Professional Documents
Culture Documents
[1] Yang Hui – chiński matematyk żyjący w latach 1238–1298. Pracował między
innymi nad wzorem na potęgi dwumianu, który my znamy jako dwumian Newtona,
i spopularyzował „trójkąt Yang Hui”, odkryty przez jego poprzednika Jia Xiana i iden‐
tyczny z trójkątem Pascala (przyp. tłum.).
Rozdział 2
Nie, w żadnym razie; o mało cię nie utopili i to nawet nie celo‐
wo, ale przez zwykłą nieostrożność. Nie wydam cię znowu w ich
ręce – mówił podenerwowany Temeraire. – Poza tym ja nie
mogę do nich wrócić; nie mogę tak po prostu zostawić wszyst‐
kich tutaj własnemu losowi.
— Jesteś bardziej potrzebny przy głównych siłach – odpowie‐
dział Laurence, próbując go przekonać, choć błysk uporu, który
zobaczył w oczach Temeraire’a, był dosyć zniechęcający. – Musi‐
my pomówić z twoim dowódcą.
— Ja tu jestem dowódcą – odparł Temeraire z poważną miną.
Laurence popatrzył na niego i na smoki, które otoczyły ich
ochronnym murem, a następnie wdrapał się na przedramię Te‐
meraire’a i rozejrzał się uważniej po polanie. Nie tylko nie doj‐
rzał nigdzie choć jednego wyższego o cera, ale stwierdził rów‐
nież, że żaden ze smoków, z których wiele przyglądało mu się z
ciekawością – a oprócz wielkiego Regala był tam Longwing ze
zmętniałymi ze starości i przymkniętymi sennie oczami, wielki
Chequered Nettle, Parnassian i wiele mniejszych – nie jest za‐
przężony.
Za nimi Laurence zobaczył obóz pe łen innych smoków. Dzie‐
siątki Yellow Reaperów spały jeden obok drugiego, a na nich po‐
rozkładały się mniejsze, kurierskie i te lżejszych wag. Świniami i
małym stadem krów zajmowała się garstka ludzi, ale wszyscy
oni mieli na sobie nędzne ubrania i nie mogli być o cerami Kor‐
pusu. Dalej, przy działach, stało jeszcze kilkuset innych w czer‐
wonych, przeważnie mocno wypłowiałych kurtkach, i trochę
ochotników w cywilnych ubraniach: to było wszystko.
— Milicja – powiedział wolno Laurence.
— Tak, Lloyd i jego pasterze powiedzieli nam, gdzie ich szu‐
kać – wyjaśnił Temeraire. – To bardzo dzielni ludzie: zwłaszcza
od czasu, kiedy się już uspokoili i uwierzyli, że ich nie zjemy. Po‐
trzebujemy ich do obsługi dział.
— Dobry Boże – wyszeptał Laurence.
Mógł sobie doskonale wyobrazić, jak Lordowie Admiralicji
zareagują na wiadomość o tym, że dobrze zorganizowana mili‐
cja z młodym, bystrym o cerem na czele, której z taką pewno‐
ścią siebie oczekiwali, jest eksperymentalnym i całkowicie nie‐
zależnym legionem składającym się z niezaprzężonych smoków,
stworzeń, które nie dość, że nie darzyły ich lordowskich mości
zbytnią sympatią, to na dodatek działały pod dowództwem naj‐
bardziej krnąbrnego smoka w całej Bry tanii.
— Cóż, moim zdaniem to wcale nie jest skomplikowane –
powiedział Temeraire, kiedy Laurence nieporadnie spróbował
wyjaśnić mu rozkazy, które ich sprowadziły w to miejsce, oraz
całe nieporozumienie. – Nie powiedzieli ci wcale, że masz prze‐
kazać tę nominację tylko wtedy, gdy dowódca okaże się człowie‐
kiem? – zapy tał, zniżając głowę w stronę Millera.
— No nie… nie – wyjąkał Miller, wpatrując się w niego szero‐
ko otwartymi oczami – ale…
— W takim razie wszystko jest zupeł nie jasne – przerwał mu
Temeraire. – Napiszę do nich, że z radością przyjmuję nominację
i przeproszę za to, iż moje obowiązki wobec pułku uniemożli‐
wiają mi obecnie powrót do głównego obozu; nie mogą mieć o
to pretensji. Zresztą i tak musimy im natychmiast wysłać
ostrzeżenie: Napoleon za dwa dni zaatakuje Londyn.
Trudno było znaleźć lepszy sposób odwrócenia ich uwagi.
Laurence w pierwszej chwili nie wiedział, co o tym sądzić: być
może Temeraire, który oczywiście miał smocze wyobrażenie o
odległości, nie zdawał sobie sprawy z ogromu trudności związa‐
nych z przemieszczeniem tak wielkiej liczby ludzi oraz koni, a
także zaopatrzenia dla nich, z terenu lądowania na nieprzyja‐
cielskim wybrzeżu w głąb lądu. Od dnia lądowania nie minął
jeszcze tydzień. Przy założeniu, że nigdzie nie napotkałby oporu,
Napoleon mógłby wprawdzie wprowadzić ludzi długimi ko‐
lumnami do Londynu, ale nie jako armię gotową do walki: Lau‐
rence był tego pewny. Albo chciałby być tego pewny, tylko że
zbyt dobrze pamiętał jeszcze grzmot armat dobiegający od stro‐
ny Warszawy, do której Francuzi dotarli o miesiąc wcześniej, niż
ktokolwiek się spodziewał. Dlatego też zapy tał z niepokojem:
— Czy jesteś tego pewny?
— Obserwowaliśmy korpusy marszałka Lefèbvre’a – odpo‐
wiedział Temeraire. – Rano otrzymali rozkazy i natychmiast
wyruszyli w tamtym kierunku; a poza tym przez cały dzień
przesuwają wojska ze wszystkich stron ku Londynowi. Requie‐
scat to widział.
— Requiescat? – zapy tał Laurence.
— Poznałeś go, to on was tu sprowadził – wyjaśnił Temera‐
ire.
— Nie mógł się do nich zbliżyć niezauważenie – powiedział
Laurence: Regal Copper był dość kiepskim kandydatem na szpie‐
ga.
— Och, on nawet nie próbował się podkradać – odparł Teme‐
raire. – Widzisz, nikt nie lubi z nim zadzierać, mógł zatem podle‐
cieć do nich dość blisko, zanim byli gotowi z nim walczyć. A kie‐
dy Francuzi zobaczyli, że na grzbiecie nie ma nikogo, uznali, iż
uciekł z jakichś terenów rozpłodowych i po prostu szuka towa‐
rzystwa innych smoków. Bardzo się starali skusić go do pozosta‐
nia i nawet dali mu krowy ze swojego obozu. Było to lepsze, niż
gdybyśmy musieli go sami żywić, no i mógł obserwować
wszystko, co robili.
— A zbierali się pospiesznie do drogi – wtrącił Requiescat. –
Przedtem szukali nas, a my podbiliśmy im kilka razy oko, ale
kiedy przyszły rozkazy, natychmiast wyruszyli w stronę Londy‐
nu; i wysłali przed sobą całe bydło – dokończył posępnie.
— Podbili im oko – odezwał się Miller i prychnął wzgardliwe.
– Tak, to cholernie prawdopodobne.
— Dość prawdopodobne – powiedział Hollin i wskazał coś
ręką. Laurence spojrzał w tamtą stronę i zobaczył wbity w zie‐
mię pułkowy sztandar z orłem, opatrzony napisem 13ème régi‐
ment. – Zaniosę wieści, panie kapitanie – dodał Hollin, spogląda‐
jąc znacząco na Laurence’a. – Ja i Elsie możemy się szybko prze‐
mknąć i dać im znać…
— To jakiś cholerny nonsens – przerwał mu Miller. – Powi‐
nieneś zawiadomić dowództwo, że jest tu co najmniej sześćdzie‐
siąt smoków, które trzeba zgarnąć i zapędzić z powrotem na te‐
reny rozpłodowe… – Przerwał, bo Temeraire zrobił krok do
przodu i tak zniżył łeb, że zawisł tuż nad jego głową.
— Nie damy się nigdzie zapędzić – powiedział groźnie – ani
Napoleonowi, ani twoim admirałom; a jeśli rozkażecie innym
smokom z Korpusu, żeby spróbowały to zrobić, przypuszczam,
iż natychmiast zrozumieją, jakie to głupie. Jeśli jednak tak się
nie stanie, sam im to wy tłumaczę i jestem przekonany, że za‐
miast wykonywać wasze nierozsądne polecenia, przyłączą się
do nas.
Laurence miał dość dobre pojęcie o tym, które smoki byłyby
w tych okolicznościach gotowe przyłączyć się do Temeraire’a i
to bez specjalnego przekonywania. Miałby wtedy pod rozkazami
dwa Longwingi, nawet jeśli jeden z nich nie był już z pewnością
zdolny do prawdziwej walki, i dwa Regal Coppery, na dodatek do
pięciu innych ciężkich smoków już przebywających w obozie
oraz kilkudziesięciu średnich i kurierskich, dzięki czemu armia
Temeraire’a niemal dorównywałaby Korpusowi, a przynajmniej
tym jego siłom, które obecnie stacjonowały w Anglii.
Nawet jeśli Miller nie był w peł ni świadomy takiej możliwo‐
ści, zachował dość rozsądku, by usłyszawszy te słowa, umilknąć,
przynajmniej na jakiś czas. Znalazł sobie spokojny kącik z boku i
zasiadł do pisania listu, podczas gdy Temeraire zaczął dyktować
swój własny:
Panowie,
chętnie przyjmuję waszą nominację i pragnę was zawiado‐
mić, że chcielibyśmy występować jako Osiemdziesiąty
Pierwszy Pułk, jeśli ten numer nie jest już przydzielony innej
jednostce. Nie potrzebujemy żadnych karabinów i amunicji,
gdyż mamy dużo prochu oraz kul do naszych dział,
Zupa, którą pasterze w końcu zdo łali ugotować, nie była zbyt
dobra, mięso skleiło się z jarzynami w wielkie bryły, rozmiękłe i
bez smaku, ale wygłodniałe smoki i tak ją zjadły. Tylko Gentius
był zadowolony: zjadł dwa razy więcej niż zwykle, oświadczył, że
to jest wyśmienite, naprawdę wyśmienite, i pochłonąłby kolejną
porcję, gdyby coś zostało.
— Daleko temu do porządnego jedzenia – powiedział bez en‐
tuzjazmu Requiescat.
— Jutro, kiedy już ich pobijemy, sprowadzimy nasze stado i
być może do tego czasu Laurence znajdzie Gong Su – obiecał Te‐
meraire. – Urządzimy sobie wtedy ucztę dla uczczenia zwycię‐
stwa i to będzie coś bardzo dobrego, może jak to, co gotują w Ce‐
sarskim Pałacu.
— Ja tam zadowolę się porządną krową, na surowo – odparł
Requiescat, a potem nagle się wyprostował, wypiął pierś i cofnął
barki, gdyż na polanie przed nimi wylądował z głuchym łosko‐
tem Maksimus, wprawiając w drżenie okoliczne drzewa.
— Hm – burknął przybysz i także się nastroszył.
— Jesteś tutaj! – krzyknął radośnie Temeraire. – Czy Lily tak‐
że jest z tobą? Dobrze się czujecie?
— Doskonale – odparł z roztargnieniem Maksimus, nie odry‐
wając wzroku od Requiescata; obaj najeżyli kolce grzbietowe i
patrzyli sobie prosto w oczy.
— Gdzie jest… Maksimus? – zapy tał zdziwiony Temeraire. –
Co ty robisz?
— Laurence! – dobiegł z daleka słaby głos i Laurence uniósł
głowę znad listu, który właśnie pisał. – Laurence, zabierz z obozu
tego mojego cholernego tępaka. Masz tam jeszcze jednego Rega‐
la!
— Aha – sapnął Temeraire i zaryczał głośno ponad ich gło‐
wami. Maksimus i Requiescat drgnęli gwał townie i mrugając
oczami, odwrócili się, żeby na niego popatrzeć. – Dosyć tego! Nie
zaczynajcie już więcej, jutro czeka nas bitwa – zrugał ich. – A ty –
zwrócił się do Maksimusa – lepiej pilnuj, żeby Berkley tak szybko
nie biegał, bo jeszcze go tra apopleksja.
Maksimus odwrócił głowę i powiedział głośno do Berkleya,
który wszedł właśnie na polanę, słaniając się na nogach ze zmę‐
czenia:
— Nie musisz biec, nie ma żadnego powodu, żebyś tak biegł.
Laurence podszedł do Berkleya i wziąwszy go pod rękę, do‐
prowadził do drzewa, które Temeraire zwalił, żeby on miał na
czym siedzieć.
Zadyszany Berkley patrzył bardzo podejrzliwie to na Maksi‐
musa, to na Requiescata.
— Nie obawiaj się, nie pozwolę im walczyć – uspokoił go Te‐
meraire. – Myślałem, że macie obaj więcej rozumu – dodał suro‐
wo, patrząc na nich.
— Wcale nie chciałem się bić – odparł niezbyt przekonująco
Maksimus. – Tylko że nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak du‐
żego jak ja.
— Dziewczyny są większe – odezwał się Requiescat dość roz‐
marzonym tonem. – Ale to coś innego.
— Nie rozumiem dlaczego – powiedział Temeraire – a poza
tym Grand Chevaliery nie są wcale dużo mniejsze. – Nie uważał
także, żeby sam był dużo mniejszy, ale nie chciał tego mówić, bo
inni mogliby to uznać za przechwałki.
— Za nimi też nie przepadam – odrzekł Requiescat.
Maksimus skinął energicznie głową na znak, że się zgadza, a
potem dodał:
— Kończą się nam zapasy żywności. Domyśliłem się, że wró‐
ciłeś, gdy tylko dali nam to paskudztwo na kolację. – Po tych sło‐
wach trącił przyjaźnie głową Temeraire’a, który się zachwiał, ale
zdo łał jakoś utrzymać równowagę.
— Jutro będziemy mieli mnóstwo jedzenia, a nawet jeśli tak
się nie stanie, zawsze możecie polecieć w przeciwne strony i bez
żadnych kłótni coś sobie znaleźć – odparł Temeraire. – Ale gdzie
jest Lily?
— W Szkocji – odpowiedział Maksimus. – Catherine złożyła
jajo i nie może latać.
— Nie zdążyłem ci przedtem o tym powiedzieć: to chłopiec –
wtrącił ponuro Berkley, który wreszcie złapał oddech – a więc
jest dla nas nieprzydatny; dziesięć funtów, niech go szlag. Pra‐
wie ją zabił.
— To jajo jest bardzo hałaśliwe – dodał Maksimus.
— Mam nadzieję, że oboje już wydobrzeli – powiedział Lau‐
rence.
— Ona może pisać i utrzymuje w listach, że tak jest, co zna‐
czy, że jest ledwie żywa, jak sądzę – odparł Berkley i podniósł się z
wysiłkiem. – Czy już zakończyłeś tę swoją cholerną wizy tę? – za‐
py tał Maksimusa. – Jeśli ten plan Roland ma się powieść, nie mo‐
żesz tak sobie skakać po całym obozie. I tym razem może weź‐
miesz mnie na grzbiet, zamiast lecieć gdzieś bez słowa.
— Ja tylko chciałem zobaczyć Temeraire’a i chwilę z nim po‐
rozmawiać – odparł Maksimus, wysuwając jeden z wielkich, za‐
krzywionych pazurów, na który Berkley się wdrapał. – A teraz,
kiedy już to zrobiliśmy, możemy wracać.
— Jutro podczas bitwy i tak się zobaczymy – powiedział z za‐
dowoleniem Temeraire, po czym z wielkim ukontentowaniem
ułożył się do snu, z którego godzinę później wyrwały go dziwnie
przy tłumiony grzmot wybuchających bomb i trzask wystrza‐
łów dział pieprzowych, które odpędzały napastników.
Uniósł głowę i rozejrzał się. Oprócz białych błysków prochu
w miejscach, skąd strzelali artylerzyści, i wielkich słupów żół te‐
go ognia wyrastających tam, gdzie tra ały bomby, zobaczył nie‐
wiele. Kiedy co jakiś czas działa cichły, udawało mu się dojrzeć
cienie garstki krążących w górze lekkich smoków – w większo‐
ści mieszańców lepiej niż inne widzących w nocy – które wysy‐
łano w powietrze grupami, żeby stworzyć wrażenie, iż fałszywy
obóz jest broniony.
— Powinieneś spać – powiedział Laurence, wstając, a Teme‐
raire pochylił głowę i dotknął go ostrożnie nosem: jak dobrze
było wiedzieć, że nie jest już sam, że Laurence jest przy nim, bez‐
pieczny. Jeszcze lepiej by było, gdyby mogli teraz polecieć razem
do boju.
— Zaraz się po łożę – odpowiedział Temeraire, licząc w duchu
na to, że Fleur-de-Nuity zorientują się w podstępie i trzeba bę‐
dzie ruszyć im naprzeciw. Ale francuskie smoki latały zbyt wy‐
soko, a ognie płonące na ziemi i wybuchy ich własnych bomb
oślepiały ich wrażliwe oczy. Szczególnie skuteczne były mie‐
szanki błyskowe, które smoki pozorujące obronę wystrzeliwały
im prosto w pyski, gdy tylko mogły: Arkady i część jego dzikich
towarzyszy, wraz ze swymi małymi załogami, brali udział w
tych walkach.
Temeraire westchnął i ułożył się na ziemi. Trudno mu było
jednak zasnąć, gdyż przy każdym kolejnym wybuchu bomby
lekko podrygiwał.
Poruszali się w terenie tak zręcznie, że nie łatwo było ich wy‐
tropić, a co dopiero dogonić, zwłaszcza że tysiące par oczu wy‐
patrywało w każdym kierunku grożącego im niebezpieczeń‐
stwa. Jeszcze trzy razy Francuzi podjęli próby zaskoczenia ich
podczas postoju, ale znaleźli tylko porzucone ogniska i doły do
gotowania. Oferowane przez nich duże nagrody były pogardli‐
wie ignorowane i coraz bardziej sfrustrowani okupanci zaczęli
w końcu stosować surowe represje wobec wszystkich, których
podejrzewali o dostarczanie informacji lub żywności nie‐
uchwytnemu przeciwnikowi, czyli niemal całej populacji. W
Howick Hill, blisko dwa tygodnie po rozpoczęciu działań, przy‐
łapali duży francuski oddział, zajęty grabieniem nie tylko bydła i
żywności, ale także reszty dobytku właścicieli posiadłości: obra‐
zów, porcelany, wielkich srebrnych kandelabrów i innych cen‐
nych rzeczy. Wszystko to żoł nierze wynosili z powoli palącego
się pałacu, a ich o cerowie śmiali się, pijąc na dziedzińcu wino,
które znaleźli w piwnicach.
Smocze cienie popsuły dobry nastrój Francuzów, którzy po‐
spiesznie wznieśli w górę ze dwa tuziny karabinów. Wiszący
nad nimi Temeraire ryknął w stronę pałacu i niemal cała migo‐
cząca płomieniami frontowa ściana osunę ła się w dół, grzebiąc
po łowę żoł nierzy, i upodobniając budynek na chwilę do domku
dla lalek, tyle że zamiast nich byli w nim rabusie, którzy patrzyli
z przerażeniem na krążące w powietrzu smoki.
A potem załamał się dach, z głośnym skrzypieniem, które
przypominało żałosną skargę, i cały wielki dom runął w tuma‐
nach kurzu; ściany rozpadły się na cegły, a wciąż dymiące da‐
chówki zasypały grzechoczącym deszczem trawnik. Oszalałe ze
strachu konie i krowy pognały przed siebie, a ocalali żoł nierze
uciekli w drugą stronę, pozostawiając przed dymiącą ruiną wóz
z wielkim stosem zrabowanych dóbr.
Leżąca nieopodal tej wielkiej rezydencji wioska też mocno
ucierpiała, a niemal wszyscy próbujący stawiać opór mężczyźni
zginęli. Kobiety i dzieci szukały schronienia w kościele, ale nie‐
wiele im to dało: kiedy przyszli żoł nierze, zgwałcili część mło‐
dych dziewczyn i zabili wikarego, człowieka ponad osiemdzie‐
sięcioletniego, który próbował interweniować.
— Powinniśmy ich wszystkich wyłapać – odezwał się młody
kadet – co do jednego.
Nie było sprzeciwu, a Laurence odczuwał tylko znużenie.
— Berkley – powiedział – każ swoim ludziom oczyścić wio‐
skę i niech smoki pochowają zabitych. Sutton, Little, weźcie po‐
zostałe Reapery i przynieście, co się da z pałacu: oni tu będą po‐
trzebowali więcej zapasów. Albo możemy was zabrać do Craster
– zaproponował starej kobiecie, która zaprowadziła wśród oca‐
lałych jakiś porządek.
— Nie będą tam mieli dla nas lepszych domów – odparła. –
Podziękujemy wam za wszystko, co zdo łacie nam przynieść, ka‐
pitanie, i jakoś damy sobie radę; nie znaleźli tu wszystkiego, co
było do znalezienia. – Nie dodała na głos, że teraz było też mniej
gąb do wykarmienia.
Trochę trwało, zanim wróciły Yellow Reapery, ale w końcu
przybyły, z minami wyrażającymi ponurą satysfakcję, popla‐
mione krwią, niosąc także trochę martwych krów i jeleni.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań
2014
Ilustracja na okładce
© iStockPhoto
Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Zwycięstwo orłów, wyd. I, Poznań 2009)
ISBN 978-83-7818-376-1
woblink.com