Professional Documents
Culture Documents
Kowalik Helena - Miłość, Zbrodnia, Kara
Kowalik Helena - Miłość, Zbrodnia, Kara
ISBN 978-83-66807-75-4
Wydanie II
Warszawa 2021
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: kontakt@xaudio.pl
www.xaudio.pl
SPIS TREŚCI
Motto
Tylko nie sama
Kocha, nie kocha
Z klasy do celi
Walizkę wystawiam za próg
Zapach pieniędzy
Nie zapomnisz mnie
Cień gwałciciela
Życie za życie
Pod ścianą
Przypisy
Obu Teresom i Bogdanowi
– strażnikom naszego rodzinnego gniazda
TYLKO NIE SAMA
Trop w pamiętniku
– Zawsze po czynsz za wynajmowany lokal przychodziłem
osobiście – zeznał właściciel mieszkania przy ulicy Białobrzeskiej na
warszawskiej Pradze. Na początku lutego przez dwa dni nikt nie
odbierał telefonu, więc zapukałem do drzwi. Cisza. Miałem klucz do
mieszkania, otworzyłem. Widok był straszny. Na podłodze siedział
lokator Robert K. Miał krwawe nacięcia na brzuchu i nadgarstkach.
Kompletnie pijany. Na łóżku pani Ania przykryta kołdrą. Wystawały
jej sine stopy. Nie żyła. Wokół pełno krwi, która zakrzepła również
na butelce, stojącej na stole. W mieszkaniu był nieprawdopodobny
bałagan, co mnie bardzo zaskoczyło, bo lokatorka zwykle dbała
o porządek. Wszystko z szuflad i szaf wyrzucone na podłogę, w tym
walały się puste butelki po winie. Na ścianie napis krwią: „Aniu, to
dla ciebie”. Pochyliłem się nad panem Robertem, zapytałem co się
stało, a on: „Chyba ją udusiłem”. Zaraz po moim telefonie
przyjechała policja.
Zakrwawiona butelka
Jesteśmy bez grosza. Poszedł sprzedać dwa krany, w tym jeden
właściciela mieszkania. Dostał 40 zł.
Wysłałam mu esemesa: „Nie rób głupot, bo nie ręczę za siebie,
przyjdziesz zalany, to wyrzucę”. Odpowiedział, że już go nigdy nie
zobaczę, zamierza coś sobie zrobić. Bo przegrał na maszynach
1800 zł i nie zapłacił za remont silnika mojego samochodu, który
miał odstawić do warsztatu.
Wrócił w nocy – tak pijany, że od razu padł w ubraniu na łóżko.
Rano, gdy wytrzeźwiał, natrzaskałam go po twarzy, aż miał
świeczki w oczach. Wygarnął mi, że nie chcę się z nim kochać,
ciągle mam jakieś wymówki. Gdy go tak lałam, mówiłam: „Debilu,
ja cię przecież kocham!”. A on przez łzy: „Nie wierzę!”. Wiem, że
sama jestem sobie winna, nie pielęgnowałam naszego związku. To
dlatego poszedł do agencji.
Niepoczytalny?
O przeszłości Roberta K. wiedziała trochę katowicka Komenda
Policji. Tamtejszy wydział do spraw zabójstw dysponował notatką,
dotyczącą zamordowania w 1989 roku Mariana K. podczas rodzinnej
awantury. Sprawca, Robert K., zadał denatowi, który był jego ojcem,
dwa śmiertelne ciosy w serce. Postępowanie zostało umorzone na
etapie śledztwa z powodu niepoczytalności podejrzanego.
Poszukiwania dokumentacji tej zagadkowej sprawy (badanie
Roberta K. w 2012 roku nie wykazało, aby był chory psychicznie) nie
dały rezultatu. Akta gdzieś zaginęły.
Udało się tylko odtworzyć życiorys podejrzanego. Po szkole
zawodowej Robert K. pracował jako górnik. Od 17 roku życia zapisał
się w kartotekach policji z powodu kradzieży w sklepach. Wcześnie
ożeniony, szybko się rozwiódł, żona była wtedy w ciąży. Nigdy nie
widział swej córki, ani dzieci z innego związku. Nie obchodziły go.
Uciekając przed alimentami, przez rok mieszkał w schronisku Brata
Alberta. Ponieważ na Śląsku był poszukiwany listem gończym,
postanowił ukryć się w Warszawie. Gdy kobieta, z którą się wówczas
związał, po kilku miesiącach pokazała mu drzwi, szantażował ją, że
popełni samobójstwo. Przygotował pętlę z cienkiego sznura tak, aby
się od razu zerwała.
Będziesz moja
– Edyta była tego dnia bardzo niespokojna – zeznał przed sądem
jej kolega z pracy Andrzej K. – Zazwyczaj bardzo uważna, konkretna,
wszak robiła w finansach, co trochę odrywała się od papierów, aby
zadzwonić przez komórkę. Siedzieliśmy biurko w biurko. Od razu
zorientowałem się, że telefonowała do swego chłopaka Arka.
Wkrótce mieli brać ślub. We Włoszech, bo tam mieszkali jego
rodzice.
Andrzej K. nigdy tego narzeczonego nie widział. Ale od kilku
miesięcy był mimowolnym świadkiem wybuchu gwałtownego
uczucia koleżanki. Dzwoniąc, nie mogła się powstrzymać przed
prawieniem swemu mężczyźnie czułości. K. znał też szczegóły
pewnej operacji finansowej, jaką Arek – właściciel firmy zakładającej
internet w budynkach biurowych – przeprowadzał z pomocą swej
dziewczyny. Chodziło o kupowanie sprzętu komputerowego
w Niemczech i natychmiastowe odsprzedawanie go z dużym zyskiem
kontrahentowi w Polsce.
Edyta W. mówiła, że to będzie interes ich życia. Za zarobione
pieniądze zamienią jej obecne mieszkanie na większe, urządzą się.
Był tylko jeden problem. Pieniądze. Narzeczony już przelał na
konto sprzedającego sprzęt 78 tysięcy złotych, tytułem kaucji. Do
zapłacenia całego rachunku brakowało mu 80 tysięcy. Kontrahent
zastrzegł, że jeśli klient nie wpłaci całości w terminie, zaliczka
przepadnie. Dziewczyna robiła wszystko, aby tę brakującą resztę
pożyczyć z banku, od swej firmy, a także od znajomych. Kolega, który
był mimowolnym świadkiem jej gorączkowych zabiegów, dziwił się,
że interes życia nie jest asekurowany umowami. Nie podobały mu się
warunki transakcji mówiące, że jeśli odbiorca sprzętu nie zapłaci
umówionego dnia, kaucja przepada. Ale Edyta, absolwentka
renomowanej uczelni ekonomicznej pozostawała głucha na jego
rady. Przelała zgromadzone pieniądze, ucałowała narzeczonego na
drogę (elementy komputerowe miał odebrać w Kostrzynie nad Odrą)
i przez pół dnia, zamiast pilnować biurowej buchalterii, pilotowała
Arka telefonicznie, wodząc palcem po mapie drogowej.
Nazajutrz, w czwartek, 10 listopada 2005 roku, tuż przed długim
weekendem, mieli się spotkać na uroczystej kolacji. Tym razem
w mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu, które Arek wynajmował od
kolegi pracującego za granicą. Rozliczą swoje wkłady w transakcję
życia a potem… rozmarzona dziewczyna zastygała nad robotą
rozłożoną na biurku.
Andrzej K. właśnie tak ją zapamiętał.
***
***
***
***
***
***
***
W styczniu 2008 roku rozpoczął się poszlakowy proces
Arkadiusza B. Oskarżony nie przyznał się do zarzucanego czynu,
odmówił odpowiedzi na pytania sądu i prokuratury. Zeznań
świadków słuchał wpatrzony w notes, w którym coś zapisywał. Nie
drgnęła mu nawet powieka, kiedy ciszę sali sądowej rozerwał krzyk
matki Edyty. Wskazując na oskarżonego: mówiła z płaczem:
– To na pewno on zamordował! Pasożyt przylepiony do obcej
skóry, który na niej żeruje. Chciał dostatnio żyć, ale się nie
napracować. Zasługuje tylko na karę śmierci!
W ciągu toczącego się ponad dwa lata procesu Arkadiusz B. raz
tylko się odezwał. Był zaskoczony, gdy wezwano świadka – Sylwię S.
– Myślałem, że to ktoś z rodziny – mruknął. – Ma podobnie
brzmiące nazwisko.
Tymczasem młoda kobieta za barierką dla świadków okazała się
jego znajomą z portalu Sympatia.pl. Sama zgłosiła się na policję, gdy
usłyszała w TVN informację o rozpoczęciu procesu B. Uznała, że ma
do przekazania istotne informacje.
Oto one: Poznali się jesienią 2005 roku, gdy dała ogłoszenie
w internecie, że Samotna kobieta po przejściach poszukuje swej drugiej
połowy na resztę życia. Była w trakcie rozwodu, mąż nie chciał się
wyprowadzić, nie przychodził na rozprawy. Spośród mężczyzn,
którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała roześmianego
Arkadiusza B. (jak zwykle, wysłał swoje zdjęcie w kąpielówkach, gdy
łowi ryby). Umówili się na spotkanie pod Halą Marymoncką.
– Rozmawialiśmy o jego wędkarstwie i o naszych nieudanych
związkach – zeznała Sylwia S. w sądzie. – Oskarżony opowiedział
o swej byłej dziewczynie, że zadręczała go zazdrością. Nie kochał jej,
ale nadal mieszkali wspólnie w wynajmowanej przez niego
kawalerce na Żoliborzu.
Gdy Sylwia S. zwierzyła mu się ze swoich problemów z mężem,
napomknął, że są różne możliwości pozbycia się człowieka. Za
stosunkowo drobne pieniądze można go zlikwidować i w częściach
zrzucić do Kanału Żerańskiego. Można też rozpuścić ciało kwasem
solnym. Gdy będzie zdecydowana, pomoże jej zredagować
odpowiednie ogłoszenie do gazety; na pewno odezwie się jakiś
Ruski, który wykona takie zlecenie.
– Traktowałam radę jako makabryczny żart. I w tej konwencji
odpowiedziałam, że przemyślę sprawę – zeznała świadek.
– Kiedy zakończyła się wasza znajomość? – zapytał sędzia.
– Na początku listopada, a spotkanie było pod koniec września.
Jedno jedyne, bo przestał dzwonić, gdy mu powiedziałam, że mam
dziecko.
***
***
***
Prokurator i pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych złożyli
apelację. Zarzucali w niej sądowi pierwszej instancji, między innymi,
że nie wskazał, które dowody uznał, a które nie, i dlaczego dokonał
takiego wyboru. Według nich sąd okręgowy niedostatecznie wziął
pod uwagę opinie biegłych.
Obrona wnosiła o uniewinnienie oskarżonego.
Sąd Apelacyjny w Warszawie uchylił wyrok do ponownego
rozpoznania.
– Uchybienia sądu niższej instancji są nie tylko rażące, są
porażające – mówił w uzasadnieniu wyroku Sądu Apelacyjnego
w Warszawie sędzia Paweł Rysiński. – Sąd Okręgowy, uniewinniając
Akardiusza B. od zarzutu zabójstwa, nie dokonał oceny dowodów.
Błędem było analizowanie pojedynczych poszlak w oderwaniu od
całego ich łańcucha, oraz niewskazanie alternatywnej wersji
zdarzeń. Proces należy powtórzyć.
Ponadto sąd drugiej instancji uznał, że kwota, jaką B. wyłudził od
Edyty W. to nie 28 tysięcy, lecz ponad 70 tysięcy złotych.
Proces rozpoczął się od nowa. Długo nie wnosił nic nowego
(przesłuchiwani po raz kolejny świadkowie pamiętali coraz mniej),
aż nagle w przeddzień ogłoszenia wyroku prokurator zgłosił nowy
wniosek dowodowy: w Wiśle na wysokości obrzeży Warszawy
znaleziono kobiecą czaszkę.
– Policja rzeczna natrafiła na nią cztery miesiące wcześniej –
wyjaśniał prokurator zaskoczonej publiczności sądowej – ale
czekaliśmy na wynik wstępnych badań antropologicznych z Zakładu
Kryminalistyki i Medycyny Sądowej, mających na celu odtworzenie
wizerunku twarzy. Tak zwaną superprojekcję opracował jeden
z najbardziej znanych polskich specjalistów z zakresu kryminalistyki
i biologii prof. Bronisław Młodziejowski. Uznał, że jest wysokie
prawdopodobieństwo, iż znaleziono czaszkę Edyty W. Uszkodzenia
(brakuje żuchwy i dwóch górnych jedynek w uzębieniu) mogą
świadczyć o urazie mechanicznym.
Aby uzyskać pewność, prokuratura zleciła jeszcze dodatkowe
badania wyodrębnienia profilu DNA z czaszki i porównania go
z profilem rodziny Edyty W.
W tej sytuacji adwokat oskarżonego schował do aktówki
przygotowaną już mowę obrończą; było oczywiste, że sąd zdecyduje
o przedłużeniu procesu.
Kolejna ekspertyza wykluczyła przypuszczenia prof.
Młodziejowskiego. Mimo to w ponownym procesie Sąd Okręgowy nie
miał już wątpliwości, że Arkadiusz B. zamordował Edytę W.
Świadczyły o tym dziesiątki dowodów pośrednich, tak zwanych
poszlak.
– Tylko oskarżony miał motyw, by zabić. Nie zamierzał oddać
pieniędzy, nie zamierzał brać ślubu – powiedziała sędzia Anna
Wierciszewska-Chojnowska, ogłaszając karę dożywocia dla
Arkadiusza B.
Sąd Apelacyjny w Warszawie podtrzymał wyrok.
– Oskarżony zabił młodą, ufającą mu kobietę, przed którą było
całe życie. Słuszne i sprawiedliwe jest, by resztę życia spędził
w warunkach więziennej izolacji – mówił sędzia Paweł Rysiński,
oddalając apelację obrony.
I tak po 10 latach zapadł wyrok, na który czekali nie tylko najbliżsi
Edyty W., ale i wszyscy, którzy z ław dla publiczności obserwowali
ten poszlakowy proces.
***
***
***
***
***
***
Żywa pochodnia
– Coś mi powiedziało, aby skręcić na dróżkę – zeznał przed sądem
rolnik ze Skruszewa w powiecie wyszkowskim, który 17 sierpnia
2012 roku, szukając grzybów, znalazł w pobliskim lesie spalone
zwłoki mężczyzny. Nie podchodził blisko, bo się przestraszył, widząc
wyciągniętą w swoją stronę osmoloną rękę. Zawiadomił policję.
Po kilku miesiącach śledztwa ustalono, że był to
2
dwudziestodwuletni Abiel S. , który 4 lata wcześniej przyjechał do
Polski z Azerbejdżanu. Mieszkająca w Warszawie jego siostra – która
poślubiła Polaka Pawła B. – zeznała, że Abiel żył z dnia na dzień
i zazwyczaj na koszt kobiet. Szybko je porzucał, miał taki charakter.
Najdłużej udało się zatrzymać go przy sobie starszej o 12 lat
Rosjance, Nataszy G., która od kilku lat mieszka pod Warszawą i ma
z Abielem syna.
Podczas przesłuchania Natasza przedstawiła Abiela, jako
eleganckiego mężczyznę, poliglotę, o komputerowej wręcz pamięci,
łowcę bogatych kobiet. Wyszukiwał je na portalach internetowych.
Trudniąca się prostytucją (głównie w Niemczech)
trzydziestoczteroletnia Natasza G. odbierała wiele telefonów od
dziewczyn, które porzucone przez Abiela i ograbione z pieniędzy,
usiłowały go zlokalizować. – Stosował wypróbowaną metodę –
zeznała Rosjanka – na początku znajomości udawał, że jest bogaty.
Po kilku dniach narzeczona (szybko się oświadczał) otrzymywała
telefon, że zatrzymała go policja i potrzebuje pieniędzy na łapówkę.
Natychmiast. Nie zdarzyło się, aby któraś nie poratowała go
w potrzebie. Choćby nawet musiała się zapożyczyć. Żadna nie
wiedziała, że jej wybranek jest już żonaty z warszawianką Barbarą K.
Też nieszczęśliwą, bo po miesiącu zostawił ją w ciąży, naciągnąwszy
na 30 tysięcy złotych.
Kiedy Abiel zatrzymał się u Nataszy, wysłała z jego telefonu
esemesy do wszystkich numerów zapisanych w kontaktach komórki
z informacją, że zadały się z oszustem. Kochanek niezbyt się przejął.
Ani tym, że wystawiła jego rzeczy za próg. Po paru miesiącach – jak
zeznała – znów się spotkali i zaiskrzyło. Przepadł, kiedy pożyczyła
mu 150 tysięcy złotych.
Nowe światło na związek Nataszy G. z Abielem S. rzucił
mieszkający w Warszawie ich znajomy Gruzin, właściciel firmy
turystycznej. – To była dobrana para – poinformował śledczego. –
Ona wyszukiwała w internecie potencjalną ofiarę, zazwyczaj młodą
kobietę, a Abiel działał dalej. Natasza mogła go szantażować, bo
wiedziała, kogo oszukał.
Mów, co ci każę
Z aresztu Mirza N. wysyła do Nataszy gryps. Służba więzienna
z łatwością przechwytuje tę wiadomość. Czy osadzonemu zależało
na tym, aby wpadła ona w ręce prokuratora?
Mirza napisał: „Cześć. Ja rozumiem Pawła, choć on jest dla mnie
nikim. Zabił, a teraz się wypiera, żeby nie dostać 25 lat. Ale co z tobą
kurwa, co ja ci zrobiłem? Czy ja cię też okradałem? Wkrótce będą
konfrontacje – mów prawdę, ja wiem, że z Pawłem umówiliście się,
żeby wszystko zwalać na mnie. Opamiętaj się”.
Kolejna przechwycona korespondencja:
„Cześć Natasza. Co u Ciebie? Ja na razie się trzymam. Zmieniłem
wszystkich adwokatów. Pierwszy powiedział, że nie jestem Polakiem,
więc dostanę największy wyrok, inni rozmawiali za moimi plecami
z prokuratorem. On chce 50 tysięcy złptych łapówki ode mnie, żeby
prowadzić śledztwo w pożądanym kierunku.
Paweł na 100 proc. dał łapówkę, ale najważniejsze, że jest
Polakiem, więc dostanie mniej niż my, jeśli będziemy mówić różnie.
W liście, który dostała A. (i miała ci przekazać), pisałem, co było
w moim zeznaniu: ty byłaś w mieszkaniu, gdy skrępowaliśmy Abiela.
Potem trochę zeznania zmieniłem. […] Co do nagłego zaśnięcia
Abiela podczas kolacji. W sądzie zeznam, że ty wprawdzie
powiedziałaś mi, żebym nie jadł tego, co on dostał na talerzu, ale nie
widziałem, żebyś coś dosypywała. Teraz wyjaśniaj, że być może coś
takiego mówiłaś, ale chodziło o to, że przygotowujesz potrawy
z wieprzowiną, a ja jestem muzułmaninem. Ale sama dokładnie nie
pamiętasz (podkreślone), czy dosłownie się wyraziłaś, żebym nie jadł
tego samego, co Abiel.
Jeśli chodzi o rozmowy przez telefon. Tamtej nocy, gdy jechałem
z Pawłem i Abielem, zadzwoniłem do ciebie, a ty powiedziałaś,
wypierdalaj z tego samochodu. Powiesz w sądzie, że tak
powiedziałaś, bo byłaś zaskoczona, że się zabrałem z nimi. (Gdy
wyjeżdżaliśmy, byłaś na piętrze). Drugi mój telefon do ciebie był
taki, że ja cię informuję, że jestem obok jeziorka w Kobyłce. Sam na
drodze, bo oni pojechali dalej. I odpowiedziałaś: czekaj na mnie,
zaraz przyjadę. Tutaj już niczego nie zmieniaj. Robimy tak: mówisz,
że nad jeziorem byłem sam, ale kiedy podjeżdżałaś, widziałaś
samochód Pawła. W środku nieoświetlony, nie mogłaś więc dojrzeć
Abiela. Nie zatrzymałaś się, bo szukałaś mnie, wiedząc, że jestem
gdzieś nad jeziorem.
Teraz, co do nocy zabójstwa. Po powrocie znad jeziora uzgodniłem
z B., że przywiezie mi mój telefon zostawiony u niego
w samochodzie i poszedłem spać. Ty długo nie mogłaś zasnąć.
(Czytałem w zeznaniach, że się martwiłaś). Powiedz (to bardzo
ważne), że w nocy usłyszałaś samochód pod oknem, poznałaś, że to
Pawła. Pewnie przywiózł Abiela, pomyślałaś, ale to się okazało
nieprawdą, on tylko oddał ci dwa telefony. Nie wiedziałaś, który jest
mój, a który Abiela. Pytałaś Pawła, gdzie jest Abiel, a on na to:
Pogadamy jutro. Zaproponowałaś, abyśmy się spotkali u mnie
w restauracji. I poszłaś spać. Ważne: Ty nigdy mi nie mówiłaś o tym,
że Paweł przyjechał nocą, gdy ja już spałem. Nie wskazuj czasu, bo
mnie wkopiesz.
Teraz – 17 sierpnia rano. Ja zbieram się do pracy. Jestem zły, bo
nie mam telefonu. Nie wiem, że Paweł przywiózł go nocą. O godzinie
11 wstałaś z łóżka, dałaś mi telefon, myślałaś, że to mój. Ja
poznałem, że Abiela. Wtedy powiedziałaś: Weź go ze sobą, a jeśli nie
będzie ci potrzebny, wyrzuć. (Musisz tak powiedzieć, bo ja tak
zeznawałem). Ale powiedziałaś tak dlatego, że 2 dni wcześniej Abiel
mówił, że znowu będzie jebać ludzi na pieniądze, nie chciałaś więc,
aby do ciebie wracał na noc. Gdy 16 sierpnia zostawiliśmy go
w Promenadzie, on tam już kręcił jakąś babkę.
Zrozum, musisz tak powiedzieć, żeby twoje i moje słowa się
potwierdziły.
Wracam do 17 sierpnia. Pojechałem do pracy. W porze obiadu
przyjechałaś do restauracji, a zaraz potem Paweł. Ja go spytałem
o mój telefon, który miał białą obudowę a ten, który mi dałaś, był
w innym kolorze. W sądzie będą się pytać o kolor, dlatego gdy
popatrzysz na 2 telefony, zrób wrażenie, że usiłujesz sobie
przypomnieć, który jest czyj i wskaż na biały jako mój, tam są duże
przyciski.
W restauracji wziąłem mój telefon do ręki, zapytałem gdzie karta
SIM, bo Paweł myśląc, że to aparat Abiela, wyrzucił ją. Poszedłem na
zaplecze, do kuchni. Kiedy zostaliście we dwoje, on cię poprosił:
Nikomu nie mów, że Abiel był u ciebie w domu i że ja też tam byłem.
Teraz tak. Ja mówiłem prokuratorowi, że nie wiedziałem
(podkreślone), gdzie ty pracujesz w Niemczech. To stworzy obraz, że
nasze kontakty nie były pełne zaufania, co będzie plusem i podważy
to, że mogłaś mnie namówić do zabicia Abiela. Jakby co, to ja
spotykałem się z wieloma innymi kobietami, czyli nie byłem w tobie
zakochany. A ty lubiłaś mnie, ale wiedziałaś, że jestem młodszy i cię
porzucę. Pamiętaj, że śledztwo opiera się na tym, że ty mnie
namówiłaś do zabójstwa, a ja z powodu wielkiej do ciebie miłości
zabiłem. Taką wersję poda prokurator w sądzie.
Znaleźli u mnie dokumenty – te fałszywe. Kiedy cię zapytają, czy
wiesz, po co je wyrabiałem, powiedz, że wiesz. Wojtek miał kredyt,
chciał na te dokumenty sprzedać firmę, żeby nie płacić zobowiązań
bankowych. Ale ty mi powiedziałaś, abym w to nie wchodził.
Nataszko, pisz mi, co mam mówić ze swojej strony. Ja napisałem
zawiadomienie do CBA na prokuratora, do ambasady Kirgizji
w Niemczech, do Europejskiej Komisji Praw Człowieka. Tylko
czekam na okazję i wyślę też do Polsatu do programu «Państwo
w państwie» o bezprawiu prokuratora i sądu. Dlatego naucz się
wszystkiego na pamięć. W sądzie płacz. Im więcej, tym lepiej. Mów,
że kochałaś Abiela… Pozdrawiam z okazji walentynek”.
Notatka służbowa pracownika służby więziennej:
„Gdy osadzony Mirza N. …szedł do biblioteki, ujawniono przy nim
gryps, który zamierzał przekazać Pawłowi B.: «Nie pisz mi więcej
kurwa przez bibliotekę. Już się wpierdoliłeś, wpierdalaj się dalej lub
powiedz prawdę. Ukrywałem twoich, znasz, co oni zrobili ze mną.
Mój list do Nataszy złapany i sam sobie rozbabrałem sprawę, a ty się
nie przyznajesz. Kłamałem, że mnie tam nie było, żeby nie wydawać
twoich. Załatwiłeś nas ładnie – wyszło na to, że ja rozjebałem
Abiela. Dobrze pamiętam słowa tego blondyna z BMW, że będzie
plan A i plan B. Dlatego kazaliście mi zatrzymać telefon Abiela.
A plan B. to chyba w przypadku, gdy cię złapią i zrzucisz wszystko na
mnie, dlatego zostawiłeś swój telefon u Nataszy. Jeśli trafisz ze mną
do jednej celi nie wiem, co ci zrobię. Pamiętaj, jesteś kawałem ch…
[…] robiłem jak mi kazałeś. […] Do konfrontacji czekałem, co
powiesz. Nie przyznałeś się i teraz twoja wersja wychodzi na
prawdziwą. Ja mówiłem, że mnie tam nie było, żebyś ty sam
zdecydował się powiedzieć, kto odjebał Abiela. Natasza nawet nie
wie, że oprócz nas byli twoi ludzie. Pisałem jej, żeby wspólnie
udowodnić, że mnie tam z wami nie było, ale ty debilu zamiast
zrozumieć, to mówisz, że ja zabiłem. Ja nigdy nie powiedziałem, że
ty zabiłeś Abiela, jak zabił ten blondyn. Długo słuchałem cię, teraz
będzie inaczej, wszystko powiem prokuratorowi. Również o tym, że
w areszcie kontaktowaliśmy się, wypożyczając te same książki
z biblioteki, w których podkreślałeś pewne litery»”.
Mirza N. do prokuratora: „Chciałem pana poinformować że
wszystkie moje zeznania, które do tej pory składałem, są fałszywe,
ponieważ zostały ustalone z Pawłem B. już po zatrzymaniu go, gdy
jechaliśmy w jednym konwoju. Teraz powiem prawdę – byłem w tej
wsi, w tym lesie. […]”.
Jeszcze tego dnia Mirza N. zostaje przesłuchany. Potwierdza to, co
napisał. Wyjaśnia, że Paweł B. posłużył się swoimi ludźmi. Był
w zmowie z Nataszą, która w domu pomagała założyć Abielowi
kajdanki, zamknęła mu ręką usta, gdy krzyczał pobity przez Pawła.
Wspólnie zaprowadzili Abiela do samochodu.
– Wcześniej wyjaśniałem – zeznał Mirza N. – że Paweł miał
kanister z paliwem. Teraz to prostuję. Nie było żadnego kanistra.
W czasie jazdy on rozmawiał z Abielem o zwrocie pieniędzy. Przed
nami, mówił, jadą w BMW jego koledzy. Potem zatrzymał ten
samochód. Wyszedł z niego chudy blondyn i powiedział Pawłowi, że
się dobrze spisał, może więcej nie płacić. Nie wiem, co to znaczyło.
Potem Paweł kazał mi się przesiąść do BMW. Tam pilnował mnie
chłopak o imieniu Arek. Widziałem u niego broń w kaburze, a na szyi
znaczek policyjny. W pewnej chwili nałożył gumowe rękawiczki
i dźgnął mnie w nogę nożem. Poleciała mi krew. W lesie chciałem
wyjść z samochodu, ale Arek złapał mnie za bluzę. W kieszeni
miałem komórkę Abiela, którą dał mi Paweł. Gdy na ten telefon
zadzwoniła Natasza, pytając, gdzie jesteśmy, Arek wyjął z aparatu
kartę oraz baterię. Wyciągnął mnie z samochodu. Na zewnątrz byli
już Abiel, Paweł i blondyn. Paweł wyjął z bagażnika dwulitrową
butelkę z benzyną. Gdy Arek wylewał ją na mnie, protestował, że nie
tak było uzgodnione. Potem założyli mi kajdanki. Widziałem, jak
blondyn oblewał paliwem Abiela. Coś do siebie wykrzykiwali –
zrozumiałem, że Abiel oszukał tego blondyna. Arek kazał mi palić
papierosa. Nie chciałem, wtedy drasnął mnie w szyję nożem.
Przestraszyłem się i wypaliłem do połowy trzy fajki. Arek je zabierał
i gasił. Czwartego papierosa rzucił tuż obok Abiela, który zaczął się
palić. Uciekłem do samochodu Pawła. Abiel cały czas wył.
Gdy dojeżdżaliśmy do Warszawy, Arek zdjął mi kajdanki i oddał
Pawłowi telefony – mój i Abiela. Kazał pozbyć się samochodu.
Zadzwoniłem do Nataszy, żeby po mnie wyjechała.
Komu wierzyć?
W maju 2014 roku roku akt oskarżenia Mirzy N., Pawła B.
i Nataszy G. wpłynął do Sądu Okręgowego w Warszawie. Podane
przez N. okoliczności o udziale w morderstwie nieznanych mu
mężczyzn z samochodu BMW zostały zweryfikowane, jako wymysł
podejrzanego. W miejscu zdarzenia nie było śladów dwóch
samochodów. Zdaniem biegłych obrażenia Mirzy N., rzekomo
zadane mu przez niezidentyfikowanego Arka, nie mogły powstać
w okolicznościach przez niego podanych.
Oskarżeni nie przyznali się do zarzucanego im czynu.
Paweł B. na pytanie sędziego, dlaczego nie zawiadomił policji
o oszustwach szwagra, odpowiedział, że w kulturze ojczystego kraju
jego żony obowiązuje załatwianie spraw rodzinnych bez ingerencji
organów ścigania. I on to respektował.
– Poza tym nie zdawałem sobie sprawy, że temperatura uczuć
między Mirzą a Nataszą może doprowadzić do tego, co uczynił. To
kochanek Rosjanki wszystkim kierował. On miał kajdanki, benzynę.
Mirza N. natomiast twierdził, że we wszystkim poddawał się
Polakowi. Wierzył, gdy ten mówił, że zawiozą Abiela na policję.
Później podejrzewał, że Natasza była w zmowie z B., bo zadzwoniła
po niego, gdy Abiel usnął, po dosypaniu mu czegoś do jedzenia.
Sugestie prokuratora, że zamordował byłego kochanka Nataszy
z zazdrości o prostytutkę są bezpodstawne, bo nic do niej nie czuje.
Sąd czeka mozolne weryfikowanie wszystkich zeznań złożonych
w śledztwie, zwłaszcza tych odwoływanych. Pytanie – kto i kiedy
kłamał – cały czas wisi w powietrzu.
W mowach końcowych prokuratora i adwokatów padło wiele słów
o miłości.
Prokurator, domagając się dla każdego z oskarżonych kary 25 lat
więzienia, twierdził, że wszyscy tak samo odpowiadają za
popełnienie okrutnego morderstwa. Oskarżonych różnił tylko
motyw. Paweł B. i Natasza G. postanowili pozbyć się Azera, bo był im
winien dużo pieniędzy i swym nieodpowiedzialnym zachowaniem
stwarzał różnego rodzaju problemy. Mirza N. kochał Nataszę i chciał
jej pomóc. Poza tym był zazdrosny o Abiela S., jej byłego partnera.
Obrońca Pawła B. eksponował wpływ, jaki na postępowanie jego
klienta miała odmienna niż w Polsce kultura plemienna ludów
Kaukazu, skąd pochodziła ofiara. W rodzinnych stronach
ofiary, szwagra oskarżonego, konieczność dania nauczki – jak się
wyraził mecenas – krnąbrnemu członkowi klanu załatwia się bez
ingerencji policji. Osobiście Paweł B. nie miał motywu, aby
pozbawiać brata swej żony życia. W śledztwie nie uzyskano
pewności, czy rzeczywiście Abiel S. był winien sprawcom dużą sumę
pieniędzy. B. chciał tylko postraszyć kompromitującego go członka
rodziny.
Adwokat wnosił o uniewinnienie Pawła B. lub karę 2 lat
odosobnienia.
Również zdaniem pełnomocnika Mirzy N. morderstwo nie było
planowane. Oskarżeni postanowili wywieźć Abiela S. do lasu i tam
go postraszyć, ale nie podpalić. Do zabójstwa prawdopodobnie
doszło w wyniku prowokacji ofiary. Możliwe, że Abiel S. uświadomił
Mirzie N., że nie jest traktowany przez Nataszę poważnie, pełni tylko
rolę chłopca do chwilowego zabawienia się w sypialni. To musiało
Mirzę zaboleć. A ponieważ jest bardzo młody, niedojrzały,
impulsywny, sytuacja w lesie wymknęła mu się spod kontroli.
Mecenas wnosił dla swego klienta o karę 2 lat pozbawienia
wolności.
Druga obrończyni Mirzy N. apelowała do kolegów adwokatów
o odrzucenie w ich toku myślenia stereotypów etnicznych,
kulturowych. Zwłaszcza negatywnych. Dowody, twierdziła, należy
ocenić wyłącznie z punktu widzenia logiki.
A co na pewno wiadomo w tej sprawie? Że w lesie byli Paweł B.,
Mirza N. i ich ofiara Abiel S. – Tylko oni? – zastanawiała się na głos
pani mecenas. Na polanie zachowały się ślady opon dwóch
pojazdów, jedne niezidentyfikowane. Były też niedopałki papierosów
trzech gatunków, choć tylko dwie osoby paliły. Może na polanie był
jeszcze ktoś inny, niezidentyfikowany przez policję? Abiel S. był
przestępcą, hazardzistą. Może miał z kimś gangsterskie porachunki.
Z kim? Na to w aktach nie ma odpowiedzi.
Nie ma też żadnego dowodu (poza opowieścią Pawła B.), że Mirza
N. był zazdrosny o Nataszę. Z zeznań świadków wynika, że to ona
zabiegała o względy znacznie młodszego partnera. To nie Mirza
potrzebował Nataszy i Pawła. Było akurat odwrotnie. Został przez
nich wykorzystany, gdyż nie był dostatecznie doświadczony
i inteligentny.
Adwokat Nataszy G. przekonywał sąd, że jego klientka nie mogła
nawet myśleć o zabójstwie Abiela S., gdyż był on miłością jej życia,
ojcem ich dziecka. Natasza G. godziła się tylko na to, aby „dać
Abielowi S. parę kopów”. Ślady krwi znalezione w jej mieszkaniu nie
świadczyły o pobiciu ofiary; S. często krwawił z nosa.
Sąd Okręgowy w Warszawie w pięcioosobowym składzie
(przewodniczący Marek Celej) wydał wyrok. Mirza N. został skazany
na 25 lat więzienia, Paweł B. na cztery lata, Natasza G. – na trzy.
W uzasadnieniu wyroku sędzia Celej omówił najważniejsze
ustalenia postępowania procesowego. Po zweryfikowaniu wszystkich
dowodów, sąd nie miał wątpliwości, że rzekomy niezidentyfikowany
blondyn z BMW to wymysł Mirzy N. W ławie oskarżonych siedzą
właściwi sprawcy.
Ta trójka omawiając w restauracji zachowanie notorycznego
oszusta, żigolaka Abiela S., postanowiła dać mu nauczkę. Plan był
taki: zakuty w kajdanki Abiel zostanie nocą wywieziony przez
Pawła B. i Mirzę N. do lasu w Kamieńczyku, skąd poturbowany i dla
postraszenia oblany benzyną sam wróci do Warszawy.
Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Kiedy dojechali na
polanę, Mirza zdjął Abielowi kajdanki i odszedł z nim kilkanaście
metrów w głąb lasu. Paweł B. usłyszał głuche uderzenie; był
przekonany, że jak uzgodnili w restauracji, Abiel dostaje kopniaki.
Mirza N. krzyknał do B., aby mu podał karnister z benzyną. Kiedy B.
wracał do samochodu, kątem oka dostrzegł za sobą płomienie. Ale
nie pobiegł w tamtą stronę, tylko uruchomił silnik i szybko odjechał
z Mirzą. Następnego dnia jakby nigdy nic poszedł do pracy. Podobnie
zachował się N. Natasza G. wyjechała do Niemiec.
W ocenie sądu zachowanie Mirzy N. nie miało znamion czynu
nagłego, jak to określa kodeks karny. Morderca Abiela S. miał czas,
aby ochłonać, odstąpić od swego zamysłu. Nie zrobił tego, bo
postanowił go zabić.
Pozostaje pytanie: Dlaczego? Osobiście Mirza N. nie znał Abiela S.
Ale chciał się pozbyć ewentualnego konkurenta do sypialni jego
kobiety. Z Nataszą G. łączyło go uczucie – bardziej seks niż
romantyczny poryw. – Jakim trzeba być człowiekiem – zauważył na
koniec sędzia Marek Celej – żeby z rozmysłem zadać komuś
drugiemu trzy ciosy nożem, jeszcze żywego podpalić i uciec przed
ostatnim krzykiem ofiary?
Tajemnice sypialni
Rozpoczęło się śledztwo.
Na pierwszy ogień przesłuchań poszedł Mariusz B. Przedstawił się
jako site coordinator w firmie Xerox, zarobki około 2 tysiące złotych
miesięcznie. Z tych pieniędzy utrzymuje też Małgorzatę i ich
dziecko. B. zaprzeczył, aby miał coś wspólnego z zaginięciem męża
konkubiny i jej starszej córki. Nie wie, gdzie jest Zbigniew D.
Przychodzi mu do głowy, że wpadł w tarapaty biznesowe i sfingował
porwanie.
– Przypadkowo spotkaliśmy się ze Zbyszkiem gdzieś
między czwartym a szóstym kwietnia, nie pamiętam dokładnie –
zeznawał – na skrzyżowaniu przy ulicy Dzielnej. Był ze mną mój
kuzyn Krzysiek Rz. Na pytanie, co słychać, Zbyszek rozgadał się
o przeprowadzanym właśnie remoncie w jego pustym mieszkaniu
w Starej Miłosnej. Chciał, abyśmy go tam podrzucili, bo musi się
spotkać z majstrem, a chwilowo nie ma samochodu. Zgodziliśmy się.
Na miejscu Zbyszek wyciągnął butelkę i przy drinkach trochę się
pogadało. Ale nie bardzo, bo on ciągle gdzieś dzwonił. Dziwiło mnie,
że każdemu rozmówcy podawał inną informację, gdzie aktualnie
przebywa. Tylko Jarkowi Sz., jego aktualnemu partnerowi wyznał, że
pije ze mną kawę w domu w Starej Miłosnej.
Jeden telefon był do agenta ubezpieczeniowego. Zbyszek umawiał
się z nim na spotkanie właśnie w Starej Miłosnej. Kiedy zapytałem,
po co mu ubezpieczenie aż na dwa miliony złotych, powiedział, że
załatwił duży interes na Mazurach i kredytujący go wspólnicy
potrzebują zabezpieczenia w postaci polisy na życie.
Mariusz B. zeznał policjantom, że nie uśmiechała mu się
perspektywa bezczynnego siedzenia w domu Zbigniewa D.
w oczekiwaniu na agenta. Chciał już wracać do Warszawy, ale D.
prosił, aby został jeszcze chwilę, on załatwi sprawę i wrócą razem,
wszak jest bez wozu.
– Tak się stało, wysadziłem Zbyszka koło „Smyka”. – B., jeszcze
nie podejrzany, nie zamierzał rozgadywać się przed śledczym. –
Zbyszek żegnając się, zapowiedział, że niedługo się odezwie. Rzucił
nawet niezobowiązująco, że może kiedyś wspólnie z Gosią i jej
córkami zjemy obiad. Od tamtej pory już go nie widziałem.
Poproszony o bliższą charakterystykę zaginionego Zbigniewa D.
przedstawił go jako dobrze prosperującego właściciela stoisk ze
sztuczną biżuterią i firmy, zajmującej się pośrednictwem
w udzielaniu kredytów. D. prowadził ją z pewnym Arturem, podobnie
jak on, gejem. Obaj są bardzo „rozrywkowi”.
– Nie można wierzyć w to, co mówi D. – uprzedzał policjantów
przesłuchiwany. – Zbyszek ma dużą wprawę w okłamywaniu osób
z otoczenia. Robi to perfekcyjnie. Jego córka, odkąd dorosła, gotowa
jest ślepo wykonywać polecenia ojca, gdyż liczy na jego kasę. Stąd
pobłażliwość dla wszystkich głupstw tatusia.
– Jakie głupstwa ma pan na myśli? – uściślał śledczy.
Mariusz B. zwierzył się ze szczególnych relacji, jakie łączyły go
z małżeństwem D. Kiedy jako szesnastoletni chłopak przyjechał do
Warszawy, dzięki Zbigniewowi dotarł do grupy oazowej przy jednej
z parafii. Akurat zaczynało się lato i opiekujący się młodzieżą wikary
Piotr Sz. wyjeżdżał z oazową grupą na wieś. Obiecał Mariuszowi
(który już wtedy pomieszkiwał z małżeństwem D.), że go zabierze.
– Na miejscu – zeznał przesłuchiwany – położono mnie w jednym
łóżku ze Zbyszkiem, tłumacząc to spartańskimi warunkami – ale
w ciemnościach on zaczął się do mnie dobierać. Na szczęście
przestał, gdy zaprotestowałem… To się nigdy nie powtórzyło.
Tego samego dnia przesłuchano Krzysztofa Rz.
Potwierdził wersję kuzyna, że przypadkowo, w drodze na zakupy,
spotkał Zbigniewa D. na skrzyżowaniu z Dzielną. Znów niepewność
co do daty – to mogło być 5 kwietnia albo dzień później. Zabrał go
samochodem do Starej Miłosnej. Nie pamiętał, po co tam jechali.
Gdy byli już w domu Zbigniewa D., Mariusz posłał go po kanapki
na stację benzynową. Kiedy wrócił z zakupami, zastał obydwu
mężczyzn spokojnie rozmawiających. Mariusz mówił, że jest
szczęśliwy z Gośką, żoną Zbyszka. Ten słuchał, robiąc drinki. Tak
popijali do godziny dwudziestej drugiej. Zbyszek poprosił
o podwiezienie go w pobliże domu towarowego „Smyk”. Rozstali się
po przyjacielsku…
– Gdy D. zaginął – przesłuchiwany uznał, że powinien to
powiedzieć na komendzie – Gośka twierdziła, że celowo się ukrył,
aby podejrzenie padło na Mariusza, gdyż w gruncie rzeczy go
nienawidził.
Krzysztof Rz. zapytany przez funkcjonariusza, czy byli we trójkę
jeszcze gdzieś, na przykład na działkach w Pułtusku, gwałtownie
zaprzeczył. Do letniskowego domku jeździł tylko ze swoją
dziewczyną Katarzyną; 13 i 14 kwietnia wybrali się tam samochodem
Mariusza, bo po zimie należało zrobić porządki, może to potwierdzić
jego ojciec.
Kolejne pytanie: – Czy widział u Mariusza B. broń?
– Nigdy, skądże. Ale 9 kwietnia, co za przypadek, dostałem od
kuzyna na urodziny plastikową imitację pistoletu na kulki – zabawkę
oddałem młodszemu bratu.
Podczas następnego przesłuchania Rz. zeznał, że w Starej
Miłosnej Mariusz B. „postraszył” Zbigniewa D. Jak bardzo, on nie
wie, bo na polecenie kuzyna wyszedł z pokoju, gdy założyli
Zbigniewowi opaskę na oczy. Chodziło o to, aby D. zrzekł się praw
rodzicielskich do Wiktorii, która oficjalnie była dzieckiem
małżeństwa D.
Przesłuchano Małgorzatę D. Zaginięcie męża niezbyt ją zmartwiło.
– To humbug – twierdziła – on teraz leży gdzieś z kochankiem nad
ciepłym morzem i śmieją się, że wycięli mi numer.
Małgorzata uważała od początku swoje małżeństwo za nieudane.
Wyszła za mąż z miłości, ale zaraz po urodzeniu córki ujawniły się
homoseksualne skłonności Zbigniewa.
– Spotykał się w tym czasie z pewnym księdzem, wówczas
klerykiem, do którego jeździliśmy do Poznania do hotelu lub on
przyjeżdżał do nas na cały miesiąc. Przy oglądaniu filmów porno
Zbigniew proponował mi współżycie z innymi mężczyznami w jego
obecności. Godziłam się, bo wtedy bardzo go kochałam. Wszystkich
naszych partnerów seksualnych mąż finansował.
Osiem lat temu przyprowadził do domu Mariusza B., wtedy
siedemnastolatka. Ten chłopak był lektorem podczas mszy.
Wielokrotnie wspólnie uprawialiśmy seks grupowy. Nikt z rodziny
nie znał tej prawdy. W tym czasie kupiliśmy dom w Starej Miłosnej.
Mariusz przeprowadził się z nami. Mąż z czasem stracił ochotę na
kontakty seksualne z tym chłopakiem, wyjechał do Włoch. Wrócił
stamtąd zarażony chorobą weneryczną, nadal traktował mnie jak
żonę, przekupywał drogimi prezentami, abym się godziła na
współżycie. Chciałam popełnić samobójstwo.
Kiedy Wiktoria miała 3 lata, Małgorzata pod nieobecność męża
przeprowadziła się do matki. Ale po dwóch miesiącach poprosiła go
o pomoc, bo na finansowe wsparcie bezrobotnego Mariusza nie
mogła liczyć. Zbigniew D. wynajął jej mieszkanie (przy ulicy
Dzielnej), które opłacał, mimo że kobieta natychmiast ściągnęła tam
ojca małej Wiktorii. Jej starsza córka Ola zamieszkała u babci.
– Kiedy ostatni raz widziała pani męża? – zapytał oficer śledczy.
– Dwudziestego siódmego lutego, to były urodziny Wiktorii. Dwa
dni wcześniej wysłał mi esemesa, że chciałby przyjść z prezentem.
– A Olę?
– Jej się zdarzało, że przez dłuższy czas nie dawała znaku życia,
buntowała się. Ostatni raz rozmawiałam z Olą jedenastego kwietnia.
Przypadkowo wykręciłam jej numer w komórce: usłyszałam radosne
„haloo”, powiedziała, że jedzie samochodem z ojcem. Nie ujawniła
gdzie. W tle słychać było muzykę.
Następnego dnia odezwała się właścicielka mieszkania
z pretensją, że mąż spóźnia się z zapłatą za wynajem. A 13 kwietnia
na telefon Mariusza zadzwoniła jego mama, że policja nas poszukuje
w sprawie zaginięcia Oli i Zbyszka.
Pamięć komórki
Przesłuchano agenta firmy ubezpieczeniowej, który 5 kwietnia był
w mieszkaniu klienta w Starej Miłosnej. Zapamiętał, że rozmawiał
z nim w obecności drugiego mężczyzny wyraźnie zadomowionego,
który sobie żartował, że wpadł mu do głowy łatwy sposób na
zarobienie pieniędzy: można ubezpieczyć ofiarę, potem ją
zlikwidować i odebrać ubezpieczenie. Do podpisania umowy z D.
jednak nie doszło, gdyż nie miał niezbędnych badań lekarskich.
W czasie rewizji w mieszkaniu Zbigniewa D. znaleziono kartkę bez
podpisu o takiej treści: „Myślę, że chodzi o kasę. Powiedział, że chce
Gośkę zabezpieczyć, bo się nie zna dnia ani godziny. I to muszę ja
załatwić, a on nic nie może mieć na siebie, chce na Gośkę. Pewnie
dlatego, że boi się mojej reakcji na rozwód, a przy okazji nie
wiedział, co z kasą z podziału majątku”. Biegły sądowy stwierdził, że
tekst wyszedł spod ręki Zbigniewa D.
Analiza połączeń telekomunikacyjnych pozwoliła na przyjęcie
tezy, że Mariusz B. zamienił się telefonami z Małgorzatą. Esemes do
Zbigniewa D. z prośbą o przyjechanie na „omówienie bardzo pilnej
sprawy” rzekomo od jego żony, faktycznie był od jej konkubenta.
Dziesiątego kwietnia Zbigniew D. i Ola przez cały dzień logowali się
w Pułtusku. Pewnym tropem był też esemes od Oli do Piotra W.: Ups,
jadę z ojcem gdzieś za miasto, ma być niespodzianka.
Kolejne połączenia, już późnym wieczorem wskazywały, że
dziewczyna poruszała się na trasie Pułtusk–Warszawa. O godzinie
4.57 rano 11 kwietnia telefon Oli logował się w pobliżu mieszkania
jej chłopaka. Prawdopodobnie Mariusz B. przywiózł dziewczynę tam,
gdzie prosiła.
Zdaniem ekspertów wszystkie esemesy do Piotra W., rzekomo od
Oli, pisał Mariusz B., aby stworzyć sobie alibi. Widocznie nie
wiedział, że operator nawet po pewnym czasie może ustalić miejsce,
gdzie aparat telefoniczny się znajdował.
To były najważniejsze tropy. Niewiele natomiast wniosło do
śledztwa przesłuchanie rodziny i dalszych znajomych Zbigniewa D.
Matce zaginionego przeczucie mówiło, że „Gośka i Mariusz nie mają
z tym nic wspólnego”. Teściowa była przekonana, że zięć, którego
nienawidziła („krętacz, oszust, na widok pieniędzy dostawał
drgawek”), uknuł intrygę z zaginięciem, aby rzucić podejrzenie na
niewinnego Mariusza i jego kuzyna. Celowo wyjechali gdzieś z Olą,
bo chciał w ten sposób ukarać żonę, że od niego odeszła. W zemstę
została wciągnięta wnuczka.
Sąsiadka matki Zbigniewa D. powtórzyła, co usłyszała
w osiedlowym sklepie. Podobno wiele miesięcy po zaginięciu
Zbigniewa ktoś widział, jak pod osłoną nocy pukał do mieszkania
swej matki. Z tego wniosek, że się ukrywa.
Powątpiewano również w uprowadzenie Oli. Jej koleżanka ze
szkoły przypuszczała, że Mariusz B. wywiózł ją w bezpieczne
miejsce, gdzie nie sięgały długie ręce mafii, z którą Zbigniew D.
podobno miał jakieś porachunki.
Tę wersję podtrzymywał pewien znajomy Zbigniewa z klubu
gejowskiego, który twierdził, że na zapleczu sklepu D. gangsterzy
fałszowali dokumenty potrzebne do uzyskania w banku kredytu
hipotecznego.
Inna uczennica przesłuchiwana kilkanaście miesięcy po zaginięciu
Oli twierdziła, że niedawno zobaczyła ją w samochodzie renault
combi koloru srebrnego.
– Wyglądała na zamuloną, miała tępy wyraz twarzy, patrzyła na
mnie i nie widziała mnie. Była bardzo smutna. Kiedy w końcu
ściągnęłam ją wzrokiem, natychmiast odwróciła głowę, jakby się
bała, że ją rozpoznam.
Bez odpowiedzi
Pod koniec 2007 roku dwudziestosześcioletni Mariusz B. został
oskarżony o pozbawienie wolności Zbigniewa D. i jego córki
Aleksandry, których miejsce pobytu jest nieznane. Krzysztof Rz.
otrzymał zarzut pomocnictwa.
W tym samym czasie, gdy toczył się proces tych dwóch,
prowadzono śledztwo w sprawie zaginięć kolejnych dwóch mężczyzn
z Warszawy.
Siódmego marca 2007 roku przepadł wracający z zajęć nauczyciel
w szkole tańca Henryk S. Ostatnim, który go widział, był
parkingowy, gdy około 23.00 mężczyzna wysiadł z samochodu
z reklamówką w ręku i szedł w kierunku swego bloku. Ale do
mieszkania nie dotarł.
Dwa dni później córka Henryka S. odebrała esemes: Iwonko nie
wrócę do domu muszę załatwić parę spraw nie będzie mnie ze dwa
tygodnie. Nie gniewajcie się że dopiero teraz się odzywam Całuję tata.
Była zaskoczona, tym bardziej że ojciec nigdy nie zwracał się do niej
per Iwonko, choć takie imię miała w dowodzie osobistym.
Kolejny esemes przyszedł do żony Henryka S.: Muszę oddać dług,
potrzebuję pieniędzy wpłać na moje konto w Citybanku 50 tys. zł i na
konto PKO. Proszę pomóż mi całuję.
I jeszcze jeden, 13 marca tuż przed północą: Jutro mam ostateczny
termin oddania pieniędzy, jeśli ich nie będzie na koncie Citybanku to już
nie będę mógł się odzywać. Proszę wpłaćcie ja dłużej nie wytrzymam.
Kobiety zawiadomiły o wszystkim policję. Córka Henryka S. pod
nadzorem funkcjonariuszy wysłała ojcu pytania, na które tylko on
znał odpowiedź – miał to być sprawdzian, czy rzeczywiście
o pieniądze prosi Henryk S. Bez odpowiedzi.
Nauczyciel tańca już się nie odezwał, od tej pory nikt go nie
widział. Ale w śledztwie pojawiły się sygnały, że z zaginięciem tego
mężczyzny może mieć coś wspólnego Mariusz B. Ustalono, że
w szkole tańca od 2 lat partnerką Henryka S. była Małgorzata D.
W dniu, kiedy zaginął, odprowadzał kobietę do jej samochodu.
Policjanci zwrócili też uwagę na fakt, że 8 marca 2007 roku ktoś
usiłował wybrać z bankomatu pieniądze Henryka S., posługując się
kartami kredytowymi. Próbowano kilkanaście razy, bez skutku, bo na
koncie klienta brakowało pieniędzy. Jeden z tych bankomatów
znajdował się przy ulicy Wolskiej, tuż obok bloku, gdzie mieszkał
Mariusz B.
Tropów przybywało: kamera monitorująca urządzenia bankowe
zarejestrowała podjeżdżający samochód renault koloru srebrnego –
taki, jakim poruszał się B., kiedy pracował w firmie Xerox. Ustalono,
że miał konto między innymi w Citybanku, a telefon, z którego
wysyłano wiadomości w imieniu Henryka S., został kupiony 9 marca
2007 roku w komisie przez Krzysztofa Rz.
Zarówno B., jak i jego kuzyn twierdzili, że o Henryku S. słyszą po
raz pierwszy.
***
Ucieczka z domu
Stanisław W., z zawodu stolarz, poznał przyszłą żonę w czasie
pielgrzymki na Jasną Górę. Po ślubie Bożena przeprowadziła się do
miasteczka w województwie rzeszowskim, skąd mąż pochodził. Przez
kilka lat mieszkała u teściów, potem w domu zbudowanym przez
Stanisława. Z teściami łączyło ich wspólne podwórko. Mąż znalazł
zatrudnienie w budowlanej firmie na terenie Austrii i przyjeżdżał do
domu raz w miesiącu. Bożena co roku rodziła dzieci – w wieku 35 lat
miała ich czworo. W 2011 roku Stanisław W. stracił pracę za granicą,
a własna firma budowlana po kilku miesiącach upadła. Uzdolniona
plastycznie Bożena dorabiała, dekorując kościoły na uroczystości
ślubne. Mąż nie lubił, gdy wychodziła z domu. Podejrzewał, że szuka
kontaktu z innymi mężczyznami. Awantury były już na porządku
dziennym.
– Zbił mnie mimo zaawansowanej ciąży – zeznała z płaczem
Bożena W. w prokuraturze. – Nie poszłam do lekarza po obdukcję,
wolałam schodzić mężowi z drogi. To go rozzuchwaliło. A ja tak się
go bałam, że nawet nie stanęłam w obronie dzieci, gdy się nad nimi
pastwił.
Za drobne przewinienia, jak niepościelone łóżka, porysowana
kredką ściana, niezamknięte drzwi do sieni, 40-letni W. wymyślał
dzieciom różnego rodzaju kary. Na przykład: czyszczenie przez całą
noc kilkudziesięciu par butów przyniesionych z piwnicy. Gdy nad
ranem dzieci usypiały, budził je.
Obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Jeśli nabrudziły w łazience, musiały zlizywać podłogę. Nie podlały
kwiatków w ogrodzie – kazał dzieciom trzymać w ustach pokrzywy,
a ręce uniesione do góry. Płaczącym z bólu robił zdjęcia.
Ociągały się z pomocą przy znoszeniu węgla z podwórka, zabrał je
do piwnicy i tam zbił paskiem klinowym. W nocy urządzał im tzw.
manewry. Kazał włożyć do plecaków kamienie i wyprowadzał do
lasu, po czym umyślnie je gubił. Spłakane i wystraszone dzieci do
świtu szukały drogi do domu.
W wymyślaniu kar Stanisław W. był niezmordowany. Szczególnie
znęcał się nad dziewięcioletnim Jasiem, który moczył się w nocy.
Z tego powodu chłopiec musiał spać na schodach bez pościeli albo
godzinami klęczeć na grochu, drucianej wycieraczce lub kostce
brukowej. W. leczył syna z jego przypadłości (co niewątpliwie było na
tle nerwowym), każąc mu pić własny mocz. Ponadto dawał mu
lekarstwa stosowane na prostatę. Kiedyś za nieposłuszeństwo
zagroził Jasiowi, że „na trzy zdrowaśki” wsunie go do pieca. Kazał
mu się pożegnać z matką i siostrami, następnie przywiązał linką
samochodową do deski i tak skrępowanego przysunął do pieca
chlebowego, w którym buzował ogień.
Przesłuchiwana w prokuraturze, w połowie listopada 2011 roku,
Bożena W. zeznała, jak wyglądało jej pożycie małżeńskie:
– Szłam z nim do łóżka dla świętego spokoju, żeby chociaż
wieczorem było bez awantur i dzieci mogły zasnąć. Gdy nie chciałam
współżyć, groził pobiciem, bo to mój obowiązek, skoro wzięłam ślub
kościelny. Stale podejrzewał mnie o zdradę. W domu byłam k…, po
imieniu zwracał się do mnie tylko przy obcych. Nigdy go nie
zdradziłam, z obcymi mężczyznami rozmawiałam tylko na gadu-
gadu, a to dlatego, że w domu czułam się jak w więzieniu. Gdy mąż
był w pracy, pilnowała mnie teściowa, nawet do sklepu musiałam
biec, bo ona patrzyła na zegarek i wszystko zapisywała w zeszycie,
który prowadziła dla syna.
Teściowa odmówiła składania zeznań. Wiele do tego obrazu
wniosła rodzina Bożeny W. Siostra Anna pamiętała ucieczkę Bożeny
od męża 5 lat wcześniej. Dręczona kobieta znalazła wtedy dach nad
głową dla siebie i dzieci u matki. Ale w rodzinnym domu było bardzo
ciasno, mąż błagał o powrót, obiecywał poprawę. Bożena uwierzyła.
Ledwo się rozpakowała, usłyszała warunki: żadnego dostępu do
internetu, żadnych wizyt jej matki w tym domu, a dzieci powinny się
więcej modlić. Od tej pory mogły słuchać tylko Radia Maryja. W. nie
rzucał słów na wiatr. Jako założyciel koła miłośników Rydzykowej
rozgłośni, zbudował na podwórku kapliczkę i codziennie o godzinie
15.00 odmawiał tam z rodziną różaniec. Ponadto w dni powszednie
wysyłał dzieci przed lekcjami na poranną mszę.
– Gdy pod nieobecność zięcia przyjeżdżałam do córki – zeznała
matka Bożeny – ona zasłaniała okna, żeby nie widziała nas teściowa.
Rozmawiałyśmy tylko szeptem. Zięć nie pozwalał Bożence do mnie
telefonować. Nie mogła mnie też odwiedzać, bo twierdził, że pod
tym pretekstem pójdzie na randkę. Stale oskarżał ją o prowokowanie
mężczyzn i zdradę. Dlatego nie wolno jej było nosić sukni bez
rękawów.
– Gdy najstarsze dwie córki miały po czternaście i trzynaście lat –
zeznała siostra – ich ojciec wszczynał awantury, wykrzykując, że
jaka „matka, taka natka”. Nie mogły ubrać szortów, leginsów (bo to
znak przynależności do sekty), ani obcisłych T-shirtów. Marysia
panicznie się go bała, gdy na nią patrzył, nie potrafiła przełknąć
kęsa. Od czasu powrotu ojca z zagranicy dzieci były często głodne,
bo on za karę wydzielał im jedzenie. Jaś za podebranie matce
z portmonetki kilku złotych na cukierki przez tydzień dostawał tylko
suchy chleb i wodę. To była kara numer dwa, bo numer jeden
wyglądała w ten sposób, że kazał mu położyć rękę na pieńku do
rąbania drewna i wbił ostrze siekiery tuż obok palców dziecka.
A co na to matka dzieci?
– Bałam się zareagować – wyznała Bożena W. w prokuraturze. –
Gdy w końcu zdecydowałam się na niebieską kartę, policjant
uświadomił mi, że zabiorą nam dzieci do sierocińca, skoro nie
potrafiłam przeciwstawić się mężowi. Więc przymykałam oczy na
jego okrucieństwo.
Kobieta ujawniła prawdę dopiero, gdy zdecydowała się na ucieczkę
z dziećmi do ośrodka. W przeddzień opuszczenia domu powiedziała
o wszystkim szkolnej pedagog i uprzedziła, że przez kilka dni
starszych dzieci nie będzie na lekcjach.
Nauczycielka nie była zaskoczona. O przemocy w rodzinie W.
sporo wiedziała z anonimowej ankiety rozdanej uczniom (ale łatwo
było się domyślić, kto je wypełniał). A także od starszych córek
Stanisława W.
– Ania z Marysią bardzo się bały o matkę. Wyznały mi
w tajemnicy, że mamie nie wolno wyjść bez konkretnego powodu na
miasto, bo tata zaraz robi awanturę, że idzie do kochanka. Nawet,
gdy chciała dorobić dekorując kościół na uroczystość ślubną, mąż jej
zabronił, bo mogłaby go zdradzić z księdzem. Ta kobieta od 16 lat,
czyli od dnia ślubu nie wybrała się do fryzjera, bo zaraz była
posądzana o kokietowanie mężczyzn. Mąż siłą ciągnął ją do sypialni,
a gdy się broniła, rzucał w nią czym popadnie. Kiedyś w takiej
sytuacji połamał krzesło.
W listopadzie Stanisław W. zapowiedział żonie, że w kościele
będzie odnowienie przysięgi małżeńskiej i jeśli nie przyjdzie,
zobaczy, gdzie jest jej miejsce.
– Pani Bożena nie lekceważyła tych pogróżek – zeznała
nauczycielka – chciała uciec do Ośrodka przed ową niedzielą.
Mówiła mi, że musi ratować zwłaszcza Jasia, gdyż stał się
nadpobudliwy. Zresztą, wszystkie dzieci państwa W. były na granicy
wytrzymałości psychicznej. I często przysypiały na lekcjach, bo
przecież o świcie musiały być w kościele.
Nożem w serce
W niedzielę 4 grudnia 2011 roku Bożena W. pojechała
samochodem na poranne nabożeństwo. Z tyłu siedziały dzieci, obok
niej koleżanka z ośrodka. Bożena W. myślała, że przy obcej osobie
mąż nie odważy się jej zaczepiać. Z kościoła wracały w dobrym
nastroju, bo Stanisława W. na mszy nie było.
Nagle zza zakrętu polnej drogi wybiegł W. z dużym kamieniem.
Rzucił nim w szybę, ostre kawałki szkła rozprysły się we wnętrzu
samochodu; Bożena zatrzymała pojazd. Wtedy on otworzył drzwi
i wyciągnął kobietę za głowę. Dźgał ją nożem, celując w serce. Ania
usiłowała zabrać ojcu nóż, zasłaniała matkę, ale W. zagroził, że
również ją zabije. Wszystko to działo się błyskawicznie; leżąca
bezwładnie na drodze Bożena W. chciała jeszcze coś powiedzieć do
pochylonych nad nią dzieci, ale już tylko bezgłośnie poruszała
wargami. Stanisław W. na widok umierającej żony uciekł w krzaki
i tam drasnął się powierzchownie w brzuch. Głośno jęcząc, prosił
o wezwanie pogotowia.
Podczas przesłuchania twierdził, że nie pamięta napaści na żonę.
Uderzył w szybę kamieniem, bo nie widział innego sposobu na
zatrzymanie samochodu. Bożena nie odbierała telefonów, a dzieci
nie chciały z nim rozmawiać, gdy przyjeżdżał do ośrodka.
Czwartego grudnia zamierzał im dać podarunki Mikołajowe.
Dlaczego wziął nóż? Bo w desperacji chciał, aby żona go zabiła,
skoro ma romans z jakimś mężczyzną. Był tego pewien, prosił
prokuratora, aby mu pomogli zebrać dowody. Chciałby wiedzieć, czy
żona spotkała się z niejakim Arkadiuszem T., poznanym przez
internet. On jest przekonany że tak, bo znalazł w jej bieliźniarce
stringi. Wie też, że zrobiła temu mężczyźnie na drutach skarpety.
Tak wynika z ich wpisów na gadu-gadu.
– A pan nigdy nie czatował w internecie? – zapytał prokurator.
– Owszem – przyznał przesłuchiwany – ale nie robiłem tego na
oczach żony, tylko w innym pokoju. I teraz się wstydzę tego, co
z podszeptu szatana wypisywałem do nieznanych kobiet.
Dzieci W. przesłuchiwane po śmierci matki prosiły o jedno: aby
tata nie wyszedł z więzienia, bo się go boją. Opowieści najstarszej
córki o metodach wychowawczych ojca były przerażające. Biegła
psycholog, która przysłuchiwała się tym zeznaniom, oceniła, że
dziewczynka nie ma skłonności do konfabulacji.
Stanisław W. nie poczuwał się do winy. Napisał do prokuratora:
„Myślę, że po zapoznaniu się z materiałem ze śledztwa, rozpoznaje
pan fałszywe oskarżenia i dostrzega moje ogromne poświecenie dla
dobra rodziny. Kłamstwa dzieci są wynikiem mataczenia mojej
tragicznie zmarłej żony, która dążyła do psychicznego zniszczenia
mnie przez doprowadzenie do samobójczej śmierci. Moje dzieci, gdy
dorosną, zrozumieją, że użyto ich przeciwko własnemu ojcu. Usilnie
proszę sprawdzić Arkadiusza T., czy w zmowie z moją żoną chcieli
się mnie pozbyć. A także fotografa P., który robił zdjęcia nad
jeziorem bez mojej zgody. Chciałbym wiedzieć, ile to kosztowało.
Podejrzewam, że doszło tam do zbliżenia między P. a Bożeną.
Proszę też zabezpieczyć komputer psychologa od pomocy
rodzinie, ta pani buntowała moją żonę przeciwko obowiązkom
małżeńskim. Istnieje podejrzenie, że pod jej wpływem Bożena
pozwalała córkom na spędzenie wieczoru z różnymi osobami i że
doszło wtedy do ich kontaktów seksualnych z jednym lub kilkoma
partnerami. Pragnę życzyć Panu wiele Błogosławieństwa Bożego
w tak trudnej pracy”.
– Stanisław W. nie jest chory psychicznie, nie zdiagnozowano też
u niego psychozy w rodzaju kompleksu Otella. Jego zachowanie tuż
po zamordowaniu żony wskazuje, że wszystkie działania tego dnia
zaplanował i miał pełną świadomość popełnionego czynu –
stwierdzili biegli psycholodzy i psychiatrzy po klinicznej obserwacji
podejrzanego.
Dożywocie
Podczas procesu oskarżony przedstawiał się jako ofiara
zdradzającej go żony, która swoim zachowaniem chciała
doprowadzić go do samobójstwa. Nadal zasłaniał się niepamięcią
tragicznych wydarzeń 4 grudnia 2011 roku.
– Czuję się odpowiedzialny za śmierć Bożeny – oświadczył – bo
choć nie zrobiłem tego umysłem, wykonałem rękami.
Jego obrońca wystąpił o przesłuchanie Arkadiusza T. Świadek,
z zawodu architekt wnętrz, zeznał, że z Bożeną W. rozmawiali tylko
przez internet, nigdy nie poznał jej osobiście. Wymieniali też maile,
bo miał do sprzedania religijne obrazy, które ona kupowała dla
parafii. Z czasem ta znajomość się zacieśniła, kobieta zwierzała mu
się, że czuje się bardzo samotna i jest ofiarą w rękach męża.
Przyznawała się, że Stanisław W. ją bije, ona to ukrywa przed
rodziną i znajomymi, mówiąc, że spadła ze schodów.
– Na imieniny dostałem od tej pani skarpetki z grubej wełny –
przyznał architekt. – Potem zamilkła, prawdopodobnie mąż odciął
jej dostęp do internetu.
Po obciążających oskarżonego zeznaniach starszych córek,
Stanisław W. napisał do nich z aresztu: „Nie mogłem się zdecydować
na list po tym, jak przeczytałem wasze zeznania, w których jest tyle
kłamstwa. Nie mogę zrozumieć, kto wami manipuluje. Ale ja wam to
wszystko przebaczam. Aniu, ty dobrze wiesz, jak bardzo kłamała
twoja mama u prokuratora, aby mnie zniszczyć. Kiedyś przyjdzie ten
dzień, że w twoich oczach pojawią się łzy i wyrzuty sumienia.
Proszę, porozmawiaj o tym z księdzem, bo musisz zrozumieć, że nie
tędy droga. Marysiu, niestety, twoje serce jest ciągle zamknięte,
mimo że klęczę przed tobą, prosząc o litość. Ja nie zrobiłem nikomu
nic złego, to mama za wszelką cenę chciała wyolbrzymić to, co było
między nami złe, żebyście przestały mnie kochać”.
Osobny list wysłał W. do najmłodszej córki sześcioletniej Zosi:
„Przykro mi z tego powodu, co się stało. Mam nadzieję, że nie
zapominasz o paciorku wieczorem i rano. Dopóki ja nie wyjdę na
wolność, będziemy modlili się osobno. Potem znów będziemy razem.
Twój kochający tata”.
W grudniu 2012 roku w Sądzie Okręgowym w Nowym Sączu
zapadł wyrok dożywocia dla Stanisława W. Tytułem
zadośćuczynienia dzieciom ofiary sąd przyznał po 80 tysięcy złotych.
W uzasadnieniu wyroku podkreślono, że oskarżony ani razu nie
wyraził skruchy, za wszystko obwiniał zamordowaną żonę. Nie tylko
na zimno zaplanował pozbawienie jej życia przez uderzenie nożem
prosto w serce, ale już w trakcie zabijania zagroził tym samym córce
Ani, gdy chciała stanąć w obronie ofiary. Obraz zabijanej matki
będzie towarzyszył tym dzieciom do końca życia.
Wyrok został utrzymany w apelacji, a kasacja do Sądu
Najwyższego odrzucona.
Otello z gazrurką
4
Nazajutrz po Święcie Zmarłych 2009 roku Eliza K. z Dęblina
odebrała telefon od Agnieszki, córki swej przyjaciółki Anny J.:
– Oni nie żyją! – spazmowała dziewczyna.
Ale kto? – na kilkakrotnie powtarzane pytanie wreszcie padła
odpowiedź: Mama, brat i babcia.
– Wybuchł gaz albo to był napad – Agnieszka ujawniła przyczynę
nieszczęścia. – Tata zawiadomił policję.
W policyjnym protokole oględzin miejsca tragedii tak opisano
zastaną sytuację: „W małżeńskiej sypialni skrępowana taśmą
izolacyjną leży martwa Anna J. Na jej głowie liczne urazy,
prawdopodobnie zadane siekierą. Pościel na łóżku nasycona czymś
pochodnym ropy. Koło łóżka, na taborecie do połowy wypalona
świeczka. W pokoju obok ciało szesnastoletniego Karola, syna Anny,
też ciężko pobitego. Na korytarzu, w kałuży zakrzepłej krwi zwłoki
jej osiemdziesięciodziewięcioletniej matki. Wokół rozłożone
ubrania, oblane płynem łatwopalnym. W żadnym z pomieszczeń nie
ujawniono śladów rabunku”.
Biegli informatycy stwierdzili, że pierwszego listopada Anna J.
bardzo długo, niemal do północy rozmawiała przez komórkę z córką.
Ostatni telefon aparat zarejestrował o 23.47. Natomiast jej syn Karol
tkwił przy komputerze do godziny 1.03.
Co zdarzyło się potem? – zastanawiali się śledczy.
Sprawdźcie zięcia
Zamknięty w areszcie Zbigniew J., raz po raz żądał od prokuratora
wypuszczenia go na wolność, wszak jest niewinny. Napisał:
„W obliczu faktu znalezienia przez policję nadciętej w piwnicy rurki
od gazu powinien w końcu prokurator myśleć głową a nie
idiotycznymi uprzedzeniami. Gdybym wiedział o przecięciu, to
musiałbym być kompletnym idiotą, bestią, nie człowiekiem, aby
narażać moje córki na niebezpieczeństwo wysadzenia w powietrze
budynku. […] Myślę, że może w końcu ten fakt da prokuratorowi coś
do logicznego myślenia i zacznie ścigać prawdziwego mordercę
naszej rodziny. Jeszcze raz proszę o rozsądek i pozbycie się
bezpodstawnych uprzedzeń do mojej osoby, bo inaczej doprowadzi
pan do tego, że ja i moja rodzina będziemy musieli sami ścigać
mordercę do końca życia. A w sytuacji, gdy ja jestem bezpodstawnie
uwięziony, pozostawienie na wolności mordercy naraża moją
rodzinę na niebezpieczeństwo”.
Napisał też do córek: „Tu, za kratami czuję się jak śmieć, który
można zniszczyć, podeptać, bo ktoś trwa w idiotycznym
i bezsensownym przekonaniu, że ja mógłbym mieć coś wspólnego ze
śmiercią ukochanej Anusi, mojego ukochanego Karola i mamy, która
nie zrobiła mi nic złego w życiu. Tak pięknie zaczął się ten
2 listopada, wychodząc do pracy, pocałowałem Anusię jeszcze leżącą
w łóżku. Czy mogłem przypuszczać, że do naszego domu wejdzie ta
łajza, bo nie można go nazwać człowiekiem. To, co zastałem po
powrocie, jest nie do opisania. Byłem jak ogłuszony siekierą. Dobrze
chociaż, że zdołałem zawiadomić policję. Zapewniam was, że jestem
niewinny. Poddałem się testowi prawdomówności – wykazał, że
mówię prawdę”.
Zbigniew J. nie napisał prawdy. Test, który przeszedł, badał tylko
reakcję jego organizmu na istotne dla śledczych pytania. Odpowiedzi
podejrzanego świadczyły, że wie on co innego, niż zeznaje.
Odmowa oskarżyciela publicznego wypuszczenia J. z aresztu
wywołała lawinę kolejnych listów podejrzanego. Tym razem ze
wskazaniem bardzo ważnego jego zdaniem, a pominiętego
w śledztwie tropu w szukaniu mordercy.
Otóż, mógł to być niedoszły zięć. On poprzedniego dnia wchodził
do piwnicy i oglądał instalacje. Poza tym nagle zerwał kontakt
z narzeczoną, co dowodzi, że się bał, aby policja nie odkryła, że to on
przeciął rurkę gazową przy piecyku.
– Na sto pięćdziesiąt procent jest mordercą – stwierdził
aresztant J.
Prokuratora nie przekonała jednak ta korespondencja i wkrótce
Zbigniew J. usłyszał, że jest oskarżony o potrójne zabójstwo.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Zdradzał, to pewne, ale dlaczego zamordował? Prokurator
wykluczył, by była to chęć uzyskania pieniędzy z tytułu
ubezpieczenia Zofii. Wprawdzie jeden ze świadków zeznał, że
Jacek Ch. przed śmiercią żony chciał ubezpieczyć jej życie na wysoką
kwotę, ale ona się nie zgodziła.
Przyjęto, że zbrodnia Jacka Ch. związana była z tym, że
w tajemnicy przed żoną prowadził podwójne życie. Bał się, że
prawda wyjdzie na jaw, gdy małżonka pójdzie do pracy. Ludzie
powiedzą jej, co mąż wyrabia. Wszak widziano go na mieście
i w dyskotekach z coraz to innymi paniami. Znajdą się życzliwi,
którzy otworzą zdradzanej oczy na fakty – na przykład, że częste
wyjazdy służbowe to fikcja.
Ale jak wytłumaczyć postępowanie ratownika wobec Barbary po
śmierci żony? Już nie byli razem, ona odeszła do innego mężczyzny,
a on mimo to dał jej lekką ręką kilkadziesiąt tysięcy złotych
i zameldował razem z dziećmi w swoim domu? Czy Barbara, do
której tuż po śmierci żony wysłał esemes o treści: Właśnie zostałem
wdowcem, była wtajemniczona w jego zbrodnicze plany i dlatego
kupował jej milczenie? Prokuratura nie ciągnęła tego wątku.
Podczas procesu Jacek Ch. nie przyznał się do zabójstwa. Swoje
małżeństwo uważał za udane, co do kroplówek, to robił je żonie
z leków przeciwbólowych, gdyż często bolała ją głowa. Wydarzenia
tragicznego 17 grudnia 2008 roku przedstawił w innej wersji niż
podczas śledztwa:
Wieczorem, gdy żona wróciła od siostry, wypił cztery butelki piwa
i położył się spać. Obudził się około godziny 21.00, bo Zofia
narzekała, że boli ją głowa i prosiła o zastrzyk. Był zaspany i pod
wpływem alkoholu, w pokoju panował półmrok. I popełnił tę
straszną pomyłkę, dał żonie zastrzyk z ketaminy – leku, który zdobył
na uśpienie psa. Ch. twierdził, że miał dwie fiolki tego specyfiku,
czyli zaaplikował żonie podwójną dawkę, gdyż pomylił się
dwukrotnie. Przypadkowo sięgnął po ten lek zamiast za
przeciwbólowy (nie podał, jaki), a następnie jako po rozcieńczalnik.
Potem zasnął, a kiedy się obudził, ona była zimna, a na podłodze
leżały puste opakowania po lekach. Gdy dotarło do niego, co się
stało, w panice wrzucił je do pieca węglowego.
Ale z ekspertyzy biegłych wynikało, że ketamina przechowywana
jest w fiolkach, a leki przeciwbólowe w ampułkach. Żeby podać
specyfik przeciwbólowy, konieczne jest odłamanie końcówki ampułki
i dodatkowe napełnienie strzykawki również solą fizjologiczną.
W przypadku leków w fiolkach, nie dodaje się rozcieńczalnika.
Biegli odrzucili też wyjaśnienia, że na pomyłkę oskarżonego
wpłynęły wypicie piwa i półmrok w sypialni.
– Przygotowanie leków do podania dożylnie, a także wbicie igły
(przedtem trzeba założyć wenflon i Zofia Ch. miała go na ręce)
wymaga dużych umiejętności oraz doskonałej koordynacji ruchów.
Tego nie da się zrobić w stanie zamroczenia alkoholowego –
twierdzili.
Poza tym lekarka z pogotowia, która wypisywała akt zgonu, nie
widziała w sypialni, gdzie leżały zwłoki, puszek po piwie. Nie czuła
też zapachu alkoholu.
Czy Jacek Ch. naprawdę zamierzał zabić psa? I czyjego? – dociekał
sąd, bo w materiałach z postępowania przygotowawczego ta kwestia
nie była wyjaśniona.
Rodzina oskarżonego wezwana na świadków usiłowała poprzeć
jego linię obrony. Siostrzeniec twierdził, że mówiło się o uśpieniu
schorowanego psa jego matki, gdyż mieszkająca z nimi konkubina
obawiała się alergii. Ale zeznania te wypadły nieprzekonująco;
Jacek Ch. mówił w śledztwie o zabiciu psa sąsiada, a poza tym
świadkowie sami przyznali, że tylko raz padła kwestia uśmiercenia
psa, ale potem już nikt do tego nie wracał. Kundel zdechł ze starości.
Natomiast matka oskarżonego, która miała częsty kontakt z córką
w ogóle nie słyszała, aby w rodzinie była mowa o uśpieniu jakiegoś
psa.
***
Szkło w usta
Minęły dwa lata. Na policję w Częstochowie zgłosiła się
Agnieszka W. Studentka, która w wynajmowanym lokalu mieszkała
ze swoim kolegą z rodzinnego Jasła, Tomaszem N., pracującym jako
robotnik na budowie. Dziewczyna powtórzyła rozmowę z Tomkiem
zaraz po przeczytaniu w rzeszowskich „Nowinach” o znalezieniu na
cmentarzu zwłok poszukiwanej Bronisławy R.
– Powiedział mi – zeznała – że wie, kto to zrobił. To były
zwierzenia po kilku kieliszkach.
Przesłuchano dwudziestojednoletniego Tomasza N. Od razu
przyznał się do zakopania Bronisławy R. w grobowcu. Opowiedział
o zdarzeniu. Razem z ówczesną dziewczyną i kolegą z klasy bawili się
w marcu 2008 roku na dyskotece. Z powrotem zabrał się
samochodem Grzegorza S.
Gdy byli już blisko jego osiedla, Grzesiek wspomniał, że niedaleko
stoi ciągnik, można by ukraść paliwo, tylko potrzebny jest pojemnik.
Podjechali pod śmietnik. Akurat grzebała w nim jakaś stara kobieta.
Kazał jej poszukać dużego pojemnika z plastiku, a ona na to: „Sam
sobie poszukaj”. Zdenerwował się, uderzył ją w twarz, wtedy zaczęła
uciekać. Dogonił, trzepnął butelką po piwie, którą akurat miał
w ręce, szkło się rozprysło. Upadła, trzymając się za brzuch.
Przesłuchiwany nie pamiętał, kto z nich: on czy Grzegorz, wpadł
na pomysł, aby kobietę włożyć do bagażnika i szybko wyjechać
z osiedla, póki jest ciemno. Tak zrobili, a potem, szukając
odosobnionego miejsca, zdecydowali się na mało uczęszczany
Cmentarz Ofiar Wojny. Kobieta cały czas jęczała – również wtedy,
gdy wkładali ją do upatrzonego grobowca. Trzeba ją było uciszyć.
– Wszedłem do grobu i włożyłem jej szkło do buzi – zeznał
Tomasz N. – Docisnąłem nogą, żeby weszło głębiej. Ona jakoś tak
zabulgotała i ucichła. Potem chcieliśmy dosunąć płyty. Dwie się
udało, trzecia upadła obok. Grzesiek się przestraszył i zaczął uciekać
do samochodu, który stał koło bramy. Dogoniłem go, on zauważył,
że mam zakrwawione dresy i powiedział, że koło śmietnika mogły
zostać ślady, więc wróciliśmy w to miejsce. Rzeczywiście, na trawie
była krew. Roztarliśmy ją butami.
Następnego dnia jeszcze z dwoma innymi kolegami pojechali na
cmentarz, żeby poprawić płytę i wtedy odpięli z ręki zmarłej zegarek,
bo miała go na nietypowym, łatwym do rozpoznania pasku.
Na tym przesłuchanie zakończono, śledczy zapytał jeszcze
o nazwiska pozostałych uczestników zbrodni.
Zadzwoniła mama
Szesnastoletni Emil L. od razu przyznał się, że „popełnił błąd,
udzielając po koleżeńsku Tomkowi N. pomocy w podniesieniu
cmentarnej płyty”.
Było tak: Pod koniec marca 2008 roku siedział z Pawłem L. na
ławce przed blokiem i pili piwo. Podszedł do nich Tomek N. –
szanowali go, bo w szkole był dwie klasy wyżej, poza tym już raz
zatrzymała go policja. Powiedział, że zabiera ich samochodem. Nie
pytali gdzie i tak nie mieli nic do roboty. Okazało się, że jadą na
cmentarz. Tomek pokazał grób, z którego osunęła się płyta, mieli ją
razem podnieść. Ale przedtem powiększyli dół, w którym leżały
nieprzykryte zwłoki starej kobiety.
– Twarz tej pani była trochę zdeformowana. Tomek zapytał, czy
widzieliśmy na osiedlu ogłoszenie, że zaginęła Bronisława R., bo to
właśnie ona jest w tym grobowcu.
Przesłuchano Pawła L. Potwierdził – był na cmentarzu, podnosili
osuniętą płytę. Wcześniej Tomek N. zadzwonił, że ma pilną sprawę.
Przyszedł z plecakiem, z którego wyjął zakrwawiony dres. Chciał go
gdzieś uprać, tylko nie wiedział gdzie. Wyznał, że kilka godzin
wcześniej przy śmietniku zabił bezdomną staruchę, chyba Cygankę.
Stawiała się i „wyszedł z nerw”.
– W praniu nie pomogłem, bo moja matka by zauważyła. Ale gdy
Tomek powiedział, że chodnik w samochodzie też jest zakrwawiony,
postanowiliśmy go spalić.
Dwudziestojednoletni student Grzegorz S. potwierdził podczas
przesłuchania, że gdy odwoził kolegę z dyskoteki, podjechali pod
śmietnik, aby poszukać pięciolitrowego pojemnika na paliwo.
Pomysł o kradzieży był Tomka. On nie wychodził z samochodu, gdy
kolega szarpał się z kimś koło kontenera.
– Tomek potem przyszedł do mnie i powiedział: „Chyba zajebałem
babkę”. Kazał mi podjechać pod śmietnik. Ona leżała na plecach,
miała rozcięty bok, było widać krew, ciężko oddychała. Tomek chciał
ją gdzieś wywieźć autem. Nie zamierzałem mu pomóc, ale zabrał mi
kluczyki do samochodu i zagroził, że zostawi wóz koło śmietnika,
policja mnie namierzy. Wtedy wziąłem ją za ręce, Tomek za nogi
i wrzuciliśmy do bagażnika. „Na cmentarz wojskowy” usłyszałem
stanowcze żądanie.
Włożona do grobowca kobieta ciągle charczała, więc Tomek
potłukł znicz i wepchnął jej szkło do gardła. Ja stałem obok.
W pewnej chwili usłyszałem, że w moim samochodzie odezwał się
telefon. To dzwoniła mama. Wtedy nie odebrałem, ale postanowiłem
stamtąd uciec. Gdy mama zatelefonowała po raz drugi, byłem
w drodze do domu. Od razu poszedłem spać, na dworze już świtało.
Rano Tomek obudził mnie telefonem – chciał, abym przyjechał do
niego na osiedle. Pokazał mi ogłoszenie na szybie sklepu, że
zaginęła kobieta o nazwisku R. Było też jej zdjęcie. N. śmiał się, że
ludzie zobaczą tylko twarz, a on widział… No, nie chcę tych słów
powtarzać, chodziło o to, że na cmentarzu kobieta była goła od pasa.
Pod dyktando
Tomasz N. przesłuchany ponownie po kilku miesiącach aresztu
zmienił swoją wersję wydarzeń. Twierdził, że pierwsza powstała pod
dyktando policjanta. Naprawdę było tak: Pod śmietnik podjechali na
zgaszonych światłach i nagle Grzesiek krzyknął: – K…, w coś
przyjebałem! Wyszli z samochodu, zobaczyli na betonie skuloną
kobietę.
– Lała się krew, ona była nieprzytomna, ale żyła, bo sprawdzałem
tętno. Grzesiek powiedział, że ofiarę wypadku drogowego trzeba
przenieść na bok, bo jeszcze ktoś nadejdzie i nas zauważy.
Położyliśmy ją za kontenerami. Od początku mówiłem, że trzeba
z babką do szpitala. Ale on, że nie wsadzi rannej do samochodu, bo
pobrudzi mu tapicerkę. Ostatecznie zgodził się, żeby do bagażnika.
Miałem plan podrzucić kobietę koło izby przyjęć.
Pojechali w stronę szpitala, ale po drodze minął ich patrol policji
i Grzegorz S. się wystraszył; postanowił, że zakopią ciało w jakimś
starym grobowcu. Gdy na cmentarzu otworzyli bagażnik, kobieta
jeszcze jęczała. N. robił to, co mu kazał kolega student, którego
uważał za mądrzejszego. Po odsunięciu płyty rozgarnął gałęziami
ziemię w grobowcu i do tego dołka wrzucili ofiarę. Wydawało mu się,
że ona ciągle żyje, wtedy S. powiedział: – Jak tak, weź ją, k…, dobij.
Nie mógł, był jak sparaliżowany i wtedy student włożył kobiecie do
ust kawałek szkła z rozbitego znicza, a następnie nadepnął na twarz
butem.
– Ja mówiłem, co ty człowieku robisz – zeznawał Tomasz N. –
A on: Weź się odpier…, lepiej byś pomógł nałożyć płytę”. Gdy się
schylił, wyjąłem mu z kieszeni spodni komórkę. Próbował mi ją
odebrać, trochę się szarpaliśmy i wtedy płyta spadła. Zacząłem
uciekać, Grzesiek za mną. Później chciałem o wszystkim zawiadomić
policję, ale się bałem. Raz nawet podszedłem do patrolu
w radiowozie. Powiedziałem, że podejrzewam, gdzie jest ta
poszukiwana kobieta i wiem, kto jest sprawcą. Ale policjanci, którzy
znali moją rodzinę, bo z bratem były kłopoty, pouczyli mnie, żebym
z mundurowych nie stroił sobie żartów.
Gdy po dwóch latach zaczęły się przesłuchania, Grzegorz S.
przyjechał do N. i kazał mu wziąć winę na siebie, bo jest nieletni, nie
mogą go skazać. Obiecał, że będzie mu przez rok płacił po 2 tysiące
złotych. – Ja mu uwierzyłem – twierdził podejrzany – dlatego tak się
obciążyłem za pierwszym razem. Dopiero pod celą w areszcie
dowiedziałem się, że nieletni to jest wtedy, gdy nie ma skończonych
17 lat, a ja już byłem po opijaniu osiemnastki. Powiedzieli mi, że
mogę dostać nawet dożywocie. Dlatego postanowiłem wyjawić całą
prawdę.
Przeprowadzono wywiad środowiskowy. Tomasz N., z zawodu
rzeźnik, miał jeszcze ośmioro rodzeństwa. Jego ojciec pracował jako
robotnik w fabryce, matka sprzątała w biurach. To była biedna, ale
trzymająca się razem rodzina. Wiosną 2008 roku (czyli już po
zaginięciu Bronisławy R.), wszyscy przeżywali rozpacz Tomka, gdyż
rzuciła go dziewczyna. Chciał popełnić samobójstwo – wszedł na
słup wysokiego napięcia, ale go nie poraziło. Potem zamierzał
wyskoczyć z trzeciego piętra, zdołali go powstrzymać, bo urwała się
w oknie klamka.
Po tym wszystkim wyjechał na roboty do Anglii. Wrócił po roku
i przeprowadził się do Częstochowy, gdzie znalazł pracę na budowie.
Serce matki
Na procesie wylano wiele łez. Matka Tomasza N. z płaczem
zapewniała sąd, że to dobre dziecko, on na pewno nie zabił. Na
dresach, w których syn był tamtej nocy na dyskotece, zauważyła
nazajutrz tylko kilka brązowych plamek, czyli najwyżej przypadkowo
się otarł o tę biedną R.
Matka Grzegorza S. prosiła, aby sąd wziął pod uwagę, że jej syn
przez dwa lata żył z takim strasznym ciężarem na sercu, nie mogąc
nikomu wyjawić tajemnicy.
– Widzieliśmy, że często jest poddenerwowany, ale nikt w rodzinie
nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo musiał to przeżywać. Dopiero po
jego aresztowaniu otworzyły nam się oczy.
(W tym momencie oskarżony, student 3 roku, z płaczem
oświadczył, że bardzo żałuje tego, co zrobił, ciągle modli się o spokój
duszy świętej pamięci Bronisławy R.).
Zbigniew R., jeden z synów zamordowanej, w imieniu rodziny
występujący na procesie jako oskarżyciel posiłkowy, przejmująco
wyznawał, co przeżywają, myśląc o śmierci matki w tak strasznych
okolicznościach. Stracili też ojca, udręczonego psychicznie
wielokrotnymi przesłuchaniami. Zbigniew dopiero na sali sądowej
dowiedział się, że jego matka zbierała puszki nie dlatego, że, jak
sądził, cierpiała na bezsenność, lecz aby pomóc jego bratu, który
popadł w długi.
Sąd dał wiarę pierwszej wersji wyjaśnień Tomasza N.
Prawomocnym wyrokiem skazał go na 25, a Grzegorza S. na 15 lat
więzienia. Nieletni Paweł L. i Emil L. otrzymali wyroki po 12 lat
więzienia.
Tomasz N. przyszedł na rozprawę z tatuażem na ramieniu,
wydzierganym w areszcie: „Vide Cul Fide”. To nazwa przeboju
rapowego zespołu Rosiak MIX & Master. Skazany wyjaśniał, że
„podpadają” mu słowa dyskotekowej piosenki: „Zatańcz ze mną
ostatni raz/ co z nami będzie /za oknem świt/ nie pytaj mnie
o wczoraj/ w mojej głowie same paranoje/ miało być niebo, będzie
piekło…”.
Towarzysze
Dziewiętnastoletni Marcin N., w klasie zwany Pankiem, chodził
z Justyną J. do technikum gastronomicznego w Inowrocławiu.
Podkochiwał się w niej od pierwszej klasy. Nie dość, że była ładna, to
jeszcze prymuska. Justyna lubiła towarzystwo Marcina, ale tylko jako
kolegi. Gdy dawał jej do zrozumienia, że pragnie czegoś więcej,
odsuwała się. Przed maturą poznała rówieśnika, Mateusza, i odtąd
wszyscy w klasie wiedzieli, że to jest jej chłopak.
Panek niby się z tym pogodził, ale raz po raz w licznych esemesach
do Dżi dawał do zrozumienia, co do niej czuje.
Odpowiadała: Nigdy nie chciałam, żeby Mat był o ciebie zazdrosny.
Zwłaszcza o ciebie. Ale jak tak robisz, to się czuję niezręcznie.
Marcin w odwrotnej poczcie: To ty dajesz najwięcej szczęścia
i Twoja osoba jest jak sacrum, postaraj się dostrzec, dla kogo naprawdę
jesteś szczęściem, a kto jedynie tworzy iluzje wokół Twojej osoby.
Chcąc z nią przebywać jak najwięcej, wymyślił tajną organizację
„Towarzysze”, do której zaliczył przede wszystkim Justynę i kilku
kolegów z klasy. Statut zakładał, że więzi łączące członków
organizacji są ważniejsze niż miłość kobiety i mężczyzny.
Dziewczyna przystąpiła do organizacji, ale nadal nie chciała
zrezygnować z Mateusza. Marcinowi trudno było ukryć przed
rówieśnikami, co przeżywa. Szukając pociechy, dotarł w internecie
do fanatyków zjawisk paranormalnych i tak zwanej wiedzy tajemnej.
Przyjacielowi z klasy, Kamilowi T., zaczął opowiadać, że ma w sobie
dwie postaci niematerialne, które mają wpływ na jego myślenie
i podświadomość. Mówił, że ci towarzysze chcą zabić kilka osób
i wchłonąć ich dusze, co pozwoliłoby zdobytą energię przekazać
ukochanej kobiecie.
W tych rozmowach pojawiło się tajemnicze słowo banszi, według
mitologii irlandzkiej zjawy zwiastującej śmierć, pośredniczki między
krainą zaświatów a ludźmi. Marcin nie znał mitologicznego
pochodzenia tej postaci. (Irlandzki Banshee jest kobietą ubraną na
biało, a nieszczęśnik, który spojrzy w jej w twarz, umiera ze strachu).
Zetknął się z tą nazwą w popularnych grach komputerowych, jak
Warcraft, World of Warcraft, Ghost Master, Heroes of Might &
Magic V., przy których spędzał długie godziny. A także podczas
lektury powieści Andrzeja Sapkowskiego i o Harrym Potterze. Tam
Banshee jest rodzaju męskiego.
Tajemnicze treści zaczarowanego świata pobudzały i tak już
wybujałą wyobraźnię młodego mężczyzny. Dawały wygodne
wyjaśnienie, że nie wszystko od niego zależy, nadprzyrodzone moce
są silniejsze od człowieka, trzeba się im podporządkować. Szkoła
gastronomiczna w żaden sposób nie objaśniała mu świata, wiedzy
szukał w intrenecie; niestety, również w śmietniku zdeformowanych
informacji. Wyczytał na przykład, że pojęcie świata zaczarowanego
pojawiło się na przełomie XIX i XX wieku w koncepcji socjologicznej
Maxa Webera. Zrozumiał z tego tyle, że w społeczeństwie
obowiązuje posłuszeństwo pewnych osób wobec rozkazów
wydawanych przez „górę”. To mu pasowało do koncepcji hierarchii,
jaką ustanowił dla towarzyszy. Oczywiście siebie sytuował na
szczycie tej drabiny.
Gdy opowiadał o wszystkim Justynie, widział w jej oczach podziw.
Mogła go słuchać godzinami.
To ja zabiłem
Dwudziestego drugiego marca 2011 roku Justyna J. obchodziła tak
zwaną osiemnastkę. W klasie obowiązywało postawienie tortu,
a jubilat mógł liczyć na prezenty. Utarło się, że powinno to być coś
fikuśnie erotycznego. Justyna dostała pejcz, a ponadto od Mateusza
koronkowe czerwone stringi. Marcin dołożył się do składkowego
prezentu, ale na osobności postanowił obdarować Dżi jeszcze
czarnym gorsetem. Chciał go wręczyć przed urodzinowym
spotkaniem w szkole, wyznaczonym w samo południe. Justyna
obiecała, że przyjedzie z Kruszwicy wcześniej.
Upewniał się esemesem: Nie zawiedziesz mnie? Ponaglał: Ej,
naprawdę nie dasz rady prędzej? Ja będę czekał już od ósmej.
Ostatecznie wytargował, że Justyna dotrze do Inowrocławia na
dziesiątą. Czyli 2 godziny sam i 2 godziny z Tobą – podsumował.
Odebrał ją z przystanku PKS-u, zanieśli tort do szkoły, potem
poszli na spacer. W okolicy wieży ciśnień zaproponował wejście do
zepchniętego na ślepy tor starego wagonu. Ona się wahała, ale
ostatecznie uległa jego perswazji. Tam Marcin dał dziewczynie
urodzinowy prezent. Nie wiadomo, dlaczego nie spieszyło jej się na
spotkanie z klasą. Gdy o 12.01 zadzwonił na komórkę kolega
z pytaniem, gdzie jest, bo wszyscy już czekają, odpowiedziała, że
w wagonie za Solanką. Jak twierdził później w sądzie, nie wyczuł,
żeby była przestraszona.
Chwilę później Marcin przewrócił ją na podłogę i dusił zerwanym
stanikiem. Broniła się, a on stanął na jej krtani. Założył
zamordowanej okulary, do ręki wsunął telefon komórkowy. Oparł
bezwładne ciało o ścianę wagonu. Z kieszeni wyjął dwie monety –
dwuzłotówkę i grosz – i włożył je ofierze do ust. Wszystkie te
czynności zarejestrowała kamerka, zainstalowana w jego zegarku.
Około godziny 12.30 rozdzwoniła się jego komórka. Telefonowali
koledzy zniecierpliwieni czekaniem na jubilatkę. Odpowiadał, że nie
wie, gdzie jest Justyna, on chyba nie przyjdzie, bo boli go głowa.
Poszedł do Biedronki kupić coś do zjedzenia i wrócił PKS-em do
domu. W komputerze włączył kreskówkę o dzielnym lwie Sinbie,
niesłusznie oskarżonym o zabójstwo ojca króla Lwiej Skały.
Oglądając, wysłał do Justyny esemesa z pytaniem, kiedy skończy
robić to, co robi. Potem położył się na tapczanie i usnął.
Po obudzeniu się około godziny 17.00 znów wysłał do niej
esemesa: Ja już zdążyłem się przespać, a od Ciebie nic nie przyszło,
pewnie wyłączyłaś, bo byłaś z Matem.
A potem już co kilka minut w telefonie zamordowanej pojawiały
się kolejne wiadomości od Marcina N. Ej Dżi, on jeszcze jest z Tobą?
A co wy tam tyle czasu robicie? Nie zawiedź mnie.
Jak mogłaś się do mnie nie uśmiechnąć, gdy odchodziłaś?
O której cię jutro obudzić?
Równocześnie odpowiadał na telefony kolegów z klasy. Wszyscy
wypytywali, co z Justyną, szukają jej, nie daje znaku życia. Twierdził,
że ostatni raz widział Dżi koło godziny 12.00 przy parku, chciała na
chwilę spotkać się z Mateuszem. Kiedy zadzwonił chłopak Justyny,
kazał mu się odpierd…
Przed wieczorem wrócił do domu Jakub, starszy brat Marcina.
Chłopak poprosił go o podrzucenie samochodem do Inowrocławia,
bo chciałby się przyłączyć do szukania Justyny. Podczas jazdy
zauważył ni stąd ni zowąd:
– Chyba mnie bardzo kochasz, skoro mnie wieziesz.
– Co z tego? – burknął Jakub.
– Bo to ja udusiłem Justynę. Poniosło mnie – padło wyjaśnienie.
Marcin błagał, żeby pojechali tam, gdzie stoi wagon, ale brat
przekonywał go, że trzeba zawiadomić policję. Ostatecznie na chwilę
zatrzymał się w parku, aby młodszy brat mógł przemyśleć, co powie
na komendzie. Marcin nadal miał na przegubie zegarek z funkcją
nagrywania pliku audiowizualnego.
Szkolna miłość
Poprzedzony marszem milczenia pogrzeb osiemnastoletniej
Justyny J. w Kruszwicy był demonstracyjny. Uczniowie nieśli białe
róże.
Przesłuchiwany w prokuraturze Marcin nie przyznał się do
świadomego zamordowania dziewczyny. Twierdził, że to nie on
znęcał się nad ofiara, ale Banszi i jej demoniczny towarzysz Joker.
On był tylko biernym obserwatorem. I nie on doprowadził do
śmierci. Gdy wychodził z wagonu, Justyna była bezwładna, ale
wyczuwał słabnące uderzenia jej serca, gdy dotykał piersi. Nie mógł
uratować dziewczyny, bo Pani Śmierć Banszi cały czas go
kontrolowała, nawet wtedy, gdy już był na ulicy.
Dlaczego znaleźli się w wagonie? Bo chciał jej pokazać
nawiedzone miejsce z magicznie falującymi ścianami. Właśnie tam
zamierzał wręczyć jej urodzinowy prezent, bo otoczenie – odrapane
ściany, nabazgrane na nich napisy wskazywały, że ktoś tu był przed
nim i tak jak on też cierpiał. Justyna ucieszyła się z gorsetu, ale nie
chciała go przymierzyć. Nie nalegał. Wystarczyło mu, że go
przytuliła. Po tym wszystkim, co się stało, bardzo rozbolała go
głowa, nie mógł się skupić. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego Banszi
zabiła Justynę. Nie miała potencjału energetycznego, który mógłby
przejąć po jej śmierci.
– Skąd wiesz o istnieniu Jokera? – zapytał przesłuchujący. –
Z internetu. On się pojawia w komiksach wydawanych przez DC
Comics oraz filmach związanych z postacią Batmana. To seryjny
morderca, zawładnął mną, ale tylko w połowie, bo druga część mojej
duszy jest pod wpływem Romantyka. On się pojawił po poznaniu
Justyny i pod jego wpływem zacząłem dostrzegać piękno w rzeczach,
w których nawet tego nie ma.
Marcin N. wymienił nazwiska kolegów, którym się zwierzał, że
Joker i Romantyk mają nad nim władzę. Kamil T. zaproponował mu
uwolnienie się od demonów przez egzorcyzmy, ale z porady nie
skorzystał.
Podczas kolejnego przesłuchania podejrzany przyznał, że zabił,
ale nadal twierdził, że nie chciał tego zrobić, nie był wtedy sobą.
Wysyłając po południu esemesy do Justyny wiedział, że ona nie żyje,
ale nie dopuszczał do siebie tej myśli. Właściwie zabiła Banszi, bo
chciała pokazać, że jest silniejsza od niego.
Podczas procesu przez salę sądową przewinęło się wielu uczniów
szkoły gastronomicznej. Ich zeznania były swoistym świadectwem
uczuć oskarżonego. Rówieśnicy okazali się bystrymi obserwatorami.
Krystian K., który znał Marcina od 3 lat uważał, że zwyczajnie był on
w Justynie zakochany. Chciał ciągle o niej mówić, każdy pretekst był
dobry. Zaczynał zwykle od tego, że mu się śniła, coś jej groziło, a on
ją ratował. Kiedy odprowadził Dżi na przystanek PKS-u, zawsze się
upewniał, czy ma miejsce siedzące i czekał aż samochód odjedzie.
Gdy długo nie odpowiadała na jego esemesy, wpadał w panikę. Ale
nigdy nie powiedział wprost, że ją kocha, a ona nie dawała mu
nadziei. Gdy na imprezie po kilku piwach musnął wargami jej
policzek, dała mu odczuć, że sobie tego nie życzy.
– Dla Marcina Justyna była świętością, czuł się za nią
odpowiedzialny. Jej to imponowało. Wiem, że przed ostatnim Bożym
Narodzeniem powiedział jej, że chce czegoś więcej niż przyjaźni –
twierdził Marek S.
Czy dostrzegali jakieś zagrożenie dla koleżanki? Nie, bo Marcin
w gruncie rzeczy był bardzo nieśmiały. Wszyscy wiedzieli, że lubi
fantazjować, a ponieważ nałogowo oglądał w komputerze filmy
o Batmanie żartowali, że wkrótce będzie fruwał nad szkołą.
Ale Kamil T., przyjaciel, wyznał w sądzie:
– Gdybym wiedział, że Marcin chce zabrać Justynę do wagonu, to
bym nie pozwolił, bo on traktował to miejsce jako naznaczone
śmiercią. Nazywał je portalem z tego świata na tamten. Zwierzał się,
że ma dwie zwalczające się dusze: dobrą i złą. Czasem górę brała ta
druga i wtedy „miał doła”. Przychodził do mnie, żeby się wygadać.
Ale trudno się rozmawiało, bo był agresywny. Czepiał się każdego
słowa.
Poza Kamilem oskarżony miał jeszcze jedną osobę, przed którą się
otwierał. Była to mieszkająca w Toruniu Ewelina P., dla Marcina
autorytet w sprawach ezoteryki. To ona pierwsza powiedziała mu
o kamieniu filozoficznym i pożyczyła powieść J.K. Rowling o Harrym
Potterze, gdzie jest wiele odnośników do tego pojęcia. Również od
tej duchowej przewodniczki dowiedział się, że interpretację alchemii
znajdzie w opowiadaniach Paula Coelho. Kształcony na kucharza
Marcin czuł się wyróżniony, że Ewelina właśnie jego chce
wprowadzić w arkana wiedzy tajemnej, przeznaczonej tylko dla
wybrańców. Poznawał w internecie takie słowa jak okultyzm, New
Age, gnostycyzm. Z astrologii przejął, że dusza i kosmos są
w tajemniczy sposób ze sobą powiązane. „Jak na górze, tak
i na dole”. Podobał mu się taki pogląd, zwany „czwartą drogą”, że
ludzie normalnie funkcjonują jak automaty, które jednak mogą się
przebudzić dzięki specjalnym magicznym praktykom.
– W tym wagonie naprawdę była magia – twierdziła świadek. –
Tam ściany jakby falowały. Marcin prosił mnie, żebym znalazła
sposób na zwiększenie jego mocy. Ale to zawsze się wiąże
z krzywdzeniem innych ludzi. Ja mu to tłumaczyłam. To wtedy
wymyślił tych towarzyszy, których należy kochać bardziej niż
rodzinę czy narzeczonego. Justyna mi się zwierzała, że Marcin kazał
jej się zdecydować – czy będzie go traktowała jako towarzysza czy
też jak zwykłego kolegę. Ona nie chciała być towarzyszką.
Zeznawał też Mateusz K., chłopak ofiary. Opowiedział o pewnym
zdarzeniu: dwa tygodnie przed tragiczną śmiercią Justyna dostała
esemesa od Marcina i nie chciała mu go pokazać, była zmieszana.
– Wtedy stałem się podejrzliwy, robiłem swojej dziewczynie
wymówki, że mnie zdradza. Zapewniała, że to tylko takie zgrywanie
się jej starego kumpla. W końcu się przeprosiliśmy, ale byłem
wkurzony, bo ostatnio Marcin naprawdę mnie prowokował – gdy
podjeżdżałem samochodem pod szkołę, ostentacyjnie obejmował
Justynę na pożegnanie.
Dla wychowawczyni klasy widok trzymających się często za ręce
Marcina i Justyny nie był niczym niezwykłym. W klasie maturalnej
dzieci przeżywają zwykle pierwszą miłość i tak ta para była
traktowana. Skoro nie sprawiała problemów wychowawczych, mogła
liczyć na życzliwość grona. Nauczycielka nie zauważyła, aby Marcin
interesował się inną religią czy ezoteryką. Justyna była najlepszą
uczennicą i chętnie pomagała w pracach społecznych. Sprawiała
wrażenie mocno stąpającej po ziemi.
Również Jakub, brat oskarżonego, nie zauważył dziwnego
zachowania Marcina.
– Gdy jechaliśmy do Inowrocławia – zeznał na rozprawie – brat
nic nie mówił o Banszi, Romantyku czy Jokerze. Pytał konkretnie,
czy mu pomogę zakopać ciało Justyny. Wcześniej też nie
zauważyłem, aby interesował się ezoteryką, w każdym razie mnie
o nic takiego nie pytał, choć z racji tego, że studiowałem, liczył się
z moim zdaniem.
Symulował opętanie
Zabójca dziewczyny został poddany długotrwałemu pobytowi
w klinice psychiatryczno-psychologicznej i obserwacji. Nie
stwierdzono u oskarżonego zaburzeń świadomości ani urojeń.
Tomografia komputerowa mózgu nie wykryła żadnych anomalii.
Marcin N. nie miał tak zwanej osobowości mnogiej, nie cierpiał na
omamy i urojenia. Poziom umysłowy badanego określono w górnym
obszarze normy intelektualnej.
Stwierdzono jednak u niego życiową naiwność, nieumiejętność
radzenia sobie z silniejszymi doznaniami emocjonalnymi.
Dziewiętnastolatek żył w świecie wirtualnym; szczególnie był
uzależniony od gier komputerowych. Obdarzony bardzo żywą
wyobraźnią i skłonnością do fantazjowania usiłował doznania
emocjonalne maskować rzekomą ingerencją w jego życie postaci
z filmów fantasy.
Biegły psycholog zwrócił uwagę na pewien incydent, który zdarzył
się w życiu Marcina N. kilka lat wcześniej, kiedy był w drugiej klasie
gimnazjalnej. Mianowicie chłopiec przyniósł do szkoły siekierę, aby
zabić katechetkę, bo „nie lubił tej pani”. Nic się nie zdarzyło,
siekierę zobaczyli tylko koledzy z klasy, bo też dla nich została
przyniesiona – chodziło o to, żeby podziwiali odwagę Marcina. Od
dziecka N. lubił być inny, otoczony nimbem tajemniczości. Incydent
z nauczycielką religii zakończył się oddaniem chłopca pod opiekę
kuratora. Z czasem dozór został uchylony, bo uczeń nie sprawiał
kłopotów wychowawczych.
Psycholodzy ocenili też stosunek Marcina N. do ofiary. Jako motyw
zbrodni przyjęli zawód miłosny. Ich zdaniem wysyłanie esemesów
do ofiary po tragicznym zdarzeniu to przejaw działania mechanizmu
obronnego sprawcy. Temu samemu służyło mówienie o sobie jako
o osobie trzeciej; że zabił nie on, ale tkwiący w nim Joker. Ale to nie
było opętanie przez demony. Marcin N. w chwili zbrodni miał pełną
zdolność rozpoznania znaczenia czynu i pokierowania swym
postepowaniem. Biegły wskazał na potrzebę odbywania kary na
oddziale terapeutycznym zakładu karnego.
Sąd skazał oskarżonego na 25 lat więzienia. Wyrok został
utrzymany zarówno w II instancji, jak i w Sądzie Najwyższym.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Morderca melancholijny
6
Barbara T. obudziła się, czując, że ktoś na nią wskoczył. Zobaczyła
wykrzywioną grymasem wściekłości twarz Piotra, byłego męża.
Siedział na niej okrakiem, trzymał nóż. Zerwała się, przewracając
napastnika na łóżko, wybiegła z krzykiem do pokoju
szesnastoletniego syna Antka. Napastnik był tuż za nią. Raptownie
obudzony chłopiec nie rozumiał, dlaczego matka ma zakrwawioną
koszulę nocną i krzyczy: „Uciekaj, bo cię zabije”. Oprzytomniał, gdy
na plecach poczuł ból od ciosów nożem, które ojczym zadawał na
oślep.
Antek rzucił się w kierunku pokoi hotelowych na drugim piętrze.
Pustych, bo w agroturystycznym gospodarstwie w środku Sudetów
akurat nie było gości. Za okienną szybą zobaczył języki ognia,
strzelające od piwnic, i w panice wyskoczył z drugiego pietra – na
szczęście w zaspę śniegu. Prawie goły, jedynie w slipach dobiegł do
drewutni, gdzie stała maszyna do obróbki drewna, przykryta
plandeką. Ukrył się pod nią. Chwilę potem widział ojczyma
z kanistrem w ręku, jak usiłował zerwać kłódkę na drzwiach do
stajni. Na podwórzu było już jasno od ognia, który ogarnął cały dom.
Chłopiec przeczołgał się do potoku, dzielącego sąsiadujące obejścia.
Chciał go przejść w bród, ale po ostatniej śnieżycy rzeczka wezbrała
gwałtownie, a ponadto chłopiec nie utrzymał równowagi na
oblodzonej cembrowinie i wpadł do wody głową w dół. Nie miał siły
wyczołgać się na drugi brzeg. Od śmierci uratował go sąsiad, który
obudzony o drugiej w nocy szczekaniem psów wyszedł na dwór
zobaczyć, co się dzieje.
Zmarzniętego, mokrego nastolatka zaniósł do swego domu, skąd
jego żona zawiadomiła straż pożarną i usiłowała dodzwonić się na
pogotowie. Ponieważ ledwo uspokojone psy znów podniosły alarm,
gospodarz ponownie wyjrzał na podwórze, a nie widząc niczego
niepokojącego, obszedł je dookoła. Za bramą, na kładce przerzuconej
przez potok dojrzał ciemną plamę. Nie od razu rozpoznał ludzką
postać, bo na drodze z powodu wyłączenia prądu przez strażaków
panowały nieprzeniknione ciemności.
Na śniegu leżała ubrana tylko w koszulę nocną Barbara T. Miała
liczne rany cięte na twarzy, rękach i szyi. Chciała coś powiedzieć
swemu wybawcy, ale z jej gardła wydobywał się tylko charkot.
Wreszcie sąsiad zrozumiał, że prosi o ratowanie syna. Uspokoił ją, że
chłopiec jest bezpieczny, zaraz przyjedzie lekarz.
Pogotowie zabrało matkę i syna do szpitala. Obrażenia Barbary T.
okazały się tak poważne, że trzeba było ją umieścić na OIOM-ie,
a potem szukać pomocy u specjalistów chirurgii estetycznej. Ofiara
napaści przeszła 8 operacji rekonstrukcji twarzy i nie był to koniec
jej cierpień.
Gdy Barbara T. doszła do siebie na tyle, że mogła zostać
przesłuchana, z detalami opowiedziała prokuratorowi, co przeżyła
owej tragicznej nocy z 14 na 15 stycznia. Największą traumą była
ucieczka przed oprawcą do sąsiadów. Po wyczołganiu się z własnego
podwórka myślała, że najgorsze już minęło. I wtedy poczuła, że ktoś
łapie ją za nogi, rzuca na ziemię. To był Piotr J., który po podpaleniu
budynków zorientował się, że żona uciekła. Na pokrytej śniegiem
ziemi stoczyli walkę na śmierć i życie – kobieta jakimś cudem
okazała się silniejsza. Zdołała wepchnąć mężczyznę w zaspę, a sama
wybiec za ogrodzenie. Niestety, na mostku, brocząc krwią z licznych
ran, straciła przytomność. Uratowały ją własne psy, które nie
pozwoliły napastnikowi zrobić jednego kroku.
To dzięki tym wilczurom właściciel domu obok, który przybiegł na
ratunek, domyślił się, że kobieta z krwawą miazgą zamiast twarzy
jest jego wieloletnią sąsiadką.
Przyjaciółka ma glos
Przed sądem oskarżony przyznał się do winy i zaraz potem
odmówił składania wyjaśnień.
Barbara T. nie musiała wiele mówić o tym, co przeszła. Blizny na
jej twarzy powodujące trwałe oszpecenie – przeszła już 9 operacji,
a czekały ją następne – były wymownym dowodem doznanych
cierpień i psychicznej udręki z powodu obecnego wyglądu. W aktach
sprawy jest jej zdjęcie przed pożarem – atrakcyjnej blondynki.
Po napaści męża i ucieczce z płonącego domu nabawiła się
choroby układu oddechowego, została jej też niesprawność prawej
ręki. Kalectwo pozbawiło ją możliwości robienia witraży, w czym
wcześniej, jako absolwentka liceum plastycznego się specjalizowała.
Bardzo pogorszyła się sytuacja materialna ofiary; ranczo zostało
spalone prawie do fundamentów. Z ubezpieczenia domu starczyło
tylko na położenie dachu. Kobieta nie miała wyjścia – postanowiła
sprzedać swoje wymarzone miejsce na ziemi. Ale nie mogła znaleźć
kupca i od ponad roku była na utrzymaniu rodziców.
Do tego doszły kłopoty ze stanem psychicznym syna. Od czasu,
gdy wyskoczył z drugiego piętra przed ojczymem goniącym go
z nożem, nie mógł w nocy spać, każdy szelest za oknem sprawiał, że
czuwał do rana. Chłopiec nadal potrzebował pomocy psychologa.
Prokurator żądał dla oskarżonego 15 lat więzienia. Sąd okręgowy
uznał, że wystarczy 8 lat, ale po apelacji karę zwiększono do 12 lat
odosobnienia. Ponadto przysądzono ofiarom zadośćuczynienie od
sprawcy – 100 tysięcy złotych dla Barbary T. i 10 tysięcy dla jej syna.
Sąd apelacyjny orzekł, że podniesiony przez oskarżonego zarzut
wobec ofiary, iż zostawiła go dla innego mężczyzny, jest niczym
niepopartym wymysłem. Stan wzburzenia, jakiego rzekomo doznał
na wiadomość o małżeńskiej zdradzie, był zakorzeniony
w nieprawidłowych cechach osobowości Piotra J., a nie
w wymyślonym na użytek linii obrony zdarzeniu. Kasacja do Sądu
Najwyższego została odrzucona.
Barbarę T. czekała jeszcze sprawa rozwodowa. Sądziła, że wobec
skazania męża na długie lata więzienia orzeczenie o rozwiązaniu jej
małżeństwa zapadnie szybko. Myliła się. Niespodziewanie na
sprawie rozwodowej po stronie pozwanego opowiedziała się jej
najbliższa przyjaciółka, Sabina K.
Od lat nie miały przed sobą tajemnic. Ponadto łączyło je wspólne
wykonywanie witraży do kościołów. Gdy po dobiciu transakcji
z proboszczem szły na kawę, Sabina K. niejednokrotnie
wysłuchiwała zwierzeń Barbary o jej związku z J. Dominował ton
rozczarowania.
– Odwiedzałam w więzieniu skazanego Piotra J. – przyznała przed
sądem Sabina K. – Robiłam to w tajemnicy przed przyjaciółką, co nie
było trudne, bo nasze kontakty się urwały.
Z zeznań tego świadka wynikało, że Barbara T. kilka tygodni przed
tragicznym zdarzeniem poinformowała pisemnie męża, że już go nie
kocha i chce się rozwieść.
– Piotr bardzo to przeżywał, ciągle nosił przy sobie wyznanie
żony, również owej nocy, gdy uciekał z płonącego rancza. Miesiąc po
tragedii rozmawiałam z Antkiem. Zapytałam go wprost, czy mama
kogoś ma. Odpowiedział wymijająco, ale uśmiechem dał mi do
zrozumienia, że jest ktoś taki – zeznała Sabina K.
Przyjaciółka poszkodowanej zaprezentowała się przed sądem jako
gorliwa obrończyni oskarżonego o podpalenie i rozbój. W jej oczach
był on ofiarą kobiety, która po raz drugi wyszła za mąż tylko dlatego,
że potrzebowała „wołu roboczego” w gospodarstwie
agroturystycznym. To on wybudował stajnie, oporządzał konie,
powiększył część hotelową dla gości. Żona artystka siedziała na
strychu, w swej pracowni witraży. I jeszcze narzekała, że nie ma
z kim porozmawiać o literaturze, sztuce, bo mężowi brak
wykształcenia.
Sabina K. jak mogła, tak bagatelizowała krzywdę swej przyjaciółki.
Gdy Barbara skarżyła się przed sądem, że owej tragicznej nocy
doznała urazu prawej ręki i to kalectwo uniemożliwia jej artystyczne
spełnienie się, usłyszała ripostę świadka, że to przesada, wszak
witraży nie robi się na akord.
Sprawa rozwodowa zakończyła się orzeczeniem rozwiązania
małżeństwa z winy obu stron.
***
***
***
***
„Kochani Rodzice.
W pierwszych słowach mego listu chcę was przeprosić za to, że
zrobiłem coś strasznego. Ale pamiętajcie, b. was kocham i żałuję
tego. Działałem w afekcie, nie byłem świadomy. Trudno się dziwić,
przecież ja straciłem syna. Był już czwarty miesiąc, taki duży
chłopak. Teraz myślę, że ta kobieta chciała mnie wykorzystać nawet
kosztem życia naszego syna. Bo miała kilka długów do spłacenia, a ja
jej byłem potrzebny do zaciągania pożyczek. Chciała wziąć pieniądze
i później mnie zostawić.
Mam do was tylko jedną prośbę – kochajcie się. Przepraszam, że
was zawiodłem. Wieczorem odmawiam koronkę do Miłosierdzia
Bożego. Modlę się codziennie o zdrowie was wszystkich, najbardziej
o mamę, tyle jej zdrowia napsułem. Ja byłem ten najgorszy, ze mną
było najwięcej problemów, ale to się zmieni, gdy wyjdę…
Codziennie sprzątam celę, zmywam naczynia, a wieczorem, jak
tylko starczy sił, dopóki nie zasnę, spędzam czas na modlitwie”.
Do braci:
„Mamie napsułem nerwów i teraz zamiast pomagać w doczekaniu
spokojnej starości, tylko dobiłem kilka gwoździ do jej trumny.
A wszystko przez to, że zapoznałem Iwonę. Kiedy z nią
zamieszkałem, nie byłem sobą. Strasznie się zmieniłem. Robiłem
wszystko, o co mnie poprosiła. Nie miałem swego zdania i nie byłem
w stanie logicznie myśleć.
Była zwykłą k…, rurociągiem. Wykorzystała moją miłość do dzieci
i moje dobre serce. Nie jest mi łatwo żyć, bo zabiłem k…, a będę
odpowiadał za zabicie człowieka. Nienawidzę tego świata,
nienawidzę siebie. Oszukała mnie, oszukała wszystkich.
Dlaczego ona to zrobiła? Ile osób w ten sposób skrzywdziła!
Przecież ten chłopak mógł żyć, gdyby nie jego zła matka, miał tylko
17 lat. Boże, ratuj! Może kiedyś wyjdę, ale nie jest łatwo wiedzieć, że
tyle ludzi przez nią cierpi.
Dla wszystkich ja jestem złym człowiekiem, bandytą, mordercą.
A to ona była zła, przez nią teraz wszyscy cierpią. Nikt nie wie, że
jestem niewinny pomimo tego, co zrobiłem.
Ja chcę być znów na wolności, tak jak ptak.
Szymek, a ty się ucz, weź przykład z Arka. Pobawimy się, jak
wyskoczę stąd”.
***
Fatalne zauroczenie
W aktach sądowych znajduje się ostatnie zdjęcie
trzydziestodwuletniej Anety P., zrobione telefonem komórkowym.
Zgrabna blondynka w krótkim trenczu stoi koło fontanny na Rynku
we Wrocławiu. Wysokie szpilki, w ręku aktówka. Wpatruje się
w wylot jednej z uliczek. Czeka na kogoś? Widać, że zatrzymała się
w biegu, nie będzie wysiadywać na pobliskiej ławce.
Aneta to kobieta sukcesu. Skończyła prawo, ma odpowiedzialną
pracę w instytucji państwowej, zamierza otworzyć kancelarię
adwokacką. Mieszka na wsi pod Wrocławiem w poniemieckim domu,
który kupiła i przebudowuje na hacjendę.
Trzy lata wcześniej za pośrednictwem portalu e-Darling poznała
Marka S. Bardzo przystojny, młodszy od niej o 6 lat. Przedstawił się
jako doradca finansowy; szybko odkryła, że jest kucharzem w jednej
z wrocławskich restauracji. To niewinne kłamstwo uznała za przejaw
infantylizmu i puściła w niepamięć.
Spotykają się. Ona ma pieniądze, na weekendy wymyśla
atrakcyjne wycieczki. Na przykład jadą do Mosznej (opolskie) do
stuletniego zamku, niegdyś własności rodu Wincklerów. To bardzo
osobliwa budowla zdobna w 99 niebotycznych wież, nie bez powodu
nazywana przez architektów gargamelem – tyle w niej pomieszania
stylów: od podrabianego gotyku po eklektyzm. Właśnie na szczycie
jednej z wież Marek wyznaje jej miłość.
Wkrótce wprowadza się do jej hacjendy. Jego brat pomaga
w dokończeniu robót remontowych. W wigilię Bożego Narodzenia
2010 roku Aneta zaręcza się z Markiem. Jadą do jej rodziców, aby
poznali przyszłego zięcia.
Kilka tygodni później kobieta oznajmia narzeczonemu: musimy
porozmawiać. Chodzi o to, że jest niedojrzały emocjonalnie, nie tak
to sobie wyobrażała. Powinien się wyprowadzić.
Marek błaga, przeprasza, płacze. Bez skutku. Zmienia więc ton,
kategorycznie domaga się 15 tysięcy złotych tytułem dozoru nad
budowlańcami. Aneta uważa roszczenia kochanka za absurdalne;
jaki dozór, wszak on od rana do wieczora kucharzy w restauracji.
Wybija mu to z głowy i z przezorności prawniczej odbiera od S.
oświadczenie, że nie mają rozliczeń finansowych.
Były narzeczony przystaje na te warunki, ale nadal telefonuje,
nęka esemesami, w których zapowiada, że odbierze sobie życie.
Korzystając z tego, że nie zdążyła wymienić zamków w drzwiach,
podczas jej nieobecności układa w sypialni serce z kwiatów
z napisem „kocham cię”. Szuka pomocy u rodziców Anety, jej brata.
Bezskutecznie. Wszyscy radzą mu spasować – ze swoim wyglądem
nie powinien mieć problemu, aby poznać inną.
Tropy
Informatycy przejrzeli komputer Marka S. Okazało się, że jeszcze
tej samej nocy z 24 na 25 maja wpisywał w google hasła: „czas
rozkładania się zwłok w wodzie”, „ślady linii papilarnych na
zwłokach leżących w wodzie”, „jak łatwo skręcić kark kobiety”, „czy
gaz propan butan w butli może wybuchnąć po włączeniu radia,
w jakich innych okolicznościach”.
Sprawdzono połączenia z telefonu Anety. W godzinach
wieczornych 25 maja z tego aparatu wyszedł esemes do Przemysława
z informacją, żeby o niej zapomniał, bo wróciła do narzeczonego
Marka. Nie mogąc zrozumieć tak nagłego zwrotu w zachowaniu
dopiero co poznanej kobiety, Przemysław L. usiłował się do niej
dodzwonić, ale telefon był poza zasięgiem.
Sąsiad Anety powiedział policjantom o dziwnej wizycie Marka
24 maja około godziny dwudziestej pierwszej. Marek prosił, żeby
sąsiad pomógł mu zepchnąć koparką ziemię do ogrodu z pobliskiej
łąki. Sąsiad odmówił, tłumacząc, że nie ma już sprzętu budowlanego.
Brat Anety podejrzewał, że były narzeczony jego siostry mógł
porwać dziewczynę i z zemsty, że go nie chcę, gdzieś ją
przetrzymuje. Pamiętał wściekłość Marka, gdy na życzenie Anety
przeprowadził z nim rozmowę, żądając, aby Marek trzymał się od
niej z daleka.
Jerzy P., który od lat był powiernikiem siostry, jako jedyny
w rodzinie wiedział, co tak zraziło Anetę do Marka. Otóż kochanek
podstępnie zdobył jej PIN do bankomatu oraz elektroniczne hasło
konta bankowego. W ten sposób przelał sobie kilka tysięcy złotych.
Dla prawniczki była to zwykła kradzież.
– Bałem się o siostrę – wyznał P. – Często pytałem przez telefon –
jak tam Marek, ale ona, że nie ma o czym mówić. Kiedy już po ich
rozstaniu ten facet włamał się do jej domu, aby ułożyć na podłodze
róże, zaproponowałem siostrze, aby na pewien czas wprowadził się
do niej nasz ojciec. Ale Aneta obawiała się, że w nowym miejscu tata
będzie się nudził bez mamy. Nie zgodziła się. Zapewniała mnie, że
da sobie radę.
– „Nie traktuj mnie jak głupiej, bezradnej blondynki”, śmiała się.
Ale ja czułem w tych słowach strach. Kiedyś się jej wyrwało, że nie
zjadłaby niczego, co Marek by ugotował, bo mógłby ją otruć.
Jerzy P. nie wierzył, że po rozstaniu z kucharzem siostra spotykała
się z nim dobrowolnie, on musiał ją szantażować. Może tym, że
popełni samobójstwo i w liście pożegnalnym zwali winę na nią?
Wspominała mu, że tak jej groził.
– Niewykluczone – P. snuł domysły w komendzie policji – że ten
człowiek planował coś strasznego. Może wypadek drogowy? Na
początku maja odkryłem dwa umyślne nacięcia na pasku rozrządu
w jej samochodzie. Siostra podejrzewała, że to robota Marka.
Wszyscy w rodzinie martwiliśmy się, że Aneta nie może się odciąć od
tego faceta.
Zdecydowanie nie przypadł im do gustu. Byli z niej dumni.
Pierwsza w ich robotniczej rodzinie skończyła studia i to jakie –
prawo na Uniwersytecie Wrocławskim. Sama doszła do wszystkiego:
miała dobrą posadę, własną willę. Nie przewróciło się jej od tego
w głowie – w każde święta przyjeżdżała do rodzinnego domu,
odwiedzała krewnych. Do pełni szczęścia brakowało tylko udanego
zamążpójścia.
Gdy zapowiedziała, że przyjedzie z narzeczonym, rodzice
niecierpliwie czekali, aż oboje staną w progu. I wielkie
rozczarowanie. Matka poszła się wypłakać do łazienki, a ojciec
powiedział córce wprost: „To nie jest chłopak dla ciebie”.
– Drażniło nas jego zachowanie – zwierzył się Jerzy P. śledczemu.
– Ledwo wszedł, od razu się pochwalił, jaki to z niego król parkietu;
zawsze gdy tańczy, sypią się brawa. Nie pytając o pozwolenie, od
pierwszej wizyty zwracał się do moich rodziców per mamo, tato.
Anetę demonstracyjnie obejmował, całował przy wszystkich –
w naszej rodzinie takich rzeczy nie robi się na pokaz. Siostra była
zakłopotana, widziałem, jak go odciągała na bok i strofowała. Poza
tym kłamał – mówił, że jest doradcą finansowym, a potem się
okazało, że kucharzem. I co gorsze, na jej utrzymaniu.
Wszystko zaplanował?
Ciało Anety utopione w przydomowym szambie policja znalazła
27 maja. Sekcja zwłok wykazała, że kobieta zmarła na skutek
uduszenia. Zdaniem biegłego ucisk na krtań musiał trwać
przynajmniej kilkanaście sekund. Przed śmiercią ktoś silnie uderzył
ją w twarz. Charakter obrażeń wykluczał możliwość przypadkowego
ich powstania. Sprawca musiał wiedzieć, co się dzieje z ofiarą.
Następnego dnia dwudziestosześcioletni Marek S. przyznał się do
zbrodni. Pokazał też miejsce, gdzie wyrzucił torebkę dziewczyny
z dokumentami.
Jako podejrzany przedstawił następującą wersję wydarzeń:
Pokłócili się wieczorem 24 maja, gdy wyszła z łazienki i na schodach
powiedziała mu, że jest z nim w ciąży. Ale nie chce tego dziecka,
zdecydowała się na aborcję. Początkowo usiłował odwieść ją od tego
zamiaru, obejmował i całował. Ale ona nie przyjmowała żadnych
argumentów. Ogarnął go gniew, pociemniało mu w oczach; nie czuł,
że przedramieniem naciska na jej szyję i niechcący doprowadza do
zadławienia. Gdy Aneta stoczyła się po stopniach na podłogę, był
przekonany, że nie żyje. Ale nie sprawdzał pulsu.
Nie zacierał śladów, nie uderzył jej pięścią, nie miał zamiaru
przywłaszczać sobie jej pieniędzy, podejmując je z bankomatu.
W panice myślał tylko o jednym – gdzie ukryć zwłoki. Na podwórzu
dostrzegł przykrytą wiekiem studzienkę szamba. Wrzucił tam ciało
Anety głową w dół (nadal nie upewniał się, czy na pewno nie żyje).
Zakrył wieko. Jeszcze tej nocy wrócił do Wrocławia. Po drodze
wyrzucił do rowu torebkę Anety z dokumentami. Kiedy matka
otwierała mu drzwi, była 3.00 nad ranem. Marek S. początkowo
zaprzeczał, że w nocy 24 maja szukał czegoś w internecie, później –
po okazaniu mu wpisów – tłumaczył, że była to taka bezmyślna
zabawa dziwnymi słowami. Nie zgodził się na udział w wizji lokalnej,
choć nie była to dla niego pierwszyzna. W czasie śledztwa
ujawniono, że miał za sobą już dwa wyroki za nielegalne
posługiwanie się bronią i zniszczenie mienia.
Sekcja zwłok ofiary wykazała, że Aneta P. nie była w ciąży. Kamera
zarejestrowała Marka S., jak o północy z konta Anety P. pobierał
z bankomatu na wrocławskim Rynku 5 tysięcy złotych.
Podejrzanego poddano obserwacji psychiatryczno-
psychologicznej.
Biegli uznali, że S. ma osobowość psychopatyczną, pozbawioną
empatii i poczucia odpowiedzialności za swe czyny. Nie był w stanie
silnego wzburzenia, gdy dusił Anetę. Morderstwo zaplanował i aż do
momentu odnalezienia zwłok zachowywał się w sposób
przemyślany.
Po osadzeniu w areszcie Marek S. robił wszystko, aby unieważnić
swoje wyjaśnienia złożone w śledztwie. Między innymi napisał
stamtąd list do rodziców, choć jako recydywista dobrze wiedział, że
korespondencja trafi tylko do prokuratora.
Oto fragment tego listu: „Zamknęli mnie za coś, czego nie
zrobiłem. Chcę wam powiedzieć, że w tej tragiczniej chwili, gdy moja
ukochana Anetka zeszła na moich oczach, bo nie potrafiłem jej
pomóc tym, że nie wezwałem pogotowia, mam do siebie żal, że
strasznie nawaliłem. Ale stało się tak dlatego, że mój mózg blokował
informacje o jej stanie. Nigdy nie wiemy, jak zachowamy się w danej
sytuacji. Przecież mieliśmy się pobrać, moja ukochana spodziewała
się dziecka! Przepraszam cię mamo, że Święta Wielkanocne
spędziłem z Anetą, a nie z wami. Tak strasznie się kochaliśmy, że
chcieliśmy ten czas spędzić w naszym domu.
Marzę, aby po wyjściu stąd pojechać na grób mojej ukochanej
Anety i zapalić świeczkę, aby wiedziała, że ją kocham tak, jak ona
mnie kochała. Bardzo was proszę o przysłanie mi zdjęcia Anety”.
Przed sądem Marek S. odwołał swoje wyjaśnienia złożone
w prokuraturze. Twierdził, że protokołu z przesłuchania nie czytał,
a podpisał go, bo był w szoku. Podtrzymał swoją wersję
o przypadkowym uduszeniu dziewczyny, gdy obejmował ją
ramieniem. Podał też nową okoliczność: tego dnia skarżyła się na
kłucie w klatce piersiowej, może miała chore serce? W śledztwie
skłamał, mówiąc, że nie dotykał jej pulsu. Przeciwnie, starał się ją
reanimować. Wiedział, jak to się robi: masaż serca, 10 ucisków,
2 wdechy. Powtarzał to wiele razy, póki się ostatecznie nie upewnił,
że Aneta nie żyje.
Sąd nie uznał tych wyjaśnień za wiarygodne. Nie znalazł podstaw
do przyjęcia faktu, iż Aneta informowała oskarżonego, że jest
w ciąży. A tym bardziej że zamierza ją usunąć. Z zeznań jej rodziny
wynikało, że marzyła o własnym dziecku, pytała matkę, czy w razie
czego mogłaby liczyć na jej pomoc w pierwszym okresie
macierzyństwa.
– Późniejsza zmiana wyjaśnień oskarżonego nie ma nic wspólnego
z prawdą, to tylko linia obrony. Nie ma żadnych okoliczności
łagodzących – orzekł Sąd Okręgowy we Wrocławiu, skazując
Marka S. na dożywocie.
W apelacji obrońca zarzucał prokuratorowi, że odbierając od
podejrzanego zeznania, nie interesował się jego stanem
psychicznym. Marek S. był załamany nerwowo, o czym miałby
świadczyć jego chwiejny podpis na protokole zeznań.
Apelacja został odrzucona.
Mężczyzna przechodni
8
– Zabierz go sobie, ja mam dość! – trzydziestoczteroletnia Iwona
wykrzyczała z płaczem do słuchawki, gdy telefon odebrała jej
koleżanka Baśka.
– Coś ty, ja go nie potrzebuję, wystaw mu rzeczy na korytarz –
usłyszała w odpowiedzi.
On, czyli Zenon S., stał obok. Przed chwilą pokłócił się z Iwoną A.,
swą przyjaciółką. Barbara to kobieta, u której mieszkał poprzednio.
Obie panie znały się od dawna, czasem szły razem na kawę. Nie było
między nimi pretensji o „przechodniego” mężczyznę.
Po odmowie Baśki, ciągle bardzo zdenerwowana Iwona wystukała
w komórce numer Tomasza B., poprzedniego konkubenta, ojca ich
dwojga dzieci – trzynastoletniego Darka i jedenastoletniej Zosi.
– Przyjedź zaraz, pomożesz mi wyrzucić Zenka, ten drań grozi, że
mnie zabije – usłyszał błaganie.
– Nie mogę teraz, mam coś do załatwienia na mieście. Postaram
się wyrobić do południa – odpowiedział.
Tomasz B. dotrzymał słowa. O godzinie 13.00 stał pod drzwiami
lokalu wynajmowanego przez byłą konkubinę. Dzwonił, pukał, nikt
nie odpowiadał. Przez godzinę kręcił się bezradnie przed blokiem, aż
zobaczył Darka i Zosię wracających ze szkoły. Odetchnął z ulgą, że
zaraz wszystko się wyjaśni. Choć z Iwoną rozstali się kilka lat temu
i on założył nową rodzinę, nie zerwali ze sobą kontaktu. Przede
wszystkim z powodu wspólnych dzieci, ale też dlatego, że Iwona
nadal szukała u niego oparcia – zwierzała mu się, radziła.
– Tato, my nie mamy klucza, mama mówiła, że dziś nigdzie nie
wychodzi, będzie czekała z obiadem – powiedział bliski płaczu
Darek, bo zza zamkniętego okna dochodził skowyt ukochanego psa.
O godzinie 16.00. Tomasz B. postanowił nie czekać dłużej
i wyważył drzwi. Rozbiegli się po mieszkaniu – był tam tylko
spanikowany pies. Ich pierwsze wrażenie – jakby tu przeszedł tajfun.
Rozkopana pościel na łóżku, na podłodze porozrzucane różne
przedmioty. Otwarty pusty barek, w którym Iwona trzymała kopertę
z pieniędzmi, pierścionek i złoty łańcuszek z medalikiem, pamiątkę
pierwszej komunii Darka.
– Czy mama wyszła w kapciach? – zdziwiła się Zosia, gdy znalazła
zimowe buty Iwony. Było to zastanawiające, tego dnia, 15 stycznia,
mróz na dworze dawał się we znaki.
– Ale zabrała kurtkę i torebkę – zauważył Darek, gdy zajrzeli do
szafy. Tomasz B. wahał się, czy już zawiadamiać policję, gdy dostał
esemesa: Iwona. Nie. żyje. Ja. zaraz. też.
Natychmiast oddzwonił na numer nadawcy wiadomości. Odezwał
się Zenon S.:
– Ona jest koło mnie, ale martwa.
– A Piotruś? Odebrałeś go z przedszkola? – nerwowo wypytywał B.
– Nie miałem do tego głowy.
I to był koniec rozmowy, bo na pytania, gdzie jest, jak go odnaleźć,
Zenon S. nie odpowiedział, wyłączył komórkę.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Podejrzany Jacek D. nadal nie przyznawał się do zabójstwa,
a śledczy szukali motywu. Czterdziestu kilku świadków przybliżyło
im obraz małżeństwa D.
Czternaście lat pożycia. Ona wyraźnie nad mężem górowała
wykształceniem, urodą, zaradnością. Jej rodzice z początku krzywili
się na takiego zięcia – gołodupca, ale aktem darowizny zapisali
młodym swoje mieszkanie. Bo córka była bardzo zakochana.
Niestety, harowała za dwoje. Otworzyła salon fryzjersko-
kosmetyczny.
Podczas, gdy ona pilnuje interesu od rana do wieczora, on ma dwie
lewe ręce. Ledwo go przyjmą do pracy, wylatuje. Kochająca żona daje
mu w prezencie sklep. Niech sam sobie będzie szefem. Ale
przedsięwzięcie kończy się klapą. I długami.
Coraz częściej w małżeństwie są ciche dni – bo on podbiera jej
pieniądze z firmowej kasy. Więc cofa mu pełnomocnictwo do konta
bankowego. Na domiar złego klientki z salonu donoszą, że mąż
prowadza się po mieście z coraz to innymi panienkami. Robi mu
w domu awanturę, co kończy się jej pobiciem. Coraz częściej w ich
mieszkaniu interweniuje policja – ona ma już niebieską kartę.
W końcu wyprowadza się do rodziców; bez syna, bo mały woli zostać
z ojcem. Wyrokiem sądu rodzinnego do czasu ostatecznego
rozwiązania małżeństwa matka może spotykać się z synem tylko na
neutralnym gruncie, w ośrodku specjalistycznym. Agnieszka chce
popełnić samobójstwo. Ratunek przypadkowej osoby przychodzi
w ostatniej chwili.
Mija kilka miesięcy. Jacek D. niespodziewanie okazuje
zrozumienie dla tęsknoty żony za dzieckiem i zgadza się na wspólną
kolację w ich dawnym mieszkaniu. Ona biegnie tam jak na
skrzydłach. Przynosi ciastka, syn mówi, że przygotował owocowy
napój. W kuchni wsypuje do jej szklanki amfetaminę. Matka łapie go
za rękę.
Agnieszka D. składa zawiadomienie o przestępstwie, ale
prokuratura umarza postępowanie, choć dziecko się wygaduje, że
narkotyk wsypało za namową tatusia.
Agnieszka D. składa u notariusza testament, w którym, opisując
swą gehennę jako żony i matki, wydziedzicza męża. Jej rodzice
odwołują darowiznę. Jacek D. musi się wyprowadzić do wynajętego
pokoju.
Agnieszka D. z tęsknoty za synem wystaje pod szkołą, aby chociaż
na niego popatrzeć.
***
***
***
Anna nie wie, że Adam dostaje czasem esemesy od byłej żony. Nie
ma już w nich dawnej agresji; przeciwnie, wyczuwalna jest nuta
kokieterii. Pretekstem do takich kontaktów jest owa książeczka
czynszów, którą sobie przekazują, zostawiając w pustym dawnym
mieszkaniu na dowód, że w terminie wnieśli opłaty.
Dziewiętnastego listopada rano Alicja wysyła do byłego męża
esemesa: Witaj przystojniaku mam nadzieję, że mój dzień będzie
fantastyczny, a twój? Adam proponuje spotkanie w ich danym
mieszkaniu w Chorzowie o godzinie dwunastej. Biuro opuszcza przez
furtkę, gdzie nie ma ani kamery, ani wartownika czy księgi wyjść.
Tego dnia Alicja zgłosiła w sądzie wniosek o podział majątku.
Powiedziała rodzicom, że miała trudną rozmowę z Adamem, bo
chciał 180 tysięcy złotych i połowę wartości wyposażenia willi
w Zakopanem. Ona oceniała jego udział we wspólnym majątku na
7225,65 złotych jako połowę wkładu za nabycie praw
własnościowych do spółdzielczego mieszkania po babci.
– I tego będziemy się trzymać w sądzie – zdecydował jej ojciec.
Od 21 do 23 listopada Adam N. miał urlop, który należał mu się za
nadgodziny. Sam taki termin zaproponował. Ku niezadowoleniu
Anny, która też planowała wolne dni i chciała je zgrać z urlopem
konkubenta. Obiecywał, że się dostosuje, ale tego nie zrobił.
Dwudziestego pierwszego listopada Anna była zajęta obowiązkami
służbowymi od rana do godziny dwudziestej. Umówiła się
z Adamem, że przyjedzie po nią samochodem – wieczorem
zamierzali oglądać mecz z jej ojcem. Ale tuż przed godziną 20.00
konkubent zadzwonił, że ma awarię silnika, niech weźmie taksówkę.
Tego dnia Adam N. przekazał za pomocą komunikatora Gadu-
Gadu nieustalonej osobie, że mają dużo czasu, bo ona jest w pracy i do
ojca przyjedzie koło 22.00.
Z analizy bilingów Adama i Alicji, a następnie zeznań świadków
wynika, że 21 listopada o godzinie 10.14 telefonował do byłej żony.
Ona była w siedzibie kursów ABC, potem pojechała do Chorzowa do
mieszkania dziadka (miała tam zawieźć bojler). O 15.00 wróciła do
domu na obiad. Wyszła półtorej godziny później. Rodzicom
powiedziała, że ma spotkanie ze znajomymi w pubie. Matkę trochę
zdziwiło, że jej elegancka, bardzo dbająca o swój wygląd córka nie
umalowała się, założyła zwykły różowy pulower oraz dżinsy. Nie
wzięła samochodu – tłumaczyła, że znajomi czekają w pubie
z winem. Matka przestrzegała, aby się nie zasiedziała, bo nie jest
spakowana, a wieczorem następnego dnia wylatuje do Australii.
Alicja N. zamówiła taksówkę prosto do jej dawnego mieszkania
w Chorzowie. Pod blok podjechała o 16.59. Kierowca był ostatnią
osobą, która ją widziała. Telefon kobiety „nie współpracował”
z łączami od godziny 16.30. Jak wynika z bilingów, Adam N. już był
w okolicy tego mieszkania. Samochód zaparkował w pewnym
oddaleniu od bloku.
Alicja nie wróciła do domu na noc. Następnego dnia ojciec
kilkakrotnie telefonował do niej z kancelarii. Bez skutku.
Bronisława C. po powrocie z pracy do domu zobaczyła na regale
zeszyt córki potrzebny do egzaminu kończącego kurs ABC. To ją
zastanowiło, przecież 22 listopada miała zdawać, nie wzięła notatek?
Zadzwoniła do kolegi córki – okazało się, że w ich gronie nie było
żadnej imprezy poprzedniego dnia. Kiedy poszukiwania na policji
i w szpitalach nie dały żadnego rezultatu, Zenon C. postanowił
obejść lokale gastronomiczne w mieście ze zdjęciem córki. Może
ktoś z obsługi ją widział.
Niestety, nie.
A może jest w dawnym mieszkaniu w Chorzowie? Zachorowała,
straciła przytomność? Dla zdenerwowanych rodziców to był kolejny
trop.
Wokół bloku stały rusztowania. Uczynny sąsiad wszedł po nich,
zajrzał przez szyby. Nikogo w mieszkaniu nie było. Żona sąsiada
z własnej inicjatywy zatelefonowała do Adama N., może on coś wie.
Był zaskoczony. Alicji nie widział od trzech dni.
To samo powiedział byłemu teściowi. Potem przez kilka dni
pomagał w rozwieszaniu zdjęć Alicji na mieście. Nic to nie dało –
młoda kobieta jakby zapadła się pod ziemię.
***
***
Gdy kilka dni później śledczy przesłuchiwali Adama N., nie tylko
nie powtórzył wstrząsającego wyznania, które usłyszała Anna, ale
przekonywał funkcjonariuszy, że nie ma nic wspólnego
z zaginięciem byłej żony 21 listopada. Na dowód pokazał w swojej
komórce esemesa, którego wysłał do niej następnego dnia o godzinie
14.30: Daj znać, jak robimy z umową o alimenty dla ciebie, żebym nie
miał znów komornika. Nie odpowiedziała.
Co robił później? Czas między 16.00 a 18.30 – twierdził – zajęło
mu dojechanie do specjalistycznej przychodni w Zabrzu, w której
leczył się z bezpłodności i oddanie nasienia do badania. Na pytanie,
czy był na ten dzień umówiony, przyznał, że nie.
Śledczy sprawdzili – rzeczywiście, pacjent o takim nazwisku
zarejestrował się w laboratorium. Ale z bilingów wynikało, że o tej
porze Adam N. znajdował się w pobliżu bankomatów
w Świętochłowicach i Chorzowie. Potem wrócił do lokalu, który
wynajmował z Anną. Zdaniem śledczych mężczyzną w zabrzańskiej
przychodni mógł być ktoś podstawiony.
Następnego dnia Adam N. szukał pilnie kontaktu z koleżanką
Anny, prawniczką, ale ona nie chciała wiedzieć, jaki ma problem.
Wymigała się brakiem czasu.
Po przesłuchaniu N. wrócił do domu bez stygmatu podejrzanego.
Ale następnego dnia wynajęci przez Zenona C. detektywi znaleźli
w jego wynajmowanym mieszkaniu potwierdzenie bankomatowe
wypłaty tysiąca złotych z karty Alicji. Natychmiast ściągnięto
policję. Na widok funkcjonariusza Adam N. połknął dokument.
Wtedy usłyszał, że jest zatrzymany. Gdy go obezwładniono,
wykrzyczał:
– Choćbyście mnie przypalali, nic nie powiem.
Ale powiedział, gdy sobie wykalkulował, że za współpracę
z prokuraturą może otrzymać niższy wymiar kary. Jednak na ten
sukces śledczy musieli jeszcze popracować.
Na razie jedynym przestępstwem podejrzanego było podjęcie
pieniędzy z konta byłej żony. Bez kluczenia przyznał się do kradzieży
jej karty bankomatowej podczas któregoś ze spotkań. Sugerował
przesłuchującym, że Alicja dawno już mu przebaczyła i chętnie, choć
w tajemnicy przed rodzicami, godziła się na dyskretne kontakty
damsko-męskie w ich dawnym mieszkaniu. Właśnie w takiej sytuacji
wyjął z jej torebki kartę, której użył następnego dnia po zaginięciu
kobiety.
***
***
***
Choć ciała ofiary nie znaleziono, pod koniec 2010 roku akt
oskarżenia był gotowy. Adam N., który nie przedstawił żadnego
alibi, miał odpowiadać za zabójstwo Alicji, kradzież pieniędzy za
pomocą bankomatowej karty ofiary oraz zeznanie nieprawdy
o relacjach łączących go z Anną. Oskarżony przyznał się tylko do
podjęcia pieniędzy z bankomatu. Potem odmówił składania
wyjaśnień.
Zapowiadał się zatem proces poszlakowy. Sąd musiał sprawdzać
poszczególne ogniwa poszlak – czy są wiarygodne i czy pasują do
siebie.
Przede wszystkim przefiltrowano wyjaśnienia oskarżonego
składane w ciągu długiego śledztwa. Sąd uznał, że N. kłamał,
odpowiadając na pytanie, co robił 21 listopada. Wcześniej twierdził,
że nie był tego dnia w dawnym mieszkaniu. Potem, że skłamał
z obawy, iż skieruje na siebie niesłuszne podejrzenia. A przecież
w momencie składania pierwszych wyjaśnień nie mógł wiedzieć,
że jego obecność owego tragicznego dla Alicji N. dnia w dawnym
mieszkaniu może mieć związek z jej zabójstwem. Prowadzący
dochodzenie nie powiedzieli mu, że mają dowody (bilingi, zeznanie
taksówkarza), iż 21 listopada Alicja była w okolicy mieszkania
w Chorzowie.
Gdy N. się zorientował, jaką wiedzą dysponują śledczy, odwołał
poprzednie wyjaśnienia – przyznał, że był w mieszkaniu po
książeczkę mieszkaniową, gdyż nadeszła jego kolej na wniesienie
opłat.
To też nieprawda – w listopadzie, zgodnie z wcześniejszą umową,
za czynsz płaciła Alicja, która sumiennie wywiązywała się z tego
obowiązku.
Co do wydruku wypłaty z bankomatu, który zjadł na widok
policjantów, tłumaczył, że karteczka świadczyła o jego powiązaniu
ze światem przestępczym. Nie potrafił jednak podać konkretów. Dla
śledczych miał to być trop kierujący dochodzenie na ślepy tor.
Kolejne zachowania Adama, już z aresztanckiej celi, też zmierzały
do zmylenia prokuratury.
Taki cel miało namawianie wychodzącego na wolność więźnia,
żeby wypłacił sobie pieniądze z karty bankomatowej Alicji (karta
była schowana w piwnicy domu w Chorzowie), to by wskazywało, że
właścicielka konta nadal podejmuje swoje pieniądze. Manewr się nie
udał, gdyż wychodzący na wolność Wojciech K. współpracował
z prokuraturą.
Również listy, które wysłał za pośrednictwem K. do byłych
teściów, miały wywołać przekonanie, że pokrzywdzona żyje, ale jest
w rękach porywaczy żądających okupu.
Natomiast to, czy Adam N. był 22 listopada w przychodni
w Zabrzu (jak twierdził), czy też materiał do badania laboratoryjnego
zaniosła podstawiona osoba, nie miało zdaniem sądu znaczenia.
Istotne było, że o tej porze pobierał pieniądze z bankomatu. Biegli
obliczyli, że jeśli nie było na ulicach korków, mógł w wyznaczonym
czasie dojechać spod bankomatu do lecznicy.
Na sali sądowej padło też pytanie, co mogło być powodem, że
Adam N. zaplanował zamordowanie byłej żony. Nie udało się ustalić
wiarygodnej przyczyny. Nienawiść oskarżonego do teściów? A jeśli
tak, to co wywoływało tak intensywne uczucie? Przecież
zainwestowali w wybranka córki sporo pieniędzy. Czuł, że nim
gardzą, nie szanują? Jeśli rzeczywiście tak było, mógł przecież
odrzucić ich finansową pomoc.
A może po prostu chodziło o pieniądze? Rozwód z Alicją oznaczał
konieczność pożegnania się z takimi luksusami jak urlop
w egzotycznych krajach, czy choćby pobyt zimą w Zakopanem. Teść
prawnik zadbał, aby niewierny zięć odczuł w zawartości portfela
konsekwencje zdrady żony.
Sąd ogłosił wyrok: 15 lat więzienia.
Obrona wystąpiła z apelacją. Po pierwsze – argumentował
adwokat – obciążające zeznania konkubiny Adama N. są jej
wymysłem. Gdyby naprawdę się go bała, nie planowałaby z nim
dziecka. Przecież dla niej leczył się z bezpłodności.
Po drugie, trudno uwierzyć w wersję, że N. schował ciało Alicji do
walizki, nawet jeśli była to bardzo duża walizka. Kobieta miała
170 centymetrów wzrostu, ważyła 57 kilogramów.
Dostrzeżone przez Annę następnego dnia po zniknięciu Alicji
zadrapanie na plecach kochanka nie jest dowodem, że zrobiła to,
broniąc się, jego ofiara. Adam N. twierdził, że to ślad po pazurze
kota.
Po trzecie, sąd pominął zeznania świadka, który 30 listopada
2007 roku zobaczył w dyskotece w Radzionkowie kobietę łudząco
podobną do Alicji N. (Jej zdjęcia były rozlepione na słupach
ogłoszeniowych).
Mecenas zarzucił sędziom, że niedające się usunąć wątpliwości
interpretowali na niekorzyść Adama N., a przecież wobec tylu
niewiadomych, żadnego z hipotetycznych wydarzeń 21 listopada
2007 roku nie da się wykluczyć.
Również prokurator zaskarżył wyrok. Domagał się dożywocia.
Sąd Apelacyjny w Katowicach zmienił karę i skazał Adama N. na
25 lat więzienia.
Kasacja adwokata skazanego złożona w Sądzie Najwyższym
została oddalona.
***
***
***
Owieczka ofiarna
Zakochała się w nim od pierwszego spojrzenia, gdy tylko wszedł
do jej klasy. Wysoki, uśmiechnięty, o sprężystych ruchach.
Wychowawczyni przedstawiła Marka K. jako instruktora narciarstwa,
który przygotuje uczniów do wyjazdu w góry podczas zimowych ferii.
Czternastoletnia Marta B. pobiegła do domu jak na skrzydłach prosić
rodziców, aby kupili jej narty.
Po powrocie z ferii w Zakopanem Marta zaczęła zamykać się
w pokoju i godzinami rozmawiała z kimś przez telefon. Jej matka
zaproponowała córce, aby zaprosiła tego kogoś do domu na kawę.
I tak starszy od licealistki o 5 lat Marek K., student pierwszego roku
chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim, zadomowił się w willi
rodziców swej uczennicy z kursu narciarstwa. Po kilku miesiącach
traktowano go jak chłopaka Marty. Rodzice – praktykujący katolicy –
byli przekonani, że związek młodych jest jeszcze na etapie
wyłącznie romantycznych westchnień. Ale nie ukrywali, że gdyby
znajomość z Martą dojrzała do narzeczeństwa, gotowi są na
przypieczętowanie związku ślubem. Oczywiście kościelnym. Na
razie, „dzieci” miały pilnować nauki.
Marek im się podobał i nie mieli nic przeciwko temu, gdy
w przerwie między zajęciami na uczelni wpadał do nich na obiad.
Też mieszkał w Krakowie, ale w odległej dzielnicy, zbyt dużo czasu
tracił na dojazd do domu.
Na drugim roku studiów dwudziestojednoletni Marek poznał
studentkę Monikę K. Wkrótce zostali parą. Okazało się, że ich matki
ukończyły tę samą akademię medyczną, co otworzyło studentowi
drzwi do domu Moniki. Mógł tam przebywać nawet wówczas, gdy jej
rodzice byli w pracy, a dziewczyna na uczelni. Otwierał pilotem
drzwi garażu.
Marek zataił przed nową dziewczyną, że spotyka się z Martą. Gdy
szedł do licealistki, mówił Monice, że wyciągnęli go na piwo koledzy
z podstawówki – nierozłączni Alek i Krzysiek. Tak naprawdę, od
opuszczenia szkoły nie widzieli się ani razu.
W odróżnieniu od wpatrzonych w studenta rodziców Marty, matce
Moniki nie podobało się, gdy Marek bez pytania otwierał lodówkę
w jej kuchni i myszkował po całym mieszkaniu. Rok później zeznała
w sądzie:
– Byłam rozdrażniona nachalną obecnością tego młodego
człowieka w naszym życiu codziennym. Uważałam go za źle
wychowanego, a ponadto infantylnego. Opowiadał niestworzone
historie, które rzekomo mu się przydarzyły; z daleka pachniało to
kłamstwem. Niestety, Monika była nim zafascynowana.
Ambicjonalnie cierpiałam, widząc, jak mu usługuje – daje notatki
z wykładów, na które nie chciało mu się chodzić, pisze za niego
prace semestralne. Ale córka nie pozwoliła nic na niego powiedzieć.
Zaręczyli się.
***
Taka sytuacja utrzymywała się ponad dwa lata. Dziewczyny nadal
nic o sobie nie wiedziały. Student czuł się świetnie, brylował
w towarzystwie. Jednakże pewnego dnia ten błogostan zakłóciła
rozmowa z Martą na Gadu-Gadu. Licealistka zwierzyła się ze swych
obaw: ma poranne nudności, chyba jest w ciąży.
– Na pewno nie, przecież uważałem – odpowiedział. – Po prostu
dopadła cię grypa żołądkowa.
Następnego dnia Marek wyjechał na zawody jeździeckie – przez
trzy dni ani razu nie telefonował do Marty, choć wcześniej robił to co
kilka godzin. Zaniepokojona, wysłała mu esemesa, w którym
domagała się spotkania. Zasłaniał się brakiem czasu, ale ona
nalegała i wreszcie uzgodnili, że przyjedzie pod szkołę, gdy Marta
skończy lekcje.
Zaproponował, aby spokojnie porozmawiali w jego drugiej willi,
w której na razie nikt nie mieszka. Tam też będzie mogła zrobić test
ciążowy. Skłamał – zawiózł ją do domu Moniki, o tej porze pustego.
Gdy wjeżdżali do garażu, niepostrzeżenie zabrał Marcie
i rozmontował telefon, wyrzucając baterie.
Weszli do kuchni. Marek dał dziewczynie kupiony wcześniej test
ciążowy, a sam zabrał się do smażenia jajecznicy. Po chwili Marta
przybiegła z łazienki, pokazując wyraźną kreskę w okienku obudowy
testera. Już nie mogła mieć złudzeń. Marek akurat kroił kiełbasę.
W ręku trzymał nóż…
Zadał jej 36 ciosów. Wciąż żyła, więc uderzał ją w głowę metalową
patelnią. Tak mocno, że aż się wygiął uchwyt. Ostatecznie dobił
ofiarę wałkiem do ciasta.
Zdjął spodnie, aby nie zabrudzić ich krwią. Umył podłogę
w kuchni, posprzątał, nóż skrzywiony w czasie zadawania ciosów
dziewczynie próbował wyprostować kombinerkami. Następnie
włożył ciało Marty do przygotowanego wcześniej worka, który
umieścił w bagażniku. Pojechał samochodem do swego domu, aby
się przebrać. Nie odmówił koledze, który poprosił go o pomoc
w kupnie i przewiezieniu pralki. Jeździli samochodem Marka
(w bagażniku wciąż leżały zwłoki) od sklepu do sklepu. Dwukrotnie
dzwonił w tym czasie do matki Marty z pytaniem, czy dziewczyna
wróciła. Prosił o przekazanie, że telefonował.
Wieczorem pojechał nad wcześniej upatrzony zbiornik wodny.
Obciążył ciało kanistrami i zatopił. Następnie wysłał esemesa
Monice z wyjaśnieniem, dlaczego od południa nie odbierał jej
telefonów: niespodziewanie przyjechał do niego kolega z liceum i się
zagadali.
***
***
***
Matka zamordowanej nie uwierzyła, że córka wpadła w histerię
z powodu ciąży. Wiedziała przecież, że może liczyć na pomoc
rodziców, wychowaliby jej dziecko.
– Marta była bardzo wrażliwa, ale skrywała swoje emocje. Nie
potrafiła nawet podnieść głosu. Marek to była jej pierwsza miłość.
Jestem pewna, że nie dokonałaby aborcji, znała nasze poglądy na ten
temat, podzielała je. Marka akceptowaliśmy jako przyszłego zięcia.
Był dobrze ułożony, kulturalny, sprawiał wrażenie odpowiedzialnego
– rozumiał, że Marta musi się uczyć, więc spotykali się tylko wtedy,
gdy już odrobiła lekcje. Traktowaliśmy go jako narzeczonego córki.
Badanie psychologiczne wykazało u podejrzanego górny poziom
inteligencji i dużą niedojrzałość emocjonalną, brak empatii. Miał
niską ocenę własnej osoby i aby ją podwyższyć, grał kogoś innego, na
przykład globtrotera – opowiadał, jak niebezpieczne przygody
rzekomo go spotkały w Ameryce Południowej. W rzeczywistości nie
wystawił nosa poza polską granicę.
Również na rozprawie w sądzie oskarżony nie zrezygnował
z zademonstrowania swych umiejętności aktorskich. Osuwał się na
ławę, udawał omdlenie. Po raz kolejny trzeba było wzywać lekarza,
który nie widział powodu do przerwania procesu. Gdy Marek K.
odzyskiwał świadomość, konsekwentnie wracał do swej linii obrony:
nie chciał zabijać, to był nieszczęśliwy wypadek, bo Marta na
wiadomość o ciąży wpadła w szał, rzuciła się na niego z pięściami.
Zasłaniał się przed ciosami i wtedy niechcący ugodził ją nożem,
który wyjął w celu pokrojenia wędliny.
Prokurator natomiast udowadniał, że los Marty był już
przesądzony w chwili, gdy po lekcjach wsiadła do samochodu. Mógł
ją uratować tylko brak kreski na teście ciążowym. Marek K. zdawał
sobie sprawę, że dziewczyna zwierzy się rodzicom, a ci nie pozwolą
na aborcję. Nic już nie da się zachować w tajemnicy; Monika z nim
zerwie. A bardziej mu odpowiadała: była bogatsza i dbała o jego
interesy – właściwie tylko dzięki niej zaliczał studia.
Działał szybko i metodycznie. Zabrał Marcie telefon i wywiózł ją
do domu, w którym o tej porze nie było nikogo. Nie przypadkiem też
wjeżdżając do garażu, ustawił samochód tyłem do bramy, tak aby
niedostrzeżony przez sąsiadów mógł przenieść zwłoki do bagażnika.
Potem ukrył rzeczy osobiste Marty. I usiłował wrobić w zabójstwo
swoich dwóch kolegów.
Sąd odrzucił wyjaśnienia o przypadkowym nadzianiu się Marty na
ostrze noża. Przeczyli też temu biegli. Gdyby oskarżony upadł
popchnięty przez ofiarę, odruchowo wcześniej wypuściłby nóż z ręki.
Nie jest prawdopodobne, że dziewczyna doznała szoku, gdy
zobaczyła wynik testu. Z myślą o ciąży oswajała się już od dwóch
tygodni.
Marek K. został skazany na 25 lat więzienia. Jego obrońca upierał
się przy tezie, że do zabójstwa doszło przypadkiem, na skutek
nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Gdyby K. planował zbrodnię,
miałby ze sobą odpowiednie narzędzia, a nie wyciągnięty z szuflady
wałek do ciasta i patelnię.
***
Byłem rozwiązły
Przed sądem oskarżona z płaczem wyznała, że czuje do Daniela
odrazę. Od chwili, gdy zamknęła się za nią krata aresztu, nie szukał
z nią kontaktu.
Biegli lekarze, którzy badali Iwonę K., stwierdzili, że w chwili
popełnienia przestępstwa była rozstrojona hormonalnie na skutek
dopiero co przebytego poronienia. Dziewczyna po utracie dziecka
odczuwała wzmożony lęk przed kolejną utratą – partnera. Jej
racjonalne myślenie zostało zdominowane przez impulsywne
działanie.
Daniel O., sprowadzony na rozprawę pod karą grzywny, zeznał, że
kilka dni po tragedii wyjechał z Warszawy z uwagi „na znaczne
dolegliwości finansowe”. Od kolegi ze studia tatuażu dostał na drogę
50 złotych. W Sosnowcu zamieszkał w garażu znajomego. Potem
przedostał się do Holandii, gdzie na początku pomogli mu dobrzy
ludzie, ale ponieważ nadal nie pracował, musiał wrócić do
rodzinnego Wrocławia.
– Ja nie mogę patrzeć na siebie w lustrze – kajał się. – Kiedy
znałem Beatę i Iwonę, byłem rozwiązły. Mam to po rodzinie, ojciec
był taki sam i wujek. Pani Beata traktowała mnie czasem jak syna,
lubiłem, gdy opowiadała takie dziwne rzeczy o latach
siedemdziesiątych. W ostatnim esemesie prosiła mnie, abym więcej
nie szedł z Iwoną do łóżka. Skłamałem, że tego nie zrobię, bo nie
chciałem, żeby było jej przykro.
Sąd Okręgowy w Warszawie (przewodniczący sędzia Marek Celej)
uznał, że Iwona K. dokonała zabójstwa z zamiarem bezpośrednim
i skazał ją na 15 lat więzienia. Zadośćuczynienie na rzecz matki
ofiary ustanowił w wysokości 50 tysięcy złotych.
– Sąd nie dał wiary wyjaśnieniom oskarżonej – uzasadniał sędzia
Celej – jakoby od dłuższego czasu nosiła nóż w obawie przez
windykatorami. Iwona K. była zaślepiona uczuciem do Daniela O.
i z własnej inicjatywy podjęła decyzję o zabójstwie rywalki. Dlatego
też, idąc na spotkanie, wzięła ostre narzędzie.
Aby dowieść działania sprawcy w zamiarze bezpośrednim, nie
wystarczy wskazać na użycie niebezpiecznego przedmiotu
i wymierzenie nim ciosów. Ważne są jeszcze inne okoliczności, na
przykład tło i powody zajścia, pobudki działania sprawcy, stopień
jego rozwoju umysłowego, jego dotychczasowy tryb życia oraz
wszystkie inne okoliczności, z których niezbicie wynikałoby, że
chciał i bezpośrednio zmierzał do pozbawienia kogoś życia.
Okoliczności tej sprawy dowodzą niezbicie, iż Iwona K. zamierzała
zabić swą ofiarę. Użyła bowiem długiego noża, uderzała
w newralgiczne miejsca na ciele i nie próbowała udzielić umierającej
pomocy medycznej.
To, że wróciła do samochodu po podpisaną przez pokrzywdzoną
umowę spłaty długu, a następnie wyrzuciła nóż do wody, telefon
komórkowy ofiary i swoje zakrwawione ubranie do kontenera na
śmieci wskazuje, że nie działała w afekcie. Każda z wymienionych
czynności była podjęta przez nią świadomie i kontrolowana.
Wyrok nie jest prawomocny.
ZAPACH PIENIĘDZY
***
***
***
Strzały
We wrześniu 2001 roku sędzia B. oznajmiła: „Sąd okręgowy oddala
wniosek powoda o stwierdzenie nabycia nieruchomości przez
zasiedzenie i przekazuje sprawę do ponownego rozpoznania”.
W tym momencie Andrzej K. opuścił salę rozpraw mocno
trzasnąwszy drzwiami. Wkrótce potem z budynku sądu wyszli, nie
kryjąc satysfakcji, Agnieszka i Artur R. Do domu mieli niedaleko,
kilka minut spacerem. Andrzeja K. spotkali już wewnątrz willi, jak
schodził z góry. Nie zdążyli otworzyć drzwi do swego mieszkania,
gdy w ich kierunku padły strzały z broni w ręku współwłaściciela
domu. Trzydziestotrzyletni filozof stracił życie od razu, jego żona,
studentka germanistyki, upadła z przestrzelonym kręgosłupem.
W chwilę potem K. zastrzelił w piwnicy ojca Artura R.
Morderca po odrzuceniu pistoletu wybiegł na podwórko i zaczął
kopać samochód ofiar. Następnie zatelefonował na numer 997,
informując, co się stało. Drżał, był spocony.
– Ci ludzie urządzili mojej rodzinie, którą kocham nad życie,
piekło. Po usłyszeniu wyroku sądu cywilnego poczułem straszne
duszności, suchość w ustach – zeznawał następnego dnia
w prokuraturze Andrzej K. – Wybiegłem na korytarz w poszukiwaniu
wody i już nie pamiętam, co działo się dalej. Świadomość wróciła,
gdy siedziałem koło furtki mojej willi, a obok leżała przeładowana
broń. Zrozumiałem, że musiałem jej użyć; znam się na tym, należę
do Bractwa Kurkowego.
Płynna granica
Kasacja do Sądu Najwyższego (rok 2007, sześć lat po zabójstwie)
przyniosła uchylenie wyroku w części dotyczącej orzeczenia o karze
i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania w sądzie
okręgowym. Sąd Najwyższy przyznał rację obrońcy skazanego, że
błędem Sądu Apelacyjnego było niedokonanie konfrontacji między
biegłymi powołanymi w toku śledztwa, a następnie w czasie
postępowania odwoławczego. Bowiem jeden zespół twierdził, że
jakkolwiek Andrzej K. miał zachowaną zdolność rozpoznania
znaczenia tego, co robił, jednakże „przy istnieniu głębokich
zaburzeń osobowości, w sytuacji przewlekłego stresu, jego zdolność
do pokierowania swym postępowaniem była ograniczona”.
Natomiast drugi zespół uznał pełną poczytalność Andrzeja K.
– W świetle opinii biegłych – orzekł Sąd Najwyższy – sąd niższej
instancji z rażącą dowolnością ustalił, że Andrzej K. sam
spowodował u siebie taki stan osobowości. Została pominięta istotna
uwaga doktora Heitzmana, iż „człowiek nie wybiera swej
osobowości, tylko z taką się rodzi i dziś nauka dostępnymi metodami
nie jest w stanie zgłębić, co na to wpływa”.
Półtora roku później Sąd Okręgowy w Krakowie ponownie orzekł
dożywocie.
– Andrzej K. – orzeczono – był w pełni poczytalny i choć we
wrześniu 2001 roku działał pod wpływem emocji, to jednak potrafił
zabójstwo zaplanować. Strzelał wielokrotnie, by mieć pewność, ze
zabił. Dyssocjalna osobowość sprawcy nie umniejsza winy, bo nie
jest to choroba umysłowa.
Ponowna apelacja (jest koniec roku 2010) przynosi zmianę wyroku
– na 25 lat więzienia. Sąd Apelacyjny przyjął opinię jednej grupy
biegłych, że K. popełnił przestępstwo w warunkach znacznego
ograniczenia zdolności pokierowania swym postępowaniem. Wobec
braku jednomyślności w opiniach ekspertów jeden z sędziów złożył
zdanie odrębne. Na czym polegała róznica? Warszawscy biegli
twierdzili, że negatywny rozwój osobowości K. w powiązaniu ze
skrajnym stresem, w jaki się zapędził, spowodowały u niego stan
znacznego upośledzenia zdolności do pokierowania postępowaniem.
Pozostali biegli nie dostrzegali potrzeby oznaczenia płynnej granicy
pomiędzy poczytalnością znacznie ograniczoną a nieznacznie
ograniczoną. Wyjaśnił to biegły psycholog z Wrocławia:
– Różnica między naszą opinią a warszawską dotyczy oceny
sytuacji konfliktu, w którym żył Andrzej K. Różne wnioski mogą
wynikać z doświadczeń zawodowych naszych zespołów.
Od wyroku Sądu Apelacyjnego kasację złożył Prokurator
Generalny, zarzucając dowolne zrozumienie przez sąd wypowiedzi
biegłych. A właściwa interpretacja powinna być taka, że jakkolwiek
oskarżony odpowiada w warunkach ograniczonej poczytalności, to
jest to postać najlżejsza z możliwych, czyli nieskutkująca przyjęciem
art. 31 § 2 kk. (Jeżeli w czasie popełnienia przestępstwa zdolność
rozpoznania znaczenia czynu lub kierowania postepowaniem była
w stopniu znacznym ograniczona, sąd może zastosować nadzwyczajne
złagodzenie kary).
Andrzej K. na wieść o kasacji oskarżyciela wystąpił o zmianę
składu sędziowskiego, bo – jak twierdził – jeden z przewodniczących
Izby Karnej ma powiązania towarzyskie z sądami krakowskim
i Uniwersytetem Jagiellońskim. Na potwierdzenie swej tezy, że
w chwili oddawania strzałów był niepoczytalny, K. wysłał sędziom do
przeczytania 70 książek o psychologii zaburzeń.
***
Pięć lat temu też tak niebieściły się góry na horyzoncie, gdy
zarośnięta olchami ścieżka wyprowadziła Zuzannę M., studentkę
SGGW w Warszawie, na rozległą zieloną dolinę ze stajniami.
Z zabudowań wyszedł właściciel stadniny – około czterdziestoletni
przystojny mężczyzna, niezbyt skory do rozmowy. Stał przy
ogrodzeniu z pytaniem w oczach, skąd tu samotna dziewczyna.
– Szukam kolegi, z którym jestem na obozie naukowym
w Studenckiej Chacie na Polanie Surowiczne – odpowiedziała na
dzień dobry. – Wyszedł rano i dotąd nie wrócił, może zabłądził.
Przyglądali się sobie.
– Pięknie tu – westchnęła. Żadnej reakcji na jej zachwyt.
Odpowiedział, że nikogo obcego na tym odludziu nie było. Psy by
wyczuły.
Pojawiła się następnego dnia. Kolega się znalazł, ale ona ma inną
sprawę – chciałaby do października zatrzymać się w górach. Czy nie
znalazłaby się dla niej praca na ranczu, mogłaby gotować dla
stajennych, sprzątać.
– Czemu nie? Mam pokoik nad stajnią – zgodził się, patrząc na
urodziwą studentkę. Była z Warszawy, ale nie przypominała
zrobionych kosmetykami miastowych panien. Duże niebieskie oczy,
gęste ciemne włosy, ładny uśmiech – wszystko naturalne.
Wkrótce zbliżyli się do siebie; usłyszała, że ją kocha. Jesienią
musiała wrócić na uczelnię, ale przyjeżdżała we wszystkie wolne dni.
Pilnowała gospodarstwa, gdy on wyjeżdżał do Niemiec, gdzie
zarabiał podkuwaniem końskich kopyt. Tęskniła. W Wejnerówce był
słaby zasięg telefonii komórkowej, więc pisała do niego długie listy.
„Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy i powiesz: Zuza, jak
ciebie widzę, to mam się dobrze. Marzenia, marzenia. Zszyłam ci tę
zieloną kurtkę i wyremontowałam czapkę z daszkiem, podobasz mi
się w niej”.
W innym liście: „Gwiazdy tu spadają, pomyślałam sobie życzenie:
żeby Piotrek już wrócił. […] To moje ostatnie studenckie wakacje.
Pora wracać. Nie wiem, na jaki adres w Niemczech mam do ciebie
pisać, zostawiam list w kuchni”.
***
***
***
***
Jeszcze przed świtem tragicznej nocy śledczy usiłowali dodzwonić
się do Andrzeja K. Komórka mężczyzny nie odpowiadała. Policjanci
wysłani na teren ogródków działkowych pod Poznaniem nie potrafili
odnaleźć domku męża ofiary. Andrzej K. odebrał telefon z komendy
policji w Poznaniu o 8.00 rano – zawiadomiono go, że ma się stawić
w pilnej sprawie na komisariacie w Grodzisku.
Oświadczył tam, że z podpaleniem żony nie ma nic wspólnego.
Poprzednią noc spędził na działkach. Przed położeniem się do łóżka
wyciszył komórkę, ponieważ marnie sypia i nie chciał być budzony
przypadkowym połączeniem.
Przesłuchujący go policjanci byli zaskoczeni, że mężczyźnie na
wiadomość o tragicznym stanie żony nie drgnął nawet jeden mięsień
na twarzy. Andrzej K. zorientował się, że taki brak reakcji nie robi
dobrego wrażenia i wyjaśnił, że już wie o śmierci żony, ponieważ po
telefonie z komendy zadzwonił do brata i od niego dowiedział się
o nieszczęściu. Przeżył szok, ale ćwierć wieku służby w policji
nauczyło go trzymać nerwy na wodzy.
Na tym Andrzej K. zakończył składanie wyjaśnień, odmawiając
odpowiedzi na dalsze pytania.
Policja odtworzyła okoliczności tragedii. Stwierdzono ponad
wszelką wątpliwość, że K. był w Grodzisku 18 marca, bo pojawił się
w sądzie z wnioskiem w sprawie alimentów dla dzieci. Na swoją
posesję dotarł w godzinach popołudniowych, przed powrotem żony
z pracy. Przez chwilę rozmawiał przez płot z mieszkającym po
sąsiedzku bratem. Upewnił się, że córka nadal mieszka w Niemczech.
Gdy brat poszedł do siebie, Andrzej K. przestawił elektroniczny
czujnik lampy oświetlającej dojście do budynku w taki sposób, aby
się nie włączała, gdy ktoś nadchodził w ciemnościach.
Wieczorem Danuta wróciła z synem z miasta. Oskar złościł się, że
nie mógł wjechać na podwórko, bo ojciec kilka dni wcześniej tak
zablokował bramę, że samochód trzeba było zostawić na zewnątrz.
Był piątek, Danutę czekał samotny weekend w domu, bo dorosły
syn od pewnego czasu spędzał wolne dni u swej dziewczyny w innej
części miasta. Przed wyjściem, na jej prośbę sprawdził, czy
zamknięte są drzwi do piwnicy i wychodzące na taras okna parteru.
Danuta zmęczona całym tygodniem pracy zamierzała położyć się
wcześniej spać.
***
***
***
Kobiety prezesa
Głos pierwszy: Sytuacja wygląda tak, że jest firma, która była
pośrednikiem i w pewnej chwili przestała płacić drukarni. Krótko
mówiąc, była umowa z mojej strony i żadnego sprawdzenia. Druk
październikowego numeru „Nowej Techniki Wojskowej” trzeba było
przerzucać do innej drukarni. Sorki, powinienem wcześniej wam
powiedzieć, jaki jest problem.
Głos drugi: Czarek, ja ci powiem szczerze, ja byłem cały czas
przekonany, że mamy bezpośrednią umowę z drukarnią. Wybacz, ale nie
wierzę, że pośrednik nie chciał na nas zarobić. On z góry zaplanował, że
weźmie pieniądze, drukarniom nie zapłaci i zostawi nas ze ściągniętymi
spodniami.
Głos pierwszy: Krzysiu, gdybym wiedział, że tak to wyjdzie, inaczej
bym postąpił.
Głos trzeci: Powiem ci wprost, Czarek, nie widzę innej drogi, jak
złożenie do prokuratury zawiadomienia, że ktoś nas oszukał. I my
jesteśmy czyści. Jakich jeszcze mieliśmy pośredników?
(Głos pierwszy wymienia nazwy spółek. W brzmieniu są podobne
do szyldu drukarni, której dotyczy rozmowa).
Głos drugi: Czy my w ogóle wiemy, co to są za spółki? Może „krzaki”?
Głos pierwszy: Z Litwy. Spółki z o.o.
Głos drugi: Zgarnęli pieniądze, uciekną i gdzie ich będziesz szukał?
Głos pierwszy: Gdybym im nie wierzył, to bym inaczej postępował.
Głos trzeci: Ta faktura na siedemdziesiąt tysięcy złotych to jedyna
niezapłacona?
Głos pierwszy: Nie… Napijecie się?
W tym momencie słychać huk eksplozji. I nakładające się na siebie
okrzyki: „Co się stało? O Boże, lekarza. Morderstwo!”.
Jest to fragment nagrania rozmowy trzech wspólników
wydawnictwa Magnum-X, reklamującego się jako „największe
w Europie Centralnej prywatne wydawnictwo prasowe zajmujące się
tematyką wojskową” w biurowcu na warszawskim Grochowie.
Głos pierwszy należy do prezesa Cezarego Sz., drugi to członek
zarządu Krzysztof Zalewski, trzeci jest wiceprezesem wydawnictwa
i nazywa się Andrzej U.
Spotkanie odbywa się w południe w gabinecie prezesa
wydawnictwa. W sąsiednich pokojach pracują dziennikarze z kilku
redakcji magazynów o tematyce militarnej. Słyszą huk za ścianą,
spanikowani gromadzą się na korytarzu. Widzą obryzganego krwią
i osmalonego na twarzy wiceprezesa Andrzeja U., który, słaniając
się, idzie w stronę łazienki.
– Wezwijcie pogotowie, policję – mówi słabym głosem.
W tym momencie z gabinetu wybiegają najpierw Zalewski, a zaraz
za nim Cezary Sz. Prawa dłoń prezesa jest w krwawych strzępach.
W lewej trzyma nóż, którym dźga skulonego członka zarządu.
Pracownicy wydawnictwa widzą, jak wielokrotnie wbija nóż aż po
samą rękojeść w bezwładne już ciało ofiary. Ktoś krzyczy:
– To morderstwo!
Słychać sygnał nadjeżdżającej karetki.
Pomoc przychodzi za późno. Niespełna pięćdziesięcioletni
Zalewski umiera w kałuży krwi. Pozostałych dwóch uczestników
spotkania karetka zabiera do szpitala. Obaj przechodzą operacje.
Andrzej U. kilkakrotnie, bo metalowe odłamki granatu uszkodziły
mu narządy wewnętrze. Cezary Sz. stracił dłoń.
W tym czasie policja ewakuuje wszystkich ludzi z budynku,
sprawdza lokale pod względem pirotechnicznym. W gabinecie
prezesa Magnum-X znaleziono dwa noże o ostrzach 12
i 25 centymetrów oraz scyzoryk. W szafie pancernej było 186 sztuk
różnego rodzaju amunicji, dwa urządzenia sterujące do odpalania
rac, trzy petardy kolejowe, dwa granaty ćwiczebne.
Na zakrwawionej rękojeści noża biegli stwierdzili obecność DNA
zarówno Cezarego Sz., jak i Krzysztofa Zalewskiego. Granat, który
wybuchł w gabinecie, był obronny. W opinii biegłych
prawdopodobnie prezes wyjął zawleczkę przy swoim biurku (została
znaleziona na klawiaturze jego komputera) i następnie, trzymając
w prawej ręce odbezpieczony granat, a w lewej butelkę z alkoholem,
podszedł do stolika Zalewskiego. Odchylił dźwignię zabezpieczającą
zapalnik. Oderwanie palców ręki Sz. wskazywałoby, że w tej
sekundzie granat wybuchł. Odłamki metalu rozbiły szkło butelki,
a fala podmuchu rozniosła je po pokoju…
Zdaniem biegłych nie jest możliwe, aby ktoś inny podrzucił
odbezpieczony granat do gabinetu.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Telefon z Warszawy
B. jeszcze tego dnia został przesłuchany. Przyznał się do
nieumyślnego zamordowania żony. Kochał ją od zawsze, to jedyna
kobieta w jego życiu.
Przyjechał do niej z Afryki w 1998 roku. Wystarczyło jedno słowo
zachęty, wypowiedziane w Polsce przez telefon, które usłyszał
w swoim rodzinnym mieście i rzucił wszystko. Rodzice nie
sprzeciwiali się, od dwóch lat wiedzieli o pewnej młodej Polce
z Warszawy, którą syn poznał w Anglii, gdzie jako student zarabiał
zbieraniem szparagów. Ona też pracowała na tej farmie. Gdy po
wakacjach rozjechali się w swoje strony, nie przestał o niej myśleć.
W Afryce studiował chemię – dobrze mu szło, miał stypendium
z elektrowni, ale ten kierunek go nie interesował. Ostatecznie
zrezygnował, znów wyjechał do Europy, gdzie zarabiał na skromne
życie, imając się różnych prac w coraz to innym kraju. Ale przede
wszystkim zwiedzał – po to kupił namiot i plecak. Znajomość z Polką
podtrzymywał esemesami. To właściwe słowo: podtrzymywał, bo
ona miała kogoś innego. Znów wrócił do rodziców, zatrudnił się
w sklepie. Ale to był tylko przystanek w karierze zawodowej, bo już
wiedział, co chce robić – marzył mu się dyplom instruktora fitnessu.
Ukończył więc kurs trenera personalnego i z tym certyfikatem
pojechał do Anglii szukać pracy w nowym zawodzie. Udało się,
klienci go cenili. W dniu jego 25 urodzin zadzwoniła do Londynu
mama i poza życzeniami miała inną wiadomość – odezwała się ta
Polka z Warszawy, prosi o telefon. B. odebrał nowinę jako znak
z nieba; była Wigilia Bożego Narodzenia 1997 roku.
Połączył się z Iwoną i usłyszał, że jest sama, tęskni, pamięta.
Potem przegadali dziesiątki godzin, aby w końcu, już bez osobistego
spotkania, ustalić datę jego oświadczyn. Przyjechał do Polski na dwa
tygodnie i wszystko wypadło tak, jak sobie wymarzył. Ślub
postanowili wziąć w Londynie, w kościele anglikańskim. Ona chciała
po ślubie wrócić do Warszawy, a on nie chciał się jej sprzeciwiać,
choć wiedział, że w Polsce zaczynają wspólne życie od zera. Nie mieli
ani mieszkania, ani pracy. Pierwszy problem rozwiązali, wynajmując
w stolicy kawalerkę.
Iwona zatrudniła się jako nienominowana nauczycielka
angielskiego, on szukał pracy trenera personalnego. W dużych
stołecznych hotelach były kluby fitnessu, ale klientów jak na
lekarstwo. Pozyskał tylko dwóch w ciągu roku. Cienko. Żona
wypominała, że jest na jej utrzymaniu, teściowa pozwalała sobie na
złośliwe uwagi, kogo ma za zięcia.
Przeniósł się do innego, bardziej luksusowego hotelu i jego
sytuacja zmieniła się diametralnie. Przypadł do gustu
zadomowionym tam celebrytom, polecali go sobie; wkrótce miał tyle
roboty, że zapisy do niego wymagały rekomendacji. Nie przewróciło
mu się w głowie; równocześnie jeździł do szpitala w Konstancinie,
aby rehabilitować chorych.
Była więc satysfakcja, a także pieniądze na kupno większego
mieszkania i utrzymanie rodziny na godziwym poziomie.
Niepracująca od 6 lat żona zajmowała się trójką dzieci. B. harował,
nawet nie odczuwając tego; był szczęśliwy. Nie zmienił tempa, gdy
po odchowaniu dzieci Iwona zatrudniła się w szkole. Ciągle mieli
duże wydatki – bywanie w środowisku medialnych gwiazd oznaczało
równanie do ich poziomu życia.
Weź kredyt
– Po piętnastu latach małżeństwa – wyznał B. przesłuchującemu
go policjantowi – poczułem, że nasze dotychczas zgodne
małżeństwo jest zagrożone. Najpierw drobiazg: żona zapomniała
o moich urodzinach. To się zdarzyło po raz pierwszy, zawsze
celebrowaliśmy ten dzień, bo kojarzył się nam z jej telefonem do
Afryki, wyznaniem, że na mnie czeka. Przemilczałem gorycz, ona nie
pytała, co mnie gryzie.
Miesiąc później szukałem w torbie żony drobnych monet,
znalazłem krem intymny. Napoczęty. Zdziwiłem się, bo dotąd nie
używaliśmy takiego specyfiku. Zapytałem, co to ma znaczyć, a ona
bez ceregieli przyznała się do nawiązania seksualnego kontaktu
z pewnym Turkiem. Potem wyszedł na jaw jej kolejny romans.
Podejrzewając, że nie mówi całej prawdy, założyłem w komputerze
żony program, który zapisywał każde uderzenie klawisza. To
doprowadziło mnie do wykrycia, że od dawna wysyła ukryte przede
mną intymne e-maile do innych mężczyzn. Z ich treści wynikało, że
uprawia z nimi seks.
Iwona z płaczem przyznała się do romansowych przygód.
Miejscem intymnych zbliżeń były pokoje hotelowe, rezerwowane dla
niej jako uczestnika różnych konferencji. Zapewniała męża, że te
kontakty nie miały znaczenia. Po prostu nudziło się jej w domu, gdy
mąż cały dzień trenował klientów. B. był załamany. Czuł się winny.
Jego popularność wśród dbających o swój wygląd celebrytów
sprawiała, że kolejne godziny pracowitego dnia, również wieczorne,
spędzał w klubie fitness. Zaproponował żonie, aby poskromili
apetyty finansowe, żyli skromniej, ale za to będą więcej ze sobą.
– Zgodziła się, spędziliśmy cudowny wieczór, wyznając sobie
uczucie. Iwona zapewniła mnie nawet na piśmie, że kocha. To był
niby żart, ale miło było otrzymać z jej rąk list z takimi wyznaniem –
zeznawał zatrzymany B. Niestety, już następnego dnia rano przy
śniadaniu tamten nastrój prysnął. Żona miała inne plany. Wcale jej
nie zależało na tym, abym więcej przebywał z nią i dziećmi.
Oświadczyła, że przy naszym statusie nie wypada, abyśmy mieszkali
w bloku z epoki Gierka. Zaproponowała nabycie na obrzeżach
Warszawy willi.
Tyle gotówki, żeby od ręki kupić nieruchomość, nie mieli. B.
poprosił swych rodziców, aby przesłali mu pieniądze, które
zaoszczędził w ojczystym kraju na fundusz emerytalny. Brakującą
resztę chcieli uzupełnić kredytem z banku.
– W banku się okazało, że z żoną jako potencjalnym kredytobiorcą
nie będą rozmawiać, bo swą mizerną pensją nie spełnia kryteriów.
Natomiast ja będę mógł wziąć kredyt, jeśli jeszcze się gdzieś
dodatkowo zatrudnię. Uzgodniliśmy, że wezmę kilka kolejnych
zleceń trenowania, co w praktyce będzie znaczyło, że jestem cały
dzień poza domem. Wahałem się przed takim rozwiązaniem
problemu, ale żona mnie pocieszała, że to najwyżej rok lub dwa
mordęgi, a dzieci będą miały odpowiednią przestrzeń do nauki
i zabawy. Dałem się przekonać, podpisałem papiery o kredyt.
Miesiąc później, tuż przed Wigilią, wprowadziliśmy się pod nowy
adres. Przyznaję, niewiele pomogłem żonie w urządzaniu pokoi.
Musiałem pędzić do pracy. Iwona miała do mnie pretensje, że
zostawiam ją samą z tym majdanem. Ja jej przypominałem, co
ustaliliśmy. Kłóciliśmy się.
Do tego wszystkiego denerwowało go wtrącanie się jej rodziny:
matki i siostry, które zjechały do nowego domu na święta.
Zdaniem B. każdy pretekst był dla nich dobry do wywołania
awantury. W pierwszy dzień świąt poszło na przykład o to, kiedy
powinny być rozpakowywane prezenty. On powoływał się na
tradycje ze swego domu rodzinnego, szwagierka apodyktycznie
narzucała swoje zdanie.
– W pewnej chwili krzyknąłem, że to mój dom, to ja spłacam
kredyt – zeznawał oskarżony. – Żona z teściową oburzyły się, co za
niegościnność. Awantura, wyzwiska: nie wszystko rozumiałem, bo
kobiety krzyczały po polsku. Szwagierka zaczęła się demonstracyjnie
pakować. Wtedy Iwona wskazując na mnie palcem, powiedziała: „To
on się zaraz wyprowadzi”. Po chwili znalazłem się za drzwiami.
Wrócił do starego, już zupełnie pustego mieszkania w Warszawie.
Był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia – sklepy pozamykane,
a w domu nawet kromki chleba. Jednak nie odczuwał głodu i zamiast
wyjść na miasto, do końca dnia usiłował porozumieć się z żoną
esemesami. Pisanymi po angielsku, aby tylko ona mogła je
zrozumieć.
Na polecenie śledczych biegli przejrzeli telefon komórkowy
oskarżonego. Znaleziono tam esemesy, o których mówił. Oto jeden
z nich, przetłumaczony na polski: Co mam zrobić? Po prostu dać sobie
spokój z Tobą i dziećmi? Zniszczyłaś mnie. Mam nadzieję, że potrafię
być wystarczająco silny, żeby nie zrobić Ci tego samego. Wszystko,
o czym myślę to miłość, którą miałem do Ciebie przez ostatnie 20 lat. To
nie musi się tak skończyć. Pomyśl dobrze, czego oczekujesz od
mężczyzny i co jesteś gotowa dać. Lub zmienić się, żeby to dostać.
Możemy jeszcze rozwiązać nasz problem. W Twoim sercu nie ma dla
mnie miejsca, ale w moim jest go pełno dla Ciebie.
Odpowiedź, która nadeszła odwrotną pocztą brzmiała: Nie
zapomnij przynieść ze sobą pieniędzy, jest dużo nowych, niezapłaconych
rachunków.
W willi pojawił się po świętach, kiedy już wyjechała jej rodzina.
Zaproponował żonie spotkanie z psychologiem, mając nadzieję, że
może w obecności mediatora dojdą do porozumienia. Odmówiła.
In flagranti
Dziesiątego stycznia (czwartek) przyjechał do swej willi o godzinie
23.00. Dzieci już spały, zgodnie z umową miał je rano zabrać na dwa
dni do siebie. W nowym domu światło paliło się tylko w sypialni.
Wszedł tam, w małżeńskim łóżku zastał obcego mężczyznę z Iwoną.
– Poczułem się jak śmieć – zeznał na policji.
Starał się, aby dzieci o niczym się nie dowiedziały. Zajmował się
nimi gorliwie przez dwa dni, do willi wrócił z roześmianą czeredką
zajadającą pizzę. Uprzedził żonę, o której się zjawią – nie chciał jej
zastać in flagranti.
Kochanka nie było, natomiast czekała na niego podróżna torba
z rzeczami osobistymi. Do spakowania pozostały jeszcze rodzinne
zdjęcia. Gdy zaczęli je przeglądać i on chciał zatrzymać którąś
z fotografii, wciąż słyszał naigrawanie się żony z jego
sentymentalizmu. Rozdzielają się, zatem wszystko po połowie,
również zdjęcia ze ślubu, z dziećmi. Zaczęła odrywać z fotografii
fragmenty, na których był tylko on i rzucała mu te strzępy pod nogi.
Płakał. Krzyczał, że zmarnowała mu życie. Zagroziła, że wezwie
policję, założą jej niebieską linię, nie będzie miał kontaktu
z dziećmi. Starał się zabrać jej telefon. Przepychali się, upadli na
podłogę. Ona przenikliwie krzyczała – na wysokich dźwiękach, bez
słów. To doprowadzało go do szału. Ugryzła go w kciuk. Nie pamięta
momentu, gdy chwycił za nóż. Nie wie, dlaczego to zrobił – przez
15 lat małżeństwa nigdy jej nie uderzył. Ciągle miał w uszach ten
przeraźliwy pisk. Gdy oprzytomniał, Iwona leżała w kałuży krwi. Jej
wargi już siniały, gdy wyszeptała: „Ja cię kocham”.
W komórce wystukał numer 997…
Perswazje
Swego ostatniego kochanka S. Iwona poznała pięć miesięcy przed
tragiczną śmiercią. Był policjantem, uczył kobiety sztuki
samoobrony, Iwona zapisała się na taki kurs. Coś zaiskrzyło, zaczęli
się spotykać również prywatnie.
– Zwierzała mi się – zeznał świadek w czasie śledztwa – że ma
męża egoistę, który nie interesuje się ani nią, ani ich dziećmi. Kupili
dom, sama musiała sprowadzać ze sklepów meble, a potem je
ustawiać. Mąż na nic nie ma czasu, do domu wraca na kolację. Od
dawna go nie kocha, a mimo to zmusza ją do perwersyjnego seksu,
właściwie gwałci. Poznałem drastyczne szczegóły z ich sypialni. –
Od października 2012 roku S. przebywał codziennie w nowej willi
B. Pomagał Iwonie w urządzaniu domu. Ostatecznie małżeństwo
przeprowadziło się tam na dwa dni przed Wigilią Bożego
Narodzenia, a już 25 grudnia B. spakował manatki i wrócił do starego
mieszkania. Iwona żaliła się kochankowi, że mąż, odkąd ją opuścił,
nie dawał pieniędzy na dzieci.
– Pomagałem jej finansowo – zeznał S. jako świadek. – Ostatni raz
widziałem ją jedenastego stycznia rano, spędziliśmy razem noc.
Potem w ciągu dnia łączyłem się przez komórkę. Wydzwaniałem
wielokrotnie – bezskutecznie, wreszcie napisałem esemesa: Pewnie
śpisz, ale ja się martwię o Ciebie. Przeczuwałem, że coś się stało. Ale
nie przyszło mi do głowy, że będzie to coś tak ostatecznego,
tragicznego.
O romansie Iwony z policjantem wiedziała Barbara, wieloletnia
przyjaciółka domu, której B. często się zwierzał i radził. Bał się
obciążenia dużym kredytem mieszkaniowym zwłaszcza w sytuacji,
gdy małżeństwo się chwiało. Z drugiej strony mobilizowały go
przysięgi żony, że w nowym miejscu zaczną nowe życie, koniec ze
zdradami, pretensjami. Barbara radziła, żeby – jeśli tylko można –
ratować małżeństwo.
– Zaryzykował – zeznała przed sądem przyjaciółka domu – ale już
miesiąc później zapytał mnie, czy znam dobrego adwokata od
rozwodów, bo Iwona wyrzuciła go z domu.
O przejściach B. wiedziała też inna dobra znajoma tego
małżeństwa, Małgorzata, której B. był osobistym trenerem.
Kiedy się zaprzyjaźnili, zwierzał się jej czasem na osobności. Duży
mężczyzna o wyglądzie kulturysty płakał z upokorzenia. Żona, odkąd
zastał ją in flagranti z policjantem, potrafiła powiedzieć mu przy
dzieciach, że jest nikim, że nie może na niego patrzeć.
– Co mam robić, aby uratować to małżeństwo? – pytał Małgorzatę,
z zawodu psychologa.
– Radziłam, aby wspólnie poszli na terapię – zeznała
przesłuchiwana. – Ale to już było bardzo trudne do
przeprowadzenia, bo przy Iwonie cały czas stały jej matka i siostra,
nieżyczliwe „obcemu”. Nie było szans na spokojną rozmowę. Nawet
podczas świąt Bożego Narodzenia, będących tradycyjnie sposobną
okazją do pogodzenia się, Iwona zasłaniała się stojącą za nią murem
rodziną.
Musiał być bardzo samotny, skoro w drugi dzień świąt zwierzał się
na facebooku, że po 15 latach runęło jego małżeństwo, nie ma dla
kogo żyć.
Ktoś mu poradził, aby się trzymał. Jest porządnym człowiekiem,
wielu klientów go ceni. Odpowiedział: Ale nie ceni mnie osoba, którą
najbardziej kocham.
Na zachowanie Iwony próbowała też wpłynąć inna bliska znajoma
rozpadającego się małżeństwa. Gdy B. również jej się zwierzył, że
czytał e-maile żony do trzech mężczyzn, wskazujące na intymną
zażyłość, porozmawiała z nią jak kobieta z kobietą. Iwona przyznała
się do randek, ale twierdziła, że miały one niewinny charakter i że
nic na nich nie zaszło. Znajomą zapewniła, że są to dla niej
nieważne kontakty i że je zerwie.
Z nowym 2013 rokiem B. jakby się pogodził z myślą, że
małżeństwa już nie uratuje. Kochanek Iwony na dobre zadomowił się
w dopiero co kupionej willi. B. przystał na rozwód pod warunkiem,
że żona weźmie winę na siebie. Teraz najważniejsze dla niego było
ustalenie zasad opieki nad dziećmi. Mieli o tym porozmawiać
10 stycznia. Do willi pod Warszawą dojechał wieczorem, tego dnia do
późna rehabilitował pacjentów w Konstancinie. Ucieszył się, widząc
światło tylko w sypialni – zatem dzieci już śpią, a żona czeka na
rozmowę. Gdy wszedł, zobaczył Iwonę w łóżku z owym
policjantem…
Polowanie na męża
13
Wrzucili mu do napoju osę. Wyłowił. Potem Julia zrobiła
kanapkę, w której jadowitego owada ukryła między szynką a sałatą.
Oskar jakimś cudem po pierwszym kęsie zajrzał do środka i zobaczył,
czym bułka jest nadziana.
Nie udało się, postanowili schować w zapiekance kłębek wąsów
kota.
– Z natury są sztywne, gdy się rozprostują w żołądku, przebiją
wnętrzności – twierdziła Julia. Szatański pomysł przepadł, bo nie
udało się złapać dzikiego kota z piwnicy.
Rozważali też wlanie do zupy „kreta”, żrącego specyfiku do
udrażniania kanalizacji. Ale ten wariant skreślili z uwagi na ostry
zapach kwasu solnego w płynie. Ostatecznie wybrali młotek.
Dokładniej dwa. Każdy ważył półtora kilograma i miał główkę
pokrytą gumą, żeby ostre kawałki strzaskanych kości głowy Oskara
nie wbiły się w tapicerkę. Krystian bardzo dbał o samochód i dlatego
w obawie przed zaplamieniem wnętrza krwią wyłożył fotele
podwójną folią.
Młotki, łopatę, sznury, rękawice, ścierki kupił w markecie. Nie
chciał obciążać tymi wydatkami Julii, gdyż zorientował się, że u niej
z pieniędzmi krucho.
Ona dorabiała w lokalnej gazecie. Jako dziennikarka bez etatu żyła
tylko z wierszówki, miesięcznie zarabiając około 500 złotych.
Dostawała też 716 złotych zasiłku w pośredniaku i 500 złotych
alimentów od Oskara na dziecko. Czyli, jak sama mówiła, ledwo
starczało na kosmetyki. On, jako architekt i grafik komputerowy
zarabiał 2,5 tysiąca złotych miesięcznie.
Fałszywe tablice rejestracyjne z tektury zrobili sami – miały
utrudnić drogówce identyfikację samochodu. Wymyślili, że gdyby
zatrzymała ich policja, to powiedzą, że zbierają materiał do
reportażu wcieleniowego. Sprawdzają, czy w L. można się poruszać
skradzionym samochodem z ewidentnie podrobionymi tablicami.
Ostatnie pozycje ich spisanego na kartce planu to dwa punkty:
Zdjąć zagłówki z przednich foteli, żeby łatwiej było uderzyć z tyłu
w głowę porwanego Oskara. Przygotować czarną czapkę z daszkiem
i w tym kolorze kurtkę dla Julii. Na wypadek, gdyby Oskar się
odwrócił i zobaczył, że ktoś siedzi z tyłu na podłodze. W takim
ubiorze dziewczyna nie byłaby rozpoznana, bo ona nigdy nie nosiła
się na czarno. Uzgodnili, kiedy to zrobią.
Dzień przed wydarzeniem Julia dostała od Oskara esemesa
z propozycją spędzenia wspólnej nocy. Wieczorem poszli na koncert
zespołu estradowego, potem się pokłócili, a następnie wylądowali
w jego łóżku.
Krystian, który nazajutrz rano miał zwabić Oskara L. do
samochodu, nie miał pojęcia o tym spotkaniu.
***
Niby przypadkiem przejeżdżał koło bloku, w którym mieszkał L.
Spóźniony Oskar ucieszył się, gdy nieznany mu citroen zatrzymał się
tuż obok, a zza uchylonej szyby wyjrzał Krystian, dawny kolega
szkolny.
– Może podwieźć?
– Z nieba mi spadłeś, jestem w niedoczasie.
– Siadaj z przodu.
Na sakramentalne pytanie: Co słychać, kopa lat minęła od
ostatniego spotkania, Oskar podsumował swoje życie. Ożenił się, ma
syna, rozwiódł, zostawił mieszkanie żonie, choć nie była tego warta,
bo suka i dwulicowa.
Ledwo padły te słowa, poczuł silne uderzenie czymś tępym
z tylnego siedzenia. Zdołał uciec z samochodu. W ostatniej chwili
poznał osobę, która chciała go zabić. To Julia. Jego była żona.
Na pogotowiu uspokojono go, że obrażenia nie są groźne. Nie
zdążył wyjść na dwór, gdy ktoś do niego zadzwonił. Mimo pewnej
zmiany, rozpoznał głos byłej żony. Podszywając się pod jego
koleżankę z pracy, pytała, jak się czuje. Odpowiedział, że wie, kto
telefonuje i że jej nie daruje. Na to Julia już normalnym głosem, bez
udawania powiedziała, że nie da się wrobić.
Nazajutrz został przesłuchany przez prokuratora. Na pytanie,
dlaczego była żona, matka jego dziecka chciała pozbawić go życia,
opowiedział, co się działo w ich małżeństwie.
Pobrali się tak młodo, że sąd musiał wydać zgodę na zawarcie
małżeństwa. Julia była w ciąży. Gdy urodził się syn, oni właśnie
zaczęli studia. Wkrótce okazało się, że dziecko ma zespół Aspergera
(łagodny rodzaj autyzmu). W odróżnieniu od matki dziecka
dziewiętnastoletni Oskar zrobił wszystko, aby wyciągnąć małego
z choroby. Udało się.
W aktach prokuratorskich są zdjęcia małżeńskiej pary i ich –
sześcioletniego wówczas – syna, zrobione podczas wycieczki do
Niemiec. Widać, że ładna blondynka lubi pozować. Raz jest
w konwencji romantycznej: rozpuszczone włosy, długa spódnica,
kwiaty w ręku, to znów jako świadomy swego seksapilu wamp
z mocno obnażonym biustem. Mąż i syn stanowią jedynie tło do tej
inscenizacji. Ale wyglądają na szczęśliwych.
A jak się układało na co dzień?
– Była obsesyjnie zazdrosna, choć nie dawałem jej powodu –
zeznał poszkodowany w prokuraturze. – Urządzała sceny. Na
przykład, gdy musiałem wyjść na miasto, bo się z kimś umówiłem,
groziła mi, że gdy tylko zamkną się za mną drzwi, celowo rozbije
sobie głowę o ścianę. Następnie sprowadzi pogotowie z policją, aby
oskarżyć mnie, że ją pobiłem. W rzeczywistości to ona podnosiła na
mnie rękę. Kiedyś tak podrapała mi twarz, że musiałem wziąć
w pracy wolne, bo się wstydziłem, że wszyscy się domyślą, co się
stało. Ale Julii awantury były potrzebne jak powietrze. Wracałem do
domu, blokowała drzwi, nie zważając na histeryczny płacz dziecka,
które z racji choroby wymagało spokoju. Ona zresztą jakby sobie nie
uświadamiała, że ma obowiązki wobec syna.
To był powód, że nawet jej matka zabiegała o wizyty córki
u psychologa.
***
***
***
Zapętlona
Ciepła sierpniowa noc 2011 roku. Do komendy policji
14
w Żyrardowie wchodzi bardzo zdenerwowana Sylwia A. Informuje
oficera dyżurnego, że przed chwilą dowiedziała się o zgwałceniu jej
niespełna osiemnastoletniej córki Barbary. Dziewczyna jest już
w domu, matka domaga się, aby funkcjonariusze ją przesłuchali.
Jadą pod wskazany adres do wsi koło Żyrardowa. Zapłakana
Barbara potwierdza słowa matki. Na pytanie, kto ją skrzywdził,
podaje nazwisko dwudziestoczteroletniego Igora M.
Twierdzi, że do gwałtu doszło w samochodzie Jana B. Jeszcze tej
nocy funkcjonariusze zawożą nastolatkę do szpitala na badanie
ginekologiczne. Lekarz stwierdza, że kilka godzin wcześniej doszło
do stosunku płciowego bez użycia przemocy; odnotowuje drobne
zadrapania i zaczerwienienie skóry na nogach oraz szyi pacjentki.
Igor M. został aresztowany nazajutrz rano. Nie przyznał się do
gwałtu. Jak mówił, współżył z Barbarą za jej zgodą. Równoczesne
przesłuchanie dziewczyny w prokuraturze rejonowej odbyło się
z udziałem biegłej psycholog.
– W niedzielę rano siódmego sierpnia – zaczęła z płaczem
Barbara A. – odebrałam telefon od szkolnego kolegi Janka B. Mówił,
że jego kumpel Igor chciałby mnie poznać. Czekają w samochodzie
przed furtką.
Przejechali się, do domu wróciła na obiad. Wieczorem znów była
z nimi. Gdy na leśnej polanie opróżniali puszki piwa, zadzwonił jej
brat, więc odeszła na bok. Po powrocie, w pierwszym łyku piwa
poczuła, że ma w ustach jakąś kulkę, wypluła. Ale nie była pewna,
czy wszystko. Wystraszyła się, że dali jej pigułkę gwałtu, wysłała
esemesa swojemu wieloletniemu przyjacielowi Oskarowi z prośbą
o pomoc. I chciała już wracać do domu. Jednak ci dwaj skierowali
samochód w przeciwną stronę. Krzyczała, że musi do toalety – wtedy
podjechali do McDonalda. Igor nie odstępował jej na krok.
Gdzie się jeszcze zatrzymywali? Na stacji benzynowej za miastem,
bo Janek chciał spróbować szczęścia na maszynach grających. Tam
zaczęła pisać esemesa do mamy, że niepokoi ją zachowanie Igora,
ale ten zabrał jej telefon. Potem zawieźli ją nad pobliskie stawy. Gdy
Jan wyszedł się rozejrzeć, Igor rzucił się na nią, łapiąc za szyję
i przyciskając do fotela. Wołała o pomoc, ale kolega udawał, że nie
słyszy. Igor zerwał z niej spodnie, bieliznę i zgwałcił. Z nożem
w ręku zagroził, że jeżeli komuś o tym powie, a on pójdzie do
więzienia, znajdą ją jego kumple i dopiero wtedy pożałuje.
– Od tej chwili masz się zachowywać, jakbyśmy byli parą –
zażądał.
Następnie mężczyźni zdecydowali, że pojadą do domu Igora, gdzie
na Jana czeka jego dziewczyna Iwona.
Trzeba przerwać składanie zeznań, bo Barbara zanosi się płaczem.
Po uspokojeniu się mówi dalej:
– W tym mieszkaniu ze strachu przed pocięciem nożem usiadłam
Igorowi na kolanach, całowałam go. Znów chciałam zatelefonować
do rodziców, ale miałam rozładowaną baterię. Po cichu prosiłam
Janka, aby mnie odwieźli, ale dopiero około północy podjechali pod
mój dom. Igor przy furtce zapowiedział, że będzie mnie rżnąć, gdy
tylko przyjdzie mu ochota. A jeżeli powiem komuś, co się stało,
zabije mnie albo rodziców. Następnego dnia mam go im przedstawić.
A potem się do niego przeprowadzę.
Drzwi otworzył ojciec. Był bardzo zły, że córka tak późno wróciła.
Krzyczał. Wybuchła płaczem, mówiąc, że została zgwałcona.
W załączonej opinii biegła psycholog (20 lat doświadczenia
zawodowego również jako psychoterapeuta) stwierdziła, że nie
dostrzegła u Barbary A. reakcji typowej dla ofiary gwałtu. „Zeznania
mają cechy konfabulacji. Jest to świadome zatajenie prawdy, a nie
wyparcie psychiczne”. Wątpliwości biegłej budziła też informacja
dziewczyny, że została oszołomiona pigułką gwałtu. Gdyby tak się
zdarzyło, nie pamiętałaby, co się z nią działo owej nocy.
Incydent koło stawów inaczej przedstawił świadek Jan B.:
– Pojechaliśmy tam koło godziny dwudziestej trzeciej, po wypiciu
piwa, wyszło cztery puszki na każdego. Igor rwał Barbarę. Nad wodą
powiedział mi, żebym popatrzył, czy ryby biorą. Gdy wróciłem,
samochód się bujał. Słyszałem śmiech dziewczyny. On chciał, żebym
się jeszcze przeszedł, ja ich popędzałem, żeby się ubrali, bo zaczęło
padać. Pojechaliśmy do domu Igora – oni siedzieli na tylnym
siedzeniu i całowali się. Również w mieszkaniu Igora byli przytuleni,
Baśka siedziała na jego kolanach. Potem zadzwoniła pani Sylwia A.,
czy wszystko w porządku. Baśka coś tam jej burknęła, a nam
powiedziała, że matka się czepia. Ona wcale nie chciała, abym ją
szybko odwiózł do domu.
Siostra podejrzanego potwierdziła wersję Jana. Dodała, że gdy
w telefonie Barbary wyczerpała się bateria, użyczyła jej swojego.
Zdaniem nastolatki dziewczyna była w zbyt wąskich „rurkach”, aby
Igor mógł sam zdjąć jej spodnie w samochodzie.
Zeznanie Sylwii A. brzmiało dramatycznie: „Około godziny 21
zadzwonił do niej Oskar. Pytał, czy Basia w domu, bo przysłała mu
dziwnego esemesa, że coś jej dosypali do piwa”.
– Natychmiast skontaktowałam się z córką telefonicznie –
opowiadała matka. – Usłyszałam szept, że nie może rozmawiać.
Zapytałam, o co chodzi z tym esemesem. Wypierała się, niczego
Oskarowi nie wysyłała. Po chwili jej telefon był już wyłączony.
Pojechałam do domu tego chłopca, aby pokazał mi esemesa.
Faktycznie, był od mojej Basi. Jeździłam jak oszalała po okolicy,
szukałam jej. Koło północy dostałam sygnał z telefonu, którego
numeru nie znałam – to odezwała się córka. Powiedziała, że nie
może teraz mówić, ale zaraz przyjedzie i wszystko wyjaśni.
Rozłączyła się.
Gdy Sylwia A. przemierzała okolice Żyrardowa, zadzwonił jej mąż,
bardzo zdenerwowany. Dowiedziała się, że Basia jest już w swoim
pokoju. Płacze, bo została zgwałcona. Matka pojechała do
komisariatu. Do domu wróciła z policjantami.
– Córka wyglądała strasznie – wspominała pani A. – włosy
rozczochrane, zadrapania na szyi, siniaki na policzkach. Za uszami
widoczne były krwiste wylewy. Chciałam ją pogłaskać, ale mnie
odtrąciła.
***
***
***
Do dna
– Wysoki Sądzie! – Marek G., jako oskarżyciel posiłkowy
skorzystał z prawa do zabrania głosu na koniec procesu. – Moja była
żona chciała mnie zabić sześć lat temu. Nie udało się, ale od tamtej
pory, a jest rok dwa tysiące piętnasty, chodzę do prokuratury na
przesłuchania, stawiam się na rozprawy.
Gdy przed tutejszym Sądem Okręgowym Elżbieta W. została
skazana na osiem lat więzienia, myślałem, że koszmarny okres
w moim życiu dobiegł końca. Myliłem się. Decyzją Sądu
Apelacyjnego proces toczy się od nowa, a oskarżona próbuje
pomówieniami sprowadzić na mnie odpowiedzialność karną, co jej
zdaniem ułatwiłoby wygranie apelacji.
Kilka dni po ogłoszeniu nieprawomocnego wyroku w tej sprawie,
zostałem pomówiony o zgwałcenie prostytutki i zmuszanie jej do
brania heroiny. W śledztwie ta kobieta przyznała, że za fałszywe
obciążenie mnie miała otrzymać trzy tysiące złotych. A namawiał ją
do tego ówczesny partner mojej byłej żony. Kilkakrotnie próbowano
podrzucać mi narkotyki. Na początku dwa tysiące trzynastego roku
oskarżona przeprowadziła mistyfikację zamachu na siebie, czego
konsekwencją było zatrzymanie mnie i jej brata jako podejrzanych.
Była żona liczyła na to, że zostaniemy aresztowani, co uniemożliwi
nam uczestniczenie w tym procesie, a także innym, toczącym się
o zmianę postanowienia o stwierdzeniu nabycia spadku.
Sfabrykowała bowiem testament ojca i przejęła cały rodzinny
majątek kosztem rodzeństwa. Pomysł z zamknięciem mi ust, jako
jedynemu świadkowi jej przestępstwa, nie wypalił – prawomocnym
postanowieniem Sądu Apelacyjnego uznano, że oskarżona
sfałszowała ostatnią wolę swego ojca.
Wysoki Sądzie, Elżbieta W. zawsze przywiązywała wagę do rzeczy
materialnych; perspektywa pozbawienia jej bezprawnie
odziedziczonego majątku, jak sama zeznała wartości około
pięćdziesięciu milionów złotych, była wystarczającym motywem do
zlecenia zabicia mnie. Nie bez znaczenia jest również fakt, że
w przypadku pozbawienia mnie życia, nie musiałaby uiścić wpisu
w wysokości stu tysięcy złotych w wytoczonej mi sprawie
o odwołanie darowizny i przekupywać fałszywych świadków.
Od sześć lat największą pozycją w moim budżecie są koszty
związane z zapewnieniem bezpieczeństwa rodzinie. Zmiany miejsca
zamieszkania, prywatna ochrona, stały monitoring samochodów,
częste wyjazdy z kraju, policyjna ochrona przez całą dobę, to
działania, które musiałem podjąć, aby chronić moich najbliższych
i siebie. Dystans, jakiego nabrałem do tego, co dzieje się w moim
życiu po grudniu dwa tysiące dziewiątego roku, pozwala mi jakoś
funkcjonować, natomiast już nigdy świat nie będzie dla mnie taki,
jak sprzed tej daty, bo ciągle dźwięczą mi w uszach słowa
wypowiedziane przez Elżbietę W. podczas rozmowy z osobą, z którą
umawiała się na zamordowania mnie: „Do dna, u mnie jest zawsze
do dna”. Te słowa, to świadectwo chorej nienawiści.
Czy to, że żyję, zwalnia oskarżoną od odpowiedzialności?
Zwracam się do Wysokiego Sądu o sprawiedliwy wyrok.
***
***
***
***
***
***
Elżbieta W. zaprzeczyła w śledztwie, że proponowała właścicielowi
firmy remontowej oblanie kwasem solnym partnerki swego męża
oraz wynajęcie morderców. Owszem, spotykała się z tym mężczyzną,
ale tylko po to, aby uzyskać od jego żony zgodę na zgłoszenie jej jako
świadka w sprawie rozwodowej. Natomiast kontakt telefoniczny
z Robertem P. dotyczył robót wykończeniowych w jej nowych
domach.
To prawda, cierpi bardzo z powodu zdrady męża, z którym jest
w separacji, ale to nie oznacza, że planowała morderstwo.
Resztę protokołu spisanego podczas składania wyjaśnień przez
podejrzaną zajęły oskarżenia wiarołomnego męża. Twierdziła, że
dysponuje nagraniami jego gróźb, że zepchnie swą kochankę ze
schodów, a podejrzenie o ten czyn rzuci na żonę i ona pójdzie na
długie lata do więzienia.
– On żyje w stałym konflikcie z prawem – przekonywała
prokuratora. – Zadaje się z przestępcami, których poznał, gdy
siedział w areszcie. Po wyjściu z więzienia bardzo się zmienił,
zażywa ogromne ilości kokainy, wywołującej zwidy i napady szału.
Nie zgodził się na leczenie odwykowe. Pieniądze przegrywa
w kasynie, bo jest hazardzistą.
Nie miał żadnych skrupułów, aby zniszczyć jej zdrowie. Dopiął
tego – ona od dwóch lat jest zmuszona zażywać intensywne leki
psychotropowe. Na szczęście, nie musi pracować; żyje z odsetek od
zgromadzonych oszczędności, które oblicza na około
50 milionów złotych.
***
***
***
Mściwa wdowa
Nie wygląda na taką, która wydaje rozkaz: „Zabić tego człowieka”.
Nawet na ławie oskarżonych z jej twarzy o delikatnych rysach nie
schodzi łagodny uśmiech. Czasem przesłania go gęstwa popielatych
blond włosów, które odgarnia kokieteryjnym ruchem. Mimo
długiego pobytu w areszcie, jest opalona. Ale może to sprawa
makijażu. Ma 36 lat i dba o swój wygląd. Przed pierwszą rozprawą
w sądzie zgłosiła tylko jedną prośbę – aby rodzina mogła dostarczyć
jej do celi farbę blond do włosów, bo pojawiły się odrosty.
Starsi mieszkańcy uliczki na warszawskiej Pradze, gdzie
Agnieszka R. miała sklep spożywczo-monopolowy do dziś nie mogą
uwierzyć w to, o co została oskarżona.
– Pani Agnieszka? Taka dobra kobieta, która stałym klientom, gdy
pod koniec miesiąca już po emeryturze nie zostało ani grosza,
dawała na kreskę chleb czy mleko? – Zagadnięta emerytka radzi mi
gdzie indziej szukać złoczyńców. – Biedną panią R. spotkało takie
nieszczęście, zaginął jej mąż, prawdopodobnie zabity przez
bandziorów, a tu jeszcze dziennikarze węszą.
Jednakże wywiad policji rzucił na oskarżoną inne światło.
Urodzona w podwarszawskim miasteczku, nie poczuwa się do
obowiązku odwiedzania matki, której ciężko się żyje ze skromnej
renty po mężu. Rodzicielka nawet nie zna adresu jedynej córki. Wie,
że wyszła za mąż, ale pozostała przy swoim nazwisku. Zięć ma na
imię Adam, a wnuczka – Dominika i że mieszka na wsi u rodziców
swojego ojca, niezbyt daleko od stolicy. Babcia ze strony matki nie
ma z nią kontaktu.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Aj lawju
Nie miała w sobie nic takiego, że się ją zapamiętywało. Młoda,
szczupła, ani ładna, ani brzydka. Bez szans w konkurencji z innymi
pacjentkami prywatnej kliniki medycyny estetycznej, które się tam
pojawiały, aby walczyć o zachowanie przemijającej urody. Marta P.
była nijaka i nijaka była jej drobna dolegliwość. Z listy chirurgów
wybrała dra Adama S., bo polecił go lekarz jej ojca. Podał nie tylko
nazwisko zdolnego kolegi ze studiów, ale i numer jego telefonu
komórkowego.
Pacjentka dostała receptę i propozycję spotkania się w gabinecie
jeszcze raz, w celu kontroli. Była jesień 2005 roku.
Przyszła – jak się umówili – po tygodniu, z dowodami
wdzięczności w ozdobnym koszyku: kawą, herbatą, jakimiś
kadzidełkami z podstawką w kształcie Buddy. Chirurg był trochę
zakłopotany, jak zwykle w takich sytuacjach padły słowa: „Nie
trzeba”, ale prezenty przyjął. Po wyjściu pacjentki oddał je
pielęgniarkom i uznał sprawę za zakończoną, zwłaszcza że młodej
kobiecie nic nie dolegało.
Mylił się. Już następnego dnia zatelefonowała z przymilną prośbą,
czy by nie polecił jej dobrego ginekologa.
Polecił. Wkrótce potem szukała kontaktu z innymi specjalistami,
między innymi endokrynologiem, kardiologiem. Doktor starał się
być uprzejmy, choć tracił cierpliwość. Po wyczerpaniu listy
specjalistów Marta P. przypominała się chirurgowi, wysyłając mu
maskotki: misie, czerwone filcowe serduszka. A także płytę
z piosenkami Stinga. Do tego ememesy z romantycznymi
krajobrazami i wyznaniami, że jej smutno, tęskni za bliskością
drugiego człowieka. Trwało to ze dwa miesiące.
Gdy pięć lat później dr S. wspominał w wywiadzie na portalu
Onetu początki znajomości z Martą, tłumaczył swą nierozważność
depresyjną porą roku, samotnością młodego mężczyzny w długie
jesienne wieczory i naturalną dla niego reakcją na kobiece łzy.
Trochę go zwiodło zwekslowanie (gdy odpisał, że nie tak widzi tę
znajomość) kłopotliwych telefonicznych rozmów na filozofię
buddyjską. Gdy z okazji podarowanych kadzidełek przyznał się do
głębszych zainteresowań religiami Wschodu, ten temat również
Marcie P. okazał się bliski. Nie dążył jednak do prywatnego
spotkania i nigdy do tego nie doszło. Zamierzał wygasić tę
znajomość.
***
***
***
Tego było za wiele. Na początku 2009 roku lekarz złożył
zawiadomienie na policji. Przedstawił wydruki tysięcy e-maili
i wpisów na stronach internetowych – większość w porę
zarchiwizował. Na samym GoldenLine zamieszczono około
800 wiadomości tego typu.
Mimo to usłyszał, że będą trudności z ustaleniem, jak dalece
realne są groźby. Zdaniem funkcjonariuszy dostarczone dowody
kwalifikują się do wszczęcia postępowania o „złośliwe i uporczywe
niepokojenie”, co się kwalifikuje jako wykroczenie. Gdyby to było
przestępstwo, można by domniemaną dręczycielkę namierzyć
z pomocą operatora sieci telekomunikacyjnej. W przypadku
wykroczenia, policja nie ma takich uprawnień.
Chirurg prosił o pomoc – w jego specjalności, medycynie
estetycznej, reputacja jest szczególnie ważna, bo potencjalne
pacjentki nim zdecydują się na zabieg, zwykle sprawdzają
w internecie, co piszą o danym lekarzu inne osoby. Oszczerstwa
Marty P. powodowały, że niejedna kobieta na wszelki wypadek
wolała oddać się w ręce chirurgów w innej klinice.
Zostało wszczęte śledztwo, ale toczyło się niemrawo. Policja nie
przesłuchała Marty P., gdyż nie była w stanie ustalić miejsca jej
zamieszkania. Adres, który podała kiedyś w klinice, należał do
rodziców pacjentki, a ci twierdzili, że nie mają z córką kontaktu.
Tymczasem sąsiedzi informowali dzielnicowego, że widują córkę
państwa P. codziennie.
Ona zapewne czuła się bezkarna, bo przysyłała doktorowi e-maile
z kolejnymi makabrycznymi groźbami: Wyobraź to sobie realnie.
Popatrz na swoje dłonie. Przydatne prawda? A teraz w obydwu zegnij
palce. O! Tyle ci zostanie. Warto? Chirurg w kwiecie zawodowego wieku
bez palców. Tyle lat mordęgi, a tu ch…, palców nie ma. Nie przyszyją ci
ich, bo sama wrzucę je do Wisły. Obiecałam ci to już dawno, ale czekam
na najlepszy moment.
Równocześnie na portalu Ojej.pl pojawił się komunikat: Adam S.
[tu nazwisko] myśli o samobójstwie i błaga o ratunek Martę, która jest
jego jedyną miłością!!! Kochana Marto! Jestem na skraju załamania
nerwowego. Coraz więcej piję, myślałem, żeby się otruć, ewentualnie
pociąć, byleby tylko uwolnić się od męki, jaką czuję po tym, jak mnie
odrzuciłaś, bo nie umiałaś mi wybaczyć. Kocham cię moja najdroższa
Martusiu. Moje życie bez Ciebie nie ma sensu, więc pora je zakończyć.
Żegnaj najukochańsza Marto! Twój na zawsze kochający Adam S.
Kilka miesięcy później – jest już listopad 2009 roku – dręczycielka
niespodziewanie wyciąga do swej ofiary rękę na zgodę. Koniec
z dręczeniem. Chciałaby tylko zachować na całe życie coś, co będzie
pamiątką po tej wielkiej miłości. Na przykład, czy doktor mógłby jej
ofiarować swój przepocony podkoszulek? Albo chociaż maskotkę
misia, którego trzymał w swych rękach?
Do tego wszystkiego jeszcze fetyszystka – pomyślał lekarz
i zawiadomił policję.
– Broń Boże, niczego nie przesyłać – poradził policyjny psycholog.
– Ona na tym nie poprzestanie, będzie chciała więcej, a w dogodnej
sytuacji użyje przeciwko panu argumentu o przesłanych prezentach.
Lekarz posłuchał rady, choć Marta P. na dowód szczerych chęci
usunęła większość postów z forów internetowych. Ale na krótko.
Kiedy nabrała pewności, że jej warunki zostały odrzucone,
zaatakowała ze zdwojoną siłą. Miała nowy pomysł na zniszczenie
doktora.
Na portalu homoseksualistów błysnęły grubą czcionkę ogłoszenia
rzekomo zredagowane przez Adama S.: Aaach ale super kolesia
wyrwałem ostatnio! Ten to miał dopiero głębokie gardło, ech! Tak go
zerżnąłem, aż zmarszczek dostał, to mu od razu botoxem strzyknąłem.
Taki był wdzięczny, że wychodził ode mnie na czterech. Jacyś chętni?
Odblaskowo tęczowy Adam S.; Marzę o tzw. gwałcie pozorowanym.
Dzwońcie [tu nr telefonu] Adam.
Do „autora” nadeszła odpowiedź: Nie wyraziłeś chęci się spiknąć, to
ja cię powiedzmy odwiedzę. Wiem skąd i o której wychodzisz. Nawet się
nie zorientujesz sukinsynu, jak cię capniemy od tyłu z kumplami. […]
Będziemy cię pierdolić do utraty przytomności […] Z czasem to
polubisz…
Coraz więcej ogłaszających się w internecie gejów dzwoniło
w nocy na komórkę dra S. Gdy chirurg wyłączał telefon, rano miał
kilkadziesiąt obscenicznych esemesów. A do gabinetu lekarskiego
przyjeżdżał kurier z ekspresową dostawą rzekomo na cito
zamówionych gadżetow z sex-shopów.
***
Po pięciu latach nękania chirurga, wiosną 2010 roku,
doniesieniami i skargami dra S. na opieszałe śledztwo wreszcie
zajęła się prokuratura. W godzinach popołudniowych do mieszkania
rodziców trzydziestoletniej Marty P. weszło ośmiu policjantów.
Kobieta została obudzona i ściągnięta z łóżka. Jej opowieści, że
pracuje jako projektantka wnętrz czy w pośrednictwie handlu
nieruchomościami, okazały się zmyślone. Pozostawała na
utrzymaniu rodziców.
Podczas przeszukania mieszkania biegły informatyk zabezpieczył
sprzęt komputerowy. Marta P. usłyszała zarzuty gróźb karalnych,
znieważenia dra Adama S. i prezentowania za pomocą internetu
treści pornograficznych. Została zamknięta w areszcie. Od tego dnia
chirurg mógł odetchnąć – żadnych głuchych telefonów
i szkalujących esemesów. Nie przybyło ani jednego
kompromitującego go wpisu w internecie.
Zdecydował się na przerwanie milczenia i w wywiadzie na portalu
Onetu wyznał, że jest ofiarą stalkingu. Natychmiast pojawiły się
komentarze internautów. Nie wszyscy mu uwierzyli. Oto kilka
wpisów:
* Najbardziej mnie śmieszy, jak mężczyźni zdradzają, flirtują
na boku, próbują podbudować swojego ego, a potem udają
wielce poszkodowanych, bo jak żona się o wszystkim dowie, to
nagle okazuje się, że kochanka jest psychiczna i tylko dręczy
biednego mężczyznę, który nie dał żadnych podstaw do takiego
zachowania, nie dał nr telefonu e-maila itd. To kochanka jest
wariatką i sama znalazła:) oczywiście, że kobiety też zdradzają,
tylko nie są tak tchórzliwe, bo z reguły mężczyźni robią
z kochanek wariatki, jak prawda wyjdzie na jaw:)
* DARMOWA REKLAMA PANA DOKTORA! Czuć, że ten pan dr
nie mówi wszystkiego, po co czytał te wszystkie esemesy i jej
odpowiadał, po co przyjmował prezenty? Sam jest sobie w dużej
mierze winien, sam pisze, że miał z nią jakąś tam znajomość,
„jakąś tam”??? a przez pięć lat to można zmienić nazwisko,
miejsce pracy, wszystko!
* Ciekawa historia i z morałem – dla lekarzy:) Wniosek jest
taki, że w pracy należy być profesjonalistą i nie wdawać się
w bliższe relacje z pacjentami. A to właśnie zrobił ten Pan,
wymieniając korespondencję o tematyce pozamedycznej.
Pewnie w pierwszym momencie pacjentka się spodobała,
węzłem małżeńskim związany jeszcze nie był, więc pozwolił
sobie na nieco luźniejsze relacje. Pech chciał, że Pani okazała
się z problemami. Bywa. Jest za to szansa, że Pan pozostanie
wiernym mężem do końca życia, co wśród lekarzy aż tak często
się nie zdarza:)).
* Takim osobom nie da się zrobić NIC. Zmiana numeru
telefonu czy adresu e-mailowego nic nie da – żyjemy w dobie
portali społecznościowych, z których korzystają miliony ludzi.
A na takowych można utworzyć dowolny profil, nawklejać zdjęć
i pisać pierdoły do dowolnej osoby na dowolny temat. A cała
historia z artykułu przypomina mi film „Fatalne zauroczenie”
z Glenn Close w roli głównej, w którym Michael Douglas jako
nowojorski prawnik zalicza skok w bok, a odrzucona kochanka
(Glenn Close) niszczy mu życie. Ciężko mi uwierzyć, że ten pan
doktor wypisał jedynie dwie recepty. Musiało coś zajść między
nimi, w przeciwnym razie nie ukrywałby tak długo faktu, iż
dziewczyna przysyła prezenty i liściki. ~lampion
* he he he pomysłowa kobita !!
***
***
***
Za paczkę chipsów
15
– Gdzie Mateusz? – pyta jego matka Barbara D., gdy o zmierzchu
6 lutego 2006 roku wróciła do domu. Starsze dzieci wzruszają
ramionami, nie odrywając się od telewizora. Nie wiedzą. Mówił, że
idzie na deptę (tak w Zabrzu nazywają ośnieżoną górkę), żeby
pozjeżdżać.
– Co z Mateuszem? Na dworze ciemno i dwadzieścia stopni
mrozu. – Kobieta budzi męża.
Ale mężczyzna jest zbyt pijany, aby mógł pozbierać myśli. Rano
nie pojechał do roboty, bo nie uruchomił silnika w zdezelowanym
samochodzie; wypił więc ćwiartkę i padł na kozetkę. Tak przespał
cały dzień.
Barbara D. bierze dwoje starszych dzieci i biegną na górkę.
Jednakże ani tam, ani w pobliskim lasku nikt nie odpowiada na ich
głośne nawoływania. Dwie godziny później Barbara D. zawiadamia
policję o zaginięciu ośmiolatka.
Tyraliera funkcjonariuszy z tropiącymi psami przeczesuje w nocy
miasto i peryferie. Nazajutrz nurkowie schodzą na dno pobliskiej
rzeki. Urządzeniami termowizyjnymi sprawdzono studzienki,
zagajnik. Bez rezultatu.
Trzeba odtworzyć godzina po godzinie – decydują śledczy – co
chłopiec robił tego dnia. Wiadomo, że nie poszedł do szkoły, bo były
ferie. Po godzinie dziesiątej Mateusz zapukał do drzwi
małżeństwa K., mieszkającego w sąsiednim familoku. Lubili tego
drobnego, chudziutkiego chłopca i często go dokarmiali. Dawali mu
też drobne monety, które chłopiec odkładał na rower, zebrał już
60 złotych. Pieniądze ukrywał w słoiku na łąkach, miał tam kryjówkę
zasłoniętą darnią. Obawiał się, że ojciec przepije mu oszczędności,
ale równocześnie kochał go; wstawał o piątej rano tylko po to, aby
zrobić tacie do roboty kanapki.
Wiesław K. około jedenastej miał coś do załatwienia na mieście.
Zostawił więc Mateusza – który oglądał bajki – samego i zamknął
drzwi na klucz. Obiecał, że wkrótce wróci. Ale wcześniej przyszła
jego córka i wypuściła chłopca, aby mógł zjeść obiad w szkolnej
świetlicy. Wydawano go do godziny trzynastej.
Nie zdążył. Okienko kucharek zastał zamknięte. Głodny wlókł się
do domu. Koło sklepu spożywczego chłopiec spotkał kolegów z klasy
– składali się na oranżadę. Mateusz nie miał w kieszeni ani grosza.
Przed czternastą dotarł do domu. Ojciec chrapał pijackim snem,
brat z siostrą poszturchiwali się z nudów. Garnki na piecu stały
puste. Mateusz poprosił siostrę, aby poszła z nim na deptę. – W taki
mróz? – Odmówiła. Założył dwie pary dresów i z kawałkiem
czerwonego plastiku zamiast sanek udał się w kierunku górki. Po
drodze zapukał do mieszkania koleżanki z klasy, ale nie zastał jej,
poszła do sklepu pograć na komputerze.
Na tym ślad po dziecku się urywa.
Dam ci cukierek
Gdy nic nie dają poszukiwania policji ani apele w telewizji,
zrozpaczona matka szuka pomocy u jasnowidzów. Najbliższy,
z Sosnowca, odpisuje jej, że w miejscowości koło Tychów stoi stary
dom, widzi w nim kobietę i mężczyznę, nerwowo rozmawiających
o konsekwencjach porwania Mateusza. Wizjoner sporządza
topograficzny szkic. Policja sprawdza – w tym miejscu nie ma
żadnego budynku.
Inny jasnowidz, który swe nadprzyrodzone zdolności odkrył na
emeryturze, „zobaczył” Mateusza żebrzącego we Wrocławiu. Ale nie
potrafił podać nawet nazwy dzielnicy.
Do matki zaginionego chłopca napisali też dwaj mieszkańcy
Gdyni: „Szczęść Boże. Jesteśmy obdarowani pewnymi zdolnościami
telepatycznymi i możemy pomóc. Mateusz po porwaniu był
przechowywany w hotelu na rybnickim rynku do godziny
dwudziestej trzeciej. Teraz będzie wywieziony do Francji i tam
zamordowany na handel organami. Jesteśmy zainteresowani
nagrodą, która pozwoli na pokrycie kosztów naszych przedsięwzięć.
Prosimy o kontakt. Z Panem Bogiem”.
Kolejny trop śledczych – to penetrowanie środowiska, w którym
Mateusz dorastał. Przesłuchiwane są dzieci z miejscowej
podstawówki. Boguś, uczeń drugiej klasy mówi, że dwa tygodnie
przed zaginięciem Mateusza zobaczył koło szkoły dwóch mężczyzn,
którzy szarpali nieznanego chłopca. Ściągnęli mu spodnie, potem
kolejno się kładli na nim. „Ja się schowałem za rogiem budynku, ale
oni mnie zauważyli i zacząłem uciekać”.
Obecny przy przesłuchaniu psycholog stwierdził, że chłopiec nie
kłamie. Nie udało się ustalić tożsamości ofiary. Natomiast
napastnicy, których Boguś rozpoznał na fotografii, byli już policji
znani, to dwaj kuzyni dwudziestopięcioletni Tomasz Z.
i dwudziestoletni Łukasz N. Kilka lat wcześniej ten starszy miał
sprawę o seksualne molestowanie młodszego. Dostał karę
w zawieszeniu. Niczego go to nie nauczyło. Wręcz przeciwnie –
zdeprawował na tyle kuzyna, że ten też zaczął szukać ofiar do
molestowania wśród dzieci.
Kolejni uczniowie z rybnickiej podstawówki rozpoznawali na
zdjęciach Łukasza N. i Tomasza Z. jako tych, którzy się obnażali
przed nimi. „Mieli takie specjalne dziury w rajstopach i przez nie
pokazywali siusiorka”. Dzieci mówiły, że ci panowie tak dziwnie
patrzyli, ale byli dobrzy, częstowali cukierkiem, a nawet chipsami.
Tylko trzeba było z nimi iść za rzekę na łąki. W tym momencie
przesłuchiwani zaczynali płakać i już nic więcej nie dało się z nich
wydobyć.
List pożegnalny
Śledczy odnoszą sukces – kuzyni przyznali się, że 6 lutego
2006 roku około godziny piętnastej spotkali Mateusza i poszli z nim
na górkę. Najpierw się ślizgali, potem przekonali chłopca, że dalej
jest lepsze miejsce do zjeżdżania. W zagajniku zdjęli dziecku
spodnie i doprowadzili do obcowania płciowego. Bili go, bo Mateusz
płakał, krzyczał, że poskarży się mamie. Gdy stracił przytomność,
pozostawili go na śniegu. Uznali – tu ich relacje nie były
konsekwentne – że chłopiec nie żyje. Łukasz N. twierdził, że
sprawdzał tętno. Tomasz Z. temu zaprzeczał – żadnego wyczuwania
pulsu nie było, po prostu zostawili chłopca na śniegu przykrytego
gałęzią. Mieli wrócić po ciało, ale w drodze powrotnej sporo wypili
i już nie pamiętają, co się dalej działo.
Dwa tygodnie później najpierw Łukasz N. odwołał swoje zeznania:
(„Mateusza nigdy nie widziałem, o jego zaginięciu dowiedziałem się
z telewizji”), a następnie zrobił to samo Tomasz Z.
Maj 2006 roku. Osadzony w areszcie Z. nie tylko ponownie
przyznaje się do gwałtu, śmiertelnego pobicia Mateusza oraz
zakopania ciała w lesie, ale także do innych przestępstw
seksualnych, popełnionych na uczniach miejscowej podstawówki.
Dzieci pozwalały „na wszystko” za paczkę chipsów.
Między innymi Z. ujawnił fakt molestowania swego siostrzeńca,
dziewięcioletniego Alika. To trwało 3 lata. Alik, dziecko nieznanego
ojca, mieszkał u babci Tomasza Z. Pod koniec każdego miesiąca,
gdy Z. dostawał rentę, zabierał siostrzeńca na weekend do domu
swoich rodziców. Wtedy chłopiec spał w jednym pokoju z wujkiem.
W obecności psychologa dziecko zeznało:
– Wujek Tomek jest dobry, bawi się ze mną, kupuje cukierki, ale
w nocy robił mi takie brzydkie rzeczy i rano dużo płakałem, bo tam
mnie bardzo bolało. Nikomu nie mówiłem, dlaczego się mażę.
Zdaniem biegłych psychologów dziewięciolatek ma ambiwalentne
uczucia co do poddania się obcowaniu płciowemu, bo Tomasz Z. jako
jedyny w tej rodzinie zajmował się nim.
Znaleziono łopatę, której kuzyni użyli do zakopania Mateusza.
W czasie wizji lokalnej, niezależnie od siebie, wskazali miejsce
ukrycia zwłok. Byli zaskoczeni, że ciała chłopca nie odnaleziono.
– Tędy przechodzą watahy dzików, mogły roznieść szczątki po
lesie – sugerował uczestniczący w wizji leśniczy.
W tym czasie do prokuratora nadszedł list od więźnia K., który
siedział w jednej celi z Tomaszem Z. W kopercie znajdowało się
własnoręczne pismo aresztanta Z. (grafolodzy potwierdzili jego
autorstwo), w którym przyznawał się do zgwałcenia i zamordowania
– wspólnie z Łukaszem N. – małego Mateusza. Oto najmniej
drastyczny fragment listu: „Na tej górce w pewnym momencie on
zaczął uciekać, ale myśmy go wzięli za ręce i wlekli po śniegu.
Zdjęliśmy mu spodnie i […] Krzyczał, to ja go uderzyłem kilka razy,
ale nie mocno, potem Łukasz. Chłopak upadł. Opieprzyłem kuzyna
coś ty, k…, zrobił, czy musiałeś go tak bić, co teraz. On, żebyśmy go
przenieśli dalej i zostawili. Potem na policji ja się przyznałem, gdzie
ten ciul zostawił ciało. Ale chłopaka nie znaleźli. Ja na 100 procent
mówię, że go nijak nie schowałem. No i to wszystko, co chcieliście
wiedzieć”.
Więzień K. dołączył też karteczkę od siebie z wyjaśnieniami,
w jakiś sposób nakłonił Tomasza Z. do napisania oświadczenia.
„Zobaczyłem, że gdy w telewizorze, który mieliśmy w celi, było coś
o pedofilach, on się mocno pocił i gadał do siebie. Pod celą już
wszyscy wiedzieli, co zrobił i szykowali mu chabetę, czyli pętlę, żeby
powiesić koło kibla. Ja mu obiecałem, że go obronię, jeśli napisze mi
prawdę. Jeśli skłamie, będzie to jego list pożegnalny.
Kiedy na papierze przyznał się do wszystkiego, udałem, że palę te
kartki, a tak naprawdę to je podmieniłem. Od początku
kombinowałem, aby jego przyznanie się przekazać panu
prokuratorowi i żeby go zabrali z celi, bo ja się nim brzydziłem. On
mi powiedział, że jego ostatnim życzeniem byłoby napić się browaru
i obciągnąć dziecku. Mówił też, że na wolności nie miałby problemu,
bo te dzieci z familoków, gdzie zostali już tylko bezrobotni, są ciągle
głodne i za paczkę chipsów zgodzą się na wszystko”.
Donos od więźnia zawierał jeszcze inną ważną informację:
aresztant Z. miał się zwierzać, że będąc jeszcze małolatem, gwałcił
podopiecznych Specjalnego Ośrodka Wychowawczego w Zabrzu
prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr Boromeuszek.
W tej sprawie wszczęto odrębne postępowanie.
Palcem po fotografii
Gdy starszy z kuzynów, Tomasz Z., swoje zachowanie wobec dzieci
z Rybnika tłumaczy nawykami wyniesionymi z zakładu
boromeuszek, Łukasz N. chełpi się, w jaki sposób ściągał dzieci
w odludne miejsca, aby je wykorzystywać seksualnie.
– Wystarczyło pokazać torebkę chipsów za złoty dwadzieścia. Na
przykład, szliśmy zobaczyć, ile wody przybyło w rzece. Na mostku
stawałem za dzieckiem, wykręcałem mu ręce i wyciągałem swego
luloka. Jak się które darło, to dostawało pięścią.
– A które się darło? – pyta śledczy, podsuwając Łukaszowi N.
kolorowe zdjęcie uczniów drugiej klasy rybnickiej podstawówki,
zrobione na początku roku szkolnego 2005/2006. (Uśmiechnięte
dzieci trzymają papierową tytę z cukierkami, ciastkami, zwaną
inaczej rogiem obfitości. Na Śląsku to tradycja).
– Na początku każde, potem to już się przyzwyczaiły, czekały na
cukierki.
Mateusza też wcześniej rozbierali, dotykali. Tomasz Z.:
– On mi się podobał, bo już wiedział, o co chodzi i mało mówił.
Zwykle, gdy mu to robiliśmy, zjadał do końca paczkę chipsów.
Wieść o przesłuchiwaniu na komendzie dzieci obiega cały kwartał
familoków. Wszyscy się tu znają; wiadomo, gdzie chłop pije,
a dorosły synek poszedł w ślady ojca. Kobiety współczują matce
Mateusza, ale z drugiej strony, to przez nią, bo nie upilnowała
dzieciaka, kurator puka do każdych drzwi. Niby wywiad zbiera, a po
kątach węszy. Barbara D. skarży się prokuraturze, że teraz, po
zaginięciu syna, mało kto na osiedlu odpowiada na jej dzień dobry.
Matki zabraniają dzieciom opowiadać obcym, co widziały w domu
lub z kim się bawią nad rzeką.
Oskarżony Tomasz Z. wysyła z aresztu list do swych rodziców: „Na
początku mojego pisania a waszego czytania chciałbym was
serdecznie pozdrowić. Piszę do was kolejny raz, dlaczego nie
przyjeżdżacie, ani nie dochodzi kasa. Gdy byłem na wolności, to
z mojej reny 422 złotych 23 grosze zostawiałem sobie 20 złotych.
Teraz wszystko mi się należy, wy jeszcze macie emeryturę od babci.
Nie wiem, co mam jeszcze napisać. Czekam na was albo na kasę”.
Nie są pedofilami
Rozprawa główna. Tomasz Z. nie przyznaje się do zgwałcenia
i zakatowania dziecka.
– Jak nie ma ciała, nie ma zbrodni. Mogę się tylko przyznać, że
mieliśmy z Tomkiem stosunki z dziećmi – odpowiada z drwiącym
uśmiechem.
Drugi oskarżony też butnie odwołuje wcześniejsze wyjaśnienia.
– Ja nigdy nie gwałciłem dzieci – powtarza. Na pytanie sądu,
dlaczego wcześniej mówił, że był molestowany przez kuzyna –
milczy, a następnie stwierdza, że nie wie. Na podpowiedź, że
przecież Tomasz Z. został za ten czyn skazany prawomocnym
wyrokiem Sądu Rejonowego w Rybniku, odpowiada, że „nie idzie
tego wyjaśnić”.
Bardzo długo, na trzech rozprawach, sąd wysłuchuje opinii
biegłych seksuologów. Nie stwierdzają u Tomasza Z. zaburzeń
spełniających kryteria pedofilskie, co mogłoby oznaczać, że
oskarżony ma ograniczone zdolności do pokierowania swym
postępowaniem. Zdaniem biegłych powodem dewiacji Tomasza Z.
był brak możliwości zaspokojenia potrzeb seksualnych z dorosłymi.
Wybierał bezbronne dzieci, gdyż nie miał odwagi zdobywać
dziewczyn. W przypadku Łukasza N. seksuolodzy uznali, że
przyczyną niekonsekwencji w jego wyjaśnieniach jest „regresyjna
postać pedofilii z niezróżnicowanym obiektem pożądania
seksualnego”. Z seksualnego punktu widzenia dla N. interesujące są
zarówno dzieci obojga płci, jak i dorośli. Również te zachowania
dewiacyjne mają charakter zastępczy. Wynikają z trudności
zaspokojenia popędu z osobą dorosłą. Łukasz N. nigdy nie współżył
z kobietą, bo jak sam przyznał, wyśmiewały go, że „śmierdzi,
tygodniami nie zmienia galotów”.
Równie ważna dla procesu była opinia biegłych psychologów.
Wybitni specjaliści w tej dziedzinie z Zakładu Medycyny Sądowej
w Krakowie stwierdzili, że nie jest możliwe, aby oskarżeni mogli
wymyśleć te wszystkie sytuacje związane z Mateuszem, które bardzo
szczegółowo i każdy z osobna, relacjonowali w śledztwie. Nie
pozwalał im na to niski stopień inteligencji. Dlatego ich późniejsze
odwoływanie wyjaśnień nie zasługuje na wiarę.
W lipcu 2012 roku Sąd Okręgowy w Gliwicach prawomocnym
wyrokiem skazał obydwu oskarżonych na kary po 25 lat więzienia.
Sąd Najwyższy odrzucił wniosek o kasację.
Tomasz Z. wysłał z celi kolejny list do prokuratora. Tym razem
napisany bez jednego błędu ortograficznego i naleciałości śląskiego
rzykania (gadania).Widać znalazł w więzieniu kogoś od giętkiego
pióra.
„To mój 2188 dzień pobytu za kratami. Nie wiem, jak mam jeszcze
udowadniać, że ja tego dziecka nie skrzywdziłem. Przyznałem się do
zbrodni z głupoty, bo chciałem, aby pokazali mnie w telewizji. Gdyby
to było możliwe, dałbym teraz na stół sędziowski swoje serce i swoją
duszę. Ja wierzę, że ten synek żyje. W śląskich rodzinach dzieci się
nie gwałci. Niech pan popyta w naszym familoku, wszyscy wiedzą, że
chłopiec został porwany przez mafię handlującą ludzkimi
narządami. Mateusza widziano późnym wieczorem koło hotelu
w Rybniku. Stamtąd został wywieziony”.
Z Bożą pomocą
Dziewczyna przyznała się tylko do włożenia kartki – chciała, aby
ksiądz Jacek się odezwał, bo od pewnego czasu jej unikał.
– A dlaczego wikary wskazał właśnie panią, jako swą
prześladowczynię? – dziwił się policjant.
– Bo chce mnie zastraszyć, zmusić do milczenia, gdyż za dużo
mogłabym ujawnić.
17
Marlena chętnie podzieliła się z funkcjonariuszem swoją wiedzą:
Księdza Jacka zna od 5 lat. Wyróżniał ją w klasie, mogła się do niego
zwracać po imieniu. Kiedyś pojechali na zakupy do marketu; miał
dużo toreb, pomogła mu wnieść je do mieszkania. Od progu zerwał
z niej ubranie i zmusił do współżycia. Broniła się, ale miała tylko
14 lat, był silniejszy. Zagroził, że jeśli komukolwiek napomknie
o tym, co się zdarzyło, zrobi z niej wariatkę.
Nadal chodziła do kościoła, bo trwało przygotowanie do
bierzmowania. Ksiądz prezentami opłacał jej milczenie.
– Dostawałam fajne ciuchy, koleżanki mi zazdrościły. Mamie
mówiłam, że to okazja z przeceny.
– Wnoszenie toreb do jego kawalerki zawsze kończyło się w łóżku.
Ale już nie musiał używać siły. Ja się w nim zakochałam – wyznała
policjantowi. – Mówił, że zostawi kościół i będzie moim mężem.
Chodziłam do niego kilka razy w tygodniu. Żeby mnie ośmielić,
podrzucał mi filmy pornograficzne. Zerwaliśmy rok temu, bo on
znalazł sobie inną dziewczynę.
Podczas następnego przesłuchania Marlena przyznała się do
wysyłania gróźb na komórkę księdza. Chciała go nastraszyć, że
poniesie karę za jej krzywdy i sprawić, żeby się wyniósł do innej
parafii.
Gdy dziewczyna kolejny raz stawiła się na komisariacie,
powiedziała od progu:
– Nie ujawniłam wszystkiego. Pod koniec 2010 roku byłam w ciąży
z Jackiem. Postanowiliśmy powiadomić o tym moich rodziców, bo ja
nie miałam jeszcze siedemnastu lat. „Załatwcie córce indywidualne
nauczanie, nie powinna z brzuchem pokazywać się w szkole. Z Bożą
pomocą na pewno sobie poradzicie”. Tylko tyle miał do powiedzenia.
– Czy pani usunęła ciążę?
– No, tak.
– A chciała pani usunąć?
– Nie wiem. Jacek dał trzy tysiące złotych na zabieg. Obiecywał, że
nic się między nami nie zmieni, a potem traktował mnie jak
powietrze. Wtedy zostawała u niego na noc inna dziewczynka
z klasy. Nie potrafiłam się z tym pogodzić. Zawaliłam szkołę, choć
wcześniej byłam prymuską, wpadłam w depresję.
Rodzice Marleny potwierdzili zeznania córki. Wikary został
aresztowany. Podczas rewizji zabrano telefon komórkowy
podejrzanego, aby odtworzyć esemesy, jakie nadchodziły na ten
numer.
Ksiądz zaprzeczał, że współżył z czternastoletnią dziewczynką:
– Oskarżenie o molestowanie, to zemsta, bo groziła jej kara za
zniszczenie mi samochodu. Uprawialiśmy seks, ale dopiero, gdy
osiągnęła pełnoletność. To ona zainicjowała pierwsze intymne
kontakty.
Co do prezentów: czasem, gdy byli razem w sklepie, kupował jej
coś z ubrania, bo się żaliła, że w domu na wszystkim oszczędzają.
Z tych też powodów dostawała od niego drobne kwoty – 50,
100 złotych. Raz dał jej 3 tysiące na leczenie, gdyż się dowiedział, że
ma anemię. O tym, że była w ciąży, słyszy po raz pierwszy.
Podczas kolejnego przesłuchania ksiądz sprostował poprzednie
wyjaśnienia co do podarowanych 3 tysiące złotych. Tak naprawdę nie
były na leczenie anemii, lecz na ginekologa, bo się dowiedział, że
płód jest martwy i trzeba oczyścić macicę. Dopiero kiedy już było po
wszystkim, prawda wyszła na jaw. Bardzo się zdenerwował, nie
akceptuje usuwania ciąży. Ale nie wie, czyje to było dziecko, Marlena
miała wielu chłopaków.
Proboszcz parafii wystawił wikariuszowi bardzo dobrą opinię:
– To gorliwy duszpasterz, który cały swój wolny czas poświęca
dzieciom. Założył chórek „Aniołki”, jeździ z uczniami na obozy,
wycieczki, zabiera ich na basen. Rodzice są zachwyceni.
Przesłuchano kilkanaście Aniołków. Wszystkie doświadczyły od
Jacka – ksiądz kazał mówić sobie po imieniu – „złego dotyku”.
Młodsza od Marleny o 3 lata Ela zeznała, że gdy przychodziła na
próby wcześniej (grała na gitarze, więc musiała ją nastroić), ksiądz
wykorzystywał to, że są sami, i całował ją w usta, dotykał pośladków,
krocza. Nikomu się nie skarżyła, bo chciała jak inne dziewczynki
wieczorami z całą grupą szusować na rolkach.
Jej rówieśnica Basia zapamiętała inną przykrą dla niej sytuację:
– Kiedy nie byłam ubrana w spodnie, Jacek brał mnie na barana
i przytrzymywał za pupę. Jego dłonie cały czas się ruszały. Także,
gdy niby dla zabawy naciągał mi od tyłu stanik. A gdy chodziliśmy
na basen, wymyślił zabawę w lądujący samolot. Trzeba było na
brzegu basenu pochylić się twarzą do wody, a on wtedy wkładał rękę
między nasze nogi i wołał: „Katapultować się!”.
Z czasem w telefonie Eli zaczęły się pojawiać esemesy od księdza
takiej treści, że nawet dziś krępuje się je powtórzyć. Miała już prawie
15 lat, kiedy Marlena zapytała ją, czy sypia z Jackiem, zaprzeczyła.
Wtedy tamta zaproponowała, aby razem poszły do księdza, on czeka.
Tego wieczoru całowała się z Marleną i Jackiem na jego łóżku.
Ksiądz dotykał ją „w każde miejsce”, chciał, aby się rozebrała do
naga, oni już to zrobili. Zawstydzona wybiegła do drugiego pokoju,
zostawiając ich w sypialni. Siedziała jak sparaliżowana, nasłuchując
odgłosów. W domu otrzymała od księdza esemes: Szkoda, że nie
dołączyłaś do nas, byłoby fajnie. W styczniu 2011 roku Marlena jej się
zwierzyła, że jest w ciąży i niedługo będzie miała zabieg. Płakała.
Bożena, przyjaciółka Marleny zeznała, że kryła ją przed rodzicami,
gdy dziewczyna nocowała u księdza. Miała wtedy mówić, że uczyły
się do późnego wieczoru i Marlena nocowała u niej. Wydała je
sąsiadka księdza z klatki schodowej, która nieraz widziała Marlenę
wychodzącą od wikarego o różnych porach dnia, nawet rano.
Wtajemniczenie Bożeny w romans księdza z Marleną przyniosło
nieoczekiwany skutek.
– Wysyłał mi zboczone esemesy z propozycją seksu w trójkącie –
zeznała.
– Nalegał, więc zrezygnowałam z prób chóru. Wtedy zaczął to
samo wyprawiać z inną uczennicą, Zośką, ona pokazywała na
przerwach, co jej wypisywał. Chłopcy się śmiali, ale dziewczyny jej
zazdrościły.
Bożena nie wiedziała wszystkiego. Kontakt księdza z Zosią nie
ograniczał się do wysyłania jej esemesów.
– Najpierw zapraszał mnie na herbatę – zeznała ta uczennica. – Ja
mu się zwierzałam, opowiadałam o konfliktach w domu, ojcu
alkoholiku. Gdy któregoś dnia popłynęły mi łzy, Jacek przytulił mnie,
pogłaskał po włosach. Jeszcze bardziej się rozbeczałam. Wtedy
zaczął mnie namiętnie całować. Wyrwałam się i wybiegłam. Wysłał
esemes, że nie wytrzymał, bo taka jestem ładna. To już się nie
powtórzy, chciałbym być twoim przyjacielem. W domu znów była
awantura, poszłam do niego, aby się wyżalić. Od razu wziął mnie na
ręce i zaniósł do sypialni. Potem rozebraną do naga zmusił do
stosunku. Kilkakrotnie. Miałam piętnaście lat i cztery miesiące.
Zakazał opowiadania komukolwiek, że straciła z nim dziewictwo.
Na następne spotkanie chciał załatwić tabletki antykoncepcyjne, nie
zgodziła się.
– Nie byłam w nim zakochana, ale samotna, pragnęłam, aby ktoś
mnie wysłuchał. On to wykorzystywał: najpierw łóżko, potem
zwierzenia. Współżycie seksualne z Jackiem to była trauma.
Gliglanie
Z treści esemesów wysyłanych na numer komórki księdza Jacka
wynika, że równocześnie uwodził kilkanaście uczennic. Teksty tego
rodzaju korespondencji w komórce podejrzanego zajmują 4 tomy akt
prokuratorskich. Dziewczyny, z dnia na dzień coraz śmielsze,
odpowiadały bez skrępowania:
Całuję w usteczka tęsknić będę bardzo, ale wytrzymam aby cię nie
zamęczyć żebyś się nie gniewał. Ja się bardzo postaram żeby na ciebie
zasłużyć.
Stuk puk Jacek wstaje na pasterkę a [tu imię dziewczyny] do jego łóżka
i czeka.
Ja na tamte imprezki nie chcę chodzić żeby jakiś chłopak mnie dotykał
ja mam ciebie. Proszę tylko napisz czy przestałeś lubić gdy cię czule tule.
Tak bardzo cię kocham. Pozwolisz niedługo się wypieścić?
Uciekniemy w wakacje pojedziemy bez mamy ja już jestem duża.
Troszkę schudłam wiec będę leciutka jak się na ciebie wpakuję. Cieszysz
się?
Były zazdrosne o względy księdza. Jedenastoletnia Iwonka płakała
na przerwie, gdy dziewczynki chwaliły się, że ksiądz Jacek całował je
„z języczkiem”. A ją pomijał.
Nie tylko dziesięcioletnie dziewczynki znały drogę do sypialni
księdza. O 2 lata młodszy od Marleny ministrant Przemek zeznał, że
dostawał od Jacka erotyczne esemesy. „Ksiądz proponował mi
pójście do łóżka we troje – on, Marlena i ja. Robiłem sobie z tego jaja
i na każdy esemes odpowiadałem pozytywnie. Że «już idę, jestem
pod twoim blokiem». Ale nigdy tam nie wszedłem i on nigdy mnie
nie dotknął. Jednak przez te obrzydliwe esemesy przestałem chodzić
na msze święte”.
Podobnie postąpił trzynastoletni Grzegorz. „Któregoś dnia
poszedłem do księdza po książkę, i gdy byliśmy sami, on mnie złapał
za barki, rzucił na kanapę i pochylił się… Mówił, że tylko mnie
pogligla w goły brzuch, ale ja uciekłem. Skończyły się rolki
i chodzenie do kościoła. Modlę się sam. A ksiądz długo nie dawał mi
spokoju, wysyłał esemesy prawie codziennie, czasem
o czwartej rano”.
Badał od dołu
Czerwcowy upalny początek dnia. W Przychodni Medycyny Pracy
w Krakowie kolejka pacjentów, wszyscy muszą przejść rutynowe
badania, które wpisuje się do książeczki zdrowia.
18
Dwudziestodwuletnia Zofia L. już oddała do analizy krew,
pozostało jeszcze zmierzenie ciśnienia. Czeka na wezwanie
pielęgniarki. Z gabinetu naprzeciwko (na drzwiach nazwisko lekarza
– Wacław K. laryngolog) wychodzi krępy, starszy mężczyzna bez
fartucha i rozgląda się po oczekujących. Pyta, czy wszyscy do
gabinetu 117, czy może ktoś jest zapisany do niego. Cisza. Wtedy
lekarz podchodzi do L. Pochyla się nad nią z troską, szepcząc:
– Czy pani ma problemy z tarczycą? – Gdy dziewczyna odpowiada,
że chyba nie, zresztą nie wie, doktor zaprasza ją do swego pokoju. –
Będziemy mieli diagnozę – zapewnia młodą kobietę – zanim wezwą
panią na badanie ciśnienia.
W gabinecie doktor Wacław K. sadza Zofię L. na stołku, poleca
otworzyć usta. Zagląda do gardła, masuje szyję. Pyta, czy coś
odczuwa, gdy ją dotyka.
– Jakbym miała gulę w gardle – odpowiada pacjentka.
– Z tarczycą raczej w porządku – uspokaja ją lekarz – ale jeszcze
się upewnię po zbadaniu brzucha. – Każe dziewczynie położyć się na
kozetce, podnieść bluzkę i opuścić spodnie. Dotyka żeber, schodzi
w dół, w okolice pachwiny. Teraz poleca zsunięcie dolnej bielizny.
Ręce lekarza są już w okolicy krocza. – I co czujesz, gdy cię tam
dotykam? – doktor K. zagląda pacjentce w twarz. Ona, speszona,
milczy, odwraca głowę. Ale gdy laryngolog każe jej się odwrócić,
klęknąć i oprzeć na łokciach, bo chciałby ją zbadać od tyłu,
dziewczyna posłusznie wykonuje polecenie. Zrywa się z leżanki
dopiero wtedy, gdy czuje palec lekarza w swoich narządach rodnych.
Nim wybiegnie z gabinetu, jeszcze usłyszy:
– Tylko się nie denerwuj, bo od tego rośnie tarczyca. A tam masz
wąsko, dla twojego chłopaka na pewno przyjemnie.
Gdy Zofia L. dochodziła do równowagi na korytarzu, zagadnęła ją
młoda kobieta, która stała na końcu kolejki. Przedstawiła się: „Anna
O.”.
– Widzę, że on zrobił ci to samo, co chciał mnie… – zaczęła
rozmowę.
W ustronnym miejscu opowiedziały sobie wszystko, co
przydarzyło im się w gabinecie laryngologa. Zdecydowały, że
o molestowaniu seksualnym powiadomią policję.
Przedtem jednak poszły do kierowniczki przychodni. Ta z góry
przeprosiła pacjentki za zachowanie lekarza (choć nie uwierzyła
w to, co opowiedziały) i zaproponowała rekompensatę: nie będą
musiały czekać w kolejce, sama podbije im książeczki i jeszcze
zwróci po 60 złotych opłaty za badania. Oburzone, odrzuciły ofertę,
żądały konfrontacji z laryngologiem. Nie doszło do niej, bo
kierowniczka tak długo negocjowała z pacjentkami, aż lekarz
skończył dyżur i wyszedł z przychodni.
Tydzień później, 3 lipca 2012 roku Anna O. dowiedziała się od
wartownika przy bramie w swoim zakładzie pracy, że wypytywał
o nią jakiś starszy mężczyzna. Chciał wiedzieć, gdzie mieszka. Opis
jego wyglądu wskazywał, że był to Wacław K.
Tłuczek do mięsa
W Krakowie tropikalny upał, w południe jest ponad 30 stopni. Na
krawężniku osiedlowej uliczki, przy której stoi dom rodzinny
Anny O., siedzi dziwnie ubrany mężczyzna: ma głęboko nasuniętą na
czoło czapkę bejsbolówkę, czarne okulary, takież rękawiczki i torbę
do przewieszenia przez ramię. Matka Anny odrywa się na chwilę od
gotowania obiadu i wygląda przez otwarte okno. Na jej widok
mężczyzna raptownie zasłania twarz. Kobieta wraca do swoich zajęć.
Trzy godziny później pod dom podjeżdża swoim volkswagenem
Anna O. Wychodząc z samochodu, niechcący upuszcza kluczyki.
Schyla się po nie i wtedy czuje na karku, że ktoś ją mocno trzyma,
tak aby nie mogła podnieść głowy. Słyszy: „Teraz się suko
przejdziemy”. Anna usiłuje się wyrwać napastnikowi, bije rękami na
oślep, ale mężczyzna jest silniejszy. Rzuca ją na pobliski żywopłot
i kilkakrotnie pryska w twarz gazem. Na szczęście kobieta nosi
okulary.
Krzyk napadniętej usłyszała sąsiadka, która wyrzucała śmieci. Do
biegnącej z pomocą dołączył przechodzący mężczyzna. W samą porę,
bo napastnik zdołał zerwać ofierze okulary i grożąc kuchennym
nożem, ciągnął ją po chodniku do swego samochodu. Nie udało mu
się, bo zobaczył go z balkonu – akurat wywieszał pranie – policjant,
który miał wolne po służbie. Zbiegł na dół i obezwładnił oprawcę,
wyrywając mu nóż. Nim przyjechał wezwany patrol, akcja ratunkowa
została zakończona. Przerażona O. wypłakiwała się na ramieniu
swego chłopaka, a obok stali jej rodzice i współczujący sąsiedzi.
Po wylegitymowaniu napastnika okazało się, że jest to doktor
Wacław K. Wykrzykiwał nerwowo: „Co ja narobiłem!” i prosił
funkcjonariuszy, aby go puścili wolno, chciał tylko porozmawiać ze
swoją pacjentką. Napastnik został zabrany na komisariat – w jego
torbie znaleziono metalowy tłuczek do mięsa, taśmę samoprzylepną,
dwa foliowe worki, skórzany pasek, lateksowe rękawiczki i tabletkę
Escappelle – medykamentu wywołującego poronienie wczesnej
ciąży. W portfelu miał dwa egzemplarze oświadczenia adresowanego
do kierowniczki Przychodni Medycyny Pracy. Jego treść: „Informuję,
że ja Anna O. złożyłam fałszywe zeznania dotyczące jakoby
molestowania mojej osoby przez lekarza Wacława K. Podczas
badania laryngologicznego była obecna pielęgniarka i nie doszło do
żadnego molestowania. Pomówiłam lekarza, bo chciałam uzyskać
duże finansowe odszkodowanie, na pewno jest bogaty. Siedząc na
korytarzu, rozmawiałam z pacjentką, chyba się nazywa Zofia L.,
która powiedziała mi, że podoba się jej ten laryngolog, gdyż jest
bardzo pogodny, uśmiechnięty i chętnie leczy, nawet pytał się, kto
czeka do jego gabinetu. Powiedziałam jej, że on wygląda na
naiwnego i można go wykorzystać, podając, że w czasie badania
molestował pacjentkę. Zofia L. zdecydowała, że tak zrobi i zgłosi ten
fałszywy fakt kierowniczce przychodni… Nie wiem, co w takiej
sytuacji ja zrobię ze sobą, ale chcę mieć czyste sumienie, dlatego
musiałam ten list napisać i przekazać, gdzie trzeba”.
Spór o palec
Na rozprawie sądowej oskarżony ostatecznie przyznał się do
kompromitujących go zdarzeń w przychodni, choć początkowo
kłamał, przekonując sąd, że nie mógł zrobić nic nagannego
Annie O., gdyż podczas badania cały czas w gabinecie była
rejestratorka. Jednak poszkodowana udowodniła, że owa
urzędniczka tylko zajrzała do pokoju lekarza i szybko odeszła.
Co do napaści na ulicy, doktor zasłonił się niepamięcią. Możliwe,
że uderzył tę kobietę, ale trudno mu przypomnieć sobie, co robił
owego czerwcowego popołudnia. Co do jednego nie miał wątpliwości
– na dworze było bardzo gorąco. I na pewno nie miał zamiaru
uprowadzenia Anny O.
Natomiast dramatyczne wydarzenia na cichej uliczce doskonale
pamiętali wezwani przez sąd świadkowie. Ich relacje skrupulatnie
dokumentowały przebieg wypadków. O nowych okolicznościach
zeznał chłopak Anny O., która tuż przed przewróceniem jej na
żywopłot i obezwładnieniem gazem zdążyła zatelefonować do
narzeczonego, wołając o ratunek.
– Usłyszałem odgłosy uderzenia i mężczyznę mówiącego: „Chodź
tu suko” – zeznawał świadek. – Natychmiast pojechałem pod dom
mojej dziewczyny i pomogłem obezwładnić napastnika, który
ciągnął Annę w pobliskie krzaki. Zaraz potem przyjechał patrol
policji i powalili na ziemię faceta, który płakał, powtarzając: „Co ja
narobiłem!”.
Te ostatnie przytoczone przez świadka słowa napastnika nie
wzbudziły u obecnych na sali sądowej współczucia dla oskarżonego
lekarza.
– To symulant – twierdził ojciec Anny O. – Gdy go skuwali,
udawał, że płacze, ale łzy mu nie leciały. – Natomiast matka
poszkodowanej opowiedziała o traumie córki, która mimo upływu
czasu nadal boi się o zmroku wyjść z domu.
Sąd uznał, że przestępcze działanie Wacława K. w gabinecie wobec
obu pacjentek powinno zostać zakwalifikowane zarówno jako
doprowadzenie do poddania się „innej czynności seksualnej”, jak
i do „obcowania płciowego”.
Wacław K. został skazany na 4 lata 6 miesięcy więzienia oraz
otrzymał zakaz wykonywania zawodu lekarza przez 5 lat. W praktyce
oznacza to, że nie będzie już miał kontaktu z pacjentami. Mocą
orzeczenia sądu Zofia L. miała otrzymać od sprawcy 10 tysięcy
złotych zadośćuczynienia.
Jej pełnomocnik wniósł o uchylenie wyroku. Konkretnie zmianę
kwalifikacji prawnej – z „innej czynności seksualnej” na „obcowanie
płciowe”, gdyż wówczas kodeks karny przewiduje wyższy wyrok, do
12 lat więzienia. Poszkodowane nie zgodziły się też z uzasadnieniem
wyroku, że sama czynność molestowania trwała krótko i nie była to
duża dolegliwość fizyczna.
Natomiast adwokat skazanego wnosił o wyeliminowanie z opisu
czynności sformułowania o „doprowadzeniu Zofii L. do obcowania
płciowego”. W wystąpieniu do Sądu Najwyższego o kasację wyroku
obrońca postawił pytanie:
– Czy wystarczającym kryterium pozwalającym na oskarżenie
z art. 197 § 1 kk („Kto przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem
doprowadza inną osobę do obcowania płciowego”) jest wystąpienie
penetracji, rozumianej jako wniknięcie przez sprawcę w naturalny
otwór ciała osoby pokrzywdzonej, czy też konieczna jest
każdorazowa ocena formy tej czynności, intensywność i czas trwania
oraz stopień dolegliwości ofiary. – Zdaniem obrońcy zachowanie
laryngologa zawierało jedynie znamiona przestępstwa z art. 197
§ 2 kk.
W odpowiedzi na kasację obrońcy, pełnomocnik Zofii L. wniósł
o jej oddalenie, gdyż „skarżący się nie przedstawił żadnej
argumentacji w tym zakresie, lecz poprzestał jedynie na
stwierdzeniu, że skazanie z art. 197 § 1 kk było rażące, a jego
konsekwencją jest zbyt wysoka kara. W ocenie skarżącego się
włożenie palca do narządu płciowego kobiety nie stanowi obcowania
płciowego, a jedynie inną czynność seksualną, ponieważ penetracja
penetracji nierówna”.
Czy to znaczy, zastanawiał się pełnomocnik poszkodowanej, że
włożenie jednego palca w intymne miejsce kobiety na kilka sekund
jest mniejszym naruszeniem stanu wolności człowieka od włożenia
całej dłoni i na dłużej?
Kasacja została przyjęta, wyrok Sądu Najwyższego jeszcze nie
zapadł.
***
***
Tadeusz G. nadal się nie przyznawał, żona stała przy nim murem.
Sugerowała, że mąż został pomówiony przez konkurenta w biznesie,
podała jego nazwisko. Nawet znany w Polsce jasnowidz, do którego
pojechała, „zobaczył”, że mąż jest ofiarą zazdrośnika z branży.
Kobieta potwierdziła, że mieli czerwoną narzutę na wersalce, ale
wideo stało w szafce.
Oskarżonego bardzo zdenerwowała wzmianka o kanapie.
– Kto wam kazał sfabrykować dowody przeciwko mnie! – krzyczał
do zeznającego funkcjonariusza. – Mówcie prawdę!
– Uważam, że jest pan pedofilem i powinien pan siedzieć za
kratami – odparował świadek. – Nieletni nie mógłby wymyśleć tego
wszystkiego, co powiedział podczas rozpytania. Brakowało mu
inteligencji. Natomiast było widać zaangażowanie uczuciowe
chłopca w stosunku do oskarżonego. Swoje zeznania odbierał jako
zdradę kogoś mu bliskiego. Proszę sądu, pomiędzy ofiarami
a sprawcą utworzył się szczególny związek intymny, co nie
przeszkadzało molestowanym brać od pedofila pieniędzy.
Oskarżonego mimowolnie wspierały matki byłych uczniów szkoły
specjalnej. Zaprzeczały temu, co mówiły w śledztwie („Nie jest mi
wiadomo, aby syn był molestowany w przeszłości”), broniły synów
przed dociekliwymi pytaniami stron („On ma słabą głowę, zaraz się
denerwuje”) albo przyznawały się do wpływania na zeznania
poszkodowanego („Powiedziałam synowi na ostatniej rozprawie, aby
już do tego nie wracał”).
I rzeczywiście, posłuszny matce dwudziestodwulatek wyraźnie
demonstrując na rozprawie znudzenie, na każde pytanie recytował
jak z nut:
– Nie pamiętam, czy byłem pokrzywdzony, nie rozpoznaję
oskarżonego. Może chodziłem na górkę, a może nie, to było dawno.
Nie wiem, skąd się wzięła moja niepamięć.
Tylko trzech chłopców podtrzymało po latach swoje oskarżające
zeznania. To byli ci, którzy nie czuli się ofiarami „dziadka”, bo tylko
pilnowali, czy nie nadchodzi ktoś obcy. Dostawali za to pieniądze.
Ale i oni nie byli pewni, czy mężczyzna w ławie dla oskarżonych to
jest ten sam, który 15 lat temu czyhał na nich w lesie.
Tadeusz G. ostatnie swe słowo przed wydaniem wyroku – jest
marzec 2011 roku – odczytał z kartki: „Jestem niewinny. To
konkurencja chciała mnie zniszczyć. I dopięła swego, gdy na
piętnaście miesięcy zamknęła się za mną brama aresztu. Straciłem
wszystko, a przede wszystkim godność. Chce się krzyczeć i wyć
wniebogłosy”.
Wyrok: 2 lata pozbawienia wolności. Sąd uznał, że oskarżony
dopuścił się przestępstwa wobec czterech nieletnich, a nie siedmiu,
jak podano w akcie oskarżenia.
Adwokat nieprawomocnie skazanego ponownie złożył apelację,
wskazując na dowolną ocenę przez sąd wiarygodności zeznań
świadków oraz opinii biegłej psycholog. Wyeksponował też
sprzeczności między opisem czynu a przyjętą kwalifikacją prawną.
W grudniu 2011 roku Sąd Okręgowy w Gdańsku utrzymał w mocy
wyrok sądu pierwszej instancji.
***
Dotyk chirurga
– Udawałem, że śpię. W sali było ciemno. On usiadł na moim
łóżku, zsunął mi trochę spodnie od piżamy i włożył rękę w majtki.
Dotykał mnie tam, od góry do dołu i z powrotem – szeptał na
korytarzu czternastoletni Remek K., pacjent Specjalistycznego
Szpitala Chorób Płuc i Gruźlicy w Ch., do poznanego w szpitalu
kolegi.
– Ile razy był w nocy u ciebie? – dopytywał starszy o rok
Krystian S.
– Dwa, i robił to samo.
– Ja z początku też udawałem, że śpię, ale potem nie wytrzymałem
i się poruszyłem – zrewanżował się zwierzeniami Krystian. – Wtedy
on podciągnął mi majtki i wyszedł. Ale szybko wrócił i znów się
zaczęło. Na koniec zgasił światło w łazience, bo tylko tam świeciła
się żarówka.
Chłopców podsłuchała salowa. Opowiedziała o wszystkim
w pokoju pielęgniarskim. Dyrektor szpitala zawiadomił prokuratora,
że mogło dojść do molestowania nieletnich pacjentów przez
chirurga Jarosława A., który od miesiąca pracuje w szpitalu na
kontrakcie.
Wezwany na przesłuchanie lekarz zaprzeczył tym, jak je nazwał,
insynuacjom. Owszem, badał w nocy obu pacjentów, ale rutynowo.
Wcześniej nie mógł, bo operował.
– Ja bardziej wierzę doktorowi – zareagowała matka jednego
z chłopców, gdy dyrektor szpitala powiedział jej o swoich
podejrzeniach. Rodzicom Remka i Krystiana trudno było się
pogodzić z tym, co usłyszeli. Dotarcie do Jarosława A.,
torakochirurga specjalizującego się w operacjach tak zwanej ptasiej
klatki piersiowej u dzieci, traktowali jak los wygrany na loterii.
Na wniosek prokuratury chłopcy zostali zbadani przez
psychiatrów i psychologów pod kątem skłonności do konfabulacji.
Stwierdzono, że nie zmyślali, z dużym prawdopodobieństwem
doświadczyli tego, o czym opowieść dotarła do salowej.
Ponownie przesłuchany doktor A. (po 48 godzinach aresztu)
szeroko tłumaczył śledczemu, jak przeprowadza rutynowe badanie
lekarskie.
– Jako doświadczony lekarz niezależnie od powodów, z którymi
nieletni chory się zgłasza, przed operacją badam całe ciało, w tym
okolice intymne, w celu ewentualnego stwierdzenia na przykład
stulejki, bo taka wada przesądza o konieczności odroczenia zabiegu
klatki piersiowej. Dotykając ciała chorego po operacji, rozpoznaję,
czy jest on spięty bólem, co może świadczyć o rozedmie podskórnej
czy krwiaku brzucha. Takie powikłania zdarzają się nawet kilka dni
po zabiegu.
Operacja tak zwanej ptasiej klatki polega na wprowadzeniu za
mostek metalowych płytek. Do specyfiki oddziału
torakochirurgicznego należy stosowanie drenów do klatki piersiowej,
przez które z ran są usuwane resztki krwi czy ropa. Prowadzą one do
zbiorników ułożonych na brzuchu pacjenta. Trzeba je obserwować;
bywa, że wielokrotnie w ciągu doby, ponieważ w przypadku
krwawienia szybka interwencja chirurgiczna może być jedyną szansą
uratowania życia. Kontrola drenów wymaga odsłonięcia ich na całej
długości. Czyli odchylenia kołdry, którą przykryty jest pacjent.
Doktor twierdził, że miał istotne obawy co do położenia płytki i jej
stabilnego zamocowania u Remigiusza K. Nastolatek był bardzo
chudy, jego mięśnie mogły nie utrzymać protezy.
– Dlatego zaglądałem do sali, gdzie leżał chłopiec, także późno
w nocy, po skończonych operacjach. Dotykałem brzucha i klatki. Nie
ściągałem pacjentowi piżamy, nie wkładałem ręki w spodnie.
Badanie w okolicy pachwin mogło stworzyć u pacjenta niewłaściwe
przekonanie, że świadomie dotykam go w miejsca intymne. Zupełnie
nie o to mi chodziło – torakochirurg bronił się przed podejrzeniem
o wykorzystywanie seksualne pacjenta.
Badanie Krystiana S. w relacji doktora A. miało wyglądać
następująco: Otrzymał w domu telefon od oddziałowej, że chłopiec
gorączkuje i ma powiększone węzły chłonne nad obojczykiem.
Zdecydował się pojechać do odległego o 70 kilometrów szpitala
(choć był tak zmęczony, że dwukrotnie zasnął za kierownicą, budząc
się na lewym pasie drogi), bo pacjent trzy dni wcześniej przeszedł
trudną operację. Uznał, że w celu wykluczenia nowotworu trzeba
sprawdzić wszystkie węzły chłonne. Dlatego podczas badania zsunął
chłopcu spodnie od piżamy i dotykał nasady prącia. Jednakże nie
robił żadnych posuwistych ruchów opisanych w zeznaniach
pacjenta.
Tej nocy chirurg badał Krystiana S. dwa razy, ponieważ chciał się
upewnić w swej diagnozie. Wszystkie czynności wykonał po ciemku
(tylko w łazience paliło się światło), bez budzenia pacjenta.
W pobliżu nie było nikogo z personelu.
Doktor w czasie przesłuchań często wracał do tematu swego
przepracowania. Jego operacje zniekształconej klatki piersiowej
u dzieci przeprowadzone metodą Nussa w klinice wielkopolskiej były
nowatorskie. Robił ich coraz więcej, a i tak pacjenci czekali na zabieg
około półtora roku. Dlatego, gdy szpital w Ch. zaproponował mu
kontrakt, zgodził się na tę dodatkową pracę. Zwłaszcza że
potrzebował pieniędzy na spłacenie kredytów. Gdy przyjeżdżał na
operację z miasta, gdzie mieszkał, zazwyczaj brał kilka
następujących po sobie dyżurów. W ciągu miesiąca wykonał w Ch.
około 50 zabiegów.
***
***
***
Pęknięta struna
19
Joanna pojechała do Jeleniej Góry, aby zagrać w filharmonii na
harfie. To było jednorazowe zastępstwo, ale dla
dwudziestopięcioletniej, dobrze zapowiadającej się absolwentki
uczelni muzycznej świetna okazja autorskiego występu podczas
prestiżowego koncertu. Nie bez znaczenia pozostawała też
możliwość zarobienia 800 złotych.
Dyrygent zażyczył sobie, aby młoda artystka uczestniczyła
w próbach. Joanna stawiła się więc w filharmonii dwa dni wcześniej,
6 marca. Był 2013 rok.
Zaoferowano jej nocleg w pokoju gościnnym numer 209. Rzadko
go opuszczała, bo w czasie dni poprzedzających koncert szlifowała
umiejętności. Drobna, wiotka, nie narzekała na zmęczenie –
przeciwnie, widać było, że się cieszy z występu. Stale uśmiechnięta,
miała tylko jedną prośbę, żeby ktoś jej przenosił ciężką harfę. Tym
kimś nader chętnym do pomocy był konserwator urządzeń
w filharmonii, dwudziestodziewięcioletni przystojniak Michał M.
Kręcił się w pobliżu, gotowy na jej zawołanie. Zamienili ze sobą
tylko kilka słów: poprosiła go, aby ostrożnie obchodził się
z instrumentem, gdyż struny są delikatne. On też jej nie nagabywał,
ale kiedy w wolnej chwili wychodziła na miasto, opuszczał
stanowisko pracy i szedł jej tropem, choć w sporej odległości. Dla
samotnej, z nikim niezwiązanej dziewczyny było to miłe.
Wieczorem, rozmawiając telefonicznie z koleżanką, wspomniała
o cichej adoracji konserwatora.
Próby wypadły świetnie. Joanna położyła się wcześniej do łóżka,
aby wypocząć przed jutrzejszym koncertem.
Serduszko
Ósmy marca – dzień koncertu – minuta po pierwszej w nocy. M.
nie śpi, dwukrotnie wychodzi z pracowni, w której nocuje, z dyżurki
wyciąga Pawła K. na papierosa. Palą przed wejściem do budynku
i razem wracają do środka. Jest wpół do drugiej. Ochroniarz siada za
swym biurkiem i w tym momencie zostaje uderzony przez
Michała M. obuchem młotka w tył głowy. Zdążył jęknąć: „O Jezu, ale
boli”, gdy konserwator zaatakował go nożem z zagiętym ostrzem. Jak
wykazała sekcja zwłok, ciosów było ponad sześćdziesiąt.
Gdy zmasakrowany Paweł K. leżał na podłodze, M. przyniósł
wiadro z mopem. Próbował ścierać krew, ale było jej tak dużo, że się
zniechęcił. Wrócił do swej kanciapy, założył czyste ubranie.
Zakrwawione nóż i młotek schował w szufladzie. Kamera
zarejestrowała, że o godzinie 1.51 ponownie pojawił się koło
portierni. Następnie poszedł do pokoju 209. Gdy Joanna otworzyła
drzwi, pchnął ją na łóżko. Nożem zdarł z dziewczyny nocną koszulę,
następnie plastikową opaską skrępował jej ręce i stopy. Włożył
knebel do ust.
Prokuratorski opis sadystycznych czynów, jakich na ciele ofiary
dopuścił się napastnik, przekraczają granice reporterskiej
wrażliwości. M. znęcał się nad Joanną seksualnie. Gdy dziewczyna
była w stanie agonalnym, morderca zacisnął na jej szyi opaskę do
przewodów elektrycznych. Wcześniej zerwał medalik z wizerunkiem
Matki Boskiej.
Pokój opuścił z ukradzionymi z portmonetki 150 złotymi, kartą
SIM i kluczami do zajmowanego przez denatkę pomieszczenia.
– Jeśli ofiara – stwierdził w akcie oskarżenia prokurator – nie
utraciła dostatecznie wcześnie przytomności i zdolności odczuwania
bólu (czego w świetle opinii biegłych ostatecznie nie ustalono), jej
cierpienie (…) musiało być niewyobrażalne.
Michał M. po dokonaniu drugiego morderstwa przez blisko
godzinę pozostawał na terenie budynku. Wyszedł o 3.24, co
zarejestrowała kamera. W portierni zostawił kartkę: „To hazard.
Ania nie jest niczemu winna, zresztą o niczym nie wiedziała. Hazard
zabija. Poległem”. Przed zamknięciem drzwi wyłączył monitoring,
ale nie skasował wcześniejszych nagrań. Na ulicy wrzucił do
studzienki kanalizacyjnej klucz i telefon Joanny. Potem udał się na
dworzec PKS-u, aby sprawdzić, o której godzinie odjeżdża pierwszy
poranny autobus. Kierunek był mu obojętny. Zapisał sobie na
pudełku po papierosach „5.30”, kupił w kiosku zapiekankę i resztę
czasu do odjazdu autobusu spędził w samochodzie Anny H. Jadł,
słuchając radia. Na odwrocie tacki zostawił list do byłej kochanki:
„Nie potrafię wyjaśnić tego, co zrobiłem. To już mój koniec,
przegrałem z chorobą. Na pewno będziesz musiała zmienić miejsce
pobytu, ale myślę, że w Warszawie będzie ci lepiej. Ja nie mam już
siły dłużej oszukiwać ciebie i samego siebie. Uwierz mi, naprawdę
cię kochałem. Rodzina się załamie. Ty pewnie też. Ale ja po prostu
nie chciałem cię ranić i zadawać cierpienia. Wybacz”. I narysował
długopisem serduszko.
O 5.30 wyjechał autobusem jadącym z Jeleniej Góry przez
Wrocław do Katowic. Stamtąd podróżował do Krakowa i następnie do
Wrocławia. Po południu wysłał z pociągu jeszcze jeden esemes do
znajomego z salonu gier: Zostało mi jedyne 12 zł. Nie wiem co kupić –
czteropak czy fujary. Co powiesz? Kilka minut później, na stacji
Jaworzno Szczakowa, został zatrzymany. Policji pomogło
namierzenie telefonu, którym posługiwał się poszukiwany.
Matka zatrzymanego M. na wiadomość o zbrodni syna usiłowała
popełnić samobójstwo.
Nie pamiętam
Przesłuchiwany po raz pierwszy, miał szczególną prośbę – aby
odbywało się to w cztery oczy, bez osoby towarzyszącej policjantowi.
Bo to go krępuje.
Przyznał się tylko do zabójstwa ochroniarza – ciosami nożem. Nie
wykluczał, że uderzył również młotkiem, skoro u denata stwierdzono
złamanie kości piszczelowej.
– Coś mnie opętało, jakiś amok – tłumaczył. Natomiast co do
okoliczności śmierci harfistki, zasłaniał się niepamięcią.
Kolejny raz przyprowadzony z aresztu potwierdził, że zakleił
dziewczynie usta taśmą, bo chciał się z nią kochać, a obawiał się, że
będzie krzyczeć. Do stosunku nie doszło, za dużo wypił. Ale nie
zrobił Joannie krzywdy, nie bił jej. Owszem, zdjął koszulkę, bo chciał
ją całować po brzuchu. Możliwe, że zdzierając jej ubranie, użył noża,
gdyż materiał był oporny. Sam też się rozebrał.
Przesłuchiwany po raz trzeci przypomniał sobie, że gdy opuszczał
gościnny pokój, dziewczyna raczej nie dawała znaku życia, ale nie
sprawdzał pulsu. Zostawił ją na podłodze. Zabrał telefon, aby ktoś,
kto wejdzie rano do pokoju, nie mógł od razu wezwać pomocy.
Na pytanie, czy gwałcił ofiarę, twierdził, że tego nie pamięta.
Joanna niespecjalnie mu się podobała, była bardzo drobna. Ale
ładnie się uśmiechała, kolega z filharmonii mu radził: „Weź się z nią
umów”.
Ponownie zapytany, czy zgwałcił dziewczynę, odpowiedział
wymijająco, że od kilku lat jest uzależniony od seksu, który
szczególnie lubi uprawiać w sytuacji zagrożenia, na przykład
w miejscu publicznym. Raczej nie przypuszcza, aby jego nocna
wizyta w pokoju gościnnym miała podteksty seksualne. On tam
poszedł, bo chciał się wykąpać, był spocony po zajściu
z ochroniarzem.
– Siódmego marca miałem zły dzień – wyznał funkcjonariuszowi.
– Przegrałem w kasynie wypłatę, nic mi nie zostało na życie,
a ponadto ścigali mnie dłużnicy. Mam problem z wybuchem agresji,
kiedyś rzuciłem dziesięciokilogramowym odważnikiem w stronę
mojej konkubiny, na szczęście się uchyliła.
Uzależnienie Michała M. od hazardu potwierdzono w polskim
oddziale włoskiej wspólnoty Cenacolo, zajmującej się leczeniem
narkomanów i hazardzistów. Mężczyzna przeszedł terapię również
we Włoszech, jednakże bez rezultatu.
Biegli od badania DNA potwierdzili obecność Michała M. w pokoju
209. Również na taśmie, którą był skrępowany po śmierci ochroniarz
(sprawcy chodziło o przesuniecie ciała tak, aby nie było widoczne
przez oszklone drzwi budynku), znaleziono daktyloskopowe ślady M.
Ekspertyza pismoznawcza wykazała autentyczność listów pisanych
przez konserwatora w dniu zabójstwa.
Biegli lekarze wykluczyli upośledzenie psychiczne podejrzanego.
***
Za paczkę papierosów
Wersja zatrzymanego kilka miesięcy później Grzegorza D.
brzmiała inaczej.
– Jechaliśmy po benzynę, gdy Stasiek zobaczył wychodzącą na
szosę Natalię S. Powiedział: „O, idzie ta k. …, co mnie zapudłowała”.
Kiedy dziewczyna zrównała się z samochodem, kazał mi otworzyć
drzwi i wciągnąć ją do środka. Nie musiałem używać siły, bo poznała
mnie i sama weszła. Nie zauważyła Ch., gdyż w samochodzie było
ciemno, a Stasiek skulił się nad kierownicą. Dopiero gdy
zorientowała się, kto prowadzi, chciała uciekać, krzyczała, aby
zatrzymać samochód. Wtedy Stasiek dał w gaz. Zatrzymał się
dopiero za wsią. Złapał ją od tyłu za włosy i uderzał jej głową
w deskę rozdzielczą. Walił tak mocno, że pękła przednia szyba. Ona
najpierw jęczała, potem zamilkła, już się nie odzywała, chyba
straciła przytomność. Wtedy Ch. powiedział do mnie, że trzeba się
jej jej pozbyć, tylko on musi dokończyć. I udusił ją rękami.
Przenieśli ofiarę z przedniego fotela samochodu do bagażnika
i pojechali po zmarzniętej grudzie na środek pola.
Grzegorz D. wyjaśnił, jak było ze zgwałceniem Natalii, co ujawniła
sekcja zwłok ofiary. Otóż Stanisław Ch. rozebrał do naga leżącą na
polu martwą Natalię i odbył z nią stosunek. Potem pozbierali
rozrzucone ubrania dziewczyny i wrócili na podwórko właściciela
samochodu. Wyczyścili pojazd ze śladów krwi, spalili pokrowce. Za
pomoc w usunięciu śladów D. dostał od Ch. paczkę papierosów.
Śledztwo trwało półtora roku. Podejrzani najpierw obciążali się
wzajemnie, później zaprzeczali spotkaniu z Natalią w dniu jej
zaginięcia, następnie odmówili składania wyjaśnień. Stanisław Ch.
pokazywał prokuratorowi grypsy, jakie dostawał w areszcie od
współoskarżonego z żądaniem, aby wziął winę na siebie, bo jak nie,
to zabije jego kobietę i dziecko. Biegły grafolog nie potwierdził
autorstwa Grzegorza D.
W tym czasie prokuratura zebrała ponad 130 dowodów
świadczących, że obaj osadzeni są sprawcami zbrodni. Między
innymi były to niewidoczne na pierwszy rzut oka plamy krwi ofiary
na ich kurtkach. Również na tapicerce golfa znaleziono profil DNA
Natalii. „Teoretyczna szansa powtórzenia się tych genetycznych
danych u innej osoby wynosi 1 miliard 992 biliony” – orzekli biegli.
***
***
***
***
***
***
***
Love story
Śledczy zdecydowali się na eksperyment procesowy: Drugiego
lutego matka Madzi jeszcze raz przeszła z wózkiem trasę z domu do
miejsca, gdzie upadła, rzekomo uderzona przez porywacza.
Prześledzenie trasy z zegarkiem w ręku ujawniło dużo nieścisłości
w wyjaśnieniach podejrzanej. Nic nie zgadzało się czasowo.
Katarzyna W. czuła, że pali się jej grunt pod nogami, i nim została
ponownie wezwana na przesłuchanie, w nagranej dla telewizji
rozmowie z detektywem Krzysztofem Rutkowskim wyznała, że:
Madzia nie żyje, w domu wyśliznęła się jej z kocyka i upadła na
próg…
– Zrobiła takie fik – zanosiła się płaczem Katarzyna W. – Mój
maleńki aniołek.
– Potem jeździłaś z nią po parku?
– Nie wiedziałam, co robić.
Ciągle lejąc łzy, kobieta jeszcze raz uciekła się do kłamstwa.
Wskazała nieprawdziwe miejsce ukrycia zwłok.
Dopiero policjanci nakłonili ją do wyznania, że martwa córka leży
zakopana w zdziczałej części sosnowieckiego parku. Ale nie od razu
pochwalono się tym sukcesem z obawy, aby podejrzana (na razie
o nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka) nie zmieniła swoich
wyjaśnień. Nagranie słynnego detektywa robiło karierę w internecie,
a policjanci z katowickiego wydziału kryminalnego zbierali dowody
udziału Katarzyny w ukryciu zwłok dziecka. Podejrzana nie została
dopuszczona w to miejsce, aby nie twierdziła potem, że jej ślady
pochodzą z czasu, gdy przeprowadzano eksperyment. Matka Madzi
mimo wrodzonej skrupulatności nie ustrzegła się błędów –
w pobliskiej pryzmie śniegu pozostawiła niedopałek papierosa
i rękawice robocze, w których grzebała ciało córki. Włókna z tych
rękawic znaleziono później na ubranku Madzi.
Katarzyna W. trafiła do aresztu.
Wysłała stamtąd do męża list:
„Moja dusza cierpi niesamowicie bez Ciebie, ten smutek jest nie
do zniesienia. Nie ma Ciebie, nie ma Madzinki, nie ma mnie. Spraw
mój Aniele, abym znalazła w sobie iskrę do życia bez niej. Boże,
przepraszam Kotku, przez nieuwagę odebrałam ją nam obojgu. Nie
mam odwagi żyć dalej w takim świecie, ranić Cię sobą. Pochowaj
mnie Kotku z Madzią. Będziemy Ci pomagać z tamtego świata”.
Próba samobójstwa okazała się demonstracją. Aresztantka
rozpuściła w wodzie trochę proszku do mycia naczyń i udała, że
połknęła. Nie zgodziła się na badanie lekarskie. Współtowarzyszce
z celi wyznała, że nagrana przed kamerą rozmowa z Rutkowskim
o wyśliźnięciu się Madzi z kocyka była przez nich oboje ustawiona.
Więzienny świadek przedstawiła matkę Madzi jako osobę
cyniczną, skupioną na własnym ego. „Nie była załamana, zdjęcia
córki pokazywane w telewizji nie robiły na niej żadnego wrażenia,
jedyne, co ją interesowało, to jak się ubrać na pogrzeb dziecka, bo
będą kamery. Chwaliła się, że wkrótce ukaże się o niej książka, już
podpisała umowę. Na wiadomość o otrzymaniu przepustki
zeskoczyła z pryczy, wykrzykując: A jednak ich wychujałam!…”
Po pogrzebie Madzi podejrzana nie wróciła do więzienia. Razem
z mężem zamieszkała w apartamencie wynajętym przez
opiekującego się nimi Krzysztofa Rutkowskiego. Oboje wciągnął wir
medialnych wystąpień. Katarzyna zmieniła kolor włosów, udzielili
z mężem wywiadu dla telewizyjnego programu informacyjnego.
Wkrótce Katarzyna W. uciekła z apartamentu, bo nie chciała się
poddać badaniom wykrywaczem kłamstw. (Poprzedniej nocy
sprawdzała w internecie, jak oszukać wariograf). Mężowi zostawiła
na łóżku list, który natychmiast trafił do dziennikarzy: „Nie mogę
patrzeć, jak przy mnie umierasz. Jestem przyczyną Twojej udręki,
przepraszam, ale nie dam rady z tym tak dalej żyć. Kochanie, to był
tragiczny wypadek. Nie wiedziałam, co robić, ratowałam ją, ale bez
skutku. Potem jeździłam z nią po parku i tam zakopałam. Byłam jak
z kamienia, dopiero na ulicy straciłam przytomność”.
Wiadomość o zamierzonym samobójstwie podniosła temperaturę
listów, wysyłanych na adres katowickiej policji i prokuratury.
Większość nadawców broniła matkę, która na skutek
nieszczęśliwego wypadku straciła jedyne dziecko.
Siedemdziesięciosześcioletnia mieszkanka Nowej Huty opisała swoją
historię – 55 lat temu uderzyła w pupę półrocznego synka, bo wszedł
na dopiero co umytą podłogę i nagle dziecko straciło przytomność.
Przywróciła je do życia dopiero zaalarmowana sąsiadka.
„Przypuszczam, że matka Madzi, widząc bezwładne dziecko po
upadku, wystraszyła się tak bardzo, że nie pomyślała o wezwaniu
pogotowia” – przekonuje prokuratora autorka listu.
Korespondentka z Poznania, przedstawiająca się jako trenerka
osobowości, prorokowała, co się stanie z Katarzyną W. Otóż, nie
poradzi sobie w psychologicznym klinczu, w którym się znalazła. Ta
nieszczęsna kobieta jest naznaczona śmiercią. Madzia przyszła na
świat na chwilę i wróciła tam, gdzie jest jej lepiej. Teraz zabierze
matkę.
Z wielu listów pisanych przez kobiety wylewała się nienawiść do
mężczyzn. O Bartłomieju W. jako sprawcy nieszczęścia jego żony
pisały per „samiec”, „zwierzogłów”. „Z chęcią założyłabym mu pętlę
na szyję” – ekscytowała się jedna z autorek.
Detektyw Krzysztof Rutkowski ogłosił, że nakręci film o historii
Madzi i jej rodziców od momentu, gdy państwo W. wzięli ślub. Tytuł
filmu Napiętnowani sugerował obronę słynnej pary z Sosnowca.
Katarzyna W. poczuła się tak pewnie, że gdy następnego dnia –
9 maja – Prokuratura Okręgowa w Katowicach ogłosiła decyzję
o przedłużeniu śledztwa do końca lipca, kobieta postanowiła, że
sama będzie informować opinię publiczną w jej sprawie. I wysłała do
kilku dziennikarzy propozycje wywiadu za pieniądze.
W jednym z nich oskarżyła swoich teściów. Ci nie pozostali dłużni
– oświadczyli, że ich synowa jest osobą wyrachowaną i bez serca. Nie
wierzą w jej łzy wylane nawet w tak dramatycznej chwili, gdy
wyznawała Rutkowskiemu o wyśliźnięciu się dziecka z jej objęć.
Katarzyna W. udawała roztrzęsioną, zrozpaczoną matkę; gdy chwilę
później słodziła herbatę, nie upuściła z łyżeczki nawet jednej
drobiny cukru.
Matka Madzi 23 maja znów pokazała się publicznie, tym razem na
premierze książki Wybaczcie mi, której jest główną bohaterką.
Autorka – redaktor naczelna dwutygodnika „Gala” – napisała story
o dzieciństwie rodziców nieżyjącej Madzi, którzy mieli ojców
alkoholików. Na skutek protestów czytelników książkę wycofano
z sieci sprzedaży.
Wkrótce przesłoniły ją aktualniejsze sensacje. Katarzyna W.
ogłosiła, że zamierza się rozwieść. „Super Ekspres” wydał pamiętnik
Bartłomieja W.
Zamordowała
Tymczasem tempo oficjalnego śledztwa musiało spowolnieć,
a przyczyna takiego stanu rzeczy nie mogła się wydostać
z prokuratorskiego gabinetu. Nawet za cenę wieszania psów na
oficerach dochodzeniowych przez dziennikarzy i odbiorców
medialnych relacji.
Aby zweryfikować wersję przedstawioną przez Katarzynę W.,
musieli wypowiedzieć się biegli lekarze, a zwłaszcza patolodzy.
Niestety, zamarznięte zwłoki trzeba było najpierw bardzo ostrożnie
rozmrozić. Następnie zbadać między innymi tomograficznie, potem
jeszcze histopatologicznie, bo w pewnej chwili pojawiła się hipoteza
(jak się okazało mylna), że dziecko miało raka mózgu. To wszystko
wymagało czasu, co najmniej kilku tygodni. Pójście na skróty –
rozcięcie podczas sekcji szyjnego odcinka kręgosłupa, niosło ryzyko
bezpowrotnej utraty ważnych dowodów.
Oczekiwano też na odpowiedzi biegłych w hipotetycznej kwestii,
czy nieudolna reanimacja dziecka przez matkę mogła spowodować
jego śmierć. Katarzyna W. twierdziła, że Madzia upadła na wysoki
próg, w rozpaczy próbowała ją ratować. I nieświadomie tylko
zaszkodziła dziecku – doszło do ostatecznego nieszczęścia.
Z drugiej strony, prokuratorzy już wiedzieli (opinia publiczna
jeszcze nie), że kobieta w ostatnich tygodniach przed śmiercią
dziecka wpisywała w internecie takie hasła: jak zabić bez śladów,
nieumyślne spowodowanie śmierci, dochodzenie policyjne w razie
zaczadzenia, zasiłek pogrzebowy po śmierci niemowlaka.
Mieli też inne poszlaki. Przede wszystkim pamiętnik podejrzanej,
znaleziony podczas rewizji w jej domu. Jeszcze będąc w ciąży,
Katarzyna W. pisała, że nie chce tego dziecka, nienawidzi go, jest
przerażona wyglądem swego zmieniającego się ciała, macierzyństwo
zmarnuje jej młode lata. Po porodzie stwierdziła: „Zakochanie
w mężu przeszło. Teraz jestem tylko sprzątaczką, praczką,
opiekunką. To dziecko – koszmar mojego życia”.
Badanie psychiatryczno-psychologiczne wykazało patologiczną
skłonność Katarzyny do kłamstwa i manipulacji. A także niezdolność
do przeżywania takich uczuć, jak wstyd, poczucie winy. Potwierdził
to misjonarz ze wspólnoty religijnej, gdzie Katarzyna przed ślubem
sprzątała pokoje gościnne. – Mówiła – zeznał zakonnik – że
studiuje, brała nawet wolne na inaugurację roku akademickiego. Gdy
wydało się, że kłamie, przeszła nad tym do porządku dziennego.
Pewnego dnia zniknęła bez wyjaśnienia…
Wreszcie przyszła odpowiedź od biegłych. Ich zdaniem mała
Madzia była celowo duszona, co spowodowało ostre niedotlenienie
mózgu, jego obrzęk i śmierć.
Wpisy Katarzyny W. w pamiętniku i internetowej wyszukiwarce,
analiza jej połączeń telefonicznych oraz punktów logowań telefonu
komórkowego nabrały nowego znaczenia. Prokuratura w Katowicach
zdecydowała się 13 lipca postawić podejrzanej zarzut umyślnego
pozbawienia życia córki. Informację podano na konferencji prasowej.
Od tej chwili prokurator nie stwarzał przeszkód, aby dziennikarze
mogli się zapoznać z aktem oskarżenia. Ale chętnych było niewielu.
Ci, którzy nagłaśniali sprawę od początku, kwestionowali rzetelność
postępowania przygotowawczego albo tracili zainteresowanie
tematem.
Według wysłanego do sądu aktu oskarżenia Katarzyna W. przez
kilka dni przymierzała się do zamordowania córki. Najpierw
planowała otrucie dziecka czadem. W nocy, gdy mąż pojechał do
pracy, uśpiła małą w łóżeczku i dołożyła do pieca, przymykając
drzwiczki. Po zawieszeniu na drzwiach koca przeszła do drugiego
pokoju. Ale Bartłomiej W. niespodziewanie wrócił do domu, gdyż źle
się poczuł. Słysząc otwierane kluczem drzwi, Katarzyna zdążyła
przewietrzyć mieszkanie i wziąć córkę na ręce.
Następnie planowała podać dziecku pigułkę gwałtu lub posłużyć
się eterem – w internecie szukała porady, jak to przyrządzić
samemu. Ostatecznie postanowiła Madzię udusić, pozorując upadek
niemowlaka na podłogę.
Jej przygotowania do zabójstwa 24 stycznia były przemyślane krok
po kroku. Najpierw prośba do teściów, aby wzięli Madzię na noc,
gdyż chciałaby iść z Bartkiem do znajomych. Po godzinie 13.00 mąż
zniósł po schodach wózek z rzeczami dziecka. Spieszył się, gdyż
musiał jeszcze z kolegą pójść do zakładu pracy. Po drodze chciał
podwieźć żonę do rodziców. Odmówiła pod pretekstem, że
zapomniała dziecka nakarmić. On jednak czekał w samochodzie,
chciał się upewnić, czy wszystko w porządku. Gdy żona wjechała
wózkiem na zaśnieżony chodnik, pomachał jej.
Ledwo samochód zniknął za zakrętem, Katarzyna W. zawróciła.
(W śledztwie będzie tłumaczyła, że po pieluszki. Kłamała – paczka
pampersów tkwiła w kieszeni wózka). Weszła do mieszkania,
rozebrała córkę i rzuciła nią o próg. Dziecko nadal żyło, więc udusiła
je, ściskając krtań.
Zdaniem prokuratury motywem działania kobiety była chęć
ukarania męża, którego posądzała o niewierność.
Konferencja publicznego oskarżyciela nie została przyjęta przez
większość dziennikarzy życzliwie. Zarzut zabójstwa uznano za
niewiarygodny, sklecony naprędce, w rywalizacji z prywatnym
detektywem. Pod naciskiem opinii publicznej sąd odrzucił wniosek
o tymczasowe aresztowanie podejrzanej. Wywołało to zdumnienie
wielu prawników. Katarzyna W. była chyba jedyną osobą w Polsce,
która z tak poważnym zarzutem nie znalazła się pod kluczem.
Zwłaszcza że od początku mataczyła.
Oskarżona – nadal przebywając na wolności, w roli matki
boleściwej – udzielała licznych wywiadów, w których lekceważąco
odnosiła się do zarzutów prokuratury. Ona morderczynią? Czy nikt
nie widzi jej cierpienia? Codziennie chodzi na grób dziecka,
a ponadto łączy się z Madzią duchowo w czasie pełni księżyca. Wtedy
czuje jej obecność, jakby trzymała córkę na ręku.
Wkrótce kobieta przestała się meldować na policji. „Super
Express” opublikował sesję zdjęciową Katarzyny W. w stroju bikini
na koniu. Fotografie opatrzył podpisem: „Wreszcie mam czas na
swoje pasje”.
Policja wytropiła kobietę w krakowskim nocnym klubie go-go,
gdzie zarabiała, tańcząc na rurze. Zdążyła uciec przed
aresztowaniem w okolice Białegostoku. Tym razem przydało się
nagłośnienie tragicznej sprawy Madzi. Miejscowi wypatrzyli
w opuszczonej chacie matkę dziecka ukrywającą się z pewnym
młodym mężczyzną i donieśli na posterunek. Katarzyna W. trafiła do
więzienia.
Proces toczył się szybko, po kilku tygodniach zapadł pierwszy
nieprawomocny wyrok – 25 lat więzienia. Prokurator złożył apelację,
domagając się dożywocia. Uważał, powołując się na opinie biegłych
psychologów, że w przypadku skazanej nie ma szans na
resocjalizację, takiej osobowości nie zmieni, jak się wyraził,
terapeutyczne wycinanie różyczek z papieru ani pogadanki
z więziennym wychowawcą. Jednakże wyrok się uprawomocnił.
***
Ostatnia odsłona tego reality show odbyła się w lipcu 2015 roku
w Sądzie Najwyższym, gdzie trafiły kasacje (prokuratora i obrońcy)
od wyroku dla Katarzyny W.
Już w holu, przed rozpoczęciem rozprawy, na kilkudziesięciu
uzbrojonych w kamery dziennikarzy spadła zła wiadomość – nie
będzie skazanej, tylko reprezentujący ją adwokat Arkadiusz
Ludwiczak, który domaga się powtórzenia procesu, „bo nie udało się
ustalić mechanizmu śmierci”.
Skierowano zatem obiektywy na sędziów, ale było wiadomo, że
newsa z tego nie będzie. Gdyby nie powaga sali sądowej, kamerzyści
wycofaliby się na korytarz zaraz po ogłoszeniu, że kasacje zostały
odrzucone. – Nie rozwijaj kabli. Tu już nic nie da się ugrać –
usłyszałam szept operatora do swego pomocnika.
Również żaden z kilkudziesięciu obecnych na sali reporterów nie
notował, co mówi sędzia w uzasadnieniu wyroku, choć starała się
używać jak najprostszego języka. Dziennikarską publiczność nie
interesowały rozważania prawne.
Tak oto odszedł w archiwalny niebyt proces, którym żyła cała
Polska. Jak obliczono w Press Service Monitoring Mediów, na etapie
śledztwa ukazało się na ten temat ponad 26 tysięcy publikacji.
Po zejściu z łamów gazet i telewizyjnego ekranu sprawa matki
sześciomiesięcznej Madzi trafiła na seminaria dla studentów prawa.
Nie tylko jako casus częściowo poszlakowego procesu, ale przede
wszystkim jako przykład manipulowania opinią publiczną przez
podejrzaną, dziennikarzy, odbiorców medialnych wiadomości,
a także prywatnego detektywa.
POD ŚCIANĄ
Coś ty zrobiła!
Czteroletni Bartek nie poszedł tego dnia do przedszkola. Jego
matka, Barbara S., ugotowała mu na śniadanie owsiankę i wróciła do
łóżka. Bartek z głową na kolanach matki oglądał w telewizorze bajkę.
W pewnej chwili Barbara chwyciła kabel, który miała pod poduszką
i okręciła nim szyję synka. Zdążył zapytać: – Co mi robisz mamusiu?
– Potem już tylko walczył z uciskiem – wywijał się, jak zeznała
Barbara S. w śledztwie. Gdy na moment złapał haust powietrza,
zdołał wykrztusić, że będzie już grzeczny. Wtedy zatkała mu ręką
nos i usta i zaciągnęła dziecko do kuchni, gdzie przycisnęła syna
ciężarem swego ciała. Osiem minut później do mieszkania wszedł jej
szwagier.
– Coś ty zrobiła? – krzyknął.
– Udusiłam.
Lekarzowi z pogotowia udało się reanimować dziecko. Bartek
został przewieziony do szpitala. Ale po tygodniu nastąpiła śmierć
pnia mózgu, potem stanęło serce. Był grudzień 2013 roku.
Czterdziestodwuletnia Barbara S. trafiła do aresztu.
Kopiuj, wklej
Na rozprawie oskarżona z kamienną twarzą wysłuchała
drastycznego raportu z sekcji zwłok zamordowanego dziecka.
Prokurator, charakteryzując jej osobowość, nadmienił o pierwszej
prośbie z aresztu: dotyczyła zakupu farby do włosów, bo pojawiły się
odrosty.
Świadkowie wspominali o humorach oskarżonej. W sklepie, gdzie
pracowała, potrafiła przez kilka dni nie odzywać się do koleżanek.
Nikt jednak nie traktował takiego zachowania jako symptomu
choroby psychicznej.
– Pani Basia miała raczej trudny charakter, ale zawsze panowała
nad sytuacją, w jakiej się znalazła – twierdziła jej pracodawczyni.
Wychowawczyni w przedszkolu zauważyła kiedyś na policzku
Bartka siniaki zasmarowane pudrem w kremie. Uprzedziła, że jeśli
sytuacja się powtórzy, zgłosi to policji. Od tego incydentu matka
odbierając dziecko z przedszkola, ostentacyjnie je przytulała. Mąż
Barbary S. wspomniał, że rano na godzinę przed śmiercią Bartka,
żona „miała najgorsze spojrzenie, jakie kiedykolwiek u niej
widziałem”.
Oskarżona twierdziła, że od dawna jest chora psychicznie
i wszyscy z jej otoczenia o tym wiedzieli, tylko udawali, że nic się nie
dzieje. Po tym, co zrobiła dziecku, chciała popełnić samobójstwo –
miała przygotowane leki psychotropowe, ale nie zdążyła, bo wszedł
szwagier. Nie po raz pierwszy nawiedzała ją myśl o odebraniu sobie
życia. To już się zdarzyło w dzieciństwie, bo była molestowana przez
brata. Zdaje sobie sprawę, że w chorobie afektywnej dwubiegunowej,
na którą cierpi, występują dwie fazy: depresja i euforia.
Doświadczyła jednego i drugiego.
Sąd chciał przede wszystkim usłyszeć potwierdzenie diagnozy od
biegłych. I wtedy psychiatra Ewa W. zaprzeczyła własnemu
rozpoznaniu, postawionemu na początku śledztwa.
– Zawierzyłam pacjentce, że cierpi na CHAD, bo już miałam takie
rozpoznanie wpisane w jej historię choroby, a poza tym kierowałam
się zdrowym rozsądkiem. Skoro kobieta przyznaje, że zabiła swoje
dziecko, to musi być chora, nikt przy zdrowych zmysłach nie
popełnia takiej zbrodni.
Informacja o zdiagnozowaniu CHAD u Barbary S. znalazła się
w dokumentacji poradni zdrowia psychicznego w 1998 roku, gdy
kobieta wróciła z Włoch. Pacjentka chciała legalnie usunąć
w szpitalu wczesną ciążę i do tego potrzebowała zaświadczenia od
psychiatry, że z powodu zachorowania na CHAD była leczona
groźnym dla ludzkiego płodu litem. Doktor Ewa W. uwierzyła
Barbarze S., że przeszła taką kurację we Włoszech, choć nie miała
w ręku medycznego potwierdzenia. Lekarka napisała
w zaświadczeniu, że ciężarna jest w stanie hipomanii (jedna z faz
w przebiegu choroby afektywnej dwubiegunowej).
Gdy już po zamordowaniu chłopca przywieziona z aresztu
Barbara S. ponownie znalazła się w gabinecie doktor Ewy W. jako
biegłej sądowej, lekarka bez szczegółowego badania przepisała
w opinii diagnozę sprzed lat.
– Żałuję, że po dwudziestu latach praktyki psychiatrycznej, gdy
widziałam wielu symulantów, tak bezkrytycznie zaufałam pacjentce
– wyznała biegła na rozprawie. Ale na marginesie zauważyła, że
postawieniu niewłaściwej diagnozy sprzyjają pewne anomalie
w polityce Ministerstwa Zdrowia co do leków refundowanych. Otóż
zdarza się, że na potrzeby NFZ „rozpoznaje się” u chorego
psychicznie schizofrenię, choć na nią nie cierpi, aby można było
przepisać mu leki refundowane. Nie oznacza to, że leczenie jest
niewłaściwe; jedynie w dokumentacji jego choroby figuruje na
przykład choroba afektywna dwubiegunowa, która może wypłynąć
po latach choćby w sądzie.
Kolejna psychiatra powołana do oceny prób samobójczych
oskarżonej uznała, że to chęć zwrócenia na siebie uwagi otoczenia.
– Gdyby Barbara S. miała rzeczywisty zamiar popełnienia
samobójstwa, nie połknęłaby ściśle odmierzonej liczby tabletek
psychotropowych. I nie chodziłaby do przyjaciółki, aby sugerować
jej, że jest chora psychicznie.
Biegła nie zdiagnozowała też u oskarżonej ciężkiej depresji. Osoby
cierpiące na tę chorobę nie są w stanie nawet podnieść się z łóżka,
wykonać najprostszej czynności, jak na przykład umycie zębów.
Tymczasem ta pacjentka na co dzień dobrze funkcjonowała.
***
***
***
***
***
***
***
***
Dyplomatyczne podchody
Dworzec Centralny w Warszawie. Popołudnie. Za chwilę wjedzie
pociąg pospieszny do Bielska-Białej. Na peronie stoją młoda kobieta,
a obok starszy od niej mężczyzna. Z dużą damską torbą na ramieniu.
Coś mówi. Nagle dobiega do nich inny mężczyzna, na oko
trzydziestoletni, z kwiatem i parasolem w ręku. Krzyczy:
– Odczep się, k…, od mojej żony… Uderza na oślep różą z kolcami.
Panowie szarpią się, wyrywając sobie parasol. Na twarzy
trzymającego torbę pojawia się krew. Rozciera ją, biegając po
peronie z telefonem komórkowym przy uchu. Szuka świadków
napaści. Kobieta stoi z boku i się śmieje.
Wezwani sokiści legitymują uczestników zdarzenia. Są to:
20
Bożena K. , jej mąż Władysław K., lekarz z Bielska-Białej oraz
Adam G., który w komisariacie policji przedstawi się jako
dziennikarz, podróżnik, społeczny doradca dyplomatów.
Poszkodowany twierdzi, że po pobiciu go parasolem, w którym
zapewne były schowane ciężarki, nie jest w stanie zrobić kroku. Pod
dworzec podjeżdża pogotowie ratunkowe. Lekarka kładzie Adama G.
na nosze, podłącza butlę z tlenem, w drodze do szpitala pilnuje, aby
pacjent nie zasnął.
Doktor Władysław K. zostaje zatrzymany na 48 godzin w areszcie.
***
***
***
***
***
To jeszcze nie koniec procesów w związku z incydentem na
dworcu.
Ironiczny śmiech Bożeny K. na widok histeryzującego G. po
szarpaninie z jej mężem długo brzmiał w uszach porzuconego
mężczyzny; postanowił zemścić się również na kobiecie, w której się
zakochał. Adam G. napisał do Okręgowego Rzecznika
Odpowiedzialności Zawodowej, następnie Ministra Zdrowia
i dyrekcji szpitala w Bielsku-Białej, skargę na doktor Bożenę K., że
odmówiła mu pomocy w komisariacie dworcowym.
Lekarka odebrała to jako pomówienie. Sprawa z jej powództwa
trafiła do sądu i została warunkowo umorzona. Adam G. musiał
przeprosić panią doktor w prasie.
Nie powstrzymało to jednak G. przed dalszym oczernianiem
kobiety, o której w sądzie mówił: „moja była kochanka”. Dyrektor
szpitala w Bielsku-Białej odbierał od anonimowego mężczyzny
telefony informujące, że doktor Bożena K. dorabia po godzinach
pracy jako prostytutka, a na imprezie dyplomatycznej osłuchiwała
stetoskopem… męskie genitalia.
W lipcu 2002 roku redaktor Adam G. zorganizował w okolicach
Bielska-Białej spotkanie grupy dyplomatów akredytowanych
w Polsce. Podczas konferencji zasłabł kierowca ambasadora jednego
z krajów bałkańskich i na prośbę G. karetka pogotowia zawiozła
chorego do szpitala, w którym pracowała Bożena K. Z hotelu, gdzie
nocowali dyplomaci, dziennikarz w obecności ambasadora rzekomo
połączył się z doktor K., żeby zapytać, jak się czuje kierowca. Potem
relacjonował, że pani doktor zareagowała ordynarnymi bluzgami
i rzuciła słuchawką. Taką informację otrzymali od G. wszyscy
uczestnicy konferencji.
Następnie Adam G. zawiadomił o incydencie przełożonego
Bożeny K. i polecił komuś ze służby hotelowej, aby podjechał do
szpitala i wpisał do księgi życzeń skargę na tę lekarkę.
Niewtajemniczony w knowania dziennikarza wysłannik wpisał,
zgodnie ze stanem rzeczywistym, nazwisko dyżurnej lekarki. Nie
była to Bożena K., bo w istocie nie ona zajmowała się kierowcą
ambasadora. I nie odbierała żadnych telefonów w sprawie tego
pacjenta.
Kiedy Adam G. zorientował się, że jego intryga spaliła na panewce,
podjechał do szpitala i przerobił nazwisko rzekomo aroganckiej
lekarki na to, o które mu chodziło.
Pomówiona, ponownie zawiadomiła prokuraturę, która tym razem
wszczęła śledztwo. Przesłuchiwany ambasador kraju bałkańskiego
zeznał, że nie był świadkiem arogancji dyżurnej lekarki, o wszystkim
dowiedział się od Adama G. Analiza połączeń telefonicznych między
hotelem a szpitalem wykazała mistyfikację dziennikarza. We
wskazanym czasie nie łączył się z doktor Bożeną K., tylko udawał
przed dyplomatami, że z nią rozmawia.
Rozpoczął się proces. Adam G. usiłował wpłynąć na sąd przez
znajomego posła, który z ławy sejmowej złożył w tej sprawie
zapytanie do ministra sprawiedliwości: „[…] Mając na uwadze dobry
image polskiego sądownictwa, zainteresowanie mediów tą sprawą,
a zwłaszcza prasy zagranicznej, która eksponuje fakt, że sprawa,
która nadaje się co najwyżej do oskarżenia prywatnego, toczy się
z oskarżenia prokuratorskiego, a przy okazji włączany jest w to
korpus konsularny i dyplomatyczny akredytowany w Polsce, zasadne
jest zbadanie słuszności oskarżenia publicznego w tej sprawie oraz
metod pracy stosowanych przez Prokuraturę Rejonową w […]”. Poseł
informował, że odbyło się już dwanaście rozpraw, planowane jest
przesłuchanie ambasadora, zaś lista adresowanych do niego pytań
i ich forma naruszają protokół dyplomatyczny.
Minister nie chciał jednak ingerować w proces sądowy. Wtedy
Adam G. wykorzystał znajomości wśród dziennikarzy. W kilku
poważnych tytułach ukazały się artykuły bardzo krytycznie
oceniające pracę prokuratury i sądu, zajmujących się sprawą
Bożeny K. Sąd jednak się nie ugiął i Adam G. został prawomocnie
skazany za fabrykowanie pomówień pod adresem doktor Bożeny K.
i składanie fałszywych zeznań.
Skoro nie wyszło z nieczułą na jego męski wdzięk lekarką, G.
usiłował zniszczyć jej męża.
Do miejscowej gazety dał ogłoszenie: „Zbieram materiały do
artykułu o pracy doktora Władysława K. Osoby poszkodowane przez
tego «szeryfa» z […] proszę o kontakt. Gwarantuję dyskrecję. Tel.
[…]”.
Następnie napisał do Stowarzyszenia Obrony Praw Pacjentów
(które ma swoją stałą rubrykę w tygodniku „Angora”), że doktor
Władysław K. w trakcie dyżuru w izbie przyjęć szpitala w Bielsku-
Białej podbijał zaświadczenia pieczątką żony.
Gdy sprawa o pomówienie trafiła do sądu, Adam G. złożył
osobliwy wniosek: „Konsultowałem się w mojej sprawie
z zagranicznymi prawnikami z Trybunału Praw Człowieka
zajmującymi się osądzeniem zbrodni w Ruandzie. Pytali mnie, czy
wystąpiłem o badania psychiatryczne oskarżyciela posiłkowego dr K.
Wnoszę o nie”.
Sąd wniosek oddalił i ostatecznie uznał G. winnym oszczerstwa.
Wymierzając mu karę grzywny, zobowiązał do przeproszenia
Władysława K. na łamach „Gazety Lekarskiej” i „Głosu Ziemi
Cieszyńskiej”.
***