You are on page 1of 514

Projekt okładki: XAUDIO

Copyright © Helena Kowalik


Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach


przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie
w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym
zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-66807-75-4

Wydanie II

Warszawa 2021

Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: kontakt@xaudio.pl
www.xaudio.pl
SPIS TREŚCI

Motto
Tylko nie sama
Kocha, nie kocha
Z klasy do celi
Walizkę wystawiam za próg
Zapach pieniędzy
Nie zapomnisz mnie
Cień gwałciciela
Życie za życie
Pod ścianą
Przypisy
Obu Teresom i Bogdanowi
– strażnikom naszego rodzinnego gniazda
TYLKO NIE SAMA

Trop w pamiętniku
– Zawsze po czynsz za wynajmowany lokal przychodziłem
osobiście – zeznał właściciel mieszkania przy ulicy Białobrzeskiej na
warszawskiej Pradze. Na początku lutego przez dwa dni nikt nie
odbierał telefonu, więc zapukałem do drzwi. Cisza. Miałem klucz do
mieszkania, otworzyłem. Widok był straszny. Na podłodze siedział
lokator Robert K. Miał krwawe nacięcia na brzuchu i nadgarstkach.
Kompletnie pijany. Na łóżku pani Ania przykryta kołdrą. Wystawały
jej sine stopy. Nie żyła. Wokół pełno krwi, która zakrzepła również
na butelce, stojącej na stole. W mieszkaniu był nieprawdopodobny
bałagan, co mnie bardzo zaskoczyło, bo lokatorka zwykle dbała
o porządek. Wszystko z szuflad i szaf wyrzucone na podłogę, w tym
walały się puste butelki po winie. Na ścianie napis krwią: „Aniu, to
dla ciebie”. Pochyliłem się nad panem Robertem, zapytałem co się
stało, a on: „Chyba ją udusiłem”. Zaraz po moim telefonie
przyjechała policja.

Jaka byłam głupia myśląc, że go zmienię! Gdy mówię mu, że czuję


się jak sprzątaczka, to się oburza. I nadal sika do zlewu, dwa
tygodnie by chodził w jednej koszuli, niczego po sobie nie sprzątnie.
I te jego teksty: „Będziemy się pipkować? Pobzykamy się? Chodź, to
1
się stukniemy”. Sam się stuknij w ten durny łeb .

Poszukiwany listem gończym


Trzydziestoczteroletnia Anna Sz. od dwóch lat wynajmowała
kawalerkę przy Białobrzeskiej. Spokojna, właściciel mieszkania
chwalił sobie taką lokatorkę. Kobieta była zatrudniona na giełdzie
kwiatowej, pracę zaczynała o trzeciej nad ranem. Jej życiowy partner
miał ponoć firmę budowlaną, tak mówił mieszkańcom bloku, ale nie
bardzo mu wierzyli. Tajemniczy był, niekontaktowy.
Policja dowiedziała się więcej: przede wszystkim, że Robert K. jest
poszukiwany listem gończym, bo od dziesięciu lat uporczywie uchyla
się od płacenia alimentów na trójkę swoich dzieci, z którymi od ich
urodzenia nie ma żadnego kontaktu. Żonaty, ale nigdzie nie jest
zameldowany na stałe, nie ma nawet dowodu osobistego.
K., gdy tylko wytrzeźwiał, przyznał się do uduszenia konkubiny
i opisał, jak to było: siedząc na niej, ścisnął jej szyję rękami, potem
kablem od odkurzacza.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego ją zabiłem. Próbowałem potem
popełnić samobójstwo, nacinając sobie żyły w wannie. Nie wiem,
dlaczego jeszcze żyję – płakał podczas przesłuchania.
Co robił wcześniej tego dnia? Był w firmie, dostał zapłatę od
klienta, koledzy chcieli, aby coś postawił, więc pojechali taksówką na
Ursynów, do meliny. Pili tam do wieczora. Do domu wrócił w nocy,
wykąpał się, zjadł naleśniki, potem się kochali z Anną. Gdy ją dusił,
oboje byli w łóżku. Niczego więcej nie pamięta. Nie wie, skąd napis
krwią na ścianie i co oznacza.
– Jak się układało z partnerką? – dociekał policjant.
– Ten związek to najlepsza rzecz, jaka mi się trafiła w życiu. Raz
na siedem lat znajomości zdarzyła się nam kłótnia, bo się wydało, że
byłem w agencji towarzyskiej. Kiedyś sobie planowałem, że się
rozwiodę i poproszę Anię o rękę. Nawet odwiedziłem jej matkę
(ojciec nie żyje) w tym miasteczku, z którego Ania przyjechała do
Warszawy. Ale nie czułem się tam dobrze. Niedoszła teściowa była
przewrażliwiona na punkcie alkoholu, a ja lubię wypić. Mojej
kobiecie to nie przeszkadzało, mówiła, że po drinku jestem bardziej
zabawowy.

Zakrwawiona butelka
Jesteśmy bez grosza. Poszedł sprzedać dwa krany, w tym jeden
właściciela mieszkania. Dostał 40 zł.
Wysłałam mu esemesa: „Nie rób głupot, bo nie ręczę za siebie,
przyjdziesz zalany, to wyrzucę”. Odpowiedział, że już go nigdy nie
zobaczę, zamierza coś sobie zrobić. Bo przegrał na maszynach
1800 zł i nie zapłacił za remont silnika mojego samochodu, który
miał odstawić do warsztatu.
Wrócił w nocy – tak pijany, że od razu padł w ubraniu na łóżko.
Rano, gdy wytrzeźwiał, natrzaskałam go po twarzy, aż miał
świeczki w oczach. Wygarnął mi, że nie chcę się z nim kochać,
ciągle mam jakieś wymówki. Gdy go tak lałam, mówiłam: „Debilu,
ja cię przecież kocham!”. A on przez łzy: „Nie wierzę!”. Wiem, że
sama jestem sobie winna, nie pielęgnowałam naszego związku. To
dlatego poszedł do agencji.

Opis obrażeń Anny Sz. w protokole z sekcji zwłok jest drastyczny.


Ofiara przed pobiciem, a następnie uduszeniem obficie krwawiła na
skutek rozerwania narządów rodnych „przedmiotem obłym
o długości co najmniej 12 cm”. Prawdopodobnie była to butelka,
którą ze smugami krwi widział właściciel mieszkania i sfotografował
funkcjonariusz policji.
Anna Sz. przed śmiercią zapewne się broniła, bo pod jej
paznokciami znaleziono mikroskopijne kawałki skóry Roberta K.
(sprawdzono DNA). Na walkę ofiary z oprawcą wskazywały też
zabrudzenia własną krwią na jej stopach. Prawdopodobnie,
uwięziona w łóżku, nie mogąc się wyrwać z żelaznego uścisku
partnera, usiłowała go odepchnąć nogami. A leżała w kałuży krwi.
Przesłuchano sąsiadów. Tamtej tragicznej nocy niczego nie
słyszeli. Wcześniej – czasami podniesione głosy. Nic alarmującego,
żadnych odgłosów bójki. Zauważyli, że ta młoda, małomówna
lokatorka często popołudniami samotnie przesiadywała na balkonie
ze swoją fretką. Mężczyzna zazwyczaj przychodził późnym
wieczorem i nawet najbliższemu sąsiadowi nie mówił dzień dobry.
Taki mruk.
Znacznie więcej o K. powiedział jego kolega z pracy.
– Przez cztery lata Robert zatrudniał mnie w firmie budowlanej,
która była fikcją. On dużo pił, brał narkotyki i grywał na automatach.
Ciągle liczył na to, że los ponownie się do niego uśmiechnie, bo
kiedyś u „jednorękich bandytów” na Dworcu Centralnym wygrał
dziesięć tysięcy złotych. Ale pieniądze od razu przepuścił w kasynie
i potem już nigdy szczęście mu nie dopisało. Przez hazard wpadł
w długi, żeby się wypłacić, podkradał Ani pieniądze z utargu na
giełdzie, z których raz w tygodniu rozliczała się z właścicielem
stoiska. Jesienią dwa tysiące jedenastego roku byłem świadkiem ich
kłótni z tego powodu. Ania krzyczała, żeby się wynosił, bo nie będzie
go utrzymywać.
Matka ofiary, która widziała Roberta tylko raz, nie zaakceptowała
tego związku.
– Oni nie pasowali do siebie, to było widoczne na pierwszy rzut
oka. Ale Ania nie pytała mnie o zdanie. Zaraz po maturze wyjechała
z naszego miasteczka, bo jak mówiła, w Warszawie są duże
możliwości. Była bardzo samodzielna, niczego się nie bała. I chyba
tylko przed samą sobą mogłaby się przyznać do porażki. Gdy
odwiedziła mnie z tym Robertem, cały czas była spięta, bała się, że
on powie coś głupiego. A mnie wystarczyło tylko na niego spojrzeć,
żeby się przekonać, że to nie jest materiał na męża. O wiele więcej
dowiedziałam się z pamiętnika, który znalazłam w rzeczach córki, po
jej śmierci odesłanych mi przez policję.

Zupełnie straciłam do niego zaufanie. Nie dość, że przychodzi


wstawiony, podkrada mi pieniądze, to ciągle kłamie. Co ja o nim
wiem mimo 7 lat pożycia? Wczoraj po pijaku się wygadał, że
siedział w więzieniu. Ale za co, to już unikał odpowiedzi. Okazuje
się, że ma dzieci, których w ogóle nie pamięta, nawet nie może się
doliczyć ich wieku. Czego jeszcze się dowiem?

Niepoczytalny?
O przeszłości Roberta K. wiedziała trochę katowicka Komenda
Policji. Tamtejszy wydział do spraw zabójstw dysponował notatką,
dotyczącą zamordowania w 1989 roku Mariana K. podczas rodzinnej
awantury. Sprawca, Robert K., zadał denatowi, który był jego ojcem,
dwa śmiertelne ciosy w serce. Postępowanie zostało umorzone na
etapie śledztwa z powodu niepoczytalności podejrzanego.
Poszukiwania dokumentacji tej zagadkowej sprawy (badanie
Roberta K. w 2012 roku nie wykazało, aby był chory psychicznie) nie
dały rezultatu. Akta gdzieś zaginęły.
Udało się tylko odtworzyć życiorys podejrzanego. Po szkole
zawodowej Robert K. pracował jako górnik. Od 17 roku życia zapisał
się w kartotekach policji z powodu kradzieży w sklepach. Wcześnie
ożeniony, szybko się rozwiódł, żona była wtedy w ciąży. Nigdy nie
widział swej córki, ani dzieci z innego związku. Nie obchodziły go.
Uciekając przed alimentami, przez rok mieszkał w schronisku Brata
Alberta. Ponieważ na Śląsku był poszukiwany listem gończym,
postanowił ukryć się w Warszawie. Gdy kobieta, z którą się wówczas
związał, po kilku miesiącach pokazała mu drzwi, szantażował ją, że
popełni samobójstwo. Przygotował pętlę z cienkiego sznura tak, aby
się od razu zerwała.

Już prawie 5 lat, jak jestem w Warszawie. Pięć długich,


zmarnowanych lat. Ten związek nie daje mi satysfakcji ani
poczucia bezpieczeństwa. Postanowiłam nie zatrzymywać Roberta.
Tylko czy potrafię docenić odzyskaną wolność? Czy jak ptak, który
uciekł z klatki, byłabym przerażona przestrzenią?

Aniu, to dla ciebie


Od tego momentu – jest koniec listopada 2011 roku – Anna Sz.
podejrzewa, że Robert odnalazł jej ukrywany diariusz. Pisze coraz
krócej, już tylko hasłami, najbardziej czytelne słowo brzmi: Posypało
się. Do śmierci Anny Sz. zostało pięć miesięcy.
Zarówno w śledztwie, jak i w czasie procesu sądowego oskarżony
twierdził, że nie zamordował swej kochanki ze szczególnym
okrucieństwem. Przyznawał się do uduszenia w stanie
pomroczności, gdyż tego dnia brał w pracy amfetaminę. Gdy się
obudził, kobieta już nie żyła. Nie wie, dlaczego odkurzacz
z odwiniętym kablem był koło łóżka, ani kto napisał na ścianie krwią
ofiary: „Aniu, to dla ciebie”.
Pamiętał, że od pewnego czasu nosił się z myślą, aby odejść, bo
ona coraz częściej się go „czepiała”. Odmawiała mu też współżycia,
spali ze sobą raz na kilka tygodni. Jednakże, mimo coraz częstszych
„cichych dni”, oboje bali się rozstania.
Matka ofiary, która podczas procesu była oskarżycielem
prywatnym, nie chciała słuchać takich wyjaśnień. Przed
opuszczeniem sali sądowej zadała Robertowi K. tylko jedno pytanie:
– Dlaczego zamordowałeś moją córkę?
– Nie mam pojęcia – odpowiedział.
Dwukrotnie stawali przed sądem biegli lekarze i psycholodzy
powołani do oceny stanu psychicznego mordercy.
– Gdy się zażywa amfetaminę – orzekli – można wypić większą
ilość alkoholu bez typowych objawów upojenia. W takiej konfiguracji
narkotyk nie powoduje doznań psychotycznych, może natomiast
wzmagać agresję. Ale z relacji Roberta K. o przebiegu dnia, w którym
straciła życie jego partnerka, nie wynika, aby amfetamina miała
jakieś szczególne działanie na organizm sprawcy. Zasłanianie się
rzekomą amnezją to linia obrony oskarżonego.
Prokurator, wygłaszając mowę oskarżycielską, przyznał, że ani
postępowanie przygotowawcze, ani proces sądowy nie dały
odpowiedzi na pytanie, dlaczego Anna Sz. nie żyje.
– W mojej ocenie – powiedział – najważniejszym dowodem są
wyjaśnienia oskarżonego. Przyznał się, że dusił ręką i kablem, i tego
nadal nie neguje. Nie przyznał się do spowodowania innych obrażeń,
które wykazała sekcja. Twierdzi, że nie pamięta, co się wydarzyło
tamtej nocy. A może nie chce pamiętać? Samo przyznanie się
z reguły nie wystarcza jako jedyny dowód. Ale w tej sprawie jest
poparte opinią biegłych, którzy stwierdzili, że do gwałtownego
uduszenia doszło przez ucisk ręki.
Co działo się wcześniej? Oskarżony sugeruje, że w mieszkaniu
mógł być jeszcze ktoś, on jednak nie rozpoznałby tej osoby, bo był
pijany. Nic nie wskazuje na to, aby można było przyjąć taką wersję…
Zdaniem śledczych prawdopodobnie coś się stało podczas
obcowania płciowego tej pary. Kobieta miała krew na stopach, choć
leżała na plecach; to by świadczyło, że się broniła. Co do obrażeń
w łonie ofiary – narzędziem była też butelka. Została pobrudzona
krwią Anny Sz.
– Nie wiem – przyznał prokurator – dlaczego doszło do tragedii.
Do pamiętnika Anny Sz. policja nie przywiązywała wagi. Bez
włączenia go do dowodów został odesłany z rzeczami ofiary na adres
jej stałego zameldowania. Zapiski córki ujawniła dopiero matka
ofiary podczas przesłuchania. Jednak pamiętnik ten wyjaśnia więcej,
niż Robert K. chciał sądowi powiedzieć.
Oskarżyciel publiczny dokładnie zanalizował diariusz
zamordowanej. Zwrócił uwagę sądu na dominujący ton tej lektury:
samotność młodej kobiety. Jej jedynym przyjacielem była
udomowiona fretka. Kilkadziesiąt stronic pamiętnika zajmują opisy
harców zwierzątka lub jego kłopoty zdrowotne.
Czytelne jest też narastające zniechęcenie Anny Sz. związkiem
z mężczyzną, który w niczym jej nie pomaga, nie wspiera i jeszcze
wykorzystuje finansowo. Pod koniec 2011 roku, na dwa miesiące
przed śmiercią kobieta jest o krok od decyzji, że muszą się rozstać.
Tak należy rozumieć ostatni zapis w pamiętniku: „Posypało się”.
Czy powtórzyła swą diagnozę w urodziny konkubenta? Czy to go
rozwścieczyło do tego stopnia, że brutalnie zabił?
– Nie ma racjonalnego motywu – powiedział pod koniec swej
mowy prokurator – a jak nie ma motywu, to nie ma
usprawiedliwienia. Oskarżony pozbawił życia osobę, która nie mogła
się tego po nim spodziewać. Brak motywu wskazuje, że jest on
bardzo niebezpieczny dla otoczenia. Wnioskuję o dwadzieścia
pięć lat więzienia. Kara powinna się odbywać w systemie
terapeutycznym.
Pełnomocnik matki pokrzywdzonej Anny Sz. sugerował
dożywocie. Próbę samobójczą oskarżonego określił jako teatr. – Jeśli
własnymi rękami potrafił zgnieść grdykę ofiary i rozerwać jej
narządy rodne, a potem napić się wina, jak sam zeznał, to gdyby
naprawdę chciał się pozbawić życia, zrobiłby to skutecznie.
W mieszkaniu było wiele przedmiotów, których mógłby do tego użyć.
Choćby kabel od odkurzacza. A on drasnął się scyzorykiem.
Czy można też uwierzyć w wersję oskarżonego, że początek
wieczoru był wręcz romantyczny? Zjedli jego ulubione naleśniki,
potem się kochali w łóżku jak dobre, stare małżeństwo. Annę wcale
nie denerwowało, że „był wypity”. Nawet to lubiła, bo wtedy się
wygłupiał.
– Zbliżenie czy gwałt? – pytał retorycznie na sali sądowej
prokurator.
Z pamiętnika ofiary wynika, że nie znosiła pijaństwa partnera, to
ona namówiła go na branie anticolu. Ale tego dnia Robert K. nie
wziął specyfiku, po którym miałby wstręt nawet do piwa. Coraz
częściej odmawiał jakiejkolwiek terapii. Może więc doszło do kłótni,
a potem brutalnego zgwałcenia kobiety odmawiającej współżycia
z pijakiem?
Tylko K. zna całą prawdę. Przed sądem z pokerową twarzą
twierdził, że byli z Anną szczęśliwą parą. Czasem tylko zdarzały się
trudne momenty.
Sąd orzekł 25 lat więzienia. Jeśli skazany odsiedzi całą karę, będzie
miał 70 lat. Taka była intencja sędziów.
– Oskarżony swoim czynem udowodnił, że nie nadaje się do życia
w społeczeństwie – brzmiało uzasadnienie nieprawomocnego
wyroku.

Będziesz moja
– Edyta była tego dnia bardzo niespokojna – zeznał przed sądem
jej kolega z pracy Andrzej K. – Zazwyczaj bardzo uważna, konkretna,
wszak robiła w finansach, co trochę odrywała się od papierów, aby
zadzwonić przez komórkę. Siedzieliśmy biurko w biurko. Od razu
zorientowałem się, że telefonowała do swego chłopaka Arka.
Wkrótce mieli brać ślub. We Włoszech, bo tam mieszkali jego
rodzice.
Andrzej K. nigdy tego narzeczonego nie widział. Ale od kilku
miesięcy był mimowolnym świadkiem wybuchu gwałtownego
uczucia koleżanki. Dzwoniąc, nie mogła się powstrzymać przed
prawieniem swemu mężczyźnie czułości. K. znał też szczegóły
pewnej operacji finansowej, jaką Arek – właściciel firmy zakładającej
internet w budynkach biurowych – przeprowadzał z pomocą swej
dziewczyny. Chodziło o kupowanie sprzętu komputerowego
w Niemczech i natychmiastowe odsprzedawanie go z dużym zyskiem
kontrahentowi w Polsce.
Edyta W. mówiła, że to będzie interes ich życia. Za zarobione
pieniądze zamienią jej obecne mieszkanie na większe, urządzą się.
Był tylko jeden problem. Pieniądze. Narzeczony już przelał na
konto sprzedającego sprzęt 78 tysięcy złotych, tytułem kaucji. Do
zapłacenia całego rachunku brakowało mu 80 tysięcy. Kontrahent
zastrzegł, że jeśli klient nie wpłaci całości w terminie, zaliczka
przepadnie. Dziewczyna robiła wszystko, aby tę brakującą resztę
pożyczyć z banku, od swej firmy, a także od znajomych. Kolega, który
był mimowolnym świadkiem jej gorączkowych zabiegów, dziwił się,
że interes życia nie jest asekurowany umowami. Nie podobały mu się
warunki transakcji mówiące, że jeśli odbiorca sprzętu nie zapłaci
umówionego dnia, kaucja przepada. Ale Edyta, absolwentka
renomowanej uczelni ekonomicznej pozostawała głucha na jego
rady. Przelała zgromadzone pieniądze, ucałowała narzeczonego na
drogę (elementy komputerowe miał odebrać w Kostrzynie nad Odrą)
i przez pół dnia, zamiast pilnować biurowej buchalterii, pilotowała
Arka telefonicznie, wodząc palcem po mapie drogowej.
Nazajutrz, w czwartek, 10 listopada 2005 roku, tuż przed długim
weekendem, mieli się spotkać na uroczystej kolacji. Tym razem
w mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu, które Arek wynajmował od
kolegi pracującego za granicą. Rozliczą swoje wkłady w transakcję
życia a potem… rozmarzona dziewczyna zastygała nad robotą
rozłożoną na biurku.
Andrzej K. właśnie tak ją zapamiętał.

Trzydziestoletnia Edyta, będąca w Warszawie dopiero od kilku lat,


poznała Arkadiusza B. na portalu Sympatia.pl. To przyjaciółka Wiola
poradziła jej szukać znajomości w internecie. Jej się udało, ma kogoś
poznanego właśnie tą drogą. Edyta wykupiła abonament.
Mężczyzna, który 19 sierpnia 2005 roku o godz. 13.20
odpowiedział na anons Edyty, prezentował się na zdjęciu jako luzak.
Długie włosy, szeroki uśmiech, widoczne bicepsy. Twarz o mocno
zarysowanej szczęce. Stał w samych szortach nad jeziorem i trzymał
taaaką rybę. To, jak się przedstawił, pasowało do fotografii, na którą
Edyta patrzyła.
Jestem romantycznym chłopakiem, który poszukuje odrobiny
szczęścia w życiu. Mieszkam i pracuję w Warszawie. Wykształcenie
wyższe. To znaczy wcześniej studiowałem na AWF, a teraz na Wyższej
Szkole Prawa i Administracji. Zainteresowania: biznes i gospodarka.
Nie mam problemu z brakiem pieniędzy. Marzę o wesołej, sympatycznej
dziewczynie, która ceni szczerość i czas spędzony we dwoje. Jeśli chcesz
się dowiedzieć czegoś więcej, odpisz.
Ona odpowiada, podaje swój adres mailowy. Już po kwadransie
przychodzi zwrotna poczta. Dorzucił parę informacji o sobie: wnuk
kultowego reżysera, lubi spacery w parku wilanowskim, często
zachodzi do Muzeum Narodowego, ma młodszą siostrę Anię, która –
jak ich rodzice – mieszka we Włoszech. A teraz kolej na nią.
Co ci napisać? – odpowiada Edyta. – Jestem normalną dziewczyną,
optymistycznie nastawioną do świata i otaczających mnie ludzi.
Otwarta, szczera, tego samego oczekuję od drugiej osoby. Niepoprawna
optymistka, aczkolwiek ostatnio dosyć twardo stąpająca po ziemi.
Chętnie pomagam innym, nie toleruję kłamstwa i obłudy. Aktualnie
pracuję w zagranicznej firmie administrującej budowę hotelu. […] Na
koniec uwaga. Osobiście nie jestem przekonana, że na stronach
Sympatii można spotkać tę drugą połówkę jabłka, ale próbować nie
zaszkodzi…
Jeszcze tego samego dnia wieczorem on opowiada, co lubi robić:
Opalać się; najlepiej było na przepustce w Chorwacji, gdy
zaciągnął się do oddziałów ONZ.
Gotować. Preferuje kuchnię śródziemnomorską. Właśnie w tej
chwili robię pizzę ziołowo-serową. Do tego wino – chilijskie, chociaż
lepsze byłoby australijskie czerwone wytrawne. Ale akurat tego nie
ma pod ręką. Nienawidzi restauracji, gdyż jako dziecko spędził tam
wiele godzin zabierany przez matkę, która nie potrafiła zrobić nawet
jajecznicy.
Ona: Mężczyzna swobodnie czujący się w kuchni? Chciałabym poznać
takiego w realu.
On: Może się uda.
Edyta wysyła mu swój numer telefonu.
Nazajutrz rano znów do siebie mailują. Ona opowiada o swojej
pracy – właśnie siedzi w biurze – jest to przedsiębiorstwo z Austrii.
On reaguje natychmiast – co za zbieżność, ta firma kiedyś chciała
współpracować z jego ojcem, który prowadzi na dużą skalę
inwestycje budowlane. Ale, uprzedza jej pytanie, dosyć o interesach.
Wieczór, to pora na wypicie wina, zwierzenia. Ma w domu piwniczkę
do przechowywania tego trunku. Zaopatruje się bezpośrednio we
włoskich winnicach przy okazji odwiedzin u rodziny.
Chodziłem z pewną Anią… – zmienia temat.
Ale rozstali się. Ciężko to przeżył, był nawet na medytacjach
w klasztorze. Już nie boli, jednakże czuje się samotny. Nawet psa
Kodiego nie ma teraz przy nim. Pojechał z rodziną do Włoch. Pokażę
ci jego zdjęcie – zapowiada, na moment odchodząc od komputera,
a po chwili na monitorze Edyty pojawia się roześmiany pysk
wilczura.
Umawiają się na spacer w Łazienkach.
Po powrocie do domu ona natychmiast zwierza się przyjaciółce:
Dostałam różyczkę – pisze w mailu – którą znienacka wyciągnął spod
kurtki. Mówię ci, to nie jest facet, który szuka przygody. Ma bardzo
poważne podejście do życia. Zapytałam, skąd jego pseudonim Atylla,
którym posługiwał się na Sympatii. Okazało się, że to nazwa przywódcy
Hunów, który rozbił Cesarstwo Wschodniorzymskie. (Ha, ha, że niby
taki niepokonany?).
Miesiąc później ona zaprasza go przez internet do siebie na obiad.
Na co masz ochotę? – pyta.
Arek: Tzn.?
Edyta: Do zjedzenia ;)
Arek: Ależ Gwiazdko. Ja żyję na batonikach, więc wszystko zrobione
twoimi łapkami będzie super.
Edyta: No nic, sama coś wymyślę ;) A co robiłeś do południa?
Arek: Kablowaliśmy budynek. Została tylko informatyka i można
podłączać.
Edyta: Lubisz lasagne?
Arek: Pewnie. Wytrawne teramo z środkowych Włoch pani
odpowiada? Rocznik 2002?
Edyta: Proszę cię, żebyś nic nie przywoził ze sobą.
Arek: Ja bardzo chcę. Specjalnie pojechałem do mieszkania, żeby
zabrać to wino.
Edyta: Czekam na ciebie.
Nazajutrz rano ona do przyjaciółki: Przyjechał z różą. No i wiesz…
Został do rana. W czasie śniadania powtarzał: Co ty ze mną zrobiłaś,
przewróciłaś mi świat do góry nogami. Dał mi karteczkę, żebym
odczytała, gdy już wyjdzie. Napisał: „Kocham cię. Chcę ci otworzyć
drzwi do raju”. Boże, jaka jestem szczęśliwa. Pędzę, jestem cholernie
spóźniona.
Ledwo usiadła przy biurku i otworzyła komputer, sypnęło listami
od niego:
Arek: Co robi teraz moja Gwiazdeczka?
Edyta: Pije herbatkę i robi jakieś przelewy.
Arek: A myślałaś o mnie troszeczkę?
Edyta: Baaardzo dużo. A może ty uważasz, że się zbytnio
pospieszyliśmy?
Arek: Skąd. Bardzo się cieszę. Kochanie, muszę zaraz jechać na
miasto.
Edyta: Cześć, Słoneczko.
Arek: Cześć, Gwiazdko.
Wieczorem znów mailują. Kilka godzin. O północy Edyta pisze mu
na dobranoc: Śpij słodko.
Arek: Na pewno nie. Już ci się znudziłem.
Edyta: Ale dlaczego tak mówisz?
Nazajutrz w godzinach pracy.
Edyta: Gdzie jesteś Misiaczku? Komputer milczy, telefon nie
odpowiada. Stęskniłam się za Tobą.
Arek po godzinie: Też się stęskniłem. Ale strasznie jestem zarobiony.
Edyta: Zjawiłeś się tak nagle, taki cudowny, kochany, wspaniały. Boję
się, żeby Cię nie stracić.
Arek: Jestem jak rzep. Jak już się do kogoś przyczepię…
Edyta: Tak bardzo chciałabym się do Ciebie przytulić. Cudownie być
w Twoich ramionach.
Arek: Miałbym jeszcze duuużo siły, gdybyś była obok.
Edyta: I jak ja mam Cię nie kochać!
Arek: Musisz skarbie. MUSISZ.
Edyta: Momentami myślę, że nie pasuję do Twojego otoczenia, Twojej
rodziny. Zwykła dziewczyna z prowincji. Z moim wyglądem…
Arek: Co za głupoty, Skarbie. Ty jesteś moim otoczeniem, wszystko
inne zaczyna być tłem.
Edyta: Nie zobaczymy się w weekend?
To pierwszy sygnał, że Arkadiuszowi B. wcale nie spieszno do
Edyty. W ciągu kilku miesięcy znajomości ona będzie wielokrotnie
prosiła o wspólną kolację, a choćby i spacer. On się wykręci
nadmiarem zamówień od klientów albo przerwie telefoniczną
rozmowę w pół zdania pod pretekstem, że „padła mu bateria”.
Arek: W weekend mam uczelnię.
Edyta: Mimo że tak krótko się znamy, jestem Ciebie pewna.
Arek: Nie zawiodę Cię nigdy. Zakręciłaś mnie nieźle.
29 września 2005 roku.
Ona przepisuje do esemesów treść sentymentalnych piosenek,
cytuje miłosne wiersze. Możliwe, że niektóre są jej autorstwa: Czegoś
mi brak/ czegoś pięknego/ dotyku Twoich warg/ uśmiechu Twego/ oczu
kochanych, gorących słów/ tych pieszczot słodkich jak miód.
Arek: Obiecuję, że nie będę Cię długo męczył dziś wieczorem.
Edyta: A może ja bym chciała, żebyś mnie pomęczył? A co chciałbyś
mi powiedzieć, Słoneczko?
Arek: Że Cię kocham.
Edyta: Moje Ty Kochanie Najdroższe.

***

Nikt z jej bliskich nie widział Arkadiusza B. Takie było jego


życzenie – chciał zrobić wszystkim niespodziankę wiadomością, że
się pobierają. Spotkanie z rodzinami było planowane na
19 listopada. Arek miał wręczyć dziewczynie rodowy pierścionek,
który jego matka obiecała przywieźć z Włoch.
Przed wizytą Edyta wymknęła się na jeden dzień do rodzinnego
Łowicza, aby opowiedzieć matce o swoim szczęściu.
– Gdy tylko stanęła w progu – zeznała w sądzie pani W. – od razu
domyśliłam się, że coś ważnego zdarzyło się w jej życiu. Powiedziała,
że poznała go przez znajomych. Trochę się dziwiłam. Ma bogatych
rodziców, dobrze prosperującą firmę i jeździ starym polonezem? Ale
Edyta zaraz go broniła – nie przywiązuje wagi do rzeczy
materialnych. Chciałam wiedzieć, gdzie będą mieszkać po ślubie.
W jej m-trzy?
– Dla takiego światowca – córka śmiała się – to za mała
przestrzeń. Na razie zamienią jej dwa pokoiki na większe, a potem
przeniosą się do dwustumetrowego mieszkania jego starej ciotki,
która zapisała mu ten lokal za opiekę.
Edyta nie mówi Arkowi o rozmowie z matką. Jej powiernicą jest
Wiola. Są umówione na 14 listopada, na przymierzanie sukni
ślubnej.
– Chciałam Arka poznać – opowiedziała Wiola dwa lata później na
rozprawie sądowej. – Edyta mówiła, że on ją błaga, aby utrzymała
wszystko w tajemnicy, to jest takie romantyczne. Jakoś mi to nie
pasowało. Ale na sprawdzenie choćby jego firmy miałam za mało
danych.
Tymczasem narzeczeni rozmawiają przez internet, jak urządzą
swoje mieszkanie po ślubie.
Arek: W domu uwielbiałem wannę – wielką, kwadratową. W naszym
wolę nie wykończyć od razu paru pokoi, ale zrobię dużą łazienkę.
Edyta: …ale taką fajną, właściwie salon i z kabiną do masażu.
Kilka dni później Edyta „ma doła”, jak się zwierza Arkowi. Po co
wysłał jej zdjęcie swojej poprzedniej dziewczyny, Ani? Tamta jest
ładniejsza. Boję się takiego porównania – wyznaje.
A on, jak dżentelmen: To Ty będziesz moją żoną.
Edyta: Podejrzewam, że piszesz jeszcze z kilkoma innymi osobami.
Arek: To mnie pilnuj i dbaj o mnie.
Edytę nadal coś dręczy. Wysyła esemesa do przyjaciółki: Czasami
dziwnie ze mną rozmawia, nienaturalnie się zachowuje. A nazajutrz jest
wszystko OK.
Wiola w odpowiedzi: Nie wiem dlaczego, ale martwię się o Ciebie. To
irracjonalne. Teraz lecę do Paryża, pogadamy jak wrócę, po
10 listopada.

***

Edyta nie ma czasu na analizę dziwnych przeczuć Wioli. Musi się


sprężyć, aby doszedł do skutku ów interes życia. Bardzo chce zdobyć
potrzebne Arkowi pieniądze, ale to nie jest takie proste.
Tymczasem 19 października dostaje dziwnego maila:
Hejka Edyta. Pewnie nie wiesz, kim jestem. Więc się przedstawiam.
Nazywam się Ania. Zastanawiasz się, czego chcę od Ciebie? Otóż jako
osoba miła i wrażliwa chcę Ci pomóc. Dobrze rozumiesz, pomóc. Przez
przypadek wpadł mi w rączki Twój adres mailowy. Wiem, że od
dłuższego czasu spotykasz się z Arkiem, ale uwierz, to nie ma sensu.
Byłam z nim przez dłuższy czas kilkanaście miesięcy temu i wiem, że na
pewno do mnie wróci. Po prostu chcę Ci oszczędzić stresu. I proszę Cię
żebyś odpuściła sobie. Zapewniam Cię, cukiereczku, że ja nie odpuszczę.
Już w tej chwili jestem Arkowi potrzebna. To ja mu pomogę zrealizować
jego marzenia i cel – mam na myśli pewną transakcję finansową. To
niewygórowana cena za szczęśliwe życie, prawda? Teraz wyjeżdżamy we
dwoje na kilka dni i postaram się, aby ten weekend na długo pozostał
mu w pamięci. Ślę serdeczne pozdrowienia. Aneczka.
Edyta w mailu do przyjaciółki aktualnie w Paryżu: Ta Ania nigdy
nie zniknie z naszego życia. On wszystkiemu zaprzecza, mówi, że nie
widział jej, odkąd zerwali, ale ja nie mogę spać. Że też on nie widzi jej
gry i jaka jest wredna.
Dwa dni później pisze do Arka rano z biura: Wstawaj, mój Książę.
Głęboko wierzę w miłość, która nas łączy, dlatego też nie pozwolę, by
ktokolwiek stanął na drodze do naszego szczęścia. Ty jesteś Moją
Połóweczką Jabłuszka, nikomu Cię nie oddam.
Arek: Jak zmierzyć moją tęsknotę do Ciebie, Skarbie? Chcę zostać
z Tobą na resztę życia, Gwiazdeczko. Nie przepędzisz mnie i już.
– Po liście od Aneczki Edyta postanowiła uprzedzić rywalkę
i wziąć kredyt pod hipotekę mieszkania – zeznał w sądzie jej kolega
z pracy. – Ubłagała też szefa, aby poręczył za nią w kasie
zapomogowej.
Arek codziennie pyta, ile zebrała, co załatwiła. Ona melduje:
właśnie jest po rozmowie w PKO o pożyczce hipotecznej na jej
mieszkanie.
On ją zagrzewa do starań o pieniądze, zapewniając o swej miłości.
Dwudziestego drugiego października o czwartej nad ranem wysyła
jej maila: Myślę o Tobie nieustannie. Mocno kocham.
Edyta odpowiada natychmiast (też nie śpi?): Gdybyś był troszkę
bardziej elastyczny, Kochanie moje, to nie musielibyśmy teraz
rozmawiać za pośrednictwem internetu. Dobrze wiesz, że mógłbyś się do
mnie wprowadzić na czas, zanim kupimy duże mieszkanie.
Arek: Kotuś…
Edyta: Wiem, wiem. Dobranoc.
Nazajutrz rano wysyła mu esemesa: Kiedy pójdziemy do USC, jeśli
oczywiście nadal tego chcesz?
Arek: Pewnie, ja jestem stały w uczuciach. Nie będę czekał, bo mi
umkniesz.
Edyta: Kiedy me oczy zobaczą Ciebie? A usta odnajdą usteczka Twe?
Arek: Gdy gwiazda zaranna swe jarzmo uwolni, a bóg z morza słońcu
wstać każe.
Edyta kilka dni później, 27 października: Jakoś dziwnie ze mną
rozmawiasz. Półsłówkami, jakby Cię to wszystko męczyło. O co chodzi?
Ta niepewność mnie po prostu wykańcza.
Arek: A bo zaczynam żałować, że puściłem klientowi ten przelew. To
jednak kupa mojego kapitału. Jakby coś nie wyszło, wszystko stracę.
Edyta: Ja też siedzę jak na szpilkach. Dzwoniła doradczyni z PKO, że
wszystko na jak najlepszej drodze. Dzisiaj będzie odpowiedź i może
jeszcze podpiszę umowę. Kocham Cię!!! Pójdziesz w środę zamówić
termin naszego ślubu? Już nie mogę się doczekać tego
najcudowniejszego dnia. A co mi teraz odpowiesz?
Arek: Jestem mały pyłek, a Ty całym moim światem. (Rozłącza się).
Trzydziestego pierwszego października. Edyta: Nie dadzą mi na
hipotekę. Za dużo wzięłam kredytów. Kochanie, co teraz zrobimy? Do
kiedy musimy zapłacić za towar?
Arek: Do długiego weekendu muszę to zrobić.
Edyta: Nie możemy pozwolić, aby stracić tyle pieniędzy.
W przeciwieństwie do Ciebie wierzę, że uda mi się zebrać.
Arek: Skarbie mój, wiem, że jesteś aniołem, ale to Bóg jest
wszechmogący a nie aniołowie.
Edyta: …poza tym jeszcze z City Banku będzie kredyt i teraz wystąpię
o mniejszą kwotę, więc zachowam zdolność.
Arek: Jesteś czymś najcudowniejszym, co mogło mi się w życiu
przydarzyć.
Edyta: Przyjedziesz dziś do mnie?
Arek: Kochanie, jestem padnięty. Raczej nie dojadę przed nocą,
Skarbie…
Edyta: Boję się, że jakby coś nie wyszło, to mnie zostawisz. Z tym
Twoim klientem wszystko bez umowy, na słowo. Nie mogę przestać
o tym myśleć. Jesteś tam? Hallo!?
Arek nie odpowiada, nazajutrz się wytłumaczy, że padł mu
komputer.
Szósty listopada. Edyta: Brakuje już tylko 10 tysięcy… Jutro zrobię
przelew na Twoje konto i resztę pieniędzy dam Ci w gotówce. Nie mogę
się denerwować, bo za dużo jest do stracenia. Podziwiam Twój spokój.
Arek: To próba zachowania zimnej krwi. Gdy na Napoleona nacierało
20 tys. wojsk koalicji angielsko-pruskiej, on stał na wzgórzu
niewzruszony i patrzył na zbliżającego się wroga… Wtedy marszałek de
la Garde powiedział: Podziwiam wasz spokój ekscelencjo. A Napoleon:
Tylko zimna krew pozwoli zachować trzeźwość widzenia całej sytuacji.
Edyta: ale to nie zmienia faktu, że brakuje nam 10 tysięcy złotych.
Arek: Damy sobie radę. To tylko kilka dni.(…) Pojedziemy po
południu na Wileńską?
Edyta: Dlaczego akurat tam?
Arek: Widziałem tam u jubilera oryginalne obrączki.
Edyta: i potem zostaniesz u mnie do jutra? Za każdym razem muszę
Cię prosić.
Arek: Mamy zostać małżeństwem i Ty zadajesz takie pytanie!
Waćpanna możesz tylko rozkazywać, a nie prosić.
Dziesiąty listopada. Edyta zwierza się koledze z biura, że Arek
odebrał w Kostrzynie towar, ale rozliczenie, ile na tym zarobili,
przesuwa się o kilka dni, otrzyma je po weekendzie. To może
i dobrze, uspokaja się, przynajmniej buchalteria nie zakłóci im
uroczystej kolacji, na którą narzeczony zaprasza dziś wieczorem.
Ostatnia wiadomość tekstowa od Edyty do Arkadiusza B. przyszła
na jego komórkę 11 listopada o godz. 13.57: Kocham Cię, Kochanie
moje, najmocniej na świecie. Policja ustaliła, że wiadomość nadano
9 listopada. To przypadek, że tak długo szła.

***

Dziesiątego listopada rodzice Edyty, jak co roku, wyjechali na


imieniny do teścia drugiej córki, Justyny. Podczas kolacji matka
nasłuchiwała dzwonka telefonu – zazwyczaj o tej porze Edyta
składała solenizantowi życzenia.
– Nie denerwuj się, pewnie wyjechała na weekend i nie ma zasięgu
– uspokaja ją starsza córka.
– Miałam taki straszny sen – zaczyna pani W. i urywa… –
Przepraszam – kręci przecząco głową – nie chcę go opowiadać.
W poniedziałek 14 listopada już cała rodzina Edyty wydzwania na
numer jej komórki. Słyszą tylko komunikat: abonent jest poza
zasięgiem.
We wtorek Justyna jedzie do biura siostry. Dowiaduje się, że nie
przyszła do pracy, nie zadzwoniła. Nazajutrz rodzina wraz z Wiolą,
która wróciła z Paryża, jadą pod dom Edyty. Obchodzą blok dookoła
– nikt z nich nie ma kluczy do mieszkania – pytają dozorcę, czy na
drugim piętrze nic się nie wydarzyło: pożar, a może wzywano
pogotowie? Nie, weekend minął spokojnie. Zatem trzeba
zawiadomić policję. Gdy stoją w korytarzu komendy przed tablicą ze
zdjęciami osób poszukiwanych, podchodzi młody, długowłosy
mężczyzna.
– Wy jesteście od Edyty? – pyta napastliwie.
Ich milczenie wywołuje u niego agresję. – A co myślicie, że ja jej
coś zrobiłem?! – krzyczy. – Ja jestem wnukiem reżysera B., studiuję
prawo, mam alibi.
Ojciec Edyty pyta mężczyznę, jak się nazywa.
– Arkadiusz B.
Nie chcą z nim dłużej rozmawiać, wracają pod blok, gdzie mieszka
dziewczyna i ściągają strażaków z drabiną. Lokal obejrzany przez
zamknięte okno nie budzi podejrzeń. Czysto, ład, pusto.
Następnego dnia drzwi mieszkania Edyty otworzyła policja.
Żadnych śladów włamania. Ale Justyna zauważa brak laptopa
i biżuterii. B. znów się tam pojawia. Tym razem Wiola jest ze swoim
chłopakiem i Arkadiusz mówi głównie do niego: że jego rodzina
mieszka we Włoszech, matka jest lekarzem. A „ta panienka
wysiudała mnie z pieniędzy, które jej pożyczyłem. I pewnie teraz się
ukrywa z forsą”.
– Przecież siedemnastego grudnia miał być wasz ślub!! – zdołała
wykrztusić kompletnie zaskoczona Wiola.
Odpowiedzią jest wzruszenie ramion. On słyszy o tym po raz
pierwszy.
W następnych dniach Wiola upewnia się, że przyjaciółka nie była
14 listopada na przymiarce sukni ślubnej. W USC nie ma rezerwacji
terminu ślubu przez Arkadiusza B. na 17 grudnia.

***

Zaczęło się śledztwo w sprawie zaginięcia trzydziestoletniej


kobiety w Warszawie.
Jej kolega z pracy, Andrzej K., opowiedział policjantowi o dziwnej
rozmowie telefonicznej, jaką miał z narzeczonym Edyty tuż po
długim weekendzie. B. przyszedł do ich firmy, gdy Andrzeja akurat
nie było, przy biurku siedział pracownik Austriak. Nie mogli się
porozumieć, więc obcokrajowiec wykręcił mu numer telefonu
Andrzeja K. Ten B. pytał, co się dzieje z Edytą, czy dała jakiś znak
życia, bo od czwartku jej szuka. Jest zaniepokojony zniknięciem,
ponieważ pożyczył jej dużą sumę pieniędzy.
– Zaskoczył mnie – zeznał przesłuchiwany. – Powiedziałem:
„Przecież wieczorem byliście umówieni na rozliczenie transakcji
z Niemiec”. Wtedy B. przerwał rozmowę.
Kilka dni po zniknięciu Edyty Arkadiusz B. sam się zgłosił na
komendę. Chciał się dowiedzieć, co policja robi w tej sprawie. Nie
pamiętał, kiedy ostatni raz widział zaginioną. Na pewno nie było to
10 listopada.
Pokazał umowę, z której wynikało, że pożyczył Edycie 38 tysięcy
złotych.
– Mówił bardzo wiarygodnie. Uwierzyłam mu – zeznała potem
przed sądem aspirant Stefania K. – Powiedziałam naczelnikowi, że
prawdopodobnie ten człowiek jest ofiarą sprytnej oszustki.
Puściliśmy go wolno.
Ale policja dyskretnie zbierała dane o B. Okazało się, że jest bez
pracy, nie ma więzów pokrewieństwa ze znanym reżyserem, mieszka
z matką, rozwiedzioną z powodu pijaństwa męża. Ich małe
mieszkanie od dawna jest zadłużone w spółdzielni. (Na 1 stycznia
2005 roku zalegali z płatnościami na 72 tysiące złotych). Liliana B.
stale pożycza do pierwszego, bierze w pracy zapomogi, również na
inne nazwisko. Ściga ją o spłatę wysokiego kredytu Spółdzielcza
Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa. Elektrownia często odcina w tym
mieszkaniu prąd.
Spółdzielnia mieszkaniowa wystąpiła do sądu o eksmisję. Pozew
został cofnięty w ostatniej chwili tylko dlatego, że lokatorka
z płaczem błagała o prolongatę spłaty długu z powodu nieszczęść,
które na nią spadły: syn ma białaczkę i niedawno przeszedł
przeszczep szpiku, a ona, jako pomoc administracyjna w szpitalu,
zarabia grosze.
Niespodziewanie w połowie listopada sytuacja materialna
Liliany B. diametralnie się zmieniła. Spłaciła wszystkie zaległości –
czynszowe, za studia syna na prywatnej uczelni, kupiła samochód.
Na policji podliczono, że w ciągu jednego miesiąca wydała co
najmniej 35 tysięcy złotych.
Arkadiusz też zachowywał się tak, jakby miał pełny portfel. Po
listopadowym weekendzie przyszedł na uczelnię w eleganckiej
skórzanej kurtce. Miał też nowe buty zagranicznej firmy. Koleżance,
Emilii Cz., pochwalił się, że został wiceprezesem firmy TCI. Mówił,
że za kilka dni jedzie na Ukrainę przejąć przedsiębiorstwo
budowlane ojca.
Podczas przeszukania mieszkania Liliany B. (biednie
i nieprawdopodobny brud, zwłaszcza w pokoju Arkadiusza)
znaleziono umowę syna pani B. z biurem nieruchomości na wynajem
od 8 listopada 2005 roku kawalerki w dzielnicy Żoliborz. Ponadto
karty kredytowe do siedmiu banków, pierścionki, dwie obrączki,
amunicję gazową oraz wojskowy nóż z ostrzem długości 30 cm,
kupiony na Allegro 5 listopada. B. miał w swym pokoju tylko dwie
książki: Kryminologię Bruna Hołysa i Anatomię człowieka Adama
Bochenka.
Policja skontaktowała się z właścicielką wynajętej kawalerki.
Starsza pani potwierdziła, że lokal wynajął od niej Arkadiusz B.
Przedstawił się jako pracownik pewnej firmy zagranicznej,
oddelegowany na kilka miesięcy do Warszawy. Zapłacił z góry za
miesiąc, ale są z nim pewne kłopoty: 23 listopada ktoś z bloku
zauważył, że w jej mieszkaniu dzień i noc jest otwarte na oścież
okno, mimo że na dworze bez przerwy leje.
Zawiadomiono administrację, ta właścicielkę mieszkania, która
z kolei zaalarmowała B. Nowy lokator przeprosił starszą panią, że jej
nie uprzedził – jest alergikiem, dusi się przy zamkniętych oknach.
Z pomocą operatora komórki Edyty prześledzono trasę jej
ostatnich telefonicznych rozmów z Arkiem późnym popołudniem
10 listopada. Najpierw były to okolice jej biura, potem blok,
w którym mieszkała, następne bilingi wskazywały, że zbliżała się do
kawalerki na Żoliborzu. Przed blokiem, w którym miała zjeść kolację
z Arkadiuszem B., powiedziała do znajomego, z którym również
rozmawiała przez komórkę w czasie jazdy: Kończę, bo dojeżdżam. Od
tej chwili telefon zamilkł.
Ponownie wezwany na przesłuchanie Arkadiusz B. zaprzeczył, aby
kiedykolwiek gościł Edytę w owej kawalerce. Owszem, 10 listopada
widział się z nią w pobliżu wynajmowanego mieszkania, konkretnie
przed sklepem spożywczym. Tam się umówili, gdyż chciał jej
powiedzieć, że z zaplanowanego intymnego spotkania nici, gdyż
matka miała wyjechać na działkę, jednakże w ostatniej chwili
zmieniła zdanie i jest w domu.
Ale w czasie rewizji kawalerki znaleziono srebrną bransoletkę
i perfumy Chanel w oryginalnym opakowaniu. Wiola je rozpoznała
jako swoje prezenty dla Edyty.
Gdy sprawę przejęła sekcja kryminologii z innego komisariatu,
znów wezwano B. na przesłuchanie. Policja miała już wydruki ze
służbowego komputera zaginionej, nadeszły też informacje z banku
o jej przelewach na konto oskarżonego. A w skrzynce pocztowej
pojawiły upomnienia z banków, aby dotrzymywała terminów spłaty
kredytów.
Arkadiusz B. przedstawił śledczym nową wersję pożyczki
udzielonej Edycie. Owszem, przelewała na jego konto dwa razy po
14 tysięcy złotych. Tak naprawdę, były to jego oszczędności, które
ponownie wracały do dziewczyny. To Edyta, która śledziła proces
Bagsika, wymyśliła, żeby pieniądze krążyły między bankami
i zarabiały na siebie – taki mały oscylator. Zawierzył jej, wszak była
księgową. Tymczasem oszukała go, zniknęła, gdy tylko miała
gotówkę w rękach.
Wyjaśnił też, jak było z listem do Edyty od „Aneczki”. Jego była
dziewczyna, Ania, nie miała z tym nic wspólnego. To on napisał.
Chciał w ten sposób wzbudzić zazdrość narzeczonej.
Również po tym przesłuchaniu B. nie trafił do aresztu. Jedynie
właścicielka wynajętej kawalerki, starsza pani, wystraszyła się
przesłuchań na policji i zerwała umowę. Miała do lokatora kilka
pretensji: dlaczego w mieszkaniu nie ma jej meblościanki, w łazience
są odbarwione granatowe fugi i ślady po zamalowaniu plam na
suficie? Co on tam robił!? Przecież lokal był tuż po generalnym
remoncie. Poza tym – w ciągu tygodnia zamieszkiwania zużył tyle
zimnej wody, ile ona zużywa w ciągu całego roku.
Arkadiusz B. po raz czwarty został przesłuchany. Tym razem
policjantów szczególnie interesował jego związek z Edytą. B.
zeznawał, że z jego strony była to miłość, ale boleśnie się zawiódł –
okradła go. Teraz zrozumiał, że ta kobieta, dobrze sytuowana,
traktowała mężczyzn instrumentalnie; wcześniej była w związku
z wieloma żonatymi panami. Perfumy i bransoletka znalezione
w kawalerce, to podarunek Edyty dla jego mamy. Zamierzał położyć
je pod choinkę.
Śledczy znowu puścił B. wolno.

***

Siódmego stycznia 2006 roku znaleziono samochód Edyty


porzucony na peryferiach Warszawy. Żadnych śladów wypadku
drogowego. Skrupulatne przeszukanie dało niespodziewany rezultat
– w miejscu niewidocznym na pierwszy rzut oka zawieruszyła się
karteczka z adresem wynajmowanej przez B. kawalerki. Grafolog
potwierdził charakter pisma Edyty.
Podczas kolejnego przesłuchania, 13 lutego 2006 roku, B. zeznał,
że w dniach 8–10 listopada 2005 roku był w wynajmowanej
kawalerce, bo usuwał starą, zawadzającą mu meblościankę. Nie
potrafił wyjaśnić, dlaczego w tym czasie informował zaginioną, że
przejeżdża przez przejście graniczne ze sprzętem elektronicznym.
W rzeczywistości telefony od Edyty odbierał w Warszawie.
Następnego dnia – 14 lutego – B. odmówił składania wyjaśnień na
okoliczność zaginięcia Edyty. Został zatrzymany. Od tej chwili na
wszelkie pytania odpowiadał: „Nie wiem, nie pamiętam”. Mimo to
w aktach śledczych zgromadzono sporo materiału o prawdziwym
życiu podejrzanego.
Nigdzie nie pracował dłużej niż kilka miesięcy. To były stanowiska
gońca, kuriera, zaopatrzeniowca. Szybko go zwalniano z powodu
niesolidności. Nie miało to związku z rzekomą białaczką – nie
chorował na nią, nie miał przeszczepu szpiku kostnego.
Arkadiusz B. był krótko żonaty, rozwiódł się. Jego była żona
opowiedziała policji o tych kilku miesiącach nieudanego małżeństwa
jako o traumatycznym przeżyciu.
Była notorycznie okłamywana. Przed ślubem powiedział jej, że nie
będą musieli się liczyć z wydatkami, bo jego matka jest znanym
lekarzem, ze świetnie prosperującą prywatną praktyką, a ojciec ma
firmę budowlaną. Gdy okazało się to nieprawdą, Arkadiusz B.
postanowił zarabiać na taksówce. (Ona jeszcze chodziła do szkoły).
Wyłudził z banku 24 tysiące złotych na zakup samochodu, a potem
nie spłacał kredytu. Po jakimś czasie zorientowała się, że nie składał
żadnych dokumentów w przedsiębiorstwie komunikacyjnym. Nigdy
nie dał jej nawet grosza na życie.
Wyżywał się w psychicznym dręczeniu. Na przykład: tuż przed
ślubem dostała na walentynki przesyłką kurierską orchideę. Nie
miała pojęcia, od kogo. Mąż aż do rozwodu wypominał jej, że to
prezent od kochanka, taką wersję przedstawił podczas rozprawy
w sądzie. Wyprowadzając się, w jego rzeczach znalazła rachunek
dla B. z kwiaciarni wysyłkowej.
Prawdziwą twarz Arkadiusza B. obnażyła też zawartość twardego
dysku w jego komputerze. Policjanci znaleźli tam odpowiedź na
pytanie, co tak naprawdę robił w ciągu dnia, skoro nigdzie nie
pracował.
Otóż – uwodził kobiety. Dwadzieścia cztery jednocześnie.
Wszystkie te znajomości pochodziły z portalu Sympatia.pl. Każdej
opowiadał inną historię o sobie. Jednej, że jest poważnym, bardzo
zajętym biznesmenem, innej, że nie musi pracować, bo ma bogatych
rodziców; szuka sensu życia – dopiero co opuścił klasztor oo.
Kamedułów, gdzie spędził miesiąc na medytacjach. Według
kolejnych wersji jego życiorysu ma za sobą niebezpieczną służbę
wojskową – jako ochotnik walczył na Bałkanach. To znów dopiero co
wrócił ze zgrupowania kadry przed mistrzostwami Europy w kick-
boxingu.
Nie zadawał sobie zbyt wiele trudu z wymyślaniem oryginalnych
komplementów swoim respondentkom. Zazwyczaj puszczał im ten
sam tekst. Każda była Gwiazdeczką i dostawała na dobranoc miliony
całusów. Tylko ich imiona się zmieniały. I jego nicki.
Dziewiętnastego września, parę minut po wysłaniu maila do Edyty
(Ty jesteś moim otoczeniem, wszystko inne zaczyna być tłem. Kocham
Cię), pisał do jakiejś Marty: Jestem właśnie w interesach w Warszawie
i chętnie bym Cię zobaczył, Gwiazdeczko. Wygospodaruj dla nas wolny
wieczór, przybiegnę z różą w zębach.
Ponieważ Marta w ciągu pół godziny nie odpowiada, wiadomość
dostaje Lili: Od rana strasznie jestem zapracowany, a jeszcze muszę
ustawić parę służbowych spotkań na wieczór. Wiesz, jak to jest – trzeba
zjeść z nowym klientem kolację, nie obejdzie się bez trunków. Jutro
wytrzeźwieję i cały jestem Twój. Bo w pracy nie będę Ci przeszkadzał,
przeszkadzać wolę w nocy.
Czasem szantażował pokazaniem w internecie ocierających się
o pornografię zdjęć, które robił swym partnerkom w intymnych
sytuacjach.
Kobiety, które wybierał do korespondencji, miały pewne cechy
wspólne – wszystkie przyjechały do Warszawy, aby zrobić karierę, na
którą nie miały szans w rodzinnej małej miejscowości. Były ambitne
i pracowite – skończyły studia, urządziły się, niektóre zdążyły się
rozwieść, zamykając w ten sposób etap młodzieńczych złych
wyborów. Na portalu Sympatia.pl zwierzały się z tego, co je dręczy.
Witaj Arku – pisała 14 września 2005 roku Maria, radca
w korporacyjnej firmie handlowej. – Masz rację, samotność to coś
okropnego, próbuję sobie z tym radzić, ale to b. trudne. Chyba mam
pecha.
On: Cześć, Maria. Szansa jest zawsze.
Ona: Jestem w tym wielkim mieście bardzo samotna. Nie mam tu
żadnej rodziny, nawet kolegów z okresu studiów. Z moim wyglądem też
nie jest zbyt ciekawie. Na stronę Sympatii trafiłam przypadkiem.
Chciałabym kiedyś znaleźć kogoś, komu będzie na mnie zależało. Czy
jest jakaś szansa?
On: Marysiu. Ostatnio zauważyłem, że w prozaicznych czynnościach
dnia codziennego, jak zakupy, spacery, kolacje, potwornie mi brakuje tej
drugiej osoby. Oczywiście mam przyjaciół i znajomych, ale to nie to
samo, wiesz, co mam na myśli. I pomyślałem, że portal Sympatia jest
miejscem dobrym jak każde inne, by kogoś poznać. Pozdrawiam. Ark.
Ten sam list posłał za pośrednictwem portalu do kilku innych
kobiet. Zmieniał tylko imię adresatek i swój nick. Czasem wspierał
go ktoś z zarządzających portalem:
Np.: Witaj arriko. Użytkownik Doletka puścił Tobie oczko. Wygląda
na to, że jest Tobą zainteresowany(a). Życzymy miłego dnia. Zespół
Sympatii.
Reakcja jest natychmiastowa: Tu arrika. Dzięki, że napisałeś.
Mieszkam w Warszawie od 10 lat. Skończyłam studia, mam trzydziechę
na karku i pracuję w agencji reklamowej. Podobnie jak Ty szukam
bratniej duszy, aby móc z nią spędzić wolny czas. Podaję ci numer na gg
i mail. Ale chyba nie ja jedna do ciebie piszę.
Słusznie dedukuje. Jeszcze tego samego wieczoru odzywa się Iza:
Mimo dwóch dyplomów renomowanych uczelni nie ułożyłam sobie życia.
Jestem po nieudanym małżeństwie, mam syna 4 lata, pracuję
w handlu…
Magdalena: Jestem w trakcie szukania pracy, w moim miasteczku
nawet z dyplomem magistra to bardzo trudne, zamierzam startować do
Warszawy. Fajnie, że jesteś młody, nie odpowiada mi związek
sponsorowany przez starszego, żonatego mężczyznę, choć moje
koleżanki poszły na takie rozwiązanie.
Gabrycha: Witaj. Świetnie cię rozumiem… Podobnie jak tobie bardzo
brakuje mi takiego zwykłego bycia razem. W szczególności podczas
długich deszczowych wieczorów. Wtedy wolę po prostu iść spać. Nie chcę
tak dłużej. […] Pracuję w agencji […] jako new bussines manager. Na
Sympatii funkcjonuję od niedawna, dotąd miałam same rozczarowania.
Trafiałam na erotomanów gawędziarzy…
Aika: Twój zawadiacki uśmiech na zdjęciu po prostu mnie zauroczył.
Szkoda, że ostatnio jestem bardziej nastawiona intelektualnie a nie
seksualnie, bo wakacyjny seks z Tobą byłby fajną przygodą. A w tym
zakresie mam instynkt prawdziwej samicy.
Angelika: Jak zapewne domyślasz się, ja już pierwszą nieudaną próbę
ułożenia sobie szczęśliwego życia mam za sobą. W przeciwieństwie do
ciebie ostatnio mam sporo wolnego czasu. Jestem romantyczką i wierzę,
że szczęście gdzieś na mnie czeka. Więc nie pozostaję bierna i wyciągam
do niego ręce.
Amica: Cześć. Miło mi, że do mnie napisałeś. Wydajesz mi się
interesującą osobą. Za godzinę wylatuję do Frankfurtu na krótki urlop
do znajomych. Kiedyś tam mieszkałam przez 2,5 roku. O mnie w skrócie:
skończyłam SGH, pracuję w kancelarii audytorskiej, biegam rano prawie
codziennie przez 50 minut, w weekend na rowerze. W Warszawie jestem
od 3 lat i jakoś jeszcze nie znalazłam partnera wartego poświęcenia mu
czasu. Ale trzeba próbować. Może ty nim będziesz?
Dana: Jestem przekonana, że każdy, kto poznał smak miłości, będzie
za nią tęsknił i do niej dążył. Spędzasz wakacje i wolne chwile we
Włoszech? Rewelacja. Wiesz, ja nigdy nie byłam we Włoszech i to jest
właśnie moje marzenie spędzić wakacje w Italii. Ukończyłam ochronę
środowiska na UJ i chemię na politechnice. Obecnie zastawiam się nad
podjęciem studiów doktoranckich. Mam niespełna roczną córkę.
Arkadiusz B. polował też na samotne kobiety w agencjach
matrymonialnych. Pisał w swej ofercie, że chce poznać dziewczynę
„niekoniecznie bardzo ładną, ale aby go rozpieszczała
i obdarowywała uczuciem”.
W taki sposób trafił do Katarzyny G., studentki trzeciego roku
medycyny, która – jak zeznała na procesie sądowym – szukała kogoś
spoza kręgu uczelnianego.
Katarzyna była czujna. Gdy przedstawił się jej jako wnuk znanego
reżysera, zebrała informacje o życiu tego artysty. Nie miał wnuka.
Raziło ją też niechlujstwo B., jego tygodniami niezmieniane koszule
(zawsze czarne), brud za paznokciami.
– Spotkaliśmy się pięć, sześć razy i postanowiłam się od tej
znajomości odciąć – zeznała.
On jednak nie dał się tak łatwo spławić. Prawdopodobnie
imponował mu dom Katarzyny, która rzeczywiście miała majętnych
rodziców na wysokich stanowiskach. Ale kiedyś dowiedział się, że
nie zaprosiła go na uczelnianą imprezę organizowaną z okazji
zaliczenia połowy studiów. Bardzo rozzłoszczony, urażony w swych
ambicjach uwodzicielskich, wysłał do niej wiadomość przez gadu-
gadu:
Najpierw ustosunkuję się do Twojego listu: „Byłeś ostatnią osobą,
którą zaprosiłabym na połowinki”. He, he, ale absurd. A ile osób
odmówiło Ci przedtem? Piękna dziewczyna nie ma najczęściej problemu
z towarzystwem na imprezę. A kaszalot najczęściej musi prosić. A skoro
tak bardzo nie chciałaś iść ze mną, to dlaczego tak skamlałaś? Co?
Telefony, esemesy. Ale miałem jazdę. Dla mnie dziewczyna musi mieć
piękną buzię i super figurę. Jak moja obecna dziewczyna, moja
królewna, Ania. Nie może wyglądać jak karłowaty Eskimos
z kwadratową twarzą. Uważasz, że jesteś śliczna? Ha, ha. Masz
pospolitą prawie męską twarz i krótkie grube nóżki. Zupełnie nie masz
talii, a tam gdzie powinna być, są jakieś wałki. Błe… Trzeba być
naprawdę tłumokiem, by mając w domu lustro, wierzyć w to, co
mówiłem. Naprawdę uważasz, że mógłbym Cię zabrać do rodziców do
Włoch? Ale miałbym obciach.
– Chyba byłam nim na początku zainteresowana. Proponował, że
się ze mną ożeni. Ale szybko oprzytomniałam – zeznała w sądzie
Katarzyna G., ten jeden raz odwracając głowę w kierunku
oskarżonego. Szczupła, zgrabna, o buzi lalki Barbie. Pani doktor.
***

Śledczych analizujących zawartość twardego dysku komputera


Arkadiusza B. interesowała owa „królewna Ania”, o której opatrzone
zdjęciami informacje raz po raz pojawiały się w korespondencjach
od B. Raz występowała jako jego siostra mieszkająca we Włoszech,
to znów aktualna narzeczona lub była dziewczyna. W zależności od
przypisanej roli, jej zdjęcia były albo grzeczne, zrobione gdzieś
w plenerze, albo wręcz wyuzdane, pozowane na hotelowym łóżku.
Odnaleziono tę kobietę.
Okazała się wzorową mężatką, matką córeczki. Bardzo prosiła
o dyskrecję. Arkadiusza B. poznała w 2004 roku w sklepie, gdzie
pracowała jako ekspedientka. Zaimponował jej opowieściami, kim
jest, zawrócił w głowie wyszukanymi komplementami. Trafił na
podatny grunt, bo właśnie dowiedziała się o zdradzie męża.
Spotykali się potajemnie.
Po kilku miesiącach Anna chciała zerwać znajomość i wtedy zaczął
ją szantażować. Groził, że się zastrzeli (nosił odznakę Legii
Cudzoziemskiej; nie wiedziała, że sam ją sobie uszył), ale przedtem
ją skompromituje, umieszczając w komputerze jej zdjęcia
w intymnych sytuacjach. (W czasie rewizji mieszkania podejrzanego
zabezpieczono dyskietkę z takimi fotografiami). Więc spotykała się
z nim nadal, ze strachu, że dowie się mąż, z którym w tym czasie się
już pogodziła.
Jedenastego listopada 2005 roku wysłał jej esemesa, że o godzinie
22.00 czeka na nią pod marketem, w którym pracowała.
Zdziwiła się, gdy podjechał innym samochodem – prawie nowym,
dobrej zagranicznej marki i zadbanym w środku. Wnętrze
dziesięcioletniego poloneza, którym do tej pory jeździł, wyglądało
jak śmietnisko. Zapytała, skąd ta zmiana; wyjaśnił, że dostał od
dłużnika w ramach rozliczeń.
– Na tylnym siedzeniu – zeznała potem w śledztwie – leżała
damska parasolka. B. chciał mi ją podarować, ale odmówiłam. Byłam
głodna, więc podjechaliśmy do McDonalda. B. cały czas miał
trudności z uruchomieniem silnika.
Następną randkę – trzy dni później – wyznaczyli sobie w parku
w Wilanowie. Tym razem B. był swoim starym samochodem.
Wstąpili do kawiarni, gdzie zapewniał ją o swej miłości. W pewnej
chwili odgiął marynarkę, aby pokazać dwie grube paczki pieniędzy.
Pochodziły, jak twierdził, z firmy budowlanej ojca, którą właśnie
przejął. Jeden z pakietów chciał dać jej na przechowanie. Nie
zgodziła się.
Oznajmił, że zaczną nowy etap ich znajomości. Koniec z randkami
w hotelu. Wynajął mieszkanie i to będzie ich gniazdko. Niestety, nie
mogą tam iść już dzisiaj, bo coś strasznie cuchnie w tej kawalerce.
„Jakby trupem”, zaśmiał się. Będzie musiał przez kilka dni
intensywnie wietrzyć.
Przesłuchiwanej okazano samochód Edyty. Rozpoznała, że jest to
ten sam, którym 11 listopada Arkadiusz B. odwiózł ją do domu.
Nigdy nie słyszała o Edycie, nie wysyłała jej maila z pogróżkami.
Zresztą nie umie obsługiwać komputera.
Śledztwo nabrało tempa, ale nie natrafiono na żaden ślad po
zaginionej. Nic też nie dało wystąpienie do prokuratur innych
krajów o wspólne szukanie zaginionej. Zrozpaczeni rodzice Edyty
zwrócili się do jasnowidzów.
Słynny Jackowski powiedział, że dziewczyna żyje, przebywa
w złych warunkach, ale na swoje życzenie. Mieszka w Warszawie
przy wybrukowanej kocimi łbami ulicy w jedynym tam dużym bloku.
Obok niej jasnowidz zobaczył podejrzanego partnera Edyty – to
narkoman, jakiś kombinator. Dziewczyna dopuściła się oszustwa
z tym mężczyzną.
Policja spenetrowała wszystkie ulice w Warszawie
z przedwojennym brukiem. Nigdzie nie stał pojedynczy blok.
Kolejny jasnowidz (tym razem była to kobieta) zobaczył
poćwiartowane ciało Edyty przez kilka dni leżące w łazience.
Morderca wywoził zwłoki partiami i wrzucał do Wisły. Ta kobieta
powiedziała rodzicom Edyty, że po trzech latach B. wyzna prawdę, co
rzeczywiście miało miejsce.
Notatka policjanta: „Dobrze byłoby sprawdzić, co wcześniej
dotarło do jasnowidzącej z mediów. Czy wstrzeliła się w te
informacje, czy też faktycznie ma takie zdolności. Podobno
występowała w telewizji japońskiej”.
W aktach prokuratorskich nie ma informacji, czy pani jasnowidz
okazała się jeszcze przydatna. Śledczych bardziej zajmowała analiza
prawdomówności podejrzanego.

***

Drobiazgowo wyłuskiwano wszystkie kłamstwa zatrzymanego


w jego listach mailowych, zeznaniach.
Na przykład: Na policji B. twierdził, że 17 października 2005 roku
pożyczył Edycie 38 tysięcy złotych. Sporządzili wtedy umowę, którą
kobieta podpisała. Tymczasem z korespondencji Edyty z przyjaciółką
na gadu-gadu wynika, że narzeczona Arka nie widziała się z nim
między 12 a 18 października. Miał w tym czasie przebywać
w interesach w Białymstoku.
Pytany w śledztwie o dochody (bo skąd miał tyle pieniędzy, aby
mógł je pożyczać) kłamał, mówiąc, że kilkumiesięczny etat
zaopatrzeniowca posłańca w firmie Asubo pozwolił mu odłożyć
40 tysięcy. Ponadto w skupie surowców wtórnych dostawał kilkaset
złotych miesięcznie za sprzedaż zbieranych pod sklepami palet
drewnianych.
Skłamał, twierdząc, że nie miał długów w bankach. Tylko
w jednym banku PH zadłużył się na 15 tysięcy złotych. Nie spłacał
też dwudziestotysięcznego kredytu na kupno poloneza,
zaciągniętego w 2000 roku w PKO BP.
W czasie pierwszego przesłuchania zeznał, że widział się z Edytą
w czwartek, 10 listopada o godzinie 17.00. Mieli zjeść kolację w jego
domu rodzinnym (o wynajmowanej kawalerce policja jeszcze nie
wiedziała), ale jego matka, która w ostatniej chwili nie wyjechała na
działkę, pokrzyżowała im plany. Rozczarowana Edyta wróciła do
siebie.
Justynie, siostrze Edyty, powiedział, że 10 listopada miał
z narzeczoną kontakt tylko przez telefon.
Kłamstwa. Nie mógł umówić się z narzeczoną w mieszkaniu matki,
gdyż z jego rozmów na gadu-gadu wynikało, że ten lokal rodzice
sprzedali wyjeżdżając do Włoch.
Ósmego listopada 2005 roku miał być rzekomo w drodze do
Kostrzyna nad Odrą, gdzie czekał na niego klient od „interesu życia”.
O pokonywaniu kolejnych odcinków podróży szczegółowo
informował Edytę. A ona swą przyjaciółkę. Tymczasem na
odnalezionej przez policję umowie na wynajęcie przez Arkadiusza B.
kawalerki przy jego podpisie widnieje data: 8 listopada, Warszawa.
Twierdził też, że 11 listopada, po rzekomej sprzeczce z Edytą,
pojechał do niej z kwiatami, ale drzwi były zamknięte. Zostawił
kartkę: „Gdzie jesteś. Odezwij się…”.
Kłamstwo. Jedenastego listopada B. był w mieszkaniu Edyty
(dysponując jej kluczami), aby okraść mieszkanie. Zginął laptop,
biżuteria, dokumenty. Później na te rzeczy policja trafiła
w mieszkaniu jego matki.
Rodzina zaginionej znalazła w drzwiach mieszkania Edyty kartkę,
ale z informacją, że w razie niezapłacenia rachunku, zostanie odcięty
prąd.
Czczymi przechwałkami okazały się też jego opowieści o zbrojnym
uczestnictwie w wojnie na Bałkanach.
Wszystkie te poszlaki stały się dużo bardziej wiarygodne rok
później, gdy w kanalizacji brodzika w wynajętej kawalerce
ujawniono ślad krwi. Badanie DNA wykazało, że fragment tkanki
pochodzi z organizmu Edyty bądź osoby z nią spokrewnionej.
W czasie ponownych oględzin łazienki ujawniono kolejne ślady krwi,
między innymi na uszczelkach syfonu i na ściance kabiny
prysznicowej. A także włosy. Eksperci zakładu medycyny sądowej
potwierdzili poprzednie rozeznanie.
Mimo braku corpus delicti Arkadiuszowi B. został przedstawiony
akt oskarżenia. Zdaniem prokuratury poszlaki dowodzące, że
zamordował Edytę, ułożyły się w jedną całość.
Prosto z aresztu B. pojechał na obserwację do szpitala
psychiatrycznego. Przez pierwsze tygodnie symulował urojenia –
twierdził, że jest nieśmiertelny, bo choć w czasie wojny na
Bałkanach został zraniony odłamkiem, nie doznał żadnych obrażeń.
W opinii biegli napisali, że inteligencja B. jest wyższa od przeciętnej.
Nie cierpi na żadną chorobę psychiczną, natomiast ma skłonność do
urojeń wielkościowych. Ale ta cecha nie wpływa na poczytalność
oskarżonego.

***
W styczniu 2008 roku rozpoczął się poszlakowy proces
Arkadiusza B. Oskarżony nie przyznał się do zarzucanego czynu,
odmówił odpowiedzi na pytania sądu i prokuratury. Zeznań
świadków słuchał wpatrzony w notes, w którym coś zapisywał. Nie
drgnęła mu nawet powieka, kiedy ciszę sali sądowej rozerwał krzyk
matki Edyty. Wskazując na oskarżonego: mówiła z płaczem:
– To na pewno on zamordował! Pasożyt przylepiony do obcej
skóry, który na niej żeruje. Chciał dostatnio żyć, ale się nie
napracować. Zasługuje tylko na karę śmierci!
W ciągu toczącego się ponad dwa lata procesu Arkadiusz B. raz
tylko się odezwał. Był zaskoczony, gdy wezwano świadka – Sylwię S.
– Myślałem, że to ktoś z rodziny – mruknął. – Ma podobnie
brzmiące nazwisko.
Tymczasem młoda kobieta za barierką dla świadków okazała się
jego znajomą z portalu Sympatia.pl. Sama zgłosiła się na policję, gdy
usłyszała w TVN informację o rozpoczęciu procesu B. Uznała, że ma
do przekazania istotne informacje.
Oto one: Poznali się jesienią 2005 roku, gdy dała ogłoszenie
w internecie, że Samotna kobieta po przejściach poszukuje swej drugiej
połowy na resztę życia. Była w trakcie rozwodu, mąż nie chciał się
wyprowadzić, nie przychodził na rozprawy. Spośród mężczyzn,
którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała roześmianego
Arkadiusza B. (jak zwykle, wysłał swoje zdjęcie w kąpielówkach, gdy
łowi ryby). Umówili się na spotkanie pod Halą Marymoncką.
– Rozmawialiśmy o jego wędkarstwie i o naszych nieudanych
związkach – zeznała Sylwia S. w sądzie. – Oskarżony opowiedział
o swej byłej dziewczynie, że zadręczała go zazdrością. Nie kochał jej,
ale nadal mieszkali wspólnie w wynajmowanej przez niego
kawalerce na Żoliborzu.
Gdy Sylwia S. zwierzyła mu się ze swoich problemów z mężem,
napomknął, że są różne możliwości pozbycia się człowieka. Za
stosunkowo drobne pieniądze można go zlikwidować i w częściach
zrzucić do Kanału Żerańskiego. Można też rozpuścić ciało kwasem
solnym. Gdy będzie zdecydowana, pomoże jej zredagować
odpowiednie ogłoszenie do gazety; na pewno odezwie się jakiś
Ruski, który wykona takie zlecenie.
– Traktowałam radę jako makabryczny żart. I w tej konwencji
odpowiedziałam, że przemyślę sprawę – zeznała świadek.
– Kiedy zakończyła się wasza znajomość? – zapytał sędzia.
– Na początku listopada, a spotkanie było pod koniec września.
Jedno jedyne, bo przestał dzwonić, gdy mu powiedziałam, że mam
dziecko.

***

Nikt dotąd z rodziny oskarżonego nie pojawił się na rozprawie. Ale


z akt wiadomo, że jego matka często stoi pod murem aresztu
w miejscu, skąd może zobaczyć syna za okratowanym oknem.
On pisze do niej listy, opatrywane rysunkiem uśmiechniętej buźki.
Głównie są to prośby o pieniądze – czy już wysłała, dlaczego się
spóźnia. Zawsze dołącza listę smakołyków, które chciałby zobaczyć
w paczce – jakieś serki, batoniki. Chwali się, że intensywnie ćwiczy
w siłowni, uczy się angielskiego, i w ogóle przebywa w dobrym
towarzystwie: „Ja tu mam pełno kolegów takich, jakich nigdy nie
miałem i miło czas leci. […] Jest nawet wiceprezydent Warszawy i ci
z Pruszkowa, wszyscy się lubimy i pomagamy sobie nawzajem.
Poznałem na spacerze Sycylijczyka. Mieszka nad samym morzem
i jak wyjdę, zaprosi mnie do siebie na całe lato. Cieszę się, że
budujesz domek na działce. Drugi postawimy pod Warszawą. Albo
wyjedziemy do Włoch. Zadzwoń na moją uczelnię i załatw mi urlop
dziekański na jeden lub dwa semestry.
Jak będziesz pod aresztem, zatrąb – długo, krótko, długo, krótko
i krzyknij «pszczoła». Ja cały dzień leżę, oglądam TVP, wideo, gram.
Obiecuję ci, że po wyjściu szybko stanę na nogi – wiem już jak, mam
dużo pomysłów. Tu trafiają ludzie z ministerstw, banków… takie
znajomości są bezcenne. Pamiętaj o pieniądzach dla mnie. Twój
Arek”.

***

Lipiec 2010. Pięć lat po zaginięciu Edyty poszlakowy proces


Arkadiusza B. dobiegł końca. Prokurator Małgorzata Mróz, uznając
winę oskarżonego, domagała się dla niego najwyższej kary –
dożywocia. Kilkakrotnie powtórzyła, że choć nie znaleziono ciała
ofiary, brak jest jakichkolwiek przesłanek do uznania, że Edyta W.
postanowiła w tajemnicy przed rodziną i znajomymi wyjechać za
granicę, zniknąć. Oskarżycielka publiczna w długim wystąpieniu
udowadniała, że człowieka, który wykorzystał ufność młodej kobiety,
a następnie ją zamordował, należy izolować od społeczeństwa:
– Edyta W. nie zdołała się w porę zorientować, z kim ma do
czynienia, ale my już wiemy. Nie dostrzegam żadnej gwarancji, że
w poczuciu bezkarności Arkadiusz B. nie popełni podobnego czynu.
– Nie mam pewności, że pan B. nie zamordował Edyty W. –
powiedział obrońca oskarżonego mecenas Zbigniew Jewdokin – ale
też nie wiem, czy mój klient ją zabił. Pani prokurator gratuluję
spokoju i opanowania w wymierzaniu najwyższej kary mimo braku
stuprocentowej pewności, że Arkadiusz B. dokonał zabronionego
czynu. W procesie karnym wątpliwości są rozstrzygane na korzyść
oskarżonego. Na dziś Edyta W. nawet nie została uznana za osobę
zmarłą.
Mecenas układał przed sądem różne wersje odpowiedzi na
pytanie, co się mogło stać z niedającą znaku życia kobietą.
– A jeśli z nieznanych powodów postanowiła odciąć się od
dotychczasowego życia? Wszystkim, którzy ją znali, wydaje się to
nieprawdopodobne, ale w procesie poszlakowym nie można
wykluczyć żadnej wersji wydarzeń. Pokłóciła się z narzeczonym
i wzburzona wybiegła z kawalerki, na co wskazywałby pozostawiony
pod blokiem samochód? A może ktoś ją porwał? W Polsce około
16 tysięcy osób rocznie ginie bez śladu. Warszawa jest oblepiona
plakatami przestrzegającymi młode kobiety przed uprowadzaniem
ich do zagranicznych agencji towarzyskich.
– Gdyby przyjąć, że Edyta W. nie żyje – ciągnął swój wywód
obrońca – trzeba by odpowiedzieć na pytanie, czy zmarła w sposób
naturalny. Jeśli ktoś pozbawił ją życia, to czy zrobił to umyślnie, czy
też zgon nastąpił w wyniku śmiertelnego pobicia. I czy sprawcą mógł
być Arkadiusz B.?
Zdaniem mecenasa Jewdokina, mimo zakończenia procesu
sądowego, wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Nie ma nawet
pewności, kiedy dokładnie mogło dojść do zabójstwa. Co do miejsca
zbrodni, prokuratura tylko je domniemywa.
Poszlaki wskazane w śledztwie są bardzo wątpliwe. Że
Arkadiusz B. wietrzył przez dzień i noc kawalerkę, bo jak się zwierzył
swojej byłej dziewczynie, miało tam śmierdzieć trupem?
– Na tej sali – podkpiwał mecenas – też są otwarte okna. Czy to
znaczy, że wczoraj w sądzie ktoś popełnił morderstwo?
Odbarwione fugi w łazience, zagadkowe nadmierne zużycie wody,
przemalowanie sufitu tworzą tylko mit zbrodni; zwłaszcza że
prokuratura nie powołała biegłego do analizy tych śladów.
Stwierdzone w kanalizacji drobinki krwi, prawdopodobnie
poszkodowanej, mogły być wynikiem naturalnego krwawienia; to
tylko dowód, że Edyta W. była w tej kawalerce.
Co do 80 tysięcy złotych rzekomo wyłudzonych od ofiary? Jest
dowód bankowy, że przelała ona na konto narzeczonego 28 tysięcy
złotych. Pozostałą kwotę miała wręczyć Arkadiuszowi B. osobiście.
Ale to tylko wersja prokuratury, nikogo przy tym nie było…
A że Arkadiusz B. notorycznie kłamał? Taki miał sposób na życie
i uwodzenie kobiet. To jeszcze nie oznacza, że jest mordercą.
Mecenas domagał się uniewinnienia jego klienta.
I tydzień później sąd okręgowy uniewinnił Arkadiusza B. od
zarzutu zamordowania Edyty W. Uzasadniając taki wyrok
(nieprawomocny), sędzia Tomasz Grochowicz stwierdził, że brak jest
w sprawie jednoznacznego i kategorycznego dowodu, iż zaginiona
kobieta nie żyje. Nie udało się też ustalić – po zgromadzeniu
40 tomów akt – że zabił ją oskarżony. B. odpowiadał też przed sądem
za oszustwo, czyli wyłudzenie od Edyty W. ponad 70 tysięcy złotych,
ukrywanie dokumentów Wojskowej Agencji Nieruchomości, gdzie
był zatrudniony na umowę-zlecenie jako archiwista, a także
posiadanie bez zezwolenia amunicji do pistoletu gazowego. Za te
czyny został skazany na pięć lat więzienia. Według sądu pierwszej
instancji w sprawie oszustwa udało się jedynie udowodnić
wyłudzenie od Edyty W. 28 tysięcy złotych.
Arkadiusz B. miał wkrótce wyjść na wolność, bo ponad cztery lata
odsiedział w areszcie.

***
Prokurator i pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych złożyli
apelację. Zarzucali w niej sądowi pierwszej instancji, między innymi,
że nie wskazał, które dowody uznał, a które nie, i dlaczego dokonał
takiego wyboru. Według nich sąd okręgowy niedostatecznie wziął
pod uwagę opinie biegłych.
Obrona wnosiła o uniewinnienie oskarżonego.
Sąd Apelacyjny w Warszawie uchylił wyrok do ponownego
rozpoznania.
– Uchybienia sądu niższej instancji są nie tylko rażące, są
porażające – mówił w uzasadnieniu wyroku Sądu Apelacyjnego
w Warszawie sędzia Paweł Rysiński. – Sąd Okręgowy, uniewinniając
Akardiusza B. od zarzutu zabójstwa, nie dokonał oceny dowodów.
Błędem było analizowanie pojedynczych poszlak w oderwaniu od
całego ich łańcucha, oraz niewskazanie alternatywnej wersji
zdarzeń. Proces należy powtórzyć.
Ponadto sąd drugiej instancji uznał, że kwota, jaką B. wyłudził od
Edyty W. to nie 28 tysięcy, lecz ponad 70 tysięcy złotych.
Proces rozpoczął się od nowa. Długo nie wnosił nic nowego
(przesłuchiwani po raz kolejny świadkowie pamiętali coraz mniej),
aż nagle w przeddzień ogłoszenia wyroku prokurator zgłosił nowy
wniosek dowodowy: w Wiśle na wysokości obrzeży Warszawy
znaleziono kobiecą czaszkę.
– Policja rzeczna natrafiła na nią cztery miesiące wcześniej –
wyjaśniał prokurator zaskoczonej publiczności sądowej – ale
czekaliśmy na wynik wstępnych badań antropologicznych z Zakładu
Kryminalistyki i Medycyny Sądowej, mających na celu odtworzenie
wizerunku twarzy. Tak zwaną superprojekcję opracował jeden
z najbardziej znanych polskich specjalistów z zakresu kryminalistyki
i biologii prof. Bronisław Młodziejowski. Uznał, że jest wysokie
prawdopodobieństwo, iż znaleziono czaszkę Edyty W. Uszkodzenia
(brakuje żuchwy i dwóch górnych jedynek w uzębieniu) mogą
świadczyć o urazie mechanicznym.
Aby uzyskać pewność, prokuratura zleciła jeszcze dodatkowe
badania wyodrębnienia profilu DNA z czaszki i porównania go
z profilem rodziny Edyty W.
W tej sytuacji adwokat oskarżonego schował do aktówki
przygotowaną już mowę obrończą; było oczywiste, że sąd zdecyduje
o przedłużeniu procesu.
Kolejna ekspertyza wykluczyła przypuszczenia prof.
Młodziejowskiego. Mimo to w ponownym procesie Sąd Okręgowy nie
miał już wątpliwości, że Arkadiusz B. zamordował Edytę W.
Świadczyły o tym dziesiątki dowodów pośrednich, tak zwanych
poszlak.
– Tylko oskarżony miał motyw, by zabić. Nie zamierzał oddać
pieniędzy, nie zamierzał brać ślubu – powiedziała sędzia Anna
Wierciszewska-Chojnowska, ogłaszając karę dożywocia dla
Arkadiusza B.
Sąd Apelacyjny w Warszawie podtrzymał wyrok.
– Oskarżony zabił młodą, ufającą mu kobietę, przed którą było
całe życie. Słuszne i sprawiedliwe jest, by resztę życia spędził
w warunkach więziennej izolacji – mówił sędzia Paweł Rysiński,
oddalając apelację obrony.
I tak po 10 latach zapadł wyrok, na który czekali nie tylko najbliżsi
Edyty W., ale i wszyscy, którzy z ław dla publiczności obserwowali
ten poszlakowy proces.

Nóż był pod ręką


Zielona koszula Konrada zrobiła się bordowa od wypływającej
krwi. Słabnął coraz bardziej, wysunął się z jej ramion na podłogę.
Marta uklękła, żeby go rozebrać. Ranka na piersi była mała. Psiknęła
w nią odkażającym środkiem w aerozolu. Krew nadal wypływała, ale
już nie tak mocno. Starała się ją zahamować bandażami, ręcznikiem.
Potem zaprowadziła Konrada do łóżka. Był przytomny, tylko słaby,
przepraszał ją, że się pokłócili. Przecież jest dla niego całym
światem.
– Nic nie mów – prosiła. I też go zapewniała o swej miłości. Leżeli
nieruchomo, ona co jakiś czas sprawdzała, czy ręcznik na ranie nie
przesiąkł krwią. Już szarzało za oknem, gdy się poderwał, chcąc
wymiotować. Pomyślała, że to jego normalna reakcja po wypiciu
alkoholu. Ale gdy się pochylał nad miską, z rany wypłynęło dużo
krwi.
Znów się położyli. O szóstej rano Konrad powiedział niewyraźnie,
że trzeba wezwać pogotowie. I sam to zrobił, bo ona na chwilę
wyszła do łazienki. Słyszała, jak tłumaczył rejestratorce, że chodzi
o dźgnięcie nożem.
Przyjechali bardzo szybko. Ratownik pytał ją, dlaczego wcześniej
nie zawiadomiła pogotowia. Nim zdążyła odpowiedzieć, Konrad
wyznał, że sam się niechcący nabił na nóż. Wtedy ona dodała, że nie
była świadkiem wypadku, gdyż wróciła do domu o północy.
Zabrali go na noszach; zapewniała, że wkrótce dotrze za nim do
szpitala, tylko się ubierze. Po odjeździe karetki postanowiła ogarnąć
mieszkanie, zmyć krew z podłogi. Włączyła pralkę, w której już były
brudne rzeczy; zamierzała w drugim rzucie wyprać zakrwawioną
odzież i pościel. I wtedy zapukała do drzwi policja. Powiedzieli, że
Konrad K. nie żyje, zmarł w karetce.

***

Podczas pierwszego przesłuchania Marta G. powtórzyła to, co już


mówiła ratownikowi. Gdy 21 kwietnia wróciła do domu późno
w nocy, jej narzeczony leżał na łóżku w zakrwawionym ubraniu.
Myślała, że miał krwotok z nosa na skutek leków, które brał na
rozrzedzenie krwi. Chciała go opatrzeć, ale się nie zgadzał, poczuła
alkohol. W pokoju stały dwie foliowe torby z puszkami po piwie.
Potem w nocy wymiotował; zawsze tak reagował, gdy za dużo wypił.
O 6.00 rano zadzwonił po pogotowie.
Kobieta ponownie rozpytywana, zmieniła wersję wydarzeń. Otóż
21 kwietnia 2009 roku kończyło się kilkumiesięczne zwolnienie
chorobowe Konrada i z tego powodu zaprosił sąsiadów z bloku na
grillowanie. W ogródku siedzieli do godziny 23.00. Mimo że wypito
wiele piw, gospodarzowi było za mało. Zarządził wyprawę po alkohol
do pobliskiego baru. Był głuchy na sprzeciw Marty, która
przypominała narzeczonemu, że nazajutrz musi się stawić w pracy.
Powinien być w dobrej formie.
Po powrocie z baru pokłócili się. Najpierw o to, że on pije (gdy
wyszła z łazienki, siedział w sypialni z puszką piwa, to już była
siódma). Wykrzyczała mu, że się stacza, jak jego ojciec i brat, który
przepił wszystko. Ich oboje czeka ten sam los. Potem kłócili się
o pieniądze – była zdenerwowana, że przejadają 40 tysięcy złotych
kredytu, który wzięła na planowane wesele. Gdy Konrad ją uderzył,
pobiegła do kuchni po nóż, krzycząc, że przetnie sobie żyły.
On poszedł za nią. Płakała, krzyczała, że się go boi i żeby się do
niej nie zbliżał. Wtedy Konrad złapał jej rękę, próbując wyrwać nóż.
Nie pozwalała, więc szarpali ostre narzędzie we wszystkie strony.
– Po dziesięciu minutach zabrakło mi sił – zeznawała kobieta. –
Konrad silniej pociągnął moją rękę i niechcący wbił sobie ostrze
w klatkę piersiową. Na moich oczach jego ciemnozielona koszula
polo zmieniła kolor na bordowy. Odruchowo wyrzuciłam
zakrwawiony nóż do zlewu. Była pierwsza w nocy. Nie od razu się
zorientowałam, co się stało.
– Dlaczego pani skłamała ratownikowi z pogotowia, twierdząc, że
nie było pani w domu, gdy doszło do tragedii? – zapytał śledczy.
– Nie wiem, przestraszyłam się.
– A dlaczego nie pojechała pani z narzeczonym w karetce?
– Byłam w koszuli nocnej i nie chciałam przeszkadzać lekarzowi.
Nie pomyślałam, że sytuacja jest bardzo poważna.
W czasie kolejnego przesłuchania śledczy dowiedział się, że to
podejrzana wyrwała nóż z ręki narzeczonego, gdyż na wiadomość, że
z nim zrywa, chciał się zabić. Miała powody, żeby groźbę
potraktować poważnie, Konrad K. już wcześniej się okaleczał.
Marta G. jeszcze raz zmieniła swoją relację o nocnej awanturze
w mieszkaniu po rozejściu się zaproszonych na grilla gości. Tym
razem wypadki miały się potoczyć następująco: Gdy Konrad ją
uderzył, a to zdarzyło się po raz pierwszy, wpadła w histerię, chciała
ze sobą skończyć. Krzyczała, że go nienawidzi, że jest nikim,
damskim bokserem. Wtedy przewrócił ją na podłogę i usiadł na niej
okrakiem, próbując ją unieruchomić. Wywinęła się, chwyciła nóż.
Znów się mocowali, bo chciał jej wyrwać ostre narzędzie. Czuła, że
omdlewa jej ręka, nie panuje nad nią, a on się zbliżał. I wtedy
bezwiednie go ugodziła.
– Proszę opisać wszystkie swoje czynności, gdy została pani sama
w mieszkaniu – zażądał przesłuchujący.
– Zabrałam się za sprzątanie. Wymyłam podłogę, włączyłam
pralkę. Tam były inne brudne rzeczy, chciałam je najpierw uprać.
A potem zakrwawione. Zmieniłam pościel, wyrzuciłam bandaże do
torby. I wtedy odezwał się domofon, usłyszałam: Policja.
Na zlecenie prokuratury kryminolog zrekonstruował przebieg
tragicznego zdarzenia z nożem. Zdaniem biegłego z profesorskim
tytułem w rzeczywistości było inaczej, niż twierdziła Marta G.
Konrad K. nie nadział się na kuchenny nóż w ręku narzeczonej.
Dwudziestopięciocentymetrowa rana w ciele ofiary, przebiegająca od
góry ku dołowi wskazywała na celowo zadany cios.
– Jest niemożliwością – twierdził profesor – aby człowiek
trzymający nóż w ręce, pociągnięty przez drugą osobę wskutek
omdlenia ręki samoistnie uderzył od góry ostrzem w klatkę
piersiową. I z taką siłą, że długi nóż wszedł aż po rękojeść.

***

Dwudziestosześcioletnia Marta G. była studentką czwartego roku


prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Aby zapłacić za płatne studia,
dorabiała jako pomoc księgowej. Starszy od niej o rok Konrad K.
zakończył edukację na pierwszej klasie liceum. Został kelnerem
w barze.
Znali się od 8 lat. Połączyło ich nie tylko uczucie, ale i samotność.
Ona po powtórnym zamążpójściu matki mieszkała z dziadkiem
alkoholikiem, kilkakrotnie karanym za znęcanie się nad rodziną.
Któregoś dnia wyrzucił ją, piętnastoletnią z domu. Wtedy przygarnął
ją Konrad K., właśnie osierocony przez rodziców, mieszkający
z siostrą. Gdy po latach chłopak za otrzymany spadek kupił
mieszkanie w Radzyminie, wprowadzili się tam oboje. Nie
przelewało im się, ale wszelkie niedogodności rekompensowała
miłość. Cztery miesiące przed tragiczną śmiercią Konrad zerwał
ścięgna w nodze i poszedł na długie zwolnienie. Nie zarabiał, nie
spłacał w banku kredytu – trafił do rejestru dłużników. Niezbyt go to
martwiło, finanse były na głowie Marty. On nudząc się w domu,
szukał kumpli do wypicia. Zdarzało się, że po libacji nie wracał na
noc. Marta denerwowała się. Przepraszał, obiecywał, że już nie
weźmie piwa do ust, ale nazajutrz o tym zapominał.
Sąsiedzi i znajomi tej pary przesłuchiwani na okoliczność awantur
w mieszkaniu Konrada K. jednomyślnie twierdzili, że była to
burzliwa miłość. Impulsywna Marta, choć z wyglądu delikatna
blondynka, potrafiła mocno podnieść głos, gdy coś ją zdenerwowało.
Konrad – choć z natury luzak, taki wesoły kompan spod budki
z piwem, nie pozwalał, żeby mu kobieta wchodziła na głowę. Ale jeśli
zdarzyło się, że wieczorem było w ich mieszkaniu za głośno,
nazajutrz przepraszał sąsiadów.
Oskarżona o zabójstwo została zbadana przez biegłych
psychiatrów i psychologów. Nie rozpoznali choroby psychicznej. Ale
stwierdzili, że u tej młodej, atrakcyjnej kobiety pod prezentowaną
fasadą pewności siebie kryje się osobowość niedojrzała, brak
poczucia bezpieczeństwa. Traumatyczne doświadczenia
z dzieciństwa – stały lęk przed dziadkiem sadystą – nauczyły ją
postrzegać świat i ludzi jako zagrożenie. Marta G., choć taka
ambitna, konsekwentnie dążąca do skończenia studiów, nie radziła
sobie ze stresem. Krzyk i płacz – formy zachowania stosowane
w dzieciństwie – przeniosła do życia dorosłego. Tragicznej nocy
przestała wierzyć, że Konrad (wkrótce jej mąż), stanie się wreszcie
odpowiedzialny. Niepohamowana skłonność narzeczonego do picia
przywróciła obrazy życia z dziadkiem alkoholikiem. No
i podniesiona na nią ręka. Poczuła znajome zagrożenie.
– Nie mogłam uwierzyć – Marta G. zwierzała się psychologowi –
że życie z Konradem toczy się w niewłaściwą stronę, przecież on był
moim wybawicielem od okrucieństw w rodzinnym domu. Dostałam
histerii i zanosząc się płaczem, mówiłam straszne rzeczy, że go
nienawidzę.
– To, co się zdarzyło z udziałem oskarżonej – orzekli biegli –
miało cechy reakcji lękowo-agresywnej i nastąpiło w stanie silnego
wzburzenia. Ale nie w stanie afektu patologicznego, bo ten się
charakteryzuje gwałtownym początkiem, przebiegiem
nieadekwatnym do bodźca, a następnie wyłączeniem albo
ograniczeniem zdolności myślenia. Marta G. do końca zachowała
trzeźwość myślenia.

***

Na rozprawie przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga


(przewodnicząca składu sędzia Agnieszka Wilk) oskarżona mogła się
już wylegitymować dyplomem studiów prawniczych. Nie przyznała
się do zarzutu, że zabiła narzeczonego.
– Kochałam go najbardziej na świecie, był całym moim życiem,
wszystkim. Oboje nie wiedzieliśmy, że rana jest tak poważna.
Wyglądało na przecięcie skóry, on nie prosił, by wezwać pogotowie.
O tym, co złego działo się w jej związku z Konradem nie mówiła
nikomu. Nie potrafiła się zwierzać. Myślała, że sama sobie poradzi.
Tym bardziej że narzeczony kiedy nie pił, był bardzo kochany.
– Wielokrotnie mi powtarzał, że nie wyobraża sobie życia beze
mnie. Że gdyby tak się stało, zachlałby się i zaćpał na śmierć.
Pamiętał, że to ja na początku naszej znajomości odciągnęłam go od
narkotyków i kryminalnego towarzystwa. Tam, gdzie się urodził, był
znany każdemu policjantowi. Dlatego namówiłam go, abyśmy się
wyprowadzili do innej miejscowości w okolicy Warszawy.
Oskarżona miała zdecydowanego wroga na sali sądowej w osobie
siostry ofiary. Nie dość, że żądała 100 tysięcy złotych tytułem
zadośćuczynienia, to jeszcze obwiniała niedoszłą szwagierkę
o wszczynanie awantur w domu brata. Oskarżycielka posiłkowa
kwestionowała wyjaśnienia Marty, że narzeczony już wcześniej
dokonywał samookaleczeń. Nie uważała też, że był uzależniony od
alkoholu. Po prostu lubił piwo.
Ale znajomi tej pary widzieli, jak Marta G. wylewała do zlewu
kupioną przez Konrada wódkę. Mąż jej matki właśnie z powodu
alkoholizmu Konrada odradzał pasierbicy wiązanie się z mężczyzną,
który z puszką piwa w ręku godzinami szlifuje bruki.
– W jego rodzinnej miejscowości – zeznawał tenże świadek –
wystarczyło zapytać meneli na ulicy o Konrada, każdy wiedział,
o kogo chodzi. Marta ciągle się o niego bała. On zresztą sam
przyznawał, że po alkoholu coś w niego wstępuje. Radziłem, żeby
rozładowywał emocje, waląc głową w ścianę, to się uspokoi.
Agresywność ofiary po wypiciu potwierdzali inni świadkowie.
– Kiedyś Marta siedziała w ogródku z książkami i uczyła się –
opowiedziała sąsiadka – a on wrzeszczał na cały blok: „K…,
wypier…. …to moje mieszkanie”. Potem się dowiedziałam, że
rozzłościło go, bo nie miał na piwo. On w ogóle nie interesował się
tym, że trzeba zapłacić czynsz czy inne rachunki, to było na głowie
Marty. W pizzerii zarabiał bardzo mało, bo migał się od roboty.
Oszukiwał swoją dziewczynę, że jedzie do pracy, a szedł na miasto.
Stawili się świadkowie, którzy twierdzili przed sądem, że
Konrad K. nieraz bił Martę, gdy sobie popił, tylko ona się do tego nie
przyznawała.
Sąd ustalił: Nie ma innego logicznego wytłumaczenia dla
zachowania ofiary w chwili przyjazdu pogotowia (powiedział, że sam
się niechcący dźgnął nożem) niż chęć zatajenia roli narzeczonej
i uchronienie jej przed aresztowaniem. Gdyby bowiem rana powstała
na skutek nieszczęśliwego wypadku, ci dwoje nie mieliby powodu
ukrywać tego przed ratownikami.
Sąd wykluczył też zaistnienie takiej sytuacji, że Konrad K. targnął
się na życie, gdyż jego dziewczyna zagroziła podcięciem sobie żył,
czy też odejściem.
– Marta G. – orzekła sędzia Agnieszka Wilk – nie sięgnęła po nóż,
aby zrobić sobie krzywdę. To było silne rozładowanie emocji, które
wybuchły w trakcie awantury, a narastały od dłuższego czasu. Nie
chciała zabić swego partnera, ale była świadoma konsekwencji
uderzenia – ewentualnego zabójstwa. Tym bardziej że na studiach
uczyła się podstaw kryminalistyki.
Sąd Okręgowy Warszawa-Praga skazał Martę G. na 8 lat więzienia.
Powództwo cywilne siostry ofiary pozostało bez rozpoznania.
Adwokat oskarżycielki posiłkowej kwestionował w apelacji
popełnienie zbrodniczego czynu w afekcie emocjonalnym. Twierdził,
że trudno uwierzyć w wielkie uczucie Marty G. do narzeczonego,
o czym skazana często mówiła na sali sądowej. To było na pokaz.
Podobnie jak składanie wieńców w kształcie serca na grobie.
W rzeczywistości oskarżona chyba nie darzyła ofiary tak silnym
uczuciem, skoro dwa lata po tragedii związała się z innym
mężczyzną i ma z nim dziecko.
Sąd Apelacyjny obniżył wysokość kary do 5 lat pobytu w zakładzie
karnym. Silne wzburzenie, jakiego doznała Marta G. owej tragicznej
nocy, może stanowić szczególną okoliczność do zastosowania
nadzwyczajnego złagodzenia kary.

Wymodliła sobie mordercę


Teresa K. marzyła o łazience – takiej, jakie widziała w domach,
w których sprzątała. Systematycznie co miesiąc odkładała po 100,
200 złotych. Miała już 10 tysięcy złotych, schowane w szafie.
O tym, że ciuła, wiedziała jej rodzina, a także znajomi. Nikomu
z nich się nie przelewało, więc pożyczali od Teresy. Nie odmawiała,
ale twardo egzekwowała zwrot pożyczki w uzgodnionym terminie.
Z tego powodu miała nawet zatargi z Wiesławem B., mężem jej
najbliższej przyjaciółki Marty. Pożyczył od niej już 2300 złotych
i migał się z oddaniem długu. Teresa nie chciała, aby jej mąż Kazik,
pracujący jako stolarz, kumplował się z dwa razy od nich starszym
sześćdziesięcioletnim Wiesławem. Głośno żałowała, że była
świadkiem na ślubie Marty, bo tym samym przyłożyła rękę do
fatalnego jej zdaniem małżeństwa przyjaciółki.

***

Zanim trzydziestoletnia Marta poznała Wieśka, należała do


Odnowy w Duchu Świętym przy raciborskiej parafii. Przychodzenie
z księdzem do miejscowego zakładu karnego było jej głównym
zajęciem po pracy w fabryce. Ciągnęło ją tam zwłaszcza z powodu
pewnego skazanego, który pięknie grał na organach w czasie mszy.
W odróżnieniu od nieśmiałej, małomównej Marty, Wiesław B.
brylował w całym więzieniu. Dziewczyna się zakochała.
Kiedy Wiesiu – jak z czasem zaczęła się do niego zwracać – dzięki
poręczeniu księdza dostał przerwę w odbywaniu wyroku (15 lat,
odsiedział połowę) z nadzieją na przedterminowe zwolnienie,
zamieszkał u Marty. Po miesiącu wzięli ślub. Był koniec lutego
2010 roku.
Małżeństwo Marty nie rozdzieliło nieodłącznych przyjaciółek.
Teraz spotykali się we czwórkę. Zakochana wolontariuszka
twierdziła, że wymodliła sobie męża. Nie przeszkadzała jej różnica
wieku, zwłaszcza że Wiesiu ciągle miał nowe pomysły na życie. A to
rozważał otwarcie sklepu, to znów zakładu usługowego, czy pokątną
sprzedaż nielegalnego tytoniu. W Kaziku widział przyszłego
wspólnika. Z tym że – powtarzał – jeszcze ktoś powinien wyłożyć
pieniądze, zwłaszcza że na nich siedzi. W tym momencie oczy
Wiesława B. zwracały się w stronę Teresy. – Wykluczone –
odpowiadała – jeszcze mi nie oddałeś starego długu.
Kończyło się na dąsach Marty, która chciała niepracującemu
mężowi nieba przychylić, i awanturze po wyjściu gości, gdyż Teresa
wyrzucała mężowi, że za bardzo słucha starego kryminalisty
z niejasną przeszłością.
Marta wiedziała o mężu tyle, ile od niego usłyszała. Odsiadywał
piętnastoletni wyrok, bo wrobił go kumpel. Co prawda, wcześniej
Wiesław też miał pecha. Studiował na politechnice, niestety zaliczył
tylko jeden semestr. Ujął się za swoją dziewczyną, którą skrzywdził
pewien milicjant i ten go wrobił oskarżeniem o rozbój. Dostał 5 lat,
a ponieważ miał swój honor, nie czapkował klawiszom, trzymali go
w pojedynczej celi we Wronkach. Tylko głęboka wiara w Boga
pozwoliła mu to wszystko przetrzymać.
Religijna Marta płakała, słuchając zwierzeń męża. Nie musiał jej
długo przekonywać, że po tak bolesnych przeżyciach powrót do
normalności nie jest łatwy i nie można z dnia na dzień iść do
pośredniaka po marną robotę. To już lepiej było jej dorobić
sprzątaniem – zwłaszcza że Teresa miała adresy pań szukających
kogoś do mycia okien.
Harowała więc, nie przyznając się rodzinie, że mąż jest na jej
utrzymaniu. Oni jednak wiedzieli swoje. Zwłaszcza szwagier
Krzysztof W., który znał Wiesława z więzienia, bo sam spędził za
kratkami kilka miesięcy. Właśnie ta kryminalna przeszłość męża
siostry Marty sprawiła, że B. wtajemniczył go w swoje plany zdobycia
pieniędzy. Konkretnie Krzysztof W. miał dostarczyć adres frajera
z zasobnym portfelem, a Wiesław B. załatwić sprawę „na ostro” – jak
to określał. Na dowód, że jest do tego przygotowany, pokazał
szwagrowi wożony w samochodzie paralizator. B. rozważał różne
warianty napaści, między innymi porwanie ofiary z przystanku
autobusowego. Jednakże W. nie chciał w to wchodzić.
Wtedy B. pomyślał o oszczędnościach Teresy. Od Marty wiedział,
że jej przyjaciółka nie ufa bankom, woli trzymać pieniądze w domu.
Nikt, nawet mąż, nie wiedział gdzie. Któregoś dnia B. zaszedł do
mieszkania stolarza z butelką wina i gdy na chwilę był sam w kuchni,
wrzucił coś do kieliszka Teresy. Kobieta w porę poczuła gorzki smak
i wylała alkohol do doniczki. Jej mąż natomiast w ogóle tego dnia nie
pił. Plany Wiesława B., by wywęszyć, gdzie są przechowywane
pieniądze, spełzły na niczym.
***

Trzynastego października 2010 roku, w samo południe, blokiem


w Raciborzu, gdzie małżeństwo K. mieszka na pierwszym piętrze,
wstrząsa wybuch. Rozprzestrzenia się ogień. Ludzie wybiegają na
klatkę, sąsiadka Teresy mija na schodach starszego mężczyznę, który
na pewno nie jest z tego domu. Przyjeżdża straż, odcina dopływ
gazu.
W mieszkaniu na pierwszym piętrze, na oblanym benzyną
tapczanie znajdują na pół zwęglone zwłoki kobiety z głębokimi
ranami w okolicy serca. Kobieta jest naga, leży na plecach
z podkurczonymi nogami. W jej kroczu tkwi stopiona plastikowa
butelka. Mieszkanie jest mocno splądrowane.
Ofiara to Teresa. Sekcja zwłok wykazuje, że w chwili wybuchu
pożaru jeszcze żyła, przez jakiś czas krztusząc się krwią i wdychając
tlenek węgla. Oszczędności z domu nie zginęły, choć morderca
szukając nerwowo pieniędzy, powyrzucał wszystko z szafy. Teresa B.
wolała zginąć, niż ujawnić kryjówkę.
Rusza machina śledcza. Policja zatrzymuje męża ofiary. Ma alibi.
Trzynastego października wcześnie rano na klatce minął się
z sąsiadem, któremu wspomniał, że bezpośrednio po pracy jedzie do
klienta, a potem przypilnować domu rodziców, gdyż wyjechali
z wizytą do córki w Niemczech. Będzie tam nocował.
Klient potwierdza obecność stolarza. Pewien cień na wersję męża
Teresy rzucają zeznania lokatorki tego bloku, sąsiadki, do której
12 października wieczorem dochodziły przez ścianę odgłosy kłótni
z mieszkania państwa B. Mąż ofiary przyznał, że doszło do sprzeczki
z żoną. Teresa miała pretensje o wydanie ich wspólnych pieniędzy
na paliwo. A były odłożone na łazienkę.
Policjant pyta, czy ktoś może potwierdzić, że Kazimierz K. spędził
noc z 12 na 13 października w domu rodziców. Podejrzany podaje
nazwiska sąsiadów, którzy widzieli go wieczorem w obejściu, co
wystarcza, aby zwolniono go z aresztu.
Nie zagrzewa też miejsca w celi drugi podejrzany Wiesław B.
Wyjaśnia bowiem, że feralnego dnia przed południem był w Zabrzu.
Żona może potwierdzić, telefonował do niej z drogi. Po południu
odebrał ją z pracy i poszli do baru na obiad, a następnie do cyrku.
Spędzili bardzo miły wieczór. Czy taką pogodę ducha może mieć
ktoś, kto kilka godzin wcześniej popełnił straszne morderstwo?
Tymczasem śledczy otrzymują wiadomość, że w mieszkaniu ofiary
na jednym z kurków gazowych znaleziono plamę krwi, której
zbadanie wykazało DNA Wiesława B. Ponadto, na nagraniu
z monitoringu na raciborskiej stacji benzynowej kilkanaście minut
przed zabójstwem widać go napełniającego benzyną dwa
pięciolitrowe pojemniki. A przecież mówił, że w tym czasie był
w Zabrzu!
Kiedy śledczy chcą ponownie przesłuchać Wiesława B., nie ma go
już w kraju. Żona informuje, że wyjechał za pracą do Anglii.
Policjanci nie mówią jej o nowych tropach. Martę B. zresztą to
niezbyt interesuje; odkąd zwolniono męża z aresztu odetchnęła, że
jest on poza podejrzeniem. Kobieta opłakuje śmierć przyjaciółki.
Mieszkający w Anglii B. bardzo się interesuje, co raciborskie
gazety piszą o morderstwie w bloku. Choć nie znalazł pracy, nie chce
wracać. Namawia żonę, aby się do niego przeprowadziła. Marta
jeszcze nie zdążyła przemyśleć tej propozycji, gdy niespodziewanie
pod koniec zmiany spotyka męża pod fabryczną bramą. Wrócił. Stoi
koło dopiero co kupionego, używanego samochodu. Niestety, jest
bez grosza, wszystkie ich oszczędności się rozeszły.
Po drodze zatrzymuje ich policja na rutynową, jak sądzi kobieta,
kontrolę. Okazuje się, że kierowca ma we krwi alkohol, biorą go na
przesłuchanie. Tam B. dowiaduje się, że chodzi nie tylko
o prowadzenie po pijanemu. Sąsiadka zamordowanej rozpoznała na
zdjęciu owego nieznanego jej mężczyznę, który w chwili wybuchu
zbiegał z pierwszego piętra w kierunku wyjścia. Był to Wiesław B.
Ponownie przesłuchiwany nie przyznaje się do obecności
w miejscu zbrodni 13 października. Przed południem, jak już mówił,
był w Zabrzu u swego kolegi. Eugeniusz S. może to poświadczyć. Ale
ten nie zamierzał trzymać sztamy z kumplem spod celi. Ujawnia,
że B. telefonicznie poinformował go, że do niego jedzie. Nie dotarł,
natomiast namawiał go do kłamstwa dla zapewnienia sobie alibi. B.
nawet wtedy nie traci zimnej krwi. Koledze z Zabrza zarzuca
kłamstwo ze strachu, że policja wywęszy jego nielegalny handel
tytoniem. Przesłuchującym wyjaśnia, co robił na stacji
benzynowej: „Tankowałem do pojemników, bo chciałem sprawdzić,
ile pali moja dopiero co kupiona mazda”.
Zarządzono eksperyment procesowy, podczas którego policjanci
sprawdzają, ile minut zajmuje w przedpołudniowym szczycie
dotarcie ze stacji benzynowej (na której zarejestrowano moment
odjazdu B.) na miejsce tragedii. Okazało się, że sprawca zdążyłby
zaparkować koło bloku przed godziną dwunastą.
Wiesław B. trafia do aresztu.

***

Dopiero po zatrzymaniu męża Marta dowiaduje się, za co


naprawdę jej ukochany spędził w więzieniach ponad 30 lat. Przed
ślubem wmawiał jej, że były to tylko kilkuletnie wyroki za oszustwa
i kradzieże samochodów. Prokurator pokazał jej akta sprawy
zabójstwa w 1993 roku młodej kasjerki z bytomskiego PKS-u. Ktoś
włamał się do jej mieszkania, bo wiedział, że nazajutrz zamierza
kupić telewizor, ma więc w domu gotówkę. Broniąc się, podrapała
napastnika. Wyskrobiny spod paznokci zamordowanej ujawniły DNA
Wiesława B. W noclegowni, gdzie B. wówczas miał swój kąt,
znaleziono przedmioty pochodzące z mieszkania ofiary: odtwarzacz
wideo, 17 kaset magnetowidowych, kożuch. A także zakrwawione
spodnie. Sąd skazał B. na 15 lat. To był piętnasty wyrok w jego życiu.
Marta – wbrew temu, o czym ją zapewniał – nie była też pierwszą
jego żoną. Przedtem już dwa razy brał ślub – dziwnym zbiegiem
okoliczności te kobiety i ich dzieci ginęły w wypadkach
samochodowych.
Mimo tak szokujących dowodów Marta B. nadal nie wierzy, że
Wiesiu mógł zamordować jej przyjaciółkę. Ale w miarę ponawianych
przesłuchań, przypomina sobie szczegóły świadczące przeciwko
mężowi. Na przykład w cyrku, dokąd poszli wieczorem
13 października, zauważyła u niego świeże zadrapania na policzku.
Tłumaczył je zacięciem się podczas golenia. Ale przecież rano, gdy
wyszedł z łazienki, skaleczenia nie było… Dręczy ją też myśl –
i w końcu powiedziała o tym policjantce – o butelce w ciele
Teresy: „Ona była bardzo wstydliwa. Czasem, gdy w czwórkę coś
wypiliśmy, Kazik jej przygadywał, że w łóżku jest zimna jak ryba.
Mój Wiesiu głupio żartował, że jakby jej tam wsadzić butelkę, toby
pomogło. Ja się gniewałam, to nie było na poziomie”.
Z aresztu Wiesław B. wysyła do prokuratora list, w którym nadal
nie przyznając się do morderstwa, rzuca podejrzenie na swego
szwagra: „Po przeczytaniu zeznań Krzysztofa W. uznałem, że
powinienem się do nich odnieść. Ja miałbym z tym pajacem porywać
kobietę z przystanku? Ależ to bzdura! W. poznałem w więziennej
kaplicy; wszyscy się od niego odsuwali, bo był kapusiem. Po wyjściu
na wolność spotykałem się z nim, bo cóż, rodziny się nie wybiera.
Wielokrotnie namawiał mnie na łatwy zarobek, znaczy się skok. Nie
ja jego, ale on mnie. Na przykład zaproponował, że w jego bloku
mieszka kobieta, bodaj ma na imię Agnieszka, która trzyma
w bieliźniarce 70 tysięcy złotych i czy w to wchodzę. Wyśmiałem go.
Nie chcę niczego sugerować, ale proszę bliżej się przyjrzeć temu
osobnikowi. On dla pieniędzy jest w stanie zamordować każdego”.
Prokurator decyduje się jednak postawić zarzuty Wiesławowi B.

***

Przed sądem oskarżony B. wielokrotnie modyfikuje linię obrony,


dostosowując ją do faktów, które poznawał w miarę procesu.
Z wyjaśnienia, że był u kolegi w Zabrzu, wycofał się, gdy dowiedział
się o zapisie monitoringu na stacji benzynowej i namierzeniu
logowania jego telefonu.
Jako prawdziwego zabójcę wskazuje Kazimierza K., który miał
motyw – chciał się pozbyć żony i wprowadzić do mieszkania
kochankę o imieniu Wioletta.
– Niech pan sędzia zapyta, z kim Kazik spędził noc z 12 na
13 października. Przypuszczenie samo się nasuwa – dodaje.
Policja dociera do tej kobiety. Bardzo młoda, o sprawności
intelektualnej na pograniczu upośledzenia, początkowo wypiera się
intymnej znajomości ze stolarzem, potem potwierdza. Tak, spotyka
się z Kazikiem, on nie kochał żony, sama słyszała, jak się z nią kłócił
przez telefon. A po odłożeniu słuchawki wykrzykiwał, że ma tego
wszystkiego dość i albo ją spali, albo sam sobie coś zrobi. To było
w nocy z 12 na 13 października.
Ponownie przesłuchany Kazimierz K. początkowo zaprzecza, że
zdradzał żonę. W pewnej chwili decyduje się na wyznanie intymne:
– Nigdy nie doszło między nami do zbliżenia. Ona tego nie
potrzebowała. Dlatego w końcu znalazłem sobie inną kobietę. Ale ja
kochałem Teresę – mówi z płaczem.
Obecna na rozprawie Wioletta też ociera łzy, a następnie
przyznaje się do kłamstwa: nigdy nie słyszała kłótni Kazika z żoną.
Groźby o spaleniu wymyśliła pod wpływem sugestii w liście, jaki
przyszedł z aresztu od pana Wiesia.
Wiesław K. kolejny raz zmienia wyjaśnienia, zapowiadając, że tym
razem powie całą prawdę. Otóż 13 października 2010 roku był
w bloku ofiary, ale tylko na klatce. Bo poprzedniego dnia, gdy ją
odwiedził pod nieobecność męża, poprosiła o kupno specyfiku na
pobudzenie erotyczne. Miała z tym problem, a obawiała się, że
nieusatysfakcjonowany mąż zacznie szukać kobiet na mieście.
– Kupiłem, co chciała i gdy nazajutrz z tym artykułem stałem pod
jej drzwiami, usłyszałem huk. Przestraszony zbiegłem na dół. Na
schodach minąłem jakąś kobietę, o coś pytała, ale nie zrozumiałem.
Wybiegłem na podwórko do samochodu. Jechałem bez celu, dopiero
za miastem zorientowałem się, że jestem na drodze do Zabrza.
Zatrzymałem się, zakupy w sex-shopie wyrzuciłem do rowu. Wiem,
że trudno będzie dać mi wiarę z uwagi na moją przeszłość. Ale coraz
gorzej się czuję, nie wiem, czy dożyję końca tego procesu. Dlatego
postanowiłem wyjaśnić wszystkie wątpliwości.
A skąd krew Wiesława B. na kurku gazowym w mieszkaniu
przyjaciółki jego żony?
Oskarżony ma gotowe wyjaśnienie. Gdy dzień przed tragedią
odwiedził Teresę, poprosiła go, aby zgasił gaz w kuchni. Dotykając
pokrętła, skaleczył się, dlatego została tam kropla krwi.
Benzyna w kanistrach? Trzynastego października, jadąc do
przyjaciółki żony, zauważył, że kontrolka świeci się na czerwono. Nie
znał jeszcze dopiero co kupionego samochodu, nie wiedział, ile pali,
dlatego na stacji wziął benzynę również do pojemników.
Sąd po zanalizowaniu wszystkich dowodów nie dał wiary
wyjaśnieniom Wiesława B. i skazał go na dożywocie. Wyrok został
utrzymany w kolejnych instancjach, łącznie z Sądem Najwyższym.
***

Jeszcze przed ogłoszeniem wyroku Marta B. wystąpiła o rozwód.


– Nadal kocham męża – powiedziała na rozprawie – ale nie chcę
być żoną mordercy. Wiem, że mnie zdradzał. Nigdy sobie nie
wybaczę śmierci przyjaciółki; czuję się winna, że ją z nim poznałam.
Ponoszę też inne koszty zamążpójścia: na mój adres przychodzą
teraz wezwania z banku w sprawie kredytu pobranego bez mojej
wiedzy przez męża.
Sąd orzekł rozwód z winy obu stron. Wina kobiety miała polegać
na tym, że wstępując w związek małżeński, bezpodstawnie zaufała
narzeczonemu, nie zastanawiała się, dlaczego ponad 30 lat spędził
w więzieniu.
KOCHA, NIE KOCHA

Żywa pochodnia
– Coś mi powiedziało, aby skręcić na dróżkę – zeznał przed sądem
rolnik ze Skruszewa w powiecie wyszkowskim, który 17 sierpnia
2012 roku, szukając grzybów, znalazł w pobliskim lesie spalone
zwłoki mężczyzny. Nie podchodził blisko, bo się przestraszył, widząc
wyciągniętą w swoją stronę osmoloną rękę. Zawiadomił policję.
Po kilku miesiącach śledztwa ustalono, że był to
2
dwudziestodwuletni Abiel S. , który 4 lata wcześniej przyjechał do
Polski z Azerbejdżanu. Mieszkająca w Warszawie jego siostra – która
poślubiła Polaka Pawła B. – zeznała, że Abiel żył z dnia na dzień
i zazwyczaj na koszt kobiet. Szybko je porzucał, miał taki charakter.
Najdłużej udało się zatrzymać go przy sobie starszej o 12 lat
Rosjance, Nataszy G., która od kilku lat mieszka pod Warszawą i ma
z Abielem syna.
Podczas przesłuchania Natasza przedstawiła Abiela, jako
eleganckiego mężczyznę, poliglotę, o komputerowej wręcz pamięci,
łowcę bogatych kobiet. Wyszukiwał je na portalach internetowych.
Trudniąca się prostytucją (głównie w Niemczech)
trzydziestoczteroletnia Natasza G. odbierała wiele telefonów od
dziewczyn, które porzucone przez Abiela i ograbione z pieniędzy,
usiłowały go zlokalizować. – Stosował wypróbowaną metodę –
zeznała Rosjanka – na początku znajomości udawał, że jest bogaty.
Po kilku dniach narzeczona (szybko się oświadczał) otrzymywała
telefon, że zatrzymała go policja i potrzebuje pieniędzy na łapówkę.
Natychmiast. Nie zdarzyło się, aby któraś nie poratowała go
w potrzebie. Choćby nawet musiała się zapożyczyć. Żadna nie
wiedziała, że jej wybranek jest już żonaty z warszawianką Barbarą K.
Też nieszczęśliwą, bo po miesiącu zostawił ją w ciąży, naciągnąwszy
na 30 tysięcy złotych.
Kiedy Abiel zatrzymał się u Nataszy, wysłała z jego telefonu
esemesy do wszystkich numerów zapisanych w kontaktach komórki
z informacją, że zadały się z oszustem. Kochanek niezbyt się przejął.
Ani tym, że wystawiła jego rzeczy za próg. Po paru miesiącach – jak
zeznała – znów się spotkali i zaiskrzyło. Przepadł, kiedy pożyczyła
mu 150 tysięcy złotych.
Nowe światło na związek Nataszy G. z Abielem S. rzucił
mieszkający w Warszawie ich znajomy Gruzin, właściciel firmy
turystycznej. – To była dobrana para – poinformował śledczego. –
Ona wyszukiwała w internecie potencjalną ofiarę, zazwyczaj młodą
kobietę, a Abiel działał dalej. Natasza mogła go szantażować, bo
wiedziała, kogo oszukał.

Kiedy mówią prawdę?


Śledczy coraz więcej wiedzieli o ofierze, ale nadal nie mieli
odpowiedzi na pytanie, z czyjej ręki obcokrajowiec zginął. A od
tragicznego wydarzenia minął prawie rok. Ponownie przesłuchano
Nataszę G., która niespodziewanie zeznała:
– Wcześniej nie powiedziałam prawdy, bo bałam się, że wina za
spalenie zostanie zwalona na mnie. Nie wierzyłam, że oni mogli to
zrobić. Oni, to znaczy Paweł B. i Mirza N., Azer z pochodzenia,
z którym łączyło mnie uczucie.
Rosjanka przedstawiła taką wersję wydarzeń: wróciła z Niemiec
14 sierpnia. Zadzwonili znajomi, że Abiel jest w Polsce, znowu na
prawo i lewo pożycza pieniądze i gra w kasynach.
Piętnastego sierpnia odezwała się komórka Abiela – chciał, żeby się
spotkali. Długo czekała na niego w restauracji – upewniał się, czy
w pobliżu nie ma policji. Gdy przyszedł, poprosił, żeby mu kupiła
kartę do ładowania telefonu, bo jest bez grosza. Dała mu 100 zł.
– Potem pojechałam do Mirzy – zeznawała Natasza – który był
menedżerem w restauracji na warszawskiej Ochocie. Gdy
siedzieliśmy przy stoliku, odebrałam telefon od Abiela z prośbą, czy
może się u mnie przespać. Mirza się zgodził. Pojechaliśmy we troje
do mojego mieszkania. Abiel nie miał odzieży na zmianę, więc mu
wyprałam to, co zdjął z siebie. Nazajutrz chciał, aby go zawieźć do
galerii handlowej.
Tego dnia dzwonił do mnie Paweł B. Powiedziałam o wizycie jego
szwagra, bo chciał, aby go zawiadomić, kiedy Abiel się pokaże. Miał
nadzieję, że ten odda mu pożyczone pieniądze. Wieczorem
siedzieliśmy we trójkę przy kolacji, gdy przyjechał B. Wszedł do
salonu, a ja pobiegłam na piętro ubrać się, gdyż byłam w szlafroku.
Dochodziły mnie odgłosy jakby szarpaniny, potem ucichło. Jak
zeszłam na dół, już ich nie było.
Przesłuchano Mirzę N. (lat 20, urodzony w Kirgistanie; bez
paszportu, dokumenty, które przy nim znaleziono, okazały się
fałszywe).
– Byłem przy tym – zeznał – kiedy 16 sierpnia w domu Nataszy
Paweł napadł na śpiącego Abiela. Uderzył go deską kuchenną, po
czym wyjął kajdanki. Na jego polecenie przytrzymałem chłopaka,
a B. go zakuwał. Mówił, że w ten sposób łatwiej będzie dostarczyć
oszusta policji.
W samochodzie Pawła, którym jechaliśmy, śmierdziało benzyną.
Bałem się o swoje życie, chciałem wysiadać. On wyrzucił mnie
w połowie drogi koło jeziorka w Kobyłce; zadzwoniłem do Nataszki,
żeby przyjechała po mnie. W jej domu zauważyłem, że nie mam
komórki. Potem odezwał się Paweł, że zostawiłem telefon
w samochodzie, wkrótce go przywiezie. Podczas połączenia
słyszałem w tle głos Abiela.
Następnego dnia B. przyjechał do mnie do restauracji. Żądał, aby
w razie przesłuchania na policji odpowiadać, że o niczym nie wiem.
Oddał telefon, ale bez karty. Nie wiedziałem, że Abiel nie żyje.
Przesłuchano Pawła B. (lat 50, z wykształcenia ekonomista):
– Nie prosiłem Nataszy, aby dała mi znać, gdy Abiel będzie
w Polsce. Szwagier nie miał u mnie długów, słyszałem natomiast, że
był winien pieniądze tej Rosjance. Nie miałem powodu bić go
kuchenną deską. Kajdanki przyniósł Mirza z sypialni. Gdy Abiel spał,
został przez nas troje skrępowany i wyprowadzony do samochodu.
Mirza kazał mi zabrać bak z paliwem. Wszystko to odbywało się na
jego komendę. Natasza została w domu, żeby zmyć krew na
tapczanie.
W trakcie jazdy zażądaliśmy od Abiela, aby oddał pieniądze swoim
dłużnikom. On tłumaczył się, że jest bez grosza. Zjechaliśmy do lasu.
Tam Mirza skrępował Abielowi ręce i zadał trzy ciosy nożem. Potem
kazał mu uklęknąć, a mnie podać kanister z benzyną. Widziałem, jak
lał paliwo na chłopaka. Byłem sparaliżowany strachem, dlatego nie
zareagowałem. Potem kazał mi wrócić do samochodu. Abiel, cały
w ogniu, przeraźliwie krzyczał. Mirza przybiegł, krzyknął
„odjeżdżamy”, zapuściłem motor. Gdy wyjechaliśmy na główną
drogę, zobaczyłem samochód czekającej na nas Nataszy.
Kolejne przesłuchanie Rosjanki:
– Nie pomagałam skrępować Abiela. W moim domu nikt go nie
bił. Sam wstał z kanapy i wyszedł na podwórze z Pawłem i Mirzą, aby
odetchnąć świeżym powietrzem, porozmawiać. Potem wsiedli do
samochodu. Kilka godzin później zabrałam Mirzę z drogi koło
Kobyłki, gdzie przywiózł go Paweł. Podałam mu przez okno
samochodu telefon, który zostawił u mnie. Zapytałam Mirzę, gdzie
Abiel. Nie odpowiedział, tylko mnie przytulił. Nie pamiętam, czy
było czuć od niego benzynę. Byłam pewna, że Abiel następnego dnia
przyjedzie po swoje rzeczy. O jego śmierci dowiedziałam się
w grudniu 2012 roku.
Badanie wariografem przesłuchiwanej prowadzi biegłych do
wniosku, że nie mówi ona prawdy.
Prokurator wystąpił do sądu o tymczasowe aresztowanie trojga
podejrzanych.

Mów, co ci każę
Z aresztu Mirza N. wysyła do Nataszy gryps. Służba więzienna
z łatwością przechwytuje tę wiadomość. Czy osadzonemu zależało
na tym, aby wpadła ona w ręce prokuratora?
Mirza napisał: „Cześć. Ja rozumiem Pawła, choć on jest dla mnie
nikim. Zabił, a teraz się wypiera, żeby nie dostać 25 lat. Ale co z tobą
kurwa, co ja ci zrobiłem? Czy ja cię też okradałem? Wkrótce będą
konfrontacje – mów prawdę, ja wiem, że z Pawłem umówiliście się,
żeby wszystko zwalać na mnie. Opamiętaj się”.
Kolejna przechwycona korespondencja:
„Cześć Natasza. Co u Ciebie? Ja na razie się trzymam. Zmieniłem
wszystkich adwokatów. Pierwszy powiedział, że nie jestem Polakiem,
więc dostanę największy wyrok, inni rozmawiali za moimi plecami
z prokuratorem. On chce 50 tysięcy złptych łapówki ode mnie, żeby
prowadzić śledztwo w pożądanym kierunku.
Paweł na 100 proc. dał łapówkę, ale najważniejsze, że jest
Polakiem, więc dostanie mniej niż my, jeśli będziemy mówić różnie.
W liście, który dostała A. (i miała ci przekazać), pisałem, co było
w moim zeznaniu: ty byłaś w mieszkaniu, gdy skrępowaliśmy Abiela.
Potem trochę zeznania zmieniłem. […] Co do nagłego zaśnięcia
Abiela podczas kolacji. W sądzie zeznam, że ty wprawdzie
powiedziałaś mi, żebym nie jadł tego, co on dostał na talerzu, ale nie
widziałem, żebyś coś dosypywała. Teraz wyjaśniaj, że być może coś
takiego mówiłaś, ale chodziło o to, że przygotowujesz potrawy
z wieprzowiną, a ja jestem muzułmaninem. Ale sama dokładnie nie
pamiętasz (podkreślone), czy dosłownie się wyraziłaś, żebym nie jadł
tego samego, co Abiel.
Jeśli chodzi o rozmowy przez telefon. Tamtej nocy, gdy jechałem
z Pawłem i Abielem, zadzwoniłem do ciebie, a ty powiedziałaś,
wypierdalaj z tego samochodu. Powiesz w sądzie, że tak
powiedziałaś, bo byłaś zaskoczona, że się zabrałem z nimi. (Gdy
wyjeżdżaliśmy, byłaś na piętrze). Drugi mój telefon do ciebie był
taki, że ja cię informuję, że jestem obok jeziorka w Kobyłce. Sam na
drodze, bo oni pojechali dalej. I odpowiedziałaś: czekaj na mnie,
zaraz przyjadę. Tutaj już niczego nie zmieniaj. Robimy tak: mówisz,
że nad jeziorem byłem sam, ale kiedy podjeżdżałaś, widziałaś
samochód Pawła. W środku nieoświetlony, nie mogłaś więc dojrzeć
Abiela. Nie zatrzymałaś się, bo szukałaś mnie, wiedząc, że jestem
gdzieś nad jeziorem.
Teraz, co do nocy zabójstwa. Po powrocie znad jeziora uzgodniłem
z B., że przywiezie mi mój telefon zostawiony u niego
w samochodzie i poszedłem spać. Ty długo nie mogłaś zasnąć.
(Czytałem w zeznaniach, że się martwiłaś). Powiedz (to bardzo
ważne), że w nocy usłyszałaś samochód pod oknem, poznałaś, że to
Pawła. Pewnie przywiózł Abiela, pomyślałaś, ale to się okazało
nieprawdą, on tylko oddał ci dwa telefony. Nie wiedziałaś, który jest
mój, a który Abiela. Pytałaś Pawła, gdzie jest Abiel, a on na to:
Pogadamy jutro. Zaproponowałaś, abyśmy się spotkali u mnie
w restauracji. I poszłaś spać. Ważne: Ty nigdy mi nie mówiłaś o tym,
że Paweł przyjechał nocą, gdy ja już spałem. Nie wskazuj czasu, bo
mnie wkopiesz.
Teraz – 17 sierpnia rano. Ja zbieram się do pracy. Jestem zły, bo
nie mam telefonu. Nie wiem, że Paweł przywiózł go nocą. O godzinie
11 wstałaś z łóżka, dałaś mi telefon, myślałaś, że to mój. Ja
poznałem, że Abiela. Wtedy powiedziałaś: Weź go ze sobą, a jeśli nie
będzie ci potrzebny, wyrzuć. (Musisz tak powiedzieć, bo ja tak
zeznawałem). Ale powiedziałaś tak dlatego, że 2 dni wcześniej Abiel
mówił, że znowu będzie jebać ludzi na pieniądze, nie chciałaś więc,
aby do ciebie wracał na noc. Gdy 16 sierpnia zostawiliśmy go
w Promenadzie, on tam już kręcił jakąś babkę.
Zrozum, musisz tak powiedzieć, żeby twoje i moje słowa się
potwierdziły.
Wracam do 17 sierpnia. Pojechałem do pracy. W porze obiadu
przyjechałaś do restauracji, a zaraz potem Paweł. Ja go spytałem
o mój telefon, który miał białą obudowę a ten, który mi dałaś, był
w innym kolorze. W sądzie będą się pytać o kolor, dlatego gdy
popatrzysz na 2 telefony, zrób wrażenie, że usiłujesz sobie
przypomnieć, który jest czyj i wskaż na biały jako mój, tam są duże
przyciski.
W restauracji wziąłem mój telefon do ręki, zapytałem gdzie karta
SIM, bo Paweł myśląc, że to aparat Abiela, wyrzucił ją. Poszedłem na
zaplecze, do kuchni. Kiedy zostaliście we dwoje, on cię poprosił:
Nikomu nie mów, że Abiel był u ciebie w domu i że ja też tam byłem.
Teraz tak. Ja mówiłem prokuratorowi, że nie wiedziałem
(podkreślone), gdzie ty pracujesz w Niemczech. To stworzy obraz, że
nasze kontakty nie były pełne zaufania, co będzie plusem i podważy
to, że mogłaś mnie namówić do zabicia Abiela. Jakby co, to ja
spotykałem się z wieloma innymi kobietami, czyli nie byłem w tobie
zakochany. A ty lubiłaś mnie, ale wiedziałaś, że jestem młodszy i cię
porzucę. Pamiętaj, że śledztwo opiera się na tym, że ty mnie
namówiłaś do zabójstwa, a ja z powodu wielkiej do ciebie miłości
zabiłem. Taką wersję poda prokurator w sądzie.
Znaleźli u mnie dokumenty – te fałszywe. Kiedy cię zapytają, czy
wiesz, po co je wyrabiałem, powiedz, że wiesz. Wojtek miał kredyt,
chciał na te dokumenty sprzedać firmę, żeby nie płacić zobowiązań
bankowych. Ale ty mi powiedziałaś, abym w to nie wchodził.
Nataszko, pisz mi, co mam mówić ze swojej strony. Ja napisałem
zawiadomienie do CBA na prokuratora, do ambasady Kirgizji
w Niemczech, do Europejskiej Komisji Praw Człowieka. Tylko
czekam na okazję i wyślę też do Polsatu do programu «Państwo
w państwie» o bezprawiu prokuratora i sądu. Dlatego naucz się
wszystkiego na pamięć. W sądzie płacz. Im więcej, tym lepiej. Mów,
że kochałaś Abiela… Pozdrawiam z okazji walentynek”.
Notatka służbowa pracownika służby więziennej:
„Gdy osadzony Mirza N. …szedł do biblioteki, ujawniono przy nim
gryps, który zamierzał przekazać Pawłowi B.: «Nie pisz mi więcej
kurwa przez bibliotekę. Już się wpierdoliłeś, wpierdalaj się dalej lub
powiedz prawdę. Ukrywałem twoich, znasz, co oni zrobili ze mną.
Mój list do Nataszy złapany i sam sobie rozbabrałem sprawę, a ty się
nie przyznajesz. Kłamałem, że mnie tam nie było, żeby nie wydawać
twoich. Załatwiłeś nas ładnie – wyszło na to, że ja rozjebałem
Abiela. Dobrze pamiętam słowa tego blondyna z BMW, że będzie
plan A i plan B. Dlatego kazaliście mi zatrzymać telefon Abiela.
A plan B. to chyba w przypadku, gdy cię złapią i zrzucisz wszystko na
mnie, dlatego zostawiłeś swój telefon u Nataszy. Jeśli trafisz ze mną
do jednej celi nie wiem, co ci zrobię. Pamiętaj, jesteś kawałem ch…
[…] robiłem jak mi kazałeś. […] Do konfrontacji czekałem, co
powiesz. Nie przyznałeś się i teraz twoja wersja wychodzi na
prawdziwą. Ja mówiłem, że mnie tam nie było, żebyś ty sam
zdecydował się powiedzieć, kto odjebał Abiela. Natasza nawet nie
wie, że oprócz nas byli twoi ludzie. Pisałem jej, żeby wspólnie
udowodnić, że mnie tam z wami nie było, ale ty debilu zamiast
zrozumieć, to mówisz, że ja zabiłem. Ja nigdy nie powiedziałem, że
ty zabiłeś Abiela, jak zabił ten blondyn. Długo słuchałem cię, teraz
będzie inaczej, wszystko powiem prokuratorowi. Również o tym, że
w areszcie kontaktowaliśmy się, wypożyczając te same książki
z biblioteki, w których podkreślałeś pewne litery»”.
Mirza N. do prokuratora: „Chciałem pana poinformować że
wszystkie moje zeznania, które do tej pory składałem, są fałszywe,
ponieważ zostały ustalone z Pawłem B. już po zatrzymaniu go, gdy
jechaliśmy w jednym konwoju. Teraz powiem prawdę – byłem w tej
wsi, w tym lesie. […]”.
Jeszcze tego dnia Mirza N. zostaje przesłuchany. Potwierdza to, co
napisał. Wyjaśnia, że Paweł B. posłużył się swoimi ludźmi. Był
w zmowie z Nataszą, która w domu pomagała założyć Abielowi
kajdanki, zamknęła mu ręką usta, gdy krzyczał pobity przez Pawła.
Wspólnie zaprowadzili Abiela do samochodu.
– Wcześniej wyjaśniałem – zeznał Mirza N. – że Paweł miał
kanister z paliwem. Teraz to prostuję. Nie było żadnego kanistra.
W czasie jazdy on rozmawiał z Abielem o zwrocie pieniędzy. Przed
nami, mówił, jadą w BMW jego koledzy. Potem zatrzymał ten
samochód. Wyszedł z niego chudy blondyn i powiedział Pawłowi, że
się dobrze spisał, może więcej nie płacić. Nie wiem, co to znaczyło.
Potem Paweł kazał mi się przesiąść do BMW. Tam pilnował mnie
chłopak o imieniu Arek. Widziałem u niego broń w kaburze, a na szyi
znaczek policyjny. W pewnej chwili nałożył gumowe rękawiczki
i dźgnął mnie w nogę nożem. Poleciała mi krew. W lesie chciałem
wyjść z samochodu, ale Arek złapał mnie za bluzę. W kieszeni
miałem komórkę Abiela, którą dał mi Paweł. Gdy na ten telefon
zadzwoniła Natasza, pytając, gdzie jesteśmy, Arek wyjął z aparatu
kartę oraz baterię. Wyciągnął mnie z samochodu. Na zewnątrz byli
już Abiel, Paweł i blondyn. Paweł wyjął z bagażnika dwulitrową
butelkę z benzyną. Gdy Arek wylewał ją na mnie, protestował, że nie
tak było uzgodnione. Potem założyli mi kajdanki. Widziałem, jak
blondyn oblewał paliwem Abiela. Coś do siebie wykrzykiwali –
zrozumiałem, że Abiel oszukał tego blondyna. Arek kazał mi palić
papierosa. Nie chciałem, wtedy drasnął mnie w szyję nożem.
Przestraszyłem się i wypaliłem do połowy trzy fajki. Arek je zabierał
i gasił. Czwartego papierosa rzucił tuż obok Abiela, który zaczął się
palić. Uciekłem do samochodu Pawła. Abiel cały czas wył.
Gdy dojeżdżaliśmy do Warszawy, Arek zdjął mi kajdanki i oddał
Pawłowi telefony – mój i Abiela. Kazał pozbyć się samochodu.
Zadzwoniłem do Nataszy, żeby po mnie wyjechała.

Komu wierzyć?
W maju 2014 roku roku akt oskarżenia Mirzy N., Pawła B.
i Nataszy G. wpłynął do Sądu Okręgowego w Warszawie. Podane
przez N. okoliczności o udziale w morderstwie nieznanych mu
mężczyzn z samochodu BMW zostały zweryfikowane, jako wymysł
podejrzanego. W miejscu zdarzenia nie było śladów dwóch
samochodów. Zdaniem biegłych obrażenia Mirzy N., rzekomo
zadane mu przez niezidentyfikowanego Arka, nie mogły powstać
w okolicznościach przez niego podanych.
Oskarżeni nie przyznali się do zarzucanego im czynu.
Paweł B. na pytanie sędziego, dlaczego nie zawiadomił policji
o oszustwach szwagra, odpowiedział, że w kulturze ojczystego kraju
jego żony obowiązuje załatwianie spraw rodzinnych bez ingerencji
organów ścigania. I on to respektował.
– Poza tym nie zdawałem sobie sprawy, że temperatura uczuć
między Mirzą a Nataszą może doprowadzić do tego, co uczynił. To
kochanek Rosjanki wszystkim kierował. On miał kajdanki, benzynę.
Mirza N. natomiast twierdził, że we wszystkim poddawał się
Polakowi. Wierzył, gdy ten mówił, że zawiozą Abiela na policję.
Później podejrzewał, że Natasza była w zmowie z B., bo zadzwoniła
po niego, gdy Abiel usnął, po dosypaniu mu czegoś do jedzenia.
Sugestie prokuratora, że zamordował byłego kochanka Nataszy
z zazdrości o prostytutkę są bezpodstawne, bo nic do niej nie czuje.
Sąd czeka mozolne weryfikowanie wszystkich zeznań złożonych
w śledztwie, zwłaszcza tych odwoływanych. Pytanie – kto i kiedy
kłamał – cały czas wisi w powietrzu.
W mowach końcowych prokuratora i adwokatów padło wiele słów
o miłości.
Prokurator, domagając się dla każdego z oskarżonych kary 25 lat
więzienia, twierdził, że wszyscy tak samo odpowiadają za
popełnienie okrutnego morderstwa. Oskarżonych różnił tylko
motyw. Paweł B. i Natasza G. postanowili pozbyć się Azera, bo był im
winien dużo pieniędzy i swym nieodpowiedzialnym zachowaniem
stwarzał różnego rodzaju problemy. Mirza N. kochał Nataszę i chciał
jej pomóc. Poza tym był zazdrosny o Abiela S., jej byłego partnera.
Obrońca Pawła B. eksponował wpływ, jaki na postępowanie jego
klienta miała odmienna niż w Polsce kultura plemienna ludów
Kaukazu, skąd pochodziła ofiara. W rodzinnych stronach
ofiary, szwagra oskarżonego, konieczność dania nauczki – jak się
wyraził mecenas – krnąbrnemu członkowi klanu załatwia się bez
ingerencji policji. Osobiście Paweł B. nie miał motywu, aby
pozbawiać brata swej żony życia. W śledztwie nie uzyskano
pewności, czy rzeczywiście Abiel S. był winien sprawcom dużą sumę
pieniędzy. B. chciał tylko postraszyć kompromitującego go członka
rodziny.
Adwokat wnosił o uniewinnienie Pawła B. lub karę 2 lat
odosobnienia.
Również zdaniem pełnomocnika Mirzy N. morderstwo nie było
planowane. Oskarżeni postanowili wywieźć Abiela S. do lasu i tam
go postraszyć, ale nie podpalić. Do zabójstwa prawdopodobnie
doszło w wyniku prowokacji ofiary. Możliwe, że Abiel S. uświadomił
Mirzie N., że nie jest traktowany przez Nataszę poważnie, pełni tylko
rolę chłopca do chwilowego zabawienia się w sypialni. To musiało
Mirzę zaboleć. A ponieważ jest bardzo młody, niedojrzały,
impulsywny, sytuacja w lesie wymknęła mu się spod kontroli.
Mecenas wnosił dla swego klienta o karę 2 lat pozbawienia
wolności.
Druga obrończyni Mirzy N. apelowała do kolegów adwokatów
o odrzucenie w ich toku myślenia stereotypów etnicznych,
kulturowych. Zwłaszcza negatywnych. Dowody, twierdziła, należy
ocenić wyłącznie z punktu widzenia logiki.
A co na pewno wiadomo w tej sprawie? Że w lesie byli Paweł B.,
Mirza N. i ich ofiara Abiel S. – Tylko oni? – zastanawiała się na głos
pani mecenas. Na polanie zachowały się ślady opon dwóch
pojazdów, jedne niezidentyfikowane. Były też niedopałki papierosów
trzech gatunków, choć tylko dwie osoby paliły. Może na polanie był
jeszcze ktoś inny, niezidentyfikowany przez policję? Abiel S. był
przestępcą, hazardzistą. Może miał z kimś gangsterskie porachunki.
Z kim? Na to w aktach nie ma odpowiedzi.
Nie ma też żadnego dowodu (poza opowieścią Pawła B.), że Mirza
N. był zazdrosny o Nataszę. Z zeznań świadków wynika, że to ona
zabiegała o względy znacznie młodszego partnera. To nie Mirza
potrzebował Nataszy i Pawła. Było akurat odwrotnie. Został przez
nich wykorzystany, gdyż nie był dostatecznie doświadczony
i inteligentny.
Adwokat Nataszy G. przekonywał sąd, że jego klientka nie mogła
nawet myśleć o zabójstwie Abiela S., gdyż był on miłością jej życia,
ojcem ich dziecka. Natasza G. godziła się tylko na to, aby „dać
Abielowi S. parę kopów”. Ślady krwi znalezione w jej mieszkaniu nie
świadczyły o pobiciu ofiary; S. często krwawił z nosa.
Sąd Okręgowy w Warszawie w pięcioosobowym składzie
(przewodniczący Marek Celej) wydał wyrok. Mirza N. został skazany
na 25 lat więzienia, Paweł B. na cztery lata, Natasza G. – na trzy.
W uzasadnieniu wyroku sędzia Celej omówił najważniejsze
ustalenia postępowania procesowego. Po zweryfikowaniu wszystkich
dowodów, sąd nie miał wątpliwości, że rzekomy niezidentyfikowany
blondyn z BMW to wymysł Mirzy N. W ławie oskarżonych siedzą
właściwi sprawcy.
Ta trójka omawiając w restauracji zachowanie notorycznego
oszusta, żigolaka Abiela S., postanowiła dać mu nauczkę. Plan był
taki: zakuty w kajdanki Abiel zostanie nocą wywieziony przez
Pawła B. i Mirzę N. do lasu w Kamieńczyku, skąd poturbowany i dla
postraszenia oblany benzyną sam wróci do Warszawy.
Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Kiedy dojechali na
polanę, Mirza zdjął Abielowi kajdanki i odszedł z nim kilkanaście
metrów w głąb lasu. Paweł B. usłyszał głuche uderzenie; był
przekonany, że jak uzgodnili w restauracji, Abiel dostaje kopniaki.
Mirza N. krzyknał do B., aby mu podał karnister z benzyną. Kiedy B.
wracał do samochodu, kątem oka dostrzegł za sobą płomienie. Ale
nie pobiegł w tamtą stronę, tylko uruchomił silnik i szybko odjechał
z Mirzą. Następnego dnia jakby nigdy nic poszedł do pracy. Podobnie
zachował się N. Natasza G. wyjechała do Niemiec.
W ocenie sądu zachowanie Mirzy N. nie miało znamion czynu
nagłego, jak to określa kodeks karny. Morderca Abiela S. miał czas,
aby ochłonać, odstąpić od swego zamysłu. Nie zrobił tego, bo
postanowił go zabić.
Pozostaje pytanie: Dlaczego? Osobiście Mirza N. nie znał Abiela S.
Ale chciał się pozbyć ewentualnego konkurenta do sypialni jego
kobiety. Z Nataszą G. łączyło go uczucie – bardziej seks niż
romantyczny poryw. – Jakim trzeba być człowiekiem – zauważył na
koniec sędzia Marek Celej – żeby z rozmysłem zadać komuś
drugiemu trzy ciosy nożem, jeszcze żywego podpalić i uciec przed
ostatnim krzykiem ofiary?

Za kraty do końca życia


Muszę wam coś ważnego powiedzieć. Zbiórka wieczorem u Mirka I.
3
Esemes tej treści od Zbigniewa D. wyświetlił się 5 kwietnia
2006 roku na ekranach telefonów kilku osób. Wszyscy znali się ze
spotkań w parafii jednej z dzielnic Warszawy. Śpiewali tam
w kościelnym chórze, latem wyjeżdżali na oazowe rekolekcje
organizowane przez wikariusza Piotra Sz. D. był najstarszy w tym
gronie, już czterdziestoletni, właściciel kilku sklepów ze sztuczną
biżuterią. Oficjalnie żonaty, w rzeczywistości od kilku lat
w separacji, ojciec osiemnastoletniej Oli.
Na nagle zwołane spotkanie przyjechał z córką. Wyglądał na
bardzo zdenerwowanego, trzęsły mu się ręce.
– Zostałem wczoraj porwany przez Mariusza, któremu pomagał
Krzysiek Rz. – powiadomił obecnych. – Skrępowali mi ręce taśmą,
zakleili oczy, jeszcze teraz mnie szczypie. Pokazał zaczerwienienie
na czole.
Gdy ucichły okrzyki zdumienia, przerażenia, zasypali go
pytaniami, jak to się stało. Wszyscy znali Mariusza B. Jako nastolatek
skłócony z matką wyjechał z rodzinnego Pułtuska. Zbigniew D.
wypatrzył go, bezdomnego, na warszawskiej ulicy. Ubrał, nakarmił
i dał dach nad głową – Mariusz zamieszkał razem ze Zbigniewem D.
i jego żoną Małgorzatą. Gdy się okazało, że ładnie śpiewa, trafił do
chóru parafialnego. Mariusz był młodszy od Małgorzaty D. o 14 lat.
Po dwóch latach oboje opuścili dom Zbigniewa, bo urodziła im się
córka Wiktoria.
– Z telefonu Gośki – relacjonował w czasie wieczornego spotkania
ciągle roztrzęsiony Zbigniew D. – dostałem esemesa, że prosi, abym
podjechał w pobliże jej mieszkania, ma do omówienia bardzo pilną
sprawę. Stawiliśmy się tam z Olą. Przed blokiem czekał Mariusz
i jego kuzyn Krzysiek Rz. Mariusz powiedział, że Gośka jest
przesłuchiwana na komisariacie, nie wiadomo, o co chodzi, trzeba
tam jechać. Wsiedliśmy do samochodu Mariusza, ale zamiast na
policję, on nas zawiózł do mojego mieszkania w Starej Miłosnej,
tego pustego, czekającego na remont po wyprowadzce Gośki. Tam
nas rozdzielili z Olą. Mnie wprowadzili do pokoju z zasłoniętym
oknem. Mariusz przystawił mi pistolet do skroni, a Krzysiek celował
nożem w brzuch. Skończyło się na kilku kopniakach.
– Ale dlaczego? – pytali słuchający.
– Mariusz chciał, abym spłacił Gośce połowę wartości mieszkania
w Starej Miłosnej, konkretnie dwieście tysięcy złotych. Potem mnie
rozwiązali, nawet się z nimi napiłem. Jednak o powrocie do
Warszawy nie było mowy, bo następnego dnia rano miał przyjechać
umówiony przez Mariusza agent od ubezpieczeń, żebym podpisał
polisę na życie. Dwa miliony złotych z przeznaczeniem dla Gośki,
gdyby coś mi się stało.
– Nie mów, że podpisałeś! – krzyknął ktoś spośród uczestników
spotkania.
– Podpisałem, dałem też agentowi trzy tysiące złotych na koszty
spisania umowy. Żeby była prawomocna, muszę jeszcze zrobić
badanie stanu zdrowia.
Zdziwienie, zaskoczenie na twarzach znajomych.
– Zrozumcie – włączyła się Ola. To był szantaż.
Spotkanie skończyło się tuż przed północą. Potem wszyscy
pojechali tam, gdzie zwykle się bawili – do klubów gejowskich. Ola
z nimi.
Ale Zbigniew D. nadal był roztrzęsiony, powtarzał, że Mariusz jest
w zorganizowanej grupie przestępczej i może dojść do dramatu.
Następnego dnia Mirek I. dostał od Oli esemesa: Pisz do mnie tak,
żeby się nie zorientowali, że o wszystkim wiesz. Nie rozumiał o co
chodzi, więc na wszelki wypadek unikał korespondowania za
pomocą komórki.
Przez kilka dni był spokój. Dziewiątego kwietnia Mariusz B.
zaprosił Zbigniewa D. i Olę na dzień następny na wspólną kolację
w mieszkaniu przy ulicy Dzielnej, które zajmowali z Małgorzatą.
Miała to być niespodzianka dla oficjalnie ciągle jeszcze żony
Zbigniewa. O godzinie 18.24. Mirosław I. dostał od Oli esemesa:
Wiesz że on może na początek specjalnie tak zrobić że mamy w domu
nie będzie, żeby sprawdzić, czy się przestraszę. Boję się. Ustalmy jakieś
hasło.
Dokładnie o 19, czyli w chwili, gdy biesiada miała się zacząć,
zaniepokojony I. zadzwonił do Zbigniewa D. z pytaniem, czy
wszystko w porządku. Ten odpowiedział, że są z Olą gdzie indziej,
w domu Mariusza w Wyszkowie, ale wszystko jest w porządku. Będą
tam nocować, do Warszawy wrócą następnego dnia rano.
Jedenastego kwietnia Mirosław I. usiłował skontaktować się
z numerem telefonu Zbigniewa D. Dopiero w południe, po wielu
nieudanych próbach usłyszał głos przyjaciela. – Brzmiał – zeznał
potem na policji – sztucznie. Słowa: „Wszystko w porządku, zaraz
będę jechać” wypowiadane były jakby przez robota. Na prośbę, aby
do telefonu dał Olę, Zbigniew D. rozpłakał się i połączenie zostało
przerwane.
Cztery godziny później Mirosław I. odebrał sygnał z komórki Oli.
Oddzwonił. Dziewczyna zapewniała, że zaraz będą wracać, już nie są
tam, gdzie byli przedtem. Powtarzała to zagadkowo brzmiące zdanie
powoli, jakby usiłowała zapanować nad drżeniem głosu, co się jej nie
udało.
Za chwilę ponownie puściła sygnał i kiedy do niej zadzwonił,
wyszeptała: – Wierzysz w to, że jakby byli obok, to bym z tobą
rozmawiała? Gdy zapytał gdzie są, nie chciała podać adresu.
Od tego momentu nie miał kontaktu z Olą i Zbigniewem D.
Piętnastego kwietnia Mirosław I. złożył na policji zawiadomienie
o uprowadzeniu tych dwojga przez Mariusza B. i Krzysztofa Rz.

Tajemnice sypialni
Rozpoczęło się śledztwo.
Na pierwszy ogień przesłuchań poszedł Mariusz B. Przedstawił się
jako site coordinator w firmie Xerox, zarobki około 2 tysiące złotych
miesięcznie. Z tych pieniędzy utrzymuje też Małgorzatę i ich
dziecko. B. zaprzeczył, aby miał coś wspólnego z zaginięciem męża
konkubiny i jej starszej córki. Nie wie, gdzie jest Zbigniew D.
Przychodzi mu do głowy, że wpadł w tarapaty biznesowe i sfingował
porwanie.
– Przypadkowo spotkaliśmy się ze Zbyszkiem gdzieś
między czwartym a szóstym kwietnia, nie pamiętam dokładnie –
zeznawał – na skrzyżowaniu przy ulicy Dzielnej. Był ze mną mój
kuzyn Krzysiek Rz. Na pytanie, co słychać, Zbyszek rozgadał się
o przeprowadzanym właśnie remoncie w jego pustym mieszkaniu
w Starej Miłosnej. Chciał, abyśmy go tam podrzucili, bo musi się
spotkać z majstrem, a chwilowo nie ma samochodu. Zgodziliśmy się.
Na miejscu Zbyszek wyciągnął butelkę i przy drinkach trochę się
pogadało. Ale nie bardzo, bo on ciągle gdzieś dzwonił. Dziwiło mnie,
że każdemu rozmówcy podawał inną informację, gdzie aktualnie
przebywa. Tylko Jarkowi Sz., jego aktualnemu partnerowi wyznał, że
pije ze mną kawę w domu w Starej Miłosnej.
Jeden telefon był do agenta ubezpieczeniowego. Zbyszek umawiał
się z nim na spotkanie właśnie w Starej Miłosnej. Kiedy zapytałem,
po co mu ubezpieczenie aż na dwa miliony złotych, powiedział, że
załatwił duży interes na Mazurach i kredytujący go wspólnicy
potrzebują zabezpieczenia w postaci polisy na życie.
Mariusz B. zeznał policjantom, że nie uśmiechała mu się
perspektywa bezczynnego siedzenia w domu Zbigniewa D.
w oczekiwaniu na agenta. Chciał już wracać do Warszawy, ale D.
prosił, aby został jeszcze chwilę, on załatwi sprawę i wrócą razem,
wszak jest bez wozu.
– Tak się stało, wysadziłem Zbyszka koło „Smyka”. – B., jeszcze
nie podejrzany, nie zamierzał rozgadywać się przed śledczym. –
Zbyszek żegnając się, zapowiedział, że niedługo się odezwie. Rzucił
nawet niezobowiązująco, że może kiedyś wspólnie z Gosią i jej
córkami zjemy obiad. Od tamtej pory już go nie widziałem.
Poproszony o bliższą charakterystykę zaginionego Zbigniewa D.
przedstawił go jako dobrze prosperującego właściciela stoisk ze
sztuczną biżuterią i firmy, zajmującej się pośrednictwem
w udzielaniu kredytów. D. prowadził ją z pewnym Arturem, podobnie
jak on, gejem. Obaj są bardzo „rozrywkowi”.
– Nie można wierzyć w to, co mówi D. – uprzedzał policjantów
przesłuchiwany. – Zbyszek ma dużą wprawę w okłamywaniu osób
z otoczenia. Robi to perfekcyjnie. Jego córka, odkąd dorosła, gotowa
jest ślepo wykonywać polecenia ojca, gdyż liczy na jego kasę. Stąd
pobłażliwość dla wszystkich głupstw tatusia.
– Jakie głupstwa ma pan na myśli? – uściślał śledczy.
Mariusz B. zwierzył się ze szczególnych relacji, jakie łączyły go
z małżeństwem D. Kiedy jako szesnastoletni chłopak przyjechał do
Warszawy, dzięki Zbigniewowi dotarł do grupy oazowej przy jednej
z parafii. Akurat zaczynało się lato i opiekujący się młodzieżą wikary
Piotr Sz. wyjeżdżał z oazową grupą na wieś. Obiecał Mariuszowi
(który już wtedy pomieszkiwał z małżeństwem D.), że go zabierze.
– Na miejscu – zeznał przesłuchiwany – położono mnie w jednym
łóżku ze Zbyszkiem, tłumacząc to spartańskimi warunkami – ale
w ciemnościach on zaczął się do mnie dobierać. Na szczęście
przestał, gdy zaprotestowałem… To się nigdy nie powtórzyło.
Tego samego dnia przesłuchano Krzysztofa Rz.
Potwierdził wersję kuzyna, że przypadkowo, w drodze na zakupy,
spotkał Zbigniewa D. na skrzyżowaniu z Dzielną. Znów niepewność
co do daty – to mogło być 5 kwietnia albo dzień później. Zabrał go
samochodem do Starej Miłosnej. Nie pamiętał, po co tam jechali.
Gdy byli już w domu Zbigniewa D., Mariusz posłał go po kanapki
na stację benzynową. Kiedy wrócił z zakupami, zastał obydwu
mężczyzn spokojnie rozmawiających. Mariusz mówił, że jest
szczęśliwy z Gośką, żoną Zbyszka. Ten słuchał, robiąc drinki. Tak
popijali do godziny dwudziestej drugiej. Zbyszek poprosił
o podwiezienie go w pobliże domu towarowego „Smyk”. Rozstali się
po przyjacielsku…
– Gdy D. zaginął – przesłuchiwany uznał, że powinien to
powiedzieć na komendzie – Gośka twierdziła, że celowo się ukrył,
aby podejrzenie padło na Mariusza, gdyż w gruncie rzeczy go
nienawidził.
Krzysztof Rz. zapytany przez funkcjonariusza, czy byli we trójkę
jeszcze gdzieś, na przykład na działkach w Pułtusku, gwałtownie
zaprzeczył. Do letniskowego domku jeździł tylko ze swoją
dziewczyną Katarzyną; 13 i 14 kwietnia wybrali się tam samochodem
Mariusza, bo po zimie należało zrobić porządki, może to potwierdzić
jego ojciec.
Kolejne pytanie: – Czy widział u Mariusza B. broń?
– Nigdy, skądże. Ale 9 kwietnia, co za przypadek, dostałem od
kuzyna na urodziny plastikową imitację pistoletu na kulki – zabawkę
oddałem młodszemu bratu.
Podczas następnego przesłuchania Rz. zeznał, że w Starej
Miłosnej Mariusz B. „postraszył” Zbigniewa D. Jak bardzo, on nie
wie, bo na polecenie kuzyna wyszedł z pokoju, gdy założyli
Zbigniewowi opaskę na oczy. Chodziło o to, aby D. zrzekł się praw
rodzicielskich do Wiktorii, która oficjalnie była dzieckiem
małżeństwa D.
Przesłuchano Małgorzatę D. Zaginięcie męża niezbyt ją zmartwiło.
– To humbug – twierdziła – on teraz leży gdzieś z kochankiem nad
ciepłym morzem i śmieją się, że wycięli mi numer.
Małgorzata uważała od początku swoje małżeństwo za nieudane.
Wyszła za mąż z miłości, ale zaraz po urodzeniu córki ujawniły się
homoseksualne skłonności Zbigniewa.
– Spotykał się w tym czasie z pewnym księdzem, wówczas
klerykiem, do którego jeździliśmy do Poznania do hotelu lub on
przyjeżdżał do nas na cały miesiąc. Przy oglądaniu filmów porno
Zbigniew proponował mi współżycie z innymi mężczyznami w jego
obecności. Godziłam się, bo wtedy bardzo go kochałam. Wszystkich
naszych partnerów seksualnych mąż finansował.
Osiem lat temu przyprowadził do domu Mariusza B., wtedy
siedemnastolatka. Ten chłopak był lektorem podczas mszy.
Wielokrotnie wspólnie uprawialiśmy seks grupowy. Nikt z rodziny
nie znał tej prawdy. W tym czasie kupiliśmy dom w Starej Miłosnej.
Mariusz przeprowadził się z nami. Mąż z czasem stracił ochotę na
kontakty seksualne z tym chłopakiem, wyjechał do Włoch. Wrócił
stamtąd zarażony chorobą weneryczną, nadal traktował mnie jak
żonę, przekupywał drogimi prezentami, abym się godziła na
współżycie. Chciałam popełnić samobójstwo.
Kiedy Wiktoria miała 3 lata, Małgorzata pod nieobecność męża
przeprowadziła się do matki. Ale po dwóch miesiącach poprosiła go
o pomoc, bo na finansowe wsparcie bezrobotnego Mariusza nie
mogła liczyć. Zbigniew D. wynajął jej mieszkanie (przy ulicy
Dzielnej), które opłacał, mimo że kobieta natychmiast ściągnęła tam
ojca małej Wiktorii. Jej starsza córka Ola zamieszkała u babci.
– Kiedy ostatni raz widziała pani męża? – zapytał oficer śledczy.
– Dwudziestego siódmego lutego, to były urodziny Wiktorii. Dwa
dni wcześniej wysłał mi esemesa, że chciałby przyjść z prezentem.
– A Olę?
– Jej się zdarzało, że przez dłuższy czas nie dawała znaku życia,
buntowała się. Ostatni raz rozmawiałam z Olą jedenastego kwietnia.
Przypadkowo wykręciłam jej numer w komórce: usłyszałam radosne
„haloo”, powiedziała, że jedzie samochodem z ojcem. Nie ujawniła
gdzie. W tle słychać było muzykę.
Następnego dnia odezwała się właścicielka mieszkania
z pretensją, że mąż spóźnia się z zapłatą za wynajem. A 13 kwietnia
na telefon Mariusza zadzwoniła jego mama, że policja nas poszukuje
w sprawie zaginięcia Oli i Zbyszka.

Miej oczy otwarte


Osiemnastoletnia Ola, uczennica liceum plastycznego, od trzech
lat miała chłopaka, Piotra W. Wychowana w domu, gdzie rodzice, nie
krepując się, uprawiali seks grupowy z nastolatkiem, nie miała
zahamowań w tej sferze. Jak zeznała jej znajoma z portalu lover.pl
Ola była tam częstym gościem (nick malaandaluzja). Szukała –
z powodzeniem – partnerek do łóżka dla siebie i swojego chłopaka.
Niespokojna, niepogodzona ze sobą, miała skłonności do
samookaleczeń; w szkole robiła to nawet za pomocą cyrkla.
Zdaniem psychologa badającego w śledztwie Mariusza B.
najprawdopodobniej również z tym mężczyzną łączyły Olę więzi
o charakterze seksualnym.
Gdy 5 kwietnia jej ojciec skrzyknął znajomych na spotkanie,
dziewczyna wysłała Piotrowi zagadkowego esemesa: Nie mogę ci
wszystkiego mówić, ale miej oczy otwarte. Spotkamy się u Mirka I.
Ola od wyjazdu do Starej Miłosnej panicznie się czegoś bała;
6 kwietnia napisała swojemu chłopakowi: Nawet nie wiesz w 1/3 jak
wielka jest presja. Gdy Mariusz B. 10 kwietnia zaprosił Olę z ojcem na
Dzielną, Piotr o godz. 23.00 dostał od niej esemesa. Jest wszystko OK.
najdroższy. Jutro mam ostry zapieprz w szkole. tęsknię.
Piotr W.: – Zasnąłem, nad ranem obudził mnie hałas, ktoś rzucał
patykami w szybę. W komórce wyświetliło się
osiemnaście nieodebranych połączeń, wszystkie od mojej
dziewczyny. Ostatni: Będę za 10 minut, błagam, obudź się. Kocham
cię. Wyjrzałem przez okno. Ola prosiła, żebym ją wpuścił do
mieszkania.
Położyliśmy się spać. Ona była przerażona, musiała się wypłakać.
Dowiedziałem się, że wcale nie ucztowali na Dzielnej, gdyż Mariusz
z Krzyśkiem pod przymusem zawieźli ich na działki koło Pułtuska.
Późnym wieczorem ubłagała go, aby ją przywiózł do mnie, bo musi
zmienić bieliznę. B. zgodził się pod warunkiem, że nazajutrz
o godzinie 14.00 stawi się w mieszkaniu przy Dzielnej. Nie chciała
tam jechać, ale z jakichś powodów nie potrafiła powiedzieć: nie.
Umówiła się z Piotrem, że jeśli napisze mu esemesa „dobrze”, to
będzie znaczyło, że jest problem, „Ok.” – w porządku, „super”, że
jest bardzo źle.
Ostatni raz widział ją, gdy dzwoniła na domofon mieszkania matki
i Mariusza B. przy Dzielnej. O godzinie 16.59 otrzymał esemesa:
Kochanie moje maleństwo wszystko w porządku przedłużyło się trochę
jak załatwimy to przyjadę. To nie był jej styl. Nigdy tak nie pisała.
O 17.05 wysłał esemesa z pytaniem (bo jej telefon nie
odpowiadał), kiedy wróci. Natychmiastowa odpowiedź: Wieczorem
kochanie akcja się przedłużyła, ale nie ma problemu. Zdziwił się, że nie
używała umówionego szyfru.
O 22.41 otrzymał od niej kolejną wiadomość: Spotkajmy się
u Mirka I. godzina 23. Mimo późnej pory wybrał się do ich wspólnego
przyjaciela. Ale w połowie drogi dostał esemesa: Mój piękny, będę
u ciebie o 24. Zawrócił więc. Czekał pod blokiem do pierwszej w nocy.
Nie pojawiła się. Jej telefon był wyłączony. Nigdy więcej już się nie
odezwała.
Po kilku dniach zadzwoniła Małgorzata z pytaniem, co się dzieje
z Olą, bo dawno jej nie widziała. Był zaskoczony.
– Przecież pojechała do was na Dzielną, na proszony obiad. Sam ją
odstawiłem pod klatkę.
– Pierwsze słyszę. Tego dnia w południe byłam z Wiktorią na
zakupach.
Piotr W. pojechał na policję.

Pamięć komórki
Przesłuchano agenta firmy ubezpieczeniowej, który 5 kwietnia był
w mieszkaniu klienta w Starej Miłosnej. Zapamiętał, że rozmawiał
z nim w obecności drugiego mężczyzny wyraźnie zadomowionego,
który sobie żartował, że wpadł mu do głowy łatwy sposób na
zarobienie pieniędzy: można ubezpieczyć ofiarę, potem ją
zlikwidować i odebrać ubezpieczenie. Do podpisania umowy z D.
jednak nie doszło, gdyż nie miał niezbędnych badań lekarskich.
W czasie rewizji w mieszkaniu Zbigniewa D. znaleziono kartkę bez
podpisu o takiej treści: „Myślę, że chodzi o kasę. Powiedział, że chce
Gośkę zabezpieczyć, bo się nie zna dnia ani godziny. I to muszę ja
załatwić, a on nic nie może mieć na siebie, chce na Gośkę. Pewnie
dlatego, że boi się mojej reakcji na rozwód, a przy okazji nie
wiedział, co z kasą z podziału majątku”. Biegły sądowy stwierdził, że
tekst wyszedł spod ręki Zbigniewa D.
Analiza połączeń telekomunikacyjnych pozwoliła na przyjęcie
tezy, że Mariusz B. zamienił się telefonami z Małgorzatą. Esemes do
Zbigniewa D. z prośbą o przyjechanie na „omówienie bardzo pilnej
sprawy” rzekomo od jego żony, faktycznie był od jej konkubenta.
Dziesiątego kwietnia Zbigniew D. i Ola przez cały dzień logowali się
w Pułtusku. Pewnym tropem był też esemes od Oli do Piotra W.: Ups,
jadę z ojcem gdzieś za miasto, ma być niespodzianka.
Kolejne połączenia, już późnym wieczorem wskazywały, że
dziewczyna poruszała się na trasie Pułtusk–Warszawa. O godzinie
4.57 rano 11 kwietnia telefon Oli logował się w pobliżu mieszkania
jej chłopaka. Prawdopodobnie Mariusz B. przywiózł dziewczynę tam,
gdzie prosiła.
Zdaniem ekspertów wszystkie esemesy do Piotra W., rzekomo od
Oli, pisał Mariusz B., aby stworzyć sobie alibi. Widocznie nie
wiedział, że operator nawet po pewnym czasie może ustalić miejsce,
gdzie aparat telefoniczny się znajdował.
To były najważniejsze tropy. Niewiele natomiast wniosło do
śledztwa przesłuchanie rodziny i dalszych znajomych Zbigniewa D.
Matce zaginionego przeczucie mówiło, że „Gośka i Mariusz nie mają
z tym nic wspólnego”. Teściowa była przekonana, że zięć, którego
nienawidziła („krętacz, oszust, na widok pieniędzy dostawał
drgawek”), uknuł intrygę z zaginięciem, aby rzucić podejrzenie na
niewinnego Mariusza i jego kuzyna. Celowo wyjechali gdzieś z Olą,
bo chciał w ten sposób ukarać żonę, że od niego odeszła. W zemstę
została wciągnięta wnuczka.
Sąsiadka matki Zbigniewa D. powtórzyła, co usłyszała
w osiedlowym sklepie. Podobno wiele miesięcy po zaginięciu
Zbigniewa ktoś widział, jak pod osłoną nocy pukał do mieszkania
swej matki. Z tego wniosek, że się ukrywa.
Powątpiewano również w uprowadzenie Oli. Jej koleżanka ze
szkoły przypuszczała, że Mariusz B. wywiózł ją w bezpieczne
miejsce, gdzie nie sięgały długie ręce mafii, z którą Zbigniew D.
podobno miał jakieś porachunki.
Tę wersję podtrzymywał pewien znajomy Zbigniewa z klubu
gejowskiego, który twierdził, że na zapleczu sklepu D. gangsterzy
fałszowali dokumenty potrzebne do uzyskania w banku kredytu
hipotecznego.
Inna uczennica przesłuchiwana kilkanaście miesięcy po zaginięciu
Oli twierdziła, że niedawno zobaczyła ją w samochodzie renault
combi koloru srebrnego.
– Wyglądała na zamuloną, miała tępy wyraz twarzy, patrzyła na
mnie i nie widziała mnie. Była bardzo smutna. Kiedy w końcu
ściągnęłam ją wzrokiem, natychmiast odwróciła głowę, jakby się
bała, że ją rozpoznam.

Bez odpowiedzi
Pod koniec 2007 roku dwudziestosześcioletni Mariusz B. został
oskarżony o pozbawienie wolności Zbigniewa D. i jego córki
Aleksandry, których miejsce pobytu jest nieznane. Krzysztof Rz.
otrzymał zarzut pomocnictwa.
W tym samym czasie, gdy toczył się proces tych dwóch,
prowadzono śledztwo w sprawie zaginięć kolejnych dwóch mężczyzn
z Warszawy.
Siódmego marca 2007 roku przepadł wracający z zajęć nauczyciel
w szkole tańca Henryk S. Ostatnim, który go widział, był
parkingowy, gdy około 23.00 mężczyzna wysiadł z samochodu
z reklamówką w ręku i szedł w kierunku swego bloku. Ale do
mieszkania nie dotarł.
Dwa dni później córka Henryka S. odebrała esemes: Iwonko nie
wrócę do domu muszę załatwić parę spraw nie będzie mnie ze dwa
tygodnie. Nie gniewajcie się że dopiero teraz się odzywam Całuję tata.
Była zaskoczona, tym bardziej że ojciec nigdy nie zwracał się do niej
per Iwonko, choć takie imię miała w dowodzie osobistym.
Kolejny esemes przyszedł do żony Henryka S.: Muszę oddać dług,
potrzebuję pieniędzy wpłać na moje konto w Citybanku 50 tys. zł i na
konto PKO. Proszę pomóż mi całuję.
I jeszcze jeden, 13 marca tuż przed północą: Jutro mam ostateczny
termin oddania pieniędzy, jeśli ich nie będzie na koncie Citybanku to już
nie będę mógł się odzywać. Proszę wpłaćcie ja dłużej nie wytrzymam.
Kobiety zawiadomiły o wszystkim policję. Córka Henryka S. pod
nadzorem funkcjonariuszy wysłała ojcu pytania, na które tylko on
znał odpowiedź – miał to być sprawdzian, czy rzeczywiście
o pieniądze prosi Henryk S. Bez odpowiedzi.
Nauczyciel tańca już się nie odezwał, od tej pory nikt go nie
widział. Ale w śledztwie pojawiły się sygnały, że z zaginięciem tego
mężczyzny może mieć coś wspólnego Mariusz B. Ustalono, że
w szkole tańca od 2 lat partnerką Henryka S. była Małgorzata D.
W dniu, kiedy zaginął, odprowadzał kobietę do jej samochodu.
Policjanci zwrócili też uwagę na fakt, że 8 marca 2007 roku ktoś
usiłował wybrać z bankomatu pieniądze Henryka S., posługując się
kartami kredytowymi. Próbowano kilkanaście razy, bez skutku, bo na
koncie klienta brakowało pieniędzy. Jeden z tych bankomatów
znajdował się przy ulicy Wolskiej, tuż obok bloku, gdzie mieszkał
Mariusz B.
Tropów przybywało: kamera monitorująca urządzenia bankowe
zarejestrowała podjeżdżający samochód renault koloru srebrnego –
taki, jakim poruszał się B., kiedy pracował w firmie Xerox. Ustalono,
że miał konto między innymi w Citybanku, a telefon, z którego
wysyłano wiadomości w imieniu Henryka S., został kupiony 9 marca
2007 roku w komisie przez Krzysztofa Rz.
Zarówno B., jak i jego kuzyn twierdzili, że o Henryku S. słyszą po
raz pierwszy.

Co jeszcze chcecie usłyszeć?


Ósmego grudnia 2008 roku proboszcz parafii na warszawskiej Woli
zawiadomił policję, że mieszkający z nim ksiądz Piotr Sz. 6 grudnia
po rozmowie przez komórkę pospiesznie wsiadł do swojego
samochodu honda accord i bez słowa wyjaśnienia wyjechał
z plebanii. Świadkiem telefonicznej rozmowy była siostrzenica
zaginionego księdza Piotra. Z kontekstu wynikało, że nalegająca na
spotkanie osoba widziała księdza przez okno.
Upłynęły już dwie doby, a on nie odbiera telefonu, chociaż zabrał
dwie komórki.
Śledczym udało się odnaleźć właściciela aparatu, z którego
telefonowano do księdza. Urządzenie było logowane z numeru, który
należał do pewnej kobiety. Jej syn zgubił telefon w lesie, gdy jechał
z kanistrem po benzynę. Stacja paliw jest w pobliżu osiedla w Starej
Miłosnej, gdzie po zaginięciu męża do ich dawnego domu
przeprowadziła się Małgorzata D. A razem z nią Mariusz B. i jego
kuzyn Krzysztof Rz.
Przesłuchano kuzyna. Przypomniał sobie, że Mariusz znalazł
telefon komórkowy w pobliżu stacji benzynowej. Ale B. zaprzeczył,
gdy go zapytano, czy zna księdza Piotra Sz. Zupełnie co innego
twierdziła matka zaginionego Zbigniewa D. Jej zdaniem ksiądz
Piotr Sz. przyjaźnił się zarówno ze Zbyszkiem, Olą, Małgorzatą, jak
i Mariuszem B.
Rewizja w mieszkaniu zaginionego duchownego przyniosła
zaskakujące rezultaty. „Zabezpieczono” pornograficzne zdjęcia,
a oględziny pozostawionego w domu telefonu komórkowego
dostarczyły dowodów na homoseksualny charakter licznych
znajomości młodego księdza. Do akt sprawy trafiły drastyczne
zeznania ofiar seksualnego molestowania przez Piotra Sz.
W kwietniu 2009, pół roku po zniknięciu księdza, w Warszawie
przy ulicy Powsińskiej znaleziono porzucony samochód, własność
Piotra Sz. Badanie osmologiczne wykazało, że siedział w nim
Mariusz B. Zapach człowieka utrzymuje się nie dłużej niż 30 dni.
Zatem B. poruszał się tym samochodem już po zaginięciu wikarego.
Ponownie przesłuchany B. przyznał się nie tylko do znajomości
z księdzem, ale też wyjawił, że gdy był nastolatkiem i gorliwym
członkiem parafialnej oazy, Piotr Sz. wykorzystywał go seksualnie.
Jako były student psychologii – B. poinformował śledczego, że
przerwał naukę na trzecim roku – zdawał sobie sprawę, jakiej doznał
krzywdy. Mimo to, gdy stał się pełnoletni, nie zamierzał mścić się na
deprawatorze, tylko zerwał z nim kontakt.
Niespodziewanie 15 września 2009 roku Mariusz B. poinformował
śledczych, że wskaże, gdzie jest ciało Piotra Sz., którego po
skrępowaniu taśmą udusił z zemsty za deprawowanie w młodości.
Przyznał się też, że to on telefonował do księdza na plebanię
z propozycją intymnego spotkania.
We wskazanym miejscu ciała nie znaleziono.
Tej samej nocy Mariusz B. przyznał się też do zamordowania
nauczyciela tańca. Opowiedział, jak było: Zaczaił się koło bloku,
w którym mieszkał Henryk S., i gdy ten późnym wieczorem wysiadł
z samochodu, poprosił go o pomoc przy rzekomej awarii koła.
W ciemnym zaułku rzucił się na ofiarę. Za obietnicę darowania życia
Henryk S. ujawnił PIN do swoich kont bankowych. Nie uchroniło go
to jednak przed śmiercią przez uduszenie.
– Wrzuciłem ciało do samochodu i wywiozłem do lasu w okolicach
Mławy, teraz bym już tam nie trafił – wyjaśniał Mariusz B. – Miałem
łopatę, więc jeszcze tej samej nocy wykopałem dół na zwłoki. Rano
wypłaciłem sobie z bankomatu dziesięć tysięcy złotych, potem
podejmowałem kolejne próby, ale konto było puste.
Mariusz B. przyznał się również do zamordowania Aleksandry
i Zbigniewa D. Zwabił ich do Starej Miłosnej, bo liczył na pieniądze
z polisy ubezpieczeniowej, które dostałaby Małgorzata w razie
śmierci męża.
– Zbyszka zamordowałem dla korzyści majątkowej. Olę, bo była
przypadkowym świadkiem.
Ciała zakopał w lesie koło Pułtuska. Ale po trzech latach nie
pamiętał, w którym miejscu.
Jeszcze tego samego dnia Mariusz B. odwołał zeznania. Twierdził,
że w czasie przesłuchania był poddawany torturom: zarzucono mu
na głowę folię, ściskano jądra. Aby policjanci przestali go męczyć,
plótł do protokołu, co tylko chcieli usłyszeć.
W nowej sytuacji zhardział i na pytania odpowiadał kpiąco.
Jak wytłumaczy pokaźne wpłaty na swoje konto w latach 2001–
2007, choć jego uposażenie było skromne? Wcale nie będzie
tłumaczył.
Czy na początku kwietnia 2006 roku jeździł pod Pułtusk?
W kwietniu, grudniu i kiedy indziej. Ma tam rodzinę. Nie pamięta,
kiedy był ostatnio. Owszem, zabierał tam czasem Krzysztofa Rz.
Możliwe, że był w domu letniskowym ojca Krzysztofa. Ale co
z tego?
Krzysztof Rz. został zdiagnozowany przez policyjnego psychologa
jako ten, który najszybciej pęknie. Przewidywano, że będzie
wielokrotnie zmieniał treść zeznań, twierdząc, że poprzednie zostały
wymuszone przez funkcjonariuszy.
I tak się stało. We wrześniu 2009 roku Rz. doprowadzony na
przesłuchanie wyznał, że tym razem chce powiedzieć prawdę. Otóż,
musiał słuchać kuzyna, wykonywać wszystko, co ten mu kazał, gdyż
zaraz po wejściu do mieszkania w Starej Miłosnej zagroził mu, że
w przeciwnym razie ciężko pożałuje. Obaj obezwładnili Zbigniewa D.
Mariusz B. kazał mu wyjść do drugiego pokoju i włączyć telewizor.
Po kilku minutach zajrzał do niego, mówiąc, że „D. jest już
grzeczny”.
– A potem Mariusz zabił Zbigniewa D. – wyjaśnił Krzysztof Rz.
– I Olę – dodał po namyśle.
Następnego dnia Rz. wszystko odwołał. Twierdził, że do
obciążenia niewinnego Mariusza, „który by nawet muchy nie
skrzywdził”, został zmuszony na komendzie biciem.
Prokurator, nim zdecydował się na oskarżenie o zabójstwo,
poszukał jeszcze argumentów w cieszącym się dobrą renomą
Instytucie Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Przesłano tam akta
sprawy, by psycholodzy ocenili, kiedy przesłuchiwani mówili
prawdę, a kiedy kłamali.
U Mariusza B., oprócz poważnych zaburzeń osobowości,
zdiagnozowano także określony typ skłonności seksualnych, których
on nie akceptuje i je wypiera. Nie wszystkie motywy jego działania
mogły być świadome. W opinii biegłych Mariusz B. zachowywał się
w sposób typowy dla sprawcy seryjnych zabójstw: taki osobnik
przyznaje się tylko raz i szybko wycofuje z tego, co powiedział.
Z reguły nie wskazuje prawdziwego miejsca ukrycia zwłok.
W konkluzji biegli uznali: „Mariusz B. zeznając, że udusił cztery
osoby, mówił prawdę”.
Posłużono się też – za zgodą badanych – wariografem.
Opinia specjalistów z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie
po analizie przesłuchania na wykrywaczu kłamstw Mariusza B.,
Krzysztofa Rz., a także pozostającej poza podejrzeniem
Małgorzaty D. była jednobrzmiąca: wszyscy mają wiedzę
o okolicznościach zaginięcia poszukiwanych czterech osób.
Mariusz B. musiał się obawiać wyników wariograficznych, bo
utrudniał przebieg badania, manipulując oddechem. Natomiast
Krzysztof Rz. zawiadomił prokuratora, że wyniki na pewno okażą się
mylne, gdyż w czasie badania wariografem został uderzony w tył
głowy i potem nie mógł się skoncentrować.
Ekspertyza z Instytutu przesądziła o sporządzeniu ponownego
aktu oskarżenia. Mariusz B. otrzymał zarzut czterokrotnego
zabójstwa, a Krzysztof Rz. udzielania pomocy mordercy w uniknięciu
odpowiedzialności karnej.

***

Proces w Sądzie Okręgowym w Warszawie dobiegł końca. Miał


cechy poszlakowego, gdyż ciał ofiar nie znaleziono, a oskarżeni,
którzy w śledztwie przyznali się do przestępstwa, przed sądem
wszystko odwołali.
Prokurator Przemysław Nowak w mowie oskarżycielskiej
wskazywał na liczne zebrane w śledztwie dowody popełnienia
zbrodni. Wprawdzie nie uwzględnił istotnego dowodu – przyznania
się oskarżonych w śledztwie (twierdzili, że zostali pobici przez
policjantów), ale wymieniał inne poszlaki z logicznego ciągu, między
innymi setki stron bilingów pozwalających na śledzenie, krok po
kroku, sprawców i ich ofiar. Wyłuskano numery, którymi Mariusz B.
i Krzysztof Rz. posługiwali się w czasie porwania i zabójstwa ofiar.
Kluczowe jest to, że oskarżeni nie używali wtedy prywatnych
komórek, tylko dwu kart prepaidowych, kupionych na te krytyczne
dla Zbigniewa i Aleksandry D. dni.
Za każde z czterech zabójstw prokurator zażądał dla Mariusza B.
dożywocia. Krzysztofa Rz., który zacierał ślady zbrodni i pomagał
w wyciągnięciu pieniędzy z konta jednej z ofiar, chciał ukarać
8 latami więzienia.
Mecenas Jan Woźniak w mowie obrończej odrzucił dowody
z bilingów, wskazując, że numery telefoniczne uznane przez
oskarżyciela są przypisane do kart prepaidowych. Nie ma pewności,
że używali ich Mariusz B. i Krzysztof Rz.
Obrońca nie bez sarkazmu kwestionował motywy zbrodni
wskazane przez prokuraturę. B. nie miał w zabiciu Zbigniewa D.
żadnego motywu finansowego. Nie mógł liczyć na pieniądze z polisy,
bo nie została podpisana. Brak jest dowodu, że dążył do zawarcia
małżeństwa z Małgorzatą. Nieporozumieniem jest podejrzenie, że
żądał zrzeczenia się ojcostwa. Zazdrość o partnerkę? Przecież
finansował jej tańce z Henrykiem S. Brak też potwierdzenia, że miał
pretensje do księdza o to, co wydarzyło się między nimi kilkanaście
lat wcześniej.
Adwokat zmierzył się też z opinią biegłych, którzy dopatrzyli się
u B. osobowości psychopatycznej:
– Odporność na trudne sytuacje? Zdolność kontrolowania swego
zachowania? – ironizował. – Ja uważam te cechy za pozytywne.
A brak poczucia winy? Może Mariusz B. nie ma poczucia winy, bo
jest niewinny?
Sędzia Marek Celej przewodniczący pięcioosobowego składu
sędziowskiego, odroczył rozprawę o dwa dni. Wyprowadzany do
aresztu Mariusz B. uśmiechał się do telewizyjnych kamer.
W dniu wydania wyroku największa sala Sądu Okręgowego
w Warszawie była tak zapełniona, że dosłownie pękała w szwach.
Mariusz B. został skazany na dożywocie, Krzysztof Rz. na 9 lat
więzienia.
Przez kilka godzin sędzia Celej uzasadniał, dlaczego zapadły takie
wyroki.
– Nie ma dowodów lepszych i gorszych, wszystkie podlegają
ocenie sądu – wywodził, wykazując, że w tej sprawie nie do końca
poszlakowej dowody układają się w logiczny, nieprzypadkowy ciąg.
Oskarżeni odwołali przyznanie się do winy, twierdząc, że zostało
wymuszone torturami. Ale trzeba też wziąć pod uwagę zeznania
policjantów, którzy zastosowali środki przymusu, bo B. i Rz. byli
agresywni. Sąd ponownie powołał w tej kwestii biegłych; uznali, że:
„wyniki badań lekarskich sporządzonych zaraz po przesłuchaniu
podejrzanych nie wykazują zmian w stosunku do wcześniejszej
obdukcji”. Również w areszcie, gdzie szczegółowo sprawdza się stan
zdrowia przywożonego więźnia, żeby w razie czego móc ustalić
winnego pobicia, także takiej sytuacji nie stwierdzono.
Sędzia określił motywy popełnienia morderstw. Było ich kilka:
powikłane układy erotyczne, męska zazdrość, chęć wzbogacenia się
kosztem ofiary, zlikwidowanie świadka przestępstwa.
– Dobro i zło istnieją obok siebie, a człowiek musi dokonać
wyboru – sędzia zacytował Mahatmę Gandhiego. – Mariusz B.
dokonał wyboru.
Na koniec zauważył szczególną w tej sprawie rolę Małgorzaty D.,
wdowy po Zbigniewie. Choć proces dotyczył zamordowania jej męża
i córki, kobieta dwukrotnie dała fałszywe alibi oskarżonemu o ten
czyn konkubentowi.
Wyrok jest nieprawomocny.

I nie opuścisz mnie do śmierci…


Trzydziestopięcioletnia Bożena W. wyprowadzała się z domu
cichcem – najbardziej potrzebne rzeczy spakowała w worek, który
ukryła na strychu. W odpowiedniej chwili zbiegła z nim do
podstawionego samochodu, w którym siedziały już dzieci.
Pojechali do Ośrodka dla Ofiar Przemocy Rodzinnej. Miejsce
załatwiła jej matka, która nie mogła spokojnie patrzeć na znęcanie
się zięcia, Stanisława, nad córką. To trwało już 16 lat.
Kiedy mąż Bożeny dowiedział się, dokąd uciekła żona, codziennie
wieczorem przypominał o sobie, świecąc latarką w okna budynku
ośrodka. Bożena W. przez wiele nocy nie zmrużyła oka. Ale nie
ugięła się – złożyła pozew o rozwód i alimenty.
Równocześnie trwało postępowanie prokuratorskie z paragrafu
o znęcaniu się nad rodziną. Przeprowadzono wywiad środowiskowy.

Ucieczka z domu
Stanisław W., z zawodu stolarz, poznał przyszłą żonę w czasie
pielgrzymki na Jasną Górę. Po ślubie Bożena przeprowadziła się do
miasteczka w województwie rzeszowskim, skąd mąż pochodził. Przez
kilka lat mieszkała u teściów, potem w domu zbudowanym przez
Stanisława. Z teściami łączyło ich wspólne podwórko. Mąż znalazł
zatrudnienie w budowlanej firmie na terenie Austrii i przyjeżdżał do
domu raz w miesiącu. Bożena co roku rodziła dzieci – w wieku 35 lat
miała ich czworo. W 2011 roku Stanisław W. stracił pracę za granicą,
a własna firma budowlana po kilku miesiącach upadła. Uzdolniona
plastycznie Bożena dorabiała, dekorując kościoły na uroczystości
ślubne. Mąż nie lubił, gdy wychodziła z domu. Podejrzewał, że szuka
kontaktu z innymi mężczyznami. Awantury były już na porządku
dziennym.
– Zbił mnie mimo zaawansowanej ciąży – zeznała z płaczem
Bożena W. w prokuraturze. – Nie poszłam do lekarza po obdukcję,
wolałam schodzić mężowi z drogi. To go rozzuchwaliło. A ja tak się
go bałam, że nawet nie stanęłam w obronie dzieci, gdy się nad nimi
pastwił.
Za drobne przewinienia, jak niepościelone łóżka, porysowana
kredką ściana, niezamknięte drzwi do sieni, 40-letni W. wymyślał
dzieciom różnego rodzaju kary. Na przykład: czyszczenie przez całą
noc kilkudziesięciu par butów przyniesionych z piwnicy. Gdy nad
ranem dzieci usypiały, budził je.
Obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Jeśli nabrudziły w łazience, musiały zlizywać podłogę. Nie podlały
kwiatków w ogrodzie – kazał dzieciom trzymać w ustach pokrzywy,
a ręce uniesione do góry. Płaczącym z bólu robił zdjęcia.
Ociągały się z pomocą przy znoszeniu węgla z podwórka, zabrał je
do piwnicy i tam zbił paskiem klinowym. W nocy urządzał im tzw.
manewry. Kazał włożyć do plecaków kamienie i wyprowadzał do
lasu, po czym umyślnie je gubił. Spłakane i wystraszone dzieci do
świtu szukały drogi do domu.
W wymyślaniu kar Stanisław W. był niezmordowany. Szczególnie
znęcał się nad dziewięcioletnim Jasiem, który moczył się w nocy.
Z tego powodu chłopiec musiał spać na schodach bez pościeli albo
godzinami klęczeć na grochu, drucianej wycieraczce lub kostce
brukowej. W. leczył syna z jego przypadłości (co niewątpliwie było na
tle nerwowym), każąc mu pić własny mocz. Ponadto dawał mu
lekarstwa stosowane na prostatę. Kiedyś za nieposłuszeństwo
zagroził Jasiowi, że „na trzy zdrowaśki” wsunie go do pieca. Kazał
mu się pożegnać z matką i siostrami, następnie przywiązał linką
samochodową do deski i tak skrępowanego przysunął do pieca
chlebowego, w którym buzował ogień.
Przesłuchiwana w prokuraturze, w połowie listopada 2011 roku,
Bożena W. zeznała, jak wyglądało jej pożycie małżeńskie:
– Szłam z nim do łóżka dla świętego spokoju, żeby chociaż
wieczorem było bez awantur i dzieci mogły zasnąć. Gdy nie chciałam
współżyć, groził pobiciem, bo to mój obowiązek, skoro wzięłam ślub
kościelny. Stale podejrzewał mnie o zdradę. W domu byłam k…, po
imieniu zwracał się do mnie tylko przy obcych. Nigdy go nie
zdradziłam, z obcymi mężczyznami rozmawiałam tylko na gadu-
gadu, a to dlatego, że w domu czułam się jak w więzieniu. Gdy mąż
był w pracy, pilnowała mnie teściowa, nawet do sklepu musiałam
biec, bo ona patrzyła na zegarek i wszystko zapisywała w zeszycie,
który prowadziła dla syna.
Teściowa odmówiła składania zeznań. Wiele do tego obrazu
wniosła rodzina Bożeny W. Siostra Anna pamiętała ucieczkę Bożeny
od męża 5 lat wcześniej. Dręczona kobieta znalazła wtedy dach nad
głową dla siebie i dzieci u matki. Ale w rodzinnym domu było bardzo
ciasno, mąż błagał o powrót, obiecywał poprawę. Bożena uwierzyła.
Ledwo się rozpakowała, usłyszała warunki: żadnego dostępu do
internetu, żadnych wizyt jej matki w tym domu, a dzieci powinny się
więcej modlić. Od tej pory mogły słuchać tylko Radia Maryja. W. nie
rzucał słów na wiatr. Jako założyciel koła miłośników Rydzykowej
rozgłośni, zbudował na podwórku kapliczkę i codziennie o godzinie
15.00 odmawiał tam z rodziną różaniec. Ponadto w dni powszednie
wysyłał dzieci przed lekcjami na poranną mszę.
– Gdy pod nieobecność zięcia przyjeżdżałam do córki – zeznała
matka Bożeny – ona zasłaniała okna, żeby nie widziała nas teściowa.
Rozmawiałyśmy tylko szeptem. Zięć nie pozwalał Bożence do mnie
telefonować. Nie mogła mnie też odwiedzać, bo twierdził, że pod
tym pretekstem pójdzie na randkę. Stale oskarżał ją o prowokowanie
mężczyzn i zdradę. Dlatego nie wolno jej było nosić sukni bez
rękawów.
– Gdy najstarsze dwie córki miały po czternaście i trzynaście lat –
zeznała siostra – ich ojciec wszczynał awantury, wykrzykując, że
jaka „matka, taka natka”. Nie mogły ubrać szortów, leginsów (bo to
znak przynależności do sekty), ani obcisłych T-shirtów. Marysia
panicznie się go bała, gdy na nią patrzył, nie potrafiła przełknąć
kęsa. Od czasu powrotu ojca z zagranicy dzieci były często głodne,
bo on za karę wydzielał im jedzenie. Jaś za podebranie matce
z portmonetki kilku złotych na cukierki przez tydzień dostawał tylko
suchy chleb i wodę. To była kara numer dwa, bo numer jeden
wyglądała w ten sposób, że kazał mu położyć rękę na pieńku do
rąbania drewna i wbił ostrze siekiery tuż obok palców dziecka.
A co na to matka dzieci?
– Bałam się zareagować – wyznała Bożena W. w prokuraturze. –
Gdy w końcu zdecydowałam się na niebieską kartę, policjant
uświadomił mi, że zabiorą nam dzieci do sierocińca, skoro nie
potrafiłam przeciwstawić się mężowi. Więc przymykałam oczy na
jego okrucieństwo.
Kobieta ujawniła prawdę dopiero, gdy zdecydowała się na ucieczkę
z dziećmi do ośrodka. W przeddzień opuszczenia domu powiedziała
o wszystkim szkolnej pedagog i uprzedziła, że przez kilka dni
starszych dzieci nie będzie na lekcjach.
Nauczycielka nie była zaskoczona. O przemocy w rodzinie W.
sporo wiedziała z anonimowej ankiety rozdanej uczniom (ale łatwo
było się domyślić, kto je wypełniał). A także od starszych córek
Stanisława W.
– Ania z Marysią bardzo się bały o matkę. Wyznały mi
w tajemnicy, że mamie nie wolno wyjść bez konkretnego powodu na
miasto, bo tata zaraz robi awanturę, że idzie do kochanka. Nawet,
gdy chciała dorobić dekorując kościół na uroczystość ślubną, mąż jej
zabronił, bo mogłaby go zdradzić z księdzem. Ta kobieta od 16 lat,
czyli od dnia ślubu nie wybrała się do fryzjera, bo zaraz była
posądzana o kokietowanie mężczyzn. Mąż siłą ciągnął ją do sypialni,
a gdy się broniła, rzucał w nią czym popadnie. Kiedyś w takiej
sytuacji połamał krzesło.
W listopadzie Stanisław W. zapowiedział żonie, że w kościele
będzie odnowienie przysięgi małżeńskiej i jeśli nie przyjdzie,
zobaczy, gdzie jest jej miejsce.
– Pani Bożena nie lekceważyła tych pogróżek – zeznała
nauczycielka – chciała uciec do Ośrodka przed ową niedzielą.
Mówiła mi, że musi ratować zwłaszcza Jasia, gdyż stał się
nadpobudliwy. Zresztą, wszystkie dzieci państwa W. były na granicy
wytrzymałości psychicznej. I często przysypiały na lekcjach, bo
przecież o świcie musiały być w kościele.

Całe zło w kobiecie


Stanisław W. nie mógł się pogodzić z ucieczką żony. Gdy
zrozumiał, że groźbami przez telefon nic nie wskóra, zaczął wysyłać
do rodziny w ośrodku pojednawcze listy, niektóre rymowane.
„Bożenko. Jestem innym człowiekiem, to, co się stało,
spowodowało u mnie wielki stres. Ja wiem, że zbłądziliśmy, to w tych
komputerach jest całe zło. Zrozumiałem, że dzieci były przeze mnie
źle traktowane, jestem gotowy do porozumienia. Gdy wrócisz, wiele
się zmieni. Popatrzmy sobie w oczy, trwajmy tak chwilę i potem
niech nastąpi przebaczenie. Całuję twoją dłoń w geście przyjaźni
i szacunku”.
„Kochane moje córeczki Aniu i Marysiu. Popatrzcie, jaki ten świat
jest wspaniały, wy jesteście na nim jak kwiat okazały. Lecz drogie
córeczki nie miejcie serca z kamienia, bo takim serduszkiem
zadajecie dużo cierpienia. Czy wy mnie jeszcze kochacie? Odezwijcie
się. Wasz kochający Tata”.
Starsza Ania odpowiadała na listy ojca, bo takie było życzenie jej
matki. „Czy cię kocham, to nie wiem, w każdym razie tatę ma się
jednego i należy mu się szacunek”.
Opinia terapeuty z ośrodka o Bożenie W. wystawiona na zlecenie
prokuratora nie pozostawiała wątpliwości: „To typowa ofiara
przemocy domowej. Zalękniona, zagubiona, bez poczucia własnej
wartości, fizycznie – wrak człowieka”.
Tymczasem Stanisław W. przesłuchany w prokuraturze w związku
z zarzutem znęcania się nad rodziną nawet nie wspomniał, co
deklarował w listach do żony. Przeciwnie – to w postępowaniu
Bożeny W. widział całe zło.
– Zaniedbywała dom, gdy zwracałem jej uwagę, nic sobie z tego
nie robiła. Trudno mi powiedzieć, czym się zajmowała w ciągu dnia,
przecież nie pracowała. Gdy wróciłem z zagranicy zauważyłem, że
w naszym ogrodzie ubyło kwiatów, pewnie ich nie podlewała.
Rzekomo nie miała na to czasu, ale rozmawiać z obcymi na gadu-
gadu to owszem. Jeszcze mi pokazywała, co ci mężczyźni wypisywali.
Jeden to się zwierzał, że chętnie wpadłby do mojej żony na
grochówkę. Nie mogłem na to pozwolić, odciąłem jej internet. Wtedy
zaczęła esemesować przez komórkę, to ją podniecało. Gdy kończyła
rozmowę, zupełnie inaczej poruszała biodrami. Zdenerwowałem się,
uderzyłem ją pięścią i niechcący wybiłem ząb na przodzie. Ale to nie
było celowe.
Stanisław W. zbagatelizował zarzut dręczenia dzieci wymyślnymi
karami. On tylko chciał je wychować na przestrzegających boskich
przykazań katolików, żeby nie było jak u Owsiaka: „róbta co chceta”.
Jeśli czasem troszkę przesadził, jak z tymi pokrzywami, żona
powinna była interweniować. Tymczasem Bożena miała gdzieś jego
zasady. Jaś musiał ponieść karę tygodniowej głodówki, a ona go po
kryjomu dokarmiała. Starsze dziewczynki narażone na zaczepki
wyrostków powinny się ubierać skromnie, tymczasem matka zrobiła
im nad jeziorem sesję zdjęciową. Pewnie po to, aby intymnie zbliżyć
się z fotografem.
Mimo tych wyjaśnień prokurator nie umorzył postępowania.
Bożena W. nadal mieszkała z dziećmi w ośrodku, czekając na
pierwszy termin rozprawy rozwodowej. Z mężem widywała się tylko
w kościele i to na odległość.

Nożem w serce
W niedzielę 4 grudnia 2011 roku Bożena W. pojechała
samochodem na poranne nabożeństwo. Z tyłu siedziały dzieci, obok
niej koleżanka z ośrodka. Bożena W. myślała, że przy obcej osobie
mąż nie odważy się jej zaczepiać. Z kościoła wracały w dobrym
nastroju, bo Stanisława W. na mszy nie było.
Nagle zza zakrętu polnej drogi wybiegł W. z dużym kamieniem.
Rzucił nim w szybę, ostre kawałki szkła rozprysły się we wnętrzu
samochodu; Bożena zatrzymała pojazd. Wtedy on otworzył drzwi
i wyciągnął kobietę za głowę. Dźgał ją nożem, celując w serce. Ania
usiłowała zabrać ojcu nóż, zasłaniała matkę, ale W. zagroził, że
również ją zabije. Wszystko to działo się błyskawicznie; leżąca
bezwładnie na drodze Bożena W. chciała jeszcze coś powiedzieć do
pochylonych nad nią dzieci, ale już tylko bezgłośnie poruszała
wargami. Stanisław W. na widok umierającej żony uciekł w krzaki
i tam drasnął się powierzchownie w brzuch. Głośno jęcząc, prosił
o wezwanie pogotowia.
Podczas przesłuchania twierdził, że nie pamięta napaści na żonę.
Uderzył w szybę kamieniem, bo nie widział innego sposobu na
zatrzymanie samochodu. Bożena nie odbierała telefonów, a dzieci
nie chciały z nim rozmawiać, gdy przyjeżdżał do ośrodka.
Czwartego grudnia zamierzał im dać podarunki Mikołajowe.
Dlaczego wziął nóż? Bo w desperacji chciał, aby żona go zabiła,
skoro ma romans z jakimś mężczyzną. Był tego pewien, prosił
prokuratora, aby mu pomogli zebrać dowody. Chciałby wiedzieć, czy
żona spotkała się z niejakim Arkadiuszem T., poznanym przez
internet. On jest przekonany że tak, bo znalazł w jej bieliźniarce
stringi. Wie też, że zrobiła temu mężczyźnie na drutach skarpety.
Tak wynika z ich wpisów na gadu-gadu.
– A pan nigdy nie czatował w internecie? – zapytał prokurator.
– Owszem – przyznał przesłuchiwany – ale nie robiłem tego na
oczach żony, tylko w innym pokoju. I teraz się wstydzę tego, co
z podszeptu szatana wypisywałem do nieznanych kobiet.
Dzieci W. przesłuchiwane po śmierci matki prosiły o jedno: aby
tata nie wyszedł z więzienia, bo się go boją. Opowieści najstarszej
córki o metodach wychowawczych ojca były przerażające. Biegła
psycholog, która przysłuchiwała się tym zeznaniom, oceniła, że
dziewczynka nie ma skłonności do konfabulacji.
Stanisław W. nie poczuwał się do winy. Napisał do prokuratora:
„Myślę, że po zapoznaniu się z materiałem ze śledztwa, rozpoznaje
pan fałszywe oskarżenia i dostrzega moje ogromne poświecenie dla
dobra rodziny. Kłamstwa dzieci są wynikiem mataczenia mojej
tragicznie zmarłej żony, która dążyła do psychicznego zniszczenia
mnie przez doprowadzenie do samobójczej śmierci. Moje dzieci, gdy
dorosną, zrozumieją, że użyto ich przeciwko własnemu ojcu. Usilnie
proszę sprawdzić Arkadiusza T., czy w zmowie z moją żoną chcieli
się mnie pozbyć. A także fotografa P., który robił zdjęcia nad
jeziorem bez mojej zgody. Chciałbym wiedzieć, ile to kosztowało.
Podejrzewam, że doszło tam do zbliżenia między P. a Bożeną.
Proszę też zabezpieczyć komputer psychologa od pomocy
rodzinie, ta pani buntowała moją żonę przeciwko obowiązkom
małżeńskim. Istnieje podejrzenie, że pod jej wpływem Bożena
pozwalała córkom na spędzenie wieczoru z różnymi osobami i że
doszło wtedy do ich kontaktów seksualnych z jednym lub kilkoma
partnerami. Pragnę życzyć Panu wiele Błogosławieństwa Bożego
w tak trudnej pracy”.
– Stanisław W. nie jest chory psychicznie, nie zdiagnozowano też
u niego psychozy w rodzaju kompleksu Otella. Jego zachowanie tuż
po zamordowaniu żony wskazuje, że wszystkie działania tego dnia
zaplanował i miał pełną świadomość popełnionego czynu –
stwierdzili biegli psycholodzy i psychiatrzy po klinicznej obserwacji
podejrzanego.
Dożywocie
Podczas procesu oskarżony przedstawiał się jako ofiara
zdradzającej go żony, która swoim zachowaniem chciała
doprowadzić go do samobójstwa. Nadal zasłaniał się niepamięcią
tragicznych wydarzeń 4 grudnia 2011 roku.
– Czuję się odpowiedzialny za śmierć Bożeny – oświadczył – bo
choć nie zrobiłem tego umysłem, wykonałem rękami.
Jego obrońca wystąpił o przesłuchanie Arkadiusza T. Świadek,
z zawodu architekt wnętrz, zeznał, że z Bożeną W. rozmawiali tylko
przez internet, nigdy nie poznał jej osobiście. Wymieniali też maile,
bo miał do sprzedania religijne obrazy, które ona kupowała dla
parafii. Z czasem ta znajomość się zacieśniła, kobieta zwierzała mu
się, że czuje się bardzo samotna i jest ofiarą w rękach męża.
Przyznawała się, że Stanisław W. ją bije, ona to ukrywa przed
rodziną i znajomymi, mówiąc, że spadła ze schodów.
– Na imieniny dostałem od tej pani skarpetki z grubej wełny –
przyznał architekt. – Potem zamilkła, prawdopodobnie mąż odciął
jej dostęp do internetu.
Po obciążających oskarżonego zeznaniach starszych córek,
Stanisław W. napisał do nich z aresztu: „Nie mogłem się zdecydować
na list po tym, jak przeczytałem wasze zeznania, w których jest tyle
kłamstwa. Nie mogę zrozumieć, kto wami manipuluje. Ale ja wam to
wszystko przebaczam. Aniu, ty dobrze wiesz, jak bardzo kłamała
twoja mama u prokuratora, aby mnie zniszczyć. Kiedyś przyjdzie ten
dzień, że w twoich oczach pojawią się łzy i wyrzuty sumienia.
Proszę, porozmawiaj o tym z księdzem, bo musisz zrozumieć, że nie
tędy droga. Marysiu, niestety, twoje serce jest ciągle zamknięte,
mimo że klęczę przed tobą, prosząc o litość. Ja nie zrobiłem nikomu
nic złego, to mama za wszelką cenę chciała wyolbrzymić to, co było
między nami złe, żebyście przestały mnie kochać”.
Osobny list wysłał W. do najmłodszej córki sześcioletniej Zosi:
„Przykro mi z tego powodu, co się stało. Mam nadzieję, że nie
zapominasz o paciorku wieczorem i rano. Dopóki ja nie wyjdę na
wolność, będziemy modlili się osobno. Potem znów będziemy razem.
Twój kochający tata”.
W grudniu 2012 roku w Sądzie Okręgowym w Nowym Sączu
zapadł wyrok dożywocia dla Stanisława W. Tytułem
zadośćuczynienia dzieciom ofiary sąd przyznał po 80 tysięcy złotych.
W uzasadnieniu wyroku podkreślono, że oskarżony ani razu nie
wyraził skruchy, za wszystko obwiniał zamordowaną żonę. Nie tylko
na zimno zaplanował pozbawienie jej życia przez uderzenie nożem
prosto w serce, ale już w trakcie zabijania zagroził tym samym córce
Ani, gdy chciała stanąć w obronie ofiary. Obraz zabijanej matki
będzie towarzyszył tym dzieciom do końca życia.
Wyrok został utrzymany w apelacji, a kasacja do Sądu
Najwyższego odrzucona.

Otello z gazrurką
4
Nazajutrz po Święcie Zmarłych 2009 roku Eliza K. z Dęblina
odebrała telefon od Agnieszki, córki swej przyjaciółki Anny J.:
– Oni nie żyją! – spazmowała dziewczyna.
Ale kto? – na kilkakrotnie powtarzane pytanie wreszcie padła
odpowiedź: Mama, brat i babcia.
– Wybuchł gaz albo to był napad – Agnieszka ujawniła przyczynę
nieszczęścia. – Tata zawiadomił policję.
W policyjnym protokole oględzin miejsca tragedii tak opisano
zastaną sytuację: „W małżeńskiej sypialni skrępowana taśmą
izolacyjną leży martwa Anna J. Na jej głowie liczne urazy,
prawdopodobnie zadane siekierą. Pościel na łóżku nasycona czymś
pochodnym ropy. Koło łóżka, na taborecie do połowy wypalona
świeczka. W pokoju obok ciało szesnastoletniego Karola, syna Anny,
też ciężko pobitego. Na korytarzu, w kałuży zakrzepłej krwi zwłoki
jej osiemdziesięciodziewięcioletniej matki. Wokół rozłożone
ubrania, oblane płynem łatwopalnym. W żadnym z pomieszczeń nie
ujawniono śladów rabunku”.
Biegli informatycy stwierdzili, że pierwszego listopada Anna J.
bardzo długo, niemal do północy rozmawiała przez komórkę z córką.
Ostatni telefon aparat zarejestrował o 23.47. Natomiast jej syn Karol
tkwił przy komputerze do godziny 1.03.
Co zdarzyło się potem? – zastanawiali się śledczy.

Opowiem minuta po minucie


W czasie przesłuchania Zbigniewowi J., mężowi Anny, nie
zamykały się usta. Bardzo dokładnie, niemal minuta po minucie,
relacjonował wydarzenia tamtego tragicznego dnia:
Spał w bokserkach (podał kolor, wzorek), żona w piżamie typu
rybaczki. Rano przed wyjściem do pracy zjadł śniadanie
(szczegółowy opis kanapki), zapytał żonę, jeszcze leżącą w łóżku, czy
Karol idzie do szkoły, bo był przeziębiony. Anna odpowiedziała, że
nie, zamówiła wizytę w przychodni. Niestety, nie zadbał jak zwykle
o włączenie ogrzewania, bo piec gazowy jest w piwnicy, a wyłącznik
światła do tego pomieszczenia znajduje się w łazience, w której
akurat była teściowa. Spieszył się, więc tylko pocałował żonę na do
widzenia i pojechał rowerem do swego zakładu. Z pracy
zatelefonował do Anny, czy ma coś kupić, gdy będzie wracał do
domu. Chciała papierosy i ulubione bułki jagodzianki.
Gdy około godziny 16.00 podjechał rowerem do swej furtki (po
drodze wstąpił do marketu, gdzie nabył jeszcze 35 dekagramów
kiełbasy), zobaczył, że otwarta jest skrzynka gazowa. Drzwi do domu
były zamknięte na klucz, ale już od progu poczuł swąd spalenizny.
Żonę znalazł martwą na kanapie narożniku. Nie żyli także syn
i teściowa.
– Mordercą jest na pewno jakiś zboczeniec. Zabił na tle
seksualnym, dlatego żona była związana. Syn zginął, bo wszedł do
sypialni i wszystko zobaczył. To mógł być nasz sąsiad, znany
w okolicy gwałciciel. Gdy byliśmy z Anią młodzi, mężczyzna
przypominający sylwetką tego mężczyznę próbował zaatakować
moją żonę.
Zbigniew J. bardzo ekspresyjnie opowiadał, co czuł na widok ofiar:
– Krzyczałem z rozpaczy, obejmowałem Annę, miłość mego życia,
nie chciałem uwierzyć, przecież jeszcze w nocy kochaliśmy się. Na
widok zamordowanego syna o mało nie postradałem zmysłów! Gdy
pierwszy szok nieco minął, zobaczyłem, że właz do piwnicy jest
uchylony. Zszedłem tam i włączyłem blokadę dopływu gazu.
Potem J. zadzwonił do córki i na telefon alarmowy policji.
Spisujący protokół policjant zanotował: „Dużo nieważnych
szczegółów i żadnych emocji”.
Ponowne przesłuchanie Zbigniewa J. odbyło się w obecności
psychologa. Ten napisał w diagnozie: „Drobiazgowo przedstawia
zdarzenia, precyzyjnie opisuje okoliczności, jakby chciał odwlec
moment, w którym musi wrócić do istoty sprawy. Bez wzruszenia
opisuje, w jakich pozycjach leżały ciała. W czasie wizji nie wykazuje
żadnego oporu w kontakcie z manekinem, swobodnie się zbliża
i prezentuje ułożenie ofiar w mieszkaniu. W testach «szczeblowego
napięcia» na pytanie: Czy to pan pozbawił życia człowieka?
amplituda oddechu klatki piersiowej uległa zniżeniu. Po pytaniu, czy
pozbawił życia członka swej rodziny, widoczna była rosnąca obawa
przed tego rodzaju indagowaniem. Powiedział: Mam nadzieję, że
wyniki wyszły dobrze. Ja tego nie zrobiłem. Wiem, że nie wykazuję
żadnych zewnętrznych objawów, bo ja w ogóle nie płaczę.
Jest to zachowanie charakterystyczne dla osób ukrywających
informacje dotyczące ich udziału w zdarzeniu. Należy zaznaczyć, że
nie są to testy rozstrzygające o winie”.
Kolejni biegli – w zakresie telefonii bezprzewodowej, gazownictwa
i osmologii – zdecydowanie już wskazywali na Zbigniewa J. jako
podejrzanego o morderstwa. Ich zdaniem to on zniszczył w nocy
tasakiem telefon komórkowy żony, przerywając w ten sposób
rozmowę z córką. Na skutek uderzenia z aparatu wypadła bateria, co
gwałtownie wyłączyło telefon z sieci. Następnie J. skrępował taśmą
ręce i nogi Anny oraz zakleił jej usta. (Na materiale pozostały ślady
zapachowe przestępcy). Biegli dowiedli, że ofiara zdołała w pewnej
chwili poluzować taśmę na nadgarstkach, ale oprawca był szybszy.
Nietypowo odsunięta kuchenka gazowa w kuchni, zrzucone na
podłogę patelnia i żeliwny palnik wskazywały, że musiało tam dojść
do walki między ojcem a synem. Karol uciekł do swego pokoju i tam
został kilkakrotnie uderzony przez J. obuchem siekiery oraz
hantlami, które ojciec wydobył spod tapczanu syna. Natomiast
teściową morderca zaatakował w chwili, gdy usiadła przy stole.
Broniła się, mimo ciężkich ran zdołała się doczołgać do sypialni
córki. Ale zabójca tam ją dopadł i – sądząc po śladach krwi na
korytarzu – dociągnął do kuchni, gdzie zanim bestialsko zabił
kobietę, dusił ją kołdrą.
Po zabójstwie rozpuszczalnikiem benzynowym oblał pościel
w małżeńskim łóżku, wykładzinę na podłodze i w kilku innych
miejscach. Sekcja zwłok wykazała, że ofiary jeszcze żyły, gdy zaczął
się tlić pożar. Ich powolną śmierć spowodowały silne obrażenia
i zatrucie dwutlenkiem węgla.
Zaraz po dokonaniu zbrodni morderca metodycznie zacierał ślady.
W znajdującej się na zewnątrz budynku skrzynce zamknął główny
zawór dopływu gazu. Następnie zszedł do piwnicy i piłką do metalu
w mało widocznym miejscu przeciął rurkę doprowadzającą gaz do
pieca. O celowym działaniu zmierzającym do eksplozji paliwa
i wzniecenia pożaru świadczyło też pozostawienie niedomkniętego
włazu do piwnicy, co umożliwiało szybkie ulatnianie się gazu do
wyżej położonych pomieszczeń. Ponadto w sypialni i pokoju
teściowej sprawca umieścił na taboretach płonące świeczki.
Zbigniew J. dobrze znał zasady obchodzenia się z gazem, bo
pracował jako monter takich instalacji. Sam zakładał je w swoim
domu, a także tego rodzaju usługi proponował znajomym.
Uszkodzony zamek w drzwiach wejściowych miał sugerować, że
morderca przyszedł z ulicy, ale biegły znalazł w tym miejscu tylko
ślady Zbigniewa J.
A dlaczego zamknął drzwi na klucz? Bo wiedział, że Eliza często
odwiedzała Annę o poranku, a chciał uniknąć zbyt wczesnego
odkrycia popełnionej zbrodni. Przesłuchiwana przyjaciółka ofiary
zeznała, że przez 9 lat nigdy nie zastała zamkniętych na klucz drzwi
do domu J., a 2 listopada nie wstępowała do Anny, bo nie wychodziła
na miasto.
Byli też inni świadkowie, którzy twierdzili, że tego dnia nikt obcy
nie pojawił się na podwórku domostwa J.
Od godziny 8.00 rano do popołudnia w bezpośrednim sąsiedztwie
pracowali dekarze i hydraulicy z Miejskich Zakładów Gospodarki
Komunalnej. Mieli tak dobrą widoczność na teren posesji, że
brygadzista zauważył nawet otwarte drzwiczki w skrzynce gazowej.
Dom wyglądał, jakby nikogo nie było. Kiedy zaczęło się zmierzchać –
wcześnie, bo to listopad – w żadnym z okien nie zapaliło się światło.
Śledczy sprawdzili, że Anna J. nie zgłosiła się z synem u lekarza.
Od północy nie odpowiadała też na telefony córek, które kilkanaście
razy usiłowały się z nią skontaktować. Znamienne, że żadna z nich
nie zadzwoniła do ojca.
Za duży dekolt
Jeśli to był J., dlaczego zabijał? – szukali wyjaśnienia śledczy.
Podejrzany roztaczał przed nimi obraz bardzo zgodnego
małżeństwa.
W czasie badania psychologiczno-psychiatrycznego w szpitalu
deklarował, że nigdy nie zdradził żony, ani też nigdy nie pomyślał
o rozwodzie, wszak jest głęboko wierzący. Co go czasem
denerwowało u małżonki? Nie lubił, gdy na weselu zbyt długo
tańczyła z jednym partnerem. Podchodził wtedy i mówił cicho:
„Może wystarczy?”. Nie lubił, gdy miała zbyt duży dekolt w sukni –
gdy się schylała, widać było całe piersi. Przysięgała mu w kościele
wierność i tego powinna się trzymać. Ale nigdy jej nie śledził, nie
sprawdzał telefonu.
„Nie ma podstaw do rozpoznania zboczenia płciowego. Pacjent
nie jest upośledzony umysłowo, w kwestii zarzutu przyjął postawę
obronną, charakteryzującą się dużą samokontrolą i wyparciem
faktów. Dlatego ze spokojem ogląda telewizję, czyta prasę,
rozwiązuje krzyżówki” – orzekli biegli psychiatrzy i psycholodzy.
Powściągliwe w zeznaniach córki stały murem za ojcem, nie
dopuszczały myśli, że mógł być mordercą ich matki. O wiele więcej
miała do powiedzenia Eliza K.
– Zbyszek nie lubił mnie – zeznała – bo uważał, że mam na jego
żonę zły wpływ. Denerwował się, że w czasie, gdy on jest w pracy,
przychodzę tam na kawę. Ania nie pracowała z powodu wady
wzroku, więc wpadałam do niej rano, czasem była jeszcze w nocnej
koszuli. Sama sobie otwierałam furtkę, klucz tkwił w zamku od
strony podwórka.
To prawda, że Anna pod moim wpływem bardziej się
usamodzielniła. Przedtem pytała męża, czy może wyjść z domu.
Potem tylko informowała, że wychodzi. On chciał ją trzymać na
krótkiej smyczy. Był zły, że w każdy wtorek wyjeżdżała na trzy dni do
Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, by opiekować się chorym
wnuczkiem. On tego nie rozumiał, podejrzewał, że żona pewno
kogoś ma w stolicy. To było bardzo krzywdzące, niesprawiedliwe,
przecież Ania poświęcała się dla dziecka, dzień i noc czuwając przy
jego łóżeczku.
Na pytanie: co wie o współżyciu małżeńskim tej pary, świadek
westchnęła:
– Nie było dobrze. Przez ostatnie pół roku przyjaciółka unikała
kontaktów seksualnych z mężem, mówiła mu, że odpycha ją jego
nieświeży oddech z powodu zepsutych zębów. A nie chciał iść do
dentysty. Kiedyś mi powiedziała, ale to było w nerwach, że będzie ze
Zbyszkiem, dopóki Karol nie skończy osiemnastu lat. Wtedy spakuje
rzeczy męża i wystawi walizki przed dom. Ma dosyć jego scen
zazdrości o wymyślonych kochanków.
Patologiczną zazdrość Zbigniewa J. potwierdziła też inna dobra
znajoma małżeństwa J.
– Z biegiem lat to się u niego pogłębiało. Na wesele córki Ania
uszyła sobie suknię z dekoltem, nic ostentacyjnego. Już podczas
przymiarki zagroził, że potnie materiał, bo kiedy ona się pochyla,
widać kawałek piersi. Ania posłusznie wszyła tasiemkę w ten dekolt,
za wszelką cenę starała się uniknąć awantur. Na przykład chowała
przed Zbyszkiem telefon. On kontrolował, z kim rozmawia,
sprawdzał esemesy. Doszło do tego, że imię Bogu ducha winnego
sąsiada ukrywała pod wymyśloną Mariolą.
Mimo że przybywało dowodów na to, że mordercą jest Zbigniew J.,
jego córki nawet nie chciały słyszeć o takim podejrzeniu. Powtarzały
za ojcem: Brat Karol miał jakiś spór z rówieśnikami, chcieli mu
zabrać skuter; może to oni napadli na dom, gdy tata pojechał do
pracy? Przypomniały też sobie, że wcześniej ktoś otruł im psa – czyż
to nie jest trop dla śledczych? Sprawca mógł się przygotowywać do
napaści rabunkowej. A że nic z domu nie zginęło? Po prostu nie
znalazł szuflady, gdzie mama trzymała pierścionki.
Małżeństwo rodziców przedstawiały jako dobre i zgodne.
Agnieszka wprawdzie zauważyła, że tata był zazdrosny o mamę,
denerwował go sąsiad, który do niej wydzwaniał, ale przecież nigdy
nie podniósł na nią ręki. Mama tylko żartowała, mówiąc, żeby nie był
taki Otello, bo znajdzie sobie innego.
Natomiast chłopak starszej córki Anny i Zbigniewa J. nie był
dobrego zdania o podejrzanym.
– J. ciągle podejrzewał żonę o zdradę. Sąsiad nie mógł zagadać
przez płot, bo zaraz w domu awantura i ordynarne przekleństwa.
Byłem zaskoczony taką reakcją, bo mój niedoszły teść często
mówiąc, że trzeba kochać bliźniego, wskazywał na wiszący na
ścianie różaniec.
A wystarczyło, że pani Ania wyszła na miasto, nie mogła po
powrocie powiedzieć, kogo spotkała, bo zaraz usłyszała od męża, że
jest k… Karol mówił mi, że jego ojciec ma coś nie w porządku
z głową.

Sprawdźcie zięcia
Zamknięty w areszcie Zbigniew J., raz po raz żądał od prokuratora
wypuszczenia go na wolność, wszak jest niewinny. Napisał:
„W obliczu faktu znalezienia przez policję nadciętej w piwnicy rurki
od gazu powinien w końcu prokurator myśleć głową a nie
idiotycznymi uprzedzeniami. Gdybym wiedział o przecięciu, to
musiałbym być kompletnym idiotą, bestią, nie człowiekiem, aby
narażać moje córki na niebezpieczeństwo wysadzenia w powietrze
budynku. […] Myślę, że może w końcu ten fakt da prokuratorowi coś
do logicznego myślenia i zacznie ścigać prawdziwego mordercę
naszej rodziny. Jeszcze raz proszę o rozsądek i pozbycie się
bezpodstawnych uprzedzeń do mojej osoby, bo inaczej doprowadzi
pan do tego, że ja i moja rodzina będziemy musieli sami ścigać
mordercę do końca życia. A w sytuacji, gdy ja jestem bezpodstawnie
uwięziony, pozostawienie na wolności mordercy naraża moją
rodzinę na niebezpieczeństwo”.
Napisał też do córek: „Tu, za kratami czuję się jak śmieć, który
można zniszczyć, podeptać, bo ktoś trwa w idiotycznym
i bezsensownym przekonaniu, że ja mógłbym mieć coś wspólnego ze
śmiercią ukochanej Anusi, mojego ukochanego Karola i mamy, która
nie zrobiła mi nic złego w życiu. Tak pięknie zaczął się ten
2 listopada, wychodząc do pracy, pocałowałem Anusię jeszcze leżącą
w łóżku. Czy mogłem przypuszczać, że do naszego domu wejdzie ta
łajza, bo nie można go nazwać człowiekiem. To, co zastałem po
powrocie, jest nie do opisania. Byłem jak ogłuszony siekierą. Dobrze
chociaż, że zdołałem zawiadomić policję. Zapewniam was, że jestem
niewinny. Poddałem się testowi prawdomówności – wykazał, że
mówię prawdę”.
Zbigniew J. nie napisał prawdy. Test, który przeszedł, badał tylko
reakcję jego organizmu na istotne dla śledczych pytania. Odpowiedzi
podejrzanego świadczyły, że wie on co innego, niż zeznaje.
Odmowa oskarżyciela publicznego wypuszczenia J. z aresztu
wywołała lawinę kolejnych listów podejrzanego. Tym razem ze
wskazaniem bardzo ważnego jego zdaniem, a pominiętego
w śledztwie tropu w szukaniu mordercy.
Otóż, mógł to być niedoszły zięć. On poprzedniego dnia wchodził
do piwnicy i oglądał instalacje. Poza tym nagle zerwał kontakt
z narzeczoną, co dowodzi, że się bał, aby policja nie odkryła, że to on
przeciął rurkę gazową przy piecyku.
– Na sto pięćdziesiąt procent jest mordercą – stwierdził
aresztant J.
Prokuratora nie przekonała jednak ta korespondencja i wkrótce
Zbigniew J. usłyszał, że jest oskarżony o potrójne zabójstwo.

Córki nie wierzą


Proces był poszlakowy, bo J. nie przyznawał się do winy. Córki
nadal nie dopuszczały myśli, że ich ojciec jest zbrodniarzem.
W zeznaniach eksponowały miłość ojca do ich brata, jego wrażliwość
– gdy zawiadamiał je o tragedii, płakał. Nic im nie było wiadomo,
aby rodzice się kłócili. Owszem, ojca denerwowało, gdy mamę ktoś
podrywał, ale to tylko świadczyło o jego ciągle wielkiej miłości.
Obciążające oskarżonego zeznania przyjaciółki matki – która
twierdziła, że po wykryciu morderstwa widziała, jak J., uderzając
głową w mur, mówił do znajomego: „Co ja zrobiłem, jak będę z tym
żyć!” – tłumaczyły jej zazdrością o tak udane małżeństwo.
Sąd uznał, że ustalenia w postępowaniu przygotowawczym
i procesowym, a także poszlaki, tworzą logiczny ciąg i orzekł dla
Zbigniewa J. prawomocny wyrok dożywocia. (Przy zdaniu odrębnym
ławnika: „W kilku opiniach biegłych nie stwierdzono, że dowody
zabezpieczone na miejscu świadczą z całą pewnością o winie”).
Skazany, opuszczając salę sądową, krzyczał:
– Jak można tak postąpić z człowiekiem, który jest niewinny! To
jest hańba. Nie ma żadnych dowodów.!
Obok J. szły jego córki i podtrzymywały go.
Kasacja do Sądu Najwyższego została oddalona.

Uścisk zdradzonego komandosa


– Zaginęła moja żona Edyta – zawiadomił Paweł M. dyżurnego
oficera w komisariacie jednej z warszawskich dzielnic.
Mężczyzna dyktował do protokołu: Ostatni raz widział małżonkę
poprzedniego dnia, 21 lutego 2012 roku. On jest zawodowym
żołnierzem, dorabia jako taksówkarz. Miał nocny kurs, zjechał o 6
rano. Gdy wszedł do mieszkania na wojskowym osiedlu, Edyta
szykowała się do pracy. Zamienili tylko kilka słów, chciał się położyć.
Już zasypiał, kiedy usłyszał, że po żonę przyjechał jej pracodawca
Tomasz B.
– Wstałem w południe – zeznawał Paweł M. – a że lodówka była
pusta, pojechałem do McDonalda, a potem do mamy pod Warszawę.
Zasiedziałem się u niej do wieczora i wróciłem do swojego
mieszkania. Żony w domu nie było. Zatelefonowałem na jej komórkę
– odpowiedziała, że jest jeszcze w pracy, będzie za godzinę.
Czekałem na nią, bo mieliśmy do pogadania. Kiedyś umówiliśmy się,
że czynsz za mieszkanie będziemy wnosić po połowie, tymczasem po
roku wyszło na jaw, że ona nie wpłaciła ani grosza. Poza tym okazało
się, że bez mojej wiedzy wyczyściła konto, zabierając tysiąc
sześćset złotych. Miałem o to pretensje, ale nie awanturowałem się,
chciałem, abyśmy doszli do porozumienia.
Po powrocie do domu żona wysłuchała, co mam do powiedzenia,
następnie wyszła z telefonem do kuchni i tam każde moje słowo
powtórzyła panu B. Potem dała mi komórkę, żebym z nim
porozmawiał. Usłyszałem, że Edyta nic nie będzie płacić, bo nie ma
pieniędzy, a on też już swoich nie da. Chciałem zapytać, czy to
znaczy, że moja żona jest na jego utrzymaniu, ale się rozłączył. Po
zjedzeniu kolacji Edyta wyszła z mieszkania, choć była już
dwudziesta trzecia. Zorientowałem się, że B. podjechał pod blok…
Paweł M. szczegółowo opowiadał w komisariacie, co się działo
w jego małżeństwie. Gdy czekał na żonę, zajrzał do jej torby i znalazł
pigułki antykoncepcyjne. Był zaskoczony. Zaraz po ślubie wyznała,
że nie może mieć dzieci; pogodził się z tym. A od ponad roku nie
współżyli ze sobą.
Poszperał w papierach na regale i natknął się polisę
ubezpieczeniową na wypadek jej śmierci, a Tomasz B. był
uprawniony do odbioru pieniędzy. Szukał dalej i tak dotarł do
pudełka z dokumentami osobistymi pracodawcy żony. Co one tu
robią? – zastanawiał się wertując papiery, wśród których leżało
podanie B. do naczelnika urzędu skarbowego. Jego rywal pisał:
„Prawdą jest, że nie płaciłem podatku, ale moja żona wniosła pozew
o rozwód i musiałem się wyprowadzić. Jestem przez nią oczerniany
wobec naszych dzieci. Obecnie mieszkam u siostry (tu adres lokalu
Pawła M.), bo nie miałem gdzie się podziać. Proszę o wstrzymanie
egzekucji komorniczej”.
Edyta wróciła przed północą, wyraźnie po kielichu. Zapytał o te
pigułki. Odpowiedziała, że ma romans, ale jemu nic do tego.
Małżeństwem są już tylko na papierze. Zapytał, dlaczego B. ma
uprawnienia na jej polisę. Odpowiedziała, że to nie jego interes. Gdy
błagał, aby wróciła do niego, ironicznie się roześmiała. Kłócili się,
w końcu poszli spać, on na podłodze w drugim pokoju, gdzie miał
śpiwór z dresami. Kiedy go rozłożył, okazało się, że nasikał tam kot.
Mimo to Edyta nie wpuściła męża do sypialni.
O godzinie 2.20 wsiadł do taksówki i pojechał do matki. Na
Bemowie był z powrotem nad ranem. Nie budził Edyty. Z domu
wyszedł o 6.00 rano, zamierzał jechać do Wojskowej Agencji
Mieszkaniowej w sprawie zadłużenia. Kiedy zamykał drzwi, żona
jeszcze spała. Tuż po ósmej odebrał telefon od pana B.: Przyjechał
po Edytę, ale nie może otworzyć drzwi, a ona nie reaguje na
dzwonek.
– Podjechałem tam, okazało się, że ten facet miał klucze do
mojego mieszkania, tylko ja przypadkowo zamknąłem na trzeci,
nieużywany zamek. Weszliśmy do domu razem, Edyty nie było.
Zacząłem jej szukać na mieście. Bez skutku.
Przesłuchanie trwało już pięć godzin. Mąż zaginionej nie tyle
zeznawał, co się zwierzał. Widać było, że chce wyrzucić z siebie całe
rozgoryczenie spowodowane nieudanym związkiem.
Pobrali się przed sześcioma laty. Ona była ekspedientką. Najpierw
mieszkali u jego matki w podwarszawskim miasteczku. Dom
rodzinny był obszerny, ale palenie w piecu, noszenie z komórki
węgla żonie nie odpowiadało. Nie mogła też dogadać się z teściową.
Edycie zdarzało się nie wrócić na noc, bo poszła do koleżanki, popiły
i w takim stanie bezpieczniej było trzeźwieć w obcym mieszkaniu.
Choć krzywego spojrzenia teściowej i tak nie uniknęła.
Po kolejnej awanturze wyprowadziła się do Warszawy, do
mieszkania po babci. Było zadłużone, ona to zlekceważyła, więc ją
eksmitowano. Wtedy pogodziła się mężem, zwłaszcza że jako
zawodowy żołnierz dostał mieszkanie z puli wojskowej. Ponieważ
jednostka, w której pracował, była oddalona 50 kilometrów od
służbowego m-4, uzgodnili, że on będzie w domu tylko w weekendy.
Na pozostałe dni, a raczej noce (wszak miał dwie prace), przygarnie
go matka, do której miał znacznie bliżej.
W szóstej godzinie przesłuchania Paweł M. nagle ukrył twarz
w dłoniach i stłumionym głosem wyznał: Zabiłem ją.
Tego dnia podejrzany nie był w stanie więcej powiedzieć. Do domu
już nie wrócił, zamknięto go w areszcie.

***

Nazajutrz zaczął wyjaśnienia od słów:


– Gdybym mógł cofnąć czas… Zabiłem żonę, ale nieumyślnie. Było
tak: Edyta zdenerwowana, że grzebię w jej rzeczach, chciała mnie
uderzyć. Zamachnęła się, a ja, który nigdy nie podniosłem na
kobietę ręki, zrobiłem coś, czego uczono mnie na szkoleniach dla
komandosów. W obronnym geście ścisnąłem ją za szyję. Niechcący
musiałem to zrobić z dużą siłą, bo od razu upadła.
Nie żyła. Owinięte kocem ciało ciągnął po schodach do
samochodu. Włożył do bagażnika i ruszył przed siebie w kierunku
lasu. Po drodze kupił na stacji benzynowej kanister z paliwem.
Zamierzał spalić zwłoki na najbliższej polanie. Gdy wybuchł ogień,
uciekł. Przed świtem zapukał do domu matki. „Zabiłem Edytę” –
powiedział jej na progu.
– Kochałem ją, świat mi się zawalił – wyznał M. pod koniec
przesłuchania.
Nazajutrz zaprowadził policjantów na polanę. Zebrali zwęglone
szczątki zwłok do identyfikacji.
W czasie śledztwa odtworzono esemesy w telefonie ofiary.
Oskarżony znał ich treść, bo tragicznej nocy, gdy żona wyszła przed
blok porozmawiać z Tomaszem B., przejrzał jej telefon komórkowy.
Upewnił się, że Edyta okłamywała go, twierdząc, że nic ją nie łączy
z pracodawcą.
Przede wszystkim przeczytał esemesy od „kochanego Tomka”.
Pan B. zwykł pisać o sobie w trzeciej osobie: Tomek kocha cię
i pragnie zamieszkać z tobą nawet od zaraz, albo Edytko skarbie jedyne
moje szczęście odezwij się do Twego kochającego Cię zawsze Tomka.
Czasem esemes od producenta palet opałowych układał się
w rymowankę: Siedzę wieczorem i myślę o tobie/ gwiazdy już zaszły na
niebie/ usnąć nie mogę/ bo czymże życie bez ciebie? Kocham cię moja
walentynko.
Esemesy Edyty były zdecydowanie obsceniczne. Nie do cytowania.
Po tekście do przyjaciółki (Sorry że nie odpisałam, ale u mnie sajgon,
normalnie Pawłowi odpierdala. Po całości, ale nie ma jak mu przyjebać)
można by wnioskować, że takiego języka używała na co dzień.

***

Przesłuchano czterdziestopięcioletniego Tomasza B. Zaprzeczył,


aby był kochankiem Edyty. Owszem, wspierał ją, nie tylko duchowo,
ale również datkami pieniężnymi. Codziennie rano zabierał
samochodem z mieszkania, aby się nie męczyła jazdą autobusami.
Z pracy też wracali razem, zwykle o godzinie 22.00 wstępował do
niej na herbatę, bo Edyta bała się, że gdy otworzy drzwi, w ciemnym
mieszkaniu będzie czekał mąż.
– Mówiła, że Paweł zadręczał ją podejrzeniami o zdradę. Kiedy
dzwonił, ona cała drżała ze strachu. Przez ostatni miesiąc wpadał do
niej codziennie i zawsze było coś nie tak. Wiele razy płakała, że nie
chce wracać do domu, ma dosyć tej szarpaniny. Wspominała
o rozwodzie, usiłowałem jej to wyperswadować, bo służbowe
mieszkanie było na niego. Nie wiem, dlaczego jej koleżanki uważały
nas za parę.
Na pytanie, co się działo wieczorem 21 lutego Tomasz B.
odpowiedział, że około godziny 21.00 podwiózł Edytę pod jej blok.
W mieszkaniu paliło się światło, więc w tej sytuacji nie spieszyło mu
się z odjazdem.
– Ona poszła na górę jak skazaniec i wcale się nie zdziwiłem, jak
wkrótce zadzwoniła do mnie z kuchni, że ma dosyć, wychodzi,
prześpi się u koleżanki. Chciała, żebym ją tam podwiózł. Przybiegła
do mnie do samochodu, rozmawialiśmy jeszcze godzinę. Udało mi
się ją przekonać, że powinna wrócić do mieszkania. Nazajutrz jak
zwykle podjechałem pod blok, żeby zabrać ją do pracy. Dzwoniłem,
waliłem w drzwi – cisza. Jej komórka też milczała.
Około dziewiątej połączyłem się z Pawłem M. Powiedział, że jest
u matki. Po godzinie spotkaliśmy się pod blokiem. Jeszcze raz
zapewniłem go, że nie uwodzę mu żony.

***

Tomasz B. kłamał. Odtworzone nagrania w telefonach


oskarżonego i jego ofiary co innego mówiły o kontaktach tego
świadka z Edytą.
Dwudziestego pierwszego lutego wieczorem Paweł M. zadzwonił
z mieszkania do żony, pytając, o której przyjedzie?
– Za pół godziny – odpowiedziała.
Wtedy on:
– Słuchaj, wiem że już jesteś tutaj na osiedlu, w jego samochodzie,
radzę ci, przyjdź.
– Dobra.
– On tam jeszcze jest?
– Kto on?
– No, Tomek.
– Jest.
– Daj mi go do telefonu.
– Słucham – odezwał się Tomasz B.
– Co, zobaczyłeś, że stoję w oknie, to się wycofałeś? – stwierdził
Paweł M.
– Słuchaj, Paweł, jaki z ciebie mąż, powinieneś chociaż jej
lodówkę zaopatrzyć.
– A ty, jako kochanek powinieneś się od niej odpier…
– Jako kto?
– To, co usłyszałeś.
– A ty chcesz k… w ryja dostać?
– A ty tu mieszkasz?
– Nie, a co, chcesz policję wezwać? No to już w tej chwili
podjeżdżam pod blok i, proszę bardzo, łącznie z zainteresowaną
wchodzę na górę. Będzie zadymka.
– No to wchodź.
– A wiesz, dlaczego to zrobię? Bo Edyta sama boi się wejść do
domu.
– Wchodzisz, bo jesteś jej kochankiem.
– A złapałeś nas na rżnięciu? Pytam się.
– A czy muszę?
– Skoro twierdzisz, że ja twoją żonę pukam. To, że Edyta ma we
mnie przyjaciela, nie znaczy, że walimy się gdzie popadnie.
– Słuchaj, ciągle coś mi ginie z mieszkania. Najpierw koc, teraz
kołki rozporowe. I urzędowe listy, o których wiem, że zostały do
mnie wysłane, nie dochodzą.
– Kołki sobie pożyczyłem. A listy wróciły do nadawcy.

***

O romansie Edyty wiedziała jej przyjaciółka. Wspierała ją,


doradzała, jak uprzykrzyć życie mężowi, aby przestał przyjeżdżać na
Bemowo. Kobiety uznały, że najlepiej będzie prowokować Pawła,
a gdy zacznie się awantura, wzywać policję. I Edyta tak postępowała.
Zachowały się protokoły dzielnicowego o jego interwencji
w mieszkaniu państwa M. Kobieta wzywała policję, bo – jak
twierdziła – mąż maltretuje ją psychicznie.
– Dlaczego nie wystąpiła o rozwód? – pytał śledczy świadka.
– Nie miała pieniędzy na koszty sądowe – twierdziła przyjaciółka.
– Bywały takie dni, że brakowało jej nawet na karmę dla kota,
musiała zastawić w lombardzie obrączkę. Edyta chciała, żeby Paweł
pokrył zadłużenie w czynszu i zniknął z jej życia.
– To była zabawowa dziewczyna – scharakteryzowała żonę
Pawła M. jej sąsiadka z bloku. – Wieczorami przychodziło tam
męskie towarzystwo, byli głośni, jak to po wypiciu. Musiałam ich
upominać. Pani Edyta też nie wylewała za kołnierz, ile to razy
widziałam ją na chwiejnych nogach. Ale gdy zaczął przyjeżdżać
wieczorami ten pan, u którego pracowała, dawni kompani zniknęli.
Pewne światło na wzajemne relacje w trójkącie: Edyta, jej mąż
i pracodawca rzuciła żona Tomasza B.
– Mąż mnie okłamywał. Gdy go zapytałam, czy Edyta M. pracuje
w jego firmie, odpowiedział, że ona tam tylko sprząta, mijają się.
Tym bardziej mnie niepokoiło, że ta pani telefonuje do Tomka
późnym wieczorem. On zawsze wtedy wychodził na balkon
i rozmawiał godzinami. Gdy przyszły rachunki za telefon na ponad
tysiąc złotych, postanowiłam poznać tę kobietę bliżej. Była okazja –
moje imieniny. Zaprosiłam państwo M. Nie przyszli, podobno on
miał wypadek.
Tymczasem telefony od tej pani nadal się odzywały, nawet po
północy, kiedy już byliśmy z mężem w łóżku. Nie tylko mnie to się
nie podobało. Również nasi dorośli synowie podejrzewali ojca
o romans. Bo strasznie kręcił. Mówił na przykład, że jest w pracy,
a starszy syn widział go pod blokiem tej M. W końcu, za radą moich
dzieci, spotkałam się z panem Pawłem.
Ten M. to twardy mężczyzna, komandos, ale gdy się zwierzał, jak
żona przyprawia mu rogi z moim mężem, płakał. On doskonale
przejrzał ich grę – prowokowali go, żeby zrobił głupstwo, na miarę
policyjnej interwencji. Wtedy Edyta dostałaby rozwód z winy męża.
A gdyby tak jeszcze wylądował za kratkami, to i z mieszkania można
by go wykopać. Obiecałam panu Pawłowi, że mu pomogę
w wyciagnięciu całej prawdy na jaw. Moje małżeństwo i tak już nie
było do uratowania.
Pani B. postanowiła nakryć niewiernego męża w mieszkaniu
Pawła M. W styczniu 2012 roku podjechała z córką i zięciem pod
blok, gdzie mieszkała Edyta. Zapukała do drzwi. Długo nikt jej nie
otwierał, wreszcie usłyszała szczęk przekręcanego klucza i zobaczyła
swego męża już w kurtce, gotowego do wyjścia. Tłumaczył, że wpadł
na chwilę, aby zostawić u pani Edyty dokumenty firmy, bo oczekiwał
fachowej porady. „Od sprzątaczki czy od k…?” – zdołała wykrztusić
już na schodach, bo mąż energicznie wyprowadzał ją z bloku. Ale nie
uszło jej uwagi, że ukrywająca się za plecami jej męża „sprzątaczka”
była wstawiona.
Zrozpaczona matka Pawła nie szczędziła oskarżeń pod adresem
synowej:
– Edyta myślała o jednym: jak go wykorzystać. Syn tylko na oko
wygląda na twardziela. W środku jest miękki jak wosk, może dlatego,
że od trzeciego roku życia sama go wychowywałam, nauczyłam
szacunku dla słabszego. Nie wstydził się, kiedy dorabiałam
sprzątaniem po domach. Ta dziewczyna wzięła go na litość. Straciła
ojca, matki już nie miała, brakowało jej pieniędzy na urządzenie
pogrzebu. Nie pytał dlaczego, od razu wyciągnął portfel, zapłacił
rachunki. Dopiero po ślubie okazało się, że ona lubi popijać i jest
kompletnie nieodpowiedzialna. Zadłużyła mieszkanie po babci, aż
doszło do eksmisji, wzięła pożyczkę z banku, urosły odsetki. Gdy syn
ledwo się uporał z tym długiem, wyszło na jaw, że nie jest płacony
czynsz za mieszkanie służbowe.
Kiedy mieszkaliśmy razem, a Paweł był na poligonie, jego żona
balangowała w Warszawie całe noce, wracała potem nad ranem
odprowadzana przez takich facetów, co to strach byłoby spotkać ich
na pustej ulicy. Mówiłam synowi, żeby ją zostawił. Ale Paweł
wierzył, że każdego można nauczyć odpowiedzialności.
Matka oskarżonego nie mogła już powstrzymać łez:
– Przysięgała mu wierność, a gdy tylko zdarzyło się nieszczęście,
miał wypadek drogowy i w związku z tym dłuższe zwolnienie, już się
od niego odwróciła. Jej kochanek doniósł komendantowi z jednostki
syna, że Paweł w czasie chorobowego jeździ na taksówce. A czy on
dla własnej przyjemności zarywał noce? Chciał pospłacać długi żony.
Portret bez skazy? Tak, ale tylko w matczynych oczach. Biegły
psycholog dostrzegł u oskarżonego nie tylko inteligencję wyższą niż
przeciętna, ale też apodyktyczność, skłonność do narzucania innym
swoich poglądów i zwyczajów. Znalazło to potwierdzenie
w zeznaniach przyjaciółki ofiary, która, mówiąc o awanturowaniu się
Pawła M., opisała taką sytuację: przyjechał do domu zły i szukał
pretekstu do zrobienia awantury. Zobaczył bałagan w szafie. Wywalił
wszystko na podłogę i kazał żonie ułożyć rzeczy według kolorów.

***

Na rozprawie sądowej oskarżony ponownie przyznał się do


nieumyślnego zabójstwa. Bardzo tego żałował.
Natomiast Tomasz B. nadal twierdził, że nic intymnego nie łączyło
go z Edytą M. Na pytanie sędzi odpowiedział:
– Owszem, dała mi klucze, bo w życiu różnie bywa. Nie
interesowało mnie, co na to właściciel mieszkania. Wymieniłem
zamki w drzwiach w tajemnicy przed Pawłem M., gdyż chciała tego
Edyta. Odwiedzałem ją codziennie, po prostu wstępowałem na
herbatę. Nie pomyślałem, że to może niezręczne, wszak była
mężatką. Żonie o tym nie mówiłem, gdyż na punkcie Edyty była
przeczulona. Wskazałem na poczcie adres M. do przekazywania
mojej korespondencji, gdyż tak było mi poręczniej. Tak, doniosłem
do żandarmerii na oskarżonego, że ukradł mienie wojskowe, bo tak
mi powiedział znajomy. Później się okazało, że to było pomówienie.
Prokurator zażądał dla Pawła M. 25 lat. Sąd skazał go na 13 lat
więzienia. Uzasadniając taki wyrok, sędzia Barbara Piwnik
podkreśliła, że nie byłoby możliwe wskazanie jednoznacznej
przyczyny zgonu Edyty M. bez przyznania się oskarżonego.
Postępowanie dowodowe ułatwiło także szybkie wskazanie przez
oskarżonego miejsca podpalenia zwłok. On miał sprawność
żołnierza szkolonego na misję do Afganistanu, gdy więc w gniewie
zacisnął dłonie na szyi żony, nie pomyślał, czym to się może
skończyć. Ofiara również się tego nie spodziewała, wskazywałby na
to fakt, że kobieta w ogóle się nie broniła.
Co do pana B. – zarówno on, jak i świadkowie oskarżenia
próbowali zminimalizować jego rolę w życiu Edyty, ale prawda jest
taka, że Paweł miał powody, by czuć się oszukany i zdradzony.

Właśnie zostałem wdowcem


5
Za kilka dni Boże Narodzenie. Zofia Ch. pomaga siostrze w myciu
okien po malowaniu mieszkania. Spieszy się, bo chce jeszcze
wieczorem ubrać u siebie choinkę.
– Trochę się przeforsowałam – mówi – ale Jacek da mi dziś
wieczorem kroplówkę na wzmocnienie. Od pewnego czasu aplikuje
mi w ten sposób witaminy, żeby nie obciążać żołądka.
Jacek, to mąż trzydziestoczteroletniej Zofii. Jest ratownikiem
medycznym, od 15 lat pracuje w pogotowiu ratunkowym w mieście
na południu Polski. Ponadto dorabia jako agent ubezpieczeniowy.
Ostatnio często go delegują na szkolenia. Jego żona jest z tego
powodu dumna, chwali się przed najbliższą rodziną. Ale nie znajduje
zrozumienia.
Siostra uważa, że Zofia pozwala się wykorzystywać. Mąż jak nie
w terenie, to na wykładach, bo jeszcze zaocznie studiuje. A w domu
dwoje małych dzieci.
– Dobrze, że dostałaś tę robotę w Biedronce – zauważa. – Jackowi
skończą się śniadania podawane do łóżka.
– Badania lekarskie są w porządku, w styczniu zaczynam – cieszy
się Zofia, pokazując siostrze ślad na ręce po wkłuciu igły przez
pielęgniarkę.

***

Dziesięć godzin później, 4:00 rano. Dyspozytorka pogotowia w R.


odbiera zgłoszenie. To dzwoni kolega z pracy, Jacek Ch. spokojnie
informuje, że jego żona nie żyje, prawdopodobnie zmarła jakiś czas
temu, bo są już widoczne plamy opadowe. Ratownik chce, żeby
przyjechała tak zwana karetka wizytowa, nie erka, bo już nic nie
można zrobić. Zadaje pytanie:
– Czy od razu dostanę kartę zgonu?
– Nie wiem – odpowiada dyspozytorka i składa kondolencje. To
straszne, żona odeszła w tak młodym wieku.
Na wyjazd do domu kolegi decyduje się dr Eleonora W. Po
stwierdzeniu zgonu pacjentki i wysłuchaniu jej męża, że kobieta była
zdrowa, dwa dni wcześniej robiła badanie krwi w związku
z podjęciem pracy (dlatego ma na ręce ślad po wkłuciu), lekarka
zauważa, że powinna być zrobiona sekcja zwłok.
On wręcz ją błaga, aby odstąpić od tego wymogu. Idą święta,
chciałby oszczędzić dzieciom cierpienia. Lekarka ulega prośbie
i wystawia kartę zgonu. Jako przyczynę wpisuje: nieznana,
bezpośrednie zatrzymanie krążenia. Po pocieszeniu kolegi wraca do
karetki, gdzie czeka na nią kierowca, też wieloletni znajomy Jacka.
Rozmawiają o tragedii, dr W. dziwi się, że w obliczu takiego
nieszczęścia Jacek potrafi trzymać nerwy na wodzy.
– Ale gdy cię błagał o zrezygnowanie z sekcji, to aż się trząsł, tak?
W tym zgonie jest coś podejrzanego. Powinnaś zawiadomić policję –
zauważa kierowca, z każdym słowem wzmagając niepokój lekarki.
Gdy jeszcze i dyżurny lekarz pogotowia mówi to samo, dr W. wraca
do domu ratownika.
W ostatniej chwili, bo wdowiec zdążył już (jest godzina 4.40 rano)
zawiadomić zakład pogrzebowy, żeby zabrali ciało. Jednak jeszcze
zanim dojedzie samochód tej firmy, dr W., nie zważając na
zdenerwowanie kolegi, wystawia dokument, że wskazana jest sekcja.
Zwłoki kobiety zostają w domu, bo ma przyjechać policja.
O godzinie 5.27 Jacek Ch. telefonuje do dyspozytorki z prośbą,
żeby dyskretnie się zorientowała, jak policja podchodzi do decyzji
dr W. o sekcji. Bo może jednak dałoby się tego uniknąć.
– Już do ciebie jedzie prokurator, sam z nim porozmawiaj, może
go przekonasz – odpowiada współczująco dyspozytorka.
Jacek Ch. dopina swego. Prokuratorowi wystarcza opinia biegłego
lekarza, że śmierć nastąpiła około północy, prawdopodobnie na
skutek zatrzymania akcji serca. Na ciele zmarłej nie ma żadnych
uszkodzeń poza śladem wkłucia na prawej ręce.
– To w laboratorium analiz, gdzie pobierano żonie krew do badań
– wyjaśnia wdowiec.
O 7.30 zawiadamia telefonicznie szwagierkę, że Zofia nie żyje.
Mówi, że chcieli ją „pociąć jak świnię”, ale się nie zgodził.
– Czy dawałeś jej wieczorem kroplówkę? – docieka siostra zmarłej.
– Nie! A co, jak wzięła jakąś tabletkę, to pójdę siedzieć? –
odpowiada krzykiem.
Kolejnych telefonów od teściów i innych członków rodziny
Jacek Ch. już nie odbiera. Gdy wreszcie się dodzwaniają
(podstępem), twierdzi, że nie wie, gdzie jest teraz ciało żony, ale
wszystko już załatwione, pogrzeb nazajutrz. Kilka godzin później
zawiadamia szwagierkę, żeby przyszła na odmawianie różańca za
zmarłą.

***

Prokuratura rejonowa umorzyła śledztwo w sprawie nieumyślnego


spowodowania śmierci Zofii Ch. przez jej męża bez czekania na
wyniki badania toksykologicznego. Przyjęto za wystarczające
wyjaśnienia ratownika, że wieczorem, po wypiciu kilku piw, położył
się z żoną do łóżka, a rano po obudzeniu stwierdził, iż nie żyła już od
kilku godzin. Nie podawał jej żadnej kroplówki.
Ze śmiercią 34-letniej kobiety nie mogła się pogodzić rodzina.
– Przecież była okazem zdrowia – płakała w prokuraturze
okręgowej jej matka. – Nie paliła papierosów, rzadko piła alkohol,
cieszyła się, że idzie do pracy. Przyjrzyjcie się mojemu zięciowi, on
nie zachowuje się jak pogrążony w żałobie wdowiec. Z ich
mieszkania zniknęły wszystkie fotografie mojej córki, jej rzeczy
osobiste. Podczas wigilii błagałam Jacka, zaklinałam na pamięć
mojej córki, aby powiedział prawdę, co się stało tamtej nocy, nie
wierzę, że poszli zgodnie spać. Gdy znaleziono ją martwą, miała na
sobie piżamę, której od dawna już nie używała, a jej włosy były
ściągnięte gumką. Odkąd pamiętam, starannie je rozczesywała na
noc.
Wznowiono postępowanie. Śledczy ustalili, że Jacek Ch. niespełna
dwa tygodnie po śmierci żony bawił się na imprezie sylwestrowej
z Barbarą, poznaną wcześniej na zaocznych studiach. W styczniu
2009 roku, zaledwie miesiąc po pogrzebie żony, na czas sesji
egzaminacyjnej zamieszkał z tą kobietą w jednym pokoju
hotelowym. Wieczorami chodzili na dyskotekę.
Wyniki, które wreszcie przyszły z zakładu medycyny sądowej były
bulwersujące. Zofia Ch. przed śmiercią miała na prawej ręce
założony wenflon. Nie było to wkłucie pielęgniarki z laboratorium
analiz, gdzie dwa dni przed śmiercią pobierano kobiecie z lewej ręki
krew do badania. Biegli z zakresu toksykologii leków i trucizn
organicznych ustalili, że w nerkach i wątrobie zmarłej był olbrzymi
poziom stężenia ketaminy, wręcz niespotykany dotąd w literaturze
światowej. Ketamina to lek usypiający, używany w medycynie
i weterynarii do znieczulenia ogólnego. Medykament zaczyna
działać po kilkudziesięciu sekundach, a zasadniczym objawem jest
utrata przytomności, głęboka śpiączka, zatrzymanie akcji serca
i oddechu. Nie było żadnych wskazań medycznych do podania
kobiecie takiego leku, a ponadto Jacek Ch. nie miał do tego
uprawnień. Ketaminę może zaordynować jedynie lekarz w szpitalu,
podczas stałego monitorowania pacjenta. I nigdy w tak dużej, wręcz
śmiertelnej dawce.
Zdaniem biegłych zatrucie ketaminą może naśladować naturalne
przyczyny zgonu, jak zatrzymanie akcji serca w wyniku zaburzenia
jego rytmu. W organizmie zmarłej stwierdzono także obecność
środków nasennych.

***

O wiele bardziej wnikliwe niż za pierwszym razem śledztwo


ujawniło, że ratownik już kilka miesięcy przed śmiercią żony szukał
dostępu do leków znieczulających w szpitalu, gdzie wcześniej
pracował. Swoje zainteresowanie tłumaczył zamiarem uśpienia psa.
– Prosił mnie – zeznał kolega z pogotowia – żebym się zapytał
znajomego weterynarza, jakim środkiem najlepiej to zrobić.
Zdziwiłem się, przecież on nie miał psa. Odpowiedział, że denerwuje
go szczekanie psa sąsiada i chciałby z tym zrobić porządek.
Gdy oburzony kolega z pogotowia nie chciał mieć z zabójstwem
zwierzęcia nic wspólnego, Jacek Ch. zdobył ketaminę dzięki
znajomościom z pielęgniarzami oddziału intensywnej terapii
znanego mu szpitala. Okazało się, że w tej wojewódzkiej placówce
leki psychotropowe przechowywano w kasetce zamykanej wprawdzie
na klucz, ale tkwił on w zamku. Likwidacja pozostałych po zabiegach
resztek ketaminy nie była nadzorowana. Ponadto zużyte leki
rozpisywano na fikcyjnych pacjentów. (W tej sprawie wszczęto
odrębne dochodzenie).
Jacek Ch. został zatrzymany dwa lata po śmierci żony w chwili,
gdy wychodził z pracy. Nie potrafił wyjaśnić, skąd w organizmie
zmarłej żony znalazła się ketamina. Podczas ponownej, tym razem
dokładnej rewizji domu rodziny Ch., policjanci znaleźli w piwnicy
schowane pudło z rurkami do kroplówek i strzykawkami. Tam też
leżały ukryte miłosne listy kochanek ratownika.
Śledczy poszli również tym tropem. W 2006 roku na jednym ze
szkoleń organizowanych przez firmę ubezpieczeniową Jacek zbliżył
się do panny Grażynki. Spotykali się w hotelach, ona nie pytała, czy
jest żonaty, wystarczyło, że nie nosił obrączki. Trwało to rok, potem
on napisał jej rozpaczliwy list, że chyba sobie odbierze życie, bo
żonie ktoś o nich doniósł. Musi poświęcić wielką miłość dla dobra
dzieci. (Przy okazji dowiedziała się, że ma syna i córkę.)
Kilka miesięcy później Jacek Ch. poznał niejaką Annę, której
zdarzył się niegroźny wypadek drogowy, a on akurat miał
w pogotowiu dyżur. Spodobała mu się, wziął jej wizytówkę. Spotykali
się dwa razy w tygodniu w podmiejskim hotelu, gdzie był już stałym
gościem. Z czasem polecił ją agencji ubezpieczeniowej, w której
dorabiał, dzięki czemu mogli razem wyjeżdżać na szkolenia. Romans
zakończył w październiku 2008 roku, wysyłając kochance esemesa
z informacją, że żona spodziewa się dziecka. Nie była to prawda,
Jacek Ch. kłamał kochance, bo przy jego boku stała już inna kobieta,
z którą jeździł na zajęcia zaocznych studiów. Wprawdzie Barbara
była mężatką z dwojgiem dzieci, ale nie miała obiekcji
z demonstrowaniem intymnej znajomości z Jackiem. Widzieli to
studenci z roku, a także pracownicy pogotowia, bo nowa kochanka
ratownika zwykła przychodzić do stacji „na nocki”, gdy Ch. miał
dyżur.
Nie wiedziała tylko Zofia. Zajęta dwojgiem małych dzieci rzadko
opuszczała dom. Poza tym bezgranicznie ufała mężowi. Gdy na
miesiąc przed śmiercią zaczął ją przyzwyczajać do brania kroplówek
(rzekomo na wzmocnienie organizmu), wierzyła, że dba o jej
zdrowie. I była głucha na podszepty matki, aby wynająć detektywa,
który sprawdzi, gdzie mąż spędza tyle czasu poza domem.
Teściowa Jacka Ch. dopiero na procesie zięcia dowiedziała się, że
rok przed śmiercią żony wynajął mieszkanie dla Barbary i płacił za
nie czynsz.
Przesłuchano właścicielkę tego lokalu. Twierdziła, że Ch.
przedstawił jej Barbarę jako siostrę. Zobowiązał się sam płacić za
wynajem. Z początkiem 2010 roku, czyli ponad rok po śmierci Zofii,
należności przestały wpływać, a lokatorka potajemnie się
wyprowadziła. Jacek Ch. w tym czasie zameldował Barbarę i jej
dzieci w swoim domu, choć miała już innego partnera.
Równocześnie wziął w banku 178 tysięcy złotych kredytu, z czego
80 tysięcy przelał na konto byłej kochanki. Pieniądze dał jej bez
żadnego pokwitowania.
Wszystko to działo się przed niespodziewanym dla ratownika
aresztowaniem, dwa lata po umorzeniu postępowania.

***
Zdradzał, to pewne, ale dlaczego zamordował? Prokurator
wykluczył, by była to chęć uzyskania pieniędzy z tytułu
ubezpieczenia Zofii. Wprawdzie jeden ze świadków zeznał, że
Jacek Ch. przed śmiercią żony chciał ubezpieczyć jej życie na wysoką
kwotę, ale ona się nie zgodziła.
Przyjęto, że zbrodnia Jacka Ch. związana była z tym, że
w tajemnicy przed żoną prowadził podwójne życie. Bał się, że
prawda wyjdzie na jaw, gdy małżonka pójdzie do pracy. Ludzie
powiedzą jej, co mąż wyrabia. Wszak widziano go na mieście
i w dyskotekach z coraz to innymi paniami. Znajdą się życzliwi,
którzy otworzą zdradzanej oczy na fakty – na przykład, że częste
wyjazdy służbowe to fikcja.
Ale jak wytłumaczyć postępowanie ratownika wobec Barbary po
śmierci żony? Już nie byli razem, ona odeszła do innego mężczyzny,
a on mimo to dał jej lekką ręką kilkadziesiąt tysięcy złotych
i zameldował razem z dziećmi w swoim domu? Czy Barbara, do
której tuż po śmierci żony wysłał esemes o treści: Właśnie zostałem
wdowcem, była wtajemniczona w jego zbrodnicze plany i dlatego
kupował jej milczenie? Prokuratura nie ciągnęła tego wątku.
Podczas procesu Jacek Ch. nie przyznał się do zabójstwa. Swoje
małżeństwo uważał za udane, co do kroplówek, to robił je żonie
z leków przeciwbólowych, gdyż często bolała ją głowa. Wydarzenia
tragicznego 17 grudnia 2008 roku przedstawił w innej wersji niż
podczas śledztwa:
Wieczorem, gdy żona wróciła od siostry, wypił cztery butelki piwa
i położył się spać. Obudził się około godziny 21.00, bo Zofia
narzekała, że boli ją głowa i prosiła o zastrzyk. Był zaspany i pod
wpływem alkoholu, w pokoju panował półmrok. I popełnił tę
straszną pomyłkę, dał żonie zastrzyk z ketaminy – leku, który zdobył
na uśpienie psa. Ch. twierdził, że miał dwie fiolki tego specyfiku,
czyli zaaplikował żonie podwójną dawkę, gdyż pomylił się
dwukrotnie. Przypadkowo sięgnął po ten lek zamiast za
przeciwbólowy (nie podał, jaki), a następnie jako po rozcieńczalnik.
Potem zasnął, a kiedy się obudził, ona była zimna, a na podłodze
leżały puste opakowania po lekach. Gdy dotarło do niego, co się
stało, w panice wrzucił je do pieca węglowego.
Ale z ekspertyzy biegłych wynikało, że ketamina przechowywana
jest w fiolkach, a leki przeciwbólowe w ampułkach. Żeby podać
specyfik przeciwbólowy, konieczne jest odłamanie końcówki ampułki
i dodatkowe napełnienie strzykawki również solą fizjologiczną.
W przypadku leków w fiolkach, nie dodaje się rozcieńczalnika.
Biegli odrzucili też wyjaśnienia, że na pomyłkę oskarżonego
wpłynęły wypicie piwa i półmrok w sypialni.
– Przygotowanie leków do podania dożylnie, a także wbicie igły
(przedtem trzeba założyć wenflon i Zofia Ch. miała go na ręce)
wymaga dużych umiejętności oraz doskonałej koordynacji ruchów.
Tego nie da się zrobić w stanie zamroczenia alkoholowego –
twierdzili.
Poza tym lekarka z pogotowia, która wypisywała akt zgonu, nie
widziała w sypialni, gdzie leżały zwłoki, puszek po piwie. Nie czuła
też zapachu alkoholu.
Czy Jacek Ch. naprawdę zamierzał zabić psa? I czyjego? – dociekał
sąd, bo w materiałach z postępowania przygotowawczego ta kwestia
nie była wyjaśniona.
Rodzina oskarżonego wezwana na świadków usiłowała poprzeć
jego linię obrony. Siostrzeniec twierdził, że mówiło się o uśpieniu
schorowanego psa jego matki, gdyż mieszkająca z nimi konkubina
obawiała się alergii. Ale zeznania te wypadły nieprzekonująco;
Jacek Ch. mówił w śledztwie o zabiciu psa sąsiada, a poza tym
świadkowie sami przyznali, że tylko raz padła kwestia uśmiercenia
psa, ale potem już nikt do tego nie wracał. Kundel zdechł ze starości.
Natomiast matka oskarżonego, która miała częsty kontakt z córką
w ogóle nie słyszała, aby w rodzinie była mowa o uśpieniu jakiegoś
psa.

***

Jacek Ch. usłyszał wyrok dożywotniego więzienia. O warunkowe


zwolnienie będzie mógł się ubiegać po 25 latach. Orzeczenie Sądu
Okręgowego w Rzeszowie utrzymał Sąd Apelacyjny. Kasacja do Sądu
Najwyższego została oddalona.
– Oskarżony w śledztwie nie przyznał się do winy, co
uniemożliwiło prokuraturze jednoznaczne ustalenie oczywistego
motywu zabójstwa. Ale jest wiele procesów poszlakowych, w których
dowody pośrednie są stanowcze i nie mniej pewne, niż dowody
bezpośrednie. Ten do takich należał – stwierdził w uzasadnieniu
postanowienia sędzia Sądu Najwyższego Rafał Malarski.
Z KLASY DO CELI

Nie pytaj mnie o wczoraj


Codziennie wstawała o trzeciej nad ranem. Zakładała zniszczoną
starą kurtkę, dresy, chustkę zasłaniającą twarz. Do tego rozdeptane
buciory. W kuchni na stołku leżało jej porządne ubranie ułożone
wieczorem w kostkę. Po powrocie ubierała się w nie po ciemku, aby
nie budzić męża. Z mieszkania wychodziła na palcach, gdy odzywał
się dzwon w pobliskim kościele. Sześćdziesięciopięcioletnia
Bronisława R. z Jasła każdego dnia modliła się na porannej mszy.
Dwudziestego szóstego marca 2008 roku nie miało być inaczej.
Obchodziła śmietniki na osiedlu w poszukiwaniu puszek po piwie.
Dlatego zawsze w kieszeni miała ogrodnicze rękawice i latarkę.
Kontenerowi „nurkowie” znali tę starszą milczącą kobietę, która
marnowała resztki piwa, wylewając je z puszek na ziemię. Nie
dokuczali jej, bo się nie wynosiła, zawsze pierwsza mówiła dzień
dobry. I nie wchodziła w ich rewiry.
Dwudziestego szóstego marca około godziny 3.30, gdy
Bronisława R. miała w foliowej torbie dopiero trzy puszki, oślepiły ją
reflektory samochodu, który podjechał pod kontener. Z wozu
wyskoczył chłopak, krzycząc: – Szukaj mi k… butelek, ale już!
– Sam sobie szukaj! – odpowiedziała. Dwie godziny później
Bronisława R. nie żyła.
Jej mąż Józef obudził się o siódmej, zdziwiony, że żona nie wróciła
jeszcze z kościoła. Postanowił wyjść jej na przeciw. Od księdza
dowiedział się, że gorliwej parafianki Bronisławy nie było na mszy.
Następnie Józef zajrzał do garażu, gdzie żona magazynowała puszki
przed oddaniem do punktu skupu. Żadnego śladu jej porannej
obecności.
W południe zaniepokojony zniknięciem żony Józef R. o swym
zmartwieniu zawiadomił dorosłe dzieci, a te policję. Już wieczorem
Jasło zostało oblepione plakatami ze zdjęciem uśmiechniętej
Bronisławy R., jako poszukiwanej. Synowie państwa R. i ich żony są
nauczycielami, więc starsi uczniowie włączyli się do akcji
poszukiwań. Długo nie było rezultatu. Któregoś dnia synowa
Bronisławy R. zapytała swego wychowanka, dziewiętnastoletniego
Tomasza N., który mieszkał na tym samym osiedlu, co teściowa, czy
przypadkiem nie usłyszał czegoś nowego w sprawie zaginięcia
Bronisławy. Chłopak obiecał, że gdyby coś do niego dotarło, zaraz
przekaże.
Niezależnie od własnych poszukiwań (jeden z synów od świtu
przez dwa tygodnie penetrował wszystkie studzienki kanalizacyjne
w okolicy), rodzina zawiadomiła Fundację Itaka. Sprawdzali dno
rzeki, objechali przytułki, informacja o zaginionej poszła też
w programie telewizyjnym 997: „Ktokolwiek wie…”. Bez skutku.
Było natomiast wiele fałszywych tropów. Ktoś wcześnie rano
widział na dworcu PKS w Lublinie biedną kobietę stojącą bezradnie
koło kasy. Nie kupowała biletu, nie miała żadnego bagażu, nie
wsiadała do autobusu. Wyglądała na zagubioną. Po przyjrzeniu się
zdjęciu Bronisławy R. informator stwierdził, że tamta kobieta
wyglądała zupełnie inaczej.
Trwało też śledztwo policyjne, ale funkcjonariusze nie znajdowali
nawet potencjalnej przyczyny zniknięcia starszej kobiety. Nie miała
wrogów ani długów, oboje z mężem, po latach pracy na urzędniczych
posadach, żyli skromnie z emerytur. Małżeństwo R. szanowano na
osiedlu – wykształcili dzieci, opiekowali się wnukami, zawsze też
można było liczyć na ich sąsiedzką pomoc. Na komendzie
przesłuchiwano głównie męża zaginionej, choć po złożeniu
pierwszych zeznań nie miał już nic do dodania. Józef R. bardzo
przeżywał kilkakrotne wezwania na policję, skarżył się synom, że
traktują go jak podejrzanego, wręcz mordercę. Podupadł na zdrowiu,
ale nie chciał się przeprowadzić do dzieci, bo ciągle miał nadzieję, że
pewnego dnia jego Bronka stanie w drzwiach. Nie może więc
dopuścić do tego, aby zastała drzwi zamknięte.
Osiem miesięcy po zaginięciu żony Józef R. dostał zawału serca;
zmarł przed przyjazdem pogotowia.
Kilka dni później mieszkaniec Jasła Jan W., z zawodu kamieniarz,
zauważył na rzadko odwiedzanym Cmentarzu Ofiar Wojny, że na
jednym z grobów płyta jest przesunięta. Uznał, że trzeba o tym
powiadomić proboszcza. Ksiądz odpowiedział, że to cmentarz
komunalny i on nic do tego nie ma. Urzędnik w gminie też nie
przejął się zgłoszeniem. Dopiero na ponaglenia W. zlecono mu
naprawienie szkody. Kamieniarz zabrał kolegę i zaczęli od
oczyszczenia płyty z liści i uschniętych gałęzi. Jedna, już zmurszała,
tkwiła w szparze grobu wyjątkowo mocno. Gdy się jej bliżej
przyjrzeli, okazało się, że to ludzka noga. W odkrytym grobie leżały
bez trumny zwłoki kobiety. Od pasa naga, miała jeden but i na
dłoniach ogrodnicze rękawice.
Kamieniarz zawiadomił policję. Specjaliści z Zakładu Medycyny
Sądowej pobrali szczątki do identyfikacji DNA. Przypuszczano, że
mogły to być zwłoki Bronisławy R. Jej dzieci poznały serdak matki
z agrafką, którą zawsze miała przypiętą do kieszeni na wypadek,
gdyby urwał się guzik.
Odpowiedź, która przyszła po dwóch miesiącach z Zakładu
Medycyny Sądowej, potwierdziła, że w grobowcu ukryto ciało R. Jak
stwierdzili patomorfolodzy – została zamordowana. Zmarła na
skutek wepchnięcia jej do gardła ostrych kawałków szkła, w wyniku
czego zachłysnęła się krwią z przebitej tętnicy. Jednakże
prokuratura, wobec nieznalezienia sprawców, wkrótce umorzyła
śledztwo. Postępowanie zostało wznowione na skutek skargi
złożonej przez syna Bronisławy R. do prokuratury okręgowej.

Szkło w usta
Minęły dwa lata. Na policję w Częstochowie zgłosiła się
Agnieszka W. Studentka, która w wynajmowanym lokalu mieszkała
ze swoim kolegą z rodzinnego Jasła, Tomaszem N., pracującym jako
robotnik na budowie. Dziewczyna powtórzyła rozmowę z Tomkiem
zaraz po przeczytaniu w rzeszowskich „Nowinach” o znalezieniu na
cmentarzu zwłok poszukiwanej Bronisławy R.
– Powiedział mi – zeznała – że wie, kto to zrobił. To były
zwierzenia po kilku kieliszkach.
Przesłuchano dwudziestojednoletniego Tomasza N. Od razu
przyznał się do zakopania Bronisławy R. w grobowcu. Opowiedział
o zdarzeniu. Razem z ówczesną dziewczyną i kolegą z klasy bawili się
w marcu 2008 roku na dyskotece. Z powrotem zabrał się
samochodem Grzegorza S.
Gdy byli już blisko jego osiedla, Grzesiek wspomniał, że niedaleko
stoi ciągnik, można by ukraść paliwo, tylko potrzebny jest pojemnik.
Podjechali pod śmietnik. Akurat grzebała w nim jakaś stara kobieta.
Kazał jej poszukać dużego pojemnika z plastiku, a ona na to: „Sam
sobie poszukaj”. Zdenerwował się, uderzył ją w twarz, wtedy zaczęła
uciekać. Dogonił, trzepnął butelką po piwie, którą akurat miał
w ręce, szkło się rozprysło. Upadła, trzymając się za brzuch.
Przesłuchiwany nie pamiętał, kto z nich: on czy Grzegorz, wpadł
na pomysł, aby kobietę włożyć do bagażnika i szybko wyjechać
z osiedla, póki jest ciemno. Tak zrobili, a potem, szukając
odosobnionego miejsca, zdecydowali się na mało uczęszczany
Cmentarz Ofiar Wojny. Kobieta cały czas jęczała – również wtedy,
gdy wkładali ją do upatrzonego grobowca. Trzeba ją było uciszyć.
– Wszedłem do grobu i włożyłem jej szkło do buzi – zeznał
Tomasz N. – Docisnąłem nogą, żeby weszło głębiej. Ona jakoś tak
zabulgotała i ucichła. Potem chcieliśmy dosunąć płyty. Dwie się
udało, trzecia upadła obok. Grzesiek się przestraszył i zaczął uciekać
do samochodu, który stał koło bramy. Dogoniłem go, on zauważył,
że mam zakrwawione dresy i powiedział, że koło śmietnika mogły
zostać ślady, więc wróciliśmy w to miejsce. Rzeczywiście, na trawie
była krew. Roztarliśmy ją butami.
Następnego dnia jeszcze z dwoma innymi kolegami pojechali na
cmentarz, żeby poprawić płytę i wtedy odpięli z ręki zmarłej zegarek,
bo miała go na nietypowym, łatwym do rozpoznania pasku.
Na tym przesłuchanie zakończono, śledczy zapytał jeszcze
o nazwiska pozostałych uczestników zbrodni.

Zadzwoniła mama
Szesnastoletni Emil L. od razu przyznał się, że „popełnił błąd,
udzielając po koleżeńsku Tomkowi N. pomocy w podniesieniu
cmentarnej płyty”.
Było tak: Pod koniec marca 2008 roku siedział z Pawłem L. na
ławce przed blokiem i pili piwo. Podszedł do nich Tomek N. –
szanowali go, bo w szkole był dwie klasy wyżej, poza tym już raz
zatrzymała go policja. Powiedział, że zabiera ich samochodem. Nie
pytali gdzie i tak nie mieli nic do roboty. Okazało się, że jadą na
cmentarz. Tomek pokazał grób, z którego osunęła się płyta, mieli ją
razem podnieść. Ale przedtem powiększyli dół, w którym leżały
nieprzykryte zwłoki starej kobiety.
– Twarz tej pani była trochę zdeformowana. Tomek zapytał, czy
widzieliśmy na osiedlu ogłoszenie, że zaginęła Bronisława R., bo to
właśnie ona jest w tym grobowcu.
Przesłuchano Pawła L. Potwierdził – był na cmentarzu, podnosili
osuniętą płytę. Wcześniej Tomek N. zadzwonił, że ma pilną sprawę.
Przyszedł z plecakiem, z którego wyjął zakrwawiony dres. Chciał go
gdzieś uprać, tylko nie wiedział gdzie. Wyznał, że kilka godzin
wcześniej przy śmietniku zabił bezdomną staruchę, chyba Cygankę.
Stawiała się i „wyszedł z nerw”.
– W praniu nie pomogłem, bo moja matka by zauważyła. Ale gdy
Tomek powiedział, że chodnik w samochodzie też jest zakrwawiony,
postanowiliśmy go spalić.
Dwudziestojednoletni student Grzegorz S. potwierdził podczas
przesłuchania, że gdy odwoził kolegę z dyskoteki, podjechali pod
śmietnik, aby poszukać pięciolitrowego pojemnika na paliwo.
Pomysł o kradzieży był Tomka. On nie wychodził z samochodu, gdy
kolega szarpał się z kimś koło kontenera.
– Tomek potem przyszedł do mnie i powiedział: „Chyba zajebałem
babkę”. Kazał mi podjechać pod śmietnik. Ona leżała na plecach,
miała rozcięty bok, było widać krew, ciężko oddychała. Tomek chciał
ją gdzieś wywieźć autem. Nie zamierzałem mu pomóc, ale zabrał mi
kluczyki do samochodu i zagroził, że zostawi wóz koło śmietnika,
policja mnie namierzy. Wtedy wziąłem ją za ręce, Tomek za nogi
i wrzuciliśmy do bagażnika. „Na cmentarz wojskowy” usłyszałem
stanowcze żądanie.
Włożona do grobowca kobieta ciągle charczała, więc Tomek
potłukł znicz i wepchnął jej szkło do gardła. Ja stałem obok.
W pewnej chwili usłyszałem, że w moim samochodzie odezwał się
telefon. To dzwoniła mama. Wtedy nie odebrałem, ale postanowiłem
stamtąd uciec. Gdy mama zatelefonowała po raz drugi, byłem
w drodze do domu. Od razu poszedłem spać, na dworze już świtało.
Rano Tomek obudził mnie telefonem – chciał, abym przyjechał do
niego na osiedle. Pokazał mi ogłoszenie na szybie sklepu, że
zaginęła kobieta o nazwisku R. Było też jej zdjęcie. N. śmiał się, że
ludzie zobaczą tylko twarz, a on widział… No, nie chcę tych słów
powtarzać, chodziło o to, że na cmentarzu kobieta była goła od pasa.

Pod dyktando
Tomasz N. przesłuchany ponownie po kilku miesiącach aresztu
zmienił swoją wersję wydarzeń. Twierdził, że pierwsza powstała pod
dyktando policjanta. Naprawdę było tak: Pod śmietnik podjechali na
zgaszonych światłach i nagle Grzesiek krzyknął: – K…, w coś
przyjebałem! Wyszli z samochodu, zobaczyli na betonie skuloną
kobietę.
– Lała się krew, ona była nieprzytomna, ale żyła, bo sprawdzałem
tętno. Grzesiek powiedział, że ofiarę wypadku drogowego trzeba
przenieść na bok, bo jeszcze ktoś nadejdzie i nas zauważy.
Położyliśmy ją za kontenerami. Od początku mówiłem, że trzeba
z babką do szpitala. Ale on, że nie wsadzi rannej do samochodu, bo
pobrudzi mu tapicerkę. Ostatecznie zgodził się, żeby do bagażnika.
Miałem plan podrzucić kobietę koło izby przyjęć.
Pojechali w stronę szpitala, ale po drodze minął ich patrol policji
i Grzegorz S. się wystraszył; postanowił, że zakopią ciało w jakimś
starym grobowcu. Gdy na cmentarzu otworzyli bagażnik, kobieta
jeszcze jęczała. N. robił to, co mu kazał kolega student, którego
uważał za mądrzejszego. Po odsunięciu płyty rozgarnął gałęziami
ziemię w grobowcu i do tego dołka wrzucili ofiarę. Wydawało mu się,
że ona ciągle żyje, wtedy S. powiedział: – Jak tak, weź ją, k…, dobij.
Nie mógł, był jak sparaliżowany i wtedy student włożył kobiecie do
ust kawałek szkła z rozbitego znicza, a następnie nadepnął na twarz
butem.
– Ja mówiłem, co ty człowieku robisz – zeznawał Tomasz N. –
A on: Weź się odpier…, lepiej byś pomógł nałożyć płytę”. Gdy się
schylił, wyjąłem mu z kieszeni spodni komórkę. Próbował mi ją
odebrać, trochę się szarpaliśmy i wtedy płyta spadła. Zacząłem
uciekać, Grzesiek za mną. Później chciałem o wszystkim zawiadomić
policję, ale się bałem. Raz nawet podszedłem do patrolu
w radiowozie. Powiedziałem, że podejrzewam, gdzie jest ta
poszukiwana kobieta i wiem, kto jest sprawcą. Ale policjanci, którzy
znali moją rodzinę, bo z bratem były kłopoty, pouczyli mnie, żebym
z mundurowych nie stroił sobie żartów.
Gdy po dwóch latach zaczęły się przesłuchania, Grzegorz S.
przyjechał do N. i kazał mu wziąć winę na siebie, bo jest nieletni, nie
mogą go skazać. Obiecał, że będzie mu przez rok płacił po 2 tysiące
złotych. – Ja mu uwierzyłem – twierdził podejrzany – dlatego tak się
obciążyłem za pierwszym razem. Dopiero pod celą w areszcie
dowiedziałem się, że nieletni to jest wtedy, gdy nie ma skończonych
17 lat, a ja już byłem po opijaniu osiemnastki. Powiedzieli mi, że
mogę dostać nawet dożywocie. Dlatego postanowiłem wyjawić całą
prawdę.
Przeprowadzono wywiad środowiskowy. Tomasz N., z zawodu
rzeźnik, miał jeszcze ośmioro rodzeństwa. Jego ojciec pracował jako
robotnik w fabryce, matka sprzątała w biurach. To była biedna, ale
trzymająca się razem rodzina. Wiosną 2008 roku (czyli już po
zaginięciu Bronisławy R.), wszyscy przeżywali rozpacz Tomka, gdyż
rzuciła go dziewczyna. Chciał popełnić samobójstwo – wszedł na
słup wysokiego napięcia, ale go nie poraziło. Potem zamierzał
wyskoczyć z trzeciego piętra, zdołali go powstrzymać, bo urwała się
w oknie klamka.
Po tym wszystkim wyjechał na roboty do Anglii. Wrócił po roku
i przeprowadził się do Częstochowy, gdzie znalazł pracę na budowie.

Serce matki
Na procesie wylano wiele łez. Matka Tomasza N. z płaczem
zapewniała sąd, że to dobre dziecko, on na pewno nie zabił. Na
dresach, w których syn był tamtej nocy na dyskotece, zauważyła
nazajutrz tylko kilka brązowych plamek, czyli najwyżej przypadkowo
się otarł o tę biedną R.
Matka Grzegorza S. prosiła, aby sąd wziął pod uwagę, że jej syn
przez dwa lata żył z takim strasznym ciężarem na sercu, nie mogąc
nikomu wyjawić tajemnicy.
– Widzieliśmy, że często jest poddenerwowany, ale nikt w rodzinie
nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo musiał to przeżywać. Dopiero po
jego aresztowaniu otworzyły nam się oczy.
(W tym momencie oskarżony, student 3 roku, z płaczem
oświadczył, że bardzo żałuje tego, co zrobił, ciągle modli się o spokój
duszy świętej pamięci Bronisławy R.).
Zbigniew R., jeden z synów zamordowanej, w imieniu rodziny
występujący na procesie jako oskarżyciel posiłkowy, przejmująco
wyznawał, co przeżywają, myśląc o śmierci matki w tak strasznych
okolicznościach. Stracili też ojca, udręczonego psychicznie
wielokrotnymi przesłuchaniami. Zbigniew dopiero na sali sądowej
dowiedział się, że jego matka zbierała puszki nie dlatego, że, jak
sądził, cierpiała na bezsenność, lecz aby pomóc jego bratu, który
popadł w długi.
Sąd dał wiarę pierwszej wersji wyjaśnień Tomasza N.
Prawomocnym wyrokiem skazał go na 25, a Grzegorza S. na 15 lat
więzienia. Nieletni Paweł L. i Emil L. otrzymali wyroki po 12 lat
więzienia.
Tomasz N. przyszedł na rozprawę z tatuażem na ramieniu,
wydzierganym w areszcie: „Vide Cul Fide”. To nazwa przeboju
rapowego zespołu Rosiak MIX & Master. Skazany wyjaśniał, że
„podpadają” mu słowa dyskotekowej piosenki: „Zatańcz ze mną
ostatni raz/ co z nami będzie /za oknem świt/ nie pytaj mnie
o wczoraj/ w mojej głowie same paranoje/ miało być niebo, będzie
piekło…”.

Na rozkaz Jokera od Batmana


Następnego dnia po aresztowaniu Marcin N. napisał do koleżanki
z klasy list. Prosił, aby przeczytała go głośno podczas lekcji.
„Eh, w głowie mam pustkę. Wszystko mi się kojarzy z Dżi. Cały
czas mam ją przed oczami. […] Staram się spać, ale nie mogę, ona
przychodzi w snach. Uśmiecha się, widzę te jej dołeczki, przytula się
i dziękuje za gorset. Dlaczego Dżi zginęła? Jak to możliwe, że on ją
zabił? I to w taki sposób! Pierwszej nocy w areszcie Banszi wyznał
mi, dlaczego to zrobił. Chciał udowodnić, że jest silniejszy ode mnie.
Powiedział, że zignorowałem jego moc, postawiłem Dżi ponad niego.
To był jego pomysł z tym wagonem. Nie ja ją zabiłem. Nie
wyobrażacie sobie, jak za nią tęsknię. Przepraszam was. Proszę,
wyślijcie mi zdjęcie Dżi”.
Dołącza relację o ostatnich minutach życia osiemnastoletniej
Justyny J., zwanej w klasie Dżi.
„Myślałem, że przestanie ją męczyć i nie zabije, tymczasem
zacisnął palce na jej krtani. Jej oczy z rozumnych zrobiły się szkliste,
była w nich pustka. Zaciągnął się zapachem jej włosów i patrzył, jak
uchodzi z niej życie. Wsadził rękę pod jej koszulkę, aby sprawdzić,
czy serce bije. Było ledwo wyczuwalne. Jeszcze raz sprawdził
i jeszcze raz. Wyciągnął z moich kieszeni dwie monety, włożył jej
pod język, żeby dusza mogła się opłacić Charonowi, który będzie ją
przewoził przez Styks. Przysunął twarz do jej twarzy. Powąchał,
wstał i wyszedł. Przed opuszczeniem wagonu obrócił się i puścił do
niej oczko.
Przepraszam towarzyszko Dżi, że nie byłem w stanie go
powstrzymać. Ostatni raz ave, ślicznotko”.

Towarzysze
Dziewiętnastoletni Marcin N., w klasie zwany Pankiem, chodził
z Justyną J. do technikum gastronomicznego w Inowrocławiu.
Podkochiwał się w niej od pierwszej klasy. Nie dość, że była ładna, to
jeszcze prymuska. Justyna lubiła towarzystwo Marcina, ale tylko jako
kolegi. Gdy dawał jej do zrozumienia, że pragnie czegoś więcej,
odsuwała się. Przed maturą poznała rówieśnika, Mateusza, i odtąd
wszyscy w klasie wiedzieli, że to jest jej chłopak.
Panek niby się z tym pogodził, ale raz po raz w licznych esemesach
do Dżi dawał do zrozumienia, co do niej czuje.
Odpowiadała: Nigdy nie chciałam, żeby Mat był o ciebie zazdrosny.
Zwłaszcza o ciebie. Ale jak tak robisz, to się czuję niezręcznie.
Marcin w odwrotnej poczcie: To ty dajesz najwięcej szczęścia
i Twoja osoba jest jak sacrum, postaraj się dostrzec, dla kogo naprawdę
jesteś szczęściem, a kto jedynie tworzy iluzje wokół Twojej osoby.
Chcąc z nią przebywać jak najwięcej, wymyślił tajną organizację
„Towarzysze”, do której zaliczył przede wszystkim Justynę i kilku
kolegów z klasy. Statut zakładał, że więzi łączące członków
organizacji są ważniejsze niż miłość kobiety i mężczyzny.
Dziewczyna przystąpiła do organizacji, ale nadal nie chciała
zrezygnować z Mateusza. Marcinowi trudno było ukryć przed
rówieśnikami, co przeżywa. Szukając pociechy, dotarł w internecie
do fanatyków zjawisk paranormalnych i tak zwanej wiedzy tajemnej.
Przyjacielowi z klasy, Kamilowi T., zaczął opowiadać, że ma w sobie
dwie postaci niematerialne, które mają wpływ na jego myślenie
i podświadomość. Mówił, że ci towarzysze chcą zabić kilka osób
i wchłonąć ich dusze, co pozwoliłoby zdobytą energię przekazać
ukochanej kobiecie.
W tych rozmowach pojawiło się tajemnicze słowo banszi, według
mitologii irlandzkiej zjawy zwiastującej śmierć, pośredniczki między
krainą zaświatów a ludźmi. Marcin nie znał mitologicznego
pochodzenia tej postaci. (Irlandzki Banshee jest kobietą ubraną na
biało, a nieszczęśnik, który spojrzy w jej w twarz, umiera ze strachu).
Zetknął się z tą nazwą w popularnych grach komputerowych, jak
Warcraft, World of Warcraft, Ghost Master, Heroes of Might &
Magic V., przy których spędzał długie godziny. A także podczas
lektury powieści Andrzeja Sapkowskiego i o Harrym Potterze. Tam
Banshee jest rodzaju męskiego.
Tajemnicze treści zaczarowanego świata pobudzały i tak już
wybujałą wyobraźnię młodego mężczyzny. Dawały wygodne
wyjaśnienie, że nie wszystko od niego zależy, nadprzyrodzone moce
są silniejsze od człowieka, trzeba się im podporządkować. Szkoła
gastronomiczna w żaden sposób nie objaśniała mu świata, wiedzy
szukał w intrenecie; niestety, również w śmietniku zdeformowanych
informacji. Wyczytał na przykład, że pojęcie świata zaczarowanego
pojawiło się na przełomie XIX i XX wieku w koncepcji socjologicznej
Maxa Webera. Zrozumiał z tego tyle, że w społeczeństwie
obowiązuje posłuszeństwo pewnych osób wobec rozkazów
wydawanych przez „górę”. To mu pasowało do koncepcji hierarchii,
jaką ustanowił dla towarzyszy. Oczywiście siebie sytuował na
szczycie tej drabiny.
Gdy opowiadał o wszystkim Justynie, widział w jej oczach podziw.
Mogła go słuchać godzinami.

To ja zabiłem
Dwudziestego drugiego marca 2011 roku Justyna J. obchodziła tak
zwaną osiemnastkę. W klasie obowiązywało postawienie tortu,
a jubilat mógł liczyć na prezenty. Utarło się, że powinno to być coś
fikuśnie erotycznego. Justyna dostała pejcz, a ponadto od Mateusza
koronkowe czerwone stringi. Marcin dołożył się do składkowego
prezentu, ale na osobności postanowił obdarować Dżi jeszcze
czarnym gorsetem. Chciał go wręczyć przed urodzinowym
spotkaniem w szkole, wyznaczonym w samo południe. Justyna
obiecała, że przyjedzie z Kruszwicy wcześniej.
Upewniał się esemesem: Nie zawiedziesz mnie? Ponaglał: Ej,
naprawdę nie dasz rady prędzej? Ja będę czekał już od ósmej.
Ostatecznie wytargował, że Justyna dotrze do Inowrocławia na
dziesiątą. Czyli 2 godziny sam i 2 godziny z Tobą – podsumował.
Odebrał ją z przystanku PKS-u, zanieśli tort do szkoły, potem
poszli na spacer. W okolicy wieży ciśnień zaproponował wejście do
zepchniętego na ślepy tor starego wagonu. Ona się wahała, ale
ostatecznie uległa jego perswazji. Tam Marcin dał dziewczynie
urodzinowy prezent. Nie wiadomo, dlaczego nie spieszyło jej się na
spotkanie z klasą. Gdy o 12.01 zadzwonił na komórkę kolega
z pytaniem, gdzie jest, bo wszyscy już czekają, odpowiedziała, że
w wagonie za Solanką. Jak twierdził później w sądzie, nie wyczuł,
żeby była przestraszona.
Chwilę później Marcin przewrócił ją na podłogę i dusił zerwanym
stanikiem. Broniła się, a on stanął na jej krtani. Założył
zamordowanej okulary, do ręki wsunął telefon komórkowy. Oparł
bezwładne ciało o ścianę wagonu. Z kieszeni wyjął dwie monety –
dwuzłotówkę i grosz – i włożył je ofierze do ust. Wszystkie te
czynności zarejestrowała kamerka, zainstalowana w jego zegarku.
Około godziny 12.30 rozdzwoniła się jego komórka. Telefonowali
koledzy zniecierpliwieni czekaniem na jubilatkę. Odpowiadał, że nie
wie, gdzie jest Justyna, on chyba nie przyjdzie, bo boli go głowa.
Poszedł do Biedronki kupić coś do zjedzenia i wrócił PKS-em do
domu. W komputerze włączył kreskówkę o dzielnym lwie Sinbie,
niesłusznie oskarżonym o zabójstwo ojca króla Lwiej Skały.
Oglądając, wysłał do Justyny esemesa z pytaniem, kiedy skończy
robić to, co robi. Potem położył się na tapczanie i usnął.
Po obudzeniu się około godziny 17.00 znów wysłał do niej
esemesa: Ja już zdążyłem się przespać, a od Ciebie nic nie przyszło,
pewnie wyłączyłaś, bo byłaś z Matem.
A potem już co kilka minut w telefonie zamordowanej pojawiały
się kolejne wiadomości od Marcina N. Ej Dżi, on jeszcze jest z Tobą?
A co wy tam tyle czasu robicie? Nie zawiedź mnie.
Jak mogłaś się do mnie nie uśmiechnąć, gdy odchodziłaś?
O której cię jutro obudzić?
Równocześnie odpowiadał na telefony kolegów z klasy. Wszyscy
wypytywali, co z Justyną, szukają jej, nie daje znaku życia. Twierdził,
że ostatni raz widział Dżi koło godziny 12.00 przy parku, chciała na
chwilę spotkać się z Mateuszem. Kiedy zadzwonił chłopak Justyny,
kazał mu się odpierd…
Przed wieczorem wrócił do domu Jakub, starszy brat Marcina.
Chłopak poprosił go o podrzucenie samochodem do Inowrocławia,
bo chciałby się przyłączyć do szukania Justyny. Podczas jazdy
zauważył ni stąd ni zowąd:
– Chyba mnie bardzo kochasz, skoro mnie wieziesz.
– Co z tego? – burknął Jakub.
– Bo to ja udusiłem Justynę. Poniosło mnie – padło wyjaśnienie.
Marcin błagał, żeby pojechali tam, gdzie stoi wagon, ale brat
przekonywał go, że trzeba zawiadomić policję. Ostatecznie na chwilę
zatrzymał się w parku, aby młodszy brat mógł przemyśleć, co powie
na komendzie. Marcin nadal miał na przegubie zegarek z funkcją
nagrywania pliku audiowizualnego.

Szkolna miłość
Poprzedzony marszem milczenia pogrzeb osiemnastoletniej
Justyny J. w Kruszwicy był demonstracyjny. Uczniowie nieśli białe
róże.
Przesłuchiwany w prokuraturze Marcin nie przyznał się do
świadomego zamordowania dziewczyny. Twierdził, że to nie on
znęcał się nad ofiara, ale Banszi i jej demoniczny towarzysz Joker.
On był tylko biernym obserwatorem. I nie on doprowadził do
śmierci. Gdy wychodził z wagonu, Justyna była bezwładna, ale
wyczuwał słabnące uderzenia jej serca, gdy dotykał piersi. Nie mógł
uratować dziewczyny, bo Pani Śmierć Banszi cały czas go
kontrolowała, nawet wtedy, gdy już był na ulicy.
Dlaczego znaleźli się w wagonie? Bo chciał jej pokazać
nawiedzone miejsce z magicznie falującymi ścianami. Właśnie tam
zamierzał wręczyć jej urodzinowy prezent, bo otoczenie – odrapane
ściany, nabazgrane na nich napisy wskazywały, że ktoś tu był przed
nim i tak jak on też cierpiał. Justyna ucieszyła się z gorsetu, ale nie
chciała go przymierzyć. Nie nalegał. Wystarczyło mu, że go
przytuliła. Po tym wszystkim, co się stało, bardzo rozbolała go
głowa, nie mógł się skupić. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego Banszi
zabiła Justynę. Nie miała potencjału energetycznego, który mógłby
przejąć po jej śmierci.
– Skąd wiesz o istnieniu Jokera? – zapytał przesłuchujący. –
Z internetu. On się pojawia w komiksach wydawanych przez DC
Comics oraz filmach związanych z postacią Batmana. To seryjny
morderca, zawładnął mną, ale tylko w połowie, bo druga część mojej
duszy jest pod wpływem Romantyka. On się pojawił po poznaniu
Justyny i pod jego wpływem zacząłem dostrzegać piękno w rzeczach,
w których nawet tego nie ma.
Marcin N. wymienił nazwiska kolegów, którym się zwierzał, że
Joker i Romantyk mają nad nim władzę. Kamil T. zaproponował mu
uwolnienie się od demonów przez egzorcyzmy, ale z porady nie
skorzystał.
Podczas kolejnego przesłuchania podejrzany przyznał, że zabił,
ale nadal twierdził, że nie chciał tego zrobić, nie był wtedy sobą.
Wysyłając po południu esemesy do Justyny wiedział, że ona nie żyje,
ale nie dopuszczał do siebie tej myśli. Właściwie zabiła Banszi, bo
chciała pokazać, że jest silniejsza od niego.
Podczas procesu przez salę sądową przewinęło się wielu uczniów
szkoły gastronomicznej. Ich zeznania były swoistym świadectwem
uczuć oskarżonego. Rówieśnicy okazali się bystrymi obserwatorami.
Krystian K., który znał Marcina od 3 lat uważał, że zwyczajnie był on
w Justynie zakochany. Chciał ciągle o niej mówić, każdy pretekst był
dobry. Zaczynał zwykle od tego, że mu się śniła, coś jej groziło, a on
ją ratował. Kiedy odprowadził Dżi na przystanek PKS-u, zawsze się
upewniał, czy ma miejsce siedzące i czekał aż samochód odjedzie.
Gdy długo nie odpowiadała na jego esemesy, wpadał w panikę. Ale
nigdy nie powiedział wprost, że ją kocha, a ona nie dawała mu
nadziei. Gdy na imprezie po kilku piwach musnął wargami jej
policzek, dała mu odczuć, że sobie tego nie życzy.
– Dla Marcina Justyna była świętością, czuł się za nią
odpowiedzialny. Jej to imponowało. Wiem, że przed ostatnim Bożym
Narodzeniem powiedział jej, że chce czegoś więcej niż przyjaźni –
twierdził Marek S.
Czy dostrzegali jakieś zagrożenie dla koleżanki? Nie, bo Marcin
w gruncie rzeczy był bardzo nieśmiały. Wszyscy wiedzieli, że lubi
fantazjować, a ponieważ nałogowo oglądał w komputerze filmy
o Batmanie żartowali, że wkrótce będzie fruwał nad szkołą.
Ale Kamil T., przyjaciel, wyznał w sądzie:
– Gdybym wiedział, że Marcin chce zabrać Justynę do wagonu, to
bym nie pozwolił, bo on traktował to miejsce jako naznaczone
śmiercią. Nazywał je portalem z tego świata na tamten. Zwierzał się,
że ma dwie zwalczające się dusze: dobrą i złą. Czasem górę brała ta
druga i wtedy „miał doła”. Przychodził do mnie, żeby się wygadać.
Ale trudno się rozmawiało, bo był agresywny. Czepiał się każdego
słowa.
Poza Kamilem oskarżony miał jeszcze jedną osobę, przed którą się
otwierał. Była to mieszkająca w Toruniu Ewelina P., dla Marcina
autorytet w sprawach ezoteryki. To ona pierwsza powiedziała mu
o kamieniu filozoficznym i pożyczyła powieść J.K. Rowling o Harrym
Potterze, gdzie jest wiele odnośników do tego pojęcia. Również od
tej duchowej przewodniczki dowiedział się, że interpretację alchemii
znajdzie w opowiadaniach Paula Coelho. Kształcony na kucharza
Marcin czuł się wyróżniony, że Ewelina właśnie jego chce
wprowadzić w arkana wiedzy tajemnej, przeznaczonej tylko dla
wybrańców. Poznawał w internecie takie słowa jak okultyzm, New
Age, gnostycyzm. Z astrologii przejął, że dusza i kosmos są
w tajemniczy sposób ze sobą powiązane. „Jak na górze, tak
i na dole”. Podobał mu się taki pogląd, zwany „czwartą drogą”, że
ludzie normalnie funkcjonują jak automaty, które jednak mogą się
przebudzić dzięki specjalnym magicznym praktykom.
– W tym wagonie naprawdę była magia – twierdziła świadek. –
Tam ściany jakby falowały. Marcin prosił mnie, żebym znalazła
sposób na zwiększenie jego mocy. Ale to zawsze się wiąże
z krzywdzeniem innych ludzi. Ja mu to tłumaczyłam. To wtedy
wymyślił tych towarzyszy, których należy kochać bardziej niż
rodzinę czy narzeczonego. Justyna mi się zwierzała, że Marcin kazał
jej się zdecydować – czy będzie go traktowała jako towarzysza czy
też jak zwykłego kolegę. Ona nie chciała być towarzyszką.
Zeznawał też Mateusz K., chłopak ofiary. Opowiedział o pewnym
zdarzeniu: dwa tygodnie przed tragiczną śmiercią Justyna dostała
esemesa od Marcina i nie chciała mu go pokazać, była zmieszana.
– Wtedy stałem się podejrzliwy, robiłem swojej dziewczynie
wymówki, że mnie zdradza. Zapewniała, że to tylko takie zgrywanie
się jej starego kumpla. W końcu się przeprosiliśmy, ale byłem
wkurzony, bo ostatnio Marcin naprawdę mnie prowokował – gdy
podjeżdżałem samochodem pod szkołę, ostentacyjnie obejmował
Justynę na pożegnanie.
Dla wychowawczyni klasy widok trzymających się często za ręce
Marcina i Justyny nie był niczym niezwykłym. W klasie maturalnej
dzieci przeżywają zwykle pierwszą miłość i tak ta para była
traktowana. Skoro nie sprawiała problemów wychowawczych, mogła
liczyć na życzliwość grona. Nauczycielka nie zauważyła, aby Marcin
interesował się inną religią czy ezoteryką. Justyna była najlepszą
uczennicą i chętnie pomagała w pracach społecznych. Sprawiała
wrażenie mocno stąpającej po ziemi.
Również Jakub, brat oskarżonego, nie zauważył dziwnego
zachowania Marcina.
– Gdy jechaliśmy do Inowrocławia – zeznał na rozprawie – brat
nic nie mówił o Banszi, Romantyku czy Jokerze. Pytał konkretnie,
czy mu pomogę zakopać ciało Justyny. Wcześniej też nie
zauważyłem, aby interesował się ezoteryką, w każdym razie mnie
o nic takiego nie pytał, choć z racji tego, że studiowałem, liczył się
z moim zdaniem.

Symulował opętanie
Zabójca dziewczyny został poddany długotrwałemu pobytowi
w klinice psychiatryczno-psychologicznej i obserwacji. Nie
stwierdzono u oskarżonego zaburzeń świadomości ani urojeń.
Tomografia komputerowa mózgu nie wykryła żadnych anomalii.
Marcin N. nie miał tak zwanej osobowości mnogiej, nie cierpiał na
omamy i urojenia. Poziom umysłowy badanego określono w górnym
obszarze normy intelektualnej.
Stwierdzono jednak u niego życiową naiwność, nieumiejętność
radzenia sobie z silniejszymi doznaniami emocjonalnymi.
Dziewiętnastolatek żył w świecie wirtualnym; szczególnie był
uzależniony od gier komputerowych. Obdarzony bardzo żywą
wyobraźnią i skłonnością do fantazjowania usiłował doznania
emocjonalne maskować rzekomą ingerencją w jego życie postaci
z filmów fantasy.
Biegły psycholog zwrócił uwagę na pewien incydent, który zdarzył
się w życiu Marcina N. kilka lat wcześniej, kiedy był w drugiej klasie
gimnazjalnej. Mianowicie chłopiec przyniósł do szkoły siekierę, aby
zabić katechetkę, bo „nie lubił tej pani”. Nic się nie zdarzyło,
siekierę zobaczyli tylko koledzy z klasy, bo też dla nich została
przyniesiona – chodziło o to, żeby podziwiali odwagę Marcina. Od
dziecka N. lubił być inny, otoczony nimbem tajemniczości. Incydent
z nauczycielką religii zakończył się oddaniem chłopca pod opiekę
kuratora. Z czasem dozór został uchylony, bo uczeń nie sprawiał
kłopotów wychowawczych.
Psycholodzy ocenili też stosunek Marcina N. do ofiary. Jako motyw
zbrodni przyjęli zawód miłosny. Ich zdaniem wysyłanie esemesów
do ofiary po tragicznym zdarzeniu to przejaw działania mechanizmu
obronnego sprawcy. Temu samemu służyło mówienie o sobie jako
o osobie trzeciej; że zabił nie on, ale tkwiący w nim Joker. Ale to nie
było opętanie przez demony. Marcin N. w chwili zbrodni miał pełną
zdolność rozpoznania znaczenia czynu i pokierowania swym
postepowaniem. Biegły wskazał na potrzebę odbywania kary na
oddziale terapeutycznym zakładu karnego.
Sąd skazał oskarżonego na 25 lat więzienia. Wyrok został
utrzymany zarówno w II instancji, jak i w Sądzie Najwyższym.

Dzięki zbrodni stałem się lepszy


Drobny chłopak w czapce głęboko nasuniętej na oczy wchodzi do
lombardu na bocznej ulicy Kłodzka. Nie można zobaczyć jego
twarzy. Tak rejestruje to ukryta w pomieszczeniu kamera. Na
kolejnym ujęciu widać głowę starszego mężczyzny po drugiej stronie
lady. Początek rozmowy między tymi osobami zagłusza włączone
radio. W pewnej chwili przez głos spikera przebijają się
wypowiedziane podniesionym tonem słowa: „Nic z tego, jeśli nie
zobaczę pieniędzy!”.
Kamera pracuje nadal: na obrazie starszy mężczyzna szuka czegoś
w kieszeni. Nagle napastnik wyciąga z plecaka nóż i rzuca się na
właściciela lombardu. Widać uniesioną do góry rękę tego starszego.
Kolejne ujęcie: chłopak przyciąga głowę mężczyzny i trzymając go za
kark, nachyla twarzą do lady. Uderza. Nie pomaga zasłanianie się
przed kolejnymi ciosami; napastnik ma dogodną pozycję, bo leży na
ladzie, a jego ofiara jest na podłodze. Krzyk, jęki, zagłuszane
trzaskiem spadających z półek przedmiotów.
Teraz chłopak wskakuje na ladę kolanami i za chwilę jest już po
drugiej stronie. Odgłosy rytmicznych uderzeń, niewyraźne,
bełkotliwe słowa: „Spierdalaj k… j…”. A po chwili: „No chodź, chodź
szybko, nie uciekaj, chodź do mnie”. Poruszone radio samo się
pogłaśnia, wyraźnie słychać Tinę Turner, śpiewającą Private Dancer.
Starszy mężczyzna znika z kadru.
Natomiast z prawej strony pojawia się niewyraźna twarz młodego
człowieka, tym razem bez czapki. Jego długie, opadające lokami
włosy są w nieładzie, przysłaniają oczy. Chłopak przechodzi w głąb
pomieszczenia, skrzypią odsuwane szuflady. Następnie wraca,
kładzie na ladzie jakieś rzeczy, wyjmuje z plecaka reklamówkę.
Porusza się powoli, ciągle coś wkłada do plastikowej torby. W pewnej
chwili wyjmuje z plecaka butelkę z colą, spokojnie pije.
Otwierają się drzwi lombardu, wchodzi klient
z charakterystycznymi wąsami. Chłopak za ladą stoi tyłem do
kamery. Cicho mówi coś do mężczyzny, nie można zrozumieć.
Słychać tylko prośbę wychodzącego klienta: „To ja przepraszam, jak
przyjdzie, niech do mnie dryndnie”. Chłopak wychodzi zza lady
i przekręca klucz w oszklonych drzwiach wejściowych. Pół godziny
później do lombardu puka młoda kobieta, która bezskutecznie
naciska na klamkę. Chłopak rozmawia z nią przez szybę, po chwili
słychać powiedziane głośniej: „Tak, na pewno będzie za godzinę”.
Klientka odchodzi. Młody człowiek nadal buszuje na zapleczu.
Jeszcze łączy się z kimś z telefonu właściciela. Pyta: „O której dziś
wracasz? To bądź na przerwie w palarni”. Następnie opuszcza
lombard, nie zamykając drzwi na klucz.
Data na końcu nagrania: 26.11.2012, godzina 15.28.

***

Pół godziny później do lombardu wchodzi klientka, która była już


wcześniej pod drzwiami. Gdy tym razem nie zastała za ladą nikogo,
zaczęła nawoływać, a potem przerażona widokiem krwi na drzwiach,
zajrzała do pokoiku na zapleczu. Zobaczyła martwego właściciela
lombardu z licznymi ranami na całym ciele. Zaalarmowała policję.
Sześćdziesięcioletni Tadeusz P. od 23 lat prowadził w Kłodzku
lombard. Był znany w mieście, bo chętnie angażował się w akcje
charytatywne. Specjalizował się w skupie i sprzedaży wyrobów ze
złota. Pogodny, ufający ludziom, już kiedyś został okradziony.
Wtedy, ulegając namowom żony, zainstalował w lombardzie kamerę
ukrytą w radioodbiorniku.
Dzięki niej szybko odszukano mężczyznę z wąsami. Był to
siostrzeniec Tadeusza P. Bezrobotny, chorujący na silne bóle
kręgosłupa, korzystał z pomocy finansowej krewnego. Tego dnia
zachodził do lombardu dwa razy. Najpierw koło godziny 12.00, gdy
wracał z receptą od lekarza. Dostał od wujka pieniądze na
wykupienie zastrzyków i napił się z nim kawy. Tadeusz P. pytał go,
czy na uliczce stoi jeszcze taki drobny chłopak z plecakiem, bo od
godziny raz po raz pojawia się przy oknie wystawowym. Siostrzeniec
potwierdził, że owszem, widział jakiegoś młokosa, pewnie to ćpun.
– Za szybko osądzasz ludzi – zganił go właściciel lombardu. –
Może matka tego biednego dziecka coś zastawiła u mnie i teraz on
chciałby odebrać, ale brakuje mu pieniędzy.
Pokazano przesłuchiwanemu film nagrany ukrytą kamerą.
Sylwetką napastnik przypominał chłopaka, krążącego koło
lombardu.
Trzy godziny później policja zatrzymała na jednej z ulic Kłodzka
osiemnastoletniego Karola G. Znaleziono przy nim zrabowane
z lombardu złoto (kilkadziesiąt pierścionków), banknoty po
50 złotych i telefony komórkowe. Wszystko łącznej wartości
100 tysięcy złotych. W parkowym koszu leżały oderwane przez G.
metryczki od biżuterii, a w rowie zakrwawiony nóż. Zatrzymany miał
w plecaku młynek do mielenia suszu z konopi indyjskich.

***

W komendzie policji Karol G. podniósł krzyk, że się go wrabia


w morderstwo. Groził funkcjonariuszom Strasburgiem. Spokorniał
dopiero wtedy, kiedy pokazano mu film z monitoringu w lombardzie.
– Przyznaję się – zaczął składanie wyjaśnień. – Myślałem, że
pchnięć nożem było kilka, a nie kilkadziesiąt. Jak już zacząłem, nie
miałem wyjścia: albo go zabiję, albo on zadzwoni na policję. Nóż
wziąłem z domu, z kuchennej szuflady – na wypadek komplikacji,
gdyż nie potrafiłem przewidzieć, co się tam stanie.
Liczył się z niespodziankami, choć napad starannie zaplanował;
dwa tygodnie wcześniej poszedł do lombardu na rekonesans.
Pretekstem było zastawienie telefonu.
– Nie potrzebowałem pieniędzy, co miesiąc przychodziło ponad
900 złotych renty po ojcu, ale byłem zły, bo matka obcięła mi
kieszonkowe. Chciałem się zorientować, co wartościowego jest na
półkach. Zobaczyłem, że w gablocie leżało sporo złotej biżuterii.
Pomyślałem, że łatwo będzie to ukraść, bo właściciel ma swoje lata,
dam sobie z nim radę.
– Co robiłeś w dniu zabójstwa? – zapytał śledczy.
– Babcia jak zwykle zawiozła mnie swoim samochodem do szkoły,
bo ja mieszkam pod Kłodzkiem. Gdy tylko odjechała, zrobiłem w tył
zwrot i opuściłem szkolny dziedziniec. Pół godziny później stałem
pod lombardem. Właściciel był już w środku. Czekałem na
odpowiedni moment…
Przesłuchiwany nie chciał zdawać detalicznej relacji z przebiegu
mordowania Tadeusza P.
– Po co to powtarzać – bronił się – przecież wszystko macie na
filmie.
Gdy zobaczył, że mężczyzna leży nieruchomo, schował złoto
i pieniądze do plecaka. Opuścił lombard, nie zamykając drzwi. Na
mieście zaszedł na hamburgera do pizzerii. Potem kupił sobie
dżinsy, bo na starych były plamki krwi i plecak za 105 złotych.
Przebrał się w toalecie na dworcu PKS. Niepotrzebne mu rzeczy
wrzucił w reklamówce do przepływającej przez miasto Nysy.
Następnie nabył telefon smartfon za 1950 złotych. Powałęsał się
jeszcze trochę po mieście, bo babcia o 16.30 miała go zabrać spod
szkoły. Czekał na nią na chodniku, gdy podjechał radiowóz policyjny.

***

Karola wychowywała matka, funkcjonariuszka straży granicznej.


Ojciec uzależniony od alkoholu zmarł przed rokiem – już po
separacji rodziców. Osiemnastolatek był uczniem drugiej klasy
kłodzkiej szkoły zawodowej. Powtarzał rok z powodu wagarowania.
Matka robiła wszystko, aby sprowadzić syna ze złej drogi. Chodziła
z nim do szkolnego psychologa, a wobec trudności w nawiązaniu
z nim kontaktu, zdecydowała się na prywatną psychoterapię.
Nic nie pomagało. Przeciwnie, doszły kradzieże. Karol nie miał
obiekcji przed „zwinięciem” w sklepie telefonu komórkowego, bo
akurat chciał mieć nowy model aparatu. Gdy tego rodzaju sytuacje
się powtarzały, stanął przed sądem; jako niepełnoletni dostał rok
w zawieszeniu. Do wychowywania włączyła się babcia, która
kontrolowała czas wolny wnuka, wożąc go do szkoły i z powrotem.
Chłopiec dostał też kuratora.
Do akt sądowych mordercy właściciela lombardu zostały
dołączone sprawozdania z nadzoru kuratorskiego.
„Marzec 2012 roku. Podopiecznego cechuje duża kultura osobista;
lubi czytać, bywać w teatrze. Otwarty w kontaktach personalnych.
Jego autorytetem jest Paulo Coelho. Do nadzoru kuratora odnosi się
pozytywnie; rozumie, że musi ponieść konsekwencje tego, co zrobił.
Ogromnie żałuje, że ukradł ten ostatni telefon. Tak naprawdę nie
miał potrzeby posiadania nowej komórki. Jak sam mówi, wyłączyło
mu się myślenie”.
Kolejny raport, po miesiącu: „Dozorowany nie uporał się z dwoma
przedmiotami, grozi mu, że nie otrzyma promocji. Karol ma
zdolność przewidywania konsekwencji swego lenistwa. Jest
zmotywowany na sukces, bo dziadek obiecał mu sfinansować wyjazd
zagraniczny w wakacje, jeśli tylko zda do następnej klasy. Matka
załatwiła korepetycje. Trzeba zauważyć, że pani G. wzorowo
organizuje swym dzieciom (chłopiec ma jeszcze siostrę) wolny czas”.
Czerwiec 2012 roku. Niestety, ubolewa w raporcie kuratorka, Karol
nie zdał do następnej klasy. To jest już czwarta szkoła, która nie
spełnia jego oczekiwań. „Porażka nie pozbawiła chłopca dobrego
nastroju. Jeśli chce coś mieć, a akurat nie ma pieniędzy, nic nie jest
w stanie go powstrzymać. Znów kradł w sklepie. Matce udało się
powstrzymać właściciela przed zgłoszeniem sprawy na policję.
Oczywiście naprawiła szkodę. Pani G. bardzo się stara, ale nie
zawsze panuje nad sytuacją; z tego stresu wpadła w depresję. Skarży
się, że syn w stosunku do niej staje się coraz bardziej obcy. Karol
naprawdę stanowi dla mnie zagadkę. Prawdopodobnie drogą
nadzoru kuratorskiego nie uda się jej rozwiązać, bo ta opieka już się
kończy z powodu osiągnięcia przez chłopca pełnoletności”.

***

Oskarżony o zabójstwo został poddany obserwacji


psychologiczno-psychiatrycznej. Psychologowi przedstawił się jako
anarchista.
– Pół Kłodzka zamazałem znakiem anarchii (litera A wpisana
w koło) – pochwalił się. Wygłosił swój polityczny manifest: –
Identyfikuję się z Joanną d’Arc. Jestem za zniesieniem instytucji
państwa. Prawdziwe życie powinno się odbywać bez zasad
narzucanych przez kogoś innego. Wszelka władza stoi na
przeszkodzie równości społecznej i poszanowaniu wolności.
Z takimi poglądami nie znajdował zrozumienia u matki.
– Uznałem, że nie możemy razem mieszkać z powodu różnic
w pojmowaniu hierarchii wartości i stylu życia. Ja chciałem żyć
spontanicznie, nie stać w miejscu. Obdarzony wolną wolą, kieruję się
zasadami, które sam sobie wyznaczyłem. Nie tak, jak moi rodzice –
dla nich najważniejszy jest obowiązek, a dopiero potem
przyjemność. Zamieszkałem z koleżanką.
Na pytanie, dlaczego ubiera się na czarno, Karol wyjaśnił
chełpliwie, że należy do subkultury heavy metalu. Wierzy, że szatan
nie jest czystym złem, które należy odrzucić. A ofiara krwi ma moc
oczyszczającą.
– Gdy zaplanowałem pójście do lombardu, zabrałem nóż, bo
chciałem przeżyć jakiś szał emocjonalny, który by sprawił, że się
dowiem, co jest ważne. Dzięki popełnionej zbrodni odnalazłem
poprawny system wartości; stałem się lepszym człowiekiem. Tylko
nie mogę sobie darować, że nie przewidziałem ukrytej kamery
w lombardzie.
Po tygodniu pobytu w szpitalu na obserwacji, G. do tatuażu
anarchisty na ramieniu dodał rysunek splecionych demonów zła
i anielskiej miłości. Psychiatrze skarżył się, że ma koszmary,
wszędzie widzi zmasakrowaną twarz swojej ofiary. Ma dość życia
w Polsce, po wyjściu z więzienia wyjedzie do Anglii.
Biegli sądowi orzekli, że badany jest bardzo odporny na stres. Nie
mając poczucia winy, w czasie rozmów z psychologiem i psychiatrą
cynicznie posługuje się różnymi technikami manipulacyjnymi, dba
o stwarzanie pozorów. Jego osobowość postrzegana jest jako
pasywno-agresywna.
Akt oskarżenia wpłynął do Sądu Okręgowego w Świdnicy.
Prokurator wyeksponował w nim szczególne okrucieństwo i brak
poczucia winy podsądnego.
Podczas procesu oskarżony już się nie popisywał, że jest
anarchistą; pod wpływem adwokatów przyjął inną linię obrony.
Mówił cicho, na samym początku rozprawy kilka razy przeprosił
zarówno rodzinę zamordowanego, jak i swoją, której, jak się
domyśla, też przysporzył sporo bólu. Twierdził, że tuż przed
wejściem do lombardu połknął działkę (0,4 g) amfetaminy, co
wywołało u niego nieposkromioną agresję. Sam się zdiagnozował
psychiatrycznie – od dawna cierpi na depresję spowodowaną
śmiercią ojca i samobójstwem koleżanki, z którą wynajmował
mieszkanie. Nie pamięta, co się działo w lombardzie. „Byłem pod
silnym wpływem narkotyków”. Wie tylko, że zapragnął mieć na
własność złoto i pieniądze Tadeusza P.
– A dlaczego zabił? – zapytał sędzia.
– Nie miałem wyjścia. Gdyby ten człowiek przeżył, poszedłby na
policję.
Sędzia odczytał wyjaśnienia, które Karol G. złożył po zatrzymaniu.
Oskarżony na pytanie, czy podtrzymuje to, co powiedział
w śledztwie, zasłonił się niepamięcią. Ale uznał, że skoro się
podpisał pod protokołem, pewnie tak było.
Obecny na procesie biegły psycholog uznał, że demonstrowany
przez oskarżonego brak pamięci to świadomie przyjęta linia obrony:
„Analiza zarejestrowanego przez kamerę zachowania G.
w lombardzie nie wskazuje na występowanie u niego zaburzeń
świadomości”. Tę opinię potwierdziły zeznania świadków.
Koledzy Karola nie dostrzegli też, żeby przeżywał śmierć
współlokatorki. To nie była jego dziewczyna, chodził z inną. Tego
wieczoru, gdy samobójczyni skoczyła z mostu do wody, bawił się na
prywatce. Nie zrobił nic, aby powstrzymać desperatkę. Zachowały się
ich ostatnie esemesy: Idę się zabić. Zrzuci mnie z mostu. On
w odpowiedzi: Pogadajmy. Ona: O czym? Jestem już na moście. Na
tym korespondencja się kończy.
Obrońca oskarżonego nadal podnosił, że jego klient zachowywał
się w lombardzie jak w malignie. Na korzyść oskarżonego miała też
świadczyć rozmowa między mordercą a ofiarą w ostatnich chwilach
jej życia. Niestety, monitoringowe nagranie nie obejmowało
wydarzeń od momentu, kiedy oskarżony przeskoczył przez ladę.
Dalszy rozwój wypadków był możliwy do odtworzenia wyłącznie na
podstawie słów, jakie słychać na nagraniu, oraz wyjaśnienia G.
Zdaniem adwokata słowa: „Spierdalaj k… j…” oraz: „No chodź,
chodź szybko, nie uciekaj, chodź do mnie” wypowiedział Tadeusz P.
A skoro tak, to można przypuszczać, że w pewnym momencie
oskarżony zaprzestał ataku, chciał się wycofać, co właściciel
lombardu odebrał jako próbę ucieczki. I dlatego krzyknął do
napastnika: „Chodź do mnie”. Niewykluczone, że sprowokował
nastolatka do ponownego ataku.
Sądy okręgowy, a następnie apelacyjny odrzuciły wniosek obrony,
uznając, że są to okoliczności bez znaczenia, bowiem słowa padły już
po ciosach. Nawet gdyby wypowiedziała je ofiara, nie zirytowała
nimi sprawcy, który już wcześniej sięgnął po nóż.
Karol G. został skazany na dożywocie.

Pod krzyżem męczennika


Pod pomnikiem Wolności złożyli przysięgę na życie, że nikomu nic
nie powiedzą. Jeśli zdradzą, spotka ich to, co braci N. Klękali po
kolei: piętnastoletni Piotr P., szesnastoletni Sebastian S.,
osiemnastoletni Robert T. Na koniec inicjatorzy zaprzysiężenia:
dwudziestoletni Marcin Ch. i o rok od niego młodszy Krzysztof K.
W 1998 roku w Giżycku zaginęli dwaj bracia N. Starszy Adam miał
15, młodszy Szymek 11 lat. Poszli łowić ryby w jeziorze i przepadli.
Była niedziela, 11 października.
Miesiąc później w rejonie starej twierdzy znaleziono pod
gałęziami zmasakrowane ciało mężczyzny. W usta miał wetknięte
dwa grube kije wystające na zewnątrz w kształcie litery V. Gałki
oczne były wydłubane. Rodzina rozpoznała Adama N. Wkrótce
potem jezioro Niegocin wyrzuciło ciało małego Szymona. Z mocno
zaciśniętym na szyi szalikiem.
Policja szukała sprawców. Matka ofiar na większość pytań
śledczego odpowiadała przecząco. Chłopcy nie mieli przy sobie
pieniędzy. Nie zdradzali zachowania homoseksualnego, nie byli
zainteresowani prostytutkami, narkotykami ani sektami religijnymi.
Adam, trochę opóźniony w rozwoju, powtarzał klasy. Lubił się
kręcić koło ratowników na przystani, bo oni się z niego nie
naigrawali. Gdy latem doszło do bójki między ochroniarzami
a miejscowymi, chłopiec trzymał stronę tych pierwszych.
Prośba policji w miejscowej gazecie o zgłaszanie informacji, które
by mogły naprowadzić na jakiś ślad, wywołała wiele fałszywych
sygnałów. Funkcjonariusze tracili czas na błędne tropy. Jedną
wiadomość należało jednak sprawdzić: podobno Adam N. miesiąc
przed zaginięciem chwalił się, że wie, kto podłożył bombę pod
miejscową restaurację. Sprawców nie znaleziono, na mieście mówiło
się, że to porachunki gangsterów z właścicielem lokalu, który nie
chciał płacić haraczu. Ale z przesłuchań innych osób wynikało, że
Adam fantazjował.
Drugi trop prowadził do rodziny T. notowanej w kartotece
policyjnej. Matka Adama zeznała, że syn skarżył się na Roberta T.,
z którym chodził do szkoły. To przez niego wagarował, bo był
wyzywany od czubków, bity. Podczas przeszukania mieszkania tego
ucznia znaleziono wędkę Adama. Nim doszło do zatrzymania
nieletniego, w trakcie awantury domowej o pobrudzone krwią
spodnie pijany Robert T. wykrzyczał, że to on jest zabójcą braci, stąd
te ślady.

***

Podczas pierwszego przesłuchania Robert T. zeznał, że


11 października wyszedł z domu na miasto i po drodze spotkał
kolegę Piotra P., ksywa „Bąbel”, i jego kumpla Sebastiana S.
Postanowili się napić. Na tyłach delikatesów stał Marcin Ch.,
pseudonim „Chmiel”, z chłopakiem, o którym na mieście mówiło się
„Szklane Oko”, bo miał wadę wzroku. Jego nazwiska nie znał.
Zrzucili się na kolejne butelki z alkoholem i poszli wypić pod
krzyżem Brunona na wzgórzu koło twierdzy Boyen. Stamtąd był
widok na jezioro. W pewnej chwili „Szklane Oko” zaklął, mówiąc, że
pod mostem stoi konfident. Wskazywał na Adama N., któremu
towarzyszył brat Szymek. „Szklane Oko” zbiegł nad jezioro.
„Pójdziecie z nami” – rozkazał wędkującym. Przez całą powrotną
drogę na wzniesienie wystraszeni milczący chłopcy byli
poszturchiwani, wyśmiewani. Doszli do miejsca upamiętnionego
męczeńską śmiercią zakonnika św. Brunona, który chrystianizował
Prusów. Z zeznania Roberta T.:
– Ja wyciągnąłem z torby Adama kanapkę i ją zjadłem. „Szklane
Oko” kazał Piotrowi zostać z „tą małpą”, czyli młodszym N. „A my
pójdziemy się zabawić z konfidentem” – zapowiedział.
Chwycił Adama za ramię i tak schodzili na dół, ja za nimi nie
nadążałem, bo byłem pijany. Potykałem się, kilka razy upadłem.
Doszliśmy do miejsca, gdzie były powalone drzewa. „Szklane Oko”
zdjął Adamowi szalik, zarzucił mu jak pętlę i dusił. Potem
z Marcinem złapali N. za nogi i zaciągnęli na polanę, gdzie były doły.
Gdy doszliśmy tam z Piotrem, „Szklane Oko” stał w rozkroku nad
leżącym Adamem bardzo już pobitym, dookoła była krew. Nie
pamiętam, czy ja też go kopałem, bo kręciło mi się w głowie.
Widziałem, jak oni do gardła Adama wsadzali takie długie grube
kołki. Ktoś skakał mu po twarzy. Potem „Szklane Oko” kazał
przynieść gałęzie i przed odejściem przykryli nimi starszego N.
Szymon stał niedaleko i płacząc, wołał brata. Wtedy Marcin
odszedł ze „Szklanym Okiem” na bok i coś do siebie szeptali. Potem
chwycili Szymona za ręce i powlekli go w kierunku jeziora. My
w trójkę zostaliśmy na wzgórzu, już ciemniało. Mały krzyczał:
„Pomocy!”. Po dwudziestu minutach „Szklane Oko” i Ch. wrócili.
Piotr zapytał, co z chłopcem, usłyszeliśmy, że utopiony.
Z dalszej relacji przesłuchiwanego wynikało, że gdy Robert T.
wrócił do domu, jego brat zauważył, że dresy, które nosili na zmianę,
są pobrudzone krwią.
Biliśmy się na podwórku – padło wyjaśnienie.
Na pytanie policjanta, dlaczego „Szklane Oko”, czyli Krzysztof K.
(Rober T. w końcu sobie przypomniał, kto w Giżycku ma taką ksywę)
nazwał Adama konfidentem, zatrzymany nie potrafił wyjaśnić.
Do aresztu trafili też Piotr P., Sebastian S. i Marcin Ch. Jako
ostatni został zatrzymany przez drogówkę Krzysztof K., kiedy wracał
z rodzicami od babci.
Najstarszy z tej grupy Marcin Ch., pseudonim „Chmiel”,
zdecydowanie zaprzeczał, że 11 października był pod krzyżem
Brunona.
– Od południa siedziałem w domu. Krzysiek K. chciał mnie tego
dnia wyciągnąć na miasto, stał pod klatką, ale nie zszedłem. Mama
i tata mogą poświadczyć. Poza Krzyśkiem zatrzymanych nie znam,
oni chcą mnie wrobić. A ja jestem katolikiem i nie popełniłem
żadnego przestępstwa. Niedziela jest dniem świętym, wtedy
odpoczywam.
– A co przesłuchiwany robi w ciągu tygodnia?
– Praktycznie nic, chodzę sobie.
Z aresztu Marcin Ch. napisał do rodziny list. „Cześć. Siedzę za
pomówienia trzech osób. Sami wiecie, przez kogo. Denerwuje mnie
matactwo policji. No cóż, modlę się codziennie. I cały czas pozostaję
w prawdzie”.
Szesnastoletni Sebastian S. przesłuchiwany w obecności rodziców
potwierdził, że był na miejscu zbrodni. Ale tylko obserwował.
Z pewnego oddalenia, bo trzymał małego Szymona za rękę, musiał
uważać, żeby mu się nie wyrwał. Widział, jak po N. skakali. W końcu
rzucili na niego gałęzie i zabrali płaczącego Szymona. Po
20 minutach wrócili bez niego. Mieli odchodzić, gdy „Bąbel”
zauważył, że Adam się rusza pod gałęziami.
– Zawróciliśmy, Chmiel posadził Adama w tym dole, ale N. zaraz
się przewrócił na wznak. Wtedy „Szklane Oko” zrobił z gałęzi kołki,
wsadził mu do ust i dopchnął nogą.
– Dlaczego Adam został zabity? – zapytał policjant.
– Bo się czepiał „Szklanego Oka” i „Chmiela”. Trzymał
z ochroniarzami.
– A Szymek?
– Bo był świadkiem.
Krzysztof K. twierdził podczas przesłuchania, że 11 października
wychodził z domu tylko do kościoła. Do braci N. nic nie miał, nie
słyszał, aby starszy donosił na policję. Słowa „konfident” nie
rozumie.
Piętnastoletni Piotr P. zapewniał śledczego, że ze śmiercią braci N.
nic go nie łączy. Po dwóch tygodniach aresztu zmienił zeznania.
– Prawda jest taka – wyjaśniał – że jedenastego października
piłem z Robertem, Sebastianem, Krzyśkiem i Marcinem pod krzyżem
Brunona. Dalej wypadki potoczyły się tak, jak mówił Robert T. z tą
różnicą, że nad jeziorem on trzymał Szymka, a Sebastian dusił go
razem z Adamem i Marcinem.
Trzy miesiące później również Sebastian kolejny raz zmienił
zeznania: owszem, był w miejscu tragicznego zdarzenia, ale gdy
starsi chłopcy topili Szymona, odwrócił się.
W czasie wizji lokalnych, gdy podejrzani mieli wskazać, gdzie
zginęli bracia, wszyscy zaprowadzili policjantów w to samo miejsce.
Prokurator wyłączył sprawy nieletnich Sebastiana S. oraz Piotra P.
i przekazał je sądowi rodzinnemu. Głównymi oskarżonymi
o popełnienie zbrodni zostali Marcin Ch. i Krzysztof K. Obaj od
początku nie przyznawali się do winy. Alibi na czas przestępstwa
dawali im członkowie rodziny.
Ale nie wszyscy. Poza tym pogrążały ich zeznania pozostałych
trzech oskarżonych.

***

– Nie mógłbym zabić – składał wyjaśnienia przed Sądem


Okręgowym w Suwałkach Marcin Ch. – bo jestem katolikiem.
Jedenastego października była niedziela, po powrocie z kościoła
poszedłem spać, wieczorem oglądałem film. Trudno mi
odpowiedzieć, czy tego dnia spotkałem Krzyśka Szklane Oko.
Podczas wizji lokalnej byłem tak wystraszony, że mówiłem to, co mi
dyktował policjant.
Podobnie brzmiały wyjaśnienia Krzysztofa K. Jedenastego
października nie było go na wzgórzu, gościł z rodzicami u babci.
Wieczorem bawił się na dyskotece. Sam. Braci N. znał tylko
z widzenia.
Robert T. potwierdził swoje wyjaśnienia złożone w śledztwie.
Odwołał tylko, że kopał leżącego Adama.
– Byłem pijany, niewiele pamiętam. Czuję się współwinny, bo nie
wezwałem karetki.
Niespodziewanie podczas rozprawy Roberta T. obciążyła jego
matka.
– Chcę wyrzucić to z siebie – zaczęła. – Syn mi mówił, że wie, co
się stało z braćmi, ale nie może ujawnić, bo się boi. Prosiłam go, aby
zgłosił się na komendę. Jakiś tydzień później Robuś znów chciał mi
w kuchni coś powiedzieć, ale gdy naciskałam, to się wycofał. Dopiero
gdy wrócił pod wpływem alkoholu i ja zrobiłam awanturę,
wykrzyczał, że czuje się jak morderca, bo wie, kto zabił.
I że wszystko działo się pod dyktando „Szklanego Oka”.
Na następnych rozprawach Robert T. na wszystkie pytania
prokuratora odpowiadał przecząco. Nie widział, aby Adam był
duszony szalikiem. Ani kto go kopał, wbijał kołki w gardło.
Sebastian S. nie trzymał siłą Szymona. W ogóle nie jest pewien, czy
oskarżeni byli na miejscu zbrodni. Zresztą ich nie zna. Na policji
były mu odczytywane wyjaśnienia innych zatrzymanych i stąd znał
szczegóły, które podał do protokołu. Słyszał o kimś w Giżycku, kto
ma ksywę „Szklane Oko”, ale to nie jest ten – pokazał na
Krzysztofa K. Na sali rozpraw nie ma osoby o pseudonimie „Chmiel”.
Również przesłuchiwani w sądzie rodzinnym Piotr P. i Sebastian S.
poinformowali, że policjanci przynieśli im protokoły przesłuchania
pozostałych oskarżonych i dzięki temu wiedzieli, co mają mówić.
Wezwani na świadków funkcjonariusze twierdzili, że to
pomówienie.
Matka Piotra P. przekonywała sędziego, że to dobry chłopak,
jeszcze dziecko, choć „śmignął w górę”. Na wzgórzu znalazł się
przypadkowo. Mówił jej, że kołki wbijali ci starsi – „Szklane Oko”
i „Chmiel”. On tylko przyniósł gałęzie, bo myślał, że gdy będzie
nieposłuszny, spotka go to samo co Adama. Po śmierci braci N.
bardzo się bał, że po niego przyjdą i utopią go w jeziorze – w dzień
zamykał drzwi na klucz, a wieczorem siedział w pokoju po ciemku.
– Gdyby na sali nie było oskarżonych, Piotrek inaczej by zeznawał
– zakończyła jego matka.
Opinia biegłego psychologa o tym oskarżonym wskazywała na
jego podatność na manipulowanie. Piotr P., mimo młodego wieku,
był już zdemoralizowany – pił, wszczynał bójki, do domu wracał nad
ranem, mógł więc ulec przywódcy grupy z lęku przed odrzuceniem.
Na kolejnych rozprawach szesnastoletni Sebastian S., zasłaniając
twarz rękami, odwołał poprzednie wyjaśnienia i wyznał szeptem, że
„w tym brali udział wszyscy, których dziś przyprowadzono na
rozprawę”.
Postępowanie sądowe wykazało, że inicjatorem tragicznych
wydarzeń na wzgórzu był Krzysztof K. Kłamał, twierdząc, że
11 października pojechał do babci. Sąd nie uwierzył Robertowi T., że
w czasie, gdy topiono Szymona, pozostał na wzgórzu razem
z Sebastianem S. i Piotrem P. Adam N. nie miał związku
z podłożeniem bomby w restauracji.

***

Krzysztof K. i Marcin Ch. po 25 lat więzienia, Robert T. 15 lat,


Piotr P. 8 lat, Sebastian S. 7 lat – taki wyrok wydał Sąd Okręgowy
w Suwałkach. Prokurator uznał kary za niewspółmiernie niskie,
złożył apelacje. Sąd II instancji jakkolwiek uznał, że ustalenia Sądu
Okręgowego co do winy oskarżonych są prawidłowe, nakazał
przesłuchać dodatkowych świadków.
Na wznowiony proces doprowadzono więźnia, który siedział
z Robertem T. Oznajmił, że jego towarzysz z celi zwierzał mu się, że
pod wpływem policji pomówił Marcina Ch. i Krzysztofa K.
Słowa świadka potwierdzał skazany T.
– Wcześniej kłamałem, bo miałem zostać świadkiem koronnym,
ale nic z tego nie wyszło – oświadczył. – Byłem bity podczas
przesłuchania. Nie wiem, dlaczego nie powiedziałem o tym pani
prokurator. Protokół był gotowy jeszcze przed przesłuchaniem. Ja
miałem tylko podpisać.
Marcin Ch. i Krzysztof K. nadal zaprzeczali, że mają coś wspólnego
ze zbrodnią. Jako sprawców wskazywali nieletnich. Sugerowali
sądowi, że nad jeziorem mogło być – poza małolatami – jeszcze
dwóch innych chłopaków, których teraz Piotr P. i Sebastian S. kryją.
Mówili coś o przysiędze, czyli że wiąże ich z tamtymi jakaś
tajemnica.
W tym czasie rodzice skazanego Ch. napisali do ministra
sprawiedliwości skargę, że policja w raporcie z przesłuchania
poprzekręcała słowa ich syna. Na wzgórzu był inny chłopak,
z wyglądu podobny do Marcina Ch. i też nazywany w Giżycku
„Chmielem”. To on zamordował braci N., a po znalezieniu ciał ofiar
uciekł za granicę.
„Jesteśmy wierzący, przestrzegamy dziesięciorga przykazań, nie
kłamiemy – pisali rodzice Ch. – wiemy, że Robert T. dostawał
w śledztwie papierosy od policjanta. Pewnie były w nich wskazówki,
co ma mówić”.
W lipcu 2001 roku zapadł kolejny wyrok. Marcina Ch.
i Krzysztofa K. skazano na dożywotnie więzienie, Robert T. otrzymał
25 lat, a dwaj pozostali po 8 i 7 lat.
– Jestem niewinny, niczego nie zrobiłem – krzyczał Marcin Ch.,
gdy policja wyprowadzała go z sali sądowej.

Rodzice „dożywotnich” nie pogodzili się z wyrokiem. Wynajęli


detektywa Krzysztofa Rutkowskiego, aby spotkał się w więzieniu
z pewnym skazanym za porwanie dziecka, który dzielił celę
z Robertem T. Detektyw spisał zwierzenia więźnia. Według jego
relacji T. miał z Adamem N. na pieńku, bo tamten siłą zabierał mu
kieszonkowe. Dlatego Robert T. śmiertelnie pobił Adama i to on
wbijał ofierze kołki do gardła. Natomiast młodszego N. utopił
Sebastian S. na żądanie T., żeby nie było świadka pierwszej zbrodni.
Więzień porywacz miał dowód na to, że T. mówił mu prawdę. Otóż
w pierwszych tygodniach pobytu Roberta T. za kratami, jego matka
przysłała mu w paczce stare adidasy. Jeden but miał dziurę
w podeszwie, w której zakrzepła krew. T. buty wymył i komuś
sprzedał.
O tym nowym dowodzie szeroko rozpisał się obrońca Marcina Ch.,
składając kasację do Sądu Najwyższego. Została oddalona jako
bezzasadna.

***

Minęło 9 lat. Piotr P. i Sebastian S. już wyszli na wolność. Wiosną


2013 roku adwokat skazanych Marcina Ch. i Krzysztofa K. wystąpił
do Sądu Najwyższego z wnioskiem o wznowienie postępowania.
Uzasadniał to ujawnieniem nowych faktów. Dowodem miało być
nagranie dyktafonowe z 2008 roku w więzieniu rozmowy
Marcina Ch. z Robertem T. Niedoszły świadek koronny mówił do
mikrofonu:
„Ty i Krzychu zostaliście wplątani nie przeze mnie, a przez dwóch
psów. Przez X i nie wiem, jak ten drugi się nazywał. Taki niski
z wąsem. […].
Potem T. opowiada, kto zabił nastolatków. „Był Sebastian S.,
Piotr P., ja i dwóch dresiarzy, których nie znam. Główną rolę odegrali
jednak P. i S.”.
To nagranie, a także rozmowa ze skazanym przekonały
przedstawicielkę Kliniki Prawa – „Niewinność” z Helsińskiej
Fundacji Praw Człowieka, że na skutek pomówienia chłopców
chcących pomniejszyć swój udział w zbrodni, doszło do skazania
niewinnych ludzi – Krzysztofa K. i Marcina Ch.
Obaj wystąpili w interwencyjnym programie Polsatu „Państwo
w państwie”. Twierdzili, że zostali wrobieni. Dowodem miało być
nagranie dyktafonowe. Dziennikarka doprowadziła do wznowienia
przez prokuraturę w Białymstoku śledztwa w sprawie przymusu
wywieranego przez policjantów na przesłuchiwanych. Żadnych
nieprawidłowości nie stwierdzono.
Mimo wsparcia Helsińskiej Fundacji, Sąd Najwyższy odrzucił
wniosek o wznowienie postępowania. „To, że Robert T. teraz sobie
zaprzecza – uzasadniano – nie ma decydującego znaczenia, bo
w postępowaniu karnym przebieg zbrodni został ustalony nie tylko
na podstawie wyjaśnień tego skazanego”.
Rozmowa przedstawicielki Kliniki Prawa – „Niewinność”
z Robertem T. budzi wątpliwości, czy było to nagranie spontaniczne.
Dziwne się wydaje, że Robertowi T. trzeba było podczas tego
wywiadu przypominać, aby powiedział, że był na policji bity. Inne
wypowiedzi skazanego każą odrzucić tezę, że sprawcy działali na
czyjeś zlecenie. Zdaniem sędziów Sądu Najwyższego zbyt daleko
idzie teza obrońcy, że Robert T. w rozmowie z Marcinem Ch. podał
dane dwóch prawdziwych, a nieujawnionych sprawców. (Mieli to być
koledzy małolatów). Zapis tej rozmowy wskazuje jedynie, że według
T. na miejscu zdarzenia było dwóch „dresiarzy” – znajomych
Piotra P. i Sebastiana S. – których obecnie nie byłby w stanie poznać.
Skazany nie podał, że ci niezidentyfikowani odegrali jakąś rolę
w zabójstwie.
W rozmowie z przedstawicielką fundacji Robert T. nie potrafił
wyjaśnić, dlaczego w toku postępowania, ani przez dziewięć lat
odsiadywania wyroku, nie powiedział o tych dwóch dresiarzach. Sąd
Najwyższy odrzucił też dowód w postaci anonimowego listu. Jego
autor jako zabójców wskazał dwóch nieznanych mężczyzn
„psychopatycznych morderców”, którzy widzieli, jak podkładał
bombę w restauracji. Treść tego listu tylko osłabiała wniosek
adwokata.

Z Tomkiem było na poważnie


W Warszawie zaginął listonosz. Jerzy K. lat 30, od lat obsługiwał
mieszkańców ulicy Puławskiej. Piętnastego lutego miał w torbie
kilkadziesiąt listów, dwie paczki i 30 tysięcy złotych. Gdy późnym
popołudniem nie rozliczył się w biurze z przesyłek, rozpoczęto
poszukiwania. Bliski kolega K., też listonosz, zatelefonował do ich
wspólnego znajomego Tomasza Sz. mieszkającego w rewirze Jerzego.
– Dzisiaj go nie widziałem – usłyszał w odpowiedzi. – Od rana
jestem poza domem.
Wieczorem ten sam pracownik poczty odebrał telefon od
mieszkańca bloku przy Puławskiej, o którym wiedział od Jerzego, że
Robert S., jest kaleką, mieszka z chorą matką i mimo bardzo
skromnych warunków zawsze w dniu wypłaty renty częstuje
listonosza kawą.
S. był bardzo zaniepokojony, bo listonosz zostawił u niego na
chwilę paczki, gdyż chciał coś załatwić z Tomaszem Sz., lokatorem
tego samego bloku. Obiecał wrócić za pół godziny i dotąd go nie ma,
a telefon komórkowy listonosza nie odpowiada.
– Może coś wypiliście i zrobiło mu się słabo? – dociekał pracownik
poczty, sam nie wierząc w tę wersję, bo Jerzy stronił od alkoholu.
– Nie, na stole była tylko kawa.
Gdy K. nie dał znaku życia, jego żona następnego dnia
zawiadomiła policję.

***

Dochodzenie zaczęło się od przesłuchania Roberta S., świadka,


który na pewno widział listonosza w dniu jego zaginięcia na osiedlu.
Ten przyznał się od razu, że jest uzależniony od narkotyków, bierze
je już kilkanaście lat. Z listonoszem Jerzym łączyła go pewna
tajemnica – kupowali amfetaminę u tego samego dilera
Tomasza Sz. S., który często ma depresję. Nie powiedział
zaniepokojonemu pracownikowi poczty całej prawdy. Dobrze
wiedział, gdzie szedł Jurek, gdy poprosił go o przypilnowanie paczek
– do piwnicy w tym samym bloku. Tam czekał na niego Tomek
z działką amfy za 70 złotych. Miał zaraz wrócić.
Ale jego nieobecność się przedłużała i Robert S. zadzwonił na
komórkę listonosza. Jerzy K. odebrał telefon tylko po to, aby
powiedzieć: „Nie czekaj na mnie” i natychmiast się rozłączył. Potem
telefon był już głuchy.
Zdezorientowany Robert wybrał numer komórki Tomasza Sz.
Może on mu wyjaśni, co się dzieje? Usłyszał, że diler od rana nie był
w piwnicy, coś załatwiał w innej, dość odległej dzielnicy Warszawy.
Robert jeszcze raz tego dnia telefonował do Sz. To już było po
zabraniu z mieszkania paczek przez pracownika poczty w asyście
policjanta. Kiedy opowiadał dilerowi o tej wizycie, Sz. bardzo się
zdenerwował – przerywał mu ordynarnymi przekleństwami,
wreszcie wściekły wyłączył komórkę. Po chwili oddzwonił z krótką
informacją, że jakby ktoś pytał, to się nie znają.
Dwa dni później do mieszkania dwudziestosześcioletniego
Tomasza Sz. zapukał policjant. Nie zastał go. Rodzice młodego
mężczyzny byli zaskoczeni – czegóż można chcieć od ich syna?
Prawda, ciągle jest na ich utrzymaniu, mimo ukończenia zawodówki
nie ma stałej pracy, ale stara się nie wyciągać zbyt wiele pieniędzy
z ich kieszeni na kawalerskie potrzeby. Czasem łapie dorywczą
robotę w sklepie albo na budowie.
– Czy syn handluje narkotykami?! – funkcjonariusz przerwał tę
idylliczną opowieść. Rodzice stanowczo zaprzeczyli. Co za
podejrzenia, przecież by zauważyli, czegoś takiego nie da się ukryć.
Przesłuchiwany dwa dni później Tomasz Sz. początkowo
zaprzeczał, a po kilku godzinach potwierdził – tak, jest dilerem.
Listonosz był jego klientem. Poznał go przez Roberta S., któremu też
sprzedawał działki amfetaminy. Czasem towar zanosiła im jego
dziewczyna. Nazywa się Laura C.
Natomiast na kilkakrotne pytanie, gdzie obecnie jest doręczyciel,
Tomasz Sz. powtarzał jak mantrę, że nie wie. Tego dnia, gdy Jerzy K.
zaginął, nie zaprosił swojej dziewczyny na Puławską, gdyż miał
umówione spotkanie z szefem Karolem, który dostarczał mu
narkotyki i rozliczał z rozprowadzonych działek. Pojechali po towar
na peryferie Warszawy. Nie zna nazwiska ani adresu tego Karola, bo
„takie są zasady w tym biznesie”.
– Jeśli Laura zostanie dziś przesłuchana – Sz. uprzedził śledczego
– na pewno powie, że tego dnia od rana do wieczora była ze mną.
Nie należy jej wierzyć, będzie kłamała na moją prośbę,
potrzebowałem alibi w związku z narkotykami, gdyby mnie
zatrzymała policja.
– Skoro twierdzisz, że jechałeś z tym Karolem, opowiedz o trasie,
przypomnij sobie, może po drodze było coś charakterystycznego –
zaproponował policjant z wydziału śledczego.
Sz. zaczął opowiadać o torach, przez które przejeżdżali, jakichś
charakterystycznych budynkach. Gdy skończył, funkcjonariusze
wsadzili go wozu i ruszyli tą trasą. Nic się nie zgadzało.

***

Laura rzeczywiście podczas pierwszego przesłuchania twierdziła,


że 15 lutego zamiast do szkoły wymknęła się do Tomka. O godzinie
8.00 rano była już w jego bloku i gdy się upewniła, że rodzice
chłopaka są w pracy, zapukała do drzwi. W łóżku zeszło im do
popołudnia. Nikt nie przeszkadzał, raz tylko odezwała się komórka –
to był telefon od znajomego Tomka, Jerzego K., z zawodu
listonosza. Ona odebrała i powiedziała pod dyktando swego
chłopaka, że nie ma go w domu. Skłamała, gdyż Tomek chciał być
tylko z nią.
Policja zebrała o siedemnastoletniej uczennicy wywiad
środowiskowy: porządny dom, choć się nie przelewa, oboje rodzice
pracują. Dziewczyna chodzi do pierwszej klasy liceum katolickiego.
Jej wychowawczyni napisała w opinii, że jest grzeczna, koleżeńska,
dobrze funkcjonuje w grupie. Dość zdolna, ale opuszcza lekcje.
Dlatego pod koniec pierwszego semestru nie była klasyfikowana
z dwóch przedmiotów i miała nieodpowiednią ocenę z zachowania.
Śledztwo stanęło w miejscu. Nie przynosiły też rezultatu
poszukiwania listonosza. I wtedy do komendy policji przyszedł ze
swoją dziewczyną Martą dwudziestotrzyletni Grzegorz B.
– To ja – zeznał – wywiozłem martwego listonosza do lasu. Mogę
powiedzieć, jak było, wskazać miejsce.
Piętnastego lutego w południe odebrał esemesa od swego kolegi
Tomasza Sz., że trzeba ekspresowo przewieźć meble, czy może na
niego liczyć, zapłaci 2 tysiące złotych. B. miał samochód, bo
pracował jako kurier. Był już po robocie, ucieszyła go fucha. Pojechał
na Puławską – Tomek czekał przed osiedlową bramą. Zdziwiło go, że
w środku zimy nosił ogrodnicze białe rękawiczki. Żadnych mebli
przed blokiem nie było. Tomek powiedział mu szeptem, jaki ma
problem. Przypadkowo uderzył w piwnicy domu pewnego człowieka,
jego kolega Michał poprawił i teraz ten facet „nie zipie”.
– Jak to nie zipie? – nie do końca zrozumiał Grzegorz B.
– Dokładniej chodzi o to, że facet nie żyje.
– Wtedy ja – zeznawał na komendzie Grzegorz B. – zacząłem
krzyczeć: Człowieku, wzywaj karetkę, rób coś! A on mi na to, że jeśli
zadzwoni, pójdzie siedzieć. B. postanowił wejść do tej piwnicy
i sprawdzić, może jest jeszcze szansa na uratowanie pobitego
mężczyzny. Sz. nie chciał go wpuścić. Trochę się szarpali, w końcu
Grzegorz B. zdecydował, że odjeżdża. Jak twierdził, był w szoku. Nie
przejechał jeszcze kilometra, gdy zadzwoniła Laura z komórki
Tomka. Histerycznie błagała, krzyczała, aby pomógł, bo oni, to
znaczy Tomek i jego kolega Michał, już wynieśli ciało, są na dworze.
Wahał się, ale zawrócił. Przed blokiem zobaczył duże pudło po
telewizorze opasane taśmami. Leżało na zdjętych drzwiach od
piwnicy.
Podjechał tyłem, otworzył bagażnik…
Do samochodu wsiedli Tomek z Michałem. Laura została przed
blokiem. Sz. przypilnował, czy wszyscy w samochodzie mają zapięte
pasy. Kazał Grzegorzowi jechać zgodnie z przepisami, jeszcze tego
by brakowało, aby zatrzymała ich policja.
W drodze milczeli. Grzegorz próbował podpytywać, co się stało
w piwnicy, ale Tomasz uciął rozmowę uwagą, że im mniej wie, tym
lepiej.
– Wtedy to ja już się bałem – wyznał B. policjantom – ale
dowiozłem ich do lasu. Stanęliśmy, otworzyłem bagażnik, nie
patrzyłem, jak wyciągali pudło. Zauważyłem tylko, że wcześniej
założyli rękawice. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że tam jest
martwy człowiek. Szybko odjechałem, oni zostali.
Po powrocie do domu Grzegorz B. zatelefonował do swojej
dziewczyny. Zaczął od słów, że chce jej coś ważnego powiedzieć, ale
gdy pytała, co konkretnie, nie potrafił się zwierzyć ze strasznych
przeżyć w ciągu dnia. Powiedział Marcie, że ją kocha i na tym
skończył rozmowę.
Nazajutrz rano przyjechał do niego Tomek i nie odstępował go do
wieczora. Razem rozwozili paczki. O człowieku z piwnicy nie
zamienili ani słowa. Od matki dowiedział się, że w telewizji mówili
o zaginięciu listonosza w czasie roznoszenia poczty. Ślad urywał się
w bloku przy Puławskiej.
To był adres Tomka. Grzegorz natychmiast wykręcił numer jego
komórki, aby zapytać, czy słyszał, co się stało.
– Tak, już się wyjaśniło, znaleźli faceta martwego na śmietniku –
głos kolegi był spokojny, informacja brzmiała pewnie.
– Następnego dnia Tomek znów do mnie zadzwonił, powiedział,
że nie dało się wykopać dołu, bo ziemia była zamarznięta, więc mam
tam pojechać i coś z tym zrobić. Ja ze strachu się zgodziłem i po
kilku godzinach zawiadomiłem go o podpaleniu pudła. Tak
naprawdę, nigdzie nie pojechałem. Cały czas myślałem, aby pójść na
policję – mówiąc to przesłuchiwany płakał. – Zdecydowałem się
dopiero po rozmowie z Martą. Nie wiem, co teraz ze mną będzie.
(Później Grzegorz B. poddał się dobrowolnej karze – 2 lata więzienia
z warunkowym zawieszeniem na 5 lat. Sąd przystał na taką karę bez
procesu).
Zeznania złożyła też Marta.
– Wiem na milion procent, że Grześ nie widział ciała. Ze strachu
posłusznie wiózł morderców, ale gdy wjechali do lasu, nie wytrzymał
napięcia: stanął, otworzył drzwi samochodu i kazał im się wynosić
razem z pudłem.

***

Na żądanie śledczych Tomasz Sz. ujawnił adres Michała B.


Sprawdzono: to rówieśnik Laury, po podstawówce. Nie uczy się, nie
pracuje. Od rodziców (matka ekspedientka w sklepie, ojciec
zatrudniany dorywczo przy robotach budowlanych) dostaje
20 złotych miesięcznie kieszonkowego. Kilka razy zarobił na
papierosy przy promocjach w supermarkecie.
Matka Michała B. przyznaje, że sprawiał kłopoty wychowawcze.
Nie raz odbierała go z policji, bo wypił i rozrabiał na ulicy. W wieku
17 lat ukradł w sklepie słuchawki do komórki. Odkąd dostał dowód
osobisty, nie wtajemniczał rodziców w swoje konflikty
z mundurowymi. Nie znali ludzi, z którymi się spotykał, przeczuwali
jedynie, że było to niebezpieczne towarzystwo, bo raz ogolili synowi
głowę, wrzucili do bagażnika i wywieźli za miasto. Aktualnie Michał
ma jakieś postępowanie karne, ale nie znają szczegółów.
Matka podejrzewa, że chyba nie jest dobrze z jego głową; już dwa
razy usiłował odebrać sobie życie. Kiedy był młodszy i jeszcze
bardziej ich słuchał, chodziła z nim do przychodni psychiatrycznej.
Zdiagnozowali silną depresję.
Michał B. przedstawił śledczym inną niż Tomasz Sz. wersję
wydarzeń w piwnicy 15 lutego. A także inną przyczynę tego, że
listonosz musiał zginąć.
Otóż jego przyjaciel Tomek był winien 20 tysięcy złotych za dragi,
które pobierał do rozprowadzania od pewnego gangstera. Podczas
rozmowy z Michałem (który dostawał od niego amfetaminę za
darmo, ale musiał być na zawołanie) Tomek zastanawiał się, jak
zdobyć te pieniądze, bo „hurtownik” nie odpuści. Wspólnie
rozważali napad na punkt z maszynami grającymi, ale Sz. nie widział
szans.
Potem Tomek z Laurą wpadli na pomysł, że pójdą do banku i będą
obserwować, kto bierze większą sumę pieniędzy. Wytypują ofiarę,
którą ograbią w bramie. Z tego też nic nie wyszło. Pod koniec
stycznia Tomek zapytał Michała, czy by nie napadł na listonosza, on
może go wystawić. Nie od razu Michał się zgodził – spotykali się
trzykrotnie i za każdym razem mógł do woli i bezpłatnie wciągać
amfę. W tych namowach uczestniczyła też Laura. Zastanawiając się,
jak skutecznie okraść klienta banku, wjeżdżała im na ambicję.
(„Jakbym była chłopakiem, to bym wbiła nóż i po sprawie”).
W końcu Michał się zdecydował. Uzgodnili, że Laura przyniesie
z domu gaz obezwładniający (jej matka kupiła go na wypadek, gdyby
ktoś ją napadł wieczorem, gdy wychodzi z pracy), Michał zaczai się
na klatce, gdy listonosz będzie chodził z pocztą i puści w jego stronę
strumień gazu.
I znów mieli pecha. Psiknięcie nie było celne, atakujący niechcący
tak odwrócił pojemnik, że poparzył sobie okolice ust. Jeszcze przez
chwilę szarpał się z niedoszłą ofiarą, aby zabrać jej służbową torbę,
ale i to się nie udało.
– Tomasz się wkurzył – zeznawał Michał – Laura trzęsła się na
myśl, co z długiem. Następnego dnia Sz. zadzwonił do mnie, żebym
przyszedł do piwnicy. Gdy się stawiłem, w pomieszczeniu była już
jego dziewczyna, pomagała ważyć amfę do torebek. Kolega miał taki
plan: żebym zaczaił się w piwnicy i uderzył listonosza w głowę, gdy
przyjdzie po działkę. Kij bejsbolowy już stał w kącie.
Zrobiłem, jak mi kazał. Facet nie upadł od razu, krzyczał, potem
przepraszał, że nie oddał zaległych 80 złotych, jutro to zrobi. Tomek
machnął lekceważąco ręką – na pojednanie wsypał trochę amfy na
blat stołu i wciągaliśmy wszyscy trzej. Laura w tym czasie pobiegła
na górę po ręcznik i wodę, żeby obmyć listonoszowi ranę, bo mocno
krwawił. Byłem już dobrze naćpany, wyszedłem na korytarz zapalić
i wtedy przyszedł Tomek. Chciał, żebym zabił listonosza. I ja się
zgodziłem.
Michał nie podał policji szczegółów morderstwa – wspomniał
tylko, że użył metalowej linki, z której zrobił pętlę. Po uduszeniu
listonosza Tomek zdjął mu kurtkę, szukał papierosów. Potem kazał
sobie podawać wcześniej przygotowane: worek na śmieci, taśmę
samoklejącą i wielkie pudło po telewizorze. Wpakowali do niego
ciało w pozycji siedzącej. Laura złamała w telefonie ofiary kartę SIM.
Na koniec poszli do kolegi na piętrze, żeby schować u niego wagę do
porcjowania amfetaminy.
Wrócili do piwnicy, gdy Grzegorz B. podjechał pod bramę. Karton
z ciałem listonosza nieśli do samochodu na drzwiach. Dziewczyna
szła obok, pilnowała, aby bagaż był stabilny. Nie pojechała z nimi do
lasu. Miała za zadanie posprzątać w piwnicy, zmyć ślady krwi. Kiedy
wrócili, układała w pokoju Tomka jego T-shirty, zdjęte z suszarki.
Przy stole podzielili się pieniędzmi z torby listonosza. Laura
dostała tysiąc złotych, Michał prawie 10 tysięcy. Od razu pojechał do
Galerii Mokotów. Tam kupił 2 telefony komórkowe i różne rzeczy do
jedzenia. Sporo poszło na taksówki. Kiedy zostało mu 6700 złotych,
kazał swojej dziewczynie schować pieniądze, bo on nie potrafi
oszczędzać. Na jej pytanie, skąd ma tyle forsy, wyjaśnił, że zarobił
przy odśnieżaniu.

***

Śledczy, bogatsi o informacje uzyskane od Michała B., wrócili do


Tomasza Sz. Tym razem chłopak Laury przyznał się, że był
w piwnicy, do której zwabił listonosza, ale go nie zabił. Znali się,
gdyż Jerzy K. brał od niego narkotyki.
Owszem, planował skok na torbę doręczyciela, bo nie miał
pieniędzy na oddanie długu hurtownikowi amfetaminy. Sam nie
mógł napaść, bo K. by go rozpoznał i potem powiedział na policji.
Dlatego potrzebował do tej roboty Michała B.
– Zapytałem go – wyjaśniał przyprowadzony z aresztu Sz. – czy by
nie załatwił K. A on, czemu nie. Przy tych rozmowach była Laura. To
Michał B. kazał jej przynieść gaz. Nie wiem, dlaczego się w to
wciągnęła. Ona mówiła wcześniej, że jakby trzeba było zrobić skok,
to użyłaby noża.
My z Michałem byliśmy tak umówieni, że po napadzie zadzwoni
do mnie. Dosyć długo czekaliśmy z Laurą na ulicy na jego sygnał.
Wreszcie się odezwał, że pudło, nie wyszło, nie dość, że listonosz
uciekł, to jeszcze on się poparzył na twarzy gazem.
Dalszy ciąg wyjaśnień Tomasza: Nadal kombinowali z Michałem
napad na listonosza. On postanowił ściągnąć Jerzego K. do piwnicy.
Przynętą miały być narkotyki. Gdy K. znalazł się na dole, Michał B.
wyskoczył z ukrycia i uderzył go kijem bejsbolowym w głowę.
Zaciągnęli ogłuszonego mężczyznę w kąt piwnicy, Sz. usiadł mu na
nogach. Listonosz po oprzytomnieniu zapytał, za co go to spotkało.
Usłyszał, że sprzedał policji Sz. jako dilera. Zaprzeczał, chciał wstać.
Wtedy go skrępowali, posadzili na krześle. Dziewczyna obmyła mu
krew na głowie. Dostał od swych oprawców papierosa…
Zapytali go, czy zgodzi się upozorować napad. On, że to
niemożliwe, bo się wygada przed policją. Wtedy Michał B. udał, że
gdzieś telefonuje, ktoś ma przyjść i zidentyfikować listonosza jako
donosiciela. Laury nie było przy tej rozmowie, siedziała przed
piwnicą na wystawionym tam biurku.
– Gdy Jerzy K. nie przyjął naszego planu – wyjaśniał śledczym
Tomasz Sz. – wziąłem Michała na bok i zapytałem wprost, czy zabije
faceta, bo nie ma innego wyjścia. B. się zgodził. Wtedy uciąłem
z wcześniej przygotowanego kabla jakieś sześćdziesiąt centymetrów
i Michał założył listonoszowi pętlę na szyję. Laura uciekła na drugi
koniec piwnicy. Ja tylko stałem i patrzyłem. Gdy K. zaczął się rzucać,
Michał podał mi koniec kabla i zaciskaliśmy obaj, żeby było szybciej.
Laura wybiegała i przybiegała, jak furiatka.
Postanowili schować ciało do stojącej w piwnicy szafy, ale wypadły
z niej drzwi. Wtedy położyli je na podłodze, na to karton po
telewizorze i tam wsadzili ciało ofiary w pozycji siedzącej.
Dziewczyna nie pomagała, siedziała w kącie piwnicy.
– Wyciągnąłem z pocztowej torby pieniądze – zeznał Sz. – było
ponad dwadzieścia tysięcy złotych. Następnie zadzwoniłem do
Grzegorza B. w sprawie transportu. Powiedziałem mu, że mam
problem i musi mi pomoc. Za fatygę obiecałem dwa tysiące złotych.
Laura poradziła pewną znaną jej polanę w lesie, gdzie jest
dostatecznie dużo śniegu, aby przykryć ciało. I tak zrobili, już bez
pomocy Grzegorza B., który ich tylko zawiózł, nie chciał dotykać
pudła. Oddzielnie ukryli przesyłki pocztowe. Na koniec rozerwali
karton, zniszczyli widoczny na nim kod kreskowy i poszli na
przystanek PKS.
Już w autobusie Tomasz Sz. zadzwonił do Laury, aby wyciągnęła
2 tysiące złotych z paczki pieniędzy listonosza i gdzieś schowała.
Gdy przyjechali do jego mieszkania (ona czekała), mężczyźni
podzielili się łupem. Potem – a był już wieczór – Laura z Tomaszem
pojechali do marketu, pili tam drinki, grali na automatach.
W pewnym momencie zadzwonił kolega z pracy listonosza,
Tomaszowi znany, bo też był jego klientem. Pytał, czy przypadkiem
nie widział Jerzego, gdyż nie wrócił na bazę, nie rozliczył się
z przesyłek.
– Powiedziałem, że nic mi nie jest wiadomo. Odwiozłem taksówką
Laurę do domu, musiała zdążyć przed dziesiątą, ojciec stawiał jej
szlaban za każde spóźnienie, nie chciałem z nim zadzierać. Gdy
tylko zostałem sam, zadzwoniłem do Michała, że ma gdzieś dalej
wywieźć ciało w kartonie i podpalić. O pierwszej w nocy
zameldował, że wszystko OK, pogadamy jutro. Ale nie pogadaliśmy,
bo zatrzymała nas policja.

***

Prokurator wydał nakaz aresztowania Laury. Tym razem


zaprotokołowane przesłuchanie jest obszerne. Dziewczyna już nie
kryła, że jej chłopak jest dilerem narkotyków, widziała u niego
amfetaminę ukrytą w poduszce. Wagę do porcjowania trzymał
w kasetce pod łóżkiem. Listonosz kupował u Tomka 1–2 razy
w tygodniu. Michał B. bardzo chciał dla Tomka „biegać” (czyli zostać
jego pomocnikiem w rozprowadzaniu narkotyków), ale Tomek bał się
„przypału”. Ale wiedział, że jakby trzeba było zaplanować skok, to
może na B. liczyć. A pieniądze były coraz bardziej potrzebne, gdyż
gangster od hurtowni narkotyków naciskał. Martwiła się o swego
chłopaka, żeby ci z mafii za karę nie wywieźli go do lasu.
– Raz poszliśmy do Banku PKO – zeznawała Laura – chłopcy
zaplanowali, że napadną na kogoś, kto bierze większą kwotę
pieniędzy. Ja też tam stałam i obserwowałam ludzi przy kasie.
Wytypowaliśmy kobietę, ale nic z tego nie wyszło. Potem około
piątego lutego wymyśliliśmy we trójkę napad na listonosza. Michał
miał iść za nim z gazem, prysnąć w oczy tak, żeby facet nie widział,
kto mu porywa torbę. Ten gaz ja załatwiłam. Ale się nie udało,
listonosz narobił krzyku i zdążył uciec.
Potem Tomek zaplanował z Michałem potraktowanie listonosza
paralizatorem. Chcieli go siłą wsadzić do samochodu, wywieźć
w ustronne miejsce, okraść i tam zostawić, nie robiąc krzywdy. B.
podał ksywę kolegi, który by się pisał do pomocy.
Ja nie miałam więcej pomysłów, tak tylko mówiłam, że w razie
czego strzeliłabym z pistoletu, żeby się człowiek nie męczył, albo
bym go potraktowała nożem, żeby nikogo nie wydał. Oni uznali, że
to bez sensu, bo po dźgnięciu nożem można wstać i nawet przebiec
kawałek.
Według dziewczyny 15 lutego wypadki potoczyły się następująco:
Postanowiła zamiast do szkoły iść na wagary, konkretnie do
swojego chłopaka. Nie byli umówieni. Dotarła do niego o godzinie
9.30 – był sam, jeszcze w łóżku. Godzinę później wyszli do piwnicy,
na klatce stał Michał B. Tomek wziął jej telefon, zmienił kartę
i gdzieś dzwonił. Potem z Michałem namawiali się w drugim końcu
piwnicy. Mieli już ze sobą kij bejsbolowy.
Jerzy K. przyszedł koło godziny jedenastej. Gdy po uderzeniu
wróciła mu przytomność, chciał tylko jednego – narkotyku. Mówił,
że musi sobie pierdolnąć… Wszyscy wzięli po działce. Listonosz nie
zdawał sobie sprawy, że coś mu grozi, niczego nie podejrzewał, bo
z Tomkiem się lubili. On był taki, że jeżeli ktoś wyciągnął do niego
rękę, to podał dwie.
Tomasz z Michałem kilkakrotnie wychodzili z piwnicy na schody,
namawiali się. Jej kazali siedzieć i pilnować listonosza. Był
spanikowany, więc starała się zająć go rozmową. Pytała o dzieci,
żonę. Zwierzał się, że bardzo kocha swoją rodzinę. Gdy tamci wrócili,
powiedzieli mu, że zaraz przyjedzie facet, który potwierdzi, że ich
wsypał. I że muszą mu zakleić usta, oczy oraz związać ręce. K. pytał,
dlaczego mu to robią. To były jego ostatnie słowa.
– Ja już się domyślałam, że chcą go zabić, właściwie byłam tego
pewna – zapisano w protokole słowa podejrzanej. – Gdy listonosz
już nie mógł niczego zobaczyć, oni mówili do mnie tak, aby usłyszał,
że niby mam wypatrywać przez okno, czy nadchodzi tamten facet.
Nie chciałam dłużej tego wszystkiego oglądać, usiadłam w kącie na
rurach ogrzewczych. Ale słyszałam uderzenia, wiedziałam, że go
mordują. Zaczęłam panikować. Wtedy Michał podszedł do mnie,
grożąc, że jeśli się nie uspokoję, zrobią ze mną to samo, co z nim.
Kabel trzymał przez silikonowe rękawice. I jeszcze dodał, że
listonosz już nie wyjdzie z piwnicy. Ja cały czas płakałam.
Potem zobaczyła kabel na szyi Jerzego K., Michał ciągnął. Ciało
jeszcze drgało, krzyknęła: „O Boże!” i B. kazał jej wyjść. Wybiegła,
Tomek ją przywoływał. Wróciła, zobaczyła, że listonosz nie żyje,
głowę miał obwiązaną foliową torbą. Tomek dzwonił po samochód
do Grzegorza B., mówił mu, że jest jego ostatnią deską ratunku.
Laurze kazał przynieść worki na śmieci…
Gdy odjechali z ciałem, posprzątała w piwnicy i czekała na
swojego chłopaka w jego mieszkaniu. On się rozliczył z Michałem
i gdy zostali sami, oglądali w łóżku serial Pierwsza miłość.
– Ja miałam wyrzuty sumienia – zeznała – że nie mogłam
niczemu zapobiec. Więc z tego smutku pojechaliśmy się rozerwać do
Galerii Mokotów. Piliśmy tam drinki, graliśmy na automatach.
W pewnej chwili zadzwonił ten kolega listonosza, że Jurek nie
rozliczył się na poczcie z obchodu, czy przypadkiem go nie
widzieliśmy.
Wtedy Tomek zaczął się bać.

***

Michał B. przesłuchiwany ponownie wyznał, że wcześniej „nie do


końca” powiedział prokuratorowi prawdę. Bowiem po tym, jak
uderzył listonosza kijem bejsbolowym wyszedł na podwórko
porozmawiać z szefem Tomasza, który przyjechał po pieniądze za
sprzedane narkotyki. To był akurat dzień rozliczeń. Okłamał go,
mówiąc że Tomka nie ma, chciał, aby kolega zyskał na czasie i ukradł
pieniądze z torby doręczyciela. Więc przedłużał rozmowę, pytał, czy
on mógłby też wejść w dilerski układ. „Zarajali skręta marychy”
i uzgodnili, że od tej pory on zajmie miejsce Tomka, który po
rozliczeniu się z długów idzie w odstawkę.
– Gdy około czterdziestu minut później wszedłem do piwnicy –
zeznawał Michał B. – listonosz leżał we krwi. Uderzyłem go łomem
i uciekłem. Ale zaraz zadzwonił Tomek, płakał, że sam nie da rady,
abym wrócił, jego kolega już jedzie samochodem. Pomogłem włożyć
ciało do pudła, Laura przytrzymywała. Nie wiem, kto ostatecznie
zabił: Laura czy Tomek, w każdym razie ja już nie brałem w tym
udziału. Na komendzie dostałem pałką, zarzucili mi worek foliowy
na głowę i czytali notatki innych podejrzanych, żebym mówił tak,
aby im się zgadzało. Teraz jest mi wszystko jedno, jeszcze w tym
tygodniu zarzucę sobie sznur na szyję i skończę ze sobą.
Klaudia, dziewczyna Michała, twierdziła na przesłuchaniu, że
nigdy nie słyszała o listonoszu. Piętnastego lutego wieczorem
Michał przyjechał do niej do domu, wyjął plik pieniędzy, prosząc,
żeby schowała. Gdy zapytała, skąd ma tyle tysięcy, wymigał się, że
powie później. Następnego dnia pojechali do sklepu, kupił jej telefon
komórkowy, bo miała tylko pożyczony. Na przystanku Michał
zwierzył się, że dostał pieniądze od Tomka, które zabrali jakiemuś
bandycie, bo chciał na nich napaść na klatce i użył gazu łzawiącego.
Michał zdążył go uderzyć i uciekł, bo bardzo piekły go oczy.
Klaudia przyznała się śledczemu do swych wątpliwości – odnosiła
wrażenie, że Michał ją okłamuje. Nie dopytywała się o szczegóły, ale
i tak martwiła się, że ktoś chce mu zrobić krzywdę. Michał jest dla
niej dobry, ostatnio kupił jej bluzkę, o jakiej marzyła. I co
najważniejsze – obiecał, że zerwie wszystkie podejrzane kontakty
(już zrobił pierwszy krok, zniszczył kartę w telefonie komórkowym
i skasował numery), zacznie życie od nowa, bez spotkań z tym
„pokręconym” Tomkiem.
Michał B. zaczął nowe życie od listu do prokurator prowadzącej
sprawę zabójstwa listonosza: Chciałbym panią przeprosić za moje
zachowanie podczas przesłuchania. Jest mi niezmiernie ciężko, w domu
z rodzicami się nie układa, i naprawdę nie jest łatwo pogodzić się
z nową sytuacją. Dwójka moich przyjaciół jest przeciwko mnie. Kiedyś
byłem ślepy, myślałem, że wiąże ich ze mną to samo silne uczucie jak
mnie z nimi. Dziś mnie obarczają za coś, czego nie zrobiłem. Na końcu
tego listu pragnę jeszcze raz przeprosić panią jako prokurator oraz
ładną kobietę, którą jest pani po pracy.
Z poważaniem. Michał B.
Kilka dni później akt oskarżenia był gotowy. Tomaszowi Sz.
i Michałowi B. postawiono zarzut zabójstwa, a Laurze
współuczestnictwa, między innymi przez zacieranie śladów.
***

Rok później sprawcy stanęli przed sądem. Rutynowo zostali


poddani badaniu psychologiczno-psychiatrycznemu.
Osobowość młodszej o 7 lat od Tomasza Laury biegli ocenili jako
niedojrzałą. Dziewczyna nie wie, czego może spodziewać się
w przyszłości, nie zastanawia się nad tym. Mówi, że w areszcie
czasem zbiera się jej na głupie myślenie: Co będzie, kiedy dorośnie?
Nie chce być dorosła. Chce być małą dziewczynką. Kiedy chodziła do
szkoły, od rodziców dostawała 20 złotych kieszonkowego na tydzień,
to nie wystarczało nawet na papierosy, wszak pali paczkę dziennie.
Tomek czasem pożyczał jej kilka złotych. Od tego się zaczęło,
zakochała się w nim.
Do chwili aresztowania słuchała go we wszystkim, ale gdy
zamknięto ją w celi, nawet nie odbiera od niego listów. To już
skończona historia. Była mu wierna, bo on jeden mówił, że ją
rozumie, w domu słyszała tylko zakazy. Zwłaszcza od ojca, gdyż
wagarowała i już w szkole podstawowej zadawała się z satanistą.
Z Tomkiem było na poważnie, rodzice nawet zaprosili kiedyś jego
matkę, żeby się bliżej poznać.
Co jeszcze lubiła robić poza spotykaniem się z chłopakiem? Zimą
sanki, jest taka górka na jej osiedlu. A o każdej porze roku chodzenie
do marketów, bo tam zawsze jest wesoło, dużo młodych, można
pograć na automatach i w ogóle. Czytanie? Raczej nie, ojciec ją
zmuszał, przynosił książki historyczne. Zupełny obciach. W areszcie
przeczytała Harry’ego Pottera, nawet fajne.
Według opinii biegłych jej niedojrzałość jest większa, niż można
się spodziewać po wieku. Działania infantylne, nieliczenie się
z następstwami swoich postępków. Dziewczyna ma trudności
z oceną sytuacji społecznej. Gdy dostaje kłopotliwe dla niej pytanie,
odwraca się do ściany, milczy. Nie potrafi ocenić motywów własnego
zachowania, podobnie jak zachowań innych. Jej widzenie siebie
i świata jest naiwne. Przeżywa bunt przeciwko autorytetom, ale
z natury jest uległa, skłonna do ustępstw. Ma problemy z podjęciem
decyzji. Przyjmując, że zachowanie w grupie rządzi się swoistą
psychologią (przy dokonaniu czynu zabronionego następuje pewne
rozmycie, rozłożenie odpowiedzialności), Laura była szczególnie
podatna na takie oddziaływanie.
Biegli zwrócili też uwagę sądu na przyczynę zalęknienia
dziewiętnastolatki. Otóż zwierzyła się psychologowi, że w czasie
przesłuchania została uderzona przez policjantkę. Inny
funkcjonariusz, który był w pokoju, gdy składała zeznania, raz po raz
uderzał pałką w biurko. Przez cały czas słyszała zza przepierzenia
głośne krzyki, myślała, że tam biją Tomka i Michała. Gdy doszło do
pytań najtrudniejszych, o to, jak jej chłopak z kolegą dusili
listonosza, jeden z policjantów zarzucił jej foliowy worek na głowę,
aby wiedziała, co czuła ofiara.
W czasie procesu Michał B. przepraszał Tomka, że w śledztwie
chciał zwalić winę na niego; zrobił to ze strachu przed policją.
Dziewczyna kwestionowała protokół z przesłuchań w śledztwie.
Nigdy nie radziła chłopakom planującym napad, że „w razie czego
należałoby użyć noża”. Była raz czy dwa z Tomkiem w banku, ale nie
obserwowała ludzi pod kątem rabunku. Nie wie, dlaczego jest
napisane, że z kolegami brała udział w typowaniu kobiety, której
miały być zabrane pieniądze.
Nie uczestniczyła w żadnych rozmowach, które toczyły się
15 lutego w piwnicy między Tomkiem, Jerzym K. a Michałem. Kiedy
przyniosła z domu obezwładniający gaz, nie wiedziała, do czego
będzie użyty. Tomek często mówił, że chcieliby z Michałem na kogoś
napaść; myślała, że to tylko takie gadanie.
Nie jest prawdą, jak napisano w protokole, że widziała kij
bejsbolowy przed zabiciem listonosza, dostrzegła go dopiero po tym
strasznym zdarzeniu. To Michał, a nie obydwaj koledzy kazali jej
udawać, że wypatruje gościa, który ma przyjść i rozpoznać Jerzego
jako donosiciela. Nie padły takie słowa, że listonosz już nigdy nie
wyjdzie z piwnicy. Ona myślała, że będą go tylko więzić. W protokole
źle zapisano, że słyszała odgłosy duszenia Jerzego K. i upadającego
ciała – wtedy była daleko, na drugim końcu piwnicy.
Nie czytała protokołu przed podpisaniem.
Obrońca dziewczyny mecenas Jacek Brydak spowodował, że
w sprawie pobicia i dręczenia oskarżonej przez policjantów wszczęto
odrębne śledztwo.
***

Sąd wydał wyroki. Jeszcze nieprawomocne. Dla Tomasza Sz.


najsurowszy z możliwych, bo dożywocie.
– Jego droga życiowa, wciąganie młodych ludzi w narkotyki
pokazuje, że powinien być izolowany od społeczeństwa –
uzasadniała sędzia Dorota Tyrała z Sądu Okręgowego w Warszawie.
Michała B., który uderzył listonosza kijem bejsbolowym w głowę,
pomagał w duszeniu i wywożeniu ciała, sąd skazał na 25 lat
więzienia.
Laura B. za zacieranie śladów zbrodni spędzi za kratami 15 lat.
Sąd miał na uwadze jej emocjonalną niedojrzałość i to, że była pod
wpływem starszego chłopaka.
WALIZKĘ WYSTAWIAM ZA PRÓG

Morderca melancholijny
6
Barbara T. obudziła się, czując, że ktoś na nią wskoczył. Zobaczyła
wykrzywioną grymasem wściekłości twarz Piotra, byłego męża.
Siedział na niej okrakiem, trzymał nóż. Zerwała się, przewracając
napastnika na łóżko, wybiegła z krzykiem do pokoju
szesnastoletniego syna Antka. Napastnik był tuż za nią. Raptownie
obudzony chłopiec nie rozumiał, dlaczego matka ma zakrwawioną
koszulę nocną i krzyczy: „Uciekaj, bo cię zabije”. Oprzytomniał, gdy
na plecach poczuł ból od ciosów nożem, które ojczym zadawał na
oślep.
Antek rzucił się w kierunku pokoi hotelowych na drugim piętrze.
Pustych, bo w agroturystycznym gospodarstwie w środku Sudetów
akurat nie było gości. Za okienną szybą zobaczył języki ognia,
strzelające od piwnic, i w panice wyskoczył z drugiego pietra – na
szczęście w zaspę śniegu. Prawie goły, jedynie w slipach dobiegł do
drewutni, gdzie stała maszyna do obróbki drewna, przykryta
plandeką. Ukrył się pod nią. Chwilę potem widział ojczyma
z kanistrem w ręku, jak usiłował zerwać kłódkę na drzwiach do
stajni. Na podwórzu było już jasno od ognia, który ogarnął cały dom.
Chłopiec przeczołgał się do potoku, dzielącego sąsiadujące obejścia.
Chciał go przejść w bród, ale po ostatniej śnieżycy rzeczka wezbrała
gwałtownie, a ponadto chłopiec nie utrzymał równowagi na
oblodzonej cembrowinie i wpadł do wody głową w dół. Nie miał siły
wyczołgać się na drugi brzeg. Od śmierci uratował go sąsiad, który
obudzony o drugiej w nocy szczekaniem psów wyszedł na dwór
zobaczyć, co się dzieje.
Zmarzniętego, mokrego nastolatka zaniósł do swego domu, skąd
jego żona zawiadomiła straż pożarną i usiłowała dodzwonić się na
pogotowie. Ponieważ ledwo uspokojone psy znów podniosły alarm,
gospodarz ponownie wyjrzał na podwórze, a nie widząc niczego
niepokojącego, obszedł je dookoła. Za bramą, na kładce przerzuconej
przez potok dojrzał ciemną plamę. Nie od razu rozpoznał ludzką
postać, bo na drodze z powodu wyłączenia prądu przez strażaków
panowały nieprzeniknione ciemności.
Na śniegu leżała ubrana tylko w koszulę nocną Barbara T. Miała
liczne rany cięte na twarzy, rękach i szyi. Chciała coś powiedzieć
swemu wybawcy, ale z jej gardła wydobywał się tylko charkot.
Wreszcie sąsiad zrozumiał, że prosi o ratowanie syna. Uspokoił ją, że
chłopiec jest bezpieczny, zaraz przyjedzie lekarz.
Pogotowie zabrało matkę i syna do szpitala. Obrażenia Barbary T.
okazały się tak poważne, że trzeba było ją umieścić na OIOM-ie,
a potem szukać pomocy u specjalistów chirurgii estetycznej. Ofiara
napaści przeszła 8 operacji rekonstrukcji twarzy i nie był to koniec
jej cierpień.
Gdy Barbara T. doszła do siebie na tyle, że mogła zostać
przesłuchana, z detalami opowiedziała prokuratorowi, co przeżyła
owej tragicznej nocy z 14 na 15 stycznia. Największą traumą była
ucieczka przed oprawcą do sąsiadów. Po wyczołganiu się z własnego
podwórka myślała, że najgorsze już minęło. I wtedy poczuła, że ktoś
łapie ją za nogi, rzuca na ziemię. To był Piotr J., który po podpaleniu
budynków zorientował się, że żona uciekła. Na pokrytej śniegiem
ziemi stoczyli walkę na śmierć i życie – kobieta jakimś cudem
okazała się silniejsza. Zdołała wepchnąć mężczyznę w zaspę, a sama
wybiec za ogrodzenie. Niestety, na mostku, brocząc krwią z licznych
ran, straciła przytomność. Uratowały ją własne psy, które nie
pozwoliły napastnikowi zrobić jednego kroku.
To dzięki tym wilczurom właściciel domu obok, który przybiegł na
ratunek, domyślił się, że kobieta z krwawą miazgą zamiast twarzy
jest jego wieloletnią sąsiadką.

Chciałem, aby pochłonął nas ogień


Policja, która pojawiła się nazajutrz na pogorzelisku (w nocy ogień
gasiło siedem jednostek straży pożarnej), znalazła wiele śladów krwi
właścicielki rancza i jej syna.
Pod mostkiem, na którym leżała nieprzytomna kobieta, pies
wytropił zakrwawione pudełko zapałek, a obok
trzydziestocentymetrowy nóż. Na obu przedmiotach były linie
papilarne Piotra J. Natomiast w pogorzelisku dostrzeżono resztki
damskiej torebki z wizytówkami Barbary T., szminką i porcelanowym
słonikiem.
Były więc dowody obecności Piotra J. w obejściu, natomiast sam
podejrzany pozostawał dla organów ścigania nieuchwytny. Po
rozesłaniu za nim międzynarodowego listu gończego Piotr J. został
zatrzymany na terenie Republiki Czeskiej. Przyznał się, że był na
posesji w nocy z 14 na 15 stycznia. Do domu wszedł przez okienko
w łazience na piętrze, używając drabiny do czyszczenia kominów.
– Jechałem tam z zamiarem zabicia Baśki, a następnie siebie –
zeznał do protokołu. – Chciałem, aby pochłonął nas ogień. Pasierba
bym oszczędził. Niepotrzebnie się przede mną ukrywa.
Ta uwaga dotyczyła wystąpienia pełnomocnika chłopca do
prokuratury o utajnienie aktualnego miejsca pobytu Antoniego T.
Oskarżony został zbadany klinicznie przez biegłych lekarzy. Nie
stwierdzono choroby psychicznej. Natomiast psycholog reakcję
sprawcy w chwili popełnienia czynu – jak to określa się w języku
prawniczym – scharakteryzował jako „stan dekompensacji zaburzeń
osobowości, będącej następstwem stresującego go wydarzenia
życiowego zaburzającego integralność społecznego jego
usytuowania, zniekształconej emocjami oceny rzeczywistości
i zawężenia strumienia świadomości, co skutkowało ograniczaniem
w stopniu znacznym zdolności do rozpoznania znaczenia czynu
i pokierowania swoim postępowaniem”.
Ponadto psycholog doszedł do wniosku, że oskarżony, który
sprawia wrażenie melancholijnego, tak naprawdę jest wsłuchany
w siebie i cierpi, gdy inni go nie dostrzegają. Utratę wybranej kobiety
(w tym przypadku żony, która chciała się rozwieść) postrzega jako
zniewagę. „Badany ma skłonność do przeżuwania zaległych uczuć” –
orzekł biegły, który miał skłonność do stosowania barokowej
poetyki w diagnozach.
Prokurator przyjrzał się małżeństwu J. Wiele na ten temat mógł
już powiedzieć szesnastoletni Antek. Chłopiec był synem
z pierwszego małżeństwa Barbary T. Matka ponownie wyszła za
mąż, kiedy chłopiec miał 9 lat. Ojczym nie darzył go widocznym
uczuciem, ale też nie dokuczał. W wakacje do ich agroturystycznego
gospodarstwa pięknie położonego w górskiej dolinie przyjeżdżały
dzieci Piotra J. z jego poprzedniego małżeństwa. Przez dwa letnie
miesiące stanowili patchworkową rodzinę. Matka Antka od początku
postawiła warunek: to ona wychowuje swego syna. Nowy mąż może
z pasierbem pobawić się w gry komputerowe, ale od karcenia wara.
Gdy raz się zdarzyło, że Piotr rozzłoszczony niewłaściwym
potraktowaniem konia przez pasierba zamachnął się na chłopca
lejcami, nad świeżo poślubionym małżonkiem odbył się sąd
rodzinny. Usłyszał, że jeśli jeszcze raz to się powtórzy, znajdzie
swoje walizki na schodach.
– Ojczym w zasadzie był w porządku – zeznał w prokuraturze
nastolatek. – Nie nadużywał alkoholu, nie awanturował się, całe
dnie spędzał z końmi. Ale ja czułem, że on ledwo mnie toleruje.
Również Barbara nie znajdowała z mężem wspólnego języka.
Żaliła się swej najbliższej przyjaciółce Sabinie K., że wpuściła pod
dach faceta prymitywnego, który niczego nie czyta, niczym się nie
interesuje, kompromituje ją w towarzystwie. A krąg znajomych
miała wyselekcjowany, artystyczne dusze, jako że sama w wolnych
chwilach parała się w swej pracowni na strychu robieniem witraży.
Przyjaciółka przytakiwała, ale gdy prokurator wezwał ją na
przesłuchanie, nie omieszkała powiedzieć, że Piotr J. został mężem
Barbary tylko dlatego, że w gospodarstwie turystycznym potrzebny
był mężczyzna do ciężkich robót. To, że znał się na koniach
(w ofercie dla gości była szkółka jeździecka), zdecydowanie
podniosło jego matrymonialne szanse. Jednakże energiczna,
przedsiębiorcza Barbara wkrótce odebrała mu ten atut, gdyż
nauczyła się jeździć konno i coraz częściej pozwalała sobie
krytykować przy gościach umiejętności trenerskie męża.
Odbierał to bardzo emocjonalnie, dochodziło do awantur. Raz,
zdaniem właścicielki rancza, spowodował niebezpieczeństwo, gdyż
chciał jej pokazać, że potrafi zapanować nad koniem w każdej
sytuacji, i gdy w siodle była mała córka gości hotelowych, zmusił
konia do galopady w stronę stajni. Dziewczynka się wystraszyła, jej
rodzice wpadli w histerię. Barbara w ostrych słowach powiedziała
mężowi, co o nim myśli. Reprymenda była publiczna.
On nie pozostał dłużny i wieczorem między małżonkami doszło do
decydującej rozmowy.
– Zapytałam go – zeznała na policji ofiara Piotra J. – czym chciał
mi zaimponować, narażając zdrowie dziecka. Czyżby to robił
z miłości? Nie zrozumiał ironii. Usłyszałam, że o miłości nie ma już
mowy. Wtedy zaproponowałam rozwód.
– Wyprowadzka ojczyma odbyła się spokojnie – zapamiętał Antek
– tyle że na raty. On kilka razy przyjeżdżał po swoje rzeczy. Mama
mówiła, że trudno będzie się go pozbyć, bo mu się usunął grunt spod
nóg, nie może znaleźć pracy.
– Ledwo wyjechał, po trzech dniach telefon, czy może wrócić,
porozmawiać – zeznawała Barbara. – Zgodziłam się. Doszliśmy do
wniosku, że spędzimy razem wakacje i zobaczymy, co dalej. Zrobiło
mi się go żal. Poza tym nie chciałam, aby mówiono o mnie, że już
drugiego męża przegoniłam. Nie jestem taka. Myślałam, że do lata
on się jakoś urządzi, nie będzie już na mnie wisiał, weźmiemy
rozwód za obopólną zgodą. W najgorszych sennych koszmarach nie
przeżyłam tego, co się potem zdarzyło na jawie.
Biegli z zakresu pożarnictwa orzekli, że tylko szybka ucieczka
uratowała Barbarę T. i jej syna od śmierci w płomieniach.

Przyjaciółka ma glos
Przed sądem oskarżony przyznał się do winy i zaraz potem
odmówił składania wyjaśnień.
Barbara T. nie musiała wiele mówić o tym, co przeszła. Blizny na
jej twarzy powodujące trwałe oszpecenie – przeszła już 9 operacji,
a czekały ją następne – były wymownym dowodem doznanych
cierpień i psychicznej udręki z powodu obecnego wyglądu. W aktach
sprawy jest jej zdjęcie przed pożarem – atrakcyjnej blondynki.
Po napaści męża i ucieczce z płonącego domu nabawiła się
choroby układu oddechowego, została jej też niesprawność prawej
ręki. Kalectwo pozbawiło ją możliwości robienia witraży, w czym
wcześniej, jako absolwentka liceum plastycznego się specjalizowała.
Bardzo pogorszyła się sytuacja materialna ofiary; ranczo zostało
spalone prawie do fundamentów. Z ubezpieczenia domu starczyło
tylko na położenie dachu. Kobieta nie miała wyjścia – postanowiła
sprzedać swoje wymarzone miejsce na ziemi. Ale nie mogła znaleźć
kupca i od ponad roku była na utrzymaniu rodziców.
Do tego doszły kłopoty ze stanem psychicznym syna. Od czasu,
gdy wyskoczył z drugiego piętra przed ojczymem goniącym go
z nożem, nie mógł w nocy spać, każdy szelest za oknem sprawiał, że
czuwał do rana. Chłopiec nadal potrzebował pomocy psychologa.
Prokurator żądał dla oskarżonego 15 lat więzienia. Sąd okręgowy
uznał, że wystarczy 8 lat, ale po apelacji karę zwiększono do 12 lat
odosobnienia. Ponadto przysądzono ofiarom zadośćuczynienie od
sprawcy – 100 tysięcy złotych dla Barbary T. i 10 tysięcy dla jej syna.
Sąd apelacyjny orzekł, że podniesiony przez oskarżonego zarzut
wobec ofiary, iż zostawiła go dla innego mężczyzny, jest niczym
niepopartym wymysłem. Stan wzburzenia, jakiego rzekomo doznał
na wiadomość o małżeńskiej zdradzie, był zakorzeniony
w nieprawidłowych cechach osobowości Piotra J., a nie
w wymyślonym na użytek linii obrony zdarzeniu. Kasacja do Sądu
Najwyższego została odrzucona.
Barbarę T. czekała jeszcze sprawa rozwodowa. Sądziła, że wobec
skazania męża na długie lata więzienia orzeczenie o rozwiązaniu jej
małżeństwa zapadnie szybko. Myliła się. Niespodziewanie na
sprawie rozwodowej po stronie pozwanego opowiedziała się jej
najbliższa przyjaciółka, Sabina K.
Od lat nie miały przed sobą tajemnic. Ponadto łączyło je wspólne
wykonywanie witraży do kościołów. Gdy po dobiciu transakcji
z proboszczem szły na kawę, Sabina K. niejednokrotnie
wysłuchiwała zwierzeń Barbary o jej związku z J. Dominował ton
rozczarowania.
– Odwiedzałam w więzieniu skazanego Piotra J. – przyznała przed
sądem Sabina K. – Robiłam to w tajemnicy przed przyjaciółką, co nie
było trudne, bo nasze kontakty się urwały.
Z zeznań tego świadka wynikało, że Barbara T. kilka tygodni przed
tragicznym zdarzeniem poinformowała pisemnie męża, że już go nie
kocha i chce się rozwieść.
– Piotr bardzo to przeżywał, ciągle nosił przy sobie wyznanie
żony, również owej nocy, gdy uciekał z płonącego rancza. Miesiąc po
tragedii rozmawiałam z Antkiem. Zapytałam go wprost, czy mama
kogoś ma. Odpowiedział wymijająco, ale uśmiechem dał mi do
zrozumienia, że jest ktoś taki – zeznała Sabina K.
Przyjaciółka poszkodowanej zaprezentowała się przed sądem jako
gorliwa obrończyni oskarżonego o podpalenie i rozbój. W jej oczach
był on ofiarą kobiety, która po raz drugi wyszła za mąż tylko dlatego,
że potrzebowała „wołu roboczego” w gospodarstwie
agroturystycznym. To on wybudował stajnie, oporządzał konie,
powiększył część hotelową dla gości. Żona artystka siedziała na
strychu, w swej pracowni witraży. I jeszcze narzekała, że nie ma
z kim porozmawiać o literaturze, sztuce, bo mężowi brak
wykształcenia.
Sabina K. jak mogła, tak bagatelizowała krzywdę swej przyjaciółki.
Gdy Barbara skarżyła się przed sądem, że owej tragicznej nocy
doznała urazu prawej ręki i to kalectwo uniemożliwia jej artystyczne
spełnienie się, usłyszała ripostę świadka, że to przesada, wszak
witraży nie robi się na akord.
Sprawa rozwodowa zakończyła się orzeczeniem rozwiązania
małżeństwa z winy obu stron.

Nie tak było?


Piotr J. natychmiast wystąpił do Sądu Najwyższego o ponowne
rozpatrzenie jego sprawy karnej, gdyż doszło do pomyłki w ocenie
motywów jego działania. Napisał: „Nigdy nie miałem zamiaru
zabicia żony. Moje przyznanie się w śledztwie było spowodowane
bardzo złym stanem psychicznym, nie rozumiałem w pełni
stawianych mi zarzutów. To, że pozwoliłem Antkowi uciec, jest
najlepszym dowodem, że nie był on celem mojego ataku. Żona
złożyła w śledztwie fałszywe zeznania. Nie dlatego miała mnie dość
w małżeństwie, bo się jej znudziłem, tylko z powodu, że poznała
kogoś innego. Wyraźnie o tym mówi w liście, który do mnie napisała.
Leżał na przednim siedzeniu w samochodzie, kiedy mnie złapano na
terenie Czech. Prokurator powinien tę korespondencję dołączyć do
akt, nie wiem, dlaczego tego nie zrobił. Sabina K., która poznała
kochanka mojej żony, może zaświadczyć, że tamtej tragicznej nocy
postąpiłem w sposób szalony nie na skutek nieprawidłowej
osobowości, jak napisano w uzasadnieniu wyroku, ale działałem
w szoku z powodu przeżywania zdrady. Byłem pod wpływem silnego
wzburzenia, usprawiedliwionego okolicznościami. Na granicy
niepoczytalności. Dlatego sąd powinien zastosować wobec mnie
nadzwyczajne złagodzenie kary”.
Sąd Najwyższy odroczył rozpoznanie sprawy; postanowił
zarządzić sprawdzenie podnoszonych we wniosku okoliczności przez
dopuszczenie dowodu z rozprawy rozwodowej. Do prawomocnego
wyroku daleko.
Sabina K. nie ma już przyjaciółki, z którą mogłaby jeździć konno
(co wcześniej robiła), ale liczy na szybkie spotkanie z wdzięcznym jej
Piotrem J.

Zabiłem k…, a odpowiadam jak za człowieka


7
Wiesława Rybak, matka Iwony Rzeckiej mówi, że coś nie dawało
jej spać w nocy. Jakiś niesprecyzowany niepokój o Iwonę. Od dawna
ta czterdziestodwuletnia kobieta nie opowiadała rodzicom, co się
u niej dzieje, choć wychowywali jej dziecko Agnieszkę. Wnuczka też
miała nikły kontakt z matką. Łącznikiem między nimi był
siedemnastoletni Daniel, syn Iwony z drugiego małżeństwa.
W Ząbkach mieszkał z matką, ale często przybiegał do dziadków. Nie
miał daleko – to tylko kilka przecznic.
Od niego Wiesława Rybak dowiedziała się, że córka dorabia
w szalecie na targowisku. Podstawową pracę miała „na nocki”
w wartowni zajezdni tramwajowej w Warszawie.
Mimo trudności z chodzeniem, Rybakowa podreptała na
targowisko. W bazarowym WC Iwony nie było; przy stoliku
z papierem toaletowym i kubkiem na opłatę siedział nieznany jej
młody mężczyzna – wysoki, wręcz chudy, o ciemnej cerze i czarnej
czuprynie. Zapytała, czy tu pracuje Iwona Rzecka, może ją zna?
Długo wpatrywał się w nią w milczeniu, jakby nie rozumiał pytania
albo go nie dosłyszał…
– Panie, kim pan jest? – natarła. – Tu powinna siedzieć moja
córka. A wtedy on, że nie wie kim jest. I jeszcze dodał: „Nie ma ludzi
do pracy, kierowniczka mnie tu ściągnęła. Może coś przekazać
Iwonie?”.
Rybakowa miała mętlik w głowie. – Znaczy się, zna ją pan, tak? –
utwierdzała się. – Ale dlaczego ona, skoro dopiero co dostała
robotę, nie przychodzi na czas?
Nie doczekała się odpowiedzi.
Dwa dni później odebrała telefon. Męski głos powiedział:
„Przepraszam, udusiłem pani córkę”. I rozłączył się.
Rozpaczliwym krzykiem wywołała wnuczkę z jej pokoju.
Agnieszka wystukała numer komórki brata, który od kilku dni nie
pokazywał się u dziadków; zwykle o tej porze jadł z nimi obiad.
Jakiś mężczyzna poinformował ją, że Daniel wyszedł na chwilę do
sklepu i zostawił komórkę, więc on odebrał. Usiłowała dowiedzieć się
czegoś więcej, ale ten człowiek powiedział bez związku, że zrobił to
z miłości i przepraszając, przerwał połączenie.
Agnieszka i jej chłopak Sebastian natychmiast pobiegli do
mieszkania Rzeckiej. Dawno nie była u matki, nie miała też klucza
do jej mieszkania. Drzwi wejściowe do bloku były zamknięte,
zadzwonili więc na domofon do sąsiadki. Poradziła wezwać policję,
bo w mieszkaniu już trzecią dobę pali się w ciągu dnia światło, a nie
słychać, aby ktoś się tam poruszał.
Godzinę później funkcjonariusz wyważył drzwi. Trupi zapach
dochodził z łazienki. W wannie znaleźli ciało uduszonej Iwony
Rzeckiej. Na szyi miała zaciśniętą smycz od kluczy. Na podłodze
leżały zwłoki również uduszonego Daniela. Kobieta była w czarnym
ubraniu wyjściowym. Zsunięte trochę spodnie odsłaniały czerwone
figi z napisem „I love you” i rysunkiem dwóch serc przebitych
strzałą.
Policja przesłuchała sąsiadów. Lokatorka, która mieszkała nad
Rzecką, zeznała, że tragicznie zmarła była spokojną sąsiadką. Rok
temu, gdy dostała przydział na suterenę w tym bloku, grzecznie
zapukała do niej, aby się przedstawić. Najpierw mieszkała tylko
z synem, często wychodzili razem. Chyba nikt ich nie odwiedzał.
Któregoś dnia pojawił się młody mężczyzna – myślała, że to kolega
Daniela. Ale zauważyła, że wieczorami pani Iwona idzie z nim pod
rękę. I często zalotnie zagląda chłopakowi pod kaptur, który
zazwyczaj nosił. A potem montowali razem przepierzenie, dzielące
pokój na dwie części. Była nawet awantura z sąsiadami, bo remont
odbywał się późnym wieczorem, hałas rozchodził się po całym
bloku.
– Każden jeden układa sobie życie, jak chce – zakończyła
sentencjonalnie przesłuchiwana.
Nazajutrz zatrzymano dwudziestodwuletniego Jana Baszewskiego,
z zawodu technika mechanika, pracującego dorywczo jako murarz.
Przyznał się do morderstwa.

***

Do sutereny wprowadził się przed Bożym Narodzeniem. Pod


koniec stycznia Iwona powiedziała mu, że ich związek nie ma
przyszłości i lepiej, aby się wyprowadził.
Nie zgadzał się.
– Przecież będziemy mieć dziecko – tłumaczył jej – naszego syna.
– Odpowiedziała mu, że poroniła w czasie świąt Bożego Narodzenia,
gdy ją zostawił i pojechał do rodziny.
Rozpłakał się, potem krzyczał:
– Dlaczego ja się dowiaduję o tym dopiero po miesiącu!
Rano poszedł do pracy, wrócił około 17.00, w mieszkaniu nie było
nikogo. Po kilkunastu minutach przyszła Iwona i tym razem już
kategorycznie żądała, aby się spakował. Gdy układał na kupkę swoje
rzeczy, ona siedziała na stołku w kuchni i jakby nigdy nic piła kawę.
Tego nie mógł znieść, pociemniało mu w oczach. Podszedł do niej,
złapał ją z przodu za szyję obiema rękami i zaczął dusić. Nie trwało
to długo, ona zaraz osunęła się na podłogę. Przeciągnął ciało do
łazienki i wepchnął zwłoki do pustej wanny. Jej dłoń owinął
różańcem, bo często go odmawiała.
– Wydawało mi się, że jakby westchnęła, więc dla pewności
założyłem jej jeszcze pasek na szyję i pociągnąłem…
Następnie przykrył zniekształconą twarz prześcieradłem.
Wkrótce potem w drzwiach stanął Daniel wracający ze szkoły.
(Gdy był w autobusie, zatelefonował, że jedzie do domu). Baszewski
zaatakował chłopca od tyłu. Najpierw ścisnął mu krtań rękami, a gdy
Daniel już leżał, zaciągnął na jego szyi pasek od spodni. „Dla
pewności” – jak potem wyjaśnił w prokuraturze.

***

Iwonę poznał w autobusie z Warszawy do Ząbek. Uśmiechała się


do niego zachęcająco. A on po opuszczeniu wojska rozglądał się za
kobietami. Wysiedli na tym samym przystanku koło kościoła, jakoś
tak zderzyli się ramionami, wypadła jej torba z ręki. Podniósł,
powiedział przepraszam i zaproponował, że ją odprowadzi. Ona, że
chętnie, ma na imię Iwona. Nie spieszyło się jej do domu. Chodzili
po mieście z pięć godzin. Potem rzeczywiście ją odprowadził do
klatki bloku, gdzie mieszkała. Wymienili numery telefonów
komórkowych.
Podobała mu się. Wyglądała na nieco starszą od niego, ale nigdy
by nie przypuszczał, że aż o 20 lat. (O tym dowiedział się dopiero od
prokuratora). I była taka chętna. Gdy miała „nockę” w portierni
zajezdni tramwajowej, odwiedzał ją tam wieczorem. Nieraz zeszło
im do rana. Gdy dał jej swoje zdjęcie (jeszcze z wojska, w mundurze
polowym), podpisała: „Kochany Januszek” i trzymała za celofanową
okładką w portfelu. Wie, że chwaliła się koleżankom w zajezdni, że
„teraz ma żołnierzyka”.
Na spotkania intymne umawiali się w pustych o tej porze roku
domkach letniskowych w Zegrzu. Powiedziała mu, że z pierwszym
mężem, za którego wyszła mając 18 lat, miała córeczkę Agnieszkę;
dziecko urodziło się martwe. Do dziś modli się do tego aniołka.
Małżeństwo po roku rozpadło się. Dziesięć lat później ponownie
wyszła za mąż i znowu źle trafiła, bo na alkoholika. Rozwiedli się.
On też niczego przed nią nie ukrywał.
Mieszka z dwoma braćmi w podwarszawskim Pruszkowie. Zajmują
połowę domu, drugą – od lat znienawidzony (poszło o spadek po
dziadku) wujek z rodziną. Rodzice zostali na wsi, prowadzą tam
gospodarstwo. Jego bracia są ich chlubą, bo studiują zaocznie
w Wyższej Szkole Ekologii i Zarządzania w Warszawie. Pieniądze na
czesne zarabiają, pracując na budowach. On nie ma głowy do nauki.
Wynajmuje się na pomocnika murarza. Przed wojskiem trochę
rozrabiał – raz za pobicie chłopaków na zabawie był ukarany
w zawieszeniu i 40 godzinami nieodpłatnej pracy.
– Każdy w młodości popełnia jakieś błędy – odpowiedziała.
W grudniu intymne spotkania na działkach były już niemożliwe
i Iwona Rzecka dała mu klucz do swojego mieszkania i kazała
przywieźć rzeczy z Pruszkowa. Gdy wysiadł z autobusu z walizką,
powiedziała, że ma w domu dla niego niespodziankę.
Był nią jej siedemnastoletni syn Daniel, o którym wcześniej nigdy
nie wspomniała. Trochę opóźniony w rozwoju, chodził do szkoły
specjalnej.
Po kilku dniach chłopak zaczął do Jana mówić: tata.

***

Czy tak naprawdę było, nie sposób sprawdzić. Wzywani


świadkowie, nawet z najbliższej rodziny, niewiele wnoszą faktów
z życia ofiary.
W tej rodzinie kontakt między rodzicami a dorosłymi dziećmi był
bardzo powierzchowny, właściwie żaden. Nie odwiedzali się, nie
zwierzali. Jak zeznała matka Iwony: „Mówiło się o byle czym”.
Ojciec powiedział na rozprawie:
– Córka miała swoje życie, my swoje. Jak trzeba było, pomogliśmy.
Gdy się rozwodziła, bo mąż alkoholik bił ją, mieszkała przez pewien
czas z nami. No i od niemowlęcia wychowywaliśmy jej córkę
Agnieszkę. Teraz to już duża panna, pracuje w zakładzie fryzjerskim.
– Czy pan rozmawiał z córką o jej planach życiowych? – zapytała
sędzia.
– Gdy dorosła, to nie, jakoś nie było okazji. Ona skryta bardzo. Ale
nim wyszła z domu, udzielało się wskazówek, tłumaczyło,
ostrzegało. Bo zawsze szukała mężczyzn młodszych od siebie. Że
niby taki będzie ją szanował. To się nie sprawdzało. Ostatni mąż był
młodszy o dziesięć lat, miał siłę do bicia.
O oskarżonym świadek nic nie wiedział.
– Gdyby do mnie dotarło, że znów się związała z młodzikiem, to
bym do tego nie dopuścił. Daniel do nas często przybiegał, mógł
powiedzieć, ale matka mu zabroniła.
Siostra Iwony, choć mieszka w tym samym podwarszawskim
miasteczku, nie znała adresu zamordowanej. W sądzie nie potrafiła
podać przyczyny, dlaczego córka Rzeckiej nie była z matką.
Dwudziestoletnia Agnieszka nie była zaskoczona, gdy dowiedziała
się w sądzie, że matka poinformowała Jana o śmierci jedynej córki
zaraz po urodzeniu.
– Nie miałam z mamą dobrych stosunków – zeznała. – Od
pierwszych tygodni życia jestem u babci, ona mnie wychowała.
W dzieciństwie nigdy nie dostałam od matki tego, czego
oczekiwałam. Nie okazywała mi serca, choć słyszałam, że pomagała
obcym. Znalazła do mnie drogę w chwili, gdy zaczęłam pracować.
Stale pożyczała pieniądze, choćby drobne kwoty. Wówczas udawała
moją przyjaciółkę. Tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy znów
czekała, abym jej coś odpaliła z wypłaty, pokazała mi w telefonie
komórkowym zdjęcie nowego faceta; to był ten, który dziś siedzi na
ławie oskarżonych.
Nowego narzeczonego Iwony widział na żywo Sebastian, chłopak
Agnieszki.
– Pani Iwona stała przy stoisku z warzywami z bardzo młodym
mężczyzną, który wyglądał na rówieśnika mojej dziewczyny. Gdy
zrobili zakupy, on niósł torby, cały czas trzymając tę kobietę za rękę.
Chciałem się ukłonić, ale patrzyła w drugą stronę. Udawała, że mnie
nie poznaje.
Również przed Beatą, najbliższą koleżanką z pracy, Iwona
ukrywała bliską znajomość z mężczyzną młodszym od niej o 20 lat.
Wpadły kiedyś na siebie na ulicy, gdy młokos obejmował Rzecką
wpół. Speszyła się, bąknęła „cześć” i przyspieszyła kroku.
– Niepotrzebnie – mówi w sądzie ten świadek – gdyby się
zatrzymała, powiedziałabym jej, że świetnie wygląda. Naprawdę nie
było widać, że ma czterdziechę na karku. Przy takiej figurze zawsze
mogła sobie wyszukać w ciucholandzie coś młodzieżowego.
Bracia Jana nie byli zachwyceni jego kochanką. Najstarszy
Szymon, ten, który kończy studia, widział Iwonę na przystanku
autobusowym. Powiedział rodzicom:
– Taka nie bardzo, dużo starsza od Janka. Ale z daleka widać, że
jemu bardziej zależy na tej znajomości niż jej.
Nie zdziwili się, gdy kilka tygodni później Janek zadzwonił do
Szymona z prośbą, aby przyjechał po niego i pomógł zabrać rzeczy
do domu w Pruszkowie. Wszystko ma już spakowane, tylko włożyć do
samochodu. Bo z Iwoną koniec. Pokłócili się, pokazała mu drzwi.
A sama pojechała do rodziców.
– Zaparkowałem pod blokiem – zeznał Szymon. – Janek kazał mi
poczekać, poszedł po rzeczy. Wynosił je na chodnik, a ja pakowałem
do samochodu. Potem zawołał, żebyśmy razem wzięli pralkę. Nie
wchodziłem do środka, bo stała zaraz koło drzwi. Brat mówił, że to
wszystko, co zabiera, kupił za kredyty z banku.
***

– Pożyczyłem pięć tysięcy złotych, bo chciałem, żebyśmy się


urządzili jak rodzina. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Sebastian nie
żyje – powiedział oskarżony w śledztwie.
– Jaki Sebastian?− zapytał zdumiony prokurator.
– Nasze nienarodzone dziecko. Iwona mówiła, że to jest syn,
będzie miał moje oczy.
O tym, że jest w ciąży, powiedziała mu po dwóch tygodniach
znajomości.
– Bardzo się ucieszyłem. Kochałem ją, lubię dzieci – zeznał. – Ona
martwiła się, jak to będzie. Uspokajałem: mam dwie zdrowe ręce, nie
boję się roboty. Przede wszystkim spłacimy jej długi, których się
zebrało około czterech tysięcy złotych.
Natychmiast wziął 800 złotych kredytu w Providencie na
zbudowanie w pokoju ścianki działowej, aby Daniel miał swój kąt.
Reszta pieniędzy poszła na lekarzy. Iwona musiała robić prywatnie
badania, czy ciąża dobrze się rozwija…
W tym miejscu trzeba było przerwać przesłuchanie, bo oskarżony
wpadł w rozpacz. Płacząc, opowiadał o szczegółach intymnego
pożycia z Iwoną.
– Gdy leżeliśmy, głaskałem ją po brzuszku, całowałem, bo
myślałem, że tam jest moje dziecko. Łudziłem się przez ponad cztery
miesiące. A ona tamtego wieczoru, gdy kazała mi się wyprowadzać,
wykrzyczała, że żadnego dziecka nie ma. Oszukiwała mnie tak długo.
A przecież na początku naszej znajomości obiecaliśmy sobie, że nie
będziemy mieli przed sobą żadnych tajemnic. Zapewniała mnie
o swej miłości.
Gdy protokołowano wyjaśnienie oskarżonego, znane już były
wyniki sekcji zwłok ofiary. Nie była w ciąży, nie poroniła. Owszem,
chodziła do przychodni, bo na narządach rodnych wykryto u niej
guzek, na szczęście łatwy do usunięcia. Jest mało prawdopodobne,
aby korzystała z porad w prywatnych lecznicach. Pieniądze od Jana
na badania płodu szły na inne wydatki. Lubiła chodzić po sklepach,
kupować byle co.
– A dlaczego zamordował pan Daniela? – zapytał śledczy.
– On zginął przez mamę. Kochałem go jak własnego syna.
Chciałem mu pomóc. Wiedziałem, że nie przeżyje śmierci matki,
miał chore serce. Nie mógł grać w piłkę. Co go czekało w tym życiu?
Lepiej, aby poszedł za mamą do nieba.

***

Prokurator zdecydował o badaniu psychiatrycznym oskarżonego.


W wywiadzie odnotowano, że kontakt z pacjentem jest niepełny,
urywający się. Początkowo nie odpowiadał na pytania psychiatry,
jakby ich nie rozumiał. Następnie miał silną potrzebę zwierzania się.
– Po tym, co zrobiłem, nie mogłem spać. Bolały mnie kolana –
skarżył się – pewnie dlatego, że gdy kładłem Iwonę do wanny,
musiałem ugiąć jej nogi, nie mieściła się. To taka jej zemsta po
śmierci.
W szpitalu pisał listy do najbliższych krewnych, choć obawiał się,
że nie dojdą do adresatów, bo „prokurator przechwytuje”.

„Kochani Rodzice.
W pierwszych słowach mego listu chcę was przeprosić za to, że
zrobiłem coś strasznego. Ale pamiętajcie, b. was kocham i żałuję
tego. Działałem w afekcie, nie byłem świadomy. Trudno się dziwić,
przecież ja straciłem syna. Był już czwarty miesiąc, taki duży
chłopak. Teraz myślę, że ta kobieta chciała mnie wykorzystać nawet
kosztem życia naszego syna. Bo miała kilka długów do spłacenia, a ja
jej byłem potrzebny do zaciągania pożyczek. Chciała wziąć pieniądze
i później mnie zostawić.
Mam do was tylko jedną prośbę – kochajcie się. Przepraszam, że
was zawiodłem. Wieczorem odmawiam koronkę do Miłosierdzia
Bożego. Modlę się codziennie o zdrowie was wszystkich, najbardziej
o mamę, tyle jej zdrowia napsułem. Ja byłem ten najgorszy, ze mną
było najwięcej problemów, ale to się zmieni, gdy wyjdę…
Codziennie sprzątam celę, zmywam naczynia, a wieczorem, jak
tylko starczy sił, dopóki nie zasnę, spędzam czas na modlitwie”.

Do braci:
„Mamie napsułem nerwów i teraz zamiast pomagać w doczekaniu
spokojnej starości, tylko dobiłem kilka gwoździ do jej trumny.
A wszystko przez to, że zapoznałem Iwonę. Kiedy z nią
zamieszkałem, nie byłem sobą. Strasznie się zmieniłem. Robiłem
wszystko, o co mnie poprosiła. Nie miałem swego zdania i nie byłem
w stanie logicznie myśleć.
Była zwykłą k…, rurociągiem. Wykorzystała moją miłość do dzieci
i moje dobre serce. Nie jest mi łatwo żyć, bo zabiłem k…, a będę
odpowiadał za zabicie człowieka. Nienawidzę tego świata,
nienawidzę siebie. Oszukała mnie, oszukała wszystkich.
Dlaczego ona to zrobiła? Ile osób w ten sposób skrzywdziła!
Przecież ten chłopak mógł żyć, gdyby nie jego zła matka, miał tylko
17 lat. Boże, ratuj! Może kiedyś wyjdę, ale nie jest łatwo wiedzieć, że
tyle ludzi przez nią cierpi.
Dla wszystkich ja jestem złym człowiekiem, bandytą, mordercą.
A to ona była zła, przez nią teraz wszyscy cierpią. Nikt nie wie, że
jestem niewinny pomimo tego, co zrobiłem.
Ja chcę być znów na wolności, tak jak ptak.
Szymek, a ty się ucz, weź przykład z Arka. Pobawimy się, jak
wyskoczę stąd”.

Pod koniec obserwacji psychiatrycznej Baszewski zgłosił


lekarzowi, że ma dziwne zwidy, widzi jakąś postać z oczami kota
i twarzą, która raz wygląda jak diabła, to znów jak Chrystusa.
W takich chwilach się modli i to pomaga, straszna zjawa znika. Ale
nie na długo. Poza tym w nocy słyszy „nieziemskie głosy”.
Z opinii psychiatrycznej: „Te informacje nie mają charakteru
patologii, to postawa obrończa”.
Ponieważ pacjent zachowywał się agresywnie wobec
oddziałowego (bił w kratę stołkiem), groził, że jak kiedyś w wojsku,
tak i teraz będzie usiłował odebrać sobie życie, ale tym razem zrobi
to skutecznie, ściągnięto do prokuratury jego kartę zdrowia
z jednostki, w której odbywał służbę. Okazało się, że w wojsku podjął
próbę samobójczą, połykając całą garść środków przeciwbólowych.
Chciał w ten sposób zaprotestować, że nie przeniesiono go do
jednostki bliżej miejsca zamieszkania.
Po odratowaniu został zapisany do poradni psychologicznej, ale
nie zgłosił się na umówioną wizytę. Wojskowa pani psycholog nie
zainteresowała się, w jakiej kondycji psychicznej jest żołnierz.
Ostateczne wnioski z obserwacji sądowo-psychiatrycznej nie dały
nadziei oskarżonemu na złagodzenie wyroku. Stwierdzono
osobowość o cechach nieprawidłowych, egocentryzm, słabą kontrolę
relacji emocjonalnych. Zdaniem psychiatrów ten stan psychiczny nie
znosi ani nie ogranicza zdolności rozpoznania znaczenia czynu.

***

Najbliższa rodzina Jana Baszewskiego pospłacała pilne długi,


które ten zaciągnął. Nie zdecydowała się jednak na wynajęcie
adwokata. (Bronił go pełnomocnik z urzędu). Rodzice nie pojawiali
się na rozprawach. Brat Szymon, który był przesłuchiwany jako
świadek, po złożeniu zeznań usiadł w ostatnim rzędzie i dyskretnie
czegoś się uczył z rozłożonej pod pulpitem książki. Nawet nie podał
aresztantowi kanapki, co zwykle robią krewni oskarżonego.
Córka ofiary, która początkowo występowała w sądzie jako
oskarżyciel posiłkowy, szybko zrezygnowała z tej roli. Odrzuciła
spadek po matce, bo nie zamierzała przejąć jej długów. Co bardziej
wartościowe rzeczy zabrała i usiłowała je sprzedać. Lokal w suterenie
zajmowany przez Rzecką odzyskał dawne przeznaczenie
pomieszczenia gospodarczego.
Oskarżonemu, poza zabójstwem, postawiono jeszcze zarzut
przywłaszczenia z mieszkania swej ofiary dwóch telefonów
komórkowych, telewizora marki Sharp, odtwarzacza DVD, konsoli,
dwóch gier play station, pralki marki Polar, kuchni mikrofalowej,
czajnika oraz dywanika. Wartość tych rzeczy wyceniono na
6380 złotych.
Jan Baszewski bronił się, twierdząc, że odebrał to, co zostało
kupione za jego pieniądze. W aktach sądowych jest potwierdzenie,
że przed Bożym Narodzeniem pożyczył z PKO 5 tysięcy złotych…
Prokurator żądał dożywocia. Nieprawomocny wyrok sądu brzmiał:
10 lat więzienia za zabójstwo Iwony Rzeckiej, 25 lat za
zamordowanie Daniela; łącznie 25 lat.
Sędzia Barbara Piwnik wskazała na trudność z właściwą oceną
niewątpliwie szokującego czynu zabójcy.
– Głównie dzięki wyjaśnieniom oskarżonego można było ustalić
stan faktyczny przestępstwa – podkreśliła, uzasadniając niższy, niż
chciał prokurator, wymiar kary. Wobec kompletnego braku
zainteresowania najbliższej rodziny Iwony Rzeckiej jej życiem,
morderca mógłby przepaść bez śladu. Nikt w bloku nie znał jego
nazwiska, nie był tam zameldowany. Oskarżony sam zawiadomił
matkę Iwony o tym, co się stało z jej córką i wnuczkiem – uważał
bowiem, że ofiarom należy się pogrzeb.
Choć nie było jakichkolwiek wątpliwości, kto jest sprawcą,
należało rozważyć wszystkie okoliczności tragicznego wydarzenia,
także zachowania osoby pokrzywdzonej. Zdaniem sądu w końcowym
wystąpieniu oskarżyciela domagającego się najwyższej kary takiej
analizy zabrakło.
A nie można w tej sprawie nie dostrzegać nagannego zachowania
Iwony Rzeckiej. Dwudziestodwuletni mężczyzna, który był dokładnie
w wieku jej córki, związał się z partnerką o niewątpliwie bogatym już
doświadczeniu życiowym. Miała za sobą dwa nieudane związki
małżeńskie, a i potem nie stroniła od kontaktów z mężczyznami,
o czym mówiła na rozprawie jej przyjaciółka. Oczywiście nie stanowi
to rozgrzeszenia przestępstwa Jana Baszewskiego, ale przy jego
cechach osobowościowych spotkanie kobiety, która potrafiła go
wykorzystać, mogło zapowiadać tragedię. Stanowi też jakieś
wyjaśnienie późniejszego zachowania oskarżonego.
Bezsporne jest bowiem, że dla wspólnej przyszłości z Iwoną
poniósł nadmierne, jak na jego możliwości, nakłady finansowe, gdyż
wyobrażał sobie, że urodzi ich dziecko i stworzą rodzinę.
Tymczasem Rzecka zawróciła mu w głowie, okłamała go co do
ciąży, a gdy nie był już jej potrzebny, odrzuciła, nie bacząc na jego
zaangażowanie.
Sędzia wskazała też na inny brak w wystąpieniu prokuratora
żądającego dożywocia.
– Należy sobie odpowiedzieć na pytanie – zauważyła – co by było,
gdyby sam oskarżony nie zawiadomił policji o tym, co zrobił? Jaki
dowód miałby prokurator na to, że jest on sprawcą przestępstwa?
Kara powinna być i słuszna, i wychowawcza społecznie. Gdyby Jan
Baszewski został skazany na dożywocie, to jak ten wyrok mieliby
postrzegać ci, którzy pewnego dnia muszą zdecydować, czy się
przyznać do popełnienia przestępstwa, czy też nie? Zaakceptowana
przez sąd najwyższa kara w tej sprawie to sygnał dla wszystkich
oskarżonych, że trzeba zaprzeczać nawet faktom oczywistym, nie
warto się przyznawać, bo skrucha, chęć odkupienia winy i tak nie
będą miały znaczenia.
Prokurator, domagając się dożywocia, musi sobie odpowiedzieć,
czy oskarżony jest osobą tak dalece zdemoralizowaną, że nie ma
nadziei, aby kiedyś wrócił do społeczeństwa. Jan Baszewski do
tragicznego wydarzenia w mieszkaniu Iwony Rzeckiej żył
w poszanowaniu obowiązujących społecznie zasad; skończył szkołę
średnią, odbył służbę wojskową. Czy gdyby popełnił takie
przestępstwo w wieku lat pięćdziesięciu, oskarżyciel wnioskowałby
o taką samą karę?
Sędzia wyjaśniła też, dlaczego za dwa zabójstwa, choć zdarzyły się
prawie jednocześnie, są tak różne kary.
W przypadku pozbawienia życia Daniela sąd sięgnął do kary
bardzo surowej. A to dlatego, że o ile zachowanie oskarżonego
wobec Rzeckiej może być w jakimś stopniu usprawiedliwione, inaczej
przedstawia się pozbawienie życia siedemnastoletniego Daniela.
Według prokuratora miała to być chęć usunięcia świadka. Zdaniem
sądu jest to mało prawdopodobne – przecież Jan Baszewski mógł
niepostrzeżenie wyjść z mieszkania po uduszeniu Iwony, potem
wrócić i w obecności syna ofiary udawać zaskoczenie. Miał na to
czas, bo Daniel telefonował, że jedzie do domu. Badanie
daktyloskopowe nic by nie dało, w mieszkaniu było pełno śladów
Baszewskiego.
W uzasadnieniu wyroku znalazła się też ocena postępowania
najbliższej rodziny, a zwłaszcza córki Iwony Rzeckiej. Sędzia nie
użyła wprawdzie określenia „hieny”, ale jej komentarz miał bliską
temu wymowę.
Córka zamordowanej, która zorientowała się, że matka miała
spore długi, pierwsze, co robi, to zrzeka się dziedziczenia.
Równocześnie, nie będąc już spadkobierczynią, potajemnie
sprzedaje rzeczy z mieszkania matki dla osobistej korzyści. Nie
zastanawia się nad tym, że przede wszystkim powinna zadbać
o dobre imię rodzicielki w oczach jej dłużników.
Ale to już były uwagi na marginesie, bowiem postępowanie karne
nie może być wydłużone o koszta procesu cywilnego. Córka
zamordowanej wystąpiła bowiem do prokuratury o wytoczenie w jej
imieniu Janowi Baszewskiemu powództwa adhezyjnego.
Z uzasadnienia: „Oskarżony, mordując moją matkę i brata, pozbawił
mnie jakiegokolwiek oparcia finansowego. Dziadkowie utrzymują się
z najmniejszej emerytury. W związku z powyższym wnoszę
o zasądzenie od oskarżonego kwoty 100 tysięcy złotych tytułem
doznanych krzywd moralnych”.

Fatalne zauroczenie
W aktach sądowych znajduje się ostatnie zdjęcie
trzydziestodwuletniej Anety P., zrobione telefonem komórkowym.
Zgrabna blondynka w krótkim trenczu stoi koło fontanny na Rynku
we Wrocławiu. Wysokie szpilki, w ręku aktówka. Wpatruje się
w wylot jednej z uliczek. Czeka na kogoś? Widać, że zatrzymała się
w biegu, nie będzie wysiadywać na pobliskiej ławce.
Aneta to kobieta sukcesu. Skończyła prawo, ma odpowiedzialną
pracę w instytucji państwowej, zamierza otworzyć kancelarię
adwokacką. Mieszka na wsi pod Wrocławiem w poniemieckim domu,
który kupiła i przebudowuje na hacjendę.
Trzy lata wcześniej za pośrednictwem portalu e-Darling poznała
Marka S. Bardzo przystojny, młodszy od niej o 6 lat. Przedstawił się
jako doradca finansowy; szybko odkryła, że jest kucharzem w jednej
z wrocławskich restauracji. To niewinne kłamstwo uznała za przejaw
infantylizmu i puściła w niepamięć.
Spotykają się. Ona ma pieniądze, na weekendy wymyśla
atrakcyjne wycieczki. Na przykład jadą do Mosznej (opolskie) do
stuletniego zamku, niegdyś własności rodu Wincklerów. To bardzo
osobliwa budowla zdobna w 99 niebotycznych wież, nie bez powodu
nazywana przez architektów gargamelem – tyle w niej pomieszania
stylów: od podrabianego gotyku po eklektyzm. Właśnie na szczycie
jednej z wież Marek wyznaje jej miłość.
Wkrótce wprowadza się do jej hacjendy. Jego brat pomaga
w dokończeniu robót remontowych. W wigilię Bożego Narodzenia
2010 roku Aneta zaręcza się z Markiem. Jadą do jej rodziców, aby
poznali przyszłego zięcia.
Kilka tygodni później kobieta oznajmia narzeczonemu: musimy
porozmawiać. Chodzi o to, że jest niedojrzały emocjonalnie, nie tak
to sobie wyobrażała. Powinien się wyprowadzić.
Marek błaga, przeprasza, płacze. Bez skutku. Zmienia więc ton,
kategorycznie domaga się 15 tysięcy złotych tytułem dozoru nad
budowlańcami. Aneta uważa roszczenia kochanka za absurdalne;
jaki dozór, wszak on od rana do wieczora kucharzy w restauracji.
Wybija mu to z głowy i z przezorności prawniczej odbiera od S.
oświadczenie, że nie mają rozliczeń finansowych.
Były narzeczony przystaje na te warunki, ale nadal telefonuje,
nęka esemesami, w których zapowiada, że odbierze sobie życie.
Korzystając z tego, że nie zdążyła wymienić zamków w drzwiach,
podczas jej nieobecności układa w sypialni serce z kwiatów
z napisem „kocham cię”. Szuka pomocy u rodziców Anety, jej brata.
Bezskutecznie. Wszyscy radzą mu spasować – ze swoim wyglądem
nie powinien mieć problemu, aby poznać inną.

Już do ciebie jadę


Na początku maja 2011 roku Aneta poznaje na portalu randkowym
Przemysława L. Spotykają się „w realu”. W telefonie Anety pojawia
się dużo sygnałów od nowego znajomego. Zapowiada się wspólny
weekend. Ona, nagabywana ciągle przez Marka S., informuje go
telefonicznie, że pojawił się ktoś nowy w jej życiu, a tamto już
skończone. Niech zapomni. On jest głuchy na te prośby, wciąga ją
w esemesowe rozmowy. Aneta tłumaczy się ze swojej decyzji
o rozstaniu: Chciałam zbudować nasz wspólny dom, w którym byłaby
radość, szczęście i zaufanie. Nie umiałeś tego docenić.
Zrobiłeś zbyt dużo złego, aby mi teraz stawiać warunki.
Postaraj się, abyśmy po tym wszystkim potrafili jeszcze ze sobą
normalnie rozmawiać. Nie niszczmy do końca tego, co skrupulatnie
budowaliśmy przez 3 lata.
Prośby kobiety odnoszą pewien skutek, bo w połowie maja jej
esemesy do Marka są bardziej przyjazne. Pisze mu, że była
u rodziców, z kuzynami wybrała się w krakowskie skałki. A w post
scriptum: Bardzo się cieszę, że mogę na ciebie liczyć, mimo że nie
jesteśmy już razem.
Trudno szukać w telefonie komórkowym odpowiedzi, dlaczego
w zachowaniu Anety nastąpił nagły zwrot i zaprosiła Marka do
swego domu.
Od tej chwili – jest połowa maja – w esemesach mężczyzny znika
płaczliwy ton. Jak tam idzie praca kochanie, twój przystojniak chciałby
przyjechać dzisiaj i cię ogrzać Dziubasku.
Aneta doceń moją wielką miłość.
Nóżki masz zajebiste jak i resztę ciała, cała jesteś zajebiście urocza,
nie martw się o kondycję, zadbamy o nią razem.
Buziaki dla mojej pięknej kobiety z zajebiście jędrnymi piersiami.
Twój Na Wieki Marek.
Co tam kochanie. Proszę o pozytywne rozpatrzenie mojego przyjazdu
na weekend. Prośbę swą motywuję bardzo dobrym zachowaniem.
Kocham.
Chciałbym, abyś mi zaufała. Kochaj mnie tak, jak ja kocham ciebie,
proszę daj zaopiekować się tobą i mieć z tobą dzieci. Twój Marek.
Ostatni esemes pochodzi z 23 maja: Anetko już do ciebie jadę.
Marek.
Co się zdarzyło potem, dziś wie na pewno tylko Marek S. Podczas
pierwszego przesłuchania twierdził, że 23 maja Aneta
zatelefonowała, iż w domu ulatania się gaz z butli. I prosi go
o pomoc. Przyjechał, dokręcił zawór, został na noc, rano odwiózł ją
do pracy.
Tego dnia miała zamówioną po południu kosmetyczkę – S. odebrał
ją spod gabinetu, pojechali do jej domu. Sąsiadka widziała go, jak
podlewał ogródek. Wieczorem podał jej kolację: gotowanego
kurczaka. Nie chciała jeść, bo bolała ją głowa. Gdy on samotnie jadł
w kuchni, Aneta leżała na kanapie. Potem uprawiali seks. Przed
północą wybrali się samochodem do Wrocławia, żeby z jej konta
pobrać bankomatową kartą 5 tysięcy złotych dla producenta
ogrodzenia domu. Marek S. znał taki zakład, nazajutrz miał tam
przekazać zaliczkę. Około 1.00 w nocy sam wrócił do swego
mieszkania.
Wieczorem 25 maja zapytał telefonicznie sąsiadkę Anety, czy rano
jechały razem szynobusem do Wrocławia, bo narzeczonej nie było
w biurze i on jest bardzo zaniepokojony. Sąsiadka tego dnia nie była
w pracy, miała okolicznościowy urlop, ale przez okno widziała, że
u Anety w willi przez cały dzień są opuszczone żaluzje, co nigdy
dotąd się nie zdarzyło.
– Mam złe przeczucia, muszę tam jechać – zdecydował podczas
rozmowy Marek S.
Czy rzeczywiście dojechał do tej wsi? Nikt go nie widział.
Natomiast następnego dnia zadzwonił do Jerzego P., brata Anety,
prosząc, aby zainteresował się tym, że siostra już drugi dzień ma
wyłączoną komórkę. On nie może podjechać do jej domu, gdyż
pracuje w restauracji do północy. Od sąsiadki wie, że w oknach od
dwóch dni są opuszczone żaluzje.
Brat Anety, nie znajdując siostry w jej domu ani też śladów
włamania, zawiadomił policję.
Marek S. podczas ponownego przesłuchania potwierdził, że
ostatni raz widział Anetę we wtorek wieczorem 24 maja. Rozstali się
o 1.00 w nocy. Gdy wrócił do siebie, wysłał jej esemesa, że kładzie się
spać, ale nie dostał odpowiedzi. W środę rano jej telefon był głuchy
– myślał, że ma rozładowaną baterię. Zaczął się martwić, kiedy
Aneta – taka punktualna, obowiązkowa – nie przyszła do pracy.

Tropy
Informatycy przejrzeli komputer Marka S. Okazało się, że jeszcze
tej samej nocy z 24 na 25 maja wpisywał w google hasła: „czas
rozkładania się zwłok w wodzie”, „ślady linii papilarnych na
zwłokach leżących w wodzie”, „jak łatwo skręcić kark kobiety”, „czy
gaz propan butan w butli może wybuchnąć po włączeniu radia,
w jakich innych okolicznościach”.
Sprawdzono połączenia z telefonu Anety. W godzinach
wieczornych 25 maja z tego aparatu wyszedł esemes do Przemysława
z informacją, żeby o niej zapomniał, bo wróciła do narzeczonego
Marka. Nie mogąc zrozumieć tak nagłego zwrotu w zachowaniu
dopiero co poznanej kobiety, Przemysław L. usiłował się do niej
dodzwonić, ale telefon był poza zasięgiem.
Sąsiad Anety powiedział policjantom o dziwnej wizycie Marka
24 maja około godziny dwudziestej pierwszej. Marek prosił, żeby
sąsiad pomógł mu zepchnąć koparką ziemię do ogrodu z pobliskiej
łąki. Sąsiad odmówił, tłumacząc, że nie ma już sprzętu budowlanego.
Brat Anety podejrzewał, że były narzeczony jego siostry mógł
porwać dziewczynę i z zemsty, że go nie chcę, gdzieś ją
przetrzymuje. Pamiętał wściekłość Marka, gdy na życzenie Anety
przeprowadził z nim rozmowę, żądając, aby Marek trzymał się od
niej z daleka.
Jerzy P., który od lat był powiernikiem siostry, jako jedyny
w rodzinie wiedział, co tak zraziło Anetę do Marka. Otóż kochanek
podstępnie zdobył jej PIN do bankomatu oraz elektroniczne hasło
konta bankowego. W ten sposób przelał sobie kilka tysięcy złotych.
Dla prawniczki była to zwykła kradzież.
– Bałem się o siostrę – wyznał P. – Często pytałem przez telefon –
jak tam Marek, ale ona, że nie ma o czym mówić. Kiedy już po ich
rozstaniu ten facet włamał się do jej domu, aby ułożyć na podłodze
róże, zaproponowałem siostrze, aby na pewien czas wprowadził się
do niej nasz ojciec. Ale Aneta obawiała się, że w nowym miejscu tata
będzie się nudził bez mamy. Nie zgodziła się. Zapewniała mnie, że
da sobie radę.
– „Nie traktuj mnie jak głupiej, bezradnej blondynki”, śmiała się.
Ale ja czułem w tych słowach strach. Kiedyś się jej wyrwało, że nie
zjadłaby niczego, co Marek by ugotował, bo mógłby ją otruć.
Jerzy P. nie wierzył, że po rozstaniu z kucharzem siostra spotykała
się z nim dobrowolnie, on musiał ją szantażować. Może tym, że
popełni samobójstwo i w liście pożegnalnym zwali winę na nią?
Wspominała mu, że tak jej groził.
– Niewykluczone – P. snuł domysły w komendzie policji – że ten
człowiek planował coś strasznego. Może wypadek drogowy? Na
początku maja odkryłem dwa umyślne nacięcia na pasku rozrządu
w jej samochodzie. Siostra podejrzewała, że to robota Marka.
Wszyscy w rodzinie martwiliśmy się, że Aneta nie może się odciąć od
tego faceta.
Zdecydowanie nie przypadł im do gustu. Byli z niej dumni.
Pierwsza w ich robotniczej rodzinie skończyła studia i to jakie –
prawo na Uniwersytecie Wrocławskim. Sama doszła do wszystkiego:
miała dobrą posadę, własną willę. Nie przewróciło się jej od tego
w głowie – w każde święta przyjeżdżała do rodzinnego domu,
odwiedzała krewnych. Do pełni szczęścia brakowało tylko udanego
zamążpójścia.
Gdy zapowiedziała, że przyjedzie z narzeczonym, rodzice
niecierpliwie czekali, aż oboje staną w progu. I wielkie
rozczarowanie. Matka poszła się wypłakać do łazienki, a ojciec
powiedział córce wprost: „To nie jest chłopak dla ciebie”.
– Drażniło nas jego zachowanie – zwierzył się Jerzy P. śledczemu.
– Ledwo wszedł, od razu się pochwalił, jaki to z niego król parkietu;
zawsze gdy tańczy, sypią się brawa. Nie pytając o pozwolenie, od
pierwszej wizyty zwracał się do moich rodziców per mamo, tato.
Anetę demonstracyjnie obejmował, całował przy wszystkich –
w naszej rodzinie takich rzeczy nie robi się na pokaz. Siostra była
zakłopotana, widziałem, jak go odciągała na bok i strofowała. Poza
tym kłamał – mówił, że jest doradcą finansowym, a potem się
okazało, że kucharzem. I co gorsze, na jej utrzymaniu.

Wszystko zaplanował?
Ciało Anety utopione w przydomowym szambie policja znalazła
27 maja. Sekcja zwłok wykazała, że kobieta zmarła na skutek
uduszenia. Zdaniem biegłego ucisk na krtań musiał trwać
przynajmniej kilkanaście sekund. Przed śmiercią ktoś silnie uderzył
ją w twarz. Charakter obrażeń wykluczał możliwość przypadkowego
ich powstania. Sprawca musiał wiedzieć, co się dzieje z ofiarą.
Następnego dnia dwudziestosześcioletni Marek S. przyznał się do
zbrodni. Pokazał też miejsce, gdzie wyrzucił torebkę dziewczyny
z dokumentami.
Jako podejrzany przedstawił następującą wersję wydarzeń:
Pokłócili się wieczorem 24 maja, gdy wyszła z łazienki i na schodach
powiedziała mu, że jest z nim w ciąży. Ale nie chce tego dziecka,
zdecydowała się na aborcję. Początkowo usiłował odwieść ją od tego
zamiaru, obejmował i całował. Ale ona nie przyjmowała żadnych
argumentów. Ogarnął go gniew, pociemniało mu w oczach; nie czuł,
że przedramieniem naciska na jej szyję i niechcący doprowadza do
zadławienia. Gdy Aneta stoczyła się po stopniach na podłogę, był
przekonany, że nie żyje. Ale nie sprawdzał pulsu.
Nie zacierał śladów, nie uderzył jej pięścią, nie miał zamiaru
przywłaszczać sobie jej pieniędzy, podejmując je z bankomatu.
W panice myślał tylko o jednym – gdzie ukryć zwłoki. Na podwórzu
dostrzegł przykrytą wiekiem studzienkę szamba. Wrzucił tam ciało
Anety głową w dół (nadal nie upewniał się, czy na pewno nie żyje).
Zakrył wieko. Jeszcze tej nocy wrócił do Wrocławia. Po drodze
wyrzucił do rowu torebkę Anety z dokumentami. Kiedy matka
otwierała mu drzwi, była 3.00 nad ranem. Marek S. początkowo
zaprzeczał, że w nocy 24 maja szukał czegoś w internecie, później –
po okazaniu mu wpisów – tłumaczył, że była to taka bezmyślna
zabawa dziwnymi słowami. Nie zgodził się na udział w wizji lokalnej,
choć nie była to dla niego pierwszyzna. W czasie śledztwa
ujawniono, że miał za sobą już dwa wyroki za nielegalne
posługiwanie się bronią i zniszczenie mienia.
Sekcja zwłok ofiary wykazała, że Aneta P. nie była w ciąży. Kamera
zarejestrowała Marka S., jak o północy z konta Anety P. pobierał
z bankomatu na wrocławskim Rynku 5 tysięcy złotych.
Podejrzanego poddano obserwacji psychiatryczno-
psychologicznej.
Biegli uznali, że S. ma osobowość psychopatyczną, pozbawioną
empatii i poczucia odpowiedzialności za swe czyny. Nie był w stanie
silnego wzburzenia, gdy dusił Anetę. Morderstwo zaplanował i aż do
momentu odnalezienia zwłok zachowywał się w sposób
przemyślany.
Po osadzeniu w areszcie Marek S. robił wszystko, aby unieważnić
swoje wyjaśnienia złożone w śledztwie. Między innymi napisał
stamtąd list do rodziców, choć jako recydywista dobrze wiedział, że
korespondencja trafi tylko do prokuratora.
Oto fragment tego listu: „Zamknęli mnie za coś, czego nie
zrobiłem. Chcę wam powiedzieć, że w tej tragiczniej chwili, gdy moja
ukochana Anetka zeszła na moich oczach, bo nie potrafiłem jej
pomóc tym, że nie wezwałem pogotowia, mam do siebie żal, że
strasznie nawaliłem. Ale stało się tak dlatego, że mój mózg blokował
informacje o jej stanie. Nigdy nie wiemy, jak zachowamy się w danej
sytuacji. Przecież mieliśmy się pobrać, moja ukochana spodziewała
się dziecka! Przepraszam cię mamo, że Święta Wielkanocne
spędziłem z Anetą, a nie z wami. Tak strasznie się kochaliśmy, że
chcieliśmy ten czas spędzić w naszym domu.
Marzę, aby po wyjściu stąd pojechać na grób mojej ukochanej
Anety i zapalić świeczkę, aby wiedziała, że ją kocham tak, jak ona
mnie kochała. Bardzo was proszę o przysłanie mi zdjęcia Anety”.
Przed sądem Marek S. odwołał swoje wyjaśnienia złożone
w prokuraturze. Twierdził, że protokołu z przesłuchania nie czytał,
a podpisał go, bo był w szoku. Podtrzymał swoją wersję
o przypadkowym uduszeniu dziewczyny, gdy obejmował ją
ramieniem. Podał też nową okoliczność: tego dnia skarżyła się na
kłucie w klatce piersiowej, może miała chore serce? W śledztwie
skłamał, mówiąc, że nie dotykał jej pulsu. Przeciwnie, starał się ją
reanimować. Wiedział, jak to się robi: masaż serca, 10 ucisków,
2 wdechy. Powtarzał to wiele razy, póki się ostatecznie nie upewnił,
że Aneta nie żyje.
Sąd nie uznał tych wyjaśnień za wiarygodne. Nie znalazł podstaw
do przyjęcia faktu, iż Aneta informowała oskarżonego, że jest
w ciąży. A tym bardziej że zamierza ją usunąć. Z zeznań jej rodziny
wynikało, że marzyła o własnym dziecku, pytała matkę, czy w razie
czego mogłaby liczyć na jej pomoc w pierwszym okresie
macierzyństwa.
– Późniejsza zmiana wyjaśnień oskarżonego nie ma nic wspólnego
z prawdą, to tylko linia obrony. Nie ma żadnych okoliczności
łagodzących – orzekł Sąd Okręgowy we Wrocławiu, skazując
Marka S. na dożywocie.
W apelacji obrońca zarzucał prokuratorowi, że odbierając od
podejrzanego zeznania, nie interesował się jego stanem
psychicznym. Marek S. był załamany nerwowo, o czym miałby
świadczyć jego chwiejny podpis na protokole zeznań.
Apelacja został odrzucona.

Mężczyzna przechodni
8
– Zabierz go sobie, ja mam dość! – trzydziestoczteroletnia Iwona
wykrzyczała z płaczem do słuchawki, gdy telefon odebrała jej
koleżanka Baśka.
– Coś ty, ja go nie potrzebuję, wystaw mu rzeczy na korytarz –
usłyszała w odpowiedzi.
On, czyli Zenon S., stał obok. Przed chwilą pokłócił się z Iwoną A.,
swą przyjaciółką. Barbara to kobieta, u której mieszkał poprzednio.
Obie panie znały się od dawna, czasem szły razem na kawę. Nie było
między nimi pretensji o „przechodniego” mężczyznę.
Po odmowie Baśki, ciągle bardzo zdenerwowana Iwona wystukała
w komórce numer Tomasza B., poprzedniego konkubenta, ojca ich
dwojga dzieci – trzynastoletniego Darka i jedenastoletniej Zosi.
– Przyjedź zaraz, pomożesz mi wyrzucić Zenka, ten drań grozi, że
mnie zabije – usłyszał błaganie.
– Nie mogę teraz, mam coś do załatwienia na mieście. Postaram
się wyrobić do południa – odpowiedział.
Tomasz B. dotrzymał słowa. O godzinie 13.00 stał pod drzwiami
lokalu wynajmowanego przez byłą konkubinę. Dzwonił, pukał, nikt
nie odpowiadał. Przez godzinę kręcił się bezradnie przed blokiem, aż
zobaczył Darka i Zosię wracających ze szkoły. Odetchnął z ulgą, że
zaraz wszystko się wyjaśni. Choć z Iwoną rozstali się kilka lat temu
i on założył nową rodzinę, nie zerwali ze sobą kontaktu. Przede
wszystkim z powodu wspólnych dzieci, ale też dlatego, że Iwona
nadal szukała u niego oparcia – zwierzała mu się, radziła.
– Tato, my nie mamy klucza, mama mówiła, że dziś nigdzie nie
wychodzi, będzie czekała z obiadem – powiedział bliski płaczu
Darek, bo zza zamkniętego okna dochodził skowyt ukochanego psa.
O godzinie 16.00. Tomasz B. postanowił nie czekać dłużej
i wyważył drzwi. Rozbiegli się po mieszkaniu – był tam tylko
spanikowany pies. Ich pierwsze wrażenie – jakby tu przeszedł tajfun.
Rozkopana pościel na łóżku, na podłodze porozrzucane różne
przedmioty. Otwarty pusty barek, w którym Iwona trzymała kopertę
z pieniędzmi, pierścionek i złoty łańcuszek z medalikiem, pamiątkę
pierwszej komunii Darka.
– Czy mama wyszła w kapciach? – zdziwiła się Zosia, gdy znalazła
zimowe buty Iwony. Było to zastanawiające, tego dnia, 15 stycznia,
mróz na dworze dawał się we znaki.
– Ale zabrała kurtkę i torebkę – zauważył Darek, gdy zajrzeli do
szafy. Tomasz B. wahał się, czy już zawiadamiać policję, gdy dostał
esemesa: Iwona. Nie. żyje. Ja. zaraz. też.
Natychmiast oddzwonił na numer nadawcy wiadomości. Odezwał
się Zenon S.:
– Ona jest koło mnie, ale martwa.
– A Piotruś? Odebrałeś go z przedszkola? – nerwowo wypytywał B.
– Nie miałem do tego głowy.
I to był koniec rozmowy, bo na pytania, gdzie jest, jak go odnaleźć,
Zenon S. nie odpowiedział, wyłączył komórkę.

***

Czteroletni Piotruś był dzieckiem Iwony i Ukraińca poszukiwanego


międzynarodowym listem gończym. Mężczyzna chyba nawet nie
wiedział, że ma syna.
Z Zenonem S. Iwona mieszkała od dwóch lat. Poznali się
wcześniej, gdy ona, wtedy bezdomna, w ciąży z Piotrem, znalazła
schronienie w Centrum Samotnej Matki. Niespełna czterdziestoletni
zdrowy mężczyzna też był pensjonariuszem tego ośrodka. Kobiety
plotkowały, że facet ma fantazję – opowiadał każdej z osobna, że jest
biznesmenem, chwilowo w krytycznej sytuacji, bo wykołowała go
wspólniczka, ale doszli do ugody i lada dzień otrzyma zagrabione
pieniądze.
Któregoś dnia zaprowadził nawet powątpiewającą w tę historię
Iwonę pod blok, w którym miała mieszkać owa wspólniczka. Ona
została w holu, żeby czekać na Zenka, który wróci z oddanym
długiem. Ale nieobecność mężczyzny się przeciągała, Iwona nie
chciała pukać do drzwi, za którymi zniknął. Wróciła sama do
ośrodka. Kilka dni później, gdy zwierzyła się z wyprawy byłemu
konkubentowi, roześmiał się jej w nos. Ależ naiwna! Dobrze znał ten
blok, bo mieszkali w nim jego rodzice. Lokal pod wskazanym
numerem zajmowała samotna staruszka, która nie tylko nie miała
pieniędzy, ale i głowy do interesów.
Oszustwo Zenona wyszło na jaw, Iwona zerwała z nim znajomość
i straciła z oczu, bo wkrótce wyprowadziła się z Domu Samotnej
Matki, wynajęła kawalerkę na mieście. Na S. natknęła się dwa lata
później, gdy wracała z pracy w markecie, gdzie za grosze wykładała
towar na półki. Odniosła wrażenie, że wydoroślał, sam zresztą
przyznawał, iż nie rozumie, co mu wtedy strzeliło do głowy, że takie
bajery nadawał. Ale za szczeniacką brawurę już poniósł karę, bo ją
stracił, a był zakochany.
Spotkanie na pętli tramwajowej uznał za zrządzenie losu. Teraz
chciałby się zaopiekować Iwoną i jej dziećmi, pomóc finansowo,
zapewnić im dach nad głową, bo zamierza kupić duże mieszkanie.
Stać go, prowadzi dobrze prosperujące przedsiębiorstwo budowlane,
właśnie wygrał przetarg jako jeden z wykonawców remontu Dworca
Centralnego w Warszawie.

***

Młoda kobieta, samotnie wychowująca trójkę dzieci


w wynajmowanej ciasnej kawalerce, zastanawiała się przez tydzień.
Zenon jej się podobał, a poza tym kalkulowała chłodno: nawet, jeśli
nie od razu kupi mieszkanie i na razie sprowadzi się do niej, we
dwoje łatwiej zapłacić komorne. To, że facet ma samochód, też było
nie bez znaczenia. Piotruś dostał miejsce w przedszkolu daleko od
domu, musiała wstawać o piątej, aby jadąc z dzieckiem autobusami,
wyrobić się na czas.
– Przeprowadzaj się, dam ci klucz – powiedziała na drugiej
randce.
Przyszedł z torbą i kwiatami. Obiecał, że się dołoży do opłat za
mieszkanie, a dzieci będzie traktował jak własne. Iwona promieniała
– uwierzyła, że od tej pory wszystko w jej życiu się wyprostuje.
Postanowiła, że odejdzie z marketu, koleżanka załatwiła jej robotę
w budce z przekąskami na Stadionie X-lecia.
Pierwsza awantura z kochankiem wydarzyła się dwa miesiące
później. Iwona zorientowała się, że przybyła jej dodatkowa gęba do
karmienia, bo kandydat na męża nie dokładał się do domowych
wydatków. I nie miał żadnej firmy; kiedy mówił, że idzie do biura,
kłamał, tak naprawdę wałęsał się po mieście. Kazała mu się wynosić.
Odszedł niedaleko, na klatkę w tym samym bloku. Gdy kilka nocy
przespał pod grzejnikiem, a jeszcze podrzucił pod drzwi listy
z błaganiem o litość nad nim, nieudacznikiem, ugięła się. Znów
dostał klucze.
Jeden miesiąc przeżyli w euforii. Zenon miał mnóstwo planów
(mówił: „projektów”) na zarobienie pieniędzy, ostatecznie uzgodnili,
że za jej oszczędności kupią w hurtowni trochę odzieży i będą ją
sprzedawać na bazarze w podwarszawskim Legionowie. Jest
samochód, nie muszą nosić tobołów na plecach.
Handlowali razem tydzień. Potem on cały wysiłek wkładał
w szukanie pretekstu, aby uniknąć stania na dworze przy polowym
łóżku. Zarobili grosze, które wydał, nie wiadomo na co.
Przez kilka dni awantura wisiała w powietrzu. Wybuchła, kiedy
z barku zginął cenny dla Darka złoty łańcuszek. Chłopak zanosił się
płaczem, jego matka krzyczała przez telefon do Tomasza B., że
utrzymuje złodzieja, prosiła, aby był świadkiem, gdy go „podliczy”.
Ściągnęła też Anetę, byłą żonę Zenona. Konkubent bronił się przed
posądzeniem o kradzież, ale niepostrzeżenie położył łańcuszek na
lodówce i po chwili go tam „znalazł”.
– Wynoś się, ale już! – zareagowała na to matka Darka. Rzeczy
niewdzięcznika wyrzuciła przez okno.
A po tygodniu przyjęła go z powrotem.

***

Piętnastego stycznia Tomasz B. cały dzień alarmował policję, aby


szukali Iwony i jej konkubenta. Pokazywał esemesa od Zenona, że
kobieta nie żyje, a on zaraz popełni samobójstwo.
Na komendę zgłosiła się była żona poszukiwanego. Do niej S. też
wydzwaniał z dziwnymi, sprzecznymi informacjami. Na przykład, że
czeka na nią pod kolumną Zygmunta na Starym Mieście, a Iwona
leży w samochodzie, przykrył ją kurtką, aby nie zmarzła. Po godzinie
znów się odezwał z pytaniem, czy ma w lodówce wędlinę, bo jest
głodny, może by mu przywiozła. A, i jeszcze papierosy, najlepiej całą
paczkę. W trzecim telefonie tego dnia prosił o 20 złotych.
Z dyspozycją, aby schowała pieniądze w gazecie koło śmietnika, on
tam zaraz podjedzie, a przy okazji zostawi jej swój telefon
komórkowy, bo już nie będzie mu potrzebny.
Kobieta wyniosła banknot ukryty w pakunku starych gazet i po
godzinie sprawdziła, czy jeszcze tam leży. Nie było, natomiast
w ciemnościach nadepnęła niechcący na podrzuconą komórkę.
Późnym wieczorem, około godziny 22.30 Zenon S. sam wpadł
w ręce funkcjonariuszy tuż koło dzielnicowej komendy policji.
Dyżurny oficer zobaczył przez okno, że pod wejście do budynku
podjechał samochód takiej marki, jakiego szukali w związku
z zaginięciem Iwony A. Wyszedł na dwór, aby bliżej przyjrzeć się
tablicy rejestracyjnej i wtedy zobaczył, że kierowca wozu, szybkim
krokiem odchodzi między bloki. Zatrzymany mężczyzna okazał się
Zenonem S.
Podczas przesłuchania tak przedstawiał to, co się zdarzyło
tragicznego styczniowego dnia: Od września Iwona nie mogła
znaleźć pracy. On miał wprawdzie swoje przedsiębiorstwo
budowlane, ale zima to martwy sezon w tej branży. Również w jego
portfelu brakowało pieniędzy. Z tego powodu coraz częściej
dochodziło między nimi do awantur – zawsze wywoływała je
konkubina, która miała trudny charakter.
Piętnastego stycznia od rana czuł, że ona tylko czeka, aż dzieci
pójdą do szkoły, a mały znajdzie się w przedszkolu. Początkowo
jeszcze się łudził, że jej przeszło, bo gdy zostali sami, zaparzyła kawę
i usiedli przy stole. Ale właśnie przy tej kawie stanowczo zażądała,
aby się wyprowadził. Teraz już ostatecznie, nie będzie utrzymywać
darmozjada. Oddała mu nawet pierścionek, który jej kupił.
– Jak sobie życzysz, odpowiedziałem jej – zeznawał S. podczas
przesłuchania – i sięgnąłem do szuflady po swoje dokumenty. Nie
było ich. Okazało się, że schowała je, jako zastaw. Powiedziała, że
odda, kiedy zapłacę za miesiąc pobytu w wynajmowanym przez nią
mieszkaniu. Pociemniało mi w oczach, przecież to ja utrzymywałem
tę rodzinę. Uderzyłem ją pięścią w głowę. Przewróciła się na łóżko
i kopnęła mnie w krocze. Upadliśmy na podłogę, chwyciłem za
gardło. Zobaczyłem, że tak dziwnie przewraca oczami, to
potrząsałem nią, naciskałem na krtań, żeby złapała powietrze. –
Zenon S. twierdził, że wziął bezwładną kobietę na ręce i pobiegł do
samochodu. Chciał jechać do szpitala, dzwonić na pogotowie, ale
zrezygnował, bo Iwona „przestała łapać powietrze, jej ciało było
wiotkie”.
– Prosiłem, aby oddychała, ale w samochodzie była cisza. Gdy
upewniłem się, że nie żyje, stanąłem w bocznej uliczce i płakałem.
Potem podjechał pod blok, w którym mieszkali, zaparkował.
Martwa kobieta została w samochodzie, on poszedł na górę po swoje
rzeczy. Zadzwonił stamtąd do byłej żony. Powiadomił ją, że zamierza
popełnić samobójstwo i dlatego zostawia jej przy śmietniku swój
telefon komórkowy, a także zabrane z mieszkania Iwony dokumenty
fundacji, w której był prezesem.
– W powrotnej drodze chciałem uderzyć samochodem w słup
i byłoby po mnie, ale na tylnym siedzeniu leżała ona, nie mogłem jej
uszkodzić.

***

Śledczy zbierali informacje o Zenonie S. Najwięcej do powiedzenia


miały jego kobiety. Była konkubina Barbara zapamiętała go jako
człowieka nieodpowiedzialnego, utracjusza, stroniącego od pracy,
„z piaskiem w rękawach”. Jeśli już zdarzyło się, że coś zarobił na
boku, natychmiast przegrywał na automatach.
Nie był zbyt przystojny, ale umiał kobietę podejść. Ona w końcu
przejrzała na oczy i go wyrzuciła; niestety, na odchodnym pożyczyła
mu kilkaset złotych. Nie wie, dlaczego była taka lekkomyślna. Miał
oddać za miesiąc, nie odezwał się, unikał jej. Iwonę znała ze
Stadionu X-lecia – gdy się dowiedziała, że jest z tym trutniem,
poszła do nich. Zenka nie było, podejrzewa, że gdy usłyszał jej głos
w domofonie, prysnął na klatkę, ale Iwona A. otworzyła drzwi. Na
odzyskanie pieniędzy nie było szans, tyle że ponarzekały na wspólny
los. Trafił im się chłop pasożyt.
Anecie W., która była żoną Zenona przez trzy lata, pozostało
wspomnienie permanentnego braku pieniędzy w domu, gdyż męża
wciągnął hazard. Nie obchodziło go, że trzeba dzieci ubrać,
nakarmić. Ciągle miał głowę pełną nowych „projektów” łatwego
zarobku, kończyło się na snuciu wizji. Miała tego dość, rozstali się.
Ale często telefonował do niej (dzieci wykreślił z pamięci), zwierzał
się, obgadywał aktualne narzeczone, brał ją na litość, że ma pecha
w życiu, a wszystko zaczęło się w dzieciństwie, gdyż był adoptowany.
Nabierała się na jego łzy, na te esemesy z wykrzyknikami, że zaraz
skoczy z mostu do Wisły, bo nie ma nawet na suchą bułkę
i zostawiała mu w zawiniątku koło śmietnika 20–30 złotych.
Nieraz przeciągał strunę. Kiedyś zadzwonił, że miał wypadek
samochodowy, a jechał z Barbarą. Ona nie żyje, on w ciężkim stanie
na OIOM-ie w szpitalu, chyba już nie doczeka najbliższego dnia. Nie
podał nazwy kliniki, telefon wyłączył. Dzwoniła na pogotowie
ratunkowe, do komendy policji, do różnych szpitali w Warszawie
i okolicy. Nikt nie słyszał o takich ofiarach wypadku. Odnalazła go
nazajutrz – jeszcze był na dużym kacu, „wczorajszy”. Nic nie
pamiętał, Baśka cała i zdrowa, nie jechała z nim samochodem, bo
kilka dni wcześniej zerwali ze sobą.
– Dlaczego mnie nabrałeś, po co to wszystko? – zapytała Aneta,
gdy całkowicie wytrzeźwiał.
– Bo czułem się taki samotny, czy mogłabyś mi pożyczyć
trzydzieści złotych?
– Odbierzesz tam, gdzie zwykle? – upewniła się.
Przytaknął z bolesnym uśmiechem.
Na liście przesłuchiwanych kobiet (kilka z nich Zenon S. poznał na
randkowych portalach internetu) była też czterdziestoośmioletnia
Jadwiga F., prostytutka. Piętnastego stycznia po południu na jej
numer telefonu, który podawała w ogłoszeniach prasowych
(„spotkania sponsorowane”), zatelefonował mężczyzna, którego
potem rozpoznała na okazywanych jej zdjęciach w komendzie
policji. Był to Zenon S. Zapamiętała tego klienta również dlatego,
gdyż miał stłuczoną rękę. Opatrzyła ją w ramach ceny za usługę
seksualną – 150 złotych za godzinę. Nie zapytała, gdzie się tak
uderzył, bo za wiele nie rozmawiali.
O tym, jak się układało w związku Iwony z Zenonem, mógł też coś
powiedzieć trzynastoletni Darek, syn ofiary:
– Często się kłócili, ten pan rzucał mamą po pokoju. Za karę
musiał się wyprowadzić, ale po kilku dniach wracał z kwiatami
i mama mu wybaczała. Kiedyś ukradł z barku dwa tysiące, były
odłożone dla mnie i Zosi na początek roku szkolnego. Gdy się
wydało, wystawiliśmy wszystkie rzeczy pana Zenka na klatkę. Ja się
tylko martwiłem, że znów będzie nocował jak włóczęga koło zsypu,
sąsiedzi wtedy nam przygadywali. Ale on trzasnął drzwiami
i wyszedł przed blok. Było fajnie, tylko że następnego dnia rano, gdy
spacerowałem z psem nad Wisłą, zobaczyłem go śpiącego
w krzakach. Powiedziałem mamie i znów się ulitowała, zaraz tam
pobiegła. Mówiła mi, że gdy ją zobaczył, padł na kolana.

***

Jeszcze przed procesem oskarżony został zbadany przez


psychiatrów i psychologów.
„Pacjent ma skłonność do teatralnych zachowań” – napisali
w opinii dla sądu biegli. I że wszystko, co mówił, mijało się
z rzeczywistością.
Twierdził, że przeżył traumę w dzieciństwie, ponieważ był
porzucony, potem adoptowany. Tymczasem z dokumentów
wynikało, że w ogóle nie mógł pamiętać pobytu w domu dziecka,
gdyż został stamtąd zabrany w wieku niemowlęcym, a przybrani
rodzicie kochali go jak własnego syna. Że nie jest ich dzieckiem
dowiedział się przypadkiem, już jako pełnoletni. Po śmierci tych,
którzy go wychowali, odziedziczył dom na wsi. Szybko go sprzedał
i w krótkim czasie po pieniądzach nie było śladu.
Ale to, że pochodzi z „bidula”, wykorzystał, zostając prezesem
pewnej fundacji, którą nadal można odnaleźć w interencie jako
organizację pożytku publicznego, uprawnioną do pobierania
1 procenta z podatku.
Fundacja zbierała pieniądze na usamodzielnienie się
wychowanków domów dziecka po osiągnięciu pełnoletności.
W czasie procesu jeden ze świadków wspomniał o przekrętach w tej
organizacji ujawnionych w audycji TVN i w Super Expressie.
Dziennikarze posłużyli się metodą prowokacji i zakupili od
Zenona S. dary przeznaczone dla bezdomnych.
Oskarżony twierdził, że nie może spokojnie przejść koło czyjejś
krzywdy, zwłaszcza jeśli dotknęła małego człowieka. A ma pięcioro
własnych dzieci z poprzednich związków, którymi w ogóle się nie
interesuje, nie pamięta nawet ich imion. Był karany za niepłacenie
alimentów. Uparcie twierdził, że jego przedsiębiorstwo remontowe
pozwala mu dobrze egzystować, miesięcznie zarabia na czysto
9 tysięcy złotych. Ale nie potrafił przedstawić żadnych dokumentów
na dowód, że taka firma w ogóle istnieje.
Biegli nie dopatrzyli się w zachowaniu oskarżonego wobec ofiary
„afektu fizjologicznego”. Zenon S., kilkakrotnie uderzając kobietę
w głowę i dusząc ją, miał świadomość, że może doprowadzić do jej
śmierci.

***

Na rozprawę w Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga oskarżony


przyszedł z bliznami na ramieniu po cięciach czymś ostrym. Sam się
okaleczył, gdy był zamknięty w areszcie śledczym.
O swoim romansie z Iwoną A. mówił już inaczej niż w śledztwie,
kiedy to twierdził, że bardzo ją kochał.
– To był związek bardziej oparty na kwestiach ekonomicznych,
ona miała troje dzieci, szukała mężczyzny, który by ją utrzymywał.
Trafiło na mnie, wtedy dobrze zarabiałem. – Na dowód tego, jak
bardzo ta kobieta chciała go usidlić, opowiedział o wyjeździe do jej
rodziców w Opolu, gdzie przedstawiła go jako narzeczonego. Miesiąc
później chciał się od niej wyprowadzić, ale rozpaczała, przepraszała
i po tygodniu wrócił. Wtedy uzgodnili, że ona pójdzie do pracy, a on
będzie się zajmował domem, odwoził małego do przedszkola.
Spokój nie trwał długo, bo Iwona, gdy coś się jej nie podobało,
zaraz dzwoniła do poprzedniego konkubenta, aby przyjeżdżał i jak
krzyczała do słuchawki, „wyrzucił z jej domu tego ch…”. Zenon S.
przed sądem zmienił złożone w śledztwie wyjaśnienia na temat
pobicia ofiary. Mówił, że uderzył tylko raz i nie dusił. Jednak sekcja
zwłok wykazała, że obrażenia na szyi nie powstały w wyniku
chaotycznej szarpaniny, lecz długotrwałego ucisku.
A dlaczego z ciałem martwej kobiety jeździł po całej Warszawie
przez 10 godzin? Bo był przerażony, załamany, że nie potrafił jej
uratować.
Z zeznań świadków wynikało jednak, że ta rzekoma chęć niesienia
pomocy, to tylko linia obrony oskarżonego. Ochroniarze z osiedla,
gdzie A. wynajmowała kawalerkę, rozmawiali z Zenonem S. tuż po
zbrodni (o której nie wiedzieli) i nie zauważyli w jego zachowaniu
nic szczególnego. Nigdzie nie telefonował, na przykład na
pogotowie, czy do szpitala, nie był zdenerwowany. Zenon S. nie
przyznał się też do ograbienia swej ofiary z biżuterii i pieniędzy. To
wszystko, co było w barku, na pewno zabrał Tomasz B., gdy wyważył
drzwi do mieszkania – przekonywał sąd. On miał przy sobie tylko
pierścionek zaręczynowy Iwony, który mu oddała podczas kłótni.
Sprzedał go w lombardzie za 150 złotych, a pół godziny później
wydał te pieniądze w agencji towarzyskiej.

***

Sędziowie – Beata Ziółkowska i Elżbieta Gajowniczek – nie


podzielili stanowiska obrony, że oskarżony działał pod wpływem
silnego wzburzenia. Ale nie było też dowodów na to, że chciał
pozbawić ofiarę życia. Zenon S. został skazany na 15 lat więzienia.
W apelacji wyrok został obniżony do 12 lat odosobnienia.
W zamkniętych już aktach sprawy pozostała fotka z letniego
grillowania na działce przedstawiająca Iwonę, jej dzieci i Zenona.
Ładna, szczupła kobieta w dżinsach, przytula Zosię, która jest
podobna do matki. Darek, jakby naburmuszony, patrzy na Zenona,
którego twarz pozostaje w cieniu, bo pochyla się nad smażonymi
kiełbaskami. Mężczyzna jest tylko w slipach – opalony, muskularny.
Najmłodszy śliczny Piotruś siedzi w plastikowej wanience. Widać
tylko jego mokrą główkę i bryzgi wody w powietrzu. On jeden śmieje
się na całe gardło.
Zenon S. również tym dzieciom przyniósł nieszczęście. Po śmierci
ich matki okazało się, że nie mają prawa do renty rodzinnej, bo
Iwona pracowała na czarno i nie była ubezpieczona. Ojciec dwojga
starszych dzieci, choć sam od lat żonaty z inną kobietą, a ponadto
bezrobotny, wziął Zosię i Darka do siebie. Najmłodszy, czteroletni
Piotruś jest w domu dziecka, poszukuje się dla niego rodziny
zastępczej.

Została tylko fotografia


– Porwali nas, jestem przywiązany do drzewa! – głosik w telefonie
był cienki, dziecięcy. Dyżurny policjant próbował dopytać o miejsce,
skąd pochodzi wołanie o pomoc. Głosik roztropnie podał dane… –
Zuch – pochwalił funkcjonariusz.
W komendzie zarządzono alarm. Dochodziła północ z 16 na
17 grudnia 2008 roku. Wkrótce policyjny wóz oświetlił leśną polankę
z samochodem i dwie postacie przywiązane do drzew. Był to Jacek D.
Obok dygotał na zimnie jego dziesięcioletni syn Arkadiusz – to on
wzywał pomocy.
W samochodzie z oparcia fotela zwisało bezwładne ciało kobiety
tylko w skąpej bieliźnie – żony Jacka D., Agnieszki. Na szyi miała
zadzierzgniętą linkę. Nie żyła.

***

Mąż ofiary twierdził, że zostali z synem i żoną uprowadzeni przez


dwóch gangsterów w samochodzie bmw. Nie byli zamaskowani, na
pewno ich rozpozna. Wcześniej niejaki Kabas, typ związany ze
światem przestępczym, uprzedził go, że jego mafijni kumple
zamierzają wymusić od Agnieszki D. zaległy haracz za jej salon
fryzjerski.
– Tłumaczyłem, że nie odpowiadam za interesy żony, odkąd
wyprowadziła się do rodziców.
Następnej nocy napastnicy obezwładnili rodzinę D. w pustym o tej
porze salonie i zażądali numeru PIN do karty bankomatowej. Wobec
odmowy, wywieźli ich do lasu, jego przywiązali do drzewa. Co się
stało z żoną, Jacek D. nie widział, gdyż zasłaniał się przed ciosami.
Pokazał ślady pobicia – krwawiący palec i zaczerwienie na brzuchu.
Przed odjazdem napastnicy kazali małemu Arkowi odczekać pół
godziny, a potem niech powiadamia policję.
W areszcie Jacek D. przedstawił inną wersję wydarzeń:
Wieczorem 16 grudnia zorientował się, że nie ma w domu chleba,
więc wyszedł z synem do sklepu. I wtedy zauważył wolno jadące
bmw. Nagle pojawił się Kabas. Kategorycznie zażądał haraczu za
„pilnowanie” salonu fryzjerskiego, a gdy Jacek D. odmówił, chciał
dostać adres Agnieszki D.
– Nie miałem wyjścia – twierdził Jacek D. – wsiedliśmy z synem
i Kabasem do volkswagena, a za nami sunęło bmw z gangsterami.
Gdy dojechaliśmy do domu rodziców Agnieszki, ona właśnie
wjeżdżała swoją hondą do garażu.
Przestępcy związali ich, pobili, dusili linką. Gdy oboje stracili
przytomność, zostali wepchnięci na tylne siedzenie hondy. Przy
kierownicy usiadł Kabas. W drugim samochodzie, bmw, był porwany
syn. W pewnym momencie żona odzyskała przytomność i wtedy
napastnicy zażądali wydania utargu. Podjechali pod jej zakład, kazali
Agnieszce otworzyć kasę. Ale tam było tylko 100 złotych. Wobec tego
wywieźli ich do lasu, gdzie jeden z porywaczy zmusił Jacka D. do
rozebrania się i przywiązał go do drzewa. Z samochodu dochodził
płacz Agnieszki.
Gdy po około 20 minutach napastnicy odjechali, udało mu się
zerwać pęta. Podszedł do żony i sprawdził puls – nie żyła. Wtedy
kazał synowi natychmiast powiadomić policję.
Zapytany o sytuację rodzinną Jacek D. przedstawił żonę jako
wyrodną matkę, żądną sukcesu bizneswoman, dla której liczyły się
tylko pieniądze. Był zmuszony wyprowadzić się od niej. Zabrał syna,
który panicznie bał się zostawać z matką sam na sam. Ona nadal ich
prześladowała.
Na drugim przesłuchaniu Jacek D. podał nazwiska porywaczy – to
bracia K. Szybko się okazało, że trop jest fałszywy.
Podczas kolejnych przesłuchań znów zmieniał zeznania.
Twierdził, że w lesie uzgodnił z synem wersję wydarzeń – kazał mu
powiedzieć na policji, że jechał bmw z jednym ze sprawców
porwania. Tak naprawdę, porywaczy nie było. Natomiast była tam
inna osoba, o której dotąd nie mówił. To Magda M., o 20 lat od niego
młodsza kasjerka z supermarketu, z którą od pewnego czasu się
spotyka. To ona naraiła mu Kabasa. Wspólnie wpadli na pomysł, aby
nastraszyć Agnieszkę.
– Widziałem w lesie, jak ten gangster dusił żonę. – Jacek D.
przesłuchany ponownie oświadczył, że nigdy nie porozumiewał się
z Kabasem, to postać wymyślona. Naprawdę miało być tak:
16 grudnia po południu on spotyka się z Magdą M. Szuka
pocieszenia, bo tego dnia żona złożyła w prokuraturze kłamliwe
zeznania, że syn za namową ojca dosypał jej narkotyku do napoju.
– Ona teraz złoży pozew o rozwód, obskubie mnie ze wszystkiego!
– wykrzykuje oburzony D. – Muszę mieć dowody, że mnie zdradza. –
Postanawiają zaczaić się w pobliżu salonu fryzjerskiego (razem
z małym Arkiem, który uczestniczy we wszystkich planach ojca),
podobno Agnieszka romansuje ze swym pracownikiem. Zrobią im
zdjęcie.
Pomysł spala na panewce, bo pożegnanie szefowej z owym
mężczyzną niczego nie sugeruje. Ale pilotują jej hondę do
miejscowości, gdzie kobieta mieszka z rodzicami. Gdy samochód
wjechał do garażu, D. biegnie tam, aby rozmówić się z żoną.
Dalszy ciąg dopowiedziała śledczym Magda M.
– Nie widziałam – zeznała – co się działo w garażu, słyszałam
tylko krzyk Agnieszki. Potem Jacek ją wyprowadził. Pokazał mi
krwawiący palec, w który żona go ugryzła. Zawróciliśmy do salonu.
Słyszałam uderzenia i błaganie Agnieszki, żeby przestał, wycofa
pozew. Dała mu wszystkie pieniądze, jakie były w kasie. Ten plik
banknotów i komórkę Jacek kazał mi schować do torebki. Nie puścił
jej wolno. Mówił „skończymy w lesie”. I tam dojechaliśmy. Była noc,
ciemno, mróz, ja siedziałam z małym w volkswagenie, oni
w hondzie, bałam się wyjść. Po kilku minutach D. mnie zawołał,
kazał związać chłopcu ręce szalikiem, włożył mu do dłoni komórkę,
aby zadzwonił na policję i powiedział, że zostali uprowadzeni przez
mężczyzn w bmw. Czułam, że chłopiec drży, więc go przytuliłam.
Następnie Jacek podszedł do drzewa i zaczął się przywiązywać linką
do pnia. Otrzymałam kolejne instrukcje: mam odstawić volkswagena
do miasta, zniknąć im z oczu. Domyśliłam się, że Agnieszka nie żyje.
Magda M. zaprzeczyła, aby jechał z nimi jakiś Kabas, tam nie było
żadnego innego mężczyzny poza Jackiem D.
Kilkakrotnie przesłuchiwany dziesięcioletni Arek w czasie
pierwszej obecności na policji powtórzył, jak wyuczoną lekcję,
pierwszą wersję ojca. Z tą różnicą, że gangsterzy mieli kominiarki,
a ojciec twierdził, że nie byli zamaskowani. Postanowiono
odizolować chłopca od ojca.
W czasie kolejnego przesłuchania mały się rozpłakał i wyznał, że
to tata wymyślił historię o uprowadzeniu. Tak naprawdę żadnych
panów w kominiarkach nie było. W lesie kazał mu zadzwonić na
policję i krzyczeć do słuchawki, że są porwani.

***
Podejrzany Jacek D. nadal nie przyznawał się do zabójstwa,
a śledczy szukali motywu. Czterdziestu kilku świadków przybliżyło
im obraz małżeństwa D.
Czternaście lat pożycia. Ona wyraźnie nad mężem górowała
wykształceniem, urodą, zaradnością. Jej rodzice z początku krzywili
się na takiego zięcia – gołodupca, ale aktem darowizny zapisali
młodym swoje mieszkanie. Bo córka była bardzo zakochana.
Niestety, harowała za dwoje. Otworzyła salon fryzjersko-
kosmetyczny.
Podczas, gdy ona pilnuje interesu od rana do wieczora, on ma dwie
lewe ręce. Ledwo go przyjmą do pracy, wylatuje. Kochająca żona daje
mu w prezencie sklep. Niech sam sobie będzie szefem. Ale
przedsięwzięcie kończy się klapą. I długami.
Coraz częściej w małżeństwie są ciche dni – bo on podbiera jej
pieniądze z firmowej kasy. Więc cofa mu pełnomocnictwo do konta
bankowego. Na domiar złego klientki z salonu donoszą, że mąż
prowadza się po mieście z coraz to innymi panienkami. Robi mu
w domu awanturę, co kończy się jej pobiciem. Coraz częściej w ich
mieszkaniu interweniuje policja – ona ma już niebieską kartę.
W końcu wyprowadza się do rodziców; bez syna, bo mały woli zostać
z ojcem. Wyrokiem sądu rodzinnego do czasu ostatecznego
rozwiązania małżeństwa matka może spotykać się z synem tylko na
neutralnym gruncie, w ośrodku specjalistycznym. Agnieszka chce
popełnić samobójstwo. Ratunek przypadkowej osoby przychodzi
w ostatniej chwili.
Mija kilka miesięcy. Jacek D. niespodziewanie okazuje
zrozumienie dla tęsknoty żony za dzieckiem i zgadza się na wspólną
kolację w ich dawnym mieszkaniu. Ona biegnie tam jak na
skrzydłach. Przynosi ciastka, syn mówi, że przygotował owocowy
napój. W kuchni wsypuje do jej szklanki amfetaminę. Matka łapie go
za rękę.
Agnieszka D. składa zawiadomienie o przestępstwie, ale
prokuratura umarza postępowanie, choć dziecko się wygaduje, że
narkotyk wsypało za namową tatusia.
Agnieszka D. składa u notariusza testament, w którym, opisując
swą gehennę jako żony i matki, wydziedzicza męża. Jej rodzice
odwołują darowiznę. Jacek D. musi się wyprowadzić do wynajętego
pokoju.
Agnieszka D. z tęsknoty za synem wystaje pod szkołą, aby chociaż
na niego popatrzeć.

***

Jacek D. nie przyznał się do morderstwa. Magdalenie M. został


postawiony zarzut udzielenia pomocy w popełnieniu przestępstwa.
Po dwuletnim procesie zapadły wyroki: dożywocie dla męża ofiary
i niespełna 5 lat dla jego kochanki.
Na rozprawie apelacyjnej Jacek D. oświadczył, że teraz chce
wyznać, co naprawdę stało się w lesie. Odczytał z kartki: „Tam żona
wreszcie się przyznała, że chciała nas zniszczyć, doprowadzić do
tego, że zamieszkamy w kartonie. To był dla mnie szok. Dlatego, gdy
podeszła Magda i uderzyła Agnieszkę w krtań, nie zareagowałem.
Sparaliżowała mnie bezradność. Moja dziewczyna kręciła mną, jak
chciała. Wyjazd do lasu to był jej pomysł. «Niech Agnieszka
rozbierze się w lesie do stanika i majtek, to jej dupa zmarznie» –
wymyśliła. Ale potem była przerażona tym, co się stało. «Ratuj mnie
przed mamrem!» – błagała. Uzgodniliśmy wersję z rzekomymi
porywaczami”.
– To absolutne bzdury! On mnie wrabia! – krzyczała z płaczem
podczas rozprawy Magdalena M.
Badanie ciała zamordowanej wykazało na nim ślady DNA jedynie
Jacka D. Wyrok został utrzymany w mocy.
Osieroconym chłopcem opiekują się dziadkowe. Arek jest pod
stałą opieką psychologa. Terapia zaczyna skutkować; ostatnio
postawił na swym biurku zdjęcie matki.

Milcz, bo trafisz do dziury


Wychodząc rano do pracy, nie zamknął komputera. Zapomniał.
Alicja N., nauczycielka geografii, nie spieszyła się do szkoły, bo
miała „okienko” w rozkładzie lekcji. Zerknęła więc do laptopa męża.
To, co przeczytała, odebrało jej chęć do życia. Adam ją zdradza!
Pięć lat po ślubie! Spotyka się z jakąś Anną, umawiają się za
pośrednictwem komunikatora Gadu-Gadu. Planują wyjazd za
granicę (na stałe?!), gdy tylko on – jak to określił – „rozwiąże swoje
problemy”. Rozmowy są naszpikowane intymnymi wyznaniami –
kobieta dowiaduje się, że o ile seks z tą Anną „jest super”, to
współżycie z żoną budzi u Adama odrazę.
Trzydziestoletnia Alicja z płaczem zawozi laptop do matki,
Bronisławy C., naczelniczki urzędu miejskiego na Górnym Śląsku.
Kierownikiem jednego z wydziałów jest jej zięć Adam. Udaje się
rozszyfrować rozmówczynię z Gadu-Gadu – to stażystka
z sekretariatu Bronisławy C.
W domu państwa N. (mieszkają w Chorzowie) wybucha piekielna
awantura. Alicja pakuje walizki i wyprowadza się do rodziców
w sąsiednim mieście. Przez dwa tygodnie trwa cisza, zawieszenie
broni; może młodzi się pogodzą? Zwłaszcza że Adam wypiera się
intymnej zażyłości z Anną. Tłumaczy, że tak tylko plótł z koleżanką
z pracy.
Ale Alicja jest nieukojona w bólu. Pana N. czeka męska rozmowa
z teściem. Zenon C., właściciel kancelarii prawniczej, składa zięciowi
wizytę na chorzowskim osiedlu w mieszkaniu, które córka
odziedziczyła po babci.
Poruszony krzywdą jedynaczki, mecenas od progu wytyka
Adamowi, że wszystko, do czego zięć doszedł, zawdzięcza łaskawości
rodziców żony. Jako człowiek z nizin społecznych, bez studiów
i ambicji pięcia się górę, do końca życia zarabiałby grosze, gdyby nie
protekcja teściowej. Załatwiła mu posadę kierownika strategicznego
wydziału, więc co miesiąc może odbierać solidną pensję za
nicnierobienie.
Ożenek z Alicją przyniósł mu też dwa samochody i klucze do
luksusowego mieszkania. Dzięki nowej rodzinie posiadającej willę
w Zakopanem, mógł zimą szpanować pod Tatrami. Miał przez
teściów finansowane wszystkie letnie wakacje za granicą – między
innymi w Ekwadorze, Egipcie, Turcji.
– Chciałem, żebyś kiedyś przejął moją kancelarię, załatwiłem ci
studia prawnicze – krzyczy do zięcia Zenon C. – a ty, czym się
odpłaciłeś? Łajdactwem. Gnojek, nigdy nie potrafiłeś zachować się
jak mężczyzna, nawet wtedy, gdy twoja żona potrzebowała
szczególnego wsparcia.
Dalsze wyzwiska więzną mecenasowi w gardle. To „szczególne
wsparcie” dotyczyło starań córki o dziecko. Gdy po latach okazało
się, że pozostała tylko metoda in vitro, Alicja trzykrotnie poddawała
się temu zabiegowi. Niestety, bez oczekiwanego efektu. Przechodziła
stany depresyjne. Jej ojciec bardzo to przeżywał.
– Nie zdradziłem Alicji, ale dosyć tego tłumaczenia. Jestem już
spakowany, wyprowadzam się – oznajmił Adam N. teściowi, który
opuścił mieszkanie z poczuciem klęski. Pozostaje mu tylko
przygotowanie córce pozwu o rozwód. Z winy męża.

***

Alicji trudno się pogodzić z życiową przegraną. Upokorzoną,


dotkniętą do żywego sarkastycznymi uwagami męża do kochanki na
temat tego, co się działo w małżeńskiej sypialni, pociesza myśl
o zemście. Nie wystarcza jej, że Anna wyleciała z pracy, co mama
Alicji załatwiła jednym podpisem.
Zdradzona żona nęka rywalkę (o której mówi nie inaczej jak „ta
zdzira”), psując jej reputację w nowym miejscu pracy. A kiedy
dowiaduje się, że zamieszkała ona z Adamem, wysyła pod ten adres
wiechcie zwiędłych kwiatów.
Tymczasem w sądzie zbliża się termin rozprawy rozwodowej.
Upłynęło półtora roku od dnia, kiedy Alicja wyprowadziła się do
rodziców. Emocje między małżonkami opadły na tyle, że bez krzyku
co miesiąc przekazują sobie książeczkę opłat czynszowych za wciąż
wspólne mieszkanie. Czeka ich podział majątku.
W sądzie Alicja przeżywa kolejny szok, gdy pozwany, kłamiąc
w żywe oczy, twierdzi, że nic go nie łączy z Anną. A kochanka to
potwierdza. Alicja krzyczy ze swego miejsca, że to
krzywoprzysięstwo.
Informacje powódki okazują się prawdziwe. Sąd dysponuje
dowodami zdrady męża. Pod koniec 2007 roku orzeka rozwód
z wyłącznej winy Adama N. Z powodu złej kondycji psychicznej żony
musi jej płacić alimenty – 300 złotych miesięcznie.
Mija kilka miesięcy. Alicja jest już w lepszej formie, ale nadal
mieszka u rodziców. Zapisała się na kurs ABC prowadzenia własnego
biznesu, poznała nowych ludzi. Cała rodzina myśli o przeniesieniu
się do Zakopanego.
Nie jest natomiast dobrze w związku Anny z Adamem. Wprawdzie
zachował stanowisko (teściowa okazała wspaniałomyślność), ale nie
czuje się na nim pewnie. Wymagane jest wyższe wykształcenie, a on,
odkąd bat teścia nie wisi mu nad głową, nie kontynuuje studiów.
W romantycznym związku z miłości, która miała pokonać wszystkie
przeszkody, coraz częściej dochodzi do sprzeczki, bo młodziutka
Anna zdobyła się na odwagę, aby zapytać konkubenta, co dalej.
Odpowiedź, którą usłyszała, zabrzmiała zagadkowo: „To się okaże
w środę”. Anna zakreśliła w kalendarzu datę: 21 listopada. Jest
przekonana, że w tym dniu dostanie pierścionek.
Ale gdy nadszedł ten termin, Adam nawet nie wspomniał
o zaręczynach. Zapytał ją, gdzie można kupić eter, chciałby
wyczyścić laptop.

***

Anna nie wie, że Adam dostaje czasem esemesy od byłej żony. Nie
ma już w nich dawnej agresji; przeciwnie, wyczuwalna jest nuta
kokieterii. Pretekstem do takich kontaktów jest owa książeczka
czynszów, którą sobie przekazują, zostawiając w pustym dawnym
mieszkaniu na dowód, że w terminie wnieśli opłaty.
Dziewiętnastego listopada rano Alicja wysyła do byłego męża
esemesa: Witaj przystojniaku mam nadzieję, że mój dzień będzie
fantastyczny, a twój? Adam proponuje spotkanie w ich danym
mieszkaniu w Chorzowie o godzinie dwunastej. Biuro opuszcza przez
furtkę, gdzie nie ma ani kamery, ani wartownika czy księgi wyjść.
Tego dnia Alicja zgłosiła w sądzie wniosek o podział majątku.
Powiedziała rodzicom, że miała trudną rozmowę z Adamem, bo
chciał 180 tysięcy złotych i połowę wartości wyposażenia willi
w Zakopanem. Ona oceniała jego udział we wspólnym majątku na
7225,65 złotych jako połowę wkładu za nabycie praw
własnościowych do spółdzielczego mieszkania po babci.
– I tego będziemy się trzymać w sądzie – zdecydował jej ojciec.
Od 21 do 23 listopada Adam N. miał urlop, który należał mu się za
nadgodziny. Sam taki termin zaproponował. Ku niezadowoleniu
Anny, która też planowała wolne dni i chciała je zgrać z urlopem
konkubenta. Obiecywał, że się dostosuje, ale tego nie zrobił.
Dwudziestego pierwszego listopada Anna była zajęta obowiązkami
służbowymi od rana do godziny dwudziestej. Umówiła się
z Adamem, że przyjedzie po nią samochodem – wieczorem
zamierzali oglądać mecz z jej ojcem. Ale tuż przed godziną 20.00
konkubent zadzwonił, że ma awarię silnika, niech weźmie taksówkę.
Tego dnia Adam N. przekazał za pomocą komunikatora Gadu-
Gadu nieustalonej osobie, że mają dużo czasu, bo ona jest w pracy i do
ojca przyjedzie koło 22.00.
Z analizy bilingów Adama i Alicji, a następnie zeznań świadków
wynika, że 21 listopada o godzinie 10.14 telefonował do byłej żony.
Ona była w siedzibie kursów ABC, potem pojechała do Chorzowa do
mieszkania dziadka (miała tam zawieźć bojler). O 15.00 wróciła do
domu na obiad. Wyszła półtorej godziny później. Rodzicom
powiedziała, że ma spotkanie ze znajomymi w pubie. Matkę trochę
zdziwiło, że jej elegancka, bardzo dbająca o swój wygląd córka nie
umalowała się, założyła zwykły różowy pulower oraz dżinsy. Nie
wzięła samochodu – tłumaczyła, że znajomi czekają w pubie
z winem. Matka przestrzegała, aby się nie zasiedziała, bo nie jest
spakowana, a wieczorem następnego dnia wylatuje do Australii.
Alicja N. zamówiła taksówkę prosto do jej dawnego mieszkania
w Chorzowie. Pod blok podjechała o 16.59. Kierowca był ostatnią
osobą, która ją widziała. Telefon kobiety „nie współpracował”
z łączami od godziny 16.30. Jak wynika z bilingów, Adam N. już był
w okolicy tego mieszkania. Samochód zaparkował w pewnym
oddaleniu od bloku.
Alicja nie wróciła do domu na noc. Następnego dnia ojciec
kilkakrotnie telefonował do niej z kancelarii. Bez skutku.
Bronisława C. po powrocie z pracy do domu zobaczyła na regale
zeszyt córki potrzebny do egzaminu kończącego kurs ABC. To ją
zastanowiło, przecież 22 listopada miała zdawać, nie wzięła notatek?
Zadzwoniła do kolegi córki – okazało się, że w ich gronie nie było
żadnej imprezy poprzedniego dnia. Kiedy poszukiwania na policji
i w szpitalach nie dały żadnego rezultatu, Zenon C. postanowił
obejść lokale gastronomiczne w mieście ze zdjęciem córki. Może
ktoś z obsługi ją widział.
Niestety, nie.
A może jest w dawnym mieszkaniu w Chorzowie? Zachorowała,
straciła przytomność? Dla zdenerwowanych rodziców to był kolejny
trop.
Wokół bloku stały rusztowania. Uczynny sąsiad wszedł po nich,
zajrzał przez szyby. Nikogo w mieszkaniu nie było. Żona sąsiada
z własnej inicjatywy zatelefonowała do Adama N., może on coś wie.
Był zaskoczony. Alicji nie widział od trzech dni.
To samo powiedział byłemu teściowi. Potem przez kilka dni
pomagał w rozwieszaniu zdjęć Alicji na mieście. Nic to nie dało –
młoda kobieta jakby zapadła się pod ziemię.

***

O zaginięciu córki mecenas zawiadomił policję. Wynajął też


detektywów, szukał pomocy u słynnego jasnowidza. Wszyscy chcieli,
aby scharakteryzował zaginioną. Przedstawił Alicję jako osobę
ostrożną, mało odporną na krytykę, bez życiowego sprytu. Nadal
przeżywającą zdradę męża i rozwód. Ale bez tendencji
samobójczych.
Adam często dzwonił do byłego teścia, pocieszał w nieszczęściu,
ofiarowywał pomoc. Pytał też, czy nie pojawiły się żądania okupu.
Sugerował, że może Alicja gdzieś wyjechała albo ktoś dał jej pigułkę
gwałtu i uprowadził.
Im więcej czasu upływało od zniknięcia kobiety, a jej
poszukiwania przez policję nabierały tempa, były mąż stawał się
coraz bardziej nerwowy. Gdy się kąpał, Anna dostrzegła na jego
plecach zadrapanie. Niewinne pytanie: „Kto ci to zrobił?”,
zakończyło się atakiem furii.
Dwudziestego czwartego listopada, po odebraniu wezwania na
przesłuchanie, zapytał Annę przed wyjściem:
– Co by było, gdyby się okazało, że to ja jestem mordercą?
Nie zdążyła zareagować, gdy wyznał, że naprawdę zabił Alicję. Ale
nie wie, czy się przyznać.
Zszokowana Anna zabrała psa i wyszła na spacer. Obawiała się
poznania szczegółów.
Spacerując po bezludnych nieużytkach, miała w głowie tylko jedną
myśl: Czy to możliwe, że on zrobił coś takiego? Przypomniała sobie,
że gdy kiedyś, podczas intymnej sytuacji, pytała Adama
o poprzednie dziewczyny, wspomniał o jakiejś Ilonie, która po roku
ich znajomości zaginęła i dotąd jej nie znaleziono. „Nie jestem
dobrym człowiekiem” – wyznał jej. Zapytała pół żartem, pół serio,
czy jest złodziejem, mordercą, a może gwałcicielem? Odpowiedział,
że nie gwałcicielem i nie złodziejem. Wtedy nie wzięła tych słów na
poważnie. Po zniknięciu Alicji wróciła do tematu, ale zbył ją
śmiechem. A co do losów Ilony – twierdził, że zginęła w wypadku.
Dwudziestego czwartego listopada Anna, krążąc po łąkach,
rozmawiała sama ze sobą: „A jeśli Adam zamordował Alicję, to jaki
miałby motyw?”.
Znajdowała tylko jedno wyjaśnienie: zemścił się na córce za jej
rodziców. Kiedyś się jej zwierzył, że na każdym kroku wymawiali mu,
iż wszedł do ich rodziny jako „gołodupiec”. Z jednej strony hojnie
dawali młodym pieniądze, fundowali kosztowne rozrywki, z drugiej
traktowali go pogardliwie, dając do zrozumienia, że ukochana
jedynaczka popełniła mezalians.
Annę sparaliżował strach. Przede wszystkim bała się o życie swojej
matki. Bowiem o ile z ojcem Adam znalazł wspólny język (byli
kibicami tej samej drużyny piłki nożnej), to w kontaktach z przyszłą
teściową zawsze robiło się nerwowo.
Czy powinna o wyznaniu kochanka donieść policji?
Dwudziestoletnia Anna uzależniła decyzję od trzykrotnego rzutu
monetą. Za każdym razem wychodziło, że ma siedzieć cicho.

***

Gdy kilka dni później śledczy przesłuchiwali Adama N., nie tylko
nie powtórzył wstrząsającego wyznania, które usłyszała Anna, ale
przekonywał funkcjonariuszy, że nie ma nic wspólnego
z zaginięciem byłej żony 21 listopada. Na dowód pokazał w swojej
komórce esemesa, którego wysłał do niej następnego dnia o godzinie
14.30: Daj znać, jak robimy z umową o alimenty dla ciebie, żebym nie
miał znów komornika. Nie odpowiedziała.
Co robił później? Czas między 16.00 a 18.30 – twierdził – zajęło
mu dojechanie do specjalistycznej przychodni w Zabrzu, w której
leczył się z bezpłodności i oddanie nasienia do badania. Na pytanie,
czy był na ten dzień umówiony, przyznał, że nie.
Śledczy sprawdzili – rzeczywiście, pacjent o takim nazwisku
zarejestrował się w laboratorium. Ale z bilingów wynikało, że o tej
porze Adam N. znajdował się w pobliżu bankomatów
w Świętochłowicach i Chorzowie. Potem wrócił do lokalu, który
wynajmował z Anną. Zdaniem śledczych mężczyzną w zabrzańskiej
przychodni mógł być ktoś podstawiony.
Następnego dnia Adam N. szukał pilnie kontaktu z koleżanką
Anny, prawniczką, ale ona nie chciała wiedzieć, jaki ma problem.
Wymigała się brakiem czasu.
Po przesłuchaniu N. wrócił do domu bez stygmatu podejrzanego.
Ale następnego dnia wynajęci przez Zenona C. detektywi znaleźli
w jego wynajmowanym mieszkaniu potwierdzenie bankomatowe
wypłaty tysiąca złotych z karty Alicji. Natychmiast ściągnięto
policję. Na widok funkcjonariusza Adam N. połknął dokument.
Wtedy usłyszał, że jest zatrzymany. Gdy go obezwładniono,
wykrzyczał:
– Choćbyście mnie przypalali, nic nie powiem.
Ale powiedział, gdy sobie wykalkulował, że za współpracę
z prokuraturą może otrzymać niższy wymiar kary. Jednak na ten
sukces śledczy musieli jeszcze popracować.
Na razie jedynym przestępstwem podejrzanego było podjęcie
pieniędzy z konta byłej żony. Bez kluczenia przyznał się do kradzieży
jej karty bankomatowej podczas któregoś ze spotkań. Sugerował
przesłuchującym, że Alicja dawno już mu przebaczyła i chętnie, choć
w tajemnicy przed rodzicami, godziła się na dyskretne kontakty
damsko-męskie w ich dawnym mieszkaniu. Właśnie w takiej sytuacji
wyjął z jej torebki kartę, której użył następnego dnia po zaginięciu
kobiety.

***

Po opuszczeniu aresztu Adam powiedział Annie, że lepiej będzie


dla niej, jeśli nie pozna szczegółów zamordowania Alicji. Ale
obarczona tą straszliwą tajemnicą dziewczyna nie potrafiła
o wszystkim zapomnieć. Co jakiś czas ten temat pojawiał się w ich
rozmowach. W końcu dowiedziała się, że Adam wywiózł ciało ofiary,
ale nie powiedział jej dokąd. Anna uznała, że może to mieć związek
z dużą walizą, która zniknęła z ich mieszkania, oraz matą
w bagażniku samochodu konkubenta.
Adam twierdził, że matę porzucił koło schroniska dla psów, bo
serce mu się ściskało na myśl, że zwierzęta marzną. Ale potem
wrócił po nią, gdyż była prezentem od matki Anny i ofiarodawczyni
mogłaby mieć pretensje. Jednak kilka godzin później zmienił zdanie
– uznał, że mata cuchnie. Zabrał Annę do samochodu i na drugim
końcu osiedla kazał jej wyrzucić pakunek do śmietnika. Pouczył, że
gdyby na policji pytali o tę matę, ma mówić, że pozbyli się jej
z powodu zabrudzenia śledziami, które wieźli od teściowej.
A co do walizki – nigdy takiej nie mieli.
W styczniu 2008 roku Adam N. znów został wezwany na
przesłuchanie i do domu już nie wrócił.
Pokazano mu bilingowe wydruki jego rozmów telefonicznych.
Wynikało z nich, że 21 listopada 2007 roku i w czasie kolejnych dni
był w innych miejscach, niż wskazywał w swoich dotychczasowych
zeznaniach. Wtedy zaczął odwoływać to, co mówił wcześniej.
Przede wszystkim stwierdził, że 21 listopada był w ich dawnym
mieszkaniu w Chorzowie. Chciał odebrać od Alicji książeczkę
mieszkaniową, aby zapłacić czynsz. Ale jego była żona nie przyszła.
– Pomyślałem, że robi mnie w wała, a ona zniknęła.
Tak, wziął z konta Alicji tysiąc złotych. Miał jej kartę i znał PIN. To
dlatego zjadł wydruk z bankomatu. Anna, zeznając na komendzie, że
zniszczył dokument, ponieważ były to pieniądze od mafii, kłamała
na jego polecenie.
W trakcie przesłuchania zapytano go o Ilonę, narzeczoną sprzed
kilku lat, która niespodziewanie zniknęła. Nigdy jej nie odnaleziono,
a śledztwo w tej sprawie zostało umorzone. Adam N. nie wiedział, co
się z nią stało.
Odprowadzono go do celi. Tam miał za towarzysza niejakiego
Wojciecha K., który lada dzień wychodził na wolność. Któregoś
dnia N. poprosił go o przysługę – gdy już będzie po tamtej stronie,
żeby poszedł do piwnicy jego bloku i wyciągnął ze schowka pod rurą
foliowy worek z pieniędzmi. Była tam reszta z pięciu tysięcy złotych,
które wyjął z konta byłej żony. Wojciech K. miał wziąć sobie
prowizję, a pozostałą kwotę oddać Annie w nagrodę za to, że nie
wydała konkubenta.
Adam N. zwierzył się więźniowi z celi, że „gdyby tę dziewczynę
mocno przycisnąć, mogłaby mu zaszkodzić”. Ma szczęście, że milczy.
W przeciwnym razie „kolejna trafiłaby do dziury”.
Wojciech K. o wszystkim doniósł prokuratorowi. Ujawnił też, że
jego towarzysz niedoli starannie przygotowywał się do
przesłuchania, wkuwając na pamięć najkorzystniejszą jego zdaniem
wersję wydarzeń.

***

Dwudziestego dziewiątego stycznia 2008 roku nieznany


mężczyzna przekazał koleżance Anny kopertę dla niej, mówiąc, że
adresatka będzie wiedziała, o co chodzi. W środku znajdowała się
kartka: Jeżeli nie chcesz podzielić losu Alicji, to w sprawie Adama
morda w kubeł. Zrobisz inaczej, nie licz na to, że cię nie znajdziemy.
Życzliwy.
Dziewczyna zanalizowała charakter pisma – nie wyszło spod ręki
Adama. Ale strach nie minął. Przecież list mógł powstać na jego
zlecenie. Przestała sypiać, była u kresu wytrzymałości nerwowej.
Najbardziej bała się o bezpieczeństwo rodziców.
W takim napięciu trwała ponad dwa miesiące. Potem poszła do
prokuratury i zmieniła poprzednie zeznania. Tłumaczyła, że tak
długo milczała, bo miała nadzieję, że policja sama odnajdzie tropy,
które doprowadzą do mordercy i wtedy nie będzie na nią, że wsypała
Adama. Kochała swego konkubenta, ale w miarę poznawania go,
ogarniało ją coraz większe przerażenie, że z kimś takim się związała.
Gdy z braku dowodów wypuszczono go po pierwszym aresztowaniu
dał jej do zrozumienia, że w razie niepowodzenia, pociągnie ją za
sobą. Napawał się strachem w jej oczach, wyznając, jak trudno zabić
człowieka.
Po złożeniu wyjaśnień Anna pojechała do ojca Adama.
– Twój syn mi się przyznał, że zabił nie tylko Alicję, ale i Ilonę –
poinformowała niedoszłego teścia. Już nie ukrywała, że życzy
kochankowi, aby jak najdłużej pozostał za kratami. Bo dopóki będzie
pod kluczem, ona i jej rodzina mogą czuć się bezpieczni.
W takim nastroju przeżyła kolejny rok. W tym czasie osadzony
w areszcie, który nadal nie przyznawał się do popełnienia
morderstwa, usiłował przygotować sobie alibi. Za pośrednictwem
brata pewnego skazanego, który przyszedł na widzenie, chciał
przemycić poza więzienne mury wulgarną korespondencję od
anonimowego nadawcy do Zenona C., z której by wynikało, że Alicja
została uprowadzona.
Listy miały być wysyłane w kolejnych, wyznaczonych terminach.
Pierwszy z wyjaśnieniem, że powodem zaginięcia córki jest pycha
jej rodzicieli, a dzieci muszą płacić za błędy rodziców.
Drugi, który miał nadejść dwa tygodnie później, z żądaniem okupu
– 400 tysięcy euro. Pieniądze należało zostawić w wyznaczonym
miejscu w ciągu 30 dni.
Treścią trzeciego listu było ostrzeżenie, że czas minął i adresat
wkrótce dostanie jeszcze jedną szansę z instrukcją, gdzie ma złożyć
okup. Jeśli ją zaprzepaści, Alicja umrze w samotności i zapomnieniu.
Korespondencja została przechwycona przez służbę więzienną.
Adam N. usiłował też odsunąć podejrzenia śledczych, zgadzając
się na badanie wariografem. Podczas rejestrowania jego reakcji
zadawał pytania, głośno demonstrował swoje niezadowolenie –
wszystko po to, aby obraz jego organicznych zachowań został
zakłócony. I rzeczywiście, udało mu się, wynik badania musiano
odrzucić.
Opinia klinicznych psychologów na temat N. była już ostatnim
etapem śledztwa przed sformułowaniem aktu oskarżenia.
Jest poczytalny – stwierdzili biegli. – Ale ma zaburzoną osobowość
charakteryzującą się niskim stopniem empatii i narcystyczną
niedojrzałością z silnymi tendencjami do nieprawdziwej interpretacji
zdarzeń. Uważa, że jest lepszy od innych i oczekuje, że inni to
dostrzegą.

***

Choć ciała ofiary nie znaleziono, pod koniec 2010 roku akt
oskarżenia był gotowy. Adam N., który nie przedstawił żadnego
alibi, miał odpowiadać za zabójstwo Alicji, kradzież pieniędzy za
pomocą bankomatowej karty ofiary oraz zeznanie nieprawdy
o relacjach łączących go z Anną. Oskarżony przyznał się tylko do
podjęcia pieniędzy z bankomatu. Potem odmówił składania
wyjaśnień.
Zapowiadał się zatem proces poszlakowy. Sąd musiał sprawdzać
poszczególne ogniwa poszlak – czy są wiarygodne i czy pasują do
siebie.
Przede wszystkim przefiltrowano wyjaśnienia oskarżonego
składane w ciągu długiego śledztwa. Sąd uznał, że N. kłamał,
odpowiadając na pytanie, co robił 21 listopada. Wcześniej twierdził,
że nie był tego dnia w dawnym mieszkaniu. Potem, że skłamał
z obawy, iż skieruje na siebie niesłuszne podejrzenia. A przecież
w momencie składania pierwszych wyjaśnień nie mógł wiedzieć,
że jego obecność owego tragicznego dla Alicji N. dnia w dawnym
mieszkaniu może mieć związek z jej zabójstwem. Prowadzący
dochodzenie nie powiedzieli mu, że mają dowody (bilingi, zeznanie
taksówkarza), iż 21 listopada Alicja była w okolicy mieszkania
w Chorzowie.
Gdy N. się zorientował, jaką wiedzą dysponują śledczy, odwołał
poprzednie wyjaśnienia – przyznał, że był w mieszkaniu po
książeczkę mieszkaniową, gdyż nadeszła jego kolej na wniesienie
opłat.
To też nieprawda – w listopadzie, zgodnie z wcześniejszą umową,
za czynsz płaciła Alicja, która sumiennie wywiązywała się z tego
obowiązku.
Co do wydruku wypłaty z bankomatu, który zjadł na widok
policjantów, tłumaczył, że karteczka świadczyła o jego powiązaniu
ze światem przestępczym. Nie potrafił jednak podać konkretów. Dla
śledczych miał to być trop kierujący dochodzenie na ślepy tor.
Kolejne zachowania Adama, już z aresztanckiej celi, też zmierzały
do zmylenia prokuratury.
Taki cel miało namawianie wychodzącego na wolność więźnia,
żeby wypłacił sobie pieniądze z karty bankomatowej Alicji (karta
była schowana w piwnicy domu w Chorzowie), to by wskazywało, że
właścicielka konta nadal podejmuje swoje pieniądze. Manewr się nie
udał, gdyż wychodzący na wolność Wojciech K. współpracował
z prokuraturą.
Również listy, które wysłał za pośrednictwem K. do byłych
teściów, miały wywołać przekonanie, że pokrzywdzona żyje, ale jest
w rękach porywaczy żądających okupu.
Natomiast to, czy Adam N. był 22 listopada w przychodni
w Zabrzu (jak twierdził), czy też materiał do badania laboratoryjnego
zaniosła podstawiona osoba, nie miało zdaniem sądu znaczenia.
Istotne było, że o tej porze pobierał pieniądze z bankomatu. Biegli
obliczyli, że jeśli nie było na ulicach korków, mógł w wyznaczonym
czasie dojechać spod bankomatu do lecznicy.
Na sali sądowej padło też pytanie, co mogło być powodem, że
Adam N. zaplanował zamordowanie byłej żony. Nie udało się ustalić
wiarygodnej przyczyny. Nienawiść oskarżonego do teściów? A jeśli
tak, to co wywoływało tak intensywne uczucie? Przecież
zainwestowali w wybranka córki sporo pieniędzy. Czuł, że nim
gardzą, nie szanują? Jeśli rzeczywiście tak było, mógł przecież
odrzucić ich finansową pomoc.
A może po prostu chodziło o pieniądze? Rozwód z Alicją oznaczał
konieczność pożegnania się z takimi luksusami jak urlop
w egzotycznych krajach, czy choćby pobyt zimą w Zakopanem. Teść
prawnik zadbał, aby niewierny zięć odczuł w zawartości portfela
konsekwencje zdrady żony.
Sąd ogłosił wyrok: 15 lat więzienia.
Obrona wystąpiła z apelacją. Po pierwsze – argumentował
adwokat – obciążające zeznania konkubiny Adama N. są jej
wymysłem. Gdyby naprawdę się go bała, nie planowałaby z nim
dziecka. Przecież dla niej leczył się z bezpłodności.
Po drugie, trudno uwierzyć w wersję, że N. schował ciało Alicji do
walizki, nawet jeśli była to bardzo duża walizka. Kobieta miała
170 centymetrów wzrostu, ważyła 57 kilogramów.
Dostrzeżone przez Annę następnego dnia po zniknięciu Alicji
zadrapanie na plecach kochanka nie jest dowodem, że zrobiła to,
broniąc się, jego ofiara. Adam N. twierdził, że to ślad po pazurze
kota.
Po trzecie, sąd pominął zeznania świadka, który 30 listopada
2007 roku zobaczył w dyskotece w Radzionkowie kobietę łudząco
podobną do Alicji N. (Jej zdjęcia były rozlepione na słupach
ogłoszeniowych).
Mecenas zarzucił sędziom, że niedające się usunąć wątpliwości
interpretowali na niekorzyść Adama N., a przecież wobec tylu
niewiadomych, żadnego z hipotetycznych wydarzeń 21 listopada
2007 roku nie da się wykluczyć.
Również prokurator zaskarżył wyrok. Domagał się dożywocia.
Sąd Apelacyjny w Katowicach zmienił karę i skazał Adama N. na
25 lat więzienia.
Kasacja adwokata skazanego złożona w Sądzie Najwyższym
została oddalona.

Żony nie dam nikomu


– Gdy tata chwycił mamę za gardło, ja zaczęłam piszczeć –
opowiadała dziesięcioletnia Ala policjantowi, który znalazł ją za
szafą w pokoju dziecięcym. – Mama wyrwała się tacie i uciekła do
łazienki. Ale nie zdążyła przekręcić zamka. On wpadł tam z nożem.
Chciałam ją osłonić, to dostałam w głowę butem i upadłam. Gdy się
podniosłam z podłogi, mama leżała w kałuży krwi. Tata wypchnął
mnie do drugiego pokoju. Bardzo się bałam; dopiero, gdy wyszedł
z domu i zamknął nas na klucz, uchyliłam drzwi i prosiłam mamę,
aby dała jakiś znak, że żyje. Myślę, że słyszała, co mówię, bo
przechyliła głowę i jakby mrugnęła do mnie. Potem położyłam się na
łóżku tak, aby widzieć mamę na podłodze korytarza i płakałam,
prosząc, aby się do mnie odezwała. Ale w mieszkaniu była zupełna
cisza. Zrobiło się ciemno, ktoś otwierał drzwi. Schowałam się za
szafę…
Sekcja zwłok czterdziestoletniej Iwony T. wykazała, że zmarła
z wykrwawienia po zadaniu jej 15 ciosów zakrzywionym nożem –
takim, jakiego używają rybacy. Jej mąż Dobiesław T. uderzał
ostrzem przede wszystkim w szyję i okolice serca kobiety. Potem
pozostawił konającą na podłodze korytarza i wyszedł z mieszkania,
zamykając drzwi wejściowe na klucz. Dziesięcioletniej córce, która
płakała w pokoju, nie pozwolił dotykać telefonu.
Prosto z miejsca zbrodni Dobiesław T. pojechał do kolegi,
prowadzącego skup złomu. Przyznał mu się do zabójstwa. Płakał,
rozpaczał, chciał sobie odebrać życie, skacząc do włazu, ale w końcu
zrezygnował. Kolega odciągnął desperata w bezpieczne miejsce
i przekonał, że trzeba iść na policję.

***

Byli małżeństwem 14 lat. Po ślubie zamieszkali z maleńkim


dzieckiem w wynajętej kawalerce; o kupnie własnego mieszkania
przy ich zarobkach nawet nie mogli marzyć. Iwona po ogólniaku
znalazła w Mielcu robotę ekspedientki, Dobiesław ze świadectwem
ukończenia trzyletniej szkoły zawodowej zatrudnił się w firmie
przyjaciela. Szybko wyszło na jaw, że jest nieodpowiedzialny.
Narobił na konto firmy długów, których nie chciał spłacać.
Z właścicielem rozstali się w gniewie. W małym Mielcu wieści o tym,
jak T. wykołował serdecznego kolegę, rozeszły się błyskawicznie,
u ewentualnych pracodawców był spalony. Gdy Iwona zrozumiała, że
w rodzinnym mieście nie mają czego szukać, namówiła męża, aby
przenieśli się do Poznania, tam mogli liczyć na pomoc jej
znajomych.
W nowym miejscu zamieszkania powtórzyła się historia z Mielca.
Dobiesław T., który po protekcji został akwizytorem, migał się od
roboty, oszukiwał pracodawcę i szybko został dyscyplinarnie
zwolniony. Z jednej lichej pensji nie starczało na życie – wrócili do
Mielca. Dziadek Dobiesława ulitował się nad bezdomną rodziną
i zaoferował im izbę w swoim domu. Zyskali dach nad głową, gorzej
było z pracą. Ona zatrudniła się na trzy miesiące w biurze marketu,
a gdy nie przedłużono umowy, została opiekunką do dzieci.
Prowadziła też w hali targowej w Mielcu komis z używaną odzieżą.
Nie było to satysfakcjonujące zajęcie dla ambitnej trzydziestolatki,
dlatego Iwona T., choć miała już dwoje dzieci, postanowiła zdobyć
dyplom magistra pedagogiki.
Dobiesław początkowo pomagał żonie w prowadzeniu sklepu, ale
szybko się zniechęcił. Uznał, że dla niego roboty w Mielcu nie ma,
szkoda więc czasu na bezowocne poszukiwania. Kiedy żona rano
wychodziła do pracy, jeszcze spał. Gdy wracała, męża nie było,
rozrywał się w salonie gier. Wracał w środku nocy podpity, szukał
zaczepki. Przypominał jej, że jest kimś, bo chrześniakiem znanego
w Mielcu działacza sportowego. Obudzone awanturowaniem się ojca
córki słyszały, że matka jest szmatą, k… Kłócili się głównie
o pieniądze, bo Iwona nie chciała dawać mężowi kieszonkowego.
Sytuacja się zaogniła, gdy o zajmowany pokój upomniał się brat
Dobiesława – do awanturujących się braci trzeba było wzywać
policję. Iwona zdecydowała, że weźmie kredyt i kupi mieszkanie.
Dopięła swego. W 2010 roku rodzina T. wprowadziła się do bloku.
Kobieta nie zameldowała męża pod nowym adresem – małżeństwo
istniało już tylko formalnie. Mężczyzna nawet nie udawał, że szuka
pracy, nic też nie robił w domu. Zły, że mieszkanie nie jest również
jego, demonstracyjnie brudził odchodami łazienkę, w pokojach pluł
na dywany. Choć od dawna ze sobą nie współżyli, urządzał żonie
sceny zazdrości. Był głuchy na jej tłumaczenia, że zajęta zarobkową
pracą i studiami nie ma czasu na żadne życie towarzyskie.
Dziewiętnastego października 2012 roku o godzinie 13.00 Iwona T.
wyszła ze żłobka (w którym była kierowniczką) do domu, aby
spakować się na zakładową wycieczkę do Kazimierza. Zarówno mąż,
jak i córki byli uprzedzeni, że chce wyjechać dzień wcześniej niż
grupa pracowników. Tłumaczyła im, że potrzebuje samotnego
odpoczynku. W domu wszystko było zorganizowane: starsza córka
zostawała z ojcem, młodsza miała się przenieść do babci. W lodówce
czekały porcje obiadowe na trzy dni.
Gdy Iwona T. weszła do mieszkania, Dobiesław wybiegł z pokoju
z krzykiem, co znaczą tabletki antykoncepcyjne, które znalazł w jej
szufladzie. I dla kogo kupiła męską koszulę, właśnie w koszu znalazł
paragon. Też się zdenerwowała, dlaczego szpera w jej rzeczach. Nie
widziała potrzeby tłumaczenia się z tego, z kim sypia, wszak od
dawna nie spotykali się z mężem w sypialni. Taka harda odpowiedź
jeszcze bardziej go zirytowała. Pobiegł do kuchni po nóż…

***

Dziesięcioletnia Ala, przesłuchiwana po śmierci matki


w obecności psychologa, szczerze opowiedziała, jak było między
rodzicami:
– Tata spał w sypialni, a mama z nami w pokoju. Tato mamę
prześladował, bo chciał dokładnie wiedzieć, co robi, gdy jest poza
domem. Słyszałam, jak krzyczał: „Powiedz, z kim się dupczysz!”.
A mama, że co go to obchodzi. Tata podlizywał się mojej siostrze,
dawał jej pieniądze, żeby mu donosiła, z kim mama rozmawia przez
telefon. Gdy wypił, wyzywał mamę: ty czarna szmato, bo lubiła się
ubierać na czarno. Słyszałam, jak mama powiedziała: „Do
poniedziałku ma cię nie być w moim domu”.
Na jedno z pytań psychologa odpowiedziała:
– Wiem, że mama wniosła sprawę o rozwód, ale zdaje się, że
potem odwołała.
Starsza od Ali o trzy lata Dominika wiedziała więcej. Mówiąc
o ojcu, używała zaimka „on”:
– On wychodził z domu, mówił, że idzie poszukać pracy, a tak
naprawdę szedł grać na automatach. Kiedyś obudziłam się w nocy,
gdy on krzyczał do mamy, że jeśli będzie chciała odejść, to ją
poćwiartuje i zakopie jak psa. Raz uciekłam w nocy na klatkę,
chciałam wezwać policję, ale on do mnie zadzwonił, żebym wracała,
bo inaczej zabije mamę. Ojciec często mi mówił, że nie jestem jego
córką. Ja uważam, że on nas nie kochał, był z nami tylko dlatego, aby
nie wylądować na ulicy. Często po awanturze, którą sam wszczynał,
przepraszał mamę, ale to było udawane, bo nie miał gdzie iść. Ja bym
chciała, żeby on dostał dożywocie. Podarłam wszystkie zdjęcia, na
których on jest. Również ślubne.
Siostra zmarłej wiedziała, że małżonkowie sporządzali
u notariusza rozdzielność majątkową. Była to inicjatywa Iwony, jej
reakcja na wiadomość, że Dobiesław narobił długów w firmie kolegi.
Po przyjściu na świat dzieci, on się zobowiązał u notariusza, że
będzie na nie dawał po 400 złotych miesięcznie. Nie dotrzymał słowa
– alimenty dla córek wypłacił tylko raz: 200 złotych. Nie
przeszkadzało mu to codziennie siadać do rodzinnego obiadu.
Wśród przesłuchiwanych znalazła się tylko jedna osoba, która
broniła zabójcę. Był to jego kolega, właściciel składu złomu, któremu
Dobiesław zwierzał się z problemów rodzinnych. Z tych opowieści
wynikało, że T. solidnie dokładał się do rodzinnego budżetu
pieniędzmi zarobionymi na sprzedaży części samochodowych na
Allegro. Po sprawdzeniu PiT-ów w urzędzie skarbowym, okazało się,
że T. zarobił na sprzedaży internetowej dosłowne grosze.
– Widziałem Dobka w dniu zabójstwa – zeznał ten świadek. –
Powiedział mi, że Iwona zapisała się na wycieczkę z zakładu pracy
do Kazimierza. Zamówiony autobus z Mielca był w sobotę, ale ona
chciała wyjechać sama dzień wcześniej. Dobek podejrzewał, że
zamierzała spędzić noc z kochankiem. Nie wiedział, kto to jest.
Prosił, abym przyjechał, gdy żona będzie wychodzić z domu, może
uda się ją powstrzymać. Obiecałem mu pomóc. Niestety,
w przeddzień jej wyjazdu Dobiesław wszedł rozdygotany do mojego
biura, aby wyznać: „Chyba ją zajebałem”.

***

Badanie psychiatryczne nie wykazało u podejrzanego choroby


umysłowej. Psycholodzy stwierdzili osobowość nieprawidłową,
wynikającą z nadużywania alkoholu. Ich zdaniem w chwili
morderstwa Dobiesław T. znajdował się w stanie w znacznym
stopniu ograniczającym zdolność rozpoznania czynu. Sam oskarżony
twierdził, że zadawania ciosów nie pamięta.
Prokurator nie zgadzał się z tą opinią: wszak po zabójstwie T.
rozumnie, choć bezlitośnie wydawał córce dyspozycje – ma pozostać
w mieszkaniu, nie wolno jej podchodzić do telefonu. Zamknął drzwi
na klucz i dojechał tam, gdzie zamierzał – do biura kolegi. Biegły
psycholog ripostował: oskarżony mógł się odezwać do dziecka
w sposób logiczny, ale nie oznacza to, że kontrolował emocje
w odniesieniu do żony.
Ostatecznie jednak w akcie oskarżenia Dobiesława T.
o morderstwo znalazła się opinia, że „czynu dopuścił się, mając
w znacznym stopniu ograniczoną zdolność rozpoznania jego
znaczenia i tym samym pokierowania swoim postępowaniem”.
Sąd Okręgowy w Tarnobrzegu skazał czterdziestoletniego
Dobiesława T. na 12 lat więzienia. Sąd nie ustalił, by skazany działał
w stanie silnego wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami,
jak to sugerował obrońca. Prokurator zaskarżył ten wyrok w części
dotyczącej orzeczenia o karze, którą uznał za „rażącą swoją
łagodnością i niespełniającą celów wychowawczych w stosunku do
oskarżonego, a także potrzeb w zakresie kształtowania świadomości
prawnej społeczeństwa”.
Również kurator małoletnich córek ofiary zaskarżył orzeczenie
sądu okręgowego, jako nadmiernie łaskawe dla przestępcy.
Zwłaszcza że w czasie procesu dowiedziono, iż oskarżony nie tylko
zaplanował zabójstwo żony, ale zrobił to ze szczególnym
okrucieństwem. Nie tylko względem ofiary, ale również córki, która
zamknięta w mieszkaniu musiała bezradnie patrzeć na konającą
matkę.
Sąd Apelacyjny podwyższył karę pozbawienia wolności do 15 lat.
Potwierdził ustalenia sądu niższej instancji, że sprawca nie zabił
w afekcie. Takie działanie zazwyczaj musi być reakcją –
w racjonalnych proporcjach – na wyrządzoną krzywdę. A co mogło
być winą ofiary? Że spotykała się z innym mężczyzną? Przecież
małżonkowie od dawna byli w separacji i Dobiesław T. nie zrobił nic,
aby żona mogła zmienić zdanie o nim. Nadal był na jej utrzymaniu,
nadal znikał na całe dnie, a po powrocie do domu wszczynał
awantury. Nawet więc, jeśli zachowaniem żony w dniu tragedii czuł
się upokorzony, w żaden sposób nie usprawiedliwiało to jego
wzburzenia i wściekłości, czyli tych emocji, które stały się źródłem
ataku na Iwonę T.
Dobiesława T. obciążał też fakt, że śmierć pokrzywdzonej nie
nastąpiła natychmiast, po zadaniu jej jednej rany w klatkę piersiową.
Morderca gonił kobietę po mieszkaniu, a ona zasłaniając się przed
ciosami, próbowała przemówić mężowi do rozumu. Uciekła się
nawet do kłamstwa, zapewniając, że go kocha. Także dziesięcioletnia
córka usiłowała powstrzymać napastnika, starając się odciągnąć go
od matki. Nie udało się, gdyż oskarżony z zimną krwią zaprowadził
dziecko do drugiego pokoju i kazał zamknąć drzwi.
Również z relacji innych świadków wynikało, że wbrew
twierdzeniu oskarżonego, iż był w amoku, doskonale pamiętał
przebieg zajścia. Bezpośrednio po zdarzeniu zdawał sobie sprawę, że
zabił żonę i tak to przedstawił koledze, a następnie policjantom.
Również inne okoliczności wskazywały na to, że morderca
kontrolował swoje zachowanie. Przed opuszczeniem miejsca zbrodni
zmył z siebie krew, przebrał się, a wychodząc z domu, zamknął drzwi
na klucz.
Obrońca w kasacji złożonej w Sądzie Najwyższym twierdził, że Sąd
Apelacyjny nie uwzględnił faktu, że Iwona T. dopuściła się zdrady
małżeńskiej. Badania Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie
wykazały na bieliźnie ofiary świeże ślady biologiczne pochodzące
z organizmu nieznanego mężczyzny. Nieco wcześniej oskarżony
znalazł w torebce żony środki antykoncepcyjne, na pewno nie
kupione z myślą o współżyciu z mężem, gdyż było to już w czasie
separacji.
Świadomość, że żona ma kochanka, miała decydujący wpływ na
wielkie wzburzenie Dobiesława T.
– Ten stan – dowodził adwokat skazanego – został wywołany
czynnikiem zewnętrznym, niezawinionym przez sprawcę.
W odpowiedzi na kasację obrońcy prokurator zauważył, że
biologiczny dowód zdrady uzyskano w postępowaniu
przygotowawczym. Ze zrozumiałych względów nie mógł więc być on
znany sprawcy w chwili zabójstwa. Czyli nie był to powód jego
silnego wzburzenia.
A dlaczego sąd nie orzekł kary dwudziestu pięciu lat pozbawienia
wolności, o którą wnioskował prokurator, czy nawet dożywocia,
czego się domagali oskarżyciele posiłkowi?
W przekonaniu sądu karę eliminującą skazanego ze społeczeństwa
należy stosować wówczas, gdy nie ma nadziei na resocjalizację. Sąd
wziął pod uwagę zachowanie Dobiesława T. po popełnieniu
przestępstwa – jego głęboką depresję, wynikającą z uświadomienia
sobie tego, co się stało.

Owieczka ofiarna
Zakochała się w nim od pierwszego spojrzenia, gdy tylko wszedł
do jej klasy. Wysoki, uśmiechnięty, o sprężystych ruchach.
Wychowawczyni przedstawiła Marka K. jako instruktora narciarstwa,
który przygotuje uczniów do wyjazdu w góry podczas zimowych ferii.
Czternastoletnia Marta B. pobiegła do domu jak na skrzydłach prosić
rodziców, aby kupili jej narty.
Po powrocie z ferii w Zakopanem Marta zaczęła zamykać się
w pokoju i godzinami rozmawiała z kimś przez telefon. Jej matka
zaproponowała córce, aby zaprosiła tego kogoś do domu na kawę.
I tak starszy od licealistki o 5 lat Marek K., student pierwszego roku
chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim, zadomowił się w willi
rodziców swej uczennicy z kursu narciarstwa. Po kilku miesiącach
traktowano go jak chłopaka Marty. Rodzice – praktykujący katolicy –
byli przekonani, że związek młodych jest jeszcze na etapie
wyłącznie romantycznych westchnień. Ale nie ukrywali, że gdyby
znajomość z Martą dojrzała do narzeczeństwa, gotowi są na
przypieczętowanie związku ślubem. Oczywiście kościelnym. Na
razie, „dzieci” miały pilnować nauki.
Marek im się podobał i nie mieli nic przeciwko temu, gdy
w przerwie między zajęciami na uczelni wpadał do nich na obiad.
Też mieszkał w Krakowie, ale w odległej dzielnicy, zbyt dużo czasu
tracił na dojazd do domu.
Na drugim roku studiów dwudziestojednoletni Marek poznał
studentkę Monikę K. Wkrótce zostali parą. Okazało się, że ich matki
ukończyły tę samą akademię medyczną, co otworzyło studentowi
drzwi do domu Moniki. Mógł tam przebywać nawet wówczas, gdy jej
rodzice byli w pracy, a dziewczyna na uczelni. Otwierał pilotem
drzwi garażu.
Marek zataił przed nową dziewczyną, że spotyka się z Martą. Gdy
szedł do licealistki, mówił Monice, że wyciągnęli go na piwo koledzy
z podstawówki – nierozłączni Alek i Krzysiek. Tak naprawdę, od
opuszczenia szkoły nie widzieli się ani razu.
W odróżnieniu od wpatrzonych w studenta rodziców Marty, matce
Moniki nie podobało się, gdy Marek bez pytania otwierał lodówkę
w jej kuchni i myszkował po całym mieszkaniu. Rok później zeznała
w sądzie:
– Byłam rozdrażniona nachalną obecnością tego młodego
człowieka w naszym życiu codziennym. Uważałam go za źle
wychowanego, a ponadto infantylnego. Opowiadał niestworzone
historie, które rzekomo mu się przydarzyły; z daleka pachniało to
kłamstwem. Niestety, Monika była nim zafascynowana.
Ambicjonalnie cierpiałam, widząc, jak mu usługuje – daje notatki
z wykładów, na które nie chciało mu się chodzić, pisze za niego
prace semestralne. Ale córka nie pozwoliła nic na niego powiedzieć.
Zaręczyli się.

***
Taka sytuacja utrzymywała się ponad dwa lata. Dziewczyny nadal
nic o sobie nie wiedziały. Student czuł się świetnie, brylował
w towarzystwie. Jednakże pewnego dnia ten błogostan zakłóciła
rozmowa z Martą na Gadu-Gadu. Licealistka zwierzyła się ze swych
obaw: ma poranne nudności, chyba jest w ciąży.
– Na pewno nie, przecież uważałem – odpowiedział. – Po prostu
dopadła cię grypa żołądkowa.
Następnego dnia Marek wyjechał na zawody jeździeckie – przez
trzy dni ani razu nie telefonował do Marty, choć wcześniej robił to co
kilka godzin. Zaniepokojona, wysłała mu esemesa, w którym
domagała się spotkania. Zasłaniał się brakiem czasu, ale ona
nalegała i wreszcie uzgodnili, że przyjedzie pod szkołę, gdy Marta
skończy lekcje.
Zaproponował, aby spokojnie porozmawiali w jego drugiej willi,
w której na razie nikt nie mieszka. Tam też będzie mogła zrobić test
ciążowy. Skłamał – zawiózł ją do domu Moniki, o tej porze pustego.
Gdy wjeżdżali do garażu, niepostrzeżenie zabrał Marcie
i rozmontował telefon, wyrzucając baterie.
Weszli do kuchni. Marek dał dziewczynie kupiony wcześniej test
ciążowy, a sam zabrał się do smażenia jajecznicy. Po chwili Marta
przybiegła z łazienki, pokazując wyraźną kreskę w okienku obudowy
testera. Już nie mogła mieć złudzeń. Marek akurat kroił kiełbasę.
W ręku trzymał nóż…
Zadał jej 36 ciosów. Wciąż żyła, więc uderzał ją w głowę metalową
patelnią. Tak mocno, że aż się wygiął uchwyt. Ostatecznie dobił
ofiarę wałkiem do ciasta.
Zdjął spodnie, aby nie zabrudzić ich krwią. Umył podłogę
w kuchni, posprzątał, nóż skrzywiony w czasie zadawania ciosów
dziewczynie próbował wyprostować kombinerkami. Następnie
włożył ciało Marty do przygotowanego wcześniej worka, który
umieścił w bagażniku. Pojechał samochodem do swego domu, aby
się przebrać. Nie odmówił koledze, który poprosił go o pomoc
w kupnie i przewiezieniu pralki. Jeździli samochodem Marka
(w bagażniku wciąż leżały zwłoki) od sklepu do sklepu. Dwukrotnie
dzwonił w tym czasie do matki Marty z pytaniem, czy dziewczyna
wróciła. Prosił o przekazanie, że telefonował.
Wieczorem pojechał nad wcześniej upatrzony zbiornik wodny.
Obciążył ciało kanistrami i zatopił. Następnie wysłał esemesa
Monice z wyjaśnieniem, dlaczego od południa nie odbierał jej
telefonów: niespodziewanie przyjechał do niego kolega z liceum i się
zagadali.

***

Kiedy Marta, żarliwa katoliczka, nie pojawiła się wieczorem


w kościele na rekolekcjach, zaprzyjaźniony z jej rodzicami ksiądz
zadzwonił do nich z pytaniem, czy aby nie jest chora. Odpowiedzieli
bardzo już zdenerwowani, że córka dotychczas nie wróciła ze szkoły,
a jej telefon nie odpowiada.
– Podejrzewam, że została uprowadzona – ojciec Marty
wypowiedział głośno swoje obawy.
Myśli matki krążyły wokół innej kwestii. Zatelefonowała do Marka.
„Czy możliwe, że Marta jest w ciąży? Wiesz coś o tym?” Student
zapewnił, że takie podejrzenia nie mają podstaw. Zaproponował
pomoc ojcu Marty w rozwieszaniu w Krakowie plakatów ze zdjęciem
zaginionej. Bardzo się do tego przykładał. Nie odstępował ojca
dziewczyny ani na chwilę, podpowiadał coraz to inne tropy.
W pewnej chwili zapytał, czy jest możliwe zlokalizowanie „komórki”,
jeśli nie ma w niej baterii?
Następnego dnia Marek wyszedł na uczelnię razem z Moniką
(mieszkali w pobliżu) i po drodze opowiedział jej o pewnej tragedii.
Miał koleżankę Martę, którą zamordowali Krzysiek z Alkiem, jego
koledzy, bo była z jednym z nich w ciąży.
– Najgorsze jest to – wyznał narzeczonej – że ja im pomogłem,
wskazałem zalew, gdzie mogli pozbyć się ciała. Błagam, nie mów
o tym nikomu.
Monika była w szoku, ale nie poszła na policję. Wkrótce
narzeczony znów się jej zwierzył:
– Okłamałem cię, mówiąc o udziale w morderstwie kolegów
z klasy. To ja ją zabiłem. Jeśli mnie wydasz, odbiorę sobie życie.
Przysięgnij na naszą miłość, że tego nie zrobisz.
Studentka zobowiązała się do milczenia, ale postanowiła odejść od
Marka. Zadzwoniła do promotora, że nie będzie pisać z kolegą pracy
licencyjnej. Na pytanie: „Dlaczego?”, rozpłakała się. Profesor nie
nalegał.
Zwłoki Marty zauważyli wędkarze na peryferiach Krakowa
w zbiorniku wodnym, który lada dzień miał być zasypany przez firmę
ojca Moniki. Marek K. wiedział o tym z racji zadomowienia się
w domu studentki. Sekcja zwłok wykazała, że szesnastoletnia
uczennica była w ciąży.
Na adres rodziców Marty nadszedł list pożegnalny córki.
Informowała, że opuszcza dom, gdyż nie znajduje w nim
zrozumienia. Nie trzeba było grafologa, aby stwierdzić, że nie pisała
go Marta.

***

Zaczęły się przesłuchania. Gdy Marek K. po raz pierwszy stanął


przed prokuratorem, zaprzeczył, aby miał coś wspólnego ze śmiercią
Marty. Odmówił składania wyjaśnień. Potem zdecydował się
odpowiadać na niektóre pytania śledczych.
– Jeśli Marta była w ciąży – wyjaśniał – to nie ze mną, bo tylko raz
doszło do współżycia, potem ona wyjechała na narty do Austrii, tam
poznała niejakiego Szymona z Zakopanego. Po jej powrocie do
Krakowa już się nie spotykaliśmy. Kontakt telefoniczny też się urwał.
Ja znalazłem sobie inną dziewczynę.
Sprawdzono „komórkę” podejrzanego. Aż do dnia zaginięcia
Marty była zapełniona rozmowami łączonymi z jej telefonem. Do
tego samego adresata były wysyłane esemesy.
Biegli z telekomunikacji odtworzyli też dwie rozmowy Marka
z Moniką, tuż po jego powrocie z wyścigów konnych. O godzinie 2.00
w nocy wzburzona studentka pytała narzeczonego, czy to prawda, że
spotyka się z jakąś uczennicą o imieniu Marta. Zagroziła zerwaniem.
Marek wszystkiemu zaprzeczał.
Rozmawiali do świtu. Na koniec on powiedział, że jest bardzo
zmęczony, nie pójdzie na poranny wykład. Obiecała, że zrobi mu
notatki i podpisze go na liście obecności. O 10.47 wysłał jej esemesa,
że kocha i będzie się uczył do egzaminu w jej pokoju. Jak zwykle
wejdzie do domu przez garaż.
W domu Moniki ujawniono ślady krwi ofiary. Przesłuchiwany
Marek K., nadal nie przyznając się do zabójstwa, wyjaśnił, w jakich
okolicznościach Marta straciła życie. Otóż, gdy zdenerwowana
wybiegła z łazienki, aby pokazać mu potwierdzający ciążę test, on
akurat kroił kiełbasę. Dziewczyna wymachiwała rękami, krzyczała,
więc się cofał… W pewnej chwili stracił równowagę.
Poleciałem do tyłu, upadłem na plecy, ona na mnie, odruchowo
puściłem nóż i trafiłem w jej szyję. Z ust Marty lała się krew, jęczała
z bólu.
– Postanowiłem ją ogłuszyć – zeznał przesłuchiwany – żeby tak
nie cierpiała. Chciałem też zadzwonić na pogotowie, ale bałem się,
że nikt nie uwierzy w moją niewinność. Wtedy pomyślałem, że
lepsza jest dla niej śmierć, niż takie męczarnie. Wziąłem z gazu
patelnię, uderzyłem ją kilka razy w tył głowy. A gdy patelnia się
wygięła, pomogłem sobie wałkiem do ciasta. Gdy już było po
wszystkim, zdjąłem spodnie, żeby się nie pobrudziły, i posprzątałem
kuchnię.
Podejrzany usiłował przekonać prokuratora, że to wszystko
zdarzyło się nagle i niespodziewanie, a on nie wiedział, co robi.
– Ale kanistry, worek na zwłoki, sznurki przygotował pan
wcześniej i włożył do samochodu – zauważył śledczy.
Na kolejnym przesłuchaniu K. odwołał poprzednie wyjaśnienia.
Twierdził, że opowiadał śledczym sen. Śniło mu się, że niechcący
zabił kochaną Martę, bo gdy mocno zdenerwowana napierała na
niego z krzykiem, potknął się o jej buty. A trzymał w ręku kuchenny
nóż. Nie ma pojęcia, co naprawdę wydarzyło się w domu Moniki K.
Niczego nie pamięta.
Do aresztu trafiła też Monika K. Postawiono jej zarzut, że przez
trzy tygodnie wiedziała o zabójstwie, a nie powiadomiła policji.
Dziewczyna ciężko przeżyła wplątanie jej w morderstwo. Przerwała
studia, leczyła się psychiatrycznie. Nawet gdy wyszła na wolność,
były narzeczony nie pozwalał jej zapomnieć o tragicznym
wydarzeniu – w listach z więzienia zapewniał ją o swojej miłości.

***
Matka zamordowanej nie uwierzyła, że córka wpadła w histerię
z powodu ciąży. Wiedziała przecież, że może liczyć na pomoc
rodziców, wychowaliby jej dziecko.
– Marta była bardzo wrażliwa, ale skrywała swoje emocje. Nie
potrafiła nawet podnieść głosu. Marek to była jej pierwsza miłość.
Jestem pewna, że nie dokonałaby aborcji, znała nasze poglądy na ten
temat, podzielała je. Marka akceptowaliśmy jako przyszłego zięcia.
Był dobrze ułożony, kulturalny, sprawiał wrażenie odpowiedzialnego
– rozumiał, że Marta musi się uczyć, więc spotykali się tylko wtedy,
gdy już odrobiła lekcje. Traktowaliśmy go jako narzeczonego córki.
Badanie psychologiczne wykazało u podejrzanego górny poziom
inteligencji i dużą niedojrzałość emocjonalną, brak empatii. Miał
niską ocenę własnej osoby i aby ją podwyższyć, grał kogoś innego, na
przykład globtrotera – opowiadał, jak niebezpieczne przygody
rzekomo go spotkały w Ameryce Południowej. W rzeczywistości nie
wystawił nosa poza polską granicę.
Również na rozprawie w sądzie oskarżony nie zrezygnował
z zademonstrowania swych umiejętności aktorskich. Osuwał się na
ławę, udawał omdlenie. Po raz kolejny trzeba było wzywać lekarza,
który nie widział powodu do przerwania procesu. Gdy Marek K.
odzyskiwał świadomość, konsekwentnie wracał do swej linii obrony:
nie chciał zabijać, to był nieszczęśliwy wypadek, bo Marta na
wiadomość o ciąży wpadła w szał, rzuciła się na niego z pięściami.
Zasłaniał się przed ciosami i wtedy niechcący ugodził ją nożem,
który wyjął w celu pokrojenia wędliny.
Prokurator natomiast udowadniał, że los Marty był już
przesądzony w chwili, gdy po lekcjach wsiadła do samochodu. Mógł
ją uratować tylko brak kreski na teście ciążowym. Marek K. zdawał
sobie sprawę, że dziewczyna zwierzy się rodzicom, a ci nie pozwolą
na aborcję. Nic już nie da się zachować w tajemnicy; Monika z nim
zerwie. A bardziej mu odpowiadała: była bogatsza i dbała o jego
interesy – właściwie tylko dzięki niej zaliczał studia.
Działał szybko i metodycznie. Zabrał Marcie telefon i wywiózł ją
do domu, w którym o tej porze nie było nikogo. Nie przypadkiem też
wjeżdżając do garażu, ustawił samochód tyłem do bramy, tak aby
niedostrzeżony przez sąsiadów mógł przenieść zwłoki do bagażnika.
Potem ukrył rzeczy osobiste Marty. I usiłował wrobić w zabójstwo
swoich dwóch kolegów.
Sąd odrzucił wyjaśnienia o przypadkowym nadzianiu się Marty na
ostrze noża. Przeczyli też temu biegli. Gdyby oskarżony upadł
popchnięty przez ofiarę, odruchowo wcześniej wypuściłby nóż z ręki.
Nie jest prawdopodobne, że dziewczyna doznała szoku, gdy
zobaczyła wynik testu. Z myślą o ciąży oswajała się już od dwóch
tygodni.
Marek K. został skazany na 25 lat więzienia. Jego obrońca upierał
się przy tezie, że do zabójstwa doszło przypadkiem, na skutek
nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Gdyby K. planował zbrodnię,
miałby ze sobą odpowiednie narzędzia, a nie wyciągnięty z szuflady
wałek do ciasta i patelnię.

***

Prokurator i oskarżyciel posiłkowy – ojciec ofiary, złożyli apelację,


domagając się dożywocia. Podkreślali cynizm
dwudziestodwuletniego mężczyzny, który spotykając się z dwiema
narzeczonymi, cały czas kalkulował, z którą będzie miał
wygodniejsze życie. Długo nie mógł się zdecydować, bo obie panny
były posażne, urodziwe, a ich rodzice mu życzliwi.
Sąd Apelacyjny uchylił wyrok do ponownego rozpoznania. Na
rozprawie Marek K., który już trzy lata siedział w więzieniu, złożył
oświadczenie:
– Nie jestem w stanie odpowiadać na żadne pytanie ani sądu, ani
prokuratora, ponieważ z dnia na dzień coraz bardziej przeżywam to,
co się stało. Nie mieści mi się w głowie, że mogłem coś takiego
zrobić. Z jednej strony chciałbym zapaść się pod ziemię, z drugiej,
wyspowiadać się przed całym światem. Pamiętam tylko początek tej
strasznej tragedii, gdy weszliśmy z Martą do domu Moniki. Kolejne
wydarzenia, aż do tragicznego finału, widzę jak w majakach sennych.
Do dziś nie wiem, co jest prawdą, a co fikcją. Śledczym od początku
mówiłem, że zamiast faktów opowiadam dręczące mnie sny.
W protokole nie odnotowali tej mojej uwagi. Podczas przesłuchań
byłem oszalały z rozpaczy, nie zwracałem uwagi na to, co podpisuję.
Oni naciskali, mówiąc, że nieważne, czy powiem prawdę, byleby to
się trzymało kupy. Jak było naprawdę w tej kuchni, tylko Bóg wie.
Gdybym mógł, oddałbym za Martę życie.
W maju 2013 roku Sąd Okręgowy w Krakowie ponownie skazał
Marka K. na 25 lat więzienia. (Wyrok dla Moniki K. za ukrywanie
informacji o zbrodni – rok w zawieszeniu – był już prawomocny).
W kategoriach prawnych zamordowanie dziewczyny zostało
ocenione jako działanie z zamiarem nagłym.
W rocznicę śmierci Marty jej matka spotkała się w sanktuarium
w Łagiewnikach z siostrą Marka K. Modliły się w intencji
najbliższych.
– To dla nas obu jest wielka tragedia – powiedziała matka
zamordowanej uczennicy do siostry mordercy. I włożyła jej w dłoń
drewnianą owieczkę ofiarną.

Rozwiązłość? Mam to po ojcu


Koniec upalnego lipca 2012 roku. O zmierzchu na balkony bloków
przy ulicy Żelaznej w Warszawie wychodzą mieszkańcy, aby
odetchnąć nieco chłodniejszym powietrzem. Widzą, jak z mazdy
zaparkowanej przy osiedlowej uliczce wybiega szczupła dziewczyna
w krótkich spodenkach i koszulce na ramiączkach. Znika za rogiem,
po chwili wraca do samochodu; coś się tam dzieje, za szybą migają
uniesione ręce. Dziewczyna znów jest na uliczce, tym razem
z torebką. A przez otwarte drzwiczki wytacza się starsza kobieta. Jej
nogi dotykają chodnika, gdy bezwładnie opada na fotel. Z balkonów
wyraźnie widać czerwoną, powiększającą się plamę na jej białej
bluzce.
Ktoś z obserwatorów telefonuje po pogotowie, inny biegnie do
pobliskiego szpitala. Po pięciu minutach są już lekarz i policjanci.
Kiedy człowiek w białym fartuchu bezradnie rozkłada ręce,
funkcjonariusze przykrywają ciało czarną folią. Zmarłą jest
sześćdziesięcioletnia Beata I. Wykrwawiła się od ciosów zadanych
nożem.
W samochodzie znaleziono egzemplarz „Umowy zrzeczenia na
poniższych warunkach” podpisanej przez dwie osoby: Beatę I.
i Iwonę K. Są ich adresy: „[…] Postanawia się, że dług Daniela O.
w wysokości 120 tysięcy złotych przejmuje Iwona K. Wszelkie próby
zwrócenia się o pomoc do osób trzecich przez osobę pokrzywdzoną,
czyli Beatę I., są jednoznaczne z zerwaniem ustaleń umowy. Osoba
pokrzywdzona, po odebraniu zadłużenia, zobowiązuje się do 28 lipca
2012 roku całkowicie zerwać kontakt z osobami wyżej
wymienionymi i w przyszłości nie będzie nachodzić ani przypominać
o swej osobie, ani próbować nawiązać jakikolwiek kontakt”.
Jeszcze tej nocy dzielnicowy dociera do matki
dwudziestosześcioletniej Iwony K. we wsi pod Zamościem. Dostaje
adres tymczasowego zamieszkania dziewczyny w stolicy. O godzinie
4.00 nad ranem pani K. telefonuje do córki:
– Co się stało? Była u mnie policja, masz się zgłosić jutro rano na
komisariat. – Zamiast odpowiedzi słyszy płacz.
Następnego dnia Iwona K. przyznaje się do zabójstwa:
– Nie chciałam tego zrobić. To wszystko przez Daniela O., mojego
chłopaka.

Przeprowadź się do mnie


Do Warszawy przyjechała z Zamościa dwa miesiące wcześniej.
Z zawodu fryzjerka, chciała lepszego życia niż w rodzinie alkoholika,
gdzie stale brakowało pieniędzy. Chłopak ją rzucił, bo była w ciąży;
samotnie wychowywała córkę. Gdy znajomi z Warszawy wyjechali na
trzy miesiące do USA, postanowiła w tym czasie zakotwiczyć się
w stolicy.
Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy w nowym miejscu zamieszkania,
to studio tatuażu na parterze. Na progu podszedł do niej Daniel O.
Rówieśnik, markowo ubrany, jego bmw stało na chodniku. I do tego
przystojniak.
Przedstawił się jako właściciel studia, zaprosił wieczorem po
zamknięciu salonu na kawę. Mówił, że chciałby ją ugościć w bardziej
domowych warunkach, ale ma problem. Była dziewczyna
zagnieździła się w jego mieszkaniu, zwleka z wyprowadzką. Póki co,
przeniósł się do kawalerki kolegi, choć tam tłoczno jak na dworcu.
Sześć osób rozkłada na noc materace. Jest załamany.
– To przeprowadź się do mnie – zaproponowała Iwona. –
Właściciel lokalu nic nie będzie wiedział, gdyż jest w Ameryce.
– Pod warunkiem, że się dokładam do czynszu – zastrzegł
Daniel O.
Jeszcze się upewniła, czy ma kogoś. Nie, jest sam. Zostali więc
parą. Nie mogła pojąć, dlaczego ją wybrał. Dziewczyny go oblegały.
Kiedyś nocą do drzwi dobijała się taka jedna, krzyczała że go kocha.
Nie otworzyli.
Gdy wyjeżdżała na weekend do matki, szarmancko przenosił się do
kolegi, żeby nie miała problemu z właścicielami. Przynajmniej tak
mówił. Wierzyła, jednakże niepokoiło ją, że on zawsze trzyma przy
sobie telefon komórkowy i bardzo dużo z kimś esemesuje. W nocy,
gdy spał, przejrzała tę korespondencję. Same miłosne wyznania
różnych dziewczyn, ale najwięcej dotyczyło jakiejś Beaty.
Zadzwoniła do tej kobiety. Usłyszała, że z Danielem jest od roku,
spędzają wspólnie weekendy. (Czyli wtedy – domyśliła się – gdy
jestem pod Zamościem).
Zrobiła chłopakowi awanturę. Odpowiedział krzykiem, że nie ma
prawa go śledzić. Wypomniała mu: nie dał ani grosza do wspólnego
gospodarstwa, nie dokłada się do czynszu. Obrażony, zaczął się
pakować. Ubłagała, aby został.
– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, co zrobiłaś! – oskarżał ją. –
Teraz muszę zacząć wszystko od nowa, nie wiem, czy da się
odkręcić. Dowiedziała się, że ta Beata lat 60, właścicielka apteki, jest
nieobliczalna, może wydać na niego wyrok, gdyż zna kilerów
z Pruszkowa; wystarczy, że powie im kilka słów.
– Masz zadzwonić do niej i powiedzieć, że nie jesteśmy razem!
Nie posłuchała go. Przeciwnie, gdy natarczywe telefony
z wyzwiskami od Beaty budziły ją o 4.00 nad ranem, zagroziła, że
zawiadomi policję. Wtedy usłyszała, że Daniel jest winien Beacie
120 tysięcy złotych i ona mu tego nie daruje. Chyba, że do niej wróci.
Przyznał, że starsza pani dała mu te pieniądze na studio, niestety
stracił je. Możliwe, że była to pożyczka, ale chyba nie tak się
umawiali. Z płaczem prosił Iwonę, aby uratowała mu życie i spłaciła
dług.
– Pojechałam do mamy na dwa dni, on do mnie wydzwaniał co
chwilę, że coś sobie zrobi, bo nie chcę mu pomóc. Mówił, że ta
straszna kobieta już nasłała na niego gangsterów. Dał im tysiąc
złotych, ale żądali całej kwoty, w przeciwnym razie obetną mu palce,
zmiażdżą genitalia.
Gdy Iwona odpowiadała, że to jego problem, uprzedził, że będzie
zmuszony wynieść na bazar wszystkie rzeczy z mieszkania
przebywających w Ameryce właścicieli.

Zemsta pani magister


Daniel O. nie wypierał się w śledztwie, że był na utrzymaniu dwa
razy od niego starszej farmaceutki. Do Warszawy przyjechał
z Wrocławia ściągnięty przez wujka, Piotra O. Matka Daniela prosiła
o ratunek dla syna, bo zrobił jakiś przekręt i od kilku miesięcy nie
wychodzi z domu, wieczorem nie zapala światła.
Początkowo chłopak mieszkał u wujostwa, ale obijał się, ciotka
tego nie tolerowała, trzeba było bratankowi znaleźć jakieś lokum.
Piotr O., który pracował jako zaopatrzeniowiec aptek, znał bliżej
pewną leciwą panią magister Beatę I. W śledztwie zeznał:
– Zbliżyliśmy się do siebie dziesięć lat temu. Byłem jeszcze młody,
ona lubiła mężczyzn. Któregoś wieczoru ściągnęła mnie pod
pretekstem umycia samochodu i zasiedziałem się do rana. W końcu
miałem jej dość, bo mi się narzucała. Żona coś podejrzewała,
postanowiłem zerwać. Ale od czasu do czasu wpadałem do pani
magister. Gdy nie wiadomo było, co zrobić z Danielem, pomyślałem,
że to jest dobry adres. Od razu przypadł jej do gustu, pojechali na
weekend do Zakopanego.
– Spędziliśmy dwa dni w luksusowym hotelu – wspominał
Daniel O. – I tak poszło do przodu. Trochę było nie halo, gdy
domagała się współżycia codziennie, a ja nie byłem w stanie. Kilka
razy musiałem jej wykręcić ręce, kiedy nie chciała mnie wypuścić.
Ale pisałem jej w esemesach o miłości, aby nie czuła się
pokrzywdzona z powodu pieniędzy. Bo byłem na jej utrzymaniu
i dała mi swój PIN do bankomatu.
– Daniel nieraz powtarzał, że powinien Bogu dziękować, że tak mu
się przydarzyło – zeznawał Piotr O. – Nie musiał pracować, dostał
samochód, ubranie, drogi zegarek. Ona była dziana, bo miała bogatą
matkę w Anglii. Wszystko układało się dobrze, póki nie zaczął jej
olewać, nie wracać na noc. Beata się skarżyła, kogo jej
sprowadziłem: przychodzi rano złachmaniony, bierze kąpiel, coś na
kaca i kładzie się spać. Obudzony wieczorem wyjada, co jest
w lodówce, przebiera się i znów gdzieś idzie na całą noc.
– Sąsiedzi w bloku robili głupie miny – ciągnął na przesłuchaniu
opowieść o romansie Daniel O. – gdy widzieli nas razem
obejmujących się. Beata postanowiła sprzedać mieszkanie,
wyprowadzić się pod Warszawę. Nowy apartamentowiec był tańszy,
zostało jej w kieszeni 120 tysięcy złotych. Uznałem, że akurat tyle mi
trzeba na otwarcie salonu tatuażu. Nie mówiłem jej, że dobrałem
sobie jeszcze dwóch wspólników, bo trochę tych pieniędzy mi się
rozeszło.
Nie trochę, ale prawie wszystkie – tak wynika z zeznań
pracowników studia. Daniel O. włożył w firmę tylko 20 tysięcy
złotych, a potem regularnie podbierał pieniądze z utargu. Gdy
wydało się, że mieszka z Iwoną K., farmaceutka na piśmie zażądała
zwrotu pieniędzy. Daniel podpisał odpowiednie oświadczenie bez
czytania – był przekonany, że to nie jest na poważnie. Beata
postanowiła go jednak postraszyć, że „wydojony chajs” – jak się
wyraziła w rozmowie z Piotrem O. – będą ściągać gangsterzy
z Pruszkowa. Taką rolę mieli odegrać jego bezrobotni znajomi. Ich
telefony, a także wizyta w studiu tatuażu sprawiły, że chłopak wpadł
w panikę. Natarczywie błagał Iwonę o ratunek. W końcu uległa.

Co było dalej, nie pamiętam


Spotkali się w trójkę, aby omówić warunki zwrotu pożyczki. Gdy
farmaceutka przypomniała o czekających w pogotowiu
windykatorach, spanikowany Daniel poprosił Iwonę, aby wyszli na
papierosa.
– Błagał mnie na kolanach, abym zorganizowała te pieniądze. Bo
skoro mamy się pobrać, musimy sobie pomagać – wyjaśniała na
przesłuchaniu – i ja się zgodziłam. Gdy powiedziałam Danielowi, że
spłacę dług, już go nie interesowało, skąd wezmę pieniądze.
Iwona postawiła warunek: przejmuje dług, ale to koniec romansu
starszej pani z Danielem. Skąd weźmie pieniądze, skoro jest
bezrobotna i żaden bank jej nie pożyczy? Ma bogatego dziadka, który
współpracuje z ukraińską mafią, forsy u nich jak lodu. Farmaceutka
dała jej cztery dni na przyniesienie pieniędzy. Gangsterów
z Pruszkowa nie może odwołać, bo obiecała im 20 procent od całej
kwoty. Daniel znów poszedł na balkon na papierosa, a kobiety
uzgodniły, że Iwona przygotuje tekst nowej umowy.
Czwartego dnia – to była niedziela 29 lipca 2012 roku.
– Daniel cały czas mnie straszył – twierdzi Iwona K. – że odbiera
telefoniczne groźby od gangsterów: obetną mu palce, wywiozą do
lasu, porwą moją córkę, która jest u babci, napadną na mnie. Bałam
się. Chodziłam z nożem w torebce. Historia z nadzianym dziadkiem
była wymyślona.
– Kłamałem z tymi telefonami – przyznał przed sądem Daniel O.
Ustaliłem z Beatą, że nadal będziemy w związku, tylko mam nie
mówić o tym Iwonie.
Tymczasem fryzjerka szukała astronomicznej dla niej kwoty
120 tysiecy złotych u różnych osób w Zamościu, ale nikt nie chciał
nawet słyszeć o pożyczeniu takich pieniędzy. Kiedy w niedzielę, po
powrocie od matki, jechała na spotkanie z Beatą, zamierzała jej
powiedzieć, że wycofuje się z umowy. Ale źle się czuła, bo dopiero co
poroniła wczesną ciążę, a Daniel osaczał ją wołaniem o ratunek…
Do oddania długu miało dojść w samochodzie Beaty. Jeszcze nie
otworzyły torebek, gdy ich komórki jednocześnie zasygnalizowały
nadejście esemesa. Do obydwu wysłał go Daniel. Esemesy były tej
samej treści: Jesteś moją jedyną miłością. Uszczęśliwione, nie
informując się wzajemnie o przeczytanej wiadomości, w milczeniu
odłożyły telefony na bok. Rozmowa się nie kleiła. Farmaceutka
zaczęła podejrzewać, że Iwona nie ma pieniędzy. Wybrała jakiś
numer telefonu i wykrzyczała do słuchawki, że została zrobiona
w ch…, zatem niech będą w pobliżu. Iwona zrozumiała, że to
polecenie dla gangsterów. W panice wybiegła na chodnik. Gdy po
chwili wróciła, Beata nadal rozmawiała. Potem odłożyła telefon, ale
się nie rozłączyła, więc jej rozmówcy słyszeli późniejsze zajście.
– Chciałam powiedzieć tej kobiecie – wyjaśniała Iwona K.
w śledztwie – że już nie będę pośredniczyła w ich porachunkach,
niech to sobie załatwia wyłącznie z Danielem, ale ona rzuciła się na
mnie… Udało mi się oswobodzić, ale na ulicy się zorientowałam, że
w samochodzie została podpisana przeze mnie umowa. Wróciłam po
nią. Co było dalej, nie pamiętam.
Znajomy Piotra O. wynajęty do odebrania długu:
– Siedzieliśmy z kolegą w pobliskim barze, zgodnie z życzeniem
pani Beaty. W pewnej chwili odebrałem od niej telefon. Coś zaczęła
mówić i nagle słyszę jej krzyk, właściwie wycie: „Ratunku, mordują”.
Po chwili telefon pani Beaty się rozłączył, zadzwoniłem więc do
Daniela.
– Nie wiem, jak to możliwe – płakała w prokuraturze Iwona K. –
że potrafiłam jeszcze wysłać esemesa do Daniela. (My już po
wszystkim. Zaraz będę jechać do domu). Zakrwawione ubranie
wrzuciłam do kosza na śmieci, a nóż do jeziorka.
Do domu dotarła o północy. Nie powiedziała ani słowa. Daniel O.
postanowił pojechać pod dom Beaty, by sprawdzić, czy wróciła.
Twierdził potem, że nie wchodził do środka, bo na parkingu nie było
samochodu kochanki.
– Kto tej nocy o godzinie czwartej czterdzieści sześć szukał
w komputerze biletów lotniczych? – zapytał śledczy Iwonę K.
– Daniel.
Matka Beaty nie miała złudzeń, że córka straciła życie przez
dwudziestosześcioletniego kochanka.
– Gdy mi się przyznała, że jej partner jest młodszy o ponad
trzydzieści lat, powiedziałam: „Wyrzucić go, on jest z tobą tylko dla
pieniędzy”. Nie chciała mnie słuchać, choć skarżyła się, płakała, że
ją wyzywa, szarpie, wykorzystuje. Gdy wyszło na jaw, że podbierał
jej pieniądze z konta, pokazała mu drzwi, ale szybko dała się
przeprosić. A on, bezczelny, chciał jeszcze i mnie naciągnąć –
telefonował do Anglii, że zepsuł mu się samochód i żebym wysłała
funty na naprawę.
Beata I. nie powiedziała matce, ile pieniędzy dała kochankowi. Po
jej śmierci okazało się, że na koncie zostało tylko tysiąc złotych.
Z mieszkania zginęła cenna biżuteria, futro i wartościowy obraz.

Byłem rozwiązły
Przed sądem oskarżona z płaczem wyznała, że czuje do Daniela
odrazę. Od chwili, gdy zamknęła się za nią krata aresztu, nie szukał
z nią kontaktu.
Biegli lekarze, którzy badali Iwonę K., stwierdzili, że w chwili
popełnienia przestępstwa była rozstrojona hormonalnie na skutek
dopiero co przebytego poronienia. Dziewczyna po utracie dziecka
odczuwała wzmożony lęk przed kolejną utratą – partnera. Jej
racjonalne myślenie zostało zdominowane przez impulsywne
działanie.
Daniel O., sprowadzony na rozprawę pod karą grzywny, zeznał, że
kilka dni po tragedii wyjechał z Warszawy z uwagi „na znaczne
dolegliwości finansowe”. Od kolegi ze studia tatuażu dostał na drogę
50 złotych. W Sosnowcu zamieszkał w garażu znajomego. Potem
przedostał się do Holandii, gdzie na początku pomogli mu dobrzy
ludzie, ale ponieważ nadal nie pracował, musiał wrócić do
rodzinnego Wrocławia.
– Ja nie mogę patrzeć na siebie w lustrze – kajał się. – Kiedy
znałem Beatę i Iwonę, byłem rozwiązły. Mam to po rodzinie, ojciec
był taki sam i wujek. Pani Beata traktowała mnie czasem jak syna,
lubiłem, gdy opowiadała takie dziwne rzeczy o latach
siedemdziesiątych. W ostatnim esemesie prosiła mnie, abym więcej
nie szedł z Iwoną do łóżka. Skłamałem, że tego nie zrobię, bo nie
chciałem, żeby było jej przykro.
Sąd Okręgowy w Warszawie (przewodniczący sędzia Marek Celej)
uznał, że Iwona K. dokonała zabójstwa z zamiarem bezpośrednim
i skazał ją na 15 lat więzienia. Zadośćuczynienie na rzecz matki
ofiary ustanowił w wysokości 50 tysięcy złotych.
– Sąd nie dał wiary wyjaśnieniom oskarżonej – uzasadniał sędzia
Celej – jakoby od dłuższego czasu nosiła nóż w obawie przez
windykatorami. Iwona K. była zaślepiona uczuciem do Daniela O.
i z własnej inicjatywy podjęła decyzję o zabójstwie rywalki. Dlatego
też, idąc na spotkanie, wzięła ostre narzędzie.
Aby dowieść działania sprawcy w zamiarze bezpośrednim, nie
wystarczy wskazać na użycie niebezpiecznego przedmiotu
i wymierzenie nim ciosów. Ważne są jeszcze inne okoliczności, na
przykład tło i powody zajścia, pobudki działania sprawcy, stopień
jego rozwoju umysłowego, jego dotychczasowy tryb życia oraz
wszystkie inne okoliczności, z których niezbicie wynikałoby, że
chciał i bezpośrednio zmierzał do pozbawienia kogoś życia.
Okoliczności tej sprawy dowodzą niezbicie, iż Iwona K. zamierzała
zabić swą ofiarę. Użyła bowiem długiego noża, uderzała
w newralgiczne miejsca na ciele i nie próbowała udzielić umierającej
pomocy medycznej.
To, że wróciła do samochodu po podpisaną przez pokrzywdzoną
umowę spłaty długu, a następnie wyrzuciła nóż do wody, telefon
komórkowy ofiary i swoje zakrwawione ubranie do kontenera na
śmieci wskazuje, że nie działała w afekcie. Każda z wymienionych
czynności była podjęta przez nią świadomie i kontrolowana.
Wyrok nie jest prawomocny.
ZAPACH PIENIĘDZY

Złoto albo życie


Już po północy. Szesnastoletnia Ola D. siedzi na kanapie koło
mężczyzny, który ma około 70 lat. Gruby, niezdarny, raz po raz
opada bezwładnie na poduszki, bo sporo wypił. Ale nadal dolewa
dziewczynie i sobie.
Ona ma silniejszą głowę, poza tym nie lubi anyżówki. Czujnie
rozgląda się po mieszkaniu. Mocno zagracone, dużo „złoconych”
bibelotów, grube czerwone zasłony z żółtymi frędzlami
powstrzymują chłód idący od okna. Na stoliku pudełko po pizzy,
którą wczoraj przyniosła z baru obok. Mężczyzna kazał jej
powiedzieć, że jest od jubilera, który zapłaci hurtem.
To już druga doba, gdy nie opuszcza Andrzeja K., właściciela
sklepu jubilerskiego mieszczącego się piętro niżej w tym samym
domu przy ul. Sokolniczej we Wrocławiu. On myśli, że ma do
czynienia z nieletnią prostytutką. Rano dał jej prezent: złoty
łańcuszek i ozdobną zapalniczkę.
Kiedy jubiler przysypia, dziewczyna wysyła esemesa do
Radosława H.: Zimno jak chuj nie mam na taxi żeby do ciebie jechać
o której i jakie auto.
Szybko przychodzi odpowiedź: Skombinuj forsę i dawaj do mnie nie
dygaj jest do wyjebania frajer złoto warte 200 tys. złotych.
Ola budzi gospodarza, nalega, aby sprowadził jej taksówkę, bo
przed ich porannym wyjazdem do Berlina musi jeszcze wpaść do
kuzyna.
Dostaje 50 złotych pod warunkiem, że na pewno wróci. Jako
zastaw zostawia swoją kurtkę.
W mieszkaniu trzydziestopięcioletniego H. są jego dziewczyna
Patrycja i kumpel Krystian B. Ola przedstawia sytuację. Mimo że
wypiła z jubilerem dwie butelki, nie wygadał się, gdzie trzyma złoto.
Ale musi mieć spakowane, skoro rano jedzie sprzedać je w Berlinie.
Mówił, że żadne zaspy na drogach go nie powstrzymają, za dużo by
stracił, gdyż po Nowym Roku cena złota spadnie.
– To o której napad i gdzie? – powtarza pytanie Ola, równocześnie
telefonując po taksówkę. Musi być przy jubilerze, bo jeszcze zmieni
plany.
– Wyślę ci esemesa – odpowiada wymijająco Radosław H.
Ola wraca na Sokolniczą. Andrzej K. twardo śpi. Nawet nie obudził
go szczęk klucza w zamku. Po chwili dziewczyna dostaje wiadomość
od Radka: jest super plan napisze jak będziemy, nic nie dygaj. Drzwi
niech otwarte.
I zaraz następny: nic nie rób żeby się nie obudził nie dotykaj go ani
nic. Klucz do sejfu gdzie szukaj.

***

Dochodziła 2.00 w nocy 30 grudnia 2010 roku, kiedy Radosław H.


w czerwonej karnawałowej masce na twarzy i zakapturzony
Krystian B. weszli do mieszkania jubilera. Drzemiący Andrzej K.
zerwał się na nogi, ale dwaj młodzi mężczyźni byli szybsi.
Przewrócili jubilera na kanapę twarzą do tapicerki i na głowę ofiary
założyli reklamówkę.
– Gdzie jest złoto? Bo cię uduszę – krzyczał H.
Jubiler zaklinał się, że złoto trzyma w banku.
– Dawaj klucze do sejfu, bo już jesteś martwy! – groził H.
– Zabijcie mnie i tak nie powiem – charczał Andrzej K., dusząc się
w folii.
To tylko wyzwoliło agresję napastników. Okręcili głowę mężczyzny
kocem, szyję i nogi obwiązali kablem. Bili butelkami po wódce, aż
pryskało szkło. Andrzej K. przestał się rzucać. Wtedy H. nadepnął na
głowę ofiary i mocniej zaciągnął kabel.
Wspólnie z Olą jeszcze raz przeszukali mieszkanie. Mimo
wyrzucenia wszystkiego, co kryły szuflady i opukiwania każdej deski
podłogi, sejfu nie znaleźli. Radosław H. zabrał zegarki
i 35 ozdobnych zapalniczek, Krystian B. – woreczek ze srebrną
biżuterią. Ola wyszła wcześniej z Radosławem, bo znalazł klucze do
samochodu jubilera i chciał jeszcze tam poszukać złota. B. po raz
ostatni zaciągnął kabel na szyi nieruchomej już ofiary. Po czym
z łupami pojechał do matki. Była czwarta trzydzieści.
– Chyba zabiłem faceta – wyznał.
W tym czasie Radosław H. rozkręcał w swoim mieszkaniu
zdobyczny stary telewizor. Nie znalazł w nim niczego. Następnie
sprawdził kwasem ukradzione zegarki – nie były złote.
Z wściekłością wrzucił do wybebeszonego odbiornika zakrwawione
spodnie i buty. Gdy nad ranem w drzwiach stanął Krystian B., kazał
mu to wynieść na śmietnik.
– Co z resztą? – zapytał kumpla. Okazało się, że matka Krystiana
i jej konkubent jeszcze w nocy zanieśli woreczek z biżuterią do ich
kompana od alkoholowych popijaw, żeby go schował w… lodówce.
W dobranej trójce, którą stanowili Ola, Radek i Krystian, od
myślenia był Radek H. Najstarszy i doświadczony – siedział już
w kryminale za włamania i pobicia.
Pierwotny plan ograbienia jubilera był inny: mężczyźni zamierzali
na niego napaść, kiedy będzie jechał ze złotem do Berlina.
Nastoletnia Ola wystawiona starszemu mężczyźnie na przynętę
miała za zadanie informować esemesami Radka, przez jaką
miejscowość samochód przejeżdża. Jednak noc poprzedzająca
wyjazd była bardzo mroźna i H. uznał, że napad na trasie jest
ryzykowny – mogą wyniknąć niespodziewane przeszkody. O wiele
prościej jest ukraść złoto z mieszkania jubilera, gdy będzie już
spakowany do podróży. Do Oli należało uwodzenie i dolewanie
alkoholu starszemu panu, żeby zdradził, gdzie ma sejf. Miała też
podejrzeć, w którym miejscu jest schowana złota biżuteria.
Zamordowania jubilera nie planowali.

***

Rano 30 grudnia mieszkający po sąsiedzku z Andrzejem K. jego


syn zauważył, że drzwi do mieszkania na piętrze są otwarte. Wszedł.
Potwornie zmasakrowane zwłoki jubilera leżały w kałuży zastygłej
krwi.
Syn ofiary poinformował ekipę policyjną, że poprzedniego dnia
ojciec, wyraźnie pod wpływem alkoholu, chwalił się, że ma nową
dziewczynę. Pokazał ją, gdy wracała z pizzą.
– Z mieszkania zniknęło około 150 tysięcy złotych – twierdził
junior K. – Tata chował pieniądze w wersalce, czasem w toalecie za
spłuczką. Natomiast sejf na złoto był ukryty pod oknem, za kotarą.
Nie został naruszony.
Radosława H. zatrzymano już tego samego dnia po południu.
Policja namierzyła go, bo posługiwał się ukradzionym telefonem
jubilera. H. pomógł śledczym w dotarciu do pozostałych dwojga –
Aleksandry D. i Krystiana B.
Podliczono odzyskane łupy: 1,7 kilograma srebra wartości
4500 złotych, 4 zegarki łącznej wartości 280 złotych i 35 zapalniczek,
każda po 20 złotych. Wartość starego telewizora biegły wycenił na
250 złotych.
Podczas pierwszego przesłuchania Radosław H. nie przyznał się do
zamordowania jubilera. Obciążył Krystiana B.
– Ja tylko skrępowałem jubilerowi ręce. Nie było mnie w tym
mieszkaniu, gdy doszło do zabójstwa. Mam alibi. Tę noc spędziłem
ze swoją narzeczoną Patrycją J. – wyjaśniał. Dziewczyna
potwierdziła.
Krystian B. na pierwszym przesłuchaniu zeznał, że on sam
zamordował Andrzeja K. Nie miał takiego zamiaru, bijąc jubilera,
chciał tylko, aby wyjawił, gdzie trzyma dwa kilogramy złota, które
miał nazajutrz rano wywieźć do Berlina. Zapytany, kim jest dla niego
starszy o 16 lat Radosław H., odpowiedział, że autorytetem i wzorem
do naśladowania, bo „Radka wszyscy poważają”.
Aleksandra D. przyznała się do tego, że przez dwa dni
pomieszkiwała u jubilera. On myślał, że jest prostytutką z agencji,
z której usług czasem korzystał. Do zamordowania starszego pana
nie przyłożyła ręki, to była robota B.
Pomocnicy matki Krystiana – konkubent i jego kumpel –
zapewniali prokuratora, że nie wiedzieli, co jest w woreczku, który
kobieta kazała im ukryć. Ona sama twierdziła, że nic nie pamięta,
była wtedy pijana. W trójkę opróżnili pięć butelek wódki.
Głównych oskarżonych zbadali biegli psychiatrzy i psycholodzy.
Według ich opinii trzydziestopięcioletni Radosław H., który po raz
pierwszy był karany sądownie w wieku 17 lat, jest osobą agresywną,
wrogo nastawioną do otoczenia, co wynika z przekonania, że inni
chcą mu zaszkodzić. Ma własny, aspołeczny system norm etycznych
i zasad.
Dziewiętnastoletniego Krystiana B. określili jako porywczego
samotnika, którym można łatwo pokierować, zwłaszcza kiedy
uwierzy, że jest osobą ważną. Znacznie starszy i bardziej
zdeprawowany Radosław wiedział, jak manipulować
zakompleksionym „przyjacielem”, który nie miał oparcia w rodzinie,
a bardzo chciał być chwalony za to, że nie zawiedzie, że można na
niego liczyć w każdej sytuacji.
Mimo młodocianego wieku szesnastoletnia Aleksandra była
bardzo zdemoralizowana. Uciekła z domu, piła alkohol, brała
narkotyki. Krystian B. uważał ją za swoją dziewczynę, był zazdrosny,
że przepadała w jakichś melinach. Ona wyznała psychologowi, że
raczej nie traktowała tego „chodzenia” poważnie. U jubilera została
na dwie noce, bo tak chciał Radek, któremu bała się sprzeciwić.
Liczyła też na pieniądze za dotrzymywanie towarzystwa „opasłemu
staruchowi”, jak się wyraziła. Ale Andrzej K. okazał się skąpy. Dał jej
łańcuszek – niby złoty, który w lombardzie wycenili na „trzy dychy”.

***

Na pierwszej rozprawie sądowej oskarżony Krystian B. oznajmił,


że nie podtrzymuje zeznań złożonych w śledztwie.
– Brałem wszystko na siebie, bo jeszcze tamtej nocy, gdy
wyszliśmy z mieszkania jubilera, Radek mi groził, że jeśli go wsypię,
poderżnie mi gardło. Ja się go bałem, on zawsze nosił majcher
w kieszeni. Gdy kiedyś zginęły mu pieniądze, przyłożył mi nóż do
szyi i kazał się przyznać. Dopiero kiedy się zalałem krwią, uwierzył,
że to nie moja sprawka.
Ja tylko wiązałem nogi Andrzeja K. i trzy razy uderzyłem go
w twarz. Raczej mocno, bo coś mi pękło w przegubie, ręka bardzo
spuchła. Moje ubranie było we krwi, ale to z tego powodu, że Radek
kazał mi usiąść na starym. To H. rozbijał butelki na głowie jubilera.
Zarzucił mu koc na głowę, obwiązał kablem, a potem stanął na nim
i podciągnął kabel do góry. Ja nie zdawałem sobie sprawy, że facet
umiera. Nie poszedłem tam z zamiarem zabicia człowieka.
Potrzebowałem pieniędzy, za praktyki u ślusarza dostawałem tylko
130 złotych miesięcznie. Chciałem też zaimponować Oli, żeby się ze
mną liczyła.
Radosław H. nadal twierdził, że on ani razu nie uderzył ofiary.
Mordował B. w zmowie z Aleksandrą.
– Moim zamiarem było tylko przeszukanie samochodu jubilera,
czy nie ukrył tam złota. Po zabraniu telewizora już nie wracałem na
górę, pojechałem do domu. Sprawdzałem tam, czy zegarki są
pozłacane. Gdy dwie godziny później przyszedł Krystian i z płaczem
wyznał, że w mieszkaniu jubilera dostał korby, chyba zabił go
butelką, wpadłem w szał. Razem z Patrycją krzyczeliśmy, że mu
odjebało. Pytałem, w jakim stanie zostawił ofiarę, może trzeba
wezwać pogotowie, ale on milczał.
Na kolejnej rozprawie zdecydowała się zeznawać Aleksandra D.,
która wcześniej odmawiała odpowiedzi na pytania stron.
– To nie było tak, jak mówi Radek, że ja chciałam tego faceta
zabić. Wisiałam Radkowi pieniądze, bo mu rozwaliłam samochód
i żądał pokrycia kosztów naprawy. Wiedziałam, że nie ustąpi, a ja nie
miałam ani grosza.
Kiedy powiedział mi, że jest do wyjebania frajer na dwieście
tysięcy złotych, poszłam na to. Radek skombinował telefon i kazał
do siebie dzwonić z meldunkami, czy już wyciągnęłam od starego,
gdzie schował złoto. Cały czas straszył mnie esemesami, że mam
u niego przejebane przez ten dług, żebym się mocno starała. Ale
początkowy plan był taki, że wcześnie rano trzydziestego grudnia
wybiorę się z jubilerem i jego kierowcą do Niemiec, a oni napadną na
samochód po drodze i zabiorą złoto. Wódka była po to, aby
Andrzej K. po pijaku się wygadał, gdzie ukrył sejf. Ale picie się
przeciągało, w końcu usnęliśmy oboje. Ja na fotelu, Andrzej na
wersalce.
Obudziło mnie szamotanie się związanego jubilera. Bicia nie
widziałam, bo ci dwaj stali do mnie tyłem, tylko ich ręce z butelkami.
Stary jęczał, ja krzyczałam, że chyba przesadzają. Nie wiem, kto
zaciągnął pętlę na szyi K.
Swe zeznanie z śledztwa odwołała Patrycja J., która początkowo
zapewniła alibi Radosławowi H., twierdząc, że noc z 29 na
30 grudnia 2010 roku spędzili razem w jego mieszkaniu. A rano
przyszedł do nich Krystian i płakał, że zabił człowieka. Opowiadał
w szczegółach, jak obwiązywał kablem szyję jubilera, potem zacisnął
pętlę, a wcześniej zmasakrował mu głowę, rozbijając na niej butelki
po wódce. Ola była przy tym.
W połowie procesu sądowego Patrycja J., która w tym czasie
rozstała się z H., oświadczyła, że teraz chce powiedzieć prawdę.
Złoży zeznania pod warunkiem, że na sali nie będzie Radosława, bo
się go boi. Wyprowadzono oskarżonego.
Sąd usłyszał wersję zbliżoną do ostatnich wyjaśnień Krystiana B.
Owej nocy jej ówczesny partner wrócił do domu o 4.00 rano razem
z Aleksandrą. Nie dociekała skąd, bo nigdy nie zadawała
narzeczonemu takich pytań. Nie widziała śladów krwi na jego
ubraniu, gdyż była zaspana. Krystian, który już się przebrał –
wcześniej był u matki i pojawił się dwie godziny później – wyrzucił
spodnie Radka na śmietnik. Ale zostały zakrwawione buty.
– Słyszałam – zeznała Patrycja J. – jak cała trójka uzgadniała
wersję dla policji. Wcześniej Radek groził tym dwojgu, że jeśli go
sprzedadzą „psom”, obleje twarz Oli kwasem solnym. Kazał też
Krystianowi wziąć wszystko na siebie, bo jest młodszy.
Na wniosek Radosława H., który twierdzi, że akt oskarżenia opiera
się na kłamstwach Krystiana B., sąd godzi się na przebadanie
oskarżonych wariografem. Ale wnioski z ekspertyzy nie są
jednoznaczne. Radosław H. najbardziej się denerwował przy pytaniu,
czy bił ofiarę butelkami po głowie. U Krystiana B. największe zmiany
emocjonalne wywoływało pytanie o duszenie jubilera kablem.
Aleksandra D. swoimi rekcjami dała podstawę do wniosku, że
z dużym prawdopodobieństwem była obecna przy duszeniu
Andrzeja K. Wszystkie pytania o okoliczności śmierci jubilera
dziewczyna odbierała jako bardzo silne zagrożenie: miała
przyspieszony oddech, podskakiwało ciśnienie krwi.
Na wniosek obrońcy Radosława H. sąd dopuścił dowód z zeznań
więźniów, którzy słyszeli rozmowę oskarżonych na spacerniaku.
Zdaniem jednego z nich Krystian B. krzyczał do „Bejsbola” (to ksywa
Radosława H. z czasów, gdy chodził na włamania), że go „wyjebał na
200 tysięcy złotych”.
Drugiemu aresztantowi Krystian B. się zwierzył, że wrobił H., bo
tak naprawdę, to on udusił jubilera. Nawet chciał takie oświadczenie
wysłać do prokuratora, ale je podarł po rozmowie z adwokatem.
Adwokat Radosława H. próbował jeszcze ściągnąć na salę sądową
kapelana więziennego, któremu ponoć B. przyznał się do zabójstwa.
Ale duchowny uprzedził, że wszystkie informacje o tej sprawie
usłyszał podczas spowiedzi, więc niczego nie może ujawnić.
Na tym postępowanie sądowe zostało zamknięte. Prokurator
domagał się dla Radosława H. dożywocia, dla Krystiana B. kary 25 lat
więzienia. Nieletnia Aleksandra D. miała do 21 roku życia pozostać
w zakładzie poprawczym.
Sąd pierwszej instancji uwzględnił żądania oskarżyciela wobec H.
i dziewczyny. Krystian B. został skazany na 15 lat.
W połowie 2012 roku proces wrócił na wokandę z powodu
przyjęcia apelacji. Już na pierwszej rozprawie Krystian B. złożył
oświadczenie:
– Nie mogę żyć, wrobiłem niewinnego człowieka. Nieprawda,
że H. mnie zastraszał, żebym skłamał, mówiąc, że go przy
mordowaniu nie było. Prawda jest taka, że H. tylko mi pomagał
w związaniu jubilera. Potem wyszedł na ulicę, do samochodu.
Wtedy Andrzej K. zaczął się szarpać, więc tłukłem go butelką. Nie
wiem co się ze mną stało, że wziąłem kabel, obwiązałem człowiekowi
szyję i zacisnąłem. Proszę o utrzymanie w stosunku do mnie wyroku
i zmianę kwalifikacji prawnych wobec H. Przepraszam rodziców
oskarżonego, a szczególnie Olę, która się na mnie zawiodła.
Sąd Apelacyjny zmienił wyrok tylko w stosunku do Krystiana B.
Zamiast na 15 został skazany na 25 lat odosobnienia.
Oskarżony Krystian B. zareagował na to atakiem furii. Podbiegł do
sędziego, plunął w jego stronę, bluzgając:
– Ty cwelu, siwy ch… jeb… – Wyprowadzany przez straż, uniósł
dłoń w obscenicznym geście.
W aktach sądowych skazanego znajduje się jego list z więzienia do
Radosława H., napisany tuż po ostatniej rozprawie apelacyjnej, który
nie dotarł do adresata. „Siema Radek. Doskonale wiem, że ty nie
zabiłeś Andrzeja, bo cię tam nie było. Mnie podkręcił adwokat, że ty
masz status koronnego i nic ci nie zrobią. Psy to samo mówiły
i dlatego na rozprawie w okręgowym przez lipo wygarnąłem ci to
i zmieniłem zeznania. Ale na apelacji chciałem powiedzieć prawdę –
może za późno, ale chciałem. Wiem, że za to będę kiwał, ale ty nie.
Jestem w stanie wystąpić w TV i ogłosić, jak było. Oszukałem sąd,
ale Boga nie oszukam. Zrobię wszystko, aby cię uratować, bo to moja
wina.
Mam prośbę, niejaki P.M. śmieje się z innymi małolatami, że się
rozjebałem. Jeśli możesz, napisz im, żeby wąchali gałę i nie
wpierdalali się w nasze sprawy. Jeśli Bóg istnieje, dopomoże, żeby
wszystko było dobrze. Żeby siła prawdy dotarła do serc sędziów
i wydali w Twojej sprawie sprawiedliwy wyrok. Będę się modlił”.

Sami sobie wykopali grób


W krakowskim sądzie cywilnym trwa ogłoszenie wyroku w sprawie
z powództwa inżyniera Andrzeja K. Chodzi o ustalenie
współwłasności domu, który przed wojną wybudował dziadek
powoda. Po śmierci seniora nieruchomość z ogrodem przypadła
spadkobiercom. Kuzynka Andrzeja K., nie mogąc znaleźć z nim
wspólnego języka, sprzedała swoją część – lokale na parterze –
pracownikowi naukowemu z Uniwersytetu Jagiellońskiego,
Arturowi R. Zamieszkał tam z żoną, dzieckiem i rodzicami.
Andrzej K. zajmował pierwsze piętro willi i mansardę, którą
jeszcze przed sprowadzeniem się rodziny R. przebudowywał na
drugie piętro.
Podwyższenie budynku nie zostało wpisane do księgi wieczystej.
Potrzebna była zgoda właściciela parteru, który nie godził się na
notarialny zapis, że w nowej sytuacji nie ma on prawa do ogrodu
i drogi dojazdowej, gdyż prawem zasiedzenia należą się one
Andrzejowi K. Rodzina R. nie negowała prawa K. do wyodrębnienia
jego własności nadbudowanego piętra. Inżynier nie zamierzał
ustąpić nawet na krok. Szukał zaczepki, usiłował oszukać,
wyprowadzić w pole współwłaściciela.

Strzały
We wrześniu 2001 roku sędzia B. oznajmiła: „Sąd okręgowy oddala
wniosek powoda o stwierdzenie nabycia nieruchomości przez
zasiedzenie i przekazuje sprawę do ponownego rozpoznania”.
W tym momencie Andrzej K. opuścił salę rozpraw mocno
trzasnąwszy drzwiami. Wkrótce potem z budynku sądu wyszli, nie
kryjąc satysfakcji, Agnieszka i Artur R. Do domu mieli niedaleko,
kilka minut spacerem. Andrzeja K. spotkali już wewnątrz willi, jak
schodził z góry. Nie zdążyli otworzyć drzwi do swego mieszkania,
gdy w ich kierunku padły strzały z broni w ręku współwłaściciela
domu. Trzydziestotrzyletni filozof stracił życie od razu, jego żona,
studentka germanistyki, upadła z przestrzelonym kręgosłupem.
W chwilę potem K. zastrzelił w piwnicy ojca Artura R.
Morderca po odrzuceniu pistoletu wybiegł na podwórko i zaczął
kopać samochód ofiar. Następnie zatelefonował na numer 997,
informując, co się stało. Drżał, był spocony.
– Ci ludzie urządzili mojej rodzinie, którą kocham nad życie,
piekło. Po usłyszeniu wyroku sądu cywilnego poczułem straszne
duszności, suchość w ustach – zeznawał następnego dnia
w prokuraturze Andrzej K. – Wybiegłem na korytarz w poszukiwaniu
wody i już nie pamiętam, co działo się dalej. Świadomość wróciła,
gdy siedziałem koło furtki mojej willi, a obok leżała przeładowana
broń. Zrozumiałem, że musiałem jej użyć; znam się na tym, należę
do Bractwa Kurkowego.

Biegli mają głos


Dla oceny zbrodniczego czynu oskarżonego istotna była opinia
o jego stanie psychicznym. Biegli sądowi nie stwierdzili
u Andrzeja K. choroby psychicznej ani też zaburzeń afektywnych
w chwili popełnienia przestępstwa.
Prokurator przesłał do sądu akt oskarżenia. Rozpoczął się proces.
Sąd miał dodatkowe pytania do zespołu psychiatrów
i psychologów biegłych. Przede wszystkim, na podstawie jakich
przesłanek uznali, że oskarżony nie działał w afekcie. Czy
uwzględniony został jego stan psychiczny w związku z długotrwałym
konfliktem o współwłasność domu i rozpamiętywaniem rzekomo
doznanej krzywdy od rodziny R.?
Biegli podtrzymali swą opinię. Oskarżony, bardzo agresywny
w czasie procesu, obrzucający wulgarnymi wyzwiskami rodzinę ofiar
oraz sędziów twierdził, że wydano taką opinię, bo jednemu
z ekspertów odmówił łapówki. A poza tym – chcieli zadowolić
prokuratora.
Andrzej K. upierał się, że w chwili zabijania był niepoczytalny
i dlatego wystrzelił aż 22 naboje. Nie czuł się sprawcą tragedii, ale
ofiarą swoich prześladowców – rodziny R., oraz sędzi, która
w sprawie cywilnej wydała niesprawiedliwy wyrok. Nazywał ich
degeneratami, fiutami, ch… Sugerował biegłym, żeby obejrzeli film
o gułagu, bo tam został pokazany mechanizm niszczenia psychiki
zaszczutego człowieka.
W miarę upływu czasu doprowadzany na salę sądową oskarżony
coraz ostrzej reagował na obecność biegłych. Ubliżał im, jak zwykle
nie przebierając w słowach, odmawiał odpowiedzi na pytania
psychologa, stwierdzając, że nie jest do tego przygotowany.
W areszcie przeczytał kilka książek medycznych i sam postawił sobie
diagnozę: gdy strzelał, znajdował się w stanie „ostrej reakcji
o podłożu syndromu przewlekłego stresu pourazowego”, co
wywołało u niego czasową niepoczytalność. Zaślepiła go miłość do
żony i dzieci. W obronie ich spokojnego życia gotów był na wszystko.
Dwa zespoły biegłych ze szpitali we Wrocławiu i Jarosławiu
uznały, że Andrzej K. kłamie, twierdząc, że po oddaniu strzałów
doznał chwilowej amnezji i dopiero kiedy się ocknął i zobaczył
pistolet, domyślił się, że doszło do tragedii. Zdaniem psychologów
oskarżony precyzyjnie zaplanował zabójstwo. Świadczyło o tym
między innymi odesłanie przed rozprawą żony z dziećmi do rodziny
w innym mieście. Również tuż przed oddaniem strzałów K. miał na
tyle przytomny umysł, że bez problemów wyjął broń
z numerycznego sejfu i dwa razy załadował magazynek.
Psycholodzy obserwujący zachowanie Andrzeja K. na procesie
karnym zauważyli, że oskarżony broniąc się, stosował techniki
socjomanipulacyjne. Na przykład wielokrotnie powtarzał
nieprawdziwe wersje wydarzeń tak, aby zapadły w pamięć
słuchających stron. Świadkom przypisywał własne wypowiedzi lub
cytował je, przeinaczając. Sąd okręgowy, opierając się przede
wszystkim na twierdzeniu zespołu biegłych z Wrocławia, wykluczył
niepoczytalność oskarżonego w chwili zabijania rodziny R.
Andrzej K. został skazany na dożywocie. Jego obrońca złożył
apelację.
To nie był sen terminalny
Sąd odwoławczy (jest już połowa roku 2006) doszedł do wniosku,
że na skutek odmowy oskarżonego odpowiedzi na pytania biegłych
psychologów, opinia o zaburzeniach jego osobowości jest niepełna,
a nadto pomiędzy ekspertyzami zespołów z Wrocławia i Jarosławia
zachodzą sprzeczności, które nie zostały w czasie procesu
wyjaśnione.
Ocena stanu zdrowia psychicznego Andrzeja K. w kwestii jego
poczytalności w chwili popełnienia morderstwa ma znaczenie
kluczowe, zatem Sąd Apelacyjny zdecydował się na uzupełnienie
przewodu sądowego, dopuszczając dowód z opinii innych biegłych.
Współpracujący z Instytutem Psychiatrii w Warszawie psycholog
(a równocześnie prawnik) prof. UJ Józef Gierowski przedstawił
w sądzie obszerną analizę psychopatycznej osobowości inżyniera K.
Zdaniem tego naukowca Andrzej K. jest człowiekiem
niebezpiecznym dla otoczenia. Istnieje duże prawdopodobieństwo,
że jeśli znów znajdzie się w sytuacji konfliktowej, poczuje się
uprawniony do wymierzania sprawiedliwości. Andrzej K. kłamał,
twierdząc, że gdy miał broń w ręku, nie wiedział, co robi, bo stracił
kontakt z rzeczywistością.
– Gdyby rzeczywiście doszło u oskarżonego do zapaści w sen
terminalny (co jest oznaką maksymalnego wyczerpania
psychicznego) – zauważył profesor – nie byłby w stanie ponownie
wznieść się na taki poziom agresji, aby kilka minut po
zamordowaniu Artura R. kopać w furii jego samochód. Andrzej K.
domagał się uznania go za niepoczytalnego w chwili zabijania, gdyż
wyczytał w książkach, że jeśli powodem niepoczytalności jest ostra
reakcja na stres, to żadne leczenie nie wchodzi w grę. Zatem liczył,
że wkrótce wyjdzie na wolność.
Również psychiatra doc. Janusz Heitzman, kierownik Kliniki
Psychiatrii Sądowej w Instytucie Psychiatrii i Neurologii
w Warszawie, stwierdził, że K. rozumiał, co robi, nie chciał się
jednak powstrzymać, gdyż nie pozwalała mu na to jego dyssocjalna
osobowość. Jednakże nie wynika ona ani z choroby psychicznej, ani
z upośledzenia umysłowego. K. działał rozmyślnie, z niskich
pobudek (w żadnym razie nie powodowała nim miłość do żony
i dziecka), które sprawiły, że nadal nie odczuwa skruchy. Nawet kilka
lat po zbrodni pała nienawiścią do ofiar, a także do sędzi, która
wydawała wyrok. A jedyne, czego żałuje, to wyłącznie utraconej
wolności. To też przeczy tezie oskarżonego, że aby zabić rodzinę R.,
musiał być niepoczytalny.
Na trzy pytania sądu: Czy Andrzej K. mógł w chwili oddawania
strzałów nie rozpoznać, co robi z powodu choroby psychicznej? Czy
zabijał pod wpływem silnego wzburzenia usprawiedliwionego
okolicznościami? Czy wystąpił u niego zespół ostrego stresu
pourazowego, a jeśli tak, czy ma to znaczenie dla poczytalności
sprawcy? – biegli z Instytutu odpowiedzieli przecząco.
Wyrok dożywocia został utrzymany.

Płynna granica
Kasacja do Sądu Najwyższego (rok 2007, sześć lat po zabójstwie)
przyniosła uchylenie wyroku w części dotyczącej orzeczenia o karze
i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania w sądzie
okręgowym. Sąd Najwyższy przyznał rację obrońcy skazanego, że
błędem Sądu Apelacyjnego było niedokonanie konfrontacji między
biegłymi powołanymi w toku śledztwa, a następnie w czasie
postępowania odwoławczego. Bowiem jeden zespół twierdził, że
jakkolwiek Andrzej K. miał zachowaną zdolność rozpoznania
znaczenia tego, co robił, jednakże „przy istnieniu głębokich
zaburzeń osobowości, w sytuacji przewlekłego stresu, jego zdolność
do pokierowania swym postępowaniem była ograniczona”.
Natomiast drugi zespół uznał pełną poczytalność Andrzeja K.
– W świetle opinii biegłych – orzekł Sąd Najwyższy – sąd niższej
instancji z rażącą dowolnością ustalił, że Andrzej K. sam
spowodował u siebie taki stan osobowości. Została pominięta istotna
uwaga doktora Heitzmana, iż „człowiek nie wybiera swej
osobowości, tylko z taką się rodzi i dziś nauka dostępnymi metodami
nie jest w stanie zgłębić, co na to wpływa”.
Półtora roku później Sąd Okręgowy w Krakowie ponownie orzekł
dożywocie.
– Andrzej K. – orzeczono – był w pełni poczytalny i choć we
wrześniu 2001 roku działał pod wpływem emocji, to jednak potrafił
zabójstwo zaplanować. Strzelał wielokrotnie, by mieć pewność, ze
zabił. Dyssocjalna osobowość sprawcy nie umniejsza winy, bo nie
jest to choroba umysłowa.
Ponowna apelacja (jest koniec roku 2010) przynosi zmianę wyroku
– na 25 lat więzienia. Sąd Apelacyjny przyjął opinię jednej grupy
biegłych, że K. popełnił przestępstwo w warunkach znacznego
ograniczenia zdolności pokierowania swym postępowaniem. Wobec
braku jednomyślności w opiniach ekspertów jeden z sędziów złożył
zdanie odrębne. Na czym polegała róznica? Warszawscy biegli
twierdzili, że negatywny rozwój osobowości K. w powiązaniu ze
skrajnym stresem, w jaki się zapędził, spowodowały u niego stan
znacznego upośledzenia zdolności do pokierowania postępowaniem.
Pozostali biegli nie dostrzegali potrzeby oznaczenia płynnej granicy
pomiędzy poczytalnością znacznie ograniczoną a nieznacznie
ograniczoną. Wyjaśnił to biegły psycholog z Wrocławia:
– Różnica między naszą opinią a warszawską dotyczy oceny
sytuacji konfliktu, w którym żył Andrzej K. Różne wnioski mogą
wynikać z doświadczeń zawodowych naszych zespołów.
Od wyroku Sądu Apelacyjnego kasację złożył Prokurator
Generalny, zarzucając dowolne zrozumienie przez sąd wypowiedzi
biegłych. A właściwa interpretacja powinna być taka, że jakkolwiek
oskarżony odpowiada w warunkach ograniczonej poczytalności, to
jest to postać najlżejsza z możliwych, czyli nieskutkująca przyjęciem
art. 31 § 2 kk. (Jeżeli w czasie popełnienia przestępstwa zdolność
rozpoznania znaczenia czynu lub kierowania postepowaniem była
w stopniu znacznym ograniczona, sąd może zastosować nadzwyczajne
złagodzenie kary).
Andrzej K. na wieść o kasacji oskarżyciela wystąpił o zmianę
składu sędziowskiego, bo – jak twierdził – jeden z przewodniczących
Izby Karnej ma powiązania towarzyskie z sądami krakowskim
i Uniwersytetem Jagiellońskim. Na potwierdzenie swej tezy, że
w chwili oddawania strzałów był niepoczytalny, K. wysłał sędziom do
przeczytania 70 książek o psychologii zaburzeń.

Sami wykopali sobie grób


W 2010 roku kasacja do Sądu Najwyższego została oddalona,
wyrok 25 lat więzienia dla zabójcy rodziny R. był już niepodważalny.
Andrzej K. nadal protestował: skoro był chwilowo niepoczytalny
(mniejsza, w jakim stopniu), to powinien być uniewinniony.
Napisał do Rzecznika Praw Obywatelskich:
Ja przez ponad 49 lat życia jeden jedyny raz na pół godziny straciłem
kontrolę nad sobą i kontakt ze światem. Zostałem za to skazany na
25 lat pobytu za murami. Fakt, że troje z moich prześladowców wpadło
do grobu, który sami sobie kopali [gdy K. to pisał, postrzelona
w kręgosłup i potem sparaliżowana Agnieszka R. już nie żyła, zmarła
po 4 latach wielkiego cierpienia], w niczym nie zmienia faktu, że nic
się im ode mnie nie należy. Artur R. usiłował ukraść moje mieszkanie
z pomocą swego ojca, bolszewickiego esbeka i sędziów rodem z PZPR. K.
poskarżył się też na swą żonę, z zawodu sędzię („To taki dzisiejszy
odpowiednik Pawlika Morozowa ze wsi Gierasimowa z 1932 roku” –
określił ją, nie wyjaśniając, co ma na myśli), która go opuściła
i rozwiodła się z nim. Chciał, aby płaciła mu alimenty, wszak
w więzieniu nie zarabia.
Nieusatysfakcjonowany reakcją rzecznika Andrzej K.
niestrudzenie rozpisuje się na temat sądu i biegłych w internecie,
gdzie założył witrynę. Skarży się tam: Sąd krakowski w parodii
„procesu” uniemożliwił mi jakąkolwiek obronę, robiąc ze mnie
medialnego mordercę […] za de facto przekroczenie granic obrony
koniecznej i chwilową utratę poczytalności na skutek ekstremalnego
stresu i skrajnej paniki. Faktyczny sprawca, który doprowadził do
tragedii [tu podaje nazwisko sędzi orzekającej w procesie cywilnym],
jest nadal bezkarnym mordercą w todze. Co więcej, awansowała
nominacją do krakowskiego Sądu Apelacyjnego – czyli jest w samej
elicie mafii sądowej. Oto nazwiska mafijnych sędziów […] Jeszcze przed
prawomocnym wyrokiem karnym, z notatki prasowej w gazecie
dowiedziałem się, że krakowski „sąd” wydał prawomocne postanowienie
o 700000 zł odszkodowania dla rodziny R. Ponieważ Agnieszka R. nie
żyje od roku, to te pieniądze zabierze jej esbecki ojciec Marian S.
[Andrzej K. nie wspomina o osieroconym dziecku zamordowanego
małżeństwa – H.K.]. Przeklinam tą całą Polskę i jej zdegenerowane
„sądy” wydające wyroki w jej imieniu. Mam nadzieję, że pieniądze, które
mi po trupach zabrali, nie przyniosą tym bolszewikom szczęścia. Zawsze
będą śmierdziały trupem.
Z zazdrości o konia czy kobietę?
– Jak w raju – wyrwało się jednemu z policjantów na widok
nieruchomych koni przy prześwietlonych jesiennym słońcem
wodach Wisłoka. Funkcjonariusz spojrzał na skutego więźnia,
przywiezionego do Wejnerówki na wizję lokalną. Ten dumnie
podniósł głowę…To było jego ranczo.
Piotr M. miał pokazać, gdzie zakopał ciała zamordowanych dwóch
młodych mężczyzn. Sensacja przyciągnęła okolicznych
mieszkańców. Więzień rozglądał się po twarzach ciekawskich, jakby
kogoś szukał.
– Za Zuzą patrzy, ale jej tu nie ma. Zabrała swoje ule i wróciła do
Warszawy – szeptały miejscowe kobiety.

***

Pięć lat temu też tak niebieściły się góry na horyzoncie, gdy
zarośnięta olchami ścieżka wyprowadziła Zuzannę M., studentkę
SGGW w Warszawie, na rozległą zieloną dolinę ze stajniami.
Z zabudowań wyszedł właściciel stadniny – około czterdziestoletni
przystojny mężczyzna, niezbyt skory do rozmowy. Stał przy
ogrodzeniu z pytaniem w oczach, skąd tu samotna dziewczyna.
– Szukam kolegi, z którym jestem na obozie naukowym
w Studenckiej Chacie na Polanie Surowiczne – odpowiedziała na
dzień dobry. – Wyszedł rano i dotąd nie wrócił, może zabłądził.
Przyglądali się sobie.
– Pięknie tu – westchnęła. Żadnej reakcji na jej zachwyt.
Odpowiedział, że nikogo obcego na tym odludziu nie było. Psy by
wyczuły.
Pojawiła się następnego dnia. Kolega się znalazł, ale ona ma inną
sprawę – chciałaby do października zatrzymać się w górach. Czy nie
znalazłaby się dla niej praca na ranczu, mogłaby gotować dla
stajennych, sprzątać.
– Czemu nie? Mam pokoik nad stajnią – zgodził się, patrząc na
urodziwą studentkę. Była z Warszawy, ale nie przypominała
zrobionych kosmetykami miastowych panien. Duże niebieskie oczy,
gęste ciemne włosy, ładny uśmiech – wszystko naturalne.
Wkrótce zbliżyli się do siebie; usłyszała, że ją kocha. Jesienią
musiała wrócić na uczelnię, ale przyjeżdżała we wszystkie wolne dni.
Pilnowała gospodarstwa, gdy on wyjeżdżał do Niemiec, gdzie
zarabiał podkuwaniem końskich kopyt. Tęskniła. W Wejnerówce był
słaby zasięg telefonii komórkowej, więc pisała do niego długie listy.
„Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy i powiesz: Zuza, jak
ciebie widzę, to mam się dobrze. Marzenia, marzenia. Zszyłam ci tę
zieloną kurtkę i wyremontowałam czapkę z daszkiem, podobasz mi
się w niej”.
W innym liście: „Gwiazdy tu spadają, pomyślałam sobie życzenie:
żeby Piotrek już wrócił. […] To moje ostatnie studenckie wakacje.
Pora wracać. Nie wiem, na jaki adres w Niemczech mam do ciebie
pisać, zostawiam list w kuchni”.

***

Zamieszkałą niegdyś przez Łemków Wejnerówkę Piotr M. odkrył


15 lat wcześniej. Chłopski syn, po zawodówce, zawsze chciał mieć
własne duże gospodarstwo. I hodowlę koni. Aby kupić miejsce na
stadninę – bezludzie w Beskidzie Niskim bez prądu i drogi – harował
na budowach w Niemczech. Na jego ranczu wszystko miało wyglądać
tak, jak sobie wymarzył. Żadnej fuszerki. Robotnikom, których
zatrudniał, wprowadził bezwzględny zakaz picia alkoholu i palenia
papierosów. Każde nieposłuszeństwo rozwścieczało „kowboja”;
krzyczał, a nawet brał się do bicia. Złościł się też, gdy trzeba było
zapłacić robotnikom. Oszukani odchodzili, przeklinając, ale
turystów ranczo olśniewało.
Takie też wrażenie zrobiło w 1999 roku na pewnej studentce
z Suwałk, która szukała śladów kultury łemkowskiej.
W ekspresowym tempie poślubiła „kowboja” z Wejnerówki, urodziła
córkę i jeszcze szybciej wyjechała z nią do rodziców. O kontakt
z ojcem dziecka nie zabiegała.
Co innego Zuza. Dla pozostania na ranczu gotowa była znieść
wiele. Wyrzucał ją, wracała. Przy obcych traktował jak gosposię, nie
życzył sobie, aby mówiła we wsi, że są parą, nawet do odległego
kościoła nie jechali razem. A ona jak wierny pies. Po ukończeniu
studiów odrzuciła ofertę pracy za granicą. Zatrudniła się w pobliskim
Krośnie, aby być bliżej Piotra.
Wiosną 2006 roku „kowboj” dał do gazety ogłoszenie o pracy przy
ujeżdżaniu koni. Zgłosił się dwudziestosześcioletni Marcin D.
Ustalili, że zapłatą po roku pracy będzie Wodnik, koń rasy
małopolskiej, którego D. wychowywał od źrebaka.
Wszyscy na ranczu, łącznie z właścicielem, uważali, że
„kowbojowi” trafił się świetny robotnik. Marcin kochał konie, a one
go słuchały. Chłopak traktował starszego o 20 lat M. z respektem,
chciał się od niego nauczyć podkuwania koni. Piotr chwalił Marcina
za sumienność. Gdy właściciel miał wypadek na rowerze
w Niemczech (gdzie nadal dorabiał w sezonie), za ranczo odpowiadał
właśnie D.
Potem coś się jednak popsuło w relacjach mistrz–uczeń. Zaważył
pewien incydent. W sierpniu 2008 roku doszło do awantury między
„kowbojem” a zatrudnionym tam od kilku lat stajennym, który
upomniał się o zapłatę. Zdenerwowany M. nie tylko się nie rozliczył,
ale tak skopał robotnika, że złamał mu dwa żebra. Oburzony Marcin
postanowił pójść na swoje i stanowczo domagał się wydania
obiecanego mu konia z dokumentem rodowodowym. „Kowboj”
zwlekał, trudno mu było rozstać się z darmowym stajennym.
Miał jeszcze jeden powód do irytacji: oto goszczący na ranczu jego
znajomi z Niemiec donieśli, że coś się dzieje między Zuzą
a Marcinem. Nie powinien być zazdrosny, bo kilka tygodni wcześniej
Zuza zerwała z nim, a jednak, gdy przyznała się do romansu,
urządził awanturę. Zatelefonował też do Marcina, żeby „paluszki
trzymał precz od Zuzki”.
Ona spakowała się i pojechała do koleżanki w Rzeszowie, gdzie
miał się z nią spotkać Marcin. Ale jego przyjazd się opóźniał. Marcin
pomagał Piotrowi przy przewożeniu kamieni z potoku, odrabiając
w ten sposób dodatkową zapłatę za Wodnika. Zuza czuła, że nowy
chłopak nie zamierza o nią walczyć.
Ciągnęło ją do Wejnerówki. Zatrzymała się w pobliżu, w tak
zwanej chacie pszczelarza, w nadziei, że któregoś dnia Piotr
przyjdzie po miód. I tak się stało. Gdy ją zobaczył, nakłonił, żeby
wróciła na ranczo, po raz ostatni popilnowała gospodarstwa na czas
jego wyjazdu za granicę. Zgodziła się. Nie była już dziewczyną
Piotra, ale którejś nocy położyła koło jego łóżka list z wyznaniem
beznadziejnej miłości. Uzupełniła tekstem piosenki w języku
angielskim, odzwierciedlającym jej stan ducha.
Nadal zamierzała opuścić Wejnerówkę, jednak powstrzymały ją
prośby „kowboja”. Z saksów wrócił stęskniony, zaprosił ją na kolację
do restauracji; zwierzał się, że za granicą boleśnie przeżywał jej
odejście, nawet próbował targnąć się na życie.
Była niezdecydowana. Ostatecznie jednak, mimo braku deklaracji
co do wspólnej przyszłości ze strony Marcina, wyjechała z nim
w Bieszczady, gdzie upatrzył sobie kawałek ziemi. Nadchodzącą
zimę Wodnik miał przeczekać w innej stadninie, odległej od
Wejnerówki 30 kilometrów.
Marcin uzgodnił z M., że odbierze konia 15 października.

***

Zdaniem prokuratora było tak:


Dzień wcześniej „kowboj” pożyczył od znajomej dwa duże worki
po nawozach. Nazajutrz rano zapakował do swojego nissana broń,
worki, sznury konopne i czarną folię budowlaną. Zadzwonił do
Marcina i dowiedział się, że przyjeżdża oplem z Bogdanem R., który
pomoże przy lonżowaniu konia. Bezskutecznie starał się mu to
wyperswadować.
– Spotkamy się po drodze – zauważył na koniec rozmowy.
Tym miejscem była łąka nad Wisłokiem. Nie wiadomo, jak
przebiegała ich rozmowa, w każdym razie Marcin pod dyktando
„kowboja” napisał w jego samochodzie pożegnalny list do Zuzy.
Zachęcał ją, aby związała się z Piotrem. „Fizycznie było nam ze sobą
dobrze, ale są inne ważniejsze rzeczy” – zakończył wyznanie.
Potem M. poprosił obu młodych mężczyzn, aby pomogli mu przy
przegonieniu przez rzekę bydła, które przedostało się na drugi brzeg
Wisłoka. Gdy weszli do wody, „kowboj” uderzył Marcina w głowę,
aby go zamroczyć. Bogdanowi zakleił taśmą oczy, co utrudniało
ewentualną ucieczkę. Następnie zamordował strzałami w plecy.
Płynąca woda wypłukała pierwszą krew i M. zapakował zwłoki do
worków, które włożył do schowanego w krzakach opla.
Resztę dnia zajęło „kowbojowi” zapewnienie sobie alibi. W tym
celu zatelefonował do pewnej mieszkanki Wejnerówki, że stoi koło
skrzyżowania, bo zabrakło mu paliwa. Czy może podwieźć go do
rancza, skąd zabierze kanister z benzyną.
Wszystko poszło zgodnie z planem. Gdy na chwilę pojawił się
w gospodarstwie, Zuza zdążyła mu się wyżalić, że Marcin nie
odpowiada na jej telefony. Ona co trochę biega do źródełka (tylko
tam można złapać zasięg), wystukuje numer chłopaka i cisza.
Piotr wrócił nissanem na polanę, gdzie ukrył samochód ze
zwłokami ofiar. Przełożył ciała do swego samochodu, a opla zostawił
na rozstaju dróg, gdzie zwykle kierowcy zatrzymują się, aby złapać
zasięg telefoniczny. Wiedział, że w tym miejscu pojazd przez kilka
godzin nie będzie wzbudzał niczyjego zainteresowania.
Przywiózł ciała ofiar na ranczo, gdyż musiał poczekać, aż się
ściemni. Postanowił upić Zuzannę, żeby nie kręciła się po obejściu.
Postawił na stole bimber.
– Zapomnisz o zmartwieniu – zachęcał, stawiając butelkę na
stole.
Gdy dziewczynę zmorzył sen, Piotr zawiózł zwłoki w trudno
dostępny, zdziczały teren i zasypał ziemią. Następnie podrzucił
samochód Marcina D. na boczną uliczkę w Rzeszowie. Wysłał
stamtąd napisany przez chłopaka tuż przed śmiercią list do Zuzy. Po
południu był już na ranczu, gdzie skacowana popłakująca Zuza nadal
bezskutecznie usiłowała złapać kontakt z komórką Marcina.
Wieczorem odwiózł dziewczynę do Rzeszowa, skąd miała autobus
do Warszawy.
Wracając do siebie, przełożył kartę SIM z telefonu Marcina do
swojego. Natychmiast nadszedł alarmujący esemes od Zuzy, co się
dzieje, umiera z niepewności. Podszywając się pod Marcina,
odpowiedział, że wszystko między nimi skończone, on zmienił
plany, wyjeżdża z Bogdanem na robotę do Anglii, szczerze jej radzi,
aby została z Piotrem. Wysłał też esemesa do siostry Marcina
z informacją, że opuszcza Polskę, pozdrawia wszystkich.
Rodzice Marcina D. byli zaskoczeni treścią wiadomości od syna. To
nie w jego stylu! Poza tym on robił błędy ortograficzne. Coś
tragicznego musiało się zdarzyć, trzeba wynająć detektywa.
Tymczasem Zuza w przekonaniu, że Marcin ją porzucił, czekała
w Warszawie na Piotra, który chciał, aby mu towarzyszyła w czasie
odwiedzin u córki w Suwałkach. Była połowa listopada. Dwa
tygodnie później aresztowany M. pokazał miejsce, w którym zakopał
ciała ofiar.

***

Na każdym kolejnym przesłuchaniu M. przedstawiał inną wersję


przebiegu wydarzeń. Dopasowywał je do swoich domysłów na temat
tego, o czym już mogli dowiedzieć się śledczy. Najpierw twierdził, że
mężczyźni zostali przypadkowo zastrzeleni, bo w ciemnościach bez
uprzedzenia pojawili się na jego posesji, a on był przekonany, że to
wtargnęły wilki.
W drugiej wersji – miał to być wyjątkowy zbieg nieszczęśliwych
okoliczności w chwili ładowania broni na odstrzał chorego lisa.
W trzeciej – ogier zbliżył się do klaczy pilnującej źrebaka, to
niebezpieczna sytuacja, chciał odstraszyć konia. Przez pomyłkę
załadował niewłaściwą broń.
W czwartej – chłopaków zabił na ranczu nieznany mężczyzna,
który potem zbiegł.
W piątej – Marcin D. i Bogdan R. pierwsi zaatakowali „kowboja”.
Czekali na niego z widłami w stajni. Tak się nieszczęśliwie stało, że
przypadkowo nadepnięty szpikulec do wzruszania siana uderzył
w strzelbę Piotra M., w której były naboje. To one śmiertelnie zraniły
chłopaków.
A dlaczego ukrył ciała w lesie, skoro nie był mordercą? Bo
spanikował.
Podejrzany miał też gotowe wyjaśnienia co do worków po
nawozach i taśmy samoprzylepnej. Worki były na jesienne liście,
taśmy do zabezpieczenia gipsu, który musiał nosić jeden ze
źrebaków.
A dlaczego wysłał do Zuzy list Marcina? Bo znalazł go
przypadkowo.
Prokurator, krok po kroku, obalał wyjaśnienia przesłuchiwanego.
W obrębie obejścia, gdzie miało dojść do przypadkowego
zastrzelenia mężczyzn, nie odnaleziono żadnych śladów krwi.
Eksperci od telefonii nie mieli wątpliwości, że Piotr M. logował kartę
telefoniczną Marcina w swoim aparacie, a następnie, podszywając
się pod właściciela, wysłał esemesy do jego rodziny i Zuzy. Biegli
potwierdzili, że w samochodzie Marcina, którym 15 października
jeździł M., leżały ciała ofiar.
Portret psychologiczny oskarżonego nakreślony przez biegłych
sądowych pokazał jego rozchwianie emocjonalne. Nasilona potrzeba
panowania nad ludźmi z otoczenia, kontrolowania ich, wiązała się
z obniżonym poczuciem własnej wartości i była źródłem
spontanicznej, czasem wręcz skrajnej agresji. Mimo skończonych
45 lat M. miał problemy zarówno z wyrażaniem pozytywnych uczuć,
jak i z nawiązaniem stabilnych związków z kobietami. Traktował je
przedmiotowo. Chwalił się, że Zuza miała wcześniej partnera
wykształconego, który nosił ją na rękach, a mimo to zakochała się
w facecie po zawodówce.
Zdaniem psychologów Piotr M. zabił Marcina D. nie z zazdrości,
tylko z powodu urażonej ambicji. Postanowił ukarać podległego mu
robotnika, bo ten ośmielił się związać z kobietą, którą „kowboj”
traktował jak swoją własność. Bogdan R. zginął tylko dlatego, że był
razem z Marcinem w czasie zabójstwa, a M. nie mógł zostawić
świadka. Nie dość, że młodzi zrobili to pod jego dachem, to
jeszcze D. przymierzał się do założenia konkurencyjnej stadniny.
Wiele też mówiły o oskarżonym jego listy z aresztu (zatrzymane
przez prokuratora).
Do opuszczonej żony: „Olga, to był straszny wypadek. Jako motyw
przyjęli zazdrość o Zuzę, której z mojej strony nie było. Jak sobie
poszła, to poszła. Przed sądem możesz wyjaśnić, że na
przesłuchaniu powiedziałaś o tej zazdrości, bo policja ci
podpowiedziała. Nie bój się, ich nie będzie na rozprawie, a twoje
ostatnie zeznania są decydujące. Powiesz im, że przed tym zajściem
prosiłem cię, abyś wróciła, bo chciałem zacząć wszystko od nowa.
Powiedz, że to mi obiecałaś. To będzie bardzo korzystne dla sprawy.
Możesz też powiedzieć, że wiedziałaś o Zuzce, chciałaś, aby mi
pomagała. Wiem, że nie odwiedzałem cię często, ale powiedz, że raz
w miesiącu. Postaram się to naprawić. Kocham Cię”.
Do znajomej z Wejnerówki:
„Pozdrawiam cię serdecznie zza więziennych murów. Niedługo
pierwsza rozprawa, wygląda to źle, grozi mi dożywocie, choć
wszystko ujawniłem sam, nic by nie wiedzieli.
Adwokaci tylko chcą pieniędzy – czyli szybki proces i do kasy. Ten,
który mnie broni, nie chce przyjąć mojej propozycji, że jeszcze ktoś
inny miał z tym coś wspólnego. A to by mnie odciążyło i mógłbym
mieć tylko zarzut zacierania śladów.
Może być do sprzedaży moje ranczo, policja była pod wrażeniem.
Może kupiłabyś dla waszego syna? Wejdziemy we wspólny interes?
Ale jeszcze nie mów nikomu”.
Do Zuzy:
„Wiem, że byłaś blisko mnie, za murem. Serce mi drgnęło, to było
wielkie przeżycie. Gdyby to się wydarzyło 2 lata temu, często byś
tam stała. Teraz tylko raz.
Poszedłem pod celę, położyłem się i myślałem o tobie.
I o Wejnerówce, która teraz jest twoja. Gdy się ocknąłem, moja
koszula była mokra od łez, które już od dłuższego czasu spływały mi
po policzku. Pisałaś mi, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego.
Byłbym szczęśliwy, gdybyś chociaż trochę zajęła się gospodarstwem,
spróbuj zaangażować się, to Twoje (podkreślone), a Bóg ci
z pewnością pomoże. Dlaczego wywiozłaś swoje ule?
Zuza, miałem wiele kobiet, ale Ty też jesteś niczego sobie. Kocham
Cię bardzo, ale nie mów nikomu. Do mnie mogłaś wbrew pozorom
dotrzeć, ale tylko ty. Posłuchałaś innych, zawiodłem się. Chciałem
wychować sobie fajną dziewczynę, to uciekłaś. Ja nie chciałem cię
karać. Zuza, a może zaczęłabyś walczyć o mnie jak wilczyca?
Komu sprzedać bydło? Potrzeba mi dobrego adwokata.
Napisałem dla ciebie wiersz: Pod więzienną celą na twardej pryczy
młody mężczyzna leży wieczorem myśląc o całym życiu
a twarz ma zalaną łzami.
Czy słyszy jak o poranku konie tłuką się o ścianę
i głos dziewczyny z dołu Piotrek wstawaj na śniadanie.
To ją właśnie w swym sercu nosił głęboko bez granic.
Ona to szczęście mu dała
Lecz to się zdało na nic.
Całuję Cię słodko. Marcinkowi już tylko kwiatki, a mnie musisz
pomóc, bo cały świat jest przeciwko nam”.
***

Świadek Zuzanna M. odwołała przed sądem swoje zeznania


złożone w śledztwie.
– Wtedy byłam w szoku – zaczęła. – Uwierzyłam we wszystko, co
przypisano Piotrowi. Teraz w to nie wierzę. Nie mieliśmy z Piotrem
planów sfinalizowania naszego związku. Odpowiadało mi tak, jak
jest. Dobrze mnie traktował. Nie widziałam takich sytuacji, żeby był
agresywny. Nie wiem, czy płacił Marcinowi. On nigdy nie mówił, że
zamierza dać mu Wodnika.
Kilka miesięcy później dziewczyna złożyła na rozprawie
oświadczenie, że poprzednio sąd okłamała. Ale tak jak witka
wierzbowa cierpliwie się ugina, aż w końcu się złamie lub strzeli
w twarz tego, który na nią wywiera nacisk, tak ona nie chce być już
manipulowana, nawet zza krat. Wierzy, że Bóg jest z nią bez względu
na okoliczności, nie może jednak jej pomóc w poskładaniu życia,
dopóki sama nie zapragnie być wolna od człowieka, który gra na jej
emocjach.
Tym razem była dziewczyna Piotra M. scharakteryzowała
„kowboja” jako człowieka w sposób perfidny niszczącego poczucie
wartości innych. Szybko wpadał w gniew i wtedy nie panował nad
sobą. Ją też skopał. Raz, gdy wyprowadziła konia nie na tym sznurze
co zwykle, kiedy indziej, gdy nierówno ustawiła buty w sieni.
– Kazał mi się wynosić, potem przepraszał, obiecywał, że
pojedziemy bryczką do ślubu. Teraz myślę, że to, co brałam za
miłość, było chorobliwym uzależnieniem. Jest mi wstyd; byłam taka
naiwna i dawałam sobą manipulować. Uwierzyłam Piotrowi, że
Marcin chciał się ode mnie odciąć i nie pomagałam
w poszukiwaniach zaginionych.
Proces zmierzał do końca, gdy zgłosił się świadek (był to
mieszkaniec wsi koło Wejnerówki), który zapowiadając, że ma
istotne informacje, chciał zachować incognito. Spełniono jego
warunki.
Oto, co zeznał:
Prawie rok po przyznaniu się M. do zabójstwa, świadka odwiedził
brat oskarżonego. Zwierzył mu się, że był na widzeniu u Piotra i ten
mu opowiedział w szczegółach, jak doszło do morderstwa. Otóż, gdy
dwaj młodzi mężczyźni byli już w pobliżu Wisłoka, „kowboj”
przegonił swoje krowy na cudzą łąkę za rzeką. Następnie zawołał do
nadjeżdżającego Marcina, aby pomogli zawrócić bydło na jego
pastwiska. Chłopcy weszli do wody w miejscu, gdzie był bród…
I wtedy dosięgły ich strzały.
– Piotr powiedział bratu – zeznał świadek incognito – że
zaplanował zabójstwo. Wszystko miał przemyślane. Czas, nawet
porę dnia. W Beskidzie trwało wtedy polowanie na jelenie. Na odgłos
strzałów nikt specjalnie nie zwracał uwagi.
Tak oto wersja prokuratora zyskała kolejne potwierdzenie.
W czerwcu 2012 roku zapadł wyrok w Sądzie Okręgowym
w Krośnie.
Piotr M. został skazany na dożywocie. W powództwie cywilnym
zasądzono po 150 tysięcy złotych na rzecz rodzin ofiar. Tyle
prawdopodobnie uzyska komornik z licytacji rancza.
Obrońca skazanego wystąpił o kasację wyroku do Sądu
Najwyższego. Została oddalona.

Obrońca ładu i porządku


O trzeciej w nocy w Grodzisku Wielkopolskim małżeństwo K.
zostało obudzone łomotaniem do furtki i krzykiem, właściwie
wyciem. Wybiegli na podwórko. W świetle ulicznej lampy zobaczyli
zjawę z horroru. Czarna postać w strzępach koszuli nie miała włosów
ani małżowin usznych. W twarzy-masce bielały wywrócone gałki
oczne i zęby. Zjawa co chwilę rzucała się na ziemię i tarzała
w konwulsjach. Gdy podbiegli bliżej, poznali Danutę K., mieszkającą
po sąsiedzku szwagierkę. Zdążyła powiedzieć, że ktoś oblał ją
benzyną i podpalił. Potem zemdlała.
Wezwali pogotowie. Dotkliwie poparzoną kobietę zawieziono do
szpitala w pobliskim Poznaniu, a następnie do Centrum Leczenia
Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Mimo intensywnej terapii
czterdziestopięcioletnia Danuta K. po dwóch dniach zmarła
w bólach, których nie zdołały uśmierzyć najsilniejsze narkotyki. Do
końca była przytomna. Wielokrotnie pytana, czy widziała sprawcę,
odpowiadała, że nie.
***

Kto był mordercą? Policja wykluczyła włamanie do domu.


Wszystkie drzwi i okna były zamknięte od wewnątrz. Płonąca
Danuta K. wybiegła przez balkon na parterze.
– Mama zwykle tą drogą uciekała przed ojcem, gdy chciał ją bić –
9
jeszcze tej samej nocy 19 marca 2011 roku zeznał Oskar , dorosły
syn ofiary.
Z godziny na godzinę przed policjantami wydziału kryminalnego
odsłaniały się kulisy małżeństwa.
Andrzej K. przez prawie 25 lat był policjantem – pracę rozpoczął
w stanie wojennym. Póki nosił mundur, żona ukrywała awantury
w domu i ślady pobicia, choć nieraz sąsiedzi widzieli ją uciekającą
w nocy w bieliźnie przez balkon. Znajomi przywykli, że często nosiła
ciemne okulary i taktownie nie pytali, dlaczego.
Miała ukończone studia, ale aby utrzymać dwoje dzieci, na które
mąż nie chciał dawać pieniędzy, imała się każdej pracy. Sprzedawała
bilety na stacji PKS, była ekspedientką w sklepie.
W 2006 roku Andrzej K. odszedł na policyjną rentę z powodu bólu
kręgosłupa. Choroba nie przeszkodziła mu zatrudnić się
w charakterze kierowcy tira na dalekie trasy. Jego nieobecności
w domu trwały po kilka dni. Danuta K. odetchnęła. Dorastające
dzieci też już przestały chować się po kątach, namawiały matkę do
rozwodu. Andrzej K. nie krył się z tym, że ma kochanki; zresztą one
raz po raz telefonowały do domu, przedstawiając się jako znajome
z trasy. Dwudziestoletni syn i starsza o rok córka głośno mówili, co
myślą o takim ojcu.
Andrzej K. czuł, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli.
Jeszcze się odgrażał, że wysadzi wszystkich w powietrze, jeśli będą
go denerwować (w piwnicy trzymał granat oraz broń, na którą nie
dostał pozwolenia), ale musiał się godzić na interwencje policji, bo
Danuta K. założyła niebieską kartę. Bez wiedzy żony wydał ich
oszczędności na kupno domu letniskowego na działkach
ogrodniczych pod Poznaniem i w Grodzisku pojawiał się, kiedy
chciał; na przykład, aby odebrać pocztę. Miał klucze do domu, nigdy
więc swej wizyty nie zapowiadał.
Dzięki wsparciu dzieci zastraszana przez wiele lat kobieta zdobyła
się na zawiadomienie prokuratora, że mąż się nad nią znęca. Miała
dowody – obdukcje lekarskie, a także świadków, którzy widzieli, że
publicznie ją upokarzał, zmuszał swoją agresją do ucieczki z domu.
Koleżanka syna widziała, jak pijany Andrzej K., na siłę zmuszał żonę
do współżycia. Jego teściowa nazwała go wprost zboczeńcem,
maniakiem seksualnym.
– Już na początku małżeństwa wytapetował swój pokój
pornograficznymi fotografiami gołych bab. Tego, co ja się
nasłuchałam i napatrzyłam w ciągu miesiąca, gdy leżałam u córki
z powodu złamania nogi, starczy mi do końca życia – zeznała
w prokuraturze.
Policjanci odnotowywali w specjalnych protokołach niebieskiej
linii kolejne wezwania do tej rodziny: Andrzej K. porozbijał talerze
w kuchni, bo niespodziewanie wrócił z trasy i nie starczyło dla niego
obiadu. Awanturował się po alkoholu, używał niecenzuralnych
wyrażeń w obecności dzieci. Wygonił wszystkich domowników do
piwnicy, grożąc wysadzeniem budynku, gdyż żona zapomniała
zabrać z ogródka kaktus przed jesiennymi przymrozkami. Pobił
Danutę K., bo się roześmiała, gdy ją absurdalnie oskarżył o pójście
do łóżka z nieletnim kolegą ich syna. Policjant odnotował, że nie ma
żadnych dowodów, aby można było insynuować kobiecie taki czyn.
Wyrokiem sądu w 2010 roku Andrzej K. został uznany za winnego
znęcania się nad najbliższą rodziną, a zwłaszcza żoną. Dostał
5 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Wychodząc z sali
sądowej, Andrzej K. groził żonie: „Teraz ci pokażę”. Mimo to
Danuta K. nie wycofała wniosku o orzeczenie rozwodu z winy męża,
złożonego już w trakcie postępowania karnego.
Termin zakończenia sprawy rozwodowej był wyznaczony na
21 marca 2011 roku. Wszystko wskazywało na to, że gehenna kobiety
dobiega końca. Ale do rozprawy nie doszło. Dwa dni wcześniej
podczas snu Danuta K. została oblana benzyną i podpalona
zapalniczką, która wtopiła się w jej skórę.

***
Jeszcze przed świtem tragicznej nocy śledczy usiłowali dodzwonić
się do Andrzeja K. Komórka mężczyzny nie odpowiadała. Policjanci
wysłani na teren ogródków działkowych pod Poznaniem nie potrafili
odnaleźć domku męża ofiary. Andrzej K. odebrał telefon z komendy
policji w Poznaniu o 8.00 rano – zawiadomiono go, że ma się stawić
w pilnej sprawie na komisariacie w Grodzisku.
Oświadczył tam, że z podpaleniem żony nie ma nic wspólnego.
Poprzednią noc spędził na działkach. Przed położeniem się do łóżka
wyciszył komórkę, ponieważ marnie sypia i nie chciał być budzony
przypadkowym połączeniem.
Przesłuchujący go policjanci byli zaskoczeni, że mężczyźnie na
wiadomość o tragicznym stanie żony nie drgnął nawet jeden mięsień
na twarzy. Andrzej K. zorientował się, że taki brak reakcji nie robi
dobrego wrażenia i wyjaśnił, że już wie o śmierci żony, ponieważ po
telefonie z komendy zadzwonił do brata i od niego dowiedział się
o nieszczęściu. Przeżył szok, ale ćwierć wieku służby w policji
nauczyło go trzymać nerwy na wodzy.
Na tym Andrzej K. zakończył składanie wyjaśnień, odmawiając
odpowiedzi na dalsze pytania.
Policja odtworzyła okoliczności tragedii. Stwierdzono ponad
wszelką wątpliwość, że K. był w Grodzisku 18 marca, bo pojawił się
w sądzie z wnioskiem w sprawie alimentów dla dzieci. Na swoją
posesję dotarł w godzinach popołudniowych, przed powrotem żony
z pracy. Przez chwilę rozmawiał przez płot z mieszkającym po
sąsiedzku bratem. Upewnił się, że córka nadal mieszka w Niemczech.
Gdy brat poszedł do siebie, Andrzej K. przestawił elektroniczny
czujnik lampy oświetlającej dojście do budynku w taki sposób, aby
się nie włączała, gdy ktoś nadchodził w ciemnościach.
Wieczorem Danuta wróciła z synem z miasta. Oskar złościł się, że
nie mógł wjechać na podwórko, bo ojciec kilka dni wcześniej tak
zablokował bramę, że samochód trzeba było zostawić na zewnątrz.
Był piątek, Danutę czekał samotny weekend w domu, bo dorosły
syn od pewnego czasu spędzał wolne dni u swej dziewczyny w innej
części miasta. Przed wyjściem, na jej prośbę sprawdził, czy
zamknięte są drzwi do piwnicy i wychodzące na taras okna parteru.
Danuta zmęczona całym tygodniem pracy zamierzała położyć się
wcześniej spać.
***

To, co działo się później, pozostaje w sferze przypuszczeń. Śledczy


przejrzeli wszystko, co zarejestrowały w nocy kamery w pobliżu
miejsca zamieszkania rodziny K. Szczególnie zainteresowało ich
jedno nagranie. Kwadrans po północy na ulicy, skąd było najbliżej do
tej posesji, pojawił się samochód, kształtem bardzo przypominający
ten, którym jeździł Andrzej K. Wyszedł z niego zakapturzony
mężczyzna i, bez rozglądania się na boki, zdecydowanie udał się
w kierunku pobliskich nieużytków. Tylko mieszkaniec tych okolic
wiedział, że przez chaszcze prowadzi wydeptana ścieżka na skróty do
uliczki, przy której stoją dwa domy: małżeństwa K. i ich bliskich
krewnych.
Na zarejestrowanym obrazie nie było widać twarzy mężczyzny, ale
Oskar K. po charakterystycznym nachyleniu pleców i lekko
rozkołysanym chodzie rozpoznał swego ojca. Również samochód,
choć w ciemnościach nie była widoczna jego marka, kształtem
przypominał auto Andrzeja K.
Ta sama postać pojawiła się w obrazie kamery kilka minut po
godzinie trzeciej. Mężczyzna podszedł szybkim krokiem do
samochodu i natychmiast odjechał bez włączania świateł.
– Ojciec był znany z tego, że zapalał światła dopiero w czasie
jazdy – zeznał syn Andrzeja K. Potwierdzili to znajomi byłego
policjanta.

***

Powoli poszlaki układały się w logiczny łańcuch. Przestawiony


czujnik lampy przed budynkiem, tak aby w nocy nie oświetlała drzwi
wejściowych. Zatarasowana brama – co powodowało, że Oskar
parkował swój samochód przed posesją. Jeśli pojazdu nie było,
oznaczało to, że młody K. jest poza domem.
Po przeszukaniu pomieszczeń ujawniono w suficie łazienki
otwartą skrytkę, o której wiedziała tylko rodzina K. Ktoś tam
zaglądał, a ponieważ nie znalazł pieniędzy, może w zdenerwowaniu
nie dość starannie zamknął wieko. Musiało się to zdarzyć owej
tragicznej nocy, bo uchylone drzwiczki były nazbyt widoczne, aby
wcześniej tego nie zauważono.
Bardzo ważnym dowodem, że zbrodni dokonał ktoś, kto doskonale
znał rozkład budynku, były otwarte drzwi do piwnicy, gdy wbiegli
tam strażacy. Zarówno umierająca Danuta K., jak i jej syn twierdzili,
że wieczorem drzwi były zamknięte. Miały one klamkę tylko od
wewnątrz, zatem ktoś, kto je w nocy otworzył, dostał się do domu,
otwierając normalnie drzwi wejściowe. A wyszedł przez piwnicę.
Tylko Andrzej K. miał klucze do domu.
Wszyscy świadkowie pytani o tę piwnicę zeznawali, że Danuta K.
zawsze przed snem się upewniała, czy drzwi są zamknięte.
Wieczorem sama obchodziła budynek na zewnątrz i wszystko
sprawdzała.
Na winę Andrzeja K. wskazywało też to, że przed stawieniem się
na pierwsze przesłuchanie bardzo starannie zgolił wszystkie włosy
na ciele. Jego dzieci twierdziły, że nigdy wcześniej tego nie robił. Czy
chciał się pozbyć owłosienia, bo jako policjant wiedział, że długo
zachowuje ono zapach spalenizny i biegły w osmologii mógłby to
odkryć?
Nie bez znaczenia były też różne wypowiedzi Andrzeja K. z okresu
tuż przed tragedią, zapamiętane przez jego rozmówców.
Na przykład zauważył kiedyś w obecności brata, że gdyby trzeba
było się kogoś pozbyć, to najlepiej spowodować pożar, wtedy nie
zostanie żaden ślad. Inna osoba usłyszała, jak mówiąc z nienawiścią
o żonie, dodał: „Chwasty trzeba wyrywać”.
Niechcący Andrzeja K. pogrążyła też jego kochanka. Podczas
pierwszego przesłuchania (w czasie kolejnych nie była już tak
spontaniczna, bardzo zważała na słowa) zeznała, że często odbierała
od niego telefony po północy. Sama też lubiła te rozmowy i nie
złościła się, gdy wyrywał ją z głębokiego snu, bo akurat chciał
pogadać. Z tego powodu oboje nigdy nie wyciszali swoich komórek.
Ale tamtej nocy 19 marca, nie kontaktowali się telefonicznie.
Była też drobna poszlaka w postaci… zakalca w torcie. Otóż
wieczorem 18 marca Andrzej K. miał upiec biszkoptowe spody do
tortu na wesele kogoś z rodziny. Znany był ze swoich wypieków
(w młodości uczył się na cukiernika), więc krewna z zaskoczeniem
przyjęła od niego nazajutrz rano wiadomość, że ciasto się nie udało,
opadło po wyjęciu z piekarnika, wyrzucił je na śmietnik
i zniechęcony drugiego już nie upiekł. Uwierzyła mu. Jednakże gdy
rozeszły się wieści o podpaleniu przez nieznanego sprawcę
Danuty K., byli w rodzinie tacy, którzy powątpiewali, czy owej nocy
Andrzej K. w ogóle zabrał się do pieczenia. A może pojechał do
Grodziska? Bo dlaczego wieczorem nie odpowiadał na telefony od
organizatorów przyjęcia, którzy chcieli się upewnić, czy tort jest
gotowy.
Andrzej K. na wszystkie te wątpliwości odpowiadał jednym
zdaniem: jest niewinny. Nie ma powodu, aby kłamać. Z żoną był
w konflikcie, ale to nie znaczy, że ją zamordował. Jednakże badanie
wariografem wykazało, że „wypowiedzi K. nie korelują
z posiadanymi przez niego śladami pamięciowymi”.
Prawdopodobieństwo błędu biegły psycholog określił na jeden
procent.
Tyle poszlak. A motyw? Mógł być taki – rozpatrywali śledczy –
Andrzej K. obawiał się wyroku na czekającej go 21 marca sprawie
rozwodowej. Żona chciała rozwiązania małżeństwa z orzeczeniem
winy męża i wszystko wskazywało na to, że taki wyrok zapadnie.
Jego konsekwencje mogły być niekorzystne dla późniejszego
orzeczenia w sprawie majątkowej. Ewentualna śmierć Danuty K.
dawałaby wdowcowi prawo dziedziczenia po zmarłej żonie.
Andrzej K. został oskarżony o umyślne podpalenie żony w celu
pozbawienia jej życia.

***

Gdy na sali sądowej lekarze i pielęgniarki mówili o ostatnich


godzinach życia Danuty K., sędzia musiał zarządzić przerwę, aby
wyciszyć groźby pod adresem oskarżonego, padające z ław dla
publiczności. Wiele osób płakało, słysząc, jak bardzo cierpiała ofiara.
Jej skóra była zwęgloną skorupą, znieczulające zastrzyki można było
wbijać tylko w pięty. Bez uszu, nosa, warg, ze spaloną tchawicą nie
tylko nadal żyła, ale i rozumiała, co się do niej mówi.
Sąd Okręgowy w Poznaniu uznał, że łańcuch poszlak został
domknięty i skazał Andrzeja K. na karę dożywocia.
Przed rozprawą apelacyjną K. napisał z aresztu do
przewodniczącego wydziału:
„Jestem niewinny. Nigdy bym nie dopuścił się tak okrutnej
zbrodni. Przez wiele lat służyłem obywatelom, broniłem ładu
i porządku publicznego oraz bezpieczeństwa ludzi i, dopomóż mi
Bóg, nadal będę im pomagał. Nie wiem, kto mógł tego dokonać. Być
może broniąc obywateli, komuś się naraziłem i teraz chce mnie
zniszczyć.
Mam swoje podejrzenia, ale prokurator nie wziął ich pod uwagę.
Bardzo mnie dziwi, że syn tak nagle się pojawił w pobliżu domu
zaraz po tym, jak żonę zabrało pogotowie. Mógł też spowodować
pożar jakiś kochanek żony, szkoda, że policja nie interesowała się
tym, czy ona kogoś miała. A wystarczyło zajrzeć do szafy; ciekawe,
dla kogo kupiła erotyczną bieliznę. Niestety, Danuta zabrała
tajemnicę do grobu, a teraz nie dość, że dzieci straciły mamę, to
jeszcze z ojca chcą zrobić zabójcę”.
Sąd wyższej instancji utrzymał wyrok w mocy. Dzieciom
Danuty K., które wystąpiły z pozwem o uznanie ojca za niegodnego
dziedziczenia po zmarłej, przyznał od skazanego po 125 tysięcy
złotych odszkodowania.
Kasacja do Sądu Najwyższego została odrzucona.

Kobiety prezesa
Głos pierwszy: Sytuacja wygląda tak, że jest firma, która była
pośrednikiem i w pewnej chwili przestała płacić drukarni. Krótko
mówiąc, była umowa z mojej strony i żadnego sprawdzenia. Druk
październikowego numeru „Nowej Techniki Wojskowej” trzeba było
przerzucać do innej drukarni. Sorki, powinienem wcześniej wam
powiedzieć, jaki jest problem.
Głos drugi: Czarek, ja ci powiem szczerze, ja byłem cały czas
przekonany, że mamy bezpośrednią umowę z drukarnią. Wybacz, ale nie
wierzę, że pośrednik nie chciał na nas zarobić. On z góry zaplanował, że
weźmie pieniądze, drukarniom nie zapłaci i zostawi nas ze ściągniętymi
spodniami.
Głos pierwszy: Krzysiu, gdybym wiedział, że tak to wyjdzie, inaczej
bym postąpił.
Głos trzeci: Powiem ci wprost, Czarek, nie widzę innej drogi, jak
złożenie do prokuratury zawiadomienia, że ktoś nas oszukał. I my
jesteśmy czyści. Jakich jeszcze mieliśmy pośredników?
(Głos pierwszy wymienia nazwy spółek. W brzmieniu są podobne
do szyldu drukarni, której dotyczy rozmowa).
Głos drugi: Czy my w ogóle wiemy, co to są za spółki? Może „krzaki”?
Głos pierwszy: Z Litwy. Spółki z o.o.
Głos drugi: Zgarnęli pieniądze, uciekną i gdzie ich będziesz szukał?
Głos pierwszy: Gdybym im nie wierzył, to bym inaczej postępował.
Głos trzeci: Ta faktura na siedemdziesiąt tysięcy złotych to jedyna
niezapłacona?
Głos pierwszy: Nie… Napijecie się?
W tym momencie słychać huk eksplozji. I nakładające się na siebie
okrzyki: „Co się stało? O Boże, lekarza. Morderstwo!”.
Jest to fragment nagrania rozmowy trzech wspólników
wydawnictwa Magnum-X, reklamującego się jako „największe
w Europie Centralnej prywatne wydawnictwo prasowe zajmujące się
tematyką wojskową” w biurowcu na warszawskim Grochowie.
Głos pierwszy należy do prezesa Cezarego Sz., drugi to członek
zarządu Krzysztof Zalewski, trzeci jest wiceprezesem wydawnictwa
i nazywa się Andrzej U.
Spotkanie odbywa się w południe w gabinecie prezesa
wydawnictwa. W sąsiednich pokojach pracują dziennikarze z kilku
redakcji magazynów o tematyce militarnej. Słyszą huk za ścianą,
spanikowani gromadzą się na korytarzu. Widzą obryzganego krwią
i osmalonego na twarzy wiceprezesa Andrzeja U., który, słaniając
się, idzie w stronę łazienki.
– Wezwijcie pogotowie, policję – mówi słabym głosem.
W tym momencie z gabinetu wybiegają najpierw Zalewski, a zaraz
za nim Cezary Sz. Prawa dłoń prezesa jest w krwawych strzępach.
W lewej trzyma nóż, którym dźga skulonego członka zarządu.
Pracownicy wydawnictwa widzą, jak wielokrotnie wbija nóż aż po
samą rękojeść w bezwładne już ciało ofiary. Ktoś krzyczy:
– To morderstwo!
Słychać sygnał nadjeżdżającej karetki.
Pomoc przychodzi za późno. Niespełna pięćdziesięcioletni
Zalewski umiera w kałuży krwi. Pozostałych dwóch uczestników
spotkania karetka zabiera do szpitala. Obaj przechodzą operacje.
Andrzej U. kilkakrotnie, bo metalowe odłamki granatu uszkodziły
mu narządy wewnętrze. Cezary Sz. stracił dłoń.
W tym czasie policja ewakuuje wszystkich ludzi z budynku,
sprawdza lokale pod względem pirotechnicznym. W gabinecie
prezesa Magnum-X znaleziono dwa noże o ostrzach 12
i 25 centymetrów oraz scyzoryk. W szafie pancernej było 186 sztuk
różnego rodzaju amunicji, dwa urządzenia sterujące do odpalania
rac, trzy petardy kolejowe, dwa granaty ćwiczebne.
Na zakrwawionej rękojeści noża biegli stwierdzili obecność DNA
zarówno Cezarego Sz., jak i Krzysztofa Zalewskiego. Granat, który
wybuchł w gabinecie, był obronny. W opinii biegłych
prawdopodobnie prezes wyjął zawleczkę przy swoim biurku (została
znaleziona na klawiaturze jego komputera) i następnie, trzymając
w prawej ręce odbezpieczony granat, a w lewej butelkę z alkoholem,
podszedł do stolika Zalewskiego. Odchylił dźwignię zabezpieczającą
zapalnik. Oderwanie palców ręki Sz. wskazywałoby, że w tej
sekundzie granat wybuchł. Odłamki metalu rozbiły szkło butelki,
a fala podmuchu rozniosła je po pokoju…
Zdaniem biegłych nie jest możliwe, aby ktoś inny podrzucił
odbezpieczony granat do gabinetu.

***

Dziesięć dni później – pierwsze przesłuchanie Cezarego Sz. Nie


przyznaje się do zamiaru zabójstwa kolegi. Mówi o łączącej ich
długoletniej przyjaźni, wzajemnie trzymali swoje dzieci do chrztu.
– Od początku naszej narady – zeznaje Cezary Sz. – odnosiłem
wrażenie, że Zalewski chce mi coś zrobić. Niepokój wisiał
w powietrzu. Uświadomiłem sobie, że Krzysztof miał w biurku nóż
do otwierania kopert. A być może i granat, oraz szablę japońską,
kupione w rocznicę katastrofy smoleńskiej. Zamierzał tę broń
przemycić do samolotu, aby wykazać permanentny brak kontroli na
polskim lotnisku.
Chcąc rozładować napięcie, prezes zaproponował wspólnikom
drinka. Jednogłośnie odmówili. On jednak niezrażony szedł
z butelką whisky do biurka Zalewskiego. Nagle na stoliku obok
zobaczył granat w woreczku foliowym.
– Pomyślałem, że trzeba to usunąć, bo jeszcze dojdzie do
nieszczęścia – zeznał. – Przyszła mi do głowy absurdalna myśl, że
Krzysiek chce mnie zabić, bo na jego twarzy pojawił się taki osobliwy
grymas. Poczułem wzbierającą falę wściekłości. Nie zdążyłem zrobić
jakiegokolwiek ruchu, gdy on powalił mnie na ziemię, usłyszałem
dziwny chrzęst w szyi. Widziałem jego nóż na moim brzuchu.
[Lekarze nie znaleźli w tym miejscu żadnego zranienia – H.K.].
Cezary Sz. twierdził w czasie pierwszego przesłuchania, że broniąc
się, złapał za nóż, który chyba był w szafie, bo zwykle kroił nim
kanapki, i dźgnął Zalewskiego. Po wybuchu ocknął się na podłodze;
miał oderwane palce u ręki. Nie pamiętał, co robił potem na
korytarzu. Przytomność odzyskał w szpitalu.
Na pytanie prokuratora, jaki motyw miałby Zalewski do
zamordowania swego najbliższego przyjaciela, Cezary Sz. sugerował,
że mogło chodzić o to, iż Krzysztof miał najmniejsze udziały
w spółce. Wielokrotnie przymawiał się, żeby to zmienić, wszak
wszyscy trzej mają takie same żołądki.
– Uważam – dodał przesłuchiwany – że wniesienie granatu do
gabinetu było wynikiem zmowy obu moich wspólników. Andrzej U.
też miał motyw, aby się mnie pozbyć: chciał być prezesem Magnum-
X.
Cezary Sz., nie wiedząc, że policja dysponuje nagraniem rozmowy
w gabinecie tuż przed tragicznym wydarzeniem, zapewniał
śledczego, że w czasie spotkania zarządu spółki nikt nie zarzucał mu
nieprawidłowości w finansach. „Od razu, zupełnie niespodziewanie
nastąpił wybuch” – twierdził.

***

Prawdziwy powód spotkania wspólników ujawnił śledczym


Andrzej U.
– Dwa tygodnie przed tragicznym zebraniem przypadkowo
wpisałem w Google nazwisko Oksany K., Rosjanki, wieloletniej
konkubiny prezesa. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jest ona
prezeską firmy, która pośredniczy w naszych kontaktach
z drukarniami. Cezary Sz. nigdy mnie o tym nie informował.
Podzieliłem się wiadomością z Zalewskim. Nasze wydawnictwo od
pewnego czasu miało problemy finansowe, szukałem przyczyny, aż
tu się okazuje, że ktoś zarabia na pośrednictwie z drukarniami.
Następnego dnia Krzysztof poszedł do sądu przejrzeć papiery tej
spółki i odkrył, że są takie trzy, powiązane personalnie, pasożytujące
na naszej firmie. Łączy je owa Oksana i jej matka. Nie mieliśmy
wątpliwości, że Sz., który od 10 lat mieszkał z Oksaną, musiał o tym
wiedzieć.
Andrzej U. zabezpieczył komputerowe dane spółki, bo – jak
twierdził – przed laty już się zdarzyło, że prezes przyłapany na
wyprowadzaniu pieniędzy z wydawnictwa, zniszczył twarde dyski.
Razem z Krzysztofem Zalewskim uzgodnili z szefem termin pilnego
spotkania, na które U. wziął ukryty w kieszeni cyfrowy dyktafon.
Uznali bowiem, że powinno się nagrać rozmowę członków zarządu.
Dziesiątego grudnia 2012 roku o godzinie 13. 00 weszli do gabinetu
Cezarego Sz.
Czterdzieści minut później rozległ się huk. Andrzej U. był
przekonany, że to wybuchła butelka z whisky w ręku prezesa. Ranny,
ale w szoku, zdołał jeszcze dojść do łazienki piętro niżej i potem
stracił przytomność.
O tym, co się działo na redakcyjnym korytarzu, zeznawali
pracownicy wydawnictwa.
Świadek Jerzy G.:
– Zarząd obradował za zamkniętymi drzwiami. Było cicho.
W pewnej chwili naszym piętrem wstrząsnął potworny huk –
wszyscy wybiegliśmy na korytarz. Zobaczyłem słaniającego się
wiceprezesa U. Wyglądał jak upiór. Miał czarną, osmaloną twarz,
z której spływała krew. Coś bełkotał, domyśliłem się, że chce, żebym
wezwał policję i pogotowie. Byłem tak rozdygotany, że nie mogłem
wystukać numerów w komórce. W tym momencie wybiegł z gabinetu
Zalewski, za nim prezes. Przewrócił Krzysztofa i czymś, co miał
w ręku, zaczął go dźgać w brzuch. To był taki ruch od góry do dołu
i odwrotnie. Krzyczałem: „To jest morderstwo, co robisz, opanuj
się!”. Biegnąc w ich stronę pośliznąłem się, bo wszędzie na podłodze
była krew i z tego poziomu zobaczyłem, że Sz. zamierza się na mnie
nożem. Zdołałem odskoczyć.
Inni świadkowie też widzieli ów morderczy ruch noża Cezarego Sz,
atakującego Zalewskiego. „Ostrze wchodziło aż po rękojeść. Gdy
Krzysztof leżał na brzuchu, Sz. zadawał mu ciosy w plecy”.
Zachowanie prezesa zszokowało pracowników redakcji, ale
informowali też śledczych, że atmosfera w wydawnictwie już od
dawna była toksyczna. Powodował ją swoim zachowaniem prezes.
Obserwacja kliniczna Cezarego Sz. wykluczyła chorobę
psychiczną. Zdaniem biegłych psychiatrów to, co się działo
w gabinecie, nie wskazywało na ograniczenie zdolności rozpoznania
czynu. Natomiast na korytarzu wydawnictwa, gdzie Sz. wielokrotnie
zadawał ciosy nożem Krzysztofowi Zalewskiemu, sprawca był
w stanie chwilowej dysforii (rozdrażnienia, gniewu z powodu
wyolbrzymiania pewnych sytuacji), który ogranicza w znacznym
stopniu zdolność rozpoznania znaczenia czynu.
Psychologowie wskazywali na skłonność podejrzanego do
szukania poza sobą przyczyn niepowodzeń życiowych i wikłania się
w konflikty.
Niespełna pięćdziesięcioletni Cezary Sz., został oskarżony
o usiłowanie zabicia Andrzeja U. za pomocą odbezpieczonego
granatu oraz o zamordowanie nożem Krzysztofa Zalewskiego.
Zdaniem biegłych tego drugiego czynu Sz. dokonał w stanie
ograniczonej zdolności pokierowania swym postępowaniem.
Cezary Sz. zamknięty w areszcie chciał popełnić samobójstwo.
Półtora miesiąca później, gdy pogodził się ze swym losem, wystąpił
do sądu o zgodę na sprowadzenie mu książek o tematyce wojskowej
i fantastycznej. Prosił też, żeby rodzina dostarczyła do celi gry
planszowe „przydatne do utrzymania kondycji psychicznej na
rozsądnym poziomie”. Sąd wyraził zgodę.
Wkrótce rozpoczął się proces.

***

Na rozprawach Sądu Okręgowego Warszawa-Praga


(pięcioosobowy skład sędziowski) oskarżony Cezary Sz. łudząco
przypominał księdza z religijnych obrazków. Blada, ascetyczna
twarz, biała koszula z kołnierzykiem stójką wyglądającym jak
koloratka, surdut o kroju sutanny, tylko krótszy.
– Jestem ofiarą wybuchu, a nie jego sprawcą – oświadcza. – Nigdy
nie miałem zamiaru zabicia kogokolwiek. Jako absolwent akademii
medycznej mam niezwykły szacunek dla życia, wpojono mi jego
ochronę, a nie zabieranie. Jako ojciec czworga dzieci, nigdy bym nie
naraził ich na taką sytuację. Nigdy też nie podniósłbym ręki na
swoich wspólników, z którymi łączyło mnie wiele lat pracy.
Oskarżony mówi, że gdy pierwszy raz przesłuchiwano go
w szpitalu, był pod silnym działaniem leków, miał jakieś zwidy,
wydawało mu się, że jest na konferencji w Dubaju, więc złożone
wówczas wyjaśnienia nie mają wartości dowodowej.
– Najprawdopodobniej byłem celem zamachu lub obciążającej
mnie prowokacji – twierdzi. – To Krzysztof Zalewski przyniósł do
biura granat i on pierwszy pchnął mnie nożem do otwierania
korespondencji. Działając w obronie własnej, a ponadto w afekcie,
też go dźgnąłem, nie pamiętam, ile razy. Ale to ja zostałem brutalnie
zaatakowany.
Żonę zamordowanego, która jest oskarżycielem posiłkowym,
przeprasza za tragiczne wydarzenie, choć zaznacza, że nie on je
wywołał. Obiecuje, że w przyszłości powoła Fundację imienia
Krzysztofa Zalewskiego, która będzie wspierała młode talenty i ich
rodziny.
Oskarżycielka posiłkowa nie odniosła się do tej deklaracji. Zeznała
natomiast, że na trzy tygodnie przed 10 grudnia dowiedziała się od
męża o kolejnym oszustwie Cezarego Sz. (pierwszych
sprzeniewierzeń prezes miał się dopuścić w 2003 roku). Tym razem
wyprowadzanie pieniędzy z firmy – ponad 20 tysięcy złotych – miało
się odbywać za pośrednictwem trzech spółek, na których czele stały
konkubina prezesa i jej matka. Akty założycielskie wszystkich tych
spółek z siedzibami w różnych miastach sporządził ten sam
notariusz.
– Mąż nigdy mi nie wspominał, że planuje prowokację
z wniesieniem ładunku wybuchowego na pokład samolotu –
oświadcza wdowa po zamordowanym.
Również drugi oskarżyciel posiłkowy nie słyszał, aby Krzysztof
Zalewski kupił granat w celu przeprowadzenia ryzykownego
eksperymentu w samolocie.
– Wszyscy trzej byliśmy zaprzyjaźnieni od lat, nie było między
nami różnic światopoglądowych.
Sąd zadał pytanie:
– W jaki sposób doszło do malwersacji i w jakich okolicznościach
zostały one wykryte?
– Pieniądze z kasy wydawnictwa – odpowiedział Andrzej U. – na
codzienne wydatki prezes pobierał czekami. Ale potrzebna była
parafka członka zarządu. Sz. osobno podchodził do mnie i do
Krzysztofa Zalewskiego o podpisanie czeku na tę samą kwotę. Nie
wiedzieliśmy, że się powielamy, bo on w rejestrze wydatków
umieszczał tylko jedną kwotę, drugą brał do kieszeni. Kiedy
oszustwo wyszło na jaw, tłumaczył to swoją trudną sytuacją
rodzinną, właśnie rozstawał się z żoną, potrzebował pieniędzy.

***

Nim proces się zaczął, „Gazeta Polska” przedstawiła


zamordowanego Krzysztofa Zalewskiego jako „ofiarę tajemniczego
seryjnego mordercy, który likwiduje niewygodnych świadków, bo za
dużo wiedzą o zbrodni smoleńskiej”. W publikacjach tego pisma ów
seryjny morderca ma pseudonim „Zabójca”, a jego ofiary są
zazwyczaj tak upozowane, że sprawiają wrażenie, jakby zabiły się
same.
O tym, że Zalewski był na liście „seryjnego zabójcy” mówił
10 sierpnia 2013 roku od ołtarza w archikatedrze warszawskiej
jezuita o. Aleksander Jacyniak. Jego kazanie wygłoszone do tłumu
wiernych skupionych wokół Jarosława Kaczyńskiego transmitowały
TV Trwam i TV Republika. Duchowny przedstawił imiennie
tragiczną, tajemniczą serię zgonów, począwszy od biskupa
ewangelickiego Mieczysława Cieślara (który rzekomo odebrał
esemesa od jednej z ofiar już po katastrofie smoleńskiej) po
zamordowanego w biurze Magnum-X Krzysztofa Zalewskiego,
członka PiS, eksperta tej partii od katastrofy smoleńskiej,
wielokrotnie podważającego ustalenia MAK i komisji Jerzego
Millera, jednego z bohaterów filmu Anity Gargas 10.04.10.
„Gazeta Polska Codziennie” pisząc o „wschodnim śladzie”
w sprawie zabójstwa Zalewskiego, przytoczyła wypowiedź
anonimowej osoby, dobrze znającej Cezarego Sz., która wiedziała, że
prezes Magnum-X, dysponujący magazynem broni, utrzymywał
rozległe kontakty z Rosjanami i Ukraińcami, prowadząc z nimi
wspólne interesy. W „Gazecie Polskiej” napisano: „Na pewno nie był
typem zabójcy, trudno więc uwierzyć, że samodzielnie podjął decyzję
o morderstwie. Jedynym wytłumaczeniem tego, co zrobił, jest
działanie osób trzecich. Ktoś musiał nakłonić go do tej zbrodni”.
Motyw? Dziennikarze „Gazety Polskiej” widzą go jak na dłoni.
Określają go jako „wschodni”. Podobno kilka dni przed śmiercią
Zalewski odkrył, że jego wspólnik Cezary Sz. stoi za powołaniem
kilku spółek, w których władzach zasiadają między innymi
obywatele Ukrainy i Rosji. Do tych firm miały być transferowane
pieniądze z Magnum-X.

***

Sąd, któremu przewodniczyła sędzia Małgorzata Młodawska-


Piaseczna z pomocą sędzi Barbary Piwnik, szukając motywu
zabójstwa, nie sugerował się publikacjami prasowymi.
Przeprowadzono natomiast wiwisekcję owej toksycznej, jak zeznał
jeden ze świadków, atmosfery w wydawnictwie Magnum-X. Szukano
wyjaśnienia, dlaczego oskarżony poczuł nagle tak bezbrzeżną
nienawiść do Krzysztofa Zalewskiego, że bez opamiętania
wielokrotnie ranił go nożem? W 1991 roku razem zakładali
wydawnictwo – przez tyle lat można już zjeść przysłowiową beczkę
soli, aby wypróbować przyjaciela. I to przecież nie Zalewski, zwykły
członek zarządu spółki Magnum-X, ale wiceprezes Andrzej U. wykrył
malwersacje Sz.
Czy oskarżony tak dalece stracił głowę dla kochanki, że gotów był
dla niej sprzeniewierzyć się biznesowym zasadom, a gdy to wyszło
na jaw, wpadł w szał? Cezary Sz. nie chciał na ten temat mówić;
również Oksana K. skorzystała z prawa odmowy składania zeznań.
Podobnie zachowała się żona Cezarego Sz. (są w separacji), która
w odróżnieniu od Rosjanki była na każdej rozprawie
i porozumiewawczymi spojrzeniami wspierała męża.
W poszukiwaniu motywu mogły też okazać się pomocne
wyjaśnienia osobistych rozliczeń finansowych między oskarżonym
a jego ofiarą. Żona zamordowanego dopiero po śmierci męża
dowiedziała się, że Cezary Sz. miał pożyczyć od Krzysztofa
Zalewskiego ponad 30 tysięcy złotych. Nie wiadomo jednak, czy dług
został zwrócony. W każdym razie przy denacie znaleziono sporo
gotówki. Wdowa tłumaczyła na rozprawie, że mąż miał zwyczaj
nosić przy sobie większe kwoty pieniędzy i jeśli nie mieściły się
w portfelu, wypychał nimi tylną kieszeń spodni.
Adwokat oskarżonego w mowie obrończej podważał opinie
biegłych. Dla mecenasa nie było jasne, czy Cezary Sz. miał w ręku
granat. A może to właśnie oskarżony został zaatakowany? Może ktoś
chciał się pozbyć prezesa Magnum-X?
– Istnieje szereg wątpliwości, które należy rozważyć na korzyść
oskarżonego. Sądzimy człowieka, który cieszył się nieposzlakowaną
opinią. Agresywne zachowanie było obce jego osobowości –
stwierdził obrońca.
Cezary Sz. w ostatnim słowie prosił rodzinę ofiary o wybaczenie.
Powołał się na słowa św. Franciszka o przemocy i pojednaniu.
Sąd skazał Cezarego Sz. na 25 lat więzienia. Wyrok nie zapadł
jednomyślnie. Jeden z sędziów zgłosił zdanie odrębne.
NIE ZAPOMNISZ MNIE

Tylko krew była prawdziwa


10
Środek nocy 29 stycznia 2008 roku. W willi Darii i Jana L. palą się
jeszcze światła w salonie i w piwnicy, urządzonej w stylu klubowym.
Na piętrze, gdzie są sypialnie piętnastoletniej Zosi
i dziesięcioletniego Wojtka – ciemno. Dzieci śpią.
W pewnej chwili dziewczynkę budzi odgłos wystrzału. Pędzi do
salonu, widzi ojca na kanapie z raną postrzałową w głowie. Jest
nieprzytomny. Darii L. nie ma, słychać jej krzyk z piwnicy: „zabiję
się!”. Zosia tam biegnie i wyrywa matce pistolet. Kiedy przyjeżdża
pogotowie, dziewczynka wyznaje:
– To ja zabiłam.
– Przecież ona nie umie strzelać. – Tylko na taką uwagę zdobywa
się jej matka.
Kobieta sprawia wrażenie panującej nad sytuacją. Gdy lekarz
stwierdza zgon Jana L., odmawia przyjęcia leku uspokajającego, bo
może jej zaszkodzić, wszak piła alkohol. Żadnej rozpaczy.

***

Dwanaście lat wcześniej 21-letnia Daria rozbiła małżeństwo


Jana L. Pewnego dnia stanęła w progu ich mieszkania, aby
powiadomić panią domu, że sypia z jej mężem. Ówczesna żona L.
akurat wyjeżdżała na pogrzeb swego ojca. Kiedy po trzech dniach
wróciła do domu, drzwi otworzyła jej Daria.
– Teraz ja tu mieszkam – oznajmiła.
Gdyby Jan L. zastanowił się dłużej nad zachowaniem nowej
partnerki, może odwróciłby swój tragiczny los. Bo od samego
początku zdradzała skłonność do teatralnych demonstracji. Jeden
z podwładnych pana L. pamięta scenę, jaką Daria – jeszcze nie żona
– urządziła szefowi w biurze. Akurat trwały negocjacje z klientem,
gdy kobieta wtargnęła do gabinetu, wyzywając narzeczonego od
jeb… ch…, bo ponoć ją zdradził, co zresztą okazało się nieprawdą.
Menedżer L., sprawny w pomnażaniu majątku (7 milionów na
koncie), nie zdołał wydusić z siebie ani słowa. Wkrótce para wzięła
ślub. Panna młoda weszła do bardzo bogatej rodziny. Nie pracowała
zawodowo, miała do dyspozycji dwie gosposie.
Jan okazał się pantoflarzem. Regularnie o godzinie 17.00 zamykał
biuro i wracał w domowe pielesze. Broń Boże żadnego wstępowania
na drinka. Według zgodnej opinii wszystkich, którzy go znali,
w ogóle nie używał alkoholu. Wolny czas spędzał na zabawie
z dziećmi bądź pielęgnowaniu ogrodu. Miał jedno hobby – zloty
harleyowców. Młodsza o 10 lat żona też to lubiła. Ładnie wyglądali
na motocyklu, gdy tak czule się obejmowali. A jednak przyjaciele
domu dostrzegali coraz głębsze rysy na małżeńskim monolicie.
Po tragicznej śmierci Jana zeznawali na ten temat w sądzie.
Świadek Zygmunt A.:
– Widziałem, jak podczas zjazdu harlejowców Daria urządziła
Janowi histeryczną scenę, że już jej nie kocha. On naprawdę nie miał
nic na sumieniu; natomiast ona godzinę wcześniej za budynkiem
obejmowała się z pewnym Rosjaninem. Jan ją na tym przyłapał
i dlatego Daria, chcąc ubiec wymówki męża, wymyśliła scenę
zazdrości. Potulny mąż przeprosił towarzystwo, że muszą już
wracać, i odjechali.
– Potem ona zadzwoniła do mojej żony – zeznał świadek A. – że
Jasiu żyje tylko dzięki córce. Chciała go przebić szablą, ale Zosia jej
przeszkodziła.
Znajomi małżeństwa L. mieli na temat Darii ustaloną opinię,
uważali ją za osobę nieprzewidywalną. Małgorzata S. wspominała
taką sytuację: W mroźny grudniowy wieczór gościła z mężem na
kolacji u państwa L. Było bardzo miło. Wrócili do domu, położyli się
spać. Po pół godzinie dzwonek do drzwi. To Daria z dziećmi tylko
w piżamach, z bosymi nogami, płacząc prosi o nocleg. O tym, co się
stało, opowie rano. Ale gdy nazajutrz gospodarze weszli do pokoju
gościnnego, nikogo już tam nie było. Kobieta cichcem wróciła
z dziećmi do domu.
Chimeryczna, ale o pieniądzach myślała bardzo trzeźwo. Długo
suszyła głowę mężowi, aby wciągnął ją do zarządu spółki, której był
prezesem. Kiedy akcjonariusze nie wyrazili zgody, wymogła
sporządzenie umowy notarialnej o częściowym podziale majątku.
Jan przepisał na nią cztery nieruchomości. Za tę cenę on zyskał kilka
miesięcy spokoju.
W marcu 2004 roku, gdy on był w pracy, nagle zabrała dzieci
i wyjechała, nie podając dokąd. Z garażu zniknął samochód wart
100 tysięcy, a z konta 200 tysięcy złotych. Wspólnych znajomych
Daria L. poinformowała, że mąż wyrzucił ją z dziećmi na bruk. Gdy
te informacje do niego dotarły, rozpłakał się. Wynajął detektywów,
którzy wyśledzili, że żona uciekła do innego mężczyzny. Tamten
równocześnie spotykał się dwiema innymi kobietami, każdą
wykorzystując materialnie. To ostudziło Darię L. na tyle, że
przeprowadziła się do swej matki. Przez dwa miesiące Jan L.
wystawał pod drzwiami teściowej, żebrząc o wpuszczenie go do
środka. Obie kobiety zdecydowanie nie godziły się na to. W końcu
udało mu się zabrać syna ze szkoły i na jego prośbę zawieźć do
własnego domu.
Wkrótce dostał zawiadomienie o wniesieniu przez małżonkę
wniosku do sądu o powierzenie jej opieki na synem i ograniczenie
władzy rodzicielskiej ojca. Jest bowiem pedofilem – najpierw
wykorzystywał seksualnie córkę, a obecnie syna.
Sprawa czekała na wokandę, a tymczasem w listopadzie 2004 roku
matka zawiozła chłopca na leczenie do szpitala psychiatrycznego, bo
rzekomo z powodu ojca ma myśli samobójcze. Lekarze nie
potwierdzili takiego stanu pacjenta. Wtedy kobieta zgłosiła się
z dziećmi do schroniska dla ofiar przemocy domowej.
Prowadząca tę placówkę zeznała w śledztwie:
– Nasza podopieczna barwnie, z wielką ekspresją przedstawiła
swoją gehennę. Słuchaliśmy jak opowieści z filmu. Że mąż ją bije
(trzyma pod łóżkiem kij bejsbolowy), wyzywa, poniewiera. Ona się
go boi, bo ma broń, na którą dostał pozwolenie, ponieważ przewozi
duże sumy pieniędzy. Pani L. sugerowała, że pieniądze te mogą
pochodzić z napaści na tiry. Pod koniec wywiadu padło najgorsze
oskarżenie o seksualnym wykorzystywaniu dzieci przez ojca.
– Pensjonariuszka zachowywała się nietypowo – zeznała kolejna
pracownica schroniska. – Dawała do zrozumienia, że jest bardzo
bogata, bo mąż przepisał na nią majątek, a równocześnie prosiła
o kupno za nasze pieniądze żywności, gdyż dzieci są głodne. Po
dwóch tygodniach opuściła schronisko rzekomo na żądanie sądu, co
nie było prawdą. Wcześniej chłopiec dojrzał ojca stającego pod
parkanem i rzucił mu się na szyję z płaczem, że chce do domu. Tak
też się stało.
Ze sprawy o odebranie praw ojcowskich Jan L. wyszedł
oczyszczony, z prawem do opieki nad dziećmi. Chodziło głównie
o syna, bo Zosia, odkąd się dowiedziała od matki, że Jan nie jest jej
biologicznym ojcem – co dotychczas utrzymywano w tajemnicy –
demonstrowała wobec niego wrogość. Tak więc Boże Narodzenie
2004 roku spędził tylko z synem. Ale zaraz po Nowym Roku żona
z córką pojawiły się przy bramie willi. Zatelefonował więc do swej
matki z pytaniem, co ma zrobić.
– Jak kochasz, to wpuść – poradziła.
Dla dzieci patrzących na obejmujących się rodziców, nastał
szczęśliwy czas.

***

Jesienią 2005 roku Daria L. zapisała się na zaoczne studia


turystyki. Mąż obiecał kupić jej hotel, aby mogła nim zarządzać po
zrobieniu licencjatu. Panowała pełna idylla – w weekendy Daria
z mężem wyjeżdżali na imprezy plenerowe harlejowców. Chodzili też
na strzelnicę, on uczył ją posługiwania się bronią. „Miłość kwitnie,
ciekawe jak to długo potrwa” – plotkowali znajomi.
Brat Jana zeznał w sądzie:
– Na Boże Narodzenie 2006 wróciliśmy z rodziną do Polski.
W Wigilię odwiedziłem Jana w domu – a tam nic nieprzygotowane,
Daria odprawiła gosposię, a sama siedzi podpita z puszką piwa. Mój
brat speszony prosi, tylko nie mów nikomu o tym, co widziałeś.
Ale Daria sama rozpowiadała. Przyjaciółce Monice wyznała, że jest
regularnie bita, „średnio raz w tygodniu dostaję od niego po
mordzie”. Monika widzi u Darii zasinienia na nadgarstkach.
– A to skąd? – pyta.
– Chciałam go uderzyć i wtedy złapał mnie za ręce.
W styczniowy weekend 2008 roku przypadła impreza z okazji
dziesięciolecia klubu harleyowców. Daria nie mogła być obecna, bo
miała egzaminy semestralne. Jan wysyła jej esemesa, że zabawa
trwa, są zamówione striptizerki, właśnie wyciągnęły go na scenę,
zdjęły koszulę; na więcej nie pozwolił.
Daria, choć nie raz bawiła się na tego rodzaju imprezach, reaguje
wielkim oburzeniem, następnego dnia opuszcza dom. Kolegę ze
studiów informuje, że chce popełnić samobójstwo.
Do domu wróciła następnego dnia. W nocy Zosia wysyła esemesa
do Moniki: Sorry że tak późno, ale zadzwoń do matki zamknęła się
w kiblu, poszarpali się z ojcem. Matka ma wręcz mordercze skłonności.
Dwa dni później Daria zamierzyła się na męża szablą, która wisiała
na ścianie w jego gabinecie. W porę powstrzymała ją córka,
odbierając białą broń. Dziewczynka zabrała też klucze od sejfu,
w którym był schowany pistolet, a Wojtek ukrył je w brzuchu
pluszowego misia. Nie zorientował się, że matka to widzi.
Dwudziestego dziewiątego stycznia 2008 roku Daria od rana kłóci
się z mężem o jego udział w zlotach harleyowców. Napisała na
kartce: „Jestem wykończona, od tygodnia piję na umór. Dziś są moje
33 urodziny, on zmarnował mi życie”.
Wieczorem dzieci poszły wcześniej do łóżek, bo były przeziębione.
Około godziny 21.00 do Jana zatelefonował Z., kolega z pracy.
Później zeznał on w śledztwie:
– Ledwo go słyszałem, bo w mieszkaniu ktoś głośno, ordynarnie
przeklinał. Jan był speszony tą sytuacją, szybko skończył rozmowę.
Trzy godziny później Daria wyciągnęła z zabawki syna klucze do
sejfu i z zabranego stamtąd pistoletu strzeliła w głowę leżącemu na
sofie mężowi.
W czasie śledztwa brat ofiary, jego wspólnik w interesach,
zawiadomił prokuratora, że po śmierci Jana z sejfu skradziono
160 tysięcy dolarów, które były własnością ich firmy.

***

Oskarżona o zamordowanie męża twierdziła, że nie pamięta, co


się stało owego wieczoru. Na jej dłoniach znaleziono unikatowe
cząsteczki pozostałości po wystrzale, których nie było na dłoniach
córki. Daria L. wiedziała natomiast na pewno, że mąż się nad nią
znęcał od lat, bił, zwłaszcza kiedy był pijany, a to się zdarzało
codzienne. Niestety, nikt jej nie wierzył, „bo jak kobieta nie ma
wybitych zębów, to nie ma o czym mówić”.
Czy była to prawda? Zofia odmówiła składania zeznań.
Dziesięcioletni Wojtek przesłuchiwany w obecności psychologa
powiedział:
– Ja nigdy nie widziałem rodziców nietrzeźwych. Czasem
w piwnicy degustowali wino. Tata nigdy nikogo nie uderzył. On był
dobry i mama też była dobra, tylko coś nakłamała w sądzie
brzydkiego na tatę. Gdybym mógł użyć wehikułu czasu, to bym klucz
od sejfu wyrzucił.
Koleżanki Darii z uczelni nie widziały na jej ciele śladów pobicia,
choć wielokrotnie wspominała, że mąż „traktuje ją jak szmatę”.
Gosposia, która przepracowała u małżeństwa L. 11 lat, miała o swym
chlebodawcy jak najlepsze zdanie. Owszem, potwierdziła, że pani L.
uciekała z domu, ale to dlatego, że była romansowa. Wracała, gdy
skończyły się pieniądze.
Te opinie powtarzali inni znajomi oskarżonej.
Darię L. poddano wnikliwej obserwacji psychologicznej. Jeden
z biegłych stwierdził, że morderstwo mogło być wynikiem
przewlekłej sytuacji stresowej, w jakiej oskarżona na własne
życzenie się znalazła. Kolejny psycholog wskazał, że przy ocenie
zdarzenia ważna była pozycja ofiary w momencie oddania strzału.
Jan L. leżał na kanapie, zwrócony twarzą w kierunku telewizora, pod
głową miał zrolowany koc. Nie dawał więc żonie powodów do silnego
wzburzenia. Działała z zimną krwią.
„Daria L. ma osobowość histrioniczną. Taka osoba jest skłonna do
teatralnych przedstawień; cierpi, gdy nie zwraca się na nią uwagi,
wtedy czuje się uwikłana w jakieś męczące sytuacje. Aby
przezwyciężyć uczucie pustki «nakręca się»” – uznał biegły profesor
psychologii.
Dodał też, że dla osób psychopatycznych charakterystyczny jest
urok osobisty, robienie dobrego wrażenia, i bezwzględne, bez
skrupułów, dążenie do celu. W przypadku Darii L. było to kreowanie
siebie jako ofiary przemocy. Nieważne, że czyimś kosztem. Ta
kobieta narażała swoje dzieci na głęboki stres, składając
nieuzasadniony wniosek do prokuratury o pedofilii męża, czy
wywożąc syna do szpitala psychiatrycznego, bo rzekomo z powodu
ojca ma myśli samobójcze. Również nagłe wizyty nocne
u przyjaciółki, potem znikanie bez uprzedzenia świadczą, że nie
liczyła się z odczuciami innych.
Biegli rozważali także wystąpienie u oskarżonej tak zwanego
afektu patologicznego. Jest to stan ostrej psychozy, w którym
dochodzi do prawie całkowitego zerwania kontaktu z realnym
światem i następnie wyładowania emocji. Ostatecznie jednak uznali,
że to nie ten przypadek. Daria L. planowała morderstwo, jej list
pożegnalny to teatr.
Nie zabiła też w stanie silnego wzburzenia ograniczającego
kontrolną rolę rozumu w stosunku do uczuć. W trzeciej fazie takiego
stanu następuje uczucie wyczerpania, nawet sen. Po obudzeniu się,
pamięć wydarzenia jest zniesiona. Daria L. po zastrzeleniu męża ani
na chwilę nie straciła kontaktu z rzeczywistością.
Zapadł prawomocny wyrok – 25 lat więzienia. W połowie
2012 roku Sąd Najwyższy oddalił kasację obrońcy jako bezzasadną.

***

Sprawą Darii L. zainteresowała się jedna z fundacji zajmujących


się ofiarami przemocy domowej. Jej szef zapowiedział w TVN, że
występują do Sądu Najwyższego o wznowienie procesu, bowiem nie
przysłuchano dwóch ważnych świadków, którzy ujawnili się na
jednej z rozpraw. Pomysł ten przypominał scenariusz telewizyjnego
programu „Sędzia Anna Maria Wesołowska”, w którym często
wejście na salę sądową kogoś z ulicy całkowicie zmienia bieg
wydarzeń. Mimo to na taki chwyt dali się nabrać dziennikarze
z porannego programu TVN przekonani, że skazana jest ofiarą
przemocy domowej.
Daria L. miała swój wielki dzień – wystąpiła w telewizji,
odpowiadając na pytania reporterki, żarliwej obrończyni
ciemiężonych kobiet. Kompletna nieznajomość akt sądowych przez
prowadzącą wywiad, stworzyła skazanej pole do popisu.
Oto fragment tej rozmowy:
– Jak długo trwała pani gehenna? Mam na myśli znęcanie się
męża…
– Latami. On to robił w sposób przemyślany, tak aby nie było
śladów. Pod łóżkiem leżał kij bejsbolowy. Gdy zaczynał bić, to bił, aż
nie skończył.
– Mąż często pił w domu?
– Prawie codziennie.
– Czy jako matka czuła się pani zakładnikiem takiej sytuacji?
– Musiałam chronić dzieci.
– Składała pani zawiadomienie o przestępstwie?
– Tak, ale wycofywałam, bo obiecywał poprawę.
– Czy zmuszał panią do posłuszeństwa? Musiała pani robić to, co
chciał na oczach dzieci? Przystawiał pani broń do głowy?
– Tak.
– A mówiąc o tym, czuje pani wewnętrzną blokadę?
– Tak.
– Czy zdradzał panią?
– Tak.
– Czuła się pani poniżona jako kobieta?
– Oczywiście. Ja jestem ofiarą przemocy domowej, dokumenty
o tym świadczą. O ile dopuściłam się czynu, to w afekcie. Powinnam
mieć terapię, a za afekt wyrok jest o wiele mniejszy. Ale sędziowie
byli do mnie wrogo nastawieni.
Sąd Najwyższy odrzucił wniosek fundacji o wznowienie procesu
jako niedorzeczny. Fundacja zbiera w internecie podpisy pod prośbą
do prezydenta o ułaskawienie Darii L. Apelowi towarzyszy
zamieszczony na stronie internetowej fundacji artykuł Prawdziwa
historia …(tu pełne nazwisko Darii L.) katowanej przez męża.

Zginiesz, gdy skręcisz w lewo


11
– Jadę dorobić klucze – powiedział Wacław Sikorski do żony
Krystyny, właśnie obierającej ziemniaki. – Poczekaj trochę ze
wstawianiem kartofli, wrócę za pół godziny. – Już był w drzwiach,
gdy przypomniał sobie, że nie wziął pieniędzy. – Daj mi jakiś grosz –
zawołał.
Wyciągnęła z portmonetki 100 złotych.
– Coś ty taka skąpa, na dziewczynki nie starczy – zaśmiał się
i pocałował żonę w policzek.
Stała przy oknie, gdy wyszedł z klatki bloku. Spojrzał w górę,
w kierunku ich mieszkania na pierwszym piętrze. Pa, pa, pomachał
ręką. Patrzyła, jak na pobliskim parkingu wsiada do samochodu. Nie
od razu zapalił. Odkręcił szyby, pootwierał drzwi; w ten upalny dzień
wóz był mocno nagrzany. Na kuchence bulgotało, ale nie odchodziła
od okna. Wreszcie zapaliły się światła cofania, potem lewy
kierunkowskaz. Ruszył. I w tym momencie rozległ się huk, błysnęły
płomienie, ktoś na ulicy krzyczał, coraz więcej ludzi biegło w stronę
parkingu.
Zamknęła okno, zdjęła kuchenny fartuch. Czternastoletnia córka
Zosia wyszła ze swego pokoju.
– Idziemy – powiedziała matka. – Chyba, że nie chcesz oglądać.
Sikorski zdołał wyczołgać się z płonącego samochodu. I zaraz
upadł. Był żywą pochodnią. Parkingowy odciągnął mężczyznę od
płomieni, usiłował zerwać z niego ubranie. Niestety, koszula ze
sztucznego tworzywa wtopiła się w skórę. Poparzony jęczał, prosił
o wodę. Nim ją przyniesiono, przyjechało pogotowie. Na pytanie
sanitariusza do zgromadzonych gapiów, czy jest ktoś z rodziny
ofiary, nikt się nie odezwał.
Sikorski zmarł w szpitalu trzy godziny później. To było 20 czerwca
1995 roku.
Wieczorem do drzwi mieszkania Sikorskich zapukała sąsiadka
Elżbieta Butek. Znali się od kilkunastu lat. Samotnie żyjąca Elżbieta
uznała za swój obowiązek pocieszyć wdowę. Siedziały do trzeciej nad
ranem. Krystyna płakała i martwiła się, jak sobie teraz poradzi
z dwójką dzieci. Nie miała wykształcenia, tylko szkołę podstawową.
Dom utrzymywał mąż; od lat wyjeżdżał ze swoim przedsiębiorstwem
budowlanym na kontrakty do Niemiec. Był wykwalifikowanym
spawaczem, dobrze zarabiał w markach, które wtedy miały w Polsce
bardzo korzystny przelicznik. Krystyna zastanawiała się, czy ten
wybuch nie wiązał się z faktem, że kilka miesięcy wcześniej wykupili
na bazarze budkę do handlowania wędlinami. Ale interes nie szedł,
szybko się wycofali. Może mąż się z kimś nie rozliczył?
Ojciec Sikorskiego chciał pochować syna w rodzinnej wsi na
Mazowszu.
– Zgódź się, Krysiu – prosił – ja ledwo chodzę, do Warszawy mi za
daleko, nawet nie będę mógł się pomodlić nad grobem jedynego
syna. Tobie łatwiej do nas przyjechać, przy okazji wnuki nam
przywieziesz.
– Jakby to wyglądało, tato – obruszyła się. – Przecież tu wszyscy
w bloku nas znają, jakie ja bym sobie świadectwo wystawiła!
Niczego nie załatwił, a jeszcze wyciągnęła od teścia całą
emeryturę, którą dopiero co odebrał od listonosza. Płakała, że nie
ma za co pochować Wacka. Wszystkie oszczędności włożyli na
przedpłatę za nowy samochód; jeśli teraz wyjmie, przepadną
procenty.
Na pogrzeb przyszło bardzo dużo ludzi. Chyba pół warszawskiego
osiedla – koledzy Sikorskiego z pracy, delegacja ze szkoły. Krystyna
bardzo rozpaczała. Ani na moment nie ustawało jej łkanie
dochodzące spod czarnego welonu zarzuconego na twarz. Trząsł się
od płaczu dziesięcioletni Michaś, syn zmarłego. Tylko Zosia nie
uroniła ani jednej łzy; kiedy otwarta jeszcze trumna była wystawiona
w kaplicy, nawet nie podeszła do niej. Cały czas stała w drzwiach.
– Biedne dziecko, zamknęła się w sobie, nie wiadomo jak do niej
dotrzeć – szeptały do siebie w drodze na cmentarz kobiety z bloku,
w którym mieszkał Sikorski. Wszyscy wspominali go jako uczynnego,
pogodnego lokatora. I w takich męczarniach zginął!
Policja odczekała taktownie dwa dni i przesłuchała wdowę. Było
już wiadomo, że w samochodzie została podłożona bomba. Nieznany
pozostawał sprawca.

***

Krystyna Sikorska wskazała na pewien trop. Zaraz po wyjściu


męża zadzwonił telefon. Ktoś powiedział: „Zginiesz k… marnie”. Nie
zdążyła zareagować, gdyż połączenie zostało przerwane. Nigdy nie
słyszała tego głosu. Wystraszona podeszła do okna, chciała zawołać
męża, aby wrócił, ale on już był przy samochodzie. Wykipiała jej
zupa na płytę kuchenki, zajęła się wycieraniem. I w czasie sprzątania
usłyszała huk.
– Jestem przekonana – powiedziała – że śmierć męża ma związek
z napadem z bronią na nasze mieszkanie w nocy z 15 na 16 czerwca.
Mnie przy tym nie było, pojechałam z dziećmi do moich rodziców.
Poprzedniego dnia parokrotnie odezwał się głuchy telefon. To, co
zdarzyło się później, w szczegółach wiem od męża.
Opowiedziała o tej napaści. Wacław Sikorski drzemał przy
włączonym telewizorze, gdy usłyszał chrobot klucza w drzwiach.
Wiedział, że żona z dziećmi jest na wsi, dopiero co telefonowała
stamtąd. Nie zapalając światła, na palcach poszedł do przedpokoju
i w tym momencie drzwi na klatkę schodową się otworzyły. Zobaczył
dwóch młodych mężczyzn, nawet niezamaskowanych. Jeden z nich
włożył stopę w szparę między framugą a drzwiami i zaczął strzelać.
Sikorskiemu udało się ukryć w kącie. Starał się nie wpuścić
napastników, a równocześnie wołał o pomoc. To wystraszyło
bandytów, uciekli. Szybko przyjechała wezwana policja.
– Właśnie po napadzie – wdowa zaniosła się płaczem – mąż
zmienił zamki na solidne, patentowe. Chciałam, żeby dorobił jeszcze
jedną zapasową parę, ale to można było wykonać tylko
w Śródmieściu. Dlatego poszedł na parking.
W notesie policjanta jest jeszcze jedna informacja związana
z napadem. Niedługo po ucieczce bandytów w mieszkaniu
Sikorskiego odezwał się telefon. Obecny tam policjant podniósł
słuchawkę i usłyszał: „Wiem, kto tu był przed chwilą, możemy się
dogadać, mam na ciebie zlecenie”.
– Kto mówi? – zapytał funkcjonariusz. I wtedy połączenie zostało
przerwane.
Sikorska nie wspomniała w czasie przesłuchania o tej dziwnej
propozycji.

***

Osób, mogących mieć coś wspólnego ze śmiercią spawacza, policja


szuka wśród osiedlowych meneli. Może skusił ich wypchany
markami portfel ofiary?
Pierwszym zatrzymanym jest Eugeniusz Rączka. Rencista, stale
przesiadujący w barze „Uroczy zakątek”. Przepytywany, co robił
15 czerwca, w Boże Ciało, odpowiada, że jak zwykle. Spotkał
znajomego na Dworcu Południowym PKS. Kupili kilka piw, dwa wina
owocowe i pojechali nad Jeziorko Czerniakowskie. Wypili, wrócili na
osiedle, posiedzieli na ławce, trochę drzemiąc. Wieczorem, gdy upał
zelżał, poszli na piwo do „Uroczego zakątka”. O północy właściciel
kazał im wychodzić.
– Czy zauważył pan może w barze jakichś dziwnych gości? –
wypytuje śledczy.
Nie zauważył. Chociaż, chwileczkę, jednego. Pierwszy raz go
widział. Taki ciemnawy, wyglądał na Araba. Prawie wbiegł tuż przed
zamknięciem baru, od razu kupił wódkę, całą butelkę.
– Ja też się chciałem napić – opowiada Rączka – ale już nie
miałem za co. Podszedłem do tego gościa i mówię: Postaw kolego na
zapoznanie się. Ale on twardy, spier… mówi. Spróbowałem jeszcze
raz go namówić, ssało mnie, może i byłem trochę namolny.
Złapałem go za rękę. On się wtedy szarpnął, odwinęła mu się kurtka
i zobaczyłem kaburę z pistoletem. Zaraz potem wybiegł. Ja się teraz
panie władzo przyznam, że wziąłem do kieszeni jego butelkę ze
stolika, niedopita była. Opróżniłem ją w drodze do domu.
– A co z butelką? – zainteresował się policjant.
– A leży u mnie pod zlewem. Jak się uzbiera worek, zaniosę do
punktu skupu.
Zbadano odciski palców na szkle. Jedne z nich należały do
karanego już Palestyńczyka o ksywie „Ciemny”. W Polsce od
kilkunastu lat, skończył studia na Uniwersytecie Warszawskim. Nie
wiadomo, z czego żyje. Można go spotkać na stadionie X-lecia.
Policja przesłuchuje też sąsiadów Sikorskich. Najwięcej do
powiedzenia ma Elżbieta Butek, która z wdową po tragicznie
zmarłym mieszka drzwi w drzwi. Pięćdziesięcioletnia pani Elżbieta
od kilkunastu lat prowadzi pamiętnik. Bardzo regularnie, wieczorem,
w porze dziennika telewizyjnego (którego mimo włączonego
odbiornika nie ogląda) notuje, co wydarzyło się w ciągu dnia.
Ponieważ w jej samotnym życiu nie dzieje się nic ciekawego, Butek
opisuje w sześćdziesięciokartkowych zeszytach wszystko, co wie
o sąsiadach. To okazuje się bardzo przydatne w czasie
niespodziewanej wizyty policjanta w jej mieszkaniu.
Na pytanie, jak było z małżeństwem Sikorskich, Elżbieta Butek
potrafi nie tylko wyrazić swoje zdanie („jak to w małżeństwie, raz
lepiej, raz gorzej, ale to był dobry mąż, zawsze kupował jej róże na
8 marca”), ale i precyzyjnie podać, że trzy razy w ciągu minionych
kilkunastu lat była u sąsiadów awantura. Ma to zapisane z datą
i godziną.
I tak – 23 listopada 1990 roku o godz. 22.05 Sikorski, który tego
dnia wrócił z zagranicznego kontraktu, wpadł w szał i siekierą
poodcinał na korytarzu sąsiadom kable do dzwonków.
– Poszło o to – tłumaczy przesłuchiwana – że w czasie jego
nieobecności dorobiliśmy drzwi do części korytarza i jakoś tak
wyszło, że akurat ten lokator miał zapłacić za większość robot.
Zrobiło się wiele krzyku; tym bardziej że oboje Sikorscy byli po
kielichu (owszem, przy uroczystych okazjach lubili sobie pociągnąć
z butelki), ale następnego dnia on wszystkich przeprosił i do tego
trochę niesprawiedliwego rachunku już nie wracał.
Kolejne dwie awantury – w odstępie kilku lat – kończyły się
ostentacyjnym wyprowadzaniem się pani domu. Pakowała walizki,
ściągała dzieci ze szkoły i fruu… do rodziców na wieś. Raz nawet wóz
meblowy zamówiła. Ale za każdym razem przedtem, żeby mężowi
wstydu narobić, chodziła z płaczem po klatce i pytała sąsiadów, kto
mógłby dać jej schronienie na jedną noc, bo ona progu własnego
mieszkania już nie przekroczy.
– Trochę narwana jest – zauważa Butkowa – lubiła, żeby ją na
oczach wszystkich przepraszał.
A Sikorski już następnego dnia jechał po żonę na wieś, nigdy
z pustymi rękami: a to futro miał na pogodzenie się, to znów coś od
jubilera. Wracali, trzymając się za rączkę. Potem on na kontrakt do
Niemiec, a pani Krystyna zapraszała sąsiadki z piętra na kawkę
z czymś mocniejszym, żeby prezenty pokazać.
– A czy po śmierci męża przyjmowała kogoś? – wypytuje
funkcjonariusz.
Butkowa waha się, czy odczytać, co ma zapisane w zeszycie. Ale
dobrze, powie całą prawdę. Wdowa już trzeciego dnia po pogrzebie
balowała. Wieczorem odwiedził ją taki młody, chudy mężczyzna
z kobietą i dwuletnią dziewczynką. Pani Elżbieta pierwszy raz go
widziała, ale widać znajomy, bo sobie na ty mówili. Koło 1.00 w nocy
ze śmiechem wszyscy wytoczyli się do windy, jeszcze
czternastoletnia Zosia była z nimi. Ale małego dziecka nie zabrali.
Zamówiona taksówka czekała pod blokiem. Nie minęła godzina, a do
drzwi Butkowej zapukał wystraszony Michaś. Obudził go płacz tej
dziewczynki w ich sypialni. Nie wiedział, co robić, a mamy i starszej
siostry nie ma.
Pani Elżbieta wstała z łóżka i poszła do mieszkania Sikorskiej.
Siedziała z dziećmi do 4.00 nad ranem, póki nie przyjechała podpita
zresztą gospodyni. Z gośćmi. I nawet nie powiedzieli jej dziękuję.
Policjanci depczą Palestyńczykowi po piętach. A on, nie
domyślając się, że jest śledzony, nie zmienia rytmu dnia. Zawsze
w południe zachodzi do pubu piwnego nad Wisłą i tam spotyka się ze
znajomymi, dobija interesów. Ostatnio – zdradza właściciel knajpki
– najwięcej czasu spędza z niejakim Saturninem Hardym. Niezły
nygus z tego Hardego; w ciągu całego swojego życia jednego dnia
uczciwie nie przepracował. Ma kilkaset złotych renty, nie wiadomo,
z jakiego powodu. Gdy wpadnie mu trochę lewego grosza, lubi się
zabawić; mogą być panienki, ale do chłopców też go ciągnie.
Przesłuchiwany Hardy nie ma nic do powiedzenia. Palestyńczyka
owszem zna, ale dawno go nie widział, o bombie podłożonej do
samochodu wie tylko z telewizji. Pytany o innych znajomych
wymienia między innymi nazwisko swej dawnej przyjaciółki Barbary
Zaremby. Nie chce odpowiadać na dalsze pytania, jest bardzo
zdenerwowany.
– Myślicie – krzyczy – że jak człowiek raz siedział pod celą, to już
ma na sumieniu każde przestępstwo w tym mieście! – Okazuje się,
że jako dziewiętnastolatek dostał wyrok za zbiorowy gwałt.
U Barbary Zaremby policja zjawia się rano, kiedy młoda kobieta
jeszcze śpi. W czasie jej pospiesznego ubierania się wraz z kłębem
pogniecionych ubrań z szafy wypada kilka pistoletów.
– Nie moje – gorączkowo wyjaśnia Zaremba – to Hardego. Już
kilka razy mówiłam mu, żeby zabrał żelastwo, ale on nie ma czasu,
bo gzi się tą k… Marzeną, podobno ślub biorą.
I kobieta wybucha płaczem. Ledwo otarła łzy, oświadcza, że teraz
powie coś bardzo ważnego. Otóż dziwkarz Hardy jest płatnym
mordercą. Sam jej to powiedział w ubiegłym tygodniu, kiedy jeszcze
u niej mieszkał.
Policjanci zamieniają się w słuch.
– Mówię szczerą prawdę – zarzeka się dziewczyna – pytał mnie,
czy widziałam w telewizyjnej Panoramie wybuch na Mokotowie;
chwalił się, że to jego robota. I że przedtem mieli z „Ciemnym”
zastrzelić gościa, nie wyszło, więc Saturnin podłożył bombę.

***

Śledztwo nabiera tempa. Prokurator wydaje nakaz aresztowania


Hardego – niestety, podejrzany się ukrywa. Rozesłane są za nim listy
gończe. Jeden z takich listów Krystyna Sikorska widzi w dzienniku
telewizyjnym. Wkrótce potem znów puka do niej funkcjonariusz
z wydziału śledczego policji.
Pokazuje jej tablicę poglądową ze zdjęciami różnych mężczyzn,
między innymi Hardego. Może któregoś z nich widziała? Ona
stanowczo zaprzecza. Wtedy policjant informuje ją, że w drugiej
połowie czerwca z jej mieszkania ktoś wielokrotnie łączył się
telefonicznie z Saturninem Hardym. Świadczą o tym bilingi.
Sikorska zaczyna płakać. Szlochając, wyznaje:
– Do tej pory mówiłam nieprawdę, bo prosił mnie o to świętej
pamięci mąż. On dobrze znał Hardego, ale zapowiedział, że jeśli
kiedykolwiek powiem o tym policji, skróci mnie o głowę.
Przesłuchiwana nie wie, jakie robili interesy. Kiedy mąż z nim
rozmawiał, kazał jej wyjść z pokoju. Ona od dawna podejrzewała, że
chodziło o nielegalnie sprowadzane z Niemiec samochody
i handlowanie nimi. („Mówiłam: człowieku, co ty robisz, a on: pilnuj
swojego nosa”). Pan Saturnin mógł być pośrednikiem.
Nazajutrz znowu przesłuchanie.
– Jeszcze raz powie nam pani dokładnie, powtarzam, dokładnie,
wszystko, co wie o Saturninie Hardym – żąda śledczy.
– Czyli, jaka była ostatnia nasza rozmowa?
– Nie tylko ostatnia. Od początku, kiedy pani pierwszy raz
zobaczyła Hardego.
– Po raz pierwszy na początku czerwca. Przyprowadził go do domu
mój mąż. Po prostu powiedział: Krysiu, to jest mój serdeczny kolega
i masz go przyjąć, jak byśmy się znali od dłuższego czasu. Wypili po
kawie, potem postawiłam pół litra. Rozmawiali po prostu po cichu
w drugim pokoju i potem Hardy poszedł. Po kilku dniach spotkali się
na parkingu samochodowym. Ostatni raz dwa dni przed tym
wypadkiem po prostu. Ja podejrzewam, że łączył ich nielegalny
handel złotem i samochodami. Dlatego w czasie rewizji znaleźli
panowie u nas dużo umów samochodowych typu kupno–sprzedaż.
– Ale to są papiery z lat tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dwa–
dziewięćdziesiąt trzy, a teraz jest rok tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiąty piąty.Według pani Hardy ponownie pojawił się
w życiu pani męża w ostatnim czasie?
– Tak, w tym roku.
– Jakie ostatnio mąż robił interesy z Hardym?
– Wiem tylko tyle, że gdzieś szli. Czasem na całą noc. Gdy
pytałam: „Gdzie idziesz”, odpowiadał: „Nie twoja sprawa”. Po prostu
zaraz po tym napadzie na nasze mieszkanie mąż kilkakrotnie
dzwonił do Hardego, co jest przecież udokumentowane w bilingach,
które policja zamówiła.
– Po co telefonował?
– Chciał się zorientować, czy on ma coś wspólnego z tym
napadem. Mąż bał się, bo miał pewne niezałatwione sprawy.
– Czy mam rozumieć, że był zadłużony?
– Musiał być komuś winien pieniądze. Ale nie wiem komu. Po
prostu nie chciał takich tajemnic zdradzić. Kilka razy, gdy
siedzieliśmy wieczorem, ja mówię: „Wacek, może ty masz jakieś
zobowiązania? W końcu ktoś przyjdzie i nas powystrzela. Tu są
dzieci na wychowaniu”. „Nie wtrącaj się w moje sprawy, ja wiem, co
robię” – taka była odpowiedź. I jeszcze jak to się pospolicie mówi,
obrywało mi się za ciekawość.
– A czy Hardy odezwał się po śmierci pani męża?
– Tak. Powiedział: „Pamiętaj, jak kiedykolwiek będziesz na policji,
żebyś po prostu nie wymieniała mojego nazwiska. Bo możesz być
skrócona o głowę”.
– I pani nie jest mu winna jakichś pieniędzy?
– Żadnych, nawet złamanej złotóweczki.
– Czy to przestraszenie sprawiło, że pani na początku
przesłuchania twierdziła, iż nie zna Hardego?
– Właśnie.
– Czy nie sądzi pani, że jak na osobę zastraszoną to dziwne, że
pani po śmierci męża gościła Hardego? I jego narzeczoną?
– Ja? Jak Boga kocham, nigdy…
– To było wtedy, gdy pani Butek zaopiekowała się w nocy
płaczącym dzieckiem w pani mieszkaniu. Ona rozpoznała na tablicy
poglądowej Saturnina Hardego jako pani gościa.
– Przyznaję, to był Hardy, ale gdy wróciliśmy z nocnego sklepu, ja
powiedziałam do niego: „Słuchaj, w tych okolicznościach, gdy zginął
mój mąż, ojciec moich dzieci, żadnych kontaktów bliższych z tobą
nie chcę”.
– I co?
– A on na to, że kontakty będą i jak powiem na policji, to zostanę
skrócona o głowę. Wtedy ja zapytałam : „Saturnin, dlaczego chcesz
mnie pozbawić życia i dzieci zostawić sierotami?”. On się tylko
zamyślił. Potem wszyscy poszliśmy spać. Przysięgam, że teraz
powiedziałam prawdę. Najprawdziwszą.

***

Trzy tygodnie później policja zatrzymuje ukrywającego się


Hardego. On od razu zgłasza chęć współpracy z prokuratorem.
Twierdzi, że zrozumiał, jak głupie, przestępcze prowadził życie, chce
je zmienić. Zwłaszcza że niewiele już mu zostało. Od dziesięciu lat
jest nosicielem wirusa HIV. Zamierza w areszcie wziąć ślub
z kobietą, z którą był u Krystyny Sikorskiej. Przyjmie też jej
nazwisko.
Dwudziestopięcioletni Hardy zasypuje śledczego zeznaniami. Gdy
funkcjonariusz milczy, podpowiada, o co jeszcze można go zapytać.
W jego wersji z zabójstwem Sikorskiego było tak:
Przed sklepem spożywczym spotkał się z kolegą jeszcze
z podstawówki, Jaśkiem Zubą. Też chwilowo niepracującym. Wypili
po kilka piw i Zuba, trochę już niewyraźny, zapytał, czy nie zna
kogoś, kto by zabił za pieniądze. Jest zlecenie od pewnej kobiety.
– Mnie to tak zaskoczyło, że się nie odezwałem – wyjaśnia Hardy.
Następnego dnia kolega ponowił pytanie. Hardy akurat szukał
okazji, by kogoś naciągnąć na forsę, miał długi. Powiedział Jaśkowi,
że chce z tą kobietą porozmawiać. Umówili się na osiedlu przy
piekarni. Okazało się, że zna ją z widzenia, kiedyś sprzedawała na
bazarze. Zaraz przeszli na ty. Ona się skarżyła: mąż pijak, bije ją
i dzieci. Po prostu potwór. Powiedział, że jej pomoże, bo jest na te
sprawy uczulony. Ale tak naprawdę, to myślał, że naciągnie kobietę
na zaliczkę i koniec sprawy.
Sikorska obiecała 5 tysięcy dolarów, z tego tysiąc „przed
wykonaniem roboty”. Dała mu zdjęcie męża. Miała już je
przygotowane, wydarte z dowodu osobistego.
Na następnym spotkaniu opisała samochód, czerwone renault,
którym mąż jeździ po mieście. Chciała, aby zrobić tak, że
w samochodzie włączy się fałszywy alarm, najlepiej na jakiejś
bocznej uliczce. Sikorski zatrzyma się, wyskoczy z wozu i wtedy
„można go załatwić”.
Saturnin Hardy szybko wydał zaliczkowe tysiąc dolarów
(„pobawiłem się trochę na mieście”) i zapomniał o sprawie. Ale nie
zleceniodawczyni. Wydzwaniała z pytaniem „kiedy to zrobi”, on ją
zwodził. Z czasem nie miał gdzie się ukryć przed coraz bardziej
namolną kobietą, zwłaszcza gdy dowiedziała się, gdzie mieszka.
Poza tym – znów brakowało mu pieniędzy.
Pomyślał o „Ciemnym”.
Palestyńczyk chwalił mu się kiedyś, że przed laty, w miasteczku na
północy Polski miał knajpkę i zabił kogoś z mafii, gdy przyszli po
haracz. Poza tym Hardego z „Ciemnym” wiązała pewna tajemnica:
kilka miesięcy wcześniej napadli nocą na arabskiego
współwłaściciela śródmiejskiej kawiarni. Czekali na niego
w ciemnym (wykręcili żarówki) korytarzu budynku, w którym
mieszkał. Hardy miał przy sobie pistolet gazowy, ampułkę z eterem
i kawałek materiału do nasączenia. Arab wrócił o godzinie 1.00
w nocy. Wyskoczyli do niego. Hardy usiłował przyłożyć mu do twarzy
szmatkę z eterem, ale w szamotaninie wszystko upadło na podłogę.
Poza tym napadnięty zdołał im zerwać kominiarki, głośno wzywał
pomocy. Usłyszeli tupot nóg na schodach, złapali torbę i uciekli.
Były w niej klucze do samochodu marki BMW, notes elektroniczny,
księga rachunkowa i 6 tysięcy złotych.
Hardy bał się, że okradziony rozpoznał go, bo wcześniej czasem
zachodził do tej kawiarni, zaczepiał młodych mężczyzn. Po dwóch
dniach jako anonim zadzwonił do Araba z informacją, że torba jest
w skrytce na Dworcu Centralnym. Podał jej numer i szyfr. Właściciel
odzyskał wszystko, poza pieniędzmi. Wobec niewykrycia sprawców
prokuratura umorzyła dochodzenie.
– Zapytałem „Ciemnego” – zeznał Hardy śledczemu – czy zabije
za cztery tysiące dolarów? Powiedział, że nie ma sprawy, jak kupię
pistolet. Spotkałem się ze swoją ciotką, która handluje na Stadionie
X-lecia. Załatwiła pistolet od Ruskich, kosztował 450 dolarów.
Pozostało już tylko uzgodnienie z Sikorską terminu. Ponaglała –
nie ma na co czekać, mąż szykuje się do wyjazdu na kolejny
kontrakt. Hardy uprzedził ją, że przyjdzie ze wspólnikiem.
Spotkali się na schodach metra Politechnika. Sikorska była
z czternastoletnią Zosią, która wie o wszystkim. Dała im klucze do
mieszkania. Sama zamierzała pojechać do znajomej, poprosić ją,
żeby mogli u niej przenocować, bo pijany mąż wyrzucił ją z domu
razem z dziećmi.
Zatem – jutro po południu. Akurat szykuje się mecz w telewizji,
mąż, zapewnia Krystyna Sikorska, na pewno będzie oglądał, upije
się, uśnie. Raz dwa uwiną się z robotą.

***

Jadą do tego bloku. Ale przedtem za dużo wypili w pubie nad


Wisłą i nie mogą sobie dać rady z otwarciem zamków. Sikorski
słyszy, że coś się dzieje za drzwiami, otwiera je. Zaskoczeni usiłują
wepchnąć go do mieszkania. „Ciemny” strzela na oślep, Sikorski
głośno woła o pomoc. Napastnicy uciekają, każdy w swoją stronę.
Saturnin Hardy ma jeszcze jeden pomysł na łatwe zdobycie
pieniędzy – dzwoni z budki telefonicznej do Sikorskiego. „Wiem, kto
dał zlecenie…” – zaczyna mówić. Telefon odbiera mężczyzna, który
przedstawia się jako funkcjonariusz policji. Hardy w panice rzuca
słuchawkę.
Następnego dnia spotkał się z „Ciemnym”, Palestyńczyk
powiedział mu, że gonił go policjant, więc wyrzucił pistolet. Ale to
nie była prawda. Sprzedał broń za 600 dolarów.
A zaraz potem do Hardego zadzwoniła Sikorska z pretensjami, że
zdemolowali mieszkanie, a mąż żyje. Ale zlecenia nie cofnęła.
Przeciwnie, ponaglała, żeby coś wymyślić, bo termin wyjazdu męża
tuż-tuż. Hardy zaproponował bombę, podłożoną w samochodzie.
„Szkoda wozu” – ona na to. Ale ostatecznie zgodziła się.
Ciotka, która miała budkę na stadionie, chciała za ruską bombę
zegarową 1400 złotych. Ze zdalnie sterowanym pilotem
kosztowałoby o trzysta złotych więcej. Sikorska wybrała wersję
droższą.
Był problem z zamontowaniem urządzenia. Wtajemniczona
handlarka podała kontakt do kogoś, kto się na tym zna i za pieniądze
pomaga w wykonaniu zlecenia. Ten fachman skompletował części:
detonator, pilot, przewody. Pokazał, co i jak trzeba podłączyć.
Zaproponował, że za dopłatą 10 tysięcy dolarów dopilnuje
wszystkiego do końca. Ale Hardy nie chciał się dzielić pieniędzmi
z kolejnym wspólnikiem.
Na generalną próbę Sikorska przyjechała renault z Zosią. Bomba
tkwiła pod tylnym fotelem.
Pojechali w odludne miejsce, kobieta wysłała sygnał
uruchamiający ładunek wybuchowy (miała też możliwość
natychmiastowego wyłączenia tej funkcji), ale nie zadziałało. Próbę
zdetonowania ładunku podejmowali jeszcze kilka razy. Bez skutku.
Trzeba było ponownie sprowadzać speca od wybuchów. Okazało się,
że gąbka izolowała sygnał z nadajnika. Za dodatkowe 500 złotych
powiedział, jak zamontować ładunek bez użycia pilota. Umieścił go
w lewym kierunkowskazie. Sikorska wróciła samochodem na
osiedlowy parking. Przez całą drogę jej córka pilnowała, aby matka
nie użyła w czasie jazdy niebezpiecznego migacza.
Nazajutrz Wacław Sikorski zginął.
Pieniądze za wykonanie zlecenia przywiozła Hardemu Zosia.
Dostał też nowy samochód osobowy fiat 125, który wdowa kupiła już
po śmierci męża.
Byli więc rozliczeni i zaczęli spotykać się jako dobrzy znajomi.
Którejś soboty Saturnin wyciągnął Krystynę i Zosię na dyskotekę.
Okazał się świetnym kompanem. Gdy Sikorska miała urodziny
(skończyła 40 lat), zaprosiła Hardego z narzeczoną i jej dzieckiem na
kolację. To wtedy w środku nocy pojechali po alkohol na miasto
i płaczącą dwuletnią dziewczynką zaopiekowała się Elżbieta Butek.
Hardy wesoło spędzał czas nie tylko z wdową po Sikorskim. Ciągle
jeszcze mając wypchany portfel (starych długów nie oddał),
przenosił się z lokalu do lokalu; w ciągu jednej nocy potrafił ich
zaliczyć sześć.
– Po pijaku trochę gadałem przy barze, że mam coś wspólnego
z wybuchem na Mokotowie. Powiedziałem też rodzinie. Krystyna
zrobiła mi awanturę, że mam za długi język. Zażądałem dziesięć
tysięcy złotych za milczenie. Pokłóciliśmy się, nie chciała mnie znać.

***

Następnego dnia po zatrzymaniu Saturnina Hardego do aresztu


trafiła Krystyna Sikorska.
Tym razem w czasie przesłuchania przyznała się do współudziału
w zbrodni, choć twierdziła, że pomysł wyszedł od Hardego.
Przedstawiła motyw – chęć uwolnienia się od męża, który znęcał się
nad nią i nad dziećmi i nie zgadzał się na rozwód. Szeroko cytując
rzekome wypowiedzi jej dręczyciela, opisała prokuratorowi, jakie
zgotował jej piekło.
– A ch… mnie obchodzicie, masz tak zapier…, żebym nie musiał
na was tyrać – zwykł odpowiadać, gdy prosiłam go o pieniądze na
jedzenie. Któregoś dnia klęknęłam i modliłam się: „Panie Boże,
proszę, zabierz go, dłużej już nie wytrzymam”.
Ani jednego dobrego słowa o ojcu nie powiedziała przesłuchiwana
Zosia. Zeznała, że ojciec pił, często tygodniami. Nienawidził jej
brata, raz chciał go udusić, przyciskając do ściany tapczan, na
którym chłopiec spał. Kiedy indziej gonił Michała z nożem, krzycząc,
że poderżnie mu gardło. W ostatnią Wigilię ojciec przyszedł pijany
i zamierzał wyrzucić z balkonu ukochaną morską świnkę dzieci.
– Naprawdę nie było innego wyboru, jak zlikwidowanie takiego
ojca – orzekła czternastolatka. – Pojechałam z mamą na spotkanie
z tym Hardym, żeby było jej raźniej.
Obraz ojca tyrana w żaden sposób nie pokrywał się z zeznaniami
innych świadków. W opinii rodziny i sąsiadów było to zgodne
małżeństwo (ona może trochę histeryczna), a Michał nie mógł się
doczekać przyjazdów ojca z zagranicy. Jeśli ktoś w tej rodzinie
podnosił rękę na dzieci, to matka. Ale to z powodu porywczego
charakteru; gdy mijała jej złość, zaraz potem przytulała,
dopieszczała.
Nadal więc nie było odpowiedzi na pytanie, dlaczego Krystyna
Sikorska postanowiła zabić męża.
Oskarżona konsekwentnie trzymała się wersji – miała okrutnego
męża. Z każdą nową jej korespondencją do prokuratora przybywało
plastycznie opisanych przykładów znęcania się nad rodziną
bezlitosnego ojca i męża.
Biegał za nią z nożem, wielokrotnie zmuszał do picia jego moczu,
gdy broniła się, wylewał jej go na twarz. Straszył brzytwą. Córkę
chciał wyrzucić przez balkon. Molestował ją. (Nie zawiadamiała
policji ze strachu).
Każdy list kończył się prośbą oskarżonej – chciałaby odpowiadać
z wolnej stopy, jest przecież matką wychowującą samotnie dwoje
dzieci. Gdy ona siedzi w celi, synek zrywa się w nocy, wykrzykuje:
„Gdzie jest moja mama, którą tak bardzo kocham”.
Pisze też do prokuratury Zosia: „Spotkała nas wielka
niesprawiedliwość. Nagle została zatrzymana nasza kochana
mamusia. Tylko powrót najukochańszej mamusi do domu może
mnie powstrzymać od próby samobójczej”.
Prokurator zarządza środowiskowy wywiad kuratora. Raport nie
potwierdza alarmujących wieści w listach od oskarżonej i jej córki.
Dzieci mają zapewnioną opiekę – są u dziadków, stosunkowo jeszcze
młodych, samodzielnych finansowo. W tym samym siedlisku
mieszka z rodziną brat oskarżonej. Wszyscy oni są wobec Zosi
i Michasia bardzo serdeczni.
Nie ma zgody na zmianę środka zapobiegawczego.
Krystyna Sikorska wysyła też prośbę o zwolnienie z aresztu do
ministra sprawiedliwości. Jej opisy doznanych w małżeństwie
cierpień eskalują: Mąż kopał ją po głowie i gonił po mieszkaniu
z naładowanym pistoletem. Dzieci były zrywane w nocy, aby
pokazały zeszyty, a on je niszczył i kazał przepisywać do świtu. Gdy
syn otrzymał negatywną ocenę, ojciec chciał go powiesić na lince od
bielizny. Kilka razy potłukł na twarzy Sikorskiej butelki po alkoholu,
żeby nie mogła wyjść z domu.
Wielokrotnie próbował zadać synowi cios nożem. Gdy Michaś
płakał z przerażenia, jego ojciec krzyczał, że powinien zdechnąć.
„Dziecko potem mnie pytało – pisze oskarżona – dlaczego tato nie
weźmie mnie na kolana nie przytuli, tylko każe umierać…”.
Ostatnio mąż pił od rana do wieczora, miał po tym przywidzenia,
że chodzą mu po nogach robaki.
Oskarżona wyjaśnia w korespondencji, dlaczego nie szukała
pomocy na policji. To pytanie zadał jej wcześniej śledczy, ale zbyła
go wzruszeniem ramion. Teraz ma gotową odpowiedź:
Nie widziała znikąd pomocy. Gdy domowy tyran pierwszy raz
wyrzucił ją z dziećmi na mróz, zadzwoniła na komisariat z budki na
osiedlu. Kazali czekać, aż zgłoszenie będzie przyjęte. Trzy godziny
stała w zimnej piwnicy, nikt nie przyjechał. Prosiła też o pomoc
swoich rodziców, ale bezskutecznie. Matka odpowiadała: „Skoro
sobie takiego męża wybrałaś, to cierp. Ja cię do Warszawy nie
wyrzucałam. Mogłaś zostać na gospodarstwie”.
„A w ostatnie Boże Narodzenie – pisze do ministra
sprawiedliwości Krystyna Sikorska – mąż pił od rana i potem
powiedział słowa, których nie zapomnę do końca życia.: «W dniu
dzisiejszym nadeszła godzina waszej śmierci. Pozabijam was
wszystkich». Przystawił mi pistolet do głowy”.
Po tej awanturze poszła do Hardego. Zapytała, czy pomoże jej
wynająć jakiś skromny pokój oraz czy może zwrócić pożyczone
wcześniej pieniądze. On, na to:
– Po co ci mieszkanie, nic innego nie wypada zrobić, jak zabić
takiego łobuza.
– Przecież to jest człowiek.
– W każdej chwili on może cię pozbawić życia.
Po tej rozmowie, „nie zdając sobie sprawy, co może się stać
później”, wyraziła zgodę na zlikwidowanie męża.
„Szanowny Panie Ministrze. Otworzyłam przed Panem serce
i napisałam swój problem. Chciałabym przebywać z rodziną do
uprawomocnienia się wyroku”.
Sikorska i Hardy zostali przebadani przez psychiatrów – biegłych
sądowych.
Opinia o oskarżonej: „Osobowość ekstrawertyczna o cechach
nieprawidłowych, typu psychopatycznego. Jej patologiczny
charakter nasila się w sytuacjach o dużym ładunku emocjonalnym,
których racjonalne rozwiązanie jest dla badanej za trudne ze
względu na możliwości intelektualne. Wysoki stopień
samozadowolenia i samooceny ma wyraźnie nieprawidłowy
charakter. Zaburzenie uczuciowości wyższej – konsekwencje
wynikające z naruszania norm wzbudzają u niej poczucie krzywdy,
co uruchamia takie mechanizmy obronne jak kłamstwo,
zaprzeczenie. Niedostatek uczuciowości wyższej również
w kontaktach interpersonalnych”.
O Hardym: „Iloraz inteligencji odpowiada przeciętnej
umysłowości. W czasie pobytu w areszcie truł się lekami, zaprószał
sobie oczy szkłem, ogłaszał głodówkę. Ma liczne tatuaże: na
ramionach «wydziergane» dystynkcje podpułkownika, świadczące
o przynależności do subkultury więziennej kropki w okolicy lewego
oka, a na czole i klatce piersiowej widnieją miłosne zwroty.
W celi siedzi z narkomanami; nie zgadza się na takie sąsiedztwo,
bo «w sytuacji, gdy ktoś jest oskarżony o artykuł 148 kk powinien być
traktowany poważniej niż byle gigant, znajdujący się tu z powodu
ukradzionej paczki kawy».
Grozi, że jeśli jego żądanie nie zostanie spełnione, «odejdzie
z tego świata, zabierając ze sobą tych, którzy mu tu przeszkadzają».
Stwierdzono encefalopatię z zaburzeniami charakterologicznymi,
ale taka przypadłość nie znosi ani nie ogranicza zdolności
rozpoznania znaczenia czynu, o który jest podejrzany”.

***

Na procesie sądowym pierwsza wydaje wyrok publiczność:


oskarżona cały czas kłamie. Takie głośne uwagi słychać na każdej
rozprawie.
Sikorska chętnie odpowiada na pytania sądu, chce też
polemizować z zeznaniami świadków. Od początku śledztwa
przypomniała sobie jeszcze wiele przykładów okrucieństwa męża. Na
przykład – bił ją również dlatego, że chciał, aby wzięła od brata
spłatę za przejęte przez niego rodzinne gospodarstwo.
– Co ty opowiadasz?! – woła z ostatniego rzędu matka Sikorskiej.
– Przecież dostałaś ode mnie pieniądze na „malucha”, a kto ci kupił
meble?
Oskarżona nie reaguje na te odzywki, wylicza kolejne winy męża:
raz syn był tak siny po pobiciu, że szkoła wezwała rodziców, grożąc
zawiadomieniem policji. Ojciec dziecka nie stawił się na rozmowę,
wolał się upić.
Sąd postanawia zwrócić się o wyjaśnienia do szkoły. Na następnej
rozprawie zostaje odczytane oświadczenie dyrektorki gimnazjum:
„Krystyna Sikorska była wzywana z powodu bardzo złych ocen
Michała i Zofii. Dzieci często bez usprawiedliwienia opuszczały
lekcje, matka nie reagowała na alarmujące listy od wychowawcy.
Ponadto zaniedbywała obowiązkowe szczepienia. Rozmowa z nią
sprawiała wrażenie nieszczerej”.
Sikorska słucha tego z nieruchomą twarzą. Myślami jest gdzie
indziej. Podnosi rękę na znak, że chce coś powiedzieć. Sąd pozwala.
– Mam takie uczucie, że mąż chciał sobie ułożyć życie z inną
kobietą…
Jej wyliczenia, ile razy uciekała z domu z dziećmi przed mężem, bo
chciał ją udusić, kwestionują świadkowie, którzy rzekomo udzielali
maltretowanej schronienia.
– Kłamstwo. Takiej sytuacji nie było. Jak można poniewierać
pamięć człowieka, który już się nie obroni – oburza się znajoma
Sikorskich.
Pomruk dezaprobaty dochodzący z ław dla publiczności nabiera
mocy, gdy oskarżona mówi, że córka była molestowana przez ojca.
Kilka osób wychodzi z sali, trzaskając drwami. Na twarzy Zosi, która
cały czas przysłuchuje się rozprawom, nie widać żadnego uczucia.
Patrzy tylko na matkę. Skorzystała z prawa do odmowy składania
zeznań i konsekwentnie milczy. W czasie przerwy stoi na korytarzu
osobno, całą sobą zdaje się mówić: nie podchodźcie do mnie.
Z akt wiadomo, że dziewczyna mieszka na wsi u dziadków i chodzi
do szkoły zawodowej, uczy się na kucharkę.
Trzy lata po wybuchu bomby na Mokotowie zapada
nieprawomocny wyrok w Sądzie Rejonowym: Krystyna Sikorska –
25 lat więzienia, tyle samo Saturnin Hardy. Palestyńczyk 12 lat.
W uzasadnieniu wyroku dla wdowy sąd stwierdził: „Pewne
negatywne zachowania Wacława Sikorskiego wobec rodziny nie
mogą w istotny sposób usprawiedliwiać zachowania oskarżonej,
zwłaszcza że nie była osobą mało zaradną życiowo. Mąż często był za
granicą i to dawało jej możliwości rozwiązania problemów
małżeństwa zgodnie z prawem.[…] Trzeba też zważyć na takie
okoliczności popełnienia przestępstwa, jak brak skruchy ze strony
osoby skazanej, jej udana rozpacz, utrzymywanie kontaktów
towarzyskich z osobą, która spowodowała śmierć męża”.
Sąd Apelacyjny zmniejszył karę Hardemu na 17 lat więzienia. A to
z powodu jego aktywnej współpracy z organami śledczymi, dzięki
czemu udało się szybko wyjaśnić okoliczności popełnienia
przestępstwa.
Kasacja wyroku w Sądzie Najwyższym została odrzucona.
Krystyna Sikorska opuściła warszawski areszt na Rakowieckiej,
osadzono ją w zakładzie karnym dla kobiet w Grudziądzu.
Nigdy nie była tam karana dyscyplinarnie. Pomagała w kuchni,
potem została szwaczką.
Z opinii wychowawcy: „Nie chce być objęta programem
kształcenia zawodowego, mówi, że jest to jej niepotrzebne. Liczy na
ułaskawienie. Na temat popełnionego przestępstwa wypowiada się
niechętnie”.
Próśb do kolejnych prezydentów o prawo łaski Sikorska napisała
siedem. Ostatnie w osiemnastą rocznicę zamordowania Wacława
Sikorskiego. We wszystkich podaniach skazana szeroko opisuje,
jakim potworem był mąż. I że nie miała wyjścia, musiała go
zlikwidować. Czy jako samotna matka nie powinna mieć większych
praw do darowania jej kary?
W trzeciej prośbie o ułaskawienie – rok 2005 – zwierza się
prezydentowi, że poślubiła w więzieniu byłego skazanego, zmieniła
nazwisko. Chciałaby wyjść przed terminem na wolność, głównie
z uwagi na schorowanych, starych rodziców. Dozgonna opieka nad
nimi to jej obowiązek.
Biuro prezydenta zleca sądowi wywiad środowiskowy. Nie jest dla
skazanej korzystny. Zarówno matka, jak i ojciec Krystyny są
przekonani, że córka nie wywiąże się z deklarowanych obietnic. Oni
zresztą mają opiekuna – mieszkającego na tym samym podwórku
syna. Nie liczą też na pomoc dzieci Krystyny. Wnuczka, gdy tylko
dostała dowód osobisty, opuściła dom dziadków bez słowa
pożegnania, nawet nie znają jej obecnego adresu. A przecież tak się
nią zajmowali. Czują, że to dziecko nie potrafi odróżnić zła od dobra.
Coś strasznego dzieje się w jej głowie, każde widzenie z matką tylko
pogarsza ten stan. Już i nauczycielka mówiła, że to jest sprawa dla
psychologa. Z wnukiem też są problemy.
Sąd negatywnie zaopiniował prośbę o ułaskawienie.
W podaniu z roku 2007 skazana pisze: „Pomimo krzywdy, jaką mi
mąż wyrządził, bardzo go kochałam. Często odwiedza mnie w snach
i niejednokrotnie czuję jego obecność. Wiem, że mnie nie wini za to,
co zrobiłam, bo u mnie wziął górę strach”.
Również Zofia prosi prezydenta o łaskę dla matki. Informuje, że
wyszła za mąż, ale wzięła tylko ślub cywilny, z kościelnym poczeka
na mamę. „Aby mogła mnie pobłogosławić”.
„Pańska żona mówi świętą prawdę – pisze do prezydenta – mamy
nikt nie zastąpi”.
Ostatnia prośba o ułaskawienie Krystyny Grzeleckiej (dawniej
Sikorska) jest z kwietnia 2008 roku. Czeka ją operacja gardła, ale nie
zgadza się na wykonanie jej w warunkach więziennych. Odpowiedź
brzmi: „Skazana nie zasługuje na prawo łaski”.
W tym samym czasie służby policyjne zwróciły się do sądu
o odebranie z parkingu depozytowego wraku samochodu renault
stojącego tam od 1995 roku. Koszty przechowywania są już bardzo
duże. Sąd odpowiada, że nie jest władny do podejmowania takich
decyzji.

Rozerwane zdjęcie ślubne


12
– Zabiłem Iwonę , nie chciałem tego zrobić, teraz mnie za to
znienawidzisz, proszę, przyjedź, trzeba się zająć dziećmi, wezwać
policję! – B. wykrzykiwał chaotycznie po polsku i angielsku do swej
klientki Małgorzaty, z zawodu psychologa. Byli zaprzyjaźnieni,
trenował ją.
Zobaczyła go siedzącego na ganku w zakrwawionej kurtce,
otulającego trójkę swych dzieci. Drżały z zimna, bo w mroźne
popołudnie 12 stycznia wybiegły na dwór tylko w bluzach. Wiedziały
od ojca, że zabił ich matkę. Mimo to obejmowały go. Natomiast B.
przytulał je i powtarzał z niedowierzaniem: „Powiedziała przed
śmiercią, że mnie kocha!?”. I płakał.
Gdy zakuty w kajdanki wchodził do policyjnego wozu, jeszcze raz
odwrócił się w stronę dzieci i przeprosił je za to, co się stało.
Powtarzał, że kochał ich mamę, a teraz zmarnował im życie
i prawdopodobnie długo się nie zobaczą.
A do swej klientki: – Nie jestem mordercą, czy będę mógł być na
jej pogrzebie? – I sam sobie odpowiadał: – Prawdopodobnie nie.
Ciało zmarłej z nożem wbitym w okolicę serca zostało zabrane do
Zakładu Medycyny Sądowej.

Telefon z Warszawy
B. jeszcze tego dnia został przesłuchany. Przyznał się do
nieumyślnego zamordowania żony. Kochał ją od zawsze, to jedyna
kobieta w jego życiu.
Przyjechał do niej z Afryki w 1998 roku. Wystarczyło jedno słowo
zachęty, wypowiedziane w Polsce przez telefon, które usłyszał
w swoim rodzinnym mieście i rzucił wszystko. Rodzice nie
sprzeciwiali się, od dwóch lat wiedzieli o pewnej młodej Polce
z Warszawy, którą syn poznał w Anglii, gdzie jako student zarabiał
zbieraniem szparagów. Ona też pracowała na tej farmie. Gdy po
wakacjach rozjechali się w swoje strony, nie przestał o niej myśleć.
W Afryce studiował chemię – dobrze mu szło, miał stypendium
z elektrowni, ale ten kierunek go nie interesował. Ostatecznie
zrezygnował, znów wyjechał do Europy, gdzie zarabiał na skromne
życie, imając się różnych prac w coraz to innym kraju. Ale przede
wszystkim zwiedzał – po to kupił namiot i plecak. Znajomość z Polką
podtrzymywał esemesami. To właściwe słowo: podtrzymywał, bo
ona miała kogoś innego. Znów wrócił do rodziców, zatrudnił się
w sklepie. Ale to był tylko przystanek w karierze zawodowej, bo już
wiedział, co chce robić – marzył mu się dyplom instruktora fitnessu.
Ukończył więc kurs trenera personalnego i z tym certyfikatem
pojechał do Anglii szukać pracy w nowym zawodzie. Udało się,
klienci go cenili. W dniu jego 25 urodzin zadzwoniła do Londynu
mama i poza życzeniami miała inną wiadomość – odezwała się ta
Polka z Warszawy, prosi o telefon. B. odebrał nowinę jako znak
z nieba; była Wigilia Bożego Narodzenia 1997 roku.
Połączył się z Iwoną i usłyszał, że jest sama, tęskni, pamięta.
Potem przegadali dziesiątki godzin, aby w końcu, już bez osobistego
spotkania, ustalić datę jego oświadczyn. Przyjechał do Polski na dwa
tygodnie i wszystko wypadło tak, jak sobie wymarzył. Ślub
postanowili wziąć w Londynie, w kościele anglikańskim. Ona chciała
po ślubie wrócić do Warszawy, a on nie chciał się jej sprzeciwiać,
choć wiedział, że w Polsce zaczynają wspólne życie od zera. Nie mieli
ani mieszkania, ani pracy. Pierwszy problem rozwiązali, wynajmując
w stolicy kawalerkę.
Iwona zatrudniła się jako nienominowana nauczycielka
angielskiego, on szukał pracy trenera personalnego. W dużych
stołecznych hotelach były kluby fitnessu, ale klientów jak na
lekarstwo. Pozyskał tylko dwóch w ciągu roku. Cienko. Żona
wypominała, że jest na jej utrzymaniu, teściowa pozwalała sobie na
złośliwe uwagi, kogo ma za zięcia.
Przeniósł się do innego, bardziej luksusowego hotelu i jego
sytuacja zmieniła się diametralnie. Przypadł do gustu
zadomowionym tam celebrytom, polecali go sobie; wkrótce miał tyle
roboty, że zapisy do niego wymagały rekomendacji. Nie przewróciło
mu się w głowie; równocześnie jeździł do szpitala w Konstancinie,
aby rehabilitować chorych.
Była więc satysfakcja, a także pieniądze na kupno większego
mieszkania i utrzymanie rodziny na godziwym poziomie.
Niepracująca od 6 lat żona zajmowała się trójką dzieci. B. harował,
nawet nie odczuwając tego; był szczęśliwy. Nie zmienił tempa, gdy
po odchowaniu dzieci Iwona zatrudniła się w szkole. Ciągle mieli
duże wydatki – bywanie w środowisku medialnych gwiazd oznaczało
równanie do ich poziomu życia.

Weź kredyt
– Po piętnastu latach małżeństwa – wyznał B. przesłuchującemu
go policjantowi – poczułem, że nasze dotychczas zgodne
małżeństwo jest zagrożone. Najpierw drobiazg: żona zapomniała
o moich urodzinach. To się zdarzyło po raz pierwszy, zawsze
celebrowaliśmy ten dzień, bo kojarzył się nam z jej telefonem do
Afryki, wyznaniem, że na mnie czeka. Przemilczałem gorycz, ona nie
pytała, co mnie gryzie.
Miesiąc później szukałem w torbie żony drobnych monet,
znalazłem krem intymny. Napoczęty. Zdziwiłem się, bo dotąd nie
używaliśmy takiego specyfiku. Zapytałem, co to ma znaczyć, a ona
bez ceregieli przyznała się do nawiązania seksualnego kontaktu
z pewnym Turkiem. Potem wyszedł na jaw jej kolejny romans.
Podejrzewając, że nie mówi całej prawdy, założyłem w komputerze
żony program, który zapisywał każde uderzenie klawisza. To
doprowadziło mnie do wykrycia, że od dawna wysyła ukryte przede
mną intymne e-maile do innych mężczyzn. Z ich treści wynikało, że
uprawia z nimi seks.
Iwona z płaczem przyznała się do romansowych przygód.
Miejscem intymnych zbliżeń były pokoje hotelowe, rezerwowane dla
niej jako uczestnika różnych konferencji. Zapewniała męża, że te
kontakty nie miały znaczenia. Po prostu nudziło się jej w domu, gdy
mąż cały dzień trenował klientów. B. był załamany. Czuł się winny.
Jego popularność wśród dbających o swój wygląd celebrytów
sprawiała, że kolejne godziny pracowitego dnia, również wieczorne,
spędzał w klubie fitness. Zaproponował żonie, aby poskromili
apetyty finansowe, żyli skromniej, ale za to będą więcej ze sobą.
– Zgodziła się, spędziliśmy cudowny wieczór, wyznając sobie
uczucie. Iwona zapewniła mnie nawet na piśmie, że kocha. To był
niby żart, ale miło było otrzymać z jej rąk list z takimi wyznaniem –
zeznawał zatrzymany B. Niestety, już następnego dnia rano przy
śniadaniu tamten nastrój prysnął. Żona miała inne plany. Wcale jej
nie zależało na tym, abym więcej przebywał z nią i dziećmi.
Oświadczyła, że przy naszym statusie nie wypada, abyśmy mieszkali
w bloku z epoki Gierka. Zaproponowała nabycie na obrzeżach
Warszawy willi.
Tyle gotówki, żeby od ręki kupić nieruchomość, nie mieli. B.
poprosił swych rodziców, aby przesłali mu pieniądze, które
zaoszczędził w ojczystym kraju na fundusz emerytalny. Brakującą
resztę chcieli uzupełnić kredytem z banku.
– W banku się okazało, że z żoną jako potencjalnym kredytobiorcą
nie będą rozmawiać, bo swą mizerną pensją nie spełnia kryteriów.
Natomiast ja będę mógł wziąć kredyt, jeśli jeszcze się gdzieś
dodatkowo zatrudnię. Uzgodniliśmy, że wezmę kilka kolejnych
zleceń trenowania, co w praktyce będzie znaczyło, że jestem cały
dzień poza domem. Wahałem się przed takim rozwiązaniem
problemu, ale żona mnie pocieszała, że to najwyżej rok lub dwa
mordęgi, a dzieci będą miały odpowiednią przestrzeń do nauki
i zabawy. Dałem się przekonać, podpisałem papiery o kredyt.
Miesiąc później, tuż przed Wigilią, wprowadziliśmy się pod nowy
adres. Przyznaję, niewiele pomogłem żonie w urządzaniu pokoi.
Musiałem pędzić do pracy. Iwona miała do mnie pretensje, że
zostawiam ją samą z tym majdanem. Ja jej przypominałem, co
ustaliliśmy. Kłóciliśmy się.
Do tego wszystkiego denerwowało go wtrącanie się jej rodziny:
matki i siostry, które zjechały do nowego domu na święta.
Zdaniem B. każdy pretekst był dla nich dobry do wywołania
awantury. W pierwszy dzień świąt poszło na przykład o to, kiedy
powinny być rozpakowywane prezenty. On powoływał się na
tradycje ze swego domu rodzinnego, szwagierka apodyktycznie
narzucała swoje zdanie.
– W pewnej chwili krzyknąłem, że to mój dom, to ja spłacam
kredyt – zeznawał oskarżony. – Żona z teściową oburzyły się, co za
niegościnność. Awantura, wyzwiska: nie wszystko rozumiałem, bo
kobiety krzyczały po polsku. Szwagierka zaczęła się demonstracyjnie
pakować. Wtedy Iwona wskazując na mnie palcem, powiedziała: „To
on się zaraz wyprowadzi”. Po chwili znalazłem się za drzwiami.
Wrócił do starego, już zupełnie pustego mieszkania w Warszawie.
Był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia – sklepy pozamykane,
a w domu nawet kromki chleba. Jednak nie odczuwał głodu i zamiast
wyjść na miasto, do końca dnia usiłował porozumieć się z żoną
esemesami. Pisanymi po angielsku, aby tylko ona mogła je
zrozumieć.
Na polecenie śledczych biegli przejrzeli telefon komórkowy
oskarżonego. Znaleziono tam esemesy, o których mówił. Oto jeden
z nich, przetłumaczony na polski: Co mam zrobić? Po prostu dać sobie
spokój z Tobą i dziećmi? Zniszczyłaś mnie. Mam nadzieję, że potrafię
być wystarczająco silny, żeby nie zrobić Ci tego samego. Wszystko,
o czym myślę to miłość, którą miałem do Ciebie przez ostatnie 20 lat. To
nie musi się tak skończyć. Pomyśl dobrze, czego oczekujesz od
mężczyzny i co jesteś gotowa dać. Lub zmienić się, żeby to dostać.
Możemy jeszcze rozwiązać nasz problem. W Twoim sercu nie ma dla
mnie miejsca, ale w moim jest go pełno dla Ciebie.
Odpowiedź, która nadeszła odwrotną pocztą brzmiała: Nie
zapomnij przynieść ze sobą pieniędzy, jest dużo nowych, niezapłaconych
rachunków.
W willi pojawił się po świętach, kiedy już wyjechała jej rodzina.
Zaproponował żonie spotkanie z psychologiem, mając nadzieję, że
może w obecności mediatora dojdą do porozumienia. Odmówiła.

In flagranti
Dziesiątego stycznia (czwartek) przyjechał do swej willi o godzinie
23.00. Dzieci już spały, zgodnie z umową miał je rano zabrać na dwa
dni do siebie. W nowym domu światło paliło się tylko w sypialni.
Wszedł tam, w małżeńskim łóżku zastał obcego mężczyznę z Iwoną.
– Poczułem się jak śmieć – zeznał na policji.
Starał się, aby dzieci o niczym się nie dowiedziały. Zajmował się
nimi gorliwie przez dwa dni, do willi wrócił z roześmianą czeredką
zajadającą pizzę. Uprzedził żonę, o której się zjawią – nie chciał jej
zastać in flagranti.
Kochanka nie było, natomiast czekała na niego podróżna torba
z rzeczami osobistymi. Do spakowania pozostały jeszcze rodzinne
zdjęcia. Gdy zaczęli je przeglądać i on chciał zatrzymać którąś
z fotografii, wciąż słyszał naigrawanie się żony z jego
sentymentalizmu. Rozdzielają się, zatem wszystko po połowie,
również zdjęcia ze ślubu, z dziećmi. Zaczęła odrywać z fotografii
fragmenty, na których był tylko on i rzucała mu te strzępy pod nogi.
Płakał. Krzyczał, że zmarnowała mu życie. Zagroziła, że wezwie
policję, założą jej niebieską linię, nie będzie miał kontaktu
z dziećmi. Starał się zabrać jej telefon. Przepychali się, upadli na
podłogę. Ona przenikliwie krzyczała – na wysokich dźwiękach, bez
słów. To doprowadzało go do szału. Ugryzła go w kciuk. Nie pamięta
momentu, gdy chwycił za nóż. Nie wie, dlaczego to zrobił – przez
15 lat małżeństwa nigdy jej nie uderzył. Ciągle miał w uszach ten
przeraźliwy pisk. Gdy oprzytomniał, Iwona leżała w kałuży krwi. Jej
wargi już siniały, gdy wyszeptała: „Ja cię kocham”.
W komórce wystukał numer 997…

Perswazje
Swego ostatniego kochanka S. Iwona poznała pięć miesięcy przed
tragiczną śmiercią. Był policjantem, uczył kobiety sztuki
samoobrony, Iwona zapisała się na taki kurs. Coś zaiskrzyło, zaczęli
się spotykać również prywatnie.
– Zwierzała mi się – zeznał świadek w czasie śledztwa – że ma
męża egoistę, który nie interesuje się ani nią, ani ich dziećmi. Kupili
dom, sama musiała sprowadzać ze sklepów meble, a potem je
ustawiać. Mąż na nic nie ma czasu, do domu wraca na kolację. Od
dawna go nie kocha, a mimo to zmusza ją do perwersyjnego seksu,
właściwie gwałci. Poznałem drastyczne szczegóły z ich sypialni. –
Od października 2012 roku S. przebywał codziennie w nowej willi
B. Pomagał Iwonie w urządzaniu domu. Ostatecznie małżeństwo
przeprowadziło się tam na dwa dni przed Wigilią Bożego
Narodzenia, a już 25 grudnia B. spakował manatki i wrócił do starego
mieszkania. Iwona żaliła się kochankowi, że mąż, odkąd ją opuścił,
nie dawał pieniędzy na dzieci.
– Pomagałem jej finansowo – zeznał S. jako świadek. – Ostatni raz
widziałem ją jedenastego stycznia rano, spędziliśmy razem noc.
Potem w ciągu dnia łączyłem się przez komórkę. Wydzwaniałem
wielokrotnie – bezskutecznie, wreszcie napisałem esemesa: Pewnie
śpisz, ale ja się martwię o Ciebie. Przeczuwałem, że coś się stało. Ale
nie przyszło mi do głowy, że będzie to coś tak ostatecznego,
tragicznego.
O romansie Iwony z policjantem wiedziała Barbara, wieloletnia
przyjaciółka domu, której B. często się zwierzał i radził. Bał się
obciążenia dużym kredytem mieszkaniowym zwłaszcza w sytuacji,
gdy małżeństwo się chwiało. Z drugiej strony mobilizowały go
przysięgi żony, że w nowym miejscu zaczną nowe życie, koniec ze
zdradami, pretensjami. Barbara radziła, żeby – jeśli tylko można –
ratować małżeństwo.
– Zaryzykował – zeznała przed sądem przyjaciółka domu – ale już
miesiąc później zapytał mnie, czy znam dobrego adwokata od
rozwodów, bo Iwona wyrzuciła go z domu.
O przejściach B. wiedziała też inna dobra znajoma tego
małżeństwa, Małgorzata, której B. był osobistym trenerem.
Kiedy się zaprzyjaźnili, zwierzał się jej czasem na osobności. Duży
mężczyzna o wyglądzie kulturysty płakał z upokorzenia. Żona, odkąd
zastał ją in flagranti z policjantem, potrafiła powiedzieć mu przy
dzieciach, że jest nikim, że nie może na niego patrzeć.
– Co mam robić, aby uratować to małżeństwo? – pytał Małgorzatę,
z zawodu psychologa.
– Radziłam, aby wspólnie poszli na terapię – zeznała
przesłuchiwana. – Ale to już było bardzo trudne do
przeprowadzenia, bo przy Iwonie cały czas stały jej matka i siostra,
nieżyczliwe „obcemu”. Nie było szans na spokojną rozmowę. Nawet
podczas świąt Bożego Narodzenia, będących tradycyjnie sposobną
okazją do pogodzenia się, Iwona zasłaniała się stojącą za nią murem
rodziną.
Musiał być bardzo samotny, skoro w drugi dzień świąt zwierzał się
na facebooku, że po 15 latach runęło jego małżeństwo, nie ma dla
kogo żyć.
Ktoś mu poradził, aby się trzymał. Jest porządnym człowiekiem,
wielu klientów go ceni. Odpowiedział: Ale nie ceni mnie osoba, którą
najbardziej kocham.
Na zachowanie Iwony próbowała też wpłynąć inna bliska znajoma
rozpadającego się małżeństwa. Gdy B. również jej się zwierzył, że
czytał e-maile żony do trzech mężczyzn, wskazujące na intymną
zażyłość, porozmawiała z nią jak kobieta z kobietą. Iwona przyznała
się do randek, ale twierdziła, że miały one niewinny charakter i że
nic na nich nie zaszło. Znajomą zapewniła, że są to dla niej
nieważne kontakty i że je zerwie.
Z nowym 2013 rokiem B. jakby się pogodził z myślą, że
małżeństwa już nie uratuje. Kochanek Iwony na dobre zadomowił się
w dopiero co kupionej willi. B. przystał na rozwód pod warunkiem,
że żona weźmie winę na siebie. Teraz najważniejsze dla niego było
ustalenie zasad opieki nad dziećmi. Mieli o tym porozmawiać
10 stycznia. Do willi pod Warszawą dojechał wieczorem, tego dnia do
późna rehabilitował pacjentów w Konstancinie. Ucieszył się, widząc
światło tylko w sypialni – zatem dzieci już śpią, a żona czeka na
rozmowę. Gdy wszedł, zobaczył Iwonę w łóżku z owym
policjantem…

Poniżenie, upokorzenie, gniew


Wywiad środowiskowy przeprowadzony na zlecenie prokuratury
w miejscu zamieszkania małżeństwa B. nie wykazał żadnej patologii
w tym związku. Para uchodziła za szczęśliwą. Gdy szli na spacer,
trzymali się za ręce. Mężczyzna był postrzegany w sąsiedztwie jako
wzorowy ojciec, który w każdej wolnej chwili, a już zawsze
w weekendy bawił się z dziećmi. Wiele im można było pozazdrościć:
trójki udanych dzieci, urody, willi.
Psycholodzy, którzy po zabójstwie badali sprawcę, ocenili stopień
jego inteligencji powyżej przeciętnej. Mając na uwadze to, że był
w Polsce obcokrajowcem, podkreślali „prawidłowo ukształtowane
zdolności adaptacyjne”. Stwierdzono: „Agresywne zachowanie B.,
które doprowadziło do zabójstwa żony miało charakter rozładowania
skumulowanych negatywnych emocji: poniżenia, upokorzenia,
bezradności, gniewu”.
Proces oskarżonego o zabójstwo odbył się w warszawskim Sądzie
Okręgowym Warszawa-Praga. B. został skazany na 2,5 roku
więzienia.
Wymierzając stosunkowo niską karę, sąd miał na względzie
wyjątkowe wręcz nagromadzenie okoliczności łagodzących. –
Krzywdy, jakich doznał B. od żony, to nie tylko zdrady małżeńskie
i wyrzucenie z domu, który kupił, obarczając się kredytem, ale także
cynizm małżonki i bezwzględność w utrudnianiu mu kontaktów
z dziećmi – powiedziała sędzia Barbara Piwnik na koniec procesu.

Polowanie na męża
13
Wrzucili mu do napoju osę. Wyłowił. Potem Julia zrobiła
kanapkę, w której jadowitego owada ukryła między szynką a sałatą.
Oskar jakimś cudem po pierwszym kęsie zajrzał do środka i zobaczył,
czym bułka jest nadziana.
Nie udało się, postanowili schować w zapiekance kłębek wąsów
kota.
– Z natury są sztywne, gdy się rozprostują w żołądku, przebiją
wnętrzności – twierdziła Julia. Szatański pomysł przepadł, bo nie
udało się złapać dzikiego kota z piwnicy.
Rozważali też wlanie do zupy „kreta”, żrącego specyfiku do
udrażniania kanalizacji. Ale ten wariant skreślili z uwagi na ostry
zapach kwasu solnego w płynie. Ostatecznie wybrali młotek.
Dokładniej dwa. Każdy ważył półtora kilograma i miał główkę
pokrytą gumą, żeby ostre kawałki strzaskanych kości głowy Oskara
nie wbiły się w tapicerkę. Krystian bardzo dbał o samochód i dlatego
w obawie przed zaplamieniem wnętrza krwią wyłożył fotele
podwójną folią.
Młotki, łopatę, sznury, rękawice, ścierki kupił w markecie. Nie
chciał obciążać tymi wydatkami Julii, gdyż zorientował się, że u niej
z pieniędzmi krucho.
Ona dorabiała w lokalnej gazecie. Jako dziennikarka bez etatu żyła
tylko z wierszówki, miesięcznie zarabiając około 500 złotych.
Dostawała też 716 złotych zasiłku w pośredniaku i 500 złotych
alimentów od Oskara na dziecko. Czyli, jak sama mówiła, ledwo
starczało na kosmetyki. On, jako architekt i grafik komputerowy
zarabiał 2,5 tysiąca złotych miesięcznie.
Fałszywe tablice rejestracyjne z tektury zrobili sami – miały
utrudnić drogówce identyfikację samochodu. Wymyślili, że gdyby
zatrzymała ich policja, to powiedzą, że zbierają materiał do
reportażu wcieleniowego. Sprawdzają, czy w L. można się poruszać
skradzionym samochodem z ewidentnie podrobionymi tablicami.
Ostatnie pozycje ich spisanego na kartce planu to dwa punkty:
Zdjąć zagłówki z przednich foteli, żeby łatwiej było uderzyć z tyłu
w głowę porwanego Oskara. Przygotować czarną czapkę z daszkiem
i w tym kolorze kurtkę dla Julii. Na wypadek, gdyby Oskar się
odwrócił i zobaczył, że ktoś siedzi z tyłu na podłodze. W takim
ubiorze dziewczyna nie byłaby rozpoznana, bo ona nigdy nie nosiła
się na czarno. Uzgodnili, kiedy to zrobią.
Dzień przed wydarzeniem Julia dostała od Oskara esemesa
z propozycją spędzenia wspólnej nocy. Wieczorem poszli na koncert
zespołu estradowego, potem się pokłócili, a następnie wylądowali
w jego łóżku.
Krystian, który nazajutrz rano miał zwabić Oskara L. do
samochodu, nie miał pojęcia o tym spotkaniu.

***
Niby przypadkiem przejeżdżał koło bloku, w którym mieszkał L.
Spóźniony Oskar ucieszył się, gdy nieznany mu citroen zatrzymał się
tuż obok, a zza uchylonej szyby wyjrzał Krystian, dawny kolega
szkolny.
– Może podwieźć?
– Z nieba mi spadłeś, jestem w niedoczasie.
– Siadaj z przodu.
Na sakramentalne pytanie: Co słychać, kopa lat minęła od
ostatniego spotkania, Oskar podsumował swoje życie. Ożenił się, ma
syna, rozwiódł, zostawił mieszkanie żonie, choć nie była tego warta,
bo suka i dwulicowa.
Ledwo padły te słowa, poczuł silne uderzenie czymś tępym
z tylnego siedzenia. Zdołał uciec z samochodu. W ostatniej chwili
poznał osobę, która chciała go zabić. To Julia. Jego była żona.
Na pogotowiu uspokojono go, że obrażenia nie są groźne. Nie
zdążył wyjść na dwór, gdy ktoś do niego zadzwonił. Mimo pewnej
zmiany, rozpoznał głos byłej żony. Podszywając się pod jego
koleżankę z pracy, pytała, jak się czuje. Odpowiedział, że wie, kto
telefonuje i że jej nie daruje. Na to Julia już normalnym głosem, bez
udawania powiedziała, że nie da się wrobić.
Nazajutrz został przesłuchany przez prokuratora. Na pytanie,
dlaczego była żona, matka jego dziecka chciała pozbawić go życia,
opowiedział, co się działo w ich małżeństwie.
Pobrali się tak młodo, że sąd musiał wydać zgodę na zawarcie
małżeństwa. Julia była w ciąży. Gdy urodził się syn, oni właśnie
zaczęli studia. Wkrótce okazało się, że dziecko ma zespół Aspergera
(łagodny rodzaj autyzmu). W odróżnieniu od matki dziecka
dziewiętnastoletni Oskar zrobił wszystko, aby wyciągnąć małego
z choroby. Udało się.
W aktach prokuratorskich są zdjęcia małżeńskiej pary i ich –
sześcioletniego wówczas – syna, zrobione podczas wycieczki do
Niemiec. Widać, że ładna blondynka lubi pozować. Raz jest
w konwencji romantycznej: rozpuszczone włosy, długa spódnica,
kwiaty w ręku, to znów jako świadomy swego seksapilu wamp
z mocno obnażonym biustem. Mąż i syn stanowią jedynie tło do tej
inscenizacji. Ale wyglądają na szczęśliwych.
A jak się układało na co dzień?
– Była obsesyjnie zazdrosna, choć nie dawałem jej powodu –
zeznał poszkodowany w prokuraturze. – Urządzała sceny. Na
przykład, gdy musiałem wyjść na miasto, bo się z kimś umówiłem,
groziła mi, że gdy tylko zamkną się za mną drzwi, celowo rozbije
sobie głowę o ścianę. Następnie sprowadzi pogotowie z policją, aby
oskarżyć mnie, że ją pobiłem. W rzeczywistości to ona podnosiła na
mnie rękę. Kiedyś tak podrapała mi twarz, że musiałem wziąć
w pracy wolne, bo się wstydziłem, że wszyscy się domyślą, co się
stało. Ale Julii awantury były potrzebne jak powietrze. Wracałem do
domu, blokowała drzwi, nie zważając na histeryczny płacz dziecka,
które z racji choroby wymagało spokoju. Ona zresztą jakby sobie nie
uświadamiała, że ma obowiązki wobec syna.
To był powód, że nawet jej matka zabiegała o wizyty córki
u psychologa.

***

W 2006 roku Oskar odkrył, że żona go zdradza. Anonimowy


nadawca przysłał w kopercie fotografie rozebranej żony w intymnych
sytuacjach z mężczyzną, który okazał się być promotorem jej pracy
dyplomowej na studiach dziennikarskich. Doszło do męskiej
rozmowy między panami, wykładowca o Julii jako studentce wyrażał
się lekceważąco, mówiąc, że wszystkie zaliczenia zdobyła przez
łóżko. Na dowód pokazał, że w swoim telefonie komórkowym ma ją
zapisaną pod hasłem „pogotowie seksualne”. Ale potrafił się
zrewanżować, załatwił dziewczynie współpracę z miejscową
telewizją.
Tam nawiązała romans z operatorem. Gdy mąż był w biurze, ona
zabawiała się z nowym partnerem. Wścibski sąsiad powiedział mu
kiedyś, że „już nie może na to kurestwo patrzeć”.
– Protekcja promotora miała bardzo krótkie nogi – zeznawał
Oskar. – Żony nie dopuścili do kamery, wkrótce straciła przepustkę
do tej twierdzy. Nie pomogło malowanie się przed lustrem dwie–trzy
godziny dziennie, opowiadanie znajomym, jaką to jest w telewizji
gwiazdą. Któregoś dnia musiała oddać identyfikator.
Poszukiwania etatu nawet w niszowych redakcjach nie przyniosły
rezultatu. Niedoszła gwiazda rozładowywała swoją frustrację
w awanturach z rzekomo zdradzającym ją mężem. Doszło do tego, że
się wyprowadził do wynajętego pokoju sublokatorskiego, gdzie Julia
nie miała wstępu, bo właścicielka nie życzyła sobie damskich wizyt.
Wiedziała jednak, gdzie mąż pracuje. Nachodziła go tam,
histerycznie krzycząc od progu: „Ty skur… wiem, że masz
w telefonie esemesy od kochanek”.
Rozstali się. Po miesiącu wrócił, po dwóch znów się wyprowadził.
Julia klękała przed nim na ulicy, obiecywała, że się zmieni. Dał się
ubłagać. Sielanka trwała dwa tygodnie. Na początku 2008 roku złożył
pozew o rozwód. Sąd przyznał dziecko matce. Oskar się
wyprowadził.
Paradoksalnie, rozwód jakby zbliżył ich do siebie. Wznowili
kontakty seksualne, jakkolwiek były mąż stawiał sprawę jasno –
żadnych planów na przyszłość. Takie traktowanie dokuczało jej jak
tkwiąca drzazga, ale z seksu nie rezygnowała. Kochała się z nim
i obmyślała zemstę.

***

W czerwcu 2008 roku Julia na portalu nasza-klasa nawiązała


kontakt z dawnym kolegą szkolnym Krystianem G. Młody architekt,
dotąd niemający zbytniego powodzenia u kobiet, stracił głowę dla
atrakcyjnej blondynki. Był zachwycony nią nie tylko z racji
intymnych spotkań, ale i dlatego, że nie szczędziła mu swego czasu
na wielogodzinne e-mailowanie.
W aktach prokuratorskich znalazły się wydruki z tych rozmów;
bardzo monotematycznych. On ją coraz śmielej komplementował,
ona skarżyła się na byłego męża, jako gwałciciela i potwora.
Krystian G. bardzo przeżywał cierpienia swojej – jak mniemał –
dziewczyny. Dwudziestego szóstego lipca dostała od niego esemesa:
Dwa razy miałem tak naprawdę złamane serce. Raz było to po Twoim
ślubie. Drugi – w czerwcu, gdy uświadomiłem sobie, że bez Ciebie
zmarnowałem 14 lat życia. Czy nie odnosisz wrażenia, że jesteśmy sobie
przeznaczeni?
W kolejnych esemesach narastała nienawiść architekta do
Oskara L. A kobieta umiejętnie ją podsycała. Krystian jak w amoku
snuł plany zemszczenia się na byłym mężu Julii za to, co przeszła
w małżeństwie. Stało się to jego obsesją. Dziś piękny dzień na śmierć
dzikusa. Umrze, ale przedtem będziemy mu obcinali sekatorem palce.
Powoli, jeden za drugim. Albo go nocą przypadkiem rozjadę – pisał jej
w e-mailu.
Przerobił komputerową grę w zabijanie biedronki w taki sposób, że
owad, do którego się celowało, miał twarz Oskara.
Prześcigali się w pomysłach, jak załatwić obiekt ich nienawiści.
Ona proponowała, aby znajoma uwiodła L., a następnie zrobiła mu
w czasie randki kompromitujące pornograficzne zdjęcia. Można by je
wrzucić do internetu. Potem uznali, że to za mało. Oskar L. nie ma
prawa chodzić po tym świecie.
Ostatni esemes Julii do Krystiana: Gardzę tym debilem, wcielmy
w życie nasz plan, bo ja oszaleję.
Architekt nie wiedział, że wiadomość została przesłana rano
z sypialni L., gdzie Julia spędziła z byłym mężem namiętną noc.
Przez kilka dni przygotowywali się – między innymi robiąc zakupy
w markecie – do zrealizowania owego planu.

***

Biegły psycholog ocenił oskarżonego jako osobę o zaburzonej


psychice, skłonną do wybuchu gniewu, o zmiennych nastrojach.
W czasie przesłuchania Krystian G. twierdził, że chciał tylko
nastraszyć ofiarę, ogłuszyć, wywieźć poza miasto, ale na pewno nie
zabić. Żałował, że dał się wciągnąć w rozgrywki między byłymi
małżonkami, zwłaszcza że miał już dowody na instrumentalne
potraktowanie go przez kobietę, która zawładnęła jego życiem. Od
oskarżyciela publicznego dowiedział się o nielojalności dziewczyny –
twierdziła, że to on namówił ją do zbrodniczego czynu. Sama była
tylko bezwolną wykonawczynią morderczych fantasmagorii
kochanka.
Zostali oskarżeni oboje.
Ona nie mogła zrozumieć swojej winy. Któregoś dnia napisała
z aresztu do prokuratora: „Bardzo proszę o ulitowanie się nade mną
i nieprzedłużanie śledztwa. Błagam, ja naprawdę bardzo źle znoszę
taką izolację. Co ja Panu zrobiłam, przecież nie jestem takim
potworem, Panie Prokuratorze. Dla mnie każda sekunda życia jest
ważna”.
A do byłego męża: „Wiem, że przekupywałeś świadków, wspólnika
i prokuratora. Myślę, że niezły z ciebie homoseksualista, skoro masz
takie układy z mężczyznami, że są po twojej stronie. Myślisz, że ja
nic nie skojarzę, głupia nie jestem”.
Na rozprawach w sądzie Julia to się przyznawała, to zaprzeczała,
że znienacka w samochodzie zaatakowała byłego męża młotkiem.
I konsekwentnie obciążała Krystiana G.
– Ja uderzałam, ale on – wskazała na oskarżonego – trzymał
Oskara, żeby ten nie uciekł. G. przepraszał poszkodowanego.
Z płaczem opowiadał historię swej zgubnej miłości.
– Mama mnie przed nią przestrzegała. Ale ja bardzo kochałem
i wierzyłem, że wszystko, co Julia mówi o byłym mężu tyranie
i gwałcicielu, jest prawdą. Ona miała jakąś obsesję na punkcie
zamordowania Oskara. Ostrzegała mnie, że jeśli tego nie dokonam,
nie będziemy razem. Tak naprawdę nie brałem tego zabójstwa
poważnie. W samochodzie nie trzymałem Oskara za ręce,
przeciwnie, umożliwiłem mu ucieczkę, nie blokując drzwi. Gdy się
wyrwał, mogłem go przecież staranować, ale nic nie zrobiłem w tym
kierunku.
Na to prokurator:
– Fakt, że po ucieczce ofiary oskarżony nie podjął próby
przejechania go samochodem, nie może zostać uznany za przejaw
odstąpienia od zamiaru zabójstwa.
Sąd Okręgowy w L. skazał Julię Z. na 10 lat więzienia. Krystian G.
zapłaci za swój czyn sześcioletnim odosobnieniem. Kasacja wyroku
w Sądzie Najwyższym została oddalona.

Zapętlona
Ciepła sierpniowa noc 2011 roku. Do komendy policji
14
w Żyrardowie wchodzi bardzo zdenerwowana Sylwia A. Informuje
oficera dyżurnego, że przed chwilą dowiedziała się o zgwałceniu jej
niespełna osiemnastoletniej córki Barbary. Dziewczyna jest już
w domu, matka domaga się, aby funkcjonariusze ją przesłuchali.
Jadą pod wskazany adres do wsi koło Żyrardowa. Zapłakana
Barbara potwierdza słowa matki. Na pytanie, kto ją skrzywdził,
podaje nazwisko dwudziestoczteroletniego Igora M.
Twierdzi, że do gwałtu doszło w samochodzie Jana B. Jeszcze tej
nocy funkcjonariusze zawożą nastolatkę do szpitala na badanie
ginekologiczne. Lekarz stwierdza, że kilka godzin wcześniej doszło
do stosunku płciowego bez użycia przemocy; odnotowuje drobne
zadrapania i zaczerwienienie skóry na nogach oraz szyi pacjentki.
Igor M. został aresztowany nazajutrz rano. Nie przyznał się do
gwałtu. Jak mówił, współżył z Barbarą za jej zgodą. Równoczesne
przesłuchanie dziewczyny w prokuraturze rejonowej odbyło się
z udziałem biegłej psycholog.
– W niedzielę rano siódmego sierpnia – zaczęła z płaczem
Barbara A. – odebrałam telefon od szkolnego kolegi Janka B. Mówił,
że jego kumpel Igor chciałby mnie poznać. Czekają w samochodzie
przed furtką.
Przejechali się, do domu wróciła na obiad. Wieczorem znów była
z nimi. Gdy na leśnej polanie opróżniali puszki piwa, zadzwonił jej
brat, więc odeszła na bok. Po powrocie, w pierwszym łyku piwa
poczuła, że ma w ustach jakąś kulkę, wypluła. Ale nie była pewna,
czy wszystko. Wystraszyła się, że dali jej pigułkę gwałtu, wysłała
esemesa swojemu wieloletniemu przyjacielowi Oskarowi z prośbą
o pomoc. I chciała już wracać do domu. Jednak ci dwaj skierowali
samochód w przeciwną stronę. Krzyczała, że musi do toalety – wtedy
podjechali do McDonalda. Igor nie odstępował jej na krok.
Gdzie się jeszcze zatrzymywali? Na stacji benzynowej za miastem,
bo Janek chciał spróbować szczęścia na maszynach grających. Tam
zaczęła pisać esemesa do mamy, że niepokoi ją zachowanie Igora,
ale ten zabrał jej telefon. Potem zawieźli ją nad pobliskie stawy. Gdy
Jan wyszedł się rozejrzeć, Igor rzucił się na nią, łapiąc za szyję
i przyciskając do fotela. Wołała o pomoc, ale kolega udawał, że nie
słyszy. Igor zerwał z niej spodnie, bieliznę i zgwałcił. Z nożem
w ręku zagroził, że jeżeli komuś o tym powie, a on pójdzie do
więzienia, znajdą ją jego kumple i dopiero wtedy pożałuje.
– Od tej chwili masz się zachowywać, jakbyśmy byli parą –
zażądał.
Następnie mężczyźni zdecydowali, że pojadą do domu Igora, gdzie
na Jana czeka jego dziewczyna Iwona.
Trzeba przerwać składanie zeznań, bo Barbara zanosi się płaczem.
Po uspokojeniu się mówi dalej:
– W tym mieszkaniu ze strachu przed pocięciem nożem usiadłam
Igorowi na kolanach, całowałam go. Znów chciałam zatelefonować
do rodziców, ale miałam rozładowaną baterię. Po cichu prosiłam
Janka, aby mnie odwieźli, ale dopiero około północy podjechali pod
mój dom. Igor przy furtce zapowiedział, że będzie mnie rżnąć, gdy
tylko przyjdzie mu ochota. A jeżeli powiem komuś, co się stało,
zabije mnie albo rodziców. Następnego dnia mam go im przedstawić.
A potem się do niego przeprowadzę.
Drzwi otworzył ojciec. Był bardzo zły, że córka tak późno wróciła.
Krzyczał. Wybuchła płaczem, mówiąc, że została zgwałcona.
W załączonej opinii biegła psycholog (20 lat doświadczenia
zawodowego również jako psychoterapeuta) stwierdziła, że nie
dostrzegła u Barbary A. reakcji typowej dla ofiary gwałtu. „Zeznania
mają cechy konfabulacji. Jest to świadome zatajenie prawdy, a nie
wyparcie psychiczne”. Wątpliwości biegłej budziła też informacja
dziewczyny, że została oszołomiona pigułką gwałtu. Gdyby tak się
zdarzyło, nie pamiętałaby, co się z nią działo owej nocy.
Incydent koło stawów inaczej przedstawił świadek Jan B.:
– Pojechaliśmy tam koło godziny dwudziestej trzeciej, po wypiciu
piwa, wyszło cztery puszki na każdego. Igor rwał Barbarę. Nad wodą
powiedział mi, żebym popatrzył, czy ryby biorą. Gdy wróciłem,
samochód się bujał. Słyszałem śmiech dziewczyny. On chciał, żebym
się jeszcze przeszedł, ja ich popędzałem, żeby się ubrali, bo zaczęło
padać. Pojechaliśmy do domu Igora – oni siedzieli na tylnym
siedzeniu i całowali się. Również w mieszkaniu Igora byli przytuleni,
Baśka siedziała na jego kolanach. Potem zadzwoniła pani Sylwia A.,
czy wszystko w porządku. Baśka coś tam jej burknęła, a nam
powiedziała, że matka się czepia. Ona wcale nie chciała, abym ją
szybko odwiózł do domu.
Siostra podejrzanego potwierdziła wersję Jana. Dodała, że gdy
w telefonie Barbary wyczerpała się bateria, użyczyła jej swojego.
Zdaniem nastolatki dziewczyna była w zbyt wąskich „rurkach”, aby
Igor mógł sam zdjąć jej spodnie w samochodzie.
Zeznanie Sylwii A. brzmiało dramatycznie: „Około godziny 21
zadzwonił do niej Oskar. Pytał, czy Basia w domu, bo przysłała mu
dziwnego esemesa, że coś jej dosypali do piwa”.
– Natychmiast skontaktowałam się z córką telefonicznie –
opowiadała matka. – Usłyszałam szept, że nie może rozmawiać.
Zapytałam, o co chodzi z tym esemesem. Wypierała się, niczego
Oskarowi nie wysyłała. Po chwili jej telefon był już wyłączony.
Pojechałam do domu tego chłopca, aby pokazał mi esemesa.
Faktycznie, był od mojej Basi. Jeździłam jak oszalała po okolicy,
szukałam jej. Koło północy dostałam sygnał z telefonu, którego
numeru nie znałam – to odezwała się córka. Powiedziała, że nie
może teraz mówić, ale zaraz przyjedzie i wszystko wyjaśni.
Rozłączyła się.
Gdy Sylwia A. przemierzała okolice Żyrardowa, zadzwonił jej mąż,
bardzo zdenerwowany. Dowiedziała się, że Basia jest już w swoim
pokoju. Płacze, bo została zgwałcona. Matka pojechała do
komisariatu. Do domu wróciła z policjantami.
– Córka wyglądała strasznie – wspominała pani A. – włosy
rozczochrane, zadrapania na szyi, siniaki na policzkach. Za uszami
widoczne były krwiste wylewy. Chciałam ją pogłaskać, ale mnie
odtrąciła.

***

Pół roku później badanie psychologiczne pokrzywdzonej zostało


na wniosek prokuratora uzupełnione.
Biegła ponownie zauważyła, że silne emocje okazywane przez
pokrzywdzoną, gdy mówi o wydarzeniu nad stawami, nie muszą
wynikać z tego, że została zgwałcona. Nie dostrzegła u badanej
symptomów stresu pourazowego. W zeznaniach dziewczyny
pojawiło się tak wiele istotnych sprzeczności, że należy
powątpiewać, czy mówiła prawdę. Bardzo ją irytowały szczegółowe
pytania. Na przykład: dlaczego, skoro czuła ze strony Igora
zagrożenie, przez kilka godzin jeździła z nimi po okolicy? Byli na
kilku stacjach benzynowych, w McDonaldzie. Mogła uciec albo
wezwać pomoc. Tym bardziej że, jak sama zeznała, na jednej ze
stacji pracował jej znajomy. Nawet z łąki nad stawami – jeśli obaj
mężczyźni nie chcieli odwieźć jej do domu, mogła wrócić pieszo, to
były tylko 3 kilometry.
Zdaniem prokuratora dziewczyna miała motyw, aby oskarżyć
Igora. Jak bowiem sama powiedziała, jej rodzice byli bardzo źli, że
nie wróciła do domu o określonej porze. Ponadto chodziła z innym
chłopakiem, wielogodzinne spotkanie z przystojnym Igorem mogło
być przez niego odebrane jako zdrada. Poza tym ten nowy, starszy
o kilka lat znajomy nie miał dobrej opinii – wdał się kiedyś w bójkę,
zrobił jakiejś dziewczynie dziecko, nie chciał płacić alimentów.
Po uzyskaniu kolejnej opinii od psychologa Prokuratura Rejonowa
w Żyrardowie umorzyła śledztwo.
Barbara A. przez swego adwokata zaskarżyła postanowienie
organów ścigania. Podnosiła, że tuż po traumatycznym wydarzeniu
nie mogła odpowiadać składnie, bo przesłuchujący ją mężczyzna
wymieniał z psychologiem dziwne uśmiechy, to ją deprymowało.
A biegła raz po raz wychodziła na korytarz, żeby gdzieś
zatelefonować.
Ponadto poszkodowana ujawniła esemes, który Jan B. wymienił ze
swoją dziewczyną nazajutrz po wyprawie nad stawy. Pojawiło się
tam sformułowanie: Martwi mnie ten wczorajszy wybryk.
Sąd Rejonowy uchylił postanowienie o umorzeniu.
W uzasadnieniu wskazał na konieczność ponownego przesłuchania
Jana B., a nadto uzupełnienie opinii psychologicznej. Szczególnie
chodziło o doprecyzowanie, jakich cech typowych dla zgwałcenia nie
przejawiała Barbara A., gdy składała zeznania. I czy to, że
przesłuchiwał ją mężczyzna, mogło mieć wpływ na jej reakcję.

***

Na rozprawę dziewczyna zgłosiła się z dodatkowym dowodem:


właśnie wyszła ze szpitala psychiatrycznego, gdzie leczono ją przez
półtora miesiąca. Z karty informacyjnej Kliniki Psychiatrii
w Pruszkowie: „Pacjentka lat 18, przyjęta z powodu narastającego
izolowania się od otoczenia, apatii i myśli samobójczych. Objawy
pojawiły się ok. 6 miesięcy po traumatycznym przeżyciu – została
zgwałcona, a prokuratura umorzyła śledztwo. Od tego czasu źle
sypia, ma stałe uczucie zagrożenia.
Z wywiadu wynika, że korzystała z pomocy psychologa
i psychiatry. Rozpoznanie: reakcja na ciężki stres. Zastosowane
leczenie […] Poprawa stanu”.
Barbara A. na sali sądowej w maju 2013 roku przedstawiła się jako
psychiczny wrak człowieka: – Na początku chciałam skończyć ze
sobą: spowodować wypadek drogowy albo najeść się leków. Czuję się
obserwowana i podsłuchiwana. Około pół roku po gwałcie, gdy
rodzice zorientowali się, że ze mną jest coś nie tak, psychiatra wysłał
mnie do szpitala w Tworkach. Jestem już po leczeniu, ale oddaliłam
się od ludzi, nie mogę się skupić na nauce. O tym, co się stało, myślę
nawet kilka razy dziennie. Gdy widzę obcego mężczyznę, wszystko
mi się przypomina. Długo nie miałam chłopca, z poprzednim
zerwałam. Obecnie mam, ale nie chcę przebywać z nim sam na sam,
boję się.
Barbara A. oświadczyła, że nie będzie przychodzić na rozprawy, bo
zbyt wiele nerwów ją to kosztuje.
Pani Sylwia A. jeszcze plastyczniej przedstawiła udrękę córki:
– Przez cały miesiąc po tragedii Barbara nie opuszczała swego
pokoju. Bała się iść do szkoły, musiałam ją odprowadzać. Nadal
często budzi się w nocy z krzykiem.
Na pytanie adwokata oskarżonego, czy dziewczyna chodzi na
psychoterapię (zgodnie z zaleceniem lekarzy ze szpitala
w Tworkach), matka odpowiedziała, że córka nie chce opowiadać
innej osobie o swoich przeżyciach.
Sąd zwrócił się o opinie do kolejnych dwóch psychologów. Nowe
biegłe dopatrzyły się u dziewczyny głębokiego urazu psychicznego
typowego dla osoby zgwałconej. To, że po wielu miesiącach
nastolatka znalazła się w szpitalu psychiatrycznym, wskazywało ich
zdaniem na istnienie negatywnych, długofalowych skutków traumy.
O wiarygodności zeznań ofiary niezbicie miała świadczyć jej reakcja
podczas przesłuchania: trzęsła się, płakała.
Biegłe zauważyły, że kolejne przesłuchanie poszkodowanej
mogłoby się przyczynić do pogorszenia jej stanu psychicznego.
Świadkowie Jan B. i jego dziewczyna Iwona zaprzeczyli, aby słowo
„wybryk” w ich esemesach dotyczyło zgwałcenia Barbary. Chodziło
im o to, że wbrew woli Iwony jej chłopak spotkał się z Igorem
i jeździli z jakąś dziewczyną po okolicy. Iwona była po prostu
zazdrosna.
Na wniosek adwokat oskarżonego, mecenas Magdaleny
Bentkowskiej, sąd ponownie wezwał pierwszą biegłą, która
uczestniczyła w przesłuchaniu Barbary przez prokuratora.
Doświadczona psycholog podtrzymała poprzednią opinię. Nie
dostrzegła w zachowaniu dziewczyny cech typowych dla ofiary
gwałtu. Ale przyznała, że choć prokurator wykazał maksimum taktu
wobec poszkodowanej, byłoby lepiej, gdyby przesłuchiwała ją
kobieta. Dziewczyna wtedy nie protestowała, a ona też o tym nie
pomyślała.
– Czy jest prawdą – obrońca oskarżonego zapytała biegłą
psycholog – że nie uczestniczyła pani w całym przesłuchaniu
ósmego sierpnia?
– Byłam cały czas, tylko odebrałam telefon z pracy, bo do
prokuratury wezwano mnie nagle. Wtedy przesłuchanie zostało
przerwane.
– Czy Barbara A. bała się rodziców?
– To nie były dobre relacje. Ona nie chciała ich ujawniać.
Na prośbę obrony biegła psycholog wyjaśniła, na czym polegała
manipulacja zeznaniami przez poszkodowaną:
– Barbara nie zamierzała mówić o pewnych sprawach. Ale nie
dlatego, że nie pamiętała. Po prostu kłamała. Zdradzała ją mowa
ciała: spuszczanie wzroku, odwracanie głowy. Denerwowała się, gdy
chciałam doprecyzować okoliczności gwałtu. Ona nie miała
typowych urazów osoby zgwałconej, nie widziała potrzeby szukania
pomocy psychoterapeutycznej, choć ja już po pierwszym
przesłuchaniu to proponowałam. Zastosowane w czasie badania
testy, zwłaszcza rysunkowe wskazywały, że mężczyzna jawi się jej
jako postać agresywna, ale nie jako sprawca gwałtu. Gdyby tak go
postrzegała, rysunek wyglądałby inaczej – na przykład mężczyzna
miałby bardzo rozbudowane masywne ramiona, szponiaste dłonie,
wyeksponowane organy płciowe.
– A co wynikało z rysunku kobiety?
– Że jest słaba i wycofana.
– Czy w czasie przesłuchania mogło się zdarzyć, że prokurator
kończył zdanie zaczęte przez poszkodowaną, jak to stwierdzono
w odwołaniu od umorzenia sprawy?
– Nie było takiej sytuacji. Dokładnie zapisywał to, co mówiła.
– Jak się odnieść do tego, że Barbara A. ponownie przesłuchana po
upływie ponad roku znacznie dokładniej opisuje sierpniową
eskapadę nad stawy?
– Z psychologicznego punktu widzenia nie ma takiej możliwości,
aby człowiek nie pamiętał szczegółów wydarzenia tuż po tym, gdy to
się stało, a dokładnie sobie przypomniał po znacznym upływie
czasu. Nie jest to też przypadek wydobywania faktów
z nieświadomości – gdyż taki proces trwa latami. Możliwe, że jej
wcześniejsze przykre doświadczenia w kontaktach intymnych
z mężczyznami zostały przeniesione w opisie na to, co zdarzyło się
nad stawem.
– Jak ocenić zachowanie Barbary A. na sali sądowej? Podczas
składania zeznań płakała, nie chciała pozostać na rozprawie
z powodu przeżywanej traumy, a po wyjściu na korytarz śmiała się.
Ponadto jej aktualne zdjęcia na facebooku prezentują pełną
zalotności dziewczynę, niestroniącą od męskiego towarzystwa.
– Płacz nie musi świadczyć o poczuciu krzywdy. To może być
ujście emocji, z którymi dana osoba nie daje sobie rady, tak się
zapętliła. W przypadku Barbary A. to kolejny dowód na sprzeczności
w zachowaniu tej młodej kobiety. Jej zeznania na temat gwałtu są
niewiarygodne.

***

Do sądu dotarł nowy dowód – rozmowy telefoniczne Barbary


z Oskarem. Nie są parą, przyjaźnią się od czasów gimnazjum. To do
niego dziewczyna telefonowała nad ranem 8 sierpnia 2011 roku, że
została zgwałcona, a w domu awantura.
Co więc takiego się stało, że wypróbowany przyjaciel na wieść
o oskarżeniu Igora (którego nie znał bliżej), nie chciał „przykładać
do tego ręki”? W esemesach wysyłanych do Barbary radzi: Sprawę
wycofaj, gorszej opinii mieć nie będziesz. Szmata jesteś i psychopatka.
Idź do „Mam talent” [chodzi o program telewizyjny – H.K.], pokaż jak
zmyślasz.
Gdy proces się przedłużał, Oskar zapowiadał, że nie przyjdzie
zeznawać do sądu:
– Mam tego dosyć, a ty teraz to odkręć, żeby mi żadne wezwania
nie przychodziły.
Przyjaźń się skończyła. „Spierdalaj, nie chcę cię oglądać” –
nakazują sobie wzajemnie. Ona prawdopodobnie mu grozi, że może
go spotkać coś złego. (Wcześniej jej rodzice bezpodstawnie posądzili
go o kradzież złotej biżuterii, wyglądało na to, że chcieli go
zastraszyć). Odpowiada jej: „A tych, co mają mnie niby złapać
i zajebać, to przysyłaj pojedynczo, bo za szpital na nich będziesz
płacić”.
Na pytanie adwokat oskarżonego, jaką Barbara miała opinię we
wsi, świadek odpowiada, że „nieciekawą”.
– Ona puszczała się już, gdy chodziła do gimnazjum. Lubiła robić
z siebie ofiarę. Nie układało się jej z rodzicami, miewała przypały,
gdy wróciła pijana. We wsi gadali, kto ją przeleciał. I że już wcześniej
posądziła jakiegoś chłopaka o gwałt.
Kreujący się na luzaka dwudziestoletni Oskar (nie pracuje, nie
uczy się) dodał jeszcze, że odwiedził Barbarę w szpitalu
psychiatrycznym.
– Mówiła mi, że to jej pomoże w sądzie.
Przez dwa lata Igor M. był wprowadzany na salę sądową
w kajdankach. Jego nogi i ręce łączył gruby łańcuch, jak u najbardziej
niebezpiecznego przestępcy.
Proces zakończył się uniewinnieniem oskarżonego. Rzekoma
ofiara nie przyszła do sądu na ogłoszenie wyroku.

Do dna
– Wysoki Sądzie! – Marek G., jako oskarżyciel posiłkowy
skorzystał z prawa do zabrania głosu na koniec procesu. – Moja była
żona chciała mnie zabić sześć lat temu. Nie udało się, ale od tamtej
pory, a jest rok dwa tysiące piętnasty, chodzę do prokuratury na
przesłuchania, stawiam się na rozprawy.
Gdy przed tutejszym Sądem Okręgowym Elżbieta W. została
skazana na osiem lat więzienia, myślałem, że koszmarny okres
w moim życiu dobiegł końca. Myliłem się. Decyzją Sądu
Apelacyjnego proces toczy się od nowa, a oskarżona próbuje
pomówieniami sprowadzić na mnie odpowiedzialność karną, co jej
zdaniem ułatwiłoby wygranie apelacji.
Kilka dni po ogłoszeniu nieprawomocnego wyroku w tej sprawie,
zostałem pomówiony o zgwałcenie prostytutki i zmuszanie jej do
brania heroiny. W śledztwie ta kobieta przyznała, że za fałszywe
obciążenie mnie miała otrzymać trzy tysiące złotych. A namawiał ją
do tego ówczesny partner mojej byłej żony. Kilkakrotnie próbowano
podrzucać mi narkotyki. Na początku dwa tysiące trzynastego roku
oskarżona przeprowadziła mistyfikację zamachu na siebie, czego
konsekwencją było zatrzymanie mnie i jej brata jako podejrzanych.
Była żona liczyła na to, że zostaniemy aresztowani, co uniemożliwi
nam uczestniczenie w tym procesie, a także innym, toczącym się
o zmianę postanowienia o stwierdzeniu nabycia spadku.
Sfabrykowała bowiem testament ojca i przejęła cały rodzinny
majątek kosztem rodzeństwa. Pomysł z zamknięciem mi ust, jako
jedynemu świadkowi jej przestępstwa, nie wypalił – prawomocnym
postanowieniem Sądu Apelacyjnego uznano, że oskarżona
sfałszowała ostatnią wolę swego ojca.
Wysoki Sądzie, Elżbieta W. zawsze przywiązywała wagę do rzeczy
materialnych; perspektywa pozbawienia jej bezprawnie
odziedziczonego majątku, jak sama zeznała wartości około
pięćdziesięciu milionów złotych, była wystarczającym motywem do
zlecenia zabicia mnie. Nie bez znaczenia jest również fakt, że
w przypadku pozbawienia mnie życia, nie musiałaby uiścić wpisu
w wysokości stu tysięcy złotych w wytoczonej mi sprawie
o odwołanie darowizny i przekupywać fałszywych świadków.
Od sześć lat największą pozycją w moim budżecie są koszty
związane z zapewnieniem bezpieczeństwa rodzinie. Zmiany miejsca
zamieszkania, prywatna ochrona, stały monitoring samochodów,
częste wyjazdy z kraju, policyjna ochrona przez całą dobę, to
działania, które musiałem podjąć, aby chronić moich najbliższych
i siebie. Dystans, jakiego nabrałem do tego, co dzieje się w moim
życiu po grudniu dwa tysiące dziewiątego roku, pozwala mi jakoś
funkcjonować, natomiast już nigdy świat nie będzie dla mnie taki,
jak sprzed tej daty, bo ciągle dźwięczą mi w uszach słowa
wypowiedziane przez Elżbietę W. podczas rozmowy z osobą, z którą
umawiała się na zamordowania mnie: „Do dna, u mnie jest zawsze
do dna”. Te słowa, to świadectwo chorej nienawiści.
Czy to, że żyję, zwalnia oskarżoną od odpowiedzialności?
Zwracam się do Wysokiego Sądu o sprawiedliwy wyrok.

***

– Czemu ta kobieta tak ci się przygląda? – zapytał przyjaciółkę


Martę J. zaintrygowany Robert P. Czekali w myjni na samochód.
W drugim końcu holu piła kawę jakaś klientka. W średnim wieku, ale
ubrana młodzieżowo, wszystko było na niej markowe, bogactwo
podkreślał złoty zegarek marki Audemars Piguet, wysadzany
brylantami.
– Ależ to Ela W., żona Marka G. właściciela „Carringhtonu”, tej
wypasionej restauracji, w której pracowałam – szepnęła Marta do
przyjaciela. – Przez pewien czas była tam menedżerką, ale osobiście
nie miałam z nią kontaktu.
W tym momencie kobieta pijąca kawę wręcz ostentacyjnie
uśmiechnęła się do Marty. Ukłoniły się sobie na odległość.
Po tygodniu w mieszkaniu Roberta i Marty odezwał się telefon.
– Cześć, mówi Mariusz – kobieta poznała głos Mariusza S.
zarządzającego restauracją „Carringthon”. Przyjmował ją do pracy;
nie zachowała o nim dobrych wspomnień.
– Co słychać, słoneczko? – zapytał przymilnie.
– Stara bieda.
– Słyszałem, że spotkałaś panią Elę w myjni, mówiła mi, że bardzo
się ucieszyła.
Marta J. odpowiadała zdawkowo. Zachodziła w głowę, skąd po
latach takie niespodziewane zainteresowanie jej osobą.
– Zawsze cię lubiłem, a teraz mogę radykalnie zmienić twoje
życie, jeśli tylko… – głos w słuchawce zamilkł.
– W czymże ja, prosta kelnerka mogłabym pomóc.?! – dała mu do
zrozumienia, że pamięta jak obcesowo traktował damski personel.
– Elka chciałaby, abyś jej pomogła w sprawie rozwodowej
z Markiem G. Ona zbiera dowody, że ją zdradzał z Moniką,
pamiętasz, tą menedżerką. Umówię was, okej? Na pewno nie
pożałujesz.
Kiedy Marta przyszła do kawiarni, Elżbieta W. już tam czekała.
Była niezwykle serdeczna, od razu przeszła na ty.
– Martuś, opowiadaj, jesteś z kimś, korzystasz z życia, co robisz?
– Nie pracuję, niedawno urodziłam drugie dziecko, nie jest łatwo
z zasiłku dociągnąć do kolejnej wypłaty – zwierzyła się kelnerka.
– Co robi twój facet?
– Zajmuje się wykańczaniem wnętrz, ale trudno mu na rynku
znaleźć zlecenia.
– To się dobrze składa, bo ja mam dwa domy w stanie surowym,
właśnie szukam uczciwego fachowca – propozycja pani Eli spadła jak
z nieba. – Wpadnijcie do mnie w piątek na kolacyjkę, pogadamy. Ty
pomożesz mnie, ja pomogę wam. Masz tu adres, na pewno traficie,
to duża willa, siedzę w niej sama, taki los zafundował mi ten
skurwysyn.
W drodze do domu głowę Marty zaprzątała jedna myśl – czy
potrafi posunąć się do zeznania przed sądem nieprawdy? Kiedy
pracowała w „Carringhtonie”, szef Marek G. na pewno nie miał
romansu z Moniką. To był człowiek otwarty, lubiany przez personel,
gdyby coś zaiskrzyło między nim a podwładną, wszyscy by
zauważyli.
Z drugiej strony – pieniądze od Elki, to jak złapanie Pana Boga za
nogi.
Wieczorem Marta postanowiła opowiedzieć o wszystkim
Robertowi.
– Pamiętasz tę kobietę w myjni, żonę mojego byłego szefa, miała
sportowe bmw…
Przypomniał sobie.
– Słyszałam, że jej mąż już po moim odejściu z „Carringhtonu”
został aresztowany, podobno prał pieniądze mafii paliwowej, ale nie
wiem, jak było naprawdę. Kilka dni temu spotkałam się z jego żoną,
zaprosiła nas jutro do siebie…
– Po co, żebym wypucował beemwicę?
– Nie. Elka rozwodzi się z mężem, nie mieszkają już razem. Ona
twierdzi, że pan Marek jest teraz z tą Moniką, z którą pracowałam
w jego restauracji. I chce mi zapłacić, jeśli zeznam, że nakryłam ich
w jednoznacznej sytuacji w VIP-roomie.
– A widziałaś?
– Niczego nie widziałam, ale ona daje sto pięćdziesiąt tysięcy, plus
zlecenia dla ciebie – dwa trzystumetrowe domy do wykończenia –
robota na rok albo więcej. Robert, wychodzimy z długów, jesteśmy
urządzeni na lata.
Zdecydowali, że pojadą porozmawiać.

***

Drzwi otworzyła gosposia, zaprowadziła ich do salonu. Marta nie


ukrywała zachwytu: – Super rezydencja i ten ogród, jak park.
Gospodyni skrzywiła się i wyrzuciła z siebie, że nienawidzi tego
domu, bo na każdym kroku przypomina jej niewiernego męża, bo on
to wszystko projektował. Rozmowa się nie kleiła.
Gospodyni ciągle wracała do tematu zdrady, o kochance Marka G.
wyrażała się w ordynarnych słowach, w zdenerwowaniu biegała po
jadalni, to znów skulona na kanapie trzęsła się w ataku płaczu.
W pewnej chwili wyciągnęła z kredensu spis nazwisk pracowników
byłej restauracji męża i nie zważając na gości, zaczęła wydzwaniać
do nich z pytaniem, czy stawią się jako świadkowie na jej sprawie
rozwodowej. W tej atmosferze deser pozostał nietknięty.
W drodze powrotnej Marta i Robert rozmawiali, jak postawić tamę
zakusom Elżbiety W. wciągania ich w jej kłopoty osobiste
i ograniczyć znajomość do kontaktów w sprawach budowlanych.
Marta nadal wahała się, czy przystać na propozycję zeznania
nieprawdy w procesie rozwodowym.
Elżbieta W. jakby czytała w ich myślach. Gdy zadzwoniła po
tygodniu, tematem rozmowy był wyłącznie wystrój łazienek
w nowych willach. W tym celu zaprosiła do siebie tylko Roberta.
Pojechali na plac budowy, uzgodnili kosztorys. Bogata klientka
kusiła trzydziestoletniego budowlańca – mam jeszcze dużo innych
pomysłów architektonicznych, wystarczy ci zleceń aż do emerytury.
Pogadamy o tym u mnie w domu, zapraszam was oboje na kolację.
I znów rozmowa zeszła na temat małżeńskiej zdrady.
Pani Ela na wspomnienie Moniki G. krzyczała: „Niech ta k… nie
myśli, że ujdzie jej płazem rozbicie szczęśliwego małżeństwa!”.
– Kochani – zwróciła się do swych gości, gdy atak histerii minął –
czy znacie kogoś, kto by oblał tę zdzirę kwasem solnym? Ja mam
pieniądze, dobrze zapłacę.
Nie mogli wyjść z osłupienia, gdy gospodyni zapytała Roberta, czy
on by się tego nie podjął? Wszak ufają sobie.
Stanowczo odmówił. Wtedy pani Ela wpadła na inny pomysł. Może
by Robert trochę pojeździł za tą k… Moniką, zorientował się, co robi,
z kim się spotyka. Za fatygę dostanie furę pieniędzy i to z góry.
– Miałem trudny okres finansowy – zeznał potem P. w śledztwie –
więc zgodziłem się pomóc zrozpaczonej kobiecie w zebraniu
informacji o kochance jej męża.
Zapisał w notesie ulicę, przy której zamieszkał mąż Elżbiety po
wyprowadzeniu się od żony. Jeszcze tego wieczoru kobieta
podjechała z nim pod ten apartamentowiec, pokazała wyjazd
z garażu i okna mieszkania. Miał tam czatować, dokumentując
zdjęciami każdy ruch lokatora.
Starał się. Sfotografował przed budynkiem samochód Moniki G.,
potem ją, gdy wychodziła z psem na spacer. Elżbieta W. nie była
jednak zadowolona, oczekiwała mocniejszych dowodów zdrady.
Honorarium nie cofnęła, ale tym razem zamiast pieniędzy dała
Robertowi plastikową butelkę, na której widniał napis wykonany
czarnym flamastrem: „kwas solny”. Ma go wylać na tę k…
I odjechała.
Przerażony, wyrzucił butelkę do kosza. Kobieta odezwała się po
trzech dniach. Kiedy powiedział, co zrobił z butelką, nie okazała
zdenerwowania.
– Zmieniłam zdanie – zawiadomiła go. – Z kwasem za duże
ryzyko, trzeba znaleźć kogoś, kto po prostu zastrzeli tego skur…
mojego męża.
Na krzyk Roberta, że nie chce mieć z morderstwem nic wspólnego,
zareagowała wzruszeniem ramion. Przecież wziął pieniądze, ma mu
płacić za friko?

***

– Coś z tym trzeba zrobić, ona jest psychiczna – zdecydowała


konkubina Roberta P., kiedy opowiedział jej o nowym pomyśle
szczególnej klientki.
– Iść na policję? – zastanawiali się. Kto im uwierzy? Najlepiej
będzie, jeśli dotrą do Marka G. i poinformują go, w co zostali
uwikłani. Ale nie znali numeru mieszkania, tylko ulicę
i apartamentowiec. Trzeba było godzinami czatować w pobliżu,
a nuż podjedzie swym porsche cayenne. Bezskutecznie.
Tymczasem dzień w dzień Robert musiał się tłumaczyć przed swą
klientką, czy ma już kogoś, kto wykona jej zlecenie. Uprzedzała, że
jeśli nie on, to sama rozejrzy się za kilerem.
– Widziałem – zeznał potem w sądzie – że ta kobieta jest
zdeterminowana, gotowa zapłacić każde pieniądze, aby dopiąć celu,
więc żeby zyskać czas na uprzedzenie pana G., zwodziłem ją
opowieściami, że przyspieszyłem poszukiwania. Odzyskała humor
i wypłaciła mi jedenaście tysięcy złotych zaliczki na poczet robót
w salonie łazienkowym. Przyjąłem pieniądze, choć zdawałem sobie
sprawę, że od tego momentu nie da mi spokoju. I nie myliłem się.
Już na drugi dzień sprawdzała, czy kogoś znalazłem. Oszukałem ją,
mówiąc, że owszem, ale ta osoba waha się, ma oddzwonić za dwa
dni, czy przyjmie zlecenie.
Robert P. miał nadzieję, że w tym czasie zdąży dotrzeć do męża
Elżbiety W. Jeździł za nim. Raz zrównał się z samochodem G.
i pokazał kierowcy na migi, przez szybę, aby zjechał na bok. Ten
otworzył szybę, zapytał,czego sobie życzy, a nie słysząc odpowiedzi,
pruł dalej. P. nie miał wtedy pojęcia, że G. już wiedział, iż jest przez
niego śledzony, bo mercedes, którym jeździł budowlaniec był często
widywany przed posesją Elżbiety W. Również tej niedzieli, kiedy się
zrównał z samochodem Marka G. na jednej z ruchliwych ulic
Warszawy, kilka godzin wcześniej był w domu swojej mocodawczyni,
bo Elżbieta właśnie wyjeżdżała z synem za granicę. Musiała
zapewnić alibi sobie i ukochanemu trzydziestopięcioletniemu
Tomaszowi, przestępcy z bogatą policyjną kartoteką. Słusznie
przypuszczała, że w razie zabicia męża podejrzenia w pierwszej
kolejności padną na jej pierworodnego.
Choć mocodawczyni Roberta P. była daleko od Polski, nie dawała
mu spokoju. Dzwoniła kilka razy dziennie, pytając, czy już sprawa
załatwiona, z wyrzutami, że się grzebie, a ona oczekując na finał,
traci pieniądze na hotele we Francji, Luksemburgu, Niemczech czy
Wielkiej Brytanii. Jak długo jeszcze ma się tułać po świecie?
Po którymś telefonie zapewnił ją, że ma już pewnych facetów,
uzbrojeni stoją pod blokiem, gdzie mieszka jej mąż i czekają tylko na
okazję, gdy ten opuści strzeżony teren. Jest z nimi w kontakcie,
wysyłają mu meldunki esemesami.
– To było kolejne kłamstwo – zeznał P. w śledztwie – ale z braku
pieniędzy dalej brnąłem w mistyfikacje. Pojechałem do kolegi
z prośbą, aby ze swego telefonu wysyłał mi co kilka dni wiadomości,
że niby jest pod blokiem, widzi zapalone światło, czeka, aż właściciel
wyjdzie na spacer z psem. Te esemesy były pisane szyfrem.
Przesyłałem je pani Elżbiecie na dowód, że zlecenie wkrótce zostanie
wykonane. Odpowiedzią na ostatni był histeryczny telefon, że mam
zaraz przyjechać do jej willi, właśnie wróciła z zagranicy.
Nie zdążył zdjąć kurtki, bo od progu naskoczyła na niego
z pretensjami, co sobie wyobraża, ten bydlak chodzi po świecie,
jakby nigdy nic, a ona staje się pośmiewiskiem. Skończyły się żarty,
jeżeli w ciągu tygodnia sprawa nie będzie załatwiona, znajdzie kogoś
innego. Chyba rozumie, że w takiej sytuacji nie może liczyć na
kontynuowanie współpracy, a wtedy pozostaje kwestia oddania
zaliczki.
– Robert, ja nie żartuję – ostrzegła go na pożegnanie. P. wpadł
w panikę. W domu biegał od okna do okna, powtarzając w kółko: „Na
co nam to było, trzeba iść na policję, przecież ona może kazać nas
też zabić”. Ale nie poszedł.
Tydzień minął, Markowi G. nic się stało, za to w drzwiach
mieszkania Roberta P. stanęła Elżbieta W.
– No, jak tam te twoje papraki, nie potrafią odpierdolić jednego
skurwysyna, nie mogą go namierzyć, niewidzialny jest, czy co? Ale
nie ma już o czym mówić – uśmiechnęła się pojednawczo. – Robert,
ja mam do ciebie stuprocentowe zaufanie, ty sam go jebniesz. Jutro
o godzinie jedenastej mój mąż będzie w sądzie, toczy się nasza
sprawa rozwodowa, zabij go na schodach tego gmachu. I pamiętaj: to
jest ostateczny termin, nie będę wyrzucać na darmo stu tysięcy
złotych.
Nie od razu rozumiał, o jakie pieniądze chodzi. Z pokrzykiwań
Elżbiety wywnioskował, że są to koszty sądowe od 3 milionów
złotych darowizny, którą odbiera mężowi. Jeśli zlikwiduje się Marka
w porę, nie trzeba też będzie dzielić majątku…
Robert P. obiecał, że dopilnuje wykonania zlecenia.
Następnego dnia podjechał pod budynek sądu i zobaczył
wychodzącego Marka G. Myślał, że mężczyzna pójdzie na pobliski
parking i tam się spotkają. Ale on wsiadł do taksówki.
Zrezygnowany P. dotarł do swego samochodu i już miał uruchamiać
silnik, gdy usłyszał pukanie w szybę. To Marek G. zajechał taksówką
tak, aby nie mógł wycofać.
– Wiem, że od października za mną jeździsz – powiedział
spokojnie do Roberta. – Śledzisz ty, ciebie śledzą, na pewno ci to
potrzebne? Zapytaj Martę, kto stał u mnie na bramce w lokalu i daj
sobie człowieku spokój.
– Ale to nie o to chodzi – przerwał Robert P. – Elżbieta W. kazała
mi pana zabić.
– Mów wszystko.
Robert P. opowiadał przez prawie dwie godziny. Na koniec zadał
jedno pytanie:
– Pójdę siedzieć?
– Zadzwoń do mnie wieczorem, umówię cię z prawnikiem.
Wieczorem P. odebrał telefon od Elżbiety W. Z pretensjami, że
przed sądem nie widziała wykonawców zlecenia. Zażądała
wyjaśnień, co to ma znaczyć.
– Z początku zaprzeczałem – zeznawał w śledztwie P. – ale gdy
oswoiłem się z jej krzykiem, też podniosłem głos, że ja się do mokrej
roboty nie wynajmowałem. Nic nie jestem winien, zaliczkę
odrobiłem na budowie i na tym koniec. Nie chcę mieć z nią nic
wspólnego. Ku mojemu zaskoczeniu, nie powiedziała już ani słowa.
Odetchnąłem z ulgą, nie podejrzewając, że wkrótce o zwrot zaliczki
założy mi sprawę w sądzie.

***

– Od kilku tygodni widziałem – zeznał na komendzie Marek G. –


że jeździ za mną jakiś mercedes, kiedyś nawet mężczyzna w tym
samochodzie chciał mnie zatrzymać w centrum Warszawy. Drugiego
grudnia dwa tysiące dziewiątego roku, wychodząc z sądu, po
przeciwnej stronie ulicy zobaczyłem tego kierowcę. Uderzyłem
pięścią w szybę, drzwi się otworzyły, mężczyzna za kierownicą
zaproponował, abym wsiadł do środka, bo nie chciałby, żeby moja
żona nas zobaczyła. Zapytałem, czy go nie pojeb…
Funkcjonariusz zaprotokołował, że Marek G. jest z żoną
w separacji. Wyprowadził się od niej, bo nie mógł wytrzymać coraz
częstszych ataków furii, prowokacji do bójki.
– Tak, chciała mnie zabić – odpowiedział twierdząco G. na pytanie
funkcjonariusza policji. – Myślę, że ma problemy na tle
psychicznym, może nawet o podłożu psychiatrycznym.
Znaczną część protokołu zajęła opowieść nękanego męża, jak to
żona obsesyjnie, nie licząc się z kosztami, chciała udowodnić mu
niewierność jeszcze w okresie, gdy wszelkimi sposobami ratował ich
związek. Wynajmowała agencje detektywistyczne. Do jego
samochodu ktoś przylepił w niewidocznym miejscu nadajnik, dzięki
czemu mogła podsłuchiwać rozmowy telefoniczne. Przekupywała
grubymi kwotami świadków, aby oczerniali go na sprawie
rozwodowej.
Jednym z nich miała być Anna M., była kelnerka w restauracji
„Carringhton”. Najpierw znęciła ją ogromna łapówka (150 tysięcy
złotych), ale nim odebrała zaliczkę, przyszły wyrzuty sumienia, że
musi przed sądem kłamać. Ostatecznie nie tylko nie wzięła
pieniędzy, ale o wszystkim opowiedziała byłemu szefowi, gdy jechała
z nim samochodem. Myślała, że tam nikt ich nie podsłucha.
Tymczasem, dzięki przymocowanemu nadajnikowi wszystko się
nagrało i G. miał później dowód na knucia porzuconej żony.

***

Zeznanie Roberta P. na policji o zleceniu mu zabójstwa sprawiły,


że prokurator zapoznał się z aktami sprawy rozwodowej małżeństwa
Elżbiety W. i Marka G. Kobieta w pozwie oskarżała męża najpierw
tylko o zdradę. Ale gdy agencje detektywistyczne nie potwierdziły
meżowskiej niewierności, a fałszywi świadkowie wykruszali się jeden
po drugim, stwierdziła, że jest ofiarą męża alkoholika, narkomana,
„damskiego boksera”.
– Groził mi, że gdy nie będę posłuszna, to inaczej ze mną się
rozprawi. Miotałam się między miłością do męża a lękiem o swoje
bezpieczeństwo. Zwłaszcza bałam się jego reakcji po narkotykach.
Kiedyś w szale po używkach chciał mnie pobić, ja uciekając
z sypialni, niechcący rozbiłam lustra, w panice rzucałam wszystkim,
co miałam pod ręką. W rezultacie uderzyłam go jakimś drobiazgiem,
który stał na toaletce – zaprotokołowano.
Marek G. twierdził, że narkotyków nigdy nie używał, a żona
uderzyła go dwukrotnie, raz w miejscu publicznym. Właśnie takie
upokorzenie było ostateczną kroplą, która przelała czarę goryczy
i wyprowadził się z domu tak, jak stał, tylko z aktówką.
Inaczej też strony przedstawiały wersję owych trzech milionów
złotych darowizny. Zdaniem Elżbiety dwa lata wcześniej mąż
wymusił na niej tę pożyczkę, wiedząc, że ma pieniądze ze sprzedaży
parceli, którą odziedziczyła po ojcu. Przekonywał ją, że musi mieć
taką kwotę na lewe interesy, zapłacenie komuś, aby zapewnić sobie
bezpieczeństwo. Chciał, aby zarejestrowała pożyczkę jako
darowiznę. Zrobiła tak, ponieważ mu ufała. Niestety, gdy tylko
odpowiednie dokumenty zostały podpisane, mąż pokazał jej
prawdziwą twarz człowieka okrutnego, bez skrupułów.
Wersja Marka G. była następująca: Byli jeszcze zgodnym
małżeństwem, kiedy na prośbę żony podjął się sprzedania jednej
z jej odziedziczonych w spadku nieruchomości. Udało mu się
uzyskać od zagranicznego kontrahenta bardzo dobrą cenę. Zamiast
proponowanych pierwotnie 9 milionów złotych – trzy razy tyle.
Koszty transakcji, około 3 milionów złotych, zostały przez
Elżbietę W. zaakceptowane; pieniądze wypłaciła mężowi w formie
darowizny. Tak było korzystniej ze względów podatkowych.
Jak twierdziła Elżbieta W. podczas rozprawy rozwodowej, Marek G.
długo jeszcze stwarzał pozory troskliwego męża. Wprawdzie
wyprowadził się z domu pod pretekstem leczenia silnej depresji
(niby tak mu poradził psychiatra), ale spędzili wspólnie sylwestra,
byli na zagranicznych wczasach, niejednokrotnie wręczał jej kwiaty.
Ona jednak mu nie ufała, wynajęła detektywów i wkrótce miała
czarno na białym, że jest zdradzana, że mąż mieszka z kochanką
Moniką G. Gdy pokazała mu ten raport, rzucił się na nią
z wściekłością, pobił ją.
– Dojrzałam do tego – zakończyła zeznania powódka – aby
przewartościować swe życie i ratować się, póki ten człowiek nie
zniszczy mnie zupełnie. Domagam się przed sądem orzeczenia
rozwodu z winy męża i oddania mi darowizny, ze względu na rażącą
niewdzięczność.
G. złożył w sądzie pismo z wyjaśnieniem, że nie jest prawdą,
jakoby po ślubie pokazał prawdziwą twarz człowieka bez skrupułów.
(Z Elżbietą był w wieloletnim konkubinacie).To ona się zmieniła,
odkąd w następstwie sfałszowania testamentu ojca stała się bardzo
bogata. Od tej pory był traktowany przedmiotowo. Żona urabiała mu
opinię kryminalisty, gdyż jako podejrzany w aferze paliwowej, kilka
miesięcy siedział w areszcie. Zarzuty prokuratorskie nie potwierdziły
się.
Sąd usłyszał od pozwanego w sprawie rozwodowej o koszmarze
wspólnego życia z kobietą, która nie mogła pogodzić się z upływem
czasu, na co nie zawsze pomagały zabiegi chirurgii plastycznej.
Ciągle niezadowolona, obsesyjnie zazdrosna, zrażała ludzi z ich
otoczenia; w rezultacie krąg towarzyski się wykruszył. Zerwała
kontakty z najbliższą rodziną, spotykała się z nią tylko na procesach
w sprawach majątkowych.
– Moja wyprowadzka z domu była gestem rozpaczy – twierdził
Marek G. – jeszcze z oddalenia próbowałem ratować nasze
małżeństwo. Potem nastąpił całkowity rozpad pożycia.
Od pewnego momentu Elżbiecie W. było na rękę przedłużanie
procesu rozwodowego. Równocześnie toczyły się jej dwie sprawy
karne (o podżeganie do zabójstwa męża i sfałszowanie testamentu)
– nie chciała, aby informacje o jej nagannym zachowaniu w rodzinie
dotarły do prokuratury i na sale sądowe. Wiadomym sobie sposobem
uzyskała od lekarza sądowego neurologa zaświadczenie, że przez co
najmniej 6 miesięcy nie stawi się na rozprawach, gdyż rozpoznano
u niej udarowe zapalenie mózgu. Nie tylko nie może się
samodzielnie poruszać, ale istnieje duże ryzyko pogorszenia stanu
zdrowia, a nawet utraty życia.
Kłamstwo w oświadczeniu zdemaskował pragnący zakończenia
choćby jednego procesu z byłą żoną Marek G. Przedstawił w sądzie
aktualne fotografie tryskającej zdrowiem Elżbiety W. na lotnisku
międzynarodowym tuż przed wylotem na wakacje do Egiptu.
Wybierała się tam z nowym kochankiem.

***
Elżbieta W. zaprzeczyła w śledztwie, że proponowała właścicielowi
firmy remontowej oblanie kwasem solnym partnerki swego męża
oraz wynajęcie morderców. Owszem, spotykała się z tym mężczyzną,
ale tylko po to, aby uzyskać od jego żony zgodę na zgłoszenie jej jako
świadka w sprawie rozwodowej. Natomiast kontakt telefoniczny
z Robertem P. dotyczył robót wykończeniowych w jej nowych
domach.
To prawda, cierpi bardzo z powodu zdrady męża, z którym jest
w separacji, ale to nie oznacza, że planowała morderstwo.
Resztę protokołu spisanego podczas składania wyjaśnień przez
podejrzaną zajęły oskarżenia wiarołomnego męża. Twierdziła, że
dysponuje nagraniami jego gróźb, że zepchnie swą kochankę ze
schodów, a podejrzenie o ten czyn rzuci na żonę i ona pójdzie na
długie lata do więzienia.
– On żyje w stałym konflikcie z prawem – przekonywała
prokuratora. – Zadaje się z przestępcami, których poznał, gdy
siedział w areszcie. Po wyjściu z więzienia bardzo się zmienił,
zażywa ogromne ilości kokainy, wywołującej zwidy i napady szału.
Nie zgodził się na leczenie odwykowe. Pieniądze przegrywa
w kasynie, bo jest hazardzistą.
Nie miał żadnych skrupułów, aby zniszczyć jej zdrowie. Dopiął
tego – ona od dwóch lat jest zmuszona zażywać intensywne leki
psychotropowe. Na szczęście, nie musi pracować; żyje z odsetek od
zgromadzonych oszczędności, które oblicza na około
50 milionów złotych.

***

– Matce na starość odbiło. Marek to dobry człowiek. Powinien


dostać medal za dwadzieścia lat pożycia z taką kobietą i za to, co dla
niej zrobił. – Dominik, trzydziestoletni syn Elżbiety z poprzedniego
małżeństwa, wystawił swej rodzicielce w czasie przesłuchania jak
najgorsze świadectwo.
Miał powód do żalu, bo traktowała go znacznie gorzej niż
starszego syna. Gdy odmówił podpisania nieprawdziwego
oświadczenia, że ojczym nakłaniał go do składania fałszywych
zeznań, wyeksmitowała go z domu razem z żoną i małymi dziećmi.
Obraz rodziny, jaki jawił się po złożeniu zeznań przez najbliższych
krewnych podejrzanej, był dramatyczny. Młodszy syn od kilku lat nie
rozmawiał z matką, ona nie utrzymywała kontaktu z własnymi
rodzicami, jej synowie, choć mieszkali po sąsiedzku, udawali na
ulicy, że się nie znają. Cała rodzina latami nie wychodziła z sądu
z powodu kłótni o spadek.
Bratowa Elżbiety obawiała się o bezpieczeństwo szwagra. – Ta
kobieta – mówiła o Elżbiecie W. – ułożyła sobie scenariusz na życie
w luksusie i konsekwentnie go realizuje. Najpierw żyła za pieniądze
mężczyzny, którego później kazała zabić, następnie podstępem
przejęła majątek rodziny. Umierającemu ojcu, który już nie miał
pełnej świadomości, podsunęła do podpisu in blanco czystą kartkę,
na której potem sporządziła rzekomy testament. Wynikało z niego,
że senior W. wydziedzicza żonę i jedynego syna, przepisując cały
majątek córce.
– Siostra podstępem podeszła też naszą matkę – dopowiedział do
tych zeznań brat Elżbiety W. – Po śmierci ojca sprowadziła ją do
siebie, niby pocieszać w żałobie, a tak naprawdę, aby wymóc
przepisanie rodzinnej cegielni i upoważnienie do sprzedaży działek
budowlanych. Kiedy to się stało, natychmiast wymówiła matce
gościnę, odwiozła ją do mojego domu. Od tej pory, choć minęło już
kilka lat, nie widziała się z matką.
Zdaniem brata Elżbiety jej mąż wiedział o oszustwach
z testamentem. Z tego powodu stał się dla niej niewygodnym
świadkiem. Możliwe, że już w dniu, gdy się wyprowadził z willi,
postanowiła go zabić. Dlatego miesiącami przygotowywała papiery
psychiatryczne, żeby miała się czym zasłonić, gdyby jej plany
przedwcześnie wyszły na jaw.
Gruby plik kart zdrowia z różnych poradni psychiatrycznych
Elżbieta W. dołączyła też do pozwu o rozwód z winy męża. Kolejny
lekarz notował w czasie wywiadu z pacjentką: „Czerwiec 2007: źle
sypia. Zdenerwowana, informuje o poważnym konflikcie z mężem.
Podejrzewa, że ją zdradza. Sierpień: mąż wyprowadził się z domu.
Jest załamana. Listopad: mąż ją odwiedza, namówiła go na wizytę
u poleconego psychologa. Styczeń 2008: nastrój euforyczny.
Pacjentka wybiera się z mężem na Florydę. Styczeń 2009: mąż
mieszka osobno, ale często ją odwiedza. Była z nim na sylwestra.
Luty 2009: bardzo zdenerwowana, ma dowód zdrady. Zobaczyła
kochankę męża wychodzącą z jego mieszkania. Złożyła pozew
o rozwód. Twierdzi, że na tę wiadomość zareagował pobiciem jej.
Lęk przed agresją męża”.

***

Prokuratura przedstawiła Elżbiecie W. zarzut nakłaniania


Roberta P. do zabójstwa męża. Podejrzana trafiła na trzy miesiące do
aresztu. Badali ją biegli – psycholog i psychiatra. Z ich opinii dla
sądu: „Podała, że ma problem z adaptacją do warunków
więziennych, dotąd bowiem jej otoczeniem byli ludzie bardzo
bogaci, w strzeżonych willach. Od 2005 roku leczy się
psychiatrycznie na depresję. Zasięgała licznych porad u różnych
psychiatrów, twierdzi, że wszyscy rozpoznali u niej tę chorobę,
jednakże nie ma dokumentacji leczenia”.
Biegli zaproponowali postawienie diagnozy w warunkach
szpitalnych.
Sąd, do którego wpłynął już akt oskarżenia, zaakceptował
wniosek. Z wywiadów przeprowadzonych w oddziale zamkniętym
kliniki wyłonił się obraz kobiety rozkapryszonej luksusem, której
ulubionym zajęciem były zakupy w markowych sklepach. Kiedyś
jednego popołudnia kupiła 20 par butów i 10 toreb.
– Do zakonu nie wstępowałam – chętnie opowiadała. – Miałam
trzech mężów, ten ostatni, z którym teraz się rozwodzę, jest młodszy
o dziesięć lat, ale wygląda starzej niż ja. Dzięki małżeństwu
awansował na drabinie społecznej. W latach osiemdziesiątych był
kelnerem w hotelu Forum, zarabiał na nielegalnej sprzedaży walut,
złota i kawioru. Po ślubie w dwa tysiące trzecim roku chciał otworzyć
restaurację z elitarnym klubem, taką, jaką widział w Acapulco.
Interes nie wyszedł, mąż wpadł w długi, dlatego zdecydował się na
przekręty w handlu paliwem, co doprowadziło go do aresztu. Na
wolność wyszedł za kaucją, ale od tej pory otacza się
niebezpiecznymi ludźmi, poznanymi w areszcie.
Psychiatrzy stwierdzili u badanej zaburzenia osobowości
o cechach histrionicznych, co się wyraża przesadną ekspresją emocji,
pragnieniem skupienia na sobie całej uwagi otoczenia oraz
tworzeniem płytkich, nieszczerych i konfliktowych związków
z ludźmi. Pokreślono tendencję do zbyt emocjonalnego podejścia do
problemów, manipulowania otoczeniem. Choć w pierwszym
kontakcie Elżbieta W. może być postrzegana jako osoba towarzyska
i pełna empatii, przy bliższym poznaniu okazuje się emocjonalnie
niewrażliwa. Jej egocentryzm i niedojrzałość emocjonalna mogą też
wyrażać się niepokojem związanym z lękiem o odrzucenie.
Elżbieta W. wróciła po badaniach do aresztu na kolejne trzy
miesiące, póki sąd nie uznał, że nie ma niebezpieczeństwa
mataczenia przez oskarżoną.
Z okresu, gdy była zamknięta w czteroosobowej celi, do
prokuratora trafił pewien gryps, z powodu którego akt oskarżenia
został uzupełniony o jeszcze jeden zarzut: podżegania więźniarki
Urszuli G. do utrudniania postępowania karnego.
Przemycony na wolność gryps był skierowany do konkubenta owej
kobiety. Napisany jej ręką, ale pod dyktando oskarżonej W.: „Witaj
kochany, co do sprawy Elki to zadzwoni jej starszy syn. Spotkacie się
i uzgodnicie wszystko. Trzeba tak załatwić, aby ją oczyścić jakoś
z tych obciążających zeznań tego budowlańca; jego adres […] za co
dostaniesz tyle kasy, ile powiesz. Druga kwestia to ten mąż Marek.
On ma jej oddać 3 miliony złotych, z tego połowa dla nas. Powiem ci
tak: tu nie ma jak dłużej z nią rozmawiać, bo wszyscy słuchają, więc
jej syn wszystko ci powie. Ale najpierw Ela na widzeniu jemu
wszystko wytłumaczy, a on tobie. Wiesz, o co chodzi, kochany.
Sprawa z jej strony będzie do załatwienia. Druga rzecz taka, że ona
chce właściwie całe trzy miliony oddać tobie, jeżeli jeszcze uda ci się,
żeby odzyskała jakiś tam apartament, w którym ten jej mąż mieszka
teraz z kochanką. Postaraj się to załatwić, tylko bądź ostrożny”.
Przesłuchano autorkę grypsu. Wyjaśniła, że tak naprawdę nie
chciała, aby jej konkubent nakłonił Roberta P. do odwołania
obciążających zeznań. Pisała pod dyktando Elżbiety W., ale w głębi
ducha chciała jej zrobić na złość za wywyższanie się w celi. Na
widzeniu dała gryps narzeczonemu, bo Elka ją obserwowała, ale też
szepnęła mu, żeby ostrzegł Marka G.
G. rzeczywiście spotkał z wysłannikiem więźniarki, odebrał od
niego tajny liścik, a także słowo honoru, że nie da się przekupić za
żadne pieniądze. Natomiast Elżbieta W. twierdziła przed sądem, że
o grypsie słyszy po raz pierwszy. Z kobietą, z którą siedziała, miała
tyle wspólnego, że tamta polecała jej dobrego adwokata
z Białegostoku. Dotrzeć do niego miał jej konkubent i następnie
skontaktować się z rodziną Elżbiety. Ale na widzeniu dowiedziała
się, że ten mężczyzna nie przyprowadził mecenasa na spotkanie z jej
synem, natomiast chciał za pośrednictwo 20 tysięcy złotych.
– Syn go wyśmiał – twierdziła Elżbieta W. – a tamten trzasnął
drzwiami i wyszedł. A narkomanka, która wyciągnęła ode mnie na
zakupy w więziennej kantynie około tysiąca pięciuset złotych,
napisała gryps z zemsty, gdy odmówiłam jej dalszego płacenia
rachunków.

***

Prokurator zażądał dla Elżbiety W. 8 lat pozbawienia wolności.


Adwokat oskarżyciela posiłkowego Marka G. powtórzył deklarację
swego klienta, który nie chce się mścić na kobiecie, wszak przeżył
z nią kilkanaście lat. Ocenę tego, co zrobiła, zostawia niezawisłemu
sądowi.
Obrońcy oskarżonej zarzucali prokuratorowi całkowity brak
weryfikacji materiału operacyjnego. Powtarzali: – Nie ma żadnego
dowodu, że było tak, jak mówił Robert P. W akcie oskarżenia jest
tylko słowo przeciwko słowu. Sugerowali, że „jeśli nie wiadomo, o co
chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze”. Wszystkie bowiem
osoby występujące w tej sprawie były zainteresowane pieniędzmi
Elżbiety W. Trzeba zatem ostrożnie podchodzić do ich zeznań.
Zdaniem dwojga adwokatów Elżbiety W. oskarżona wynajęła
świadka P., ale do sprawy rozwodowej, a nie zabicia męża. „Tej
prawdy zakrzyczeć się nie da” – przekonywali sąd.
Opis zdarzeń w wersji najważniejszego świadka oskarżenia
Roberta P. jest niezgodny z logiką. Dlaczego Elżbieta W. miałaby
zlecić zabójstwo komuś, kogo ledwo znała? Dlaczego akurat temu
mężczyźnie – nieudacznikowi tonącemu w długach? Gdyby szukała
mordercy, mogłaby się zwrócić o pomoc do syna skazanego za
poważne przestępstwo z użyciem broni palnej – on na pewno znał
ludzi wykonujących specjalne zlecenia.
***

Sąd Okręgowy Warszawa-Praga (przewodnicząca składu


sędziowskiego Beata Ziółkowska i sędzia Elżbieta Gajowniczek)
skazał Elżbietę W. zgodnie z oczekiwaniami prokuratora. To dolna
granica kary. Elżbieta W. została skazana za podżeganie do
zabójstwa.
– Wina została udowodniona – powiedziała sędzia Ziółkowska,
uzasadniając wyrok. Świadkowie, również współwięźniarka
Urszula G., okazali się wiarygodni. Nie było wcześniejszych
powiązań – jak sugerowała obrona – pomiędzy Markiem G.
a Robertem P. Sąd uwierzył temu ostatniemu, że starał się – tak jak
potrafił – powstrzymywać Elżbietę W. przed realizacją jej
zbrodniczego planu. Dlaczego oskarżona wybrała tego mężczyznę
jako narzędzie swych planów? Bo nikt z jej znajomych go nie znał,
liczyła na to, że zbrodnia pozostanie anonimowa. Nie można też
pominąć natury emocjonalnej Elżbiety W., która zaburzała
racjonalność jej myślenia.
Motywem, jakim kierowała się oskarżona, nie były sprawy
majątkowe, ale to, że mąż odszedł do innej kobiety.
Apelacja obrońcy została uwzględniona. Zdaniem sądu wyższej
instancji na sprawie zaciążyły poważne braki postępowania
przygotowawczego, które trzeba nadrobić w procesie sądowym.
Sprawa wróciła do ponownego rozpoznania w innym składzie
Sądu Okręgowego Warszawa-Praga (sędziowie Małgorzata
Wasylczuk jako przewodnicząca i Stanisław Bielecki).
Elżbieta W. po raz kolejny próbowała przedłużać przebieg
postępowania karnego. Nie stawiała się na rozprawy, wprowadzała
sąd w błąd, co do swej niedyspozycji. Biegły neurolog stwierdził, że
jest zdrowa.
Wnikliwe ponowne przesłuchiwania świadków, weryfikowanie
materiału dowodowego zakończyły się takim samym wyrokiem jak
poprzednio – 8 lat więzienia.
– Żaden dowód w tej sprawie nie był obiektywny – powiedziała
sędzia Małgorzata Wasylczuk. – Wszyscy uczestnicy procesu byli
zaangażowani emocjonalnie, a nad przesłuchaniami ciążyła
Elżbieta W. Jak stwierdził biegły psycholog, skazana jest osobą
o dużej inteligencji, ale o charakterze histrionicznym. Nie interesują
ją motywy zachowania innych ludzi, w swym egocentryzmie dąży do
szybkiego zaspokojenia własnych potrzeb. Decydującym motywem
przestępczego postępowania Elżbiety W. była zawiedziona miłość.
Zależało jej na tym, aby pozbawić Marka G. życia przed procesem
rozwodowym, bo nie chciała dopuść, by inna kobieta została jego
żoną.
Wyrok nie jest prawomocny, adwokat skazanej zapowiedział
dalszą walkę o uniewinnienie klientki.

Mściwa wdowa
Nie wygląda na taką, która wydaje rozkaz: „Zabić tego człowieka”.
Nawet na ławie oskarżonych z jej twarzy o delikatnych rysach nie
schodzi łagodny uśmiech. Czasem przesłania go gęstwa popielatych
blond włosów, które odgarnia kokieteryjnym ruchem. Mimo
długiego pobytu w areszcie, jest opalona. Ale może to sprawa
makijażu. Ma 36 lat i dba o swój wygląd. Przed pierwszą rozprawą
w sądzie zgłosiła tylko jedną prośbę – aby rodzina mogła dostarczyć
jej do celi farbę blond do włosów, bo pojawiły się odrosty.
Starsi mieszkańcy uliczki na warszawskiej Pradze, gdzie
Agnieszka R. miała sklep spożywczo-monopolowy do dziś nie mogą
uwierzyć w to, o co została oskarżona.
– Pani Agnieszka? Taka dobra kobieta, która stałym klientom, gdy
pod koniec miesiąca już po emeryturze nie zostało ani grosza,
dawała na kreskę chleb czy mleko? – Zagadnięta emerytka radzi mi
gdzie indziej szukać złoczyńców. – Biedną panią R. spotkało takie
nieszczęście, zaginął jej mąż, prawdopodobnie zabity przez
bandziorów, a tu jeszcze dziennikarze węszą.
Jednakże wywiad policji rzucił na oskarżoną inne światło.
Urodzona w podwarszawskim miasteczku, nie poczuwa się do
obowiązku odwiedzania matki, której ciężko się żyje ze skromnej
renty po mężu. Rodzicielka nawet nie zna adresu jedynej córki. Wie,
że wyszła za mąż, ale pozostała przy swoim nazwisku. Zięć ma na
imię Adam, a wnuczka – Dominika i że mieszka na wsi u rodziców
swojego ojca, niezbyt daleko od stolicy. Babcia ze strony matki nie
ma z nią kontaktu.
***

Tragiczne wydarzenia, które doprowadziły Agnieszkę R. przed


prokuratora, zaczęły się w sobotnią noc z 7 na 8 sierpnia 2004 roku.
Mąż, Adam Ch., nie wrócił na noc do domu. Jeszcze wieczorem
rozmawiała z nim przez telefon, pytała, na którą szykować kolację.
– Niedługo będę – odpowiedział. – Jestem pod marketem, czekam
na „Uchala” (to pseudonim Krzysztofa R. z Wołomina) i „Małpę” –
(Oskar K. z tej samej gangsterskiej paczki). Ilekroć mówili
o znajomych od interesów, nie używali ich prawdziwych nazwisk.
Ksywy wystarczały.
Powinien wrócić koło dziewiątej. Ale nie przyjechał. Agnieszka
odczekała jeszcze godzinę, i zła jak diabli, wybrała numer jego
komórki. Telefon był wyłączony. Wysłała esemesa, żeby do niej
zadzwonił. Zamiast męża odezwał się jego kolega z informacją, że
Adam trochę wypił i zmorzył go sen. Leży na materacu
w wynajmowanym przez nich lokalu przy ulicy Szkoły Orląt…
Nie spodobało się jej to. Mniejsza o alkohol, Adam nie wylewał za
kołnierz. Tylko dlaczego wszyscy uczestnicy libacji – a domyślała
się, kto tam był – mieli powyłączane telefony? Początkowo chciała
podjechać do tego mieszkania, ale nie mogła znaleźć zapasowych
kluczy. A skoro tam ostro piją, to jej nie otworzą. Awantury na
korytarzu nie zrobi, właścicielka miałaby pretensję. Taki elegancki
blok, z kamerami i ochroniarzami na dole.
Czekała do północy, w końcu poszła spać. Dręczyły ją koszmary.
W niedzielę rano zadzwoniła do „Uchala” – twierdził, że nie
doczekał się Adama pod marketem, a potem już nie szukał z nim
kontaktu.
– Nie mieszaj mnie w wasze sprawy, wiesz przecież, że ja się
ukrywam przed „psami” – zastrzegł się.
Pojechała do swego sklepu. Sąsiadował z budką kolektury
wyścigów konnych, którą prowadziło małżeństwo B. Bardzo dobrze
się znali, przyjaźnili. Pożaliła się Grażynie B., że Adam nie wrócił na
noc. Przepadł jak kamień w wodę. A jej Wiesiek w domu? Może on
coś wie? Często razem pili, zwłaszcza gdy łączyły ich wspólne
interesy.
– Jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszym – usłyszała.
***

Agnieszka R. decyduje się zajrzeć do wynajmowanego na magazyn


mieszkania przy ulicy Szkoły Orląt. Czasem gościnnie nocował tam
ich znajomy Z. Nadal są problemy z kluczem, bo jedyny komplet
miał Adam, gdyż drugi gdzieś się zapodział. Trzeba wzywać
właścicielkę.
Wchodzą do mieszkania. Nie ma nikogo. Pierwsze, co rzuca się
w oczy, to uszkodzone drzwi do małego pokoju. Nie znajdują
żadnych rzeczy zaprzyjaźnionego sublokatora. Szafa na ubrania jest
pusta. Zniknęły paczki z towarem. Na balkonie stoi tylko rower
Adama.
– Coś tu się musiało stać – mówi Agnieszka R. do właścicielki.
Nazajutrz w poniedziałek jedzie na policję. Dyżurny przyjmuje
zgłoszenie o zaginięciu Adama Ch., ale radzi też szukać męża na
własną rękę. Może gdzieś zabawił?
W czasie spisywania danych, w torbie kobiety odzywa się
komórka. To dzwoni dobrze jej znany kumpel męża; mówi, że zaraz
podjedzie pod komendę, żeby poczekała. Razem wracają do sklepu,
idą na zaplecze. A tam już siedzi Wiesław B. Słyszał od żony, że
Agnieszka szuka męża i przyszedł ją uspokoić. Adam na pewno
zaszył się w jakiejś dziupli spotkanego kumpla, popili i teraz
odsypia. No, chyba – właściciel kolektury puszcza oko – że za tym
kryje się kobita. Agnieszce nie jest do śmiechu. Jeszcze raz pyta
Wiesława B., czy pił razem z Adamem w mieszkaniu przy ulicy
Szkoły Orląt.
– Tak, ale mnie film szybko się urwał. Nie wiem, w jaki sposób
wróciłem w nocy do domu. Rano zauważyłem, że nie mam komórki
ani zegarka.
– A czy była z wami Beata K.? – chce wiedzieć Agnieszka.
– Była. – Agnieszka R. sprowadza do sklepu Beatę; konkubinę
jednego ze znajomych jej męża.
– Dlaczego mnie oszukałaś, mówiąc, że nie widziałaś wczoraj
Adama? Jeśli coś mu się stanie, to ci rozjebię łeb. Wszystkim
pospadają łby, zapłacicie mi za to! – krzyczy, podstawiając kobiecie
pod nos pistolet.
Wiesław B. wraca do siebie. Po południu jeszcze raz przychodzi do
Agnieszki. Na zapleczu sklepu siedzi jej dwunastoletnia córka.
Przyjechała ze wsi, od dziadków, ściągnięta przez matkę.
Popłakuje. B. pociesza ją, że ojciec na pewno się znajdzie. W sklepie
jest kilku klientów, obsługuje ich ekspedientka Krystyna M. Co
trochę odzywa się skoczna melodyjka w komórce siedzącej na
zapleczu Agnieszki. Właśnie dzwoni Krzysztof R. („Uchal”), chce,
aby przyjechała na wskazaną stację CPN. Kobieta natychmiast
wsiada do swego mercedesa. Razem z nią siostra Adama,
Marzena Ch., i jego młodszy brat Grzegorz.
Później Marzena Ch. zezna przed śledczym:
– Na bratową czekałam w samochodzie. Ona weszła do baru na
stacji paliw. Nie słyszałam jej rozmowy z „Uchalem”. Gdy wróciła,
powiedziała, że z zaginięciem Adama ma coś wspólnego Wiesiek B.,
ten od kolektury. „Uchal” nic więcej nie chciał ujawnić. Przez całą
powrotną drogę ktoś usiłował dodzwonić się do Agnieszki, ale kiedy
pytała, kto mówi, głos niknął. Tak, jakby tylko sprawdzali, czy ma ze
sobą telefon.
Ledwo R. weszła do sklepu, otrzymała esemes z żądaniem okupu
za porwanego Adama: „Dwie bańki przy zaporze. Droga na Nasielsk.
Inaczej go już nie zobaczysz”. Odpowiedziała, że da pieniądze, jeśli
usłyszy głos męża.
Zaraz potem przybiegł Wiesław B., zdenerwowany, gdyż dostał
taką samą wiadomość na nowy telefon, który niedawno podarowała
mu Agnieszka R. W trakcie oglądania esemesów jego telefon
kilkakrotnie dzwonił, ale on natychmiast go wyłączał. Właścicielka
sklepu zdążyła jednak podejrzeć, że to był ten sam numer, który
wyświetlał się w jej komórce, gdy wracała z baru na stacji paliw.
Wpadła w szał.
– Komu dałeś ten nowy numer! – krzyczała – Nikt poza tobą go
nie znał!
On, że nikomu, nie rozumie, o co chodzi. Ale kobieta wyrwała mu
aparat telefoniczny i przeszukała wiadomości. Znalazła esemesy
z tej nocy, kiedy zaginął jej mąż. B. kogoś informował, że jedzie,
zostało mu jeszcze około stu kilometrów. Zatem kłamał, gdy ją
zapewniał, że w nocy z soboty na niedzielę wrócił do swojego domu.
Kłamała też jego żona, twierdząc, że tej nocy byli razem. R.,
odsłuchując nagranie w nowym telefonie przyjaciela domu,
Wieśka B., miała wrażenie, że słyszy głos ich znajomego, Jacka K.,
ksywa „Citek”. Ale Wiesiek gwałtownie zaprzeczał:
– Bzdury!
Ona jednak już wiedziała, co o tym myśleć.
– To znaczy? – rok później, w czasie pierwszego przesłuchania,
zapytał śledczy.
– Że podejrzenia „Uchala” się potwierdzają.
Według jej zeznań, wydarzenia potoczyły się następująco: Kiedy
pod sklep podjechali Krzysztof R. z Oskarem K., („Uchal” i „Małpa”),
zostawiła Wieśka B. na zapleczu, skąd można było dostać się do
piwnicy. Wybiegła do niespodziewanych gości mocno wzburzona. Po
chwili B. też chciał wyjść, już był blisko drzwi, ale drogę zagrodzili
mu ci dwaj i wepchnęli go do piwnicy.
Z zeznania Grzegorza Ch., brata Adama, który wkrótce potem
zjawił się w sklepie bratowej, wynikało, że „Uchal” i „Małpa”
rozmawiali z Wieśkiem B. prawie dwie godziny. Czasem docierał na
górę ich krzyk. Kilka razy wychodzili na podwórko, żeby gdzieś
telefonować, z kimś się naradzić. Gdy zostawiali B. samego, kazali
Grzegorzowi Ch. go pilnować, żeby nie uciekł. Ale za którymś razem
nie dał rady. Wiesiek to był kawał chłopa, ważył ponad sto
kilogramów. Przewrócił Grzegorza Ch. i wybiegł na ulicę. Gnał
prosto do ochroniarzy, którzy stali przed sąsiednim budynkiem. Nim
zdążył poprosić o ratunek, „Uchal” z „Małpą” dogonili go;
funkcjonariuszom powiedzieli, że mają pewną sprawę do obgadania
z kolegą, a on sobie żarty stroi, bawi się w chowanego. I wszyscy
trzej równym krokiem wrócili z powrotem do piwnicy. Upłynęła
kolejna godzina, gdy do Grzegorza Ch., który stał w tym czasie przed
sklepem, dotarł krzyk Wieśka:
– Ja tego nie zrobiłem! Adam jest moim przyjacielem!
W chwilę później do młodszego Ch. podeszła bratowa.
Powiedziała, że wie już na pewno: Adam nie żyje, zabił go Wiesiek B.
Właśnie się przyznał. Zastrzelił Adama, gdy ten po wypiciu chciał się
zdrzemnąć i położył się na materacu w mieszkaniu przy ulicy Szkoły
Orląt.
– Zszedłem do Wieśka – zeznał w śledztwie z płaczem
trzydziestoletni Grzegorz Ch. – On już chyba wiedział, co go czeka,
najpierw się zabarykadował, a potem złapał wiatrówkę, która stała
w kącie. Gdy zapytałem, gdzie jest ciało mojego brata, strzelił do
mnie śrutem. Uciekałem, dopadł mnie na schodach, bił kolbą po
plecach. Wtedy zobaczyłem młotek leżący na murku, Agnieszka
wyjęła go wcześniej z szuflady z narzędziami. Kilkakrotnie
uderzyłem B. tym młotkiem.
Agnieszka R. wciągnęła też do morderstwa sprzedawczynię
Krystynę M.
– Szefowa powiedziała mi – kobieta zeznawała w śledztwie – że
już po Wieśku. Trzeba go wywieźć. A ja ciągle miałam w uszach jego
charczenie. Chciałam iść do domu, w nerwach powtarzałam w kółko:
„Nic nie widziałam, nic nie widziałam”. A Adamowa na to: „Nie
pierdol, zostajesz, będziesz mi potrzebna”.
Poczekały, aż bratowa Agnieszki dostarczy kołdrę. I ubranie – bo
to, które żona Adama miała na sobie, było zakrwawione.
– Ja pomogłam trzymać Wieśka, a szefowa zawinęła go w pościel –
kontynuowała Krystyna M. – To charczenie ciągle jeszcze było
słychać. Kiedy pan Wiesiek leżał na podłodze, Agnieszka kopała go,
biła pięściami i wyzywała, że jest mordercą, zabił jej chłopa. A gdy
zorientowała się, że B. nie żyje, płakała, że nie chciała go zabić, tylko
tak jakoś wyszło. Również jej szwagier Grzegorz wyglądał na
przerażonego, zagubionego.
Włożyły ciało do samochodu i razem z Grzegorzem Ch. pojechały
do rodzinnej wsi męża Agnieszki. Tam wszystkim miał się zająć brat
Adama. Następnie wróciły do sklepu, aby zmyć krew z podłogi
i schodów. Kiedy już wszystko wysprzątały, Agnieszka przyniosła
w tekturowym pudełku różne notesy Adama i powiedziała, że gdyby
coś się jej stało, ekspedientka ma to oddać policji. Potem
postanowiły się napić.

***

Grażyna B. czekała na męża w domu. Mówił, że wyskoczy na


chwilę do Agnieszki, a nie było go już kilka godzin. Wyjrzała przez
okno – w sklepie paliły się tylko jarzeniówki na wystawie, reszta
pomieszczeń była ciemna. Na drzwiach spuszczone kraty.
Zadzwoniła na komórkę do Agnieszki R., aby zapytać, czy Wiesiek
był u niej.
– Tak, ale tylko przez chwilę, pytał, czy wrócił Adam. I zaraz
wyszedł.
Ani tego wieczoru, ani w następnych miesiącach Grażyna B. nic
więcej od niej nie wyciągnęła. A umie pytać, przez wiele lat
pracowała w prokuraturze, na stanowisku starszego inspektora
w sekretariacie dochodzeń i śledztw. Gdy i policja okaże się bezradna
w poszukiwaniu zaginionego męża (choć przeprowadzono oględziny
na zapleczu sklepu Adama Ch.), pojedzie do słynnego jasnowidza
Jackowskiego z Człuchowa. Usłyszy: „Mąż nie żyje, a za jego śmierć
odpowiada kobieta i dwóch mężczyzn”. Z nakreślonej przez
jasnowidza mapki wynika, że ciało Wiesława B. jest zakopane w lesie
w okolicach Radzymina. Cały dzień będzie szukała wraz z synem
śladów świeżo poruszonej ziemi. Kilka razy zmyli ich poszycie zryte
przez dziki. Wrócą z niczym. Kobieta pojedzie jeszcze do innego
wróżbity, który będzie twierdził, że mąż został śmiertelnie zakłuty
przez trzech osobników. W aktach prokuratury nie ma informacji,
czy te rewelacje zostały jakoś przez śledczych zweryfikowane.
Agnieszka R. też szukała ciała męża. Radziła się wróżek,
podpytywała licznych kolegów Adama; twierdzili, że o niczym nie
wiedzą. Policja nie natrafiła na żaden ślad. Któregoś dnia „Uchal”
przyjechał do jej sklepu:
– Adam jest zakopany w lesie, mamy adres – powiedział. – Akurat
tam był pożar i odkryli szczątki. „Wołomin” chciałby, żebyś
naprowadziła policję na zwłoki, bo gliny za bardzo depczą nam po
piętach, przeszkadzają w interesach.
Osobiście miał jeszcze jedną prośbę – niech powie „Citkowi”
(Jackowi K.), że Wiesiek przed śmiercią ujawnił, że to „Citek” ze
swoimi ludźmi kazali zabić Adama. Te słowa zostały nagrane na
kasecie.
– Ale nie ma takiej kasety – żachnęła się Agnieszka R.
– Powiedz tak, bo „Citek” jest mi winien kasę, jak się będzie bał, to
mi odda. R. zawiadomiła policję, że wie, gdzie leży ciało jej męża.
Odbyła się ekshumacja. Od tej chwili śledztwo szło już dwoma
torami: w sprawach zabójstwa Adama Ch. i Wiesława B. Lista osób,
które należało przesłuchać, wydłużyła się.
Główni oskarżeni w związku z zabójstwem męża Agnieszki R. to:
* Robert R. („Rudy”) wielokrotnie karany, między innymi za
handel narkotykami. Od 2004 roku nieprzerwanie za kratami.
Prokurator postawił mu zarzut, że kierując z aresztu
w Białymstoku zorganizowaną grupą przestępczą „Wołomin”,
wspólnie z Jackiem K. i Dariuszem B. („Joga”), zlecił
Wiesławowi B. zamordowanie Adama Ch.
* Jacek K. („Citek”) – oskarżony o to samo co R., a ponadto, że
wywiózł ciało Adama Ch. pod Zambrów i tam, po oblaniu
benzyną, podpalił.
* Dariusz B. („Joga”) – wydał rozkaz Wiesławowi B., aby zabił
Adama Ch. Ciąży też na nim zarzut zacierania śladów zabójstwa
oraz wprowadzania w błąd służby więziennej. (Przychodził na
widzenie do rzekomego kuzyna M., siadał koło Edyty, żony
Roberta R., która rozmawiała z mężem i w ten sposób
kontaktował się z szefem „Wołomina”).
* Rafał K. („Daun”) – w porozumieniu z Wiesławem B. oddał
drugi śmiertelny strzał do Adama Ch., a następnie zabrał
zabitemu zegarek i złoty łańcuch. Rzeczy te przeszły na
własność „Wołomina”.
* Edyta R. – oskarżona o handel narkotykami i zbieranie haraczy,
również od prostytutek. Ponadto – o przekupienie
funkcjonariusza w więzieniu, w celu przekazania mężowi do celi
aparatu telefonicznego, pomocnego w kierowaniu na odległość
grupą przestępczą. Z tego samego powodu w czasie widzenia
potajemnie odbierała od niego grypsy, między innymi
zawierający polecenie zastrzelenia Adama Ch.
Na temat zabójstwa męża Agnieszki R. sporo do powiedzenia
miała Beata K. – młoda kobieta, samotnie wychowująca dziecko,
która lubiła się zabawić w towarzystwie ludzi z „Wołomina”. Również
tragicznej nocy z 4 na 5 sierpnia 2004 roku była z nimi. Najpierw
wybrała się wraz Adamem Ch., Pawłem Z., Rafałem K.
(ochroniarzem Adama, który od kilku tygodni na żądanie wyraźnie
czegoś bojącego się szefa, nie opuszczał go nawet w toalecie)
i Wiesławem B. na piwo do ogródka koło „Promenady” na
warszawskiej Pradze. Wkrótce doszli tam gangsterzy innej grupy
z Wołomina – Krzysztof R. („Uchal”) i Oskar K. („Małpa”). Dobili
pewnej transakcji narkotykowej.
– Było wesoło – zeznała Beata K. – tylko Wieśkowi B. nie
dopisywał humor, bo Adam mu przycinał, mówił, że z niego gruba
świnia. B. opuścił towarzystwo. Zaraz za nim wyszli „Małpa”
i „Uchal”.
Pozostali przenieśli się z wódką do mieszkania – dziupli
Adama Ch. W pewnej chwili pijany mąż Agnieszki R. położył się na
materacu, obok niego równie nietrzeźwy jego ochroniarz. Wtedy
wszedł Wiesiek B. Od progu mówił, że go suszy, szuka piwa. Ale
nawet nie otworzył puszki, tylko nerwowo kręcił się po pokoju. Nagle
wyjął pistolet i strzelił do leżącego Adama.
Spanikowani uczestnicy libacji zabarykadowali się w drugim
pokoju. B. wyważył drzwi. Krzyczał, że Adamowi należało się, bo był
chamem, kradł i oszukiwał.
Potem wszyscy się kłócili i dopiero, gdy umilkli, okazało się, że Ch.
daje oznaki życia. Wówczas B. kazał Rafałowi K. strzelić do leżącego.
Następnie zadzwonił do Jacka K. „Citka”, że „już po wszystkim,
przyjeżdżaj”.
– My byliśmy sparaliżowani strachem, co będzie z nami – zeznała
Beata K. – Wiesiek mówił, że decyzja w tej sprawie nie należy do
niego. Adama też nie zastrzelił z własnej chęci, ktoś kazał mu to
zrobić. Ale od tej chwili wszyscy mordy w kubeł. A potem spojrzał się
na mnie i powiedział, że jeśli pisnę komuś słowo i on pójdzie
siedzieć, to inne osoby zrobią krzywdę mojemu synkowi.
O więcej nikt nie pytał. Ciało Adama Ch. Wiesiek wpakował do
auta i wywiózł do lasu. Tam dołączył „Citek”. Oblali denata benzyną,
rzucili płonącą zapałkę. Następnie spalili mercedesa Adama, a broń
wyrzucili do Wisły. W tym czasie Beata K. zmywała w mieszkaniu
ślady krwi z podłogi i ścian.
– A co się stało z rzeczami Adama, które były w tym mieszkaniu?
– zapytał prowadzący śledztwo.
Młoda kobieta nie wiedziała. Ale ujawniła, że były tam narkotyki,
głównie heroina; sklep Agnieszki to tylko przykrywka. Wszystko, co
trefne, nielegalne, magazynowali w wynajmowanych lokalach,
nazywali je dziuplami. Adam miał znajomego policjanta, który
uprzedzał go o nalotach.
Policja wpadła na trop zabójców dzięki Rafałowi K., który chcąc
uniknąć kary za udział w morderstwie, podpalił sklep właściciela
ociągającego się z płaceniem haraczu. Ale jego pomysł, aby szybko
trafić do aresztu, nie udał się. Przesłuchiwany z wolnej stopy „Daun”
nie wytrzymał nerwowo i ujawnił, co się zdarzyło w mieszkaniu przy
ulicy Szkoły Orląt…

***

Minął rok. Policja nadal nie wiedziała, gdzie jest Wiesław B. –


rozesłano za nim list gończy.
Do kolektury Grażyny B. przydreptała podwórkowa pijaczka. Za
butelkę taniego wina wyszeptała, że latem, to na pewno był początek
sierpnia, widziała, jak zakrwawionego pana Wieśka prowadziło na
zaplecze sklepu R. dwóch mężczyzn.
Tydzień później zamknięty w areszcie Grzegorz Ch. wskazał
miejsce ukrycia ciała właściciela kolektury. Wdowa potwierdziła
w prosektorium, że ekshumowany zmarły, jakkolwiek na pierwszy
rzut oka nie do rozpoznania (potłuczona czaszka, a ciało przeżarte
niegaszonym wapnem), na pewno był jej mężem. Rozpoznała
obrączkę i charakterystyczne cechy uzębienia.
Zauważyła, że nogi denata są nienaturalnie podkurczone.
Funkcjonariusz policji powiedział jej, że ofiara została zakopana na
stojąco.
O morderstwo Wiesława B. prokuratur oskarżył Grzegorza Ch.
Natomiast Agnieszkę R., Krzysztofa R. („Uchala”) oraz Oskara K.
(„Małpę”) o podżeganie do zabójstwa i pomoc w jego dokonaniu. Do
więziennej celi trafiła też ekspedientka Krystyna M., oskarżona
o pomaganie właścicielom sklepu, w którym pracowała,
w nielegalnym obrocie dużą ilością narkotyków. W tym samym
więzieniu siedziała już jej szefowa.
– Podczas spaceru – zeznała przesłuchiwana Agnieszka –
krzyczała do mnie przez kraty, żebym sobie przypomniała, że
tamtego dnia, kiedy do sklepu przyszedł pan Wiesiek, ona była
pijana i nic nie pamięta. Dawała mi do zrozumienia, żeby tak mówić
na rozprawie.
Ekspedientka chciała poddać się dobrowolnej karze. Twierdziła, że
dawno już zamierzała odejść z tego sklepu, bo właściciele robili
nielegalne interesy, a ponadto bała się napadów agresji Adama.
Agnieszka R. przyznała się do obecności w piwnicy, gdzie był
Wiesław B., ale stanowczo zaprzeczyła, że to ona podała szwagrowi
młotek.
– Nikt nikogo nie zabił – wyjaśniała. – Wiesiek starł się w piwnicy
z „Uchalem” i „Małpą” i rozgniewany wybiegł z zaplecza sklepu.
Później już go nie widziałam. Prawdopodobnie sporządził sobie lewe
dokumenty, znali z Adamem adres takiego fałszerza. I prysnął za
granicę. Miał powód do zniknięcia; coraz więcej osób twierdziło, że
to on zastrzelił Adama.
Kilka dni później owdowiała R. zdecydowała się ujawnić
okoliczności zamordowania jej męża. Mówiła znacznie więcej, niż
spodziewał się prokurator. Oto jej wersja:
Tragicznej soboty 7 sierpnia 2004 roku Adam pojechał pod market
nie w celach towarzyskich, ale żeby spotkać kumpli z gangu, którzy
zbierali haracz dla mafii z Wołomina. Jej mąż bowiem należał do
grupy gangsterskiej…
Przesłuchiwana zdawała sobie sprawę z grożącego jej
niebezpieczeństwa ze strony „Wołomina”. Jeszcze kiedy odpowiadała
z wolnej stopy, zadzwonił do niej R. („Uchal”) i domagał się
spotkania. Pojechali w umówione miejsce, bo temu gangsterowi,
znanemu z brutalności, się nie odmawia. Odsiadywał już kilka
wyroków, między innymi za napaść – w celach rabunkowych
wtargnął do warszawskiego mieszkania osiemdziesięcioletnich
Henryka i Marii Sz., związał im ręce, zakneblował, pobił i okradł.
Agnieszka R. usłyszała od „Uchala”, że była narada mafii
wołomińskiej. Prowadzili ją Edyta, żona odsiadującego wyrok szefa
grupy Roberta R. („Rudego”) i „Citek”, prawa ręka R. Kazali
powiedzieć wdowie, żeby się już do niczego nie mieszała, nie
rozrabiała, bo życia mężowi nie przywróci. Wyrok na Adama wydała
grupa, Wiesiek był tylko wykonawcą i pierwszy strzelił. Paczki
z wynajmowanego mieszkania zabrał „Citek” w ramach rozliczeń;
ostatnio Adam oszukał ich na trzy beczki alkoholu.
– Odpowiem na wszystkie pytania, a wiem dużo. Adam nie miał
przede mną tajemnic – obiecała prokuratorowi podejrzana
Agnieszka R. Ona również chciała się poddać dobrowolnej karze.
– Czym tak naprawdę zajmował się pani mąż? – zapytał śledczy.
– Adam nabywał narkotyki od „Wołomina”, którym do 2002 roku
kierował Jacek K., pseudo „Klepak”, a po jego śmierci Robert R.,
pseudo „Rudy”.
– Gdzie mąż poznał bosa „Wołomina”?
– W 1994 roku w celi. Gdy wyszli na wolność, „Rudy”
zaprotegował go do grupy „Klepaka”. Adam był tylko jednym
z dystrybutorów narkotyków. Musiał się z tego rozliczać z mafią. Po
ponownym zatrzymaniu Roberta R., pieniądze od Adama i innych
rozprowadzających narkotyki zbierał Jacek K., „Citek”. „Żołnierz”
gangu otrzymywał średnio miesięcznie dwa tysiące złotych,
natomiast rodzina osadzonego w więzieniu dwa i pół tysiąca.
Z czasem mąż nie chciał się podporządkować wiceszefom
„Wołomina”. Równocześnie bowiem utrzymywał kontakt z inną
grupą gangsterską, w której byli „Uchal” i „Małpa”. Tak, mieli broń
palną. Wiem od Adama, że jego ludzie nie tylko handlowali
narkotykami, ale też brali pieniądze od alfonsów tirówek stojących
na trasie z Warszawy do Zielonki, oraz z agencji towarzyskich pod
Mrągowem. Ściągali też haracze od sklepikarzy. Na naszej ulicy
wszyscy mu się podporządkowali oprócz właściciela lombardu, który
był nietykalny, bo należał do „Pruszkowa”. Sto dolarów miesięcznie
płaciła nam także apteka.
Agnieszka R. twierdziła, że strach był dostatecznym impulsem,
aby się nie sprzeciwiać zbierającym haracze.
– Jeśli ktoś odmawiał płacenia, to Adam potrafił go nakłonić do
zmiany zdania; miał swoje metody.
Na pytanie prokuratora, czy wie, dlaczego jej mąż został
zastrzelony, podejrzana miała gotową odpowiedź:
– Bo nie wywiązywał się wobec „Wołomina” z podziału zysków.
Wszystkie zdobyte pieniądze powinny iść do „kotła”, a potem miała
być wypłata zgodnie z ustaleniami „Rudego”. Z początku Adam
zachowywał się wspaniałomyślnie – nie chciał brać tych pieniędzy,
a jeśli już musiał, przeznaczał je na wypiski kobietom tych, którzy
siedzieli. Ale z czasem już nie był tak litościwy, coraz trudniej
przychodziło mu podporządkowanie się szefowi gangu. Zaczął się
stawiać, oszukiwać. Miał już gdzie upłynniać towar, nie potrzebował
pośredników. Do interesu dopuszczał tylko Wiesława B. Sam
trefnego towaru nie rozprowadzał, zajmował się tym ktoś inny.
Na dowód, że „Rudemu” nie podobała się samodzielność
Adama Ch., wdowa po ofierze przekazała śledczym jeden z grypsów,
jaki w lipcu 2004 roku boss „Wołomina” napisał z więzienia do jej
męża:
Siemano Adam. Wiem, że ty masz manię wielkości i zapędy, aby
szefować. Zapomnij o tym, to miejsce jest zajęte. Ja jestem, żyję, poza
tym to wcale nie jest takie słodkie, czasem trzeba za to słono płacić, co
właśnie robię. Patrz na siebie i rób tak, aby było git […].
Autentyczność grypsu potwierdziła przesłuchiwana siostra
Adama, Marzena Ch.:
– W lipcu 2004 roku – zeznała – kiedy Agnieszka odwoziła mnie
do domu, zajechałyśmy po drodze do Wołomina do Edyty R. po gryps
od jej męża dla Adama. Agnieszka przyniosła do samochodu małą
zwiniętą karteczkę w folii. Jak zrozumiałam z jej głośnego czytania,
„Rudy” kazał Adamowi pogodzić się z jednym z członków grupy.
Widziałam później, jak mój brat zareagował na takie żądanie.
„Jakbym poszedł na warunki «Rudego» – powiedział – to musiałbym
sobie napisać na czole «chuj»”.
Agnieszka R. ujawniła też, że jej mąż brał udział w porwaniach
biznesmenów. To działo się w latach 2000–2002, gdy jeszcze nie
podskakiwał „Rudemu” i „Citkowi”. Nie wszystkie akcje się udawały.
Raz porwali jakiegoś biznesmena i już mieli odebrać pieniądze, gdy
policja trafiła na ich ślad. Wywiązała się strzelanina. „Rudy” dostał
w nogę, zakuli go w kajdanki. Pozostali uciekli.
Oskarżona miała też wiele do powiedzenia o sąsiadach i do
niedawna przyjaciołach – właścicielach kolektury wyścigów
konnych. Wbrew temu, co zeznała wdowa po Wiesławie B. („Nie
wiem, co mąż robił z Adamem Ch. Nigdy nie widziałam u niego broni
palnej ani narkotyków”), przedstawiła ich jako bardzo wciągniętych
w biznes środkami odurzającymi.
– Kiedy nie było Adama czy Wieśka – powiedziała w czasie
przesłuchania – Grażyna i jej syn wydawali towar. Narkotyki ważyli
na zapleczu punktu totalizatora. Grażyna wielokrotnie jeździła
z mężem po haracze do agencji towarzyskich pod Mrągowem. Na
pewno znała plan zastrzelenia Adama.
Każda rozmowa z prokuratorem kończyła się oświadczeniem
oskarżonej: „Wyjaśnienia ujawniające funkcjonowanie przestępczej
grupy, do której należał mój mąż, złożyłam dobrowolnie. Chcę
skorzystać z nadzwyczajnego złagodzenia kary”. Ale był problem –
przesłuchiwana raz po raz zmieniała zeznania w kluczowej kwestii
wydarzeń na zapleczu sklepu w dniu, gdy zginał Wiesław B.
Kilkanaście godzin po złożeniu pierwszych wyjaśnień odwołała je,
twierdząc, że gdy w tragiczną sierpniową niedzielę dostała esemes
z żądaniem okupu, był przy tym nie tylko Wiesław B., ale też „Uchal”
i „Małpa”, którzy przyjechali z jakimś nieznanym jej blondynem.
Wszyscy trzej przesłuchiwali Wieśka B., bijąc go. Ona nie mogła na
to patrzeć, wyszła na podwórko ze szwagrem Grzegorzem Ch. Kiedy
wrócili, B. siedział na podłodze, zakrwawiony. „Uchal” jej
zrelacjonował, czego się dowiedzieli.
Po czym mężczyźni – oprócz Grzegorza Ch. – wyprowadzili B. ze
sklepu i odjechali z nim jej mercedesem; później samochód
odprowadził „Uchal”.

***

Te informacje rozszerzył kolejny członek grupy wołomińskiej,


Wacław B. On również chciał się poddać dobrowolnej karze. Jak
twierdził, znalazł uczciwą kobietę i zamierza zerwać
z dotychczasowym życiem. Nawet określił swe oczekiwania co do
wyroku: cztery lata, w zawieszeniu. „Chciałbym, aby ta sprawa
szybko się zakończyła” – napisał w oświadczeniu dla prokuratora.
Adama Ch. poznał w 2002 roku; wie, że handlował narkotykami.
Wcześniej mąż Agnieszki uprawiał ten proceder z niejakim Popajem,
ale potem pokłócili się przy podziale zysków. Wtedy Ch. wziął sobie
za wspólnika Wieśka B. W grupie mówiło się, że go oszukiwał. Adam
miał jeszcze nad sobą zarząd „Wołomina” – musiał rozliczać się
z „Rudym”, a kiedy ten został aresztowany – z Jackiem K., ksywa
„Citek”, ukrywającym się na Mazurach z powodu ścigania go listem
gończym. Po polecenia od „Rudego” jeździła do aresztu
w Białymstoku Agnieszka R. Posługiwała się wtedy fałszywym
dowodem osobistym. Widzenia z bossem ułatwiał jej pewien
mecenas, który też podrzucił „Rudemu” do celi komórkę. Z jednego
z takich spotkań Agnieszka przywiozła gryps dla Edyty, żony szefa
gangu (która miała prawo wydawać członkom gangu polecenia
w imieniu męża). Nie wiedziała, że kazał on „zrobić z Adamem
porządek”.
„Rudy” od dłuższego bowiem czasu podejrzewał, że Adam nie
dzieli się z „Wołominem” pieniędzmi z handlu narkotykami
i ściągania haraczy. Adam Ch. rozbijał się mercedesami, budował
dom, a pozostali gangsterzy nie otrzymywali pensji, które
wypłacano im z kasy gangu. Czasem z tego powodu brakowało też
pieniędzy na czynsz i inne wydatki Edyty, kobiety bardzo
wymagającej pod względem ubiorów i kosmetyków. Nie można się
było jej sprzeciwić, bo jako ślubna „Rudego” miała wysoką pozycję
w zarządzie, a swą bezwzględnością w ściąganiu haraczy biła na
głowę innych członków gangu.
„Rudy” już raz wydał wyrok na Adama, ale przez pomyłkę
postrzelono przypadkową kobietę. Ostateczne zabójstwo zlecił
Wiesławowi B. za pośrednictwem „Citka”.
Wacław B. potwierdził ujawnione przez Agnieszkę R. porwanie
biznesmena przez członków „Wołomina”. A także adres fabryczki
amfetaminy, którą „Rudy” założył z „Citkiem”.

***

Agnieszka R. na pytanie śledczych, czy opuszczała sklep po tym,


jak pobity Wiesław B. został wywieziony przez „Uchala” i „Małpę” jej
mercedesem, odpowiedziała twierdząco. Owszem, jeździła na wieś,
do zrozpaczonych rodziców jej męża i tam się spotkała z jego braćmi
Grzegorzem i Krzysztofem.
Wywiezienie żywego Wiesława B. z piwnicy sklepu prokurator
przyjął za pewnik i po tym przesłuchaniu wyraził zgodę na widzenie
Agnieszki R. „przy stoliku” z jej jeszcze nie uznanym za
podejrzanego szwagrem, Krzysztofem. Natomiast zarzuty
popełnienia przestępstwa (uprowadzenia Wiesława B.) otrzymali
Oskar K. („Małpa”) i Krzysztof R. („Uchal”). Nie przyznali się, ale
i tak trafili do aresztu.
Dwa miesiące później biegli sądowi odkryli ślady krwi Wiesława B.
w mercedesie Agnieszki R., między innymi w bagażniku. Potem
doszło do konfrontacji podejrzanej z Wacławem B., tym, który
podczas przesłuchania ujawnił rolę Adama Ch. w gangu
wołomińskim. Mężczyzna zeznał, że w ową tragiczną niedzielę
2004 roku Agnieszka prosiła go o pomoc w wywiezieniu ciała
Wieśka B. Ona temu zaprzeczyła.
Zarzut o zabójstwo Wiesława B. „w nieustalony sposób”, ale
wspólnie z Grzegorzem Ch., postawiono Agnieszce R. dopiero
w sierpniu 2005, rok po stracie męża. Przesłuchanie trwało 10 minut
– oskarżona zaprzeczyła wszystkim zarzutom. Grzegorz Ch. również
się nie przyznał.
Jeszcze w tym samym miesiącu Agnieszka R. inaczej niż
poprzednio opisała udział „Małpy” i „Uchala” w zdarzeniach. Już nie
wspominała o owym tajemniczym blondynie, natomiast mówiła
o bójce między B. a jej szwagrem oraz że do śmierci właściciela
kolektury doszło przypadkowo. Wynikało z tego, że „Uchal”
i „Małpa” odjechali spod sklepu bez ofiary, tylko poradzili jej, jak
ukryć ciało i zastrzegli, żeby nikomu nie zdradzała kontaktu
Wieśka B. z gangsterem „Citkiem”.
Również ponownie przesłuchiwany Grzegorz Ch. zmienił zeznania
– przyznał się do kilkakrotnego uderzenia Wiesława B. młotkiem, co
spowodowało jego śmierć. Zrobił to na żądanie „Uchala” i „Małpy”.
W tym czasie przesłuchiwana Agnieszka R. przedstawiła kolejną
wersję okoliczności śmierci sąsiada. Ona nie słyszała, żeby „Uchal”
i „Małpa” rozkazali Ch. popełnienie morderstwa. Ci dwaj wrócili,
gdy B. już nie żył. To wtedy jej poradzili zakopanie ciała gdzieś na
polu. Podczas kolejnego przesłuchania wdowa zaprzeczyła, aby
szukała na zapleczu sklepu młotka, który miała podać Grzegorzowi.
Przeciwnie, złapała go za rękę, gdy trzymał to narzędzie, gdyż się
bała, że zabije Wieśka.

***

Grudzień 2005 roku. Początek procesu sądowego oskarżonych


o zabójstwo Wiesława B.: Agnieszki R., jej szwagra Grzegorza Ch.,
Krzysztofa R. („Uchala”), Oskara K. („Małpy”), ekspedientki
Krystyny M. Przewodniczącą składu sędziowskiego jest Barbara
Piwnik.
Agnieszkę R. doprowadzono z aresztu. Naprzeciw niej, koło
prokuratora, jako oskarżyciel posiłkowy, usiadła Grażyna B. Co jakiś
czas nienawistne spojrzenia obu kobiet krzyżowały się, żadna nie
chciała pierwsza odwrócić głowy. W pewnej chwili musiały jednak
zbliżyć się do siebie – tego wymagały względy techniczne, gdy sąd
oglądał na kasecie amatorski film, nakręcony w 2003 roku, w czasie
wesela „Rudego” z Edytą. Dla powagi sali sądowej dźwięk został
wyłączony, ale zarówno oskarżona, jak i oskarżycielka wpatrywały
się ekran telewizora, bo po skończeniu projekcji padną pytania
o weselnych gości. Prawie wszyscy to liczące się szychy
z wołomińskiej mafii.
Cały obraz przesłaniają twarze biesiadników przy czteroosobowym
stoliku w pobliżu podium dla orkiestry. Siedzą tam dwie
zaprzyjaźnione pary małżeńskie: Agnieszka R. z Adamem Ch.
i Grażyna oraz Wiesiek B. Wystrojeni, w szampańskich humorach.
Dwa lata później, na sali sądowej, te kobiety wyglądają jakże
inaczej – jedna jest w żałobnym ciemnopopielatym kostiumie,
druga, z kajdankami na przegubach rąk, w starych dżinsach i spranej
bluzce. Jednocześnie sięgając po chusteczki, nawet nie próbują
powstrzymywać łez.
Agnieszka R. jest doprowadzana na dwie różne rozprawy, z innym
składem sędziowskim. W tej, gdzie musi oglądać siebie i męża
bawiących się na weselu „Rudego”, została oskarżona (wspólnie
z Grzegorzem Ch.) o zabójstwo Wiesława B. Ponadto ciążą na niej
zarzuty: ściągania haraczy od właścicieli sklepów; handlu
narkotykami na dużą skalę (w jednej z „dziupli” miała przygotowane
co najmniej 7,2 kilograma heroiny w 72 tysiącach porcji), udziału
z bronią w wymuszeniach rozbójniczych zorganizowanej grupy
przestępczej; przemycania do aresztu grypsów dla „Rudego”. Nie
przyznała się do morderstwa i ściągania haraczy.
Grzegorz Ch., szwagier R., został oskarżony o to, że czterokrotnie
uderzył Wiesława B. w głowę, co spowodowało śmierć.
Krzysztof R. („Uchal”) i Oskar K. („Małpa”) dostali podobnie
brzmiące zarzuty: kierowania zorganizowaną grupą przestępczą,
handlu narkotykami, namawiania Agnieszki R. i Grzegorza Ch. do
zamordowania Wiesława B., a następnie ukrycia jego ciała.
To był trudny proces nie tylko ze względu na wagę przestępstwa.
Sędzia Barbara Piwnik miała zasadnicze wątpliwości co do
zebranego materiału dowodowego. (Szczegółową analizę tych
dokumentów przeprowadziła na ponad 200 stronach uzasadnienia
wyroku). Teza głównego zarzutu: śledczy i prokuratura nie
respektowali w należyty sposób naczelnych zasad postępowania
karnego, co w efekcie przekładało się na sposób gromadzenia
dowodów. Sędzia między innymi wskazała na wielokrotne,
nieuzasadnione wynikami postępowania przygotowawczego,
przesłuchania tej samej osoby – zwłaszcza Agnieszki R. – co mogło
oznaczać wymuszanie treści zeznań; na udział funkcjonariusza
policji jako protokolanta przy przesłuchaniu w prokuratorze czy też
wręcz informowanie osoby przesłuchiwanej o ustaleniach
operacyjnych.
Trudno było te zastrzeżenia wyjaśnić podczas procesu. Kolejny
wezwany na świadka policjant śledczy nie potrafił odczytać
własnoręcznie spisanych protokołów z przesłuchań. Najczęstsza
odpowiedź funkcjonariuszy na pytanie sądu brzmiała: „Nie
pamiętam”.
A jeszcze oskarżony Krzysztof R. („Uchal”) poskarżył się, że był
straszony przez komendanta CBŚ w Białymstoku, że jeśli nie będzie
z nimi współpracował, dostanie zarzuty z „górnej półki”. I właśnie
tak się stało. W tej sytuacji on chciałby poinformować sąd, który
z funkcjonariuszy ma samochód z przemytu.
Oskar K. („Małpa”) nie zgadzał się z postawionym mu zarzutem
o podżeganie do morderstwa. Twierdził, że nie miał nic wspólnego
z zabójstwem właściciela kolektury. Kiedy Agnieszka R. zapytała go,
czy poznałby kobietę, z którą ktoś widział Adama pod marketem
owej tragicznej soboty, odpowiedział, żeby nie zawracała mu głowy.
– Na tym proszę sądu polegała moja pomoc w morderstwie –
ironizował.
Oskar K. przyznał się tylko do handlowania narkotykami.

***

Równocześnie toczyła się druga rozprawa – w której


przewodniczącym składu sędziowskiego był Piotr Janiszewski –
przeciwko mafijnym członkom grupy „Rudego”, oskarżonym
o współudział w zamordowaniu Adama Ch. W tej sprawie
Agnieszka R. była oskarżycielem posiłkowym. Kiedy „Rudy”,
„Uchal”, „Małpa” i „Citek” – ubrani w czerwone jak dla groźnych
przestępców kombinezony, konwojowani przez brygadę
antyterrorystyczną – szli na salę sądową, a przed nimi policjantki
prowadziły Agnieszkę R., słyszała padające za jej plecami wyzwiska.
Równie wulgarnymi obelgami rzucali w jej stronę ci oskarżeni,
którzy odpowiadali z wolnej stopy. To też członkowie „Wołomina”,
tylko mniej znaczący mimo groźnego wyglądu – zwalistych sylwetek,
potężnych karków, nienaturalnie rozrośniętych pleców i bicepsów
jak kłody. Tym większym kontrastem wyróżniała się w tej grupie
filigranowa żona bossa „Wołomina” Edyta R. Trudno było jej nie
zauważyć. Śmiała się perliście, potrząsała blond lokami, z tupotem
białych botków na niebotycznej szpilce przebiegała po sądowym
korytarzu, głośno wołając: „halo, halo” do komórki. Uwagi
oczekujących na rozprawę nie mogła ujść wydekoltowana biała
obcisła bluzeczka, z którą ostro kontrastowała opalenizna
z solarium. Nawet na sali sądowej oskarżona nie przestała
szczebiotać z siedzącym obok niej innym oskarżonym. Sprawiała
wrażenie, jakby ten proces w ogóle jej nie dotyczył. A przecież
ciążyły na niej poważne zarzuty.
Również „Rudy” udawał, że nie rozumie, dlaczego został
„wkręcony” w zabójstwo Adama Ch. Z aresztu skarżył się już
ministrowi sprawiedliwości.: Jestem mieszkańcem osławionego
Wołomina i z tego powodu panowie z CBŚ zrobili mnie szefem gangu.
A w liście do żony Edyty (korespondencja, choć miejscami bardzo
osobista, intymna, zawiera wtręty adresowane wprost do
prokuratora): Chcą mnie wrobić w śmierć Adama. Robią ze mnie bestię.
Na jakich podstawach te zarzuty, nie wiem, domyślam się, że jakaś
parówa musiała przejebać jakichś, plus zawziętość CBŚ-ów plus chora
wyobraźnia.
Gdy dowiedział się, że Agnieszka R. zdecydowała się na
współpracę z prokuratorem, wysłał z aresztu list do jej rodziców:
Mam mały problem z powodu Agnieszki. Jej bajki przestały być
zabawne, a nawet zaczęły mnie irytować. Udowodniła, że jest nie tylko
podła, ale po prostu głupia. Jako że cierpliwość moja się wyczerpała, to
jeśli ona nie zastanowi się nad swoim postępowaniem, będę zmuszony
podjąć pewne kroki i nie będę grzeczny. No i zarówno świat, jak
i Państwo dowiecie się, kim jest ta wasza Agnieszka mitomanka,
oszustka bez hamulców, która nie uznaje jakichkolwiek świętości.
Drodzy Państwo, wy jej nie znacie. Ja też jej nie znałem, bo nie chciałem
bliżej, gdyż to, co poznałem w pewnym kontekście, przeraziło mnie –
mnie, który z niejednego pieca jadł. Adam był moim przyjacielem, a ta
kobieta to potwór. Przekażcie jej, żeby wszystko odkręciła, bo jeśli nie,
to cóż. […] Agunia zgnije w takim miejscu, gdzie jej córka Dominisia nie
zobaczy prędko. Ja jej źle nie życzę, ale przez pamięć o Adamie, daję
szanse odkręcić to gówno, nawet jej pomogę. Za 2–3 miesiące będzie
w domu. Nie lekceważcie tematu, bo to jest dla niej być albo nie być.
Te dwa procesy uzupełniają się, przenikają. Świadkowie
i oskarżeni w sprawie zabójstwa Adama Ch. mają wiele do
powiedzenia nie tylko na temat jego gangsterskich poczynań, ale
i żony Agnieszki.
Przyprowadzony z więzienia Jan M. zeznał przed sądem:
– Do wyjścia na wolność zostało mi jeszcze dwanaście lat.
Adam Ch. i jego żona byli moimi znajomymi, ale nie mieliśmy
wspólnych interesów. W latach dwa tysiące trzy–dwa tysiące cztery
Agnieszka przychodziła do mnie na widzenia do aresztu
w Białymstoku. Potem mówili mi, że na dowód Beaty K. Moja sprawa
łączy się z tą, którą prowadzi wysoki sąd. Zostałem oskarżony
o morderstwo. Ofiarą był jakiś mężczyzna, którego nie znam. To się
zdarzyło w miejscowości Wiertel koło Olsztyna w sierpniu tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Siedzę za
niewinność, w całą sprawę zostałem wplątany.
Według świadka było tak: Zadzwonił do niego do Zambrowa
Adam Ch. Poprosił, aby przenocował w swoim mieszkaniu jego
znajomego Roberta R. „Rudego”. Zgodził się, nie pytał, o co chodzi.
Człowiek przyjechał, wypili. I wtedy gość mu wyjawił, że razem
z Adamem zrobili coś strasznego. Ale nie podał szczegółów. Rano po
„Rudego” ktoś przyjechał i zabrał go do Białegostoku. Później Adam
opowiedział, że w Wiertlu byli we trzech, razem z gangsterem
Jarosławem K. Mieli kogoś pobić (za oszukiwanie w ściąganiu
haraczy z domów publicznych), ale tak się złożyło, że facet nie
przeżył.
– Wkrótce po wizycie R. – twierdził świadek Jan M. przed sądem –
miałem w domu rewizję; znaleźli broń i zostałem oskarżony
o morderstwo. Pomówił mnie człowiek, którego z dobrego serca
przenocowałem. W akcie oskarżenia w ogóle nie było nazwiska
Adama.
Oto dlaczego – zdaniem świadka – Adam Ch. wynajął mu
adwokata. I wysyłał na widzenia żonę, która wchodziła do aresztu,
pokazując cudzy dowód osobisty.
Agnieszka R. miała go przestrzec, żeby na swoim procesie nawet
nie próbował coś mówić o udziale jej męża, gdyż wysłali już
adwokata do „Rudego” i on nie potwierdzi, że Adam był w Wiertlu.
– Ja się zgodziłem ze strachu. Tyle tylko, że naciskałem na
Agnieszkę, żeby Adam coś więcej dla mnie zrobił, bo jak nie, to mogę
się wygadać. Na następnym widzeniu zapewniła mnie, że jeśli
zostanę skazany, Adam nagra na kasetę wideo, jak było naprawdę,
przekaże taśmę prokuratorowi i na zawsze wyjedzie z kraju. Ale jeśli
puszczę farbę, to stanie się coś złego mnie i mojej rodzinie. Dlatego,
choć z nagraniem to była lipa, trzymałem język za zębami.
Agnieszka R. ostatni raz była w białostockim areszcie na początku
sierpniu 2004 roku. Wtedy też skończyło się opłacanie adwokatów
Janowi M. (miał ich trzech) przez Ch. O tym, że Adam nie żyje, M.
dowiedział się z gazet, już po wyroku. Złożył apelację, ale wyrok
kilkanaście lat za zabójstwo został utrzymany.
Zapewnienia tego świadka o jego absolutnej niewinności trzeba
traktować z rezerwą – poza udziałem w tragicznym wydarzeniu
w Wiertlu był skazany za handel heroiną. Przywoził ją z Bułgarii –
w jednym tylko roku 60 kilogramów. Miał też na koncie swych
przestępstw zmuszanie sprzedających mieszkania do niekorzystnego
rozporządzenia własnym mieniem. Oszukiwał w ten sposób, że na
poświadczeniach o przyjęciu zaliczki za sprzedaż lokalu dopisywał
dwa zera i składał u notariusza. Poszkodowanym trudno było
udowodnić, że pokwitowali jedynie drobną sumę od kupującego.
Ale zeznania Jana M. oraz niejakiego Andrzeja W. na tym procesie
były ważne. Oto, co powiedział przyprowadzony z aresztu na
rozprawę W., który w latach 2003–2004 nazywał się inaczej
i prowadził w Warszawie kancelarię adwokacką, a jego żona była
prokuratorem.
– Adam Ch., w którego sprawach nigdy nie występowałem
w sądzie, przyjeżdżał do mojej kancelarii ze zleceniami obrony
innych osób. Zazwyczaj był z nim R. („Rudy”). W grudniu dwa
tysiące trzeciego roku dał mi telefon komórkowy, ładowarkę,
dyktafon i kasety, abym przemycił do aresztu w Białymstoku
Jarosławowi K., oskarżonemu o zabójstwo w Wiertlu w tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku. Ja wtedy byłem
pełnomocnikiem jego i Jana M. w tej sprawie. Przy wnoszeniu paczki
zostałem przyłapany i postawiono mi zarzut utrudniania
postępowania karnego.
W śledztwie skłamałem, że spotkałem przed sądem Zdziśka
i Miśka – kolegów moich tymczasowo aresztowanych klientów.
Wręczyli mi mały pakunek owinięty czarną folią. Najpierw mówiłem,
że tego nie wolno mi zrobić, ale Zdzisiek się zdenerwował
i powiedział stanowczo: „Ja panu każę”. „A jeśli tego nie wezmę, co
wtedy?” – zapytałem. „Pan ma żonę, córki, może im się coś złego
przytrafić”.
Byłem więc skazany na próbę wniesienia do aresztu telefonu
i sprzętu nagrywającego. Ale ze strachu o moją rodzinę nie
ujawniłem w czasie przesłuchania w CBŚ, kto kazał mi to zrobić.
Nabrałem odwagi dopiero po śmierci Adama Ch.
Zeznania więźnia Jana M. uzupełnił też Jacek K. „Citek”.
Oskarżony w procesie o zabójstwo Adama Ch. przypomniał sobie, że
kiedyś w jego obecności Adam rozmawiał z pewną mecenas
o sprawie dotyczącej zabójstwa w Wiertlu.
– Mąż Agnieszki R. uważał, że policja nic o nim nie wie, choć
jednym z podejrzanych był jakiś Adam. Ale tylko imię się zgadzało,
śledczy szli fałszywym tropem. Z tej rozmowy wywnioskowałem, że
Adam postrzelił w nogę ochroniarza agencji towarzyskiej z Wiertla
i zostawił go na ulicy. Facet wykrwawił się na śmierć. Wiem też, że
Agnieszka jeździła na widzenia z M. ze śladami pobicia przez jej
męża, bo się stawiała, nie chciała ryzykować.
Z kolei inny oskarżony w tym procesie gangster Piotr O. – który,
żeby zostać świadkiem koronnym, starał się ujawnić prokuratorowi
jak najwięcej informacji o działaniu „Wołomina” – opowiedział jak
to w czasach, gdy Adam Ch. nie był jeszcze skłócony z „Rudym”,
jeździli na zadymy do dyskoteki w Jastrzębiej Górze.
Kiedyś, gdy byli już pijani, hersztowi „Wołomina” nie spodobało
się, że miejscowi podrywają mu żonę. Zaczął wykrzykiwać, kim on
jest w gangu i że zaraz rozniosą tę budę. Wywiązała się bójka, ktoś
jednemu z członków bandy powybijał zęby. W rewanżu tydzień
później najechali na Jastrzębią Górę w sile pięćdziesięciu
gangsterów. Wśród zadymiarzy byli Adam Ch. z Wieśkiem B. Do
dyskoteki weszli bez problemów. Gdy „Rudy” upewnił się, że są już
wszyscy, zapytał jednego z ochroniarzy, czy go pamięta
z poprzedniego weekendu. Bramkarz wolał sobie niczego nie
przypominać. Wtedy gość dał znak do ataku, uderzając mężczyznę
pięścią w twarz. I już każdy wiedział, że można wyciągnąć kije
bejsbolowe. W czasie tej rozróby „Rudy” krzyczał: „Wołomin
przyjechał, zapamiętajcie to sobie”. Nazajutrz zadzwonił do niego
z Gdańska właściciel zdemolowanej dyskoteki z propozycją
podarowania mu 50 tysięcy złotych, żeby tylko już się tam nie
pokazywali.
W tym czasie Piotr O. ze zwykłego „żołnierza”, magazyniera
sprowadzanej przez „Wołomin” amfetaminy, którą dzielił dla dilerów
na porcje („towar trzymałem na strychu naszego bloku. Wnosiła go
tam w koszu moja matula, udając, że idzie wieszać pranie. Chętnie
to robiła, bo płaciłem jej wszystkie rachunki”), awansował na
skarbnika „Wołomina”. Jeździł do „Rudego” z pieniędzmi z haraczy
i od tirówek; boss sprawdzał kasę i niszczył zapiski. A honoraria dla
członków gangu dzielił według swego uważania. Nie znosił
sprzeciwu.
– Na wieczorze kawalerskim „Rudego”, o którego ślubie z Edytą
długo mówiono w podwarszawskich gangach – zwierzył się
prokuratorowi Piotr O. – odpyskowałem coś panu młodemu.
Zdenerwował się, złamał mi rękę i przykrość była taka, że z gipsem
nie mieściłem się w garniturze, nie mogłem iść na wesele. Jak tam
było wystrzałowo, opowiedział mi Ch., który był świadkiem młodej
pary. Wtedy jeszcze była między nimi zgoda, Adam solidnie rozliczał
się z szefem „Wołomina”
I był ważny w grupie. Przez długi czas, póki nie podpadł
„Rudemu”, prowadził tak zwaną rozkminkę. W gangu zarządza się ją
wtedy, gdy trzeba porozmawiać w grupie, bo coś ważnego się
wydarzyło, na przykład aresztowanie albo bruździ konkurencja.
Piotr O. opowiedział szczegółowo o rozkmince zorganizowanej
w hotelu Ibis – chodziło o rozliczenia z gangiem mokotowskim. To
właśnie Adam Ch. był tym, który rozmawiał przy stoliku
z reprezentacją drugiej strony.
Tenże świadek koronny „sprzedał” też prokuratorowi informację,
że kiedy wywozili ciało Adama, urwało się koło od samochodu. Wie
to od Jacka K. („Citka”), którego się bał, bo u niego nie było
„przebacz”. Kiedyś był świadkiem, jak „Citek” wymierzał komuś
karę.
– Zadzwonił do mnie do domu, żebym zszedł na dół. Przed
blokiem czekał w samochodzie, którym od razu ruszyliśmy. Po
drodze powiedział mi, że w bagażniku ma małolata Krzyśka,
złodzieja samochodów, który kradnie bez zgody grupy. Postanowił
go ukarać. Pojechaliśmy do lasu. Chłopak był związany. „Citek”
wyjął metalową rurę i kilkakrotnie uderzył w nogę złodziejaszka, aż
ją połamał. Widziałem, jak się majtała. Ten chłopak do dziś chodzi
o kulach.
Wielu świadków na procesie zabójców Ch. charakteryzowało męża
Agnieszki R. Na przykład Dariusz P. jeden z „żołnierzy” gangu
wołomińskiego twierdził, że Adam nigdy nie darował, gdy ktoś mu
zaszedł za skórę. Kiedyś zdecydował, że „Małpa” za bardzo rozrabia
w gangu i trzeba go „odpalić”. Do zabójstwa nie doszło tylko dlatego,
że gangster akurat został aresztowany.
Przy Adamie kręcił się pewien Tomek, jeszcze młokos, zawoził
narkotyki do dilerów. Ch. podejrzewał go, że brał udział we
włamaniu do jego domu. I zemścił się w ten sposób, że zgwałcił
dziewczynę tego Tomka. A potem przegonił chłopaka
z narkotykowego rynku i przejął jego kontakty.
Czy Piotr O. jako świadek koronny był wiarygodny?
Przesłuchiwany w 2007 roku mówił, że sędzia Piwnik uniewinnia za
łapówkę. Pomówienie było oczywiście absurdalną plotką…
W miarę postępowania obu procesów przybywało też informacji
na temat Jacka K. („Citka”) oskarżonego o zabójstwo Adama Ch.
Jeden ze świadków, członek mafii wołomińskiej, który w dniu, gdy
zginął Wiesław B., był w tym sklepie i widział krew na bluzce żony
Adama, usłyszał od niej, że teraz już wie, kto zabił: to „Wołomin”,
konkretnie „Citek” rękami Wieśka. Wszystko to miał potwierdzić B.
w czasie torturowania go na zapleczu sklepu. Podobno jego ostatnie
słowa przed śmiercią do Agnieszki R. brzmiały: „Adama nigdy k…
nie znajdziesz”.
– Obiecałem jej – zeznał świadek – że pomogę zapakować ciało
Wieśka w worek foliowy, ale potem się przestraszyłem i uciekłem.
Goniły mnie okrzyki Agnieszki, żebym tylko za jakieś dziesięć minut
nie został świadkiem koronnym i nie opowiedział, co widziałem, bo
może mi się to nie opłacić.
On jednak po długich wahaniach postanowił ujawnić śledczym
tajemnicę zaplecza sklepu.
– Zdaję sobie sprawę – zeznał przed sądem – że grozi mi
odpowiedzialność karna. Przesiedziałem w więzieniu dziesięć lat
i nie chcę tam wracać.

***

Gdy proces w sprawie zabójstwa Wiesława B. dobiegł końca, jego


obserwatorzy mogli sobie odpowiedzieć na pytanie, kim tak
naprawdę była pogrążona w żałobie wdowa Agnieszka R. Czy
zakochaną kobietą mszczącą śmierć męża (mimo że ją bił), ślepo
wykonującą jego rozkazy, czy też na ławie oskarżonych siedziała
groźna, bezwzględna gangsterka.
Zdaniem sędzi Barbary Piwnik Agnieszka R. kłamała, składając
wyjaśnienia w śledztwie. Mimo że deklarowała pełną otwartość (za
obietnicę łagodnego wyroku), pomijała w wyjaśnieniach osoby,
których ustalenie faktycznego związku z przestępczą działalnością
Adama Ch. było ważne. A prokurator nie tylko nie nalegał, ale wbrew
kodeksowym zasadom dochodzenia prawdy – nagradzał podejrzaną.
Już w toku śledztwa Agnieszka R. otrzymała zgodę na widzenie „przy
stoliku” z bliskim krewnym, który dopiero miał być przesłuchiwany.
Wdowa po gangsterze, obciążając inne osoby, chciała uchronić
siebie przed odpowiedzialnością. Upływ czasu i sposób prowadzenia
często powtarzających się przesłuchań (powierzchownych,
niezwiązanych bezpośrednio z treścią zarzutów) sprzyjały układaniu
takiej wersji, która miała przynieść podejrzanej oczekiwane korzyści.
Jej wyjaśnienia nie były ani spontaniczne, ani szczere, ani
konsekwentne. A niekontrolowana rozmowa na widzeniu „przy
stoliku” z pozostającym jeszcze na wolności szwagrem wpłynęła na
jego późniejsze wyjaśnienia.
Grzegorz Ch. był człowiekiem z innego świata niż jego bratowa.
Prowadził gospodarstwo rolne, nie miał nic wspólnego
z przestępcami. Po raz pierwszy wchodząc w konflikt z prawem, stał
się szczególnie podatny na wszelkiego rodzaju obietnice i sugestie
zarówno śledczych, jak i żony ukochanego brata, jeśli mogło to
poprawić jego sytuację. Zapewne dlatego zmieniał wyjaśnienia na
przesłuchaniach – najpierw nie przyznawał się do pobicia
Wiesława B., potem mówił, jak poleciła mu Agnieszka R.
Ale mimo prawdopodobnego uzgadniania z bratową relacji
zdarzały się też sprzeczności w ich wyjaśnieniach. Na przykład, jak
to było z młotkiem: Grzegorz Ch. początkowo twierdził, że uciekając
przed strzelającym do niego z wiatrówki B., dostrzegł młotek leżący
przy poręczy schodów. Chwycił go i broniąc się przed napastnikiem,
uderzył go raz w głowę. Ten upadł i stoczył się ze schodów.
Potem przesłuchiwany zmienił wersję, twierdził, że to „Uchal”
z „Małpą” kazali mu zabić. Ale podczas procesu zarówno on, jak
i jego szwagierka nie potwierdzili zeznań ze śledztwa. Możliwe, że
Grzegorz Ch. w ogóle nie widział kolegów brata. Również
doprowadzony na rozprawę Krzysztof R. „Uchal” nie przyznał się do
zarzucanej mu zbrodni, złożył wyjaśnienia odmienne niż
w śledztwie.
Sąd nie znalazł też w trakcie procesu potwierdzenia zarzutu, że
Krzysztof R. handlował narkotykami z Adamem Ch. Oskarżony temu
zaprzeczał, a jedynie sugestie Agnieszki R. na ten temat nie mogły
stanowić wystarczającego dowodu.
Zmieniła też przed sądem wyjaśnienia ekspedientka Krystyna M.,
której prokurator postawił zarzut zabójstwa. W czasie postępowania
nie określono, jak do tego miało dojść, a żadna z relacji oskarżonej
nie dawała podstaw do przyjęcia faktu, że pomagała ona zakładać
worek foliowy na głowę żyjącego jeszcze mężczyzny.
Sąd miał wiele zastrzeżeń do sposobu gromadzenia dowodów
w śledztwie. Przede wszystkim nie przesłuchano na tym etapie
pewnych ważnych świadków, choćby Jana M., do którego, na żądanie
męża, Agnieszka R. jeździła do aresztu w Białymstoku. Dlaczego pod
zmienionym nazwiskiem i dlaczego Adam Ch. opłacał adwokata dla
tego oskarżonego, a następnie skazanego jeszcze nieprawomocnym
wyrokiem? Prowadzący postępowanie powinni byli ustalić działania
przestępcze ofiary, które miały związek z podejrzaną Agnieszką R.
W tym okoliczności zabójstwa w lipcu 1999 w Wiertlu i porwania
biznesmena T.
Niewiarygodne okazały się wyjaśnienia wdowy po gangsterze,
jakoby jej widzenie w areszcie z Janem M. ograniczyło się tylko do
przekazania mu pozdrowień od jej męża. Podczas procesu wydało
się, że chodziło o to, aby powstrzymać Jana M. od ujawnienia
w czasie rozpraw dotyczących zabójstwa w Wiertlu roli, jaką odegrał
Adam Ch. Potwierdzał to gryps od „Rudego”, który był w tym samym
areszcie co Jan M.: Jest on OK. Trzyma się jak stary zasadowiec i na
pewno nie popuszcza.
W śledztwie dotyczącym śmierci Wiesława B. jednych świadków
pominięto, innym za bardzo zaufano. W tej drugiej sytuacji był
Piotr O. – dla prokuratora tak ważny informator, że dostał status
świadka koronnego. Kiedy sędzia wnikliwie zanalizowała jego
zeznania, okazało się, że wiedza świadka nie jest tak rozległa, jak
należałoby oczekiwać po lekturze aktu oskarżenia. Piotr O. pytany
o działanie grup przestępczych powtarzał ogólniki, informacje
prasowe. Sam zresztą stwierdził, że ma problemy z pamięcią i tak
zwaną kurzą ślepotę, w przeszłości korzystał z pomocy psychologa
i psychiatry. Mylił osoby, okoliczności; można było odnieść
wrażenie, że bardzo chciał wyjść naprzeciw przesłuchującemu go
w śledztwie, aby nie utracić swego statusu i zagwarantować spokój
aresztowanej matce. Bał się więzienia, bo jako aresztowany
wcześniej za gwałt na mężczyźnie, wiedział, jak skazani traktują
osobę o takich jak on skłonnościach.
Za wiarygodne sąd uznał wyjaśnienia Jacka K., pseudo „Citek”,
choć jest to osoba o bogatej przeszłości kryminalnej. Udowodniono,
że Wiesław B. po śmierci Adama Ch. kontaktował się osobiście
z ukrywającym się z innego powodu „Citkiem”. Na Jacka K. „Citka”
jako sterującego zabójstwem Adama Ch. wskazała Agnieszka R.
Został zatrzymany pod tym zarzutem, bo prokurator ufał wdowie po
ofierze, mimo iż ujawniała tylko to, co uznawała za korzystne dla
siebie.
Nie chciała na przykład mówić o gangu grochowskim, dobrze jej
znanych jego członkach, aby w razie przesłuchania nie wyszły na jaw
jej i męża kontakty z tą zorganizowaną grupą. Prowadzący śledztwo
nie nalegali.
Wrobiony przez Agnieszkę R. „Citek” domagał się z aresztu
przeprowadzenia dowodów jego winy, pisał do ministra
sprawiedliwości. Przed sądem opowiadał, jak go nękano (przez pół
roku nie dostał zgody na widzenie z żoną i dzieckiem), nakłaniano,
aby obciążył „Rudego”.

***

Ostatecznie sąd okręgowy doszedł do przekonania, że wina


oskarżonych nie została w każdym punkcie ponad wszelką
wątpliwość potwierdzona. Zgromadzony materiał dowodowy
pozwalał na przyjęcie, że Agnieszka R. nie tylko doskonale
orientowała się, w jakich grupach przestępczych jej mąż funkcjonuje,
ale też sama w tym środowisku działała, na przykład ściągając
haracze od właścicieli agencji towarzyskich. Zdemoralizowana,
egoistyczna, bez skrupułów, chciała zwalić winę na „Uchala”
i „Małpę”, choć były to jedyne osoby, które jej pomogły. Ani przez
moment nie wykazała skruchy w czasie procesu.
Jak wynikało z zeznań członków gangów, orientowali się, że ta
drobna blondynka w żałobnym stroju, starająca się przedstawić
w sądzie jako zahukana ofiara małżonka tyrana, w rzeczywistości
miała zupełnie inną twarz. Agnieszka R. pełnymi garściami
korzystała z pieniędzy pochodzących z wymuszeń rozbójniczych
i handlu narkotykami. Żyła na poziomie – samochód mercedes,
budowa willi – który na pewno nie przystawał do skromnych
dochodów osiąganych z prowadzenia sklepiku.
Ale choć nie budziła podczas procesu współczucia, sąd uznał, że
nie można jej – a także Grzegorzowi Ch. – przypisać zbrodni
zabójstwa jako przestępstwa umyślnego.
Wiesław B. znalazł się w piwnicy pod sklepem, kiedy jeszcze
Agnieszka R. ani jej szwagier nie mieli niezbitego dowodu, że
Adam Ch. nie żyje. Nawet, jeśli zaczynali już wierzyć, że może mieć
w tym udział właściciel kolektury, najważniejszą dla nich sprawą
było uzyskanie informacji, gdzie jest ciało. A to ich zdaniem mógł
wiedzieć tylko Wiesław B. Zatem nie chcieli go zabić, bo pozbawiliby
się źródła informacji. Przetrzymywali go na zapleczu sklepu
w oczekiwaniu, że zacznie mówić, ale kontakt był utrudniony, bo
zamknął się na klucz. A gdy potem postanowił wyjść, strzelał
z wiatrówki.
Nie można wykluczyć, że młotek był potrzebny oskarżonym tylko
do otwarcia drzwi, za którymi schował się B. W przypadku
planowanego zabójstwa Agnieszka R. posłużyłaby się pistoletem,
który miała na podorędziu. Sąd uznał, że zgrana para: wdowa i jej
szwagier dopuścili się przestępstwa pobicia. Wniosek prokuratury
o nadzwyczajne złagodzenie kary, bo współpracowali z prokuraturą,
został odrzucony.
Agnieszka R. została skazana na 10 lat pozbawienia wolności
i przepadek mienia. Krystyna M., która pomagała zacierać ślady
pobicia Wiesława B., otrzymała wyrok 3 lata i 10 miesięcy.
Grzegorz Ch., szwagier Agnieszki – 4 lata i 6 miesięcy. Oskar K.
„Małpa” został skazany na rok i 10 miesięcy za handel heroiną.
Natomiast Krzysztofa R. „Uchala” sąd uniewinnił z zarzutu
podżegania do zabójstwa Wiesława B.

Aj lawju
Nie miała w sobie nic takiego, że się ją zapamiętywało. Młoda,
szczupła, ani ładna, ani brzydka. Bez szans w konkurencji z innymi
pacjentkami prywatnej kliniki medycyny estetycznej, które się tam
pojawiały, aby walczyć o zachowanie przemijającej urody. Marta P.
była nijaka i nijaka była jej drobna dolegliwość. Z listy chirurgów
wybrała dra Adama S., bo polecił go lekarz jej ojca. Podał nie tylko
nazwisko zdolnego kolegi ze studiów, ale i numer jego telefonu
komórkowego.
Pacjentka dostała receptę i propozycję spotkania się w gabinecie
jeszcze raz, w celu kontroli. Była jesień 2005 roku.
Przyszła – jak się umówili – po tygodniu, z dowodami
wdzięczności w ozdobnym koszyku: kawą, herbatą, jakimiś
kadzidełkami z podstawką w kształcie Buddy. Chirurg był trochę
zakłopotany, jak zwykle w takich sytuacjach padły słowa: „Nie
trzeba”, ale prezenty przyjął. Po wyjściu pacjentki oddał je
pielęgniarkom i uznał sprawę za zakończoną, zwłaszcza że młodej
kobiecie nic nie dolegało.
Mylił się. Już następnego dnia zatelefonowała z przymilną prośbą,
czy by nie polecił jej dobrego ginekologa.
Polecił. Wkrótce potem szukała kontaktu z innymi specjalistami,
między innymi endokrynologiem, kardiologiem. Doktor starał się
być uprzejmy, choć tracił cierpliwość. Po wyczerpaniu listy
specjalistów Marta P. przypominała się chirurgowi, wysyłając mu
maskotki: misie, czerwone filcowe serduszka. A także płytę
z piosenkami Stinga. Do tego ememesy z romantycznymi
krajobrazami i wyznaniami, że jej smutno, tęskni za bliskością
drugiego człowieka. Trwało to ze dwa miesiące.
Gdy pięć lat później dr S. wspominał w wywiadzie na portalu
Onetu początki znajomości z Martą, tłumaczył swą nierozważność
depresyjną porą roku, samotnością młodego mężczyzny w długie
jesienne wieczory i naturalną dla niego reakcją na kobiece łzy.
Trochę go zwiodło zwekslowanie (gdy odpisał, że nie tak widzi tę
znajomość) kłopotliwych telefonicznych rozmów na filozofię
buddyjską. Gdy z okazji podarowanych kadzidełek przyznał się do
głębszych zainteresowań religiami Wschodu, ten temat również
Marcie P. okazał się bliski. Nie dążył jednak do prywatnego
spotkania i nigdy do tego nie doszło. Zamierzał wygasić tę
znajomość.

***

Tymczasem Marta P. rozpalała się z dnia na dzień. Zastanawiał


się, kiedy ona śpi, bo esemesy zaczynała wysyłać o północy i trwało
to do świtu. W tym czasie pisała na jego numer telefonu. Rano
znajdował w telefonie co najmniej kilkadziesiąt esemesów
z wyznaniami: kocham cię, misiu; tęsknię; przytul mnie; aj lawju. Na
jego służbowy adres przychodziły też listy z erotycznymi fantazjami
na temat ich związku. Niszczył tę korespondencję, bo miał
narzeczoną Magdę, nie chciał jej denerwować.
Któregoś dnia wszystko się jednak wydało. Jego dziewczyna
odwiedziła go w szpitalu i pech chciał, że pielęgniarka przyniosła
koszyk z prezentami dla pana doktora, który „zostawiła jakaś pani”.
Narzeczona zajrzał do środka – pod białymi tulipanami znalazła
wizytówkę Marty P., kubek z napisem „I love You” i już znany
doktorowi zestaw: czekoladki, kadzidełka, kolejna płyta Stinga.
Awantura zakończyła się ostrym telefonem lekarza do pani P., że nie
życzy sobie takich przesyłek, poufałości i tym podobnych.
Odpowiedzią był perlisty śmiech w słuchawce:
– O co ten hałas, o głupi kubek?
Wieczorem, jakby nic, dostał od niej ememes z misiem. Nazajutrz
z kwiatkiem, balonikami, serduszkami. I tak kilkadziesiąt razy
dziennie, tylko tapeta się zmieniała. Telefon raz po raz się blokował,
bo nie nadążał z odbieraniem wszystkich wiadomości. Oczywiście
kasował korespondencję – niesłusznie, jak się okazało pięć lat
później, kiedy doszło do procesu. Bo musiał udowodnić, że Marta P.
go nękała. A jedyną namacalną rzeczą, jaką mógł pokazać na
poparcie oskarżenia, była książka z jej dedykacją.
Odkąd dowiedziała się, że pojechał ze swą dziewczyną na
romantyczny weekend do Paryża, treść jej esemesów i e-maili
wskazywała na silne emocjonalne rozchwianie. Raz wyznawała
miłość, to znów groziła: Będę koszmarem twojego lajfu. Doktor nie
reagował, co doprowadzało ją do furii. Któregoś wieczoru dostał
esemes: Jak ci się podoba kurwa z 18? Nie rozumiał, o co chodzi,
domyślił się kilka minut później, gdy do gabinetu weszła starsza,
wyzywająco ubrana pacjentka. Stała milcząc i patrzyła się na niego.
– Mam bliznę na czole – poinformowała.
Musiał mieć głupią minę, bo niczego nie widział. A wtedy ona:
– Zrobimy to w gabinecie? Pan podobno nieśmiały względem
kobiet…
Wyjaśniło się. Ktoś go umówił „na szybki seks” z prostytutką. Na
godzinę osiemnastą. Chirurg porównał esemesy od swej dręczycielki
z numerem telefonu, z którego kobieta z agencji towarzyskiej
dostała zamówienie. Okazało się że był to numer Marty P.

***

Intryga się nie udała, ale była pacjentka postanowiła inaczej


dopaść swoją ofiarę. W internecie tworzyła bez jego wiedzy fałszywe
profile, na których pisała, że dr Adam S. jest nosicielem wirusa HIV
i zaraża pacjentów, od których poza tym bierze łapówki. Na stronach
Polecam-lekarza.pl, Darmowe ogloszenia.pl, Ojej.pl., Kraj24.pl,
Uprzejmiedonosze.pl, pojawiały się komunikaty: Adam S. [tu pełne
nazwisko] nr tel… to proktolog, który kupił dyplomy ukończenia lewych
kursów medycyny estetycznej od firm farmaceutycznych; […] zabija
pacjentów lub doprowadza ich do trwałego kalectwa; Przeciwko
Adamowi S. toczy się w prokuraturze parę spraw, m.in. o umyślne
spowodowanie śmierci, o łapówkarstwo, o błędy w sztuce lekarskiej. Jak
również akty nekrofilii, których to dopuścił się w szpitalnej kostnicy –
został przyłapany na gorącym uczynku; to zdehumanizowane bydlę,
które upaja się zadawaniem bólu kobietom [Do tego zdjęcie martwej
kobiety]. Używa przeterminowanych preparatów, nie korzysta ze
sterylnych igieł; Groził mi dożylnym podaniem środka, po którym
umiera się w pół minuty. A do tego mnóstwo inwektyw: konował,
rzeźnicki bydlak; kacapska szuja.
Wkrótce recepcja w prywatnej klinice, w której doktor pracował,
zgłosiła pewien problem natury finansowej – do doktora S. masowo
zapisują się pacjentki, które potem nie przychodzą. Telefony, jakie
podają do kontaktu, są zmyślone.
Na domiar złego właścicielka kliniki przeczytała w internecie takie
teksty: Adam S. [pełne nazwisko] to lekarska przekupna szmata!
Uprawia swój proceder w [tu adres kliniki]. Wszędzie istnieje tylko
dzięki lewym znajomościom, bez których kopałby rowy, taki z niego
empatyczny, taktowny, uzdolniony fachowiec.
Marta P. wytropiła też prawdziwy profil lekarza na portalu
społecznościowym GoldenLine.pl (serwis służy do budowania
kontaktów zawodowych). Od tego momentu codziennie zaczęło
przybywać nowych profili, podszywających się pod tego chirurga.
Pojawił się adres publicznego szpitala, w którym lekarza
zatrudniono i zdjęcie doktora plus nagiego penisa z podpisem:
Wypierdalaj sowiecka kurwo! won!.
Administrator GoldenLine.pl. niestrudzenie kasował te fałszywki
(nawet po 20 dziennie), ale ktoś zaraz zakładał Nowe Grupy,
z wpisami niby Adama S. np.: Zajebać wszystkie kobiety, bo to kurwy.
Któregoś dnia nieznana osoba podszyła się pod doktora
w internetowej dyskusji na temat lekarzy z problemem
alkoholowym. Rzekomy S. tak nawymyślał pewnej psycholog, że
obrażona kobieta zgłosiła to na policję. Chirurg dostał wezwanie
i musiał się tłumaczyć, że to nie on.
Ponieważ doktor zaprzestał odbierać telefony od Marty P.,
wszczęła z nim publiczną korespondencję na fałszywych profilach
w internecie.
Pisała: Myślisz, że mi się znudzi? Nigdy! Ja nie z tych, co mają
słomiany zapał. Rozpierdolę cię, choćby to miało być ostatnie, co zrobię.
Będę najgorszym koszmarem twojego zasranego lajfu. Zapamiętasz
mnie, bo ukręcę łeb twojej zacnej karierze, a ciebie zetnę równo z trawą
[…], albo: Każdym ruchem pokazujesz tylko, jakim jesteś łosiowatym
łosiem. Dojrzały facet nie umiałby sobie poradzić z babą? Nie pisz tak
czule o mnie, nie tłumacz się biedaku, bo znów się zakocham. Jesteś taki
słodki, jak się bronisz. Że na ojej.pl też pisała marta p i na olaboga.pl
też marta p, która jest psychicznie chora… Rany boskie, jak to czytam,
to chciałabym cię przytulić. Nie zerżnąć, ale przytulić jak matka
zagubionego dzieciaka. Słodki jesteś.
Nie wiadomo, w jaki sposób dręczycielka dowiedziała się latem
2007 roku o ślubie dra S. Pogratulowała mu, przesłała buziaczki. Ale
jeszcze tego samego dnia z innego numeru dostał wiadomość: Nie
wiesz, kim jestem? To się dowiesz. Wkrótce jego telefon komórkowy
zaczął sygnalizować nadchodzące esemesy – były to obsceniczne
opowieści o tym, co niby ten ktoś wyprawia z jego żoną, kiedy doktor
jest w pracy. Opisy „uwiarygodniały” pornograficzne zdjęcia.
Kolejna porcja esemesów zawierała groźby zgwałcenia
i śmiertelnego pobicia żony. Jak na przykład: Szkoda, że ci stara nie
zdechła jeszcze, bo bym ci taki jubel odpierdoliła, że w życiu nie
widziałeś. Czekam z utęsknieniem i napierdolę ją jak psa. Popatrzysz
sobie, jak się zdycha, a ktoś napierdala tylko dlatego, że musi
odreagować. […] Jeśli będzie trzeba, to cię ukatrupię. Ofiarą będziesz,
ale w czarnym worku. Amen.
Dwa lata później, gdy syn Adama S. miał ponad rok, doktor dostał
esemes z radą, aby szykował czarny worek w rozmiarze dla dwulatka,
bo opłaceni mordercy czekają jedynie na sygnał.

***
Tego było za wiele. Na początku 2009 roku lekarz złożył
zawiadomienie na policji. Przedstawił wydruki tysięcy e-maili
i wpisów na stronach internetowych – większość w porę
zarchiwizował. Na samym GoldenLine zamieszczono około
800 wiadomości tego typu.
Mimo to usłyszał, że będą trudności z ustaleniem, jak dalece
realne są groźby. Zdaniem funkcjonariuszy dostarczone dowody
kwalifikują się do wszczęcia postępowania o „złośliwe i uporczywe
niepokojenie”, co się kwalifikuje jako wykroczenie. Gdyby to było
przestępstwo, można by domniemaną dręczycielkę namierzyć
z pomocą operatora sieci telekomunikacyjnej. W przypadku
wykroczenia, policja nie ma takich uprawnień.
Chirurg prosił o pomoc – w jego specjalności, medycynie
estetycznej, reputacja jest szczególnie ważna, bo potencjalne
pacjentki nim zdecydują się na zabieg, zwykle sprawdzają
w internecie, co piszą o danym lekarzu inne osoby. Oszczerstwa
Marty P. powodowały, że niejedna kobieta na wszelki wypadek
wolała oddać się w ręce chirurgów w innej klinice.
Zostało wszczęte śledztwo, ale toczyło się niemrawo. Policja nie
przesłuchała Marty P., gdyż nie była w stanie ustalić miejsca jej
zamieszkania. Adres, który podała kiedyś w klinice, należał do
rodziców pacjentki, a ci twierdzili, że nie mają z córką kontaktu.
Tymczasem sąsiedzi informowali dzielnicowego, że widują córkę
państwa P. codziennie.
Ona zapewne czuła się bezkarna, bo przysyłała doktorowi e-maile
z kolejnymi makabrycznymi groźbami: Wyobraź to sobie realnie.
Popatrz na swoje dłonie. Przydatne prawda? A teraz w obydwu zegnij
palce. O! Tyle ci zostanie. Warto? Chirurg w kwiecie zawodowego wieku
bez palców. Tyle lat mordęgi, a tu ch…, palców nie ma. Nie przyszyją ci
ich, bo sama wrzucę je do Wisły. Obiecałam ci to już dawno, ale czekam
na najlepszy moment.
Równocześnie na portalu Ojej.pl pojawił się komunikat: Adam S.
[tu nazwisko] myśli o samobójstwie i błaga o ratunek Martę, która jest
jego jedyną miłością!!! Kochana Marto! Jestem na skraju załamania
nerwowego. Coraz więcej piję, myślałem, żeby się otruć, ewentualnie
pociąć, byleby tylko uwolnić się od męki, jaką czuję po tym, jak mnie
odrzuciłaś, bo nie umiałaś mi wybaczyć. Kocham cię moja najdroższa
Martusiu. Moje życie bez Ciebie nie ma sensu, więc pora je zakończyć.
Żegnaj najukochańsza Marto! Twój na zawsze kochający Adam S.
Kilka miesięcy później – jest już listopad 2009 roku – dręczycielka
niespodziewanie wyciąga do swej ofiary rękę na zgodę. Koniec
z dręczeniem. Chciałaby tylko zachować na całe życie coś, co będzie
pamiątką po tej wielkiej miłości. Na przykład, czy doktor mógłby jej
ofiarować swój przepocony podkoszulek? Albo chociaż maskotkę
misia, którego trzymał w swych rękach?
Do tego wszystkiego jeszcze fetyszystka – pomyślał lekarz
i zawiadomił policję.
– Broń Boże, niczego nie przesyłać – poradził policyjny psycholog.
– Ona na tym nie poprzestanie, będzie chciała więcej, a w dogodnej
sytuacji użyje przeciwko panu argumentu o przesłanych prezentach.
Lekarz posłuchał rady, choć Marta P. na dowód szczerych chęci
usunęła większość postów z forów internetowych. Ale na krótko.
Kiedy nabrała pewności, że jej warunki zostały odrzucone,
zaatakowała ze zdwojoną siłą. Miała nowy pomysł na zniszczenie
doktora.
Na portalu homoseksualistów błysnęły grubą czcionkę ogłoszenia
rzekomo zredagowane przez Adama S.: Aaach ale super kolesia
wyrwałem ostatnio! Ten to miał dopiero głębokie gardło, ech! Tak go
zerżnąłem, aż zmarszczek dostał, to mu od razu botoxem strzyknąłem.
Taki był wdzięczny, że wychodził ode mnie na czterech. Jacyś chętni?
Odblaskowo tęczowy Adam S.; Marzę o tzw. gwałcie pozorowanym.
Dzwońcie [tu nr telefonu] Adam.
Do „autora” nadeszła odpowiedź: Nie wyraziłeś chęci się spiknąć, to
ja cię powiedzmy odwiedzę. Wiem skąd i o której wychodzisz. Nawet się
nie zorientujesz sukinsynu, jak cię capniemy od tyłu z kumplami. […]
Będziemy cię pierdolić do utraty przytomności […] Z czasem to
polubisz…
Coraz więcej ogłaszających się w internecie gejów dzwoniło
w nocy na komórkę dra S. Gdy chirurg wyłączał telefon, rano miał
kilkadziesiąt obscenicznych esemesów. A do gabinetu lekarskiego
przyjeżdżał kurier z ekspresową dostawą rzekomo na cito
zamówionych gadżetow z sex-shopów.

***
Po pięciu latach nękania chirurga, wiosną 2010 roku,
doniesieniami i skargami dra S. na opieszałe śledztwo wreszcie
zajęła się prokuratura. W godzinach popołudniowych do mieszkania
rodziców trzydziestoletniej Marty P. weszło ośmiu policjantów.
Kobieta została obudzona i ściągnięta z łóżka. Jej opowieści, że
pracuje jako projektantka wnętrz czy w pośrednictwie handlu
nieruchomościami, okazały się zmyślone. Pozostawała na
utrzymaniu rodziców.
Podczas przeszukania mieszkania biegły informatyk zabezpieczył
sprzęt komputerowy. Marta P. usłyszała zarzuty gróźb karalnych,
znieważenia dra Adama S. i prezentowania za pomocą internetu
treści pornograficznych. Została zamknięta w areszcie. Od tego dnia
chirurg mógł odetchnąć – żadnych głuchych telefonów
i szkalujących esemesów. Nie przybyło ani jednego
kompromitującego go wpisu w internecie.
Zdecydował się na przerwanie milczenia i w wywiadzie na portalu
Onetu wyznał, że jest ofiarą stalkingu. Natychmiast pojawiły się
komentarze internautów. Nie wszyscy mu uwierzyli. Oto kilka
wpisów:
* Najbardziej mnie śmieszy, jak mężczyźni zdradzają, flirtują
na boku, próbują podbudować swojego ego, a potem udają
wielce poszkodowanych, bo jak żona się o wszystkim dowie, to
nagle okazuje się, że kochanka jest psychiczna i tylko dręczy
biednego mężczyznę, który nie dał żadnych podstaw do takiego
zachowania, nie dał nr telefonu e-maila itd. To kochanka jest
wariatką i sama znalazła:) oczywiście, że kobiety też zdradzają,
tylko nie są tak tchórzliwe, bo z reguły mężczyźni robią
z kochanek wariatki, jak prawda wyjdzie na jaw:)
* DARMOWA REKLAMA PANA DOKTORA! Czuć, że ten pan dr
nie mówi wszystkiego, po co czytał te wszystkie esemesy i jej
odpowiadał, po co przyjmował prezenty? Sam jest sobie w dużej
mierze winien, sam pisze, że miał z nią jakąś tam znajomość,
„jakąś tam”??? a przez pięć lat to można zmienić nazwisko,
miejsce pracy, wszystko!
* Ciekawa historia i z morałem – dla lekarzy:) Wniosek jest
taki, że w pracy należy być profesjonalistą i nie wdawać się
w bliższe relacje z pacjentami. A to właśnie zrobił ten Pan,
wymieniając korespondencję o tematyce pozamedycznej.
Pewnie w pierwszym momencie pacjentka się spodobała,
węzłem małżeńskim związany jeszcze nie był, więc pozwolił
sobie na nieco luźniejsze relacje. Pech chciał, że Pani okazała
się z problemami. Bywa. Jest za to szansa, że Pan pozostanie
wiernym mężem do końca życia, co wśród lekarzy aż tak często
się nie zdarza:)).
* Takim osobom nie da się zrobić NIC. Zmiana numeru
telefonu czy adresu e-mailowego nic nie da – żyjemy w dobie
portali społecznościowych, z których korzystają miliony ludzi.
A na takowych można utworzyć dowolny profil, nawklejać zdjęć
i pisać pierdoły do dowolnej osoby na dowolny temat. A cała
historia z artykułu przypomina mi film „Fatalne zauroczenie”
z Glenn Close w roli głównej, w którym Michael Douglas jako
nowojorski prawnik zalicza skok w bok, a odrzucona kochanka
(Glenn Close) niszczy mu życie. Ciężko mi uwierzyć, że ten pan
doktor wypisał jedynie dwie recepty. Musiało coś zajść między
nimi, w przeciwnym razie nie ukrywałby tak długo faktu, iż
dziewczyna przysyła prezenty i liściki. ~lampion
* he he he pomysłowa kobita !!

***

Prokuratura Rejonowa Warszawa-Wola postawiła Marcie P.


zarzuty: Zniesławienie i znieważenie dra Adama S. przez
pomawianie go w celu poniżenia w opinii publicznej i narażenia na
utratę zaufania, potrzebnego do wykonywania zawodu lekarza.
Wysyłanie gróźb o pozbawienie życia doktora i jego najbliższej
rodziny.
Marta P. nie przyznała się do winy. Wyjaśniła, że w relacjach
z chirurgiem zachowywała się poprawnie, tak jak przystoi pacjentce,
czego nie może powiedzieć o lekarzu. To on nękał ją telefonami
i wpisami w internecie.
Rodzice oskarżonej zeznali w śledztwie, że córka nie miała
dostępu do komputera. W przekonaniu matki, dziewczyna padła
ofiarą obraźliwych wpisów na jednym z portali.
Przeciwko pacjentce dra S. świadczyły opinie biegłych
informatyków. Wykazali, że z komputera w jej pokoju kontaktowano
się z adresami i numerami telefonów, skąd wychodziły groźby.
Informacje od operatorów telekomunikacyjnych potwierdzały, że
autorką esemesów do lekarza była bez wątpienia Marta P.
Uprawdopodobnił je grafolog. Ponadto stwierdzono, że z telefonu,
z którego nadchodziły pogróżki i obsceniczne teksty, łączono się
kilkakrotnie z telefonem rodziców Marty P.
Na wniosek prokuratury ścigającej przestępstwo z urzędu, młoda
kobieta została zbadana przez psychiatrów i psychologów.
Z wywiadu wynikało, że trzydziestoletnia Marta P. od pięciu lat
właściwie nic w życiu nie robi, siedzi przed komputerem z telefonem
w ręku. Głównie nocami, co odsypia w dzień, zazwyczaj wstaje
dopiero na obiad.
U Marty P. rozpoznano osobowość nieprawidłową, histeryczną
z cechami dysocjalnymi i skłonnością do zacierania granicy między
fantazjowaniem a rzeczywistością. Jej niedojrzałość psychiczna
objawiła się między innymi w tym, że życzeniowo zinterpretowała
zachowanie młodego chirurga. Odrzucenie przez mężczyznę jej
uczuć, głębokie rozczarowanie zaktywizowały mechanizmy
wrogości. Marta P. znalazła w swym życiu cel, którym było
długofalowe niszczenie reputacji chirurga, jego relacji małżeńskich
i poczucia bezpieczeństwa. Mimo stwierdzenia tylu anomalii biegli
uznali, że kobieta może uczestniczyć w postępowaniu sądowym.

***

Początkowo wyglądało na to, że nie dojdzie do procesu. Na


pierwszym posiedzeniu sąd zastanawiał się nad umorzeniem
postępowania, bowiem w tym czasie, gdy kobiecie stawiano zarzuty,
przestępstwa stalkingu – czyli uporczywego złośliwego
niepokojenia, nękania, naruszania miru domowego – w polskim
kodeksie karnym jeszcze nie było. Dlatego P. została oskarżona
o kilka innych przestępstw. Sąd orzekł, że nie można wykazać, iż
autorką esemesów, e-maili, wpisów w internecie jest rzeczywiście
Marta P. Oskarżona nie tylko temu zaprzecza, ale wręcz twierdzi, że
to chirurg ją molestuje.
Załamany lekarz tuż po rozprawie otrzymał esemes: Czemu
dowodów nie wziąłeś do sądu? Twój bełkot był żałosny, niczym
niepoparty. Udowodnij coś psie z paranoją!
Wtedy mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik dra S. wpadł na
pomysł, aby zawiadomić prokuraturę o uzasadnionym
prawdopodobieństwie popełnienia przez Martę P. przestępstwa
rozpowszechniania w internecie pornografii (owe zdjęcia fallusów).
Ostatecznie, mimo kodeksowych przepychanek, proces się
rozpoczął, ale z wyłączeniem jawności. Chirurg i jego pełnomocnik
byli jednak wobec dziennikarzy otwarci – wszak wszystko co
najgorsze już się w internecie wylało. A poszkodowany występował
tam z imienia i nazwiska.

***

W listopadzie 2011 roku poszlakowy proces dobiegł końca.


Prokuratura zażądała dla Marty P. 4,5 roku więzienia,
zadośćuczynienia w wysokości 40 tysięcy złotych i podania wyroku
do publicznej wiadomości. Takiej samej kary domagał się
pełnomocnik dra S. jako oskarżyciela posiłkowego. Obrona wnosiła
o uniewinnienie.
Sąd uznał, że choć nie ma bezpośrednich dowodów, iż za wpisami
w internecie stoi Marta P., jest ona winna czterech z pięciu
przestępstw, o które oskarżyła ją prokuratura. Skazano ją za to na
dwa lata więzienia i zasądzono 40 tysięcy złotych zadośćuczynienia.
Wyrok miał być podany do publicznej wiadomości na stronach
internetowych Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie, Szpitala
Wolskiego oraz Komendy Stołecznej Policji.
Marta P. ma zakaz wszelkich kontaktów z ofiarą i jego rodziną.
CIEŃ GWAŁCICIELA

Za paczkę chipsów
15
– Gdzie Mateusz? – pyta jego matka Barbara D., gdy o zmierzchu
6 lutego 2006 roku wróciła do domu. Starsze dzieci wzruszają
ramionami, nie odrywając się od telewizora. Nie wiedzą. Mówił, że
idzie na deptę (tak w Zabrzu nazywają ośnieżoną górkę), żeby
pozjeżdżać.
– Co z Mateuszem? Na dworze ciemno i dwadzieścia stopni
mrozu. – Kobieta budzi męża.
Ale mężczyzna jest zbyt pijany, aby mógł pozbierać myśli. Rano
nie pojechał do roboty, bo nie uruchomił silnika w zdezelowanym
samochodzie; wypił więc ćwiartkę i padł na kozetkę. Tak przespał
cały dzień.
Barbara D. bierze dwoje starszych dzieci i biegną na górkę.
Jednakże ani tam, ani w pobliskim lasku nikt nie odpowiada na ich
głośne nawoływania. Dwie godziny później Barbara D. zawiadamia
policję o zaginięciu ośmiolatka.
Tyraliera funkcjonariuszy z tropiącymi psami przeczesuje w nocy
miasto i peryferie. Nazajutrz nurkowie schodzą na dno pobliskiej
rzeki. Urządzeniami termowizyjnymi sprawdzono studzienki,
zagajnik. Bez rezultatu.
Trzeba odtworzyć godzina po godzinie – decydują śledczy – co
chłopiec robił tego dnia. Wiadomo, że nie poszedł do szkoły, bo były
ferie. Po godzinie dziesiątej Mateusz zapukał do drzwi
małżeństwa K., mieszkającego w sąsiednim familoku. Lubili tego
drobnego, chudziutkiego chłopca i często go dokarmiali. Dawali mu
też drobne monety, które chłopiec odkładał na rower, zebrał już
60 złotych. Pieniądze ukrywał w słoiku na łąkach, miał tam kryjówkę
zasłoniętą darnią. Obawiał się, że ojciec przepije mu oszczędności,
ale równocześnie kochał go; wstawał o piątej rano tylko po to, aby
zrobić tacie do roboty kanapki.
Wiesław K. około jedenastej miał coś do załatwienia na mieście.
Zostawił więc Mateusza – który oglądał bajki – samego i zamknął
drzwi na klucz. Obiecał, że wkrótce wróci. Ale wcześniej przyszła
jego córka i wypuściła chłopca, aby mógł zjeść obiad w szkolnej
świetlicy. Wydawano go do godziny trzynastej.
Nie zdążył. Okienko kucharek zastał zamknięte. Głodny wlókł się
do domu. Koło sklepu spożywczego chłopiec spotkał kolegów z klasy
– składali się na oranżadę. Mateusz nie miał w kieszeni ani grosza.
Przed czternastą dotarł do domu. Ojciec chrapał pijackim snem,
brat z siostrą poszturchiwali się z nudów. Garnki na piecu stały
puste. Mateusz poprosił siostrę, aby poszła z nim na deptę. – W taki
mróz? – Odmówiła. Założył dwie pary dresów i z kawałkiem
czerwonego plastiku zamiast sanek udał się w kierunku górki. Po
drodze zapukał do mieszkania koleżanki z klasy, ale nie zastał jej,
poszła do sklepu pograć na komputerze.
Na tym ślad po dziecku się urywa.

Dam ci cukierek
Gdy nic nie dają poszukiwania policji ani apele w telewizji,
zrozpaczona matka szuka pomocy u jasnowidzów. Najbliższy,
z Sosnowca, odpisuje jej, że w miejscowości koło Tychów stoi stary
dom, widzi w nim kobietę i mężczyznę, nerwowo rozmawiających
o konsekwencjach porwania Mateusza. Wizjoner sporządza
topograficzny szkic. Policja sprawdza – w tym miejscu nie ma
żadnego budynku.
Inny jasnowidz, który swe nadprzyrodzone zdolności odkrył na
emeryturze, „zobaczył” Mateusza żebrzącego we Wrocławiu. Ale nie
potrafił podać nawet nazwy dzielnicy.
Do matki zaginionego chłopca napisali też dwaj mieszkańcy
Gdyni: „Szczęść Boże. Jesteśmy obdarowani pewnymi zdolnościami
telepatycznymi i możemy pomóc. Mateusz po porwaniu był
przechowywany w hotelu na rybnickim rynku do godziny
dwudziestej trzeciej. Teraz będzie wywieziony do Francji i tam
zamordowany na handel organami. Jesteśmy zainteresowani
nagrodą, która pozwoli na pokrycie kosztów naszych przedsięwzięć.
Prosimy o kontakt. Z Panem Bogiem”.
Kolejny trop śledczych – to penetrowanie środowiska, w którym
Mateusz dorastał. Przesłuchiwane są dzieci z miejscowej
podstawówki. Boguś, uczeń drugiej klasy mówi, że dwa tygodnie
przed zaginięciem Mateusza zobaczył koło szkoły dwóch mężczyzn,
którzy szarpali nieznanego chłopca. Ściągnęli mu spodnie, potem
kolejno się kładli na nim. „Ja się schowałem za rogiem budynku, ale
oni mnie zauważyli i zacząłem uciekać”.
Obecny przy przesłuchaniu psycholog stwierdził, że chłopiec nie
kłamie. Nie udało się ustalić tożsamości ofiary. Natomiast
napastnicy, których Boguś rozpoznał na fotografii, byli już policji
znani, to dwaj kuzyni dwudziestopięcioletni Tomasz Z.
i dwudziestoletni Łukasz N. Kilka lat wcześniej ten starszy miał
sprawę o seksualne molestowanie młodszego. Dostał karę
w zawieszeniu. Niczego go to nie nauczyło. Wręcz przeciwnie –
zdeprawował na tyle kuzyna, że ten też zaczął szukać ofiar do
molestowania wśród dzieci.
Kolejni uczniowie z rybnickiej podstawówki rozpoznawali na
zdjęciach Łukasza N. i Tomasza Z. jako tych, którzy się obnażali
przed nimi. „Mieli takie specjalne dziury w rajstopach i przez nie
pokazywali siusiorka”. Dzieci mówiły, że ci panowie tak dziwnie
patrzyli, ale byli dobrzy, częstowali cukierkiem, a nawet chipsami.
Tylko trzeba było z nimi iść za rzekę na łąki. W tym momencie
przesłuchiwani zaczynali płakać i już nic więcej nie dało się z nich
wydobyć.

List pożegnalny
Śledczy odnoszą sukces – kuzyni przyznali się, że 6 lutego
2006 roku około godziny piętnastej spotkali Mateusza i poszli z nim
na górkę. Najpierw się ślizgali, potem przekonali chłopca, że dalej
jest lepsze miejsce do zjeżdżania. W zagajniku zdjęli dziecku
spodnie i doprowadzili do obcowania płciowego. Bili go, bo Mateusz
płakał, krzyczał, że poskarży się mamie. Gdy stracił przytomność,
pozostawili go na śniegu. Uznali – tu ich relacje nie były
konsekwentne – że chłopiec nie żyje. Łukasz N. twierdził, że
sprawdzał tętno. Tomasz Z. temu zaprzeczał – żadnego wyczuwania
pulsu nie było, po prostu zostawili chłopca na śniegu przykrytego
gałęzią. Mieli wrócić po ciało, ale w drodze powrotnej sporo wypili
i już nie pamiętają, co się dalej działo.
Dwa tygodnie później najpierw Łukasz N. odwołał swoje zeznania:
(„Mateusza nigdy nie widziałem, o jego zaginięciu dowiedziałem się
z telewizji”), a następnie zrobił to samo Tomasz Z.
Maj 2006 roku. Osadzony w areszcie Z. nie tylko ponownie
przyznaje się do gwałtu, śmiertelnego pobicia Mateusza oraz
zakopania ciała w lesie, ale także do innych przestępstw
seksualnych, popełnionych na uczniach miejscowej podstawówki.
Dzieci pozwalały „na wszystko” za paczkę chipsów.
Między innymi Z. ujawnił fakt molestowania swego siostrzeńca,
dziewięcioletniego Alika. To trwało 3 lata. Alik, dziecko nieznanego
ojca, mieszkał u babci Tomasza Z. Pod koniec każdego miesiąca,
gdy Z. dostawał rentę, zabierał siostrzeńca na weekend do domu
swoich rodziców. Wtedy chłopiec spał w jednym pokoju z wujkiem.
W obecności psychologa dziecko zeznało:
– Wujek Tomek jest dobry, bawi się ze mną, kupuje cukierki, ale
w nocy robił mi takie brzydkie rzeczy i rano dużo płakałem, bo tam
mnie bardzo bolało. Nikomu nie mówiłem, dlaczego się mażę.
Zdaniem biegłych psychologów dziewięciolatek ma ambiwalentne
uczucia co do poddania się obcowaniu płciowemu, bo Tomasz Z. jako
jedyny w tej rodzinie zajmował się nim.
Znaleziono łopatę, której kuzyni użyli do zakopania Mateusza.
W czasie wizji lokalnej, niezależnie od siebie, wskazali miejsce
ukrycia zwłok. Byli zaskoczeni, że ciała chłopca nie odnaleziono.
– Tędy przechodzą watahy dzików, mogły roznieść szczątki po
lesie – sugerował uczestniczący w wizji leśniczy.
W tym czasie do prokuratora nadszedł list od więźnia K., który
siedział w jednej celi z Tomaszem Z. W kopercie znajdowało się
własnoręczne pismo aresztanta Z. (grafolodzy potwierdzili jego
autorstwo), w którym przyznawał się do zgwałcenia i zamordowania
– wspólnie z Łukaszem N. – małego Mateusza. Oto najmniej
drastyczny fragment listu: „Na tej górce w pewnym momencie on
zaczął uciekać, ale myśmy go wzięli za ręce i wlekli po śniegu.
Zdjęliśmy mu spodnie i […] Krzyczał, to ja go uderzyłem kilka razy,
ale nie mocno, potem Łukasz. Chłopak upadł. Opieprzyłem kuzyna
coś ty, k…, zrobił, czy musiałeś go tak bić, co teraz. On, żebyśmy go
przenieśli dalej i zostawili. Potem na policji ja się przyznałem, gdzie
ten ciul zostawił ciało. Ale chłopaka nie znaleźli. Ja na 100 procent
mówię, że go nijak nie schowałem. No i to wszystko, co chcieliście
wiedzieć”.
Więzień K. dołączył też karteczkę od siebie z wyjaśnieniami,
w jakiś sposób nakłonił Tomasza Z. do napisania oświadczenia.
„Zobaczyłem, że gdy w telewizorze, który mieliśmy w celi, było coś
o pedofilach, on się mocno pocił i gadał do siebie. Pod celą już
wszyscy wiedzieli, co zrobił i szykowali mu chabetę, czyli pętlę, żeby
powiesić koło kibla. Ja mu obiecałem, że go obronię, jeśli napisze mi
prawdę. Jeśli skłamie, będzie to jego list pożegnalny.
Kiedy na papierze przyznał się do wszystkiego, udałem, że palę te
kartki, a tak naprawdę to je podmieniłem. Od początku
kombinowałem, aby jego przyznanie się przekazać panu
prokuratorowi i żeby go zabrali z celi, bo ja się nim brzydziłem. On
mi powiedział, że jego ostatnim życzeniem byłoby napić się browaru
i obciągnąć dziecku. Mówił też, że na wolności nie miałby problemu,
bo te dzieci z familoków, gdzie zostali już tylko bezrobotni, są ciągle
głodne i za paczkę chipsów zgodzą się na wszystko”.
Donos od więźnia zawierał jeszcze inną ważną informację:
aresztant Z. miał się zwierzać, że będąc jeszcze małolatem, gwałcił
podopiecznych Specjalnego Ośrodka Wychowawczego w Zabrzu
prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr Boromeuszek.
W tej sprawie wszczęto odrębne postępowanie.

Jest wasz, dajcie mu nauczkę


Zaczęły się przesłuchania wychowanków zakładu. Okazało się, że
już kilka miesięcy wcześniej jeden z uczniów gimnazjum w Zabrzu
mieszkający u boromeuszek wyznał nauczycielce, że jest gwałcony
w ośrodku przez dwóch braci. I jeśli będzie musiał wrócić do sióstr,
popełni samobójstwo. Prokuratura potwierdziła fakt molestowania
chłopca. Ale wówczas nikt z organów dochodzeniowych nie zajął się
bliżej tym, co dzieje się za wysokim murem okratowanego budynku
sióstr zakonnych.
Dopiero śmierć Mateusza D., a następnie donos więźnia
spowodowały, że do ośrodka weszli prokuratorzy.
Dwudziestoośmioletni Tomasz Z. opowiedział o swoich przeżyciach.
Trafił tam w wieku trzech lat, z rodziny patologicznej. Spał w sali,
gdzie było 15 łóżek. Kilka miesięcy później został zgwałcony przez
starszego kolegę. W zakładzie grupa starszych chłopców regularnie
pastwiła się nad młodszymi i brutalnie ich molestowała. Siostry nie
reagowały. Czy naprawdę nie wiedziały, co dzieje się w nocy
w sypialniach?
Fakty te potwierdziło później 22 świadków oskarżenia,
wychowanków zakonnic z Zabrza, w większości już dorosłych.
Zeznawali do protokołu:
– Mieszkałem u sióstr osiemnaście lat. Z początku, gdy jeszcze
byłem bardzo mały, nie wiedziałem, po co Tomek Z., na którego
mówili „Pantera”, wchodził w nocy młodszym chłopcom do łóżek.
– Ja tam spędziłem razem z braćmi siedem lat. „Pantera” rano był
spokojny, ale wieczorem zaczynał łazić od łóżka do łóżka, macał nas.
Mnie wkładał ręce do spodni od piżamy, czasem do tyłka wpychał
kredkę. Powiedziałem o wszystkim siostrze, a ona, że zmyślam.
Tomasz Z. dorósł i zaczął postępować wobec młodszych dzieci
wedle tego, czego sam doświadczył. Kiedy w 2000 roku jako
pełnoletni wrócił do rodzinnego Rybnika, przy najbliższej
sposobności zgwałcił w piwnicy piętnastoletniego kuzyna
Łukasza N. Początkowo Łukasz się bronił.
– Prosiłem, aby przestał, ale nie przestał – zeznał później na
policji. Potem już sam szukał ofiar wśród młodszych dzieci. Któregoś
dnia zastała ich w takiej sytuacji matka Tomasza.
– Zrobiła się hajda jak cholera – wspominali.
Inni wychowankowie zeznawali, że dzieci były nazywane przez
zakonnice pedałami, debilami, bite wieszakiem, pasem, kijem.
Karano je za zgubienie skarpetki czy urwanie guzika. Dostawało się
tyle razów, ile miało się lat w metryce. Siostra dyrektorka nie biła.
Mówiła tylko do starszych, zaufanych wychowanków:
– Jest wasz, dajcie mu nauczkę.
Dzieci na noc zamykano w pokojach na klucz, wstawiając do
środka wiadro na nieczystości. Jeśli się zmoczyły, musiały tak długo
wachlować prześcieradłem, aż będzie suche.
Akt oskarżenia przeciwko zakonnicom obejmował 20 zarzutów
o znieważaniu wychowanków, naruszaniu ich nietykalności cielesnej
oraz przyzwalaniu na przemoc seksualną. Jeden z zarzutów dotyczył
gwałtu na chłopcu, którego siostra dyrektorka zamknęła na noc
w pokoju z dwoma innymi wychowankami.
Choć proces był utajniony, informacje o tym skandalu przeniknęły
do prasy. Zarząd Kongregacji Sióstr Miłosierdzia pod wezwaniem
św. Karola Boromeusza w Trzebnicy wydał oświadczenie wyrażające
„ogromne ubolewanie” z powodu rozpowszechniania przez media
„potwornie zniekształconych faktów związanych ze sprawą
molestowania seksualnego wśród wychowanków Specjalnego
Ośrodka Wychowawczego w Zabrzu”.
Prawomocnym wyrokiem w 2012 roku dyrektorka została skazana
na karę dwóch lat bezwzględnego pozbawienia wolności. Otrzymała
też dożywotni zakaz zajmowania stanowisk związanych z leczeniem
i opieką nad dziećmi. Wobec jej pomocnicy z zakonu podtrzymano
wyrok sądu pierwszej instancji – 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu
na trzy lata.

Palcem po fotografii
Gdy starszy z kuzynów, Tomasz Z., swoje zachowanie wobec dzieci
z Rybnika tłumaczy nawykami wyniesionymi z zakładu
boromeuszek, Łukasz N. chełpi się, w jaki sposób ściągał dzieci
w odludne miejsca, aby je wykorzystywać seksualnie.
– Wystarczyło pokazać torebkę chipsów za złoty dwadzieścia. Na
przykład, szliśmy zobaczyć, ile wody przybyło w rzece. Na mostku
stawałem za dzieckiem, wykręcałem mu ręce i wyciągałem swego
luloka. Jak się które darło, to dostawało pięścią.
– A które się darło? – pyta śledczy, podsuwając Łukaszowi N.
kolorowe zdjęcie uczniów drugiej klasy rybnickiej podstawówki,
zrobione na początku roku szkolnego 2005/2006. (Uśmiechnięte
dzieci trzymają papierową tytę z cukierkami, ciastkami, zwaną
inaczej rogiem obfitości. Na Śląsku to tradycja).
– Na początku każde, potem to już się przyzwyczaiły, czekały na
cukierki.
Mateusza też wcześniej rozbierali, dotykali. Tomasz Z.:
– On mi się podobał, bo już wiedział, o co chodzi i mało mówił.
Zwykle, gdy mu to robiliśmy, zjadał do końca paczkę chipsów.
Wieść o przesłuchiwaniu na komendzie dzieci obiega cały kwartał
familoków. Wszyscy się tu znają; wiadomo, gdzie chłop pije,
a dorosły synek poszedł w ślady ojca. Kobiety współczują matce
Mateusza, ale z drugiej strony, to przez nią, bo nie upilnowała
dzieciaka, kurator puka do każdych drzwi. Niby wywiad zbiera, a po
kątach węszy. Barbara D. skarży się prokuraturze, że teraz, po
zaginięciu syna, mało kto na osiedlu odpowiada na jej dzień dobry.
Matki zabraniają dzieciom opowiadać obcym, co widziały w domu
lub z kim się bawią nad rzeką.
Oskarżony Tomasz Z. wysyła z aresztu list do swych rodziców: „Na
początku mojego pisania a waszego czytania chciałbym was
serdecznie pozdrowić. Piszę do was kolejny raz, dlaczego nie
przyjeżdżacie, ani nie dochodzi kasa. Gdy byłem na wolności, to
z mojej reny 422 złotych 23 grosze zostawiałem sobie 20 złotych.
Teraz wszystko mi się należy, wy jeszcze macie emeryturę od babci.
Nie wiem, co mam jeszcze napisać. Czekam na was albo na kasę”.

Nie są pedofilami
Rozprawa główna. Tomasz Z. nie przyznaje się do zgwałcenia
i zakatowania dziecka.
– Jak nie ma ciała, nie ma zbrodni. Mogę się tylko przyznać, że
mieliśmy z Tomkiem stosunki z dziećmi – odpowiada z drwiącym
uśmiechem.
Drugi oskarżony też butnie odwołuje wcześniejsze wyjaśnienia.
– Ja nigdy nie gwałciłem dzieci – powtarza. Na pytanie sądu,
dlaczego wcześniej mówił, że był molestowany przez kuzyna –
milczy, a następnie stwierdza, że nie wie. Na podpowiedź, że
przecież Tomasz Z. został za ten czyn skazany prawomocnym
wyrokiem Sądu Rejonowego w Rybniku, odpowiada, że „nie idzie
tego wyjaśnić”.
Bardzo długo, na trzech rozprawach, sąd wysłuchuje opinii
biegłych seksuologów. Nie stwierdzają u Tomasza Z. zaburzeń
spełniających kryteria pedofilskie, co mogłoby oznaczać, że
oskarżony ma ograniczone zdolności do pokierowania swym
postępowaniem. Zdaniem biegłych powodem dewiacji Tomasza Z.
był brak możliwości zaspokojenia potrzeb seksualnych z dorosłymi.
Wybierał bezbronne dzieci, gdyż nie miał odwagi zdobywać
dziewczyn. W przypadku Łukasza N. seksuolodzy uznali, że
przyczyną niekonsekwencji w jego wyjaśnieniach jest „regresyjna
postać pedofilii z niezróżnicowanym obiektem pożądania
seksualnego”. Z seksualnego punktu widzenia dla N. interesujące są
zarówno dzieci obojga płci, jak i dorośli. Również te zachowania
dewiacyjne mają charakter zastępczy. Wynikają z trudności
zaspokojenia popędu z osobą dorosłą. Łukasz N. nigdy nie współżył
z kobietą, bo jak sam przyznał, wyśmiewały go, że „śmierdzi,
tygodniami nie zmienia galotów”.
Równie ważna dla procesu była opinia biegłych psychologów.
Wybitni specjaliści w tej dziedzinie z Zakładu Medycyny Sądowej
w Krakowie stwierdzili, że nie jest możliwe, aby oskarżeni mogli
wymyśleć te wszystkie sytuacje związane z Mateuszem, które bardzo
szczegółowo i każdy z osobna, relacjonowali w śledztwie. Nie
pozwalał im na to niski stopień inteligencji. Dlatego ich późniejsze
odwoływanie wyjaśnień nie zasługuje na wiarę.
W lipcu 2012 roku Sąd Okręgowy w Gliwicach prawomocnym
wyrokiem skazał obydwu oskarżonych na kary po 25 lat więzienia.
Sąd Najwyższy odrzucił wniosek o kasację.
Tomasz Z. wysłał z celi kolejny list do prokuratora. Tym razem
napisany bez jednego błędu ortograficznego i naleciałości śląskiego
rzykania (gadania).Widać znalazł w więzieniu kogoś od giętkiego
pióra.
„To mój 2188 dzień pobytu za kratami. Nie wiem, jak mam jeszcze
udowadniać, że ja tego dziecka nie skrzywdziłem. Przyznałem się do
zbrodni z głupoty, bo chciałem, aby pokazali mnie w telewizji. Gdyby
to było możliwe, dałbym teraz na stół sędziowski swoje serce i swoją
duszę. Ja wierzę, że ten synek żyje. W śląskich rodzinach dzieci się
nie gwałci. Niech pan popyta w naszym familoku, wszyscy wiedzą, że
chłopiec został porwany przez mafię handlującą ludzkimi
narządami. Mateusza widziano późnym wieczorem koło hotelu
w Rybniku. Stamtąd został wywieziony”.

Dożywocie po raz czwarty


16
– Idę na rower – z tymi słowami czternastoletnia Ewa D. wstała
od stołu w drugi dzień Wielkanocy 12 kwietnia 2004 roku.
– Weź mój zegarek, żebyś wiedziała, kiedy wrócić – nakazał ojciec.
– Tylko schowaj go do kieszeni, bo ma uszkodzony pasek.
Matka jeszcze wyjrzała przez okno. Zobaczyła Ewunię na rowerze,
w chmurze powiewających na wietrze długich włosów,
i z uśmiechem pożegnała ją dziecinnym pa-pa.
Kolejny raz pani D. zobaczyła swoje dziecko tuż przed sekcją
zwłok.

Stu przesłuchanych i nic


Gdy po kilku godzinach córka nie wróciła z przejażdżki, zaczęły się
poszukiwania. Na jednej ze ścieżek rowerowych pod wiaduktem
rodzice dziewczynki znaleźli ułożone z patyków zdanie: „Tu była
Ewa D.”. Zawiadomili policję. Wieczorem do akcji włączyło się wielu
mieszkańców Wielgowa, peryferyjnej dzielnicy Szczecina. Policyjna
psycholog rozszyfrowała napis na drodze jako krzyk rozpaczy zbyt
rygorystycznie wychowywanej nastolatki. Jej zdaniem Ewa uciekła
z domu. Zostawiła wiadomość, żeby rodzice zwrócili uwagę na jej
problemy. Zgnębiona pani D. zauważyła nieśmiało, że córka nie
miała przed nią tajemnic.
Jeszcze tej nocy przesłuchano przyjaciółkę dziewczynki.
Obudzona, opowiedziała swój sen: jakiś mężczyzna w zielonej kurtce
ciągnął Ewkę po szosie w stronę lasu. Miał duże owłosione ręce; ona
się opierała. Psycholog uznała, że jest to inspiracja krążącymi po
dzielnicy różnymi plotkami na temat rzekomego porwania.
Następnego dnia chłopiec przemierzający na rowerze leśne dukty
w kierunku Świnoujścia, zauważył zwisające na drzewie dżinsy, a po
chwili – w ściółce zegarek z urwanym paskiem. Wiedział
o zaginięciu Ewy, znał z ogłoszeń na słupach telefon jej rodziców.
Nim przyjechali, rowerzysta znalazł wystającą spod mchu rękę.
Obnażone zwłoki dziecka były płytko przysypane liśćmi.
Sprowadzony przez policję pies szybko zgubił trop mordercy.
Sekcja zwłok wykazała, że dziewczynka zmarła na skutek
uduszenia silnym uciskiem szyi. Nim straciła życie, została
zgwałcona. Do ostatniego tchnienia walczyła z oprawcą, o czym
świadczyły liczne wybroczyny na udach i poranione pięty. Gwałciciel
kopulował również wtedy, gdy ofiara była już martwa; nie doszło do
wytrysku nasienia.
Ślad z krwiaka na ramieniu ofiary, a także inne wymazy zostały
przebadane systemem SGM PLUS w Zakładzie Medycyny Sądowej
Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie i w podobnej placówce
w Gdańsku. Ekspertyzy okazały się identyczne: nie znaleziono
obecności DNA żadnego mężczyzny.
Nic nie dała penetracja środowiska bezdomnych, którzy często
latem ze szczecińskiej noclegowni przenosili się do szałasów w lesie
w pobliżu domu Ewy D. Rutynowo przesłuchano tych mieszkańców
Wielgowa, którzy kiedykolwiek mieli konflikt z prawem. Według tego
klucza funkcjonariusz pofatygował się do Franciszka L., wdowca,
mieszkającego z dziewięcioletnim synem. Mężczyzna miał niezbite
alibi. Od wszystkich ponad stu przesłuchanych – również od L. –
zostały pobrane wymazy z ust, przydatne w porównawczych
badaniach genetycznych.
Po roku bezskutecznego śledztwa prokuratura musiała przyznać
się do klęski – morderca pozostał anonimowy. Dochodzenie
zawieszono. Matka Ewy rozżalona tą decyzją wskazała na jeszcze
jeden trop: od pewnego czasu otrzymywała listy od nieznanego
mężczyzny, który twierdził, że wie od swego małoletniego syna, że
zabójcą Ewy jest funkcjonariusz występujący w telewizyjnym
programie „997”. Zdaniem autora tej korespondencji ów policjant
ścigał chłopców rzucających z wiaduktu kamieniami w samochody
i w pogoni za „żartownisiami” dostrzegł jadącą na rowerze Ewę.
Przekonany, że dziewczyna była z chłopakami, dogonił ją
i uderzając, niechcący zabił. A potem ukrył ciało w lesie.
Gdy policja dotarła do autora listów, okazało się, że jest chory
psychicznie.

Teraz powiem prawdę


Koniec 2006 roku. W okolicy, gdzie mieszkała Ewa D., został
zatrzymany z powodu podejrzenia o kradzież złomu 23-letni
Mikołaj L., starszy syn wspomnianego wdowca. Zapytany, co robił
w drugi dzień Wielkanocy 2004 roku zdenerwował się, zaczął płakać,
a po chwili przepraszać nieobecnych w pokoju rodziców Ewy D.,
choć przesłuchujący słowem nie wspomniał o zamordowanej
dziewczynce.
Śledztwo zostało odwieszone. Postanowiono ponownie przebadać
ślady DNA zabezpieczone z ciała ofiary. W kwietniu 2008 roku
z Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Szczecinie
nadeszła ekspertyza: „W wyniku przeprowadzonych powtórnych
badań genetycznych śladu z lewego przedramienia denatki
wykonanych nowym systemem, uzyskano pełny profil DNA
mężczyzny, odpowiadający profilowi genetycznemu Franciszka L. (od
którego w 2004 roku pobrano wymaz) i jego biologicznych
potomków”. Biegli zastrzegli się, że doszukali się identyfikacji
rodowej, a nie indywidualnej, a ujawniony halotyp – czyli
identyczne cechy przechodzące w rodzinie z ojca na syna –
występuje z częstotliwością jeden raz na 148667,2 męskich linii
rodowych.
Prawdopodobieństwo naniesienia takiego męskiego śladu DNA
u Ewy D. dzień przed zabójstwem, było zdaniem biegłych
niemożliwe. Taki ślad ulega zniszczeniu między innymi na skutek
mycia czy pocenia się skóry.
Ustalono, że 12 kwietnia 2004 roku dwaj starsi synowie
Franciszka L. byli poza domem – jeden w zakładzie karnym, drugi –
Mikołaj – w noclegowni dla bezdomnych. Franciszek L. wskazał
świadków, którzy zeznali, że w drugi dzień świąt wielkanocnych nie
wychodził z domu.
Mikołajowi L. postawiono zarzut zgwałcenia i zamordowania
czternastoletniej Ewy. Nie przyznał się do przestępstwa.
– Ja bym nawet kogutowi głowy nie obciął. – Twierdził, że
w Wielkanoc był u ojca. W Wielką Sobotę poszedł do kościoła ze
święconką, a podczas następnych dwu dni wychodził z domu tylko
do sklepu po piwo. Dwunastego kwietnia o zmierzchu udał się za
potrzebą do pobliskiego lasu, wrócił po godzinie. Następnego dnia
dowiedział się od kumpli ojca, że zginęła dziewczynka. Nie wie, skąd
na ciele ofiary znalazły się ślady jego DNA, jak mu powiedział
policjant.
Ojciec podejrzanego zaprzeczył słowom syna. Mikołaj pojawił się
pod jego drzwiami, ale dopiero 14 kwietnia wieczorem i nie został
wpuszczony.
W czasie kolejnego przesłuchania – 28 maja 2008 roku –
podejrzany odwołał poprzednie zeznania jako kłamliwe. Naprawdę
było tak, że 12 kwietnia około siedemnastej kupił wódkę i poszedł ją
wypić do lasu. Tam spotkał nieznajomego włóczęgę, który chciał mu
wyrwać butelkę. Pobili się. Rozeźlony wracał do mieszkania ojca
i pod mostem spotkał jadącą na rowerze nastolatkę, która go
niechcący potrąciła. Ze złości złapał ją za szyję. Upadła na ziemię,
podniosła się i jak zamroczona szła w kierunku lasu, pozostawiając
na drodze rower. Zauważył, że dziewczynka traci przytomność, więc
chwycił ją za ramię. Wystraszył się, że ona umiera; nie chciał być
posądzony o spowodowanie jej śmierci, więc rozebrał ją dla
upozorowania gwałtu. Możliwe, że gdy zdejmował jej spodnie,
dotknął tu i ówdzie.
Dwa tygodnie później ponownie przesłuchiwany w prokuraturze
Mikołaj L. odwołał swoje zeznania, jako zmyślone. Nigdy nie spotkał
Ewy D. Wielkanoc 2004 spędził w noclegowni. Niestety, tam się nie
prowadzi listy obecności.
Minęło dwadzieścia dni i aresztowany Mikołaj L. zgłosił, że teraz
chce powiedzieć całą prawdę. Wcześniej wszystko mówił pod
dyktando policjanta, który się nad nim znęcał.
Otóż widział tę dziewczynkę w piątek przed świętami, gdy pod
wiaduktem jeździła z koleżanką na rowerze. Nawet zwrócił jej
uwagę, aby uważała na samochody. Chciał jeszcze zapytać, która
godzina, więc złapał ją za przegub ręki, aby spojrzeć na zegarek.
Odchodząc, klepnął ją po gołym lewym ramieniu. Potem pojechał do
ojca i stamtąd wrócił do ośrodka. W Wielgowie był ponownie 12 lub
13 kwietnia, gdyż poszukiwał jakiejś dorywczej pracy.
Na kolejnym przesłuchaniu podejrzany zaprzeczył, aby
w Wielkanoc 2004 roku był w tej dzielnicy Szczecina. Całe święta
spędził w noclegowni. Ma na to dowód: 11 kwietnia nakręcono tam
telewizyjny reportaż o śniadaniu wielkanocnym dla bezdomnych.
Następnego dnia wszyscy w ośrodku oglądali siebie w telewizorze.
Może naszkicować, gdzie wtedy siedział.
Odtworzono tę audycję z materiałów archiwalnych. Także ujęcia,
które nie były emitowane. Okazało się, że Mikołaja L. nie było
wówczas w schronisku.
Prokurator wysłał akt oskarżenia do sądu. Pierwsza rozprawa
odbyła się w kwietniu 2009 roku, pięć lat po zabójstwie Ewy D.

To ojciec jest mordercą


Przed sądem Mikołaj L. nie przyznał się do zarzucanego mu
przestępstwa. Odwołał wszystkie, poza ostatnimi wyjaśnieniami ze
śledztwa. Do złożonych pod koniec postępowania dowodowego
wniósł istotną korektę. Otóż do spotkania z Ewą pod wiaduktem
doszło nie dwa dni przed świętami, jak wyjaśniał przed
prokuratorem, ale w drugi dzień Wielkanocy. Świadkiem tego, że
złapał dziewczynkę za rękę, na której miała zegarek, a potem musnął
jej ramię, był jego ojciec, który stał kilka metrów dalej i potem
poszedł za tym dzieckiem w kierunku lasu. Tego dnia ojciec nie
wpuścił go do domu i musiał się przespać u kolegi.
Oskarżony usiłował przekonać sąd (a w listach także ministra
sprawiedliwości), że Ewę D. zamordował Franciszek L.:
– A bo to raz zastałem ojca, jak się zabawiał po wódce
z dziewczynkami, które jeszcze nie skończyły podstawówki… Do
mojego ośmioletniego brata też się dobierał.
Obecny na rozprawie Franciszek L. zaprzeczał, odwołując się do
Matki Boskiej, jako świadka, i w rewanżu pogrążał syna, twierdząc,
że zastał go kiedyś w łóżku w własną matką.
Sporo powiedzieli o tej patologicznej rodzinie świadkowie,
w większości rekrutujący się z towarzystwa pijaków wystających pod
sklepem monopolowym.
– Byłem przy tym – zeznał jeden nich – kiedy pijany Franek chciał
wyciągnąć od Mikołaja stówę. Powiedział: „Nie dasz, to pójdę na
komisariat i całe życie spędzisz w więzieniu”. To już było po tym
zabójstwie.
W 2009 roku Sąd Okręgowy w Szczecinie skazał Mikołaja L. na
dożywocie. Sąd Apelacyjny wyrok potwierdził. Rok później
orzeczenie zostało uchylone w Sądzie Najwyższym z powodu
wadliwie sporządzonego uzasadnienia. Chodziło o to, że sąd
apelacyjny, skazując za gwałt i zabójstwo, w pisemnym uzasadnieniu
wyroku pomyłkowo jako swoją opinię przytoczył wyjaśnienia
oskarżonego, który nie przyznał się do zarzucanych mu czynów.
Oczywiście, odpowiednio oceniając dowody, sąd mógł uznać
sprawstwo oskarżonego za udowodnione, ale nie wolno mu było
twierdzić, że oskarżony przyznał się do zabójstwa, gdyż on takiego
oświadczenia nie złożył.
Sprawa wróciła do Sądu Okręgowego w Szczecinie.
Również podczas kolejnego procesu Mikołaj L. nie przyznał się do
morderstwa. Dotychczasowe wyjaśnienia odwołał, twierdząc, że
zawiodła go pamięć. Tak naprawdę nie był u ojca w święta – w tym
czasie siedział w noclegowni. Nigdzie nie wychodził.
Na poprzednich rozprawach kłamał, mówiąc, że widział
dziewczynki na rowerach.
– Nie było takiej sytuacji, abym chwycił tę Ewę za rękę, żeby
zobaczyć, która jest godzina. I nie dotknąłem jej ramienia. Gadałem
tak, bo mi ciągle powtarzali, że moje DNA było na jej ręce.
W ostatnim słowie oskarżony wybuchnął:
– Mam dosyć wytykania, że jestem zabójcą. To mi ubliża.
Ponowny wyrok Sądu Okręgowego w Szczecinie nie różnił się od
pierwszego. Dwudziestego dziewiątego czerwca 2011 roku, siedem
lat po śmierci dziewczynki, Mikołaj L. został po raz drugi skazany na
dożywocie.
W uzasadnieniu wyroku sąd poddał analizie linię obrony
Mikołaja L., który długo upierał się, że zidentyfikowany w zakładzie
medycyny sądowej halotyp pochodzi od oskarżonego. Dlatego
zmieniał wersje wyjaśnień celem najkorzystniejszego przedstawienia
okoliczności, w jakich jego genetyczny ślad znalazł się na ofierze.
Raz stwierdzał, że dziewczynkę musnął w ramię, to znów, że ją
klepnął. Wielokrotnie, na różne sposoby interpretując pozostawienie
na ciele dziecka śladu osobniczego, bezwiednie dowodził słuszności
bydgoskiej ekspertyzy. Gdy wreszcie zrozumiał faktyczną treść
nowego dowodu, zaprzeczył, że doszło do kontaktu fizycznego
między nim a Ewą i usiłował oskarżyć swego ojca.
Tymczasem nie jest prawdą, że ekspertyza przesądziła o winie
Mikołaja L. Ona służyła jedynie do zawężenia kręgu osób
podejrzanych i dopiero łącznie z innymi dowodami pozwoliła na
przypisanie oskarżonemu winy.
Wiele kłamstw oskarżonego obalili świadkowie. Na przykład ojciec
ofiary udowodnił, że córka nie mogła mieć zegarka na przegubie, bo
był uszkodzony pasek. Nie jeździła też rowerem ani w piątek, ani
w sobotę przed Wielkanocną Niedzielą. Co do klepnięcia
dziewczynki w gołe ramię – nie mogło do tego dojść pod wiaduktem,
ponieważ miała ona na sobie kurtkę. Dwunastego kwietnia
2004 roku było chłodno, więc na pewno jadąc rowerem nastolatka jej
nie zdjęła.

Czy to biegli wydają wyrok?


Jednakże i ten wyrok został półtora roku później uchylony przez
Sąd Najwyższy. Obrońcy podnieśli rażące naruszenie prawa
oskarżonego do obrony, do czego ich zdaniem doszło zarówno przed
sądem pierwszej, jak i drugiej instancji. Chodziło o to, że bezdomny
Mikołaj L., dotąd niekarany, nie dowiedział się od prokuratora
w czasie przesłuchań, że ma prawo do adwokata z urzędu. Ponadto
policjanci zeznający przed sądem nie potrafili wyjaśnić, co
faktycznie robiono z zatrzymanym przez 24 godziny, nim się
zdecydował złożyć obciążające go zeznania. Oskarżony twierdził
w sądzie, że gdy został pobity na komendzie, nie zgłosił tego
lekarzowi w areszcie, bo się bał zemsty funkcjonariuszy.
Na kolejnej rozprawie przed Sądem Okręgowym – to już
w 2013 roku – obrońcy podważyli atesty laboratoryjne Zakładu
Medycyny Sądowej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie,
jako że nie miały międzynarodowego certyfikatu. Konkretnie
chodziło o wykrycie w 2008 roku w śladach z ramienia ofiary izolatu
służącego do określenia męskiego DNA. Dokonano tego po
zastosowaniu nowej metody, nieznanej w czasie badań genetycznych
zrobionych zaraz po sekcji zwłok Ewy D.
Doktor Jarosław Piątek, biegły z Pracowni Genetyki Sądowej
Akademii Medycznej w Szczecinie, broniąc w sądzie wiarygodności
swej placówki, przypomniał, że jego zakład zastosował tę nową
metodę w 2008 roku również podczas badań genetycznych ofiar
wypadku wojskowego samolotu CASA. I jako jedyne nie zostały one
podważone przez specjalistów.
– Ja wiem – zauważył z goryczą genetyk – do czego zmierza
mecenas. Chce wykazać, że badania, które przeprowadziłem w dwa
tysiące ósmym roku nie nadają się do niczego, bo nie miałem atestu.
Obrona doskonale zdaje sobie sprawę, że aby uzyskać
kryminalistyczne badania sądowe DNA, nie trzeba w Polsce mieć
jakichkolwiek atestów; wystąpienie o taki certyfikat jest dobrą wolą
placówki. W dwa tysięce czwartym roku nie prowadziliśmy badań
mitochondrialnych DNA na ustalenie pokrewieństwa. Obecnie
Zakład Medycyny Sądowej w Szczecinie pracuje w standardach
wymaganych przez instytuty międzynarodowe. Ma nie tylko polski
certyfikat uznawany w świecie, ale i najbardziej prestiżowy w tym
zakresie – niemiecki GEDNAP.
Adwokaci nie dali za wygraną. Odwołali się do opinii prof. dra hab.
Tomasza Grzybowskiego z Zakładu Genetyki Molekularnej i Sądowej
w Bydgoszczy, który poinformował sąd, że w latach 2008–2009
szczecińska placówka otrzymała próbki materiału do zbadania DNA
w śladach biologicznych, jednak wyników tych badań nie przesłano
przewodniczącemu Towarzystwa Medycyny Sądowej i Kryminologii,
co zostało potraktowane jako wycofanie się z programu atestacji.
Później szczeciński Zakład Medycyny Sądowej uczestniczył już
w atestacji Towarzystwa i uzyskał właściwe certyfikaty.
Sąd usiłował uciąć tę polemikę, rozważając powtórzenie badań
z zakresu genetyki przez biegłych spoza zasięgu apelacji
szczecińskiej. Okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ izolat
DNA uzyskany z materiału porównawczego dla potrzeb sprawy
został całkowicie zużyty do wcześniejszych badań.
Wnioski o ponowne przesłuchanie biegłych zostały oddalone i sąd
wydał wyrok – po raz trzeci dożywocie. Był koniec 2013 roku. Od
zabójstwa dziewczynki minęło dziewięć lat.
W apelacji adwokaci podnieśli spisaną na 23 kartkach skargę ich
klienta na pobicie przez policjantów w czasie śledztwa. Napisał mu
to współwięzień, który w sądzie pochwalił się, że zna prawo, bo
siedzi już 5 lat. Jeśli rzeczywiście doszło do tortur, funkcjonariuszom
łatwo było manipulować zmaltretowanym aresztantem.
Poza tym obrońcy dostrzegli nielogiczność w uzasadnieniu
wyroku. Napisano bowiem, że sąd dał wiarę opiniom sporządzonym
zarówno w Zakładzie Medycyny Sądowej w Gdańsku, jak
i w Szczecinie. A przecież się wykluczały.
Prokurator broniąc wyroku, dowodził, że nie ma tu żadnej
sprzeczności. W 2004 roku obie placówki badające ten sam materiał
dowodowy nie były w stanie wyizolować profilu DNA należącego do
linii męskiej rodziny L. Gdy cztery lata później biegli ze Szczecina
powtórzyli badania starą metodą, ponownie uzyskali taki sam wynik
jak laboratorium w Gdańsku. Dopiero zastosowanie nowej
technologii doprowadziło do wyizolowania rodowego męskiego DNA
w rodzinie L.
– Problem w tym – podnosił adwokat na rozprawie apelacyjnej –
czy rzeczywiście w dwa tysiące czwartym roku Zakład Medycyny
Sądowej w Gdańsku nie znał metod badań zastosowanych cztery lata
później w Szczecinie i czy nową metodą doktora Piątka można było
wykryć coś więcej. Dla uzyskania kompetentnej odpowiedzi
należałoby przesłuchać profesora genetyka z Gdańska, konfrontując
go z biegłym ze Szczecina. Stwierdzenie sądu, że okoliczności
uzyskania certyfikatu nie mają znaczenia, świadczą o kompletnym
niezrozumieniu instytucji „wiadomości specjalnej” oraz
niezrozumieniu dowodu naukowego, jakim jest wynik badań DNA.
Sąd Apelacyjny wnioski odrzucił i w czerwcu 2014 roku wyrok
dożywocia dla Mikołaja L. zapadł po raz czwarty. Równocześnie sąd
uznał skargę obrońców na przewlekłość postępowania i zasądził dla
skazanego od Skarbu Państwa 2 tysiące złotych zadośćuczynienia.
Bowiem, choć nie ma jeszcze prawomocnego wyroku, jest on
traktowany w areszcie jako zabójca na tle seksualnym.
Pod koniec ubiegłego roku do Sądu Najwyższego wpłynęła kolejna
kasacja obrońców Mikołaja L. Tym razem wnioski adwokatów są
kategoryczne: skoro nie można powtórzyć badań genetycznych (bo
zaginął tak zwany ślad), zatem z braku dowodów winy, ich klient
powinien zostać uniewinniony.
Do rozprawy przed Sądem Najwyższym jeszcze nie doszło.

Aniołki księdza Jacka


Wieczorami po osiedlu niosło się głośne tur-tur-tur po
chodnikach. To ksiądz Jacek S. z grupą uczennic jeździli na rolkach.
Kazał im się trzymać za ręce. Gdy jedna się potknęła – co było
nieuniknione – wszystkie wpadały na siebie. Było dużo śmiechu, bo
w tej kotłowaninie ksiądz łaskotał dziewczynki.
Styczeń 2012 roku. Do komisariatu policji w podwarszawskim
miasteczku przychodzi wikariusz z kościoła garnizonowego. Znają
go – to ten, co tak świetnie zajmuje się dziećmi z katechezy.
– Od kilku dni ktoś mnie prześladuje – duszpasterz informuje
dyżurnego oficera. Na dowód pokazuje esemesy w swoim telefonie:
Zabiję cię jak psa […] Samochodzik masz już do wymiany frajerze.
– Boję się, że to szaleniec – denerwuje się młody ksiądz.
Nim na dobre ruszyło śledztwo, duchowny przyniósł kolejny
dowód nękania go – kartkę, którą znalazł za wycieraczką. Okazało
się, że był tam zapisany numer telefon dziewiętnastoletniej Marleny,
jego byłej uczennicy.
– To ona mnie prześladuje – stwierdził.

Z Bożą pomocą
Dziewczyna przyznała się tylko do włożenia kartki – chciała, aby
ksiądz Jacek się odezwał, bo od pewnego czasu jej unikał.
– A dlaczego wikary wskazał właśnie panią, jako swą
prześladowczynię? – dziwił się policjant.
– Bo chce mnie zastraszyć, zmusić do milczenia, gdyż za dużo
mogłabym ujawnić.
17
Marlena chętnie podzieliła się z funkcjonariuszem swoją wiedzą:
Księdza Jacka zna od 5 lat. Wyróżniał ją w klasie, mogła się do niego
zwracać po imieniu. Kiedyś pojechali na zakupy do marketu; miał
dużo toreb, pomogła mu wnieść je do mieszkania. Od progu zerwał
z niej ubranie i zmusił do współżycia. Broniła się, ale miała tylko
14 lat, był silniejszy. Zagroził, że jeśli komukolwiek napomknie
o tym, co się zdarzyło, zrobi z niej wariatkę.
Nadal chodziła do kościoła, bo trwało przygotowanie do
bierzmowania. Ksiądz prezentami opłacał jej milczenie.
– Dostawałam fajne ciuchy, koleżanki mi zazdrościły. Mamie
mówiłam, że to okazja z przeceny.
– Wnoszenie toreb do jego kawalerki zawsze kończyło się w łóżku.
Ale już nie musiał używać siły. Ja się w nim zakochałam – wyznała
policjantowi. – Mówił, że zostawi kościół i będzie moim mężem.
Chodziłam do niego kilka razy w tygodniu. Żeby mnie ośmielić,
podrzucał mi filmy pornograficzne. Zerwaliśmy rok temu, bo on
znalazł sobie inną dziewczynę.
Podczas następnego przesłuchania Marlena przyznała się do
wysyłania gróźb na komórkę księdza. Chciała go nastraszyć, że
poniesie karę za jej krzywdy i sprawić, żeby się wyniósł do innej
parafii.
Gdy dziewczyna kolejny raz stawiła się na komisariacie,
powiedziała od progu:
– Nie ujawniłam wszystkiego. Pod koniec 2010 roku byłam w ciąży
z Jackiem. Postanowiliśmy powiadomić o tym moich rodziców, bo ja
nie miałam jeszcze siedemnastu lat. „Załatwcie córce indywidualne
nauczanie, nie powinna z brzuchem pokazywać się w szkole. Z Bożą
pomocą na pewno sobie poradzicie”. Tylko tyle miał do powiedzenia.
– Czy pani usunęła ciążę?
– No, tak.
– A chciała pani usunąć?
– Nie wiem. Jacek dał trzy tysiące złotych na zabieg. Obiecywał, że
nic się między nami nie zmieni, a potem traktował mnie jak
powietrze. Wtedy zostawała u niego na noc inna dziewczynka
z klasy. Nie potrafiłam się z tym pogodzić. Zawaliłam szkołę, choć
wcześniej byłam prymuską, wpadłam w depresję.
Rodzice Marleny potwierdzili zeznania córki. Wikary został
aresztowany. Podczas rewizji zabrano telefon komórkowy
podejrzanego, aby odtworzyć esemesy, jakie nadchodziły na ten
numer.
Ksiądz zaprzeczał, że współżył z czternastoletnią dziewczynką:
– Oskarżenie o molestowanie, to zemsta, bo groziła jej kara za
zniszczenie mi samochodu. Uprawialiśmy seks, ale dopiero, gdy
osiągnęła pełnoletność. To ona zainicjowała pierwsze intymne
kontakty.
Co do prezentów: czasem, gdy byli razem w sklepie, kupował jej
coś z ubrania, bo się żaliła, że w domu na wszystkim oszczędzają.
Z tych też powodów dostawała od niego drobne kwoty – 50,
100 złotych. Raz dał jej 3 tysiące na leczenie, gdyż się dowiedział, że
ma anemię. O tym, że była w ciąży, słyszy po raz pierwszy.
Podczas kolejnego przesłuchania ksiądz sprostował poprzednie
wyjaśnienia co do podarowanych 3 tysiące złotych. Tak naprawdę nie
były na leczenie anemii, lecz na ginekologa, bo się dowiedział, że
płód jest martwy i trzeba oczyścić macicę. Dopiero kiedy już było po
wszystkim, prawda wyszła na jaw. Bardzo się zdenerwował, nie
akceptuje usuwania ciąży. Ale nie wie, czyje to było dziecko, Marlena
miała wielu chłopaków.
Proboszcz parafii wystawił wikariuszowi bardzo dobrą opinię:
– To gorliwy duszpasterz, który cały swój wolny czas poświęca
dzieciom. Założył chórek „Aniołki”, jeździ z uczniami na obozy,
wycieczki, zabiera ich na basen. Rodzice są zachwyceni.
Przesłuchano kilkanaście Aniołków. Wszystkie doświadczyły od
Jacka – ksiądz kazał mówić sobie po imieniu – „złego dotyku”.
Młodsza od Marleny o 3 lata Ela zeznała, że gdy przychodziła na
próby wcześniej (grała na gitarze, więc musiała ją nastroić), ksiądz
wykorzystywał to, że są sami, i całował ją w usta, dotykał pośladków,
krocza. Nikomu się nie skarżyła, bo chciała jak inne dziewczynki
wieczorami z całą grupą szusować na rolkach.
Jej rówieśnica Basia zapamiętała inną przykrą dla niej sytuację:
– Kiedy nie byłam ubrana w spodnie, Jacek brał mnie na barana
i przytrzymywał za pupę. Jego dłonie cały czas się ruszały. Także,
gdy niby dla zabawy naciągał mi od tyłu stanik. A gdy chodziliśmy
na basen, wymyślił zabawę w lądujący samolot. Trzeba było na
brzegu basenu pochylić się twarzą do wody, a on wtedy wkładał rękę
między nasze nogi i wołał: „Katapultować się!”.
Z czasem w telefonie Eli zaczęły się pojawiać esemesy od księdza
takiej treści, że nawet dziś krępuje się je powtórzyć. Miała już prawie
15 lat, kiedy Marlena zapytała ją, czy sypia z Jackiem, zaprzeczyła.
Wtedy tamta zaproponowała, aby razem poszły do księdza, on czeka.
Tego wieczoru całowała się z Marleną i Jackiem na jego łóżku.
Ksiądz dotykał ją „w każde miejsce”, chciał, aby się rozebrała do
naga, oni już to zrobili. Zawstydzona wybiegła do drugiego pokoju,
zostawiając ich w sypialni. Siedziała jak sparaliżowana, nasłuchując
odgłosów. W domu otrzymała od księdza esemes: Szkoda, że nie
dołączyłaś do nas, byłoby fajnie. W styczniu 2011 roku Marlena jej się
zwierzyła, że jest w ciąży i niedługo będzie miała zabieg. Płakała.
Bożena, przyjaciółka Marleny zeznała, że kryła ją przed rodzicami,
gdy dziewczyna nocowała u księdza. Miała wtedy mówić, że uczyły
się do późnego wieczoru i Marlena nocowała u niej. Wydała je
sąsiadka księdza z klatki schodowej, która nieraz widziała Marlenę
wychodzącą od wikarego o różnych porach dnia, nawet rano.
Wtajemniczenie Bożeny w romans księdza z Marleną przyniosło
nieoczekiwany skutek.
– Wysyłał mi zboczone esemesy z propozycją seksu w trójkącie –
zeznała.
– Nalegał, więc zrezygnowałam z prób chóru. Wtedy zaczął to
samo wyprawiać z inną uczennicą, Zośką, ona pokazywała na
przerwach, co jej wypisywał. Chłopcy się śmiali, ale dziewczyny jej
zazdrościły.
Bożena nie wiedziała wszystkiego. Kontakt księdza z Zosią nie
ograniczał się do wysyłania jej esemesów.
– Najpierw zapraszał mnie na herbatę – zeznała ta uczennica. – Ja
mu się zwierzałam, opowiadałam o konfliktach w domu, ojcu
alkoholiku. Gdy któregoś dnia popłynęły mi łzy, Jacek przytulił mnie,
pogłaskał po włosach. Jeszcze bardziej się rozbeczałam. Wtedy
zaczął mnie namiętnie całować. Wyrwałam się i wybiegłam. Wysłał
esemes, że nie wytrzymał, bo taka jestem ładna. To już się nie
powtórzy, chciałbym być twoim przyjacielem. W domu znów była
awantura, poszłam do niego, aby się wyżalić. Od razu wziął mnie na
ręce i zaniósł do sypialni. Potem rozebraną do naga zmusił do
stosunku. Kilkakrotnie. Miałam piętnaście lat i cztery miesiące.
Zakazał opowiadania komukolwiek, że straciła z nim dziewictwo.
Na następne spotkanie chciał załatwić tabletki antykoncepcyjne, nie
zgodziła się.
– Nie byłam w nim zakochana, ale samotna, pragnęłam, aby ktoś
mnie wysłuchał. On to wykorzystywał: najpierw łóżko, potem
zwierzenia. Współżycie seksualne z Jackiem to była trauma.

Gliglanie
Z treści esemesów wysyłanych na numer komórki księdza Jacka
wynika, że równocześnie uwodził kilkanaście uczennic. Teksty tego
rodzaju korespondencji w komórce podejrzanego zajmują 4 tomy akt
prokuratorskich. Dziewczyny, z dnia na dzień coraz śmielsze,
odpowiadały bez skrępowania:
Całuję w usteczka tęsknić będę bardzo, ale wytrzymam aby cię nie
zamęczyć żebyś się nie gniewał. Ja się bardzo postaram żeby na ciebie
zasłużyć.
Stuk puk Jacek wstaje na pasterkę a [tu imię dziewczyny] do jego łóżka
i czeka.
Ja na tamte imprezki nie chcę chodzić żeby jakiś chłopak mnie dotykał
ja mam ciebie. Proszę tylko napisz czy przestałeś lubić gdy cię czule tule.
Tak bardzo cię kocham. Pozwolisz niedługo się wypieścić?
Uciekniemy w wakacje pojedziemy bez mamy ja już jestem duża.
Troszkę schudłam wiec będę leciutka jak się na ciebie wpakuję. Cieszysz
się?
Były zazdrosne o względy księdza. Jedenastoletnia Iwonka płakała
na przerwie, gdy dziewczynki chwaliły się, że ksiądz Jacek całował je
„z języczkiem”. A ją pomijał.
Nie tylko dziesięcioletnie dziewczynki znały drogę do sypialni
księdza. O 2 lata młodszy od Marleny ministrant Przemek zeznał, że
dostawał od Jacka erotyczne esemesy. „Ksiądz proponował mi
pójście do łóżka we troje – on, Marlena i ja. Robiłem sobie z tego jaja
i na każdy esemes odpowiadałem pozytywnie. Że «już idę, jestem
pod twoim blokiem». Ale nigdy tam nie wszedłem i on nigdy mnie
nie dotknął. Jednak przez te obrzydliwe esemesy przestałem chodzić
na msze święte”.
Podobnie postąpił trzynastoletni Grzegorz. „Któregoś dnia
poszedłem do księdza po książkę, i gdy byliśmy sami, on mnie złapał
za barki, rzucił na kanapę i pochylił się… Mówił, że tylko mnie
pogligla w goły brzuch, ale ja uciekłem. Skończyły się rolki
i chodzenie do kościoła. Modlę się sam. A ksiądz długo nie dawał mi
spokoju, wysyłał esemesy prawie codziennie, czasem
o czwartej rano”.

Jak przygotowałaś dziewczynki?


W tym czasie Marlena była już po aborcji. Nie dawała sobie rady
z obciążeniem psychicznym, o czy mówiła jednej ze swoich
przyjaciółek. Z zeznania tej dziewczyny: „Miała strasznego doła, nie
zdała do następnej klasy. Jacek ją traktował jak powietrze, również
na lekcjach religii”.
Ciągle jeszcze walczyła o jego uczucie, a choćby i litość. Wysyłała
mu często esemesy, nawet kilka w ciągu dnia:
Odpisz zaraz. Przepraszam za wczoraj nie gniewaj się potrzebuję
twojej bliskości.
Kocham cię bardzo. Proszę, odezwij się wytłumacz mi, jakie błędy
robię, nie wiem, co jest złe.
Wiem że jestem zerem, ale proszę nie odrzucaj mnie dlatego, że
jestem gorsza od innych.
Czy moglibyśmy się spotkać, potrzebuję cię mój Mężu. Nie chcę już
płakać. Co mam zrobić żebyś mnie kochał.
Wczoraj ktoś rzucił kamieniem w moje okno. Czy to ma związek
z naszą sprawą? Cały wieczór odmawiałam różaniec, żeby nic ci się nie
stało.
Cierpienie dziewczyny było tak widoczne, że również jej matka
zdecydowała się wysłać do wikarego esemesa: Chcę cię prosić, żebyś
się nią zajął, przecież obiecałeś. Dziecka nie ma, ale ona wciąż ciebie
potrzebuje. Mówiła mi, że się na nią obraziłeś. Jesteś dorosły, obdarzyła
cię tak wielkim uczuciem. I podpisała: Twoja teściowa.
Kiedy Marlena straciła nadzieję, że Jacek do niej wróci, zamieściła
na Facebooku list pożegnalny. Była to, na szczęście nieudana, próba
samobójcza. Potem przycichła. Rodzicie odetchnęli w nadziei, że
córka wraca do równowagi. Mylili się. Zrozpaczona dziewczyna
postanowiła zdobyć względy księdza, wysyłając mu do łóżka młodsze
od siebie dziewczynki. Miał to być seks grupowy z jej udziałem.
Śledczy znaleźli dowody również w esemesach.
Przesłuchiwana tłumaczyła:
– Gdy pisałam mu normalnie, nie odpowiadał. Ale na zboczone
teksty o dziewczynkach od razu podejmował temat. Tak naprawdę,
nie namawiałam żadnej z tych małolat do czegoś brzydkiego, ja to
robiłam dla podtrzymania z nim kontaktu.
Były też inne tropy, które wskazywały, że Marlena, chcąc być
w pobliżu ukochanego księdza, wychodziła naprzeciw jego
pedofilskim namiętnościom. W jej telefonie komórkowym
znaleziono fotografie dwóch nagich dziewięciolatek stojących na
wydmach. Zdjęcia zrobił ksiądz i przesłał je Marlenie oczekując, że
namówi dziewczynki, aby przyszły do jego sypialni. To miał być
kolejny krok w oswajaniu z czekającym je wykorzystaniem
seksualnym. Wcześniej – jak zeznały – bawiły się u księdza
w „kanapkę”. Polegało to na tym, że na jego łóżku kładli się kolejno
na siebie: najpierw ksiądz, potem Marlena, następnie te dwie
dziewczynki z drugiej klasy podstawówki. Równocześnie wszyscy się
przewracali, turlali w pościeli i już nie wiadomo było, czyja ręka,
a czyja noga.
Do wykorzystania seksualnego dziewięciolatek nie doszło, bo
jedna z nich przyznała się matce, że pozowała nago na wydmach.
A także do tego, że ksiądz za roznoszenie świętych obrazków
pocałował ją w usta „z języczkiem”. I teraz w klasie się śmieją, że
będzie miała dziecko.
Ponieważ dziewczynka budziła się w nocy z krzykiem, matka
zawiadomiła o wszystkim wychowawczynię. Nauczycielka poprosiła
ją, aby nie robiła afery, bo ksiądz i tak już chodzi do dyrektorki na
dywanik. Natomiast uczennicom kazała powiedzieć nauczycielowi
religii, żeby ich nie całował i nie dotykał.
Nauczyciele w szkole, w której ksiądz Jacek uczył religii, twierdzili
w czasie przesłuchania, że o niczym nie wiedzą. Jedynie była
dyrektorka szkoły podzieliła się z funkcjonariuszem policji swoimi
spostrzeżeniami. Nie podobało się jej, że na przerwach dziewczynki
z drugiej klasy podstawówki wieszały się księdzu na szyi, przytulały,
a on brał je na kolana. Poleciła wychowawcy przeprowadzenie
z księdzem rozmowy. Miało to taki skutek, że na jej widok dzieci
odskakiwały od duchownego. Ale gdy weszła kiedyś bez zapowiedzi
do klasy, wikary trzymał uczennicę na kolanach. Na jej widok
dziewczynka uciekła na korytarz.
– Wtedy poszłam do proboszcza, bo tylko kuria mogła odsunąć
księdza od lekcji religii. Obiecał porozmawiać z wikarym. Nie wiem,
co mu powiedział, w każdym razie ksiądz Jacek żalił się potem
w pokoju nauczycielskim, że się go czepiam za dobry kontakt
z dziećmi.

Seksuolog stawia diagnozę


Śledczy zainteresowali się zachowaniem wikarego w poprzednich
parafiach. Mozolnie, opierając się głównie na tym, co mówią
parafianie – proboszczowie nie byli skorzy do rozmowy – policjanci
dotarli do kobiet, które w okresie dorastania doświadczyły złego
dotyku tego duchownego.
Jadwiga B. miała 14 lat, gdy Jacek studiował w seminarium
duchownym. Spotykała się z nim przez sześć kolejnych lat. Zaczęło
się od nieśmiałych pieszczot nocą w ciemnych zaułkach
nadwiślańskiego miasteczka. Rozbierał ją, pieścił, całował.
Pozwalała na wszystko, bo pisał romantyczne listy. Kiedy naprawdę
już czuła się jego kobietą, zaczął jej unikać. Nie mogła się z tym
pogodzić. Śledziła go, co przysparzało jej jeszcze więcej bólu, bo
miała dowody, że odszedł do młodszej. Ale nie przeszkodziła mu
w uzyskaniu święceń kapłańskich.
Gdy ksiądz Jacek został duszpasterzem w powiecie niżańskim, jego
dawna kochanka mieszkała już na stałe w Niemczech. Mógł więc
czuć się bezpieczny w polowaniu na kolejne nastolatki.
Takich możliwości dostarczały mu lekcje religii. Śledczy trafili do
Ewy K., która zeznała:
– Miałam wtedy dziesięć lat. Pod koniec roku szkolnego ksiądz
Jacek wypisywał stopnie z religii. Mnie kazał usiąść mu na kolanach,
bo chce się zastanowić, co mi postawić – czwórkę czy piątkę.
Zależało mi na piątce, bo chciałam mieć świadectwo z czerwonym
paskiem. Siedziałam więc pokornie, a on się zastanawiał,
„mimochodem” przesuwając ręce po moich biodrach. Trzy lata
później ksiądz wybrał kilka dziewczynek i kazał nam zostać po
lekcjach. Mnie też wytypował, choć nie ukrywałam niechęci do jego
wszędobylskich rąk. Ja się zwykle od niego odsuwałam, ale nie
zawsze zdążyłam. Widziałam jak Uli i Patrycji podciągał do góry
bluzki. Słyszałam, że Ulka spędzała z nim noce i on ją odwoził do
domu nad ranem. Po niej była Kaśka. Chłopcy w klasie ich
podglądali.
Pełnoletnia dziś Ula, studentka pedagogiki, na wspomnienie
księdza Jacka płacze. Uważa się za ofiarę jego molestowania
seksualnego.
– Na początku – wyznaje – nie widziałam w tym nic złego. On
dotykał, łaskotał, wygłupiał się. Czułam się bezpieczna, ufałam mu,
przecież znał się z moim tatą. Zapraszał do siebie, bo miałam mu
pomagać w przygotowaniu dzieci do pierwszej komunii. Ale podczas
łaskotania jego ręce dotykały mego krocza. Chciałam wyjść. Od razu
mnie przeprosił, więc znów usiadłam na kanapie i to się powtórzyło.
Był strasznie podniecony. Chyba pod koniec trzeciej klasy
gimnazjalnej doszło do pierwszego kontaktu seksualnego. Nie
miałam jeszcze piętnastu lat i wierzyłam mu, gdy wyznawał mi
miłość. Do dziś się zastanawiam, jakim cudem nie zaszłam w ciążę,
w ogóle się nie zabezpieczał. Na szczęście przenieśli go do innej
parafii.
Akt oskarżenia księdza Jacka został poprzedzony badaniem
u seksuologa. Rozpoznano zaburzenie preferencji seksualnych typu
pedofilia, ze szczególnym zainteresowaniem seksualnym
dziewczynkami w wieku dojrzewania. Ponadto – nimfomanię
i erotomanię.
Przed rozpoczęciem procesu biskup polowy Wojska Polskiego Józef
Guzdek zwołał konferencję prasową, na której oświadczył, że Jacek S.
został zwolniony z zawodowej służby wojskowej w ordynariacie
polowym, a decyzją Stolicy Apostolskiej przeniesiony do stanu
świeckiego.
– Zero tolerancji dla pedofilii – podkreślił biskup.
Rzecznik ordynariatu polowego ks. Zbigniew Kępa odczytał
oświadczenie kurii: „Ubolewamy, odczuwamy zażenowanie, a nade
wszystko przepraszamy za czyny, których dopuścił się wobec
nieletnich aresztowany Jacek S. Jego naganne postępowanie domaga
się sprawiedliwej kary”.
Utajniony proces przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga
zakończył się skazaniem Jacka S. na 10 lat więzienia. Wyrok nie jest
prawomocny.

Badał od dołu
Czerwcowy upalny początek dnia. W Przychodni Medycyny Pracy
w Krakowie kolejka pacjentów, wszyscy muszą przejść rutynowe
badania, które wpisuje się do książeczki zdrowia.
18
Dwudziestodwuletnia Zofia L. już oddała do analizy krew,
pozostało jeszcze zmierzenie ciśnienia. Czeka na wezwanie
pielęgniarki. Z gabinetu naprzeciwko (na drzwiach nazwisko lekarza
– Wacław K. laryngolog) wychodzi krępy, starszy mężczyzna bez
fartucha i rozgląda się po oczekujących. Pyta, czy wszyscy do
gabinetu 117, czy może ktoś jest zapisany do niego. Cisza. Wtedy
lekarz podchodzi do L. Pochyla się nad nią z troską, szepcząc:
– Czy pani ma problemy z tarczycą? – Gdy dziewczyna odpowiada,
że chyba nie, zresztą nie wie, doktor zaprasza ją do swego pokoju. –
Będziemy mieli diagnozę – zapewnia młodą kobietę – zanim wezwą
panią na badanie ciśnienia.
W gabinecie doktor Wacław K. sadza Zofię L. na stołku, poleca
otworzyć usta. Zagląda do gardła, masuje szyję. Pyta, czy coś
odczuwa, gdy ją dotyka.
– Jakbym miała gulę w gardle – odpowiada pacjentka.
– Z tarczycą raczej w porządku – uspokaja ją lekarz – ale jeszcze
się upewnię po zbadaniu brzucha. – Każe dziewczynie położyć się na
kozetce, podnieść bluzkę i opuścić spodnie. Dotyka żeber, schodzi
w dół, w okolice pachwiny. Teraz poleca zsunięcie dolnej bielizny.
Ręce lekarza są już w okolicy krocza. – I co czujesz, gdy cię tam
dotykam? – doktor K. zagląda pacjentce w twarz. Ona, speszona,
milczy, odwraca głowę. Ale gdy laryngolog każe jej się odwrócić,
klęknąć i oprzeć na łokciach, bo chciałby ją zbadać od tyłu,
dziewczyna posłusznie wykonuje polecenie. Zrywa się z leżanki
dopiero wtedy, gdy czuje palec lekarza w swoich narządach rodnych.
Nim wybiegnie z gabinetu, jeszcze usłyszy:
– Tylko się nie denerwuj, bo od tego rośnie tarczyca. A tam masz
wąsko, dla twojego chłopaka na pewno przyjemnie.
Gdy Zofia L. dochodziła do równowagi na korytarzu, zagadnęła ją
młoda kobieta, która stała na końcu kolejki. Przedstawiła się: „Anna
O.”.
– Widzę, że on zrobił ci to samo, co chciał mnie… – zaczęła
rozmowę.
W ustronnym miejscu opowiedziały sobie wszystko, co
przydarzyło im się w gabinecie laryngologa. Zdecydowały, że
o molestowaniu seksualnym powiadomią policję.
Przedtem jednak poszły do kierowniczki przychodni. Ta z góry
przeprosiła pacjentki za zachowanie lekarza (choć nie uwierzyła
w to, co opowiedziały) i zaproponowała rekompensatę: nie będą
musiały czekać w kolejce, sama podbije im książeczki i jeszcze
zwróci po 60 złotych opłaty za badania. Oburzone, odrzuciły ofertę,
żądały konfrontacji z laryngologiem. Nie doszło do niej, bo
kierowniczka tak długo negocjowała z pacjentkami, aż lekarz
skończył dyżur i wyszedł z przychodni.
Tydzień później, 3 lipca 2012 roku Anna O. dowiedziała się od
wartownika przy bramie w swoim zakładzie pracy, że wypytywał
o nią jakiś starszy mężczyzna. Chciał wiedzieć, gdzie mieszka. Opis
jego wyglądu wskazywał, że był to Wacław K.

Tłuczek do mięsa
W Krakowie tropikalny upał, w południe jest ponad 30 stopni. Na
krawężniku osiedlowej uliczki, przy której stoi dom rodzinny
Anny O., siedzi dziwnie ubrany mężczyzna: ma głęboko nasuniętą na
czoło czapkę bejsbolówkę, czarne okulary, takież rękawiczki i torbę
do przewieszenia przez ramię. Matka Anny odrywa się na chwilę od
gotowania obiadu i wygląda przez otwarte okno. Na jej widok
mężczyzna raptownie zasłania twarz. Kobieta wraca do swoich zajęć.
Trzy godziny później pod dom podjeżdża swoim volkswagenem
Anna O. Wychodząc z samochodu, niechcący upuszcza kluczyki.
Schyla się po nie i wtedy czuje na karku, że ktoś ją mocno trzyma,
tak aby nie mogła podnieść głowy. Słyszy: „Teraz się suko
przejdziemy”. Anna usiłuje się wyrwać napastnikowi, bije rękami na
oślep, ale mężczyzna jest silniejszy. Rzuca ją na pobliski żywopłot
i kilkakrotnie pryska w twarz gazem. Na szczęście kobieta nosi
okulary.
Krzyk napadniętej usłyszała sąsiadka, która wyrzucała śmieci. Do
biegnącej z pomocą dołączył przechodzący mężczyzna. W samą porę,
bo napastnik zdołał zerwać ofierze okulary i grożąc kuchennym
nożem, ciągnął ją po chodniku do swego samochodu. Nie udało mu
się, bo zobaczył go z balkonu – akurat wywieszał pranie – policjant,
który miał wolne po służbie. Zbiegł na dół i obezwładnił oprawcę,
wyrywając mu nóż. Nim przyjechał wezwany patrol, akcja ratunkowa
została zakończona. Przerażona O. wypłakiwała się na ramieniu
swego chłopaka, a obok stali jej rodzice i współczujący sąsiedzi.
Po wylegitymowaniu napastnika okazało się, że jest to doktor
Wacław K. Wykrzykiwał nerwowo: „Co ja narobiłem!” i prosił
funkcjonariuszy, aby go puścili wolno, chciał tylko porozmawiać ze
swoją pacjentką. Napastnik został zabrany na komisariat – w jego
torbie znaleziono metalowy tłuczek do mięsa, taśmę samoprzylepną,
dwa foliowe worki, skórzany pasek, lateksowe rękawiczki i tabletkę
Escappelle – medykamentu wywołującego poronienie wczesnej
ciąży. W portfelu miał dwa egzemplarze oświadczenia adresowanego
do kierowniczki Przychodni Medycyny Pracy. Jego treść: „Informuję,
że ja Anna O. złożyłam fałszywe zeznania dotyczące jakoby
molestowania mojej osoby przez lekarza Wacława K. Podczas
badania laryngologicznego była obecna pielęgniarka i nie doszło do
żadnego molestowania. Pomówiłam lekarza, bo chciałam uzyskać
duże finansowe odszkodowanie, na pewno jest bogaty. Siedząc na
korytarzu, rozmawiałam z pacjentką, chyba się nazywa Zofia L.,
która powiedziała mi, że podoba się jej ten laryngolog, gdyż jest
bardzo pogodny, uśmiechnięty i chętnie leczy, nawet pytał się, kto
czeka do jego gabinetu. Powiedziałam jej, że on wygląda na
naiwnego i można go wykorzystać, podając, że w czasie badania
molestował pacjentkę. Zofia L. zdecydowała, że tak zrobi i zgłosi ten
fałszywy fakt kierowniczce przychodni… Nie wiem, co w takiej
sytuacji ja zrobię ze sobą, ale chcę mieć czyste sumienie, dlatego
musiałam ten list napisać i przekazać, gdzie trzeba”.

Gazem pierzowym w pacjenta


Przesłuchano dwudziestoośmioletnią Annę O., gdy tylko mogła
zeznawać.
W Przychodni Medycy Pracy znalazła się z powodu
obligatoryjnych badań okresowych. Ze względu na szeroki ich
zakres, przychodziła tam kilka razy. Nieoczekiwane zaproszenie
laryngologa na badanie tarczycy usłyszała już w czasie pierwszego
pobytu. Do gabinetu weszła z ufnością, posłusznie położyła się na
kozetce, odsłoniła brzuch, rozpinając spodnie. Zawahała się, kiedy
laryngolog kazał jej zdjąć majtki. W tym momencie do gabinetu ktoś
zapukał i lekarz się odsunął. Wykorzystała to, wybiegła na korytarz.
Czuła, że płonie jej twarz i wszyscy w kolejce to widzą. Następnego
dnia taką samą reakcję dostrzegła u młodej kobiety, która
pospiesznie wychodziła z gabinetu laryngologa. Podeszła do niej
w miejscu, gdzie nie było ludzi, i zachęciła do zwierzeń uwagą, że
prawdopodobnie doświadczyły tego samego od lekarza zboczeńca.
Tą pacjentką była studentka Zofia L. Przesłuchiwana
w komisariacie szczegółowo opisała zachowanie laryngologa,
potwierdzając wersję znajomej z przychodni.
Doprowadzony z aresztu sześćdziesięcioletni Wacław K. już od
progu zaprzeczył absurdalnemu, jak to określił, podejrzeniu
o molestowanie pacjentek. Owszem, podjechał na uliczkę, przy
której mieszka pani O., bo chciał z nią porozmawiać. Siedział kilka
godzin na krawężniku, gdyż osłabł z gorąca na dworze, a także
z powodu otrzymania zatrważającej telefonicznej informacji od
żony. Otóż w czasie jego nieobecności w domu listonosz przyniósł
wezwanie z policji, że ma się stawić na przesłuchanie w związku
z art. 197 kk. Żona zajrzała do internetu i wyczytała, że chodzi
o przestępstwo przeciwko wolności seksualnej i obyczajności.
– Wiedziałem od kierowniczki przychodni – zeznał lekarz –
o absurdalnej skardze jakichś dwóch pacjentek. Uznałem, że to z ich
strony prowokacja, dlatego wziąłem z rejestracji adres tej starszej,
aby się z nią spokojnie rozmówić w neutralnym miejscu.
Na pytanie, skąd znalezione przy nim pisemne rzekome
przyznanie się Anny O. do winy, doktor K. wyjaśnił, że przygotował
to oświadczenie w kafejce internetowej, gdyż był przekonany, że
młoda kobieta dobrowolnie podpisze się pod tym tekstem.
– A pozostałe dziwne rzeczy w podręcznej torbie? Do czego miały
służyć? – dopytywał się funkcjonariusz.
– Otóż – wyjaśniał bez zająknienia laryngolog – tłuczek do mięsa
przełożył, bo trzymał go w bagażniku i podczas jazdy się turlał,
wywołując hałas. Nóż kuchenny, taśma samoprzylepna i worki
foliowe to normalne wyposażenie jego samochodu, gdyby chciał coś
wyrzucić do śmietnika. Gaz pieprzowy zwykł nosić przy sobie na
wypadek zaatakowania go przez agresywnego pacjenta. Nie
zamierzał nim pryskać w oczy pani O.; zrobił to wyłącznie we
własnej obronie, gdy wydarzenia na ulicy potoczyły się zupełnie
inaczej, niż planował.
To Anna O. pierwsza podbiegła do niego, gdy tylko zaparkowała
samochód. Wykrzykiwała:
– Ja ci dopiero pokażę, na co mnie stać, zażądamy z tą drugą
pacjentką odszkodowania finansowego, wykończymy cię.
Chwyciła go za koszulę, szarpała, drapała paznokciami. Usiłował
ją odepchnąć, ale ona ponownie doskakiwała. Wtedy psiknął w jej
stronę gazem pieprzowym i zaczął uciekać, niestety, krzykiem
ściągnęła mieszkańców okolicznych domów. Zatrzymali go, rzucili
na ziemię, wezwali policję i pogotowie, choć tej histeryczce nic się
stało, miała tylko kilka drobnych skaleczeń.
Ponownie przesłuchiwany Wacław K. wyraził ubolewanie, że
znalazł się pod domem poszkodowanej. To było nierozsądne,
chciałby przeprosić uczestników zajścia. Jedyne, co go tłumaczy, to
wzburzenie spowodowane nieprawdziwym posądzeniem
o molestowanie. Zawód lekarza wykonuje od 30 lat, ma w miejscu
pracy dobrą opinię. Zdaje sobie sprawę, że te rzeczy w torbie
podręcznej wyglądały podejrzanie, ale to tylko takie niewinne
dziwactwo, nie pomyślał, że w pewnych okolicznościach mogą
zaszkodzić jego wizerunkowi. Nie powinien brać tej torby na
spotkanie z Anną O. Ale w żadnej mierze nie miał zamiaru
pozbawienia jej wolności.
Potem Wacław K. odmówił składania wyjaśnień. Złożył wniosek
o dobrowolne poddanie się karze, proponując rok i osiem miesięcy
więzienia z warunkowym zawieszeniem na pięć lat. Prokurator
odrzucił wniosek, uznając, że powinien odbyć się proces.
Wacław K. został skierowany do szpitala na badanie
psychiatryczno-psychologiczne.
W rozmowie z psychologiem przyznał się, że sześć lat wcześniej
miał już postawiony zarzut molestowania pacjentki. Z oskarżenia
rzecznika odpowiedzialności zawodowej sprawa trafiła do sądu
lekarskiego, który zawiesił sprawcy prawo wykonywania zawodu
i skierował go na specjalną terapię radzenia sobie z emocjami natury
seksualnej. Po zakończonym cyklu leczenia Wacław K. został uznany
za zdrowego i mógł już wrócić do pracy w przychodni.
W roku 2012 biegli psychiatrzy i psycholodzy nie dopatrzyli się
u badanego zaburzeń w sferze popędu płciowego.
Wacław K. został oskarżony z art. 197 § 2 kk – przestępstwo
przeciwko wolności seksualnej i obyczajności. („Jeśli sprawca
przemocą lub podstępem doprowadza inną osobę do poddania się
innej czynności seksualnej, podlega karze pozbawienia wolności od
6 miesięcy do 8 lat”). Ponadto odpowiadał za napaść na Annę O.
z zamiarem pozbawienia jej wolności oraz wywarcia wpływu na nią,
jako świadka w sprawie o molestowanie.

Spór o palec
Na rozprawie sądowej oskarżony ostatecznie przyznał się do
kompromitujących go zdarzeń w przychodni, choć początkowo
kłamał, przekonując sąd, że nie mógł zrobić nic nagannego
Annie O., gdyż podczas badania cały czas w gabinecie była
rejestratorka. Jednak poszkodowana udowodniła, że owa
urzędniczka tylko zajrzała do pokoju lekarza i szybko odeszła.
Co do napaści na ulicy, doktor zasłonił się niepamięcią. Możliwe,
że uderzył tę kobietę, ale trudno mu przypomnieć sobie, co robił
owego czerwcowego popołudnia. Co do jednego nie miał wątpliwości
– na dworze było bardzo gorąco. I na pewno nie miał zamiaru
uprowadzenia Anny O.
Natomiast dramatyczne wydarzenia na cichej uliczce doskonale
pamiętali wezwani przez sąd świadkowie. Ich relacje skrupulatnie
dokumentowały przebieg wypadków. O nowych okolicznościach
zeznał chłopak Anny O., która tuż przed przewróceniem jej na
żywopłot i obezwładnieniem gazem zdążyła zatelefonować do
narzeczonego, wołając o ratunek.
– Usłyszałem odgłosy uderzenia i mężczyznę mówiącego: „Chodź
tu suko” – zeznawał świadek. – Natychmiast pojechałem pod dom
mojej dziewczyny i pomogłem obezwładnić napastnika, który
ciągnął Annę w pobliskie krzaki. Zaraz potem przyjechał patrol
policji i powalili na ziemię faceta, który płakał, powtarzając: „Co ja
narobiłem!”.
Te ostatnie przytoczone przez świadka słowa napastnika nie
wzbudziły u obecnych na sali sądowej współczucia dla oskarżonego
lekarza.
– To symulant – twierdził ojciec Anny O. – Gdy go skuwali,
udawał, że płacze, ale łzy mu nie leciały. – Natomiast matka
poszkodowanej opowiedziała o traumie córki, która mimo upływu
czasu nadal boi się o zmroku wyjść z domu.
Sąd uznał, że przestępcze działanie Wacława K. w gabinecie wobec
obu pacjentek powinno zostać zakwalifikowane zarówno jako
doprowadzenie do poddania się „innej czynności seksualnej”, jak
i do „obcowania płciowego”.
Wacław K. został skazany na 4 lata 6 miesięcy więzienia oraz
otrzymał zakaz wykonywania zawodu lekarza przez 5 lat. W praktyce
oznacza to, że nie będzie już miał kontaktu z pacjentami. Mocą
orzeczenia sądu Zofia L. miała otrzymać od sprawcy 10 tysięcy
złotych zadośćuczynienia.
Jej pełnomocnik wniósł o uchylenie wyroku. Konkretnie zmianę
kwalifikacji prawnej – z „innej czynności seksualnej” na „obcowanie
płciowe”, gdyż wówczas kodeks karny przewiduje wyższy wyrok, do
12 lat więzienia. Poszkodowane nie zgodziły się też z uzasadnieniem
wyroku, że sama czynność molestowania trwała krótko i nie była to
duża dolegliwość fizyczna.
Natomiast adwokat skazanego wnosił o wyeliminowanie z opisu
czynności sformułowania o „doprowadzeniu Zofii L. do obcowania
płciowego”. W wystąpieniu do Sądu Najwyższego o kasację wyroku
obrońca postawił pytanie:
– Czy wystarczającym kryterium pozwalającym na oskarżenie
z art. 197 § 1 kk („Kto przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem
doprowadza inną osobę do obcowania płciowego”) jest wystąpienie
penetracji, rozumianej jako wniknięcie przez sprawcę w naturalny
otwór ciała osoby pokrzywdzonej, czy też konieczna jest
każdorazowa ocena formy tej czynności, intensywność i czas trwania
oraz stopień dolegliwości ofiary. – Zdaniem obrońcy zachowanie
laryngologa zawierało jedynie znamiona przestępstwa z art. 197
§ 2 kk.
W odpowiedzi na kasację obrońcy, pełnomocnik Zofii L. wniósł
o jej oddalenie, gdyż „skarżący się nie przedstawił żadnej
argumentacji w tym zakresie, lecz poprzestał jedynie na
stwierdzeniu, że skazanie z art. 197 § 1 kk było rażące, a jego
konsekwencją jest zbyt wysoka kara. W ocenie skarżącego się
włożenie palca do narządu płciowego kobiety nie stanowi obcowania
płciowego, a jedynie inną czynność seksualną, ponieważ penetracja
penetracji nierówna”.
Czy to znaczy, zastanawiał się pełnomocnik poszkodowanej, że
włożenie jednego palca w intymne miejsce kobiety na kilka sekund
jest mniejszym naruszeniem stanu wolności człowieka od włożenia
całej dłoni i na dłużej?
Kasacja została przyjęta, wyrok Sądu Najwyższego jeszcze nie
zapadł.

Widok zza krzaków


– Dziadek płaci po pięć złotych, trzeba tylko iść z nim na górkę
i włożyć jego pindola do buzi – opowiadali sobie, chichocząc
w szatni trzynastoletni uczniowie szkoły specjalnej w Trójmieście.
Rozmowę podsłuchał nauczyciel wychowania fizycznego i zgłosił
dyrektorowi. Policję zawiadomiła również matka jednego
z chłopców, który przyznał się do wszystkiego, gdy zauważyła, że
kupuje cukierki, choć nie dostawał od niej ani grosza. Chłopiec
początkowo twierdził, że znalazł pieniądze koło kiosku z gazetami.
Rozpoczęły się przesłuchania uczniów. Nieporadnie, posługując
się często gestami, zeznawali, co działo się na zalesionym
wzniesieniu nad morzem, w poniemieckim bunkrze, a także
w sypialni „dziadka”, gdzie przychodzili ci śmielsi, starsi o rok.
W czasie wizji lokalnej jeden z nich, Adam G., zaprowadził
funkcjonariuszy do domu Tadeusza G. To ten mężczyzna, właściciel
szwalni miał się dopuszczać wobec siedmiu uczniów czynów
lubieżnych. Był 1996 rok.
Przestępstwo określono jako ciągłe, wielokrotne. Choć Tadeusz G.
zaprzeczał, Sąd Rejonowy w Gdyni uwierzył siedmiu
pokrzywdzonym i w 1999 roku zapadł wyrok – 2 lata więzienia.
W następstwie apelacji w Sądzie Okręgowym w Gdańsku wyrok
został uchylony (oskarżony wyszedł z aresztu), a sprawa przekazana
do ponownego rozpoznania sądowi pierwszej instancji.
Sądowe młyny sprawiedliwości mielą powoli i ponowne
przesłuchania świadków zaczęły się dopiero w 2004 roku.
Wychowankowie szkoły specjalnej wyrośli już z dzieciństwa. Mieli
problemy ze zrozumieniem treści wezwania do sądu. Adam G.
zapytany na rozprawie, co wydarzyło się osiem lat temu,
odpowiedział, że nie pamięta.
– A jakie ma zarzuty mężczyzna siedzący na ławie oskarżonych? –
zapytał sędzia.
– Chciał, aby mu walić konia.
– Co świadek przez to rozumie?
W odpowiedzi śmiech i aprobujący pomruk publiczności, którą
stanowili znajomi przesłuchiwanego.
Kolejne pytanie sądu:
– Osiem lat temu podczas wizji lokalnej świadek pokazał dom
Tadeusza G., do którego miał przychodzić z kolegą. Czy potwierdza
to dziś?
– Ja tego pana – Adam G. wskazał na oskarżonego – nigdy nie
widziałem, a na uliczce, gdzie on mieszka, pierwszy raz byłem
z policją.
Przysłuchujący się zeznaniom biegły psycholog stwierdził, że
świadek dotknięty upośledzeniem umysłowym w stopniu
umiarkowanym nie ma skłonności do konfabulacji. Jednakże jego
zeznania były sprzeczne z wersją policjanta, który w 1996 roku
uczestniczył w wizji lokalnej:
– Wezwano nas do szkoły, bo dzieci opowiadały w szatni, że
zaczepia je pedofil: jego znak charakterystyczny to wytatuowana
naga kobieta na ramieniu. Jeden z chłopców chciał pokazać dom, do
którego ten mężczyzna sprowadzał dzieci. Zaprowadził nas tam
obecny na sali Adam G.
– Czy rodzice nieletnich uczestniczyli przy przesłuchiwaniu
chłopców na komendzie? – pytał obrońca oskarżonego.
– Nie.
Pedagog, która w roku 1996 pracowała w szkole specjalnej,
zapamiętała, że policjanci wypytując uczniów, starali się mówić ich
językiem i na przykład na określenie penisa używali słowa „ptak”.
Gdy dzieciom brakowało słów, w opisie czynności seksualnych
nagabującego ich mężczyzny posługiwały się wulgarnym gestem.
Przy przepytywaniu uczniów była obecna biegła psycholog. Jednak,
gdy w czasie okazania chłopcy mieli rozpoznać pedofila,
umieszczono ich w jednym pokoju. Pozostawieni sami mogli
swobodnie się naradzić, uzgodnić odpowiedzi. Może dlatego z grupy
mężczyzn wszyscy wybrali Tadeusza G.
Dariusz K., kolejny były uczeń, który też miał być molestowany,
również zeznał na rozprawie, że nie pamięta wydarzenia, o które
pyta sąd. Gdy odczytano mu jego zeznania ze śledztwa, był
zdziwiony, że używał słów, których nadal nie rozumie. Poproszony
o przeczytanie na głos protokołu sprzed ośmiu lat dukał i długo
sylabizował, nie mogąc dobrnąć do końca zdania.
O wiele więcej pamiętała jego matka.
– Sprawa dotyczy tego, że syn był sponiewierany
i wykorzystywany przez tego pana – wskazała na Tadeusza G. –
Darek mówił mi, że „dziadek” wyjmował swego pindola i pakował
mu do buzi. Raz słyszałam przez okno, jak chłopcy, którzy przybiegli
z górki, krzyczeli: „Za krzakiem stoi zboczeniec!”. Ja wtedy
zawiadomiłam policję.
Następny świadek, też były uczeń szkoły specjalnej:
– Widziałem na górce takiego, który zdejmował spodnie, gdy
podchodziliśmy. Ale nie wiem, czy to ten sam co w ławie dla
oskarżonych. Ja się leczę na głowę, szybko zapominam.
Po odczytaniu zeznań ze śledztwa:
– Nie wiem, co oznacza określenie „czyn lubieżny”. Na policji na
pewno nie używałem takich słów.
Biegła psycholog obecna na rozprawie dostrzegła u świadka
niechęć do przypominania sobie po latach traumatycznych zdarzeń.

***

Oskarżonego żarliwie bronił dorosły syn. Prowadzili z ojcem


szwalnię, która mieściła się w suterenie ich domu i z tego powodu
Tadeusz G. prawie nie opuszczał podwórka.
– Ojciec w biały dzień czatujący na chłopców pod parkanem
szkoły? To absurdalne. Poza tym tata nigdy nie robił sobie tatuaży.
Również zgłoszony przez obrońcę seksuolog, u którego
w 1996 roku Tadeusz G. był z prywatną wizytą (nie zachowała się
dokumentacja), twierdził, że nie dopatrzył się u tego pacjenta
zaburzeń w postaci pedofilii.
W marcu 2007 roku Sąd Rejonowy w Gdyni uniewinnił Tadeusz G.
od zarzutów.
W uzasadnieniu zaakcentowano trudność w ustaleniu przebiegu
zdarzeń. Sąd miał duże wątpliwości, czy zeznania świadków
w postępowaniu przygotowawczym są wiarygodne. Złożone bogatym
słownictwem w żaden sposób nie przystawały do tego, co działo się
na rozprawie, gdy żaden ze świadków nie był w stanie skonstruować
poprawnie jednego zdania. Po dziesięciu latach świadkowie nie tylko
nadal mieli problem ze zrozumieniem zadawanego im pytania, ale
nie byli zainteresowani udziałem w ustaleniu prawdy. Zdecydowanie
pomniejszali swoją rolę w zdarzeniu. Sąd uznał, że przyznanie
walorów wiarygodności jednym zeznaniom, a odmowa drugim przy
takich samych możliwościach weryfikacji nosiłoby znamiona
dowolności. Prawdopodobnie chłopcy mieli kontakt z pedofilem –
stwierdzono w uzasadnieniu – ale czy był to Tadeusz G.? Opis
mężczyzny na górce zmieniał się i odbiegał od wyglądu oskarżonego.
Nie dało się wyjaśnić kwestii tatuażu. W każdym razie aktualnie
oskarżony go nie miał i nie dostrzeżono śladu jego usuwania.
Prokurator ponownie złożył apelację.
„To, że po prawie 10 latach świadkowie nie pamiętali
w szczegółach, co się zdarzyło na górce – napisał – nie może
kwestionować wiarygodnych zeznań, złożonych w toku
postępowania przygotowawczego. Należało zadawać pytania
dodatkowe. Ponadto nie ujawniono okoliczności, które by wpływały
na jakość zeznań niektórych świadków w prokuraturze. Obrońca nie
ma dowodów, że dzieci grupowo uczestniczyły w okazaniu
podejrzanego”.
Apelacja została przyjęta, ale z przyczyn innych niż wymieniono.
Zdaniem Sądu Okręgowego w Gdańsku wyrok nie mógł się ostać
wobec stwierdzenia, że skład Sądu Rejonowego w Gdyni był
nienależycie obsadzony: przewodniczącym został asesor
nieuprawniony do orzekania. Poza tym sąd miał obowiązek
wskazania, które dowody uznał za wiarygodne, a które nie
i dlaczego. Nie zrobiono tego.
Gdy sprawa wróciła na wokandę pierwszej instancji, Sąd Rejonowy
w Gdyni postanowił pozbyć się kłopotu i stwierdzając
„niewłaściwość terytorialną”, przekazał akta do rozpoznania
w Wejherowie. Manewr się nie udał (oskarżony złożył zażalenie do
Sądu Okręgowego) i w styczniu 2008 roku sprawa po odesłaniu akt
czekała na terminy rozpraw w Sądzie Rejonowym w Gdyni.
Tym razem sąd szczegółowiej ustalił, że piętnastoletni Adam G.
spotkał się z nieznanym mu mężczyzną cztery razy. Molestowanie na
górce odbywało się czasem w obecności Adama Sz., który był kolegą
Adama G. z ławki szkolnej i miał pilnować, czy nikt nie nadchodzi.
Policjanci twierdzili, że gdy w 1996 roku Adam G. zaprowadził ich
na posesję właściciela szwalni, chłopiec wcześniej szczegółowo
opisał drogę dojazdową, wygląd podwórka, a także umeblowanie
pokoju, w którym zamykał się z nim „mężczyzna z górki”. Uczeń
zapamiętał czerwoną kanapę w sypialni i wideo na telewizorze, na
którym właściciel puszczał filmy pornograficzne.
Adam Sz., który miał też chodzić do domu gwałciciela
(w śledztwie podawał drastyczne szczegóły), wyznał w pewnej
chwili:
– Te rzeczy mają związek z oskarżonym. Ale nie będę więcej
mówił, ja mam uczucie wstydu.

***

Tadeusz G. nadal się nie przyznawał, żona stała przy nim murem.
Sugerowała, że mąż został pomówiony przez konkurenta w biznesie,
podała jego nazwisko. Nawet znany w Polsce jasnowidz, do którego
pojechała, „zobaczył”, że mąż jest ofiarą zazdrośnika z branży.
Kobieta potwierdziła, że mieli czerwoną narzutę na wersalce, ale
wideo stało w szafce.
Oskarżonego bardzo zdenerwowała wzmianka o kanapie.
– Kto wam kazał sfabrykować dowody przeciwko mnie! – krzyczał
do zeznającego funkcjonariusza. – Mówcie prawdę!
– Uważam, że jest pan pedofilem i powinien pan siedzieć za
kratami – odparował świadek. – Nieletni nie mógłby wymyśleć tego
wszystkiego, co powiedział podczas rozpytania. Brakowało mu
inteligencji. Natomiast było widać zaangażowanie uczuciowe
chłopca w stosunku do oskarżonego. Swoje zeznania odbierał jako
zdradę kogoś mu bliskiego. Proszę sądu, pomiędzy ofiarami
a sprawcą utworzył się szczególny związek intymny, co nie
przeszkadzało molestowanym brać od pedofila pieniędzy.
Oskarżonego mimowolnie wspierały matki byłych uczniów szkoły
specjalnej. Zaprzeczały temu, co mówiły w śledztwie („Nie jest mi
wiadomo, aby syn był molestowany w przeszłości”), broniły synów
przed dociekliwymi pytaniami stron („On ma słabą głowę, zaraz się
denerwuje”) albo przyznawały się do wpływania na zeznania
poszkodowanego („Powiedziałam synowi na ostatniej rozprawie, aby
już do tego nie wracał”).
I rzeczywiście, posłuszny matce dwudziestodwulatek wyraźnie
demonstrując na rozprawie znudzenie, na każde pytanie recytował
jak z nut:
– Nie pamiętam, czy byłem pokrzywdzony, nie rozpoznaję
oskarżonego. Może chodziłem na górkę, a może nie, to było dawno.
Nie wiem, skąd się wzięła moja niepamięć.
Tylko trzech chłopców podtrzymało po latach swoje oskarżające
zeznania. To byli ci, którzy nie czuli się ofiarami „dziadka”, bo tylko
pilnowali, czy nie nadchodzi ktoś obcy. Dostawali za to pieniądze.
Ale i oni nie byli pewni, czy mężczyzna w ławie dla oskarżonych to
jest ten sam, który 15 lat temu czyhał na nich w lesie.
Tadeusz G. ostatnie swe słowo przed wydaniem wyroku – jest
marzec 2011 roku – odczytał z kartki: „Jestem niewinny. To
konkurencja chciała mnie zniszczyć. I dopięła swego, gdy na
piętnaście miesięcy zamknęła się za mną brama aresztu. Straciłem
wszystko, a przede wszystkim godność. Chce się krzyczeć i wyć
wniebogłosy”.
Wyrok: 2 lata pozbawienia wolności. Sąd uznał, że oskarżony
dopuścił się przestępstwa wobec czterech nieletnich, a nie siedmiu,
jak podano w akcie oskarżenia.
Adwokat nieprawomocnie skazanego ponownie złożył apelację,
wskazując na dowolną ocenę przez sąd wiarygodności zeznań
świadków oraz opinii biegłej psycholog. Wyeksponował też
sprzeczności między opisem czynu a przyjętą kwalifikacją prawną.
W grudniu 2011 roku Sąd Okręgowy w Gdańsku utrzymał w mocy
wyrok sądu pierwszej instancji.

***

Obronie pozostała kasacja do Sądu Najwyższego. Wywód prawny


adwokata zasadzał się na uznaniu przestępczego czynu za
jednorazowy, a nie ciągły, jak postanowił sąd. Ponadto odniesiono
się do zmiany w kodeksie karnym.
Sąd Najwyższy częściowo uznał te argumenty i w styczniu
2013 roku skierował sprawę do ponownego rozpoznania. Cztery
miesiące później Sąd Okręgowy w Gdańsku zmienił wyrok Sądu
Rejonowego w Gdyni w taki sposób, że uznał Tadeusza G. winnym
molestowania seksualnego trzech, a nie czterech nieletnich. Wyrok
– 2 lata więzienia – został utrzymany.
Ponowna kasacja obrońcy dotyczyła przede wszystkim błędnego
przyjęcia kwalifikacji prawnej oraz tego, że uzasadnienie wyroku
i przedstawione w nim ustalenia stoją w sprzeczności z tym, co
przypisano oskarżonemu. W kasacji wytknięto też dosłowne
przepisanie w istotnych fragmentach uzasadnienia poprzedniego
wyroku sądu odwoławczego.
Ten zarzut podzielił na rozprawie kasacyjnej nawet prokurator
Prokuratury Generalnej. Sąd Najwyższy stwierdził, że zalecenia
z pierwszej kasacji co do dalszego toku postępowania nie były
w pełni respektowane, w rezultacie wyrok Sądu Okręgowego
w Gdańsku, dotknięty rażącym naruszeniem prawa, należy uchylić.
Marzec 2014 roku. Sprawa Tadeusza G. znów wróciła do Sądu
Okręgowego w Gdańsku. Obecny na rozprawie kasacyjnej
siedemdziesięciopięcioletni Tadeusz G., który od pewnego czasu
niedosłyszy, zrozumiał wyrok dopiero na korytarzu, po
wyjaśnieniach swego adwokata. Wiele stracił, bo Sąd Najwyższy (III
Izba Karna) szczegółowo omówił, w uzasadnieniu błędy, co
otworzyło obrońcy drogę do skutecznego zaskarżenia wyroku. Nie
wszystkie wytknięte błędy były natury prawnej. Sąd Najwyższy
zwrócił uwagę na wyjątkową nieprofesjonalność uzasadnienia
wyroku. W przedstawieniu przestępczych czynów, zamiast
posługiwać się kodeksem karnym, zastosowano naturalistyczne
opisy molestowania. Było o „wkładaniu członka do buzi, do odbytu”
i tak dalej. Sąd Najwyższy podzielił też pogląd obrońcy, że
w dokumencie tak ważnym dla skazanego jak uzasadnienie nie
można pomylić nazwiska oskarżonego, wpisując zupełne inne. A nie
był to błąd literowy, raczej przeniesienie (metodą: zaznacz, kopiuj,
wklej) uzasadnienia z innej sprawy karnej.
Ponadto uzasadnienie zaskarżonego wyroku z kwietnia 2013 roku
w znacznych fragmentach pokrywało się z uzasadnieniem wyroku
sądu okręgowego uchylonego przez Sąd Najwyższy w styczniu 2013
roku. Powtórzono nawet błędy ortograficzne.
Kolejnym rażącym naruszeniem w postępowaniu odwoławczym
było pominięcie przez sąd okręgowy faktu, że ważny świadek
oskarżenia Adam G. na jednej z wcześniejszych rozpraw wskazał, iż
molestowała go inna osoba niż oskarżony. Nie wyjaśniono też
w trakcie procesu, czy na wizjach lokalnych z udziałem Adama G.
i Adama Sz. w domu podejrzanego była obecna biegła psycholog.
Niezbędna, skoro świadkowie mieli 12 i 15 lat. Skoro podejrzany
zaprzeczał, aby miał coś wspólnego z chłopcami, opinia o ich
wiarygodności mogła mieć decydujące znaczenie dla wydania
wyroku.
Zastanawiająca była też treść protokołów okazania sprawcy
małoletnim świadkom w listopadzie 1996 roku. Niektórzy
rozpoznawali Tadeusza G. między innymi po zadrapaniach na
twarzy. Ale takie powierzchowne uszkodzenie naskórka szybko
znika. Dlaczego miałoby się utrzymywać na twarzy mężczyzny przez
kilka miesięcy? (Molestowania miał się dopuścić na początku
1996 roku). Być może kluczem do tych wyjaśnień jest zapis
w protokole o jakichś czerwonych plamach na policzkach G., na co
zwracał już uwagę poprzednio wyrokujący skład Sądu Najwyższego,
ale sąd odwoławczy się do tego nie odniósł, gdy sprawa wróciła
ponownie do Gdańska.
Skazany nadal nieprawomocnym wyrokiem Tadeusz G. opuszczał
gmach Sadu Najwyższego wsparty na ramieniu wyraźnie młodszej
żony. Zgarbiony, szurający butami po posadzce, sprawiał wrażenie
zupełnie zagubionego w czasie i przestrzeni. Już 18 lat stawiają się
razem na rozprawach, uznając widocznie, że to ich wspólny los. Gdy
tak przytuleni do siebie wyszli na ulicę, zapewne niejednego
przechodnia wzruszył widok ich splecionych rąk.

Dotyk chirurga
– Udawałem, że śpię. W sali było ciemno. On usiadł na moim
łóżku, zsunął mi trochę spodnie od piżamy i włożył rękę w majtki.
Dotykał mnie tam, od góry do dołu i z powrotem – szeptał na
korytarzu czternastoletni Remek K., pacjent Specjalistycznego
Szpitala Chorób Płuc i Gruźlicy w Ch., do poznanego w szpitalu
kolegi.
– Ile razy był w nocy u ciebie? – dopytywał starszy o rok
Krystian S.
– Dwa, i robił to samo.
– Ja z początku też udawałem, że śpię, ale potem nie wytrzymałem
i się poruszyłem – zrewanżował się zwierzeniami Krystian. – Wtedy
on podciągnął mi majtki i wyszedł. Ale szybko wrócił i znów się
zaczęło. Na koniec zgasił światło w łazience, bo tylko tam świeciła
się żarówka.
Chłopców podsłuchała salowa. Opowiedziała o wszystkim
w pokoju pielęgniarskim. Dyrektor szpitala zawiadomił prokuratora,
że mogło dojść do molestowania nieletnich pacjentów przez
chirurga Jarosława A., który od miesiąca pracuje w szpitalu na
kontrakcie.
Wezwany na przesłuchanie lekarz zaprzeczył tym, jak je nazwał,
insynuacjom. Owszem, badał w nocy obu pacjentów, ale rutynowo.
Wcześniej nie mógł, bo operował.
– Ja bardziej wierzę doktorowi – zareagowała matka jednego
z chłopców, gdy dyrektor szpitala powiedział jej o swoich
podejrzeniach. Rodzicom Remka i Krystiana trudno było się
pogodzić z tym, co usłyszeli. Dotarcie do Jarosława A.,
torakochirurga specjalizującego się w operacjach tak zwanej ptasiej
klatki piersiowej u dzieci, traktowali jak los wygrany na loterii.
Na wniosek prokuratury chłopcy zostali zbadani przez
psychiatrów i psychologów pod kątem skłonności do konfabulacji.
Stwierdzono, że nie zmyślali, z dużym prawdopodobieństwem
doświadczyli tego, o czym opowieść dotarła do salowej.
Ponownie przesłuchany doktor A. (po 48 godzinach aresztu)
szeroko tłumaczył śledczemu, jak przeprowadza rutynowe badanie
lekarskie.
– Jako doświadczony lekarz niezależnie od powodów, z którymi
nieletni chory się zgłasza, przed operacją badam całe ciało, w tym
okolice intymne, w celu ewentualnego stwierdzenia na przykład
stulejki, bo taka wada przesądza o konieczności odroczenia zabiegu
klatki piersiowej. Dotykając ciała chorego po operacji, rozpoznaję,
czy jest on spięty bólem, co może świadczyć o rozedmie podskórnej
czy krwiaku brzucha. Takie powikłania zdarzają się nawet kilka dni
po zabiegu.
Operacja tak zwanej ptasiej klatki polega na wprowadzeniu za
mostek metalowych płytek. Do specyfiki oddziału
torakochirurgicznego należy stosowanie drenów do klatki piersiowej,
przez które z ran są usuwane resztki krwi czy ropa. Prowadzą one do
zbiorników ułożonych na brzuchu pacjenta. Trzeba je obserwować;
bywa, że wielokrotnie w ciągu doby, ponieważ w przypadku
krwawienia szybka interwencja chirurgiczna może być jedyną szansą
uratowania życia. Kontrola drenów wymaga odsłonięcia ich na całej
długości. Czyli odchylenia kołdry, którą przykryty jest pacjent.
Doktor twierdził, że miał istotne obawy co do położenia płytki i jej
stabilnego zamocowania u Remigiusza K. Nastolatek był bardzo
chudy, jego mięśnie mogły nie utrzymać protezy.
– Dlatego zaglądałem do sali, gdzie leżał chłopiec, także późno
w nocy, po skończonych operacjach. Dotykałem brzucha i klatki. Nie
ściągałem pacjentowi piżamy, nie wkładałem ręki w spodnie.
Badanie w okolicy pachwin mogło stworzyć u pacjenta niewłaściwe
przekonanie, że świadomie dotykam go w miejsca intymne. Zupełnie
nie o to mi chodziło – torakochirurg bronił się przed podejrzeniem
o wykorzystywanie seksualne pacjenta.
Badanie Krystiana S. w relacji doktora A. miało wyglądać
następująco: Otrzymał w domu telefon od oddziałowej, że chłopiec
gorączkuje i ma powiększone węzły chłonne nad obojczykiem.
Zdecydował się pojechać do odległego o 70 kilometrów szpitala
(choć był tak zmęczony, że dwukrotnie zasnął za kierownicą, budząc
się na lewym pasie drogi), bo pacjent trzy dni wcześniej przeszedł
trudną operację. Uznał, że w celu wykluczenia nowotworu trzeba
sprawdzić wszystkie węzły chłonne. Dlatego podczas badania zsunął
chłopcu spodnie od piżamy i dotykał nasady prącia. Jednakże nie
robił żadnych posuwistych ruchów opisanych w zeznaniach
pacjenta.
Tej nocy chirurg badał Krystiana S. dwa razy, ponieważ chciał się
upewnić w swej diagnozie. Wszystkie czynności wykonał po ciemku
(tylko w łazience paliło się światło), bez budzenia pacjenta.
W pobliżu nie było nikogo z personelu.
Doktor w czasie przesłuchań często wracał do tematu swego
przepracowania. Jego operacje zniekształconej klatki piersiowej
u dzieci przeprowadzone metodą Nussa w klinice wielkopolskiej były
nowatorskie. Robił ich coraz więcej, a i tak pacjenci czekali na zabieg
około półtora roku. Dlatego, gdy szpital w Ch. zaproponował mu
kontrakt, zgodził się na tę dodatkową pracę. Zwłaszcza że
potrzebował pieniędzy na spłacenie kredytów. Gdy przyjeżdżał na
operację z miasta, gdzie mieszkał, zazwyczaj brał kilka
następujących po sobie dyżurów. W ciągu miesiąca wykonał w Ch.
około 50 zabiegów.

***

Tymczasem śledztwo w sprawie molestowania nieletnich objęło


również pacjentów chirurga w klinice wielkopolskiej. Wśród
przesłuchiwanych znalazł się czternastoletni Mikołaj Z., operowany
rok wcześniej. Zeznał, że kiedy już trochę wydobrzał po zabiegu,
doktor A. zaprosił go do gabinetu, aby mógł sobie pograć na
komputerze. Chłopiec usadowił się na krześle, ale w pewnym
momencie lekarz kazał mu usiąść na swoich kolanach. Następnie
chwycił go za biodra i zaczął dotykać w krocze. Mikołaj wyrwał się
i wybiegł na korytarz. O incydencie zwierzył się kolegom
z podwórka, bratu, a po pewnym czasie mamie.
Również trzynastoletni Mateusz F. operowany w tym samym
czasie w klinice opowiedział o swoich traumatycznych doznaniach
przed zabiegiem. Doszło do tego w gabinecie lekarskim. Doktor A.
polecił chłopcu położyć się na kozetce. Powiedział, że musi zbadać,
czy nie ma przepukliny – odchylił majtki i uciskając dół brzucha,
kazał mu zakaszleć. Ponieważ chłopiec był bardzo spięty, lekarz
próbował go rozluźnić, łaskocząc.
– W pewnej chwili pan doktor chwycił mnie za przyrodzenie –
zeznał F. na policji – ale zaraz usłyszałem coś jakby przeproszenie,
że chyba nie wolno tam dotykać.
Po zabiegu chirurg przychodził w nocy na salę, gdy Mateusz spał.
– Gdy włożył rękę pod kołdrę, obudziłem się i wtedy on
natychmiast ją stamtąd zabrał. Przyszedł po trzydziestu minutach,
ale gdy zobaczył, że nie śpię, powiedział, że zajrzy później. Ja już nie
spałem do rana. Bałem się, że znów będzie mi tam gmerał.
Kolejnym pacjentem z poznańskiego Centrum Chorób Płuc
i Gruźlicy, który oskarżył znanego chirurga, był czternastoletni
Bartosz W. Twierdził, że po operacji doktor poprosił go do pokoju
pielęgniarek, gdzie miał zrobić zdjęcia klatki piersiowej. Chłopak
ściągnął bluzę, lekarz uruchomił aparat fotograficzny. Potem na
polecenie doktora pacjent zdjął majtki i położył się na kozetce.
W trakcie badania chirurg dotykał go również po genitaliach, nic nie
mówiąc.
– Ja myślałem – zeznał W. – że jest jakiś problem z siusianiem, że
przyszły złe wyniki analizy moczu. Opowiedziałem o wszystkim
mamie, bo nie mam przed nią tajemnic.
Analiza zawartości laptopa lekarza w jego samochodzie ujawniła
plik powstały w czasie rozpakowywania fotografii pornograficznych
z udziałem małoletnich. Biegły seksuolog prof. Lew Starowicz
stwierdził, że przedstawiają one ekspozycję genitalną i stymulacje
członka czyjąś ręką u dwóch nagich chłopców poniżej 15 lat.
Plik ten został skasowany lub rozpakowany na lokalizację inną niż
dysk twardy, gdyż nie odnaleziono jego odpowiedników w katalogu
tworzonym przez użytkownika. Biegły informatyk nie był w stanie
stwierdzić, czy zbiory pliku źródłowego zostały usunięte przez
automat w programie rozpakowującym, czy też przez użytkownika
komputera, oraz ile upłynęło czasu między rozpakowaniem
a skasowaniem.
Doktor A. wyjaśniał, że z tego komputera korzystała również jego
córka. Pewnego razu podczas korzystania z internetu samoistnie
wyskoczyła jej strona erotyczna, którą natychmiast wyłączyła. Plik
z pornografią mógł też założyć ktoś z personelu szpitala, bowiem
chirurg udając się do bloku operacyjnego, często pozostawiał
komputer niezabezpieczony.
Lekarza zbadali biegli seksuolodzy i psychiatrzy. Nie stwierdzono
psychozy ani zaburzeń w sferze seksualnej. Z opinii wynikało, że
jeżeli chirurg popełnił zarzucane mu czyny, to miały one charakter
tak zwanych kontaktów seksualnych zastępczych. W takich
sytuacjach dziecko nie jest partnerem najbardziej pożądanej
erotyczności, lecz spełnia charakter sytuacyjny, zastępczy.
„Aberracje seksualne o charakterze czynów, o które doktor A.
został oskarżony, są obce jego osobowości. Molestowanie
małoletnich jest mało prawdopodobne” – napisano w konkluzji.
Skoro tak, wnioskowali śledczy, to należy zbadać wpływ leków na
psychikę nieletnich pacjentów doktora A. Odkształcenie
zdeformowanej klatki piersiowej za pomocą metalowego stelażu
powodowało silny ból (naciągane są mięśnie żeber i mostka), który
w pierwszym okresie po operacji uśmierzano, stosując również
narkotyki, miedzy innymi morfinę.
Biegli z Zakładu Medycyny Sądowej zapytani, czy mogła ona mieć
istotny wpływ na percepcje bodźców z otoczenia i postrzegania
rzeczywistości, odpowiedzieli, że nie. W ich ocenie tego rodzaju leki
wpływają na sprawność koncentracji uwagi chorego, natomiast
pozostają bez wpływu na tak zwaną pamięć figur orientacji
w przestrzeni i pamięć incydentalną. Nie powodują też omamów
wzrokowych, słuchowych, dotykowych oraz zaburzeń myślenia
w postaci urojeń. Morfina może wywoływać euforię, ale tylko u osób
zdrowych. Biegły z dziedziny chirurgii dziecięcej stwierdził, że
w swoim trzydziestoletnim doświadczeniu klinicznym nie
zaobserwował istotnych zaburzeń w zachowaniu pacjentów po
operacji. Jeżeli występowały, to jako łagodne zakłócenie snu
i niepokój związany z dolegliwościami. Poza tym analiza wypowiedzi
przesłuchanych chłopców operowanych w szpitalu w Ch. nie dała
podstaw do podważenia wiarygodności ich wyjaśnień.

***

Akt oskarżenia zarzucał torakochirurgowi doktorowi A.


molestowanie seksualne pięciu małoletnich pacjentów:
Remigiusza K., Krystiana S., Mikołaja Z., Mateusza F. i Bartosza W.
Na pierwszej rozprawie sądowej doktor A. odwołał swoje
wyjaśnienia złożone na policji o dotykaniu chłopców w miejsca
intymne, co miało być podyktowane koniecznością badania
lekarskiego.
Twierdził, że doglądał swych pacjentów w nocy, bo w szpitalu nie
było odpowiedniego zespołu chirurgicznego. A on od czasu, gdy
dziewczyna po zabiegu dostała w nocy krwotoku z żołądka i nikt nie
dostrzegł w porę niebezpieczeństwa – co w ciągu 30 minut
doprowadziło do śmierci – zawsze bada brzuch pacjenta po operacji.
Ale w żadnym razie nie były to gesty lubieżne.
Sąd zauważył, że odwołanie przez lekarza pierwotnych zeznań jest
nie bez znaczenia dla oceny wiarygodności jego wyjaśnień. Z innych
wypowiedzi lekarza wynikało, że miał świadomość swego
niestosownego – jak sam określił – zachowania, przekroczenie
pewnej granicy.
Sąd nie przyjął interpretacji oskarżonego, że chodziło mu
o kontrolę drożności drenów lub sprawdzenie, czy pacjent nie ma
stulejki. Tych czynności nie wykonuje się po ciemku i nie po
operacji, ale przed, aby w razie stwierdzenia patologii powstrzymać
się od zabiegu.
W grudniu 2011 roku sąd rejonowy skazał Jarosława A. na 2 lata
i 6 miesięcy pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem na
5 lat. Ponadto miał zapłacić 22500 złotych grzywny i po 5 tysięcy
złotych zadośćuczynienia na rzecz trzech nieletnich: Remigiusza K.,
Krystiana S. i Mikołaja Z. Lekarz został uniewinniony od zarzutów
molestowania Bartosza W. i Mateusza F. oraz rozpowszechniania
zdjęć pornograficznych. W przypadku chłopców operowanych
w klinice sąd miał wątpliwości co do jednoznacznie seksualnego
kontaktu lekarza z pacjentem. Nie bez znaczenia było i to, że
trzynastoletni F. zdradzał skłonności do ubarwiania swych relacji.
Na przykład w prokuraturze twierdził, że odepchnął oskarżonego
i wybiegł na korytarz po tym, co mu lekarz zrobił. W sądzie
zaprzeczył, aby z krzykiem uciekł z gabinetu.
Natomiast relacja Bartosza W. wzbudziła nieufność zespołu
sędziowskiego, gdyż w pewnych fragmentach była kalką zeznań
wcześniej przesłuchiwanego Mateusza F.
Apelacje zarówno prokuratora, jak i obrońcy lekarza zostały
odrzucone.

***

Toczyło się również postępowanie przed sądem korporacyjnym.


Rejonowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej w Wielkopolskiej
Izbie Lekarskiej wszczął postępowanie z urzędu.
Przesłuchiwany doktor A. nadal twierdził, że jest niewinny. Na
swoją obronę powtórzył te same argumenty, które wyłożył przed
sądem powszechnym.
Eksponował swoje skrajne wyczerpanie w tamtym czasie; z braku
innych lekarzy specjalizujących się w torakochirurgii był zdany tylko
na siebie, co oznaczało odpowiedzialność na granicy ryzyka.
Faktycznie źle zrobił, dotykając pacjentów po ciemku, bez asysty
pielęgniarki, ale to wynikało tylko z chęci upewnienia się, czy nie ma
komplikacji po zabiegu. Natomiast co do posadzenia sobie na
kolanach czternastoletniego Mikołaja Z… Zrobił to odruchowo, gdyż
ma dziewięcioletnią córkę, z którą w ten sposób bawi się w gry
komputerowe. Chciał, aby chłopiec trochę się rozerwał.
– Ja często wpuszczałem dzieci do dyżurki, gdyż w klinice nie było
dla nich świetlicy – tłumaczył się oskarżony. – Chciałem dostarczyć
im trochę rozrywki, one tak cierpiały.
Zarówno w śledztwie, jak i na rozprawach sądowych dano wiarę
chłopcu. Dlaczego miałbym się tak niegodnie zachować wobec
jednego nastoletniego pacjenta, podczas gdy inne dzieci też
przychodziły do dyżurki?
Przed sądem lekarskim obwiniony skarżył się na niezrozumienie
i ignorancję prokuratora w kwestiach medycznych, który na
rozprawie twierdził, że nie widzi uzasadnienia dla badania narządów
moczowo-płciowych u pacjentów poddanych operacji na klatce
piersiowej. A tymczasem wezwani na świadków torakochirurdzy nie
byli w tej kwestii jednomyślni. Jedni badali przed operacją pacjenta
również w okolicach intymnych, inni nie. „W pediatrii badanie
ogólne narządów moczowo-płciowych jest obligatoryjne” –
przypomniał doktor A.
W poczuciu wielkiej krzywdy lekarz pożalił się, jak bardzo
oskarżenie a następnie proces i wyrok skomplikowały mu życie.
– Przestałem pracować jako chirurg – wyznał. – Szpital w Ch.
zrezygnował z moich usług, a z kliniki odszedłem sam,
napiętnowany przez środowisko. Sąd nie pozbawił mnie wprawdzie
prawa wykonywania zawodu, jednakże z uwagi na bardzo wąską
specjalizację mam mocno ograniczone możliwości zatrudnienia
w miejscu zamieszkania. Dla świadomości społecznej nie jest ważne,
że część zarzutów została oddalona. One nadal funkcjonują – jestem
winien tego, co mi zostało przypisane w oskarżeniu prokuratorskim
i powtórzone w tabloidach.
– Gdzie pan pracuje? – zapytał przewodniczący sądu lekarskiego.
– Prowadzę indywidualną praktykę konsultacyjną. Ale nie operuję.
Moje dochody są tak znikome, że nie jestem w stanie zapłacić
kosztów sądowych. Dom i dwoje dzieci utrzymuje żona, też lekarka.
Nie jest jej łatwo, bo spotyka się z ostracyzmem środowiska.
Podobnie jak starsza córka, studentka medycyny.
Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej nie przyjął
tłumaczeń doktora A., że dotykanie nieletnich pacjentów w miejsca
intymne było elementem badania lekarskiego. Rzecznik domagał się
ukarania torakochirurga za doprowadzenie trzech chłopców do
wielokrotnego poddania się czynnościom seksualnym, czym
sprzeniewierzył się etyce lekarza. Wnosił o karę zawieszenia
wykonywania zawodu na 3 lata. W marcu 2013 roku Naczelny Sąd
Lekarki obniżył tę karę do 6 miesięcy.
W internecie nadal trwa dyskusja na temat zachowania lekarza.
* Powiem tyle – jesteście tacy mądrzy, bo to nie was skrzywdził,
nie wy przeżyliście to, co nasza piątka. Gdyby tak było jak wy
mówicie że to taki z… lekarz i w ogóle to po jaki ch… zrobił to, co
zrobił, po co my musieliśmy cierpieć, żeby teraz jeszcze czytać takie
rzeczy od ludzi, którzy nawet dobrze nie wiedzą, co się naprawdę
stało. Ja rozgłoszę to mocniej i będę zawzięcie walczyć o to, by
przez takiego dupka nie stało się to samo innym, co mi i reszcie.
(Pokrzywdzony).
* Mam nadzieję że ten cwel dostanie w pace sprawiedliwość od
współwięźniów. (małolat).
* Panie doktorze jesteśmy z Panem, uratował Pan wiele młodych
istnień, Pan jest jedyny w Polsce, nikt Pana nie zastąpi, prosimy
aby starczyło Panu sił, dla nas i dla tych, co czekają w kolejce.
Szkoda, że nie możemy Panu teraz pomóc. (NIEZASTĄPIONY+23).
* Znam doktora A. [w oryginale pełne nazwisko] mój syn
zawdzięcza mu normalne życie. Gdy poznałam tego chirurga odżyła
we mnie wiara w polskich lekarzy. To wspaniały lekarz i człowiek,
skromny, dobry, bezinteresowny. Szkoda, bardzo szkoda. Oby
znowu głupota nie zwyciężyła. […] Doktor operował klatki ale
interesował się także innymi wadami dzieci, czasami nawet sami
rodzice nie wiedzieli o tych schorzeniach. (Maria).
* O takich sprawach trzeba mówić! Dowody są, ofiary tego
zwyrodnialca też. Gdyby nie nagłośnienie, żyłabyś
w przeświadczeniu, że wszystko jest dobrze, podczas gdy
w rzeczywistości taki pan wykorzystywałby twoje dzieci! (Anna).
* 2 lata temu miałem operację na klatkę, którą przeprowadzał dr
A. Uważam że to prawdziwy fachowiec a te oskarżenia to jakieś
brednie!!! Ten człowiek nie dopuściłby się takich rzeczy. Nawet nie
wiecie ludzie ile osób z podobnym schorzeniem jak moje będzie
cierpieć, bo ktoś potrzebował sensacji i puścił plotkę. (pacjent).
ŻYCIE ZA ŻYCIE

Pęknięta struna
19
Joanna pojechała do Jeleniej Góry, aby zagrać w filharmonii na
harfie. To było jednorazowe zastępstwo, ale dla
dwudziestopięcioletniej, dobrze zapowiadającej się absolwentki
uczelni muzycznej świetna okazja autorskiego występu podczas
prestiżowego koncertu. Nie bez znaczenia pozostawała też
możliwość zarobienia 800 złotych.
Dyrygent zażyczył sobie, aby młoda artystka uczestniczyła
w próbach. Joanna stawiła się więc w filharmonii dwa dni wcześniej,
6 marca. Był 2013 rok.
Zaoferowano jej nocleg w pokoju gościnnym numer 209. Rzadko
go opuszczała, bo w czasie dni poprzedzających koncert szlifowała
umiejętności. Drobna, wiotka, nie narzekała na zmęczenie –
przeciwnie, widać było, że się cieszy z występu. Stale uśmiechnięta,
miała tylko jedną prośbę, żeby ktoś jej przenosił ciężką harfę. Tym
kimś nader chętnym do pomocy był konserwator urządzeń
w filharmonii, dwudziestodziewięcioletni przystojniak Michał M.
Kręcił się w pobliżu, gotowy na jej zawołanie. Zamienili ze sobą
tylko kilka słów: poprosiła go, aby ostrożnie obchodził się
z instrumentem, gdyż struny są delikatne. On też jej nie nagabywał,
ale kiedy w wolnej chwili wychodziła na miasto, opuszczał
stanowisko pracy i szedł jej tropem, choć w sporej odległości. Dla
samotnej, z nikim niezwiązanej dziewczyny było to miłe.
Wieczorem, rozmawiając telefonicznie z koleżanką, wspomniała
o cichej adoracji konserwatora.
Próby wypadły świetnie. Joanna położyła się wcześniej do łóżka,
aby wypocząć przed jutrzejszym koncertem.

Pod dachem filharmonii


Michał M. nie miał gdzie mieszkać. Przez dwa lata użyczała mu
dachu nad głową Anna H., która związała się z nim uczuciowo. Ale
w 2012 roku ta starsza od swego partnera o 15 lat samotna matka
niepełnosprawnego dziecka pokazała kochankowi drzwi. M.
zamieszkał w pokoju sublokatorskim, jednakże wielokrotnie wracał
do kobiety na noc. A jej brakowało konsekwencji. M. nie płacił za
wynajem, więc właścicielka zmieniła zamki. Nad bezdomnym
ulitował się ochroniarz z filharmonii, sześćdziesięcioletni Paweł K.
Jeśli tylko miał dyżur, pozwalał, żeby konserwator zostawał na noc
w jednym z pomieszczeń obsługi technicznej budynku .
Siódmego marca 2013 roku Paweł K. zaczął służbę
o dziewiętnastej. Kiedy w budynku pozostała już tylko sposobiąca się
do snu harfistka, zamknął drzwi wejściowe i usiadł w dyżurce.
W tym czasie Michał M. popijał piwo ze znajomym, którego
spotkał w barze Champion, gdzie oglądał mecz. Potem poszedł do
salonu gier Royal. W kieszeni miał pozostałość z dopiero co
odebranej wypłaty. Do północy przegrał ponad 900 złotych.
W drodze do budynku filharmonii wypił jeszcze kilka piw.
Ochroniarz wpuścił go do środka.
W pomieszczeniu dla konserwatora Michał M. napisał esemes do
Anny H.: Ja jestem tak uzależniony, że nie dałem rady. Nie mam odwagi
zadzwonić. Grałem po to, aby wyrównać długi. Wrzuciłem 100 złotych
przegrałem, wrzuciłem 200 przegrałem, zamiast wyjść wrzuciłem
450 złotych, potem podniosłem stawkę i to był błąd spadło wszystko.
Chcę umrzeć ale tylko po to, aby więcej nikogo nie krzywdzić. Byłem
egoistą a ta choroba mnie przerosła i długi swoją drogą też.
Otrzymał odpowiedź, że powinien się udać do wynajętego pokoju
sublokatorskiego albo do schroniska Brata Alberta, gdzie mu
pomogą podjąć leczenie. Zareagował kolejnym esemesem: Lokal
nieopłacony, ona mnie nie wpuści, nie mam gdzie spać. Więc tylko
oddział zamknięty? Dyscyplinarka a co potem? To nie ma sensu.

Serduszko
Ósmy marca – dzień koncertu – minuta po pierwszej w nocy. M.
nie śpi, dwukrotnie wychodzi z pracowni, w której nocuje, z dyżurki
wyciąga Pawła K. na papierosa. Palą przed wejściem do budynku
i razem wracają do środka. Jest wpół do drugiej. Ochroniarz siada za
swym biurkiem i w tym momencie zostaje uderzony przez
Michała M. obuchem młotka w tył głowy. Zdążył jęknąć: „O Jezu, ale
boli”, gdy konserwator zaatakował go nożem z zagiętym ostrzem. Jak
wykazała sekcja zwłok, ciosów było ponad sześćdziesiąt.
Gdy zmasakrowany Paweł K. leżał na podłodze, M. przyniósł
wiadro z mopem. Próbował ścierać krew, ale było jej tak dużo, że się
zniechęcił. Wrócił do swej kanciapy, założył czyste ubranie.
Zakrwawione nóż i młotek schował w szufladzie. Kamera
zarejestrowała, że o godzinie 1.51 ponownie pojawił się koło
portierni. Następnie poszedł do pokoju 209. Gdy Joanna otworzyła
drzwi, pchnął ją na łóżko. Nożem zdarł z dziewczyny nocną koszulę,
następnie plastikową opaską skrępował jej ręce i stopy. Włożył
knebel do ust.
Prokuratorski opis sadystycznych czynów, jakich na ciele ofiary
dopuścił się napastnik, przekraczają granice reporterskiej
wrażliwości. M. znęcał się nad Joanną seksualnie. Gdy dziewczyna
była w stanie agonalnym, morderca zacisnął na jej szyi opaskę do
przewodów elektrycznych. Wcześniej zerwał medalik z wizerunkiem
Matki Boskiej.
Pokój opuścił z ukradzionymi z portmonetki 150 złotymi, kartą
SIM i kluczami do zajmowanego przez denatkę pomieszczenia.
– Jeśli ofiara – stwierdził w akcie oskarżenia prokurator – nie
utraciła dostatecznie wcześnie przytomności i zdolności odczuwania
bólu (czego w świetle opinii biegłych ostatecznie nie ustalono), jej
cierpienie (…) musiało być niewyobrażalne.
Michał M. po dokonaniu drugiego morderstwa przez blisko
godzinę pozostawał na terenie budynku. Wyszedł o 3.24, co
zarejestrowała kamera. W portierni zostawił kartkę: „To hazard.
Ania nie jest niczemu winna, zresztą o niczym nie wiedziała. Hazard
zabija. Poległem”. Przed zamknięciem drzwi wyłączył monitoring,
ale nie skasował wcześniejszych nagrań. Na ulicy wrzucił do
studzienki kanalizacyjnej klucz i telefon Joanny. Potem udał się na
dworzec PKS-u, aby sprawdzić, o której godzinie odjeżdża pierwszy
poranny autobus. Kierunek był mu obojętny. Zapisał sobie na
pudełku po papierosach „5.30”, kupił w kiosku zapiekankę i resztę
czasu do odjazdu autobusu spędził w samochodzie Anny H. Jadł,
słuchając radia. Na odwrocie tacki zostawił list do byłej kochanki:
„Nie potrafię wyjaśnić tego, co zrobiłem. To już mój koniec,
przegrałem z chorobą. Na pewno będziesz musiała zmienić miejsce
pobytu, ale myślę, że w Warszawie będzie ci lepiej. Ja nie mam już
siły dłużej oszukiwać ciebie i samego siebie. Uwierz mi, naprawdę
cię kochałem. Rodzina się załamie. Ty pewnie też. Ale ja po prostu
nie chciałem cię ranić i zadawać cierpienia. Wybacz”. I narysował
długopisem serduszko.
O 5.30 wyjechał autobusem jadącym z Jeleniej Góry przez
Wrocław do Katowic. Stamtąd podróżował do Krakowa i następnie do
Wrocławia. Po południu wysłał z pociągu jeszcze jeden esemes do
znajomego z salonu gier: Zostało mi jedyne 12 zł. Nie wiem co kupić –
czteropak czy fujary. Co powiesz? Kilka minut później, na stacji
Jaworzno Szczakowa, został zatrzymany. Policji pomogło
namierzenie telefonu, którym posługiwał się poszukiwany.
Matka zatrzymanego M. na wiadomość o zbrodni syna usiłowała
popełnić samobójstwo.

Nie pamiętam
Przesłuchiwany po raz pierwszy, miał szczególną prośbę – aby
odbywało się to w cztery oczy, bez osoby towarzyszącej policjantowi.
Bo to go krępuje.
Przyznał się tylko do zabójstwa ochroniarza – ciosami nożem. Nie
wykluczał, że uderzył również młotkiem, skoro u denata stwierdzono
złamanie kości piszczelowej.
– Coś mnie opętało, jakiś amok – tłumaczył. Natomiast co do
okoliczności śmierci harfistki, zasłaniał się niepamięcią.
Kolejny raz przyprowadzony z aresztu potwierdził, że zakleił
dziewczynie usta taśmą, bo chciał się z nią kochać, a obawiał się, że
będzie krzyczeć. Do stosunku nie doszło, za dużo wypił. Ale nie
zrobił Joannie krzywdy, nie bił jej. Owszem, zdjął koszulkę, bo chciał
ją całować po brzuchu. Możliwe, że zdzierając jej ubranie, użył noża,
gdyż materiał był oporny. Sam też się rozebrał.
Przesłuchiwany po raz trzeci przypomniał sobie, że gdy opuszczał
gościnny pokój, dziewczyna raczej nie dawała znaku życia, ale nie
sprawdzał pulsu. Zostawił ją na podłodze. Zabrał telefon, aby ktoś,
kto wejdzie rano do pokoju, nie mógł od razu wezwać pomocy.
Na pytanie, czy gwałcił ofiarę, twierdził, że tego nie pamięta.
Joanna niespecjalnie mu się podobała, była bardzo drobna. Ale
ładnie się uśmiechała, kolega z filharmonii mu radził: „Weź się z nią
umów”.
Ponownie zapytany, czy zgwałcił dziewczynę, odpowiedział
wymijająco, że od kilku lat jest uzależniony od seksu, który
szczególnie lubi uprawiać w sytuacji zagrożenia, na przykład
w miejscu publicznym. Raczej nie przypuszcza, aby jego nocna
wizyta w pokoju gościnnym miała podteksty seksualne. On tam
poszedł, bo chciał się wykąpać, był spocony po zajściu
z ochroniarzem.
– Siódmego marca miałem zły dzień – wyznał funkcjonariuszowi.
– Przegrałem w kasynie wypłatę, nic mi nie zostało na życie,
a ponadto ścigali mnie dłużnicy. Mam problem z wybuchem agresji,
kiedyś rzuciłem dziesięciokilogramowym odważnikiem w stronę
mojej konkubiny, na szczęście się uchyliła.
Uzależnienie Michała M. od hazardu potwierdzono w polskim
oddziale włoskiej wspólnoty Cenacolo, zajmującej się leczeniem
narkomanów i hazardzistów. Mężczyzna przeszedł terapię również
we Włoszech, jednakże bez rezultatu.
Biegli od badania DNA potwierdzili obecność Michała M. w pokoju
209. Również na taśmie, którą był skrępowany po śmierci ochroniarz
(sprawcy chodziło o przesuniecie ciała tak, aby nie było widoczne
przez oszklone drzwi budynku), znaleziono daktyloskopowe ślady M.
Ekspertyza pismoznawcza wykazała autentyczność listów pisanych
przez konserwatora w dniu zabójstwa.
Biegli lekarze wykluczyli upośledzenie psychiczne podejrzanego.

Anna – to moja wina


Przed sądem oskarżonemu pamięć wróciła. Ale mówiąc, co się
stało, unikał w wyjaśnieniach sformułowań wskazujących na niego,
jako świadomego sprawcę; odpowiedzialność za popełnione
morderstwa zrzucał na swój stan psychiczny. Obrońca oskarżonego
starał się przekonać sąd, że jego klient z powodu uzależnienia od
hazardu i seksu nie kontrolował swych impulsów, zatem był
niepoczytalny.
Na ten temat szczegółowo wypowiadali się biegli. Zdaniem
psychologów, Michał M. ma nieprawidłową osobowość – jest
egocentrykiem ze skłonnością do gwałtownych zmian nastroju – ale
jego zachowanie owej tragicznej nocy było przemyślane
i zaplanowane.
Z taką opinią zgadzali się psychiatrzy. Wykluczając uszkodzenie
centralnego układu nerwowego, twierdzili, że badany zdawał sobie
sprawę, że ma problemy z kontrolą gwałtownych reakcji i dlatego
bardzo precyzyjnie zaplanował podwójne morderstwo.
Przeświadczenie, że wszystko jest pod kontrolą, zmniejszało
wrodzoną impulsywność oskarżonego. Wbrew twierdzeniu
Michała M. w śledztwie, że tragicznej nocy działał w amoku,
zachowywał się wówczas logicznie. Po dokonaniu zbrodni usiłował
zatrzeć ślady i uniemożliwić szybkie przybycie policji. Zabrał Joannie
telefon, przed opuszczeniem budynku filharmonii sprawdził, czy
przez oszklone drzwi nie widać ciała mężczyzny i krwi.
Przygotowane wcześniej narzędzia zbrodni ukrył w szufladzie.
Ukradł pieniądze, aby szybko wyjechać z Jeleniej Góry. Michał M.
zabijał z przysłowiową zimną krwią i dlatego po zamordowaniu
drugiej ofiary nie popadł w sen terminalny, typowy dla osób
dokonujących strasznych czynów w amoku.
Również seksuolodzy uznali, że zachowania oskarżonego nie
wskazywały, aby wyłączyła się u niego zdolność rozumienia tego, co
zrobił. M. miał świadomość uzależnienia od alkoholu, seksu
i hazardu. Po terapii w Cenacolo dysponował wiedzą niezbędną do
powstrzymywania się od niekontrolowanych działań.
Jednak żaden z biegłych trzech specjalności nie znalazł
odpowiedzi na pytanie sądu, dlaczego oskarżony zabił dwie
niewinne osoby. Jeśli nawet doszło do kumulacji emocji, to z jakiego
powodu, z czym wiązała się agresja Michała M. wobec jego ofiar?
Psycholodzy w swej opinii posługiwali się terminem mechanizmu
spustowości, ale nie znaleźli do niego klucza. Czy była nim
przedłużająca się abstynencja seksualna, spowodowana rozstaniem
z Anną H.? A może nałogowe podniecanie się dużą dawką
pornografii lub kompleksy wynikające z odrzucania młodego
mężczyzny przez kolejne kobiety zrodziły w jego głowie myśl, aby
wziąć za wszystko odwet na drobnej harfistce? W takiej sytuacji
strażnik musiał zginąć, bo był przeszkodą w osiągnięciu celu.
Tylko jeden świadek z kilkunastu powołanych przedstawiał
oskarżonego w korzystnym świetle. Była nim Anna H.
– Michał to siła spokoju – przekonywała sąd, nie zdając sobie
sprawy, że nieświadomie wyrządza niedźwiedzią przysługę
oskarżonemu, który usprawiedliwiał się niekontrolowaną
impulsywnością. – Poznałam go dobrze, bo przez dwa lata mieszkał
u mnie. On jest uczuciowym mężczyzną – rano przygotowywał mi
kanapki w kształcie serca – tylko słabym charakterologicznie.
Narobił długów, ścigali go wierzyciele. Chcąc jakoś zdobyć pieniądze
na spłaty, zaczął chodzić „na maszyny”. Niestety, nie miał szczęścia.
Ani wsparcia ze strony rodziny. Miesiąc przed tragedią w filharmonii
matka Michała powiedziała mu, że wolałaby go widzieć w trumnie,
niż usłyszeć, że znowu spędził noc w kasynie gry.
Na dowód uczuciowości oskarżonego świadek przedstawiła sądowi
list ze stycznia 2013 roku napisany przez M. do jej dziesięcioletniego
syna, który leżał wówczas w szpitalu: „Hubuniu. Mam teraz dużo
pracy, przez 18 godzin na dobę muszę przenosić instrumenty na
koncert. Ale tak wygląda dorosłe życie synku. Widzisz, wszyscy mają
problemy i trudności, z którymi muszą walczyć. Ja z ciężką pracą,
twoja babcia z chorobą. Tobie też jest ciężko, bo leżysz w szpitalu,
ale to jest taka szkoła przetrwania, trzeba walczyć. Tylko nie agresją.
Musisz, Hubuniu, uczyć się odpowiedzialności za to, co robisz, na
przykład wydzielać sobie batoniki tak, żeby starczyło ich do
następnych odwiedzin. Musisz to przejść, żeby być mega. Niebawem
będzie wiosna i może znów pojedziemy do Włoch. Jestem twoim
wielkim przyjacielem, kocham cię. Jeśli będzie ci ciężko, ponownie
przeczytaj sobie ten list”.
Anna H. składając zeznania, płakała.
– Dzień przed tragedią powiedziałam mu, że koniec
z matkowaniem, mam już jednego syna, czas, aby się nauczył
samodzielnego życia. Gdybym przypuszczała, jak zareaguje! Na jego
rozpaczliwe esemesy tamtej tragicznej nocy, że znowu przegrał
w kasynie, odpisałam: „Jesteś skończonym bydlakiem, który okrada
niepełnosprawne dziecko”. Chodziło mi o to, że pożyczyłam mu
pieniądze, których nie oddał, a ja nie miałam na życie. Gdybym
pozwoliła mu przyjść do mnie na noc, do tragedii by nie doszło. On
wołał o pomoc, nie dostał jej i jego psychika w końcu pękła.
O próbach Michała M. wyrwania się z nałogu mówił przed sądem
szef salonu gier w Jeleniej Górze.
– Pamiętam, że w lutym 2013 roku przyszedł do mnie do biura ten
młody człowiek, którego rozpoznaję na ławie oskarżonych. Znałem
go z widzenia jako bywalca naszych salonów gier. Poprosił, abym
przyjął od niego oświadczenie, żeby go nie wpuszczać do lokalu, bo
nie daje rady z hazardem. Mam prawo wydać ochronie taki zakaz, ale
on dotyczy tylko jednej sali gier. Na mieście są inne lokale
z automatami, gdzie się nie wymaga rejestracji klientów.
W październiku 2014 roku Sąd Okręgowy we Wrocławiu skazał
Michała M. na dożywocie. Sąd apelacyjny zmienił wyrok tylko
w zakresie skorzystania z warunkowego zwolnienia: zamiast po
50 mógł się o nie starać po 40 latach. Skazany ma zapłacić milion
złotych zadośćuczynienia na rzecz rodzin zamordowanych.
Gdy wkrótce po wyroku zmarła matka Michała M., jej mąż zadbał
o to, aby syn zrzekł się prawa do dziedziczenia rodzinnego majątku.
Tym samym zobowiązania finansowe skazanego na dożywcie
pozostały tylko na papierze.
Michał M. za kratami rozpoczął głodówkę, bo domagał się, aby
jego rodzina wysyłała mu pieniądze na zakupy w więziennej
kantynie.
Adwokat wniósł o kasację po raz kolejny, podnosząc, że sądy
niższej instancji niesłusznie uznały zbrodnicze działania Michała M.
jako zaplanowane i zorganizowane, bo do swych ofiar poszedł
uzbrojony w młotek, nóż i plastikowe taśmy. A przecież pracownik
zatrudniony w charakterze konserwatora tego rodzaju narzędzia
nosi zwykle ze sobą.
Kolejnym dowodem, zdaniem mecenasa, na niekontrolowaną
impulsywność jego klienta miała być liczba ciosów zadanych
ofiarom, zwłaszcza Joannie. Przecież, gdyby Michał M. w chwili
zabójstwa rozumował racjonalnie, uderzyłby raz a skutecznie, bez
narażania się, że ktoś może usłyszeć odgłosy z pokoju gościnnego.
Sąd Najwyższy odrzucił te argumenty, jako oczywiście bezzasadne.
Pouczył adwokata, że podejmowanie w ramach skargi kasacyjnej
oceny materiału dowodowego w sposób odmienny od dokonanej
przez sądy, stanowi niczym nieuprawnione dążenie do
przekształcenia kontroli kasacyjnej w kontrolę apelacyjną.

***

W dniu zaplanowanego koncertu – który z oczywistych względów


się nie odbył – w filharmonii opuszczono flagę do połowy masztu.

Kasacja został odrzucona.

Zabił, bo powiedziała prawdę


Grudniowy poranek w podrzeszowskim Niechobrzu. Na dworze
jeszcze szarówka. Zaspana Natalia S., uczennica technikum
w Rzeszowie, biegnie na przystanek PKS-u. Jeśli autobus przyjedzie
punktualnie, będzie w szkole przed dzwonkiem. Problem w tym, że
zimą komunikacja często szwankuje, a dziewiętnastolatka jest
wzorową uczennicą, nie chce się spóźnić.
Przeskakując zaspy śniegu, mija dom za wysokim żywopłotem; za
chwilę będzie na przystanku. W tym momencie zatrzymuje się obok
niej volkswagen. Grzegorz D., chłopak z sąsiedniej wsi, którego zna
z widzenia, proponuje, żeby się z nim zabrała. Właśnie jedzie do
Rzeszowa.
– Z nieba mi spadłeś! – woła uszczęśliwiona dziewczyna i bez
namysłu wsiada do auta. Dopiero, gdy samochód ruszył, dostrzega
w mroku za kierownicą dwudziestosiedmioletniego Stanisława Ch.
– Wysiadam, zatrzymaj się! – krzyczy. W odpowiedzi Ch. naciska
na gaz.
Natalia jest mocno wystraszona. Wprawdzie dobrze zna Ch., gdyż
jej rodzinny dom od zabudowań Ch. oddzielony jest tylko płotem,
ale od dwóch lat nie ma między nimi sąsiedzkiej zgody. Czyli od
czasu, gdy siedemnastoletnia wówczas dziewczyna została wezwana
do sądu, aby jako świadek złożyła zeznania w sprawie Staśka Ch.,
oskarżonego o gwałt. Powiedziała tylko tyle, ile wiedziała – że
krytycznego dnia spotkały go z koleżanką na zabawie. Potem ona
wróciła do domu, a tych dwoje poszło na spacer.
Mimo to, gdy Ch. został skazany, zarówno on, jak i jego matka cały
swój gniew skierowali na rodzinę S., a zwłaszcza na Natalię. Bo przez
nią za Staszkiem zatrzasnęły się kraty. Tak też rozpowiadano we wsi.
I nic się nie zmieniło, gdy Ch. po odsiedzeniu wyroku wrócił do
domu.

Uniesiona do góry ręka


Co się działo w samochodzie owego 4 grudnia, wiadomo już tylko
z wyjaśnień zatrzymanych obu mężczyzn.
Gdy tropy doprowadziły policję do Stanisław Ch., śledczy, by nie
spłoszyć podejrzanego, zarzucili mu wyłącznie przekroczenie
prędkości samochodem w dniu 4 grudnia. Niejako przy okazji został
zapytany, co robił od rana. I Ch. opowiedział:
Wstał wcześnie rano, aby odwieźć matkę z towarem na bazar
w Rzeszowie, gdzie dorabiała handlem. Potem wrócił do domu, wypił
kawę. Tego dnia miał z Grzegorzem D. montować bramę u klienta,
ale nie bardzo mu się chciało. Postanowił najpierw przejechać się
z kolegą na stację benzynową. Ledwo opuścili podwórko, zobaczył
biegnącą przez zaspy śniegu Natalię.
– Pomyślałem – zeznał Ch. w komisariacie – że co było między
nami, to było, podwiozę ją, widać, że się spieszy. Udało się dogonić
autobus PKS-u na kolejnym przystanku. Natalia wysiadła, dziękując.
Wieczorem dowiedział się od pijących pod sklepem w ich wsi, że
dziewczyna nie dojechała do szkoły, szuka jej policja. Podobno,
kiedy chłopak Natalii dzwonił na jej komórkę wieczorem, ktoś
odłączał aparat. To by wyglądało na to, że została porwana. Jeśli
zdarzyło się nieszczęście, on nie ma z tym nic wspólnego.
– Szyba w moim samochodzie – Stanisław Ch. odpowiedział na
pytanie śledczego – została rozbita z całkiem innego powodu. Na
podwórku pies urwał się z łańcucha i skoczył na maskę.
Na tym przesłuchanie zakończono. Ch. wrócił do domu, gdzie
czekała na niego konkubina z ich dzieckiem.
Nazajutrz na ugorach za wsią pewien rolnik, idąc na skróty przez
pole, zobaczył z daleka uniesioną do góry, wyciągniętą rękę.
Podszedł bliżej – w bruździe leżały gołe, zamarznięte zwłoki młodej
kobiety. Miała liczne rany na głowie. Była to Natalia S.
To nie ja, to Grzegorz
Na policję zgłasza się mieszkanka Niechobrza. Czwartego grudnia
przez kuchenne okno widziała Natalkę z plecakiem, biegnącą
w kierunku przystanku PKS-u. Akurat ich uliczką przejeżdżał golf
Stanisława Ch. Czy uczennica wsiadła do tego samochodu, kobieta
nie widziała, bo widok zasłaniał jej wysoki żywopłot. Ale wyraźnie
słyszała trzaśnięcie drzwiczek. Nawet się zdziwiła, że dziewczyna
jest w tak dobrych stosunkach z tym gwałcicielem Staszkiem,
którego wszyscy we wsi się boją. Chcąc się upewnić, czy na pewno
był to samochód Ch., wyszła na balkon, ale na drodze nie było już
żywej duszy.
Policjanci ponownie odwiedzają Stanisława Ch. Tym razem już
z nakazem rewizji. W drewutni pod stertą desek znajdują telefon
Natalii. Potwierdza się, że ostatnie połączenie do właścicielki
aparatu było wieczorem 4 grudnia, musiał je odebrać Stanisław Ch.
Spenetrowanie samochodu pozwala odkryć na desce rozdzielczej,
choć dopiero co została umyta, ślady uderzania czymś twardym.
Ponieważ są już wyniki sekcji zwłok dziewczyny, biegli widzą
związek między ranami na głowie ofiary a uszkodzeniami
w samochodzie. Stawiają tezę, że ktoś z dużą siłą uderzał głową
dziewczyny o deskę rozdzielczą golfa.
Obrażenia na twarzy Natalii S. wskazują, że powstały na skutek
ucisku czyjejś ręki na szyję.
Ponownie przesłuchany Ch. zaklina się, że teraz już powie całą
prawdę: Zabrał Natalię, bo wydawało mu się, że machała do niego
ręką. Ale teraz nie jest tego pewien, była mgła. On jechał
z Grzegorzem D. na stację benzynową w Rzeszowie. Natalia
z początku siedziała spokojnie, śmiała się z ich dowcipów,
kokietowała go. Kiedy przejeżdżali przez Doły Racławickie, złapała
go za krocze. Zwrócił jej uwagę, aby tego nie robiła. Nie przestała się
do niego dobierać, a on się bał, że spowoduje wypadek. Jeszcze raz
usiłował przywołać ją do porządku. Zaczęła krzyczeć, że teraz ona
oskarży go o gwałt i jako recydywista pójdzie na wiele lat do mamra.
Zahamował. Gwałtownie i tak nieszczęśliwie, że uderzyła głową
o deskę rozdzielczą, a następnie w przednią szybę. Szkło pękło,
jednak się nie rozprysło. Zdenerwował się, że narobiła mu tyle
szkody. Z wściekłości uderzył ją; możliwe, że kilka razy. Początkowo
jęczała, potem nawet nie zauważył, kiedy to się stało,
znieruchomiała.
Kiedy w samochodzie zaległa cisza, Grzegorz powiedział, że trzeba
się pozbyć trupa. Wjechali na nieużytki i tam wyrzucili ciało. Nie
pamięta, aby ściągał ubranie z Natalii. Na pewno, gdy ją wlekli,
z kurtki wypadła komórka. Zabrał ją, w domu wyjął kartę i złamał.
Prokurator zamknął Ch. w areszcie. Tam dotarła do niego
wiadomość, że Grzegorz D. się ukrywa, wysłano za nim listy gończe.
Stanisław Ch. przesłuchiwany po raz trzeci (prokuratura miała już
wyniki badań męskiego nasienia na ciele ofiary – należało do
podejrzanego) przedstawił kolejną wersję wydarzeń, tym razem
całkowicie obciążającą kolegę. Twierdził, że wcześniejsze przyznanie
się do udziału w zbrodni było wymuszone pobiciem go przez
policjantów.
– Ja do Natalii nic nie miałem, to nasze rodziny się kłóciły od
samego początku, gdy tylko się tam pobudowaliśmy. Nie dotknąłem
dziewczyny w samochodzie i to nieprawda, że łapała mnie za krocze.
Głupio to wymyśliłem. Ona nie chciała z nami jechać, ale Grzegorz,
który był na tylnym fotelu, zarzucił jej taśmę na szyję i zaczął
ciągnąć. Nie wiem, co on do niej miał, może nic, tylko tak go naszło,
bo był pijany.
Gdy ją dusił, Natalia broniąc się, machała nogami i dlatego wybiła
szybę. Potem znieruchomiała, sprawdziłem puls, chyba nie żyła, nie
czułem oddechu. Grzegorz przeciągnął ciało Natalii między fotelami
na tył samochodu, tam ją gwałcił. Mnie przyłożył broń do szyi, kazał
jechać na pole, gdzie mieliśmy się pozbyć trupa. Choć bałem się
kumpla, nie protestowałem, bo trzeba było gdzieś ukryć zwłoki.
Zostawiliśmy je na polu daleko od drogi i zabudowań.

Za paczkę papierosów
Wersja zatrzymanego kilka miesięcy później Grzegorza D.
brzmiała inaczej.
– Jechaliśmy po benzynę, gdy Stasiek zobaczył wychodzącą na
szosę Natalię S. Powiedział: „O, idzie ta k. …, co mnie zapudłowała”.
Kiedy dziewczyna zrównała się z samochodem, kazał mi otworzyć
drzwi i wciągnąć ją do środka. Nie musiałem używać siły, bo poznała
mnie i sama weszła. Nie zauważyła Ch., gdyż w samochodzie było
ciemno, a Stasiek skulił się nad kierownicą. Dopiero gdy
zorientowała się, kto prowadzi, chciała uciekać, krzyczała, aby
zatrzymać samochód. Wtedy Stasiek dał w gaz. Zatrzymał się
dopiero za wsią. Złapał ją od tyłu za włosy i uderzał jej głową
w deskę rozdzielczą. Walił tak mocno, że pękła przednia szyba. Ona
najpierw jęczała, potem zamilkła, już się nie odzywała, chyba
straciła przytomność. Wtedy Ch. powiedział do mnie, że trzeba się
jej jej pozbyć, tylko on musi dokończyć. I udusił ją rękami.
Przenieśli ofiarę z przedniego fotela samochodu do bagażnika
i pojechali po zmarzniętej grudzie na środek pola.
Grzegorz D. wyjaśnił, jak było ze zgwałceniem Natalii, co ujawniła
sekcja zwłok ofiary. Otóż Stanisław Ch. rozebrał do naga leżącą na
polu martwą Natalię i odbył z nią stosunek. Potem pozbierali
rozrzucone ubrania dziewczyny i wrócili na podwórko właściciela
samochodu. Wyczyścili pojazd ze śladów krwi, spalili pokrowce. Za
pomoc w usunięciu śladów D. dostał od Ch. paczkę papierosów.
Śledztwo trwało półtora roku. Podejrzani najpierw obciążali się
wzajemnie, później zaprzeczali spotkaniu z Natalią w dniu jej
zaginięcia, następnie odmówili składania wyjaśnień. Stanisław Ch.
pokazywał prokuratorowi grypsy, jakie dostawał w areszcie od
współoskarżonego z żądaniem, aby wziął winę na siebie, bo jak nie,
to zabije jego kobietę i dziecko. Biegły grafolog nie potwierdził
autorstwa Grzegorza D.
W tym czasie prokuratura zebrała ponad 130 dowodów
świadczących, że obaj osadzeni są sprawcami zbrodni. Między
innymi były to niewidoczne na pierwszy rzut oka plamy krwi ofiary
na ich kurtkach. Również na tapicerce golfa znaleziono profil DNA
Natalii. „Teoretyczna szansa powtórzenia się tych genetycznych
danych u innej osoby wynosi 1 miliard 992 biliony” – orzekli biegli.

***

Na rozprawie sądowej oskarżony Stanisław Ch. nie przyznał się do


winy. Twierdził, że po pobiciu w komisariacie – czego nie zgłosił
prokuratorowi ani lekarzowi sądowemu – okresowo cierpi na
amnezję; niewiele pamięta z tego, co wydarzyło się 4 grudnia. Jedno
zostało mu w głowie, za co z góry bardzo przeprasza rodziców
Natalii – na żądanie Grzegorza, który miał w ręku pistolet,
onanizował się na zwłokach porzuconej na polu dziewczyny. Został
mu też w pamięci obraz ogrodniczych rękawic Grzegorza, który
założył je, gdy dusił Natalię. W powrotnej drodze D. wyrzucił je do
rowu.
Dwudziestodwuletni Grzegorz D. nie przyznawał się do udziału
w zbrodni. Nie miał ze sobą żadnej broni ani atrapy pistoletu. Nie
mógł więc straszyć nią kolegi. Natalię widział trzeci raz w życiu,
nawet jej nie dotknął.
Na kolejnych rozprawach D. odmówił odpowiedzi na pytania
sędziego i prokuratora.
Wyjaśnieniom oskarżonych zaprzeczali biegli. Z ich opinii
wynikało, że obrażenia Natalii spowodowały dwie osoby i mogło do
tego dojść tylko w warunkach, kiedy dziewczyna siedziała
z odchyloną głową, czyli na przednim fotelu, a mordercy działali
w porozumieniu. „Stanisław Ch. symuluje, zasłaniając się
niepamięcią” – orzekli biegli.
Sąd skazał Stanisława Ch. na dożywocie, a Grzegorza D. na 25 lat
więzienia. Ogłaszając wyrok, sędzia nie ukrywał emocji.
– Ta zbrodnia poraża – powiedział. – Zginęła dziewczyna, która
w niczym nie zawiniła. Bulwersujące w sprawie jest to, że obaj
mężczyźni po zabójstwie jak gdyby nigdy nic poszli montować
ogrodzenie i aż do chwili aresztowania w żadnej sytuacji nie ujawnili
wyrzutów sumienia, czy choćby niepokoju z powodu dokonanej
okrutnej zbrodni.
W uzasadnieniu kary dożywocia podkreślono, że zabójstwu Natalii
przez oskarżonego towarzyszyła motywacja zasługująca na
szczególne potępienie. Była to niczym nieusprawiedliwiona zemsta,
swoisty sposób odegrania się na pokrzywdzonej, która go obciążyła
jako świadek. Ale nowy kodeks karny nie zawiera katalogu
okoliczności dla tego rodzaju przestępstw (przepis został uznany
przez Trybunał Konstytucyjny za sprzeczny z ustawą) i dlatego Sąd
Apelacyjny w Rzeszowie w 2009 roku zmienił wyrok w ten sposób, że
wyeliminował z opisu słowa, o „motywacji zasługującej na
szczególne potępienie”.
Równocześnie Sąd Apelacyjny podzielił opinię sądu niższej
instancji, że takich ludzi jak oskarżony Stanisław Ch. trzeba
izolować do końca życia.
Kasacja do Sądu Najwyższego została utrzymana.

Szykuję ci małe Dachau


– Miałam wspaniałą córkę, dobrego człowieka. Dziś skończyłaby
26 lat, wnuk sześć. A on z zimna krwią zakopał ją w dole, jak psa.
Przez pięć lat prawie nie spałam, myślałam – co się z nią stało. Może
ją wciągnęli do jakiejś sekty, głodzą, a co z dzieckiem, była przecież
w ósmym miesiącu ciąży – powiedziała pod koniec procesu matka
Wioletty S.
Przez chwilę na sali sądowej słychać było tylko stłumiony płacz
rodziców zamordowanej dziewczyny. Wcześniej ojciec ofiary,
Mirosław S., opowiadał, jak szukali córki. Gdy już dotarli do
wszystkich jej znajomych, nic też nie dało zgłoszenie na policję ani
plakaty o zaginionej rozwieszone na wielu słupach w ich Nowym
Dworze Mazowieckim, udał się w koszalińskie do słynnego
jasnowidza Jackowskiego.
– Proszę wsiąść w Warszawie do metra, dojechać do stacji
Ursynów – nakazał mu wróżbita. – Na najbliższym skrzyżowaniu
niech się pan uważnie rozejrzy.
Mirosław S. zrobił tak – i zobaczył Wiolettę w białej kurtce,
stojącą po przeciwnej stronie. Rzucił się w tym kierunku, ale
zatrzymały go czerwone światła. Przejeżdżające samochody
zasłoniły dziewczynę na dłuższą chwilę. Gdy zmieniło się światło
i samochody stanęły, nikogo takiego na przejściu nie było.
Potem ktoś mu powiedział, że dróżniczka z przejazdu kolejowego
w Modlinie, kiedy zobaczyła zdjęcie Wioli porozwieszane na
przystankach, twierdziła, że tydzień później widziała tę dziewczynę
spacerującą pod wiaduktem. Wkrótce wyszedł jej naprzeciw młody
mężczyzna, całowali się. Mirosław S. pokazał dróżniczce zdjęcie
córki i jej chłopaka Grzegorza T.
Kobieta pokręciła przecząco głową.
– Tamci wyglądali zupełnie inaczej – zapewniła.
***

Dwudziestego dziewiątego marca 2006 roku o 15.00 studentka


politologii Wioletta S. zarzuciła na plecy ortalionową kurtkę i nie
odpowiadając na pytanie babci, dokąd idzie, wybiegła z domu.
Starsza pani od razu się domyśliła, że wnuczka znów leci do tego
drania Grzegorza T. Babcia nigdy nie pogodziła z faktem, że jej
ukochana, urodziwa Wiola zadaje się z rozwodnikiem, starszym
o 8 lat i żyjącym na koszt matki, listonoszki. Ale już ani ona, ani
rodzice nie mieli wpływu na postępowanie dziewczyny. Kiedy
dowiedzieli się, że jest w ciąży, pogodzili się z tym, że czasem
spędzała noce u swego chłopaka. Choć sam wybranek zdecydowanie
nie przypadł im do gustu, zapewnili Wiolę, że zawsze może liczyć na
ich pomoc i miłość.
Tej nocy, z 29 na 30 marca 2006 roku, Wiola też nie spała
w rodzinnym domu. Jej matka Irena S. przestała już walczyć
z zakochaną córką. Nawet raz zaprosili tego Grzegorza na obiad
i wszyscy starali się, aby nie doszło do awantury.
To było drugie po trzech latach spotkanie matki dziewczyny
z potencjalnym zięciem. Wiola jeszcze chodziła do liceum, gdy do
Ireny S. dotarły plotki z osiedla, że córkę widziano ze starszym,
ogolonym na łyso facetem, ubranym jak narodowcy – w glany,
spodnie bojówki. Podobno jest żonaty, ma do odsiedzenia wyrok za
niepłacone alimenty. Próbowała więc rozliczać Wiolę z każdej wolnej
godziny, zamykała ją w domu, ograniczyła wyjścia do koleżanek. Nic
to nie dało.
Kiedyś, gdy szła z córką, natknęły się na Grzegorza na ulicy.
Wykrzyczała mu, aby zajął się swoją żoną i dzieckiem. A on
bezczelnie:
– A co pani zrobi, gdy Wiola będzie pełnoletnia?
Ten dzień, gdy Wioletta wyznała matce, że jest w ciąży, był pełen
płaczu i wymówek. Słysząc, że zmarnowała sobie życie, córka
odpowiadała:
– Mamo, ty go nie znasz! – I obie trzęsły się z nerwów.
Ale kiedy mąż wrócił z zagranicznego kontraktu, pani Irena
starała się zachowywać pragmatycznie. Zaprosili Grzegorza do
domu, zapytali o życiowe plany. – Zamieszkają na próbę, wynajmą
jakiś pokój – padła odpowiedź.
– Próba to już chyba była, teraz czas się zastanowić, z czego
utrzymać rodzinę, przecież pan nie pracuje… – komentowali rodzice
dziewczyny.
– Poradzę sobie – burknął. I tyle było tej rozmowy.
Tydzień przed zaginięciem Irena S. zaproponowała córce, że kupią
dziecku wyprawkę.

***

Przez trzy dni rodzice Wioletty szukali córki na własną rękę.


Grzegorz T. tylko raz się odezwał – nazajutrz po wyjściu dziewczyny
z domu. Zdziwił się, że nie wróciła, wszak byli tylko na krótkim
spacerze. Zostawił swój numer telefonu, żeby oddzwoniła, gdy tylko
się pojawi.
– To ona po czterech latach znajomości nie zna numeru pana
komórki? – zdążyła tylko zapytać babcia, bo on zaraz się rozłączył.
Czwartego kwietnia Irena S. złożyła na policji zawiadomienie
o zaginięciu ciężarnej córki. Na pytanie, kogo podejrzewa,
odpowiedziała, że Grzegorza T.
Śledczy ustalali, co chłopak Wioletty robił 29 marca. Z zeznań
świadków wynikało, że około godziny 11.00 był u ciotki w Modlinie.
Wychodząc, wziął narzędzia po dziadku – piłę i młotek. Sama mu
zapakowała, bo wspominał o remoncie. Do Nowego Dworu zamierzał
iść pieszo – tego dnia nie było mrozu. Około godziny 15.00 spotkał
się ze znajomą. Wypili piwo. Potem spacerował z Wiolettą.
Jak zeznała jego matka Grażyna T., gdy po szóstej wieczorem
wróciła z pracy, syn gotował zupę. Wyniósł śmieci, wykąpał się
i wyszedł, bo coś miał załatwić. Wrócił po 25 minutach. Zapytała, czy
przyjdzie Wioletta.
– Po co? – żachnął się – W telewizji jest ważny mecz, chcę sam go
oglądać.
Następnego dnia Marta I., była dziewczyna Grzegorza, dostała
rano od niego esemes: Wioletta zaginęła. Jakiś tydzień przed
zaginięciem Wioli ze skrzynki pocztowej Marty I. wysypało się
kilkanaście listów. Wszystkie od Grzegorza. Kiedy adresatkę
przesłuchiwała na ten temat policja, mówiła o korespondencji
z widocznym lekceważeniem:
– Z tego, co pamiętam, we wszystkich listach było to samo.
Wyznanie miłości i że on mnie przeprasza, bo zdał sobie sprawę, że
tylko mnie kocha. I z jego winy nie jesteśmy razem. Ja wtedy
pilnowałam u brata dzieci, byłam zabiegana, nawet mi się nie
chciało czytać, wrzuciłam listy do szuflady. Uważałam te wyznania
i esemesy za pic na wodę, nieprawdziwe.
Trzeciego kwietnia Grzegorz T. przyszedł do Marty, żeby się
zwierzyć, że po spacerze z Wiolettą 29 marca, w czasie którego się
kłócili, on wrócił do domu, a ona gdzieś przepadła. Będzie
rozwieszał na mieście plakaty o zaginięciu dziewczyny. Pół godziny
później wysłał jej esemes z pytaniem: Czy jesteśmy nadal parą? Nie
odpowiedziała.
Rodzina S. szukała jakichś wskazówek, prowadzących do
wyjaśnienia, co się mogło stać.
Babcia Wioli zajrzała do pokoju wnuczki. Znalazła tam pudełko ze
zdjęciami Grzegorza. Na nich podpisy: Szykuję ci małe Dachau;
Pierścień wokół róży/ życie pełne burzy. Dla kochanej Wioli Grzegorz.
Kocham cię mocno; Obmyślam plany mojego Dachau. 0czywiście o tobie
nie zapominam; Czy to nie jest twarz przyszłego Führera?
Rodzice Wioletty jeszcze bardziej zaniepokojeni tą „twarzą
Führera” wysłali zdjęcie córki słynnemu jasnowidzowi
Jackowskiemu. Odpisał im:
„Szanowni Państwo. Zaznaczam, że nie każda moja wizja się
potwierdza. Ostatnio osoba widoczna na zdjęciu była dość
podenerwowana, jakby ktoś bardzo ją rozczarował. Nie wykluczam
załamania nerwowego. Ona odeszła jakby na złość, nie mogła już
czegoś znieść. Wyjechała do przyjaciółki o imieniu Ewa lub Edyta.
Nie ujawnia się celowo. Swym postępowaniem chce dać jakby komuś
nauczkę. Jest zakochana w mężczyźnie, który ją lekceważy, to jest
człowiek nieodpowiedzialny. Obecnie ona przebywa w dzielnicy
Ursynów. Nic więcej nie jestem w stanie zobaczyć”.
Nowych informacji dostarczył śledczym wuj Grzegorza T.
– Spotkałem się z bratankiem zaraz po zaginięciu tej dziewczyny –
zeznał. – Był bardzo zdenerwowany, bo jak mówił, ktoś do niego
zadzwonił z informacją, że dziewczyna martwa leży koło jeziorka,
w miejscowości S. Pojechaliśmy tam, żadnego śladu na lądzie nie
znaleźliśmy. Mimo zimna na dworze Grzesiek wszedł do wody po
pas, szukał ciała. Bez rezultatu.

***

Jaka była Wioletta? Bardzo ładna. Dwudziestoletnia blondynka


z długimi włosami, o kapryśnie wydętych ustach. Zadbana. Taka na
okładkę magazynu młodzieżowego. Studiowała na pierwszym roku
politologii w prywatnej uczelni dla pracujących. Nie zaliczyła
w pierwszym terminie egzaminu z psychologii, umówiła się na
drugie podejście. Raczej domatorka. Świetnie wychodziło jej
pieczenie ciast.
Pracowała jako recepcjonistka w firmie poligraficznej. Jej
koleżanka, z którą się zmieniały, zauważyła, że Wiola zawsze
pierwsza telefonowała do swego chłopaka, robiła mu zakupy. Ale nie
były ze sobą na tyle blisko, aby doszło do zwierzeń.
Jeśli ktoś mógł znać myśli Wioletty, to jej szkolna przyjaciółka
Katarzyna K. To jej pierwszej siedemnastoletnia Wiola wyznała, że
się zakochała.
– Na pewno imponowało jej – zeznała K. w śledztwie – że
Grzegorz był starszy, bardziej od niej doświadczony. Ją ciągnęło do
takich mężczyzn.
Przyjaciółka była też świadkiem łez Wioli, gdy przybiegała do niej
po kłótni z rodzicami, bo dowiedzieli się, z kim chodzi. (Długo to
przed nimi ukrywała). Potem okazało się, że jest w ciąży i odbyła się
burzliwa rozmowa z matką, nadal namawiającą ją do zerwania
z Grzegorzem („Zmarnuje ci życie, zostaw go, pomożemy
w wychowaniu dziecka”). Przyjaciółki rozumiały się, tym bardziej że
Katarzyna też oczekiwała dziecka i oswajała się z faktem, że będzie
samotną matką.
Irena S. wiedziała, co mówi. Popytała na osiedlu, gdzie mieszkał
Grzegorz i zebrane informacje ją przeraziły. Okazało się, że ten
prawie trzydziestoletni mężczyzna zostawił żonę i niepełnosprawne
dziecko, nie płaci alimentów. Jego sąsiedzi z czasów, gdy Grzegorz T.
był żonaty, zapamiętali pijackie awantury za ścianą i krzyki bitej
żony. Ludzie mówili, że upośledzoną córkę przypalał papierosem.
Nigdy nie pracował na stałe, miał wyroki za kradzieże.
Katarzyna K. też miała zastrzeżenia do wybranka Wioli – nie
podobała jej się reakcja Grzegorza na wiadomość, że jego dziewczyna
jest w ciąży.
– Wiem, że kiedyś podniósł na nią rękę. Na temat dziecka nic nie
mówił. Po prostu zachował obojętność.
Z czasem w domu Wioletty uspokoiło się. Jej rodzice w jakimś
sensie pogodzili się z sytuacją.
Na początku marca 2006 roku Katarzyna K. była w szpitalu, za
kilka dni miała rodzić. Tylko raz przyjaciółki skontaktowały się
esemesowo. Na ostatnią wiadomość K. nie odpisała, bo skończył się
jej limit na karcie. Poza tym nie miała głowy do pocieszania
kogokolwiek, bo sama miała zmartwienie. Dziecko urodziło się
bardzo chorowite.
Dopiero kiedy wróciła z noworodkiem do domu, 30 marca przed
południem zadzwoniła na telefon stacjonarny Wioli. Odebrała
babcia, wyraźnie zła; powiedziała, że wnuczka nie wróciła na noc.
Było oczywiste, że jak już nieraz, Wiola spała u swojego chłopaka.
Starsza pani S. zdecydowanie nie tolerowała tego związku
i, w odróżnieniu od rodziców dziewczyny, ani na jotę nie zmieniła
zdania.
Taki obraz Wiolety S. wyłonił się w czasie śledztwa. A jak widzieli
sprawę przesłuchiwani ze strony Grzegorza T.?
Matka nie powiedziała o synu ani słowa. Skorzystała z prawa
odmowy zeznań. W miasteczku plotkowano, że listonoszka wygoniła
Grzegorza z domu na wiadomość o zaginięciu Wioli. Ale według
innych wieści następnego dnia oboje urządzili balangę.
Najwięcej do powiedzenia o podejrzanym miały dwie młode
kobiety: Marta I. i Małgorzata Ś.
Ta pierwsza, bufetowa w barku przekąskowym przy markecie,
pozostawała z Grzegorzem w dłuższym związku.
– Najpierw byliśmy parą, przez rok mieszkaliśmy razem – zeznała.
– Potem tylko znajomymi. Przychodził do mnie na kawę. Gdy kiedyś
pokłócił się z tą nową dziewczyną, chciał żebyśmy zaczęli od nowa.
Twierdził, że z tamtą już się nie spotykają. I nagle się dowiedziałam,
że na wesele swego brata on idzie z Wiolą…
Potem ona się dowiedziała, że jesteśmy razem, przyszła do mnie
do baru w zaawansowanej ciąży i z pretensjami. Grzegorz płakał,
prosił, abym mu wybaczyła. Ja też płakałam, że mnie okłamuje,
mówi, że kocha, wysyła listy miłosne, a jest z Wiolą. Rozstałam się
z nim definitywnie, teraz mam nowego chłopaka.
Na pytanie, jak ocenia stan psychiczny byłego konkubenta,
świadek wypaliła:
– On jest chyba chory, ma rozdwojenie jaźni. Kilkakrotnie byłam
świadkiem jego odlotów, gdy bardzo pobudzony rozbijał o ścianę
różne przedmioty.
Zainteresowania? Nazizm. Przepisywał do zeszytu życiorysy
Hitlera i innych faszystów. Na plecaku miał naszytą swastykę. Nosił
spodnie bojówki i nawet latem wysokie buty.
Dwudziestosześcioletnia Małgorzata Ś., samotna matka
z dzieckiem, przez dwa lata mieszkała z Grzegorzem T. już po
zaginięciu Wioletty. Początkowo uwierzyła konkubentowi, że jego
poprzednia dziewczyna uciekła za granicę z innym. Ale kiedyś, gdy
był pijany, zwierzał się, że tak naprawdę to poprzecinał jej żyły pod
kolanami, aby wykrwawiła się na śmierć; potem zakopał ciało
w jakimś garażu. Nie poszła z tym na policję, bo nie uwierzyła.
Małgorzata Ś. komisariat odwiedziła z innego powodu – złożyła
doniesienie, że konkubent ją bije.
Miesiąc przed aresztowaniem Grzegorza T. rozstali się, ona
wróciła z dzieckiem do matki. Ale gdy otrzymał wyrok za kradzieże
i odsiadywał karę, chodziła do niego na widzenia.
Dobrego zdania o chłopaku córki (jeszcze wówczas nie było
wiadomo, że została zamordowana) nie miał, co zrozumiałe, ojciec
Wioletty. Już w czasie pierwszej – i jedynej – wizyty w domu
państwa S. przyszły zięć nie potrafił pohamować złości. Po
uroczystym obiedzie gospodarz zaproponował partyjkę szachów,
gość przegrał i na pożegnanie powiedział do ojca swej dziewczyny
coś bardzo obraźliwego.

***

A jak prezentował się Grzegorz T. w oczach śledczych? Choć


właściwiej byłoby zapytać, jak chciał wypaść…
Na policję zgłosił się kilka dni po zaginięciu Wioletty. Wtedy już
jej rodzina rozwiesiła zdjęcia dziewczyny po całym mieście na
słupach, w sklepach i tym podobnych miejscach. Grzegorz T. żarliwie
w tym pomagał.
Przyszedł na komendę w „stanie wskazującym”. Twierdził, że na
jego telefon komórkowy zadzwonił mężczyzna, który powiedział, że
poszukiwana dziewczyna o jasnych włosach, w białej kurtce „leży
z plecami rozharatanymi” przy jeziorku w pobliskiej wsi. Wymienił
nazwę, po czym telefon się rozłączył. Policjant odnotował, że T. jest
bardzo pobudzony, kilkakrotnie powtarza to samo zdanie, mocno
gestykuluje. Ale sygnału nie zlekceważono. Spenetrowanie okolic
jeziorka, podobnie jak wcześniej dna Wisły, nie dało żadnych
wyników.
Ponownie przesłuchano Grzegorza T.
Twierdził, że ciążę zaplanowali świadomie. Gdy poznał Wiolę, był
w trakcie rozwodu z żoną. W tajemnicy przed nową dziewczyną
spotykał się z tą dawną, Martą I. To była burzliwa znajomość.
Zrywali, po tygodniu wracali do siebie, znów się rozchodzili. Wiola
skądś się o tym dowiedziała. Zrobiła Marcie awanturę w miejscu
pracy. Na domiar złego do jej matki dotarły plotki, że córka chodzi
z facetem, który się źle prowadzi. Była więc podminowana, w każdej
chwili mogła wybuchnąć.
– Dwudziestego dziewiątego marca o dziewiątej rano – zeznał
Grzegorz T. – Wiola wysłała mi esemes z pytaniem, czy jeszcze śpię,
czy też jestem już w drodze do ciotki mieszkającej w Modlinie.
Wiedziała, że wybierałem się tam po narzędzia, jakie zostały po
dziadku. Ja rzeczywiście szedłem pieszo do Modlina. Nic tego dnia
nie piłem. Od ciotki zabrałem młotek, piłę i w drodze powrotnej
wstąpiłem do budki Marty na herbatę. Ciągnęło mnie do niej, a ona,
choć wiedziała o Wioli, powiedziała mi kiedyś: „I tak będziesz ze
mną”.
W marcu Wioletta była na zwolnieniu, dostała trzydzieści dni.
Przychodziła do mnie przed południem, gdy matka roznosiła pocztę,
i oglądaliśmy w łóżku filmy. Później zabierałem się do gotowania
obiadu. Na wesoło, bo ją trudno było wyprowadzić z równowagi.
Nawet gdy miała focha, zawsze pierwsza wysłała mi esemes na
pogodzenie się. To nieprawda, że zwodziłem ją co do małżeństwa.
Na początku doszliśmy do porozumienia, że nie będziemy
legalizować tego związku. Najpierw chciałem mieć pracę
i mieszkanie, nie tak na wariata. Ale potem, gdy brzuch był coraz
większy, ona jednak naciskała na ślub.
Po zaprotokołowaniu tych zeznań prokurator nie zdecydował się
na postawienie Grzegorzowi T. zarzutów.
W kwietniu 2007 roku postępowanie w sprawie zaginionej
Wioletty S. zostało umorzone.

***

Minęły trzy lata. Na zlecenie prokuratora sprawa zaginionej


mieszkanki Nowego Dworu Mazowieckiego została odkurzona.
Biegli przeanalizowali kolejność połączeń z komórki Grzegorza T.
w dniu 29 marca 2006 roku.
9.45 telefon znajdował się na obszarze zasięgu przekaźnika
obsługującego rejon Osiedla Młodych w Nowym Dworze
Mazowieckim, czyli w miejscu zamieszkania Grzegorza z matką.
Między godziną 10.02 a 10.12 na drodze w kierunku Modlina –
zatem mężczyzna szedł do ciotki.
10.17–12.10 – używający tego telefonu wysyłał esemesy już
z Modlina.
12.21–12.48 – komórka znajdowała się ponownie w rejonie
Nowego Dworu.
12.48–13.18 – w okolicach marketu, gdzie pracuje Marta I.
13.54–15.14 – w pobliżu wału wiślanego.
15. 31 – ponownie Osiedle Młodych.
15.54 – został odebrany telefon z komórki Wioli; potem do
godziny 17.58 cisza.
17.58 – komórka loguje się w rejonie, gdzie mieszka Grzegorz T.
Okazało się, że w dniu zaginięcia Wioli, między 9.00 a 15.00
Grzegorz T. wysłał do Marty I. dwadzieścia pięć esemesów. Do
aktualnej dziewczyny – kilkanaście. Ostatni o godzinie o 15.54.
Można zatem przypuszczać, że w tym momencie jeszcze się nie
spotkali.
Dwie godziny później z komórki Grzegorza znów popłynął esemes
do Wioletty S. Jeśli już wtedy nie żyła, od spotkania z chłopakiem do
spaceru nad Wisłą, następnie zabójstwa, przyniesienia szpadla,
wykopania dołu i oddalenia się od miejsca zbrodni upłynęły
2 godziny 4 minuty. Zrobiono eksperyment z pomocą grabarza.
Okazało się, że sprawny fizycznie mężczyzna mógł w takim czasie
wykonać wszystkie wymienione czynności.
W czasie przeszukania mieszkania Marty I. znaleziono miłosne
listy z 2006 roku pisane do niej przez Grzegorza T. Ich treść
wskazywała, że zdradzał Wiolę z Martą. Śledczy pamiętali, co
mówił T. podczas pierwszego przesłuchania: że wbrew jego planom
oczekująca dziecka Wioletta nalegała na zawarcie małżeństwa.
W grupie dochodzeniowej Komendy Stołecznej Policji przyjęto
wstępną wersję: zabójcą jest T. Naciskany przez Wiolettę do zmiany
trybu życia, postanowił się jej na zawsze pozbyć, mordując,
a następnie ukrywając zwłoki w trudnym do odnalezienia miejscu.
Dwudziestego pierwszego marca 2011 roku, pięć lat po zaginięciu
dziewczyny, postępowanie w sprawie zostało podjęte na nowo.
Jeden z tropów prowadził do Marty I. Skoro Grzegorzowi T.
zależało na niej i nawet odtrącony zwierzał się, przesiadywał
w barku, gdzie pracowała, mogła wiedzieć więcej, niż zeznała
w czasie pierwszego śledztwa.
Zaproponowano kobiecie badanie wariografem. Zgodziła się.
Okazało się, że silnie reaguje na bodźce związane z przykryciem
ciała domniemanej ofiary prześcieradłem. A także na hasła
o „rozpuszczenie zwłok w kwasie solnym” czy „rozkawałkowanie”.
Słabsze reakcje odnotowano w ciągu pytań związanych
z „przewożeniem ciała samochodem” czy „spaleniem zwłok”.
Specjaliści doszli do wniosku, że badana nie ukrywa swej wiedzy na
temat losów Wioletty po jej zaginięciu. Jest mało prawdopodobne,
aby brała udział w pozbawieniu życia ofiary, czy pomagała celowo
w zacieraniu śladów.
Ponownie przesłuchano Martę I. Zeznała, że już po głośnym
zaginięciu dziewczyny z Nowego Dworu Mazowieckiego spotkała się
z Małgorzatą Ś. – kolejną kochanką Grzegorza T. (Znały się jeszcze
ze szkoły). Ta kobieta była akurat w wielkim stresie, rozgoryczona
zachowaniem swego konkubenta; dużo pił, wielokrotnie dotkliwie ją
pobił. Płacząc, zwierzyła się koleżance, że Grzegorz kiedyś
w alkoholowym amoku zagroził jej, że jeżeli będzie się stawiała,
spotka ją to samo, co Wiolę. Podetnie jej żyły i gdy się wykrwawi,
zakopie w odludnym miejscu.
Grzegorz T. na pierwsze przesłuchanie po wznowieniu śledztwa
został doprowadzony z celi więziennej, bowiem od końca 2009 roku
odsiadywał karę 4 lat więzienia za kradzieże, oszustwa i włamania.
Miał na sumieniu zarówno rozbój, jak i włamania do piwnic
w blokach, skąd kradł, co było pod ręką: zepsuty komputer,
prostownik, rower, worek ziemniaków, słoiki
z przetworami. Podejrzany najpierw przeszedł badanie wariografem,
na co się zgodził w przekonaniu, że wyprowadzi śledczych w pole.
Tymczasem z analizy zapisu tego urządzenia wynikało, że
u badanego hasło „zabójstwo Wioletty S.” łączy się z takimi
skojarzeniami, jak zakopanie ciała, wrzucenie do rzeki.
Przesłuchiwany następnie w obecności policyjnych psychologów
w pewnym momencie przyznał się do zamordowania dziewczyny.
Opisał, jak było:
– Wywołała mnie esemesami na spacer nad Wisłę. W rezerwacie
Kępy Kazańskie pokłóciliśmy się o Martę I. Szantażowała mnie, że
jeśli się nie zmienię, ujawni na policji kilka spraw, o których
dowiedziała się od moich kolegów. Nie dała mi dojść do słowa. Wk…
mnie. Wyciągnąłem nóż, zawsze go miałem przy sobie. Ona szła
przede mną, uderzyłem tylko raz, w plecy. Nawet nie krzyknęła,
osuwając się na ziemię. Sprawdziłem – nie żyła. W pobliskiej szopie
znalazłem łopatę. Wykopałem dół, ukryłem w nim zwłoki.
Po powrocie do domu, wykąpałem się, wypiłem kawę. Potem
specjalnie uczestniczyłem w poszukiwaniach, żeby nie było
podejrzeń.
Na koniec przesłuchania Grzegorz T. wyznał, że nie wie, dlaczego
zabił, może więzienie, w którym już kiedyś siedział, tak go
zdeprawowało.
Następnego dnia wskazał miejsce ukrycia ciała. Nie od razu,
trochę szukał, bo przez pięć lat w rezerwacie wyrosły samosiejki.
Odkopano zwłoki, a właściwie już tylko szkielet w stosunkowo
dobrze zachowanym ubraniu z tworzywa sztucznego. Matka
rozpoznała biżuterię córki – kolczyki i łańcuszek z wisiorkiem. Na
ortalionowej kurtce od strony pleców było widać 4 cięcia nożem.
Z przodu, w okolicy serca jedno. Zatem Grzegorz T. kłamał, gdy
przed otwarciem grobu twierdził, że użył noża tylko raz. Do akt
prokuratorskich dołączono zdjęcie szczątków ofiary. W okolicy
miednicy bielały ukształtowane już kosteczki małego dziecka. Miał
się urodzić chłopiec.

***

Nim sprawa trafiła do sądu, oskarżonego zbadali biegli psychiatrzy


i psycholodzy. Przeprowadzono wywiad.
Grzegorza T. wychowywała tylko matka; ojciec po rozwodzie
założył nową rodzinę. Chłopiec kontaktował się z nim tylko wtedy,
gdy potrzebował pieniędzy. Dorosły Grzegorz nigdy nie podjął się
żadnej pracy, wolał kraść. Żonę okłamywał, mówiąc, że handluje na
giełdzie. Gdy dowiedział się, że ich dziecko urodziło się
z wodogłowiem, zniszczył samochód lekarza odbierającego poród.
Wykształcenie miał tylko podstawowe, ale jedną książkę
przeczytał czterokrotnie – to Mein Kampf Adolfa Hitlera. Przepisał
nawet całą treść dwa razy, „aby lepiej zrozumieć”. Do specjalnego
zeszytu wklejał prasowe notatki o nazistach.
Kilkakrotnie brał udział w zadymie na stadionie: „Było fajnie, lało
się kogo popadnie”. Miał kilka spraw o pobicie, między innymi:
lekarza (gdyż był Murzynem), policjanta, a ostatnio konkubiny,
Małgorzaty Ś.
Kilka dni przed śmiercią Wioletty dostał wezwanie do sądu jako
oskarżony o sadystyczne zabicie bezdomnego kota. Zwabił go na
ulicy na parówkę, rzucił o ścianę i przydeptał.
Wnioski z badania: Osobowość dysocjalna. Niezdolność do
odczuwania winy („Po tym jak zakopałem Wiolettę, nigdy nie
miałem koszmarów sennych, zawsze dobrze mi się śniło”), nasilony
egocentryzm – nie odczuwa potrzeby ponoszenia odpowiedzialności
za własne postępowanie, bez oporów opowiada o swych
agresywnych zachowaniach. Brak umiejętności podporządkowania
się normom społecznym.
Procesowi Grzegorza T. nie przysłuchiwał się nikt z jego rodziny.
Z bratem dawno zerwał kontakt, a matka, gdy powołano ją na
świadka, oświadczyła, że nie będzie uczestniczyć w procesie syna.
Obrońcę miał z urzędu.
Jedyną osobą, która zareagowała płaczem na widok oskarżonego,
była jego ostatnia kochanka. Jej serca nie ostudziły nawet ujawnione
na rozprawie dowody niewierności oskarżonego. Tuż przed
zaginięciem Wioli wielokrotnie pisał do Marty I.: „Cześć
Najukochańsza. Piszę z głębi serca. Bardzo Cię kocham, nie potrafię
przestać myśleć o Tobie choć przez chwilę”.
Listów z wyznaniami było kilkadziesiąt. Gdy Marta I. wyraziła się
na sali sądowej o tej korespondencji z lekceważeniem („Pierwszy list
przeczytałam, kolejne już wrzucałam do szuflady bez otwierania
koperty, bo on mnie okłamywał”), oskarżony zapytał:
– Czy świadek jest na sto procent pewny, że ja to napisałem? Bo
jakoś sobie nie przypominam.
Ale biegły grafolog potwierdził autorstwo Grzegorza T.
Obecna na sali Małgorzata Ś. jak zahipnotyzowana wpatrywała się
w oskarżonego. Gdy po rozprawie wychodził w kajdankach, kiwnął
na nią palcem – pobiegła za nim, nie zważając na uzbrojonych
konwojentów.

***

Nadszedł czas na wystąpienie oskarżyciela.


– Jak wyglądał przebieg wydarzeń tragicznego dwudziestego
dziewiątego marca dwa tysiące szóstego roku, częściowo wiemy
z relacji Grzegorza T. – zaczęła prokurator. – W postępowaniu
przygotowawczym udało się ustalić jeszcze kilka innych
okoliczności. Wiadomo, że Wioletta S. w tajemnicy przed rodzicami
była kilka dni wcześniej na rozprawie w sądzie, gdzie T. odpowiadał
za zabicie kota. Może wtedy przekonała się na własne oczy, z jakim
sadystą ma do czynienia. Następnie dotarły do niej informacje, że
ojciec jej dziecka spotyka się z inną kobietą. Straciła nadzieję, że gdy
urodzi, ten mężczyzna zapewni rodzinie byt, bowiem on nie
ukrywał, że nie zamierza iść do pracy. To mogło przechylić szalę
rozgoryczenia i podczas spaceru nad Wisłą wyrzuciła z siebie
wszystkie żale. Ale czy na pewno doszło do kłótni, jak wyjaśniał
oskarżony? Wszyscy świadkowie twierdzili, że Wioletta była osobą
łagodną, ugodową, jeśli coś ją bolało, raczej zamykała się w sobie.
Oskarżony mówił, że nie dała mu dojść do słowa. Zdenerwował
się.
Prokuraturze nie udało się odtworzyć kolejności ciosów. Biegli
doszli do przekonania, że pierwszy był zadany w okolice serca.
Kolejne cztery w plecy. Czy dziewczyna upadła na twarz, a zabójca
ciągnął ją po piachu do dołu? Po pięciu latach tego już nie da się
stwierdzić.
Wiadomo natomiast, że zaraz po zakopaniu ciała Grzegorz T.
zadbał o alibi, wysyłając esemes do swej ofiary. A na drugi dzień,
jakby nigdy nic, zadzwonił do rodziny Wioletty, pytając, czy jest
w domu. Potem pomagał w poszukiwaniu dziewczyny.
– To, że T. się przyznał, wskazał miejsce ukrycia, tylko pozornie
jest okolicznością łagodzącą – twierdziła prokurator. Takie
postępowanie oskarżonego nie wynikało z jego przekonania, że
trzeba wreszcie powiedzieć prawdę. To wyłącznie sukces sprawnie
działających śledczych najwyższej klasy.
Dożywocie – oto żądanie oskarżyciela publicznego.
Obrońca sugerował sądowi ponowne przebadanie jego klienta
przez biegłych psychologów, bo dokładnie nie wiadomo, co zdarzyło
się nad Wisłą. Jest więcej pytań niż odpowiedzi. Sam oskarżony ze
zdarzenia niewiele pamięta.
Sąd odrzucił wniosek. Oskarżony w ostatnim słowie:
– Jestem winny, wyrządziłem dużo zła. Nie wiem, dlaczego to
zrobiłem. Chciałbym przeprosić wszystkich. Ale nie jestem
zwierzęciem, jak mnie tu opisuje prokuratura. Nie wnoszę
o najmniejszy wymiar kary, ale o racjonalny.
Dostał dożywocie.
– Czy można przeprosić rodziców za to, że zabiło się ich dziecko?
Nie można – sędzia Sławomir Bielecki, patrząc Grzegorzowi T.
w oczy, uzasadniał, dlaczego otrzymał karę najwyższą z możliwych.
– Za brak doświadczenia życiowego pokrzywdzona zapłaciła
najwyższą cenę, bo własnym życiem. Zakochała się w człowieku
cynicznym, bezwzględnym w krzywdzeniu innych. Oskarżony
mający się za twardego mężczyznę: zawsze z nożem w kieszeni,
zwolennik ideologii faszystowskiej, w pełni zdawał sobie sprawę
z tego, co zrobił.
Sąd nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących.
To dziecko – koszmar mojego życia
Kiedy 26 stycznia 2012 roku na ulicach Sosnowca rozlepiono
10 tysięcy plakatów informujących o poszukiwaniu porwanej
z wózka półrocznej Madzi, a jej matka Katarzyna W. w telewizji
z płaczem błagała kidnapera o oddanie „małej perełki”, współczuła
jej cała Polska. Policyjny psycholog zachęcał do podrzucenia dziecka
w „okno życia”. Na adres organów ścigania spłynęły setki listów od
osób przekonanych, że zetknęły się z kidnaperem.
Ktoś 24 stycznia (w dniu zaginięcia Madzi W.) leciał samolotem do
Londynu i widział młodą parę z dzieckiem, rozpaczliwe płaczącym,
„jakby je oderwano od matczynej piersi. Pasażerka w ogóle się tym
nie przejmowała, natomiast jej partner niespokojnie rozglądał się
wokół. Na pewno porwali cudze dziecko” – informował policję autor
listu.
Reporterzy „Dziennika Bałtyckiego” popędzili do słynnego
jasnowidza z prośbą, aby „zobaczył”, gdzie jest Madzia. Powielona
na internetowych portalach odpowiedź brzmiała: „Dziewczynka nie
żyje, została zakopana, trzeba szukać w okolicy fabryki z wysokim
kominem. Kluczem do rozwiązania zagadki może być słowo zsyp. Za
śmierć dziecka odpowiada mężczyzna z najbliższego otoczenia. Przy
jego boku stoi kobieta”.
Kiedy internauci znaleźli informacje, że Bartłomiej W., ojciec
Madzi, rysuje komiksy z dymiącymi pistoletami i mrocznymi
postaciami, wielu dziennikarzy nie miało już wątpliwości: mąż
Katarzyny W. uczestniczył w porwaniu córki.
Śledczy tych sugestii nie dementowali, choć sprawdzili ojca
dziecka – był czysty, używając policyjnego żargonu. Co innego
zaprzątało głowy ekipy prokuratora Zbigniewa Grześkowiaka – opis
porywacza, przedstawiony 31 stycznia przez Katarzynę W. Bardzo
dokładnie zapamiętała przechodnia, który uderzył ją w głowę
i porwał niemowlaka z wózka. Ten człowiek miał beżową kurtkę
z ciemnymi wstawkami. I rzeczywiście, na nagraniu ulicznego
monitoringu było widać matkę pchającą wózek, a za nią opisanego
młodego mężczyznę. Po dwóch dniach policjanci odnaleźli tego
człowieka. Póki nie sprawdzono jego alibi, został zamknięty
w areszcie. Wyrachowanie Katarzyny W., która pomówiła niewinną
osobę, nasunęło śledczym podejrzenia, że kobieta łże bez
mrugnięcia okiem.
Nie informowano jednak opinii publicznej, aby nie spłoszyć
prawdziwego, ciągle jeszcze nieznanego sprawcy zniknięcia dziecka.
Coraz więcej dowodów wskazywało na Katarzynę W. Ale ona nie
mogła o tym wiedzieć, bo przy swej wysokiej inteligencji zrobiłaby
wszystko, aby zatrzeć ślady. Nadal dziennikarze otrzymywali
z prokuratury wersję o nieznanym porywaczu, co skłaniało ich do
snucia własnych domysłów, niepopartych żadnymi dowodami.
W tych przekazach matka dziecka budziła powszechne współczucie.
Wielu autorów listów do organów ścigania zasugerowanych
publikacjami prasowymi wierzyło, że do śmierci dziecka przyczynił
się jego ojciec. „Chciałbym prokuratorowi otworzyć oczy – napisał
właściciel Biura Interwencji Obywatelskiej – było tak: Bartek
trzymał niemowlę, Katarzyna uderzyła w tył główki. Zanieśli martwe
dziecko w przygotowane już miejsce, on zagrzebał, a później na ulicy
rąbnął ją w tył głowy, aby upozorować porwanie”.
Wskazywano też inne tropy: „Chciałabym podzielić się swoimi
spostrzeżeniami i swoją intuicją, która nigdy mnie nie zawodzi –
napisała pewna mieszkanka Zawiercia. – Matka Madzi obracała się
w kręgach kościelnych, zatem porwanego dziecka trzeba szukać
w klasztorach. Może w Częstochowie, w okolicy Jasnej Góry? Ja
pewnego wieczoru przysnęłam i śnił mi się zakonnik przepasany
białym sznurem, jak zakopywał Madzię łopatą”.
Mieszkaniec Kościerzyny ustalił, że sprawcą śmierci dziewczynki
jest dwudziestopięcioletni Fryderyk D., pracujący jako nauczyciel
wychowania fizycznego w Sosnowcu: „To było jego dziecko, zależało
mu, aby pozbyć się dowodu, uniknąć kłopotu z płaceniem
alimentów. Dwudziestego czwartego stycznia przyjechał do
mieszkania Katarzyny W. i za jej zgodą uderzył główką córki
o futrynę drzwi. Wieczorem zakopali zwłoki w lesie. Moje informacje
są wiarygodne. Liczę na nagrodę”.

Love story
Śledczy zdecydowali się na eksperyment procesowy: Drugiego
lutego matka Madzi jeszcze raz przeszła z wózkiem trasę z domu do
miejsca, gdzie upadła, rzekomo uderzona przez porywacza.
Prześledzenie trasy z zegarkiem w ręku ujawniło dużo nieścisłości
w wyjaśnieniach podejrzanej. Nic nie zgadzało się czasowo.
Katarzyna W. czuła, że pali się jej grunt pod nogami, i nim została
ponownie wezwana na przesłuchanie, w nagranej dla telewizji
rozmowie z detektywem Krzysztofem Rutkowskim wyznała, że:
Madzia nie żyje, w domu wyśliznęła się jej z kocyka i upadła na
próg…
– Zrobiła takie fik – zanosiła się płaczem Katarzyna W. – Mój
maleńki aniołek.
– Potem jeździłaś z nią po parku?
– Nie wiedziałam, co robić.
Ciągle lejąc łzy, kobieta jeszcze raz uciekła się do kłamstwa.
Wskazała nieprawdziwe miejsce ukrycia zwłok.
Dopiero policjanci nakłonili ją do wyznania, że martwa córka leży
zakopana w zdziczałej części sosnowieckiego parku. Ale nie od razu
pochwalono się tym sukcesem z obawy, aby podejrzana (na razie
o nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka) nie zmieniła swoich
wyjaśnień. Nagranie słynnego detektywa robiło karierę w internecie,
a policjanci z katowickiego wydziału kryminalnego zbierali dowody
udziału Katarzyny w ukryciu zwłok dziecka. Podejrzana nie została
dopuszczona w to miejsce, aby nie twierdziła potem, że jej ślady
pochodzą z czasu, gdy przeprowadzano eksperyment. Matka Madzi
mimo wrodzonej skrupulatności nie ustrzegła się błędów –
w pobliskiej pryzmie śniegu pozostawiła niedopałek papierosa
i rękawice robocze, w których grzebała ciało córki. Włókna z tych
rękawic znaleziono później na ubranku Madzi.
Katarzyna W. trafiła do aresztu.
Wysłała stamtąd do męża list:
„Moja dusza cierpi niesamowicie bez Ciebie, ten smutek jest nie
do zniesienia. Nie ma Ciebie, nie ma Madzinki, nie ma mnie. Spraw
mój Aniele, abym znalazła w sobie iskrę do życia bez niej. Boże,
przepraszam Kotku, przez nieuwagę odebrałam ją nam obojgu. Nie
mam odwagi żyć dalej w takim świecie, ranić Cię sobą. Pochowaj
mnie Kotku z Madzią. Będziemy Ci pomagać z tamtego świata”.
Próba samobójstwa okazała się demonstracją. Aresztantka
rozpuściła w wodzie trochę proszku do mycia naczyń i udała, że
połknęła. Nie zgodziła się na badanie lekarskie. Współtowarzyszce
z celi wyznała, że nagrana przed kamerą rozmowa z Rutkowskim
o wyśliźnięciu się Madzi z kocyka była przez nich oboje ustawiona.
Więzienny świadek przedstawiła matkę Madzi jako osobę
cyniczną, skupioną na własnym ego. „Nie była załamana, zdjęcia
córki pokazywane w telewizji nie robiły na niej żadnego wrażenia,
jedyne, co ją interesowało, to jak się ubrać na pogrzeb dziecka, bo
będą kamery. Chwaliła się, że wkrótce ukaże się o niej książka, już
podpisała umowę. Na wiadomość o otrzymaniu przepustki
zeskoczyła z pryczy, wykrzykując: A jednak ich wychujałam!…”
Po pogrzebie Madzi podejrzana nie wróciła do więzienia. Razem
z mężem zamieszkała w apartamencie wynajętym przez
opiekującego się nimi Krzysztofa Rutkowskiego. Oboje wciągnął wir
medialnych wystąpień. Katarzyna zmieniła kolor włosów, udzielili
z mężem wywiadu dla telewizyjnego programu informacyjnego.
Wkrótce Katarzyna W. uciekła z apartamentu, bo nie chciała się
poddać badaniom wykrywaczem kłamstw. (Poprzedniej nocy
sprawdzała w internecie, jak oszukać wariograf). Mężowi zostawiła
na łóżku list, który natychmiast trafił do dziennikarzy: „Nie mogę
patrzeć, jak przy mnie umierasz. Jestem przyczyną Twojej udręki,
przepraszam, ale nie dam rady z tym tak dalej żyć. Kochanie, to był
tragiczny wypadek. Nie wiedziałam, co robić, ratowałam ją, ale bez
skutku. Potem jeździłam z nią po parku i tam zakopałam. Byłam jak
z kamienia, dopiero na ulicy straciłam przytomność”.
Wiadomość o zamierzonym samobójstwie podniosła temperaturę
listów, wysyłanych na adres katowickiej policji i prokuratury.
Większość nadawców broniła matkę, która na skutek
nieszczęśliwego wypadku straciła jedyne dziecko.
Siedemdziesięciosześcioletnia mieszkanka Nowej Huty opisała swoją
historię – 55 lat temu uderzyła w pupę półrocznego synka, bo wszedł
na dopiero co umytą podłogę i nagle dziecko straciło przytomność.
Przywróciła je do życia dopiero zaalarmowana sąsiadka.
„Przypuszczam, że matka Madzi, widząc bezwładne dziecko po
upadku, wystraszyła się tak bardzo, że nie pomyślała o wezwaniu
pogotowia” – przekonuje prokuratora autorka listu.
Korespondentka z Poznania, przedstawiająca się jako trenerka
osobowości, prorokowała, co się stanie z Katarzyną W. Otóż, nie
poradzi sobie w psychologicznym klinczu, w którym się znalazła. Ta
nieszczęsna kobieta jest naznaczona śmiercią. Madzia przyszła na
świat na chwilę i wróciła tam, gdzie jest jej lepiej. Teraz zabierze
matkę.
Z wielu listów pisanych przez kobiety wylewała się nienawiść do
mężczyzn. O Bartłomieju W. jako sprawcy nieszczęścia jego żony
pisały per „samiec”, „zwierzogłów”. „Z chęcią założyłabym mu pętlę
na szyję” – ekscytowała się jedna z autorek.
Detektyw Krzysztof Rutkowski ogłosił, że nakręci film o historii
Madzi i jej rodziców od momentu, gdy państwo W. wzięli ślub. Tytuł
filmu Napiętnowani sugerował obronę słynnej pary z Sosnowca.
Katarzyna W. poczuła się tak pewnie, że gdy następnego dnia –
9 maja – Prokuratura Okręgowa w Katowicach ogłosiła decyzję
o przedłużeniu śledztwa do końca lipca, kobieta postanowiła, że
sama będzie informować opinię publiczną w jej sprawie. I wysłała do
kilku dziennikarzy propozycje wywiadu za pieniądze.
W jednym z nich oskarżyła swoich teściów. Ci nie pozostali dłużni
– oświadczyli, że ich synowa jest osobą wyrachowaną i bez serca. Nie
wierzą w jej łzy wylane nawet w tak dramatycznej chwili, gdy
wyznawała Rutkowskiemu o wyśliźnięciu się dziecka z jej objęć.
Katarzyna W. udawała roztrzęsioną, zrozpaczoną matkę; gdy chwilę
później słodziła herbatę, nie upuściła z łyżeczki nawet jednej
drobiny cukru.
Matka Madzi 23 maja znów pokazała się publicznie, tym razem na
premierze książki Wybaczcie mi, której jest główną bohaterką.
Autorka – redaktor naczelna dwutygodnika „Gala” – napisała story
o dzieciństwie rodziców nieżyjącej Madzi, którzy mieli ojców
alkoholików. Na skutek protestów czytelników książkę wycofano
z sieci sprzedaży.
Wkrótce przesłoniły ją aktualniejsze sensacje. Katarzyna W.
ogłosiła, że zamierza się rozwieść. „Super Ekspres” wydał pamiętnik
Bartłomieja W.

Zamordowała
Tymczasem tempo oficjalnego śledztwa musiało spowolnieć,
a przyczyna takiego stanu rzeczy nie mogła się wydostać
z prokuratorskiego gabinetu. Nawet za cenę wieszania psów na
oficerach dochodzeniowych przez dziennikarzy i odbiorców
medialnych relacji.
Aby zweryfikować wersję przedstawioną przez Katarzynę W.,
musieli wypowiedzieć się biegli lekarze, a zwłaszcza patolodzy.
Niestety, zamarznięte zwłoki trzeba było najpierw bardzo ostrożnie
rozmrozić. Następnie zbadać między innymi tomograficznie, potem
jeszcze histopatologicznie, bo w pewnej chwili pojawiła się hipoteza
(jak się okazało mylna), że dziecko miało raka mózgu. To wszystko
wymagało czasu, co najmniej kilku tygodni. Pójście na skróty –
rozcięcie podczas sekcji szyjnego odcinka kręgosłupa, niosło ryzyko
bezpowrotnej utraty ważnych dowodów.
Oczekiwano też na odpowiedzi biegłych w hipotetycznej kwestii,
czy nieudolna reanimacja dziecka przez matkę mogła spowodować
jego śmierć. Katarzyna W. twierdziła, że Madzia upadła na wysoki
próg, w rozpaczy próbowała ją ratować. I nieświadomie tylko
zaszkodziła dziecku – doszło do ostatecznego nieszczęścia.
Z drugiej strony, prokuratorzy już wiedzieli (opinia publiczna
jeszcze nie), że kobieta w ostatnich tygodniach przed śmiercią
dziecka wpisywała w internecie takie hasła: jak zabić bez śladów,
nieumyślne spowodowanie śmierci, dochodzenie policyjne w razie
zaczadzenia, zasiłek pogrzebowy po śmierci niemowlaka.
Mieli też inne poszlaki. Przede wszystkim pamiętnik podejrzanej,
znaleziony podczas rewizji w jej domu. Jeszcze będąc w ciąży,
Katarzyna W. pisała, że nie chce tego dziecka, nienawidzi go, jest
przerażona wyglądem swego zmieniającego się ciała, macierzyństwo
zmarnuje jej młode lata. Po porodzie stwierdziła: „Zakochanie
w mężu przeszło. Teraz jestem tylko sprzątaczką, praczką,
opiekunką. To dziecko – koszmar mojego życia”.
Badanie psychiatryczno-psychologiczne wykazało patologiczną
skłonność Katarzyny do kłamstwa i manipulacji. A także niezdolność
do przeżywania takich uczuć, jak wstyd, poczucie winy. Potwierdził
to misjonarz ze wspólnoty religijnej, gdzie Katarzyna przed ślubem
sprzątała pokoje gościnne. – Mówiła – zeznał zakonnik – że
studiuje, brała nawet wolne na inaugurację roku akademickiego. Gdy
wydało się, że kłamie, przeszła nad tym do porządku dziennego.
Pewnego dnia zniknęła bez wyjaśnienia…
Wreszcie przyszła odpowiedź od biegłych. Ich zdaniem mała
Madzia była celowo duszona, co spowodowało ostre niedotlenienie
mózgu, jego obrzęk i śmierć.
Wpisy Katarzyny W. w pamiętniku i internetowej wyszukiwarce,
analiza jej połączeń telefonicznych oraz punktów logowań telefonu
komórkowego nabrały nowego znaczenia. Prokuratura w Katowicach
zdecydowała się 13 lipca postawić podejrzanej zarzut umyślnego
pozbawienia życia córki. Informację podano na konferencji prasowej.
Od tej chwili prokurator nie stwarzał przeszkód, aby dziennikarze
mogli się zapoznać z aktem oskarżenia. Ale chętnych było niewielu.
Ci, którzy nagłaśniali sprawę od początku, kwestionowali rzetelność
postępowania przygotowawczego albo tracili zainteresowanie
tematem.
Według wysłanego do sądu aktu oskarżenia Katarzyna W. przez
kilka dni przymierzała się do zamordowania córki. Najpierw
planowała otrucie dziecka czadem. W nocy, gdy mąż pojechał do
pracy, uśpiła małą w łóżeczku i dołożyła do pieca, przymykając
drzwiczki. Po zawieszeniu na drzwiach koca przeszła do drugiego
pokoju. Ale Bartłomiej W. niespodziewanie wrócił do domu, gdyż źle
się poczuł. Słysząc otwierane kluczem drzwi, Katarzyna zdążyła
przewietrzyć mieszkanie i wziąć córkę na ręce.
Następnie planowała podać dziecku pigułkę gwałtu lub posłużyć
się eterem – w internecie szukała porady, jak to przyrządzić
samemu. Ostatecznie postanowiła Madzię udusić, pozorując upadek
niemowlaka na podłogę.
Jej przygotowania do zabójstwa 24 stycznia były przemyślane krok
po kroku. Najpierw prośba do teściów, aby wzięli Madzię na noc,
gdyż chciałaby iść z Bartkiem do znajomych. Po godzinie 13.00 mąż
zniósł po schodach wózek z rzeczami dziecka. Spieszył się, gdyż
musiał jeszcze z kolegą pójść do zakładu pracy. Po drodze chciał
podwieźć żonę do rodziców. Odmówiła pod pretekstem, że
zapomniała dziecka nakarmić. On jednak czekał w samochodzie,
chciał się upewnić, czy wszystko w porządku. Gdy żona wjechała
wózkiem na zaśnieżony chodnik, pomachał jej.
Ledwo samochód zniknął za zakrętem, Katarzyna W. zawróciła.
(W śledztwie będzie tłumaczyła, że po pieluszki. Kłamała – paczka
pampersów tkwiła w kieszeni wózka). Weszła do mieszkania,
rozebrała córkę i rzuciła nią o próg. Dziecko nadal żyło, więc udusiła
je, ściskając krtań.
Zdaniem prokuratury motywem działania kobiety była chęć
ukarania męża, którego posądzała o niewierność.
Konferencja publicznego oskarżyciela nie została przyjęta przez
większość dziennikarzy życzliwie. Zarzut zabójstwa uznano za
niewiarygodny, sklecony naprędce, w rywalizacji z prywatnym
detektywem. Pod naciskiem opinii publicznej sąd odrzucił wniosek
o tymczasowe aresztowanie podejrzanej. Wywołało to zdumnienie
wielu prawników. Katarzyna W. była chyba jedyną osobą w Polsce,
która z tak poważnym zarzutem nie znalazła się pod kluczem.
Zwłaszcza że od początku mataczyła.
Oskarżona – nadal przebywając na wolności, w roli matki
boleściwej – udzielała licznych wywiadów, w których lekceważąco
odnosiła się do zarzutów prokuratury. Ona morderczynią? Czy nikt
nie widzi jej cierpienia? Codziennie chodzi na grób dziecka,
a ponadto łączy się z Madzią duchowo w czasie pełni księżyca. Wtedy
czuje jej obecność, jakby trzymała córkę na ręku.
Wkrótce kobieta przestała się meldować na policji. „Super
Express” opublikował sesję zdjęciową Katarzyny W. w stroju bikini
na koniu. Fotografie opatrzył podpisem: „Wreszcie mam czas na
swoje pasje”.
Policja wytropiła kobietę w krakowskim nocnym klubie go-go,
gdzie zarabiała, tańcząc na rurze. Zdążyła uciec przed
aresztowaniem w okolice Białegostoku. Tym razem przydało się
nagłośnienie tragicznej sprawy Madzi. Miejscowi wypatrzyli
w opuszczonej chacie matkę dziecka ukrywającą się z pewnym
młodym mężczyzną i donieśli na posterunek. Katarzyna W. trafiła do
więzienia.
Proces toczył się szybko, po kilku tygodniach zapadł pierwszy
nieprawomocny wyrok – 25 lat więzienia. Prokurator złożył apelację,
domagając się dożywocia. Uważał, powołując się na opinie biegłych
psychologów, że w przypadku skazanej nie ma szans na
resocjalizację, takiej osobowości nie zmieni, jak się wyraził,
terapeutyczne wycinanie różyczek z papieru ani pogadanki
z więziennym wychowawcą. Jednakże wyrok się uprawomocnił.
***

Ostatnia odsłona tego reality show odbyła się w lipcu 2015 roku
w Sądzie Najwyższym, gdzie trafiły kasacje (prokuratora i obrońcy)
od wyroku dla Katarzyny W.
Już w holu, przed rozpoczęciem rozprawy, na kilkudziesięciu
uzbrojonych w kamery dziennikarzy spadła zła wiadomość – nie
będzie skazanej, tylko reprezentujący ją adwokat Arkadiusz
Ludwiczak, który domaga się powtórzenia procesu, „bo nie udało się
ustalić mechanizmu śmierci”.
Skierowano zatem obiektywy na sędziów, ale było wiadomo, że
newsa z tego nie będzie. Gdyby nie powaga sali sądowej, kamerzyści
wycofaliby się na korytarz zaraz po ogłoszeniu, że kasacje zostały
odrzucone. – Nie rozwijaj kabli. Tu już nic nie da się ugrać –
usłyszałam szept operatora do swego pomocnika.
Również żaden z kilkudziesięciu obecnych na sali reporterów nie
notował, co mówi sędzia w uzasadnieniu wyroku, choć starała się
używać jak najprostszego języka. Dziennikarską publiczność nie
interesowały rozważania prawne.
Tak oto odszedł w archiwalny niebyt proces, którym żyła cała
Polska. Jak obliczono w Press Service Monitoring Mediów, na etapie
śledztwa ukazało się na ten temat ponad 26 tysięcy publikacji.
Po zejściu z łamów gazet i telewizyjnego ekranu sprawa matki
sześciomiesięcznej Madzi trafiła na seminaria dla studentów prawa.
Nie tylko jako casus częściowo poszlakowego procesu, ale przede
wszystkim jako przykład manipulowania opinią publiczną przez
podejrzaną, dziennikarzy, odbiorców medialnych wiadomości,
a także prywatnego detektywa.
POD ŚCIANĄ

Coś ty zrobiła!
Czteroletni Bartek nie poszedł tego dnia do przedszkola. Jego
matka, Barbara S., ugotowała mu na śniadanie owsiankę i wróciła do
łóżka. Bartek z głową na kolanach matki oglądał w telewizorze bajkę.
W pewnej chwili Barbara chwyciła kabel, który miała pod poduszką
i okręciła nim szyję synka. Zdążył zapytać: – Co mi robisz mamusiu?
– Potem już tylko walczył z uciskiem – wywijał się, jak zeznała
Barbara S. w śledztwie. Gdy na moment złapał haust powietrza,
zdołał wykrztusić, że będzie już grzeczny. Wtedy zatkała mu ręką
nos i usta i zaciągnęła dziecko do kuchni, gdzie przycisnęła syna
ciężarem swego ciała. Osiem minut później do mieszkania wszedł jej
szwagier.
– Coś ty zrobiła? – krzyknął.
– Udusiłam.
Lekarzowi z pogotowia udało się reanimować dziecko. Bartek
został przewieziony do szpitala. Ale po tygodniu nastąpiła śmierć
pnia mózgu, potem stanęło serce. Był grudzień 2013 roku.
Czterdziestodwuletnia Barbara S. trafiła do aresztu.

Mam coś z głową


Przyznała się do uduszenia syna i była gotowa odpowiadać na
pytania śledczego.
– Czy morderstwo było zaplanowane?
– Ta myśl naszła mnie kilka dni wcześniej. Postanowiłam udusić
Bartka, by nie cierpiał, kiedy popełnię samobójstwo.
– Dlaczego miałaby pani to zrobić?
– Bałam się, że nie wybrnę z kłopotów finansowych. Jako
ekspedientka zarabiam tysiąc dwieście złotych. Mam do spłacenia
kredyt w banku, rosną procenty. Na domiar złego mąż złamał palec,
poszedł na chorobowe i przynosi mniej pieniędzy niż zwykle.
Ponownie przesłuchana Barbara S. podała inną przyczynę
uduszenia synka: chciała ukarać swego ojca, który dla niej był
niedobry, ale wszystko by zrobił dla wnuka.
Biegli psychiatrzy po jednej konsultacji wykluczyli u oskarżonej
chorobę psychiczną. Barbarę S. ta opinia oburzyła: „Mówiłam, że
mam coś z głową”. Na bardziej szczegółowe badanie kobieta trafiła
do szpitala. Tam zwierzyła się psychologowi: Odkąd dorosła,
prześladował ją pech. Po maturze wyjechała za pracą do Włoch.
Znalazła robotę salowej w szpitalu. Było ciężko. Jeden z lekarzy
chciał, aby opiekowała się jego dziećmi. Szybko musiała uciekać, bo
pan domu ją molestował. Związała się z pewnym Włochem, ale
narzeczony zataił, że jest żonaty. Załamana nerwowo trafiła do
miejscowego szpitala, gdzie zdiagnozowano u niej chorobę
psychiczną dwubiegunową. Wróciła do kraju. W rodzinnej
miejscowości nadal nie widziała dla siebie przyszłości, postanowiła
szukać szczęścia w Warszawie. W stolicy czuła się samotna,
z rozpaczy chciała popełnić samobójstwo, trafiła do szpitala na
oddział psychiatryczny, gdzie ją odratowano, nie stawiając diagnozy.
Tam poznała swego przyszłego męża.
Była w siódmym miesiącu ciąży, gdy śmiertelnie potrącił go
samochód. Z malutkim synkiem Bartkiem wróciła do rodzinnego
domu. Znalazła robotę w sklepie. Nie układało się jej z owdowiałym
ojcem, ale z braku pieniędzy nie mogła wynająć mieszkania. Poczuła
się jak w klinczu. Nachodziła ją obsesyjna myśl, aby udusić dziecko
poduszką, dziadek by tego nie przeżył. Zwierzyła się ze swych
zamiarów przyjaciółce. Namówiona przez nią poszła do psychiatry.
Została skierowana do szpitala, który opuściła z potwierdzoną
diagnozą: choroba afektywna dwubiegunowa. To był 2009 rok. Trzy
lata później ponownie wyszła za mąż. Nie mówiła mężowi, że leczyła
się psychiatrycznie.
Spisująca ten wywiad psycholog zaznaczyła, że jest to wersja
badanej.
W tym czasie śledczy przesłuchiwali osoby, które miały kontakt
z matką Bartka w ostatnich dniach jego życia. Ustalono, że
w przeddzień tragedii Barbara S. wybrała się do przyjaciółki.
– Basia zachowywała się dziwnie – zeznała kobieta. – Wpatrzona
w jeden punkt na ścianie powtarzała w kółko: „Dlaczego odstawiłam
leki?”. Nie wiedziałam, że coś brała. Wychodząc, zapytała, czy
kiedykolwiek jej wybaczę.
Mąż Barbary zeznał, że bardzo się zdziwił, gdy żona w przeddzień
tragedii poinformowała go o swej depresji. Przekonywał ją, że dadzą
radę, przecież oboje pracują.
– Tej nocy Basia błagała mnie, abym jej nie opuszczał –
wspominał przesłuchiwany. – Nie wiem, skąd przyszły jej takie
myśli do głowy.
Do prokuratury nadeszła opinia biegłych psychiatrów. Doktor
Ewa W. podpisała się pod diagnozą, że Barbara S. od lat cierpi na
CHAD – chorobę psychiczną afektywną dwubiegunową. Obecnie
przeżywa okres ciężkiej depresji.
Prokurator powołał kolejnych biegłych. Ci przed wydaniem opinii
uważnie przejrzeli historię choroby pacjentki. Nie znaleźli
w dokumentacji potwierdzenia diagnozy CHAD, rzekomo
postawionej we włoskim szpitalu. Ich zdaniem Barbara S. była
zdrowa na umyśle.

Kopiuj, wklej
Na rozprawie oskarżona z kamienną twarzą wysłuchała
drastycznego raportu z sekcji zwłok zamordowanego dziecka.
Prokurator, charakteryzując jej osobowość, nadmienił o pierwszej
prośbie z aresztu: dotyczyła zakupu farby do włosów, bo pojawiły się
odrosty.
Świadkowie wspominali o humorach oskarżonej. W sklepie, gdzie
pracowała, potrafiła przez kilka dni nie odzywać się do koleżanek.
Nikt jednak nie traktował takiego zachowania jako symptomu
choroby psychicznej.
– Pani Basia miała raczej trudny charakter, ale zawsze panowała
nad sytuacją, w jakiej się znalazła – twierdziła jej pracodawczyni.
Wychowawczyni w przedszkolu zauważyła kiedyś na policzku
Bartka siniaki zasmarowane pudrem w kremie. Uprzedziła, że jeśli
sytuacja się powtórzy, zgłosi to policji. Od tego incydentu matka
odbierając dziecko z przedszkola, ostentacyjnie je przytulała. Mąż
Barbary S. wspomniał, że rano na godzinę przed śmiercią Bartka,
żona „miała najgorsze spojrzenie, jakie kiedykolwiek u niej
widziałem”.
Oskarżona twierdziła, że od dawna jest chora psychicznie
i wszyscy z jej otoczenia o tym wiedzieli, tylko udawali, że nic się nie
dzieje. Po tym, co zrobiła dziecku, chciała popełnić samobójstwo –
miała przygotowane leki psychotropowe, ale nie zdążyła, bo wszedł
szwagier. Nie po raz pierwszy nawiedzała ją myśl o odebraniu sobie
życia. To już się zdarzyło w dzieciństwie, bo była molestowana przez
brata. Zdaje sobie sprawę, że w chorobie afektywnej dwubiegunowej,
na którą cierpi, występują dwie fazy: depresja i euforia.
Doświadczyła jednego i drugiego.
Sąd chciał przede wszystkim usłyszeć potwierdzenie diagnozy od
biegłych. I wtedy psychiatra Ewa W. zaprzeczyła własnemu
rozpoznaniu, postawionemu na początku śledztwa.
– Zawierzyłam pacjentce, że cierpi na CHAD, bo już miałam takie
rozpoznanie wpisane w jej historię choroby, a poza tym kierowałam
się zdrowym rozsądkiem. Skoro kobieta przyznaje, że zabiła swoje
dziecko, to musi być chora, nikt przy zdrowych zmysłach nie
popełnia takiej zbrodni.
Informacja o zdiagnozowaniu CHAD u Barbary S. znalazła się
w dokumentacji poradni zdrowia psychicznego w 1998 roku, gdy
kobieta wróciła z Włoch. Pacjentka chciała legalnie usunąć
w szpitalu wczesną ciążę i do tego potrzebowała zaświadczenia od
psychiatry, że z powodu zachorowania na CHAD była leczona
groźnym dla ludzkiego płodu litem. Doktor Ewa W. uwierzyła
Barbarze S., że przeszła taką kurację we Włoszech, choć nie miała
w ręku medycznego potwierdzenia. Lekarka napisała
w zaświadczeniu, że ciężarna jest w stanie hipomanii (jedna z faz
w przebiegu choroby afektywnej dwubiegunowej).
Gdy już po zamordowaniu chłopca przywieziona z aresztu
Barbara S. ponownie znalazła się w gabinecie doktor Ewy W. jako
biegłej sądowej, lekarka bez szczegółowego badania przepisała
w opinii diagnozę sprzed lat.
– Żałuję, że po dwudziestu latach praktyki psychiatrycznej, gdy
widziałam wielu symulantów, tak bezkrytycznie zaufałam pacjentce
– wyznała biegła na rozprawie. Ale na marginesie zauważyła, że
postawieniu niewłaściwej diagnozy sprzyjają pewne anomalie
w polityce Ministerstwa Zdrowia co do leków refundowanych. Otóż
zdarza się, że na potrzeby NFZ „rozpoznaje się” u chorego
psychicznie schizofrenię, choć na nią nie cierpi, aby można było
przepisać mu leki refundowane. Nie oznacza to, że leczenie jest
niewłaściwe; jedynie w dokumentacji jego choroby figuruje na
przykład choroba afektywna dwubiegunowa, która może wypłynąć
po latach choćby w sądzie.
Kolejna psychiatra powołana do oceny prób samobójczych
oskarżonej uznała, że to chęć zwrócenia na siebie uwagi otoczenia.
– Gdyby Barbara S. miała rzeczywisty zamiar popełnienia
samobójstwa, nie połknęłaby ściśle odmierzonej liczby tabletek
psychotropowych. I nie chodziłaby do przyjaciółki, aby sugerować
jej, że jest chora psychicznie.
Biegła nie zdiagnozowała też u oskarżonej ciężkiej depresji. Osoby
cierpiące na tę chorobę nie są w stanie nawet podnieść się z łóżka,
wykonać najprostszej czynności, jak na przykład umycie zębów.
Tymczasem ta pacjentka na co dzień dobrze funkcjonowała.

Jeśli weryfikować, to ile razy?


Sąd Okręgowy w Tarnobrzegu skazał Barbarę S. na 25 lat
więzienia.
Nie udało się ostatecznie ustalić, dlaczego kobieta zabiła swoje
dziecko. Dla procesowego rozpoznania ważniejsza była linia obrony.
Zdaniem sądu oskarżona pozostawała w przekonaniu, że uniknie
kary, jeśli będzie pozorowała chorobę psychiczną. Po usłyszeniu
opinii biegłych (przed sądem już jednomyślnych), że jest poczytalna,
usiłowała inaczej przedstawić swoje relacje z dzieckiem. Wyparła się
tego, co zeznała w śledztwie, udając chorą psychicznie – że gdy
Bartek miał 9 miesięcy, chciała go udusić poduszką. Teraz
przedstawiała się jako osoba pogrążona w głębokiej depresji, której
przyczyna tkwi w jej dzieciństwie.
Sędzia nie uwierzył w molestowanie oskarżonej przez brata, bo
powiedziała o tym dopiero na rozprawie, mimo że przedtem
wielokrotnie rozmawiała z psychiatrami i psychologami. W ocenie
sądu Barbara S. zaplanowała zabójstwo. W miarę postępowania
procesu zreflektowała się, że w czasie pierwszego przesłuchania,
przyznając się do uduszenia syna, zdradziła, że była świadoma tego,
co zrobiła. Wtedy bardzo szczegółowo relacjonowała, co ugotowała
dziecku na śniadanie, gdzie leżał kabel, jaką bajkę oglądał Bartek
w telewizorze. I dokładnie podała, że dusiła syna przez 25 minut.
Gdy potem twierdziła, że w ogóle nie pamięta, co się z nią działo,
było to kłamstwo na użytek przyjętej linii obrony.
Również sposób, w jaki oskarżona podczas procesu opisywała swój
stan psychiczny w dniu zabójstwa oraz przyczynę tego stanu był
sztuczny i wystudiowany. Barbara S. cytowała diagnozy z kart
chorobowych innych pacjentów psychiatrycznych. Zdobyła tę wiedzę
w czasie, gdy leżała w szpitalu na obserwacji.
Sąd Apelacyjny zmienił wyrok na 15 lat pozbawienia wolności.
Instancja odwoławcza uznała, że proces był prowadzony prawidłowo,
ale surowość wyroku powinien złagodzić fakt, że S. nie była
wcześniej karana.

Kłania się Clerambault


„Cześć cudo. Podczas zajęć na studiach pisaliśmy do siebie. […]
Przez przypadek dowiedziałem się, że jesteś w Poznaniu, byłem
w tym mieście i stwierdziłem, że w tym czasie, nie widząc się,
pojawialiśmy się na tych samych ulicach. To metafizyka. Chcę,
żebyśmy się spotkali. Gosiu kocham Cię. Michał P.”.

„Jestem zawstydzony, że pisałem kiedyś do Ciebie na zajęciach


(pamiętasz?) bardzo nieskromne zdania. Ale w myślach delikatnie
gryzę Twoje uszko, całowałem 1800 razy. Gosiu, jesteś duchowym,
fizycznym, seksualnym ucieleśnieniem moich męskich (samczych –
aż mi ślinka pociekła) pragnień. Koniecznie zobacz Judytę z głową
Holofernesa obraz Gustava Klimta. Twój sex appeal i magia
zmysłowa jest jak na jego obrazach. Kiedyś przeglądałem album tego
artysty i widziałem Twoją głowę, także piękną pupkę, nogi, piersi
(Pisałaś, że są jędrne, ha, ha!)”.

„Znowu widziałem Cię w moim śnie. Stoimy na długim moście,


śmiejesz się, w dole szeroka rzeka, potem jesteśmy w gabinecie
lekarza. Lekarz w białym fartuchu, pokoje na biało, Twoje bose
stopy, potem znów na moście. Z boku od strony barierki wyskakują
dwa czarne koty, są wielkości rysia i mają ogony… Na żywo mogłabyś
poczuć, jaki jestem napalony, kiedyś (na wydziale), kiedy dawałaś mi
swoje usta, instynkt dobrze Ci podpowiadał”.

„Gosiu. Przeczytaj uważnie. Od kilku lat z moimi znajomymi


zajmuję się kabalistyką. Na podstawie układu planet próbujemy
ustalić ważne chwile w życiorysie delikwenta. Znalazłem
w internecie datę urodzin Twojego mena J.P. To, co wyszło, jest
bardzo niepokojące. Jowisz J.P. znajduje się na 5, co znaczy dla
mężczyzny wczesne wdowieństwo. Jowisz jest w opozycji do Księżyca
(czyli Ciebie). Nigdy za niego nie wychodź. […]. To byłaby wielka
tragedia, jakbyś odeszła młodo. Wydaje mi się, że zadajesz się z J.P.,
bo liczysz na to, że u jego boku rozwiniesz swą karierę prawniczą
i będziesz miała dobre pieniądze. Czy jeżeli za 10–15 lat będziesz
odchodzić z tego świata (za sprawą J.P.), czy Ci pomoże ta kariera?”

***

Po przeczytaniu ostatniego listu adresatka Małgorzata K.


zawiadomiła prokuratora, że otrzymuje listy od nieznanego jej
Michała P. Ostatnia korespondencja zawierała groźby, że młodo
umrze.
– Ten mężczyzna zna mój numer telefonu – zeznała podczas
przesłuchania – wziął go z internetu, gdzie się ogłaszałam jako
adwokatka. P. wysyłał listy z erotycznymi wyznaniami na adres
kolejnych kancelarii, w których pracuję. Twierdził w nich, że poznał
mnie w czasie studiów sześć lat temu. Insynuuje, że wtedy łączył nas
romans. W ubiegłym tygodniu odebrałam od niego paczkę. Nie
ruszałam jej, zaniosłam na policję. Żądam ścigania tego człowieka,
on może być niebezpieczny.
Po otwarciu przesyłki pocztowej oczom funkcjonariuszy ukazało
się czerwone blaszane pudełko w kształcie serca z czekoladkami.
Przesłuchano Michała P. Mieszkaniec Zielonej Góry, 37 lat.
Samotny, nie pracuje, pozostaje na utrzymaniu rodziców. Studiował
prawo, przerwał po trzecim roku.
Nie zaprzeczył, że wysyłał listy do Małgorzaty K. Byli parą na
studiach. Na dowód pokazał fragmenty starych gazet, papierek,
w który była zawinięta guma do żucia. Na tych skrawkach podczas
zajęć z prawa międzynarodowego wysyłali sobie liściki, dopisując
kolejne zdania:
– Cześć. Myślałem o tobie wiele, chciałbym dostać twoje zdjęcie,
ale całą postać, bez bielizny.
– Nie mogę, mógłbyś mnie szantażować. Mój mężczyzna pewnie
by sobie tego nie życzył.
– A pozowanie do Playboya, bez bielizny?
– To już nie jest rozdawanie zdjęć. Wiesz co? Nawet bym chciała.
– Szantaż to nie jest moja metoda. Myślę o pocałowaniu twojej
pupy, to najbrutalniejsza z myśli. Jakie masz futerko? Ciemne,
pachnące? Czy są loczki?
– Nie, jasne.
– Po zajęciach pocałujemy się. Daj mi numer telefonu.
– Zaskakujesz mnie odwagą. Chciałabym nie żałować.
Twierdził, że nie potrafi tych spotkań zapomnieć; nie pomagało
wiązanie się z innymi kobietami. Choć minęły lata, postanowił
ponownie wyznać Małgosi uczucie. Zaproponował małżeństwo,
założenie rodziny. Zignorowała go, a przy kolejnej próbie
nawiązania kontaktu odpowiedziała esemesem z obelżywymi
wyzwiskami. Zmartwił się, że zamierza wyjść za mąż za
niejakiego J.P., właściciela kancelarii adwokackiej.
Skąd się o tym dowiedział? Bo zadzwonił do kancelarii, w której
dziewczyna pracuje i telefon odebrał ów J.P. Przedstawił się jako
narzeczony Małgosi. Gdy kilka miesięcy później mecenas K. wyszła
za mąż za kogoś zupełnie innego, Michał P. przeżył szok. Okazało
się, że ten J.P. był tylko jej pracodawcą z kancelarii, zażartował sobie
z telefonującego.
– A dlaczego już po zamążpójściu Małgorzaty K. nadal zasypywał
ją pan miłosnymi wyznaniami? – zapytał prokurator
– Bo przyjmowała je, wszak karmiły jej wielkie ego. Potem ze
trzydzieści razy wydzwaniała do mnie z wyzwiskami z pięciu
różnych numerów. Nie odbierałem, obawiając się prowokacji. Pisała
esemesy: Ty ch… pierdolony, ty dupku, ty kretynie. Odpowiadałem, że
wybaczam nękanie, proponowałem: zejdźmy się, pójdziemy do łóżka
i będzie jak kiedyś.

***

Trzydziestoletnia Małgorzata K. oświadczyła w prokuraturze, że


w ogóle nie kojarzy Michała P., nie wie, jak on wygląda. Ale się go
obawia, bo z korespondencji wynika, że chciał się pozbyć osób z jej
otoczenia.
Nigdy nie wymieniała z tym mężczyzną liścików na zajęciach
w czasie studiów. Okazane jej bazgroły na opakowaniu po gumie do
żucia, to na pewno nie jej pismo. Pan J.P. w telefonicznej rozmowie
z Michałem K. nie mówił, że jest jej narzeczonym; była przy tej
rozmowie. Absolutnie nie dzwoniła do P. w ostatnim roku 30 razy.
Jest ofiarą uporczywego nękania.
Podobnie przedstawił swoją sytuację mąż Małgorzaty K. Ich
dręczyciel, z którym nigdy się nie spotkał osobiście, któregoś dnia
zatelefonował, grożąc, że mu dokopie.
Prokurator postawił Michałowi P. zarzut z art. 175 kk („Kto czyni
przygotowania do przestępstwa …”). Doszło do procesu.
Wyjaśnieniom oskarżonego na rozprawie przysłuchiwał się biegły
psycholog. Obserwując zachowanie P. na sali sądowej (strojenie min,
całusy przesyłane oskarżycielce posiłkowej, nerwowe wstawanie, to
znów siadanie), doszedł do wniosku, że Michał P. ma zaburzoną
psychikę, co się przejawia w projektowaniu własnych stanów
wewnętrznych. Ponadto oskarżony wykazuje niedojrzałość
emocjonalną i pewne rysy narcyzmu.
Natomiast psychiatra po zbadaniu Michała P. stwierdził, że
wprawdzie ma on wysoki iloraz inteligencji, ale cierpi na uporczywy
zespół urojeniowy i tym samym ma zniesioną zdolność rozpoznania
czynu.
– Udział oskarżonego w procesie jest bezcelowy – orzekł biegły. –
Istnieje prawdopodobieństwo powtórzenia przez oskarżonego
zarzucanych mu czynów. Michał P. nie ma poczucia choroby i nie
podda się leczeniu ambulatoryjnemu. Stąd konieczność
umieszczenia go w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym.
W odpowiedzi na to obrońca oskarżonego przedstawił
5 zaświadczeń wydanych przez różnych lekarzy psychiatrów, że jego
klient jest psychicznie zdrowy.
W tym czasie nadeszła opinia, sporządzona przez psychologa
z Uniwersytetu Szczecińskiego, przygotowana na prywatne zlecenie
Małgorzaty K. Choć pani profesor nigdy nie rozmawiała
z Michałem P., jej ekspertyza była dla niego na tyle niekorzystna, że
sąd powołał kolejnego psychiatrę do oceny poczytalności
oskarżonego.
– Badany cierpi na syndrom Clerambaulta – orzekł następny
biegły. Polega to na tym, że chory uważa, iż inna osoba jest w nim
zakochana. Na obiekt swoich urojeń najczęściej wybiera postać,
która tak naprawdę nigdy nie byłaby skłonna darzyć go takimi
uczuciami. Człowiek dotknięty syndromem Clerambaulta jest
zazwyczaj introwertyczny, samotny. Wierzy, że obiekt jego marzeń
nie ujawnia wobec niego gorących uczuć jedynie ze względu na
zewnętrzne przeszkody – na przykład rodzinę, sytuację zawodową.
To z kolei rodzi niebezpieczeństwo dla tych, którzy są uważni przez
chorego za rafę w dotarciu do obiektu miłości.
Zespół Clerambaulta objawia się w trzech fazach: optymizmu,
pesymizmu i nienawiści. Gdy chory znajdzie się w ostatniej fazie
choroby, może popełnić czyn zabroniony, na przykład zabójstwo.
Zdaniem tego psychiatry Michał P. jest na granicy między drugą
a trzecią fazą.
Prokuratorowi taka opinia wystarczyła, aby wystąpić o umorzenie
postępowania i umieszczenie Michała P. w zamkniętym zakładzie
psychiatrycznym z zakazem kontaktowania się z oskarżycielami
posiłkowymi w jakiejkolwiek formie.
I sąd wydał taki wyrok. W odpowiedzi skazany rozpoczął głodówkę
protestacyjną.

***

W apelacji obrońca Michała P. zarzucił wyrokowi bezpodstawne


uznanie, że przestępstwo oskarżonego stanowiło czyn ciągły.
– Zgromadzone w sprawie dowody – twierdził adwokat – nie dają
żadnych podstaw do przyjęcia, że P. przez dwa lata groził
pokrzywdzonej pozbawieniem jej życia. Tylko w jednym liście
kobieta mogła znaleźć dowód, że jest ofiarą stalkingu.
(W sformułowaniu, że jej mąż zostanie młodym wdowcem).
Wcześniej P. usiłował przekonać ją do siebie, raczył erotycznymi
wyznaniami.
Obrońca kwestionował też dopuszczenie przez sąd jako dowodu
prywatnej opinii psycholog z Uniwersytetu Szczecińskiego, która
nawet nie widziała oskarżonego. Dla sądu była to ważna opinia, gdyż
diagnozowała u Michała P. poważne zaburzenie, co przesądziło
u umieszczeniu go bez terminu wyjścia w zamkniętym zakładzie
psychiatrycznym
Ponadto adwokat zarzucił sądowi pierwszej instancji
bezpodstawne oddalenie wniosku dowodowego o dopuszczenie
opinii biegłego grafologa i kolejnych biegłych psychiatrów. Nie
zostało bowiem zweryfikowane, czy Małgorzata K. naprawdę nie
znała oskarżonego z czasów studiów i nie utrzymywała z nim
bliskich stosunków. Grafolog nie badał załączonych przez
oskarżonego liścików, rzekomo pisanych przez dziewczynę na
wykładzie dla studentów. Gdyby się okazało, że są autentyczne,
podważałoby to wiarygodność zeznań pokrzywdzonej o osaczeniu jej
przez nieznanego wcześniej mężczyznę.
Sąd Najwyższy (przewodniczący sędzia Henryk Gradzik) uchylił
zaskarżony wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania.
Sąd Najwyższy za zasadne uznał wątpliwości adwokata, czy Michał P.
przez dwa lata działał z powziętym z góry zamiarem.
A przekonanie sądu niższej instancji, że tak było, przesądziło
o zamknięciu skazanego w zakładzie psychiatrycznym.
Proces zacznie się zatem od nowa.

Siekierą w małżeński węzeł


Na komisariat w podwarszawskich Ząbkach przychodzi bardzo
zdenerwowana Natalia M. Przed tygodniem zaginął jej mąż, Dariusz.
Małżeństwem są od 14 lat.
Dyżurny policjant przeprowadza wywiad: śpiewny akcent w mowie
petentki zdradza jej narodowość – jest Ukrainką. Kobieta bardzo
przeżywa nieobecność męża. Ma wyrzuty sumienia, bo ostatnio
często się kłócili. Tego dnia, gdy wybiegł z domu, nie mówiąc, dokąd
idzie, też się „poprzemawiali”. Poszło głównie o to, że starszy syn
Alik wziął samochód ojca bez pytania o zgodę.
– Proszę być z nami w kontakcie – radzi funkcjonariusz.
Natalia M. pojawia się już następnego dnia. Pokazuje esemes od
męża: Nie radziłem sobie z kłopotami finansowymi. Postanowiłem
zacząć wszystko od nowa i całkowicie zerwać z wami kontakt. Żegnajcie.
Darek.
– Może to się jakoś wyjaśni, idą święta, w wigilię ludzie się godzą.
Będziemy w kontakcie – mówi niezobowiązująco policjant.
W ślad za żoną zaginionego na komisariat zgłasza się jego siostra,
Małgorzata M. Zeznaje, że jej pracownik (ma zakład usługowy)
w połowie listopada był świadkiem, jak dwudziestojednoletni
Alik N., pasierb Dariusza M., szukał chętnych do pobicia ojczyma.
Przesłuchano tego pracownika. Zeznał, że o zamiarach Alika
dowiedział się od jego kolegi Sebastiana, który szukał kogoś do
pomocy; mówił, że będą z tego pieniądze. Ustalili, kiedy Dariusz M.
będzie u swojej matki na wsi. Tam mieli go dopaść – niech na
własnej skórze poczuje, co znaczy przemoc. Zawiózł ich Alik N.
samochodem ojczyma. Żeby ofiara ich nie rozpoznała, zabrali
kominiarki. W drodze zatrzymał ich patrol policji. Żaden
z chłopaków nie miał prawa jazdy, poza tym wyglądali podejrzanie,
bo w samochodzie były kominiarki i metalowe pręty.
Funkcjonariusz skontaktował się z właścicielem wozu, który
zapowiedział, że pasierb za samowolne zabranie kluczyków nie ma
po co wracać do domu. Dariusz M. groził też telefonicznie
Sebastianowi. Chłopak początkowo potulnie słuchał wyzwisk, ale
w pewnej chwili krzyknął do mężczyzny:
– Nic mi nie zrobisz, bo na ciebie i tak jest już wyrok!
A kilka dni później Dariusz M. zaginął.
Wezwany na komendę Aleksander N. przyznaje, że miał plany
pobicia ojczyma. Dlatego zapłacił Sebastianowi 200 złotych.
– Chciałem go ukarać za to, że zrobił mamie z życia piekło. Dla
ojczyma każdy pretekst był dobry, aby się nad nami znęcać. Kiedyś
pobił mocno mamę tylko dlatego, że na kolację podała herbatę
w dzbanku, a on chciał w kubku. Ja się go bałem, ale chciałem, żeby
choć raz w życiu poczuł, jak to boli, gdy spadają na człowieka razy.
Policja zbiera informacje o zaginionym.
Bratowa była w lipcu u adwokata, złożyła pozew rozwodowy –
informuje Małgorzata M.
– Oni przed ślubem na życzenie brata podpisali intercyzę. Ja jej
ostatnio radziłam, aby nakłoniła męża na przepisanie części majątku
na nią, bo po rozwodzie zostanie z dziećmi z niczym, nawet bez
dachu nad głową.

***

Dwa tygodnie po zaginięciu Dariusza M., jego siostra dostaje


oczekiwany znak życia od brata. Z jego numeru telefonu przyszedł
esemes: Cześć, wyjeżdżam za nową pracą. Wrócę za rok.
Najpierw się ucieszyła, że żyje, ale potem zaczęła podejrzewać, że
to nie on napisał. Dariusz raczej by wystukał numer. Napisała mu
esemes, żeby zadzwonił albo odebrał telefon. Odpowiedź przychodzi
szybko: Nie mam już nic na koncie.
To ja ci doładuję kartę, tylko odbierz, żebym się przekonała, że żyjesz.
Za dwa dni otrzymuje esemes: Boję się, że mnie namierzą.
Potem już nie było żadnego odzewu.
Małgorzata M. kilkakrotnie odwiedza bratową, aby szczegółowo
wypytać, co zdarzyło się owej listopadowej nocy, gdy Darek opuścił
rodzinę. Natalia powtarza po raz kolejny: mąż przyszedł pijany,
pobił ją, uciekła do pokoju, gdzie spał młodszy syn. Tam też
wtargnął, wyciągnął ją za włosy do kuchni, ale na szczęście wódka
podcięła mu nogi, przewrócił się, wtedy zabarykadowała się u syna.
Gdy chłopiec wychodził w nocy do toalety, zobaczył ojca śpiącego na
krześle. Potem słyszała, jak mąż rozmawiał z kimś przez telefon.
Rano go już nie było. Zniknęły też jego dokumenty.
Podobną wersję słyszy teściowa Natalii podczas odwiedzin
synowej. Kobietę dziwi, że w dużym pokoju jadalnym jest
przemalowana tylko jedna ściana i sufit, a w stołowym brakuje
dywanu i wersalki. Synowa tłumaczy, że od dawna nie mogła patrzeć
na zniszczoną tapicerkę kanapy (mąż wypalił papierosami dziury,
gdy był pijany), a dywan nie nadawał się do czyszczenia. Co do
malowania, chciała, korzystając z nieobecności Darka, który nie
znosił remontów, odświeżyć pokój, miała resztki starej farby.
Niestety, nie starczyło na całą powierzchnię. Brzmi wiarygodnie,
gdyż Natalia lubi porządek – nim wyszła za M., sprzątała w polskich
domach.
Wkrótce po tych wizytach Małgorzata M. dostaje kolejny esemes:
Siostra, zaczynam nowe życie z nową pracą i nową kobietą. Wrócę za
rok.
Przecież masz żonę i dziecko! – odpowiada odwrotną pocztą.
Na to brat: Natalia otrzyma moją odprawę z pracy, będzie na
alimenty. Ja tu muszę pomagać komu innemu.

***

Policjant, mówiąc do Natalii M.: „będziemy w kontakcie”, nie


rzucał słów na wiatr. Miesiąc po zaginięciu Dariusza M. odwiedza
jego rodzinę, pyta żonę, czy może nadeszły nowe wieści.
Otóż tak. Właśnie otrzymała esemes: Kurwo tobie zostawiam ten
majątek z kupą długów.
– Próbowałam się z nim skontaktować – tłumaczy Natalia M. –
bez skutku. Okazało się, że w firmie, w której mąż pracował,
zaciągnął pożyczkę, dwadzieścia tysięcy złotych. Trzy tygodnie przed
zniknięciem porzucił robotę, a pieniędzy nie zwrócił.
Zatem niesolidny, a właściwie oszust. I damski bokser, co podczas
kolejnej wizyty w komendzie potwierdza siostra zaginionego:
– Brat często nie panował nad swoimi nerwami. Kiedyś,
rozmawiając ze mną, tak walił ręką w stół, aż się skaleczył.
Najbardziej agresywny był w stosunku do najbliższej rodziny.
Bratowa nieraz uciekała z domu przez okno.
Upływają cztery kolejne miesiące i do domu zaginionego wchodzą
funkcjonariusze policji z psem tropiącym. Jeszcze zanim technicy
kryminalistyki zaczęli swoją pracę, Natalia M. przyznaje się, że
zabiła męża, a ciało ukryła w przydomowym ogródku. A także do
tego, że to ona wysyłała esemesy z telefonu Dariusza M.
Odkopują zwłoki ofiary. Zawinięte w narzutę, mają liczne ślady
uderzenia ostrym narzędziem; szczególnie potrzaskana jest czaszka.
Na ścianach i podłodze w pokoju jadalnym śledczy odkrywają – po
zastosowaniu luminalu – krwawe plamy.
Natalia M. wsiada do policyjnego wozu w kajdankach.
***

Czterdziestoletnia obecnie Natalia M. urodziła się we Lwowie.


Zaraz po maturze wyszła za mąż. Mąż okazał się alkoholikiem. Na
szczęście dla niej wkrótce po tym, gdy urodził im się syn Aleksander,
jego ojciec zmarł na marskość wątroby. Przyciśnięta biedą Natalia
zrobiła to, co większość jej rówieśnic na Ukrainie – wybrała się
z dzieckiem do Polski z myślą o zarobieniu na życie sprzątaniem.
Dwa lata później zwróciła swą urodą (zgrabna, z długimi włosami)
uwagę mieszkańca podwarszawskich Ząbek, z zawodu kierowcy
autobusowego. Dariusz M. był świeżo po rozwodzie, szukał życiowej
partnerki. Ładna, energiczna Ukrainka wpadła mu w oko. Niewiele
trzeba było starań (kilka razy przyniesione kwiatki, a przede
wszystkim obietnica, że koniec harówki u obcych, już nigdy nie
będzie służącą), aby się z nim związała.
Wzięli ślub. Ona dostała kartę tymczasowego pobytu i pracę
ekspedientki w pobliskim markecie. Czuła się, jakby Pana Boga
złapała za nogi. Wkrótce urodził się drugi syn.
Atmosfera w domu popsuła się, gdy mąż stracił pracę. Okazało się,
że od dawna nigdzie nie zagrzał na dłużej miejsca. Był bardzo
konfliktowy. Coraz częściej między małżonkami dochodziło do
awantur, zawsze wszczynał je pan domu. Gdy jeszcze mieszkali
z rodzicami, jego matka wzywała policję.
Z czasem pomiędzy wybuchami niepohamowanej złości
Dariusz M. zaczął popadać w stany depresyjne i wtedy groził
popełnieniem samobójstwa. Natalia musiała czuwać w dzień
i w nocy, bo mąż nie chciał szukać pomocy u psychiatry. Jego reakcje
były dwubiegunowe: to wpadał w euforię, brał kredyty, rozpoczynał
remont domostwa, handel złomem (co oznaczało ściągnięcie na
podwórko zepsutego sprzętu elektronicznego z całej okolicy), to
znów wszystko rzucał i przepadał z domu na kilka dni. Wracał
agresywny, gotowy do awantury. Wyżywał się przede wszystkim na
żonie i dzieciach.
Dlaczego Natalia nie informowała policji, że mąż się nad nią
znęca? Bo obawiała się, że będzie musiała wrócić na Ukrainę. I ciągle
miała nadzieję, że może jednak on się opamięta.
Ale działo się coraz gorzej. Tamtej tragicznej listopadowej nocy
pijany Dariusz M. ledwo wszedł do mieszkania, rzucił się na nią
z pięściami, maszynę do szycia rozbił o regał, potłukł szybę, kalecząc
sobie przy okazji dłoń. Zabandażowała mężowi rękę i poszła do
drugiego pokoju, gdzie obudzony dziesięcioletni syn Czarek trząsł
się ze strachu. Usiłowała go uspokoić. Mąż został w kuchni przy
butelce wódki. Po godzinie, gdy kobieta ułożyła dziecko do snu,
Dariusz M. wpadł do sypialni i za włosy wyciągnął ją do drugiego
pokoju. Gdy się opierała, zamierzył się siekierą, którą przyniósł ze
sobą. Wykrzykiwał, że zabije k… Jakoś udało się jej podnieść
z podłogi i go odepchnąć. M. potknął się o stolik i przewrócił. Wtedy
kobieta wyrwała mu z ręki siekierę. Uderzyła. Ile razy, nie pamiętała,
bo na widok krwi straciła przytomność. Gdy się ocknęła, mąż nie żył.
Położyła go martwego na wersalce, owinęła narzutą i wyciągnęła
ciało na podwórko, aby zakopać pod płotem. Pozostałe godziny do
świtu zeszły jej na myciu zbryzganych krwią ścian i podłogi. Kiedy
Czarek się obudził, zastał matkę z pędzlem w ręku – kończyła
malowanie sufitu.
Przerwała robotę, aby zatelefonować do starszego syna, który ze
strachu przed ojczymem (chodziło o zabrany bez pozwolenia
samochód) nocował poza domem. Powiedziała mu, że może wracać,
Dariusz się wyprowadził. Potem kupiła kartę do telefonu męża
i zaczęła niby od niego wysyłać esemesy.
– Nie wiem, co we mnie wstąpiło tamtej nocy – wyjaśnia
policjantom podejrzana Natalia M. – Zazwyczaj, gdy mąż mnie bił, ja
nawet nie pisnęłam, bo to go jeszcze bardziej rozsierdzało. Miał
bardzo ciężką rękę. Potrafił uderzyć nawet za to, że przejechałam na
żółtym świetle. Tylko raz wezwałam policję, to było latem dwa
tysiące dziesiątego roku, gdy ciągnął mnie za włosy przez całe
podwórko. Ale tamtej listopadowej nocy, kiedy wymachując siekierą,
krzyczał, że zabije wszystkich, również dzieci, coś mi się takiego
stało, że musiałam go powstrzymać.
Nim jednak doszło to tego przesłuchania, Natalia M. zapytała
starszego syna:
– Co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że zabiłam twojego
ojczyma?
– Nie wiem – odparł.
***

Oskarżoną poddano obserwacji w szpitalu psychiatrycznym.


– Często płacze. Tego, co przeżyła, nie potrafi odreagować. Zbyt
długo żyła w przewlekłym stresie, w poczuciu zagrożenia. Owej
tragicznej nocy początkowo bała się o życie syna, potem doszła
reakcja na nasiloną agresję męża. Sprzyjało temu wieloletnie
poczucie krzywdy, poniżenia. Reasumując: „Pacjentka, ofiara
przemocy domowej, w czasie popełnienia czynu znajdowała się
w stanie silnej reakcji afektywnej, która w znacznym stopniu
ograniczyła jej zdolności rozpoznawcze i możliwość pokierowania
swoim postępowaniem” – stwierdzono w opinii.
Również w sądzie każdemu słowu oskarżonej towarzyszyły łzy.
– Nie wiedziałam, co robię – łkała. – Przepraszam rodzinę męża.
Bardzo żałuję tego, co się stało.
Na teściach pokajanie się synowej nie robiło wrażenia.
– Natalia była częścią tego zła, co się wydarzyło – oskarżał ojciec
ofiary. – Jak ona traktowała naszego syna! Wrócił zmęczony po
pracy, chciał coś zjeść, a ona: „Nie jestem twoją służącą”. Ja nigdy
nie widziałem, żeby on podniósł na nią rękę. Córka mi coś mówiła,
że ona się żaliła. Zapytałem syna, czy to prawda, zaprzeczył.
– Może czasem się poprzemawiali – zeznała teściowa Natalii M. –
Jak to w małżeństwie. Ale żeby zaraz do rękoczynów doszło, to ja
nigdy o czymś takim nie słyszałam. Niemożliwe, aby jej groził
siekierą. Darek miał powody się złościć, bo ona nie miała
zrozumienia dla jego problemów w pracy. Niepotrzebnie ożenił się
z Ukrainką. Mój mąż, gdy się dowiedział, że syn taką sobie wyszukał,
ostrzegał go, że będzie z tego nieszczęście. Jako wojskowy pamiętał,
co Ukraińcy robili w czasie wojny na Wołyniu. Ale syn był głuchy na
takie gadanie. „Moje cudo” – mówił o Natalii po ślubie.
W przekonaniu matki Dariusza M., synowa od dawna planowała
morderstwo. Może miała na boku romans i chciała się pozbyć męża?
A że z pomocą siekiery? No właśnie, mąż wojskowy wiedział, co
mówi.
Nawet Małgorzata M., która w śledztwie przyznawała, że widziała
pobitą Natalię i powiedziała kiedyś bratu, że należy mu się porządny
łomot, na rozprawie oświadczyła, że o konflikcie w domu brata
słyszała głównie od jego żony. On mówił, że wszystko w porządku.
Jedynie siostra oskarżonej, która miesiącami mieszkała w Polsce,
utrzymując się ze sprzątania, twierdziła, że była świadkiem nie tylko
napadów szału szwagra, ale też jego małżeńskiej zdrady.
W rodzinie nie było to zresztą tajemnicą, matka Dariusza
odwiedziła kiedyś w Warszawie jego kochankę. Gdy przegoniła tę
kobietę, on zaraz znalazł inną.
Zapadł wyrok: 13 lat więzienia. (Prokurator żądał 25 lat). Sąd
uznał, że Natalia M. w chwili popełnienia zbrodni nie do końca
wiedziała, co czyni. Zadała mężowi dziewięć niemal identycznych,
równoległych ciosów w głowę. Ale już po zabójstwie jej reakcja nie
była typu: „Boże, co ja zrobiłam?”. To był ciąg racjonalnych,
przemyślanych zachowań – mówił w uzasadnieniu sędzia.
Wyrok nie jest prawomocny.

Niech mi zejdzie z oczu


Dwudziestoletnia ekspedientka Agnieszka W. z wiejskich obrzeży
w Wilanowie na urodzinach brata poznaje Marka Cz. Jest koniec
1995 roku. Gość nosi złoty łańcuch i dresy. Bardzo pewny siebie,
bawi całe towarzystwo. Z wpatrzonym w niego bratem Agnieszki
mówią jakimś slangiem, dziewczyna połowy z tego nie rozumie. Ale
nie docieka – z natury jest nieśmiała, wygląda na zahukaną.
Gdyby czytała gazety, może by i coś skojarzyła z szeptów
gospodarza z honorowanym gościem. Media żyły właśnie serią
gangsterskich napaści: niedaleko Nowego Dworu Mazowieckiego
bandyci sterroryzowali dwóch policjantów i zabrali im radiowóz.
Niespełna tydzień później ci sami sprawcy zatrzymali autokar
z wycieczką do Stambułu – pasażerowie musieli oddać pieniądze
i kosztowności. Następnie zdarzył się napad na klienta banku PKO
w Warszawie – na widok wycelowanego kałasznikowa mężczyzna
oddał kilkadziesiąt tysięcy złotych. Napastnicy ukryli broń w wózku
dziecięcym, porzuconym później przed wejściem do banku. Niejako
zwieńczeniem tych akcji był napad na konwój wiozący pieniądze dla
ZOZ na warszawskim Ursynowie. Bandyci ukradli 1,2 mln złotych.
Agnieszka W. nie miała pojęcia, że za tymi rozbojami stała zbrojna
grupa gangsterska dowodzona przez Marka Cz. o znanej
w przestępczym światku ksywie „Rympałek”. Nie słyszała też
o aresztowaniu tego mafiosa w kwietniu 1996 roku. Nie miał kto jej
tego powiedzieć, bo brat akurat odsiadywał wyrok.

***

Czym innym miała zaprzątniętą głowę. W 1996 roku dostała


spadek po dziadku – kilka działek o łącznym obszarze 7 hektarów
w miejscu, gdzie dziś położone jest osiedle Miasteczko Wilanów.
Niespełna 20 lat temu były to zarośnięte samosiejkami podmokłe
nieużytki. Ale już wtedy wokół właścicieli kręciła się firma
deweloperska.
Gdy do Agnieszki W. dotarło, że jest bardzo bogata, pierwsze, co
zrobiła, to zwolniła się z pracy w sklepie, której nie znosiła, ale
tkwiła w niej, bo nie miała wyboru. Mąż Zdzisław był kierowcą
pewnego prezesa i nie zamierzał tego zmieniać.
Szczęśliwa spadkobierczyni bardzo szybko, bez targowania się,
sprzedała pierwszą parcelę. Wystawiła nowy dom, jeszcze starczyło
na wakacje na Teneryfie. Pieniądze za drugą działkę ulokowała na
giełdzie między innymi w funduszach bankowych. Inwestycja
okazała się nietrafiona. W. przebolała stratę, deweloperowi złożyła
kolejne oferty. W 2007 roku sprzedała ostatnie półtora hektara za
ponad milion złotych. Gdy 6 lat później W. stanie przed sądem, nie
potrafi odpowiedzieć, na co te pieniądze się rozeszły.
W każdym razie, gdy odczuła brak gotówki, radziła sobie w ten
sposób, że zaciągała długi. Bez wiedzy męża, bo był nerwowy;
zwłaszcza gdy sobie wypił. A powtarzało się to co tydzień, w soboty
i niedziele. Agnieszka niejednokrotnie uciekała przed razami męża
na podwórko albo do mieszkającego po sąsiedzku brata.
Długi rosły, zwłaszcza że Agnieszka W. godziła się na wysokie
odsetki. Póki jeszcze miała w domu cenne rzeczy, brała pod ich
zastaw pożyczki w lombardzie. Ale gdy je straciła, stanęła przed
ścianą.
– Nie miałam ruchu – wyzna później na procesie.
I wtedy na horyzoncie pojawia się „Rympałek”. Kilka miesięcy
wcześniej opuścił celę po dziesięciu latach spędzonych za kratami.
Nie odsiedział całego wyroku, korzystał ze zwolnienia warunkowego.
Od pierwszego dnia na wolności odbudowuje swoją gangsterską
grupę. Przybocznymi „Rympałka” zostają Jacek S., „Falconetti”
i Tomasz Z. „Lokus”. Wspólnie odzyskują w Warszawie utracony na
skutek aresztowania bossa rynek narkotykowy.
W mafii są też osoby do zadań specjalnych, czyli zabójstw na
zlecenie. Mówi się o nich „usypiacze”. To Marek R., pseudonim
„Broda” i Jerzy B., pseudonim „Jurek”. Ten drugi jest bratem
Agnieszki W.
Wiosną 2008 roku na gang „Rympałka” padło oskarżenie
o zabójstwo Witolda K., pseudonim „Witek”, który miał się dopuścić
zdrady i donosić na kolegów prokuraturze. Jak wynika z akt
prokuratorskich (w tej sprawie toczy się osobny proces), „Rympałek”
postanowił poddać „Witka” próbie mafijnej lojalności. Nakazał
„usypiaczom”, żeby zabrali gangstera na rozwałkę laboratorium
amfetaminy, prowadzonego przez konkurencję. Witold K. nie wrócił
z tej wyprawy, jego szczątki zostały odnalezione po dwóch latach na
działkach. Biegli patolodzy stwierdzili, że przed śmiercią został
brutalnie pobity. Miał wiele złamań i uszkodzeń kości. Marek Cz.
zaprzeczał, jakoby miał coś wspólnego z zamordowaniem Witolda K.
Ale „Falconetti”, jego zastępca w mafijnej grupie, twierdził
w śledztwie, że nim policja trafiła na ciało ofiary, „Rympałek” chciał
przenieść zwłoki w inne miejsce, gdyż obawiał się, że któryś
z „usypiaczy” wygada się po pijanemu, gdzie zostały zakopane. Do
ekshumacji jednak nie doszło, bo mafijna grupa zaczęła się rozpadać
– śledczy namówili tych najważniejszych do współpracy. Nie ugiął
się tylko Jerzy B., „Jurek”.
Poszukiwany listem gończym „Rympałek” często zachodził do
warsztatu samochodowego „Jurka”, który sąsiadował z podwórzem
Agnieszki W. Któregoś dnia z inicjatywy jej brata (właśnie opuścił
więzienie) spotkali się na zapleczu. Kobieta wyznała z płaczem, że
nie ma ani grosza, a wierzyciele nie dają jej spokoju. Marek Cz.
nakazał „Falconettiemu”, aby pożyczył Agnieszce 25 tysięcy złotych.
Po trzech miesiącach miała oddać 50 tysięcy, bo doszły odsetki.
Dotrzymała terminu, pożyczając na spłatę starego długu od kogoś
innego.
Jesienią 2009 roku, w portfelu pani W. znów pokazało się dno.
Przebiedowała święta Bożego Narodzenia, a w styczniu 2010
poprosiła „Rympałka” o kolejną pożyczkę, tym razem 150 tysięcy
złotych. Odpowiedział, że to poważna sprawa; człowiek, który z jego
polecenia mógłby jej pomóc, musi mieć jakieś zabezpieczenie.
Proponuje, aby była nim umowa warunkowa sprzedaży wystawiona
na jej dom i czterohektarową działkę, na której stał też warsztat
brata. Agnieszka W. nie widziała problemu i poszła do notariusza
z Jackiem S. Pokryła koszty umowy i jeszcze dała 10 tysięcy premii
„Rympałkowi” za pośrednictwo. Dług – łącznie z odsetkami
300 tysięcy złotych – miała oddać w lipcu. W przeciwnym razie
straci majątek, który był wart kilka milionów. Jej mąż nadal o niczym
nie wiedział.

***

Nadeszło lato, Agnieszka W. coraz częściej natykała się na swojej


uliczce na Marka Cz. (Nie znała jego ksywy). Wiedziała, że szuka
tylko jej, bo brat akurat odsiadywał kolejny wyrok. Cz., nie mówiąc
ani słowa, wyliczał jej na palcach, ile dni zostało do opuszczenia
domu. Domyślał się, że pożyczone na lichwiarski procent pieniądze
dawno się rozeszły.
Piętnastego czerwca 2010 roku z więzienia wyszedł brat Agnieszki.
„Rympałek” miał dla niego przykrą wiadomość: siostra wzięła
pożyczkę, której spłata jest zabezpieczona działką
i nieruchomościami na niej – domem i warsztatem samochodowym.
Mija ostateczny termin – jeśli nie odda pieniędzy, willę i otaczający
go czterohektarowy ogród zabiera znajomy „Rympałka” Paweł M.,
ksywa „Lebaron”. Spieszy mu się, bo pod hipotekę tej nieruchomości
chce wziąć duży kredyt w SKOK-u. Jerzy B. nie musiał sprawdzać, czy
kumpel mówi prawdę – następnego dnia siostra sama się przyznała,
że ma „nóż na gardle”. Za dwa dni musi oddać 300 tysięcy złotych
(albo i więcej, nie liczyła odsetek), a ona nie ma ani grosza, żyje
z pensji męża.
Brat skontaktował się z dawnym znajomym, któremu „Lebaron”
był winien 900 tysięcy złotych. Ten częściowo spłacił pożyczkodawcy
dług Agnieszki i wziął pod zastaw połowę nieruchomości. Druga
połowa została przepisana na syna Jerzego B. W rezultacie
Agnieszka nie straciła od razu dachu nad głową i tragiczny dzień,
gdy będzie musiała się przyznać mężowi, że już nie mają domu,
został odsunięty w czasie. Jedyne koszty, jakie na razie poniosła, to
było 15 tysięcy złotych za milczenie do kieszeni „Rympałka”, który
zagroził, że w przeciwnym razie doniesie szefowi jej męża, że ten źle
się o prezesie wyrażał po wódce. Taką kwotę udało się pożyczyć od
osoby niezorientowanej, że Agnieszka W. jest bankrutem.
Wkrótce jednak wierzyciele znów pojawili się pod jej furtką. A mąż
dowiedział się o wyczyszczonym koncie. Wściekły brał się do bicia,
Agnieszka w panice wybiegła na podwórze i tam natknęła się na
„Rympałka”, który właśnie wychodził od jej brata. (W śledztwie
gangster Jacek S. zeznał, że o zdobyciu za bezcen majątku
Agnieszki W. bardzo często mówiono w mafii Marka Cz., bo
wszystkim się wydawało, że przejęcie tych dóbr jest na wyciągnięcie
ręki. Boss jednak przypominał, że na przeszkodzie stoi nie tylko
lekkomyślna kobieta, ale i jej mąż, który, gdy się dowie, co tracą,
może iść za poradą swego prezesa do adwokatów. Dlatego wolał
trzymać rękę na pulsie, osobiście pilnując interesu).
– Niech go w końcu szlag trafi, niech zniknie z mojego życia na
zawsze! – przeklinała męża zmaltretowana Agnieszka, płacząc
gangsterowi w mankiet. „Rympałek”, pocieszając ją, zaproponował
spotkanie pod mostem Siekierkowskim, aby mogli tam spokojnie
porozmawiać.
– Nigdy nie padło słowo „zabójstwo” – zeznała trzy lata później
w sądzie oskarżona W. – ale z powodu problemów rodzinnych
i finansowych byłam gotowa na taką decyzję. Zapytałam, ile kosztuje
załatwienie sprawy.
We wrześniu 2010 roku Marek Cz. polecił Jackowi S., aby nawiązał
kontakt z kilerem Piotrem K. Kilka dni później „Falconetti” dogadał
się ze specem od zabójstw w sprawie „mokrej roboty” za 20 tysięcy
złotych. Miało to być porwanie Zdzisława W. do samochodu
i wywiezienie gdzieś za miasto, gdzie by stracił życie rzekomo na
skutek kraksy samochodowej. Piotr K. wziął 10 tysięcy zaliczki,
połowę obiecanego honorarium.
Zgodnie z sugestią Agnieszki W. uprowadzenie miało się odbyć
w dzień powszedni, bo w weekend mąż był zwykle pobudzony
wypitym alkoholem. Wykluczyła też poniedziałek – Zdzisław W.
powinien być absolutnie trzeźwy, bez kaca, aby rodzina dostała
wysokie odszkodowanie za śmierć w wypadku drogowym.
Kiler został wyposażony w pilota do bramy na podwórze
małżeństwa W. Agnieszka dostała od Marka Cz. tabletki gwałtu,
którymi miała uśpić męża. Uzgodnili, że gdy Zdzisław W. straci
świadomość, ona pogasi w domu światła i, nie zamykając drzwi na
klucz, pójdzie do matki.
Do porwania jednak nie doszło, bo umówionego dnia W. nie
wyłączyła w domu światła. W sądzie tłumaczyła, że czekała na
sygnał, kiedy ma wyjść z domu. Natomiast Marek Cz. twierdził, że
nikt nikogo nie zamierzał zabijać. Cała ta mistyfikacja była
stworzona tylko po to, by uzyskać na Agnieszkę W. „haka”, jakim
miało być nagrane zlecenie zabójstwa. Zamierzał potem przedstawić
jej alternatywę: albo wyprowadza się z domu, albo jej rozmowy
o tym, że chce się pozbyć męża, zostaną przedstawione
Zdzisławowi W.
Tak czy owak, uzgodniono kolejny termin – 23 października.
I znów Zdzisław W. miał szczęście. Pięć dni wcześniej ukrywający się
Marek Cz. i Jacek S. zostali zatrzymani za handel narkotykami. Kiler
uznał, że umowa już nie obowiązuje, podobnie jak zwrot zaliczki.
Agnieszka W. chyba też odetchnęła, bo wysłała do Marka Cz. (nie
wiedząc, że jest w areszcie) wiadomość: Może dobrze, że tak się stało.
Są inne sposoby, na przykład rozwody. Przepraszam.

***

Minęło kilka miesięcy. Większość członków grupy „Rympałka”


była już za kratami. Agnieszka W. nie wyprowadziła się z domu,
który formalnie należał do jej wierzycieli. Każdego dnia budziła się
z myślą, że mąż o wszystkim się dowie. Bardziej bała się jego reakcji,
niż wizyty komornika. Sama zaczęła poszukiwać osoby, która by
sprawiła, że Zdzisław W. na zawsze zniknie z jej oczu.
Latem 2011 roku W. poznała u bratowej niejaką Mariolę. Pożaliła
się jej na męża, wtajemniczyła w swoje plany. Nowa znajoma bardzo
jej współczuła. Obiecała, że rozejrzy się za kimś, kto mógłby jej
pomóc. Jeśli znajdzie, ten człowiek zadzwoni do Agnieszki rzekomo
w sprawie nowych ubrań z Anglii.
Już po dwóch dniach Agnieszka W. odbierając telefon, usłyszała to
hasło. Jakiś Grzesiek proponował spotkanie na parkingu McDonalda
w Jankach. Stawiła się na umówioną godzinę, powiedziała
nieznajomemu, w czym problem. Obiecał, że podejmie się zadania.
Kazał jej dostarczyć zdjęcie Zdzisława W. i jego samochodu. Miała
też podać trasę, którą zwykle mąż jeździ. Na koniec Grzesiek
uprzedził, że nie zrobi ruchu bez zaliczki 5 tysięcy euro.
Odpowiedziała, że musi takie pieniądze zorganizować. Potem
zamilkła, nie odbierała telefonów ani od tego Grześka, ani od
Marioli. Nie odpisywała też na ich e-maile.
W CBŚ stwierdzono, że operacja o kryptonimie „Brzoza” nie do
końca wypaliła. Wprawdzie Grzegorz, który był policjantem pod
przykryciem, miał na taśmie rozmowę z podejrzaną, ale
funkcjonariusze daremnie szukali w nagraniu konkretnego zlecenia.
Była tylko poruszona kwestia „pozbyciem się problemu” na skutek
ewentualnego wypadku komunikacyjnego.
A dlaczego na Agnieszkę W. zarzucono sidła? Bo uwięziony
Jacek S. starał się o status świadka koronnego i musiał dostarczyć
prokuraturze jakieś ważne informacje ze świata przestępczego.
Uznał, że powie o konszachtach Marka Cz. i Agnieszki W. W tym celu
posłużył się swą konkubiną Mariolą, która zdobyła zaufanie
Agnieszki, udając jej przyjaciółkę.
Mimo braku niezbitych dowodów zlecenia zabójstwa, prokuratura
potraktowała zeznania tajnego funkcjonariusza jako kluczowe
w obciążeniu Agnieszki W.
Oskarżona przyznała się do podżegania do zabójstwa męża. Ale
twierdziła, że to Marek Cz. podsunął jej ten pomysł. Natomiast
gangster odrzucił wszystkie zarzuty pod swoim adresem, jako
nieprawdziwe i odmówił składania wyjaśnień. Zeznający przeciwko
niemu dawny kumpel Marek S., kandydat na świadka koronnego,
twierdził, że sprawa zabójstwa Zdzisława W. – zarówno w grupie
„Rympałka”, jak i przez samego bossa – była traktowana bardzo
serio. Ale nie potrafił przedstawić na tę okoliczność żadnych
dowodów.
W połowie 2014 roku proces Agnieszki W. i Marka Cz. dobiegł
końca. Oskarżona w ostatnim słowie wyznała, że bardzo żałuje tego,
co się stało; a zwłaszcza, że uległa podszeptom „Rympałka”. Sąd,
stosując nadzwyczajne złagodzenie kary, skazał ją na 5 lat więzienia.
Uzasadniając wyrok, sędzia Marek Celej znany z odwagi
w wyrokowaniu, wskazał, iż oskarżyciel publiczny nie przedstawił
oczywistych dowodów na to, że Agnieszka W. podżegała do
morderstwa. Spotkania z osaczającym ją Markiem Cz. kończyły się
bez żadnych ustaleń. Oskarżona wprawdzie miała dość bijącego ją
męża, chciała, aby zniknął z jej życia, ale potem się wycofywała.
Taką ostateczną determinację wykazała w decydujących momentach
dwukrotnie: raz, gdy nie wysłała odpowiednich sygnałów
zawodowemu mordercy, i po raz drugi, gdy zerwała rozmowy
z rzekomym Grzesiem.
– To Agnieszka W. była w tym procesie najbardziej pokrzywdzona
– wyjaśniał sędzia Marek Celej. – Co prawda niefrasobliwie
doprowadziła się do ruiny finansowej, ale później jej złym duchem
został Marek Cz., manipulujący zagubioną kobietą dla osiągniecia
własnych korzyści.
Sąd uznał oskarżonego Cz. winnym i skazał go na 8 lat
pozbawienia wolności.
Prokurator, składając apelację, podnosił, że oba wyroki są zbyt
łagodne. Twierdził, że przejściu z fazy usiłowania zabójstwa w fazę
dokonania zapobiegło tylko zatrzymanie „Rympałka” przez policję.
Działania Agnieszki W. zasługują na szczególne potępienie. Chciała
zabić męża, z którym żyła 21 lat i ma córkę. Po aresztowaniu
Marka Cz. nie porzuciła tego zamiaru i skontaktowała się z kolejną
osobą, która była gotowa – jak sądziła – przyjąć zlecenie.
W sprawie apelacji jeszcze nie ma odpowiedzi sądu wyższej
instancji. Skazana Agnieszka W. nie jest już żoną Zdzisława. To on
wystąpił o rozwód. Ich dom ma już kolejnych właścicieli.

Dyplomatyczne podchody
Dworzec Centralny w Warszawie. Popołudnie. Za chwilę wjedzie
pociąg pospieszny do Bielska-Białej. Na peronie stoją młoda kobieta,
a obok starszy od niej mężczyzna. Z dużą damską torbą na ramieniu.
Coś mówi. Nagle dobiega do nich inny mężczyzna, na oko
trzydziestoletni, z kwiatem i parasolem w ręku. Krzyczy:
– Odczep się, k…, od mojej żony… Uderza na oślep różą z kolcami.
Panowie szarpią się, wyrywając sobie parasol. Na twarzy
trzymającego torbę pojawia się krew. Rozciera ją, biegając po
peronie z telefonem komórkowym przy uchu. Szuka świadków
napaści. Kobieta stoi z boku i się śmieje.
Wezwani sokiści legitymują uczestników zdarzenia. Są to:
20
Bożena K. , jej mąż Władysław K., lekarz z Bielska-Białej oraz
Adam G., który w komisariacie policji przedstawi się jako
dziennikarz, podróżnik, społeczny doradca dyplomatów.
Poszkodowany twierdzi, że po pobiciu go parasolem, w którym
zapewne były schowane ciężarki, nie jest w stanie zrobić kroku. Pod
dworzec podjeżdża pogotowie ratunkowe. Lekarka kładzie Adama G.
na nosze, podłącza butlę z tlenem, w drodze do szpitala pilnuje, aby
pacjent nie zasnął.
Doktor Władysław K. zostaje zatrzymany na 48 godzin w areszcie.

***

W szpitalnym ambulatorium chirurgii urazowej ofiarą napaści


zajmuje się dwudziestokilkuletni doktor Maciej N. Stwierdza między
innymi zwichnienie stawu barkowego i wystawia choremu
zwolnienie lekarskie na 30 dni. (Później doda jeszcze dwa tygodnie).
Dziennikarz o własnych siłach wraca do domu.
Nazajutrz uczestników awantury na dworcu przesłuchuje
prokurator. Adam G. zeznaje:
– W lewej ręce trzymałem torbę mojej partnerki, a z prawej szła
ona, wtulona we mnie. Nagle poczułem potężne uderzenie w tył
głowy, a następnie ukłucia w okolicy krocza. Strasznie zabolało.
Z dworca wywieziono mnie na noszach, bo byłem totalnie obity, nie
miałem czucia w ręce.
Na pytanie prokuratora, kim była kobieta, dziennikarz wyjaśnia:
– To moja partnerka, aby nie użyć kolokwialnego terminu
kochanka. Jest lekarką, wielokrotnie towarzyszyła mi na
uroczystościach otwarcia konsulatów honorowych w różnych
miastach Polski. Tym razem Bożena przyjechała do Warszawy na
kurs pediatryczny. Formalnie była zameldowana w hotelu, ale
mieszkała u mnie. W dniu, gdy doszło do napaści, odprowadzałem
Bożenę na pociąg, bo nagle zachorowało jej dziecko i chciała wrócić
do domu. Ale umówiliśmy się na spotkanie za trzy dni w Szczyrku,
już zarezerwowałem pokój w hotelu.
Bożena K.:
– Poznałam Adama G. w czerwcu 2000 roku w czasie mego dyżuru
w pogotowiu ratunkowym w Bielsku-Białej. Zgłosił się z powodu
zatrucia pokarmowego. W moim rodzinnym mieście był służbowo,
jako dziennikarz obsługiwał jakąś delegację zagraniczną.
Następnego dnia zatelefonował, dziękując za pomoc.
Niespodziewanie usłyszałam wiele komplementów, że jestem piękna
i inteligentna. Pacjent pytał, kiedy będę w stolicy, bo chciałby się
odwdzięczyć zaproszeniem na święto narodowe kraju, który ma
przedstawicielstwo w Warszawie. Niebacznie odpowiedziałam, że
wkrótce przyjadę na kurs w Instytucie Matki i Dziecka.
I tak się stało. Ledwo weszłam do instytutu, sekretarka podała mi
pachnącą kopertę z listem od Adama G. Było tam zaproszenie na
owe święto i wizytówka nadawcy. Wieczorem zadzwoniłam, że
dziękuję, ale nie skorzystam. Wtedy ten dziennikarz nalegał, abym
chociaż poszła z nim na kolację. Zgodziłam się, uprzedzając, że nie
będę ciągnąć znajomości, bo mam męża i dwoje dzieci. Ale G. nie
ustępował w propozycjach. Z miłosnymi wyznaniami wydzwaniał
nawet o piątej rano. Przyszedł na salę, gdzie odbywał się kurs,
płakał, że nie wyjdzie, to znów groził mi, że nie wrócę do męża, bo
on mi to uniemożliwi. Ma wysokie stanowisko w międzynarodowych
służbach specjalnych, może nawet zatrzymać pociąg, do którego
wsiądę.
Następnego dnia chciał doprowadzić mnie siłą do swego
samochodu. Udało mi się uciec.
W domu opowiedziałam mężowi, co się stało. Bałam się G.,
zachowywał się jak niezrównoważony psychicznie. Wysyłał mi na
przemian listy albo z pogróżkami, albo z wyznaniami miłosnymi.
Często telefonował do szpitala, gdzie pracowałam (potrafił wykonać
40 połączeń dziennie), zapowiadał, że następnego dnia będzie
w Bielsku-Białej, na rynku pod fontanną. Gdy odkładałam
słuchawkę, wysyłał listy z informacjami, że jego stan bardzo się
pogorszył, dostał wymiotów, ma sztywnienie karku…
Pod koniec września 2000 roku zadzwoniła pracownica konsulatu
Łotwy z zaproszeniem na oficjalne otwarcie ich placówki
w Poznaniu. Miałam tam na bardzo dobrych warunkach finansowych
sprawować opiekę medyczną nad korpusem dyplomatycznym.
Przyjęłam propozycję, bo w tym czasie budowaliśmy dom
i potrzebowałam pieniędzy.
Na peronie poznańskiego dworca stał mój prześladowca. W hotelu
okazało się, że apartament, który konsulat mi zarezerwował, miałam
dzielić z Adamem G. Od progu rzucił się na mnie, szarpał, a gdy się
broniłam, zmusił do współżycia. Chciałam uciekać, ale zabrał mi
bagaż, potłukł szkło w pokoju, odciął telefon. Mówił, że na jego
skinienie policja zatrzyma mojego męża. Byłam sparaliżowana
strachem, wydostałam się stamtąd dopiero po trzech dniach.
Z dalszej relacji Bożeny K. wynikało, że w następnych tygodniach
G. wielokrotnie nachodził ją w miejscu pracy, manifestował swoje
uczucia. Trwało to do 11 listopada 2001 roku. Do incydentu na
Dworcu Centralnym w Warszawie.
Na komisariacie kolejowym doktor Bożena K., na żądanie pobitego
Adama G., zbadała go. Stwierdziła tylko powierzchowne zadrapania
i niewymagające opatrunku otarcie naskórka.
– Nie mógł mieć nic zwichniętego – zapewniła prokuratora
lekarka – bo żywo gestykulował, a wcześniej biegał po peronie.
Telefonował do jakiegoś pułkownika, że został bestialsko pobity
i domaga się natychmiastowej reakcji.

***

Już następnego dnia po wydarzeniach na Dworcu Centralnym


Adam G. usiadł przy biurku, aby napisać skargi do przewodniczącego
Beskidzkiej Izby Lekarskiej oraz prezesa Naczelnego Sądu
Lekarskiego: „[…] Zostałem uderzony czymś ciężkim. Byłem bity po
twarzy, kopany. Napastnik, który krzyczał, że mnie zabije, to
Władysław K., lekarz ze szpitala w Bielsku-Białej. Obdukcja
wykazała zwichnięcie stawu barkowego, stłuczenie głowy, skręcenie
kręgosłupa i ranę ciętą szyi.[…] Uważam, że Władysław K. nie ma
odpowiednich kwalifikacji etycznych do wykonywania zawodu
lekarza. Proszę o podjęcie stosownych czynności.
PS. Służę pomocą za 2–3 miesiące, gdy odzyskam sprawność
i powrócę do zawodu dziennikarza i licznych wyjazdów
zagranicznych”.
Listy podobnej treści przyszły też do Urzędu Wojewódzkiego
w Katowicach, kilku instytucji centralnych, parlamentarzystów
i senatorów z województwa śląskiego. Skierowany do ministra
zdrowia zawierał dodatkową informację, że po napadzie doktor
Bożena K. próbowała mu udzielić pomocy, ale jej mąż to
uniemożliwiał.
Natomiast do komendanta komisariatu kolei Adam G. złożył
donos na sokistę, który wezwany na miejsce napaści ośmielił się
stwierdzić, że nic groźnego się nie stało, nikt z funkcjonariuszy nie
będzie się przejmował byle draśnięciem.
„Chcę wierzyć – napisał przymilnie Adam G. – że ten policjant,
mając w bezpośrednim otoczeniu tak znakomite profesjonalne
wzorce, zmieni swą postawę”. Kolejny list przesłany do
przewodniczącego Stowarzyszenia Ochrony Praw Pacjenta posłużył
adresatowi do napisania w tygodniku „Angora” artykułu w obronie
Adama G.
Cała seria donosów na małżeństwo K. spłynęła do dyrekcji
szpitala, gdzie oboje pracowali. Była w nich między innymi mowa
o skandalicznym zachowaniu się doktor Bożeny K. na przyjęciach
dyplomatycznych, na które, za protekcją G., została wynajęta do
czuwania nad zdrowiem gości. Adam G., donosił, że pani doktor
zabawiała się „osłuchiwaniem męskich genitaliów”.
Wkrótce po incydencie na dworcu w Warszawie wzgardzony
adorator Bożeny K. znów zaczął się pojawiać w Bielsku-Białej. Raz
był z wycieczką dyplomatów. Ponoć gość z Japonii wyraził życzenie
obejrzenia oddziału pediatrycznego w szpitalu, w którym pracowała
doktor Bożena K.
– G. pojawił się w szpitalu – zeznała później w sądzie lekarka –
podczas mojego dyżuru i rzucił mi na biurko zdjęcie rentgenowskie
z okrzykiem: „Patrz, co zrobił mi twój mąż!”. Obejrzałam kliszę –
poza torbielą, która nie była świeża, nie dostrzegłam żadnych
zmian. G. nie nosił żadnego opatrunku. Ale się upierał, że lekarze
zdiagnozowali zwichnięcie barku i skręcenie kręgosłupa szyjnego.
Groził, że oskarży mnie o współudział w napaści.
Tydzień później znów przyjechał do szpitala, prosił Bożenę K., aby
wyszła z nim na miasto. Odmówiła, zostawiając go samego
w gabinecie. Wtedy G. schował się do szafy, a do kosza na śmieci
podrzucił rewolwer. Ukrywającego się intruza znalazł doktor
Władysław K. Na prośbę wystraszonej żony, która miała nocny
dyżur, siedział z nią do rana, wyszedł do domu o wpół do siódmej.
W chwilę później na biurku lekarki odezwał się telefon. To Adam G.
krzyczał do słuchawki:
– Wyjdź wreszcie przed budynek, ty k…
Nie doczekał się, więc wparował na oddział i w obecności
personelu zwymyślał panią doktor od k…, napluł jej w twarz,
poprzewracał meble. Groził, że ją uprowadzi do Ameryki
Południowej.
Bożena K. nie zgłosiła o tej napaści policji. Czuła się zaszczuta
i jednocześnie winna, bo jej mąż został oskarżony w prokuraturze
o usiłowanie pozbawienia Adama G. życia.
Rok później doszło do rozprawy sądowej.

***

Adam G. z przejęciem opisywał w sądzie gehennę, jakiej doznał na


dworcu wskutek pobicia przez oskarżonego.
– Jestem pilotem i mniej traumatyczne dla mnie było przeżycie,
gdy podczas prowadzenia samolotu nad górami zgasł mi silnik –
pochwalił się mimochodem. Twierdził, że nadal się leczy. –
Prawdopodobnie czeka mnie jeszcze jedna operacja wszczepienia
endoprotezy stawu barkowego.
Na dowód, jakich doznał szkód na zdrowiu, G. przedstawił dwie
prywatne opinie.
Jedną od psychologa z UJ, który stwierdził, że od dnia zdarzenia
pacjent doznaje wzmożonej chwiejności emocjonalnej i stanów
depresyjnych. Natomiast chirurg z prywatnej przychodni w Tarnowie
napisała, że pacjent odczuwa objawy drętwienia kończyn.
Poszkodowany rozwodził się w obecności oskarżonego, co łączyło
go z panią K.:
– To ona pierwsza zadzwoniła do mnie na początku naszej
znajomości z pytaniem, czy boli pupa po zastrzyku i czy nie
przydałby się masaż. Kilka dni później była w Warszawie i od razu
poszła ze mną do łóżka. Zwierzała się, że jest nieszczęśliwa
w małżeństwie, chciała, żebym często przyjeżdżał do Bielska-Białej,
przywoził prezenty. Doktor Władysław K. nie mógł się z tym
pogodzić, dlatego gdy napadł na mnie na dworcu, wykrzykiwał: „Ja
ci jeszcze pokażę!”.
Oskarżony lekarz w swych wyjaśnieniach przed sądem skupił się
na wykazaniu, że obrażenia dziennikarza były w istocie drobne, od
ukłucia różą, a diagnoza doktora Macieja N. poświadczała
nieprawdę. Chirurg N. z przychodni przyszpitalnej rzekomo
rozpoznał zwichnięcie stawu barkowego, choć nie stwierdził tego na
zdjęciu rentgenowskim, a później nie leczył Adama G. Zmieniając na
druku L-4 liczbę dni na chorobowym poszedł pacjentowi na rękę,
gdyż ten go przekupił. Czym? Tym, co G. stosował zwykle wobec
osób, którym chciał zaimponować – zaproszeniem na garden party
w ambasadzie.
Władysław K. miał też przeciwnika w osobie świadka – lekarki
pogotowia ratunkowego, którą wezwano do kolejowego komisariatu
policji.
– U poszkodowanego – zeznała doktor Urszula S. – stwierdziłam
uraz barku lewego z podejrzeniem podwichnięcia, uraz głowy bez
utraty przytomności, guz w okolicy ciemieniowej, otarcie naskórka
i uraz kręgosłupa szyjnego. Tak wynikało z badania odczucia
bolesności.
Świadek przyznała, że diagnozy ekipy pogotowia, z konieczności
powierzchowne, często są w szpitalu korygowane.
Proces ciągnął się kilka lat, bo sąd czekał na opinie biegłych. Jeden
nich, doktor Mariusz P. stwierdził, że opierając się wyłącznie na
dokumentacji lekarskiej z akt sprawy, nie jest możliwe obiektywne
rozstrzygnięcie, czy doszło do stłuczenia, podwichnięcia, czy
zwichnięcia. Ale niezależnie od tego, jakich obrażeń doznał
Adam G., wszystkie one powodują utratę zdrowia na dłużej niż 7 dni.
(W kodeksie karnym „naruszenie czynności narządu ciała na dłużej
niż 7 dni podlega karze do pięciu lat więzienia”).
Tymczasem Adam G. nadal konsekwentnie eksponował swoje
cierpienia:
– Byłem w szoku, skutki napaści odczuwałem przez lata, nie
miałem czucia w ręce, a ponieważ z racji swych obowiązków często
wyjeżdżałem za granicę, miałem kłopoty z samodzielnym
ubieraniem się w hotelach. Przez dłuższy czas nie mogłem latać
samolotem i omal nie straciłem licencji pilota.
Powołał na świadka Bogusława F. znajomego chirurga ortopedę
z Krakowa, do którego prywatnego gabinetu pojechał następnego
dnia po incydencie na dworcu. Ale te zeznania nie wypadły po myśli
poszkodowanego:
– Pana Adama G. zobaczyłem z ręką na temblaku, jednakże
opatrunek nie spełniał swojej roli, bo był obluzowany. Poza zdjęciem
rentgenowskim stawu barkowego, nie przywiózł żadnej
dokumentacji medycznej. Za pierwszym razem wydawało mi się, że
widziałem na kliszy pęknięcie kości, ale gdy podczas drugiej wizyty
ponownie ją obejrzałem, nie dostrzegłem żadnego uszkodzenia.
Pytałem G., czy to są różne zdjęcia, on twierdził, że to samo. Nie
pamiętam, jak opisałem pierwszą kliszę, bo z tego, co wiem, pacjent
ją zgubił. Ja nie nastawiałem chorego barku. G. mówił mi, że doznał
urazu podczas pobicia go na Dworcu Centralnym w Warszawie.
Chciał się upewnić, czy nie ma jakichś zaburzeń neurologicznych,
zwłaszcza, jeśli chodzi o dobre ukrwienie w palcach. Uspokoiłem go,
że wszystko porządku.
Cztery lata po incydencie na Dworcu Centralnym, w listopadzie
2005 roku, zapadł wyrok na sprawcę pobicia, doktora Władysława K.
Sąd stwierdził, że Adam G. nie był tak poszkodowany na zdrowiu,
jak to histerycznie przedstawiał. Nie doznał zwichnięcia stawu
barkowego, a jedynie stłuczenia barku (na skutek wyrywania
doktorowi K. parasola), otarcia naskórka i naciągnięcia (a nie
skręcenia) mięśni kręgosłupa szyjnego. Z dokumentacji medycznej
poszkodowanego nie wynikało, że doktor Maciej N. skierował
pacjenta na rentgen. Wbrew temu, co twierdził Adam G., nie było
żadnej medycznej informacji o nastawianiu rzekomego zwichnięcia.
Sąd nie uwierzył poszkodowanemu, że z doznanych urazów
intensywnie się leczył prywatnie w Tarnowie i Krakowie, bowiem G.
nie potrafił tego udowodnić.
W związku z tym została zmieniona kwalifikacja prawna z aktu
oskarżenia na art. 157 § 2 („czyli naruszenie czynności narządu ciała
na krócej niż 7 dni”), a zarzut poszkodowanego, że doktor K. groził
mu pozbawieniem życia, został oddalony.
W uzasadnieniu wyroku sędzia nie omieszkał zauważyć, że
zeznania pokrzywdzonego w zasadniczej części nie brzmią
wiarygodnie.
Skazany Władysław K., dążąc do całkowitego oczyszczenia, wniósł
apelację od wyroku. Nie doszło jednak do ponownego procesu. Sąd
tak długo czekał na opinie kolejnych biegłych, że w lutym 2008 roku
wina Władysława K. została umorzona, wobec przedawnienia
karalności.

***

Lekarz z Bielska-Białej musiał się z tym pogodzić, ale


szpanującemu dziennikarzowi nie odpuścił. O tym, że doktor
Maciej N. wpisał w zwolnieniu dla Adama G. nieprawdziwą diagnozę,
którą potem poszkodowany posługiwał się w sądzie, zawiadomił
organa śledcze. Chirurg z warszawskiego szpitala otrzymał zarzut, że
jako funkcjonariusz publiczny poświadczył w dokumentach
medycznych nieprawdę. Groziło mu za to do 5 lat więzienia.
Natomiast dziennikarz stanął przed sądem oskarżony z art. 273 kk
(„Kto używa dokumentu wystawionego nieprawnie…”). Chodziło
o zwolnienie lekarskie.
Prokurator zebrał w sprawie kolejne opinie biegłych.
Jeden biegły lekarz zauważył, że aby ocenić, czy doszło do
podwichnięcia, zwichnięcia, czy skręcenia stawu barkowego
pacjenta, chirurg N. powinien był skierować pacjenta na USG.
Takiego badania nie było, zatem nie można jednoznacznie
stwierdzić, jakiego typu urazu doznał Adam G. Najprawdopodobniej
było to tylko stłuczenie barku.
Inny biegły uznał, że Maciej N. postępował z pacjentem
prawidłowo, chcąc unieruchomić bolący staw ramieniowy. Zlecenie
zdjęć rentgenowskich wystarczyło na tym etapie leczenia, szkoda, że
klisza zaginęła. Jeśli w później wykonanym zdjęciu rentgenowskim
nie stwierdzono objawów zwichnięcia, uszkodzenie mogło się samo
nastawić.
Zarówno w przypadku zwichnięcia stawu, jak i stłuczenia bardzo
trudno jest przewidzieć okres rehabilitacji. Zatem Maciej N. miał
prawo wypisać zwolnienie na ponad miesiąc.
Oskarżony chirurg tłumaczył się, że stwierdził zwichnięcie na
podstawie tego, co mówił i jak się zachowywał pacjent wniesiony do
ambulatorium na noszach. Nie podejrzewał, że chory może
symulować. Zresztą, od lekarza pogotowia miał wstępne
rozpoznanie: podwichnięcie w stawie ramieniowo-łopatkowym. Nie
przypominał sobie jednakże, żeby w czasie badania barku słyszał
kliknięcie, charakterystyczne dla przemieszczenia się stawu.
– Wtedy na ostrym dyżurze – wyjaśnił – odróżnienie skręcenia od
samoistnego zwichnięcia było w zasadzie niemożliwe. Aparatura
USG w szpitalu pod względem jakości pozostawiała wiele do
życzenia. Napisałem w zaświadczeniu o konieczności
unieruchomienia ręki Adama G. przez ponad cztery tygodnie, bo
pacjent odmówił założenia gipsu. Jest możliwe, że G. wyszedł
z ambulatorium bez żadnego opatrunku. Tego szczegółu nie
pamiętam.
W rozpoznaniu lekarza pogotowia jest też informacja o skręceniu
kręgosłupa szyjnego. Pacjent skarżył się na silny ból przy poruszaniu
szyją, co mogło być następstwem skręcenia albo zmian
zwyrodnieniowych. Aby upewnić się, że doszło do uszkodzenia
więzadeł, należało wykonać rezonans magnetyczny; szpital takim
aparatem nie dysponował.
W związku z zarzutem bezpodstawnego wystawienia Adamowi G.
zwolnienia na druku L-4 na zbyt długi okres i dopiero miesiąc po
przywiezieniu ofiary napaści do szpitalnego ambulatorium,
doktor N. wyjaśniał, że w ZUS-ie niewłaściwie odczytano jego pismo,
bowiem jest dysgrafikiem i dyslektykiem. Tak naprawdę wypełniał
druk L-4 w listopadzie (w oznaczeniu miesiąca napisał „XI”), kiedy
przywieziono pacjenta a nie, jak odczytano w prokuraturze,
w grudniu („XII”).
Doktora Macieja N. broniła mecenas Katarzyna Gajowniczek-
Pruszyńska. Przekonywała sąd, że zarzut prokuratora został
wadliwie przedstawiony. Jej klient jako dyżurny chirurg nie pełnił
żadnej funkcji administracyjnej, a zatem zgodnie z orzecznictwem
Sądu Apelacyjnego nie był funkcjonariuszem publicznym. Ponadto
do postawienia zarzutu doszło po upływie 5 lat od jego rzekomego
popełnienia.
Sąd przychylił się do wniosku obrony o umorzeniu postępowania,
ale doktor Władysław K. jako oskarżyciel posiłkowy złożył zażalenie,
które zostało uwzględnione. W połowie roku 2009 sprawa wróciła na
wokandę…
Co do błędnej diagnozy doktora N. sąd zważył, że chirurga zmyliło
rozpoznanie z pogotowia ratunkowego, a także symulowanie przez
poszkodowanego bólu. Jak wynikało z innych dokumentów,
Maciej N., wówczas początkujący lekarz, miał tendencję do
opisywania uszkodzeń ciała w sposób przesadny. Na przykład
w przypadku tak zwanego przeczosu (lekkie zadrapanie skóry),
stosował określenie „rana cięta”. Sąd nie znalazł jednak dowodu, że
oskarżony lekarz celowo podkoloryzował opis, chcąc otrzymać od
pacjenta zaproszenie na bankiet w ambasadzie. Chyba mu na tym
tak bardzo nie zależało, skoro mimo wielokrotnych zaproszeń, tylko
raz skorzystał ze znajomości Adama G. w świecie dyplomatycznym.
Co do poświadczenia nieprawdy na druku L-4… Zdaniem sądu nie
można utożsamiać tego faktu ze sfałszowaniem dokumentu
o zwolnieniu, gdyż błędne odczytanie w ZUS-ie daty niezdolności do
pracy Adama G. było następstwem ułomności lekarza w pisaniu.
Inna rzecz, że Adam G. nigdzie tego nieprawidłowo wypisanego
zwolnienia nie okazywał, gdyż ani nie pracował etatowo, ani nie
prowadził własnej firmy. Zaświadczenie było mu potrzebne tylko do
odgrywania roli ofiary napaści i składania donosów na
małżeństwo K.
Ostatecznie wyrokiem sądu zarówno Adam G., jak i dr Maciej N.
zostali uniewinnieni.

***
To jeszcze nie koniec procesów w związku z incydentem na
dworcu.
Ironiczny śmiech Bożeny K. na widok histeryzującego G. po
szarpaninie z jej mężem długo brzmiał w uszach porzuconego
mężczyzny; postanowił zemścić się również na kobiecie, w której się
zakochał. Adam G. napisał do Okręgowego Rzecznika
Odpowiedzialności Zawodowej, następnie Ministra Zdrowia
i dyrekcji szpitala w Bielsku-Białej, skargę na doktor Bożenę K., że
odmówiła mu pomocy w komisariacie dworcowym.
Lekarka odebrała to jako pomówienie. Sprawa z jej powództwa
trafiła do sądu i została warunkowo umorzona. Adam G. musiał
przeprosić panią doktor w prasie.
Nie powstrzymało to jednak G. przed dalszym oczernianiem
kobiety, o której w sądzie mówił: „moja była kochanka”. Dyrektor
szpitala w Bielsku-Białej odbierał od anonimowego mężczyzny
telefony informujące, że doktor Bożena K. dorabia po godzinach
pracy jako prostytutka, a na imprezie dyplomatycznej osłuchiwała
stetoskopem… męskie genitalia.
W lipcu 2002 roku redaktor Adam G. zorganizował w okolicach
Bielska-Białej spotkanie grupy dyplomatów akredytowanych
w Polsce. Podczas konferencji zasłabł kierowca ambasadora jednego
z krajów bałkańskich i na prośbę G. karetka pogotowia zawiozła
chorego do szpitala, w którym pracowała Bożena K. Z hotelu, gdzie
nocowali dyplomaci, dziennikarz w obecności ambasadora rzekomo
połączył się z doktor K., żeby zapytać, jak się czuje kierowca. Potem
relacjonował, że pani doktor zareagowała ordynarnymi bluzgami
i rzuciła słuchawką. Taką informację otrzymali od G. wszyscy
uczestnicy konferencji.
Następnie Adam G. zawiadomił o incydencie przełożonego
Bożeny K. i polecił komuś ze służby hotelowej, aby podjechał do
szpitala i wpisał do księgi życzeń skargę na tę lekarkę.
Niewtajemniczony w knowania dziennikarza wysłannik wpisał,
zgodnie ze stanem rzeczywistym, nazwisko dyżurnej lekarki. Nie
była to Bożena K., bo w istocie nie ona zajmowała się kierowcą
ambasadora. I nie odbierała żadnych telefonów w sprawie tego
pacjenta.
Kiedy Adam G. zorientował się, że jego intryga spaliła na panewce,
podjechał do szpitala i przerobił nazwisko rzekomo aroganckiej
lekarki na to, o które mu chodziło.
Pomówiona, ponownie zawiadomiła prokuraturę, która tym razem
wszczęła śledztwo. Przesłuchiwany ambasador kraju bałkańskiego
zeznał, że nie był świadkiem arogancji dyżurnej lekarki, o wszystkim
dowiedział się od Adama G. Analiza połączeń telefonicznych między
hotelem a szpitalem wykazała mistyfikację dziennikarza. We
wskazanym czasie nie łączył się z doktor Bożeną K., tylko udawał
przed dyplomatami, że z nią rozmawia.
Rozpoczął się proces. Adam G. usiłował wpłynąć na sąd przez
znajomego posła, który z ławy sejmowej złożył w tej sprawie
zapytanie do ministra sprawiedliwości: „[…] Mając na uwadze dobry
image polskiego sądownictwa, zainteresowanie mediów tą sprawą,
a zwłaszcza prasy zagranicznej, która eksponuje fakt, że sprawa,
która nadaje się co najwyżej do oskarżenia prywatnego, toczy się
z oskarżenia prokuratorskiego, a przy okazji włączany jest w to
korpus konsularny i dyplomatyczny akredytowany w Polsce, zasadne
jest zbadanie słuszności oskarżenia publicznego w tej sprawie oraz
metod pracy stosowanych przez Prokuraturę Rejonową w […]”. Poseł
informował, że odbyło się już dwanaście rozpraw, planowane jest
przesłuchanie ambasadora, zaś lista adresowanych do niego pytań
i ich forma naruszają protokół dyplomatyczny.
Minister nie chciał jednak ingerować w proces sądowy. Wtedy
Adam G. wykorzystał znajomości wśród dziennikarzy. W kilku
poważnych tytułach ukazały się artykuły bardzo krytycznie
oceniające pracę prokuratury i sądu, zajmujących się sprawą
Bożeny K. Sąd jednak się nie ugiął i Adam G. został prawomocnie
skazany za fabrykowanie pomówień pod adresem doktor Bożeny K.
i składanie fałszywych zeznań.
Skoro nie wyszło z nieczułą na jego męski wdzięk lekarką, G.
usiłował zniszczyć jej męża.
Do miejscowej gazety dał ogłoszenie: „Zbieram materiały do
artykułu o pracy doktora Władysława K. Osoby poszkodowane przez
tego «szeryfa» z […] proszę o kontakt. Gwarantuję dyskrecję. Tel.
[…]”.
Następnie napisał do Stowarzyszenia Obrony Praw Pacjentów
(które ma swoją stałą rubrykę w tygodniku „Angora”), że doktor
Władysław K. w trakcie dyżuru w izbie przyjęć szpitala w Bielsku-
Białej podbijał zaświadczenia pieczątką żony.
Gdy sprawa o pomówienie trafiła do sądu, Adam G. złożył
osobliwy wniosek: „Konsultowałem się w mojej sprawie
z zagranicznymi prawnikami z Trybunału Praw Człowieka
zajmującymi się osądzeniem zbrodni w Ruandzie. Pytali mnie, czy
wystąpiłem o badania psychiatryczne oskarżyciela posiłkowego dr K.
Wnoszę o nie”.
Sąd wniosek oddalił i ostatecznie uznał G. winnym oszczerstwa.
Wymierzając mu karę grzywny, zobowiązał do przeproszenia
Władysława K. na łamach „Gazety Lekarskiej” i „Głosu Ziemi
Cieszyńskiej”.

***

Od incydentu na dworcu w Warszawie minęło 14 lat. Ostatni


wyrok w tej sprawie (uniewinniający doktora Macieja N.) zapadł pod
koniec 2012 roku. W tym czasie lekarz nabrał doświadczenia
zawodowego w postępowaniu z symulantami. Bożena i Władysław K.
przetrwali małżeński kryzys. Odzyskali spokój, bo Adam G. już nie
pokazuje się w okolicy szpitala, w którym pracują.
Najmniej wiadomo o owym dziennikarzu, bo choć tyle robił wokół
siebie szumu, w mediach jego nazwisko nie istnieje.
Podziękowanie
Za mądre prawnicze komentarze, równocześnie zrozumiałe dla
obserwatora procesu sądowego z ławy dla publiczności, pragnę
podziękować:
• Sędziom: Elżbiecie Gajowniczek przewodniczącej V Wydziału
Karnego Sądu Okręgowego Warszawa-Praga, Markowi Celejowi
z Sądu Okręgowego w Warszawie, Henrykowi Gradzikowi
przewodniczącemu Wydziału V Izby Karnej Sądu Najwyższego,
Wiesławowi Kozielewiczowi przewodniczącemu IV wydziału
Izby Karnej Sądu Najwyższego, Tomaszowi Artymiukowi
przewodniczącemu Wydziału III Izby Karnej Sądu Najwyższego.
• Mecenas Magdalenie Bentkowskiej.
• Ponadto Bożenie Garstce kierowniczce sekretariatu IV
Wydziału Izby Karnej Sądu Najwyższego wraz z jej zespołem, za
inspiracje w kształtowaniu treści książki i świetne wyczucie
reporterskiego punktu widzenia, oraz Wiesławie Winiarek
z czytelni Sądu Okręgowego Warszawa-Praga za życzliwość
i pomoc w dotarciu do akt sądowych.
PRZYPISY

1 Fragmenty pamiętnika Anny Sz.


2 Imiona osób występujących w reportażu zostały zmienione.
3 Dane osobowe świadków zostały zmienione
4 Dane osobowe ofiary i oskarżonych zostały zmienione.
5 Dane osobowe ofiary oraz świadków zostały zmienione.
6 Dane osobowe zostały zmienione.
7 Personalia świadków zostały zmienione.
8 Dane osobowe zmienione z uwagi na dobro dzieci.
9 Imię syna zostało zmienione.
10 Personalia zostały zmienione.
11 Dane osobowe zostały zmienione.
12 Imiona ofiary i świadków zostały zmienione.
13 Dane osobowe zostały zmienione.
14 Personalia osób występujących w reportażu zostały zmienione.
15 Imiona dzieci świadków zostały zmienione.
16 Dane osobowe ofiary i oskarżonego zostały zmienione.
17 Dane osobowe poszkodowanych zostały zmienione.
18 Personalia poszkodowanych zostały zmienione.
19 Imię ofiary zostało zmienione.
20 Dane osobowe i inne nazwy zostały zmienione.

You might also like