi.

Dara spojrzał na niego.

– Pijany jesteś?

Aeszma uśmiechnął się, błyskając kłami.

–  Wybacz, zapomniałem, że do ciebie czasem trzeba mówić prosto –

zakpił, a  potem przesadnie wolno powiedział: – Maridowie… zabili cię…

afszinie… a teraz… masz… u nich… dług… krwi.

Dara pokręcił głową.

– Może stali za tym zabójstwem, ale to dżinn trzymał ostrze.

–  I co z  tego? – wtrąciła się Maniże. – Przypomnij sobie, co mi

opowiadałeś tamtego wieczoru. Naprawdę wierzysz, że rozpuszczony

dzieciak Kahtanich byłby zdolny do tego, żeby samodzielnie cię zabić?

Afszin się zastanowił. Trafił księcia strzałami z łuku w gardło oraz płuco

i  strącił go w  przeklętą toń. Alizajd powinien był dwukrotnie umrzeć,

a tymczasem wspiął się z  powrotem na pokład, wyglądając niczym wodny

upiór.

– Co rozumiesz przez „dług krwi”? – zapytał.

Aeszma wzruszył ramionami.

–  Maridowie są ci winni przysługę, co wydaje się bardzo dogodne,

ponieważ chcesz dobrać się do ich jeziora.

– To nie ich jezioro, ono jest nasze.

Maniże położyła dłoń na nadgarstku Dary, a Aeszma przewrócił oczami.

–  Kiedyś należało do nich – powiedziała. – Maridowie pomogli Anahid

wybudować miasto. Na pewno kiedyś się o tym uczyłeś. Podania głoszą, że


szlachetne kamienie, którymi wyłożono grunty Wielkiej Świątyni, zostały

złożone przez maridów w daninie.

Afszinów nie uczono w  dzieciństwie tak szczegółowej historii ich rasy,

lecz Dara znał opowieść o kamieniach ze Świątyni.

– I jak to ma mi pomóc w przedostaniu się przez zasłonę?

–  Zapomnij o  zasłonie – tłumaczył Aeszma. – Wiesz, jak istoty wody

przemierzają pustynie i  góry? Używają do podróży mórz, rzek i  jezior…

a  kiedyś nauczyły twoich nahidzkich panów tego samego. – Jego oczy

błysnęły niechęcią. – To ułatwiło im polowanie na moich współplemieńców.

Nie ośmielaliśmy się nawet zbliżyć do dowolnego stawu, w  obawie przed

tym, że wyskoczy z niego jakiś Nahid o zatrutej krwi.

–  To szaleństwo – oświadczył Dara. – Chcesz, żebym zastraszył marida,

istotę zdolną zmienić rzekę w  węża o  rozmiarach góry, opierając się tylko

na szeptach perich i  opowieściach o  legendarnej magii, której ani Banu

Maniże, ani ja nie doświadczyliśmy za życia? – Zmrużył oczy. – Chciałbyś

w ten sposób doprowadzić do naszej śmierci, o to ci chodzi?

–  Gdybym chciał cię zabić, afszinie, wierz mi, że znalazłbym prostszą

metodę i  oszczędził sobie twoich paranoicznych przemówień – odparł

Aeszma. – Powinieneś być podekscytowany! Masz szansę pomścić swoją

śmierć z rąk marida! To okazja, by stać się dla nich Sulejmanem!

Porównanie to natychmiast ugasiło gniew Dary, a  na jego miejscu

pojawiła się obawa.

– Nie jestem Sulejmanem! – zaprzeczył gwałtownie, a skóra go zamrowiła

na myśl o  takim bluźnierstwie. – Sulejman był prorokiem, ustalił nasze

prawa, dał nam Dewabad i pobłogosławił naszych Nahidów…

Aeszma wybuchnął śmiechem.

–  Och, rzeczywiście recytujesz to jak nakręcony. Nie powiem, szkolenie

przez Radę Nahidów wydaje się imponujące.

–  Daj mu spokój – odezwała się ostro Maniże. Odwróciła się do Dary. –

Nikt nie prosi cię o  to, żebyś był nowym Sulejmanem – zapewniła go już

łagodniej. – Jesteś naszym afszinem i  w  tej roli cię potrzebujemy. –

Pewność w jej głosie sprawiła, że się uspokoił. – Jednak ten dług krwi jest

dobry, a  może nawet błogosławiony. Być może dzięki niemu wrócimy do

Dewabadu? Do mojej córki…

„Nahri”. Pamięć podsunęła Darze obraz jej twarzy. Ciemne oczy, pytające,

dlaczego ją zdradził, kiedy zmusił ją do ucieczki z  infirmerii, jej krzyk,

kiedy go zabijano.
„Sześćdziesiąt cztery”, powiedział wcześniej Kaweh. Sześćdziesięciu

czterech Dewów zginęło w chaosie wywołanym przez afszina.

Przełknął z wysiłkiem ślinę.

– Jak wezwiemy marida?

Ifryt uśmiechnął się z okrutną uciechą.

–  Rozgniewamy go. – Odwrócił się. – Chodźcie! Znalazłem coś, czego

utrata doprowadzi go do wściekłości.

„Rozgniewamy?” Afszin stał na piasku jak wmurowany.

– Moja pani… To może być niebezpieczne.

– Wiem. – Maniże patrzyła za odchodzącym ifrytem. – Powinieneś zmienić

postać.

Tym razem Dara posłuchał, pozwalając, żeby ogarnęła go magia. Ogień

przebiegł po jego kończynach, błyskawicznie wyrosły mu kły i  szpony.

Puścił nóż i  wyczarował nową broń z  dymu kłębiącego się wokół bioder.

Uniósł ją, a znana rękojeść bicza rozgrzała mu się w dłoni.

Nie zaszkodzi, jeśli przypomni Aeszmie, co potrafi.

– Nie wierz we wszystko, co ci powiedzą maridowie – odezwała się Maniże

nagle napiętym głosem. – To kłamcy. – Odwróciła się na pięcie i  podążyła

za Aeszmą przez płomienie.

Dara patrzył za nią przez chwilę. „Co takiego mogliby mi powiedzieć?”

Ruszył za nią zdumiony i coraz bardziej zaniepokojony.

Za zasłoną dymu na piasku plaży wiła się jakaś postać. Mężczyzna. Jego

ręce i  nogi związano, a  usta zakneblowano. Łkał w  płócienny knebel,

a ponieważ próbował zerwać więzy, nadgarstki miał zakrwawione.

Czerwoną krwią.

Maniże przemówiła jako pierwsza:

– Człowiek? Chcesz wykorzystać człowieka do wezwania marida?

–  Nie pierwszego lepszego człowieka – wyjaśnił Aeszma. – Czciciela

maridów. Trudno takiego znaleźć. Ludzie porzucają stare zwyczaje, ale tego

tu wyśledziłem, jak odprawiał rytuały w  czasie przypływu. – Powąchał

związanego z niesmakiem. – Należy do maridów, wyczuwam to.

Dara zmarszczył brwi. Właściwie również potrafił to wyczuć.

–  Sól – szepnął. Przyjrzał się człowiekowi. – I  coś jeszcze… Jakby

brzemię. Coś mrocznego, głęboko w jego umyśle.

Aeszma skinął głową, uniósł maczugę i wywinął nią w powietrzu.

– Został uznany za swego.

Maniże patrzyła na związanego z nieodgadnioną miną.


– Czy takie uznanie jest dla nich ważne?

–  Bardzo ważne – odparł ifryt. – Oddawanie czci wiąże się z  potęgą,

a maridom nie zostało zbyt wielu wiernych. Bardzo się rozgniewają, kiedy

stracą jednego z nich.

Dara nagle przejrzał straszny plan ifryta.

– Stracą jednego z nich… Ale chyba nie chcesz go…

–  Ja? Na pewno nie – odparł Aeszma i  przyjrzał się obojgu Dewom. –

Jeżeli się mylę co do długu krwi, maridowie będą mieli prawo zabić tego,

kto zamorduje ich akolitę. – Wręczył maczugę Maniże. – Musisz

zaryzykować, Banu Nahido.

Afszin natychmiast wszedł pomiędzy nich.

–  Nie… Banu Maniże, są… pewne zasady – wyjąkał. – Nasz ród zawsze

przestrzegał kodeksu Sulejmana. To odróżnia nas od dżinnów. Nie

dotykamy ludzi, a już na pewno ich nie zabijamy!

Pokręciła głową z  ponurym, zrezygnowanym wzrokiem i  sięgnęła po

maczugę.

–  Musimy znaleźć sposób, by dostać się do Dewabadu, afszinie. Kończy

nam się czas.

Ogarnęło go przerażenie, ale odsunął jej dłoń.

–  W takim razie ja to zrobię – oświadczył. Nie miał zamiaru pozwolić, by

jego Nahidka sama popełniła grzech.

Maniże się zawahała. Usta miała zaciśnięte, plecy sztywne. Potem jednak

skinęła głową i  się cofnęła. Dara wziął maczugę i  podszedł do człowieka,

starając się nie słyszeć jego jęków ani głosu wrzeszczącego w jego głowie.

Zmiażdżył czaszkę jeńca jednym ciosem.

Zapadło milczenie pełne strachu, a  potem Aeszma przemówił

z napięciem:

– Spal go, ale w wodzie.

Czując przenikające do głębi obrzydzenie, Dara złapał trupa za

zakrwawiony kołnierz i  powlókł go na płyciznę. Ogarnął go smród

zawartości opróżnionych trzewi. Zwłoki miały wokół nadgarstka błękitną

opaskę, na którą nawleczono jadeitowe paciorki. Czy ktoś mu ją dał? Ktoś,

kto czekał na jego powrót?

„Demon”. Dara przypomniał sobie oskarżycielskie szepty, które otaczały

go w Dewabadzie. „Morderca”.

„Bicz”.
Karmazynowa krew zabarwiła czystą wodę, wypływając z  ciała jak

burzowe chmury na niebie. Woda zawrzała wokół jego kostek. Afszin

nienawidził tego widoku. Nienawidził wszystkiego, co się tu rozegrało.

Ogień wytrysnął z  jego dłoni, pochłaniając zwłoki. Przez chwilę Dara

mimowolnie żałował, że nie może pochłonąć również jego samego.

Wtedy powietrze rozdarł wysoki, cienki pisk i jezioro zaatakowało.

Woda napływała tak szybko, że Dara nie zdążył nawet się poruszyć.

W  jego kierunku ruszyła fala dwukrotnie przewyższająca go wzrostem,

zawisła nad nim niczym wygłodniały niedźwiedź…

A potem opadła, załamując się wokół jego ciała z wściekłym sykiem pary.

Jezioro spróbowało raz jeszcze, uspokajając się, a  potem wirując wokół

jego nóg, tak jakby chciało go wciągnąć i  utopić. I  znów się cofnęło, jak

gdyby jego dotyk je parzył.

– Afszinie, uważaj! – krzyknęła Maniże.

Dara podniósł wzrok i  oczy wyszły mu z  orbit. W  kłębiącej się toni

formował się statek. Drewniane żebrowania pokryte pąklami i  połamane

deski pokładu zrastały się w  szkielet złożony z  zatopionych wraków.

Olbrzymia kotwica, pomarańczowa od rdzy, pofrunęła na swoje miejsce

u dziobu niczym szarżujący baran.

Kiedy statek pomknął naprzód, Dara cofnął się, instynktownie chcąc

ochronić Maniże.

– Wytrzymaj! – krzyknął Aeszma. – Rozkazuj mu!

„Rozkazywać mu?” Zbyt wstrząśnięty, by się kłócić, wobec braku innych

sposobów powstrzymania pędzącego ku niemu koszmarnego wraku, Dara

poczuł, że unosi ręce.

– Za marava! – wywrzeszczał słowa, których nauczył go wcześniej ifryt.

Statek rozsypał się w  popiół. Jego płatki o  gryzącej woni unosiły się

w powietrzu, opadając jak śnieg, a Dara się zatrząsł.

Jezioro jednak jeszcze nie skończyło. Woda obmyła trupa, pieniąc się

i próbując ugasić płomienie pochłaniające zwłoki.

A potem człowiek powstał.

Woda ciekła mu z  kończyn, wodorosty zwisały z  ramion, po nogach

biegały kraby. Z  ramion wyrastały trójkątne płetwy, natomiast dłonie

zmieniły się w  szponiaste gadzie łapy. Rozbitą czaszkę pokrywały małże,

a policzki – rybie łuski. Przemoczone odzienie zastąpiło kłębowisko muszli

i zgniłych rybackich sieci. Z  nagłym trzaskiem wyprostował złamany kark

i zamrugał do nich. Białka oczu zniknęły pod ciemną, oleistą substancją.


Dara cofnął się z przerażeniem.

–  Tak właśnie wyglądał Alizajd – sapnął, gdy Maniże i  Aeszma ponownie

do niego dołączyli. – Na Stwórcę… To naprawdę był marid!

Martwy człowiek dostrzegł ich, a  temperatura raptownie opadła.

Powietrze napełniło się wilgocią.

– Dewowie – syknął w dewaszti piskliwym szeptem, od którego afszinowi

włosy stanęły dęba.

Aeszma wystąpił naprzód na mokrym piachu.

–  Maridzie! – pozdrowił go niemal radośnie. – A więc słonokrwiści starzy

wrogowie rzeczywiście nadal żyją. Zaczynałem się już bać, że wasza matka,

ta morska bestia, pochłonęła was wszystkich.

Marid znów syknął, aż Darę przeszedł dreszcz. Martwy, wynaturzony

koszmar z mrocznej głębi, który przed nimi stał, wydawał się zły w każdym

sensie tego słowa.

Teraz obnażył gadzie zębiska.

– Zabiłeś mojego człowieka – oskarżył afszina.

–  A ty zabiłeś mnie! – warknął Dara. Teraz nie miał już wątpliwości,

a  w  jego sercu narastał nowy gniew. – Albo któryś z  was. Za co? Nic nie

zrobiłem waszej rasie!

–  To nie nasza dłoń cię zgładziła – poprawił marid dziwnie obronnym

tonem. Po jego upłetwionym ramieniu przesuwał się ślimak. – Zostałeś

zabity przez jednego z waszych.

–  Więc zabij go jeszcze raz – rzucił swobodnie Aeszma. – Zamordował

twojego czciciela i  skalał płomieniami twoje święte wody. Zmiażdż go

kolejnym statkiem. Utop go. – Podszedł, ignorując gniewne spojrzenie

Dary. – A, nie możesz, prawda? Wszędzie o  tym szepczą. Twoja rasa

złamała zasady… – Oblizał usta. Na jego twarzy pojawiła się

niecierpliwość. – Mógłby spalić wszystkie wody na świecie, a  wy nie

moglibyście nic na to poradzić.

Marid się zawahał.

– Porwanie tego chłopca było z naszej strony błędem – przyznał w końcu.

–  Błędem?! – Dłonie Dary buchnęły ogniem. – Zamordowaliście mnie

z zimną krwią, ale opętanie Alizajda to błąd?

Potwór cmoknął gniewnie, a z wody uniosła się gęsta mgła.

–  To przez twoją Nahidkę – syknął, spoglądając na Maniże z nienawiścią

lśniącą w głębi oczu. – Otrzymała ostrzeżenie, a mimo to próbuje obalić to,

co zostało przypieczętowane krwią! – Nienaturalna mgła owinęła się wokół


niego niczym wąż, a  Dara zadrżał. – Gdybyś potrafił dostrzec zniszczenie,

ku któremu zmierzasz, Darajawahuszu e-Afszinie, rzuciłbyś się w  morze

i utopił.

Dara zamilkł z przerażeniem, lecz Aeszma machnął lekceważąco dłonią.

– Zignoruj to. Maridowie lubią udawać proroków, ale to zgrzybiali głupcy

o  umysłach równie mętnych jak ich wody. – Jego złote oczy zabłysły

pogardą. – Pamiętam, że tysiąc, może dwa tysiące lat temu na tych

brzegach stały lśniące świątynie. Niezmordowana człowiecza horda była

gotowa rzucić się w  te wody i  ogłosić was swoimi bogami. Twoja rasa

śmiała się, kiedy Sulejman ukarał moich rodaków. – Twarz mu

pociemniała od gniewu. – Cieszę się, że dożyłem czasów, kiedy to samo

stanie się z wami.

Marid znów syknął.

–  Ta kreatura to nie Sulejman. – Skupił spojrzenie oleistych oczu na

Darze. – To tylko pionek, splamiony krwią.

–  A wy jesteście jego dłużnikami – rozległ się chłodny głos Maniże, tnąc

zgęstniałe powietrze niczym nóż. – Zapewne chcielibyście spłacić ten dług,

więc może byśmy o tym porozmawiali, zamiast kłócić się o stare wojny.

Marid przechylił głowę, przyglądając im się uważnie. Woda u  jego stóp

wznosiła się i opadała, jakby stworzenie w ten sposób oddychało.

– Mów – odparł w końcu.

– Życzymy sobie wrócić do Dewabadu. – Wskazała Darę. – Mój afszin nie

może już przekraczać zasłony w  górach, lecz znamy legendy o  moich

przodkach, którzy poruszali się w  inny sposób. Ponoć mogli wejść do

jeziora tak, jakby było wrotami, i  wynurzyć się z  dowolnego akwenu na

świecie, wszędzie, gdzie sobie zażyczyli.

–  Te zaklęcia nigdy nie miały trafić w  ręce Dewów. Jezioro było nasze,

święte! – Głos potwora nabrzmiał bólem. – Tam urodziła się Tiamat

i  rzuciła na nie takie zaklęcie, żebyśmy mogli oddać jej cześć z  każdego

miejsca na świecie, z każdej wody.

–  Tiamat? – powtórzył zdezorientowany Dara. – Tak jak w  nazwie

południowego oceanu, Bet il Tiamat?

–  Nie do końca – odpowiedział Aeszma. – Tiamat była jedną z  ich bogiń,

matką. Olbrzymim morskim potworem zrodzonym w chaosie tworzenia, ze

skłonnością do niszczenia wszystkiego, czym cywilizacje powstałe na lądzie

sprowokowały jej gniew. – Uśmiechnął się. – Nienawidziła dewów.


–  Miała powód – syknął marid. – Anahid ukradła jej jezioro. Zdjęliśmy

zaklęcie, kiedy potomkowie Anahid osłabli i  nie potrafili nas już

kontrolować. Zasługiwali, by rozedrzeć ich na strzępy, jeśli ośmielili się

wejść do naszej wody. – Odwrócił się ku Maniże, kłapiąc zębami. – Nie

pożądasz tylko Dewabadu, córko Anahid. Nie myśl sobie, że tak łatwo nas

zwiedziesz. Chcesz pieczęci Sulejmana!

Maniże wzruszyła ramionami, spokojna jak zwykle.

–  Chcę tego, co do mnie należy. Dewabad został oddany Nahidom przez

Stwórcę, podobnie jak pieczęć Sulejmana. Ich zwrot jest równie istotny. –

Wskazała gestem Darę. – Czy zwrócono by nam naszego największego

wojownika o  tak nadzwyczajnych zdolnościach, gdyby inna była wola

Stwórcy?

Marid wykonał gest wokół zwłok, które przybrał jako ciało.

–  To nie stało się z  woli Stwórcy, ale w  wyniku nieszczęsnego planu

głodnej władzy kobiety. – Przeniósł spojrzenie na Darę. – A ty jesteś jeszcze

gorszy. Dwukrotnie nieumarły, z  krwią tysięcy ofiar na rękach… i  wciąż

służysz tym, którzy uczynili cię tak obrzydliwym.

Te nagłe, napastliwe słowa zdumiały Darę i  przeszyły go do głębi

najciemniejszego zakątka jego serca, do mrocznej części, której nie

ośmielał się tykać.

„Jest pewne miasto, zwane Kwi-zi”. Spokój, z  jakim wypowiedziano te

słowa… Autorytet, któremu przywykł ufać. Krzyki tamtejszych

mieszkańców, szafitów, którzy, jak zapewniła go Rada Nahidów, byli

iluzjami nieposiadającymi duszy. Rozpaczliwie trzymał się tego

przeświadczenia, dopóki nie poznał szafickiej dziewczyny, Nahri. Jej

towarzystwo sprawiło, że przeraził się, iż wszystko, co mówiono mu

o istotach mieszanej krwi, było kłamstwem.

Tylko że Nahri nie była szafitką. To właśnie było kłamstwem, złudzeniem,

wywołanym przez stojące przed nim stworzenie. Klątwa maridów.

Kłamstwo maridów.

–  Czy potrafisz tego dokonać? – zapytał stanowczo, nagle znużony

gierkami. – Czy możesz przeprowadzić nas przez wodę z  powrotem do

Dewabadu?

– Nie pomożemy Nahidce w przejęciu pieczęci Sulejmana.

– Nie o to pytałem – wycedził afszin. – Pytałem, czy potrafisz.

Marid się wyprostował.

– Nie przyjmujemy rozkazów od ognistych diabłów.


Taka odpowiedź wystarczyła Darze.

Niewiele mu było trzeba, by przywołać pierwotną siłę, płonącą w  nim

jasnym gniewem. Przelał już tyle krwi… Nie mogło to pójść na marne,

a jeśli wodna istota potrzebowała bolesnej lekcji – proszę bardzo.

Spalił ziemię naokoło siebie w  wybuchu gorąca, od którego glina u  jego

stóp stwardniała, a  dno jeziora zadrżało. Woda skłębiła się i  zawrzała

gwałtownie, ulatując w  ogromnych chmurach pary. Jeszcze więcej ognia

wytrysnęło z jego dłoni i błyskawicznie pochłonęło wszystko, co dotychczas

bezpiecznie tkwiło w  objęciach wody: tańczące w  toni wodorosty

i skamieniałe zęby dawno wymarłych stworzeń, para wijących się węgorzy

i szczątki niezliczonych łodzi rybackich. Stado żurawi odleciało pośpiesznie

znad brzegu, a ich wystraszony klangor niósł się daleko przez powietrze.

Marid zawył, gdy jego sanktuarium zapłonęło, upadł na kolana

i  wrzasnął z  bólu, tak jakby uderzenie skierowano bezpośrednio w  niego.

Jego szpony ryły głębokie koleiny w pyle.

Dara podszedł i  ukląkł obok niego. Ujął marida pod brodę, poczuł pod

palcami skórę szorstką niczym żwir, i  zmusił go, by spojrzał mu prosto

w oczy.

–  Przyjmiesz rozkazy od ognistego diabła – stwierdził chłodno. –

I wypełnisz je albo spalę wszystkie jeziora, które uważasz za święte, każde

miejsce, które twoja rasa kiedykolwiek zwała domem. Spalę je na popiół

i  zabiję wszystkich człowieczych czcicieli, jacy jeszcze pozostali nad

waszymi brzegami.

Marid wyrwał mu się i  spojrzał na płonące sanktuarium. W  kałużach

wody, które pozostały, paliły się konające ryby. Wyglądało to jak obrzydliwa

parodia dewańskiego ołtarza ognia. Jego spojrzenie spoczęło na

zwęglonych szczątkach węża wodnego.

–  Kiedy Sulejman ukarał twoją rasę, nie przelał krwi. Dał im wybór…

możliwość odpracowania win przy budowie świątyni dla Stwórcy. Nie kazał

im wyruszyć na wojnę.

Teraz Dara łatwiej znalazł odpowiednie słowa:

– Nie jestem Sulejmanem.

–  To prawda – zgodził się marid. – Nie jesteś. – Wyglądał, jakby się

skurczył, a zęby i łuski mu zmatowiały. Minęła chwila. Wokoło było słychać

tylko trzeszczące płomienie. Ogień przeskakiwał na korony

wiecznozielonych drzew, między które afszin chciał się jeszcze niedawno

zapuścić, by uciec od świata. Marid odezwał się znowu, nieco ciszej: – Czy
uznasz dług krwi za spłacony, jeżeli pozwolimy ci przejść przez jezioro

Dewabadu?

Uwagę afszina przyciągnął głośny trzask z  naprzeciwka, gdy płomienie

objęły wielkie drzewo na przeciwległym brzegu. Stało samotnie, jak

strażnik, ale kiedy Dara patrzył, przełamało się u  podstawy i  runęło,

lądując w dymiącej misie jeziora niczym zwłoki mostu.

Znieruchomiał na moment.

– Nie, to jeszcze nie wszystko – powiedział cicho. – Zanim zabiliście mnie

na jeziorze, zaatakowaliście mnie nad Gozanem. Zmieniliście rzekę w węża,

bestię olbrzymią jak góra. Czy możecie zrobić to samo z jeziorem?

– Być może. – Marid zesztywniał i spojrzał na afszina. – Na krótko. Tamto

jezioro to kolebka Tiamat, więc niełatwo kontrolować jego wody. Do czego

potrzebujesz takiego węża?

Dara znów skupił uwagę na płonącym drzewie.

– Chcę powalić pewną wieżę.


 

8
 

Ali
 

Dewabadzkie jezioro rozciągało się przed nim niczym tafla mętnozielonego

szkła.

Na ciemnej wodzie nie było widać żadnych fal, a  powierzchni nie

zakłócała ani jedna skacząca ryba. Poruszały się tylko kępy martwych

liści, przepływające koło brzegu. Gęste, chłodne powietrze pachniało

rozkładem i  błyskawicami, a  w  łodzi panowała dziwna cisza. Jezioro

wyglądało na wymarłe, przeklęte i opuszczone dawno temu.

Ali wiedział jednak, że tak nie jest.

Jak zahipnotyzowany podszedł do krawędzi pokładu, czując dreszcz na

widok promu tnącego wodę. Rufa jednostki przypominała tępy nóż, który

próbował kroić olej, nie pozostawiając za sobą ani śladu kilwateru. Jeszcze

nie przekroczyli zasłony, a  za nimi podniosła się gęsta poranna mgła,

przesłaniając brzeg. Przez chwilę poczuł, jakby czas na bezbrzeżnym

jeziorze się zatrzymał.

„Powiedz, jak się nazywasz”. Ali zadrżał na to wspomnienie. Szept

marida był jak lodowaty palec na jego plecach. Ciche bzyczenie owadów

w  jego uszach robiło się coraz głośniejsze. Woda naprawdę była tuż-tuż.

Jakże łatwo byłoby się wspiąć na reling, zanurzyć w  chłodnej toni –

najpierw dłoń, a potem całe ciało.

Dłoń Akisy spoczęła na jego nadgarstku.

– Trochę za blisko krawędzi, nie sądzisz?

Ali wzdrygnął się, wyrwany z transu. Trzymał dłonie na relingu, a  jedną

stopę lekko uniósł, chociaż nie pamiętał, żeby to robił. Brzęczenie

w uszach znikło.
– S-słyszałaś to? – zapytał.

–  Słyszę tylko, jak Lubajd pozbywa się zawartości żołądka – odparła

Akisa, wskazując kciukiem przyjaciela, który robił dokładnie to, o  czym

wspomniała: gwałtownie wymiotował za burtę łodzi.

Ali znów zadrżał i  roztarł ramiona. Czuł, jakby do skóry przywarło mu

coś mokrego i ciężkiego.

– Dziwne – mruknął.

Lubajd podszedł do nich chwiejnie, cały blady.

–  Nienawidzę tej cholernej rzeczy – poskarżył się. – Jakie dżinny żeglują

na łodziach? Na miłość Boga, jesteśmy istotami ognia.

Książę rzucił mu współczujące spojrzenie.

–  Już prawie jesteśmy na miejscu, przyjacielu. Lada moment

powinniśmy przepłynąć przez zasłonę.

– Masz jakiś plan, co zrobimy po przybyciu? – zapytała Akisa.

–  Nie. – Ali podczas podróży do Dewabadu kilka razy wysyłał pisma

z  propozycją, by kupcy Ajanle ze stolicy wyjechali mu naprzeciwko

i  przejęli karawanę. Sugerował nawet, że zostawi ładunek na plaży. Na

każdy list otrzymywał jednak tę samą odpowiedź, zapisaną dłonią innego

skryby: „Cieszymy się z twojego powrotu”. – Podejrzewam, że możemy tylko

czekać i zobaczyć, jak nas przyjmą.

Po raz kolejny zapadła cisza. Tym razem znieruchomieli wszyscy troje.

Alego opłynęła woń dymu, po chwili zaś poczuł znajome mrowienie

towarzyszące przekraczaniu zasłony.

A potem przed nimi pojawił się Dewabad.

Miasto w  porównaniu do łodzi było tak olbrzymie jak lew przy komarze.

Gęsta mgła kłębiła się u  podnóży olbrzymich, błyszczących, mosiężnych

murów, a ich ogrom zasłaniał niebo. Znad ich szczytu wyglądały minarety

z  piaskowanego szkła i  delikatne stupy, starożytne ceglane zikkuraty

i  świątynie wykładane jasną ceramiką. Wszystkich ich strzegła prosta,

zwieńczona blankami wieża Cytadeli, wysoka i dumna, symbol Am Geziry.

Lubajd westchnął.

– A więc to jest Dewabad? To stąd pochodzisz?

– Stąd pochodzę – odpowiedział Ali niczym echo. Widok domu rodzinnego

sprawił, że poczuł, jakby ktoś otworzył mu pierś i  wywrócił serce na nice.

Patrzył na podobizny dawno zmarłych Nahidów, wyrzeźbione w mosiężnych

murach, a  tymczasem łódź zbliżała się do nabrzeża. Chłodne, metaliczne

spojrzenia posągów wydawały się nieziemskie i  znudzone, tak jakby


przybycie jakiegoś wygnanego księcia z  rodu gzów piaskowych było

zaledwie przypisem w  długiej historii miasta. Chociaż Rada Nahidów

została obalona wieki wcześniej, nikt nie zniszczył tych pomników. Szeroko

rozpowszechniana plotka głosiła, że Kahtanich to nie obchodzi, bo są tak

pewni bezpieczeństwa swojej dynastii, że nie przejmują się niszczeniem

pamiątek po pokonanych Nahidach.

Prawda jednak, tak jak w  wielu innych przypadkach, była bardziej

skomplikowana. Rzeźb nie dało się zniszczyć. Nikt nie potrafił tego

dokonać. Jak tylko robotnicy Zajdiego przytknęli dłuta do mosiężnych

powierzchni, na ich skórze pojawiły się czyraki, a  przez śmierdzące rany

trysnął roztopiony mosiądz, aż zostały z  nich tylko spopielałe kości

i kałuże stygnącego metalu.

Od tamtej pory nikt więcej tego nie próbował.

Teraz nabrzeża stały ciche i  puste, jeśli nie liczyć pary towarowych dau

i  sahrajńskiego statku piaskowego. Port był w  gorszym stanie niż przed

wyjazdem Alego. Mimo to rozkład uczynił go jeszcze bardziej

majestatycznym. Wpływali do niego tak, jakby wkraczali do dawno

porzuconego raju, całego świata zbudowanego przez istoty, które ledwie

rozumieli.

–  Chwalmy imię Boga… – wyszeptał Lubajd, kiedy prześlizgnęli się koło

posągu wojownika z łukiem, dwa razy wyższego niż Ali i o znanych rysach

twarzy, od których księciu przewróciło się w  żołądku. – Nie spodziewałem

się, że zobaczę w życiu coś podobnego.

–  A ja tak – mruknęła posępnie Akisa. – Zakładałam jednak, że

przybędziemy tu na czele całej armii.

Głowa Alego zaćmiła tępym bólem.

– Tutaj nie wolno tak mówić – ostrzegł. – Nawet w żartach. Jeżeli usłyszy

to niewłaściwa osoba…

Akisa prychnęła i pogładziła rękojeść handżara.

– Nie martwię się tym. – Spojrzała znacząco na księcia. – Widziałam, jak

ich przyszły kaid radzi sobie na pustyni.

Ali popatrzył na nią z wyrzutem.

Lubajd jęknął.

–  Czy możemy odłożyć rozlew krwi przynajmniej o  parę dni? Nie

przebyłem przeklętego jeziora w wielkiej drewnianej misce tylko po to, żeby

ścięli mnie za zdradę, zanim zdołam spróbować potraw z  królewskiej

kuchni.
– Kara za zdradę wygląda inaczej – wymamrotał Ali.

– Jak?

– Zdrajcy są tratowani na śmierć przez karkadanna.

Lubajd zbladł i  tym razem Ali wiedział, że nie z  powodu choroby

morskiej.

–  Och – zdołał wydusić z  siebie wojownik. – Ależ pomysłowa ta twoja

rodzina!

Ali spojrzał znów na mosiężne mury.

– Wierz mi, mój ojciec traktuje nielojalność bardzo poważnie. – Przesunął

kciukiem po bliźnie na szyi.

Zostawili wielbłądy i  ich ładunek w  karawanseraju tuż za bramą miasta.

Lubajd czule żegnał się ze zwierzętami, gruchając im coś do uszu, podczas

gdy Akisa i  Ali czekali na niego niecierpliwie. Książę na wpół spodziewał

się aresztowania tuż po zejściu z  pokładu, więc zaskoczyło go, że nikt po

nich nie wyszedł. Niepewny dalszego ciągu wydarzeń rozkazał załadować

na dwa wielbłądy najcenniejsze fragmenty podatku Ajanle: kufry złotych

samorodków, pudła przepięknej biżuterii i  skrzynię z  rzadkimi książkami

dla Biblioteki Królewskiej. Podczas podróży zaglądał do tej skrzyni, i to nie

raz.

Zabezpieczywszy dary, ruszyli w  stronę pałacu. Przedtem jednak Ali

owinął twarz końcem kefii: jego mieszane rysy Ajanle i  Gezirich nie były

czymś rzadkim w  kosmopolitycznym Dewabadzie, ale jeśli dodało się do

tego zulfikar, mógł równie dobrze gromko ogłaszać swoje przybycie na

ulicach miasta.

Na Wielkim Bazarze jak zwykle panował kolorowy chaos: zgromadzili się

tu tłumnie klienci kłócący się o  cenę, zdumieni turyści i  rozmaite

magiczne zwierzęta. Ali słyszał, jak handlarze targują się zawzięcie

w kilkunastu językach, a do jego nozdrzy docierały wonie szafickiego potu,

dymu dżinnów, smażonych łakoci, zaczarowanych perfum i  mis

z przyprawami, aż poczuł przypływ nostalgii. Odsunął się w samą porę, by

uniknąć strugi zielonego ognia wyplutej przez małego simurga

i  przypadkowo nadepnął na nogę Sahrajnce w  pelerynie z  wężowej skóry,

a  kobieta sklęła go taką soczystą wiązanką, jakby była mistrzynią tej

sztuki.

Ali uśmiechnął się tylko, ukrywając rozbawienie pod kefią. Chociaż nie

przybył do Dewabadu całkiem dobrowolnie, nie mógł zaprzeczyć, że


codzienny spektakl życia na ulicach wywołuje u  niego żywsze bicie serca.

Tajemnicze szepty na jeziorze wydawały się teraz bardzo odległe, zaś

brzęczenie w umyśle zniknęło.

Posuwali się dalej, a Ali czuł, że z każdym krokiem jego nostalgia gaśnie.

Bazar był w  fatalnym stanie: okolica nigdy nie była przesadnie czysta,

zresztą podczas krótkiej kariery kaida Ali zagroził obcięciem języka

skorumpowanemu inspektorowi sanitarnemu, ale teraz brud dosłownie

przelewał się ulicami. Wokół piętrzyły się stosy gnijących śmieci, a  wąskie

rynsztoki wycięte w  nawierzchni pełne były odpadków. Jeszcze bardziej

zaniepokoił go widok kilku patrolujących ulice gwardzistów, ubranych

w  wytarte mundury. Młodsi uzbrojeni byli w  zwykłe szable zamiast

kosztownych zulfikarów. Szedł naprzód, z  każdą minutą coraz bardziej

zatroskany. Musa twierdził, że Dewabad przeżywał trudny okres, lecz Ali

zlekceważył te słowa, uznając, że „kuzyn” próbuje w  ten sposób namówić

go do powrotu.

Byli w  połowie drogi na midan, na zatłoczonym skrzyżowaniu z  ulicą

prowadzącą do serca dzielnicy szafitów, kiedy powietrze rozdarł krzyk

dziecka.

Ali stanął, zatrzymując również wielbłąda. Głos dobiegał z prymitywnego

podwyższenia, wzniesionego na ruinach kamiennego budynku. Geziri,

ubrany w żółtą jedwabną szatę w jasne wzory, zmuszał innego mężczyznę,

szafitę w brudnym izarze, do przesunięcia się ku przodowi podium.

–  Tato! – Krzyk rozległ się po raz kolejny. Tym razem zza drewnianego

ogrodzenia za podwyższeniem wyskoczyła dziewczynka, podbiegła do

szafity i rzuciła mu się w ramiona.

Ali patrzył na to, usilnie próbując zrozumieć, co się dzieje. Przed

platformą stała grupa dżinnów w  kosztownych strojach, a  za ogrodzeniem

znajdowało się więcej szafitów – mężczyzn, kobiet i dzieci, pod strażą kilku

uzbrojonych dżinnów.

Szafita na podium nie chciał puścić córki. Trząsł się cały, głaskał

szlochającą dziewczynkę po plecach i  szeptał jej coś do ucha. Cofnął się,

kiedy strażnicy niemrawo próbowali odciągnąć ją od niego.

Geziri skrzyżował ramiona na odzianej w  jedwab piersi i  westchnął,

podchodząc ku przodowi platformy.

Na jego twarzy pojawił się przesadnie serdeczny uśmiech.

–  Jak wam się widzi ta para? Oboje urodzili się w  Dewabadzie i  płynnie

mówią po dżinistańsku. Ten tu nasz przyjaciel jest utalentowanym


kucharzem, przedtem prowadził stragan z  przekąskami na bazarze, więc

z  pewnością będzie znakomitym nabytkiem w  kuchni każdego dawno

niewidzianego krewnego!

„Co?” Ali patrzył na to i kompletnie nie rozumiał rozgrywającej się przed

nim sceny.

Inaczej niż Akisa.

– Sprzedają ich – wyszeptała z przerażeniem. – Sprzedają szafitów.

–  Nie może być. – Lubajd znów wyglądał, jakby brały go mdłości. – To…

to zabronione. Żaden Geziri nie śmiałby…

Ali bez słowa wcisnął mu w dłoń wodze swojego wielbłąda.

Lubajd chwycił go za ramię. Książę próbował się uwolnić, ale tamten

skinął głową ku szeregowi mężczyzn strzegących podestu.

– Najpierw popatrz, nierozważny głupcze!

Spojrzenie Alego powędrowało za kordon strażników. Jego wzrok

przyciągnęły znane szczegóły: sklep garncarza z  drzwiami w  niebieskie

paski, dwie charakterystyczne alejki, biegnące blisko siebie, ale nigdy się

nie krzyżujące, a dalej lekko pochylony minaret. Znał tę okolicę i  wiedział,

co tu się kiedyś znajdowało… czym była niegdyś ruina, którą miał przed

oczami.

Był to meczet, w  którym wygłaszał kazania szejk Anas, były przywódca

Tanzim, a potem męczennik.

Książę wciągnął głęboko powietrze. Ojciec mógł równie dobrze wbić mu

nóż prosto w  serce. Wiedział jednak, że ten rozkaz nie był wymierzony

w  niego, ukrytego daleko w  Am Gezirze. W  ten sposób wymierzono karę

szafitom, których niedola sprawiła, że okazał się nielojalny… tym samym,

których teraz na jego oczach sprzedawano jako niewolników.

Dziewczynka zaczęła płakać jeszcze głośniej.

– A, do diabła z tym – warknęła Akisa, ruszając przed siebie.

Ali podążył za nią, pozostawiając Lubajda klnącego, na czym świat stoi,

i  walczącego z  wielbłądami. Handlarz Geziri musiał ich zauważyć, bo

przerwał zachwalanie żywego towaru, a  jego stalowe oczy zaświeciły

nadzieją.

– Na Najwyższego, wyglądacie oboje, jakby was przywiała burza piaskowa

– zagaił ze śmiechem. – Na pewno nie należycie do moich typowych

klientów, ale przypuszczam, że wszędzie da się znaleźć rodaka… – zawiesił

głos i uniósł ciemną brew – …o ile ten rodak jest w stanie zapłacić.

Dłoń Akisy opadła na rękojeść szabli. Ali szybko wystąpił naprzód.


– Od kiedy to Dewabad zaczął sprzedawać swoich szafickich obywateli? –

zapytał.

–  Sprzedawać? – Mężczyzna zacmokał potępiająco. – Nikogo tu nie

sprzedajemy, Boże uchowaj! – dodał, udając przerażenie. – To byłoby

nielegalne. My tylko pomagamy temu mężczyźnie odnaleźć jego rodzinę od

strony dżinnów… Oczywiście za stosowną opłatą za wykonaną pracę. –

Dotknął serca. – Łatwiej odszukać krewnych, kiedy się przed nimi stanie

w pełnej okazałości, nieprawdaż?

To była żałośnie słaba przykrywka, nic więc dziwnego, że Akisa u  jego

boku gniewnie warknęła. Ali wyobrażał sobie, jak strasznie musiało

wyglądać jego rodzinne miasto w  oczach przyjaciół. Podobnie jak wielu

Gezirich dżinny z Bir Nabat mieszkały razem ze swoimi półkrwi rodzinami,

ignorując prawo nakazujące odstawiania ich na resztę życia do Dewabadu.

Kilku szafitów w  Bir Nabat było traktowanych na równych prawach.

Znaleziono dla nich miejsce bez względu na ich magiczne zdolności.

Ali zgrzytnął zębami.

–  Nie wygląda na to, żeby ten mężczyzna miał ochotę odnaleźć

jakichkolwiek krewnych czystej krwi – stwierdził. – Powiedziałeś, że ma

źródło utrzymania, dlaczego w  takim razie nie pozwolisz mu wrócić do

domu?

Handlarz wzruszył ramionami.

–  Szafici są jak dzieci. Czy powinniśmy pozwalać dzieciom na taką

samodzielność?

W tej chwili Akisa wymierzyła Alemu kuksańca w brzuch i wykorzystując

jego zdezorientowanie, przepchnęła się do przodu. Wyciągnęła handżar,

a jej oczy zabłysły.

–  Powinnam ci obciąć język – odezwała się ostro po gezirijsku. – Jesteś

zdrajcą naszego rodu, wszystkiego, co ważne dla naszego ludu!

Na dany znak handlarza otoczyło kilku strażników.

– Nie robimy tu nic nielegalnego – stwierdził, porzucając pochlebny ton. –

A  ja nie pozwolę, żeby jacyś śmieciarze z  północy denerwowali

wszystkich…

– Powiedz swoją cenę – przerwał mu Ali, czując w ustach gorzki smak. –

Ile chcesz za tego mężczyznę i jego córkę?

Handlarz skinął głową w kierunku dżinna w jaskrawych szatach.

–  Ten elegancki pan z  Agniwanśi proponuje tysiąc dwieście dinarów za

samą tylko dziewczynkę.


Tysiąc dwieście dinarów. Nieprzyzwoicie niska cena za czyjeś życie, ale

jednocześnie o wiele więcej, niż byłby w stanie uzbierać od całej ich trójki.

Ali był równie ubogi jak reszta Bir Nabat: został pozbawiony majątku,

kiedy ojciec wygnał go z  Dewabadu. Wielbłądy, które prowadzili,

obładowane były podarunkami, lecz całe to bogactwo zostało skrupulatnie

opisane jako dar od Ajanle dla władcy.

Ali wyciągnął spod szaty zulfikar.

Teraz handlarz zbladł i cofnął się z przerażeniem.

– Czekaj no chwilę, nie wiem, komu to ukradłeś, ale…

–  Czy to wystarczy? – Dłoń Alego zacisnęła się na rękojeści ukochanej

broni. Przełknął z wysiłkiem ślinę i podał zulfikar handlarzowi.

W oczach tamtego pojawiła się buta i przebiegłość.

–  Nie – odparł. – Cena spadła, od kiedy wszyscy żołnierze próbują je

zastawiać, zanim zdezerterują i  uciekną do Am Geziry. Dam ci za to ojca,

ale nie dziewczynkę.

Szafita patrzył na te targi wstrząśnięty i  odrętwiały, ale gdy handlarz

wygłosił ostatnie zdanie, dziewczynka znów zapłakała, a  ojciec chwycił ją

mocniej.

–  Nie! – krzyknął. – Nie pozwolę ci wsadzić jej z  powrotem do klatki. Nie

odbierzesz mi jej!

Rozpacz w jego głosie sprawiła, że Ali podjął ostateczną decyzję.

–  To zulfikar Kahtanich! – odezwał się głośno, rzucając broń do stóp

sprzedawcy, a potem odsłonił kefię zakrywającą mu twarz. – Czy teraz cena

jest odpowiednia?

Tamtemu opadła szczęka, a  jego złota skóra lekko pozieleniała. Ali nie

zdawał sobie dotąd sprawy, że to w  ogóle możliwe. Handlarz padł na

kolana.

–  Książę Alizajdzie – powiedział zdławionym szeptem. – Mój Boże… w-

wybacz mi – wyjąkał. – Nigdy bym tak do ciebie nie mówił, gdybym

wiedział, że to ty, panie.

Rój dżinnów się rozstąpił, a  ruch ten przypomniał Alemu, jak dżinny

z  Am Geziry odskakiwały na widok żmii rogatej. Zgromadzeni na aukcji

powtarzali szeptem jego imię w  rozmaitych językach. Szepty te niosły się

przez tłum niczym wiatr.

Książę próbował to zignorować, pozwalając, by w  jego głosie zabrzmiała

arogancja z dawnych lat:


– Proszę – rzucił wyzywająco. Skinął głową w kierunku zulfikara, chociaż

serce mu pękało na myśl o  pozbyciu się broni, która na wygnaniu

utrzymała go przy życiu. – Moje własne ostrze. Należy do rodziny od

pokoleń. Mam nadzieje, że to warte tych dwojga?

Przez twarz kupca przemknęła mieszanka strachu i chciwości.

– Czy to nim zabiłeś Bicza Kwi-zi?

Ali poczuł odrazę, ale podejrzewał, że to pomoże przekonać handlarza,

dlatego gładko skłamał:

– Tak, właśnie tym.

Tamten się rozpromienił.

–  W takim razie muszę przyznać, że interesy z  tobą to wielka

przyjemność, mój książę. – Ukłonił się i gestem wskazał Alemu, by dołączył

do niego na podwyższeniu. – Proszę… podpisanie umowy zajmie tylko

chwilę…

Szafita patrzył na księcia z niedowierzaniem.

–  Ale przecież… Wszyscy mówią, że ty… – Jego wzrok spoczął na tłumie

dżinnów czystej krwi i  nagle zmienił temat: – Błagam, Wasza Wysokość,

proszę nas nie rozdzielać. – Przytulił dziewczynkę i  jęknął. – Litości!

Usłużymy ci, jak rozkażesz, ale proszę, nie rozdzielaj nas.

–  Nie – odparł pośpiesznie Ali. – Tak się nie stanie. – Handlarz wrócił

z  umowami, książę przeczytał je, złożył na nich podpis, a  potem wręczył

obie szafickiemu ojcu.

Tamten wydawał się kompletnie zagubiony.

– Nie rozumiem.

– Jesteś wolny – wyjaśnił Ali. – Tak jak powinno być. – Rzucił wyjątkowo

chłodne spojrzenie handlarzowi, który wzdrygnął się i odsunął. – Ci, którzy

kupczą życiem dżinnów, spłoną w piekle jako pierwsi.

–  I na tym zakończymy! – zawołał Lubajd, który w końcu przepchnął się

do nich wraz z  pojękującymi wielbłądami. Wręczył wodze Akisie, chwycił

Alego za skraj szaty i ściągnął go z podwyższenia.

Książę rozejrzał się, ale szafity już nie było: zniknął w  tłumie wraz

z córką. Ali nie miał mu tego za złe. Czuł, jak wzrok obecnych wwierca się

w niego, a tymczasem Lubajd na nowo zaczął mu owijać koniec kefii wokół

głowy tak, by zasłonić twarz.

–  C-co robisz? – zapytał Ali, kiedy przyjaciel wsadził mu palec w  oko. –

Au! Przestań… – słowa zamarły mu na ustach, kiedy dostrzegł powód, dla

którego Lubajd próbował go ukryć.


Dołączyło do nich kilkunastu żołnierzy Gwardii Królewskiej.

Ali stał nieruchomo, zakłopotany, w  przekrzywionej kefii, niepewny, jak

powitać byłych towarzyszy broni. Po chwili wahania jeden z  oficerów

wystąpił naprzód. Uniósł dłoń do serca i czoła w gezirijskim salucie.

– Pokój z  tobą, książę Alizajdzie – pozdrowił go uroczyście. – Twój ojciec

prosił, abym cię do niego zaprowadził.

–  To przepiękne miejsce na egzekucję, zapewniam cię – powiedział Lubajd

swobodnym tonem, gdy eskortowano ich przez opuszczony pałacowy

korytarz. Pnącza o  słodko pachnących fioletowych kwiatach porastały

kamienne kolumny, a  słońce rzucało na posadzkę jasne cętki przez

drewniane okiennice.

–  Nikt nie zamierza nas stracić – odparł Ali, próbując odegnać poczucie,

że są prowadzeni na nieuchronną śmierć, i zachować dziarską minę.

–  Zabrali nam broń – wskazał Lubajd. – To znaczy zabrali ją Akisie

i mnie… ty swoją oddałeś po dobroci. Świetny pomysł, muszę przyznać.

Ali rzucił mu mroczne spojrzenie.

– Tędy, mój książę. – Oficer zatrzymał się i otworzył drzwi pomalowane na

niebiesko. Na futrynie wyrzeźbiono wzór w  skaczące gazele. Przejście

prowadziło na małe patio z ogrodem, zamknięte między wysokimi murami

z  jasnokremowego piaskowca. Na środku, w  niewielkim zagłębieniu stał

pawilon, ocieniony bujnymi palmami. Woda bulgotała wesoło w kamiennej

fontannie o kształcie gwiazdy, wykładanej płytkami ze wzorem słońca, zaś

naprzeciwko niej leżał dywan, na którym stały srebrne talerze pełne

tęczowych słodyczy i owoców o barwie klejnotów. – Twój ojciec zaraz do was

dołączy. To zaszczyt poznać cię osobiście, książę – powiedział oficer, a  po

chwili wahania dodał: – Moja rodzina pochodzi z  Hegry. To, co w  zeszłym

roku zrobiłeś z naszą studnią… z pewnością ich ocaliło. – Popatrzył Alemu

prosto w  oczy. – Mam nadzieję, że wiesz, ilu z  nas w  Gwardii Królewskiej

jest z ciebie dumnych.

Ali odpowiedział, starannie dobierając słowa:

– Duma ta pozostaje odwzajemniona. Jak się nazywasz, bracie?

Mężczyzna skłonił głowę.

– Dawud, panie.

–  Miło mi cię poznać – oświadczył Ali i  dotknął serca. – Przekaż swojej

rodzinie pozdrowienia, kiedy znów się z nimi zobaczysz.


–  Jeśli Bóg tak zechce, mój książę. – Ukłonił się jeszcze raz, wyszedł

i zamknął za sobą drzwi.

Akisa zerknęła na Alego.

– Wiesz, jak zjednać sobie nowych przyjaciół.

„Sojuszników”. Chociaż księciu nie spodobało się, że umysł tak szybko

podsunął mu nowe słowo, odpowiedział:

– Coś w tym rodzaju.

Lubajd już rzucił się na jedzenie. Ugryzł kęs miodowego ciastka

posypanego scukrzonymi kwiatkami i przymknął oczy z rozkoszy.

– To najlepsza rzecz, jakiej kiedykolwiek próbowałem.

– Zapewne jest zatrute – zadrwiła Akisa.

– Ale za ten smak warto zapłacić życiem!

Ali dołączył do przyjaciela, bo w żołądku już mu burczało. Od lat nie jadł

takich specjałów. Jak zwykle podano ich całe stosy, by wywrzeć na

gościach odpowiednie wrażenie. Nawet książę z głodnymi towarzyszami nie

byliby w stanie zjeść wszystkiego. Kiedy był młodszy, nie zwracał uwagi na

tę praktykę, ale teraz, wspominając nędzę na ulicach Dewabadu, uznał, że

to grzeszne marnotrawstwo.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.

– Mój mały Zajdi!

Książę podniósł wzrok i  zobaczył, jak przez ogród maszeruje tęgi

mężczyzna w oficerskim mundurze i czerwonym turbanie.

– Wujek Wadżid! – wykrzyknął radośnie.

Promieniejący kaid złapał Alego w miażdżące objęcia.

– Na Boga, chłopcze, jak dobrze cię znowu widzieć!

Młodzieniec poczuł, jak opada z  niego napięcie… a  może to uściski

Wadżida sprawiły, że cały zdrętwiał.

– Ciebie też, wuju.

Wadżid przestał go ściskać, odsunął od siebie na długość ramienia

i przyjrzał mu się od stóp do głów. W  jego oczach lśniły łzy, ale poza tym

się śmiał, najwyraźniej zachwycony widokiem Alego.

–  Gdzie się podział ten patykowaty chłopczyk, którego uczyłem wywijać

zulfikarem? Moi żołnierze szeptali, że gdy szedłeś w  tych szmatach

z  towarzyszami przez pałacowe korytarze, przypominałeś Zajdiego

Wielkiego.

Ali podejrzewał, że jego ojcu nie spodobałoby się to porównanie.


–  Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł pomylić mnie z  Zajdim Wielkim –

zaprzeczył pośpiesznie. – Poznaj moich przyjaciół. – Chwycił Wadżida za

ramię. – Akiso, Lubajdzie, oto Wadżid Al-Sabi, kaid Gwardii Królewskiej.

Wychowywał mnie, od kiedy zostałem wysłany do Cytadeli.

Wadżid położył dłoń na sercu.

–  To zaszczyt – rzekł, a  w  jego szorstkim głosie zabrzmiała nuta

wzruszenia. – Dziękuję, że go chroniliście.

Ali znów usłyszał skrzypnięcie drzwi. Serce zatrzymało mu się na

ułamek sekundy. Obejrzał się, oczekując ojca.

Jednak w plamę słonecznego światła wszedł ktoś inny. Muntazir.

Ali zamarł, kiedy brat spojrzał mu prosto w  oczy i  nie spuścił wzroku.

Muntazir wydawał się bledszy, niż Ali zapamiętał. Pod oczami miał cienie.

Lewą brew znaczyła wąska blizna – pamiątka po biczu afszina. Nie

zaszkodziła jednak jego urodzie: następca tronu zawsze był przystojnym,

dziarskim mężczyzną, rozpustnym księciem, który uwodził adorujących go

arystokratów równie skutecznie, jak Ali ich odstraszał. Wyglądał

oszałamiająco w  królewskim stroju Kahtanich: czarnej szacie ze złotymi

wykończeniami, która kłębiła się wokół jego stóp jak dym, i  jasnym

turbanie z  błękitnego, fioletowego i  złotego jedwabiu. Pod szyją lśnił mu

naszyjnik z  czarnych pereł Gezirch, a  w  złotym pierścieniu na kciuku

błyszczało, niczym kropla człowieczej krwi, oczko z rubinu.

Wadżid skłonił głowę.

– Pokój z tobą, emirze – pozdrowił go z szacunkiem.

– I z wami – odpowiedział uprzejmie Muntazir. Ali poczuł, jak na dźwięk

głosu brata ogarnia go fala emocji. – Kaidzie, mój ojciec rozkazuje, byś

odprowadził towarzyszy księcia Alizajda do gościnnych kwater Cytadeli.

Dopilnuj, proszę, żeby niczego im nie brakowało. – Dotknął serca, a potem

posłał olśniewający uśmiech Akisie i Lubajdowi. – Jesteśmy nieskończenie

wdzięczni za powitanie, które zgotowaliście mojemu bratu w waszej wiosce.

Ali zmrużył oczy na to uprzejmie wypowiedziane kłamstwo, ale ani Akisa,

ani Lubajd nie odpowiedzieli sarkastycznie, jak to mieli w  zwyczaju.

W obecności emira Dewabadu wydawali się raczej oszołomieni.

„Tak, zapewne wywarł na nich spore wrażenie, nie to, co przemoczony,

wygłodzony książę, umierający w skalnej szczelinie”.

Lubajd otrząsnął się pierwszy.

– Czy tak będzie dobrze, bracie? – zapytał Alego.


–  Oczywiście, że będzie – wtrącił gładko Muntazir. – Sami rozumiecie, że

niecierpliwie czekamy, aż będziemy mogli porozmawiać w  cztery oczy

z księciem Alizajdem.

Ali zauważył, że jego brat użył pierwszej osoby liczby mnogiej, „my”,

wysławiając się podobnie jak ich ojciec. Za gładkimi słowami Muntazira

kryła się oschłość, która nie podobała się Alemu. Nagle poczuł ulgę na

myśl, że przyjaciele za chwilę wyjdą, chociaż jemu samemu nie wróżyło to

zbyt dobrze.

– Zajmiesz się nimi? – zwrócił się do Wadżida.

Kaid skinął głową.

– Masz moje słowo, książę.

To musiało wystarczyć. Ali ufał Wadżidowi najbardziej ze wszystkich

w pałacu. Spojrzał na Lubajda i Akisę i spróbował się uśmiechnąć.

– Wkrótce się zobaczymy, jeśli Bóg tak zechce.

– No ja myślę! – odparł Lubajd, chwycił kolejne ciastko i wstał.

Akisa krótko uściskała Alego na pożegnanie, a  książę aż zesztywniał,

wstrząśnięty tak niestosownym zachowaniem, aż poczuł, że coś twardego

wślizguje się za fałdę jego pasa.

– Tylko nie umieraj – syknęła mu do ucha. – Lubajd byłby niepocieszony.

Pewien, że właśnie przekazała mu Bóg wie jaką broń, którą zdołała

przeszmuglować do pałacu, Ali skinął głową z milczącą wdzięcznością.

– Uważajcie na siebie.

Wadżid ścisnął go za ramię.

–  Wpadnij do Cytadeli, jak będziesz miał chwilę, i  pokaż tym moim

dewabadzkim bachorom, jak się walczy w Am Gezirze.

Cała trójka wyszła, temperatura zauważalnie spadła, a  uprzejmy,

nieobecny uśmiech zniknął z twarzy Muntazira.

– Alizajdzie – odezwał się chłodno.

Ali się wzdrygnął. Brat rzadko zwracał się do niego pełnym imieniem.

– Ziru – odpowiedział łamiącym się głosem. – Jak dobrze cię widzieć.

Muntazir zareagował na to lekkim skrzywieniem, tak jakby ugryzł

kwaśny owoc. Odwrócił się, ignorując Alego, i zszedł do pawilonu.

Książę spróbował jeszcze raz:

–  Wiem, że rozstaliśmy się w  nieciekawych okolicznościach. Bardzo

przepraszam. – Muntazir nie odpowiedział. Zamiast tego nalał sobie wina

i zaczął je popijać, tak jakby Alego nie było. Młodszy z braci nie ustępował.

– Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Przykro mi, że nie było mnie na
twoim weselu. – Mimo wysiłku słyszał, jak nienaturalnie brzmią jego

słowa.

Muntazir podniósł wzrok.

–  Ze wszystkich dyplomatycznych bzdur wybrałeś akurat tę, która

dotyczy mojej żony?

Ali się zarumienił.

– Chodziło mi tylko o to…

– Jak tam twój kuzyn?

– Mój… kto? – zdumiał się książę.

–  Twój kuzyn – powtórzył Muntazir. – Ten Ajanle, który tak dogodnie

zachorował i powierzył ci dalsze prowadzenie karawany.

Sarkastyczna sugestia, że Ali wziął udział w  planie Musy, sprawiła, że

młodszy z braci zacisnął zęby.

– Nie miałem z tym nic wspólnego – wycedził.

–  Ach, oczywiście, że nie. Jeden spisek Ajanle sprawia, że zostajesz

wygnany, a  następny sprowadza cię z  powrotem. A  w  samym środku tych

knowań pozostaje Alizajd, niewinny i nieświadomy.

– Daj spokój, Ziru, na pewno…

– Nie nazywaj mnie w ten sposób – przerwał mu Muntazir. – Tamtej nocy

mówiłem poważnie, chyba pamiętasz, to było tuż po tym, jak zwaliłeś mi

na głowę sufit infirmerii; „nie będę cię już chronić”. – Pociągnął kolejny łyk

z  pucharka. Dłonie mu się trzęsły i  chociaż głos mu nie zadrżał, emir

odwrócił wzrok, tak jakby sam widok młodszego brata sprawiał mu ból. –

Nie ufam ci. Nie ufam sam sobie tam, gdzie chodzi o  ciebie. I  nie mam

zamiaru poddać się tej słabości.

Zraniony do głębi, Ali próbował znaleźć właściwą odpowiedź, lecz

utrudniały mu to kłębiące się w sercu emocje.

Pierwsza przemówiła uraza:

– Ocaliłem ci życie. Afszin… na statku…

– Wiem o  tym doskonale – odparł chłodno Muntazir, lecz tym razem Ali

nie przegapił błysku emocji w  jego oczach. – Dlatego pozwól, że ci się

odwdzięczę: wyjedź.

Ali popatrzył na brata z niedowierzaniem.

– Co?

–  Wyjedź – powtórzył następca tronu. – Opuść Dewabad, zanim

wmieszasz się w coś jeszcze, czego nie rozumiesz, i znów przyczynisz się do

śmierci niewinnych. – Jego głos zabrzmiał gwałtowniej: – I  trzymaj się


z  dala od Zajnab. Wiem, że ci pomagała, ale dość tego. Prędzej

własnoręcznie cię zabiję, niż pozwolę, żebyś wmieszał naszą siostrzyczkę

w jakąś swoją aferę.

Ali wzdrygnął się, gdy głos jego brata zabrzmiał czystą nienawiścią. Na

chwilę odjęło mu mowę. Nie spodziewał się, by Muntazir przyjął go

z otwartymi ramionami, ale to…

Oczywiście właśnie w  tej chwili drzwi na patio znów stanęły otworem

i wszedł ich ojciec.

Wpajany przez całe życie szacunek do starszych spowodował , że Ali

pokłonił się, zanim jeszcze zdał sobie sprawę z  tego, co robi, a  dłoń sama

spoczęła mu na sercu, a potem na czole. Na szczęście pozbierał się, zanim

wymsknęło mu się jakieś niewłaściwe słowo.

– Mój królu – pozdrowił uroczyście Ghassana. – Pokój z tobą.

– I z tobą, moje dziecko – odparł władca.

Ali wyprostował się i  zmierzył wzrokiem zbliżającego się ojca. Ghassan

postarzał się bardziej, niż można się było spodziewać. Wokół jego oczu

widniały zmarszczki świadczące o stresie, podobnie jak głębokie cienie pod

oczami. Ramiona nieco obwisły, jakby spoczywało na nich jakieś brzemię.

Nagle wyglądał jak dżinn, który przeżył dwa stulecia, władca, który widział

i zrobił o wiele za dużo.

Ghassan spojrzał na Alego z ulgą. Podszedł, a wówczas jego młodszy syn

ukląkł na jedno kolano i  przyciągnął dłoń ojca do czoła. Kahtani nie

zachowywali takich rytuałów podczas prywatnych spotkań, lecz Ali nagle

poczuł, że powinien postąpić oficjalnie i zachować dystans wobec króla.

– Niech Bóg czuwa nad twoim panowaniem – wymamrotał.

Wstał i już chciał się cofnąć, gdy Ghassan złapał go za rękę.

– Zostań, chłopcze. Pozwól mi się obejrzeć jeszcze przez chwilę.

Ali spróbował się nie skrzywić, świadom, że Muntazir przygląda się im

obu, ale gdy ojciec dotknął jego twarzy, cały zesztywniał.

Ghassan musiał to zauważyć. Na chwilę w  jego podkrążonych oczach

pojawił się ból, lecz natychmiast zniknął.

–  Możesz usiąść, Alizajdzie – powiedział cicho. – Wiem, że masz za sobą

długą podróż.

Ali usiadł po turecku. Puls mu przyspieszył.

– Modlę się, byś wybaczył mi nagły powrót, mój panie i władco – zaczął. –

Wioska Bir Nabat nie mogła utrzymać całej karawany Ajanle, a  kiedy ten
przeklęty handlarz ją porzucił, nie miałem wyboru. Tylko ja mogłem zająć

się solą, na którą rzucono zaklęcie.

–  Mogłeś przecież zabić zwierzęta na mięso i  ukraść ładunek –

zasugerował swobodnie Muntazir. – Dżinny z Bir Nabat to rabusie, jak cała

reszta na północy, nieprawdaż?

–  Nie – odparł Ali, dopasowując ton do brata. – Jesteśmy rolnikami,

a  w  jukach wielbłądów spoczywała mała fortuna, należna Skarbowi. Nie

chciałem, by wioska wpadła w kłopoty.

Ghassan uniósł dłoń.

–  Nie musisz się tłumaczyć, Alizajdzie. Podejrzewałem, że pobratymcy

twojej matki przygotują jakąś sztuczkę, żeby cię tu sprowadzić.

Muntazir spojrzał na ojca z niedowierzaniem.

– Czy naprawdę sądzisz, że mój brat nie brał w tym udziału, abba?

–  Wygląda, jakby był gotów wstać z  poduszki i  wskoczyć na pierwszy

dywan, który zabierze go z powrotem na pustynię. Dlatego nie sądzę, żeby

odegrał w tym planie jakąś rolę. – Król nalał sobie kielich wina. – Wysyłał

mi także listy z  każdego karawanseraju między Am Geziri i  Dewabadem,

sugerując, jak moglibyśmy uniknąć tego spotkania.

Ali się zarumienił.

– Chciałem być skrupulatny.

–  W takim razie bądźmy skrupulatni. – Ghassan wskazał starą bliznę,

wysoko nad policzkiem Alego, miejsce, gdzie marid wyrzeźbił na skórze

młodzieńca pieczęć Sulejmana. – To wygląda gorzej.

– Wyciąłem to handżarem, zanim dotarłem do Am Geziry – wyjaśnił Ali. –

Nie chciałem, by ktokolwiek ją rozpoznał.

Muntazir zbladł. Nawet ojciec wydawał się skonsternowany.

– To nie było konieczne, Alizajdzie.

–  Wygnanie nie osłabiło we mnie lojalności, dlatego chciałem dotrzymać

rodzinnych tajemnic – odparł książę. – I zachować dyskrecję.

–  Dyskrecję? – parsknął jego brat. – Alizajd, Zabójca Afszina? Bohater,

który walczył z  muwaswasami i  sprawił, że Am Gezira się zazieleniła,

podczas kiedy jego krewni leniuchowali w  dewabadzkim pałacu? To

uważasz za dyskrecję?

– To był tylko jeden muwaswas – bronił się Ali, który doskonale pamiętał

incydent z  siejącą zniszczenie magiczną piaskową rybą. – Wcale nie

sprawiam, że Am Gezira się zieleni. To proste prace irygacyjne. Wystarczyło

poszukać źródeł, a potem wykopać studnie i kanały.


–  Zastanawiam się, jak znajdujesz te źródła, Alizajdzie – zapytał leniwie

jego ojciec. – Źródła, których miejscowi przez tyle lat nie byli w stanie sami

odkryć?

Ali zawahał się, ale ojciec nie uwierzyłby w żadne kłamstwo.

–  Kontroluję swoje zdolności. Tamten wypadek w  infirmerii… Od lat już

nie miałem podobnego ataku.

Ghassan wydawał się ponury.

– A więc to efekt uboczny opętania przez marida.

Ali przycisnął dłonie do kolan.

–  To nic takiego – stwierdził uparcie. – A tam nikogo to nie obchodzi. Są

zbyt zajęci walką o przeżycie.

Ojciec nie wydawał się przekonany.

– Mimo to wciąż zachodzi pewne ryzyko…

Ali nawet nie dyskutował. Oczywiście, że istniało ryzyko, ale go to nie

obchodziło. Wizja umierającej Bir Nabat, wychudłych dżinnów i  dzieci

z  włosami poznaczonymi rdzą głodu, pozbawiła go wszelkich skrupułów

w tym względzie.

Spojrzał ojcu prosto w oczy.

–  Północna Am Gezira cierpiała niedostatek od lat. Chciałem zrobić coś

dobrego dla tych, którzy udzielili mi schronienia, zanim dopadli mnie

zabójcy.

Pozwolił, żeby niewypowiedziane oskarżenie zawisło w powietrzu. Chociaż

spokojna mina Ghassana nieco zrzedła, odpowiedział gładko:

– A mimo to przeżyłeś.

Opierając się pokusie, by sarkastycznie przeprosić, Ali odpowiedział po

prostu:

– Wyłącznie dzięki miłosierdziu Boga. – Muntazir przewrócił oczami, lecz

jego młodszy brat kontynuował: – Nie mam zamiaru wtrącać się w politykę

w  Dewabadzie. Moi towarzysze potrzebują chwili, by odpocząć, a  potem

chcę, żeby Ajanle w  zamian za doprowadzenie ich karawany wyposażyli

nas na drogę powrotną. W ciągu tygodnia możemy ruszyć do Bir Nabat.

Ghassan się uśmiechnął.

– Nie. Właściwie to nie możecie, Alizajdzie.

Przerażenie sprawiło, że puls Alego przyśpieszył, ale to Muntazir

zareagował pierwszy, prostując się raptownie.

– Dlaczego nie? Słyszałeś go? Sam chce wyjechać.


– Jeśli ruszy w  podróż zbyt wcześnie, będzie to wyglądało podejrzanie. –

Ghassan wypił kolejny łyk wina. – Nie było go w  domu przez pięć lat,

a teraz nagle opuszcza Dewabad po kilku dniach? Poddani zaczną gadać,

a ja nie życzę sobie plotek o rozłamie w rodzinie, na pewno nie w sytuacji,

kiedy Ajanle przez cały czas coś knują.

Twarz Muntazira znieruchomiała w próbie ukrycia emocji.

–  Rozumiem – mruknął. Trzymał dłonie na kolanach, tak jakby opierał

się pokusie uduszenia kogoś z obecnych, zapewne Alego. – W  takim razie:

kiedy nas opuści?

Ghassan złożył dłonie.

– Kiedy mu udzielę pozwolenia… takiego, jak udzielam w tej chwili tobie,

Muntazirze. Po drodze poproś służącego u  drzwi, żeby przyniósł mi

skrzynkę z gabinetu. On już będzie wiedział którą.

Muntazir się nie kłócił, co więcej, nie wypowiedział już ani jednego

słowa. Po prostu wstał i  wyszedł, nie patrząc na Alego. Ten jednak

spoglądał za wychodzącym bratem, a  w  gardle rosła mu bolesna kula,

której nie mógł przełknąć.

Ghassan zaczekał, aż będą sami, i dopiero potem przemówił:

– Wybacz mu. Ostatnio kłócił się z żoną częściej niż zwykle i to wprawiło

go w paskudny nastrój.

„Z żoną”. Ali chciał o nią zapytać, ale nie śmiał pogarszać sytuacji.

Ojciec oczywiście zauważył jego powściągliwość.

– Kiedyś wypowiadałeś się swobodniej, synu. I dużo głośniej.

Ali wpatrzył się we własne dłonie.

– Byłem młody.

– Wciąż jesteś. Nie masz jeszcze ćwierci wieku.

Zapadło między nimi milczenie, pełne napięcia i  kłopotliwe. Ali

wyczuwał, że ojciec uważnie mu się przygląda. Dreszcz przebiegł mu po

plecach i  w  tej chwili książę zdał sobie sprawę, że to nie lęk młodości, ale

coś głębszego i bardziej skomplikowanego.

To była wściekłość. Ali był wściekły, wściekły ze względu na okrutny

wyrok wydany przez ojca, a  także na to, że król bardziej się przejmował

plotkami krążącymi w  Am Gezirze niż tym, że tamtejsi mieszkańcy będą

głodowali. A kiedy pomyślał, co dzieje się z szafitami w upiornych ruinach

meczetu Anasa, wściekłość ustępowała miejsca furii.

Był wściekły w dwójnasób, ponieważ ogarnął go wstyd za to, że odczuwa

wściekłość wobec własnego ojca.


Na szczęście w  tej chwili przybył służący, niosąc zwykłe skórzane etui,

przypominające rozmiarami pudło na turban. Pokłonił się i  postawił je

u  boku Ghassana. Gdy odwrócił się, by odejść, król przywołał go gestem

i  wyszeptał mu do ucha jakiś rozkaz, którego Ali nie dosłyszał. Tamten

skinął głową i wyszedł.

–  Nie będę cię zatrzymywał, Ali – oznajmił władca. – Masz za sobą długą

podróż, więc wyobrażam sobie, jak niecierpliwie wyglądasz gorącej kąpieli

i  miękkiego łoża. Mam dla ciebie jednak coś, co zgodnie z  naszą tradycją

powinno ci zostać przekazane dawno temu. – Wskazał pudło.

Ali podniósł je z  niepokojem, po czym ostrożnie otworzył, świadom

spoczywającego na nim wzroku ojca. Wewnątrz leżał przepięknie zdobiony

prosty nóż. Nóż Dewów.

Znał to ostrze. Zmarszczył brwi.

– To sztylet Nahri, prawda? – Często nosiła go u pasa.

–  Właściwie należał do Darajawahusza – odparł ojciec. – Musiał jej go

dać, gdy za pierwszym razem opuścił Dewabad. – Ghassan usiadł

wygodniej. – Po jego śmierci komnatę Nahidki przeszukano. Nie zależało mi

szczególnie na tym, by taka broń pozostawała w jej posiadaniu. Ty zabiłeś

afszina, więc zasłużyłeś na jego broń.

Alemu przewróciło się w żołądku. Ukradli tę broń Nahri, żeby dać jemu?

Tak jakby to była jakaś nagroda?

–  Nie chcę tego. – Zamknął pudło z  trzaskiem i  odsunął od siebie. – To

marid go zabił. Wykorzystał mnie, żeby to zrobić.

–  Ta prawda nie powinna być rozpowszechniana – ostrzegł Ghassan

spokojnym, ale dobitnym tonem. Ali nadal nie dotykał pudła, więc jego

ojciec westchnął. – Zrobisz z  nim, co będziesz chciał, Alizajdzie, jest twój.

Jeśli go nie chcesz, oddaj Dewom. W Wielkiej Świątyni mają sanktuarium

afszina i myślą, że o tym nie wiem. – Wstał.

Ali szybko poszedł w jego ślady.

– A to, o co pytał Muntazir… Kiedy będę mógł wrócić do Am Geziry?

– Po Nawasatem.

Młodzieniec się zachwiał. Ojciec chyba żartował!

– Ale Nawasatem jest dopiero za siedem miesięcy.

Ghassan wzruszył ramionami.

–  Nikt, ale to nikt w Dewabadzie nie uwierzy, że mój młodszy syn, jeden

z  najlepszych zulfikarich na świecie, wyjechałby przed największym

turniejem szermierczym w  stuleciu, gdyby nasze rodzinne stosunki były


przyjazne. Zostaniesz i  będziesz świętował Nawasatem razem z  rodziną.

A potem podyskutujemy na temat twojego wyjazdu.

Ali opanował panikę. W żaden sposób nie mógł zostać w Dewabadzie tak

długo.

–  Abba, błagam. Mam obowiązki w  Am Gezirze – poprosił rozpaczliwie,

chociaż nie miał zamiaru używać tego tonu i słów wobec kogoś, kto wysłał

go na pewną śmierć na pustyni.

–  Jestem przekonany, że tu również będziesz miał jakieś obowiązki –

oświadczył pogodnie Ghassan. – Będzie mnóstwo pracy związanej

z nadchodzącym świętem. A  Wadżid zawsze może znaleźć ci coś do roboty

w  Cytadeli. – Rzucił synowi ostre spojrzenie. – Dotychczas miał rozkaz

spuścić ci lanie, gdybyś zbliżył się zbytnio do bram miasta.

Ali nie wiedział, co powiedzieć. Czuł się tak, jakby zamykały się wokół

niego ściany.

Ghassan najwyraźniej wziął jego milczenie za zgodę. Dotknął ramienia

syna, a potem wcisnął mu w dłonie pudło zawierające sztylet afszina.

–  Pod koniec tygodnia mam zamiar wyprawić ucztę, by odpowiednio cię

powitać. Teraz jednak odpoczywaj. Abu Sara zaprowadzi cię do twojej

kwatery.

„Mojej kwatery?” Ali milczał. „Wciąż mam tu kwaterę?” Odrętwiały,

poszedł ku drzwiom.

–  Alizajdzie? – odezwał się jeszcze król i  książę spojrzał przez ramię. –

Dopilnowałem, żeby zwrócono ci także inne przedmioty. Dbaj o  nie… i  nie

strać ich po raz kolejny.


 

9
 

Ali
 

Lekko oszołomiony Ali rozejrzał się po swoim starym apartamencie. Pokój

wyglądał na nietknięty: książki leżały w  bezładzie na biurku, tam gdzie je

zostawił pięć lat wcześniej, ubrania, które porozrzucał, pakując się przed

wyjazdem do Am Geziry, wciąż zaściełały podłogę. Zgnieciona kartka, list,

który miał zamiar napisać do Nahri, a  potem porzucił z  braku słów,

spoczywała, zwinięta w kulkę, obok jego ulubionego pióra i ogarka świecy,

którą, jak pamiętał, chciał wymienić na nową. Mimo że wszystko było

świeżo odkurzone, poza tym nic się tu nie zmieniło.

Nic poza samym Alim. Jeśli Ghassan myślał, że jego młodszy syn gładko

wślizgnie się w koleiny starego życia, to się grubo mylił.

Książę wciągnął głęboko powietrze, wyczuwając nutę kadziła i  kwaśnego

wina tamaryndowego, ulubionego napoju ojca. Na podłodze, tam gdzie Ali

kiedyś się modlił, leżała wytarta poduszka, a  na niej – porządnie złożona

czapeczka Ghassana. Podniósł ją i powąchał. Niewątpliwie należała do jego

ojca. Czapeczka, zwana kufi, była mocno znoszona: na płótnie było widać

zagniecenia tam, gdzie złożono ją wiele razy.

Ali zadrżał, po czym przeszedł do drugiego pomieszczenia, sypialni,

umeblowanej równie oszczędnie jak pięć lat wcześniej. Zaczynał się czuć

tak, jakby zwiedzał własny grobowiec. Spojrzał na łoże i przetarł oczy.

Na porządnie złożonym kocu leżał jego zulfikar.

Książę skoczył w  jednej chwili przez cały pokój, upuszczając pudło

z nożem afszina na łóżko. To rzeczywiście był jego zulfikar, rękojeść leżała

znajomo w  dłoni, ciężar również się zgadzał… a  gdyby miał jeszcze jakieś

wątpliwości, pod spodem spoczywały kontrakty, które podpisał.


Z unieważniającymi je dopiskami królewskiego skryby.

Ali padł na łoże, jakby ktoś podciął mu nogi. Przestudiował strony, mając

nadzieję, że się myli, ale wszystko było opisane w  dobrze zrozumiałych

prawniczych terminach. Szafita i  jego córka zostali zwróceni gezirijskiemu

handlarzowi.

Skoczył na równe nogi. „Nie”. Ci szafici byli niewinni. Nie walczyli dla

Tanzim ani nie stanowili dla nikogo zagrożenia. Kiedy jednak sięgnął po

zulfikar, przypomniał sobie ostrzeżenie ojca. Ghassan zrobił to, żeby

udzielić mu lekcji. Zniszczył życie dwojga szafitów, ponieważ Ali ośmielił się

wtrącić w nowe dewabadzkie porządki.

Co by zrobił, gdyby Ali mu się sprzeciwił?

Książę zamknął oczy i  poczuł narastające mdłości na wspomnienie

zapłakanej twarzy dziewczynki. „Boże, wybacz mi”. Ale nie była to tylko

mała szafitka. Jeszcze szejk Anas i  Raszid, siostra Fatumaj i  jej sieroty.

Podest aukcyjny wzniesiony w ruinach meczetu.

„Ojciec łamie życie każdej osoby, której chcę pomóc. Łamie nas

wszystkich”.

Gwałtownie odsunął dłoń od zulfikara, czując mrowienie na skórze. Nie

mógł tu pozostać, nie w  tym starannie zachowanym pokoju, nie w  tym

śmiertelnie groźnym mieście, gdzie każdy jego niewłaściwy ruch sprawiał,

że inni cierpieli.

Nagle pomyślał o Zajnab. Nie śmiał kontaktować się znowu z matką, ale

siostra na pewno mogła mu pomóc i wydobyć go z tej matni.

W tym momencie jednak powróciło dalekim echem ostrzeżenie Muntazira

i  iskra nadziei, która zapłonęła w  sercu Alego na myśl o  siostrze, zgasła.

Nie, nie mógł ryzykować kontaktów z  Zajnab. Zacisnął powieki, walcząc

z rozpaczą. Po raz pierwszy od lat w dłoniach zbierała mu się woda.

„Oddychaj. Opanuj się”. Otworzył oczy.

Jego spojrzenie spoczęło na pudle.

Błyskawicznie przebiegł przez pokój, otworzył opakowanie, złapał sztylet

i wetknął go sobie za pas.

Do diabła z rozkazami ojca!

W pół drogi do infirmerii zaczął się zastanawiać, czy nie postępuje nazbyt

pochopnie.

Zwolnił, ale dalej maszerował ścieżką, jedną z wielu, które meandrowały

przez ogród haremu. Myślał przy tym intensywnie: nie planował właściwie
odwiedzać Nahri. Zaczeka poza infirmerią na służącego, a  potem poprosi

o  rozmowę z  jej asystentką, Nisrin. Mógł przekazać Nisrin sztylet

i  wiadomość, a  jeśli Nahri nie zechce się z  nim widzieć, to świetnie.

Doprawdy wspaniale. Do diabła, może Muntazir się dowie i  zamorduje go

za to, że młodszy brat próbował rozmawiać z  jego żoną, a  potem Ali nie

będzie już musiał się martwić, że każą mu zostać w  Dewabadzie aż do

Nawasatem.

Wciągnął głęboko w  płuca haust wilgotnego powietrza, pachnącego

ziemią po deszczu i  świeżo zroszonymi kwiatami, i  zaczął oddychać nieco

swobodniej. Pomieszane dźwięki wody płynącej w  kanale i  kapiącej z  liści

koiły go niczym kołysanka. Westchnął i  przez chwilę przyglądał się parze

szafirowych ptaszków mknących między ciemnymi drzewami. Gdyby tylko

reszta Dewabadu mogła być tak spokojna!

Fala chłodnej wilgoci przewinęła mu się pomiędzy palcami. Zaskoczony,

spojrzał w  dół i  zobaczył wstęgę mgły, wijącą się wokół jego talii. Gdy na

nią patrzył, owinęła się mu wokoło ramienia, tak jakby ściskała na

powitanie dawno niewidzianego przyjaciela. Otworzył szeroko oczy. W  Am

Gezirze taka sytuacja na pewno nie zdarzyła się ani razu. Mimo to

uśmiechnął się, zauroczony widokiem wody tańczącej na jego skórze.

Jego uśmiech zniknął równie raptownie, jak się pojawił. Rozejrzał się

szybko po otaczającej go zieleni, ale ścieżka na szczęście była pusta.

Przypomniał sobie szepty na promie, dziwne przyciąganie jeziora i  to, jak

w  okamgnieniu spocił się w  swoim pokoju. Ali nie zastanawiał się dotąd,

o  ile trudniej będzie mu ukryć nowe umiejętności w  mglistym, bogatym

w wodę Dewabadzie.

„W takim razie lepiej, żebyś zaczął o  tym myśleć”. Nie mogli go na tym

nakryć. Nie tutaj. Wieśniacy z Bir Nabat mogli być skłonni do przymykania

oczu na takie sporadyczne dziwactwa, przecież Ali ich uratował, ale nie

mógł podejmować takiego ryzyka w  Dewabadzie, którego mieszkańcy byli

bardziej spostrzegawczy. W  tym świecie maridowie byli źródłem strachu,

potworami, przywoływanymi przez rodziców w  strasznych historiach

opowiadanych dzieciom, czymś nieznanym i  przerażającym. Wędrowcy

chętnie kupowali amulety, rzekomo chroniące przed tymi istotami.

W  dzieciństwie Ali słyszał mroczną opowieść o  dalekim krewnym Ajanle,

który został wrzucony do jeziora po tym, jak niesłusznie oskarżono go

o złożenie ofiary z dziecka Dewów rzekomemu maridowi.


Powstrzymując drżenie, poszedł dalej w  kierunku infirmerii, ale jeszcze

przed nią stanął jak wryty, zdumiony zmianami, jakie tu zaszły.

Wypielęgnowane ogrody, z  których słynęli Dewowie, wyglądały doprawdy

pięknie: grządki jaskrawych ziół, obramowane treliażami ciężkimi od

kwiatów, a  także drzewka owocowe ocieniające szklane domki dla ptaków

i  cicho bulgocące fontanny. W  samym środku, pomiędzy dwoma

prostokątnymi stawami, rósł przedziwny gaj pomarańczowy. Drzewa

posadzono blisko siebie, a  ich gałęzie starannie ukształtowano tak, by

splatały się w  coś w  rodzaju sufitu. Zdał sobie sprawę, że w  ten sposób

powstała altana, osłonięta gęstym listowiem, pękatymi owocami

i śnieżnobiałymi kwiatami tak szczelnie, że nic nie było przez nią widać.

Oczarowany, szedł dalej, jakby coś przyciągało go do tego miejsca.

Ktokolwiek posadził tu te rośliny, dokonał czegoś wspaniałego. Altana

miała nawet sklepione wejście, wystrzyżone w liściach…

Zatrzymał się tak szybko, że prawie upadł. Nahri na pewno nie było

w infirmerii. Siedziała tutaj, otoczona książkami, i wyglądała dokładnie jak

w jego najmilszych wspomnieniach.

Co więcej, wydawało się, że tu było jej miejsce: królewska Banu Nahida

w  pałacu swoich przodków. Nie miało to nic wspólnego z  klejnotami czy

ozdobnym strojem, wręcz przeciwnie: miała na sobie prostą białą tunikę za

kolana i  luźne fioletowe szarawary. Jedwabny czador w  kolorze

połyskującej umbry upięła nad uszami za pomocą spinek z  diamentami,

a teraz odrzuciła na ramiona, odsłaniając cztery czarne warkocze sięgające

aż do pasa.

„Jesteś zaskoczony?” A czego się po niej spodziewał? Że będzie wyblakłą

wersją bystrej kobiety, którą kiedyś znał, pogrążoną w żałobie po zmarłym

afszinie, bladą od spędzania długich godzin w infirmerii? To nie była Banu

Nahida, którą kiedyś nazywał przyjaciółką.

Ali zorientował się nagle, że gapi się na nią z  otwartymi ustami jak

ostatni głupiec, więc je zamknął. Zrozumiał jednak, że znajduje się

w  miejscu, gdzie zdecydowanie nie powinno go być. Jedno spojrzenie

ujawniło brak strażników i  służących. Nahri siedziała samotnie na

wygodnej wiszącej huśtawce, z  olbrzymim tomem otwartym na kolanach,

notatkami rozrzuconymi nieporządnie na haftowanym dywanie poniżej

i  stojącą tamże tacą z  nietkniętą filiżanką herbaty. Ali patrzył, jak

dziewczyna marszczy brwi, tak jakby tekst w książce osobiście ją obrażał.


Nagle naszła go ochota, żeby podejść i usiąść tuż przy niej… zapytać, co

czyta, i  wrócić do ich platonicznej przyjaźni, do polowania na zwoje

w  podziemiach Biblioteki Królewskiej i  dyskusji o  gramatyce arabskiej.

Nahri była mu promykiem słońca w  mrocznych czasach, a  Ali aż do tej

chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo za nią tęsknił.

„W takim razie przestań ją prześladować jak jakiś ghul”. Zdenerwowany,

zmusił się w końcu, by podejść.

– Sabah en-nur – pozdrowił ją grzecznie w egipskim dialekcie, którego go

uczyła.

Nahri podskoczyła. Księga spadła jej z kolan, kiedy spojrzała na niego ze

strachem.

Przeniosła wzrok z  jego twarzy na zulfikar i  ziemia pod jego stopami się

wybrzuszyła. Ali krzyknął i  zachwiał się, kiedy z  trawy wystrzelił korzeń

i wężowym splotem owinął mu się wokół kostki. Szarpnął mocno, aż książę

upadł i uderzył potylicą w ziemię.

Czarne plamy zakwitły mu przed oczami, a  kiedy zniknęły, zobaczył, że

Banu Nahida stoi nad nim. Nie wyglądała na zachwyconą.

–  No cóż… – odezwał się słabo. – Twoja magia znacznie zyskała na sile,

od kiedy się ostatnio widzieliśmy.

Roślina zacisnęła się na jego kostce, aż zabolało.

– Co do diabła robisz w moim ogrodzie? – zapytała Nahri z wściekłością.

–  Ja… – Ali spróbował usiąść, ale korzeń trzymał go mocno. Oplótł mu

kostkę i  zniknął pod szatą, pnąc się po łydce. W  dotyku aż nadto

przypominał wodorosty, które schwytały go w  jeziorze, co sprawiło, że

zaczęła go ogarniać panika. – Wybacz mi – wybełkotał po arabsku. – Ja

tylko…

–  Przestań! – powiedziała oschle po dżinistańsku, a  on poczuł się tak,

jakby dostał w  twarz. – Nie waż się mówić do mnie po arabsku! Nie chcę

słyszeć tego języka z twoich kłamliwych ust.

Ali gapił się na nią, wstrząśnięty.

– Prze… przepraszam… – powtórzył po dżinistańsku, z trudem znajdując

słowa. Korzeń dotarł już do jego kolana, włochate pnącze, pełznące coraz

dalej i  dalej. Poczuł dreszcz, a  potem ból, promieniujący od blizn, które

pozostawił na jego ciele marid.

Zacisnął powieki, a  na jego czole pojawił się kroplisty pot. „To tylko

korzeń. To tylko korzeń”.


–  Czy mogłabyś zdjąć ze mnie tę rzecz? Proszę? – Najwyższym wysiłkiem

powstrzymywał się, żeby nie sięgnąć po zulfikar i nie odciąć rośliny. Gdyby

wyciągnął broń, Nahri prawdopodobnie kazałaby ziemi pochłonąć go

całego.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Co tutaj robisz?

Ali otworzył oczy. We wzroku uzdrowicielki nie było krztyny litości.

Wprost przeciwnie, powoli kręciła palcem, a  korzeń wokół jego nogi

powtarzał te ruchy.

– Chciałem się z tobą zobaczyć – powiedział bez zastanowienia, tak jakby

napoiła go jednym z  eliksirów prawdy swoich przodków. Wtedy zdał sobie

sprawę, że to była prawda. Chciał się z  nią zobaczyć, pal licho sztylet

Darajawahusza. Nahri opuściła dłoń, a  korzeń zluzował oplot. Ali

z  drżeniem wciągnął powietrze, zakłopotany tym, jak bardzo go to

przeraziło. Na Najwyższego, potrafił stawić czoła zabójcom zbrojnym

w  łuki, strzały i  ostrza, a  taki korzonek doprowadził go niemal do łez? –

Przepraszam – powiedział po raz kolejny. – Nie powinienem tu przychodzić.

– Oczywiście, że nie – warknęła w odpowiedzi. – W Dewabadzie jest tylko

jedno miejsce, należące wyłącznie do mnie. Miejsce, gdzie nawet mój mąż

nie postawi stopy. I proszę, kto się tu zjawia? – Jej twarz wykrzywił gniew.

– Ależ oczywiście, Alizajd. Zabójca Afszina robi to, co mu się żywnie

podoba.

Policzki Alego zapłonęły rumieńcem.

– Wcale nie – wyszeptał. – Byłaś tam. Wiesz, co go zabiło.

Nahri cmoknęła drwiąco.

– Och, nie. Zostałam upomniana w tej kwestii, i to dość stanowczo. Twój

ojciec obiecał, że zabije wszystkie dewańskie dzieci w  mieście, jeżeli

ośmielę się choćby bąknąć słowo „marid”. – Łzy zakręciły jej się w oczach.

– Wiesz, co mi kazał zeznać? Co kazał mi powiedzieć na temat zamiarów

Dary tamtego wieczoru? Jaki czyn rzekomo udaremniłeś?

Jej słowa przeszyły go do głębi.

– Nahri…

– Czy wiesz, co kazał mi powiedzieć?

Ali spuścił wzrok.

–  Tak. – Plotki dogoniły go w  Am Gezirze. Tamtejsi mieszkańcy bez

problemu uwierzyli, że na ogół uprzejmy i życzliwy książę miał powód zabić

innego dżinna.
–  Ocaliłam cię. – Zaśmiała się bez cienia wesołości. – Uzdrowiłam cię

własnymi dłońmi. Więcej niż raz. A  ty w  zamian milczałeś, kiedy

wsiedliśmy do łodzi, chociaż wiedziałeś, że żołnierze twojego ojca na nas

czekają. Mój Boże, zaproponowałam ci nawet, żebyś uciekł razem z  nami

przed gniewem ojca, żebyś opuścił tę klatkę i zobaczył, jak wygląda reszta

świata! – Objęła się ramionami i  owinęła szczelniej czadorem, tak jakby

stawiała pomiędzy nimi ścianę. – Powinieneś być dumny, Ali. Niewielu

udało się mnie oszukać, ale ty? Do samego końca utrzymywałeś mnie

w przekonaniu, że jesteś moim przyjacielem.

Poczucie winy zwaliło się na niego niczym głaz. Nie miał pojęcia, że

odczuła to w  ten sposób. Chociaż uważał ją za przyjaciółkę, Nahri

najwyraźniej trzymała go na dystans, a  świadomość, że ich relacja

znaczyła dla niej coś więcej, a on ją zniszczył, przyprawiła go o mdłości.

Gorączkowo szukał odpowiednich słów:

–  Nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym zrobić tamtej nocy, Nahri.

Darajawahusz zachowywał się jak szaleniec. Wywołałby wojnę!

Zadrżała.

–  Nie wywołałby wojny. Nie pozwoliłabym mu na to. – Jej głos brzmiał

szorstko, ale wyglądało na to, że walczy ze wszystkich sił, by zachować

spokój. – Czy to ci wystarczy? Zobaczyłeś się ze mną. Zakłóciłeś mój

spokój, by wygrzebać wspomnienie najgorszej nocy w  moim życiu. Coś

jeszcze?

–  Nie, to znaczy tak, ale… – Ali zaklął w  myślach. Z  całą pewnością nie

był to najlepszy moment, żeby wyciągnąć sztylet Dary i  przyznać, że jego

ojciec go ukradł i  zatrzymał jako wojenne trofeum. Spróbował z  innej

strony: – P-próbowałem do ciebie napisać.

–  Tak, twoja siostra przekazywała mi twoje listy. – Wskazała popiół na

czole. – Przydały się jako paliwo do mojego ołtarza ognia.

Ali spojrzał na znak. W  cieniu gaju z  początku go nie dostrzegł, a  teraz

szara krecha go zaskoczyła. Pięć lat wcześniej Nahri nie wydawała się

równie chętna przestrzegać religijnych rytuałów swojego rodu.

Spostrzegła, jak się jej przygląda, i  jej oczy błysnęły wyzywająco. Nie

mógł jej za to winić. Swego czasu głośno i  wyraźnie wyrażał opinie na

temat dewańskiego kultu ognia. Kropla zimnego potu pociekła mu po szyi,

wsiąkając w kołnierz kandury.

Jej spojrzenie zdawało się śledzić ruchy tej kropli.


– Opętali cię – wyszeptała. – Gdyby było inaczej, słyszałabym twoje serce,

wyczuwała obecność… – Uniosła dłoń, a  książę się wzdrygnął, ale na

szczęście nie zaatakowały go żadne rośliny. Nahri tylko go badała. –

Zmienili cię, prawda? Maridowie?

Ali zesztywniał.

–  Nie – zaprzeczył z  uporem, mówiąc do niej, ale też i  do siebie. – Nic

podobnego nie zrobili.

– Kłamca – rzuciła drwiąco, a on zareagował gniewną miną. Nie zdążył jej

ukryć. – Co, nie lubisz, kiedy nazywają cię kłamcą? Czy to gorsze miano

niż „ten, który ubił interes z wodnym demonem”?

– Interes? – powtórzył z niedowierzaniem. – Myślisz, że prosiłem o to?

–  O pomoc w  zabiciu największego wroga twojego rodu? O  sławę tego,

który ostatecznie wykończył wojownika, którego nie mógł zabić twój

przodek? – Spojrzała na niego z  pogardą. – Tak, Zabójco Afszina, tak

właśnie myślę.

–  W takim razie się mylisz. – Ali wiedział, że Nahri jest wściekła, ale

tamtej nocy nie tylko jej życie zostało przewrócone do góry nogami. – Marid

nie mógłby mnie wykorzystać, żeby zabić twojego afszina, gdyby tenże

afszin nie strącił mnie wcześniej z  pokładu do jeziora. A  wiesz, jak

zostałem opętany? – Głos mu się załamał. – Wdarli się do mojego umysłu

i  zesłali mi wizję śmierci wszystkich, których kocham. – Podwinął

gwałtownie rękaw. W  przesianym przez listowie świetle słońca doskonale

było widać jego blizny: poszarpane ślady trójkątnych zębów i pasek zdartej

z  mięsem skóry, wijący się wokół nadgarstka. – A  w  tym samym czasie

robili z  moim ciałem to. – Cały się trząsł na wspomnienie przerażających

wizji. – Niezły interes.

Przysiągłby, że przez chwilę widział jej wstrząśniętą minę, ale trwało to

zaledwie ułamek sekundy. Niestety zbyt późno zdał sobie sprawę, co

odsłonił podczas upadku na ziemię i podciągania rękawa.

Nahri utkwiła wzrok w  charakterystycznej rękojeści sztyletu

Darajawahusza. Liście w całym gaju zadrżały.

– Co masz zamiar z tym zrobić?

„O, nie”.

–  Ch-chciałem ci go oddać – powiedział szybko Ali, próbując wydobyć

broń zza pasa.

Uzdrowicielka rzuciła się naprzód i  wydarła mu go z  ręki. Przesunęła

palcami po rękojeści, delikatnie naciskając karneole i  lapis lazuli, a  łzy


wezbrały jej w oczach.

Przełknął ślinę, rozpaczliwie chcąc coś powiedzieć. Cokolwiek. Żadne

słowa nie mogły jednak wymazać tego, co pomiędzy nimi zaszło.

– Nahri…

–  Wynoś się – powiedziała po arabsku, w  języku, który kiedyś legł

u podstaw ich przyjaźni, tym, w którym uczył ją wyczarowywać płomienie.

– Chcesz uniknąć wojny? To wynoś się z  mojego ogrodu, zanim zatopię to

ostrze w twoim sercu.


 

10
 

Nahri
 

Kiedy Ali zniknął za drzewami, Nahri padła na kolana. Sztylet Dary ciążył

jej w  dłoni. „Nie, inaczej”. Pamiętała, że tak właśnie ją poprawiał, kiedy

uczył ją rzucać tym nożem. Gorące palce afszina muskały jej skórę, a jego

oddech łaskotał ją w  ucho. Jego śmiech niósł się z  wiatrem, kiedy

sfrustrowana dziewczyna przeklinała.

Łzy rozmazały jej świat przed oczami. Palce zacisnęły się wokół rękojeści,

a  Nahri mocno przycisnęła drugą dłoń, zwiniętą w  pięść, do ust, walcząc

z  łkaniem narastającym w  piersi. Ali prawdopodobnie wciąż jeszcze był

blisko, a niech ją diabli, jeżeli pozwoli mu usłyszeć swój płacz.

„I tak powinnam wbić mu to ostrze w  serce”. Tylko Alizajd Al-Kahtani

potrafił tak zuchwale wtargnąć do jedynego azylu, jaki miała

w Dewabadzie, i ją wzburzyć. Była równie wściekła na bezczelnego intruza,

co na siebie samą za reakcję, gdyż rzadko zdarzało jej się tak dalece

stracić panowanie nad sobą. Często kłóciła się z  Muntazirem,

z  utęsknieniem wyczekiwała dnia, kiedy Ghassan spłonie na stosie

pogrzebowym, ale nie łkała przed nimi jak smutna dziewczynka.

A przecież żadnemu z nich nie udało się jej oszukać, tylko Ali zdołał tego

dokonać. Mimo najszczerszych chęci nabrała się na jego przyjaźń. Lubiła

spędzać czas z kimś, kto odznaczał się podobnym intelektem i ciekawością

świata, z  kimś, kto nie sprawiał, że wstydziła się swojej człowieczej skóry

czy też ignorancji w  kwestii magii. Lubiła Alego, jego uroczy entuzjazm,

kiedy zaczynał rozprawiać na temat niejasnych teorii gospodarczych,

i uprzejmość, z jaką traktował szafitów służących w pałacu.


„To kłamstwo. Wszystko to było kłamstwo”. W tym także i  to, co właśnie

wybełkotał na temat maridów. To nie mogła być prawda.

Odetchnęła głęboko, rozluźniając pięści. Klejnoty w  rękojeści sztyletu

odcisnęły się we wnętrzu jej dłoni. Nahri nie spodziewała się, że

kiedykolwiek jeszcze zobaczy ostrze Dary. Zaraz po śmierci afszina

zapytała Ghassana o tę broń, a król odparł, że kazał ją przetopić.

Skłamał. Dał je jako trofeum swojemu synowi. Swojemu synowi, Zabójcy

Afszina.

Przetarła oczy trzęsącymi się dłońmi. Nie wiedziała nawet, że Ali już

wrócił. W gruncie rzeczy świadomie starała się unikać jakichkolwiek wieści

na jego temat. Wygląd Muntazira, świadczący o  coraz większym stresie,

i  jego rosnące niekontrolowane spożycie wina dawały jej dość wskazówek

co do postępów podróży młodszego z braci.

Po drugiej stronie zasłony z drzew rozległy się czyjeś kroki.

– Banu Nahido? – pisnął kobiecy głosik. – Pani Nisrin prosiła mnie, żeby

cię zawołać. Mówi, że Dżamszid e-Pramuch już czeka.

Nahri westchnęła, patrząc na książkę, którą studiowała, zanim Alizajd jej

przerwał. Był to nahidzki traktat o klątwach, które ponoć powstrzymywały

gojenie. Jeden z  młodszych kapłanów w  Wielkiej Świątyni znalazł go

przypadkiem podczas porządkowania starych archiwów. Nahri kazała

natychmiast go sobie dostarczyć, jednak ze względu na język dzieła,

wyjątkowo archaiczny i  niejasny dialekt dewaszti, obawiała się, że będzie

musiała zlecić jego przekład.

Dżamszid i  tak nie chciałby zaczekać. Błagał ją od tygodni, żeby znów

spróbowała go uleczyć, z  desperacją rosnącą podobnie jak nałóg

Muntazira. Nahri nie musiała pytać dlaczego. Wiedziała, że młodego Dewę

zabija niezdolność do pełnienia obowiązków kapitana gwardii i  osobistego

ochroniarza Muntazira.

Jeszcze raz wzięła głęboki wdech.

– Zaraz tam będę – oznajmiła.

Odłożyła księgę na opasły arabski tom traktujący o  szpitalach (a

przynajmniej podejrzewała, że o  tym traktuje). Nie miała czasu go

przeczytać. Muntazir mógł pogrzebać u  zarania marzenia o  odbudowie

szpitala jej przodków, ale Nahri nie miała jeszcze zamiaru się poddać.

Wstała, wsunęła sztylet za szeroki pas pod szatą. Zmusiła się do

usunięcia Alego z  umysłu. Wyparcia stamtąd również Dary. Przede


wszystkim miała obowiązki wobec pacjentów, a  w  tej akurat chwili

angażująca praca mogła tylko przynieść jej ulgę.

Infirmeria jak zwykle była gwarnym, rojnym miejscem, pachnącym siarką.

Nahri przeszła przez część przeznaczoną dla pacjentów, a  potem zniknęła

za zasłoną, która oddzielała jej prywatny gabinet, przesuwając dłońmi po

śliskim jedwabiu, zaczarowanym tak, by tłumić dźwięki z  obu stron.

W razie potrzeby mogła się tu wycofać i  porozmawiać szczerze z  Nisrin na

temat kiepskiej diagnozy, bez obawy, że ktoś je podsłucha.

Zasłona potrafiła stłumić także głos mężczyzny krzyczącego z bólu.

Dżamszid i  Nisrin czekali na nią. Dżamszid leżał na pryczy, blady, lecz

zdecydowany.

– Niech twój ogień płonie jasno, Banu Nahido – pozdrowił ją.

– I twój również – odpowiedziała Nahri, składając dłonie. Związała z tyłu

szal, by przytrzymać warkocze, i umyła dłonie w miednicy, pryskając sobie

zimną wodą na twarz.

Nisrin zmarszczyła brwi.

– Wszystko w porządku? – zapytała. – Twoje oczy…

–  Czuję się świetnie – zełgała Nahri. – Trochę frustracji, to wszystko. –

Skrzyżowała ramiona na piersi, uznając, że może zwalić wzburzenie

powrotem Alego na coś innego. – Tamta książka jest napisana w  jakimś

przeklętym starożytnym języku, którego nie rozumiem. Będę musiała

odesłać ją z powrotem do Wielkiej Świątyni, żeby ją przetłumaczyli.

Dżamszid podniósł głowę z paniką na twarzy.

– Ale to nie znaczy, że odwołujemy dzisiejszą sesję?

Nahri znieruchomiała.

– Nisrin, możesz nas na chwilę zostawić samych?

Asystentka się skłoniła.

– Oczywiście, Banu Nahido.

Uzdrowicielka zaczekała, aż tamta wyjdzie, po czym uklękła u  boku

Dżamszida.

–  Za bardzo się spieszysz – powiedziała najłagodniej, jak potrafiła. – Nie

powinieneś tego robić. Twoje ciało zdrowieje, potrzebuje tylko czasu.

– Nie mam czasu – odparł. – Już go nie mam.

– Ależ masz – stwierdziła Nahri. – Jesteś młody, Dżamszidzie, masz przed

sobą dekady, ba, całe stulecia. – Ujęła jego dłoń. – Wiem, że chcesz znów

służyć u  jego boku, wskoczyć na konia i  strzelać z  łuku. I  na pewno to


zrobisz. – Popatrzyła mu prosto w oczy. – Musisz jednak przyjąć, że zanim

tak się stanie, mogą minąć całe lata. Te sesje… Wiem, jak wielki ból ci

sprawiają, ile cię kosztują…

–  Chcę to zrobić – przerwał jej uparcie. – Poprzednio powiedziałaś, że

niewiele trzeba, żeby naprawić uszkodzone nerwy, które według ciebie są

odpowiedzialne za niedowład mojej nogi.

Nahri nagle pożałowała, że nie ma za sobą dziesięciu lat więcej

w  infirmerii albo starszego stażem uzdrowiciela u  boku, żeby wsparł ją

w tej rozmowie. Wzrok pacjentów błagających ją o ostateczną diagnozę był

wystarczająco trudny do zniesienia, nawet gdy nie byli jej bliskimi

przyjaciółmi.

Spróbowała innej taktyki:

– Gdzie Muntazir? Zwykle z tobą przychodził.

–  Powiedziałem mu, że zmieniłem zdanie. Ma dość zmartwień na głowie,

żeby jeszcze patrzeć, jak cierpię.

Na Stwórcę, naprawdę jej tego nie ułatwiał.

– Dżamszidzie…

–  Proszę – powiedział, a słowo to przeszyło ją do szpiku kości. – Potrafię

znieść ten ból, Nahri. Potrafię wytrzymać kilka dni w  łóżku. Jeżeli

uważasz, że będzie gorzej, możemy przestać.

Westchnęła.

–  Pozwól, że najpierw cię zbadam. – Pomogła mu zdjąć chustę, którą

owinął ramiona. – Połóż się. – Robili to już tyle razy, że oboje wykonywali

kolejne kroki automatycznie. Wzięła tępy mosiężny pręt z  tacy

przyniesionej przez Nisrin i  przesunęła nim po lewej nodze pacjenta. –

Nadal czujesz palące odrętwienie?

Dżamszid skinął głową.

–  Ale przynajmniej lewa nie jest tak słaba jak prawa. To mi sprawia

najwięcej kłopotu.

Nahri pomogła mu obrócić się na brzuch. Jak zawsze wzdrygnęła się na

widok jego nagich pleców. Sześć nierównych blizn znaczyło miejsca, gdzie

wbiły się strzały Dary. Jedna trafiła w  kręgosłup, inna przebiła prawe

płuco.

„Powinieneś już nie żyć”. Nahri dochodziła do tego niepokojącego

wniosku za każdym razem, kiedy patrzyła na jego rany. Pięć lat wcześniej

Ghassan chciał wymusić na Kawehu wydanie domniemanych wspólników

Dary, toteż wydał okrutny rozkaz zakazujący leczenia Dżamszida przez


tydzień. Młodzieniec spędził więc siedem dni ze strzałami tkwiącymi

w  ciele. Powinien był umrzeć. Dlaczego tak się nie stało? To było równie

wielką zagadką jak powód, dla którego reagował tak kiepsko na jej

uzdrawiające czary.

Nahri przesunęła wzrokiem po małym czarnym tatuażu na wewnętrznej

stronie lewej łopatki. Widziała go wiele razy: trzy wirujące glify. Było to

blade odbicie wielkich, misternych tatuaży zdobiących skórę Dary –

rodowych symboli i  znaków klanowych, zapisów bohaterskich uczynków

i ochronnych zaklęć. Kiedy spytała o  ten znak, Dżamszid tylko przewrócił

oczami. Najwyraźniej zwyczaj tatuowania zaniknął wśród większości

Dewów urodzonych po wojnie, zwłaszcza w  Dewabadzie. Był to, jak

żartobliwie utyskiwał młodzieniec, wyraz staroświeckich przesądów,

zdradzający jego wiejskie pochodzenie.

Dotknęła jego pleców i Dżamszid się napiął.

– Nalać ci trochę wina? – zapytała. – Może trochę zmniejszy ból.

– Przed przyjściem tutaj wypiłem trzy kielichy na odwagę.

Wspaniale. Uniosła długi pasek tkaniny.

–  Tym razem chciałabym ci przywiązać ręce do pryczy. – Następnie

poleciła mu złapać za nogi leżanki. – Ściskaj je, kiedy zaboli.

Cały się teraz trząsł.

– Masz coś, co mógłbym zagryźć?

W milczeniu podała mu kołek z  cedrowego drzewa nasączonego opium,

a  potem położyła dłonie na jego plecach. Sprawdziła, czy kotara jest

dokładnie zasunięta.

– Gotów?

Przytaknął nerwowo.

Nahri zamknęła oczy.

Po chwili była w  środku. Jego ciało było dla niej niczym otwarta księga.

Bicie jego serca, pompującego smoliście czarną krew przez delikatne żyły…

Bulgotanie kwasów żołądkowych i  innych płynów humoralnych… Płuca,

rozszerzające się i kurczące niczym miechy.

Palce uzdrowicielki naciskały skórę Dżamszida. Oczami umysłu niemal

dostrzegała nerwy w  jego rdzeniu kręgowym, jaskrawo kolorowe, tańczące

włókna, chronione przez kościste krawędzie kręgów. Przesunęła palce niżej

i  wyczuła wypukłe blizny. Nie tylko na skórze, ale również głębiej:

przerwane i zrośnięte mięśnie oraz postrzępione nerwy.


Odetchnęła, żeby się opanować. Tylko tyle mogła zrobić, nie raniąc go.

Jego ciało protestowało, kiedy próbowała je uzdrowić. Gdyby na stole leżał

ktoś inny, Nahri mogłaby skłonić przerwane nerwy do ponownego

połączenia, wygładzić zbliznowaconą tkankę, narosłą na mięśniach, odjąć

sztywność i ból. Były to potężne czary, które wiele ją kosztowały – być może

byłoby trzeba kilku sesji, żeby uleczyć go całkowicie – ale mógłby skoczyć

z powrotem na konia z łukiem w dłoni już wiele lat wcześniej.

Nahri skoncentrowała się na małym odcinku uszkodzonych nerwów.

Przygotowała się wewnętrznie, a potem wydała im rozkaz zrośnięcia się.

Wtedy uderzyła w  nią magia ochronna, pierwotna i  potężna jak cios

prosto w  umysł. Tym razem była na to przygotowana, więc oparła się tym

czarom, umieszczając zerwany nerw z  powrotem na miejscu. Dżamszid

zadygotał pod jej dłońmi, stęknąwszy przez zaciśnięte zęby, lecz ona

zignorowała to, skupiając się na następnym włóknie.

Naprawiła trzy, zanim zaczął jęczeć.

Szarpnął się nagle, próbując zerwać więzy. Jego skóra płonęła pod jej

palcami, parząc przy dotyku. Czuła to, lecz robiła swoje, chociaż pot

ściekał jej po twarzy. W  tym konkretnym miejscu zostało jeszcze pięć

nerwów do uleczenia. Dłonie jej zadrżały, ale sięgnęła po kolejny. Walka

z reakcjami jego ciała kosztowała ją wiele sił i magii, a ich zapas szybko się

wyczerpywał.

Następne włókno zameldowało się na miejscu, lśniąc lekko w jej umyśle.

Złapała kolejne.

Kołek wypadł Dżamszidowi z  ust, a  powietrze przeciął jego wrzask. Na

skórze zbierał mu się popiół, aż wreszcie magia eksplodowała i  więzy

trzymające jego dłonie wybuchły płomieniami.

– Dżamszid? – odezwał się spoza jej pleców wyjątkowo niepożądany głos.

– Dżamszid!

Muntazir wpadł za kotarę. To nagłe wtargnięcie wstrząsnęło

uzdrowicielką, a  nieznana magia z  ciała Dżamszida wykorzystała to, by

uderzyć w  nią z  całą siłą. Fala energii była tak mocna, że Nahri się

zatoczyła i upadła, a połączenie z ciałem pacjenta zostało zerwane.

Dżamszid opadł na pryczę i  znieruchomiał. Nahri z  walącym sercem

zerwała się na nogi, by sprawdzić mu puls. Był szybki, ale dowodził, że

serce pacjenta jeszcze bije. Młodzieniec tylko zemdlał. Szybko ugasiła

płomienie wokół jego nadgarstków.

Z wściekłością obróciła się na pięcie ku Muntazirowi.


–  Coś ty sobie myślał, do diabła?! Udało mi się właśnie zrobić niewielkie

postępy!

Emir spojrzał z przerażeniem.

– Postępy? Przecież on się palił!

– Jest dżinnem! Dałby sobie radę z takimi płomykami.

–  Nie powinno go tu w  ogóle być! – upierał się Muntazir. – Czy to ty go

przekonałaś, żeby znów spróbował?

–  Czy ja go przekonałam? – syknęła Nahri, z  wysiłkiem opanowując

kłębiące się emocje. – Nie, głupcze. Robi to dla ciebie. Dostrzegłbyś to,

gdybyś nie był tak zapatrzony w siebie!

Oczy Muntazira błysnęły. Jego naturalny wdzięk gdzieś zniknął, kiedy

nerwowo okrywał Dżamszida chustą.

–  W takim razie nie powinnaś mu na to pozwolić. Jesteś lekkomyślna.

Zawsze chcesz się wykazać…

– To nie lekkomyślność! – Kłótnie z Muntazirem na temat polityki i spraw

rodzinnych to jedna sprawa, ale nie miała zamiaru pozwolić, żeby otwarcie

podważał jej zdolności uzdrowicielskie. – Wiedziałam, co robię,

i przygotowałam się na to. To ty mi przerwałeś!

– Sprawiałaś mu ból!

–  Leczyłam go! – wybuchnęła w  końcu. – Może gdybyś okazał troskę

wtedy, kiedy twój ojciec pozwalał mu umierać, teraz byłby w  lepszym

stanie!

Wyrzuciła z  siebie te słowa, mimo że podczas licznych kłótni bardzo się

starała, żeby podobne oskarżenia nigdy nie padły. Zbyt dobrze znała

strach, który wykorzystywał Ghassan do trzymania wszystkich w  ryzach,

przerażenie, które ściskało gardło również jej, kiedy pomyślała o  jego

gniewie.

A cholernie dobrze wiedziała, co Muntazir czuje do Dżamszida.

Jej mąż odskoczył, jakby wymierzyła mu policzek. Wstrząs, ból i wyrzuty

sumienia przemknęły mu przez twarz, a na policzkach rozlał się rumieniec

gniewu.

Nahri natychmiast pożałowała swoich słów.

– Muntazirze, chodziło mi tylko o to, że…

Uniósł dłoń, przerywając jej, po czym wskazał drżącym palcem

Dżamszida.

–  Cierpi tylko z  powodu tego, co zrobił Darajawahusz… co uczyniłaś ty.

Cierpi, ponieważ zagubiona dziewczynka z Kairu myślała, że dostała się do


świata z  baśni, a  do tego, mimo całej swojej rzekomej bystrości, nie

dostrzegła, że przystojny bohater, który ją ocalił, jest w  rzeczywistości

potworem. A  może jej to po prostu nie obchodziło? – Jego głos nagle

ochłódł. – Może musiał tylko opowiedzieć jedną ze swoich smutnych

historii i  zamrugać tymi pięknymi zielonymi ślepkami, a  ciebie tak to

uszczęśliwiło, że zrobiłaś wszystko, czego chciał.

Nahri patrzyła na niego, oniemiała, a  wszystkie te słowa odbijały się

echem w  jej głowie. Widziała już przedtem Muntazira pijanego, ale nie

wiedziała, że potrafi być tak okrutny.

Nie wiedziała, że potrafi zranić ją tak głęboko.

Wciągnęła powietrze i  odetchnęła, trzęsąc się z  oburzenia. Czuła się

zdradzona. Dlatego właśnie wzniosła mury, za którymi próbowała ukryć

prawdziwe oblicze. Było jasne, że nie może ufać ani jednej istocie w  tym

cholernym mieście. Krew jej wrzała. Kim był Muntazir, żeby mówić jej takie

rzeczy? Jej? Banu Nahidzie w jej własnej infirmerii?

Pałac najwyraźniej się z  nią zgadzał: w  żyłach zawirowała jej magia

przodków. Płomienie na palenisku strzeliły wysoko i  szeroko, tak jakby

chciały pochłonąć emira, najnowsze pokolenie gzów piaskowych, które

ukradły ich dom.

Wówczas Nahri poczuła, że jej gniew się zmienia, zyskuje cel. Wyczuwała

Muntazira, tak jakby go dotykała: szybkie bicie serca i  gorący rumieniec

na skórze, delikatne naczynia krwionośne w  jego gardle czy też stawy

i kości, które dało się połamać jednym rozkazem.

–  Myślę, że powinieneś już opuścić infirmerię, emirze – odezwała się

Nisrin, stojąca przy zasłonie. Nahri nie wiedziała, kiedy weszła tu jej

asystentka, ale starsza kobieta najwyraźniej usłyszała dosyć, by patrzeć

teraz na Muntazira z  ledwie skrywaną pogardą. – Banu Nahida właśnie

leczy twojego towarzysza, a  lepiej dla niego, żeby jej w  tym nie

przeszkadzano.

Muntazir zacisnął uparcie usta w  wąską kreskę. Wyglądał, jakby miał

jeszcze sporo do powiedzenia… i  był całkowicie nieświadomy, jak niewiele

brakowało, by jego żona zrobiła coś, czego nie mogłaby naprawić. Po chwili

jednak dotknął dłoni Dżamszida, na krótko splótł swoje palce z  palcami

pacjenta, a  potem, nie patrząc na żadną z  kobiet, wstał, odwrócił się

i wyszedł.

Nahri odetchnęła. Całe jej ciało drżało, kiedy opuszczała je mroczna

magia.
– Chyba… chyba przed chwilą o mało co go nie zabiłam.

–  Zasługiwałby na to. – Nisrin podeszła sprawdzić stan Dżamszida. Po

chwili Nahri dołączyła do niej. Puls miał przyśpieszony, a  skórę wciąż

gorącą, ale jego oddech powoli wracał do normy. – Nie pozwól, żeby ten

obrzydliwy pijak jeszcze kiedykolwiek cię dotknął.

Nahri poczuła się tak, jakby za chwilę miała zwymiotować.

–  Jest moim mężem, Nisrin. Powinniśmy pracować nad przywróceniem

pokoju między naszymi rodami. – Jej głos zabrzmiał jednak słabo, a słowa

nawet jej samej wydawały się śmieszne.

Nisrin przestawiła wiadro wypełnione lodem bliżej pryczy, zmoczyła

kawałek szmatki w zimnej wodzie i umieściła go na plecach Dżamszida.

–  Nie martwiłabym się przesadnie przyszłością twojego małżeństwa –

mruknęła posępnie.

Nahri spojrzała na Dżamszida. Ogarnęła ją fala rozpaczy, gdy

przypomniała sobie jego błagania. Czuła się bezużyteczna. Za dużo ją

ostatnio spotkało: brzemię odpowiedzialności ciągle rosło, a  realizacja

marzeń się oddalała. Została zmuszona do śmiertelnego tańca między

Ghassanem a błagalnymi oczami Dewów, modlących się, by ich uratowała.

Próbowała tego dokonać, naprawdę. Poślubiła Muntazira. Nie zostało jej

jednak już nic więcej, co mogłaby poświęcić.

–  Chcę do domu – wyszeptała i  w  oczach zakręciły jej się łzy. Było to

kompletnie nonsensowne żądanie, żałosna, dziecięca skarga, a  mimo to

serce wyrywało jej się do Kairu tak mocno, że zaparło jej dech w piersiach.

–  Nahri… – Zakłopotana uzdrowicielka próbowała się odwrócić, ale

Nisrin ujęła w dłonie jej twarz. – Dziecko, popatrz na mnie. Twój dom jest

tutaj. – Przyciągnęła ją i uściskała, głaszcząc po głowie. Nahri poddała się

jej dłoniom i  dopiero wtedy łzy popłynęły z  jej oczu. Nikt tu nie okazywał

jej uczuć w taki sposób, a ona przyjęła fizyczny kontakt z wdzięcznością.

Z wdzięcznością tak wielką, że nie zastanawiała się nad żarliwością,

z jaką Nisrin powtarzała cicho:

– Obiecuję ci, moja pani, wszystko się ułoży… Zobaczysz.


 

11
 

Ali
 

Klingi zulfikarów Alego i Wadżida uderzyły o siebie. Ali wykorzystał energię

zderzenia, by wykręcając piruet, uniknąć ostrza Akisy, które przeszło mu

nad głową.

„A jakiej reakcji spodziewałeś się po Nahri? Zjawiłeś się bez ostrzeżenia

ze sztyletem Darajawahusza. Czy myślałeś, że zaprosi cię do rozmowy

o książkach przy herbacie?”

Uniósł zulfikar, by zablokować następne uderzenie Wadżida.

„Wciąż nie potrafię uwierzyć, że myśli o  mnie w  ten sposób. Tak jakbym

rzeczywiście chciał, żeby wszystko się tak potoczyło”. Ali wcale nie prosił,

żeby jej słodki afszin porywał go czy też strzelał do niego z łuku. Poza tym

przecież przez te pięć lat Nahri musiała się dowiedzieć o  Kwi-zi i  innych

niezliczonych zbrodniach Darajawahusza. Jak mogła go wciąż bronić?

Odepchnął ostrze kaida i  zawirował w  szermierczym zwodzie, by stawić

czoła Akisie i z ledwością sparować jej następne uderzenie.

„Miłość”. Nawet Ali, który zazwyczaj był obojętny na takie sprawy,

dostrzegał, że Nahri i tego brutalnego demona łączyło coś więcej niż zwykła

wspólnota Nahidki i  jej afszina. „Co za bezużyteczna, rozpraszająca

emocja”. To śmieszne, ujrzeć czyjś uśmiech i stracić całe poczucie…

Akisa uderzyła go płazem w twarz.

Krzyknął z  bólu i  opuścił zulfikar. Dotknął policzka i  dostrzegł na

palcach krew.

Wojowniczka prychnęła.

– Niemądrze stawać do fechtunku, kiedy coś cię rozprasza.

– Nic mnie nie rozpraszało! – zaprzeczył gorąco.


Wadżid również opuścił broń.

–  Owszem, i  to bardzo. Szkoliłem cię, od kiedy sięgałeś mi do pasa.

Wiem, kiedy nie skupiasz się na walce. A z kolei ty… – zwrócił się do Akisy

z  miną pełną podziwu – …wspaniale sobie poczynasz z  tym zulfikarem.

Powinnaś wstąpić do Gwardii Królewskiej. Dostałabyś własną broń.

Akisa znów prychnęła.

– Nie lubię, kiedy ktoś mi rozkazuje.

Wadżid wzruszył ramionami.

–  Oferta ważna bezterminowo. – Wskazał przeciwległy koniec dziedzińca

Cytadeli, gdzie Lubajd wodził prym w  grupie oczarowanych młodych

rekrutów, niewątpliwie opowiadając jakąś mocno podkoloryzowaną historię

o przygodach ich trojga w Am Gezirze. – Może zrobimy przerwę i pójdziemy

z waszym wygadanym przyjacielem na kawę?

Akisa uśmiechnęła się i  ruszyła w  kierunku towarzysza, ale Wadżid

przytrzymał Alego.

– Wszystko w porządku? – zapytał cicho. – Znam cię, Ali. Nie chodzi o to,

że coś cię rozprasza. Męczy cię jakiś sekret. Widziałem to w twoim wzroku,

kiedy szkoliłeś innych.

Książę zacisnął mocno usta. Wadżid trafił bliżej prawdy, niżby chciał.

Owszem, Alego męczył pewien sekret, ale nie w tym sensie, o jakim myślał

kaid. Rozpraszały go nie tylko wspomnienia Nahri.

Jezioro ciągnęło go ku sobie od przybycia do Cytadeli. Czuł jego

przyciąganie tak wiele razy, że już stracił rachubę. Podchodził wtedy do

chłodnych kamiennych murów i  przyciskając do nich dłonie, wyczuwał

wodę po drugiej stronie. Kiedy zamykał oczy, powracały szepty, które

słyszał na promie. Niezrozumiałe szmery, od których serce biło mu

mocniej, chociaż nie rozumiał dlaczego. Czuł, że umiejętności, przekazane

mu przez marida, wzmagają się, są najpotężniejsze od lat, tak jakby

jednym pstryknięciem palców mógł wywołać gęstą mgłę na całym

dziedzińcu Cytadeli.

Oczywiście nie pisnął ani słowa na ten temat Wadżidowi. Ani

komukolwiek innemu.

– To nic takiego – powiedział. – Jestem tylko trochę zmęczony.

Kaid zmierzył go wzrokiem.

–  Czy chodzi o  twoją rodzinę? – Ali tylko się skrzywił, a  Wadżid

uśmiechnął się współczująco. – Nie dałeś pałacowi szansy, Ali. Powinieneś

wrócić do domu i spróbować z nimi pogadać.


– Jestem w domu – odparł książę. – Ojciec chciał, żeby wychowała mnie

Cytadela, prawda? – mówiąc to, dostrzegł parę gwardzistów wyruszających

na patrol. Obaj mieli połatane mundury, lecz tylko jeden był uzbrojony

w zulfikar.

Pokręcił głową, myśląc o  spotkaniu w  pałacu, biżuterii Muntazira

i wielkim talerzu słodyczy. Było jasne, że nie tylko on dostrzegał tę różnicę:

od przybycia do Cytadeli podsłuchał już wiele zirytowanych komentarzy.

Ali podejrzewał co prawda, że część problemów gospodarczych Dewabadu

można przypisać cichym wpływom Ajanle (co zasugerował Musa), lecz

wątpił, żeby zwykli żołnierze wiedzieli, gdzie szukać źródła niedostatku.

Widzieli tylko ucztującą arystokrację Dewabadu i  zadowolonych z  siebie

pałacowych bywalców. Na pewno nie obciążali odpowiedzialnością Alego,

wręcz przeciwnie, powitali go gorąco, rzucając tylko kilka kąśliwych

wzmianek na temat zmniejszonych racji soczewicy i  chleba, które teraz

z nimi dzielił.

Uwagę księcia przykuło teraz zamieszanie przy głównej bramie. Ali

spojrzał w  tamtą stronę i  zobaczył kilku żołnierzy spieszących ku

wejściu… a zaraz potem cofających się w bezładzie i opuszczających wzrok.

Kilku z nich potknęło się o własne nogi.

Do Cytadeli weszła samotna kobieta, wysoka, o  gibkiej sylwetce. Ali

rozpoznał ją natychmiast. Miała na sobie abaję koloru nieba o  północy,

ozdobioną diamentami lśniącymi niczym gwiazdy. Jej twarz zasłaniał

długi, srebrny nikab, odsłaniający tylko szarozłote oczy.

Bardzo gniewne szarozłote oczy. Kobieta utkwiła je w  twarzy Alego,

a  potem uniosła dłoń – złote bransolety i  pierścionki z  perłami zalśniły

w  świetle słońca. Niegrzecznym gestem wskazała mu, by za nią podążył,

a potem odwróciła się i wymaszerowała z Cytadeli.

Wadżid spojrzał na niego.

–  Czy to była twoja siostra? – zapytał z troską w głosie. – Mam nadzieję,

że nic się nie stało. Prawie nigdy nie opuszcza pałacu.

Ali odchrząknął.

–  B-być może udałem się do Cytadeli, nie odwiedzając po drodze ani jej,

ani matki.

Książę nie wiedział, że kaid Dewabadu, wielki mężczyzna, z  dumą

noszący na karku dwa stulecia, z  twarzą pełną blizn po bitwach, potrafi

tak zblednąć.
–  Nie widziałeś się jeszcze z  matką? – Cofnął się, tak jakby chciał się

fizycznie zdystansować od tego, co za chwilę stanie się z  Alim. – Lepiej jej

nie mów, że pozwoliłem ci się tu zatrzymać.

–  Zdrajca – mruknął młodzieniec, ruszając za siostrą. Nie potrafił

zaprzeczyć, że czuje dreszcz strachu.

Zajnab siedziała już w  lektyce, gdy on dopiero do niej wsiadał. Zasunął

zasłonki.

– Uchti, siostrzyczko, naprawdę nie powinnaś…

Siostra go spoliczkowała.

–  Ty niewdzięczny łajdaku! – wycedziła z  wściekłością, jednym

szarpnięciem zrywając z  twarzy nikab. – Przez pięć lat próbowałam ocalić

ci życie, a  ty po powrocie nawet nie pofatygujesz się z  wizytą? A  potem,

kiedy w  końcu cię wyśledzę, uważasz za stosowne zacząć spotkanie od

wykładu, czego nie powinnam? – Znów uniosła dłoń, tym razem zwiniętą

w pięść. – Ty zadufany…

Ali uchylił się przed ciosem, a potem złapał ją za ręce.

– To nie tak, Zajnab! Przysięgam! – Puścił ją.

– W takim razie jak, ty rozpuszczony bachorze? – Zmrużyła oczy z urazą.

– Ponieważ mam ogromną ochotę kazać moim tragarzom cisnąć cię do

dołu ze śmieciami!

–  Nie chciałem przysparzać ci kłopotów – ciągnął Ali. Ujął jej dłonie. –

Zawdzięczam ci życie, siostro. A Muntazir powiedział…

–  Co takiego powiedział Muntazir? – przerwała mu Zajnab. Mina jej

trochę złagodniała, ale głos jeszcze pobrzmiewał gniewem. – Nie przyszło ci

do głowy, żeby zapytać mnie o  opinię? Pomyśl przez chwilę: może sama

potrafię podjąć decyzję? Nie muszę pytać starszego brata o pozwolenie?

–  Nie – przyznał Ali. Myślał tylko o  tym, żeby jak najprędzej wynieść się

z  pałacu, zanim jeszcze kogoś skrzywdzi. No i  oczywiście przez to kogoś

skrzywdził. – Przepraszam, spanikowałem. Nie myślałem, że… – Zajnab

pisnęła, a  on puścił jej dłonie, zdawszy sobie nagle sprawę z  tego, że

ściskał je coraz mocniej. – Przepraszam – wyszeptał znowu.

Siostra patrzyła na niego teraz już nie z  gniewem, ale z  czujnością

i  niepokojem. Dopiero w  tej chwili dostrzegła jego brudną szatę

i  zakrwawioną twarz. Podniosła dłoń i  przesunęła kciukiem po jego

nierównych paznokciach.

Ali zarumienił się, zakłopotany ich stanem.

– Próbuję przestać je obgryzać. To nerwowy tik.


–  Nerwowy tik… – powtórzyła drżącym głosem. – Wyglądasz strasznie,

achi. – Dotknęła dłonią jego policzka, a potem blizny, w miejscu, z którego

wyciął znak Sulejmana.

Książę spróbował się uśmiechnąć, ale kiepsko mu to wyszło.

– Am Gezira nie okazała się tak gościnna, jak się spodziewałem.

Zajnab się wzdrygnęła.

–  Myślałam, że nigdy cię już nie zobaczę. Za każdym razem, kiedy

przybywał posłaniec, bałam się, że przynosi wiadomość o  twojej…

o twojej… – nie dokończyła, a w jej oczach pojawiły się łzy.

Ali objął ją, a ona odwzajemniła uścisk ze zdławionym łkaniem.

– Tak się o  ciebie martwiłam. – Chlipnęła. – Przepraszam, Ali. Błagałam

go, błagałam ojca codziennie. Gdybym tylko potrafiła go przekonać…

–  Och, Zajnab, to nie twoja wina. – Ali mocniej przytulił siostrę. – Jak

możesz tak myśleć? Jesteś dla mnie prawdziwym błogosławieństwem.

Twoje listy i  przesyłki ze wsparciem… nie masz pojęcia, jak bardzo ich

potrzebowałem. Dlatego wszystko się udało. – Odsunął się, by na nią

spojrzeć. – Dzięki temu sprawy w  Am Gezirze szły coraz lepiej. A  ja mogę

teraz być tutaj, żywy i  zdrowy, i  cię denerwować. – Tym razem pozwolił

sobie na słaby uśmiech.

Pokręciła głową.

– Tutaj nic nie idzie dobrze, Ali. Amma… jest wyjątkowo rozgniewana.

Ali przewrócił oczami.

–  Przecież nie wróciłem aż tak dawno temu. Dlaczego miałaby się tak

gniewać?

– Nie gniewa się na ciebie – odparła Zajnab. – To znaczy… trochę tak, ale

nie o  to mi chodzi. Wścieka się na ojca. Wróciła do Dewabadu w  furii,

kiedy dotarły do niej wieści o tym, co się z tobą działo. Powiedziała ojcu, że

wpędzi go za to w długi.

Książę mógł sobie tylko wyobrazić, jak przebiegała ta rozmowa.

–  Pogadamy z  nią – zapewnił siostrę. – Znajdę sposób, żeby wszystko

naprawić, a teraz zapomnij o tym wszystkim i powiedz mi, jak się czujesz.

– Nie sądził, żeby ta sytuacja była łatwa dla Zajnab. Siostra pozostawała

jedyną osobą, która jeszcze rozmawiała z całą pokłóconą rodziną.

Opanowanie Zajnab na chwilę pękło, ale po sekundzie przybrała

pogodną minę.

– Wszystko w porządku – powiedziała gładko. – Bogu niech będą dzięki.

Ali nie uwierzył w to ani przez moment.


– Zajnab…

– Naprawdę – upierała się, chociaż jej oczy nie błyszczały już wesołością.

– Znasz mnie… rozpieszczona księżniczka, której nic nie obchodzi.

Pokręcił głową.

–  Nie jesteś taka. – Uśmiechnął się. – No, może rzeczywiście trochę

rozpieszczona. – Uchylił się, kiedy próbowała wymierzyć mu kuksańca.

–  Mam nadzieję, że będziesz uważał na to, co mówisz przy matce –

ostrzegła go. – Nie przyjęła dobrze twojej ucieczki do Cytadeli i  użyła dość

wymyślnych słów, żeby opowiedzieć, jaki los spotyka niewdzięcznych

synów.

Ali odchrząknął.

– Coś… konkretnego? – zapytał, tłumiąc drżenie.

Zajnab uśmiechnęła się słodko.

– Mam nadzieję, że modliłeś się żarliwie, braciszku.

Apartamenty królowej Hatset rozciągały się na jednym z  najwyższych

poziomów pałacowego zikkuratu. Kiedy pięli się w  górę po schodach, Ali

mimo woli podziwiał widoki. Miasto poniżej wyglądało jak zabawka:

miniaturowe budynki i ich mieszkańcy biegający wokoło niczym mrówki.

Przeszli przez misternie rzeźbione tekowe drzwi prowadzące do pawilonu

matki. Ali wstrzymał oddech. Pawilon, zaprojektowany tak, by naśladować

scenerię jej ukochanej ojczyzny, na pierwszy rzut oka wydawał się ruiną

niegdyś wspaniałego koralowego zamku, jednej z  wielu człowieczych

budowli, stojących na wybrzeżach Ta Ntry. Po chwili jednak w  wirze

magicznego dymu przeistoczył się na ich oczach we wspaniały salon

o  wysadzanych klejnotami łukowatych przejściach z  koralu,

obramowanych donicami dziewięciorników błotnych, zamiokulkasów

zamiolistnych i błękitnych lotosów. Pawilon ten był ślubnym podarunkiem

od Ghassana, który chciał w ten sposób złagodzić żonie Ajanle tęsknotę za

domem. Gest ten świadczył o  milszym obliczu ojca, nieznanym Alemu.

W  powietrzu unosiła się woń mirry, a  zza falujących fioletowo-złotych

zasłon dochodziły dźwięki lutni i czyjś śmiech.

Znajomy śmiech. Ali zacisnął zęby, kiedy mijali zasłony, ale jeśli nawet

czegoś się spodziewał, to nie tego, co przed sobą ujrzał.

Królowa Hatset siedziała na niskiej sofie, nachylona nad przepięknie

rzeźbioną planszą do gry, wykonaną z  lapis lazuli, śmiejąc się razem


z  dwojgiem szafitów. Na jej kolanach siedziała dziewczynka i  bawiła się

złotymi ozdobami w warkoczach jego matki.

Książę patrzył na to ze zdumieniem. Przecież to była mała szafitka i  jej

ojciec z  aukcji, ci sami, o  których tak się obawiał. A  więc jednak nie

spotkał ich okrutny los! Siedzieli tu, uśmiechnięci, w  strojach, które

pasowałyby raczej do arystokracji Ajanle.

Hatset podniosła wzrok i  jej złote oczy błysnęły mieszaniną zachwytu,

ulgi i w niemałej części szelmostwa.

–  Alu! Jak miło cię w  końcu widzieć! – Pogładziła policzek małej

i  przekazała ją drugiej kobiecie, matce dziewczynki, sądząc po

podobieństwie. – Uczyłam twoich przyjaciół gry w senet. – Wstała z gracją.

Ruszyła ku nowoprzybyłym. – Miałam dużo wolnego czasu. Długo

czekałam, aż się zjawisz.

Ali nie znalazł jeszcze właściwych słów, kiedy matka podeszła do niego.

– Ja…

Przyciągnęła go i mocno uściskała.

– Och, baba – wyszeptała, trzymając go w objęciach, a łzy spłynęły jej po

policzkach. – Niech będą dzięki Stwórcy, że pozwolił mi cię znów zobaczyć.

Ta fala emocji zaskoczyła Alego: po raz pierwszy od lat znalazł się

w  ramionach matki. Hatset. Kobieta, która go urodziła, której krewni go

zdradzili, a  potem uknuli plan, by wyrwać go z  życia, które wiódł w  Bir

Nabat. Powinien się rozgniewać, ale kiedy odsunęła się, by dotknąć jego

policzka, poczuł, jak spora część gniewu ulatnia się gdzieś bezpowrotnie.

Boże, ileż razy spoglądał jako dziecko w  jej twarz albo trzymał skraj jej

szaty, podążając za nią z roztargnieniem przez harem, czy wreszcie płakał,

wzywając ją po ntarańsku podczas pierwszych samotnych, przerażających

nocy w Cytadeli?

– Pokój z tobą, amma – wydusił wreszcie. Ciekawskie spojrzenia szafitów

przywróciły go do rzeczywistości, toteż cofnął się, starając się opanować

emocje. – Jakim cudem zdołałaś…

–  Usłyszałam o  ich nieszczęściu i  zdecydowałam się pomóc. – Hatset

obejrzała się z  uśmiechem na szaficką rodzinę. – Zaproponowałam, żeby

wstąpili do mnie na służbę tu, w pałacu, zamiast wracać do domu. Tak jest

bezpieczniej.

Szaficka kobieta położyła dłoń na sercu.

– Jesteśmy twoimi dłużnikami, moja królowo.

Hatset pokręciła głową, po czym pociągnęła Alego za sobą.


–  Nonsens, siostro. To zbrodnia, że zostaliście rozdzieleni, nawet na

krótko.

Kobieta się zarumieniła i skłoniła głowę.

– Chcielibyśmy cię pozostawić sam na sam z synem.

–  Dziękuję. – Matka pchnęła Alego na sofę aż za mocno, a  potem

spojrzała na służące. – Moje panie, sprawdźcie, proszę, czy kuchmistrz

może przygotować jakieś porządne ntarańskie danie dla mojego syna. –

Uśmiechnęła się promiennie do księcia. – Wygląda jak wygłodzony

jastrząb.

–  Tak, królowo – odparły, po czym zniknęły, zostawiając Alego z  matką

i siostrą.

W jednej chwili obie kobiety odwróciły się ku niemu, stając nad sofą, na

której został usadzony. Żadna z nich nie wyglądała radośnie.

Ali natychmiast podniósł ręce w geście poddania.

– Przysięgam, że miałem zamiar się z tobą zobaczyć!

–  Ach, tak? Kiedy? – Hatset skrzyżowała ramiona. Uśmiech zniknął z  jej

twarzy. – Po tym jak już odwiedzisz wszystkich innych w Dewabadzie?

–  Minęły tylko dwa dni – zaprotestował. – To była długa podróż.

Potrzebowałem czasu, żeby odpocząć.

– A mimo to znalazłeś chwilę, żeby odwiedzić bratową.

Ali otworzył szeroko usta. Skąd wiedziała?!

– Czy masz teraz szpiegów pośród ptaków?

–  Nie mogę mieszkać w  jednym pałacu z  mściwą Nahidką, która

dysponuje apteką pełną trucizn, nie wiedząc, co knuje o każdej porze dnia

i  nocy. – Matka sposępniała. – Nie powinieneś chodzić do niej sam.

Dworzanie gadają.

Przygryzł wargę, lecz nic nie powiedział. W tym względzie miała całkowitą

rację.

Przyjrzała mu się i zatrzymała wzrok na bliźnie nad policzkiem.

– A co to takiego?

– Zwykła blizna – powiedział pośpiesznie Ali. – Zraniłem się, łupiąc skały,

żeby umocnić kanały w Bir Nabat.

Hatset dalej mierzyła go wzrokiem.

–  Wyglądasz, jakbyś właśnie obrabował karawanę – oceniła bez ogródek,

a potem zmarszczyła nos. – I tak też śmierdzisz. Dlaczego nie byłeś jeszcze

w hamamie i nie przebrałeś się w coś, co nie jest całe poplamione Bóg wie

czyją krwią?
Ali popatrzył spode łba. Miał powód, żeby unikać hamamu: nie chciał,

żeby ktokolwiek choćby przez chwilę oglądał blizny pokrywające jego ciało.

– Lubię ten strój – odparł obronnym tonem.

Zajnab wyglądała, jakby z  dużym wysiłkiem powstrzymywała się od

śmiechu. Padła na sofę obok niego.

–  Przepraszam – odezwała się pośpiesznie, kiedy Hatset spojrzała na nią

z irytacją. – Czy sądziłaś, że charakter mu się tam poprawi?

–  Tak – odparła ostro królowa. – Miałam nadzieję, że zmądrzeje po tym,

jak wysłali go na pewną śmierć do Am Geziry. Twój wygląd wpływa na twój

publiczny wizerunek, Alizajdzie. Spacerujesz w  zakrwawionych szmatach

po Dewabadzie niczym zagubiona owieczka, a  to nie sprawia dobrego

wrażenia.

Nieco urażony Ali odparł:

–  A co ty zrobiłaś z  tą biedną rodziną? Przebrałaś ich w  nowe stroje

i chwalisz się nimi, żeby korzystnie wpłynąć na swój wizerunek?

Hatset zmrużyła oczy.

– Jak się nazywają?

– Co?

–  Czy znasz imiona tych, których sam wystawiłeś na prześladowania? –

naciskała zdenerwowanego syna. – Nie znasz, prawda? W  takim razie ci

powiem: kobieta to Mariam, szafitka z  Sumatry. Jej mąż to Aśok, a  ich

córka ma na imię Manat. Mimo problemów, jakie dotykają całego miasta,

dawali sobie radę z  prowadzeniem ulicznego straganu z  przekąskami, i  to

tak dobrze, że jeden z sąsiadów pozazdrościł im sukcesu i doniósł na nich

tym przeklętym zbirom pracującym dla handlarza. Aśok lubi gotować, więc

zapewniłam mu stanowisko w  kuchni pałacowej i  mieszkanie dla niego

i  żony, która będzie usługiwać mi w  haremie, a  ich córka uczyć się

z innymi dziećmi służby.

Ali odetchnął z ulgą, ale w jego wzroku nadal czaiła się podejrzliwość.

– Dlaczego miałabyś robić coś takiego?

–  Ponieważ ktoś musi naprawiać pomyłki mojego syna – odparła, a  gdy

książę się zarumienił, ciągnęła: – Wierzę także, że znęcanie się nad

szafitami to grzech. Uwierz mi, tak samo jak ty sądzę, że to, co dzieje się

obecnie w Dewabadzie, jest potworne.

–  Zanim mój „kuzyn” Musa uszkodził studnię w  naszej wiosce,

powiedział coś bardzo podobnego, żebym przejął od niego karawanę –

odpalił Ali. – Rozumiem, że za tym też stałaś?


Nastąpiła chwila ciszy. Obie kobiety wymieniały spojrzenia, aż Zajnab

przemówiła, nieco zmieszana:

–  To… mógł być mój pomysł. – Ali odwrócił się ku niej gwałtownie,

a wtedy rzuciła mu bezradne spojrzenie. – Martwiłam się, że już nigdy nie

wrócisz! Według moich posłańców wyglądało na to, że się tam

zadomowiłeś!

–  Bo tak było! To całkiem przyjemne miejsce! – oburzył się Ali. Nie mógł

uwierzyć w  to, co słyszał. Przycisnął dłonie do kolan, próbując się

opanować. Ten plan mógł być dziełem Zajnab, ale to ich matka zaczęła całą

grę. – A  jeśli mamy rozmawiać tak otwarcie, to może najpierw wyjaśnimy,

z jakiego powodu zostałem wysłany do Am Geziry.

Królowa dość niespodziewanie się uśmiechnęła. Ten ostry, radosny

uśmiech był nieco irytujący; Ali nie raz słyszał, że uśmiecha się podobnie.

Ostatnie pięć lat nie postarzyło Hatstet w  takim samym stopniu co

Ghassana. Była w  każdym calu królową. Teraz wyprostowała się, jakby

rzucił jej wyzwanie, poprawiając nikab niczym rycerską tarczę.

–  Zajnab, kochanie moje… – zaczęła powoli, nie spuszczając wzroku

z  Alego, aż poczuł na karku ukłucie strachu. – Mogłabyś nas na chwilę

zostawić samych?

Jego siostra popatrzyła czujnie na jedno i drugie.

– Może jednak powinnam zostać?

–  Powinnaś wyjść. – Starannie wyważony uśmiech matki nie drgnął,

nawet gdy zajęła miejsce na sofie po przeciwnej stronie, ale w  jej głosie

zabrzmiała nuta władczości. – Twój brat najwyraźniej ma mi coś do

powiedzenia.

Zajnab westchnęła i wstała.

– Powodzenia, achi. – Ścisnęła jego ramię i opuściła pawilon.

– Alu – powiedziała Hatset tonem, który upewnił Alego, że za chwilę znów

zostanie skarcony. – Nie insynuujesz przecież, jakoby kobieta, która nosiła

cię pod sercem i  urodziła takiego wielkogłowego bobasa, była

zaangażowana w tę idiotyczną aferę z Tanzim.

Ali przełknął ślinę.

–  Abba powiedział, że mieli sojuszników wśród Ajanle – wyjaśnił. – Że

jeden z tych sojuszników był twoim kuzynem…

–  Ależ tak, jeden z  nich był moim kuzynem. Był – powtórzyła matka

z  naciskiem. – Nie traktuję pobłażliwie osób, które ryzykują życiem tych,

których kocham. A  zwłaszcza tych, którzy realizują przy tym jakieś


niedorobione plany. – Przewróciła oczami. – Rewolucja. Tyle niepotrzebnego

przelewu krwi.

– Wydajesz się bardziej zirytowana samym planem niż faktem zdrady.

–  I co z  tego? – Hatset podniosła kubek wonnej herbaty z  pobliskiego

stolika i wypiła łyczek. – Jeżeli oczekujesz, że zacznę bronić metod, jakimi

posługuje się twój ojciec, przyszedłeś do niewłaściwej osoby. Wiele lat temu

zboczył na złą drogę, a  ty chyba zgadzasz się z  tą opinią, jeżeli chciałeś

dołączyć do Tanzim.

Skrzywił się, bo jej słowa trafiły do celu. Pięć lat temu nie zgadzał się,

i  to zdecydowanie, z  tym, jak jego ojciec traktuje szafitów, a  teraz nic się

w tym względzie nie zmieniło.

–  Próbowałem tylko pomóc szafitom – stwierdził uparcie. – Nie było

w tym ani krzty polityki.

Matka rzuciła mu niemal współczujące spojrzenie.

–  No oczywiście, kiedy ktoś nazywa się Zajdi Al-Kahtani i  próbuje

pomagać szafitom, w ogóle nie ma to związku z polityką!

Ali opuścił wzrok. Nie czuł już, by jego imię było jakąkolwiek inspiracją,

raczej brzemieniem.

– Na pewno szło mu lepiej niż mnie.

Hatset westchnęła, a potem przesiadła się obok niego.

– Nadal jesteś chłopcem, którego pamiętam – powiedziała już łagodniej. –

Od chwili, kiedy zacząłeś chodzić, podążałeś za mną po całym haremie,

plotąc o  wszystkim, co tylko widziałeś. Nawet najmniejsze rzeczy

napełniały cię zdumieniem i  zachwytem… Inne kobiety uważały, że jesteś

najbardziej ciekawskim dzieckiem, jakie spotkały. I najsłodszym. – Jej oczy

błysnęły zadawnioną urazą. – Wtedy Ghassan mi cię zabrał. Zamknęli cię

w  Cytadeli, wsadzili do ręki zulfikar i  zaczęli uczyć, żebyś stał się bronią

swojego brata… – Głos zamarł jej w gardle. – Ale ja wciąż widzę w tobie tę

niewinność. To dobro.

Ali nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Przesunął palcami po pasiastym

błękitnym jedwabiu, pokrywającym sofę. Tkanina była miękka niczym

płatki róży, dużo delikatniejsza niż wszystkie siedziska w  Am Gezirze…

A  mimo to tak bardzo pragnął tam wrócić, pal licho zabójców. Miejsce,

gdzie pomoc innym była taka prosta, bo polegała na wykopaniu studni.

–  To dobro zaprowadziło mnie w  Dewabadzie w  ślepą uliczkę. Każdy,

komu próbuję pomóc, tylko pogarsza swoją sytuację.


–  Na wojnie nie kapituluje się tylko dlatego, że przegrało się bitwę,

Alizajdzie. Zmienia się raczej taktykę. Na pewno uczyłeś się tego

w Cytadeli.

Ali pokręcił głową. Ta rozmowa stawała się coraz bardziej niezręczna.

–  Ale tu nie ma żadnej wojny do wygrania, w  każdym razie ja jej nie

widzę. Abba chciał mi udzielić lekcji, a  ja ją przerobiłem. Zostanę

w Cytadeli do Nawasatem, z zulfikarem w dłoni i zamkniętymi ustami.

–  Podczas kiedy na ulicy obok będzie się sprzedawać szafitów na aukcji

jak bydło? – rzuciła Hatset wyzywająco. – Podczas gdy twoi bracia

z  Gwardii Królewskiej będą zmuszeni ćwiczyć tępymi ostrzami i  jeść

zepsute jedzenie, by szlachetnie urodzeni mogli ucztować i tańczyć podczas

święta?

–  Nie mogę im pomóc. A  ty też nie jesteś bez winy, jeśli już przy tym

jesteśmy – oskarżył ją Ali. – Myślisz, że nie wiem, w co grają Ajanle i jak się

to odbija na gospodarce Dewabadu?

Hatset odwzajemniła gniewne spojrzenie.

–  Jesteś o  wiele za mądry, żeby wierzyć, że gry Ajanle są jedyną

przyczyną finansowych problemów Dewabadu. Staliśmy się kozłem

ofiarnym. Lekkie obniżenie wpływów z  podatków nie wyrządziłoby

gospodarce takich szkód, jakie widziałeś, ale utrzymywanie trzeciej części

ludności w  niewoli i  nędzy, owszem. Podobnie jak prześladowanie kolejnej

jednej trzeciej. – Jej głos nabrał mocy: – Pod panowaniem tyranów

społeczeństwo nie prosperuje, Alizajdzie. Nikt nie pracuje nad

innowacjami, kiedy stawką jest przeżycie, ani nie proponuje nowych idei,

gdy każdy błąd jest karany rzuceniem pod kopyta karkadanna.

Ali wstał, żałując, że nie może odeprzeć jej zarzutów.

– Idź i powiedz to wszystko Muntazirowi. To on jest emirem.

–  Muntazir nie potrafi działać – powiedziała królowa zadziwiająco

łagodnie. – Lubię twojego brata. Jest najbardziej czarującym mężczyzną,

jakiego znam, i  ma dobre serce, ale wasz ojciec wpoił mu swoje

przekonania głębiej, niż myślisz. Gdy obejmie tron, stanie się taki jak

Ghassan: w obawie przed poddanymi będzie ich miażdżył.

Ali zaczął chodzić w kółko, starając się powstrzymać wodę, która chciała

trysnąć z jego dłoni.

– A co ty byś chciała, żebym zrobił, amma?

–  Pomóż mu – powiedziała Hatset stanowczo. – Wcale nie musisz być

w tym celu bronią w jego dłoni.


Książę jednak już kręcił głową.

–  Muntazir mnie nienawidzi – odparł gorzko, a  to szczere stwierdzenie

było niczym sól na ranę zadaną przez brata zaraz po powrocie Alego. – Nie

będzie mnie w ogóle słuchał.

–  Wcale cię nie nienawidzi. Czuje się zraniony i  zagubiony, dlatego na

ciebie naskakuje. Jednak kiedy ktoś ma tyle władzy, co twój brat, takie

impulsywne zachowanie może być niebezpieczne. Muntazir zmierza

ścieżką, z  której niedługo może nie być w  stanie zawrócić. – Jej głos

sposępniał: – Ta ścieżka, Alu, może doprowadzić cię do sytuacji dużo

gorszych niż rozmowa z nim.

Ali stał się nagle świadom wody w  dzbanku stojącym na stole obok,

w fontannach okalających pawilon i w rurach pod podłogą. Przyciągała go,

wzmagając rosnące zdenerwowanie.

–  Nie mogę teraz o tym rozmawiać, amma. – Przesunął dłonią po twarzy

i pociągnął za brodę.

Hatset znieruchomiała.

– Co masz na nadgarstku?

Ali spojrzał i  serce mu zamarło, gdy zdał sobie sprawę, że rękaw jego

szaty znów opadł. W  myślach wymierzył sobie kopniaka. Po spotkaniu

z  Nahri przysiągł sobie, że znajdzie nowy strój, ale w  Cytadeli panowały

obecnie trudności z  zaopatrzeniem w  mundury, a  on nie chciał sprawiać

trudności żołnierzom, którzy i bez tego mieli dość zajęć.

Zanim zdołał odpowiedzieć, matka już wstała i  podeszła do niego. Nie

zdawał sobie sprawy, że Hatset potrafi poruszać się tak szybko. Złapała go

za ramię. Ali spróbował się wyrwać, ale ponieważ nie chciał zrobić jej

krzywdy (i nie docenił jej siły), był zbyt powolny. Podwinęła mu rękaw do

samej góry.

Aż jęknęła, naciskając na wypukłą krawędź blizny wijącej się wokół jego

nadgarstka.

– Co ci się stało? – zapytała z nagłą czujnością w głosie.

Ali spanikował.

– To było w A-am Gezirze – wyjąkał. – Nic takiego… stara rana.

Ponownie zmierzyła go wzrokiem.

–  Nie byłeś w  hamamie… – powiedziała, powtarzając swoje wcześniejsze

słowa. – Ani nie zdjąłeś brudnej szaty… – Spojrzała mu prosto w  oczy. –

Alu, czy masz na ciele więcej blizn? – zadała pytanie tak, jakby już znała

odpowiedź. Poczuł nagły ciężar w  żołądku. – Zdejmuj to. – Zanim się


poruszył, matka już ściągała z  niego szatę. Pod spodem miał tunikę bez

rękawów i sięgający do kostek izar.

Hatset wciągnęła powietrze. Złapała go za ramiona, oglądając blizny

przecinające jego skórę. Jej palce przesunęły się po poszarpanej linii, którą

pozostawiły krokodyle zęby tuż poniżej obojczyka, a  potem podniosła do

oczu jego dłoń, dotykając odciśniętego śladu po wielkim rybackim

haczyku. Jej oczy wypełniło przerażenie.

– Alizajdzie, skąd masz te blizny?

Ali zadrżał. Obiecał wszak ojcu, że nie będzie mówił o  tamtej nocy, ale

z drugiej strony rozpaczliwie pragnął wiedzieć, co się z nim stało w ciemnej

toni jeziora. Ghassan sugerował, że Ajanle łączyły z  maridami pradawne

więzy, że wykorzystali istoty wody podczas ataku na Dewabad, a  kiedy

Alego nachodziły mroczne myśli, kusiło go, by znaleźć kogoś pochodzącego

z ojczyzny matki i błagać o informację.

„Powiedział, że nikt nie może się dowiedzieć. Abba powiedział, że nikt nie

może się dowiedzieć”.

Hatset musiała dostrzec niezdecydowanie na jego twarzy.

–  Alu, spójrz na mnie. – Ujęła jego twarz w  dłonie, zmuszając go, by

popatrzył jej prosto w oczy. – Wiem, że mi nie ufasz. Wiem, że różnimy się

w wielu sprawach… Ale to? To wykracza ponad wszystkie różnice. Musisz

powiedzieć mi prawdę. Skąd masz te blizny?

Zerknął w  jej ciepłe złote oczy, które pocieszały go, gdy w  dzieciństwie

otarł sobie łokcie podczas wspinaczki na drzewa w  haremie, i  prawda

sama popłynęła mu z ust:

– Jezioro – szepnął ledwie dosłyszalnie. – Wpadłem do jeziora.

–  Jezioro? Jezioro wokół Dewabadu? – Otworzyła szeroko oczy. –

Walczyłeś z  afszinem. Słyszałam, że strącił cię za burtę, ale chwyciłeś się

czegoś, zanim wpadłeś do wody.

Ali pokręcił głową.

– Nie tak to wyglądało – powiedział zdławionym głosem.

Odetchnęła głęboko.

–  Och, synku… a  ja tu dyskutuję o  polityce… – Chwyciła jego dłonie. –

Powiedz mi, co się stało.

–  Nie pamiętam zbyt wiele. Darajawahusz mnie postrzelił, straciłem

równowagę i  wpadłem do wody. Coś w  niej było, jakaś istota… szarpała

mnie, przeszukiwała mój umysł, a  kiedy zobaczyła afszina… – Zadrżał. –


Cokolwiek to było, strasznie się wściekło, amma. Powiedziało, że potrzebuje

mojego imienia.

– Imienia? – Hatset podniosła głos. – I podałeś je?

Skinął głową ze wstydem.

–  Narzuciło mi potworne wizje. Dewabad został w  nich zniszczony, a  wy

wszyscy zamordowani… – Głos mu się załamał. – Powtarzało je wciąż

i  wciąż, a  jednocześnie przyczepiło się do mojego ciała, gryząc

i rozdzierając moją skórę. Zajnab i  Muntazir krzyczeli do mnie, żebym ich

ratował, żebym podał imię i… w  końcu się złamałem – dokończył prawie

niesłyszalnym szeptem.

Matka chwyciła go w objęcia.

–  Nie złamałeś się, moje dziecko – powiedziała stanowczo, gładząc go po

plecach. – Z nimi nie da się walczyć.

Żołądek mu się przewrócił.

– W takim razie wiesz, co to było?

Hatset skinęła głową i  odsunąwszy się nieco, dotknęła haczykowatej

blizny na jego dłoni.

– Pochodzę z rodu Ajanle. Wiem, co zostawia takie ślady.

Przez chwilę niewypowiedziane słowa wisiały pomiędzy nimi, aż Ali nie

mógł znieść napięcia.

– To był marid, prawda? Marid to zrobił.

Matka rozejrzała się, zanim odpowiedziała… uderzyło go, że zrobiła to

teraz, a  nie wcześniej, kiedy rozmawiali o  zdradzie. To było znaczące

i wcale nie dodawało mu otuchy.

–  Tak. – Puściła jego dłonie. – Co się stało po tym, jak podałeś swoje

imię?

Ali przełknął ślinę.

–  Marid przejął moje ciało. Muntazir powiedział, że to wyglądało jak

opętanie… ponoć mówiłem w jakimś dziwnym języku. – Przygryzł wargę. –

Marid wykorzystał mnie, żeby zabić Darajawahusza, ale nie pamiętam nic

z  tego, co zaszło pomiędzy podaniem imienia i  przebudzeniem

w infirmerii…

–  W infirmerii? – przerwała mu ostro matka. – Czy ta nahidzka

dziewczyna wie?

–  Nie. – Niebezpieczeństwo czające się w  tym pytaniu i  więzy dawnej

lojalności sprawiły, że skłamał. – Nie było jej tam. Tylko abba i  Muntazir

wiedzą, co się stało.


Hatset zmrużyła oczy.

–  A więc twój ojciec wiedział, że marid zrobił ci to wszystko, a  mimo to

zesłał cię do Am Geziry?

Ali skrzywił się, ale nie mógł zaprzeczyć, że czuje ulgę. Tak dobrze było

porozmawiać o  tym wszystkim z  kimś, kto wiedział więcej, kto mógł mu

pomóc.

– Nie jestem pewien, czy przeżyłbym w Am Gezirze, gdyby marid mnie nie

opętał.

Zmarszczyła brwi.

– Co masz na myśli?

Spojrzał na nią z zaskoczeniem.

–  Moje zdolności, amma. Zdajesz sobie chyba sprawę, że to dzięki nim

byłem w stanie dokonać robót irygacyjnych.

Zbyt późno dostrzegł przerażenie na jej twarzy.

– Twoje zdolności? – powtórzyła wolno.

Puls Alego przyśpieszył na dźwięk jej wstrząśniętego tonu.

–  Moje… moje umiejętności, jeżeli chodzi o  wodę. Abba powiedział, że

Ajanle mają związki z  maridami. Rozpoznałaś te ślady, blizny… –

Desperacko chwycił się nadziei. – To znaczy, że takie rzeczy zdarzają się

dżinnom w Ta Ntry, prawda?

–  Nie, kochanie… – Hatset znów ujęła jego dłonie. – Nie takie.

Znajdujemy… – Odchrząknęła. – Znajdujemy czasem zwłoki, moje dziecko.

Ciała ze śladami takimi jak twoje. Dżinny trudniące się rybactwem, które

zostały na wodzie po zachodzie słońca, albo człowiecze dzieci, zwabione na

brzeg rzeki. Zamordowane, utopione i wyłowione z wody.

Ali aż się zachwiał. „Zwłoki?”

–  Ale myślałem, że… – zaciął się nagle. – Czy nasi przodkowie nie

oddawali czci maridom?

Matka pokręciła głową.

–  Nie wiem, jak to było z  naszymi przodkami, ale maridowie siali

przerażenie, od kiedy pamiętam. Trzymamy to w  tajemnicy, bo na ogół

wolimy sami załatwiać własne sprawy, niż zapraszać cudzoziemskich

żołnierzy do Ta Ntry. Ataki rzadko się zdarzają. Nauczyliśmy się unikać

miejsc, które lubią.

Ali z trudem pojmował jej słowa.

– W takim razie jak udało mi się przeżyć?


Ale jego matka, zawsze tak obeznana ze wszystkim, wydawała się równie

zbita z tropu.

– Nie wiem.

Skrzypnęły zawiasy drzwi, a  Ali naciągnął szatę z  powrotem tak szybko,

że usłyszał, jak pękają szwy. Kiedy dołączyły do nich dwie służące, twarz

Hatset była już spokojna. Dostrzegł jednak, z  jakim smutkiem teraz na

niego patrzyła.

Uśmiechnęła się nikle do służących, gdy postawiły tacę ze srebrną

zastawą.

– Dziękuję.

Podniosły przykrycia z półmisków i Ali poczuł jak serce i język wyrywają

mu się ku znanym aromatom ntarańskich dań, które uwielbiał jako

dziecko. Smażone plantany i  ryż z  anyżkiem, ryba gotowana na parze

w  liściach bananowca z  imbirem i  wiórkami kokosowymi oraz rożki

maczane w syropie.

– Pamiętam, co lubisz najbardziej – powiedziała miękko Hatset, gdy znów

zostali sami. – Matka nie zapomina takich rzeczy.

Ali milczał. Zabrakło mu słów. Odpowiedzi, które chciał usłyszeć od lat,

prowadziły tylko do następnych, gorszych pytań, a  kwestia marida

pozostawała tajemnicą. Stało się z  nim coś innego niż z  pozostałymi

Ajanle. Te przerażające potwory, maridowie, siały terror w Ta Ntry.

Potwory, które go ocaliły. Ali poczuł, że traci panowanie nad sobą.

Opętanie w  jeziorze było straszne, ale zdolności, którymi od tamtej pory

dysponował, uspokajały go. Kiedy zanurzał dłonie w kanale, dodawało mu

to otuchy, a  gdy u  jego stóp tryskały nowe źródła, niemal rozrywała go

radość. Co to wszystko mogło znaczyć?

Matka dotknęła jego dłoni.

– Alu, w  porządku – powiedziała, przerywając milczenie. – Żyjesz i  tylko

to się teraz liczy. Cokolwiek zrobił ci marid… już po wszystkim.

–  No właśnie, amma… wcale nie – odparł cicho. – Jest coraz gorzej. Od

kiedy wróciłem do Dewabadu, czuję, jakby te stworzenia kłębiły się

we mnie, prześlizgiwały pod skórą, szeptały w mojej głowie… A jeśli stracę

kontrolę… – Zadrżał. – Kiedyś zabijano dżinny podejrzewane o  obcowanie

z maridami.

– Do niczego podobnego nie dojdzie – oznajmiła stanowczo. – A na pewno

nie z tobą. Już ja o to zadbam.


Ali przygryzł wargę. Chciał jej wierzyć, lecz nie dostrzegał wyjścia z  tego

bałaganu, którego nie rozumiało żadne z nich.

– Ale jak?

–  W pierwszej kolejności zajmiemy się… tym. – Objęła gestem jego ciało.

– Od tej pory używasz mojego hamamu. Zaserwuj służącym jedno ze

swoich kazań na temat skromności i  odeślij je, a  pozostawią cię samego

w  kąpieli. Mam krawca Agniwanśi, któremu bezgranicznie ufam. Powiem

mu, że po walce z  afszinem pozostały ci blizny, które chcesz ukryć. Na

pewno potrafi zaprojektować ci nowe ubrania, które będą to uwzględniać.

–  Alizajd Zabójca Afszina – powtórzył ponuro. – Cóż za pomyślny zbieg

okoliczności. Jestem znany z  tego, że pokonałem dżinna nawykłego

biczować przeciwników.

–  Obrócimy to na naszą korzyść – odparła Hatset. – Tymczasem mam

zamiar poprosić o radę pewnego znajomego uczonego. Potrafi czasem być…

trudny, ale prawdopodobnie zna się na maridach najlepiej z  żyjących

dżinnów.

– I myślisz, że może nam pomóc? – zapytał Ali z nadzieją w głosie.

–  Warto spróbować. Teraz jednak nie myśl już o  całej tej sprawie

z  maridami. Jedz! – Hatset popchnęła ku niemu talerze. – Chciałabym,

żebyś pod koniec tygodnia nie wyglądał już jak upiór.

Ali chwycił dzbanek wody różanej, by umyć dłonie przed jedzeniem.

– Skąd ta data?

–  Ponieważ wtedy twój ojciec wyprawia ucztę dla uczczenia twojego

powrotu.

Ali spojrzał gniewnie i złapał palcami porcję ryżu z potrawką.

–  Żałuję, że nie wyprawia uczty pożegnalnej przed odesłaniem mnie

w jakieś inne miejsce, które nie jest nawiedzaną przez maridów wyspą na

przeklętym jeziorze.

–  Nigdzie cię nie odeśle, dopóki ja mam w  tej sprawie cokolwiek do

powiedzenia – oświadczyła matka. Nalała pucharek soku tamaryndowego

i  popchnęła go w  jego kierunku. – Dopiero cię odzyskałam, baba. A  jeśli

będę musiała walczyć z maridem, żeby cię zatrzymać, niechże tak będzie.
 

12
 

Nahri
 

„Ponieważ zagubiona dziewczynka z  Kairu myślała, że dostała się do

świata z  baśni, a  do tego mimo całej swojej rzekomej bystrości nie

dostrzegła, że przystojny bohater, który ją ocalił, jest w  rzeczywistości

potworem”.

Nahri zamknęła oczy, w  milczeniu podporządkowując się szeptanym

rozkazom służących, które ją malowały. Okrutna drwina Muntazira

odbijała się nieustannie echem w  jej umyśle. Rozważała jego słowa od

kilku dni, a  oskarżenie było tym bardziej przerażające, że Nahri poważnie

obawiała się, iż zawierało ziarno prawdy.

Jedna z  pokojówek podeszła do niej z  kolekcją ozdobnych grzebieni do

włosów w kształcie ptaków.

– Który z nich sobie życzysz, moja pani?

Nahri spojrzała na zdobione klejnotami grzebienie, zbyt ponura, by

nawet w  myślach ocenić ich wartość. Jej warkocze zostały już

rozpuszczone i  czarne loki opadały burzą aż do pasa. Dotknęła ich

i nawinęła kosmyk wokół palca.

– Tak jest dobrze.

Dwie pokojówki wymieniły nerwowe spojrzenia, a  tymczasem z  rogu

pokoju, gdzie Nisrin z  troską oglądała przygotowania Nahri, rozległo się

dyskretne kaszlnięcie.

–  Moja pani, z  całym szacunkiem… Twoje włosy i  strój nie wyglądają,

jakbyś wybierała się na oficjalną imprezę – wytknęła delikatnie mentorka.

„Nie, zapewne wyglądam tak, jakbym wybierała się do łoża mojego męża,

co jest dość ironiczne, bo nigdy już tego nie zrobię”. Nahri znów
zdecydowała, że ubierze lnianą sukienkę bez rękawów z  misternie

ozdobionym kołnierzem, który przypominał jej o  Egipcie. Perspektywa

spotkania i rozmowy z Kahtanimi niepokoiła ją, toteż chciała mieć na sobie

coś znajomego.

I doprawdy nie obchodziło jej, co ktokolwiek o tym sądzi.

– Pójdę w  tym stroju. To gezirijska uczta, więc w  części dla kobiet i  tak

nie będzie żadnych mężczyzn, którzy mogliby mnie zobaczyć.

Nisrin westchnęła, uznając swoją klęskę.

–  Rozumiem, że mam się w pewnej chwili pojawić z  nagłym wezwaniem,

tak żebyś mogła opuścić ucztę wcześniej?

–  Tak, poproszę. – Nahri nie mogła całkowicie zlekceważyć uroczystości,

natomiast zamierzała wyjść z  niej jak najwcześniej. – Zauważyłaś może,

czy Dżamszid opuścił już infirmerię?

–  Tak. Najpierw uparł się, żeby pomóc mi w  uzupełnianiu aptecznych

zapasów, a  potem jednak zwolnił łóżko. Powiedziałam mu, że potrzebuje

jeszcze jednego dnia, żeby wydobrzeć, ale…

–  Ale chce być u  boku Muntazira. – Nahri zaczekała, aż służące znikną

z pokoju, i  dopiero wtedy dokończyła zdanie. – Muntazir nie zasługuje na

takie przywiązanie.

– Nie zaprzeczę – odparła Nisrin, a kiedy Nahri poruszyła się, żeby wstać,

asystentka dotknęła jej ramienia. – Będziesz dziś wieczorem uważać na

królową?

–  Jak zawsze. – To była prawda: Nahri unikała Hatset, jakby była jej

dłużna grubszą sumę. Z  tego, co zaobserwowała, królowa dorównywała

Ghassanowi, jeśli szło o przebiegłość i  zasoby, ale władca pragnął sojuszu

z Nahri, przynajmniej oficjalnie, natomiast Hatset nie chciała mieć z nią do

czynienia, traktując ją z  ostrożną pogardą, jaką można okazywać źle

wychowanemu psu.

Takie podejście odpowiadało Nahri, zwłaszcza tego wieczoru. Posiedzi

kilka minut, zje coś ukradkiem, a oprócz pożywienia ukradnie może jeden

ze złotych noży używanych podczas oficjalnych uczt, ot tak sobie, żeby

poczuć się lepiej, a  potem wyjdzie, zanim zmuszą ją do rozmowy

z którymkolwiek członkiem rodziny Kahtanich.

Układając wokół głowy śnieżnobiały czador, ozdobiony błyszczącymi

szafirami, podążyła za służącą przez ocienione przejście, prowadzące do

wypielęgnowanych ogrodów przed salą tronową Ghassana. W  koronach

owocowych drzewek wisiały kule zaczarowanych płomieni we wszystkich


kolorach tęczy, a na przystrzyżonej trawie rozwinięto przepiękne dywany ze

scenami polowań. Malutkie jadeitowe kolibry śpiewały i  przemykały

pomiędzy misternymi miedzianymi karmnikami, a  ich pieśni mieszały się

z  melodiami granymi na lutniach. W  powietrzu unosiła się woń jaśminu,

piżma i  pieczonego mięsa. Ten ostatni zapach sprawił, że jej żołądek

zaburczał ze smutkiem: Nahri nie tknęła mięsa, od kiedy weszła w  rolę

Banu Nahidy.

Bezpośrednio przed nią stał olbrzymi namiot o  ścianach z  szerokich

pasów srebrnego jedwabiu, błyszczących w  świetle księżyca. Służąca

odsłoniła jedną z  perłowych kurtyn i  Nahri weszła do pachnącego

perfumami wnętrza.

Panujące tu bogactwo było drwiną z  namiotów, które nomadzi z  rodu

Gezirich niegdyś nazywali domami. Na ziemi rozpostarto ręcznie tkane

dywany w  oszałamiających kolorach, a  iluzjonista wyczarował całą

konstelację miniaturowych fajerwerków, które sypiąc iskrami, wirowały

nad głowami gości. Ogień płonął w  dużych, otwartych złotych lampach,

ponieważ dżinny bardzo nie lubiły małych, zamkniętych lampek, często

używanych przez ifryty jako naczyń zniewolenia.

W namiocie było tłoczno i  ciepło. Nahri zdjęła czador i  wręczyła go

czekającej służce, mrugając, kiedy jej oczy przystosowywały się do

gwarnego, oświetlonego płomieniami wnętrza. Za ciżbą służących i  gości

zgromadzonych w  pobliżu wejścia dostrzegła królową Hatset i  księżniczkę

Zajnab, brylujące na marmurowym podwyższeniu, zasłanym poduszkami

w  odcieniach złota i  hebanu. Przeklinając w  myślach etykietę, każącą

powitać najpierw osoby z  dynastii panującej, Nahri przedostała się na

drugi koniec namiotu. Przygotowała się, że będzie musiała ignorować brwi

uniesione na widok jej sukni, więc nie patrzyła na inne kobiety, a przez to

zbyt późno zdała sobie sprawę z  tego, że wiele z  nich zasłaniało twarze

i włosy chustami i welonami.

Powód tego postępowania siedział pomiędzy swoją matką i siostrą.

Minęła dłuższa chwila, zanim Nahri w  pięknie ubranym młodzieńcu

w  bogatych szatach Ajanle rozpoznała zdradzieckiego byłego przyjaciela,

którego zamordowanie rozważała kilka dni wcześniej w  swoim ogrodzie.

Brudny podróżny strój i  obszarpana kefia zniknęły. Na pyszną czarną

kandurę wykończoną bladymi kamieniami księżycowymi Ali założył

trawiastozieloną szatę ze srebrnym wzorem, której radosny kolor nie

pasował do małomównego, introwertycznego księcia. Głowę wieńczył


prześliczny srebrny turban, zawinięty na modłę Gezirich i  odsłaniający

miedzianą relikwię w uchu Alego.

Książę wydawał się równie zaskoczony widokiem Nahri. Jego

wstrząśnięte spojrzenie przemknęło po jej odkrytej głowie i  nagich

ramionach. Usłyszała, jak raptownie wciąga powietrze, i  spochmurniała:

Ali wyznawał poglądy jeszcze bardziej konserwatywne niż Nisrin i  z  tego

względu zapewne również uważał jej sukienkę za niestosowną.

– Banu Nahido! – pozdrowiła ją Hatset, przyzywając jednocześnie gestem

dłoni, na której lśniły złote pierścienie. – A więc jesteś. Dołącz do nas!

Nahri podeszła, składając dłonie i chyląc w pokłonie głowę.

–  Pokój z  wami wszystkimi – powiedziała, starając się najlepiej, jak

umiała, by w jej głosie zabrzmiała przypochlebna wdzięczność.

– I z tobą, droga córko – odparła królowa z  ciepłym uśmiechem. Kobiety

z rodziny królewskiej wyglądały jak zwykle oszałamiająco. Hatset miała na

sobie jedwabną abaję, ufarbowaną na szafranowo i  purpurowo. Tkanina

migotała jak płomień pod smoliście czarną chustą, wykończoną perłami

Gezirich. Zajnab, przed którą mężczyźni klękaliby, nawet gdyby była

ubrana w  źle dopasowany worek, założyła tego wieczoru suknię

wyglądającą jak wodospad płynący na jej cześć: kaskada barw turkusowej,

szmaragdowej i  kobaltowego błękitu, utrzymywana razem przez kołnierz

z  prawdziwych kwiatów lotosu. – Zaczynałam się martwić, że coś ci się

stało, kiedy nie przybyłaś razem z mężem.

Królowa wypowiedziała te słowa ze zbytnim naciskiem, ale Nahri nie była

zaskoczona. Najwyraźniej Hatset wiedziała prawie wszystko

o wewnętrznych sprawach pałacu. Uzdrowicielka była przekonana, że kilka

jej pokojówek donosi królowej o  wszystkim i  że przekazały jej już wieści

o kłótni z Muntazirem.

Nie miała jednak zamiaru rozmawiać z  tą kobietą na temat swoich

małżeńskich zmartwień. Uśmiechnęła się sztucznie.

– Wybacz spóźnienie, o pani. Miałam pacjenta.

Oczy Hatset błysnęły.

–  Nie musisz przepraszać. – Wskazała sukienkę Nahri. – Całkiem ładna.

Trochę inna, szczerze mówiąc, ale bardzo piękna. – Jej głos nabrał

kpiącego tonu. – Alu, czy nie wygląda ślicznie?

Ali nie wiedział, gdzie podziać oczy. Omijał Nahri wzrokiem.

– Co, yyy, tak – wyjąkał. – Powinienem już iść. Mężczyźni mnie oczekują.

Hatset złapała go za rękę.


–  Pamiętaj, Alizajdzie, że powinieneś z  nimi rozmawiać… i  to o  czymś

jeszcze poza hadisami i gospodarką, na miłość boską. Opowiedz im jakieś

ekscytujące historie z Am Geziry.

Ali wstał. Nahri z  najwyższą niechęcią musiała przyznać, że wygląda

imponująco w nowym stroju: przepięknie farbowanej szacie podkreślającej

jego dumną postać i lśniącą ciemną skórę. Podejrzewała, że tak właśnie się

dzieje, kiedy ktoś pozwoli, by ubierała go matka.

Mijając ją, wbił wzrok w podłogę.

– Zostań w pokoju – mruknął.

–  Wskocz do jeziora – odpowiedziała pod nosem po arabsku. Widziała,

jak tężeje, ale się nie zatrzymał.

Hatset uśmiechnęła się za odchodzącym synem, z  miną wyrażającą

dumę i matczyną opiekuńczość.

„Oczywiście, że jest dumna. Zapewne od lat knuła, jak sprowadzić go

z  powrotem do Dewabadu”. Nahri od sprzeczki z  Alim obracała w  głowie

podsłuchaną rozmowę między Muntazirem i  Dżamszidem. Zastanawiała

się, czy w  rozważaniach jej męża na temat groźnych zamiarów „matki”,

czyli właśnie Hatset, kryło się chociaż ziarno prawdy.

Spojrzenie królowej padło na Nahri.

–  Moja droga, dlaczego stoisz? Usiądź! – rozkazała, wskazując poduszkę

obok Zajnab. – Moja córka zdążyła już przypadkowo odsunąć jeden

z paneli namiotu przed nami, żeby było nas lepiej widać… A ty zawsze się

chowasz przy takich okazjach. – Skinęła głową na otaczające je talerze. –

Zamówiłam dla ciebie w kuchni kilka wegetariańskich dań.

Zdumienie Nahri w  mgnieniu oka zmieniło się w  podejrzliwość. Hatset

najwyraźniej coś planowała i  nawet nie próbowała tego ukryć, pytając

o  Muntazira i  okazując wylewną życzliwość. A  jeśli jeszcze dodać do tego

raczej oczywisty komentarz na temat jej sukienki rzucony do Alego…

Policzki Nahri raptownie zapłonęły. O, nie. Nie pozwoli, by wykorzystano

ją do wbicia klina pomiędzy poróżnionych braci. Miała dość własnych

problemów. Nie mogła jednak okazać nieuprzejmości. Hatset była królową,

bogatą i  potężną. Trzymała żelazną ręką harem, podobnie jak jej mąż

trzymał cały Dewabad, nic więc dziwnego, że była tak wpływowa. To w  jej

haremie dyskutowano nad małżeństwami najważniejszych rodzin ich

świata, to stąd wysyłano listy i  umowy, które zmieniały życie tak wielu

osób… a wszystko pod czujnym okiem królowej dżinnów.


Dlatego gdy Hatset ponownie wskazała gestem poduszkę obok Zajnab,

Nahri usiadła.

–  Rozumiem, że odsuwasz przypadkowo panele namiotu równie często,

jak opuszczasz lektykę na bazarze Gezirich? – wyszeptała do szwagierki.

Zajnab przewróciła oczami, a  Nahri ciągnęła, wskazując talerze owoców

i słodyczy przed sobą: – To mi przypomina o naszym pierwszym spotkaniu,

kiedy celowo mnie upiłaś tak, że straciłam przytomność.

Zajnab wzruszyła ramionami.

– Próbowałam być dobrą gospodynią – powiedziała niefrasobliwie. – Skąd

miałam wiedzieć, że ten zakazany napój będzie tak mocny?

Nahri pokręciła głową i  ukradkiem spojrzała przez falujące pasy

jedwabiu w kierunku męskiej części namiotu. Ozdobione klejnotami słupki

przytrzymujące materiał rzeczywiście odsunięto, dzięki czemu miała niezły

widok. Mężczyźni Kahtanich, wokół których uwijali się służący, siedzieli

przed nią na pięknym białym podium z nefrytu, unoszącym się nad bujną

trawą. Podwyższenie wyglądało oszałamiająco: jego brzegi wyrzeźbiono

w  skaczące oryksy, sfinksy o  szelmowskich uśmiechach i  szybujące

simurgi. Ich rogi, ogony i  pióra podkreślono klejnotami i  kamieniami

półszlachetnymi. Mężczyźni spoczywali na jedwabnych poduszkach,

a pomiędzy nimi stały kielichy z winem i szklane fajki wodne.

W centrum znajdował się oczywiście sam Ghassan Al-Kahtani. Gdy

Nahri spojrzała na króla dżinnów, ścierpła jej skóra, jak zawsze.

Zdecydowanie zbyt wiele między nimi zaszło, by miało być inaczej.

Mężczyzna, który miał jej życie w  ręku, kontrolował ją równie

skrupulatnie, jakby zamknął ją w  celi. Jej kajdany pozostawały

niewidoczne: król nie zawahałby się zniszczyć życia Dewów i  innych

przyjaciół, gdyby choć pomyślała o przekroczeniu nakreślonych przez niego

granic.

Siedział tam, jak zawsze ze spokojną i  nieodgadnioną miną,

w królewskich szatach i  wspaniałym jedwabnym turbanie, na który Nahri

nie mogła patrzeć. To nakrycie głowy zawsze budziło w  niej wspomnienia:

pięć lat temu w  smaganym deszczem pawilonie król opowiedział jej bez

emocji całą prawdę o  Darze i  Kwi-zi. Zaraz po ślubie Nahri dyskretnie

poprosiła męża, by zdejmował swój turban, zanim zostaną sami, a  on

spełnił jej prośbę bez komentarza i  przy każdym następnym spotkaniu

przestrzegał tej zasady z religijną skrupulatnością.


Jej spojrzenie padło teraz na Muntazira. Nie rozmawiała z  nim od

awantury w infirmerii. Jego widok w oficjalnych szatach i turbanie, takich

samych jak królewskie, pogłębił jej niepokój. U  jego boku siedział

oczywiście Dżamszid, ich kolana czasem o siebie trącały, ale znajdowali się

tam również inni, z  których większość Nahri rozpoznawała. Wszyscy byli

bogaci i  wpływowi… i  wszyscy należeli do grona najbliższych przyjaciół

Muntazira. Jeden opowiadał mu jakąś historię, a  inny podawał fajkę

wodną.

Wyglądało to tak, jakby próbowali dodać mu otuchy, a  może zagadać

i odwrócić jego uwagę od przeciwnej strony podium, po której zasiadł Ali.

Nie miał na sobie tak oszałamiającej biżuterii jak jego starszy brat, lecz to

właśnie wstrzemięźliwy wygląd zdawał się go wyróżniać. Po jego lewej

siedziało kilku oficerów Gwardii Królewskiej, mężczyzna z  gęstą brodą

i  zaraźliwym uśmiechem oraz kobieta o  surowym wejrzeniu, w  męskim

ubraniu. Po prawej kaid Dewabadu opowiadał właśnie anegdotę, na którą

Ghassan zareagował szczerym śmiechem. Ali milczał, wodząc wzrokiem od

swoich towarzyszy do sporego dzbanka z  wodą, stojącego przed nim na

dywanie.

Chociaż był to przepiękny wieczór w  zaczarowanym ogrodzie pełnym

gości, którzy wyglądali, jakby zstąpili prosto z kart księgi zawierającej zbiór

legend, Nahri miała złe przeczucia. Szepty Muntazira do Dżamszida,

nieznane plany Hatset… To wszystko rozgrywało się na jej oczach.

Wyrafinowane elity Dewabadu, oczytani arystokraci i  bogaci kupcy ciążyli

ku Muntazirowi. Surowi mężczyźni władający bronią i  ci, którzy potrafili

stanąć w  piątek przed tłumem i  napełnić serca wyznawców świętym

poczuciem obowiązku… byli z Alim.

Jeśli podział między braćmi będzie trwał, jeżeli te grupy zwrócą się

przeciw sobie… to nie skończy się dobrze dla dżinnów. Wszystkich dżinnów

w Dewabadzie.

Nahri zaburczało w żołądku. Czy nadciągała wojna domowa, czy też nie,

na pewno nie ocali swojego rodu z  pustym brzuchem. Nie przejmując się

zbytnio etykietą, sięgnęła po ozdobną szklaną tackę z  kunafą i  wiklinowy

koszyk z  owocami, zdecydowana napchać się tym arabskim sernikiem

i plastrami melona.

Poczuła swędzenie na karku i podniosła wzrok.

Ali przypatrywał jej się przez wąską szczelinę pomiędzy panelami.


Spojrzała prosto w  jego zatroskane szare oczy. Zwykle w  podobnym

tłumie Nahri próbowała ograniczać swoje umiejętności, ponieważ taka

masa bijących serc i bulgoczących płynów humoralnych naraz rozpraszała

ją i irytowała. Tym razem jednak sięgnęła po nie.

Ali wyróżniał się spośród innych jak plamka na oku, jak chwila ciszy

w oceanie dźwięków.

„Jesteś moją przyjaciółką”, tak deklarował za pierwszym razem, kiedy

uratowała mu życie, z  pewnością, którą zawdzięczał wówczas opium. „To

były raczej mroczne miesiące, ale czas spędzony z  tobą je… rozświetlał”,

dodał, próbując ją przebłagać, żeby nie podążała za Darą.

Zirytowana niechcianym, niepokojącym uczuciem, wywołanym przez

wspomnienie, złapała za nóż i  wciąż patrząc Alemu prosto w  oczy, wbiła

ostrze głęboko w  melona, a  potem zaczęła go rozcinać z  chirurgiczną

precyzją. Ali wyprostował się, patrząc z  zaskoczeniem, ale nadal wyniośle.

Nahri łypnęła na niego wrogo i dopiero wtedy odwrócił wzrok.

Ghassan klasnął w  dłonie. Jego synowa obserwowała, jak spogląda

życzliwie na zgromadzony tłum.

–  Przyjaciele, dziękuję za zaszczyt, jaki uczyniliście mojej rodzinie,

stawiając się tu dziś wieczorem. – Uśmiechnął się promiennie do Alego. –

Dziękuję również Bogu za radość, jaką czuję, widząc znów moje

najmłodsze dziecko. To błogosławieństwo, z którego wartości nie zdawałem

sobie sprawy, dopóki nie wmaszerował do mojego pałacu, ubrany jak

rabuś z  północy. – To wywołało śmiech w  grupie złożonej głównie

z Gezirich, a tymczasem Ghassan kontynuował przemowę: – Książę Alizajd

oczywiście nie chciał takiej uczty. Gdybyśmy mieli ją urządzić wedle jego

życzenia, wszyscy mielibyśmy do podziału talerz daktyli i  być może

czajniczek kawy, którą, jak słyszałem, ostatnio parzy sobie sam. – Głos

króla zabrzmiał kpiąco. – A  potem zapewne uraczyłby nas wykładem

o dobrodziejstwach podatku od nieruchomości.

Towarzysze Alego ryknęli śmiechem. Muntazir ściskał swój kielich

z winem, a Nahri nie umknął spokojny gest Dżamszida, który przytrzymał

dłoń jej męża.

–  Ja jednak oszczędzę wam takiego widowiska – powiedział Ghassan. –

W rzeczy samej, przygotowałem coś innego. Moi kuchmistrzowie próbowali

konkurować ze sobą przed Nawasatem, więc rzuciłem im wyzwanie na

dzisiejszy wieczór: przygotujcie najwspanialsze danie, a  mój syn wybierze

najlepszego kucharza, który zajmie się całym menu na święto pokolenia.


Nahri poczuła się zaintrygowana. Mimo że spędziła w  Dewabadzie już

pięć lat, wciąż jeszcze potrafiła podziwiać tutejsze cuda i  była pewna, że

cokolwiek wyczarują królewscy kuchmistrzowie, będzie rzeczywiście

wspaniałe. Patrzyła, jak na podwyższenie wchodzi więcej służących.

Niektórzy z  nich polewali dłonie ucztujących wodą różaną, inni napełniali

na nowo ich kielichy. Ali odprawił podczaszego z  winem, ale przyzwał

grzecznym gestem młodzieńca trzymającego szklany dzbanek, na którego

lodowatej powierzchni osiadły krople wilgoci.

Zanim służący dotarł do księcia, zatrzymał go Dżamszid, wyciągając

ramię w niegrzecznym (a może tylko nietrzeźwym) geście. Chwycił dzbanek

i nalał sobie szklanicę soku tamaryndowego, a  potem podał go dalej. Upił

nieco i odstawił naczynie, po czym ścisnął szybko kolano Muntazira.

Ghassan znów klasnął w dłonie, a Nahri spuściła wzrok z Dżamszida.

Nic dziwnego, bo wśród nich pojawiła się cholerna łódź.

Wyrzeźbiona z drzewa tekowego jednostka, dość duża, by pomieścić całą

rodzinę królewską, nadpłynęła na fali magicznego dymu. Wyglądała

niczym miniaturowa wersja wielkich żaglowców, przemierzających podobno

Ocean Indyjski. Na jedwabnym żaglu wymalowano symbol rodu Sahrajn

i rzeczywiście, łodzi towarzyszył jego przedstawiciel, z pasiastym kapturem

odrzuconym na plecy, odsłaniającym czarne włosy z rudymi pasmami.

Pokłonił się nisko.

– Wasza Królewska Mość, Wasze Wysokości, pokój z wami.

–  I z  tobą – odparł Ghassan, nieco zbity z  tropu. – Imponujące

przedstawienie. Co dla nas przygotowałeś?

–  Najpyszniejsze specjały z  Kart Sahar: węgorze jaskiniowe, łowione

wyłącznie w  najgłębszych, najtrudniej dostępnych zbiornikach Sahary.

Łapiemy je żywcem, transportujemy w  wielkich kadziach ze słoną wodą,

a  potem przygotowujemy aromatyczny bulion z  najdelikatniejszych

wonnych ziół i  octów. – Rozpromienił się, wskazując na łódź… nie, Nahri

zdała sobie sprawę, że była to kadź, dostrzegając kilka wężowatych

kształtów kłębiących się w  ciemnym płynie na dnie zbiornika. – Pływają

w nim od czternastu dni.

Pomyślała, że mina Alego była warta przyjścia na ucztę. Zaczął się

krztusić sokiem z tamaryndy.

– Pływają… czyli są wciąż jeszcze żywe?

–  Ależ oczywiście. – Sahrajński kuchmistrz spojrzał na księcia ze

zmieszaniem. – Im dłużej się miotają, tym mają słodsze mięso.


Muntazir w końcu się uśmiechnął.

– Węgorze z Sahrajnu. Co za zaszczyt, bracie. – Pociągnął łyk wina. – No

to pierwszy kęs należy chyba do ciebie?

Kucharz znów się uśmiechnął, puchnąc z dumy.

– Pozwolisz, książę?

Ali wyglądał, jakby zbierało mu się na wymioty, ale pokazał gestem, żeby

tamten kontynuował.

Sahrajński kuchmistrz zanurzył w kadzi błyszczący mosiężny trójząb. Ze

zbiornika dobiegł metaliczny pisk, który wzbudził okrzyki zaskoczenia

u widzów. Węgorz wciąż jeszcze się wił, kiedy mężczyzna szybkim ruchem

zwinął go w  precelek i  umieścił na ceramicznej tacce w  jasne wzory, po

czym eleganckim gestem wręczył całość Alemu.

Muntazir patrzył na to wszystko z nieskrywaną uciechą, a Nahri musiała

przyznać, że mimo małżeńskich niesnasek w  tym momencie ich odczucia

zgadzają się co do joty.

Ali przyjął tackę, odgryzł kawałek węgorza i  przełknął z  trudem, zanim

przemówił.

–  To… bardzo dobre – powiedział słabo. – Rzeczywiście smakuje, jakby

długo się miotał.

W oczach kuchmistrza zalśniły łzy.

– Zabiorę twoje pochwały do grobu – załkał.

Dwóch następnych konkurentów nie dorównało mu poziomem

prezentacji, ale smakujący ich dania wydawali się dużo bardziej

usatysfakcjonowani szpadami siekanego kebabu z  roha (Nahri nie

wyobrażała sobie, jak ktoś był w ogóle w stanie upolować takie ptaszysko),

grillowanego ze złotymi jabłkami z  Tocharystanu, nadziewanego całymi

przyprawami i podanego wciąż w płomieniach.

Wynoszono właśnie największy półmisek kabsy, jaki Nahri widziała

w  życiu, przygotowany przez chytrego gezirijskiego kucharza, który

zapewne podejrzewał, że książę mieszkający na prowincji mógł zatęsknić

po „kreatywnych” potrawach konkurentów za jednym z  prostszych dań,

kiedy Ghassan zmarszczył brwi.

– To dziwne – powiedział. – Nie widziałem jeszcze kuchmistrza Agni…

W tym momencie do ogrodu wleciał z piskiem simurg.

Migoczący ognisty ptak, dwukrotnie większy od wielbłąda, przefrunął

nad tłumem, a  jego dymiące skrzydła podpaliły drzewko morelowe. Kiedy

lądował na ziemi, połowa mężczyzn zdążyła już dobyć broni.


–  Ha! Zadziałało! – Szeroko uśmiechnięty Agniwanśi z  przypalonym

wąsem pojawił się wśród ucztujących. – Pokój z wami, królu mój i książęta!

Jak wam się podoba moje dzieło?

Nahri patrzyła, jak dłonie odsuwają się z  wolna od rękojeści sztyletów,

a potem klasnęła w dłonie z zachwytu, gdy zdała sobie sprawę, co miał na

myśli ostatni z  zawodników. Simurg nie był w  rzeczywistości simurgiem,

ale kompozycją słodyczy w oszałamiających, tęczowych kolorach.

Kuchmistrz wydawał się niezmiernie dumny z siebie.

–  Coś innego, wiem… ale jaki jest cel Nawasatem, jeśli nie świętowanie

słodkiej wolności od służby u Sulejmana?

Nawet król wydawał się pod wrażeniem.

–  Muszę ci doliczyć punkty za kreatywność – stwierdził i  spojrzał na

Alego. – A ty co powiesz?

Ali wstał, żeby przyjrzeć się simurgowi.

–  Zachwycające zaklęcie – przyznał. – Nigdy nie widziałem czegoś

podobnego…

– …i nigdy nie kosztowałeś czegoś podobnego, książę – dokończył gładko

dżinn. Stuknął w  szklane oko simurga, które wypadło z  oczodołu prosto

w  jego dłonie, okazując się talerzykiem. Agniwanśi wybrał szybko kilka

słodkości, a potem skłonił się i przekazał je księciu.

Ali uśmiechnął się i  ugryzł kruchą słodycz, owiniętą srebrną folią, po

czym pokiwał z uznaniem głową.

– To jest pyszne! – zawyrokował.

Kuchmistrz rzucił triumfujące spojrzenie na swoich konkurentów,

a  książę pociągnął łyk ze swojego kielicha i  spróbował kolejnej słodkości.

Tym razem jednak uniósł brwi i sięgnął do gardła. Złapał palcami kołnierz

kandury, pociągnął za usztywnioną tkaninę.

–  Wybaczcie… – powiedział. – Myślę, że właśnie… – Sięgnął po kielich,

zachwiał się i przewrócił naczynie.

Ghassan się wyprostował, a  w  jego oczach pojawił się błysk, którego

Nahri jeszcze u niego nie widziała.

– Alizajdzie?

Książę zakrztusił się i  nie odpowiedział. Druga dłoń również

powędrowała do gardła, a  gdy zaskoczenie na jego twarzy zmieniło się

w panikę, spojrzał przez odsunięty panel na Nahri.

W jego wzroku nie było wściekłości ani oskarżenia, tylko pełen bólu żal.

Uzdrowicielka poczuła falę chłodnego przerażenia, a Ali padł na kolana.


Sapnął, a  ten odgłos sprawił, że Nahri znalazła się znów na statku,

tamtego potwornego wieczoru pięć lat wcześniej. Dara też tak sapnął,

przez zdławione gardło, na znak prawdziwego strachu – nawet nie

wiedziała, że jej afszin potrafi go odczuwać – kiedy ukląkł na pokładzie tuż

przed śmiercią. Popatrzył jej wtedy prosto w oczy, a potem westchnął i jego

ciało rozsypało się w pył, a ona zaczęła krzyczeć.

Kątem oka dostrzegła, jak Hatset błyskawicznie skacze na równe nogi.

– Alizajdzie!

A potem rozpętał się chaos.

Ali upadł, dławiąc się i drapiąc w  szyję. Hatset runęła przez namiot, nie

dbając o  zachowanie poprawności, by jak najszybciej znaleźć się u  boku

syna. Zajnab wrzasnęła, lecz zanim zdążyła rzucić się naprzód, pojawiła

się para strażniczek, które niemal przewróciły Nahri, próbując odciągnąć

księżniczkę w  bezpieczne miejsce. Gwardziści robili to samo po męskiej

stronie namiotu, otaczając i próbując wyprowadzić ogłupiałego Muntazira.

Kaid dobył zulfikara i złapał Ghassana w ciasne objęcia.

Nikt nie zatrzymał Hatset. Jeden z  gwardzistów tego spróbował, lecz

rzuciła mu w  twarz ciężki puchar, a  potem przypadła do boku Alego,

wykrzykując jego imię.

Nahri została na swoim miejscu. Przed jej oczami unosiła się

pobrużdżona łzami twarz Dary. „Chodź ze mną. Wyjedziemy stąd

i zwiedzimy cały świat”.

Jego popioły na jej dłoniach. I na mokrej szacie jego zabójcy.

Wszystko znieruchomiało. Krzyki tłumu ucichły, podobnie jak tupot

stóp. Przed nią umierał mężczyzna. Znała doskonale ten widok z infirmerii:

zrozpaczona rodzina i biegające asystentki. Nahri nauczyła się, że w takiej

chwili trzeba odciąć emocje i  działać bez wahania. Była Nahidką,

uzdrowicielką. Lekarką, którą zawsze chciała zostać.

A w  marzeniach, głupich marzeniach o  tym, żeby zostać asystentką

któregoś z wielkich lekarzy w Stambule, a potem zacząć pracę w jednym ze

słynnych kairskich szpitali… w  tamtych marzeniach była lekarką, która

nie siedzi bezczynnie, kiedy ktoś w pobliżu umiera.

Skoczyła na równe nogi.

Była w  połowie drogi do Alego, dość blisko, by dostrzec migoczące

srebrne opary unoszące się z  ran, które wydrapał sam książę, kiedy

zwaliła się na nią cała magia pieczęci Sulejmana.


Omalże zemdlała, walcząc o  haust powietrza, osłabiona

i  skonsternowana otaczającym ją chórem niezrozumiałych języków.

Dostrzegła pieczęć błyszczącą na twarzy Ghassana, a  potem Hatset

odwróciła się do niej, dzierżąc puchar jak broń. Nahri zamarła.

Ali potwornie wrzasnął.

Jego skóra zaczęła pękać, krew trysnęła mu z  ust, gardła i  szyi, a  wraz

z nią wyłoniły się ostre drzazgi srebra. Nahri zdała sobie sprawę, że muszą

to być srebrne opary, które przybrały stałą formę, gdy Ghassan przywołał

moc pieczęci, i które musiały mieć magiczny charakter.

Król właśnie zabijał swojego syna, próbując go ocalić.

Nahri ruszyła biegiem.

–  Zdejmij zaklęcie pieczęci! – krzyknęła. – Zabijasz go! – Alego ogarnęły

drgawki. Złapał się za poranione gardło. Opadła na kolana obok Hatset,

złapała jeden z  ostrych srebrnych odłamków i  pokazała go przerażonej

królowej. – Zobacz sama! Nie widziałaś, jak się przed chwilą zmieniły?

Hatset spojrzała rozpaczliwie na srebrną drzazgę, a  potem na

umierającego syna. Odwróciła się do męża.

– Zdejmij klątwę!

Magia pieczęci zniknęła w  mgnieniu oka, a  Nahri poczuła, że jej

umiejętności wracają.

–  Pomóżcie mi go odwrócić! – wrzasnęła do towarzyszy Alego, którzy do

nich podbiegli. Wsadziła mu palec do gardła, by wywołać wymioty, a potem

walnęła go w  plecy, aż z  ust popłynęła mu czarna krew zmieszana ze

srebrem. – Przynieście jakieś nosze! Muszę przenieść go do infirmerii i  to

natych…

Ostrze świsnęło jej koło twarzy.

Odskoczyła, ale nie było przeznaczone dla niej. Rozległ się zdławiony

krzyk, a  potem głuche łupnięcie. To służący, który podał Alemu sok, padł

trupem w  wejściu do ogrodu. Z  pleców sterczał mu handżar towarzyszki

Alego.

Nie miała zbyt dużo czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Oczy Alego

otworzyły się gwałtownie, kiedy kładli go na rozciągniętej tkaninie.

Były czarne jak olej. Tak jak wtedy, kiedy opętał go marid.

Hatset zakryła je dłonią, nieco za szybko.

– Do infirmerii – zgodziła się drżącym głosem.


 

13
 

Nahri
 

Ratowanie księcia zajęło Nahri resztę nocy. Chociaż zwymiotował większą

część trucizny, to, co pozostało, wciąż było groźne. Jad krążył w jego krwi,

zmieniając stan skupienia na stały i  przebijając się przez skórę na

zewnątrz. Gdy tylko przecięła, oczyściła i  uleczyła jeden srebrny czyrak,

natychmiast pojawiał się następny. Kiedy skończyła, Ali był krwawym

wrakiem, a wszędzie wokoło leżały szmaty poplamione srebrem.

Walcząc z  wyczerpaniem, Nahri przycisnęła dłoń do spoconego czoła.

Zamknęła oczy i  dziwne uczucie powróciło: gęsta, nieprzenikniona,

mroczna zasłona, przez którą ledwie mogła wykryć bicie jego serca. Słony

zapach, chłodna i całkowicie obca obecność.

Na szczęście nie było już śladu po truciźnie. Siadła, wycierając czoło

i wzięła głęboki oddech. Przez jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz, który

często ogarniał ją po szczególnie wymagającym zabiegu. Jej organizm

odreagowywał dopiero wtedy, kiedy kończyła pracę.

–  Już wszystko z  nim dobrze? – zapytał przyjaciel Alego, który

przedstawił jej się jako Lubajd. Tylko on pozostał z  nią w  pokoju…

a  właściwie jej własnej sypialni. Sam Ghassan zarządził przeniesienie tu

jego syna, upierając się przy dyskrecji. W  odpowiedzi Nahri wyrzuciła

z  pomieszczenia jego i  Hatset, oświadczając, że nie może pracować, kiedy

nad jej głową stoją zmartwieni rodzice pacjenta.

–  Tak sądzę – odparła Lubajdowi. Miała nadzieję, że się nie myli. Od

przybycia do Dewabadu wiele razy uzdrawiała już zatrutych, ale żadna

substancja nie działała równie szybko i  śmiercionośnie. Chociaż było

oczywiste, że srebrne opary w  końcu udusiłyby Alego, ich przemiana


w metaliczne drzazgi, gdy Ghassan użył pieczęci Sulejmana… zaiste, była

to szatańsko okrutna trucizna, a  Nahri nie miała pojęcia, kto mógł

spreparować coś tak nikczemnego.

Lubajd z  ulgą skinął głową i  wycofał się z  powrotem w  róg pokoju.

Tymczasem Nahri wróciła do pracy: pochyliła się nad Alim, by zbadać

jedną z  ran na jego piersi. Srebrna drzazga przebiła się tu niebezpiecznie

blisko serca.

Zmarszczyła brwi, dostrzegając wypukłość na skórze poniżej rany.

Blizna. Kręta, poszarpana linia, tak jakby kolczaste pnącze uczepiło się

jego piersi, a potem zostało stamtąd oderwane.

Poczuła nagły skurcz żołądka. Bez większego namysłu złapała miednicę,

którą Nisrin napełniła wodą, zwilżyła szmatkę i wytarła krew, pokrywającą

ciało księcia.

Blizny były wszędzie.

Nierówna linia śladów na ramieniu, przeszytym zębami rozmiarów jej

kciuka. Odcisk haczyka rybackiego na lewej dłoni i  spiralne zgrubienia

przywodzące na myśl wodorosty i  macki. Dziury po wyszarpanych

kawałkach mięsa na brzuchu, tak jakby próbowały go zjeść ryby.

W przerażeniu zakryła usta. Przypomniała sobie, jak wspinał się

z powrotem na pokład statku z ciałem pokrytym szczątkami z jeziora: pysk

krokodyla zaciśnięty na ramieniu, haczyki powbijane w  skórę. Sądziła

wtedy, że książę już nie żyje, a  do tego ogarnęła ją panika, że ona i  Dara

również zginą, toteż nie zastanawiała się nad jego dalszym losem. Krążące

po Am Gezirze historie na temat Alizajda Zabójcy Afszina zdawały się

świadczyć o  tym, że książę czuje się dobrze. Do tego Nahri od tamtego

wieczoru nie miała okazji go zbadać.

Nisrin jednak zajmowała się księciem. Leczyła go… a  jednak nigdy nie

pisnęła słowa na temat ran i blizn.

Nahri odsunęła się od łóżka, wzywając gestem Lubajda.

– Powinniśmy teraz zostawić go na chwilę samego z królem i królową.

Hatset i  Ghassan stali przed drzwiami jej apartamentu po przeciwnych

stronach pawilonu, nie patrząc na siebie. Na ławce pomiędzy nimi siedzieli

Zajnab i Muntazir, który trzymał siostrę za rękę.

– Czy dobrze się czuje? – zapytała królowa drżącym głosem.

–  Teraz tak – odparła uzdrowicielka. – Powstrzymałam krwawienie.

W  jego ciele nie ma już śladu trucizny… a  przynajmniej ja nic nie

wyczuwam – sprecyzowała.
Ghassan wyglądał, jakby tego wieczoru postarzał się o pięćdziesiąt lat.

– Czy wiesz, co to było?

–  Nie – odparła sucho. Nie zaryzykowałaby uspokajającej odpowiedzi

niezgodnej z prawdą. – Nie mam pojęcia, co to za trucizna. Nigdy takiej nie

widziałam ani nie czytałam o  czymkolwiek podobnym. – Zawahała się,

przypominając sobie uciekającego służącego oraz rzucony celnie sztylet,

który przerwał jego bieg. – Nie podejrzewam, żeby ten służący…

Król z ponurą miną pokręcił głową.

–  Zmarł, zanim go przesłuchano. Towarzyszka Alizajda postąpiła zbyt

pochopnie.

– Ośmielę się zauważyć, że tylko dzięki tym towarzyszom i ich refleksowi

nasz syn wciąż żyje – wtrąciła Hatset, głosem tak ostrym, jakiego Nahri

jeszcze u niej nie słyszała.

Muntazir wstał.

– A więc będzie żył?

Nahri zmusiła się spojrzeć mu prosto w  oczy, w  których kłębiły się

emocje.

– Przeżyje to.

– To dobrze. – Głos Muntazira był cichy i zmartwiony, a Nahri zauważyła,

jak Hatset mruży podejrzliwie oczy. Emir najwyraźniej tego nie zauważył.

Odwrócił się raptownie i zbiegł schodami prowadzącymi do ogrodu.

Zajnab pośpieszyła za nim.

– Ziru…

Ghassan westchnął, spoglądając za nimi, po czym zwrócił się do Nahri:

– Możemy go zobaczyć?

–  Tak. Muszę mu przyrządzić tonik na gardło. Tylko go nie budźcie,

stracił mnóstwo krwi. Uważam, że nie powinno się go przenosić. Pozwólcie

mu tutaj zostać przynajmniej na kilka dni.

Król skinął głową i  ruszył do jej apartamentu, ale Hatset złapała

uzdrowicielkę za rękę.

–  Naprawdę nic nie wiesz o  tej truciźnie? W  starych notatkach twojej

matki też nic nie ma?

–  Jesteśmy uzdrowicielami, nie zabójcami – odpaliła Nahri. – Nie jestem

tak głupia, żeby zaangażować się w próbę otrucia.

– Nie oskarżam cię – zapewniła ją królowa nieco mniej napiętym tonem. –

Chciałabym tylko upewnić się, że jeśli cokolwiek przyjdzie ci do głowy,

dowolne podejrzenie, przyjdziesz do mnie, Banu Nahido. Nie jestem taka


jak mój mąż – dodała nieco ciszej. – Nagradzam lojalność, nie  wymuszam

jej. I na pewno nie zapomnę, co właśnie zrobiłaś dla mojego syna.

Puściła nadgarstek uzdrowicielki i  bez słowa podążyła za Ghassanem.

Nahri, nieco oszołomiona, poszła zaś do infirmerii.

Nisrin przygotowywała już tonik, nabierając z  kamiennego moździerza

łyżkę jasnopomarańczowej, świeżo utartej skóry salamandry i wsypując ją

do eliksiru miodowej barwy, bulgocącego w  szklanej butelce zawieszonej

nad płomieniem. Uniosła się z  niej chmura dymu, a  potem mikstura

zmieniła kolor na purpurowy, niepokojąco upodabniając się do człowieczej

krwi.

–  Zaczęłam bez ciebie – rzuciła przez ramię. – Pomyślałam, że przyda ci

się pomoc. Eliksir potrzebuje jeszcze chwili lub dwóch nad ogniem.

Żołądek Nahri skurczył się nieprzyjemnie. Niezawodna Nisrin, zawsze

dwa kroki przed Nahri, zawsze gotowa pomóc. Jej mentorka i  najbliższa

powiernica.

Jedyna osoba w Dewabadzie, której Nahri, jak sądziła, mogła zaufać.

Podeszła do niej i oparła dłonie na stole, walcząc z kłębiącymi się w  niej

emocjami.

– Okłamałaś mnie – powiedziała cicho.

Nisrin podniosła wzrok, wyraźnie zaskoczona.

– Co?

– Skłamałaś co do Alego. Po tym, jak Dara został… po tamtym wieczorze

na statku. – Głos Nahri się załamał. – Powiedziałaś, że Ali ma się dobrze,

że ma parę zadrapań. – Zmierzyła Nisrin niedowierzającym spojrzeniem. –

Całe jego ciało jest pokryte bliznami, nie da się znaleźć kawałka skóry

wielkości mojej dłoni, który byłby od nich wolny!

Nisrin zesztywniała.

–  Wybacz, że nie myślałam o  jego ranach, kiedy zabito Darę i  tuzin

innych Dewów, a Ghassan zastanawiał się, czy cię nie stracić.

Nahri pokręciła głową.

–  Powinnaś była mi powiedzieć. Zlekceważyłaś mnie, kiedy próbowałam

z  tobą porozmawiać o  tamtym wieczorze. Sprawiłaś, że zwątpiłam we

własne wspomnienia…

–  Ponieważ nie chciałam, żeby cię pochłonęły! – Starsza kobieta

odstawiła moździerz, poświęcając całą uwagę Nahri. – Moja pani, śpiewałaś

cieniom i  otwierałaś sobie żyły, by przywołać z  powrotem Darę. Nie

powinnaś wtedy wiedzieć niczego więcej.


Nahri wzdrygnęła się na tak dobitny opis swojej żałoby, lecz ostatnie

słowa Nisrin sprawiły, że krew w niej zawrzała.

– Nie do ciebie należała ocena, czy powinnam wiedzieć więcej, czy też nie.

W  tej sprawie, w  kwestii szpitala, ani żadnej innej. – Uniosła dłonie

w  desperacji. – Nisrin, tak nie może być. Potrzebuję w  tym przeklętym

mieście przynajmniej jednej osoby, której będę mogła ufać, jednej osoby,

która będzie mówić mi prawdę bez względu na wszystko.

Nisrin odwróciła wzrok, a  po chwili przemówiła znowu, cicho, zarazem

z żalem i niesmakiem:

–  Nie wiem, co ci powiedzieć, Nahri. Kiedy go tu przynieśli, ledwie

przypominał dżinna. Syczał i pluł jak wąż, skrzecząc coś w języku, którego

nikt nie potrafił rozpoznać. Kiedy usuwaliśmy wszystkie te… rzeczy,

wczepione w  jego skórę, próbowały nas atakować. Musieliśmy go związać,

bo chciał udusić własnego ojca! – Nahri szeroko otworzyła oczy, ale Nisrin

jeszcze nie skończyła: – Jak myślisz, dlaczego zawalił się sufit infirmerii? –

Wskazała go ruchem głowy. – To przez Alizajda, cokolwiek w nim siedziało

– jeszcze bardziej ściszyła głos. – Półtora wieku pomagałam twojej matce

i  wujowi i  widziałam niewyobrażalne rzeczy, ale, Banu Nahri… żadna

z  nich nie może się równać z  tym, co przydarzyło się Alizajdowi Al-

Kahtaniemu. – Sięgnęła dłonią w  rękawicy po bulgoczącą flaszkę i  wlała

eliksir do nefrytowej szklanki, by wręczyć ją Nahri. – To, że się do niego

zbliżyłaś, było objawem słabości, na którą nie powinnaś sobie nigdy

pozwolić, a teraz jego przyjaźń stanowi zagrożenie, które ledwie rozumiesz.

Nahri nie wyciągnęła dłoni po szklankę.

– Skosztuj tego.

Starsza kobieta spojrzała na nią z niedowierzaniem.

– Co?

–  Skosztuj tego eliksiru. – Uzdrowicielka wskazała głową drzwi. – Albo

wynoś się z mojej infirmerii.

Nie opuszczając wzroku, Nisrin uniosła szklankę do ust i  wypiła łyczek.

Odstawiła naczynie z głośnym stukiem.

– Nigdy nie naraziłabym cię na takie ryzyko, Banu Nahido. Nigdy.

– Czy wiesz, kto mógł być zdolny do stworzenia tej trucizny?

Nisrin bez jednego mrugnięcia odparła twardo:

– Nie.

Nahri wzięła szklankę. Dłonie jej drżały.


–  A powiedziałabyś mi, gdybyś wiedziała? Czy też byłaby to kolejna

prawda, której nie mogłabym znieść?

Asystentka westchnęła.

– Nahri…

Lecz tamta już wychodziła z infirmerii.

Lubajd stał na schodach pawilonu, w  pewnej odległości od wejścia do jej

sypialni.

– Na twoim miejscu bym im nie przerywał – ostrzegł.

Nahri przeszła obok niego.

–  To oni przerywają mnie. – Ruszyła ku swojemu apartamentowi, ale

zatrzymała się przy osłoniętych kurtyną drzwiach. Wsunęła się w  cień

różanego krzewu, rozpiętego na treliażu. Stąd doskonale słyszała

dobiegające z wnętrza głosy królewskiej pary.

–  …powinieneś spłonąć w  piekle za to, że skazałeś własne dziecko na

taki los. Miał osiemnaście lat, Ghassanie. Osiemnaście. A ty posłałeś go na

śmierć do Am Geziry po tym, jak jakiś demon z jeziora wziął go na tortury!

– Myślisz, że tego chciałem? – syknął władca. – Mam troje dzieci, Hatset,

i  trzydzieści tysięcy razy tyle poddanych. Dewabad ma pierwszeństwo,

zawsze ci to powtarzałem. Powinnaś była zatroszczyć się o  jego

bezpieczeństwo, zanim twoi krewni i  ich przyjaciele-mieszańcy spróbowali

nakłonić go do zdrady!

Nahri stała kompletnie nieruchomo, doskonale wiedząc, że

podsłuchiwanie kłótni dwóch najpotężniejszych osób w  Dewabadzie

równało się flirtowi ze śmiercią, ale nie mogła się odwrócić i odejść.

Hatset jeszcze nie skończyła.

– Dewabad ma pierwszeństwo – powtórzyła. – Piękne słowa jak na króla,

który usiłuje właśnie zniszczyć wszystko, o  co walczyli jego przodkowie.

Pozwalasz, by szafitów sprzedawano na aukcjach, podczas kiedy twój

następca zapija się na śmierć!

–  Muntazir nie zapija się na śmierć – odparł Ghassan w  obronie syna. –

Zawsze był zdolniejszy, niż byłaś skłonna przyznać. Dąży do pokoju

z Dewami, pokoju, który powinien zostać zawarty już dawno.

–  To żaden pokój! – W  głosie Hatset zabrzmiały wściekłość i  irytacja. –

Kiedy zdasz sobie z  tego sprawę? Dewowie nie chcą zgody z  tobą: chcą,

żebyśmy odeszli. Maniże cię nienawidziła, twój Wielki Wezyr poderżnąłby ci

gardło we śnie, gdyby mógł, a  ta dziewczyna, którą zmusiłeś do


małżeństwa z  Muntazirem, nigdy ci tego nie zapomni. W  tej samej chwili,

kiedy zajdzie w  ciążę, podadzą truciznę tobie! Ona i  Pramuchowie wrzucą

Muntazira do jakiejś zakazanej palarni opium i  w  ten sposób znajdziemy

się znów pod panowaniem Nahidów. – Jej głos zabrzmiał ostrzeżeniem. –

A  wtedy Dewowie każą nam zapłacić krwią za wszystko, co uczyniła im

nasza rodzina.

Nahri cofnęła się o  krok, wstrząśnięta, z  dłonią przy ustach. Królowa

właśnie podsumowała elegancko wszystkie wątki dotyczące strasznej

przyszłości, których uzdrowicielka nie śmiała rozważać, składające się na

potworną wizję. Wyrachowany plan zemsty? Podczas gdy Nahri chciała

tylko sprawiedliwości dla swojego rodu?

„Dara też chciał sprawiedliwości, nieprawdaż? A  zauważ, jaką cenę był

gotów za to zapłacić!”, Nahri przełknęła ślinę, czując, że nogi się pod nią

uginają.

Ghassan podniósł głos:

–  Dlatego właśnie Alizajd mówi i  postępuje w  ten sposób. Dlatego

lekkomyślnie rzuca się na pomoc każdemu szaficie, którego napotka: przez

ciebie.

–  To dlatego, że chce naprawić sytuację, a  ty potrafiłeś mu tylko

powiedzieć, żeby się zamknął i  trzymał broń w  pogotowiu. Słyszałam

opowieści docierające z  Am Geziry. Przez pięć lat uczynił dla tamtejszych

mieszkańców więcej dobrego, niż ty przez pięćdziesiąt.

Głos Ghassana ociekał pogardą:

– Przecież to nie przywództwa w Am Gezirze pożądasz, żono. Nie myśl, że

jestem tak naiwny. Nie pozwolę, żebyś znów mieszała się w  tę sprawę.

Następnym razem, kiedy przekroczysz granicę, odeślę cię do Ta Ntry. Na

dobre. Nigdy już nie zobaczysz żadnego ze swoich dzieci.

Po chwili milczenia królowa odpowiedziała:

–  A więc jeszcze i  to, Ghassanie? – Jej głos był śmiertelnie spokojny. –

Grozisz w  ten sposób matce twoich dzieci? Dlatego właśnie poddani cię

nienawidzą. – Nahri usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi. – Serce mi

pęka, kiedy przypomnę sobie, jakim mężczyzną kiedyś byłeś.

Drzwi się zamknęły. Nahri przechyliła się i  zerknęła pomiędzy różami,

dostrzegła Ghassana wpatrującego się w  nieprzytomnego syna. Wciągnął

gwałtownie powietrze i również wyszedł w wirze czarnych szat.

Roztrzęsiona Nahri weszła do swojej sypialni. „Powinnam być bardziej

agresywna przy negocjacjach dotyczących wiana”, przeszło jej przez głowę.


Najwyraźniej za wejście do tej rodziny nie zapłacono jej wystarczająco

dużo.

Przysiadła u  boku Alego. Jego pierś wznosiła się i  opadała w  świetle

kominka, przypominając jej o tym, jak po raz pierwszy go uleczyła. Tamtej

cichej nocy przypadkowo zabiła swojego pierwszego pacjenta, a  potem

ocaliła księcia. To wtedy również po raz pierwszy przyznała niechętnie

sama przed sobą, że mężczyzna, który, jak się upierała, miał być tylko

ofiarą przekrętu, stał się kimś w rodzaju przyjaciela.

Zacisnęła mocno powieki. Ali i  Nisrin. Muntazir. Dara. Każdy, komu

pozwoliła choćby zajrzeć za mur okalający jej serce, o  wzniesienie którego

oskarżał ją mąż, okłamał ją lub wykorzystał. Kiedyś bała się, że to jej wina,

że dorastanie na ulicach Kairu ze zdolnościami przerażającymi wszystkich

skrzywiło ją i  ukształtowało jako osobę, która nie potrafiła zbudować

prawdziwej więzi.

Jednak nie była to jej wina… a  przynajmniej nie tylko jej wina. To

Dewabad, miasto, które miażdżyło wszystkich mieszkańców, od

despotycznego króla po szafickiego robotnika zakradającego się do jej

ogrodu. Dewabadem rządziły strach i nienawiść, rosnące przez stulecia na

żyznej glebie przelewanej krwi i  wzajemnych uraz. Tutaj każdy próbował

przeżyć i zapewnić to samo najbliższym. Tu nie było miejsca na zaufanie.

Wypuściła powietrze i otworzyła oczy. Ali przez sen przewracał się z boku

na bok, krzywiąc twarz w  bolesnym grymasie i  chrapliwie oddychając.

Odsunęła mroczne myśli, przypominając sobie o  trzymanym w  dłoni

eliksirze. Jeszcze nie skończyła pracy.

Przyciągnęła wyściełany stołek. Poza bliznami Ali wyglądał, jakby wiódł

w Am Gezirze życie trudniejsze, niż mogła sobie wyobrazić. Jego ciało było

chude i  żylaste, a  paznokcie miał obgryzione. Zmarszczyła brwi na widok

kolejnej blizny na szyi – znaku innego niż poszarpane szramy marida –

śladu po czystym cięciu.

„Wygląda, jakby ktoś próbował poderżnąć mu gardło”. Nahri nie

wyobrażała sobie, kto mógłby być dość głupi, by spróbować zabić księcia

Kahtanich w  głębi Am Geziry. Dotknęła jego podbródka. Skóra Alego

wydawała jej się wilgotna i  oślizgła. Odwróciła głowę, przyglądając się

poplątanym liniom sporej blizny na skroni. Nie potrafiła już rozróżnić

wzoru ośmioramiennej gwiazdy, którą tam wycięto, najwyraźniej

maridzkiej wersji pieczęci Sulejmana, ale nadal pamiętała widok tego

znamienia, błyszczącego tamtego wieczoru na jego twarzy.


Popatrzyła na Alego jeszcze raz. „Co ci zrobili?” Inne pytanie wydawało

się jeszcze istotniejsze: „Dlaczego?” Dlaczego maridowie tak się uwzięli na

Darę?

Nagle jej uwagę przyciągnęło poruszenie w pobliżu dłoni. Wzdrygnęła się:

eliksir w szklance drżał, po powierzchni płynu rozchodziły się okrągłe fale,

tak jakby padały na nią niewidzialne krople.

Ali otworzył oczy: spojrzał na nią otumaniony i  rozgorączkowany.

Spróbował odetchnąć i zakrztusił się, a twarz ściągnęła mu się z bólu.

Nahri natychmiast zareagowała.

–  Wypij to – rozkazała, unosząc dłonią jego głowę. – Nie, nie próbuj

mówić – dodała, gdy poruszył wargami. – Masz pocięte gardło. Nawet ty

możesz na chwilę powściągnąć język. – Pomogła mu dopić resztę

zawartości szklanki. Zatrząsł się gwałtownie, a  ona opuściła jego głowę

z  powrotem na poduszkę. – Czujesz w  ciele jakąś ostrą rzecz? Czy coś

wibruje ci pod skórą?

– Nie – zachrypiał. – Co… co się stało?

– Najwyraźniej ktoś próbował cię otruć.

Grymas rozpaczy przemknął przez jego twarz.

– Och – wyszeptał, spoglądając na swoje dłonie. – Nawet w Dewabadzie…

– dodał z  lekką goryczą, która ją zaskoczyła. Tonik widocznie działał, bo

głos miał coraz wyraźniejszy, chociaż ponury. – Myślałem, że już przestali.

Nahri zmarszczyła brwi.

– Kto przestał?

Ali sztywno pokręcił głową.

– To bez znaczenia. – Podniósł wzrok, a w jego oczach błysnęła obawa. –

Czy ktoś jeszcze ucierpiał? Moja matka…

–  Twoja matka czuje się świetnie. – To było oczywiście kłamstwo. Hatset

trzymała umierającego syna w  ramionach, a  takie doświadczenie

pozostawia ślady. – Nikt inny nie został ranny, ale służący, który nalewał ci

soku, został zabity podczas próby ucieczki.

Książę wydawał się zdruzgotany.

–  Żałuję, że tak się stało. Był jeszcze chłopcem. – Zakrył usta i  znów

zaczął kaszleć, a kiedy przestał, jego dłoń pokrywały kropelki krwi.

Nahri napełniła szklankę wodą z dzbanka.

– Pij – powiedziała, wciskając mu ją w dłoń. – Przez parę najbliższych dni

gardło będziesz miał zapewne obolałe. Zrobiłam, co w  mojej mocy, ale to

była potężna trucizna.


Wypił łyk, lecz nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

– Myślałem, że ty to zrobiłaś – rzucił cicho.

Odsunęła się, zirytowana tym, że oskarżenie tak ją zabolało.

– Tak, wiem. Nie tylko ty tak myślałeś. Twoi rodacy nie ukrywają tego, co

o mnie sądzą.

W jego oczach błysnęły wyrzuty sumienia.

–  Nie o  to mi chodziło. – Opuścił szklankę i  przesunął kciukiem po jej

krawędzi. – Miałem na myśli tylko tyle, że nie miałbym ci za złe, gdybyś

życzyła mi śmierci.

– Życzyć ci śmierci i próbować naprawdę cię zabić, to dwie różne rzeczy –

odparła ostro. – A ja nie jestem morderczynią.

– Nie, nie jesteś – zgodził się Ali. – Jesteś uzdrowicielką. – Znów popatrzył

jej w  oczy. – Dziękuję, że ocaliłaś mi życie. – Przygryzł wargę, a  na jego

twarzy pojawił się nieco rozpaczliwy uśmieszek. – Jeżeli dobrze liczę, to już

po raz czwarty.

Nahri starała się zachować obojętną minę, przeklinając tę część swojego

umysłu, która złagodniała w reakcji na jego słowa. Z urywanym oddechem

i  oczami błyszczącymi cierpieniem Ali nie wyglądał teraz na „Zabójcę

Afszina”, a  raczej na chorego i  słabego pacjenta, który potrzebował jej

opieki. Starego przyjaciela, który się za nią stęsknił.

„Słabość”. Nahri wstała raptownie, nie ufając emocjom.

–  To mój obowiązek – odparła szorstko. – Nic więcej. – Odwróciła się ku

drzwiom. – Służący przyniesie ci świeże ubranie. Mam innych pacjentów.

– Nahri, zaczekaj – zachrypiał. – Proszę.

Nienawidząc siebie, zatrzymała się.

– Nie mam zamiaru zostać tu dłużej, niż to konieczne, Ali.

– A co, jeśli ci powiem, że miałaś rację?

Nahri spojrzała na niego.

– Co?

Ali wpatrzył się w nią błagalnie.

–  Miałaś rację. Co do tamtej nocy na łodzi. – Na jego twarzy pojawił się

rumieniec wstydu. – Wiedziałem, że Gwardia Królewska będzie na nas

czekać.

Pokręciła głową.

–  Dobrze wiedzieć, że jesteś równie brutalny, kiedy mówisz szczerze, jak

wtedy, gdy kłamiesz.

Spróbował się dźwignąć, krzywiąc twarz z bólu.


– Nie wiedziałem, co mógłbym zrobić, Nahri. Nigdy nie walczyłem z kimś,

kto potrafił używać magii tak jak Darajawahusz. Nigdy nie słyszałem

o  kimś, kto potrafił używać magii w  ten sposób. Ale wiedziałem o  nim…

dużo więcej. – Żal przemknął przez jego twarz. – To było w tych książkach,

których nie chciałem ci dać do przeczytania. Gdyby cię porwał, gdyby mnie

zabił, nasze rody rozpoczęłyby wojnę. – Ali zadrżał. – A  wiedziałem aż za

dobrze, do czego jest zdolny podczas wojny.

„Wiesz, dlaczego nazywają go Biczem Kwi-zi?” Przypomniała sobie

wyrzuty sumienia, spoczywające niczym brzemię na ramionach Dary,

i strach, który wywoływało jego imię.

–  Nie rozpocząłby kolejnej wojny – próbowała się upierać ochrypłym

głosem. – Nie pozwoliłabym mu. – Jednak mówiąc to, wiedziała, że sama

w to nie wierzy. W końcu oskarżenia Muntazira ugodziły ją tak boleśnie nie

bez powodu.

Ponieważ tamtej straszliwej nocy zrozpaczony Dara pokazał, jak daleko

potrafi się posunąć. Nie podejrzewała, że jest w  stanie wymusić na niej

cokolwiek w  ten sposób, nie zważając na nic i  stosując przemoc, która ją

całkowicie zaskoczyła.

Jakiś głosik w  jej umyśle wciąż pytał, czy nie powinna była tego

przewidzieć.

–  Nie mogłem ryzykować – odparł Ali ze ściągniętą twarzą i  czołem

błyszczącym od potu. – Nie tylko ty miałaś zobowiązania.

Zapadło między nimi milczenie. Nahri z  całych sił próbowała się

opanować, wściekła, że upiorne wyznanie Alego tak ją dotknęło. Prawie

chciała mu uwierzyć; uwierzyć, że prawdziwe oblicze Alego to chłopak,

który nauczył ją wyczarowywać płomienie, a  nie mężczyzna, którym się

stał… że nie próbuje nią teraz manipulować, i  że komuś w  tym żałosnym

mieście można zaufać.

„Słabość”. Nahri odsunęła tamte myśli, ignorując przeszywające poczucie

samotności.

– A co z resztą?

Zamrugał.

– Jaką resztą?

– Z maridami – sprecyzowała, opanowując głos.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem, prezentując jej blizny na dłoniach.

– Nie wierzysz chyba, że tego pragnąłem?

– Czego chcieli maridowie? Dlaczego wykorzystali cię, żeby zabić Darę?


Ali zadrżał.

–  Nie rozmawialiśmy zbyt wiele tam na dole. Pokazali mi różne rzeczy…

zniszczenie Dewabadu i  Am Geziry. Powiedzieli, że on tego dokona.

Pokazali, jak to robi… chociaż nie wyglądał jak on.

Nahri zmrużyła oczy.

– Co masz na myśli?

Ali zmarszczył czoło, jakby próbował sobie przypomnieć.

–  Pokazali, jak zmienia się w  coś innego. Jego skóra i  oczy wyglądały,

jakby płonęły, a z dłoni wyrastały czarne szpony…

Od tego opisu dreszcz przeszedł jej po plecach.

– Pokazali, jak Dara staje się ifrytem?

– Nie wiem – odparł Ali. – Próbuję nie myśleć o tamtej nocy.

„Nie ty jeden”. Nahri popatrzyła na niego, a w powietrzu zawisło napięte,

nieufne milczenie. Czuła się tak, jakby odgrzebane z  niepamięci szczegóły

tamtej straszliwej nocy, nad którą próbowała się nie zastanawiać,

wystawiały ją na ciosy wrogów.

Po minie Alego widziała jednak, że czuje się tak samo, i  chociaż serce

ostrzegało ją, by uciekała z tego pokoju, nie potrafiła zrezygnować z okazji,

by dowiedzieć się czegoś więcej o  niebezpiecznym rozłamie, który, jak się

obawiała, nastąpił w rodzinie kontrolującej jej życie.

– Dlaczego wróciłeś do Dewabadu, Alizajdzie? – zapytała bez ogródek.

Zawahał się, lecz odpowiedział:

–  Kupiec Ajanle, mój kuzyn, zachorował podczas podróży przez Am

Geziri. – Wzruszył ramionami w  daremnej parodii swobodnego gestu. –

Zaproponowałem, że wyświadczę mu przysługę i  przejmę jego ładunek,

z myślą, że będzie to okazja, by świętować Nawasatem razem z rodziną.

– Z pewnością potrafisz wymyślić lepsze kłamstwo.

Zarumienił się.

– Dlatego się tu znalazłem. Nie ma innego powodu.

Nahri się przysunęła.

– Twoja matka najwyraźniej myśli, że jednak jest. Nawet Muntazir wydaje

się sądzić, że jest w tym drugie dno.

Ali spojrzał jej prosto w oczy.

– Nigdy nie skrzywdziłbym brata.

Te słowa zawisły między nimi na dłuższą chwilę. Nahri skrzyżowała

ramiona i  wytrzymała jego spojrzenie, aż odwrócił wzrok, wciąż nieco

zawstydzony.
Popatrzył na książki, których bezładny stos leżał na stoliku przy jej łożu.

Odchrząknął.

– Czy… może czytasz teraz coś interesującego?

Nahri przewróciła oczami na tak bezczelną próbę zmiany tematu.

– Nic, co by dotyczyło ciebie! – Ani też nic, co powinno dotyczyć jej samej.

Nigdy nie odbuduje szpitala, a  co dopiero mówić o  znalezieniu

tajemniczego szafickiego chirurga, który mógłby z nią współpracować.

Ali, jak zwykle niezorientowany, nie zauważył złośliwości w jej głosie.

–  Co to za jeden, Ibn Butlan? – zapytał, pochylając się, żeby przeczytać

arabski tytuł na okładce. – „Uczta lekarzy”?

Sięgnęła zaborczym ruchem po książki.

– Pilnuj swojego nosa. Czy przed chwilą nie łkałeś, ile to razy ocaliłam ci

życie? Choćby dlatego należy mi się trochę prywatności.

To zamknęło mu usta, ale kiedy Nahri przeszła kilka kroków, by złożyć

książki na sofie, coś pstryknęło jej w  głowie i  nagle wszystko znalazło się

na swoim miejscu.

Ali faktycznie był jej dłużnikiem. Przypomniała sobie kłótnię Ghassana

i  Hatset: postępował lekkomyślnie w  kwestiach dotyczących szafitów, tak

głęboko przekonany, że powinien im pomagać, że angażował się w  każdą

taką sprawę, nie przemyślawszy uprzednio wszystkich jej aspektów.

Wyprostowała się i odwróciła ku niemu.

– Znasz okolice dzielnicy szafitów?

Zaskoczony Ali uniósł brwi.

– Tak… to znaczy, tak myślę.

Spróbowała opanować rosnącą ekscytację. Nie. To była misja dla głupca.

Gdyby Nahri miała rozum, trzymałaby się z  dala od Alego i  jednocześnie

trzymała język za zębami w sprawie szpitala.

„I co, będziesz tak robić do śmierci?” Czy miała pozwolić, żeby Ghassan

rozwiał jej nadzieje na lepszą przyszłość? By zgorzkniała i  pewnego dnia

rzeczywiście stała się dla Kahtanich takim zagrożeniem, jak sugerowała

Hatset? Czy takiego życia pragnęła w Dewabadzie?

Ali odsunął się nieco.

– Dlaczego tak na mnie patrzysz? To niepokojące.

Zerknęła na niego spode łba.

–  Nijak na ciebie nie patrzę. Nie znasz mnie. – Chwyciła szklankę. –

Przyniosę ci jakieś jedzenie. Dotknij moich książek raz jeszcze,

a napuszczę ci do kawy lodowych pająków. I nie umieraj mi tu!


– Nie rozumiem – odparł, kompletnie zdezorientowany.

–  Jesteś moim dłużnikiem, Al-Kahtani. – Nahri wyszła do infirmerii,

z rozmachem otwierając drzwi. – Nie odpuszczę ci tego.


 

14
 

Dara
 

Trzymali Gezirich w  prymitywnym szałasie z  powiązanych gałęzi. Dara

pilnował, żeby były one cały czas pokryte śniegiem i  mokre. Najpierw

wyczarował im mały namiot, dużo cieplejszy niż szałas, ale jeńcy

odwdzięczyli się, podpalając go w  środku nocy, a  potem uzbroili się

w podtrzymujące go słupki i  podczas próby ucieczki połamali kości dwóm

dewańskim wojownikom. Okazali się niewdzięczni i  podstępni, a  skoro

potrafili przeżyć w  niegościnnym środowisku, Dara nie miał zamiaru

stwarzać im kolejnej okazji.

Śnieg skrzypiał mu pod butami, gdy podchodził do szałasu, ale na

wszelki wypadek wykrzyczał jeszcze ostrzeżenie:

– Abu Sajfie, powiedz swojemu towarzyszowi, że jeśli znów przywita mnie

kamieniem, wepchnę mu go do gardła!

Na te słowa we wnętrzu wybuchła ożywiona rozmowa po gezirijsku. Abu

Sajf najwyraźniej był zmęczony i  zirytowany, a  młodszy żołnierz, który

wciąż odmawiał podania swojego imienia, rozdrażniony. Po chwili starszy

z nich przemówił:

– Wejdź, afszinie.

Dara schylił się i  wsunął do środka, mrugając w  przyćmionym świetle.

Panowało tu zimno i  smród niemytych mężczyzn oraz krwi. Po ostatniej

ucieczce jeńców trzymano w kajdanach i  mimo zimnych nocy wyposażono

tylko w  koce. Dara rozumiał, skąd wzięły się takie środki bezpieczeństwa,

jednak surowe warunki sprawiały, że czuł się coraz bardziej nieswojo. Nie

wziął Abu Sajfa i  jego towarzysza do niewoli na polu bitwy, w  walce. Byli
zwiadowcami: młodzieniec, jak podejrzewał Dara, ze swoim pierwszym

przydziałem oraz stary wojownik, jedną nogą na emeryturze.

– Ach, patrzcie, oto i sam diabeł – powiedział zapalczywie młodszy dżinn.

Wyglądał na chorego, ale jego rozgorączkowane oczy nadal błyszczały

nienawiścią.

Dara odwzajemnił mu się podobnym spojrzeniem, a  potem ukląkł,

położył talerz, który ze sobą przyniósł, i popchnął go w  kierunku młodego

żołnierza.

– Śniadanie. – Spojrzał na Abu Sajfa. – Jak się dzisiaj czujesz?

–  Kości mi trochę zesztywniały – przyznał Abu Sajf. – Twoi wojownicy

robią się coraz lepsi.

– Muszę ci za to podziękować.

Młodszy Geziri prychnął.

–  Podziękować? Powiedziałeś mu, że obedrzesz mnie żywcem ze skóry,

jeżeli nie będzie fechtował z tą twoją bandą zdrajców.

Abu Sajf rzucił towarzyszowi wymowne spojrzenie i  dodał coś w  ich

niezrozumiałym języku, a potem skinął głową w kierunku talerza.

– To dla nas?

–  Dla niego. – Dara sięgnął do kajdan Abu Sajfa i  rozkuł go. – Chodź ze

mną. Spacer pozwoli ci rozprostować zesztywniałe kości.

Poszli do skromnie urządzonego namiotu afszina, odpowiedniego dla

Dewy, który nie miał swojego miejsca nigdzie na ziemi. Dara jednym

pstryknięciem palców ponownie rozniecił ogień i gestem zaprosił Abu Sajfa

do zajęcia miejsca na dywanie.

Geziri usiadł, rozcierając dłonie przy ogniu.

– Dziękuję.

–  Nie ma za co – odparł Dara, opadając na dywan naprzeciwko gościa.

Znów pstryknął palcami, tym razem wyczarował miskę parującej potrawki

i  gorący chleb. Ponieważ przybrał śmiertelną formę, taki wydatek

magicznych mocy sprawił, że zaczęła go boleć głowa, czuł jednak,

że  tamten na to zasługuje. Po raz pierwszy zaprosił Abu Sajfa do swojego

namiotu, ale nie była to ich pierwsza rozmowa. Mogli być nieprzyjaciółmi,

lecz biegłość Abu Sajfa w  dewaszti i  dwa wieki doświadczenia w  armii

dżinnów czyniły z  niego dobrego kompana. Dara darzył swoich młodych

rekrutów wielkim sentymentem i był głęboko lojalny wobec Maniże, ale, na

oko Sulejmana, czasami chciał tylko popatrzeć na góry i  pogadać

o  koniach ze starym mężczyzną, równie zmęczonym wojną jak on sam.


Teraz podał mu ciepły płaszcz. – Weź to, zrobiło się zimno. – Pokręcił

głową. – Żałuję, że nie pozwoliliście mi wyczarować porządnego namiotu.

Twój towarzysz to idiota.

Abu Sajf odsunął potrawkę, oderwał tylko kawałek chleba.

–  Wolałbym zostać z  moim rodakiem. Nie znosi dobrze tej niewoli. – Na

jego twarzy odbiły się smutek i  zmęczenie. – Tęskni za rodziną. Tuż przed

wysłaniem nas na tę misję dowiedział się, że jego żona jest w  ciąży

z pierworodnym dzieckiem. – Zerknął na Darę. – Mieszkają w Dewabadzie,

a on obawia się o jej los.

Dara stłumił ukłucie wyrzutów sumienia. Wojownicy od wieków

zostawiali gdzieś żony, na tym po części polegał ich obowiązek.

–  Gdyby została w  Am Gezirze, skąd wszyscy pochodzicie, byłaby

całkowicie bezpieczna – stwierdził, zmuszając się, by mówić

z przekonaniem, którego wcale nie czuł.

Abu Sajf nie złapał przynęty. Nigdy tego nie robił. Dara podejrzewał, że

starszy mężczyzna jest żołnierzem do szpiku kości i  nie dba o  politykę,

ponieważ nie ma o niej zbyt wiele do powiedzenia.

– Twoja Banu Nahida znowu pobierała nam krew – zmienił temat. – I nie

zwróciła relikwii mojego przyjaciela.

Na to Dara sięgnął po swój puchar, patrząc, jak napełnia się na jego

niemy rozkaz winem daktylowym.

–  To na pewno nic takiego – orzekł. W  rzeczywistości nie wiedział, co

Maniże robi z relikwiami, a jej tajemniczość zaczynała mu przeszkadzać.

–  Twoi wojownicy rozpowiadają, że chce na nas eksperymentować.

Ugotować nas żywcem i  zmielić nasze kości na proszek do swoich

eliksirów. – Abu Sajf powiedział to z autentycznym strachem. – Mówią też,

że potrafi schwytać duszę jak ifryt i związać ją tak, że nigdy nie ujrzy Raju.

Dara utrzymywał nieprzeniknioną minę, ale w jego piersi zatliła się iskra

rozdrażnienia na dewańskich wojowników i  na siebie samego, że nie

sprawdził wcześniej, co wygadują. Nieprzyjaźń wobec dżinnów i  szafitów

była powszechna w  ich obozie: wszak wielu stronników Maniże ucierpiało

z ich rąk. Szczerze mówiąc, Dara nie myślał o tym zbyt dużo, kiedy został

po raz pierwszy przywrócony do życia. Podczas swojej rebelii jedenaście

wieków wcześniej on i  ci jego towarzysze, którzy przeżyli, pałali podobną

nienawiścią i  dokonywali jeszcze mroczniejszych aktów zemsty… ale oni

szaleli z bólu po zdobyciu Dewabadu i  rozpaczliwie próbowali ocalić to, co


zostało z  ich rodu. Wojownicy Dary nie znajdowali się obecnie w  takiej

sytuacji.

Odchrząknął.

–  Przykro mi słyszeć, że was dręczyli. Już ja sobie z nimi porozmawiam,

wierz mi. – Westchnął, licząc, że uda mu się zmienić temat. – Mogę

zapytać, co zatrzymało cię w tej części Dewastanu tak długo? Powiedziałeś,

że mieszkasz tu od pół wieku, prawda? Ten kraj nie wydaje się idealnym

miejscem dla kogoś pochodzącego z pustyni.

Abu Sajf uśmiechnął się lekko.

–  Po pewnym czasie śnieg mi się spodobał, nawet jeśli bywa tu okrutnie

zimno. Poza tym tu mieszkają rodzice mojej żony.

– Mogłeś wystąpić o przydział w Dewabadzie i zabrać ich ze sobą.

Stary żołnierz zaśmiał się pod nosem.

– Jeżeli mówisz coś takiego, chyba nigdy nie miałeś teściów.

Ten komentarz zaskoczył Darę.

– Nie – odparł. – Nigdy nie byłem żonaty.

– Żadna nie wpadła ci w oko?

–  Była taka jedna… – przyznał cicho afszin. – Ale nie mogłem dać jej

przyszłości, na którą zasługiwała.

Abu Sajf wzruszył ramionami.

–  W takim razie musisz przyjąć moją opinię co do teściów. A  poza tym

i tak bym nie chciał przydziału w Dewabadzie. Tam musiałbym wykonywać

rozkazy, których nie uważam za właściwe.

Dara popatrzył mu w oczy.

– Wydajesz się mieć spore doświadczenie w tym względzie.

Tamten skinął głową.

– W młodości walczyłem w wojnie jako żołnierz króla Chadera.

– Ojca Ghassana, tak?

–  Zgadza się. Podczas jego panowania, jakieś dwieście lat temu,

zachodnia część Kart Sahar próbowała się odłączyć.

Afszin przewrócił oczami.

–  Sahrajni chyba mają to we krwi. Próbowali zrobić coś podobnego tuż

przed moim narodzeniem.

Abu Sajf skrzywił się nieznacznie.

–  Szczerze mówiąc… wydaje mi się, że w  twoich czasach bunty były

modne.
Dara chrząknął. Gdyby powiedział mu to jakiś inny dżinn, być może by

się rozgniewał, ale ze względu na jeńca powściągnął język.

– Słuszna uwaga. A więc walczyliście wtedy z Sahrajnami?

–  Nie wiem, czy „walczyliście” to odpowiednie słowo – odparł żołnierz. –

Posłano nas, żeby ich zmiażdżyć, zastraszyć parę wioseczek na wybrzeżu. –

Pokręcił głową. – Zadziwiające miejsca. Sahrajni budowali z  piasku

czerpanego prosto z  dna morza, topiąc go na szkło i  stawiając domy na

klifach. Gdybyś zwinął dywan, mógłbyś obserwować ryby pływające pod

podłogą, a kiedy tam przybyliśmy, szkło przepięknie błyszczało w słońcu…

– Spojrzał z zadumą przed siebie. – Oczywiście zniszczyliśmy je wszystkie.

Spaliliśmy ich statki, przywódców wrzuciliśmy związanych do morza

i zabraliśmy chłopców, żeby wcielić ich do Gwardii. Chader rządził twardą

ręką.

– Wykonywałeś rozkazy.

– Owszem – odpowiedział cicho Abu Sajf. – Ale nigdy nie wydawały mi się

właściwe. Podróż tam zabrała nam całe miesiące, poza tym nie

rozumiałem, jakie zagrożenie dla Dewabadu mogą stanowić wioseczki na

końcu świata. Dlaczego miały cokolwiek wspólnego z Dewabadem.

Dara zaczął się wiercić niespokojnie. Nie podobało mu się, że w  gruncie

rzeczy musiał teraz bronić Kahtanich.

–  Jeżeli zastanawiasz się, dlaczego Dewabad panuje nad odległymi

wioskami Sahrajnów, to czy nie powinieneś zapytać, dlaczego gezirijska

rodzina wydaje rozkazy w mieście Dewów?

–  Nigdy nie myślałem o  Dewabadzie jako mieście Dewów. – Abu Sajf

wydawał się zaskoczony. – Wydawało mi się, że centrum naszego świata

powinno należeć do nas wszystkich.

Zanim Dara zdołał na to odpowiedzieć, przed namiotem rozległ się tupot

biegnących. Skoczył na równe nogi.

W następnej chwili w  wejściu do namiotu stanął ciężko dyszący

Mardoniusz.

– Chodź szybko, afszinie. Przyszedł list z domu.


 

15
 

Ali
 

– Dobra, jesteśmy na miejscu – powiedział Ali, wyciągając rękę, żeby Nahri

nie prześlizgnęła się przed niego. – Może teraz mi powiesz, po co musiałaś

odwiedzić ulicę Sukarija?

Nahri u  jego boku była wcieleniem spokoju. Niczym myśliwy śledzący

zdobycz, uważnie przyglądała się okolicy, w  której kręciło się sporo

szafitów.

– Dom z czerwonymi drzwiami – szepnęła.

Skonsternowany Ali podążył za jej spojrzeniem ku wąskiemu,

trzykondygnacyjnemu budynkowi z drewna, który wyglądał jak wepchnięty

pomiędzy dwa większe kamienne domy. Od frontu znajdował się mały

odkryty ganek, prowadzący do czerwonych drzwi, pomalowanych

w  pomarańczowe kwiaty. Tego popołudnia panowała pochmurna pogoda,

toteż budynek stał w cieniu.

Niepokój księcia wzrósł. Okna domu zabito deskami, zostawiając jednak

szczeliny dość szerokie, żeby mieszkańcy mogli swobodnie obserwować

ulicę. Na schodach sąsiedniego budynku siedział mężczyzna, czytający

cienką książeczkę z  nieco zbyt ostentacyjnym brakiem zainteresowania.

W  kawiarni po przeciwnej stronie ulicy dwóch innych wydawało się grać

w  tryktraka, lecz ich spojrzenia od czasu do czasu padały na czerwone

drzwi.

Ali zapamiętał dobrze szkolenie w Cytadeli.

– Ten dom ma strażników.

–  A jak myślisz, po co cię zabrałam? – zapytała Nahri. Książę wydał

z  siebie zdławiony dźwięk, świadczący o  niedowierzaniu, a  ona spojrzała


na niego pogardliwie. – Na Najwyższego, mógłbyś przestać zachowywać się

tak nerwowo?

Odwzajemnił spojrzenie.

– Tydzień temu ktoś próbował mnie zabić.

Przewróciła oczami.

– Chodźmy. – Ruszyła przed siebie.

Osłupiały Ali patrzył, jak uzdrowicielka z  determinacją podchodzi do

strzeżonego domu. Niewątpliwie dobrze się zamaskowała: w  źle skrojonej

abai i  chuście na głowie Nahri łatwo wtopiła się w  tłum plotkujących

szafickich kupujących i dyskutujących robotników.

„Wygląda całkiem inaczej niż w złotej sukni, którą założyła na ucztę”. Ali

poczuł, że się rumieni. Nie, nie będzie myślał o tamtej sukience. Nie po raz

kolejny. Zamiast tego pośpieszył za nią, przeklinając się za to, że dał się

wciągnąć w  tajemnicze sprawy, które Nahri miała do załatwienia

w  dzielnicy szafitów. Wciąż nie był pewny, dlaczego zgodził się na tak

głupie przedsięwzięcie: dni bezpośrednio po otruciu stopiły się w  jeden

naznaczony cierpieniem ciąg wizji czuwającej przy nim matki,

niekończących się pytań ze strony śledczych Gwardii Królewskiej i  coraz

bardziej obrzydliwych eliksirów Banu Nahidy.

„Prawdopodobnie rzuciła na mnie urok, żebym się zgodził”. Nahidzi

potrafili robić takie rzeczy, prawda? Ali sam z  siebie z  pewnością nie był

dość lekkomyślny, by pomóc bratowej wykraść się z  pałacu (i zgodzić się

wziąć na siebie winę, w razie gdyby ich wykryto).

Kiedy ją dogonił, Nahri powoli szła w  kierunku domu z  dłonią na

brzuchu, który nagle zrobił się duży… a  tymczasem torba, którą miała

na  ramieniu, zniknęła. Bóg wie kiedy wsunęła ją pod abaję, a  gdy zbliżyli

się do czerwonych drzwi, popłakiwała i przecierała oczy. Udawała również,

że kuśtyka, dzięki czemu szła wolniej.

Mężczyzna siedzący na schodach obok odłożył książkę, wstał i  zastąpił

jej drogę.

– Mogę ci w czymś pomóc, siostro?

Nahri skinęła głową.

– Pokój z tobą – pozdrowiła go. – Ja… – Wciągnęła powietrze i złapała się

za wydatny brzuch. – Przepraszam. Kuzynka powiedziała mi, że tu mieszka

ktoś… kto pomaga kobietom.

Tamten zmierzył ich wzrokiem.


–  Gdyby twoja kuzynka rzeczywiście ci to powiedziała, wiedziałabyś, że

powinnaś przyjść razem z nią, żeby mogła za ciebie poręczyć. – Spojrzał na

Alego. – Czy to twój mąż?

–  Nie przyznałam jej się, że to ja potrzebuję pomocy – Nahri obniżyła

głos. – A to nie jest mój mąż.

Ali zbladł.

– Ja…

Wyciągnęła dłoń i złapała jego ramię w żelazny uścisk.

– Proszę… – wydyszała, kuląc się. – Tak bardzo mnie boli!

Mężczyzna spłonął rumieńcem, rozglądając się bezradnie po ulicy.

–  Och, już dobrze… – Przeszedł przez ganek i  szybko otworzył czerwone

drzwi. – Wchodźcie, szybko.

Umysł Alego głośno ostrzegał przed pułapką, w końcu nie był to pierwszy

raz, kiedy księcia zwabiono do podupadłego szafickiego budynku, ale

Nahri ciągnęła go już w  górę po schodach. Stopnie uginały im się pod

stopami: drewno w  wilgotnym dewabadzkim klimacie szybko próchniało.

Szafita zamknął za nimi drzwi, a wokół nich zapadł ponury półmrok.

Stali w  skromnie urządzonej poczekalni z  lakierowanymi drewnianymi

ścianami i  dwojgiem drzwi. Nie było tu okien ani sufitu, nad nimi

rozpościerało się pochmurne niebo, w  związku z  czym poczuli się, jakby

wrzucono ich do jamy. Jedyne światło poza tym pochodziło z  małego

kaganka stojącego obok talerza ze słodyczami. Na ścianie za nim wisiał

udekorowany girlandami obraz na papierze ryżowym, przedstawiający

zbrojną kobietę na ryczącym tygrysie.

Cierpliwość Alego wobec Nahri nagle wyparowała. Niecały tydzień

wcześniej ktoś próbował go zabić. Poczuł, że musi postawić granicę:

zakradanie się do tajemniczego szafickiego domu i  udawanie, że niedługo

będzie ojcem dziecka własnej bratowej? To było zbyt wiele.

Odwrócił się do niej i starannie dobierając słowa, powiedział:

– Moja droga, czy zechciałabyś mi wyjaśnić, co tu robimy?

Nahri rozglądała się po poczekalni z nieskrywaną ciekawością.

–  Przyszliśmy, żeby zobaczyć się z szafickim doktorem, który tu pracuje,

a nazywa się Subhaszini Sen.

Ich przewodnik nagle się wyprostował.

– „Który”? – zapytał z podejrzliwą miną i sięgnął do pasa.

Ali był szybszy. W  mgnieniu oka dobył zulfikara, a  szafita się cofnął,

z dłonią spoczywającą na rękojeści drewnianej pałki. Otworzył usta.


–  Nie krzycz – powiedziała szybko Nahri. – Proszę. Nie chcemy zrobić

nikomu krzywdy. Pragnę tylko porozmawiać z lekarzem.

Mężczyzna spojrzał nerwowo na drzwi po lewej.

– Ja… ale nie możesz.

Nahri się zdumiała.

– Przepraszam?

Szafita przełknął ślinę.

– Nie rozumiesz… jest bardzo stanowcza.

W oczach uzdrowicielki błysnęła ciekawość. Zauważyła drzwi, na które

zerkał przewodnik, i po sekundzie chwytała już za klamkę.

Ali spanikował. Przestał myśleć rozsądnie.

– Nahri, czekaj, nie…

Strażnikowi opadła szczęka.

– Nahri?

„Boże, zachowaj mnie”. Gdy wślizgnęła się do pokoju, Ali ruszył za nią.

Do licha z dyskrecją, zaraz i tak stąd wychodzą.

Kiedy tylko przekroczył próg, zatrzymał go szorstki kobiecy głos z silnym

dewabadzkim akcentem.

–  Powtarzałam wam wszystkim… przynajmniej tuzin razy… jeżeli

ktokolwiek przerywa mi podczas tej procedury, to będzie następną osobą,

na której ją przeprowadzę.

Ali zamarł, nie ze względu na ostrzeżenie, ale na scenę rozgrywającą się

w  pokoju. Przed nimi szafitka w  zwykłym bawełnianym sari klęczała

u boku starszego mężczyzny leżącego z głową na poduszce.

W jego oku tkwiła wbita igła.

Skonfundowany tym makabrycznym widokiem Ali otworzył usta, by

zaprotestować, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Nahri zakryła mu je

dłonią.

–  Nie – wyszeptała. Odsunęła chustę, odsłaniając twarz, na której gościł

czysty zachwyt.

Szaficki strażnik dołączył do nich, wyłamując sobie nerwowo palce.

–  Proszę wybaczyć, doktor Sen. Nigdy nie ośmieliłbym się pani

przerywać, tylko że… – Spojrzał nerwowo na Alego i  Nahri, zwracając

uwagę zwłaszcza na wzrost księcia i jego zulfikar – …chyba ma pani gości

z samego pałacu.

Lekarka zawahała się, ale tylko na chwilę. Jej dłonie ani oczy nawet nie

drgnęły.
–  Wszystko jedno, czy to prawda, czy objaw szaleństwa, znajdźcie sobie

wszyscy jakieś miejsce i  usiądźcie wreszcie. Została mi jeszcze część tej

katarakty do usunięcia.

Jej surowy ton nie pozostawiał miejsca na nieposłuszeństwo. Ali wycofał

się równie szybko jak strażnik i  opadł na jedną z  niskich sof pod ścianą.

Rozejrzał się po pokoju. W  pomieszczeniu było jasno dzięki światłu

wpadającemu z  przylegającego dziedzińca i  sporym latarniom. W  tej sali

zmieściłoby się kilkanaście osób. Na podłodze ustawiono trzy niskie

prycze, a  dwie z  nich, nieużywane, przykryto czystym płótnem. Pod jedną

ze ścian stały szai, a  obok nich – biurko z  widokiem na dziedziniec,

zarzucone wysokimi stosami książek.

Nahri oczywiście zignorowała rozkaz lekarki. Ali patrzył bezradnie, jak

jego towarzyszka przysuwa się do biurka i z szerokim uśmiechem zaczyna

przeglądać jedną z  książek. Widział ten uśmiech już wcześniej, kiedy się

przyjaźnili, a ona odczytała poprawnie pierwsze zdanie, albo kiedy patrzyli

na księżyc przez człowieczy teleskop, zastanawiając się nad źródłem

padającego nań cienia. Zawsze pragnęła się uczyć i  to pragnienie ich

połączyło, bo było ich wspólną cechą. Nie spodziewał się jednak, że

zaprowadzi ich do gabinetu szafickiej lekarki, przyjmującej w  jednym

z najniebezpieczniejszych zakątków miasta.

Milczenie przerwał niemowlęcy płacz. Drzwi otworzyły się ze

skrzypnięciem i lament przybrał na sile.

–  Subho, kochanie, czy już skończyłaś? – odezwał się nowy głos, niski,

męski bas. – Dziecko jest głodne, ale nie chce zjeść żadnego… och! –

Właściciel głosu wszedł do pomieszczenia i zamilkł.

Nowy przybysz był ogromnym mężczyzną, na pewno jednym

z największych, jakich Ali widział w życiu. Na ramiona opadała mu grzywa

czarnych, nieporządnych włosów, a  jego nos wyglądał, jakby złamano go

wiele razy. Ali natychmiast uniósł zulfikar, ale mężczyzna nie był

uzbrojony. W  dłoni trzymał drewnianą łyżkę, a  w  ramionach – małe

dziecko.

Książę opuścił z  zakłopotaniem broń. Może Nahri miała rację, kiedy

oskarżała go o nerwowość.

–  No, to już ostatni fragment – oświadczyła lekarka, odkładając igłę

i  prostując się. Sięgnęła do puszki balsamu, a  potem szybko

zabandażowała oczy mężczyzny. – Masz to nosić przez cały tydzień,

zrozumiano? I nie grzeb przy opatrunku.


Wstała z  pryczy. Wyglądała na młodszą, niż Ali się spodziewał, ale

zapewne zawdzięczała to dziedzictwu dżinnów, w  jej przypadku dobrze

widocznemu. Chociaż jej ciemnobrązowa skóra nie miała

charakterystycznego połysku jak u  osób czystej krwi, jej uszy były równie

szpiczaste jak u księcia, a  w  jej oczach, cynowych jak u  Agniwanśich, dał

się zauważyć zaledwie przebłysk brązu. Ciemne włosy miała upięte

w gruby warkocz, opadający do pasa, a  na przedziałku namalowaną linię

intensywnego cynobru.

Wytarła dłonie w  szmatę zatkniętą za pas, a  potem popatrzyła na nich,

zaciskając usta tak mocno, że na jej policzku wyraźnie wystąpił mięsień.

Jej oceniające spojrzenie najpierw padło na płaczące dziecko, potem na

Alego i Nahri, aż wreszcie wróciło do dziecka.

Nie wydawała się zbita z tropu, wyglądała raczej na zirytowaną.

–  Manko – zaczęła, a  strażnik poderwał głowę. – Pomóż, proszę,

Hunajnowi przejść do sali pooperacyjnej. Parimalu, przynieś mi dziecko.

Obaj mężczyźni natychmiast jej posłuchali: pierwszy wyprowadził

półprzytomnego pacjenta, a  drugi wręczył jej niemowlę. Lekarka wzięła

dziecko, nie spuszczając oczu z Alego i Nahri, i nieco odsłoniła pierś, a  po

chwili płacz dziecka ustąpił miejsca zadowolonemu ciamkaniu.

Książę przełknął ślinę i  utkwił wzrok w  ścianie naprzeciwko. Nahri

wydawała się zupełnie niespeszona: wciąż stała przy biurku z  książką

w dłoni.

Doktorka zmrużyła oczy, patrząc gniewnie na Banu Nahidę.

– Pozwól, proszę…

– Ależ oczywiście. – Nahri odłożyła książkę i zajęła miejsce obok Alego. –

Czy właśnie wykonałaś operację katarakty?

–  Tak. – Głos tamtej pozostał szorstki. Siadła na drewnianym stołku

naprzeciwko nich. – To skomplikowana, delikatna procedura… Bardzo nie

lubię, kiedy mi się ją przerywa.

– Bardzo nam przykro – pośpieszył Ali z przeprosinami. – Nie chcieliśmy

się wpraszać.

Mina kobiety nie uległa zmianie. Książę spróbował opanować

zdenerwowanie. Czuł, jakby trafił na kogoś, kto łączył cechy Hatset

i najstraszniejszego z jego starych wychowawców.

Lekarka ściągnęła usta i wskazała gestem zulfikar.

– Mógłbyś to odłożyć?

Zarumienił się.
–  Tak, naturalnie. – Szybko schował broń do pochwy, a  potem zsunął

z  twarzy końcówkę turbanu. Wtargnął tutaj, zakłócił spokój szafitów

i  pozostawał anonimowy; wydało mu się to teraz bardzo niestosowne.

Odchrząknął. – Pokój z wami – pozdrowił ich słabym głosem.

Parimal otworzył szeroko oczy.

–  Książę Alizajd? – Jego wzrok padł na Nahri. – Czy to znaczy, że ty

jesteś…

– Najnowszą Nahidką w Dewabadzie? – wtrąciła lekarka pogardliwie. – To

dość prawdopodobne. A  więc przyszliście tu, żeby zamknąć mój gabinet,

tak? Chcecie wpakować mnie do łodzi z  brązu za to, że pomagam moim

rodakom?

Wzmianka o  łodzi z  brązu zmroziła Alemu krew w  żyłach. Kiedyś

zmuszono go, żeby stracił w  ten sposób kilkunastu szafitów, złapanych

podczas rozruchów, wywołanych przez jego ojca, by sprowokować Tanzim.

– Nie – odparł szybko. – Absolutnie nie!

–  Książę mówi prawdę – powiedziała Nahri. – Chciałam się tylko z  tobą

zobaczyć. Ostatnio spotkałam jednego z  twoich pacjentów, mężczyznę

z dziurą w czaszce, tak jakby ktoś wyciął…

–  Wywiercił. – Nahri mrugnęła, a  lekarka ciągnęła chłodno: – To się

nazywa trepanacja. Jeżeli masz się za uzdrowicielkę, powinnaś używać

właściwych określeń.

Ali poczuł, że Nahri u  jego boku napina mięśnie, ale jej głos pozostał

spokojny:

–  A więc wywiercił. Utrzymywał, że jesteś lekarką, a  ja chciałam się

przekonać, czy to prawda.

–  Doprawdy? – Doktorka ściągnęła brwi z  niedowierzaniem. – Czy

dziewczynka, która warzy eliksiry na szczęście i  odpędza złe uroki,

łaskocząc piórem simurga, zjawiła się tu, żeby ocenić moje wyszkolenie?

Alemu zaschło w ustach.

–  Ośmielę się zauważyć, że wykonuję nieco bardziej zaawansowane

operacje – odparła Nahri z irytacją.

Lekarka z zaczepną miną skontrowała:

–  W takim razie dalej, zaczynaj badanie. Już się tu wdarłaś, a  nie

przypuszczam, żebyśmy mogli się temu sprzeciwić. – Skinęła głową

w  stronę Alego. – Zapewne dlatego przyprowadziłaś swojego księcia,

prawda?
–  Nie jestem jej księciem – poprawił szybko Ali, rewanżując się

zirytowanej Nahri gniewnym spojrzeniem. – Powiedziałem, że zabiorę cię

na ulicę Sukarija. A  nie, że pomogę ci się wślizgnąć do domu jakiejś

lekarki, udając, że my… że ty… – W  tym momencie przeklęta pamięć

podsunęła mu obraz Nahri w  złotej sukni, a  na twarz wypełzł mu

rumieniec wstydu. – Nieważne – mruknął.

–  Zdrajca! – odparła Nahri, dodając pod nosem coś jeszcze bardziej

nieprzychylnego po arabsku. Było jednak jasne, że nie powstrzymają jej

ani dezercja Alego, ani wrogość gospodyni. Wstała i  podeszła do półki

z książkami. – Imponująca kolekcja – zauważyła tęsknie. Wyciągnęła dwa

tomy. – Ibn Sina, ar-Razi… Skąd masz ten zbiór?

–  Mój ojciec był lekarzem w  świecie ludzi. – Lekarka wskazała swoje

szpiczaste uszy. – Inaczej niż ja, mógł uchodzić za człowieka i  korzystał

z  tego. Podróżował i  studiował, gdzie chciał: Delhi, Stambuł, Kair,

Marrakesz. Miał dwieście pięćdziesiąt lat, kiedy wstrętny sahrajński łowca

nagród natknął się na niego w  Mauretanii i  zawlókł do Dewabadu. –

Utkwiła wzrok w księgach. – Wziął ze sobą wszystko, co mógł.

Nahri popatrzyła na nią z respektem.

–  Twój ojciec spędził dwieście lat na studiowaniu człowieczej medycyny?

– Kiedy tamta przytaknęła, uzdrowicielka spytała: – A gdzie jest teraz?

Lekarka przełknęła ślinę i odparła:

– Zmarł w zeszłym roku. Udar.

Entuzjazm Nahri nagle osłabł. Starannie odłożyła książki na miejsce.

– Przykro mi.

–  Mnie też. To była ogromna strata dla całej społeczności. – W  głosie

doktorki nie było słychać, żeby się nad sobą użalała. – Wyszkolił jednak

kilkoro z nas. Mój mąż i ja jesteśmy najlepsi.

Parimal pokręcił głową i stwierdził:

–  Ponoć niezły ze mnie nastawiacz kości. Ale to Subha jest najlepsza –

powiedział z  czułością i  dumą. – Nawet jej ojciec tak mówił, a  on nie

rozdawał pochwał na lewo i prawo.

–  Czy inni lekarze, których szkolił, również tu praktykują? – zapytała

Nahri.

–  Nie. Ryzyko jest zbyt duże. Dżinny czystej krwi wolałyby raczej,

żebyśmy zmarli na głupie przeziębienie, niż żyli i  się rozmnażali. – Subha

ścisnęła dziecko nieco mocniej. – Gdyby wpadli tu gwardziści i  znaleźli

dowolny instrument chirurgiczny, mogliby mnie wtrącić do więzienia za


złamanie zakazu posiadania broni. – Spochmurniała. – Oczywiście szafici

nie są całkiem niewinni. Mamy trudne czasy, a  niektórzy uważają, że

jesteśmy bogaci. Pracował tu kiedyś utalentowany chirurg z  Mombasy, aż

banda złodziei porwała jego córkę. Sprzedał cały majątek, żeby zapłacić

okup, a  potem uciekł. Chcieli spróbować wyjazdu z  miasta… oczywiście

nielegalnie. – Posmutniała nagle. – Od tamtej pory nie miałam o  nich

żadnych wieści. Wiele łodzi przemytniczych nie dociera do brzegu.

„Łodzi?” Ali znieruchomiał. Nie było łatwo uciec z  Dewabadu. Wymagało

nie lada odwagi, a może desperacji, żeby załadować rodzinę na chybotliwą

łódkę przemytnika i wypuścić się na śmiercionośne wody…

„Zawiedliśmy ich. Całkowicie ich zawiedliśmy”. Spojrzał na stojącą przed

nim rodzinę, przypominając sobie szafitów ocalonych przez matkę.

W  Dewabadzie były tysiące takich jak oni, mężczyzn, kobiet i  dzieci,

których potencjał i  perspektywy zostały bez skrupułów podporządkowane

polityce miasta, w którym zostali zmuszeni zamieszkać.

Zagubiony w  myślach książę kątem oka dostrzegł, jak Nahri sięga do

drzwi jednej z szafek, a Parimal rzuca się ku niej.

– Czekaj, Banu Nahido, nie…

Ona jednak już otworzyła szaę. Ali usłyszał, jak wstrzymuje oddech.

–  Rozumiem, że to dla obrony przed tymi porywaczami? – zapytała po

sekundzie, wyciągając ciężki metalowy przedmiot.

Książę potrzebował chwili, żeby go rozpoznać, a  potem krew ścięła mu

się w żyłach.

To był pistolet.

– Nahri, odłóż to – powiedział. – I to już!

Spojrzała na niego z irytacją.

– Och, przestańże w końcu. Nie postrzelę się przecież.

–  Tę rzecz wykonano z  żelaza i  prochu strzelniczego, a  ty jesteś Banu

Nahidą Dewabadu. – Zmarszczyła brwi, wyraźnie zmieszana, a on ostrzegł

ją załamującym się głosem: – To wybucha, Nahri! Jesteśmy przecież

istotami ognia: nie zbliżamy się do prochu strzelniczego!

–  Ach… – Przełknęła ślinę, a  potem odłożyła pistolet z  powrotem

i starannie zamknęła szaę. – W  takim razie zapewne najlepiej zachować

ostrożność.

–  To moje – powiedział szybko Parimal, najwyraźniej chwytając się

kłamstwa. – Subha nic nie wiedziała.


–  Nie powinieneś tego tu trzymać – ostrzegł Ali. – To wyjątkowo

niebezpieczne. A gdyby cię złapano? – Spojrzał na gospodarzy. – Posiadanie

nawet najmniejszej ilości prochu strzelniczego przez szafitów karane jest

śmiercią. – Ali podejrzewał, że taką karę ustalono ze strachu przed

szafitami i  przed bronią palną. Żaden dżinn czystej krwi wolał nie stawać

naprzeciwko wylotu lufy pistoletu czy muszkietu, którymi szafici mogli się

posługiwać sprawniej niż on. – A  jeszcze pistolet? Cały kwartał zostałby

zrównany z ziemią.

Subha popatrzyła na niego nieufnie.

– To ostrzeżenie czy oskarżenie?

–  Ostrzeżenie – sprecyzował, patrząc jej prosto w  oczy. – Błagam, weź je

pod uwagę.

Nahri wróciła na sofę obok niego, straciwszy cały animusz.

–  Przepraszam – odezwała się cicho. – Naprawdę. Nie wiedziałam, co

myśleć, kiedy spotkałam tamtego mężczyznę. Słyszałam plotki o desperacji

szafitów, a wiem, jak łatwo niektórzy poddają się takim obawom.

Lekarka się wyprostowała.

–  To, że przyszło ci do głowy coś takiego na mój temat, mówi więcej

o tobie niż o mnie.

Nahri się skrzywiła.

–  Zapewne masz rację. – Opuściła wzrok, wyglądając na skarconą,

a potem podniosła swoją torbę. – Ja… coś ci przyniosłam. Lecznicze zioła

i  korę z  wierzby w  moim ogrodzie. Pomyślałam, że ci się przydadzą. –

Podała jej pakunek.

Subhaszini siedziała bez ruchu. Nie wyciągnęła ręki po prezent.

–  Chyba nie znasz historii swojej rodziny, jeżeli sądzisz, że skorzystam

z „lekarstwa” przygotowanego przez Nahidkę dla szafitów. – Zmrużyła oczy.

– Po to tu przyszłaś? Żeby rozsiać między nami jakąś nową chorobę?

Uzdrowicielka otrząsnęła się ze wstrętem.

– Oczywiście, że nie! – odparła wstrząśnięta. – Chciałam… tylko pomóc.

– Pomóc? – Lekarka łypnęła na nią. – Wtargnęłaś do mojego gabinetu, bo

chciałaś pomóc?

–  Chciałam sprawdzić, czy mogłybyśmy pracować razem – wyjaśniła

Nahri pośpiesznie. – W  ramach projektu, który mam zamiar przedstawić

królowi.

Subha spojrzała na Banu Nahidę tak, jakby wyrosła jej nagle druga

głowa.
– Chcesz pracować ze mną? Pod auspicjami króla Dewabadu?

– Tak.

Lekarka popatrzyła z jeszcze większym niedowierzaniem.

– A projekt, o którym wspomniałaś?

Nahri złożyła dłonie.

– Chcę zbudować szpital.

Ali otworzył szeroko oczy. Równie dobrze mogłaby powiedzieć, że chce

rzucić się pod nogi karkadanna.

– Chcesz zbudować szpital… – powtórzyła z osłupieniem Subha.

– No dobrze, nie tyle zbudować, co odbudować – wyjaśniła szybko Nahri.

– Moi przodkowie prowadzili przed wojną szpital, który teraz stoi w ruinie.

Chciałabym go wyremontować i ponownie otworzyć.

„Nahidzki szpital? Chyba nie ma na myśli…” Ali zadrżał, szukając

właściwych słów.

– Chcesz odbudować nahidzki szpital? Ten w pobliżu Cytadeli?

Popatrzyła na niego z zaskoczeniem.

– A więc znasz to miejsce?

Ali musiał się bardzo postarać, żeby nad sobą zapanować. Nic w  głosie

Nahri nie sugerowało, że zadała to pytanie z  jakimś podtekstem. Ośmielił

się zerknąć na Subhę, ale wyglądała na skonsternowaną.

Odchrząknął.

– Ja… hm… mogłem usłyszeć o nim jakąś plotkę albo dwie…

– Plotkę albo dwie? – drążyła Nahri, patrząc na niego badawczo.

„Więcej”. To, co Ali wiedział o  szpitalu, o  tym, co tam robiono przed

wojną, i o brutalnej, krwawej karze, którą wymierzono za to Nahidom… to

wszystko nie należało do powszechnej wiedzy, a  on nie miał zamiaru tego

ujawniać, już zwłaszcza podczas kłótni pomiędzy Nahidką a szafitką.

Poczuł się nagle skrępowany.

– A może powiesz nam coś więcej o swoim planie? – zaproponował.

Nahri przez chwilę patrzyła na niego bacznie, ale potem westchnęła

i zwróciła się znów do lekarki:

–  Pojedyncza zatłoczona infirmeria nie nadaje się do leczenia całej

populacji Dewabadu. Chcę zacząć przyjmować mieszkańców, których nie

stać na łapówki za wstęp do mojego gabinetu. A  kiedy ponownie otworzę

szpital, będę chciała, żeby był dostępny dla wszystkich.

Subha zmrużyła oczy.

– Dla wszystkich?
– Tak – potwierdziła Nahri. – Niezależnie od pochodzenia.

–  W takim razie masz urojenia albo kłamiesz. Nigdy nie dostaniesz

pozwolenia na coś takiego. Król ci tego zabroni, a  twoi kapłani umrą

z przerażenia…

–  Owszem, będę musiała przekonać parę osób – przerwała jej Nahri

beztrosko. – Wiem o  tym, ale myślę, że może nam się udać. – Wskazała

półkę z książkami. – Jest ich więcej w Bibliotece Królewskiej. Czytałam je.

Uzdrawiałam ludzi w  człowieczym świecie przez lata i  znam wartość tych

metod. Często wolę zastosować imbir i  szałwię zamiast krwi zahhaka

i zaklęć. – Zerknęła błagalnie na lekarkę. – Dlatego chciałam cię odszukać.

Sądziłam, że mogłybyśmy pracować razem.

Ali słuchał tego, oszołomiony. Naprzeciwko niego Parimal wyglądał na

równie zdumionego.

Subha spojrzała chłodno.

–  I gdyby do tego szpitala przyniesiono szafitę po udarze… – Głos jej

lekko drżał, lecz dobierała słowa precyzyjnie. – A  ty mogłabyś go uleczyć

jednym dotknięciem… zrobisz to, Banu Nahido? Czy przy świadkach,

twoich towarzyszach czystej krwi, użyłabyś nahidzkiej magii, by uzdrowić

szafitę?

Nahri zawahała się, a na jej twarzy pojawił się rumieniec.

–  Myślę, że… z  początku… byłoby lepiej, gdyby każda z  nas leczyła

swoich…

Lekarka zaśmiała się, gorzko i bardzo niewesoło.

– A więc sama nie jesteś przekonana, prawda?

– Subho… – wtrącił się ostrzegawczo Parimal.

–  Niech mówi – przerwała mu Nahri. – Chcę usłyszeć, co ma do

powiedzenia.

–  I usłyszysz. Mówisz, że nie chcesz nam wyrządzić krzywdy? – Oczy

lekarki rzucały błyskawice. – Jesteś uosobieniem naszej krzywdy, Nahidko.

Przywódczynią rodu i  religii, utrzymującej, że nie mamy dusz, i  ostatnią

potomkinią rodziny, która tępiła szafitów przez wieki, tak jakbyśmy byli

szczurami. Towarzyszką Bicza Kwi-zi, rzeźnika, który przelał tyle naszej

krwi, że mogłaby wypełnić jezioro. Masz czelność wdzierać się bez

zaproszenia do mojej przychodni, do mojego domu, żeby mnie

skontrolować, jakbyś była moją zwierzchniczką. A  teraz siedzisz tutaj,

snując piękne marzenia o szpitalach, podczas gdy ja się zastanawiam, czy


moje dziecko opuści ten pokój żywe. Dlaczego miałabym w  ogóle z  tobą

współpracować?

Po jej gwałtownych słowach nastąpiło wymowne milczenie. Ali poczuł, że

musi przemówić w  obronie Nahri. Przecież miała dobre intencje! Wiedział

jednak również, że Subha miała rację. Widział na własne oczy, jaką szkodę

potrafi uczynić szafitom niezdarność dżinna czystej krwi.

Mięsień zadrgał w szczęce Nahri.

– Przepraszam za to, w jaki sposób tu się znalazłam – odparła sztywno. –

Jednak moje intencje są szczere. Mogę być Nahidką i  Dewą, ale chcę

pomóc szafitom.

– W takim razie idź do Wielkiej Świątyni, wyrzeknij się wierzeń przodków

przed swoimi pobratymcami i  ogłoś, że szafici są im równi – rzuciła jej

wyzwanie Subha. – Jeżeli chcesz pomóc szafitom, uporaj się najpierw

z Dewami.

Nahri potarła głowę z rezygnacją.

–  Nie mogę tego zrobić, jeszcze nie teraz. Straciłabym ich poparcie

i nikomu bym się nie przydała. – Lekarka parsknęła, a Nahri spojrzała na

nią gniewnie. – Szafici też nie są bez winy – odpaliła z  rosnącym żarem

w  głosie. – Wiesz, co zrobili z  Dewami na Wielkim Bazarze po śmierci

Dary? Szafici rzucili się na nich jak zwierzęta, miotając ogień Rumiego i…

– Zwierzęta?! – warknęła Subha. – Ach tak, więc tym dla ciebie jesteśmy.

Siejącymi spustoszenie bestiami, które trzeba kontrolować!

– To nie jest beznadziejny pomysł. – Słowa wymknęły się Alemu, zanim je

przemyślał, a  kiedy obie kobiety odwróciły się ku niemu, musiał się

opanować. Był równie zaskoczony swoją wypowiedzią jak Nahri i  Subha…

ale to naprawdę nie był beznadziejny pomysł. Był… właściwie to był niemal

genialny. – Chodzi mi o  to, że gdyby ojciec to zatwierdził, a  ty

postępowałabyś ostrożnie, to według mnie współpraca między Dewami

a  szafitami byłaby czymś nadzwyczajnym. A  budowa szpitala, na której

Dewabad mógłby tylko skorzystać? To byłoby niewiarygodne osiągnięcie.

Dopiero teraz spojrzał na Nahri. W  jej oczach tańczyły uczucia, których

nie potrafił nazwać… ale nie wydawała się całkiem zadowolona z  jego

poparcia.

Podobnie zresztą Subha.

– A więc ty też należysz do tego planu? – zapytała.

– Nie – odparła sucho Nahri. – Nie należy.


–  W takim razie kiepsko ci wychodzi przekonywanie innych do

współpracy – odparła lekarka, kładąc dziecko na ramieniu, żeby

odbeknęło. – Gdybyś go miała u  boku, może bym i  uwierzyła w  tę nagle

objawioną troskę o szafitów.

–  Współpracowałabyś z  nim? – zapytała Nahri z  oburzonym

niedowierzaniem. – Zdajesz sobie sprawę, że jego ojciec prześladuje twoich

rodaków?

–  Tak, owszem – odpaliła Subha. – Ale nie ma również w  Dewabadzie

szafity, który nie wiedziałby, jak książę się z  tym czuje. – Zwróciła się do

Alego: – Słyszałam o  ojcu i  córce, których ocaliłeś przed handlarzami

żywym towarem. Mówią, że ich rodzina mieszka teraz w  pałacu jak

arystokraci.

Ali popatrzył na nią z obawą. Po raz pierwszy wydało mu się, że dostrzegł

błysk zainteresowania w oczach Subhy, ale nie mógł znieść okłamania jej.

–  Niewiele brakowało, żeby wrócili do handlarza, ponieważ nie byłem

dość ostrożny. Uważam, że plan Banu Nahidy jest godny podziwu, ale

kiedy sprawy w  Dewabadzie zaczynają iść w  złym kierunku… – Wskazał

gestem siebie i  swoją towarzyszkę. – Tacy jak my rzadko płacą za to tę

samą cenę, co szafici.

Lekarka zamilkła.

– Wygląda na to, że obojgu wam kiepsko wychodzi przekonywanie innych

do współpracy – odezwała się po chwili spokojnie.

Nahri zaklęła pod nosem, lecz Ali nie ustępował:

–  Spółka oparta na kłamstwie to żadna spółka. Nie chcę łgać i  narażać

cię na niebezpieczeństwo bez ostrzeżenia.

Parimal dotknął dłonią kręconych włosów niemowlęcia.

–  To mógłby być dobry pomysł – powiedział cicho do żony. – Twój ojciec

marzył kiedyś o budowie szpitala.

Książe zerknął na Nahri.

– No i?

Odwzajemniła mu się morderczym spojrzeniem.

– A co ty wiesz o budowaniu szpitali?

–  A ty? Co wiesz o  budowaniu czegokolwiek? Czy zastanawiałaś się

chociaż przez chwilę, jak zebrać fundusze potrzebne do odbudowy

zrujnowanego, starożytnego kompleksu? I  jak nimi zarządzać? To będzie

niewiarygodnie kosztowne przedsięwzięcie. A ile czasu zajmie! Czy będziesz


czytać umowy i  zatrudniać setki robotników w  przerwach pomiędzy

leczeniem kolejnych pacjentów w infirmerii?

Teraz Nahri ciskała wzrokiem gromy.

–  No proszę, a  przed chwilą padły tu piękne słowa o  spółkach opartych

na kłamstwie.

Ali się wzdrygnął, przypominając sobie ich kłótnię w ogrodzie.

–  Powiedziałaś, że jestem ci coś winien. – Ostrożnie dobierał słowa. –

Pozwól mi spłacić ten dług. Proszę.

Nie potrafił stwierdzić, czy to do niej trafiło. Wyprostowała się, a  kiedy

odwróciła się do Subhy, wyglądała już na opanowaną.

– Świetnie, w takim razie on mi pomoże. Czy to wystarczy?

–  Nie – stwierdziła lekarka bez ogródek. – Zdobądź pozwolenie króla.

Zbierz pieniądze i sporządź realne plany. – Skinęła głową w stronę drzwi. –

I  nie wracaj, dopóki tego nie zrobisz. Nie pozwolę, żeby moja rodzina

wpadła przez to w kłopoty.

Ali wstał.

–  Proszę wybaczyć to wtargnięcie – przeprosił ochryple. Jego gojące się

gardło najwyraźniej nie lubiło dłuższych rozmów. – Jeśli Bóg pozwoli,

wkrótce znów się zobaczymy. – Pstryknął palcami, próbując zwrócić na

siebie uwagę towarzyszki, która tymczasem znów ruszyła do biurka

i  leżących na nim skarbów, najwyraźniej nie mając ochoty stąd wyjść. –

Nahri!

Cofnęła dłoń od książki, po którą właśnie sięgała.

–  Och, dobrze już. – Położyła dłoń na sercu i  ukłoniła się przesadnie. –

Z  niecierpliwością oczekuję kolejnej rozmowy, pani doktor. Nie posiadam

się z  ciekawości, jakie nowe inwektywy rzucisz na moich przodków i  cały

ród.

– Mam ich nieprzebrane zapasy, zapewniam cię – odparła Subha.

Ali wyprowadził stamtąd Nahri, zanim zdążyła odpowiedzieć. Dłonie mu

się trzęsły, kiedy zasłaniał końcem turbanu twarz, a  potem zamykał za

nimi zewnętrzne drzwi. Oparł się o  nie bezwładnie, gdy dotarło do niego

w pełni, na co właśnie się zgodził.

Nahri natomiast nie wyglądała wcale na zmartwioną. Spoglądała na ulicę

poniżej, pełną szafitów. Chociaż z  powrotem założyła nikab, kiedy obok

nich przemknął mężczyzna z  tacą pełną parujących bochenków,

odetchnęła głęboko, a  tkanina naciągnęła się na jej ustach tak, że Ali

w myślach złajał sam siebie, że to zauważył.


Zerknęła na niego.

– Ale nie jesteśmy znów przyjaciółmi – zastrzegła ostro.

– C-co? – wyjąkał, zaskoczony tym suchym oświadczeniem.

–  Pracujemy razem, dobrze… ale to nie znaczy, że jesteśmy znów

przyjaciółmi.

Poczuł się tym bardziej urażony, niż chciałby przyznać.

– Świetnie – odparł, nie potrafiąc powstrzymać się od zjadliwości. – Mam

innych przyjaciół.

–  Pewnie, że masz. – Skrzyżowała ramiona na abai. – Co miała na myśli

Subha, kiedy wspomniała o  szafickiej rodzinie i  handlarzach żywym

towarem? Chyba sytuacja w Dewabadzie nie pogorszyła się jeszcze do tego

stopnia?

–  Długa historia. – Potarł bolące gardło. – Ale nie martw się, jestem

pewien, że doktorka Sen będzie bardzo szczęśliwa, mogąc ci opowiedzieć

o tym i jeszcze całej masie innych rzeczy.

Nahri skrzywiła się nieco.

–  Jeżeli do tego dojdzie. Od czego mamy twoim zdaniem zacząć? Przed

chwilą byłeś bardzo pewien swoich zdolności negocjacyjnych.

Ali westchnął.

– Musimy porozmawiać z moją rodziną.


 

16
 

Dara
 

W namiocie Maniże zapadło milczenie. Wstrząśnięty Dara próbował pojąć

to, co Kaweh właśnie odczytał na głos ze zwoju.

–  Twój syn otruł Alizajda Al-Kahtaniego? – powtórzył. – Twój syn?

Dżamszid?

Kaweh łypnął na niego gniewnie.

– Tak.

Dara zamrugał. Słowa z listu, trzymanego przez wezyra, nie pasowały do

wspomnień afszina, z  których wyłaniał się wesoły, życzliwy łucznik,

niestety szczerze przywiązany do Kahtanich, ciemiężców rodu Dewów.

– Ależ on jest lojalny wobec nich!

– Jest lojalny wobec jednego z nich – poprawił go Kaweh. – Niech Stwórca

przeklnie tego cholernego emira. Muntazir od powrotu brata

prawdopodobnie pogrążał się w  pijackim ciągu, naznaczonym paranoją.

Dlatego Dżamszid zrobił coś tak głupiego, żeby mu pomóc. – Spojrzał

zirytowany na Darę. – Być może pamiętasz, czyje życie ratował Dżamszid,

kiedy przyjął na siebie sześć strzał?

–  Jest zasadnicza różnica między ratowaniem życia a  odbieraniem go. –

W  głowie Dary formowała się myśl, która wcale mu się nie podobała. –

Skąd on w ogóle wiedział, jak kogoś otruć?

Kaweh przeczesał palcami włosy.

–  Podejrzewam, że znalazł podpowiedź w  bibliotekach Świątyni. Zawsze

czuł się zauroczony tradycją Nahidów. Kiedy był w  nowicjacie, często

pakował się w  kłopoty, bo przyłapywano go na zakradaniu się do ich


archiwów. – Spojrzał nagle na Maniże. – Nisrin wspomina, że to wyglądało

nieco podobnie do…

–  …do jednego z  moich eksperymentów? – dokończyła Maniże. –

Owszem, chociaż wątpię, żeby ktokolwiek poza nią to rozpoznał. Dżamszid

musiał się natknąć na jedną z  moich starych notatek. – Skrzyżowała

ramiona z posępną miną. – Czy myśli, że ktokolwiek go podejrzewa?

Wezyr pokręcił głową.

–  Nie. Uważają, że to sprawka jego służącego, którego zabito

w  zamieszaniu, ale Nisrin donosi, że wciąż przesłuchują obsługę kuchni.

Uprzedza także, że gdyby… gdyby podejrzenie padło na Dżamszida, jest

gotowa wziąć winę na siebie.

Dara spojrzał z oszołomieniem.

–  Co? Wybaczcie, ale dlaczego miałaby to zrobić? To twój syn zawinił.

Postąpił głupio. A  co, jeżeli ktoś się zorientuje, że składniki pochodziły

z infirmerii? Mogą zacząć podejrzewać Nahri!

Maniże odetchnęła głęboko.

– Jesteś pewien, że nikt nie śledził tego listu?

Kaweh rozłożył ręce.

–  Przedsięwzięliśmy wszystkie środki ostrożności, tak jak nas uczyłaś.

Nisrin miała się ze mną kontaktować tylko w  nagłej sytuacji. Z  całym

szacunkiem, Banu Nahido, mamy coraz mniej czasu. – Skinął głową ku jej

stołowi. – Twoje eksperymenty… Czy udało ci się znaleźć sposób na

ograniczenie…

–  To nie ma już większego znaczenia. – Maniże wypuściła powietrze. –

Przypomnij mi jeszcze raz nasze plany – rozkazała.

– Dostajemy się do miasta i wiążemy walką Gwardię Królewską z pomocą

maridów i  ifrytów – odpowiedział natychmiast Dara. – Oddział moich

bojowników trzyma się za Wizareszem i  jego ghulami. – Musiał się bardzo

postarać, by w  jego głosie nie zabrzmiał niesmak. – A  my uderzamy na

pałac. – Spojrzał na Maniże, a  potem na Kaweha. – Mówiliście, że macie

plan, co zrobić z królem?

– Tak – odparła dziarsko Maniże.

Dara zamilkł. Od miesięcy odpowiadała mu na to pytanie wymijająco,

a  mimo że nie chciał przekraczać wytyczonych przez nią granic, czuł, że

nadeszła pora, by poznać wszystkie szczegóły.

– Moja pani, jestem twoim afszinem. Byłoby wskazane, żebyś powiedziała

mi coś więcej – przemówił ostrzegawczym tonem. – Nie wiemy, jak moja


magia zareaguje na pieczęć Sulejmana. Jeśli król będzie w  stanie mnie

unieruchomić…

–  Ghassan Al-Kahtani będzie martwy, zanim którekolwiek z  nas postawi

stopę w  pałacu. Właśnie trwają przygotowania, a  za kilka dni będę

w  stanie zdradzić ci więcej szczegółów. Ale skoro już rozmawiamy

o  pieczęci Sulejmana… – Spojrzała na Kaweha. – Czy dowiedziałeś się

jeszcze czegoś o pierścieniu?

Wielkiemu Wezyrowi zrzedła mina.

–  Nie, moja pani. Przekupywałem i  przekonywałem wszystkich, których

znam, od konkubin po naukowców. Nic. Król nie nosi stale żadnego

konkretnego pierścienia, nie ma też żadnych zapisów, jak odbywa się jego

przekazywanie następcy. W zeszłym roku stracono historyka tylko za to, że

próbował badać pochodzenie pieczęci.

Maniże się skrzywiła.

–  Nie znalazłam nic na ten temat, a  spędziłam na przekopywaniu

archiwów Świątyni wiele dekad. Nie ma żadnych zapisów, żadnych

świadectw.

– Nic? – powtórzył Dara. – Jak to możliwe? – Sukces ich planu zależał od

tego, czy Maniże uda się przejąć pierścień z  pieczęcią Sulejmana. Bez

niego…

–  Zajdi Al-Kahtani zapewne kazał spalić wszystkie zapiski, kiedy objął

tron – powiedziała gorzko Nahidka. – Pamiętam jednak, jak Ghassan po

śmierci ojca udał się na kilka dni w  jakieś odosobnione miejsce. Kiedy

pojawił się ponownie, wyglądał jak chory, a  na jego twarzy widniał znak

pieczęci. – Umilkła, rozważając swoje słowa. – Nigdy potem nie opuścił

miasta. W młodości bardzo lubił polować w okolicach Gozanu, ale od kiedy

został królem, nie zapuszczał się dalej niż w góry w obrębie zasłony.

Kaweh przytaknął.

–  Pierścień z  pieczęcią może być związany z  Dewabadem. Z  pewnością

nigdy nie został użyty do powstrzymania jakiejkolwiek wojny poza tym

miastem. – Zerknął na Darę. – Czy za twoich czasów było inaczej?

–  Nie – odpowiedział powoli afszin. – Członkowie Rady Nahidów

przekazywali go między sobą, na zmianę. – Zamyślił się, próbując

przypomnieć sobie szczegóły. Przywoływanie wspomnień z  poprzedniego

życia zawsze sprawiało mu ból. – Ale wiedziałem o tym tylko dzięki znakowi

na ich twarzach. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział sam

pierścień.
Po dłuższej chwili Maniże odezwała się znowu:

–  W takim razie potrzebujemy jego syna. Musimy się upewnić, że

Muntazir przeżyje pierwszy atak, tak by mógł nam powiedzieć, jak przejąć

pieczęć. Jest następcą Ghassana, więc musi wiedzieć. – Zmierzyła

wzrokiem Kaweha. – Potrafisz tego dokonać?

Kaweh odpowiedział zalęknionym spojrzeniem.

– Nie sądzę, żeby Muntazir łatwo zdradził nam tę informację… zwłaszcza

tuż po śmierci ojca.

– A ja nie sądzę, żeby było trudno zmusić rozpustnego syna Ghassana do

mówienia – odpaliła Maniże. – Zapewne sama perspektywa pozostania sam

na sam w  jednym pomieszczeniu z  Darą sprawi, że wyśpiewa wszystkie

królewskie tajemnice.

Dara opuścił wzrok, czując nagły skurcz żołądka. Nie był zaskoczony, że

Maniże zapowiada wykorzystanie go w  charakterze środka przymusu. Nie

bez powodu nazywano go Biczem Kwi-zi. Nikt, a  już najmniej mężczyzna,

którego zmuszona była poślubić Nahri, nie chciałby stać się obiektem jego

zemsty.

Mina Kaweha wydawała się przez chwilę wyrażać podobne obawy, ale

potem pokłonił się nisko.

– Zrozumiano, Banu Nahido.

–  Dobrze. Kawehu, chciałabym, żebyś przygotował się do powrotu do

Dewabadu. Jeżeli między tymi gzami piaskowymi tli się konflikt, upewnij

się, że nasi rodacy, nie wspominając już o naszych dzieciach, będą trzymać

się z  dala. Dara zaczaruje ci dywan i  nauczy cię nim latać. – Maniże

odwróciła się z powrotem do swojego stołu. – Muszę to skończyć.

Dara wyszedł za Kawehem z namiotu. Jak tylko znaleźli się na zewnątrz,

złapał go za rękaw.

– Musimy porozmawiać.

Tamten rzucił mu zirytowane spojrzenie.

–  Jestem pewien, że możesz nauczyć mnie nieco później, jak latać

jednym z tych twoich zapomnianych przez Stwórcę dywanów.

– Nie o to chodzi – odparł afszin i pociągnął Kaweha do swojego namiotu.

Nie chciał, żeby ktokolwiek podsłuchał tę dyskusję, a  w  dodatku

spodziewał się, że dla wezyra będzie to trudny temat.

Kaweh wszedł i  rozejrzał się po namiocie. Jego mina jeszcze bardziej

skwaśniała.
– Czy sypiasz w otoczeniu broni? Naprawdę nie masz ani jednej osobistej

rzeczy, która nie służyłaby do zadawania śmierci?

–  Mam to, czego potrzebuję. – Dara skrzyżował ramiona na piersi. – Ale

nie jesteśmy tutaj, żeby rozmawiać o moim arsenale.

– Czego chcesz w takim razie, afszinie?

–  Chcę wiedzieć, czy lojalność Dżamszida wobec Muntazira nie sprawi

nam kłopotów.

Oczy Kaweha błysnęły.

–  Mój syn jest prawowiernym Dewą. Jeśli wziąć pod uwagę, co mu

zrobiłeś, wykazujesz się bezczelnością, kwestionując jego postępki!

–  Jestem afszinem Banu Maniże – odparł sucho Dara. – Dowodzę jej

operacjami wojskowymi i  dbam o  przyszłe bezpieczeństwo naszego

miasta… Dlatego tak, Kawehu, muszę wiedzieć, czy wpływowy, dobrze

wyszkolony były żołnierz, który właśnie próbował otruć politycznego rywala

Muntazira, nie będzie dla nas problemem.

Kaweh spojrzał na niego nieprzyjaźnie.

–  Ta rozmowa właśnie dobiegła końca – oświadczył i  odwrócił się ku

wyjściu.

Dara zaczerpnął powietrza, nienawidząc się za to, co za chwilę zrobi.

– W tamtą noc… jeszcze przed bitwą na statku, odzyskałem część moich

niewolniczych umiejętności – zawołał, gdy wezyr sięgał już do klapy

namiotu. – Na chwilę. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co się wtedy

zdarzyło, ale w salonie tancerki poczułem przypływ magii, a potem mogłem

dostrzec jej życzenia, najgłębsze pragnienia… wszystko to było świetnie

widoczne – umilkł na chwilę. – Było ich trochę. Sława, pieniądze, a  potem

spokojna emerytura u  boku zakochanego Muntazira. Ale kiedy zaraz

potem zajrzałem w  umysł następcy tronu… to pierwszego miejsca nie

zajmowała tancerka.

Kaweh stanął z dłońmi zaciśniętymi w pięści.

–  Nie zobaczyłem tam również tronu, wezyrze – ciągnął Dara. – Ani

bogactw. Ani kobiet. Ani marzeń o  władzy królewskiej. Jedyne pragnienie

Muntazira to spędzić życie z twoim synem.

Starszy mężczyzna zadrżał, lecz wciąż stał tyłem do rozmówcy.

Dara mówił dalej i nieco ciszej:

–  Przysięgam, że nie życzę Dżamszidowi źle. Przysięgam na Nahidów.

A to, o czym rozmawiamy, nigdy nie opuści tego namiotu. Ale, Kawehu… –
dodał błagalnie – Banu Maniże polega na nas obu. Musimy umieć o  tym

szczerze rozmawiać.

Milczenie zawisło między nimi na długą chwilę. Wesołe pogwarki i szczęk

broni szermierzy dobiegające z  zewnątrz namiotu brzmiały dziwnie wobec

napięcia rosnącego w jego wnętrzu.

Potem Kaweh przemówił:

–  Nic nie zrobił – wyszeptał. – Dżamszid przyjął za niego sześć strzał,

a  Muntazir tylko trzymał go za rękę, kiedy jego ojciec skazał mojego

chłopca na cierpienia. – Odwrócił się ze znękaną miną. Wyglądał teraz

staro, tak jakby to wspomnienie dodało mu lat. – Jak można zrobić coś

takiego komuś, kogo się ponoć kocha?

Dara nieroztropnie pomyślał o  Nahri. Nie potrafił nijak na to

odpowiedzieć. Nagle sam również poczuł się stary.

–  Od jak dawna… – przerwał i  odchrząknął, podejrzewając, że niewiele

brakuje, by Kaweh wybiegł z namiotu – …angażują się w ten związek?

Twarz Wielkiego Wezyra skurczyła się w bolesnym grymasie.

–  Przynajmniej dziesięć lat – przyznał cicho. – Jeżeli nie dłużej. Na

początku starał się to przede mną ukryć. Podejrzewam, że bał się mojej

dezaprobaty.

–  Taka obawa jest zrozumiała – powiedział Dara współczująco. – Inni

zawsze patrzą podejrzliwie na podobne związki.

Kaweh pokręcił głową.

–  Nie o  to chodziło. To znaczy… częściowo o  to, ale nasze nazwisko

i majątek uchroniłyby go przed najgorszym. Ja osobiście bym go ochronił –

stwierdził zawzięcie. – Zależy mi na jego szczęściu i bezpieczeństwie, a  nie

na tym, co kto powie. – Westchnął. – To Muntazir był problemem.

Dżamszid sądzi, że jest inny: czarujący Geziri, który opanował dewaszti,

lubi wino i zapewnia rozrywkę swojemu kosmopolitycznemu dworowi. Otóż

nie, Muntazir jest Gezirim do szpiku kości. Zawsze będzie lojalny wobec

ojca, rodzina zawsze będzie miała pierwszeństwo. Dżamszid nie chce tego

dostrzec, bez względu na to, ile razy emir złamie mu serce.

Dara siadł i  wskazał gestem poduchę obok. Kaweh opadł na nią,

spoglądając nieufnie.

– Czy Banu Maniże wie?

–  Nie – odparł szybko wezyr. – Nie chciałem jej tym kłopotać. – Potarł

siwiejące skronie. – Mogę utrzymać Dżamszida z  dala podczas inwazji

przez kilka pierwszych dni. Jeśli będzie trzeba, zamknę go… ale kiedy
dowie się o Muntazirze, o tym, co się z nim stanie po osiągnięciu głównego

celu Maniże… – Pokręcił głową, a  oczy mu przygasły. – Nigdy mi tego nie

daruje.

–  Zrzuć winę na mnie – zaproponował Dara, czując bolesny skurcz

w  żołądku. – Powiedz mu, że Muntazir miał pozostać przy życiu jako

zakładnik, a  ja zabiłem go w  furii. – Odwrócił wzrok. – I  tak wszyscy się

tego po mnie spodziewają. – Dlatego mógł równie dobrze wykorzystać tę

renomę, żeby załagodzić możliwy spór między Pramuchami. Wyrządził im

już dość krzywdy.

Kaweh spojrzał na swoje dłonie, obracając złoty pierścień na kciuku.

–  Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie – odezwał się w  końcu. –

I tak zostanę jednym z najbardziej niesławnych zdrajców w historii. Myślę,

że Dżamszid zmieni zdanie na mój temat, niezależnie od tego, co się stanie

z Muntazirem. Obawiam się, że wszyscy je zmienią.

– Chciałbym móc ci powiedzieć, że z czasem robi się łatwiej. – Spojrzenie

Dary prześlizgnęło się po namiocie i zgromadzonej tu broni, będącej całym

jego majątkiem, a  przy okazji stanowiącej o  jego tożsamości na tym

świecie. – Śmiem twierdzić, że nasza reputacja to mała cena, jeżeli kupimy

za nią bezpieczeństwo tych, których kochamy.

– Słaba pociecha, jeżeli nie odezwą się do nas już nigdy. – Wezyr zerknął

na Darę. – Myślisz, że ci wybaczy?

Afszin wiedział, kogo Kaweh ma na myśli, a  w  głębi serca znał

odpowiedź.

–  Nie – stwierdził szczerze. – Nie sądzę, żeby kiedykolwiek mi

przebaczyła. Ale będzie bezpieczna z  resztą naszego rodu i  znów zobaczy

się z matką. Tylko to się liczy.

Po raz pierwszy, od kiedy znów spotkał Kaweha, w  głosie tamtego

pojawiła się nuta współczucia.

–  Myślę, że dobrze im ze sobą będzie – powiedział cicho. – Nahri zawsze

przypominała mi jej matkę. Tak bardzo, że czasami aż bolało. Maniże jako

młoda dziewczyna cieszyła się ze swojej mądrości tak samo jak Nahri

teraz. Miała ostry umysł, była czarująca, a uśmiechu używała jak broni. –

Oczy napełniły mu się łzami. – Kiedy Nahri ogłoszono jej córką, zaparło mi

dech z wrażenia.

– Wyobrażam sobie – stwierdził Dara. – Myślałeś przecież, że nie żyje.

Wezyr pokręcił głową, posępniejąc.

– Wiedziałem, że Maniże żyje.


–  Ale… – Afszin zastanowił się nad słowami Kaweha. – Powiedziałeś

wcześniej, że to ty znalazłeś ciało… A mówiąc to, byłeś tak wzburzony…

– Ponieważ ta część była prawdziwa. Wszystko to prawda. To rzeczywiście

ja znalazłem karawanę Maniże i  Rustama po ich zniknięciu. Okolicę

spaloną ogniem i  porozrywane szczątki jej towarzyszy. Maniże, lub też

kobieta, którą za nią wziąłem, i  Rustam, z  głowami… – umilkł, po czym

podjął opowieść trzęsącym się głosem: – Zabrałem ich ciała do Dewabadu.

Wówczas po raz pierwszy zobaczyłem miasto i  spotkałem Ghassana… –

Kaweh wytarł oczy. – Prawie nic z  tego nie pamiętam. Gdyby nie było

Dżamszida, rzuciłbym się na jej stos pogrzebowy.

Dara słuchał, oszołomiony.

– Nic nie rozumiem.

–  Zaplanowała to tak, żebym ich znalazł – wyjaśnił wezyr z  nieobecnym

wzrokiem. – Wiedziała, że Ghassan uwierzy tylko mnie, i miała nadzieję, że

moja żałoba ochroni ją przed jego pościgiem. Oto, do czego zmusił ją ten

demon!

Afszin gapił się na niego bez słowa, jakby odjęło mu mowę. Nie potrafił

sobie wyobrazić, że znajduje w takich okolicznościach zwłoki kobiety, którą

kochał. Zapewne sam rzeczywiście rzuciłby się na jej stos pogrzebowy,

choć znając jego przeklęty los, znalazłby się ktoś, kto odciągnąłby go

w bezpieczne miejsce. A to, że Maniże zrobiła coś takiego Kawehowi, temu,

którego kochała, mówiło wiele o jej bezwzględności. Nie wiedział, że jest do

tego zdolna.

Potem jednak uderzyła go kolejna myśl.

– Kawehu, jeżeli Maniże potrafiła sfingować w ten sposób własną śmierć,

nie myślisz chyba, że Rustam…

Tamten pokręcił głową.

–  To była pierwsza rzecz, o  którą ją zapytałem przy naszym ponownym

spotkaniu. Powiedziała mi tylko, że spróbował zaklęcia, którego nie

powinien. Poza tym nic o  nim nie wspominała. – Zamilkł, a  przez jego

twarz przemknął dawny smutek. – Byli ze sobą bardzo blisko, Daro.

Czasami wyglądało to, jakby Rustam był jedyną osobą, która potrafiła

sprawić, żeby Maniże myślała trzeźwo.

Afszin pomyślał o  własnej siostrze. O  szerokim uśmiechu Tamimy i  jej

skłonności do psot. I o tym, jak brutalnie została zabita – ukarana za jego

przewiny.
Teraz to on znajdował się o krok od tego, by zasiać w tym świecie więcej

brutalności, rozlać więcej krwi. Wyrzuty sumienia wyrosły wokół jego

serca niczym pnącza, ściskając go za gardło.

–  Kawehu, powinieneś zrobić, co w  twojej mocy, żeby odciągnąć

Dżamszida i  Nahri od Kahtanich. Od nich wszystkich – uściślił, nie

wątpiąc, że Alizajd już próbuje wkraść się z  powrotem w  łaski Nahri. – To

sprawi, że łatwiej nam będzie przeprowadzić całą operację.

Zapadło pomiędzy nimi milczenie, aż Kaweh spytał w końcu:

–  Potrafisz to zrobić, afszinie? Naprawdę umiesz zdobyć miasto?

Ponieważ to… nie możemy znów przechodzić przez to wszystko.

– Tak – potwierdził cicho Dara. Nie miał wyboru. – Mogę jednak cię o coś

zapytać?

– O co?

–  Nie jestem pewien swojego losu po zwycięstwie. Nie jestem pewien… –

umilkł, szukając właściwych słów. – Wiem, kim jestem dla dżinnów z  tego

pokolenia. Co zrobiłem Dżamszidowi, a także Nahri… Może nadejść dzień,

kiedy Maniże stwierdzi, że łatwiej jej rządzić, jeśli Bicz Kwi-zi nie stoi u jej

boku. Ale ty tam będziesz.

– O co właściwie prosisz, afszinie?

To, że Kaweh nie zaprotestował przeciw takiej wizji przyszłości, mówiło

wiele, ale Dara odepchnął od siebie mdlące uczucie.

–  Nie pozwól, żeby się taka stała – ciągnął śpiesznie. – Maniże ci ufa.

Posłucha twojej rady. Nie pozwól, by stała się taka jak Ghassan. – A  po

cichu, w  głębi serca dodał słowa, których nie potrafił wypowiedzieć. „Nie

pozwól, by stała się taka jak jej przodkowie, którzy uczynili mnie swoim

Biczem”.

Kaweh zesztywniał, a w jego głosie znów pojawiła się wrogość.

–  Nie będzie następnym Ghassanem. Nie mogłaby nim zostać. Nigdy! –

głos mu drżał. Oto był mężczyzna zakochany w  Maniże i  spędzający noce

u  jej boku, nie ostrożny Wielki Wezyr. – Ale szczerze mówiąc, nie mam

zamiaru jej potępiać, jeśli zapragnie odwetu. – Wstał, jakby nie zdawał

sobie sprawy, że właśnie rozwiał ostatnią nadzieję Dary. – Powinienem już

iść.

Afszin nie był w  stanie się odezwać. Kiwnął tylko głową, a  Kaweh

wymaszerował na zewnątrz. Klapa namiotu powiewała luźno na zimnym

wietrze.
„Ta wojna nigdy się nie skończy”. Dara znów spojrzał na swój arsenał,

a  potem zamknął oczy, biorąc głęboki wdech. Powietrze pachniało

śniegiem.

„Dlaczego wciąż sporządzasz broń?” Przypomniał mu się Chajzur.

Po odnalezieniu Dary peri zabrał go w odległe, mroźne góry, które nazywał

domem. Przez pierwsze lata po wyzwoleniu z  niewoli Dara wyglądał

naprawdę kiepsko i tak też się czuł: duszę miał w strzępach, a jego pamięć

stanowiła krwawą mozaikę przemocy i  śmierci. Zanim przypomniał sobie

własne imię, wziął się za wytwarzanie broni ze wszystkiego naokoło.

Opadłe gałęzie stawały się włóczniami, kamienie po rozłupaniu – grotami

i  ostrzami. Dara nie rozumiał, skąd się u  niego bierze ten instynkt, i  nie

był w stanie odpowiedzieć na pytania Chajzura. Żadne z nich nie miało dla

niego sensu. „Kim jesteś? Co lubiłeś? Co sprawia ci radość?”

Mocno zmieszany Dara tylko na niego patrzył.

–  Jestem afszinem – odpowiadał za każdym razem, jakby to wszystko

wyjaśniało. Minęły całe lata, zanim przypomniał sobie lepszą część swojego

życia: popołudnia z rodziną i galopady na końskim grzbiecie po równinach

otaczających Gozan. Marzenia, które snuł, zanim jego imię stało się

przekleństwem, a  także magia, od której wibrował cały Dewabad podczas

świątecznych dni.

Wtedy pytania Chajzura się zmieniły. „Czy chciałbyś wrócić?” Peri

sugerował wówczas dziesiątki sposobów. Mogli spróbować usunąć jego

znak afszina, tak by Dara mógł osiedlić się w  odległej dewańskiej wiosce

pod nowym imieniem. Nie dało się usunąć szmaragdowej zieleni oczu, ale

jego rodacy delikatnie traktowali byłych niewolników ifrytów. Mógłby

zacząć nowe życie.

A jednak nigdy się na to nie zdecydował. Nawiedzało go zbyt wiele

wojennych wspomnień. Zapłacił słoną cenę za swoją służbę. Musiano by go

zawlec siłą do Dewów. Nie wyznał tego nikomu, nawet Nahri.

A teraz znów żył, wytwarzając broń i  mając sprawę, za którą mógł

walczyć.

„To się skończy”, próbował sobie mówić, odpychając wspomnienia

gościny u Chajzura.

Już on się o to postara.


 

17
 

Nahri
 

Poranek zapowiadał się przepięknie. Zebrali się w  pawilonie postawionym

na jednym z  wysokich tarasów pałacu, w  tym samym miejscu, z  którego

Ali i Nahri swego czasu patrzyli w gwiazdy. Słońce przygrzewało, na niebie

nie było ani jednej chmurki, a  jezioro rozpościerało się pod nimi jak

chłodne szklane zwierciadło.

Wzorzysty, gęsty dywan, tak gruby, że dłoń Nahri się w  nim zapadała,

i  dość duży, by pomieścić pięćdziesiąt osób, rozłożono pod zadaszeniem

z  malowanego jedwabiu i  zastawiono sutą ucztą. Leżały przed nimi

wszystkie owoce, o  których mogli zamarzyć, od plasterków złotego mango

i  jasnych persymon do lśniących srebrnych wiśni, które przy gryzieniu

metalicznie chrupały, oraz drżących czerwonych jabłek jamajskich, tak

podobnych do bijącego serca, że Nahri na ich widok zaniemówiła.

Delikatne ciastka ze skrystalizowanym miodem, słodkim serem

i  prażonymi orzechami spoczywały na talerzach pomiędzy misami

odsączonego jogurtu, uformowanego w  kulki obtaczane w  ziołach,

i półmiskami aromatycznego grysiku.

A dalej – jeszcze lepiej: talerz smażonego bobu z  cebulą, jajkiem

i  wiejskim chlebem. Ta przyjemna niespodzianka wskazywała, że do

przygotowania śniadania przyłożył rękę pracujący w  pałacu stary egipski

kuchmistrz. Przez pierwsze najmroczniejsze miesiące po śmierci Dary

Nahri zauważyła, że wśród jej posiłków znalazło się sporo dań z  jej

poprzedniego domu. Nic wymyślnego, raczej coś na pocieszenie, jak jej

ukochane jedzenie z  ulicznych barów Kairu. Podczas jednego z  ataków

nostalgii Nahri odnalazła kuchmistrza, ale spotkanie nie przebiegło


pomyślnie. Kiedy przedstawiła mu się z uśmiechem, mężczyzna wybuchnął

płaczem, a  inni kucharze wyjaśnili jej potem, że rzadko się odzywa i  jest

uważany za lekko stukniętego. Nahri nie śmiała go już więcej niepokoić,

a  on nadal przygotowywał jej ulubione dania, czasem dodając do nich

drobne upominki: bukiecik jaśminu, wiklinę splecioną w  kształt małej

feluki czy rzeźbioną drewnianą bransoletkę. Te czarujące prezenciki

sprawiały jej radość, ale jednocześnie smutek: przypominały o  tym, jak

Dewabad oddzielił ją od byłego krajana.

– Czy Muntazir wspominał ci, że znaleźliśmy trupę iluzjonistów, abba? –

zapytała Zajnab, wyrywając Nahri z  zamyślenia. Od kiedy usiedli,

księżniczka dzielnie próbowała wciągnąć wszystkich w  grzecznościową

rozmowę. Nahri nie zazdrościła jej tego zadania. Muntazir siedział

naprzeciwko niej, tak sztywno, że wyglądał jak zabalsamowany, a  Hatset

dawała Alemu klapsa w  dłoń za każdym razem, kiedy sięgał po jakąś

przekąskę, nie pozwoliwszy najpierw spróbować matce. Jak twierdziła,

„degustatorzy twojego ojca są najwyraźniej beznadziejni”. – Ci iluzjoniści to

wspaniali artyści – ciągnęła Zajnab. – Wyczarowali całe stado ptaków,

które wyśpiewywały przepiękne melodie. Będą idealni na Nawasatem.

–  W takim razie mam nadzieję, że podpisali umowę – odparł lekkim

tonem Ghassan. Zaskakująca sprawa: król wyglądał na zadowolonego

i  rozbawionego tym pełnym zjadliwości rodzinnym śniadaniem. – Podczas

kilku ostatnich świąt Id Al-Adha okazywało się, że artystów, których

wynająłem, nagle podkupiono do Ta Ntry, obiecując im zapłatę, która

dziwnym trafem zawsze była dwa razy wyższa niż ta, na którą się

zgodziliśmy.

Hatset uśmiechnęła się, podając kolejny wyładowany talerz synowi.

–  Alu, dość już tych zwojów – powiedziała, wskazując leżący obok niego

stos papierów. – Co za pracę sobie znowu znalazłeś?

–  Podejrzewam, że te zwoje mają sporo wspólnego z  powodem, dla

którego się tu zebraliśmy – powiedział znacząco Ghassan i  upił łyczek

kawy.

Muntazir wyprostował się jeszcze bardziej.

– Nie powiedziałeś mi, że to Alizajd nas zaprosił.

–  Nie chciałem ryzykować, że się tu nie pojawisz. – Władca wzruszył

ramionami. – A  do tego uznałem, że nie zaszkodzi ci, jak chociaż raz

wstaniesz przed południem. – Po czym zwrócił się do najmłodszego syna: –

A jak ty się czujesz?


– Całkiem zdrowy – odpowiedział Ali, kładąc dłoń na sercu i kłaniając się

Nahri. – Co zawdzięczam wyłącznie Banu Nahidzie.

Ghassan skupił teraz uwagę na Nahri.

–  A czy Banu Nahida poczyniła jakiekolwiek postępy, jeśli chodzi

o ustalenie, jakiej trucizny użyto podczas tamtej uczty?

Nahri zmusiła się, by spojrzeć mu prosto w oczy. Ghassan zaszantażował

ją, by uległa jego woli, a  ona nigdy mu tego nie zapomniała, ale teraz

zależało jej na tym, by stanął po jej stronie.

–  Niestety nie. Nisrin sądzi, że mogła to być jakaś substancja w  soku

tamaryndowym, sporządzona tak, by zareagować z  cukrem w  słodyczach.

Powszechnie wiadomo, że książę woli ten napój od wina.

Muntazir prychnął.

– Taki los spotyka nieznośnie upierających się przy swoich poglądach.

Oczy Alego błysnęły.

–  Jakże interesujące, achi, że to zawsze ty najgłośniej szydziłeś z  moich

przekonań.

Hatset pośpiesznie zmieniła temat:

–  A czy ty dowiedziałeś się czegoś o  truciźnie? – zapytała stanowczo,

patrząc na męża. – Mówiłeś mi, że każesz przesłuchać obsługę kuchni.

–  Tak, to prawda – odparł zwięźle Ghassan. – Wadżid osobiście prowadzi

przesłuchania.

Królowa patrzyła mu w  oczy jeszcze przez chwilę, najwyraźniej

nieusatysfakcjonowana, a potem spojrzała na syna.

– Może powiesz nam teraz, po co nas tu zebrałeś?

Ali odchrząknął.

–  Właściwie to nie tylko o  mnie tu chodzi. Gdy wracałem do zdrowia,

Banu Nahida i  ja dyskutowaliśmy o  współpracy nad niezwykle

obiecującym projektem. Jej infirmeria jest… zbyt zatłoczona.

Zamilkł, jakby to stwierdzenie wyjaśniało wszystko. Widząc dezorientację

na twarzach obecnych, Nahri włączyła się do rozmowy, w  myślach

przeklinając wspólnika.

– Chcę zbudować szpital – oznajmiła zwięźle.

–  Chcemy – wymamrotał Ali z  naciskiem, stukając palcami w  stos

papierów. – No co? – zapytał obronnym tonem, kiedy rzuciła mu

zirytowane spojrzenie. – Nie po to bawiłem się przez cały tydzień

z liczbami, żebyś teraz mnie wyłączała z interesu.


Muntazir odstawił swój pucharek z  taką wściekłością, że rozbryzgnął

ciemnośliwkowy płyn. Nie wyglądał jak sok.

– Oczywiście! Poszłaś do niego! Próbowałem rozmawiać z tobą rozsądnie,

ale ty pobiegłaś do swojego durnego nauczyciela w  tej samej minucie,

kiedy wrócił na grzbiecie…

–  Nie wiem, czy to ma w  tej chwili jakiekolwiek znaczenie… – przerwał

mu Ghassan ze spojrzeniem, które uciszyło wszystkich – …ale chciałbym

ich wysłuchać. – Zwrócił się do Nahri: – A więc chcesz wybudować szpital?

Uzdrowicielka potwierdziła, próbując ignorować wściekły wzrok

Muntazira, który wydawał się ją sztyletować spojrzeniem.

–  Nie tyle wybudować całkiem nowy, co odbudować stary. Dowiedziałam

się, że kompleks, z którego kiedyś korzystali, stoi nadal w pobliżu Cytadeli.

Ghassan patrzył na nią tak spokojnie, że włosy zjeżyły jej się na karku.

– A skądżeż to, droga córko, się o tym dowiedziałaś?

Serce stanęło jej na moment. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że

musi teraz stąpać wyjątkowo ostrożnie, inaczej ucierpi jakiś biedny Dewa.

– Przeczytałam w pewnej książce – zełgała, próbując mówić swobodnie. –

No i słyszałam plotki na ten temat.

Zajnab mrugała oczami, ledwie ukrywając niepokój, a  Muntazir

wpatrywał się w  dywan, tak jakby jego wzór niezmiernie go fascynował.

Nahri modliła się w duchu, by milczeli dalej.

– Książka – powtórzył Ghassan. – I jakieś plotki.

–  Ależ tak – odparła Nahri pośpiesznie, tak jakby nie zauważyła jego

podejrzliwego tonu. – Opisy szpitala w  dniach jego świetności są

nadzwyczajne! – Swobodnie uniosła filiżankę z herbatą. – Słyszałam także,

że w  jego ruinach mieszka obecnie trójka dżinnów wyzwolonych z  niewoli

ifrytów.

– To sporo informacji, jak na zasłyszane plotki…

Pomoc nadeszła z najmniej spodziewanej strony.

– Och, przestańże już męczyć tę biedną dziewczynę, Ghassanie – wtrąciła

Hatset. – Nie myli się. Ja też wiem o tych byłych niewolnikach.

Nahri spojrzała na nią.

– Naprawdę?

Królowa skinęła głową.

–  Jeden z  nich jest moim dalekim krewnym. – Nahri nie przegapiła

szybkiego zerknięcia na Alego. – Znakomity uczony, chociaż wyjątkowo

ekscentryczny. Nie chce wrócić do Ta Ntry, więc staram się mieć na niego
oko i pilnować, żeby przypadkiem się nie zagłodził. Spotkałam tam również

dwie kobiety. Starsza z  nich, Razu, potrafi snuć doprawdy ekscytujące

opowieści o  przeszłości szpitala. Świetnie władają magią, podejrzewam

również, że ona i  jej partnerka z  radością pomogą w  odbudowie tego

miejsca.

Nahri przełknęła ślinę, gdy Hatset spojrzała na nią znacząco.

Podejrzewała jednak, że królowa jej nie zdradzi, przynajmniej dopóty,

dopóki Ali stoi u jej boku.

– Również mam taką nadzieję.

Ghassan podejrzliwie przyglądał się rodzinie, ale w  końcu zrezygnował

i wrócił do Nahri:

–  To brzmi jak godna podziwu mrzonka, Banu Nahido, ale nawet gdybyś

miała budynek, to przecież teraz ledwie sobie radzisz z  pacjentami. Jak

mogłabyś leczyć ich naraz tylu, ilu zmieści się w całym szpitalu?

Nahri przygotowała się na to pytanie. Myślała o  tym od wizyty u  doktor

Sen. Ojciec Subhy przybył do Dewabadu sam, dysponował medycznym

doświadczeniem dwóch wieków i  wykorzystał je, by szkolić innych. Nahri

z pewnością mogła zrobić to samo.

– Będę miała pomoc – wyjaśniła. – Chcę zacząć uczyć nowych adeptów.

Król był autentycznie zaskoczony.

–  Adeptów? Odnoszę wrażenie, że przeprowadzenia większości twoich

kuracji nie mógłby podjąć się ktoś, w kogo żyłach nie płynie krew Nahidów.

–  W przypadku wielu z  nich rzeczywiście tak jest – przyznała

uzdrowicielka. – Ale mogliby wykonywać wiele podstawowych procedur. Po

odpowiednim szkoleniu mogłabym podzielić się pracą z  innymi, a  co za

tym idzie, przyjmować więcej pacjentów. Mogliby też pozostać

w  przyzwoitych warunkach do czasu pełnego wyzdrowienia. Teraz muszę

wyrzucać ich z infirmerii najszybciej, jak się da.

Ghassan napił się z namysłem kawy.

–  A przy okazji niewątpliwie zyskałabyś poklask w  swoim rodzie za

wskrzeszenie instytucji niegdyś tak ważnej dla Dewów.

–  Tu nie chodzi o  politykę rodową ani dumę – upierała się Nahri. – Nie

mam również zamiaru uczyć tylko Dewów. Przyjmę uczniów dowolnego

pochodzenia, jeśli tylko będą dość pojętni i chętni.

–  Jeśli będziesz pełnić obowiązki w  infirmerii i  uczyć adeptów, to kiedy

chcesz znaleźć czas, by nadzorować odbudowę zabytkowego, zrujnowanego

szpitala? Nie wspominając już o  kosztach… Aa, tak – Wzrok władcy


spoczął na Alim. – Już rozumiem to „chcemy”. Niedorzecznie kosztowny

projekt prac publicznych. Nic dziwnego, że się w to zaangażowałeś.

–  Sam mi powiedziałeś, żebym znalazł sobie coś do roboty – odparł Ali

z lekkim oburzeniem. Nahri ścisnęła filiżankę, opierając się chęci rzucenia

nią w  głowę księcia. Skoro ona mogła powstrzymać gniew, on również

powinien to zrobić. – Ale to nie będzie niedorzecznie kosztowne, jeśli

odpowiednio się tym zająć – ciągnął młodzieniec, wskazując naręcze

zwojów, które tu przyniósł. – Poczyniłem pewne szacunki z  ludźmi ze

Skarbu i  przygotowaliśmy rozmaite propozycje. – Wyłowił ze stosu jeden

z  grubszych zwojów. – Wiem, jak ważne są finanse, więc nie pominąłem

żadnych szczegółów.

Ghassan uniósł dłoń.

– Oszczędź mi ich jednak. Jeżeli pozwolę ci o nich opowiadać, posiedzimy

tu do Nawasatem. Później każę moim księgowym sprawdzić twoje

propozycje. – Przechylił głowę i  dodał: – W  końcu doskonale wiem, jaki

jesteś przebiegły, jeśli chodzi o liczby.

Słowa te zawisły pomiędzy nimi. Nie chcąc, by chwilowe napięcie między

członkami rodziny męża zepchnęło na drugi plan kwestię szpitala, Nahri

przemówiła szybko:

–  Chciałabym także przekazać na ten cel część mojego wiana, dość, by

pokryć koszt materiałów, mieszkania i utrzymania pierwszej klasy, liczącej

dwudziestu uczniów. A  kiedy zaczniemy przyjmować pacjentów, możemy

pobierać opłaty od tych, którzy mogą zapłacić, wedle ruchomej skali.

–  Pomyślałem także, że królowa mogłaby mi asystować podczas

spotkania z wysłannikiem handlowym Ajanle – dodał Ali. – Gdyby Ta Ntry

znalazło sposób na zrekompensowanie części problemów wynikających

z  ich sytuacji podatkowej, moglibyśmy wykorzystać te pieniądze do

naprawienia wielu rzeczy w Dewabadzie.

Słodko uśmiechnięta Hatset uniosła dłonie.

– Finanse czasem są trudne do przewidzenia.

Ali odpowiedział jej podobnym uśmiechem.

– Nie, kiedy są dobrze kontrolowane, amma – odparł czule.

Królowa wyprostowała się, najwyraźniej zaskoczona, a  wówczas Nahri

zobaczyła dużo bardziej autentyczny zachwyt na twarzy Ghassana.

Zachwyt ten nie zmniejszył jednak jego sceptycyzmu.

–  A co z  kosztami robotników? Garstka wyzwolonych dżinnów, nawet

znakomicie władających magią, nie da rady zbudować i  utrzymać


kompleksu tych rozmiarów.

Zanim Nahri zdążyła odpowiedzieć, Ali przemówił znowu:

–  Myślałem o  innym rozwiązaniu. – Zaczął bawić się sznurem

modlitewnym, owiniętym wokół nadgarstka. – Chciałbym zburzyć

szaficki… punkt wymiany… na Wielkim Bazarze i  wykorzystać pozyskane

w  ten sposób materiały, a  także uwolnić osoby tam przetrzymywane.

Zaproponuję im, jak również każdemu wykwalifikowanemu

i  zainteresowanemu szaficie, zatrudnienie przy przywracaniu szpitala do

dawnej świetności.

Nahri zamrugała, zaskoczona, lecz zadowolona z  tej propozycji. Nie była

pewna, o  jakiej wymianie wspominał książę, chociaż pogarda w  głosie

zdradzała jego opinię na ten temat. Jednak słowa Subhy, oskarżające

Nahri o  udział w  prześladowaniach dewabadzkich szafitów, zapadły

uzdrowicielce w  pamięć. Nie wiedziała zbyt wiele o  życiu tych, których po

cichu popierała, ale uznała, że to dobra okazja, by pomóc choć części

z nich.

Twarz Ghassana pociemniała jednak.

–  Myślałem, że nauczyłeś się postępować ostrożniej we wszystkich

kwestiach dotyczących szafitów, Alizajdzie.

– I nie tylko on – wtrącił Muntazir, wpatrując się w żonę. – Podejrzewam,

że pragną również czegoś innego. To ma coś wspólnego z  szafickim

lekarzem, którego tak bardzo chciałaś odnaleźć, prawda? – Odwrócił się do

ojca. – Przyszła z  tym do mnie kilka tygodni temu, mówiąc, że chce

współpracować z szafickimi doktorami i leczyć szafickich pacjentów.

Te słowa wstrząsnęły wszystkimi obecnymi. Atmosfera zgęstniała tak, że

niemal dało się jej dotknąć. Zajnab upuściła kielich, a królowa gwałtownie

wciągnęła powietrze.

Nahri zaklęła w  myślach: najwyraźniej Muntazirowi nie wystarczyło, że

się z  nią nie zgadzał. Chciał także podważyć jej pozycję, przedwcześnie

zdradzając ryzykowny plan, który chciała ujawnić w  zupełnie innych

okolicznościach.

Ghassan pozbierał się pierwszy.

– Masz zamiar leczyć szafitów?

Nahri odpowiedziała uczciwie, choć z niechęcią:

–  Nie. Nie ja… i  nie od razu. Będziemy pracować i  uczyć się równolegle,

dżinny będą korzystać z  magii, a  szafici z  człowieczej medycyny. Mam


nadzieję, że to otworzy nowy początek dla Dewów i  szafitów, a  także że

może kiedyś, w przyszłości, będziemy mogli przekroczyć te granice.

Król pokręcił głową.

– Twoi kapłani nigdy się na to nie zgodzą. Nie jestem pewien, czy ja sam

powinienem się na to zgodzić. Jak tylko szaficki doktor zrani Dewę, lub

odwrotnie, na ulicach Dewabadu zaczną się rozruchy.

–  Albo mogą nauczyć się, jak żyć obok siebie – rozległ się głos królowej,

wciąż wyglądającej na zaskoczoną. Jej słowa niosły jednak zachętę. –

Przecież to sama Banu Nahida składa ten projekt. Dewowie są zobowiązani

do posłuszeństwa wobec niej, prawda? – Wzruszyła lekko ramionami, tak

jakby atmosfera wcale nie była napięta. – To jej odpowiedzialność i  jej

ryzyko, jeśli chce ich sprowokować.

–  Doceniam twoje wsparcie, pani – odparła Nahri, powstrzymując się od

sarkazmu. – Założyłam, że najpierw zaczniemy odbudowę, a  na to moi

rodacy z  pewnością się zgodzą. Potem pójdę do kapłanów i  opowiem im

o  moich planach dotyczących szafitów. Opowiem im – podkreśliła. –

Wysłucham ich zastrzeżeń, ale, jak słusznie wskazała królowa, to ja jestem

Banu Nahidą. Do mnie należy decyzja, z  których umiejętności zechcę

skorzystać w swoim szpitalu.

Ghassan usiadł wygodniej.

–  Jeśli rozmawiamy tak szczerze… to co my będziemy z  tego mieli?

Prosisz mnie, żebym wyłożył pieniądze i  zaryzykował odnowienie pomnika

twoich przodków… którzy, jak być może sobie przypominasz, byli wrogami

moich antenatów. – Uniósł ciemną brew. – Jeśli pominiemy zdrowie

mieszkańców Dewabadu, odbudowa szpitala wzmacnia twoją pozycję, nie

moją, to jasne.

– A co by było, gdyby to był naprawdę wspólny projekt – odezwała się tym

razem Zajnab, z  początku cicho, a  potem z  większą pewnością. – W  ten

sposób rozszerzyłbyś swoje wpływy między Dewami, abba. To byłoby

bardzo symboliczne, zwłaszcza w  świetle nadchodzących uroczystości. –

Uśmiechnęła się do ojca. – Może nawet zdążylibyśmy ukończyć prace przed

Nawasatem? Mógłbyś otworzyć szpital osobiście, uznając go za główny

klejnot swojego panowania.

Król przechylił głowę, ale ciepły uśmiech córki sprawił, że jego twarz

złagodniała.

– To dość oczywista próba odwołania się do mojej próżności, Zajnab.


–  To dlatego, że tak dobrze cię znam – wyjaśniła kpiąco. – Chciałeś, by

małżeństwo Muntazira i Nahri przyczyniło się do pokoju pomiędzy rodami,

prawda? Być może mój brat i  jego żona będą mogli razem udać się do

Świątyni, by poprosić o błogosławieństwo kapłanów.

Nahri musiała się postarać, by zachować obojętną minę. Odpowiadało jej

wsparcie Zajnab, ale wiedziała, jak bardzo jej rodacy są przywiązani do

swoich zwyczajów.

– Tylko Dewom wolno wchodzić do Wielkiej Świątyni. Tak jest od wieków.

Hatset zerknęła na nią ostro.

–  Jeśli chcesz przyjąć pieniądze od dżinnów na swój szpital, Banu

Nahido, to sądzę, że będziesz również skłonna pozwolić jednemu z  nas

stanąć na stopniach Świątyni. – Położyła dłoń na ramieniu syna. – Ale

powinien to być Alizajd. To on chce ci partnerować w tym przedsięwzięciu.

–  To powinien być Muntazir – poprawiła Zajnab uprzejmie, ale

stanowczo. – On jest jej mężem, a  jego historia jest mniej…

skomplikowana, jeśli chodzi o  Dewów. – Wyłowiła ze srebrnego talerza

różowe ciastko z  kajmakiem i  odgryzła kawałeczek. – Czy nie byłoby

korzystnie, gdyby zobaczono, że działają razem, abba? Myślę, że to

pomogłoby uciszyć wszystkie te niepotrzebne, powodujące konflikty plotki,

rozpuszczane przez część pozostałych rodów.

Nahri nie przegapiła słodkiego uśmiechu, posłanego przez Zajnab

matce… ani starannego, pojedynczego skinienia Hatset, wyrażającego nie

tyle zgodę, co ciche uznanie dla talentu córki do intryg.

Następca tronu patrzył z wściekłością na trzy kobiety.

–  Ja? Ale ja się z  tym nie zgadzam! Dlaczego muszę przekonywać

kapłanów do czegokolwiek?

– Ja się zajmę przekonywaniem – odparła ostro Nahri. Nie miała zamiaru

pozwolić, żeby Muntazir zrujnował jej plany. – Może ci się tam nawet

spodoba – dodała szybko, próbując bardziej dyplomatycznego podejścia. –

Dżamszid potrafi wspaniale oprowadzać po Świątyni.

Jej mąż łypnął tylko gniewnie, ale zmilczał.

Ghassan znów uważnie się jej przyglądał. Takim samym spojrzeniem

mierzył ją podczas powitania w Dewabadzie, a potem w trakcie pierwszych

negocjacji jej zamążpójścia. Był to wzrok gracza, który zastanawiał się nad

obstawieniem zakładu o  grubszą stawkę, jeśli ryzyko było dokładnie

skalkulowane.
Kiedy zobaczyła to spojrzenie po raz pierwszy, poczuła się swobodnie:

zawsze wolała pragmatyczne podejście. Teraz jednak przeszedł ją dreszcz…

ponieważ zdążyła się już zorientować, co potrafi zrobić Ghassan, kiedy gra

pójdzie nie po jego myśli.

–  W porządku – powiedział w  końcu, a  jej z  wrażenia zaparło dech. –

Możesz działać. Z  najwyższą ostrożnością. Chcę wiedzieć o  wszystkich

postępach i  najmniejszych przeszkodach. – Pokiwał palcem w  kierunku

Alego. – Zwłaszcza ty masz być ostrożny. Wiem, ile emocji potrafisz

zaangażować w  taki projekt. Masz zbudować szpital, a  nie wspinać się na

minbary i wygłaszać kazania o równości, zrozumiano?

Oczy Alego błysnęły, a Nahri dostrzegła, jak Zajnab „przypadkowo” trąca

go w kolano, sięgając zdecydowanie po nóż.

– Tak, abba – przyrzekł ochryple książę. – Rozumiem.

–  Dobrze. W  takim razie możesz przekazać swoim kapłanom, że masz

moje błogosławieństwo, Banu Nahido, i  wziąć ze sobą Muntazira, ale

musisz jasno postawić sprawę, że to twój pomysł, nie nasz. Nie chcę, żeby

Dewowie rozsiewali plotki, że ich w to wciągnęliśmy.

Skinęła głową.

– Zrozumiano.

Król objął wszystkich spojrzeniem.

–  Raduje mnie to – zadeklarował, podnosząc się z  miejsca. – Będzie

z  korzyścią dla całego Dewabadu, gdy poddani zobaczą, jak działamy

razem w  pokoju. – Zawahał się, a  potem pstryknął palcami w  kierunku

Alego. – Chodź, Alizajdzie. Jeśli tak się chwalisz swoim talentem do

finansów, możesz pomóc również mnie. Za chwilę spotkam się z  pewnym

wyjątkowo nieuczciwym gubernatorem z  Agniwanśi i  chętnie cię

wykorzystam.

Ali spojrzał niepewnie, ale wstał, kiedy matka trąciła go łokciem. Nahri

również zaczęła się podnosić.

Dłoń Muntazira opadła na jej nadgarstek.

– Siadaj – syknął pod nosem.

Zajnab przyjrzała się im i pośpiesznie wstała. Nahri nie miała jej tego za

złe: na przystojnej twarzy Muntazira malowała się furia, a na skroni drgała

mu żyła.

– Dobrej zabawy w Świątyni, achi – zakpiła księżniczka.

–  Co do tej sprawy… – Hatset ją przyciągnęła. – Przespacerujmy się,

droga córko.
Drzwi prowadzące na schody zamknęły się i  małżonkowie zostali sami,

jeśli nie liczyć wiatru i krążących mew.

Muntazir zwrócił się do niej, a promień słońca oświetlił cienie zmęczenia

pod jego oczami. Wyglądał, jakby nie spał od wielu dni.

–  Czy to z  powodu naszej kłótni? Naprawdę jesteś gotowa przyłączyć się

do Alizajda i  realizować jego szalone pomysły dlatego, że powiedziałem ci,

co o tym myślę?

Nahri zapłonęła gniewem.

– Nie przyłączam się do nikogo. Robię to dla siebie i swoich rodaków. Czy

pamiętasz, że to ja z  tym do ciebie przyszłam? Próbowałam porozmawiać

z tobą o sprawach bliskich memu sercu, a ty mnie zlekceważyłeś. – Starała

się powstrzymać gorzki ton. – Nie powinnam chyba być zaskoczona, bo nie

ukrywałeś, co sądzisz o głupiej dziewczynce z Kairu.

Zacisnął ponuro usta i opuścił wzrok. Chwila napiętego milczenia trwała

dość długo.

–  Nie powinienem był tego mówić – przyznał w  końcu. – Przepraszam.

Byłem zdenerwowany w  związku z  sytuacją z  Dżamszidem i  powrotem

Alego.

– Mam dosyć mężczyzn, którzy ranią mnie, ponieważ są zdenerwowani –

odparła tak twardo, że Muntazir spojrzał na nią z  zaskoczeniem. Nahri to

jednak nie obchodziło. Wstała i owinęła się czadorem. – Nie mam zamiaru

znosić takiego traktowania ze strony własnego męża. Ani chwili dłużej.

Muntazir spojrzał jej prosto w oczy.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Nahri się zatrzymała. No właśnie, co chciała przez to powiedzieć?

Podobnie jak w  Kairze, w  Dewabadzie praktykowano rozwody, i  to raczej

powszechnie, biorąc pod uwagę długość życia dżinnów i ich temperament.

Nahri i Muntazir należeli jednak do rodziny królewskiej, a  ich małżeństwo

pobłogosławił sam Ghassan. Nie mogła niestety pobiec ze skargą do

pierwszego lepszego sędziego.

Istniały jednak pewne granice, których jej mąż nie powinien przekraczać,

a ona podczas nocy poślubnej jasno nakreśliła jedną z nich.

–  Zrobię to, Muntazirze. Dla moich rodaków i  dla siebie. Z  tobą lub bez

ciebie. Chcę odbudować ten szpital. Chcę sprawdzić, czy da się zawrzeć

pokój z szafitami. Jeżeli zechcesz do mnie dołączyć, z radością powitam cię

w  Świątyni mojego rodu. Jeżeli nie zdobędziesz się na to, by mnie tam
odwiedzić… – Zamilkła na chwilę, szukając właściwych słów. – …to nie

jestem pewna, czy powinieneś odwiedzać mnie gdziekolwiek.

Na jego twarzy pojawiło się oszołomione niedowierzanie, a ona odwróciła

się ku drzwiom. Miał teraz sporo czasu, żeby pozastanawiać się nad

implikacjami jej słów.

Już kładła dłoń na klamce, kiedy w końcu odpowiedział:

–  Jest o  wiele niebezpieczniejszy, niż myślisz. – Nahri obejrzała się,

a  Muntazir ciągnął półgłosem: – Rozumiem to, wierz mi lub nie. Znam

ciebie i  znam Alego. Podejrzewam, że rzeczywiście byliście przyjaciółmi,

i  założę się, że było miło. Samotność potrafi przecież dopaść każdego

w  pałacu. A  cholernie dobrze wiem, że zależało mu na tobie. –

Znieruchomiała. – O  to właśnie chodzi, Nahri. Zależy mu… ale przy tym

jest lekkomyślny. Mimo całej pasji. Zależy mu na szafitach, zależy mu na

wiosce w  Am Gezirze. Zależy mu tak bardzo, że jest skłonny ryzykować

własnym życiem i  zdrowiem, podobnie jak życiem i  zdrowiem wszystkich

naokoło, nie chcąc zaakceptować tego, że istnieją odcienie szarości, nie

tylko czerń i  biel, że czasem trzeba wybrać mniejsze zło dla większego

dobra. – Jego głos zabrzmiał ostrzegawczo. – Mój brat umarłby dla sprawy,

którą popiera, ale jest przecież księciem Dewabadu, więc to nie on zwykle

płaci cenę za swoje działania. Płacą ją inni. A  ty musisz chronić tych

innych. Cały ich ród.

Nahri zmięła w  pięściach brzeg czadoru, żałując, że nie może zarzucić

mężowi błędu w  rozumowaniu. Ali zaryzykował wcześniej gniew swojego

ojca, wymykając się z  nią z  pałacu, ponieważ czuł się winny. Prawie

zniechęcił Subhę do współpracy, ponieważ nie chciał kłamać. Przybyli tu

dzisiaj, by błagać o  królewską przychylność, a  książę zachowywał się

niegrzecznie, przekonany o własnej nieomylności.

„To bez znaczenia”. Nahri wybrała taką ścieżkę ze słusznych powodów,

a teraz miała środki niezbędne do realizacji swojego planu. Ali był jednym

z  tych środków, a  ona nie pozwoli, by po raz kolejny stał się dla niej

ciężarem.

Otworzyła drzwi.

–  Nisrin oczekuje mnie w  infirmerii – powiedziała, z  najwyższym

wysiłkiem opanowując głos. – Przyślę ci wiadomość, kiedy będziemy się

wybierać do Wielkiej Świątyni.

 
Nahri niemal jęknęła, widząc Dżamszida oczekującego na nią w prywatnej

części infirmerii. Nie miała ochoty wysłuchiwać teraz błagań o  kolejną

sesję uzdrawiających zabiegów ani rozmawiać z  nim o  Muntazirze. Po

chwili zauważyła jednak lęk, niemal promieniujący z  całego jego ciała.

Noga mu się trzęsła i  przekładał nerwowo laskę z  ręki do ręki. Przed nim

Nisrin chodziła w kółko ze znękaną miną.

Dziwne. Nisrin zwykle uwielbiała wizyty Dżamszida. Nahri zmarszczyła

brwi, wchodząc.

– Czy wszystko w porządku?

Dżamszid uniósł głowę, a  jego wzrok zalśnił jasno, zbyt jasno

w kontraście z podkrążonymi oczami.

– Banu Nahido! – powitał ją dziwnie napiętym głosem. – Niech twój ogień

płonie jasno. – Odchrząknął. – Oczywiście, że wszystko w  porządku. –

Mrugnął do Nisrin. – Bo tak właśnie jest, prawda?

Nisrin spojrzała na niego wrogo.

– Mam ogromną nadzieję, że tak.

Nahri popatrzyła na nich oboje.

– Czy stało się tu coś złego? Dotarły jakieś wieści o twoim ojcu?

Starsza asystentka pokręciła głową.

–  Nic złego się nie stało, ale owszem, ostatnio napisałam do jego ojca.

Zaraz po uczcie na cześć księcia – dodała, a  Dżamszid się zaczerwienił. –

Jeśli Stwórca zechce, Kaweh wkrótce powróci do Dewabadu.

„Niech się raczej spóźni”. Nahri nie sądziła, żeby potężny Wielki Wezyr,

ortodoksyjny Dewa, wysoko ocenił jej plany dotyczące szpitala czy szafitów.

Co oznaczało, że musi zacząć je realizować jak najszybciej.

–  Ach tak, to dobrze. Ponieważ jesteście tu oboje, chcę z  wami

porozmawiać. – Zajęła miejsce naprzeciwko Dżamszida i wskazała gestem,

by Nisrin zrobiła to samo. – Właśnie wróciłam ze spotkania z Kahtanimi…

– Zaczerpnęła powietrza. – Odbudujemy szpital Nahidów.

Dłuższą chwilę trwało, zanim jej słowa do nich dotarły, a  potem twarz

Dżamszida rozjaśniła się zaciekawieniem równie szybko, jak Nisrin

spochmurniała.

– To istniał jakiś szpital Nahidów? – zapytał żywo.

–  To starożytne ruiny, skąpane we krwi twoich przodków – wtrąciła

Nisrin. Spojrzała na Nahri, wstrząśnięta. – Powiedziałaś Ghassanowi

o swojej wizycie?
–  Tę część akurat pominęłam – odparła beztrosko dziewczyna. – Ale tak,

odbudujemy go. Król się na to zgodził.

–  „My”? A  konkretnie kto, moja pani? – zapytała Nisrin, chociaż było

jasne, że zna odpowiedź.

–  Oczywiście Kahtani – powiedziała Nahri, decydując się nie wchodzić

w szczegóły.

–  A więc masz zamiar odbudować szpital Nahidów wraz z  Kahtanimi? –

powtórzyła słabo Nisrin. – I to… teraz?

Nahri skinęła głową.

–  Mamy nadzieję, że uda się go otworzyć tuż przed Nawasatem. – Nawet

jej samej ta wizja wydała się zbyt optymistyczna, ale jeżeli taka miała być

cena za zgodę Ghassana, ona i  Ali będą musieli znaleźć sposób, by tego

dokonać. – Chciałabym w związku z tym zmienić parę rzeczy również tutaj.

Odbudujemy szpital, zatrudnimy wyzwolone dżinny, które tam teraz

mieszkają, i zaczniemy szkolić adeptów sztuki medycznej… – Uśmiechnęła

się z nową nadzieją, jakiej nie czuła od bardzo dawna, a nawet z radością.

–  Opóźnij to – powiedziała Nisrin bez ogródek. – Nie zaczynaj odbudowy.

Nie teraz. Atmosfera jest zbyt napięta.

Radość Nahri przygasła. Uzdrowicielka liczyła, że starszej mentorce

chociaż w części udzieli się jej ekscytacja.

– Nie mogę. Ghassan zgodził się tylko pod warunkiem, że będziemy mogli

otworzyć szpital w geście jedności i pokoju między rodami na samo święto.

A poza tym nie chcę tego opóźniać – dodała, lekko urażona. – Myślałam, że

cię to zachwyci.

–  To wszystko brzmi nadzwyczajnie – powiedział Dżamszid

z entuzjazmem. – Nie wiedziałem o szpitalu, ale chętnie bym go obejrzał.

–  A ja chciałabym, żebyś zrobił coś więcej – odparła Nahri. – Zostań

moim pierwszym uczniem!

Laska młodzieńca upadła ze stukiem na podłogę.

– Co? – wyszeptał.

Nahri nachyliła się, żeby ją podnieść, a potem się uśmiechnęła.

–  Jesteś bystry. Świetnie sobie radzisz z  pacjentami i  już zdążyłeś mi

pomóc. – Dotknęła jego dłoni. – Dołącz do mnie, Dżamszidzie. Być może

kiedyś nie wyobrażałeś sobie, że w  ten sposób będziesz służyć naszemu

rodowi… ale sądzę, że byłby z ciebie wspaniały uzdrowiciel.

Wciągnął głęboko powietrze, najwyraźniej kompletnie oszołomiony tą

propozycją.
– Ja… – Zerknął błyskawicznie na starszą asystentkę. – Jeżeli Nisrin nie

ma nic przeciwko temu…

Nisrin wyglądała, jakby zastanawiała się, za jakie grzechy musi to

wszystko znosić.

– Hmm… Tak. Sądzę, że Dżamszid mógłby mieć… dryg do uzdrawiania. –

Odchrząknęła głośno. – Chociaż zapewne mógłby zachować nieco więcej

ostrożności przy odstawianiu ingrediencji do szafek aptecznych oraz przy

czytaniu starych tekstów. – Odwróciła się ku Nahri. – Zdaje się, że

Dżamszid znalazł jakieś notatki Maniże, zachowane w Świątyni.

– Naprawdę? – zdziwiła się Nahri. – Chętnie bym je obejrzała.

Dżamszid zbladł.

– S-spróbuję je odnaleźć…

Uzdrowicielka się uśmiechnęła.

–  W takim razie sądzę, że studia medyczne będą dla ciebie idealnym

zajęciem! Ale nie będzie łatwo – przestrzegła. – Nie mam zbyt wiele czasu

i ty też nie. Będziesz musiał praktycznie tutaj zamieszkać, poświęcając na

czytanie i  naukę cały czas, jaki zostanie ci po pracy. Pod koniec zapewne

mnie znienawidzisz.

– Nigdy! – zaprotestował i chwycił jej dłoń. – Kiedy zaczynam?

– Jeszcze jedna sprawa, zanim powiesz „tak”. – Zerknęła na Nisrin, która

wyglądała, jakby walczyła z  atakiem paniki. Nahri wydawało się, że to

spora przesada. Starsza kobieta nie mogła nienawidzić Kahtanich aż tak,

żeby nie chcieć odbudowy szpitala. – Nisrin, czy mogłabyś na chwilę

zostawić nas samych? Chciałabym porozmawiać z  Dżamszidem

w cztery oczy.

Tamta sapnęła z niezadowoleniem.

– Czy to by coś zmieniło, gdybym nie mogła? – Podniosła się z miejsca. –

Szpital wybudowany z  Kahtanimi przed Nawasatem… Stwórco, miej

litość…

–  Co to za „jeszcze jedna sprawa”? – zapytał Dżamszid, przypominając

Nahri o sobie. – Nie jestem pewien, czy mi się to podoba – zażartował.

– Dość spora sprawa – przyznała. – Chciałabym, żebyś na razie zatrzymał

tę wiedzę dla siebie. – Obniżyła głos: – Chcę otworzyć szpital dla

wszystkich, niezależnie od ich pochodzenia.

Zmarszczył z zaskoczeniem czoło.

–  Ale… to przecież zabronione. Nie… nie możesz leczyć mieszańców,

Banu Nahido. Mogłabyś przez to utracić swoją magię!


Ta wzmianka, przesąd, który słyszała z  ust wielu przerażonych Dewów,

zraniła ją. Jak można było okazywać taką ignorancję?

–  To nieprawda – rzekła stanowczo. – Jestem tego najlepszym dowodem.

Przed przybyciem do Dewabadu uzdrawiałam ludzi przez wiele lat

w Egipcie i nigdy nie wpłynęło to na moją magię.

Zapewne dosłyszał pasję w jej odpowiedzi, bo nieco się cofnął.

– Wybacz, nie miałem zamiaru wątpić w twoją moc.

Pokręciła głową. Jeśli nie potrafiła znieść zwątpienia Dżamszida, nie

przeżyje reakcji kapłanów w Wielkiej Świątyni.

–  Chcę, żebyś zadawał mi pytania. Mam nadzieję, że pomożesz mi

przekonać resztę naszego rodu. Jesteś szlachetnie urodzonym

wychowankiem Świątyni, synem Wielkiego Wezyra… Co mogłoby cię

przekonać do wsparcia tego planu?

Postukał palcami w nogę.

–  Nie jestem pewien, czy w  ogóle potrafiłabyś tego dokonać. Spójrzmy

chociażby, co mówi prawo Sulejmana o dzieleniu się z nimi magią… Szafici

nami gardzą. Wiesz, co zrobili z  Dewami, których złapali po śmierci Dary.

Prawdopodobnie zamordowaliby nas wszystkich w naszych domach, gdyby

mogli.

– Czy to nie jest powód, dla którego pokój byłby tak bardzo pożądany?

Westchnął.

– Nie wiem, jak mogłoby się to stać. Spójrz na naszą historię. Za każdym

razem, kiedy szafici wszczynają rebelię, my za to obrywamy.

–  Dżamszidzie, czy kiedykolwiek rozmawiałeś z  szafitą dłużej niż przez

dziesięć minut?

Miał tyle przyzwoitości, żeby się zarumienić.

–  Nie powinniśmy komunikować się z  tymi, w  których żyłach płynie

człowiecza krew.

–  Nie, nie powinniśmy raczej wkradać się do świata ludzi, uwodzić

dziewic i  rozpoczynać wojen. Nigdzie nie jest powiedziane, że nie możemy

z  nimi rozmawiać. – Nie odpowiedział jej na to, ale nie wydawał się też

przekonany. – Mówże, Dżamszidzie – nacisnęła. – Nazwij mnie idiotką albo

despotką, ale powiedz coś.

Zobaczyła, że przełyka ślinę.

–  Dlaczego mielibyśmy to robić? – wybuchnął w  końcu. – To jest nasz

dom. Nie my jesteśmy odpowiedzialni za szafitów. Niech dżinny budują im


szpitale. Dlaczego to my powinniśmy zaproponować pokój, skoro oni nie

zrobili nic, by na niego zasłużyć?

–  Ponieważ to naprawdę jest nasz dom – powiedziała delikatnie. – Musi

być lepszy sposób, by go obronić, by ochronić nas wszystkich. Czy masz

pojęcie, ilu jest szafitów w  ich dzielnicy, Dżamszidzie? Jak bardzo jest

zatłoczona? W  Dewabadzie jest ich prawdopodobnie więcej niż dżinnów

z  wszystkich innych rodów razem wziętych, a  nie możemy za każdym

razem polegać na Kahtanich, że uchronią nas przed skoczeniem sobie do

gardeł. – Takie myśli rodziły się w  jej głowie przez pięć lat, codziennie

przyjmując coraz wyraźniejszy kształt. – Jeśli na to pozwalamy, sami

wystawiamy się na ciosy.

Wydawał się rozważać jej słowa.

– To może być dobry argument – przyznał. – Dewowie się boją. Przekonaj

ich, że to najlepszy sposób, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo.

„Potrafię ich przekonać!”

– Wspaniale. Teraz powinnam zrobić obchód.

Twarz mu się rozjaśniła.

– Cudownie! Czy mógłbym…

Roześmiała się.

– Och, nie – Wskazała najbliższe biurko… to znaczy coś, co jak wiedziała,

było biurkiem, ale w  tej chwili jego blat niknął pod stosami książek,

chaotycznych notatek, piór, kałamarzy i  pustych filiżanek po herbacie. –

Na razie nie dotkniesz żadnego z  moich pacjentów. Przeczytaj najpierw

wszystkie te książki, a potem porozmawiamy.

Dżamszid otworzył szeroko oczy.

– Wszystkie?!

–  Tak, wszystkie. – Wyciągnęła czysty kawałek pergaminu. – Napisz do

swoich służących i  każ im przynieść tu swoje rzeczy. – Wskazała głową

leżankę. – Ta będzie twoja. Urządź się tu wygodnie.

Wyglądał na oszołomionego, ale mimo to nadal chętnego do współpracy.

– Dziękuję, Banu Nahido. Mam nadzieję, że wiesz, ile to dla mnie znaczy.

Mrugnęła do niego.

–  Zobaczymy, czy za miesiąc też będziesz tak mówił. – Ruszyła ku

wyjściu, ale tuż przed zasłoną zatrzymała się i  spojrzała przez ramię. –

Dżamszidzie?

Podniósł wzrok.
–  Powinieneś wiedzieć, że Muntazir nie popiera tego planu. Uważa, że to

z  mojej strony lekkomyślność i  z  pewnością będzie chciał cię przy

najbliższej okazji przekonać, że spowoduję upadek Dewabadu – umilkła.

Jeśli Muntazir zwrócił się do Dżamszida, gdy odkrył, że jego brat wraca do

miasta, niewątpliwie zrobił to samo po małżeńskiej rozmowie na tarasie. –

Jeśli postawi cię to w kłopotliwej sytuacji…

–  Jesteś moją Banu Nahidą – odparł z  wahaniem, a  Nahri widziała, jak

na jego twarzy lojalność wobec niej walczy z  wiernością Muntazirowi. To

dziwne, ale gdy zmrużył przy tym oczy, grymas ten wydał jej się znajomy. –

A ja jestem przede wszystkim Dewą. Masz moje poparcie. – Uśmiechnął się

do niej z nadzieją. – Może potrafię go do tego przekonać.

Poczuła, jak wzbiera w  niej mieszanka ulgi i  wyrzutów sumienia. Nie

chciała stawiać Dżamszida pomiędzy sobą a  mężem, ale miała zamiar

wykorzystać każdą okazję, jaka jej się nadarzy. Poza tym, prawdę mówiąc,

już pomiędzy nimi stał.

– Byłoby świetnie. – Wskazała gestem książki i się uśmiechnęła. – A teraz

do pracy.
 

18
 

Nahri
 

Dwa tygodnie po najeżonym pułapkami rodzinnym śniadaniu Nahri znów

znalazła się w  szpitalu. Przyglądała się z  najwyższą uwagą temu, co

pokazywała jej Razu.

–  Pięknie! – powiedziała z  podziwem, kiedy tocharystańska hazardzistka

znów podmieniła klejnoty. Umiała to zrobić tak zręcznie, że nikt nic nie

podejrzewał, gdy położyła przed Nahri lśniącą szklaną podróbkę, całkiem

ładną, ale z  pewnością niebędącą rubinem, który leżał tam poprzednio. –

I mówisz, że to nie magia?

–  Absolutnie nie – odparła Razu. – Nie można zbytnio polegać na magii.

A  gdybyś dłonie miała skute żelaznymi kajdanami i  musiałabyś ukryć

kluczyk, który podwędziłaś strażnikom?

– Naprawdę znalazłaś się w takiej sytuacji?

Tamta posłała jej tajemniczy uśmiech.

–  Oczywiście, że nie. Jestem przecież… przypomnij, co tam wmówiłyśmy

twoim praworządnym przyjaciołom?

– Byłą przedsiębiorczynią z Tocharystanu, która prowadziła powszechnie

szanowaną gospodę.

Razu wybuchnęła śmiechem.

–  „Powszechnie szanowana”?! To ostatnia rzecz, jaką można by

powiedzieć o  mojej starej tawernie. – Westchnęła. – Mówię ci, kilka

szklanek mojej somy i  twoja lekarka razem z  księciem zgodziliby się na

każdą propozycję.

Nahri pokręciła głową. Była pewna, że jeden łyczek napoju Razu

pozbawiłby Alego przytomności, a Subha prawdopodobnie pomyślałaby, że


chcą ją otruć.

–  Spróbujmy najpierw tradycyjnego podejścia… ale nie miałabym nic

przeciwko temu, żebyś mnie nauczyła swoich sztuczek – powiedziała,

wskazując szklaną podróbkę klejnotu.

–  Do usług, Banu Nahido – odparła Razu. Umieściła szlachetny kamień

na dłoni Nahri i ułożyła jej palce. – Teraz obracasz dłoń w ten sposób i…

Z przeciwnej strony dziedzińca dobiegło je sceptyczne cmokanie. Elaszia,

wyzwolona niewolnica rodem z  Kart Sahar, malowała żółwia, którego

wyrzeźbiła z cedru. Nahri przyniosła jej farby i została za to wynagrodzona

łzami wdzięczności i mocnym uściskiem.

Teraz jednak Elaszia patrzyła na Razu z nieukrywaną dezaprobatą.

–  No co? – zapytała Tocharystanka. – Dzieciak chce się czegoś nauczyć.

Kimże jestem, żeby jej tego odmawiać? – Tamta odwróciła się

z  westchnieniem, a  Razu posłała Nahri porozumiewawczy uśmieszek. –

Kiedy sobie pójdzie, nauczę cię zaklęcia, które nadaje zwykłemu

kamieniowi wygląd klejnotu.

Uzdrowicielka zatrzymała jednak wzrok na sahrajńskiej kobiecie.

–  Czy ona w  ogóle mówi? – zapytała cicho, przestawiając się na

archaiczny dialekt tocharystańskiego, w jakim mówiła Razu.

Starsza kobieta spojrzała ze smutkiem.

–  Niezbyt często. Czasami przy mnie, kiedy jesteśmy same, ale dotarcie

do tego etapu zajęło jej całe lata. Została wyzwolona wiele dekad temu,

jednak nigdy nie wspominała o  tym, co się z  nią działo w  niewoli. Moja

towarzyszka przyprowadziła ją do tawerny, znalazłszy ją na ulicy, i  od tej

pory Elaszia ze mną mieszka. Rustam powiedział mi kiedyś, że wyzwolił ją

chyba jego dziadek, po blisko pięciuset latach niewoli. To łagodna, dobra

dusza – dodała, gdy artystka dmuchnęła na żółwia i  postawiła rzeźbę na

dziedzińcu. Uśmiechnęła się, kiedy ożył i  chwiejnie ruszył w  kierunku

fontanny. – Nie mam pojęcia, jak przeżyła.

Nahri patrzyła na Sahrajnkę, ale w  jej umyśle pojawiło się wspomnienie

kogoś innego. Dary, którego niewola trwała trzy razy dłużej. Afszin nie

zapamiętał jednak z tego okresu prawie niczego, a  nieliczne wspomnienia,

do których udało jej się dotrzeć, były dość upiorne. Sam Dara z  ulgą

przyznawał, że cieszy go ich brak. Nahri wtedy się z  nim nie zgadzała:

utrata tak wielkiej części życia wydała jej się straszna. Może jednak było

w tym więcej miłosierdzia, niż jej się wydawało? Dara nie doznał go w życiu

przesadnie dużo.
Od wejścia dobiegł ich hałas.

– To zapewne twoi przyjaciele – zauważyła Razu.

Nahri wstała.

– Nie nazwałabym ich tak.

Na dziedziniec weszli Ali i Subha. Nie mogliby bardziej się różnić: książę

dżinnów uśmiechał się, a  jego radosny wzrok błądził po ruinach.

Tymczasem lekarka cała emanowała niepokojem. Jasno na to wskazywały

jej zaciśnięte usta i ciasno splecione ramiona.

–  Pokój z  wami wszystkimi – pozdrowił ich Ali, kładąc dłoń na sercu.

Tego dnia ubrał zwykły gezirijski strój: białą kandurę, opadającą mu aż do

stóp obutych w  sandały, i  czarny turban. Zulfikar i  handżar zatknął za

bladozielony pas. Na ramieniu niósł skórzaną torbę pełną zwojów.

–  I z  wami – odpowiedziała Nahri, odwracając się do Subhy i  kłaniając

uprzejmie. – Doktor Sen, jak miło widzieć panią po raz kolejny. Razu, oto

doktor Subhaszini Sen i książę Alizajd Al-Kahtani.

–  Co za zaszczyt – odpowiedziała Razu, unosząc lewą dłoń do czoła. –

Jestem Razu Karakaszi, a  to Elaszia. Wybaczcie, że nasz trzeci towarzysz

ukrywa się w swoim pokoju. Issa nie znosi gości.

Ali wystąpił naprzód.

– Widziałaś pieczęcie na tych drzwiach? – zapytał z zapałem.

Nahri przypomniała sobie rzeźbione piktogramy, które zauważyła

podczas pierwszej wizyty w szpitalu.

– Tak, dlaczego pytasz? Czym są?

–  To stare rodowe symbole – wyjaśnił książę. – Używano ich, zanim

opracowaliśmy wspólne pismo. Wielki uczony Grumbates powiedział

kiedyś…

–  Możemy odłożyć tę kolejną lekcję historii na później? – odezwała się

Subha tonem sugerującym, że spacer do szpitala w  towarzystwie

gadatliwego księcia był długi i  niełatwy. Jej spojrzenie obiegło dziedziniec,

tak jakby spodziewała się, że jakaś magiczna bestia wyskoczy z  kryjówki

i  ją zaatakuje. – No cóż, rzeczywiście wygląda, jakby to miejsce było

opuszczone przez tysiąc sto lat.

–  Nie ma tu nic, czego nie potrafilibyśmy naprawić – zapewniła ją Nahri

z  uśmiechem przylepionym do twarzy. Koniecznie chciała przekonać

lekarkę, że plan odbudowy jest realny. – Czy chciałabyś coś przekąsić,

zanim zobaczymy całe to miejsce? A może herbaty?


–  Nie, dziękuję – odparła Subha z  rozdrażnieniem. – Miejmy to już za

sobą.

Tak bezpośrednia odmowa skorzystania z  gościnności poruszyła czułą

egipską strunę w sercu Nahri, lecz uzdrowicielka odparła grzecznie:

– Oczywiście.

–  Namierzyłem stare plany szpitala w  Bibliotece Królewskiej, zleciłem

dewańskiemu architektowi przejrzeć je i  wynotować wszystko, co mogłoby

się nam przydać – odezwał się Ali.

Nahri była autentycznie zaskoczona.

– Bardzo dobry pomysł!

–  Tak. Wygląda na to, że lekcje historii na coś się przydają – zakpił, po

czym wyciągnął jeden ze zwojów i  rozwinął go przed nimi. – Tutaj zawsze

był dziedziniec. Architekt znalazł notatki, dowodzące, że urządzono tu

ogród.

Nahri skinęła głową.

–  Chciałabym, żeby tak zostało. Wiem, że pacjentów z  infirmerii cieszy

każda okazja do spaceru po moim ogrodzie. To im dodaje otuchy. –

Spojrzała na Subhę. – Czy wydaje ci się to sensowne?

Lekarka zmrużyła oczy.

–  Widziałaś, gdzie pracuję, prawda? Wyobrażasz sobie, że moi pacjenci

zażywają świeżego powietrza między kupami śmieci w sąsiedztwie?

Nahri spłonęła rumieńcem. Korciło ją, żeby znaleźć wspólne cechy

z  tamtą kobietą, lekarką, która, jak widziała dotąd Nahri, okazywała

podczas zabiegów niezachwianą pewność siebie. Uzdrowicielce wciąż jej

brakowało: wątpiła, czy Subha trzęsie się jak osika przed zastosowaniem

nowej procedury, albo czy też podczas każdej operacji rozpaczliwie się

modli, by nie zabić pacjenta.

Ali zaglądał w notatki.

–  Zgodnie z  tym… tamta komora zwieńczona kopułą była

wykorzystywana do leczenia humoralnych zaburzeń związanych z żywiołem

powietrza. Tutaj napisano, że w  posadzce umocowano łańcuchy, by

uchronić unoszących się pacjentów przed urazami.

–  A tamto? – zapytała Nahri, wskazując rząd kruszejących kolumn.

Podejrzewała, że Subha niekoniecznie ma ochotę na dyskusję

o pomieszczeniach przeznaczonych dla latających dżinnów. – Wygląda jak

korytarz.

– Bo to był korytarz. Prowadził do skrzydła chirurgicznego.


To brzmiało obiecująco.

– Zacznijmy od tego miejsca.

Cała trójka podążyła krętą ścieżką. Pod stopami mieli miękką ziemię,

a  promienie słońca przeświecały przez wyrośnięte drzewa. Powietrze

pachniało starymi kamieniami i świeżym deszczem. Było gorąco i wilgotno,

toteż Nahri wachlowała się brzegiem lnianego czadoru.

Zaległo pomiędzy nimi ciężkie, kłopotliwe milczenie. Mimo że Nahri

próbowała z  całych sił, nie potrafiła zapomnieć, że kiedy Dewowie, Geziri

i  szafici ostatnio przebywali tu razem, to tylko po to, żeby brutalnie się

mordować.

–  Rozmawiałem o  możliwościach finansowania odbudowy z  fachowcami

ze Skarbu – oznajmił Ali z  dziwnie zadowolonym uśmiechem. – Po wizycie

mojej towarzyszki Akisy okazało się, że wysłannik Ajanle jest o  wiele

bardziej skłonny zaproponować pomoc finansową.

Subha pokręciła głową, rozglądając się z przerażeniem.

–  Nie wyobrażam sobie, żeby dało się tu w  ciągu sześciu miesięcy

urządzić działający szpital. Gdyby zdarzyło się kilka cudów, może

dalibyście radę w sześć lat.

Złotobrązowa małpa wybrała tę chwilę, by z piskiem przeskoczyć im nad

głowami z  drzewa na strzaskaną kolumnę. Przyglądała im się, ciamkając

przejrzałą brzoskwinię.

–  Ach, oczywiście wyrzucimy stąd małpy – stwierdziła Nahri

z zakłopotaniem.

Korytarz nagle się skończył. Dostęp do skrzydła chirurgicznego

tarasował mosiężny mur, gruby i wysoki. Fragment przed nimi był pokryty

śladami przypaleń: mosiądz stopił się, tworząc przeszkodę nie do

pokonania.

Nahri dotknęła jednego ze śladów.

– Nie sądzę, byśmy dzisiaj mogli się tu dostać.

Ali cofnął się o kilka kroków i osłonił dłonią oczy.

–  Wygląda, jakby część dachu się zapadła. Mogę się tam wspiąć

i sprawdzić.

– Nie będziesz przecież w stanie… – Jednak Ali już ruszył. Wykorzystywał

podczas wspinaczki nierówności, których nie było widać z dołu.

Subha patrzyła, jak przesuwa się w górę.

– Jeżeli złamie kark, nie biorę za to odpowiedzialności.


– Nigdy cię tu nie było – powiedziała Nahri i westchnęła, a tymczasem Ali

podciągnął się na dach, znikając z  widoku. – Zostawiłaś dzisiaj córkę

z mężem? – zapytała dla podtrzymania konwersacji.

–  Tak, zwykle zalecam trzymanie niemowlaków z  dala od walących się

ruin.

Nahri musiała ugryźć się w  język, żeby nie odpowiedzieć równie

sarkastycznie. Powoli zbliżała się do kresu swoich dyplomatycznych

umiejętności.

– Jak ma na imię?

– Czandra – odpowiedziała Subha nieco łagodniej.

–  Przepięknie – odparła uzdrowicielka. – Wyglądała również na zdrową

i silną, maszallach. Rozwija się dobrze?

Subha skinęła głową.

– Urodziła się wcześniej, niż powinna, ale bardzo ładnie rośnie. – Oczy jej

posmutniały. – Zbyt wiele razy widziałam, jak dzieje się inaczej.

Nahri również natykała się na takie przypadki, zarówno w  Kairze, jak

i Dewabadzie.

–  Ja też, na przykład w  zeszłym tygodniu – powiedziała cicho. – Kobieta

z  północnego Dewastanu przybyła tutaj po pogryzieniu przez bazyliszka.

Była w  ostatnim miesiącu ciąży, o  którą starali się z  mężem przez wiele

dekad. Byłam w  stanie ją ocalić, ale dziecka… Ugryzienie bazyliszka jest

potwornie trujące, tymczasem w  żaden sposób nie mogłam podać

antidotum. Mały urodził się martwy. – Ścisnęło ją w  gardle na

wspomnienie tamtej sytuacji. – A rodzice… chyba tego nie zrozumieli.

– Nigdy nie rozumieją. Albo nie do końca. Żałoba zaćmiewa umysł i każe

niektórym mówić straszne rzeczy.

Nahri milczała przez chwilę.

–  Czy… – Odchrząknęła, nagle zakłopotana. – Czy z  czasem lekarzowi

jest łatwiej?

Subha w  końcu spojrzała jej prosto w  twarz. W  metalicznych oczach

lekarki błysnęło zrozumienie, a może nawet ciepło.

– Tak… i  nie. Można się nauczyć od tego dystansować: w  pracy uczucia

się nie liczą. A  jeżeli już, to przeszkadzają. – Westchnęła głęboko. – Wierz

mi… pewnego dnia będziesz umiała przejść od najgorszej tragedii do

uśmiechu i zabawy z dzieckiem w ciągu godziny i będziesz się zastanawiać,

czy to w  porządku. – Powiodła wzrokiem po ruinach szpitala. – Liczy się


praca. Leczysz, co się da, i starasz się trzymać na tyle, żeby móc po chwili

zająć się następnym pacjentem.

Słowa te zapadły Nahri w  pamięć, ale umysł podsunął jej wspomnienie

pewnego pacjenta, jedynego, jakiego nie potrafiła uzdrowić.

– Mogę cię zapytać o coś jeszcze?

Subha skinęła głową.

–  Czy możesz polecić jakieś działanie w  przypadku urazów kręgosłupa?

Jeżeli mężczyzna ma kłopoty z chodzeniem?

–  A, pewnie chodzi o  twojego przyjaciela, syna Wielkiego Wezyra? – Gdy

zaskoczona Nahri otworzyła szeroko oczy, lekarka przechyliła głowę. –

Zawsze staram się rozeznać w  sytuacji, zanim zgodzę się z  kimkolwiek

współpracować.

– Tak, o  niego – przyznała dziewczyna. – Zapewne niedługo go poznasz.

Jest teraz moim studentem. Pięć lat temu trafiło go w  plecy kilka strzał,

a ja do dzisiaj nie jestem w stanie uleczyć go całkowicie. Powoli zdrowieje,

wykonuje ćwiczenia i  trzyma się wszystkich zaleceń, ale… – Umilkła na

chwilę. – Czuję, że go zawiodłam.

Subha się zastanowiła. Zapewne temat rozmowy, ściśle związany

z medycyną, sprawił, że pozbyła się skrępowania.

–  Mogę go zbadać, jeśli zechce. Znam pewne kuracje, które mogłyby

pomóc.

Zanim Nahri zdążyła odpowiedzieć, Ali zeskoczył koło nich, tak cicho, że

aż podskoczyła, a Subha cicho pisnęła.

Jego mina nie wróżyła nic dobrego.

–  No cóż… dobra wiadomość jest taka, że rzeczywiście było tu kiedyś

skrzydło chirurgiczne. Leżą tam nawet porozrzucane narzędzia.

–  Jakiego rodzaju narzędzia? – zapytała Nahri z  nagle rozbudzoną

ciekawością.

–  Trudno powiedzieć. Większość spoczywa pod wodą. Wygląda na to, że

piwnica się zapadła. – Umilkł, a po chwili dodał: – I są tam węże. Mnóstwo

węży.

Subha westchnęła.

– To szaleństwo. Nigdy nie uda wam się tego odbudować.

Nahri się zawahała, czując, jak do jej serca powoli wkrada się zwątpienie.

– Może masz rację…

–  Nonsens – oświadczył Ali, prostując się, gdy Subha zerknęła na niego

gniewnie. – Nie mówcie, że od razu się poddajecie. Myślałyście, że będzie


łatwo?

–  Nie przewidziałam, że odbudowa będzie niemożliwa – sprecyzowała

Nahri. – Rozejrzyj się, Ali. Masz pojęcie, ilu robotników będziemy

potrzebować choćby na początek?

–  Będę miał pod koniec tygodnia – odparł z  pewnością w  głosie. – Dużo

pracy to nic złego. To tylko oznacza, że potrzebujemy wielu pracowników.

Oznacza to też nowe miejsca pracy i  szkolenie dla setek dżinnów, którzy

dzięki temu zarobią na jedzenie, naukę i  zakwaterowanie. Ten projekt to

okazja. Nie mieliśmy takiej od pokoleń.

Subha się skrzywiła.

– Mówisz jak polityk.

Odpowiedział jej uśmiechem.

–  A ty mówisz jak pesymistka… ale to nie oznacza, że nie możemy

współpracować.

– Ale pieniądze, Ali – odparła Nahri. – No i czas…

Zbył jej uwagi lekceważącym gestem.

–  Mogę zdobyć pieniądze. – W  jego oczach błysnął zapał. – Mógłbym

nakazać gildiom handlowym wypłatę wakf, pobożnej donacji, i podwyższyć

podatek od importu towarów luksusowych… – Zamilkł, zapewne pod

wpływem zagubionych spojrzeń Subhy i  Nahri. – Nieważne. Wy dwie

powiecie mi, czego potrzebuje szpital, a ja będę się martwił, jak to załatwić.

– Odwrócił się, nie czekając na odpowiedź. – A  teraz chodźcie. Według

planów budynek przed nami był kiedyś apteką.

Subha zamrugała, najwyraźniej nieco zaskoczona, lecz podążyła za

księciem, mrucząc pod nosem coś o  młodości. Nahri była równie zbita

z  tropu, ale także wdzięczna. Jeśli pominąć historię ich przyjaźni

i rozczarowania, może partnerstwo z  Alim nie było najgorszym pomysłem.

Zdecydowanie wyglądał na pewnego siebie.

Szli zachwaszczoną ścieżką, odsuwając mokre liście palm i  lśniące

pajęczyny. Na ziemi leżały potrzaskane kolumny, na wpół pochłonięte przez

gęste zarośla krętych pnączy, a  na ruinie małego pawilonu wygrzewał się

wielki czarny wąż.

Przeszli pod posępnym łukiem w  głąb ciemnej komory, gdzie niegdyś

mieściła się apteka. Nahri zamrugała, by jej oczy szybciej przystosowały się

do półmroku. Jeżeli była tu kiedykolwiek posadzka, to zniknęła dawno

temu. Zostały tylko bezładnie rozrzucone fragmenty porozbijanych

kamieni. Odległy sufit kiedyś zapewne wyglądał pięknie: błękitne i  złote


płytki wciąż tkwiły w  misternie rzeźbionej i  tynkowanej powierzchni. Na

jednym z ozdobnych gzymsów wybudowały gniazdo jaskółki.

Na ułamek sekundy oślepił ją błysk światła. Obejrzała się i zobaczyła, że

Subha wyczarowała na dłoni parę tańczących płomieni.

Na widok zaskoczenia na twarzy Nahri lekarka zapytała zaczepnie:

– Chyba wiesz, że szafici również są zdolni do rzucania zaklęć?

„Lepiej, niż sądzisz”.

–  Ach, oczywiście – odparła słabo. – Mówiono mi o tym. – Odwróciła się,

by obejrzeć pomieszczenie. Pod przeciwną ścianą stały setki szafek

z  szufladami. Chociaż przez wieki kompletnie zardzewiały, dało się

dostrzec, że były połączone w  przemyślaną konstrukcję z  metalu

i  marmuru. Ich zawartość spoczywała za zamkniętymi mosiężnymi

drzwiczkami. Dziesiątki szafek były pozamykane na głucho,

a udekorowane powierzchnie ich frontów zaśniedziałe i pordzewiałe.

– Masz ochotę zobaczyć, jak wyglądają tajemnicze magiczne ingrediencje

po tysiącu stu latach w zamknięciu? – zapytała kpiąco Nahri.

– Wolałabym nie – odparła Subha, odtrącając dłoń Alego, który sięgał już

ku jednej z szuflad. – O, nie. Wy dwoje zaspokoicie swoją ciekawość, kiedy

stąd wyjdę.

Uzdrowicielka ukryła uśmiech. Lekarka wciąż wydawała się poirytowana,

lecz Nahri wolała to od otwartej wrogości.

– Myślę, że będzie tu więcej niż dość przestrzeni, by pomieścić wszystkie

nasze zapasy.

–  Też tak myślę, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że moje farmaceutyki

zajmują jedną skrzynię – przyznała Subha. – Zwykle muszę posyłać

pacjentów, żeby sami kupili składniki, z  których potem przygotowuję im

lekarstwa. Nie możemy sobie pozwolić na takie wydatki.

–  Nie będzie cię to już kosztować ani jednej monety – odpowiedziała

gładko Nahri. – Przynajmniej dopóki nasz królewski sponsor jest tak

pewny siebie. – Uśmiechnęła się słodko, łagodząc oburzone spojrzenie

Alego.

Nagle jej wzrok przyciągnął błysk metalu, znajdującego się nisko, pod

nogami. Przypomniała sobie raport Alego o  narzędziach w  skrzydle

chirurgicznym i  uklękła. Cokolwiek to było, tkwiło częściowo w  ziemi, na

wpół schowane za korzeniem drzewa, który przebił się przez podłogę

i obsypał połamane płytki ciemną ziemią.

– Co to? – zapytała Subha, kiedy Nahri sięgnęła po przedmiot.


–  Wygląda na skalpel – odparła dziewczyna, odgarniając ziemię. – Tylko

że utknął.

Ali pochylił się nad nią.

– Pociągnij trochę mocniej.

–  Właśnie ciągnę mocno! – Nahri szarpnęła jeszcze raz i  ostrze nagle

wyskoczyło w  fontannie czarnych grudek… razem z  trzymającą go dłonią,

z której pozostał sam szkielet.

Upuściła skalpel i  zatoczyła się do tyłu z  okrzykiem przestrachu. Ali

złapał ją za ramię, żeby powstrzymać upadek, a  jego druga dłoń chwyciła

rękojeść zulfikara.

Subha wyjrzała zza nich.

– Czy to… ręka? – Jej oczy zrobiły się okrągłe z przerażenia.

Ali szybko puścił bratową.

– To miejsce zostało zniszczone w trakcie wojny – powiedział z wahaniem.

W  jego oczach błysnęło poczucie winy. – Może… może nie wszystkich

zabitych należycie pochowano.

–  Najwyraźniej nie – odparła kwaśno Nahri. Gdyby nie było z  nimi

lekarki, użyłaby dużo ostrzejszych słów, ale nie śmiała rozpocząć kłótni

w obecności już i tak zaniepokojonej Subhy.

Jednak to właśnie szafitka kontynuowała temat:

–  To straszna rzecz, przypuścić atak na takie miejsce – stwierdziła

ponuro. – Bez względu na przyczynę wojny.

Ali gapił się na kości.

– Może zdarzyło się tu coś więcej?

–  A co dokładnie mogło się zdarzyć, twoim zdaniem, co

usprawiedliwiałoby zniszczenie szpitala i  wymordowanie uzdrowicieli? –

wypaliła Nahri, rozwścieczona jego uwagą.

–  Nie powiedziałem, że to było usprawiedliwione – zastrzegł Ali. – Tyle

tylko że za tą historią może kryć się coś więcej.

–  Mam dość tej konkretnej historii – przerwała Subha. Wyglądała, jakby

brały ją mdłości. – Może przejdziemy dalej i  zostawimy kopanie pod

podłogą tym, którzy potrafią właściwie zająć się tymi szczątkami?

„Szczątkami”. To słowo wydawało się chłodne, kliniczne. „Rodziną”,

poprawiła w  myślach Nahri, wiedząc, że istnieje spora szansa, iż

zamordowana osoba, wciąż trzymająca skalpel, to ktoś z  Nahidów. Zdjęła

czador i ułożyła go starannie na kościach. Wróci tu jeszcze z Kartirem.


Kiedy wstała, Subha wychodziła właśnie przez drzwi apteki. Ali pozostał

w środku.

Nahri złapała go za rękę, zanim zdążył opuścić pomieszczenie.

– Czy zdarzyło się tu coś, o czym mi nie mówisz?

Odwrócił wzrok.

– Lepiej, żebyś nie wiedziała.

Ścisnęła go mocniej.

–  Jak śmiesz traktować mnie tak protekcjonalnie! Czy nie w  ten sam

sposób zareagowałeś, gdy chodziło o  Darę? Wszystkie te książki, które by

mi się „nie spodobały”? I jak to się dla ciebie skończyło?

Ali wyrwał jej rękę.

–  Wszyscy wiedzieli o  Darajawahuszu, Nahri. Nie mogli tylko dojść do

porozumienia, czy był potworem, czy bohaterem. A  co do tego

doprowadziło? – Przechylił głowę, ogarniając wzrokiem mroczną komnatę. –

Ten szkielet leżał pogrzebany pod podłogą. Jeśli chcesz zacząć od nowa,

powinnaś go tam zostawić.


 

19
 

Dara
 

–  Zaatakujemy drugiej nocy Nawasatem – oznajmił Dara. Wszyscy

wpatrywali się w  wyczarowaną przez niego mapę przedstawiającą część

wąskiej plaży Dewabadu, mury miejskie i  górującą nad nimi wieżę

Cytadeli. – Księżyc będzie w  nowiu, więc noc zapowiada się ciemna.

Gwardia Królewska nic nie zauważy, zanim ich wieża nie runie do jeziora.

– To noc po paradzie, zgadza się? – zapytał Mardoniusz. – Jesteś pewien,

że to dobry wybór?

Kaweh skinął głową.

–  Może nie obchodziłem nigdy Nawasatem w  Dewabadzie, ale słyszałem

sporo na temat pierwszego dnia uroczystości. Pijaństwo zaczyna się

o świcie i kończy dopiero po zawodach na arenie. O północy połowa miasta

spoczywa w  łóżkach, kompletnie nieprzytomna. Zaskoczymy nieświadome

niczego dżinny, gdy większość Dewów będzie w domach.

–  A Nahri w  infirmerii, tak? – zapytał Dara. – Jesteś pewien, że Nisrin

zdoła zapewnić jej bezpieczeństwo?

– Po raz dwudziesty odpowiadam ci „tak”, afszinie. – Kaweh westchnął. –

Na widok twojego dość… pomysłowego znaku zamknie drzwi na wszystkie

spusty.

Dara nie wydawał się przekonany.

– Nahri nie da się zatrzymać wbrew własnej woli.

Wezyr spojrzał na niego spokojnie.

– Nisrin spędziła lata u jej boku. Jestem pewien, że sobie poradzi.

„A według mnie kompletnie nie ma pojęcia, że pozostająca pod jej opieką

Nahidka zarabiała kiedyś na życie, przedostając się w  zamknięte miejsca


i  wymykając się z  nich niezauważona”. Dara popatrzył z  niepokojem na

Mardoniusza.

–  Mógłbyś sprawdzić, czy Banu Maniże jest gotowa do nas dołączyć? –

zapytał. Przez ostatnie kilka dni prawie nie opuszczała namiotu,

z gorączkowym pośpiechem prowadząc eksperymenty.

Młody żołnierz kiwnął głową, wstał i  ruszył przez obóz. Niebo pomiędzy

czarnymi drzewami miało kolor bladego różu. Śnieg ostatecznie stopniał,

a mokra od rosy ziemia błyszczała w pierwszych promieniach słońca. Jego

łucznicy wyjechali poćwiczyć na koniach w  dolinie poniżej, a  para

wojowników prowadziła ziewającego Abu Sajfa na miejsce ćwiczeń

szermierczych. Dara szybko zerknął, by upewnić się, że zulfikary wciąż

tkwią w  pochwach po przeciwnej stronie wydzielonego gruntu. Wydał

żołnierzom jasny rozkaz, by ćwiczyli z Abu Sajfem tylko w jego obecności.

Aeszma prychnął, przyciągając uwagę Dary.

–  Ciągle nie potrafię uwierzyć, że świętują z  okazji tego, co zrobił nam

Sulejman – powiedział do Wizaresza.

Afszin natychmiast spochmurniał. Ifryty powróciły do ich obozu

poprzedniego dnia, a każda kolejna godzina spędzona z nimi była bardziej

irytująca od poprzedniej.

–  Świętujemy uwolnienie z  jego więzów – odpalił. – Pamiętasz? Wtedy

nasi przodkowie się podporządkowali i  dlatego nie odebrano im na stałe

magicznych mocy. Wy przecież też musieliście kiedyś coś świętować?

Aeszma zadumał się na chwilę.

– Ludzie w moim kraju czasami składali mi w ofierze dziewice. Strasznie

przy tym wrzeszczały, ale muzyka była całkiem przyjemna.

Dara na chwilę przymknął oczy.

–  Zapomnij o  tym pytaniu. A  wracając do planów ataku, czy wy dwaj

jesteście przygotowani? Zajmiecie się ghulami?

Wizaresz skłonił głowę.

– Mam z nimi doświadczenie.

–  Dość duże, żeby powstrzymać je przed atakowaniem moich

bojowników?

Ifryt przytaknął.

– Sam będę z nimi na plaży.

To zapewnienie nie poprawiło nastroju Dary. Wyjątkowo nie podobał mu

się pomysł podzielenia swoich małych sił i  pozostawiania grupy


niesprawdzonych wojowników po przeciwnej stronie miasta, nie miał

jednak wyboru.

Aeszma się uśmiechnął.

–  Jeśli się martwisz, afszinie, jestem pewien, że Kandisza z  radością by

do nas dołączyła. Bardzo za tobą tęskni.

Ognisko trzasnęło głośno w odpowiedzi.

Kaweh zerknął na Darę.

– Kim jest Kandisza?

Dara skupił się na uspokojeniu oddechu, patrząc w płomienie i próbując

okiełznać magię, płynącą przez jego ciało.

– Ifrytka, która uczyniła ze mnie niewolnika.

Wizaresz cmoknął głośno.

–  Bardzo jej zazdrościłem – zwierzył się. – Nigdy nie zdołałem zniewolić

kogoś tak potężnego.

Dara zacisnął pięści, aż strzeliły kostki w jego palcach.

– Tak, wielka szkoda.

Stary wezyr zmarszczył brwi.

– Ta Kandisza nie współpracuje z Banu Maniże?

–  Współpracowała, ale potem w  sprawę wmieszał się ten tu – rzucił

kpiąco Aeszma, wskazując głową Darę. – Padł na kolana i  błagał swoją

Nahidkę, żeby odesłała Kandiszę. To był jego jedyny warunek. Kompletnie

nie wiem dlaczego. – Oblizał zęby. – Przecież tylko ona pamięta, co robiłeś

jako niewolnik. A  ty musisz być niezmiernie ciekawy. Wspomnienia

z tysiąca stu lat… – Pochylił się ku afszinowi. – Pomyśl o  tych wszystkich

zachwycających pragnieniach, które musiałeś zaspokoić.

Dara chwycił za nóż.

– Nie prowokuj mnie, Aeszmo! – syknął.

Ifryt przewrócił oczami.

– To tylko żart, drogi afszinie.

Dara nie dostał szansy na odpowiedź. Dobiegł go zduszony krzyk, łomot

oraz odgłos dwóch zderzających się ciał.

A potem straszny syk zapalanego zulfikara.

Afszin odwrócił się błyskawicznie z wyczarowanym łukiem w dłoni, zanim

wziął kolejny oddech. Zobaczył przed sobą scenę jakby na osobnych

obrazkach: wyczerpana Maniże wychodząca z  namiotu, dwóch strażników

Abu Sajfa na ziemi i płonący zulfikar w dłoniach Geziriego, który rzucał się

właśnie ku Nahidce…
Strzała z łuku poleciała w jego kierunku, ale Abu Sajf był przygotowany:

zasłonił się deską z  szybkością i  biegłością, które zaskoczyły Darę. To nie

był ten sam stary żołnierz, który fechtował z jego wojownikami. Strzelił raz

jeszcze, a z jego gardła wydobył się krzyk, kiedy Abu Sajf pobiegł dalej.

Mardoniusz rzucił się pomiędzy zwiadowcę Gezirich i  Maniże, parując

uderzenie zulfikara swoim mieczem. Żelazo syknęło w  zetknięciu

z magicznymi płomieniami. Młodzieniec odepchnął Abu Sajfa, uchylając się

o  włos przed następnym uderzeniem, ale jednocześnie zasłaniając

afszinowi cel.

Od razu było jednak widać, kto tu jest lepszym szermierzem. Mardoniusz

nie był w stanie zablokować następnego uderzenia starszego żołnierza.

Zulfikar wbił się prosto w brzuch Dewy.

W następnej chwili Dara runął ku nim. Magia wzbierała w  jego żyłach,

a lód i  śnieg topiły mu się pod stopami. Abu Sajf wyciągnął ostrze z  ciała

Mardoniusza. Młodzieniec upadł, a  Geziri wzniósł broń nad głową

Maniże…

Pstryknęła palcami.

Afszin z  odległości dziesięciu kroków usłyszał, jak pękają kości w  dłoni

Abu Sajfa. Geziri wrzasnął z bólu i upuścił zulfikar, a Maniże spojrzała na

niego z  zimną nienawiścią w  oczach. Kiedy Dara do nich dotarł, jego

bojownicy już przytrzymywali starego żołnierza. Dłoń miał połamaną, palce

rozpostarte i powykręcane w różnych kierunkach.

Dara przypadł do boku Mardoniusza. Blask w  oczach młodzieńca

przygasł, a  twarz zbladła. W  brzuchu ziała mu upiorna rana, z  której

wylewała się czarna krew, formując pod nim kałużę. Kilka włókien

osławionej zielonkawo-czarnej trucizny z  ostrza zulfikara pełzło mu pod

skórą, lecz Dara wiedział, że nie to go zabija.

Maniże przystąpiła do dzieła, rozrywając płaszcz młodzieńca. Przycisnęła

mu dłonie do brzucha i zamknęła oczy.

Nic się nie zmieniło. I  nie miało prawa się zmienić. Dara wiedział, że

nikt, nawet Nahidka, nie potrafi uleczyć osoby, której dosięgnął cios

zulfikara.

Maniże wydała zdławiony odgłos niedowierzania i wściekłości, naciskając

mocniej.

Afszin dotknął jej dłoni.

–  Moja pani… – Jej wzrok skoczył ku niemu. W  oczach Nahidki

błyszczała furia, jakiej Dara jeszcze nie widział, jednak pokręcił głową.
Mardoniusz krzyknął z bólu, ściskając dłoń Dary.

–  To boli – wyszeptał, a  łzy pociekły mu po policzkach. – Och, Stwórco,

proszę…

Dara uniósł go delikatnie w ramionach.

–  Zamknij oczy – szepnął kojąco. – Ból wkrótce dobiegnie końca,

przyjacielu. Dobrze walczyłeś. – Gardło mu się ścisnęło. Słowa przyszły

same, bo spełniał tę straszną powinność już wiele razy.

Krew popłynęła teraz z ust młodzieńca.

– Moja matka…

–  Twoja matka zamieszka w  moim pałacu, a  każde jej życzenie zostanie

spełnione. – Maniże wyciągnęła dłoń i  nakreśliła na czole Mardoniusza

znak błogosławieństwa. – Osobiście zaprowadzę ją do świątyni, by

odwiedziła twoje sanktuarium. Ocaliłeś mi życie, moje dziecko, i  dzięki

temu za chwilę trafisz do Raju.

Dara nachylił się do ucha bojownika.

–  Tam jest pięknie – wyszeptał. – Znajdziesz się w  ogrodzie, w  pięknym

cedrowym gaju, gdzie zaczekasz z  ukochanymi… – Głos mu się załamał,

a  w  oczach pojawiły się łzy, gdy Mardoniusz zadygotał i  wreszcie

znieruchomiał. Gorąca krew powoli wsiąkała w szaty Dary.

– Odszedł – powiedziała cicho Maniże.

Afszin zamknął oczy młodzieńca i  delikatnie złożył jego ciało na

zakrwawionym śniegu. „Wybacz mi, przyjacielu”.

Podniósł się i  wyciągnął zza pasa nóż. Płomienie ogarnęły jego ramiona

i  zamigotały w  oczach, kiedy podchodził do Abu Sajfa. Geziri czekał

z  zakrwawioną twarzą i  złamanym nosem, mocno przytrzymywany przez

czterech dewańskich wojowników.

Dara wrzał z  furii. Nóż trzymany w  dłoni w  kłębach dymu przekształcił

się w bicz.

–  Podaj mi jeden powód, dla którego nie powinienem zachłostać cię na

śmierć, kawałek po kawałku – syknął wściekle. – Dlaczego nie miałbym

zrobić tego samego z  twoim towarzyszem, żebyś słuchał jego wrzasków

i błagania o śmierć?

Abu Sajf spojrzał mu prosto w oczy. Jego twarz wyrażała poczucie klęski

i ponurą determinację.

–  Ponieważ na moim miejscu postąpiłbyś tak samo. Myślisz, że nie

wiemy, kim jesteś? I  co robi twoja Nahidka z  naszą krwią i  relikwiami?

Sądzisz, że nie wiemy, co planujecie zrobić z Dewabadem?


–  To nie wasze miasto – warknął Dara. – Traktowałem cię życzliwie, a  ty

tak mi odpłacasz?

Abu Sajf spojrzał z niedowierzaniem.

–  Nie możesz być tak naiwny, afszinie. Zagroziłeś torturami młodemu

żołnierzowi, który znajdował się pod moją opieką, jeżeli nie będę ćwiczył

z  twoimi bojownikami, żeby potrafili zabijać moich rodaków. Myślisz, że

kilka wspólnych posiłków i rozmów mogło to przekreślić?

– Myślę, że jesteś kłamcą z rodu kłamców. – Gdy Dara zaczął mówić, zdał

sobie sprawę, że nie jest wściekły tylko na Abu Sajfa. – Horda gzów

piaskowych, które kłamią, manipulują i udają przyjaźń, żeby zdobyć czyjeś

zaufanie! – Wzniósł bicz. – Myślę, że zacznę od twojego języka.

– Nie. – Głos Maniże przeciął powietrze.

Dara obrócił się na pięcie.

–  Zabił Mardoniusza! Chciał zabić ciebie! – wykrzyknął. Był niemal

równie wściekły na siebie, co na Abu Sajfa. Nigdy nie powinien był na to

pozwolić. Wiedział, jak niebezpieczni są Geziri, a  mimo to pozwolił im

pozostać w  obozie. Dał się omamić Abu Sajfowi, który płynnie posługiwał

się dewaszti i  z  którym dzielił się wojennymi opowieściami. A  teraz

Mardoniusz leżał nieżywy.

– Mam zamiar go zabić, Banu Nahido – stwierdził sucho afszin, buntując

się przeciw rozkazowi. – To kwestia wojny. Nie zrozumiesz tego.

Oczy Maniże błysnęły.

–  Nie waż się traktować mnie tak protekcjonalnie, Darajawahuszu.

Opuść broń. Nie poproszę po raz drugi. – Nie czekając na odpowiedź,

odwróciła się do Kaweha. – Przynieś z  mojego namiotu serum i  relikwię.

Chcę także, by przyprowadzono drugiego żołnierza Gezirich.

Dara natychmiast się uspokoił.

– Banu Nahido, miałem po prostu na myśli…

–  Nie obchodzi mnie to. – Utkwiła w  nim wzrok. – Możesz być drogi

memu sercu, Darajawahuszu, ale znam historię lepiej niż moja córka.

Masz być posłuszny moim rozkazom. Ale jeżeli cię to pocieszy… – Przeszła

tuż obok niego. – Nie zamierzam pozostawić tych mężczyzn przy życiu.

Tymczasem wrócił Kaweh.

–  Oto jest, moja pani – powiedział, wręczając jej szklaną buteleczkę,

zapieczętowaną czerwonym woskiem.

Chwilę później pojawili się bojownicy Dary, ciągnąc drugiego zwiadowcę

Gezirich, opierającego się i klnącego. Gdy zobaczył Abu Sajfa, natychmiast


się uspokoił. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

„Oczywiście, ty głupcze. Zapewne uknuli to wcześniej, śmiejąc się

z  ciebie za plecami”. Po raz kolejny przeklął sam siebie za to, że ich nie

docenił. Jego młodsza wersja nie popełniłaby takiego błędu. Jego młodsza

wersja zabiłaby ich jeszcze w lesie.

Maniże wręczyła relikwię jednemu z podwładnych Dary.

–  Włóż to z  powrotem w  jego ucho, a  potem przywiąż ich… tu i  tu –

powiedziała, wskazując parę drzew, odległych od siebie o  około dziesięć

kroków.

Młodszy zwiadowca wpadł w  panikę. Rzucał się, kiedy wpychali mu

relikwię z powrotem w małżowinę, a jego oczy były pełne przerażenia.

– Hamzo, nie dawaj im tej satysfakcji – odezwał się cicho Abu Sajf.

Łza spłynęła po policzku młodszego żołnierza, lecz przestał walczyć.

„Mardoniusz”, powiedział sobie w  duchu Dara. Odwrócił się od

wystraszonych Gezirich do Maniże.

– Co to takiego? – zapytał, patrząc na buteleczkę.

– Jeszcze jedna część planu. Eliksir, nad którym pracuję od wielu dekad.

Sposób, by zabić dżinna, nawet dobrze bronionego, zbyt szybki, by

ktokolwiek go powstrzymał.

Dara wyprostował się energicznie.

– Sposób, by zabić Ghassana?

Maniże patrzyła gdzieś w przestrzeń.

– Między innymi… – Odkorkowała flaszeczkę.

Z otworu uniósł się rzadki opar barwy miedzi, tańcząc i  przemykając

w powietrzu jak żywa istota. Wydawał się wahać, a może poszukiwać…

Aż wreszcie, bez ostrzeżenia, wystrzelił ku Abu Sajfowi.

Starszy zwiadowca rzucił się w  tył, kiedy mgła przemknęła koło jego

twarzy i  otoczyła miedzianą relikwię. Tam rozwiała się w  mgnieniu oka:

płynny metal błysnął miedzianym blaskiem i zniknął w jego uchu.

Przez chwilę na jego twarzy zagościł wyraz niepewnego lęku, a  potem

zawył.

– Abu Sajfie! – wykrzyknął młodszy dżinn.

Tamten nie odpowiedział. Krew płynęła mu z  oczu, uszu i  nosa,

mieszając się z miedzianymi oparami.

Kaweh jęknął, zakrywając usta.

– Czy to… to samo, co Dżamszid…


–  Podejrzewam, że Dżamszid znalazł starszą wersję moich notatek –

odparła Maniże. – Ten eliksir jest o  wiele bardziej zaawansowany. –

Zamilkła na chwilę, kiedy Abu Sajf znieruchomiał z  niewidzącymi oczami

utkwionymi w  niebie, a  potem przełknęła ślinę tak głośno, że Dara to

usłyszał. – Przyciągają ją relikwie Gezirich, a  kiedy je pochłonie, rośnie,

wywierając ciśnienie na mózg, aż zabije jego posiadacza.

Dara nie mógł oderwać oczu od Abu Sajfa. Zakrwawione ciało starego

żołnierza było powykręcane, a  jego twarz zamarła w  grymasie cierpienia.

Wyjaśnienia Maniże sprawiły, że afszina przeszył dreszcz, a  płomienie

tańczące na jego ciele zgasły.

Próbował zachować przytomność umysłu.

–  Ale to magia. Jeżeli wymierzysz ją w  Ghassana, użyje po prostu

pieczęci.

–  Działa równie dobrze bez magii. – Wyciągnęła skalpel. – Jeśli

powstrzymasz magię, tak jak to robi krew Nahidów, a  także pieczęć

Sulejmana… – Przecięła sobie kciuk i wycisnęła kroplę czarnej krwi, która

wylądowała na paśmie mgiełki, i  oto na zakrwawiony śnieg upadł ostry

odłamek miedzi. – …to w twojej czaszce pozostaje to.

Drugi zwiadowca próbował się uwolnić z  więzów, krzycząc coś po

gezirijsku. A potem zaczął wyć bez słów.

Opary skradały się ku jego stopom.

–  Nie! – wrzasnął, gdy owinęły mu się wokół ciała, pełznąc ku uchu. –

Nie…

Krzyk zakończył się jak ucięty nożem, i tym razem Dara odwrócił wzrok,

spoglądając na ciało Mardoniusza, aż drugi zwiadowca całkiem umilkł.

–  No cóż – powiedziała ponuro Maniże. W  jej głosie nie było triumfu. –

Zakładam, że działa.

Kaweh u  jej boku się zachwiał. Dara położył mu uspokajająco dłoń na

ramieniu.

– Chcesz, żebym podał to Ghassanowi? – zapytał ochryple Wielki Wezyr.

Maniże skinęła głową.

– Wizaresz przerobił jeden ze swoich starych pierścieni tak, żeby fałszywy

klejnot dało się zastąpić oparem. Musisz tylko stłuc go w  obecności

Ghassana, a eliksir zabije wszystkich Gezirich w pomieszczeniu.

„Zabije wszystkich Gezirich w  pomieszczeniu”. Kaweh wyglądał, jakby

miał ochotę zwymiotować, a Dara nie miał mu tego za złe.

Dlatego przemówił:
– Ja to zrobię. Wielki Wezyr nie musi wystawiać się na ryzyko.

– Ależ tak – sprzeciwiła się Maniże, chociaż w jej głosie dało się dosłyszeć

obawę. – Nie wiemy, czy Ghassan będzie w  stanie użyć przeciw tobie

pieczęci Sulejmana, Daro. Nie możemy ryzykować. Musi być martwy,

zanim wkroczysz do pałacu, a  pozycja Kaweha zapewni mu łatwy,

nieobarczony ryzykiem dostęp do Kahtaniego.

– Ale…

–  Zrobię to. – W  głosie Kaweha nadal brzmiało przerażenie, ale

jednocześnie determinacja. – Za to, co zrobił Dżamszidowi. Zrobię to.

Dara poczuł nagły skurcz w  żołądku. Popatrzył na martwych

zwiadowców i  na chłodną ziemię naokoło, parującą tam, gdzie rozlała się

ich krew, znaczona miedzią. A  więc nad tym pracowała tak pilnie Maniże

przez ostatnie kilka miesięcy.

„Myślałeś, że to nie będzie tak nikczemne?” Znał wojnę i  wiedział, lepiej

niż ktokolwiek z żyjących, do czego są zdolni Nahidzi.

Ale, na Stwórcę, jakże nienawidził, kiedy uciekała się do tego rodzaju

przemocy!

„Ta przemoc zabrała również Mardoniusza”, pomyślał. „Dotknęła także

Nahri i  Dżamszida”. Ghassan zastraszał i  zabijał Dewów od lat. Jeżeli

zwycięstwo rodu Dary wymagało, żeby król i  kilku jego strażników zmarło

w  męczarniach, afszin nie zamierzał przeciw temu protestować. Zakończy

tę wojnę i  upewni się, że Maniże nigdy już nie będzie musiała stosować

podobnych metod.

Odchrząknął.

–  Wygląda na to, że powinieneś się już pakować, Kawehu. A  teraz, jeśli

oboje pozwolicie… – Ruszył w kierunku ciała Mardoniusza. – Muszę wysłać

wojownika na wieczny spoczynek.

Dara osobiście ułożył stos pogrzebowy Mardoniusza i  trwał przy nim, aż

pozostał tylko popiół i resztki żaru, świecące słabo w  mroku nocy. Był już

wtedy sam: Maniże odprawiła rytuał, a  potem poszła pożegnać Kaweha,

zaś afszin nakazał reszcie żołnierzy powrót do codziennych obowiązków.

Widział, że to wydarzenie nimi wstrząsnęło. Mimo oddania sprawie

i  wyszkolenia niewielu z  nich miało wcześniej okazję obserwować walkę,

w  wyniku której jeden z  przeciwników wykrwawiłby się na śmierć. Dara

dostrzegał w  ich oczach niewypowiedziane pytanie: czy w  Dewabadzie oni

również skończą w ten sposób?


Choćby chciał, nie mógł im odpowiedzieć przecząco.

Wzdrygnął się, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Obejrzał się.

– Irtemiz?

–  Pomyśleliśmy, że jedno z  nas powinno sprawdzić, jak się czujesz –

odezwała się cicho i popatrzyła na dymiące pozostałości stosu. – Wciąż nie

mogę uwierzyć, że już go nie ma. – Jej głos drżał. – Powinnam mieć łuk

pod ręką przez cały czas, tak jak mówiłeś…

–  To nie twoja wina – powiedział stanowczo Dara. – Ten giez piaskowy

zapewne czekał tylko na taką okazję. – Ścisnął jej ramię. – Poza tym i tak

zdołał zablokować moje strzały, a  z  pewnością nie chcesz zasugerować, że

jesteś lepsza od swojego nauczyciela? – dodał z udawaną obrazą.

Uśmiechnęła się smutno.

–  Daj mi jeszcze dekadę… – Uśmiech spełzł jej z twarzy. – Uznaliśmy, że

jest… jeszcze coś, co powinieneś zobaczyć.

Jej ton sprawił, że Dara zmarszczył brwi.

– Chodźmy zatem.

Poprowadziła go między ciemnymi drzewami. Śnieg skrzypiał pod ich

butami.

–  Bahram zauważył to, kiedy wyprowadzał konie. Powiedział, że

rozprzestrzeniło się, jak okiem sięgnąć.

Wyszli z  lasu. Przed nimi rozciągało się płaskie dno doliny. Rzeka była

lśniącą wstęgą księżycowego światła, które w  normalnych okolicznościach

zalewałoby równinę dookoła.

Wiosenna trawa nie była jednak ciemna: błyszczała ciepłą miedzią,

dokładnie odpowiadającą barwie magicznego oparu Maniże. Mgła śmierci

wisiała nisko nad ziemią.

–  Bahram pojechał doliną dość daleko. Mówił, że to jest wszędzie. –

Przełknęła ślinę. – Nie powiedzieliśmy jeszcze Banu Nahidzie. Nie byliśmy

pewni, czy to należy do naszych obowiązków, ale… ale to nie oznacza

chyba… – Zamilkła, nie potrafiąc nadać kształtu potwornemu strachowi,

takiemu samemu jak ten, który ogarnął Darę.

–  Musi istnieć jakieś wyjaśnienie – odparł w  końcu. – Porozmawiam  z

nią.

Poszedł prosto do namiotu Maniże, ignorując spojrzenia swoich

wojowników i  parsknięcia śmiechu ifrytów przy huczącym ognisku. Mimo

późnej pory Nahidka jeszcze nie spała. Światło lamp oliwnych przeświecało
przez płótno namiotu, a  Dara z  daleka czuł aromat świeżo zaparzonej

herbaty.

– Banu Maniże?! – zawołał. – Możemy zamienić słowo?

Pojawiła się chwilę później. Zamiast czadoru, który nosiła zazwyczaj,

miała na głowie gruby wełniany szal. Najwyraźniej przygotowywała się do

snu: rozpuściła siwiejące czarne włosy i  wydawała się zaskoczona jego

przybyciem.

– Afszinie – powitała go, zwracając uwagę na jego przejętą minę. – Co się

dzieje?

Zarumienił się, nieco zawstydzony wtargnięciem w jej prywatność.

–  Wybacz, pani, ale to kwestia, którą najlepiej przedyskutować

z zachowaniem dyskrecji.

– W takim razie wejdź. – Przytrzymała klapę namiotu. – Usiądź i napij się

ze mną herbaty. To był okropny dzień.

Troskliwość w  jej głosie trochę go uspokoiła. Zdjął buty i  powiesił

płaszcz, a potem zajął miejsce na jednej z poduszek. Po przeciwnej stronie

namiotu dostrzegł odsłoniętą zasłonę oddzielającą niewielką przestrzeń,

w której sypiała gospodyni.

Leżała tam jedna z  czapeczek Kaweha. Dara odwrócił od niej wzrok,

czując, że dostrzegł coś, co nie było przeznaczone dla jego oczu.

– Czy Wielki Wezyr wyruszył bezpiecznie?

–  Zaraz po pogrzebie – odpowiedziała, nalewając herbatę. – Chciał mieć

za sobą sporą część drogi, zanim zajdzie słońce.

Dara przyjął kubek.

–  Kaweh lata szybciej, niż sądziłem – orzekł. – W  tych historiach

o konnych wyścigach naokoło Zariaspy, które opowiadasz, musi być ziarno

prawdy.

Maniże siadła naprzeciw niego.

– Chce jak najszybciej wrócić do Dewabadu. Martwił się o Dżamszida, od

kiedy przyszedł list Nisrin. – Pociągnęła łyk herbaty. – Ale coś mi mówi, że

to nie z powodu Kaweha tu przyszedłeś.

– Nie. Raczej nie. – Dara odstawił kubek. – Moja pani, wojownicy zwrócili

mi uwagę na coś, o czym powinnaś, jak sądzę, wiedzieć. Miedziane opary,

które zabiły zwiadowców, najwyraźniej się rozprzestrzeniły. Wydają mi się

rozrzedzone, ale są wszędzie. Snują się tuż nad ziemią w  całej dolinie

rzeki.

Maniże patrzyła na niego z kamienną twarzą.


– No i?

Wstrzemięźliwa odpowiedź sprawiła, że serce zabiło mu żywiej.

–  Powiedziałaś, że mgłę przyciągają relikwie Gezirich, że karmi się nimi

i rośnie… – Głos uwiązł mu w gardle. – Banu Nahido… kiedy ten proces się

zatrzymuje?

Popatrzyła mu prosto w oczy.

–  Nie wiem. Nad tym właśnie pracowałam przez tyle miesięcy:

próbowałam znaleźć sposób, by powstrzymać jego rozprzestrzenianie,

i  ustalić, jak długo pozostaje niebezpieczny. – Spochmurniała. – Nie

osiągnęłam jednak zbyt wielkich sukcesów, a czas nam się kończy.

– Pozwolisz Kawehowi uwolnić truciznę w pałacu – wyszeptał Dara. Kiedy

dotarło do niego, co to oznacza, musiał się opanować. – Banu Maniże…

w  pałacu muszą przebywać setki Gezirich. W  bibliotece uczeni,

a  w  biurach sekretarze i  asystenci. Kobiety i  dzieci w  haremie. Córka

Ghassana. Wszyscy noszą relikwie. Jeżeli wezyr wypuści opary w  środku

nocy… to zabiją ich wszystkich.

Maniże spokojnie odstawiła herbatę, a  jej milczenie sprawiło, że poczuł

zawroty głowy.

„Nie, Stwórco, nie!”

–  Nie tylko w  pałacu. – Sapnął z  przerażenia. – Uważasz, że może zabić

wszystkich Gezirich w Dewabadzie.

W jej głosie dało się usłyszeć nutę cichej rozpaczy, gdy odparła:

–  Sądzę, że to dość prawdopodobne. – Potem jednak spojrzała na niego

twardo. – I  co z  tego? Ilu Dewów umarło, kiedy Zajdi Al-Kahtani zdobył

Dewabad? Ilu wśród nich było twoich przyjaciół i  krewnych, afszinie? –

zapytała pogardliwie. – Gzy piaskowe nie są głupcami. Przynajmniej kilku

z  nich zda sobie sprawę, co się dzieje, i  wyjmie relikwie z  uszu. Dlatego

właśnie trucizna musi zostać uwolniona w dogodnym momencie.

Jakiś głos wrzeszczał w jego umyśle, lecz Dara nie czuł wrzącej w żyłach

gorącej magii, wyrywającej się na wolność, wręcz przeciwnie: był zimny, jak

nigdy wcześniej.

–  Nie rób tego – poprosił. Cały się trząsł. – Nie zaczynaj panowania od

tak wielkiego przelewu krwi.

–  Nie mam wyboru. – Afszin odwrócił wzrok, jednak Maniże upierała się

przy swoim coraz bardziej stanowczym głosem: – Tak właśnie zwyciężymy.

Musimy zwyciężyć. Jeżeli nasze zwycięstwo nie będzie ostateczne, jeśli

Ghassan przeżyje, unicestwi nas i nie spocznie, dopóki nie zniknie ostatni
ślad po naszym rodzie. Opłakujesz Mardoniusza? Wiesz przecież świetnie,

że przeżyje tym więcej twoich wojowników, im mniej żołnierzy króla

pozostanie przy życiu, gdy dotrzemy do pałacu.

–  Uczynisz nas potworami. – Lód wokół serca Dary pękł. Afszin zaczął

przegrywać bitwę z emocjami. – Tym się staniemy, jeśli na to pozwolisz… i,

Banu Nahido, ta reputacja przylgnie do ciebie już na zawsze. – Spojrzał na

nią błagalnie. – Proszę cię, o  pani. Tam znajdą się niewinni. Dzieci. Ci,

którzy przybędą na obchody Nawasatem… – Pamięć podsunęła mu zbyt

dobrze znane wspomnienia.

„Kupcy. Handlarze. Tkacze, których delikatne, wzorzyste jedwabie

spłynęły krwią odrobinę zbyt czerwoną. Dzieci, które nie zdawały sobie

sprawy, że człowieczy odcień tęczówek przypieczętował ich los”. Spokojne

rozkazy i chłodne wyjaśnienia kolejnego pokolenia Nahidów.

Słynne miasto Kwi-zi obrócone w  dymiącą ruinę. Wrzaski i  smród

człowieczej krwi, który już na zawsze pozostanie w jego pamięci.

–  W takim razie zostaniemy potworami – oświadczyła Maniże. – Zapłacę

taką cenę, żeby zakończyć tę wojnę.

–  Ale to jej nie zakończy – upierał się z  rozpaczą Dara. – Każdy Geziri

zdolny do noszenia broni stawi się na brzegu Gozanu, kiedy dowiedzą się,

że zabiliśmy ich rodaków niesprowokowani. Będą z  nami walczyć aż do

Dnia Sądu Osta…

–  Wtedy uwolnię tę truciznę w  ich ojczyźnie. – Dara szarpnął się w  tył,

a  Maniże ciągnęła: – Niech wszystkie rody dżinnów poznają cenę buntu.

Nie chcę mieć krwi na rękach, ale jeśli w  ten sposób zdławię rebelie

Sahrajnów i  oduczę Ajanle knucia, niechże tak będzie. Niech los Gezirich

mają w  pamięci Tocharystańczycy, którzy wciąż przeklinają twoje imię,

i Agniwanśi, którzy sądzą, że ochronią ich szerokie rzeki.

– Teraz mówisz jak Ghassan – rzucił oskarżycielsko Dara.

Jej oczy błysnęły gniewem.

–  W takim razie może miał rację, że rządził w  ten sposób – powiedziała

gorzko. – Ale tym razem przynajmniej to nie moja rodzina i  ród będą żyły

w strachu.

–  Do następnej wojny – uzupełnił, nie potrafiąc opanować rosnącej

wściekłości. – Na którą znów zostanę przywrócony do życia, jeśli przydarzy

mi się tu umrzeć. – Podniósł się. – Miałaś okazać się lepsza… niż Kahtani.

Niż twoi przodkowie.

Ruszył do wyjścia, sięgając po płaszcz.


– Dokąd się wybierasz? – zapytała ostro Maniże.

Dara założył buty.

– Powstrzymać Kaweha.

– Co to, to nie. Masz słuchać moich rozkazów, Darajawahuszu.

–  Powiedziałem, że pomogę ci zdobyć Dewabad, a  nie, że dopuszczę do

kolejnego Kwi-zi. – Wyciągnął dłoń ku klapie namiotu.

Materiał natychmiast buchnął płomieniami, a  afszin poczuł w  ramieniu

piekący ból. Krzyknął, bardziej z zaskoczenia niż z udręki, i odwrócił się na

pięcie.

Maniże pstryknęła palcami i ból zniknął.

–  Jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać – syknęła. – Zaryzykowałam

i straciłam zbyt dużo, by teraz moje plany zawiodły, ponieważ wojownikowi,

który przelał więcej krwi, niż jestem sobie w  stanie wyobrazić, nagle

wyrosło sumienie. – Spojrzała na niego zimno. – Jeżeli kiedykolwiek

nazywałeś się afszinem, usiądziesz teraz grzecznie z powrotem. Ale już!

Dara popatrzył na nią z niedowierzaniem.

– To nie jesteś ty, Banu Maniże.

– Nie znasz mnie, Darajawahuszu. Nie wiesz, ile mnie już kosztowałeś.

–  Ile ja kosztowałem ciebie? – Dara miał ochotę wybuchnąć śmiechem.

Uderzył się pięścią w pierś. – Czy sądzisz, że w ogóle chcę tu być? – Gniew

zawirował w jego sercu, a potem znalazł drogę ujścia. Przysięgał nigdy nie

przekroczyć tej granicy, ale słowa Maniże poruszyły urazę kryjącą się

w  najgłębszym zakamarku jego duszy. – Nie chcę tego! Twoja rodzina

zniszczyła moje życie, mój honor i  reputację! Kazaliście mi popełnić jedną

z najgorszych zbrodni w naszej historii, a kiedy wybuchła wam w twarz, to

mnie obciążyliście winą!

Łypnęła na niego gniewnie.

– To nie ja włożyłam ci bicz do ręki.

–  Nie, ty tylko przywróciłaś mnie do życia. Dwa razy. – Łzy zaćmiły mu

wzrok. – Byłem z siostrą. Czułem głęboki wewnętrzny spokój.

Oczy Maniże płonęły teraz furią.

–  Jak śmiesz tęsknić za spokojem ze swoją rodziną po tym, co uczyniłeś

mojej!

– Twoja córka nigdy nie zgodziłaby się na coś takiego.

–  Nie mówię o  mojej córce – wysyczała i  przyszpiliła go spojrzeniem.

Przysiągłby, że czuje jej magię, upiorne palce wokół gardła, kolczaste

pnącza oplatające mu serce. – Mówię o moim synu!


–  Twoim synu? – zapytał zaskoczony, ale jeszcze zanim dokończył

pytanie, jego spojrzenie padło na czapeczkę Kaweha przy jej posłaniu.

W uszach zadźwięczały mu jej gwałtowne słowa o ukrywaniu tych, których

się kocha… Nagle przypomniał sobie życzliwego młodzieńca, którego

naszpikował strzałami. – Nie – wyszeptał. – Przecież… on nie ma żadnych

magicznych umiejętności. – Dara nie potrafił nawet wymówić jego imienia.

To uczyniłoby podejrzenia, przebiegające przez jego przerażony umysł, zbyt

realnymi. – Mówił, że jego matka była służącą. Umarła, kiedy się urodził.

– Wprowadzono go w błąd – powiedziała bez ogródek Maniże. – Oficjalnie

nie ma matki. Gdyby Kahtani kiedykolwiek poznali prawdę, zostałby

zamknięty w  tej samej klatce, w  której uwięziono mnie. Nie przejawia

żadnych umiejętności, ponieważ kiedy miał zaledwie kilka dni, musiałam

naznaczyć moje własne niemowlę tatuażem, który powstrzymuje magię, po

to, by dać mu spokojną przyszłość w  Zariaspie, którą uwielbiałam. Nie

miałam wyboru. Pozbawiłam go przyrodzonych praw. – Głos jej zadrżał. –

Dżamszid e-Pramuch jest moim synem.

Dara wciągnął powietrze, próbując znaleźć właściwe słowa.

– Nie może być!

– Jest moim synem – powtórzyła Maniże. – Twoim Baga Nahidem, jeśli to

jeszcze cokolwiek dla ciebie znaczy. – Teraz w jej głosie było więcej bólu niż

wściekłości. – A przez swoją lekkomyślność w kwestii mojej córki prawie go

zabiłeś. Ukradłeś mu jedyną przyszłość, o  jakiej marzył. Przez ciebie stał

się wrakiem, odczuwającym tak wielki fizyczny ból, że są dni, kiedy nie

potrafi wstać z  łóżka. – Skrzywiła się z  udręką. – Jaka powinna być za to

kara, afszinie? Za naszpikowanie strzałami tego, przed którym powinieneś

czołgać się w pyle?

Dara nagle znalazł się z  powrotem na podusze, chociaż nie przypominał

sobie, żeby siadał. Kolana się pod nim ugięły, a głowa zrobiła ciężka.

Maniże jednak jeszcze nie skończyła.

–  Nie miałam zamiaru ci o  tym mówić, dopóki nie zwyciężymy, dopóki

mój syn nie będzie bezpieczny, a ja nie wypalę mu tego przeklętego piętna

z  pleców. Myślałam, że wycierpiałeś już dość. Obawiałam się, że poczucie

winy może cię złamać.

W jej oczach dostrzegał prawdę – i to go złamało. To oraz świadomość, że

Maniże spędziła całe lata, kiedy Dżamszid potrzebował jej najbardziej,

u boku tego, kto go zranił.

– Przepraszam – wyszeptał.
–  Nie chcę twoich przeprosin – warknęła Nahidka. – Chcę moich dzieci.

Chcę mojego miasta. Chcę tronu i  pieczęci, które Zajdi Al-Kahtani ukradł

moim przodkom. Chcę, żeby moje pokolenie Dewów przestało cierpieć

z powodu postępków twojego pokolenia. Dlatego, afszinie, szczerze mówiąc,

nie obchodzi mnie ani trochę, czy pochwalasz moje metody.

Dara przeczesał dłonią włosy.

– Musi być lepszy sposób – powiedział, słysząc swój błagalny ton.

–  Nie ma lepszego. Twoi wojownicy przysięgli mi wierność. Jeżeli udasz

się za Kawehem, odejdziemy, zanim wrócisz. Zabiorę ich do Dewabadu,

sama uwolnię truciznę i  będę miała nadzieję, że zabije Ghassana, zanim

zda sobie sprawę, co się dzieje, i  każe zamordować Nahri, Dżamszida

i wszystkich Dewów, jacy znajdą się w jego zasięgu. – Spojrzała na afszina.

– Możesz mi również pomóc.

Zacisnął dłonie w pięści. Od lat tak się nie czuł: tak jakby nieświadomie

wpadł w  potrzask, nadepnął na sieć, która zamknęła się nagle wokół

niego. A  do tego, przebacz mu, Stwórco, nie widział sposobu, by z  niej

uciec i nie zabić przy okazji tych, których kochał.

Opuścił wzrok i przymknął oczy. „Wybacz mi, Tamimo”, pomyślał. Maniże

mogła mieć rację. Ten brutalny plan zapewne wystarczy, by zmusić

pozostałe rody do posłuszeństwa już na zawsze.

Ale jeśli będzie stał u  boku Nahidki, popełniającej tę zbrodnię, zapewne

nie zobaczy już więcej ogrodu, w którym czekała na niego siostra.

Otworzył oczy, czując w sercu wielki ciężar.

–  Moi bojownicy zadają pytania – powiedział powoli. – A  ja nie chcę

obciążać tym ich sumień. – Utkwił spojrzenie w Maniże i ponownie skłonił

głowę. – Co mam im przekazać?


 

20
 

Ali
 

–  Weźcie również cegły – rozkazał Ali, ocieniając oczy przed jasnym

słońcem, by lepiej przyjrzeć się górze gruzu, którą odkryli jego robotnicy,

rozbierając platformę wzniesioną na ruinach meczetu szejka Anasa. –

Znajdziemy dla nich zastosowanie.

Jeden z szafitów wyciągnął spod stosu śmieci kawałek gnijącej tkaniny.

–  Wygląda jak stary dywan – oznajmił i  rzucił go do nóg Alego. – Chyba

nie warto go zachowywać, nie?

Książę utkwił wzrok w poszarpanym kawałku. Zachował się na nim wzór,

który rozpoznał od razu. Modlił się na tym dywanie, a  potem siedział

w pełnym uniesienia milczeniu, słuchając grzmiących kazań szejka Anasa.

–  Nie – powiedział, czując, jak ściska go w  gardle na wspomnienie

zamordowanego szejka. – Raczej nie.

Ciężka dłoń opadła mu na ramię, wyrywając go z zamyślenia.

–  Kobiety i  dzieci poszły z  Akisą – oznajmił Lubajd. – Wokół szpitala

czekają na nich namioty, a ta twoja zrzędliwa lekarka będzie ich badać.

–  Ta zrzędliwa lekarka ma imię – odparł Ali znużonym tonem. – I  nie

radziłbym ci jej irytować… ale dziękuję za wieści.

Lubajd zerknął na niego.

– Wszystko w porządku, bracie? Nie wyglądasz za dobrze.

Ali westchnął, odwracając się od dywanu.

–  Nie jest mi tu zbyt łatwo – powiedział i  spojrzał na drugą stronę ulicy,

gdzie kilku uwolnionych szafitów jadło to, co jego siostra przysłała

z pałacowej kuchni. Niedawno przybyli, a właściwie zostali przywiezieni do


Dewabadu z  człowieczego świata, więc nie mieli domów, do których

mogliby wrócić. – I trudno się słucha takich historii.

Lubajd powiódł wzrokiem za spojrzeniem księcia.

–  Miałbym ochotę wrzucić do jeziora dżinny czystej krwi, które

nadzorowały to miejsce. Banda złodziei i  łotrów, kradnących biżuterię,

napastujących kobiety i  bijących mężczyzn, którzy ośmielili się im

powiedzieć do słuchu. – Pokręcił głową. – A  wszystko to pod pretekstem

znalezienia rodzin tym, którzy dopiero co tu przyjechali. Co za obrzydliwy

system.

–  Nie tylko nowoprzybyłym – odparł Ali. – Rozmawiałem z  wieloma

osobami, które zostały porwane i  zmuszone do służby, tak jak ojciec

i córka, na których natknęliśmy się zaraz po przyjeździe.

–  Mówiłeś, że rządził tym wszystkim Geziri, prawda? Tarik Al-jakiś-tam?

– Lubajd wydawał się zniesmaczony. – Wstyd. Takie postępowanie

zaprzecza wszystkiemu, o co walczymy.

–  Pieniądze zmieniają charakter – stwierdził Ali. – Zapewne sporo ich

przepływało z ręki do ręki na tej platformie.

Ruszyli przed siebie.

– A skoro mowa o pieniądzach: czy będziemy dzisiaj zastraszać bogaczy?

– zapytał Lubajd.

Ali pokręcił głową i wytarł kurz z twarzy końcówką turbanu.

–  Nie zastraszać, tylko korygować deficyt podatkowy. Ale nie, dzisiaj nie

mamy tego w  planach. Wypracowałem grafik spłat z  Abul Dawanikiem –

powiedział, wspominając posła misji handlowej z  Ta Ntry. – Pierwsza rata

powinna trafić do Skarbca do końca miesiąca, a  Dawanik zgodził się

natychmiast załatwić pokrycie kosztów nowych mundurów dla Gwardii

Królewskiej i  zulfikarów dla kadetów. Żołnierskie racje też powinny się

wkrótce zwiększyć. Okazuje się, że urzędnik, który zarządzał dostawami

pożywienia dla Cytadeli, zatrzymywał dla siebie pewien procent

przyznawanych na to pieniędzy. Jego sekretarz się domyślił, ale za bardzo

się bał, żeby iść z tym do mojego ojca.

– Rozumiem, że sekretarz otrzymał stanowisko tego urzędnika?

Ali się uśmiechnął.

– Tak, a do tego moją dozgonną wdzięczność.

Lubajd cmoknął sceptycznie.

– Czy ty kiedykolwiek odpoczywasz? Wiesz, że większość dżinnów w nocy

śpi, tak? Zamiast zginać grzbiet nad kartkami pełnymi liczb i  mamrotać
coś do siebie.

–  Lubię ciężką pracę – odparł Ali. – To odwraca moją uwagę od pewnych

spraw.

– Dewabad wygląda mi na miejsce, gdzie lepiej zwracać uwagę na pewne

sprawy. – Lubajd wskazał trójkę dżinnów wyciągających z  gruzów kawałki

przepierzenia. – Żołnierze?

– Przyjaciele z czasów, kiedy byłem kadetem. Mają wolny dzień, a chcieli

pomóc.

– Podejrzewam, że nie oni jedni. – Lubajd ściszył głos. – Znów dotarły do

mnie takie głosy, jakich kazałeś mi bacznie nasłuchiwać.

Ali stanął jak wryty.

– Z Gwardii?

Lubajd skinął głową.

– Mnóstwo żołnierzy myśli o tobie z czułością, Ali. Z olbrzymią czułością.

A  kiedy w  Cytadeli pojawią się te nowe mundury i  zwiększone racje,

gwardziści będą wiedzieli, że to ty za tym stoisz.

Książę milczał przez chwilę.

– Dobrze.

Lubajd się wzdrygnął.

– Dobrze?

–  Mój ojciec spędził pięć lat, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie

obchodzi go, czy żyję, czy umarłem – powiedział Ali obronnym tonem. – Czy

mam udawać, że nie jestem zadowolony z  tego, że mnie lubią? Zwłaszcza

kiedy ci, którzy mnie lubią, noszą broń?

Przyjaciel zmierzył go wzrokiem.

–  Może nie jestem dewabadzkim dworakiem, Ali, ale nawet ja wiem, jak

to wygląda, kiedy zgorzkniali młodsi synowie zaczynają się przyjaźnić

z  wojskowymi. – Jego głos nabrał mocy. – Nie taki był plan, pamiętasz?

Miałeś z  nami wrócić do Am Geziry, z  głową na swoim miejscu. I  ja też

miałem zachować głowę!

Przerwał im tętent końskich kopyt. Przynajmniej pół tuzina

wierzchowców nadjeżdżało z  wielką prędkością po bruku. Ali podniósł

wzrok, gotów zbesztać jeźdźców za tak szybką jazdę po zatłoczonym placu.

Słowa zamarły mu na ustach. To był Muntazir, w  dodatku wściekły. Tuż

za nim jechała banda jego towarzyszy, bogatych darmozjadów, którzy

krążyli wokół następcy tronu jak wyjątkowo bezużyteczne księżyce.


Wyróżniali się w  tej okolicy, jednej z  najbiedniejszych dzielnic Dewabadu:

ich klejnoty lśniły w słońcu, podobnie jak jaskrawe jedwabne stroje.

Mimo że plac był zatłoczony, Muntazir przemierzył go w  kilka chwil:

zawsze był doskonałym jeźdźcem. Gdy dotarł do Alego, jego rumak

zatrzymał się prawie bez wysiłku, tak jakby potrafił czytać w  myślach

jeźdźca. Było to piękne zwierzę: na jego czarnej skórze widniał rój

srebrnych plamek, niczym gwiazdy rozsiane po nocnym niebie.

Ali zesztywniał. Nie spodziewał się tu emira. Wręcz przeciwnie, Muntazir

z  godną podziwu skutecznością unikał kolejnych, coraz bardziej

rozpaczliwych prób nawiązania rozmowy ze strony młodszego brata.

Ignorował go u  dworu i  najwyraźniej polecił swoim znakomitym, wielce

lojalnym sługom, żeby nigdy nie pozostawiali go sam na sam z  Alim. Jak

tylko młodszy książę próbował dopaść go po jakimś spotkaniu,

natychmiast pojawiał się jeden ze służących, by odwołać Muntazira

w niesprecyzowanej „pilnej” sprawie.

–  Emirze – pozdrowił go niespokojnie Ali. Instynkt ostrzegał go, żeby

zachować najwyższą ostrożność. – Pokój z tobą.

–  Pokój? Chyba wręcz przeciwnie – warknął Muntazir. Rzucił gruby zwój

Alemu, który odruchowo go chwycił. – To jakiś żart?

Skonsternowany książę rozwinął zwój. Rozpoznał go na pierwszy rzut

oka, przede wszystkim dlatego, że kilka godzin wcześniej sam dał go

dżinnom, których zastał przy zapędzaniu nowej grupy porwanych szafitów

do brudnych zagród. Robotnicy Alego właśnie kończyli je rozbierać. Zwój

zawierał królewski dekret, ogłaszający teren własnością państwa

i uwalniający wszystkich szafitów w okolicy.

Zmarszczył brwi.

– Skąd to masz?

–  Dziwne, że pytasz. Dzisiaj rano jeden ze służących oddał to mojemu

kuzynowi.

Ali poczuł na plecach dreszcz przerażenia.

–  Tarik Al-Ubari to twój kuzyn? Jeden z  twoich krewnych był

odpowiedzialny za to, co się tu działo?

Z grupy kolorowych przyjaciół Muntazira wyłonił się Geziri, siedzący

w pozłacanym siodle na pięknym bułanym wierzchowcu. Ramiona jeźdźca

okrywał wspaniały brokatowy płaszcz, wyszywany srebrną nicią

i jadeitowymi paciorkami. Największy z  kilku sznurów pereł zawieszonych


wokół jego szyi kończył się złotą broszą w  kształcie zahhaka rozmiarów

pięści Alego, inkrustowaną rubinami.

Ali natychmiast go znielubił.

– Rozumiem, że to ty jesteś Tarik Al-Ubari?

–  Tak, jestem kuzynem naszego emira, niech Bóg go zachowa – oznajmił

równie ozięble Tarik. – Królowa Safija, niech jej dusza spoczywa w spokoju,

i ja mieliśmy wspólnego praprawuja.

„Och”. Wzmianka na temat matki Muntazira padła pomiędzy nich jak

ciężki głaz. Ali próbował zachować spokój i  widział, że jego brat również

walczy z gniewem. Następca tronu rzadko mówił o swojej matce. Ali jej nie

znał: zmarła, zanim się urodził, kiedy Muntazir był jeszcze dzieckiem.

Książę słyszał jednak, że byli sobie bardzo bliscy, i wiedział, że jego starszy

brat bardzo przeżywał jej śmierć.

Patrząc na Tarika, spokrewnionego poprzez praprawuja, Ali podejrzewał,

że Geziri również o  tym wie i  z  radością wykorzystuje ten fakt. Poczuł

nagłą furię. Nie potrzebował innego powodu, by nienawidzić tego, kto stał

za odrażającym procederem handlu szafitami, ale to, że Tarik nadużywał

znajomości z  Muntazirem, by załatwiać swoje brudne interesy, rozpaliło

wściekłość Alego sto razy bardziej.

Mimo to znalazł się w  delikatnej sytuacji. Gdyby Tarik był bliższym

krewnym, Ali rozpoznałby jego imię i zadziałał powściągliwiej. Bóg wiedział,

że stosunki pomiędzy nim i Muntazirem były już wystarczająco napięte.

Podszedł do brata.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?

Muntazir się zaczerwienił.

–  Nie byłem tego świadom. A  ty wiesz, jakie interesy prowadzą twoi

wszyscy krewni?

–  Wiem, że żaden z  nich nie sprzedaje szafitów jak niewolników –

wysyczał Ali pod nosem, ale najwyraźniej nie dość cicho, ponieważ Tarik

wyprostował się w siodle.

–  Niewolników? – Geziri przewrócił oczami, przeciągając to słowo

protekcjonalnym tonem. – Na Najwyższego, wszyscy wiemy, jaki jesteś

wrażliwy, jeżeli chodzi o  szafitów, książę Alizajdzie, ale tutaj nie było

niewolników, Boże uchowaj, tylko szafici szukający pracy i  swoich rodzin

czystej krwi.

Książę nie mógł uwierzyć w jego bezczelność.


– Szukający pracy? – zapytał z niedowierzaniem. – Kiedy tu przyszedłem

po raz pierwszy, twoi podwładni licytowali dziewczynkę płaczącą za ojcem!

Wstrząśnięty Muntazir odwrócił się do kuzyna.

– Czy to prawda?

Ali musiał oddać Tarikowi, że ten nawet nie drgnął.

–  Oczywiście, że nie. – Położył dłoń na sercu. – Ależ, emirze, znasz mnie

przecież. Wiesz, że szafici lubią przesadzać z  lamentami… zwłaszcza

w obecności kogoś znanego z łatwowiernego serca i szczodrości. – Pokręcił

głową. – Nie wątpię, że napełnili uszy twojego biednego brata opowieściami

o biciu i prześladowaniu.

Lubajd wyciągnął rękę w  samą porę, by powstrzymać Alego, który już

rzucał się naprzód, ale nie mógł poskromić jego języka.

– Ty kłamliwy wężu!

–  Dość – warknął Muntazir. – Milczeć, obaj. – Starszy brat wydawał się

teraz bardziej poirytowany niż wstrząśnięty. W  jego oczach nie było już

wątpliwości, która zabłysła na wzmiankę Alego o  dziewczynce. – Nie

przyjechaliśmy tu się bić, Alizajdzie. To rozkaz ojca, więc Tarik nie

zamierza mu się sprzeciwiać, ale chce godnej rekompensaty.

Ali zgrzytnął zębami.

– Otrzymał ją. Podkreśliłem warunki w zwoju.

–  Sto dinarów? – zapytał kpiąco Tarik. – To tyle, co nic. Och, czekaj,

wybacz mi… a  do tego podróż do Mekki – dodał sarkastycznie. –

Najwyraźniej to rozkaz, nie propozycja.

Ali z  najwyższym wysiłkiem powstrzymywał się od ściągnięcia tamtego

z  konia. Gdyby nie było tu Muntazira, najprawdopodobniej by to zrobił.

Czując, jak woda zbiera mu się w  dłoniach, zacisnął pięści. Nie śmiał

publicznie stracić nad sobą kontroli.

–  Pozwolenie na podróż do Mekki to wielki zaszczyt – powiedział

spokojnie. – Co roku otrzymuje je garstka nowych dżinnów. Są tacy, którzy

zareagowaliby na taką nagrodę płaczem wdzięczności.

–  No cóż, nie należę do nich – odpalił Tarik. – Wiodę życie i  prowadzę

interesy tu, w  Dewabadzie. Nigdzie się nie wybieram i  nalegam na

stosowną rekompensatę.

–  Mogę zostawić cię szafitom, którym, jak utrzymujesz, pomagałeś

w znalezieniu „pracy i rodzin” – zaproponował chłodno Ali. – Czy to byłaby

stosowna rekompensata?
– Nie – odparł sucho Muntazir. Oczy mu błyszczały, natomiast jego kuzyn

zbladł. – Jeżeli znów mu zagrozisz, porozmawiamy inaczej. – Popatrzył

znacząco na Alego. – Tarik jest moim krewnym – powiedział nieco ciszej, za

to z  determinacją. – Pozostaje pod moją ochroną. Znieważasz mnie,

traktując go tak pogardliwie. Musimy osiągnąć jakiś kompromis.

Ali spojrzał mu prosto w  oczy. Dobrze wiedział, jaką wagę przywiązują

Geziri do dumy i honoru, do których próbował odwoływać się jego brat.

Ale ich ród nie kierował się tylko tymi pojęciami.

–  Tu nie będzie żadnego kompromisu, Ziru – odparł Ali. – Nie oddam

temu mężczyźnie ani jednego dinara więcej. Nie możemy sobie na to

pozwolić. Prosisz mnie, żebym odjął chleb od ust żołnierzy, strzegących

twojego życia, żebym wyjął cegły z murów szpitala, w  którym będą leczeni

twoi poddani, tylko po to, żeby ugłaskać dumę bogacza, który podeptał

najświętsze prawdy naszej wiary? – Pokręcił głową. – Nie zrobię tego.

Nieco za późno Ali zdał sobie sprawę, że większość tłumu ucichła, a jego

słowa niosą się daleko. Coraz więcej dżinnów gromadziło się wokół nich:

szafici i  dżinnijscy robotnicy z  okolicznych kwartałów, patrzący na emira

i jego bogato odziany orszak z otwartą niechęcią.

Muntazir najwyraźniej również ich zauważył. Jego szare oczy przesunęły

się po rosnącym tłumie, a Ali dostrzegł, że jego dłonie drgnęły na wodzach

konia.

Tarik natomiast ciągnął arogancko:

–  Przepiękne przemówienie do zwolenników, książę Alizajdzie. Czyli nie

ma znaczenia, że te zarzuty opierają się na kłamstwach bandy

niewdzięcznych mieszańców i  zrujnują jednego z  twoich krewnych, który

eskortował samą matkę emira do Dewabadu? – Spojrzał wyniośle na Alego,

a kiedy znów się odezwał, jego słowa cięły precyzyjnie: – To dość czytelna

lekcja dla nas wszystkich, jak niewiele oznacza dla ciebie rodzina.

Książę gryzł się w  język aż do bólu. Dziękował Bogu, że tego dnia

panowała sucha, słoneczna pogoda – był przekonany, że w innym wypadku

nauczyłby się nowej sztuki zabójstwa za pomocą deszczu.

– Szafici nie kłamią. Widziałem na własne oczy…

– Ach, tak – przerwał mu Tarik. – Gdzie w takim razie są te bicze, książę

Alizajdzie? Kajdany i  płaczące dzieci, które, jak twierdzisz, tak strasznie

potraktowałem?

– Odesłałem je tam, gdzie o nie zadbają – odparł Ali, wskazując na gruzy.

– Nie ma dowodów, ponieważ pracowaliśmy tu od świtu. Bądź jednak


pewny, że zapisałem imię każdego szafity, nad którym się znęcano,

i z radością zaprezentuję ich zeznania.

–  Taak, po tym, jak ozłocisz im języki – prychnął Tarik. – Nie jest

tajemnicą, jak postępują Ajanle.

Ali nagle przegrał bitwę, którą toczył z  kipiącą wściekłością. Jego dłoń

opadła na rękojeść handżara.

–  Wolałbyś rozstrzygnąć sprawę na naszą modłę? – syknął po gezirijsku.

– Powinieneś uciekać do Mekki. Gdybyś bał się Boga, spędziłbyś resztę

swoich dni, pokutując za zło, które tutaj uczyniłeś, zanim spłoniesz

w piekielnym ogniu za wszystkie…

–  Dość – rozbrzmiał na placu głos Muntazira. – Dobądź tego ostrza,

Alizajdzie, a każę cię aresztować. Nie. – Uniósł dłoń, uciszając Tarika, który

już otwierał usta. – Usłyszałem dosyć od was obu. Wracaj do domu,

kuzynie. Najwyraźniej tu nie da się negocjować. Sam zadbam o  ciebie

i o twoją żonę. – Skinął głową na resztę swojego oddziału. – Jedźmy.

Ali cofnął dłoń z handżara.

– Ziru, chodziło mi tylko o to…

–  Wiem, o  co ci chodziło. Mówiłem ci już, żebyś się tak do mnie nie

zwracał. – Muntazir nagle wydał się Alemu wyczerpany, rozdrażniony

i zniesmaczony całą sytuacją. – Mój Boże, pomyśleć, że prawie przekonała

mnie, bym poparł to szaleństwo… – Pokręcił głową. – Zapewne powinienem

być za to wdzięczny w pewien sposób.

–  Wdzięczny za co? – ośmielił się zapytać Ali, chociaż żołądek skurczył

mu się z niepokoju.

–  Wdzięczny za przypomnienie, że zawsze postawisz swoją wiarę przed

rodziną. No i  świetnie. Baw się dobrze ze swoimi jedynymi sojusznikami,

szafitami. – Muntazir dotknął dłonią brwi i zawrócił koniem. – Zobaczymy,

jak daleko na tym zajedziesz w Dewabadzie, młodszy bracie.


 

21
 

Nahri
 

Nahri znów zaczęła walić w drzwi apartamentu emira.

–  Muntazirze, nie obchodzi mnie, kto tam jest ani ile wina wypiłeś.

Otwieraj! Musimy iść!

Nie doczekała się odpowiedzi.

Jej frustracja sięgnęła niebezpiecznego poziomu. Wiedziała, że jej mąż

nie lubił się z porannym wstawaniem, ale zaaranżowanie wizyty w Wielkiej

Świątyni zajęło jej całe tygodnie, a za chwilę będą spóźnieni.

Po raz kolejny walnęła w drzwi.

– Nawet jeśli będę musiała wywlec cię z łóżka…

Drzwi nagle stanęły otworem i prawie wpadła do środka, zatrzymując się

w ostatniej chwili.

–  Banu Nahido… – Muntazir oparł się ciężko o  framugę. – Żono! –

poprawił się, unosząc nefrytowy puchar z  winem do ust. – Zawsze tak

niecierpliwa.

Nahri spojrzała na niego i  zaniemówiła. Jej mąż był na wpół nagi. Miał

na sobie coś, co wyglądało jak kobieca chusta, owinięta wokół talii

i  wyjątkowo szpiczaste dworskie nakrycie głowy, należące do jakiegoś

tocharystańskiego arystokraty.

Jej uwagę przyciągnął wybuch śmiechu gdzieś za Muntazirem. Zerknęła

mu przez ramię i dostrzegła dwie oszałamiająco piękne kobiety, wylegujące

się na niezaścielonym łożu. Jedna paliła fajkę wodną, podczas gdy druga,

mająca na sobie tylko galowy turban Muntazira, owinięty wokół niej

w sposób, którego na pewno nie przewidywał ceremoniał, ustawiała pionki

na planszy.
Nahri wciągnęła powietrze, walcząc z  nagłą chęcią spalenia całego

pokoju.

–  Muntazirze – wycedziła. – Czy pamiętasz, że mamy dzisiaj odwiedzić

Wielką Świątynię?

–  Och, wiesz… w  sumie tak, pamiętałem o  tym. – Muntazir wychylił

kielich do dna.

Uniosła dłonie w dramatycznym geście.

–  W takim razie co tu się dzieje? Nie mogę zaprowadzić cię w tym stanie

w najświętsze miejsce mojego rodu, gdy jesteś pijany i masz na sobie tylko

szal swojej kurtyzany!

– Nie idę.

Nahri zamrugała.

– Przepraszam, co?

–  Nigdzie nie idę. Już ci mówiłem: uważam, że plan zatrudnienia

i leczenia szafitów to szaleństwo.

– Ale… ale zgodziłeś się pójść dzisiaj ze mną. A ojciec kazał ci to zrobić! –

Zaniepokojona, podniosła głos.

– A, i tu się mylisz – ogłosił Muntazir, kiwając palcem przed jej twarzą. –

Nie wydał tego konkretnego rozkazu. Powiedział, że masz nasze wsparcie. –

Wzruszył ramionami. – No to powiedz tak swoim kapłanom.

–  Nie uwierzą mi! A  jeśli się nie zjawisz, pomyślą, że zrobiłeś to

z  konkretnego powodu. – Pokręciła głową. – Nie mogę zaryzykować, że

znajdą kolejny wykręt, żeby mi się sprzeciwić. Przyjmą to jako obrazę.

Jej mąż prychnął tylko.

–  Poczują ulgę. Jesteś jedyną z  rodu Dewów, która chce widzieć

Kahtaniego w swojej świątyni.

Kobiety w  tle znów się roześmiały, jedna z  nich rzuciła kostką, a  Nahri

zadrżała.

– Dlaczego to robisz? – wyszeptała. – Naprawdę tak mnie nienawidzisz?

Jego obojętne spojrzenie przesunęło się po niej.

–  Nic podobnego, Nahri, ale podążasz ścieżką, której nie mogę wspierać,

z partnerem, który niszczy wszystko, czego się tknie. Nie zasiądę z  moimi

przyszłymi poddanymi w  ich najświętszym miejscu i  nie złożę obietnic,

w które nie wierzę.

– Mogłeś mi to powiedzieć w zeszłym tygodniu!

Muntazir przechylił głowę.


–  W zeszłym tygodniu Alizajd nie straszył mojego kuzyna ogniem

piekielnym w obecności tłumu wściekłych mieszańców.

Nahri złapała go za nadgarstek.

– O czym ty mówisz?

–  Próbowałem cię ostrzec. Idź i  zapytaj o  to tego twojego szejka. Do

diabła, poproś go, żeby poszedł z tobą do Świątyni! Jestem przekonany, że

byłoby to bardzo zajmujące – oświadczył Muntazir, uwolnił rękę z  jej

uścisku i zamknął jej drzwi przed nosem.

Przez chwilę Nahri stała oszołomiona, a  potem znów uderzyła pięścią

w drzwi.

– MUNTAZIRZE!

Apartament pozostał jednak zamknięty. Jej wściekłość rosła, toteż

w rzeźbionym drewnie pojawiło się kilka szczelin, a zawiasy zaczęły dymić.

„Co to, to nie”. Cofnęła się. Niech ją piekło pochłonie, jeżeli znów się

poniży i  będzie błagać swojego nikczemnego męża pijaka, by dotrzymał

słowa. Do diabła z cholernymi książętami i ich idiotycznymi kłótniami!

Odwróciła się i  pobiegła korytarzem. Jeśli lekkomyślność Alizajda Al-

Kahtaniego zrujnowała jej plany na dziś, sama go otruje!

Kiedy przybyła pod apartament Alego, drzwi były zamknięte, a obok nich

już wstawał żołnierz. Wyczerpawszy całą cierpliwość, czując, że magia

pałacu krąży w  jej żyłach, Nahri pstryknęła palcami. Narożna kadzielnica

natychmiast rozwinęła się w  mosiężną wstęgę, wysypując cały wonny żar

na podłogę, owinęła się wokół kostek strażnika i  powaliła go na podłogę.

Drzwi otworzyły się gwałtownie przed Nahri.

Wmaszerowała do środka i  stanęła, przez chwilę myśląc, że znajduje się

w niewłaściwym pokoju. W apartamencie Alego panował chaos. Przy kilku

niskich stolikach siedzieli sekretarze o  znękanych minach, a  wszędzie

walały się zwoje i  księgi. Między tym wszystkim biegały kolejne dżinny,

przenosząc papiery i kłócąc się w wielu językach.

Z przeciwnego końca pokoju dobiegł ją zirytowany głos Alego:

–  …mówiłem ci, że już zawarłem tę umowę. Nie obchodzi mnie, kim jest

wuj twojego szefa. Nie załatwiam spraw w ten sposób. Roboty hydrauliczne

w szpitalu wykona ktoś, kto nie rzuca uroków na konkurencję!

Przepchnęła się ku niemu, wymijając kilku speszonych skrybów. Ali

natychmiast zauważył, że tu jest, i szybko się wyprostował… tak szybko, że

potrącił kałamarz, który wylał zawartość na jego jasnobłękitną kandurę.


–  Banu Nahido, p-pokój z  tobą – wyjąkał, osuszając atrament. – Ee, czy

nie powinnaś być właśnie w Wielkiej Świątyni?

–  Powinnam tam być, owszem. – Odgarnęła brzeg czadoru i  dźgnęła go

palcem w  pierś. – Z  moim mężem. Tego właśnie oczekują moi rodacy

i  kapłani. Tymczasem mój mąż wychylił parę kielichów i  zabawia się

w kobiecym towarzystwie, które nie obejmuje mnie, a  do tego twierdzi, że

ty jesteś za to odpowiedzialny. Ponoć wykrzykiwałeś na ulicy do jego

kuzyna, że spłonie w piekle. – Dźgnęła go jeszcze raz. – Czy wy dwaj razem

wzięci nie macie ani krzty rozsądku?

Ali natychmiast się nachmurzył.

– Nie powiedziałem, że spłonie w piekle – powiedział obronnym tonem. –

Zaproponowałem mu, żeby pokutował za grzechy, zanim tak się stanie.

Nahri poczuła, że podłoga usuwa jej się spod stóp. Zamknęła na chwilę

oczy, przykazując sobie spokój.

–  Alizajdzie, spędziłam całe tygodnie, wykłócając się z  kapłanami o  tę

wizytę. Jeżeli teraz Muntazir nie przyjdzie, uznają to za obrazę. A  jeśli

uznają to za obrazę, jeżeli pomyślą, że w  rzeczywistości Kahtani nie

udzielili mi wsparcia, to jak myślisz, jak zareagują, kiedy ogłoszę, że chcę

obalić wielowiekową tradycję i  współpracować z  szafitami? Wiążę z  tym

szpitalem całą moją reputację. Jeżeli plan się nie uda, ponieważ nie

potrafisz trzymać języka na wodzy, przysięgam, że ogień piekielny będzie

najmniejszym z twoich problemów.

Kiedy wypowiedziała te słowa, w  powietrzu najwyraźniej zaiskrzyło. Nie

umknęła jej również szybkość, z jaką kilka najbliższych dżinnów się od niej

odsunęło.

Ali przełknął ślinę.

– Naprawię to, obiecuję. Idź do Świątyni i czekaj tam na niego.

Nahri nie tryskała optymizmem.

Dżamszid u jej boku poruszył się niespokojnie.

– Żałuję, że nie pozwoliłaś mi z nim porozmawiać.

Pokręciła głową.

–  To sprawa między mną i  Muntazirem. A  ty nie powinieneś przez cały

czas rozwiązywać jego problemów.

Westchnął, poprawiając nakrycie głowy. Podobnie jak Nahri, założył

ceremonialny strój. Zakrwawione i  brudne od popiołu szpitalne kitle

zamienili na jedwabne szaty.


– Czy zdradziłaś Nisrin prawdziwą przyczynę naszej wizyty?

Uzdrowicielka zaszurała stopą.

–  Nie – przyznała. Nisrin została w  infirmerii, by wszystkiego doglądać,

a Nahri czuła w związku z tym olbrzymią ulgę. Nie potrzebowała kolejnego

głosu przeciwko w najbliższej dyskusji. – Ostatnio… nie widujemy się zbyt

często osobiście.

–  Nie wygląda mi na osobę, która lubi być pozostawiana

w nieświadomości – zauważył łagodnie Dżamszid.

Nahri się skrzywiła. Nie podobało jej się napięcie, narastające pomiędzy

nią a mentorką, ale nie miała pojęcia, jak załagodzić sytuację.

Dżamszid spojrzał w kierunku bramy.

–  A skoro rozmawiamy o  niezadowolonej starszyźnie, to zapewne

powinienem ci powiedzieć, że mój ojciec…

Przerwał mu tętent kopyt. Nahri podniosła wzrok i  zobaczyła

galopującego ku nim jeźdźca w hebanowej szacie. Odetchnęła z ulgą.

Ulga trwała jednak tylko chwilę… ponieważ to nie był jej mąż.

W ciągu kilku chwil Ali na wspaniałym szarym ogierze znalazł się u  ich

boku, wyglądając, no cóż, raczej książęco. Miał na sobie strój

w królewskich barwach, w jakim go wcześniej nie widziała: czarną szatę ze

złotymi wykończeniami, dymiącą mu wokół kostek, a  na głowie turban

w jaskrawych odcieniach błękitu, purpury i złota. Przystrzygł nieporządną

brodę tak, żeby robiła lepsze wrażenie i założył nawet biżuterię, sznur pereł

na szyję, a  na lewy kciuk – ciężki srebrny pierścień z  jednym ze słynnych

różowych diamentów z Ta Ntry.

Nahri gapiła się na niego przez chwilę, a potem oznajmiła:

– Nie jesteś Muntazirem.

– Nie jestem – zgodził się, zeskakując z konia. Musiał się przygotowywać

do tej wizyty z  wielkim pośpiechem: pachniał świeżo palonym drewnem

agarowym, a  na szyi miał jeszcze kilka kropel wody. – Mój brat pozostaje

niedysponowany.

Dżamszid patrzył na Alego z otwartą wrogością.

– Czy to jego ubranie?

–  Najwyraźniej dzisiaj go nie potrzebuje. – Książę spojrzał w  kierunku,

z którego przyjechał. – Gdzie ona jest? – zapytał sam siebie. – Była tuż za

mną…

Dżamszid stanął pomiędzy nimi.


–  Nahri, nie możesz wprowadzić go do Świątyni – ostrzegł w  dewaszti. –

Wierni palą tu jego podobizny!

Uzdrowicielka nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ nadjechał kolejny koń,

a na nim ktoś, kogo widok zaskoczył ją jeszcze bardziej niż pojawienie się

Alego.

–  Pokój z  wami – przywitała się Zajnab uprzejmie, schodząc z  siodła. –

Przepiękny dzień, nieprawdaż?

Nahri otworzyła szeroko usta. Księżniczka Kahtanich w  złotych

bryczesach pod intensywnie niebieską tuniką w  jasne paski wyglądała

jeszcze efektowniej niż jej brat. Czarną chustę miała upiętą tiarą

z  błyszczących szafirów, a  twarz częściowo zakrytą srebrną gezirijską

maską. Klejnoty lśniły na wszystkich jej palcach.

Zajnab chwyciła za rękę brata, uśmiechając się ujmująco do dewańskich

gapiów, którzy zebrali się wokoło. Królewskie rodzeństwo niewątpliwie

wyglądało wspaniale, a Zajnab rozkoszowała się wywołanym wrażeniem.

– C-co ty tu robisz? – zdołała wyjąkać Nahri.

Księżniczka wzruszyła ramionami.

–  Ali przybiegł do mnie po prośbie. Powiedział, że potrzebujesz paru

Kahtanich, żeby przekonać swoich kapłanów. No to masz Kahtanich.

Jeszcze lepiej: masz mnie! – powiedziała słodko. – Gdybyś nie wiedziała,

wasza dwójka… – Wskazała gestem Alego i Nahri. – Wydaje się innym dość

opryskliwa. – Jej wzrok prześlizgnął się dalej. – Dżamszidzie! – pozdrowiła

go ciepło. – Jak się masz? A twój ojciec?

Dżamszid złagodniał pod wpływem tak intensywnej życzliwości.

–  Wszystko w  porządku, księżniczko. Dziękuję, że zapytałaś. – Rzucił

okiem na Nahri. – Właśnie, skoro mowa o moim ojcu, to jest tutaj.

Uzdrowicielka zamknęła oczy. To zaczynało wyglądać jak zły sen.

– Twój ojciec wrócił? Kaweh jest tutaj?

Młodzieniec skinął głową i przełknął ślinę.

–  Zwykle zaraz po podróży udaje się do Świątyni, żeby podziękować

Stwórcy za bezpieczny powrót.

– Cóż za piękna tradycja! – powiedziała radośnie Zajnab, patrząc ostro na

brata. Na wzmiankę o  Kawehu Ali skrzywił się, jakby właśnie wyssał

cytrynę. – Nieprawdaż, Alizajdzie?

Ali wykonał gest, który można by uznać za kiwnięcie głową.

– Tak, przepiękna.
– Pójdziemy już? – zapytała księżniczka, stając pomiędzy mężczyznami. –

Dżamszidzie, czy zechciałbyś mnie oprowadzić? Ali i  Nahri zapewne mają

wiele bardzo nudnych spraw do omówienia.

–  Twoja siostra?! – syknęła Nahri, jak tylko Zajnab i  Dżamszid zniknęli

z zasięgu słuchu.

Ali spojrzał na nią bezsilnie.

– Kaweh?

–  Dla mnie to też zaskoczenie – powiedziała ponuro. – To ortodoks.

Będzie się nam sprzeciwiał.

–  I nie spodoba mu się moja obecność – ostrzegł Ali. – My… nie

przyjaźnimy się specjalnie.

–  Ty i  Kaweh? – zapytała sarkastycznie. – Nie wyobrażam sobie, jak to

możliwe. – Westchnęła, patrząc na bramy świątynne. Jeśli się zastanowić,

przyprowadzenie Alizajda Al-Kahtaniego do Świątyni nie było tak złe, jak

ujawnienie, że mają zamiar współpracować z  szafitami. – Zostaw broń

w mojej lektyce.

Dłoń Alego powędrowała ku rękojeści zulfikara nadopiekuńczym

matczynym gestem.

– Dlaczego?

–  Nie pozwalamy wnosić broni do Świątyni. Żadnej broni – dodała,

wyczuwając, że w przypadku wojowniczego księcia trzeba postawić sprawę

jasno.

–  Świetnie – mruknął, wyjął zza pasa zulfikar oraz handżar i umieścił je

delikatnie w lektyce uzdrowicielki. Odpiął pochwę z małym nożem z kostki,

a  potem wysunął dodatkowe ostrze z  rękawa. Odwrócił się. Promienie

słońca zagrały na miedzianej relikwii w jego uchu. – Chodźmy.

Zajnab i  Dżamszid byli już w  połowie głównej alejki. Śpiewny głos

księżniczki niósł się daleko. Grunty świątynne były jak zwykle zatłoczone:

mieszkańcy Dewabadu spacerowali po wypielęgnowanych ogrodach, a całe

rodziny pielgrzymów siedziały na dywanach rozłożonych w  cieniu pod

drzewami. Dewowie zatrzymywali się, by popatrzyć na Zajnab, z ekscytacją

pokazując ją sobie palcami.

Widok Alego sprowokował zgoła inną reakcję. Nahri usłyszała kilka

sapnięć zaskoczenia i  dostrzegła zmrużone z  przerażeniem oczy.

Zignorowała to. Ściągnęła ramiona i  uniosła wysoko brodę. Nie okaże

dzisiaj słabości.
Ali patrzył na kompleks świątynny z widocznym uznaniem. Wydawał się

nie zauważać wrogości zebranych Dewów.

–  Tu jest pięknie – stwierdził z  podziwem, kiedy przechodzili obok rzędu

wysokich cedrów. – Te drzewa wyglądają, jakby rosły tu od czasów Anahid.

– Ukląkł i  przesunął palcami po jednym z  okrągłych kolorowych kamieni,

którymi wyłożono alejki Świątyni. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

–  Pochodzą z  jeziora – wyjaśniła Nahri. – Ponoć maridowie przynieśli je

tu jako daninę.

–  Maridowie? – Wyprostował się, zaskoczony, trzymając kamień w  dłoni.

W  świetle popołudniowego słońca dysk miał kolor jasnopomarańczowy.

Pokrywały go purpurowe ciapki. – Nie wiedziałem…

Kamień w jego dłoni nagle pojaśniał, migocząc tak, jakby znalazł się pod

powierzchnią morza.

Nahri wytrąciła mu go z dłoni. Popatrzył na nią wielkimi oczami.

– P-przepraszam…

–  W porządku – odparła i  ukradkiem się rozejrzała. Spacerowicze

oczywiście na nich patrzyli, ale nie wyglądało na to, żeby ktoś coś

zauważył.

Usłyszała, jak Ali przełyka ślinę.

– Czy te kamienie często tak robią? – zapytał z nadzieją.

– Nigdy, o ile mi wiadomo. – Rzuciła mu ostre spojrzenie. – Ale jeśli wziąć

pod uwagę ich źródło…

Odchrząknął, żeby ją zagłuszyć.

– Możemy o tym tutaj nie rozmawiać?

Miał rację.

–  Dobrze, ale niczego już nie dotykaj – poprosiła, przypominając sobie,

kogo właśnie ma zamiar wprowadzić do Świątyni. – I  może nic nie mów.

Najlepiej milcz.

Przez jego twarz przemknął grymas niezadowolenia, ale nie powiedział

już ani słowa, dopóki nie dołączyli do Dżamszida i Zajnab przy wejściu do

Świątyni.

Oczy księżniczki lśniły zachwytem.

–  Nadzwyczajne miejsce – stwierdziła z  entuzjazmem. – Dżamszid jest

znakomitym przewodnikiem. Wiedziałeś, że swego czasu był tu

w nowicjacie, Ali?

Jej brat skinął głową.


– Muntazir opowiadał mi, że przygotowywałeś się do stanu kapłańskiego.

Co skłoniło cię, żeby porzucić nowicjat na rzecz Gwardii? – zapytał,

zaciekawiony.

Dżamszid odparł z kamienną twarzą:

– Chciałem móc lepiej bronić swoich rodaków.

Zajnab zwinnie ujęła brata pod ramię.

– Może wejdziemy?

Gdy Dżamszid prowadził ich do wnętrza Świątyni, instynkt uzdrowicielki

podpowiedział Nahri, że młodzieniec zdaje się poruszać o  lasce nieco

sprawniej. Być może sesja, którą przerwał Muntazir, jednak poprawiła stan

Dżamszida.

– Oto sanktuaria – ogłosił teraz młody przewodnik – poświęcone naszym

najbardziej szanowanym przodkom. – Obejrzał się na Alego. – Sądzę, że

twoi dziadowie sporo ich pozabijali.

–  I nawzajem, więcej niż raz, jeśli dobrze pamiętam – odparł kwaśno

książę.

–  Może poroztrząsamy historię tej wojny nieco później – zaproponowała

Nahri, przyśpieszając kroku. – Im dłużej jestem poza infirmerią, tym

większa szansa, że przydarzy się jakiś nagły wypadek.

Ali u  jej boku nagle znieruchomiał. Odwróciła się i  zobaczyła, że utkwił

wzrok w  ostatnim sanktuarium. Przyciągało uwagę: o  jego popularności

w świątyni świadczyły liczne girlandy kwiatów i ofiary dziękczynne.

Nahri usłyszała, jak głos mu zamiera.

– Czy to…

–  Darajawahusz? – Rozległ się za nimi głos Kaweha i  oto nadszedł sam

Wielki Wezyr, wciąż w  podróżnych szatach. – Tak, rzeczywiście. – Uniósł

dłonie w  geście błogosławieństwa. – Darajawahusz e-Afszin, ostatni wielki

obrońca rodu Dewów i  strażnik Nahidów, niech spoczywa w  spokoju

w cieniu Stwórcy.

Kątem oka Nahri zauważyła, jak Dżamszid wzdryga się, ale nie mówi ani

słowa, widocznie lojalny wobec swego rodu w obliczu gości.

–  Wielki Wezyrze – pozdrowiła go dyplomatycznie. – Niech twój ogień

płonie jasno.

– I twój, Banu Nahido – odpowiedział Kaweh. – Księżniczko Zajnab, pokój

z  tobą. To zaszczyt i  niespodzianka powitać cię tutaj. – Odwrócił się do

Alego i  cała życzliwość zniknęła z  jego twarzy. – Książę Alizajdzie – rzekł

sucho. – A więc wróciłeś z Am Geziry.


Ali wydawał się nie zauważać tej niegrzeczności. Nie odrywał wzroku od

sanktuarium Dary i najwyraźniej bardzo starał się opanować. Spojrzał na

łuk posągu, a potem nagle zesztywniał. Nahri nie mogła go za to potępiać:

widziała jak Dżamszid w  ten sam sposób reaguje na kopię broni, która

niemal odebrała mu życie.

Potem jednak Ali zbliżył się, patrząc na piedestał posągu. Nahri poczuła,

że traci wszelką nadzieję. „Nie. Nie dzisiaj”.

Książę podniósł przedmiot ze stosu symbolicznych ofiar. Co prawda kości

były poczerniałe i zwęglone, ale natychmiast dało się rozpoznać ich gadzie

pochodzenie.

Zajnab westchnęła cicho. Zapewne uznała, że szkielet to dla niej zbyt

wiele.

– Czy to krokodyl? – zapytała głosem, spod którego przebijał gniew.

Nahri wstrzymała oddech. Ali drgnął, a  ona w  myślach przeklęła osobę,

która pozostawiła w  sanktuarium tę ofiarę. Tego tylko brakowało. Książę

był bliski wybuchu. W  każdej chwili mógł powiedzieć coś tak obraźliwego,

że kapłani kazaliby go wyrzucić, a jej plany dotyczące szafitów spełzłyby na

niczym, zanim jeszcze je przedstawiła.

– Rozumiem, że to na moją cześć? – zapytał Ali po chwili milczenia.

Kaweh przemówił pierwszy:

– Sądzę, że taka właśnie była intencja.

Dżamszid u jego boku wydawał się zawstydzony.

– Ali… – zaczęła Nahri.

Ale książę już odkładał szkielet z  powrotem. Nie na ziemię, ale do stóp

konnego posągu Dary. Kopyta rumaka deptały wyrzeźbione gzy piaskowe,

które bystry wzrok księcia niewątpliwie dostrzegł.

Złożył dłonie w geście szacunku.

–  W takim razie oddaję cześć Darajawahuszowi e-Afszinowi – powiedział,

a  w  jego głosie zabrzmiała tylko delikatna nuta sarkazmu. – Najlepszemu

i  najbardziej przerażającemu wojownikowi, z  jakim kiedykolwiek walczył

ten krokodyl. – Odwrócił się i  posłał Kawehowi niemal groźny uśmiech. –

Chodźmy, Wielki Wezyrze – powiedział, obejmując tamtego i przyciągając. –

Wiele czasu minęło, od kiedy się widzieliśmy, a  wiem, że nasza genialna

Banu Nahida nie może się doczekać, by opowiedzieć ci o swoich planach.

Siedzący naprzeciwko niej Kartir załamał ręce. Jeszcze nie widziała starego

kapłana takiego bladego. Spotkali się w  wewnętrznej, wysokiej komnacie


bez okien, toteż wizerunki jej przodków, rozwieszone wokoło, widoczne były

tylko dzięki blaskowi pochodni. Czuła się tak, jakby postaci z  portretów

również patrzyły na nią z dezaprobatą.

– Szafici? Chcesz pracować z szafitami? – zapytał Kartir, kiedy skończyła

wykładać swoje plany dotyczące szpitala. Brzmiało to tak, jakby błagał,

żeby wyprowadziła go z błędu.

– Tak – odparła Nahri. – Współpracuję już z jedną szaficką lekarką, dużo

lepiej wyszkoloną i  z  o wiele większym doświadczeniem niż ja. Ona i  jej

mąż są niewiarygodnie dobrymi praktykami.

–  Są nieczystej krwi! – wypluła z  siebie jedna z  kapłanek, używając

dewaszti. – To bezduszny pomiot rozpustnych dżinnów i ludzi.

Nahri nagle poczuła ulgę, że ani Ali, ani Zajnab nie posługują się

językiem Dewów równie płynnie jak ich starszy brat.

–  Są równie niewinni swojemu poczęciu jak ty i  ja – odpowiedziała

z  żarem w  głosie. – Zapominacie, że wychowywałam się w  człowieczym

świecie. Nie będę wysłuchiwać obelg rzucanych na tych, którzy dzielą ich

krew.

Kartir złożył dłonie w  geście pokoju, spoglądając ostrzegawczo na

kapłankę.

–  Ani ja. Świątynia to nie miejsce dla takich sentymentów. Ale, Banu

Nahido… – dodał, patrząc na nią błagalnie – zrozum proszę, że to, co

proponujesz, jest niemożliwe. Nie możesz użyć swoich zdolności do

uzdrowienia szafity. To zabronione. – Jego ciemne oczy napełniły się

strachem. – Mówi się, że osoba z  rodu Nahidów, która dotknęłaby szafity,

utraciłaby swoje umiejętności.

Nahri opanowała emocje, lecz te słowa ją zraniły. Usłyszeć je od

życzliwego kapłana, który opowiedział jej o  ich religii, który podarował jej

oryginalny ołtarz ognia Anahid i  wielokrotnie rozwiewał jej obawy

i  wątpliwości… Nawet on wyznawał te same przesądy, co reszta Dewów.

Włącznie z  Darą. Oraz jej mężem. Te same, w  które wierzyły niemal

wszystkie bliskie jej osoby.

–  To błędne założenie – powiedziała w  końcu. – Ale nie mam zamiaru

sama leczyć szafitów – sprecyzowała, wyduszając z  siebie te nikczemne

słowa. – Będziemy pracować i uczyć się obok siebie, to wszystko.

–  To pogwałcenie praw Sulejmana, zabraniających jakichkolwiek

kontaktów z nimi! – zagrzmiał inny kapłan.


Nahri była świadoma wzroku Kaweha. Wielki Wezyr patrzył na to

wszystko z  dezaprobatą, ale na razie się nie odzywał. Podejrzewała, że

czeka z atakiem na właściwy moment.

–  Nie pogwałcimy w  ten sposób praw Sulejmana – upierała się,

przeszedłszy na dżinistański z  uwagi na Alego i  Zajnab. – To inna

interpretacja.

– Inna… interpretacja? – powtórzył słabo Kartir.

–  Tak – odparła stanowczo. – Przyjaciele, znajdujemy się w  Dewabadzie,

mieście chronionym magią, ukrytym przed ludźmi. To, co tu robimy i  jak

traktujemy osoby człowieczej krwi, nie ma wpływu na człowieczy świat

poza naszymi bramami. Odnoszenie się z  szacunkiem i  uprzejmością do

tych, którzy już dotarli do naszego świata, nie stoi w  sprzeczności

z nakazem Sulejmana, by pozostawić ludzkość samą sobie.

–  Czy aby na pewno? – zapytał kapłan. – Czy to nie zapobiega także

takim przyszłym kontaktom?

–  Nie – stwierdziła sucho Nahri, dalej po dżinistańsku. – Czy dżinny

przestrzegają tych praw poza bramami miasta, to osobne zagadnienie. Nie

dotyczy ono tego, jak traktujemy szafitów wewnątrz. – Podniosła głos: –

Czy ktokolwiek z  was odwiedził dzielnicę szafitów? Zobaczylibyście tam

dzieci brodzące w  nieczystościach i  matki umierające w  połogu. Jak

możecie nazywać siebie sługami Stwórcy i jednocześnie uważać, że można

na to pozwalać?

Wyglądało na to, że te słowa do nich przemówiły. Kartir wydawał się

poskromiony, a Ali patrzył na nią z otwartą dumą.

Kaweh zauważył to i w końcu przemówił:

–  To książę nakładł ci tych myśli do głowy – oświadczył w  dewaszti. –

Moja pani, on jest znanym radykałem. Nie powinnaś pozwolić, by jego

fanatyzm w kwestii szafitów na ciebie wpłynął.

–  Nikt nie musiał mi niczego wkładać do głowy – odpaliła Nahri. –

Odzywasz się poza swoją kolejką, Kawehu e-Pramuchu.

Złożył dłonie w przepraszającym geście.

– Nie chciałem cię obrazić, Banu Nahido – powiedział, lecz nie zabrzmiało

to jak przeprosiny: jego ton przypominał raczej kogoś przemawiającego do

dziecka. Ubodło ją to. – Twoja propozycja brzmi pięknie i  świadczy

o dobrym sercu…

–  Świadczy o  tym, że pewna kobieta odebrała lekcję, kiedy Ghassan

pozbawił nasz ród ochrony po śmierci Dary – odezwała się Nahri


w  dewaszti. – Powoduje mną w  takim samym stopniu życzliwość, jak

i  pragmatyzm. Nigdy nie będziemy bezpieczni w  Dewabadzie, dopóki nie

zawrzemy pokoju z szafitami. W tym mieście są niemal tak samo liczni jak

my. Poleganie na tym, że dżinny upilnują, abyśmy nie rzucili się sobie do

gardeł, to głupota. Przez to pozostajemy słabi, na ich łasce.

–  Ależ to z  konieczności – upierał się Kaweh. – Moja pani, z  całym

szacunkiem… jesteś bardzo młoda. Widziałem już w  życiu mnóstwo

propozycji pokojowych, kierowanych zarówno do dżinnów, jak i  szafitów.

Nigdy nie kończyły się dobrze.

– Wybór należy do mnie.

–  Ale przecież prosisz nas o  błogosławieństwo – wytknął jej delikatnie

wezyr. – Czyż nie?

Nahri zawahała się, błądząc wzrokiem po wizerunkach przodków.

Świątynia, której budowę nadzorowała Anahid, istoty, które zebrała razem

po tym, jak przeklął je Sulejman.

–  Nie – powiedziała po dżinistańsku, ogarniając wzrokiem starszyznę

zgromadzoną wokół stołu. – Informuję o  tym, z  szacunku dla was. To mój

szpital i  moje umiejętności. Nie potrzebuję waszego pozwolenia. Jestem

Banu Nahidą i  wierz mi, Kawehu – podkreśliła jego imię, z  premedytacją

pomijając tytuł – że w  ciągu lat spędzonych w  Dewabadzie poznałam

znaczenie tego tytułu i  stojącą za nim historię. Nie ośmieliłbyś się

kwestionować opinii moich przodków.

Po tych słowach zapadło pełne oszołomienia milczenie. Wielki Wezyr

patrzył na nią wstrząśnięty, a kilku kapłanów cofnęło się nieco.

–  A przecież Nahidzi rządzili jako rada – stwierdził niezrażony Kartir. –

Twoi przodkowie dyskutowali o wszystkich sprawach między sobą, a  także

ze swoimi kapłanami i  doradcami. Nie rządzili jak królowie, którzy przed

nikim nie odpowiadają – mówiąc to, nie spojrzał na żadne z Kahtanich, ale

sugestia była oczywista.

–  I zostali obaleni, Kartitrze – odparła. – Od tamtej pory wciąż ze sobą

walczyliśmy. Pora spróbować czegoś nowego.

–  Myślę, że stanowisko Banu Nahidy jest oczywiste – oznajmił oschle

Kaweh.

–  To również moje stanowisko. – Dżamszid odezwał się pierwszy raz od

wejścia do komnaty, patrząc ojcu prosto w oczy. – Ma moje poparcie, baba.

Wezyr popatrzył na nich dwoje z nieprzeniknioną miną.


–  W takim razie rozumiem, że kwestia została rozstrzygnięta. A  teraz,

jeśli pozwolicie… – Wstał. – Mam za sobą długą podróż.

Jego słowa najwyraźniej zakończyły posiedzenie i  chociaż Nahri była

zirytowana, że on to zrobił, poczuła także ulgę. Wyraźnie ogłosiła swoją

decyzję, a  nawet jeśli nie podobała się ona kapłanom, to nie wydawali się

skłonni otwarcie jej sprzeciwić.

Kartir przemówił jeszcze raz:

–  A procesja? Jeżeli chcesz naszego poparcia dla swoich planów,

z pewnością zaszczycisz nas swoją obecnością podczas tego wydarzenia.

Nahri stłumiła jęk. Powinna była wiedzieć, że nie pójdzie jej tak łatwo.

– Proszę, nie każcie mi tego robić.

Ali zmarszczył brwi.

– Robić czego?

–  Chcą mnie przebrać za Anahid i  włączyć do jakiejś parady podczas

Nawasatem. – Spojrzała rozpaczliwie na Kartira. – To żenujące.

–  Ależ to świetna zabawa – poprawił ją z  uśmiechem. – Procesja Dewów

to najbardziej lubiana część Nawasatem. Minęły całe wieki, od kiedy ktoś

z Nahidów w niej uczestniczył.

– Mieliście przecież moją matkę.

Zmierzył ją wzrokiem.

–  Czy z  historii, które opowiadałem ci o  Banu Maniże, mogłaś

wywnioskować, że zgodziłaby się na udział w  czymś takim? – zapytał

z  niedowierzaniem i  spojrzał na nią błagalnie. – Proszę. Zrób to dla

wszystkich Dewów.

Nahri westchnęła, czując kłujące wyrzuty sumienia.

– Dobrze. Jeśli wesprzecie mój szpital, przebiorę się w kostium i będę się

szczerzyć jak idiotka. – Popatrzyła na niego z udawanym gniewem. – Jesteś

przebieglejszy, niż myślałam.

Stary kapłan położył dłoń na sercu.

– Czasem trzeba coś poświęcić dla swego rodu – zakpił.

Następnie wszyscy opuścili komnatę i  wyszli ze Świątyni. Promienie

słońca zatańczyły Nahri przed oczami, kiedy wyłonili się z  cienistego

wnętrza prosto w jasne światło popołudnia.

Ali zatrzymał się na schodach.

–  Tutaj jest naprawdę pięknie – oświadczył, patrząc na prostokątne

stawy, pokryte liliami wodnymi. Lekki podmuch przywiał ku nim aromat

cedrowych drzew, którymi obsadzono granice Świątyni. – Dziękuję za to, że


pozwoliłaś nam odwiedzić to miejsce. To był zaszczyt, niezależnie od

pewnych okoliczności. – Odchrząknął. – Przepraszam za nie. Spróbuję być

ostrożniejszy, obiecuję.

–  Tak. Ja zaś dziękuję ci, że powstrzymałeś się od uduszenia Wielkiego

Wezyra – powiedziała Nahri, a  potem przypomniała sobie chaos panujący

w  jego apartamencie i  dodała z  lekką niechęcią: – Dziękuję ci również za

pracę, którą wykonujesz dla szpitala. Nie pozostanie niezauważona.

Ali odwrócił się i popatrzył na nią z zaskoczonym uśmiechem.

– Czy to komplement?

–  Nie – rzuciła z  goryczą, chociaż wcale się tak nie czuła. – To proste

stwierdzenie faktu.

Poszli przez ogród.

–  Aha – ciągnął Ali z  kpiarską nutą w  głosie. – O  co chodzi z  tym

przebraniem w strój Anahid?

Spojrzała na niego surowo.

–  Nawet nie zaczynaj, Al-Kahtani, skoro podziwiałeś własne odbicie

w każdej błyszczącej powierzchni, od kiedy zsiadłeś z konia.

Zażenowanie zgasiło jego uśmieszek.

– Czy to było takie widoczne? – wyszeptał.

Nahri odczekała chwilę, sycąc oczy jego zakłopotaniem.

–  Tylko dla kogoś, kto patrzył w  twoją stronę – odparła ze słodkim

uśmiechem. – Czyli dla wszystkich.

Ali skrzywił się i dotknął turbanu.

–  Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek to założę – powiedział cicho. –

Cały czas zastanawiałem się, jak wygląda.

–  Życzę powodzenia z  tą wymówką, kiedy Muntazir dowie się, że go

ukradłeś. – Rzeczywiście, Alizajd sprawiał w  turbanie świetne wrażenie:

błyszczące złote pasy podkreślały ciepły odcień jego szarych oczu. Mimo to

Nahri się nie podobał. – Nie pasuje do ciebie – dodała, zarówno do siebie,

jak i do Alego.

–  Nie – odpowiedział bezbarwnym głosem. – Podejrzewam, że z  nas

dwóch to Muntazir wygląda tak, jak powinien książę z dynastii Kahtanich.

Zbyt późno zdała sobie sprawę z podwójnego znaczenia swoich słów.

– Och nie, Ali. Nie o to mi chodziło, wcale nie! – Za każdym razem, kiedy

Nahri upinała na głowie czador, zasłaniając swoje okrągłe człowiecze uszy,

czuła się tak samo: jej wygląd nie pasował do oczekiwań. Teraz, na myśl

o tym, że mogła zasugerować komukolwiek to samo, złapały ją mdłości. –


Nienawidzę tego turbanu i wszystkiego, co sobą reprezentuje. Wojna, Kwi-

zi… Wydaje się tak mocno związany z  najgorszymi chwilami naszej

przeszłości.

Ali zatrzymał się i odwrócił ku niej.

–  Nie. Podejrzewam, że Banu Nahida, która właśnie sprzeciwiła się

grupie osób, mających w  sumie ponad tysiąc lat, nie ceni sobie takiej

tradycji. – Uśmiechnął się, kręcąc głową. – Twój lud ma szczęście, że jesteś

ich przywódczynią. Mam nadzieję, że o  tym wiesz – powiedział ciepło,

tonem, który wydawał się brzmieć przyjacielską szczerością.

Nahri natychmiast odpowiedziała:

– Może pewnego dnia twój lud przyjmie mnie jako przywódczynię.

Chciała, by zabrzmiało to jak wyzwanie, i  rzeczywiście, Ali cofnął się

nieco, najwyraźniej lekko zaskoczony. Potem jednak powoli się uśmiechnął,

a w jego oczach zalśniło ponure rozbawienie.

–  No cóż, w  takim razie lepiej, żebym wrócił budować twój szpital. –

Dotknął piersi i  czoła w  gezirijskim pozdrowieniu, najwyraźniej walcząc,

żeby się nie roześmiać. – Pokój z tobą, Banu Nahido.

Nie odpowiedziała, a on na to nie czekał. Odwrócił się i ruszył ku Zajnab,

która już stała przy bramie.

Nahri patrzyła, jak odchodzi, nagle zdając sobie sprawę, ilu innych

Dewów robi to samo… i jak uważnie wielu z nich obserwowało jej rozmowę

z księciem.

Przybrała surową minę i rozejrzała się po tłumie, a wówczas gapie zaczęli

pośpiesznie wracać do swoich zajęć. Podczas spotkania z  kapłanami

mówiła poważnie: miała zamiar zrobić wszystko po swojemu, a dobra Banu

Nahida nie mogła okazać słabości.

Dlatego Nahri musiała pozostać nieugięta.


 

22
 

Ali
 

Ali uśmiechnął się, naciskając rączkę pompy. Strumień zimnej wody

bryznął na ziemię.

–  Nowa specjalność twojego syna – zażartował, zwracając się do kobiety

naprzeciwko.

Hatset zmrużyła złote oczy, mierząc wzrokiem smugę błota na jego

kandurze.

–  W mojej wizji twojej pomyślnej przyszłości wyglądałeś zdecydowanie

schludniej, synku.

–  Lubię ubrudzić sobie ręce – odparł Ali i  wyprostował się, wycierając

dłonie w szmatę zatkniętą za pas. – Powiedz, co o tym myślisz? – Wskazał

rząd warsztatów przed szpitalem, w których wrzała praca.

–  Jestem pod wrażeniem – przyznała matka. – Tego się właśnie

spodziewałam, biorąc pod uwagę fortunę, którą od powrotu do Dewabadu

wycisnąłeś z mojego rodu.

Ali położył dłoń na sercu z udawaną obrazą.

– Ach, gdzież się podziały twoje piękne słowa o czynieniu dobra dla mego

miasta? – Mrugnął do niej. – Myślałaś, że będzie tanio?

Pokręciła głową, po czym uśmiechnęła się, spoglądając na grupkę dzieci,

uczących się w szkole przynależącej do obozu robotniczego.

–  Oto widok wart swojej ceny. Jestem z  ciebie dumna. Nieco

poirytowana, ale mimo to dumna.

Szli w  kierunku szpitala. Ali skinął głową, pozdrawiając parę cieśli,

zbijających stolarkę.
–  To szafici wykonują większość pracy – odparł. – Czuję się jak

wychwalany zarządca, podczas gdy moim największym problemem jest

znalezienie pracy dla wszystkich, którzy chcą do nas dołączyć. To

nadzwyczajne, jak niektórzy potrafią wykorzystać taką szansę. I to w ciągu

zaledwie kilku miesięcy!

– Rozumiem, że przyjemnie ci oglądać, jak twoja wiara w kwestii szafitów

sprawdza się w praktyce?

Ali z entuzjazmem pokiwał głową.

–  Nic nie raduje mnie bardziej niż widok tego miejsca tętniącego życiem.

Niechby każdy, kto wierzy w  czystość krwi, zobaczył, czego dokonali tu

szafici! – Złożył dłonie za plecami i zaczął bawić się sznurem modlitewnym.

– Chciałbym móc pokazać to ojcu. Bylibyśmy bezpieczniejsi, inwestując

w szafitów, niż zmuszając ich do posłuszeństwa.

– W takim razie może powinieneś przestać tęsknić za tą swoją Bir Nabat

i popracować nad przekonaniem ojca, by pozwolił ci zostać w Dewabadzie.

– Hatset popatrzyła na niego znacząco, kiedy wchodzili do szpitala. –

Zmiana, której pragniesz, wymaga czasu i  cierpliwości, moje dziecko.

Uważasz się teraz za kogoś w  rodzaju rolnika, prawda? Czy zatem siejesz

ziarno tylko po to, by porzucić pole z  nadzieją, że zboże urośnie

pozostawione bez opieki?

Na te słowa Ali zamilkł. Nie tylko ze względu na krzątających się wokół

robotników, ale także dlatego, że – prawdę mówiąc – z  każdym dniem

spędzonym w Dewabadzie był coraz mniej pewien, czego naprawdę chce.

Gdy wkroczyli na główny korytarz, Hatset aż krzyknęła z zaskoczenia.

– No, to jest przepiękne – powiedziała, podziwiając sugestywne malowidła

Elaszii na ścianach: wspaniałe statki piaskowe mknące przez diuny i bujne

oazy Kart Sahar, a dalej skaliste klify i lazurowe morza.

–  Powinnaś zobaczyć, co się tu dzieje, kiedy przechodzi Nahri –

powiedział Ali. – Malowidła budzą się do życia, fale rozbijają się na plaży,

a drzewa kwitną. Nahidzka magia w tym miejscu jest niewiarygodnie silna.

–  Tak, coraz wyraźniej widać, że rzuciła niebywałe zaklęcie – stwierdziła

lekkim tonem Hatset.

Książę wychylił się przez balustradę, żeby sprawdzić postępy prac. Serce

szpitala wyglądało już niemal kompletnie inaczej niż porośnięta chwastami

ruina, którą pokazała mu Nahri. Dziki ogród przekształcono w  rajski

zakątek, po którego alejkach mogli spacerować goście i  pacjenci, ciesząc

się słodkim aromatem wody w  fontannach i  chłodem w  cieniu palm.


Wewnętrzne ściany odbudowano, a  robotnicy kładli teraz przeszklony

dach, który miał dopuszczać do pomieszczeń jak najwięcej naturalnego

światła. Główna sala badań była gotowa, czekała tylko na umeblowanie

i drewniane wykończenie wnętrza.

–  Książę Alizajdzie! – Czyjś głos przyciągnął uwagę Alego, który spojrzał

przez podwórze. Grupa szafickich szwaczek siedziała wokół stosu

haftowanych zasłon. Wśród nich stała dziewczyna w  jego wieku,

z nieśmiałym uśmiechem wołając w  jego kierunku. Kiedy na nią spojrzał,

spłoniła się wdzięcznie i  odezwała: – Przepraszam, że niepokoję, Wasza

Wysokość, ale gdybyś wrócił tu nieco później, to pomyślałyśmy… –

Wskazała gestem resztę kobiet, a  niektóre z  nich zachichotały. – Może

mógłbyś nam pomóc powiesić te zasłony?

–  Ja… oczywiście – odparł Alizajd, nieco zaskoczony tą prośbą. – Dajcie

mi znać, kiedy będziecie gotowe.

Uśmiechnęła się znowu, a  Ali nie mógł się powstrzymać od myśli, że

dziewczyna wygląda bardzo atrakcyjnie.

– Na pewno cię znajdziemy! – Usiadła na swoim miejscu i zaczęła szeptać

do towarzyszek.

– To fascynujące – zauważyła sucho Hatset – że w całym tym magicznym

kompleksie, pełnym sprzętu budowlanego, kiedy trzeba powiesić zasłony,

najlepiej poprosić o  to nieżonatego, wysokiego, przystojnego młodego

księcia.

Ali szybko odwrócił wzrok od szwaczek.

– Na pewno nie miały na myśli nic zdrożnego.

Hatset prychnęła.

– Nawet ty nie jesteś taki naiwny. – Wzięła go pod ramię i ruszyli dalej. –

Ale wiesz… może nie byłby to najgorszy pomysł, gdybyś spalił maskę

ślubną z  jakąś sympatyczną szafitką. Może wtedy zacząłbyś wreszcie

odwiedzać swoje łóżko, zamiast zaharowywać się na śmierć.

Zarumienił się z zakłopotania, tak mocno, że policzki zaczęły go palić.

– Amma…

– Co? Nie wolno mi chcieć szczęścia dla mojego jedynego syna?

Pokręcił głową, zanim jeszcze skończyła mówić.

– Wiesz, że nie wolno mi się żenić.

–  Nie, nie wolno ci tylko wziąć uroczystego ślubu z  arystokratką, dzięki

której zyskałbyś politycznych sojuszników, a  potem spadkobierców, którzy

mogliby konkurować z Muntazirem. Wcale nie proponuję czegoś takiego. –


Przyjrzała mu się czule. – Po prostu martwię się o  ciebie, synu. Wydajesz

się samotny. Gdybyś zechciał, Zajnab albo ja mogłybyśmy się

zorientować…

–  Nie – oświadczył Ali, próbując przybrać beztroski ton. Matka oceniała

go właściwie, ale on próbował nie zastanawiać się zbyt głęboko nad tą

częścią swojego życia. Wychowywany na przyszłego kaida u boku starszego

brata książę przygotowywał się wewnętrznie na przyszłość, którą ustalono

z  góry: pełne przemocy, samotne życie w  Cytadeli dla Alego, a  bogactwo,

rodzina i  tron dla Muntazira. Łatwiej mu było zwyczajnie nie myśleć

o rzeczach, których mu odmówiono, luksusach zarezerwowanych dla jego

brata.

Takie przysięgi złożył jednak jako chłopczyk, zbyt mały, by zrozumieć,

jaką cenę za nie zapłaci. Nie żeby to miało teraz znaczenie. Ali nigdy już

nie zostanie kaidem. Nie mógł udawać, że nie czuje z  tego powodu

frustracji. Nic się z tym jednak nie dało zrobić. Wierzył w to, co powiedział

Lubajdowi i  Akisie, kiedy pokpiwali z  niego w  kwestii małżeństwa: nie

przysięgnie niewinnej kobiecie niczego, jeżeli nie będzie mógł spełnić

obietnic… a teraz ledwie potrafił sam się obronić.

Matka wciąż patrzyła na niego wyczekująco.

–  Możemy o  tym porozmawiać innym razem? – spytał. – Na przykład

w  dniu, w  którym nie będziemy próbować wpraszać się z  wizytą do

wybuchowego naukowca?

Hatset przewróciła oczami.

– Nigdzie się nie wpraszamy, mój drogi. Spotykam się z Ustazem Issą już

od lat.

Ali z zadowoleniem przyjął tę deklarację. Był wstrząśnięty, gdy dotarło do

niego, że uczony Ajanle, którego matka miała nadzieję wypytać o maridów,

i zbzikowany starzec zabarykadowany w  swojej komnacie w  szpitalu to ta

sama osoba. Ali jeszcze nie miał okazji zobaczyć Issy na własne oczy: kiedy

stary dżinn dowiedział się, że do szpitala wkraczają nieznajomi,

pozastawiał w korytarzu na zewnątrz swojej kwatery mnóstwo magicznych

pułapek wszelkiego rodzaju. W  końcu, po tym, jak zaczarowane książki

pogryzły kilku robotników, Nahri i  Razu – jedyne osoby, z  którymi Issa

rozmawiał – zdołały wynegocjować kompromis: nikomu nie wolno było

przechodzić w pobliżu jego pokoju, a on w zamian przestał rzucać zaklęcia

obronne.
– Powinniśmy byli wziąć ze sobą Nahri – powiedział znowu. – Issa ją lubi,

a ona ma wyjątkowy talent do wyciągania informacji.

Hatset rzuciła mu ponure spojrzenie.

– Najlepiej upewnij się, że nie wyciąga informacji od ciebie. Ta kobieta to

sojusznik, którego lepiej trzymać na długość noża. – Zatrzymali się przed

zamkniętymi drzwiami gabinetu uczonego, a  królowa zapukała. – Ustazie

Is…

Przerwała w  pół słowa, bo Ali dosłyszał szept magii. Szarpnął matkę

w  tył, tuż zanim w  poprzek drzwi świsnęło ostrze, zrobione z  czegoś, co

wyglądało na rozebrane astrolabia.

Książę zaklął po gezirijsku, ale Hatstet tylko pokręciła głową.

–  Ustazie, naprawdę – powiedziała strofującym tonem po ntarańsku. –

Rozmawialiśmy przecież o  tym, jak stać się bardziej towarzyskim. – Po

czym dodała przebiegle: – Poza tym… mam dla ciebie prezent.

Drzwi nagle się uchyliły, ale tylko na szerokość dłoni. Ali podskoczył, gdy

w ponurej ciemności pojawiła się para szmaragdowozielonych oczu.

– Królowa Hatset? – Nawet głos Issy brzmiał prastaro.

Matka Alego wyciągnęła z fałd szaty popielatą sakiewkę.

–  O ile dobrze pamiętam, byłeś tym zainteresowany, kiedy ostatnio

rozmawialiśmy o twoich eksperymentach.

Książę wciągnął powietrze i rozpoznał ostry zapach.

–  Proch strzelniczy? Masz zamiar dać mu proch? Żeby z  nim

eksperymentował?

Hatset uciszyła syna.

– Krótka pogawędka, Isso – powiedziała gładko. – Bardzo krótka i bardzo

poufna.

Lśniące oczy uczonego patrzyły badawczo to na jedno z  nich, to na

drugie.

– Nie ma z wami żadnych ludzi?

– Przerabialiśmy to setki razy, Ustazie. W Dewabadzie nie ma ludzi.

Drzwi otworzyły się szeroko, a  mieszek z  prochem zniknął z  dłoni matki

tak szybko, że Ali nie zdołał dostrzec ręki, która to zrobiła.

–  Wchodźcie, wchodźcie – zaprosił ich do środka Issa, a  kiedy tylko

przekroczyli próg, zatrzasnął za nimi drzwi, szepcząc pod nosem coś, co

brzmiało jak absurdalnie duża liczba zaklęć zamykających.

Ali z  każdą chwilą coraz bardziej żałował decyzji o  przyjściu tutaj, ale

podążył za matką do wnętrza przepastnej komnaty. Wokół nich piętrzyły


się pod sufit księgi i zwoje poupychane na półkach, które Issa najwyraźniej

wyczarował z  ocalonych fragmentów ruin szpitala. Przyćmione światło

padało przez długi rząd zakurzonych witrażowych okien na niski stolik

zawalony lśniącymi metalowymi instrumentami, kawałkami pergaminu

i  płonącymi świecami. Pomiędzy dwoma stosami książek leżało zwinięte

posłanie, a  w  podłogę przed nim nawtykano mnóstwo kawałków

potłuczonego szkła, tak jakby uczony obawiał się ataku podczas snu.

Porządek panował tylko w  jednym rogu pomieszczenia: para wielkich

poduch leżała koło pasiastej otomany, przed którą postawiono srebrną tacę

z  imbryczkiem, szklankami i  – sądząc po zapachu – słodyczami

z kardamonem, które tak lubiła Nahri.

„Naprawdę powinniśmy wziąć ją ze sobą”, pomyślał znów Ali, nękany

wyrzutami sumienia. Bóg wiedział, że książę miał już przed Nahri

wystarczająco dużo tajemnic.

Uczony wrócił na wytartą poduszkę, krzyżując pod sobą patykowate

nogi, niczym chude ptaszysko. Jak to u  wskrzeszonego i  wyzwolonego

z  niewoli dżinna, trudno było odgadnąć jego wiek. Twarz miał

pobrużdżoną, a  jego krzaczaste brwi i  broda były całkowicie siwe. Pełna

dezaprobaty mina starca wydała się Alemu dziwnie znajoma.

– Czy my się znamy? – zapytał powoli, przyglądając mu się bacznie.

Zielone oczy Issy zwróciły się w jego kierunku.

–  Tak – odparł krótko. – Wyrzuciłem cię kiedyś z  wykładu o  historii za

zadawanie zbyt wielu pytań. – Przechylił głowę. – Byłeś wtedy o  wiele

mniejszy.

–  Ach, to ty?! – Ali natychmiast przypomniał sobie tamtą sytuację.

Niewielu nauczycieli ośmielało się tak spostponować syna Ghassana. Był

wtedy mały, mógł mieć niecałe dziesięć lat, ale mężczyznę, który go wtedy

wyrzucił, książę zapamiętał jako surowego, wściekłego uczonego we

wspaniałych szatach, w  niczym nie przypominającego kruchego starca,

którego miał teraz przed sobą. – Nie rozumiem. Jeśli miałeś stanowisko

w Bibliotece Królewskiej, co tu robisz?

Jasne oczy Issy wypełniły się cierpieniem.

– Zmuszono mnie do rezygnacji.

Hatset zajęła miejsce naprzeciwko uczonego, nakazując Alemu gestem to

samo.

–  Po tym, jak afszin dostał ataku szału, rozpętała się kampania

przemocy wobec pozostałych w  Dewabadzie wyzwolonych niewolników.


Większość uciekła z  miasta, ale Issa jest zbyt uparty. – Pokręciła głową. –

Wolałabym, żebyś wrócił do domu, przyjacielu. W Ta Ntry byłoby ci o wiele

wygodniej.

Issa skrzywił się gniewnie.

–  Za stary jestem na podróże. A  do tego nienawidzę statków. – Rzucił

Alemu zirytowane spojrzenie. – W  szpitalu czułem się jak we własnym

domu, dopóki nie zjawili się robotnicy tego tu… I  cały czas hałasują –

poskarżył się. – A do tego wypłoszyli chimerę, która mieszkała w piwnicy!

Ali spojrzał z niedowierzaniem.

– Ale przecież próbowała kogoś zjeść.

– To był rzadki okaz!

Hatset szybko wtrąciła:

– Skoro mowa o rzadkich okazach: przyszliśmy tu porozmawiać o innym

nieuchwytnym stworzeniu. Maridzie.

Na twarzy Issy niepokój wziął górę nad zrzędliwością.

– A co, u licha, chcielibyście wiedzieć na temat maridów?

–  Chcemy poznać stare baśnie – odparła spokojnie Hatset. – Dla mojego

pokolenia Ajanle maridowie stali się niemal legendarnymi istotami.

Słyszałam jednak, że w  twoich czasach spotkania z  nimi były o  wiele

częstsze.

–  Teraz niemal zniknęli… co możecie uznać za błogosławieństwo. –

Uczony jeszcze bardziej się nachmurzył. – Nie jest zbyt mądrze dyskutować

na temat maridów z  naszą młodzieżą, moja królowo. Zwłaszcza

z  młodzieńcami, którzy zadają zbyt wiele pytań. – Skinął głową

z niezadowoleniem w kierunku Alego.

Hatset była jednak uparta:

– To nie czcza ciekawość, Ustazie. Potrzebujemy twojej pomocy.

Issa pokręcił głową.

–  Spędziłem całą karierę na podróżach wzdłuż Nilu i  widziałem

niezliczoną liczbę dżinnów, których zniszczyła fascynacja maridami.

Dziękowałem Bogu, kiedy dowiedziałem się, że wasze pokolenie

zapomniało o tym szaleństwie. Nie mam zamiaru rozniecać jego płomienia

na nowo.

– Nie prosimy cię o rozniecanie czegokolwiek – odparła królowa. – I to nie

my staraliśmy się ich znaleźć… – Złapała nadgarstek Alego, zwinnie

odpięła guzik na mankiecie kandury i  podciągnęła rękaw, odsłaniając

blizny syna. – To marid przyszedł do nas.


Starzec utkwił wzrok w  ramieniu księcia i  wciągnął gwałtownie

powietrze, prostując się jak trafiony strzałą.

Potem zaś spoliczkował Alego.

–  Głupcze! – krzyknął. – Odstępco! Jak śmiałeś zawrzeć z  nimi pakt?

Jaki upiorny czyn popełniłeś, by przekonać ich, żeby cię oszczędzili,

Alizajdzie Al-Kahtani?

Ali odchylił się, unikając drugiego uderzenia.

– Nie zawarłem z nikim żadnego paktu!

– Kłamco! – Issa z wściekłością kiwał mu palcem przed nosem – Myślisz,

że nie wiem o twoim wcześniejszym wścibstwie?

– Moim… czym?! – wybełkotał książę. – O czym ty mówisz, na Boga?

– I ja chciałabym to wiedzieć – stwierdziła ostro Hatset. – Najlepiej zanim

znów zaczniesz bić mojego syna.

Issa wstał i przemaszerował przez pokój. Zamknięta skrzynia wystrzeliła

w  powietrze w  eksplozji iskier i  wylądowała z  łomotem na podłodze,

wzbijając kłęby kurzu. Issa otworzył ją gwałtownie, wyłowił ze środka zwój

papirusu i machnął nim jak mieczem.

– Poznajesz to?

Ali spojrzał gniewnie.

– Nie. Masz pojęcie, ile takich zwojów widziałem w życiu?

Uczony rozwinął rulon i rozpostarł go na stole.

–  A ile z  nich zawierało wskazówki, jak wywołać marida? – zapytał

znacząco, tak jakby złapał Alego na kłamstwie.

Ten podszedł, skonfundowany. Na zwoju namalowano jasnoniebieską

rzekę. Zdał sobie sprawę, że to mapa Nilu i  okolic, z  tego, co potrafił

dostrzec po naszkicowanych granicach. Tylko tyle z niej zrozumiał. Naokoło

widniały notatki, napisane pismem składającym się z  dziwacznych,

całkowicie niezrozumiałych piktogramów.

Wówczas przypomniał sobie.

–  To jest mapa, którą Nahri i  ja znaleźliśmy w  katakumbach Biblioteki

Królewskiej.

Issa łypnął na niego spode łba.

– A więc przyznajesz, że próbowałeś skontaktować się z maridami?

–  Oczywiście, że nie! – Ali zaczynał już tracić cierpliwość do tego

porywczego starca. – Banu Nahida i  ja weryfikowaliśmy historię mówiącą,

że to maridowie rzucili zaklęcie, które zmieniło jej powierzchowność,

i pozostawili ją w  Egipcie. Dowiedzieliśmy się, że ten zwój został napisany


przez ostatniego dżinna, który obserwował marida w  tym regionie. Nie

potrafiłem odczytać tego dokumentu, więc posłałem go do tłumaczenia. –

Spojrzał na Issę, mrużąc oczy. – Najwyraźniej do ciebie.

– Co cię tak oburzyło w tej mapie, Ustazie? – wtrąciła się Hatset.

–  To nie tylko mapa – odparł Issa. – To zły zwój, mający służyć za

przewodnik dla desperatów. – Dźgnął sękatym paluchem jeden ze znaków.

– Te tutaj oznaczają fragmenty rzeki, uważane przez maridów za święte,

a notatki precyzują, co zostało zrobione, to znaczy jaką ofiarę złożono, żeby

wezwać ich w tym konkretnym miejscu.

Oczy Hatset błysnęły.

– Kiedy mówisz „ofiarę”… nie masz chyba na myśli…

–  Dokładnie to mam na myśli – przerwał jej Issa. – Żeby przywołać

marida, trzeba przelać krew.

Ali był przerażony.

–  Ustazie Isso, ani Nahri, ani ja nic o  tym nie wiedzieliśmy. Nigdy nie

byłem nad Nilem i  nigdy nie pragnąłem żadnych kontaktów z  maridami,

a już na pewno nikogo nie chciałem im poświęcić!

– Mój syn wpadł do jeziora, Ustazie – wyjaśniła Hatset. – To był wypadek.

Powiedział, że marid torturował go, aby poznać jego imię, a  potem

wykorzystał do zabicia afszina.

Ali odwrócił się do niej gwałtownie.

– Amma…

Powstrzymała go gestem.

– Musimy się dowiedzieć.

Wstrząśnięty Issa gapił się na Alego.

– Marid wykorzystał cię, żeby zabić innego dżinna? Opętał cię? Ale to nie

ma sensu… Opętanie to ostatni akt umowy z akolitą.

Książę otrząsnął się z odrazą.

– O czym mówisz?

–  Na tym polega pakt – odparł uczony. – Partnerstwo… chociaż jego

strony nie mają raczej równych praw. Jeżeli marid przyjmie ofiarę,

składający ją trafia pod jego opiekę i  otrzymuje niemal wszystko, czego

może zapragnąć śmiertelnik. Ale kiedy jego życie dobiegnie końca… Akolita

zaciąga dług krwi, a  marid opętuje go, żeby odebrać, co mu się należy –

Issa zmierzył młodzieńca wzrokiem. – Takiego opętania nie można przeżyć.

Ali się opanował.


–  Nie jestem żadnym akolitą – wypowiedział to słowo z  wyjątkowym

naciskiem. – Wierzę w  Boga i  nigdy nie zdecydowałbym się na takie

bluźnierstwo. No i  na pewno nigdy nie złożyłem żadnej ofiary – dodał

gwałtowniej, mimo że matka położyła mu dłoń na ramieniu. – Te demony

torturowały mnie i  zmusiły halucynacjami do oglądania śmierci

najbliższych!

Issa przechylił głowę, przyglądając się księciu tak, jakby ten był

składnikiem jakiegoś równania.

– Ale podałeś im swoje imię?

Ramiona Alego obwisły. Nie po raz pierwszy przeklinał w myślach tamtą

chwilę pod wodą, kiedy się załamał.

– Tak.

–  To mogło im całkowicie wystarczyć. To sprytne stworzenia, a  Bóg wie,

że przez wieki nauczyły się, jak naginać zasady. – Issa z  zakłopotaniem

podrapał się w brodę. – Nie rozumiem jednak po co. Intryga w celu zabicia

Dewy, istoty niższej, byłaby ryzykowna, nawet gdyby wykorzystali w  tym

celu jakiegoś dżinna.

Hatset zmarszczyła brwi.

– Wiesz może, czy mają na pieńku z Dewami?

–  Mówi się, że maridowie rzucili klątwę na jezioro po kłótni z  Radą

Nahidów – odparł uczony. – Ale to musiało być ponad dwa tysiące lat temu.

O ile mi wiadomo, od tamtej pory nie widziano ich w Dewabadzie.

Alego przeszedł dreszcz. Wiedział, że to nieprawda. Niedługo po opętaniu

powiedział to samo ojcu, który oznajmił, że maridów widziano również

potem – jako sojuszników Ajanle u boku Zajdiego Al-Kahtaniego.

Książę trzymał jednak język za zębami. Przysiągł ojcu na swój ród i krew,

że nie ujawni tego nikomu. Nawet najciszej wyszeptane słowa, świadczące

o  tym, że ich przodkowie spiskowali z  maridami, by obalić Nahidów,

zachwiałyby posadami panowania Kahtanich. Zajdi Al-Kahtani zagarnął

tron, mimo że sam wierzył, iż to Bóg oddał Dewabad Anahid i  jej

potomkom, dlatego jego motywacja i  metody musiały pozostać bez skazy.

A  jeżeli Hatset i  Issa jeszcze tego nie wiedzieli, Ali nie miał zamiaru ich

o tym powiadamiać.

– Jak się tego pozbyć? – zapytał szorstko.

Issa popatrzył na niego.

– Pozbyć się czego?


–  Moich powiązań z  maridami. Tych… szeptów w  mojej głowie – ciągnął

Ali, czując, że zaczyna tracić kontrolę nad sobą. – Moich zdolności. Chcę,

żeby zniknęły.

–  Twoich zdolności? – powtórzył ze zdumieniem uczony. – Jakich

zdolności?

Ali nagle pozwolił działać całej magii, jaką dotąd powstrzymywał. Z  jego

dłoni trysnęła woda, a u stóp zawirowały kłęby mgły.

– Tych – wyjaśnił.

Uczony cofnął się o kilka kroków.

– Och – wyszeptał. – Tych… – Zamrugał raptownie. – To coś nowego.

–  Nie – odezwała się Hatset. – To nic nowego. – Kiedy Ali odwrócił się ku

niej gwałtownie, posłała mu przepraszające spojrzenie. – W naszej rodzinie

od pokoleń występują pewne słabe, bardzo słabe zdolności związane

z magią wody. Objawiają się czasami u  dzieci i  zwykle zanikają w  okresie

dojrzewania. Ale w  niczym nie przypominają tego, co, jak powiedziałeś,

potrafisz zrobić – dodała, kiedy Ali szeroko otworzył oczy. – Dziecko

w  ataku wściekłości mogłoby zrzucić na podłogę dzbanek z  wodą stojący

na drugim końcu pokoju. Zajnab potrafiła kręcić strużką wody w  kubku,

kiedy myślała, że nie patrzę.

Ali sapnął.

– Zajnab? Zajnab ma takie zdolności?

–  Już nie – oświadczyła stanowczo Hatset. – Była wtedy bardzo mała.

Zapewne nawet tego nie pamięta. Za każdym razem, kiedy ją na tym

przyłapywałam, surowo ją karałam. – Pokręciła ponuro głową. – Tak się

bałam, że ktoś ją zauważy. – Spojrzała z  powrotem na niego. – Nigdy

jednak nie sądziłam, że ciebie też to będzie dotyczyć. Wydawałeś się do cna

gezirijski, nawet jako dziecko. A  kiedy przeprowadziłeś się do Cytadeli,

stałeś się lojalny wobec kodeksu Gwardii…

–  Obawiałaś się, że mogę komuś o  tym powiedzieć – dokończył Ali, gdy

matka umilkła w pół zdania. Czuł mdłości. Nie mógł nawet zarzucić jej, że

się myliła. Kiedy był dzieckiem, zdarzało się, że tak bardzo pragnął

udowodnić przynależność do rodu ojca i  brata, tak zapamiętać

w wyznawaniu wiary, że owszem, mógłby komuś zdradzić tajemnicę Ajanle.

Poczuł wstyd i  usiadł, ukrywając twarz w  mokrych dłoniach. – Dlaczego

o  niczym nie wspomniałaś, kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy

o opętaniu przez marida?

Odparła delikatnie:
– Alu, ponieważ panikowałeś. Byłeś w Dewabadzie przez niecały tydzień.

To nie był dobry czas.

Issa spoglądał to na jedno, to na drugie, tak jakby nagle zaczął żałować,

że wpuścił ich do swojej komnaty.

–  Przestań to robić – zażądał, machając dłonią w  kierunku mgły

kłębiącej się Alemu wokół talii. – Masz pojęcie, co by się stało, gdyby

ktokolwiek zobaczył, że potrafisz coś takiego? Wyjąca tłuszcza wygoniłaby

mnie z pałacu tylko z powodu moich szmaragdowozielonych oczu!

–  W takim razie pomóż mi – poprosił Ali, ledwie powstrzymując wodną

magię. – Błagam. Coraz trudniej mi to kontrolować.

–  Nie wiem, jak ci pomóc – odparł z  konsternacją uczony. Spojrzał na

Hatset, po raz pierwszy sprawiając wrażenie zawstydzonego. – Wybacz,

moja królowo. Nie wiem, czego się spodziewałaś, ale nigdy nie widziałem

czegoś podobnego. Powinnaś zabrać go stąd do Ta Ntry. Byłby

bezpieczniejszy, a może twoja rodzina zna odpowiedzi.

–  Nie mogę wywieźć go do Ta Ntry – odpowiedziała bez ogródek. –

Sytuacja w  pałacu jest zbyt napięta. Jego ojciec i  brat pomyśleliby, że

przygotowuję go do zamachu stanu, a  co dopiero, gdyby którykolwiek

z  nich dowiedział się o  tym? – Skinęła głową w  kierunku wciąż wiszącej

w komnacie mgły. – Nie ufam im. Ghassan przedkłada bezpieczeństwo tego

miasta ponad wszystko inne.

Issa pokręcił głową.

– Królowo Hatset…

–  Proszę. – To słowo przecięło powietrze niczym ostrze. – To mój jedyny

syn, Ustazie. Dostarczę ci wszystko, co kiedykolwiek napisano o maridach,

nawet kopie kronik mojej rodziny. Proszę tylko, żebyś poszukał sposobu, by

pomóc Alemu. – W jej głosie zabrzmiała przebiegłość. – Nie daj się błagać.

Musiały minąć dekady, od kiedy miałeś za zadanie rozwiązać równie dobrą

zagadkę.

– Odpowiedzi mogą ci się nie spodobać – wskazał uczony.

Ali z  przerażeniem opuścił wzrok. Mimo to wyczuwał ciężkie spojrzenia

obojga i troskę promieniującą od matki.

Hatset znów przemówiła:

– Sądzę, że nie mamy wyboru.

Chociaż królowa pod koniec spotkania stanowczo nakazała Alemu

zachować spokój i  pozwolić jej i  Issie zająć się tą sprawą, słowa, które
padły podczas rozmowy w szpitalu, wciąż prześladowały księcia. Rzucił się

więc w  wir pracy, rozpaczliwie próbując ignorować szepty, odzywające mu

się w  głowie podczas kąpieli, oraz fakt, że deszcz, padający od wielu dni,

przybierał na sile za każdym razem, kiedy Ali wpadał we wściekłość. Nie

spał zbyt dobrze, a  kiedy już zamknął oczy, jego sny nawiedzały obrazy

płonącego jeziora i  zniszczonych statków, pokrytych łuską dłoni

wciągających go w  mętną wodę i  zimnych zielonych oczu, patrzących na

niego ponad drzewcem strzały. Budził się z  drżeniem, zlany potem, czując

się tak, jakby ktoś właśnie wyszeptał mu do ucha ostrzeżenie.

Wszystko to miało wpływ na jego zachowanie, które nie pozostało

niezauważone.

– Alizajdzie. – Ojciec pstryknął mu palcami przed twarzą, gdy wychodzili

z sali tronowej po audiencji. – Alizajdzie?

Ali mrugnął, otrząsając się z natłoku myśli.

– Słucham?

Ghassan zmierzył go wzrokiem.

–  Dobrze się czujesz? – zapytał, a  w  jego głosie zabrzmiała troska. –

Byłem pewien, że ostrzej potraktujesz tego bankiera z Garamy.

Książę nie przypominał sobie ani bankiera, ani Garamy.

– Przepraszam, jestem trochę zmęczony.

Ojciec zmrużył oczy.

– Jakieś problemy w szpitalu?

–  Nie, żadnych – odparł szybko Ali. – Prace postępują sprawnie i według

planu. Jeśli Bóg zechce, otworzymy go na Nawasatem.

– Wspaniale. – Ghassan klepnął go w plecy, gdy skręcali za róg. – Zadbaj,

żeby się nie przepracowywać. Proszę: oto ktoś, komu przydałoby się trochę

ciężkiej pracy… Muntazirze – powitał starszego syna, który właśnie się

pojawił. – Mam szczerą nadzieję, że znajdziesz dobrą wymówkę w  kwestii

swojej nieobecności na audiencji.

Muntazir dotknął piersi na sercu i czoła.

–  Pokój z  tobą, mój królu – powiedział, ignorując Alego. – Tak, znajdę.

Możemy porozmawiać w gabinecie?

Ali próbował odejść, lecz władca złapał go za rękę.

–  Nie. Możesz poświęcić nam parę minut. Nie myśl, że nie zauważyłem,

jak się unikacie. To wyjątkowo dziecinne.

Alizajd się zarumienił, a  Muntazir wyprostował, rzucając Alemu krótkie,

pogardliwe spojrzenie, tak jakby jego młodszy brat był czymś w  rodzaju
irytującego robaka, po czym wmaszerował do gabinetu ojca. Na szczęście,

ponieważ Ali poczuł doprawdy dziecinną ochotę, by skierować wodę

z pobliskiej fontanny na kosztowną szatę brata.

Stwierdzenie, że od wizyty Alego w  świątyni Dewów w  zastępstwie

Muntazira relacje pomiędzy braćmi się popsuły, byłoby eufemizmem. Mimo

najszczerszych wysiłków Ali i Zajnab nie zdołali przemycić ceremonialnych

szat brata z powrotem do jego garderoby niezauważeni. Wówczas Muntazir,

ze świeżym siniakiem na szczęce, który niewątpliwie zawdzięczał ojcu,

złajał ich tak dokumentnie, że niewiele brakowało, aby Zajnab się

rozpłakała, a  Ali sprawił, by butelki z  alkoholem, stojące w  całym pokoju,

wybuchły.

Po tym zdarzeniu nie próbował już rozmawiać z  bratem. Odnosił

wrażenie, że Muntazir stale go obserwował, przyglądał mu się bacznie

z  bezlitosnym spokojem, a  to powodowało, że Ali czuł się wyjątkowo

nieswojo i  smutno. Wcześniej miał nadzieję, że uda mu się pogodzić ze

starszym bratem, którego kiedyś podziwiał i  nadal kochał, lecz teraz

nadzieja ta zaczęła się rozwiewać.

Mimo to podążył za nimi do gabinetu. Nie miał wyboru.

–  …co masz na myśli, mówiąc, że rozwiązałeś problem z  szejkami

z południowej Am Geziry? – pytał właśnie Ghassan. Siedział za biurkiem,

a  Muntazir stał naprzeciwko niego. – Chyba że zdołałeś wyczarować

dodatkowy karawanseraj, bo nie wiem, gdzie indziej mielibyśmy pomieścić

tysiąc niespodziewanych gości.

–  Właśnie zakończyłem spotkanie z  nadzorcą gruntów pałacowych –

odparł Muntazir. – Sądzę, że powinniśmy rozbić dla nich obóz na terenie

frontowych ogrodów. Dewowie oczywiście będą zszokowani,

a  doprowadzenie tego terenu do poprzedniego stanu zajmie trochę czasu

po zakończeniu uroczystości, ale możemy to zrobić: pomiędzy palmami

wyczarować przepiękne jedwabne namioty, a  na dziedzińcu i  między

stawami umieścić stragany z  tradycyjnymi wyrobami, a  może nawet scenę

z  bajarzem i  muzykami, wykonującymi stare pieśni. – Uśmiechnął się

wyczekująco. – Pomyślałem, że mógłby to być piękny hołd dla naszej

ojczyzny. Jednocześnie szejkowie nie będą mieli powodu do obrazy, jeżeli

umieścimy ich tak blisko pałacu.

Jego ojciec zadumał się, a potem zawyrokował:

–  To doskonała propozycja. Bardzo dobrze, Muntazirze, zaimponowałeś

mi. Świetnie się spisujesz, jeśli chodzi o przygotowania do Nawasatem.


Muntazir uśmiechnął się szeroko, najszczerszym uśmiechem, jaki Ali

widział na jego twarzy od miesięcy, tak jakby ktoś zdjął mu brzemię

z barków.

–  Dziękuję, abba – odparł szczerze. – Robię to tylko po to, żebyś był ze

mnie dumny i by przynieść zaszczyt Kahtanim.

– Nie mam co do tego wątpliwości. – Ghassan złożył dłonie w piramidkę.

– Gdy jednak święto dobiegnie końca, Muntazirze, spodziewam się, że

zwrócisz uwagę z powrotem na żonę.

Triumfalna mina, która przed chwilą gościła na twarzy następcy tronu,

zniknęła.

– Moja żona i ja jesteśmy w jak najlepszych stosunkach.

Ghassan zmierzył go wzrokiem.

–  To mój pałac, emirze. Wiem o  wszystkim, co dzieje się w  jego murach,

dlatego też jestem świadom, iż nie odwiedzaliście z  Nahri swoich sypialni

od ponad czterech miesięcy. Kazałem wam wziąć ślub, żeby zjednoczyć

nasze rody, pamiętasz? Od tamtej pory minęło już blisko pięć lat. W  tym

czasie po naszym ślubie z Hatset mieliśmy już dwójkę dzieci.

Ali odchrząknął.

– Czy mogę… wyjść?

Nikt nawet na niego nie spojrzał. Muntazir gapił się w  blat biurka ojca,

zaciskając mocno zęby.

– Te sprawy zabierają sporo czasu, abba – powiedział w końcu.

–  Zabierają sporo czasu, ponieważ spędzasz noce z  każdym, tylko nie

z  żoną. Ostrzegałem cię przed tym nie raz. Jeśli ktoś inny, inna osoba

z rodu Dewów, rozprasza cię i przeszkadza wykonywać obowiązki… no cóż,

taką osobę można bez trudu usunąć z twojego towarzystwa.

Muntazir uniósł raptownie głowę, a  Ali dostrzegł na twarzy brata ledwie

powstrzymywaną wściekłość.

–  Nikt mnie nie rozprasza – warknął. Trzymał się blatu biurka tak

mocno, że kostki dłoni mu zbielały. – Jestem doskonale świadom swoich

obowiązków. Od dzieciństwa wbijałeś mi do głowy, jakie są ważne.

Oczy Ghassana zapłonęły.

–  Jeśli uważasz swoją sytuację za uciążliwą, emirze – odezwał się

chłodno – ktoś inny może cię zastąpić. Ktoś, kto, jak podejrzewam,

z  radością przejmie twoje obowiązki małżeńskie. Ktoś, kogo towarzystwo

woli twoja żona.

Uszy Alego zapłonęły na tę insynuację.


– Ależ to nie…

Muntazir skrzywił się z pogardą.

–  Moja żona woli bezdenną kiesę królowej Hatset i  głupca, którym

manipuluje, żeby zbudował jej szpital. – Spojrzał na Alego. – Kiedy będzie

gotowy, uzna za bezużytecznych ich oboje.

Okrutne słowa dosięgły celu, przeszywając najwrażliwsze miejsce

w sercu Alego.

– Nahri jest warta dziesięciu takich jak ty – odpalił, czując, jak fala urazy

przełamuje jego opanowanie. – Jej plan świadczy o  odwadze i  geniuszu,

a ty nie potrafiłeś oderwać się od kurtyzan na dość długo, by odwiedzić…

Drzwi gabinetu otworzyły się raptownie, uderzając z  hukiem o  ścianę.

Książę błyskawicznie się odwrócił, dobywając zulfikara i  stając pomiędzy

wejściem i swoją rodziną. To był Wadżid, najwyraźniej zaniepokojony.

–  Abu Muntazir – pozdrowił Ghassana po gezirijsku. Zza jego pleców

dobiegło Alego zawodzenie kobiety. Jej krzyk niósł się echem po korytarzu.

– Wybaczcie, popełniono straszliwą zbrodnię.

–  Moja pani, proszę! – Ali zesztywniał na dźwięk głosu Kaweha. – Nie

możesz zjawić się przed obliczem króla w tym stanie!

– Właśnie, że mogę! – krzyknęła kobieta. – Mam prawo, jako obywatelka!

– Dalsze słowa wykrzykiwała już w dewaszti, przerywając je szlochami.

Ghassan wstał zza biurka, a  tymczasem do gabinetu wpadła dewańska

kobieta w  zakrwawionym czadorze. U  jej boku wszedł Kaweh, blady

i  napięty, a  za nimi garstka innych Dewów i  dwóch członków Gwardii

Królewskiej.

–  Co tu się dzieje? – zapytał stanowczo Ghassan, przechodząc na

dżinistański.

Kaweh wystąpił naprzód, a  tymczasem kobieta padła przed nimi na

kolana, zakrywając zapłakaną twarz dłońmi.

–  Wybacz mojej rodaczce, władco – odezwał się wezyr. – Straciła rozum,

chcąc dostać się przed twoje oblicze.

–  Jest przed nim mile widziana – odparł król. Ali słyszał w  jego głosie

autentyczną troskę. – Dobra kobieto, co się stało? Czy jesteś ranna? Mogę

wezwać Banu Nahidę…

Dewa zaczęła szlochać mocniej.

– Już na to za późno! Mój mąż nie żyje! Złapali go i poderżnęli mu gardło!

Wadżid stwierdził ponuro:


– Kilku moich żołnierzy ich znalazło. Jej mąż… – Pokręcił głową. – Źle to

wyglądało.

– Schwytaliście ich? – zapytał szybko Ali.

Kaid umilkł, a po chwili odpowiedział:

–  Nie. To… znaleźliśmy ich w  pobliżu dzielnicy Geziri. Poszli kupić perły

i…

–  To się nie stało w dzielnicy Geziri – warknął Kaweh. – Wiem, gdzie ich

znalazłeś, kaidzie.

– Kto was zaatakował, moja pani? – zapytał Ghassan w skupieniu.

– Szafici – wypluła. – Chcieliśmy zobaczyć szpital Nahidów, ale w połowie

drogi przez obóz robotników ci wstrętni mężczyźni otoczyli nas, zaczęli

ciągnąć za ubrania i zawlekli w boczną alejkę. Grozili… grozili, że pozbawią

mnie czci. Parwez błagał ich, powiedział, że odda im wszystko, co mamy…

– Pokręciła głową, jakby chcąc odepchnąć od siebie to wspomnienie,

a wówczas zasłona na chwilę opadła jej z twarzy.

Ali przeżył wstrząs. Rozpoznał ją w  jednej chwili i  spojrzał na Wielkiego

Wezyra. Nie. To było niemożliwe.

Muntazir zrobił kilka kroków i nalał szklankę wody z  dzbanka stojącego

na parapecie. Wrócił i  wcisnął naczynie w  dłonie kobiety, dodając kilka

życzliwych słów w  dewaszti. Wzięła drżący oddech, wytarła oczy, a  potem

wypiła wodę.

Kiedy jej twarz mignęła księciu po raz drugi, zyskał pewność. Widział ją

już dwa razy wcześniej, za każdym razem w  okolicznościach zapadających

w pamięć. Po raz pierwszy w  tawernie Dewów, którą odwiedził z  Anasem,

gdzie śmiała się i  grała z  grupą kurtyzan. Po raz drugi – w  apartamencie

Alego: czekała tam w  jego łóżku po pierwszym dniu spędzonym u  dworu,

przysłana w ramach „powitania” w pałacu.

Owo „powitanie” zaaranżował zaś Kaweh e-Pramuch.

I to on właśnie przemówił następny:

–  Próbowałem ostrzec Banu Nahidę przed zakładaniem tego obozu –

podniósł głos i załamał ręce. – Ci mieszańcy są niebezpieczni. Współpraca

z nimi jest wbrew naturze, a  teraz zabili Dewę w  biały dzień. Powinno się

zburzyć całe to miejsce!

Ali odchrząknął, z całych sił próbując się opanować.

– Czy byli tam jacyś świadkowie?

Kaweh spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– A czy jej słowo nie wystarczy?


„Nie, kiedy ty maczałeś w  tym palce”. Ali nie wypowiedział jednak tych

słów, zamiast tego położył dłoń na sercu i przemówił szczerze:

–  Nie miałem zamiaru obrazić twojej pracownicy, Wielki Wezyrze. Ale to

pomogłoby nam złapać…

–  Nie jestem jego pracownicą – oznajmiła kobieta. – Co to ma znaczyć?

W  moich żyłach płynie szlachetna krew! Należałam tylko do mojego

Parweza!

Książę otworzył usta, ale Ghassan uniósł dłoń.

–  No więc byli tam jacyś świadkowie czy nie? Nie wątpię w  twoje

świadectwo, moja pani, ale to pomogłoby nam znaleźć sprawców.

Wadżid pokręcił głową.

–  Nie było żadnych świadków, mój królu. Nikogo, kto mógłby z  nami

porozmawiać, chociaż kiedy przybyliśmy, panował tam chaos. – Zawahał

się, po czym dodał: – Natomiast zbierała się wyjątkowa spora liczba

Dewów, wykrzykując żądania, by odnaleźć tego, kto to zrobił, i  pociągnąć

do odpowiedzialności.

W głowie Alego zapłonęła ostrzegawcza myśl.

– Szafici w tym obozie pozostają pod naszą ochroną. Są tam setki kobiet

i dzieci.

–  Nie powinno ich tam być – odparł wezyr. – To twoja wina. To ty

szeptałeś zatrute słowa do ucha mojej Banu Nahidy, a  teraz ten Dewa

nie żyje!

Podejrzliwość opanowała Alego. Kaweh jasno określił swoje stanowisko

podczas spotkania w  Wielkiej Świątyni: był przeciwny współpracy Nahri

z  szafitami. Ale przecież nie mógł pałać aż taką nienawiścią, by uknuć

podobny plan…

Świadom napiętej sytuacji książę przeszedł na gezirijski, tak by Dewowie

go nie rozumieli:

–  Abba, znam tę kobietę – powiedział cicho. – Kaweh również ją zna.

Kazał jej odwiedzić mój apartament, kiedy wprowadziłem się do pałacu

pięć lat temu. – Ghassan spojrzał mu prosto w oczy, lecz twarz władcy nie

wyrażała ani krzty emocji, więc Ali mówił dalej: – Muntazirze, z pewnością

ją rozpoznajesz. Też tam wtedy byłeś. Gdyby zdjęła zasłonę z twarzy, wiem,

że przypomniałbyś ją sobie.

Starszy brat spojrzał na niego, najwyraźniej zastanawiając się głęboko.

A potem z bezlitosnym spokojem rzekł:


–  Wydaje mi się, że wyraziłem się jasno, co sądzę o  twoich opiniach

dotyczących szafitów? – Raptownie się wyprostował, a jego twarz ściągnęła

się w  grymasie udawanej wściekłości. – Nie mam zamiaru prosić tej

biednej kobiety, żeby się rozebrała tylko dlatego, że uważasz ją za

prostytutkę!

Jego ostatnie słowa, wypowiedziane po dżinistańsku, a  nie gezirijsku,

rozbrzmiały w  całym pokoju. Kaweh sapnął, a  kobieta przeraźliwie

zapłakała.

Ali odwrócił się, dostrzegając przerażenie na twarzach coraz większej

liczby osób, przyciągniętych jękami Dewy.

–  N-nie powiedziałem tego – wydukał, oszołomiony zdradą Muntazira. –

Chodziło mi tylko o to…

– Jak śmiesz? – zapytał oskarżycielsko Kaweh. – Nie masz wstydu, książę

Alizajdzie? Czy nienawidzisz Dewów tak bardzo, że znieważasz płaczącą

kobietę, mimo że wciąż ma na sobie krew męża, który skonał w  jej

ramionach?

– Nie to miałem na myśli!

Muntazir szybko przepchnął się obok Alego i ukląkł u boku kobiety.

–  Znajdziemy i  ukarzemy tego, kto to zrobił – obiecał, a  jego twarz

promieniowała szczerością. Obejrzał się na Ghassana. – Kaweh ma rację,

abba. Próbowałem ostrzec zarówno ciebie, jak i  Nahri. Szafici są

niebezpieczni, więc coś takiego musiało się zdarzyć, prędzej czy później. Ali

cierpi na urojenia i zaraża fanatyzmem wszystkich naokoło.

Ali gapił się na brata z rozdziawionymi ustami.

– Ziru…

–  Alizajdzie, zostaw nas – odezwał się oschle Ghassan. – Ty i  twoi

towarzysze nie opuszczajcie pałacu, dopóki nie rozkażę inaczej. – Jego oczy

błysnęły. – Rozumiesz? Idź prosto do swojego apartamentu. Nie pozwolę,

żebyś zaognił tę sytuację.

Zanim książę zdążył zaprotestować, brat złapał go i  pociągnął ku

drzwiom.

– Ojcze, nie rób tego! – wykrzyknął Ali. – Słyszałeś, co powiedział Wadżid,

tam się zbiera tłum. Ci szafici są niewinni!

Ghassan nawet na niego nie spojrzał.

– Ta sprawa zostanie załatwiona – oświadczył tylko.

Muntazir wypchnął Alego z gabinetu, niemalże zwalając go na posadzkę.


– Czy istnieje jakaś sytuacja, której nie potrafisz pogorszyć? – warknął po

gezirijsku.

– Skłamałeś – oskarżył go książę, trzęsąc się z emocji. – Znam cię i…

–  Nic o  mnie nie wiesz – odparł Muntazir, cicho i  jadowicie. – Nie masz

pojęcia, ile mnie kosztowała obecna pozycja. Niech mnie szlag, jeżeli

pozwolę sobie ją odebrać jakiemuś fanatykowi z  obsesją na punkcie

szafitów, który nie potrafi utrzymać języka za zębami.

Po czym zamknął mu drzwi przed nosem.

Ali zatoczył się i upadł, czując wzbierającą w nim wściekłość. Miał ochotę

rozwalić drzwi i wywlec brata za sobą. Nigdy przedtem nie czuł tak palącej,

fizycznej potrzeby walnięcia kogoś.

Delikatna, nowa fontanna, zdobiąca korytarz, przepiękna konstrukcja

z  malowanymi kryształowymi ptakami, które wydawały się poruszać

podczas kąpieli w  nieruchomej wodzie stawu ułożonego z  mozaiki,

błyskawicznie eksplodowała, a woda rozprysnęła się w mgiełkę.

Ali ledwie to zauważył. „Sprawa zostanie załatwiona”, powiedział ojciec.

Co to miało znaczyć? Pomyślał o  robotnikach i  ich rodzinach, stających

naprzeciw rozwścieczonego tłumu Dewów, o  Subie i  jej córeczce. Nie

powinien zachowywać się teraz lekkomyślnie, ale czy mógł pozwolić, by

przemoc dotknęła tych, których obiecał chronić? Wiedział, jaki kurs

obierze władca: Ghassan nie miał zamiaru ryzykować i  wysyłać Gwardii

Królewskiej przeciw lamentującym Dewom tylko po to, by chronić szafitów.

Był jednak ktoś jeszcze, kogo Dewowie mogli posłuchać. Serce zabiło

Alemu nerwowo. Muntazir go zabije, o ile Ghassan go nie ubiegnie.

„To nie ma znaczenia. Nie teraz”. Skoczył na równe nogi i  pobiegł ku

infirmerii.
 

23
 

Nahri
 

Nawet jeżeli Nahri pochodziła z rodu Dewów, jednego była pewna: nigdy nie

polubi jazdy konnej.

Wierzchowiec jakby usłyszał jej myśli: rozpędzał się coraz bardziej, na

złamanie karku biorąc kolejne zakręty. Zamknęła oczy i  ścisnęła Alego

w pasie z całych sił.

Zaprotestował zdławionym głosem.

– Nie rozumiem, dlaczego nie mogłaś siąść na drugiego konia – powtórzył

chyba po raz dziesiąty. – To byłoby bardziej stosowne.

–  Tak jest szybciej – powiedziała obronnym tonem, nie chcąc się

przyznać, że nie potrafi zbyt dobrze jeździć konno. Dewowie byli dumni ze

swoich umiejętności hippicznych. – Muntazir ciągle jęczy, jak to uwielbia

tego konia. Twierdzi, że to najszybszy rumak w całym Dewabadzie.

Ali jęknął.

–  Mogłaś mi powiedzieć, że to jego ulubiony wierzchowiec, zanim go

ukradliśmy!

Jej gniew rozgorzał nowym płomieniem.

–  Może powinieneś o  tym pomyśleć, zanim wpadłeś do infirmerii,

krzycząc o spiskach.

– Ale uwierzyłaś mi? – zapytał z nadzieją w głosie.

„Wierzę, że Kaweh coś knuje”. Wielki Wezyr nie ukrywał swojej wrogości

wobec szafitów, chociaż Nahri nie była pewna, czy potrafiłby uknuć tak

podły plan. Było w nim coś, co nie pozwalało jej mu ufać, ale nie wydawał

się okrutny.

Zdecydowała się na inną odpowiedź:


–  To tak potwornie absurdalna historia, nawet jak na ciebie, że

zakładam, iż kryje się w niej ziarno prawdy.

– Jak uprzejmie z twojej strony – mruknął.

Schylili się pod nisko wiszącą linką z  praniem. Jechali bocznymi

uliczkami przez dzielnicę Geziri, gdyż Ali sądził, że tak będzie szybciej.

Wokół nich wznosiły się ślepe ściany wielkich kamiennych domów,

a  w  powietrzu unosił smrodek śmieci. Koń przeskoczył nad szerokim

kanałem ściekowym, a  wówczas Nahri zaklęła, ściskając Alego mocniej

i  wpijając palce w  jego pas z  bronią. Wiedziała, że oręż może im się

przydać.

Dosłyszała, jak książę mamrocze pod nosem modlitwę.

–  Musisz to robić? – syknęła mu do ucha, walcząc z  zażenowaniem. Nie

miała zamiaru udawać, że Ali jest najmniej odpowiednią osobą, którą

powinna tak ściskać. Była dorosłą kobietą i  potrafiła po cichu docenić

pozytywne efekty codziennych ćwiczeń szermierczych, nie ekscytując się

tym nadmiernie. To Ali robił z  tego niepotrzebny problem. – Wiesz co, jak

na kogoś, kto tak doskonale pamięta jedną z  kurtyzan Kaweha,

zachowujesz się doprawdy pruderyjnie.

Ali prawie się udławił.

–  Między mną a  jego kurtyzanami nic nie zaszło! – powiedział

z  oburzeniem. – Nigdy bym sobie na to nie pozwolił. Wybacz, że

zapamiętałem jej twarz!

Poczuła się lekko dotknięta tak żarliwym zaprzeczeniem.

– Masz coś przeciwko kobietom Dewów?

–  N-nie, oczywiście, że nie – wyjąkał w  odpowiedzi. Przesunął się

w  siodle, tak żeby jej nie dotykać, ale kolejny sus konia sprawił, że

przylgnęli do siebie. – Czy… czy możemy teraz o tym nie rozmawiać?

Nahri przewróciła oczami, ale zamilkła. Kłótnia z Alim nie pomogłaby jej,

gdyby miała stawić czoło rozwścieczonym Dewom.

Żołądek skręcił jej się ze zdenerwowania. Wiedziała, że Dewowie jej

słuchają, a  ponadto ufała we własną zdolność przekonywania, ale

perspektywa konfrontacji z rozwścieczoną tłuszczą przerażała nawet ją.

„Wcale tak nie będzie” – przekonywała sama siebie. „Przysięgniesz na

Nahidów, że sprawiedliwości stanie się zadość, i  nakażesz Dewom, by

wrócili do domów”. Najważniejsze, żeby sytuacja nie wymknęła się spod

kontroli.
Po chwili aleja zaczęła się rozszerzać. Jeszcze jeden zakręt i  Ali zwolnił

tempa. Za łukowatym przejazdem uzdrowicielka dostrzegła szeroką ulicę.

Kopyta uderzały o bruk coraz ciszej.

Dzięki temu dosłyszeli lamenty. Nahri sapnęła gwałtownie, wyczuwając

w ciepłym powietrzu krew i dym. Ali ze zdławionym okrzykiem spiął konia,

by szybciej dotrzeć na miejsce…

Spóźnili się.

Nie było żadnego tłumu Dewów ani kordonu gwardzistów, próbujących

zaprowadzić porządek. Warsztaty i tętniące życiem nowe domy zmieniły się

w  żarzące zgliszcza. W  powietrzu unosił się gęsty, dławiący dym, a  szare

opary zasłaniały większą część obozu.

– Nie… – błagał cicho Ali, zsuwając się z konia. – Boże, nie…

Nahri zeskoczyła zaraz za nim i usłyszała płaczące dziecko. Co z rodziną

Subhy? Chora ze strachu ruszyła przed siebie.

Ali złapał ją za rękę.

–  Nahri, jesteśmy sami. Jeżeli szafici cię obwinią, jeśli będą chcieli

zemsty… – ostrzegł głosem nabrzmiałym emocjami.

– To będą chcieli zemsty. – Łypnęła na niego. – Puść mnie. I nigdy więcej

nie próbuj mnie zatrzymywać.

Puścił jej nadgarstek jak oparzony.

– Przepraszam.

– I bardzo dobrze. Chodźmy.

W milczeniu weszli do obozu.

Przed nimi wznosiły się dymiące warsztaty i  namioty. Jedna z  pomp,

którą zainstalował Ali, leżała potrzaskana, a  z  jej szczątków tryskał

wysokim łukiem strumień wody. Drogę rozjeżdżono kopytami, więc błoto

wsysało jej pantofle, gdy mijała połamane meble i  porozbijane garnki.

Mimo to wydawało się, że większość zniszczeń dokonała się przy głównej

alei obozu. Chociaż tyle. Zapewne dewańscy napastnicy zbyt się bali

kontrataku, by zsiadać z  koni lub zapuszczać w  wąskie boczne uliczki.

Pokryci krwią i  kurzem szafici ratowali ze zniszczonych domów, co się

dało, a  inni, wstrząśnięci i  oszołomieni, siedzieli, rozglądając się

z niedowierzaniem.

W ciszy wznosił się pomruk głosów, gdy coraz więcej i  więcej osób

rozpoznawało przybyszów. Nahri dostrzegła grupkę szafitów zebraną wokół

leżącej twarzą w dół postaci. Wokół zwłok.


Aż się potknęła. Ciało spalone tak, że nie dało się ustalić jego

tożsamości, mogło należeć do młodzieńca. Jego usta były rozwarte, niczym

w nieustającym krzyku.

–  Spalili go żywcem. – Nahri okręciła się na pięcie i  dostrzegła Subhę.

Szaficka lekarka była brudna, jej ubranie i  skórę pokrywał popiół,

a w pasie była przewiązana zakrwawionym fartuchem. – Chłopak, młodszy

od ciebie – wypluła w kierunku Alego. – Chłopak, który nie potrafił sklecić

dwóch słów. Znałam go. Sama przyjmowałam jego poród i  odplątywałam

mu pępowinę z szyi… – umilkła na chwilę i popatrzyła na zamordowanego

z udręką, a  potem oderwała od niego wzrok. – Oczywiście to stało się już

po tym, jak podpalili nasze domy i zdemolowali warsztaty. Kiedy rozjechali

końmi tych, którzy nie odpowiadali na ich pytania, i pobili tych, którzy nie

mówili dość szybko. A  kiedy chłopak nie potrafił odpowiedzieć, uznali, że

jest winny. Niczego nie zrobił! – podniosła głos i oskarżycielsko wymierzyła

palec w kierunku Nahri i Alego. – Przybyliśmy tutaj, żeby wam pomóc. By

wybudować wasz szpital pod waszą ochroną.

– A my was zawiedliśmy. – W oczach księcia pojawiły się łzy, lecz głos mu

nie zadrżał. – Tak mi przykro, Subho. Przepraszam z całego serca.

Lekarka pokręciła głową.

– Twoje słowa nie przywrócą mu życia, Alizajdzie Al-Kahtani.

Nahri nie mogła oderwać wzroku od zamordowanego chłopaka.

– Gdzie są wasi ranni? – spytała cicho.

Subha wskazała głową pozostałości zaimprowizowanego namiotu,

poszarpaną płachtę, która chroniła około dwóch tuzinów zakrwawionych

szafitów.

– Tam. Parimal poszedł po medykamenty.

–  Nie potrzebuję ich – odparła Nahri i  podeszła do szpitaliku. Najbliżej

niej leżał na brudnym kocu samotny chłopiec. Wydawał się w szoku: miał

rozerwaną wargę i  posiniaczoną, zakrwawioną szczękę. Przyciskał do

brzucha drugi, zakrwawiony koc.

Uklękła i  odsunęła go. Został pchnięty nożem, niemal wypatroszony. To

cud, że jeszcze żył. Skórę wokół rany miał zaczerwienioną i  opuchniętą,

a uzdrowicielka wyczuwała rozszarpane wnętrzności. Subha nie mogła mu

pomóc, nawet dysponując lekami i opatrunkami.

Ale Nahri mogła. Wzięła głęboki oddech, świadoma, na co się decyduje

i co to będzie oznaczało.

A potem położyła dłonie na jego ciele.


„Zdrowiej!” Skóra natychmiast zwinęła się pod jej palcami, opuchlizna

zaczęła znikać, a  pozrywane mięśnie i  narządy – zrastać. Młodzieniec

wydobył z  siebie zdławione sapnięcie, a  Nahri poczuła, jak puls mu

przyspiesza. Otworzyła oczy i  zobaczyła, jak Subha wpatruje się w  nią ze

zdumieniem.

Odchrząknęła.

– Kto następny?

Wezwanie na maghrib, wieczorną modlitwę, odbijało się echem na ulicach

Dewabadu. Nahri straciła już rachubę, ilu szafitów uleczyła. Potraktowano

ich brutalnie: musiała uzdrawiać połamane kości, zmiażdżone kończyny

i  makabryczne poparzenia. Z  tego, co zdołała się zorientować, atak był

krótki, ale potwornie skuteczny: jeźdźcy całą bandą przegalopowali przez

obóz, rzucając zaczarowane ogniste kule, a  potem złapali i  zamordowali

młodzieńca, którego uznali za winnego.

Pozostawili po sobie dwadzieścia trzy trupy. Liczba ta mogłaby się

podwoić, gdyby Nahri nie uleczyła rannych i gdyby jedna trzecia obozu nie

uciekła do szpitala, znajdując schronienie za drzwiami, których dewańscy

napastnicy nie ośmielili się przekroczyć.

– Dlaczego wszyscy tak nie zrobili? – zapytała uzdrowicielka.

–  Tamci krzyczeli, że walczą w  imię Nahidów – odparła Subha bez

ogródek. – Nie byliśmy pewni, czy szpital Nahidów będzie bezpiecznym

miejscem.

Nahri nie zadawała dalszych pytań. A  kiedy skończyła pracę (ostatnią

pacjentką była sześciolatka z pęknięciem czaszki, znaleziona w ramionach

martwego ojca), była kompletnie, absolutnie wyczerpana.

Podniosła się znad dziewczynki i kilka razy głęboko odetchnęła, próbując

się opanować, chociaż od kwaśnego smrodu dymu i  krwi przewracało jej

się w  żołądku. Świat rozmazywał jej się pod oczami, więc zmrużyła je,

próbując skupić wzrok mimo fali zawrotów głowy.

Subha położyła jej dłoń na ramieniu.

– Spokojnie – rzuciła, gdy Nahri się zachwiała. – Wyglądasz, jakbyś zaraz

miała zemdleć. – Wcisnęła jej w dłonie bukłak. – Pij.

Nahri z  wdzięcznością przyjęła worek i  wypiła, a  potem wylała sobie

resztę na dłonie, żeby ochlapać twarz.

– Złapiemy i ukarzemy tych, którzy to zrobili. Przysięgam.

Lekarka nie pofatygowała się nawet, by kiwnąć głową.


– Może w innym świecie.

Nahri zbyt późno usłyszała tętent kopyt. Rozległo się kilka

zaniepokojonych okrzyków, więc rzuciła bukłak i  odwróciła się, na wpół

obawiając się, że banda Dewów powróciła.

Rzeczywistość okazała się dużo gorsza. To był Ghassan.

Król oczywiście nie przybył sam. Tuż za nim jechali kaid i  oddział

gwardzistów, wszyscy uzbrojeni po zęby, a  dalej Muntazir i  Kaweh. Krew

w niej zawrzała na widok Wielkiego Wezyra. Jeżeli maczał palce w  ataku,

który doprowadził do tego strasznego odwetu, zapłaci za to. Nahri już o to

zadba. Musiała jednak być ostrożna: nie miała zamiaru tak jak Ali

wykrzykiwać oskarżeń, których nie mogła udowodnić, tylko po to, żeby

użyto ich przeciwko niej.

Wyprostowała się.

– Subho, czy twoja rodzina jest w szpitalu?

Lekarka przytaknęła.

– Tak, są z Razu.

–  Dobrze. – Nahri wytarła dłonie o  kitel. – Czy mogłabyś do nich

dołączyć? Lepiej, żebyś nie przyciągała teraz uwagi króla.

Subha się zawahała.

– A ty?

– Muszę przywołać paru mężczyzn do porządku.

Ghassan nie spojrzał nawet w  jej kierunku, kiedy wyszła spod płachty

i  ruszyła ku niemu. Zsiadł z  konia i  pomaszerował po zakrwawionym

bruku prosto do młodszego syna, tak jakby na ulicy nie było nikogo

innego.

Ali zauważył go o  pół chwili za późno. Pokryty krwią i  kurzem, nie

spoczął, od kiedy przyjechali na miejsce, robiąc wszystko, o  co prosili

szafici: usuwając szczątki, naprawiając namioty, rozdając koce.

Uniósł dłonie.

– Abba…

Władca uderzył go w twarz metalową rękojeścią handżara.

Trzaśnięcie rozległo się echem na ulicy. Na jego dźwięk zamilkł cały obóz.

Nahri usłyszała, jak Ali zachłystuje się, a  potem ojciec uderzył go jeszcze

raz. Książę zatoczył się do tyłu, a krew pociekła mu po policzkach.

–  Na kolana! – warknął Ghassan, popychając Alego na ziemię, kiedy ten

nie posłuchał rozkazu dość szybko. Król wyciągnął zulfikar z pochwy.


Przerażona Nahri pobiegła ku nim, ale Muntazir był szybszy: zeskoczył

z konia i ruszył naprzód.

– Ojcze, czekaj…

–  Zrób to! – przerwał mu Ali, a  w  jego głosie brzmiała udręka. Splunął

krwią i  spojrzał na ojca gniewnie płonącymi oczami. – Zburz tę fasadę. –

Głos załamał mu się na tym słowie. – No, zrób to!

Dłoń Ghassana nadal trzymała zulfikar.

–  Okazałeś mi nieposłuszeństwo – zagrzmiał oskarżycielsko. –

Powiedziałem ci, że załatwię tę sprawę. Jak śmiałeś tu przyjechać? Jak

mogłeś zaryzykować życie swojej bratowej?

–  Ponieważ załatwiasz sprawy tak, że pozwalasz innym się wykrwawić!

Pragniesz, by wszyscy, którzy nie należą do Gezirich, spędzili na walce ze

sobą nawzajem tyle czasu, by już nie mieli sił ci się sprzeciwić!

Zarzut zawisł w  powietrzu jak gorejąca pochodnia. Wszyscy obecni,

głęboko wstrząśnięci, przyglądali się dwóm Kahtanim, ojcu i synowi.

Wydawało się, że Ghassan tylko dzięki największemu wysiłkowi woli

zdołał opuścić zulfikar. Odwrócił się plecami do syna i  skinął dłonią na

gwardzistów.

–  Zabrać księcia Alizajda i  wtrącić do lochów. Być może kilka miesięcy

spędzonych z  trupami tych, którzy mi się sprzeciwili, nauczy go trzymać

język za zębami. A potem wyburzcie to miejsce do reszty.

Nahri zrobiła krok i stanęła mu na drodze.

– Absolutnie nie.

Król rzucił jej zirytowane spojrzenie.

–  Odsuń się, Banu Nahido – powiedział protekcjonalnie. – Nie mam

ochoty ani cierpliwości wysłuchiwać teraz jednego z  twoich zadufanych

przemówień. Niech twój mąż ukarze cię, jak uzna za stosowne.

Nie mógł wybrać gorszych słów.

Ziemia pod jej nogami zatrzęsła się groźnie. Rozległy się okrzyki

zaskoczenia, kiedy kilka koni spłoszyło się i  stanęło dęba. Brudna

i rozdrażniona Nahri ledwie to zauważyła. Energia spływała z trzaskiem ku

jej dłoniom, potęga miasta pulsowała gniewnie w  jej żyłach. Nie przyszła

tutaj, do szpitala, który chciała odbudować, stojącego na kościach jej

zamordowanych przodków, po to, by nią pomiatano. Nie po to publicznie

złamała największe tabu swojego rodu, żeby teraz ktoś mówił jej: „Odsuń

się”.
–  Nie – powiedziała sucho. – Nie rozkażesz wyburzyć tego miejsca. Nikt

nie tknie mojego szpitala i nikt nie zawlecze mojego wspólnika do lochów.

Ghassan spojrzał na nią z  niedowierzaniem, a  potem jego twarz

stwardniała w grymasie, który kiedyś mroził jej krew w żyłach.

– Słucham?!

Przez grupę za nimi przebiegła fala szeptów, a  potem wystąpił z  niej

osłupiały Kaweh.

–  Powiedz mi, że to nieprawda – poprosił. – Mówią, że uleczyłaś swoją

magią szafitę. Powiedz, że kłamią.

–  Uzdrowiłam ich około pięćdziesięciu – poprawiła go chłodno. Zanim

zdołał odpowiedzieć, uniosła skalpel i  rozcięła sobie głęboko dłoń. Ledwie

trzy krople upadły w błoto, zanim rana się zamknęła i zabliźniła. – A mimo

to Stwórca nie uznał za stosowne odebrać mi moich umiejętności.

– Ale w Świątyni obiecałaś… – wybełkotał przerażony wezyr.

–  Taka obietnica nic nie znaczy, kiedy ktoś umiera. Mężczyźni z  naszego

rodu popełnili haniebną zbrodnię, o przyczynach której ty i ja z pewnością

jeszcze podyskutujemy. Tymczasem zrobiłam, co mogłam, żeby naprawić tę

krzywdę. – Pokręciła z  niesmakiem głową. – Rozumiesz mnie? Tutaj

wydarzyła się tragedia, do której doszło, kiedy pozwoliłeś, by sytuacja

wymknęła się spod kontroli. Kilku przestępców atakuje niewinną parę

Dewów i to ma usprawiedliwiać wojnę na ulicach? Tym jesteśmy? – Rzuciła

Ghassanowi buntownicze spojrzenie, ale starannie wybrała następne

słowa: – Co stało się z królem, który był gotów zawrzeć przymierze między

rodami?

W ten sposób rzuciła mu wyzwanie… ale zarazem stworzyła mu okazję

do zmiany decyzji. Modliła się, by skorzystał z tej drugiej sposobności. Nie

potrafiła odczytać niczego z twarzy Kaweha i nagle zaczęła się zastanawiać,

czy kiedykolwiek prawidłowo zrozumiała jego intencje.

Tymczasem mina Ghassana jasno wskazywała, że uważnie ją ocenia. Jak

gdyby widział Nahri po raz pierwszy w życiu.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

–  Za każdym razem postępowałam wobec ciebie uczciwie, królu

Ghassanie – wyznała nieco ciszej. – Wyrzekłam się swojego afszina.

Wyszłam za twojego syna. Pochylam głowę w  pokłonie, gdy siadasz na

tronie szedu. Ale jeśli odbierzesz mi to miejsce, rozedrę to miasto i  twoją

rodzinę na strzępy.
Władca zmrużył oczy i  podszedł do niej. Nahri musiała zebrać całą

odwagę, żeby się nie cofnąć.

– Nie jesteś przecież aż tak głupia, żeby mi grozić – powiedział tak cicho,

że tylko ona mogła go usłyszeć. – Mógłbym ujawnić, że jesteś szafitką. Tu

i teraz.

Nahri nie opuściła wzroku… a  potem, w  jednym przerażającym

momencie zdecydowała się sprawdzić jego blef. Potrafiła odgadnąć, co

planuje ofiara przekrętu, wszystko jedno, czy był nią król dżinnów, czy ktoś

inny. W  tej chwili mogła się założyć, że Ghassan Al-Kahtani woli być

pamiętany jako król, który zjednoczył ich rody, niż ten, który zniszczył

ostatnią Nahidkę.

–  Proszę bardzo, zrób to – zgodziła się równie cicho. – Zobaczymy, komu

teraz uwierzą Dewowie i  komu uwierzą twoje dzieci. Ja dotrzymałam

słowa. Zrób to, a wszyscy zobaczą, że to ty działasz w złej wierze, nie ja.

W tej chwili podszedł do nich Muntazir, którego zapewne skłoniła do

działania marsowa mina ojca. Następca tronu wyglądał, jakby brały go

mdłości. Wodził przerażonym wzrokiem po rozpryskanej na bruku krwi

i dymiących resztkach namiotów.

– Abba, to był długi dzień. Pozwól mi zabrać żonę do pałacu.

–  To doskonała propozycja – rzucił Ghassan, nie odrywając wzroku od

Nahri. – Masz rację, Banu Nahido – ciągnął dyplomatycznym tonem. –

Rzeczywiście postępowałaś w  dobrej wierze i  jestem pewien, że twoje

działania tutaj miały na celu ocalenie życia ofiar. – Wzruszył ramionami. –

Być może pewnego dnia Dewowie zapomną nawet, że w  tym celu

naruszyłaś prawa Sulejmana.

Nahri nawet nie drgnęła.

– Co z moim szpitalem?

–  Możesz kontynuować swój mały projekt, ale nie wrócisz tu, aż nie

skończy się odbudowa. – Ghassan zerknął na Alego, wciąż klęczącego na

ulicy. – Ty zaś nie opuścisz szpitala, chyba że na mój rozkaz. Jeżeli

spróbujesz, zostaniesz aresztowany przez gwardzistów, i  to nie tych,

których zdołała przekupić twoja matka. – Przeniósł wzrok z syna na Nahri.

– Uważam, że najlepiej będzie, jeżeli wprowadzimy do tego… partnerstwa

nieco dystansu. Jeśli będziecie chcieli podyskutować o odbudowie, możecie

porozumiewać się przez posłańca. Służącego mnie.

Muntazir chwycił jej dłoń i pociągnął za sobą.


–  Zrozumiano – powiedział szybko, zapewne wciąż dostrzegając iskry

buntu, tlące się w jej oczach. – Nahri, chodźmy…

–  Jeszcze nie skończyłem – przerwał mu król, głosem tak chłodnym, że

zmroził jej krew w  żyłach. Zwrócił teraz uwagę na Alego. – Banu Nahida

może i  działała w  dobrej wierze, ale ty nie. Sprzeciwiłeś mi się, Alizajdzie,

a  ja doskonale wiem, kto szeptał ci do ucha i  wtykał złoto do rąk. To się

właśnie skończyło.

Ali skoczył na równe nogi z płonącym wzrokiem.

– Słucham?!

Ghassan odpowiedział mu równie płomiennym spojrzeniem.

–  Jasno dałeś do zrozumienia, że własne życie nic dla ciebie nie znaczy,

ale nie możesz postępować tak lekkomyślnie bez konsekwencji wobec

innych. – Władca spochmurniał. – Dlatego sam przekażesz siostrze, że już

nigdy nie zobaczy matki. – Odwrócił się na pięcie i  pomaszerował

z  powrotem ku swojemu rumakowi, w  przelocie rzucając: – Kawehu,

przygotuj statek. Królowa Hatset wyrusza jutro do Ta Ntry.


 

24
 

Dara
 

Jezioro, które Dara spustoszył sześć miesięcy wcześniej, wracało powoli do

pierwotnego stanu. Prawie nie było widać wyrwy, wyżłobionej przez niego

w  dnie. Pokrywała ją poplątana sieć zielonych wodorostów, sięgających

przeciwnych końców szczeliny i  splatających się niczym koronka. Wokół

jeziora stały jednak poczerniałe kikuty drzew, a  plaża zasłana była

popiołem i  delikatnymi szkieletami rozmaitych wodnych stworzeń. Woda

wracała jednak do jeziora, chłodna i gładka jak szkło. Na razie sięgała mu

dopiero do kolan.

– Myślałeś, że się nie uleczy?

Dara zadrżał na dźwięk ochrypłego głosu marida. Chociaż kazano mu tu

wrócić, nie był pewien, co zastanie na miejscu.

–  Sądziłem, że zajmie to więcej czasu – przyznał, splatając dłonie za

plecami i patrząc na horyzont.

–  Wody nie da się zatrzymać. Jest wieczna. Zawsze wraca. A  my razem

z  nią. – Marid utkwił w  nim martwy wzrok. Wciąż zachowywał formę

zamordowanego człowieczego wyznawcy, którego zwłoki obróciły się teraz

w  pobielały od soli szkielet z  gnijącymi chrząstkami, widoczny tam, gdzie

nie pokrywała go zbroja z muszli i łusek. – Woda obala góry i karmi nowe

życie. Ogień się wypala.

Dara odpowiedział niewzruszonym spojrzeniem.

– Wiesz co, w dzieciństwie opowiadano mi historie, w których maridowie

pojawiali się jako powabne syreny albo przerażające wodne smoki. Ten

gnijący trup mnie rozczarowuje.


–  Mógłbyś mi ofiarować własne ciało – odparł gładko marid, a  jego

okrycie z  muszli zaklekotało na wietrze. – Podaj mi swoje imię, Dewo,

a pokażę ci wszystko, czego zechcesz. Twój utracony świat i zamordowaną

rodzinę. Twoją Nahidkę.

Afszinowi przeszedł po plecach lodowaty dreszcz.

– Co możesz wiedzieć o Nahidkach?

– Była w umyśle i wspomnieniach dewy, którego porwaliśmy.

–  Dewy, którego porwaliście… – Dara zmrużył oczy. – Masz na myśli

chłopaka, którego wykorzystaliście, żeby mnie zamordować? – Jego usta

drgnęły. – Alizajd Al-Kahtani nie jest dewą.

Tamten znieruchomiał. Ucichł nawet klekot kości i muszli.

– Dlaczego tak mówisz?

– Jest dżinnem, a przynajmniej taką nazwę przyjął jego głupi ród.

–  Rozumiem – powiedział marid po chwili milczenia. – To nic nie znaczy.

Dżinn, dewa… wszyscy jesteście tacy sami, krótkowzroczni i niszczycielscy,

jak żywioł, który tli się w waszych sercach. – Przesunął kościstymi dłońmi

w wodzie, wywołując małe fale. – Wkrótce opuścisz mój dom, tak?

–  Taki jest plan, ale zakładam, że rozumiesz, co zrobię, jeśli spróbujesz

mnie oszukać? – zapytał Dara, przygważdżając marida spojrzeniem.

–  Wyraziłeś się jasno. – Para srebrnych rybek przemknęła maridowi

między palcami. – Przeniesiemy cię do twojego miasta, afszinie. Modlę się,

by zadowolił cię przelew krwi na jego ulicach i żebyś nigdy więcej nie wrócił

do naszych wód.

Dara nie pozwolił, by te słowa go dotknęły.

– A jezioro? Czy będziesz w stanie odtworzyć zaklęcie, o które pytałem?

Marid przechylił głowę.

–  Zburzymy ci tę kamienną wieżę. I  na tym, jak rozumiem, kończą się

nasze zobowiązania. Nie ponosimy żadnej odpowiedzialności za to, co

zrobią twoi wojownicy.

Dara skinął głową.

–  Świetnie. – Odwrócił się. Jego buty pogrążały się w  mokrym piachu,

gdy zmierzał do obozu, który rozbili na trawiastej skarpie, z dala od wody.

To afszin zasugerował, żeby niecały tydzień po śmierci Mardoniusza

spakowali się i  opuścili górskie obozowisko. Chociaż miedziane opary już

wtedy znikały, sama ich obecność wywoływała wśród jego bojowników

pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć. Dlatego przenieśli się, by

spędzić tutaj ostatnie tygodnie przed Nawasatem.


Pokoleniowa uroczystość miała się rozpocząć za trzy dni. Za trzy dni

wejdą do tej wody i zostaną przeniesieni z powrotem do Dewabadu. Za trzy

dni znajdzie się w domu. Za trzy dni zobaczy się z Nahri.

„Za trzy dni znów będziesz miał na rękach krew tysięcy ofiar”.

Zamknął oczy, próbując odciąć się od tej myśli. Nigdy nie sądził, że

będzie czuł taką rozpacz w  przededniu podboju, o  którym marzył przez

wieki. Na pewno nie wtedy, gdy był Biczem Kwi-zi, przebiegłym afszinem,

który przez lata krzyżował szyki Zajdiemu Al-Kahtaniemu. Tamten Dara

był nieulękłym buntownikiem, pełnym energii przywódcą, który pozbierał

niedobitków swojego rodu i  połączył w  zwarty oddział, obiecując lepszą

przyszłość. Przyrzekając, że pewnego dnia wjadą do Dewabadu jako

zwycięzcy i osadzą znów dynastię Nahidów na tronie szedu. Wówczas spał

spokojniej – miał przelotne sny o  tym, jak odzyskuje rodzinny dom, żeni

się i wychowuje własne dzieci.

Żaden z tamtych snów już się nie pojawiał. Nie miał prawa o tym śnić, za

to, co zrobił i  co miał zamiar zrobić. Ale Nahri i  Dżamszid mogliby mieć

takie marzenia. Jego wojownicy również. Ich dzieci będą pierwszymi

Dewami od wieków, które będą dorastać bez tłamszącej ich karki stopy

cudzoziemca.

Musiał w to uwierzyć.

Purpurowe słońce błyskało zza gór, a od strony rozświetlonego ogniskami

obozu docierał głęboki, rytmiczny dźwięk bębnów, który pozwolił mu

odsunąć na bok ponure myśli. Cała grupa zbierała się wokół Maniże,

przygotowującej się do ceremonii zakończenia dnia przy prowizorycznym

ołtarzu ognia, który składał się z  mosiężnej misy ustawionej na kręgu

kamieni. Dara nie mógł się oprzeć tęsknemu wspomnieniu wspaniałego,

lśniącego ołtarza w Wielkiej Świątyni Dewabadu.

Dołączył do szeregu znużonych Dewów, zanurzył dłonie w  gorącym

popiele kadzielnicy i  wysypał go sobie na ramiona. Panował tu nastrój

przygnębienia, ale afszina to nie zaskoczyło. Gdy Abu Sajf zabił

Mardoniusza, większość młodych wojowników po raz pierwszy zobaczyła,

co potrafi zulfikar. To doświadczenie – a  także plotki, które próbował

wyciszyć, dotyczące oparu, który zabił zwiadowców Gezirich – sprawiło, że

ponura atmosfera w obozie zgęstniała.

Zwrócił uwagę na Maniże, która go przyzywała.

– Znalazłeś marida? – zapytała.

Zmarszczył nos.
–  Gnije na skałach, na przeciwnym brzegu jeziora, nadal zadufany

w  sobie. Mimo to jest gotów nam pomóc. Wyjaśniłem mu, jakie byłyby

konsekwencje zdrady.

–  Tak, nie wątpię, że wyjaśniłeś. – Czarne oczy Maniże błysnęły. Od

następnego dnia po ich kłótni traktowała Darę tak jak przedtem, z  ciepłą

życzliwością. Dlaczego by nie? Przecież zwyciężyła w  tym sporze, kilkoma

celnymi uwagami pokazując mu jego miejsce. – A ty jesteś gotów?

– Zawsze jestem gotów służyć Dewom – odparł automatycznie.

Maniże dotknęła jego dłoni, a  on wstrzymał oddech, czując nagły

przypływ magii, zaczarowany spokój, uczucie podobne do upojenia.

–  Twoja lojalność zostanie nagrodzona, przyjacielu – odparła cicho. –

Wiem, że zdarzało nam się nie zgadzać. Rozumiem, że tracisz nadzieję…

Ale Dewowie zapamiętają, co dla nich zrobiłeś. Dla wszystkich. – Przybrała

stanowczy ton: – Jesteśmy twoimi dłużnikami i dlatego, obiecuję ci, Daro…

dopilnuję, żebyś odnalazł swoje szczęście.

Afszin zamrugał. Uczucia, które próbował powstrzymywać podczas

spaceru, znowu skłębiły się w jego sercu.

– Nie zasługuję na szczęście – wyszeptał.

–  To nieprawda. – Dotknęła jego policzka. – Odzyskaj wiarę,

Darajawahuszu e-Afszinie. Jesteś błogosławieństwem, zbawieniem naszego

ludu.

Miotały nim sprzeczne emocje. Na Stwórcę, jak bardzo pragnął takich

słów! Chciał znów uwierzyć całym sercem, tak jak kiedyś. Wtedy jednak

przychodziło mu to z łatwością, a teraz wydawało się niemożliwe.

„Zmuś się, by uwierzyć”. Dara spojrzał na Maniże. Jej wytarty czador

i  nosząca wyraźne ślady używania mosiężna misa przed nią mogły

znacząco odbiegać od wspaniałego ceremonialnego stroju i  lśniącego

srebrnego ołtarza w  Wielkiej Świątyni, ale wciąż była Banu Nahidą,

wybranką Sulejmana i samego Stwórcy.

Zdołał wykrzesać z siebie pewny ton:

–  Spróbuję. Właściwie… po ceremonii chciałbym coś dla ciebie zrobić.

Ofiarować ci podarunek, który doda ci otuchy.

–  Brzmi doprawdy wspaniale. – Skinęła głową ku pozostałym Dewom,

siedzącym na trawie. – Dołącz do towarzyszy. Przemówię do was

wszystkich.

Dara zajął miejsce obok Irtemiz. Maniże uniosła rękę w  geście

błogosławieństwa, a on pochylił głowę razem ze wszystkimi i  złożył dłonie.


Szmaragd na jego pierścieniu złapał promień zachodzącego słońca

i  rozbłysnął pomiędzy ubrudzonymi od sadzy palcami. Afszin patrzył, jak

Maniże odprawia święty rytuał: nalewa świeżego oleju do szklanych

lampek, skaczących na wrzącej wodzie, i  podpala je płonącą gałązką

cedru. Przycisnęła ją do czoła, znacząc je świętym popiołem, zamknęła

oczy, lecz jej usta poruszały się w cichej modlitwie.

Potem zaś stanęła przed zebranymi.

– Wyglądacie wszyscy strasznie – powiedziała dobitnie. Na te słowa kilku

Dewów przygarbiło się bezsilnie. Wówczas Maniże szczerze się

uśmiechnęła. – Ale to nic – dodała łagodniej. – Macie prawo tak wyglądać

i  tak się czuć. Podążaliście za mną i  za moimi marzeniami, które mogły

wam się wydać głupie. Okazaliście posłuszeństwo, które zapewni wam

wstęp do wiecznych ogrodów Stwórcy. Trzymaliście języki za zębami, mimo

że mieliście ochotę zadać mi wiele pytań. – Powiodła po nich wzrokiem, nie

omijając nikogo. – I  za to obiecuję wam, moje dzieci… że na tym świecie

lub na innym ani wam, ani waszym bliskim niczego nie zabraknie.

Dewowie będą wymawiać wasze imiona w opowieściach i palić święty ogień

w hołdzie przed waszymi wizerunkami w Wielkiej Świątyni. Ale jeszcze nie

teraz. – Przysunęła się do ołtarza. – Zapewne niektórzy z was martwią się,

że zbytnio się śpieszymy, uciekamy do nieczystych, okrutnych sposobów…

że atak na tych, którzy obchodzą ukochane święto, jest czymś

niewłaściwym. Odpowiem wam: kończy nam się czas. Z  każdym dniem

rośnie liczba naszych rodaków prześladowanych przez Ghassana. Jego

żołnierze najeżdżają nasze ziemie i  łupią nasze domy. Słowo sprzeciwu

oznacza śmierć. A  jakby tego nie było dość, Kaweh przekazał mi, że syn

władcy, ten pół Geziri, pół Ajanle, radykał, który śmie się nazywać

„Zabójcą Afszina”, powrócił do Dewabadu, żeby podburzać swoich

zwolenników-mieszańców.

Dara zesztywniał. Kaweh nie powiedział nic podobnego, i mimo że afszin

doskonale widział, co próbuje osiągnąć Maniże, łatwość, z  jaką zełgała,

skojarzyła mu się aż za dobrze z obecnym władcą Dewabadu.

Tymczasem Nahidka ciągnęła:

– W innym czasie ta wiadomość mogłaby mnie ucieszyć. W rzeczy samej,

niewiele mogłoby mnie uradować bardziej niż widok Kahtanich

rozdzieranych przez własny krwawy fanatyzm. Gzy piaskowe postępują

jednak inaczej: zbierają się w  rój i  pochłaniają wszystko wokół siebie.

Dlatego będą szerzyć przemoc. Już ją szerzą. Nasze miasto ogarnie chaos.
– Jej głos zabrzmiał teraz ciszej, ale bardziej przekonująco. – A  kto za to

zapłaci? Dewowie. Zawsze za to płacimy. Zbyt wiele wizerunków

męczenników wisi już w  Wielkiej Świątyni, a  ci spośród was, którzy

wywodzą się z  Brygady Dewów, poczuli na własnej skórze barbarzyństwo

szafitów, gdy wyrzucono was z  Cytadeli. – Wskazała dłonią ostatnie

promienie znikającego słońca, a  potem uklękła i  nabrała garść piasku. –

To nasza ziemia, od Morza Pereł do pylistych równin i  gór Dewabadu.

Sulejman oddał ją nam, którzy służyliśmy mu najwierniej. Nasi przodkowie

zbudowali miasto z  magii, czystej magii Dewów, by stworzyć cud, jakiego

świat przedtem nie widział. Wydźwignęliśmy wyspę z głębin zaklętego przez

maridów jeziora i  wypełniliśmy ją bibliotekami i  ogrodami rozkoszy.

Uskrzydlone lwy unosiły się na niebie i  chodziły po ulicach tego miasta,

a  nasze kobiety i  dzieci były całkowicie bezpieczne. Słyszeliście historie

opowiadane przez afszina. Wiecie, jaką sławą cieszył się niegdyś Dewabad

i  jakim był cudem. Zaprosiliśmy do niego inne rody, próbowaliśmy je

uczyć, przewodzić im, a  one zwróciły się przeciw nam. – Oczy Nahidki

błysnęły i wypuściła z garści pył. – Zdradzili nas najokrutniej, jak się dało:

ukradli nam miasto. A  potem, niezadowoleni, że w  ich krajach łamie się

prawa Sulejmana, pozwolili, by ich szaficki pomiot skalał naszą ziemię. Po

dziś dzień trzymają przy sobie te stworzenia, by im służyły i  dogadzały,

a  czasem i  gorzej! Sprzedają je jako dzieci dżinnów, nieodwracalnie

zanieczyszczając swoją krew i narażając nas wszystkich! – Pokręciła głową,

a  na jej twarzy zagościł smutek. – Tak długo nie potrafiłam znaleźć

rozwiązania. Miasto wzywało mnie i  mojego brata Rustama z  taką siłą, że

nasze serca cierpiały, marzenie o  lepszej przyszłości wydawało się jednak

niebezpieczne. Dla dobra nas wszystkich pochylałam głowę przed

Ghassanem Al-Kahtanim, zasiadającym na tronie moich przodków.

A potem… – Zamilkła na chwilę. – Potem Stwórca dał mi znak, którego nie

dało się zignorować.

Wskazała gestem, by Dara do niej podszedł. Posłuchał i  stanął u  jej

boku.

Maniże położyła mu dłoń na ramieniu.

– Darajawahusz e-Afszin. Nasz największy wojownik, przed którym drżał

sam Zajdi Al-Kahtani. Powrócił do nas, wolny od klątwy Sulejmana, równie

potężny jak nasi legendarni protoplaści. Ludu mój, jeżeli szukacie dowodu,

że Stwórca nam sprzyja, oto Dara. Przed nami trudne dni. Możemy być
zmuszeni postępować w  myśl metod, które wydadzą się brutalne. Ale

zapewniam was, że to wszystko jest konieczne.

Umilkła, zapewne oceniając, jak jej słowa wpłynęły na wojowników. Dara

zobaczył, że niektóre twarze lśnią zachwytem, ale nie wszystkie. Wielu

młodych Dewów nadal wydawało się niepewnych i zaniepokojonych.

Potrafił temu zaradzić.

Nabrał powietrza. Pragmatyka podpowiadała mu, że osiągnąłby najlepszy

efekt, gdyby porzucił swoją ulubioną formę, ale sama myśl, że miałby to

zrobić na oczach wszystkich, przejęła go wstydem. Dlatego uniósł dłonie

i pozwolił, by żar zatańczył nad nimi dymiącymi, złotymi falami.

Dotknęły najpierw ołtarza ognia – i oto bezładny krąg surowych kamieni

stopił się w  lśniącą marmurową podstawę, poobijana misa zmieniła się

w ceremonialne srebrne naczynie, błyszczące w promieniach zachodzącego

słońca. Dym zawirował wokół Maniże, obracając jej codzienny strój

w  delikatny, błękitno-biały jedwab ceremonialnej szaty, a  potem pomknął

ku pozostałym Dewom.

Dara zamknął oczy i  w  ciemności umysłu przywołał wspomnienia

z  utraconego miasta. O  pełnych śmiechu i  radości posiłkach z  kuzynami

pomiędzy sesjami ćwiczeń szermierczych. O  wakacjach spędzanych

z siostrą i podkradaniu ich ulubionych kąsków z kuchni, w której gotowały

jego matka i  ciotki. O  konnych wyścigach z  towarzyszami po równinach

nad rzeką Gozan i  świszczącym w  uszach wietrze. Nikt, kogo pamiętał

z  tamtego czasu, nie przeżył zdobycia Dewabadu. Pozwolił, by magia

sięgnęła tęsknoty w  jego sercu, by złagodziła ból, który, jak podejrzewał,

pozostanie w nim już na zawsze.

Wokół rozległy się zdumione westchnienia. Dara otworzył oczy, próbując

nie zemdleć, wyczerpany tak potężnym wydatkiem magicznych sił.

Dewowie siedzieli teraz na wspaniałym dywanie, utkanym z  zielonej

wełny w  kolorze wiosennej trawy, w  którego lśniących splotach kryły się

żywe kwiatuszki. Wojownicy mieli na sobie identyczne mundury w czarno-

szare wzory i  pasiaste spodnie, takie same jak inni afszini z  jego

wspomnień. Za nimi na białym płótnie stała prawdziwa uczta. Wystarczyło

jedno pociągnięcie nosem i Dara już wiedział, że naczynia zawierają dania

przyrządzone według jego rodzinnych przepisów. Zwykłe namioty

z wełnianej tkaniny zostały zastąpione przez krąg jedwabnych konstrukcji,

wydymających się na wietrze niczym dym. W  osłoniętej marmurowej


zagrodzie prychały i  brykały tuziny hebanowych koni z  błyszczącymi

złotymi oczami.

Nie, nie tylko brykały. Dara zatrzymał na nich wzrok. Każdy z nich miał

dwie pary falujących skrzydeł, ciemniejszych niż noc i  poruszających się

jak cienie. Z przyzwyczajenia natychmiast dostrzegł korzyść, kryjącą się za

cudownymi stworzeniami: szybciej zaniosłyby jego wojowników do pałacu.

Ale serce, och, to zdradzieckie serce… nagle zapragnęło wskoczyć na

jednego z wyczarowanych rumaków i uciec od tego szaleństwa.

Maniże złapała go za ramię, by wykorzystać widoczny podziw młodych

Dewów.

–  Patrzcie! – zawołała głosem dźwięczącym w  czystym powietrzu. –

Spójrzcie na te cuda, znak błogosławieństwa Stwórcy! Ruszamy na

Dewabad. I  odbijemy go! – A  echo powtórzyło w  ciemności jej słowa. –

Ruszymy Cytadelę z  posad i  wyrzucimy Kahtanich z  ich łóżek. Nie

spocznę, póki ci, którzy nas skrzywdzili, którzy grozili naszym kobietom

i  dzieciom w  mieście, podarowanym nam przez samego Stwórcę, zostaną

wrzuceni do jeziora, a ich ciała pochłonie woda. – Dym unosił się z jej szat.

– A  potem powitamy następne pokolenie jako przywódców wszystkich

dżinnów, tak jak życzył sobie tego Sulejman!

Jeden z młodzieńców wystąpił z grupy i rzucił się do stóp Maniże.

– Za Nahidów! – wykrzyknął. – Dla naszej władczyni!

Kolejni wojownicy poszli jego śladem, padając na twarz przed

przywódczynią. Dara spróbował wyobrazić sobie u  jej boku Nahri

i  Dżamszida, młodych Nahidów, bezpiecznych i  spowitych w  chwałę

dziedzictwa, którego zbyt długo im odmawiano.

Tymczasem jednak ogarniały go palące mdłości. Zdusił to uczucie, kiedy

spoczęło na nim spojrzenie Maniże, a  w  jej oczach dostrzegł oczekiwanie

i nutę wyzwania.

Posłusznie padł na kolana.

– Za Nahidów – wymamrotał.

Głos przywódczyni był pełen triumfu:

–  Chodźcie, rodacy. Przyjmiemy błogosławieństwo, a  potem będziemy

cieszyć się ucztą, wyczarowaną przez afszina. Radujcie się! Świętujmy to,

czego już niedługo dokonamy!

Dara wycofał się, próbując się nie potknąć i  gorączkowo szukając

kłamstwa, które pozwoliłoby mu uciec, zanim ktoś zauważy jego słabość.


–  Konie… – wybełkotał, świadom, że to kiepska wymówka. – Jeśli nie

masz nic przeciwko…

Odsunął się. Na szczęście reszta Dewów otoczyła Maniże radosnym

tłumem. Dara dostrzegł na białym obrusie dość dzbanów z winem, by mieć

pewność, że przez pewien czas nikomu nie będzie go brakowało.

Prześlizgnął się między namiotami, znikając w  zapadającym zmierzchu.

Ledwie uszedł kilka kroków, upadł na czworaka i gwałtownie zwymiotował.

Wzrok mu się zamglił, zamknął oczy, a  w  głowie poczuł bolesne

pulsowanie niczym bijące bębny. Wczepił się dłońmi w darń.

„Zmień formę, głupcze”. W  śmiertelnym ciele Dara nie potrafił dojść do

siebie po tak wyczerpujących zaklęciach, jak te, które właśnie rzucił.

Spróbował dokonać przemiany, rozpaczliwie pragnąc, by ogień pulsujący

w jego sercu dotarł do dygoczących rąk i nóg.

Nic się nie wydarzyło, zobaczył tylko gwiazdy i  usłyszał metaliczne

dzwonienie. Spanikowany, spróbował jeszcze raz.

Żar w  końcu się pojawił… ale nie w  postaci ognia, obejmującego jego

ciało. Tylko lekki szept nicości.

A potem Dara zniknął. Stał się nieważki, pozbawiony formy, a  mimo to

bardziej żywy niż kiedykolwiek. Potrafił wyczuć w  powietrzu wibracje

nadciągającej burzy i rozkoszować się ciepłem obozowych ognisk. Wydawał

się docierać do niego pomruk niewidzialnych istot, a  świat, pełen

poruszających się cieni i kształtów, błyskał i migotał. Poczuł nagłą ochotę,

by się wznieść, wolny jak ptak…

Z trzaskiem powrócił do ciała, a  po skórze pełgały mu płomyki. Leżał

przez chwilę, zakrywając twarz dłońmi.

–  Na oko Sulejmana – wyszeptał oszołomiony. – Cóż to było? – Dara

wiedział, że powinien być przerażony, ale w  gruncie rzeczy to, czego przez

chwilę doświadczył, było upajające.

Przypomniały mu się legendy Dewów, historie o  zmiennokształtnych,

o podróżowaniu przez pustynię w  postaci gorącego wiatru. Czy właśnie to

mu się przydarzyło? Czy tym się stał?

Usiadł. Uczucie wyczerpania i  mdłości zniknęły, zamiast nich czuł tylko

lekki zawrót głowy i czystą energię, krążącą w żyłach, tak jakby dotknął jej

pierwotnej iskry. Chciał spróbować jeszcze raz, sprawdzić, jak to jest:

lecieć na skrzydłach zimnego wiatru i  ścigać się z  nim nad ośnieżonymi

szczytami.
Jego uwagę przyciągnęły śmiechy i muzyka dobiegające od strony uczty.

Przypomniały mu o jego wojownikach i pociągnęły w dół niczym smycz.

Jednak być może po raz pierwszy w  życiu Dara nie myślał

o  odpowiedzialności przed swoimi podwładnymi. Oczarowany nowym

uczuciem raz jeszcze spróbował uchwycić magię.

Tym razem zniknął jeszcze szybciej, a  nieważkość błyskawicznie

powróciła. Zawirował, śmiejąc się do siebie, gdy wokół niego zatańczyły

ziemia i  liście. Czuł się olbrzymi, ale jednocześnie niebywale lekki.

Pozwolił, by uniósł go niewielki powiew, i  po chwili jezioro stało się

zwierciadłem lśniącym w świetle księżyca, daleko w dole.

Na Stwórcę, jakiż widok, pełen chwały, rozciągał się teraz przed nim!

Niedostępne góry wyglądały zachęcająco: ich ostre szczyty i  złowróżbne

cienie zmieniły się w labirynt, w który miał ochotę wlecieć i zbadać, co się

w  nim kryje. Wyczuwał gorąco przesączające się przez grubą skorupę,

morze stopionej skały, płynące pod ziemią, syczące przy zetknięciu z wodą

i wiatrem. Wszystko pulsowało nieokiełznaną energią, życiem i  wolnością,

której zapragnął nagle ponad wszystko.

Nie był sam. Wokół unosiły się inne, podobnie bezkształtne istoty. Dara

wyczuwał je, słyszał ich zapraszające szepty i wabiący śmiech. Bez wysiłku

mógłby chwycić widmową dłoń i  ruszyć przed siebie, w  podróż po

królestwach, których istnienia do tej pory nawet nie podejrzewał.

Zawahał się, rozdzierany przez tęsknotę. A  co, jeżeli nie będzie potrafił

wrócić? Co, jeśli nie znajdzie drogi powrotnej w chwili, gdy jego mała armia

będzie go najbardziej potrzebować?

Przypomniał sobie o  determinacji Maniże, o  jej groźbie. Wyobraził sobie,

jak uwalnia truciznę i  ponosi porażkę podczas ataku na miasto, jak

rozwścieczony Ghassan wydziera sobie relikwię z  ucha, zanim miedziany

opar go zabije, a  potem przyciąga Nahri za włosy przed jej matkę

i przeszywa zulfikarem serce dziewczyny.

Ogarnął go strach, gęsty i  dławiący, a  wraz z  nim – pragnienie powrotu.

Udało mu się to, choć wyjątkowo niezgrabnie: wrócił do śmiertelnego ciała,

wisząc wciąż w  powietrzu, i  uderzył w  ziemię tak mocno, że powietrze

uciekło mu z płuc.

Dyszał i  krzywił się z  bólu. Leżał długo, nie zwracając uwagi na upływ

czasu, wpatrując się w  konstelacje gwiazd nad głową, aż jego uwagę

przyciągnął czyjś chichot.


–  No cóż… – odezwał się przeciągle znajomy głos. – Widzę, że długo

trwało, zanim się tego nauczyłeś. – Wizaresz pojawił się w  polu widzenia

Dary i  nachylił nad nim. – Pomóc ci wstać? – zapytał z  uśmiechem,

wyciągając szponiastą dłoń. – Proponuję, żebyś następnym razem

wylądował, zanim zmienisz postać.

Dara był tak oszołomiony, że pozwolił, by ifryt uniósł go do pozycji

siedzącej. Oparł się ciężko o pień martwego drzewa.

– Co to było? – wyszeptał.

–  Tacy niegdyś byliśmy – odpowiedział tęsknie Wizaresz. – Potrafiliśmy

dokonać takiej przemiany.

–  Ale… – Afszin usiłował odnaleźć właściwe słowa, lecz nie przychodziło

mu do głowy nic, co opisywałoby magię, której właśnie doświadczył. – Ale

to było uczucie tak… pełne spokoju. I piękne.

Ifryt zmrużył żółte oczy.

– Dlaczego cię to zaskakuje?

–  Ponieważ nasze opowieści mówią co innego – odparł Dara. – Pierwotni

dewowie byli awanturnikami, oszustami, którzy zwodzili ludzi i polowali na

nich dla własnej…

–  Och, zapomnij wreszcie o  tych przeklętych ludziach. – Wizaresz

skrzywił się z irytacją. – Twoi Dewowie mają na ich punkcie obsesję. Mimo

wszystkich waszych praw, każących trzymać się z  dala od ludzkości, twój

rodzaj jest zupełnie jak oni, z waszą nieistotną polityką i ciągłymi wojnami.

Z tego… – Chwycił dłoń Dary, która w  nagłym przypływie magii zajęła się

ogniem. – Z  tego zostałeś stworzony. Powstaliście, by płonąć, by żyć

pomiędzy światami, a nie formować armie i wiernie służyć wodzom, którzy

za nic sobie mają wasze życie.

Te słowa aż za dobrze współbrzmiały z  wątpliwościami, które Dara

próbował ukryć jak najgłębiej.

–  Banu Maniże jest inną przywódczynią – odparł z  żarem. – Mamy

obowiązek ocalić nasz ród.

Wizaresz zaśmiał się tylko.

–  Ach, Darajawahuszu, zawsze jest ktoś, kogo trzeba ocalić. I  zawsze

znajdą się przebiegli mężczyźni i  kobiety, którzy znajdą sposób, by

wykorzystać to zobowiązanie w  celu zdobycia władzy. Gdybyś był mądry,

gdybyś był prawdziwym dewą, roześmiałbyś się w  twarz tej twojej Maniże

w  chwili, kiedy przywróciła cię do życia, i  rozpłynął się na wietrze.

Cieszyłbyś się możliwością poznania wszystkich nowych, pięknych rzeczy.


Dara wstrzymał oddech, czując w sercu ostre ukłucie tęsknoty.

–  Bezcelowa, samotna egzystencja – powiedział, starając się, by w  jego

głosie zabrzmiała pogarda, której wcale nie czuł.

–  Życie polegające na wędrówce, na ciągłych zachwytach – poprawił go

Wizaresz, a  w  jego oczach pojawił się głód. – Myślisz, że nie wiem, czego

właśnie doświadczyłeś? Są światy, których nie dostrzeżesz w  śmiertelnej

postaci, istoty, krainy i  królestwa niedostępne twemu pojmowaniu. Kiedy

pragnęliśmy towarzystwa, spotykaliśmy się z  kompanami, a  potem

rozstawaliśmy w  przyjaźni, gdy nadszedł czas wędrówki z  wiatrem.

Zdarzało się, że moja stopa nie dotykała ziemi przez całe wieki – ciągnął

z  nostalgicznym uśmiechem na ustach. – Chociaż muszę przyznać, że

kiedy dotykała, to zwykle dlatego, że kusiła mnie rozrywka z  udziałem

ludzi.

–  Taka rozrywka ściągnęła na was gniew jednego z  proroków Stwórcy –

wskazał Dara. – Zapłaciliście za nią dokładnie tym życiem, które tak

przepięknie opisujesz.

Wizaresz pokręcił głową.

–  Sulejman nie ukarał nas za zabawy z  przygodnie spotkanymi ludźmi.

Naprawdę, nie taki był prawdziwy powód.

– W takim razie jaki?

Ifryt posłał mu szelmowski uśmiech.

–  O, teraz zadajesz pytania? Myślałem, że potrafisz się tylko

podporządkowywać.

Dara powstrzymał gniew. Mógł pogardzać ifrytami, ale zaczynał

pojmować ich punkt widzenia, a  przynajmniej rozumieć, jak to jest: być

ostatnim ze swego rodu. Poza tym naprawdę był ciekaw, co tamten ma do

powiedzenia.

–  A myślałem, że chcesz, żebym uczył się nowych rzeczy – powiedział

z udawaną wyniosłością. – Chyba że to tylko przechwałki, a tak naprawdę

nic nie wiesz.

Wizaresz zerknął na niego.

– Co mi dasz, jeśli ci powiem?

Dara uśmiechnął się szeroko.

– Nie roztrzaskam cię o najbliższą górę.

–  Och, Darajawahuszu, zawsze tak skłonny do przemocy – poskarżył się

Wizaresz, rozciągając i skręcając między dłońmi płomień, tak jakby to była

zabawka. Nagle porzucił go i  usiadł naprzeciwko Dary. – Dobrze, powiem


ci, dlaczego Sulejman nas przeklął. Nie za zabawy z ludźmi. To  dlatego, że

wojowaliśmy o tych ludzi z maridami.

Dara zmarszczył brwi. Nigdy nie słyszał tej historii.

– A więc rozpoczęliśmy wojnę z maridami o ludzi?

– Właśnie tak – odparł Wizaresz. – Pomyśl, jak Aeszma przywołał marida

tego jeziora?

–  Kazał mi zabić jednego z  wyznawców – odparł powoli Dara. –

Człowieka. Stwierdził, że marid będzie zobowiązany odpowiedzieć.

– Dokładnie tak.

– Dokładnie jak?

Wizaresz pochylił się, tak jakby chciał ujawnić tajemnicę.

–  Umowa, Darajawahuszu. Dług. Człowiek przyzywa mnie, żebym otruł

jego rywala, a  ja później wykorzystuję jego ciało jako ghula. Wioska,

w  której zapowiada się klęska suszy, ofiarowuje rzece krew jednego

z  wrzeszczących mieszkańców, a  marid natychmiast powoduje powódź,

wypełniając pola bogatym w nawóz mułem.

Dara cofnął się nieco.

– Mówisz o złych rzeczach.

–  Nie sądziłem, że jesteś tak wrażliwy, Biczu – odparł Wizaresz, a  kiedy

afszin łypnął na niego ze złością, wzruszył ramionami. – Wierz mi albo nie,

kiedyś zgadzałem się z  takim poglądem. Byłem zadowolony z  mojej

przyrodzonej magii, ale nie wszyscy dewowie tak uważali. Cieszyło ich, gdy

mogli wziąć do niewoli oddanych sobie ludzi, i zachęcali ich do tego, kiedy

tylko mogli. Maridom się to nie spodobało.

– Dlaczego nie?

Wizaresz bawił się wytartym naszyjnikiem z brązu.

–  Maridowie to istoty z  zamierzchłych czasów, starsze nawet od dewów.

Człowiecze rytuały, którymi się karmili, zostały ustanowione jeszcze,

zanim ludzie wznosili miasta. A  kiedy niektórzy z  tych ludzi zaczęli

zwracać się ku nam? – Mlasnął językiem. – Maridowie zapragnęli zemsty,

a  ich pragnienie było większe niż w  przypadku twoich Nahidów czy

Kahtanich. Jeżeli człowiek odwracał się od nich, szukając wstawiennictwa

u  dewy, zatapiali jego wioskę. Wtedy dewowie zaczęli robić w  odwecie to

samo. – Westchnął z  przesadną troską. – Nieco zbyt dużo miast zostało

zatopionych i  spalonych… i  nagle zaciągnięto nas przed wściekłego

człowieczego proroka posiadającego magiczny pierścień.

Dara próbował pojąć wszystko, co usłyszał.


–  Jeśli to prawda, to kara była raczej zasłużona. Nie rozumiem jednak…

Jeżeli maridowie również byli odpowiedzialni, dlaczego im także nie

wymierzono sprawiedliwości?

Ifryt posłał mu kpiący uśmiech, odsłaniając przy tym zakrzywione kły.

–  A kto powiedział, że nie wymierzono? – Wydawał się zachwycony

konfuzją Dary. – Byłbyś lepszym towarzyszem, gdybyś był mądrzejszy.

Śmiałbym się do rozpuku, oglądając chaos, jaki potrafiłby wywołać na

twoim miejscu prawdziwy dewa.

„Nie wywołałbym chaosu. Po prostu bym odszedł”. Dara odepchnął od

siebie tę myśl w tej samej chwili, kiedy się pojawiła.

–  Jestem inny niż ty. – Jego wzrok spoczął na naszyjniku, którym bawił

się Wizaresz, i się zirytował. – A gdybyś ty był mądrzejszy, nie zakładałbyś

tego w mojej obecności.

–  Tego? – Ifryt wyciągnął łańcuszek zza pancerza z  brązu, chroniącego

jego pierś. Zwisały z  niego trzy żelazne pierścienie ze szmaragdami,

lśniącymi nienaturalną, złowrogą magią. – Wierz mi, Darajawahuszu, nie

jestem taki głupi, by tknąć któregokolwiek z  twoich wojowników, nawet

gdyby mnie o  to błagali. – Pogłaskał pierścienie. – Teraz są puste, ale

ocaliły mnie podczas chudszych stuleci.

– Ocaliło cię zniewolenie dusz twoich towarzyszy?

Oczy ifryta po raz pierwszy błysnęły autentycznym gniewem.

–  Nie byli moimi towarzyszami – warknął. – Tylko słabymi, kwilącymi

istotkami przysięgającymi wierność rodzinie tak zwanych uzdrowicieli.

Nahidów o  trującej krwi, którzy polowali na moich prawdziwych

towarzyszy. – Pociągnął nosem. – Powinni być zadowoleni z potęgi, którą im

dałem. Dzięki temu mogli posmakować, kim kiedyś byliśmy.

Na te słowa Darę przeszedł dreszcz, ale był za nie wdzięczny. Co robił

najlepszego, pozwalając ifrytowi, by wypełniał jego umysł marzeniami

i kłamstwami, odciągającymi go od Maniże? Czy afszin był na tyle głupi, by

zapomnieć, jak zwodnicze potrafią być te istoty?

Podniósł się.

–  Nie pamiętam większości czasu spędzonego w  niewoli, ale zapewniam

cię, że nie byłem zadowolony, gdy zmuszano mnie, żebym władał magią,

wszystko jedno, jak potężną, w  służbie okrutnych człowieczych kaprysów.

To było nikczemne.

Po czym odszedł, nie czekając na odpowiedź Wizaresza. Przed sobą

słyszał śmiech i  muzykę, dobiegające zza namiotów, gdzie trwała uczta.


Zapadła noc, wąski księżyc i bogate konstelacje gwiazd sprawiały, że jasne

namioty i  plaża biała od szkieletów lśniły odbitym światłem z  nieba.

Aromat bogato przyprawionego ryżu z  wiśniami i  słodkiej pistacjowej

owsianki, sporządzonych wedle jego rodzinnego przepisu, poruszyły czułą

strunę w  jego sercu. Na oko Sulejmana, jak to możliwe, że wciąż tak

bardzo za nimi tęsknił?

W tym momencie usłyszał gdzieś blisko pijacki chichot.

–  …i co zrobisz, jeśli ci dam? – To była Irtermiz, trzymająca za plecami

kuszącą butelkę wina. Bahram obejmował ją w  talii, gdy afszin ich

zobaczył, ale zbladł na widok Dary.

–  Afszinie! – Odsunął się od Irtemiz tak szybko, że niemal się potknął. –

Ja… hm… my nie chcieliśmy zakłócać twojego spokoju i ponurych myśli. –

Jego oczy błysnęły zażenowaniem. – Nie ponurych! Nie o  to mi chodziło.

Nie ma przecież nic złego w…

Dara machnął dłonią, nieco zakłopotany.

–  Już dobrze. – Zmierzył ich wzrokiem i  zauważył, że Irtemiz miała

rozchyloną kurtkę, a Bahram zdjął pas. – Nie podoba wam się uczta?

Irtemiz uśmiechnęła się słabo i lekko zarumieniła.

–  Poszliśmy na spacer – zaryzykowała. – Rozumiesz, żeby lepiej… aa,

przygotować się na ciężkostrawne jedzenie.

Dara prychnął. Kiedy indziej próbowałby przerwać taką schadzkę: nie

potrzebował w  szeregach swoich bojowników kłótni między kochankami.

Ponieważ jednak za kilka dni czekała ich śmiertelnie groźna misja,

zdecydował, że nie ma w tym nic złego.

–  W takim razie przespacerujcie się w  innym kierunku. Tam dalej czai

się Wizaresz. – I chociaż był w zgryźliwym nastroju, dodał: – Idźcie kawałek

wschodnią plażą, a znajdziecie zaciszny wąwóz.

Bahram wydawał się zawstydzony, ale Irtemiz się uśmiechnęła, a  jej

ciemne oczy wesoło błysnęły. Złapała młodzieńca za rękę.

–  Słyszałeś, co powiedział afszin – stwierdziła i  ze śmiechem pociągnęła

Bahrama za sobą.

Dara patrzył za nimi, samotny, czując w głębi duszy smutek. Towarzysze

nagle wydali mu się tak młodzi i tak odmienni.

„To nie mój świat”. W tym momencie zrozumiał to wyraźnie. Troszczył się

o  tych Dewów, uwielbiał ich, ale świat, z  którego pochodził, zniknął i  już

nie wróci. Zawsze będzie od nich odstawał.


„Tak jak ifryty”. Nienawidził tego porównania, wiedział jednak, że trafił

nim w  sedno. Ifryty były niewątpliwie potworami, ale im też musiało być

ciężko. Patrzyły, jak ich świat jest niszczony, a  potem odbudowywany

w  innej formie. Spędziły kilka tysięcy lat, próbując go odzyskać, lecz

jednocześnie powoli ginęły, jeden po drugim.

Dara nie miał zamiaru ginąć. Zamknął oczy, wspominając zawrotne

uczucie nieważkości i  zew ciemnych gór. Tym razem nie potrafił stłumić

tęsknoty w  sercu, więc pozwolił jej tam zostać, porządnie zamaskowanej

przez determinację. „Zapomnij o  gierkach ifrytów i  dawnych tajemnicach

maridów”, powiedział sobie. Należą do przeszłości, a  on nie pozwoli się jej

znów ogarnąć.

Zakończy tę wojnę dla Dewów i dopilnuje, by pozostali bezpieczni.

A potem być może nadejdzie pora, by odkryć, co jeszcze ma do

zaoferowania ten świat.


 

25
 

Ali
 

Ali rozejrzał się z  milczącą aprobatą po pokoju przeznaczonym na gabinet

Nahri. Tego dnia rano zainstalowano ławeczkę w  wychodzącym na ulicę

oknie wykuszowym, tworząc zaciszny azyl. Zapadł w  wygodne, wyściełane

siedzisko, zadowolony z  efektu. Po bokach wykuszu, w  zasięgu ręki

siedzącej tu osoby, umieszczono półki na książki. To powinno być idealne

miejsce do czytania.

„Mam nadzieję, że jej się spodoba”. Wyjrzał teraz na balkon nad

wewnętrznym dziedzińcem. Dochodziły z  niego odgłosy świadczące o  tym,

że budowa zmierza ku końcowi. „Oby ten szpital był wart ceny, jaką za

niego zapłaciliśmy”.

Westchnął i  odwrócił się, by wyjrzeć przez szpary w  drewnianej

okiennicy, osłaniającej przed spojrzeniami z  ulicy poniżej. Nie mógł się

bardziej zbliżyć do wciąż jeszcze odbudowywanego obozu szafitów. Ojciec

nie ukrywał przed nim, że osobiście straci ich dwa razy tylu, ilu zabito

podczas ataku, jeśli Ali piśnie choćby słówko na ten temat.

Rozległo się pukanie do drzwi i Lubajd zawołał z drugiej strony:

– Mogę wejść? Czy potrzebujesz jeszcze chwili?

Książę przewrócił oczami.

–  Wchodź! – Odwrócił się od okna. – Ej, ale nie z  tą fajką! –

zaprotestował. Wygonił towarzysza z  komnaty, rozwiewając dłonią

odrażający dym. – Zasmrodzisz tu wszystko!

Oczy Lubajda błysnęły rozbawieniem.

–  Hm, czy nie za bardzo się obawiasz o  sanktuarium swojej małej

Nahidki?
–  Obawiam się o  cały szpital – odpalił Ali, nie potrafiąc jednak przybrać

odpowiednio srogiego tonu. Wiedział, że Lubajd nie ma litości, kiedy

odkryje czyjąś słabość, toteż pośpiesznie zmienił temat. – W  ogóle nie

powinieneś palić w szpitalu. Doktor Sen powiedziała, że jak cię jeszcze raz

na tym przyłapie, osobiście cię stąd wyrzuci.

Lubajd wciągnął dym.

–  Czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka? – Przechylił głowę ku

schodom. – Chodź. Akisa wróciła z pałacu i czeka na ciebie.

Ali podążył za nim, odwzajemniając pozdrowienia i  skinienia robotników

pracujących w  kompleksie. Szpital, przez ostatnie dwa miesiące jego dom

i  więzienie, był niemal ukończony. Służący przygotowywali budynki na

jutrzejszą ceremonię otwarcia: rozwijali ozdobne jedwabne dywany

i wyczarowywali delikatne lewitujące latarnie. Kilku muzyków przybyło tu

poćwiczyć, toteż na dziedzińcu rozlegał się równy rytm, wybijany na

darbuce.

Dostrzegł Razu i  Elaszię, siedzące na huśtawce w  cieniu drzewka

cytrynowego, i przechodząc, dotknął czoła w powitalnym geście, ale żadna

go nie zauważyła. Razu właśnie wkładała jeden z  białych, jedwabistych

kwiatów cytryny za ucho towarzyszki, a  milcząca Sahrajnka uśmiechała

się do niej lekko.

„Taka bliska przyjaźń musi być naprawdę cenna”, pomyślał. Ali

przyjaźnił się oczywiście z  Lubajdem i  Akisą, którzy byli lepsi i  wierniejsi,

niż na to zasługiwał. Nawet wobec nich jednak musiał zachowywać pewien

dystans: miał wiele tajemnic, zbyt niebezpiecznych, by je całkowicie przed

nimi ujawniać.

Akisa czekała w  cienistym foyer. Miała na sobie codzienny strój,

warkocze zaś upięte i schowane pod turbanem.

– Strasznie wyglądasz – powitała go bez ogródek.

–  To przez te oczy – zgodził się Lubajd. – A  do tego powłóczy nogami.

Gdyby był chudszy, można by go pomylić z ghulem.

Ali spojrzał na nich gniewnie. Przeżywał koszmary na jawie,

a  jednocześnie śpieszył się, by ukończyć na czas budowę szpitala, toteż

prawie nie sypiał. Był doskonale świadom, że jego wygląd to odzwierciedla.

– Ciebie też miło widzieć, Akiso. Jak tam sprawy w pałacu?

–  Świetnie. – Akisa skrzyżowała ramiona i  oparła się o  ścianę. – Twoja

siostra przesyła pozdrowienia.


Serce mu drgnęło. Ali widział Zajnab ostatni raz, kiedy został zmuszony

do przekazania jej wiadomości o  wygnaniu matki. Chociaż Hatset

zachowała spokój i poprosiła ich oboje o to samo, a także przyrzekła im, że

wróci, bez względu na rozkazy Ghassana, Zajnab po raz pierwszy w  życiu

załamała się w obecności młodszego brata.

– Dlaczego go nie słuchałeś? – łkała, kiedy strażnicy wypychali Alego z jej

apartamentu. – Dlaczego nie mogłeś chociaż raz trzymać języka za

zębami?

Książę przełknął teraz z wysiłkiem ślinę.

– Dobrze się czuje?

–  Nie – odparła sucho Akisa. – Ale jakoś żyje i  jest silniejsza, niż się

spodziewasz.

Skrzywił się na słabo zawoalowaną reprymendę, mając nadzieję, że

przyjaciółka mówi prawdę.

–  Nie miałaś problemu z  wejściem do haremu, a  potem z  wyjściem?

Martwię się, kiedy tak ryzykujesz.

Akisa się roześmiała.

–  Nie, najmniejszego. Może czasami o  tym zapominasz, ale jestem

kobietą. Harem stworzono zaś po to, by trzymać z  dala dziwnych,

niebezpiecznych mężczyzn. Strażnicy nie poświęcają mi specjalnej uwagi. –

Pogłaskała rękojeść handżara. – W  razie gdybym nie mówiła tego

wystarczająco często, powtórzę: mężczyźni potrafią być niebywale głupi. –

Uśmiech spełzł jej z  twarzy. – W  infirmerii nie miałam jednak tyle

szczęścia.

– Wciąż pod strażą? – zapytał Ali.

–  W dzień i  w  nocy. Wartę trzymają dwa tuziny najbardziej lojalnych

gwardzistów twojego ojca.

„Dwa tuziny?” Poczuł falę przemożnego strachu, jaki często mu

towarzyszył od ataku na obóz szafitów. Martwił się o Nahri jeszcze bardziej

niż o siebie. Mimo napiętych relacji z ojcem podejrzewał, że król wciąż nie

ma ochoty stracić własnego syna. Nahri jednak nie była jego potomkinią,

a  Ali nigdy nie widział, żeby ktokolwiek publicznie rzucił Ghassanowi

wyzwanie, tak jak uzdrowicielka w ruinach szafickiego obozu. Pamiętał ją:

niewielka w  porównaniu do władcy, wyczerpana i  pokryta popiołem, ale

nadal buntownicza; kiedy przemawiała, powietrze falowało z  gorąca,

a brukowana ulica trzęsła się, poruszana potężną magią.


Był to jeden z  najdzielniejszych czynów, jakie kiedykolwiek widział,

a  widok ten go sparaliżował, ponieważ Ali zbyt dobrze wiedział, jak jego

ojciec reaguje na groźby.

Odwrócił się na pięcie i  zaczął nerwowo spacerować. Uwięzienie

w  szpitalu doprowadzało go do szaleństwa. Utkwił po przeciwnej stronie

miasta, daleko od Zajnab i  Nahri. Strumyczek wilgoci spłynął mu po

plecach, aż zadrżał. Nie dość, że całymi dniami padało, a  w  jego głowie

kłębiły się emocje, to jeszcze musiał trzymać swoją wodną magię pod

kontrolą.

Jego spojrzenie powędrowało ku korytarzowi prowadzącemu do pokoju

Issy. Na prośbę Hatset uczony Ajanle pozostał tam, zajmując się

„problemem” Alego. Książę nie przejawiał jednak zbytniego optymizmu: nie

potrafił traktować nieobliczalnego starego dżinna tak jak jego matka. Gdy

ostatnio próbował sprawdzić postępy badań, zastał Issę otoczonego

szerokim kręgiem pergaminów, formujących drzewo genealogiczne,

obejmujące wszystkich, nawet najdalszych krewnych Alego. Zapytał

wówczas, dość niecierpliwie, jak, na miłość boską, badania nad jego

pochodzeniem mają doprowadzić do pozbycia się marida z  jego głowy,

a  Issa w  odpowiedzi rzucił globusem, celując w  głowę księcia i  obcesowo

sugerując taką właśnie alternatywną terapię.

Teraz padł na nich cień olbrzymiego mężczyzny, który stanął

w promieniu słońca, wpadającym do foyer z ogrodu.

–  Książę Alizajdzie – zadudnił basowy głos. – Twój ojciec, jak sądzę,

wydał wyraźne rozkazy.

Ali skrzywił się gniewnie i  odwrócił, by spojrzeć na Abu Nuwasa,

wysokiego oficera Gezirich, przysłanego, by go „nadzorować”.

–  Nie próbuję przecież uciekać – stwierdził kwaśno. – A  chyba wolno mi

stać w pobliżu wejścia?

Abu Nuwas popatrzył na niego gburowato.

– Jakaś kobieta szuka cię we wschodnim skrzydle.

– Nie podała ci imienia? Tutaj kłębi się od szafitów i dżinnów.

–  Nie jestem twoim sekretarzem. – Abu Nuwas pociągnął nosem. – To

szafitka, wygląda, jakby była czyjąś babcią. – Odwrócił się i  odszedł bez

słowa.

–  Och, nie gniewaj się – powiedział Lubajd, gdy Ali przewrócił oczami. –

Wykonuje tylko rozkazy twojego ojca. – Puścił kółko z dymu. – A w ogóle to

go lubię. Kilka tygodni temu nieźle razem popiliśmy. Jest świetnym poetą.
Ali się zdumiał.

– Abu Nuwas jest poetą?

–  O, tak. Pisze wspaniale nieprzyzwoite wiersze. Bardzo by ci się nie

spodobały.

Akisa pokręciła głową.

–  Czy został w  tym mieście jeszcze ktoś, z  kim się nie zaprzyjaźniłeś?

Kiedy ostatnio byliśmy w  Cytadeli, starzy wojownicy pokłócili się, który

z nich ma zaprosić cię na obiad.

–  Frymuśne towarzystwo emira mnie nie trawi – odparł Lubajd. –

Uważają mnie za barbarzyńcę. Ale zwykli Geziri? Żołnierze? – Uśmiechnął

się. – Każdy lubi dobre opowieści.

Ali potarł skronie. Większość „opowieści” Lubajda miała za zadanie

poprawić reputację księcia. Nie podobało mu się to, ale kiedy poprosił

przyjaciela, żeby przestał, ten tylko zdwoił wysiłki.

– Idę sprawdzić, o co chodzi z tą kobietą.

Kiedy Ali dotarł do wschodniego skrzydła, panował tam względny spokój.

Tylko para kafelkarzy kończyła wykładać ostatni kawałek ściany. Przy

balustradzie, zza której widać było ogród, stała niziutka staruszka

w  wypłowiałej kwiecistej chuście na głowie, opierając się ciężko na lasce.

Książę ruszył ku niej, zakładając, że to właśnie ją miał na myśli Abu

Nuwas. Może i  rzeczywiście była czyjąś babcią? Nie byłby to pierwszy raz,

kiedy starsza krewna przybywała do szpitala, szukając pracy, bo przecież

młodzi nie potrafili niczego zrobić, jak należy.

– Pokój z tobą – przywitał się Ali, podchodząc do niej. – Jak mogę…

Odwróciła się ku niemu, a on raptownie umilkł.

–  Bracie Alizajdzie. – Siostra Fatumaj, niegdyś dumna przywódczyni

ruchu Tanzim, patrzyła na niego ostro, a  jej piwne oczy błyszczały

gniewem niczym ostrza sztyletów. – Minęło sporo czasu.

–  Przykro mi słyszeć, że macie kłopoty z  zaopatrzeniem – powiedział Ali

głośno, odciągając siostrę Fatumaj od ciekawskich robotników i prowadząc

do pomieszczenia ze świeżą pościelą. Był pełen podziwu dla samego siebie,

że mimo zdenerwowania potrafi tak łgać, ale wiedząc, że ojciec wysłał do

szpitala wielu szpiegów, nie miał wyboru. – Zobaczmy, czym możemy się

podzielić…

Weszli do pokoju. Szybko sprawdził, czy są sami, zatrzasnął drzwi

i  wyszeptał pod nosem zaklęcie zamykające. Na jednej z  półek ktoś


pozostawił w  połowie pełną lampkę oliwną, więc książę szybko ją zapalił.

Zaklęty płomień zatańczył na knocie, rzucając słabe światło na małe

pomieszczenie.

Odwrócił się ku staruszce, ciężko oddychając.

–  S-siostro Fatumaj – zająknął się. – Tak… tak mi przykro. Kiedy

usłyszałem, co stało się z  Raszidem… a  potem zobaczyłem meczet szejka

Anasa… przyjąłem, że…

–  Że nie żyję? – podsunęła Fatumaj. – To rozsądne założenie. Twój ojciec

na pewno starał się, jak mógł, żeby do tego doprowadzić. Szczerze mówiąc,

też myślałam, że nie żyjesz, kiedy rozeszła się wieść o  twoim wyjeździe do

Am Geziry. Sądziłam, że to tylko historyjka, opowiadana, żeby ukryć

prawdę o twojej egzekucji.

– Niewiele się pomyliłaś. – Przełknął ślinę. – Co z sierocińcem?

–  Przepadł – odparła. – Próbowaliśmy go ewakuować, kiedy aresztowano

Raszida, ale gwardziści króla przybyli, gdy wyprawialiśmy ostatnią grupę.

Sprzedali najmłodszych jako służących i  pozabijali resztę. – Spojrzała na

niego zimno. – Wśród zamordowanych była również moja siostrzenica. Być

może ją pamiętasz. Kiedy nas odwiedziłeś, poczęstowała cię herbatą.

Ali chwycił się ściany. Ciężko mu było oddychać.

– Mój Boże… Tak mi przykro, siostro.

– Mnie też – odparła cicho. – Była dobrą kobietą. Zaręczyli się z Raszidem

– dodała, również opierając się o  mur. – Jedyne pocieszenie, że weszli

razem do Raju jako męczennicy.

Książę patrzył ze wstydem w podłogę.

Staruszka musiała to zauważyć.

–  Czy to, co teraz mówię, sprawia ci ból? Kiedyś byłeś jednym

z  najgorliwszych uczniów szejka Anasa, ale wiem, że ci, co mieszkają

w pałacu, traktują wiarę raczej powierzchownie.

–  Nigdy jej nie utraciłem – odpowiedział spokojnie, lecz w  jego słowach

zabrzmiało wyzwanie. Poznał siostrę Fatumaj dopiero wówczas, gdy

Raszid, inny członek Tanzim, podstępem skłonił go do odwiedzin

w kryjówce organizacji, sierocińcu w dzielnicy Tocharystanu. Tamta wizyta

miała wywołać u  bogatego księcia poczucie winy i  przekonać go, by nadal

ich finansował. Miał podczas niej zobaczyć chore, głodne sieroty… ale

oczywiście nie broń, którą, jak wiedział, również kupowali za jego

pieniądze. Ali nigdy tam nie wrócił. Nie popierał stosowania przez Tanzim
przemocy, zwłaszcza przeciwko niewinnym mieszkańcom Dewabadu.

Zmienił temat: – Może usiądziesz? Przynieść ci coś do picia?

– Nie przyszłam tu korzystać z gościnności Gezirich, książę. – Przestąpiła

z  nogi na nogę. Pod maską zmęczenia i  siwych włosów kryła się w  niej

silna wola, niemal ze stali. Czuł się przy niej zakłopotany i  zarazem

zaniepokojony. Członkowie Tanzim odznaczali się kiedyś odwagą: ratowali

i  ukrywali szafickie dzieci, dawali im książki i  żywili. Ali ani przez chwilę

nie wątpił, że wierzyli w Boga równie mocno, jak on sam.

Nie wątpił także, że więcej niż kilku z nich miało krew na rękach.

– Czy reszta dzieci jest bezpieczna?

Roześmiała się bez wesołości.

– Naprawdę nie znasz swojego ojca, prawda?

Z ociąganiem zapytał:

– Co masz na myśli?

–  Sądzisz, że Ghassan wziął pod uwagę, że część z  nich to dzieci? –

Cmoknęła sceptycznie. – Och, nie, bracie Alizajdzie. Byliśmy niebezpieczni,

a  takie zagrożenie trzeba odnaleźć i  wyeliminować. Weszliśmy do jego

domu i  skradliśmy serce jego najmłodszego syna, więc przysłał żołnierzy,

żeby wywrócili do góry nogami dzielnicę szafitów. Szukali nas lub

kogokolwiek powiązanego z  nami. Rodziny, sąsiedzi, przyjaciele… wszyscy

zginęli. Pragnęliśmy uciec tak rozpaczliwie, że próbowaliśmy nawet opuścić

Dewabad.

– Opuścić Dewabad? Daliście radę wynająć przemytnika?

–  Nie użyłabym słowa „wynająć” – odparła ponuro. – Nie żeby miało to

jakiekolwiek znaczenie. Zgłosiłam się na ochotniczkę, by zostać z  tymi,

którzy byli za młodzi na taką podróż, i tymi, w których żyłach płynęło zbyt

wiele magicznej krwi, by dali radę przetrwać w  człowieczym świecie

nierozpoznani. – Głos jej zadrżał. – A  co do reszty, to pocałowałam ich

w  czoło, wytarłam im łzy… a  potem patrzyłam, jak ogniste ptaki twojego

ojca podpalają ich łódź.

Ali się zatoczył.

– Co takiego?!

– Pozwól, że nie będę powtarzać. Wysłuchiwanie ich krzyków, gdy jezioro

rozdzierało ich na strzępy, było wystarczającą męką. Twój ojciec uznał

chyba, że to dopuszczalna cena za likwidację tych kilku bojowników

Tanzim, którzy z nimi byli.


Ali raptownie usiadł. Nie umiał dalej stać. Wiedział, że ojciec potrafił

postępować bez litości, ale zatopienie łodzi pełnej uciekających dzieci było

czystym złem. Nie miało znaczenia, na kogo rzeczywiście polował Ghassan.

„Nie powinien być królem”. Ta bluźniercza, zdradziecka myśl przyszła

Alemu do głowy w  chwili strasznego olśnienia. Nagle wszystko stało się

proste: lojalność i  skomplikowana synowska miłość, z  którą tak długo się

borykał, pękły, tak jakby ktoś przeciął napiętą linę.

Fatumaj przeszła na środek pomieszczenia, obojętna na jego ból. Może

i  słusznie nie zwracała uwagi na załamanego księcia. Przesunęła dłońmi

po stosach pościeli.

–  To miejsce wygląda na dobrze zorganizowane i  tętniące życiem –

skomentowała. – Wykonałeś nadzwyczajną pracę, która naprawdę

odmieniła życie niezliczonych szafitów. To ironia losu, że dzieje się to

akurat w tym miejscu.

Te słowa wyrwały go z zamyślenia.

– Co masz na myśli?

Obejrzała się na niego.

–  Daj spokój, bracie. Nie musimy udawać. Z  pewnością masz

świadomość, co robiono kiedyś z  szafitami w  tym tak zwanym szpitalu.

Twój imiennik wiedział, chociaż dziwnym trafem nie usłyszysz o  tym

w pieśniach na temat jego wielkich czynów. – Wzruszyła ramionami. – Nie

ma nic chlubnego w zarazie i zemście.

Te szczegóły były zbyt precyzyjne, by mogły wynikać z pomyłki.

– Kto ci powiedział? – zapytał niepewnie.

–  Anas, oczywiście. Myślisz, że tylko ty potrafisz coś odnaleźć w  starych

tekstach? – Popatrzyła mu prosto w  oczy. – Uznał, że ta historia powinna

być szerzej rozpowszechniona.

Ali zamknął oczy i zacisnął dłonie w pięści.

– To opowieść z dawnych czasów, siostro.

–  Ale nadal aktualna. To ostrzeżenie przed tym, do czego są zdolni

Dewowie. A zwłaszcza twoi Nahidzi.

Otworzył oczy szeroko.

–  Do czego wszyscy jesteśmy zdolni. To nie Dewowie zamordowali twoje

sieroty na jeziorze. Nie Dewowie spalili to miejsce do gołej ziemi

i wymordowali wszystkich jedenaście wieków temu.

Spojrzała na niego.
–  A dlaczego, bracie? Powiedz mi, dlaczego Geziri i  szafici przypuścili

atak na to miejsce z taką furią?

Ali nie potrafił odwrócić wzroku ani milczeć.

–  Ponieważ Rada Nahidów eksperymentowała tu na szafitach – przyznał

cicho.

–  Nie tylko eksperymentowała – poprawiła go Fatumaj. – Stworzyli tu

truciznę. Zarazę, ospę, którą domieszano do farby. Farby, którą

pomalowano… co dokładnie, mój wojowniczy przyjacielu?

–  Pochwy szabel – odpowiedział, czując, jak w  jego piersi wzbierają

mdłości. – Należące do ich żołnierzy.

– Ich gezirijskich żołnierzy – sprecyzowała. – Wyjaśnijmy to sobie jeszcze

raz, powolutku. Rada Nahidów stwierdziła, że twój ród nadaje się tylko do

dwóch rzeczy: do walki i… no cóż, nie użyję brzydkiego słowa, ale

powiedzmy, że do robienia nowych żołnierzy, którzy uzupełnialiby szeregi

armii. – Ali popatrzył na nią kamiennym wzrokiem. – Ale zaraza nie miała

zabić dżinnów czystej krwi, do których należały te szable i  pochwy,

prawda?

Z jego rąk znów sączyła się woda.

– Nie – wyszeptał. – Nie miała.

–  Prawda. Nie zrobiła tym żołnierzom najmniejszej krzywdy – odparła

siostra Fatumaj, a  jej głos zabrzmiał okrucieństwem. – Radośnie udali się

do domów, do Am Geziry, tej niepokornej, niespokojnej małej prowincji,

w  której mieszkało zbyt wielu szafitów, którzy mieli zbyt wielu krewnych

czystej krwi, którzy wywozili ich chyłkiem na pustynię, kiedy do Am Geziry

przybywali dewańscy urzędnicy, by zabrać tychże szafitów do Dewabadu. –

Przechyliła głowę. – Zajdi Al-Kahtani miał szaficką rodzinę, nieprawdaż? To

była jego pierwsza rodzina, czyż nie?

– Prawda – odparł Ali tępo.

–  I co się stało, kiedy wrócił na przepustkę do domu? Kiedy pozwolił

dzieciom pobawić się szablą? Kiedy odpiął pochwę i  przywitał się czule

z ukochaną żoną, której nie widział od miesięcy?

– Następnego ranka obudził się wśród ich ciał. – Spojrzenie Alego opadło

mimo woli na rękojeść jego zulfikara. Jeszcze w  dzieciństwie przeczytał

w pewnej nieprawomyślnej biografii o  tym, co się z  nimi stało, i  w  efekcie

przez wiele tygodni miał koszmarne sny. Zobaczyć swoich najbliższych

martwych, zmarłych na zarazę, którą nieświadomie samemu się im

przyniosło… To doprowadziłoby każdego mężczyznę do szaleństwa. Taki


mężczyzna wróciłby do swojego garnizonu i  wbił handżar w  gardło

dewańskiemu dowódcy, a  potem poprowadziłby rebelię, która odmieniłaby

jego świat…i sprzymierzyłby się z maridami przeciwko swoim towarzyszom,

istotom ognia.

Taki mężczyzna mógłby wpaść w  najmroczniejszym zakątku duszy na

myśl, by celowo dopuścić do rzezi w szpitalu.

Fatumaj przyglądała się księciu.

–  Nikomu o  tym nie opowiedziałeś, prawda? Bałeś się, że twoi szaficcy

przyjaciele w słusznym gniewie wypędzą Banu Nahidę?

Jej słowa go zabolały, ale nie, nie z  tego powodu zachował tajemnicę.

Ekscytacja w głosie Nahri, ostrożne zainteresowanie ze strony Subhy, jakie

zauważył podczas pierwszej wizyty w  jej przychodni… Ali nie miał serca

rozwiewać tych nadziei. I  po co? Żeby przypomnieć po raz setny upiorne

postępki swoich przodków, popełnione tak dawno temu?

–  Nie, nie bałem się. Byłem zmęczony…– Głos mu się załamał. – Jestem

zmęczony. Wszyscy w  tym mieście karmią się żądzą zemsty. Jestem

zmęczony tym, że uczymy nasze dzieci nienawidzić i  obawiać się innych

dzieci, ponieważ ich rodzice są naszymi wrogami. A  najbardziej przeraża

mnie, że działamy tak, jakby jedynym sposobem na ocalenie naszego ludu

było wymordowanie wszystkich, którzy mogliby się nam sprzeciwić, tak

jakby nasi nieprzyjaciele nie zamierzali odwzajemnić nam się po przejęciu

władzy.

Wyprostowała się.

– Śmiałe słowa jak na syna despoty.

Ali pokręcił głową.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał, znużony.

Uśmiechnęła się do niego smutno.

–  Niczego, książę Alizajdzie. Z  całym szacunkiem, mógłbyś zdobyć moje

zaufanie tylko wtedy, gdybym zobaczyła, jak Ghassan umiera z twojej ręki.

Skończyłam z  polityką. Pod moją opieką pozostaje jeszcze dziesięcioro

dzieci. Nie zaryzykuję ich życia.

– W takim razie po co tu przyszłaś?

Fatumaj dotknęła tacy z narzędziami.

– Żeby przekazać ostrzeżenie.

Ali cały zesztywniał.

– Przed czym?
– Przypomnij sobie własne przemówienie o zemście, Alizajdzie. Są szafici,

którzy nie pragną pracować w  twoim szpitalu. Tanzim wygląda przy nich

jak kółko sympatyków Dewów. Gniew tych szafitów mógłby powalić to

miasto na kolana, a nigdy nie zapomną Nahidom przeszłości, bez względu

na to, ilu ich pobratymców uleczy Nahri. Przekabacili część moich

najstarszych podopiecznych. Patrzyli, jak ich przyjaciele umierają na

jeziorze, jak ich sąsiadów sprzedaje się na aukcji, dlatego teraz chcą

widzieć, jak tak zwane dżinny czystej krwi cierpią za swoje grzechy. Twoja

Nahidka powinna się ich obawiać.

Ali skoczył na równe nogi, lecz Fatumaj wyciągnęła dłoń.

–  Krążą plotki, że podczas Nawasatem nastąpi atak – wyjaśniła. – Nie

powiem ci, od kogo się tego dowiedziałam, więc nie pytaj.

– Jakiego rodzaju atak? – zapytał z przerażeniem.

–  Nie wiem. Słyszałam tylko plotki, i  to niepewne. Przekazuję ci je,

ponieważ przeraża mnie myśl o  tym, co mogliby nam zrobić w  odwecie

Dewowie i  Gwardia Królewska – oznajmiła i  ruszyła ku wyjściu, stukając

laską w kamienie podłogi.

– Siostro, zaczekaj! Proszę!

Fatumaj jednak już otwierała drzwi.

–  To wszystko, co wiem, Alizajdzie Al-Kahtani. Zrobisz z  tym, co

zechcesz.

Ali zamilkł, chociaż miał na końcu języka tysiąc pomysłów na ripostę.

Sam był zaskoczony, kiedy usłyszał słowa, wydobywające się z jego ust:

– Dziewczynka, którą ocaliliśmy. Ta z tawerny Turana. Czy wszystko z nią

w porządku?

Zimny żal w  oczach staruszki zdradził mu prawdę, zanim jeszcze

wypowiedziała ją na głos.

– Była na łodzi, którą spalił twój ojciec.

Zapadła noc. Niebo w  oknie za Ghassanem przybrało srebrnofioletowe

barwy zmierzchu, ciężkie od mgły, podnoszącej się po ciepłym deszczu,

który spadł wcześniej w  ciągu dnia. Ali niemal wydeptał dziurę

w  dziedzińcu szpitala, zanim doszedł do wniosku, że bezpieczeństwo

Nawasatem było ważniejsze od niechęci do odwiedzin u ojca.

Władca wydawał się nieprzekonany.

– Atak podczas Nawasatem? Kto ci o tym powiedział?


–  Przyjaciółka – odparł sucho książę. – Taka, której już ponownie nie

wyśledzę. Poza tym i tak nie wiedziała nic więcej.

Ghassan westchnął.

– Przekażę twoje obawy Wadżidowi.

Ali spojrzał na niego.

– I to wszystko?

Jego ojciec wyrzucił dłonie w górę.

–  A czego jeszcze ode mnie oczekujesz? Czy wiesz, ile otrzymujemy

niejasnych gróźb dotyczących Dewów? I  Nahri? Zwłaszcza po ataku na

obóz szafitów?

–  No to wzmocnijcie jej ochronę. Odwołajcie procesję. Odwołajcie

wszystkie wydarzenia, podczas których będzie wystawiona na

niebezpieczeństwo!

Król pokręcił głową.

– Nie odwołam żadnych uroczystości Dewów w oparciu o twoje słowo. Nie

zamierzam wysłuchiwać skrzeczenia Kaweha. – Jego twarz na moment

przybrała wrogi wyraz. – Poza tym… Nahri ostatnio dość mocno zadziera

nosa. Dlaczego miałbym chronić osobę, która tak otwarcie rzuca mi

wyzwanie?

–  Bo to twój obowiązek! – odparł Ali z przerażeniem. – Jesteś jej królem.

I jej teściem.

Ghassan się żachnął.

– Biorąc pod uwagę stan jej małżeństwa, trudno mnie tak określać.

Książę nie wierzył w to, co właśnie usłyszał.

–  To kobieta, mieszkająca pod naszym dachem. Jej ochrona to część

naszego honorowego kodeksu, nasz najświętszy…

–  Dlatego porozmawiam z  Wadżidem – przerwał mu władca tonem

wykluczającym dalszą dyskusję. Wstał i  podszedł do okna. – Z  innej

beczki: doskonale zaplanowałeś odbudowę szpitala. Czy jest gotów na

jutrzejszą ceremonię otwarcia?

–  Tak – odparł Ali, nie zadając sobie trudu, by ukryć gorycz w  głosie. –

Jeśli chcesz, zgłoszę się po niej do lochów.

Ghassan podniósł czarną skrzynkę, obitą aksamitem.

– Nie tam mam zamiar cię wysłać, Alizajdzie.

W jego głosie zabrzmiało ponure zdecydowanie, które natychmiast

zaalarmowało księcia.

– Dokąd zatem chcesz mnie wysłać?


Król otworzył skrzynkę i popatrzył na jej zawartość.

–  Kazałem to dla ciebie zrobić – powiedział cicho. – Kiedy wróciłeś do

Dewabadu. Miałem nadzieję, ba, modliłem się, żebyśmy odnaleźli nową

drogę jako rodzina. – Wyciągnął wspaniały, długi zwój jedwabiu

farbowanego na niebiesko, czerwono i  złoto. Kolory splatały się na jego

błyszczącej powierzchni. Turban. Królewski turban, taki jak ten, który

nosił Muntazir. Alego zatkało. Ghassan powiódł palcami po jedwabiu. –

Chciałem, żebyś założył go podczas Nawastatem. Chciałem… tak bardzo

chciałem mieć cię znów u boku.

„Mieć cię znów u  boku”. Ali starał się zachować nieprzeniknioną minę.

Po raz pierwszy w  życiu te proste słowa, przypominające o  jego

zobowiązaniach jako syna z  rodu Gezirich, ta propozycja zajęcia jednej

z najbardziej uprzywilejowanych i bezpiecznych pozycji w jego świecie…

Sprawiła, że poczuł absolutną odrazę.

Gdy w końcu przemówił, jego głos drżał:

– Co planujesz ze mną zrobić, abba?

Ojciec spojrzał mu prosto w  oczy, wzrokiem, w  którym walczyły

sprzeczne emocje.

– Nie wiem, Alizajdzie. Czuję się rozdarty: mam ochotę uczynić cię moim

emirem, a jednocześnie kusi mnie, by zlecić twoją egzekucję. – Ali otworzył

szeroko oczy, a  król ciągnął: – Tak. Jesteś więcej niż odpowiednim

kandydatem na następcę tronu. To prawda, że brakuje ci umiejętności

dyplomatycznych, ale doskonale znasz się na sprawach wojskowych

i  gospodarce tego miasta… lepiej, niż twój brat będzie kiedykolwiek. –

Upuścił jedwabny zwój. – Jesteś także najbardziej lekkomyślną i  moralnie

nieelastyczną osobą, jaką znam, oraz być może największym zagrożeniem

dla stabilności Dewabadu od czasu, kiedy do miasta wkroczyła zaginiona

Nahidka z afszinem u boku.

Ghassan obszedł biurko, a  Ali mimo woli się cofnął. W  gabinecie

zapanowała niebezpieczna atmosfera, pełna napięcia. Gdy władca ruszył

w kierunku syna, ten, Boże, wybacz mu, spojrzał na sztylet za pasem ojca.

Rebelia Zajdiego Al-Kahtaniego rozpoczęła się od ciosu sztyletem

w  gardło. To byłoby takie proste, takie szybkie. Ali zostałby stracony

i zapewne poszedłby do piekła za zabicie własnego ojca, ale Dewabad byłby

wolny od tyrana.

„A potem tron objąłby Muntazir”. Książę wyobraził sobie brata u  władzy,

spanikowanego, zrozpaczonego i ogarniętego paranoją. Muntazir niemal na


pewno spróbowałby odwetu, aresztując i wysyłając na stracenie wszystkich

związanych z Alim.

Zmusił się teraz, by spojrzeć ojcu prosto w oczy.

–  Zawsze próbowałem działać w  interesie Dewabadu. – Nie był pewien,

czy powiedział to do ojca, czy też do mrocznych podszeptów we własnej

głowie.

–  A ja wolałbym cię zachęcić do działania we własnym interesie –

odpowiedział Ghassan, najwyraźniej nieświadomy śmiertelnych myśli,

krążących w umyśle syna. – Po Nawasatem odsyłam cię z powrotem do Am

Geziry.

Ali spodziewał się wszystkiego… oprócz tego.

– Co? – zapytał słabo.

–  Odsyłam cię. Oficjalnie wyrzekniesz się tytułów i  znajdziesz sposób,

żeby zerwać stosunki z  Ajanle, ale poza tym wrócisz tam z  moim

błogosławieństwem. Możesz poślubić jedną z tamtejszych kobiet i doglądać

pól oraz kanałów z dziećmi, które ześle ci Bóg.

–  To jakaś sztuczka? – Książę był zbyt oszołomiony, by silić się na

dyplomację.

– Nie – odparł szczerze Ghassan. – To ostatnia deska ratunku dla kogoś,

kto wolałby nie wydawać rozkazu egzekucji własnego syna. – Spojrzał na

Alego niemal błagalnie. – Nie wiem już, jak na ciebie wpłynąć, Alizajdzie.

Groziłem ci, zabiłem twoich szafickich sojuszników, wygnałem twoją

matkę, wysłałem cię na pewną śmierć z  rąk zabójców… a  ty wciąż mi się

sprzeciwiasz. Mam nadzieję, że twoje serce okaże się słabsze niż poczucie

sprawiedliwości… a może chociaż mądrzejsze.

Zanim Ali się obejrzał, przypomniał sobie Bir Nabat. Swoich uczniów,

pola i śmiech przy kawie z Lubajdem i Akisą.

Żona. Rodzina. Normalne życie, z  dala od przesiąkniętej krwią historii

Dewabadu i jeziora nawiedzonego przez maridów.

Poczuł, jakby ktoś walnął go w brzuch.

– A jeśli odmówię?

Ghassan wydawał się zirytowany.

–  To nie jest propozycja, Alizajdzie. Pojedziesz tam. Na litość boską… –

W  jego głosie zabrzmiała desperacja. – Czy pozwolisz mi dać chociaż

jednemu z  moich dzieci trochę szczęścia? Przecież chciałeś tam wrócić,

prawda?
Prawda. Rozpaczliwie chciał wrócić do Am Geziry. Część jego umysłu

nadal tego pragnęła… ale gdyby tak postąpił, pozostawiłby swój dom pod

panowaniem króla, który według niego nie zasługiwał już na tron.

– Nie każ mi wyjeżdżać – powiedział błagalnie. – Proszę.

Jego twarz musiała jasno wyrażać sprzeczne pragnienia, ponieważ ojciec

spojrzał na niego ze skruchą.

–  Chyba zapomniałem, że są sytuacje, w  których życzliwość jest

najpotężniejszą bronią.

Ali zaczął się trząść.

– Abba…

Ale ojciec już prowadził go do wyjścia.

–  Moi żołnierze odeskortują cię do szpitala. Twoja sytuacja się nie

zmienia.

– Zaczekaj, proszę…

Tym razem drzwi zamknęły mu się cicho przed nosem.


 

26
 

Nahri
 

Nahri założyła ramiona na piersi, patrząc sceptycznie na siodło

umieszczone przed nią na stosie poduszek.

– Co to, to nie.

–  Ależ to bezpieczne! – upierał się Dżamszid. Złapał za uchwyty przy

łękach i  wciągnął się na siedzisko. – Zobacz. – Wskazał gestem wysoki

tylny łęk. – Jest tak zaprojektowane, żeby równoważyć słabość dolnej

części mojego ciała. Mogę związać nogi i użyć szpicruty.

Pokręciła głową.

– Spadniesz i skręcisz sobie kark. No i szpicruta? Nie da się kontrolować

konia tylko za pomocą patyka.

Dżamszid zmierzył ją wzrokiem.

–  Moja droga Banu Nahido… z  całym szacunkiem, ale jesteś najpewniej

ostatnią osobą w  Dewabadzie, od której przyjąłbym radę w  kwestii jazdy

konnej. – Nahri spojrzała na niego spode łba, a on się roześmiał. – No, daj

spokój! Myślałem, że będziesz zadowolona. Zaprojektowałem to razem

z  twoją szaficką lekarką. Wymieniamy doświadczenia! – dodał kpiąco. –

Czy nie o to ci chodziło?

– Nie! Myślałam, że mogłybyśmy spróbować którejś z jej terapii, tak żebyś

za kilka lat wrócił na siodło, nie potrzebując szpicruty.

–  Jestem pewien, że do tego czasu procesja z  okazji Nawasatem już się

skończy. – Dżamszid poprawił się w  siodle i  wyglądał na zadowolonego

z  siebie. – To się doskonale sprawdzi. No co? – zapytał, kiedy popatrzyła

gniewnie. – Nie jesteś moją matką. Nie potrzebuję twojego pozwolenia. –


Złożył ręce, tak jakby trzymał w  nich wyimaginowane wodze. – Zresztą

jestem od ciebie starszy.

–  A ja jestem twoją Banu Nahidą! – odpaliła. – Mogłabym… Mogłabym…

– umilkła, myśląc gorączkowo nad dalszym ciągiem.

Dżamszid, były nowicjusz z Wielkiej Świątyni, odwrócił się ku niej.

–  Co byś mogła? – zapytał uprzejmie, chociaż oczy mu się śmiały. – To

znaczy co dokładnie mogłabyś zrobić, zgodnie z zasadami naszej wiary?

–  Dajże mu spokój – przerwał im cichy kobiecy głos. Nahri obejrzała się

i  zobaczyła, że Nisrin stoi przy zasłonie. Wzrok miała utkwiony

w Dżamszidzie, a  jej twarz promieniowała ciepłem. – Powinieneś pojechać

w  procesji na Nawasatem, jeżeli tego pragniesz. Moje serce raduje się,

widząc cię w  siodle… Nawet jeżeli twój obecny wierzchowiec pozostawia

wiele do życzenia – dodała, wskazując na stos poduszek.

Nahri westchnęła, ale zanim zdołała odpowiedzieć, z  infirmerii dobiegł

ich odgłos gwałtownych wymiotów.

Dżamszid spojrzał w tamtym kierunku.

– Wygląda na to, że Sajidzie Mhakal znów zrobiło się niedobrze.

– To lepiej szybko tam idź – odparła Nahri. – Jeżeli masz czas robić konie

z  poduszek, mój znakomity uczniu, musisz również znaleźć czas na

leczenie ognistych robaków.

Wykrzywił się do niej, ale zszedł z  siodła i  udał się do wymiotującej

pacjentki. Nie zabrał ze sobą laski i  Nahri ogarnęło poczucie cichego

triumfu, gdy patrzyła, jak idzie przez komnatę. Może nie poprawiało mu się

tak szybko, jak by tego chciał, ale zdecydowanie wracał do zdrowia.

Spojrzała na Nisrin, chcąc podzielić się tą radością, ale asystentka

szybko opuściła wzrok i  zaczęła zbierać szkło, używane wcześniej przez

Nahri do przygotowywania eliksirów.

Uzdrowicielka powstrzymała ją.

– Ja to zrobię. Nie powinnaś po mnie sprzątać.

– Ależ mogę to zrobić, nie mam nic przeciwko.

Ale Nahri miała. Wyjęła zlewki z  rąk Nisrin i  odstawiła je, po czym

złapała starszą kobietę pod ramię.

– Chodźmy.

Nisrin sapnęła z zaskoczeniem.

– Ale…

–  Żadnych ale. Ty i  ja musimy porozmawiać. – Nahri chwyciła jedną

z  butelek somy, które dostała w  prezencie od Razu. Napój ten sprawdzał


się jako skuteczny środek przeciwbólowy. – Dżamszidzie! – zawołała. –

Teraz ty tutaj rządzisz!

Wybałuszył oczy znad wiadra, którym próbował manewrować pod twarzą

Sajidy Mhakal. Do nadgarstków przylgnęły mu wijące się złote robaki.

– Ja tutaj co?!

–  Będziemy zaraz za drzwiami – odparła, po czym odeskortowała Nisrin

na balkon. Pociągnęła ją na ławkę i wepchnęła jej butelkę somy w dłonie. –

Pij.

Asystentka wyglądała na oburzoną.

– Słucham?!

–  Pij! – powtórzyła Nahri. – Ty i  ja mamy do omówienia trochę spraw,

a soma nam to ułatwi.

Nisrin pociągnęła malutki łyczek i się skrzywiła.

–  Chyba spędzałaś za dużo czasu z  dżinnami, że zachowujesz się w  ten

sposób.

–  Widzisz? Nie czujesz się lepiej, że sobie ulżyłaś? – zapytała Nahri. –

Powiedz mi, że zrujnowałam sobie reputację, że kapłani twierdzą, jakobym

zbłądziła, a  Kaweh nazywa mnie zdrajczynią. – Jej głos nabrał

desperackiego tonu. – Żadne z  was nie spojrzy mi w  oczy ani się do mnie

nie odzywa, więc na pewno mówicie między sobą coś takiego.

–  Banu Nahri… – Nisrin westchnęła, po czym pociągnęła kolejny łyk

somy. – Nie wiem, co chcesz usłyszeć. W biały dzień magicznie uzdrowiłaś

dziesiątki szafitów. Złamałaś prawa Sulejmana.

–  Żeby ocalić życie! – odparła Nahri żarliwym, obronnym tonem. – Życie

niewinnych istot, zaatakowanych przez członków twojego rodu.

Nisrin pokręciła głową.

– Nie zawsze wygląda to tak prosto.

–  W takim razie myślisz, że się mylę? – zapytała Nahri, próbując

powstrzymać drżenie w  głosie. – Czy dlatego prawie ze mną nie

rozmawiasz?

–  Nie, moje dziecko, nie sądzę, byś się myliła. – Asystentka dotknęła jej

dłoni. – Uważam, że jesteś inteligentna, odważna i masz serce po właściwej

stronie. Jeżeli powściągałam język, to dlatego, że jesteś tak uparta, po

matce. Wolę raczej służyć ci po cichu, niż całkiem cię stracić.

–  To, co mówisz, sprawia, że wyglądam jak Ghassan – odparła Nahri

z urazą.

Nisrin przekazała jej butelkę.


– To ty mnie zapytałaś.

Uzdrowicielka pociągnęła spory łyk somy, krzywiąc się, kiedy napój

sparzył ją w gardło.

– Obawiam się, że w ostatniej rozmowie z nim posunęłam się za daleko –

wyznała. Nie potrafiła zapomnieć zimnych oczu Ghassana, wpatrującego

się w nią w spustoszonym obozie szafitów. – To znaczy z królem. Rzuciłam

mu wyzwanie. Musiałam to zrobić, ale… – umilkła, przypominając sobie

groźbę zdemaskowania jej jako szafitki. – Wydaje mi się… chyba nie ujdzie

mi to na sucho.

Nisrin spochmurniała.

– Groził ci?

– Nie musi. Nie bezpośrednio. Chociaż podejrzewam, że wygnanie Hatset

miało być ostrzeżeniem. Dla mnie i  dla Alego. Przypomniał mi, gdzie na

jego dworze jest miejsce królowych i  księżniczek, niezależnie od tego, czy

pochodzą z potężnych rodzin, czy też nie. – Zacisnęła z niesmakiem usta. –

W  tej chwili trzymamy się nawzajem w  szachu, ale gdyby cokolwiek się

zmieniło… – Pociągnęła kolejny łyk somy i  świat zaczął jej się rozpływać

przed oczami. – Jestem tym wszystkim tak zmęczona, Nisrin. Całym tym

knuciem i  planowaniem, tylko po to, żeby normalnie oddychać. Czuję,

jakbym brnęła przez wodę… I  bardzo chcę, Boże, tak bardzo chcę

odpocząć.

Te słowa zawisły między nimi na kilka długich chwil. Nahri patrzyła na

ogród i  cienie rzucane przez zachodzące słońce. W  powietrzu unosiły się

bogate aromaty roślin, a  ziemia była mokra po niespodziewanym deszczu.

Soma w jej żyłach wywoływała przyjemne mrowienie.

W pewnym momencie jej uwagę przyciągnęło łaskotanie w  nadgarstek.

Opuściła wzrok i dostrzegła cienkie pnącze powoju, owijające się jej wokół

ręki. Otworzyła dłoń i natychmiast zakwitł w niej jasnoróżowy kwiat.

–  Magia pałacu reaguje na ciebie coraz częściej – powiedziała cicho

Nisrin. – Od tamtego dnia.

– Zapewne podoba mu się, kiedy wszczynam kłótnie z Kahtanimi.

– Nie zaskoczyłoby mnie to. – Nisrin westchnęła. – Ale tymczasem… idzie

ku lepszemu. Obiecuję. Twój szpital jest niemal gotowy. Chociaż nie

zgadzam się z  twoim zaangażowaniem w  sprawę szafitów, na pewno

przyczyniłaś się do odrodzenia czegoś istotnego, czegoś niewiarygodnie

ważnego dla naszego rodu. – Ściszyła głos. – A  za to, co zrobiłaś


z  Dżamszidem, powinnaś być błogosławiona. Podjęłaś właściwą decyzję,

biorąc go pod swoje skrzydła.

Nahri, wciąż jeszcze ponura, wypuściła kwiat z dłoni.

– Mam nadzieję.

Nisrin dotknęła jej policzka.

–  Ależ tak! – W  jej oczach pojawiło się skupienie. – Jestem z  ciebie

dumna, Nahri. Zapewne przez wszystkie nasze kłótnie nie wyraziłam się

dość jasno, ale jestem dumna. Dobra z  ciebie Banu Nahida. Dobra… jak

brzmi to człowiecze słowo? Lekarka? – Uśmiechnęła się. – Myślę, że twoi

przodkowie również byliby dumni. Nieco przerażeni… ale dumni.

Nahri mrugnęła, a jej oczy nagle zrobiły się wilgotne.

– To chyba najmilsza rzecz, jaką mi kiedykolwiek powiedziano.

– Szczęśliwego Nawasatem – powiedziała Nisrin.

–  Szczęśliwego Nawasatem – powtórzyła Nahri, unosząc butelkę. – Za

początek nowego pokolenia – dodała, próbując opanować język, który

zaczynał odmawiać jej posłuszeństwa.

Asystentka wyjęła jej butelkę z dłoni.

– Myślę, że masz dość.

Nahri pozwoliła jej zabrać somę, zbierając odwagę do zadania następnego

pytania.

–  Powiedziałaś, że jestem uparta. Czy… czy myślisz, że jestem zbyt

dumna?

– Nie rozumiem.

Nahri popatrzyła z zakłopotaniem na własne dłonie.

–  Gdybym miała trochę rozsądku, załagodziłabym spór z  Muntazirem.

Wróciłabym do niego. Znalazłabym sposób, by dać Ghassanowi wnuka,

którego chce.

Nisrin się zawahała.

– To straszne sprowadzać dziecko na ten świat z takiego powodu.

–  Ale pragmatyczne. Właśnie taka mam ponoć być – stwierdziła Nahri

z goryczą. – Pragmatyczna. Bez serca. Tak właśnie trzeba postępować, żeby

tu przeżyć. Dzięki temu udawało mi się to do tej pory.

Starsza kobieta zapytała cicho:

– Ale czego chcesz, Nahri, ty sama? Czego pragnie twoje serce?

Uzdrowicielka roześmiała się, nieco histerycznie.

– Nie wiem. – Spojrzała na towarzyszkę. – Kiedy próbuję sobie wyobrażać

przyszłość tutaj, niczego nie widzę. Czuję się tak, jakby sama próba
wyobrażenia sobie tego, co przynosi mi szczęście, niszczyła to w zarodku.

Nisrin popatrzyła na nią z nieukrywanym współczuciem.

–  Och, Banu Nahido, nie myśl w  ten sposób. Słuchaj, jutro zaczyna się

Nawasatem. Raduj się tym świętem. Ciesz się swoim szpitalem i  paradą.

Ghassan będzie zbyt zajęty doglądaniem wszystkiego, żeby knuć niecne

plany. – Umilkła na chwilę. – Spróbuj nie martwić się przyszłością,

w  której będą obecni Kahtani. Przeżyjmy kilka najbliższych dni, a  potem

usiądziemy i  jeszcze raz o  tym podyskutujemy. – Głos jej się załamał. –

Przyrzekam ci, że już wkrótce wszystko się odmieni.

Nahri zdołała skinąć głową. Spokojne słowa starszej kobiety rozproszyły

nieco strach, który ściskał jej serce. Zawsze tak było: Nisrin stała u  boku

Nahri od jej przybycia do Dewabadu. Ocaliła ją przed rozmaitymi

haremowymi spiskami i kierowała jej trzęsącymi się dłońmi podczas nauki

niezliczonych procedur medycznych. Obmyła popioły Dary z  zapłakanej

twarzy uzdrowicielki, a  potem po cichu powiedziała jej, czego ma się

spodziewać podczas nocy poślubnej.

Mimo to Nahri nagle zdała sobie sprawę, że chociaż tak wiele razy

wypłakiwała się mentorce, wciąż niewiele o niej wiedziała.

– Nisrin, czy mogę cię o coś zapytać?

– Oczywiście.

– Czy jesteś tutaj szczęśliwa?

Nisrin wydawała się zaskoczona tym pytaniem.

– Co masz na myśli?

–  To znaczy… – Nahri nerwowo splotła palce. – Czy kiedykolwiek

żałujesz, że zostałaś w Dewabadzie, kiedy moja matka cię uleczyła? – Głos

jej złagodniał. – Wiem, że straciłaś rodziców podczas ataku na wioskę, ale

mogłaś przecież wrócić do domu i  założyć własną rodzinę, zamiast służyć

mojej.

Nisrin znieruchomiała i zamyśliła się głęboko.

–  Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ani razu nie obawiałam się, iż

wybrałam złą ścieżkę, że nigdy nie marzyłam o  czymś innym, nigdy nie

opłakiwałam decyzji, których nie podjęłam. Nie sądzę, żeby ktokolwiek był

całkowicie pewien swoich wyborów. – Pociągnęła łyk somy. – Mimo to…

prowadziłam tu zadziwiające życie. Pracowałam u  boku nahidzkich

uzdrowicieli i  oglądałam najcudowniejsze, niewiarygodne rzeczy, możliwe

dzięki magii. Ratowałam chorych i  pocieszałam umierających. –

Uśmiechnęła się znowu, biorąc Nahri za rękę. – No i wychowałam następne


pokolenie. – Otworzyła szeroko oczy, wydając się spoglądać gdzieś daleko. –

A teraz nadejdą jeszcze wspanialsze czasy.

–  Czy to znaczy, że planujesz tu zostać? – spytała Nahri, a  w  jej głosie

zabrzmiały zarazem kpina i nadzieja. – Naprawdę przydałaby mi się pomoc

jeszcze jednej Dewy.

Asystentka ścisnęła jej dłoń.

– Zawsze będę u twojego boku.

Siedząc sztywno obok Muntazira w  olbrzymiej sali tronowej, Nahri

patrzyła, jak obniża się poziom oliwy w wysokim szklanym cylindrze.

W tłumie poniżej rozlegał się podekscytowany pomruk oczekiwania.

Chociaż audiencji udzielano jak zwykle, codzienne rytuały odprawiane były

półżartem: w  ostatnim dniu przed Nawasatem poddani tradycyjnie

zgłaszali petycje z  przymrużeniem oka. Sala tronowa była zatłoczona,

a niecierpliwe tłumy wylewały się aż do ogrodów.

Nahri z  trudem próbowała podzielać ich ekscytację. Przede wszystkim

wypiła poprzedniego wieczoru nieco zbyt dużo somy i  w  głowie jej jeszcze

szumiało. Co gorsza, to właśnie w  sali tronowej zmuszono ją do

wyrzeczenia się Dary, a  im więcej dowiadywała się o  swoim rodzie, tym

bardziej stawało się dla niej oczywiste, że salę tę zaprojektowali Dewowie.

Otwarta konstrukcja i  wypielęgnowane ogrody, tak podobne do tych

w  Wielkiej Świątyni; eleganckie kolumny rzeźbione w  postacie Nahidów

dosiadających szedu; łucznicy ze znakami z  popiołu i  tancerki nalewające

wina. Zielona marmurowa posadzka, poprzecinana kanałami lodowatej,

bieżącej wody, przywodziła na myśl trawiaste równiny i  zimne góry

Dewastanu, a  nie złoty piach Am Geziry. No i  był również sam tron,

wspaniały, wysadzany klejnotami i  naśladujący kształtem potężnego

szedu, takiego, jakie kiedyś kiełznali jej przodkowie.

Jako Nahidka w sali tronowej czuła się tak, jakby ktoś postawił jej przed

oczami skradzione dziedzictwo, a  ją samą zmusił do kłaniania się

złodziejom. Nienawidziła tego poczucia upokorzenia.

Czuła teraz na sobie wzrok Ghassana, toteż próbowała przywołać na

twarz beztroski uśmiech. Męczyło ją odgrywanie radosnej księżnej,

podczas gdy w  rzeczywistości od tygodni nie rozmawiała z  mężem i  była

przekonana, że teść rozważa jej egzekucję.

U boku króla stał Kaweh. Zawsze dyplomatyczny Wielki Wezyr powitał ją

gorąco, gdy przybyła na audiencję. Nahri odpowiedziała uśmiechem,


chociaż w myślach rozważała domieszanie mu do wina jednego z eliksirów

prawdy swoich przodków. Nie miała pewności, czy oskarżenia Alego,

dotyczące współudziału wezyra w ataku na obóz szafitów, były prawdziwe,

ale instynkt podpowiadał jej, że za grzeczną maską lojalnego sługi kryło się

więcej bezlitosnej przebiegłości, niż kiedykolwiek podejrzewała. Nie żeby

wiedziała, co z  tym począć. Nahri naprawdę miała zamiar zrobić to, co

powiedziała Subie: zdecydowała, że wymierzy sprawiedliwość za poległych

w  obozie. Nie była jednak pewna, jak ma to zrobić, skoro Ghassan

praktycznie uwięził ją w  infirmerii i  nie pozwalał nawet udawać się do

świątyni, gdzie mogłaby porozmawiać z Dewami.

Jeszcze raz rozejrzała się po komnacie. Brakowało Alego, a  ta

nieobecność mocno ją niepokoiła. Z rozkazu Ghassana nie spotkali się od

tamtego dnia ani razu, chociaż dość często wymieniali listy przez

królewskiego posłańca. W  ramach drobnej złośliwości uciekli się do

pisania ich w  egipskiej arabszczyźnie, ale wiadomości od Alego i  tak

dotyczyły tylko spraw zawodowych: zawierały najnowsze informacje na

temat odbudowy szpitala. Wszystkie te okoliczności wskazywały na to, że

książę został zmuszony do posłuszeństwa, a  wygnanie matki i  uwięzienie

w szpitalu całkiem go utemperowało.

Nahri nie wierzyła w to ani przez chwilę.

Światło lampki oliwnej zamrugało, a  potem w  sali tronowej wybuchły

wiwaty. Spojrzała na szklany cylinder, w tej chwili pusty.

Ghassan powstał z tronu.

–  Ogłaszam zakończenie dwudziestego dziewiątego pokolenia od

Błogosławieństwa Sulejmana!

Odpowiedziały mu ryk zachwytu, brawa i  wibrujące okrzyki. Obecni

klaskali, aż iskry szły. Kilka dżinnów, które zdążyły się już upić,

z chichotem puszczało błyskające zaczarowane fajerwerki.

Ghassan uniósł dłoń.

–  Mój ludu, wracaj do domu. Wyśpijcie się przynajmniej jedną noc,

zanim wszyscy zatracimy się w  radości! – Uśmiechnął się nieco

wymuszenie i odwrócił ku wyjściu.

Nahri wstała, a  przynajmniej spróbowała. Głowa zabolała ją tak, że aż

się skrzywiła. Dłoń uzdrowicielki powędrowała ku skroni.

Muntazir złapał ją za ramię.

–  Wszystko w  porządku? – zapytał, a  w  jego głosie zabrzmiała na wpół

szczera troska.
– Świetnie – mruknęła, lecz pozwoliła sobie pomóc.

Zawahał się.

– Czy przygotowania do jutrzejszej parady idą według planu?

Zamrugała z zaskoczeniem.

– Tak, owszem…

– Dobrze – odpowiedział i przygryzł wargę. – Nahri… Spodziewam się, że

przez najbliższe kilka dni będzie się sporo działo wokół nas, ale jeżeli to

możliwe, chciałbym skorzystać z  twojej propozycji wspólnych odwiedzin

w Wielkiej Świątyni.

Założyła ręce na piersi.

– Żebyś znów mógł mnie wystawić do wiatru?

–  Tym razem nie, obiecuję. Nie powinienem był tego robić poprzednio. –

Uniosła sceptycznie brew na te półprzeprosiny, a on chrząknął z irytacją. –

No dobrze, to Dżamszid męczył mnie, żebym zawarł z  tobą pokój, a  to

wygląda jak dobry pierwszy krok.

Nahri się zastanowiła. Przez głowę przeleciała jej rozmowa z  Nisrin. Nie

była pewna, jak powinna postąpić z  Muntazirem, ale wizyta z  mężem

w Świątyni nie oznaczała, że od razu wskoczy mu do łóżka.

– Dobrze.

W tym momencie w  sali tronowej rozległ się szept magii, a  włosy na

karku stanęły jej dęba. Powietrze nagle się ogrzało, zaś wzrok Nahri

przyciągnęło coś w pobliżu podłogi.

Szeroko otworzyła oczy. W  najbliższej fontannie, pięknym kamiennym

oktagonie, pokrytym błyszczącymi niczym gwiazdy lustrzanymi płytkami,

woda wrzała.

Zza jej pleców rozległ się okrzyk zaskoczenia. Odwróciła się i  zobaczyła

dżinny odsuwające się pośpiesznie od przepływowych fontann pod

ścianami sali. Woda w  nich również się gotowała, a  zaczarowany lód

pływający w kanałach parował tak szybko, że nad podłogą unosiły się białe

tumany mgły.

Trwało to zaledwie kilka sekund, a  potem rozległ się gwizd, trzask,

z  powierzchni wrzątku wystrzeliły kłęby pary, a  potem woda zniknęła

w poszarpanych otworach u podstaw fontann.

Muntazir przysunął się do niej.

– Proszę, powiedz, że to ty – wyszeptał.

–  Nie – odpowiedziała drżącym głosem. Znane ciepło pałacowej magii

zniknęło na chwilę. – Ale pałac robi czasami takie rzeczy, nieprawdaż?


Następca tronu wydawał się zaniepokojony.

–  Oczywiście. – Odchrząknął. – Magia jest przecież taka

nieprzewidywalna.

W sali tronowej rozlegał się teraz nerwowy śmiech: większość

rozbawionych dżinnów zlekceważyła chwilową osobliwość. Ghassan

zniknął, ale Nahri dostrzegła Kaweha stojącego obok tronu. Patrzył na

parującą fontannę najbliżej niego.

Uśmiechał się przy tym.

Ponury uśmiech trwał ledwie chwilę, ale jego mina, wyrażająca zimne

rozbawienie, wywołała u niej lodowaty dreszcz.

„Eliksir prawdy”, zdecydowała. Jak tylko święto dobiegnie końca.

Dotknęła dłoni Muntazira.

– Widzimy się na otwarciu szpitala dziś wieczorem?

– Nie przegapiłbym tego za żadne skarby!


 

27
 

Ali
 

Alego nieznośnie bolała głowa, gdy wtoczył się do swojego pokoiku na

terenie szpitala. Promienie niskiego popołudniowego słońca zaświeciły mu

przez okno prosto w  oczy, więc jednym szarpnięciem zaciągnął zasłony,

wyczerpany przygotowaniami do wieczornego otwarcia.

Na biurku czekała na niego góra papierów. Podniósł pierwszy pergamin:

zaproszenie od jednego z  sahrajńskich ministrów handlu na spotkanie po

Nawasatem, by przedyskutować pewne uwagi księcia na temat remontu

miejskiego portu.

Poczuł nagłą gorycz w  ustach. Dla niego nie miało być żadnego „po

Nawasatem”.

Słowa na pergaminie rozpłynęły się w  nieczytelne plamy. Ali czuł się

wykończony. Dotarł na skraj załamania, próbując naprawiać problemy

Dewabadu, a  teraz nic już nie miało znaczenia. I  tak zostanie stąd

wyrzucony.

Upuścił list, a  potem padł na posłanie. „To ma znaczenie”, próbował

przekonać sam siebie. Szpital był gotowy, prawda? Ali mógł dać Nahri

i Subie chociaż tyle.

Zamknął oczy i  wyciągnął się jak długi. Czuł się niebiańsko, mogąc

położyć się i  leżeć przez chwilę. Sen zamrugał do niego kusząco,

nieodparcie…

„Pozwól sobie na odpoczynek”. Przecież wszyscy mu to mówili. Wziął

głęboki oddech i ułożył się głębiej między poduszkami, pozwalając, by sen

zwyciężył, owinął się wokół niego, uspokajający, chłodny i  nieruchomy jak

woda…
Jezioro jest spokojne, kiedy on przybywa, wyłaniając się z  mulistego

nurtu, który go tu przyniósł. Wstrząsa nim nagły chłód, zmiana jest

gwałtowna, właśnie opuścił preferowane, cieplejsze wody. Chociaż to

święte jezioro jego ludu, a  jego dno zaściełają zrzucone łuski Wielkiej

Tiamat, to nie jest jego dom. Domem jest olbrzymia, wijąca się rzeka,

przecinająca pustynię i  dżunglę, z  wodospadami wpadającymi w  głębokie

kotły i rozległą deltą, rozpościerającą ramiona na powitanie morza.

Porusza się z  prądem, przemykając przez ławicę tęczowych ryb. Gdzie

jest reszta jego ludu? W  jeziorze powinno być gęsto od maridów, ręce

pokryte łuskami i  macki powinny ściskać go na powitanie, dzieląc się

nowymi wspomnieniami w niemej wspólnocie.

Przebija powierzchnię wody. Powietrze jest nieruchome, ciężkie od mgły,

sunącej nad jeziorem niczym zawsze obecna burzowa chmura. W  pewnej

odległości wyłaniają się z  niej nasiąknięte deszczem szmaragdowe góry,

schodzące ku toni żwirową plażą.

Zatłoczoną plażą. Roją się na niej istoty jego gatunku, sycząc i  kłapiąc

zębami i dziobami, grożąc szponami. Na brzegu dostrzega coś, czego dawno

nie widział: grupę ludzi, chronioną szerokim kręgiem ognia.

Opływa go fala niedowierzania. Przecież żadni ludzie nie powinni móc się

tu dostać, ani w  ogóle nikt poza maridami. Podpływa. Woda ścieka z  jego

skóry, która zaczyna wysychać. Co za nieprzyjemne uczucie. Ogień przed

nim już zmienia atmosferę, wysysając z powietrza życiodajną wilgoć.

Kiedy inni maridowie go zauważają, na powierzchni jeziora tańczą drobne

fale, a  nurt ciągnie go naprzód. Witają go, a  on otwiera przed nimi umysł,

przekazując wspomnienie bogatej powodzi, którą ofiarował niedawno

swoim ludziom w zamian za łodzie i rybaków, których pochłonął.

Wizje, które dostaje w  zamian, nie są tak przyjemne. Przez oczy swoich

pobratymców widzi, jak tajemniczy najeźdźcy przybywają na plażę,

przenikając przez zasłonę, tak jakby nie istniała. Widzi, jak jeden z  nich

przypadkowo zapuszcza się za bezpieczną barierę ognia, a  potem smakuje

jego mięso, kiedy ofiara wciągana jest do wody, chwytana łodygami

wodorostów i  zatapiana, a  jej wspomnienia pochłaniane. To, co można

z nich wyczytać, jest wstrząsające.

Najeźdźcy nie są ludźmi. To dewowie.

To nie powinno być możliwe. Dewowie przecież zniknęli, pokonani przez

człowieczego króla-proroka Sulejmana sto lat wcześniej. Przygląda im się


uważnie z  wody tuż przy brzegu. Sulejman ich zmienił, odebrał im ogień

spod skóry i pozostawił cieniami istot, którymi kiedyś byli.

Jedna z nich się porusza. Gniew wiruje w  jego umyśle, gdy odnajduje ją

w  pamięci martwego dewy. To złodziejka Anahita: samozwańcza

uzdrowicielka, która przez stulecia kusiła człowieczych czcicieli maridów.

Teraz wygląda jak chuchro, obszarpana młoda kobieta z nieporządną burzą

czarnych loków, ledwie skrywaną pod wyblakłym szalem owiniętym wokół

głowy. Patrzy, jak Anahita zapala laskę cedru z  mosiężnej kadzielnicy

i  przyciska ją do czoła martwego towarzysza, a  jej usta poruszają się,

niczym w modlitwie.

Potem wstaje i odwraca się ku jezioru. Przekracza ochronny krąg ognia.

Wodne węże, jego starsi towarzysze, natychmiast ruszają ku niej. Syczą

u jej bosych, ubłoconych stóp, wijąc się między kostkami.

Anahita syczy w odpowiedzi:

– Nie ruszajcie się!

Wówczas on zamiera, wraz z resztą maridów, ponieważ dewa mówi w ich

języku, mowie maridów, której nie powinien znać nikt z jej gatunku.

Tymczasem dziewczyna ciągnie:

– Wiecie teraz, kim jesteśmy… i  wiedzcie, że ja również was znam. – Jej

oczy płoną. – Znam porośnięte łuskami upiory, które łapią za nogi dzieci

brodzące w  Eufracie, i  te, które połykają statki kupieckie z  płochej

ciekawości. Znam was… i  Sulejman również was zna. Wie, co zrobiliście. –

Unosi wysoko głowę. Na jej policzku widać ciemny znak, stylizowaną

ośmioramienną gwiazdę. – Otrzymałam od niego zadanie: zrobić z  wami

porządek.

Jej arogancja przekracza wszelkie granice. Jego towarzysze wypełzają na

brzeg, wzbudzając na jeziorze fale, błyskające ostrymi zębami i  srebrnymi

grzbietami. Stwory z  zapomnianych czasów, kiedy świat składał się tylko

z ognia i wody. Pancerne ryby i ogromne, długonose krokodyle.

–  Głupia! – szepcze inny marid. – Zaciągniemy cię w  głębinę i  zgasimy

wasz ogień!

Anahita się uśmiecha.

– Nie – odpowiada. – Nie zrobicie tego. – I symbol gwiazdy na jej policzku

błyska magią.

Świat pęka.

Niebo rozpada się na dymiące fragmenty, które rozwiewają się niczym pył

w  wodzie, kiedy zasłona opada, odsłaniając boleśnie błękitne niebo ze


świata poza nią. Góry jęczą, gdy diuny złotego piachu pełzną, by je

pochłonąć, wysysając z nich życie.

Następne w  kolejności jest jezioro, parujące wokół maridów gorącymi

kłębami mgły. Wrzeszczy, kiedy ból przeszywa jego ciało, a  najświętszy

z  akwenów znika w  mgnieniu oka. Stwory ich żywiołu – należące do nich

ryby, węże i  węgorze – skrzeczą i  umierają w  drgawkach. Rozciągnięty na

suchym, popękanym błocie, które przed chwilą było dnem jeziora, patrzy,

jak Anahita zmierza ku jego środkowi.

– Tutaj – ogłasza kobieta, ziemia pod nią drży i wydyma się, skały i błoto

formują olbrzymi stos. Anahita wspina się na niego, a przed nią otwiera się

gładka ścieżka. Ogląda się przez ramię. Znak na jej twarzy nagle przestaje

świecić. – Tutaj wybudujemy nasze miasto.

Jezioro, niebo i  góry wracają na swoje miejsca. Marid wślizguje się

z  wdzięcznością do wody, pragnąc jak najszybciej zanurzyć się w  toni

i  uśmierzyć ból promieniujący z  ran, zagrzebuje się w  zimnym błocie na

dnie. W  sercu ich świętego jeziora rośnie jednak coś nowego, martwego

i przytłaczającego.

To wyspa, wciąż rosnąca i  przyćmiewająca malutką postać kobiety,

stojącej na skalistym urwisku. Anahita zamyka oczy, jej palce tkają

z  gorącego wiatru i  dymu łódź, którą posyła po swoich popleczników,

a potem schodzi nad nowy brzeg i siada, unosząc twarz do słońca, jasnego

jak nigdy wcześniej. Zanurza dłoń w  wodzie. Z  mosiężnego pierścienia na

jej palcu błyska lśniąca czarno-złota perła, a  kiedy wsuwa się pod

powierzchnię jeziora, maridem targa przeszywający ból.

Anahita musi widzieć ich bezradną wściekłość, ponieważ przemawia

znowu:

–  Wzywam was tak, jak Sulejman wezwał mój lud. Pomożecie przy

budowie mojego miasta, pozwolicie moim rodakom żeglować bez przeszkód,

a  w  zamian zachowamy pokój. – Na jezioro spadają gorące iskry, trzask

gromu rozdziera błękitne niebo. Piorun uderza w  plażę, pochłaniając ciało

zabitego dewy w  uderzeniu świętego ognia. – Ale wiedzcie jedno! –

Płomienie odbijają się w czarnych oczach Anahity. – Jeżeli odbierzecie życie

kolejnemu dewie, zniszczę was.

Powierzchnia jeziora upstrzona jest martwymi rybami, tymczasem wśród

maridów rośnie przerażenie. Marid wyczuwa, jak pomniejsze istoty, duszki

źródeł i  strażnicy stawów, próbują uciec strumieniami płynącymi głęboko

pod ziemią, pod górami, równinami, pustyniami i morzami.


Strumieniami, które stopniowo się zamykają, więżąc ich tutaj z  demonem

dewów.

On jednak nie jest duszkiem źródła. Jest rzeką soli i złota. Nie dopuści, by

jego lud został ujarzmiony. Wzywa jezioro do walki, żądając, by pochłonęło

wszystkich najeźdźców.

Łapią go dłonie pokryte łuskami, macki owijają mu się wokół ciała.

–  NIE. – To rozkaz, wydany chórem przez starszyznę jeziora. – ODEJDŹ.

ZANIM CIĘ ZOBACZY.

Próbuje się uwolnić, ale to bezcelowe. Ściągają go w  dół, wykorzystując

gasnące resztki swojej magii, by otworzyć jedyny, ostatni portal, po czym

wpychają go w przejście.

– ZNAJDŹ SPOSÓB, BY NAS OCALIĆ. – Po raz ostatni widzi mrok jeziora i błagalny

wzrok swoich towarzyszy. – WRACAJĄ…

– Ali, obudź się. Obudź się!

Książę zawył z gniewu, rzucając się ku trzymającym go stworzeniom.

–  Puśćcie mnie! – syknął bezdźwięcznie, w  osobliwym, śliskim języku. –

Puśćcie mnie!!!

–  Lubajdzie, ucisz go. – To Akisa, z  dobytym sztyletem przytrzymująca

drzwi.

–  Książę Alizajdzie! – rozległ się głos i  ktoś zapukał do drzwi. – Czy

wszystko w porządku?

Akisa głośno zaklęła, a  potem zerwała z  głowy turban, aż czarne

warkocze opadły na jej ramiona. Ukrywając sztylet za plecami, uchyliła

skrzydło na tyle, by było widać jej twarz.

–  Nie chcemy, by nam przeszkadzano – rzuciła szorstko i  z  łomotem

zatrzasnęła drzwi.

Ali miotał się w  uścisku Lubajda, który ciężką łapą zatykał mu usta.

Woda ciekła po skórze księcia, a z oczu tryskały mu łzy.

–  Ali, bracie! – Lubajd cały drżał, przytrzymując towarzysza. Na jego

policzku widniały cztery proste szramy, tam gdzie przejechały mu po

skórze paznokcie Alego. – Przestań!

Książę wciąż się trząsł, lecz zdołał skinąć głową, a wtedy Lubajd opuścił

dłoń.

–  Spalili jezioro – załkał Ali. Rozpacz maridów wciąż kłębiła mu się

w głowie.

Jego towarzysz wyglądał na zaskoczonego i zaniepokojonego.

– Co?
– Jezioro. Maridowie. Byli w mojej głowie i…

Dłoń Geziriego natychmiast wróciła na usta księcia.

– Nie słyszałem tego.

Ali uwolnił się od niej.

– Nie rozumiesz…

–  Nie, to ty nie rozumiesz! – odparł Lubajd, wskazując ruchem głowy

wnętrze pokoju.

W małej sypialni panował chaos. Wyglądała jak po przejściu tropikalnej

burzy, która poszarpała i  zmoczyła zasłony oraz pozostawiła na podłodze

lśniącą kałużę. Większość przedmiotów była przemoczona, a  nad łóżkiem

unosiła się gęsta mgła.

Wstrząśnięty Ali uniósł dłoń do ust, a  potem wzdrygnął się, wyczuwając

krew na palcach.

Spojrzał z przerażeniem na twarz Lubajda.

– Czy to ja?

Tamten skinął głową.

– Wrzeszczałeś… przez sen. Krzyczałeś w jakimś języku, którego nigdy…

–  Nic podobnego – przerwała mu ostro Akisa. – Śniłeś koszmarny sen,

rozumiesz? – Przeszła pod okno, zerwała zniszczone zasłony i  upuściła je

na podłogę. – Lubajdzie, pomóż mi to uprzątnąć.

Alego złapały silne mdłości. W  powietrzu unosił się zapach soli, a  na

czole księcia wystąpił zimny pot. Koszmar oddalał się i zaćmiewał z  każdą

minutą, ale wciąż czuł rozpacz marida, jego bolesne pragnienie powrotu do

towarzyszy.

„Wracają”. Tylko to słowo zapamiętał i  ostrzeżenie odbijało się teraz

echem w jego głowie. Strach, którego nie rozumiał, ściskał mu serce.

– Dzieje się coś złego – wyszeptał. – Coś się stanie.

–  Tak, stanie. Wrzucą cię do jeziora, jeżeli się nie zamkniesz. – Akisa

odłożyła mokrą zasłonę, której użyła do wytarcia podłogi, i  rzuciła

rozwiniętą tkaninę turbanu Lubajdowi. – Zetrzyj sobie krew z  twarzy. –

Powiodła wzrokiem po twarzach mężczyzn. – Nikt nie może tego zobaczyć,

zrozumiano? Nic się nie stało. Nie jesteśmy już w  Bir Nabat i  nie możemy

udawać, że to tylko nowe źródło, które miałeś szczęście odkryć.

Słowa te przeszyły mgłę okrywającą umysł Alego, przerywając zmowę

milczenia.

– Co? – wyszeptał.

Lubajd upychał zamoczone papiery w ociekający szmaciany worek.


–  Ali, bracie, daj spokój. Kiedy cię znaleźliśmy na pustyni, pod twoim

ciałem zakwitła cholerna oaza. Czasem nie wynurzasz się z  naszego

wiejskiego zbiornika całymi godzinami.

–  N-nie sądziłem, że zauważycie – zająknął się Ali. Serce zabiło mu

mocniej ze strachu. – Żadne z was nigdy nic nie mówiło…

–  Ponieważ te tematy nie nadają się do dyskusji – odparła Akisa bez

ogródek. – Te… stworzenia. Nie rozmawiamy o  nich, Ali. I  na pewno nie

możesz biegać naokoło, wykrzykując, że siedzą w twojej głowie.

Lubajd przemówił po raz kolejny, z niemal przepraszającą miną:

–  Ali, nie snuję swoich dzikich opowieści tylko po to, żeby cię irytować.

Robię to po to, żeby dżinny nie opowiadały o  tobie innych historii,

rozumiesz? Takich, które mogłyby doprowadzić do nieszczęścia.

Ali gapił się na nich, nie wiedząc, co powiedzieć. Słowa wyjaśnienia

i przeprosin przebiegały mu przez głowę, pozostawiając kompletny zamęt.

Wówczas rozbrzmiał azan, wezwanie na wieczorną modlitwę. Książę

wiedział, że słońce opada za horyzont, a  na drugim końcu miasta jego

ojciec właśnie ogłasza oficjalny początek Nawasatem.

Akisa wyprostowała się, obchodząc jego posłanie z płócienną torbą.

–  Siostra przysłała ci to ubranie na ceremonię dzisiejszego wieczoru. –

Rzuciła mu pakunek na kolana. – Przebierz się i  zapomnij, o  czym tu

mówiliśmy. Niedługo tymi korytarzami będą się skradać twoja rodzina

i  wszyscy plotkarscy, podstępni arystokraci z  całego miasta, więc nie

możesz się trząść jak liść i bełkotać o maridach. – Zmierzyła go wzrokiem.

– To był koszmar, bracie. Powtórz to.

–  To był koszmar – odpowiedział głucho. Miewał takie sny od miesięcy,

nieprawdaż? Przepracowywał się i  był wyczerpany. Czy to niespodzianka,

że tego dnia sen wydał mu się szczególnie realistyczny i męczący? I dlatego

ujawniły się jego magiczne zdolności?

To był koszmarny sen. Tylko sen. Musiało tak być.


 

28
 

Nahri
 

Gdy Nahri przybyła do szpitala, uroczystości były już w  toku. Cały

kompleks wibrował charakterystyczną dla dżinnów magiczną aktywnością.

Zaklęte szklane ważki o  skrzydłach z  kolorowego czarodziejskiego ognia

przemykały w  powietrzu, a  w  fontannach płynęło daktylowe wino. Trio

muzyków grało na instrumentach, które wyglądały, jakby wyłowiono je  z

morza: bębny z  muszli wyjątkowo wielkich małży, sitar wyrzeźbiony

z  pobielałego na słońcu drewna wyrzuconego przez fale, o  strunach

uplecionych z jedwabistych nici, wydzielanych przez inne małże. Mosiężny

automat w  kształcie naturalnej wielkości tancerki ze skośnymi oczami

rozgniatał trzcinę cukrową na sok, który ciekł mu z  błyszczącej,

rozpostartej dłoni. Bankiet urządzono w  jednej z  komnat, toteż

w powietrzu unosił się aromat przypraw.

Uczestnicy zabawy robili równie potężne wrażenie: arystokraci

z  najstarszych rodzin w  mieście i  kupcy z  najbogatszych domów

dyskutowali z  dewabadzkimi politykami w  ogrodowym patio, podczas gdy

rozparci na miękkich poduszkach najpopularniejsi poeci i  artyści

plotkowali i wyzywali się nawzajem na improwizowane literackie pojedynki.

Wszyscy mieli na sobie najpiękniejsze zaczarowane stroje: pachnące

peleryny z  żywych kwiatów, mieniące się szale z  okiełznanych błyskawic

i lśniące szaty z lustrzanych paciorków.

Tłum na dziedzińcu natychmiast wciągnął Muntazira i  Nahri. Jej mąż

oczywiście był w  swoim żywiole: został otoczony przez arystokratycznych

pochlebców i lojalnych przyjaciół. Nahri stanęła na palcach na skraju tego

kręgu w  daremnej próbie obejrzenia ukończonego szpitala nad głowami


roześmianych uczestników zabawy i  przemykających między nimi

służących. W  pewnej chwili wydało jej się, że dostrzega Razu, popisującą

się karcianymi sztuczkami przed grupą oczarowanych widzów, ale

zdecydowała się pozostawić znajomej wolną rękę i nie podchodzić.

Nie musiała się jednak powstrzymywać, gdy w  końcu dostrzegła Subhę,

sceptycznie przypatrującą się tłumowi spod rzucającego cień łukowatego

przejścia.

–  Emirze, czy wybaczysz na chwilę? – Oderwany od opowieści ministra

Agniwanśich o  polowaniu na simurgi, Muntazir wykonał gest, który mógł

być uznany za skinienie, a  wówczas Nahri prześlizgnęła się przez

rozbawiony tłum, aż dotarła do Subhy.

– Doktor Sen! – pozdrowiła ją z uczuciem. – Wyglądasz tak radośnie, jak

się spodziewałam.

Subha pokręciła głową.

–  Nie mogę uwierzyć, że tak się śpieszyliśmy z  odbudową tego miejsca

tylko po to, żeby urządzić tu przyjęcie. – Zerknęła spode łba na parę

chichoczących gezirijskich arystokratek. – Jeżeli cokolwiek stłuką…

–  Ali przysłał mi list z  zapewnieniem, że całe wyposażenie będzie

bezpiecznie pochowane – wyjaśniła Nahri z  szerokim uśmiechem. – Wy

dwoje musicie uwielbiać tę współpracę. Żadne z was nie potrafi się bawić.

– Roześmiała się, kiedy lekarka rzuciła jej nieprzychylne spojrzenie. –

Muszę przyznać, że wyglądasz przepięknie. – Nahri wskazała gestem strój

Subhy, sari w  odcieniu głębokiej czerwieni w  kasztanowe wzory i  złote

diamenty. – To bardzo ładne!

–  Wiesz, że to brzmi, jakbyś była uliczną sprzedawczynią, próbującą mi

wcisnąć przejrzałe owoce?

– Co jednemu przejrzałe, to drugiemu słodycz – odparła kpiąco Nahri.

Subha pokręciła głową, ale jej zgryźliwość nieco zmalała.

–  Ty też się nieźle wystroiłaś – przyznała cieplejszym tonem, kiwając

głową ku sukni uzdrowicielki. – Czy Dewowie szyją teraz ubrania ze złota?

Nahri przejechała kciukiem po bogato zdobionym rękawie.

–  Na to wygląda. Jest dokładnie tak ciężka, jak myślisz. Chętnie

wymieniłabym ją na lekarski kitel, jak tylko zaczniemy przyjmować tu

pacjentów.

Mina Subhy złagodniała.

–  Nigdy nie sądziłam, że będę pracować w  takim miejscu. Zrobiliśmy

sobie z  Parimalem wycieczkę do apteki i  magazynów tylko po to, by


podziwiać, jak znakomicie rozmieszczono leki i  zapasy. – Posmutniała

nieco. – Żałuję, że ojciec nie może tu dzisiaj z nami być.

–  Sprawimy, że będzie dumny ze swego dziedzictwa – obiecała szczerze

Nahri. – Mam nadzieję, że potrafisz przekazać jego mądrość uczniom.

A właśnie, jak już przy tym jesteśmy… Dżamszidzie! – wykrzyknęła, widząc

nadchodzącego Dewę. – Chodź, dołącz do nas!

Dżamszid uśmiechnął się i  ukłonił, składając dłonie w  geście

błogosławieństwa.

– Niech wasz ogień płonie jasno.

Nahri obejrzała się na Subhę.

–  Słyszałam, że to tobie muszę dziękować za niebezpieczne siodło, przy

użyciu którego się upiera?

– Przecież sama sobie życzyłaś, żebyśmy wymieniali doświadczenia.

Uzdrowicielka pokręciła głową, próbując nie przewracać oczami.

– A gdzie ostatni członek naszego zespołu?

Subie zrzedła mina.

–  Nie wiem. Nie widziałam księcia od popołudnia. Nie zdziwiłoby mnie,

gdyby w  końcu gdzieś zasnął. Wydaje się zdecydowany zapracować się na

śmierć.

– A to byłby wielki wstyd – wymamrotał Dżamszid.

Lekarka nagle się uśmiechnęła, dostrzegając męża. Parimal wyłonił się

z  drzwi po przeciwnej stronie dziedzińca, niosąc ich córkę. Ciemne oczy

dziecka były szeroko otwarte: mała patrzyła z  fascynacją na magiczną

ucztę.

Nahri trąciła Subhę łokciem.

–  Idź się przywitać. Dołączymy do was później. – Kiedy tamta odeszła,

uzdrowicielka odwróciła się do Dżamszida. – Rzeczywiście nie lubisz Alego,

prawda? – Nie po raz pierwszy widziała, jak młodzieniec reaguje

negatywnie na wzmiankę o księciu.

Dżamszid się zawahał.

–  Nie – powiedział. – Nie lubię. Nie miałem nic przeciwko niemu, kiedy

był młodszy. Zawsze reagował emocjonalnie, ale jednocześnie był

młodszym bratem Muntazira, który go uwielbiał. Jednak tamtej nocy,

kiedy go ocaliłaś… – Obniżył głos: – Nahri, kazał mi wrzucić mężczyznę do

jeziora. Nie jestem pewien, czy tamten był już wtedy martwy.

– Mężczyznę, który próbował go zamordować – wytknęła Nahri. – Szafitę.

Masz pojęcie, co zrobiłby Ghassan, gdyby się dowiedział, że szafita niemal


zabił jego syna?

Dżamszid nie wydawał się przekonany.

–  Mimo to nie podoba mi się, że wrócił do Dewabadu. Ma kiepski wpływ

na Muntazira, a  ja się martwię… – Zacisnął usta w  wąską kreskę. – Jest

bardzo ambitny.

Nahri nie mogła zaprzeczyć, że od powrotu Alego jej mąż zaczął

nadużywać alkoholu, ale nie uważała, żeby to oddawało mu

sprawiedliwość.

–  Muntazir będzie królem, Dżamszidzie. Jest lepszym politykiem, niż

sądzisz. Chociaż, jeśli tak się troszczysz o  jego dobre samopoczucie… –

dodała przebiegle – …to może zechcesz mu zapewnić nieco rozrywki?

Dżamszid zmierzył ją wzrokiem.

– Próbujesz się wymknąć.

–  Jestem Banu Nahidą. Sam Stwórca dał mi prawo, żebym zwiedziła

własny szpital.

Westchnął głęboko.

–  W takim razie idź – powiedział z  udawaną gderliwością, wskazując

głową korytarz. – Teraz, kiedy nikt nie patrzy.

Nahri złożyła dłonie.

– Niech twój ogień płonie bardzo jasno.

Korytarz, który jej zasugerował, był pusty. Nahri szybko zrzuciła sandały,

tak by nikt nie usłyszał jej kroków, a  kiedy tylko postawiła bosą stopę na

chłodnym marmurze, jasne ściany rozjarzyły się w  ciemności miękkim

lśnieniem, tak jakby prowadziły ją w głąb kompleksu.

Uśmiechnęła się. To byłoby bardzo dogodne, gdyby musiała biec w  nocy

do nagłego wypadku. Przesuwała dłonią po ścianie, a  tam, gdzie jej palce

dotknęły muru, jaśniał różany blask. Jej szpital – szpital jej przodków –

został odbudowany. Zrealizowała marzenie, które bała się wypowiadać na

głos sześć miesięcy wcześniej, a  teraz kompleks stał gotowy w  świetle

księżyca. Najpotężniejsi mieszkańcy Dewabadu bawili się w  jego

pomieszczeniach. Wszystko to wydawało jej się tak bezczelne, tak

zuchwałe, że aż ją przerażało.

„Przestań”. Przypomniała sobie spokojne słowa Nisrin. Nahri mogła sobie

pozwolić na jedną noc pełną radości. Rano jej liczne problemy będą na

swoim miejscu, niezależnie od tego, czy poświęci tych kilka godzin na

świętowanie sukcesu, czy też nie.


Wędrowała korytarzami, aż dotarła do zakręconej klatki schodowej,

prowadzącej – była tego pewna – do szpitalnej biblioteki. Odgłosy przyjęcia

ucichły daleko za nią: najwyraźniej była jedyną osobą na tyle głupią, by

przekradać się przez puste komnaty, zamiast dobrze się bawić.

Weszła do biblioteki: wielkiego, przestronnego pomieszczenia, gdzie

mogło uczyć się nawet kilkudziesięciu studentów naraz. W  przeciwległą

ścianę wbudowano półki z książkami, więc ruszyła ku nim, ciekawa, jakie

tomy tu zgromadzono.

W pewnej chwili stanęła jak wryta. Po drugiej stronie biblioteki widniało

niewielkie łukowate przejście, wykładane białymi i  czarnymi płytkami we

wzór przypominający budynki w  Kairze. Dziwne. Nie pamiętała, żeby coś

podobnego znajdowało się na planach. Zaintrygowana, postanowiła

sprawdzić, co to takiego.

Kiedy stanęła w  przejściu, zatkało ją na chwilę. Nie tylko sam łuk

przypomniał jej Egipt.

Również cały wystrój pomieszczenia poza wejściem.

Balkon, oddzielony maszrabijją, ozdobną drewnianą kratą, która

wyglądała niczym wyrwana z  serca Kairu, wychodził na ulicę. Wygodne

siedzisko tuż przy oknie wymoszczono czerwonymi i  złotymi poduchami,

a misternie rzeźbione drewniane ekrany skrywały przytulną niszę. Ściany

pokrywały jasne gobeliny, takie same jak te, które widywała na egipskich

bazarach, zaś dominującym elementem było efektowne biurko z  tekowego

drewna, inkrustowanego błyszczącymi zawijasami z  macicy perłowej.

W  umieszczonej nieco ponad podłogą marmurowej fontannie wzdłuż

ściany rosły miniaturowe szuwary i  jasnofioletowo-niebieskie lilie wodne

znad Nilu. Przejrzysta woda przepływała przez brązowe kamienne łożysko.

W cieniu balkonu coś się poruszyło i błysnęło srebrem.

– Nahri? – zapytał zaspany głos.

Wzdrygnęła się z zaskoczenia.

–  Ali? – Zadrżała. Dziwnie się czuła, nieoczekiwanie napotykając kogoś

w  ciemnym, pustym szpitalu, bez względu na stan budynku,

zrujnowanego czy odrestaurowanego.

Otworzyła dłoń i  wyczarowała garść płomyków. Nic dziwnego, że nie

zauważyła wcześniej Alego: siedział, schowany głęboko tuż pod

maszrabijją, przyciskając ciało do drewnianego przepierzenia, tak jakby

wyglądał na ulicę. Nahri zmarszczyła brwi: chociaż założył ceremonialną


kandurę, głowę miał odkrytą i  wyglądał… no cóż, strasznie. W  jego szarej

twarzy świeciły gorączkowo rozbiegane oczy.

Podeszła.

– Dobrze się czujesz?

Ali usiadł prosto. Poruszał się wolno, a całe jego ciało wyrażało potworne

znużenie.

–  Czuję się świetnie – wymamrotał. Potarł dłońmi twarz. – Przepraszam,

nie oczekiwałem, że ktokolwiek się tu zjawi.

–  No to wybrałeś kiepską porę na drzemkę – odparła lekkim tonem. –

Pamiętasz może, że na dole trwa przyjęcie?

Zamrugał z oszołomieniem.

– Oczywiście. Ceremonia otwarcia.

Nahri przyjrzała mu się uważnie.

– Na pewno dobrze się czujesz?

–  Na pewno. Nie sypiam ostatnio dobrze. Koszmary… – Wstał i  wszedł

w krąg światła. – Ale cieszę się, że mnie znalazłaś. Miałem nadzieję, że… –

Otworzył szeroko szare oczy, pożerając ją wzrokiem. – Och – wyszeptał. –

W-wyglądasz… – Gwałtownie zamknął usta i  odwrócił wzrok. –

Przepraszam… No a jak ci się podoba twój gabinet?

Spojrzała na niego, zmieszana.

– Mój gabinet?

Przechylił głowę.

–  Twój gabinet. Myślałem, że chciałabyś mieć własne miejsce, gdzie

będziesz mogła odpocząć pomiędzy wizytami pacjentów. Takie jak zagajnik

drzewek pomarańczy w  pałacowej infirmerii. Ten, w  którym, aaa,

zakłóciłem twój spokój – dodał z zakłopotaniem.

Nahri otworzyła usta ze zdumieniem.

– Zbudowałeś to miejsce specjalnie dla mnie?

–  Powiedziałbym, że cały szpital jest dla ciebie, ale tak, owszem. – Ali

przysunął się i  zanurzył dłonie w  fontannie. – Znalazłem kilku szafickich

rzemieślników z  Egiptu i  dałem im wolną rękę – Rozejrzał się po

pomieszczeniu z  uśmieszkiem. – Zapewne czułaś wielki sentyment wobec

swojego starego kraju.

„Mój stary kraj”. Nahri zerknęła na maszrabijję. W  tej chwili, gdyby

zmrużyła odpowiednio oczy, prawie mogła sobie wyobrazić, że jest w domu,

że słyszy mężczyzn opowiadających dowcipy z  charakterystyczną kairską

intonacją i czuje aromat przypraw i ziół z apteki Yaquba.


Poczuła nagłe, ostre ukłucie nostalgii.

–  Bardzo za nim tęsknię – wyznała. – Ciągle mi się wydaje, że kiedyś

przestanę się tak czuć, że zadomowię się w  Dewabadzie… – Pochyliła się

nad biurkiem. – Ale są dni, że zrobiłabym niemal wszystko, by wrócić do

domu choćby na jedno popołudnie, żeby przez kilka godzin pożartować

z  tamtejszymi ludźmi w  ich języku i  posiedzieć nad Nilem. Przemierzać

anonimowo ulice i  targować się o  pomarańcze. Wiesz, że w  Kairze były

najlepsze na świecie? – dodała, choć słowa więzły jej w  gardle. – Żadna

pomarańcza w Dewabadzie nie smakowała tak słodko.

Ali patrzył na nią ze współczuciem.

– Przykro mi.

Pokręciła głową, wstydząc się powstrzymywanych łez.

–  Zapomnij o  tym – powiedziała, wycierając oczy. – Na Boga, musisz

myśleć, że oszalałam, skoro tęsknię za człowieczymi owocami, mając

wokoło wszystkie luksusy magicznego świata.

–  Wcale tak nie uważam – zapewnił ją Ali, podchodząc do biurka. – To

twoje korzenie. Dzięki nim jesteś tym, kim jesteś. Nie powinnaś się od nich

odcinać.

Nahri przechyliła dłoń i  zapaliła płomykiem z  dłoni lampkę na biurku.

O  ile łatwiej by się jej żyło, gdyby to była prawda. Starając się stłumić

emocje, jeszcze raz rozejrzała się po gabinecie. Był doprawdy przepiękny:

gobeliny lśniły w  pełgającym świetle lampy. Na przeciwległej ścianie

namalowano fresk: replikę malowidła, które skojarzyło jej się ze

starożytnymi egipskimi świątyniami.

Poczuła ogromne wzruszenie, większe, niż się spodziewała.

– Dziękuję – odezwała się w końcu. – To… było z twojej strony niebywale

miłe.

Ali wzruszył ramionami.

–  Dla mnie to wielka radość. – Uśmiechnął się znowu, a  cienie na jego

zmęczonej twarzy nieco ustąpiły. – Jak lubisz podkreślać, jestem twoim

dłużnikiem.

–  I zawsze nim będziesz – stwierdziła, podciągając się, by usiąść na

biurku. – Mam talent do zwiększania w  nieskończoność zadłużenia

wpływowych osób.

Uśmiechnął się szerzej.

–  Nie wątpię! – Potem jednak jego uśmiech zniknął. – Cieszę się, że

w końcu cię widzę. Martwiłem się o ciebie.


–  Świetnie się czuję – odparła z  wymuszoną obojętnością. Okazała już

dość emocji w  rozmowie o  nostalgii za Egiptem. – Ale przecież to nie ja

zasnęłam w pustym biurze. Jak ty się czujesz? Twoja matka…

Jego oczy błysnęły cierpieniem.

–  Oboje wciąż żyjemy – odpowiedział. – To więcej, niż można powiedzieć

o mnóstwie innych.

Tak wyglądała gorzka prawda. Nahri westchnęła.

–  Jeżeli to ma jakiekolwiek znaczenie, uważam, że mieliśmy prawo

zaprotestować. Umarłoby o wiele więcej szafitów, gdybyś nie przywiózł mnie

wtedy do ich obozu.

– Wiem. Nie podoba mi się tylko, że za słuszne posunięcie w Dewabadzie

zawsze płaci się tak wysoką cenę. – Zrzedła mu mina. – Zajnab…

zdecydowała, że tu dzisiaj nie przyjdzie. Myślę, że nie przebaczyła mi

wygnania matki.

Nahri spojrzała na niego współczująco.

–  Och, Ali, jestem pewna, że to nieprawda. – Dotknęła rękawa jego

kandury w  odcieniu bladosrebrnym, ozdobionego kruczoczarnymi

paskami i  obrębionego zielononiebieską wstążką. – Przecież to

najwyraźniej ona wybrała ci strój na dzisiejszy wieczór.

Książę jęknął.

– Czy to takie oczywiste?

–  Tak. Zwykle nosisz proste, brudne rzeczy, chyba że ktoś inny cię

ubierze. – Znów się zarumienił z  zakłopotaniem, a  ona wybuchła

śmiechem. – To komplement, Ali. Wyglądasz bardzo ładnie.

–  A ty wyglądasz niewiarygodnie pięknie. – Te słowa najwidoczniej

wymknęły mu się bez zastanowienia, bo kiedy spojrzała mu prosto w oczy,

nieco zaskoczona uczuciem w jego głosie, odwrócił wzrok. – To znaczy twój

strój – wyjaśnił szybko. – Przybranie głowy. Jest bardzo… misterne.

–  I bardzo ciężkie – poskarżyła się Nahri, dotykając złotego diademu,

przytrzymującego jej błyszczący czarny czador. Dymiącą tkaninę zaklęto

tak, by wydawała się żarzyć: zdobiące ją rubiny i  diamenty migotały jak

płomyki. Uniosła diadem i  położyła go koło siebie na biurku, a  potem

wsunęła palce pod czador, by rozmasować bolące miejsce, które uciskał

przedtem metal. Dostrzegła, że Ali ją obserwuje, i upomniała go: – Och, nie

oceniaj mnie. Wasze turbany w porównaniu z  tą rzeczą są zapewne lekkie

jak piórko!
–  N-nie oceniam… – Odsunął się od biurka i odchrząknął. – A  skoro już

tu jesteś, to może powiesz mi, co zrobiono, żeby ochronić cię przed tym

zagrożeniem?

Zaskoczona nagłą zmianą tematu Nahri potrzebowała dłuższej chwili,

żeby zrozumieć jego słowa.

– Zagrożeniem? Jakim znowu zagrożeniem?

–  Tym, o  którym mówiła moja szaficka znajoma. – Kiedy dziewczyna

zmrużyła oczy, nie pojmując, o czym mowa, spojrzał na nią z  niepokojem.

– Tym, o którym powiedziałem ojcu. Chyba przekazał ci to ostrzeżenie?

– Pierwsze słyszę.

– Pierwsze słyszysz? – Przez jego twarz przemknął gniewny grymas. – Czy

król tu jest? Widziałaś go na dole?

–  Jeszcze nie, ale… czekaj! – Złapała Alego za rękę, kiedy zwrócił się ku

drzwiom. – Przestaniesz wreszcie prowokować go, żeby wtrącił cię do

lochu? – Odciągnęła księcia. – Opowiedz mi o tym zagrożeniu.

–  Pewna kobieta, moja znajoma, powiedziała, że słyszała, jakoby jacyś

szafici próbowali zaatakować cię podczas Nawasatem.

Czekała, aż powie coś jeszcze, ale książę milczał.

– I to wszystko? – zapytała. – Nic więcej?

– Czy to nie wystarczy? – zapytał z niedowierzaniem.

Nahri spojrzała mu prosto w oczy.

–  Nie, Ali. Codziennie dostaję groźby. Cały mój ród je otrzymuje. Kaweh,

Muntazir i Wadżid marudzą o bezpieczeństwie od dobrego roku. Mówili mi,

jakie mają plany. Kaweh panikuje z najmniejszego powodu, a Muntazir jest

moim mężem. Ufam im, przynajmniej w tym względzie.

Wydawał się nieprzekonany.

–  Wystarczy tylko kilku gniewnych szafitów, Nahri, a  po tym, co

wydarzyło się w obozie, na ulicach jest takich mnóstwo.

– Będę dobrze strzeżona – zapewniła go. – Obiecuję.

Westchnął.

–  Czy rozważyłabyś przynajmniej towarzystwo Akisy podczas jutrzejszej

procesji? Wolałbym być tam osobiście, ale nie sądzę, żeby twoim rodakom

się to podobało.

Nahri się zamyśliła. Próbowała sobie wyobrazić reakcję wychowanych

głównie w  mieście Dewów na pojawienie się zapalczywej przyjaciółki

księcia, pochodzącej z  gezirijskiej wsi. Nie mówiąc już o  tym, co

pomyślałby sobie Muntazir.


– Ali…

– Proszę.

Puściła jego rękę i uniosła dłonie, poddając się.

–  Dobrze. Dopóki będzie trzymać sztylet za pasem, chyba że rozkażę

inaczej. – Zmarszczyła brwi. Teraz, gdy na twarz księcia padało światło

księżyca, dostrzegła, że cały drży. – Ali, co się dzieje? Zachowujesz się

dziwniej niż zazwyczaj.

Roześmiał się głucho, a potem potarł dłońmi twarz.

– Kilka ostatnich dni było naprawdę trudnych.

Nahri się zawahała. Nie byli już przyjaciółmi, lecz rozpacz bijąca z twarzy

księcia szarpnęła ją za serce. Mimo że Alego otaczali bliscy towarzysze

i  rodzina, najwyraźniej miał jakieś tajemnice, a  Nahri wiedziała aż za

dobrze, jakim brzemieniem potrafią one być dla samotnej osoby.

No i przecież wybudował jej ten przepiękny gabinet.

– Chcesz o tym porozmawiać? – zapytała.

Utkwił w niej wzrok z widoczną desperacją.

–  Tak – wyznał ochryple. – Nie. Nie wiem. Nie wiedziałbym nawet, od

czego zacząć.

Pociągnęła go na wyściełane siedzisko obok zasłoniętego okna.

–  Może zacznij od usadowienia się tutaj? – Siadła naprzeciwko

i podciągnęła kolana pod brodę. – Czy chodzi o twojego ojca?

Ali westchnął głęboko.

– Częściowo. Odsyła mnie do Am Geziry.

–  Wracasz do Am Geziry? – powtórzyła z  osłupieniem. Ali na pewno nie

zachowywał się tak, jakby się dokądkolwiek wybierał. Miał przecież tysiąc

planów dotyczących przyszłości Dewabadu. – Na długo?

–  Chyba na zawsze? – Głos mu się załamał, próbował obrócić te słowa

w  żart, ale bezskutecznie. – Ojciec nie chce, żebym sprawiał kłopoty. Po

Nawasatem zrzeknę się tytułów i  wrócę do wioski, w  której mieszkałem. –

Zwiesił ramiona. – Kazał mi się ożenić, założyć rodzinę i  wieść spokojne

życie, tak żebym nie powodował już żadnych zamieszek w Dewabadzie.

Jego słowa niespodziewanie ukłuły ją w  serce. Myśl, że miałby opuścić

miasto, wytrąciła ją z równowagi. Z trudem znalazła właściwą odpowiedź.

– Do wioski… Bir Nabat?

Wydawał się zaskoczony.

– Nie sądziłem, że zapamiętasz tę nazwę.

Nahri przewróciła oczami.


– W szpitalu nie został chyba nikt, kto jeszcze nie słyszał, jak rozwodzisz

się nad ruinami i  kanałami Bir Nabat. – Pokręciła głową. – Nie rozumiem

jednak, dlaczego nie masz ochoty wracać. Najwyraźniej uwielbiasz tamtą

okolicę. Twoje listy były zawsze…

Ali niemal podskoczył.

– Czytałaś moje listy?

Wiedziała, że nie cofnie już tego potknięcia. Westchnęła z  frustracją, zła

na siebie i na niego.

–  No… dobrze. Tak, czytałam je. Bardzo interesujące – powiedziała

obronnym tonem. – Pisałeś w  nich o  lokalnych ziołach uzdrawiających,

a także o ludziach… żeby mnie tam zwabić.

Skrzywił usta w smutnym półuśmiechu.

–  Chciałbym być choć w  połowie tak podstępny, za jakiego mnie masz.

Poradziłbym sobie wtedy w Dewabadzie dużo lepiej.

–  Ale za to masz szansę wreszcie opuścić to miasto. – Spojrzał na nią

ponuro, a ona trąciła go w ramię. – Dlaczego tak ci to psuje humor? Masz

szansę na normalne życie. Spokojne, w miejscu, które kochasz.

Ali milczał przez kilka uderzeń serca, ze wzrokiem utkwionym

w podłodze.

– Ponieważ to mój dom, Nahri, a ja… – Zacisnął oczy, tak jakby to, co za

chwilę powie, sprawiało mu ból. – Nie sądzę, żebym mógł wyjechać, gdy

mój ojciec wciąż tu rządzi.

Przysięgłaby, że temperatura w  gabinecie gwałtownie spadła. Odsunęła

się od księcia, instynktownie się rozglądając, ale na szczęście byli tu sami.

Kręciła już głową – odruchową reakcją na takie słowa, wpojoną przez

Ghassana, był strach.

–  Ali, nie możesz tak mówić – wyszeptała. – Nie tutaj. Nie teraz ani

w ogóle kiedykolwiek.

Książę odpowiedział jej błagalnym spojrzeniem.

– Nahri, wiesz, że to prawda. Robił straszne rzeczy i będzie robił je dalej.

To jedyny sposób, jaki zna…

Zakryła mu usta dłonią.

– Przestań! – syknęła, tocząc wzrokiem po komnacie. Może byli sami, lecz

Bóg jedyny wiedział, jaką formę potrafili przybrać szpiedzy Ghassana. –

Już i  tak wziął nas na cel, a  mnie na pewno. Czy to, co zrobił w  obozie

szafitów, nie wystarczyło, żeby cię przekonać? Nie ustąpisz?

Odepchnął jej dłoń.


–  Nie – odparł gorąco. – Wręcz przeciwnie. Dobry król nie pozwoliłby na

taki rozlew krwi. Dobry król wymierzyłby sprawiedliwość zarówno Dewom,

jak i  szafitom, tak żeby żadna strona nie musiała sama mścić się na

przeciwnikach.

–  Wiesz, jak to naiwnie brzmi? – zapytała rozpaczliwie. – Dżinny nie są

tak idealne. A  ty go nie zwyciężysz. Potrafi czynić niewyobrażalne zło.

Zniszczy cię.

Oczy Alego błysnęły.

– Czyż pewne rzeczy nie są warte takiego ryzyka?

Przypomniały jej się wszystkie ostrzeżenia Muntazira, dotyczące

młodszego brata.

–  Nie – odparła tak ostrym tonem, że sama go niemal nie rozpoznawała.

– Ponieważ za podejmowane przez ciebie ryzyko zapłaci stu innych.

Skrzywił się z goryczą.

–  W takim razie jak mamy walczyć, Nahri? Wiem, że chcesz dobrze dla

Dewabadu. Słyszałem cię w  Świątyni i  widziałem, jak stawiasz czoła

mojemu ojcu. – Objął gestem komnatę. – Czy cały sens odbudowania tego

szpitala nie polegał na tym, żeby rozpocząć zmiany?

–  Szpital miał być krokiem na drodze do zmian – sprecyzowała. – Miał

stać się fundamentem, na którym można będzie zbudować pokój pomiędzy

Dewami i  szafitami, a  także poczucie bezpieczeństwa, i  czekać na dzień,

w którym twój ojciec nie będzie już trzymał buta na naszych szyjach. Ten

dzień jeszcze nie nadszedł, Ali. Jeszcze nie.

– A ile osób umrze, kiedy będziemy na niego czekać?

Patrzyli sobie teraz prosto w  oczy. Z  jego ciepłych, szarych biło

przekonanie o  słuszności własnych racji. Żadnej przebiegłości ani

podstępu.

Przeraziło ją to. Niezależnie od historii ich kontaktów Nahri nie sądziła,

by była w  stanie patrzeć, jak ten życzliwy młody mężczyzna, który

wybudował jej kameralny gabinet, hołd dla ukochanego domu, który

nauczył ją czytać i pomógł jej po raz pierwszy przywołać płomienie, zostaje

stracony na arenie.

Wyprostowała się.

–  Ali, powiedziałeś, że zawdzięczasz mi życie – zaczęła, walcząc

z drżeniem głosu. – Mam zamiar odebrać ten dług. Wracaj do Am Geziry.

Westchnął z irytacją, odwracając się od niej.

– Nahri…
Ujęła jego brodę w  dłoń i  zmusiła, żeby na nią spojrzał. Wyraźnie

wzdrygnął się pod jej dotykiem, otwierając szeroko oczy.

–  Przyjmiesz propozycję ojca – powiedziała stanowczo. – Możesz pomóc

mieszkańcom Am Geziry, nie dając się zabić. Ożenisz się z  jakąś kobietą,

która pokocha twoje gadanie o  kanałach, i  dorobisz się całej bandy

dzieciaków, dla których niewątpliwie będziesz zbyt surowym ojcem. –

Objęła dłonią jego policzek, muskając kciukiem brodę. Zauważyła przy

tym, jak nagle przyśpieszył mu puls.

A w jej sercu równie nagle zagościł smutek.

Alemu najwyraźniej zabrakło słów, a  jego wzrok nerwowo błądził po jej

twarzy. To musiało wystarczyć. Wstała, cofając dłoń z  jego twarzy,

i odsunęła się, czując w oczach piekące łzy.

– Wykradnij dla siebie trochę szczęścia, przyjacielu – powiedziała cicho. –

Wierz mi, taka szansa może się nie powtórzyć.


 

29
 

Ali
 

–  Wciąż mi nie powiedziałeś, gdzie byłeś wczoraj wieczorem – stwierdził

Lubajd, kiedy szli w  kierunku areny. – Szukaliśmy cię z  Akisą na

ceremonii otwarcia.

– Nie przyszedłem – powiedział Ali. – Nie czułem się na tyle dobrze.

Lubajd zatrzymał się raptownie.

– Kolejny koszmar?

–  Nie – odparł szybko Ali, czując nagłą niechęć na widok przerażonej

twarzy przyjaciela. – Żadnych koszmarów, ale byłem skonany i  nie ufałem

sobie. Chyba nie zdołałbym się powstrzymać, żeby nie sprowokować

jakimiś jątrzącymi słowami ojca albo brata. – Uśmiechnął się kwaśno. –

A prawdę mówiąc, może i kogokolwiek innego.

– W takim razie miło mi słyszeć, że wolałeś spać i uniknąć aresztowania,

chociaż ominęła cię niezła zabawa. – Lubajd przeciągnął się, aż mu

strzeliło w karku. – Czy Akisa spotka się z nami na arenie?

–  Później. Poprosiłem ją, żeby pilnowała Banu Nahidy podczas

przedpołudniowej parady.

– Tej, podczas której odgrywają scenę przybycia Anahid do Dewabadu? –

Lubajd prychnął. – Czy w  takim razie ty i  twoja mała uzdrowicielka

będziecie również walczyć na śmierć i  życie, żeby nawiązać do późniejszej

części tej samej historii?

Ali wzdrygnął się na ten żart. „Wracaj do Am Geziry. Wykradnij dla siebie

trochę szczęścia”. Od poprzedniego wieczoru powtarzał sobie te słowa

i wspominał dłoń Nahri obejmującą jego policzek. Musiał jej to oddać, ten

dotyk dość skutecznie stłumił jego buntownicze myśli.


Zamknął oczy. Boże, przebacz, ale poprzedniego wieczoru wyglądała tak

pięknie! Po tym, jak nie widział jej przez kilka tygodni, odjęło mu mowę na

ten widok. Stała w  mroku i  ciszy gabinetu, ubrana w  strój swoich

przodków. Wyglądała jak żywa legenda, a  on po raz pierwszy czuł się tak

nerwowo w jej obecności. Usilnie próbował nie patrzeć, kiedy uśmiechnęła

się po swojemu i wsunęła palce pod czador. A gdy dotknęła jego twarzy…

„To żona Muntazira. Jest jego żoną”.

Jak gdyby myśli miały magiczną moc sprawczą, z  korytarza przed nimi

rozbrzmiał znany śmiech, którego beztroska cięła serce Alego niczym

ostrze noża.

–  …nie kpię z  ciebie – droczył się Muntazir. – Myślę, że to przebranie,

które mówi „Sulejman właśnie rzucił mnie na drugi koniec świata”, ma

swój urok. Te łachmany nawet śmierdzą! – Roześmiał się znowu. – To

wszystko wygląda bardzo autentycznie.

–  Och, bądźże cicho – dobiegł Alego głos Dżamszida. – Tam, skąd

wydobyto te szmaty, jest ich więcej, a  twój służący jest mi winien

przysługę. Może każę mu nimi udekorować twój śliczny turban?

Książę wyjrzał za róg. Muntazir i  Dżamszid stali na korytarzu,

w  łukowatym przejściu rozświetlonym słońcem. Zmarszczył brwi,

ocieniając oczy dłonią przed nagłą jasnością. Przysiągłby, że przez ułamek

sekundy widział dłoń brata na kołnierzu Dżamszida, a  twarz Muntazira

przy szyi przyjaciela, tak jakby emir żartobliwie wąchał ubranie

młodzieńca, ale potem mrugnął, słoneczne powidoki zaćmiły mu wzrok,

a  gdy go odzyskał, tamci stali już daleko od siebie, niespecjalnie

zadowoleni z jego obecności.

– Alizajdzie. – Pogardliwe spojrzenie brata spoczęło na wymiętej kandurze

Alego. – Zasiedziałeś się wczoraj wieczorem?

Muntazir najwyraźniej potrafił znajdować wciąż nowe sposoby poniżania

księcia. Sam wyglądał nieskazitelnie w  hebanowoczarnych szatach

i kolorowym królewskim turbanie. Poprzedniego wieczoru ubrał się jeszcze

modniej, w izar z wzorzystej tkaniny ikat i jasną szafirową tunikę. Podczas

przyjęcia Ali obserwował go z balkonu po tym, jak Nahri opuściła gabinet:

starszy brat śmiał się i bawił tak, jakby sam wybudował szpital.

– Jak zawsze – odparł teraz kwaśno.

Oczy Dżamszida błysnęły gniewem w  reakcji na ten ton. Dewa

rzeczywiście był przebrany w  szmaty: podartą czarną tunikę ubrudzoną

popiołem i  spodnie pomazane pyłem z  suszonych cegieł. Ten ostatni


element nawiązywał do człowieczej świątyni, którą Sulejman nakazał

wybudować ich przodkom.

Muntazir odchrząknął.

–  Dżamszidzie, może pójdziesz przodem? Dołączymy do procesji nieco

później. – Ścisnął jego ramię. – Nadal chcę zobaczyć to siodło.

Dewa skinął głową.

– Do zobaczenia, emirze.

Opuścił ich, a  Muntazir zignorował Alego i  pomaszerował do loży

królewskiej z widokiem na arenę.

Lubajd parsknął śmiechem.

– Emirowie pewnie nie lubią, jak im się przeszkadza, tak samo jak każdy.

Alego zaskoczyło rozbawienie w głosie przyjaciela.

– Co masz na myśli?

– No, rozumiesz… – Lubajd zatrzymał się i przyjrzał księciu. – Och… nie

rozumiesz… – Na jego twarz wypełzł rumieniec. – Dobra, zapomnij o tym –

powiedział, odwracając się i ruszając za Muntazirem.

–  Czego nie rozumiem? – zapytał Ali, lecz Lubajd go zignorował, nagle

zainteresowany spektaklem rozgrywającym się poniżej. Faktycznie było to

niezłe widowisko: w szranki stanęło sześciu dewańskich łuczników, którzy

robili wszystko, by zabawić tłum czekający na przybycie procesji.

Lubajd gwizdnął z podziwem.

– No, no – powiedział, patrząc, jak konny wojownik na srebrnym rumaku

nadjechał po piasku i  celował płonącą strzałą w  wydrążoną tykwę,

umieszczoną na wysokiej tyczce. Tykwa była wypchana łatwopalnym

materiałem i zamoczona w smole, toteż po trafieniu stanęła w płomieniach,

a tłum ryknął z zachwytu. – Szyją z łuków jak prawdziwe demony.

Ali łypnął na przyjaciela.

– Doskonale o tym wiem.

–  Alizajdzie! – Głos Ghassana rozbrzmiał pod baldachimem w  tej samej

chwili, kiedy Ali już miał zająć miejsce obok kilku oficerów z  Gwardii

Królewskiej. Ojciec oczywiście siedział z przodu, opierając się na pokrytym

jedwabiem podgłówku, z nefrytowym pucharem rubinowego wina w  dłoni.

– Podejdź tutaj.

Lubajd chwycił księcia za rękę.

– Ostrożnie – ostrzegł. – Wydajesz się dzisiaj bardziej drażliwy niż zwykle.

Ali nie odpowiedział. To prawda, nie ufał sobie tego ranka na tyle, by

swobodnie rozmawiać z ojcem, ale nie miał wyboru, więc przepchnął się do
przodu loży. Muntazir już tam siedział: właśnie uśmiechnął się czarująco

do ładnej służącej. Zatrzymała się, zarumieniła i  z  uśmiechem nalała mu

wina.

„W jego wykonaniu wygląda to tak łatwo”. Nie żeby Ali chciał kusić

atrakcyjne kobiety do nalewania mu wina – wszystko to było zakazane.

Wiedział jednak, że Muntazir poprzedniego wieczoru na jego miejscu nie

jąkałby się i  nie oblewał rumieńcem przy Nahri. Książę nie mógł

zaprzeczyć, że ogromnie zazdrości bratu tej swobody. Tymczasem Muntazir

nachylił się, by szepnąć służącej na ucho, a  ona zachichotała i  swawolnie

trąciła go ramieniem.

„Masz żonę. Piękną, inteligentną żonę”. Ali podejrzewał jednak, że kiedy

życie podawało komuś wszystko na talerzu, nie doceniał błogosławieństwa,

jakim była piękna, inteligentna żona.

–  Czy przygotowania do procesji przebiegły bez zakłóceń? – zapytał król

Muntazira, nie zwracając uwagi na Alego, który usiadł sztywno na zwykłej

macie modlitewnej, rezygnując z  miękkich poduszek leżących bliżej ojca

i brata.

Następca tronu skinął głową i  pociągnął łyk wina, kiedy służąca się

oddaliła.

–  Kapłani razem z  Nahri poprowadzili poranne ceremonie nad jeziorem.

Kaweh miał się upewnić, że wszyscy wsiądą na rydwany, a  Dżamszid

właśnie poszedł dołączyć do eskorty wraz z kolejną grupą łuczników. – Na

jego ustach pojawił się uśmieszek. – Pojedzie dzisiaj konno!

–  A co z  bezpieczeństwem procesji? – naciskał Ghassan. – Rozmawiałeś

z Wadżidem?

–  Tak. Zapewnił mnie, że przydzielił żołnierzy do eskortowania parady.

Żadnemu szaficie nie będzie wolno do niej dołączyć.

Ali z wysiłkiem powstrzymał się, żeby nie przewrócić oczami. Oczywiście

wykluczenie szafitów z  uroczystości było dokładnie takim „środkiem

bezpieczeństwa”, jakiego można się było spodziewać ze strony pałacu.

Mimo to Ali czuł, że powinien być zadowolony z  tego, że to jego brat

nadzoruje Nawasatem, a  nie ojciec. Ghassan prawdopodobnie rozkazałby

stracić na miejscu każdego szafitę, który pokazałby się w odległości pięciu

przecznic od trasy procesji.

Książę był świadom swojego nastroju, dokładnie takiego, przed jakim

dopiero co ostrzegł go Lubajd, toteż spróbował skoncentrować się na

arenie. Dewańscy łucznicy przebrali się w  stroje w  stylu swoich dalekich


przodków: jeździli wokół niczym zrośnięci z  końmi w  pasiastych

wełnianych spodniach, olśniewających żółtych kurtach i  srebrnych

rogatych hełmach. W  malowanych siodłach galopowali wkoło

w  skomplikowanej formacji. W  grzywach ich koni lśniły ozdoby, a  oni

naciągali srebrne łuki.

Ali poczuł niepokój: chociaż łucznicy nie byli afszinami, bo przecież

rodzina Darajawahusza została wymordowana podczas wojny, to

z  pewnością nawiązywali do jego dziedzictwa. Jeden z  nich wypuścił

właśnie strzałę z  kosym ostrzem prosto w  cel, a  Ali aż się skrzywił. Nie

wiedział, jakim pociskiem trafił go w  gardło Darajawahusz, ale założyłby

się, że na arenie strzelano podobnymi.

– Nie w smak ci ten pokaz, Zajdi? – Muntazir go obserwował.

Sarkazm, z  jakim starszy brat wymówił zdrobnienie, ugodził księcia do

żywego. Uderzenie kolejnej strzały w  cel sprawiło, że żołądek skurczył mu

się boleśnie.

– Nie bardzo – wycedził.

–  A przecież słyszy się naokoło, że jesteś największym wojownikiem

w  Dewabadzie – rzucił lekkim tonem Muntazir, lecz pod beztroską czaiła

się złośliwość. – Wielki pogromca afszina.

–  Nigdy nie ćwiczyłem zbyt wiele z łukiem. Wiesz o  tym. – Ali oczywiście

uczył się strzelania z łuku, ale ponieważ miał zostać kaidem, a łucznictwo

wymagało sporo czasu, Wadżid wolał, żeby książę poświęcał go raczej na

szermierkę zulfikarem i  naukę strategii. Dewowie na arenie zapewne

jeździli konno od piątego roku życia i  w  tym samym czasie dano im do

zabawy pierwsze łuki.

Do loży wszedł służący z  kawą i  Ali z  wdzięcznością przyjął od niego

filiżankę.

–  Wyglądasz, jakbyś rzeczywiście tego potrzebował – skomentował

Ghassan. – Z  zaskoczeniem przyjąłem twoją nieobecność na wczorajszym

otwarciu szpitala.

Ali odchrząknął.

– Nie czułem się zbyt dobrze.

–  Wielka szkoda – stwierdził władca. – Muszę powiedzieć, że byłem

bardzo zadowolony. To imponujący kompleks. Bez względu na wasze

ostatnie zachowanie, wykonaliście wraz z Banu Nahri dobrą robotę.

Ali opanował gniew, jaki rósł w  jego piersi, doskonale wiedząc, że

mądrzej będzie skorzystać z przyjacielskiego nastroju ojca.


–  Bardzo się cieszę. – Wypił kolejny łyk kawy, rozkoszując się gorzkim

smakiem i  aromatem kardamonu. – A  skoro przy tym jesteśmy,

zastanawiałem się właśnie, czy widziałeś moją propozycję.

–  Musisz podać mi więcej szczegółów – odparł Ghassan. – Mam na

biurku pewnie z pięćdziesiąt różnych propozycji i petycji.

–  Tę, w  myśl której oficjalnie uznalibyśmy szafickie gildie z  obozu.

Chciałbym, żeby mogły współzawodniczyć o rządowe kontrakty…

–  Na litość boską, czy ty kiedykolwiek przestaniesz? – wtrącił

niegrzecznie Muntazir. – Możemy spędzić chociaż jeden dzień bez tego

marudzenia o gospodarce i szafitach?

Zanim Ali zdążył odpowiedzieć, Ghassan uniósł dłoń.

–  Daj mu spokój. W  obecnej sytuacji ma rację, myśląc o  gospodarce. –

Odchrząknął i spojrzał przed siebie. – Otrzymałem prośbę o rękę Zajnab.

Ali natychmiast zesztywniał. Nie podobała mu się ostrożność, z  jaką

ojciec przekazał tę wiadomość.

– Od kogo? – zapytał, nie zważając na swój ostry ton.

– Od Nasira Ishaka.

Książę zamrugał.

– Od kogo?

–  Nasir Ishak – powtórzył Muntazir, blednąc. – To kupiec korzenny

z Malakki.

–  To ktoś więcej niż tylko kupiec korzenny – poprawił go Ghassan. –

Praktycznie jest królem dżinnów z  tych wysp, pod każdym względem poza

tytułem. Kontrola Dewabadu nad tymi terytoriami była zawsze zbyt słaba.

Malakka. Ali z niedowierzaniem spojrzał na ojca i brata. Nie mogli mówić

poważnie.

–  Kontrola Dewabadu nad tym terytorium jest słaba, ponieważ leży ono

po przeciwnej stronie oceanu. Zajnab będzie miała szczęście, jeżeli uda jej

się odwiedzać rodzinne miasto choć raz na sto lat!

Żaden mu nie odpowiedział. Muntazir wyglądał, jakby z  trudem się

opanowywał.

–  Powiedziałeś mi przecież, że zdecydowałeś się mu odmówić, abba? –

zapytał.

–  To było przed… ostatnimi wydarzeniami. – Ghassan zacisnął usta

z niezadowoleniem. – Musimy zacząć szukać sojuszników i źródeł finansów

innych niż tylko Ta Ntry. Prośba Nasira to okazja, na odrzucenie której nie

możemy sobie pozwolić.


– Czy Zajnab ma tu coś do powiedzenia? – Ali słyszał gniew we własnym

głosie, ale tego było zbyt wiele. Czy jego matka została wygnana również

z  tego powodu? Żeby nie mogła protestować przeciwko wywiezieniu córki

za morze w zamian za napełnienie skrzyń Skarbca?

–  Rozmawiałem z  nią o  takiej możliwości – odparł krótko Ghassan. –

Nigdy bym jej do tego nie zmuszał. Nie musiałbym. Moja córka pojmuje

lojalność i poczucie obowiązku względem rodziny dużo poważniej od ciebie,

Alizajdzie. Szczerze mówiąc, zmusiły mnie do tego twój wyczyn w  obozie

szafitów i  to, że razem z  twoją matką wyjechała do Ta Ntry połowa

poselstwa Ajanle. – Odwrócił się do Muntazira. – Nasir przyjeżdża

w  przyszłym tygodniu. Chciałbym, żebyś spędził z  nim trochę czasu

i zorientował się, co to za jeden, zanim podejmę ostateczną decyzję.

Następca tronu spojrzał na swoje dłonie. Przez twarz przemykały mu

sprzeczne emocje. Ali patrzył na niego, błagając w  myślach: „Powiedz coś.

Cokolwiek. Daj jakiś znak, że potrafisz mu się sprzeciwić, że nie będziesz

taki jak on”.

Muntazir odchrząknął.

– Porozmawiam z nim.

–  Tchórz. – W  chwili, kiedy to słowo wymknęło się Alemu, wiedział, że

postępuje nieuczciwie, ale było mu już wszystko jedno.

Brat spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Jak mnie nazwałeś?

–  Powiedziałem, że jesteś… – Poniżej na arenie kolejna strzała uderzyła

prosto w  cel, z  donośnym stuknięciem przebijając skórę tykwy. Ali

wzdrygnął się i nie dokończył zdania.

Ghassan wyprostował się, patrząc na młodszego syna z  nieukrywaną

pogardą.

–  Czy całkiem postradałeś jakikolwiek honor? – syknął pod nosem. –

Powinienem kazać cię wybatożyć za taki brak szacunku.

–  Nie – wtrącił ostro Muntazir. – Poradzę sobie, abba. Powinienem był to

zrobić już dawno temu.

Bez słowa zerwał się na równe nogi i  odwrócił ku widowni. Rzucił im

olśniewający uśmiech: gniew zniknął z  jego twarzy tak nagle, jakby ktoś

zdmuchnął świeczkę.

–  Przyjaciele! – zawołał. Wcześniej Kahtani rozmawiali po gezirijsku, lecz

teraz emir podniósł głos i  przeszedł na dżinistański: – Wielki pogromca


afszina chciałby pokazać nam swoje umiejętności, a  ja wierzę, że

zasługujecie na taki spektakl.

Przez tłum przebiegł szum ekscytacji, a  Ali nagle zdał sobie sprawę

z  tego, ile osób ich obserwowało. Arystokracja Dewabadu zawsze chętnie

oglądała dramatyczne wystąpienia z udziałem rodziny królewskiej.

Muntazir wiedział zaś, jak przyciągnąć ich uwagę.

–  Dlatego chciałbym rzucić mojemu braciszkowi wyzwanie… – Wskazał

gestem łuczników na arenie. – Pokonaj mnie!

Ali patrzył na niego, nie rozumiejąc.

– Chcesz współzawodniczyć ze mną? Na arenie?

–  Tak jest. – Muntazir odstawił z  rozmachem swój puchar. Oczy mu się

śmiały, tak jakby wszystko to było rozbudowanym żartem. – No już,

pogromco afszina – podjudził, kiedy Ali nie ruszał się z  miejsca. – Chyba

się nie boisz? – Nie czekając na odpowiedź, wybuchnął śmiechem i  ruszył

ku stopniom prowadzącym na arenę.

Wzrok reszty widzów w pawilonie spoczął wyczekująco na Alim. Muntazir

być może chciał zażartować, ale rzucił młodszemu bratu wyzwanie: Ali

straciłby twarz, gdyby go nie podjął, zwłaszcza tak niewinnego. Pozornie

niewinnego.

Książę powoli wstał.

Ghassan rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz Ali wiedział, że ojciec

nie będzie się wtrącał. Geziri nie wycofywali się z  takich publicznych

wyzwań – a tym bardziej nie książęta z dynastii panującej.

– Opamiętaj się – rzucił tylko.

„O czym mam pamiętać? O  tym, że zawsze miałem być podwładnym

brata? Czy też o  tym, że miałem zostać jego bronią, kimś, kto potrafiłby

pokonać każdego wroga?”

Lubajd w jednej chwili znalazł się u jego boku.

–  Dlaczego wyglądasz, jakbyś właśnie połknął szarańczę? – wyszeptał. –

Potrafisz chyba strzelać z łuku lepiej niż ten dureń w złotogłowiach, nie?

Ali przełknął ślinę, niechętny stawić czoła swojej słabości.

–  Z-zostałem postrzelony, Lubajdzie. Przez Afszina – wyjąkał.

Wspomnienia wróciły do niego z nową siłą. – To był paskudny postrzał. Od

tamtej pory nie tknąłem łuku.

Lubajd zbladł, ale nie było już czasu na odpowiedź. Muntazir dołączył do

dewańskich jeźdźców, którzy powitali go uśmiechami, gdy pozdrowił ich

w dewaszti, języku, którego Ali nie znał. Emir ze śmiechem machnął dłonią
w  kierunku młodszego brata. Co im powiedział? Zapewne byli jego

przyjaciółmi, bogatymi arystokratami, których podejmował winem

i wykwintnymi daniami w  salonach kurtyzan i  poetów. Cały ich świat był

nieżyczliwy takim jak Ali.

Chociaż książę wiedział, że sprowokował brata, w  tej chwili dało o  sobie

znać poczucie krzywdy, do którego Ali rzadko się przyznawał sam przed

sobą, węzeł niechęci i  zazdrości, który próbował rozplątać – na próżno.

Przypomniał sobie, jak zmuszał się do uśmiechu, kiedy nastoletni

towarzysze Muntazira kpili z  jego młodszego brata, pytając, ile osób zabił

w  Cytadeli i  czy to prawda, że nigdy nie dotknął kobiety. Wspomniał

niezliczone rodzinne ceremonie, które kończyły się tym, że Muntazir szedł

spać do łóżka z jedwabną pościelą, a Ali – na koszarową podłogę.

„Przestań. Dzięki tym koszarom na tej arenie poczujesz się jak w domu”.

Muntazir i jego przyjaciele nie mogli mu tego odebrać. Być może Ali nie był

najlepszym łucznikiem, ale na pewno potrafił pokonać swojego

rozpieszczonego, miękkiego brata.

Jeden z Dewów ześlizgnął się z siodła, a Muntazir natychmiast wskoczył

na jego miejsce. Ali wiedział, że starszy brat jest lepszym jeźdźcem. Książę

nieźle panował nad koniem, ale nigdy nie pokochał hippiki tak jak jego

brat. Muntazir miał własną stajnię i  spędził niezliczone godziny, ścigając

się za murami miasta i  próbując rozmaitych wyczynów z  Dżamszidem,

który był jeszcze bardziej utalentowany, podczas gdy Ali ćwiczył

w Cytadeli.

Muntazir podjechał do niego.

–  Skąd ta ponura mina, Zajdi? – Roześmiał się, rozkładając ramiona. –

To przecież twoja domena, prawda? Kiedy byłeś dzieciakiem, cały czas

opowiadałeś o  tych turniejach, jak to wygrasz je wszystkie i  zasłużysz na

miejsce kaida u  mojego boku. Myślałby kto, że najwspanialszy wojownik

w  Dewabadzie będzie się teraz uśmiechał. – Muntazir pochylił się,

a uśmiech spełzł mu z twarzy. – A może tyle razy wdzierałeś się do mojego

świata, narzucając się mojej żonie, stawiając mnie w  trudnej sytuacji

przed ojcem, że zapomniałeś, gdzie twoje miejsce? – Te ostatnie słowa

wypowiedział po gezirijsku i ciszej. – Może trzeba ci to przypomnieć.

Nie powinien był tego mówić. Ali spojrzał na niego gniewnie,

a  tymczasem nadjechali Dewowie, przerzucając się żartami w  dewaszti,

kiedy ich konie otaczały go, grzebiąc kopytami w piasku.


– Spędziłem dzieciństwo na ćwiczeniach, żeby lepiej ci służyć – odpalił. –

Znam swoje miejsce aż za dobrze. Nigdy nie pozwolono mi zająć innego.

Podejrzewam, że Zajnab niedługo też pozna smak takiego życia.

Przysiągłby, że w  oczach brata zamigotała niepewność, ale potem

Muntazir wzruszył nonszalancko ramionami.

–  Zaczynajmy! – Zatoczył koniem i  podniósł głos, tak żeby słyszeli go

wszyscy obecni. – Właśnie mówiłem moim towarzyszom, że pora, by kilka

gzów piaskowych spróbowało sił w  tej konkurencji. – Mrugnął, posyłając

uwodzicielski uśmiech tysiącom dżinnów siedzących na widowni. Znów był

przystojnym emirem. Więcej niż kilka kobiet na widowni westchnęło

z rozmarzeniem. – Błagam was, tylko się nie śmiejcie!

Inny Dewa podjechał z długim, owiniętym w tkaninę pakunkiem.

– Proszę, emirze.

– Wspaniale – odparł Muntazir i zwrócił się znów do tłumu. – Słyszałem,

że Dewowie mają broń, którą, jak sądzę, chciałby zobaczyć mój brat. Nasz

drogi Zajdi wprost uwielbia historię! – Podniósł pakunek, zdarł tkaninę,

a potem wyciągnął zawartość ku Alemu.

Temu zaparło dech w  piersi. To był łuk z  sanktuarium afszina, wierna

replika broni, z której postrzelił go Darajawahusz.

–  Podoba ci się, achi? – zapytał Muntazir głosem, w  którym czaiło się

okrucieństwo. – Trzeba trochę czasu, żeby do niego przywyknąć, ale… –

Nagle uniósł broń, naciągając cięciwę tak, jakby chciał strzelić do Alego.

Książę rzucił się w  bok, a  instynktowny ruch przypomniał mu tamtą

noc. Srebrny łuk, błyszczący w ogniu płonącego statku, i zimne spojrzenie

zielonych oczu Darajawahusza. Palący ból, krew w ustach, dławiąca krzyk,

gdy próbował złapać dłoń Muntazira.

Patrzył na niego teraz i widział nieznajomego mężczyznę, nie brata.

– Mogę pożyczyć konia? – zapytał zimno.

Dewowie natychmiast przyprowadzili mu rumaka, a  Ali wspiął się na

siodło. Zwierzę tańczyło pod nim nerwowo, a gdy spróbowało stanąć dęba,

ścisnął je kolanami. Prawdopodobnie dali mu najbardziej narowistego

ze wszystkich.

– Myślę, że nie lubi krokodyli – zakpił jeden z Dewów.

Przy innej okazji Muntazir upomniałby mężczyznę surowo, ale teraz tylko

się zaśmiał.

–  Ach, dajmy Zajdiemu chwilę, żeby przywykł do konia. To trochę inny

wierzchowiec niż oryksy w  jego wiosce. – Emir wyciągnął strzałę. – A  ja


powinienem chyba wypróbować ten łuk.

I ruszył z miejsca niczym pocisk, wzbijając tumany piasku. Kiedy zbliżał

się do celu, uniósł łuk i przechylił się lekko, celując ku górze.

Trafił w  sam środek celu. Zaczarowana smoła wybuchła błękitnym

płomieniem.

Ali otworzył szeroko usta. To nie było przypadkowe trafienie. Widownia

odpowiedziała grzmiącymi oklaskami, najwyraźniej zaskoczona

i zachwycona. Gdzie, w imię Boga, Muntazir nauczył się tak strzelać?

Błyskawicznie odpowiedział sam sobie. „Dżamszid”. Zaklął pod nosem.

Oczywiście, że Muntazir potrafił strzelać, skoro jego najlepszy przyjaciel był

jednym z  najlepszych łuczników w  Dewabadzie. Młodzieniec trenował

przecież z samym afszinem.

Muntazir musiał dostrzec zszokowaną minę Alego, ponieważ jego twarz

przybrała triumfalny wyraz.

–  Podejrzewam, że jednak nie wiesz wszystkiego. – Rzucił księciu łuk. –

Twoja kolej, braciszku.

Ali złapał broń. Sandały ślizgały mu się w  strzemionach, ale kiedy koń

podskoczył nerwowo, młodzieniec zdał sobie sprawę, że to nie tylko

sandały, że rusza się całe siodło. Zostało zapięte zbyt luźno.

Przygryzł wargę. Gdyby zsiadł, żeby je poprawić, wyszedłby na

przesadnie podejrzliwego… albo wyglądałoby na to, że nie ufa Dewom,

którzy osiodłali tego rumaka.

„Dobra, skończmy z  tym już”. Ali ścisnął konia lekko stopami. Przez

chwilę wydawało się, że to działa: wierzchowiec ruszył powoli przed siebie,

ale po chwili nabrał szybkości, galopując jak wściekły w kierunku celu.

„Potrafisz to zrobić”, powtarzał sobie książę rozpaczliwie. Umiał przecież

walczyć konno mieczem. Łuk był tylko trochę bardziej skomplikowany.

Znów ścisnął konia nogami. Pewnie założył strzałę na cięciwę i  uniósł

łuk. Nigdy jednak nie uczono go, jak dopasować się do ruchów konia, toteż

strzała poszybowała żenująco daleko od celu.

Policzki paliły go ze wstydu, tymczasem Dewowie wybuchnęli śmiechem.

Cała grupa okazywała mu teraz otwartą wrogość: najwyraźniej dobrze się

bawili, gdy giez piaskowy, który zamordował ich ukochanego afszina, był

poniżany przez własnego brata, i to z użyciem broni, którą otaczali czcią.

Muntazir wziął od niego łuk.

–  Nieźle, Zajdi – przyznał z  udawaną szczerością. Oczy mu błyszczały. –

Spróbujemy teraz strzału w tył?


– Cokolwiek tylko zechcesz, emirze – syknął Ali.

Jego starszy brat ruszył naprzód. Nawet książę musiał przyznać, że

następca tronu wygląda wspaniale: jego czarna szata łopotała za nim

niczym dymiące skrzydła, a  jaskrawy turban błyszczał w  promieniach

słońca. Stanął w  siodle równie swobodnie jak poprzednio, tak jakby sam

był przeklętym afszinem, odwrócił się do tyłu i  po raz kolejny trafił w  cel.

Arena eksplodowała oklaskami, a od strony klanu Gezirich siedzących tuż

nad areną dobiegły triumfalne pohukiwania. Ali rozpoznał wśród tych

widzów Tarika, kuzyna Muntazira.

Zerknął na kryty balkon nad lożą królewską. Czy była tam Zajnab? Serce

mu się ścisnęło. Wyobrażał sobie, jak musiałaby się czuć, oglądając to, co

się tu działo, po tym, jak starała się z całych sił pogodzić braci.

Muntazir rzucił mu łuk, wkładając w to więcej siły, niż było koniecznie.

– Życzę szczęścia.

– Pierdol się. – Te wulgarne słowa wymknęły się Alemu w błysku gniewu

i speszyły jego brata.

Po chwili jednak emir uśmiechnął się ze złośliwym błyskiem w oku.

–  Oo, nie lubisz, jak ktoś cię publicznie zawstydza? Dziwne, kiedy ty

robisz to mnie, jakoś ci to nie przeszkadza.

Ali nie połknął przynęty, lecz bez słowa ruszył z  miejsca. Doskonale

wiedział, że nie potrafi jeździć tak dobrze, jak Muntazir, ale umiał się

odwrócić i  wycelować cholerną strzałę. Naciągając łuk, obrócił się twarzą

ku celowi.

Niestety zrobił to za szybko… i jego siodło kompletnie się poluzowało.

Spadł razem z nim. Zdążył tylko upuścić łuk i wyjąć stopy ze strzemion.

Płochliwy koń zareagował dokładnie tak, jak spodziewali się tego Dewowie:

ruszył z  kopyta, podczas kiedy siodło zsuwało się w  bok. Ali zobaczył

rozmazane w  galopie kopyta i  piasek areny zdecydowanie za blisko jego

twarzy. Ktoś na widowni wrzasnął.

A potem było po wszystkim. Książę wylądował ciężko na plecach

i  przetoczył się, o  mały włos unikając stratowania przez odbiegającego

konia. Sapnął, kiedy uderzenie wycisnęło mu powietrze z płuc.

Muntazir zeskoczył zwinnie ze swojego wierzchowca i  podniósł łuk

upuszczony przez brata.

– Wszystko w porządku? – zapytał przeciągle.

Ali wstał chwiejnie, zagryzając wargi, by nie syknąć z bólu. Przy upadku

przygryzł język i czuł teraz w ustach smak krwi.


Splunął na ziemię.

–  Wszystko w  porządku. – Wyrwał bratu łuk, podniósł strzałę z  piasku

i pomaszerował ku celowi.

Muntazir podążył za nim krok w krok.

– Zaskoczyło mnie, że nie przećwiczyłeś lepiej strzelania. Wiesz, jak twoja

Banu Nahida uwielbia łuczników.

Te znaczące słowa ugodziły Alego głębiej, niż powinny.

– To nie ma nic wspólnego ze mną – zaprotestował żarliwie.

–  Nie? – odparł Muntazir półgłosem, po gezirijsku. – Bo w  razie czego

mogę udzielić ci paru wskazówek. Jak brat bratu.

– Nie potrzebuję twoich rad w kwestii strzelania z łuku.

–  A kto mówi, że miałem na myśli łucznictwo? – zapytał emir, kiedy Ali

naciągał cięciwę. Mówił cicho, jego słowa były przeznaczone tylko dla uszu

brata: – Chodziło mi o Nahri.

Książę posłał strzałę prosto w ścianę areny. Widownia zareagowała na to

pudło falą śmiechu, lecz Ali niemal tego nie zauważył. Insynuacja brata

sprawiła, że policzki paliły go żywym ogniem. Odwrócił się gwałtownie, lecz

Muntazir już tam był i odebrał mu łuk.

Trafił w sam środek celu, niemal nie odrywając spojrzenia od Alego.

– No to wygrałem – oświadczył i wzruszył ramionami. – To chyba dobrze,

że jednak nie zostaniesz moim kaidem.

Ali oniemiał. Te słowa zraniły go mocniej, niż sądził: poczuł się młodszy

i bardziej naiwny niż kiedykolwiek dotąd.

Muntazir już się odwrócił i ruszył z powrotem ku loży.

Młodszy brat podążył za nim z  opuszczonym wzrokiem i  miną

pokonanego, chociaż w jego sercu gorzał gniew. A więc Muntazir chciał się

przekonać, czego Ali nauczył się w Cytadeli?

Świetnie.

Ledwie zniknęli obaj z  oczu widowni w  cieniu klatki schodowej, książę

rzucił się na brata, zatykając mu usta dłonią, zanim tamten zdążył

wrzasnąć. Otworzył kopnięciem drzwi do magazynu broni, mieszczącego

się pod schodami i wepchnął Muntazira do środka, po czym zatrzasnął za

nimi drzwi.

Starszy z braci cofnął się, patrząc gniewnie spode łba.

–  Och, masz mi coś do powiedzenia, hipokryto? Może wygłosisz wykład

o prawości, a jednocześnie…

Ali walnął go w twarz.


Nie włożył w  to całego serca, ale uderzenie wystarczyło, by Muntazir się

zatoczył i zaklął, łapiąc za rękojeść handżara.

Książę wytrącił mu go z  ręki, ale nie schylił się po broń. Zamiast tego

pchnął brata mocno pod przeciwległą ścianę.

– I co, czyż nie tym miałem się stać? – syknął. – Twoją bronią?

Nie docenił jednak wściekłości Muntazira, który wywinął się z  uścisku

i rzucił na niego.

Upadli na ziemię, ale instynkt Alego zadziałał natychmiast: spędził zbyt

wiele czasu, walcząc o  życie w  piaskach Am Geziry, żeby nie zareagować

bez zwłoki. Przetoczył się, złapał handżar i przyszpilił Muntazira do ziemi.

Zanim zdał sobie sprawę, co robi, już trzymał ostrze na gardle brata.

Kiedy szarpnął się w  tył, Muntazir przytrzymał jego dłoń, wpatrując się

w niego dzikim wzrokiem.

–  No, dalej! – rzucił prowokująco, przyciskając sobie handżar do szyi. –

Zrób to! Abba będzie taki dumny… – Głos mu się załamał. – Uczyni cię

emirem, odda ci Nahri. Dostaniesz wszystko to, czego rzekomo nie

pragniesz.

Ali zadrżał, próbując znaleźć właściwą odpowiedź.

– Ja… Ja nie…

Drzwi otwarły się z trzaskiem i w chmurze podświetlonego kurzu stanęli

Lubajd i  Zajnab. Ali natychmiast odrzucił sztylet, ale było już za późno.

Siostra objęła spojrzeniem obu mężczyzn rozciągniętych na ziemi, a  jej

oczy błysnęły rozczarowaniem i  furią. Gdyby Hatset mogła ją w  tej chwili

zobaczyć, byłaby dumna.

–  Dziękuję, że pomogłeś mi znaleźć braci – zwróciła się sucho do

Lubajda. – Czy mógłbyś zostawić nas na chwilę samych?

Lubajd już się wycofywał na korytarz.

– Z przyjemnością! – powiedział i zamknął za sobą drzwi.

Zajnab nabrała powietrza w płuca.

– W tej chwili z siebie zejdźcie! – Posłuchali jej bez zwłoki, a ona ciągnęła

głosem kipiącym złością: – Czy teraz któryś z  was mógłby mi uprzejmie

wyjaśnić, co, w imię Boga, właśnie zaszło na arenie?

Muntazir łypnął na Alego.

– Zajdi dowiedział się o Nasirze i oszalał.

– Ktoś musiał się przejąć – odwarknął książę. – I nie zgrywaj niewiniątka!

Myślisz, że nie wiem o poluzowanym siodle? Mogłeś mnie zabić!


–  Nie dotykałem twojego przeklętego siodła – odpalił starszy z  braci,

dźwigając się z  ziemi. – Najpierw robisz sobie wrogów z  połowy

mieszkańców Dewabadu, a potem jesteś zaskoczony, kiedy ktoś próbuje ci

przeszkodzić? – Na jego twarzy znów pojawił się gniewny grymas. – A  do

tego masz czelność o  coś mnie oskarżać? Dziesięć razy próbowałem ci

powiedzieć, żebyś dał spokój, a  ty śmiesz w  obecności ojca nazywać mnie

tchórzem, kiedy robię wszystko, żeby po tobie posprzątać?

–  Próbowałem wstawić się za Zajnab, a ty za to zawstydziłeś mnie przed

całą widownią! – Głos Alego ociekał poczuciem krzywdy. – Obraziłeś Nahri,

pozwoliłeś, żeby twoi przyjaciele nazwali mnie krokodylem… – Samo

wypowiedzenie tego słowa zabolało księcia. – Mój Boże, w  kogo abba cię

zamienił? Czy naśladowałeś go tak długo, że okrucieństwo stało się teraz

twoją drugą naturą?

–  Alizajdzie, dość! – przerwała im siostra, gdy Muntazir szarpnął się jak

spoliczkowany. – Czy dopuścicie może do głosu samą Zajnab? Bo

najwyraźniej to moja przyszłość stała się zarzewiem tego konfliktu.

– Przepraszam – wymamrotał Ali i zamilkł.

– Ślicznie dziękuję – odparła jadowicie. Westchnęła i zdjęła zasłonę, którą

miała na twarzy w  obecności Lubajda. W  sercu Alego rozkwitło poczucie

winy. Jego siostra wyglądała na zmęczoną, bardziej niż kiedykolwiek

przedtem. – Wiem o  Nasirze, Ali. Nie podoba mi się to, ale wolałabym,

żebyś nie strzępił języka na temat mojego małżeństwa, zanim nie

porozmawiasz o  tym ze mną. – Spojrzała na Muntazira. – Co

powiedział abba?

–  Nasir przybędzie w  przyszłym tygodniu – odparł ponuro następca

tronu. – Ojciec kazał mi spędzić z  nim trochę czasu i  zorientować się

w jego charakterze.

Na policzku Zajnab drgnął mięsień.

– Może mnie również dasz znać?

– I to wszystko? – zapytał Ali. – Tylko tyle oboje zrobicie?

Muntazir spojrzał na niego gniewnie.

–  Wybacz, że nie przyjmę rady w  kwestii polityki od kogoś, kto przez

ostatnie pięć lat mieszkał w wiosce, a teraz niemal przez cały czas popełnia

gafy. – Skrzywił się. – Myślisz, że chcę stać się taki jak on, Zajdi? Masz

pojęcie, co musiałem poświęcić? – Zaplótł dłonie za głową i  zaczął chodzić

w  kółko. – Dewabad to beczka prochu, a  abba może zapobiec eksplozji

tylko w  jeden sposób: gasząc skrupulatnie każdą iskrę i  dając wszystkim


do zrozumienia, że jeśli narażą bezpieczeństwo miasta na szwank, to

ryzykują życiem najbliższych.

– Ale ty taki nie jesteś, Ziru – zaprotestował Ali. – Można rządzić inaczej!

–  Tak? Może w  takim razie powinniśmy spróbować twojego sposobu? –

Muntazir odwrócił się i  przeszył brata wzrokiem. – Wiesz, myślę, że to ty

bardziej przypominasz ojca, niż chciałbyś przyznać. Ale kiedy on zabiega

o  stabilność, ty chciałbyś sprawiedliwości. Twojej wersji sprawiedliwości,

nawet jeżeli miałbyś nas do niej zmusić wbrew naszej woli. Pozwól, że coś

ci powiem, braciszku… Coraz lepiej widzę, dokąd zmierzasz. Cieszysz się

względami wielu gniewnych mieszkańców miasta, uzbrojonych

i pielęgnujących urazy… a do tego, jakże dogodnie, masz wsparcie Ajanle,

którzy są skłonni cię finansować.

–  Ci okropni Ajanle są o  wiele bardziej skomplikowani, niż myślisz –

stwierdziła zgryźliwie Zajnab. – A zwłaszcza jedna z nich, która od miesięcy

próbuje zaprowadzić między wami pokój, idioci! – Zamknęła oczy

i rozmasowała skronie. – Sprawy w Dewabadzie przybrały zły obrót jeszcze

przed powrotem Alego, Ziru. Wiem, że nie chcesz tego przyznać, ale tak

było.

Muntazir wyrzucił dłonie w górę.

–  I co według ciebie miałem robić? Zaprzepaścić tak potrzebny sojusz

finansowy, ponieważ moja siostra będzie się czuła samotna? Po raz kolejny

uczynić Alizajda moim kaidem i  słusznie stracić wszystkich zwolenników,

którzy opuściliby mnie, gdybym przekazał moją armię w  ręce fanatyka? –

W jego słowach brzmiała szczera rozpacz. – Powiedz mi, jak mam naprawić

nasze stosunki, bo ja nie widzę sposobu.

Ali przełknął gulę, rosnącą mu w gardle.

–  To nie my jesteśmy problemem. – Zawahał się. Myśli przelatywały mu

przez głowę: zimne uczucie, kiedy dowiedział się od Fatumaj, co jego ojciec

zrobił z dziećmi Tanzim. Rozmowa poprzedniego wieczoru z Nahri. Zarzuty,

wyłożone przed chwilą przez Muntazira. Wszystko to prowadziło do jednej

konkluzji, jasnej jak słońce. Spojrzał na brata i  siostrę, którzy patrzyli na

niego wyczekująco. – Abba musi zostać zastąpiony przez kogoś innego.

Zapadło wstrząśnięte milczenie. Po chwili Zajnab wydała przerażający,

zdławiony dźwięk, którego Ali nigdy nie słyszał z ust swojej dystyngowanej

siostry.

Muntazir popatrzył na niego, a potem ukrył twarz w dłoniach.


–  Nie wierzę. Nie wierzę, że byłeś w  stanie poprowadzić tę rozmowę

w  jeszcze bardziej niebezpiecznym kierunku – powiedział głosem

stłumionym przez palce.

–  Posłuchajcie mnie – pośpieszył Ali z  wyjaśnieniami. – Abba kroczy tą

drogą od lat. Rozumiem jego troskę o  stabilność Dewabadu, ale metoda

deptania po każdym, kto mu się sprzeciwia, na dłuższą metę nie działa.

Nie da się budować na zmiażdżonych fundamentach.

–  A teraz mówisz jak poeta – jęknął Muntazir. – Naprawdę postradałeś

rozum.

–  Zmęczyło mnie już oglądanie, jak giną niewinni – odparł bez ogródek

książę. – Podobnie jak zmuszanie mnie, żebym współuczestniczył

w  zadawaniu im bólu. Dewowie, szafici… Czy wiecie, że kazał spalić łódź

pełną uciekających dzieci tylko dlatego, żeby zabić przy tym kilku

bojowników Tanzim? Że zignorował przekazane przeze mnie ostrzeżenie

przed zagrożeniem bezpieczeństwa Nahri, ponieważ, jak stwierdził,

Nahidka robi się coraz bardziej arogancka? – Spojrzał na Zajnab, wiedząc,

że siostra podziela część jego opinii. – Przekroczył zbyt wiele granic. Nie

powinien być królem.

Na twarzy księżniczki walczyły sprzeczne emocje, lecz w  końcu wzięła

głęboki oddech.

– Ali nie do końca się myli, Ziru.

Muntazir jęknął.

– Och, Zajnab, i ty też? – Przeszedł na drugi koniec magazynu, pogrzebał

chwilę w  jednej ze skrzyń z  zaopatrzeniem, wyjął z  niej małą srebrną

butelkę i  wyciągnął korek. – Czy to alkohol? Bo wolę być kompletnie

urżnięty, kiedy abba dowie się, że jego dzieci w  pierdolonym magazynie

planują zamach stanu.

– To środek do polerowania broni – powiedział szybko Ali.

Zajnab w  kilku krokach znalazła się przy boku brata i  wytrąciła mu

z dłoni naczynie, któremu wciąż się przypatrywał.

–  Przestań. Po prostu posłuchaj przez chwilę – zażądała. – Całą trójką

moglibyśmy uzyskać niezbędne wsparcie. Gdybyśmy zjednoczyli siły, ojciec

znalazłby się pod ścianą. Musielibyśmy zdobyć poparcie większości

arystokratów i oficerów w Cytadeli. Podejrzewam, że tych, których serca są

zamknięte na argumenty, przekonałyby obietnice nabicia kiesy.

–  Myślisz, że to by się nam udało? – zapytał Ali. – Wydaliśmy już niezłą

sumę na szpital.
–  Braciszku, byłbyś zaskoczony, jak daleko potrafi zaprowadzić iluzja

bogactwa, nawet jeżeli spełnienie takiej obietnicy zabiera więcej czasu –

stwierdziła Zajnab protekcjonalnie.

–  Złoto Ajanle – wtrącił sarkastycznie Muntazir. – No cóż, chyba wiem,

w którą stronę przechyliłby się tron.

–  Wcale nie – odparł Ali. – Nie wiem, kto powinien rządzić ani jak, ale

przyszłość Dewabadu muszą kształtować jeszcze czyjeś głosy, nie tylko

nasze. Może więcej niż jeden? – Zamilkł, szybko myśląc. – Nahidzi… mieli

radę. Może moglibyśmy spróbować czegoś podobnego?

–  W Dewabadzie jest mnóstwo osób, które nie myślą o  nas z  czułością,

a raczej wprost przeciwnie, Ali – odparła ostro Zajnab. – Zaczniesz dzielić

się władzą, a skończy się to tak, że wypędzą nas do Am Geziry.

–  Dosyć! – przerwał im Muntazir, rozglądając się. – Przestańcie knuć.

Doprowadzicie do tego, że was zabiją, i  nic nikomu z  tego nie przyjdzie.

Żadnych przewrotów pałacowych, dopóki nie będziecie potrafili odebrać mu

pieczęci Sulejmana. Macie pojęcie, jak to zrobić?

–  Nie – przyznał Ali. Nie pomyślał o  pieczęci. – To znaczy… nie nosi

sygnetu na palcu. Myślałem, że trzyma go w skarbcu albo…

– Pieczęć spoczywa w jego sercu – powiedział otwarcie Muntazir.

Książę otworzył szeroko usta. Taka możliwość nie przyszła mu do głowy.

Zajnab pozbierała się pierwsza.

– W jego sercu? Znajduje się w jego sercu?

–  Tak – odparł starszy brat. Spojrzał na nich z  posępną miną. –

Rozumiecie? Nie da się przejąć pieczęci Sulejmana, chyba że zdecydujecie

się dla niej zabić ojca. Czy jesteście gotowi zapłacić taką cenę?

Ali z wysiłkiem odsunął od siebie tę myśl.

–  Pieczęć Sulejmana nie powinna mieć znaczenia. Nie w  tym względzie.

Przywódca polityczny nie powinien dysponować władzą pozbawiania

obywateli magicznych mocy. Pieczęć miała pomagać Nahidom

w uzdrawianiu pacjentów i walce z  ifrytami. A  kiedy nadejdzie pora, by ją

przekazać… Osoby, do której należy pierścień, nie ma w  tym

pomieszczeniu. Oboje dobrze o tym wiecie.

Tym razem to Zajnab jęknęła. Z irytacją chwyciła palcami nasadę nosa.

– Ali…

Muntazir machnął niegrzecznie dłonią w ich kierunku.

– Teraz mi wierzysz? – zapytał siostry. – Mówiłem ci, że go opętała.

– Wcale mnie nie opętała!


Rozległo się walenie do drzwi, które natychmiast się otworzyły, a w progu

znowu stanął Lubajd.

–  Ali! I  ty, emirze! – wydyszał, opierając dłonie na kolanach i  próbując

złapać oddech. – Musicie natychmiast przyjść.

Książę skoczył na równe nogi.

– Co się stało?

– Zaatakowano procesję Dewów!


 

30
 

Nahri
 

Nahri nigdy by się do tego głośno nie przyznała, ale być może Kartir miał

trochę racji i  podczas procesji z  okazji Nawasatem faktycznie można się

było dobrze bawić.

– Anahid! – dobiegł ją okrzyk gdzieś z dołu. – Anahid Błogosławiona!

Uśmiechnęła się powściągliwie pod czadorem, błogosławiąc dłonią tłum.

– Niech wasz ogień płonie jasno! – odkrzyknęła.

Ranek tego dnia był wprost niewiarygodnie przepiękny: jasnego błękitu

nieba nie zakłócała najmniejsza chmurka. Roześmiane dewańskie kobiety

na czele z  Nisrin obudziły ją na kilka godzin przed świtem, podając jej

ciastka z  kajmakiem i  korzenną herbatę, po czym wbrew jej niemrawym

protestom zwlekły ją z  łóżka i  przebrały w  miękką, prostą szatę

z  niefarbowanego płótna. Jeszcze przed wschodem słońca wszystkie

dołączyły do podekscytowanego, szybko rosnącego tłumu Dewów na

nabrzeżu, by razem czekać na pierwszy brzask. Kiedy na niebie pojawiły

się blade promienie, zapaliły kolorowe lampki olejne w  kształcie łodzi,

sporządzone z  prześwitującego nawoskowanego papieru, i  spuściły je na

jezioro, gorejące w  porannym słońcu jasnym różem, przeobrażając wodę

w olbrzymi migoczący ołtarz ognia.

Radość tłumu była zaraźliwa. Dzieci ganiały się między dorosłymi,

smarując ramiona i  twarze garściami błotnistej zaprawy, która

symbolizowała świątynię, wybudowaną przez ich przodków dla Sulejmana,

a  rozkrzyczani sprzedawcy handlowali słodkimi ciastkami jęczmiennymi

i gęstym piwem śliwkowym, tradycyjnie spożywanym w to święto.


Skandując i  śpiewając, wsiedli na rydwany, które miały przewieźć

procesję do pałacu. Konstruowano je w  tajemnicy, wedle tradycji Dewów,

nakazującej, by budowali je starsi, a  prowadzili młodsi: w  ten sposób

dosłownie świętowano zmianę pokoleń. Było ich w  sumie trzydzieści, po

jednym na każde stulecie wolności, a  każdy był na swój sposób

imponujący. Ród Nahri nie uznawał półśrodków, toteż pojazdy były

ogromne: bardziej niż cokolwiek innego, przypominały ruchome wieże

z  miejscami dla wielu pasażerów i  kołami dwukrotnie przewyższającymi

dorosłego mężczyznę. Każdy z  rydwanów był poświęcony innemu

aspektowi życia Dewów. Jeden z  nich pysznił się gajem klejnotów

udających czereśnie: złote pnie wystawały spod baldachimu rzeźbionych

jadeitowych liści i  lśniących rubinowo owoców. Na kolejnym, tuż za

pojazdem Nahri, wirowały hasające mosiężne konie. Ich oczy z  żywego

srebra błyszczały, a  w  gęstych czarnych frędzlach ich grzyw umieszczono

kwiaty jaśminu.

Rydwan Nahri był największy. Ukształtowano go tak, by przypominał

statek, którym Anahid mogła kiedyś żeglować po jeziorze. Nad głową

uzdrowicielki powiewała flaga z białego i niebieskiego jedwabiu, a  na rufie

dumnie prężył się rzeźbiony, drewniany szedu. Właśnie na nim siedziała,

przekonana, a raczej zmuszona do tego przez krąg przejętych dziewczynek,

siedzących u  jej stóp. Tradycyjnie jedna z  nich w  pewnym momencie

zastąpiłaby Anahid, ale gdy Nahri próbowała je do tego skłonić, spotkała

się tylko ze sprzeciwem i dąsami.

Zachwyt rodaków udzielał się również jej, dlatego mimo zakłopotania

nieźle się bawiła, co zdradzały zarumienione policzki i  głupkowaty

uśmiech. Machała do tłumów na ulicach, a  kiedy mijała grupy

wiwatujących Dewów, składała dłonie w geście błogosławieństwa.

– Nie tego kazano mi oczekiwać – odezwała się zrzędliwie Akisa, siedząca

u  boku Nahri. Skubała przy tym jeden z  wielu kwiatowych naszyjników,

które założyły jej dziewczynki, z początku nieśmiało, a potem, kiedy ich nie

powstrzymywała, z coraz większym entuzjazmem.

Nahri stłumiła śmiech na widok różowych kwiatków, oplątujących szyję

groźnej przyjaciółki Alego.

– Czy w Am Gezirze nie obchodzi się Nawasatem?

Tamta rzuciła skonsternowane spojrzenie na parę pijanych młodzieńców

jadących na platformie za nimi. Każdy miał w  dłoni butelkę piwa

śliwkowego i obaj szaleńczo chichotali, wirując na mosiężnych koniach.


– W ten sposób nie obchodzimy żadnego święta.

– Ach, nic dziwnego, że Alemu tam się podoba – stwierdziła cicho Nahri.

–  Dobrze się bawisz? – zawołała z  dołu Nisrin. Starsza kobieta jechała

wzdłuż procesji rydwanów z resztą starszyzny Dewów. Ich konie ozdobiono

połyskującą tkaniną w odcieniu wschodzącego słońca.

Nahri wychyliła się ku niej.

–  Mogłaś wspomnieć, że będę siedziała na szedu – poskarżyła się. –

Ghassan chyba coś podpali, kiedy to zobaczy.

Nisrin pokręciła głową.

–  To wszystko dla zabawy. W  pierwszą noc nowiu zawsze odbywają się

największe hulanki. – Skinęła głową ku pijanym młodzieńcom. – Do

wieczora będzie tak wyglądać większość Dewów. Nie stanowimy zbyt

wielkiego zagrożenia dla króla.

Nahri westchnęła.

–  Czekam już tylko, kiedy będę musiała opatrywać im rany. –

Zastanawiała się już wcześniej, jak szybko byłaby w  stanie dotrzeć do

pijaków, gdyby jeden z nich spadł i rozbił sobie czaszkę.

–  Powiedziałabym, że to całkiem możliwe. Dzisiaj wieczorem w  infirmerii

będzie z  nami Dżamszid i  upewnimy się, że wszyscy troje tam

pozostaniemy. – Nisrin zamilkła na chwilę. – Może poprosisz tę szaficką

uzdrowicielkę, z  którą współpracujesz, żeby do nas dołączyła? Mogłaby

przyjść z rodziną.

Nahri spojrzała na nią z zaskoczeniem.

–  Chcesz, żebym poprosiła Subhę i  jej rodzinę, by spędzili noc

w  infirmerii? – Ta propozycja wydała jej się dziwna, zwłaszcza jeśli wziąć

pod uwagę, kto ją złożył.

–  Wydaje mi się to dobrym pomysłem. Przydałyby się nam dodatkowe

pary rąk, a wspomniałaś, że wciąż jeszcze karmi dziecko.

Nahri rozważyła prośbę asystentki. Faktycznie, byłoby dobrze, gdyby

Subha im pomogła, a  przecież uzdrowicielka i  tak chciała jej pokazać

infirmerię.

– Poślę jej wiadomość, kiedy wrócimy do pałacu.

Znów się wyprostowała i spojrzała przed siebie, próbując zorientować się

w sytuacji. Wyglądało na to, że zbliżają się do midanu.

„Prawie minęliśmy dzielnicę szafitów”. Spłonęła rumieńcem, nienawidząc

się za tę myśl – i za ulgę, jaką równocześnie poczuła. Zaniepokojenie Alego


wydawało się szczere, ale trudno było jej oddzielić jego ostrzeżenie od

reszty ich rozmowy, a o tym nie chciała w tej chwili myśleć.

Mimo to rozejrzała się po tłumie. Składał się głównie z  Dewów, lecz

dostrzegała w  nim również mnóstwo innych dżinnów czystej krwi,

stojących przy barykadach, palących zimne ognie i  raczących się ciastem

i  piwem. Szereg żołnierzy oddzielał ich od szafitów, w  większości również

wiwatujących, lecz znajdujących się dalej od parady.

Ukłuło ją poczucie winy. To nie było w  porządku, niezależnie od

zagrożenia. Obiecała sobie, że sprawdzi, czy mogliby wyprawić dodatkową

ceremonię, by wynagrodzić szafitom dzisiejszą segregację.

Przesunęła się na drewnianym szedu, zakładając poły czadora za

zaokrąglone człowiecze uszy. Był niezwykle lekki – na szczęście tego dnia

nie założono jej na głowę żadnych ciężkich złotych ozdób – składał się ze

zszytych warstw jedwabiu, tak delikatnego, że niemal przezroczystego,

ufarbowanego w  przepiękne kolory, i  miał naśladować skrzydła szedu.

Nahri wystawiła twarz do słońca, słuchając zachwyconych szeptów

dewańskich dzieci siedzących wokół niej.

„Chciałabym, żeby Dara mógł to zobaczyć”. Ta myśl przyszła jej do głowy

nieproszona i  nieoczekiwana, ale, co dziwne, nie wywołała u  niej

burzliwych emocji, jakie zwykle towarzyszyły wspomnieniom afszina. Mogli

mieć z Darą bardzo odmienne wizje przyszłości, ale i tak miała nadzieję, że

byłby dumny, widząc ją usadowioną na drewnianym szedu.

Dostrzegła ruch: to zbliżali się dewańscy jeźdźcy, by dołączyć do procesji.

Nahri uśmiechnęła się, rozpoznając między nimi Dżamszida. Pomachała,

przyciągając jego uwagę, a  on uniósł czapkę w  geście pozdrowienia,

uśmiechając się i wskazując szerokim gestem swojego wierzchowca.

Wówczas rozległ się głośny huk, jakby wybuchu, dziwny, ale

jednocześnie znajomy. Bóg jedyny wiedział, co to było. Zapewne jakiś Dewa

wyczarował latające bębny.

Dźwięk dobiegł znowu i  tym razem nastąpił po nim krzyk, a  potem

głośny wrzask, któremu towarzyszył kłąb białego dymu z  balkonu po

przeciwnej stronie ulicy.

Ciemny pocisk roztrzaskał rzeźbioną balustradę nad jej głową.

Nahri krzyknęła z  zaskoczeniem, osłaniając głowę przed deszczem

drzazg. Na balkonie ktoś się poruszył, dostrzegła błysk metalu, a  potem

kolejną eksplozję białego dymu.

Akisa jednym szarpnięciem ściągnęła ją z drewnianej figury.


– Kryj się! – wrzasnęła, osłaniając Nahri własnym ciałem.

W tej chwili kolejny pocisk trafił w  szedu, rozszczepiając głowę posągu.

Akisa przyciskała głowę uzdrowicielki do drewnianego pokładu,

a  oszołomiona Nahri leżała nieruchomo. Słyszała tylko dalsze krzyki,

a potem jeszcze jeden głośny trzask.

„Broń palna!” W  końcu rozpoznała ten dźwięk. Wspomnienia z  Kairu

napłynęły szeroką falą. Ogromne tureckie armaty, śmiertelnie groźne

francuskie muszkiety… jako egipska dziewczyna, mieszkająca na ulicy

i  unikająca przedstawicieli władzy, nie dotknęłaby ich za żadne skarby

świata, ale widziała je i  słyszała wiele razy. Przypomniała sobie, że dżinny

niemal nie znały tego typu broni: Ali przeraził się, kiedy bawiła się

pistoletem w domu Senów.

Padł kolejny strzał, tym razem w podstawę posągu.

„Celują we mnie”, zdała sobie sprawę Nahri. Spróbowała strząsnąć

z siebie Akisę, ale bezskutecznie.

– To mnie chcą dostać! – krzyknęła. – Musisz zabrać stąd dzieci!

Na drewniany pokład, o  długość ramienia od jej twarzy, upadł dziwny

przedmiot. Jakiś pęknięty ceramiczny słój z  wetkniętą płonącą szmatą.

Nahri zwęszyła wywołujący łzy aromat sosny i  smoły, kiedy ze szczeliny

wypłynęła ciemna maź i po chwili dotknęła płomienia.

Nastąpił wybuch, a  kula ognia wystarczyła, by przypiec jej twarz. Nahri

instynktownie się odtoczyła, dźwigając wstrząśniętą Akisę na nogi.

Połączyła kawałki potwornej układanki: garnek pełen smoły i  gwałtowny

ogień natychmiast przywołały najstraszniejsze historie, jakie jej rodacy

opowiadali o szafitach.

– Ogień Rumiego! – wrzasnęła, próbując złapać dziewczynki. Kolejny słój

roztrzaskał się na ulicy, a  ogień ogarnął parę jeźdźców tak błyskawicznie,

że nawet nie zdążyli krzyknąć. – Uciekajcie!

Rozpętał się chaos. Otaczające procesję tłumy runęły do ucieczki:

widzowie przepychali się jedni przez drugich, by znaleźć się jak najdalej od

buchających płomieni. Nahri słyszała rozkazy wykrzykiwane przez oficerów

Gwardii Królewskiej, próbujących zaprowadzić porządek, i  widziała błyski

ich zulfikarów.

Zdławiła panikę rosnącą jej w  piersi. Musiały ocalić dzieci! Razem

z  Akisą szybko przeprowadziły je na drugą stronę rydwanu. Dewowie

z koni już rzucali im liny, a część jeźdźców wspięła się, by pomóc im zejść.

Akisa złapała ją za kołnierz.


– Woda! – rzuciła pośpiesznie. – Gdzie najbliższa pompa?

Nahri pokręciła głową, kaszląc i starając się zebrać myśli.

– Woda nie ugasi ognia Rumiego.

– A co go ugasi?!

–  Piasek – wyszeptała, patrząc z  rosnącym przerażeniem na wilgotny

bruk ulic i  otaczające je drewniane budynki. Piasek był jedyną rzeczą,

której mglisty Dewabad nie miał pod dostatkiem.

Akisa nagle szarpnęła ją w  tył i  w  tej chwili metalowa kula wbiła się

w drewno tam, gdzie jeszcze przed chwilą była głowa Nahri.

–  Tam są, na górze – ostrzegła, wskazując ruchem głowy balkon. –

Trzech!

Uzdrowicielka zaryzykowała szybkie spojrzenie. Trio mężczyzn kuliło się

za osłoną – drewnianą kratą: dwóch z nich trzymało coś, co wyglądało jak

muszkiety.

Zapłonął w  niej gniew. Kątem oka dojrzała żołnierza Agniwanśi,

wspinającego się szybko na sztuczne drzewa rydwanu obok niej.

Podciągnął się na gałąź, w tej samej chwili zakładając strzałę na cięciwę.

Rozległ się krzyk i  jeden z  napastników spadł z  balkonu ze strzałą

w plecach. Łucznik zwrócił się ku pozostałym mężczyznom.

W tej chwili jednak trafiła go kula z muszkietu. Nahri krzyknęła, żołnierz

padł martwy na ulicę, a łuk wypadł mu z dłoni.

–  Schodź tu, Nahri! – ryknęła Nisrin, przyciągając jej uwagę,

a  tymczasem następny strzał rozwalił jedną z  desek pokładu w  drzazgi

i ostatnie z dzieci zostało zabrane w bezpieczne schronienie.

Nahri skoczyła, Akisa chwyciła ją za rękę i  razem odbiegły od rydwanu,

który tymczasem pękł na pół od gorących płomieni.

Otoczył ich krąg Dewów, a  Nisrin zdarła charakterystyczny czador

z głowy Nahri.

– Zabierzcie stąd Banu Nahidę! – rozkazała.

–  Nie, czekajcie… – Uzdrowicielka próbowała protestować, lecz liczne

dłonie wepchnęły ją na konia. Przez przerwę w  tłumie dostrzegła

Dżamszida. Jechał pochylony niebezpiecznie nisko, jedną ręką trzymając

się łęku, a drugą sięgając po łuk leżący na ziemi…

Słój z ogniem Rumiego trafił go prosto w plecy.

–  Dżamiszidzie! – Nahri rzuciła się naprzód, kiedy spadł z  konia. Jego

kurtka zajęła się ogniem, płomienie tańczyły mu po plecach. – Nie!


Wszystko wokół niej jakby zwolniło. Rumak bez jeźdźca przegalopował

obok, a  woń dymu i  krwi zgęstniała w  powietrzu. Nahri z  wysiłkiem

powstrzymała się, żeby nie zemdleć: wielka liczba poszarpanych ciał,

połamanych kości i zwalniających serc groziła przeciążeniem jej nahidzkich

zmysłów. Ulice, starannie wytyczone przez jej przodków, teraz płonęły,

otaczając uciekających widzów. Przed nią Dżamszid przetaczał się po

bruku w  daremnej próbie ugaszenia ognia, rozprzestrzeniającego się po

jego kurtce.

Ogarnęła ją wściekłość i  rozpacz. Wyszarpnęła się Dewom, którzy

próbowali ją odciągnąć.

–  Dżamszidzie! – wrzasnęła i  nagle znalazła się u  jego boku. Wił się

bezsilnie na ulicy. Nie przejmując się ryzykiem, złapała za nietkniętą połę

kurtki i ściągnęła ją z niego.

Wrzasnął, ponieważ razem z  tlącą się tkaniną zdarła mu z  górnej części

pleców sporą cześć skóry, odsłaniając krwawe, nagie mięso, ale lepiej tak,

niż gdyby miał go pochłonąć ogień Rumiego. Nie żeby to miało większe

znaczenie: oboje byli teraz otoczeni głodnymi płomieniami, liżącymi

okoliczne budynki.

Jakiś ciężki przedmiot roztrzaskał się na bruku tuż przed nią: fragment

płonącego szedu, którego dosiadała, naśladując przodków. Usiłowała

zorientować się w  panującym wokół chaosie, lecz czuła tylko dławiącą

bezsilność. Nie była prawdziwą Anahid, u jej boku brakowało afszina.

Nie miała pojęcia, jak ocalić swoich rodaków.

„Afszin…” Przed oczami w  nagłym błysku pojawiło jej się jedno

z  ostatnich wspomnień z  Kairu: wojownik z  przenikliwymi zielonymi

oczami, którego imienia jeszcze wtedy nie znała, stojący pomiędzy

grobowcami jej człowieczego miasta i  wznoszący ramiona, by wyczarować

burzę.

Burzę piaskową. Nahri wstrzymała oddech. „Stwórco, proszę – modliła

się – pomóż mi ocalić to miasto”.

Wzięła oddech, pochylając głowę. Działała instynktownie: próbowała

patrzeć na miasto tak, jak mogłaby spoglądać na pacjenta, wyobrażając

sobie brud między brukowcami i pył zgromadzony w każdym zakątku.

Pociągnęła. Momentalnie zerwał się wiatr, warkocze smagały jej twarz,

ale wciąż wyczuwała opór, wciąż kontrolowała magię za słabo. Krzyknęła

z frustracji.
– Nahri… – wymamrotał ochryple Dżamszid, trzymając jej dłoń. – Nahri,

nie czuję się zbyt dobrze… – Zaczął się dławić, a jego palce zacisnęły się na

jej ręce.

Uderzenie surowej, nieoszlifowanej magii nadeszło tak nagle, że niemal

upadła. Sapnęła, zataczając się i  próbując utrzymać chwyt. Czar był

zarazem znany i  obcy: przeszył ją tak, jakby wsadziła dłonie do kadzi

z  lodem. Rozpłynął się w  jej żyłach z  szaleńczą prędkością, niczym dzikie

stworzenie, zbyt długo trzymane w klatce.

Dokładnie takiego impulsu potrzebowała. Bez wahania utkwiła wzrok

w płonącej ulicy. „Ulecz się!” – rozkazała, ciągnąc z całych sił.

Wówczas wszystkie ziarnka piasku w  jej rodzinnym mieście pośpieszyły

do niej.

Kręciły się przy tym, tworząc wirujący lej duszącego pyłu. Wypuściła

powietrze z płuc i trąba powietrzna nagle runęła, rozsypując piach po całej

ulicy i  zniszczonych rydwanach, układając go w  wydmy pod ścianami

budynków, pokrywając ciała uciekających dżinnów i Dewów. Ugasiła ogień

równie skutecznie, jak kałuża gasi płomień wrzuconej świeczki.

To samo stało się z  Nahri. Straciła kontrolę nad magią i  zatoczyła się,

wyczerpana do tego stopnia, że przed oczami wykwitły jej czarne plamy.

– Banu Nahido!

Mrugnęła, dostrzegając biegnącą ku niej Nisrin, wciąż trzymającą

kolorowy czador. Dżamszid ciężko dźwigał się z  ziemi, by usiąść tuż obok

Nahri. Koszula zwisała mu na piersi w nadpalonych strzępach.

I na idealnie wygojonych plecach.

Nahri zagapiła się na jego nietkniętą skórę, kiedy rozległ się kolejny

trzask muszkietu. Młodzieniec popchnął ją za siebie.

Ten strzał nie był wymierzony w nich.

Wydawało jej się, że od momentu, gdy zauważyła biegnącą Nisrin, do

upadku jej mentorki upłynęły godziny, tak jakby ten widok wypalił się w jej

umyśle. Oderwała się od Dżamszida i  rzuciła ku starszej kobiecie, nie

zauważając nawet, że się porusza.

–  Nisrin! – Czarna krew przesiąkała już przez tunikę asystentki. Nahri

rozerwała tkaninę.

Znieruchomiała na widok rany brzucha. Wyglądała upiornie: człowieczy

pocisk rozszarpał tkanki. Nahri nie sądziła, żeby coś podobnego było

możliwe w magicznym świecie.


„O Boże…” Nie marnując ani chwili, zatkała dłonią wypływającą krew…

i  natychmiast cofnęła rękę, gdyż przeszył ją palący ból. Ten smród,

gwałtowne ukłucie…

Napastnicy użyli żelaznych pocisków.

Rozległ się krzyk i  mężczyźni na balkonie zwalili się na ziemię,

naszpikowani strzałami. Nahri ledwie to zauważyła. Serce tkwiło jej

w  gardle, ale zignorowała ból, ponownie kładąc dłonie na ciele swojej

mentorki. „Ulecz się” – błagała. „Ulecz się!”

Zadrapanie na policzku Nisrin natychmiast zniknęło, ale rana po

pocisku nadal krwawiła. Jego kawałek wystawał z  ciała niczym świeża

blizna, zimny, obcy przedmiot.

Dżamszid opadł na kolana obok niej, rzucając łuk.

– Jak mogę pomóc? – zapytał rozpaczliwie.

„Nie wiem”. Przerażona Nahri spojrzała w twarz Nisrin. Potrzebowała, by

starsza kobieta poprowadziła ją za rękę. Potrzebowała Nisrin, kropka. Łzy

popłynęły jej po policzkach, gdy dostrzegła krew w  kąciku ust swojej

nauczycielki. Czarne oczy Nisrin wypełniały szok i cierpienie.

Odpowiedź nasunęła jej się sama.

–  Potrzebuję szczypiec! – wykrzyknęła w  kierunku tłumu. – Szpikulca,

ostrza, czegokolwiek!

–  Nahri… – Jej uszu dobiegł łamiący serce szept Nisrin. Starsza kobieta

zakaszlała, a z ust pociekło jej jeszcze więcej krwi. – Nahri… Słuchaj…

Krew ciekła na szatę uzdrowicielki. Ktoś, nie zwróciła nawet uwagi kto

taki, wepchnął jej w dłoń rękojeść noża.

– Tak mi przykro, Nisrin – szepnęła. – To pewnie zaboli.

Dżamszid położył sobie głowę asystentki na kolanach. Nahri

z  przerażeniem zdała sobie sprawę, że młodzieniec modli się cicho,

udzielając tamtej ostatniego błogosławieństwa.

Nie chciała przyznać, że nie ma już szans. Odepchnęła wszystkie emocje,

zignorowała płynące łzy i zwalniający puls Nisrin.

– Nahri… – wyszeptała mentorka. – Nahri… twoja…

Uzdrowicielka wsunęła nóż w ranę, dłonie na szczęście jej się nie trzęsły.

–  Mam go! – Usunęła pocisk z rany, z  której trysnęła fontanna krwi, ale

ten ruch kosztował ją wiele. Nisrin zadygotała, a jej oczy zalśniły bólem.

A potem, mimo że Nahri rozłożyła dłonie na ranie, serce starszej kobiety

stanęło. Wyjąc z  wściekłości, uwolniła całą magię, jaka jej pozostała,


rozkazując sercu, by ruszyło znowu, a  poszarpanym naczyniom

i mięśniom – by się połączyły.

Nic się nie wydarzyło.

Dżamszid wybuchnął płaczem.

– Jej serce… – łkał.

„Nie”. Nahri patrzyła na mentorkę tępym wzrokiem, nie dowierzając

oczom. Nisrin nie mogła umrzeć. Kobieta, która uczyła ją uzdrawiania, nie

mogła okazać się jedyną osobą, której Nahri nie potrafiła pomóc. Ta sama,

która mimo wielu, naprawdę wielu kłótni, stała się kimś najbliższym

dziewczynie, matką, której nigdy nie miała.

– Nisrin – wyszeptała. – Proszę… – Spróbowała raz jeszcze, magia płynęła

z  jej palców obfitym strumieniem, ale nic nie zdziałała. Serce Nisrin

znieruchomiało, mięśnie słabły, a  jasne impulsy w  jej głowie powoli gasły.

Mimo wyraźnych znaków Nahri nie chciała tego zaakceptować.

Nisrin odeszła.
 

31
 

Ali
 

Ali gwałtownie otworzył drzwi szpitala i  złapał pierwszą osobę, którą

dostrzegł.

– Banu Nahida! Gdzie ona jest?

Zakrwawiony Parimal wzdrygnął się, niemal upuszczając tacę

z medykamentami. Ali szybko go puścił.

Tamten miał poważną minę.

–  W głównej sali. Wszystko z  nią w  porządku, ale sytuacja jest zła,

książę. Wiele osób nie żyje.

To akurat Ali wiedział. Zmierzali już z  Muntazirem na procesję, gdy na

ulicach zapanował chaos, a  kiedy ostatecznie dotarli na miejsce, okazało

się, że Nahri wróciła już do szpitala, by zająć się ofiarami ataku.

Muntazir został tam, by pomóc Dżamszidowi w  przywracaniu porządku,

tymczasem Ali podążył do szpitala, z rosnącą rozpaczą mijając ślady rzezi,

w  jaką zamieniła się uroczystość. Martwi leżeli tam, gdzie ich zabito, ich

zwłoki dopiero owijano w całuny. Ali naliczył przynajmniej pięćdziesiąt ciał.

Dżamszid z posępną miną zawiadomił ich, że jedną ze zmarłych zabrano

już po cichu do Wielkiej Świątyni, owiniętą w  czador samej Banu Nahidy.

Wiadomość, że to Nisrin znajduje się wśród poległych, wstrząsnęła Alim.

Brutalność, z jaką zaatakowano procesję, nie mieściła mu się w głowie.

–  Jeśli mogę… – Parimal patrzył na niego ponuro, z  wahaniem. – Czy…

zidentyfikowano napastników?

Książę spojrzał mu prosto w  oczy, aż za dobrze wiedząc, o  co tak

naprawdę pyta tamten. W głębi serca również modlił się, by okazało się to

nieprawdą.
– Wszyscy byli szafitami – odpowiedział cicho.

Ramiona Parimala opadły. Spojrzał bezsilnie.

– O nie – wyszeptał. – To straszne, ale miałem nadzieję…

– Wiem. – Ali odchrząknął. – Gdzie ją znajdę?

Szafita skinął głową w lewo.

– Główna sala.

Książę pośpieszył przez korytarze, których budowę nadzorował.

Niecierpliwie wyglądał chwili, w  której szpital zacznie działać, ale, mój

Boże… nie w takich okolicznościach.

Sala była zatłoczona. Setka leżanek była zajęta, a  jeszcze więcej

pacjentów ułożono na wełnianych kocach, rozpostartych na posadzce.

Olbrzymia większość rannych należała do rodu Dewów. Dostrzegł Nahri,

pochyloną nad płaczącym chłopcem, obejmowanym przez matkę. Miała

w  dłoniach parę szczypiec, którymi usuwała z  jego ciała drewniane

drzazgi. Patrzył, jak odkłada narzędzie i  dotyka twarzy chłopca, a  potem

powoli wstaje. Cała jej postać wyrażała znużenie. Odwróciła się.

Gdy tylko go dostrzegła, jej twarz ściągnęła się rozpaczą. Przybity Ali

pośpieszył ku niej. Zadrżała i  pokręciła głową. Wyglądało na to, że

z najwyższym wysiłkiem powstrzymuje się od płaczu.

– Nie mogę – wyszeptała zdławionym głosem. – Nie tutaj.

Książę bez słów chwycił jej dłoń. Nie opierała się: pozwoliła, żeby

wyprowadził ją z  sali do ogrodu. Ledwie zamknęły się za nimi drzwi,

zaczęła płakać.

–  Zabili Nisrin – załkała. – Zastrzelili ją, a  ja nie mogłam nic zrobić. Nie

potrafiłam…

Ali objął ją, lecz zaczęła płakać jeszcze mocniej. Powoli usiedli na ziemi.

–  Nauczyła mnie wszystkiego – wyjąkała Nahri pomiędzy szlochami. –

Wszystkiego. A ja nie potrafiłam jej ocalić! – Zatrzęsła się spazmatycznie. –

Była przerażona, Ali. Widziałam to w jej oczach.

– Tak mi przykro, Nahri – wyszeptał z braku lepszych słów. – Tak bardzo

mi przykro. – Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić, więc po prostu

trzymał ją w  objęciach, a  ona płakała. Jej łzy wsiąkały w  jego kandurę.

Pragnął coś zrobić, cokolwiek, co poprawiłoby sytuację.

Nie był pewien, jak długo tam siedzieli, gdy nadeszła pora na modlitwę

asr. Ali przymknął oczy i  zanurzył się w  głosie muezina. Poczuł się trochę

spokojniej. Dzisiejszy atak był straszny, ale azan nadal rozlegał się
z minaretów. Czas w Dewabadzie się nie zatrzymał, a oni mogli sprawić, że

miasto szybciej otrząśnie się po tej tragedii.

Azan najwyraźniej pomógł się uspokoić również Nahri. Wzięła drżący

oddech, a potem odsunęła się od księcia, by wytrzeć oczy.

Spojrzała na swoje dłonie, najwyraźniej kompletnie zagubiona.

– Nie wiem, co im teraz powiedzieć – wymamrotała do siebie i do Alego. –

Zapewniłam rodaków, że mogą ufać szafitom. A  tymczasem zaatakowano

nas człowieczą bronią i  ogniem Rumiego, podczas obchodów naszego

święta w  naszym mieście. – Jej głos brzmiał głucho. – Jak mogę nazywać

się Banu Nahidą, jeśli nie potrafię ochronić własnego rodu?

Ali ujął jej twarz w dłonie.

–  Nahri, w  najmniejszym stopniu nie odpowiadasz za ten atak. Kilku

wynaturzonych szafitów wykorzystało słaby punkt ochrony. Szczerze

mówiąc, powinniśmy byli się do tego przygotować, kiedy tylko ta przeklęta

broń pojawiła się w  mieście. Ta napaść nie ma wpływu na twoje stosunki

z szafitami ani na twoją pozycję jako Banu Nahidy. Ocaliłaś mnóstwo osób

– zapewnił ją. – Słyszałem, co zrobiłaś, by ugasić ogień. Myślisz, że

ktokolwiek inny potrafiłby tego dokonać?

Nahri wydawała się go nie słyszeć, zagubiona w mrocznych myślach.

–  Coś takiego nie może się już więcej wydarzyć – mruczała. – Nigdy! –

Nagle jej spojrzenie nabrało ostrości. Utkwiła w  nim wzrok. – Ta kobieta,

która cię ostrzegła… Gdzie ona jest? Chcę z nią porozmawiać.

Pokręcił głową.

– Niczego więcej nie wiedziała.

–  Najwyraźniej wiedziała dość! – Wyszarpnęła się z  jego uścisku. – Może

nie umiałeś wydobyć z  niej więcej informacji, ale idę o  zakład, że ja bym

potrafiła.

Jej mściwy ton zaniepokoił Alego.

–  Ona za tym nie stała, Nahri. A  ja nie potrafię jej znaleźć, choćbym

próbował.

–  W takim razie jak się nazywa? Każę poszukać jej moim podwładnym,

jeżeli ty tego nie zrobisz.

Książę poczuł lodowaty dreszcz na plecach. W  tej chwili zrobiłby niemal

wszystko, by jej pomóc… ale nie mógł jej podać tego imienia. Przygryzł

wargę, gorączkowo szukając odpowiednich słów.

– Nahri, wiem, że rozpaczasz…


– Ach, ty to wiesz? – Odepchnęła go. – Co możesz wiedzieć o rozpaczy? –

Pełne łez oczy Nahri błysnęły groźnie. – Kogo straciłeś, Ali? Kto umarł

w twoich ramionach? Kogo błagałeś, by nie odchodził, by spojrzał na ciebie

po raz ostatni? – Wstała chwiejnie. – Dewowie krwawią, szafici krwawią,

a  nad nimi wszystkimi stoją Geziri. Bezpieczni na pustyniach Am Geziry,

bezpieczni w dewabadzkim pałacu.

Otworzył i zamknął usta. Z tym zarzutem nie mógł dyskutować.

– Nahri, proszę – powiedział błagalnie. – My… my to naprawimy.

– A co, jeżeli nie potrafimy? – Jej wyczerpany głos się załamał. – Co, jeśli

Dewabad właśnie przeżył wstrząs, po którym niczego nie da się już

naprawić?

Pokręcił głową.

– Nie chcę w to wierzyć.

Nahri tylko na niego popatrzyła. Jej gniew zniknął, zastąpiła go litość…

a Ali poczuł się jeszcze gorzej.

–  Powinieneś wyjechać, Alizajdzie. Uciec z  tego okropnego miejsca, póki

jeszcze możesz. – Skrzywiła się z  goryczą. – Na twoim miejscu bym to

zrobiła. – Odwróciła się ku drzwiom i  dodała: – Muszę wracać do

pacjentów.

–  Nahri, zaczekaj! – Książę skoczył na równe nogi. – Proszę. Wszystko

naprawię, przysięgam na Boga.

Minęła go.

– Tego nie zdołasz naprawić. – Otworzyła gwałtownie drzwi i rzuciła przez

ramię: – Wracaj do Am Geziry.

Gdy Ali wyszedł ze szpitala, Lubajd i Akisa już na niego czekali.

Lubajdowi wystarczył rzut oka. Złapał księcia za ramię.

– Jak tam Nahri, dobrze się czuje?

Alemu zaschło w ustach.

– Żyje.

„Wracaj do Am Geziry”. Nagle ogarnęła go słabość i przez chwilę niczego

nie pragnął bardziej. To byłoby łatwe: w  mieście panował chaos, i  bez

kłopotu mogliby się wymknąć całą trójką. Ojciec nie miałby mu za złe –

sam kazał Alemu wyjechać i zapewne poczułby cichą ulgę, że obyło się bez

zmuszania syna do wykonania rozkazu. W  ciągu paru tygodni książę

znalazłby się z  powrotem w  Bir Nabat, z  dala od Dewabadu, miasta

pełnego cierpienia.
Potarł oczy. Przed nim rozciągał się obóz szafitów. Po ataku został

odbudowany, powiększony o  nowe zabudowania i  teraz tętnił życiem:

robotnicy kursowali między namiotami a szpitalem.

Poczuł w piersi nagły, mdlący strach. Dewowie atakowali już wcześniej to

miejsce, zabijając wiele osób w odwecie za śmierć jednego mężczyzny.

Jak będą chcieli się zemścić na szafitach za dzisiejszą jatkę?

„Mogliby wywołać wojnę”. Właśnie tym przejmował się przez cały czas

jego ojciec. Dewowie i szafici stanowili większość mieszkańców Dewabadu,

znacznie przewyższając liczebnością resztę dżinnów. Mogło się okazać, że

Gwardia Królewska nie potrafi ich powstrzymać. Niewykluczone, że

Ghassan w  ogóle nie byłby skłonny wydać żołnierzom takiego rozkazu.

Książę dobrze wiedział, że tutaj liczy się chłodna kalkulacja: Gwardię

wysłano by do ochrony innych dzielnic, by zapewnić bezpieczeństwo

dżinnom czystej krwi z  innych rodów, podczas gdy „czciciele ognia”

i „mieszańcy” stoczyliby ostatnią bitwę.

„W pierwszej chwili jednak chciałby to powstrzymać. Brutalnie usunąć

wszystkich, którzy mogliby doprowadzić do zaognienia konfliktu”.

Drzwi znów się otworzyły. Subha dołączyła do nich przed szpitalem.

Wzięła głęboki oddech.

–  Nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę coś gorszego niż atak na obóz –

oznajmiła zamiast powitania. – Nie wyobrażam sobie, jakie demony

zaplanowały coś takiego. Napaść na paradę pełną dzieci…

„Zaledwie kilka lat temu sami byli dziećmi”. Ali w głębi serca był pewien,

że ślady prowadzą do Tanzim. Kilku szafitów, którzy patrzyli, jak dżinny

mordują ich szejka, palą sierociniec, a potem ich przybrane siostry i bracia

giną na jeziorze otaczającym Dewabad, tak jak powiedziała siostra

Fatumaj.

–  Myślę, że ci, którzy przeżyli, są już teraz bezpieczni – ciągnęła Subha

z  ponurą miną. – Żałuję, że mnie tam nie było… – dodała nieco ciszej. –

Pani Nisrin… Pewnie potrafiłabym wyciągnąć ten pocisk z rany.

– Proszę, nie mów tego Nahri – powiedział szybko Ali.

Lekarka pokręciła głową.

–  Na pewno już o  tym pomyślała. Kiedy tracisz taką pacjentkę, nie

możesz przestać się zastanawiać, co można było zrobić inaczej. A  jeśli

jeszcze jest to ktoś, kogo się kocha…

Ali się wzdrygnął.

– Zostaniesz z nią? To znaczy z Nahri?


– A gdzie ty się wybierasz?

Zawahał się, próbując wybrać odpowiedni cel.

–  Do Cytadeli – zdecydował w  końcu. W  szpitalu nie był mile widziany,

a  obawiał się, że gdyby udał się do pałacu, ojciec zechciałby go tam

zatrzymać. – Chcę sprawdzić, co możemy zrobić, żeby mieszkańcy

Dewabadu nie rzucili się sobie do gardeł, a  przy okazji znaleźć tego, kto

odpowiada za atak.

Akisa zmrużyła oczy.

– A wolno ci tam wchodzić?

Książę wziął głęboki oddech.

–  Przekonamy się, jak bardzo jestem popularny wśród żołnierzy Gwardii

Królewskiej.

Żołnierze przy bramie nie zabronili mu wstępu. Wręcz przeciwnie, powitali

go z widoczną ulgą.

– Książę Alizajdzie – pozdrowił go jeden z nich. – Pokój z tobą.

– I z tobą – odpowiedział Ali. – Czy zastałem kaida?

Tamten pokręcił głową.

– Właśnie się minęliście. Poszedł do pałacu. – Zawahał się. – Wydawał się

wściekły. Wybiegł stąd w pośpiechu wraz z najstarszymi oficerami.

Książę poczuł nagły ciężar w  żołądku. Nie był pewien, co o  tym sądzić.

Skinął głową i  wszedł głębiej, zmierzając do serca Cytadeli, miejsca, które

pod wieloma względami było dla niego domem w  większym stopniu niż

pałac. Jej wieża stała dumnie, wysoka i  solidna na tle zachodzącego

słońca.

Wewnątrz stała grupa gezirijskich oficerów, przeglądając jakiś zwój

i  głośno się kłócąc. Ali poznał ich wszystkich, zwłaszcza Dawuda, tego,

który podziękował mu za pomoc przy wiejskiej studni zaraz po przybyciu

księcia do Dewabadu.

–  Książę Alizajdzie, dzięki Bogu – odezwał się Dawud, zauważywszy

Alego.

Ten podszedł ostrożnie do grupki, ale najpierw dał znak dłonią

Lubajdowi i  Akisie, by nie podążali za nim. Tutaj był przede wszystkim

żołnierzem, a nie cywilem z krańców Am Geziry.

– A więc kaid wyszedł do pałacu?

Dawud skinął głową.

– Otrzymaliśmy królewski rozkaz, który go zdenerwował.


– Jaki rozkaz? – zapytał czujnie Ali.

Odpowiedział mu Bargasz, jeden z  głośniejszych i  bardziej bezczelnych

kapitanów:

– Król chce, byśmy zrównali z ziemią domy w okolicy, gdzie miał miejsce

atak. To niepotrzebne. Znaleźliśmy szafitów, którzy tam mieszkali,

z poderżniętymi gardłami. Napastnicy musieli ich zabić, a sami też już nie

żyją! Kazano nam wymordować całą masę szafitów bez żadnego powodu

poza…

– Dość tego! – przerwał mu Abu Nuwas. – Kiedy wstępowałeś do Gwardii,

złożyłeś przysięgę na wierność królowi!

–  Przysięga wyglądała trochę inaczej. Obiecywał służyć Bogu i  zapewnić

bezpieczeństwo mieszkańcom miasta – poprawił go Ali. – A szafici także tu

mieszkają.

Abu Nuwas rzucił mu rozdrażnione spojrzenie.

–  Z całym szacunkiem, książę Alizajdzie, nie ty tu dowodzisz. Nie

powinno cię nawet tu być. Mogę kazać cię odeskortować do pałacu, jeżeli

sobie życzysz.

Groźba była jasna, a  Ali zauważył, że więcej niż kilku oficerów

zareagowało na nią gniewnymi spojrzeniami… nie patrzyli jednak na niego.

Zawahał się, przypominając sobie Muntazira i Zajnab. Ich ojca.

Bir Nabat i życie, które mógłby tam wieść.

„Boże, przebacz mi. I poprowadź mnie”.

– Bardzo mi przykro, Abu Nuwasie – powiedział spokojnie, lecz jego dłoń

dotknęła przy tym handżara. – Nie wracam do pałacu.

I walnął tamtego w głowę rękojeścią sztyletu.

Nieprzytomny Abu Nuwas osunął się na ziemię. Dwóch oficerów

natychmiast chwyciło za zulfikary, ale pozostali mieli przewagę liczebną:

wraz z kilkoma piechurami rzucili się na nich i przytrzymali.

–  Proszę, upewnijcie się, że nic mu nie jest – ciągnął książę spokojnym

głosem. Podniósł zwój z  ziemi i  przeczytał odrażający rozkaz. Na dole

widniał wyraźny podpis jego ojca. Dokument w  jego dłoni zajął się

płomieniami. Ali rzucił go z  powrotem na ziemię. Rozejrzał się po

wstrząśniętych żołnierzach. – Nie wstępowałem do Gwardii Królewskiej, by

mordować niewinnych – oznajmił sucho. – A nasi przodkowie na pewno nie

przybyli do Dewabadu, żeby burzyć szafickie domy ze śpiącymi w  środku

dziećmi. – Podniósł głos: – Będziemy utrzymywać pokój, zrozumiano? Nic

więcej nie będzie się tu działo.


Oficerowie zawahali się przez chwilę, a Ali myślał, że serce wyskoczy mu

z piersi. Akisa sięgnęła dyskretnie po sztylet…

A wtedy Dawud skinął głową i zasalutował po gezirijsku.

– Wasz książę wydał rozkaz – ogłosił. – Ruszać się!

Żołnierze obecni na podwórcu odeszli na swoje miejsca, najpierw powoli,

a potem równie szybko, jakby rozkaz pochodził od samego Wadżida.

Dawud się skłonił.

– Co nam rozkażesz?

–  Musimy zabezpieczyć dzielnicę szafitów. Nie pozwolę, by ktokolwiek

dziś w nocy spróbował wziąć na nich odwet. Bramy na midan mają zostać

zamknięte i  obsadzone, i  to szybko. Muszę również wysłać wiadomość do

króla. – „I do mojego rodzeństwa”, dodał w  myślach, żałując, że ma mniej

czasu, niż mu się wydawało podczas kłótni w magazynie.

– A co z dzielnicą Gezirich? – zapytał Dawud. – Od szafitów nie oddzielają

nas żadne bramy.

– Wiem. – Ali odetchnął głęboko, rozważając wszystkie możliwości i nagle

żałując, że nie uknuł wraz z  Zajnab bardziej szczegółowego planu.

Przesuwał paciorki sznura modlitewnego zaplecionego wokół nadgarstka.

Na czyje wsparcie mógł teraz liczyć?

Z palcami wciąż na paciorkach rozkazał w końcu:

–  Przyprowadź mi wszystkich gezirijskich muezinów, jakich tylko

znajdziesz.
 

32
 

Nahri
 

„Dobra z ciebie Banu Nahida”.

Słowa Nisrin, wypowiedziane jednej z  poprzednich nocy, dźwięczały

w umyśle Nahri, kiedy wpatrywała się w umywalkę. „Dobra Banu Nahida”.

Wstrząśnięta twarz mentorki – żartobliwa, znużona i  cierpliwa, co czyniło

Nisrin tym, kim była – i  iskra życia uchodzącego z  jej ciemnych oczu,

dłonie, które prowadziły Nahri, teraz stygnące w  ciszy i  spokoju Wielkiej

Świątyni.

–  Potrzebujesz przerwy. – Głos Subhy wyrwał ją z  zamyślenia. Lekarka

rzuciła jej ręcznik. – Stoisz tutaj, patrząc w wodę, a tymczasem zdążyłabyś

umyć dłonie już ze sto razy.

Nahri pokręciła głową, wycierając dłonie i ponownie zawiązując fartuch.

– Czuję się świetnie.

–  Ale ja nie proszę – powiedziała Subha. Nahri zerknęła na nią,

zmieszana, i dostrzegła w jej oczach tylko stalową determinację. – Chciałaś

pracować z kimś jeszcze? Bardzo dobrze, w takim razie działam w imieniu

naszych pacjentów. W tej chwili nie jesteś w stanie kogokolwiek leczyć.

Zanim Nahri zdążyła zaprotestować, lekarka chwyciła ją za ramię

i  niemal siłą posadziła na niskiej sofie. Na stoliku obok czekały już

filiżanka herbaty i talerz przekąsek.

Subha skinęła głową w ich kierunku.

–  Robotnicy z  obozu przynoszą nam jedzenie i  ubrania. Pomyśleli, że

przydadzą się twojemu personelowi.

Nahri poczuła się wzruszona tym gestem.


–  To uprzejme z  ich strony – powiedziała cicho. Napiła się herbaty, zbyt

zmęczona, by oprzeć się propozycji.

Lekarka usiadła przy niej i  westchnęła, ścierając popiół ze spoconego

czoła.

–  Jeżeli jeszcze tego nie powiedziałam: bardzo mi przykro. – Pokręciła

głową. – Wczoraj wieczorem porozmawiałyśmy sobie z  panią Nisrin. –

Uśmiechnęła się nikle. – Prawie się przy tym nie kłóciłyśmy. W  sumie

wydała mi się bardzo kompetentna i dość uprzejma.

Nahri wpatrzyła się w swoją herbatę.

–  Przekazała mi wszystko, co wiem o  nauce Nahidów. – W  jej głosie

pojawiło się wzruszenie. – Była najbliższą mi osobą w Dewabadzie, niemal

kimś z rodziny… A ja nie potrafiłam jej ocalić.

Subha dotknęła jej dłoni.

–  Nie daj się pochłonąć rozmyślaniom, co mogłaś zrobić dla pacjentki,

zwłaszcza dla takiej, którą kochałaś. – Odchrząknęła. – Uwierz mi, mówię

z  doświadczenia. Po tym, jak mój ojciec… czułam się bezużyteczna.

Zmarnowałam wiele tygodni, rozczulając się nad sobą i  płacząc. Ty nie

masz tyle czasu, twój lud potrzebuje cię właśnie teraz.

Nahri skinęła głową. Te bezpośrednie słowa przyniosły jej ulgę. Na pewno

były bardziej użyteczne niż łkanie na ramieniu Alego w  szpitalnym

ogrodzie.

„Słabość”. Tak nazywała księcia Nisrin i najwyraźniej miała rację. Gdyby

Nahri była taką Banu Nahidą, jakiej potrzebowali jej rodacy, wycisnęłaby

z Alego imię informatorki.

–  Banu Nahido? – Z  grupy osób krzątających się przed wejściem do

głównej sali dobiegł ją znajomy głos.

Dżamszid. Ktoś musiał dać mu koszulę, ale i  tak pokrywały ją krew

i popiół. Młodzieniec wydawał się równie wyczerpany jak Nahri. Dostrzegł

ją i  w  ciągu kilku sekund był przy niej, poruszając się tak szybko

i  zwinnie, że Nahri niemal upuściła filiżankę. Co tam poparzenia,

Dżamszid nawet nie utykał!

–  Dżamszidzie? – Zmierzyła go wzrokiem. Z  bliska widziała, że drżał.

Jego oczy błyszczały ledwie powstrzymywaną paniką.

Subha zmarszczyła brwi.

–  Nahri mówiła, że trafiono cię ogniem Rumiego. Byłeś ponoć poważnie

poparzony. – Wstała, wyciągając ku niemu dłoń. – Czy chciałbyś, żebyśmy

cię…
Odsunął się gwałtownie.

–  Czuję się dobrze – odparł ochryple. – Całkiem, całkiem dobrze – dodał

tonem, w którym pobrzmiewała lekka histeria. – A wy?

Nahri popatrzyła na niego. Jego głos z  pewnością nie świadczył

o świetnym samopoczuciu.

–  Robimy, co możemy – stwierdziła. – Skończyli już z  uprzątaniem

miejsca ataku?

Dżamszid skinął głową.

–  Ostatecznie naliczyli osiemdziesiąt sześć ofiar śmiertelnych –

powiedział cicho. – Muntazir i  król właśnie opuszczali to miejsce, w  tej

samej chwili co ja. Śledczy znaleźli tylko trzech napastników.

–  Prawie sto osób zginęło z  rąk trzech mężczyzn? – Nahri odstawiła

herbatę. Ręce jej się trzęsły. – Nie pojmuję, jak to możliwe.

–  Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego – przyznał Dżamszid ze

smutkiem. – Nikt chyba nie spodziewał się czegoś takiego.

Nahri pokręciła głową.

–  Cieszę się, że mogłam być w  Dewabadzie w  chwili, gdy tutejsi

mieszkańcy pobili rekord w mordowaniu się nawzajem.

Dżamszid podszedł i położył jej dłoń na ramieniu.

–  Tak mi przykro z  powodu Nisrin. – Zamrugał oczami, by powstrzymać

łzy. – Nie mogę w  to uwierzyć. Trudno mi sobie wyobrazić, że wracam do

infirmerii, a jej tam nie ma.

Nahri próbowała nie poddawać się emocjom.

– Musimy dać sobie radę. Nasi rodacy nas potrzebują.

Zarumienił się.

– Oczywiście, masz rację. Ale… jeżeli wszystko tu jest pod kontrolą, masz

może chwilę, żeby zamienić ze mną kilka słów? W  cztery oczy? –

sprecyzował, kiwając głową w kierunku korytarza.

–  Oczywiście – Nahri wstała. – Doktor Sen, pozwól, że na chwilę cię

opuścimy.

Kiedy tylko wyszli, Dżamszid odwrócił się do niej gwałtownie.

– Nahri, czy jesteś pewna, że w tych słoikach był ogień Rumiego?

To pytanie zaskoczyło uzdrowicielkę, tak samo jak strach w jego oczach.

– Chyba tak. To znaczy: co innego mogło tak poparzyć ofiary?

Wykręcał sobie palce.

–  Myślisz, że mogło tam być coś innego? Jakiegoś rodzaju… nie wiem…

uzdrawiający eliksir?
Zamrugała.

– Pytasz z powodu swoich pleców? – W chaosie, jaki zapanował po ataku

i śmierci Nisrin, Nahri nie miała czasu zastanowić się nad tym, jak szybko

wygoiły się oparzenia Dżamszida.

Zbladł.

–  Nie, nie z  powodu pleców… – Otworzył i  zamknął usta, tak jakby

usilnie szukał właściwych słów. – Nahri, pomyślisz pewnie, że

oszalałem, ale…

–  Banu Nahido! – Tym razem to była Razu. – Chodź ze mną, szybko –

powiedziała, przechodząc na tocharystański. – Ojciec tego tu młodzieńca

szaleje przed szpitalem!

Dżamszid odwrócił się do niej na pięcie.

–  W takim razie powiedz mu, żeby poczekał! – Natychmiast sapnął, po

czym zatkał sobie usta dłonią. Nahri otworzyła szeroko oczy. Jej towarzysz

przemówił, doskonale naśladując starożytny dialekt tocharystańskiego,

w  jakim odezwała się Razu. Nie słyszała, żeby ktokolwiek w  Dewabadzie

używał tego języka, poza Razu i nią samą.

– Dżamszidzie, jak to moż…

–  Dżamszidzie! – W  korytarzu pojawił się biegnący Kaweh. – Banu

Nahido! Chodźcie, nie ma czasu do stracenia!

Jego syn wyglądał na zbyt zaskoczonego, by wydusić z  siebie chociaż

słowo, więc Nahri zrobiła to za niego:

– Co się dzieje?

Pobladły Kaweh wydyszał:

– Chodzi o emira!

Gdy galopowali w kierunku midanu, Dżamszid wpadł w panikę. Cokolwiek

próbował jej wcześniej powiedzieć, najwyraźniej teraz kompletnie wyleciało

mu z głowy.

– Jak to „upadł”? – zapytał znowu Kaweha, przekrzykując tętent kopyt.

–  Powiedziałem ci wszystko, co wiem – odparł jego ojciec. – Chciał

odwiedzić tych, którzy przeżyli atak i  zgromadzili się przed Wielką

Świątynią, i  nagle stracił przytomność. Wnieśliśmy go do środka, a  ja

przybyłem po ciebie najszybciej, jak mogłem.

Nahri ścisnęła konia nogami, mocno trzymając wodze. Błyskawicznie

minęli dzielnicę Geziri, domy tylko mignęły im z boku niewyraźną plamą.

– Dlaczego nie zabraliście go do infirmerii albo szpitala?


– Wybaczcie, nie myśleliśmy zbyt jasno.

Przejechali przez Bramę Geziri. Pusty midan wyglądał dziwacznie,

podobnie jak wiele ulic po drodze. Jego nawierzchnia lśniła lekko

w  zapadającym mroku. Gdyby wszystko odbywało się zgodnie z  planem,

trwałyby tu właśnie obchody święta: upojeni piwem śliwkowym Dewowie

tańczyliby w fontannach, a dzieci puszczałyby fajerwerki.

Zamiast tego panowała cisza i  bezruch. W  zapylonym powietrzu unosiła

się woń dymu i  spalonych ciał. Wózek z  delikatnymi girlandami kwiatów

z  dmuchanego szkła leżał na boku. Nahri obawiała się, że jego właściciel

spoczywa teraz pod jednym z  osiemdziesięciu sześciu zakrwawionych

całunów przed Świątynią.

Nagle usłyszała dziwny zaśpiew, toteż uniosła dłoń i powstrzymała konia.

Brzmiało to jak wołanie muezinów… tyle że wezwali już wiernych na iszę

jakiś czas temu. Poza tym zdała sobie sprawę, że głosy nie odzywały się po

arabsku.

–  To gezirijski? – wyszeptał Dżamszid. – Dlaczego muezini mieliby wołać

po gezirijsku? I dlaczego akurat teraz?

Kaweh zbladł.

–  Sądzę, że powinniśmy jak najszybciej przedostać się do Świątyni –

oświadczył, po czym spiął konia i  ruszył ku Bramie Dewa. Dwa posągi

szedu rzucały dziwne cienie na miedziane mury otaczające midan.

Nie ujechali nawet połowy drogi ku bramie, kiedy wyjechał im naprzeciw

szereg konnych.

– Wielki Wezyrze! – odezwał się ktoś. – Zatrzymaj się!

To kaid, zdała sobie sprawę Nahri, rozpoznając męski głos. Wraz z  nim

nadjechało sześciu gwardzistów, zbrojnych w  kosy i  zulfikary, a  kiedy

Nahri patrzyła na nich, od strony pozostałych bram nadeszło czterech

kolejnych, tym razem łuczników. Broń trzymali opuszczoną, ale i  tak

poczuła powiew strachu.

– Co to ma znaczyć? – zapytała stanowczo. – Przepuśćcie nas. Muszę się

dostać do Wielkiej Świątyni i upewnić, że mój mąż jeszcze oddycha.

Wadżid zmarszczył brwi.

–  Twojego męża nie ma w  Wielkiej Świątyni ani w  jej pobliżu. Emir

Muntazir przebywa w pałacu. Widziałem się z nim, zanim tu przyjechałem.

Dżamszid wysunął się naprzód, najwyraźniej nie przejmując się tym, że

żołnierze natychmiast położyli dłonie na rękojeściach broni.


–  Czy dobrze się czuje? Ojciec powiedział, że zemdlał przed Wielką

Świątynią.

Nahri dostrzegła zdumienie na twarzy Wadżida i  rumieniec wstydu na

policzkach Kaweha. Nie potrzebowała więcej dowodów.

–  Okłamałeś nas? – zapytała groźnie, odwracając się do Wielkiego

Wezyra. – Dlaczego, na Boga, zrobiłeś coś takiego?

Kaweh skurczył się żałośnie.

–  Przepraszam – wybełkotał pośpiesznie. – Musiałem zabrać was

w  bezpieczne miejsce, a  choroba Muntazira była jedynym powodem, jaki

mógł skłonić was oboje do opuszczenia szpitala.

Dżamszid wyprostował się w siodle, wstrząśnięty i ugodzony do żywego.

– Jak mogłeś? Pozwoliłeś mi myśleć, że coś mu się stało?

– Przepraszam, synu. Nie miałem…

Wadżid przerwał tę rozmowę:

–  To bez znaczenia. Nikt z  was nie jedzie do Wielkiej Świątyni. Mam

rozkazy, by odeskortować dwoje z  was do pałacu – powiedział

zdecydowanie, wskazując gestem Kaweha i  Nahri. Zawahał się, przez

chwilę wyglądał na zmęczonego, ale potem dodał jeszcze: – Dżamszidzie, ty

pojedziesz ze mną.

Kaweh natychmiast wysunął się naprzód, zasłaniając syna i Nahri.

– Słucham?!

Z oddali znów rozległo się posępne wołanie muezinów. Fale gezirijskich

słów przerwały napiętą ciszę. Wadżid zesztywniał, a na jego twarzy zadrgał

mięsień, tak jakby to, co usłyszał, sprawiło mu ból. Nie jemu jednemu:

połowa jego żołnierzy należała do rodu Gezirich, i  ci również wydawali się

zaniepokojeni.

Jeden z  nich posunął się dalej. Samotny łucznik Geziri, stojący pod

pobliską Bramą Tocharystanu, wykrzyknął coś w  swoim języku, a  Wadżid

odpowiedział mu na to z wyraźną groźbą.

Jego słowa jednak nie udobruchały łucznika. Odpowiedział jeszcze

gniewniej, gestykulując w  ich kierunku, a  potem ku bramie prowadzącej

ku domostwom szafitów. Nahri nie miała pojęcia, co mówił, ale

najwyraźniej jego wypowiedź dosięgła celu. Inni Geziri poruszyli się

niespokojnie, wymieniając niepewne spojrzenia.

Nagle łucznik rzucił broń. Odwrócił się na pięcie i  ruszył przed siebie,

jednak nie dotarł zbyt daleko: na krótki rozkaz Wadżida inny gwardzista

położył go trupem.
Nahri sapnęła z przerażenia, zaś Dżamszid natychmiast przysunął się do

niej i dobył miecza.

Kaid nie patrzył jednak na nich: spoglądał gniewnie na żołnierzy.

–  Taka kara czeka każdego zdrajcę, zrozumiano? Nikt, kto zdradzi, nie

zostanie aresztowany ani ułaskawiony. Nie obchodzi mnie, co słyszycie. –

Zmierzył gwardzistów wzrokiem. – Przyjmujemy rozkazy tylko od jednej

osoby w Dewabadzie.

–  Wadżidzie, co tu się dzieje, na Stwórcę? – zapytała znowu Nahri. Ona,

Kaweh i  Dżamszid przysunęli się do siebie na koniach tak blisko, jak to

możliwe.

–  Zapytajcie króla, kiedy się z  nim zobaczycie – odparł Wadżid i  się

zawahał. – Wybacz, Banu Nahido, ale mam rozkazy.

Uniósł dłoń, a wówczas reszta łuczników wzięła Dewów na cel.

– Czekajcie! – wykrzyknęła Nahri. – Co robicie?

Kaid wyciągnął zza pasa parę kajdanek wzmacnianych żelazem.

– Jak powiedziałem, król rozkazał, żeby zabrać do niego ciebie i Kaweha.

Dżamszid pójdzie ze mną.

–  O nie! – Głos wezyra zabrzmiał rozpaczą. – Ghassan nie zabierze mi

znowu syna!

–  W takim razie moje instrukcje każą mi was wszystkich zastrzelić –

odparł spokojnie Wadżid. – Zaczynając od Banu Nahidy.

Dżamszid ześlizgnął się z siodła.

– Weźcie mnie – powiedział szybko, rzucając miecz na ziemię. – Nie róbcie

im krzywdy.

–  Nie! Wadżidzie, proszę! Błagam cię! – zawołał Kaweh. – Pozwól mu ze

mną zostać. Nie jesteśmy przecież dla ciebie żadnym zagrożeniem.

Cokolwiek Ghassan ma do powiedzenia mnie i Nahri, na pewno…

– Mam rozkazy, Kawehu – przerwał mu kaid bez opryskliwości. – Brać go

– rozkazał żołnierzom, a  potem popatrzył na uzdrowicielkę. –

Sugerowałbym, żebyś nie próbowała wywoływać burzy piaskowej ani

niczego podobnego. Nasza broń będzie szybsza. – Rzucił jej żelazne

kajdanki. – Załóż to, jeżeli zależy ci na ich życiu.

Kaweh rzucił się w obronie syna.

– Dżamszidzie!

Gwardzista uderzył go mocno w  potylicę płazem miecza i  wezyr osunął

się na ziemię.
–  Baba! – Dżamszid skoczył ku ojcu, ale nie przebiegł nawet dwóch

kroków, gdy złapało go dwóch żołnierzy, przyciskając mu sztylet do gardła.

– Wybieraj, Banu Nahido – powiedział Wadżid.

Przerażony Dżamszid wodził wzrokiem pomiędzy nieprzytomnym ojcem

i uzdrowicielką.

– Pozwól im mnie zabrać, Nahri, proszę. Potrafię o siebie zadbać.

„Nie”. Szybko myśląc, odwróciła się do Wadżida.

–  Chcę rozmawiać z  mężem – zażądała. – Emir nigdy by na to nie

pozwolił!

–  To nie emir wydaje mi rozkazy – odparł kaid. – Kajdanki. Już! – dodał,

a jego podwładny mocniej przycisnął ostrze do szyi Dżamszida.

Nahri zaklęła pod nosem, ale założyła okowy. Żelazo paliło ją w  skórę,

a  jej magia nie zniknęła, lecz została zneutralizowana. Natychmiast

przypadło do niej dwóch żołnierzy i  związało jej nadgarstki tak ciasno, że

nie mogła zdjąć kajdanek.

Spojrzała gniewnie na Wadżida.

–  Jeżeli go skrzywdzicie, przysięgam na prochy przodków, że zabiję

waszego króla, kaidzie. Najpierw jego, a potem ciebie.

Stary wojownik lekko pochylił głowę. Dwóch kolejnych żołnierzy wiązało

ręce Dżamszida.

–  Zrobię wszystko, żeby cię uwolnić – powiedziała do niego Nahri. –

Obiecuję. Przekażę wiadomość Muntazirowi.

Młodzieniec przełknął ślinę.

–  Zatroszcz się najpierw o  siebie, proszę, Banu Nahido! – zawołał, gdy

gwardziści odciągali go na bok. – Potrzebujemy cię żywej!


 

33
 

Ali
 

Ali spoglądał na jezioro z  okna na najwyższym piętrze kamiennej wieży

Cytadeli. Tej bezksiężycowej nocy było ciemniejsze niż zwykle: idealnie

nieruchoma tafla czerni, odbijająca niebo. Tylko odległa, wąska opaska

złotej plaży oddzielała je od równie mrocznych gór.

Wciągnął łyk chłodnego, rześkiego powietrza.

– Czy zamknięto bramy?

–  Tak, mój książę – zameldował Dawud. – Dzielnica szafitów została

zabezpieczona najlepiej, jak się dało. Bramę od Wielkiego Bazaru

magicznie zapieczętowano i wzmocniono żelaznymi sztabami. Geziri zrobili

to samo. – Odchrząknął. – Recytacja twojej przemowy przez muezinów dała

niezły rezultat.

„Kiedy będą mnie sądzić, moją przemowę odczytają na procesie jako

pierwszy dowód”. Ali nakazał, by ujawnić okrutne plany ojca w  całej

dzielnicy Geziri: wyśpiewali je muezini i  wykrzyczeli wszyscy imamowie

i  szejkowie, których znał, szanowani kapłani, których słowom ufano.

Potem zaś dodali dużo prostsze wezwanie: „Ghassan Al-Kahtani żąda,

żebyście pogodzili się z rzezią swoich szafickich krewnych. Zajdi Al-Kahtani

prosi, żebyście ją powstrzymali”.

Jego działania odniosły zaplanowany rezultat, i  to w  większym stopniu,

niż się spodziewał. Nie potrafił wskazać, dlaczego tak się stało: czy jego

rodacy czuli nostalgię za szczytnymi ideałami, które sprowadziły ich wieki

temu do Dewabadu, mieli dosyć korupcji, czy po prostu wierzyli, że

powinni słuchać Zabójcy Afszina, który wędrował przez ich kraj, kopiąc

studnie i  łamiąc się chlebem z  ich krewnymi? Niezależnie od przyczyny


zbuntowali się: mężczyźni i  kobiety Gezirich wysypali się na ulice

i  chwytali żołnierzy, którzy próbowali ich powstrzymać od przejścia do

dzielnicy szafitów. Obie dzielnice znajdowały się teraz pod jego kontrolą,

a  żołnierze wierni Alemu i  dobrze uzbrojeni cywile zajęli w  nich pozycje

obronne.

– Szpital? – zapytał, czując coraz większy niepokój. – Czy Banu Nahida…

–  Dopiero co go opuściła – odparł Dawud. – Razem z  Wielkim Wezyrem

i  jego synem. Ponoć wyjechali w  wielkim pośpiechu. Rozmieściliśmy

żołnierzy przed szpitalem, ale zgodnie z twoimi rozkazami żaden z nich nie

wchodzi do środka. Wyzwolona niewolnica Razu strzeże wejścia i  grozi, że

każdy, kto będzie próbował tam wtargnąć, zamieni się w  pająka –

wypowiedział ostatnie słowa, nerwowo oglądając się za siebie, tak jakby

spodziewał się, że Razu pojawi się znikąd i  na miejscu przedzierzgnie go

w wielonogie stworzenie.

–  Dobrze. Rozpuść wieści, że jeśli dzisiaj wieczorem chociaż jeden

z  naszych skrzywdzi choćby jednego Dewę, osobiście stracę sprawcę. –

Myśl o  rannych Dewach wciąż przebywających w  szpitalu sprawiła, że Ali

poczuł mdłości. Nie wyobrażał sobie, jak musieli być przerażeni, gdy

dowiedzieli się, że uwięziono ich w  budynku stojącym w  samym środku

terenu zajętego przez buntowników pod wodzą Zabójcy Afszina.

Ali spojrzał na biurko Wadżida. Przejął gabinet kaida, ponieważ

potrzebował dostępu do planów miasta, ale czyniąc to, czuł, jakby

wykrawał sobie kawałek serca. Kiedy stał w  tej komnacie, nie potrafił

oprzeć się wspomnieniom: w  dzieciństwie spędził tu całe godziny, tocząc

bitwy przy użyciu kamieni i patyków, podczas gdy kaid pracował nad jego

głową. Przez wiele lat nauki w Cytadeli książę przeczytał wszystkie książki

z  półek i  przyjrzał się wszystkim schematom bitew, a  stary wojownik

przeegzaminował go, okazując mu przy tym więcej uczucia, niż Ali

kiedykolwiek otrzymał od ojca.

„Nigdy mi tego nie wybaczy”. Książę doskonale o  tym wiedział. Wadżid,

od dziecka najbliższy towarzysz Ghassana, był lojalny do bólu.

Odwrócił się do Lubajda.

– Naprawdę sądzisz, że Akisa potrafi przekraść się do haremu?

–  Myślę, że Akisa potrafi zrobić wszystko, jeżeli jest wystarczająco

zdeterminowana – odparł Geziri. – I to zapewne lepiej niż ty albo ja.

„Dobrze”. Jeżeli Akisa przekaże Zajnab list Alego, jego siostra

z pewnością przynajmniej spróbuje mu pomóc.


– Jeśli Bóg zechce, moja siostra przekona Muntazira, by nas poparł.

–  I co wtedy? – Lubajd skrzyżował ramiona. – To ty zdobyłeś Cytadelę.

Dlaczego miałbyś ją komukolwiek przekazać, a  zwłaszcza bratu, z  którym

toczysz spory od wielu miesięcy? – Spojrzał ostro na księcia. – Mieszkańcy

nie wyszli na ulice, by uczynić Muntazira królem, Ali.

–  A ja nie robię tego, żeby samemu zostać władcą. Chcę mieć brata

i  siostrę po swojej stronie. Potrzebuję ich. – Ali był pewien, że jego ojciec

miał w  zanadrzu plan na wypadek, gdyby jego najmłodszy syn się

zbuntował i  przejął Cytadelę. Książę nie ukrywał, że znajduje się

w opozycji wobec Ghassana, a  wszyscy wiedzieli, że jest popularny wśród

żołnierzy, z  którymi dorastał. Ali znał ojca: król na pewno opracował już

jakąś strategię zażegnania tego kryzysu.

Ale gdyby przeciwstawił mu się również Muntazir, następca tronu, tak

dotąd lojalny? A także księżniczka Zajnab, którą król wielokrotnie ogłaszał

światłem swoich oczu? Ali podejrzewał, że wtedy zdezorientowany ojciec

potrzebowałby więcej czasu na odpowiedź. Owszem, Ali zdobył Cytadelę,

ale pełny sukces zależał od jego rodzeństwa. Ba, zależało od nich jego

życie. Zaproponował ojcu pewne warunki – wysłał do niego list, opisujący

kolejne kroki, które chciał podjąć, by zapewnić miastu bezpieczeństwo, gdy

będą prowadzić śledztwo w  sprawie ataku na procesję – ale wiedział, że

w  chwili, gdy nakazał muezinom ujawnienie planów Ghassana wobec

szafitów, minął punkt bez powrotu. Ojciec nie wybaczy mu takiej

nielojalności.

–  Modlę się, żeby twój brat miał więcej rozsądku – odezwał się Abu

Nuwas. Leżał na podłodze, związany i kipiący wściekłością. Ali kazał go tu

dostarczyć, chociaż podejrzewał, że wszelkie próby wyciągnięcia

z gwardzisty, co zrobi Ghassan, okażą się daremne. – Ty bezczelny durniu.

Powinieneś był sam iść do ojca, a nie ogłaszać te rozkazy. Nasz ród tak nie

postępuje.

–  Powiedziałbym, że spora liczba Gezirich się z  tobą nie zgadza –

sprzeciwił się Ali. – Podobnie zresztą, jak większość gwardzistów.

Abu Nuwas prychnął.

–  Ogłosiłeś, że podwajasz ich żołd. Na twoim miejscu unikałbym

przemawiania z moralną wyższością, książę Alizajdzie.

–  Mój ojciec zbłądził, pozwalając swojej armii głodować, zamiast

przycisnąć bogatych, by płacili swoją część – odparł Ali i  zabębnił

niecierpliwie palcami w  blat biurka. Niewiele mu zostało do roboty poza


czekaniem na odpowiedź z  pałacu, toteż każda minuta ciągnęła się jak

godzina.

„Powinienem się nimi cieszyć”, pomyślał ponuro. „Istnieje spore

prawdopodobieństwo, że to moje ostatnie chwile”. Zaczął przechadzać się

w kółko przy wielkim oknie, rozważając pozostałe możliwości. Musiała być

już niemal północ.

Dwie muchy przeleciały mu leniwie przed twarzą. Odpędził je

machnięciem, ale ruch przyciągnął jego wzrok. Spojrzał przez okno, zza

którego dobiegało narastające bzyczenie. Podszedł, opierając się o parapet.

Lubajd dołączył do niego.

– A cóż to takiego?!

Ali nie odpowiedział, równie zdumiony jak przyjaciel. Nad jeziorem kłębił

się rój tysięcy, może nawet milionów much, bzycząc i  wznosząc się coraz

wyżej nad taflą wody, przysuwając się zwinnymi skokami bliżej miasta.

Kilka z nich wleciało przez okno. Lubajd złapał jedną w dłoń i potrząsnął

mocno, żeby ją ogłuszyć. Upadła na kamienny parapet.

–  Wygląda jak giez piaskowy, taki sam, jak te w  Am Gezirze. – Lubajd

dotknął palcem owada, który rozsypał się w pył. – Zaklęty giez piaskowy?

Ali zmarszczył brwi, przesuwając palcem nad pozostałościami owada.

–  Kto zawracałby sobie głowę wyczarowaniem tak ogromnego roju gzów

piaskowych? – Czy była to jakaś dziwna tradycja Nawasatem, o  której

istnieniu nie wiedział? Wychylił się przez okno i  spojrzał na ostatnie

muchy nadlatujące znad jeziora nad miasto.

A potem zamarł. Pod drgającą masą much ukrywało się coś innego, coś,

co zaczęło się poruszać, chociaż nie miało prawa. Ali otworzył usta, by

wykrzyczeć ostrzeżenie.

W jego głowie z hukiem obudziła się do życia cudza świadomość.

Upadł na kolana, świat poszarzał mu przed oczami. Złapał się za

skronie, krzycząc z bólu, a na całym ciele wystąpił mu pot. W jego umyśle

odezwał się wrzask, nie – naglące ostrzeżenie bez słów: syczało, by biegł,

płynął, uciekał!

Głos zniknął tak błyskawicznie, jak się pojawił. Lubajd trzymał go za

ramiona, wołając jego imię, podczas gdy książę opierał się o parapet.

– Co się stało? – zapytał, potrząsając Alim. – Bracie, odezwij się!

Nagle wszystkie muchy w  pokoju padły martwe, a  wokół dżinnów

zawirowały kłęby popiołu. Ali ledwie to zauważył, bo wzrok miał utkwiony

w oknie.
Jezioro się poruszało.

Martwa woda drżała, otrząsając się z  bezruchu. Jezioro drżało, na jego

powierzchni tańczyły małe fale i  wartkie prądy. Książę mrugnął,

przekonany, że wzrok płata mu figle.

– Ali, powiedz coś!

– Jezioro – wyszeptał. – Wracają.

– Kto wraca? Co ty… – Lubajd zamilkł. – Na litość boską, co to takiego?!

– wykrzyknął.

Woda się podnosiła.

Dźwigała się z  głębin nieforemną, bulwiastą masą, rwącą, czarną

i  płynną, występowała z  brzegów, pozostawiając po sobie błotnistą maź,

poszarpane rozpadliny i  szczątki starożytnych statków. Rosła coraz wyżej

i wyżej, zasłaniając gwiazdy i szczyty gór, piętrząc się nad miastem.

Na jej szczycie uformował się zarys gadziej głowy z  otwartą paszczą,

odsłaniającą lśniące kły. Potężny ryk, który z  niej dobiegł, przeszył Alego

do szpiku kości, zagłuszając zaniepokojone okrzyki strażników poniżej.

Książę był tak wstrząśnięty, że mógł tylko patrzeć z  niedowierzaniem na

górującą nad miastem niemożliwą istotę.

„Zamienili rzekę Gozan w  bestię, węża rozmiarów góry, który powstał

z brzegów, by wyć do księżyca”. Alemu przeleciała teraz przez głowę ta na

pierwszy rzut oka absurdalna opowieść nieżyjącego już afszina

i  dziewczyny, która uchodziła za córkę Maniże. Tymczasem wąż zaryczał

prosto w niebo.

A potem nagle się odwrócił, celując przerażającą głową prosto

w Cytadelę.

– Uciekaj! – wrzasnął Lubajd, dźwigając go na nogi. – Dalej!

Rozległ się gwałtowny trzask, a  potem podłoga zakołysała im się pod

nogami. Gabinet się przekręcił i Ali przekoziołkował w powietrzu.

Walnął mocno w  przeciwległą ścianę, aż uszło z  niego powietrze.

Dostrzegł przez okno błysk, a potem zobaczył ścianę czarnej wody…

I zapadł w ciemność.
 

34
 

Nahri
 

Nahri spojrzała nieprzyjaźnie na strażników.

–  Mam świetną pamięć do twarzy – ostrzegła. – Wiedzcie, że was nie

zapomnę.

Jeden z nich obraźliwie parsknął.

– Życzę szczęścia przy uwalnianiu się z tych więzów.

Kipiąc ze złości, znów zaczęła chodzić tam i  z  powrotem wzdłuż niskiej

kamiennej balustrady. Razem z  wciąż nieprzytomnym Kawehem e-

Pramuchem zostali przywleczeni do pałacu i  pozostawieni w  pawilonie

z widokiem na jezioro, stojącym wysoko na murach, gdzie oczekiwali króla

– w  tym samym miejscu, gdzie kiedyś obserwowała gwiazdy z  Alim. Teraz

jednak nie było tu śladu po pięknych meblach i  wystawnej uczcie z  jej

wspomnień. Byli sami, jeśli nie liczyć czterech wojowników Geziri,

uzbrojonych po zęby i nie spuszczających z niej wzroku.

Zatrzymała się na skraju tarasu, patrząc na odległe, śmiertelnie groźne

wody i  próbując zsunąć żelazne okowy. Skrzywiła się, gdy oparzyły ją

w  nadgarstek. Dużo gorsze od bólu było jednak poczucie bezsilności.

Przebywali tu z  Kawehem od dłuższego czasu, wydawało im się, jakby to

były całe godziny. Patrzyła, jak niebo staje się coraz ciemniejsze,

a tymczasem Dżamszida zabrano Bóg wie gdzie.

Nieruchome jezioro przyciągało jej wzrok. Gdyby nie było przeklęte,

mogłaby się skusić i skoczyć ku wolności. Upadek byłby długi, a na końcu

zapewne złamałaby kość lub dwie, ale była przecież Nahidką. Złamania

wygoiłyby się raz dwa.


„Tyle tylko że jest przeklęte i  rozszarpie mnie na tysiąc kawałków”.

Sfrustrowana, odwróciła się, powstrzymując ochotę, by coś spalić.

Jej mina musiała być naprawdę wymowna.

–  Uważaj sobie, czcicielko ognia – ostrzegł jeden z  gwardzistów. – Wierz

mi, żaden z  nas nie zawaha się, jeśli będzie trzeba powstrzymać kurwę

Bicza Kwi-zi.

Nahri wyprostowała się gwałtownie.

– Nazwij mnie tak jeszcze raz, a przed świtem będziesz martwy.

Natychmiast ku niej ruszył z  dłonią na rękojeści zulfikara, ale jeden

z  jego towarzyszy wysyczał po gezirijsku ostrzeżenie, odciągając

napastnika.

–  Banu Nahido? – rozległ się słaby głos Kaweha. Wezyr spoczywał

bezwładnie na posadzce, oparty o mur.

Nahri w  jednej chwili zapomniała o  strażnikach i  podeszła do Wielkiego

Wezyra, który właśnie otworzył oczy. Wydawał się oszołomiony. Nie mogła

go uzdrowić, więc oddarła kawałek koszuli i zawiązała mu go wokół głowy.

Krew natychmiast przesiąkła przez tkaninę, formując czarne plamy.

– Dobrze się czujesz? – zapytała szybko.

Dotknął głowy i się skrzywił.

– Tak… chyba tak. – Powoli usiadł. – Co… Gdzie Dżamszid?

–  Nie wiem – przyznała Nahri. – Wadżid zabrał go z  midanu, a  nas

przywieziono do pałacu i od tamtej pory jesteśmy tutaj.

Kaweh wyprostował się, a na jego twarzy pojawił się niepokój.

– Która to godzina?

–  Zapewne około północy. Dlaczego pytasz? – zapytała, gdy spojrzał na

nią z przerażeniem.

– Północ? – wyszeptał. – Stwórco, tylko nie to! Muszę go znaleźć. – Złapał

ją związanymi dłońmi za ramię, aż podskoczyła na takie odstępstwo od

etykiety. – Pomyśl, Nahri! Czy mówili coś, co mogłoby wskazywać, dokąd

zabierają Dżamszida? Cokolwiek? – W  przyćmionym świetle wydawał się

starszy i chudszy niż w rzeczywistości. – Nie do Cytadeli, prawda?

Wyrwała się mu.

–  Nie wiem. Ja też chciałabym się czegoś dowiedzieć, na przykład

dlaczego skłamałeś, że coś się stało Muntazirowi?

Kaweh nie wydawał się szczególnie zawstydzony.

– Ponieważ musiałem dziś wieczorem zabrać ciebie i Dżamszida w jakieś

bezpieczne miejsce. Pani Nisrin… miała zostać z  waszą dwójką


w  infirmerii, ale… – Skrzywił się ze smutkiem. – Wielka Świątynia

wydawała się bezpieczną alternatywą.

– Martwisz się, że szafici planują kolejny atak?

Kaweh pokręcił głową. Bawił się pierścieniem na dłoni, złotą obrączką

zwieńczoną kamieniem, na pierwszy rzut oka agatem z  miedzianymi

żyłkami.

– Nie, Banu Nahri. Nie szafici.

W tym momencie drzwi stanęły otworem, a  gwardziści skłonili głowy, bo

do pawilonu wkroczył Ghassan. Nahri aż się cofnęła, zdjęta nagłym

strachem. W  oczach króla lśniła czysta wściekłość, chociaż zaprzeczały

temu obwisłe ze znużenia ramiona. Mimo to poczuła na plecach dreszcz.

Ghassan Al-Kahtani nie zdradzał emocji bez powodu.

Zatrzymał się, patrząc zimno na dwoje Dewów leżących na posadzce.

– Zostawcie nas samych – warknął do strażników.

Zniknęli błyskawicznie z tarasu, zamykając za sobą drzwi.

Nahri dźwignęła się na nogi.

–  Czego chcesz? Jak śmiesz wlec nas tutaj w  ten sposób, kiedy tylu

Dewów zostało rannych i  zabitych przez twój błąd w  zabezpieczeniu

procesji?

Ghassan rzucił jej zwój do stóp.

– Czy ty za to odpowiadasz?

Podniosła rulon, natychmiast rozpoznając charakter pisma Alego.

Przeczytała dokument… a  potem przeczytała go jeszcze raz, przekonana,

że za pierwszym razem źle zrozumiała. Przemyślane plany

przeprowadzenia śledztwa w  sprawie dzisiejszego ataku i  zapewnienia

bezpieczeństwa miastu, aż emocje wygasną.

Obietnica, że książę zwróci ojcu jego armię, kiedy będzie przekonany, że

nikt nie weźmie odwetu na szafitach.

Wpatrywała się w  słowa, pragnąc, żeby ułożyły się inaczej. „Ty głupcze,

mogłeś wrócić do Am Geziry, znaleźć sobie kochającą żonę i wieść spokojne

życie”.

– Co? – ponaglił ją zaniepokojony Kaweh. – Co to jest?

Nahri upuściła zwój.

– Ali przejął dowodzenie w Cytadeli.

Wezyr prawie się zachłysnął.

– Co takiego?!

Ghassan im przerwał:
–  Moje pytanie pozostaje w  mocy, Banu Nahido. Czy ty i  mój syn

działacie razem?

–  Nie – odparła jadowicie. – Uwierz mi albo nie, dzisiaj poświęciłam tyle

czasu na zawijanie zmarłych w  całuny i  opatrywanie poparzonych dzieci,

że nie zdążyłam wziąć udziału w żadnym zamachu stanu.

–  Czy to dlatego nas tutaj przywlokłeś? – zapytał Kaweh, patrząc

gniewnie na króla. – Straciłeś kontrolę nad swoim fanatycznym synem,

chociaż powinieneś zneutralizować to zagrożenie wiele lat temu, a  teraz

próbujesz zwalić winę na nas?

Oczy Ghassana błysnęły wyzywająco.

–  Och, a  więc mój Wielki Wezyr, który dotychczas potrafił się tylko

płaszczyć, wreszcie wyhodował sobie kręgosłup? To mocne słowa, Kawehu,

jeśli wziąć pod uwagę, jaką rolę odegrałeś, podsycając emocje

mieszkańców miasta. – Nachmurzył się. – Czy myślałeś, że nie sprawdzę

podejrzeń Alego co do ataku na obóz szafitów? Naprawdę sądziłeś, że

możesz rozniecić w  tym mieście, moim mieście, iskrę, a  kiedy nastąpi

wybuch, uchronić się przed skutkami?

Nahri poczuła nagły ciężar w  brzuchu. Usłyszeć oskarżenia od Alego, to

jedno; książę w nerwach potrafił przesadzać, ale pewność w  głosie władcy

i  rumieniec na policzkach Kaweha potwierdziły to, czemu zaprzeczało

dotąd jej serce. Mogła nie ufać Wielkiemu Wezyrowi, mimo to był Dewą, jej

rodakiem, przyjacielem Nisrin i ojcem Dżamszida.

–  Sfingowałeś tamten atak na dewańskie małżeństwo – wyszeptała. –

Naprawdę to zrobiłeś?

Twarz Kaweha poczerwieniała.

–  Ty i  Dżamszid powinniście byli dostrzec prawdę o  szafitach, a  coś

takiego wydarzyłoby się prędzej czy później, jak dzisiejszy zamach! Jak

możesz bronić mieszańców po tym, co zrobili podczas parady? Nie powinni

przebywać w  pobliżu szpitala twoich przodków. W  naszym świecie nie ma

dla nich miejsca! – Nahri szarpnęła się w  tył jak spoliczkowana. Wezyr

jednak jeszcze nie skończył. Łypnął gniewnie na Ghassana. – Dla ciebie

też. Dewabad nie zna pokoju, od kiedy Zajdi Al-Kahtani skąpał jego ulice

we krwi Dewów, a  ty jesteś równie zdradzieckim władcą, jak twój

barbarzyński przodek. – Głos trząsł mu się z  emocji. – Wiesz, że prawie

uwierzyłem w twój teatrzyk? Pięknie zagrałeś króla, który chce zjednoczyć

nasze rody. – Nahri patrzyła, jak oczy wezyra napełniają się łzami

wściekłości. – To było kłamstwo. Dwadzieścia lat ci służyłem, mój syn


przyjął pół tuzina strzał, by ocalić twojego, a ty szantażujesz mnie, grożąc,

że odbierzesz mu życie? – Splunął królowi pod nogi. – Nie udawaj, że

troszczysz się o kogokolwiek poza własną rodziną, brudny gzie piaskowy!

Nahri instynktownie się cofnęła. Nikt nie przemawiał do Ghassana w ten

sposób. Władca nie znosił najmniejszego oporu, a co dopiero takich obelg,

rzucanych przez nowobogackiego dewańskiego wezyra.

Skamieniała jednak, gdy Ghassan uśmiechnął się, zamiast poderżnąć

Kawehowi gardło.

–  Od dawna chciałeś to powiedzieć, prawda? – zapytał przeciągle król. –

Popatrz tylko na siebie. Jesteś pełen złości i  oburzenia… tak jakbym nie

uwzględniał tyle razy śmiesznych skarg twojego rodu. Tak jakbym to nie ja

podniósł ciebie i  twojego syna, drobnych prowincjonalnych arystokratów,

do tak wysokich godności. – Skrzyżował ramiona na piersi. – Odwzajemnię

twoją grzeczność, Kawehu, i  teraz to ja wygarnę ci coś, co chciałem

powiedzieć już od dawna.

–  Dość tego – przerwała Nahri. Dżamszid zaginął, a  Ali otwarcie się

zbuntował: nie miała zamiaru marnować czasu na wysłuchiwanie

wzajemnych oskarżeń króla i  Kaweha. – Czego chcesz, Ghassanie? I  gdzie

jest Dżamszid?

–  Dżamszid… – Oczy władcy zalśniły. – Proszę bardzo, oto Dewa, który

mi się podoba. Na pewno bardziej lojalny niż którekolwiek z  was, chociaż

nie potrafię zgadnąć, po kim ma taką mądrość. Najwyraźniej nie jest

dziedziczna w tej rodzinie.

Kaweh u jej boku zesztywniał, a Nahri zmarszczyła brwi.

– A co to ma znaczyć?

Ghassan podszedł. Przypominał jej teraz jastrzębia, polującego na jakieś

małe, bezbronne stworzenie.

–  Czy nigdy nie zastanawiałaś się nad przyczyną, dla której byłem taki

pewny twojej tożsamości, Banu Nahri? I  to od naszego pierwszego

spotkania?

– Powiedziałeś, że przypominam ci Maniże – odparła powoli.

Król zacmokał sceptycznie.

–  Wystarczająco, żebym zachował się wtedy tak dramatycznie,

dostrzegłszy cię ze sporej odległości? – Spojrzał na Kaweha. – Co myślisz,

Wielki Wezyrze? Zdaje się, że bardzo dobrze znałeś Maniże. Czy Nahri

przypomina ją do tego stopnia?


Kaweh wydawał się mieć trudności z  zaczerpnięciem oddechu, a  co

dopiero z  sensowną odpowiedzią. Kurczowo zacisnął dłonie w  pięści,

aż pobielały mu kostki.

– Tak – wyszeptał.

Oczy Ghassana błysnęły triumfalnie.

–  O, daj spokój, potrafisz kłamać dużo lepiej… nie żeby to miało

jakiekolwiek znaczenie. Nasza Banu Nahida ma coś innego, coś, co miała

jej matka i wuj, chociaż żadne z nich nie było tego świadome. Właściwie to

dość kłopotliwe. – Postukał w  czarny znak na swojej skroni,

ośmioramienną gwiazdę Sulejmana. – Myślisz, że coś posiadasz,

a tymczasem…

Przeszedł ją dreszcz przerażenia. Nienawidziła jego gierek, ale nie miała

innego wyjścia, więc zapytała:

– Może przestaniesz w końcu mówić zagadkami?

–  Pieczęć Sulejmana, moje dziecko. Nosisz na sobie cień jej znaku… o,

tutaj. – Ghassan dotknął jej twarzy z  boku, a  ona szarpnęła się w  tył. –

Widzę to, jasno jak słońce. – Król odwrócił się do Kaweha, a  szare oczy

władcy błyszczały triumfem i  czymś jeszcze: złośliwą mściwością. –

Wszyscy noszą takie znamię, Wielki Wezyrze. Każda osoba, w której żyłach

płynie krew Nahidów. Maniże. Rustam. Nahri – przerwał na chwilę, sycąc

oczy widokiem ofiar. – I twój Dżamszid.

Kaweh skoczył na równe nogi.

–  Siadaj z  powrotem – warknął Ghassan. W  jednej chwili z  jego głosu

zniknęła okrutna radość, a  pozostał tylko bezlitosny chłód despoty. –

Inaczej Dżamszid, twój Baga Nahid, skończy zawinięty w całun.

Nahri zachwiała się z dłonią przy ustach.

–  Dżamszid jest Nahidem? – Oszołomiona i  wstrząśnięta, szukała

właściwych słów. – Ależ on nie ma żadnych… – „Ponadnaturalnych

umiejętności”. Nie zdążyła wypowiedzieć tych słów: przypomniała sobie

rozpaczliwe pytania młodzieńca o  ogień Rumiego, który go poparzył,

i  nagle wygojone rany. Starożytny dialekt tocharystańskiego, w  którym

odezwał się do Razu… i wreszcie gwałtowny przypływ magii, który poczuła,

chwytając jego dłoń tuż przed wywołaniem burzy piaskowej. Dżamszid był

Nahidem. Oczy Nahri niespodziewanie napełniły się łzami. Dżamszid

należał do jej rodziny. A  przecież nie mógł o  tym wiedzieć. Nie był tak

dobrym kłamcą. Odwróciła się do Kaweha. Posłuchał rozkazu Ghassana


i usiadł z powrotem na posadzce, ale wyglądał na równie wzburzonego jak

przedtem. – Ukrywałeś to przed nim – oskarżyła go. – Jak mogłeś?

Kaweh kiwał się teraz w przód i w tył.

– Musiałem ochronić go przed Ghassanem. Tylko tak mogło się udać.

Król uśmiechnął się szyderczo.

–  Znakomicie ci wyszło. Wiedziałem, że chłopak jest Nahidem, od

pierwszej chwili gdy sprowadziłeś go na mój dwór. Reszty łatwo się było

domyślić. – Jego głos zabrzmiał wrogością. – Tego lata, kiedy się urodził,

zmarła Safija. Tego samego lata Maniże zignorowała moje prośby

o wcześniejszy powrót do Dewabadu i ocalenie swojej królowej.

–  Safija nigdy nie była jej królową – odpalił Kaweh. – A  Maniże spędziła

z dzieckiem ledwie tydzień, zanim została zmuszona do powrotu.

–  Mimo to wystarczył jej ten tydzień, żeby ukryć zdolności Dżamszida,

prawda? – Ghassan wykrzywił się złośliwie. – Zawsze uważała się za tak

bystrą… a  przecież jej syn mógłby użyć tych umiejętności, kiedy

Darajawahusz zwrócił się przeciw niemu. Co za ironia: ostatni Baga Nahid

niemal zabity przez swojego afszina, i  to podczas próby uratowania

Kahtaniego.

Zrozpaczona Nahri odwróciła wzrok. Gdyby Dara znał prawdę, zapewne

rzuciłby się na swój miecz. Nogi się pod nią ugięły, oparła się o balustradę.

Ghassan i  Kaweh wciąż się kłócili, a  ona wiedziała, że powinna uważnie

śledzić ich spór, ale nagle poczuła ochotę uciec z  tego strasznego pałacu

i znaleźć brata.

–  Powinniście być mi wdzięczni – mówił właśnie Ghassan. – Zapewniłem

wam dwóm niezłe życie w Dewabadzie. Bogactwo, szacunek i władzę…

– Tak, o ile tańczyliśmy, jak nam zagrałeś – warknął Kaweh. – Mogliśmy

zapomnieć o  własnych pragnieniach i  ambicjach. Wszystko tu jest

podporządkowane wspaniałym planom Ghassana Al-Kahtaniego! A  ty się

zastanawiasz, dlaczego Maniże ci odmówiła – dodał z  okrucieństwem

w głosie.

–  Podejrzewam, że powód tej odmowy, jakkolwiek rozczarowującej, siedzi

teraz przede mną. – Król patrzył na Kaweha lekceważąco, ale nie potrafił

całkowicie ukryć gniewu. – Maniże najwyraźniej miała osobliwy… gust.

Nahri nagle skończyła się cierpliwość.

– Och, skończcie już z tym – syknęła. – Nie będę tu stała i wysłuchiwała

dwóch staruchów sprzeczających się o utraconą dawno temu miłość. Gdzie

jest mój brat?


Ghassan spochmurniał, lecz odpowiedział jej:

–  W bezpiecznym miejscu. I  pozostanie tam, pod strażą zaufanych

żołnierzy, dopóki w mieście nie zapanuje znowu spokój.

– To znaczy: dopóki nie zmusisz nas do posłuszeństwa? – odparła gorzko

Nahri. – Już to przerabialiśmy. Może powiesz nam po prostu, czego chcesz?

Władca pokręcił głową.

–  Nie owijasz w  bawełnę, jak zwykle, Banu Nahri… Ale ja dobrze znam

twój ród. Sądzę, że w  tej chwili spora liczba Dewów pożąda krwi szafitów,

i  jasne, że szafici uważają podobnie. Dlatego powinniśmy uspokoić

nastroje. – Zwrócił się do Kaweha: – Weźmiesz na siebie winę. Przyznasz

się do sfingowania napadu w  obozie i  uzbrojenia szafitów, którzy

zaatakowali procesję.

– Nie miałem nic wspólnego z tym, co zaszło podczas procesji – zapewnił

żarliwie wezyr. – Nigdy bym tego nie zrobił.

–  Nie obchodzi mnie to – oświadczył sucho Ghassan. – Weźmiesz na

siebie odpowiedzialność. Oszalały Wielki Wezyr, którego własny

wynaturzony fanatyzm doprowadził do zniszczenia. Przyznasz się do

spiskowania przeciw Banu Nahidzie, a  kiedy już zrzucisz z  siebie to

brzemię, Kawehu… – Skinął chłodno głową w  kierunku muru – …

odbierzesz sobie życie.

Wezyr otworzył szeroko oczy, a Nahri wystąpiła naprzód.

– Nie pozwolę ci…

–  Jeszcze nie skończyłem! – Przez twarz Ghassana przemknęło coś

innego, trudniejszego do odczytania. – Co do ciebie, Banu Nahido, to

rozkażę ci wysłać do mojego najmłodszego syna list, w  którym

poinformujesz go, że zostałaś zatrzymana i  oskarżona o  współudział

w  próbie zamachu stanu, a  jeżeli się nie podda, jutro rano zostaniesz

stracona.

Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

– Słucham?

Ghassan machnął lekceważąco dłonią.

– Wierz mi, wolałbym cię w to nie angażować, jednak znam mojego syna.

Ali z radością poświęciłby się sam, ale nie wątpię, że jak tylko zobaczy ten

list, napisany twoją dłonią, rzuci mi się do stóp.

– A potem? – zapytała z naciskiem. – Co masz zamiar z nim zrobić?

Chłodna wesołość zniknęła z twarzy Ghassana.

– Zostanie stracony za zdradę.


„O nie”. Nahri wypuściła powietrze z płuc i zacisnęła dłonie w pięści.

–  Nie pomogę ci go pojmać – odparła. – Cieszę się, że dowodzi Cytadelą.

Mam nadzieję, że w następnej kolejności zdobędzie pałac!

–  Do jutra rana nie będzie w  stanie tego dokonać – powiedział obojętnie

król. – A  ty nie tylko napiszesz ten list. Każę cię zawlec na midan, żebyś

mogła zwrócić się do niego o pomoc, jeżeli to będzie konieczne. Albo zabiję

twojego brata.

Nahri się wzdrygnęła.

– Nie ośmielisz się! – Głos jej zadrgał. – Nie zrobiłbyś tego Muntazirowi.

Ghassan uniósł brwi z lekkim zaskoczeniem.

–  Niewiele ci umyka, prawda? Mimo to, owszem, Banu Nahido,

zrobiłbym. W rzeczy samej, lepiej by było dla Muntazira, gdyby się nauczył

lokować swoje uczucia gdzie indziej. W  tym świecie sporo ryzykuje takim

związkiem.

–  A co ty wiesz o  uczuciach? – wtrącił Kaweh ze wzburzeniem. – Jesteś

potworem. Ty i  twój ojciec wykorzystaliście przywiązanie Maniże do brata,

żeby ją kontrolować, a  teraz chcesz zrobić to samo jej córce? – Łypnął

gniewnie na władcę. – Jak mogłeś kiedykolwiek twierdzić, że się o  nią

troszczysz?

Ghassan przewrócił oczami.

– Oszczędź mi tych morałów, Kawehu. Masz zbyt wiele krwi na rękach.

Ale słowa Kaweha przypomniały Nahri dokładnie to, czego potrzebowała.

Zamknęła oczy. Tak bardzo próbowała odgrodzić się od króla,

zakamuflować swoje słabości i  dopilnować, by w  zbroi, którą zbudowała,

nie było żadnych szczelin… A  on tymczasem trzymał los jej rodu mocno

w garści i  przez lata używał gróźb przemocy wobec nich, żeby zmuszać ją

do posłuszeństwa.

Jej wysiłki nie miały jednak znaczenia, ponieważ władca zawsze potrafił

znaleźć coś, co było jej bliskie i cenne. Od początku pozostawił w jej zbroi

szczelinę, a Nahri nawet nie wiedziała, że coś takiego tam jest.

Myślała intensywnie. Jeżeli Ali zdobył Cytadelę, to nie była to zwykła

pałacowa rewolta: większość gwardzistów znajdowała się teraz poza

zasięgiem Ghassana. Przypomniała sobie upiorny gezirijski zaśpiew

płynący przez powietrze i  sięgnęła do swojej wiedzy o  dzielnicach

Dewabadu. Ali mógł już kontrolować zarówno dzielnicę Gezirich, jak

i szafitów.

Otworzyła oczy.
–  Myślisz, że potrafi to zrobić, prawda? – zapytała Ghassana. – Sądzisz,

że Ali może z tobą wygrać.

Król zmrużył oczy.

– Zdecydowanie pozwalasz sobie na zbyt wiele, Banu Nahido.

Nahri się uśmiechnęła, mimo że czuła mdłości.

–  Wcale nie. Wiesz, że byłam w  tym bardzo dobra. W  ocenianiu ofiary,

dostrzeganiu jej słabości. Właściwie to nasza wspólna cecha. – Ścisnęło ją

w gardle. – A Dżamszid… Założę się, że rozkoszowałeś się tym odkryciem. –

Przechyliła głowę w  stronę Kaweha. – Założę, że cieszyłeś się za każdym

razem, kiedy to widziałeś, rozważając, jak mógłbyś się zemścić na

mężczyźnie, który zdobył pożądaną przez ciebie kobietę. Nie odpuściłbyś

tak łatwo.

Ghassan się wyprostował. Na jego twarzy malował się spokój, ale Nahri

zauważyła żar w jego głosie:

– Te słowa nie zwrócą ci brata.

„Przepraszam, Dżamszidzie. Przepraszam bardzo!” Wypuściła powietrze,

walcząc z głębokim, strasznym smutkiem narastającym wokół jej serca.

– Nie pomogę ci.

Oczy władcy zabłysły.

– Słucham?

– Nie pomogę ci – powtórzyła, nienawidząc się za to. – Nie pozwolę, żebyś

wykorzystał mojego brata przeciwko mnie. Niezależnie od powodu.

Ghassan się przysunął.

–  Jeżeli tego nie zrobisz, Banu Nahido, zabiję go, i  to powoli. Każę ci na

to patrzeć. Może więc wyświadczysz nam wszystkim przysługę i  będziesz

mi posłuszna?

Kaweh uniósł się z miejsca z zaniepokojoną miną.

– Banu Nahido…

Władca uderzył go wierzchem dłoni w  twarz. Był najwyraźniej silniejszy,

niżby się zdawało: uderzenie posłało Kaweha na podłogę. Wezyr krwawił

z kącika ust.

Nahri sapnęła z  przerażenia, ale brutalna przemoc tylko wzmogła jej

determinację. Ghassan był potworem, i to zdesperowanym, a ona drżała na

myśl, co król zrobi z Dewabadem w następstwie nieudanego przewrotu.

To oznaczało, że musi zrobić wszystko, co w jej mocy, by przewrót ten się

udał.
– Marnujesz czas, Ghassanie. Nie złamię się. W żyłach tego miasta płynie

krew mojej rodziny. Moja krew. – Głos jej zadrżał. – I mojego brata. A jeżeli

ostatni Nahidzi muszą umrzeć, by je ocalić… – Opanowała drżenie

i  uniosła buntowniczo brodę. – To nie możemy się lepiej przysłużyć

naszemu ludowi.

Ghassan patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Teraz jego emocje były

wyraźnie wypisane na twarzy i  nie zaprzątał sobie głowy dyskusjami.

Nahri trafnie oceniła swoją ofiarę.

Wiedziała, że król ma zamiar ją za to zniszczyć.

Cofnął się o krok.

–  Zdradzę Dżamszidowi, kim naprawdę jest – oznajmił. – A  potem

opowiem mu, jak jego siostra, zmęczywszy się sypianiem z  mężczyzną,

którego kocha, zdradziła ich obu, by ocalić tego, którego Dżamszid

nienawidzi. – Jego słowa zabrzmiały brutalnie, niczym ostatnia próba

gniewnego starca, przehandlowującego przyzwoitość w  zamian za tron,

który chcieli mu teraz odebrać potomkowie. – A  potem dokończę dzieło,

rozpoczęte przez twojego afszina, i  każę zachłostać twojego brata na

śmierć.

–  Nie, Ghassanie, zaczekaj! – Kaweh rzucił się przed króla. – Nie miała

tego na myśli. Napisze ten list… aaa! – krzyknął, kiedy władca kopnął go

w twarz, po czym przestąpił nad jego ciałem i ruszył ku drzwiom.

Wezyr jęknął i  uderzył dłonią w  kamienną posadzkę. Nahri usłyszała

ostry trzask pękającego agatu.

Ze stłuczonego kamienia trysnął dziwny, miedziany opar.

Ledwie Nahri zdążyła wciągnąć powietrze, mgła ogarnęła Wielkiego

Wezyra.

– Kawehu, co to takiego? – zapytała ostro, gdy miedziane smugi rozpełzły

się niczym dłonie tancerki, wijąc się i poszukując. W metalicznym lśnieniu

i ich ruchach było coś znajomego.

Król obejrzał się przez ramię z wyraźną irytacją.

Opary pomknęły ku miedzianej relikwii w jego uchu.

Stopiła się w jednej chwili, a  Ghassan krzyknął, chwytając się za głowę,

kiedy płynny metal wlał mu się do ucha. Pieczęć Sulejmana zabłysła na

jego policzku. Nahri zachwiała się, kiedy jej magia zniknęła.

Nie trwało to jednak długo. Władca otworzył szeroko oczy

i znieruchomiał, kiedy jego stalowoszare oczy zasnuła miedziana mgła.

A potem Ghassan Al-Kahtani padł martwy do jej stóp.


Poczuła gwałtowny przypływ magii. Krzyknęła z  zaskoczeniem i  zakryła

sobie usta. Wstrząśnięta, patrzyła, jak czarna krew w  miedziane cętki

wypływa z uszu, ust i nosa króla.

– Na Najwyższego, Kawehu – wyszeptała. – Coś ty zrobił?

–  To, co powinno się zrobić już dawno. – Kaweh już szedł ku zwłokom

Ghassana, bez wahania wdeptując po drodze w  kałużę krwi. Wyjął

królewski handżar i  szybko przeciął nim swoje więzy. – Nie mamy zbyt

wiele czasu – ostrzegł. – Musimy znaleźć Dżamszida i  zabezpieczyć

Muntazira.

Nahri spojrzała na niego ze zdumieniem. Czy wezyr kompletnie oszalał?

Gwardziści Ghassana stali tuż za drzwiami. Ani Kaweh, ani ona sama

nigdzie nie pójdą, a  już na pewno nie znajdą Dżamszida czy też nie

„zabezpieczą” Muntazira, cokolwiek to miało znaczyć.

– Kawehu, myślę…

–  Nie obchodzi mnie, co myślisz. – Wstrząsnęła nią ledwie skrywana

wrogość w  jego głosie. – Z  całym szacunkiem… – Brzmiało to, jakby

próbował powstrzymać się przed krzykiem. – Nie ty podejmujesz decyzje

dzisiaj wieczorem… i  najwyraźniej to bardzo dobrze. – Spojrzał na nią

wzrokiem pełnym gniewu. – Odpowiesz za wybór, którego właśnie

dokonałaś. Nie dziś wieczorem. Nie przede mną… ale odpowiesz za to.

Przed twarzą przeleciała jej mucha. Nahri ledwie zauważyła owada,

zaniemówiwszy ze zdumienia. Potem jednak kolejny przeleciał jej koło

ucha, muskając policzek.

Kaweh odwrócił się i  popatrzył w  niebo. Od strony jeziora nadlatywało

więcej much, całe roje.

– Już czas – stwierdził z ponurą determinacją.

Zza zamkniętych drzwi rozległ się gniewny okrzyk.

Nahri natychmiast rozpoznała ten głos.

–  Muntazirze! – Rzuciła się do drzwi. Owszem, jego ojciec leżał na

posadzce w  kałuży krwi, ale w  tej chwili dużo bardziej ufała swojemu

mężowi, mimo że niewiele czasu spędzali razem, niż szalonemu wezyrowi,

który zorganizował rebelię i zamordował króla.

–  Nahri? – Przez drzwi dobiegł ją stłumiony głos Muntazira. Z  jego tonu

wywnioskowała, że właśnie kłóci się ze strażnikami po drugiej stronie.

Kaweh wsunął się między nią a drzwi.

– Muntazir nie może wejść, Banu Nahri. Nie możemy go na to narażać.


–  Narażać na co? – krzyknęła. – Na widok zwłok jego ojca, którego

właśnie zabiłeś?

W tej chwili, próbując odsunąć go z drogi, dostrzegła, co miał na myśli.

Obłok mgły o  barwie miedzi ponownie uformował się nad martwym

królem. Lśniące cząstki, jak mikroskopijne metalowe gwiazdy, uniosły się

z  kałuży krwi Ghassana, tworząc chmurę dwa razy większą od tej, która

wydostała się ze strzaskanego pierścienia Kaweha.

Nahri natychmiast się cofnęła, ale opar przepłynął obok niej i  Kaweha,

nie czyniąc im żadnej krzywdy, rozdzielając się i  opływając ją w  talii

niczym morska fala. Muchy przemknęły nad nimi: teraz były ich całe

dziesiątki.

Muntazir wyłamał drzwi.

–  Nie obchodzi mnie, co powiedział! – wykrzyknął, próbując się

przepchnąć obok dwóch strażników. – Jest moją cholerną żoną i… –

Szarpnął się w tył, kiedy jego wzrok spoczął na zakrwawionym ciele ojca. –

Abba?

Gwardziści zareagowali szybciej.

–  Mój królu! – Dwóch z  nich skoczyło ku Ghassanowi, a  pozostała

dwójka ruszyła ku Nahri i  Kawehowi. Muntazir pozostał w  drzwiach,

opierając się ciężko o  framugę, tak jakby tylko ona utrzymywała go na

nogach.

Muchy nagle stanęły w ogniu, a po sekundzie spłonęły i opadły deszczem

popiołu.

–  Muntazirze, to nie ja to zrobiłam! – krzyknęła Nahri, kiedy złapał ją

jeden ze strażników. – Przysięgam! Nie miałam z tym nic wspólnego!

Powietrze rozdarł nagły ryk, tak jakby ktoś połączył huk oceanicznych fal

z  głosem krokodyla. Wydawał się dochodzić z  daleka, ale Nahri włosy

stanęły dęba na głowie.

Słyszała już kiedyś ten odgłos.

Mgła uderzyła po raz kolejny.

Strażnicy, którzy przypadli do Ghassana, wrzasnęli, trzymając się za

głowy. Żołnierz, który ją przed chwilą chwycił, puścił jej ramię i  cofnął się

z  krzykiem, ale był zbyt wolny. Stopiona relikwia wniknęła mu

błyskawicznie do ucha. Zaskrzeczał z bólu, drapiąc się po twarzy.

–  Nie. – Przerażony głos Kaweha dotarł do niej przez jęki gwardzistów.

Wezyr utkwił wzrok w  Muntazirze, wciąż opierającym się o  futrynę. – Nie

tak to się miało skończyć!


Oczy emira błyszczały przestrachem.

Nahri nie wahała się ani chwili dłużej. Ruszyła biegiem przez pawilon,

gdy tymczasem miedziana chmura, która zdążyła urosnąć już trzykrotnie,

popłynęła w kierunku jej męża.

– Banu Nahido, czekaj! – zakrzyknął Kaweh. – Nie możesz…

Nie słyszała, co jeszcze chciał jej powiedzieć. Mgła unosiła się tuż za nią,

gdy Nahri rzuciła się na Muntazira.


 

35
 

Nahri
 

Zbyt późno zdała sobie sprawę, że drzwi otwierają się na klatkę schodową.

Muntazir sapnął, gdy uderzyła go w  brzuch, a  potem krzyknął, tracąc

równowagę. Stoczyli się po schodach, uderzając rękami i  nogami

w zakurzone kamienne stopnie, aż wylądowali w nieładzie na dole.

Zaklął, uwięziony pod nią. Uderzenie pozbawiło Nahri oddechu, a  jej

zdolności były wciąż ograniczone żelaznymi kajdanami. Cała była

posiniaczona i poobijana, zaś lewy nadgarstek pulsował palącym bólem.

Jej mąż zamrugał, a  potem otworzył szeroko oczy, wpatrując się w  coś

nad jej ramieniem.

– Uciekajmy! – wrzasnął, stając na nogi i gwałtownie podnosząc Nahri.

Ruszyli biegiem.

–  Twoja… relikwia! – wydyszała uzdrowicielka. Skręcili za róg, a  ktoś za

ich plecami krzyknął po gezirijsku, następnie jęknął, a potem nagle ucichł.

Zmroziło im krew w żyłach. – Wyjmij relikwię!

W biegu sięgnął do ucha i zaczął gmerać palcami przy relikwii.

Nahri obejrzała się przez ramię i  dostrzegła ze zgrozą, że opar o  barwie

miedzi posuwa się ku nim złowrogą, głodną falą.

– Muntazirze, pośpiesz się!

Wyszarpnął miedziany bolec, odrzucił go precz i  w  tej samej chwili

ogarnęła ich mgła. Nahri wstrzymała oddech z  przerażenia… a  potem

obłok minął ich, podążając dalej korytarzem.

Muntazir padł na kolana, trzęsąc się tak mocno, że Nahri słyszała

szczękanie zębami.

– Co to było, do diabła? – wydyszał.


Serce waliło jej tak szybko, że słyszała echo pulsu w głowie.

– Nie mam pojęcia.

Po policzkach jej męża spłynęły łzy.

–  Mój ojciec… Kaweh. Zabiję go. – Wstał chwiejnie i  odwrócił się

w kierunku, z którego przybiegli, opierając się jedną dłonią o ścianę.

Nahri przesunęła się, by zablokować mu drogę.

– To nie jest teraz najważniejsze.

Spojrzał na nią gniewnie, podejrzliwie.

– Czy ty…

–  Nie! – warknęła. – Naprawdę, Muntazirze? Właśnie spadłam ze

schodów, żeby cię ocalić.

Zarumienił się.

–  Przepraszam. Ja tylko… on… – Głos mu się załamał. Przetarł oczy

gniewnym ruchem dłoni.

Rozpacz w jego głosie ochłodziła jej gniew.

–  Wiem. – Odchrząknęła, wyciągając w  jego kierunku skrępowane

nadgarstki. – Mógłbyś to ze mnie zdjąć?

Wyciągnął handżar i szybko przeciął więzy, a potem pomógł jej się pozbyć

żelaznych kajdan. Wciągnęła z  ulgą powietrze, kiedy magia wróciła gorącą

falą do jej ciała. Rany i siniaki natychmiast się wygoiły.

Muntazir otworzył usta, by znów przemówić, kiedy w  korytarzu

rozbrzmiał echem czyjś głos:

– Banu Nahido!

To był Kaweh.

Nahri zatkała mężowi usta i wciągnęła go w cień.

–  Lepiej się nie przekonywać, czy wezyr ma jeszcze jakieś sztuczki

w zanadrzu – wyszeptała. – Musimy ostrzec resztę Gezirich w pałacu.

Nawet w cieniu dostrzegła, jak Muntazir blednie.

– Myślisz, że to się rozprzestrzeni tak daleko?

– A wyglądało, jakby miało zamiar się zatrzymać?

–  Kurwa. – Tak, to wydawało się właściwą odpowiedzią. – Mój Boże,

Nahri… wiesz, ilu Gezirich jest teraz w pałacu?

Ponuro skinęła głową.

Rozległ się nagły łoskot, podłoga zadrżała pod ich stopami. Dźwięk trwał

tylko sekundę, a potem ucichł.

Nahri zebrała się na odwagę.

– A cóż to było?


Muntazir zadrżał.

–  Nie wiem. Poczułem, jakby zatrzęsła się cała wyspa. – Nerwowo

przesunął dłonią po brodzie. – Te opary… Czy masz jakiekolwiek pojęcie,

co to mogło być?

Nahri pokręciła głową.

– Nie. Ale wyglądały trochę podobnie jak trucizna, którą podano twojemu

bratu, nie wydaje ci się?

–  Mój brat… – Spochmurniał, a  potem spojrzał na nią z  paniką. – Moja

siostra!

– Muntazirze, czekaj! – krzyknęła.

Tymczasem jej mąż już pobiegł.

Apartamenty Zajnab znajdowały się dość daleko, toteż gdy dotarli do

ogrodów haremu, oboje ciężko dyszeli. Szal, który Nahri zawiązała sobie

wokół głowy w szpitalu, spadł gdzieś po drodze, a jej loki kleiły się teraz do

wilgotnej skóry.

– Dżamszid zawsze mi mówił, żebym więcej ćwiczył – wydyszał Muntazir.

– Powinienem był go posłuchać.

„Dżamszid”. Poczuła, że to imię wbija się w jej serce niczym ostrze noża.

Spojrzała na męża. Cóż, sytuacja niedawno skomplikowała się jeszcze

bardziej.

– Twój ojciec kazał go aresztować – stwierdziła.

–  Wiem – odparł Muntazir. – Jak myślisz, dlaczego waliłem do drzwi na

taras? Słyszałem, że Wadżid wywiózł go z  miasta. Czy ojciec powiedział

Kawehowi, dokąd?

– Wywiózł go z miasta? Nie, twój ojciec nie mówił nic na ten temat.

Jęknął z frustracji.

–  Powinienem był powstrzymać to wszystko wcześniej, kiedy

dowiedziałem się, że schwytał również ciebie… – Zamilkł na chwilę, po

czym ciągnął, wyraźnie na siebie wściekły. – Czy przynajmniej ojciec

powiedział ci, czego chciał od Dżamszida?

Nahri się zawahała. Ghassan może i  był potworem, ale również ojcem

Muntazira, a ona nie chciała dawać mężowi więcej powodów do rozpaczy.

– Porozmawiajmy o tym później.

–  Jeżeli dożyjemy – mruknął. – A  tak przy okazji, Ali w  końcu oszalał.

Przejął dowodzenie w Cytadeli.

– Dzisiejszej nocy chyba lepiej być w Cytadeli niż w pałacu?


–  Słusznie. – Przeszli pod misternym łukiem, prowadzącym do pawilonu

przed apartamentem Zajnab. Na kanale unosiła się platforma z  tekowego

drewna, okolona rzadkimi koronami smukłych palm.

Tam właśnie dostrzegli Zajnab, siedzącą na krytej pasiastym płótnem

sofie i  przeglądającą jakiś zwój. Nahri poczuła ulgę, która po chwili

przerodziła się w  zdumienie, gdy dostrzegła, kto siedzi razem

z księżniczką.

– Akisa?

Muntazir wszedł na platformę.

–  No oczywiście. Wykonujesz jakieś brudne zlecenie mojego brata, jak

sądzę?

Akisa odchyliła się, ukazując przy okazji przypasany miecz i  handżar.

Niewzruszona słowami emira pociągnęła łyk herbaty z  wykwintnej

porcelanowej filiżanki, a dopiero potem odpowiedziała:

– Poprosił mnie o przekazanie wiadomości.

Zajnab szybko zwinęła dokument z  powrotem, z  nietypowym

zdenerwowaniem.

–  Zdaje się, że Alego zainspirowała nasza… ostatnia rozmowa –

stwierdziła, zacinając się przy ostatnich słowach. – Chce, żebyśmy obalili

ojca.

Muntazirowi zrzedła mina.

–  Ten etap mamy już za sobą, Zajnab. – Opadł na sofę obok siostry,

delikatnie ujmując jej dłoń. – Abba nie żyje.

Zajnab odsunęła się gwałtownie.

– Co? – Nie odpowiadał, toteż zakryła dłonią usta. – O Boże… Proszę, nie

mów tylko, że to Ali…

– To Kaweh. – Muntazir sięgnął po relikwię siostry i starannie wyjął ją jej

z  ucha. – Uwolnił jakąś magiczną mgłę, która bierze je na cel. – Uniósł

miedzianą kapsułkę, po czym wyrzucił ją w  głąb ogrodu. – Jest naprawdę

groźna, Zajnab. Widziałem, jak w  ciągu kilku sekund zabiła czterech

strażników.

Na te słowa Akisa pośpiesznie wyciągnęła z ucha swoją relikwię i posłała

ją w mrok nocy.

Zajnab tymczasem się rozpłakała.

– Jesteś pewien, że nie żyje?

Muntazir objął ją ramieniem.

– Tak mi przykro, uchti.


Nie chcąc przeszkadzać rozpaczającemu rodzeństwu, Nahri przysunęła

się do Akisy.

– Przybyłaś tu z Cytadeli? Czy z Alim wszystko w porządku?

– Ma całą armię i nie jest uwięziony w pałacu z  jakąś morderczą mgłą –

odparła. – Powiedziałabym, że jest w lepszej sytuacji niż my.

Nahri spojrzała na ciemny ogród, myśląc gorączkowo. Król nie żył, Wielki

Wezyr był zdrajcą, kaid zniknął, a  Ali, jedyna osoba spośród nich, która

miała doświadczenie militarne, był zamieszany w  bunt po przeciwnej

stronie miasta.

Wciągnęła powietrze.

– Myślę… że teraz my tu dowodzimy.

Nocne niebo nagle pociemniało jeszcze bardziej, a Nahri pomyślała, że to

właściwa reakcja, jednak gdy uniosła wzrok, zaschło jej w  ustach. Ku

pałacowi zmierzało po niebie pół tuzina koni o ognistych skrzydłach. Istoty

te wydawały się stworzone z dymu.

Akisa podążyła za jej spojrzeniem, a potem szybko złapała ją i wciągnęła

do apartamentu. Zajnab i  Muntazir podążyli tuż za nimi. Kiedy ryglowali

drzwi, usłyszeli kilkakrotny łomot i dalekie echo krzyków.

–  Wygląda na to, że Kaweh nie działa sam – wyszeptał Muntazir. Jego

twarz poszarzała.

Spojrzenia trzech par szarych, metalicznych oczu spoczęły na Nahri.

– Nie mam z tym nic wspólnego! – zaprotestowała uzdrowicielka. – Boże,

naprawdę myślicie, że siedziałabym tu teraz z  wami, gdybym była

uczestniczką spisku? Przynajmniej dwoje z  was zna mnie chyba na tyle

dobrze, żeby się orientować.

– Wierzę jej – mruknęła Zajnab.

Muntazir osunął się na podłogę.

– W takim razie z kim mógłby współpracować? Nigdy nie widziałem takiej

magii.

–  To chyba nie jest teraz najważniejsze – odparła cicho Zajnab. Z  głębi

pałacu dobiegło więcej krzyków i  wszyscy w  pokoju ucichli, nasłuchując.

Po chwili księżniczka znów się odezwała: – Nahri… czy trucizna mogła

rozprzestrzenić się na resztę miasta?

Uzdrowicielka przypomniała sobie, jak błyskawicznie opary goniły

Gezirich, i powoli skinęła głową.

–  Dzielnica Geziri – wyszeptała, wyrażając na głos obawę, którą

dostrzegła w oczach Zajnab. – Mój Boże, jeżeli mgła tam dotrze…


– Trzeba ich natychmiast ostrzec – zdecydowała Akisa. – Pójdę tam.

– I ja też – oznajmiła Zajnab.

– O nie, ty nigdzie nie pójdziesz – zaoponował Muntazir. – Jeżeli myślicie,

że pozwolę mojej siostrzyczce biegać po mieście, które właśnie jest

atakowane…

– Twoja siostrzyczka nie pyta o pozwolenie. Tam są dżinny, które prędzej

uwierzą mnie niż Akisie. A  ty jesteś potrzebny tutaj. Oboje jesteście tu

potrzebni – dodała księżniczka, kiwając głową ku Nahri. – Ziru, jeżeli ojciec

nie żyje, musisz przejąć pieczęć. Zanim Kaweh, czy też osoba, z  którą się

sprzysiągł, domyśli się, jak to zrobić.

–  Pieczęć Sulejmana? – powtórzyła Nahri. Całkowicie o  tym zapomniała,

bo sukcesja po Ghassanie wydawała się zawsze odległa. – Ojciec miał ją ze

sobą?

Muntazir wyglądał, jakby chwytały go mdłości.

– Coś w tym rodzaju. Musimy do niego wrócić. Do jego ciała.

Akisa porozumiała się wzrokiem z Zajnab.

– Skrzynia – stwierdziła lakonicznie.

Księżniczka skinęła głową i  wezwała ich gestem za sobą, w  głąb

apartamentu, bogato urządzonego i  wyrafinowanego, podobnie jak

komnaty Muntazira. Różnica polegała na tym, że tu nie było aż tylu dzieł

sztuki. I pucharów z winem.

Zajnab klęknęła przed dużą, misternie zdobioną drewnianą skrzynią

i  wyszeptała nad nią otwierające zaklęcie, aż wieko odskoczyło. Nahri

zajrzała do wnętrza.

Skrzynia była pełna broni. Sztylety w  pochwach i  bułaty owinięte

jedwabiem spoczywały obok pięknie wykonanej maczugi, kuszy i dziwnego,

kolczastego łańcucha, wysadzanego klejnotami.

Nahri nie mogła się zdecydować, kto na ten widok zrobił bardziej

wstrząśniętą minę, ona czy Muntazir.

– Mój Boże – powiedziała. – Jesteś nieodrodną siostrą Alego.

– Co… gdzie ty to… – zaczął słabo Muntazir.

Zajnab wydawała się lekko zirytowana.

– Ona mnie tego uczyła – wyjaśniła, wskazując Akisę.

Wojowniczka już wybierała najlepsze ostrza, niewzruszona reakcją Nahri

i Muntazira.

–  Gezirijka w  jej wieku powinna biegle władać przynajmniej trzema

rodzajami broni. Nadrobiłam tylko te oburzające braki w  jej edukacji. –


Wcisnęła miecz oraz kuszę w  dłonie Zajnab i  zacmokała sceptycznie. –

Przestań się trząść, siostro. Dasz sobie radę.

Nahri pokręciła głową, a  potem zajrzała do skrzyni, doskonale zdając

sobie sprawę ze swoich niedostatków we władaniu bronią. Szybko

zdecydowała się na parę małych sztyletów. Chwyciła je, a  ich ciężar

przypomniał jej o narzędziu, którego w Kairze zwykła używać do obcinania

sakiewek. Przez chwilę pomyślała tęsknie o  ostrzu Dary, spoczywającym

w jej sypialni.

„Żałuję, że nie wzięłam u niego więcej lekcji rzucania nożem”, pomyślała.

Nie wspominając już o  tym, że legendarny afszin byłby podczas wędrówki

przez oblegany pałac zapewne lepszym partnerem niż jej wyraźnie

zaniepokojony mąż.

Wzięła głęboki oddech.

– Coś jeszcze?

Zajnab pokręciła głową.

–  Podniesiemy alarm w  dzielnicy Gezirich, a  potem udamy się do

Cytadeli, by powiadomić Alego. Może sprowadzi tu Gwardię Królewską.

Ostrzeżcie wszystkich Gezirich, jakich odnajdziecie w  pałacu, i  każcie im

zrobić to samo.

Nahri przełknęła ślinę. Minie zapewne wiele godzin, zanim Ali powróci tu

z gwardzistami. Do tego czasu będą z Muntazirem sami przeciwko Bóg wie

jakiej sile.

–  Potraficie to zrobić – oznajmiła księżniczka. – Musicie to zrobić! –

Uściskała brata. – Walcz, Ziru. Będzie jeszcze czas na żałobę, ale teraz to

ty jesteś naszym królem, a  Dewabad ma pierwszeństwo. – Jej głos

zabrzmiał srogo: – Wrócę tu z twoim kaidem.

Muntazir nerwowo kiwnął głową.

– Bóg z wami. – Spojrzał na Akisę i dodał: – Proszę, chroń moją siostrę. –

Wskazał pawilon. – Idźcie schodami, którymi tu przyszliśmy. Zaraz za nimi

jest przejście prowadzące do stajni.

Zajnab i Akisa wyślizgnęły się z apartamentu.

– Jesteś gotów? – zapytała Nahri, kiedy zostali z Muntazirem sami.

Roześmiał się, przypasując paskudnie wyglądający miecz.

– Ani trochę. A ty?

–  Boże, nie. – Chwyciła kolejny ostry jak brzytwa sztylet i  wsunęła go

w rękaw. – Ruszajmy na śmierć.


 

36
 

Ali
 

Ali płynął spokojnie przez ciepłą ciemność w  ciasnym uścisku wody.

Pachniała solą i  błotem, życiem, delikatnie muskając i  skubiąc jego

ubranie. Miękka, gruzłowata macka dotknęła jego policzka, podczas gdy

kolejna owinęła mu się wokół kostki.

Pulsowanie z  tyłu głowy powoli przywróciło go do rzeczywistości.

Oszołomiony, otworzył oczy. Otaczał go mrok: był zanurzony w  wodzie tak

głębokiej i  tak mętnej od wzburzonego mułu, że niewiele widział. Powoli

powracały wspomnienia: wodny potwór, a  zaraz potem wieża Cytadeli

koziołkująca w powietrzu.

Jezioro. Był w jeziorze, rozciągającym się wokół Dewabadu.

Ogarnęła go nagła panika. Zaczął się miotać, rozpaczliwie próbując

uwolnić się od tego, co go trzymało. Po chwili macania na ślepo zdał sobie

sprawę, że to jego szata, przygnieciona do dna jeziora przez strzaskany

fragment ceglanego muru. Ali wyplątał się z  niej i  wściekle machając

kończynami, popłynął ku powierzchni. W miarę jak się do niej zbliżał, woń

popiołu i  ognia się wzmagała, ale zignorował ją, prześlizgując się między

unoszącymi się w wodzie szczątkami.

W końcu przedostał się na samą górę. Czuł wszechogarniający ból.

W jeziorze panował chaos.

Książę równie dobrze mógł się wynurzyć w  najmroczniejszym kręgu

piekła. Powietrze wypełniały wrzaski, wezwania na pomoc i  błagania

o  litość we wszystkich językach dżinnów, które znał. Ponad tym było

słychać dzikie, głodne jęki, których nie potrafił przypisać do żadnych

znanych istot.
O Boże… i  woda! Otaczały go nie tylko szczątki, ale także zwłoki. Setki

trupów żołnierzy w mundurach, unoszące się martwo na wodzie. A gdy Ali

zobaczył, jak do tego doszło, zapłakał rzewnymi łzami.

Cytadela Dewabadu, dumny symbol powstania Zajdiego Al-Kahtaniego

i  całego rodu Gezirich, dom Alego przez niemal dwie dekady, została

zniszczona.

Nieznana siła wyrwała niegdyś potężną wieżę z  posad i  rzuciła ją do

jeziora: nad powierzchnię wystawała ledwie garbata ruina. Na pozostałych

budynkach widniały poszarpane ślady, jak gdyby od pazurów jakiegoś

potężnego stworzenia, które przeorało nimi koszary i  place ćwiczeń,

pozostawiając bruzdy tak głębokie, że wlało się w  nie jezioro. Reszta

kompleksu stała w ogniu. Ali dostrzegał wychudłe postacie poruszające się

w dymie.

Łzy ciekły mu po policzkach.

–  Nie – wyszeptał. To był koszmar, jeszcze jedna straszna wizja zesłana

przez maridów. – Przestańcie!

Nic się nie stało. Ali objął wzrokiem pływające ciała. Gdyby dżinny

zamordowała klątwa marida, ich zwłoki nie pozostałyby na powierzchni,

ale byłyby pochłonięte przez toń i  rozdarte na strzępy tak, że nie

pozostałby po nich ślad.

Klątwa rzucona na jezioro zniknęła.

– Widzę kogoś!

Ali odwrócił się w  kierunku głosu i  dostrzegł sunącą ku niemu

improwizowaną tratwę: jedno z  rzeźbionych skrzydeł drzwi wieży, z  załogą

składającą się z  dwóch gwardzistów Ajanle. Zamiast wioseł używali

połamanych belek.

–  Mamy cię, bracie – powiedział jeden, wciągając go na pokład. Spojrzał

na Alego i  szeroko otworzył złote oczy. – Och, chwalmy Najwyższego! To

książę!

– Sprowadźcie go tu! – zakrzyknął inny głos z oddali.

Powiosłowali niezgrabnie przez wodę. Ali musiał odwrócić wzrok od drzwi

przepychających się przez morze zwłok jego towarzyszy w  mundurach, bo

znał zbyt wiele tych twarzy.

„To nie jest rzeczywiste. Nie może być”. Jednak nie wyglądało to na jedną

z  jego wizji. Nie było żadnej obcej świadomości, szepczącej mu w  głowie.

Było tylko oszołomienie, rozpacz i zmasakrowane ciała.


Zbliżali się powoli do ruin Cytadeli, więc pozostałości wieży rosły

w  oczach: wystawały z  jeziora niczym zapomniana wyspa. Potrzaskana

część muru osłaniała kilkudziesięciu uratowanych żołnierzy. Niektórzy

z  nich siedzieli skuleni i  łkali, ale książę natychmiast skierował wzrok

w  stronę walczących: kilku wojowników odpierało ataki chudych,

upiornych stworzeń, których poszarpane całuny kleiły się do mokrych ciał.

Jednym z  nich był dziko wymachujący bronią Lubajd. Z  okrzykiem

obrzydzenia odciął głowę jednego z  napastliwych potworów i  kopnięciem

posłał jego ciało do jeziora.

Ali poczuł ulgę: przynajmniej jego najlepszy przyjaciel przetrwał

zniszczenie Cytadeli.

–  Znaleźliśmy księcia! – krzyknął gwardzista Ajanle u  jego boku. –

Żywego!

Lubajd okręcił się na pięcie i  kiedy dotarli do wieży, już na nich czekał.

Porwał Alego w objęcia i mocno uściskał.

–  Ali, bracie, dzięki Bogu… – wydusił. – Przepraszam… Woda runęła na

nas tak szybko, a kiedy nie mogłem cię znaleźć w gabinecie…

Książę ledwie był w stanie odpowiedzieć.

– Wszystko w porządku – wychrypiał.

Wtem powietrze przeciął czyjś krzyk, błaganie po gezirijsku.

– Nie, zostawcie mnie! Boże, proszę!

Ali rzucił się ku krawędzi zrujnowanej wieży, dostrzegając krzyczącego:

gezirijskiego żołnierza, który zdołał dotrzeć na plażę tylko po to, by wpaść

w szpony wychudłych istot. Otoczyły go, ciągnąc w  dół, na piasek. Książę

dostrzegł zęby, pazury i paszcze, chciwie celujące w ciało…

A potem nie był już w  stanie patrzeć. Żołądek podszedł mu do gardła.

Odwrócił się, a rozdzierający krzyk dżinna raptownie się urwał.

– To… to są… – Nie był w stanie nawet wymówić tego słowa.

Lubajd skinął głową.

– To są ghule. I tak, to właśnie robią.

Ali pokręcił głową.

– To nie mogą być ghule. W Dewabadzie nie ma ifrytów, które mogłyby je

przywołać… i na pewno nie ma martwych ludzi!

–  To są ghule – powiedział stanowczo Lubajd. – Natknęliśmy się kiedyś

z  ojcem na parę takich, pożerających człowieka, myśliwego. – Wzdrygnął

się. – Takich widoków się nie zapomina.

Ali poczuł się słabo. Wziął głęboki oddech: teraz nie mógł się załamać.
– Czy ktokolwiek widział, co najpierw zaatakowało Cytadelę?

Lubajd skinął głową, wskazując na chudego Sahrajna, kołyszącego się

w przód i w tył, kurczowo obejmującego ramionami kolana.

–  On wydostał się jako pierwszy, ale to, co opowiada… – Zamilkł z  miną

świadczącą o tym, że łapią go mdłości. – Powinieneś z nim porozmawiać.

Ali z  sercem w  gardle podszedł do mężczyzny. Ukląkł u  jego boku

i położył dłoń na drżącym ramieniu.

– Bracie – odezwał się cicho. – Opowiesz mi, co widziałeś?

Tamten dalej się kołysał, a jego oczy błyszczały przerażeniem.

–  Trzymałem wachtę na statku – wyszeptał. – Cumowaliśmy, o  tam. –

Wskazał zrujnowane nabrzeże i  wbity w  nie statek piaskowy Sahrajnów. –

Jezioro… woda… obróciła się w  potwora, który zaatakował Cytadelę.

Zniszczył ją, a co mógł, wciągnął w głębinę. – Przełknął ślinę i  zatrząsł się

mocniej. – Siła uderzenia wrzuciła mnie do jeziora. Myślałem, że klątwa

mnie zabije, a  kiedy tak się nie stało, zacząłem płynąć… i  wtedy ich

zobaczyłem.

– Kogo? – zapytał Ali natarczywie.

–  Wojowników… – wyszeptał mężczyzna. – Wyjechali galopem z  jeziora,

z  łukami na podorędziu, na grzbietach koni utkanych z  dymu. Zaczęli

strzelać do tych, którzy przeżyli, a  potem… a  potem… – Teraz po jego

policzkach toczyły się łzy. – Spod wody wyszli martwi i  wdarli się na mój

statek. – Jego ramiona się zatrzęsły. – Mój kapitan… Rozdarli mu gardło

zębami. – Zaczął łkać głośniej.

Alemu przewróciło się w  żołądku, lecz zmusił się, by spojrzeć przez

ciemność na plażę. Tak, dostrzegał teraz łucznika, jego konia i  lśnienie

srebrnego łuku. Nadleciała strzała…

Kolejny krzyk, a  potem cisza. Wściekłość targnęła Alim, wypierając

strach i panikę. Tam byli jego żołnierze!

Odwrócił się, by przyjrzeć się zrujnowanej Cytadeli, a  wówczas serce

stanęło mu na chwilę. W  murze od strony ulicy ziała dziura

z poszarpanymi brzegami.

Znów złapał Sahrajna za ramię.

–  Widziałeś, żeby cokolwiek tamtędy przeszło? – zapytał. – Czy te rzeczy

przedostały się do naszego miasta?

Marynarz pokręcił głową.

–  Ghule nie… ale jeźdźcy… Przynajmniej połowa z  nich. Jak tylko

przeszli na drugą stronę murów miejskich… – W  jego głosie zabrzmiało


niedowierzanie. – Książę Alizajdzie, ich konie… latały.

– Dokąd? – spytał Ali. – Widziałeś, dokąd poleciały?

Mężczyzna spojrzał z  litością, a  Ali poczuł strach, tak jakby znał

odpowiedź, zanim padła.

– Do pałacu, mój książę.

Ali skoczył na równe nogi. To nie był przypadkowy atak. Nie wyobrażał

sobie, kto albo co było zdolne do takiego najazdu, ale potrafił rozpoznać

przemyślaną strategię. Najpierw zmiażdżono Gwardię Królewską, niszcząc

jej potęgę, zanim stanęła w obronie następnego celu – pałacu.

„I mojej rodziny”.

– Musimy przejść na plażę – oznajmił.

Sahrajn spojrzał na niego, jakby książę oszalał.

–  Nie dasz rady się tam przedrzeć. Łucznicy strzelają do wszystkiego, co

się rusza, a  kilku żołnierzy, którzy się przedostali, zostało zjedzonych

żywcem przez ghule, gdy tylko wyszli z wody!

Ali pokręcił głową.

–  Nie możemy wpuścić tych potworów do naszego miasta. – Patrzył, jak

jakiś żołnierz rozprawia się z  kolejną parą ghuli, które próbowały wspiąć

się na ruinę wieży. Ich rozwarte paszcze pełne były gnijących zębów.

Gwardzista wykończył je dość łatwo: jedno zamaszyste cięcie płonącego

zulfikara przecięło oba stwory na pół.

„Nie są niezwyciężone”, pomyślał Ali. „Wcale nie!” To liczba dawała im

przewagę: pojedynczy, przerażony dżinn, wyczerpany unikaniem strzał, nie

miał szansy przeciwko dziesiątkom głodnych ghuli.

Tymczasem na jeziorze inny żołnierz próbował się właśnie wdrapać na

pływające szczątki. Ali obserwował bezsilnie, jak na tamtego spada deszcz

strzał i  zabija na miejscu. Oddziałek tajemniczych łuczników usadowił się

na odcinku zburzonego muru, biegnącym od jeziora do zrujnowanego

kompleksu Cytadeli. W  tej chwili Ali i  jego ocalali towarzysze byli

bezpieczni, ponieważ fragment muru zwalonej wieży zakrzywiał się,

chroniąc ich przed strzałami, ale książę nie sądził, by ten stan potrwał zbyt

długo.

Zmierzył wzrokiem połać wody dzielącą ich małe schronienie od brzegu

wyspy, na której leżał Dewabad. Dałoby się ją przepłynąć, gdyby nie to, że

każdy, kto by tego spróbował, byłby przez cały czas widoczny dla

łuczników.

Po chwili Ali podjął decyzję.


– Chodźcie tu – powiedział, podnosząc głos. – Wszyscy!

Zaczekał, aż podejdą, korzystając z chwili, by im się przyjrzeć. Były tam

dżinny z  pięciu rodów, głównie mężczyźni. Znał niemal wszystkich, jeżeli

nie z  nazwiska, to z  widzenia – wszyscy należeli do Gwardii poza

sahrajńskim marynarzem. Wydawali się oszołomieni i  przerażeni, lecz Ali

nie miał im tego za złe. Przez całe życie ćwiczyli się w sztuce wojennej, ale

ich lud od stuleci nie widział prawdziwej wojny. Dewabad miał być azylem,

chroniącym przed resztą magicznego świata: przed ghulami i  ifrytami,

przed wodnymi bestiami zdolnymi do obalenia wieży, która stała w  tym

miejscu od wieków.

Zaczerpnął powietrza, dobrze wiedząc, że kontratak, który zaraz

zaproponuje, może równać się samobójstwu.

– Nie wiem, co się dzieje – przyznał. – I nie sądzę, żeby ktokolwiek z  nas

wiedział. Jednak nie jesteśmy tu bezpieczni. – Wskazał gestem góry,

wznoszące się nad odległym brzegiem. – Klątwa, wisząca dotąd nad

jeziorem, chyba zniknęła, ale mimo to nie sądzę, żeby zbyt wielu z  nas

potrafiło tam dopłynąć. Góry są zbyt daleko, natomiast miasto dużo bliżej.

Sahrajński marynarz znów zadygotał.

–  Każdy, kto dostał się na tamtą plażę, został zamordowany. – Podniósł

głos: – Powinniśmy popodrzynać sobie nawzajem gardła. To lepsza śmierć

niż pożarcie żywcem!

–  Teraz zabijają nas po jednym. Będziemy mieli większą szansę, jeżeli

ruszymy do walki razem – upierał się Ali. Zmierzył wzrokiem stojących

wokół niego żołnierzy. – Wolicie tutaj zostać i  dać się zabić później?

Zobaczcie, co zrobili z  Cytadelą. Myślicie, że to nie było zaplanowane?

Najpierw zajęli się Gwardią Królewską, a  jeżeli sądzicie, że ten, kto nas

atakuje, zlituje się nad bandą niedobitków, to jesteście głupcami.

Odezwał się gezirijski kapitan z paskudną raną twarzy:

–  Znajdziemy się w  polu rażenia tych łuczników. Zobaczą nas, jak

płyniemy, i naszpikują strzałami, zanim choćby zbliżymy się do brzegu.

–  Ach, ale mnie nie dostrzegą. – Ali zrzucił sandały, bez których łatwiej

mu się pływało. – Pozostanę pod wodą do samego muru.

Kapitan popatrzył na niego.

– Książę Alizajdzie… twoja odwaga jest godna szacunku, ale nie potrafisz

przepłynąć takiego odcinka pod wodą. A nawet gdybyś potrafił, będziesz na

brzegu sam. Naliczyłem przynajmniej tuzin tamtych i  zapewne około setki

ghuli. To samobójstwo.
–  Potrafi to zrobić – odezwał się poważnie Lubajd. Popatrzył Alemu

w  oczy, a  książę wywnioskował z  jego miny, zarazem pełnej podziwu

i zrozpaczonej, że tamten domyśla się jego zamiarów. – On nie walczy tak

jak reszta z nas.

Ali wciąż widział wokół siebie niezdecydowane twarze, toteż

podniósł głos:

–  Dewabad to nasz dom! Wszyscy złożyliście przysięgę, że będziecie go

bronić, ochraniać jego niewinnych mieszkańców, którzy stoją w  obliczu

rzezi z rąk tych samych potworów, które właśnie zabiły tylu naszych braci

i  tyle sióstr. Dlatego wrócicie na tamtą plażę. Zbierzcie całą broń, jaką

zdołacie. Pomóżcie sobie nawzajem płynąć. Wiosłujcie kawałkami drewna.

Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie, ale dostańcie się tam i  walczcie!

Powstrzymajcie te stworzenia, zanim wejdą do miasta.

Po tych słowach dużo więcej żołnierzy stanęło przy nim, ponurych, lecz

zdecydowanych, ale jeszcze nie wszyscy.

– Umrzemy! – zakrakał ochryple sahrajński marynarz.

–  Ale umrzecie jako męczennicy – odparł Ali i  spojrzał na tych, którzy

wciąż siedzieli. – Wstawać! – ryknął. – Wasi towarzysze leżą martwi, wasze

kobiety i  dzieci są bezbronne, a  wy tkwicie tutaj, opłakując swój los? Nie

macie wstydu? – Przerwał, spoglądając im kolejno w oczy. – Wszyscy macie

wybór. Możecie dożyć ranka jako bohaterowie, ochroniwszy swoje rodziny,

albo umrzeć razem z  nimi i  zjednoczyć się ponownie w  Raju, do którego

wstęp okupicie własną krwią! – Dobył zulfikara, którego ostrze zapłonęło. –

Wstawać!!!

Lubajd uniósł miecz z  dzikim wrzaskiem, w  którym jednak krył się

strach.

–  Dalej, wy utuczone miejskie bachory! – popędził ich. – Słyszałem tyle

opowieści o  waszej odwadze. Gdzie się teraz podziała? Nie chcecie, żeby

w przyszłości opiewano was w pieśniach o tej nocy? Ruszajmy!

Teraz powstali już wszyscy.

–  Przygotujcie się – rozkazał Ali. – Bądźcie gotowi wypłynąć, jak tylko

odwrócę ich uwagę. – Serce waliło mu mocno, lecz schował zulfikar

z  powrotem do pochwy i  oderwał kawał tkaniny od swojej zniszczonej

kandury, by zabezpieczyć ostrze.

Lubajd złapał go za nadgarstek i przyciągnął.

–  Tylko mi, kurwa, nie umrzyj, Alizajdzie Al-Kahtani – powiedział,

przyciskając czoło do czoła księcia. – Nie po to wyciągnąłem twoją chudą


dupę ze szczeliny na pustyni, żeby teraz zeżarły cię ghule.

Ali zwalczył łzy, kręcące mu się w  oczach. Obaj wiedzieli, że książę ma

niewielkie szanse dotrzeć do plaży żywy.

– Bóg z tobą, przyjacielu!

Odwrócił się i  zanim poczuł krążący w  żyłach strach, zanim inni

dostrzegli choćby sekundę wahania, skoczył do jeziora.

Zanurkował głęboko, a  gdy się zanurzał, opanowały go wspomnienia

koszmarnych wizji maridów. Chociaż woda była mętna od mułu, dostrzegł

przez nią dno jeziora, błotniste i  szare, bladą imitację tętniącego

podwodnym życiem jeziora z jego snu.

„Czyżby za tym wszystkimi stali maridowie?” – zastanawiał się Ali,

przypominając sobie ich wściekłość. Czy powrócili, żeby odebrać swój

dom?

Płynął dalej, a  że mknął szybko, niedługo dostrzegł przed sobą mur,

którego szukał. Trzymając się tuż przy nim, po cichu wychynął nad

powierzchnię wody.

Głosy. Nadstawił uszu. Nie był pewien, czego oczekiwał, jazgotu

nieznanych demonów czy śliskiego języka maridów, ale to, co usłyszał,

zmroziło mu krew w żyłach.

Dewaszti.

A więc zaatakowali ich Dewowie? Ali wyjrzał nad wąską krawędź

przewieszonej skały i  dostrzegł przelotnie młodzieńca wyglądającego na

Dewę, ubranego w  grafitowy płaszcz i  czarne spodnie. Ciemne kolory

wtapiały się idealnie w nocny mrok.

„Jak, na litość boską, banda Dewów przebyła jezioro, uzbrojona, na

latających koniach i w kompanii ghuli?”

Dewa nagle się wyprostował, zwracając uwagę na jezioro. Sięgnął po

łuk…

Ali w mgnieniu oka wychynął nad wodę. Wciągnął się na mur tuż przed

zszokowanym młodzieńcem, dobył zulfikara i zatopił ogniste ostrze w piersi

łucznika.

Tamten nie miał nawet szansy krzyknąć. Ali wyciągnął z  niego broń

i strącił ciało do wody, po czym odwrócił się ku pozostałym, zanim jeszcze

rozległ się chlupot.

Trójka Dewów: łuczniczka, z  długim, czarnym warkoczem, i  dwóch

mężczyzn, uzbrojonych w  pałasz oraz maczugę. Przybycie Alego ich


zaskoczyło, a  śmierć towarzysza – jeszcze bardziej. Ale w  ich oczach nie

widział strachu.

Poza tym reagowali dużo szybciej, niż się spodziewał.

Pierwszy wyciągnął pałasz. Kwaśny zapach ostrzegł Alego, że to żelazo,

zanim jeszcze sypnęło iskrami w  zetknięciu z  jego zulfikarem. Mężczyzna

odskoczył w tanecznym piruecie, starannie unikając ognistego ostrza. Taki

ruch kojarzył się księciu raczej z  innymi Gezirimi, z  wojownikami, którzy

ćwiczyli walkę z kimś uzbrojonym w zulfikar.

Gdzie mógł się tego nauczyć Dewa?

Ali pochylił się, o  włos unikając kolczastej maczugi, która świsnęła mu

przed nosem. Dewowie rozproszyli się, by go otoczyć, poruszając się bez

słowa w idealnie zgranym rytmie.

Potem jednak łuczniczka syknęła po dżinistańsku:

–  To Zabójca Afszina! – Zaśmiała się drwiąco. – To raczej niezasłużony

tytuł, gzie piaskowy!

Szermierz rzucił się naprzód, wymuszając na Alim sparowanie ciosu,

a  wojownik z  maczugą znów wykorzystał rozproszoną uwagę księcia, by

zaatakować. Tym razem jego broń trafiła w  ramię Alego, a  kolce wyrwały

kawał skóry.

Książę sapnął z bólu, a jeden z Dewów zaśmiał się drwiąco.

–  Zjedzą cię żywcem! – powiedział, wskazując ghule poniżej. – Nas

oczywiście nie tkną. Rozkazy i  tak dalej. Założę się jednak, że wyczuwają

już w powietrzu twoją krew. I jestem pewien, że robią się głodne.

Trójka wojowników podeszła, spychając Alego nad krawędź muru. Nie

wiedział, kto tak wyćwiczył tych Dewów, ale ten ktoś zrobił cholernie dobrą

robotę: żołnierze poruszali się, jakby kierował nimi jeden umysł.

Potem jednak szermierz przysunął się za blisko. Książę pochylił się,

widząc lukę, rzucił się na tego z  maczugą i  ciął go czysto przez udo.

Zatrute płomienie pozostawiły po sobie szybko czerniejącą ranę.

–  Bahramie! – krzyknęła z  przerażeniem łuczniczka. Wstrząśnięty

mężczyzna dotknął dłonią śmiertelnego rozcięcia, a  potem spojrzał dziko

na Alego.

– Za Banu Nahidę! – wyszeptał i runął naprzód.

Kompletnie zbity z  tropu tą deklaracją Ali nie przygotował się na

desperacką szarżę. Uniósł zulfikar obronnym gestem, ale nie miało to już

najmniejszego znaczenia. Żołnierz przyjął cios w  brzuch, rzucając się na

Alego i zwalając go pod mur.


Książę wylądował z  chrzęstem na mokrym piasku. Fala chlupnęła mu

prosto w  twarz, aż zakrztusił się wodą. Ramię mu pulsowało. Podczas

upadku zulfikar wypadł mu z  rąk i  tkwił teraz w  ciele zabitego Dewy,

leżącym na płyciźnie, ale dalej od brzegu.

Wysoki jęk sprawił, że podniósł się na kolana. Głodne kwilenie

i bezładne skrzeki nieumarłych ghuli przybrały na sile. Ali odwrócił głowę.

Otworzył szeroko oczy na widok tłumu potworów: toczyły się ku niemu

napuchnięte cielska z  gnijącego mięsa. Inne ghule, wychudzone niczym

szkielety, szczerzyły zakrwawione zęby i  przebierały szponami ostrymi jak

noże. Zbliżały się. Zjedzą go żywcem, rozerwą na strzępy i  zaczekają na

jego przyjaciół – tych, którzy przeżyją atak łuczniczki, właśnie zakładającej

strzałę na cięciwę.

Nie. Nie może ich spotkać taki los. Jego rodzina, jego miasto czekały na

ratunek. Ali wbił dłonie w  mokry piasek, a  woda przepłynęła mu między

palcami.

–  Pomóżcie mi! – krzyknął błagalnie do maridów. Starożytne żywiołaki

już kiedyś go wykorzystały, wiedział, że ich pomoc będzie go wiele

kosztować, ale teraz na to nie zważał. – Proszę!

Nic. Woda milczała, przelewając się bez życia. Maridowie odeszli.

Jednak w  odległym kącie jego umysłu coś się poruszyło. Nie obca

świadomość, której się spodziewał, ale coś innego, znanego i  dodającego

otuchy. Ta część Alego, która rozkoszowała się brodzeniem przez zalane

pola Bir Nabat i  oglądaniem, jak dzięki wodzie rozkwita życie.

Wspomnienia chłopczyka, którego mama uczyła pływania. Instynkt

samozachowawczy, który ochronił go przed niezliczonymi zabójcami.

Część jego umysłu, której zaprzeczał. Moc, która go przerażała. Po raz

pierwszy, od kiedy wpadł do jeziora tamtej straszliwej nocy, Ali

zaakceptował to wszystko.

Kiedy nadeszła następna fala, świat ucichł. Wszystko wydawało się teraz

miękkie, powolne i  szare. Nagle brak zulfikara w  ręku przestał mieć

znaczenie, podobnie jak przeważająca siła nieprzyjaciół.

Ali miał teraz wszystkie pozostałe atuty. Woda u  jego stóp wydawała się

śmiertelnie groźna, jak wściekłe zwierzę, szarpiące się w  klatce. Wilgoć

w  powietrzu zgęstniała i  spotężniała, pokrywając wszystkie powierzchnie.

Żyły podwodnych prądów mknęły niczym pulsujące mocą żywe istoty,

a  źródła ukryte w  skalnych zboczach niecierpliwiły się, chcąc rozsadzić

kamienne więzienie.
Zacisnął palce na rękojeści handżara. Otaczające go ghule nagle wydały

mu się nierealnymi istotami z  dymu, nicością, w  żyłach Dewów płynął

natomiast ogień – prawdziwy, palący i jasny.

Jednak ogień dało się ugasić.

Ali wrzasnął w  mrok nocy, a  wilgoć zawarta w  powietrzu trysnęła wokół

niego, opadając deszczem, który lizał jego rany, łagodził i  uzdrawiał

poobijane ciało. Pstryknął palcami i  oto z  piasku uniosła się mgła, która

zasnuła całą plażę. Usłyszał zdumiony okrzyk łuczniczki, zaskoczonej

nagłą utratą celu.

Książę wiedział jednak doskonale, gdzie co się znajduje. Skoczył po broń

i  wyszarpnął ją z  ciała martwego wroga w  tej samej chwili, kiedy

zaatakowały go ghule.

Z zulfikarem w  jednej dłoni i  handżarem w  drugiej torował sobie drogę

przez tłum nieumarłych, a  z  ostrzy frunęły na wszystkie strony krople

wody. Ghule nadciągały nieubłaganą falą, miejsce każdego ściętego

potwora zajmowały dwa nowe, wściekle szczękające paszczami

i  wymachujące martwymi, kościstymi dłońmi, oplecionymi girlandami

wodorostów.

Tymczasem Dewowie na murze ponad nim rzucili się do ucieczki: ciepło

ich ognistych ciał znikało w  oddali. Poza nimi byli jeszcze inni: Ali

wyczuwał kolejną trójkę, biegnącą ku pierwszym napastnikom, a kolejnych

pięcioro w szczątkach cytadeli. W sumie dziesięcioro wrogów.

Potrafił zabić dziesięciu przeciwników. Odciął głowę ghula

zagradzającego mu przejście, kopnął kolejnego w pierś, a potem pobiegł za

Dewami.

Zatrzymał się tylko na moment, posyłając handżar w  plecy najbliższego

uciekiniera. Zrównał się z nim, wepchnął ostrze głębiej i przekręcił je kilka

razy, aż wrzaski przeciwnika ucichły, a potem wyszarpnął je z ciała.

Jego uwagę przyciągnął zbliżający się tętent. Obejrzał się przez mgłę,

którą sam wyczarował, i  dostrzegł dwóch łuczników na koniach z  dymu,

galopujących wzdłuż brzegu. Jeden z  nich właśnie zakładał strzałę na

cięciwę.

Książę syknął, wzywając jezioro na pomoc. Wodne palce owinęły się

wokół końskich nóg, wciągając łuczników pod powierzchnię, kiedy ich

zaklęte wierzchowce zniknęły w  tumanie mgły. Biegł dalej. Dwóch

uciekinierów stanęło, zapewne próbując w przypływie odwagi zatrzymać go

i obronić towarzyszy.
Ali przeszył zulfikarem serce jednego z nich, a sztyletem rozpłatał gardło

drugiego.

Pozostało siedmioro pieszych.

Ghule dogoniły go jednak, kiedy skoczył ku roztrzaskanemu

zewnętrznemu murowi Cytadeli, i  ściągnęły z  powrotem, gdy próbował się

na niego wspiąć. Zobaczył plątaninę kości i poczuł smród zgnilizny i  krwi,

a  zaraz potem potwory go zaatakowały. Wrzasnął, kiedy jeden z  nich

wgryzł się w  jego wcześniej zranione ramię. Były teraz wszędzie, ogarnęła

go panika – i nagle utracił kontrolę nad potężną wodną magią.

„Dewabad, Alizajdzie” – wyszeptał głos ojca w  jego głowie. „Dewabad ma

pierwszeństwo”. Wciąż krwawiąc, Ali dał z siebie jeszcze więcej, sięgając po

pierwotne czary, krążące w nim tak wartko, że czuł, jakby jego ciało miało

wybuchnąć.

Natychmiast otrzymał podarunek: wyczuł pod sobą bogatą żyłę wodną,

ukryty strumień, wijący się głęboko, głęboko pod piaskiem. Wezwał go

i szarpnął nim tak, jakby mocno ciągnął za sznur.

Skały, piasek i  woda wystrzeliły w  powietrze. Ali cisnął nimi w  ghule,

likwidując dość potworów, by reszta rzuciła się do ucieczki. Teraz bez

przeszkód wspiął się po zburzonym murze Cytadeli.

Kolejna para Dewów została z  tyłu, by związać go walką. Nagrodził ich

odwagę dwoma szybkimi uderzeniami zulfikara, ścinając im głowy. Krew

ciekła mu po twarzy, a  zdarte kawałki skóry paliły pod obszarpaną

kandurą.

Książę w  ogóle się tym nie przejmował. Biegł ku wyłomowi, a  strzały

sypały się na niego, kiedy kluczył po zniszczonym dziedzińcu, na którym

uczył się kiedyś szermierki. Wszędzie leżały zwłoki jego towarzyszy

z  Gwardii, niektóre przeszyte strzałami, inne rozszarpane przez ghule,

a pozostałe zmiażdżone podczas rzezi, jaką urządziła w kompleksie wodna

bestia. W  jego umyśle walczyły o  lepsze rozpacz i  wściekłość, pchając go

wciąż naprzód. Chociaż łucznicy niewiele widzieli w  zesłanej przez księcia

mgle, jeden z  nich niemal trafił celu: strzała otarła się o  udo Alego, aż

sapnął z przerażenia.

Mimo to się nie zatrzymał.

Przeskoczył przez potrzaskany stos piaskowca, który skojarzył mu się

niejasno ze słoneczną salą, w której próbował kiedyś opowiadać znudzonej

grupie kadetów o gospodarce. Teraz stał za nią szermierz, który wcześniej

z niego szydził, trzęsąc się z przerażenia, lecz unosząc ostrze.


– Demonie! – wrzasnął. – Czym ty do diabła jes…

Ali uciszył go jednym ciosem handżara.

Zostało czworo. Wciągnął powietrze i  przez chwilę ogarniał wzrokiem

otoczenie, dostrzegając dwóch łuczników, stojących na murze Cytadeli,

w miejscu, z którego łatwo mogli strzelać do żołnierzy lądujących na plaży.

Dwóch pozostałych Dewów z  mieczami w  dłoniach znajdowało się o  kilka

kroków od wyłomu prowadzącego do miasta, a  tłum ghuli deptał im po

piętach.

Ali zamknął oczy, upuścił broń, opadł na ziemię i  zagłębił dłonie

w  jednym z  bajor pozostawionych przez atak jeziora. Wyczuwał w  oddali

towarzyszy, ostatnie niedobitki Gwardii Królewskiej wyłaniające się z wody,

ale żaden z nich nie znajdował się tak blisko Cytadeli. Jeszcze nie.

Dobrze. Znów przyzwał jezioro i  wyczuł jego pośpiech. Było wściekłe

i chciało się zemścić na kamiennej wyspie, kalającej jego serce.

Ali miał zamiar pozwolić mu na niewielki odwet. Skinął na fale

uderzające w mur. „Chodźcie!”

A one odpowiedziały.

Woda ryknęła, przelewając się ku Cytadeli i  rzucając łuczników na

kamienny dziedziniec. Kiedy się do niego zbliżała, rozdzieliła się, by

schwytać ghule i  rozszarpać je na kawałki. Rozległ się pojedynczy krzyk,

kiedy połknęła ostatnich Dewów i  pomknęła ku wyłomowi, chętna

pochłonąć resztę miasta.

Ali musiał użyć całej mocy, jaka mu pozostała, by okiełznać gniewny

żywioł. Woda zawyła w jego umyśle, a on odpowiedział wrzaskiem, wbijając

palce w  ziemię i  siłą zawracając fale z  powrotem do jeziora. Przypadły mu

do stóp, wsiąkając w piasek i wlewając się w szczeliny w ruinach.

Jego magiczna więź zniknęła i  upadł na ziemię. Krew i  pot lały się

z niego strumieniami. Dzwoniło mu w uszach, zaś blizny pozostawione lata

temu przez marida pulsowały. Świat przed oczami mu się rozmazał,

a mięśnie boleśnie skurczyły.

A potem leżał już tylko nieruchomo na zimnym, mokrym podłożu. Na

aksamitnym, czarnym tle nieba lśniło bogactwo gwiazd, pięknych

i kuszących.

–  Alizajdzie! – Chociaż Ali słyszał, jak Lubajd wykrzykuje jego imię,

przyjaciel wydawał się znajdować bardzo daleko. Wszystko wyglądało tak

odlegle… poza migoczącymi gwiazdami i  rozlaną pod nim ciepłą krwią.

Rozległ się trzask gromu. Dziwne, zauważył mętnie, skoro na czarnym


niebie nie było ani jednej chmury. – Ali! – Twarz Lubajda pojawiła się nad

nim. – Och, bracie, nie… – Obejrzał się przez ramię. – Pomocy!

Tymczasem ziemia znów stygła, woda sączyła się przez piasek, by wziąć

go w  objęcia. Ali zamrugał i  nagle mógł myśleć trochę jaśniej. Plamy

tańczące mu przed oczami znikły w samą porę, by dostrzegł lśniąco czarną

chmurę dymu, wznoszącą się za Lubajdem. Jej macki tańczyły, splatając

się i rozplatając.

Spróbował ostrzec przyjaciela, lecz udało mu się tylko wychrypieć

jego imię:

– Lu…Lubaj…

Tamten uciszył księcia.

–  Już dobrze, tylko się trzymaj. Zabierzemy cię do tej twojej Nahidki,

a  ona cię już uzdrowi. – Zatknął zulfikar Alego z  powrotem za jego pas

i  uśmiechnął się szeroko, patrząc jednak wciąż zatroskanym wzrokiem. –

Tylko nie pozwól, żeby…

Jego słowa zagłuszył nagły, potworny chrzęst. Lubajd zamarł, a  potem

jego ciało zadrgało lekko. Rozległ się kolejny chrzęst, a  po nim straszny,

ssący odgłos. Geziri otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.

Wypłynęła z  nich jednak tylko krew. Ognista dłoń odepchnęła go…

i Lubajd upadł na ziemię.

–  Na Stwórcę… – odezwał się przeciągle mroczny głos. – Czymże ty

jesteś… ty wspaniała, niszczycielska cząstko chaosu?

Ali z  otwartymi ustami spojrzał na górującego nad nim stwora,

dzierżącego w  szponiastej dłoni zakrwawiony topór wojenny. Istota była

upiornie chuda, jej kończyny przypominały sprasowane światło, a  złote

oczy lśniły i  migotały. Tylko jedno stworzenie na świecie mogło wyglądać

w ten sposób.

Ifryt. Ifryt przekroczył zasłonę i dostał się do Dewabadu.

Stwór złapał go za gardło, a  Ali sapnął, uniesiony w  powietrze. Demon

przysunął go, tak że jego błyszczące oczy znalazły się o kilka cali od twarzy

księcia. Alego owionęła woń krwi i  popiołu, gdy istota oblizała ostre zęby,

spoglądając na niego z ciekawością i wyraźnym głodem w oczach.

Ifryt wciągnął powietrze.

–  Sól – wyszeptał. – To ciebie porwali maridowie, nieprawdaż? – Jednym

z  ostrych jak brzytwa pazurów nacisnął gardło jeńca, a  Ali odniósł

wrażenie, że potwór w  każdej chwili mógłby je rozpłatać. – Ale to… –

Wskazał gestem zrujnowany dziedziniec i  potopionych Dewów. – Nigdy nie


widziałem czegoś podobnego. – Drugą dłonią przesunął badawczo po

ramieniu Alego. – Ani nie czułem magii, jaka w  tobie kipi. – Ogniste oczy

błysnęły. – Z przyjemnością bym cię rozpruł, mój mały, żeby zobaczyć, jak

to działa, warstwa po warstwie…

Ali spróbował uwolnić się z  uścisku, ale dostrzegł zwłoki Lubajda.

Szkliste, niewidzące oczy przyjaciela utkwione były w  niebie nad ich

głowami. Książę ze zdławionym krzykiem protestu sięgnął po zulfikar.

Palce ifryta raptownie zacisnęły się na jego gardle. Demon zacmokał

z dezaprobatą.

– O nie, to ci się nie uda.

– Książę Alizajdzie!

Zmagając się z  żelaznym uściskiem ifryta na gardle, Ali dostrzegł

w  pewnej odległości oddział żołnierzy: resztę niedobitków Gwardii

Królewskiej.

–  Książę? – powtórzył stwór. Pokręcił z  rozczarowaniem głową. – Jaka

szkoda. Ktoś inny cię poszukuje, a nawet ja nie ośmielę się mu sprzeciwić.

– Westchnął. – Trzymaj się. To najprawdopodobniej zaboli.

Ali nie miał czasu zareagować. Palący ból przebiegł przez jego ciało, obu

ich pochłonął ognisty wir, okolony mdląco zielonymi chmurami. Usłyszał

trzask, niczym od pioruna, i  coś wstrząsnęło nim do szpiku kości. Plaża

zniknęła, krzyki jego żołnierzy ucichły, zastąpione rozmazanym widokiem

dachów miasta i rykiem wichru.

A potem wszystko to zniknęło. Wylądowali z  łomotem, zaś ifryt w  końcu

go puścił. Ali upadł ciężko na kamienną posadzkę. Zdezorientowany,

próbował wstać, ale poczuł gwałtowne mdłości i  nagle musiał się bardzo

postarać, żeby nie zwymiotować. Wstrzymał oddech i zacisnął powieki.

Gdy je znów otworzył, zobaczył znane drzwi gabinetu ojca. Zostały

wyrwane z zawiasów, a komnata – splądrowana i podpalona.

Ali się spóźnił.

Ifryt, który zamordował Lubajda, dokądś szedł. Księciu kręciło się

jeszcze w  głowie, lecz próbował śledzić kroki tamtego. Efekt był taki, że

docierały do niego pojedyncze obrazy: grupa młodych wojowników

w  takich samych czarnych, cętkowanych mundurach, jak Dewowie na

plaży, otaczała innego mężczyznę, zapewne dowódcę. Stał tyłem do Alego,

wywarkując w dewaszti krótkie zdania brzmiące jak rozkazy.

Przez szerokie plecy miał przewieszony olbrzymi srebrny łuk, który

obudził w księciu straszliwe wspomnienia.


Ali pokręcił gwałtownie głową, próbując ocknąć się ze złego snu.

–  Ależ łup ci przyniosłem – zapiał ifryt do dewańskiego dowódcy,

pokazując Alego kciukiem. – To ten książę, którego szuka twoja Banu

Nahida, tak? Tego, którego mamy zamknąć w lochu?

Tamten odwrócił się na pięcie, a  Ali zamarł. Zimne zielone oczy z  jego

koszmarów, czarny tatuaż, ogłaszający jego stosunek do świata…

– Nie, to nie ten – odezwał się Darajawahusz e-Afszin niskim, śmiertelnie

groźnym głosem. Jego oczy błysnęły, jakby przez szmaragdową zieleń

przebiła na chwilę ognista żółć. – Ale nada się świetnie.


 

37
 

Dara
 

Dara postąpił dwa kroki ku Alizajdowi, a  potem się zatrzymał, nie

dowierzając własnym oczom: czy zakrwawiony Ajanle przed nim

rzeczywiście był tym samym zadufanym królewskim bachorem, z  którym

fechtował w  Dewabadzie wiele lat temu? Dojrzał, tracąc dziecięce rysy,

które powstrzymały dłoń Dary przed zakończeniem tamtego pojedynku

śmiertelnym ciosem. Wyglądał strasznie, tak jakby Wizaresz wyłowił go

półżywego z  jeziora. Kandura zwisała na nim jak przemoczona szmata,

a na rękach miał krwawe rany i ślady zębów.

Jego oczy jednak miały szary odcień Gezirich, taki, jaki Dara pamiętał.

Taki sam, jak oczy jego ojca i Zajdiego Al-Kahtaniego, a jeżeli nawet afszin

uznałby to za przypadkową zbieżność, to zulfikar za pasem Alego

wystarczył, by potwierdzić jego tożsamość.

Książę dźwignął się do pozycji siedzącej. Wpatrywał się w  Darę

zszokowany i wydawał się kompletnie zdezorientowany.

– Ależ ty nie żyjesz – wyszeptał oszołomiony. – Zabiłem cię.

Dara poczuł nagłą wściekłość i zacisnął dłonie w żarzące się pięści.

–  Ach, więc to pamiętasz, co? – Z  najwyższym wysiłkiem starał się

pozostać w  śmiertelnej formie, chociaż korciło go, żeby poddać się

płomieniom, które chciały go pochłonąć.

Dłonie Nahri na jego twarzy i  jej słowa: „Wyjedziemy stąd i  zwiedzimy

cały świat”. Dara był wtedy blisko, tak blisko ucieczki od tego wszystkiego.

A potem Alizajd Al-Kahtani poddał się maridom.

–  Afszinie? – Przez mgłę wspomnień przedarł się niepewny głos Lali,

najmłodszej spośród jego rekrutek. – Czy chciałeś, żebym poprowadziła


mój oddział do haremu?

Dara wypuścił powietrze. Jego żołnierze. Jego obowiązek.

–  Trzymaj go – polecił sucho Wizareszowi. Rozprawi się z  Alizajdem Al-

Kahtanim sam, ale dopiero po tym, jak wyda rozkazy swoim wojownikom.

– Ale najpierw odbierz mu ten przeklęty zulfikar.

Odwrócił się, zamykając na chwilę oczy. Zamiast czerni pod powiekami

zobaczył to, co oglądało pięć par oczu stworzeń, które wyczarował

z  własnej krwi i  wpuścił do miasta z  każdą grupą wojowników. Dostrzegł

z  otuchą obraz Maniże – która uparła się, by oddzielić się od nich

natychmiast i  udać do infirmerii – jadącej wierzchem na galopującym

karkadannie, stworzonym specjalnie dla niej.

Stwory ciążyły jego umysłowi, magia potrzebna do podtrzymywania ich

istnienia wyczerpywała go stopniowo. Wkrótce będzie musiał porzucić

śmiertelną formę, choćby po to, by odzyskać siły.

–  Rozproszyć się – powiedział w  dewaszti. – Słyszeliście Banu Nahidę.

Naszym priorytetem jest odnalezienie Wielkiego Wezyra i zwłok Ghassana.

Lalu, twoja grupa przeszuka harem. Gusztapie, weź swoich żołnierzy do

pawilonu na dachu, o którym wspominał Kaweh. – Zmierzył ich wzrokiem.

– Oczekuję, że się nie zapomnicie. Zróbcie to, co konieczne, by

zabezpieczyć pałac i naszych rodaków, ale nie więcej. – Zamilkł na chwilę.

– To miłosierdzie nie dotyczy żadnych niedobitków z  Gwardii Królewskiej.

Tych zabijajcie natychmiast. Nie dajcie im szansy sięgnięcia po broń. Nie

dajcie żadnemu mężczyźnie szansy dobycia broni.

– Ale większość mężczyzn tutaj nosi broń – odezwał się Gusztap.

Dara spojrzał na niego bacznie.

– Mój rozkaz pozostaje w mocy.

Tamten skłonił głowę. Dara zaczekał, aż jego żołnierze znikną, a  potem

się odwrócił.

Wizaresz odebrał Alizajdowi zulfikar i trzymał go teraz księciu na gardle,

chociaż krwawiący dżinn nie wydawał się zdolny do walki. Ledwie stał na

nogach. Gdy Dara zdał sobie z  tego sprawę, stanął w  pół kroku. Ściąć

znienawidzonego wroga w  walce, to jedna rzecz, ale stracić rannego

młodzieńca, który ledwie widział na oczy – całkiem inna.

„Jest niebezpieczny. Pozbądź się go”. Dara dobył krótkiego miecza…

a  potem gwałtownie się zatrzymał i  przyjrzał się przemoczonemu księciu.

„Ślady zębów”. Odwrócił się do Wizaresza.


–  Miałeś być z  moimi żołnierzami i  twoimi ghulami na plaży. Czy

zabezpieczyli pozostałości Cytadeli?

Ifryt pokręcił głową.

–  Twoi żołnierze nie żyją – odparł bez ogródek. – A  moje ghule zniknęły.

Nie miało sensu, żebym tam dłużej pozostawał. Dżinny już odbiły plażę.

Dara popatrzył na niego z  niedowierzaniem. Sam przeprowadził

inspekcję ruin Cytadeli i  obsadził je swoimi wojownikami wraz z  setką

ghuli. Powinno to wystarczyć na resztki Gwardii, które jakimś cudem

przeżyły.

–  Nie może być. – Zmrużył oczy, a  potem przysunął się nagle do

Wizaresza. – Czy ich porzuciłeś? – warknął.

Demon uniósł dłonie w kpiącym geście poddania.

–  Nie, głupcze. Za śmierć twoich wojowników odpowiada ten tu

oberwaniec – odparł, wskazując głową Alizajda. – Jezioro było mu

posłuszne, jakby sam był maridem. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Dara się zachwiał. Posłał na tę plażę kilkunastu najlepszych

wojowników. Posłał tam Irtemiz!

A Alizajd Al-Kahtani zabił ich wszystkich maridzkimi czarami.

Afszin odepchnął Wizaresza.

Tymczasem Ali w  końcu odzyskał nieco siły, po czym rzucił się

w kierunku ifryta, tak jakby chciał odebrać mu zulfikar.

Nie dotarł jednak do niego. Dara uderzył go w  twarz, dość mocno, by

usłyszeć trzask kości. Książę rozciągnął się na posadzce, a  z  jego

złamanego nosa trysnęła krew.

Dara, zbyt wściekły, by pozostać w  dotychczasowej formie, pozwolił

działać swojej magii. Jego ciało buchnęło ogniem, a  ze skóry wyłoniły się

kły i szpony. Ledwie zauważył przemianę.

Alizajd jednak ją dostrzegł. Wykrzyknął, zszokowany, i  zaczął się

odczołgiwać od Dary. Dobrze, niech pomiot Kahtanich umrze

w przerażeniu. Ale afszin nie wykona wyroku przy użyciu magii, o nie. Miał

zamiar przeszyć gardło tamtego ostrzem i  patrzeć, jak książę się

wykrwawia. Złapał Alizajda za kołnierz podartej szaty i uniósł miecz.

–  Czekaj. – Cichy głos Wizaresza był jednak tak naglący, że Dara

dosłyszał go mimo wściekłości.

Zatrzymał się.

– Czego? – wypluł z siebie, oglądając się przez ramię.


–  Naprawdę chcesz zabić tego, który pozbawił cię życia na oczach twojej

Nahri i zmasakrował twoich młodych żołnierzy? – zapytał ifryt przeciągle.

– Tak! – warknął Dara. – Dokładnie to zamierzam zrobić.

Wizaresz się przysunął.

– A więc ześlesz nieprzyjacielowi spokój, którego tobie odmówiono?

Dym zakłębił się wokół dłoni Dary, poczuł na twarzy nagłe gorąco.

– Chcesz do niego dołączyć? W tej chwili nie mam cierpliwości do twoich

przeklętych zagadek, Wizareszu!

–  To żadna zagadka, Darajawahuszu. – Demon wyciągnął spod

napierśnika z brązu metalowy łańcuch. – To tylko alternatywa.

Afszin utkwił wzrok w  pierścieniach ze szmaragdami, zwisających

z łańcucha. Wstrzymał oddech.

–  Oddaj mi go – wyszeptał Wizaresz w  dewaszti. – Znasz jego imię, czyż

nie? Możesz sam zadać zabójczy cios i wypełnić rozkazy Maniże, ale pozwól

mi najpierw odebrać mu duszę – przysunął się, mrucząc przymilnie jak

kocur. – Weź na nim odwet, na jaki zasługujesz. Odmówiono ci

błogosławieństwa śmierci, więc dlaczego twój wróg ma je otrzymać z twoich

rąk?

Palce Dary na mieczu zadrżały, oddech mu przyśpieszył. Maniże

zemściła się na Ghassanie, dlaczego więc Dara miałby nie postąpić

podobnie? Czy taki odwet był czymś gorszym niż to, co właśnie robił? Albo

to, co zrobił do tej pory?

Alizajd musiał zdać sobie sprawę, że dzieje się coś złego. Jego wzrok

wędrował między Darą a  ifrytem, aż w  końcu padł na łańcuch

z pierścieniami niewolników.

Wybałuszył oczy, w  których pojawiło się nagle skrajne przerażenie.

Sapnął i szarpnął się w tył, próbując się wyrwać z uścisku Dary, ale afszin

przytrzymał go bez wysiłku, przygniatając mocno do posadzki

i przyciskając mu ostrze do szyi.

Alizajd krzyknął, wijąc się w uchwycie.

–  Puść mnie! – wrzasnął, najwyraźniej nie dbając o  miecz na gardle. –

Puść mnie, ty…

Wizaresz jednym brutalnym ruchem złapał jego głowę i  walnął nią

o  kamienie. Alizajd natychmiast ucichł, wywracając oszołomione oczy

w głąb czaszki.

Ifryt westchnął z irytacją.


–  Przysięgam, te dżinny hałasują jeszcze gorzej niż ludzie. Podejrzewam

jednak, że tak to jest, jak się przebywa za blisko tych ziemnokrwistych

insektów. – Sięgnął po dłoń Alizajda i wsunął mu pierścień na kciuk.

– Przestań – szepnął Dara.

Ifryt łypnął na niego, wciąż trzymając pierścień w palcach.

–  Powiedziałeś, że to nie ten książę, którego szukasz. Nie tknąłem

żadnego z twoich rodaków, więc chyba możesz dać mi tego jednego?

Jednak zimna sprawność, z  jaką Wizaresz uderzył przed chwilą głową

księcia o  posadzkę, tak jakby zabijał muchę, sprawiła, że Dara ochłonął,

a teraz zareagował na gniewny, zaborczy ton ifryta obrzydzeniem. Czy tak

właśnie myślała o nim samym Kandisza? Jak o swojej własności, igraszce,

którą rzuca się ludziom do zabawy, by czerpać radość z  chaosu, jaki

spowoduje?

„Tak. Jesteśmy potomkami tych, którzy ich zdradzili. Dewów, którzy

wybrali pokorny pokłon przed Sulejmanem i  pozwolili, żeby ludzie

odmienili ich już na zawsze”. Dla ifrytów jego pobratymcy, wszystko jedno,

dżinny czy Dewowie, byli czystą herezją, czymś wyjątkowo ohydnym.

Dara był głupcem, że o  tym zapomniał. Niezależnie od tego, jak

przywrócono go do życia, nie był ifrytem. Nie powinien był im pozwolić, by

zniewolili duszę kolejnego dżinna.

–  Nie – powiedział z  widoczną odrazą. – Zdejmij z  niego tę obmierzłą

rzecz. Już! – zażądał, lecz Wizaresz stał nieruchomo. Ifryt, zamiast

posłuchać rozkazu, podniósł wzrok, gdy jego uwagę przyciągnęło coś, co

działo się za nimi. Dara również tam spojrzał.

Jego serce na chwilę stanęło.


 

38
 

Nahri
 

–  Jesteś pewien, że tędy dotrzemy do zewnętrznego muru? – wyszeptała

Nahri, kiedy przekradali się z Muntazirem przez kręte przejście dla służby.

Wyczarowany przez nią niewielki płomyk rzucał krąg światła tylko na ich

bezpośrednie otoczenie, poza tym panowała tu całkowita ciemność.

–  Mówiłem ci już dwa razy – odparł uszczypliwie Muntazir. – No to

jeszcze raz: które z nas spędziło tutaj całe życie?

– A które z nas korzystało z tych korytarzy, żeby zakradać się do cudzych

sypialni? – mruknęła w odpowiedzi Nahri, ignorując zirytowane spojrzenie

męża. – Co, mylę się?

Przewrócił oczami.

– To przejście zaraz się kończy, ale możemy iść następnym korytarzem do

wschodniego skrzydła, i dalej zewnętrznymi schodami.

Nahri skinęła głową.

–  A co do pieczęci Sulejmana… – zaczęła, próbując przybrać lekki ton. –

Jak ją odzyskamy? Czy musimy wyciąć ją z  twarzy twojego ojca, czy

raczej…

Muntazir udał, że się dławi.

– Mój Boże, Nahri, naprawdę?

– To ty się zapowietrzyłeś, kiedy po raz pierwszy o tym rozmawialiśmy!

Pokręcił głową.

–  A nie wbijesz mi sztyletu w  plecy i  nie uciekniesz, kiedy ci o  tym

powiem?

– Bardzo możliwe, jak będziesz dalej tak gadał. – Nahri westchnęła. – Czy

możemy się zgadzać, chociaż tej jednej nocy?


–  Świetnie – burknął jej mąż. – Poza tym, biorąc pod uwagę sytuację,

ktoś jeszcze powinien wiedzieć. – Nabrał powietrza. – To nie ma nic

wspólnego z  jego twarzą. Znak ukazuje się na niej, kiedy ktoś założy

sygnet na palec.

–  Sygnet? A  więc pieczęć Sulejmana znajduje się na sygnecie? – Nahri

usiłowała sobie przypomnieć wszystkie klejnoty, jakimi Ghassan ozdabiał

dłonie przez ostatnie pięć lat. Przywykła do szacowania w  myślach

wartości cudzej biżuterii. – Czy to rubin, który nosi na kciuku?

Muntazir spojrzał na nią ponuro.

–  Nie nosił go na palcu – odparł. – Tylko w  sercu. Musimy je wyciąć

i spalić. Sygnet uformuje się na nowo z popiołu.

Nahri zatrzymała się jak wryta.

– Co musimy zrobić?!?

– Proszę, nie każ mi tego powtarzać. – Muntazir wyglądał, jakby brały go

mdłości. – Pierścień uformuje się na nowo, trzeba go założyć na palec,

i  tyle. Ojciec powiedział, że czasem dojście do siebie zajmuje parę dni.

A  potem nowy posiadacz sygnetu jest uwięziony w  Dewabadzie już na

zawsze – dodał posępnie. – Teraz rozumiesz, dlaczego mi się nie spieszyło

do tronu?

–  Ale jak to „jest uwięziony w  Dewabadzie”? – zapytała Nahri, myśląc

gorączkowo.

–  Nie pytałem. – Kiedy spojrzała na niego z  niedowierzaniem, uniósł

dłonie z  bezradnym zniecierpliwieniem. – Nahri, miałem może osiem lat,

kiedy opowiedział mi o  tym wszystkim. Starałem się wtedy nie porzygać

z przerażenia i nie miałem głowy do wypytywania go o wszystkie szczegóły

dotyczące sygnetu, który kiedyś miałem wyjąć z jego zakrwawionych zwłok.

Powiedział mi tylko, że pierścień nie może opuścić miasta, chyba że ktoś

chce pozostawić tu swoje serce…

– Jakie to poetyckie – wymamrotała. Szli dalej mrocznym przejściem.

Zatrzymał się przy ledwie widocznych drzwiach.

– To tutaj.

Delikatnie je otworzył, a  Nahri zatrzymała się tuż obok. Po chwili oboje

wyszli w ciemność.

Zrzedła jej mina. Na posadzce leżała martwa kobieta Geziri w  szatach

służącej. Z uszu ciekła jej krew.

– Trucizna już tu dotarła – powiedziała cicho Nahri. Nie były to pierwsze

zwłoki, na jakie się natknęli. Chociaż zdołali ostrzec kilku szlachetnie


urodzonych Gezirich, znaleźli w  pałacu więcej martwych niż żywych:

żołnierzy z bronią za pasem, uczoną, wokół której leżały rozrzucone zwoje,

czy też, rozdzierający widok, parę chłopców w  odświętnych strojach,

trzymających w  dłoniach niezapalone zimne ognie. U  ich małych stóp

wciąż wisiały smugi miedzianego oparu.

Muntazir zamknął oczy kobiety.

– Rzucę Kaweha karkadannowi – wyszeptał z wściekłością. – Przysięgam

na imię ojca.

Nahri zadrżała. Nie mogła się nie zgodzić z tym pomysłem.

– Chodźmy już.

Po chwili stanęli jednak, kiedy usłyszała kroki. Zza rogu ktoś nadchodził,

przynajmniej trójka osób. Nie zdołaliby się cofnąć w  głąb korytarza, więc

wcisnęli się w  ciemną niszę w  ścianie. Natychmiast zasnuł ich cień: to

pałac roztaczał nad nimi ochronną magię. Tymczasem zza zakrętu wyszło

kilka postaci.

Zamarła. Nieznani, młodzi Dewowie, wszyscy w  czarnych mundurach

w  szare cętki. Dobrze uzbrojeni. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa

potrafiliby stawić czoła emirowi i jego żonie. Muntazir również musiał dojść

do tego wniosku, ponieważ nie próbował rzucić im wyzwania. Zaczekał

w bezruchu, aż tamci znikną w głębi korytarza.

W końcu odchrząknął.

– Zdaje się, że twój ród zorganizował przewrót pałacowy.

Nahri przełknęła ślinę.

– Na to wygląda – odparła trzęsącym się głosem.

Muntazir spojrzał na nią z ukosa.

– A ty? Wciąż jesteś po mojej stronie?

Jej spojrzenie padło na nieżywą kobietę.

– Jestem po stronie tych, którzy nie robią takich rzeczy.

Ruszyli opuszczonym korytarzem. Serce Nahri waliło, ale nie ośmielała

się odezwać, tym bardziej że teraz było jasne: do pałacu zakradli się

wrogowie. Czasem słyszeli czyjś krzyk albo gwałtownie ucięte ostrzeżenie.

Głosy niosły się echem po labiryncie pałacowych korytarzy.

Nagle poczuła dziwne mrowienie i  zadrżała. Uczucie było osobliwie

znajome, ale nie potrafiła go z niczym połączyć. Położyła dłoń na rękojeści

jednego ze sztyletów. Słyszała w  głowie rytmiczne uderzenia własnego

pulsu, niczym ostrzegawcze stukanie w ramię.


Muntazir zatrzymał ją gwałtownie. Z  pewnej odległości dobiegł ich

stłumiony okrzyk.

– Puszczaj!

Sapnął z zaskoczeniem.

– Nahri, to brzmiało jak…

Jego żona już ruszyła w  kierunku źródła tych dźwięków. Dobiegły ją

odgłosy kłótni, inne głosy, ale prawie ich nie słyszała. Skręcili za róg, a ona

uniosła rękę: po tak długim skradaniu w  ciemności oślepiło ją nagłe

światło.

Nie rzucały go jednak pochodnie ani zaklęte płomienie. Dochodziło od

strony dwóch ifrytów, które właśnie przygwoździły Alego do posadzki.

Nahri zatrzymała się gwałtownie, tłumiąc krzyk. Książę wyglądał jak

zakrwawiony strzęp dżinna, leżący bezwładnie w  uścisku wielkiego ifryta,

z  niewytłumaczalnego powodu noszącego ten sam mundur co spotkani

wcześniej żołnierze Dewów i  trzymającego miecz przy gardle ofiary.

Szczuplejszy ifryt w  napierśniku z  brązu trzymał dłoń Alego, wyginając ją

boleśnie w nadgarstku.

Oba potwory odwróciły się w  kierunku królewskiej pary. Nahri sapnęła,

dostrzegłszy zielony klejnot błyszczący na palcu Alego.

Pierścień. Pierścień niewolnika ze szmaragdem.

Ifryt w mundurze Dewów otworzył usta, a jego oczy błysnęły jaśniej.

– Nah…

Nie pozwoliła mu dokończyć. Ogarnięta wściekłością, przeciągnęła

sztyletem przez dłoń, rozcinając skórę, a  potem runęła naprzód, bez

wahania rzucając się na niego.

Potoczyli się po posadzce, a  Nahri wylądowała na jego piersi. Uniosła

zakrwawione ostrze, próbując zatopić je w  jego gardle, on jednak

z łatwością odtrącił jej dłoń, nie wypuszczając krótkiego miecza.

Rzuciła się ku jego broni, ale był silniejszy. Puścił miecz, który z hałasem

upadł na kamienie, złapał ją za nadgarstki, a potem przetoczył się nad nią

i przyszpilił do podłogi.

Nahri wrzasnęła. Demon spojrzał jej prosto w  oczy, a  jej zaparło dech

w  piersiach na widok czegoś, co wyglądało jak żal wirujący w  głębi

ognistych ślepi.

A potem paląca żółć zniknęła, a  jego oczy stały się zielone, przybierając

dokładnie ten sam odcień, jaki nawiedzał ją w  snach. Z  dymiącej czaszki

wyrosły czarne loki, a blask płomieni zgasł, pozostawiając po sobie lśniącą,


jasnobrązową skórę. Jego skroń znaczył czarny tatuaż: strzała krzyżująca

się ze skrzydłem szedu.

Dara patrzył na nią z bliska: jego twarz znajdowała się o kilka cali od jej

oczu. Aromat cedru i  palonych cytrusów drażnił jej nozdrza. Potem się

odezwał, wymawiając jedno słowo, tylko jedno słowo, które zabrzmiało

w jego ustach niczym modlitwa:

– Nahri.

Nahri zawyła, czując, jak przebija się przez nią coś pierwotnego i dzikiego.

–  Przestań! – wrzasnęła, wijąc się pod nim. – Zmień wygląd, porzuć jego

twarz albo cię zabiję!

Ifryt przytrzymał jej dłonie, gdy spróbowała dosięgnąć paznokciami jego

gardła.

– Nahri, przestań! – krzyknął. – Przysięgam, to ja!

Jego głos nią wstrząsnął. Boże, brzmiał jak głos Dary! Ale to było

niemożliwe, absolutnie niemożliwe. Nahri widziała jego śmierć na własne

oczy. Rozgarniała dłońmi jego popioły.

To była sztuczka, podstęp ifrytów. Jego dotyk przeszył ją dreszczem. Po

raz kolejny spróbowała się uwolnić i  dostrzegła swój zakrwawiony sztylet

w pobliżu stopy.

– Zajdi! – Muntazir przypadł do brata i natychmiast został odrzucony na

przeciwną stronę korytarza przez drugiego ifryta. Uderzył ciężko w  jedną

z delikatnych fontann, a wokół niego rozprysły się woda i szkło.

Nahri myślała rozpaczliwie, jak się pozbyć ifryta, aż w końcu kopnęła go

mocno kolanem w krocze.

Sapnął, jego zielone oczy zalśniły zaskoczeniem i  bólem, po czym

odskoczył, wystarczająco daleko, by mogła się uwolnić. Jednym

spojrzeniem ogarnęła Muntazira, biegnącego ku Alemu. Młodszy z  książąt

powoli przewrócił się na bok, a  krew lała mu się po twarzy. Drugi ifryt

sięgnął po topór wojenny, przewieszony przez plecy…

– Przestańcie! – Korytarz zadrżał, gdy rozkaz pierwszego stwora odbił się

w nim echem. – Wizareszu, cofnij się – warknął, wstając z posadzki. Drugi

demon natychmiast go posłuchał, odstępując od braci Kahtanich. Wdepnął

w kałużę wody ze strzaskanej fontanny, aż plusnęło.

Ifryt wyglądający jak Dara odwrócił się z powrotem do Nahri z błagalnym

spojrzeniem.
–  Nahri – wydusił zdławionym głosem, tak jakby wymówienie tego

imienia sprawiało mu trudność. Zrobił krok ku niej, wyciągając rękę, tak

jakby chciał ująć jej dłoń.

–  Nie dotykaj mnie! – Dźwięk jego głosu wywoływał u  niej fizyczny ból.

Z całych sił starała się nie zakryć uszu. – Nie wiem, kim jesteś, ale zatruję

cię własną krwią, jeżeli nie zmienisz wyglądu.

Padł przed nią na kolana, łącząc dłonie w  dewańskim geście

błogosławieństwa.

–  Nahri, to ja, przysięgam na popioły moich rodziców. Znalazłem cię na

kairskim cmentarzu, a  zdradziłem ci swoje imię w  ruinach Hierapolis. –

W  jego oczach zamigotał ponownie ten sam żal. – Pocałowałaś mnie

w jaskini nad brzegiem Gozanu. – Głos mu się załamał. – Dwukrotnie…

Serce skurczyło jej się boleśnie, całe ciało wyprężyło się z odrazą.

–  To niemożliwe. – Załkała rozpaczliwie. – Nie żyjesz. Nie żyjesz!

Widziałam, jak to się stało.

Przełknął ślinę, jego twarz ściągnęła się smutkiem, a  udręczone oczy ją

pochłaniały.

–  To prawda. Ale najwyraźniej nikt nie ma ochoty pozostawić mnie

w takim stanie.

Nahri zachwiała się i  szarpnęła w  tył, kiedy poruszył się, by jej pomóc.

Zbyt wiele kawałków układanki połączyło się naraz w  jej głowie: zdrada

Kaweha i dobrze uzbrojeni Dewowie.

Dara. Przystojny wojownik, który pochwycił ją w  Kairze i  wywiózł do

legendarnej krainy. Jej afszin, doprowadzony do śmierci przez druzgocącą

politykę władców miasta, którego nie potrafił ocalić.

Znów się odezwał:

– Przepraszam, Nahri. – To, że najwyraźniej zauważył minimalną zmianę

w  wyrazie jej twarzy, a  przecież Nahri nie dawała łatwo po sobie poznać

takich rzeczy, było najlepszym dowodem, że mówił prawdę.

–  Czym jesteś? – wyszeptała, nie potrafiąc ukryć przerażenia w  głosie. –

Czy… czy jesteś teraz jednym z  nich? – Wskazała głową ifryta, niemal

bojąc się odpowiedzi.

– Nie! – Dara przysunął się do niej i chwycił jej dłonie gorącymi palcami.

Nahri nie znalazła siły, by się uwolnić. Wyglądał, jakby najwyższym

wysiłkiem powstrzymywał się, by nie złapać jej wpół i nie uciec. – Stwórco,

nie! Jestem… jestem dewą – powiedział słabo, tak jakby te słowa


przyprawiały go o mdłości. – Takim, jakim wszyscy kiedyś byliśmy. Jestem

wolny od klątwy Sulejmana.

Ta odpowiedź nie miała sensu. Nic tu nie miało większego sensu. Nahri

poczuła, jakby znalazła się w fatamorganie, w czyjejś szalonej halucynacji.

Dara przyciągnął ją, wyciągnął dłoń ku jej policzkowi.

–  Przepraszam. Chciałem ci powiedzieć, natychmiast tu przybyć… –

W  jego głosie zabrzmiała desperacja. – Nie mogłem przekroczyć zasłony.

Nie mogłem do ciebie wrócić – mówił coraz szybciej, a  jej coraz trudniej

było go zrozumieć. – Ale teraz będzie już dobrze, obiecuję. Ona wszystko

naprawi. Nasz lud będzie wolny i…

–  Kurwa – zaklął Muntazir. – To ty. Tylko ty potrafisz wrócić z  martwych

po raz drugi i natychmiast rozpocząć kolejną przeklętą wojnę.

Oczy Dary błysnęły, a Nahri poczuła, jak w jej sercu rośnie bryła lodu.

–  Działasz razem z  Kawehem – wyszeptała. – Czy to znaczy… – Żołądek

skręcił jej się boleśnie. – Trucizna zabijająca Gezirich… – „Nie, proszę, nie”.

– Czy wiedziałeś?

Najwyraźniej targany wyrzutami sumienia, opuścił wzrok.

–  Nie powinnaś tego oglądać. Miałaś być z  Nisrin, bezpieczna i  pod

ochroną – powiedział pośpiesznie, tak jakby próbował przekonać siebie

w równym stopniu co ją.

Nahri wyszarpnęła dłoń z jego uchwytu.

–  Nisrin nie żyje! – Wpatrzyła się w  Darę, pragnąc dostrzec tego samego

śmiejącego się wojownika, który droczył się z  nią na latającym dywanie

i westchnął, kiedy pocałowała go w ciszy i ciemności odludnej jaskini. – Ale

to, co o tobie opowiadają, to prawda, tak? – zapytała niskim, przerażonym

głosem. – O Kwi-zi? O wojnie?

Nie była pewna, czego się spodziewać: zaprzeczenia, wstydu, być może

zbyt słusznego gniewu. Ale błysk rozżalenia w  jego oczach kompletnie ją

zaskoczył.

–  Oczywiście, że to prawda – powiedział bezbarwnym tonem. Dotknął

w ponurym salucie znaku na skroni. – Jestem bronią, jaką uczynili mnie

Nahidzi. Ni mniej, ni więcej, właśnie tym… i  najwyraźniej już na

wieczność.

Ali ze swoim charakterystycznym brakiem wyczucia wybrał właśnie ten

moment, żeby się odezwać:

– O, tak – zaskrzeczał z posadzki, opierając się ciężko o brata. Jego szare

oczy błyszczały rozpaczą: jedyne jasne punkty w zakrwawionej twarzy. – Ty


biedny, żałosny, morderczy…

Muntazir zatkał usta Alego dłonią, ale było już za późno.

Dara odwrócił się gwałtownie ku Kahtanim.

– Coś ty powiedział, ty ohydny mały hipokryto?

– Nic – odparł szybko Muntazir, z umiarkowanym powodzeniem próbując

utrzymać dłoń na ustach brata.

Alemu udało się jednak przyciągnąć ich uwagę… chociaż nie sprawiły

tego jego słowa.

Woda z roztrzaskanej fontanny płynęła ku niemu. Wiła się przez podłogę,

wsiąkała w jego zakrwawione ubranie, a malutkie strumyczki wspinały mu

się po dłoniach. Ali wydawał się oddychać przez usta, opuszczając głowę

coraz niżej, podczas gdy powietrze nagle się ochłodziło.

Potem poderwał głowę z  powrotem, nienaturalnie ostrym ruchem.

Stalowoszare oczy powlekły się oleistą czernią.

Zapadła napięta cisza.

–  Cały czas próbowałem ci powiedzieć, że wyczułem w  nim coś

odmiennego – odezwał się ifryt.

Dara spoglądał na Alego z nieskrywaną nienawiścią.

–  Nic, z  czym nie potrafiłbym sobie poradzić. – Odsunął się od Nahri. –

Wizareszu, zabierz stąd emira i Banu Nahidę. Dołączę do was za chwilę. –

Głos mu złagodniał. – Nie muszą tego oglądać.

Nahri skoczyła, by go powstrzymać.

– Nie!

Nie zdążyła go tknąć, kiedy pstryknął palcami i  kłąb dymu owinął się

wokół niej, krępując ją ciasno jak lina.

–  Daro! – Nahri potknęła się i  padła na kolana, oszołomiona, że użył

magii przeciwko niej. – Daro, przestań, błagam cię! Rozkazuję ci! –

spróbowała, sięgając w  rozpaczy po własną moc. Za pałacową ścianą

głucho zadudniło. – Afszinie!

Ogień liznął ramiona Dary.

–  Bardzo mi przykro, Nahri – powiedział, a  ona rzeczywiście słyszała

cierpienie w jego głosie – ale nie wypełniam już twoich rozkazów. – Ruszył

ku Alemu.

Książę podniósł się ociężale, zasłaniając Muntazira. Oczy Alego znowu

zasnuły się oleistą czernią, a potem zulfikar pofrunął do dłoni, popchnięty

strumieniem wody. Płomienie liznęły miedziane ostrze.


Wizaresz nie poruszył się, by wykonać rozkaz Dary. Wodził wzrokiem

pomiędzy afszinem i  księciem, ogarniając obu wojowników czujnym

spojrzeniem żółtych oczu.

Wreszcie pokręcił głową.

–  Nie, Darajawahuszu. Tę walkę stoczysz sam. Nie chcę zadzierać z  tym,

którego pobłogosławili maridowie. – Po czym zniknął bez słowa

z gromowym trzaskiem.

Ali ruszył. Nahri krzyknęła, a on wzniósł zulfikar…

I odbił się, tak jakby uderzył w  niewidzialną barierę. Potknął się,

oszołomiony, ale pozbierał się i bez wahania znów skoczył na przeciwnika.

Tym razem zapora odrzuciła go o kilka kroków.

Dara syknął:

–  Tak, twoi maridzcy panowie też nie potrafili przekroczyć tej granicy! –

Rzucił się na księcia, wydzierając mu zulfikar z  dłoni. Płomienie strzeliły

z  ostrza, jakby afszin był rodowitym Gezirim. Dara machnął bronią,

a  Nahri znów wrzasnęła, wijąc się w  więzach z  dymu i  czując, jak magia

pałacu wlewa jej się do żył.

Muntazir rzucił się pomiędzy Alego i zulfikar.

Zaśmierdziało przypalonym ciałem i  krwią. Nahri dostrzegła błysk bólu

w oczach męża, a potem usłyszała jęk Alego, tak przejmujący, że wydawał

się nierealny.

Poczuła, jak rozsadza ją wściekłość, i  oto jej magia powróciła. Kłąb

dymu, który ośmielał się ją krępować, ją, Banu Nahidę, w  jej własnym

cholernym pałacu, raptownie pękł, a  Nahri wciągnęła powietrze, nagle

świadoma każdej cegły, kamienia i  kłębka kurzu w  otaczającym ją

budynku. Te mury wznieśli jej przodkowie, a posadzki spłynęły ich czarną

krwią.

Korytarz zadrżał, dość mocno, by z  sufitu posypał się tynk. Wokół jej

palców zawirowały płomienie, dym uniósł się znad jej kołnierza. Szata

wydęła się w gorącym podmuchu od jej ciała. Nahri uniosła dłonie.

Dara odwrócił się ku niej. Widziała go i  zarazem wyczuwała: stał jasny

i wściekły na skraju jej magii.

Nahri rzuciła go w głąb korytarza.

Uderzył w  ścianę dość mocno, by pozostawić w  kamieniu wgłębienie,

i  osunął się bezwładnie na podłogę. Na ten widok poczuła, jak pęka

fragment jej serca, wciąż zdradziecko związanego z  mężczyzną, który

znajdował coraz to nowe sposoby, by je złamać.


A potem Dara się podniósł.

Spojrzeli sobie w  oczy: afszin wydawał się oszołomiony i  oburzony

zdradą. Mimo to w  jego wzroku kryła się ponura determinacja, jak to

u  prawdziwego wojownika. Dotknął złotej krwi, ściekającej mu po twarzy,

a  potem wyprostował ramię. Fala czarnego dymu spowiła jego ciało.

Błysnęły łuski i wielkie zębiska, kiedy Dara stał się dwukrotnie większy.

W nagłej eksplozji kawałków tynku i  kamienia Nahri zwaliła mu na

głowę sufit.

Kurz uniósł się wokół niej i osunęła się na posadzkę, wyczerpana takim

wydatkiem magicznej mocy.

Krzyki Alego przywróciły ją do rzeczywistości. Odepchnęła rozdzierający

ból i  chwiejnie wstała. Muntazir klęczał, opierając się o  brata, a  na jego

kandurze rozpływała się plama krwi.

Nahri podbiegła do niego i rozdarła mu szatę na brzuchu. Łzy napłynęły

jej do oczu. Gdyby został zaatakowany czymkolwiek innym niż zulfikar,

odetchnęłaby z ulgą: to była czysta rana, biegnąca po skosie przez żołądek.

Krwawiła, lecz nie była głęboka.

Tyle że jej głębokość nie miała najmniejszego znaczenia. Skóra wokół

rozcięcia nabrała już mdlącego odcienia czarniawej zieleni, zbliżonego

nieco do burzowych chmur. Trucizna z  ostrza zulfikara rozchodziła się po

ciele, jej ciemne macki podkreślały siatkę żył i nerwów.

Muntazir westchnął z konsternacją.

–  Och – wyszeptał, dotykając rany trzęsącymi się dłońmi. – Co za ironia

losu.

– Nie. Nie, nie, nie! – wybełkotał Ali, tak jakby słowa zaprzeczenia mogły

cofnąć czas i  sprawić, by ten straszny widok zniknął. – Dlaczego to

zrobiłeś? Ziru, dlaczego to zrobiłeś?

Muntazir dotknął twarzy brata, a  jego zakrwawiona dłoń pozostawiła

ślad na skórze Alego.

–  Przepraszam, achi – odpowiedział słabym głosem. – Nie mogłem

bezczynnie patrzeć, jak cię zabija. Tak jak wtedy, na statku.

Łzy pociekły po twarzy Alego.

– Będzie dobrze – wyjąkał. – N-Nahri cię uzdrowi.

Emir pokręcił głową.

–  Nie – powiedział i  zacisnął usta, kiedy sięgnęła ku niemu. – Wszyscy

wiemy, że zmarnowałabyś tylko czas.

– Pozwól mi chociaż spróbować! – poprosiła załamującym się głosem.


Muntazir przygryzł wargę, wyglądając, jakby walczył ze strachem. Skinął

nieznacznie głową.

Nahri natychmiast rozpostarła dłonie, skupiając się na pulsie

i  temperaturze ciała męża, ale kiedy tylko to zrobiła, zdała sobie sprawę

z daremności własnych wysiłków. Nie mogła uzdrowić jego rozdartego ciała

i  zatrutej krwi, ponieważ nie potrafiła wyczuć rany. Jego ciało wydawało

się kończyć tam, gdzie zaczynał się ciemniejący obszar, a  jego granice

powoli odpychały jej świadomość. Czuła się dużo gorzej niż w  przypadku

Dżamszida, gorzej nawet niż kiedy rozpaczliwie walczyła o  życie Nisrin.

Nahri, która właśnie rzuciła rosłym Dewą przez całe pomieszczenie,

a  niedawno wywołała burzę piaskową, nie potrafiła poradzić sobie

z trucizną zulfikara.

Jej mąż delikatnie odsunął jej dłonie.

– Nahri, przestań. Nie masz na to czasu.

– Mamy dość czasu – wtrącił się Ali. – Spróbuj jeszcze raz, tylko postaraj

się bardziej!

–  Nie macie czasu – powtórzył stanowczo Muntazir. – Zajdi, popatrz na

mnie. Chcę, żebyś posłuchał i  nie przerywał. Ojciec nie żyje. Musisz iść

z Nahri i odzyskać pieczęć Sulejmana. Ona wie, jak to zrobić.

Ali otworzył usta, ale zanim zdołał przemówić, od strony góry gruzu

rozległ się hurgot.

Muntazir zbladł.

– Niemożliwe. Zwaliłaś na niego cały cholerny sufit!

Odpowiedział mu kolejny hałas. Stos kamieni i tynku zadrżał.

Ali sięgnął ku bratu.

– Musimy cię stąd wydostać.

– Nic podobnego. – Muntazir odetchnął głęboko, by się uspokoić, a potem

podciągnął się i  usiadł. Rozejrzał się, aż jego wzrok spoczął na lśniącym

przedmiocie, leżącym w  kurzu. To był srebrny łuk. Z  mściwym grymasem

polecił: – Nahri, podaj mi proszę tamten łuk i  sprawdź, czy nie ma tu

gdzieś kołczana.

Wykonała tę prośbę, czując mdłości. Wiedziała doskonale, do kogo

należała ta broń.

–  Co chcesz zrobić? – zapytała, gdy jej mąż powoli wstał, trzymając łuk.

Twarz miał ściągniętą z bólu i determinacji.

Zachwiał się, wyciągając handżar. Przyzwał Alego i  wsadził mu broń za

pas.
–  Kupię wam trochę czasu – wyjaśnił, odkaszlnął, a  potem skinął ku

sztyletowi. – Weź to i swój zulfikar, achi. Dobrej walki.

Ali nie drgnął nawet. Nagle wydał się bardzo młody.

–  Ziru, nie… nie zostawię cię – powiedział drżącym głosem, tak jakby

sprzeciw mógł coś zmienić. – Powinienem cię chronić – wyszeptał. –

Powinienem być twoim kaidem.

Muntazir uśmiechnął się do niego smutno.

–  Według mnie to oznacza, że powinieneś wykonywać moje rozkazy. –

Złagodniał. – W  porządku, Zajdi. Między nami zgoda. – Założył strzałę na

cięciwę. Twarz mu się zmieniła, ale mrugnął do brata. – Do diabła, to

chyba znaczy, że może nawet trafię do tego twojego Raju?

Po twarzy Alego popłynęły nieopanowane łzy. Nahri bez słowa podniosła

zulfikar, podeszła do księcia i  ujęła jego dłoń. Popatrzyła mężowi prosto

w oczy. Rozumieli się teraz doskonale.

–  Zdobędziemy pieczęć Sulejmana – przyrzekła. – Znajdę Dżamszida.

Masz moje słowo.

Oczy Muntazira w końcu zwilgotniały.

–  Dziękuję – odpowiedział cicho. – Proszę, przekaż mu… – Zaczerpnął

powietrza, kołysząc się lekko, najwyraźniej próbując się opanować. Znów

spojrzał na nią, tym razem z  żalem i  poczuciem winy. – Proszę, powiedz

mu, że go kochałem. Bardzo przepraszam, że wcześniej nie stanąłem

w  jego obronie. – Wytarł oczy rękawem i  wyprostował się, odwracając

wzrok. – A  teraz już idźcie. Będę mógł uznać swoje krótkie panowanie za

sukces, jeśli zdołam przekonać dwie najbardziej uparte osoby

w Dewabadzie, żeby zrobiły coś, na co wcale nie mają ochoty.

Nahri skinęła głową. Świat przed oczami rozmazał jej się na chwilę, kiedy

ruszyła, ciągnąc za sobą Alego.

– Ziru – wyszeptał zdławionym głosem. – Achi, proszę…

Stos gruzu zatrząsł się, a  potem rozległ się spod niego potworny,

rozdzierający, znajomy i wyjątkowo rozwścieczony ryk.

– Idźcie już! – krzyknął Muntazir.

Pobiegli.
 

39
 

Dara
 

Pierwszą rzeczą, jaką uprzytomnił sobie Dara, był ból. Rozdzierająca

tortura, jakiej nie czuł, od kiedy przywrócono go do życia. Zmiażdżone

kończyny i  połamane zęby, poranione ciało i  pulsowanie w  głowie, tak

mocne, że niemal miał ochotę zapaść znów w ciemność.

Poruszył palcami, wyczuwając pod nimi szorstkie kamienie i  drzazgi

z  rozszczepionych belek. Otworzył z  trudnością oczy, ale dostrzegł tylko

czerń. Chrząknął, usiłując uwolnić ramię, boleśnie zgięte pod ciałem.

Nie mógł się poruszyć. Ze wszystkich stron ściskał go miażdżący ciężar.

Nahri. „To ona przywaliła mnie sufitem. To właśnie ona przywaliła mnie

sufitem!” Jej widok nim wstrząsnął: wyglądała jak jakaś gniewna bogini,

z  dymem wijącym się wokół ramion i  czarnymi lokami powiewającymi

dziko na gorącym wietrze, który sama wywołała. W  tamtej chwili

przypomniała mu nahidzką ikonę, jedną z  tych, przed którymi pochylał

głowę w Świątyni.

Jednak rozpacz w  jej oczach, poczucie zdrady… należały do kobiety

z Kairu.

„Jeżeli się stąd nie wydostaniesz, ryzykujesz gniew tej, której obecnie

służysz”. Myśl o  Maniże i  jego misji wystarczyła, by Dara znów zaczął się

poruszać, nie zwracając uwagi na ból. Tu i  teraz ważył się właśnie los

Dewabadu. Próbując się uwolnić, wciągnął powietrze i poczuł przydymiony

aromat krwi.

Jego krwi. „Stwórco, nie!” Zamknął oczy i  sięgnął poza ciało, ale nie

wyczuł niczego.
Stracił kontrolę nad bestiami wyczarowanymi z  własnej krwi. Oko

Sulejmana, było ich chyba z  sześć: karkadann, zahhak, roh… Kiedy

wymykały się jego woli, stawały się bezmyślnymi, niszczycielskimi

machinami: podczas ćwiczeń z  ifrytami szybko przyswoił sobie tę lekcję.

A teraz szalały u boku jego wojowników i Maniże.

Przeklinając pod nosem, Dara ponownie spróbował się uwolnić, ale

udało mu się tylko przesunąć nieco gruz i  sprawić, że jego ciało

zaprotestowało.

„Pogódź się z tym, czym naprawdę jesteś, głupcze!” Poczuł znaczną ulgę,

spędziwszy wcześniej krótką chwilę w nowej formie. Potrzebował tej mocy.

Jego krew zakipiała ogniem, przebijającym się przez skórę. Zmysły mu

się wyostrzyły, a  kły i  szpony urosły w  jednej chwili. Dotknął

potrzaskanych cegieł nad głową i zamieniły się w pył.

Wyczołgiwał się spod gruzu dużo wolniej, niżby chciał. Jego ciało wciąż

było sztywne, a  ból nie odpuszczał, tak jakby chciał mu przypomnieć

przerażającą prawdę: Dara był potężny, ale nie niezwyciężony. W  końcu

wydostał się ze stosu kamieni, cegieł i  belek, dławiąc się pyłem, kaszląc

i próbując złapać oddech.

Jakiś pocisk przeszył jego ramię. Zawył ze zdumienia, po czym

z syknięciem uniósł dłoń ku ranie.

Wystająca z niej strzała należała do niego!

Druga śmignęła mu tuż koło twarzy. Afszin szarpnął się w  tył, o  włos

unikając trafienia prosto w  oko. Rzucił się za pogruchotany fragment

sufitu i wyjrzał ostrożnie zza gruzu.

Muntazir Al-Kahtani strzelał do niego z jego własnego łuku.

Dara splunął z  wściekłością. „Jak ten rozpustny, niehonorowy łotr

śmie…”

Następna strzała pofrunęła ku jego kryjówce.

Uchylił się, miotając głośne przekleństwa. Czy wcześniej nie ciął

Muntazira zulfikarem? I  od kiedy to jakiś giez piaskowy wiedział, jak się

obchodzić z dewańskim łukiem?

Dara zacisnął zęby, odłamał pierzysko od strzały w  ramieniu

i wyszarpnął ją, tłumiąc jęk bólu. Rana na jego ognistej skórze zagoiła się

natychmiast, pozostawiając czarną, zwęgloną bliznę. Na szczęście postrzał

się zabliźnił, ale Dara stosował strzały o  żelaznych grotach – i  właśnie

przypomniano mu boleśnie o  ograniczeniach jego ciała. Nie miał zamiaru


sprawdzać, co by się stało, gdyby Muntazir zdołał trafić go w  miejsce

wrażliwsze niż ramię.

„A może spróbuj trafić po omacku, dżinnie?” Afszin przycisnął dłonie do

stosu gruzu, zmuszając drewniane szczątki, by wybuchnęły płomieniem.

Z  olejnej farby malowideł i  starożytnej zaprawy uniosła się ściana

dławiącego czarnego dymu, którą Dara skierował ku emirowi.

Zaczekał, aż przeciwnik się rozkaszle, po czym wstał i  ruszył ku niemu,

schylając się. Muntazir posłał w  jego kierunku kolejną strzałę, lecz Dara

się uchylił, po czym wyrwał mu łuk, zanim tamten mógł znowu strzelić.

Smagnął emira łuczyskiem po twarzy i posłał go na podłogę.

W następnej sekundzie był tuż przy nim i  rozgonił dym. Kandura

Muntazira była z  przodu rozdarta, a  jego brzuch cały we krwi:

ciemnozielone linie i popiół wokół rany potwierdzały, że Dara dosięgnął go

wcześniej ostrzem zulfikara.

Nahri i Alizajda nie było nigdzie widać.

– Gdzie oni są? – zapytał afszin. – Twój brat i Banu Nahida?

Muntazir splunął mu w twarz.

– Pierdol się, Biczu!

Dara nacisnął kolanem ranę na brzuchu, a emir jęknął z bólu.

– Gdzie oni są?!

Po twarzy Muntazira toczyły się łzy, ale Dara musiał mu oddać

sprawiedliwość: następca tronu nie pisnął ani słowa, mimo że jego oczy

lśniły cierpieniem.

Afszin myślał szybko: Nahri i Alizajd byli inteligentni. Dokąd poszli?

–  Pieczęć Sulejmana – wyszeptał i  natychmiast cofnął kolano,

przypominając sobie o misji. – To po nią poszli? Gdzie ona jest?

– W piekle – wydusił z siebie Muntazir. – Dlaczego jej tam nie poszukasz?

Jesteś przecież bywalcem tych okolic.

Dara najwyższym wysiłkiem powstrzymał się od uduszenia przeciwnika.

Potrzebował jego pomocy. Wszystko jedno, Kahtani czy nie, śmiertelnie

ranny Muntazir pozostał tu, by jego żona i braciszek mogli uciec.

Afszin pochylił się nad emirem.

–  Twój ród przegrał. Tak czy inaczej dogonię twojego brata. Powiedz mi,

jak odzyskać pieczęć Sulejmana, a  Alizajd umrze szybko i  bezboleśnie,

przysięgam na honor.

Muntazir się roześmiał.


–  Nie masz honoru! Sprowadziłeś do naszego miasta ifryty! Przez ciebie

gezirijskie dzieci, które powinny bawić się zimnymi ogniami, leżą teraz

martwe w pałacowych korytarzach.

Dara się wzdrygnął. Przypomniał sobie usprawiedliwienie, jakie

podsunęła mu kiedyś Maniże.

–  A ile dewańskich dzieci umarło, kiedy twój ród najechał miasto? Dużo

więcej niż gezirijskich dzieci dziś wieczorem!

Zszokowany Muntazir popatrzył na niego.

–  Czy słyszysz, co mówisz? Jaki mężczyzna kalkuluje w  ten sposób? –

Jego szare oczy wypełniła czysta nienawiść. – Boże, mam nadzieję, że jej

się uda. Mam nadzieję, że Nahri wbije cholerny nóż w  to, czego używasz

zamiast serca.

Dara odwrócił wzrok. Nahri z  pewnością wyglądała, jakby była do tego

zdolna, kiedy patrzyła na niego złowrogo przez korytarz, a  płomienie

huczały wokół jej rąk, jakby był potworem.

„Myliła się. Niczego nie rozumie”. Ten atak nastąpił w  słusznej sprawie.

Musiał zakończyć się sukcesem. To, co Dara do tej pory zrobił dla swojego

rodu, od Kwi-zi po dzisiejszy najazd, nie mogło pójść na marne.

Ponownie skoncentrował się na Muntazirze.

– Wiem, że masz pojęcie, co się stało z moją siostrzyczką, kiedy Dewabad

padł. Podczas naszego ostatniego spotkania zadałeś sobie sporo trudu,

żeby mi o tym przypomnieć. Dobrze radzę, postaraj się o łatwiejszą śmierć

dla swojego brata.

–  Nie wierzę ci – wyszeptał emir, ale słowa Dary najwyraźniej odniosły

skutek, bo na twarzy Geziriego pojawiła się obawa. – Nienawidzisz go.

Zrobisz mu krzywdę.

–  Przysięgam na życie Nahri – odparł gładko afszin. – Powiedz mi, jak

odzyskać pieczęć Sulejmana, a okażę Alizajdowi litość.

Muntazir przez chwilę milczał, wpatrując się badawczo w twarz Dewy.

– No dobrze – powiedział w końcu. – Musisz najpierw odnaleźć pierścień.

– Oddychał z  coraz większym trudem. – Pałacowa biblioteka. Zejdź do

katakumb poniżej. Jest tam… – Wstrząsnął nim gwałtowny kaszel. – …

Klatka schodowa, którą musisz iść dalej.

– A potem?

–  Podążaj nią. Schodzi dość głęboko, więc zajmie ci to trochę czasu.

Powinieneś poczuć, że zrobi się cieplej. – Muntazir skrzywił się i  skulił,

trzymając za brzuch.
–  A potem? – ponaglił go niecierpliwie Dara, czując, że ogarnia go lekka

panika. Nie miał czasu do stracenia. Zanim puści się w  pogoń za Nahri

i Alizajdem, musi uzyskać odpowiedź od Muntazira.

Tamten zmarszczył brwi z lekkim zdziwieniem.

–  Czy nie tamtędy schodzi się do piekła? Myślałem, że chcesz wrócić do

domu.

W tej samej chwili dłonie afszina zacisnęły się na gardle Muntazira. Oczy

emira lśniły gorączkowo, patrząc na Darę w  ostatniej chwili. Błyszczał

w nich bunt.

A raczej triumf.

Afszin natychmiast puścił przeciwnika.

– Próbujesz mnie sprowokować… żebym cię zabił.

Muntazir znów zakaszlał, zaś na jego wargach pojawiło się kilka kropel

krwi.

–  Zadziwiające. Musiałeś być całkiem zdolnym taktykiem

w poprzednim… Aaa! – wrzasnął, kiedy Dara znów nacisnął kolanem jego

ranę.

Serce Dewy waliło jak szalone, pierś rozsadzały mu gwałtowne emocje.

Nie chciał marnować czasu na torturowanie umierającego mężczyzny,

który i tak nie miał zamiaru zdradzać mu tej informacji.

Cofnął kolano i  ponownie przyjrzał się dymiącym zielonoczarnym

krawędziom rany Muntazira. Nie przypominała śmiertelnego uderzenia,

które tak szybko powaliło Mardoniusza. Emira zabije raczej trucizna

z ostrza zulfikara niż samo cięcie.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Muntazir trafił w  ręce osoby, która

doskonale się orientowała, ile może potrwać takie konanie. Dara

odprowadził w  ostatnią drogę więcej przyjaciół, niż pamiętał:

przytrzymywał ich drgające dłonie i  słuchał ostatnich, pełnych cierpienia

oddechów, kiedy trucizna z wolna ogarniała ich ciała.

A teraz zerwał emirowi turban i rozwinął tkaninę.

–  Co ty robisz, do diabła? – wydyszał Muntazir, kiedy Dara zaczął

bandażować ranę. – Boże, nie dasz mi nawet umrzeć w spokoju?

–  Jeszcze nie umierasz. – Afszin dźwignął emira na nogi, ignorując jęk

bólu. – Może mnie nie powiesz, jak odzyskać pieczęć Sulejmana. Jest

jednak ktoś, kto potrafi wycisnąć z ciebie wszystko.


 

40
 

Nahri
 

Biegli. Nahri ciągnęła Alego przez ciemny pałac, myśląc tylko o  tym, by

znaleźć się jak najdalej od istoty, którą stał się Dara, czymkolwiek teraz

był. W  jej żyłach pulsowała magia przodków, zawsze gotowa pomóc

w ucieczce: schody unosiły się po ich przejściu, a  wąskie korytarze same

się za nimi zamurowywały, usuwając ich ślady. W  innych okolicznościach

Nahri mogłaby się zachwycać takimi rzeczami.

Na razie jednak nie była pewna, czy będzie jeszcze kiedyś w  stanie

zachwycać się czymkolwiek w Dewabadzie.

Biegnący u jej boku Ali potknął się nagle.

–  Muszę stanąć – wydyszał, opierając się o  nią ciężko. Krew kapała mu

ze złamanego nosa. – Tam. – Wskazał korytarz prowadzący ku

niepozornym drewnianym drzwiom.

Nahri pchnęła je, trzymając sztylet w  pogotowiu. Wtoczyli się na mały,

ukryty dziedziniec, pełen zwierciadlanych fontann i  drzewek cytrynowych,

lśniących niczym klejnoty. Zatrzasnęła za nimi drzwi i opadła na ławkę, by

złapać oddech.

Dopiero wtedy ogarnęły ją wcześniej tłumione emocje. Zacisnęła powieki,

ale mimo to wciąż go widziała, jego udręczone zielone oczy, wir magicznego

dymu i jego buntowniczą twarz tuż przedtem, zanim przywaliła go sufitem.

Dara.

„Nie, nie Dara”. Nahri nie potrafiła uznać za jedną i  tę samą osobę

afszina, którego znała, i  ognistego potwora, który przybył do Dewabadu

wraz z falą śmierci i powalił Muntazira.

A Muntazir… Nahri przycisnęła dłoń do ust, dławiąc szloch.


„Nie możesz sobie na to teraz pozwolić”. Jej mąż stawił czoła śmiertelnie

groźnemu afszinowi, by kupić żonie i  bratu trochę czasu. Nahri miała

zamiar uszanować to poświęcenie. Musiała to zrobić.

Książę u jej boku upadł na kolana, a jej uwagę przyciągnął błysk miedzi.

–  O Boże, Ali, dawaj mi to! – Skoczyła ku niemu, wyciągnęła mu z  ucha

relikwię i  wyrzuciła ją między drzewa. Zadrżała z  przerażeniem,

uświadamiając sobie, że książę miał ją przy sobie przez cały czas, gdy

uciekali. Gdyby natknęli się na złowrogi opar… „Pozbierajże się jakoś!” Ani

ona, ani Ali nie mogli sobie pozwolić na kolejną pomyłkę. Położyła dłonie

na jego czole i lewym barku. – Teraz cię uzdrowię.

Nie odpowiedział. Nawet na nią nie patrzył. Wzrok miał oszołomiony

i nieobecny, a do tego cały się trząsł.

Nahri zamknęła oczy. Jej magia wydawała się mocniejsza niż zwykle,

a  zasłona pomiędzy nimi, przedziwna peleryna słonej ciemności, którą

rozpostarł wokół niego urok zesłany przez maridów, natychmiast opadła.

Panował pod nią kompletny chaos: Ali miał złamany nos, zwichnięty

i  poraniony bark, dwa złamane żebra oraz niezliczone rany i  ugryzienia.

Nahri rozkazała im się uzdrowić, a  Ali wstrzymał oddech. Po chwili

chrząknął, kiedy jego nos z trzaskiem wrócił na miejsce. Jej uzdrowicielska

moc, która zawiodła ją dzisiaj dwukrotnie, teraz jaśniała pełnym blaskiem.

Puściła go, walcząc z falą wyczerpania.

– Dobrze wiedzieć, że wciąż to potrafię.

Książę w końcu się poruszył.

– Dziękuję – wyszeptał. Odwrócił się ku niej, a w jego oczach zabłysły łzy.

– Mój brat…

Nahri gwałtownie pokręciła głową.

–  Nie. Ali, teraz nie mamy na to czasu… nie mamy na to czasu! –

powtórzyła, kiedy odwrócił się, kryjąc twarz w dłoniach. – Dewabad został

zaatakowany, a razem z nim twoi poddani. Musisz się pozbierać i  walczyć.

– Dotknęła jego policzka, i  odwróciła jego twarz ku sobie. – Proszę –

powiedziała z naciskiem. – Nie zrobię tego sama.

Wziął drżący oddech, potem kolejny, na chwilę zacisnął mocno powieki.

Kiedy otworzył oczy, dostrzegła w nich nieco więcej determinacji.

– Powiedz mi, co wiesz.

–  Kaweh uwolnił jakąś trującą mgłę, podobną do tej, która niemal cię

zabiła podczas uczty. Rozprzestrzenia się szybko i  bierze na cel relikwie

Gezirich. – Ściszyła nieco głos: – To właśnie ona zabiła twojego ojca.


Ali się wzdrygnął.

– Rozprzestrzenia się, powiadasz?

–  I to szybko. Do tej pory naliczyliśmy przynajmniej kilkudziesięciu

martwych.

Książę gwałtownie się wyprostował.

– Zajnab…

– Czuje się świetnie – zapewniła go Nahri. – I ona, i Akisa. Poszły ostrzec

wszystkich w dzielnicy Gezirich i zaalarmować Cytadelę.

– Cytadelę… – Ali oparł się o ścianę. – Nahri, Cytadeli już nie ma.

– Jak to, już jej nie ma?

–  Zaatakowano nas jako pierwszych. Jezioro… powstało z  brzegów

niczym jakiś potwór, pewnie podobny do tego, jakiego widziałaś nad

Gozanem, kiedy przybyłaś do Dewabadu. Powaliło wieżę Cytadeli

i zniszczyło cały kompleks. Większość gwardzistów nie żyje. – Zadrżał, a na

jego czole pojawiły się srebrzyste krople potu. – Obudziłem się w jeziorze.

– W jeziorze? – powtórzyła Nahri. – Myślisz, że maridowie mają z tym coś

wspólnego?

–  Sądzę, że maridowie odeszli. Nie czuję już ich… obecności – wyjaśnił,

stukając się w  głowę. – A  do tego klątwa ciążąca nad jeziorem została

zniesiona, nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Ci, którzy nie utonęli,

zostali zaatakowani przez ghule i  łuczników. Odbijaliśmy właśnie plażę,

kiedy złapał mnie tamten ifryt, ale zostało nas może dwudziestu. – Jego

twarz ściągnęła się żalem, a w oczach zalśniły łzy. – Ifryt zabił Lubajda.

Nahri się zachwiała. Dwudziestu niedobitków… a w Cytadeli musiały być

setki, nie, tysiące żołnierzy! A  do tego Geziri przebywający w  pałacu –

wszyscy martwi w ciągu kilku chwil.

„To, co o  tobie opowiadają, to prawda, tak? O  Kwi-zi? O  wojnie?” Nahri

zamknęła oczy.

W tej chwili jednak nie czuła żalu, raczej determinację. Najwyraźniej

mężczyzna, którego znała jako Darę, zniknął… jeżeli w  ogóle kiedykolwiek

istniał. Obecny Dara był przede wszystkim afszinem, srogim Biczem.

Przyniósł do wrót Dewabadu płomień wojny i ogłosił się bronią Nahidów.

Nie miał jednak pojęcia, przeciwko komu z rodu Nahidów wystąpił!

Nahri wstała.

– Musimy odzyskać pieczęć Sulejmana – ogłosiła. – To jedyna szansa, by

ich pokonać. – Spojrzała w  dół na Alego i  wyciągnęła ku niemu dłoń. –

Jesteś ze mną?
Wziął kolejny głęboki oddech, a potem złapał jej rękę i wstał.

– Aż do końca.

–  Dobrze. Musimy najpierw znaleźć ciało twojego ojca – powiedziała,

próbując nie myśleć o  tym, co muszą zrobić potem. – Ostatnio widziałam

go na tarasie, z którego kiedyś patrzyliśmy na gwiazdy.

–  W takim razie jesteśmy niedaleko. Możemy iść skrótem przez

bibliotekę. – Niespokojnie przesunął dłonią po brodzie, a  potem się

wzdrygnął, opuszczając rękę, by ściągnąć sobie z  kciuka pierścień ze

szmaragdem.

–  Ali, zaczekaj! – Ściągnął pierścień i  wyrzucił go, zanim słowa Nahri

wybrzmiały do końca. Klejnot potoczył się ze stukotem po wykładanej

płytkami posadzce, a  uzdrowicielka zebrała się w  sobie, na wpół

oczekując, że książę obróci się w  popiół. Tymczasem Ali stał nietknięty,

patrząc na nią z zaskoczeniem.

– Co? – zapytał.

–  Jak to co?! – Wyrzuciła dłonie w  górę, a  potem podeszła i  podniosła

pierścień. – Co by się stało, gdyby klątwa zniewalająca wciąż wiązała cię

z tym szmaragdem, idioto?

–  Nic podobnego – stwierdził. – Ledwie założyli mi go na kciuk, kiedy się

zjawiłaś. Myślę, że właśnie o to się kłócili.

„Kłócili się o  to?” Boże, miała nadzieję, że to prawda. Nie wyobrażała

sobie, że Dara mógłby oddać w  niewolę ifrytom innego dżinna, nawet

najgorszego wroga.

–  Mimo wszystko wolę go zatrzymać – powiedziała, wsuwając pierścień

do kieszeni. Wyciągnęła zulfikar, który dotąd niezręcznie nosiła za pasem.

– Powinieneś go chyba wziąć.

Ali spojrzał z odrazą na broń, którą zraniono jego brata.

– Znajdę sobie coś innego.

Pochyliła się i wcisnęła mu zulfikar w dłoń.

–  Będziesz walczył tą bronią, którą potrafisz fechtować najlepiej. –

Spojrzała mu prosto w oczy. – Nie pozwól, żeby śmierć Muntazira poszła na

marne, Ali.

Ścisnął rękojeść i  ruszyli dalej. Poprowadził ją przez drzwi, które

otwierały się na długie, wąskie przejście. Podłoga opadała tu coraz niżej,

a  powietrze było coraz chłodniejsze. Nad nimi unosiły się zaklęte kule

ognia, których syk irytował Nahri w najwyższym stopniu.


Oboje milczeli. Nie uszli daleko, kiedy rozległ się głośny huk i  pałac

wokół nich się zatrząsł.

Ali zatrzymał ją dłonią i przytknął palec do ust. Gdzieś za nimi rozległ się

wyraźny dźwięk, jakby ktoś wlókł coś ciężkiego po zakurzonej kamiennej

posadzce.

Nahri zastygła. Usłyszała coś jeszcze: zza srebrnych drzwi biblioteki na

końcu przejścia dobiegł ją czyjś wrzask.

–  Może powinniśmy znaleźć inną drogę – wyszeptała przez zaschnięte

usta.

Drzwi gwałtownie się otworzyły.

– Zahhak! – Biegł ku nim sahrajński uczony w płonących szatach, tocząc

wokoło oszalałym wzrokiem. – Zahhak!

Nahri puściła dłoń Alego i  oboje rozpłaszczyli się przy ścianach,

przepuszczając uczonego środkiem. Gorąco od jego płonącej szaty

przypiekło jej twarz. Odwróciła się za nim, otwierając usta, by go

zatrzymać…

W tej samej chwili dostrzegła, jak zza zakrętu wyłania się ogromny wąż

o ciele z dymu, niemal tak szerokim jak korytarz. Uczony nawet nie zdążył

wrzasnąć – wąż pożarł go w  całości, pokazując przy tym lśniące kły

z obsydianu, dłuższe niż ramię Nahri.

– Uciekaj! – krzyknęła, popychając Alego ku bibliotece.

Zanurkowali w otwarte drzwi z najwyższą prędkością. Ali zatrzasnął je za

nimi, opierając się o  metal, kiedy olbrzymi magiczny gad walnął w  nie

z drugiej strony, aż zatrzęsła się futryna.

– Powiedz swojemu pałacowi, żeby coś z tym zrobił! – wrzasnął.

Nahri szybko przytknęła dłonie do ozdobnych guzów w  drzwiach, dość

twardych, by przeciąć jej skórę. Nie potrafiła jeszcze w  pełni kontrolować

magii pałacu: wydawał się mieć własny umysł, kapryśnie reagujący na jej

żądania.

– Ochroń mnie! – poprosiła w dewaszti.

Nic się nie wydarzyło.

–  Nahri! – wykrzyknął Ali. Wąż znów walnął w  drzwi, a  stopy księcia

zaczęły się ślizgać.

–  Ochroń mnie!!! – wrzasnęła po arabsku, dodając kilka wymyślnych

przekleństw, za które nasłuchałaby się różności od Yaquba. – Rozkazuję ci,

do cholery!
Jej dłonie buchnęły dymem, a  potem srebro się stopiło i  rozlało po

powierzchni, przytwierdzając oba skrzydła drzwi do ściany. Odwróciła się

i oparła bezwładnie o futrynę, ciężko dysząc.

Otworzyła szeroko oczy. Pędził ku nim unoszący się w  powietrzu stwór

wielkości Sfinksa.

To musiał być koszmarny sen. Nawet w  pełnym magii Dewabadzie nie

latały swobodnie bestie o ciałach z kłębów dymu, zdolne do pożarcia całej

wioski. Stworzenie frunęło na czterech łopoczących skrzydłach, a  pod

lśniącymi łuskami błyskał czerwono ogień. Miało pełną kłów paszczę, dość

wielką, by pożreć konia, i  sześć kończyn o  ostrych pazurach. Nahri

patrzyła, jak nurkuje z  piskiem za kolejnym uciekającym uczonym.

Schwytało go w  łapy i  rzuciło nim o  przeciwległą ścianę, a  z  paszczy

trysnęły mu płomienie.

Uzdrowicielka poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

– Czy to smok?

Ali u jej boku przełknął głośno ślinę.

–  Wy… wygląda jak zahhak. – Spojrzał na nią z  paniką w  oczach. – Ale

zwykle nie są takie wielkie.

–  Och – wydusiła z  siebie Nahri. Zahhak znów zaskrzeczał i  podpalił

zaciszną niszę (zwykle służącą jako czytelnia) tuż obok nich, aż

podskoczyli.

Ali wskazał trzęsącym się palcem rząd drzwi po przeciwnej stronie

ogromnej bibliotecznej sali.

–  Tam jest winda do transportu książek, która biegnie prosto do

pawilonu, gdzie chcemy dotrzeć.

Nahri zmierzyła wzrokiem odległość. Znajdowali się kilka pięter powyżej,

a na posadzce biblioteki panował kompletny chaos: zmieniła się w labirynt

połamanych, płonących mebli, przez który uciekały dżinny, podczas gdy

zahhak rzucał się na wszystko, co się ruszało.

–  To coś nas pozabija… Nie! – krzyknęła, łapiąc Alego za rękę, kiedy

ruszył w  kierunku młodego skryby, którego zahhak właśnie złapał. –

Pobiegnij tam teraz, a za chwilę nie będziesz się do niczego nadawał.

Jej uwagę przyciągnął nagły trzask. Wąż ciągle uderzał

w zabarykadowane drzwi, a metal zaczynał powoli pękać.

–  Czy jakiekolwiek ćwiczenia w  Cytadeli przygotowały cię do walki

z gigantycznymi potworami z dymu i płomieni?

Ali patrzył w skupieniu na wschodnią ścianę.


–  Nie w  Cytadeli… – odparł zamyślonym tonem. – To, co zrobiłaś

wcześniej z sufitem… Myślisz, że potrafiłabyś to zrobić z tamtym murem?

– Chcesz, żebym zwaliła ścianę biblioteki? – zapytała ze zdumieniem.

– Biegnie za nią kanał. Mam nadzieję, że będę mógł użyć wody, by ugasić

tę rzecz – wyjaśnił, kiedy zahhak podfrunął nieco zbyt blisko.

– Wody? A jak chcesz kontrolować… – Umilkła, przypominając sobie, jak

przywołał zulfikar podczas walki z Darą, i  zauważając teraz poczucie winy

w  jego oczach. – Ale marid nic ci nie zrobił, prawda? Tak mi przecież

powiedziałeś?

Jęknął.

– Możemy się o to pokłócić trochę później?

Nahri po raz ostatni rzuciła okiem na półki przy wschodniej ścianie.

–  Jeżeli przeżyjemy, weźmiesz na siebie odpowiedzialność za zniszczenie

tych wszystkich książek. – Zaczerpnęła tchu, próbując się skoncentrować,

po czym przyciągnęła do siebie magię pałacu, tak jak przedtem

w korytarzu. Nagła fala wściekłości i żalu po Muntazirze dopełniła dzieła.

Jej wzrok przyciągnęło kilku uczonych po drugiej stronie sali,

ukrywających się za przewróconym stołem na drugim piętrze: niewinne

kobiety i  mężczyźni, być może ci sami, którzy przynosili jej książki

i cierpliwie opowiadali o historii Dewabadu. Tu był jej dom, w tym pałacu,

wypełnionym zmarłymi, których nie zdołała ochronić, i  niech ją wszyscy

diabli, jeśli pozwoli zahhakowi zabić jeszcze kogoś pod jej dachem.

Skóra ją zamrowiła, a  magia zakipiała w  żyłach, łaskocząc jej umysł.

Ostro wciągnęła powietrze, niemal czując smak starego kamienia.

Wyczuwała kanał, zimną wodę, naciskającą na gruby mur.

Ali zadygotał, jakby go dotknęła.

–  Czy to ty? – Jedno spojrzenie wystarczyło, by dostrzec, że jego oczy

znów pokryła oleista, ciemna błona.

Skinęła głową, przyglądając się uważnie ścianie oczami umysłu. Skądś

to znała: czuła się tak, jakby badała słabe punkty artretycznego

kręgosłupa. Było ich sporo, w  końcu bibliotekę wybudowano ponad dwa

tysiące lat wcześniej. Korzenie wpełzły pomiędzy pokruszone fragmenty

cegieł, a strużki wody z kanału sięgały wszędzie niczym chciwe macki.

Pociągnęła, próbując sprawić, by słabe punkty się rozpadły. Czuła, jak

ściana drży, a woda po jej drugiej stronie kłębi się gwałtownie.

–  Pomóż mi! – zażądała, łapiąc dłoń Alego. Dotyk jego skóry, chłodnej

i  nienaturalnie oślizgłej, wywołał u  niej lodowaty dreszcz. Cały mur


zatrząsł się nagle. Dostrzegła, jak woda wdziera się pomiędzy kamienie,

i spróbowała poluzować je bardziej.

Pierwszy pojawił się mały wyciek, a  potem, w  mgnieniu oka cały

fragment muru zawalił się w  eksplozji potłuczonych cegieł i  nacierającej

wody.

Nahri otworzyła szeroko oczy. Gdyby nie martwiła się o  własne życie

i bezcenne manuskrypty, zapewne bardziej doceniłaby nagłe pojawienie się

w środku biblioteki kilkupiętrowego wodospadu. Woda runęła na podłogę,

zagarniając połamane meble w nurt zwieńczony białymi grzywaczami.

Strumień wody dosięgnął zahhaka, kiedy ten podleciał zbyt blisko.

Potwór zaskrzeczał i  rzygnął płomieniami w  kierunku huczącej wody. Ali

sapnął, rzucając się w tył, tak jakby ogień sprawiał mu fizyczny ból.

Jego ruch przyciągnął uwagę zahhaka. Stworzenie raptownie obróciło się

w powietrzu i ruszyło prosto ku nim.

–  Rusz się! – Nahri złapała Alego i  odciągnęła go na bok, na sekundę

zanim zahhak zamienił w popiół półkę, za którą się ukrywali. – Skacz!

Skoczyli. Woda była zimna i  szybko wzbierała. Nahri usiłowała wstać,

skrępowana mokrą suknią, lecz Ali wepchnął jej głowę pod wodę, gdy

wystrzelił ku nim kolejny ognisty obłok.

Wyłoniła się nad powierzchnię, łapiąc oddech i  ledwie unikając

nadpływających szczątków złamanej drewnianej belki.

– Cholera, Ali, kazałeś mi zdemolować bibliotekę! Zrób coś teraz!

Powstał, by stawić czoła jaszczurowi. Książę poruszał się ze śmiertelnie

groźną gracją, a krople wody przylegały do jego skóry niczym miód. Uniósł

dłonie i  utkwił wzrok w  nadlatującym potworze. Wodospad wygiął się

niczym bicz, smagnął przez środek sali i  z  gromowym trzaskiem przeciął

zahhaka na pół.

Poczuli ulgę, ale na krótko. Ali zatoczył się i ciężko oparł o towarzyszkę.

–  Drzwi – wydobył z  siebie, a  ona posłała mu kolejną falę uzdrawiającej

magii. – Drzwi!

Pośpieszyli ku drzwiom, brodząc przez chwilową rzekę tak szybko, jak

tylko się dało. Dotarli do nich, a Nahri rzuciła się ku klamce.

Rój strzał wbił się ze stukiem w skrzydło drzwi, o włos mijając jej dłoń.

–  Oko Sulejmana! – Odwróciła się gwałtownie. Pół tuzina jeźdźców na

rumakach utkanych z  dymu wjeżdżało właśnie przez główną bramę

biblioteki ze srebrnymi łukami w dłoniach, gotowymi do strzału.


–  Ruszaj! – Ali jednym szarpnięciem otworzył drzwi i  wepchnął ją do

środka. Zatrzasnął je za nimi i  zatarasował rozmaitymi meblami, podczas

gdy Nahri chwytała oddech.

Znajdowali się w  małej, idealnie okrągłej komnacie. Przypominała

studnię: jej sufit ginął w  odległym mroku. Koślawe schody wspinały się

spiralą wokół dwóch jarzących się kolumn bursztynowego światła. W  ich

wnętrzu płynęły w górę i w dół kosze pełne ksiąg i zwojów.

Ali skinął głową w kierunku schodów.

– Prowadzą prosto do pawilonu. – Dobył zulfikara. – Gotowa?

Nahri wzięła głęboki oddech. Ruszyli w  górę. Puls przyśpieszał jej za

każdym razem, gdy schody się chybotały i trzeszczały.

Wydawało jej się, że minęły całe godziny, ale w  rzeczywistości dotarli do

małych drewnianych drzwi w ciągu kilku minut.

– Słyszę głosy – wyszeptała. – Rozmawiają w dewaszti.

Przycisnął ucho do desek.

–  Przynajmniej trzech mężczyzn – zgodził się cicho. – Wierz mi, afszin

dobrze wyćwiczył swoich żołnierzy.

Nahri szybko rozważyła dostępne możliwości.

– Weź mnie do niewoli.

Ali spojrzał na nią, jakby oszalała.

– Słucham?!

Wepchnęła się w  ramiona księcia i  przystawiła sobie jego handżar do

gardła.

–  Po prostu udawaj! – syknęła. – Wygłoś płomienną przemowę

o czcicielach ognia i grzechu. Twoja reputacja cię wyprzedza, a moi rodacy

doskonale cię znają. – Zanim zdążył zaprotestować, otwarła drzwi jednym

kopnięciem i  pociągnęła go przez nie za sobą. – Pomocy! – krzyknęła

żałośnie w dewaszti.

Dewańscy wojownicy odwrócili się ku nim błyskawicznie. Wszyscy trzej

mieli na sobie takie same ciemne mundury i  byli uzbrojeni po zęby.

Rzeczywiście wyglądali, jakby ćwiczył ich Dara: jeden z  nich w  ułamku

sekundy wycelował w nich z łuku.

Na szczęście nigdzie nie było widać Kaweha.

– Rzućcie broń! – poprosiła błagalnie, wijąc się w ramionach Alego. – On

mnie zabije!

Książę zareagował nadspodziewanie szybko, co ją trochę uraziło:

przycisnął ostrze mocniej do jej gardła i ryknął wściekle:


–  No już, czciciele ognia! Zróbcie to w  tej chwili albo wypatroszę waszą

najdroższą Banu Nahidę!

Najbliższy Dewa sapnął z przerażenia.

– Banu Nahri? – zapytał, otwierając szeroko oczy. – To naprawdę ty?

– Tak! – wykrzyknęła. – A teraz złóżcie broń!

Spojrzeli po sobie niepewnie, aż w końcu łucznik opuścił rękę.

– Wykonać rozkaz – polecił. – To córka Banu Maniże.

Pozostali dwaj natychmiast posłuchali.

– Gdzie mój ojciec? – zapytał gniewnie Ali. – Coście mu zrobili?

–  Nic, gzie piaskowy – wypluł z  siebie jeden z  Dewów. – Może puścisz

dziewczynę i  staniesz z  nami do walki jak prawdziwy mężczyzna?

Wrzuciliśmy ciała poddanych twojego ojca do jeziora, ale ty wciąż jeszcze

możesz do niego dołączyć.

Przesunął się, odsłaniając ciało martwego króla, a  Nahri wzdrygnęła się

z przerażenia. Zwłoki Ghassana zbezczeszczono: jego szaty nosiły krwawe

ślady butów, zdarto z  niego wszystkie kosztowności i  królewski turban.

Szkliste szare oczy władcy, nakrapiane miedzią, spoglądały obojętnie

w nocne niebo, a jego twarz pokryta była krwią.

Ali nagle puścił Nahri, krzywiąc twarz w  grymasie wściekłości, jakiej

jeszcze u niego nie widziała.

Zanim zdążyła zareagować, rzucił się na Dewów z  płonącym zulfikarem.

Poruszali się szybko, ale nie potrafili dorównać zrozpaczonej furii księcia.

Z okrzykiem ciął mężczyznę, który przedtem do niego przemawiał, uwolnił

ostrze i zakręcił się w piruecie, zdejmując głowę z ramion łucznikowi, który

ją rozpoznał.

Nahri nagle znalazła się z  powrotem na statku, tamtej nocy, kiedy

widziała na własne oczy, do czego zdolny jest Dara, gdy błyskawicznie

przedarł się przez otaczających go żołnierzy niczym narzędzie samej

śmierci, nie zwracając najmniejszej uwagi na krew, krzyki ginących

i brutalną przemoc wokół siebie.

Patrzyła z trwogą na Alego. Gdzie się podział ten mól książkowy, czasem

wciąż jeszcze zbyt nieśmiały, by spojrzeć jej prosto w oczy? Widziała przed

sobą szalejącego wojownika.

„Czy tak się to zaczyna?” Czy to właśnie tak doprowadzono Darę do

ostateczności? Pozbawiono go duszy, kiedy oglądał rzeź swojej rodziny

i  rodu? Wściekłością i  rozpaczą przekuto jego umysł i  ciało w  broń? Czy


tak właśnie stworzono z  niego potwora, który rozniecił płomień tej samej

przemocy w nowym pokoleniu dżinnów?

Mimo to rzuciła się naprzód, kiedy ostatni Dewa uniósł miecz,

przygotowując się do uderzenia. Złapała jego ramię i  wytrąciła go

z równowagi. Obrócił się, patrząc na nią zdradzonym wzrokiem.

Ali zatopił w jego plecach ostrze zulfikara.

Nahri odsunęła się z  dłonią przy ustach. W  uszach jej dzwoniło, a  żółć

podchodziła jej do gardła.

– Nahri! – Ali ujął jej twarz w dłonie, spływające teraz krwią jej rodaków.

– Nahri, spójrz na mnie! Czy któryś z nich cię zranił?

Pytanie wydało jej się niedorzeczne: przecież jej nie dało się zranić. Jej

miasto stało na skraju zagłady, najbliższe osoby umierały lub zamieniały

się w potwory, których nie rozpoznawała. I nagle nade wszystko zapragnęła

stąd uciec, zbiec po schodach i wydostać się z pałacu. Wsiąść do łodzi, na

konia, w dowolny sposób cofnąć się w życiu do chwili, zanim zdecydowała

się zaśpiewać podczas obrzędu zar pieśń w dewaszti.

„Pieczęć. Odzyskaj pieczęć, a  potem możesz się zastanowić nad tym

wszystkim”. Odsunęła się od niego gwałtownie, wyciągnęła jeden ze swoich

sztyletów i podeszła do ciała Ghassana.

Ali podążył za nią i ukląkł przy ciele ojca.

– Powinienem tu wtedy być – wyszeptał. Łzy nabiegły mu do oczu i przez

moment wyglądał jak przyjaciel, którego zapamiętała. – To wszystko moja

wina. Był zbyt zajęty moją rebelią, by przewidzieć cokolwiek innego.

Nahri milczała. W  tej chwili nie miała dla księcia żadnych słów otuchy.

Zamiast tego rozcięła zakrwawioną kandurę Ghassana wzdłuż mostka.

Ali spróbował ją powstrzymać.

– Co robisz?

– Musimy spalić jego serce – powiedziała niepewnie. – Pierścień uformuje

się na nowo z popiołów.

Książę opuścił dłoń jak oparzony.

– Co?

Znalazła w  głębi duszy dość miłosierdzia, by zmienić ton na nieco

łagodniejszy:

– Ja to zrobię. Mam z nas dwojga nieco więcej doświadczenia w krojeniu

ciał.

Ali wyglądał, jakby brały go mdłości, ale nie dyskutował z nią więcej.
–  Dziękuję. – Odsunął się, położył sobie głowę ojca na kolanach

i zamknął mu oczy. Zaczął się cicho modlić.

Nahri pozwoliła, by opłynęły ją arabskie słowa, które jak zwykle

przypominały jej o  Kairze. Działała szybko, przecinając skórę, mięśnie

i  kości na piersi Ghassana. Nie wypłynęło przy tym tyle krwi, ile się

spodziewała. Zapewne król utracił jej sporo już wcześniej.

Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie: Nahri tego dnia i  tak już

została skąpana we krwi. Przypuszczała, że to piętno nigdy nie zblednie do

końca.

To była straszna praca. Kiedy wreszcie zanurzyła dłoń między żebra

króla, Ali wyglądał, jakby był gotów zemdleć. Jej palce zamknęły się wokół

nieruchomego serca: skłamałaby, twierdząc, że nie poczuła przy tym

dreszczu mrocznej satysfakcji. Oto tyran, który bawił się życiem jej i  jej

bliskich, tak jakby byli pionkami na planszy, ten, który zmusił ją do

poślubienia jego syna, ponieważ jej matka odmówiła mu ręki. Ten, który

szantażował ją, kładąc na szali życie jej brata, i to nie raz.

W jej dłoni zakwitł zaklęty płomień, tańcząc i  szybko rozgrzewając jej

wnętrze. Nahri natychmiast wyciągnęła dłoń z  ciała Ghassana, ale jego

serce już obróciło się w popiół.

W jej zaciśniętej ręce leżało coś twardego i  gorącego. Rozwarła pięść,

a puls jej przyśpieszył.

Na jej dłoni leżał sygnet proroka Sulejmana. Pierścień, którego potęga

ukształtowała na nowo jej świat i wywołała wojnę wśród dżinnów.

Ali sapnął.

– Mój Boże, czy to rzeczywiście sygnet z pieczęcią?

Nahri odetchnęła z drżeniem.

–  Jeśli wziąć pod uwagę okoliczności… – Gapiła się na pierścień. Gdyby

oceniać tylko jego wartość rynkową, niekoniecznie zrobiłby na niej

wrażenie. Nie osadzono w  nim drogocennych klejnotów, nie był również

misterny: grubą, prymitywną, złotą obrączkę wieńczyła jedna porysowana,

czarna perła. Nahri nie sądziła wcześniej, że to możliwe, ale na

powierzchni klejnotu wyrzeźbiono ośmioramienną gwiazdę Sulejmana.

Wokół niej widniały miniaturowe wygrawerowane litery, których nie

potrafiła odczytać.

Zadrżała i  przysięgłaby, że pierścień w  odpowiedzi również zawibrował,

pulsując w jednym rytmie z jej sercem.

Nie chciała mieć z nim nic do czynienia. Wyciągnęła dłoń do Alego.


– Weź go.

Odskoczył.

– W żadnym razie. To należy do ciebie.

– Ależ… to ty jesteś następny w kolejności do tronu!

–  A ty jesteś potomkinią Anahid! – Książę z  powrotem zamknął jej palce

na pierścieniu, chociaż w  jego oczach dostrzegła błysk tęsknoty i  żalu. –

Sulejman dał go twoim przodkom, nie moim.

Poczuła dreszcz niechęci, tak silnej, że graniczącej z odrazą.

–  Nie mogę – wyszeptała. – Nie jestem nową Anahid, tylko uliczną

oszustką z  Kairu! – A  co do Kairu… pamięć podsunęła jej ostrzeżenie

Muntazira, który powiedział, że pierścień nie może opuścić Dewabadu. –

Nie powinnam dotykać czegoś, co należało do proroka.

– Ależ powinnaś! – zaprzeczył żarliwie. – Wierzę w ciebie.

– Czy słyszysz sam siebie? – wybuchnęła. – Twoja wiara nie świadczy na

moją korzyść! Nie chcę tego – dodała pośpiesznie i nagle wszystko stało się

dla niej jasne. – Jeżeli wezmę ten pierścień, zostanę tu uwięziona. Nigdy

już nie zobaczę domu!

Ali spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Przecież twój dom jest tutaj!

Drzwi otworzyły się z  trzaskiem. Nahri tak się skupiła na swoich

sprzecznych uczuciach, że nie usłyszała zbliżających się kroków. Ali szybko

zakrył upiorną dziurę ziejącą w piersi ojca jego poszarpaną szatą, a  Nahri

cofnęła się, wsuwając pierścień Sulejmana do kieszeni na ułamek

sekundy, zanim grupa dewańskich wojowników wtargnęła na taras.

Zatrzymali się raptownie. Jeden z  nich uniósł pięść, spoglądając na

martwego króla i zakrwawioną parę u jego stóp.

– Jest tutaj! – krzyknął w dewaszti w kierunku otwartych drzwi. – Razem

z parą dżinnów!

Parą dżinnów… Nahri uznała, że nikt jej nie rozpoznał. Powstała więc,

a nogi się pod nią zatrzęsły.

–  Nie jestem dżinnem – oznajmiła, kiedy przez drzwi weszli kolejni

wojownicy. – Jestem Banu Nahri e-Nahid, więc w tej chwili rzućcie broń!

Mężczyzna nie zareagował. Nikt nie odezwał się ani słowem, dopóki

w  drzwiach nie pojawiła się drobna postać. Dewańska kobieta weszła na

taras i  utkwiła wzrok w  Nahri. Miała na sobie ciemny mundur i  czarny

jedwabny czador spowijający głowę pod srebrnym hełmem – połączenie,


które przykuwało uwagę. Za pasem zatknęła stalowy miecz o skrwawionym

ostrzu.

Odsunęła tkaninę z twarzy, a Nahri na ten widok niemal osunęła się na

posadzkę. Kobieta wyglądała jak ona sama, tyle że starsza o kilka dekad.

– Nahri… – wyszeptała tamta, pochłaniając ją wzrokiem. Złożyła palce. –

Och, moje dziecko, jak dawno nie oglądałam twojej twarzy!

Dewańska kobieta podeszła, nie spuszczając wzroku z  Nahri. Serce

uzdrowicielki mocno waliło, kręciło jej się w głowie…

Woń palonego papirusu i krzyki po arabsku. Delikatne ramiona ściskają

ją mocno, a  potem woda zamyka się nad jej twarzą. Wspomnienia, które

nie miały sensu. Nahri odkryła nagle, że rozpaczliwie próbuje złapać

oddech, a w oczach, nie wiadomo dlaczego, ma pełno łez.

Uniosła sztylet.

– Nie podchodź!

Czterej łucznicy natychmiast wzięli ją na cel. Cofnęła się, uderzając

o  kamienną balustradę. Ali złapał ją za nadgarstek, zanim straciła

równowagę. Balustrada była tu niska: przed upadkiem do jeziora chronił

tylko sięgający do kolan kamienny mur.

–  Stać! – rozkazała ostro kobieta, a  jej słowa zabrzmiały niczym trzask

z  bicza, zaprzeczając miękkości głosu, którym zwracała się wcześniej do

Nahri. – Cofnąć się. Straszycie ją tylko. – Gniewnie spojrzała na

wojowników, a potem wskazała głową drzwi. – Zostawcie nas.

– Ależ, moja pani, afszin nie będzie zadowolony, gdy się o tym dowie…

– Przyjmujecie rozkazy ode mnie, nie od Darajawahusza.

Nahri nie wiedziała, że żołnierze potrafią się poruszać tak szybko.

W jednej chwili umknęli z dachu, stukając butami po schodach.

Ali się przysunął.

– Nahri, kto to jest? – wyszeptał.

–  N-nie wiem – zdołała odpowiedzieć. Nie wiedziała także, dlaczego jej

instynkt, wyszlifowany do perfekcji na ulicach Kairu, wrzeszczał, żeby

uciekała.

Kobieta z  surowością generała patrzyła na wojowników opuszczających

taras. Zamknęła za nimi drzwi, a  potem dotknęła palcem metalowego

okucia.

Szczęknął zamek i drzwi zostały zamknięte.

Nahri sapnęła ze zdumienia.


– Jesteś Nahidką!

–  Tak – potwierdziła kobieta. Na jej twarzy pojawił się smutny, słaby

uśmiech. – A ty jesteś piękna – dodała, znów pochłaniając Nahri wzrokiem.

– Przeklęta klątwa maridów! Ale wciąż masz jego oczy. Zastanawiałam się,

czy to ci zostanie. – Zasmuciła się nagle. – Czy… czy mnie pamiętasz?

Nahri nie była pewna, co właściwie pamięta.

–  Nie sądzę. Nie wiem. – Wiedziała, że nie powinna zdradzać za dużo

kobiecie, która najwyraźniej dowodziła siłami atakującymi pałac, ale to, że

tamta podawała się za Nahidkę, kompletnie ją dezorientowało. – Kim

jesteś?

Ten sam smutny uśmiech osoby, która przeżyła zdecydowanie zbyt wiele.

– Mam na imię Maniże.

Brzmienie tego imienia walnęło Nahri jak obuchem. To było

niewiarygodne, ale jednocześnie oczywiste. Maniże.

Ali sapnął.

– Maniże? – powtórzył. – To twoja matka?

–  Tak – odparła Maniże po dżinistańsku. Dopiero teraz wydawała się

dostrzegać Alego. Po raz pierwszy od wejścia na taras spuściła wzrok

z Nahri. Ciemne oczy patrzyły na niego badawczo, zatrzymując się chwilę

dłużej na zulfikarze. Mrugnęła z  zaskoczeniem. – Czy to syn Hatset? –

zapytała Nahri, ponownie przechodząc na dewaszti. – Książę Alizajd? –

Zmarszczyła brwi. – Miałaś być w infirmerii z Nisrin. Co tu robisz… z nim?

Nahri otworzyła usta, wciąż się chwiejąc. „Maniże. Moja matka”. To

zdawało jej się jeszcze bardziej niemożliwe niż Dara powstający

z martwych.

Z wysiłkiem szukała właściwych słów.

–  To… to mój przyjaciel. – Odpowiedź była absurdalna, a  mimo to

właśnie taka przyszła jej do głowy w  pierwszej kolejności. Poza tym lepiej

odpowiedzieć w  ten sposób, niż przyznać, że przybyli tutaj ukraść pieczęć

Sulejmana. – A co ty tu robisz? – zapytała stanowczo, czując, że wraca jej

dawna ostrość umysłu. – Powiedziano mi, że nie żyjesz. Sam Kaweh zeznał,

że odnalazł twoje martwe ciało wiele lat temu!

Maniże spoważniała.

– To był niezbędny fortel. Modlę się, żebyś mi go kiedyś wybaczyła. Kiedy

byłaś dzieckiem, odebrali mi cię maridowie, a  ja obawiałam się, że

straciłam cię na zawsze. Gdy się dowiedziałam, że wpadłaś w  ręce

Ghassana… i  wyobraziłam sobie, do czego cię zmuszał… Tak mi przykro,


Nahri. – Podeszła o  krok, tak jakby chciała ująć jej dłoń, a  potem

zatrzymała się, widząc jej skrzywioną twarz. – Przyrzekam ci jednak, że

teraz jesteś bezpieczna.

„Bezpieczna”. Słowa odbiły się echem w  jej głowie. „Moja matka. Mój

brat. Dara”. W  ciągu kilku godzin Nahri dowiedziała się, że nie jest już

jedyną żyjącą Nahidką, a  wręcz przeciwnie, ma całą rodzinę, tak dużą,

że  razem mogliby od nowa sformować Radę Nahidów, z  przeklętym

afszinem na dodatek.

W oczach miała łzy, a  poczucie samotności rozsadzało jej serce

i zapierało dech w piersi. To nie miało prawa się zdarzyć.

Tymczasem miała przed sobą twarde dowody: kto poza Nahidką

potrafiłby stworzyć truciznę działającą na dżinny z  rodu Gezirich? Kto

inny, jeśli nie Banu Nahida, o  której mawiano, że jest najpotężniejszą

przedstawicielką tej dynastii od stuleci, mógłby wskrzesić Darę i skłonić go

do całkowitego posłuszeństwa?

Sygnet Sulejmana palił ją w  kieszeni. To jedyny atut, którym

dysponowała. Bez względu na to, co powiedziałaby ta kobieta, Nahri nie

czuła, że są po tej samej stronie. Wierzyła w  to, co powiedziała wcześniej

Muntazirowi: nie planowała popierać kogoś, kto odpowiadał za tak wiele

niewinnych ofiar.

Maniże uniosła dłonie.

–  Nie mam zamiaru cię skrzywdzić – powiedziała ostrożnie. Przeszła na

dżinistański i  dodała nieco chłodniej pod adresem Alego: – Złóż broń

i poddaj się moim żołnierzom, a nie stanie ci się krzywda.

Książę zareagował w  przewidywalny sposób: uniósł zulfikar, a  jego oczy

gniewnie błysnęły.

– Nie poddam się osobie, która przeprowadziła rzeź moich rodaków!

–  W takim razie umrzesz – stwierdziła Maniże bez ogródek. – Przegrałeś,

Al-Kahtani. Zrób, co w  twojej mocy, żeby ocalić tych Gezirich, którzy

przeżyli. – Jej głos nabrał sugestywnego brzmienia. – W  pałacu znajduje

się twoja siostra, a w Ta Ntry mieszka twoja matka, którą niegdyś znałam,

prawda? Uwierz mi, kiedy powiem, że wolałabym nie informować innej

kobiety o śmierci jej dzieci.

Ali szyderczo prychnął.

– Chciałabyś z  nas zrobić pionki. – Zadarł buntowniczo głowę i  dodał: –

Wolę umrzeć!
Nahri nie miała wątpliwości, że to prawda, podobnie zresztą jak

w  przypadku pozostałych Gezirich, którzy przeżyli… co oznaczało, że

muszą jak najszybciej znaleźć się za tym przeklętym murem, jak najdalej

od Maniże.

„Weź pierścień, głupia dziewczyno!” Mogła wsunąć dłoń do kieszeni

i  ogłosić, że pieczęć Sulejmana należy do niej. Zajęłoby jej to tyle samo

czasu, ile potrzebowałaby Maniże, żeby skoczyć na nią i  udaremnić te

plany.

A potem? Co, jeśli nie potrafiłaby go użyć we właściwy sposób? Mogła się

tylko domyślać, że nabranie umiejętności, jakie posiadała osoba władająca

pierścieniem, zajmowało nieco czasu. Ona i  Ali utknęliby więc w  tym

pawilonie z  żądną zemsty Banu Nahidą i  oddziałem wojowników na

schodach.

Stanęła między Alim i Maniże.

–  A więc do tego dążysz? Jeżeli się poddamy, czy będziesz w  stanie

powstrzymać truciznę?

Maniże rozpostarła dłonie, podchodząc.

–  Ależ oczywiście – zapewniła. Jej spojrzenie powróciło do Nahri. – Ale

nie chodzi mi przecież o  to, żebyś ty się poddała, córko. Dlaczego miałoby

mi na tym zależeć? – Postąpiła jeszcze o  krok i  znieruchomiała,

dostrzegłszy zwłoki Ghassana. Spojrzała na niego i  wyraz jej twarzy

gwałtownie się zmienił. – Nie ma na skroni znaku Sulejmana!

Nahri popatrzyła na trupa. Maniże mówiła prawdę: czarny tatuaż, kiedyś

widoczny na twarzy Ghassana, teraz zniknął.

–  Zabraliście pieczęć? – Głos Maniże się zmienił, teraz przebijało spod

niego ledwie ukrywane pożądanie. – Gdzie ona jest? – Kiedy żadne nie

odpowiedziało, zacisnęła usta w  cienką linię, najwyraźniej zirytowana ich

oporem, niczym zatroskana matka. – Proszę, nie każcie mi pytać

ponownie.

–  Nie dostaniesz jej! – wybuchnął Ali. – Nie obchodzi mnie, za kogo się

masz. Jesteś potworem. Sprowadziłaś do naszego miasta ghule i  ifryty,

masz na rękach krew tysięcy niewin…

Maniże pstryknęła palcami.

Rozległ się dobrze słyszalny trzask, a Ali krzyknął i upadł, trzymając się

za lewe kolano.

– Ali! – Nahri odwróciła się, sięgając ku księciu.


–  Jeżeli spróbujesz go uleczyć, w  następnej kolejności złamię mu kark –

rzuciła jej matka chłodno. Nahri natychmiast opuściła z  przestrachem

dłoń. – Wybacz mi – powiedziała Maniże szczerym tonem. – Naprawdę nie

chciałam, żeby tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie, ale nie pozwolę,

żebyś mi przeszkodziła. Zbyt wiele lat to planowałam. – Spojrzała znów na

Alego. – Nie każ jej patrzeć, jak cię torturuję. Pierścień, już!

–  On go nie ma! – Nahri wetknęła rękę do kieszeni i  dotknęła palcami

dwóch pierścieni, a  potem wybrała jeden z  nich… i  wystawiła za

balustradę dłoń, trzymając pierścień końcami palców. – Daj mu spokój,

chyba że chcesz spędzić następne sto lat na przeszukiwaniu jeziora!

Maniże cofnęła się, spoglądając badawczo na córkę.

– Nie zrobisz tego.

Nahri uniosła brew.

– Nie znasz mnie.

–  Ależ znam – powiedziała tamta błagalnie. – Nahri, jesteś moją córką…

czy myślisz, że nie kazałam przybyszom z  Dewabadu przekazywać mi

wszystkich wieści o tobie? Zwłaszcza Dara nie potrafił się powstrzymać od

dłuższych opowieści o twojej odwadze i sprycie… Nie spotkałam zbyt wielu

mężczyzn oddanych komuś do tego stopnia. W  naszym świecie tak jawne

okazywanie uczuć jest wyjątkowo niebezpieczne. – Dodała nieco ciszej: –

Ghassan zawsze był gotów mi o  tym przypomnieć… z  całym

okrucieństwem, na jakie było go stać.

Nahri nie wiedziała, co powiedzieć. Słowa Maniże na temat Dary były jak

sól sypana na ranę. Wyczuwała, że matka stara się ją wybadać, oceniając

każde drgnienie mięśni. Ali wciąż trzymał się za kolano, dysząc ciężko

z bólu.

Starsza z kobiet podeszła.

–  Ghassan stosował tę metodę również wobec ciebie, prawda? Tylko

w  ten sposób mógł kontrolować kobiety takie jak my. Znam cię, Nahri.

Wiem, jak to jest, kiedy się ma wielkie ambicje, jest się najinteligentniejszą

ze wszystkich… a  potem ktoś niszczy twoje plany. Kiedy głupsi od ciebie

mężczyźni przemocą i  strachem zmuszają cię, byś wycofała się tam, gdzie

nie powinnaś się znaleźć. Słyszałam, jak nadzwyczajne postępy poczyniłaś

w  ciągu zaledwie kilku lat. Z  tym, czego mogłabym cię nauczyć, stałabyś

się boginią. Nigdy nie musiałabyś się nikomu kłaniać.

Popatrzyły sobie w  oczy. Nahri mimo woli poczuła nagłą tęsknotę.

Przypomniała sobie, ile razy kłaniała się Ghassanowi zasiadającemu na


tronie jej przodków, jak Muntazir zlekceważył jej marzenia o szpitalu i  jak

Kaweh potraktował ją protekcjonalnie w Świątyni.

Przypomniała sobie jednak również o zaklętych więzach z dymu, którymi

ośmielił się ją skrępować Dara, i  o  magii, która zakipiała wtedy gniewnie

w jej żyłach.

Wciągnęła głęboko powietrze. „To jest mój dom”.

–  Może zgodzimy się na kompromis? – zaproponowała. – Chcesz, żeby

znów rządzili Nahidzi? Świetnie. Jestem Nahidką i  to ja przyjmę pieczęć

Sulejmana. Na pewno potrafię wynegocjować pokój skuteczniej niż kobieta,

która porzuciła swoich pobratymców, a  potem wróciła do Dewabadu tylko

po to, by poprowadzić rzeź innego rodu.

Maniże zesztywniała.

– Nie – powiedziała. – Nie możesz tego zrobić.

–  Dlaczego nie? – zapytała Nahri. – Przecież chodzi o  to, żeby znaleźć

rozwiązanie najlepsze dla Dewów, tak?

–  Nie zrozumiałaś mnie, córko – odparła Maniże, a  Nahri zaklęła

w myślach: mimo starań nie potrafiła odgadnąć, co myśli jej matka. – Nie

możesz władać pieczęcią, ponieważ nie jesteś czystej krwi dewą. Jesteś

szafitką. W twoich żyłach płynie również człowiecza krew.

Nahri patrzyła na nią w milczeniu. Te słowa, wypowiedziane z absolutną

pewnością, dowodziły, że stojąca przed nią kobieta nie kłamała.

Rzeczywiście była jej matką. Tę tajemnicę znał tylko Ghassan, który

twierdził, że ujawniła mu ją pieczęć Sulejmana.

– Co masz na myśli? Jak to „szafitką”? – jęknął z dołu Ali.

Nahri nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć.

–  W porządku – zapewniła ją łagodnie Maniże, podchodząc. – Nikt poza

nami nie musi o  tym wiedzieć… ale nie możesz wziąć pieczęci. Gdybyś

spróbowała, zabiłaby cię. Po prostu nie jesteś dość potężna.

Nahri odskoczyła.

– Przecież jestem wystarczająco silna, by używać magii Nahidów!

– Czy to wystarczy, by władać pieczęcią Sulejmana? – naciskała matka. –

Stać się powiernicą pierścienia, który na nowo ukształtował cały nasz

świat? – Pokręciła głową. – Ta magia rozerwie cię na strzępy, moje dziecko.

Nahri umilkła. „Ona kłamie. Musi kłamać”. Ale, na Najwyższego, Maniże

zasiała w jej umyśle ziarno zwątpienia.

–  Nahri – odezwał się Ali. – Nahri, spójrz na mnie. – Posłuchała go,

oszołomiona. Miała już dość tego wszystkiego. – Ona kłamie. Sulejman


również był człowiekiem!

–  Sulejman był prorokiem – wtrąciła się Maniże, brutalnie i  skutecznie

podsycając niepewność, którą ujawniła sama Nahri. – Poza tym nikt nie

prosił cię, żebyś mieszał się w  sprawy Nahidów, dżinnie. Przeczytałam

wszystkie teksty na temat tego pierścienia i  trwało to dłużej, niż żyjesz,

i wszystkie zgadzały się co do tej kwestii.

–  Jakże dogodnie, nieprawdaż? – odpalił. Spojrzał błagalnie na Nahri. –

Nie słuchaj jej. Weź… aaa! – wrzasnął z  bólu, kiedy magia wykręciła mu

ręce z  dala od zgruchotanego kolana. Maniże znów pstryknęła palcami,

a dłonie księcia skoczyły ku handżarowi. – C-co ty ze mną wyprawiasz?! –

wykrzyknął, gdy chwyciły rękojeść sztyletu. Pod poszarpanymi rękawami

mięśnie jego rąk kurczyły się spazmatycznie. Powolnymi, szarpanymi

ruchami wydobywał broń zza pasa.

Mój Boże… Maniże potrafiła robić takie rzeczy? Nawet nie dotykając

ofiary? Nahri instynktownie spróbowała zaczerpnąć mocy z murów pałacu.

Kamienie nie zdążyły nawet zadrżeć, kiedy połączenie zostało gwałtownie

przerwane. Poczuła to jak uderzenie, rozchodzące się po ciele falą zimna.

–  Nie rób tego, dziecko – ostrzegła ją Maniże. – Mam o  wiele większe

doświadczenie od ciebie. – Złożyła dłonie. – Nie chcę tego, ale jeżeli nie

oddasz mi w tej chwili pierścienia, zabiję tego młodzieńca.

Handżar znalazł się tymczasem przy gardle Alego, który próbował się

odchylić. Na jego szyi pojawiła się cienka, krwawa linia. Oczy błyszczały

mu z bólu, a po twarzy ściekał pot.

Nahri zamarła z przerażenia. Wyczuwała, jak potęga Maniże powoli owija

się wokół niej, igrając również z  jej mięśniami. Sama nie była zdolna do

czegokolwiek podobnego, a tym bardziej nie wiedziała, jak walczyć z  kimś,

kto potrafił rzucać takie zaklęcia.

Wiedziała jednak cholernie dobrze, że nie może oddać tamtej kobiecie

pieczęci Sulejmana.

Maniże znów przemówiła:

–  Oni już przegrali, a  my zwyciężyliśmy. Ty sama zwyciężyłaś. Nahri,

oddaj mi pierścień. Nikt nigdy się nie dowie, że jesteś szafitką. Zajmij

należne ci miejsce jako moja córka, z  bratem u  boku. Powitaj nowe

pokolenie jako jedna z  prawowitych władczyń tego miasta. Wraz

z mężczyzną, który cię kocha.

Nahri myślała gorączkowo: komu uwierzyć? Gdyby jednak Maniże miała

rację, gdyby Nahri spróbowała założyć pierścień, a  on by ją zabił, Ali


niechybnie podążyłby za nią… A potem już nikt nie powstrzymałby kobiety

odpowiedzialnej za śmierć tysięcy mieszkańców Dewabadu od uzyskania

kontroli nad najpotężniejszym artefaktem w ich świecie.

Nie mogła zaryzykować takiego obrotu spraw. Wiedziała jednak, że

niezależnie od tego, czy jest szafitką, potrafi na swój sposób dawać sobie

radę z  innymi ludźmi. Wcześniej, podczas rozmowy Maniże jasno dała do

zrozumienia, co uważa za słabość córki.

Nahri mogła to wykorzystać. Wzięła głęboki oddech.

–  Obiecujesz, że pozostawisz księcia przy życiu? – wyszeptała. Jej palce

zadrżały na pierścieniu. – I nikt się nie dowie, że jestem szafitką?

– Przysięgam na honor naszej rodziny.

Nahri przygryzła wargę.

– Nawet Dara?

Maniże nieco złagodniała. Na jej twarzy pojawił się smutek i lekka ulga.

– Zrobię, co w mojej mocy, dziecko. Wcale nie mam ochoty sprawiać wam

więcej bólu… wam obojgu. – Wydawała się naprawdę wzruszona, po raz

pierwszy, od kiedy Nahri ją zobaczyła. – W rzeczy samej, nic nie sprawiłoby

mi większej przyjemności, niż gdybyście razem odnaleźli szczęście.

Nahri puściła te słowa mimo uszu. Coś takiego nigdy się nie wydarzy.

– W takim razie weź to – powiedziała, ciskając pierścień do stóp matki.

Trzeba przyznać, że Maniże dotrzymywała słowa. Kiedy tylko pierścień

opuścił dłoń Nahri, handżar odsunął się od gardła Alego i  spadł na

posadzkę. Nahri przypadła do młodzieńca, który z  wysiłkiem łapał

powietrze.

– Dlaczego to zrobiłaś? – wydyszał.

–  Ponieważ miała zamiar cię zabić. – Gdy Maniże pochyliła się, by

podnieść pierścień, Nahri poruszyła się zwinnie, tak jakby chciała objąć

towarzysza, lecz w  rzeczywistości skorzystała z  okazji, by wsunąć mu

sztylet z  powrotem za pas. – Jesteś pewny, że jezioro jest już wolne od

klątwy? – wyszeptała mu do ucha.

Zesztywniał w jej ramionach.

– Ja… hmm, tak?

Pomogła mu wstać, trzymając dłoń na jego ramieniu.

– W takim razie… wybacz, przyjacielu.

Maniże prostowała się właśnie z pierścieniem w dłoni. Zmarszczyła czoło,

przyglądając się szmaragdowi.

– Czy to sygnet Sulejmana?


–  Oczywiście, że tak – odparła beztrosko Nahri, wyciągając z  kieszeni

drugi pierścień, prawdziwy sygnet Sulejmana. – Kto chciałby kłamać

własnej matce? – I z tymi słowami wepchnęła pierścień na palec Alego.

Książę próbował się jej wyszarpnąć, ale Nahri była szybsza. Poczuła

przelotne ukłucie wyrzutów sumienia, a  potem, w  tej samej chwili, kiedy

Maniże podniosła wzrok, starożytny pierścień zniknął.

Matka spojrzała na nią, wstrząśnięta i  zdradzona (ach, więc Maniże też

odczuwała jakieś emocje!), lecz Nahri nie czekała na reakcję. Złapała dłoń

Alego i skoczyła nad balustradą.

Usłyszała, jak Maniże wykrzykuje jej imię, lecz było już za późno.

Spadali, a  zimne nocne powietrze chłostało jej twarz. Ciemna tafla jeziora

wydawała się znajdować o  wiele dalej, niż zapamiętała. Spróbowała

przygotować się na uderzenie, aż za dobrze zdając sobie sprawę z  tego, że

za chwilę czeka ją potworny ból i co najmniej kilka złamanych kości, nawet

jeżeli na krótko.

Rzeczywiście gruchnęła w  wodę, a  uderzenie to było niczym zimne,

bolesne pchnięcie tysiącem ostrych noży. Wyciągnęła ramiona, chwytając

Alego w drodze pod powierzchnię jeziora.

Zadrżała z  bólu i  szoku, przypominając sobie wizję wywołaną przed

chwilą przez Maniże: woń palonego papirusu i  krzyczącą dziewczynę.

Widok pary piwnych oczu na sekundę, zanim mulista woda zamknęła się

nad jej głową.

Nahri nie wynurzyła się z  jeziora. Ciemność zawirowała wokół niej,

ogarnął ją zapach mułu i uczucie, że ktoś ją porywa.

Rozległ się szept magii, a potem wszystko poczerniało.


 

41
 

Dara
 

Dara czuł, że nie zniesie już ani minuty więcej w  towarzystwie Muntazira

Al-Kahtaniego.

Jak na umierającego, emir obracał językiem z  wyjątkową szybkością,

wyrzucając nieskończony strumień przytyków, najwyraźniej obliczonych na

sprowokowanie Dary do zabicia go.

–  A nasza noc poślubna… – mówił właśnie. – To znaczy… noce. Chodzi

o to, że właściwie zaczęły nam się zlewać w jedno po tym, jak…

Afszin nagle przycisnął nóż do jego gardła. Robił to już po raz dziesiąty.

– Przestań gadać! – syknął. – Albo cię potnę na kawałki, i to powolutku!

Muntazir zamrugał. Jego oczy wyglądały jak cienie na tle bladej twarzy,

obecnie mającej barwę zbliżoną do pergaminu: na skórze występowały mu

drobiny popiołu, a  straszne, wijące się ślady zielonoczarnej trucizny

z ostrza zulfikara sięgały już do gardła emira. Otworzył usta i się skrzywił.

Głowa opadła mu na dywan, który Dara zaczarował, by szybciej dostać się

do Maniże, a oczy błysnęły bólem, który zapewne zdławił kolejną bezczelną

odpowiedź afszinowi.

Nie miało to jednak większego znaczenia, uwagę Dary pochłaniał bowiem

o  wiele dziwniejszy widok: woda rwąca korytarzem, przez który lecieli.

Nienaturalny strumień był tym głębszy i  bardziej wartki, im bardziej

zbliżali się do biblioteki. Wcześniej, przed spotkaniem z  książętami, afszin

pobiegł do infirmerii, gdzie dowiedział się, że spanikowany, bełkoczący

Kaweh e-Pramuch spotkał się z Maniże i posłał ją do pałacu.

Przemknęli przez drzwi, a  Dara zamrugał z  niepokojem. Woda wlewała

się przez wyszarpaną dziurę pod sufitem, spadając na zalaną podłogę


głównej sali. Wszędzie leżały porozrzucane, dogasające książki i  połamane

meble, nie wspominając już o  zwłokach kilkunastu dżinnów. Nigdzie nie

było widać Maniże, ale po przeciwnej stronie sali dostrzegł grupkę

żołnierzy, którzy jej dotąd towarzyszyli.

W jednej chwili znalazł się przy nich, lądując tak miękko, jak to możliwe,

na stosie śmieci, otoczonym rozpryskującą się wodą.

– Gdzie jest Banu…

Nie udało mu się dokończyć tego pytania.

Przez pałac przebiegło drżenie: posadzka pod ich nogami zatrzęsła się

tak gwałtownie, że się zachwiał. Cała biblioteka zadygotała, góry szczątków

zaczęły się rozsypywać, a kilka regałów oderwało się od ścian.

–  Uwaga! – wykrzyknął Dara, kiedy runęła na nich kaskada książek

i  zwojów. Nastąpił kolejny wstrząs, a  na przeciwległej ścianie pojawiło się

pęknięcie, które po chwili rozszerzyło się również na podłogę.

Trzęsienie po kilku sekundach minęło i  w  bibliotece zapadła dziwna

cisza. Woda odpłynęła przez szczelinę w  posadzce niczym uciekające

zwierzę, a  potem… stało się tak, jakby ktoś zdmuchnął płomień

niewidocznej lampy. Dara poczuł w powietrzu nagłą zmianę.

Kule zaczarowanego ognia, dryfujące pod sufitem, eksplodowały

z  trzaskiem przeszywającym do szpiku kości, a  ich resztki rozbiły się na

podłodze. Powiewające czarne flagi Kahtanich znieruchomiały, a  drzwi

przed nim otworzyły się gwałtownie – te i  wszystkie pozostałe. Wyglądało,

jakby złamano wszystkie zaklęcia zamykające naraz.

Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz, a  do sali zakradł się dziwny,

pusty chłód. Dara wyczarował garść płomieni, których światło zatańczyło

na osmolonych, mokrych ścianach. Przed nim Dewowie bezskutecznie

próbowali tego samego, szaleńczo gestykulując.

– Możecie wyczarować płomienie? – zapytał jeden z nich.

– Nie potrafię wyczarować niczego!

W tym momencie rozległ się krzyk, świadczący o  tym, że ktoś właśnie

przeżył poważny wstrząs. Dara odwrócił się na pięcie: Muntazir wstał

chwiejnie, wyciągając ramiona i patrząc z niedowierzaniem na swój tors.

Mimo że w  zrujnowanej bibliotece panował półmrok, dało się zauważyć,

że ciemne linie magicznej trucizny znaczące skórę emira powoli się cofają.

Dara z  otwartymi ustami przyglądał się temu, co zakrawało na

niemożliwe. Trucizna znikała niczym kurczący się pająk, odpływając

z  ramion Muntazira i  jego piersi. Emir rozerwał tkaninę owiniętą wokół


brzucha w  samą porę, by zobaczyć, jak ciemnozielony odcień wokół rany

blednie, a  potem znika, pozostawiając po sobie obłok niemal

niewidocznego dymu.

Muntazir padł na kolana ze zdławionym szlochem. Dotknął

zakrwawionego brzucha, łkając z ulgą.

Dara poczuł strach. Coś się stało, coś bardzo złego.

–  Związać tego mężczyznę! – warknął do swoich żołnierzy. Nie

potrzebował dalszych niespodzianek ze strony Muntazira ani broni. – Już!

Gdzie jest Banu Nahida?

Jeden z wojowników wskazał drżącym palcem ciemną klatkę schodową.

–  Przykro mi, afszinie. Wydała nam rozkaz odejścia, kiedy znaleźliśmy

Banu Nahri.

„Nahri”. Dara natychmiast zapomniał o  Muntazirze. Ruszył biegiem ku

drzwiom, lecz zaraz za nimi musiał się uchylić, kiedy runęły na niego

szczątki magicznego systemu transportowego. Przebiegł obok nich i  nie

zwracając uwagi na zniszczenia, runął na górę, przeskakując po dwa

stopnie naraz, aż dotarł do kolejnych drzwi.

–  Banu Nahido! – zawołał głośno. Nie doczekał się odpowiedzi, więc

kopnął drzwi i wyskoczył na zewnątrz.

Maniże stała na tarasie sama, nieruchoma, odwrócona plecami do niego,

a za nią leżało kilka trupów. Strach chwycił go za gardło. Dara zmusił się,

by spojrzeć na ich twarze. „Nie, Stwórco, nie, błagam!”

Nahri nie było jednak między umarłymi. Tylko jego żołnierze. Zostali

pocięci białą bronią: na ich ciałach widniały jeszcze dymiące rany.

Rany od zulfikara. „Alizajd”. Dara czuł to w kościach. I była to wyłącznie

jego wina. Powinien był zabić księcia w  tej samej chwili, kiedy go dopadł,

zamiast pozwalać Wizareszowi na opóźnianie egzekucji fantazjami

o zemście.

Mardoniusz, wojownicy na plaży, a  teraz ta trójka. Dara zacisnął pięści,

walcząc z gorącą furią, która domagała się ujścia. Wszystko poszło nie tak,

jak planowali, i nie tylko z powodu ifryta.

Atak się nie powiódł, ponieważ w głębi serca Dara wiedział, że najazd na

miasto był błędem. Przeprowadzili go zbyt pośpiesznie i  zbyt brutalnie,

sprzymierzając się ze stworzeniami, którym nie ufał, i korzystając z  magii,

której nie rozumiał… a  on się na to zgodził, po raz kolejny kłaniając

posłusznie głowę przed Nahidką i  lekceważąc niepokój, jaki czuł w  duszy.

Wszystko to złożyło się na niepowodzenie.


Nie pierwszy raz zresztą. Niczego się nie nauczył z  historii własnego

życia.

Maniże wciąż stała bez ruchu, patrząc w ciemne jezioro.

– Banu Maniże? – powiedział po raz kolejny.

–  Sygnet przepadł – odezwała się nietypowo, szeptem. – A  oni zniknęli.

Oddała pieczęć temu gzowi piaskowemu.

Dara aż się zatoczył.

– Co?! Nie masz chyba na myśli…

–  Mam na myśli dokładnie to, co powiedziałam. – W  głosie Maniże

zabrzmiał gniew. – Powinnam była wiedzieć – wymamrotała. – Powinnam

była się zorientować, że nie można jej ufać. Oszukała mnie, zakpiła ze

mnie, a  potem oddała pieczęć Sulejmana, własność naszych przodków,

tym, którzy ją nam ukradli.

Spojrzenie Dary padło znów na zabitych. Po raz pierwszy poczuł się tak

dotkliwie zdradzony. Jak Nahri mogła przekazać coś tak potężnego, tak

cennego, temu, który na jej oczach zabił jej pobratymców?

Przełknął ślinę, opanowując kłębiące się emocje.

– Gdzie oni są? – zapytał, próbując ukryć drżenie głosu. – Banu Nahido,

gdzie oni są? – powtórzył z naciskiem, kiedy nie odpowiedziała.

Uniosła trzęsącą się dłoń, wskazując ciemność pod nimi.

– Tam skoczyli.

–  Co zrobili?! – W  jednej chwili znalazł się przy balustradzie, ale poniżej

murów zobaczył tylko ciemną wodę.

–  Skoczyli – powtórzyła Maniże gorzko. – Próbowałam przemówić jej do

rozsądku, ale tamten dżinn zapuścił szpony głęboko w jej umysł.

Dara padł na kolana. Złapał kamienną balustradę i  w  tej samej chwili

dostrzegł kątem oka ruch: niewielkie fale i wiry lśniące na tafli jeziora.

Wypuścił powietrze z płuc.

–  Woda się porusza – szepnął, pochylając się i  oceniając odległość.

Oczywiście, że nahidzka uzdrowicielka mogła przeżyć taki upadek. Gdyby

tylko skoczyła z  dala od skał, gdyby odpowiednio wylądowała… – W  jego

piersi mieszały się teraz nadzieja i  żal. „Stwórco, proszę… Niech Nahri

przeżyje ten skok”. Nie dbał o  to, czy powita go ponownie sztyletem

skierowanym w  jego serce. Po tym, co zaszło tego wieczoru, część jego

umysłu powitałaby taki cios z  ulgą. Historia Nahri nie mogła jednak

skończyć się śmiercią w wodach jeziora. Powstał niezgrabnie. – Odnajdę ją.

Maniże złapała go za nadgarstek.


– Stój.

To słowo, wypowiedziane suchym tonem, tak jakby ktoś rozkazywał

zwierzęciu, sprawiło, że prysł jego pozorny spokój i  Dara stracił kontrolę

nad burzą emocji.

–  Zrobiłem wszystko, o  co prosiłaś – powiedział dławiącym się głosem,

wyzwalając się z jej uścisku. – Zostałem twoim afszinem, zabijałem twoich

wrogów i sprawiłem, że ulice naszego miasta spłynęły krwią. Możesz chyba

dać mi kilka chwil, żebym mógł się przekonać, czy Nahri jeszcze żyje?

Oczy Maniże błysnęły wściekłością, lecz jej głos pozostał spokojny.

–  Nahri nie jest teraz najważniejsza, Darajawahuszu. – Znienacka

wycelowała palec w górę. – Oto, co jest ważne.

Dara spojrzał wzwyż.

Niebo nad pałacem rozlatywało się na kawałki.

Wydawało się, jakby kopuła z  przydymionego szkła pękała,

a  atramentowa północ ustępowała miejsca cieplejszym odcieniom

nieboskłonu o  świcie, blaskowi pustynnego firmamentu zamiast

nieprzeniknionej, wszechobecnej mgły, zasnuwającej niebo nad

Dewabadem. Nowe barwy rozprzestrzeniały się coraz szerzej, rozchodząc

się falami wzdłuż horyzontu. Dara podążał spojrzeniem za rozpadającym

się niebem, aż dostrzegł, że światła na dachach w całym mieście migoczą,

po czym gasną. Magiczne koczownicze namioty z  jedwabiu i  dymu stojące

w  pałacowych ogrodach, zawaliły się, podobnie jak dwie czarodziejskie

wieże z marmuru.

Afszin rozglądał się z najwyższym zdumieniem.

–  Co się dzieje? – Spojrzał na Maniże, ale ona na niego nie patrzyła. Na

jego oczach dobyła miecza i przejechała kciukiem po ostrzu, aż na opuszce

zakwitła kropla czarnej krwi. A po niej kolejna.

Banu Nahida zbladła.

– Moja magia… zniknęła!

Dara znów poczuł na plecach zimny dreszcz, gdy w zasięgu jego wzroku

zgasły kolejne światła. Cisza, która zapadła w  bibliotece, trucizna, która

uleciała z rany emira…

–  Sądzę, że to nie tylko twoja moc – wyszeptał. – To znikła magiczna

potęga całego Dewabadu.


 

 
 

Epilog
 

Świadomość powoli powracała. Nahri poczuła intensywną woń błota,

usłyszała słodki ptasi śpiew i powoli wydostała się z ciemności.

Potem nadszedł ból, przenikający jej plecy i  barki, jej głowę, ramiona…

w sumie bolało ją całe ciało.

I to przeklęte słońce. Zbyt jasne, świecące jaskrawiej niż kiedykolwiek

w Dewabadzie. Ocieniła oczy dłonią, mrugając i próbując usiąść.

Druga dłoń pogrążyła się w  błocie. Co tu się, na litość Boga… Nahri się

rozejrzała. Słoneczne powidoki powoli znikały z  jej oczu. Siedziała na

mulistym brzegu, do pasa w  mętnej wodzie. Tuż za nią rósł zagajnik

wysokich, pokrytych sztywnym włosiem palm, a  ponad murem z  suszonej

cegły wyrastały gęste, niesforne krzaki.

Przed nią rozciągała się szeroka rzeka, której nurt płynął powoli przez

rozlewiska. Wąska wstążka zieleni opasywała przeciwny brzeg, a  za nią

było widać pustynię, błyszczącą złotem w jasnym słońcu.

Nahri patrzyła na rzekę, niczego nie rozumiejąc. Musiała zarobić tęgi cios

w głowę, ponieważ mogłaby przysiąc, że to wygląda jak…

–  Nie! – zabrzmiał w  nieruchomym powietrzu znajomy głos, a  potem

rozległ się jęk. – Nie!

„Ali”. Nahri pośpiesznie wstała, mimo że wszystko ją bolało. Co się stało

z  jej uzdrawiającymi zdolnościami? Błoto przyklejało jej się do nóg, kiedy

gramoliła się przez muł na twardszy grunt. Pomiędzy drzewami mignęły jej

zrujnowane budynki: popękany gołębnik i ceglane zarysy czegoś, co kiedyś

mogło być domkiem.


Przedostała się przez gęste palmowe liście. Przed nią stała kolejna

konstrukcja, wyglądająca jak mały, wioskowy meczet, dawno opuszczony.

Jego minaret się zawalił, a kopuła ziała otworem.

Poczuła nagłą ulgę: Ali stał na szczycie minaretu, odwrócony do niej

plecami, i patrzył przed siebie. Pokuśtykała naprzód, mimo że jej kończyny

protestowały przy każdym kroku, a skóra cierpła. Nahri nie miała pojęcia,

gdzie się znajdują (to miejsce z pewnością nie wyglądało jak Dewabad), ale

czuła się, jakby już kiedyś tu była.

Wspięła się po kamiennych schodach zrujnowanego minaretu. Kiedy

dotarła na szczyt, brakowało jej oddechu. Zatoczyła się ku księciu, sięgając

ku jego ramieniu i z wysiłkiem wymawiając jego imię.

– Ali…

Odwrócił się do niej, łkając.

Na jego skroni wyraźnie odznaczała się pieczęć Sulejmana.

Nagle przypomniała sobie wydarzenia poprzedniej nocy – zbyt szybkie,

zbyt straszne – a  w  następnej chwili Ali stał przy niej z  dłońmi na jej

ramionach. Nigdy dotąd nie pozwalał sobie na coś takiego.

–  Musisz zabrać nas z  powrotem! – poprosił błagalnym tonem. Z  bliska

Nahri dostrzegła na jego twarzy gorączkowy wyraz. Cały dygotał. – Nahri,

proszę! Mają moją siostrę! Mają wszystkie… aa! – Głos mu się załamał

i złapał się za serce, ciężko dysząc.

– Ali!

Odsunął się od niej.

–  Nie potrafię tego kontrolować. – Ciemny znak pieczęci migotał na jego

skórze. – Nie powinnaś była dawać mi tego pierścienia! Nie powinnaś była

zabierać nas stamtąd!

– Nie zabierałam nas donikąd!

Książę uniósł drżącą dłoń.

– W takim razie dlaczego jesteśmy tutaj?!

Nahri powiodła wzrokiem za jego dłonią. Znieruchomiała.

Natychmiast rozpoznała widok rozciągający się na horyzoncie.

Starożytne kamienne meczety i  górujące nad nimi wieże minaretów. Forty

i  pałace dawno zmarłych sułtanów i  generałów z  zamierzchłych dynastii.

Niezliczone bloki wielopiętrowych budynków, wszystkie w odcieniu ciepłego

brązu, postawione przez ludzi. Nahri wiedziała, że górują nad krętymi,

gwarnymi uliczkami, pełnymi przepychających się handlarzy, plotkujących

kawoszy i biegających dzieci. Nad aptekami.


Łzy nabiegły jej do oczu. „To niemożliwe”. Natychmiast przeniosła wzrok

z  panoramy miasta, które poznałaby wszędzie, na brzegi wezbranej rzeki.

To od arabskiego słowa nahr, oznaczającego właśnie „rzekę”, nadali jej imię

weseli rybacy, którzy wyłowili ją z jej nurtu.

Na przeciwnym brzegu stały nieruchomo na tle porannego nieba trzy

wieczne budowle – piramidy w Gizie.

Po chwili znalazła odpowiednie słowa… oczywiście po arabsku.

–  Ya masr – wyszeptała, gdy egipskie słońce ogrzało jej policzki,

a  w  nozdrzach poczuła woń nilowego mułu na swojej skórze. – Jestem

w domu.
 

 
 

Słownik pojęć
 

Istoty ognia

Dewowie: starożytna nazwa wszystkich żywiołaków ognia przed rebelią

dżinnów, a  także nazwa rodu zamieszkującego Dewastan, z  którego

pochodzą zarówno Dara, jak i  Nahri. Magiczne umiejętności dewów,

niegdyś zmiennokształtnych i żyjących przez tysiące lat, zostały poważnie

ograniczone przez proroka Sulejmana, który ukarał ich w ten sposób za

krzywdy wyrządzane ludziom.

Dżinny: człowiecze słowo na określenie dewów. Po rebelii Zajdiego Al-

Kahtaniego tego terminu zaczęli używać wszyscy jego zwolennicy,

a w końcu również niemal wszyscy dewowie.

Ifryty: pierwotni dewowie, którzy sprzeciwili się Sulejmanowi i  zostali

pozbawieni swoich zdolności. Ifryty, zaprzysięgli wrogowie dynastii

Nahidów, mszczą się, zniewalając dżinny, by wywoływać chaos wśród

ludzi.

Simurg: gatunek ognistego ptaka, na którym uwielbiają ścigać się dżinny.

Zahhak: wielka, latająca, ziejąca ogniem bestia, przypominająca jaszczura.

Istoty wody

Maridowie: wyjątkowo potężne żywiołaki wody. Przez dżinny traktowane

jako istoty niemal mityczne. Nie widziano ich od wielu stuleci, chociaż

krążą plotki, że niegdyś należało do nich jezioro otaczające Dewabad.

 
Istoty powietrza

Peri: żywiołaki powietrza. Potężniejsze od dżinnów i  o  wiele bardziej

tajemnicze, peri zdecydowanie trzymają się z dala od innych istot.

Roh: ogromny, drapieżny, ognisty ptak. Peri potrafią wytresować ten

gatunek do polowań.

Szedu: mityczne uskrzydlone lwy. Herbowe zwierzęta dynastii Nahidów.

Istoty ziemi

Ghule: kanibale, ożywione zwłoki ludzi, którzy za życia zawarli umowę

z ifrytami.

Iszty: małe, łuskowate stworzenia z obsesją na punkcie porządku i obuwia.

Karkadann: magiczna bestia przypominająca olbrzymiego nosorożca

z rogiem o długości porównywalnej do wzrostu dorosłego człowieka.

Muwaswas: groźny potwór, przypominający rybę pływającą w piasku.

Nasnas: jadowite stworzenie, wyglądające jak przepołowiony człowiek,

które grasuje po pustyniach Am Geziry. Jego ukąszenie sprawia, że ciało

ofiary obumiera.

Języki

Dewaszti: język rodu Dewów.

Dżinistański: wspólny język mieszkańców Dewabadu, kupiecka gwara

dżinnów i szafitów, używana w rozmowach poza własnymi rodami.

Gezirijski: język rodu Gezirich, który rozumieją i  którym potrafią mówić

tylko jego członkowie.

Pojęcia ogólne

Abaja: luźna szata sięgająca podłogi, z długimi rękawami.

Azan: wezwanie do muzułmańskiej modlitwy.

Afszin: nazwisko rodziny Dewów-wojowników, którzy niegdyś służyli Radzie

Nahidów. Używane również jako tytuł.

Achi: słowo oznaczające pieszczotliwe „braciszku”.

Baga Nahid: oficjalny tytuł mężczyzn-uzdrowicieli z rodziny Nahidów.

Banu Nahida: oficjalny tytuł kobiet-uzdrowicielek z rodziny Nahidów.


Czador: otwarte okrycie z  półokrągłego kawałka tkaniny, noszone na

głowie przez kobiety Dewa.

Dirham/dinar: waluty używane w krajach arabskich.

Emir: książę krwi i następca tronu Kahtanich.

Fadżr: pierwsza poranna modlitwa muzułmańska, również: poranna

godzina.

Dżalabija: tradycyjny strój egipski, w zasadzie długa tunika.

Hamam: łaźnia.

Isza: ostatnia wieczorna modlitwa muzułmańska, również: późny wieczór.

Kaid: dowódca Gwardii Królewskiej, w  gruncie rzeczy główny dowódca

wojskowy w armii dżinnów.

Kandura: męska tunika sięgająca podłogi, popularna wśród Gezirich.

Kefia: męskie nakrycie głowy.

Maghrib: modlitwa muzułmańska po zachodzie słońca, również: wczesny

wieczór.

Midan: plac miejski, rynek.

Mihrab: nisza w ścianie, wskazująca kierunek modlitwy muzułmańskiej.

Muhtasib: nadzorca handlowy.

Nawasatem: wyprawiane raz na sto lat święto dla uczczenia kolejnego

pokolenia wolnego od służby Sulejmanowi. Początkowo celebrowali je

tylko Dewowie, ale w  końcu stało się powszechną dewabadzką tradycją.

Przyciąga dżinny z  całego świata, a  jego uczestnicy biorą udział

w trwających tygodniami festiwalach, paradach i zawodach.

Pieczęć Sulejmana: sygnet, którego Sulejman używał, by kontrolować

dżinny, a  następnie przekazał Nahidom, którym ukradli go Kahtani.

Powiernik pierścienia Sulejmana może anulować całą magię w  swoim

otoczeniu.

Rak’a: zwrotka – część składowa muzułmańskiej modlitwy.

Szafit(k)a: osoba pochodząca ze związku dżinna i człowieka.

Szejk: nauczyciel lub przywódca religijny.

Talwar: szabla używana przez członków rodu Agniwanśi.

Tanzim: grupa fundamentalistów z  Dewabadu, walcząca o  prawa szafitów

i reformę religijną.

Uchti: (z j. arabskiego) „moja siostra”.

Ulem: muzułmański teolog i uczony.

Wezyr: minister, członek rządu.

Zar: tradycyjny obrzęd, odprawiany w przypadkach opętania przez dżinny.


Zur: modlitwa muzułmańska w południe, również: południe, środek dnia.

Zulfikar: miedziana szabla o  rozdwojonym końcu, używana przez ród

Gezirich. Kiedy jej zatrute ostrze obejmą płomienie, ulegają mu nawet

ciała Nahidów. Czyni ją to jedną z najbardziej śmiercionośnych broni na

świecie.
 

 
 

Sześć rodów dżinnów


 

Geziri

Dżinny z  Am Geziry obudziły się po wyzwoleniu z  klątwy Sulejmana

otoczone przez wodę i ludzi, na ziemiach Żyznego Półksiężyca, w zupełnie

innym świecie niż ich kuzyni o  ognistej krwi. Geziri wycofali się w  głąb

Ar-Rab al-Chali, Pustego Kwartału, do umierających nabatejskich miast

i  w  niedostępne góry południowej Arabii. Z  czasem nauczyli się stawiać

czoła przeciwnościom tej niegościnnej ziemi wspólnie ze swoimi

człowieczymi sąsiadami. W  tym czasie stali się także zagorzałymi

obrońcami szafitów. Z  tej właśnie krainy wędrownych poetów

i  wojowników władających zulfikarami pochodził Zajdi Al-Kahtani. Ten

buntownik (a potem król) zdobył Dewabad i  odebrał pieczęć Sulejmana

dynastii Nahidów podczas wojny, która odmieniła kształt magicznego

świata.

Ajanle

Pomiędzy bystrym nurtem Nilu a  słonymi brzegami Bet il Tiamat leży Ta

Ntry, legendarna ojczyzna potężnego rodu Ajanle, bogata w  złoto i  sól,

a  także wystarczająco odległa od Dewabadu, żeby Ajanle traktowali

tamtejszą politykę jako grę, a nie śmiertelne zagrożenie. Z tych powodów

budzą zazdrość wśród innych dżinnów. Jednak za lśniącymi koralowymi

zamkami i  wyrafinowanymi salonami Ajanle ukrywa się historia, którą


oni sami zaczęli już zapominać… a  która łączy ich krwawymi więzami

z sąsiednim rodem Gezirich.

Dewowie

Pomiędzy Zatoką Perską, znaną jako Morze Pereł, na równinach Persji

i  w  obfitujących w  złoto górach Baktrii leży potężny Dewastan,

a  niedaleko rzeki Gozan – Dewabad, ukryte miasto mosiądzu i  siedziba

Rady Nahidów, słynnej dynastii uzdrowicieli, która niegdyś władała

magicznym światem. Dewastan to kraina pożądana przez inne rody; jej

cywilizacja pochodzi ze starożytnych miast Ur i  Suzy, a  także od

podróżujących konno nomadów z  plemienia Saków. Dewowie są tak

dumni, że przyjęli pierwotną nazwę całego rodzaju dżinnów jako

własną… czego nigdy nie zapomną im pozostałe rody.

Sahrajni

Od wybrzeży Maghrebu poprzez najgłębsze pustkowia Sahary rozciąga się

Kart Sahar – baśniowa kraina, która bywa zagadką nawet dla dżinnów.

Zamieszkują ją Sahrajni, przedsiębiorczy ród, nieszczególnie zachwycony

rządami cudzoziemców. Lepiej niż ktokolwiek inny znają oni tajemnice

swojego kraju: bogate rzeki, płynące powoli w  pieczarach głęboko pod

diunami, i  starożytne cytadele zamierzchłych człowieczych cywilizacji,

pełne zapomnianej magii. Sahrajni, utalentowani żeglarze, podróżują na

pokładach uszytych z  dymu statków zarówno ponad piaskiem, jak

i morzem.

Agniwanśi

Pomiędzy ceglanymi kośćmi starego miasta Harappa, na żyznych

równinach Dekanu aż po mgliste bagna Sundarbanów leży Agniwanśa.

Kraj ten obfituje we wszystko, co można sobie wymarzyć, a  od

nieprzewidywalnych sąsiadów oddzielają go szerokie rzeki i  wznoszące

się pod niebo góry. Mieszkają tam dżinny o  pokojowym nastawieniu,

słynne z  biegłości w  rozmaitych rzemiosłach i  umiłowania klejnotów…

a  także z  tego, że w  swej mądrości trzymają się z  dala od zgiełku

dewabadzkiej polityki.
 

Tocharystańczycy

Na wschód od Dewabadu, pomiędzy szczytami Karakorum i  przepastnymi

piaskami pustyni Gobi znajduje się Tocharystan. Kraina ta żyje

handlem, a  jej mieszkańcy wybudowali domy w  ruinach zapomnianych

królestw wzdłuż Jedwabnego Szlaku. Podróżują niewidzialni,

w  karawanach z  dymu i  jedwabiu, trasami wytyczonymi przez ludzi

tysiące lat temu, przewożąc mityczne towary: złote jabłka, które leczą

każdą chorobę, jadeitowe klucze, otwierające nieznane światy, i  perfumy

o rajskim aromacie.
 

 
 

Podziękowania
 

Kiedy dwa lata temu wysyłałam do wydawnictwa książkę, która miała

okazać się pierwszą częścią Trylogii Dewabadu, czułam się niepewnie.

W  najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie, że mój

ponadpięćsetstronicowy hołd dla średniowiecznego świata islamu zostanie

przyjęty tak entuzjastycznie. Ostatnich poprawek w  następnej części

dokonywałam więc z pokorą i wdzięcznością za tę okazję do podzielenia się

z  resztą świata opowieścią i  postaciami, które mieszkały do tej pory

w  mojej głowie. Ta podróż nigdy by się nie powiodła, gdyby nie grupa

wspaniałych czytelników, fantastyczni znajomi pisarze, świetny zespół

wydawniczy, bardzo, ale to bardzo wyrozumiała rodzina i  – szczerze

mówiąc – łaska boska.

Dlatego najpierw chciałabym podziękować czytelnikom, recenzentom,

blogerom, autorom fanfików i  księgarzom, którym spodobała się moja

powieść i  reklamowali ją pocztą pantoflową. To dzięki wam wiem, że było

warto.

Gorąco dziękuję również wszystkim znakomitym uczonym

i  „Tweetstorykom”, którzy pomogli mi doszlifować szczegóły tej powieści,

czasem pomagając mi namierzyć niewiarygodnie szczegółowe obrazy

dziewiętnastowiecznych kairskich nadbrzeży, a  czasem pisząc dowcipy po

akadyjsku. Właśnie tego nam teraz potrzeba: waszego umiłowania historii

i chęci podzielenia się wiedzą z innymi.

Wielce utalentowane osoby z grupy Brooklyn Speculative Fiction Writers

– zwłaszcza Rob Cameron, Jonathan Hernandez i Cynthia Lovett – przyszły

mi z  pomocą, kiedy pogrążyłam się w  najgłębszej rozpaczy nad drugim


tomem… Jesteście najlepsi, a  ja niecierpliwie wyglądam chwili, gdy na

półkach księgarń staną wasze książki.

Przez ostatnie kilka lat dane mi było poznać cudownych pisarzy, których

blurby, dobre rady czy choćby wysłuchanie moich żalów sprawiły, że mnie,

pełnej obaw nowicjuszce, było łatwiej. S.K. Ali, Roshani Chokshi, Nicky

Drayden, Sarah Beth Durst, Kate Elliot, Kevin Hearne, Robin Hobb,

Ausma Zehanat Khan, Khaalidah Muhammad-Ali, Karuna Riazi, Michael

J. Sullivan, Shveta Thakrar, Sabaa Tahir, Laini Taylor, Kiersten White –

jestem wam wszystkim tak bardzo wdzięczna! Fran Wilde, jesteś

prawdziwym skarbem: twoja mantra pomogła mi przetrwać tak wiele

trudnych chwil.

Jen Azantian, moja wspaniała agentko i  przyjaciółko, zawdzięczam ci

więcej, niż potrafię wyrazić, za opiekę nade mną przez ostatnie dwa lata.

Dziękuję również Benowi, za pomoc nam obu! Do mojej redaktorki,

Priyanki Krishnan: miałam zaszczyt poznać cię i z tobą pracować, a  także

widziałam, jak moje postacie i świat budzą się do życia pod twoją staranną

dłonią. Cały zespół z  wydawnictwa Harper Voyager, po obu stronach

Atlantyku, w  tym zwłaszcza David Pomerico, Pam Jaffee, Caro Perny,

Rayleigh Webb, Angela Craft, Natasha Bardon, Jack Renninson, Mumtaz

Mustafa, Shawn Nicholls, Mary Ann Petyak, Liate Stehlik, Paula

Szafranski, Andrew DiCecco, Shelby Peak, Joe Scalona i  Ronnie Kutys:

dziękuję, że daliście mi szansę i  ciężko pracowaliście. Dziękuję również

Willowi Staehle za kolejny świetny projekt okładki.

Składam podziękowania także mojej cudownej, tak bardzo wyrozumiałej

rodzinie, która wiernie mnie wspierała, kiedy byłam coraz bardziej

nieobecna i zestresowana. Bardzo, bardzo wam dziękuję, mamo i tato. Bez

was nie byłabym w  stanie tego dokonać. Przekazuję niniejszym wyrazy

wdzięczności także mojej babci i  teściowej, które pomagały w  opiece nade

mną, kiedy trapiona kontuzją próbowałam ukończyć tę książkę.

Dziękuję mojemu mężowi Shamikowi, najlepszemu przyjacielowi

i  pierwszemu czytelnikowi, za trzeźwe spojrzenie i  motywację, kiedy jej

potrzebowałam. Uwielbiam marzyć i  układać życie postaciom w  tym

przedziwnym fikcyjnym świecie, który pomogłeś mi stworzyć. Alio, moja

córeczko, która starasz się zostać małą Nahri: jesteś światłem mojego

życia, moją największą miłością, a twoje historie są jeszcze wspanialsze niż

moje.
I wreszcie do moich znajomych islamskich nerdów, pasjonatów fantasy:

napisałam tę historię dla was i dla nas; jestem onieśmielona i zaszczycona

waszą reakcją. Dziękuję wam z  głębi mojego konwertyckiego serca.

Przeżyjmy wszyscy najwspanialszą z przygód!


 

 
 

O autorce
 

S.A. Chakraborty to specjalizująca się w  fantastyce autorka z  Nowego

Jorku. Jej debiut, Miasto mosiądzu, stanowi zarazem pierwszy tom Trylogii

Dewabadu. Powieść ta została nominowana do Nagrody Locusa, a  także

nagród British Fantasy i  World Fantasy. Kiedy pisarki nie pochłaniają

książki o  miniaturach Mogołów lub intrygach politycznych na dworze

Abbasydów, poświęca czas pieszym wędrówkom, robótkom ręcznym

i  przygotowywaniu dla swojej rodziny niepotrzebnie skomplikowanych

posiłków według średniowiecznych przepisów. Więcej informacji znajdziecie

na jej stronie www.sachakraborty.com lub jej Twitterze (@SAChakrabooks),

gdzie zdarza jej się opowiadać o historii, polityce i sztuce islamskiej.


 

 
 

Spis treści
 

Mapy

Spis postaci

Prolog. Ali

Nahri

Dara

1. Nahri

2. Ali

3. Nahri

4. Dara

5. Ali

6. Nahri

7. Dara

8. Ali

9. Ali

10. Nahri

11. Ali

12. Nahri

13. Nahri

14. Dara

15. Ali

16. Dara
17. Nahri

18. Nahri

19. Dara

20. Ali

21. Nahri

22. Ali

23. Nahri

24. Dara

25. Ali

26. Nahri

27. Ali

28. Nahri

29. Ali

30. Nahri

31. Ali

32. Nahri

33. Ali

34. Nahri

35. Nahri

36. Ali

37. Dara

38. Nahri

39. Dara

40. Nahri

41. Dara

Epilog

Słownik pojęć

Sześć rodów dżinnów

Podziękowania

O autorce

You might also like