You are on page 1of 465

Spis treści

Karta tytułowa
Cykl Beniamin Ashwood
Mapa
1. W ucieczce ratunek
2. W drogę
3. Wziąć się w garść
4. Wolna Ziemia
5. Wytchnienie Oracza
6. Nieustanna ucieczka
7. Popiół i krew
8. Jak żyć wiecznie
9. W świetle księżyca
10. Corina i Mruk
11. Ślady na śniegu
12. Kąsający mróz
13. Szczelina
14. Gotowi na najgorsze
15. Dźwięk dzwonu
16. Na zgliszczach
17. W drogę
Karta redakcyjna
Okładka
Cykl Beniamin Ashwood
1. Beniamin Ashwood
2. Nieustanna ucieczka
3. Wrogie terytorium
4. Pusty horyzont
5. Płonąca wieża
6. Ciężar korony
1

W ucieczce ratunek

B en otworzył oczy. Nie miał na sobie koszuli, jedynie


spodnie, i to całkowicie przemoczone. Po nocy spędzonej
na twardej podłodze bolały go wszystkie kości. Kiedy się
obrócił, chłodne jesienne powietrze owiało mu nagi tors,
pokrywając go gęsią skórką, i Ben zatrząsł się z zimna.
Leżał w niewielkiej altance w posiadłości zmarłego lorda
Reinholda, która w szaleństwie minionej nocy wydała im się
równie dobrą kryjówką jak każde inne miejsce.
Ben usiadł i od razu zorientował się, że Mathias też już nie
śpi. Karczmarz zerkał ponad ażurową balustradą w mglistą
szarość poranka. Altankę spowijał biały opar. Cały świat
pogrążył się w ciszy, szczelnie otulony wilgocią.
Ben nie lubił mgły. Nie lubił tego, jak przesłaniała wszystko,
ograniczała widoczność. A po wydarzeniach minionego roku
jego niechęć jeszcze wzrosła. Teraz wręcz musiał widzieć, co
dzieje się wokół niego.
Natomiast Mathias sprawiał wrażenie całkowicie
odprężonego. Kiedy Ben to sobie uświadomił, i w nim napięcie
zelżało nieco. Stary wiarus nie byłby tak spokojny, gdyby
w pobliżu czyhało niebezpieczeństwo.
Ashwood podniósł się z podłogi i objął ramionami. Spał plecy
w plecy z Amelią i teraz ciepło jej ciała ulatywało aż nazbyt
szybko.
Mathias odwrócił się i skinął Benowi głową na powitanie.
Beniamin odpowiedział tym samym i usiadł obok weterana,
pocierając ramiona, by choć trochę się rozgrzać.
– Jak sądzisz, da radę ruszyć jeszcze dziś rano? – szepnął
Mathias, spoglądając wymownie na śpiącą Amelię.
– Musi – odparł Ben.
Obaj zapatrzyli się bez słowa w szary świt.
Około dzwona później Amelia poruszyła się pod płaszczem
Mathiasa. Przewróciła się na drugi bok i zobaczyła Bena
w identycznej pozycji, w której on zobaczył karczmarza, gdy
sam się obudził.
– Co się dzieje? – zapytała cicho.
– I tobie też dzień dobry. – Uśmiechnął się do niej.
Zrobiła minę, unosząc wzrok do nieba, i usiadła.
– Mathias wrócił do Miasta – wyjaśnił Ben półgłosem.
Amelia szeroko otworzyła pociemniałe nagle oczy.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – zatroskała się. –
Sanktuarium będzie nas szukać, i to ze wszystkich sił. A jeśli nas
znajdą... No cóż, ujmę to w ten sposób: musimy oddalić się od
Miasta, i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Jeżeli złapią
Mathiasa... – zawiesiła wymownie głos.
– On o tym wie. – Ben kiwnął głową. – Rozmawialiśmy na ten
temat, zanim poszedł. Ale co jeszcze mogliśmy zrobić? Połowę
naszych ubrań wrzuciliśmy do rzeki, nie mamy jedzenia ani
żadnych zapasów. Potrzebujemy informacji, zanim zaczniemy
uciekać. – Wstał i zaczął spacerować nerwowo w niewielkiej
altance. – Miejmy nadzieję, że nie wiedzą jeszcze, że Mathias
jest w to zamieszany. Ma przecież łódkę, może zacumować ją
przy którymś pomoście, gdzie nie będzie straży. Prześliźnie się
i zbierze jakieś zapasy, może powiadomi naszych przyjaciół
i wróci, zanim nawet czarodziejki dowiedzą się, jak ma na imię.
– Dowiedzą się więcej, niż przypuszczasz, i o wiele szybciej –
zapewniła go Amelia. – Nie możemy zostać tu zbyt długo. –
Zamilkła na chwilę, po czym westchnęła i mówiła dalej: – Ale
masz rację. Musimy zdobyć jakieś zapasy i informacje
o przeciwniku.
– Jak myślisz... – Ben nerwowo przełknął ślinę. – Jak myślisz,
co Meghan im powiedziała?
Amelia westchnęła raz jeszcze.
– Nie wiem. Wszystko? – Podciągnęła kolana pod brodę. –
Przez te ostatnie miesiące Meghan oddalała się ode mnie.
Myślała tylko o tym, żeby uczyć się szybciej, żeby osiągać
kolejne poziomy wtajemniczenia. Zrobiłaby wszystko, o co ją
proszono. Uwierzyła we wszystko, co jej mówiono.
– Czyli w co? – Ben zmarszczył brwi.
– Nasze instruktorki powtarzały, że Sanktuarium istnieje, aby
służyć większemu dobru – odpowiedziała Amelia. – Ta
koncepcja robi wrażenie, świadomość, że jesteśmy częścią
czegoś większego, czegoś ważnego. Nauczycielki sugerują, że
u podstaw co bardziej skomplikowanych fragmentów historii
Sanktuarium leży dążenie czarodziejek do wielkiego i istotnego
celu, co usprawiedliwiało wykorzystanie wątpliwych środków.
Może w to wierzą, a może nie. Nie potrafię ocenić. Ale na
pewno mogę powiedzieć, że Meghan w to uwierzyła. Naprawdę
uważała, że dokona rzeczy wielkich. Nie tylko dla Sanktuarium,
ale i dla całego Alcott.
Ben siedział nieruchomo na poręczy i słuchał.
– Wydaje mi się, że to właśnie w ten sposób czarodziejkom
udało się zyskać tę ogromną władzę, której nikt nigdy nie
podważa – kontynuowała Amelia – bo mówią, że działają dla
dobra ogółu. Łatwiej wierzyć, że chcą pomóc, niż spróbować im
się sprzeciwić. W rezultacie ich wpływy i władza są większe niż
jakiegokolwiek lorda czy księcia. – Odetchnęła głęboko. – Ten
pierwszy łyk władzy jest upajający. Meghan znajduje się na
najlepszej drodze, żeby zostać jedną z najpotężniejszych kobiet
na całym Alcott. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wyobrażała sobie
taką przyszłość. Ludzie wiele poświęcą, żeby osiągnąć taką
pozycję, sam przecież wiesz. Na drodze do tego celu nie raz i nie
dwa trzeba iść na kompromis.
– Chodzi o to... – Ben szukał słów. – Chodzi o to, że ta
dziewczyna, z którą dorastałem, moja siostra, nie zrobiłaby
czegoś takiego. Ona nas zdradziła! A przecież Meghan jest
dobra, jest lojalna. Nigdy bym nie uwierzył, że coś może ją
skłonić, żeby zwróciła się przeciwko mnie.
Amelia uśmiechnęła się smutno.
– Masz rację. Jest lojalna, tylko że już nie w stosunku do nas.
Wczesny ranek zmienił się w przedpołudnie i mgła się
uniosła. Ben i Amelia pozostali ukryci w altance. Czekali. Od
rzeki dzieliło ich jakieś dwieście kroków, natomiast altankę na
starannie wypielęgnowanym trawniczku osłaniało niewielkie
wzniesienie, przez co nie mogli zobaczyć z niej rezydencji
Reinholda.
Dwoje uciekinierów miało nadzieję, że w taki mglisty
i nieprzyjemny poranek nikt nie będzie kręcił się po okolicy.
Poza tym nie mieli wątpliwości, że niedługo wieści o tym, co
stało się pod Arratem, dotrą i tutaj, a wtedy posiadłość pogrąży
się w chaosie.
Na podstawie relacji Bena Mathias założył, że siły Koalicji
zablokowały Arrat, by nie dopuścić do zniweczenia zasadzki. Po
zakończonej bitwie lord Jason uwolni przetrzymywanych ludzi,
a oni znajdą ciała. Wtedy wieści o masakrze rozniosą się
w mgnieniu oka. Zamieszanie przy murach Sanktuarium
zostanie uznane za część tego samego starcia. Amelia była
zdania, że czarodziejki będą wręcz popierać słuszność tych
domysłów, bo to uwolniłoby je od ewentualnych podejrzeń
i niewygodnych pytań.
Każde zamieszanie będzie natomiast korzystne dla Bena
i jego przyjaciół. Ciała pod Arratem i wydarzenia pod murami
Sanktuarium staną się jedynym tematem rozmów w promieniu
stu staj i skupią na sobie uwagę wszystkich, a wtedy
uciekinierzy będą mieli szansę przemknąć się niezauważeni.
Jednak nawet w takich okolicznościach ucieczka nie będzie
łatwa. Wszyscy troje wiedzieli doskonale, że zarówno
Sanktuarium, jak i Koalicja będą ich szukać.
– Sanktuarium nie spocznie, póki nas nie znajdzie –
tłumaczyła Amelia półgłosem. – Wystarczy choćby to, co wiem
o ich magii. A jeśli dodać to, co wiemy o ich polityce, po prostu
nie mogą puścić nas wolno. Jeśli dotrzemy do Białego Dworu
i powiadomimy Argrena, że czarodziejki go zdradziły... ja... nie
wiem, co się stanie, ale na pewno nic dobrego. Te statki zeszłej
nocy to był zaledwie przedsmak tego, na co je stać. Zrobią
wszystko, żeby nas zatrzymać. Straż, łowcy, czarodziejki...
wszyscy ruszą naszym śladem.
Ben przegarnął włosy nerwowym gestem i patrzył na fale
rzeki w nadziei, że zaraz dojrzy wracającego Mathiasa.
– Co robimy? – zapytał cicho. – Idziemy do Białego Dworu?
Do Issen?
Amelia zastanowiła się nad odpowiedzią.
– Od Issen dzielą nas miesiące drogi. Zanim tam dotrzemy,
może być już za późno, żeby ostrzec Przymierze. Jeśli nas
szybko nie złapią, to Sanktuarium i Koalicja skorygują swoje
plany, uwzględniając zmianę sytuacji, na długo przed tym,
zanim dotrę do domu. Myślę, że Biały Dwór stanowi jedyną
możliwość. Mój ojciec dołączył do Przymierza Argrena, musimy
wierzyć, że teraz Argren dochowa przysiąg i nam pomoże.
Ben skinął głową i pokrzepiającym gestem położył dłoń na
ramieniu Amelii.
Biały Dwór. Dlaczego nie? Sam nie miał lepszego pomysłu.
Usiedli wygodnie, by czekać, jednakże w okolicy południa
oboje zaczęli tracić cierpliwość. Wiedzieli, że nieobecność
Mathiasa potrwa kilka dzwonów, ale bezczynne siedzenie
w niewielkiej altance poczęło z wolna doprowadzać ich do
szaleństwa. Zdecydowali więc, że się rozejrzą.
Powoli, ostrożnie podpełzli do szczytu niewielkiego
wzniesienia i stamtąd obserwowali przez jakiś czas olbrzymią
rezydencję Reinholda. Posiadłość spowijała cisza. Smugi dymu
unosiły się leniwie nad gąszczem kominów wyrastających ze
spadzistego dachu. Nigdzie jednak nie było widać ludzi.
– Już niemal południe – mruknęła Amelia. – Nie wierzę, żeby
w tak wielkiej posiadłości nikt nic nie robił. Służba śpi, gdy nie
ma pana?
Ben trącił ją w ramię i wskazał ciemny kształt przy bramie,
jakieś ćwierć staja od miejsca, gdzie się znajdowali.
– To chyba wywrócony wóz – podsunął. – Oni wcale nie śpią.
Już ich tu nie ma. Spójrz na stajnie. Wszystkie są otwarte, ale
nikogo tam nie widać. Służba zabrała konie i uciekła. A skoro to
wóz, to zgaduję, że wzięli nie tylko zwierzęta.
Amelia wpatrywała się w cichą rezydencję.
– Co powinniśmy zrobić?
Ben spojrzał przez ramię ku rzece, po czym z powrotem na
budynki.
– Chodźmy tam. Zostawmy jakiś znak, żeby Mathias wiedział,
że jesteśmy w pobliżu, i ruszajmy. Zobaczymy, co uda nam się
znaleźć. Zaraz pojawi się tam ktoś inny. Wysłannicy
Sanktuarium, inny lord, szabrownicy... ktoś na pewno przyjdzie,
i to niedługo. Teraz jest nasza jedyna szansa.
Olbrzymie, wybijane srebrnymi ćwiekami wrota stały
otworem. Były dwakroć tak wysokie jak Ben, a za nimi
rozpościerał się westybul ujęty w ramy dwóch marmurowych
klatek schodowych, dalej przestronny korytarz wiódł w głąb
domostwa. Korytarz, liczący sobie jakieś sto kroków po
przekątnej, lśnił marmurem – poza tym nie było tu właściwie
nic więcej. Nawet po ozdobnych kinkietach pozostały jedynie
puste miejsca na ścianach, zniknęły też arrasy i malowidła.
Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
– Jesteś pewien, że powinniśmy tu się kręcić? Jeśli nas złapią,
nie będziemy mieli dokąd uciec.
– No to się pospieszmy. Zabrali kinkiety i lichtarze, ale może
zostawili coś, co nam się przyda.
Szybko przeszli przez frontową część budynku. Znajdowały
się tu gabinety, pokoje przeznaczone do spotkań, sale
bankietowe. Najwyraźniej w rezydencji Reinhold prowadził
swe rozliczne interesy. Z pomieszczeń zniknęło wszystko, co
dało się ruszyć i co miało jakąkolwiek wartość, zostały jedynie
pojedyncze meble i dywany, które z oczywistych względów nie
interesowały Bena i Amelii. Z biurek smutno sterczały
wypatroszone szuflady, szafki na dokumenty świeciły pustkami,
a na podłodze walały się niezliczone papiery.
– Doradcy Reinholda – mruknęła Amelia – zabrali wszystkie
dokumenty dotyczące jego interesów. Sprzedadzą je albo
wykorzystają, żeby znaleźć pracę u jego konkurencji.
Początkowo Ben i Amelia zaglądali do gabinetów, ale szybko
poddali się, porzucili „oficjalne” skrzydło i ruszyli w głąb
rezydencji. Potrzebowali jedzenia, ubrań i zapasów na drogę,
a nie dokumentów Reinholda.
Budynek był przeogromny. Ben doszedł do wniosku, że
rezydencja pomieściłaby wszystkich mieszkańców Widoków
i jeszcze każdy dostałby dodatkowy pokój na swój użytek.
Dwoje zbiegów nie miało czasu zajrzeć do każdego
pomieszczenia. Panująca wokół cisza jeszcze podsycała ich
niepokój. Słyszeli tylko ciche plaskanie swych bosych stóp na
chłodnych marmurowych posadzkach. Buty znajdowały się na
szczycie listy tych rzeczy, które Ben bardzo chciał znaleźć.
Za częścią „oficjalną” odkryli sale balowe, otwarte tarasy,
werandy przeznaczone na przechadzki. Najwyraźniej budynek
wzniesiono z myślą o zabawianiu licznych gości. Ta część
również została ogołocona. Pozostało tylko to, czego nie sposób
było wynieść na własnym grzbiecie. Ashwood uznał to jednak
za dobry znak. Skoro szabrownikom chodziło o kosztowności,
to rzeczy tak pospolite jak ubrania i buty mogły zostać przez
nich zlekceważone.
Minąwszy sale balowe, odkryli wreszcie miejsce rokujące
znacznie większe nadzieje, przynajmniej z ich punktu
widzenia: kuchnię. Tu prawie nie było śladów rabunku. Długie
kredensy zawierające najróżniejsze delikatesy i jak najbardziej
pospolitą żywność ciągnęły się pod ścianami głównej kuchni.
Ben znalazł worek ziemniaków, opróżnił go i zaczął pakować
jedzenie, które mogli zabrać ze sobą.
Amelia łakomie spoglądała na półkę pełną słoików
z dżemami, wybrała jednak worek suszonej fasoli i westchnęła.
– Jednego mi będzie brakować w związku z Sanktuarium.
Jedzenia.
– Nie lubisz mojego gotowania. – Ben uśmiechnął się szeroko.
– Nie lubię swojego gotowania – prychnęła Amelia.
Zabrali jeszcze kilka przydatnych przedmiotów, jak patelnia
czy noże, i ruszyli na dalsze poszukiwania. Nie zaszli daleko.
Za kuchnią znajdowało się duże pomieszczenie, najpewniej
jadalnia dla służby. Ben pchnął drzwi i oboje z Amelią zamarli
wstrząśnięci. Na mokrej od krwi podłodze leżały nieruchome
ciała – widoczny rezultat brutalnego starcia. Było ich co
najmniej czterdzieści.
Ben spojrzał na Amelię, po czym ostrożnie przekroczył próg.
Trupy miały na sobie liberie Reinholda, większość była chyba
za życia służącymi, ale Ashwood wypatrzył też kilku poległych
strażników. Ominął ostrożnie kałużę wciąż lepkiej krwi
i uświadomił sobie, że widzi znajomą twarz.
– Tego poznaję – powiedział Amelii, wskazując nieboszczyka.
– Był pod Arratem razem ze mną i też uciekł. Musiał
bezpośrednio przybiec tutaj.
Amelia rozejrzała się z namysłem.
– To wyjaśnia szabrowanie. Poinformował ich, co się
wydarzyło. Jeśli dotarł do Miasta wczoraj, tak jak ty, to służba
zorientowana w sytuacji miała dość czasu, by ograbić to miejsce
do cna.
– Ale co tu się stało?
– Może jakieś nieporozumienie? – odparła Amelia. – Co by to
nie było, robi wrażenie skutków jakiejś wewnętrznej awantury.
Może część służby sprzeciwiła się rabunkowi?
Wyjaśnienie brzmiało sensownie i Ben był gotów przyznać
dziewczynie rację. Zerknął jeszcze na broń poległych, ale nie
wzbudziła w nim większego zainteresowania. Udało mu się nie
stracić venmorskiego miecza i myśliwskiego noża, który
podarował mu Serrot. Nie potrzebował więc broni strażników
dla siebie, dla Amelii natomiast wydawała się zbyt ciężka.
Zostawili krwawą jatkę za sobą i kontynuowali poszukiwania.
Dopiero w odległym skrzydle rezydencji ich wytrwałość
została nagrodzona – znaleźli kwatery służby i straży. Reinhold
miał setki służących, a ci mieszkali w pomieszczeniach
zajmujących kilka pięter i korytarzy. Bardziej przypominało to
wielki zajazd niż część rezydencji. Ben i Amelia wszędzie
dostrzegali ślady pospiesznego pakowania i ucieczki.
W najlepszym stanie pozostały pokoje zbrojnych, bo większość
z nich wyruszyła wraz z Reinholdem do Arratu. Ben trafił na
szafy wypełnione odzieżą i obuwiem, przeglądał ich zawartość
niestrudzenie, aż wreszcie znalazł coś pasującego i przebrał się
z westchnieniem ulgi. Zrzucił wciąż wilgotne spodnie i założył
proste bryczesy i koszulę, a na ramiona zarzucił płaszcz.
Znoszona para wojskowych butów dopełniła całości. Przypasał
broń i chwycił jeszcze dwie zmiany ubrań, po czym wepchnął je
do swego worka po ziemniakach.
Kiedy wyszedł na korytarz, odkrył, że Amelia też się
przebrała, do tego niosła solidnie wypakowany plecak.
– Krzemień, sznurek, osełka i jeszcze kilka użytecznych
rzeczy – oznajmiła, unosząc bagaż.
– Doskonale – pochwalił Ben. – Przyda nam się. A teraz się
wynośmy.
Kiedy ponownie dotarli do niewielkiego wzniesienia, skąd
widać było trawnik i altankę, południe dawno już minęło. Ben
z daleka dostrzegł, że Mathias wrócił ze swej wyprawy.
Zauważywszy ich, wiarus wstał i pomachał im ręką.
– W rezydencji wszystko w porządku? – zapytał.
– Nie został nikt prócz trupów – odpowiedział mu Ashwood.
Mathias pytająco uniósł brew.
– Chyba wybuchła kłótnia między resztką sług Reinholda
i resztką jego straży. Źle się skończyła – wyjaśnił Ben.
– No tak, nic dziwnego. Odetniesz głowę wężowi, a ciało nie
wie, co robić. – Mathias zerknął na worek po ziemniakach. –
Wygląda na to, że znaleźliście nieco zaopatrzenia. To lepiej
wam poszło niż mnie.
– No właśnie, jak było w Mieście? – zainteresowała się
Amelia. – Dało się dostrzec, że nas szukają?
– Nie otwarcie – powiedział Mathias. – Ale ja się
zorientowałem i zobaczyłem dość, żeby nie zwlekać
z odwrotem. Na wszystkich mostach stoją przebrani strażnicy,
obserwatorzy na każdym większym skrzyżowaniu. Jednego
wypatrzyłem przed Łabędziem, potem już nawet nie
sprawdzałem, co się dzieje w okolicy browaru czy ambasady,
ale udało mi się dopaść człowieka, który u mnie pracował.
Zaufanego człowieka. Kazałem mu przekazać informację
Renfrowi, Saali i innym. Nie możemy jednak na nich czekać.
W mieście wrze i mój człowiek mówi, że czarodziejki zwołują
armię.
– Jaką armię? – zdziwił się Ben. – Nie wiedziałem, że
Sanktuarium ma własną armię.
– No nie taką stałą, jeśli nie liczyć strażników – odparł
Mathias. – Mają armię w rezerwie i powołują ją do służby
w razie potrzeby. Podobno armia ma pomóc wyjaśnić, co
wydarzyło się pod Arratem. Sanktuarium przedstawia to jako
atak na Miasto, ale moim zdaniem możemy założyć, że to my
jesteśmy przyczyną tej mobilizacji. Znaczy ruszy za nami cała
armia, a to znaczy, że my musimy ruszać jak najszybciej. Jakieś
pomysły co do tego, gdzie się udamy?
– Myśleliśmy o Białym Dworze – odpowiedział Ben. –
I zgadzam się z tym, co mówisz, powinniśmy ruszać jeszcze
dzisiaj. – Zamilkł na chwilę, po czym zapytał: – Mathiasie, jesteś
pewien, że chcesz iść z nami?
Wiarus westchnął.
– Raczej nie mam wyboru. Skoro obserwują Łabędzia, muszą
podejrzewać, że miałem udział w wydarzeniach zeszłej nocy.
Nie ma mowy, żebym zaryzykował, że zaczną mnie
przesłuchiwać. Już bym nie zobaczył słońca. – Karczmarz
z namysłem potarł szczecinę na brodzie. – Biały Dwór. To ma
sens. Spróbować uzyskać pomoc od Argrena. Dopilnować, żeby
zawiadomił Gregora. Problem w tym, że czarodziejki też dojdą
do tego wniosku. I będą na nas czekać.
– Jak mówiłeś – mruknęła ponuro Amelia – nie mamy zbyt
wielkiego wyboru. Dokąd jeszcze moglibyśmy pójść?
Popatrzyli po sobie. Nikt nie miał odpowiedzi na to pytanie.
– Zatem Biały Dwór – skonstatował Mathias po długiej chwili
milczenia. – Trasa wzdłuż rzeki Venmor jest oczywistym
wyborem. Nie możemy iść tamtędy. Głównymi drogami też nie.
Skoro ściągnęły armię, to obstawią wszystkie ważniejsze trakty.
Możemy spróbować mniej oczywistych górskich szlaków albo
zejść ze szlaków w ogóle i ruszyć na przełaj do Kirkbany. Może
nam się udać. Armia Sanktuarium nie jest przesadnie liczna,
nie są to też zaciężni. Im dalej dotrzemy, tym będzie im trudniej
nas przechwycić.
– Ja mogę iść przez las – odparł Ben. – Damy sobie radę z dala
od traktu, tylko nie wiem, czy to o armię powinniśmy się
martwić najbardziej. Czarodziejki, co one mogą zrobić? Mogą
nas jakoś wyśledzić?
– Nie sądzę – odezwała się Amelia. – Musiałyby nas oznaczyć,
żeby stworzyć więź. Chyba wiedziałabym, gdyby zrobiły mi coś
takiego, a jeśli chodzi o ciebie, to do zeszłego wieczoru nie
miały ku temu najmniejszych powodów – dokończyła,
zwracając się do Bena. – Są inne sposoby, mogłyby użyć
dalekowidzenia, ale jeśli nie wiadomo, gdzie zacząć, to
właściwie powodzenie zależy od przypadku. Im bardziej
oddalimy się od Miasta, tym znalezienie nas będzie dla
czarodziejek trudniejsze.
– Gdyby tak łatwo mogły nas odszukać, już dawno by to
zrobiły – poparł dziewczynę Mathias.
– No, to dobrze – podsumował Ben. – Ruszajmy w takim razie.
Szybko rozparcelowali zebrane dobra na plecaki Amelii
i Mathiasa, a Ben sporządził sobie pasek do worka po
ziemniakach i przerzucił go przez ramię. Nie było to
rozwiązanie idealne, nadal jednak lepsze niż noszenie bagażu
w objęciach. Za wiele zapasów nie mieli, ale na kilka dni
powinno wystarczyć. Będą się martwić, co dalej, jeśli uda im się
tych kilka dni przetrwać.
Zdecydowali, że nie pójdą drogą, która wiodła na północ
przez inne posiadłości, aż do samej Kirkbany, zamiast tego
postanowili ruszyć na przełaj i trzymać się blisko rzeki. Tutaj
prędzej mogli natknąć się na strażników któregoś lorda niż na
oddziały żołnierzy Sanktuarium na drodze, a ostatecznie
strażnicy stanowili mniejsze zagrożenie.
Pół dzwona marszu później znaleźli się przy granicy ziem
Reinholda, wyznaczonej kamiennym murem mniej więcej
wysokości człowieka.
– Wiem, że musimy znaleźć się jak najdalej stąd, ale
poczekajmy, aż się ściemni – zasugerował Ben. – Z tego, co
pamiętam z naszego rejsu, większość tych domów ma dobry
widok na rzekę. Na pewno zostaniemy zauważeni, jeśli za dnia
będziemy maszerować brzegiem.
– Słusznie – zgodził się Mathias. – Odpocznijmy teraz.
Najlepiej by było, gdybyśmy maszerowali całą noc, póki będzie
nas osłaniała ciemność. Nad ranem zaszyjemy się w jakiejś
dziurze, żeby przeczekać dzień. To będzie długa noc. Jednak... –
Zerknął ku rzece, ukrytej za zakrętem. Miasto było wciąż
niepokojąco blisko. – Chcę się stąd oddalić najszybciej, jak to
tylko możliwe.
Położyli się w promieniach jesiennego słońca, żeby nieco
odpocząć. Mathias zasnął niemal natychmiast, ale Ben i Amelia
nie mogli.
– Myślisz, że nam się uda? – zapytał Ben po długiej chwili
milczenia.
– Nie wiem – odparła Amelia ponuro.
2.

W DROGĘ

K iedy zapadła noc, zjedli szybki posiłek na zimno, po czym


wdrapali się na mur i zeskoczyli po drugiej stronie.
Sąsiednia posiadłość łudząco przypominała tę należącą do
Reinholda, miała rozległe trawniki, tu i ówdzie urozmaicone
kępami drzew. Główny budynek rezydencji tonął w blasku,
podczas gdy reszta pogrążona była w mroku. Troje
uciekinierów pospiesznie przemykało po gładkiej jak aksamit
trawie, a księżyc oświetlał im drogę.
Martwili się, że spotkają po drodze strażników robiących
obchód, ale od pół dzwona nie widzieli nikogo. Noc należała do
chłodnych, nie czuli jednak tego, rozgrzani szybkim tempem
marszu. Łagodny wiaterek szeleścił wśród liści, niosąc woń
kwiatów z niewidocznego ogrodu. Ben doszedł do wniosku, że
to całkiem przyjemny spacer.
Na granicy posiadłości znaleźli kolejny kamienny mur i
pokonali go z równą łatwością jak poprzedni. Jeszcze pięć razy
wspinali się na takie mury i pięć razy pospiesznie przemierzali
wypielęgnowane trawniki między nimi. Wreszcie przysiedli, by
trochę odetchnąć.
– Nie wiem, czy mamy takie szczęście, czy właściciele tych
posiadłości nie mają dość straży, ale to łatwiejsze, niż się
spodziewałem – stwierdził Ben cicho. – Myślałem, że będziemy
musieli się przekradać i cały czas ukrywać.
– Ty się tak nie ciesz – mruknął Mathias. – Tylko dlatego, że
dotąd szło nam jak z płatka, nie znaczy, że nadal tak będzie. Ale
też się nad tym zastanawiałem. Przejście przez każdą z tych
posiadłości zajmuje nam blisko pół dzwona, o ile właściciele nie
najęli sobie całej armii do patrolowania, to mogą nie mieć dość
ludzi do obsadzenia swoich murów. Nocą strażnicy pewnie
pilnują domu. Najważniejsze, żeby budynki pozostały
strzeżone, na tych trawnikach nie ma przecież nic, co można by
ukraść.
– To nie o straż szlachty musimy się martwić – powiedziała
półgłosem Amelia.
– Myślisz, że Sanktuarium może mieć w tych posiadłościach
swoich ludzi? – zaniepokoił się Ben.
– Nie wiem – odpowiedziała. – I to mnie właśnie przeraża.
Wiemy, że czarodziejki mają na to wystarczająco dużo ludzi,
tylko jak szybko mogą ich przemieścić? Ile trzeba czasu, by się
zorientowały, że nie znajdą nas na żadnym z głównych
traktów?
Ben ściągnął brwi. Nagle ta noc przestała mu się wydawać
taka przyjemna.
– Albo tu są, albo nie – oświadczył stanowczo Mathias. – Jeśli
zamknęły już drogi prowadzące do granic, i tak jesteśmy po
uszy w bagnie, i to bez względu na to, co zrobimy. Tylko na czas
mamy jeszcze jakiś wpływ. Im szybciej będziemy się
przemieszczać, tym bardziej będą musiały rozciągnąć sieć i tym
większe mamy szanse się im wymknąć.
Ben podniósł się i poprawił swoją namiastkę plecaka.
– Gotowi?
Kolejne dwie posiadłości przekroczyli bez najmniejszych
kłopotów. Przez zadbane trawniki szło się równie łatwo jak po
dobrze wybrukowanej drodze, a stojący wysoko księżyc
zapewniał dość światła. Wprawdzie Ben niepokoił się nieco, że
są widoczni dla każdego, kto by ich wypatrywał, ale nocami
życie w posiadłościach skupiało się w oświetlonych budynkach,
a te łatwo było ominąć.
Następny mur, do którego dotarli, stanowił jednak wyzwanie
– niemal dwukrotnie wyższy niż poprzednie, miał szczyt usiany
ostrymi odłamkami szkła.
– Właściciel musi martwić się o bezpieczeństwo – burknął
Mathias.
Na szczęście mur wzniesiono ze zwyczajnych kamieni,
pobieżnie spojonych zaprawą, miał zatem pełno dziur i
wypukłości stanowiących doskonałe oparcie dla stóp i dłoni.
Ben chwycił się występu i bez trudu podciągnął. Gdy dotarł na
szczyt, przerzucił przezeń zwinięty płaszcz. Wystawione na
kaprysy pogody kawałki szkła straciły już nieco ostrości, nadal
jednak mogły zrobić krzywdę temu, kto chciałby je zbyt szybko
pokonać. Ashwood na próbę docisnął płaszcz dłonią.
– Mathias, nie radzę siadać na tym murze okrakiem, w ogóle
nie radzę siadać, ale to jakoś pozwoli nam przejść.
Gdzieś w ciemności na dole karczmarz prychnął ironicznie.
Ben przełożył nogę na drugą stronę muru i znalazł oparcie
dla stopy – pokonał przeszkodę bez większych trudności.
Amelia za nim, a Mathias ostatni.
– Nieźle – szepnął karczmarz, gdy już wszyscy przeszli i stali,
patrząc przed siebie. Posiadłość wyglądała dokładnie tak samo
jak poprzednie. Rozległe trawniki, grupki drzew, w oddali zarys
drewnianej konstrukcji, najwyraźniej pustej.
– Ten ktoś, kto tu mieszka, może i martwi się o
bezpieczeństwo – odparł Ben – ale jak mówiłeś, nikt nie może
sobie pozwolić na utrzymywanie tylu strażników, żeby ciągle
patrolować te mury. Ruszajmy.
Pobiegli i w niedługim czasie dotarli do niewielkiego
strumienia. Księżyc na moment schował się za chmurą i Amelia
niemal wpadła do wody w zapadłej nieoczekiwanie ciemności.
W ostatniej chwili Ben złapał dziewczynę za ramię. Rzuciła mu
pełne wdzięczności spojrzenie. Szli w górę strumienia, póki nie
znaleźli mostka, który pozwolił im przekroczyć wodę suchą
stopą.
– Jeszcze dwie albo trzy posiadłości i powinniśmy zacząć
rozglądać się za jakąś dobrą dziuplą, żeby w niej przeczekać
dzień – wysapał Mathias.
– Zgadzam się – poparł go Ben.
Amelia tylko pokiwała głową. Dla Bena takie tempo nie
stanowiło wyzwania, przyzwyczajony był do trwających całe
dzwony treningów z Saalą. Jednak ani Amelia, ani Mathias nie
nawykli do takich wysiłków.
Ben miał już zaproponować, że wybiegnie naprzód i
sprawdzi drogę, gdy nagle zdało mu się, że coś słyszy.
– Czekajcie. – Uniósł dłoń w ostrzegawczym geście.
Wytężył słuch, starając się zignorować ciężkie oddechy
swych towarzyszy.
– Strażnik? Musimy uciekać? – spytała Amelia, spazmatycznie
łykając powietrze.
– To chyba nie strażnik – odpowiedział.
I wtedy wszyscy to usłyszeli – krótkie szczeknięcie, i zaraz
kolejne, i kolejne. Psy. Całe stado psów. Szczekających, jakby
właśnie trafiły na trop.
– Na demony! – jęknął Ben. – Biegiem!
Jeśli ta posiadłość miała takie same rozmiary jak poprzednie,
to znajdowali się w połowie drogi do granicy, czyli zostało im
ćwierć dzwona marszu. Psy dopadną ich wcześniej. Pobiegli ile
sił w nogach, szybko jednak musieli zwolnić, bo uświadomili
sobie, że nie zdołają zbyt długo utrzymać takiego tempa.
Szczekanie stało się głośniejsze i Ben począł się denerwować.
Zarówno on, jak i Mathias mieli miecze, obroniliby się nawet
przed dużym stadem, ale za psami musieli podążać strażnicy i
nieważne, czy ich też zdołaliby pokonać, bo już tylko to, że
strażnicy widzieli zbiegów, mogło zniweczyć wszelkie szanse na
ucieczkę. Jedno słowo skierowane do niewłaściwej osoby, a
czarodziejki od razu zgadłyby, kim byli intruzi. Obstawiłyby
cały teren żołnierzami, łowcami, nawet same ruszyłyby w
pościg.
Ben zerknął przez ramię, ale niczego nie wypatrzył. Muru, do
którego biegli, też nie widział.
– Szybciej – ponaglił towarzyszy, przyspieszył i pobiegł
przodem. – Nie mogą nas złapać.
Amelia zwiększyła tempo, na jej twarzy malowała się
determinacja. Mathias krzywił się boleśnie, ale nie zostawał w
tyle, jednak Ben wiedział doskonale, że ten wysiłek wiele
kosztuje ich oboje.
Pierwszego psa dojrzał, zanim jeszcze mur graniczny pojawił
się w polu widzenia. Zwierzak wbiegł na szczyt wzniesienia
jakieś tysiąc kroków dalej i nie zatrzymał się ani na chwilę.
Pędził chyba dwakroć szybciej niż troje uciekinierów. Na widok
zbiegów jeszcze przyspieszył.
Ze wszystkich sił starali się biec jak najszybciej, nie bacząc na
bagaże i broń, które obijały się o nich nieustannie.
Szczekanie przybrało na intensywności i Ben zrozumiał, że
teraz całe stado wypatrzyło już zbiegów. Znów się obejrzał. Psy
były duże i potężne, ważyły połowę tego, co on, na ile mógł
ocenić z daleka, zatem gdyby doszło do walki, wynik mógł być
różny.
– Tam! Mur! – krzyknęła nagle Amelia.
Psy zbliżały się szybko.
Ben sięgnął za plecy i przesunął swój niby–plecak, żeby
uwolnić rękojeść miecza. Może dobiegną. Ale jeśli nie, chciał
być gotów. W razie konieczności zamierzał zostać z tyłu i
osłonić Amelię, gdy ona będzie się wdrapywać na mur.
Raz jeszcze zerknął na psy i serce mu zamarło. Na szczycie
wzgórza, gdzie po raz pierwszy dostrzegł ogary, połyskiwały
światła latarni i chyba pochodni. Strażnicy usłyszeli psy i szli
sprawdzić, co się dzieje.
Mur znajdował się o sto kroków przed nimi, psy zaledwie sto
kroków za nimi. Zawodziły już podniecone polowaniem.
Dopadli muru. Ben dobył miecza i odwrócił się
błyskawicznie, by stawić czoła nadciągającemu stadu. Sto
kroków, nie więcej. Wydawało się, że psy lecą ku niemu. Amelia
i Mathias poczęli się wspinać.
– Nie bądź głupi! Chodź! – krzyknęła dziewczyna, gdy
zorientowała się, że Bena nie ma obok niej.
Ashwood mruknął tylko i ruszył do muru. Psom zostało
jakieś pięćdziesiąt susów. Ben cisnął miecz na teren następnej
posiadłości, podskoczył i uchwycił się szorstkich kamieni. Udało
mu się wspiąć do połowy, gdy pierwszy z ogarów dotarł do
granicy i wybił się w górę, by złapać swą ofiarę. Ben poderwał
nogę i pies uderzył pyskiem w kamienie. Upadł, skomląc. Reszta
sfory była tuż za nim.
Mathias i Amelia dotarli na szczyt. Z wysiłkiem próbowali
ułożyć płaszcz tak, by ochronił ich przed odłamkami szkła.
Benowi udało się znaleźć oparcie dla obu stóp, ale w tym
samym momencie poczuł szarpnięcie za nogawkę i czubek buta
zsunął mu się z kamienia. Niewiele brakowało, a byłby zwalił
się między szczekające i warczące psy, zdołał jednak
wierzgnięciem uwolnić nogę i podciągnąć się wyżej. Ale nie
dość wysoko. Poczuł, jak psie zęby zamykają się na bucie z
twardej skóry. Na szczęście nie zdołały jej przebić i ześliznęły
się powoli.
Mathias i Amelia przeszli już na drugą stronę i teraz czekali
na Bena, gotowi pomóc mu w każdej chwili.
– Szybciej – warknął z wysiłkiem Mathias. – Światła są coraz
bliżej. Już wiedzą, że psy coś znalazły.
Ben zdołał dotrzeć do szczytu, ale jego stopy wciąż
znajdowały się w zasięgu psich szczęk i poczuł, jak jeden z
ogarów ponownie chwyta go za nogawkę. W desperacji
podciągnął się gwałtownie i przerzucił rękę nad szczytem
muru. Natychmiast tego pożałował. Odłamki szkła wbiły się w
przedramię i gdy wdrapywał się, aby przejść na drugą stronę,
poczęły ciąć mu skórę. Przerzucił ciało przez szczyt i poczuł, jak
kolejny odłamek wbija się w jego bok. Ben zignorował ból i
niezdarnie przelazł przez mur. Wolał rany od szkła niż ostrych
zębów.
Kiedy już znalazł się na terenie sąsiedniej posiadłości, wisiał
przez chwilę na rękach, po czym spadł na ziemię. Nie zdołał
ustać na nogach, jedna wykręciła się w kostce, zgięła i Ben
upadł ciężko na bok.
Mathias i Amelia zeskoczyli obok niego. Wiarus podniósł
miecz, a dziewczyna pochyliła się, by dźwignąć samego Bena.
– Możesz iść? – spytał Mathias nagląco. – Strażnicy będą przy
murze lada moment. Już wiedzą, że ktoś tu był, i jeśli nas
zobaczą...
Ben jęknął i stanął chwiejnie. Łzy stanęły mu w oczach, gdy
obciążył wykręconą kostkę, ale noga nie była złamana, mógł na
niej stanąć. Amelia wyciągnęła z plecaka zapasową koszulę i
owinęła Benowi pocięte ramię.
– Nie możemy zostawić krwawego śladu – mruknęła.
– Szybciej – poganiał ich nerwowo Mathias. – Pierwsze, co
zrobią, to zajrzą na drugą stronę muru, a zaraz potem
zawiadomią właściciela tej posiadłości. Musimy iść, i to już!
Ben posłuchał i zaczął biec niezgrabnie. Przycisnął zranione
ramię do boku, żeby zatrzymać krwawienie jednego i drugiego.
Za każdym razem, gdy wspierał się na wykręconej kostce, nogę
przeszywał paskudny ból. Jednak Mathias miał rację – jeśli nie
ruszą, zostaną złapani, a to oznaczało powrót do Sanktuarium i
pewną śmierć.
Noc stała się nieprzerwanym pasmem cierpienia i
wyczerpania. Nie mogli się zatrzymać, nie mogli odpocząć.
Strażnicy, którym uciekli, mogli zaalarmować wszystkie
sąsiednie rezydencje, a właściciele posiadłości na pewno
opróżniliby koszary do ostatniego zbrojnego. Oddalenie się od
miejsca, gdzie psy narobiły rabanu, było jedyną szansą trójki
zbiegów.
Za każdym razem, gdy wspinali się na mur i zeskakiwali na
teren kolejnej posiadłości, obawiali się, że powita ich następna
sfora. Za każdym razem jednakowoż podejmowali to ryzyko,
gdyby się bowiem zatrzymali, byłoby ono jeszcze większe.
Dzwony później Ben stracił już całkiem poczucie czasu i widok
jaśniejącego nieba zwyczajnie go zaskoczył. Zwolnił i stanął,
dysząc ciężko.
Mathias i Amelia zatrzymali się obok, wyczerpani do granic
wytrzymałości, rozglądali się niespokojnie.
– Musimy odpocząć – wysapał Ben. – Szukają nas czy nie, i
tak nie możemy biec dalej w jasny dzień.
– Z tyłu – wycharczała Amelia, spazmatycznie chwytając
powietrze. – Za nami była kępa drzew.
Mathias od razu spojrzał za siebie. Jak pozostałe posiadłości, i
ta miała rozległe trawniki, dzielące wypielęgnowane ogrody i
oczywiście altanki. W pełnym świetle dnia żadne z powyższych
nie oferowało wystarczająco bezpiecznej kryjówki.
– Zatem drzewa – mruknął.
Cofnęli się więc i ukryli między drzewami w gęstym
podszycie. Byli zbyt zmęczeni, by jeść czy martwić się o
pozostawione ślady, skulili się jedno obok drugiego i wkrótce
wszyscy spali głębokim snem.
Gałąź wbijająca się boleśnie w żebra zmusiła Bena do
powrotu na jawę. Przewrócił się na drugi bok. Spowijał go
ziołowy aromat podszytu. Kobierzec z opadłych liści był miękki
jak najlepszy materac. Przez długą chwilę Ashwood dryfował w
półśnie, ale ból w ramieniu i boku zmusiły go do otwarcia oczu.
Rozejrzał się. Było popołudnie, a on leżał pod baldachimem
paproci i krzaków. Obok Mathias i Amelia wciąż jeszcze spali.
Zerknął na poszarpaną i przesiąkniętą krwią koszulę owiniętą
wokół ramienia. Ta, którą miał na sobie, przylepiła się do ciała
wokół płytkiej rany na żebrach. W sumie mogło być gorzej.
Przynajmniej wciąż jeszcze żyli.
Benowi zaburczało w brzuchu i uświadomił sobie, że nie jadł
nic od poprzedniej nocy, zanim jeszcze ruszyły za nimi psy.
Plecak miał w zasięgu ręki, wsunął tam dłoń i wyciągnął
kawałek chleba i gomółkę twardego sera. Przepłukał gardło
wodą z na wpół opróżnionego bukłaka i pomyślał, że będą
musieli uzupełnić zapas. Świeża woda była chyba
najmniejszym z ich problemów.
Głód szarpiący wnętrzności ustąpił nieco, gdy Beniamin
usiadł. Odgarnął trochę gęstą roślinność, po czym ostrożnie
przeczołgał się do miejsca, gdzie krzaki i paprocie rosły ciut
rzadziej. Tam, krzywiąc się z bólu, ostrożnie odwinął
zniszczoną koszulę z ramienia, ostatni fragment przyklejony do
skóry warstwą zaschniętej krwi musiał, niestety, oderwać.
Na przedramieniu miał kilka cięć, w tym dwa głębokie, z
których pociekła krew, gdy tylko zdjął prowizoryczny
opatrunek. Parę starannie założonych szwów powinno
rozwiązać sprawę. Gdyby miał się wykrwawić, już by nie żył.
Niemniej rozsądniej byłoby sprawdzić stan odniesionych
obrażeń, gdy tylko się zatrzymali. Ponownie zawinął
pokaleczone ramię, zdecydował się poczekać, aż któreś z
towarzyszy pomoże mu zaszyć ranę, wolał nie brać się do tego,
mając do dyspozycji tylko jedną rękę.
Poruszył kostką i skrzywił się z bólu. Lekkie skręcenie.
Doszedł do wniosku, że da radę iść, choć przyjemne to nie
będzie. Wyciągnął z worka zapasową parę spodni i pociął na
pasy, używając noża myśliwskiego. Starannie obwiązał kostkę,
poświęcił na to dodatkową zmianę odzieży, nie miał jednak
wątpliwości, że było warto.
Amelia i Mathias obudzili się niedługo później i dołączyli do
Bena, siedzącego w niewielkiej przestrzeni między gęstymi
krzewami.
Zjedli w milczeniu, porozumiewając się gestami. Amelia
zajęła się ramieniem Bena, nie zważając na jego nieme protesty.
Zużyła jedną trzecią ich zapasu wody, by przemyć ranę, ze
swojego plecaka wyjęła igłę, a nić wyciągnęła z poszarpanej
koszuli. Ben krzywił się boleśnie i starał się pozostać
nieruchomo, gdy sześcioma szybkimi pętelkami zamknęła
głębokie rozcięcie. Zrobiła przepraszającą minę, dając mu do
zrozumienia, że wie, jak skromna była jej pomoc, ale w ich
sytuacji, gdy byli zdani jedynie na siebie nawzajem, nie mieli
innego wyjścia.
Przesunęła dłonią nad jego ramieniem i poczuł mrowienie.
Ściągnęła brwi w grymasie koncentracji, intensywnie wpatrując
się w rany. Przycisnął jej dłoń swoją. Magia. Próbowała użyć
magii, by go wyleczyć.
– Boli, ale przeżyję – szepnął, pochylając się ku niej. – Mogę
iść dalej. Pobiegnę nawet, jeśli będzie trzeba. Nie marnuj
energii, będziesz jej dziś potrzebować.
Objęła go i przyciągnęła do siebie. Czuł, że drży, jednak uścisk
miała mocny. Była przestraszona, ale też zdeterminowana.
Ponad ramieniem Amelii Ben zobaczył, jak Mathias kiwa
potakująco głową. Zeszła noc stanowiła zaledwie początek. Jeśli
zamierzali dotrzeć do Białego Dworu, musieli się na to
przygotować mentalnie. Czarodziejki, najpotężniejsza frakcja
na Alcott, pragnęły ich śmierci. Nie mogliby mieć przed sobą
trudniejszego wyzwania.
Zapadł zmierzch i wtedy dopiero ośmielili się wystawić
głowy z kryjówki. Zobaczyli jedynie rozległe połacie trawy, a w
oddali zarysy kwiatowych ogrodów i altanek, zupełnie jak noc
wcześniej na terenie poprzednich posiadłości.
Wokół nie było żywego ducha, odważyli się więc rozmawiać.
– Niechętnie to mówię, wierzcie mi, ale to się chyba nie uda –
zaczął Mathias. – Za duże ryzyko. Skoro na jednej posesji mieli
psy, to mogą je mieć też i na innych. Zeszłej nocy zrobiliśmy
trochę zamieszania, więc dziś wystawią warty i patrole, a jak
będą czuwać, to nas zobaczą. A my poruszamy się głównie po
otwartym terenie.
– Co sugerujesz? – Amelia zmarszczyła brwi. – Łódź
zatopiliśmy przy posiadłości Reinholda, a nawet gdybyśmy
ukradli następną, to na pewno będą pilnowali dróg wodnych.
Podróż rzeką byłaby w tej sytuacji szaleństwem. Trakt też
prowadzi przez otwarte tereny, więc jest jeszcze gorszym
wyborem.
– Chodźmy na wschód – odparł Mathias. – Przetniemy trakt i
ruszymy na wschód od rzeki.
– Na wschodzie są góry i nic więcej – zaoponował Ben. – To
będzie ciężka wędrówka. Nie zdołamy utrzymać takiego tempa.
Pokonamy może trzecią część tej odległości, co teraz. I nie
będziemy mieli szans na uzupełnienie zapasów.
– Masz rację – przyznał Mathias, zaciskając palce tak mocno,
że aż chrupnęło mu w stawach. – Wędrówka będzie niełatwa,
no i może nam zbraknąć jedzenia. Tylko że teraz i tak nie
możemy się zatrzymać, żeby uzupełniać zapasy. Trakt i rzeka
nie wchodzą nawet w grę, a przekradanie się przez posiadłości
okazało się mało bezpieczne, no to co nam pozostaje? Jeśli
ruszymy przez góry, to Sanktuarium nijak nie da rady obstawić
wszystkich szlaków. Możemy zejść do rzeki na wysokości
Kirkbany i zastanowić się wtedy, jak przejść przez Sainuk.
Moim zdaniem to jedyna opcja, która daje nam jakiekolwiek
szanse, by dotrzeć do celu.
Ben i Amelia w milczeniu zastanawiali się nad słowami
wiarusa. Żadne z nich jakoś nie paliło się do wędrówki górskimi
szlakami, ale Mathias miał rację. Góry dawały im szansę, mimo
że zbiegom groził tam głód.
Zaczekali, aż słońce zgaśnie całkiem, i ruszyli.
Wędrówka ku granicy posiadłości kosztowała ich niemało
nerwów. Po doświadczeniach minionej nocy poruszali się
bardzo ostrożnie. Za każdym wzgórzem spodziewali się
oddziału zbrojnych, każdy ptasi krzyk albo brzęczenie owada
zdawały się zapowiadać atak kolejnej sfory.
Czy to za sprawą szczęścia, czy zbiegu okoliczności, do
następnego muru granicznego dotarli jednak bez najmniejszych
przeszkód.
Mur ciągnął się wzdłuż północnej drogi, która brała swój
początek w Mieście i biegła przez wszystkie wielkie posiadłości.
Po zachodniej stronie traktu znajdowała się rzeka i pałace
wielmożów. Po wschodniej również wzniesiono rezydencje, ale
mniej okazałe, głównie pałacyki i dworki myśliwskie, oraz
winnice, czy jaką tam pasję właściciel danej posiadłości
realizował rękami swej służby.
Ben krzywił się z bólu, wspinając na mur, ale zdołał
podciągnąć się na szczyt i wyjrzał ponad górną krawędzią.
Dobrze utrzymana droga biegła w obu kierunkach, doskonale
widoczna w świetle księżyca. Po jej drugiej stronie wznosił się
podobny mur, tak daleko, jak sięgali wzrokiem.
– Pusto – poinformował Ashwood towarzyszy i wlazł na
szczyt. Cięcie na boku zapiekło boleśnie i zaniepokoił się przez
moment, że rana ponownie się otworzyła. Niepotrzebnie. Na
szczęście tu z muru nie sterczały szklane odłamki. Nie
zwlekając, zlazł po drugiej stronie. Amelia i Mathias bez zwłoki
podążyli za nim.
Przeszli przez drogę i nie zobaczyli ani żywej duszy, szybko
więc pokonali mur po przeciwnej stronie. Teraz jak daleko
sięgali wzrokiem, widzieli jedynie kolejne rzędy winorośli.
Dzwon za dzwonem szli wąskimi ścieżkami winnicy, między
zwisającymi kiściami dojrzałych winogron. Ben utykał z
powodu obolałej kostki, ale tempo mieli o wiele wolniejsze niż
poprzedniej nocy, więc nadążał za przyjaciółmi. Oczywiście
nadal zależało im na tym, by oddalić się od Miasta jak
najszybciej, jednak nie ścigały ich psy, a i prawdopodobieństwo,
że zostaną zauważeni między krzewami, było niewielkie.
– Myślicie, że spróbują nas odnaleźć? – spytał Ben. – Saala,
Renfro... nasi przyjaciele.
– Trudno powiedzieć – odparła Amelia. – Saala na pewno by
próbował, gdyby mógł. Jest lojalny względem mnie i mojej
rodziny, ale nie wiadomo, co mu powiedzą w Sanktuarium. Jeśli
będzie przekonany, że zginęliśmy, to nie będzie miał powodu,
aby kogokolwiek szukać. Renfro raczej nie rzuci się na
poszukiwania. A Rhys? Rhys jest przecież jednym z nich,
prawda? Wiem, że nie zawsze zgadza się z tym, co robią
czarodziejki, ale należy do Sanktuarium.
– Nie – warknął Mathias, potrząsając głową. – Nie jest jednym
z nich. Nie powiem, żeby Rhys zawsze był dobrym człowiekiem,
ale jest lojalny, przynajmniej wobec przyjaciół. Zostawi
Sanktuarium i nawet nie będzie się oglądać. O ile będzie miał
powody zakładać, że żyjemy, oczywiście, i jeśli będzie wiedział,
gdzie szukać.
– Znasz go od dawna, prawda? – Ben odsunął na bok wiszącą
mu na drodze kiść winogron.
– Wiele, wiele lat – potwierdził Mathias. – Służyliśmy razem,
gdy byłem jeszcze zupełnie zielonym rekrutem, ledwie co
opuściłem gospodarstwo. Stanowiliśmy część korpusu
ekspedycyjnego na północy. Wziął mnie pod swoje skrzydła i
nauczył wszystkiego, co wiem, o tym, jak walczyć i zostać przy
życiu. Tamte krainy są dzikie i niebezpieczne. Połowa z nas nie
wróciła z tej wyprawy. Rhys ocalił mi życie, i to więcej razy, niż
zdołałbym zliczyć.
– Jak to możliwe? – zdumiał się Ben. – Przecież Rhys jest
jakieś dziesięć lat młodszy od ciebie, tak? A przynajmniej na
tyle wygląda. Czy w tym całym piwie jest jakaś tajemnica
wiecznej młodości?
Mathias uśmiechnął się ironicznie.
– Wtedy wyglądał dokładnie na tyle, co dzisiaj.
– Jest długowiecznym! – wykrzyknęła Amelia.
Ben zamrugał zaskoczony. Długowieczni to bajki.
– No jest – potwierdził Mathias. – Nie lubi o tym mówić i
nigdy nie powiedział mi, jak długo chodzi po świecie, ale wiem,
że bardzo, bardzo długo.
– Co to znaczy? – zapytał Ben, ciekawość walczyła w nim z
niedowierzaniem. – Myślałem, że długowieczni istnieją tylko w
opowieściach. To magia? Czy jest jakiegoś rodzaju dziwną
istotą?
– Nie do końca magia – wyjaśniła Amelia. – Z tego, co
zrozumiałam, długowieczni rodzą się normalnymi ludźmi, jak
ja czy ty, ale z czasem nabierają doświadczenia i osiągają
kontrolę na poziomie dla nas niedostępnym, kontrolę nad sobą
samym i swym otoczeniem. Ta kontrola pozwala im wpływać
na swoje ciało w takim stopniu, że wydaje się to magią. Trzeba
do tego nieopisanej siły woli i to istotnie jest niczym czary.
Długowieczni umieją zatrzymać naturalny proces starzenia. Nie
rozumem dokładnie jak, ale mistrzowskie opanowanie tej
zdolności jest tu najważniejsze.
– Też słyszałem coś podobnego – dodał Mathias. – To coś jak
opanowanie miecza albo prawdziwej magii.
– Oczywiście. – Amelia pokiwała głową. – Najsłynniejszą
długowieczną, której wiek nie jest żadną tajemnicą, jest
Protektorka. Obecna stoi na czele Sanktuarium od trzystu lat.
Ben aż przystanął z wrażenia.
– Trzysta lat?! Ona żyje od trzystu lat?!
Amelia też się zatrzymała.
– Chyba dłużej. Trzysta lat jest Protektorką. Zdobycie
niezbędnego szacunku i posłuchu wśród magów trwało pewnie
tyle samo, jeśli nie dłużej. Sanktuarium używa jej wieku, żeby
zademonstrować swą potęgę, aczkolwiek szczegółów jak
zawsze nie zdradzają.
– To ile lat ma Rhys? – Ben spojrzał na Mathiasa.
– Nigdy mi nie powiedział – wzruszył ramionami wiarus. –
Chodźcie, nie stójmy tak. Psy nas wprawdzie nie gonią, ale
chciałbym wyjść spomiędzy tych winorośli, zanim robotnicy
stawią się do pracy.
– Czekaj – zawołał Ben nagląco, ruszając za Mathiasem. – Jak
się osiąga taką kontrolę?
Mathias uśmiechnął się i potarł ręką łysą czaszkę.
– Jeszcze tego nie wykoncypowałem. Dam ci znać, jak już
będę wiedział.
Szli dalej w milczeniu, każde zatopione we własnych
myślach.
Długowieczni. Nie tylko istnieli naprawdę, ale Ben znał
jednego z nich osobiście. Świat naprawdę był dziwnym
miejscem.
Do krańca winnicy dotarli na jakiś dzwon przed świtem. Tym
razem nie zobaczyli muru. Winorośle po prostu się skończyły i
zaczął się las. Nie sosnowy, do jakiego przywykł Ben,
mieszkając w Widokach, ale i tak Ashwood cieszył się, że może
iść pod osłoną drzew, a nie przez otwartą winnicę.
– Co myślisz? – spytał Mathias, ująwszy się pod boki. –
Pomaszerujemy jeszcze jakieś pół dzwona, a potem
odpoczniemy? Tu chyba bezpieczniej będzie wędrować za dnia.
– Wskazał na korony drzew i liście przesłaniające księżyc. – Bez
światła będziemy się potykać o każdy korzeń i wpadać na każdą
gałąź. Narobimy hałasu, a do tego któreś z nas może złamać
nogę.
Ben i Amelia wymienili spojrzenia i oboje wzruszyli
ramionami.
– To sensowny pomysł.
Tego dnia odpoczywali niemal do południa, a dwa następne
poświęcili na to, by zwiększyć dystans między sobą a Miastem.
Trzeciego ranka siedzieli bez ogniska, posilając się i szykując do
kolejnego ciężkiego dnia. Przez las szli raczej wolno, tym
bardziej że droga cały czas wiodła pod górę.
– Może powinniśmy zatrzymać się na jeden dzień i uzupełnić
zapasy? – zaproponował Ben. – Zapolować, połowić ryby i
zebrać, co się da?
– I mnie się zdaje, że powinniśmy – odpowiedział Mathias. –
Zapasów z Reinholdowej rezydencji zostało nam na dwa dni
najwyżej. Wprawdzie musimy cały czas iść naprzód, ale bez
jedzenia daleko nie zajdziemy.
– Jeśli zrobimy postój, to chciałabym poćwiczyć – oznajmiła
Amelia.
– Poćwiczyć? – zdziwił się Ben.
– Poćwiczyć z mieczem – wyjaśniła. – Mam nadzieję, że
dotrzemy do celu dzięki temu, że ukrywamy się i trzymamy
dobre tempo, ale jeśli nie? Muszę umieć się obronić.
– Czemu nie – zgodził się Mathias. – Mnie też się przyda
trochę ćwiczeń. Przez te lata w karczmie zupełnie
zardzewiałem.
Amelia uśmiechnęła się zadowolona.
– Wy mnie będziecie uczyć miecza, a ja nauczę was kilku
rzeczy, które mogą się przydać, jeśli trafimy na maga.
Benowi zaświeciły się oczy.
– Nauczysz nas, jak walczyć, używając magii?
– Nie mogę was tego nauczyć – prychnęła. – Ale mogę
nauczyć was, jak zanegować czyjeś czary, przynajmniej w
zakresie, w jakim działają na was. Jak wiecie, wszystko
sprowadza się do siły woli. Jeśli ktoś stara się narzucić wam
swoją, można mu się oprzeć, używając własnej.
– A w ogóle uczyli was walczyć? – spytał Ben, myśląc o
błyskawicach, które lady Towaal przyzwała w Stanicy
Snowmar. Coś takiego mogłoby im się przydać.
– Nie, niestety, nowicjuszek tego nie uczą – odparła Amelia. –
Zbyt wielka moc i zbyt wcześnie. Takie umiejętności są bardzo
niebezpieczne. Nas uczą jedynie, jak się bronić, na wypadek
gdybyśmy spotkały innego maga. Kogoś spoza Alcott, jak sądzę.
Jeśli trafimy na bitwę magów, to najlepiej będzie uciekać.
– Szkoda – mruknął Ben.
– Właściwie to mamy coś, co daje nam pewną przewagę. –
Amelia wyciągnęła z kieszeni drewniany dysk pokryty
rzeźbieniami. – To.
Ben pamiętał, jak zabrała ów przedmiot ze szklanego
budynku, gdzie walczyli z Eldred.
– Co to takiego? – zapytał.
– Repozytorium. Wypełnia je energia. Wyszkolony mag
potrzebuje tygodni, żeby stworzyć coś takiego, wymaga to
nieustannego pobierania energii z powietrza, z własnego ciała i
składowania jej w repozytorium. Energia przechwytywana jest
przez runy wypisane wzdłuż krawędzi. Wiedziałam, że
repozytorium tam jest, bo nauczycielka pokazywała nam je
dzień wcześniej. Użyła go, by zebrać energię z roślin w
laboratorium, a potem ponownie ją do nich przesłała. Nie jest
pełne, ale wiem już, jak je ładować, to nietrudne. Kiedy utworzę
odpowiednie połączenie, będę mogła to robić nawet w czasie
marszu.
– Może służyć jako broń? – zainteresował się Ben.
– Niekoniecznie. Używa się ich do zaklęć potężniejszych, niż
mag czy jego otoczenie są w stanie nasycić energią. Dowolnych
zaklęć. Może się nam przydać, bo nie jestem zbyt silna. Mag
może przesłać energię z repozytorium do dowolnego zaklęcia.
Można też uwolnić zmagazynowaną energię w gwałtowny
sposób.
– Gwałtowny?
– To znaczy, że trzeba błyskawicznie się oddalić.

Dzień mijał im szybko, ale efektywnie. Po śniadaniu Ben


zastawił kilka prostych wnyków i schwytał zająca. Zebrał też
trochę orzechów i jagód. Zając był raczej chudy, a orzechy nieco
gorzkie, ale nie mogli z nich rezygnować, potrzebowali
zapasów, by zachować siłę w trakcie wspinaczki.
Ben pokazał Amelii i Mathiasowi, jak zastawiać pułapki, a
resztę popołudnia tych dwoje poświęciło na ćwiczenia
szermierki. Ben nie chciał dołączyć do przyjaciół, wolał
skorzystać z okazji, by dać odpocząć zwichniętej kostce. Nie
musiał się jednak martwić o Amelię, bo Mathias okazał się
dobrym nauczycielem.
Nie mieli odpowiedniego wyposażenia, z jakiego korzystali w
Mieście, używali więc prawdziwych ostrzy. Mieli miecz Bena z
venmorskiej stali, solidny pałasz Mathiasa, noszący ślady
częstego używania, i zakrzywioną szablę, którą Amelia zdjęła ze
ściany w pałacu Reinholda. Szabla nie zaliczała się do broni
szczególnie dobrej jakości, prawdopodobnie dlatego właśnie
nikt nie sięgnął po nią wcześniej, ale była lepsza niż nic.
Przy użyciu prawdziwej broni trening stał się ostrożnym i
powolnym tańcem. Wprawdzie w trakcie ćwiczeń najlepiej było
zachowywać się jak podczas prawdziwego starcia, ale przecież
nie mogli się nawzajem poranić.
Mathias był wojownikiem zrównoważonym i skutecznym.
Nie miał gracji Saali czy nawet tej, jaką zdołał osiągnąć Ben, za
to w przeciwieństwie do wielu szermierzy nie uciekał się do
skomplikowanych i ozdobnych układów, tak popularnych na
placach ćwiczebnych. Jego uderzenia były oszczędne i
ekonomiczne. Osiągał wyniki przy minimalnym wysiłku.
Amelia, jak się okazało, rozwinęła się znacznie od dnia, w
którym po raz pierwszy stanęła naprzeciwko Saali. Nie
dorównywała umiejętnościami ani Benowi, ani Mathiasowi, ale
wciąż miała szablę w dłoni i zdeterminowaną minę.
Po upływie dzwona oboje, Mathias i Amelia, dyszeli
wyczerpani.
– Trochę lat minęło – podsumował wiarus.
Amelia pokiwała głową, ciężko oddychając.
– No nie dla mnie, ale to stanowczo bardziej męczące zajęcie
niż siedzenie dzwon po dzwonie w sali wykładowej i słuchanie
o wzorach wegetacji. – Zamilkła na moment. – Właściwie to
jednak chyba mniej męczące.
Ben parsknął śmiechem.
– Nie wysilaj się za bardzo. To dopiero pierwszy trening, a
przed nami długa droga. Na nic się zda całe to ćwiczenie, jeśli
nie będziesz mogła zrobić kroku. Może powinniśmy zrobić
kilka omów, nie są takie męczące?
Zaczęli od początku. Tym razem Ben instruował Amelię i
Mathiasa, jak wykonywać kolejne układy. Dziewczyna nie
ćwiczyła omów od dnia, w którym dotarli do Miasta, i sporo
zapomniała, szybko jednak nadrobiła braki i niedługo później
płynnie wykonali pierwszą serię pozycji.
Mathias miał trudności z układami, które wymagały
giętkiego ciała. W pewnym momencie spojrzał na Amelię, która
zginała się bez najmniejszych problemów.
– Miło być młodym – mruknął pod nosem.
– Też się rozciągniesz – zapewnił go Ben. – Tylko potrzebujesz
trochę więcej czasu.
– Nie sądzę – burknął Mathias. – Niektóre rzeczy mijają
bezpowrotnie. Ja schylający się, żeby dotknąć palców u stóp, to
jedna z nich. – Wyprostował się i przeciągnął, aż mu w
grzbiecie strzeliło. – Ale czuję się naprawdę dobrze. Nawet jeśli
nie zdołam zrobić tego jak wy, dzieciaki, to i tak mogę się trochę
poprawić. Zawsze można wszystko zrobić odrobinę lepiej.
Następnego ranka ruszyli w drogę wypoczęci. Od trzech dni
nie widzieli żadnego śladu pogoni, zresztą znajdowali się teraz
dość daleko od bardziej uczęszczanych szlaków. Wiedzieli, że
żołnierze Sanktuarium i najpewniej też łowcy ruszyli za nimi,
ale uciekinierzy powoli zaczynali zyskiwać pewność, że
wymknęli się obławie.
Odkąd znaleźli się u samych stóp gór, okolica z dzwonu na
dzwon stawała się trudniejsza. Coraz częściej trafiali na
skupiska skał, zdecydowali zatem, że następnego dnia skręcą na
północ. Wprawdzie im wyżej by się znaleźli, tym mniej
ryzykowali, że na kogoś wpadną, bo oddaliliby się znacznie od
cywilizacji, jednak oznaczałoby to utratę wszelkiej osłony, jaką
zapewniał las. Już na tym poziomie drzewa były niższe, a
podszyt skromniejszy.
– Zupełnie jak w domu? – zapytała Bena Amelia.
– Nie, nie zupełnie – odpowiedział. – Tam były świerkowe i
sosnowe lasy. Tu rosną jawory, buki i klony. No i Widoki leżą
wyżej, powietrze jest inne. – Rozejrzał się i dodał: – Sosny są też
zawsze zielone. Tu już niedługo drzewa zaczną gubić liście. Pod
koniec miesiąca zmieni się ich kolor, a za dwa zostaną tylko
nagie gałęzie.
– Wiele wiesz o drzewach – stwierdziła Amelia z szerokim
uśmiechem.
– Pochodzę z rodziny drwali. – Ben również odpowiedział
uśmiechem. – Każdy wie coś na jakiś temat.
Wieczorem postanowili rozpalić ognisko, po raz pierwszy od
chwili, gdy rozpoczęła się ich ucieczka. Uznali, że dotarli
wystarczająco daleko od wszelakich skupisk ludzkich, by
cieszyć się ciepłem ognia. O tej porze roku i na tej wysokości
noce były już całkiem chłodne. Ben cieszył się płaszczem
zabranym z rezydencji Reinholda, owinął się nim ciaśniej i
przysunął do płomieni.
Tego wieczora Mathias pełnił obowiązki kucharza, co
zarówno Amelia, jak i Ben przyjmowali z zadowoleniem. Były
żołnierz i właściciel gospody mieszał zebrane zapasy, z
największym talentem tworząc coś, co przypominało
prawdziwy posiłek.
– Gdzie się nauczyłeś tak dobrze gotować? To wyśmienite! –
stwierdził Ben, starannie zbierając resztki gęstego gulaszu
skórką chleba.
– Lata ćwiczeń i eksperymentów – odparł mrukliwy weteran.
– Żołnierka to głównie siedzenie i czekanie. Trochę
maszerowania od czasu do czasu. Rzadko kiedy walka. Masz
wrażenie, że cały czas czekasz. Musisz sobie znaleźć jakieś
zajęcie albo zwariujesz. Niektórzy rzeźbią. Niektórzy uczą się
grać na jakimś instrumencie. Ja gotowałem. Szybko
zrozumiałem, że najbardziej lubianym żołnierzem w obozie jest
ten, który umie ugotować obiad. No chyba że – dodał, ziewając –
znajdzie się taki, co warzy piwo. Warzysz dobre piwo, więc
zawsze ktoś będzie pilnował twoich pleców. Dobry piwowar ma
lepszą ochronę na polu walki niż niejeden szlachcic.
– Dobrze wiedzieć, że zostałbym dobrze przyjęty –
uśmiechnął się krzywo Ben.
– Pewnie. Jak się kiedyś zaciągniesz do jakiej armii, to
upewnij się, że wiedzą, co potrafisz – mruknął wiarus. Ziewnął
raz jeszcze i się przeciągnął. – Czas chyba, żebym zmrużył oko.
Wstał, ruszył do swojego bagażu i zamarł w pół kroku.
Szelest stali trącej o skórę. Wszystkie zmysły Bena krzyczały
na alarm. Ashwood nie widział w ciemności niczego poza
Mathiasem, ale natychmiast dotarła doń niepokojąca postawa
przyjaciela.
Weteran dał nura w kierunku plecaka.
– Uciekajcie – krzyknął do Bena i Amelii.
Na granicy światła zamajaczyła cienista sylwetka. Ben
widział niewyraźny zarys i błysk światła odbitego od dwóch
ostrzy. Długiego, smukłego rapiera i lewaka. Zanim zdążył
zrobić cokolwiek, cień ruszył na Mathiasa.
Ashwood poderwał się i chwycił swój miecz. Jednym ruchem
usunął poobijaną pochwę. Obok Amelia usiłowała wydobyć
swoją szablę.
Cień dopadł Mathiasa w ułamku chwili i dźgnął rapierem.
Wiarus, zamiast obnażyć miecz czy choćby się odsunąć, skoczył
naprzód i uderzył napastnika barkiem w klatkę piersiową. Obaj
upadli. Rękojeść rapiera uderzyła karczmarza w plecy, nie
czyniąc mu krzywdy.
Mathias wylądował na napastniku, jednak tamten
wykorzystał moment pędu i zaczął toczyć się, raz za razem
obracając weterana. Wiarus wyszarpnął się, poderwał, wykręcił
salto w powietrzu i wylądował ciężko.
Ashwood ruszył do ataku, ignorując ból skręconej kostki.
Spróbował przyszpilić napastnika, gdy ten wciąż jeszcze był na
ziemi, ale obcy zerwał się na nogi, zanim Ben zdążył doń
doskoczyć.
Ben ciął szeroko, lecz wściekły zamach został zręcznie
przechwycony na ostrze lewaka. Rapier wystrzelił do przodu i
Ashwood ledwie uskoczył w bok, unikając wytrzewienia. Na
brzuchu, w miejscu, gdzie dosięgnął go sztych broni tamtego,
zaczerwieniło się cienkie i płytkie cięcie.
Mathias dźwignął się na nogi i dobył pałasza. Stanął wprost
za plecami napastnika. Ben i Amelia mieli go przed sobą.
Rozstawili się, by otoczyć wroga.
– Nie wiem, dlaczego nas atakujesz i kim jesteś... – zaczął Ben.
– Dość, chłopcze – warknął tamten, obnażając zęby w
gniewnym grymasie. – Ty może nie wiesz, kim jestem, ale ja
wiem, kim wy jesteście. A wasze głowy warte są tyle samo z
resztą ciała, co i bez.
Rapier błysnął w stronę Amelii, która cofnęła się niezgrabnie.
Mathias i Ben dostrzegli okazję i ruszyli naprzód. Przeciwnik
skoczył w stronę Bena.
Ashwood zatrzymał się, przyjął postawę obronną. Mathias
nie przerwał ataku. Jednak zamiast zaatakować Bena,
przeciwnik obrócił się nagle i uderzył rapierem w pałasz. Zbił
ciężkie ostrze w bok i Mathias znalazł się niebezpiecznie blisko
obcego. Doświadczony weteran nie spodziewał się takiego
obrotu sprawy, zaskoczył go nagły obrót napastnika i nie zdążył
uchylić się przed klingą sztyletu. Krzyknął boleśnie i zatoczył
się w tył, ściskając dłonią szyję. Padł na plecy, a szkarłatny
strumień wykreślił w powietrzu przerażający łuk.
Strach o przyjaciela zmroził Benowi serce. O siebie też się
bał. Napastnik był zbyt szybki, do tego walczył w całkowicie
obcym stylu. Używał dwóch ostrzy, jakby stanowiły
przedłużenie jego ramion. Nie sposób było się przed nimi
obronić, mógł blokować jednym i kontratakować drugim.
Wyeliminowawszy Mathiasa, napastnik obrócił się wolno w
stronę Bena. Płomienie ogniska obudziły na jego twarzy
przerażające cienie, a podły uśmieszek przydał rysom
demonicznego wyrazu.
Ben cofał się, by zyskać miejsce i chwilę na zastanowienie się.
Amelia powoli przeszła za plecy napastnika. Widać było, że boi
się atakować po tym, co spotkało Mathiasa.
– Amelio! – zawołał Ben, myśląc gorączkowo. – Zajmij się
Mathiasem! Ja sobie poradzę.
Obcy uśmiechnął się pogardliwie.
– Jesteś okropnie pewny siebie, mój chłopcze. Na pewno nie
potrzebujesz pomocy dziewczyny?
– Nie potrzebuję – warknął Ashwood.
Obcy zaśmiał się skrzekliwie i ruszył naprzód.
Ben zrobił krok w tył i przesunął się ku słabszej ręce
przeciwnika, o ile ten w ogóle taką miał. Podczas gdy
mężczyzna zbliżał się powoli, Ashwood nie przestawał się
cofać. Wciąż pozostawali w świetle ogniska, jednak Ben unikał
walki.
– Boisz się stawić mi czoła, chłopcze? – kpił napastnik.
Ben milczał i nie przestawał uciekać sprzed sztychu rapiera.
– Dobrze więc – warknął przeciwnik. Przyspieszył i
zaatakował. Ben sparował pchnięcie i znów się cofnął. Na
twarzy obcego na moment pojawił się grymas frustracji, budząc
w Ashwoodzie nadzieję.
Ostrze przecięło powietrze, Ben zastawił się z łatwością i
kontynuował powolną ucieczkę. Napastnik znów ciął mocno,
tym razem po uderzeniu rapierem machnął lekko lewakiem.
Ben trzymał się poza zasięgiem obu.
Przeciwnik zaatakował serią wściekłych pchnięć i cięć, ale
Ashwood wciąż unikał walki. Parował, gdy zachodziła
konieczność, i nadal się cofał. Cięcia rapiera stawały się coraz
szybsze i bardziej nieokiełznane. Napastnik gotował się ze
złości.
– Walcz ze mną! – wrzasnął i nierozważnie rzucił się
naprzód, próbując zatrzymać Bena.
Na ten moment Ashwood czekał. Gdy wróg skoczył,
wyciągając przed siebie oba ostrza, Ben rzucił się ku niemu,
zanurkował pod klingami i wbił sztych swego miecza głęboko w
pierś wroga. Siła, z jaką zderzyły się ich ciała, przepchnęła
venmorską stal na wylot. Napastnik zwalił się na Bena bez
życia.
Ciężko dysząc, Ashwood zsunął zwłoki z ostrza swojego
miecza. Spojrzał na nieboszczyka, wciąż niepewny, kimże ten
był.
– Ben! – krzyknęła Amelia.
Obserwowała walkę, wypatrując okazji do pomocy Benowi,
teraz jednak uklękła przy Mathiasie.
Ashwood cisnął broń i popędził do przyjaciela.
Wiarus leżał na plecach, oddychał z trudem, chrapliwie. W
migotliwym blasku płomieni widać było, że obie dłonie ma
śliskie od krwi. Wciąż zaciskał je na ranie, ale Ben już widział w
oczach druha, że to koniec. Kiedy się nad nim pochylił, Mathias
próbował coś szepnąć, lecz na jego wargach zaczerwieniły się
tylko krwawe bąbelki. Szkarłat spłynął mu po policzkach.
Ben zakołysał się na piętach, gorączkowo szukając sposobu,
by pomóc przyjacielowi.
Amelia, zanosząc się szlochem, złapała Mathiasa za ramię.
– Wytrzymaj, uleczę cię – błagała.
Mathias znów chciał coś powiedzieć, jednak i tym razem nie
zdołał. Spojrzał Benowi w oczy, po czym zdjął ręce z szyi.
Bluznęła krew. Ben zobaczył potworną ranę, sięgającą od ucha
aż po krtań. Zrozumiał, że Amelia nie miała takich
umiejętności, by uleczyć weterana.
Z każdym uderzeniem serca wiarusa krew płynęła słabiej.
Wystarczył ich tuzin i Mathias legł nieruchomo.

Spędzili noc, kopiąc mogiłę i grzebiąc ciało przyjaciela. Ben


własnymi rękami wybierał ziemię, pomagając sobie od czasu do
czasu pałaszem wiarusa. Amelia stała na straży. Najlżejszy
dźwięk sprawiał, że podskakiwała nerwowo.
Ashwood pożegnał druha kilkoma słowami, po czym
przenieśli obóz o sto kroków dalej. Próbowali odpocząć, ale
żadne nie zdołało zasnąć.
– Kto to był? – odezwał się wreszcie Ben, od pół dzwona
zapatrzony ponuro w gwiazdy.
– Łowca – odparła ponuro Amelia. – Ktoś, kogo Sanktuarium
posłało naszym śladem. Powiedział, że za nasze głowy
wyznaczono nagrodę.
– Myślisz, że był sam?
– Mam nadzieję. Tacy jak on najczęściej działają w
pojedynkę.
– Gdyby miał towarzystwo, toby na nie zaczekał – westchnął
Ben. – A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale skoro on nas
znalazł, to inni też mogą.
– Masz rację – powiedziała cicho Amelia. – Ale czy to ma
jakieś znaczenie? Co możemy zrobić innego, jak tylko iść dalej?
Jeśli zostaniemy tu albo spróbujemy się gdzieś ukryć, znajdą
nas jeszcze szybciej. A jak nas znajdą, zabiją.
3.

WZIĄĆ SIĘ W GARŚĆ

N astępny dzień dla Bena i Amelii rozpoczął się wcześnie,


jednak oboje obudzili się z ciężkimi głowami. Chłopak
cofnął się do pierwotnego obozowiska i przeszukał zwłoki
napastnika. Ciało było zimne i nieprzyjemnie sztywne.
Łowca musiał zostawić gdzieś swoje zapasy, zanim napadł na
uciekinierów, bo niewiele miał przy sobie. Mieszek z garścią
monet, poplamioną krwią chusteczkę i miedzianą miseczkę z
łańcuszkiem maleńkich run wokół brzegu, krzesiwo z hubką. Z
broni zaś zwyczajny nóż, rapier i lewak. Nic więcej Ben nie
znalazł. Próbował sobie przypomnieć, co jeszcze sprawdzał
Rhys, gdy przeszukiwał ciała, ale pamiętał jedynie własne
obrzydzenie. To akurat się nie zmieniło.
Zabrał miseczkę, by pokazać dziwny przedmiot Amelii, i
wiedziony kaprysem właściwie, podniósł jeszcze broń
nieboszczyka i wytarł ją z krwi.
Wrócił do nowego obozu, gdzie dziewczyna przygotowywała
prosty posiłek, który mogli zjeść już po drodze. Zarówno ona,
jak i Ben odczuwali przykre skutki niedostatku snu, niemniej
żadne nie miało ochoty dłużej pozostawać w tym miejscu.
– Znalazłeś coś? – Amelia podniosła głowę, by spojrzeć na
Bena, i zmarszczyła się, zauważywszy dwa ostrza. – A to ci po
co?
– Są dobrej jakości i do tego lekkie. Pomyślałem... – Wzruszył
ramionami. – No pomyślałem, że może mogłabyś ich używać.
Ten łowca naprawdę nieźle sobie z nimi poczynał. Gdybyś
mogła się tego nauczyć, to chyba lepiej by ci pasowały niż
szabla.
– Saala uczył mnie walczyć szablą. Nie wiem, jak walczyć z
bronią przeznaczoną głównie do pchnięć, a co dopiero z
dwiema takimi.
– Nauczysz się – zapewnił ją Ben. – Zaczniemy ćwiczyć z
samym rapierem. Jeśli ci się spodoba, to zobaczymy, jak dodać
do tego sztylet. Po tym, co widziałem, warto spróbować. Ten
łowca był w stanie utrzymać nas troje na dystans. Za każdym
razem, gdy próbowaliśmy go dostać, jednym ostrzem się bronił,
a drugim kontrował nasze ataki. Taki styl opiera się na
szybkości, a nie sile. – Znów wzruszył ramionami. – Może...
Zamilkł w pół zdania, chciał bowiem powiedzieć, że tym
sposobem może Amelia nie skończy jak Mathias.
– Rozumiem – odparła.
– Miał jeszcze coś takiego. – Ben zademonstrował miedzianą
czarkę.
Amelia spojrzała na przedmiot, nie przerywając szykowania
śniadania.
– Wygląda na magiczny artefakt, ale nie mam pojęcia, do
czego może służyć. Miał przy sobie jeszcze coś dziwnego?
– Wszystko inne było normalne.
Amelia podniosła się i podała Benowi kawałek chleba
przełożonego serem.
– Zjedzmy po drodze – zaproponowała.
Ruszyli w kierunku Kirkbany skrajem lasu, pod osłoną
pierwszych drzew. Na tej wysokości szło im się o wiele szybciej
niż na terenie położonym niżej, a teraz pośpiech był ich
najlepszym przyjacielem. Ben optował za tym, by wędrowali
przez wyżej położony teren, gdzie maszerowało się łatwiej,
zamiast kryć się w gęstwinie lasu, choć z pewnością ta druga
opcja zapewniała im lepszą osłonę. Nie zatrzymali się nawet na
posiłek, tylko raz przy strumieniu, by napełnić bukłaki.
Maszerowali w milczeniu, porozumiewając się gestami i w
razie konieczności szeptami. Jednak zachowywali ciszę nie
tylko ze względu na to, że ktoś mógłby ich usłyszeć, żadne nie
miało ochoty rozmawiać.
Gdy zapadł wieczór, pokonali już kilka staj i uznali, że mogą
się w miarę bezpiecznie zatrzymać. Złożyli bagaże na ziemi i
Amelia zaczęła je przeszukiwać, żeby znaleźć coś do jedzenia.
Już wcześniej ustalili, że ognia rozpalać nie będą. Nie mieli
pewności, ilu łowców wyruszyło ich śladem, a ognisko
stanowiłoby czytelny sygnał dla każdego, kto próbowałby ich
odnaleźć.
Ben siedział i bezmyślnie przyglądał się pracującej Amelii. Po
chwili dziewczyna uniosła głowę znad plecaków i spojrzała na
niego.
– Rozumiem, co czujesz.
– To znaczy?
– Wiem, czym jest strata przyjaciela – odpowiedziała ze
smutkiem. – Nie minęło wiele czasu od śmierci Meredith.
Znałam ją całe moje życie. Kiedy zginęła, to przez chwilę tam, w
Snowmar, wydawało mi się, że nie zdołam bez niej żyć dalej.
Ben westchnął.
– Nie znałam Mathiasa tak dobrze jak ty – kontynuowała
Amelia – ale kiedy potrzebowałeś pomocy w realizacji tego
szalonego planu, by wykraść mnie z Sanktuarium, to on cię nie
opuścił. Tacy przyjaciele nie trafiają się często.
Ben podniósł z ziemi kamień i potarł kciukiem nierówną
powierzchnię.
– Masz rację. Był dobrym przyjacielem. Lepszym, niż na to
zasługiwałem, i przeze mnie zginął. Gdybym do niego nie
poszedł, gdybym nie poprosił go o pomoc z tym szalonym, jak
mówisz, planem, to nadal by żył i prowadził swoją gospodę.
– Nie możesz tak myśleć – zaoponowała Amelia.
– Ale to prawda – odpowiedział szorstko. – Zaraz powiesz, że
wiedział, jakie jest ryzyko, a i tak ze mną poszedł, to nie znaczy,
że zwalania mnie to z odpowiedzialności, bo ja go o to
poprosiłem. Nie powinienem był go narażać.
Nie odpowiedziała od razu, przez chwilę szukała w plecaku
suszonej wołowiny.
– Po opuszczeniu Issen zrozumiałam, że świat jest surowy i
bezlitosny. Meredith nie żyje. Reinhold nie żyje. Mathias nie
żyje. Nie wiem, co, u licha, stało się Meghan, ale jeśli o mnie
chodzi, to i ją straciliśmy bezpowrotnie. Dla mnie jest martwa. I
naprawdę będzie mnie kusiło, żeby do tego doprowadzić, jeśli
ją kiedykolwiek spotkamy. – Poczęła odwijać wołowinę ze
szmatki. – Ferguson też by umarł, gdyby nie pomoc Towaal.
Zostaliśmy poranieni i poobijani, ciebie porwali złodzieje, oboje
nie raz ledwie uchodziliśmy z życiem, ale powiem ci jedno,
Beniaminie, będzie tylko trudniej.
Ben zamrugał zaskoczony, nie wiedząc, jak jej na to
odpowiedzieć.
– Jeśli jeden z zabójców nas znalazł, znajdą i inni – mówiła
dalej Amelia. – Do Białego Dworu daleka droga i zostaliśmy
sami. Nie mamy maga, mistrza miecza i Rhysa, kim tam on jest,
żeby nas bronili. Wszystko w naszych rękach. A jeśli nawet
jakoś dotrzemy cali do Białego Dworu, to i tak nie będziemy
tam bezpieczni. Lord Jason zgładził setkę mężczyzn i gotów był
przyjść za mną aż do Sanktuarium. My, uciekając, zabiliśmy co
najmniej jednego strażnika, a może i czarodziejkę. Król Argren i
jego potężne mury nie zatrzymają naszych prześladowców, być
może już nigdy nie przestaniemy uciekać.
Ben zmarszczył brwi.
– Chcesz mnie rozweselić? Jeśli tak, to ci się nie udaje.
– Staram się być realistką – odpowiedziała. – Jeśli stracimy
koncentrację, jeśli przestaniemy się starać, jeśli się zatrzymamy,
to skończymy martwi. Jeśli nie poświęcimy wszelkich sił, nie
zaangażujemy się bez reszty, nie zrobimy wszystkiego, co tylko
konieczne, żeby przetrwać, to właściwie równie dobrze
możemy od razu zawrócić do Sanktuarium i się poddać. Łatwa
część tej historii, jeśli w ogóle kiedykolwiek się zaczęła, to
właśnie się skończyła.
Ben cisnął trzymany w dłoni kamień między drzewa.
– Co w takim razie robimy?
– Utrzymujemy się przy życiu, idziemy do Białego Dworu i
opowiadamy Argrenowi, co się wydarzyło. Z Koalicją i
Sanktuarium. Ostrzegamy Przymierze, żeby mieli czas
przygotować się na to, co szykuje Koalicja. No chyba że chcesz
ukryć się gdzieś w tych górach i zignorować wszystko, co dzieje
się na świecie, bo jeśli nie, to chyba nie mamy innego wyjścia.
– Nie wiem – przyznał ponuro. – Gdy tak to przedstawiasz, to
chyba nie mamy.
4.

WOLNA ZIEMIA

Z asnęli szybko i spali mocno, o świcie zaś poderwali się


gotowi do dalszej drogi. Amelia miała rację. Strata
Mathiasa zostawiła w sercu Bena głęboką ranę, ale co mógł
zrobić innego, jak tylko podążać naprzód? Przecież tego właśnie
chciał stary wiarus.
Niemniej musieli postępować rozważnie.
– Nie możemy tak po prostu uciekać bez zastanowienia –
oznajmił, gdy wspięli się na niewysoką grań i zaczęli schodzić w
niezbyt głęboki parów.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Musimy cały czas iść
naprzód, czyż nie? – sprzeciwiła się niepewnie Amelia.
– Musimy – potwierdził – ale nie głupio. Ten łowca jakoś za
nami trafił. I nie wierzę, że to był jakiś wielki zbieg okoliczności,
że znalazł się w tym samym miejscu w górach, i to jeszcze po
nocy. Jak on to zrobił?
Amelia poprawiła plecak i skrzywiła się w odpowiedzi.
– Zastanawiałem się nad tym i moim zdaniem musiał użyć
magii – stwierdził Ben.
– To był mężczyzna – mruknęła Amelia. – Nie mógł czarować.
Ben uśmiechnął się po raz pierwszy od śmierci Mathiasa.
– Chciałaś chyba powiedzieć, że nie powinien mieć takich
umiejętności.
Amelia zatrzymała się i spojrzała na Ashwooda uważnie.
– Pomyśl tylko – nie ustępował – od drogi dzieli nas trzy dni
marszu. Jesteśmy i byliśmy w samym sercu niczego, a do tego
szliśmy głównie po skałach, więc nie zostawiliśmy mu zbyt
wyraźnych tropów. Jakoś nie wierzę, że zdecydował się ot tak
poszukać nas w górach, skoro nie miał właściwie żadnych
podstaw, żeby przypuszczać, że nas tam znajdzie. Jakie może
być inne wytłumaczenie? Musiał jakoś używać magii. Ta
miedziana czarka ma takie runy jak twój dysk do gromadzenia
energii. – Machnął ręką. – Idźmy dalej. Ty wiesz o magii więcej
niż ja. Czy jest jakiś czar, czy jak to się nazywa, którego mógł
użyć, żeby nas wytropić?
Amelia zamyśliła się, ściągnąwszy mocno brwi.
– Nie wiem nic na temat tej czarki. W teorii natomiast jest jak
najbardziej możliwe, by kogoś wyśledzić, jeśli łączy cię z tą
osobą jakaś więź. I to musi być naprawdę mocna więź. Na
przykład jesteście rodziną albo sypialiście ze sobą, to wtedy
może.
– Nie zadawałem się z tym łowcą, jeżeli to próbujesz
zasugerować – zażartował Ben.
– Wysoko wykształcona czarodziejka o znacznej mocy
mogłaby w jakiś sposób replikować tę więź – mówiła Amelia,
ignorując komentarz Bena. – Nie wiem, czy ktoś w Sanktuarium
by to potrafił, niemniej to możliwe. Krew albo inne cielesne
wydzieliny mogą zawierać dość materii do wykorzystania.
Istnieje pewien szczególny rodzaj magii zwany kohezją, na
skutek jej działania takie same cząsteczki starają się pozostać
jednością.
– Nie rozumiem.
– No chodzi o to, że jeśli ktoś ma odrobinę świeżej krwi albo
inną wydzielinę poszukiwanej osoby, może zwiększyć moc
kohezji na tyle, by ta odrobina poprowadziła go w stronę tego,
od kogo pochodzi.
Ben zbladł.
– Zostawiłem sporo krwi na tych murach, przez które
przechodziliśmy. W winnicy i w lesie zapewne też.
Amelia potrząsnęła głową bezradnie.
– Uczyłam się o kohezji tylko w odniesieniu do rzeczy
prostych, jak kropla wody. Nie wiem, czy można wykorzystać ją
do szukania człowieka. – Wzruszyła ramionami, dając wyraz
swojej frustracji. – To chyba nie jest możliwe, gdy chodzi o
zaschniętą krew, bo taka się zmienia pod względem
chemicznym, i ta zmiana zapewne wpłynęłaby negatywnie na
działanie kohezji. Nie wiem o tym wystarczająco wiele, ale nic
innego tak naprawdę nie przychodzi mi do głowy.
– Nie mam pojęcia, co powiedziałaś – mruknął Ben. –
Zrozumiałem tylko tyle, że póki nie zostawimy nigdzie świeżej
krwi, którą mogłaby znaleźć jakaś czarodziejka, to wszystko
będzie w porządku, tak?
– Dokładnie tak. – Uśmiechnęła się do niego, zaraz jednak
zatrzymała się i zmarszczyła brwi.
Ben przeszedł jeszcze kilka kroków, zanim to zauważył, i sam
stanął.
– Amelio, nawet jeśli nie mogą nas wyśledzić, to i tak nie
powinniśmy się zatrzymywać.
Jego towarzyszka stała blada jak ściana i ledwie oddychała.
– Wszystko dobrze? – zaniepokoił się.
– Ben – szepnęła – mistrzyni Eldred miała moją krew.
– Twoją krew?!
– W ramach nauki uzdrawiania pobrałyśmy sobie trochę
krwi. Czarodziejki ją zachowały. Badałyśmy różne właściwości
poszczególnych nowicjuszek i uczyłyśmy się badania krwi na
obecność różnych chorób. Mistrzyni zachowała próbki na
dalszy etap nauki. Ta krew jest cały czas świeża... – Słowa
zamarły jej na ustach.
Dalej maszerowali w ponurym milczeniu. Nie wiedzieli
nawet, czy mistrzyni Eldred przeżyła konfrontację w
Sanktuarium. Jeżeli tak, to czy umiałaby użyć krwi dziewczyny,
by ich śledzić? Amelia nie słyszała, by ktokolwiek podejmował
się czegoś podobnego, ale jeśli już ktoś miałby, to tylko Eldred.
W Sanktuarium mistrzyni zarządzała laboratorium. Mieściło
się w na wpół przeszklonym budynku, przez który Amelia i Ben
uciekali pamiętnej nocy. W tym miejscu odbywało się wiele
zajęć dla początkujących czarodziejek, prowadzono tam też
bardzo zaawansowane badania. Wiedza była niezbędnym
elementem korzystania z magii, dlatego też wysyłano
nowicjuszki do laboratorium, by uczyły się podstaw.
Doświadczone czarodziejki przeprowadzały natomiast liczne
eksperymenty, by odkryć nowe sposoby manipulowania
materią świata.
Mistrzyni Eldred jako przełożona laboratorium znała wyniki
wszystkich tych eksperymentów. Jeżeli któraś z czarodziejek
opracowałaby metodę użycia krwi w celu wyśledzenia osoby
dawcy, to z pewnością Eldred by o tym wiedziała.
– Myślisz, że przeżyła? – spytał Ben. – Czym ją właściwie
uderzyłaś? Wyglądało, jakby jej się twarz rozpuściła czy coś. –
Aż się skrzywił na samo wspomnienie.
Amelia wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia, co to było. Zobaczyłam naczynie i
pomyślałam tylko, że jest chyba na tyle ciężkie, aby poczynić
jakieś szkody. Nie wiem, co w nim było, ale dobrze, że sama się
tym nie oblałam.
– Nie powinni przetrzymywać takiego płynu w lepiej
zabezpieczonym miejscu?
Amelia prychnęła śmiechem.
– No najwyraźniej nie przyszło im do głowy, że ktoś zechce je
rozbić. W całym budynku pełno jest takich naczyń. Niemal cały
pierwszy tydzień spędziłyśmy na wysłuchiwaniu, jak możemy
zginąć w laboratorium czy innych budynkach szkoły.
– Czarodziejki są szalone.
– Nie masz pojęcia, do jakiego stopnia – zgodziła się Amelia.
Tego wieczora zatrzymali się wcześniej niż dotychczas.
Oczywiście nadal starali się możliwie jak najszybciej oddalać od
Miasta i czarodziejek, ale skoro ktoś mógł ich wyśledzić tak czy
inaczej, nie było sensu maszerować do utraty wszystkich sił.
Raczej winni zachować czujność i pozostawać gotowi do walki.
Znów zaczęli ćwiczyć szermierkę, jednak nie próbowali
stawać przeciwko sobie nawzajem nawet dla potrzeb treningu.
Mieli tylko prawdziwe ostrza i nie dość pewności, że obejdzie
się bez wypadków. Skupili się więc na postawach, ułożeniu stóp
i rąk oraz kilku fundamentalnych układach.
Oprawa rapiera różniła się od rękojeści miecza ćwiczebnego,
jakiego Amelia używała w Mieście, i początkowo dziewczyna
nie bardzo sobie radziła. Szybko jednak zauważyła wyższość
nowej broni nad szablą z domostwa Reinholda. Rapier był lekki
i szybki, wręcz doskonały przy wrodzonej szybkości Amelii,
która z determinacją postanowiła przystosować się do nowego
sposobu walki.
Ben zademonstrował jej kilka pchnięć, bo dotychczas się ich
nie uczyła, rapier natomiast nie nadawał się na broń sieczną i
Amelia musiała teraz zrezygnować z wielu układów, których
uczył ją Saala.
Po dwóch dzwonach usiedli i wyjęli to, co zostało im do
jedzenia. Wiele tego nie było.
– Powinniśmy znów zapolować i nazbierać w lesie, co się da –
stwierdził Ben.
– Chyba wystarczy na dwa dni, jeśli będziemy się pilnować –
odpowiedziała Amelia. – Powinniśmy przejść jakiś dłuższy
dystans, zanim zrobimy sobie postój, tak myślę. Masz rację, nie
możemy ryzykować, że zostaniemy bez jedzenia, ale chyba
lepiej bym się czuła, gdybyśmy znaleźli się jeszcze trochę dalej
od miejsca, gdzie nas zaatakowano.
– Dobrze – zgodził się Ben i sięgnął do mizernego stosiku
zapasów. – Co powiesz na suchara z twardą wołowiną?
Odpowiada ci taki obiad? Naprawdę polecam, szczególnie że do
wyboru jest sucha fasola i ryż. Bez wody i ognia, żeby je
ugotować, wolałbym zostawić je na inną okazję.
Amelia wywróciła oczami.
– Jedzenie podczas tej podróży znacznie odbiega jakością od
tego, do czego przywykłam – zażartowała.
Ben spłukał kęs suchara wodą z bukłaka.
– Jednego na pewno mi brakuje, wszystkich tych trunków,
które Rhys zawsze miał ze sobą. Lubię wodę, naprawdę, ale w
tej chwili zabiłbym za kufelek piwa albo bukłak z winem.

Dwa dni później zaczęli schodzić w las rosnący u stóp


górskiego łańcucha. Szukali takiego miejsca na obóz, które
pozwoliłoby im uzupełnić nikłe zapasy. Ben miał nadzieję
znaleźć jakiś rybny strumień i może jeszcze ślady zwierząt
przychodzących na brzeg, by zaspokoić pragnienie. Odeszli już
na tyle daleko od miejsca, gdzie znalazł ich łowca, że Ashwood
gotów był zaryzykować rozpalenie ogniska, potrzebował
jedynie czegoś, co mógłby na tym ognisku ugotować.
Promienie słoneczne malowały na mchu i trawie złociste
cętki, nad głowami uciekinierów łagodnie szumiały liście. Ben
zauważył już pierwsze plamy żółci i oranżu wśród zielonego
listowia. Wkrótce korony drzew zapłoną feerią jesiennych
barw.
Ben skręcił w kierunku widocznego zagłębienia między
dwoma wyraźnie odznaczającymi się zboczami, licząc, że
odnajdzie tam strumyk. Potrzebowali nie tylko jedzenia, ale i
świeżej wody.
Rzeczywiście jarem płynął potoczek, niewielki, szeroki może
na trzy kroki, ryb w nim raczej nie było, za to pitnej wody pod
dostatkiem. Ashwood miał nadzieję, że tutejsze zające i jelenie
też przychodziły tu pić.
– Jak zamierzasz upolować jelenia? – spytała sceptycznie
Amelia. – Nie zrozum mnie źle, na pewno jesteś nie tylko
mistrzem piwowarskim, ale też świetnym myśliwym, tylko nie
masz narzędzi, żeby to zrobić.
– Zrobię sobie włócznię – oznajmił Ben z pewnością, jakiej
wcale nie czuł. – Jeśli znajdziemy świeże tropy zwierząt, to z
mocnej i prostej gałęzi mogę sobie wystrugać włócznię. Ukryję
się, poczekam, aż jeleń czy sarna podejdą bliżej, wtedy
zaatakuję. W Widokach ludzie cały czas tak robili.
Nie dodał już, że relacje z takich polowań następowały
zazwyczaj po kilku pintach piwa.
Amelia pochyliła się i poczęła napełniać bukłak.
– No, skoro tak mówisz.
Ben również chciał nabrać wody, ale zamarł w pół kroku.
– Czujesz to? – spytał i powęszył w powietrzu.
Amelia też się podniosła.
– Nie czułam, póki o tym nie wspomniałeś. To dym?
Rozejrzeli się oboje, ale żadne niczego nie wypatrzyło.
Ben wrócił do strumienia i uzupełnił zapas wody, cały czas
przy tym intensywnie myślał.
– To dym – potwierdził. – Jar może działać podobnie jak
komin i wyciągać dym do góry, więc tak naprawdę to jego
źródło może być daleko od nas.
– Powinniśmy iść dalej? – zapytała Amelia.
– Raczej nie. Jest tak: ten dym może być związany z kimś, kto
idzie naszym śladem, albo nie mieć z nami nic wspólnego. Jeśli
to ktoś, kto nas ściga, musimy dowiedzieć się, kim jest, i
nauczyć się unikać kolejnych łowców. Jeśli dym nie ma z nami
nic wspólnego, to nie zaszkodzi dowiedzieć się, skąd się bierze.
Jak by nie patrzeć, dla nas tylko lepiej, jeśli dowiemy się, kto
jeszcze jest w tym lesie.
Amelia zawahała się wyraźnie.
– A jeżeli to ktoś, kto nas ściga? I nas złapie?
Ben wzruszył ramionami.
– Nie dajmy się złapać.
Powoli ruszyli przez las, starając się zachowywać jak
najciszej. Ben cieszył się w duchu, że do prawdziwej jesieni
zostało jeszcze trochę czasu. Teraz na ziemi nie było liści, które
mogłyby szelestem zdradzić obecność pary uciekinierów.
Weszli głębiej w parów, podążali wzdłuż strumienia, bazując
na teorii Bena, że jar działa niczym komin i źródło dymu
znajduje się i głębiej, i niżej.
I rzeczywiście, im dalej szli, tym zapach stawał się
wyraźniejszy.
– Na pewno rozbili obóz nad wodą – szepnął Ben do Amelii.
Kiwnęła potakująco głową.
Ben przez całe lata polował na zwierzynę w lasach wokół
Widoków w towarzystwie swego przyjaciela Serrota, umiał
więc poruszać się cicho. Amelia niestety nie. Próbowała iść po
śladach Bena i krzywiła się za każdym razem, gdy nadepnęła na
jakiś patyk albo poruszyła nisko wiszące gałęzie krzewu. Ben
spojrzał na nią przez ramię i uśmiechnął się pokrzepiająco.
Miał nadzieję, że plusk wody spływającej po kamieniach
zagłuszy wszelkie niepożądane dźwięki.
Blisko dna ściany parowu zaczęły się zbiegać, a zapach dymu
jeszcze przybrał na sile. Ben zmarszczył brwi. To nie była nikła
woń niewielkiego ogniska, ten dym płynął z dużego obozu, być
może nawet z małej wioski.
Ponownie spojrzał przez ramię na Amelię, na co
odpowiedziała pytającym uniesieniem brwi. Nawet ona, przy
znikomej wiedzy w zakresie tropienia, odgadła już, że w obozie
znajdą więcej ludzi, niż mogliby pokonać w walce.
– Trochę dalej – szepnął Ben.
Minęli miejsce, gdzie zbocza niemalże się połączyły, i znaleźli
kolejną wąską szczelinę. Zeszli aż do miejsca łączącego oba jary
i próbowali dojrzeć, co było dalej. Niczego jednak nie zobaczyli.
Roślinność nad wodą wyrosła tak gęsta, że nie sposób było
dostrzec czegokolwiek, co znajdowało się dalej niż trzydzieści
kroków. Niemniej Ben nie miał wątpliwości, że źródło dymu jest
już niedaleko. Tak jak podejrzewał, znajdowało się nieopodal
strumienia.
Odległy brzęk metalu przyprawił dwójkę uciekinierów o
nerwowe wzdrygnięcie. Dźwięk powtarzał się w regularnych
odstępach.
– Szkolenie jakichś zbrojnych?
– Nie. – Ben nadstawił ucha i uśmiechnął się po chwili. – To
kuźnia.
Kiedy już rozpoznał ten szczególny brzęk, nie miał cienia
wątpliwości. Niemalże widział młot kowala raz po raz
opadający na kowadło.
– Co robimy? – chciała wiedzieć Amelia. – Jeśli to kowal w
kuźni, to nie ma z nami nic wspólnego.
– Masz rację. – Ben kiwnął głową potakująco. – Wracajmy do
tamtej szczeliny i poszukajmy miejsca, gdzie możemy przejść
na drugą stronę strumienia. Bez względu na to, kto tam jest na
dole, z nami nie ma to nic wspólnego.
Cofnęli się, jak sugerował, i po jakichś stu krokach znaleźli
się przy niewielkim mostku łączącym brzegi strumienia.
Popatrzyli na siebie nawzajem, a potem ponownie na most.
– Przejdźmy – zasugerował Ben. – Łatwiejsze to niż szukanie
brodu.
Mostek został zbudowany solidnie, choć przy użyciu prostych
narzędzi: kładkę zrobiono nie z desek, tylko z przerąbanych na
pół pni, a poręcze przybito drewnianymi kołkami zamiast
gwoździ. Mostek nawet nie drgnął, gdy Ben postawił na nim
stopę.
Amelia szybko podążyła za przyjacielem. Spróbowała
potrząsnąć poręczą, ale ta nawet nie drgnęła. Dziewczyna
podskoczyła zatem, tak dla pewności, rezultatem były jedynie
głuche łupnięcia dobyte z solidnych kłód. Uśmiechnęła się do
Bena szeroko i oboje ruszyli na drugi brzeg.
– Myland?! – odezwał się mocny głos. – To ty?
Ben i Amelia zamarli w połowie przeprawy, starając się
odgadnąć, skąd dochodziło wołanie.
– To ja – odpowiedział ktoś zza ich pleców. – Chodź mi pomóc.
Mam twój obiad!
Dwoje uciekinierów wymieniło spanikowane spojrzenia.
Zrobili kilka kroków naprzód, ale zatrzymali się zaraz na widok
zbliżającego się mężczyzny. Sądząc po wyrazie jego twarzy, był
równie zaskoczony jak i oni.
– Ej tam – zawołał zdumiony. – Nie wyglądasz jak Myland!
Mężczyzna był o szerokość dłoni wyższy od Bena, ubrany w
prostą koszulę i spodnie, w ręku niósł długi łuk. Na ramieniu
miał kołczan pełen strzał, a przy pasie nóż myśliwski. Typowy
rynsztunek myśliwego, nie żołnierza.
– Ja... em... nie jestem Mylandem – odparł Ben.
– On chyba to wie – zaśmiał się ktoś za nimi.
Myland, bo nim musiał być nowo przybyły, był mniejszą, lecz
bardziej postawną wersją pierwszego mężczyzny. Niższy od
Bena o szerokość dłoni, niedostatek wzrostu nadrabiał
potężnymi barami i klatką piersiową i rozmiar ten brał się z
ogromnych mięśni, czego dowodził jeleń, którego Myland niósł
na ramieniu. Przytrzymywał zewłok jedną ręką, w drugiej miał
bowiem łuk.
– Skoro ustaliliśmy już, że nie macie na imię Myland, czy
bylibyście tak uprzejmi i powiedzieli, jak brzmią wasze imiona?
– Ben. – Ashwood sklął się natychmiast w duchu, że
przedstawił się prawdziwym imieniem. – A to moja przyjaciółka
Meghan.
– Miło was poznać, Benie i Meghan. A teraz gdybyście
zechcieli zejść z mostu, zamiaruję bowiem przejść. Jeleń waży z
osiem kamieni jak nic i bardzo chciałbym przeklętnika odłożyć.
Ben i Amelia zmieszani zeszli z mostu, a Myland pewnym
krokiem przeszedł na drugą stronę.
– Nie jesteście stąd – stwierdził. – Spieszycie się czy
znajdziecie czas, żeby zostać na noc? Ja i moi przyjaciele rzadko
mamy okazję usłyszeć wiadomości ze świata. Zawsze jesteśmy
chętni podzielić się jedzeniem i napitkiem w zamian za kilka
słów o tym, co się dzieje.
Ben i Amelia popatrzyli na siebie z niepokojem.
– Nie dbamy o to, przed czym uciekacie – westchnął Myland.
– Większość nas w Wolnej Ziemi też kiedyś przed czymś
uciekała. Póki nie macie zwady z jednym z nas, a szczerze w to
wątpię, chętnie powitamy was przy naszym ognisku. – Ruszył,
ale zaraz odwrócił się do nich raz jeszcze. – Wyglądacie, jakby
przydał wam się solidny wypoczynek. No, chodźcie!
Wolna Ziemia okazała się niewielką wioską z mniej więcej
czterdziestoma domostwami wzniesionymi z pni drzew i gliny
na brzegu strumienia, wzdłuż którego Ben z Amelią szli
wcześniej. Osada pełna była ludzi zajętych swymi codziennymi
obowiązkami.
Grupka rozwrzeszczanych dzieci podbiegła do pary
uciekinierów, gdy ci wchodzili do wioski za swym
przewodnikiem. Dzieci otoczyły przybyszy, co natychmiast
wywołało uśmiech na twarzy Amelii. Myland szybko przegonił
malców i rzucił swym gościom przepraszające spojrzenie.
– Rzadko widują obcych – wyjaśnił, po czym odwrócił się do
towarzysza. – Atorze, powiedz wszystkim, że dziś wieczorem
zbierzemy się w domu zgromadzeń. Z pewnością wszyscy
zechcą usłyszeć wieści ze świata – polecił, ruchem głowy
wskazując jedną z niskich chałup, gdzie w oknie pojawiła się
głowa kobiety zaciekawionej zamieszaniem. – Wy dwoje
chodźcie ze mną do domu. – Myland zaprosił Bena i Amelię. –
Później wszyscy będą chcieli usłyszeć, co będziecie opowiadać,
ale ja tobym sugerował, byście najpierw odpoczęli.
Chata Mylanda zbudowana była z nieociosanych kłód i
uszczelniona gliną, jak i inne we wsi. Myśliwy zrzucił jelenia na
podwórku z tyłu i zaprowadził swoich gości do środka. Powała
w izbie była tak nisko, że Ben niemal dotykał jej głową.
– Bardzo mi przykro – zaśmiał się gospodarz i poklepał po
ciemieniu, które znajdowało się jednak niżej od Benowego. –
Dla mnie jest dość miejsca.
– Dziękujemy za gościnę – powiedział Ben. – Czy możemy coś
dla ciebie zrobić? Za wiele nie mamy, jeśli chodzi o pieniądze.
Myland pokręcił przecząco głową.
– Cała przyjemność po mojej stronie – zapewnił i zaczął
doprowadzać izbę do porządku. – Po prawdzie to codziennie
rozmawiam z tymi samymi ludźmi – dodał. – Można się
znudzić. Chwila rozmowy z kimś nowym warta jest dzielenia z
nim domu.
Ben przytaknął i rozejrzał się po niewielkim wnętrzu. Jedna
izba podzielona była na kuchnię i przestrzeń pełniącą funkcję
pokoju dziennego, sypialnia znajdowała się w sąsiedniej.
– Ja będę dziś spał na podłodze, jeśli zgodzicie się dzielić
łóżko. – Myland machnął dłonią w stronę sypialni. – Jesteście
parą, prawda?
Amelia oblała się rumieńcem.
Ben już miał zaprotestować, ale weszła mu w słowo: – Tak,
możemy spać w jednym łóżku.
Spojrzał na nią zdziwiony, a wtedy wskazała mu wzrokiem
okno wycięte w ścianie sypialni. W głównej izbie jedyny otwór
stanowiły drzwi. Jeśli coś by się wydarzyło i będą musieli
uciekać, okno stanowiło dogodną drogę. Ben kiwnął głową na
znak, że zrozumiał.
Złożyli swe bagaże w sypialni, podczas gdy Myland przyniósł
dwa wielkie wiadra wody i zawartość jednego wlał do sporej
miednicy.
– Chyba długo już jesteście w drodze – zauważył. – Umyjcie
się i przebierzcie, a jeśli trzeba wam leków albo medyka, jest u
nas paru, którzy mogą wam pomóc. – Łypnął na owinięte ramię
Bena i jego rozdartą koszulę, nic więcej jednak na ten temat nie
powiedział. – Tymczasem muszę rozstrzygnąć spór. Dotyczy
kozy. – Westchnął i potrząsnął głową. – Niektórzy ludzie... No, w
każdym razie w pół dzwona pewnie wrócę. O zmierzchu
pójdziemy na zebranie, jeśli się zgadzacie.
Ben uśmiechnął się i Myland wyszedł.
– Jak sądzisz, możemy im zaufać? – zapytała Amelia,
podchodząc do miednicy.
– Może... – odparł Ashwood. – Mieszkają zbyt daleko od
wszystkich traktów czy większych miast, więc nie są
bandytami, a zresztą i tak nie mamy niczego, co warto byłoby
ukraść. Wątpię, żeby mieli jakieś powiązania z Sanktuarium.
Mogą nas wydać dla nagrody, ale prędzej czy później będziemy
musieli zaryzykować pobyt między ludźmi, a to ryzyko z
pewnością większe będzie w Kirkbanie niż tutaj.
– Chyba masz rację. – Zatrzymała się nad miednicą i rzuciła
Benowi nieśmiałe spojrzenie. – Lepiej, żeby nic głupiego nie
przychodziło ci do głowy tylko dlatego, że będziemy spali w
jednym łóżku, paniczu Ashwood. I niezależnie od tego, czy jest
w swej posiadłości, czy w leśnej osadzie, dama woli kąpać się
bez publiczności.
Ben spiekł raka i natychmiast wyszedł z chaty.
Życie w osadzie toczyło się swoim rytmem, tak jak i przed ich
przybyciem. Wioska była skromniejsza i bardziej prymitywna
niż Widoki, ale i tak przypominała Beniaminowi rodzinne
strony. Mężczyźni i kobiety wykonywali tu te same czynności,
dzieci biegały między chatami, a kilka kurczaków niestrudzenie
próbowało wygrzebać z ziemi jakąś przekąskę.
Obok Bena zatrzymał się młody mężczyzna z połową twarzy
zeszpeconą paskudną blizną i z jednym tylko okiem.
– Nieznajomy, będziesz na dzisiejszym zgromadzeniu? –
zapytał.
Ben odpowiedział skinieniem głowy i mężczyzna odszedł.
– Zwą mnie Bartolome – rzucił jeszcze przez ramię. –
Zobaczymy się na zgromadzeniu.
Szedł lekkim krokiem, czujny, jak ktoś nawykły do walki, ale
Ben nie wyczuł z jego strony zagrożenia.
Obserwował osadę i z chwili na chwilę był bardziej pewien,
że może zaufać tym ludziom. W ich oczach dostrzegał głównie
zaciekawienie i otwartość. Niczego nie ukrywali.
Po jakimś czasie Amelia wystawiła głowę przez drzwi i
poinformowała Ashwooda, że teraz jego kolej umyć się i
przebrać. Ben dał nura do wnętrza chaty, zobaczył, że wyłożyła
dla niego zmianę ubrania, jedyną, jaka jeszcze mu pozostała.
– Wybacz, musiałam przeszukać twój bagaż, żeby znaleźć
wszystko, co było potrzebne. Pomyślałam, że też zechcesz się
przebrać – wyjaśniła. Miała na sobie inny strój i wyglądała,
jakby umyły ją i ubrały jej dwórki. Włosy spływały jej luźno na
ramiona, a policzki jaśniały zaróżowione.
Ben spojrzał na Amelię, a potem wymownie przeniósł wzrok
na miednicę.
– Zostawisz mi trochę prywatności?
– Nie zamierzam błąkać się po okolicy sama, jeśli to masz na
myśli – odpowiedziała sucho. – Mówisz, że możemy ufać tym
ludziom, ale ja taka pewna nie jestem.
– A–a–ale... – zaczął się jąkać.
– Beniaminie, pospiesz się i umyj – ucięła stanowczo. – Za
dużo myślisz.
Kiedy słońce poczęło zachodzić, Myland zaprowadził ich do
domu zgromadzeń. Nie był to właściwie dom, a otwarta
przestrzeń osłonięta strzechą.
– Tu zbieramy się całą osadą, czasem na ucztę, czasem przy
innych okazjach, które wymagają dużo miejsca – wyjaśnił ich
gospodarz.
Powiedział im wcześniej, że wieś, nazwana Wolną Ziemią,
stała się domem dla ludzi, którzy mieli dość życia pod jarzmem
wielmożów, znaleźli więc sobie miejsce, gdzie nie sięgała
szlachecka władza. W osadzie nie było przywódcy ani rady,
która sprawowałaby rządy, tak przynajmniej twierdził Myland,
ale gdy dotarli na miejsce spotkania, okazało się, że stał na czele
tej społeczności, nawet jeśli nieoficjalnie.
Wystarczyło kilka jego krótkich komend i gestów, by
zorganizować tych, którzy zjawili się przed nimi. Niedługo
później pod strzechą stanęły długie stoły, a ludzie zaczęli znosić
najróżniejsze jedzenie. Potrawy były proste – zwierzyna
upolowana w okolicznych lasach, aromatyczne potrawki i
gulasze, pieczywo z grubo mielonego ziarna, warzywa, które
nietrudno było wyhodować nawet w niesprzyjających
warunkach. Znudzony chłopiec obracał rożen z całym
prosiakiem umieszczonym nad paleniskiem.
– To nic szczególnego, ale napełni wam żołądki – oświadczył
Myland z szerokim uśmiechem.
– O wiele lepsze niż to, co jadaliśmy ostatnio – mruknęła
Amelia.
– O, nie widzieliście najlepszego – rozpromienił się Myland. –
Mojego wkładu w poczęstunek.
Odprowadził ich na bok i zaprezentował dwa wielkie dzbany
z przezroczystym płynem. Zdjął pokrywkę z jednego i podstawił
dzban Benowi pod nos.
– Powąchaj – polecił.
Ashwood wykonał polecenie i aż się cofnął, kaszląc. Oczy
napełniły mu się łzami, a w tyle gardła poczuł nieprzyjemne
łaskotanie. Myland z przylepionym do twarzy szerokim
uśmiechem podsunął dzban Amelii, która obrzuciła go
podejrzliwym spojrzeniem. Powąchała ostrożnie i skrzywiła się
z wyraźnym sceptycyzmem.
– Co to takiego?
– To z kukurydzy. Chcesz spróbować? – spytał Myland.
– Nie, dziękuję – odparła pospiesznie.
– No dalejże. To wam dobrze zrobi! – zapewnił gorliwie. Jego
entuzjazm zdawał się zaraźliwy i w końcu Amelia i Ben
pozwolili Mylandowi nalać płynu do trzech poobijanych
kubków. Napitek smakował dokładnie tak, jak pachniał, niczym
płynny ogień, który wypala sobie drogę przez usta i gardło. Ben
aż się zląkł tego, co się stanie, gdy ciecz spłynie mu do żołądka.
Zakaszlał i plunął.
– To strasznie mocne.
– Jeszcze kilka łyków i zacznie wam smakować – bronił
trunku Myland. – Wszystkim powtarzam, że trzeci kubek
smakuje najlepiej.
Amelia krztusiła się z oczyma pełnymi łez.
– Jest tu jakaś woda?
Myland westchnął.
– No może znajdę jakąś wodę. Ale najpierw chodźcie,
przedstawię was wszystkim.
Miejsce zgromadzeń zaczęło powoli wypełniać się
mieszkańcami osady, tymczasem słońce chowało się za
drzewami i ciemność stawała się coraz głębsza, wkrótce
palenisko po jednej stronie i ognisko w samym centrum domu
zgromadzeń stały się jedynymi źródłami światła.
Trunek Mylanda obudził w ciele Bena ciepłe mrowienie, a
zapachy jedzenia – głód. Wzięli dzban z wodą i wyładowali
talerze zdrowym i pożywnym jedzeniem, po czym Myland
poprowadził ich do stołu, przy którym stały ławy. Nie trzeba
było wiele czasu, by ludzie zaczęli tłoczyć się wokół i z
wahaniem zadawać pytania. Ben chciał udzielać im
odpowiedzi, ale usta miał pełne jedzenia, ledwie zdołał
odpowiedzieć na pierwsze, a już przystawali przy nim kolejni.
– Dajcie im zjeść! Dajcie im zjeść! – warknął Myland, wstał i
zaczął przeganiać mieszkańców osady, żeby Ben i Amelia mogli
w spokoju dokończyć posiłek.
– Nie żartował, że są spragnieni wieści – szepnęła Amelia.
– Nie mam nic przeciwko, aby powiedzieć im to i owo w
zamian za to – odpowiedział równie cicho Ben, chwytając
kawałek parującej goleni. Przy pierwszym kęsie tłuszcz z mięsa
popłynął mu aż na brodę. – Tylko nie możemy nic mówić o
naszej sytuacji ani zdradzić, kim jesteś.
– Oczywiście – zgodziła się od razu.
Gdy tylko Ben starł kawałkiem chleba ostatnią plamkę sosu z
talerza, Myland pojawił się przy stole ze swym dzbanem i
ponownie napełnił trunkiem ich niewielkie kubki.
– Gdybyście byli tak uprzejmi, żeby zaspokoić naszą
ciekawość, niektórzy z nas są wręcz zdesperowani.
Ben odwrócił się na ławie twarzą do czekających ludzi, a ci
natychmiast przysunęli się bliżej.
Młody jednooki mężczyzna z blizną pierwszy wyszedł przed
szereg.
– Pamiętasz mnie? Rozmawialiśmy – zapytał pospiesznie.
– Pamiętam. Bartolome, tak? – odpowiedział Ben.
Tamten szybko kiwnął głową.
– Możecie powiedzieć nam coś o Kongresie Argrena i
Przymierzu?
Ben i Amelia wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Nic nie szkodzi, jeżeli niczego nie wiecie – mówił dalej
młodzieniec przepraszającym tonem. – Ostatni nasi goście
wspominali, że Kongres ma się odbyć niedługo. Wielkie siły
miały zostać zebrane, aby zmierzyć się z zagrożeniem, jakim od
lat była Koalicja, która staje się coraz silniejsza i zagarnia nowe
tereny.
– Aha. – Ben rozluźnił się i oparł o drewniany stół. – Na ten
temat coś tam wiemy.
– Tyle, co mówi się na ulicach – dodała pospiesznie Amelia. –
Ty im powiedz, Beniaminie. Lepiej jakoś opowiadasz.
Bartolome przysiadł na ławie obok, kilku innych słuchaczy
też przysunęło się bliżej.
Ben upił z kubeczka i natychmiast skrzywił się, czując ogień
w ustach. Wykorzystał tę chwilę, gdy płyn spływał mu do
gardła, by odpowiednio dobrać słowa.
– No więc – zaczął – dobrze was poinformowano. W Białym
Dworze rzeczywiście odbył się Kongres i król Argren stworzył
Przymierze. Tak jak mówisz, planują stawić czoła Koalicji.
Większość miast leżących nad Krwawą Zatoką i brzegiem rzeki
Venmor dołączyła do Białego Dworu. Północna Brama, Venmor,
no i oczywiście cała Dolina Sainuk... – Ucichł, jakby próbował
sobie przypomnieć więcej nazw.
– A Miasto? – zapytała nagle młoda kobieta, a gdy wszyscy
popatrzyli w jej stronę, nieśmiało spuściła wzrok. – Moja siostra
tam mieszka.
– Podobno przedstawicielka Sanktuarium też była na
Kongresie – odparł Ben powoli. – Ale traktatu nie podpisała. Z
tego, co słyszałem, to czarodziejki starają się trzymać z dala od
takich spraw. Nie umiałbym nawet zgadnąć, jakie mają
zamiary. – Spojrzał na Amelię, która w odpowiedzi wzruszyła
ramionami. – Kto może wiedzieć, czy naprawdę popierają
Przymierze, czy tylko udają? – zakończył i w jego głosie
mimowolnie zabrzmiała gorycz.
Myland, stojący na tyłach grupy, prychnął pogardliwie.
– To znaczy, że dojdzie do wojny? – spytał Bartolome.
– Może być, że tak. – Ben kiwnął głową. Nie miał wątpliwości,
że dojdzie do wojny, jeśli dotrą z Amelią do Białego Dworu i
poinformują Argrena o działaniach Sanktuarium i Koalicji,
niemniej tego tym ludziom powiedzieć nie mógł. – Moim
zdaniem to prawdopodobne.
– Oczywiście, że dojdzie – warknął Myland, tocząc wokół
gniewnym spojrzeniem. – Zawsze dochodzi. Dlatego żyjemy
tutaj. No, przynajmniej dlatego ja tu żyję.
Mieszkańcy osady przez jakiś czas zadawali jeszcze pytania
przybyszom, na szczęście były o wiele mniej niebezpieczne,
mnóstwo trafiło się i takich, na które Ben i Amelia nie znali
odpowiedzi. Ludzie chcieli wiedzieć, co działo się w ich
rodzinnych stronach albo tam, gdzie mieszkali ich krewni. O
większości tych miejsc Ben nawet nie słyszał. A już w ogóle nie
miał pojęcia, czy czyjaś utracona miłość założyła rodzinę bądź
czym zajmowali się teraz czyiś rodzice.
Dlatego też pytania dość szybko się skończyły i dla odmiany
Ben mógł zaspokoić swoją ciekawość.
– Powiedzcie, czym właściwie jest ta osada? – zapytał. –
Wolna Ziemia, tak?
Myland wychylił zawartość swego kubeczka. Chlapnął od
serca, by go ponownie zapełnić, i gestem zaproponował też
kolejkę Benowi. Ashwood kiwnął głową twierdząco.
– Nie nazwaliśmy tego miejsca Wolną Ziemią, bo jesteśmy
grupą wyjątkowo pomysłowych ludzi, tyle ci powiem. Kiedy tu
dotarłem, wszyscy już mówili: Wolna Ziemia. Proponowałem,
żeby zmienić nazwę osady, ale ludzie tutaj są uparci. Nazywają
to miejsce Wolną Ziemią, bo jesteśmy tu wolni. Wolni od
wpływów każdego szlachcica, szlachcianki, czarodziejki, maga
czy kto tam jeszcze chciałby spróbować mówić nam, jak żyć.
– Tam, gdzie dorastałem, było podobnie – odparł Ben.
– Naprawdę? To nieczęste w tych czasach: móc zajmować się
własnymi sprawami i podejmować własne decyzje. A skąd
pochodzisz, jeśli mogę wiedzieć?
– Z Widoków, niewielkiego miasteczka w górach, bardzo
daleko stąd – wyjaśnił Ben. – Właściwie należało do Issen, ale
nie wiedziałem o tym, póki stamtąd nie odszedłem.
– Prawdziwy z ciebie szczęściarz – oznajmił Myland. –
Dorastać wolnym to wyjątkowy dar i stanowczo zbyt rzadki.
Ponoć przed laty było inaczej, ale teraz trudno znaleźć miejsce,
gdzie nie ma jakiegoś lorda, który próbuje przygnieść ci kark
swoim szlacheckim butem.
– Nie wszyscy szlachcice są tacy – zaoponowała Amelia. Ben
rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, ale dziewczyna nie umilkła. –
Gdyby nie było lordów, kto by budował drogi? Kto zadbałby o
nawadnianie pól?
– A jednak dajemy sobie tu jakoś radę bez szlachcica, który by
nam drogi budował – odpowiedział Myland, rozkładając
ramiona. – Co do nawadniania pól, to myślisz jak poddany. Z
jakiej racji jakiś szlachcic ma więcej praw do wody niż ja?
Kimże oni są, aby decydować, które pole obrodzi, a które
zmarnieje? Każdy człowiek ma takie same prawa do darów
natury, do wody też. Woda leci z nieba!
Policzki Amelii zaróżowiły się mocno.
– A co z ochroną? Król Argren na przykład buduje
Przymierze. Nie chcesz ochrony przeciwko wrogom takim jak
Koalicja?
– Dziewczyno – prychnął Myland – a dlaczego uważasz, że
Koalicja jest moim wrogiem?
Amelia zamrugała zbita z tropu.
– Popierasz Koalicję? – spytała na wdechu.
– Oczywiście, że nie – uspokoił ją Myland. – Tylko dlaczego
mam ich uważać za wrogów? Próbują w Białym Dworze czegoś,
czego Argren sam jeszcze nie zrobił? Słyszałem, że rządzi
żelazną ręką. Wielmożny pan to wielmożny pan, nie ma
znaczenia, o którym mówisz.
– J–j–ja... – wyjąkała Amelia.
– Pomyśl tylko – naciskał Myland. – Koalicja chce
kontrolować zasoby. Pragnie władzy. A to się różni od tego, co
już się dzieje? Czym różnią się od Przymierza? Sama mówiłaś
przed chwilą, że wielmożni panowie uważają, że z urodzenia
mają prawo do czegoś tak podstawowego jak woda. – Myland
osuszył kubeczek. – Moim zdaniem pytanie brzmi, nie czy
powinniśmy popierać Przymierze albo Koalicję, ale czy w ogóle
je popierać.
Amelia milczała, marszcząc brwi.
– W Przymierzu są dobrzy ludzie – powiedział za nią Ben. –
Wysoko urodzeni, którzy chcą jak najlepiej dla swych
poddanych. I kiedy przyjdzie co do czego, kiedy wybuchnie
wojna, musicie wybrać jedną ze stron. Z tego, co ja rozumiem,
to chcę być po stronie Przymierza.
Myland upił jeszcze łyk trunku, przepłukał usta i splunął w
przygasające ognisko. Płomienie strzeliły w górę.
– To właśnie błąd, który zwykle popełniają ludzie. Nie trzeba
obierać żadnej ze stron. Nie trzeba tkwić w tym układzie ani
być pionkiem w grach wielmożów. Można odejść. My tutaj to
właśnie zrobiliśmy. Pytałeś, czym jest Wolna Ziemia. Wolną
Ziemią. Mieszka tu grupa ludzi, którzy uznali, że czas chędożyć
to wszystko, i odeszli. – Myland ponownie napełnił kubeczek i
rozejrzał się. – Nastrój zrobił się zbyt ponury. Nie po to się tu
przeniosłem, żeby przez cały czas być smutnym i poważnym.
Trzeba poprawić atmosferę. – Wstał z ławy. – Haroldzie,
przynieś ten swój flet. Pica, zagraj na bębenku.
Mieszkańcy osady zakrzątnęli się, robiąc miejsce do tańca.
Przyniesiono instrumenty. Dzbany z trunkiem Mylanda poczęły
krążyć wśród zebranych, choć jak zauważył Ben, byli i tacy,
którzy wzgardzili mocnym napitkiem.
Flet zaćwierkał do równego rytmu bębna, wokół słychać było
śmiechy i piski charakterystyczne dla takiej zabawy, Ben słyszał
je w każdym miasteczku i w każdej karczmie, w której
zatrzymywali się w drodze do Miasta. Jak zawsze, gdy widział
ludzi, którzy dobrze się bawili, poczuł ciepło wypełniające mu
serce.
Ani on, ani Amelia nie ruszyli jednak do tańca. Wędrówka
dała im się we znaki, a Ben wciąż czuł odniesione rany.
Wystarczało im obserwowanie zabawy zza stołu.
Myland usiadł obok nich, też wolał się przyglądać. Milczał,
nie wypytywał swych gości i nie próbował pozyskać ich dla
swej niewielkiej społeczności.
Po kilku kolejnych kubeczkach trunku Benowi zakręciło się
w głowie. Tancerze stali się jedną niewyraźną plamą, płonący
za nimi ogień zmienił się w jasne smugi.
Gdy płomienie już dogasały, Ben ruszył mocno chwiejnym
krokiem do chaty Mylanda. Tańce trwały jeszcze. Aczkolwiek w
co ciemniejszych kątach domu zgromadzeń mieszkańcy osady
parami uprawiali swą wolność.
Może i uważają się za innych, pomyślał Ashwood, ale na
przyjęciu Argrena działo się to samo.
W ciemnościach czuł się niczym źrebak, który pierwszy raz
stanął na nogi. Potykali się z Amelią o niewidoczne przeszkody i
co rusz wpadali na siebie. Wreszcie udało im się dotrzeć do
chaty Mylanda i zwalili się na łóżko.
Świat bujał się to w jedną, to w drugą stronę, kołysząc Bena
niczym łagodne fale oceanu.
5.

WYTCHNIENIE ORACZA

N astępnego ranka Ben obudził się przyciśnięty do Amelii.


Głowa bolała go niewyobrażalnie, ale dość szybko dotarło
doń, że ma większy problem. Spali blisko siebie w niewielkim
łóżku Mylanda. Gospodarz uznał ich przecież za parę, a oni nie
zaprzeczyli, choć nie była to prawda, w konsekwencji Ben
znalazł się w kłopotliwym położeniu.
Minionej nocy mocny trunek szybko uśpił oboje
uciekinierów. Teraz w mdłym świetle poranka sączącym się
przez szpary w ścianach chaty Ben widział śpiącą Amelię i nie
mógł udawać, że nie zauważył, jak mocno oplatają ją jego
ramiona. Za plecami miał szorstkie kłody i ścianę z gliny.
Amelia spała wtulona w Bena, jej ciało emanowało przyjemnym
ciepłem, a ciało chłopaka, niezależnie od woli swego
właściciela, zaczęło reagować na jej bliskość i miękkość.
Wiedział, że gdyby Amelia się obudziła i zorientowała, że Ben
raczej miękki nie był, nie zdoła tego przed nią w żaden sposób
usprawiedliwić. Trzeba było się ruszyć.
Jednak żeby wyjść z łóżka, musiał wydostać ramię spod
Amelii, a potem jakoś nad nią przejść. Powoli, pomyślał.
Niewątpliwie zdoła się jakoś oswobodzić i znaleźć w mniej
kompromitującym położeniu, jeśli tylko będzie poruszał się
powoli.
Zaczął delikatnie i ostrożnie wyciągać unieruchomioną rękę.
Odrobina po odrobinie. Wreszcie się uwolnił.
Powieki Amelii uniosły się w tym samym momencie. W
jednej chwili była zupełnie przytomna. Ben poczuł zimny
dreszcz paniki. Przesunął się w nadziei, że ukryje swój
kompromitujący stan.
– Co robisz? – wymamrotała.
– Próbuję wstać – odparł uczciwie.
Rozejrzała się po sypialni, a potem popatrzyła na Bena, jej
twarz znajdowała się w odległości dłoni od jego.
– Tak spaliśmy?
– Chyba tak. Dopiero się obudziłem.
– Aha. – Przeciągnęła się i ziewnęła, przyciskając się
mimowolnie do niego, co było aż za bardzo przyjemne. Zamarł
pewien, że wszystko zauważyła.
– Miło obudzić się w łóżku, prawda? Ale lepiej wstańmy. Im
dłużej będziemy zwlekać, tym kłopot będzie większy –
stwierdziła, mrużąc filuternie oko.
Ben przełknął ślinę. Nie miał na to odpowiedzi.
Myland podał im proste śniadanie, gorącą owsiankę, po czym
wymienili szablę Amelii na tygodniowy zapas jedzenia.
– Dokąd zmierzacie, jeśli wolno spytać? – zainteresował się
gościnny wolnoziemianin.
– Na północ – odparł Ben oględnie.
– Rozumiem, że przed czymś uciekacie – zaśmiał się ich
gospodarz. – Tu nie musicie tego ukrywać. Jak mówiłem
wczoraj, większość z nas uciekała w jakimś momencie. Jeśli
trzeba wam pomocy, żeby odnaleźć tę drogę na północ,
powinniście porozmawiać z Bartem.
– Z Bartem? Z Bartolome’em? Tym jednookim? – spytał Ben.
– Właśnie. Bart zna te wzgórza lepiej niż ktokolwiek, no może
poza mną i Atorem, a żaden z nas się stąd nie ruszy. Jeśli
potrzebujecie kogoś, kto najkrótszą drogą poprowadzi was do
celu, to potrzebujecie Barta.
– Dziękujemy – odpowiedziała Amelia, popatrzyła na Bena i
lekko wzruszyła ramionami.
– A gdzie jest dom Barta? – spytał Ben, zrozumiawszy tę
niemą sugestię. Nie zaszkodzi porozmawiać z potencjalnym
przewodnikiem, w najgorszym wypadku ruszą dalej bez niego.
– Na wschodnim krańcu wioski, rzut kamieniem od
strumienia – pokierował ich Myland. – Bart ma głowę do
kierunków i teraz już jest dobrym człowiekiem. Ale muszę was
ostrzec, nie zawsze był dobry. Nazywali go Czarnym Bartem, i
to nie z powodu koloru włosów. Niemniej to jego historia i on
powinien ją opowiadać. Pomyślałem tylko, że trzeba wam to
wiedzieć. Stracił oko i to go otrzeźwiło, tak mi się wydaje. Od
tamtej chwili wiedzie inne życie.
Ben złapał Mylanda za rękę i uścisnął ją mocno.
– Dziękuję za twoją pomoc. Dobrze było przespać się w łóżku
i zjeść ciepły posiłek. Kilka poprzednich dni nocowaliśmy w
lesie.
– A ja wam dziękuję za wieści – odparł Myland. – Żyjemy tu z
dala od świata, ale to nie znaczy, że nie lubimy wiedzieć, co się
dzieje. No i zawsze miło spotkać kogoś, kto może do nas
dołączyć – dodał, mrugając jednym okiem. – Pamiętaj, co
mówiłem: tylko dlatego, że jakiś szlachetny pan mówi: „Takie są
reguły”, nie znaczy, że musisz się do nich dostosowywać. Jak się
zmęczysz takim życiem, wracaj do nas.
– Wrócę – zgodził się Ben.
Bart poprowadził Bena i Amelię ledwie widoczną ścieżką,
wydeptaną przez zwierzęta, która wiła się w górę, oddalając od
strumienia. Idąc za wolnoziemianinem, nie musieli przedzierać
się przez gęsty podszyt i Ben szybko zorientował się, że
utrzymują o wiele lepsze tempo. Zatrudnienie Barta było chyba
najlepszą decyzją, jaką podjęli od chwili opuszczenia Miasta.
– Żyję tu będzie z pięć lat – mówił ich nowy przewodnik. – Z
łukiem słabo sobie radzę od chwili, gdy straciłem oko, ale
umiem zastawiać sidła i łowić ryby. Jeśli masz proste potrzeby,
nie trzeba wiele, żeby się utrzymać. Łapię dość, aby wymienić
się z innymi w Wolnej Ziemi, staram się utrzymywać dobre
kontakty z ludźmi w osadzie, ale jeśli mam być szczery, wolę
być sam. Pewnie dlatego Myland wysłał mnie z wami. Mnóstwo
czasu spędzam, wędrując po okolicy dla ciszy i spokoju.
Ben uznał, że jak na kogoś, kto kocha ciszę i spokój,
Bartolome aż za bardzo lubi mówić.
Przewodnik odziany był w zgrzebną brązową koszulę i
wyblakłą opończę, na ramieniu niósł na wpół pusty plecak, u
jednego boku miał przypasaną siekierkę, u drugiego kordelas.
Była to broń nietypowa dla człowieka lasu, ale wiedzieli już, że
tak naprawdę Bart wcale nim nie był.
W plecaku miał tyle wolnego miejsca, ponieważ zamierzał
zapełnić je w drodze powrotnej, o czym niemal natychmiast
poinformował parę uciekinierów. Zgodził się doprowadzić Bena
i Amelię do Kirkbany w zamian za osiem złotych.
– W Wolnej Ziemi nikt nie zawraca sobie głowy monetami –
powiedział. – Wszystko opiera się na wymianie. Ale w mieście
lubią monety. Kupię kilka rzeczy, które wymienię, jak wrócę do
domu. No i zapas przyzwoitej gorzałki. Tych popłuczyn
Mylanda nie chciałaby pić nawet moja koza.
Osiem złotych stanowiło znaczną część zasobów, jakie zebrali
po ucieczce z Miasta i przeszukaniu domostwa Reinholda, jeśli
jednak mogły im zapewnić bezpieczne przejście do Kirkbany, to
było warto. Ben wzdragał się przed kradzieżą, niemniej gdyby
nie mieli innego wyjścia, to zdołaliby przetrwać w żyznej
Dolinie Sainuk nawet bez pieniędzy. Tam farma leżała przy
farmie. I przecież nikt nie wystawiał straży do pilnowania pola
kapusty.
– Bart – zagaiła Amelia – jak daleko do Kirkbany?
Przewodnik bezceremonialnie podrapał się po zadku.
– Będzie jakieś cztery tygodnie. Rzeką byłoby szybciej, ale jak
zgaduję, nie chcecie podróżować wodą.
Amelia się skrzywiła. Niewiele zdradzili Bartowi, jednak
nietrudno było zgadnąć, że ona i Ben przed czymś uciekają. Z
jakiego innego powodu znaleźliby się w samym środku
niczego?
– Nie bój się, panienko – uspokoił ją Bartolome. – Nikt was tu
nie znajdzie.
Tego wieczora Ben i Amelia postanowili wrócić do ćwiczeń z
bronią. W przeszłości rezygnowali z treningów w towarzystwie
kogoś obcego, ale wtedy chodziło o to, by ukryć prawdziwe
umiejętności Saali i nie rzucać się w oczy. Żadne z nich nie
miało jednak takich umiejętności, które należałoby ukrywać,
poza tym nie sposób było zataić coś przed Bartem.
Jak się zresztą okazało, Bartolome palił się do pomocy.
Początkowo z lekceważącą miną obserwował, jak Ben wyjaśnia
Amelii układ, po czym przerwał im w pół słowa.
– Nie, nie, nie! – zaprotestował z dezaprobatą. – Jeśli będziesz
tak używać rapieru, to w mgnieniu oka skończysz porąbana na
kawałki. – Dobył swego kordelasa i stanowczym krokiem
podszedł do pary uciekinierów. – To, co robisz, sprawdzi się,
jeśli walczysz mieczem, ale walka lżejszym ostrzem polega
zupełnie na czymś innym. Ja wam pokażę.
Od tamtego dnia każdego wieczoru poświęcali przynajmniej
dzwon na ćwiczenia. Bart świetnie sobie radził kordelasem i
zdołał nawet pomóc Amelii w wykorzystywaniu dwóch kling
jednocześnie. Potwierdził przy tym wnioski, jakie Ben
wyciągnął ze starcia z łowcą, cała sztuka sprowadzała się do
tego, by słabszej ręki używać do obrony.
– Pomyśl o lewaku jak o tarczy z ostrą krawędzią – tłumaczył.
– Atak dwoma ostrzami naraz byłby dziwaczny i słaby. Jednego
ostrza zawsze używasz do obrony, drugiego, żeby atakować. No
i to jest zabójczy styl walki. – Odpiął od pasa siekierę i
zademonstrował kilka manewrów. – Jakiś czas temu, zanim
jeszcze oko straciłem, używałem lewaka do obrony. Pozwala
sparować cios, a jak przeciwnik znajdzie się zbyt blisko, można
szybko przejść do ataku i go dźgnąć. Ogólnie jednak ten styl
walki jest przede wszystkim obronny. A jak chcesz atakować, to
wtedy lepiej używać tylko rapiera. Dwoma naraz nie da się
skutecznie wywijać. Mogę pokazać ci kilka wypadów, jeśli
chcesz.
– Na razie wystarczy, jeśli nauczę się kilku zasłon i uników.
Nie zamierzam chodzić i atakować kogo popadnie.
Bart uśmiechnął się szeroko, blizna przy pustym oczodole
skręciła się jak żywa.
– Nigdy nie zamierzasz atakować, do chwili gdy atakujesz.
Po dwóch tygodniach wędrówki ku Kirkbanie Ben powoli
zaczął czuć się pewnie. Rany odniesione w trakcie ucieczki z
Miasta już się zagoiły i od chwili gdy opuścili Wolną Ziemię, nie
spotkali żywej duszy. Po raz pierwszy od dnia, w którym ludzie
Gullego napadli na niego i Renfra, przestał mieć wrażenie, że
musi cały czas oglądać się za siebie.
Wstał na moment przed świtem, usadowił się na porośniętej
mchem kłodzie, by obserwować, jak pierwsze promienie słońca
przebijają baldachim liści. Korony drzew przybrały już
najrozmaitsze odcienie żółci i czerwieni. Wkrótce zostaną
nagie.
W Kirkbanie będziemy musieli kupić cieplejsze odzienie,
pomyślał.
Usłyszał dochodzący z tyłu stłumiony odgłos kroków. Obrócił
się i zobaczył Amelię zmierzającą w jego stronę.
– Coraz trudniej się do ciebie podkraść – szepnęła.
Uśmiechnął się.
– W lesie czuję się jak w domu. Wszystko jest tak, jak
powinno być. Na swoim miejscu. A jeśli coś jest nie na swoim
miejscu, to od razu rzuca się w oczy i uszy.
– To ten zmysł mistrza miecza, o którym wspominał Saala? –
zapytała, szeroko otwierając oczy.
Ben wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Tutaj jakoś czuję się mocniej związany z
otoczeniem.
– Ale wiesz, że nie możemy tu zostać? – upewniła się.
– Wiem – westchnął. – Musimy dotrzeć do Białego Dworu i
ostrzec Argrena przed tym, co knują Koalicja z Sanktuarium.
– Ci ludzie z Wolnej Ziemi – mówiła Amelia – uciekli od
świata. Może im to łatwo przyszło, ale czy to słuszne
postępowanie? Ludzie nas potrzebują i nie możemy się do nich
odwrócić plecami.

Dwa tygodnie później szli przez ostatnią połać lasu, która


ciągnęła się aż do granic Kirkbany. Tego dnia szybciej urządzili
postój.
– Teraz będziemy już spotykać ludzi – wyjaśnił Bart. – Nie
mówiliście, przed czym uciekacie, i chyba przyszedł czas,
żebyście co nieco wspomnieli. Z czym trzeba nam się mierzyć?
Powinienem coś wiedzieć, zanim wejdę do miasta u waszego
boku?
Ben zmarszczył brwi.
– Może lepiej będzie, jeśli nie pójdziesz z nami.
Bart muskał czubkami palców rękojeść kordelasa.
– Z Miasta przyszliście, nie? Myślicie, że ktoś będzie was
szukał aż w Kirkbanie?
– Nie wiem. Mam nadzieję, że nie – westchnął Ben. –
Doprowadziłeś nas aż tutaj. Nie ma potrzeby, żebyś ryzykował.
Powiedz, w którą stronę mamy się kierować, a sami dotrzemy
do miasta. Jeśli o mnie chodzi, zarobiłeś na wypłatę.
Bart uśmiechnął się krzywo i wskazał na wpół pusty plecak.
– Pamiętajcie, że i mnie do Kirkbany po drodze. Nie po to
maszerowałem przez las miesiąc i będę wracać drugie tyle,
żeby potem raczyć się pomyjami Mylanda. To może tak: wy tu
dziś przenocujecie, a ja pójdę dalej. Dzięki temu przez bramy
przejdę kilka dzwonów przed wami i nikt się nie domyśli, że
podróżowaliśmy razem. Życzę wam jak najlepiej, naprawdę, ale
jeśli ktoś was szuka, to raczej nie chcę się z wami pokazywać.
– Rozumiem – zgodził się Ben.
Klepnął Barta w plecy, a potem patrzył, jak przewodnik znika
między drzewami bez słowa pożegnania, wpychając błyszczące
złote monety do mieszka przy pasie.
– Był miły – stwierdziła Amelia. – Jak już się człowiek
przyzwyczaił, że mu się gęba nie zamykała.

Przedmieścia Kirkbany zdały im się przytłaczającą


przeszkodą. Minęło pięć tygodni od tego tragicznego dnia, gdy
zostali zaatakowani i stracili Mathiasa. Później nie dostrzegli
żadnych śladów świadczących o tym, że Sanktuarium ściga ich
nadal, nie znaczyło to jednak, że czarodziejki się poddały. W
Kirkbanie zbiegały się główne drogi zarówno lądowe, jak i
wodne, więc założenie, że ktoś tam będzie czekał i wypatrywał
pary uciekinierów, nie było takie bezpodstawne. Jednakże
mimo oczywistego ryzyka Amelia i Ben czuli, że muszą się
zatrzymać.
Wędrując z dala od cywilizacji, nie mieli najmniejszego
pojęcia, jakim niebezpieczeństwom przyjdzie im sprostać.
Potrzebowali informacji tak samo, jak zapasów. Musieli
dowiedzieć się, co działo się w Issen i Białym Dworze, a
usłyszeć to mogli jedynie od ludzi.
Nie oznaczało to jednak, że zachowają się głupio i po prostu
wmaszerują do miasta. Cały ranek spędzili na obserwacji,
szukając czegoś nietypowego, czegoś, co byłoby tu nie na
miejscu.
O tej porze roku na drodze tłoczyły się wozy, a na rzece barki
sunące w stronę Venmor i Miasta. W Dolinie Sainuk zbierano
plony.
– Jeśli udałoby się nam podczepić pod jakiś pusty wóz, to
moglibyśmy przejść przez dolinę niezauważeni – mruknął Ben.
– Może moglibyśmy udawać strażników?
– Pewnie moglibyśmy, ale kto wynajmuje straż do pilnowania
pustych wozów? – odparła Amelia.
– No to może moglibyśmy być kochankami, którzy uciekają, o
krok zaledwie, przed twym rozgniewanym ojcem? – zażartował
Ben.
Amelia wywróciła oczami.
– No, istotnie, musisz pilnować, żeby być zawsze o krok przed
moim ojcem, jeśli chcesz zostać moim kochankiem – zakpiła.
Zostać jej...
– Chodź – kontynuowała. – Idziemy. Nie wypatrzyliśmy
niczego podejrzanego. Albo pilnują dróg, albo nie. Minęło pięć
tygodni od naszej ucieczki. Nawet Sanktuarium nie może
wystawić straży na każdej drodze między Miastem a Białym
Dworem. Musimy wiedzieć, co się dzieje, a inaczej się nie
dowiemy.
Ben poprawił swój plecak i poluzował pas z mieczem.
– Jak każesz, moja pani.
Chwilę później Ben uznał, że popełnili właśnie straszliwy
błąd. U wejścia do miasta zatrzymała ich para strażników. Obaj
nosili długie kolczugi, a w rękach trzymali ciężkie pałki. Do tego
każdy miał u pasa krótki miecz.
– Stać, wy tam – szczeknął jeden z nich.
Ben spiął się, gotów walczyć. Byliby z Amelią w stanie
pokonać dwóch strażników, o ile zadziałaliby szybko i
zaskoczyli zbrojnych. Musieliby jednak natychmiast uciekać. A
jeśli w pobliżu znajdowali się też i strażnicy na koniach, to na
szybki odwrót nie było tak naprawdę żadnych szans.
– Trwają żniwa i wszystkie zajazdy i gospody są pełne. A to
znaczy, że biorą pełne opłaty – warknął strażnik. – Nie ma
miejsca dla żebraków. Nie potrzebujemy wozaków, a
spławianiem barek zajmują się miejscowi.
– Żebraków? – powtórzył Ben zdziwiony.
– Synu, wyglądasz, jakbyś od miesiąca żył w lesie – prychnął
ponuro zbrojny. – Jak nie macie miedziaka przy duszy, to lepiej
zawróćcie i wpełznijcie oboje do tej samej nory, z której
wyleźliście.
– Panie – wtrąciła Amelia – mamy dość, żeby opłacić nocleg.
Pierwszy ze strażników otaksował ją sceptycznym
spojrzeniem.
Jego towarzysz spojrzał tylko raz i oblizał wargi.
– Dzieweczko, coś mi się zdaje, że całkiem ładnie byś się
domyła. Może zajdziesz do mojej izby? Dopilnuję, żeby o ciebie
zadbano, i możesz dzielić ze mną łóżko, jak długo chcesz.
Amelia oblała się gniewnym rumieńcem.
– Nie ma takiej potrzeby. – Potrząsnęła sakiewką. Brzęku
monet nie można było nie rozpoznać. Drugi strażnik wciąż
wpatrywał się w Amelię lubieżnie, pierwszy jednak spojrzał na
sakiewkę.
– Dobrze zatem. Możecie wejść, zapamiętajcie sobie jednak,
że co noc sprzątamy ulice. Jeśli nie znajdziecie noclegu,
wylecicie z miasta. A jeżeli będę musiał wyprosić was później,
to będę bardzo rozczarowany i na pewno nie tak miły –
dokończył z kamienną miną.
Ben i Amelia pospiesznie minęli strażników.
– Myślałam... – zaczęła Amelia.
– Ja też – jęknął Ben. – Chyba popełniliśmy błąd, przychodząc
tutaj. Potrzebujemy informacji, ale każdy tu może pracować dla
Sanktuarium. Serce będę miał w gardle, póki się stąd nie
wydostaniemy i nie zostawimy tych wszystkich ludzi daleko w
tyle.
– Może masz rację – westchnęła Amelia. – Niemniej skoro już
przyszliśmy, zbierzmy tyle informacji, ile zdołamy, i odejdźmy.
Jeśli uda nam się przed wieczorem, to możemy wmieszać się
między włóczęgów, których wyrzucą po zmierzchu. Musisz
przyznać, że to będzie dobra zasłona. Nikt nie będzie mnie
szukał między żebrakami.
– Mamy zatem pół dnia. We wszystkich opowieściach
najlepiej uzyskuje się informacje od gadatliwego szynkarza.
Spróbujemy?
– Tak – zgodziła się Amelia – tylko że w opowieściach
bohaterowie zawsze znają szynkarza. Znasz tu jakiegoś
właściciela gospody?
– No, są Krągłości... – zaczął Ben i zaraz zrozumiał, że
wspominanie o tym akurat przybytku nie było najlepszym
pomysłem.
Amelia spojrzała na niego gniewnie.
– Nie pójdziemy do Krągłości.
– Tak, oczywiście, że nie – odpowiedział czerwony jak burak.
Głupiec, zbeształ się w myślach. – Jest jeszcze jedna karczma,
przy cumowisku barek. Pamiętam ją, bo była przedzielona na
połowy, jedną zajmowali flisacy, drugą wozacy. Rhys wyjaśnił,
że trzymają ich osobno, żeby zapobiec bijatykom. Jeśli są tu
ludzie z Sanktuarium, to pewnie obserwują rzekę. A my
musimy się tylko dowiedzieć, co dzieje się w dolinie, więc o ile
będziemy się trzymać strony dla wozaków, to możemy zebrać
potrzebne informacje, a przy tym nie będziemy się za bardzo
narażać. Co o tym myślisz?
– Drugi pomysł jest znacznie lepszy – odpowiedziała Amelia,
wciąż marszcząc brwi. – Ale jeszcze nie naprawiłeś błędu, jakim
był ten pierwszy.
Karczma o absurdalnej nazwie Wytchnienie Oracza
wypełniona była po brzegi i tak jak Ben zapamiętał: wozacy
siedzieli po jednej stronie, flisacy po drugiej. Jesień, czas
zbiorów, była dla nich bardzo pracowitym okresem, niemniej
żaden kupiec przy zdrowych zmysłach nie próbowałby
pozbawić tych ludzi odrobiny wytchnienia na końcu każdej
trasy.
Gdy Ben i Amelia przekroczyli próg, natychmiast utonęli w
hałasie. Karczma pękała w szwach. Przez całą długość izby
ciągnęły się ławy i proste drewniane stoły, na których talerze z
gulaszem i chlebem otaczały wieńce pustych kufli po piwie.
– Chyba musimy po prostu gdzieś usiąść? – zasugerowała
niepewnie Amelia.
Przyzwyczajona była do miejsc bardziej wyszukanych, Ben
jednak czuł się tu niemal jak w Widokach albo w gospodach,
gdzie bywali gwardziści z Białego Dworu. Wprawdzie w czasie
pobytu w Mieście sprzedawał swoje piwo do lepszych lokali, ale
bywał też w niejednej norze.
– Tu coś zamówimy. – Ruchem głowy wskazał ladę, przy
której tłoczyli się klienci. – A potem znajdziemy miejsce, żeby
usiąść.
– Nie ma tu żadnej szynkarki, która obsługiwałaby gości? –
spytała z niechęcią Amelia, obrzuciwszy spojrzeniem kolejkę
przy barze.
– A ile dziewcząt chętnych stawić czoła tej bandzie byś
znalazła? – Ben szerokim gestem objął rozkrzyczany i
rozbawiony tłum. – Wyobraź sobie, co tu się dzieje po
zapadnięciu zmroku, kiedy się rozhulają.
– Zatem będę trzymała się blisko ciebie, mój obrońco –
zagruchała, obejmując go ramieniem. – Kupmy coś do jedzenia i
picia, żebyśmy nie rzucali się w oczy, a potem znajdziemy
kogoś, kto niedawno przejeżdżał przez dolinę. I nie jest jeszcze
całkiem pijany – dodała po chwili.
Przepchnęli się do szerokiej lady i tam Ben zamówił piwo i
dwie porcje gulaszu.
Kiedy zabiegany szynkarz napełnił miski strawą i postawił
przed Ashwoodem dwa kufle z pianą przelewającą się przez
brzegi, temu ślina zebrała się w ustach.
Znaleźli miejsce na przeciwległym krańcu izby, akurat tyle,
by mogli się wcisnąć. Amelia usiadła obok mężczyzny, który
leżał z twarzą na stole i chrapał głośno, nie przeszkadzało mu
wcale, że jego towarzysze przekrzykują się i śmieją na całe
gardło. Chwilę wcześniej ktoś umieścił mu na głowie stosik
odwróconych do góry dnem misek i teraz gęsty sos spływał
śpiącemu na twarz i włosy.
– Z niego chyba niewiele wyciągniemy – szepnęła Amelia.
Ben siedział obok niskiego, ciemnowłosego wozaka,
pogrążonego w pełnej emocji dyskusji z towarzyszem
siedzącym naprzeciwko. Ashwood podsłyszał ich wymianę
zdań – zastanawiali się, dokąd powinni się udać, gdy
przekroczą granicę Doliny Sainuk – i trącił Amelię łokciem, by
zwrócić jej uwagę.
Najwyraźniej mężczyźni zapewnili jakiegoś chłopa, że wrócą
po to, co zbierze z pól, ale jeden z wozaków doszedł do wniosku,
że na plonach z innej osady zarobiliby więcej.
Ben przysłuchiwał się dyskusji, pałaszując gulasz. Potrawa z
pewnością nie była świeża i nie najlepiej przyrządzona, mięso
twarde i żylaste, ale po czterech tygodniach spędzonych w lesie
Ben machał łyżką, jakby od tego zależało jego życie. Spłukał
wszystko zwietrzałym piwem. Zerknął na Amelię, by przekonać
się, czy i ona przysłuchuje się dyskusji wozaków, i zorientował
się, że dziewczyna, odchyliwszy się nieco, słucha rozmowy
toczonej przy sąsiednim stole.
Spojrzał ponad jej ramieniem, chcąc sprawdzić, kim są
ludzie, którzy ją zainteresowali. Mężczyzna wyróżniał się
wśród wozaków fircykowatym strojem, zapewne był
dworakiem któregoś z mniej ważnych wielmożów, głośno
tłumaczył coś kupcowi siedzącemu naprzeciw niego.
– Powiadam ci, Barnes, taka okazja nie trafi się przez całe
pokolenie! – wykrzykiwał.
Barnes, kupiec, odpowiedział spokojnie coś, czego Ben nie
usłyszał w panującym gwarze.
– Argrena oni nic nie obchodzą. Już dał temu dowód –
naciskał dworzanin.
Ben nadstawił uszu.
– I tak tam się nie dostaniesz, więc masz Północną Bramę
albo Koalicję – przemawiał fircyk z emfazą.
Kupiec mruknął coś niezbyt przychylnie. Jedyne słowo, jakie
wychwycili Ben z Amelią, brzmiało: Issen. Spojrzeli po sobie.
– Twoja lojalność jest godna podziwu – przymilił się dworak.
– Jednak nic ci nie da. Lord Gregor, pan na Issen, nie ma
możliwości, żeby ci zapłacić, a Argren najwyraźniej nie
podziela twego poczucia honoru. Skoro twierdzisz, że jesteś
wasalem lorda Gregora, w takim razie Północna Brama stanowi
dla ciebie jakąś opcję. Rhymer ma więcej złota, niż mógłby
wydać, i niewiele przyzwoitości. Wie, co czeka go pod rządami
Koalicji. Może cię spłacić tylko po to, żeby twój towar nie wpadł
w ręce Koalicji. Po co jednak ruszać w tak długą podróż i
podejmować takie ryzyko? – Dworzanin zawiesił głos dla
lepszego efektu. – Pozwól mi negocjować warunki w twoim
imieniu, a będziesz miał swój zysk bez odwiedzania Bramy. Nie
bądź niemądry!
Kupiec zaczął podnosić głos i wreszcie jego słowa też stały się
słyszalne.
– Miałem umowę z Gregorem. Jeśli on jest poza moim
zasięgiem, to zdam się na jego suzerena. Nie popędzę teraz do
Północnej Bramy, żeby błagać tego opoja Rhymera o cokolwiek,
a już na pewno, niech mnie demon porwie, nie będę się układał
z takim padalcem jak ty – warknął, krzywiąc się z odrazą.
– Popełniasz błąd. – Ton dworzanina przypominał syk węża.
– Argren uważa, że czarodziejki nie powinny dysponować taką
potęgą, jaką dysponują. Nie będzie im sypał złota w kieszenie
bez względu na to, jaką skuteczność tych urządzeń możesz mu
obiecać. Poza tym – głos fircyka ociekał jadem – szybko się
przekonasz, że czarodziejki wcale nie popierają tak bardzo
Argrena i jego Przymierza, jak to sobie wyobrażasz.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Barnes z
narastającym gniewem. – Czarodziejki były przy założeniu
Przymierza. Wiem z najpewniejszego źródła, że nadal popierają
Argrena. Córka lorda Gregora jest jedną z nich, na litość! Na
całym Alcott to wiedzą!
Dworzanin uniósł ręce obronnym gestem i spróbował
uspokoić rozmówcę.
– Masz rację, wszyscy wiedzą. Nie powinienem był mówić
tego, co powiedziałem. Ale poza tym mam rację. Wiesz, że
Argren nie wierzy w czarodziejki jak inni szlachetni panowie. I
po tym, jak potraktuje Issen, będziesz mógł się przekonać, co
wart jest jego honor.
– W dupie mam jego honor – huknął rozeźlony kupiec. – To o
swój honor się martwię.
– Ciszej. Ciszej. To nie jest rozmowa, którą należy prowadzić
w miejscu tak publicznym – skarcił kupca i dworaka nowy głos.
Ben zaryzykował zerknięcie i zobaczył, że do dyskutujących
dołączył żołnierz w sięgającej kolan kolczudze i z ciężkim
pałaszem u pasa. Na lnianym tabardzie przybysza widniał herb,
którego Ben nie znał.
– Kim jesteś? – spytał wyzywająco Barnes. – Kolejnym
pachołkiem Koalicji?
– Próbuję tylko jakoś przeżyć w tym świecie, jak każdy –
warknął w odpowiedzi żołnierz. – Może będziemy
kontynuować tę rozmowę gdzie indziej. W tym miejscu zbyt
wiele jest uszu.
Kupiec podniósł się gwałtownie, plasnął dłońmi o blat.
– Żaden kundel chodzący na pasku Koalicji nie będzie mi
mówił, co mam robić! Jestem lojalny wobec lorda Gregora i
króla Argrena.
– Miasto tego twego lorda jest oblężone. Głupcze, żadna
pomoc nie nadejdzie – wrzasnął fircyk. – Zanim rok się obróci,
lord Gregor będzie chodził na naszym pasku!
Benowi krew ścięła się w żyłach. Poczuł, jak palce Amelii
zaciskają się mocno na jego ramieniu.
– Zamknij się – huknął żołnierz. – Ani to właściwy czas, ani
miejsce. Mamy inne problemy, a z tą sytuacją możemy uporać
się kiedy indziej – zakończył złowieszczo.
– Nie odpowiadam przed tobą – odparował dworzanin. – I to
ja zdecyduję, gdzie jest czas i miejsce! – Odwrócił się w stronę
kupca. – Zatem jak będzie z ofertą? Albo sprzedasz mi towar tu i
teraz, albo sam go sobie wezmę! Ty i reszta baranów, którzy
wspierają Argrena i to jego Przymierze, jesteście skończeni.
Issen otoczone, posiłki nie nadejdą ani z Białego Dworu, ani z
jakiegokolwiek innego miasta. Argren zostawił Gregora na
pastwę losu. Wszyscy to wiedzą. Myślisz, że po czymś takim
nadal będą razem trzymać? Zmień stronę albo za niecały rok
będę tańczył na twojej mogile! – zawył dworzanin.
Wrzaski zaczęły przyciągać uwagę coraz większej liczby
osób. Ludzie odwracali się, by sprawdzić, co to za zamieszanie.
– Coś powiedział o Koalicji? – odezwał się ktoś dwie ławy
dalej.
Żołnierz już zrozumiał, że popełnili błąd, położył dłoń na
ramieniu dworzanina, żeby go ostrzec, ale tamten był już zbyt
pobudzony, zbyt rozeźlony, by posłuchać głosu rozsądku.
Dosłownie pienił się z wściekłości.
– A tobie co do tego?!
Kupiec natychmiast skorzystał z okazji, by zyskać poparcie
większej grupy.
– Tych dwóch to sługusy Koalicji! I właśnie zagrozili, że mnie
obrabują!
Teraz zapewnił sobie uwagę wszystkich obecnych w
karczmie. Zarówno podchmieleni wozacy, jak i flisacy poczęli
obracać się w jego stronę. Kilku wstało nawet. Ben trącił
Amelię, próbując subtelnie odciągnąć ją od centrum
zamieszania. Zesztywniała w oporze.
– Musimy słuchać dalej – wysyczała. – Mówią o moim ojcu!
Do karczmy weszło jeszcze kilku uzbrojonych mężczyzn.
– Patrzcie! – zaskrzeczał Barnes. – Siły Koalicji chcą nas
ograbić i pomordować!
Bójka eksplodowała natychmiast.
Żołnierz, który zjawił się pierwszy, spodziewał się takiego
obrotu zdarzeń. Od razu dobył pałasza. Jego uzbrojeni kompani
nie mieli pojęcia, w co właśnie wdepnęli. Tłum powalił ich w
mgnieniu oka. Pijani wozacy wywijali pięściami i nie szczędzili
wrogom kopniaków.
Jakiś woźnica złapał za ramię tego pierwszego żołnierza i
zapłacił za swoją śmiałość. Koalicjant odepchnął go i machnął
mieczem. Napastnik zawył z bólu i padł między swych
towarzyszy od kufla, bryzgając krwią.
Żołnierz wskoczył na stół i począł ciąć jak i gdzie popadło.
Kawałki ciał zaskoczonych klientów karczmy posypały się
niczym grad. Wszyscy zaczęli uciekać przed straszliwym
ostrzem.
Dworzanin okazał się zbyt wolny i pałasz trafił go prosto w
czerep, rozchlapując wokół fragmenty mózgu. Bezwładne ciało
fircyka poleciało wprost na Bena i Amelię. Zareagowali tak
samo – wstrząśnięci, odruchowo odepchnęli od siebie trupa. I w
tej samej chwili oczy Ashwooda i żołdaka spotkały się nad
nieboszczykiem.
Przez moment żołnierz stał nieruchomo, wbijając
oszołomione spojrzenie w Bena i Amelię. To był dlań początek
końca. Ławka uderzyła go w nogi i Ashwood usłyszał aż nadto
wyraźny trzask pękającej kości. Żołnierz padł na blat, a wozak,
który uderzył go ławką, wskoczył na stół i począł pięściami
okładać leżącego. Koalicjant wciąż jednak miał siłę się bronić i
woźnica spadł na podłogę z mieczem sterczącym mu z piersi.
W tym samym momencie kupiec, od którego zaczęła się
awantura, dostrzegł okazję do ataku, wyrwał sztylet zza pasa i
ruszył na żołnierza. Ten też dobył nóż, ale zbyt późno, nie
zdążył się zasłonić i Barnes wbił mu klingę w odsłoniętą szyję.
Konający żołnierz przyciągnął do siebie napastnika i ostatkiem
sił wraził mu swój sztylet w brzuch. Kupiec uderzył w nóż i
ostrze upadło na podłogę, ciągnąc za sobą sznureczki krwi, on
zaś raz za razem wbijał sztylet w szyję przeciwnika. Było jasne,
że żołnierz wyzionął ducha. Wreszcie Barnes osłabł, cofnął się
chwiejnie i osunął na pobliską ławę, chwytając się za
krwawiący obficie brzuch.
Walka niemal dobiegła końca. Ben widział ciała pozostałych
zbrojnych, bezwładne na podłodze, wokół kręcili się wozacy o
zakrwawionych pięściach. Sprawiali wrażenie oszołomionych
tym, że ich wolne popołudnie zmieniło się w tak brutalną jatkę.
Z drugiej strony izby flisacy zdumieni i wstrząśnięci
przyglądali się wszystkiemu nad sięgającą pasa ścianą
pośrodku pomieszczenia.
– Straż miejska! – krzyknął ktoś i wszyscy znów się
poderwali. Wozacy uciekali we wszystkie strony.
Amelia rzuciła się przez stół ku rannemu kupcowi. Ben
przeskoczył przez blat i też przykląkł przy nieszczęśniku. Ten
zaś patrzył na swą zakrwawioną dłoń i kałużę krwi, jaka
formowała się wokół niego.
– Chyba po mnie – mruknął w przestrzeń.
– Pracujesz, panie, dla lorda Gregora? – spytała Amelia.
Kupiec spojrzał na nią szklistymi oczyma. Potrząsnęła nim i
ponowiła pytanie: – Pracujesz, panie, dla lorda Gregora?
– Kiedyś – kaszlnął kupiec i po brodzie pociekła mu strużka
krwi.
– Możemy ci pomóc, ale najpierw musisz powiedzieć mi, co
wiesz o Issen. Jest oblężone? – naciskała.
– Issen jest skończone. To już tylko kwestia czasu – odparł
ranny smutno. – Banat miał rację. Jest oblężone. Koalicja
dotarła tam wcześniej, niż Gregor czy Argren się spodziewali. I
dwakroć liczniej.
– I co Argren robi? – zapytała Amelia z twarzą wykrzywioną
cierpieniem.
– Fortyfikuje, co się da. Uważa, że to pułapka, i nie wyśle
posiłków. – Głos kupca słabł. Rannemu została chwila, może
dwie. Dzwonienie dochodzące od strony ulicy powiedziało
Benowi, że tyle samo czasu mieli do pojawienia się straży
miejskiej. Nie mogli ryzykować, że zbrojni złapią ich tu
stojących nad nieboszczykiem.
– Amelio...
– Nie! Muszę wiedzieć więcej. – Zajrzała kupcowi w gasnące
oczy. – Powiedz mi, co wiesz. Koalicja zaatakowała? Ile zostało
czasu?
– Nie zaatakowali, tylko odcięli drogi – wycharczał Barnes,
teraz krew zalewała mu cały podbródek. – Czekają na coś. Na
pokojowe rozwiązanie... Lord Jason wyruszył z tajną misją, ma
zdobyć coś... i Gregor się podda...
Para uciekinierów wymieniła spojrzenia.
– Tak mi Banat powiedział... powiedział... że jak Jason wyśle
wiadomość... Issen się podda... – mówił dalej kupiec,
nieświadom już tego, co działo się wokół. – Albo oblężenie się
zacznie... i wszyscy zginą...
– Jeśli nie zaatakowali, to jest jeszcze nadzieja – oświadczyła
Amelia, zwracając się do Bena.
Bardziej chyba chce siebie przekonać, pomyślał.
– Jak... – zaczął, ale przerwał mu konający kupiec.
– Rhymer – jęknął Barnes. – On jeden... on wiedział... od
dawna. Budował armię. On tylko ma ludzi... by coś zrobić. Wie...
nie ma życia z Koalicją. Może... – Zakaszlał i krew rzuciła mu się
z ust.
Szczęk broni przybrał na sile i Ben zrozumiał, że straż
miejska jest tuż–tuż. Złapał Amelię i siłą postawił na nogi.
– Musimy uciekać albo już stąd nie wyjdziemy – oznajmił
stanowczo.
Powlókł ją w stronę baru. Widział, jak tamtędy przez
dodatkowe drzwi uciekał szynkarz. Słychać było straż
zbliżającą się do karczmy od frontu, więc Ashwood miał
nadzieję, że on i Amelia zdołają się wymknąć tylnym wyjściem.
Na ulicach dokoła Wytchnienia Oracza panował chaos. Ben
zamrugał oślepiony słońcem. W ciemnym wnętrzu zapomniał,
że do wieczora było jeszcze daleko.
Ludzie biegali we wszystkich kierunkach, zasadniczo jednak
oddalali się od pechowej karczmy. Ktoś wołał, że zaczął się atak
na Kirkbanę, odpowiedziały mu jeszcze dziwniejsze okrzyki.
Ciężkozbrojna straż miejska wkroczyła do akcji, aczkolwiek
nie sposób było przeoczyć, że wielu strażników też nie miało
pojęcia, o co właściwie chodzi. Ben zauważył w ciżbie również i
tych dwóch spod bramy. Wołali do swych kompanów, próbując
dowiedzieć się, dokąd iść.
Lepsza okazja do ucieczki już by się nie trafiła, doszedł do
wniosku Ben. Czy to strażnicy miejscy, czy sługusy Koalicji,
wszyscy mieliby trudności, by śledzić kogoś w tym zamieszaniu.
6.

NIEUSTANNA UCIECZKA

S łońce schowało się za drzewami, gdy Ben i Amelia wreszcie


się zatrzymali, znów w dającym poczucie bezpieczeństwa
lesie na południe od Kirkbany.
– Szybko się krew polała – stwierdził Ben sucho. Nie wiedział,
jak odnieść się do informacji, które zyskali, i co znaczyły one
dla Amelii. – Co teraz robimy?
– Koalicja zaatakowała Issen. To wojna – odparła ostro. –
Wstrząsnęło mną to, że ci ludzie otwarcie przyznawali się do
tego, że są z Koalicji. Przynajmniej dostali, na co zasłużyli –
dokończyła ponuro.
Ben westchnął. Nie miał pojęcia, jak ją pocieszyć. Jej dom był
oblężony, a z tego, co wiedzieli, cała rodzina Amelii utknęła w
Issen. Kilkakrotnie próbował zacząć z nią rozmowę na ten
temat, za każdym razem prosiła, by poczekali na stosowniejszą
chwilę. Jej zdaniem musieli się skupić na tym, by bezpiecznie
opuścić Kirkbanę. Teraz znaleźli się wreszcie poza granicami
miasta, tymczasem on nie znajdował odpowiednich słów.
– W porządku, Beniaminie – powiedziała Amelia. – Martwię
się. Obawiam się o życie moich bliskich, ale nie mogę teraz o
tym myśleć. Masz rację, musimy zastanowić się, co dalej.
– Nie chcesz już iść do Białego Dworu? – zapytał ostrożnie.
– Jeśli to, czego się dowiedzieliśmy, jest prawdą, nie ma sensu
tam iść.
– Ale musimy chyba powiedzieć Argrenowi o zdradzie
Sanktuarium, prawda? – obstawał przy swoim.
Amelia zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
– Jeżeli Argren już teraz ma opory, by wysłać pomoc do Issen,
to będzie miał jeszcze większe, gdy usłyszy, co wiemy.
Popełniliśmy błąd, zakładając, że byłby gotów pomóc, gdyby
dowiedział się o zdradzie Sanktuarium. Człowiek taki jak
Argren nigdy nie wyśle nigdzie swojej armii, gdy będzie
podejrzewał, że przy pierwszej okazji czarodziejki wbiją mu
nóż w plecy. Wieści, które usłyszeliśmy, są tego dowodem.
Będzie trzymał żołnierzy jak najbliżej. Musimy gdzie indziej
szukać pomocy.
– Czyli Północna Brama? – zgadł Ben.
Potwierdziła.
– Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Poza Białym
Dworem jedynie lord Rhymer ma dość sił, żeby stawić czoła
Koalicji i Sanktuarium. Nie wiem, czy to zrobi, ale muszę
spróbować.
Ben rozejrzał się po niewielkiej polance, gdzie się zatrzymali.
– Możemy rozbić obóz tutaj – stwierdził, zrzucając swój
bagaż. – Do Północnej Bramy długa droga. Ruszymy o brzasku.
Amelia powoli zsunęła plecak z ramion i podeszła do Bena.
– Beniaminie, uciekliśmy z rąk Sanktuarium. Zawsze będę ci
wdzięczna, że zaryzykowałeś życiem, by mnie uratować. Gdyby
nie ty, byłabym już więźniem lorda Jasona albo w grobie. Nigdy
nie zdołam ci się za to odwdzięczyć.
Ben zaczerwienił się i skrępowany wzruszył ramionami.
Położyła mu dłoń na ręce.
– Zrobiłeś aż za wiele. Możesz wracać do Widoków albo
znaleźć jakieś inne spokojne miejsce, gdzie przeczekasz
zawieruchę.
Ashwood zmarszczył brwi i spojrzał na Amelię uważnie.
– Zastanawiałem się nad tym od dnia, w którym opuściliśmy
Wolną Ziemię. Dlatego właśnie ci wszyscy ludzie tam
zamieszkali. Znaleźli spokojne miejsce i przeczekują
zawieruchę. Chyba nie potrafiłbym tak postąpić. Jeśli mogę
pomóc, to muszę pomóc. Nie mogę pozwolić, żeby Koalicja
zniszczyła Issen, skoro jest szansa, aby temu zapobiec.
– Północna Brama to niewielka szansa – ostrzegła go Amelia.
– Poznałam lorda Rhymera, on myśli tylko o sobie. Jeśli zdołamy
go przekonać, że będzie coś z tego miał, być może zgodzi się
pomóc. Z dobroci serca na pewno nie.
– No to musimy go przekonać – oświadczył Ben. – Wiem, że
łatwo nie będzie, bezpiecznie też nie, ale muszę spróbować.
Pójdę do Bramy razem z tobą i pomogę, jak zdołam. Jesteśmy w
tym oboje, Amelio. Aż do samego końca.
Z piersi Amelii wyrwał się szloch i dziewczyna objęła Bena z
całych sił. Stali tak na cichej leśnej polance. Ona szlochała, on
trzymał ją w ramionach.

Następnego dnia, gdy szykowali szybkie śniadanie, Ben coś


sobie przypomniał.
– Amelio, pamiętasz tego żołnierza Koalicji? Zanim go
powalili i doskoczyli do niego, stał na stole, pamiętasz?
Amelia wzruszyła ramionami.
– Niewiele pamiętam z tej całej walki.
– Wydaje mi się, że spojrzał na mnie. Prosto w oczy. I zamarł,
jakby mnie rozpoznał.
Amelia przełknęła ślinę z wyraźnym wysiłkiem i skrzywiła
się.
– A skoro mnie rozpoznał... – mówił dalej Ben.
– ...to inni też cię rozpoznają – dokończyła za niego.
– Rozpoznają was oboje – odezwał się ktoś za nimi.
Ben aż podskoczył. Bartolome stał na skraju polany w pozycji
wyraźnie obronnej, z dłonią na rękojeści kordelasa.
– Aleś mnie wystraszył! – zawołał Ben, spoglądając na byłego
przewodnika z ciekawością. – Co tu robisz?
Bartolome odprężył się, roześmiał i podszedł nieco bliżej.
– Przepraszam. Usłyszałem o wczorajszej awanturze w
mieście. Jakoś tak mi się zdało, że to coś, w czym mogliście brać
udział. No to sprawdziłem, popytałem i dowiedziałem się, że nie
było was wśród trupów. Załatwiłem, co miałem załatwić, i
uznałem, że nie ma sensu, żebym siedział w mieście dłużej.
Domyśliłem się, że możecie się chować w lesie, no to poszedłem
was poszukać.
– Dziękujemy – odparł Ben niepewnie. – To bardzo miło z
twojej strony, ale nic nam nie jest.
– Nie ma sprawy – zbył podziękowania jednooki. – Spędziłem
z wami kilka tygodni, to się i przywiązałem. Nie chciałbym,
żeby stało się wam co złego.
Ben nieznacznie przysunął się do swego bagażu i miecza. Coś
tu było nie w porządku.
Bartolome znów postąpił naprzód i zdjął z grzbietu swój
plecak.
– Ruszyłem was szukać, zanim zjadłem śniadanie. Macie
może tyle, żeby się podzielić?
Amelia kiwnęła głową i zerknęła niespokojnie na Bena.
Ashwood wpatrywał się jednak w Barta, po czym przeniósł
wzrok na plecak byłego przewodnika. W połowie pusty.
Ben skoczył po miecz w tym samym ułamku chwili, gdy Bart
chwycił za kordelas.
Ashwood poderwał się z przewrotu, a Amelia pospiesznie i
niezbyt pewnie ustawiła się za jego plecami. Jej broń została po
drugiej stronie polany.
– Nie podzielicie się śniadaniem? – Bartolome uśmiechnął się
ironicznie.
– Czego naprawdę tu szukasz? – spytał twardo Ben.
Bart trzymał przed sobą kordelas nieruchomo. Rozejrzał się
po polance, przechylając głowę, by nadrobić brak oka.
– Byłoby łatwiej i mniej boleśnie, gdybyście pozwolili się
zabić dziś wieczór. We śnie – warknął.
– No, przepraszam – odparł Ben. – Ale zawsze możesz odejść.
To też nie byłoby trudne.
Miał okazję przyjrzeć się Bartowi i jego stylowi walki.
Wolnoziemianin niewątpliwie był dobrym i doświadczonym
szermierzem, ale ograniczał go brak oka. Kalectwo wpłynęło na
postrzeganie głębi i ocenę odległości i Bartolome miał problem,
by podążać wzrokiem za szybkimi ruchami. Bena najbardziej
niepokoiło jednak to, że Bart sprawiał wrażenie, jakby na kogoś
czekał. Ashwood nie chciał mierzyć się z jeszcze jednym
przeciwnikiem, szczególnie mając za plecami bezbronną
Amelię.
– Odejść? Raczej nie. Wolałbym załatwić to łatwiejszym
sposobem, ale tak też może być – oznajmił Bartolome,
uśmiechając się podle.
– Nie pokonasz mnie – stwierdził chłodno Ben. Chciał
sprawdzić, czy Bart wspomni może coś o nadchodzącej pomocy.
– Ćwiczyłem z tobą, nie masz wystarczających umiejętności.
– Chłopcze, nawet nie znasz tylu ludzi, ilu ja pokonałem w
pojedynkach – odparł Bartolome pewnie.
– A to było przed czy po tym, jak straciłeś oko? – szydził Ben.
Wargi Bartlome’a ściągnęły się w grymasie wściekłości,
odsłaniając zęby.
– Oko wykłuła mi dziwka. Teraz już nie żyje, jak każdy, kto na
mnie nastawał. Zabawiłem się z nią nieźle, zanim skonała. Jej to
się chyba nie podobało. – Ponad ramieniem Bena popatrzył
pożądliwie na Amelię. – Trwało kilka dni, zanim wreszcie
umarła.
– Wielki zabójca bezbronnych kurew? Wybacz, ale jakoś
mnie to nie przeraża. – Ben próbował zyskać na czasie. Bart
chyba jednak na nikogo nie czekał, ale im dłużej mówił, tym
większe szanse miał Beniamin, by poznać motywy byłego
przewodnika. – Jestem zaskoczony, że udało ci się ją pokonać i
straciłeś zaledwie oko.
– Nie znasz mnie! – ryknął Bartolome. – Myślisz, że skoro
mieszkam w Wolnej Ziemi, to miłuję pokój jak ten Myland? Nie
zamieszkałem tam, bo jak on boję się własnego cienia.
Mieszkam tam, bo jeżeli pojawię się w którymkolwiek porcie
Krwawej Zatoki, czeka mnie szubienica. Jestem Czarny Bart,
chłopcze. Lata całe spędziłem, rabując i gwałcąc jak Zatoka
długa i szeroka. Miałem stos złota wyższy niż ty. Można by dom
cały po dach wypełnić krwią, którą przelałem.
– Ale tego złota to już chyba nie masz, co? – prychnął
pogardliwie Ben.
Bart zaczynał ulegać emocjom. Saala uczył Bena, jak tego
unikać, a Rhys sugerował, żeby budzić je u przeciwników.
– Będę miał, jak dostarczę wasze głowy – warknął Bart. – Ten
żołnierz proponował dziesięć złociszy tylko za to, żeby mu
powiedzieć, dokąd poszliście. Nie żyje, ale znajdą się inni. A
skoro wieści o was warte są dziesięć, to za głowy zażądam setki.
Po sto za każdą – zakończył z triumfem.
– Najpierw będziesz musiał je ściąć – rzucił mu wyzwanie
Ben.
Bartolome z rykiem ruszył do ataku, a Ben tylko na to czekał.
Zamiast przyjąć postawę obronną, popędził w stronę
przewodnika. Bart natychmiast stracił rezon, jedyne oko
próbowało nadążyć za błyskawicznymi ruchami przeciwnika.
Zanim mu się to udało, Ben zbił kordelas na bok i zatopił sztych
w piersi byłego pirata.
Oko Bartolome’a otworzyło się szeroko ze zdumienia. Na
moment. Ben widział, jak w źrenicy gaśnie życie, zanim Bart
zwiotczał i ześlizgnął się z ostrza.
– Robisz się w tym coraz lepszy – stwierdziła Amelia drżącym
głosem.
– Może – odparł. – Był zbyt pewny siebie i wykorzystałem to
przeciwko niemu. Przekonanie, że jesteś najlepszy, nie pomaga
w walce.
– Myślisz, że naprawdę zabił tylu ludzi, co mówił? – spytała
Amelia. – Zachowywał się, jakby był słynnym piratem.
– Nie wiem. – Ben wzruszył ramionami. – Nigdy o nim nie
słyszałem.
Spakowali swój cały dobytek, przejrzeli szybko zawartość
plecaka Barta i nie zwlekając, opuścili polankę. Martwy pirat
leżał na plecach, wpatrując się w blade niebo poranka.
7.

POPIÓŁ I KREW

O minięcie Kirkbany okazało się proste. Szli po płaskim


terenie, po którym poruszało się dość ludzi, by ich dwoje
nie rzucało się w oczy. Ben obawiał się wysłanników
Sanktuarium, ale chyba niepotrzebnie, nikt nie próbował
bowiem zaczepić jego czy Amelii.
Po północnej stronie miasta znaleźli niezbyt popularny szlak
odchodzący od brzegu rzeki i o ile mogli to ocenić, wiodący
dalej na północ. Postanowili pójść właśnie tamtędy, licząc, że
ludzie Sanktuarium skupią się raczej na obserwowaniu drogi
wodnej.
– Ta podróż wcale nie jest taka łatwa, jak na to liczyłam –
mruknęła Amelia w pewnym momencie.
– To prawda – zgodził się Ben. – Wliczając tego żołnierza z
Wytchnienia, już trzy razy natknęliśmy się na ludzi, którzy nas
rozpoznali i próbowali pojmać albo zabić. Straciliśmy Mathiasa.
To tylko kwestia czasu, aż ktoś znowu nas rozpozna i tym
razem nie zdołamy się obronić.
– Tak bym chciała, żeby Mathias był z nami – westchnęła
smutno Amelia. – Nie znałam go za dobrze, ale zdążyłam już się
przekonać, że był to człowiek pragmatyczny. Musi istnieć jakieś
racjonalne wyjście z naszej sytuacji. Błąkanie się właściwie po
omacku to nie jest najlepsze rozwiązanie.
– Też mi go brakuje. – Ben również westchnął. Zmarły
przyjaciel potrafił zidentyfikować sedno problemu i znaleźć
dlań eleganckie i proste rozwiązanie. – Pomyślmy tak, jak on by
to zrobił – zaproponował. – Zacznijmy od faktów. Musimy
dostać się do Północnej Bramy, czas jest tu niezwykle istotny,
nie znamy drogi, niemal skończyło nam się jedzenie i nie mamy
zbyt wiele pieniędzy. Wysłannicy Koalicji i Sanktuarium mogą
pilnować dróg i zabiją nas przy pierwszej okazji.
– To przygnębiające. – Amelia ściągnęła brwi. Zerwała długie
źdźbło trawy i idąc, poczęła smagać nim nisko wiszące gałęzie.
Nie było to najlepsze ujście dla jej frustracji, ale najwyraźniej
wolała takie niż żadne.
Ben uśmiechnął się nieoczekiwanie od ucha do ucha.
– Mam. Zamiast zastanawiać się, jak tu poradzić sobie z tym
wszystkim, skupmy się na tym, które problemy możemy
rozwiązać, a których nie.
Amelia wzruszyła ramionami.
– Możemy chyba spróbować. I tak nie mamy nic lepszego do
roboty. – Machnęła źdźbłem, celując w najbliższą gałąź, a ono
złamało się na pół. Z mruknięciem irytacji odrzuciła je na
ziemię.
– Ustaliliśmy, że Północna Brama to jedyna szansa na
uratowanie Issen, więc zostańmy przy tym. Nie możemy nic
zrobić, jeśli chodzi o czas. Koalicja nie będzie na nas czekać. Nie
zmienimy też tego, że zarówno Koalicja, jak i Sanktuarium chcą
nas zabić. Czyli zostaje nam trasa, jedzenie i pieniądze –
podsumował Ben.
– Zamierzasz szukać pracy? – zapytała Amelia.
– Czyli jedzenie i trasa – odparł. – Chyba zgadzamy się, że te
kwestie musimy jakoś rozwiązać.
Amelia była wyraźnie przygnębiona, ale jak sama mówiła
kilka tygodni wcześniej: mieli tylko jedno wyjście.
Kontynuować, co zaczęli. Ben musiał więc jakoś ją pocieszyć i
doszedł do wniosku, że ułożenie planu będzie pierwszym
krokiem do tego celu.
– Zgadzamy się. Droga, którą obierzemy, i jedzenie –
odpowiedziała. – Co zatem sugerujesz?
– No, mówiłem, że nie znamy drogi do Północnej Bramy, ale
coś tam wiemy. Gdzieś tam znajdują się źródła rzeki Venmor.
Pamiętam, bo rozmawialiśmy kiedyś o handlu i
wykorzystywaniu drogi wodnej do transportu towarów.
– Masz rację. – Amelia kiwnęła głową.
– Czyli musimy porzucić ten szlak i wrócić do rzeki –
zadecydował. – To jest jedyna trasa, która doprowadzi nas do
Bramy na pewno, czyli jedyna, którą powinniśmy podążać.
– Ale wędrując wzdłuż brzegu rzeki, bardziej narażamy się
na to, że nas złapią – zaoponowała Amelia.
– Hej, rozwiązujemy tylko te problemy, które możemy
rozwiązać – przypomniał jej. – Nie możemy sprawić, żeby
przestali nas szukać, ale możemy zadbać o to, żeby wędrować
we właściwym kierunku. Nie wiemy tak naprawdę, dokąd
wiedzie ten szlak i czy przypadkiem nie wyprowadzi nas gdzieś
na manowce. Równie dobrze za następnym zakrętem może
czekać na nas oddział zbrojnych i czarodziejka.
Amelia milczała. Najwyraźniej nie wiedziała, co na to
odpowiedzieć.
– Jeżeli natomiast chodzi o jedzenie – kontynuował Ben – gdy
już dotrzemy do rzeki, to i ten problem się rozwiąże.
Siedzieli w milczeniu, obserwując, jak rzeka powoli toczy swe
wody. Trzaskanie niewielkiego ogniska było właściwie jedynym
dźwiękiem, który zakłócał nocną ciszę. Otaczająca ich kurtyna
gałęzi wierzby płaczącej zastygła w nieruchomym wieczornym
powietrzu.
Ogień był luksusem, na który pozwolili sobie po wielu nocach
spędzonych w chłodzie i ciemnościach. Ben doszedł do
wniosku, że tym razem nie ryzykują za bardzo, ponieważ
wzdłuż nadbrzeżnego szlaku wielu podróżnych rozpaliło
podobne ogniska. Jedno więcej nie powinno przyciągnąć
szczególnej uwagi.
Miejsce na obozowisko wybrał ustronne, w wierzbowym
zagajniku na poboczu drogi. Trudno byłoby komukolwiek ich
wypatrzyć bez wchodzenia między drzewa i zaglądania za
zasłonę gałęzi.
Rankiem zamierzali ruszyć szerokim traktem wiodącym
wzdłuż brzegu rzeki i liczyć na szczęście. Jednak Ashwood miał
poważne zastrzeżenia co do tego planu. Wysłannicy
Sanktuarium i Koalicji bez wątpienia szukali uciekinierów
gdzieś między Kirkbaną a Północną Bramą, tymczasem
nadbrzeżna droga nie oferowała żadnej, najmniejszej nawet
osłony czy kryjówki. Nie wspomniał jednak Amelii o swych
obawach.
Przyjaciółka przystała na jego plan, bo ona też nie miała
lepszego. Przepełniała ją determinacja, aby jakimś sposobem
dotrzeć do Północnej Bramy i tym samym pomóc swej rodzinie,
i dla tego celu gotowa była zaryzykować wszystko, łącznie z
życiem. Ben nie mógł na to pozwolić. Gdyby zostali złapani,
sytuacja tylko by się pogorszyła. I to pod każdym względem.
Nagle dobiegł go dźwięk niosący się nad wodą w ciszy nocy.
Zaciekawiony Ben wyjrzał zza wierzbowych gałęzi. Dźwięk
stawał się coraz wyraźniejszy. Dochodził znad rzeki i zbliżał się
ku małemu obozowi pary uciekinierów.
W oddali pojawiło się podskakujące światełko, teraz Ben
zaczynał odróżniać nadpływające z falami słowa. Ktoś, jakiś
mężczyzna, śpiewał na pokładzie jednej z licznych barek. Miał
głęboki, donośny głos i bez trudu wypełniał nocne powietrze
dźwiękami prostej piosenki. Ben wreszcie go zobaczył.
Mężczyzna stał na rufie, leniwie wsparty o rumpel. Zapewne
śpiewał, by odegnać senność.
Barka płynęła powoli, sternik śpiewał, a Benowi przyszedł do
głowy pewien pomysł.
Kiedy pierwsze promienie słońca przedarły się przez kurtynę
wierzbowych gałęzi, Ashwood usiadł na posłaniu.
Postanowił, że tego dnia poszukają z Amelią barki, która
powiezie ich na północ.
Podobnie jak na południe od Kirkbany, i tutaj barki spływały
z prądem, a pod prąd ciągnięte były przez woły lub konie.
Różnica polegała na tym, że po północnej stronie miasta
załadowane łodzie zmierzały w górę rzeki, a puste spławiano –
odwrotnie niż na południu.
Transport rzeczny obejmował głównie płody rolne z Doliny
Sainuk, które wysyłano przede wszystkim do Północnej Bramy,
Venmor, no i do Miasta.
Ciągnięcie załadowanej barki w górę rzeki było zadaniem
niełatwym. Sprzężaj łączyła z łodzią gruba lina. Ludzie
pilnowali zwierząt w zaprzęgu a jedna przynajmniej osoba –
steru. Od czasu do czasu flisacy korzystali też z długich tyczek,
by w razie konieczności odepchnąć barkę od brzegu.
Ben wykoncypował, że chętnych do ciężkiej pracy przy
transportach płynących w górę rzeki było niewielu. Tymczasem
więcej ludzi trzeba było do obsługi kryp płynących pod prąd niż
z prądem, jednakże tylko o tej porze roku, praca ta była więc
nie tylko bardzo ciężka, ale i sezonowa.
– Nie stać nas, żeby wynająć sobie miejsce na barce –
zaprotestowała niemrawo wciąż jeszcze senna Amelia, gdy Ben
streścił jej swój plan.
– I w tym rzecz właśnie, nie zaproponujemy zapłaty.
Zaoferujemy im pracę! – wyjaśnił.
– Pracę? – powtórzyła zdziwiona.
– Ci ludzie nie mają barek na własność. Płaci im się, żeby je
doprowadzili do wyznaczonego miejsca – odparł. – Propozycja
pomocy ułatwi im życie.
– I niczego nie będą podejrzewać? – dociekała Amelia.
– Nie, jeśli odpowiednio to przedstawimy. Mamy dwa
problemy do rozwiązania: kierunek podróży i jedzenie, tak? I to
możemy powiedzieć flisakom, że tu chodzi o rozwiązanie
naszych problemów. Za jedzenie będziemy pracować i
doprowadzimy barkę do Północnej Bramy.
– Kto podjąłby się czegoś takiego? – zastanawiała się Amelia.
– Ludzie, którzy wyglądają jak my – uśmiechnął się Ben,
wskazując swój obszarpany strój. Amelia prezentowała się tak
samo marnie. Od czasu opuszczenia Wolnej Ziemi nie mieli
okazji wykąpać się porządnie i od razu też było widać, jak
bardzo są wyczerpani. – Powiemy, że mamy w Bramie
przyjaciół, którzy mogą nam pomóc, ale nie mamy pieniędzy,
aby tam dotrzeć i jeść po drodze. Flisacy zyskają pomoc przy
barce, my jedzenie i transport. No i tak będziemy
bezpieczniejsi. Ci, którzy nas ścigają, nie będą podejrzewać, że
dotrzemy na północ, najmując się do pracy. Same zalety.
– Warto spróbować – zgodziła się Amelia.
Zanim jeszcze słońce wspięło się wysoko, ruszyli raźno
nadbrzeżną drogą, szukając odpowiedniej barki.
Rzeczne łodzie zazwyczaj cumowały na noc, bo w ciemności
nie sposób ich było ciągnąć. O tej porze roku co kilkaset kroków
można było natknąć się na barki przy brzegu. Dopiero o świcie
flisacy odpychali je od brzegu i zaprzęgali konie. Teraz
szykowali się na kolejny ciężki dzień, przygotowywali
śniadania, rozlewali czarną ciecz w cynowe kubki, zwijali
obozowiska. Ben od razu rozpoznał kaf, ulubione lekarstwo
Rhysa na kaca, napój, który był przecież bardzo popularny na
północy.
Amelia ze sceptyczną miną przyglądała się, jak flisacy
mozolą się, by odepchnąć od brzegu łódź pochwyconą przez
lepki muł rzeczny.
– Nie rozumiem, dlaczego nie załadują towarów na wozy i
nie przewiozą – rzuciła.
– Jedna taka barka jest dwadzieścia razy większa od wozu –
odpowiedział Ben – a koni potrzeba tyle samo. Tak jest taniej.
– Lady mająca w swej pieczy podwładnych powinna wiedzieć
takie rzeczy – westchnęła Amelia. – Kiedyś takie wiadomości
były dla mnie ważne. Teraz już sama nie wiem. Jeśli Issen
padnie, co mi zostanie? Czy bez miasta nadal jestem lady?
– Dla mnie zawsze będziesz lady bez względu na to, co się
stanie – pocieszył ją Ben. – Rhys kiedyś mi powiedział, że
rzeczywistość to tak naprawdę sposób postrzegania
wszystkiego. Jeśli nasze czyny świadczą o tym, że jesteśmy
szlachetni, to czyż nie jest to ważniejsze niż urodzenie?
Amelia roześmiała się na te słowa.
– Jak na kogoś, kto jest zatwardziałym łotrem i szelmą, Rhys
ma wyraźne zacięcie do filozofii.
– To ze starości – zażartował Ben. – Starzy ludzie mają czas,
żeby siedzieć i rozmyślać o różnych rzeczach.
Nastrój Amelii wyraźnie się poprawił. Klepnęła Bena w ramię
i wskazała barkę, do której się zbliżali.
– Spróbujemy tutaj? – zaproponowała.
– Dlaczego nie? – Wzruszył ramionami.
Barka wyglądała obiecująco. Takiej właśnie szukali,
obsługiwanej przez niewielką załogę, której mogłaby przydać
się pomoc. Przy ognisku na brzegu siedziało zaledwie trzech
mężczyzn, a na krypie piętrzyły się skrzynie kapusty,
ziemniaków, fasoli i marchewki. Uśmiechnięte twarze i
pogodne spojrzenia flisaków pozwalały mieć nadzieję, że
mężczyźni przyjaźnie potraktują parę wędrowców, co nie było
bez znaczenia.
– Hej tam! – zawołał Ben.
Jeden z mężczyzn wstał, ujmując się pod boki.
– W czym możemy wam pomóc?
– Chcemy zapracować na podróż w górę rzeki – powiedział
Ben bez ogródek.
– Nie mamy pieniędzy, żeby zatrudnić pomocników – odparł
mężczyzna równie otwarcie.
– Rozumiem. Ale my chcemy pracować za strawę – wyjaśnił
Ashwood.
Flisak popatrzył na swych towarzyszy, jeden z nich parsknął
śmiechem.
– No, jedzenia to nam akurat nie brakuje.
Ten, który odezwał się pierwszy, ponownie zwrócił się w
stronę Bena.
– Właściciel krypy i towaru nie byłby zadowolony z tego, że
bierzemy ze sobą obcych, jeśli jednak przyłożycie się do roboty,
to was nakarmimy. Ale to ciężka praca – kontynuował, nie
czekając na odpowiedź Bena. – Połowa załogi zrezygnowała,
gdy tylko zobaczyli, jak bardzo wyładowana jest barka.
Przeklęty Hoff stara się wycisnąć z przeprawy każdego
miedziaka.
Ben wyciągnął rękę do flisaka.
– Nie boję się ciężkiej pracy. Nigdy jeszcze nie byłem na
barce, ale jeśli nas weźmiecie, nie pożałujecie.
Flisak uścisnął dłoń Bena.
– Witajcie na pokładzie. Mam na imię Harry.
Ben miał nadzieję, że Harry istotnie nie pożałuje swojej
decyzji. Może i para uciekinierów znalazła rozwiązanie w
kwestii właściwej drogi i jedzenia, ale wysłannicy Sanktuarium
i Koalicji na pewno nie zrezygnowali z pościgu. Tak naprawdę
flisacy nie wiedzieli, w co się pakują, przyjmując dwoje obcych.
Niestety, innego sposobu nie było. Jeśli Ben z Amelią nie dotrą
do Bramy, to Issen nie otrzyma pomocy, członkowie Przymierza
nie dowiedzą się o zdradzie Sanktuarium i tysiące istnień
przepadnie, zanim Argren, Rhymer i inni władcy zdążą
zareagować.

Harry był człowiekiem cichym i skutecznym. Ponieważ nowi


członkowie załogi nie znali się na potężnych zwierzętach
pociągowych, flisak wyznaczył Benowi i Amelii zajęcia na
barce. Ashwood zastąpił innego flisaka u steru, teraz trzymał
rumpel i pilnował, by barka nie zbliżała się do brzegu. Od czasu
do czasu, gdy przepływali przez płytsze partie rzeki albo trafiali
na jakieś śmieci nagromadzone przy brzegu, Ben z Amelią
łapali za długie tyki i kierowali barkę ku głębszym wodom.
Płynęli w kawalkadzie innych łodzi, które wykonywały
identyczne manewry, jedna po drugiej. Wszystkie niosły jakieś
dobra.
Jonas, kolejny z flisaków, płynął na pokładzie barki wraz z
Benem i Amelią. Był małomówny i zamyślony. Wyłożył im
zasady kierowania łodzią, a ponieważ nie była to czynność
trudna, rozmowa trwała krótko. Przekazawszy, co należy, Jonas
pozwolił im wziąć pierwszą wachtę, sam natomiast przelazł
przez góry ładunku i usadowił się na dziobie. Ben z Amelią
pozostali na rufie przy sterze. Jonas zapowiedział, że
przypilnuje, aby nie zbliżyli się nadto do brzegu, jednakże
chłopak podejrzewał, że flisak przy pierwszej okazji utnie sobie
drzemkę.
Harry i trzeci z flisaków, Lawrence, szli brzegiem, pilnując
sprzężaju.
Wszystko to proste i skuteczne, pomyślał Ben. Barka sunęła
nieprzerwanie w górę rzeki.
Pierwszego wieczora zacumowali ją, wiążąc grube jak
przedramię liny wokół trzech pniaków. Na brzegu regularnie
ścinano drzewa, pozostałe po nich karcze doskonale nadawały
się do cumowania, tym bardziej że kiedyś stanowiły podstawy
naprawdę wysokich pni, były tak szerokie, jak człowiek wysoki.
Jonas wybrał kilka ziemniaków, cebul, marchewek i rzucił
towarzyszom na brzegu.
– I jak tam pierwszy dzień flisu? – zapytał Harry, gdy już
Amelia i Ben zeszli na ląd.
– Nie najgorzej – oświadczył Ben zadowolony. – Jak już się
zrozumie, w czym rzecz, to rumpel nie jest taki straszny.
Harry splótł palce i wygiął dłonie, aż mu stawy strzeliły, po
czym zabrał się do oporządzania zwierząt.
– Później sterowanie robi się trochę trudniejsze –
zapowiedział i zaczął zdejmować z konia uprząż.
– Spokojny kawałek – burknął Jonas, siadając obok Amelii i
Bena. Lawrence rozpalił ognisko.
– Dalej są bystrza – wyjaśnił Harry. – Tu rzeka jest tak
spokojna, że mógłbyś zasnąć, a my nie zauważylibyśmy tego
przez dzwon, a może i dwa. Ale jak dopłyniemy do bystrzy, to
zarobisz na swoją kolację.
– Zrobimy, co trzeba – zapewnił go Ben. Bystrza czy nie, lepiej
było płynąć, niż maszerować.
Kilka następnych dni minęło im podobnie, rzeka była gładka
jak szkło i posuwali się bez najmniejszych przeszkód. Czasami
na brzegu pojawiali się zbrojni, na szczęście za każdym razem
uciekinierom udawało się skulić gdzieś między skrzyniami,
zanim ktokolwiek zwrócił na nich uwagę. Po tym jak po raz
pierwszy zobaczyli na drodze zbrojnych, Ben zaproponował
Jonasowi, że razem z Amelią z chęcią przejmą wszystkie zmiany
przy sterze, żeby nabrać wprawy, zanim dotrą do trudniejszego
odcinka rzeki. Flisak nie protestował, usadowił się na dziobie i
niemal natychmiast zasnął.
Raz brzegiem przemaszerował oddział dwudziestu żołnierzy,
kierując się w dół nurtu. Ben i Amelia przycupnęli, starając się
pozostać niewidocznymi, ale w taki sposób, by nikt z załogi nie
zauważył, że się chowają. Na szczęście flisacy nie zwracali
większej uwagi na swych przygodnych pomocników. Jonas lubił
obserwować okolicę z dziobu rzecznej łodzi, a Harry i
Lawrence zajęci byli bez reszty uspokajaniem koni, bo
dzwoniący stalą ludzie płoszyli zwierzęta.
– Myślisz, że to nas szukają? – niepokoiła się Amelia.
– Raczej nie. Taki duży oddział tutaj to na pewno żołnierze
Przymierza. Tak liczny oddział Koalicji na pewno przyciągnąłby
aż nadto uwagi. Nie ryzykowaliby.
– No to dlaczego się chowamy?
– Lepiej dmuchać na zimne. – Ben uśmiechnął się krzywo. –
Bardziej martwią mnie obserwatorzy i zwiadowcy, których nie
zauważyliśmy. Działający w pojedynkę albo w niewielkich
grupkach. Koalicja do poszukiwań użyje swoich żołnierzy, ale
Sanktuarium wyśle za nami łowców albo czarodziejki. Tych tak
łatwo nie wypatrzymy, a oni są bardziej niebezpieczni niż
żołnierze.
– Skoro nie możemy się schować... – zaczęła.
– To musimy mieć nadzieję, że nie zwracają szczególnej
uwagi na barki – wszedł jej w słowo Beniamin. – Setki
podobnych płyną teraz rzeką. Miejmy nadzieję, że
przedostaniemy się niezauważeni.
Harry i jego załoga pracowali od świtu do zmierzchu,
wieczorami natomiast wynagradzali sobie wysiłek obfitymi
posiłkami. Barka wyładowana była warzywami, flisacy zabrali
też zapas solonego mięsa, no i handlowali ze sprzedawcami,
którzy rozstawili swoje stragany wzdłuż nadbrzeżnego traktu.
W jednym takim kramie tuż obok haków z mięsem Ben
zauważył sporą beczkę. Spojrzał na Amelię wymownie –
dziewczyna wywróciła oczami i wygrzebała z mieszka garść
miedziaków.
Ashwood zeskoczył z barki, dobrnął do brzegu i ruszył do
straganu. Harry spojrzał, by sprawdzić, co Ben robi, a potem
kiwnął głową z aprobatą. Barka płynęła dalej, ale Ashwood
mógł dogonić ją bez trudu, maszerując szybkim krokiem.
– Dzień dobry, łaskawy panie. Dobre to piwo? – zapytał Ben.
– Najlepsze, jakie można kupić w promieniu dnia marszu. –
Sprzedawca uśmiechnął się od ucha do ucha. – Odkręcisz kurek,
panie, a ja zacznę odliczać. Miedziaka za każdą liczbę.
– A kupię tu jakiś bukłak albo antałek? – Ben skarcił się w
duchu, że nie pomyślał o tym, zanim zeskoczył z pokładu.
– Bukłak za dziesięć miedziaków – zaproponował
sprzedawca.
Ben skrzywił się, słysząc cenę.
– To duży bukłak.
– Chcę go zobaczyć.
Wieczorem Ben i flisacy z przyjemnością raczyli się
zakupem, czemu Amelia przyglądała się z niewielką jedynie
dezaprobatą. Piwo nie było tak dobre jak to, które warzył Ben,
ale sprzedawca miał rację, niewątpliwie smakowało lepiej od
popłuczyn sprzedawanych zwykle nad rzeką. Wszyscy
mężczyźni rozciągnęli się wokół ogniska, a piwo rozwiązało
nieco flisackie języki.
– Jutro dotrzemy do pierwszego bystrza – powiedział Harry.
– Jest niebezpieczne? – zapytała natychmiast Amelia.
– Nie bardzo, tylko trzeba się będzie narobić – odparł flisak,
pociągnął z bukłaka i przekazał trunek najbliższemu z
towarzyszy. – O tej porze roku jest trochę gorzej, bo na rzece roi
się od kryp, ale to nic strasznego. Najgorsze, co może się stać, to
jak się która barka przed nami zerwie, bo wtedy zaraz płynie w
dół rzeki. No i nurt tu jest wartki, więc taka krypa może się
rozpędzić. Trzeba raz–dwa odepchnąć ją tyką, jeśli będzie
płynąć za blisko.
– Często zdarza się coś takiego? – zainteresował się Ben.
– E, niee... – mruknął Harry lekceważąco. – Doświadczona
załoga nie pozwoli sobie na utratę towaru. Ale jak
powiedziałem, o tej porze roku jest trochę gorzej. Barek dużo i
bywa, że pływają niedoświadczeni ludzie.
– W każdym razie nie brzmi to strasznie – stwierdził
Ashwood.
– Poczekamy, co powiecie po pierwszym długim biegu –
ziewnął Jonas. Ben nie mógł zrozumieć, jak ten człowiek mógł
zasypiać w nocy, skoro drzemał niemalże całe dnie.
– Taa, na progach nie można cumować, bo prąd jest zbyt
rwący – wyjaśnił Harry. – Mówimy więc na to długi bieg. Jest
kilka takich, że dwóch dni potrzeba, żeby krypę przepchnąć,
trzeba uważać na inne, na głazy i mocno trzymać rumpel. Przy
tak małej załodze nie zaznamy wiele odpoczynku. Właściwie to
nie wiem, czy w ogóle by się nam bez was udało.
Amelia sprawiała wrażenie zaniepokojonej tymi
rewelacjami.
– Pamiętaj, że transportują towar barkami, bo tak jest łatwiej
niż wozami – pocieszył ją Ben. – A to znaczy, że nie będzie tak
źle.

Przed pierwszym bystrzem barki jedna za drugą czekały,


żeby wpłynąć na wzburzone fale.
Wokół Widoków rzeki były bardziej niebezpieczne i rwące,
jednak Ben nigdy nie próbował przeprawiać się przez nie z
dwudziestoma wozami towaru.
– A to co takiego? – usłyszał z dziobu. Wspiął się na palce i
zobaczył Jonasa wracającego przez labirynt skrzyń.
– Co się dzieje? – zapytał natychmiast.
– Nie wiem – burknął flisak. Przykląkł przy rufie, a gdy wstał,
miał w dłoniach łuk i strzały. Potem wspiął się na skrzynie z
kartoflami, skąd roztaczał się najlepszy widok.
Ben spojrzał na Amelię z niepokojem. Oboje bez słowa
sięgnęli po swoją broń.
– Harry, co to? – zawołał Jonas.
Kapitan barki bezradnie rozłożył ręce.
Ben widział już, o co chodziło Jonasowi. Przy drodze wznosił
się obóz, na oko wojskowy. Duży namiot, jakiego mógł używać
dowódca, otoczony był mniejszymi, a między nimi kręcili się
zbrojni. Lawrence pobiegł naprzód, by przekonać się, kto
obozuje nad rzeką. Niespiesznie posuwali się do przodu,
czekając na powrót swego zwiadowcy.
– Jak myślisz, może powinniśmy zsunąć się do wody i
przepłynąć na drugi brzeg? – zaproponowała Amelia.
– A pamiętasz, co się stało, gdy uciekaliśmy z Sanktuarium? –
odparł z żalem. – Zresztą Harry i tak powiedziałby im, gdzie się
podzialiśmy. Nie mają powodu, żeby nas chronić.
Amelia z ponurą miną zacisnęła dłonie na rękojeściach broni.
Jeśli żołnierze wejdą na pokład, żeby przeszukać barkę,
uciekinierzy nie będą mieli gdzie się ukryć. Ucieczka wydawała
się z góry skazana na niepowodzenie, a walka zdaniem Bena
nie dawała im dużo większych szans.
Lawrence wrócił i przekazał Harry’emu, czego się
dowiedział, tamten wzruszył ramionami i lekko popędził konie.
Jonas, który pilnie obserwował tę wymianę zdań, odprężył się
nieco i zdjął cięciwę z łuku.
Ben zawołał do Harry’ego, próbując dowiedzieć się, o co
chodzi.
– Nic, co by nas dotyczyło – odkrzyknął tamten. – Szukają
jakiejś wysoko urodzonej panny.
Ben spojrzał Amelii prosto w oczy.
Nieuchronnie zbliżali się do chwili, gdy ich obecność na
barce przestanie być tajemnicą. Ben myślał gorączkowo. Jeśli on
i Amelia spróbują uciec, flisacy wydadzą ich bez wahania. Z
drugiej strony, jeśli nie uciekną, to jakie mają szansę wyjść z
tego cało? Walka z oddziałem żołnierzy była ni mniej, ni więcej,
tylko samobójstwem.
– Chodź – ponaglił Amelię. – Musimy się zbierać.
Z determinacją ruszyła za nim do burty. Stali wyprostowani,
szykując się, by skoczyć, dotrzeć do brzegu i rzucić się do
ucieczki. Gdyby zyskali przewagę, może zdołaliby umknąć
przed wojskiem w ciężkich zbrojach.
Ben wspiął się na burtę, gotów skoczyć, ale zatrzymał się, gdy
jeden z żołnierzy wychynął zza koni ciągnących barkę. Tamten
też znieruchomiał.
– Lady Amelio! – krzyknął.
Ben sięgnął po miecz, ale Amelia przytrzymała go za ramię.
– To barwy Issen.
Teraz Ashwood zwrócił uwagę na jasnoniebieski tabard
żołnierza.
– Pani, nie wierzę, że cię znaleźliśmy! – wołał
podekscytowany zbrojny.
– To isseński akcent – szepnęła Amelia. – Chyba jesteśmy
bezpieczni.
Nie zwracając uwagi na Jonasa, który stał ze zdumioną miną,
Amelia zamachnęła się z całej siły i zrzuciła broń i plecak na
brzeg, a potem sama wskoczyła do wody, sięgającej jej do pasa.
Ben poszedł w jej ślady. Żołnierz już pomagał Amelii wyjść na
brzeg.
Zaprowadzono ich oboje wprost do dużego namiotu. Na
widok dygocącej z zimna i ociekającej wodą Amelii zbrojni
kłaniali się nisko. Ben daleki był od spokoju, ale cieszył się, że
nikt nie próbował zakuć ich w łańcuchy ani nie groził ostrzami
mieczy.
Gdy weszli do namiotu, Ashwood poczuł falę ulgi zmieszanej
z irytacją. Seneszal Tomas siedział wygodnie w fotelu i czytał
grubą książkę. Na stoliku obok stała na wpół opróżniona
karafka, Tomas bezwiednie obracał w palcach kryształowy
kieliszek.
Kiedy ich zobaczył, na usta wypłynął mu przebiegły
uśmieszek.
– Tomasie! – zawołała Amelia.
– Zazwyczaj wyglądasz lepiej, moja pani – stwierdził,
obrzucając ją taksującym spojrzeniem.
Oblała się krwistym rumieńcem.
– Mamy za sobą ciężkie chwile. A wy co tu robicie?
– Mogę to sobie wyobrazić – odparł sucho łasicowaty
dworzanin, pomijając pytanie Amelii, po czym podniósł się ze
swojego fotela. – Zacznijmy od tego, co najważniejsze, kąpiel i
suche ubranie. A potem... – uniósł kieliszek – trochę wina i
dobry posiłek.
– Brzmi naprawdę wspaniale – mruknęła Amelia. – Ostatni
tydzień spędziliśmy na barce, a wcześniej, no cóż, może
opowiem wszystko, jak już się umyjemy. Najpierw jednak
muszę wiedzieć, jakie masz wieści z Issen. Słyszeliśmy, że
zostało oblężone.
– Na barce? – Tomas zerknął na żołnierza, który wyciągnął
Amelię z wody, ten zaś potaknął bez słowa. – No to może nie
powinienem przesadnie zachwalać posiłku. Zjemy coś,
oczywiście, ale może nie tak dobrze. I porozmawiamy o sytuacji
w Issen. Obawiam się, że czeka nas długa dyskusja i nie ma
sensu zaczynać, póki nie będziemy mieli czasu, żeby w spokoju
dokończyć. – Ujął się pod boki. – Szczerze mówiąc, nie mam
zbyt dobrych wieści, ale dziś nic nie możemy na to poradzić.
Amelia zacisnęła usta i kiwnięciem głowy dała znak, że się
zgadza z seneszalem.
– Co do kolacji zaś – mówił dalej Tomas – zazwyczaj Rafael
zajmuje się gotowaniem, ale może będzie musiał zająć się
załogą tej barki. – Gestem dłoni przywołał stojącego w
milczeniu żołnierza. – Zaprowadź Rafaela do barki i wskaż
każdego, kto widział lady Amelię. A potem powiedz swoim
przyjaciołom, żeby zaczęli grzać wodę na kąpiel.
Rafael nieoczekiwanie wyłonił się z kąta namiotu i Ben aż
podskoczył. Nie zauważył wielkoluda.
– Ilu? – spytał żołnierz.
Ben i Amelia spojrzeli nań z identycznym brakiem
zrozumienia w oczach.
– Ilu ludzi było na barce? – powtórzył cierpliwie.
– O. Trzech – odpowiedziała Amelia. – Martwię się, że bez nas
nie dadzą rady. We trzech mogą nie pokonać progów na rzece.
– Zajmę się tym, pani, i dopilnuję, żeby nie było kłopotów –
oznajmił Rafael z miną wypraną z wszelkich emocji.
Tomas uśmiechnął się słodko do Amelii.
– Mój namiot jest do twej dyspozycji, pani. Nie musisz się
spieszyć, choć bardzo chcę usłyszeć twoją historię. I powiem ci
oczywiście wszystko, co wiem o twoim ojcu. – Podszedł do
lśniącej mahoniowej skrzyni i uniósł wieko. – Nie mam
odpowiedniego stroju dla ciebie, pani, ale jesteśmy zbliżonych
rozmiarów i wszystkie moje ubrania są czyste. Weź, proszę, te,
które uznasz za stosowne. – Z tymi słowy seneszal ruszył do
wyjścia z namiotu, gestem nakazując Benowi, by podążył z nim.
– Ty, chłopcze, chodź ze mną. Też musimy cię umyć. Może
żołnierze dadzą ci jakieś czyste odzienie. Nie powinienem
chyba być zdziwiony, że wciąż jesteś w pobliżu – westchnął
dramatycznie.
Ben nie skomentował tej uwagi.
Łasicowaty seneszal był niezaprzeczalnie mało uprzejmy, ale
wiedział, jak założyć wygodne obozowisko, to Ben musiał mu
przyznać. Umyty, odziany w czyste i suche ubranie, po raz
pierwszy od tygodni Ashwood poczuł się bezpieczny.
Odprężony zasiadł wraz z Amelią do chwiejnego stołu w
namiocie Tomasa. Podano im proste żołnierskie jedzenie, ale
wino było naprawdę doskonałe.
– Tomasie, bardzo się cieszę, że nas znalazłeś, ale co ty tu
właściwie robisz? – zapytała Amelia, gdy tylko się usadowili.
Niewielki dworzanin poprawił się na krześle.
– Po naszym powrocie z Borowego Brzegu od razu
zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku – odpowiedział
bez zająknięcia. – Nie było cię, pani, w Sanktuarium,
czarodziejki nie chciały podzielić się szczegółami, a potem
dostaliśmy wiadomość o tym, co dzieje się w Issen. Omówiłem
tę kwestię z ambasadorem i uznaliśmy, że odnalezienie ciebie,
pani, powinno być dla nas kwestią najważniejszą.
– Borowy Brzeg, no tak, zupełnie zapomniałam, że tam się
udałeś – przyznała Amelia ze zmieszaniem.
– Wiele przeszłaś, moja pani – uśmiechnął się Tomas.
– Saala był z tobą. Teraz też gdzieś tu jest?
– Nie wiedzieliśmy, dokąd się skierowałaś, pani. – Tomas
sięgnął po karafkę i ponownie napełnił wszystkie kieliszki. –
Uznaliśmy, że Biały Dwór i Północna Brama są najbardziej
prawdopodobne. Wiedziałem, że będziesz próbowała dotrzeć
do Dworu albo Bramy, moja pani, gdy tylko dowiesz się o
sytuacji Issen. Zatem rozdzieliliśmy się z Saalą. Rafael i ja
postanowiliśmy pilnować szlaku do Północnej Bramy, a Saala
pojechał do Białego Dworu.
– Co wiesz na temat oblężenia? – spytała Amelia. –
Dowiedzieliśmy się o tym zaledwie przed kilkoma dniami.
– Obawiam się, że wieści są złe. Issen otoczone zostało przez
siły Koalicji większe, niżby się ktokolwiek spodziewał. Twój
ojciec, pani, szykował się do wojny, oczywiście, ale na ile był do
niej gotów? Tak długo nie było mnie w Issen, że nie wiem.
Amelia odłożyła sztućce i spojrzała z powagą najpierw na
Bena, a potem na Tomasa.
– Zatem sytuacja jest jasna. Musimy kontynuować wędrówkę
do Północnej Bramy i pozyskać pomoc lorda Rhymera.
Tomas leciutko pokręcił głową.
– Nie, moja pani. Nie sądzę, żeby było to dobre posunięcie.
Moim zdaniem najlepiej będzie udać się do Białego Dworu i
porozmawiać z Argrenem. Tam będziesz bezpieczna.
– Skoro Argren do dzisiaj nie wysłał do Issen posiłków, to
sądzisz, że zrobi to, bo my go poprosimy?
– Nie dowiemy się, póki nie poprosimy – obstawał Tomas
przy swoim. – Saala tam jest. To urodzony żołnierz i ma głowę
do takich spraw.
Amelia z frustracją zacisnęła usta.
– No nie wiem... – zaczęła.
– To twój suweren, pani – przypomniał jej Tomas. – Nie
zapominajmy o zobowiązaniu, jakie z tego wynika. Powinnaś
najpierw udać się do niego. Jeśli odmówi wsparcia, wtedy
można spróbować w Północnej Bramie. Jeśli poprosisz go o to
osobiście, z pewnością zgodzi się wysłać pomoc. Pozostali
szlachetni członkowie Przymierza nie będą go popierać, jeśli
rozniesie się, że odmówił osobistej prośbie ze strony wasala. A
wtedy nie będzie już Przymierza, prawda?
Amelia niechętnie przyznała mu rację. Zdaniem Bena Argren
nie potrzebował wcale osobistej prośby Amelii, by wysłać
posiłki do jednego z członków Przymierza, ale Ben nie znał tak
naprawdę świata wysoko urodzonych. Rozgrywali jakieś
niepojęte gry i Ashwood wiedział, że musi zaufać w tym
względzie ludziom takim jak Tomas, ludziom, którzy się na tym
znali.
Następnego ranka w obozie wrzało jak w mrowisku, w które
ktoś wraził kij. Żołnierze zwijali namioty, pakowali
najróżniejsze wyposażenie. Skądś sprowadzili wóz i teraz
ładowali go po brzegi, a nawet wyżej. Ben, przyzwyczajony do
podróżowania z niewielkim bagażem i do bardzo skromnych
obozów, czasem nawet pozbawionych ogniska, przyglądał się
tej krzątaninie rozbawiony.
– Trochę to niemądre, co? – odezwał się wysoki głos za
plecami Ashwooda.
Ben drgnął zaskoczony i obejrzał się gwałtownie. Zwalisty
przyboczny Tomasa stał tuż obok. Ten olbrzym poruszał się
bezszelestnie!
– Mój pan, seneszal, lubi wygodę – mówił dalej Rafael,
ruchem głowy wskazawszy beczkę z winem, którą żołnierze
toczyli właśnie w kierunku wozu.
Amelia podeszła do nich i Rafael skłonił się przed nią niezbyt
nisko, z szelmowskim uśmiechem.
– Nie trzeba. – Powstrzymała go, wyraźnie skrępowana. –
Przyzwyczaiłam się już, że traktowana jestem jak wszyscy inni.
Poza tym lepiej będzie nie zdradzać niepowołanym
obserwatorom mojego urodzenia.
– Dobry pomysł, moja pani – mruknął Rafael i oddalił się
niespiesznie.
– Przy tym człowieku zawsze czuję się jakoś niezręcznie –
wyznała Amelia Benowi.
– Ale znasz go jeszcze z Issen? – zainteresował się Ben.
– Od kiedy pamiętam, był przy Tomasie – potwierdziła. – Na
dworze ojca trzymał się przeważnie w cieniu. Ponoć jest
zabójczy w walce. Gwardziści w domu ojca opowiadali, że jest
mistrzem miecza, choć nie nosił znaku. Nie wiem dlaczego. To
dziwny człowiek.
– Zgadzam się. Mnie też przy nim skóra cierpnie – burknął
Ben. – Ciągle się do mnie podkrada.
– Lepiej mieć takiego człowieka po swojej stronie niż za
plecami – podsumowała Amelia.
Żołnierze uporali się wreszcie ze zwijaniem obozu i byli
gotowi wyruszyć. Tomas i Rafael zajęli miejsca na czele
kolumny. Ben i Amelia maszerowali razem, otoczeni kordonem
stali. Dwudziestu uzbrojonych po zęby isseńskich żołnierzy szło
wokół nich.
Kiedy ruszyli, obok Tomasa pojawiła się kobieta w prostym
odzieniu.
– Kto to? – spytał Ben, marszcząc brwi.
– Nie wiem – odpowiedziała Amelia. – Przepraszam –
zwróciła się do jednego z żołnierzy – kim jest ta kobieta, która
idzie przy seneszalu?
Zbrojny wzruszył ramionami, jego pancerz zgrzytnął
nieprzyjemnie.
– Nie jestem pewien, wasza lordowska mość. To chyba
dyplomatka z ambasady, ale jej nie znam. Towarzyszy nam od
czasu, gdy wyruszyliśmy z Miasta.
– Dziwne – stwierdził Ben. – Wielokrotnie odwiedzałem Saalę
w ambasadzie i jej jakoś nie widziałem.
Amelia odetchnęła głęboko.
– Muszę zapytać Tomasa, ale to już jak się zatrzymamy. –
Wyprostowała ramiona nad głową, po czym pomachała nimi
lekko. – Tak się przyzwyczaiłam do plecaka, że teraz nie wiem,
co z rękoma robić. Miło się idzie bez obciążenia.
Ben uśmiechnął się szeroko.
– Też tak myślę – zgodził się. Niósł jedynie miecz z
venmorskiej stali, który Rhys dał mu po walce w Stanicy
Snowmar, i długi nóż myśliwski, podarowany mu przez Serrota,
kiedy opuszczał Widoki. Jego plecak, tak samo jak bagaż Amelii,
jechał na wozie.
– Znajdzie się jakaś zapasowa zbroja, gdybyś chciał, panie,
spróbować, jak się w takiej maszeruje od rana do wieczora –
przyciął mu dobrodusznie jeden z żołnierzy.
Wędrówka z Tomasem i jego zbrojną strażą różniła się
znacznie od panicznej ucieczki z Miasta czy nawet marszu pod
wodzą lady Towaal. Co wieczór Ben i Amelia siadali przy
ognisku z Tomasem, sącząc wyborne wino, podczas gdy
żołnierze rozstawiali namiot seneszala. Rafael przygotowywał
większość posiłków dla swego pana i był niewątpliwie
doświadczonym kucharzem. Dania, jakie potrafił upichcić na
ognisku, dorównywały tym, których Ben kosztował w co
lepszych karczmach Miasta.
Rankiem, kiedy żołnierze zwijali obóz, Rafael zaproponował
Benowi ćwiczenia w szermierce, a na prośbę obojga młodych
przyjaciół dołączył do tych ćwiczeń również Amelię.
Poruszał się z leniwą gracją, która pozwalała się domyślać,
jak szybki i silny był w rzeczywistości. Ben odkrył, że ma takie
same trudności, by trafić Rafaela, jakie miał, trenując z Saalą,
niemniej styl obu szermierzy był podobny, dzięki czemu
Ashwood nie całkiem się zbłaźnił.
W stosunku do Amelii Rafael wykazywał się nieskończoną
cierpliwością, powoli pokazywał jej, jak wykorzystywać dwa
ostrza naraz, i choć dziewczyna daleka była od wprawy, to
wreszcie zyskała pojęcie, czego może dokonać przy użyciu
takiej broni. Rafael, jak i Czarny Bart, radził, aby jednej klingi
używać do obrony, drugą zaś kontratakować. Zademonstrował
Amelii kilka ataków dwoma ostrzami, ale od razu wytknął ich
słabe strony.
Wkrótce Beniamin począł rozluźniać się w towarzystwie
wielkiego szermierza, a nawet to towarzystwo szczerze polubił.
Rafael był cichy i uprzejmy, w przeciwieństwie do Tomasa,
który uwielbiał dźwięk własnego głosu i zazwyczaj traktował
Bena niegrzecznie. Mimo zachowania seneszala Ashwood i przy
nim czuł się pewnie. Nie lubił dworzanina, to prawda, ale fakt,
że Tomas odwzajemniał tę niechęć, był tak oczywisty, że Ben
przynajmniej nie miał wątpliwości, na czym stoi. Odrzucenie
pozorów fałszywej przyjaźni okazało się w pewien sposób
odświeżające.
Ludzie seneszala traktowali Bena z wyraźną sympatią, w
stosunku do Amelii zaś zachowywali się wręcz kurtuazyjnie.
Natychmiast starali się zaspokoić wszelkie jej zachcianki i
potrzeby. Wyjątkiem była tu dziwna kobieta, która trzymała się
blisko Tomasa podczas marszu i przeważnie znikała w trakcie
postojów. Rzadko się odzywała do kogokolwiek, twierdziła, że
jest członkiem isseńskiej ambasady, niemniej ani Ben, ani
Amelia nie przypominali sobie, by ją kiedykolwiek tam widzieli.
Przy tym, jak na dyplomatkę, kobieta okazywała zaskakujący
brak zainteresowania córką pana na Issen.
Ben i Amelia przez jakiś czas snuli różne przypuszczenia na
temat sekretów skrywanych przez dziwną kobietę, ale dość
szybko porzucili to zajęcie. Nimb tajemnicy i niebezpieczeństwa
spowijający tę postać był niczym w porównaniu ze strachem,
jaki oboje czuli przez ostatnie dwa miesiące, a który rozwiał
dopiero pierścień isseńskiej stali wokół nich.
Ben wspomniał seneszalowi o swych obawach związanych z
czarodziejkami, ale ten zbył je machnięciem ręki.
– Czarodziejki nie wypuszczają się w świat, by kogoś ścigać,
chłopcze – stwierdził z lekceważeniem. – Do tego mają łowców i
żołnierzy, a my jesteśmy bardzo dobrze przygotowani na atak
takich indywiduów.
Ben nie podzielał tej pewności, jednak Rafael, jak zawsze
obecny w pobliżu seneszala, uśmiechnął się ze spokojem i Ben
poczuł się nieco lepiej. Rafael był siłą, z którą należało się liczyć.

Po raz kolejny zbliżali się do Kirkbany, tym razem od strony


północnej. Ben wbrew samemu sobie poczuł drgnienie obawy.
Miał wrażenie, jakby ktoś go obserwował, coś jak uporczywe
swędzenie między łopatkami, którego nie łagodziło żadne
drapanie.
Amelia również to czuła. Trzymali się więc blisko i broń mieli
pod ręką.
Żołnierze wokół nich maszerowali w podobnym nastroju,
jaki towarzyszył im przez całą drogę. Obrzucali się rubasznymi
żartami i śmiali często – ich ojczyste ziemie zaatakowano, ale
tu, w pobliżu Kirkbany, głęboko w sercu terytorium Przymierza,
nie czuli strachu.
Rafael zauważył napięcie Amelii i Bena i zwolnił, żeby iść
razem z nimi.
– Coś chyba dzisiaj jesteście nerwowi? – zapytał cicho.
Ben wzruszył ramionami.
– Ostatnim razem, gdy tu byliśmy, zostaliśmy wciągnięci w
walkę na śmierć i życie w gospodzie, potem zaatakowani zaraz
po wyjściu z miasta. Dwa naprawdę niedobre dni. A poprzednio
jeszcze zabójca próbował pozabijać nas na środku ulicy, i to w
biały dzień. Zaczynam nie lubić tego miejsca.
– Nie martw się. Tym razem ja i Tomas jesteśmy z wami –
uspokoił go olbrzym. – A Tomas ma plan.
– Plan? – zainteresowała się Amelia.
Rafael spojrzał na nią, ale milczał.
– Jakiś inny niż ten, który nam wyjawił? – naciskała.
– Nie, oczywiście, że nie – uśmiechnął się wielkolud.
– Może powinnam porozmawiać z Tomasem – oświadczyła.
– Przepraszam, jeśli cię, pani, zaniepokoiłem – odparł Rafael.
– Tak, porozmawiaj z Tomasem, ale nie teraz. Teraz musimy
uważać.
Dotarli już do przedmieść Kirkbany. To niezbyt rozległe
miasto handlowe, które za pierwszym razem wydało im się tak
przyjazne, teraz jawiło się labiryntem pełnym ukrytych
zagrożeń. Ben nie mógł się powstrzymać i wpatrywał się w
twarz każdego przechodnia, sprawdzając, czy ktoś go
rozpoznaje. Mimo zapewnień Tomasa, że są bezpieczni, Ben był
przekonany, że w mieście są wysłannicy zarówno Koalicji, jak i
Sanktuarium. Może nie w takiej liczbie, by zaatakować oddział
isseńskich zbrojnych, ale dość liczni, by wypatrzyć zbiegów i
zawiadomić swych panów, gdzie znajduje się Amelia.
Tomas powiódł ich ku Krągłościom, jednak Amelia
natychmiast go zatrzymała. Nie wyjaśniając dlaczego, zażądała,
by zatrzymali się w innej gospodzie.
Ben nie wtrącał się do rozmowy, trzymał się z boku i starał
nie zauważać gniewnych spojrzeń rzucanych mu z ukosa.
Wreszcie Tomas, westchnąwszy dramatycznie, zgodził się
znaleźć inne miejsce na nocleg.
Zajazd o dziwnej nazwie Rozzłoszczony Borsuk znajdował się
blisko granic miasta i wyglądał na miejsce odwiedzane przez
bogatszych kupców i szlachciców przybywających z Doliny
Sainuk. Miał wyjątkowo obszerne stajnie i duży dziedziniec,
gdzie można było ustawić wiele wozów, nadto osobne łaźnie.
Izba karczemna urządzona, by zapewnić wygodę gościom, nie
była nawet w połowie tak hałaśliwa jak w Krągłościach, co Ben
uznał akurat za zaletę.
Pobieżna inspekcja ujawniła za barem liczne beczki z piwem.
– Tomasie! – zawołała Amelia. Seneszal właśnie skończył
rozmowę z karczmarzem, który zaciskał teraz dłoń pełną
srebrników, dość, by opłacić nocleg dwudziestu pięciu nowych
gości.
– Tak, moja pani? – odpowiedział uprzejmie dworzanin.
– Musimy porozmawiać – oznajmiła stanowczo.
Tomas i Rafael wymienili szybkie spojrzenia i seneszal
zawahał się na ułamek chwili.
– Oczywiście. Jak tylko się odświeżymy.
– Teraz, Tomasie – zaoponowała.
– Pani, jesteśmy w drodze od kilku dni. Pozwól nam się
obmyć, odświeżyć, dostarczyć coś do jedzenia i picia i możemy
spędzić na rozmowie cały wieczór. – Seneszal nie sprzeciwił się
otwarcie, ale Ben zauważył, że kilku żołnierzy zaczęło
przysłuchiwać się rozmowie z nieskrywaną ciekawością.
Amelia obrzuciła dworzanina gniewnym spojrzeniem spod
ściągniętych brwi.
– Niech będzie. Od razu po kąpieli.
Na te słowa karczmarz, który dotąd nerwowo przestępował z
nogi na nogę, wystrzelił do przodu, opisując najróżniejsze
wygody, jakie miał do zaoferowania jego zajazd. Przy
akompaniamencie niecichnącego głosu gospodarza Ben
obejrzał przydzieloną mu kwaterę. Wszystko wyglądało
zwyczajnie, a jednak nadal czuł niepokój.
Niby przypadkiem przysunął się bliżej Amelii.
– Trzymaj broń pod ręką – szepnął.
Kiwnęła głową nieznacznie, ani na chwilę nie przestając
patrzeć przed siebie.
Łaźnie zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn mieściły się po
drugiej stronie podwórca. Para wylewała się z budynku za
każdym razem, gdy ktoś choćby uchylił drzwi. Tomas uparł się,
by łaźnie dla kobiet opróżniono, zanim wejdzie tam Amelia, i
postawił jej pod drzwiami kilku strażników. Kilku kolejnym
nakazał patrolować teren zajazdu i donosić sobie o wszystkim,
co w jakikolwiek sposób odbiegałoby od normy. Uśmiechnął się
do Amelii zuchwale, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz? A nie
mówiłem?”. Ona jednak nie odpowiedziała uśmiechem, tylko z
powagą na twarzy i bez słowa zniknęła za drzwiami łaźni.
Część przeznaczona dla mężczyzn również była pusta, gdy
Ben wszedł tam za Tomasem i Rafaelem. Olbrzym rozebrał się
błyskawicznie, sięgnął po przygotowane ręczniki i mydła, po
czym za pomocą wiadra napełnił trzy blaszane wanny gorącą
wodą z dużego zbiornika.
Tomas wyszedł i wrócił chwilę później z dzbankiem wina i
trzema kuflami.
– Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że wziąłem czerwone
– powiedział teatralnie przepraszającym tonem. – Do kąpieli
wolę białe, ale tu nie mają schłodzonego. – Nadąsał się. –
Czerwone będzie musiało nam wystarczyć.
Nagi Rafael podszedł do swego pana i napełnił winem kufle
po brzegi. Tomas gestem podziękowania położył mu dłoń na
plecach, po czym odszedł do kąta, by zdjąć odzież.
Tymczasem Ben zanurzył się w wannie, trzymając w dłoni
kufel z winem.
Pomieszczenie wypełniły odgłosy pluskającej wody.
Mężczyźni myli się w milczeniu. Benowi serce uderzało
nieokreślonym niepokojem, podczas gdy seneszal i jego sługa
zdawali się jedynie cieszyć winem i kąpielą, wolni od
wszelakich trosk.
Nie minęło zbyt wiele czasu, a do łaźni zajrzał jeden z
żołnierzy.
– Lady Amelia już kończy, panie. Chciała, żebyś wiedział.
Tomas odprawił go ruchem dłoni, po czym wstał.
– Nie możemy pozwolić damie czekać – stwierdził.
Ubrali się szybko, Ben starannie przypasał miecz i nóż.
Dziwnie się czuł w łaźni i pod bronią, ale zauważył, że Rafael i
Tomas też byli uzbrojeni. Rafael miał długi bułat, a Tomas
rapier o niezwykle szerokiej klindze, równej niemal pałaszowi,
z typową dla rapierów oprawą z koszem. Beniamin nie wiedział
jednak, czy seneszal potrafi używać tej broni, nigdy nie miał
okazji zobaczyć go w walce, nawet podczas treningu, Tomas nie
przyłączył się nigdy do wspólnych ćwiczeń.
Opuścili łaźnię i poczekali chwilę na dziedzińcu, by Amelia
do nich dołączyła.
– Teraz porozmawiamy – oznajmiła, gdy tylko zobaczyła
Tomasa. – Chcę mieć jasność co do naszego następnego ruchu.
– Skoro sobie tego życzysz, postawmy sprawy jasno. Chyba
nadszedł odpowiedni moment, by wyłożyć karty – odparł
seneszal tonem pełnym pogardy.
Amelia spojrzała nań zaskoczona, jednak już w następnej
chwili rozglądała się gwałtownie zaalarmowana brzękiem stali.
Na dziedzińcu karczmy zaroiło się od kuszników odzianych w
kolczugi i tabardy bez żadnych oznaczeń. Dowodziła nimi owa
tajemnicza kobieta podająca się za isseńską dyplomatkę. Wciąż
miała na sobie tę samą prostą suknię, w której podróżowała, ale
teraz spowijała ją aura wyższości.
Żołnierze w isseńskim błękicie jak na komendę dobyli mieczy
i otoczyli kręgiem Amelię, Bena, Tomasa i Rafaela.
– Co się dzieje? – krzyknęła Amelia.
– Wykładam karty na stół – odparł chłodno Tomas. – Issen
jest otoczone. Argren okazał się zbyt głupi, żeby to przewidzieć.
Jego Przymierze ma niepokonaną Koalicję od wschodu i wrogie
Sanktuarium za plecami. Obawiam się, że nie ma dla mnie
przyszłości w służbie twojego ojca. Zdecydowałem się zatem
służyć temu, kto zapłaci najwięcej.
– I teraz służysz Koalicji?! Jak mogłeś?!
– Nie Koalicji. – Tomas uśmiechnął się szyderczo.
– Nowicjuszko Amelio – odezwała się rozkazująco tajemnicza
kobieta – Sanktuarium domaga się twej obecności.
– Kim jesteś? – spytała Amelia, obrzucając tamtą spojrzeniem
pełnym gniewu.
– Lady Ingrid – odpowiedziała obojętnie kobieta. –
Protektorka wysłała mnie, bym dopilnowała twego powrotu.
– Mojego powrotu? – powtórzyła niebotycznie zdumiona
Amelia.
– Powrotu. To lepiej brzmi, niż pojmać żywą bądź martwą,
prawda? – spytała niedyplomatka i jej usta rozciągnął powoli
złowieszczy uśmiech.
Benowi krew ścięła się w żyłach, klął w duchu na czym świat
stoi. Kobieta była czarodziejką. Jak to możliwie, że tego nie
zauważyli?!
Amelia przyjęła postawę bojową, była jednak bezbronna. Ben
nie miał pojęcia, jakiej magii mogłaby użyć przeciwko
wyszkolonej w pełni czarodziejce. Isseńczycy zobaczyli, że ich
pani szykuje się do walki, i mocniej uchwycili swoje miecze.
Spoglądali na kuszników nerwowo, ale nie zamierzali ustąpić.
Tomas spoglądał na to wszystko z rozbawieniem.
– Nie bądź głupia, nowicjuszko – skarciła Ingrid Amelię. –
Opierając się, osiągniesz tylko tyle, że zabiję ciebie i twoich
ludzi. Chętnie wezmę cię żywą, ale nie muszę.
Amelia wpatrywała się w czarodziejkę z niemą wściekłością.
– Nowicjuszko, ci ludzie mają rodziny. Jesteś dzielną
dziewczyną i nie wątpię, że gotowa jesteś oddać życie w tej
beznadziejnej walce, ale czy ich też jesteś gotowa poświęcić?
Odbierzesz dzieciom ojców? Rozejrzyj się. Zginiecie w kilka
chwil.
Żołnierze też poczęli rozglądać się nerwowo. Byli lojalni
wobec swej pani, ale w pierś każdego z nich wycelowane
zostały co najmniej trzy bełty. Wiedzieli, że nie zdołają wygrać.
Amelia przez chwilę rozważała szanse, po czym wyraźnie
upadła na duchu.
– Tak lepiej – stwierdziła lady Ingrid. – A teraz... – Urwała
nagle.
Na dziedziniec weszły kolejne dwie osoby. Ben aż zamrugał
ze zdziwienia na widok lady Towaal i Rhysa za linią kuszników.
– Co tu robicie?! – warknęła Ingrid, krzywiąc się z
wściekłością. – Myślałam, że Protektorka kazała ci trzymać się
blisko Sanktuarium, a tę sprawę zostawić mnie.
– Masz rację. Protektorka poprosiła, żebym tak postąpiła –
odparła Towaal. – Odmówiłam.
I w mgnieniu oka na podwórcu rozpętał się chaos.
Ingrid machnęła ręką w stronę Towaal, a z jej dłoni
wystrzelił czerwononiebieski płomień. Wystarczyło, że
przelotnie dotknął trzech kuszników, a ci spłonęli niczym
wiązki chrustu.
Towaal uniosła dłoń i ogień rozstąpił się przed nią, nie
czyniąc jej krzywdy.
Nim ktokolwiek zdołał zareagować, Rhys dobył swego miecza
i ruszył na żołnierzy czarodziejki. Dwoma błyskawicznymi
cięciami położył dwóch.
Rafael włączył się do walki następny. Rzucił się w stronę
Rhysa, ale na drodze stanęli mu jego ludzie, umykający
bezładnie przed żarem ognia lady Ingrid.
Kolejny żołnierz stanął w płomieniach, a trzech następnych
padło pod ciosami Rhysa, zanim Ben zdążył wyjąć własny
miecz. Chciał bronić Amelii, tymczasem nie wiedział nawet, w
którą stronę się obrócić. Isseńscy żołnierze i kusznicy
czarodziejki wpadali na siebie w panice wśród szczęku broni i
krzyków.
Ben odwrócił się w stronę lady Ingrid i niemal w tej samej
chwili postanowił zostawić ją Towaal. Twarz Ingrid zastygła w
dzikim grymasie. Długim na dwadzieścia kroków płomieniem
czarodziejka obracała w popiół wszystko, co znalazło się na jej
drodze.
Ben zerknął na żołnierzy, szukając otwarcia, i niemal stracił
głowę, gdy Tomas zamachnął się swym rapierzyskiem. Kątem
oka Ashwood dostrzegł opadającą klingę i uchylił się w
ostatnim momencie, zanim rozrąbała mu czaszkę.
– To mi sprawi wielką przyjemność – warknął seneszal,
atakując zręcznym pchnięciem.
Ben odskoczył. Bezbronnej Amelii kazał schować się za
swoimi plecami. Gdyby dziewczyna znalazła się w zasięgu
broni Tomasa, Ben miałby problem, by ją ochronić. Stało się
teraz jasne, że niedawny sługa nie wahałby się zabić isseńskiej
dziedziczki.
Uchwyciwszy pewnie miecz, Ben stawił czoła seneszalowi.
Krew i blask płomieni podkreśliły jeszcze wyniosły i pełen
nikczemności uśmiech szlachcica.
Tomas ruszył do ataku. Sztych rapiera wykreślił w powietrzu
ósemkę. Ben sparował. Ledwie uniknął kolejnego pchnięcia
wymierzonego w jego pierś. Niemal za późno zrozumiał, że
Tomas był doskonałym szermierzem.
Za nimi Ingrid smagała podwórzec płomieniem, paląc tak
samo isseńskich żołnierzy, jak i swoich ludzi. Pochmurna
Towaal szła spokojnie w stronę przeciwniczki, a ogień omijał ją,
nie czyniąc najmniejszej krzywdy. Ben dostrzegł jeszcze
Rafaela, który przebijał się w stronę Rhysa, ale nie zobaczył już,
co się stało, bo Tomas ponownie zaatakował.
Niewielki człowieczek był zaskakująco silny i szybki jak
mangusta. Kolejne ataki skończyły się dla Bena płytką raną na
udzie i głębokim cięciem w ramię. Ashwood wolał się bronić,
ale czekanie, aż łasicowaty dworzanin popełni błąd, tym razem
się nie sprawdzało. Dlatego też zaatakował. Był to
skomplikowany układ, którego Saala nauczył go jeszcze w
Mieście. Tomas zbił ostrze Bena na bok i ciął go w twarz,
zostawiając Ashwoodowi ranę pod okiem. Śmiejąc się głośno,
ruszył w stronę Amelii, odsłoniętej na skutek ostatniego uniku
Bena. Dziewczyna jednak nie straciła głowy. Błyskawicznie
skoczyła za plecy Ashwooda, zanim Tomas zdołał ją dosięgnąć.
Ben obrócił się na pięcie, by stanąć twarzą w twarz z
seneszalem, i kątem oka uchwycił starcie Rhysa i Rafaela.
– Uważaj na ogień – krzyknął do Amelii tknięty nagłą myślą. –
Na dół!
Zaskoczona Amelia przypadła do ziemi, Ben też przykucnął.
Tomas zamarł. Nie był pewien, czy lady Ingrid istotnie nie spali
mu pleców. Ten ułamek chwili to było wszystko, czego
potrzebował Ben. Zaatakował gwałtownym pchnięciem w twarz
seneszala.
Tomas uniknął ciosu i miał już unieść swoje ostrze, okazał się
jednak zbyt wolny. Ben zamknął dystans. Uderzył w
niewielkiego seneszala całym ciałem. Upadli obaj. Ben
przygniótł Tomasa swoim ciężarem, kolanem przygwoździł
ramię z rapierem i wyrwał zza pasa nóż myśliwski.
Tomas miotał się w panice. Walił pięścią w odsłonięty bok
Bena, ale leżąc na plecach, nie mógł uczynić Ashwoodowi
większej krzywdy. Nie bacząc na ciosy przeciwnika, Ben zatopił
nóż w piersi seneszala błyskawicznym ruchem i wyrwał ostrze
równie szybko. Krew bluznęła gorącą fontanną. Niemal
natychmiast Tomas przestał walczyć. Znieruchomiał i charcząc,
odetchnął po raz ostatni.
Ben podniósł wzrok ku Rhysowi, zmagającemu się z
Rafaelem. Lady Towaal wciąż szła przez płomień lady Ingrid.
Starcie między Isseńczykami a kusznikami też dobiegało końca.
Połowa jednych i drugich leżała zwęglona na dziedzińcu, tam
gdzie dosięgnął ich magiczny płomień.
Jeden z ludzi czarodziejki trzymał się na nogach i nie miał
przeciwnika. Teraz ruszył biegiem w stronę Bena. Ashwood
poderwał się, gotów stawić mu czoła, ale miał jedynie nóż
myśliwski, a wróg szedł nań odziany w kolczugę i wymachiwał
mieczem. Ben cofnął się, gorączkowo szukając wyjścia z
sytuacji. Przeciwnik, widząc jego panikę, przyspieszył. Nagle
Amelia wśliznęła się między nich, chwytając miecz upuszczony
przez Bena. Wróg zwolnił na widok tej nieoczekiwanej
przeszkody, lecz nie zdążył powstrzymać Amelii, która
zamachnęła się ile sił w ramionach i cięła w nieosłonięte
kolczugą nogi przeciwnika. Mężczyzna przeleciał nad skuloną
przy ziemi dziewczyną i zwalił się, wyjąc z bólu, wtedy Ben
dopadł go w kilku skokach i przeciągnął mu ostrzem noża po
gardle.
Amelia wstała, wciąż ściskając venmorski miecz. Oboje
obrócili się ku walczącym.
Rhys zaryzykował i wskazał olbrzymowi ciało Tomasa.
Rafaelowi zadrżała dłoń z mieczem, twarz powlekła bladość,
krzyknął z rozpaczą, a po policzkach popłynęły mu łzy. W tej
samej chwili Rhys elegancko zawinął ostrzem wokół jego szyi.
Pobliźniona, łysa głowa Rafaela spadła na ubitą ziemię
podwórca. Ciało dołączyło do niej moment później.
Srebrne znaki na ciemnym ostrzu Rhysa zalśniły wyraźnie.
Po drugiej stronie dziedzińca Towaal znalazła się pół tuzina
kroków od przeciwniczki. Ingrid skandowała coś, unosząc ręce
nad głową, skupiając swój zabójczy płomień na stojącej przed
nią czarodziejce.
Teraz lady Karina wreszcie sama skorzystała z magii.
Machnęła dłonią i w powietrzu pojawiła się chmura wąskich,
ostrych lodowych sopli. Przebiły lady Ingrid z każdej strony.
Wysłanniczka Sanktuarium upadła przy wtórze chrzęstu
pękającego lodu i znieruchomiała w kałuży krwi i wody.
Walka właściwie dobiegła końca. Jeszcze dwóch ludzi lady
Ingrid mierzyło do ostatniego z isseńskich żołnierzy. Rhys
swobodnie, wręcz od niechcenia podszedł do jednego z
kuszników od tyłu i przebił go mieczem. Drugi, zaskoczony,
odwrócił się do kompana i długi nóż Rhysa zatonął mu w
oczodole.
Ostatni ocalały Isseńczyk osunął się na kolana i
oszołomionym spojrzeniem powiódł po osmalonym, pełnym
trupów i krwi dziedzińcu.
– Dym i pożoga – wykrztusił.
Ben się z nim zgodził.
Płomienie lizały wszystkie budynki otaczające podwórzec,
połowa trupów została spalona na węgiel, wokół dymiły stosy
popiołów. Reszta poległych miała paskudne rany świadczące o
tym, że zginęli gwałtowną i okrutną śmiercią. Ogień zaczął
pożerać karczmę z trzaskiem, który wypełnił dziedziniec.
Ben i Amelia zwrócili się w stronę Towaal i Rhysa. Ten
popatrzył na nich i uniesionym kciukiem wskazał bramę.
– Powinniśmy chyba już iść – zasugerował.
– Nie pójdziemy z wami – zaoponowała ochryple Amelia.
– Nie bądź niemądra, dziecko – skarciła ją Towaal,
przechodząc ponad zakrwawionym ciałem Ingrid. –
Odchodzimy razem.
Amelia uniosła miecz Bena i przyjęła postawę do walki. Rhys
prychnął śmiechem na ten widok, ale to Towaal odpowiedziała:
– Amelio, gdybym chciała cię skrzywdzić, już bym cię zabiła.
Lady Ingrid nie kryła swoich zamiarów. Ocaliliśmy was.
Widziałaś to, prawda?
Amelia zmarszczyła brwi i na jej twarzy odmalowała się
niepewność. Ben zdecydował za nich oboje.
– Ma rację – stwierdził. – Gdyby się nie zjawili, Ingrid by nas
dostała. Później możemy to omówić, teraz musimy się stąd
wynosić.
Jakby na potwierdzenie jego słów, z daleka nadpłynęło
znajome już dzwonienie kirkbańskiej straży miejskiej.
– Ty też. – Rhys postawił oszołomionego żołnierza na nogi i
pchnął w stronę wyjścia. – Nie możesz tu zostać i wypaplać
wszystkiego szeryfowi.
8.

JAK ŻYĆ WIECZNIE

W ytoczyli się spomiędzy płonących zabudowań Borsuka i


wmieszali między ludzi oddalających się od pożaru.
Jedni odchodzili spokojnie, inni uciekali w panice. Tym razem
straż miejska nie reagowała tak, jak w przypadku owej
pamiętnej sytuacji w Wytchnieniu Oracza, tym razem nie
spieszyła się, by dotrzeć na miejsce.
– No, chyba nie ma możliwości, żeby ukryć fakt, że magia
była w użyciu – stęknęła Towaal.
– Zadźgałaś kobietę tuzinem lodowych sopli, które pojawiły
się znikąd, po tym jak ona spopieliła trzy z czterech budynków,
i to używając jedynie swojego umysłu. Do tego zostało tam ze
dwadzieścia ciał żołnierzy, które wyglądają, jakby skończyli
żywot, spontanicznie stając w płomieniach – odpowiedział jej
Rhys sucho. – Taaa, myślę, że będą podejrzewać, że magia była
w użyciu.
– Lód się stopi, zanim ktoś zaryzykuje, żeby tam podejść –
warknęła Towaal.
Rhys tylko się roześmiał.
Ostatni żywy żołnierz, którego Rhys powlókł z nimi,
wybuchnął nagle płaczem.
– Błagam o wybaczenie, lady Amelio. Nie mogę tego zrobić –
zdołał wykrztusić. Rozpiął pas, cisnął na ziemię i rzucił się do
ucieczki, dzwoniąc kolczugą przy każdym kroku.
Czworo towarzyszy zatrzymało się i wszyscy z wyraźnym
zafascynowaniem obserwowali oddalającego się żołnierza.
– Jak myślicie, ile przebiegnie w tej kolczudze? –
zainteresował się Rhys.
– Wygląda na to, że może dobiec całkiem daleko, choć raczej
niezbyt szybko – odparł Ben.
Patrzyli, jak oddala się coraz bardziej. Przebiegł już ze sto
kroków i zbliżał się do zakrętu. Cały czas utrzymywał takie
samo tempo. Z daleka nie było słychać jego sapania i
spazmatycznych oddechów.
Rhys spojrzał na Towaal.
– Powinniśmy go zatrzymać?
Pokręciła głową.
– Obecność Amelii w Kirkbanie nie była tajemnicą. Rezultat
starcia jest oczywisty. Ten człowiek nie powie niczego, czego
wysłannicy Protektorki nie mogliby odkryć sami.
– Najpewniej będą go torturować i w końcu zabiją – mruknął
Rhys.
Wbiła w niego twarde spojrzenie.
– Chcesz za nim pobiec?

Lady Towaal kazała im maszerować jeszcze długo po


zapadnięciu zmroku. Wciąż mieli w pamięci starcie na
dziedzińcu, więc nikt nie protestował. Ben pomyślał nawet, że
uciekanie z Kirkbany weszło im wręcz w nawyk. Oboje z
Amelią chcieli jednak uzyskać odpowiedzi, i to od razu. Po
doświadczeniach z Tomasem żadne z nich nie miało zamiaru
zwlekać.
– Lady Towaal – zaczęła Amelia – możesz mi powiedzieć,
dlaczego powinniśmy w ogóle z tobą iść?
– Dziecko... – odparła czarodziejka, po czym zamilkła,
marszcząc brwi. – Chyba już nie powinnam tak do ciebie
mówić. Masz niezaprzeczalnie rację, pytając o nasze motywy.
Niech pomyślę, jak najlepiej to wyjaśnić.
Amelia spojrzała na Bena, a on kiwnął głową zachęcająco.
– Porzuciliśmy Sanktuarium – wypalił Rhys.
Towaal skarciła go wzrokiem, ale on tylko wzruszył
ramionami.
– No co? To właśnie chcieli wiedzieć.
– Rhys powiedział prawdę – ustąpiła wreszcie lady Karina. –
Wróciliśmy do Miasta krótko po waszym zniknięciu i
natychmiast wiedziałam, że coś jest nie w porządku.
Protektorka i jej popleczniczki próbowały opowiedzieć mi
dziwaczną historię, jak to niby próbowałaś zamordować swą
współlokatorkę, Meghan.
– To nieprawda! – zaprotestował gwałtownie Ben.
– Oczywiście – prychnęła Towaal. – Wiedziałam, że to
kłamstwo, gdy tylko to usłyszałam. A kiedy odmówiono mi
dostępu do tej biedaczki, uznałam, że muszę coś zrobić. Z
pomocą Rhysa zakradłam się do Meghan. Traciłam jedynie czas.
Należy do Sanktuarium sercem i duszą. Powiedziała swym
strażnikom, że się z nią widziałam, i Protektorka wezwała mnie
do siebie. Znam ją od wielu lat i na szczęście udało mi się ukryć
prawdziwe zamiary. Ta kobieta to uosobienie arogancji. Kazała
mi pozostać na terenie Sanktuarium, póki ta sprawa nie
zostanie rozwiązana. Wyjechaliśmy z Rhysem następnego dnia.
– Dlaczego? – spytała Amelia. – Jesteś czarodziejką. Jak
możesz to porzucić?
– Nie porzuciłam bycia czarodziejką, dziecko. – Towaal
westchnęła z roztargnieniem. – Wybacz, chciałam powiedzieć:
Amelio. Nie przestaję być czarodziejką. Przestaję wykonywać
polecenia Protektorki. Już od dziesięcioleci nie podoba mi się
kierunek, w jakim ona nas prowadzi. A ta sprawa, no cóż,
okazało się, że to dla mnie zbyt wiele. Nie chcę w tym
uczestniczyć.
– Zatem wiedziałaś? – nie ustępowała Amelia. – Wiedziałaś,
że zamierzały sprzedać mnie Koalicji? Jak zginęli Reinhold i
jego ludzie? Co się stało tej nocy, gdy uciekliśmy?
– Wiem wiele, ale nie wszystko – skrzywiła się Towaal. –
Udało nam się odkryć albo odgadnąć większość z tego, o czym
mówisz. Czy jest jeszcze coś, o czym nie wiemy? – Wzruszyła
ramionami. – Najpewniej tak.
– Ale dlaczego Protektorka to robi? – wtrącił Ben.
Chłodny jesienny wiatr dmuchnął mocniej i Ashwood
szczelniej otulił się płaszczem. Lady Towaal zamilkła na chwilę.
Nie popędzali jej, pozwalając zebrać myśli.
– To zarazem proste i skomplikowane, jak sądzę. Król Argren
nie ma szacunku dla magów, a dla moich do nie dawna
konfraterek taka postawa jest obraźliwa. Szacunek władców
Alcott jest niezwykle ważny dla Protektorki. A król na przykład
nie zaprosił przedstawicielki Sanktuarium na swój Kongres,
Protektorka nie może puścić płazem takiej zniewagi. Poza tym
Argren, zawiązując Przymierze, stworzył siłę, z którą trzeba się
liczyć. Biały Dwór, Issen, Venmor i Północna Brama. To cztery z
najpotężniejszych miast na Alcott. Miasto i Irrefort to dwa
pozostałe. A gdy dodać mniejsze... Argren może wystawić
więcej mieczy, i to lepiej wyszkolonych, niż ma do swej
dyspozycji Koalicja. Zmienił się rozkład sił, więc Protektorka
zadziałała, aby je wyrównać.
– N–nie rozumiem – wyjąkała Amelia.
– Sanktuarium utrzymuje, że pozostaje ponad podziałami,
ponad niemądrymi politycznymi gierkami możnowładców,
którzy wspinają się jeden po plecach drugiego, aby tylko zasiąść
na szczycie. Prawda jest taka, że wedle rozumienia
Sanktuarium to właśnie ono zajmuje miejsce na szczycie.
Przymierze Argrena zyskało potęgę na tyle wielką, żeby
przyćmić Sanktuarium. Protektorka nie może do tego dopuścić,
jeśli Sanktuarium ma zachować swe znaczenie.
– Zatem pomogą Koalicji pokonać Przymierze? – upewnił się
Ben.
– Nie. – Lady Karina ze smutkiem pokręciła głową. – Wesprą
Koalicję tak, by wyrównać ich szanse w starciu, nie więcej.
Ben i Amelia patrzyli na nią identycznie skonfundowani.
– Jeśli żadna ze stron nie będzie miała przewagi, nastąpi
długa wojna na wycieńczenie – wyjaśniła Towaal. – I
ostatecznie jedynym zwycięzcą będzie Sanktuarium.
– Jak w czasie walk w Krwawej Zatoce! – wykrzyknął Ben.
– Cieszę się, że zapamiętałeś tę opowieść – uśmiechnęła się
blado czarodziejka. – To było czterysta lat temu, ale dla mnie te
wydarzenia wciąż są świeże. Wojna pochłonęła niezliczone
istnienia, i na co?
– Nie dopuszczę do tego! – oznajmiła z gniewem Amelia. – Nie
możemy tylko siedzieć i patrzeć! Mój dom jest oblężony!
Lady Karina pokrzepiającym gestem położyła dłoń na
ramieniu dziewczyny. Był to jeden z niewielu przejawów
ludzkich emocji, które Ben zauważył u czarodziejki.
– Nie będziemy siedzieć i patrzeć – zgodziła się. – Raczej nie
zdołamy zapobiec wojnie, ale możemy ograniczyć rozmiary
rzezi i ocalić nieco istnień. Zacznijmy od najważniejszego:
spróbujmy pomóc twemu ojcu.
Zatrzymali się, by odpocząć, i rankiem ponownie ruszyli ku
Północnej Bramie.
– Jeszcze trochę, a nauczę się tej drogi na pamięć – burczał
Ben.
Amelia pchnęła go żartobliwie.
– Przynajmniej tym razem mamy w towarzystwie
czarodziejkę i, hm, Rhys, przypomnij mi, czym się zajmujesz?
Rhys zignorował zaczepkę.
– To prawda – poparł przyjaciółkę Ben. – Teraz mamy
prawdziwy plan. A nie uciekamy ze strachu.
Rhys zakaszlał i Towaal spojrzała na nich przez ramię.
– No co? – zdziwił się Ben.
– Właśnie walczyliśmy z czarodziejką i ją pokonaliśmy przy
świadkach, żeby nie powiedzieć publicznie – wyjaśnił Rhys. –
Nie sądzisz, że powinniśmy się jednak bać?
Ben popatrzył na przyjaciela z niepokojem.
– Pamiętasz, o czym mówiliśmy wczoraj? – przypomniał mu
Rhys. – Że Sanktuarium nie puści płazem żadnej zniewagi? Że
Protektorka zrobi wszystko, żeby utrzymać szacunek władców
Alcott?
– Ou – jęknął Ben.
– To starcie ściągnęło na nas pełną uwagę Protektorki –
stwierdził Rhys ponuro.
– A co to oznacza? – spytała Amelia. – Armię czarodziejek?
– Przede wszystkim nagrodę za nasze głowy – oznajmiła
Towaal. – O wiele większą niż ta wyznaczona dotychczas za
wasze. Ściągnie łowców z całego kontynentu, o ile pożyjemy
wystarczająco długo. A co gorsze, o wiele, wiele gorsze, moje
siostry będą nas ścigać. Protektorka wyśle za nami kogoś, kto jej
zdaniem będzie mógł nas pokonać. Jest kilka takich
czarodziejek. Musimy być bardzo uważni, wystrzegać się każdej
kobiety, która nie będzie pasować do miejsca czy sytuacji.
Najlepiej pozostawać w ukryciu, ale jeśli ktoś nas jednak
znajdzie, musimy w każdej chwili być gotowi, żeby się bronić.
– Jak się bronić? – indagował Ben.
– Umocnienie woli jest jedyną obroną przed magicznym
atakiem – wyjaśniła Towaal.
Ben patrzył na nią z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu.
– Do licha, dziewczyno – warknęła Towaal do Amelii z
wyraźną frustracją w głosie. – Ścigają was czarodziejki, a ty nie
nauczyłaś go się bronić?
– My... em... Uczyliśmy się szermierki – wymamrotała z
zażenowaniem Amelia. – Chciałam go nauczyć. Obiecałam, że
nauczę.
– Ojej... – westchnęła Towaal. – Przed nami mnóstwo roboty.
Przeszli kilkaset kroków i lady Karina odezwała się
ponownie: – Będziemy potrzebowali jakiegoś miejsca, gdzie
moglibyśmy ukryć się na kilka tygodni. Musimy wyszkolić
młodzież. Rhysie, czy możesz ruszyć przodem i poszukać
czegoś, co się nada?
– Ukryć się na kilka tygodni?! – zawołała Amelia. – Musimy
dotrzeć do Północnej Bramy i zorganizować pomoc dla Issen –
zaoponowała.
– Dziecko, jeśli chcesz żyć i tego dokonać, musisz umieć się
bronić. Oboje musicie. Oblężenie Issen będzie trwać
miesiącami. Zdążymy. Teraz musimy zająć się większym i
bardziej naglącym problemem. Nie mogę ochronić was obojga i
liczyć przy tym, że zdołam pokonać którąś z moich dawnych
sióstr. Przypomnij sobie swoje szkolenie. Jedyną ochroną przed
atakiem jest umocniona wola.

Trzy dni później zatrzymali się w opuszczonym


gospodarstwie na północ od Kirkbany. Domostwo znajdowało
się daleko od szlaku i było w opłakanym stanie. Zdaniem Rhysa
gospodarstwo musiało należeć do leciwego człowieka, któremu
zabrakło sił, by o nie dbać. Czy ów właściciel umarł, czy się
wyprowadził – nie wiedzieli.
Pola wokół zapuszczonych zabudowań leżały odłogiem.
Przynajmniej rok minął od czasu, gdy ktoś je obrabiał.
Pierwszego dnia Rhys i Ben sprzątnęli dom, starając się
uczynić go jak najwygodniejszym. Dla ludzi, którzy od dwóch
miesięcy żyli na szlaku, cztery ściany i dach, nawet dziurawy,
tak czy inaczej były prawdziwym luksusem.
Oczyścili palenisko, wynieśli śmieci i gruz, przygotowując
miejsce na nocleg, znaleźli nawet stary stół i cztery krzesła z
wszystkimi nogami.
Za domem płynął strumień z wodą zdatną do picia. Wydawał
się zbyt mały, by żyły w nim ryby, ale i tak próbowali coś w nim
złowić.
Ben obszedł gospodarstwo w poszukiwaniu śladów
zwierzyny i na jednym z pól znalazł tropy, które mogły należeć
do dzików. Postanowił poszukać jeszcze jakichś. Może zdołałby
przygotować szynkę albo boczek na dalszą drogę.
Przy pierwszej okazji Towaal przepytała Amelię ze
szczegółów jej szkolenia. Odwiedzała czasem nowicjuszkę z
Issen, ale głównie przebywała poza Sanktuarium i nigdy nie
zajmowała się nauczaniem młodszych czarodziejek, musiała
więc teraz uzupełnić wiadomości.
Do pracującego Bena docierały strzępy ich rozmowy.
– Rozumiem koncepcję umacniania woli – stwierdziła
Amelia. – Jeśli wzmocniłaś swoją wolę i panujesz nad
przestrzenią wokół siebie, to inny mag nie może manipulować
materią, która znajduje się wewnątrz twojej strefy wpływu,
tak?
Towaal mruknęła twierdząco.
– I w ten sposób udało ci się odeprzeć płomień lady Ingrid? –
podsumowała Amelia.
– Tak – potwierdziła ponownie Towaal. – Kontrolowanie
własnego ciała i najbliższego otoczenia wymaga mniej siły woli,
dlatego w bitwie łatwiej się bronić, niż atakować. Tu działa
zasada inercji. Zamiast próbować zmienić świat, starasz się
utrzymać go w zastanym stanie. A ujmując najprościej, świat
materialny skłania się ku temu, żeby zachować swój stan i
robić, co robił.
– No to jak pokonałaś lady Ingrid? Ona się nie broniła? –
dociekała Amelia.
– Próbowała się bronić – odparła sucho Towaal. – Łatwiej
powstrzymać zmianę otaczającego świata, niż ją wywołać, to
prawda, jednak silniejsza wola nadal jest w stanie pokonać
słabszą. Wystarczająco silna może nawet manipulować materią
w obrębie twojego ciała, i to wtedy, gdy będziesz chciała ją
powstrzymać. Powiadają, że Protektorka może zatrzymać bicie
czyjegoś serca jedynie siłą swej woli, aczkolwiek nie mam
pojęcia, skąd ludzie to wiedzą, skoro nie opuściła swej
rezydencji od stu lat z okładem.
Amelia skrzywiła się na wspomnienie Protektorki, jednak
pytania dotyczące walki z lady Ingrid najwyraźniej nurtowały
ją bardziej i to ten temat podjęła.
– To znaczy, że byłaś o tyle silniejsza od Ingrid, że zdołałaś
pokonać siłę jej woli? Jakim sposobem Ben i ja mamy się zatem
bronić w starciu z doświadczonym magiem?
– Musisz zrozumieć, że mierząc się z silnym magiem, w ogóle
nie zdołasz się bronić. Żadnym sposobem – pouczyła ją Towaal.
– Nie znaczy to jednak, że nie powinnaś próbować. Lady Ingrid,
jak mniemam, dorównywała mi siłą. Była też magiem bojowym
i miała doświadczenie w walce. Zapomniała jednak lekcji, którą
wpajamy wszystkim nowicjuszkom. Magia wymaga woli w
takim samym stopniu jak i wiedzy. Ingrid całą swą wolę
przelała w atak. Pobrała ciepło z otoczenia i z własnego ciała,
żeby stworzyć ognisty promień. – Towaal przerwała na chwilę i
zwilżyła usta wodą z bukłaka. – A pobierając ciepło z otoczenia,
znacznie obniżyła temperaturę. Ja rozumiałam ten proces, a
ona chyba nie. W pewnym sensie pomogła mi stworzyć
konieczne warunki, żeby zamrozić wilgoć znajdującą się w
powietrzu. Uformowałam zamrożoną wodę w sople i posłałam
w jej stronę z dużą prędkością.
Amelia milczała w zadumie, a Ben oddalił się pospiesznie,
zanim ktoś mógłby przyłapać go na podsłuchiwaniu.
Po południu Rhys dołączył do Bena zbierającego drewno na
opał. Pochylił się, by mu pomóc, i zapytał po prostu: – Mathias?
Ashwood drgnął i skrzywił się w duchu. Nie zapomniał o
przyjacielu, ale działo się tak wiele, że nie zdążył opowiedzieć
Rhysowi o wszystkim. Wyprostował się i poprawił naręcze
polan.
– Nie dał rady.
– Jak to się stało? – spytał cicho Rhys.
– Jakiś tydzień po naszej ucieczce z Miasta odnalazł nas
łowca. Walczyliśmy i Mathias...
– Rozumiem.
– Rhys... Gdyby nie Mathias, oboje z Amelią bylibyśmy
martwi. Ocalił nas pod murami Sanktuarium i ocalił nas w lesie
tamtej nocy. Nie musiał mi pomagać. Wiedział, z czym będzie
musiał się mierzyć, a i tak nas nie zostawił. Pomógł nam bez
chwili wahania. Był dobrym człowiekiem.
– Był – przyznał Rhys. – Dzisiaj wypijemy, żeby uczcić jego
pamięć.
– Mathiasowi by się to podobało – zgodził się Ben.

Amelia chciała jak najszybciej powrócić na szlak i bez dalszej


zwłoki dotrzeć do Północnej Bramy, ale po tym jak lady Towaal
i Rhys wyjaśnili jej dokładnie, do czego zdolne jest
Sanktuarium, nawet ona przyznała, że potrzebowali czasu, by
się przygotować. Czarodziejki, łowcy, zabójcy i żołnierze z
pewnością już ruszyli ich śladem. Uciekinierzy nie mogli liczyć
na to, że uda im się uniknąć wszystkich starć, nawet jeśli będą
maszerowali szybko i pozostawali w ukryciu.
Tak więc zaczęły się dwa tygodnie intensywnego szkolenia.
Każdego ranka ćwiczyli szermierkę pod okiem Rhysa.
Popołudniami lady Towaal uczyła ich, jak się bronić przed
atakiem magicznym, a wieczorami ćwiczyli omy, które
rozluźniały ich ciała i umysły.
Nauka szermierki w wykonaniu Rhysa znacznie różniła się
od lekcji, jakie dawał im Saala. Mistrz miecza demonstrował
najróżniejsze układy i tłumaczył, jak ich używać i jak reagować
na wroga. Rhys kładł nacisk na kreatywność i zmuszanie
przeciwnika do reakcji.
– Zwódźcie ich i nie pozwólcie, żeby zobaczyli, co się dzieje –
rozkazywał. – Pamiętajcie, to walka, nie pojedynek!
– To ćwiczenia – mruknął Ben.
– Nie uznaję ćwiczeń, pamiętasz? – prychnął Rhys. – I kiedy z
tobą skończę, też nie będziesz już ćwiczył. Gdy dobędziesz
miecza, musisz mieć plan, jak go użyć.
Kolejna różnica polegała na tym, że Saala walczył z czystą
elegancją. Lubił obserwować przeciwnika i na tej podstawie
dopasowywać ataki i obronę. Rhys był szybki, skuteczny,
bezlitosny i brutalny. Nie obchodziło go, co planuje przeciwnik,
działał bowiem, zanim ten zrobił cokolwiek. Trening z Saalą
przypominał taniec, z Rhysem – bójkę w tawernie bez reguł i
ograniczeń.
Dla Bena i Amelii było to wycieńczające doświadczenie.
Pierwszego dnia Rhys przygotował ćwiczebną broń z
materiałów, które pozbierał w gospodarstwie. I oczekiwał, że
uczniowie będą używać jej przez kilka dzwonów dziennie.
Ben szybko zdał sobie sprawę, że choć przez minione
tygodnie wciąż pozostawał w ruchu, to jednak marsz nie mógł
się równać intensywnością wysiłku z lekcjami szermierki.
Ashwoodowi daleko było do formy z czasów, gdy codziennie
trenował z Saalą, a Rhys był ze wszech miar zdecydowany to
zmienić.
Sytuacja Amelii wyglądała jeszcze gorzej. Dziewczyna nigdy
nie poświęcała nauce szermierki zbyt wiele czasu. Teraz kilka
dzwonów z bronią w dłoni okazało się niemal ponad jej siły.
Rhys jednak znalazł sposób, by ją motywować.
– Jak zamierzasz pomóc swemu ludowi, skoro nie jesteś w
stanie unieść miecza? – szydził.
Na takie uwagi na twarzy Amelii pojawiał się grymas
determinacji i dziewczyna ruszała do przodu, machając żywo
ćwiczebnymi klingami. Rhys śmiał się wtedy i uskakiwał jej z
drogi.
Gdy rozpoczął się drugi tydzień, Ben poczuł, że zaczyna
odzyskiwać dawną kondycję. Wprawdzie w starciach z Rhysem
odnosił mniejsze sukcesy niż podczas pojedynków z Saalą, ale
udało mu się już kilkakrotnie trafić nowego nauczyciela.
Przynajmniej póki nie wtrąciła się lady Towaal.
Ben balansował na piętach, okrążając Rhysa, który omawiał
taktykę podczas starcia z więcej niż jednym przeciwnikiem.
Wcześniej demonstrował tę technikę, stając przeciwko Benowi i
Amelii jednocześnie, teraz jednak dziewczyna leżała na ziemi
całkowicie wykończona. Ben też był zmęczony, ale się nie
zatrzymywał, w nadziei, że Rhys wreszcie się zdekoncentruje i
będzie można go trafić.
Ale to nie Rhys, a Ben się zdekoncentrował.
Chłodny, zapowiadający wieczorną burzę wiatr wiał całe
popołudnie i nagle w mgnieniu oka zmienił się w wichurę.
Ubranie Rhysa załopotało wściekle, a Ben pchnięty
podmuchem zwalił się na ziemię i potoczył po skrawku wolnej
przestrzeni, gdzie ćwiczyli.
I tak szybko, jak wicher się zerwał, tak i ucichł. Amelia
zaskoczona usiadła. Ją powiew jedynie musnął, ale wokół widać
było skutki nagłej wichury. Chmura pyłu opadała wokół Bena,
otoczonego teraz wianuszkiem naniesionych śmieci.
– Co, do... – zaczął i zobaczył lady Towaal, która obserwowała
go niewzruszenie z odległości jakichś dwudziestu kroków.
Zamilkł. Wiedział już, co się stało.
– Jeśli mag cię zaatakuje, to raczej nie da ci wcześniej
ostrzeżenia – pouczyła go czarodziejka surowo. – Musisz być
zawsze przygotowany.
– Jak można się przygotować na coś takiego? – zaoponował
Ben.
– Ja się utrzymałem na nogach, czyż nie? – odparł Rhys.
I tak zaczęła się druga część szkolenia prowadzonego przez
lady Towaal.
Pierwszą część czarodziejka poświęciła medytacji, która
miała uspokoić i wyciszyć Bena i Amelię.
– To nie różni się wiele od omów, których uczy was Rhys –
podsunęła. – Tylko omy wymagają skupienia, żeby osiągnąć
równowagę fizyczną, podczas gdy teraz musicie osiągnąć
równowagę psychiczną. W końcu dzięki omom czy silnej woli
równowaga będzie waszą drugą naturą.
Ben zmarszczył brwi. Nie rozumiał, do czego zmierza
czarodziejka.
– Kiedy idziesz, myślisz o tym, jak uczynić każdy krok? –
zapytała go Towaal.
Pokręcił przecząco głową.
– No właśnie, nieświadomie dostosowujesz ciało do każdego
ruchu. Robiłeś to tak długo, że już nie musisz o tym myśleć. Gdy
zaczniesz wchodzić pod górę, zmieni się twój środek ciężkości i
ciało ustawi się odpowiednio, zanim się wywrócisz.
– Czym jest ten środek ciężkości? – spytał Ben.
Towaal westchnęła i potarła kark.
– Nieważne. Chodzi o to, że równowaga fizyczna i psychiczna
są do siebie podobne. Celem jest utrzymywanie obu i
pozostawanie w gotowości, aby dostosować się do
zmieniającego się otoczenia.
No, to miało sens, jakiś, uznał Ben.
By uczyć ich obrony, Towaal kazała koncentrować się na
wszystkim, co działo się wewnątrz i wokół ich ciał. Kiedy się
skupiali, wyraźnie czuli bicie serca, powietrze wypełniające
płuca, niewielkie ruchy w najbliższym otoczeniu, na przykład
ptaka przelatującego między drzewami czy mrówki wędrującej
po stopie któregoś z nich.
I wtedy właśnie lady Towaal używała swej mocy, by wymusić
zmianę. Początkowo ich zadaniem było jedynie dostrzeżenie
tego, co się zmieniło. Po kilku dniach umieli to wskazać niemal
za każdym razem. Amelia szybciej zrozumiała, w czym rzecz, i
pomagała Benowi, używając słów daleko prostszych, niż miała
to w zwyczaju Towaal. Dzięki temu zawsze przynajmniej jedna
z nich opisywała zjawisko w sposób, który Ashwood rozumiał,
co pozwalało mu czynić postępy w nauce. Amelii jednak nie
dorównywał.
Kiedy już umieli wychwytywać zmiany, lady Karina pokazała
im, jak tym zmianom zapobiegać. Łatwiej było wykonać
zadanie, gdy przemiana zachodziła w ich ciałach albo w czymś,
czego dotykali.
Ben popadał we frustrację, ale Towaal zapewniała go, że
radzi sobie całkiem nieźle.
– Pamiętaj, że Amelia ma za sobą miesiące nauki w
Sanktuarium. Ty nie. Wiele z tych koncepcji zdążyła już poznać.
– Skoro uczyła się miesiącami – zerknął na Amelię
przepraszająco – nie powinna już tego umieć?
Towaal uśmiechnęła się leciutko.
– Wiele czarodziejek uważa, że ta umiejętność zalicza się do
dziedziny magii bojowej, a tej nowicjuszek nie uczą. Poza tym
to, czego was uczę, jest zaledwie maleńkim ułamkiem wiedzy i
umiejętności koniecznych, by władać magią. Uczycie się, jak
świadomie zmusić ciało do posłuszeństwa waszej woli. To jest
całkowicie naturalne. Cały czas to robisz, tyle że nieświadomie.
Użycie tej umiejętności poza obszarem własnego ciała i
zgromadzenie wiedzy niezbędnej, żeby zrozumieć, jak to działa,
jest najtrudniejszą częścią czarodziejstwa.
Wykorzystanie woli, by utrzymać otoczenie w
niezmienionym stanie, okazało się, zgodnie z zapowiedziami
Towaal, najłatwiejszym elementem szkolenia. Siedzieli w ciszy i
spokoju, czekając, aż lady Karina wywoła zakłócenie. I
próbowali ją powstrzymać. Te zmagania okazały się całkiem
zajmujące, przypominały grę i Ben dobrze się bawił.
Za to niespodziewane ataki przypuszczane przez
czarodziejkę w drugim tygodniu nauki z pewnością przyjemne
nie były. Niezależnie od tego, czy trwała właśnie lekcja
szermierki, czy obiad, czy Ben akurat pochylał się, by nabrać
wody ze strumienia, Towaal bezlitośnie udowadniała mu, jak
niewiele uwagi poświęcał otoczeniu.
Po ataku nad strumieniem, gdy Ben wrócił do domu
całkowicie przemoczony, uznał, że podczas tej części szkolenia
czarodziejka coś też za dobrze się bawi.
Wieczorami, po długim dniu walki, umacniania woli i
ćwiczenia omów, odpoczywali przy palenisku w domu lub
ognisku na zewnątrz. Liście już całkiem zmieniły kolor i
wieczory stały się wyraźnie chłodne. Po tylu dniach spędzonych
na szlaku dobrze było przez czas jakiś pozostawać w tym
samym miejscu. Wspólne posiedzenia stały się dla Bena
ulubioną częścią dnia.
Pewnego wieczora Rhys wydobył skądś srebrną manierkę i
poczęstował Bena zawartością. Płyn spłynął Ashwoodowi po
gardle, pozostawiając po sobie ciepło i mrowienie, ale nie palił
jak trunek pędzony w Wolnej Ziemi. Ktoś spędził dużo czasu,
destylując z uwagą ten alkohol.
Ben i Rhys leżeli na podwórku, przy ognisku, które Ben
wykopał na początku pierwszego tygodnia. Teraz przypomniały
mu się inne okazje, gdy obozował z przyjaciółmi pod gołym
niebem. Przypomniał mu się Renfro.
– Zanim opuściliście miasto, widzieliście kogoś z naszych
przyjaciół? – zapytał Rhysa. – Niepokoję się o Renfra.
– Popytałem trochę od razu, gdy zorientowałem się, że coś
jest nie tak. Ten mały złodziej ma szósty albo i siódmy zmysł do
wyczuwania kłopotów. Zdążył się ukryć. Udało mi się go
wyśledzić i kazałem mu wyjechać. Raczej mnie nie posłucha,
ale przeraziło go to, że udało mi się go odnaleźć, więc na pewno
lepiej się schowa. Sanktuarium raczej założy, że uciekł z Miasta.
Pracowałem dla nich dość długo, więc wiem, że czarodziejkom
nie przyjdzie nawet do głowy, że ktoś mógłby nie uciec. Jeśli nie
będzie się wychylał, to nic mu się nie stanie.
– A browar? – spytał Ben z ulgą. Renfro czasem postępował
głupio, ale jeśli nie wpadł w ręce sługusów Sanktuarium na
samym początku poszukiwań, to miał szansę wszystko
przetrwać. Bez względu na to, czego dopuścił się w przeszłości,
nie zasługiwał na los, jaki zgotowałoby mu Sanktuarium, gdyby
wpadł w ręce czarodziejek.
– Rozebrany do cna. – Rhys wzruszył ramionami. – Budynek
był pusty. I szczerze mówiąc, nie dopatrywałem się w tym
niczego szczególnego. Skoro ty, Renfro i Reinhold przepadliście,
czego innego można się było spodziewać?
– Masz rację – westchnął Ben. – Chciałbym, żeby przetrwał i
działał beze mnie, ale to chyba od początku było niemożliwe.
Naprawdę wiele włożyłem w zbudowanie tego browaru.
Rhys łyknął z manierki i podał flaszkę Benowi.
– Toast. Za to, co zbudowałeś i co jeszcze zbudujesz w
przyszłości.
Ben upił trochę i oddał manierkę.
– Wierzyć się nie chce, że przez całe to zamieszanie udało ci
się zachować butelczynę.
– Trzeba mieć stosowne priorytety. – Rhys zmrużył
szelmowsko oko.
Po drugiej stronie ogniska Towaal ponuro potrząsnęła głową.
– Wkrótce trzeba będzie pomyśleć o uzupełnieniu zapasów –
kontynuował Rhys, ignorując dezaprobatę czarodziejki. – Jak
skończy się ta i jeszcze jedna, którą mam w torbie, czeka nas
całkowita posucha. Nie do przyjęcia.
– Ja mam dość na dzisiaj – oświadczyła Towaal, prychnąwszy.
– Pójdę się położyć.
Rhys pomachał jej na dobranoc i pociągnął solidny łyk, po
czym westchnął z zadowoleniem. Przyglądając się
przyjacielowi, Ben zastanawiał się, na ile postać tego
niepoprawnego szelmy i łotra to gra, mająca podtrzymać ich
wszystkich na duchu. A może też zakrywać głębsze rany i
cierpienie czające się pod powierzchnią?

O świcie, zanim żeńska część grupy wstała, Rhys zabrał Bena


nad strumień, z nadzieją, że uda im się złowić parę ryb.
Ben zdecydował się poruszyć temat, który od dawna go
intrygował.
– Rhys... – zaczął z wahaniem – jakiś czas temu Mathias
wspomniał coś na twój temat. Powiedział, że jesteś dość...
– Wiekowy? – dokończył Rhys, uśmiechając się szeroko.
Ben zamrugał zaskoczony.
– Tak, coś w tym stylu.
– Ciekaw byłem, kiedy o to zapytasz. Sam o tym nigdy nie
mówię, ale doszedłem do wniosku, że jeśli poznamy się
wystarczająco dobrze, to zaczniesz być ciekaw. A wiedząc, że się
zaprzyjaźniłeś z Mathiasem, nie miałem wątpliwości, że ta
kwestia wypłynie. Mathias lubił plotkować bardziej niż wiejska
mleczarka.
– Co... – Ben nie bardzo wiedział, jak kontynuować. – Ile masz
lat?
– To chyba niegrzeczne pytanie? – Rhys spojrzał na
Ashwooda, unosząc jedną brew.
– Tylko jeśli zadaje się je kobiecie – odparł Ben.
Rhys zamilkł, po czym potrząsnął głową i prychnął. Raz
jeszcze spojrzał na Bena i ruszył w stronę wody, nie
odpowiedziawszy na pytanie przyjaciela.
– To prawda, tak? Jesteś długowiecznym? – dopytywał Ben.
– Prawda – odparł Rhys z westchnieniem.
Ben podążył za nim przez niewysokie krzaki, po czym
taksującym spojrzeniem obrzucił strumień. Ryb tu raczej nie
znajdziemy, pomyślał.
– Jakim sposobem? – zapytał.
Rhys podrapał się po ramieniu.
– To się po prostu dzieje. Nie ma żadnej ceremonii, nikt nie
ogłasza cię długowiecznym. Po prostu pewnego dnia przestajesz
się starzeć. Nie jestem nawet pewien, kiedy to mi się przytrafiło.
Nie czułem się jakoś inaczej, na pewno nie. Wtedy wiele
podróżowałem i wciąż przebywałem wśród nowych ludzi. Po
jakimś czasie wróciłem do domu, do miejsca, w którym się
urodziłem i spędziłem dzieciństwo. I uświadomiłem sobie, że
wszyscy wyglądali inaczej, na starszych, tylko ja nie. Czułem
się... bardzo niezręcznie. Wszyscy wokół mnie też to zauważyli i
zaczęli się dziwnie zachowywać. Ludzie, wśród których
dorastałem, zaczęli traktować mnie jak potwora, albo gorzej
jeszcze, jakbym był jakimś bóstwem.
– Możesz to zatrzymać?
Rhys kiwnął głową.
– Oczywiście. Każdy może przestać żyć, jeśli tego zapragnie.
Musisz się po prostu poddać. Długowieczni nie różnią się pod
tym względem od innych. Przestajesz się kontrolować i
wszystko potoczy się zgodnie z naturą.
Przez chwilę szli w milczeniu, aż wreszcie Ben zdobył się na
zadanie kolejnego pytania.
– Czy... cz–czy możesz mnie nauczyć? – wydukał. – Możesz
nauczyć mnie, jak być długowiecznym?
Rhys uśmiechnął się do niego.
– A jak myślisz, co robię?
Ben rozdziawił usta ze zdumienia.
– Treningi z mieczem, omy, nawet to, czego uczy cię Towaal,
to wszystko są umiejętności oparte na kontroli. Zyskasz
wystarczające umiejętności, staniesz się lepszy niż ktokolwiek
inny w wybranej przez ciebie dziedzinie i wtedy będziesz mógł
żyć wiecznie.
9.

W ŚWIETLE KSIĘŻYCA

P o dwóch tygodniach ćwiczeń i wzmacniania kondycji w


opuszczonym gospodarstwie czworo przyjaciół wróciło na
szlak. Czekał ich niemal miesiąc wędrówki do Północnej Bramy
i wszyscy mieli podobne wrażenie, że jeśli nie wyruszą od razu,
dla Issen będzie już za późno. Towaal narzekała pod nosem,
ubolewając, jak bardzo są niegotowi, ale Ben doszedł do
wniosku, że nie mają innego wyjścia, jak tylko stanąć na
wysokości zadania.
Zaopatrzyli się w prowiant, wędzoną szynkę z dzika i owoce
z zarośniętego sadu. Niezbyt wyszukane jedzenie, ale więcej nie
było im trzeba.
Wbrew przypuszczeniom Bena nie wrócili na trakt
nadbrzeżny, ale przemierzyli kilka krętych dróg, by ostatecznie
pomaszerować wąskim szlakiem, na którym mógł się zmieścić
co najwyżej jeden wózek, i to popychany przez człowieka, do
tego drzewa i liczne górskie wawrzyny tłoczyły się na
poboczach, próbując zawładnąć drogą. W gęstym lesie prawie
nie czuło się wiatru, a gdy już jakiś podmuch przedarł się
między drzewami, niósł zapach ziemi i butwiejących roślin.
– Jesteś pewien, że to właściwa droga? – zawołała Amelia do
Rhysa, który prowadził grupkę.
– Nadbrzeżna niewątpliwie będzie pod obserwacją –
odpowiedział Rhys. – Tak właśnie Tomas was dopadł, czyż nie?
Ten szlak nie jest tajemnicą, ale mało kto tędy wędruje, więc
jeśli mają ograniczone zasoby, to nie będą go pilnować.
– A jeśli mają nieograniczone zasoby? – indagowała Amelia.
– To pamiętaj, czego uczyła cię Karina, i bądź gotowa dobyć
broni – odpowiedział Rhys, przeciągając słowa.
Amelia zrobiła kilka następnych kroków i uchyliła się przed
wiszącą nisko gałęzią.
– To wcale nie wygląda na właściwą drogę – stwierdziła
niezadowolona.
Rhys uśmiechnął się i postukał palcem w skroń.
– Wszystko jest tutaj, moja pani.
Po trzech dniach wędrówki drzewa przy ścieżce utworzyły
równy szpaler, a oni dotarli do niewielkiego miasteczka.
– Jak się nazywa to miejsce? – chciała wiedzieć Amelia.
– Nie jestem pewien – odparł Rhys.
– A myślałam, że wszystko jest – postukała palcami w skroń –
tutaj.
– Powinienem powiedzieć, że dużo – odparł kpiąco. – Dużo
jest tutaj. Wszystko to raczej przesada.
W odpowiedzi ostentacyjnie przewróciła oczami. Ben
spodziewał się, że Towaal poprowadzi ich przez miasto bez
przystanku, tak jak to miało miejsce wcześniej, ale czarodziejka
powiodła ich do spokojnej gospody. Zajazd był mniejszy niż
karczma Pod Baranim Rogiem w Widokach, ale i osada była
mniejsza niż rodzinne miasteczko Bena.
Promienie popołudniowego słońca wlewały się do izby
karczemnej przez otwarte okna. W palenisku trzaskały
niewielkie płomyki, musiały minąć całe dzwony od chwili, gdy
ktoś dołożył do ognia, który i tak nie zdołałaby ogrzać izby przy
tych otwartych oknach.
– Jesteś pewna, że powinniśmy się tu zatrzymać? – Amelia
machnęła ręką w stronę pomieszczenia, w jej głosie dało się
słyszeć potężną dozę wątpliwości. – W tym miejscu od razu
rzucimy się w oczy.
– Jeśli jest tu ktoś, kto nas wypatruje, to i tak zauważył nas,
gdy tylko wyłoniliśmy się zza zakrętu drogi – uświadomiła
dziewczynę Towaal. – W takich maleńkich miasteczkach każdy
obcy godzien jest uwagi, większej jeszcze, gdy nie zatrzymuje
się na odpoczynek. Dobrze mówię, Beniaminie?
– Ludzie zobaczyli nas w tej samej chwili, co my ich –
potwierdził. – I już się rozeszło, że przybyliśmy.
Na stoliku przy wejściu do zajazdu położono niewielki
dzwoneczek. Towaal uniosła go i zadzwoniła przenikliwie. W
następnej chwili zażywny mężczyzna o czerwonym obliczu
wypadł gdzieś z zaplecza.
– Witam, witam. Siadajcie, proszę. Zwę się Perrod. Co mogę
wam zaoferować? Jedzenie? Napitek? Nocleg?
– Zacznijmy od napitku – zadecydował Rhys.
Zajazd nie miał widocznego szyldu z nazwą, a przynajmniej
Ben takowego nie wypatrzył, nie wpływało to jednak w
najmniejszym stopniu na gościnność gospodarzy, zarówno
karczmarz, jak i jego żona co rusz wybiegali z kuchni z nowymi
propozycjami, starając się ze wszystkich sił zadbać o przybyszy.
Po pierwszej kolejce piwa powód ich starań stał się oczywisty.
– Trzy srebrniki za naszą czwórkę? – Rhys zakrztusił się i
opluł blat stołu. Otarł usta grzbietem dłoni i z niedowierzaniem
wpatrywał się w gospodarza.
– Niewielu tu się trafia podróżników – odparł Perrod,
przepraszająco rozkładając dłonie. – Żeby związać koniec z
końcem, musimy słono sobie liczyć za nasze usługi.
Rhys wymamrotał pod nosem propozycję znalezienia innego
zajazdu.
– Szlachetny panie, następny zajazd znajdziecie dopiero w
Weimer – powiedział spokojnie karczmarz. – To cztery dni
drogi, o ile będziecie żwawo maszerować.
– Cicho, Rhysie – wtrąciła się Towaal. – Mości Perrodzie,
chętnie zapłacimy srebrem za tak dobre miejsce. Zastanawiam
się jednak, czy mógłbyś coś jeszcze dla mnie zrobić.
Perrod potaknął gorliwie.
– Mam niewielką listę potrzebnych mi przedmiotów. Macie tu
jakiegoś handlarza? – zapytała. – Może mógłbyś posłać tam
kogoś, mości Perrodzie, kto przyniósłby potrzebne rzeczy?
– Oczywiście! – uśmiechnął się karczmarz, gotów zaspokoić
kaprys swych gości i otrzymać srebrniki. – Sam pójdę i
dopilnuję, żebyś dostała, pani, czego potrzebujesz, i to za
najlepszą możliwą cenę! Reynold narzuca nieprzyzwoitą
marżę, gdy chodzi o obcych.
– Nie wątpię, że tak właśnie robi – odpowiedziała uśmiechem
lady Towaal. – Jeśli mogłabym dostać skrawek papieru,
zapisałabym, czego potrzebuję.
Perrod oddalił się natychmiast.
Czarodziejka odwróciła się do towarzyszy.
– Zazwyczaj istnieje więcej niż jeden sposób, by zwyciężyć w
negocjacjach – oświadczyła, uśmiechając się kątem ust.
– Rozumiem – zgodził się Rhys, kiwając głową. – Bardzo
zręcznie to załatwiłaś.
Towaal obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem, ale nie
odpowiedziała.
Karczmarz wrócił ze skrawkiem pergaminu, a Rhys osuszył
kufel i poprosił o następny. Perrod spełnił jego życzenie
niezwłocznie, a kiedy wrócił, Rhys zapytał go spokojnie: – Mości
karczmarzu, jak już pewnie zauważyłeś, jestem człowiekiem
spragnionym. Nie chciałbym przeszkadzać twej żonie w kuchni,
podczas gdy ty udasz się na zakupy. Czy jest tu jeszcze ktoś, kto
mógłby napełniać mój kufel?
Perrod zerknął ku kuchni i skrzywił się mimowolnie. Jego
żona zaczynała właśnie szykować dania na wieczorny napływ
gości i nie powinna sobie przerywać co chwila tylko po to, by
nalać piwa. Karczmarz sprawiał wrażenie rozdartego, wreszcie
westchnął i podjął decyzję.
– Panie, zdajesz się być człowiekiem godnym zaufania.
Ben musiał przygryźć policzek, by się nie roześmiać.
– Nie mam zatem nic przeciwko, abyś sam napełniał swój
kufel. Wierzę, że zostawisz mi, panie, tyle monet, ile się należy.
Na twarz Rhysa wypłynął szeroki, zadowolony uśmiech kota,
który dobrał się do skopka ze śmietaną. Szelma nie próbował
nawet go ukryć.
– Oczywiście. Dwa miedziaki za kufel, tak?
Karczmarz pokiwał głową, po czym przyjął kawałek
pergaminu od Towaal, ledwie spojrzał na treść i pospieszył do
drzwi. Nie budziło najmniejszych wątpliwości, że im szybciej
dostarczy zamówiony towar, tym szybciej wróci, by pilnować
swego piwa.
Rhys wygrzebał dwa miedziaki z sakiewki i spacerowym
krokiem ruszył do beczki.
– Naprawdę? – spytała kąśliwie Towaal.
Rhys, wciąż szeroko uśmiechnięty, napełnił kufel, przerwał,
gdy piana niemal przelała się przez brzegi, odczekał, aż osiadła,
po czym dopełnił kufel po brzegi.
Lady Towaal obserwowała go z dezaprobatą.
Rhys spojrzał jej prosto w oczy, pochylił się, upił sążniście z
kufla i dopełnił go ponownie.
– Błagam! – Towaal wyrzuciła w górę ręce. – To niedorzeczne
i małostkowe!
Ben i Amelia roześmiali się głośno, a Rhys powrócił do stołu
tym samym spacerowym krokiem, zostawiając za sobą dwa
miedziaki na barze.
Tego wieczoru usypał cały stosik miedzianych monet.
Ben też miał swój udział w budowaniu miedzianej górki, ale
gdy zaczęło kręcić mu się w głowie i uświadomił sobie, że nader
głośno i zupełnie niepotrzebnie dyskutuje z Rhysem, zamówił
już tylko jedno piwo i sączył je powoli. Kiedy przy następnej
kolejce podziękował, lady Karina posłała mu uśmiech, po czym
wstała od stołu.
– Pójdę chyba odpocząć – oznajmiła. – Amelio, też idziesz?
– Wszyscy mnie zostawiają? – spytał Rhys żałośnie.
Amelia westchnęła i opadła na krzesło.
– Zostanę, póki Rhys nie dopije piwa. Nawet przez moment
nie uwierzyłam w tę smutną minę, ale nie jestem jeszcze
zmęczona. Jak przyjdę, będę bardzo cicho – obiecała.
Towaal kiwnęła głową i oddaliła się korytarzem do pokoju,
który miała dzielić z Amelią. Ben doszedł do wniosku, że też
zaczeka, aż w kuflu Rhysa pojawi się dno, co oczywiście nie
trwało długo.
– Skoro oboje tylko siedzicie, to ja też zakończę wieczór –
oznajmił Rhys, osuszywszy kufel.
– Ja zaczerpnę świeżego powietrza i do ciebie dołączę –
odparł Ben.
– Mogę iść z tobą? – poprosiła Amelia.
– Tylko nie odchodźcie daleko. Wioska wydaje się spokojna,
ale nigdy nie wiadomo – ostrzegł ich Rhys.
Ben przytaknął, po czym razem z Amelią wyszli przed
gospodę.
Droga prowadząca do zajazdu oświetlona była srebrzyście
przez wiszący nisko księżyc w trzeciej kwadrze. Wokół
panowała cisza, w izbie karczemnej poza właścicielem
pozostało jeszcze dwóch tutejszych gości, ale Ben miał
wrażenie, że już wszyscy udali się na spoczynek.
Rozejrzał się pobieżnie i poprowadził Amelię ku szczytowej
ścianie budynku, gdzie stała długa ława z widokiem na las,
ciemniejący poza granicą wioski.
Usiedli i Amelia przysunęła się do Bena.
– Zimno się robi – szepnęła.
Objął ją i otulił jej ramiona swoim płaszczem. Poczuł chłodny
podmuch wiatru, ale zarazem też przyjemne ciepło jej ciała.
– Musimy kupić cieplejsze ubrania, gdy już dotrzemy do
Bramy – odparł, zniżając głos.
Zadrżała i mocniej okryła się płaszczem.
Siedzieli tak w milczeniu, patrząc, jak na nocnym niebie
jedna po drugiej zapalają się gwiazdy, i tulili się do siebie.
Razem było im ciepło.
Na czarnym tle nieboskłonu pojawiła się srebrzysta smuga i
zarówno Ben, jak i Amelia śledzili wzrokiem spadającą
gwiazdę, póki nie zniknęła gdzieś za koroną wielkiego dębu.
Ashwood odetchnął głęboko i spojrzał na swą towarzyszkę.
Ona też spoglądała na niego. Światło księżyca zabarwiło jej
policzki i czoło, czyniąc ją podobną do przepięknej lalki, jaką
Ben widział na bazarze w Fabrizo. Usta miała lekko rozchylone,
a jej oczy lśniły niczym gwiazdy.
Pochylił się ku niej, a wtedy Amelia gwałtowniej nabrała
powietrza i odsunęła się szybko. Wiatr wbił klin chłodu między
ich ciała.
– Ja... – zaczął Ben, ale uciszyła go, kładąc mu palec na ustach.
– Nie o to chodzi.
Patrzył jej w oczy i czekał, co powie dalej.
– To nie jest odpowiedni moment – wyjaśniła wreszcie.
– Rozumiem – szepnął, bojąc się odezwać głośniej, żeby nie
zdradzić, jak bardzo zaciśnięte miał gardło.
– To dobrze – odparła równie cicho. – Przyszedłeś po mnie do
Sanktuarium, zaryzykowałeś własnym życiem i zostałeś przy
mnie, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Beniaminie, nie
mogłabym nawet prosić o więcej. Wykazałaś się lojalnością, na
którą nie zasłużyłam, i bardzo dużo na ten temat myślałam.
Ashwood wciąż milczał, pozwalając jej mówić.
– A potem wróciliśmy do Kirkbany i znowu zobaczyliśmy
Krągłości – dodała.
Ben przełknął ślinę, czując się mocno niezręcznie. Noc
spędzona z tamtą szynkarką nie należała do jego
najszlachetniejszych dokonań.
– Nie – westchnęła Amelia. – Źle mówię. Kiedy zobaczyłam tę
gospodę i pomyślałam o tej ladacznicy z tobą...
Nie wiedział, jak zdjąć rękę z jej ramion, nie czyniąc tego w
sposób zbyt oczywisty.
– Byłam zazdrosna, Beniaminie, nadal jestem – szepnęła.
– Przepraszam, Amelio – odparł żałośnie. – Wiem, że to żadne
usprawiedliwienie, ale byłem pijany. Nie chciałem cię zranić.
– Wiem. Wtedy byłam wściekła, teraz już nie jestem... No,
przynajmniej nie tak bardzo – znów westchnęła. – Chodzi mi o
to, że byłam zazdrosna, bo mi na tobie zależy. Chciałam tego, co
ona dostała. Wciąż tego chcę. Wtedy powiedziałam sobie, że to
głupie pragnienie. Jestem przecież damą z wysokiego rodu,
miałam zostać nowicjuszką w Sanktuarium. Coś takiego nie
było dla mnie, miałam inne plany. To było niemądre i już taka
nie jestem. Tamto życie już się skończyło.
Ben nie wiedział, co począć, brzmiała jak ktoś, kto pragnął
pocałunku.
– Amelio... – zaczął, a w jego głosie zadrżało pożądanie.
– Ale teraz to nie jest właściwy moment – mówiła dalej. – Za
wiele się dzieje, znaleźliśmy się w zbyt wielkim
niebezpieczeństwie, żeby pozwalać sobie na nieuwagę. Musimy
myśleć o tym, co robimy, a nie... o tym, co chcielibyśmy robić. Ta
wioska wydaje się bezpieczna, ale Rhys ma rację, nigdy nie
wiadomo. Ktoś nas może zaatakować, tutaj, w każdym innym
miejscu i chwili. Musimy być stale czujni.
– Masz rację – odpowiedział, mimo oporu przyjmując do
wiadomości jej słowa. Musiał się z nią zgodzić, choć bardzo nie
chciał. Rzeczywiście, nie mogli sobie pozwolić na nieuwagę.
I wtedy Amelia go pocałowała.
Jej miękkie usta początkowo były zimne, ale gdy dotknęły
jego warg, szybko stały się ciepłe. Cofnęła się, zanim Ben zdążył
zareagować.
– Powinniśmy wracać do łóżek – powiedziała, oddychając
szybko. – Towaal i Rhys będą gotowi do drogi o brzasku.
Wstała i Ben zrobił to samo, po czym podążył za nią do
wnętrza zajazdu. Nie odważył się powiedzieć ani słowa.
Drzwi pokoju, który dzielił z Rhysem, zaskrzypiały głośno i
kiedy Ashwood ściągał buty i ubranie, jego towarzysz począł
wiercić się pod przykryciem.
W pokoju panował nocny chłód, okno pozostawało bowiem
szeroko otwarte, Ben pospiesznie wskoczył pod koce i otuliwszy
się, próbował zapanować nad kołowrotem myśli. Jednakże nie
pomagały nawet techniki medytacyjne, których uczyła go
Towaal.
– Ręce na kocach – mruknął zaspany Rhys.
– Co? – zdziwił się Ashwood szeptem.
– Trzymaj ręce na kocach – ziewnął przyjaciel.
– O czym ty gadasz? – syknął Ben.
– Właśnie wróciłeś z nocnego spaceru z Amelią, ale ten
spacer nie trwał na tyle długo, żebyś mógł naprawdę cieszyć się
jego urokami. Słyszę, jak sapiesz. Niczym parobek, który
pierwszy raz w życiu zobaczył nagą kobietę. Trzymaj ręce na
kocu – polecił stanowczo Rhys, po czym przewrócił się na drugi
bok i zaczął cicho pochrapywać.
Ben leżał i gapił się w sufit.
Iskierki mrozu połyskiwały na strzechach domów,
zmarznięta rosa chrzęściła czworgu wędrowcom pod stopami.
Każdy oddech Bena zmieniał się w widoczną chmurkę i
Ashwood raz po raz zacierał ręce, by je rozgrzać.
– Naprawdę musieliśmy ruszać tak wcześnie? – narzekał z
głębi kaptura. – Zimno jest.
– Im szybciej dotrzemy do Północnej Bramy, tym szybciej lord
Rhymer wyśle pomoc do Issen – odpowiedziała sucho Towaal i
stanowczym gestem uciszyła Amelię, która już otwierała usta. –
Musieliście nauczyć się choć podstaw obrony przed magią, bez
tego nie było sensu iść dalej. Postój był zatem konieczny.
Przesiadywanie nad miską gorącej owsianki i parującym
kubkiem kafu konieczne nie jest.
– A ty przypadkiem nie pochodzisz z gór? – zapytał Bena
Rhys. – W Widokach na pewno bywa zimniej niż tutaj.
Powinieneś być przyzwyczajony.
– Zimą robi się zimniej – burczał Ashwood. – Ale ja jestem
bystry i wtedy siedzę w domu!
– No cóż, przykro mi psuć ci humor o poranku, ale gdy
dotrzemy do Północnej Bramy, będzie o wiele zimniej.
Ben szedł za przyjacielem niezbyt szczęśliwy.
Wąski szlak, którym wędrowali, wiódł przez gęsty las i tuż za
granicą wioski począł piąć się lekko. Północna Brama nie leżała
wśród gór, ale na terenach położonych znacznie wyżej niż
Miasto, całą drogę mieli więc wędrować pod górę, póki nie
dotrą do celu. Zdawało się, że nikt inny nie wybierał trasy, którą
podążali.
– Kto tędy podróżuje? – zrzędziła Amelia, gdy niemal
nadziała się na nisko zwisającą gałąź, ciężką od nocnego
deszczu. Gdy dziewczyna próbowała prześliznąć się pod
konarem, zimna woda zlała ją od stóp do głów.
– Dalej trafimy na górnicze miasteczka i osady – odparł Rhys.
– Z tego zresztą słynie Północna Brama. Z górnictwa. W tej
okolicy można znaleźć głównie osady myśliwych, futrzarzy,
czasem skupiska zwykłych gospodarstw. Ciężko tu
wykarczować kawałek poletka.
Amelia otrząsnęła się z wody i zbliżywszy do powalonego
pnia, kopnęła go ze złością.
– Kto dba o tę drogę? Bo zupełnie sobie z tym nie radzi.
– Ludzie, którzy jej używają. – Rhys wyszczerzył zęby w
uśmiechu. – Możemy zlikwidować ten pień, jeśli chcesz,
uporządkować drogę dla kolejnych podróżników. Mam
nadzieję, że przyniosłaś ze sobą siekiery i piły, co?
Amelia rzuciła mu spojrzenie pełne złości.
– Prędzej czy później – dodał Rhys – ktoś zjawi się tu z wozem
pełnym żelaza z którejś kopalni i oczyści drogę. A potem rośliny
znowu zaczną ją zarastać.
– Żaden z lordów nie rości sobie praw do tej ziemi? –
zainteresował się Ben. Poza Widokami i Wolną Ziemią każdy
inny teren zdawał się do kogoś należeć.
– Ja nic na ten temat nie wiem. – Rhys wzruszył ramionami. –
Ale minęły lata od czasu, gdy tędy przechodziłem. Wtedy tutejsi
ludzie wydali mi się niezależni. Aczkolwiek ziemie mogą
należeć do Północnej Bramy, jak sądzę.
– Czyli wolnoziemianie nie byli wcale tacy wyjątkowi, za
jakich się uważali – podsumowała Amelia.
Bena zaintrygowała inna kwestia.
– Rhys, a dlaczego wożą żelazo tędy wozami? Nie mogą
spławić go rzeką? Zakładam, że skoro dostarczają je do Venmor,
to łatwiej chyba byłoby dotrzeć do rzeki i załadować towar na
barki?
– Dobre pytanie – przyznał Rhys. – Podejrzewam, że
musieliby najpierw wykarczować nową drogę do rzeki, a to już
nie jest takie łatwe. A gdyby dotarli do rzeki, musieliby znaleźć
barkę i załogę chętną załadować ciężki towar z brzegu, a nie w
porcie czy na cumowisku. O ile w ogóle znaleźliby tu barkę.
Mogliby spędzić sporo czasu na czekaniu.
– Na rzece jest mnóstwo barek – stwierdził Ben stanowczo. –
Znaleźliśmy jedną bez najmniejszego problemu, zanim Tomas
nas dopadł.
– Teraz jest mnóstwo, bo były żniwa – przypomniał mu Rhys.
Ben miał już pytać dalej, gdy nagle Towaal uniosła rękę.
– Stać! Wszyscy! – rozkazała.
Zatrzymali się, sięgając odruchowo do broni i rzucając wokół
czujne spojrzenia. Las zdawał się doskonale spokojny.
Lady Towaal rozglądała się skupiona.
– Czujecie to? – spytała.
Ben popatrzył zdziwiony, jemu wszystko wydawało się w
porządku.
Rhys gwizdnął z podziwem.
– Subtelne. Ja bym w to wszedł bez wahania.
Lady Karina zerknęła na Amelię, która ściągnąwszy brwi,
wpatrywała się przed siebie.
Ben podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Droga pięła się
przed nimi jak każdego dnia. Górski wawrzyn zarastał pobocze,
za nim w stronę traktu wyciągały gałęzie potężne dęby i wiązy.
Ashwood nie dostrzegł między nimi najmniejszego nawet
ruchu.
– Ja coś czuję – wymamrotała Amelia – ale nie wiem, co to.
Towaal przywołała ją ruchem dłoni.
– Chodź. Podejdziemy z boku i ci pokażę.
Weszły między drzewa. Zaszeleściły gałęzie, zachrzęściły
opadłe liście i obie kobiety zniknęły z widoku.
– Nie martwią się raczej, że ktoś je usłyszy, co? – rzucił Ben.
– Nie sądzę, żeby ktoś tu był w pobliżu – odparł Rhys, stał
wyraźnie spokojny i odprężony na środku drogi.
Ben pytająco uniósł brew.
– Poczekaj, to zobaczysz – odpowiedział mu przyjaciel.
Nie trwało to długo, a Towaal i Amelia ponownie się pojawiły.
– Chodźmy – zachęciła ich gestem czarodziejka. –
Przejdziemy bez przeszkód.
– Glif strażniczy – wyjaśniła Amelia na widok miny Bena.
– Magiczny glif strażniczy? – upewnił się zaskoczony.
Kiwnęła twierdząco głową.
– Małe drewniane coś wbite u nasady gałęzi. Lady Towaal
twierdzi, że po drugiej stronie drogi jest takie samo. Są w jakiś
sposób ze sobą połączone i jeśli ktoś przejdzie między nimi, to
uruchomi alarm.
– Istnieją magiczne glify strażnicze? – nadal nie dowierzał
Ben.
– Oczywiście, że tak – zapewniła Towaal, zerkając na niego z
ciekawością.
– A czy – zaczął, myśląc intensywnie – są jakieś glify na
północnym brzegu rzeki przy Sanktuarium? Które można
uruchomić, gdy ktoś tam się schowa?
– Nie. Sanktuarium nie potrzebuje glifów. Kto byłby tak głupi,
żeby... O, na prawo. – Towaal potrząsnęła głową i zostawiwszy
Bena, ponownie weszła między drzewa.
Ashwood słyszał, jak mamrotała: „Jakim cudem udawało im
się wymykać pogoni, zanim ich znalazłam, nigdy nie
zrozumiem”.
Rhys poklepał Bena po plecach.
– Co dzień uczysz się czegoś pożytecznego, prawda?
Wszyscy przedarli się przez wały wawrzynu śladem Towaal,
która poprowadziła ich szerokim łukiem, aż znaleźli się za
drzewem, pozornie nieróżniącym się od innych.
Ben dostrzegł wbity w pień dysk wielkości dłoni, podobny do
tego, który niosła Amelia. Z bliska Ashwood poczuł też i
emanację dziwnego przedmiotu, coś jak brzęczenie na granicy
świadomości. Miał wrażenie, że pszczoła krąży na skraju jego
pola widzenia.
– To, co czujecie – wyjaśniła Towaal – to zakłócenie woli. Ten
artefakt i drugi bliźniaczy po tamtej stronie drogi tworzą pole,
w którego granicach została poczyniona jakaś pomniejsza
sugestia – dodała, widząc niezbyt mądre miny swoich uczniów.
– Prawdopodobnie coś bardzo prostego. To słaba sugestia, więc
ktoś o silnej woli bez trudu może się jej oprzeć, nawet
nieświadomie. Zwierzę natomiast lub ktoś o słabej woli jej
ulegnie. Jednak jeśli ktoś oprze się sugestii, osoba, która
ustanowiła to pole, zostanie natychmiast powiadomiona.
Ben przyglądał się dyskowi z bezpiecznej odległości. Artefakt
pokrywały skomplikowane rzeźbienia, ale zrobione prostą
techniką. Każdy rzemieślnik pracujący w drewnie mógłby je
wykonać.
– Co znaczą te nacięcia? – spytał czarodziejkę.
– Nie jestem pewna – odparła. – Najogólniej mówiąc,
pomagają skupić wolę twórcy w tym artefakcie i podtrzymywać
działanie, do którego jest przeznaczony. – Wzruszyła
ramionami. – Nie wiem zbyt wiele o tych rzeczach poza tym, że
istnieją.
– Ale przecież jesteś prawdziwą czarodziejką – zdumiała się
Amelia.
Towaal pokręciła głową ze smutkiem.
– Dziecko, im więcej się uczysz, tym bardziej zdajesz sobie
sprawę, jak wielu rzeczy nie wiesz. Stworzenie takiego
artefaktu wymaga ogromnej wiedzy z dziedziny, której nigdy
nie badałam. Nikt na świecie, nawet Protektorka, nie wie
wszystkiego.
Obeszli tajemniczy artefakt i wrócili na drogę.
– Czy to znaczy, że gdzieś w okolicy jest mag? – zapytał
nerwowo Ben.
– Mało prawdopodobne, wtedy by obserwował drogę, a nie
ustawiał zabezpieczenia – odparła lady Karina. – Raczej nie
powinniśmy się martwić, że na kogoś wpadniemy za
następnym zakrętem, ale niewątpliwie artefakt oznacza, że ktoś
brał pod uwagę, że możemy pójść tędy. Może lady Ingrid, może
kto inny. Będziemy musieli być bardzo ostrożni, gdy dotrzemy
już do Bramy. Przynajmniej jeden mag uznał, że to
prawdopodobna trasa naszej wędrówki.
10.

CORINA I MRUK

D wa tygodnie później wyglądali ostrożnie zza gęstych


jeżynowych krzaków. Mocne mury Północnej Bramy
wyrastały na wysokość dziesięciu mężczyzn i ciągnęły się pół
staja w każdą stronę. W promieniu pięciuset kroków przed nimi
wycięto wszelką roślinność, co dawało strażnikom na
obwarowaniach możliwość atakowania bez przeszkód każdego
zbliżającego się zagrożenia. Na tym przygotowanym do walki
polu nie było też ani budynku, ani najmniejszego nawet
kupieckiego straganu.
Na szczycie muru, za zębami krenelażu, Ben widział
maleńkie postacie patrolujących żołnierzy, niewielu, ale nie
miał wątpliwości, że Brama gotowa była do walki, tym bardziej
gdy spoglądał na katapulty i balisty rozstawione w równych
odległościach.
– Spodziewają się ataku? – zaniepokoił się od razu.
– Zawsze – odparł Rhys. – I zawsze wystawiają straże. To
kraina demonów. Niemniej ten widok wydaje mi się nieco
nietypowy. – Rhys wskazał mur, gdzie u podstawy stała grupa
mężczyzn. Gdy Ben spojrzał w tamtą stronę, zobaczył, jak dzięki
systemowi lin i przekładni zamontowanych na szczycie
fortyfikacji ogromny stos kamieni zostaje podniesiony na
wysokość blanek, gdzie druga grupa już czekała, by wszystko
rozładować.
– Amunicja do katapult – wyjaśnił Rhys.
– Do czego twoim zdaniem się przygotowują? – indagował
Ben.
Rhys wzruszył ramionami.
– Może nie powinniśmy wchodzić do miasta, póki się nie
dowiemy? – podsunął Ashwood, wiercąc się wśród jeżyn, aby
zyskać lepszy widok.
– Musimy wejść! – wykrzyknęła Amelia oburzona. – Jesteśmy
już tak blisko.
Lady Towaal uspokajającym gestem położyła jej dłoń na
ramieniu.
– To raczej nie ma z nami nic wspólnego. Bez względu na to,
do czego się przygotowują, musimy wejść do miasta i
dowiedzieć się czegoś więcej.
Postanowili porzucić ochronę lasu i ruszyli ku bramom –
dwóm potężnym skrzydłom z żelaza, z których jedno tylko
pozostawało otwarte.
Przejście było na tyle szerokie, żeby dwa wozy mogły minąć
się bez najmniejszych przeszkód, ale to drugie, zamknięte
skrzydło utwierdziło Bena w przekonaniu, że Północna Brama
na coś się szykowała.
Dołączyli do kolejki wozów czekających na inspekcję
uzbrojonych po zęby wartowników. W przeciwieństwie do
straży innych miast, które miał okazję odwiedzić Ben, w
Północnej Bramie dokładnie sprawdzano wozy i towary, zanim
kogokolwiek wpuszczono. Strażnicy nie ograniczali się do
pospiesznego zerknięcia, by ustalić cło, im naprawdę chodziło o
bezpieczeństwo.
Kolejka nie była długa, więc wkrótce Ben i jego przyjaciele
stanęli przed zbrojnymi.
– Cel wizyty? – zapytał osiłek o dzikiej, potarganej brodzie,
łypiąc podejrzliwie na ich broń.
– Szukamy pracy – odparł Rhys. – Przed kilku laty usłyszałem,
że można tu zgarnąć niezłą nagrodę za demonie rogi. To jakiś
kłopot? Po nagrodzie?
– Ano, nagroda jest – burknął strażnik. – Choć mało kto
wybiera się ostatnimi czasy w Ostępy. – Machnięciem ręki dał
im znać, że mają przejść, i skupił uwagę na następnym wozie.
– Okazało się łatwiejsze, niż się spodziewałam – szepnęła
Amelia, gdy już znaleźli się za murami.
– Oni są przyzwyczajeni do łowców. To jedyne miejsce, gdzie
broń u pasa i groźny wygląd pozwalają wtopić się w tło. Jednak
wejście do twierdzy Rhymera może być o wiele trudniejsze.
– Mogę po prostu ogłosić swoje przybycie – zaproponowała
Amelia. – Rhymer mnie zna. Z pewnością udzieli nam audiencji.
Rhys pokręcił przecząco głową, ale to Towaal odpowiedziała:
– Nie możesz tego zrobić. Wiemy, że jakaś czarodziejka
spodziewała się, że nadejdziemy tą drogą. Pamiętasz glif? Jeśli
ogłosisz swoje przybycie u bram twierdzy, to równie dobrze
mogłabyś namalować ogromny znak informujący wszystkich,
gdzie zamierzamy nocować. Musimy postępować ostrożnie i
subtelnie, dotrzeć do Rhymera, nie zawiadamiając całej służby
o naszym przybyciu.
– A to już jest moja specjalność – oświadczył Rhys z szerokim
uśmiechem.
Zaciekawieni Ben i Amelia podążyli w głąb miasta za Rhysem
i czarodziejką. Ruchliwe ulice nie różniły się wcale od tych,
którymi Ashwood wędrował wcześniej. Już miał ocenić, że
wszystko tu wygląda tak samo jak gdzie indziej, i wtedy
zauważył, że niemal każdy z przechodniów był uzbrojony.
Począwszy od odzianych w kolczugi i kirysy strażników, po
kobietę, która z niewielkiego wózka sprzedawała zupę –
wszyscy mieli jakąś broń.
Sprzedawczyni zupy nosiła u pasa imponujący sztylet o
klindze niemal tak długiej, jakie miewają miecze. Drugiego
noża o solidnym ostrzu używała do wykrawania miseczek z
bochenków chleba. Kupujący skinął jej głową, wrzucił w
wyciągniętą dłoń kilka miedziaków i odszedł, popijając zupę z
chlebowej miski, na plecach miał przypasaną kuszę, do boku
zaś pałasz.
– Każdy tu jest uzbrojony – podzielił się spostrzeżeniem Ben.
– Bójki w karczmach muszą być godne pieśni bardów –
odparł ironicznie Rhys.
Starał się żartować, ale Ben znał już go na tyle długo, by
wyczuć napięcie w głosie przyjaciela. Rhys przed laty mieszkał
w Północnej Bramie i najwyraźniej nie uznawał tego
powszechnego uzbrojenia za normalne.
W pół dzwona doszli do przytłaczającej kamiennej góry,
która była twierdzą lorda Rhymera. Nie miała nawet odrobiny
tej elegancji, co budynki Miasta. Brakło jej nawet tego prostego,
a zarazem groźnego artyzmu fortecy Argrena – była ni mniej, ni
więcej, a wielgachną górą kamienia, wzniesioną tak, by oparła
się wszelkim żywiołom i zagrożeniom ze strony wrogów. Mury
poczerniały po latach znoszenia bez drgnienia kaprysów
pogody i ognia ataków.
– Niezbyt urodziwa budowla – mruknęła Amelia.
– Stoi tu naprawdę długo – odpowiedział Rhys tonem
usprawiedliwienia. – Twierdza jest starsza od wszystkich
budynków w mieście. Zewnętrzne mury miasta mają ponad
sześćset lat, a w porównaniu z twierdzą są nowe.
– Jak wejdziemy do środka? – chciał wiedzieć Ben.
– No cóż, normalnie znalazłbym jakąś pokojówkę. Tak
lubieżną, jak to tylko możliwe...
– Bądź poważny – przerwała mu Towaal. – Nie mamy na to
czasu.
Rhys westchnął.
– Musimy znaleźć bramę, którą wynoszą odpadki.
– Co proszę? – zapytała Amelia zaskoczona, nie śledziła
rozmowy, tylko przyglądała się uważnie ludziom, którzy ich
mijali.
Szuka czarodziejek, domyślił się Ben.
– Bramę, którą wynoszą pomyje – powtórzył cierpliwie Rhys.
– Zawsze pełnią tam służbę najmłodsi i najbardziej leniwi ze
strażników. Tamtędy wejdziemy.
– Tak po prostu wejdziemy? – W głosie Amelii zadźwięczał
sceptycyzm.
– Tak. Przecież nie będziemy się pchać do garderoby jego
lordowskiej mości. W tej twierdzy znajdują się tysiące ludzi,
większość z nich to lordowska straż. A ci przy bramie nie dbają
o to, czy wejdziemy do środka, czy nie, o ile im się za to nie
oberwie. Chcą tylko skończyć wartę, napić się i zabawić z jakąś
spódniczką.
Amelia ostentacyjnie założyła ramiona na piersi, ale
milczała. Jej zdanie na temat tego, jak powinni zachowywać się
strażnicy w służbie arystokracji, i obraz, jaki malował Rhys,
nierzadko pozostawały w sprzeczności.
Wejście, którym wywożono odpadki, znaleźli u podstawy
twierdzy, było wąskie, mogło pomieścić co najwyżej ręczny
wózek, a w okutych drzwiach znajdowało się okienko, nie
większe niż obie złożone dłonie Bena. Na zewnątrz nikt ich nie
pilnował.
– Gdzie straż? – chciał wiedzieć Ben.
– W środku – odparł Rhys. – Pewnie śpią. Nie mogą stać na
zewnątrz, zbyt łatwo byłoby ich zaatakować i wedrzeć się do
środka. Poza tym strażnicy śpiący na warcie robią bardzo złe
wrażenie, szczególnie gdy stoją przed wejściem do lordowskiej
twierdzy.
Poprowadził ich pod bramę i Ben miał okazję przekonać się
niemal natychmiast, że strażnicy nie spali, aczkolwiek na
pewno nie spodziewali się, że ktoś załomocze do okutych
żelazem drzwi.
Dwóch młodzików, którym groziło, że skończą pożarci przez
własne, zbyt duże zbroje, poderwało się natychmiast.
– Odsunąć się od drzwi! – rozkazał jeden, zobaczywszy Rhysa
przy maleńkim okienku. – Wszystkie sprawy załatwia się przy
frontowej bramie.
– Kiedy ja to nie mam oficjalnej sprawy – zaczął Rhys,
przeciągając głoski. – Chciałem niespodziankę mojej pannie
zrobić.
– I tak trzeba przez główną bramę – upierał się strażnik.
– Panowie zacni, no pomóżcie swojemu – poprosił Rhys. – To
nasza rocznica i miałem plan taki, żeby zakraść się do jej
izdebki. Kwiatów nastawiać i tak dalej. Będzie zachwycona.
– Nie ma żadnego zakradania się tędy – zajęczał strażnik.
– Racja, racja. Źle żem słowa dobrał – sumitował się teatralnie
Rhys. – To żadne zakradanie. Jej przyjaciele pomagają mi ją
zaskoczyć. Kazali mi wejść tędy, coby mnie nikt nie zobaczył.
Mają się ze mną spotkać w Ogrodzie Królowej. Zaprowadzą
mnie prosto do jej izby.
– Mieszka tu? Kim jest? – zapytał strażnik.
– Ma na imię Karina. Jest pokojową. Krąglutka taka, jest co w
garść chwycić – dodał. – Ma wielu przyjaciół we straży. –
Zerknął na troje towarzyszy, niewidocznych dla wartowników, i
mrugnął szelmowsko.
Teraz Towaal też założyła ręce na piersi i wywróciła oczami.
– Uhm... nie, nie znam takiej – odpowiedział jednocześnie
młodzik.
– Twoja strata – stwierdził Rhys. – Ale zaraz, właśnie
uświadomiłem sobie, że wyświadczycie mi przysługę, więc
pozwólcie mi się odwdzięczyć. Srebrnika dla każdego za to, że
mnie wpuścicie. To by wiele znaczyło dla mnie i dla mojej
Kariny też. Może później przedstawiłbym was jej
przyjaciółkom? Zawsze są chętne poznać jakich
młodzieniaszków, mężczyzn znaczy, jak wy, i trochę się
zabawić.
– No nie wiem... – łamał się strażnik.
Rhys obrócił w palcach srebrne momenty, uśmiechając się
najprzyjaźniej jak potrafił.
– Mnie by się przydało trochę srebra – rozległ się głos
drugiego ze strażników. – I przedstawisz nas jej przyjaciółkom?
Pokojowe, tak?
– Oczywiście, że przedstawię – zapewnił go Rhys. – Jak mnie
wpuścisz, to dzisiaj jeszcze z nią porozmawiam. A będzie w
dobrym humorze, jak jej zrobię niespodziankę. Zobaczymy,
może jaką potańcówkę uda się urządzić.
Strażnicy się poddali i żelazne rygle odsunęły się ze
zgrzytem.
Rhys gestem wezwał towarzyszy i wepchnął się do środka,
gdy tylko drzwi poczęły się uchylać. Wcisnął pierwszemu
strażnikowi oba srebrniki i pociągnął za sobą Amelię, zanim
tamci zorientowali się, że wchodzi ktoś jeszcze.
– Hej – krzyknął wartownik, zastępując drogę Ashwoodowi.
Mógł mieć z piętnaście wiosen, nie więcej, ledwie sięgał Benowi
do ramienia, ten zaś bez słowa odsunął go lekko i szedł dalej.
– Kto to jest?! – krzyknął strażnik czerwony niczym burak.
Rhys nawet nie zwolnił.
– Lepiej zamknijcie te drzwi – zawołał przez ramię. – Nie
chcecie chyba, żeby ktoś się zakradł do środka.
Długi i wąski korytarz prowadził w głąb trzewi twierdzy i
kończył się na niewielkim dziedzińcu otoczonym ścianami, w
których odcinało się wiele niczym niewyróżniających się par
drzwi. Rhys zatrzymał się na chwilę, ale zaraz wybrał jedne z
nich i poprowadził swych towarzyszy kolejnym korytarzem.
– On wie, dokąd iść? – szepnął Ben.
– Raczej nie – odparła Towaal cierpko – ale ja też nie, więc
równie dobrze możemy iść za nim.
Mijali czasami i innych ludzi, jednak nikt nie próbował ich
zatrzymać. Ben natychmiast zauważył, że nawet służki nosiły
przy pasach sztylety.
Nie upłynęło wiele czasu, a weszli w szersze korytarze i Rhys
zwolnił, mrucząc coś pod nosem o prawdziwych strażnikach.
Ben i Amelia wymienili nerwowe spojrzenia. Ashwood
doszedł jednak do wniosku, że w rzeczywistości wcale nie
próbowali przemknąć się ukradkiem, chcieli tylko zostać
odnalezieni przez odpowiednią osobę.
Na ścianach poczęły pojawiać się gobeliny i nie umknęło
Benowi, że w większości przedstawiały sceny bitewne, od czasu
do czasu jedynie któregoś z dawnych władców Północnej
Bramy. Pod nimi ustawiono rozmaite zbroje i nie były to tylko
ozdoby, każda nosiła ślady walki. Ben uznał, że i one należały
do dawnych władców miasta, być może przodkowie lorda
Rhymera stawali w nich na polach słynnych bitew.
Ku swemu zdziwieniu nigdzie nie dostrzegał oznak
bogactwa, obecnych w innych fortecach władców. Korytarze w
Cytadeli Argrena wręcz wyłożono srebrem i złotem.
– Czy Północna Brama jest bogatym miastem? – spytał,
patrząc na poobijaną zbroję płytową.
– Nie szepcz – skarcił go Rhys. – Sprawia wrażenie, jakbyśmy
się zakradali.
– Dobrze – odpowiedział Ben tym razem nieco zbyt głośno i
aż się skulił na dźwięk swojego głosu.
Rhys wzniósł oczy ku powale i westchnął.
– Gdzie jest dobry złodziej, gdy go potrzeba? Szkoda, że
Renfro z nami nie przyjechał. – Urwał na chwilę. – Nie, może
akurat nie Renfro.
Ben prychnął w odpowiedzi.
– Północna Brama nie chwali się luksusami, bo nie musi. Inni
wielmożowie chełpią się bogactwem, żeby zrobić wrażenie na
swych gościach. Jeśli chodzi o Bramę, to wszyscy wiedzą, że jest
bogata, to stąd przecież pochodzi złoto i srebro, a i drogie
kamienie też. Tutejsi mieszkańcy są jednak zbyt praktyczni i
nastawieni na handel, żeby marnować drogocenności na
ozdabianie korytarzy, którymi chadzają tylko służki.
Znów skręcili i tym razem Rhys gestem nakazał towarzyszom
milczeć. Przed nimi szli trzej smukli dworzanie, odziani jak na
bal. Należeli do tych naprawdę nielicznych mieszkańców
Bramy, którzy nie nosili przy sobie broni. Rhys podążył za nimi,
prowadząc grupę śladem dworaków.
Skręcili kilkakrotnie, zeszli po szerokich schodach i
nieoczekiwanie stanęli w przestronnym, otwartym westybulu.
Sufit nagle znalazł się kilka pięter nad głowami przybyszy i
spływały z niego sztandary, nowe i stare, tutaj też pod ścianami
stały puste zbroje, niczym niemi strażnicy.
Od kamiennych ścian odbijały się wielokrotnym echem
niezliczone głosy. Trzej dworzanie wmieszali się między innych,
ale Rhys zatrzymał swoją grupkę.
Pomieszczenie, które obserwowali uważnie, miało szerokość
co najmniej trzystu kroków i pełno w nim było dworzan,
żołnierzy i innych ludzi pozostających w nieustannym ruchu.
– To przyjęcie? – zdziwił się Ben.
– Nie – odpowiedziała mu Amelia, kręcąc głową. – Tak samo
wygląda westybul w Issen. Ci ludzie czekają, by spotkać się z
lordem Rhymerem, albo mają jakieś sprawy z tymi, którzy
czekają. Ta część w zamkach władców zawsze jest tłoczna i
gwarna.
Rhys pokiwał głową.
– Znaleźliśmy się we właściwym miejscu.
Ludzie przemieszczali się nieustannie niczym mielone
ziarno. Bez przerwy tworzyły się jakieś grupki, by rozstać się
kilka zdań później. Wszędzie kręcili się paziowie, donosząc
wiadomości, przynosząc żądane przedmioty i potrzebne
dokumenty. Po jednej stronie ustawiono biurko, za którym
zasiadał urzędnik o znękanym wyrazie twarzy i gorączkowo
zapisywał imiona niezbyt zadowolonych ludzi, stojących przed
nim w długiej kolejce. Wielu z czekających odzianych było
raczej skromnie w porównaniu z resztą gości twierdzy.
– Suplikanci. Chcą audiencji u lorda Rhymera – wyjaśniła
Amelia. – Może przyjmie jednego czy dwóch, żeby lud miał go
za władcę dobrotliwego i łagodnego, ale większość go nie
zobaczy. Jeśli będą mieli szczęście, zajmie się nimi urzędnik
niższej rangi. Jeśli nie, przeczekają w osobnym pomieszczeniu
cały dzień i wieczorem zostaną wyrzuceni na ulicę.
– Skąd to wiesz? – zdziwił się Ben.
– Dorastałam w takim miejscu – uśmiechnęła się. – Opisałam
tylko, co robił mój ojciec. Dokładnie to samo.
Ben zmarszczył brwi.
– Skoro ci ludzie mają jakieś skargi, czy lord nie powinien
spróbować ich wysłuchać?
– Spójrz na nich wszystkich. – Amelia szerokim gestem objęła
całe pomieszczenie. – Dnia by nie starczyło, aby ich wszystkich
wysłuchać. Mój ojciec uważał, że ci z poważną sprawą wrócą i
będą wracać. Kazał urzędnikowi zaznaczać powtarzające się
nazwiska i tych przyjmował. Uważał, że większość suplikantów
zna doskonale rozwiązanie swego problemu, pragną jedynie
potwierdzenia, walidacji, więc odsyłał ich z niczym w nadziei,
że sami sobie poradzą.
Ben przestąpił z nogi na nogę i raz jeszcze się rozejrzał. Ta
teoria wydawała się sensowna. W westybulu tłoczyły się setki
ludzi, Amelia miała rację, żaden lord nie znalazłby czasu, by ich
wszystkich wysłuchać.
– A to znaczy, że mamy problem. Skoro lord nie przyjmuje
wszystkich, jak skłonimy Rhymera, żeby przyjął nas? –
zastanawiała się Amelia półgłosem.
– Już działam – odparł Rhys. Przysunął się do Towaal, objął ją
ramieniem i podprowadził kilka kroków. – Może ci się to nie
spodobać – zapowiedział przepraszająco.
Spojrzała nań spod ściągniętych brwi i już miała coś
powiedzieć, ale Rhys przeszedł do zapowiedzianego działania,
zanim zdążyła to zrobić.
Wysunął stopę i zahaczył kostkę przechodzącej kobiety,
pozbawiając ją równowagi.
Kobieta, a właściwie młoda dziewczyna, zwaliła się na
posadzkę w falach zdobionego klejnotami jedwabiu.
W tej samej chwili Rhys odskoczył od Towaal i wskazał na nią
oskarżycielsko.
– Dlaczegoś to zrobiła?! – zawołał z rozpaczą w głosie.
Towaal rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Nic nie zrobiłam!
Dworzanie natychmiast rzucili się jeden przez drugiego, by
pomóc kobiecie w klejnotach stanąć na nogi. Zaczerwieniona
powiodła spojrzeniem od Rhysa do Towaal. On zaś znów okazał
się szybszy. Ukląkł przed rozwścieczoną niewiastą na jedno
kolano.
– Błagam o wybaczenie, moja pani. Moja siostra jest
zazdrosną bestią! Nakazałem jej nie zwracać uwagi na ciebie,
pani, ale, och... jakże mi przykro! Błagam, wybacz jej, pani –
jęczał błagalnie.
Towaal patrzyła na niego z irytacją.
– Zazdrosna? – zapytała mimowolnie zaintrygowana
dziewczyna w klejnotach.
– Nie może znieść, że jego lordowskiej mości towarzyszy inna
kobieta – oznajmił Rhys. – Lata minęły, a ona wciąż pragnie
powrócić do jego łoża.
– Lordowska mość? Jego łoża? – Dziewczyna aż się
zakrztusiła, każde wypowiedziane z oburzeniem słowo
podkreślała jeszcze żywa czerwień jej ust, wymalowanych w
nadęty dzióbek. Doskonałe łuki brwi uniosły się do pół czoła.
Młodzi mężczyźni ze wszystkich stron oferowali swoją pomoc i
wsparcie.
– O tak. Przez wiele lat moja siostra dzieliła łoże jego
lordowskiej mości – łgał Rhys. – Więc kiedy wezwał ją dziś do
twierdzy, gdy prosił o spotkanie, uznała, że dawny płomień
znów rozgorzał. Nie jest gotowa zapomnieć.
Twarz dziewczyny zmieniła barwę z czerwonej na
purpurową, fioletową niemal. W ułamku chwili panna
przestała nadymać się z niezadowoleniem i przybrała
prawdziwie lodowatą minę. Ben uświadomił sobie, że nie mogła
być starsza od niego, a najpewniej była młodsza.
– Prosił, żeby się z nią zobaczyć? Zaraz się przekonamy. Za
mną – rozkazała.
Dworzanie uskakiwali na boki, gdy obróciła się na pięcie i
ruszyła ku wysokim drzwiom na drugim końcu westybulu.
Starszy mężczyzna odziany w barwy Północnej Bramy, ze
srebrną odznaką przypiętą do klapy kaftana dogonił
rozzłoszczoną dziewczynę i próbował uspokoić.
– Isabello, on ma teraz spotkanie, to musi poczekać.
– Ta wszetecznica twierdzi, że ją wezwał, Franklinie. Wezwał
ją dzisiaj! – prychała Isabella, błyskając ząbkami spod
ściągniętych brzydko warg. – Powiedział mi, że skończył z tymi
głupotami. Nie będę czekać. Jeśli spróbujesz mnie zatrzymać,
każę cię wychłostać!
Mężczyzna splótł nerwowo palce i obrzucił sprawców
zamieszania wrogim spojrzeniem, ale nie próbował
powstrzymać dziewczyny.
– Kto to? – szepnął Ben do Amelii.
– Wygląda mi na ladacznicę. – Wyprostowała się nagle i
spojrzała na dziewczynę, szeroko otwierając oczy, po czym
zerknęła na Rhysa z aprobatą. – To jest ladacznica. Nałożnica
lorda Rhymera!
Zbliżyli się do wysokich drzwi, niemal biegnąc śladem
niewysokiej Isabelli. Strażnicy spojrzeli na towarzyszącego
grupie Franklina i na widok jego gorączkowego machania
natychmiast otworzyli drzwi.
Towaal posłała Rhysowi rozbawione spojrzenie.
Jego lordowska mość siedział pod przeciwległą ścianą, za
wielkim mahoniowym biurkiem. Przed sobą miał pergamin,
kałamarz i na wpół opróżnioną karafę rubinowego wina. Przed
nim stała grupka ludzi, na pierwszy rzut oka – kupców. Teraz
wszyscy obrócili się w stronę wchodzących.
Rhymer podniósł się i Ben natychmiast zauważył, że władca
schudł dobre dwa, może nawet trzy kamienie od dnia, gdy
widział go w Białym Dworze. Policzki mu się zapadły, sprawiał
wrażenie chorego. Spojrzenie też miał człowieka, któremu
problemy przyćmiewają wszelkie radości życia.
– Seneszalu – zwrócił się ostro do Franklina – co to ma
znaczyć? Jak widzisz, zajęty jestem z przedstawicielami
Diamentowej Gildii.
Starszy mężczyzna, jak się okazało, seneszal jego lordowskiej
mości, uniósł ręce w przepraszającym geście.
Isabella ruszyła do przodu.
– Nie ignoruj mnie! – krzyknęła.
Rhymer popatrzył na dziewczynę i westchnął.
– O co chodzi, Isabello?
– Ta prostaczka mnie zaatakowała – wrzasnęła kobieta,
wskazując Towaal. – Gorzej nawet! Mówi, żeś wezwał ją tu
dzisiaj, nie, że prosiłeś, by zechciała przyjść! Miałeś nadzieję
wpuścić jedną z twoich dawnych nałożnic do łoża, żeby raz
jeszcze spróbowała szczęścia? Nie wystarczam ci, mój panie?
Potrzebujesz kogoś, kto ma... więcej doświadczenia?!
Dziewczyna dotarła już do biurka jego lordowskiej mości.
Diamentowi kupcy wycofali się bez słowa, dając jej więcej
miejsca. Sprawiali wrażenie rozbawionych tym, jak maleńka
osóbka zastrasza potężnego władcę Północnej Bramy.
– No już, już, Isabelciu... – Rhymer starał się uspokoić
kochanicę. – Nawet nie wiem, kto...
Napotkał wzrok Towaal i zamilkł. Czarodziejka uśmiechnęła
się w odpowiedzi.
– Myślałam, że ona kłamie, ale ty ją znasz! – wrzasnęła cienko
Isabella na widok tej wymiany spojrzeń. Odwróciła się od
Rhymera i ujmując się pod boki, wbiła spojrzenie płonące furią
w domniemaną rywalkę. – Kazałabym cię wychłostać tylko za
to, że się tu pojawiłaś. Powinnaś być mądrzejsza, ale nie,
przewróciłaś mnie, suko! I za to dostanę twoją głowę!
– Nie sądzę – odparła Towaal z lekceważeniem i
pobłażliwością. – Idź może i pobaw się, podczas gdy dorośli
będą rozmawiać.
Wymalowane usteczka Isabelli otworzyły się mimowolnie. W
oczach dziewczyny zapłonął ogień.
– Wezwij kata! – zażądała piskliwie, zwracając się do
Franklina. – I to już!
Towaal zignorowała ją całkowicie.
– Najlepiej byłoby porozmawiać na osobności – zwróciła się
do Rhymera.
Lord kiwnął głową i poprosił przedstawicieli gildii, by
zechcieli zaczekać. Kupcy skłonili się w milczeniu i zgodnie
opuścili komnatę. Niewątpliwie cieszyła ich okazja podzielenia
się tak soczystymi plotkami z otoczeniem.
Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, Rhymer jęknął z
rozpaczą.
– Przysporzyłaś mi niemało kłopotów, lady...
Czarodziejka powstrzymała go gestem.
– Żadnych imion. Nie byłam pewna, czy mnie rozpoznałeś.
Byłeś nieco... nieswój, gdy rozmawialiśmy ostatnio w Białym
Dworze.
– Pijany? W Białym Dworze? Wiedziałam, że był jakiś powód,
że kazałeś mi zostać tutaj! – wrzeszczała Isabella. Gwałtownym
ruchem porwała sztylet do otwierania listów z biurka Rhymera.
– Nie będę czekać na kata. Sama się z tobą rozprawię!
Stanowczym krokiem ruszyła ku czarodziejce. Towaal
jedynie uniosła brew.
– Ta jest zadziorna. Podoba mi się. Więcej w niej ikry niż w
twojej małżonce.
– Isabello! – huknął Rhymer, zmuszając kochankę, by
zatrzymała się w pół kroku. – To nie to, co myślisz. Ta kobieta
nie jest moją byłą kochanką. Zaczekaj na mnie w moich
komnatach.
Isabella obrzuciła Towaal spojrzeniem spod ściągniętych
brwi, przesuwając zarazem opuszką po czubku nożyka do
listów.
– Niezwłocznie, Isabello, albo będę tobą bardzo
rozczarowany – dodał lord złowieszczo.
Metresa z rozdrażnieniem rzuciła nożyk na dywan.
– Później się zobaczymy – wysyczała do Towaal. – Nie daruję
ci tego, że mnie wywróciłaś!
Wybiegła z komnaty, korzystając z niewielkich drzwi na
tyłach sali, które zatrzasnęła z siłą, o jaką Ben nigdy by nie
podejrzewał osóbki tak mikrych rozmiarów.
– Lepiej, żeby to było warte tego zamieszania – jęknął
Rhymer. – Naprawdę ją przewróciłaś, pani? Przyjdzie mi za to
zapłacić.
– Przybyłam tu prosić cię o pomoc – odparła Towaal. –
Najpierw jednak – zerknęła na Franklina – muszę mieć
pewność, że rozmawiamy w całkowitym zaufaniu. Nikt nie
może wiedzieć, że tu jestem ani po co przybyłam.
– Rozmawiając z Franklinem, rozmawiasz ze mną – burknął
Rhymer. – Służy u mnie od lat. Powierzyłbym mu własne życie.
Po tym zamieszaniu, jakie spowodowałaś z Isabellą, nie
nadwerężaj bardziej mojej cierpliwości.
Towaal skinęła oszczędnie głową.
Amelia postąpiła krok naprzód.
– Tuszę, że i mnie rozpoznajesz, panie, razem z tobą
podpisywałam traktat Przymierza w Białym Dworze. A może
pamiętasz mnie nawet z czasów, gdy byłam jeszcze małą
dziewczynką, a ty odwiedzałeś Issen.
Rhymer otworzył szeroko oczy, a Franklin podszedł
pospiesznie do córki isseńskiego władcy, by zajrzeć jej w twarz.
– Ty żyjesz... – stwierdził zdumiony lord Północnej Bramy.
– Nadal jeszcze – odparła cierpko Amelia.
– Sanktuarium – zaczął Franklin i ośmielił się zerknąć na
Towaal. – Powiedziały, że nie żyjesz. Czarodziejka zjawiła się tu
osobiście. Tydzień ledwie minął, jak odjechała. Powiedziała, że
zginęłaś. W trakcie szkolenia, o ile dobrze pamiętam.
– Widzę, że mamy wiele do omówienia – skrzywił się
Rhymer. – Franklinie, każ przynieść jedzenie, jakieś kieliszki i
dużo, dużo więcej wina.
Ben nie bardzo wiedział, na ile mogą zaufać lordowi
Północnej Bramy, zważywszy, że kiedy widział go ostatnim
razem, ten napastował młodą dziewczynę w czasie pokazu
fajerwerków na balu Argrena. Jednak lady Towaal i Amelia
zdawały się nie mieć w tym względzie wątpliwości. Przez
kolejne dwa dzwony opowiadały mu całą historię, nie szczędząc
szczegółów.
Wieści wyraźnie przygnębiły Rhymera. Słuchając, raz po raz
wymieniał z Franklinem zatroskane spojrzenia. Opróżnił też
kilka karaf doskonałego wina, rywalizując z dokonaniami
Rhysa w najbardziej rozrywkowe noce.
Choć władca Północnej Bramy pił co niemiara, zachowywał
trzeźwość myśli, co można było ocenić po pytaniach, jakie
zadawał, gdy słuchał opowieści. Pod koniec kiwał tylko głową i
Ben mógł niemal zobaczyć, jak ciężko pracują kołowroty
lordowskich myśli.
Zakończywszy historię, Amelia przedstawiła Rhymerowi swą
pełną pasji i uczuć prośbę.
– Nie wiem, co dzieje się teraz w Issen, ale wiem, co się stanie,
jeśli mój ojciec nie otrzyma pomocy. Znasz go, panie, od lat, od
dekad nawet, i zawsze byliście sobie przyjaciółmi. Teraz gdy
przyjaźń ta stała się oficjalnie sojuszem w ramach Przymierza,
błagam, dotrzymaj obietnic, panie, i wyślij pomoc do Issen.
Rhymer osuszył kielich i nie rzekł ani słowa. Frustracja
uwidaczniała się w każdym jego ruchu i grymasie.
– Czy wiesz, panie, może coś więcej na temat tego, co dzieje
się w Issen? – spytała Amelia, odczekawszy kilka chwil.
Rhymer potrząsnął głową i gestem przywołał seneszala.
– Nie wiemy więcej niż ty, pani – odparł Franklin. – Issen
zostało otoczone przez siły zarówno większe, jak i lepiej
przygotowane, niż ktokolwiek się spodziewał. Żyliśmy w
przekonaniu, że przynajmniej rok jeszcze minie, zanim Koalicja
zdoła powołać tak silną armię. A nawet dwa lata. Gdybyśmy my,
Przymierze, byli przygotowani, ich siły nie stanowiłyby
zagrożenia. Razem możemy wystawić większą i silniejszą armię
niż Koalicja w każdych okolicznościach. Ale nie byliśmy gotowi.
Jeśli chodzi o bieżące informacje, wiemy o kilku potyczkach, ale
to wszystko. Jak na razie wydają się zadowoleni z faktu, że
udało im się odciąć Issen od sojuszników. Obawiamy się
jednakowoż, że Koalicja po prostu czeka na dowódcę.
Zbudowali maszyny oblężnicze i wedle doniesień mają
wystarczające siły. Czego im jeszcze brakuje? Zdaje się, że lorda
Jasona. Nie zjawił się pod murami Issen, by poprowadzić
wojska. Z tego, co nam, pani, powiedziałaś, wynika, że właśnie
tam zmierza i kiedy dotrze na miejsce, rozpocznie się oblężenie.
Twój ojciec, pani, najpewniej utrzyma się całe miesiące. Issen
jest mocno ufortyfikowane, do tego jego lordowska mość
spodziewał się ataku, zadbał więc na pewno o aprowizację.
Jednak gdy oblężenie się zacznie, nikt nie będzie mógł wejść do
miasta ani się z niego wydostać.
Amelia poruszyła się niespokojnie.
Rhys odchrząknął cicho.
– Zgodzę się z twoją opinią, panie. Jeśli ich początkowym
założeniem było pojmać Amelię i odciąć dostawy broni, mogli
targować się z lordem Gregorem i mieliby w tych negocjacjach
przewagę. Wszyscy wiedzą, że jego lordowska mość uczyniłby
wszystko dla jedynej córki.
Ben zauważył, jak ściągnęły się rysy Amelii, dziewczyna
jednak nie powiedziała ani słowa.
– Bez córki lorda Gregora – kontynuował Rhys – kolejną
prawdopodobną opcją byłby atak wszystkimi siłami. I to pasuje
do wersji, którą rozpowszechnia Sanktuarium: Amelia została
zabita. Póki lord Gregor będzie sądził, że jego córka żyje, będzie
walczył do ostatniego tchu.
– Gdy zacznie się walka, pozostanie to jedynie kwestią czasu
– odezwał się Franklin. – Jego lordowska mość będzie się bronił,
ile zdoła, może nawet bardzo długo, ale nie ma takich sił i
środków, by przerwać oblężenie.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, panie, że nie wyślesz wojsk
na pomoc memu ojcu? – zapytała Amelia otwarcie.
Lord Rhymer znów potrząsnął głową z przygnębieniem.
– Nie chodzi o to, czy chcę wysłać wojska, czy nie. Bez
względu na to, co powiesz, pani, nie mam ludzi, których
mógłbym wyprawić do Issen.
– Wasza lordowska mość, jest nader oczywiste, że zebrałeś
armię w samym mieście. Nawet służki chodzą pod bronią! Gdy
Koalicja zaangażowała swe siły w oblężenie Issen, Północna
Brama nie stoi w obliczu bezpośredniego zagrożenia. Z całym
szacunkiem, ale nie zgadzam się, że wasza lordowska mość nie
może wysłać pomocy. I raz jeszcze proszę, uhonoruj swe
zobowiązania względem mego ojca, wyślij swoich żołnierzy!
Rhymer wpatrywał się w niemal opróżniony kielich.
– Nie obawiam się zagrożenia ze strony Koalicji czy nawet
Sanktuarium – oznajmił. – Mamy tu większy problem.
Amelia zamrugała zaskoczona i ze zdumieniem spojrzała
znacząco na swych towarzyszy.
– Demony – wyjaśnił cicho Franklin.
– Demony zawsze nękały Północną Bramę! – wtrącił Rhys. –
Co się zmieniło teraz, gdy inni potrzebują waszej pomocy?
Rhymer uciszył go uniesieniem dłoni.
– Podróżujesz, panie, w znakomitym towarzystwie i mówisz,
jakbyś znał Bramę, dlatego uznam, że istotnie miałeś okazję
poznać moje miasto, jednak ostatnio sytuacja w nim uległa
zmianie. Zagrożenie ze strony demonów uległo zmianie.
Rhys odchylił się na oparcie, marszcząc gniewnie brwi.
– To, co kiedyś było zaledwie utrapieniem – mówił
tymczasem lord – teraz stało się zagrożeniem dla całego miasta,
a nawet całego Alcott, śmiem twierdzić.
Ben gwałtownie dopił swoje wino.
– Demony roją się w Ostępach tak licznie jak jeszcze nigdy
dotąd. Nawet w najstarszych pismach i rejestrach nie
wspomina się, by było ich tak wiele. Całe roje poruszają się bez
żadnych przeszkód i zdołały zmieść z powierzchni ziemi kilka
pomniejszych miast na północ od Bramy. Uzbroiłem każdego
mężczyznę zdolnego walczyć, każdą kobietę, a nawet dzieci.
Kilka co bardziej godnych zaufania raportów donosi o rojach
liczących sobie po cztery tuziny osobników. Jeden człowiek,
najpewniej obłąkany, twierdził, że naliczył grupę złożoną z
dwustu demonów. Fakt, że przeżył, aby móc o tym opowiadać,
podważa wiarygodność tego doniesienia, ale jest wiele innych,
bardziej wiarygodnych, których nie możemy zignorować.
Wystarczy choćby rzeź, jaką zastaliśmy w zaatakowanych
miastach. Jeszcze nigdy dotąd nie stanęliśmy w obliczu tak
wielkiego zagrożenia, nawet w zamierzchłej historii. Nawet
legendy nie wspominają o czymś takim. Łowcy nie wyprawiają
się już w Ostępy i populacja demonów rośnie w siłę bez
przeszkód.
Lady Towaal słuchała go z twarzą bladą jak śnieg. Jej
towarzysze zamarli natomiast ze zdumienia.
– Setki demonów w jednym roju! – krzyknął lord, jakby chciał
ich z tego stuporu wybudzić, i plasnął dłonią o mahoniowy blat.
– I dlatego nie mogę pozwolić, by choć jeden zbrojny
zrezygnował z obrony tego miasta. Jeśli odeślę wojsko, ludzie
wpadną w panikę i rzucą się do ucieczki. A tak liczni uchodźcy
przyciągną uwagę rojów natychmiast. Tymczasem ja nie będę
miał nawet sił, by je powstrzymać. Na drodze bez mojej
ochrony ludzie zostaną bezlitośnie wybici.
– Ależ musi być jakiś sposób, by coś zaradzić! – wykrzyknęła
wstrząśnięta Amelia.
– Nie dalej jak trzy tygodnie temu dwie kompanie, po stu
weteranów każda, zginęły w bitwie co do żołnierza. Nawet
jeden nie wrócił – odpowiedział jej Rhymer. – Ich los
poznaliśmy tylko dzięki urządzeniu do dalekowidzenia. Ciała...
– Rhymer osunął się na oparcie fotela.
Ben zrozumiał teraz, dlaczego władca Północnej Bramy tak
źle wyglądał. Nie dokuczała mu choroba wywołana nadmiarem
trunku ani też żadna inna, nie cierpiał z powodu kłopotów,
jakich przysparzała mu młoda konkubina. Lord Rhymer stanął
w obliczu katastrofy, która mogła pochłonąć całe jego miasto i
odebrać mu wszystko.
Ben i jego towarzysze popatrzyli po sobie nawzajem. Jeśli
lord Rhymer mówił prawdę, to stało się jasne, że nie mógł w
żaden sposób pomóc Issen.
Towaal pochyliła się do przodu, opierając łokcie na blacie.
– Czy ktokolwiek określił, co powoduje ten nagły wzrost
liczebności demonów? – spytała, patrząc twardo na władcę
Północnej Bramy.
Jednak to Franklin udzielił jej odpowiedzi.
– Nie. Nie mamy wieści o tym, co dzieje się w Ostępach. Bez
łowców, którzy zapuszczali się bardzo daleko, a potem donosili
o sytuacji, jesteśmy ślepi i głusi. Posłaliśmy dwie kompanie,
licząc, że tyle wystarczy. – Wzdrygnął się. – Przepadły. Teraz
rozmawiamy o wysłaniu dziesięciu. Tysiąc zbrojnych. Może tyle
wystarczy, żeby stawić czoła rojom.
Rhys kaszlnął uprzejmie, lecz znacząco.
– Zbyt liczny oddział tylko przyciągnie demony – wyjaśnił,
gdy seneszal spojrzał nań pytająco. – Te stworzenia wabi
przecież siła życia. Żaden demon nie zdoła zignorować tak
dużej grupy. Kiedy grasują w pojedynkę, wykazują się
wystarczającym instynktem przetrwania, żeby unikać takich
konfrontacji, dlatego właśnie nie atakują miast. Jednak kiedy
stworzą rój liczący sobie setki osobników... Wysłanie dziesięciu
kompanii będzie niczym wystawienie demonom świeżej
pieczeni. Przybędą, żeby ucztować.
– Nie mamy innego wyboru – skrzywił się Franklin.
– Skoro wysyłasz ludzi w głąb Ostępów i wierzysz, że zdołasz
tam dotrzeć, to znaczy, że zamierzasz zamknąć Szczelinę? –
zapytała cicho Towaal.
Rhymer jęknął tylko i odwrócił wzrok.
– Tak też myślałam – skwitowała.
W komnacie zapanowała nieprzyjemna cisza i wreszcie Ben
nie mógł już dłużej jej znieść.
– Co to jest ta Szczelina? – wypalił.
– Plotka – odpowiedziała Towaal, nie spuszczając spojrzenia z
jego lordowskiej mości. – Coś, o czym niewielu wie i czego nikt
nie rozumie, a przynajmniej nikt, z kim rozmawiałam.
Rhymer wstał, podszedł do podręcznego stolika i napełnił
swój kielich winem aż po same brzegi.
– Wiemy o wiele mniej, niż zakładają twoje siostry z
Sanktuarium – mruknął.
– Powiedz nam zatem, co wiesz, panie – zachęciła go
czarodziejka chłodno.
Lord Północnej Bramy jednym haustem opróżnił kielich do
połowy, dopełnił go i wrócił na swoje miejsce bez jednego
słowa.
– Mój bibliotekarz potrafi opowiadać o tym lepiej, ale
spróbuję – odezwał się wreszcie. – Szczelina, najkrócej mówiąc,
to miejsce, z którego przychodzą demony.
Ben wychylił się do przodu, całkowicie skupiony na
Rhymerze, niemal przestał oddychać.
– Wedle naszych uczonych demony żyją w innym świecie niż
nasz. Nasz pełen jest życia. Ich pełen jest, ujmijmy to, braku
życia. Od czasu do czasu tkanina między światami rozdziera się
i demony mogą dostać się do naszego świata, co robią,
zwabione siłą życiową. Nasz świat, jak każda żywa istota, ma
moc, by się uleczyć. Oznacza to, że rozdarcia są tymczasowe.
Osnowa świata goi się, zamyka, świat się naprawia i demony
nie mogą przechodzić, póki nie powstanie nowe rozdarcie.
Kątem oka Ben dostrzegł Towaal słuchającą z takim samym
zaangażowaniem i uwagą. Czarodziejka dysponowała
przeogromną wiedzą, ale to było chyba dla niej coś nowego.
Rhymer przetarł twarz znużonym gestem.
– Szczelina to stałe rozdarcie w materii świata. Właściwie
należałoby je raczej nazwać dziurą stworzoną z rozmysłem.
Przed wiekami, długo przed tym, zanim Północna Brama stała
się potężnym miastem, grupa magów stworzyła Szczelinę. Z
tego, co zrozumiałem, chodziło o to, by zmniejszyć napięcie w
przestrzeni między światami. Jeden otwór, stworzony
specjalnie w odpowiednim miejscu, działa niczym dzióbek w
czajniku. Kiedy napięcie wzrośnie zanadto, można je dzięki
temu uwolnić.
Ben starał się obserwować uważnie zarówno jego lordowską
mość, jak i czarodziejkę. Zauważył, że lady Karina nieznacznie
kiwa głową.
– Tutaj, w Północnej Bramie, jesteśmy przygotowani, by
radzić sobie z nieuniknionymi konsekwencjami tak
uwalnianego ciśnienia, czyli z pojawianiem się demonów.
Tysiące lat temu powołano tu łowców. Jak wiecie, ci ludzie mają
wyjątkowe umiejętności, są doskonale wyszkoleni i zarabiają na
życie, polując na demony i inne potworności. Płacąc łowcom od
przyniesionych rogów, ściągamy ich tutaj i tym sposobem
kontrolujemy liczebność demonów, utrzymujemy ją na
poziomie, który pozwala nad nimi zapanować. Co kilka
dziesięcioleci w Ostępach zbiera się duży rój, wtedy wysyłamy
armię, która robi z nim porządek. Tak było od stuleci. I ten
system się sprawdzał.
– Co się zatem zmieniło? – spytała Towaal.
– Tego nie wiem. – Rhymer wzruszył ramionami.
– Przed kilku laty – dodał Franklin – odnotowaliśmy mniejszy
spadek liczebności demonów, mniejszy, niż się spodziewaliśmy.
Pod koniec letniego sezonu łowów doniesienia o pojawieniu się
demonów pozostawały tak samo częste jak w chwili, gdy sezon
się rozpoczął. Wypłaciliśmy przy tym trzykrotnie więcej nagród
niż w minionych latach. Łowcy licznie wyprawiali się w Ostępy,
a demonów przybywało. Coraz częściej zdarzało się, że łowcy
nie wracali z Ostępów. W końcu nawet ci najśmielsi nie chcieli
zapuszczać się zbyt daleko. Rozpoczęliśmy zaciąg w nadziei, że
uda nam się zebrać odpowiednie siły, ale zbyt późno.
– Zeszłej zimy – opowieść podjął Rhymer – utraciliśmy
pierwsze z miast. Wtedy wiedzieliśmy już, że przegrywamy.
Kiedy dołączyłem do Przymierza, uczyniłem to z myślą, że uda
nam się odeprzeć zagrożenie ze strony Koalicji, a ja zyskam
wsparcie innych władców Alcott. I dlatego nie mogę ci pomóc,
lady Amelio. Kiedy przystępowałem do Przymierza, nie
zrobiłem tego, by pomóc twemu ojcu i innym. Dołączyłem,
albowiem to ja potrzebowałem ich pomocy. Pomocy, która teraz
nie nadejdzie.
W komnacie znów zapadła cisza.
– To sporo do przemyślenia – przyznała Towaal po długiej
chwili milczenia. Popatrzyła po swych towarzyszach. Ben
dojrzał niepokój i troskę w jej oczach.
– Szczerze ubolewam – powiedział Rhymer. – Nad Issen i nad
Północną Bramą.

Przydzielono im wygodne kwatery w gościnnym skrzydle.


Jego lordowska mość stwierdził, że nie mógł dla nich zrobić
mniej.
Ben wraz z pozostałymi siedzieli z ponurymi minami przed
kominkiem w pokoju dziennym.
– Jeśli Rhymer nie może nam pomóc, do kogo się zwrócimy? –
zapytał wreszcie Beniamin.
Towaal pokręciła głową.
– Nie wiem. Venmor, Fabrizo, reszta miast Przymierza...
żadne nie ma dość dużej własnej armii. Dopiero prowadzą
zaciąg, ale miną miesiące, może nawet rok, zanim zbiorą siły na
tyle duże, by stawić czoła Koalicji. Król Argren to chyba jedyny
władca, którego wojska mogą przerwać to oblężenie,
przynajmniej z tego, co wiem. Zdrada Sanktuarium to nowe
niebezpieczeństwo grożące Północnej Bramie. – Westchnęła i
mocno splotła dłonie. – Wszystko, czego się dowiadujemy, daje
Argrenowi więcej powodów, by zatrzymać armię przy sobie.
Możemy spróbować, ale osobiście nie wierzę, że nam pomoże.
– Musimy coś zrobić! – zaprotestowała gorąco Amelia. – Nie
mogę siedzieć i patrzeć, jak giną moi poddani. Musimy
porozmawiać z Argrenem.
– Wiedząc to, czego my się dowiedzieliśmy, i będąc na jego
miejscu, nie wysłałabym oddziałów – stwierdziła otwarcie
Towaal. – Wybacz mi, Amelio, mówię to z bólem, ale taka jest
przykra rzeczywistość.
Amelia ukryła zbolałą twarz w dłoniach. Patrzyli na nią w
milczeniu. Każde z nich chciało pocieszyć dziewczynę, ale co
mogli powiedzieć?
Mijały minuty, komnata pogrążona była w ciszy przerywanej
jedynie trzaskaniem ognia.
Ben myślał intensywnie, mimowolnie mrużąc oczy.
– Czy to nie ty wspomniałaś coś o zamykaniu tej Szczeliny? –
zwrócił się Ben do lady Towaal.
Czarodziejka potwierdziła skinieniem głowy.
– Sanktuarium niewiele wie na ten temat. Nie mam
wątpliwości, że zarówno Rhymer, jak i wcześniejsi władcy
Bramy wiele przed nami ukrywali, zresztą może Protektorka i
jej zaufany krąg wiedzą więcej. Z tego, co się orientuję jednak,
to wiemy tyle, ile właśnie powiedział nam Rhymer. Szczelina to
miejsce, skąd przychodzą demony. Brama zawsze radziła sobie
z nimi sama i z tego, co mi wiadome, nigdy wcześniej nie
prosiła o pomoc. Moje pytanie o zamknięcie tej Szczeliny wzięło
się z pewnej dyskusji, której przysłuchiwałam się przed laty.
Skoro Szczelina została otwarta specjalnie, być może jest
sposób, aby ją zamknąć. Niektóre z czarodziejek w Sanktuarium
zastanawiały się, co się stanie, gdy władcy Północnej Bramy
zmęczą się rolą obrońców świata. Czy zamknęliby Szczelinę,
żeby zatamować napływ demonów?
Amelia poderwała się jak podcięta batem.
– My ją możemy zamknąć! – wykrzyknęła. – Gdy demony
przestaną przechodzić do naszego świata, to Rhymer poradzi
sobie z tymi, które tu już są, a potem pomoże Issen.
– I co potem? – spytała Towaal, wyraźnie niezarażona
entuzjazmem swej uczennicy. – Jeśli Rhymer ma rację, to przed
wiekami grupa magów stworzyła Szczelinę w bardzo
konkretnym celu, by zmniejszyć ciśnienie, jakiemu podlegała
reszta świata. Jeśli zamkniemy Szczelinę tutaj, czy nie
otworzymy tym samym rozdarcia w innym miejscu?
Amelia opadła na siedzenie, ściągając brwi.
– Rozumiem twoje emocje, Amelio – zapewniła ją
czarodziejka – jednak musimy wiedzieć coś więcej, zanim
dojdziemy do jakichś konkluzji. Lord Rhymer wspomniał
bibliotekarza. Jutro poszukam tego osobnika i się dowiemy.
Amelia kiwnęła głową, trochę uspokojona.
– Nadto – kontynuowała Towaal z poważną miną – musisz
zrozumieć, że rozprawienie się z demonami, które tu są, to nie
jest coś, czego można dokonać szybko. Setek demonów nie
można po prostu zlikwidować w ciągu kilku dni. Bez względu
na to, co zrobimy, może być zbyt późno, żeby powstrzymać
oblężenie.
Ben patrzył, jak Amelia zmaga się ze sobą, próbując
zrezygnować z tego, co chciała uważać za prawdę, na rzecz
tego, co logicznie wydawało się prawdopodobne. Na jej twarzy
odmalowała się cała gama emocji, ale wreszcie wygrała ponura
akceptacja. Ben uświadomił sobie, że to niezwykła cecha
wyjątkowej osobowości: umiejętność oddzielenia tego, co
pragnęło się uważać za prawdę, na rzecz tego, co było prawdą.

Wczesnym rankiem czworo przyjaciół razem udało się do


lordowskiej biblioteki. Mieściła się w osobnym budynku
przylegającym do potężnych murów zamczyska. Budynek ten
stał otulony ciszą, co nie było zaskakujące, natomiast to, jak
bardzo był przeciętny i niewyróżniający się, szczerze zdziwiło
Bena. Władcy twierdzy nie chcieli, by miejsce to było
odwiedzane przez gości, zapewne dlatego czworo towarzyszy
nie znalazło tu żadnych znaków ani uczynnej służby, ani nawet
przyjaznego wyrazu twarzy dwóch strażników pełniących
służbę pod drzwiami.
– Zamknięte – warknął jeden z nich, opuszczając halabardę,
by zablokować drogę przybyszom.
– Proszę. – Lady Towaal wręczyła mu niewielki prostokąt
pergaminu. – Pismo jego lordowskiej mości zezwalające nam na
wejście.
Strażnik pochwycił pergamin i wpatrzył się intensywnie w
równe litery.
Minęła chwila.
– Nie umiesz czytać, prawda? – zgadł Rhys.
Strażnik podniósł wzrok, zagryzając usta i marszcząc
gniewnie brwi, ale nie odpowiedział.
– Pilnujesz biblioteki i nie umiesz czytać – ryknął śmiechem
Rhys. – A ty? – spytał drugiego.
Drugi strażnik odpowiedział mu takim samym, pełnym złości
spojrzeniem.
– Zanieś bibliotekarzowi – poleciła Towaal z westchnieniem.
– On nas wpuści.
Istotnie, po niedługim czasie strażnik powrócił z wysokim i
chudym mężczyzną, odzianym w opończę, któremu wokół
głowy powiewał wianuszek siwych włosów. Uważnym
spojrzeniem obrzucił gości.
– Chodźcie za mną – polecił cienkim głosem.
Posłuchali, wchodząc za nim do budynku.
– Jesteś jednym z bibliotekarzy? – zapytała go Towaal.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
– Jestem jedynym Bibliotekarzem. Jego lordowska mość nie
jest zbyt ufny, gdy chodzi o wiedzę przechowywaną w tym
miejscu. Jestem ja i mój uczeń.
– Może dlatego strażnicy tu nie umieją czytać – stwierdził
Rhys.
– Nie umieją? Nie wiedziałem. Jak to możliwe? – zdziwił się
Bibliotekarz.
– To twoja biblioteka, panie. – Rhys wzruszył ramionami.
Bibliotekarz poprowadził ich w głąb ciemnego budynku,
gdzie jedynie zaglądające w wysokie okna promienie słońca
zapewniały trochę światła. Mijali kolejne regały wypełnione
księgami, nowymi i starymi, były ich dziesiątki tysięcy. Ben
nigdy jeszcze nie widział tylu ksiąg w jednym miejscu, ale
ciasnota, w jakiej je złożono, sprawiała, że prezentowały się o
wiele mniej interesująco, niżby chciał. Tych ksiąg nie
wystawiano na widok publiczny, po prostu je gromadzono i
przechowywano.
Gdzieś w połowie budynku, jak ocenił Ben, zawrócili. Pod
jedną ze ścian znaleźli niewielkie, pozbawione okien
pomieszczenie, w którym ustawiono kamienny stół i metalowe
krzesła, na oko bardzo niewygodne. Bibliotekarz wydobył z
kieszeni krzesiwo. Poruszając się na pamięć, zapalił lampę i
pokój zalało ciepłe złotawe światło.
– Staram się trzymać ogień z dala od książek. Są bardzo
łatwopalne. – Usiadł na jednym z krzeseł i gestem zachęcił ich,
by zrobili to samo. – Pismo od jego lordowskiej mości odnosi się
do naszych najstarszych tekstów. Chyba wiem, co ma na myśli,
ale to niezwykłe, że jego lordowska mość chce tę wiedzę
udostępnić. Dla pewności zatem, jakich informacji szukacie?
– O Szczelinie – oświadczyła Towaal, nie bawiąc się we
wstępy.
Chudzielec kiwnął twierdząco głową i kazał im poczekać.
Ćwierć dzwona później wrócił, niosąc cztery cienkie książki. Ku
zdumieniu Bena wszystkie wyglądały na stosunkowo nowe.
Bibliotekarz zauważył zaskoczoną minę Ashwooda.
– Zajmuję się między innymi przepisywaniem starych
woluminów. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego niektóre
biblioteki upierają się zachowywać zniszczone księgi i nic z
nimi nie robią. To jest przecież wiedza, wartość
niezaprzeczalna. – Pokręcił głową, ubolewając nad głupotą
swych kolegów po fachu. – Zanim zaczniecie czytać – dodał –
może jest jakaś konkretna informacja albo dziedzina, w kwestii
której mógłbym służyć wam pomocą?
Lady Towaal streściła, czego dowiedzieli się poprzedniego
dnia od lorda Rhymera, i spytała, czy Bibliotekarz mógłby
dodać jeszcze jakieś informacje.
Mężczyzna splótł palce z namysłem.
– Powinienem zacząć od ostrzeżenia, że niemal wszystko, co
wiem o Szczelinie, to domysły – oświadczył. – Cała wiedza
opiera się na kilku strzępach informacji z czasów, gdy Szczelina
powstała, i ogromnej ilości spekulacji późniejszych uczonych.
Usiedli wygodniej, czekając, aż podejmie temat.
– W istocie Szczelina, jak zasugerował jego lordowska mość,
przypomina czajniczek do herbaty. Ciśnienie narasta, napięcie
materii świata powoduje otwarcie się Szczeliny na pewien
niedługi czas, póki nie zostanie uwolnione, i wtedy przechodzą
demony. Możemy założyć, że jest to akuratny opis działania
Szczeliny. Jeśli chodzi o to, gdzie się ona znajduje, nie mamy już
takiej pewności. Są w tych księgach mapy, owszem, ale
nakreślone tysiące lat temu. Niewątpliwie wiecie, co to erozja,
trzęsienia ziemi, lawiny? – Uniósł pytająco brew.
Towaal mruknęła twierdząco.
– Zatem rozumiecie, że geografia nie jest taka sama jak
wtedy.
– Tak, wiemy – potwierdziła wyraźniej.
– No i ostatnia kwestia, oparta już jedynie na domysłach, to
ewentualne skutki zamknięcia Szczeliny. Nie wiemy, co się
wtedy stanie. Wedle niektórych pism sam obiekt nie ma
żadnego znaczenia, nawet po jego zniszczeniu materia
wszechświata pozostanie w tym miejscu cienka jak wcześniej.
Wedle innych istnienie obiektu jest niezwykle istotne i jeśli
zostanie on zniszczony, przejście pojawi się samoczynnie w
dowolnym miejscu na świecie. Większość uczonych
popierających tę teorię uważa, że jeśli Szczelina zostanie
zniszczona, to ciśnienie będzie nadwerężało materię świata w
innych miejscach i demony zaczną częściej pojawiać się tam,
gdzie obecnie występują rzadko.
Bibliotekarz pokiwał głową, wyraźnie zadowolony z
własnych wyjaśnień.
Ben uniósł rękę, ale zaraz opuścił ją pod rozbawionym
spojrzeniem Amelii.
– Co masz na myśli, panie, mówiąc „obiekt”? – zapytał.
Bibliotekarz szybkim ruchem obrócił jedną z książek,
przerzucił kilka stron i wskazał na szkic kamiennego łuku
pokrytego runami. Benowi wydały się niezwykle podobne do
tych, które widywał na magicznych artefaktach.
Towaal pochyliła się i bez słowa zaczęła przeglądać strony
przed szkicem i po nim.
– A twoim zdaniem jakie będą skutki zniszczenia Szczeliny? –
zapytał Rhys.
Bibliotekarz skrzywił się z dezaprobatą.
– Nie jestem uczonym, by wypowiadać się na ten temat,
szczególnie w przypadku, gdy z niepewności może wyniknąć
ogromne niebezpieczeństwo. Powinniśmy trzymać się faktów. A
fakt jest taki, że nie wiemy.
– Kiedy fakty pozostają niekompletne, sprzeczne lub nie
mówią wszystkiego, trzeba czasami dedukować na podstawie
dostępnych informacji i wysunąć przypuszczenie w oparciu o
to, co już wiemy – upierał się Rhys.
Bibliotekarz mruknął i spojrzał taksująco na Rhysa.
– Zatem moje przypuszczenie oparte na posiadanych
informacjach jest takie, że nie ma najmniejszego znaczenia,
jakie będą konsekwencje zniszczenia Szczeliny. Jeśli najnowsze
doniesienia są bliskie prawdy, a biorąc pod uwagę, że są świeże
i oparte na twierdzeniach naocznych świadków, należy uznać,
że są, możemy wyliczyć, co się stanie. Przy obecnym tempie
ekspansji demony przedrą się przez obronę Północnej Bramy,
zanim nadejdzie kolejna zima, nieco ponad rok od chwili
obecnej. – Rozejrzał się po twarzach słuchaczy, czekając na
odpowiedź, a gdy takowa nie nastąpiła, dodał: – W obrębie
murów Północnej Bramy przebywa zwykle jakieś pół miliona
dusz. Biorąc pod uwagę, że północne miasta opustoszały, a
mieszkańcy przybyli tutaj, możemy założyć, że jest tych dusz
sześćset tysięcy. Demony stają się większe i potężniejsze, gdy
karmią się siłami życiowymi z krwi. Jeśli przełamią obronę
Północnej Bramy i skonsumują krew sześciuset tysięcy ludzi,
czy jest na świecie jakakolwiek siła, może poza Sanktuarium,
która zdołałaby stawić im czoła? Czy nawet Sanktuarium
zdołałoby je zatrzymać?
– Uważasz zatem, że Szczelinę należy zamknąć? – naciskał
Rhys. – Żeby ochronić Bramę i zapobiec temu, co stałoby się z
całym Alcott, gdyby padła?
– Chciałbym, aby było to tak proste – odparł Bibliotekarz. –
Decyzja o tym, że coś powinno zostać zrobione, a sposób, żeby
tego dokonać, to dwie diametralnie różne kwestie. Zamknięcie
Szczeliny to zadanie niezwykle trudne i niebezpieczne.
Wymagałoby wyjątkowego połączenia magicznych
umiejętności i niesamowitej determinacji, by przetrwać
tygodnie w Ostępach. A nawet przy tym połączeniu sukces nie
jest w żadnym razie gwarantowany. Myślałem o tym długo i
doszedłem do wniosku, że muszę pozostać w tym miejscu,
muszę chronić wiedzę zawartą w murach tej biblioteki. Ryzyko
jest zbyt wielkie, a ja nie jestem odpowiednią osobą do tego
zadania. Jeśli Szczelinę należy zamknąć, nie ja się tego podejmę.
Ale znaleźć kogoś, kto będzie miał konieczne umiejętności i
odwagę... – Wzruszył ramionami. – Łatwiej powiedzieć, niż
zrobić.
Ben szykował się spytać, czy ten chudy człowiek wie, jak
zamknąć niebezpieczną Szczelinę, bo tak mówił, jakby tę opcję
rozważał, ale Towaal go ubiegła.
– Bibliotekarzu, ta strona opisuje przywódcę magów, którzy
stworzyli Szczelinę. – Wskazała akapit w książce. – Wyraźnie
napisane jest „on”.
Bibliotekarz przerzucił następną stronę.
– Przed ustanowieniem Sanktuarium nierzadko trafiali się
magowie płci męskiej, między innymi dlatego wciąż używamy
tego słowa. Mężczyźni mają takie same podstawy i możliwości,
by poznawać sztukę tajemną, jak kobiety. Wyklęcie mężczyzn z
rozkazu Protektorki to posunięcie mające na celu skupienie
całej potęgi w jej rękach.
– Jestem świadoma tego, że istnieli kiedyś magowie
mężczyźni. Nie słyszałam jednak nigdy wcześniej o roli
Sanktuarium opisanej tymi słowy – odparła Towaal z pewną
dozą kąśliwości. – Nie jestem pewna, czy powinno to zostać
nazwane wyklęciem.
Bibliotekarz bez wahania spojrzał jej w oczy.
– A jakie polecenia wydała wam Protektorka, na wypadek
gdybyście natknęły się na mężczyznę praktykującego magię?
Macie go zostawić w spokoju?
Towaal zmarszczyła lekko brwi.
– Zdaje się, że odchodzimy od tematu, który nas tu
sprowadził.
– Owszem – zgodził się Bibliotekarz. – Magowie mężczyźni to
niezbyt wygodny temat dla tych z Sanktuarium. Może wrócimy
do Szczeliny?
Towaal zacisnęła usta i popukała opuszką stronę otwartej
książki.
– Odnosiłam się do tego fragmentu. Tu jest napisane, że
Naierga, który jak mniemam, jest tym wspomnianym wcześniej
przywódcą, mag, założył Zakon Purpuratów, żeby kontynuować
swoją pracę i chronić wszystkie ziemie przed starożytnym złem.
– A pytanie brzmi? – Bibliotekarz spojrzał na nią spod oka.
– Ta księga opisuje organizację, której istnienia nie byłam
świadoma – wyznała Towaal. – Zakon założony przez
mężczyznę maga. Co się z nimi stało?
– Tej odpowiedzi nie ma w żadnej księdze – odparł sucho
Bibliotekarz.
Ignorując jego protesty, zdecydowali się pożyczyć cztery
książki, które przyniósł, i zażądali kolejnych. W pewnym
momencie Towaal zaczęła domagać się, by pokazał jej regały,
gdzie składowano księgi o Szczelinie. Bibliotekarz ustąpił
wreszcie i gdy wróciła z krótkiej wyprawy w głąb biblioteki,
gestem wezwała towarzyszy do wyjścia, usatysfakcjonowana,
że dostali wszystko, co dostać mogli.
Wrócili do swych kwater, podzielili się księgami i poczęli je
wertować. Szukali wszelkich odniesień. Każde znalezione
meldowali lady Karinie, a ona sporządzała notatki.
Lord Rhymer wysłał do nich Franklina z zaproszeniem na
obiad, jednak czarodziejka go odprawiła.
– Musimy zapoznać się z tym wszystkim i zrozumieć, co się
dzieje – oświadczyła. – Przybyliśmy tutaj, by zyskać pomoc dla
Issen, tymczasem pojawiło się mnóstwo nowych wiadomości,
które musimy sobie przyswoić.
Seneszal skłonił się nisko.
– Szlachetna pani, jego lordowska mość choruje ze
zmartwienia i niepokoju o to, co stanie się z Północną Bramą.
Rozumie w pełni ważkość prośby Issen, ale nic nie może
uczynić, by wam pomóc. Jest zrozpaczony, ale wszystkie nasze
zasoby musimy zaangażować tutaj.
– A co z królem Argrenem? – spytała Towaal. – Nie wysłał
ludzi do Issen, ale przecież zna doskonale lorda Rhymera. Z
pewnością jego lordowska mość prosił króla o pomoc?
Franklin ze smutkiem potrząsnął głową.
– Król Argren bez reszty skupiony jest na Koalicji. Mój pan
udał się do samego Białego Dworu i próbował nakreślić powagę
sytuacji, wrócił jeszcze bardziej sfrustrowany. Król wspominał
raz po raz o ataku na Snowmar, o którym wiesz, pani, i
stanowczo nie chciał przyznać, że istnieje różnica w poziomie
zagrożenia. W opinii Jego Królewskiej Mości skoro on poradził
sobie w kwestii Snowmar, to lord Rhymer powinien poradzić
sobie z Ostępami. Zażądał nawet, żeby mój pan wysłał więcej
oddziałów do Białego Dworu, dasz, pani, wiarę?
– Wspominałeś, że była tu jakaś czarodziejka – przypomniała
mu Towaal. – Czy Protektorka zaoferowała pomoc?
Franklin popatrzył na nią nieruchomo.
– Ty mi powiedz, pani.
– Nie jestem chwilowo w najlepszych stosunkach z
Protektorką – skrzywiła się Towaal. – Na pewno rozmawialiście
z czarodziejką o tym problemie w czasie jej wizyty?
– Czarodziejka, szlachetna lady Anna – mruknął z tłumioną
irytacją Franklin. – Przedstawiliśmy jej kilkakrotnie, co nas
niepokoi, a ona obiecała przyjrzeć się bliżej naszym
problemom. Zamiast tego wyjechała nagle w samym środku
nocy, bez słowa pożegnania. Dopiero badając ten nagły wyjazd,
dotarliśmy do posłańca, który przybył z Kirkbany nieco
wcześniej. Dostarczył magiczce zapieczętowaną kopertę. Nie
znał treści wiadomości, ale powiedział nam, że krótko przed
tym, zanim wyruszył z Kirkbany, w mieście zdarzył się
straszliwy wypadek. Dziesiątki ludzi zginęło, a tuzin budynków
spłonęło do szczętu. Wedle plotek na skutek bitwy magów. –
Franklin wzruszył ramionami. – Możemy tylko przypuszczać, że
dlatego lady Anna opuściła Północną Bramę.
Ben i Amelia wymienili spojrzenia.
– Tak, sądzę, że istotnie lady Anna mogła wyjechać,
usłyszawszy takie wieści – mruknęła Towaal.
– Znasz ją, pani? – zainteresował się Franklin. – Przedstawi
Protektorce nasze błagania? Sądzisz, że Protektorka nam
pomoże?
Towaal ściągnęła brwi.
– Uwaga lady Anny może zostać rozproszona... wydarzeniami
w Kirkbanie. A nawet jeśli nie, minie miesiąc, zanim lady dotrze
do Miasta, jeszcze więcej, zanim powróci. A przed powrotem
musiałaby jeszcze zebrać czarodziejki i zbrojnych. Trzy
miesiące, lekko licząc.
Franklin nerwowo spacerował w niewielkiej przestrzeni
antykamery.
– Nie wiemy, do kogo jeszcze się zwrócić! – wykrzyknął.
– Daj nam trochę czasu – poradziła Towaal. – Musimy się
zastanowić. Może jest jeszcze inne rozwiązanie.
Seneszal skinął jej głową i odszedł.
– Ta wyprawa z dnia na dzień staje się bardziej
przygnębiająca – oznajmił Rhys, ale nikt nie był w nastroju, by
podjąć żart.
Późną nocą, po tym jak dzwon wybił po raz dwunasty i
rozpoczął się nowy dzień, czworo towarzyszy odłożyło księgi i
poczęło podsumowywać to, czego się dowiedzieli.
Zarówno lord Rhymer, jak i Bibliotekarz mieli rację, z ksiąg
nie dowiedzieli się wiele więcej niż z przekazów.
– Szczelina, jak sądzę, powiązana jest z fizycznym obiektem,
z kamienną bramą – powiedziała Towaal. – Bibliotekarz tego
nie zrozumiał. Ale to runy na kamieniu umożliwiają otwarcie
przejścia między światami. Łuk to po prostu kolejne magiczne
urządzenie, podobne do tych, które już widziałam. I dlatego też
uważam, że można je zniszczyć. Wtedy ryzyko pojawienia się
demonów w tym konkretnym miejscu byłoby takie samo jak w
każdym innym na świecie. Zastopowanie napływu demonów do
Ostępów niewątpliwie wielce pomogłoby lordowi Rhymerowi i
Północnej Bramie, ale to wciąż zbyt mało, żeby zapewnić im
bezpieczeństwo. Trzeba by poradzić sobie z tymi, które już
przeszły do naszego świata, a to niełatwe zadanie.
– Co zacznie się dziać w innych miejscach? – spytała Amelia.
– Nie wiem. – Towaal wzruszyła ramionami. – W tych
księgach nie ma cienia informacji na ten temat. Intuicja
podpowiada mi, że częstotliwość pojawiania się demonów w
innych przypadkowych miejscach wzrośnie, ale jest to może
bezpieczniejsze dla świata w ogólnym rozrachunku. Pojedyncze
demony są groźne, ale zawsze można się ich pozbyć.
Tymczasem rój liczący sobie setki to już straszliwy problem.
– A co z Purpuratami? – zainteresował się Ben. – Skoro
powołano ich, żeby chronili ten świat przed zagrożeniami,
może wiedzą coś więcej?
– Tak, mogą wiedzieć więcej, tylko jak mamy ich znaleźć? –
odpowiedziała pytaniem czarodziejka. – Nie wiem nawet, gdzie
zacząć. Jeśli zakon istnieje nadal, to moim zdaniem powinni się
gdzieś tu pojawić.
– Istnieją czy nie, to kwestia całkowicie pomijalna – wtrąciła
Amelia.
– Nauczyłaś się tego słowa w bibliotece? – szepnął Ben.
Amelia rzuciła mu druzgocące spojrzenie.
– Nie wiemy, gdzie są ani jak ich szukać, tylko
marnowalibyśmy czas – wyjaśniła. – Musimy działać, jakby już
przestali istnieć.
Towaal odłożyła pióro przy pergaminie, na którym robiła
notatki, i zaczęła słuchać dziewczyny z uwagą.
– A skoro nie ma już Purpuratów i Sanktuarium nie oferuje
żadnej pomocy, musimy założyć, że Rhymer i jego armia to
jedyna siła zdolna zaradzić temu zagrożeniu.
Pokiwali głowami, zgadzając się z tą wypowiedzią,
rozumowanie Amelii było jak najbardziej logiczne.
– Zatem dalej, skoro żołnierze Rhymera to jedyna siła zdolna
zatrzymać pochód demonów, to nie wyśle jej na pomoc memu
ojcu w Issen, niezależnie od tego, co mu powiemy. Zakładając,
że w ogóle byłoby uczciwie i honorowo prosić go o to po tym, co
usłyszeliśmy. Stało się chyba jasne, że położenie, w jakim
znalazła się Północna Brama, jest równie złe jak to, w jakim
znajduje się Issen. I jeśli Brama padnie, wtedy całe Alcott będzie
zagrożone.
– Nie sądzę, aby Rhymer czy ktokolwiek inny w Alcott miał
umiejętności konieczne, by zamknąć Szczelinę – oświadczyła
Towaal. – Łuk jest artefaktem magicznym i trzeba magii, aby go
zniszczyć. A skoro Sanktuarium nie wysłało od razu pomocy... –
zamilkła. Nie musiała mówić więcej, towarzysze mogli sami
dokończyć tę myśl.
– Przepraszam, o czym my mówimy? – Ben przełknął z
wysiłkiem zimną kulę w gardle. – Mówimy, że to my
spróbujemy zamknąć Szczelinę?
Popatrzyli po sobie. Pomysł był absolutnie szalony, ale jakie
mieli inne opcje?
– To może ja przedstawię alternatywę – odezwał się Rhys. –
Czy nie będziemy mieli więcej szans, wyruszając do Argrena do
Białego Dworu, żeby nakłonić go do pomocy Issen, albo i
Północnej Bramie? Wiem, że Argren jak dotąd był niechętny, ale
Gregor i Rhymer są jego sojusznikami. Jeśli odmówi im pomocy,
straci twarz i poparcie pozostałych.
Amelia i Towaal jak na komendę pokręciły głowami.
– Jak mówiłam już wcześniej – odezwała się czarodziejka –
nie wysłał ich, kiedy jeszcze nie wiedział o zdradzie
Sanktuarium. Ale kiedy już zyska tę informację, to raczej nie
przekonamy go, żeby oddalił swych ludzi dokądkolwiek. To
potężny władca i do tego nie jest wolny od obsesji. Mając z
jednej strony Koalicję, z drugiej Sanktuarium, będzie trzymał
swe siły jak najbliżej.
Amelia przytakiwała cały czas.
Rhys wzruszył ramionami.
– Warto było o tym wspomnieć.
– Pozwólcie, że podsumuję. Po pierwsze, zakładamy, że
zniszczenie kamiennego łuku zamknie Szczelinę. – Towaal
zgięła pierwszy palec. – Po drugie, że zniszczenie Szczeliny,
choć możliwe, może być zadaniem niezwykle trudnym, nie
znamy nawet miejsca jej położenia. Po trzecie, lord Rhymer nie
pozwoli, by jakikolwiek inny problem odciągnął jego uwagę od
Północnej Bramy, póki istnieje tak wielkie zagrożenie ze strony
demonów. Po czwarte, Argren raczej nam nie pomoże. Po piąte,
nie mamy pojęcia, jak innym sposobem zdobyć pomoc dla
Issen. – Zamknęła pięść. – I do tego nie wiemy też, jakie
nieprzewidziane w tej chwili konsekwencje dla świata może
spowodować zniszczenie Szczeliny.
Amelia patrzyła na swą mentorkę z kamienną twarzą.
– Zamykając Szczelinę, żeby pomóc lordowi Rhymerowi i
Północnej Bramie, możemy dokonać znacznie więcej.
Bibliotekarz przedstawił nam możliwy rozwój wypadków, w
którym demony pożywiają się połową miliona mieszkańców
Bramy. Nigdy jeszcze nie doszło do czegoś takiego, prawda? Czy
ktoś mógłby przewidzieć, jak potężne staną się demony? Skoro
uważamy, że zagrożenie z ich strony nie jest wymysłem ani
przesadą, to czy możemy odwrócić się do niego plecami?
– A w ogóle wiemy, jak zamknąć Szczelinę? – spytał Ben, miał
wrażenie, że został pominięty w tej dyskusji.
– Tym – oznajmiła Amelia i położyła na stole niewielki dysk
wykradziony z Sanktuarium. – Nie zamkniemy tych drzwi.
Zniszczymy je.
Lady Towaal pochyliła się i powiodła palcem po krawędzi
dysku.
– To zabrałaś z pracowni? Moim zdaniem wystarczy.

Następnego ranka poinformowali lorda Rhymera i seneszala


o swojej decyzji. Udadzą się w Ostępy, spróbują odnaleźć
Szczelinę i ją zniszczyć. Nie wspomnieli ani słowem o tym, co
stanie się później. Wszyscy mieli świadomość, że zamknięcie
Szczeliny nie zlikwiduje zagrożenia ze strony demonów. Nadal
istniała możliwość, że siły Rhymera okażą się niewystarczające,
by pokonać roje. Jednak czworo wędrowców uznało, że lepiej
będzie odłożyć ten problem na później, na chwilę, w której
będą mogli się nim zająć.
Franklin upierał się, by poczekali jeszcze dzień – zebrali
zapasy, odzienie i wszystko, co niezbędne do wyprawy w
Ostępy. Zaproponował wysłanie z nimi oddziału żołnierzy, ale
Rhys go powstrzymał.
– Więcej ludzi przyciągnie tylko uwagę większej liczby
demonów – wyjaśnił. – Lepiej dla nas, byśmy zostawali w
ukryciu, a mamy wystarczające umiejętności, żeby przetrwać
atak niewielkiej grupki demonów.
– Czworo to zbyt mało! – zaoponował lord Rhymer. – I do tej
czwórki zalicza się na wpół wyszkolony chłopak i była
nowicjuszka. Potrzeba wam więcej mieczy.
Rhys odmownie kręcił głową.
– A łowcy? – zaproponował Franklin. – Kilku dodatkowych
nie przyciągnie większej liczby bestii. A umiejętności łowców
mogą stanowić wielką różnicę.
Towaal i Rhys wymienili spojrzenia. I on wzruszył
ramionami w odpowiedzi na jej nieme pytanie.
– Macie kogoś na myśli? Kogoś zaufanego?
– To ważne zadanie. I w mojej opinii ważniejsze niż
cokolwiek innego, dlatego możemy poświęcić zasoby, by podjąć
tę próbę. Mam kogoś, komu powierzyłbym własne życie –
odparł seneszal. – Przyślę ich do waszych kwater.
Resztę dnia spędzili na pakowaniu i porządkowaniu zapasów.
Lord Rhymer zaproponował, żeby udali się jeszcze do biblioteki
i poprosili o dodatkowe wskazówki, ale gdy wrócili do swych
komnat, Towaal postanowiła tego nie robić. Bibliotekarz nie był
szczególnie skłonny do pomocy, a oni musieli skupić się na
przygotowaniach.
Ostępy przypominały w zasadzie każdą inną dzicz, jeśli nie
liczyć demonów i zimna. Lord Rhymer przysłał im odpowiednie
zapasy, aby nie musieli obawiać się chłodu: ubrania i dziwaczne
szerokie obuwie.
– A co to takiego? – zdziwił się Ben.
– Śnieżne buty – odparł Rhys.
– Nie rozumiem.
– Przywiązujesz je do podeszwy i dzięki temu, że są takie
szerokie, możesz chodzić po śniegu. Zaufaj mi. Lepiej chodzić
po śniegu, niż brnąć przez zaspy, a o tej porze roku zaspy będą
sięgać ci nawet powyżej ramion. Całymi dniami będziesz się
przedzierał i nigdy nie znajdziesz Szczeliny.
Ben raz jeszcze popatrzył na dziwaczne buty, po czym z
powrotem na Rhysa i przywiązał je do plecaka. Dostał teraz
nowe, podbite futrem spodnie i kaftan, ciepłą i ciężką opończę,
wysokie buty ze skóry, odporne na przemakanie, i nakrycie
głowy z niedorzecznymi klapami na uszy. Zamierzał poczekać,
aż któryś z towarzyszy nałoży to dziwactwo, zanim sam
zaryzykuje zrobienie z siebie pośmiewiska. Z zaskoczeniem
przyjął jednak fakt, że nie dano im zbroi.
– Nie potrzeba nam jakiejś ochrony? – spytał Rhysa. – Choćby
hełmu albo i kolczugi?
Rhys uśmiechnął się szeroko.
– Poczekaj tylko, aż znajdziemy się w Ostępach, a zobaczysz,
z czym będziemy się mierzyć. Zimą w Ostępach chłód i ciężar
metalu stałyby się przyczyną twojej śmierci. Musimy zachować
swobodę ruchu i się nie wyziębiać.
Ben zmarszczył lekko brwi i bez słowa wrócił do pakowania.
W południe ktoś zapukał do drzwi pokoju dziennego. Kiedy
Towaal otworzyła, zobaczyli na progu dwoje uzbrojonych po
zęby ludzi.
– Seneszal powiedział, że przyda wam się nasza pomoc –
stwierdziła hardo kobieta.
Czarodziejka przytaknęła milcząco i wpuściła łowców do
środka.
Kobieta miała jasne policzki usiane piegami, a długie rude
włosy związane w kitę na karku. Ubrana była w obcisłe skóry
podbite grubym futrem, z ramienia zwisały jej kołczan i łuk, z
pasa para bitewnych toporków, a z cholewy wysokiego buta
wystawała rękojeść sztyletu. Kobieta poruszała się pewnie,
mocnym krokiem kogoś, kto świadom jest swych umiejętności.
Mężczyzna, który wszedł za nią, też miał takie ruchy. U pasa
nosił długi sztylet i niewielką kuszę, za to na plecach
wielgachny dwuręczny miecz. Skórzana lamelka sięgała mu
niemal do kolan, a płócienna opaska ledwie trzymała w miejscu
sterczące czarne włosy.
Para przywiodła Benowi na myśl dwa psy, które popisują się
nieco przed nową sforą.
– Corina i Mruk – przedstawiła ich kobieta.
– Mruk? – zdziwiła się Amelia.
– Złamałem szczękę kilka lat temu – wyjaśnił. – Żeby się
zagoiła, medyk mi ją unieruchomił tak, że mogłem tylko
pomrukiwać. Banda wesołków zaczęła nazywać mnie Mrukiem.
No to też im połamałem szczęki. Było to tak jakby trochę
zabawne, no i przezwisko przylgnęło.
– Słowo, którego szukasz, to: ironiczne – stwierdziła Corina.
Mężczyzna odpowiedział mruknięciem.
– Ja jestem lady Towaal. To Rhys, Amelia i Ben –
zaprezentowała siebie i towarzyszy czarodziejka.
– Masz jakieś imię, lady Towaal? – zainteresowała się Corina.
– Nie takie, którego powinnaś używać – odparła czarodziejka
chłodno.
Corina zmarszczyła brwi.
– Czy seneszal poinformował was, co zamierzamy? – spytała
Towaal, ignorując kwaśną minę łowczyni.
– Poinformował – skinęła głową tamta. – Szukacie jakiejś
starożytnej skały gdzieś w Ostępach. Chce, byśmy zaprowadzili
was tam i z powrotem.
– Owszem. Powinniście rozumieć nasze zadanie, zanim
podejmiecie się pomocy. Szukamy czegoś, co nazywa się
Szczeliną, i zamierzamy to zniszczyć. Nie wiemy dokładnie,
gdzie się znajduje, a w Ostępach czekają na nas liczne
niebezpieczeństwa.
– Posłuchajcie, ja urodziłam się w Skarston, jakieś
dwadzieścia staj na północ. Dorastałam w Ostępach. Nie wiem,
czym jest ta Szczelina, ale nie musicie opowiadać mi o
niebezpieczeństwie. Z tego, co rozumiem, to ty, pani, nie wiesz,
w co się pakujesz. Seneszal powiedział, że nigdy nie byłaś na
północy poza granicami miasta.
Towaal uśmiechnęła się z kpiną.
– To prawda. Nie byłam dalej niż mury Północnej Bramy.
– Pozwól zatem, pani, że coś ci wyjaśnię. – Corina ciskała w
nią spojrzeniem spod ściągniętych brwi. – Ponieważ seneszal
poprosił, gotowa jestem poprowadzić tę głupią wyprawę, ale...
– Jeśli z nami pójdziecie, to nie ty będziesz prowadzić, tylko ja
– przerwała jej Towaal.
Corina cofnęła się i obrzuciła pogardliwym wzrokiem
pozostałych troje przybyszy.
– Macie jednego szermierza – stwierdziła, na co Rhys ukłonił
się szyderczo. – Jednego chłopca, dziewczynkę, która nie
wygląda na kogoś zdolnego do użycia swojego rapiera. Ty w
ogóle nie masz broni. Jak zatem zamierzasz sobie poradzić, jeśli
znajdziecie się w szponach demona?
Amelia uniosła dłoń w stronę łowczyni i strzeliła palcami.
Między kobietami zabłysła jaskrawa iskra. Corina cofnęła się
gwałtownie, niemal przewracając krzesło.
– Co to było?!
– Sztuczka dla zabawy – odparła Amelia z krzywym
uśmieszkiem.
– Seneszal Franklin najwyraźniej pominął kilka szczegółów
dotyczących naszej grupy – powiedziała spokojnie Towaal. – Nie
każdy z nas jest szermierzem czy kobietą, ale mamy w
rękawach kilka sztuczek. Jesteście pewni, że chcecie iść z nami?
Mruk pociągnął nosem.
– Ale seneszal nie pominął szczegółów nagrody. Jeśli
poprowadzimy was bezpiecznie tam i z powrotem, dostaniemy
tysiąc złociszy do podziału. Nic mnie nie obchodzi, co tam
zamierzacie robić. Za taką ilość złota zaprowadzę was w Ostępy,
schwytam demona i wyszkolę, byście mogli jeździć na nim jak
na koniu – oświadczył i stanowczym gestem zaplótł ręce na
piersi. Czekał.
Corina postąpiła o krok do przodu, kątem oka obserwując
cały czas Amelię.
– Jak powiedział Mruk, nagroda jest godna. Nadto tat...
seneszal nie prosił w dosłownym sensie. Porozmawiam sobie z
nim na temat tego, jak przedstawił waszą sprawę, niemniej
wysłał Mruka i mnie z wami, ponieważ ta wyprawa jest
niebezpieczna, a nie pomimo niebezpieczeństwa. Jeśli idziecie
w Ostępy, jesteśmy wam potrzebni.
11.

ŚLADY NA ŚNIEGU

N astępnego ranka podeszwy wysokich butów Bena


załomotały na kamiennych schodach i Ashwood wyszedł
na dziedziniec. Przywitały go ciężkie, stalowoszare chmury,
drobniutki deszczyk i zimny wiatr. Podmuch wcisnął Benowi
wilgoć w twarz. Ashwood zamrugał gwałtownie, próbując
odnaleźć się na ruchliwym dziedzińcu.
– Wspaniały dzień na wyprawę – mruknął kwaśno Rhys i
odszedł w ponury poranek.
Corina i Mruk czekali już na nich na zewnątrz.
– W Ostępach dni zaczynają się wcześnie – rzuciła cierpko
łowczyni.
– Nie ciskaj się, dziewczyno – wtrącił Rhys. – Sam byłem w
Ostępach raz czy dwa.
Wyciągnął zza pazuchy jedną ze swoich srebrnych flaszek,
które towarzyszyły mu w każdej podróży, i pociągnął łyk.
Corina obrzuciła go spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
– Rozgrzewa – wyjaśnił i podsunął łowczyni manierkę
zapraszającym gestem. Odmówiła.
– Mówisz, że byłeś w Ostępach? – spytała wyzywająco. –
Znam większość łowców w Północnej Bramie, ale o tobie nawet
nie słyszałam.
– A kto mówi, że jestem łowcą? – Rhys stłumił ziewnięcie. –
Tak czy inaczej, chciałaś chyba powiedzieć, że znasz większość
łowców, którzy działają w Północnej Bramie w tych dniach.
Świat jest wielkim miejscem, a ty nie chodzisz po nim zbyt
długo.
– Poluję na demony od trzech lat, to dłużej niż większość
łowców – warknęła ze złością.
Rhys raz jeszcze pociągnął z flaszki, po czym ją schował.
– To będzie bardzo długa podróż, czyż nie?
Ben słuchał tej wymiany zdań i myślał, że byłoby lepiej,
gdyby nie zaczynali wyprawy, skacząc sobie nawzajem do
gardeł. Podszedł więc do Mruka. Łowca był aż nadto szczery, ale
nie tak drażliwy jak jego towarzyszka.
– Jak długo ty polujesz na demony? – zapytał Mruka.
Łowca zastanowił się chwilę.
– Z pięć lat będzie.
– To długo, prawda? – odparł Ben. – I też pochodzisz ze
Skarston, jak Corina?
– Pochodzę tak naprawdę z Białego Dworu. Służyłem tam w
gwardii, ale zdarzyło się nieporozumienie w kwestii długu.
– Byłeś komuś dłużny pieniądze? – zainteresował się Ben.
– Nie. Ktoś mi był winien – skorygował Mruk. – I pewnej nocy
sytuacja zrobiła się nieco gorąca i dłużnik został nieco obity. No
dobra, mocno obity, prawdę powiedziawszy. Okazało się potem,
że to jakieś lordziątko, więc uznałem, że posłuży mi zmiana
otoczenia.
– Służyłeś w gwardii, a znałeś zbrojmistrza Brinna? – spytał
Ben.
Mruk spojrzał na niego z widocznym zaskoczeniem.
– Znasz zbrojmistrza?
Ben kiwnął potakująco głową.
– Wcześniej w tym roku byłem w Białym Dworze i spędziłem
tydzień, ćwicząc z gwardzistami. Jednego ranka miałem okazję
odbyć pojedynek z mistrzem Brinnem.
– I jak ci poszło? – Mruk był wyraźnie ciekaw.
– Udało mi się dosięgnąć go kilka razy, ale potem powalił
mnie i cały dzwon spędził, spuszczając mi lanie. – Ben
żartobliwie potarł pośladki.
Mruk zaśmiał się na ten widok.
– No tak – przyznał. – Potrafi się zamachnąć tym swoim
mieczyskiem! – Wyciągnął do Bena rękę, złapali się mocno za
przedramiona. – Miło cię poznać, Benie.
Jedyna brama miasta stała otworem i sześcioro towarzyszy
przekroczyło ją w milczeniu. Gdy ruszyli na północ nie najlepiej
utrzymaną drogą, Ashwood poczuł w sercu drgnienie obawy.
Ziemia zmiękła od deszczu, na szczęście szlak nie spłynął
jeszcze błotem.
Najpewniej tam zginiemy, pomyślał Beniamin, maszerując
przez kałuże.
Co dziwne, obawa przed śmiercią nie miała nad nim władzy.
Całym sercem zaangażował się w tę misję, a to oznaczało, że
żadne niebezpieczeństwo nie mogło zawrócić go z obranej
drogi. Nawet jeśli mieliby zginąć w trakcie próby zamknięcia
Szczeliny, to i tak warto było tę próbę podjąć, tak właśnie
uważał. Może i nie był najlepszym człowiekiem, by rozwiązać
ten konkretny problem, ale na pewno nie odwracał się od ludzi
oczekujących pomocy. Mieszkańcy Północnej Bramy, a
właściwie całego świata, potrzebowali kogoś, kto będzie walczył
w ich obronie, i Ben zamierzał ich bronić jak zdoła najlepiej. Z
każdym krokiem to postanowienie twardniało w nim na
kamień, a na twarzy coraz wyraźniej malował się wyraz
ponurej determinacji.
– Ale z ciebie poważny człowiek – stwierdziła Corina.
Ben aż podskoczył, nie zauważył, jak się z nim zrównała, i nie
spodziewał się, że go zagadnie.
– Trochę przy tym nerwowy – dodała. – Niech zgadnę, byłeś
jakimś urzędnikiem, zanim związałeś się z tymi ludźmi?
Sprawiasz wrażenie kogoś, kto myśli dużo i poważnie o
rzeczach, które nie obchodzą nikogo innego.
Ben zmarszczył brwi, nie do końca wiedział, jak zareagować
na taką ocenę.
– Nie, kiedy ich poznałem, byłem piwowarem – odparł
wreszcie.
Corina zamrugała zaskoczona, chyba doszła do wniosku, że
sobie z niej żartuje.
– Byłeś piwowarem? Warzyłeś piwo?
Ashwood pokiwał głową.
– Od razu wiedziałem, że cię polubię – zawołał z tyłu Mruk.
– A ty? – spytał Ben. – Jak ty zostałaś łowcą?
Skrzywiła się.
– Jak większość ludzi tutaj nie miałam nic lepszego do roboty.
– Powiedz im prawdę, dziewczyno – skarcił ją Mruk. –
Spędzimy z nimi sporo czasu, mam taką nadzieję, no to
możemy się zaprzyjaźnić.
Westchnęła.
– To długa opowieść, ale niech będzie. Wspominałam chyba
wczoraj, że dorastałam w Skarston. To takie małe miasteczko,
jakieś dwadzieścia staj na północ stąd. Będziemy przez nie
przechodzić.
Maszerowali w równym tempie. Ben zauważył, że Amelia
zrównała się z nimi, by słuchać.
– No więc tam każdy musi umieć się bronić, nieważne, czy
jest się łowcą, czy może piekarzem. Demonom zdarzało się nie
raz porywać samotnych ludzi, a co kilka lat pojawiał się cały
rój. – Wzruszyła ramionami. – Po jakimś czasie człowiek się
przyzwyczaja.
Ben nie zdołał powstrzymać grymasu. Pojawienie się demona
w Widokach wstrząsnęło całym miasteczkiem, wzburzyło
mieszkańców na długie tygodnie. Nie potrafił sobie nawet
wyobrazić życia z takim zagrożeniem nieustannie wiszącym
nad głową.
– W każdym razie – mówiła Corina – mój tatko jest
człowiekiem ciutkę nerwowym i nie chciał, żeby jego
dziewczynka została zjedzona w Ostępach, więc zaczął mnie
uczyć, jak się posługiwać tym. – Wskazała wiszący na ramieniu
łuk. – I dobrze mnie wyszkolił. Zanim dorosłam, umiałam
strzelać lepiej niż którakolwiek kobieta w mieście, a mężczyzn
lepszych ode mnie było ze dwóch, może trzech. Takie
umiejętności w miejscu jak Skarston sprawiają, że stajesz się
bardzo cennym nabytkiem. Zyskałam sporo uwagi ze strony
chłopców. – Zmrużyła oko.
– Mogę się założyć, że sporo – odparł Ben w takim samym
tonie. Uznał, że warto zignorować płonące spojrzenie Amelii,
które wwiercało mu się w plecy, czuł to wyraźnie.
– Mój tatko starał się mnie chronić przed chłopcami jak przed
demonami. A wtedy był wielkim mężczyzną, zanim się
zestarzał. Z łukiem radził sobie tak dobrze jak i ja, a i pałaszem
umiał srogo wywijać. Większość chłopców zaczęła poświęcać
uwagę innym dziewczętom, zanim dorośliśmy na tyle, żeby
sprawy mogły przybrać ciekawszy obrót. – Westchnęła. –
Miałam wrażenie, że zostałam pominięta w czymś istotnym.
Ben słuchał z uwagą. Zupełnie jakby rozmawiał z jedną ze
starszych dziewcząt w Widokach. Znał sporo takich, których
historia brzmiała identycznie jak ta opowiadana przez Corinę.
Ojcowie córek są tacy sami w każdym zakątku świata.
– I tak zaczęłam się po trosze buntować. – Corina
uśmiechnęła się krzywo. – Podjęłam kilka decyzji, których
patrząc z perspektywy czasu, nie powinnam była podejmować.
I zakochałam się bez pamięci w jednym z chłopców na tyle
odważnym, żeby przemykać na spotkania ze mną za plecami
mego tatki. Przekonał mnie, bym poszła z nim w Ostępy. To był
wspaniały plan, ja miałam wyruszyć z łukiem, on ze swoją
włócznią. Uważaliśmy, że tworzymy doskonałą parę łowców–
kochanków. I tu historia robi się smutna. Mojego tatki nie było,
gdy odeszłam z domu. Otrzymał wysokie stanowisko w Bramie i
coraz mniej czasu spędzał w Skarston, ale wciąż miał tyle
kontaktów i powiązań, żeby usłyszeć o mojej wyprawie. Nie
mógł sam ruszyć moim śladem, więc wysłał brata. To był dobry
chłopak, ale brakło mu umiejętności, jakie mieliśmy tatko i ja. –
Westchnęła ciężko. – Nawet nie wiedziałam, że poszedł za mną.
Nie wiedziałam, póki nie znalazłam go dwa tygodnie później.
Martwego. Nie odszedł dalej niż dzień od Skarston i demon go
zaskoczył.
– To straszne. – Ben aż się wzdrygnął.
Corina pokiwała głową.
– Tak. To było straszne. Ból, jaki niosła ze sobą ta strata, był
nie do zniesienia. Nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić.
– Nawet nie umiem sobie wyobrazić – powiedział
współczująco Ben.
– Przekonałam się, że chłopiec, z którym byłam,
zainteresowany był tylko tym, co mam między nogami, a nie
pocieszaniem dziewczyny po śmierci brata. Zabrał się kilka dni
później. Byłam na niego wściekła, na niego, na tatkę i brata, ale
najbardziej byłam wściekła na siebie. Przez następne kilka lat...
no cóż, nie uznawałam granic i o nic nie dbałam. Za dużo piłam,
za wiele czasu spędzałam z chłopcami. – Z żalem pokręciła
głową. – Nie jestem z tego dumna. I pewnego dnia, przed
trzema laty, wreszcie się ocknęłam – podjęła z ponurą miną. –
Skarston zostało zaatakowane przez największy rój, jaki
widzieliśmy od dziesiątków lat. Byłam pijana jak ostatnia
świnia, ale wybiegłam na ulicę z innymi i starałam się ocalić
miasto. Naszpikowałam strzałami z pół tuzina demonów. Może
nawet zabiłam jednego czy dwa. Od dawna nic nie sprawiło mi
takiej przyjemności. Zrozumiałam, że tylko marnowałam czas
na gniew. To przecież demon zabił mi brata. Wytrzeźwiałam
następnego dnia i od tamtej chwili zabijam demony.
– Wszystko im powiedz – zażądał Mruk.
– No tak. Zawsze upiera się, żebym wspominała i o tym. W
niego też wraziłam strzałę – oznajmiła bynajmniej nie
przepraszająco, wskazując Mruka uniesionym kciukiem. –
Prosto w plecy. Chciałabym móc powiedzieć, że to był wspaniały
strzał, niestety, muszę go złożyć na karb przypadku. Wtedy było
mi bardzo przykro, ale Mruk ma się dobrze. Twardy z niego
chłop, choć trudno w to uwierzyć, słysząc całe to narzekanie i
skargi, że został postrzelony.
– Wraziłaś w niego strzałę? – powtórzyła Amelia z
niedowierzaniem. Popatrzyła na Mruka, a ten potwierdził
skinieniem głowy.
– Jak mówiłam, byłam pijana jak świnia – skwitowała Corina.
– Jak trafisz człowieka strzałą, to powinnaś wziąć za to
odpowiedzialność – pouczył ją Mruk. – Pijana czy nie.
Wędrujemy razem od trzech lat i nadal nie doczekałem się
przeprosin.
Corina wzruszyła ramionami.
– Nie kłamię i aż tak tego nie żałuję. Kupię ci piwo.

Pierwszej nocy zatrzymali się w niewielkim zajeździe w


miasteczku zwanym Kapinpak. Gospoda nie była przyjemnym
miejscem, a z zapadnięciem zmroku zrobiło się naprawdę
zimno. Nawet Towaal nie chciała się niepotrzebnie męczyć,
mając w pamięci, że już niedługo będą musieli znosić ciągły
chłód Ostępów.
– Dlaczego Ostępy? – spytał Ben nad kawałkiem baraniego
udźca i kuflem marnego piwa.
– Bo są nieujarzmione i dzikie – odparł Rhys. – Nikt tam nie
mieszka poza najdzikszymi ze stworzeń. Nikt tam nigdy nie
mieszkał.
– Są... – Ben urwał niepewny, jak sformułować pytanie – są
inne?
Rhys pokręcił głową.
– Leżą dalej na północ – odezwał się Mruk. – To już właściwie
góry, więc jest zimno i oczywiście pełno tam demonów. Poza
tym nie różnią się od puszczy rozciągającej się bliżej Północnej
Bramy. Taka sama ziemia, takie same drzewa. – Wielkolud upił
nieco kwaśnawego piwa i skrzywił się z niesmakiem. – Nie
wiem, czy to się liczy jako moje darmowe piwo.
– Mówisz to za każdym razem – zaoponowała Corina.
– Ale to smakuje jak końskie szczyny! – narzekał Mruk.
– To dlaczego pijesz czwarte? – nie ustępowała.
Ich przyjacielska sprzeczka przypominała Benowi
zachowanie Rhysa. Długowieczny zawsze nakładał maskę i
żartował ze wszystkiego wokół. Najwyraźniej, kiedy przeżyje
się dość trudnych chwil, człowiek zmusza się, by cieszyć się
tymi dobrymi.
Ben pochylił się, oparł łokcie na stole i zasłoniwszy twarz
dłońmi, zrobił minę do Amelii. Wytknęła mu język, a potem
wywróciła oczami pod adresem łowców.
– Piwowarze, gdzieś się dorobił tych blizn? – zapytała nagle
Corina. Przyglądała się uważnie jego rękom. Ben podążył
wzrokiem za jej spojrzeniem. Kiedy uniósł dłonie, rękawy mu
opadły, odsłaniając przedramiona. Na jednym jaśniały trzy
równoległe blizny po demonich pazurach, pamiątka po starciu
w Stanicy Snowmar. Na drugim różowiły się zagojone głębokie
rozdarcia, zrobione przez najeżony odłamkami szkła mur.
– Których?
– Chyba jednych i drugich.
Wskazał na prawą rękę.
– Te zyskałem, przechodząc jednej nocy przez mur. Trochę za
późno zorientowałem się, że właściciel nie chciał, żeby ludzie to
robili.
Corina prychnęła z lekceważeniem. Zignorował ją.
– A te zrobił mi demon. – Wskazał drugą rękę.
Rudowłosa dziewczyna wyprostowała się gwałtownie i wbiła
w Bena twarde spojrzenie.
– Walczyłeś z demonem?
Ben uśmiechnął się szeroko i obojętnie wzruszył ramionami.
– Nie raz.
Corina i Mruk wymienili spojrzenia. Ben odgadł, a może
wyczuł, że para łowców nieco bardziej zaczęła cenić sobie
towarzystwo, z którym przyszło im podróżować. Nie wiedział,
dlaczego Rhys i lady Towaal byli tak powściągliwi w kwestii
swych umiejętności. Członkowie grupy stającej w obliczu tak
trudnego zadania powinni chyba darzyć się zaufaniem. Jednak
Ashwood też milczał, uważał bowiem, że nie do niego należało
wyjawianie akurat tych informacji.
Lady Towaal odchrząknęła.
– Przedyskutujmy może drogę, jaką obierzemy –
zasugerowała.
Pochylili się zgodnie nad blatem i poczęli odsuwać naczynia,
by zrobić miejsce dla książki, którą Towaal wydobyła z torby.
Jeden z przepisanych przez Bibliotekarza woluminów –
najwyraźniej go sobie pożyczyła.
– Obciąży cię jakąś karą, jeśli nie oddasz książki – zażartował
Rhys.
– Potrzebujemy jej bardziej niż on – odparła ostro.
Przerzuciła kilka stron i zaprezentowała towarzyszom mapę.
Jak domyślił się Ben, rycina przedstawiała Ostępy, kilka
odwróconych literek V reprezentowało góry, falujące linie
natomiast musiały być rzekami. Pośrodku rysunku znajdował
się symbol, w który Towaal postukała teraz palcem.
– To Szczelina – oznajmiła.
Corina i Mruk pochylili się niżej, marszcząc brwi, znali
Ostępy, więc najpewniej odruchowo dopasowywali rysunek do
rzeczywistego terenu.
– Jeśli mam być szczery, to nie wiem, gdzie to jest – wyznał
Mruk.
Towaal pokiwała głową.
– Podejrzewałam, że ta okolica z mapy nie będzie wyglądała
znajomo. Teren musiał się przecież zmienić od czasów
stworzenia Szczeliny. Jeśli uda nam się wyśledzić, gdzie demony
występują w największym skupieniu, może będziemy mogli
zawęzić granice poszukiwań do tego właśnie obszaru i może
wtedy dopasujemy jakoś elementy mapy do rzeczywistego
terenu.
– To znaczy, że chcesz wiedzieć, gdzie znajduje się najwięcej
demonów, a potem tam pójść? – zapytała Corina, dobitnie
akcentując słowa. Wszyscy ją zignorowali.
– Jak się dowiemy, gdzie demony występują, khem, w
największym zagęszczeniu? – zapytał Ben po chwili.
– Chyba wiem – odezwał się Rhys i natychmiast wszystkie
oczy zwróciły się ku niemu. – A jak się dowiedzieć, gdzie są
wszystkie ryby w jeziorze? – rzucił, uśmiechając się szeroko, a
ponieważ pozostali milczeli, sam sobie odpowiedział: – Trzeba
zapytać najstarszego rybaka.

Po słowach Rhysa Corina i Mruk przyznali, że natychmiast


pomyśleli o tej samej osobie. „Najstarszym rybakiem” w tym
przypadku należało nazwać Długiego Topora, byłego łowcę,
który żył w rodzinnym miasteczku Coriny – Skarston.
Miasteczko znajdowało się o dzień marszu na północ od
Kapinpak i było właściwie ostatnim cywilizowanym miejscem
przed Ostępami.
– To imię jest chyba trochę przesadzone i raczej niemądre,
czyż nie? Długi Topór? – zapytał kpiąco Ben.
– A mnie nazywają Mrukiem – stwierdził Mruk.
– Masz rację. To dobry argument.
Łowca mruknął coś pod nosem i dalej maszerował ulicą.
Uzupełniali zapasy, podczas gdy Corina i lady Towaal ruszyły
szukać Długiego Topora. Corina znała go z czasów, gdy była
dziewczynką, i Towaal miała nadzieję, że osobista znajomość
zachęci leciwego łowcę do odpowiedzi na pytania. Jak
większość starych ludzi, Długi Topór umiał opowiedzieć
niejedną zajmującą historię, tylko nie zawsze tę, którą chciało
się usłyszeć.
– Ryż, fasola, kaf... Czego jeszcze nam trzeba? – spytał Mruk.
Ben miał nadzieję, że ta zmiana tematu nie wynikała z tego,
że łowca poczuł się urażony uwagą o imionach.
– Ryż i fasola? To dobry wybór? Rozpalanie ognia w Ostępach
nie jest chyba najlepszym pomysłem? – zauważył Ben.
Mruk pokręcił głową.
– Demony nie dbają o ogień. Ludzie dbają. Uwierz mi na
słowo, jeśli będziemy tam na tyle długo, żeby zastała nas tam
zima, to nie obejdziemy się bez ognia. A jak już rozpalimy
ogień, to będziemy mogli nagotować ryżu z fasolą.
– Ogień nie przyciąga demonów? – zdziwił się Ben. – Znaczy
nie widzą go ani nie czują?
– Pojęcia nie mam, co taki demon widzi czy czuje – odparł
Mruk. – Wiem tylko, że ogień jakoś ich nie wabi. Setki razy
rozpalałem ognisko w Ostępach i nigdy nie wpakowałem się
przez to w kłopoty. Demony przyciąga tętniąca krew, to wiem. I
nienawidzą wody – dodał na zakończenie.
– O wodzie wiem – powiedział Ben. – I będę o tym pamiętał,
bo już raz woda ocaliła mi skórę. I chyba nie przepadają za
światłem dnia. Zawsze słyszałem, że aktywne są w nocy.
Mruk prychnął z czymś na kształt rozbawienia.
– Synu, w Ostępach zimą nie ma prawdziwej wody. Jest
zamrożona. A co do światła dziennego, to im dalej zajdziemy na
północ, tym krótsze będą dni. Jeśli martwi cię ciemność, to
będziesz się dużo martwił, zanim wrócimy do Bramy.
– Aha – odparł Ben. Uświadomił sobie właśnie, że musi się
jeszcze wiele nauczyć.
Weszli do składu, gdzie według Mruka mogli nabyć wszystko,
czego potrzebowali. Ashwoodowi wystarczył jeden rzut oka, by
się przekonać, że właściciel czerpał zyski głównie z
zaopatrywania poszukiwaczy przygód, no i oczywiście łowców.
Gdy wrócili na ulicę, Ben zobaczył ciemną smugę czarnego
dymu wznoszącą się nad dachami.
– Co to? Atak? – zapytał, chwytając Mruka za ramię.
Łowca pokręcił głową bez większego zainteresowania.
– E, nie, atak pewnie już był, dym oznacza sprzątanie.
– Jak to sprzątanie?
– Palą truchła demonów – wyjaśnił cierpliwie Mruk. – Są
trujące, stąd ten dym czarny. I chyba nic na świecie tak nie
cuchnie. Dlatego palą je za miastem. Nikt nie chce, żeby mu ten
dym do domu wpadał. Dobrze ci radzę, jak zobaczysz, że
podpalają stos, pilnuj, żebyś stał z wiatrem, bo przez tydzień
będziesz chorował.
– No to dlaczego palą, skoro to takie wstrętne? – indagował
Ben.
– Niespalone demony nie pachną dużo lepiej – odparł Mruk z
powagą.
Wrócili do zajazdu, Mruk poszedł porozmawiać z
właścicielem, Ben usiadł w izbie karczemnej. Przy sąsiednim
stole siedziało trzech mężczyzn, rozmawiali o dymiącym w
oddali stosie.
– Będzie jakichś osiem albo i dziewięć, maluchy – mruknął
jeden. – Niedobrze, że taki rój na miasto poszedł. Skądyś one
wybiegają.
– Wolałbyś większy rój? – parsknął jego rozmówca.
– No przecie, że nie! – obruszył się pierwszy. – Tylko mówię,
że takie małe grupki to się zwykle pod Skarston nie
zapuszczają. A skoro idą w tę stronę, to może znaczyć jedno z
dwóch. Albo coś ich pcha w tym kierunku, albo nie znalazły
niczego do jedzenia w Ostępach.
– A czego cię obchodzi, że demonie ścierwo jedzenia nie
znalazło? – zaśmiał się ten drugi.
– Bo jeśli rój nie znalazł niczego do żarcia, to dlatego, że ktoś
już to zeżarł – wyjaśniał pierwszy cierpliwie. – A to znaczy, że
siedzą tam i większe roje i to tylko kwestia czasu, kiedy tu
przyjdą. Pewnie dlatego stary Rhymer wciąż powtarza, żeby się
stąd wynosić.
– Rhymer każe nam się wynosić, bo ziemi naszej chce.
Słyszałem, że w tym sezonie kopalnie cienko przędą, a ceny za
to, co przywożą z Sainuk, ciągle rosną. Mówię ci, to wszystko
kłamstwo jest i podstęp, żeby nam ziemię odebrać.
– Nie sądzę – oznajmił pierwszy i zrobił dramatyczną pauzę.
– Zastanawiam się, czy nie przenieść się z rodziną na południe.
– Co?! – wykrzyknął trzeci, dołączając do rozmowy. – Przecież
nie możesz stąd odejść! Po pierwsze, wszystko stracisz, interes
się nie podniesie. A ten twój teść, to on całkiem z siebie wyjdzie,
jak mu będziesz próbował córkę i wnuczęta wywieźć. Z miejsca
cię zabije! Nie tak mówił na weselisku?
Pierwszy westchnął ciężko.
– Rozmawialiśmy z teściem. Uważa, że pomysł wcale nie jest
taki zły.
Trzej mężczyźni zamilkli, kontemplując zawartość kufli.
Ben odsunął się po cichu i ruszył na poszukiwanie swoich
towarzyszy.
Następnego ranka wrócili na szlak i ruszyli ku Skarston.
Ashwood oglądał się jeszcze przez ramię, popatrując na
zbrojnych patrolujących mury miasta wysokie na trzech
chłopa, ale w żadnym razie nie takie grube jak te chroniące
Północną Bramę.
W jednym z narożników pracowali gorączkowo mieszkańcy,
dodając kolejne piętro do wieży strażniczej. Ben zauważył, że
zza murów wygląda więcej wież, najpewniej dopiero co
wzniesionych. Znaki świadczące o tym, co dzieje się w
Ostępach, były aż nadto wyraźne, ale ci ludzie nie chcieli ich
dostrzec.
Zrelacjonował Amelii zasłyszaną wcześniej rozmowę.
– Większość tych ludzi nie zawędrowała dalej niż Północna
Brama. Jedyne, co znają, to Skarston, swój dom. – Bezradnie
rozłożyła ręce.
– Mają rodziny, dzieci. Jak mogą narażać ich życie? – nie
ustępował Ben.
– Nie wiem, ilu ludzi uciekło z Issen, zanim zostało otoczone,
ale przypuszczam, że nie było ich wielu. Ilu opuściło Widoki,
gdy pojawił się tam demon? Gdybyśmy się nie zjawili, to jak
myślisz, jak by to było?
Ben zmarszczył brwi.
Zagrożenie ze strony demonów było rzeczywistością.
Przywódcy społeczności doskonale zdawali sobie z tego sprawę,
nawet jeśli nie przyznawali się do tego głośno. Ludzie też to
wiedzieli, a jednak nikt nie podejmował żadnych konkretnych
działań. Umacnianie murów i przypinanie do pasa sztyletu, by
udać się na zakupy, nie miało najmniejszego sensu, szczególnie
jeśli przewidywania lorda Rhymera były słuszne. Jeżeli setki
demonów spadną na Skarston, miasteczko zmieni się w ponure
pole bitwy, zasłane dziesiątkami pozbawionych krwi ciał.
Dlaczego zatem mieszkańcy nie próbowali temu zapobiec albo
nie szukali jakiegoś bezpieczniejszego miejsca? W Widokach
jednak coś zrobili. Wezwali łowców.
– Zwyczajnie tego nie rozumiem – mruknął.
– Ludzie widzą, że coś jest nie tak, i są przerażeni –
odpowiedziała Amelia. – Ale to nie znaczy, że wiedzą, co robić.
A czasem, jeśli nawet wiedzą, to nie mają dość odwagi, żeby to
zrobić.
– To jest właśnie obłęd – wtrąciła się Towaal. – Każdy z nich
siedzi i czeka, aż ktoś inny podejmie jakieś działania. Każdy z
nich dostrzega problem, czasami nawet omawiają go między
sobą i zawsze czekają na kogoś, kto znajdzie rozwiązanie.
Trzeba wyjątkowego człowieka, by wystąpił z tłumu i coś zrobił.
– Czarodziejka poprawiła plecak i spojrzała Benowi w oczy. –
Czy ty jesteś takim człowiekiem?
Wieczorem rozbili obóz na otwartym terenie przy drodze,
rozpalili ognisko kilka kroków od wiekowego dębu. Chybotliwe
płomienie ledwie oświetliły najniższe z gałęzi, którymi
potrząsał upiorny wiatr. Ben przez cały czas nie odezwał się ani
słowem.
Mruk zgłosił się na ochotnika do kucharzenia i teraz gotował
wodę, by przyrządzić swoją specjalność: ryż z fasolą. Corina
kręciła się blisko Rhysa i nękała go pytaniami. Towaal w
milczeniu spoglądała na północ, w bezkres nocnego nieba.
Amelia przysiadła się do Bena.
– Cały dzień jesteś jakiś milczący. Boisz się? – zagadnęła.
Potrząsnął głową.
– O siebie nie. Raczej boję się tego, co dzieje się ze światem.
– Myślisz o tym, co powiedziała Towaal? – zgadła Amelia.
– Chyba tak. Idziemy w Ostępy, żeby zamknąć Szczelinę z
demonami. Próbujemy zebrać posiłki, żeby wesprzeć Issen.
Uciekamy przed Sanktuarium, które jak się okazuje, nie jest
zainteresowane pomaganiem ludziom. To... strasznie dużo. A
lady Towaal zachowuje się tak, jakbym ja był kimś, kto może te
wszystkie problemy rozwiązać. Jestem prostym piwowarem z
Widoków. Jakże miałbym to uczynić?!
– Jeśli my, nie wyłączając ciebie, czegoś nie zrobimy, to kto
zrobi? Trzeba od czegoś zacząć i ktoś to musi zacząć, równie
dobrze owym kimś możemy być i my.
– A wiesz, co moim zdaniem powinieneś zrobić? – zaczął
Rhys, który podszedł do nich, tupiąc głośno. – Powinieneś
trochę się rozchmurzyć.
Ben uśmiechnął się blado.
– No naprawdę, świat to pokręcone miejsce, zawsze tak było.
Nie możesz się tym zamartwiać przez cały czas – pouczył
Ashwooda Rhys i począł nabijać tytoniem trzymaną w dłoni
fajkę. Corina stanęła za jego plecami.
– Mówiłam ci, że nie lubię fajkowego dymu – oznajmiła.
– Wiem. – Rhys teatralnie wywrócił oczami. – Dlatego to ja
będę palił.
Corina nie sprawiała wrażenia urażonej tą odpowiedzią,
raczej zdeterminowanej, i na widok jej miny Ben uśmiechnął
się pod nosem. Rhys będzie się musiał dobrze pilnować. Amelia
uśmiechnęła się zadowolona z siebie, gdy długowieczny wrócił
do swojego plecaka, z łuczniczką depczącą mu po piętach.
Ben ujął dłoń Amelii i uścisnął lekko.
– Cokolwiek się wydarzy, zrobimy wszystko, co będzie w
naszej mocy – powiedział.

Tego wieczoru ustanowili kolejność wart. Demony stawały


się bardziej aktywne po zmroku. Jeśli jeden z nich natknąłby się
na grupę pogrążonych we śnie wędrowców, zginęliby
niechybnie, ktoś więc musiał czuwać, żeby w razie czego
ostrzec pozostałych. Benowi dostała się ostatnia warta.
Dwa dzwony spędził, obchodząc obóz, od czasu do czasu
dorzucał też drewna do ogniska, unikając przy tym spoglądania
w płomienie. Ciasno otulił się płaszczem i marzył, by móc usiąść
przy ogniu. Ale musiał się ruszać, by odegnać sen i chęć
spoglądania w tańczące płomienie, w ten sposób bowiem
zniweczyłby przyzwyczajenie oczu do ciemności i praktycznie
się oślepił.
Późnojesienna noc była niewątpliwie zimna. Ani Ben, ani
jego towarzysze nie wiedzieli, ile potrwa ich wędrówka, żadne z
nich nie liczyło jednak na rychły powrót. Zanim znów znajdą
się w murach Bramy, na północy nastanie już regularna zima i
chłód, z którym teraz mierzył się Ben, zda im się bardzo
przyjemny w porównaniu z mrozami, jakie będą musieli znosić.
Ashwood nie przestawał obchodzić obozowiska i spoglądać
na pola wokół. Na nocleg wybrali sobie miejsce z doskonałą
widocznością. Jeśli nie liczyć wielkiego dębu, pozostawali na
płaskim i otwartym terenie. Zupełnie nie takich miejsc szukali
po ucieczce z Sanktuarium, wtedy jednak nie chcieli ryzykować,
że wypatrzą ich inni ludzie. Teraz natomiast nie chcieli
ryzykować, że oni nie zdołają wypatrzyć zbliżających się
demonów.
Niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć i Ben widział już
nierówną linię drzew niedaleko obozu. Zdawało mu się nawet,
że dostrzega w oddali wąską smużkę dymu unoszącą się nad
koronami. Dokładnie w tamtym kierunku mieli podążyć tego
ranka i teraz Ashwood zastanawiał się, czy wyjaśnieniem
owego dymu był uparty gospodarz, który nie chciał porzucić
swej ziemi, czy jednak coś innego, być może groźniejszego.
Usłyszał ruch za plecami i odwrócił się w stronę ogniska.
Mruk siedział i zasłaniał dłonią imponujące ziewnięcie, po
czym wstał bezszelestnie i sięgnął po swój plecak. Wydobył
stamtąd poobijany kociołek i napełnił go wodą z bukłaka. Ben
podjął swój marsz, kątem oka obserwując ogromnego łowcę.
Wkrótce i Rhys się obudził. Bez słowa powędrował za pień
dębu i Ashwood usłyszał, jak przyjaciel opróżnia pęcherz.
Kociołek Mruka wypuszczał kłęby pary i łowca wyciągnął z
plecaka drugi, w kształcie cylindra, napełnił go czymś, co
wyglądało jak czarna ziemia, następnie nalał do naczynia
gotującej się wody i starannie umieścił na nim pokrywkę.
Rhys przysunął się do Mruka i wymownym gestem podsunął
mu kubek. Łowca docisnął tłoczek na czubku naczynia, po
czym napełnił kubek Rhysa i swój. Ben poczuł wreszcie zapach i
zrozumiał, że Mruk parzył właśnie kaf.
Obaj mężczyźni ostrożnie skosztowali nieco parującego
płynu, Rhys westchnął z zadowoleniem i upił jeszcze trochę,
wreszcie podniósł się i podszedł do Bena.
– Dobrze jest podróżować z człowiekiem, który ma właściwe
priorytety – szepnął.
– Myślałem, że twoim jest mocny trunek – zażartował Ben.
Rhys wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– O świcie, pod gołym niebem, w czasie północnej zimy gotów
jestem uczynić wyjątek i rozkoszować się kubkiem kafu, zanim
sięgnę po jakiś poważny napitek.
Ben uśmiechnął się w odpowiedzi, ale pomyślał, że sam też
chętnie by się napił. Spojrzał na Rhysa i coś ponad ramieniem
przyjaciela przykuło jego wzrok. Ashwood zmarszczył brwi.
Jakieś dwieście kroków dalej z sięgającej kolan porannej
mgły wynurzał się co chwila czarny kształt.
– Patrzcie – syknął cicho Ashwood, wskazując kształt.
Rhys i Mruk spojrzeli w tamtym kierunku.
Mruk wziął jeszcze jeden łyk kafu.
– Taka mała rada, Benie, i mówię to w duchu szczerej
przyjaźni – zaczął, odstawił kubek i ujął swoją kuszę. – Kiedy
zobaczysz demona, nie szepcz. Krzycz! – wrzasnął.
Kobiety poderwały się natychmiast w swoich posłaniach i
zobaczyły, jak łowca sunie stanowczym krokiem na skraj
obozowiska. Stanął na rozstawionych lekko nogach i uniósł
okutą stalą kuszę. Spojrzał wzdłuż mocnego bełtu o szerokim
grocie.
Rhys zajął miejsce przy łowcy, ale bardziej koncentrował się
na linii drzew za zbliżającym się szybko demonem.
Stwór zaskrzeczał przenikliwie, od czego Ashwoodowi zimny
dreszcz poszedł po plecach.
Sto kroków, pięćdziesiąt, trzydzieści – potwór zbliżał się
nieustannie. Ben zaczął się niepokoić. Gdy dystans zmniejszył
się do dwudziestu kroków, dobył swego miecza. A wtedy
brzęknęła kusza Mruka.
Bełt świsnął i wbił się w pierś demona, zagłębiając się w
mocarnych mięśniach.
Teraz już wszyscy wędrowcy byli na nogach i wszyscy
trzymali broń. Jednakże demon leżał w bezruchu.
Mruk, nieprzerwanie obserwując zewłok, cofnął się po swój
kubek kafu.
– Zawsze odczekaj chwilę, zanim podejdziesz do truchła –
poradził. – Jeżeli przestają się ruszać, to niemal zawsze są
martwe, ale jeśli będziesz opierał się na „niemal zawsze”, to
sam szybko możesz skończyć martwy. Najlepiej chwilę
odczekać, jeśli jest taka możliwość.
Wszyscy czujnymi spojrzeniami omiatali okolicę.
– Wygląda na to, że ten był sam – mruknął Rhys.
– One zwykle chadzają w pojedynkę – poparł go Mruk. – Rój
się formuje, gdy brakuje pożywienia albo gdy zjawia się
arcydemon.
– Arcydemon? – zaciekawił się Ben.
– Wielki demon. – Łowca pokiwał głową. – Chyba dodaje
odwagi tym mniejszym. Idą za nim i nagle mamy rój. Z tego, co
słyszałem, to nikt nie wie na pewno, czy one się jakoś
porozumiewają, czy idą za dużymi ze strachu. Jak by nie było,
bądźcie gotowi walczyć. I nie chodzi tu jedynie o rozmiary i siłę.
Gdy demony się rozwijają i spożywają więcej krwi, robią się
mądrzejsze. Choć „mądrzejsze” to nie jest właściwe słowo. – Z
namysłem podrapał się po brzuchu. – Przebieglejsze. Tak bym
powiedział.
– I trzymajcie się z dala od dużych sztuk – wtrąciła Corina. –
Zostawcie je mnie i Mrukowi. To nie są cele dla nowicjuszy albo
co bardziej bojaźliwych. – Obchodziła padłego demona, badając
zwłoki.
– Widzisz coś ciekawego? – zapytała Towaal, ignorując
przytyk dotyczący doświadczenia.
– Próbuję stwierdzić, czy różni się jakoś od innych, ale
wygląda tak samo jak te, które zabiłam.
– A ile ich zabiłaś? – spytała niewinnie Amelia.
– Mnóstwo – burknęła Corina.
Rhys odchrząknął.
– Ja tam się zgadzam w kwestii arcydemona, to ma sens –
zwrócił się do Bena i Amelii. – Jeśli natkniemy się na rój,
trzymajmy się z daleka od dużych sztuk. Niech łowcy się nimi
zajmą.
Ben kiwnął głową, Amelia zaś wzruszyła ramionami.
– Stanąłeś kiedyś twarzą w twarz z arcydemonem? –
prychnęła Corina do Rhysa. – To nie jest zabawa, są bardzo
niebezpieczne.
– Złotko, ale o mnie martwić się nie musisz – odparł, unosząc
brew.
Zakaszlała, otwierając szeroko oczy.
– Złotko?!
– Zdarzało mi się być w niebezpiecznej sytuacji. – Rhys
uśmiechnął się słodko. – Chyba umiem o siebie zadbać.
Corina rzuciła mu spojrzenie spode łba, najwyraźniej nie
wiedząc, co myśleć o tym szelmie.
Tymczasem Ben wrócił do ogniska, by coś zjeść. Ten brak
wzajemnego zaufania w grupie bardzo go dręczył. Potrzebowali
czegoś, co ich ze sobą zwiąże. Gdyby byli w Widokach, to
pewnie popiliby się na umór Pod Baranim Rogiem, ale tu? Ben
nie miał pojęcia, co powinni zrobić, by uwierzyć w siebie
nawzajem.
Mruk posilił się, po czym wrócił do ścierwa i zaczął
wyjmować swój bełt, dając przy tym pokaz rzeźniczych
umiejętności i znajomości demoniej anatomii. Amelia
przyglądała się z obrzydzeniem, kiedy piłował potężne mięśnie
stwora i wycinał uwięziony w nich grot. Przytrzymał ścierwo
stopą i wyszarpnął pocisk przy wtórze ohydnego mlaśnięcia.
– To odrażające – oznajmiła, walcząc z odruchem
wymiotnym.
Ben parsknął śmiechem, natomiast Mruk popatrzył na
dziewczynę ze zbolałą miną.
– Mam ich ograniczoną liczbę – wyjaśnił, strząsając resztki
juchy i mięsa z bełtu. Niewielkie kropelki purpurowej krwi
poszybowały w powietrze.
– Hej! – krzyknęła Corina, odskakując.
Ben śmiał się już w głos. Amelia, Corina i Rhys zawtórowali
mu w następnej chwili. Towaal spoglądała na to wyraźnie
zdezorientowana. Mruk zaś westchnął i spłukał ostatnie
nieczystości z bełtu wodą z bukłaka.
– Ocaliłem was wszystkich przed atakującym demonem i tak
mi za to dziękujecie – wymamrotał pod nosem.
– Jesteśmy ci wdzięczni za zabicie demona – oświadczyła
Corina z zamiarem udobruchania towarzysza – ale chciałeś
mnie obryzgać demonią juchą. A to, no cóż, Amelia określiła to
najlepiej, jest odrażające.
– No, przepraszam – wymamrotał Mruk, po czym ponownie
ukląkł przy demonie i przy użyciu sztyletu usunął z czaszki
niewielkie rogi.
Ruszyli na wpół zarośniętą ścieżką prowadzącą ku odległej
linii drzew. Mgła rozwiała się już bez śladu i nastał słoneczny
dzień. Rześkie powietrze było całkiem przyjemne, gdy miało się
na sobie grube zimowe odzienie. Las, przez który szli, składał
się głównie ze strzelistych brzóz, białe pnie ciągnęły się jak
okiem sięgnąć w każdą stronę. Wędrowcy podążali szlakiem
wiodącym między drzewami, a wyschnięte liście trzeszczały im
pod stopami. Wiedziony kaprysem Ben zerwał z pnia kawałek
obłażącej kory i począł obracać go w palcach dla zabawy.
Amelia, która szła obok niego, przyglądała się cienkiemu
zwitkowi.
– Coś jest nie tak z tymi drzewami, że tak się obierają? –
zapytała.
Ben pokręcił głową.
– Nie. Niektóre drzewa po prostu tak robią. Nie znam tych
odmian. – Wzruszył ramionami. – Ale nie sądzę, żeby było z
nimi coś nie tak.
Amelia przeszła kilka kroków z miną, jakby szykowała się do
zadania kolejnego pytania, jednak po chwili zrezygnowała.
– Taką wiedzę powinien chyba posiadać mag – dodał Ben z
uśmiechem.
Prychnęła rozbawiona, zaraz jednak spojrzała na Mruka i
Corinę, którzy szli z przodu, sprawdzając, czy usłyszeli uwagę
Bena.
– Nie mów głośno takich rzeczy – szepnęła. – I tak, jestem
pewna, że istnieje wiele czarodziejek skupionych na drzewach i
wiedzą one wiele na temat fascynujących właściwości kory. Ja
jeszcze nie doszłam do tych zagadnień.
Ben cisnął pergaminowym kawałkiem kory w przyjaciółkę, a
Amelia odbiła pocisk, udając warknięcie.
Ich przekomarzanie i chrzęst miażdżonych stopami liści były
właściwie jedynymi dźwiękami, jakie rozlegały się w lesie. Po
jakimś czasie ta cisza zaczęła wydawać się Benowi upiorna.
– Nie słychać żadnych zwierząt. To normalne? – zapytał.
Mruk potrząsnął głową.
– Normalne głębiej w Ostępach, tak daleko na południe
trochę nietypowe. Najogólniej mówiąc, to znak, że w pobliżu
jest czy też był demon. Karmią się życiem zwierząt tak samo jak
ludzi.
Ashwood sięgnął do rękojeści miecza. Mruk zauważył ten
ruch i machnął uspokajająco ręką.
– Nie znaczy to, że demon jest dokładnie tutaj – podjął
wyjaśnienia. – To oznacza, że jakiś był w okolicy. Może właśnie
ten, którego ubiłem rano.
– A skąd będziemy wiedzieli, że się do nas zbliża?
Powinniśmy się martwić rojem? – pytał Ben.
– Usłyszysz, jak będzie atakował – odparł Rhys.
– No – potwierdził Mruk. – Kiedy polujesz, skąd wiesz, że
jeleń albo zając jest blisko? Nie wiesz, póki ich nie zobaczysz. Z
demonami jest łatwiej, dadzą ci znać, że szarżują.
Ben zmarszczył brwi.
– Kiedy poluję na jelenie czy zające, to wtedy ja staram się
złapać coś na obiad. A nie na odwrót.
Słońce wędrowało po niebie, a oni zmierzali niezbyt
wyraźnym szlakiem w kierunku dymu, który Ben widział o
poranku.
– Kto tu może mieszkać? – zainteresowała się Amelia.
Corina wzruszyła ramionami.
– Kiedy szłam tędy poprzednio, nikt nie mieszkał.
– To może być obóz łowców – dodał Mruk. – Inni ludzie raczej
tu nie bywają, szczególnie ostatnimi czasy. Zresztą łowców też
nie ma zbyt wielu, gdy się tak zastanowić.
W tej samej chwili Ben posłyszał nowy, odległy dźwięk:
rąbanie drewna.
– Ktokolwiek to jest, chyba ciężko pracuje – stwierdził.
Pół dzwona później drzewa się przerzedziły i wędrowcy
poznali źródło dymu i hałasu.
Na rozległej polanie poznaczonej kikutami pni wznosiło się
zbudowane z bali ogrodzenie, dwakroć tak wysokie jak Ben.
Wszędzie pełno było trocin, a na przeciwległym końcu
mężczyźni z siekierami pracowali niestrudzenie, by dostarczyć
kolejne kłody.
– Dziwne – ocenił pod nosem Mruk.
Rhys zatrzymał się na skraju polany i spojrzał pytająco na
Towaal.
– Omijamy czy wchodzimy?
Czarodziejka poprawiła plecak i uważnym spojrzeniem
obrzuciła ogrodzenie, a potem ruszyła przed siebie.
– Noc pod dachem i za palisadą nam nie zaszkodzi. Będziemy
mieli jeszcze dużo okazji, żeby spać pod gołym niebem. Ale
miejcie oczy otwarte. Coś mi się tu wydaje nie w porządku.
Gdy dotarli do palisady, nad pniami ukazała się główka
chłopca, który obserwował ich marsz. Ben uznał, że dzieciak
ma nie więcej niż dwanaście wiosen.
– Hej tam, w obozie! – krzyknął Mruk.
– Kto wy? – spytał chłopak bez ogródek.
– Łowcy. Tylko przechodzimy – odpowiedział Mruk. – Nie
przypominam sobie, żeby to tu było, kiedy szedłem tędy
poprzednim razem. Uznaliśmy, że sprawdzimy, co to takiego, a
może znajdziemy miejsce, by przenocować.
– Zatrzymajcie się – polecił im chłopak i zniknął za palisadą.
– Pomocny maluch – burknął Mruk.
Przez kilka chwil stali na zewnątrz ogrodzenia, coraz
bardziej spięci i niespokojni. Wreszcie coś załomotało po
drugiej stronie i brama się uchyliła. Wyszedł zza niej
mężczyzna o surowym wyglądzie.
– Niewielu nas odwiedza, właściwie to nikt. Jak wam możemy
pomóc?
Mruk i Corina wymienili spojrzenia.
– Przechodziłem tędy będzie ze cztery miesiące temu i nie
przypominam sobie, żeby było kogo odwiedzać – powiedział
łowca.
Mężczyzna uśmiechnął się ironicznie.
– Racja, racja – potwierdził jowialnie. – A co tu, panie, robiłeś
te cztery miesiące temu?
Mruk zmarszczył brwi, ale odpowiedział: – Jestem łowcą.
Wracałem z wycieczki na północ z workiem rogów, które
niosłem do Północnej Bramy.
– Słyszeliśmy, że mogą tu być łowcy, ale za wielu nie
widzieliśmy – oznajmił mężczyzna wyzywająco, biorąc się pod
boki. – Możesz, panie, udowodnić, że jesteś łowcą?
Mruk wygrzebał z mieszka przy pasie parę rogów z zabitego
rankiem demona i bez słowa pokazał rozmówcy.
– Dobrze zatem – ustąpił tamten. – Możemy udzielić wam
schronienia na noc w zamian za te rogi.
Mruk na ułamek chwili skrzywił się boleśnie, ale rogi oddał.
– Witajcie w Wolnej Ziemi – powiedział mężczyzna.
Na twarzy Bena odmalowało się zaskoczenie.
– W Wolnej Ziemi? – powtórzył, zwracając się do gospodarza,
który właśnie wchodził do obozu.
– A tak. Jesteśmy ludźmi, którzy powyżej uszu mają życia pod
szlacheckim jarzmem. – Szerokim gestem wskazał karczowisko.
– Jak widzicie, brak tu wysoko urodzonych.
Amelia chrząknęła znacząco, ale Ashwood ją zignorował i
zwrócił się do mężczyzny: – I jak zgaduję, nikt tu nie sprawuje
rządów, społeczność sama ustanawia swoje prawa, tak?
Gospodarz łypnął na Bena krzywo.
– Tak właśnie – odparł, cedząc słowa.
– Byłem w innej osadzie, która się tak nazywała. Wolna
Ziemia – wyjaśnił Ben. – Niedaleko Miasta.
– Miasto – prychnął mężczyzna z niedowierzaniem. – Synu, to
miejsce nie istnieje. Jest wymyślone. Tak samo jak wróżki czy
wyverny. Nie opowiadaj takich rzeczy ludziom, bo uznają, że ci
brak piątej klepki.
Minęli dopiero co zbudowane domy i stosy świeżego drewna.
Na szczycie jednego z nich siedział okrakiem mężczyzna z
uniesioną głową i zamkniętymi oczami. Nie miał na sobie
koszuli, w dłoni zaś trzymał fajkę, z której płynęły kosmyki
bladego dymu.
– Z drugiej strony – stwierdził gospodarz – mogą pomyśleć, że
skoro jesteś pomylony, to pasujesz tu jak ulał.
Obok nich przeszła kobieta z dwójką dzieci, zaganiając
świnię z prosiętami. Maciora miała boki wymalowane błotem w
szerokie rude pasy. Dzieciaki otwarcie gapiły się na obcych.
– To jakieś dziwne miejsce – stwierdził pod nosem Mruk. Ben
zobaczył, że usta ich gospodarza drgnęły w uśmiechu, ale
mężczyzna w żaden sposób nie skomentował uwagi łowcy.
Amelia ujęła Bena pod rękę.
– I co tym myślisz? – szepnęła.
– Nie jestem pewien, co myśleć. Jak się tak rozejrzeć, to ta
osada przypomina tamtą, ale nasz gospodarz o tamtej chyba nie
słyszał.
Przewodnik zaprowadził ich do sporego domostwa niemal w
samym środku osady, nie było duże w porównaniu z
budynkami w Mieście czy Północnej Bramie, ale tu stanowczo
wyróżniało się między pozostałymi.
– Jak powiedziała Towaal, miejmy oczy otwarte –
podsumował Ben.
Mieszkała tam kobieta nazywana babką Albi, niemłoda już,
ale wciąż jeszcze silna i krzepka. Powitała ich ciepło i wskazała
kilka pustych pokoi na tyłach. Wszędzie pachniało świeżo
ciętym drewnem.
– Przepraszam, kochanieńcy. Ledwie tydzień będzie, jak mi
dach położyli, i nikt nie miał czasu, żeby naszykować porządne
meble.
– To żaden kłopot. Przez kilka najbliższych tygodni będziemy
nocować w Ostępach, więc dach nad naszymi głowami to już
jest luksus – zapewniła ją Towaal. – Co to za miejsce?
– To szpital, złociutka – odparła babka Albi.
– Szpital? – zdziwiła się Corina.
– To taki pomysł południowców. – Kobieta uśmiechnęła się
miło. – Będę tu opiekować się chorymi i rannymi. Każdy musi
coś robić, żeby zarobić na utrzymanie. Ja tak zarobię na moje.
Kiedyś byłam uzdrowicielką... – zawiesiła głos. – Zanim
przeniosłam się do Wolnej Ziemi.
– A... – Ben zawahał się na chwilę – dlaczego przeniosłaś się
do Wolnej Ziemi?
Kobieta uśmiechnęła się raz jeszcze, ale tym razem była w
tym uśmiechu gorycz.
– To długa historia, młodzieńcze. Może później będzie okazja,
żeby ją opowiedzieć.
Zostawili swoje bagaże w pomieszczeniach wskazanych
przez uzdrowicielkę i ustalili, że zapłacą za posiłek pracą.
Mężczyźni poprzestawiali ciężkie przedmioty i zakleili
szczeliny między kłodami, używając przygotowanej przez
gospodynię zaprawy. Kobiety pomogły babce Albi
uporządkować zapasy. Sześć par rąk szybko radziło sobie z
każdą pracą i gospodyni wydawała się tym faktem szczerze
zachwycona.
– A teraz uciekajcie z kuchni – zawołała. – W dzwon
przygotuję potrawkę.
Posłuchali polecenia. Stanęli przed szpitalem, a po krótkiej
rozmowie postanowili rozdzielić się i lepiej przyjrzeć osadzie.
– Nigdy nie słyszałem o takim miejscu – powiedział Rhys,
zanim jeszcze się rozstali, i popatrzył na Bena. – A ktoś z was?
Ashwood spojrzał mu w oczy i pokiwał twierdząco głową.
Lady Towaal zauważyła tę niemą wymianę i gestem nakazała
im milczeć. Nie opowiedzieli łowcom o sobie i to akurat Ben
uważał za słuszne posunięcie. Gdyby dalej próbowali
dyskutować o podobnej osadzie niedaleko Miasta, niewątpliwie
doprowadziłoby to do pytań, dlaczego z niego uciekli i błąkali
się po pustkowiach.
Ben, Amelia i Rhys ruszyli w jedną stronę, pozostała trójka w
drugą.
Ashwood szybko doszedł do wniosku, że obie osady były
bardzo do siebie podobne. Tutejsi mieszkańcy zajmowali się
swymi obowiązkami, kątem oka obserwując przybyszy. Nikt z
tubylców nie zachował się wrogo, ale wyraźnie nie spodziewali
się obcych. Różnica pomiędzy tą a tamtą osadą polegała
głównie na tym, że tu wszystko było nowe. Wolna Ziemia
niedaleko Miasta też została wzniesiona z drewna i gliny, ale o
wiele wcześniej. Tamte budynki wyglądały, jakby stawiano je
przed wieloma laty.
– Jest ich tu ze dwie setki – mruknął Rhys.
Ben pokiwał głową.
– I co oni wszyscy tu robią? – spytała Amelia.
Rhys wzruszył ramionami.
– Zapytajmy.
Pierwszy wolnoziemianin, na którego się natknęli, mozolił
się, by wtoczyć świeżo zbitą beczkę za byle jak zbudowaną
szopę.
– Czołem! – zawołał Rhys.
Mężczyzna zatrzymał się i kiwnął im głową.
– Ale wielka i ciężka beczka – kontynuował Rhys.
Właściciel wielkiej i ciężkiej beczki wyprostował się i
przeciągnął.
– Proponujecie pomoc?
– Możemy pomóc w zamian za... – Rhys ostentacyjnie udał, że
się zastanawia. – Za trochę tego, co jest w środku.
Wolnoziemianin uśmiechnął się szeroko.
– Mam jeszcze dwie takie, które muszę umieścić na stojaku.
Pomożecie mi ułożyć wszystkie trzy, to znajdzie się i czwarta,
którą dla was otworzę.
Rhys zarzucił Benowi ramię na szyję.
– No to pomóżmy temu dobremu człowiekowi.
Pół dzwona później dyszeli ciężko zlani potem, ale raźnym
krokiem podążyli za właścicielem beczek do środka, gdzie ten
odszpuntował beczułkę dziesięć razy mniejszą od tych, które
toczyli. Wyciągnął skądś cztery gliniane kubki i napełnił po
brzegi ciemnym piwem o gęstej pianie.
– Dzięki wam. Sam bym sobie chyba nie poradził. – Uniósł
swój kubek w toaście. – Następnym razem zamówię mniejsze
beczki.
– Tu tego nie uwarzyłeś – stwierdził Ben, skosztowawszy
piwa. Było smaczniejsze, niż się spodziewał. – Ze dwa miesiące
dojrzewało w nowej dębowej beczce?
Wolnoziemianin uśmiechnął się ponownie.
– Znasz się na piwie, chłopcze.
– Sam trochę warzyłem – odparł Ben.
– Jak i ja – przyznał tamten i wyciągnął do Bena rękę. –
Pekins – przedstawił się.
– Ben. – Ashwood uścisnął podaną dłoń. Reszta poszła w jego
ślady. – I gdzie warzyłeś to piwo? W Północnej Bramie?
– A owszem. Miałem mały sklep i zarabiałem przyzwoicie,
lejąc piwo strażnikom. Znaczy zanim wszystko zaczęło się
zmieniać.
– Zmieniać? – spytał Ben i zauważył natychmiast błysk
nieufności w oczach rozmówcy. – Nie jestem stąd – dodał. – W
Północnej Bramie zabawiliśmy ledwie dwie noce po drodze. Na
pierwszy rzut oka zdaje się... khem, że ludzie tam są dobrze
uzbrojeni.
Pekins splunął na klepisko i popił piwa.
– No, uzbrojeni są, jak mówisz. Na moje szykują się do wojny
z Koalicją. Ale tłuścioch Rhymer mówi, że to na demony. Tylko
że ja dorastałem w Północnej Bramie i powiem wam, że
demony to tu były zawsze.
– I nie wierzysz, że demony gromadzą się w Ostępach? –
upewnił się Rhys.
– Nie. Demony przychodzą i odchodzą. Myślicie, że bym się tu
przeniósł, gdybym wierzył w te bzdury, które wciskają dobrym
ludziom? Przeżyjesz tu kilka zim i będziesz wiedział, że
niektóre gorsze są od innych. Można przywyknąć. Uważaj, nie
wychodź nocą i nie zapuszczaj się w Ostępy bez odpowiedniej
ochrony. Nie zrozumcie mnie źle, trzeba uważać i zachować
czujność, ale żeby zaraz gromadzić armię? Nie ma powodów.
Posłuchajcie, ta armia szykuje się na Koalicję. Rhymer widzi, że
nadciąga wojna, i chce uszczknąć dla siebie kawałek
południowych ziem. Sainuk co roku żąda więcej za swoje plony,
a Rhymer zawsze chciał mieć własne uprawy, których nie
trzeba będzie bronić przed demonami.
– I dlatego przeniosłeś się do Wolnej Ziemi? Bo nie popierasz
wojny? – dopytywała Amelia.
– Ano tak, panienko. Wszyscy ci wysoko urodzeni próbują
narzucić ci swoje zasady. Uważają, że nie masz innego wyjścia.
Ale wierz mi, masz. Wstajesz i odchodzisz.
– Hmm – odparła Amelia i zerknęła na Bena.
Pekins osuszył swój kubek i napełnił go ponownie.
– Ze cztery miesiące temu grupa podróżników ze wschodu
przejeżdżała przez Bramę. Gadali o tym, żeby żyć dla siebie,
samemu się rządzić i uciec lordom spod obcasa. Uznałem, że to
ciekawe. Ludzie Rhymera zaczęli nieprzychylnie popatrywać na
tamtych, łazić za nimi krok w krok. Dużo nie minęło, a
przybysze uznali, że czas ruszać dalej, i zaproponowali kilku
osobom, by dołączyły. Ja i będzie jeszcze ze czterdzieści innych
posłuchaliśmy i oto jesteśmy.
– I zadowoleni jesteście z tej decyzji? – zainteresował się
Rhys.
Pekins chciał machnąć ręką i rozchlapał piwo.
– No tak, jak tylko palisadę skończymy, to będzie dobrze.
Mieliśmy kilka potyczek z demonami, ale nie gorszych, niż się
trafiają w Skarston. Dajemy radę.
Rhys też napełnił swój kubek bez pytania. Pekins nic na to
nie powiedział, pochłonął go inny temat.
– Nikt mnie tu nie nęka podatkami, nikt nie mówi, co mogę, a
czego nie mogę gadać, nikt nie traktuje mnie, jakbym był
gorszy, bo niby ma lepsze urodzenie. Ta, myślę, że dobrze mi tu
będzie.
Kiedy Ben i Amelia dopili swoje piwo, a Pekins i Rhys jeszcze
po dwa kubki, troje przyjaciół ruszyło na dalsze zwiedzanie.
Zobaczyli, że palisada istotnie była już niemal ukończona. Miała
wysokość dwóch mężczyzn i wieżyczki umieszczone w równych
odstępach. Ben miał nadzieję, że to wystarczy, by ochronić tych
ludzi. Jeśli nie liczyć palisady, wszystko w Wolnej Ziemi
wyglądało zwyczajnie. Ben czegoś takiego właśnie by się
spodziewał po setce osadników, którzy postanowili założyć
nową społeczność.
Po krótkim spacerze wrócili do szpitala, nie rozmawiając już
z nikim. Towaal niemal od razu zapytała, czego się dowiedzieli,
więc zrelacjonowali jej to, co mówił Pekins, dokładając do tego
własne obserwacje.
– Dowiedzieliśmy się właściwie tego samego – stwierdziła,
wysłuchawszy. – Rozmawialiśmy z kilkoma osobami o
demonach, ale wszystkich bardziej obchodzą działania
Rhymera. Obawiają się wojny, a zagrożenia ze strony demonów
w ogóle nie są świadomi.
– Zginą wszyscy – rzucił ze złością Mruk, spacerując
nerwowo po izbie.
– Próbowaliśmy ich ostrzec. – Corina położyła mu dłoń na
ramieniu.
– Ten marny płotek z drewna nie zda się na nic, gdy
nadejdzie rój – warknął Mruk.
– Jak powiedziała Corina: próbowaliśmy ich ostrzec – odparła
Towaal. – Decyzja należy do nich.
Wieczorem babka Albi podała im pożywną potrawkę z
warzyw.
– Przepraszam – powiedziała, szybko zauważywszy miny
mężczyzn – nie ma w tym wiele mięsa. Póki nie postawimy
palisady i nie zaczniemy hodować własnej trzody, mięso to tutaj
rzadki towar.
– Demony porywają wam zwierzęta? – zainteresował się
Mruk.
– Czasami – odparła Albi, zaciskając usta. – Ale czego się
spodziewać w Ostępach? W przeciwieństwie do niektórych
członków naszej społeczności ja pochodzę z północy i dokładnie
wiem, dlaczego te ziemie pozostają niezamieszkałe.
– Nie martwicie się, że demony mogą porywać albo choć
ranić ludzi? Jak się utrzymacie, gdy ataki staną się gorsze?
Albi uśmiechnęła się smutno.
– Dlatego zdecydowałam się zbudować szpital – szepnęła.
– O – mruknął łowca zmieszany.

Następnego dnia, gdy tylko słońce wychynęło zza horyzontu,


wędrowcy wyszli przez uchyloną bramę i podjęli swój marsz na
północ. Żadne z nich nie chciało pozostawać w Wolnej Ziemi
dłużej, niż było to konieczne.
– To takie... – zaczęła Corina.
– Nie rozumieją, na jakie ryzyko się narażają – dokończyła za
nią Amelia.
– No właśnie – zgodziła się łowczyni.
– Powinniśmy zawiadomić jakoś Północną Bramę, żeby może
oni spróbowali ochronić tych ludzi? – zapytał Mruk.
Towaal potrząsnęła głową.
– Nie mamy czasu, żeby się cofać. A każda zwłoka tylko
utrudni nam wykonanie zadania. Poza tym poinformowano ich
o zagrożeniu, oni po prostu w to nie wierzą. Uzbrojeni
żołnierze, którzy zjawią się na ich progu, by ich stąd wyrzucić,
nie zachęcą tych ludzi do zamieszkania za murami Północnej
Bramy. Możemy jedynie mieć nadzieję, że odzyskają rozsądek.
Zanim będzie za późno – dokończyła ponuro.
Ben wzruszył ramionami, starając się odpędzić wszelkie
myśli o mieszkańcach Wolnej Ziemi. Ich pragnienie, by umknąć
przed nadciągającym konfliktem pomiędzy Koalicją a
Przymierzem, zbyt bliskie było temu, co sam myślał, przez co
czuł się bardzo nieswojo. Co do miejsca, jakie sobie wybrali, i
życia na skraju Ostępów, no cóż, życzył im wszystkiego
najlepszego. Tylko tyle mógł zrobić.
Szli przez niepokojąco cichy las brzozowy, powoli, bo lasy tu
były dzikie i skończyły się już wytyczone szlaki. Gdzieniegdzie
między koronami drzew widać było pokryte śniegiem szczyty.
– Musimy dostać się aż tam, do góry? – zapytał Ben.
– Raczej nie – uspokoiła go Towaal. – Z tego, co
dowiedzieliśmy się od Długiego Topora, najbogatsze łowiska,
jak to określił, znajdują się u podnóża gór. – Zwolniła i
wyciągnęła rękę przed siebie. – Widzicie ten zaokrąglony
szczyt?
Ben skinął potakująco głową.
– Poniżej znajduje się szeroka dolina i tam właśnie
powinniśmy się udać według Długiego Topora – oznajmiła. – To
może być miejsce zaznaczone na mapie, dwie granie
rozchodzące się niczym ramiona. Taki sam krajobraz Długi
Topór narysował na podstawie tego, co zapamiętał.
– Co zapamiętał – weszła jej w słowo Amelia. – Myślałam, że
miał być najmądrzejszym z żyjących łowców.
– I jest – Corina stanęła w obronie Topora. – On po prostu...
No, minęło kilka lat od czasu, gdy był w tej okolicy, i nigdy tak
naprawdę nie wszedł do doliny, tylko patrzył z góry. Wejście
było zbyt niebezpieczne, tak nam powiedział.
– Ile lat minęło? – spytała sucho Amelia.
– Sporo – odpowiedziała jej Towaal, ruchem dłoni uciszając
Corinę. – Przestał zbliżać się do tamtego miejsca na kilka staj,
bo ryzyko stało się zbyt wielkie. Zrobił się za stary, żeby stawić
czoła takiej liczbie demonów i rojów nawet ze wsparciem.
– Za dużo demonów to brzmi jak miejsce, którego szukamy –
zauważył Rhys.
– Przypomnijcie mi raz jeszcze, dlaczego w ogóle idziemy do
miejsca, które ma w opisie: „Za dużo demonów”? – zaoponował
Mruk. – Jesteśmy w przeklętych Ostępach. Tu wszędzie są
demony.
– Szczelina – przypomniała mu usłużnie Towaal – najpewniej
oznacza najliczniejsze skupisko demonów w całych Ostępach.
Żeby zatem ograniczyć obszar do przeszukania, pójdziemy
śladem demonów.
– A, no tak – jęknął łowca. – To po prostu doskonały plan.

Trzy dni wędrówki nieustannie pod górę i Ben był już


zmęczony. Owszem, kiedy uciekali z Sanktuarium, parli
naprzód w większym jeszcze tempie, ale wtedy gnał ich strach.
Teraz strach raczej ich spowalniał. Im dalej bowiem szli, tym
większe mieli szanse natknąć się na demony.
Wędrówka też stawała się coraz trudniejsza, co chwila na ich
drodze wyrastały skały i za każdym razem musieli decydować,
czy poświęcą czas, by je obejść, czy jednak spróbują przejść
górą.
Pokonawszy kolejny, wyjątkowo trudny występ skalny, Ben i
Corina zeskoczyli z krótkiej półki na równy grunt.
– Czyli tak to jest być łowcą? – zagadnął Ashwood.
– Nie podoba się? – Mrugnęła w odpowiedzi.
– Wędrówka po niekończącym się lesie, wspinanie się na
skały i czekanie, aż demon na mnie skoczy – jęknął. – No nie
jestem zachwycony.
– Polowanie na demony, jak każde inne, polega właściwie na
zastawieniu pułapki i czekaniu, aż pojawi się zwierzyna –
odparła. – My czekamy, żeby je zaatakować, tak o tym myśl. To
lepsze niż czekanie, aż one nas zaatakują.
– Jeżeli zastawiamy pułapkę, to gdzie przynęta? – zapytał i
zamilkł na widok jej wymownej miny. – Nieważne – mruknął
ponuro. – Nie mam pojęcia, jak myślenie w taki sposób ma
pomóc.
Corina uśmiechnęła się do niego szeroko.
Amelia ześliznęła się ze skał i spadła na ziemię obok nich z
przekleństwem, które nie przystoi damie. Corina odłożyła łuk i
pochyliła się, by pomóc dziewczynie wstać. W tym samym
momencie od strony drzew rozległ się wściekły wrzask. Ben
obrócił się i zobaczył ciemny kształt wypadający spomiędzy
białych pni.
Rhys znajdował się gdzieś daleko z przodu, udał się bowiem
na zwiad, a Towaal i Mruk schodzili ze stromych skał. Ben
wyszarpnął więc miecz z pochwy i stanął na rozstawionych
nogach. Za plecami słyszał, jak Corina sięga po łuk, a Amelia
usiłuje dobyć rapiera, i wiedział już, że to on pierwszy będzie
musiał stawić czoła szarży potwora.
Demon przedarł się przez kruchą ścianę podszytu i mknął ku
Ashwoodowi niczym bełt z kuszy Mruka. Był zaledwie o pięć
kroków dalej. Ben zrobił wypad i pchnął mieczem, skręcając się
w ostatniej chwili, aby uniknąć ciosu ogromnych szponów. Łapa
minęła jego gardło zaledwie w odległości dłoni. Ben poczuł
powiew, gdy pazury świsnęły mu obok głowy, zagarniając
jedynie powietrze. W tym samym momencie sztych miecza
zagłębił się w karku demona, a rękojeść niemalże wyrwała się z
palców Ashwooda.
Gorąca purpurowa jucha chlusnęła Benowi na ręce, a
mocarny bark uderzył go w pierś i posłał na ziemię. Demon
padł tuż obok.
Ben poderwał się natychmiast, w tej samej chwili Corina
znalazła się przy nich, strzałę na cięciwie przyciągnęła do ucha,
gotowa zareagować na każdy ruch potwora. Demon jednak
pozostał nieruchomy.
Mruk zeskoczył ze skał ze swym dwuręcznym mieczem w
dłoni. Wylądował i natychmiast przyjął pozycję do walki.
Rhys pojawił się niczym chochlik z pudełka, dyszał ciężko, co
było jedyną oznaką tego, jak bardzo spieszył się, by wrócić do
towarzyszy.
Lady Towaal spokojnie spoglądała na wszystko ze skalnego
występu.
– Dobrze się spisałeś, Beniaminie – oświadczyła.
Ashwood stał bez ruchu, oszołomiony nieco faktem, że bestia
nie poderwała się do kolejnego ataku. Przypomniało mu się
pierwsze spotkanie z demonem w Widokach. Uderzył tamtego
kijem, a potwór zaatakował jego kompana. Tym razem miecz
sięgnął celu. Demon był martwy.
Corina zwolniła cięciwę i klepnęła Bena w łopatkę.
– Najwyraźniej coś tam jednak umiesz.
Ashwood potarł pierś, gdzie demon trafił go barkiem.
– Jak mówiłem, nie pierwszy raz miałem z czymś takim do
czynienia.
– Właśnie upaprałeś się demonią juchą – zauważył uprzejmie
Rhys.
Ben spojrzał w dół i zobaczył purpurową plamę, jaką na
skórach zostawiła jego dłoń.
– No i jak to wyczyszczę? – jęknął.
– To jest, mój przyjacielu, pytanie do kogoś innego –
stwierdził Mruk i wsunął wielki miecz do pochwy.
Ruszyli dalej, tylko Amelia zatrzymała się, by poczekać na
Bena.
– Słyszałam, że plamy z krwi dobrze czyści się octem –
powiedziała.
– A masz przy sobie ocet?
Parsknęła śmiechem.
– Chodźmy – westchnął ciężko Ben i podążyli za resztą grupy,
kierując się głębiej w las.
W ciągu kolejnego tygodnia zaatakowało ich jeszcze kilka
pojedynczych demonów, ale rozprawili się z nimi bardzo
szybko. Okazało się, że Corina nie przesadzała w kwestii swych
łuczniczych umiejętności. Gdy tylko miała okazję, szpikowała
potwora strzałami, zanim ten zbliżył się do grupy. A kiedy
demonowi i tak udało się dotrzeć do wędrowców, ginął od
ciosów Mruka bądź Rhysa.
Wydawało się, że łowca z rozkoszą rąbie bestie swym
wielkim mieczem. Potężne ostrze za każdym razem odcinało
demonom spore kawałki ciała – trzeciego stwora Mruk
niemalże przerąbał na pół.
Rhys i Ben przyglądali się, jak łowca przyklęka, by wyciąć
kolejną parę rogów.
– Ten dureń się w końcu zabije – narzekał Rhys.
– Co masz na myśli? – zaciekawił się Ben, bo on z kolei
uważał, że łowca dobrze wie, co robi. Przecież nie po raz
pierwszy Mruk wędrował przez Ostępy.
– Za głęboko tnie – wyjaśnił Rhys. – Te stwory składają się
niemal całkowicie z twardych kości i mięśni. I choć jak na razie
mogłoby się wydawać, że zabijamy je z łatwością, to one wcale
szybko nie umierają. Jeśli Mruk tnie jakiegoś, który nie jest
martwy, to może się okazać, że ma unieruchomione ostrze, a
obok bardzo złego demona.
– Powinniśmy mu coś powiedzieć?
Rhys przecząco pokręcił głową.
– Kiedy człowiek nosi taki wielgachny miecz, to będzie chciał
nim machać. Nie ma sensu z nim rozmawiać. Tylko go
wkurzysz.
– A co to ma za znaczenie, jak duży jest jego miecz? – zdziwił
się Ben. – Mruk zarabia na życie zabijaniem demonów. Na
pewno zawsze szuka sposobów, żeby stać się lepszym w swoim
fachu. Poza tym cały czas dajesz mi rady w zakresie machania
mieczem.
– Twoim zdaniem wielkość miecza nie ma znaczenia? – Rhys
uniósł jedną brew. – Ten człowiek pracuje z ładną dziewczyną o
połowę młodszą od niego, jego przezwisko odnosi się do
dźwięków, jakie wydaje, i ma miecz niemal tak długi, jak jesteś
wysoki... – Rhys wzruszył ramionami. – Chcesz, to z nim gadaj,
ale ja nie zamierzam poruszać z nim tego tematu.
– Czy my... – Ben zawahał się na moment. – Czy my wciąż
mówimy o mieczu?

Następnej nocy, tuż przed świtem, podczas warty Bena zaczął


padać śnieg. Delikatne płatki, ledwie widoczne w mdłym
świetle ogniska, wirowały mu przed twarzą. Gdy niebo
pojaśniało, warstewka bieli okryła las i śpiących towarzyszy.
Obozowisko otaczał krąg wydeptanych w śniegu śladów,
widomy znak tego, jak Ben chodził w czasie warty, by odpędzić
senność i się rozgrzać.
Mruk usiadł i wytrzepał śnieg z włosów.
– Kafu mi trzeba – wymamrotał sennie.
Rhys podniósł się z posłania i przeciągnął, a potem wykonał
szybką serię pozycji jednego z omów. Corina spoglądała na to ze
zdziwieniem. Rhys uśmiechnął się do niej.
– Rozgrzewa człowieka – oświadczył.
– Naprawdę? – zainteresowała się Amelia, ziewnąwszy.
– Sama spróbuj – zaproponował Rhys, a ona go posłuchała.
Corina i Mruk obserwowali te działania zaskoczeni. Ben
doszedł do wniosku, że i on powinien wrócić do omów, chłód
sprawiał, że ciało stawało się sztywne, a omy mogły temu
zaradzić.
Lady Towaal wstała i strzepnęła koce, posyłając w powietrze
kaskadę na wpół stopionych płatków.
– Możesz dziś przygotować dwa dzbanki kafu? – spytała
Mruka.
Łowca mruknął coś potakująco i dorzucił do ognia jeszcze
dwie gałęzie. Dmuchnął delikatnie w węgle, i gdy Ben
przyglądał się rosnącym płomieniom, Mruk umieścił kociołek z
wodą jak najbliżej ognia. Następnie ułożył przy ognisku
drewno, które zebrali zeszłej nocy. Ben przysunął się do łowcy i
wyciągnął ręce w stronę płomieni.
– A to po co? – zapytał, wskazując na zgrabny stos chrustu.
– Suszę je – odparł Mruk. Dźgnął palcem topniejący śnieg. –
Od teraz będziemy mieć kłopoty ze znalezieniem suchego
drewna. Najlepiej ułożyć je przy ognisku, żeby odparowała
wilgoć, a potem zabrać ze sobą. Będziemy bardziej obciążeni,
ale lepsze to niż nocleg w śniegu bez ognia.
– Powinniśmy zacząć rozstawiać namioty – zasugerował
Rhys, który oczywiście wisiał nad garnuszkiem z kafem. –
Jeszcze trochę śniegu i będziemy budzić się przemoczeni i
zmarznięci.
Łowca pogrzebał w plecaku i wyciągnął woreczek z kaszą
owsianą.
– Owsianki? – zaproponował.
– Dlaczego nie – zgodził się Rhys.
Ben chciał bardzo wypróbować buty śniegowe, ale uznał, że
zakładanie ich na tak mizernym śniegu byłoby niemądre.
Zresztą po upływie dzwona słońce roztopiło biały puch do
ostatniego płatka.
Wędrowcy znaleźli strużkę wody szemrzącą na dnie
szerokiego i wyschniętego koryta, ruszyli za nią na północ.
Strumyczek wił się między skalistymi wzgórzami i grzbietami,
na które wcześniej się wspinali, i choć nie prowadził ich prosto,
to i tak podążanie brzegiem znacznie przyspieszyło ich marsz.
Ben domyślał się, że na wiosnę, gdy śniegi zaczną topnieć,
koryto wypełni się po brzegi, jednak jesienią potoczek miał
zaledwie pół kroku szerokości.
– Trzymamy właściwy kierunek? – zapytała Corina, gdy
szerokim łukiem ominęli wysokie, najeżone skałami wzgórze.
– Trzymamy – uspokoiła ją Towaal. Przez moment wydawało
się, że czarodziejka ograniczy się tylko do tego stwierdzenia, ale
ona mówiła dalej: – W tym tempie powinniśmy dotrzeć do celu
za jakieś dwa tygodnie. Czy zdołamy to tempo utrzymać, to się
zobaczy.
Trzy tygodnie marszu od cywilizowanego miejsca, pomyślał
Ben. Bardzo daleko od domu.
– A kiedy już tam dotrzemy, ile czasu będziemy potrzebować,
żeby zniszczyć Szczelinę? – dociekała łuczniczka.
– Niewiele, jeśli znajdziemy się wystarczająco blisko. –
Towaal zerknęła na Amelię. – Potrzebujemy kilku chwil, by
umiejscowić artefakt i go aktywować.
– A jak... em... go aktywujecie? – chciała wiedzieć Corina. –
Nie znam się za bardzo na tych magicznych urządzeniach.
Używałaś już czegoś takiego?
– Te magiczne urządzenia nie są mi obce – odpowiedziała
sucho Towaal.
Corina spojrzała na czarodziejkę podejrzliwie i zmarszczyła
brwi.
Amelia podeszła bliżej.
– Kiedy aktywujemy dysk, jak bardzo musimy się oddalić? –
spytała czarodziejkę.
Corina zmarszczyła brwi jeszcze bardziej.
Towaal na moment zacisnęła usta, a potem odpowiedziała: –
Trzysta, czterysta kroków. Mniejszy dystans będzie niósł ze
sobą poważne ryzyko.
– Chwileczkę – nie wytrzymała Corina. – Co tak naprawdę
robi ta rzecz? Myślałam, że roztrzaska kamień. Słyszałam, że
czegoś takiego używają w kopalniach.
– To coś trochę większego – odparła Towaal.
– Większego? – Corina wyraźnie nie zrozumiała.
– Większe bum – wyjaśnił Rhys.
Corina maszerowała wyschniętym korytem, głęboko
zamyślona. Podczas minionego tygodnia musiała pogodzić się z
koncepcją, że umiejętności jej towarzyszy mogą być większe,
niż wyglądało to na pierwszy rzut oka. Ben podejrzewał, że
łuczniczka wreszcie zaakceptowała fakt, że nie wie
wszystkiego.
Ashwood porzucił rozważania, dostrzegł bowiem coś
sterczącego z ziemi, przyspieszył więc kroku, by to zbadać.
Corina dołączyła do niego i oboje spoglądali na niezbyt długi
promień z pierzastymi lotkami, wbity w ziemię pod kątem.
Pierzysko wyglądało na świeże, czyli tkwiło tu nie dłużej niż
dzień, jak ocenił Ben.
Teraz już cała grupa oglądała strzałę i wszyscy niewątpliwie
myśleli to samo: ktoś wystrzelił ją bardzo niedawno.
Rhys wskazał wzgórze, które omijali, idąc brzegiem
strumienia.
– Tam.
Spojrzeli na wzniesienie i przyznali mu rację: kąt i odległość
pasowały.
– Nie mamy czasu badać każdej dziwnej rzeczy, na którą się
natkniemy – zaoponowała Towaal.
– Aż na tyle ich się nie natykaliśmy – sprzeciwił się Rhys. – A
to świeży ślad. Warto sprawdzić, czy oznacza coś, o czym
powinniśmy wiedzieć.
– Idźcie – westchnęła czarodziejka. – Szybko. Ja tu poczekam.
Rhys znów pokręcił przecząco głową.
– Nie powinniśmy się rozdzielać.
Towaal jęknęła protestująco.
– Nie zamierzam się wspinać z tym na grzbiecie –
oświadczyła.
Pozostali poszli w jej ślady i złożyli bagaże. Ruszyli pod górę,
zaopatrzeni jedynie w broń i bukłaki z wodą.
Przeszli kawałek i Ben zrozumiał, że nie podchodzili pod
zwyczajne wzgórze. Sterczące z niego skały były równe i
prostokątne, a całość miała wyraźnie regularny cylindryczny
kształt.
– Stara twierdza – podsumował Mruk. – Czasami można się
na takie natknąć w Ostępach. Starożytne umocnienia i ślady
dawnej cywilizacji. Czasami można nawet znaleźć jakieś stare
artefakty warte nieco monet.
– Jak stare? – zaciekawiła się Amelia, wodząc palcami po
kamiennym bloku u podstawy całego wzgórza. Ogromny
kamień sięgał jej do pasa, lata wygładziły jego krawędzie
widoczne spod ziemi i osadów, które zmieniły twierdzę w część
krajobrazu.
– Ta może mieć jakieś dwa, trzy tysiące lat – wysunął
przypuszczenie Rhys. – Trudno powiedzieć.
– Może być, że powstała, zanim jeszcze stworzono Szczelinę –
mruknęła nagle zainteresowana Towaal, idąca na czele grupy w
górę pionowego niemal zbocza.
Z daleka wspinaczka zdawała się przytłaczająco trudna, ale
gdy zaczęli wchodzić, okazało się, że mają aż nadto podparcia
dla stóp i rąk. Kamienne bloki stworzyły coś na kształt
nierównych schodów.
Kiedy dotarli na szczyt, odkryli pochodzenie strzały. Trzej
mężczyźni leżeli w przygnębiającym bezruchu. Lica mieli
trupio blade, oznaka, że pozbawiono ich całej krwi – jak nic
padli ofiarą demonów, które wyssały z nich siły życiowe do
ostatniej kropli.
Powierzchnia dorównująca szerokością przeciętnemu
domostwu z Widoków pokryta była rozbryzgami szkarłatu i
demoniej purpury. Odbyło się tu zajadłe starcie. Broń ludzi też
umazana została demonią juchą, tylko ścierwa potworów nie
było jakoś widać.
Przy dłoni jednego z nieboszczyków leżał połamany łuk.
Pewnie w czasie walki mężczyzna próbował bronić się,
uderzając bestię łęczyskiem, bo miecz miał ciągle w pochwie.
Nietknięty.
Mruk przykląkł przy ciałach i obrócił każde tak, by leżało
twarzą w górę.
– Nong – powiedziała Corina, wskazując niskiego mężczyznę,
którego pierś została brutalnie otwarta. Łuczniczka gwałtownie
wciągnęła powietrze i przysunęła się bliżej, aby przekonać się
na własne oczy. – Nong był jednym z najbardziej
doświadczonych łowców w Północnej Bramie – wyjaśniła
pozostałym. – Rąbał demony bułatem jak rzeźnik świnie.
Mówiło się nawet, że mógłby być mistrzem miecza, gdyby
zechciał rzucić któremuś wyzwanie.
Rhys przykląkł i sięgnął po bułat zmarłego. Nie było na broni
znaku mistrzowskiego, ale na szerokiej klindze widniały ślady
purpurowej krwi potworów.
– No cóż, tym razem chyba żadnego nie zarąbał – stwierdził
Rhys, rozglądając się po okolicy.
Mruk wstał i ruszył do krawędzi starej twierdzy.
– Jeden demon nie pokonałby Nonga. To musiał być rój –
oświadczył.
Przeszukali najbliższą okolicę, ale nie znaleźli niczego więcej.
Towaal sprawiała wrażenie, jakby szykowała się dokładniej
sprawdzić ruiny, ale Rhys zastąpił jej drogę.
– Nie mamy czasu, żeby wszystko badać, pamiętasz?
Ujęła się pod boki, gotowa zacząć kłótnię, lecz Rhys uniósł
dłoń i nie dopuścił jej do głosu.
– Skoro rój to zrobił, nie możemy pozwolić sobie na dłuższy
postój. Jeśli są w okolicy, to nas niechybnie wyczują i będziemy
musieli z nimi walczyć.
Towaal jeszcze przez chwilę sprawiała wrażenie
zdecydowanej obstawać przy swoim, ale ostatecznie
westchnęła i opuściła ręce. Gestem wskazała im wyjście i
posłuchawszy tego milczącego polecenia, Rhys począł schodzić
z wieży. Amelia i Towaal ruszyły za nim. Ben stał na szczycie,
czekając na swoją kolej. Spojrzeniem omiótł okolicę. Jak dotąd
nie znalazł się wyżej, skorzystał zatem z okazji, by się rozejrzeć.
Teraz widział już, że przez kolejne dni przyjdzie im wędrować
przez taki sam teren. Gęsty las niczym morze oblewał skaliste
grzbiety i wypiętrzenia. Dopiero w oddali z leśnych fal
wyłaniały się zbocza gór. Zdało mu się, że widzi dwa wysokie
grzbiety, ostre niczym klingi i wyciągnięte do przodu niczym
chciwe ręce. Obejmowały dolinę, w której jak zakładała Towaal,
kryła się Szczelina. Z daleka kotlina wydawała się pogrążona w
ciszy i niezmąconym spokoju. Nie widać było rojących się
demonów obłażących wzgórza ani żadnego innego
niebezpieczeństwa mogącego tam czyhać na wędrowców.
Towaal zaczęła schodzić i Ben powiódł za nią spojrzeniem, by
zorientować się, gdzie najlepiej będzie się oprzeć dłonią czy
stopą. Nie miał do tego smykałki i nie lubił wysokości. Widok
Rhysa, który pokonał dwie trzecie drogi i szybko posuwał się
dalej, sprawił, że Ashwood poczuł się nieco lepiej, póki nie
usłyszał, jak Mruk klnie mu za plecami.
– Niech to otchłań zeżre!
– Co się dzieje? – Ben obrócił się natychmiast.
– Gdzie reszta?! – spytał łowca nagląco.
– Schodzą – odparł Ben i podszedł do Mruka, by przekonać
się, co tamten zobaczył. Osłonił oczy dłonią, spojrzał i sam
zaklął.
W oddali, może z jakieś pół staja od wieży, na sterczących z
ziemi skałach poruszała się czarna masa. Po chwili zapadła
między drzewa.
– Ile? – spytał Ben.
– Dość – burknął Mruk. – Wezwij resztę do góry, tu nam
będzie lepiej się bronić.
Wrócili i rozproszyli się po szczycie starożytnej wieży.
Stamtąd patrzyli w dół, na porośnięte drzewami wzgórza.
– Nic nie widzę – poskarżyła się Amelia.
– A ja widziałem. Przez uderzenie serca tylko, ale tam są –
zapewnił ją Ben.
Corina miała już w dłoniach łuk z naciągniętą cięciwą, Mruk
trzymał kuszę. Pozostali nie mieli czym razić wroga z dystansu.
Rhys dawał Benowi i Amelii krótki wykład o przewadze
płynącej z wysokości.
– Niech podsumuję – stwierdził Ben, gdy Rhys przedstawił
kilka taktycznych założeń. – Kiedy zobaczymy ich łby, mamy im
je ścinać.
Rhys uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową.
– Tak właśnie.
Amelia dobyła obu ostrzy i niestrudzenie machała nimi w
przód i w tył.
– Tym niewiele zdziałasz przeciwko dużemu demonowi –
zauważyła Corina.
Amelia spojrzała na nią pytająco.
– Trzymaj się tych chudych raczej – poradziła łuczniczka. –
Demon to góra mięsa. Ciężko ci będzie zadać ostateczny cios
taką lekką bronią. A w walce z demonami, gdy znajdziesz się na
tyle blisko, by jakoś go trafić, to uwierz mi, chcesz, żeby to był
śmiertelny cios.
Amelia odetchnęła głęboko.
– Dziękuję ci za radę.
Łuczniczka nieznacznie skinęła głową.
– Kiedy dotrzemy do jakiejś cywilizacji, musimy ci sprawić
coś takiego. – Poklepała toporek przy pasie. – Mniejszy zasięg,
ale głębiej rani. Jak się zamachniesz wystarczająco mocno, to
rozwalisz najtwardszy demoni czerep.
Ben spacerował po wyznaczonym mu krańcu wieży, czas
mijał i nic się nie działo. Wprawdzie żaden z towarzyszy nie
kwestionował faktu, że on i Mruk widzieli demony, ale
Ashwood czuł, że zaczynają się niecierpliwić.
Mruk mruczał pod nosem, sam siebie pytając, gdzie
podziewają się potwory.
– Może nas nie zauważyły? – podsunęła Amelia.
– Z tak niewielkiej odległości powinny nas wyczuć – odparł
łowca.
– Poczekajmy jeszcze chwilę – wtrąciła Towaal. – Albo nas
wyczuły, albo i nie. Jeśli wyczuły, długo nie będziemy musieli
czekać. A jeśli nie wyczuły i poszły dalej, to warto i dzwon
poczekać w zamian za bezpieczne zejście.
Uspokojeni usiedli. Ben na płaskim kamieniu, który mógł być
kawałkiem starożytnej ściany, przed wiekami otaczającej szczyt
wieży. Obnażony miecz położył na kolanach, mimowolnie
przesuwał palcami po klindze i spoglądał w dół, na czubki
drzew. Dzień był bezwietrzny i las trwał w bezruchu.
Oni też, nieruchomi i cisi, siedzący w równych odległościach,
wyglądali jak szprychy w kole.
Po upływie kolejnego dzwonu znowu zaczęli się
niecierpliwić.
– Możemy dzień tu strawić, czekając na nic – narzekała
Corina.
– Wiem, co widziałem – warknął Mruk w odpowiedzi.
Corina wyjrzała za krawędź wieży.
– Bez względu na to, co widziałeś, to coś jakoś nie jest
zainteresowane, żeby się tu wdrapać.
– Za dużo czasu tu zmitrężyliśmy – oznajmiła Towaal. – Nie
powinniśmy zbaczać z drogi, w rezultacie straciliśmy pół dnia
marszu.
Rhys spojrzał na nią, unosząc brew.
– Tak, wiem, wiem – mruknęła. – To też moja wina.
Mruk z ponurą miną przytroczył kuszę do pleców.
– Dobrze. Dość się naczekaliśmy. Wiem, co widziałem. Rój.
Ale macie rację. Miały mnóstwo czasu, żeby tu przyjść. A skoro
ich tu nie ma, to najwyraźniej nas nie wyczuły. Chodźmy.
Łowca począł schodzić z wieży, a reszta podążyła za nim. Na
dole zeszli pospiesznie do wysuszonego koryta i zabrali bagaże.
Ben poczuł podmuch chłodu i wiatr przybrał na sile.
Nie minęło pół dzwona, a znów zawirowały wokół nich płatki
śniegu.
Tego wieczoru Ben i Rhys między trzema nagimi pniami
rozwiesili grube płócienne namioty, by stworzyć osłonę przed
wiatrem. Nie była doskonała, ale lepsza niż nic.
Zjedli prosty posiłek, a wtedy Rhys wyjął jedną ze swych
nieodłącznych flaszek i puścił w obieg. Każdy upił łyk, nawet
lady Towaal. Wszyscy wiedzieli, że przed dużym rojem by się
nie obronili. Niemniej widok jednego demona, nawet z daleka,
był nieprzyjemnym przypomnieniem, że podczas gdy Ostępy
wydawały się spokojne, to z pozoru jedynie, w rzeczywistości
bowiem pozostawały zabójczo niebezpieczne.
Towaal pierwsza położyła się i ciasno otuliła derką. Nieco
później pozostali też poszli w jej ślady.
Amelia pełniła pierwszą wartę. Zanim Ben zamknął oczy,
spróbował jeszcze pochwycić spojrzenie przyjaciółki. Nie miał
wątpliwości, że jest czujna i z pewnością wypatrzy wszystko, co
będzie się do nich zbliżało, ale całe dzwony nie mógł zasnąć.
Kiedy wreszcie mu się udało, Towaal obudziła go natychmiast, a
przynajmniej takie Ben miał wrażenie.
– Twoja kolej – szepnęła.
Jęknął i wyczołgał się z ulotnego ciepła posłania. Wzuł buty,
zatupał i ciasno owinął się opończą, przy czym cały czas
trzymał dłoń na rękojeści miecza.
Wiatr wiał coraz mocniej, nabierał mocy od zachodu słońca i
teraz niósł ze sobą całe chmury śniegu. Zaspy sięgały już
Benowi do kostek i chrzęszczały przy każdym kroku, gdy
obchodził obozowisko.
Chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy. Ta odrobina światła,
której udało się przez nie przedrzeć, malowała świat czernią i
bielą. Drobiny niesione wiatrem kłuły Bena w twarz i oślepiały,
gdy choć na chwilę przestawał mrugać.
Kręcił się, starając się zobaczyć cokolwiek dalej niż te kilka
kroków przed sobą. Po jednej stronie obozu dostrzegł kłodę z
wyraźną łatą. Tam siedziała Towaal, odgadł. Nie mógł sobie
wyobrazić, że sam miałby usiąść na mrozie i wilgoci i zaczekać,
aż wachta dobiegnie końca. Jego zdaniem tylko nieustanne
chodzenie wokół obozu pozwalało zachować czujność i nie
zamarznąć.
Obszedł obóz trzy razy i poczuł zew natury, więc oddalił się
nieco od śpiących towarzyszy. Znalazł odpowiednie drzewo i aż
się zatrząsł z zimna, gdy rozsznurował spodnie.
Zęby dzwoniły mu rozpaczliwie, nie przestał się jednak
rozglądać i wtedy coś zauważył. Za drzewem zobaczył wysoką
do kolan zaspę z naniesionego śniegu. A w jej środku widniała
luka, szersza nieco niż barki Ashwooda.
Ben skończył, strząsnął ostatnie krople i zawiązawszy
spodnie, ruszył sprawdzić.
Coś przeszło przez zaspę, zrozumiał. Przykląkł, wyciągnął
dłoń i z zaskoczeniem wyczuł wgłębienia w śniegu, jakby tropy
czegoś. Wymacał kolejne. Małe. Zbyt małe, nawet jak na lady
Towaal.
Wyprostował się gwałtownie, szeroko otwierając oczy. Śnieg
padał, czyli ślady były świeże, a od dnia, w którym opuścili
Wolną Ziemię, nie widział tu żadnych zwierząt ani ludzi. Tylko
jeden gatunek stworzeń żył w Ostępach.
Ben biegiem wrócił do obozu.
– Wstawać! – wrzasnął.
Towaal poderwała się pierwsza, nie zdążyła jeszcze dobrze
zasnąć po swojej wachcie. Pozostali ruszali się wolniej, ale nikt
chyba nie spał zbyt mocno z obawy przed demonami i chłodem.
Wystarczyło kilka uderzeń serca i wszyscy stali czujni, z bronią
w dłoniach.
– Co się dzieje? – spytała Towaal, wypatrując jakiejś
zapowiedzi ataku.
– Tropy znalazłem – wydyszał Ben.
– Tropy? – powtórzyła skonfundowana czarodziejka.
– Tu nie powinno być żadnych śladów – stwierdził Mruk.
Rhys wyciągnął ze stosu drewna gałąź, owinął ją kawałkiem
jakiegoś materiału wydobytego z plecaka, po czym oblał
zawartością flaszki i wraził w ogień.
Prowizoryczna pochodnia zapłonęła jasno.
– I ty to pijesz?! – zdziwiła się z potępieniem Corina.
Rhys uśmiechnął się ponuro.
– Dam ci spróbować później. Ben, pokaż te ślady.
Ashwood wyprowadził ich z obozowiska.
– Tu stałem, kiedy je zobaczyłem – oznajmił, wskazując na
drzewo.
Rhys zbliżył pochodnię do pnia i oświetlił bladożółtą plamę
na śniegu.
– No lepiej, żebyś nie żartował – mruknął złowieszczo.
– Ej, to nie ten ślad – pospiesznie wyjaśnił Ben. – Tam. –
Pokazał zniszczoną zaspę.
Teraz gdy Rhys przysunął łuczywo, zobaczyli wszyscy, że coś
krępego przeciskało się przez śnieg, a od zaspy prowadziły
ledwie widoczne ślady.
– A niech to – mruknął Mruk.
Pochylili się, skrupulatnie oglądając ślady na śniegu.
– Do rana nic z tego nie zostanie – stwierdził Rhys.
Wyciągnąwszy dłoń przed siebie, patrzył, jak osiadają na niej
drobne białe płatki.
Mruk przyjrzał się tropom w śniegu.
– To mógł być demon. W ciemnościach ciężko powiedzieć.
Spory, jak na demona, dojrzały. Jedno wiemy na pewno: tropy
są świeże.
– Jak świeże? – spytała Towaal.
Mruk wsadził palec w jeden ze śladów.
– Na kłykieć i pół – stwierdził, przysiadając na piętach. –
Może dzwon, może półtora dzwona? – rzucił.
– To ja miałam wartę i nie spałam – dodała szybko
czarodziejka. Obróciła się i wskazała kłodę, którą wcześniej
zauważył Ben. – Tam siedziałam, powinnam zobaczyć, jak się
coś zbliża.
– A wszystko, co by tu przyszło, widziałoby ciebie – stwierdził
Rhys.
Towaal rzuciła mu ostre spojrzenie.
– Ale to sensu żadnego nie ma – zaoponowała Corina. – Nie
słyszałam jeszcze o demonie, który zobaczyłby człowieka i nie
zaatakował.
– Demony robią się sprytniejsze, gdy dojrzewają, tak? – spytał
Ben.
Każdy pokiwał głową.
– Do czego zmierzasz? – zapytał Mruk.
– A ten jak był dojrzały? Znaczy jak bystry? – pytał dalej Ben.
Mruk wzruszył ramionami.
– Może jeśli to był sprytny demon, zobaczył lady Towaal i nie
zaatakował – dokończył Ben. – Może się wystraszył?
– Wystraszył?! – zawołała Corina. – Kobiety z nożykiem u
pasa? Bez urazy. – Rzuciła czarodziejce przepraszające
spojrzenie. – Tylko dlaczego demon miałby się wystraszyć
nieuzbrojonej kobiety?
Rhys spojrzał na Towaal uważnie.
– To możliwe?
Zmarszczyła brwi z namysłem.
– Może. Pomyśleć muszę.
Nie odezwała się już ani słowem, choć Corina nie
przestawała pytać. Zdecydowali wspólnie, że śledzić demona po
nocy byłoby niebezpiecznie, więc wrócili do obozu. Rhys sam
zgłosił się, by objąć wartę. Amelia i Ben położyli się obok siebie.
– Myślisz, że to prawda? – zapytała Amelia. – Że wystraszył
się Towaal?
Ben przewrócił się na bok, by popatrzeć na przyjaciółkę.
– A przychodzi ci do głowy jakieś inne wytłumaczenie?
Nie odpowiedziała. Leżeli przez chwilę w milczeniu, aż
wreszcie oboje zapadli w sen.
12.

KĄSAJĄCY MRÓZ

N astępnego dnia, gdy się obudzili, powitały ich zaspy


wysokie do kolan i dojmujące zimno. Oddechy zmieniały
się przed twarzą Bena w małe obłoczki, a policzki i nos zupełnie
zdrętwiały z zimna.
Rhys dorzucał do ognia i gdy wszyscy wstali, oznajmił, że
wszelkie ślady z zeszłej nocy zniknęły pod świeżą warstwą
śniegu.
Pospiesznie zjedli zimne śniadanie. Jak najszybciej chcieli
podjąć dalszą wędrówkę.
Ben i Rhys poskładali płótno, strząsnąwszy z niego grubą
warstwę śniegu. Było zabezpieczone tak, by nie wchłaniać
wody, jednak Bena zastanawiało, kiedy wytrzymałość tkaniny
sięgnie kresu.
– Od następnego wieczora będziemy musieli starannie
wybierać miejsca na nocleg – stwierdził Rhys. – Nie możemy po
prostu się kłaść i oczekiwać, że rankiem wstaniemy zdrowi i
wyspani.
Ben zauważył, że Towaal skrzywiła się na te słowa. Zależało
jej na pośpiechu, ale na co im było utrzymywać tempo marszu,
skoro pierwszej nocy groziła im śmierć z zimna.
Tego ranka jak co dzień Ben czekał, aż któryś z towarzyszy
przypnie śniegowe buty, ale nikt tego nie zrobił. Mruk po prostu
ruszył przodem i przedzierał się przez głęboki do kolan śnieg, a
oni szli za nim. W połowie przedpołudnia zmienili się i teraz
Ben szedł na przedzie. Zmieniali się tak cały dzień, żeby ten, kto
przecierał szlak, nie zmęczył się zanadto.
W południe ból na dobre zagnieździł się w nogach Bena, a
palce u stóp zdawały się płonąć żywym ogniem.
– Jak je czujesz, to wszystko jest w porządku – zapewnił go
Mruk. – Ale jak przestaniesz je czuć, krzycz. Wtedy trzeba coś z
tym zrobić.
Ben jęknął i tupnął mocno. Ból przeszył mu nogę, uznał więc,
że wszystko jest jeszcze w porządku.
Po popołudniowym postoju Corina stanęła na przedzie i
podjęli marsz wyschniętym korytem, którym podążali od kilku
dni. Strumień nie płynął prosto, tylko zakręcał na północ, ale
łożysko miał szerokie i po płaskim dnie wędrowcy maszerowali
w dobrym tempie. Tym bardziej że po obfitych opadach śniegu
między drzewami wędrowałoby się jeszcze trudniej niż
dotychczas.
Nagle Corina zatrzymała się i uniosła ostrzegawczo dłoń.
Obserwowali ją w milczeniu, gdy powoli zbliżała się do czegoś.
Ben wiedział, że nie było to nic groźnego, bo łuk wciąż miała na
ramieniu.
Gestem przywołała ich do siebie i wtedy zobaczyli na śniegu
kolejne ślady. Zostawiła je jakaś istota o szeroko rozstawionych
łapach, poruszająca się z brzuchem przy samej ziemi.
– Jeleń to to nie był – zażartował ponuro Rhys.
– No to chyba oczywiste – prychnęła Corina. – Mnie
interesuje, co tu robił? Potok jest niewielki, ale woda w nim nie
zamarzła. Demony nienawidzą wody. Nie przyszedł się tu napić.
Poczęli się rozglądać, ale wokół widzieli jedynie śnieg i
wysokie, strome brzegi koryta, dalej zaś brzozowy las i nic, co
wyjaśniałoby nietypowe zachowanie demona.
– Kto wie dlaczego tu zszedł? Kto wie dlaczego demony robią
cokolwiek? – rzucił Mruk.
– Co ty gadasz? – Corina odwróciła się w jego stronę. –
Częściej tropiłeś te stwory niż ja. Ile razy znalazłeś ich ślady w
pobliżu wody?! One się do wody nie zbliżają.
Mruk wzruszył ramionami.
– Boję się, że to coś innego, coś nowego – oznajmiła Corina.
Rhys wspiął się na brzeg wyschniętego koryta, spojrzał na
północ, na południe i zeskoczył z powrotem.
– To nie jest coś innego, to niewątpliwie demon – oświadczył.
– Ale może być jakiś nowy rodzaj. – Ukucnął przy wydeptanej w
bieli ścieżce. – Nie widać dobrze, gdzie wylądowały łapy, bo
piersią zamiótł sporo śniegu. Tu i tu widać, gdzie się podpierał
przednimi łapami. Ben podszedł i uważnie przyjrzał się śladom,
o których mówił Rhys. Dla niego wszystkie wyglądały jak dziury
w śniegu. – Kiedyś już tropiłem demony w śniegu, dawno temu,
ale tak to właśnie wyglądało. Na moje to był mały demon.
Stojąc, sięgałby mi do pasa. Ważył jakieś pięć kamieni, nie
więcej.
Corina łypnęła na Rhysa z uwagą. Ben czekał, aż łuczniczka
kąśliwie skomentuje tę ocenę albo rozpocznie kłótnię, ale ona
tylko kiwnęła głową, zgadzając się z długowiecznym.
– Taki mały demon jest nowy. Niedojrzały – wtrącił Mruk. – A
one reagują w sposób łatwy do przewidzenia. To – wskazał na
strumień – nie jest normalne.
– To samo miałem na myśli – zgodził się Rhys. – To jest coś
nowego, coś innego. – Wstał i poprawił broń. – U góry, na
brzegu, ślady są oczywiste. Demon szedł wzdłuż strumienia.
Zszedł tutaj, zatoczył koło, a potem wspiął się na górę i szedł
dalej.
– Nie rozumiem. – Ben zmarszczył brwi.
– Prowadzi zwiad – huknął Rhys bez ogródek.
– Demony nie prowadzą zwiadu – zaoponowała Corina.
– A ten prowadzi – odpowiedział Rhys.
Przez moment stali wszyscy w milczeniu, przetrawiając tę
nowinę.
– Moim zdaniem Rhys ma rację – odezwała się Towaal.
– Wiesz coś, czego nam nie mówisz? – zapytał Mruk.
– Podejrzenia Rhysa dotyczące tego, co działo się zeszłej nocy,
też są moim zdaniem zgodne z rzeczywistością – powiedziała. –
Demon natknął się na nasz obóz podczas zwiadu, ale zawrócił.
– Dlaczego? – Ciekawość Coriny wygrała z potrzebą, by się
kłócić.
– Bo mnie zobaczył – oznajmiła Towaal.
– Myślisz, że wyczuł twoją moc? – dociekała Amelia.
– Nie byłam pewna, ale moim zdaniem ślady to potwierdzają
i lepiej będzie dla nas, jeśli założymy, że tak właśnie było.
– Musisz być z nami szczera, i to już! – warknął Mruk.
– Pamiętasz tę iskrę, którą Amelia przywołała, gdy
spotkaliśmy się w Północnej Bramie? – zapytała go Towaal.
Mruk z niejakim oporem przytaknął.
– Tę przydatną sztuczkę, tak? – upewniła się Corina.
– To nie jest sztuczka – skorygowała Towaal. – A ja mogę
zrobić o wiele, wiele większą.
Corina ściągnęła brwi, za to Mruk szeroko wytrzeszczył oczy.
– Mag! – krzyknął.
Corina spojrzała nań natychmiast, a potem przeniosła
zaszokowane spojrzenie na Towaal. Czarodziejka po prostu
potwierdziła skinieniem głowy.
– Moment. – Corina zaczęła łączyć elementy układanki. –
Skoro ty jesteś czarodziejką, to kim ona jest? – Wskazała
Amelię.
– Wciąż się uczę – odpowiedziała Issenka z uśmiechem.
– Myślałam, że to sztuczka – wymamrotała Corina.
– Dlaczego nam nie powiedzieliście?
– A poszlibyście z nami, gdybyśmy wam powiedzieli? –
odpowiedziała pytaniem Towaal. – Ludzie nie ufają
czarodziejkom. Boją się tego, do czego jesteśmy zdolne.
Przekonałam się już, że łatwiej jest ujawniać ten fakt, gdy
zachodzi konieczność. A do teraz nie zachodziła.
Mruk skrzywił się, ale nic nie powiedział.
– Masz rację co do jednego – mówiła tymczasem Towaal. –
Niedojrzały demon nie mógł posiadać takiej wiedzy, by się mnie
bać, ani mieć tyle rozumu, żeby przewidywać, którędy
pójdziemy. Ten, który zostawił tu ślady, nie powinien
zachowywać się w taki sposób.
– Czyli co to takiego? – zapytał.
– Rojowi przewodzi arcydemon – odparł Rhys. – Nikomu
dotąd nie udało się zbadać dokładniej tych więzi. Ale pojawiły
się przypuszczenia, że arcydemon jest w stanie... kierować
innymi bestiami, do pewnego stopnia.
– Wysłać je na zwiad? – Mruk był wyraźnie sceptyczny.
– Inaczej nie potrafię wyjaśnić tego, co tu widzimy –
odpowiedział Rhys.
– Ale co to znaczy? – chciał wiedzieć Ben.
– To znaczy, że demony planują zasadzkę – wytłumaczyła mu
Towaal. – Są na tyle sprytne, by nie zbliżać się za bardzo do
obozowiska podczas mojej warty, sprawdzić naszą
przypuszczalną trasę i poszukać dogodnego miejsca do ataku.
– Ale na tyle głupie, by zostawić ślady, które znaleźliśmy –
zauważyła Corina.
– To prawda – uśmiechnęła się Towaal. – Choć prezentują
niespotykany wręcz instynkt taktyczny, nadal są zwierzętami,
nie ludźmi. Powinniśmy wykorzystać to przeciwko nim. Jeśli
jest z nimi arcydemon dojrzały na tyle, żeby myśleć na tym
poziomie, powinniśmy się martwić. I to bardzo. Potrzebujemy
zatem wszystkiego, co może dać nam jakąś przewagę.
Wszystkiego.

Cały dzień wypełniony był nerwowym napięciem. Mruk niósł


kuszę w dłoni, Corina łuk z nałożoną cięciwą. Ben i pozostali
umieścili broń tak, by mogli sięgnąć po nią w każdej chwili, ale
nic się nie działo, nie natrafili też na kolejne ślady.
Zatrzymali się wczesnym wieczorem, kiedy zobaczyli nad
krawędzią koryta niszę w skalnej ścianie. Nie była to właściwie
jaskinia, ale wklęsłość głęboka na tyle, że mogła zapewnić
wędrowcom osłonę i nie dopuścić, by coś spadło im na głowy,
śnieg albo demon.
Tym razem trudno było im rozpalić ogień czy wykonywać
codzienne obowiązki związane z zakładaniem obozu. Towaal
nakazała wszystkim, by zachowywali się normalnie.
– Kiedy słońce jest na niebie, ryzyko jest niewielkie –
powiedział Rhys, rozkładając posłanie na kawałku czystego
gruntu.
– Spróbuj się teraz przespać – poradził Mruk Benowi. – Rhys
ma rację. Gdy słońce zajdzie, będziemy musieli zachować jak
największą czujność.
Ryzykując, że w zauważalny sposób zmienią swą wieczorną
rutynę, dwoje z nich położyło się, by odpocząć, zanim jeszcze
dzień zgasł całkiem. Zakładali, że czeka ich długa noc, podczas
której będą leżeć i udawać, że śpią, kiedy tak naprawdę czekać
będą na atak demonów. To oczekiwanie mogło potrwać i całą
noc.
Ben miał kłopot z zaśnięciem. Nie mógł przestać myśleć o
atakującym ich roju warczących demonów.
Przygotowali się na atak najlepiej, jak się dało. Nie mieli
wiele czasu, a do tego dręczyło ich wszystkich przekonanie, że
bestie obserwują swe przyszłe ofiary, więc poczynione
przygotowania były w znacznym stopniu ograniczone. Mruk i
Corina mieli pewność, że czeka ich paskudna, brutalna walka
nos w nos, stal przeciwko pazurom.
Minęło kilka kolejnych dzwonów zaciskania zębów i
bezowocnego wgapiania się w ciemności i nadeszła kolej
Beniamina, by pełnić wartę. Rhys udał, że go budzi, i
wymamrotał pod nosem, że jak na razie noc okazała się aż
nadto cicha.
Ben usiadł i przeciągnął się teatralnie, a kiedy to zrobił,
uświadomił sobie, że mięśnie i stawy niemalże mu zamarzły od
leżenia nieruchomo. Rozciągnął się więc uczciwie, podczas gdy
Rhys zawinął się w derki, po czym z głębi posłania wydobył
srebrną manierkę.
– Coś na rozgrzewkę? – zaproponował.
– Powinienem teraz pić? – odpowiedział pytaniem Ben.
– W każdej chwili rój wściekłych demonów może zaatakować
nasz obóz, żeby nam porozrywać gardła i napić się życiodajnej
krwi. Nie wiemy, ile ich jest ani kiedy na nas uderzą. –
Przyjaciel spojrzał Benowi w oczy. – Słyszałeś kiedykolwiek o
lepszej chwili, żeby się napić?
Ben wzruszył ramionami i wziął łyk z flaszki Rhysa. Zaraz
rozkaszlał się mocno i oddał naczynie przyjacielowi. Ognisty
trunek przypomniał mu o specyfiku Mylanda z pierwszej
Wolnej Ziemi.
– Przepraszam – uśmiechnął się Rhys. – Lepsze zostawiam dla
siebie.
Potem obrócił się na bok, układając derki tak, by w każdej
chwili móc sięgnąć po leżący obok miecz.
Ben tylko pokręcił głową i przysiadł przy wielkim głazie,
który jakiś czas temu stoczył się na dno koryta. Taka była jego
rola – miał siedzieć i przez chwilę trzymać wartę, a potem udać,
że zasypia, opierając się o kamień. Nie zamknął do końca oczu i
przez szparki powiek wypatrywał każdego ruchu.
Jego towarzysze leżeli, udając, że śpią, wystarczyło, aby Ben
krzyknął, a poderwą się gotowi do walki. Nie oczekiwali, że ten
podstęp da im przewagę płynącą z zaskoczenia, a raczej tego, że
zdołają zwabić wszystkie demony od razu i sami unikną
przykrej niespodzianki później.
Ben zauważył błysk ognia odbijający się w otwartych oczach
Amelii i miał nadzieję, że tylko on. Nie mógł jej winić. Nie
sposób było tak leżeć bez ruchu dzwon po dzwonie.
Puścił do niej oczko i uśmiechnął się do siebie, gdy
natychmiast zamknęła powieki, a z jej posłania rozległo się
ciche pochrapywanie.
Odprężył się, na ile był w stanie, i oparł o zimny i twardy głaz
jak mógł najwygodniej. Głowę złożył na skale tworzącej płytką
jaskinię, w której nocowali. Jedną dłoń położył na rękojeści
pałasza i próbował pozbyć się napięcia spinającego mięśnie.
Bezskutecznie. Miał tylko nadzieję, że zamarkował odprężenie
na tyle, by zwieść demony.
Pół dzwona później niemal podskoczył, gdy smukły, ciemny
kształt spłynął z przeciwnego brzegu koryta. Na tle białego
śniegu oblana księżycowym światłem sylwetka małego,
skrzydlatego demona była aż nadto wyraźna.
Ben zacisnął palce na rękojeści miecza. Potrzebował całej siły
woli, by pozostać w bezruchu. Chcieli mieć przecież pewność,
że atak się rozpoczął, zanim pokażą, że są na niego
przygotowani.
Mały demon bezszelestnie skoczył naprzód i zatrzymał się na
przeciwległym brzegu strumienia. Stał tam przez chwilę, a
potem wycofał się szybko z powrotem do góry, znikając Benowi
z oczu.
Poszedł po przyjaciół, pomyślał Ashwood.
Nie musiał czekać zbyt długo, by przekonać się, że miał rację.
Kilka ciemnych kształtów spadło z brzegu koryta, lądując w
miękkim śniegu przy wtórze zgłuszonych łomotów. I
natychmiast ruszyło do ataku po płaskim dnie.
– Teraz! – krzyknął Ben, podrywając się na nogi.
Stosy chrustu zapłonęły w jednej chwili. Demony dzikimi
skokami pokonywały strumień, próbując zachować jak
największy dystans do wody.
Stuknęła kusza Mruka, zaśpiewał łuk Coriny. Nie było czasu
na kolejne strzały, ale Ben zobaczył, że te pierwsze powaliły
jedną z bestii. Upadła, skrzecząc boleśnie.
Blask płonącego chrustu oświetlał szarżę demonów. Towaal
podpaliła drewno, używając magii i ciepła z obozowego
ogniska.
Niestety, zimno, którego mieli pod dostatkiem, nie mogło
zrobić krzywdy odpornym na nie potworom. Umiejętność
tworzenia sopli też okazała się nieprzydatna, uformowanie ich i
skierowanie we właściwy cel wymagało zbyt wiele czasu, jak
wyjaśniła im wcześniej Towaal. Mogła użyć tej sztuczki w
starciu z lady Ingrid, która stała nieruchomo, ale demony
pędziły na nich niczym wicher.
Ben próbował policzyć napastników, ale nie zdążył.
Wystarczyło kilka uderzeń serca i demony znalazły się tuż
obok.
Rhys ruszył na nie pierwszy. Mruk stanął do walki po jego
lewej, Ben ustawił się po prawej. Mieli nadzieję osłonić Corinę i
dać jej możliwość rażenia demonów strzałami. Towaal i Amelia
trzymały się z tyłu, unikając bezpośredniego kontaktu z
wrogiem. Rapier dziewczyny i styl walki skoncentrowany na
obronie w starciu z demonami był nieskuteczny, a Towaal nie
potrzebowała być blisko bestii, by zrealizować swój plan.
Rhys ciął czysto raz za razem. Trafił dwa potwory i zepchnął
resztę w tył, zyskując cenne miejsce dla kobiet za swoimi
plecami.
Strzała świsnęła nad ramieniem Bena i trafiła demona w
bark. Natychmiast jej śladem pomknęły kolejne.
Ashwood starł się z jednym z chudszych demonów. Zupełnie
tak samo, jak odbyło się to w czasie bitwy w stanicy, stwór
spróbował pochwycić ostrze miecza. Ben pozwolił demonowi
owinąć długie palce wokół klingi, po czym obrócił miecz i
pociągnął, odrzynając je wszystkie jednym cięciem. Teraz
jednak na tym nie poprzestał. Poprowadził cięcie dalej i
rozpłatał bestii kark niemalże do kości. Stwór wrzasnął
bulgotliwie i upadł w tył, pazurami starając się pochwycić
fontannę purpurowej juchy.
Ben obrócił się i szerokim ciosem uderzył w grzbiet demona,
z którym walczył Rhys. Odrąbał kawałek barku potwora, a siła
ciosu obróciła bestię. Rhys doskoczył i przebił ją mieczem.
Mruk walczył sam z dwoma demonami. Trzymał je na
dystans, wymachując swym wielkim dwuręcznym mieczem.
Wytrzewione zwłoki trzeciej bestii wyjaśniały, dlaczego tamte
dwie nie paliły się bynajmniej, by podejść bliżej.
Ben ruszył łowcy na pomoc, ale zatrzymał go okrzyk Coriny:
– Ben, unik!
Odwrócił się i w tej samej chwili łuczniczka strzeliła prosto w
niego. Przynajmniej tak mu się zdało. Zaraz jednak zrozumiał,
że bełt przejdzie mu nad głową. Usłyszał głuche uderzenie i
demon zwalił się nań, machając wściekle ramionami. Szpony
zatonęły w plecach Bena, rwąc ciało. Upadł. Strząsnął z siebie
ranną bestię i przetoczył się po śniegu. Chciał zwiększyć
dystans i dobić potwora mieczem.
Za jego plecami z drugiego brzegu strumienia rozległ się
głęboki, niski ryk. Ben poczuł, jak dźwięk wibruje mu w
kościach. Mały demon znieruchomiał na moment, co Ashwood
wykorzystał bezwzględnie. Poderwał się z kolan i ściął stwora
bez litości.
Kolejny ryk zmroził mu krew w żyłach. Z przeciwległego
brzegu ruszyło na nich siedem stworów, każdy wielkości wołu.
Były większe niż te w Snowmar i poruszały się niczym wataha
polujących wilków. To były największe demony, jakie Ben w
życiu widział. Dopóki nie dostrzegł tego, co majaczyło za nimi:
kształt tak olbrzymi, że wydał się niewiarygodny. Monstrum
dwakroć tak wysokie jak Ashwood, o skrzydłach szerokości
małego domu powoli zbliżało się do obozowiska.
Rhys zaklął pod nosem.
Arcydemon. Ben z trudem przełknął ślinę. Stwór był
ogromny. Ashwood spojrzał na przyjaciół. Rhys stał ramię w
ramię z dyszącym ciężko Mrukiem. Demony, z którymi walczył
łowca chwilę wcześniej, leżały martwe na śniegu. Obaj
mężczyźni unieśli miecze, gotowi stawić czoła kolejnej grupie
napastników. Wielkie, czarne ciała przesadziły strumień i Ben z
wysiłkiem stłumił dławiącą falę strachu.
– Celuj w kark! – krzyknął Rhys.
Powietrze zatrzeszczało wyładowaniem. Włosy na karku
Bena zjeżyły się. Lady Towaal dołączyła do walki.
Oślepiający blask błyskawicy eksplodował przed
mężczyznami i potoczył się wprost na szarżujące demony. Pełne
cierpienia wycie niemal pozbawiło Bena słuchu.
Pierwszy z atakujących stworów począł się cofać, a z piersi, w
miejscu, gdzie dotknęła go błyskawica, strzeliły płomienie.
Migotliwy pocisk energii przeskakiwał od demona do demona,
aż pierwszych siedem potworów podrygiwało niczym lalki na
sznurkach.
Błyskawica przeskoczyła wprost na nadciągającego
arcydemona. Gigant nie zdążył jeszcze przekroczyć strumienia i
teraz stał spowity lśniącą siecią eksplodującego i syczącego
światła.
Straszliwy ryk wyrwał się z gardzieli olbrzymiego potwora.
Dźwięk i towarzyszące mu wibracje były tak potężne, że
pchnęły Bena o kilka kroków w tył. Błyskawice raz po raz
uderzały w ciało arcydemona, teraz już cała energia
wyładowań koncentrowała się jedynie na nim.
I nagle wszystko ustało. Za plecami Bena rozległ się głuchy
dźwięk upadającego ciała. Ogarnęła ich cisza. Słychać było tylko
cichy trzask niewielkich płomieni tańczących na truchłach
martwych demonów. Powietrze wypełnił wstrętny, ostry smród
spalonego mięsa. Podpalony chrust już dogasał, ale Ben widział
jeszcze dym unoszący się z ciał. W korycie strumienia
zapanował bezruch.
– Co, do... – zaczął Mruk. Zrobił kilka kroków naprzód ku
zwłokom, wyraźnie zaskoczony, że sam jeszcze stoi na nogach.
Zwierzęcy ryk rozległ się nieoczekiwanie, tak głośny, że
zapadło się kilka najbliższych zasp. Arcydemon dźwignął się na
nogi. Płomienie lizały mu skrzydła tam, gdzie dotknęła ich
magia Towaal, ale stwór rozpostarł je i skoczył w górę. Machnął
skrzydłami kilkakrotnie, by przesadzić strumień i dopaść
grupki wędrowców.
Mruk stał przed resztą grupy i natychmiast uniósł swój
miecz, ale zaraz odskoczył, ogromny demon wylądował bowiem
dokładnie w tym miejscu. Ziemia zatrzęsła się pod nogami
Bena, gdy opadło na nią wielgachne cielsko.
Z bojowym okrzykiem na ustach Mruk ruszył do ataku.
Zawinął dwuręcznym mieczem. Zbrojna w pazury łapa bez
trudu odepchnęła ostrze. Łowca zamachnął się po raz kolejny i
zatopił klingę w boku potwora. Bryznęła purpurowa krew.
Mruk z twarzą wykrzywioną grymasem nienawiści szarpnął za
rękojeść, by uwolnić ostrze, ale demon pochwycił je w pazury.
Drugą łapą sięgnął ku łowcy i złapał go za ramię.
Rhys rzucił się do walki. Ciął z całej siły tak, by nie trafić
towarzysza. Ostrze zatonęło głęboko w trzymającej miecz łapie
i uwolniło broń. Arcydemon jednak wciąż trzymał Mruka
drugą. Wyprostował się na całą wysokość, unosząc przy tym
łowcę. Mruk wisiał w potężnym uścisku i wierzgał bezradnie.
Arcydemon chwycił go za drugie ramię i rycząc łowcy w twarz
z wściekłością, powoli rozerwał go na dwoje.
Krew, ciało, jelita, wszystko to, co kiedyś było silnym,
potężnym wojownikiem, spadło na zryty śnieg.
Rhys nie mógł sięgnąć wystarczająco wysoko, by zadać
śmiertelny cios, wbił więc miecz w drugi bok potwora. Teraz już
bliźniacze strumienie purpurowej krwi płynęły po nogach
arcydemona, ten jednak nawet nie zwolnił. Połowa ciała Mruka
wciąż wisiała w jego pazurach. Zamachnął się, próbując trafić
Rhysa, ale długowieczny uchylił się przed ciosem i zachował
głowę na ramionach.
Ben postąpił naprzód. Nie miał pojęcia, jak zaatakować tego
potwora.
– Cofnij się – warknął Rhys ostrzegawczo przez ramię. – Nie
daj się innym zbliżyć, kiedy ja będę zajęty – polecił Benowi.
Ben nie wiedział, co przyjaciel ma na myśli, ale już w
następnej chwili poczuł coś jak łupnięcie w piersi i długi miecz
Rhysa zapłonął białym blaskiem. Znaki na klindze rozjarzyły
się światłem tak jasnym, jakby pochodziło z małego księżyca.
Demon porzucił szczątki Mruka i osłonił oczy łapami, cofając
się niezgrabnie. Rhys skoczył do ataku i jednym potężnym
ciosem przerąbał potworowi nogę w kolanie. Gigant zwalił się
na ziemię przy wtórze zaskakująco wysokiego krzyku. Rhys z
niewiarygodną prędkością zatoczył krąg. I ściął arcydemonowi
łeb. Głowa zbrojna w rogi szerokie na dłoń i długie jak ramię
Bena upadła ciężko w zbrukany śnieg.
Smużki dymu uniosły się z magicznego ostrza Rhysa i Ben ze
zdumieniem zobaczył, jak purpurowa krew zostaje wypalona,
pozostawiając ostrze tak czyste, jak było w chwili, gdy Rhys
wydobył je z pochwy.
Długowieczny, oddychając ciężko, zatoczył się kilka kroków
na bok, niczym pijak po wieczorze w karczmie. Upuścił broń,
która zgasła natychmiast, a sam zwalił się nieprzytomny twarzą
w śnieg.

Odrażający smród spalonego demoniego ciała wypełniał


nozdrza Bena. Ashwoodowi z trudem udało się zdławić
narastające torsje. Zakrztusił się żółcią podchodzącą mu do
gardła, zakaszlał i wypełzł spod przykrycia.
Corina siedziała na tym samym kamieniu co Ben, gdy zaczął
się atak, i spoglądała w jego stronę. Jej oczy miały ten
nieobecny, pusty wyraz jak u kogoś, kto spędził ostatnich kilka
dzwonów, uświadamiając sobie, że na świecie jest wiele rzeczy i
spraw, o jakich mu się nawet nie śniło. Ben doskonale to
rozumiał.
– Działo się coś? – spytał.
Bez słowa pokręciła przecząco głową.
Oczywiście, że nie, pomyślał. Gdyby pojawiły się kolejne
demony i doszło do kolejnego ataku, przecież obudziłaby ich.
Przed nim wydarzenia minionej nocy rozpościerały się
niczym obraz wymalowany krwią i jelitami. Ben ruszył, by w
świetle dnia przyjrzeć się śladom pozostawionym przez rzeź,
którą oglądał przy słabym blasku ognisk. Dziewiętnaście
demonów i jeden łowca legło martwych. Ashwood nie pamiętał
nawet, że stawili czoła tak wielu bestiom, ale ich ścierwa
mówiły same za siebie. Szedł między zwłokami, unikając
jedynie miejsc splamionych czerwienią ludzkiej krwi.
Większość demonów padła pod ciosami mieczy Mruka i Rhysa.
Z ciał kilku sterczały strzały. Największe zostały spalone
błyskawicami Towaal.
Arcydemon też był osmalony niemalże od stóp do głów. Ben
nie widział tego w nocy. Ciosy Mruka i Rhysa pozostawiły w
ciele giganta głębokie rany. Łeb podparty długim zakręconym
rogiem sięgał Ashwoodowi niemal do pasa. Ben wzdrygnął się i
nie podszedł bliżej. Arcydemon był martwy, to nie ulegało
wątpliwości, ale Ashwood nie miał ochoty znaleźć się w pobliżu
tych kłów.
Odwrócił się nieswój i podszedł do Coriny.
– Nawet nie strzeliłam – powiedziała ponuro.
– Co masz na myśli? – zdziwił się Ben, widział jej strzały
sterczące ze zwłok kilku demonów.
– W to coś. – Wskazała arcydemona. – Dosłownie rozerwał
mego przyjaciela na dwoje, a ja nie strzeliłam. Siedziałam tu
zbyt przerażona, żeby coś zrobić. Jak mogę nazywać się łowcą,
skoro jestem zbyt przerażona, żeby stawić czoła demonowi?
Ben westchnął.
– Też nic nie zrobiłem. To... – zamilkł na moment – to był
straszliwie wielki demon. Myślę, że nikt nie wie, jak zareaguje,
póki czegoś takiego nie zobaczy.
– No cóż. Ja już wiem – stwierdziła Corina. – I chyba nie mogę
stawić temu czoła – dokończyła, krzywiąc się boleśnie.
– Kilka miesięcy temu – zaczął Ben, ściągając brwi z
namysłem – ja też straciłem przyjaciela. Zwał się Mathias.
Strasznie się czułem. Cały czas myślałem, że gdybym zrobił coś
więcej, to może zdołałbym go uratować. Długo i głęboko
zastanawiałem się nad tym, co dalej. Pozwól, że ci powiem, do
czego doszedłem, może i tobie to pomoże. – Ben przysiadł obok
łuczniczki na głazie. – Świat jest surowym miejscem,
bezwzględnym. A nasza wyprawa będzie już tylko trudniejsza.
Jeśli przestaniemy próbować, jeśli się zatrzymamy, to
skończymy martwi. Jeśli nie zrobimy wszystkiego, naprawdę
wszystkiego, co tylko się da, żeby to przetrwać i dotrzeć do celu,
to też skończymy martwi. Łatwa część tej podróży właśnie się
skończyła, wczoraj, gdy zapadła noc. Ta część już za nami.
Zanim wrócimy do Północnej Bramy, musimy być cały czas
gotowi. I to gotowi na wszystko.
Corina wpatrywała się w ścierwo arcydemona.
– Wiem, że minie sporo czasu, zanim pogodzisz się ze
śmiercią Mruka. Wiem, że to niełatwe – pocieszył ją Ben. – Ale
jesteśmy, gdzie jesteśmy, i łatwiej nie będzie. Od Wolnej Ziemi
dzieli nas ponad tydzień marszu. Więcej jeszcze od miejsc,
które uznalibyśmy za bezpieczne. Potrzebujemy cię. Musimy iść
dalej, żeby wypełnić zadanie. Musimy zrobić wszystko, żeby
poświęcenie Mruka nie poszło na marne. Jesteś z nami?
– A jaki mam wybór? – odparła Corina, a oczy jej lśniły
powstrzymywanymi łzami.
Ben objął ją pokrzepiająco za ramiona.
– Czy ty właśnie zacytowałeś moje słowa? – zapytała Amelia
ze swego posłania. – Tak mi się przypomina, że dokładnie coś
takiego mówiłam tobie.
Ben opuścił rękę.
– Ja... um...
Amelia podniosła się z ironicznym uśmiechem.
– W porządku. Doceniłeś mą radę na tyle, żeby powtórzyć ją
komuś jako własną. I póki to jest jasne, możesz bez ograniczeń
dzielić się moją mądrością z innymi. Chyba powinno mi to
pochlebiać.
Wywróciła oczami, a potem skupiła się na śpiących Towaal i
Rhysie. Ben zakaszlał dyskretnie, wstał i począł tupać, i zabijać
ramiona dla rozgrzewki. Cały wysuszony chrust spalili
poprzedniej nocy.
– Jak długo będą spać twoim zdaniem? – spytała Bena Amelia.
Wzruszył ramionami.
– Poprzednim razem Towaal przespała dwa dni. A jeśli
chodzi o Rhysa, to nawet nie wiem, co on właściwie zrobił.
– Zabiłem tego wielkiego demona, tak? – mruknął
długowieczny, otwierając oczy.
– Od jak dawna nie śpisz? – spytał go Ben z naganą.
Rhys usiadł, przeciągnął się i ziewnął.
– Doszedłem do wniosku, że skoro obudziłem się żywy, to
poradziliście sobie ze wszystkim, więc zasnąłem znowu.
– Co to było, co zrobiłeś z tym mieczem? – zapytała Corina.
Rhys wstał i popatrzył na wielki zewłok arcydemona.
– Odrąbałem mu głowę. To go chyba ostatecznie zatrzymało.
– Nie żartuj sobie – wtrącił się Ben. – Widziałem twój miecz i
on był... No nie wiem nawet, jak to nazwać. Magiczny chyba.
Rhys rozejrzał się i zobaczył miecz spoczywający w pochwie
przy posłaniu.
– Został magicznie wykuty – odpowiedział.
– Tak, wiem, ale powiedziałeś, że nie ma żadnych
wyjątkowych właściwości – przypomniał mu Ben.
– Och – przyznał Rhys. – Chyba skłamałem, jeśli o to chodzi.
– Co? – wykrzyknął oburzony Ashwood. – Dlaczego nas
okłamałeś?!
– Przepraszam. Jeśli to ma jakieś znaczenie, to robiłem w
życiu gorsze rzeczy.
Ben w milczeniu wpatrywał się w przyjaciela. Wreszcie Rhys
westchnął z rezygnacją.
– Pewne sprawy nie nadają się do tego, żeby je omawiać,
nieważne, z przyjaciółmi czy nie. Jeśli chodzi o właściwości
miecza, to nie byłem gotów, żeby o nich opowiadać w tamtej
chwili. To trudny temat. – Schylił się i podniósł broń. – Nawet
teraz nie jestem gotów, żeby się w niego zagłębiać.
– Bez względu na to, jak to zrobiłeś – włączyła się do
rozmowy Amelia – najważniejsze, że pokonałeś demona i
uratowałeś nam życie.
– Raczej tylko przedłużyłem – odparł Rhys ponuro. – Zeszłej
nocy otrzymaliśmy ważną lekcję na temat niebezpieczeństw,
które na nas czyhają, oraz tego, z czym będzie musiała zmierzyć
się Północna Brama, i to nawet wtedy, gdy nasza misja się
powiedzie. Ten atak został przygotowany i skoordynowany na
wyjątkowym poziomie, dla ludzi może prymitywnym, ale
niesłychanym w przypadku demonów! Od czasów wojny w
Krwawej Zatoce nie słyszałem o czymś takim.
– A jaką to lekcję otrzymaliśmy? – zapytała Corina równie
niewesołym tonem.
Rhys podszedł do plecaka Mruka i trącił go nogą.
– Myślisz, że miałby coś przeciwko? – spytał łuczniczki,
chwilowo ignorując jej pytanie.
– Raczej nie może zaprotestować – warknęła w odpowiedzi.
Rhys przykucnął i zaczął przeglądać zawartość bagażu, póki
nie znalazł garnuszków do parzenia kafu.
– Ten rój był niewielki w porównaniu z tym, o czym
opowiadał Rhymer – podjął wreszcie. – Mamy w drużynie
czarodziejkę, a i tak musieliśmy wykorzystać wszystkie
sztuczki, żeby przeżyć. No, żeby większość z nas przeżyła. Nie
możemy ryzykować starcia z większym rojem. Nie wiadomo,
czy przetrwalibyśmy taki atak, może tak, a może i nie.
– To jak będziemy unikać rojów? – spytał Ben.
– Po pierwsze – zaczął Rhys, odznaczając na palcach –
zaparzymy kafu. Po drugie, wyniesiemy się stąd jak najdalej. Ta
jatka może przyciągnąć ich więcej. – Szerokim gestem wskazał
demonie zwłoki otaczające obozowisko. – Po trzecie,
znajdziemy miejsce, gdzie Towaal będzie mogła odpocząć, i
powiemy jej, żeby wymyśliła jakiś plan.
Dwa dzwony później Ben wytyczał szlak w sięgającym kolan
śniegu. Amelia i Corina szły za nim, a na końcu Rhys potykał się
i zataczał, dźwigając Towaal w ramionach. Ben wiedział, że
nawet przy swojej pozornie nieskończonej energii Rhys zmęczy
się wkrótce, niosąc czarodziejkę, zaproponował więc
przyjacielowi, że będą się zmieniać. Zamiast tego skończył,
dźwigając plecak Rhysa, jak się okazało, zdumiewająco ciężki.
Na pytanie, co Rhys do niego schował, ten zmrużył szelmowsko
oko.
– Płyny dużo ważą. Może powinniśmy wypić trochę, żeby ci
ulżyć?
– Jeszcze nie – odmówił Ben. – Później, wieczorem. Tak, na
pewno wieczorem.
Westchnął i począł przedzierać się przez śnieg, który wiatr
nawiał między kilka głazów tak, że zaspy sięgały Benowi do
pasa. Spodnie i buty zostały podobno zabezpieczone przed
przemakaniem, a jednak czuł zimną wilgoć przenikającą
powoli przez skóry. Pod koniec dnia od pasa w dół będzie
całkiem mokry, jeśli nie zamarznięty. Palce stóp już mrowiły go
boleśnie.
– Jak ci tam na przedzie? – zawołała Amelia.
– Dobrze – odsapnął. – Ale dzisiaj to chyba daleko nie
zajdziemy.
– Nie możemy się zatrzymywać – przypomniała mu. –
Zostawiliśmy za sobą stos martwych demonów i nie wydaje mi
się, żeby bezpiecznie było pozostawać w okolicy. Poza tym im
szybciej będziemy wędrować, tym szybciej będziemy mieli to za
sobą.
Ben machnął ręką za plecami, nawet się nie odwracając.
Niedługo potem usłyszał jęk. Obejrzał się i zobaczył, że Amelia
wyciągnęła przed siebie dłoń wnętrzem do góry.
– Co się dzieje?
– Śnieg – wyjaśniła ze skrzywieniem.
Spojrzał w górę i przekonał się, że miała rację. Z góry spływał
ku nim wir delikatnych płatków.
– Nie zatrzymujmy się – zawołał Rhys. – Chmury idą ciężkie,
ale na razie pada słabo. Im dalej zajdziemy, tym dla nas lepiej.
Ben skinął głową i podjął marsz, podnosił wysoko nogi, by jak
najlepiej udeptać śnieg dla tych, co szli za nim.
Pół dzwona później zaczęło sypać mocniej i gęściej. Mięsiste
płatki osiadały na płaszczu i skórach, przylepiały się do twarzy,
topniały na policzkach, kłując chłodem, i zlepiały rzęsy,
przesłaniając wzrok. Wystarczyło kilka chwil, a Ben miał cały
przód pokryty warstwą białego puchu.
– Wyjdź na brzeg i kieruj się w stronę drzew – krzyknął z tyłu
Rhys.
– Między drzewami będziemy iść o połowę wolniej –
zaoponował Ben.
– Pada coraz mocniej, za chwilę w ogóle nie będziemy mogli
iść – odpowiedział mu długowieczny.
– Nie powinniśmy szukać schronienia? – zapytał Ashwood. –
Jak będziemy się trzymać strumienia, to może znajdziemy
kolejną jaskinię.
– Nie mamy czasu. – Rhys poprawił bezwładne ciało Towaal.
– Znajdź miejsce, gdzie możemy wyjść na górę, i kieruj się do
lasu. Coś ci pokażę.
Ben zaprzestał protestów, wzruszył ramionami i ruszył ku
brzegowi. Nie był on zbyt wysoki, sięgał mu zaledwie do
ramienia. Zaczął się wspinać i złapał za cienkie gałązki
marnego krzaka. I zanim się obejrzał, już toczył się na dno
koryta, a za nim sunęła niewielka lawina. Zatrzymał się w
miękkim chłodzie i natychmiast przysypało go śniegiem na
dwie stopy. Z zaspy wystawały mu tylko nogi i Ben machał nimi
dziko, próbując się wydostać. Reszta ciała utknęła na dobre.
Poczuł, jak silne ręce chwytają go za kostki i szarpnięciem
wydostają z białej pułapki.
– Żarty sobie robisz?! – sapnął Rhys i wrócił, by podnieść
nieprzytomną Towaal.
– Tamten krzak się wyrwał! – usprawiedliwił się Ben.
Rhys przeszedł obok, tupiąc i kręcąc głową z naganą, po czym
bez trudu wspiął się na brzeg, który teraz był już niemal wolny
od śniegu. Amelia i Corina szły za nim, a na końcu Ben wdrapał
się niezbyt zgrabnie.
Śnieg zalegał wysoko między brzozowymi pniami. Na tle zasp
jasna kora drzew sprawiała wrażenie, że świat pozbawiony
został koloru.
– Spróbujmy tędy. – Rhys wskazał kierunek ruchem
podbródka.
Ben posłusznie ruszył naprzód, przecierając nowy szlak.
Śnieg sięgał mu do pół uda i przedzieranie się przezeń było
naprawdę trudne. Po stu krokach Rhys kazał im się zatrzymać.
– To niemądre. Tu się zatrzymamy, miejsce dobre jak każde
inne.
Ben się rozejrzał. Stali otoczeni kręgiem drzew,
nieruchomych, pozbawionych liści, dźwigających śniegową
pierzynkę na każdej gałęzi. To miejsce wcale nie wyglądało na
szczególnie sprzyjające obozowaniu.
– Um... Rhys – zaczął Ben.
– Powiedziałem, że ci coś pokażę. Masz. – Długowieczny
złożył lady Towaal w ramiona Bena. Bezwładne ciało
czarodziejki oparło się ciężko o pierś Ashwooda. Ben
natychmiast zrozumiał, że dźwiganie lejącej się przez ręce
Towaal przy tej pogodzie pozbawiłoby go sił w ciągu kilku
chwil. Nie mógł uwierzyć, że Rhys niósł ją tak długo.
Stojąc wraz z Amelią i Coriną, Ashwood z uwagą obserwował
poczynania długowiecznego. Ten zaś wydostał z plecaków
wszystkie płótna namiotowe i zaczął udeptywać biały puch na
polance, a kiedy się z tym uporał, powiązał ciasno płachty nad
miejscem, gdzie śnieg został ubity, tak by tworzyły coś na
kształt kopuły. Jedno płótno rozłożył na ziemi. Gdy już
wszystkie zostały rozpostarte, zaczął gorączkowo usypywać
przy nich śniegowe zaspy.
Ben spojrzał na dziewczęta spod uniesionych brwi i zobaczył,
jak w oczach Coriny rozjarzyło się zrozumienie.
– Śniegowa chata! – zawołała łuczniczka i ruszyła Rhysowi na
pomoc, zostawiając za sobą plecak i broń. Razem garść po
garści narzucali śnieg na płótna, po czym starannie ubijali.
Przestali dopiero wtedy, gdy całą konstrukcję pokrywała
warstwa śniegu. W niecałe pół dzwona zbudowali ze śniegu
górę wysoką jak Ben.
– Byłoby ci cieplej, gdybyś pomógł – rzuciła pod jego adresem
Corina.
Ben przestąpił z nogi na nogę, unosząc Towaal. Czarodziejka
oddychała nieznacznie.
– No tak – wycofała się Corina. – Jak sądzisz, wystarczy? –
spytała Rhysa.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – odparł
spokojnie.
Łuczniczka dała nura w śnieg i zaczęła się wiercić
energicznie. Kopała dziurę pomiędzy płótnami. Ben rzucił
Rhysowi spojrzenie spod zmarszczonych brwi, ale ten tylko
okładał śniegową budowlę kolejnymi porcjami białego puchu.
– Chyba będzie dobrze – zawołała Corina gdzieś ze środka
konstrukcji.
Amelia westchnęła z rezygnacją, opadła na kolana i podążyła
za łowczynią w głąb śniegowego pagórka, wlokąc za sobą swój
plecak.
Kiedy Ben zdołał tam wciągnąć i Towaal, zobaczył, że Corina
pościągała płótna i siedzieli teraz wewnątrz śniegowego stożka,
a łuczniczka starannie umacniała ściany od wewnątrz. U
szczytu konstrukcji znajdowało się kilka dziur, jednak spadło
tamtędy jedynie kilka płatków.
Wewnątrz panował chłód, niemniej osłonięty przed wiatrem
i opadami Ben poczuł się lepiej. Położył lady Towaal na boku i
sprawdził, czy czarodziejka oddycha. Oddychała. Powoli, ale
równo.
– Zaraz zrobi się cieplej – obiecała Corina.
– To? – Amelia wskazała śniegowe wnętrze. – To się zrobi
cieplejsze?
Corina potwierdziła skinieniem głowy.
– Rozgrzeje się od ciepła naszych ciał. Trochę śniegu
stopnieje, ale zaraz znowu zamarznie i stworzy barierę między
nami a mrozem na zewnątrz. Gorąco nie będzie, ale dużo lepiej
niż na zewnątrz.
Rhys wsadził głowę do środka.
– Ben, chodź ze mną. Zbierzemy drewno na opał – polecił. –
Amelio, Corino, postarajcie się, żeby było nam tu jak
najwygodniej. Śnieg sypie coraz bardziej, może być, że
przyjdzie nam tu i ze dwa dni siedzieć, zanim przestanie.
Ben posłusznie wypełzł na zewnątrz, zostawiając kobiety w
śniegowym stożku. Odruchowo strzepnął śnieg z ramion raz i
drugi, ale po chwili zdał sobie sprawę, że jego wysiłki były
całkowicie daremne. Grube płatki osiadały na nim szybciej, niż
je strzepywał.
– Chyba nie uda nam się żadnego drewna wysuszyć –
poskarżył się, rozejrzawszy. – Niczego tu nie podpalimy.
– Na to też mam plan. – Rhys wyszczerzył radośnie zęby.
Szybko zaczęli grzebać w sypkim śniegu i wkrótce zebrali
dwa naręcza wilgotnego drewna.
– Ogień by to wysuszył, jak jakiś zdołasz rozpalić – rzucił Ben
sceptycznym tonem.
Rhys pokręcił przecząco głową.
– Nie, nie możemy mieć tam dymu z ogniska. Nie bylibyśmy
w stanie oddychać.
Ben patrzył na przyjaciela pustym wzrokiem. Nic nie
rozumiał.
– Chcesz rozpalić ognisko z mokrego drewna na zewnątrz? W
tej śnieżycy?
– Mam plan – zapewnił go Rhys spokojnie. – Przygotuj
miejsce na ognisko, zaraz wracam.
– Skoro nie dla rozgrzewki, to na co nam ogień? –
zaoponował Ben.
Rhys spoważniał.
– Towaal ma w plecaku zioła, które można zaparzyć. Musimy
ugotować wodę.
Nie musiał mówić nic więcej, zioła miały pomóc czarodziejce
stanąć na nogi, zatem ogień był niezbędny.
Rhys wpełzł do środka śniegowej chatki, a Ben, mamrocząc z
niezadowoleniem, zaczął rozgarniać śnieg. Miał ochotę
zobaczyć, co przyjaciel zamierzał, zanim weźmie się do kopania
w zmarzniętej ziemi.
– Doskonale – podsumował Rhys, gdy ponownie się wyłonił.
Amelia wypełzła tuż za nim i mocniej owinęła się płaszczem.
Minę miała kwaśną.
– Nie jestem pewna, czy dam radę to zrobić – poskarżyła się.
– Dasz, dasz – zapewnił ją Rhys.
Ben przyglądał się wszystkiemu bez słowa.
Amelia przykucnęła przy ognisku i przyjrzała się kupce
chrustu. Wreszcie spojrzała na Rhysa i Bena i przywołała ich
gestem.
– Chodźcie bliżej. To nie będzie miłe.
– Wiem – mruknął Rhys.
– Gotowi? – spytała Amelia.
Długowieczny kiwnął głową.
– Ale na co? – zdziwił się Ben.
Amelia złapała go za łydkę i nagle jego ciało objął chłód.
Lodowaty ból zaczął się w nodze, by w następnej chwili
przeszyć Bena aż po czubek głowy. Ashwood miał wrażenie, że
coś wysysa zeń całe ciepło. Chciał się cofnąć, uciec, ale mięśnie
miał stężałe, zamarznięte w przenośni i dosłownie.
– Za dużo – stęknął Rhys przez zaciśnięte zęby.
Amelia też zaciskała swoje i koncentrowała się na rozpałce.
Ben zobaczył, jak z gałązek poczynają unosić się smużki pary.
Początkowo nieznaczne, zaraz jednak wyraźniejsze i gęstsze, i
nagle chrust zajął się płomieniem. Amelia szarpnęła się w tył,
uciekając przed ogniem. Rhys powoli i sztywno przysunął się do
stosu drewna.
– Prędko, zanim się wypali, dołóżcie więcej – nakazał z
wysiłkiem.
Amelia szybko odzyskała panowanie na sobą i wsunęła w
płomienie kilka grubszych gałązek. Para buchnęła kłębem, a
mokre drewno zasyczało głośno. Ben ze zdumieniem patrzył,
jak wilgotne gałęzie zajmują się ogniem, podczas gdy
początkowy stosik chrustu zmienił się w popiół. Rhys pochylił
się i z wprawą dołożył drewna, po czym błyskawicznie ułożył
kilka gałęzi przy ognisku, by je wysuszyć. Na skutek jego
zabiegów płonące gałęzie zmieniły się w schludne i płonące
wesoło ognisko.
– Użyłaś na mnie czarów? – spytał Amelii oszołomiony Ben.
– Jeśli już chodzi o ścisłość, to użyłam ciebie do czarów –
westchnęła. – Wyciągnęłam ciepło z twojego ciała, żeby
podpalić drewno. Sama się dziwię, że to zadziałało.
– To nie w porządku – poskarżył się Ben. – Nie podoba mi się,
że mogłaś zrobić mi coś takiego bez pytania.
– Nie mogłaby, gdybyś ją powstrzymał – przypomniał mu
Rhys. – Pamiętasz, czego uczyła was Karina? Gdybyś umocnił
swoją wolę, bez trudu powstrzymałbyś Amelię przed
wydobyciem ciepła z twojego ciała. Miejmy nadzieję, że
korzyścią z tego będzie zatem nie tylko płonące ognisko, ale i
ważna lekcja. Zawsze umacniaj swą wolę.
Rhys zagotował wodę na zioła dla Towaal, a Ben przyrządził
prosty posiłek. Nie przestało padać ani na chwilę, więc
Ashwood był gotów wśliznąć się do śniegowej chatki jak tylko
mógł najszybciej.
Wewnątrz nie było ciepło, ale jemu zdało się wręcz gorąco w
porównaniu z chłodem na zewnątrz. Nawet gdy siedział przy
ogniu, mróz kąsał go bezlitośnie i dreszcze wstrząsały całym
ciałem.
Wyplątał się z mokrego płaszcza i odpoczywał, podczas gdy
pozostali jedli. Jedynym źródłem światła w chacie była
niewielka świeczka, którą Rhys wydobył z plecaka Towaal.
– Kto zabiera świeczkę w Ostępy? – zdziwiła się Corina.
– Ktoś, kto zamierza czytać – odparł Rhys.
Wygrzebał z torby książkę, którą Towaal zabrała
Bibliotekarzowi z Północnej Bramy. Przewrócił kilka stron, aż
znalazł mapę.
– Chyba dlatego zabrała ją ze sobą, ale zabijcie mnie, nie
wiem, co jej ta mapa daje.
Wszyscy po kolei obejrzeli rycinę, jednak nikt nie doznał
zaskakującego oświecenia ani nie wpadł na żadne błyskotliwe
odkrycie. Mapa przedstawiała dwie granie rozciągające się od
podstawy góry. Tworzyły jakby miskę otwartą przy dnie i
tamtędy właśnie wędrowcy zamierzali wejść. Ben pomyślał, że
mogliby przejść górą, przez jeden z grzbietów, ale trzeba by
najpierw zobaczyć to miejsce na własne oczy. Bez tego mogli się
tylko domyślać szczegółów terenu, tym bardziej że od
powstania mapy upłynęły stulecia, jak nie tysiąclecia.
Nie minęło wiele czasu, a zaczęło dawać im się we znaki
zmęczenie po przedzieraniu się przez wysokie zaspy, półmrok
też robił swoje. Śnieżna chata rozgrzała się ciepłem ich ciał i
choć było w niej ciasno, to dawała wygodę, jakiej nie zaznali od
wielu dni. I zasnęli, jedno po drugim, głębokim snem.
Ben wziął na siebie pierwszą wartę i usiadł, wiedział
bowiem, że na leżąco nie zdołałby utrzymać oczu otwartych.
Sklepienie śnieżnego domku miał jakieś dwie dłonie nad głową.
Przez wąskie otwory zostawione dla wentylacji Ben widział,
że na zewnątrz jest ciemno, a gęste i ciężkie chmury do cna
przesłoniły księżyc i gwiazdy. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał,
były równomierne oddechy śpiących towarzyszy. Ciekawiło go,
czy śnieg jeszcze pada. Niczego nie słyszał, a w ciemności
niczego też nie widział. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie
wyjść i nie trzymać warty na zewnątrz. Gdyby demon
zaatakował ich w chacie, sprawy nie skończyłyby się dobrze.
Ale następna myśl przyniosła mu wspomnienie śniegu, w
którym zapadał się po uda, i kąsającego zimna i zdecydował, że
trudno, zaryzykuje.
Siedział tak sam ze swoimi myślami i ćwiczył umacnianie
woli. Nie wiedział, czy robi, co należy, bo ani Towaal, ani
Amelia nie mogły go sprawdzić, ale to, jak na wpół wyszkolona
adeptka magii zdołała wykraść mu z ciała ciepło, przeraziło go
bardziej, niż chciałby przyznać. Prawdziwa czarodziejka
pokonałaby Bena w mgnieniu oka. Postanowił solennie, że
będzie ćwiczył w każdej możliwej chwili. Gdy będzie siedział na
warcie albo szedł i milczał.
Wreszcie uznał, że dość czasu minęło i jego wachta dobiegła
końca, przesunął się więc, by obudzić Corinę. Ziewnęła w
ciemności i poklepała go po dłoni, dając znak, że już nie śpi. Ben
wczołgał się pod swoją derkę i zasnął natychmiast.
Obudziły go stęknięcia i przekleństwa Rhysa. Nogi
długowiecznego znajdowały się wewnątrz śniegowej chaty,
reszta ciała na zewnątrz. Przez dziury do wentylacji wlewało
się słońce. Corina i Amelia nie spały i ze spokojem spoglądały
na nogi Rhysa.
– Co się dzieje? – zainteresował się Ben.
Amelia uśmiechnęła się szeroko.
– Najwyraźniej w nocy mocno padało. Zasypało wejście. No to
Rhys nas wykopuje.
Długowieczny wierzgnął raz i drugi i wydostał się na
zewnątrz. Ben uśmiechnął się, wciągnął skóry i wyszedł śladem
przyjaciela. Cały świat skąpany był w iskrzącym białym świetle.
Ben musiał osłonić oczy ręką, bo po półmroku panującym w
chacie blask poranka go poraził.
Śnieg sięgał mu do pasa.
– No i nadszedł czas na śnieżne buty – oznajmił Rhys.
Ben pokiwał głową.
– Ale najpierw – Rhys uniósł palec – musimy postawić Towaal
na nogi, a to znaczy, że znowu potrzebujemy ogniska i ziół.
Musimy też w miarę możliwości uzupełnić zapasy. Przy tym
tempie marszu zostaniemy bez niczego, zanim ruszymy w
drogę powrotną.
Corina wypełzła z chatki i zaproponowała, że spróbuje
zapolować. Ben zebrał drewno na opał i razem z Amelią zabrali
się do rozpalania ogniska.
Tym razem skoncentrował się i jak w czasie lekcji na farmie,
zdołał wyczuć, co dziewczyna robi. Wzmocnił swą wolę i
powstrzymał dalsze działania Amelii, za co zarobił gniewne
spojrzenie spod zmarszczonych brwi, więc pozwolił zabrać
sobie ciepło. Tym razem zrobiła to wolniej i delikatniej, udało
jej się zapalić ognisko, nie wyziębiając przy tym Bena niemalże
na śmierć.
Rhys przygotował zioła i ostrożnie wlewał w usta śpiącej
wciąż Towaal.
Rozświetlony poranek poprawił wszystkim nastroje. Tylko
Corina wróciła z pustymi rękami.
– Trzeba ściślej racjonować jedzenie, póki odpoczywamy.
Musimy jak najwięcej zaoszczędzić na ten czas, gdy będziemy
maszerować i potrzebować sił.
Kolejny dzień w śniegowej chacie oszczędził im przynajmniej
walki z chłodem.

Następnego dnia Towaal wreszcie się obudziła.


– Jak długo? – zapytała sennie, zamrugała i rozejrzała się po
wnętrzu śniegowej chaty.
– Dwa dni – odparł Rhys.
– Gdzie jesteśmy? – Na próbę dźgnęła palcem w białą ścianę.
– W śniegowej chatce, dwa dzwony spacerem na północ od
miejsca, gdzie zaatakowały nas demony – wyjaśnił Rhys. –
Śnieżyca się rozpętała następnego dnia i nie mogliśmy zajść za
daleko, niosąc ciebie.
Kiwnęła lekko głową i rozejrzała się raz jeszcze.
– Mruk?
Corina natychmiast spuściła wzrok.
– Twoja błyskawica zraniła arcydemona, ale nie zabiła –
odparł Rhys cicho. – Podniósł się niespodziewanie. Mruk
pierwszy stawił mu czoła.
– Dobiłeś go? – upewniła się Towaal.
Rhys potwierdził milcząco.
– Musimy przedyskutować plan – powiedział. – Nie
przetrwalibyśmy, gdyby rój był większy. Jeśli sytuacja się
powtórzy, nie wykonamy zadania.
– Pomyślę – odparła.
Wyszli i rozpalili kolejne ognisko, wokół którego uformowali
siedziska ze śniegu. Był to pomysł Bena, który zresztą napawał
Ashwooda dumą, ale nikt inny nie był jakoś pod wrażeniem.
Towaal siedziała z mapą w ręku. Studiowała rycinę uważnie,
po czym przerzucała stronę to w tył, to w przód i czytała,
mrucząc pod nosem.
Zjedli proste śniadanie, a po nim Ben i Amelia ćwiczyli
chodzenie w śniegowych butach. Lekki, puchaty śnieg nadal się
pod nimi zapadał, ale już znacznie mniej. Ben uznał, że w
butach dużo łatwiej chodzi się po śniegu, niż się przez puch
przebija. Mróz wciąż trzymał, ale ćwiczenia w jasnym słońcu
rozgrzały Bena i Amelię.
Minął dzwon i Towaal wreszcie podniosła głowę znad
lektury, oznajmiając, że ma plan. Przywołała ich wszystkich do
siebie i powiodła palcem po mapie.
– Widzicie? – spytała, pokazując pasmo górskie, które
otaczało dolinę, gdzie znajdowała się ponoć Szczelina.
Pokiwali głowami.
– Wygląda na to, że ta formacja podobna jest do niektórych
wysp na Morzu Południowym – powiedziała. – Może
moglibyśmy to wykorzystać?
– Wyspy na Morzu Południowym? – powtórzył Rhys
sceptycznie.
Przytaknęła.
– Chodzi ci o wyspy powstałe z wulkanów? – doprecyzował
Rhys.
– Dokładnie o nie – odparła Towaal.
– Jeśli myślisz o tym samym co ja, czy nie jest to dość
niebezpieczne? – zaniepokoił się długowieczny.
– Jest – przyznała Towaal. – Powiedziałabym: szalenie
niebezpieczne, ale spróbowałabym uwolnienia
kontrolowanego.
– O czym wy mówicie? – zirytowała się Corina. – Coś jest
jeszcze bardziej niebezpieczne niż to, co planujemy?
– Wulkan – wyjaśniła Towaal – to przerwa w pokrywie
świata. Kiedy pojawia się takie pęknięcie, wypływają z niego
niewyobrażalnie gorące gazy i substancja nazywana magmą.
Czasami te gazy uwalniają się w drodze potężnej eksplozji.
Niewielu przeżyło coś takiego, żeby o tym opowiedzieć, bardzo
niewielu. Ale wyłom może też powstawać powoli, stopniowo, co
zostało zaobserwowane i opisane szczegółowo. Te raporty
znajdują się obecnie w bibliotece Sanktuarium.
– I jak to niby ma nam pomóc wykonać zadanie? – zapytała
wyzywająco Corina.
Towaal zacisnęła usta.
– Jeśli moje podejrzenia są słuszne, dolina, do której
zmierzamy, to tak naprawdę uśpiony wulkan. Ale gdybyśmy
mogli obudzić go z daleka, to może również pokierować magmą
tak, by popłynęła do Szczeliny i ją zniszczyła. Zakładając, że
utworzenie wyłomu odbędzie się powoli i w sposób
kontrolowany, może to być o wiele bezpieczniejszym
rozwiązaniem niż stawianie czoła rojom, które znajdują się w
dolinie.
– Może być? – powtórzył Ben.
– Tutaj. – Rhys postukał palcem w mapę. – Tu chyba
zaznaczono wysokie wzgórze, kilka dni marszu od doliny. Może
będziesz mogła użyć stamtąd dalekowidzenia.
Towaal zerknęła na mapę.
– I nie będziemy musieli nadłożyć zbyt wiele drogi.
Spróbujmy.
Kiedy znów ruszyli na północ, Ben doszedł do wniosku, że
podoba mu się ten nowy plan. Nie była to koncepcja doskonała i
ryzyko, o jakim wspominała Towaal, z pewnością budziło spory
niepokój, ale nadal lepszy niedoskonały plan niż żaden.
Krok w śniegowym bucie po kroku w śniegowym bucie,
żartował Ashwood w duchu, z uwagą przestawiając nogi.
– Nie najgorzej, jak się przyzwyczaić – stwierdziła Amelia
idąca za Benem.
– Początkowo trochę dziwnie się chodzi, ale chyba już
nabrałem wprawy – odpowiedział.
Amelia już chciała coś powiedzieć, gdy nagle lasem
wstrząsnął wściekły wrzask. Benowi oddech uwiązł w gardle na
kilka uderzeń serca.
– Jeden tylko – oznajmił Rhys.
Zobaczyli ciemny kształt sadzący długimi susami przez
wysoki śnieg, to znikający, to wyłaniający się z potężnych zasp.
Corina w mgnieniu oka chwyciła łuk, nałożyła cięciwę i strzałę,
a gdy stwór wyłonił się po raz kolejny, strzeliła, trafiając go
niemal w środek piersi.
Demon zawył z bólu, ale się nie zatrzymał. Corina wypuściła
jeszcze dwie strzały. Potwór zwalił się w śnieg i nie wyłonił
więcej.
Przez dłuższą chwilę nasłuchiwali w napięciu, ale wokół
słychać było jedynie cichy szum zasypanego śniegiem lasu.
– Niezły strzał – pochwalił łuczniczkę Rhys.
– Tyle dobrego ze śniegu – odpowiedziała Corina – że
spowalnia demony. Stają się łatwym celem.
– Przynajmniej jest coś dobrego w tym śniegu – burknął Ben,
kopnięciem wzbijając w górę chmurę białego puchu, który
oblepił mu śniegowy but.
Minął kolejny tydzień. Jeszcze kilka razy natknęli się na
demony, ale były to pojedyncze osobniki, z którymi poradzili
sobie szybko i bez większego ryzyka. Bardziej dał im się we
znaki mróz i wysiłek związany z przedzieraniem się przez
śnieg. Ben był pewien, że wszystkim brakuje już sił.
– Jeszcze dwa, może trzy dni – mruknął Rhys pewnego ranka.
Kaf już im się skończył, teraz długowieczny ostrożnie raczył się
zawartością manierki, by i napitku przedwcześnie nie zabrakło.
Ben doskonale rozumiał ból przyjaciela. Wszyscy stali się też
drażliwi i spięci, przez ostatnie dwa dni widzieli bowiem coraz
więcej demonich tropów. Zazwyczaj nieliczne, ale poprzedniego
popołudnia ślady, na jakie się natknęli, mogły sugerować
obecność całego roju. Rhys i Corina z uwagą studiowali
ścieżynki wydeptane w śniegu, ale żadne z nich nie umiało
powiedzieć, ile osobników tworzyło tę grupę.
Wystarczająco dużo, myślał Ben.
Drzewa stawały się coraz rzadsze i ustępowały skalnym
wypiętrzeniom i graniom. Wędrowali przez okaleczone ziemie.
Rzednący las sprawiał, że jeszcze wyraźniej rzucał się w oczy
brak życia. Wszystko, co oddychało i miało bijące serce, zostało
pożarte przez demony. Ben wiele by dał, żeby zobaczyć królika
skaczącego przez śnieg albo ćwierkającego wśród gałęzi ptaka.
– Tam. – Amelia wyciągnęła przed siebie rękę.
Daleko przed sobą zobaczyli wysoki ostaniec. Istniała
możliwość, że właśnie ten, który zaznaczono na mapie.
Rhys zmrużył oczy taksująco.
– Dwa dni marszu, może półtora, jeśli się postaramy.
– Pół dnia to nam zajmie sama wspinaczka – odpowiedziała
Towaal. – Zatem się postarajmy.
Na północy słońce gasło wcześnie, za dnia nie pokonywali
więc zbyt długich dystansów, dlatego tym razem Towaal
zasugerowała, by nie zatrzymywali się i przez część nocy. Blask
księżyca odbijał się od wszechobecnego śniegu, zapewniając aż
nadto światła. Zresztą nawet gdyby się ktoś potknął, to co
najwyżej skończyłby w śniegowej zaspie.
Wiatr przybrał na sile i chłód przeszył Beniamina dreszczem.
Ashwood zadygotał i mocniej okręcił się opończą. Opadający z
ramion śnieg zawirował mu wokół nóg.
Wreszcie po upływie dnia z okładem dotarli do podstawy
iglicy, w połowie tak wysokiej jak Biały Dwór, ocenił Ben. I
może tam nie robiłaby takiego wrażenia – tutaj, na
pustkowiach, górowała nad całą okolicą.
Ruszyli wokół podstawy ostańca, aż natrafili na osuwisko,
które tworzyło naturalną rampę prowadzącą aż do połowy
wysokości tej skalnej iglicy. Rampa była stroma, ale ponieważ
pokrywał ją śnieg, wspinaczka okazała się stosunkowo
nietrudna. Na górze osuwiska znaleźli rynnę wiodącą ku
szczytowi. Postanowili dalej wspinać się tamtędy.
– Czy ktoś wziął ze sobą linę? – zainteresował się Ben.
Nikt. Musieli zatem radzić sobie każdy z osobna.
Rhys ruszył pierwszy, zdjąwszy najpierw śniegowe buty.
Zagłębienie w skale szerokie było na stopę, nie więcej, i Ben
obserwował wspinaczkę przyjaciela z sercem w gardle.
– Boisz się wysokości? – zapytała Corina, zauważywszy
zdenerwowanie Beniamina.
– Wspinaczka na pokrytą lodem skałę w otoczeniu demonów
i trzy tygodnie marszu od najbliższego medyka? Dlaczego
miałoby mnie to przerażać? – odpowiedział żartobliwie, choć
kolana się pod nim uginały.
Amelia stanęła za nim i położyła mu dłoń na ramieniu
uspokajającym gestem. Uśmiechnęła się do niego, ale nie
powiedziała ani słowa. Tymczasem Corina ustawiła nogę w
rynnie i ruszyła za Rhysem. Ben przyglądał się z uwagą,
starając się zapamiętać, gdzie łuczniczka stawia stopy bądź
gdzie kładzie dłonie, w nadziei, że uda mu się powtórzyć jej
ruchy.
Już niemal na szczycie Rhys zatrzymał się i odchylił w tył,
uchwycony niewidocznego kawałka skały, obejrzał ostatni
odcinek. Ben ze zdumieniem patrzył, jak przyjaciel pokonuje
niemal pionową skałę niczym jakiś pająk. Chwilę później Rhys
zniknął za krawędzią ostańca. Corina, która szła śladem
długowiecznego, też zatrzymała się przed ostatnim odcinkiem.
Rhys pojawił się ponownie i wywiesił do połowy za krawędź,
jedną ręką chyba się czegoś trzymał, a przynajmniej Ben miał
taką nadzieję, drugą machnął, gestami nakazując Corinie, by
podała mu swój plecak. Łuczniczka uwolniona od ciężaru
szybko pokonała ostatni odcinek wspinaczki i zniknęła
Ashwoodowi z oczu.
Towaal szła następna. I wspinała się w naprawdę dobrym
tempie, choć nikt nie spodziewałby się tego po czarodziejce o
aparycji uczonej, stałej bywalczyni bibliotek. Ostatni odcinek
pokonała szybciej nawet niż jej poprzednicy. Ben zdumiony
obserwował jej wyczyny.
– Przyczepiła się do skały za pomocą magii – rzuciła Amelia z
przekąsem. – Tu chodzi o grawitację i wzmocnienie siły ostańca.
– Hę? – zdumiał się Ben.
– Nieważne – zbyła go Amelia. – Nie musisz czuć się źle.
Oszukiwała – pocieszyła Bena i ruszyła ku skale.
Ben był pod wrażeniem tego, jak przyjaciółka radziła sobie ze
stromizną. Zupełnie jakby Amelia nie wkładała we wspinaczkę
najmniejszego wysiłku. Rhys i tym razem pojawił się na górze,
by odebrać plecak, i wskazał dziewczynie, gdzie najlepiej
oprzeć ręce.
Wreszcie Ashwood sam postawił stopę w wąskiej rynnie,
wzdychając przy tym ciężko. Spojrzał pod nogi, na warstwę
lodu pokrywającą skałę, i doszedł do wniosku, że jeśli ma spaść
i się zabić, to właściwie może wspinać się szybko. Im wyżej
wejdzie, tym szybciej zginie w razie upadku.
Znalazł dość nagiej skały wolnej od lodu, by się utrzymać, bez
trudu wyszukiwał też szczeliny, żeby wsunąć w nie palce i się
podciągać. Kiedy znalazł się w połowie drogi przed ostatnim,
pionowym odcinkiem, poczuł silniejsze podmuchy wiatru. Ręce
i nogi trzęsły mu się ze zmęczenia, zatrzymał się na moment,
popełnił błąd i spojrzał w dół. Słusznie ocenił, ostaniec sięgał
połowy wysokości Białego Dworu, a Ashwood znajdował się w
trzech czwartych drogi na szczyt. Zamknął oczy i przycisnął
policzek do kamienia. Natychmiast tego pożałował. Skała była
lodowato zimna, już wsuwanie palców w jej zimne szczeliny
było wystarczająco przykrym doznaniem, policzek zapiekł go
boleśnie.
Ben przysiągł sobie w duchu, że więcej w dół nie spojrzy, i
zupełnie mimowolnie począł liczyć, ile to czasu trwać będzie
jego lot w dół, zmusił się przy tym jednak, by podjąć
wspinaczkę. Gdy zbliżył się do zwężenia rynny, kawałek skały
poruszył się pod jego stopą i poleciał w dół. Ben pośliznął się i
stracił równowagę, ale zaraz chwycił się palcami niewielkiego
występu.
Rhys wystawił głowę znad krawędzi.
– Idziesz?
– Tak, już prawie jestem – stęknął Ben, spoglądając w górę.
Zdołał zsunąć z grzbietu plecak, a Rhys sięgnął i złapał bagaż
bez najmniejszego wysiłku. Tymczasem Ben badał dłonią
ścianę, szukając jakiejś nierówności bądź szczeliny, w którą
mógłby wsunąć palce.
Rhys ponownie się wychylił i rzucił Benowi spojrzenie spod
zmarszczonych brwi.
– No co ty robisz? Wejdź tak samo jak ja. Tu popatrz. –
Wskazał pęknięcie, które idealnie nadawało się na uchwyt.
– A, tak. – Ben pospieszył skorzystać z podpowiedzi
przyjaciela. Podciągnął się na rękach i zamachał nogami,
próbując znaleźć dla nich jakieś oparcie. Jak gąsienica
wczołgiwał się na płaski szczyt.
Rhys pojawił się obok po raz trzeci.
– Wciąż się wspinasz? – jęknął, po czym chwycił Bena za
ubranie na plecach i przeciągnął przez krawędź, szorując nim
po skale. – Nie mamy na to całego dnia.
– No cóż – odezwała się Towaal – właściwie to mamy. I ten
dzień, i jeszcze dwa albo trzy do tego.
Rhys spojrzał na czarodziejkę, pytająco unosząc brwi.
– Będę potrzebowała kilku dzwonów, żeby zbadać dolinę,
używając dalekowidzenia. I nie wiem, ile czasu zajmie mi
otworzenie wyłomu.
– Możemy ci jakoś pomóc? – spytał Rhys.
– Nie. Amelia może obserwować, będę też potrzebowała
dysku z energią, który ma przy sobie. Reszta może robić, co
chce.
– To się trochę rozejrzyjmy – zaproponował Rhys, zwracając
się do Coriny i Bena, i wskazał dziurę ziejącą pośrodku szczytu.
Ben podszedł do otworu i zajrzał tam ostrożnie. W ciemności
wiele nie zobaczył, ale zorientował się, że dziura sięgała
głęboko. Przede wszystkim doszedł do wniosku, że jej istnienie
tu, pośrodku ostańca, nie ma żadnego sensu.
– To nie może być naturalny otwór – oświadczył.
– To samo pomyślałem – zgodził się Rhys.
Odłożyli bagaże, by nikomu nie przeszkadzały, i
długowieczny zaczął szykować pochodnię. Ben spoglądał to na
niego, to kątem oka na Amelię i Towaal. Czarodziejka
wyciągnęła z bagażu rondel, umieściła go na płaskim kamieniu
i wlała pół bukłaka wody, potem obróciła się tak, by spoglądać
na północ – w stronę doliny.
Widzieli ową nieckę w oddali, a dokładniej: dwie wyraźne
granie przedstawione na mapie. Ze szczytu ostańca wyglądały
dokładnie tak, jak wyobrażał je sobie Ben. Widział też wąskie
otwarcie między skalnymi ramionami obejmującymi dolinę,
przez które zamierzali do niej wejść. Dojrzał jeszcze coś, coś
mogło być zamarzniętą rzeką, zastygłą w tym przejściu, i to
wszystko.
Rhys zapalił pochodnię.
– Chodźcie – przywołał gestem Bena i Corinę.
Wsunął płonącą żagiew do wnętrza otworu i wszyscy troje
zajrzeli z ciekawością. Poniżej, w odległości czterech, pięciu
kroków, znajdował się podest, a z niego odchodziły schody
prowadzące w głąb skały.
– No, to już jest strasznie dziwne – skonstatował Rhys.
– Kto mógł zbudować schody wewnątrz tego? – zdumiała się
Corina.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć – oświadczył
Rhys, zrzucił pochodnię, a potem sam zsunął się w głąb otworu.
Na moment zawisł na rękach, po czym zeskoczył na podest.
– Jesteś pewien, że zdołamy stamtąd wyjść? – zawołał za nim
Ben.
– Mam nadzieję – odparł Rhys. – Idziesz?
Ben i Corina wymienili wymowne spojrzenia. I łuczniczka
bez słowa zsunęła się do dziury. Ben westchnął ciężko i poszedł
w jej ślady.
Podest był zbyt mały, by pomieścić całą trójkę, więc Rhys
zszedł kilka stopni niżej, zrobił miejsce towarzyszom i dał im
chwilę na rozejrzenie się po wnętrzu ostańca.
Za wiele do zobaczenia nie było. Wszystko wskazywało na to,
że natura pospołu z człowiekiem wydrążyli ostaniec. Dlaczego?
Nie wiadomo.
Poczęli schodzić po kamiennych stopniach. Schody zakręcały
lekko i Ben ocenił, że dwukrotnie zrobili pełne okrążenie,
zanim wreszcie znaleźli się na dole. Stanęli w przestronnym
pomieszczeniu, pełnym śmieci i szczątków, które w znacznej
części zmieniły się już w pył i rdzę. Pod jedną ze ścian
znajdowało się wgłębienie w podłodze przeznaczone na
palenisko, z którego wiodła w górę wąska rynna. Jednak na jego
dnie leżały już tylko bezkształtne rdzawe grudy.
Ben uznał, że spoczywające pod ścianami stosy śmieci były
kiedyś stołami i krzesłami, dziś nie do poznania.
Pośrodku pomieszczenia stało coś, co się nie rozpadło i nie
zmieniło w pył: duży stół z czarnego onyksu. Ben zgarnął nieco
kurzu i zobaczył, że blat zachował idealną gładkość i swój
kamienny połysk.
– Nie dotykaj – skarcił go Rhys.
– Dlaczego?
– Minęły wieki od czasu, gdy ktoś tu był – powiedział Rhys,
szerokim gestem wskazując wydrążone w skale pomieszczenie.
– Meble, żelazny ruszt. Żelazo z paleniska, wszystko to się
rozpadło. Jak sądzisz, dlaczego stół nadal stoi, tak samo
świeżutki jak w dniu, w którym powstał?
– Nie użyłbym słowa „świeżutki” – zaoponował Ben.
– Jakiś mag go wykonał – wyjaśnił Rhys.
– Stół? – zdziwił się Ben, spoglądając na błyszczący blat.
– Pewnie miał służyć czemuś jeszcze poza posiłkami.
Sprowadzimy Towaal, żeby go przebadała.
Zanim jednak zdążył wrócić na schody, pomieszczenie
wypełniło światło. Corina cofnęła się gwałtownie z
przekleństwem na ustach, a przed nią jeden z żółtych kamieni
na ścianie rozjarzył się ciepłym światłem.
– Mówiłem, żeby nie dotykać – warknął Rhys.
– Ledwie to musnęłam – zawołała, wpatrując się w kamień
jak zaczarowana.
Rhys podszedł do łuczniczki z westchnieniem. Kamień
umieszczony był w ścianie na wysokości oczu.
– Już takie kiedyś widziałem – stwierdził. Szybko obszedł
pomieszczenie i dotknął trzech kolejnych kamieni. Teraz całe
pomieszczenie zalane zostało ciepłym światłem. – Jakich trzeba
było umiejętności, żeby stworzyć coś, co działać będzie po
setkach lat – mruknął Rhys do siebie. – Niewiarygodne.
– Setkach lat? – powtórzył zaskoczony Ben.
– Jeśli nie tysiącach – odpowiedział Rhys. – Rozejrzyj się tylko,
wszystko, czego nie stworzyli magowie, rozpadło się w pył. Jak
myślisz, ile czasu potrzeba, żeby żelazo zmieniło się w rdzę i
rozwiało bez śladu w suchej komnacie?
Ashwood wzruszył ramionami, nie miał pojęcia.
– Bardzo długo – zapewnił go Rhys.
Ben gotów był się zgodzić z tą opinią. Istotnie wyglądało na
to, że już od dawna nikt nie postawił w tej komnacie stopy.
– Spójrzcie tutaj – zawołała Corina, wskazując przeciwległy
kąt pomieszczenia, wcześniej pogrążony w ciemności. Teraz gdy
zapłonęły światła, troje wędrowców widziało wyraźnie wąską
klatkę schodową wiodącą głębiej w skałę.
Obeszli pospiesznie pierwszą izbę, upewniając się, że nie było
tam niczego więcej do odkrycia, i ruszyli ku kolejnym stopniom.
Schody wiły się spiralą, a gdy zeszli, u ich podstawy odkryli
ciemny korytarz, dokładnie pod górnym pomieszczeniem.
Znaleźli tu sześć kolejnych komnat, z czego pięć stało otworem.
Nawet jeśli kiedyś coś je zamykało, dawno się rozpadło. Szóstej
strzegły jednak drzwi, które zdawały się całkiem nowe.
– Spójrzcie na podłogę – odezwała się Corina.
Rhys opuścił pochodnię i zobaczyli wyraźnie grubą warstwę
nietkniętego kurzu.
– Nikogo nie było tu od wieków – stwierdziła łuczniczka.
– No to skąd te nowe drzwi? – zapytał Ben.
– Nie są nowe – zaprzeczył Rhys. – A przynajmniej zgaduję, że
nie są.
Ruszył korytarzem, zerkając do mijanych pomieszczeń, i
zatrzymał się przed tajemniczymi drzwiami. Przez chwilę
przyglądał się im uważnie, a potem przesunął dłonią po ich
powierzchni. Pod dotknięciem jego palców na płaszczyźnie
drzwi pojawiły się lekko lśniące znaki. Kiedy cofnął rękę, zgasły
bez śladu.
– Magia konserwująca – mruknął.
– Powinniśmy zawołać Towaal? – spytał Ben.
– O tak – potwierdził Rhys. – Wydaje mi się, że będzie chciała
to zobaczyć.
Jak się okazało, Towaal istotnie chciała to zobaczyć.
Przerwała przygotowania do rzucenia czaru dalekowidzenia i
bezzwłocznie zeszła w głąb wydrążonej skały.
W pierwszym pomieszczeniu najpierw obejrzała onyksowy
stół.
– Niewiarygodne – stwierdziła ze zdumieniem.
– Co to jest? – zapytała natychmiast Amelia.
– Urządzenie do dalekowidzenia – odparła Towaal. – A my
marnujemy czas z rondlem pełnym wody.
Benowi przypomniało się, jak sprzedawczyni w Fabrizo
próbowała sprzedać mu takie urządzenie, tylko że tamto miało
wielkość dłoni, przy tym zaś mógł zasiąść tuzin rosłych
mężczyzn.
– Jak to działa? – spytał zaciekawiony.
– To, co widzisz, to tylko postrzeganie światła – odparła
Towaal. – Kiedy widzimy jakąś rzecz, widzimy tak naprawdę to,
jak odbija się od niej światło. A to urządzenie łapie i pokazuje to
światło. Adept magii o odpowiednich umiejętnościach może
użyć woli, żeby przemieścić to źródło światła, które będzie
wtedy widoczne tutaj – zakończyła, stukając w gładki blat.
Ben zmarszczył brwi, próbując jakoś zrozumieć jej słowa.
– Pozwala ci zobaczyć coś, co jest daleko – dodała Amelia.
Ben wywrócił oczami.
– Później zbadam to dokładniej. Teraz jestem jeszcze bardziej
ciekawa tych drzwi, które odkryliście – stwierdziła Towaal.
Poprowadzili ją schodami w dół, a ona ostrożnie zbliżyła się
do drzwi na końcu korytarza. Tak samo jak Rhys przesunęła
dłonią nad ich płaszczyzną i odczytała lśniące znaki.
Zadowolona złapała za klamkę i nacisnęła bez wahania. Drzwi
ustąpiły bezszelestnie, bez jednego nawet skrzypnięcia. Towaal
pchnęła skrzydło, a Corina przesunęła się za plecy Bena.
Czarodziejka spojrzała tylko na swych towarzyszy i bez słowa
przekroczyła próg.
Wszyscy rzucili się za nią, by zajrzeć do środka.
Za progiem znajdował się zaskakująco duży pokój dzienny i
przylegająca doń komnata sypialna. Ben rozglądał się w
zdumieniu. W tym pomieszczeniu nie było nawet śladu
minionych lat, wszystko zostało doskonale zachowane, zupełnie
jakby właściciel wyszedł stąd chwilę wcześniej. Nawet
powietrze pachniało przyjemnie.
– Zdumiewające – szepnęła Towaal.
– Nie widziałaś wcześniej takich czarów? – zainteresował się
Rhys. – Nie sądziłem, że są takie rzadkie.
– Nie, w takim wymiarze jeszcze nie widziałam –
odpowiedziała Towaal. – I masz rację, nie są właściwie rzadkie.
Używa się ich dość często, na przykład żeby zachować ważne
dokumenty albo traktaty, jak Przymierze Argrena. Znaczy ci,
którzy ufają czarodziejkom, tak robią. Ale jeszcze nie widziałam
takiego czaru, który trwałby przez tysiące lat bez konieczności
odnawiania go, a do tego obejmował dwie całe komnaty.
Ktokolwiek rzucił ten czar, był naprawdę potężny.
– W Sanktuarium widziałam magię konserwującą w użyciu –
dodała Amelia. – Ale istotnie, nic tak potężnego. Jak to się robi?
– Zasada jest taka sama jak w przypadku długowiecznych –
wyjaśniała Towaal. – Ustanawia się kontrolę, która może
powstrzymać naturalny proces starzenia. Nigdy nie widziałaś,
jak to się robi, bo nowicjuszki nie mają zazwyczaj rzeczy, które
wymagają konserwacji. Ja osobiście uważam korzystanie z tego
czaru za niezbyt mądre. Dlaczego nie sporządzić kopii
dokumentu, skoro jest taki istotny?
– Długowieczni? – prychnęła drwiąco Corina. – Czyli teraz
opowiadamy sobie baśnie? Mogę uwierzyć w niejedno, co
dotyczy magii, ale ta cała legenda o długowiecznych nigdy jakoś
do mnie nie przemawiała.
Rhys posłał jej szeroki uśmiech.
– A nie lubisz tej baśni, w której urodziwy i czarujący książę
przybywa na ratunek damie w opałach?
– Nie jestem w opałach. – Corina pogardliwie pociągnęła
nosem. – A ty z pewnością nie jesteś urodziwy. Już lepiej zacznij
opowiadać, że jesteś długowiecznym.
– Może spróbuję – odparł Rhys, uśmiechając się jeszcze
szerzej.
Towaal nie zwracała uwagi na ich przekomarzanie i nadal
uważnie badała pomieszczenie. Ben również nie przestawał
przyglądać się tej starannie wyposażonej komnacie ukrytej w
trzewiach skały, z tym że on robił to, stojąc w progu.
Pod jedną ze ścian stało proste biurko. Towaal szybko
przejrzała zawartość mebla i skończyła z notesem w dłoni,
reszta przedmiotów pozostała na miejscu: pióro, czyste arkusze
pergaminu i wykonana niewprawną ręką, raczej żałosna
drewniana fajka. Naprzeciwko biurka ustawiono dwa fotele, a
między nimi ktoś ułożył cały stos książek. Na stoliku obok foteli
połyskiwała karafka wypełniona bursztynowym płynem.
Podłogę przykrywał gruby dywan. Bena najbardziej
zainteresowała wisząca na ścianie prosta chorągiew o barwie
purpury.
– Purpuraci? – zapytał, przyglądając się tkaninie.
Towaal zmarszczyła brwi i obejrzała chorągiew.
– Nic w niej szczególnego, znaków żadnych też nie ma –
stwierdziła. – Ale kto wie? Nie wiem, czy kolor ma jakieś
znaczenie.
Towaal dokładniej obejrzała notatniki i książki, Rhys zbadał
karafkę. Nic innego do oglądania nie znaleźli; kiedy jednak
przeszli do komnaty sypialnej, Benowi dech zaparło z wrażenia.
W kącie pomieszczenia stała lśniąca zbroja, a obok na stojaku
umieszczono długi miecz i potężny buzdygan. Pełne płyty
pancerza wyglądały, jakby je ktoś przed chwilą wypolerował,
blask metalu zdawał się wręcz rozświetlać kamienną izbę. Nad
naramiennikami wisiał hełm z purpurowym pióropuszem.
Rhys pochylił się, by obejrzeć go dokładniej, po czym opuścił
zasłonę przyłbicy. Ben zmarszczył brwi. Zasłona nie miała
żadnych szczelin na oczy, opuszczona bez reszty zasłaniałaby
twarz noszącego.
– Wykute przez maga płatnerza – ocenił Rhys. – Jakiś czar
musi umożliwiać spoglądanie przez metal.
– Wykuta przez maga zbroja? – zainteresowała się Towaal i
podeszła do stojaka. Delikatnie dotknęła hełmu, a potem zbroi i
w tych miejscach zalśniły blado znaki. Ben nie pojął żadnego z
nich.
– To musi być warte iście królewskich sum – szepnęła Corina.
– Raczej całego królestwa – poprawił ją Rhys. – Wiele
widziałem, ale pełnej zbroi płytowej magicznie wykutej to
jeszcze nigdy w życiu. Takiego pancerza nie można chyba
rozbić ani przebić. Człowiek, który go nosił, musiał być niemal
niepokonany.
Ben podszedł do stojaka z bronią. Buzdygan był wielki i
raczej bardzo ciężki. Ashwood nie potrafił sobie wyobrazić, ile
sił potrzeba do władania taką bronią. Z ciężkiej głowicy
sterczały ostre kolce, a trzonek był grubości męskiego ramienia.
Buzdygan musiał ważyć niemal tyle, co sam Ben.
Długi miecz miał normalne rozmiary, lśniącą srebrzystą
głownię i przepięknie wykuty jelec, którego ramiona
rozchodziły się na podobieństwo gałęzi drzewa. Rękojeść
owinięta była drutem, a w głowicy, gdzie bogaci panowie zwykli
wstawiać klejnoty, znajdowała się kula wygładzonego i
wypolerowanego dziwnego drewna.
Towaal stanęła obok Bena.
– Weź go – zasugerowała.
– Co? – zapytał zaskoczony niebotycznie.
– Miecz. Weź go – powtórzyła.
– Jak... że – zająknął się.
– Został magicznie wykuty. Trzeba by go było dokładniej
zbadać, żeby dojść do tego, jakie ma właściwości, ale nawet bez
nich lepszy jest niż ten, którego używasz teraz. Weź go –
powiedziała raz jeszcze.
– A Rhys? Jest lepszym szermierzem niż ja. On powinien go
dostać – zaoponował niepewnie Ashwood.
– Ja już mam magiczny miecz – stwierdził Rhys, poklepując
rękojeść swojej broni. – Ten należy do ciebie.
Przyglądali się wszyscy, jak Ben ujmuje broń i podnosi ze
stojaka. Ashwood nie był właściwie pewien, czego się
spodziewać, nic się jednak nie wydarzyło. Miecz był może
trochę lżejszy niż dotychczasowy oręż Ashwooda, ale niemal
identycznej wielkości. Rękojeść pozostawała chłodna w dotyku.
Rhys wydobył zza stojaka prostą skórzaną pochwę, na której
widniał znak, ale nie taki jak znak mistrzowski, inny, jakiego
Ben nigdy wcześniej nie widział.
Cofnął się o krok i delikatnym ruchem wykreślił w powietrzu
ósemkę. Może mu się tylko wydawało, ale miał wrażenie, że
lekki powiew poruszył powietrzem w pomieszczeniu.
Lady Towaal z uznaniem pokiwała głową.
– Muszę go zbadać dokładniej, kiedy znajdziemy się w jakimś
bezpiecznym miejscu, ale jestem pewna, że znaleźliśmy coś
wyjątkowego.
– A co z resztą? – zapytała Corina, chodząc w tę i z powrotem
przed zbroją.
– Na żadne z nas nie będzie raczej pasowała – stwierdził
Rhys. – Ktokolwiek nosił te płyty, wyższy był ode mnie i
znacznie większy niż my. Zbroja przede wszystkim byłaby
zawadą, nie pomocą.
– Szkoda – mruknęła Towaal. – Jeśli dobrze odczytuję znaki i
pieczęcie, to zbroja daje noszącemu wielką siłę. Ten, kto by ją
założył, zdolny byłby do rzeczy niezwykłych.
– To ma sens – zgodził się Rhys, ze smutkiem spoglądając na
zbroję i buzdygan. Sięgnął do ciężkiej broni i uniósł ją ze
stojaka, ledwo. Natychmiast też odłożył przy wtórze głośnego
łupnięcia. – Chyba nikt z nas nie chce dźwigać tego do
Północnej Bramy, nawet jeśli to magiczny buzdygan.
– Czyli dla reszty z nas nic nie ma? – poskarżyła się Corina.
– Nic na to nie wskazuje – potwierdził Rhys.
Amelia, gdy tylko się zorientowała, że ani broń, ani zbroja jej
się nie przydadzą, otworzyła stojącą po przeciwnej stronie
szafę. W środku znajdowały się ubrania należące, co
wynikałoby z rozmiarów, do właściciela zbroi. Amelia
przejrzała je pospiesznie, ale nie znalazła niczego ciekawego.
Wrócili do pokoju dziennego i Towaal zgarnęła książki przy
fotelach. Rhys otworzył karafkę i ostrożnie powąchał
zawartość. Niemal natychmiast na jego usta wypłynął
przebiegły uśmiech i długowieczny stanowczym gestem wsunął
sobie kryształową butelkę pod pachę.
– Dajże spokój – zbeształa go Towaal i zacisnęła wargi
sfrustrowana zachowaniem towarzysza. – Chcę popatrzeć na
stół do dalekowidzenia. Zbierz nasze bagaże ze szczytu i znieś
na dół, zanim zaczniesz prowadzić badania nad tym
tajemniczym trunkiem.
Rhys zrobił zbolałą minę, ale nikt nie okazał mu współczucia.
– No dobrze – westchnął wreszcie.
Wrócili do pierwszego pomieszczenia i tam kobiety oczyściły
onyksowy blat z kurzu. Ben ruszył z Rhysem po plecaki, a kiedy
wyszli na szczyt ostańca, zobaczył, że znad gór nadciąga kolejna
śnieżyca. Ciemne, wściekłe chmury przelewały się nad
szczytami, spływając w dolinę Szczeliny.
– Jak daleko jest stąd do Szczeliny twoim zdaniem? – spytał
Ben przyjaciela.
Rhys spojrzał w dal, mrużąc oczy.
– Cztery, może pięć dni marszu, w zależności od pogody i od
tego, jak często musielibyśmy obchodzić wzgórza.
– Myślisz, że by się nam udało?
Rhys spochmurniał.
– Myślisz, że Towaal zdoła otworzyć wulkan pod Szczeliną z
odległości pięciu dni marszu? – odpowiedział pytaniem na
pytanie.
– Ja... – Ben nie wiedział.
– Miejmy nadzieję – stwierdził Rhys. – Chcę tylko powiedzieć,
żebyś nie przekreślał tej możliwości, ciągle jeszcze może być
tak, że będziemy musieli pójść dalej na północ.
Ben z wysiłkiem przełknął ślinę.
– Wracajmy do środka – poprosił. – Chwilowo dość mam
śniegu.
Na dole oczyścili palenisko i opróżnili sypialnię z mebli.
Pożyczywszy topory Coriny, porąbali biurko na podpałkę. Suche
drewno szybko płonęło, więc Rhys zaproponował, aby
poświęcić i łóżko. Solidne kolumienki dłużej ogrzewałyby
komnatę w ostańcu.
– A czemu nie użyjecie tych waszych wymyślnych
magicznych mieczy, żeby rąbać drewno? – zapytała łuczniczka,
gdy oddali jej toporki. – Nie znam się na tym specjalnie, ale
słyszałam, że takiej broni nie trzeba nigdy ostrzyć.
– Każde narzędzie ma swoje przeznaczenie, a każde
przeznaczenie ma odpowiednie narzędzie – odpowiedział Rhys
poważnie.
– Moje topory służą do rąbania demonich łbów – odparła
Corina.
I właśnie w tymże momencie chłodne światło zalało całe
pomieszczenie. Stół do dalekowidzenia obudził się do życia.
Skupili się wokół niego, a palce lady Towaal tańczyły nad
gładkim jak szkło blatem. Czarodziejka wyjaśniała Amelii, co
robi.
– Urządzenie ustawione jest tak, żeby dać nam widok z lotu
ptaka. To konkretnie ustawiono na wysokości szczytu tego
ostańca. Pewnie mogłybyśmy to zmienić, ale muszę najpierw
zrozumieć, co zrobili twórcy tego artefaktu.
Amelia pochyliła się nad stołem. Gładka płaszczyzna
pokazywała skały i drzewa. Czyli teren, jaki otaczał ich z każdej
strony. Ben przyglądał się z otwartymi ustami. Czegoś tak
zdumiewającego jeszcze nie widział. Towaal przesunęła powoli
dłoń nad blatem i obraz także się przesunął, podążając za
ruchem ręki czarodziejki. Zobaczyli więcej drzew i więcej skał.
– Widzisz? Używając woli, mogę wpływać na to, co widzimy.
Skupiam wolę na tym. – Pokazała jarzące się glify u podstawy
obrazu. – Oznaczają kierunek i coś jeszcze, czego nie jestem
pewna.
– Jak... – zaczęła niepewnie Corina. – Jak sprawiasz, że to
działa? Ja też bym mogła?
Towaal uśmiechnęła się do łowczyni.
– Po odpowiednim szkoleniu na pewno. Małe artefakty do
dalekowidzenia są bardzo popularne. Używają ich wszelakie
wilki morskie i poszukiwacze przygód. Ale im większa
powierzchnia i odległość, tym trudniej takim urządzeniem
manipulować. Bez odpowiedniego przeszkolenia w zakresie
używania woli i bez ćwiczenia raczej nie zdołałabyś
kontrolować tego urządzenia. – Towaal z coraz większą
pewnością manipulowała obrazem na onyksowym blacie, nie
przestawała też wyjaśniać. – Ten stół jest punktem centralnym,
dzięki czemu to, co planowałam początkowo, stało się
łatwiejsze, a wyniki będą też o wiele wyraźniejsze. Wydaje mi
się, że mogę rozszerzyć zakres tego, co widzę. Moja metoda,
żeby zadziałać, wymagałaby więcej wysiłku i czasu. Nie mam
żadnych wątpliwości, że ten, kto stworzył stół, zrobił to z
zamiarem rozglądania się po okolicy.
– Ale dlaczego? – chciał wiedzieć Ben.
– Jeśli ten posterunek, czy co to jest, był stworzony dla
Purpuratów... – zaczęła Amelia.
– Zatem może używali stołu, żeby obserwować Szczelinę? –
dokończył Rhys.
Wszyscy w milczeniu popatrzyli na blat artefaktu. Wszyscy
też chyba myśleli to samo. Koncepcja, że komnatę tę stworzono,
by obserwować Szczelinę, była bardzo prawdopodobna i
sensowna. Ale zaraz nasuwało się oczywiste wręcz pytanie: co
się stało z tymi, którzy prowadzili obserwacje?
Miękkie światło płynące z kamieni w ścianie i migotanie
stołu, którego Towaal używała do przeszukiwania okolicy, po
jakimś czasie stały się męczące. Ben nie mógł przestać myśleć o
tym, co spotkało tych, dla których przygotowano pomieszczenia
wewnątrz skały. Zbroja i inne wyposażenie znalezione w
komnatach w połączeniu z talentem magicznym twórców tych
artefaktów – Ben nie miał wątpliwości, że ci ludzie byli
przygotowani, by się tu bronić. Zatem co się stało? Po prostu
odeszli? Czy może zostali zaatakowani?
Ben zostawił kobiety pochylone nad blatem, skupione na
szukaniu punktów odniesienia, podniósł porzuconą pochodnię i
ponownie udał się na niższy poziom zdumiewającej wieży. Raz
jeszcze wszedł do komnaty zabezpieczonej czarami i począł
rozglądać się bez celu. Odzienie nie zajęło go za bardzo. Uszyto
je w obcym mu stylu. Ben nie umiał powiedzieć, czy to dlatego,
że noszono je przed wiekami, czy może dlatego, że stworzyła je
obca kultura i moda.
Jedyną ozdobą pomieszczenia była purpurowa chorągiew.
Przesłanki co do zainteresowań mieszkańca czy mieszkańców
można było czerpać tylko z ksiąg i karafki. Ben postanowił nie
brać pod uwagę niezdarnie wyrzeźbionej fajki. Jego zdaniem
była to rozpaczliwa próba zabicia nudy.
Wyszedł na korytarz i postanowił zajrzeć do każdego z
pozostałych pomieszczeń. Wyglądały podobnie jak to
zapieczętowane czarem, z tą różnicą, że nie zostały w
najmniejszym stopniu zakonserwowane. Wszystko, co się w
nich kiedyś znajdowało, zmieniło się w pył. Gdy Ben rozglądał
się po czwartej izbie, usłyszał czyjeś kroki. W progu
pomieszczenia stanęła Corina.
– Znalazłeś coś? – spytała.
– Nie. Tylko kurz i... kurz.
– Dziwne, prawda?
– Dziwne – zgodził się.
– Wiesz, chodzi mi o to, że nic nie zostało w tych
pomieszczeniach. Dlaczego zachowano tamto, a w tych nie
ostało się nic?
– Może nie mieli czasu, żeby rzucić czary na pozostałe? –
podsunął. – Może opuścili to miejsce w pośpiechu. Albo nie
mieli takich umiejętności? A z biegiem czasu wszystko uległo
zniszczeniu.
– Ale nie urządzenie zrobione przez czarodziejki – zwróciła
mu uwagę. – Światła i stół nie tylko się zachowały, ale nadal
działają! To jest wyjątkowe rzemiosło. W tej zabezpieczonej
izbie były magicznie stworzone rzeczy, a one przetrwałyby
nawet bez czarów. Skoro ludzie odeszli stąd w pośpiechu,
dlaczego w pozostałych pomieszczeniach nic nie zostało?
Ben rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym stali. Znaczną
część podłogi pokrywały wzgórki kurzu sięgające mniej więcej
kostek przybyszy, a przecież nie mógł ich tutaj nawiać żaden
wiatr.
– Nie przeszukaliśmy tych izb porządnie – przyznał.
Corina oderwała się od futryny i kopnęła jeden z kurzowych
pagórków, zakrywając usta, gdy wiekowe szczątki zawirowały
w powietrzu. Ben ruszył za łuczniczką i wkrótce w całym
pomieszczeniu unosiły się chmury kurzu. Opuścili komnatę,
kaszląc, ale i uśmiechając się do siebie szeroko.
– Chodźmy do następnej – zaproponowała Corina.
Wpadli do kolejnej izby. Rozkopali szczątki, śmiejąc się i
kaszląc na przemian. Ben od stóp do głów pokryty był warstwą
szarego kurzu, ale po tygodniach spędzonych w Ostępach uznał
to za poprawę. Jednak w trzecim pomieszczeniu, gdy Corina
kopnęła stosik, coś zadzwoniło wyraźnie.
– Czekaj – zatrzymał ją Ben. – Co to było?
– Co było co? – spytała, osłaniając usta dłonią.
Ben powoli poszurał w kierunku, gdzie jak mu się wydało,
usłyszał tajemniczy dźwięk, i jego czujność została nagrodzona,
gdy poczuł pod butem jakiś niewielki kształt.
Ukląkł, odgarnął grubą pokrywę kurzu i podniósł dwa
drewniane owale. Miały wielkość jego dłoni, runy na całej
powierzchni i wgłębienie w środku.
Corina uklękła obok.
– Co to jest?
– Jakby drewniane – stwierdził – ale dźwięczą niczym metal.
I, no cóż, wciąż tu są.
Corina wyciągnęła rękę.
– Czy powinnaś... – chciał ją ostrzec, ale nie zdążył zdania
dokończyć, a jej palce już zamknęły się na jednym z dysków.
Obejrzeli je uważnie, jednak niczego nie wywnioskowali.
Dyski były gładkie w dotyku, jak wypolerowane drewno, a
ciężkie przy tym jak metal. Przypominały bardzo artefakt do
magazynowania energii, który nosiła przy sobie Amelia. Może
wszystkie magiczne urządzenia tak wyglądały?
– Pokażmy je Towaal – zaproponował Ben.
– Jasne – zgodziła się Corina – ale należą do mnie.
– Jak tam sobie chcesz. – Ben nie oponował. Przecież nie mógł
się skarżyć, u pasa wisiał mu magiczny miecz.
W pozostałych izbach niczego już nie znaleźli, wrócili więc
na wyższy poziom, gdzie reszta grupy stała nad
dalekowidzącym stołem. Towaal obejrzała znalezione dyski, ale
też nie umiała powiedzieć, jakie jest ich przeznaczenie. Jednym
postukała w onyksowy blat, przysłuchując się metalicznemu
dźwięczeniu, a potem oddała przedmiot Corinie, wzruszając
przy tym ramionami.
– Połóżmy je z resztą przedmiotów, zbadam je, gdy znajdę
trochę czasu – poradziła. – Są wykonane za pomocą magii i
chyba istnieje między nimi jakieś połączenie, ale teraz nie mogę
tego sprawdzać.
Corina kiwnęła głową, lecz na jej twarzy malowało się
rozczarowanie.
– Pozwól, niech ja zobaczę – zaproponowała Amelia.
Łowczyni podała jej oba dyski, a Amelia uklękła i położyła je
na podłodze jeden obok drugiego. Ben nie miał pojęcia, co
takiego mogłaby odkryć Amelia, czego nie zdołała stwierdzić
Towaal. Amelia powiodła po dyskach opuszkami palców, potem
rozsunęła oba przedmioty i znów przysunęła do siebie.
Wpatrywała się w nie spod ściągniętych brwi, najwyraźniej
próbując użyć na nich skupionej woli. Wreszcie zadzwoniła
jednym o podłogę, tak jak wcześniej Towaal o blat. Przykucnęła
na piętach, mamrocząc coś pod nosem.
Corina przysunęła się do niej, łypiąc na artefakty.
– Masz. – Amelia oddała jej jeden. – Idź tam, na drugi koniec, i
stuknij o podłogę, jak ja to zrobiłam.
Corina wypełniła polecenie i wróciła do Amelii.
– Wiesz coś?
– Chyba tak – odparła Amelia. – Są ze sobą jakoś połączone.
Przenoszą dźwięk, ale nie wiem jak...
– Amelio! – krzyknęła Towaal. – Chodź tu, znalazłam dolinę.
Amelia wstała i chciała oddać drugi dysk Corinie, ale
łuczniczka ją powstrzymała.
– Zatrzymaj jeden, ja będę miała drugi – oświadczyła. – Skoro
są połączone, to może dowiemy się, jak działają, gdy będziemy
je trzymać osobno.
Amelia kiwnęła głową na zgodę i ruszyła, by stanąć obok
Towaal.
13.

SZCZELINA

G dy tylko wstał kolejny dzień, wrócili do badania doliny


przez urządzenie do dalekowidzenia. Stłoczeni nad blatem
obserwowali, jak Towaal manipuluje obrazem, prezentując co
rusz inny fragment niecki. W przeciwieństwie do całej okolicy
dno doliny było równe i porośnięte gęstymi drzewami na tyle
wysokimi, że nie mogli zobaczyć, czy coś porusza się na ziemi.
Towaal nie przestawała oglądać kaldery pod różnymi kątami i
wkrótce wszyscy zyskali wyraźny obraz tego miejsca. Była to
niezbyt głęboka skalna misa, przez której środek przepływała
rzeka. Na samotnym wzgórzu pozbawionym wszelkiej
roślinności wznosiła się starożytna kamienna struktura. Z góry
wydawała się wysoka, mniej więcej jak trzypiętrowy dom, i
miała kształt idealnego kręgu. Stała wyważona na boku, niczym
otwarta brama, a wokół niej poruszało się kilka ciemnych
kształtów.
– Demony – stwierdził Rhys.
Towaal kiwnęła głową.
– Nie jestem pewna, czy przeżylibyśmy wejście do tej doliny.
Nagle w pobliżu Szczeliny błysnęło światło i przy kamieniach
pojawił się nowy kształt, inne doskoczyły doń natychmiast, ale
obraz był zbyt odległy, by zobaczyli, co się wydarzyło. Chwilę
później cienie rozbiegły się na wszystkie strony.
– Co to było? – wyrwało się Corinie.
– Nie jestem pewna – mruknęła Towaal. – Może nowy demon
został zrekrutowany do roju?
– No, jedno jest pewne – odezwał się Rhys. – Widzieliśmy
właśnie, jak demon przybył przez to coś. I możliwe, że jesteśmy
jedynymi ludźmi, którzy mieli okazję to zobaczyć. Potwierdziły
się nasze podejrzenia co do istnienia Szczeliny i tego, skąd
pochodzą demony. Pozostaje pytanie, co możemy z tym zrobić.
Ben czuł głównie zdziwienie. Te same stworzenia, które przy
każdej okazji próbowały rozerwać go na strzępy i wypić jego
życiodajną krew, z daleka wydawały się spokojne i
nieagresywne. Oczywiście od grupy Ashwooda dzieliło je cztery
dni marszu, a jednak poczuł się nieswojo, patrząc na ciemne
ciała potworów.
Towaal zatrzymała obraz na kilka chwil bezpośrednio nad
Szczeliną, ale nic nowego się nie wydarzyło. Czarodziejka
przyjrzała się bliżej rzece płynącej dnem kotliny, aż do źródła,
po czym starannie sprawdziła obie granie formujące misę.
Teraz obraz poruszał się coraz szybciej, ledwie zatrzymywał się
nad każdym punktem, zanim przechodził do następnego.
– Co ci chodzi po głowie? – zapytał cicho Rhys.
– Wszystkie cechy tej doliny zdają się potwierdzać, że pod nią
jest uśpiony wulkan. Może udałoby się zajrzeć głębiej i odkryć
pierwotne źródło, znaczy to, co stworzyło tę dolinę.
– A wtedy?
– Wtedy spróbujemy obudzić wulkan i zniszczyć Szczelinę –
odpowiedziała.
Zanim nadeszło południe, Towaal zobaczyła za pomocą
artefaktu wszystko, co zobaczyć musiała, i zaczęła zagłębiać się
pod ziemię, by odnaleźć źródło żaru. Przeszła na szczyt ostańca,
a za nią podążyła Amelia i pozostali. Nie mieli nic lepszego do
roboty. Ben dygotał z zimna, ale nie chciał zostać sam w
komnatach poniżej.
– To nie będzie łatwe, bo odległość jest duża – wyjaśniła
Towaal Amelii. – Ogólna zasada jest taka, żeby być jak najbliżej
miejsca, w które się zagłębiasz, bo wtedy twoje zmysły działają
lepiej i lepiej też wszystko wyczuwasz.
– A co chcemy wyczuć? – spytała Amelia.
– Żar – odparła Towaal. – Sięganie na zewnątrz siebie nawet
na niewielką odległość jest sporym wyzwaniem. Na taką
odległość będzie to bardzo trudne. W najlepszym wypadku uda
nam się wychwycić podstawowe wrażenia, jak światło albo
ciepło. Dla naszych celów musimy znaleźć źródło potężnego
żaru. Ale może nawet jest to niemożliwe na taką odległość.
Mam jednak nadzieję, że magma jest na tyle gorąca, by dystans
ostatecznie nie miał znaczenia.
Towaal i Amelia usiadły obie na szczycie ostańca, zwrócone
twarzami ku północy i Szczelinie. Ben i pozostała dwójka kręcili
się przy krawędzi i po prostu marnowali czas.
Czarodziejka i nowicjuszka ucichły, skupione na miejscu
odległym o staja.
Ben przyglądał im się przez chwilę i zobaczył, jak powieki
Amelii się otwierają i dziewczyna zerka z ukosa na Towaal.
Uśmiechnął się do niej. Złapała jego spojrzenie, zmarszczyła
brwi i ponownie zamknęła oczy, nie wyczuwając najwyraźniej
tego, co być tam powinno.
Przez dzwon Ben spacerował nerwowo, czekając, aż Towaal
coś powie. Ale czarodziejka siedziała w milczeniu.
Corina dołączyła do tego niespokojnego spaceru.
– Myślisz, że ona naprawdę coś robi? – szepnęła.
– Mam nadzieję. – Wzruszył ramionami. – Po tym, jak
zobaczyłem demony wokół Szczeliny, nie chcę tam iść.
Corina pokiwała twierdząco głową.
– Nie mam wielkiego doświadczenia z czarodziejkami.
Wydaje się bardzo... no, władcza. To chyba odpowiednie słowo.
Ben prychnął.
– Tak, chyba odpowiednie. Ale jeśli uważasz, że ona jest
trudna, żałuj, że nie poznałaś mistrzyni Eldred.
Wreszcie czarodziejka otworzyła oczy i wstała. Porozciągała
się przez chwilę, bo zesztywniała, siedząc na twardej skale.
– No i? – Rhys nie miał za miedziaka cierpliwości. Był
człowiekiem czynu, więc siedzenie i obserwowanie, jak Towaal
„wyczuwa” coś w oddali, dało mu się we znaki.
– Znalazłam źródło niezwykłego ciepła i jestem przekonana,
że doskonale się nada do naszych celów. Mamy ogromne
szczęście, bo jest blisko powierzchni. Za kilka dziesiątków lat
wyłom powstałby w sposób naturalny – odpowiedziała Towaal
krótko.
– Dziesiątków? – powtórzyła pytająco Corina.
– W kategoriach gór i skał to oznacza za chwilę – wyjaśniła
Towaal.
– Zdołasz zrobić wyłom z takiej odległości? – upewniła się
Amelia.
Towaal zacisnęła usta i wzruszyła ramionami.
– Łatwo nie będzie, ale w tym świecie wszystko jest możliwe,
jeśli tylko masz wolę, żeby to osiągnąć.
– Jak... – zdziwiła się Amelia.
– Pod powierzchnią ziemi znajdują się kamienne płyty, które
pokrywają cały świat. Te płyty unoszą się na powierzchni
rozgrzanej, płynnej skały. Poruszają się i przesuwają na
przestrzeni dziesiątków tysięcy lat. My musimy poruszyć jedną
z nich nieco szybciej. Kiedy to się stanie, pod Szczeliną
powinien powstać wyłom.
– Co?! – zdumiała się Corina.
Towaal spojrzała na nią z niewzruszonym spokojem.
– Zamierzam sprawić, żeby niewyobrażalnie gorąca ciecz
wybuchła pod Szczeliną.
– Aha – odpowiedziała Corina.
– Najpierw jednak potrzebuję odpoczynku – oznajmiła
czarodziejka. – Musimy pchnąć i przyspieszyć coś, co miało i tak
stać się za kilka lat, niemniej nadal nie jestem pewna, czy będę
w stanie tego dokonać. Zamierzam się przygotować najlepiej jak
potrafię. – Ruszyła w stronę otworu i przy ostatnim kroku
obróciła się do Amelii. – Będę potrzebowała tego dysku, który
zabrałaś z Sanktuarium. Repozytorium energii.
Amelia kiwnęła głową i śladem Towaal zeszła w głąb skały.
– Jeszcze jeden dzień na tym kamieniu – stwierdził Rhys.
Ben pokiwał głową.
– No dobrze, wyciągaj ten swój miecz – zażądał Rhys,
dobywając własnej broni i cofając się o kilka kroków. –
Zobaczymy, czego zdołasz dokonać z magicznym orężem.
Tego wieczoru Towaal wycofała się do kąta i kartkowała z
uwagą notatniki zabrane z biurka w sypialni. Zerknęła
wprawdzie na książki zebrane przy fotelu, ale zostawiła je sobie
na później i zaczęła studiować odręczne zapiski.
Rhys pykał z fajki i od niechcenia bawił się karafką.
– Znalazłaś coś interesującego?
– Może – przyznała. – Chyba mieliśmy rację. To
pomieszczenie i te poniżej zostały stworzone, żeby można stąd
było obserwować Szczelinę i teren wokół niej. Może to zrobili ci
Purpuraci, a może ktoś inny. To zapiski z obserwacji Szczeliny. Z
tego, co zrozumiałam, ten dziennik został założony krótko po
tym, jak Szczelinę stworzono, i jego właściciel prowadził zapiski
przez lata. Chyba na własny użytek.
Rhys odstawił karafkę i podszedł do czarodziejki, by zajrzeć
jej przez ramię.
– I co zaobserwował ten, co go napisał?
– Ten fragment tutaj – Towaal dotknęła strony – omawia
zagadnienie gromadzenia się demonów w dolinie. Otóż autor
przypuszczał, że bestie rozejdą się, gdy zabraknie jedzenia,
chyba chodziło o zwierzęta, tymczasem się nie rozproszyły.
Autor spekuluje zatem, że podtrzymuje je przy życiu coś innego,
najprawdopodobniej sama Szczelina.
– I jak to niby działa?
– Cóż, nie jestem pewna – przyznała Towaal. – Z tego, co
wypatrzyłam przy użyciu magicznego blatu, Szczelina to
największy magiczny artefakt, o jakim w życiu słyszałam. Kto
wie jaka się z niej uwalnia energia i jak oddziałuje na istoty
znajdujące się w pobliżu. W ogóle nie mam pojęcia, jak coś tak
wielkiego mogło zachować moc przez tyle lat. Tylu rzeczy nie
wiem jeszcze, ale z tego, co tu jest napisane, mamy szczęście, że
nie próbowaliśmy w ogóle wejść do doliny. Autor opisał roje,
jakie tam bytują.
Rhys ściągnął brwi i wypuścił kilka większych obłoczków
dymu. Oddalił się, pozwalając Towaal ponownie utonąć w
lekturze.

Zaczęło się wszystko powoli. Towaal bez słowa usiadła w tym


samym miejscu co poprzednio, tak samo zwrócona ku północy.
Poranne słońce pieszczotliwie muskało szczyty odległych gór i
rozlewało się na pokrytych śniegiem przestrzeniach. Mróz,
który kąsał bez litości poprzedniej nocy, ustąpił teraz przed
ciepłymi promieniami, nadal jednak panował dotkliwy chłód.
Ben wypatrywał czegoś, chowając przemarznięte dłonie pod
płaszczem. Co chciał zobaczyć, tego akurat nie był pewien.
Repozytorium spoczywało na kolanach Towaal, a ona nakryła
drewniany dysk dłonią. Nic właściwie się nie działo, ale w
pewnej chwili Amelia głośno wciągnęła powietrze, szeroko
otwierając oczy. Ben wywnioskował, że Towaal zaczęła w tym
momencie używać swej woli.
Magiczny stół ustawiony był tak, by pokazywać Szczelinę,
lecz jak na razie nie miał czego pokazywać. Kręcili się więc po
szczycie ostańca, czekając na znak Towaal. Na czole
czarodziejki pojawiły się drobne perełki potu, które niemal
natychmiast zaczęły zamarzać. Nie zwracała na to uwagi. Na jej
ustach igrał delikatny uśmiech. Benowi wydało się, że coś
usłyszał, głośny chrzęst, trzask może i huk dobiegające z oddali.
Dźwięki jednak były stłumione, jakby płynęły spod ziemi.
Rhys podszedł do krawędzi skały i spojrzał na północ. Mijały
kolejne chwile, ale nic się nie działo. Wreszcie Towaal
otworzyła oczy.
– Zrobiłam, co mogłam – oznajmiła. Lekceważącym ruchem
wyrzuciła repozytorium, które natychmiast rozpadło się na
kawałki. – Jest już bezużyteczne.
Ben zamrugał niepewnie i przyjrzał się panoramie za
krawędzią ostańca. Spodziewał się czegoś spektakularnego i
dramatycznego. A jego zdaniem nic się nie zmieniło.
– Patrzcie. – Towaal wyciągnęła dłoń ku północy.
Ben popatrzył, jak kazała, lecz niczego nie dojrzał.
– I to była magia? – spytała Corina. – Sądziłam, że będzie
bardziej ekscytująca, jak błyskawice czy coś podobnego.
Czarodziejka wzruszyła ramionami.
– No przykro mi, że cię rozczarowałam. Niektóre przejawy
woli są oczywiste, inne bardzo subtelne.
Z daleka napłynął kolejny odległy trzask.
– Coś się dzieje – przyznała Corina i osłoniła oczy, by lepiej
widzieć.
Nagle huknęło głośno i ułamek chwili później ziemia
zadygotała. Łowczyni zatoczyła się, tracąc równowagę. Ben
złapał ją za ramię, a ona spojrzała nań ze strachem w oczach.
– Tam – krzyknęła Amelia, pokazując cienką smużkę dymu,
która wznosiła się ku niebu.
Znów rozległ się huk i ostaniec zatrząsł się raz jeszcze. Tym
razem wszyscy się zachwiali, a ze skały posypały się mniejsze
kamienie.
– Nic nam tu nie grozi? – zaniepokoił się Ben.
– No, bezpieczniej nam siedzieć tutaj, niż złazić w tej chwili –
zapewnił go Rhys.
– Chodźmy popatrzeć na stół – zaproponowała Towaal. – Tam
zobaczymy, co się dzieje.
Nikt się nie sprzeciwił. Smużka dymu zmieniła się w
trzykrotnie większą, tłustą kolumnę. Ben łypał na nią
niepewnie, czekając na swoją kolej, by zejść do środka skały.
Powietrze aż drżało od huku i trzasków, a całym ostańcem
wstrząsały przyprawiające o mdłości drgawki. Ben ze
wszystkich sił starał się to zignorować.
W komnacie wewnątrz onyksowy blat pokazywał teren
wokół Szczeliny. Na pierwszy rzut oka nic się tam nie zmieniło.
Dopiero Ashwood dostrzegł cień w rogu blatu i natychmiast
pokazał przyjaciołom.
Towaal przesunęła obraz i jakąś jedną trzecią staja od
Szczeliny zobaczyli dym wylewający się spomiędzy drzew.
Patrzyli w milczeniu, jak coraz więcej czarnych kłębów
napływa z nieznanego źródła. I nagle jedno z drzew stanęło w
płomieniach. Wszyscy głośno wciągnęli powietrze, Ben cofnął
się mimowolnie o krok – w brzozowym lesie drzewo po drzewie
stawało w ogniu niczym knoty świecy. Teraz z dymem mieszały
się kłęby pary z topniejącego gwałtownie śniegu. Niczego już
nie mogli zobaczyć. I nagle gwałtowny powiew wiatru rozgonił
dym i parę. Ujrzeli pomarańczowy blask, który
niepowstrzymanie pełzł po ziemi.
– Zadziałało – szepnęła Towaal.
– Nie miałaś pewności? – zdziwiła się Corina.
– Założenia miały solidne podstawy – mruknęła czarodziejka
– ale założenia to tylko założenia. Wiedziałam natomiast, że nie
mieliśmy innego wyboru.
Para płynęła coraz dalej i coraz szybciej. Towaal raz jeszcze
dostosowała obraz, musiała zatoczyć szeroki krąg, bardzo
trudno było dojrzeć, co dzieje się pod osłoną obłoku.
Czarodziejka zrezygnowała wreszcie z bezowocnych wysiłków i
ustawiła obraz tak, by mogli zobaczyć grań najbliżej Szczeliny.
– Co to takiego? – spytała Corina, pokazując nieprzesłonięty
dymem fragment okolicy. Między drzewami dostrzegli ruch.
Towaal nie mogła przybliżyć obrazu, mogła ustawić go jedynie
tak, by punkt wskazany przez łuczniczkę znalazł się w centrum.
– Coś się porusza pod drzewami – zauważyła.
– Demony – stwierdził Rhys. – Uciekają przed tym, coś
rozpętała.
– Ale to nie mogą być demony! – zaoponowała stanowczo
Corina. – Popatrz tylko, to coś się rusza nieprzerwanie. Żeby to
były demony, musiałoby być ich... – umilkła. Demonów
musiałyby być setki.
– Obejrzyjmy Szczelinę – zasugerował Ben. – Wokół niej nie
było drzew, może zobaczymy coś więcej.
Towaal przesunęła dłońmi nad onyksową taflą i znów ujrzeli
Szczelinę. Teraz nie widzieli już niczego poza kamiennym
kręgiem. Czarne kształty wylewały się z polany nieustannie.
Corina syknęła ze wstrętem. Rzeka potworów płynęła,
omywając Szczelinę jak woda z przerwanej tamy.
– Spodziewaliśmy się, że w dolinie będzie wiele demonów –
stwierdził Ben ostrożnie.
– No tak, ale... – Czarodziejka nie musiała dopowiadać.
Niekończąca się fala bestii wylewała się z lasu poza Szczelinę,
ku drzewom po drugiej stronie. Setki. Tysiące. Nie było im
końca.
Ben i jego towarzysze przez pół dzwona oglądali ucieczkę
demonów, póki dym znów nie przesłonił obrazu. W czarnych
kłębach połyskiwały płomienie pochłaniające drzewa. Towaal
gwałtownie poruszała dłońmi, przenosząc obraz z jednej strony
na drugą. Obserwowała rzekę magmy płynącą do Szczeliny.
Wreszcie ostatnia linia drzew stanęła w ogniu, a ostatnie z
czarnych kształtów zniknęły po przeciwnej stronie.
Teraz gdy drzewa zmieniły się w popiół i dymu było mniej,
zobaczyli, jak magma powoli pełznie w stronę artefaktu.
Zamarli wszyscy i przyglądali się temu w całkowitej ciszy.
Pomarańczowa fala żaru zbliżyła się do Szczeliny.
– Miejmy nadzieję, że zadziała – mruknął Rhys.
Ben zerknął na przyjaciela, upewniając się, że ten nie żartuje,
ale Rhys wpatrywał się w onyksowy blat.
Mijały chwile, aż wreszcie płynąca masa dotarła do podstawy
artefaktu. Magma, jak nazywała tę ciecz Towaal, oblała
strukturę niczym miód. Ben pochylił się, szukając jakichkolwiek
zmian w Szczelinie.
– Nie sądzę... – zaczęła Corina.
I nagle wszyscy jak na komendę odskoczyli od stołu.
Oślepiająco błękitna sieć błyskawic wypełniła magiczną
bramę. Był to dziwny widok, albowiem artefakt do
dalekowidzenia nie przekazywał żadnego dźwięku. Ben mógł
sobie tylko wyobrażać, że pokazowi światła towarzyszył huk
gromu.
Z kamienia Szczeliny uniósł się nakrapiany srebrem dym, a
błękitne błyskawice rozbłyskiwały jeszcze intensywniej.
Benowi obraz na onyksowym blacie wydał się zupełnie
nierealny. Powoli magiczna brama tonęła w magmie. Kamień
zapadał się coraz głębiej. Bezdźwięczne błyskawice uderzały
coraz mocniej i częściej i po chwili nie widać już było
kamiennego artefaktu ani błękitnobiałego wyładowania
energii, które go spowiło.
– Co się stanie, gdy roztopi się do końca? – chciał wiedzieć
Ben.
Zanim ktoś zdążył mu odpowiedzieć, onyksowy blat do
dalekowidzenia ściemniał i pękł w połowie. Kamienne światła
w pomieszczeniu eksplodowały deszczem rozgrzanych
odłamków. Ból przeszył ciało Bena, napełnił mu oczy nagłymi
łzami. Głośny huk wstrząsnął ostańcem. Ashwood zatoczył się i
osunął na kolana. Stężał w bezruchu na posadzce, gdy fale
straszliwego bólu przetaczały się przez jego ciało, jedna po
drugiej. Zaczynały się od głowy i mknęły przezeń w rytmie
pulsu. Nie wiedział, ile czasu minęło. Istniała tylko niekończąca
się agonia.
Wreszcie z każdym uderzeniem serca ból słabł nieco. Ben z
wysiłkiem zaczerpnął powierza, przyciskając czoło do podłogi, i
czekał, aż cierpienie się skończy. Wreszcie, kiedy już mógł,
otworzył oczy i zobaczył siedzącą obok Corinę, która trzymała
się za głowę. Łuczniczkę oświetlał jedynie blask płomieni z
paleniska, wszystkie inne źródła światła w pomieszczeniu
zostały zniszczone. Po drugiej stronie skalnej komnaty Ben
dostrzegł nogi lady Towaal. Dźwignął się z wysiłkiem, chwiejnie
obszedł stół i znalazł czarodziejkę leżącą na plecach, szeroko
otwarte, niewidzące oczy zwrócone miała ku powale. Z nosa
płynął jej wąski strumyczek krwi.
Amelia przyczołgała się do czarodziejki, po jej policzkach
toczyły się łzy.
– Co się stało? – wychrypiał Ben.
– Czar wokół Szczeliny został przełamany – wymamrotała
Amelia z bólem.
– Musiała sięgać zmysłami w tamtym kierunku – stwierdził
Rhys, podchodząc do czarodziejki.
– Nic jej nie jest? – zaniepokoił się Ben, na co Rhys wbił weń
nieruchome, wymowne spojrzenie. Ashwood przyjrzał się lady
Towaal i zobaczył, jak pierś czarodziejki unosi się w płytkim
oddechu. – Nieważne – wymamrotał przepraszająco.
– Może gdy odpocznie, to będzie wszystko w porządku –
podsunęła Corina. – Jak poprzednio.
– Nie mamy czasu, żeby czekać, aż odpocznie – odparł
stanowczo Rhys. – Musimy ruszać. Teraz. Zbierzcie swoje
rzeczy.
– Co?! – wyrwało się Benowi.
– Demony – wykrztusiła Amelia.
– Właśnie widzieliśmy tysiące demonów, które umykały
przed magmą. Zdaniem Towaal siedziały w dolinie, bo
Szczelina w jakiś sposób je karmiła. To źródło siły teraz
zniknęło. – Rhys zamilkł na moment. – Tysiące demonów. Jak
sądzicie? Co teraz zrobią?
– O... – Ben stęknął, jakby go ktoś uderzył.
Wyciągnięcie nieprzytomnej Towaal na szczyt ostańca nie
przysporzyło im większych problemów, ale gdy już się tam
znaleźli, musieli się zatrzymać. Nie mieli ani liny, ani niczego
innego, co pomogłoby im pokonać stromiznę.
Rhys zastanowił się przez chwilę, po czym użył płaszczy,
swojego i czarodziejki, by zmajstrować nosidło. Nieprzytomna
Towaal zawisła mu na plecach. Swój bagaż Rhys oddał Benowi.
Na myśl o tym, że będzie musiał zejść z ostańca podwójnie
obciążony plecakami, Ashwood poczuł niepokój, jednak duma
nie pozwoliła mu zwrócić się do którejś z dziewcząt o pomoc.
– Ty pójdziesz pierwszy – polecił mu Rhys.
– Czekajcie – wtrąciła się Corina. – A co ze zbroją i
buzdyganem? Rhymer obiecał mi fortunę, jeśli wrócę, ale te
rzeczy warte są... Nie wiem, ile są warte. – Ujęła się pod boki. –
Niejedną fortunę.
– Znaczy chcesz zejść do środka skały, wziąć zbroję i
buzdygan, wyciągnąć je na zewnątrz, a potem zejść z tej skały z
nimi? – upewnił się Rhys, unosząc brew. – Nie wspomnę już o
trzytygodniowym marszu do Północnej Bramy z ważącą ze
dwadzieścia kamieni zbroją na grzbiecie i demonami
depczącymi po piętach.
Corina zmarszczyła brwi.
– Wiesz, gdzie jest ta zbroja. Jeśli przeżyjemy – zasugerował –
możesz wrócić, kiedy będziesz miała wolną chwilę.
– A ty jej nie weźmiesz? – spytała Corina.
– Cała twoja – zapewnił ją. – I jeśli już to omówiliśmy, to nie
mam ochoty schodzić z tej skały, gdy rój liczący sobie tysiące
sztuk dotrze do jej podstawy. Ruszajmy.
Ben przełknął twardą kluchę w gardle i ostrożnie zbliżył się
do krawędzi ostańca. Próbował ignorować kolumnę dymu i
niecichnące huki i trzaski, które wstrząsały ziemią na północ od
nich, i powtarzał sobie w myślach, że kamienna wieża prawie
się nie rusza.
Zerknął w dół i natychmiast tego pożałował. Dwa plecaki
zwisały mu ciężko z ramion. Obrócił się i przysunął stopy do
krawędzi, po czym ukląkł i powoli zaczął się opuszczać.
Rhys, widząc to, wywrócił oczami. Amelia uśmiechnęła się
pokrzepiająco, natomiast Corina zignorowała wysiłki
Ashwooda całkowicie – ani na chwilę nie odrywała wzroku od
gęstniejącej chmury dymu.
Ben wysunął stopę do tyłu. Zawisła w powietrzu bez żadnego
podparcia. Położył się na brzuchu, dygocąc, próbował na ślepo
znaleźć jakiś występ.
Amelia przyklękła obok i spojrzała nad krawędzią.
– Przesuń prawą stopę na lewo mniej więcej o szerokość
dłoni – podpowiedziała.
Posłuchał jej i odetchnął z ulgą, gdy czubek buta wsunął się w
solidną szczelinę. Zsunął całe ciało ze szczytu i zwisł nad
stromą ścianą ostańca.
– Lewa stopa prosto w dół o cztery dłonie – instruowała go
Amelia.
Powoli, ale bez przeszkód schodził ku wąskiej rynnie, którą
weszli na szczyt, cały czas Amelia podpowiadała mu, gdzie
znajdzie uchwyt dla rąk albo oparcie dla stóp.
Będzie musiał za nią zmywać naczynia, uznał ponuro, gdy
już dotarł do stosunkowo bezpieczniejszej oblodzonej rynny.
Trząsł się cały, a ręce miał zupełnie zdrętwiałe z zimna i
wysiłku od czepiania się skały.
Amelia ruszyła w dół następna. Ben schodził ostrożnie, krok
za krokiem i wkrótce znalazł się nad pokrytym śniegiem
rumowiskiem, sięgającym do połowy wysokości ostańca. Nagle
trafił na lodową łatę i but mu się ześliznął. Ashwood szarpnął
się gwałtownie, próbując utrzymać równowagę. Bezskutecznie.
– Ben!! – krzyknęła Amelia, jednak mogła tylko patrzeć
bezradnie, jak Ben, machając rękami, przechyla się w tył i
odrywa od skały pociągnięty przez ciężki bagaż.
Każde uderzenie serca zdawało się trwać w nieskończoność.
Ben stracił kontakt ze skałą i upadł.
Wylądował niemal natychmiast na dwóch plecakach w
sięgającym pasa śniegu.
Leżał z rękami rozrzuconymi na boki, gapiąc się na
przyjaciół. Wreszcie jęknął z zażenowaniem.
– Nic ci się nie stało, prawda? – upewniła się Amelia.
– Ale głupio wyglądasz – dorzuciła Corina, znajdująca się
nieco wyżej.
Ben, stękając, miotał się przez chwilę w głębokim puchu.
Próbował założyć śniegowe buty, ale był już na wpół
zagrzebany w zaspie, więc szło mu marnie, wreszcie zdołał
poderwać się na nogi i znalazł miejsce, gdzie zmrożony śnieg go
utrzymał i pozwolił na zaciągnięcie pasków na stopach. Dysząc
ciężko, pozbierał bagaż i obejrzał się, szukając wzrokiem
towarzyszy. Wszyscy zdążyli już zejść i czekali na niego obuci w
śniegowe buty.
– No tak – podsumował. – Chodźmy.
Pozwolili mu zachować te żałosne szczątki godności i ruszyli
jego śladem bez komentarzy.
Po dwóch dniach spędzonych w cieple i w ukryciu okrutny
ziąb Ostępów był nie do zniesienia. Luźny śnieg nie sprzyjał
wędrowcom, potykali się i zapadali mimo specjalnych butów.
Wkrótce wszyscy mieli zimny śnieg w miejscach ku temu
bardzo niestosownych. Gdy znaleźli się już na płaskim terenie,
Ben oddychał nierówno i z trudem. Chodzenie w śnieżnych
butach było łatwiejsze niż pokonywanie ścieżki w głębokim
puchu, ale to nie znaczyło, że było łatwe.
Rhys przejął dowodzenie.
– Ruszajmy. Dni są coraz krótsze. Im dalej się znajdziemy,
zanim zapadnie zmrok, tym lepiej.
Zgodzili się z nim wszyscy i od razu ruszyli w stronę koryta
potoku, który przywiódł ich tutaj. Ben z niepokojem myślał o
tym, że przyjdzie im minąć miejsce starcia z demonami, ale
rozumiał, że to była najkrótsza droga do Północnej Bramy.
Brnąc przez śnieg, uświadomił sobie, że mimo tych trudów i
wysiłków mieli dotąd niesamowite szczęście. Gdyby weszli do
doliny, jak zamierzali na początku, zostaliby rozszarpani przez
demony. Tymczasem udało im się wykonać zadanie i wracali do
domu.
– Mogło się gorzej skończyć – powiedział do idącej obok
Amelii.
Pokiwała głową potakująco.
– O wiele, wiele gorzej. – Zerknęła przez ramię na Rhysa,
który szedł za nimi z Towaal w nosidle z płaszczy.
– Jak myślisz, Rhymer ci pomoże i wyśle wojsko do Issen? –
zapytał Ben.
Amelia poprawiła plecak, zwlekając nieco z odpowiedzią.
– Po tym, co zobaczyliśmy za pomocą dalekowidzenia, nie
mógłby zostawić Północnej Bramy bez obrony. Zresztą może
być już za późno na pomoc dla Issen. Jeśli Koalicja czekała
jedynie na przybycie lorda Jasona, no cóż, teraz to on nawet nie
musi się spieszyć.
– I co zrobimy, jeżeli Rhymer nam nie pomoże? – zastanawiał
się Ben.
Amelia uśmiechnęła się do niego.
– Cieszę się, że się nie poddajesz. Też nie chcę się poddawać,
ale... – westchnęła. – Naprawdę nie wiem, co moglibyśmy
jeszcze zrobić.
– Coś wymyślimy – pocieszył ją Ben.
Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i w tej samej chwili
niemal upadł, bo na głowie wylądowała mu wielka pecyna
śniegu. Corina parsknęła śmiechem. Ben strzepnął śnieg i
spojrzał w górę. Z rozłożonymi skrzydłami spadał nań smukły
stwór.
– Demon! – wrzasnął Ben. Jednym ruchem strząsnął plecaki i
chwycił za miecz. Dłoń wypracowanym ruchem zamknęła się
wokół rękojeści, zasyczało ostrze wyciągane z pochwy i Ben od
razu wyprowadził cięcie znad głowy. Spadającego demona
przywitała wykuta magicznie klinga. Ostrze przeszło przez
ciało stwora jak gorący nóż przez masło.
Śnieg zbryzgała purpurowa krew. Truchło demona zapadło
się w biały puch i zniknęło. Spoglądając w tę stronę, Ben
zauważył kilka ciemnych kształtów pędzących ku niemu z
oddali.
Corina też już je dostrzegła i właśnie nakładała strzałę na
cięciwę.
– Utwórzcie krąg, plecami do siebie – rozkazał Rhys.
Ciemne kształty otaczały ich z każdej strony. Ile ich było?
Dziesięć? Piętnaście?
– Amelia, pilnuj góry – krzyknął Rhys. – Corina, zestrzel kilka
tych przeklętych stworów!
Brzęknęła zwalniana cięciwa i rozległ się wrzask bólu.
– Nie mogę dobrze wycelować, drzewa zasłaniają – warknęła
przez zaciśnięte zęby.
– Nie ma znaczenia – rzucił Rhys. – Powstrzymaj je albo zaraz
się nie opędzimy. Czekają na coś, nie pozwól im.
Kolejne strzały świsnęły w powietrzu i większość trafiła w
cel. Ben nie potrafił powiedzieć, czy położyła trupem choćby
jednego demona, z pewnością narobiła wśród nich dość szkód,
by skłonić je do zmiany taktyki. Bestie ruszyły do ataku i
popędziły na wędrowców z każdej strony.
Ben czuł, jak przyjaciele ustawiają się przy nim w kręgu.
Zwróceni na zewnątrz. Szykowali się do walki. Rhys rzucił
nieprzytomną Towaal do wnętrza kręgu i dobył miecza. Corina
odłożyła łuk i chwyciła swoje topory. Amelia trzymała sztylet i
rapier przed sobą w pozycji obronnej.
– Nogi podnoście wysoko, żebyście się nie wywalili w tym
śniegu – poradził Rhys.
Ben strząsnął biały puch ze śniegowych butów. Czuł, że to
może być jego koniec, i pozwolił, aby pochłonęła go bitewna
mgła. Zupełnie jak wtedy, gdy stanął w obliczu szarży
pierwszego w życiu demona, tego w Widokach. Pozwolił, żeby
kierował nim jedynie instynkt. Nie pamiętał w tej chwili, czego
nauczyli go Saala i Rhys. Polegał jedynie na pamięci wyrobionej
w mięśniach wskutek powtórzeń. Bez zastanowienia wystąpił
naprzód, by osłonić Amelię.
– Pilnuj moich pleców – polecił jej.
Zakręcił młynka lśniącym srebrzyście ostrzem i ruszył
naprzeciwko pierwszej fali atakujących. Starł się z
nadciągającymi demonami, a tam, gdzie przeszedł, zostawały
porąbane demonie cielska.
Pierwszy, który się zbliżył, nie miał najmniejszej szansy. Ben
po prostu zrobił krok naprzód, ściął potworowi łeb i odepchnął
walące się nań zwłoki.
Kolejne demony zaatakowały w parze. Były to te mocno
zbudowane i długorękie bestie. Ben odstąpił w bok, by je
zmylić, pamiętał doskonale, co robił Saala, gdy walczyli w
Snowmar. Demony obróciły się, nie dość szybko jednak, i
Ashwood pchnął jednego przez pierś i używając jego ciała jako
tarczy, zablokował atak drugiego. Uwolnił ostrze, spychając z
niego martwego potwora, i ciął atakującego demona przez oczy.
I mózg.
Klinga z łatwością rozcinała kości i mięśnie. Ben zachwycony
był tym, jak skuteczne okazało się stosunkowo lekkie ostrze.
Zerknął przez ramię i zobaczył Corinę tańczącą wokół
jednego z potworów. Ten próbował ją dopaść, ale grzązł w
głębokim śniegu. Łowczyni raz po raz uderzała w niego
toporami, pozostawiając w ciemnej skórze głębokie rany. Nagle
jeden z demonów się odsłonił. Corina skoczyła naprzód i
zatopiła ostrze topora w czaszce bestii. Demon zwalił się w
śnieg obok swego pobratymca, który skonał już wcześniej.
Ashwood nie sprawdzał, jak sobie radzi Rhys, wiedział, że
przyjaciel zdoła się obronić. Ale Amelia cofała się przed
zajadłym atakiem jednego z chudych demonów. Broniła się z
powodzeniem, wykorzystując do tego oba swe ostrza, nie była
jednak w stanie wyprowadzić żadnego kontrataku.
Ben zaszedł stwora od tyłu i wbił mu klingę w plecy tak
głęboko, że czubek wychynął z piersi kreatury.
– Dzięki – wydyszała Amelia i natychmiast uniosła dłoń,
pokazując coś nad ramieniem Bena.
Odwrócił się, akurat by odeprzeć atak solidnie zbudowanej
bestii, sięgającej mu do ramienia. Zanurkował, unikając ciosu
łapy zbrojnej w pazury, i ciął potwora w gardło, po czym
poprowadził ostrze dalej, przez brzuch. Splątane jelita wylały
się na śnieg.
Ben nie miał już przed sobą żadnego przeciwnika, więc
odwrócił się, aby sprawdzić, jak radzą sobie towarzysze. Amelia
toczyła wokół dzikim wzrokiem, szukając kolejnego zagrożenia,
ale chyba nie odniosła żadnych ran. Rhys ostrożnie kluczył,
zostawiając za sobą truchła demonów i niezliczone kawałki ich
ciał. Corina skrzywiona boleśnie przyciskała dłoń do boku.
Podbite futrem skóry plamiła szkarłatna krew. Ben pospieszył
do niej natychmiast, ale odgoniła go machnięciem ręki.
– To tylko jedno cięcie. Byłam już bardziej ranna – zapewniła
go. – Będzie je trzeba zszyć, ale później, na razie mogę się
ruszać.
– Ruszać? – powtórzył zaskoczony Ben.
– Gdzieś tu jest arcydemon – ostrzegł Rhys. – Pewnie na niego
czekają.
W tej samej chwili rozległo się przeszywające zawodzenie.
Arcydemon szedł w ich stronę. Był znacznie większy od swych
pobratymców, zwinięte na plecach skrzydła i tak ocierały się o
drzewa, które mijał. Kontrast pomiędzy białym śniegiem a
zbliżającym się ku nim koszmarem wzmagał jeszcze lęk
walczących.
Arcydemon nie dorównywał rozmiarami temu, z którym
walczyli nad strumieniem, ale i tak był o półtora raza większy
od człowieka. To, że okazał się mniejszy od domu, nie było
bardzo pokrzepiające.
Zawył ponownie, wyraźnie rozwścieczony tym, co ludzie
zrobili z jego rojem.
– Gdzie... Co się dzieje? – rozległ się niewyraźny głos.
Lady Towaal niemrawo próbowała wydostać się z płaszczy,
którymi była obwiązana.
– Nic się nie martw – uspokoił ją Rhys. – Poradzimy sobie.
Spojrzał na Bena i jego nowy oręż.
– Gotów?
Ben obrócił się w stronę arcydemona, który zbliżał się do
nich błyskawicznie.
– Ty przodem – mruknął nerwowo do przyjaciela.
– Myślałem, że wyszkoliliśmy cię, byś był bohaterem – zakpił
Rhys i ruszył demonowi naprzeciw.
Ben podążył za nim, ustawiając się nieco z boku, tak by mieć
Rhysa po stronie słabszej ręki.
– Ja uderzę górą, ty dołem – powiedział Rhys.
– Co masz na myśli, mówiąc: górą? – spytał Ben, ale Rhys już
ruszył do ataku. Jego stopy w śniegowych butach ledwie
dotykały powierzchni śniegu. Arcydemon zaryczał wściekle na
widok przeciwnika i przyspieszył, ale sam grzązł nieustannie w
białym puchu.
Ben z jękiem pognał za przyjacielem i ze zdumieniem
zobaczył, jak ten wybija się w powietrze wyżej, niż Ashwood
uznałby za możliwe.
Arcydemon natychmiast spróbował strącić Rhysa łapą
zbrojną w potężne szpony. Długowieczny jednak był gotów. Z
całej siły kopnął potwora w ramię. Siła tego ciosu obróciła go i
posłała w śnieg. Ale ten manewr otworzył drogę Benowi.
Ashwood doskoczył do arcydemona zaraz za przyjacielem i ciął
głęboko masywne udo. Nie zatrzymał się jednak i natychmiast
wyprowadził drugie cięcie prosto w żołądek.
Ledwie zdołał odskoczyć. Poczuł podmuch powietrza, gdy
potężna łapa śmignęła mu tuż przed twarzą. Niewiele
brakowało, a arcydemon strąciłby Benowi głowę z ramion.
Potwór zaatakował ponownie, wolniej, bo rana na udzie była
poważna. Ben cofnął się niezgrabnie. Nie myślał już o
kontrataku, tylko o tym, by przeżyć to starcie.
Rhys skoczył mu na pomoc, zaszedł demona od tyłu i podciął
mu ścięgno w zdrowej nodze. Potwór zwalił się w śnieg, ale
nadal próbował pełznąć ku ludziom. Ben cofnął się i umknął
przed szponami arcydemona.
Olbrzymi stwór usiłował na kolanach dotrzeć do Rhysa. W tej
samej chwili oba toporki Coriny śmignęły w powietrzu. Jeden
zatonął głęboko w boku bestii, drugi odbił się od rogatego łba.
Arcydemon, rycząc wściekle, obrócił się w stronę nowego
zagrożenia i Rhys natychmiast wykorzystał okazję. Dopadł
potwora i wbił swój miecz przez szyję wprost w jego mózg.
Arcydemon znieruchomiał natychmiast i pochylił się do
przodu bezwładnie. Rhys wyrwał ostrze i ciężkie ciało bestii
zwaliło się w śnieg.
– Niewiele brakowało – stwierdziła Corina z ulgą.

Tego wieczora zatrzymali się, gdy tylko zaczął zapadać


zmierzch. Rana Coriny wciąż krwawiła i Rhys upierał się, że
trzeba ją opatrzyć. Lady Towaal przez chwilę toczyła wokół
dzikim spojrzeniem, po czym ponownie zasnęła.
Znaleźli miejsce za wielkim głazem, gdzie było trochę mniej
śniegu, i tam zdecydowali się rozłożyć obóz. Rhys odśnieżył
niewielki kawałek ziemi, a Ben rozwiesił namiotowe płótna dla
większej ochrony, po czym obaj zebrali tyle drewna, ile się dało.
Ben pozwolił Amelii zabrać sobie ciepło na ognisko. A gdy ogień
już zapłonął, umocnił swoją wolę w ramach ćwiczeń i odciął
przyjaciółkę. Skarciła go za to uderzeniem w ramię
mocniejszym, niż należało, przynajmniej zdaniem Bena.
Kilka garści śniegu wrzuconego do czajniczka zapewniło im
wodę.
Amelia wyciągnęła z plecaka igłę i nić, po czym gestem
poleciła Corinie unieść koszulę.
– Robiłaś to już kiedyś? – spytała łuczniczka sceptycznie. –
Nie przypuszczam, żeby w szkole dla czarodziejek uczyli
zszywania ludzi.
– Mnie pozszywała – odezwał się Ben w obronie przyjaciółki,
podciągnął przy tym rękaw, żeby zaprezentować blizny, jakie
mu zostały po przechodzeniu przez mur najeżony odłamkami
szkła.
– Pamiętam te blizny. Wyglądają paskudnie – stwierdziła
Corina sucho.
– Nie mówiłem, że pozszywała mnie dobrze – zażartował
Ben.
– Zamknijcie się oboje – zażądała Amelia. – Ktoś to musi
zrobić, więc albo to będę ja, albo jeden z tych dwóch.
Dziewczęta spojrzały na mężczyzn.
Rhys stał przy namiocie, ukradkiem popijając ze swojej
flaszki. Ben usiłował ponownie zawiązać sznurek
przymocowany do namiotowego płótna. Obaj odwzajemnili
spojrzenia dziewcząt, uśmiechając się szeroko.
– Nie miałam zbyt wiele powodów, by ćwiczyć tę umiejętność
– podjęła Amelia – ale moja niania nauczyła mnie szyć.
– Niania nauczyła cię szyć? No dobrze – westchnęła Corina. –
Rób, co możesz najgorszego.
Amelia odsunęła odzienie łuczniczki, odsłaniając długie na
trzy dłonie rozcięcie na żebrach. Głębokie rozcięcie, sięgające
kości. Amelia gwizdnęła przez zęby i sprawdziła, czy posiada
wystarczający zapas nici.
– To nie jest dobra mina – zauważyła łuczniczka.
– To może trochę potrwać – mruknęła Amelia i delikatnie
położyła rękę na bladej skórze Coriny.
– Masz. – Rhys podał łuczniczce swoją manierkę.
– Co jest w środku? – spytała.
– Nie bój się, zadziała jak trzeba – zapewnił ją długowieczny.
– Tego się właśnie obawiam – warknęła Corina, ale solidnie
pociągnęła z flaszki, a potem wylała nieco płynu na poharatany
bok, krzywiąc się boleśnie, gdy alkohol spłynął na ranę.
Amelia przystąpiła do pracy. Po kilku pomyłkach i
niepotrzebnych ukłuciach zamknęła rozcięcie, zakładając
niezbyt wprawne, za to skuteczne szwy. Na koniec kawałkiem
wilgotnego materiału oczyściła bok i ranę z krwi.
Corina przytrzymała delikatną dłoń Amelii i spojrzała
dziewczynie w oczy z powagą.
– Dziękuję – powiedziała. – Mam u ciebie dług.
– Miejmy nadzieję, że nie będziesz musiała oddawać mi
podobnej przysługi – odpowiedziała Amelia z uśmiechem.

Wędrowali w szybkim tempie, maszerując aż do całkowitego


wyczerpania. Wiedzieli, że mogą natknąć się na demona, ale
wiedzieli też, co znajdowało się za ich plecami. Nie mogli
dopuścić, by dogonił ich rój z doliny artefaktu. Jeśli
potrzebowali przypomnienia, wystarczyło im obejrzeć się na
czarną kolumnę dymu bijącą z miejsca, gdzie Towaal uwolniła
magmę. Warstwa miękkiego popiołu nadawała wszystkiemu
wokół niezdrowego szarego zabarwienia. Ben marzył już tylko
o kąpieli.
Po dwóch tygodniach intensywnego marszu Ashwood po
prostu bezmyślnie stawiał jedną stopę przed drugą. Od czasu do
czasu monotonię wędrówki przerywał jakiś demon, ale był to
zawsze pojedynczy osobnik. Nie natknęli się na kolejny rój. Ben
dawno już stracił poczucie kierunku i miał tylko nadzieję, że
Rhys i Corina wiedzieli, dokąd zmierzają.
Towaal i Amelia były w jeszcze gorszym stanie. Poprzedniego
dnia osunęły się na posłania i chrapały głośno, zanim jeszcze
przygotowano posiłek. Rhys obudził je obie i uparł się, żeby
zjadły kolację. Post mógł bowiem odebrać im resztki energii.
Jedyne, co dawało im siły wędrować dalej, to obraz, który
oglądali na onyksowej powierzchni artefaktu do
dalekowidzenia. Tysiące demonów umykające z doliny. Tysiące
demonów, które teraz znajdowały się gdzieś w Ostępach. Na
pewno szukały pożywienia. A jedynym miejscem, które mogło
wyżywić rój takich rozmiarów, była Północna Brama. Ashwood
i jego towarzysze musieli tam dotrzeć wcześniej. Musieli ostrzec
Rhymera.
Tego wieczoru Ben usiadł przy ognisku i dokonawszy
pospiesznych obliczeń, uznał, że następnego ranka powinni
dotrzeć do Wolnej Ziemi. Nie zbliżyli się jeszcze na tyle, by
usłyszeć rąbanie, ale miał wrażenie, że są już blisko. A o dzień
marszu od Wolnej Ziemi leżało Skarston.
Ben owinął się ciasno płaszczem i z niepokojem patrzył, jak
płomienie ogniska przygasają powoli. Kiedy wędrowali tędy
poprzednim razem, nie było tak zimno. Minęło półtora
miesiąca. Półtora miesiąca od czasu, gdy miał okazję zaznać
prawdziwej kąpieli albo uraczyć się kuflem przyzwoitego piwa.
Wolna Ziemia nie była idealnym miejscem na postój, ale wciąż
mogła zapewnić im nocleg w łóżku i pod dachem. Może
odszukaliby Pekinsa, wtedy mieliby i szansę na piwo. Ben
osuszyłby największy kufel.
Następnego ranka, gdy podjęli swój marsz, nad czubkami
drzew rozpostarł się niezmącony błękit nieba, a słońce
ogrzewało im plecy. Mróz wciąż trzymał, sięgający kostek śnieg
utrudniał wędrówkę, ale i tak zdaniem Bena pogoda znacznie
się poprawiła. Odetchnął głęboko i poczuł, jak chłodne
powietrze wypełnia mu płuca.
– Zatrzymamy się w Wolnej Ziemi? – zapytał.
Jeśli dobrze zapamiętał okolicę, powinni dotrzeć tam
wczesnym przedpołudniem.
– Nie. – Towaal pokręciła głową.
– Ledwie idziemy – zaoponowała Corina zmęczonym głosem.
– I nie chcę być niegrzeczna, ale ty wyglądasz najgorzej. Ledwie
powłóczysz nogami.
– Nie możemy się zatrzymywać – obstawała przy swoim
czarodziejka. – Jeśli się zatrzymamy, do Skarston przybędziemy
o dzień później i kolejny dzień później do Bramy. Nie możemy
pozwolić sobie na opóźnienia.
– Pamiętajcie, co jest za nami – dodał Rhys.
Łowczyni skrzywiła się, ale nic nie powiedziała. Wiedziała,
co nadciąga ich śladem.
Ben zerknął na czarodziejkę. Pod oczyma miała czarne kręgi
i apatycznie powłóczyła nogami, wyglądała tak źle, że zwątpił,
czy uda jej się dotrzeć do Północnej Bramy. Nie doszła do siebie
po tym, co wydarzyło się, gdy unicestwiła Szczelinę.
Potrzebowała odpoczynku.
– Wola – powiedziała Amelia, zrównując się z Benem.
Spojrzał na nią pytająco.
– Nadaje się nie tylko do rzucania zaklęć – wyjaśniła Amelia.
– Lady Towaal spędziła dekady, może nawet stulecia, cyzelując
swoją wolę. Wiem, co myślisz, że wygląda, jakby miała umrzeć
w każdej chwili. I o to właśnie chodzi. Będzie szła, aż dotrze do
Północnej Bramy albo padnie martwa. Jest zdeterminowana,
żeby tam dotrzeć, i się nie ugnie.
– To obłęd – stwierdził Ben.
– To lekcja, i to taka, którą powinniśmy zapamiętać – odparła
Amelia.
– Co masz na myśli?
– Sanktuarium pełne jest ludzi takich jak lady Towaal –
odpowiedziała Amelia. – Zdeterminowanych. Myślę o tym od
chwili, gdy zbliżyliśmy się do miejsca, które uznaliśmy za
bezpieczne.
Ben zmarszczył brwi.
– Sanktuarium nie zostawi nas w spokoju – mówiła
tymczasem Amelia. – Wojna między Przymierzem a Koalicją
dopiero się zaczyna. A my nadal wiemy, że Sanktuarium
dopuściło się zdrady wobec Przymierza, wiemy, że zabiło ludzi
Przymierza. Przyjdą po nas, Beniaminie.
– Minęły miesiące – zaoponował. – Jeśli dotąd nas nie
znaleźli, to dlatego, że nie wiedzą, gdzie szukać. W Północnej
Bramie tylko Rhymer, Franklin i Bibliotekarz wiedzą, kim
jesteśmy. A oni nic nie powiedzą. Sanktuarium powtarza, że
zginęłaś. A skoro zginęłaś, to nie mogą wysyłać twoim śladem
łowców i żołnierzy. Nie mówię, że nic nam nie grozi, ale sądzę,
że niebezpieczeństwo jest znacznie mniejsze. I nic nam nie
zagrozi, jeśli będziemy sprytni.
– Może. – Wpatrywała się w drzewa przed nimi. – Może
żołnierze nie będą pilnować dróg, może łowcy nie będą szukać
w lasach, ale to właśnie czarodziejek się obawiam. Gdyby
szukała nas lady Towaal – Amelia wskazała czarodziejkę gestem
– czy kiedykolwiek by przestała?
– Masz rację – zgodził się Ben ze smutkiem. – Może już
zawsze będziemy musieli mieć się na baczności, ale nadal
mamy nad nimi tę przewagę, że nie wiedzą, gdzie nas szukać.
– Mistrzyni Eldred może być w stanie nas znaleźć – odparła
Amelia. – Pamiętasz magię krwi? Jeśli będzie czuła z nami jakąś
więź, to może nas wyśledzić.
Maszerowali przez las, a Bena zaczął dręczyć mdlący
niepokój za każdym razem, gdy pomyślał o Eldred. Właściwie
cała ucieczka z Sanktuarium zlała się w ciąg niezbyt wyraźnych
obrazów, ale dokładnie pamiętał tę chwilę, gdy Amelia rozbiła
szklane naczynie, ciskając nim w twarz czarodziejki. Pamiętał
pełen cierpienia krzyk i jak skóra Eldred zdawała się topić w
odrażający sposób... Ten widok wypalony został w jego pamięci
na zawsze.
Zastanawiał się, czy Eldred wtedy zginęła. Pytali o to Towaal,
ale ta nie wiedziała.
Sanktuarium miało najlepszych uzdrowicieli na całym
kontynencie. Jeżeli Eldred nie umarła od razu, któraś z
czarodziejek mogła ją uratować. A jeśli mistrzyni została
uratowana... Musiał przyznać Amelii rację, ta kobieta nigdy nie
przestałaby ich ścigać.
Nic jednak nie mogli na to poradzić. Mogli tylko iść dalej.
Ben uchylił się pod nisko zwisającą gałęzią i pociągnął
Amelię, by zrobiła to samo. W tej samej chwili uświadomił
sobie, że jeszcze coś go niepokoi. Powinni już dotrzeć do Wolnej
Ziemi. Tymczasem w ogóle nie było słychać odgłosów rąbania
ani też innych dźwięków.
– Rhysie – zawołał.
Długowieczny, idący na czele ich niewielkiej grupy, spojrzał
przez ramię.
– Niczego nie słyszę – powiedział mu Ben. – Żadnego rąbania,
kucia, niczego.
– Uczysz się. – Rhys pokiwał głową.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że musimy zachować ostrożność – odparł
przyjaciel. – A to znaczy, że dyskusję o postoju w Wolnej Ziemi
może trzeba będzie powtórzyć.
– Myślisz, że zaatakowały ich demony?
– Możliwe – wzruszył ramionami Rhys. – Trudno powiedzieć
na pewno.
Poprawili broń i spróbowali otrząsnąć się ze zmęczenia. Im
bliżej podchodzili, tym bardziej niepokoił ich brak
jakichkolwiek odgłosów. Coś niewątpliwie było nie tak.
Dwa dzwony później zobaczyli palisadę zbudowaną wokół
osady. Nie zdziwiło ich to, że całe części częstokołu zostały
zniszczone i zwalone na ziemię. Przez wyrwy widzieli ciała
mieszkańców osady, którzy rzucili się do obrony ostrokołu. Na
szczęście Ben i jego towarzysze znajdowali się zbyt daleko, by
widzieć makabryczne szczegóły rzezi.
Przed zniszczonym częstokołem dostrzegli kilka ciemnych
kształtów. Zwłoki demonów zabitych strzałami. Panująca wokół
cisza była dowodem na to, jak wielu potworom udało się jednak
przedrzeć przez palisadę.
– Zbadamy? – spytał Rhys lady Towaal.
– Nie – odparła ze smutkiem. – Nie ma tam nikogo żywego.
Idziemy dalej.
Ben obejrzał się i poczuł ukłucie żalu, że nie postarali się
bardziej, by ostrzec mieszkańców osady. Pekins i babka Albi
byli miłymi ludźmi.
Rozumiał ich potrzebę ucieczki. Przymierze, Koalicja,
Sanktuarium... On też nie widział w tym wszystkim sensu.
Przywódcy nie interesowali się dobrem zwykłych ludzi, więc
zwykli ludzie odeszli. Niestety, ci tutaj wybrali złe miejsce, aby
zacząć wszystko od nowa.

Półtora dnia później, gdy słońce kryło się za nagimi gałęziami


brzóz, dotarli do Skarston. Wolna Ziemia została napadnięta i
wszyscy jej mieszkańcy wymordowani. Ten sam rój mógł
ruszyć dalej, na większe Skarston. Solidne mury, wieże
strażnicze i uzbrojeni żołnierze z pewnością zaważyliby na
wyniku starcia, ale czy na tyle, by uratować mieszkańców?
Wiatr zmienił kierunek i kilka minut później wędrowcy
otrzymali pierwszą odpowiedź. Przypłynął ku nim ostry, oleisty
smród.
– Palą demony – mruknęła Corina.
– Czyli musiał zostać ktoś przy życiu, żeby palić – odparł Rhys
z nadzieją. Wszyscy wiedzieli, że rój na tyle duży, by unicestwić
Wolną Ziemię, poczyniłby poważne zniszczenia w Skarston.
Przed tyloma demonami nie można było się obronić, nie
przelewając krwi.
Gdy w lesie zaczął zapadać zmierzch, zobaczyli płomienie
stosu, z którego unosił się gęsty, czarny dym. Ben zakaszlał, gdy
wiatr dmuchnął mu w twarz obezwładniającym smrodem.
Na murach płonęły kosze wypełnione węglem i w ich
migotliwym świetle Ashwood zobaczył poruszających się ludzi.
W miarę jak podchodzili, widział coraz więcej szczegółów,
zburzoną część muru, otwartą ciężką bramę, która zwisała pod
dziwnym kątem.
Corina przyspieszyła kroku, najwyraźniej chciała jak
najszybciej zobaczyć, co stało się za murem – dorastała w
Skarston i wciąż miała tam przyjaciół. Reszta szła w takim
samym tempie jak dotąd.
Przy rozbitej bramie zmęczony żołnierz podniósł się, żeby ich
powitać. Stał na przewróconym wozie, którym zablokowano
wejście.
– Hej tam, podróżnicy! – zawołał.
– Hej tam, Skarston! – odpowiedziała Corina, wciąż oddalona
od wejścia o jakieś pięćdziesiąt kroków.
Mężczyzna zagadnął do kogoś w obrębie murów i odwrócił
się do nadchodzących z kuszą w rękach.
– Opowiedzcie się, zanim podejdziecie bliżej.
– Łowcy wracający z Ostępów – warknęła Corina w
odpowiedzi, odsłaniając zęby w gniewnym grymasie. – Od kiedy
to muszę się opowiadać, zanim wejdę do rodzinnego miasta?
– Corina? – zdziwił się strażnik. – To ty?
– Dorastaliśmy trzy ulice od siebie – prychnęła, podchodząc
bliżej. – Nie poznajesz mnie, Efrainie?
Żołnierz zszedł z wozu i ruszył im naprzeciw. Zza bariery
wyjrzały jeszcze dwie twarze. Mężczyzna objął łuczniczkę i
przycisnął do piersi obleczonej w kolczugę.
– Ooo, ostrożnie – zaprotestowała z jękiem.
– Wybacz – wychrypiał. – Tylu straciliśmy. Dobrze cię
widzieć.
– Co się stało? – spytał cicho Rhys.
– Rój, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem. – Strażnik
odwrócił się w jego stronę. – Nikt z nas nie widział.
Naliczyliśmy czterdzieści siedem tych bestii. Teraz wszystkie są
martwe, ale srogo nam przyszło za to zapłacić... Chodźcie. –
Gestem zachęcił, by ruszyli za nim, i zawrócił do bramy. –
Musimy się wspiąć – dodał przepraszająco, spoglądając na
kobiety. – Nie spodziewaliśmy się, że ktoś nadejdzie z północy, i
nie zostawiliśmy wejścia.
– Damy radę – odparła Corina, po czym spojrzała na Bena i
uśmiechnęła się złośliwie. – Dasz radę, tak?
Ben wywrócił oczami.
– Tak, chyba sobie poradzę – odparł, ostentacyjnie
przenosząc spojrzenie na burtę wozu.
Przeszli na drugą stronę i ruszyli za Efrainem w głąb
Skarston. Kiedy Ben wspiął się na tę tymczasową barykadę i
spojrzał na miasteczko, oddech uwiązł mu w gardle.
Ulice były w opłakanym stanie. Ponure smugi
ciemnoczerwonego brązu prowadziły do kilku najbliższych
budynków.
– Zaczęliśmy sprzątać – mruknął Efrain na widok min
przybyszy. – Ale cóż, ludzie nie widzieli w tym sensu.
– Co masz na myśli? – chciała wiedzieć Corina.
– Opuszczamy miasto – oświadczył inny mężczyzna, który
zbliżył się do nich. Miał na szyi zawieszony znak świadczący o
jego randze, lecz to aura autorytetu zdradzała w nim
przywódcę.
– Kapitanie Ander – przywitała się Corina.
Skinął jej głową.
– Cieszę się, że żyjesz. Twoje umiejętności bardzo nam się
przydadzą w Północnej Bramie, bardziej niż kiedykolwiek. Tam
się wycofujemy – oznajmił głucho.
– Słusznie – pochwalił Rhys.
Ander zerknął nań, ale potem odwrócił się do Coriny.
– A teraz, panienko, chciałbym usłyszeć, co tam robiłaś i co
widziałaś.
Łuczniczka popatrzyła na Towaal.
– Powiemy Rhymerowi i Franklinowi. Nikomu innemu –
zadecydowała cicho czarodziejka.
Ander wziął się pod boki, gotów zacząć kłótnię, ale Corina
uciszyła go jednym spojrzeniem.
– Znasz mnie, kapitanie, wiesz, kto jest moim ojcem. Ruszamy
prosto do lorda Rhymera. Tu odpoczniemy, a o brzasku
ruszamy do Północnej Bramy.
Ander już miał odpowiedzieć, ale Towaal weszła mu w słowo:
– Kapitanie, wycofanie się to dobra decyzja. Jedno mogę
powiedzieć: nie marnujcie czasu. Nadciągają demony,
kapitanie. Rój o wiele większy niż ten, z którym tu walczyliście.
Jak powiedziała Corina, wyruszymy z samego rana i sugeruję,
byście od razu ruszyli za nami. Nie przetrwacie kolejnego
starcia.
I z tymi słowy minęła kapitana i szurając nogami, podążyła
brudną od krwi ulicą.
– Ja... – zaczął kapitan, ale reszta przybyszy już szła za
czarodziejką. Byli zbyt zmęczeni na dyskusję.
Zajazd, w którym przenocowali, był opuszczony, ale łóżka
zostały i nawet co nieco w spiżarni. Poczęstowali się i udali na
spoczynek. Po wielu tygodniach w Ostępach mogli zasmakować
wygód miasta.
14.

GOTOWI NA NAJGORSZE

B en nie pamiętał za dobrze drogi ze Skarston do Północnej


Bramy. Wyczerpani niemal do granic, byli zdeterminowani
dotrzeć do celu bez żadnych opóźnień.
Minęli Kapinpak, ale się nie zatrzymali. Bramy niewielkiego
miasteczka zostały zresztą zamknięte na głucho. Ben nie
zobaczył żadnych ludzi. Miał nadzieję, że uciekli.
Kiedy wreszcie dotarli do Północnej Bramy, ucieszył się,
widząc, że wejście do miasta wciąż stoi otworem. W miarę jak
się zbliżali, Ben coraz mocniej wyczuwał aurę ponurej
świadomości, która osnuła miasto od czasu, gdy byli tu po raz
ostatni.
Północna Brama szykowała się do walki. Ludzie na ulicach
nadal uzbrojeni byli po zęby. I to wszyscy. Mężczyźni, kobiety,
nawet dzieci. Większość miała proste miecze, ale niektórzy
biedniejsi mieszkańcy nosili tasaki do mięsa, siekiery i inne
narzędzia gospodarskie.
Pierwsza fala ocalałych ze Skarston była zarazem ostatnim
dowodem, jakiego potrzebowali ludzie na to, że wypadki
ostatnich tygodni to coś więcej niż tylko tymczasowy przyrost
populacji demonów. Teraz już nikt w Północnej Bramie nie miał
wątpliwości, że zagrożenie jest prawdziwe.
Gdy wędrowcy dotarli do centrum miasta, zobaczyli, że plac
przed twierdzą lorda Rhymera udekorowano rozmaitymi
chorągwiami. Na ich widok Rhys zaklął pod nosem.
– Co? – zapytał Ben, który nie wiedział, co mogły oznaczać
sztandary.
– Kiedy armia wyrusza z koszar, używa tych chorągwi –
wyjaśnił Rhys. – Każda z nich reprezentuje inną kompanię.
Rhymer planuje wymarsz.
– Wymarsz, dokąd? – zdziwił się Ben.
– A czy to ma jakieś znaczenie? Jego żołnierze muszą zostać
za murami, żeby obronić tutejszą ludność.
Poszli prosto do głównej bramy twierdzy, nie marnując czasu
na skomplikowane wybiegi, do jakich uciekli się poprzednio.
Tym razem Corina prowadziła ich niewielką grupkę. Jako
łowczyni miała doskonałą wymówkę, by wejść do siedziby jego
lordowskiej mości. Straż od razu ją przepuściła razem z
towarzyszami.
Ponownie znaleźli się w wielkiej komnacie pełnej
wyperfumowanych i odzianych z przepychem dworzan. Tylko
w tym miejscu nie widać było przygotowań do wojny, ludzie
wydawali się całkowicie nieświadomi tego, co działo się na
ulicach miasta. Tryby biurokracji kręciły się jak co dzień.
Corina pochwyciła za ramię jednego z zaaferowanych
paziów.
– Gdzie znajdę seneszala Franklina? – zapytała władczo.
Chłopaczek obrzucił taksującym spojrzeniem jej brudny strój
i skrzywił się z odrazą.
– Nie sądzę, żeby seneszal znalazł dla ciebie czas. Może
najpierw powinnaś się wykąpać? – pouczył ją z wyższością.
Niewielka pięść Coriny trafiła młodzika w sam żołądek. Paź
zgiął się wpół, spazmatycznie łapiąc powietrze, i osunął na
podłogę. Rozległy się okrzyki oburzenia i wokół grupki
wędrowców natychmiast zrobiło się więcej miejsca.
– Mój sposób był jednak bardziej subtelny – mruknął
półgłosem Rhys.
Ben rzucił mu wymowne spojrzenie.
– No, w pewnym sensie – przyznał długowieczny.
Corina stała nad powalonym młodzikiem, czekając, aż
dojdzie on do siebie. Zanim to jednak nastąpiło, pojawiło się
kilku strażników. Pokasływanie i pojękiwanie pazia zostało
przez nich całkowicie zignorowane.
– Co to ma znaczyć? – zapytał ostro jeden z nich, kierując te
słowa do kłopotliwych przybyszów.
Corina uniosła głowę i spojrzała na strażnika, unosząc jedną
brew.
– Musimy natychmiast zobaczyć się z seneszalem
Franklinem, proszę zawiadomić jego lordowską mość, że
wróciłam.
– Aha – powiedział strażnik, po czym odwrócił się na pięcie i
gestem nakazał im iść za sobą. – Tędy, lady Corino.
– Lady? – mruknęła Amelia.
– Ty mi nie powiedziałaś, że jesteś nowicjuszką, a ja tobie, że
mam... szlacheckie pochodzenie. Teraz obie wiemy wszystko.
– Prawie wszystko – skorygował Ashwood.
Obie spojrzały nań równocześnie i Ben się skrzywił. Na
szczęście nie musiał niczego wyjaśniać, znaleźli się bowiem w
niewielkiej, wyłożonej drewnem komnacie, gdzie siedział
seneszal pochylony nad sporym rejestrem, którego strony
wypełniało równe pismo.
Na ich widok podniósł się i skinął głową.
– Wróciliście – stwierdził z ulgą.
– Większość z nas – mruknęła ponuro Corina.
– Poproś jego lordowską mość, by przyszedł do mnie –
zwrócił się do strażnika Franklin. – Powiedz mu, że to pilne.
– I przynieś piwa. Dużo zimnego piwa – dodał Rhys.
Strażnik obrzucił go oburzonym spojrzeniem, ale Franklin
odezwał się przyzwalająco: – Idź i przynieś tego piwa, tylko
najpierw zawiadom jego lordowską mość.
Niedługo potem siedzieli wszyscy z seneszalem, lordem
Rhymerem, dwoma generałami i dowódcą straży.
Franklin zdążył już przepytać ich na okoliczność wykonania
zadania i teraz zwięźle relacjonował wszystko lordowi i
oficerom. Generałowie i dowódca straży mieli bardzo
sceptyczne miny, ale zaufanie, jakie lord Rhymer i jego seneszal
pokładali w przybyszach, na razie zamykało im usta.
Przynajmniej do momentu, w którym Franklin przekazał im
informację o gigantycznym roju. Jeden z burkliwych generałów
nie zdołał dłużej ukrywać swego niedowierzania.
– Chwileczkę – szczeknął. – Spodziewacie się, że uwierzę w tę
bajkę? O jakiej starożytnej Szczelinie, o której nigdy nie
słyszeliśmy? Magicznych mocach i jakimś wulkanie? Nie wierzę
w te bzdury – oświadczył, wpatrując się w przybyszy.
– Generale, pewien jestem, że słyszałeś pogłoski o Szczelinie –
odparował Franklin. – Nie była to wiedza powszechna, ale ktoś
o twojej pozycji musiał coś słyszeć.
Żołnierz ostentacyjnie pociągnął nosem i usiadł.
– Nie wierzę w tę opowieść i nie wiem, co to mogłoby
zmienić. No i co, że widzieli wielki rój? Wiedzieliśmy, że w
Ostępach taki grasuje. Nie zmienia to niczego w kwestii tego, co
trzeba nam zrobić.
– Generale – przerwał mu Rhys obcesowo – jeśli wasz plan
polega na tym, by wymaszerować z miasta i tam walczyć z
demonami, to zostaniecie unicestwieni.
– A co ty tam wiesz, łowco – prychnął pogardliwie generał.
– Więcej, niż ci się wydaje – odpowiedział zimno
długowieczny. – Tam są tysiące demonów i najpewniej
zmierzają właśnie w tę stronę!
– W całej naszej historii nie było tak wielkiego roju –
odpowiedział wyzywająco drugi dowódca. – Jeśli w ogóle
możliwe jest, żeby powstał tak wielki rój, na pewno gdzieś
byłyby zapisy, że kiedyś coś takiego miało miejsce. A z tego, co
wiem, nie ma nawet wzmianek o roju, który liczyłby sobie setkę
osobników.
– Nie jestem kronikarzem – odparł Rhys. – Mogę tylko
powiedzieć, co widziałem.
– No cóż, to ja mogę tylko powiedzieć, że to banialuki –
wrzasnął pierwszy generał.
– Dość! – huknął Rhymer, waląc pięścią w stół. Powiódł
spojrzeniem od Rhysa do Coriny i Towaal. – Jesteście absolutnie
przekonani, że widzieliście tysiąc demonów?
– Nie zatrzymywaliśmy się, żeby je liczyć – burknął Rhys.
– Tak, widzieliśmy – oświadczyła Corina. – Sama je
widziałam, na własne oczy. I zapewniam was, było ich ponad
tysiąc. I osobiście wierzę, że może być ich znacznie więcej.
– Jeśli Corina mówi, że je widziała, to widziała. Proponuję,
żebyśmy uznali to za fakt i przeszli do kolejnych kwestii –
stwierdził Franklin, rzucając generałom wyzywające
spojrzenie.
Ben przypomniał sobie teraz, że Corinę specjalnie wybrano
do tego zadania, a strażnicy tytułowali ją „lady”. Czego jeszcze
nie wiedział?
Generałowie nie robili wrażenia przekonanych, ale usiedli i
chwilowo zatrzymali swe zastrzeżenia dla siebie. Najwyraźniej
opinia Franklina, no i Coriny, miała niemałą wagę dla lorda
Rhymera, a dowódcy armii, choć byli przede wszystkim ludźmi
walki, ich instynkt taktyków sprawdzał się nie tylko na polu
bitwy, ale i na salonach władcy. Wiedzieli, kiedy należy się
wycofać.
– Skoro już ustaliliśmy, że taki rój istnieje, to jak ta informacja
zmienia nasze plany? – zapytał Rhymer.
– Jeśli – zaczął pierwszy z generałów, pochylając się do
przodu, by obrzucić przybyszy surowym spojrzeniem –
przyjmiemy istnienie tego roju... o historycznej liczebności, i że
ten rój nadciąga do miasta, musimy się dostosować. Takich sił
nie możemy spotkać w otwartym polu. Łowca ma rację, tak
wiele demonów nas rozniesie. Powinniśmy zachować ochronę,
jaką dają nam mury... Ale jeśli zostaniemy za murami, to jedno
musicie wiedzieć. – Generał przerwał na chwilę. – Poświęcimy
w takiej sytuacji całą okolicę. Nasz plan, żeby walczyć z
demonami w Ostępach, podyktowany był pragnieniem ochrony
mniejszych miast i osad. Nie możemy zostać z obrębie murów i
jednocześnie chronić ludzi żyjących poza nimi. Tysiąc
demonów w roju czy sto... to już nie ma znaczenia, każdy poza
murami, kto nie uciekł, zginie. Wiem, że to już ustalone, jak
mówicie, ale... – Dowódca poruszył się niespokojnie. – Mimo
ostrzeżeń nie wszyscy mieszkańcy okolicznych miasteczek
zdecydowali się opuścić swoje domy. Jeśli zostaniemy za
murami, stracimy tych wszystkich ludzi. Tysiące zostanie
wymordowanych bez litości, jeżeli nie wyjdziemy w pole.
Te słowa zrobiły wrażenie na jego lordowskiej mości, na
twarzy Rhymera odmalowała się niepewność, ale wtedy
odezwała się Corina: – Wybór w tej kwestii nie istnieje, panie.
Nie jestem nawet pewna, czy twoi ludzie, generale, zdołają się
obronić przed tym zagrożeniem. Ale jeśli spróbujecie walczyć
bez ochrony tych murów, to Północna Brama już upadła.
Po tym spotkaniu lord Rhymer i jego generałowie siedli za
zamkniętymi drzwiami, by opracować plan obrony Północnej
Bramy. Seneszal zaś raz jeszcze wysłał wieści do wszystkich
okolicznych miasteczek i osad, wzywając mieszkańców do
opuszczenia domów i szukania ochrony za murami.
Po raz pierwszy od miesiąca Ben i jego towarzysze nie mieli
nic do roboty. Umyli się zatem i zasiedli do wczesnego obiadu,
na który podano barani udziec i zacne piwo.
Ben zamyślony przesuwał widelcem ziemniaki i marchewki
na talerzu, co rusz popatrując na swych przyjaciół. Wszyscy
byli wymęczeni, ale przecież żywi. Wydało mu się niemal
niewiarygodne, że w czasie ich wyprawy zginął jedynie Mruk.
Rhys spojrzał na Ashwooda i najwyraźniej odczytał jego
myśli z wyrazu twarzy.
– Czasami lepiej przyjąć do wiadomości, że miało się
szczęście, i ruszyć dalej. Nieważne, jak do tego doszło,
przeżyliśmy i możemy walczyć jeszcze przez kolejny dzień.
– Mieliśmy wielkie szczęście, czyż nie? – odpowiedział
ponuro Ben. – Jedna potyczka więcej, jeden więcej demon w
roju i ponieślibyśmy porażkę.
– A co złego w szczęściu? – spytał Rhys spokojnie.
Ben raz jeszcze przegarnął ziemniaki.
– Wiele nauczyłem się przez ostatni rok i mogłem stawić
czoła demonom, ale to nie dość. Każdy z tych arcydemonów
pokonałby mnie bez trudu, gdyby ciebie ze mną nie było. Skoro
szkolenie z mistrzami miecza takimi jak Saala i ty nie
wystarczy, zatem czego trzeba?
– Każdy sukces zawiera odrobinę szczęścia – odpowiedział
Rhys. – Musisz się z tym pogodzić. Nieważne, jak jesteś dobry,
każda walka może zakończyć się na wiele sposobów. Mistrz
miecza może przegrać z parobkiem, jeśli będzie miał pecha. I
nieistotne, jak długo się szkolił.
– Czyli powinniśmy zawierzyć szczęściu? – pytał Ben.
– No chyba taki niemądry to nie jesteś – mruknął Rhys. – Tu
chodzi o połączenie elementów. Szczęście jest ważne,
niewątpliwie, ale umiejętności i przygotowanie też. Pomyśl o
tym w ten sposób. Może i nie masz umiejętności, żeby zmierzyć
się sam z arcydemonem, ale gdybyś się nie szkolił, to każdy z
tych demonów, które zabiłeś, mógłby zabić ciebie. Przecież w
Widokach niemal do tego doszło, wtedy gdy przyjechaliśmy. Ale
tym razem ty je pozabijałeś. To przygotowanie i odpowiednie
umiejętności. A szczęście polegało na tym, że nie musiałeś
stawić czoła czemuś, z czym nie dałbyś sobie rady.
Ben westchnął i popił piwa.
– Każdy żyjący szermierz jest szczęściarzem – dodał Rhys. –
Pomyśl o tym. Gdzieś jest taki człowiek, który jest najlepszym
szermierzem na świecie. A reszta z nas ma szczęście, że nie
musiała z nim walczyć.
– Albo z nią – wtrąciła Amelia.
– Albo z nią. – Rhys zakaszlał, zasłaniając usta dłonią.
– Chcesz powiedzieć, że lepiej mieć szczęście niż
umiejętności? – spytał Ben.
– Nie. – Rhys pokręcił głową. – Ja mówię, że najlepiej mieć
jedno i drugie.

Przygotowania, by umocnić obronę Północnej Bramy, zaczęły


się od samego rana następnego dnia. Wszystko, co Ben widział
wcześniej, stanowiło jedynie zabezpieczenie, na wypadek
gdyby część demonów ominęła armię, gotową walczyć z nimi w
polu. Teraz jednak wszyscy już wiedzieli, że polem bitwy będą
miejskie mury.
Ben niemalże przespał wszystko, obudził go dopiero zapach
ciepłego posiłku i świeżo parzonego kafu. W pokoju dziennym
przylegającym do jego sypialni znalazł Amelię i Rhysa
pochylonych nad tacami z jedzeniem.
Rhys odwrócił się do Bena z kubkiem parującego kafu w
jednej ręce i świeżo pieczoną bułeczką w drugiej, z kąta ust
zwisał mu kawałek smażonego boczku.
– Choś, zjes fniadanie – zachęcił Bena.
Ashwood nie dał się prosić dwa razy. Poprzedniego dnia
podano im na obiad, co było w kuchni, ale choć baranina
smakowała o wiele lepiej od tego, co jedli po drodze, to
bezsprzecznie ustępowała świeżemu i gorącemu śniadaniu. Ben
pochłaniał bekon, jajka, bułki i dżem, jakby jego życie od tego
zależało. Amelia i Rhys też jedli w milczeniu. Po ponad miesiącu
spędzonym w Ostępach nic nie było tak ważne jak jedzenie.
Wreszcie, napchawszy się po uszy tak, że groziła mu
eksplozja żołądka, Ben rozsiadł się wygodnie i popił chłodnego
już kafu.
– Musimy porozmawiać – oznajmił.
– Ale o czym?
– Co robić dalej – odparła Amelia za Bena.
Ashwood poparł ją kiwnięciem głowy.
– No właśnie. Zostajemy tu czy idziemy gdzie indziej szukać
pomocy dla Issen? Może w Białym Dworze? Nie wypełniliśmy
jeszcze naszej misji.
Rhys ugryzł kawałek bekonu i żuł powoli. Tymczasem Amelia
i Ben czekali, by przejął dowodzenie.
– To zależy od waszej dwójki – poinformował ich wreszcie.
– Od nas? – zapytali Ben i Amelia zgodnym chórem.
– Towaal i ja jesteśmy tu z tego samego powodu – odparł
Rhys. – Przybyliśmy tu, ponieważ wy tu przybyliście.
– No ja właściwie też. – Ben obrócił się do Amelii. –
Przybyłem tu, żeby pomóc tobie i Issen. I nadal chcę to zrobić.
Westchnęła.
– Nie wiem, czy możemy teraz pomóc Issen.
Ben spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.
– Cokolwiek zdecydujemy się zrobić – mówiła dalej Amelia –
powinniśmy przyjąć, że Issen pozostaje poza naszym zasięgiem.
Rhys pokiwał głową.
– Myślę, że co do jednego wszyscy się zgodzimy: Rhymer w
żadnym wypadku nie wyśle żołnierzy na pomoc twemu ojcu.
Przynajmniej póki nie rozprawi się z zagrożeniem ze strony
demonów. A potem możemy mieć tylko nadzieję, że jacyś
żołnierze mu zostaną.
– Ale choć nie możemy teraz pomóc Issen, nie znaczy to, że
nie możemy pomóc komuś innemu – wtrąciła Amelia. – Są inni
ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy.
– Znaczy chcesz zostać tu i walczyć? – upewnił się Ben.
– Tak – mruknęła Amelia. – Będą potrzebować każdego
miecza. Ale... nie mogę was prosić, żebyście zostali ze mną. To
właściwie nie moja walka, ale jestem gotowa stanąć z innymi i
bronić miasta i jego mieszkańców. Wasza też nie jest. Zatem nie
ma powodu, żebyście tu zostawali, jeśli nie chcecie.
– Nie, Amelio. Jestem z tobą – zapewnił ją Ben. – Przecież nie
mogę odwrócić się plecami do tych wszystkich ludzi tutaj. Może
moja obecność zmieni bieg wydarzeń w istotny sposób, może
jedynie odrobinę, tak czy inaczej, na murach będą mieli mój
miecz. Bez względu na to, co się stanie.
– A ty? – spytała Amelia Rhysa, który przyglądał się im w
milczeniu.
– Skoro zostajecie tu oboje, to Towaal i ja zostaniemy z wami
– oświadczył. – Północna Brama będzie miała mój miecz i jej
magię.
– Jestem ci bardzo wdzięczna – powiedziała Amelia. – Ale czy
nie powinniśmy najpierw porozmawiać z lady Towaal, zanim
zgłosimy jej udział w tej walce? Pozostanie tutaj oznacza
stawienie czoła wielkiemu niebezpieczeństwu. To będzie bitwa,
jakiej dotąd nie było.
– Nie sądzisz, że Towaal doskonale zdaje sobie sprawę z
niebezpieczeństwa? – prychnął Rhys. – Dziecko, ona widziała
takie rzeczy, w które nigdy byś nie uwierzyła, i przetrwała
więcej bitew, niż możesz sobie wyobrazić.
Amelia wyprostowała się i założyła ręce na piersi, patrząc na
Rhysa wyzywająco.
– Przepraszam, że nazwałem cię dzieckiem – westchnął i
sięgnął po kubek z kafem. – Mówię tylko, że ona doskonale wie,
w co się pakuje.
– Przecież ona śpi! – zaoponował Ben.
Rhys się zaśmiał.
– To prawda. Chodziło mi o to, że ona doskonale wie, że
podążanie za waszą dwójką będzie niebezpieczne.
– Podążanie za nami? Co to znaczy? – zdziwił się Ben.
– Towaal i ja zdecydowaliśmy doczepić nasz wózek do
waszego konia, że tak powiem.
Ben i Amelia patrzyli na długowiecznego z oczekiwaniem.
– Szkoda, że jej tu nie ma, żeby wam to wszystko wyjaśniła –
mruknął, czując się wyraźnie nieswojo. – Przez lata oboje
robiliśmy różne rzeczy. Czasem złe, czasem dobre, czasem złe w
nadziei osiągnięcia dobrego celu. Zyskaliśmy umiejętności,
zyskaliśmy moc, a kiedy nie piłem wcale, to zebrałem
przyzwoity stosik złota. I co? Niczego nie zmieniliśmy. Świat
toczył się jak dotąd i nie ma w moim życiu jednego momentu,
który mógłbym wskazać i powiedzieć, że jestem dumny.
Ben popijał kaf i przyglądał się przyjacielowi. Jeszcze chyba
nigdy nie widział Rhysa tak zmieszanego. To nawet było
zabawne.
– Właściwie to już od jakiegoś czasu zmierzaliśmy do takiej
konkluzji – mówił Rhys. – Karina i ja współpracujemy od bardzo
dawna i oboje zdaliśmy sobie sprawę, że w czasie tych lat, a
było ich naprawdę sporo, nie zrobiliśmy tyle dobrego, żeby
zrównoważyć to złe.
Amelia popatrzyła na Bena wymownie, dając do
zrozumienia, że nie ma pojęcia, o czym mówi Rhys. Ben
wzruszył ramionami i czekał, aż długowieczny skończy. Rhys
zauważył tę niemą wymianę i z sykiem wciągnął powietrze
przez zaciśnięte zęby.
– Źle mówię – stwierdził. Położył dłonie na blacie i popatrzył
przyjaciołom w oczy. – Towaal i ja pójdziemy za wami bez
względu na to, co zdecydujecie. Ty, Amelio, niewątpliwie znasz
takie sytuacje, Ben może nie, w każdym razie przysięgamy wam
dwojgu wierność lenniczą.
Tym razem Amelia głośno wciągnęła powietrze. Ben
mimowolnie otworzył usta.
Tymczasem Rhys usiadł wygodnie, zadowolony, że przekazał,
co miał do przekazania.
– O czym ty mówisz?! – wykrzyknęła Amelia, gdy już
odzyskała głos.
– Co to jest wierność lennicza? – zapytał w tej samej chwili
Ben.
Rhys zmarszczył brwi.
– Może znowu źle powiedziałem. – Podrapał się w ucho. –
Rozmawialiśmy z Kariną długo i często, gdy was szukaliśmy.
Rozmawialiśmy o tym, jak przez ostatnich kilka lat
próbowaliśmy postąpić właściwie i ponosiliśmy porażkę za
porażką. Widzicie, co teraz dzieje się z Przymierzem, Koalicją i
Sanktuarium. I co zrobiliśmy w tej kwestii? Uświadomiliśmy
sobie, że może jest inny sposób wyrównania rachunków.
Możemy oddać nasze umiejętności na służbę komuś, kto
spożytkuje je w słusznej sprawie, żeby zrobić to, co należy.
Wam dwojgu.
– Jestem tylko piwowarem! – zaprotestował okrzykiem Ben.
Rhys pokręcił głową.
– Gdybyś był piwowarem, tobyś warzył piwo w Widokach.
Jesteś wojownikiem, Beniaminie, wojownikiem, który walczy o
to, w co wierzy.
– On ma rację – poparła długowiecznego Amelia. – Wcale nie
musiałeś iść z nami. Byłeś ze mną, z nami, ponieważ tego
chciałeś. Bo zobaczyłeś problem, który mogłeś rozwiązać, bo
uważałeś, że tak należy postąpić.
Ben nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
Skrzypnęły otwierane drzwi sypialni Towaal i czarodziejka
weszła powoli do pokoju dziennego. Kręgi pod jej oczami
zbladły już nieco, ale nadal wyglądała na wycieńczoną.
– O czym rozmawiacie? Słyszałam krzyki.
– Rhys mówi, że przysięgacie nam wierność lenniczą –
wyjaśniła Amelia głucho.
Towaal popatrzyła na długowiecznego, unosząc brew.
– No nie wiem, czy tak bym to ujęła – wymamrotała. – Ale
pójdziemy za waszym przewodnictwem. Ten świat potrzebuje
takich ludzi jak wy, przywódców jak wy. Pójdziemy tam, gdzie
nas poprowadzicie.
– Zamierzają zostać i walczyć z demonami – poinformował ją
Rhys.
– To dobry początek – oceniła czarodziejka i siadła do
śniadania.
Ben i Amelia popatrzyli na siebie nawzajem. Mieli sporo do
omówienia.
Resztę dnia poświęcili na to, by dojść do siebie po
wyczerpującej wędrówce przez Ostępy. Towaal zjadła i poszła
spać, a Rhys zasugerował, by przećwiczyli omy. Nie mogli tego
robić w śniegu, więc kiedy zaczęli, Ben miał wrażenie, że
zaśniedział mocno. Szybko jednak złapał rytm. Amelia nie znała
tylu omów, co on, dlatego w pewnej chwili usiadła i przyglądała
się, jak przyjaciele ćwiczyli dalej.
Pod koniec Ben czuł się odprężony na tyle, na ile odprężony
może być ktoś, kto spodziewa się ataku armii demonów.
– Może pójdziemy na mury zobaczyć, jak idą przygotowania?
– podsunął Rhys.
– Chodźmy – zgodził się Ben. Wprawdzie w Białym Dworze
spędził mnóstwo czasu z gwardzistami króla, ale nigdy jakoś
nie zaglądał na mury obronne i ciekaw był, co tam zobaczy.
Przypasali broń i ruszyli się rozejrzeć.
– Przydzielą nam stanowisko? – zaciekawiła się Amelia. –
Nigdy jeszcze nie brałam udziału w bitwie.
Rhys pokręcił głową.
– Nie jesteśmy przypisani do żadnej kompanii, więc nikt nas
nie będzie szukał. Światem armii rządzi sztywna biurokracja.
Jeśli nie znajdziemy się na czyjejś liście, nie zostaniemy nigdzie
przydzieleni.
– To gdzie mamy walczyć? – chciał wiedzieć Ben.
– Tam, gdzie będziemy potrzebni – odparł Rhys. – Możemy
poszukać łowców i zobaczyć, co oni zamierzają. Zapewne będą
zorganizowani w jakiś lotny oddział albo coś w tym rodzaju. No
i może kiedy już staniemy na murach, to zobaczymy, że gdzieś
przydałaby się nasza pomoc.
– Tam, gdzie najgorętsza walka? – Amelia nerwowo
przesuwała dłoń po rękojeści rapiera.
– Chciałaś walczyć w obronie Północnej Bramy, prawda?
Zbliżali się już do muru, gdy Ben zobaczył znajomą strzechę
czerwonych włosów.
– Corina! – krzyknął.
Łowczyni odwróciła się i pomachała do nich. Zupełnie jak
tego dnia, gdy wyruszali, żeby odnaleźć Szczelinę, miała na
sobie obcisłe skóry, u pasa toporki, a na ramieniu łuk.
Towarzyszył jej seneszal Franklin.
– Witajcie. – Kiwnął głową, gdy się zbliżyli. – Słyszałem, że
zamierzacie zostać i walczyć wraz z nami. Cieszę się.
Wnioskując z tego, co opowiadała mi Corina, każdy z waszych
mieczy wart jest tuzina naszych żołnierzy.
– No nie wiem – mruknęła Amelia pod nosem.
– Chcieliśmy przyjrzeć się murom – dodał Ben.
– My też tam zmierzamy – oznajmiła Corina. – Chodźcie z
nami. Przypisano was już do kompanii?
– Nie. Właśnie o tym rozmawialiśmy. A ty gdzie będziesz
walczyć?
Franklin prychnął, na co Corina rzuciła mu wymowne
spojrzenie.
– No, my też właśnie o tym rozmawialiśmy.
Ben pytająco uniósł brwi.
– Mój tatko chce, żebym została w mieście i broniła samej
twierdzy – wyjaśniła. – Jakby było o co walczyć, gdy demony
wedrą się do miasta.
– Twój tatko? – zdziwił się Ben.
– Pamiętasz? Opowiadałam ci o nim, gdy się spotkaliśmy –
przypomniała mu łowczyni. – Mówiłam ci, że kiedyś nieźle
sobie radził z łukiem.
– Nadal sobie radzi – burknął Franklin.
– To ty, panie, jesteś jej ojcem! – zrozumiała Amelia.
Seneszal wzruszył ramionami.
– Tak mówi jej matka.
Corina wymierzyła ojcu żartobliwego kuksańca.
– Nie lubi się do mnie przyznawać. Mówi, że za dzika jestem.
Wolałby, żebym zamiast polować na demony, ustatkowała się i
miała setkę wnucząt, z którymi mógłby się bawić.
Franklin potrząsnął głową.
– Przesadza – zapewnił. – Każdy ojciec ma prawo dbać o
dobro swej córki.
– Można dbać i dbać przesadnie – stwierdziła Corina, jakby
rzucała ojcu wyzwanie. – Mam umiejętności, które przydadzą
się w nadchodzącej walce. Nie możesz zawsze trzymać mnie z
dala od niebezpieczeństwa, tatku.
– Przecież wysłał cię z nami w Ostępy – przypomniał jej Ben.
Corina spojrzała na seneszala.
– Masz rację. Wysłał.
– Powinnaś walczyć, gdy walczyć trzeba – powiedział
Franklin. – Pierwszy przyznam, że umiesz. Ale chcę, żebyś
walczyła o coś, co jest tego warte, a nie po prostu walczyła. –
Zamilkł na chwilę, po czym dodał z błyskiem w oku: – Poza tym
jej mama nęka mnie, bym znalazł jej odpowiedniego męża, żeby
mogła zacząć pracować nad tymi wnukami.
Corina potknęła się i rozkaszlała. Reszta grupy parsknęła
śmiechem.
Choć Franklin był seneszalem potężnego władcy, to mówił jak
każdy ojciec.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Rhys.
Stali u podstawy zewnętrznego muru, nieopodal stromej
klatki schodowej wiodącej na sam szczyt.
– Sprawdzam nasze fortyfikacje, żeby zdać raport lordowi
Rhymerowi. Chodźcie ze mną, może po drodze znajdziemy
odpowiednie miejsce dla was.
Na szczycie muru biegł szeroki chodnik pełen żołnierzy
zajętych przygotowaniami do bitwy. W równych odstępach
ustawiono włócznie i kołczany ze strzałami. Kamienie, potężne
bełty, ciężkie żelazne kule umieszczono przy katapultach i
trebuszach, a przy wielkich koszach pełnych węgli stały kotły
wypełnione gęstą, czarną cieczą.
Po zewnętrznej stronie muru wbito w ziemię jaskrawo
pomalowane paliki, które miały pomóc łucznikom ocenić
dystans. Ludzie cały czas pracowali, wkopywali w ziemię las
zaostrzonych pali, inni drążyli rowy, które wypełniano wodą.
Ben zrozumiał, że chwytają się każdego sposobu, by spowolnić
atakujące demony. Nic z tego nie mogło odstraszyć takiego roju,
ale dawało szanse katapultom, trebuszom i łucznikom na
przerzedzenie hordy.
Od wewnętrznej strony opróżniono najbliższe murom
budynki, których okna starannie zabito deskami. Na dachach
wzniesiono tymczasowe wieże. Miały to być platformy dla
łuczników. Pomiędzy dachami zbudowano też kładki, tym
sposobem ludzie będą mogli się wycofać, gdyby mury padły.
Stukanie młotków niosło się gromkim echem, mieszkańcy
Północnej Bramy pospiesznie wprowadzali ostatnie poprawki i
rozbudowywali fortyfikacje w głąb miasta.
Na ulicach poniżej wozy, beczki, meble i rozmaite ciężkie
przedmioty zgromadzono tak, by zablokować przejścia i zmusić
demony do podążania ku ślepym uliczkom, gdzie ludzie będą
mogli nieść im śmierć z góry. Wszystko tak organizowano, by
siać wśród prostych stworzeń zamęt i zamieszanie, a przy tym
doprowadzić do sytuacji, w których ludzie nie będą musieli
walczyć z demonami bezpośrednio.
Ben zobaczył łowców otoczonych grupami żołnierzy. Doszedł
do wniosku, że najpewniej omawiają taktykę.
– W Ostępach demony są liczne – wyjaśnił Franklin – ale
większość naszych żołnierzy służyła tylko w najbliższej okolicy
Północnej Bramy albo bardziej na południe. Niektórzy mieli
okazję walczyć z potworami, niektórzy nie. Poprosiliśmy więc
łowców, by podzielili się swoją wiedzą i doświadczeniem, na ile
mogą. Sami wiecie, że walka z demonami to nie to samo, co
walka z ludźmi.
Szli, a Franklin wydawał się coraz bardziej nerwowy. Aż
zaczęli mu się przyglądać ze zdziwieniem.
– Czy lady Towaal będzie walczyć z nami? – wypalił wreszcie
seneszal. – Słyszałem, że niedomaga od waszego powrotu.
– Wypełnienie zadania wiele ją kosztowało – przyznał Rhys. –
Teraz odpoczywa. Ale nie ma zamiaru opuszczać miasta przed
atakiem. Uczciwie mówiąc, nie wiem, jak bardzo będzie zdolna
się wysilić w ciągu najbliższych dni. Ale jeśli tylko jej stan na to
pozwoli, stanie wraz z nami na murach.
Franklin pokiwał głową. Widać było, że ta odpowiedź go nie
usatysfakcjonowała, ale przynajmniej miał ten temat za sobą.
Co dwieście kroków mijali platformę z artylerią. Wokół
masywnych broni stali ciężkozbrojni strażnicy, ich olbrzymie
halabardy oparte o mur sprawiały, że platformy przypominały
ogromne metalowe jeże.
Amelia zerknęła do pojemników z amunicją.
– Spodziewacie się, że tu walki będą bardziej intensywne? –
zapytał Rhys, wskazując na wielkie katapulty.
– Gdybyśmy walczyli z ludźmi, to na pewno skupiliby się na
rozbiciu katapult – odparł Franklin – ale demony nie myślą w
kategoriach taktycznych. Nie mamy pewności, czy zrozumieją,
jak ważna jest artyleria.
– Sądzę, że powinniśmy założyć, że zrozumieją – poradził
Rhys. – Roje, z którymi mieliśmy do czynienia, stosowały
taktykę. W pewnym zakresie, można powiedzieć:
ograniczonym, ale i tak w większym, niż miałem okazję widzieć
kiedykolwiek wcześniej. Jeśli jest między nimi arcydemon na
tyle dojrzały, żeby przewodzić tysiącom swych pobratymców, to
z pewnością jest bardzo inteligentny. Przygotujcie się na
najgorsze.
– Wziąłem pod uwagę to, co mówiliście o demonach
przygotowujących zasadzkę, i starałem się planować, mając na
uwadze, że nie będą kierować się tylko zwierzęcym instynktem.
Jeśli są już inteligentne i tak bardzo liczne... – Seneszal zawiesił
głos.
Wszyscy wiedzieli, że jeśli demony wykażą się inteligencją
ludzkich dowódców, Północna Brama może przegrać tę bitwę.
Gdy już obeszli niemal cały mur, Rhys zwrócił się do Bena i
Amelii: – Mamy dwie opcje, jak sądzę. Możemy dołączyć do
lotnej kompanii i walczyć tam, gdzie zagrożenie w danym
momencie będzie największe, albo możemy bronić katapult.
– Proponuję, byśmy skupili się na katapultach – odparła
Amelia i dodała cicho: – Jest kilka rzeczy, których chciałabym
spróbować. Będą jednak wymagały ogromnego skupienia, więc
lepiej, żebyśmy trzymali się w jednym miejscu.
– No to katapulty – podsumował Ben.
– No i dobrze. – Rhys klasnął w dłonie. – Zobaczymy, która
katapulta jest najbliżej, i będziemy czekać, aż dzwon się
odezwie.
15.

DŹWIĘK DZWONU

B en się denerwował. Dwa dni po obejściu murów


przygotowania w Północnej Bramie toczyły się bez
przeszkód – demonów nikt nie widział. Tego ranka Ben
dowiedział się jednak, że nikt nie widział też kapitana Andera
ani pozostałych żołnierzy ze Skarston. Należało założyć, że nie
zdążyli wycofać się na czas.
– Myślisz, że naprawdę zaatakują całym rojem? – zapytał.
Razem z Amelią wykonywali proste ćwiczenia szermiercze.
Ben chciał się przyzwyczaić do wagi i wyczuć lepiej swój
magiczny miecz, Amelia zaś wykorzystywała każdą okazję, by
trenować posługiwanie się dwoma ostrzami. Nie wysilali się,
żeby uniknąć zmęczenia, chcieli po prostu zachować czujność i
sprawność.
– Nie wiem – sapnęła. – Na czele każdego roju, z którym
mieliśmy do czynienia w Ostępach, stał arcydemon, ale nie na
czele roju, z którym walczyliśmy w stanicy. Nie mam pojęcia, co
to oznacza. Czy to w ogóle możliwe, żeby tyle demonów ze sobą
współpracowało?
– Wcześniej to się nie zdarzało. Ale kto wie...?
– Może Towaal się czegoś dowie? – stwierdziła Amelia z
nadzieją.
– Może... – w głosie Bena dźwięczało powątpiewanie.
Parę dni wcześniej Towaal zamknęła się w bibliotece.
Słyszeli, jak zmienia życie Bibliotekarza w niekończące się
pasmo cierpień. Podobno sam lord Rhymer musiał opuścić
swoje kwatery i przekonać Bibliotekarza, by nadal jej pomagał,
albowiem ten zareagował grzmiącym oburzeniem, gdy usłyszał
relację o ich dokonaniach w Ostępach. A kiedy Towaal zażądała
dostępu do zbiorów, dostał prawie apopleksji. Trząsł się nad
swoimi książkami i bardzo osobiście potraktował to, że
zniszczyli Szczelinę, nie konsultując z nim tej decyzji.
– Rhys coś mówił? – zapytała Amelia. – Jest dość stary,
prawda? I przez jakiś czas mieszkał w Północnej Bramie.
Powinien coś wiedzieć. Nawet drobiazg mógłby nam pomóc.
– Zamknął się z Coriną – wzruszył ramionami Ben. – Nie
wiem, czy dyskutują nad planami bitwy, czy robią coś, hm...
innego, ale mi się nie zwierzał. I wydaje mi się, że gdy tu
mieszkał, to spędzał czas głównie na hulankach.
– Jakoś mnie to nie dziwi – mruknęła Amelia.
Słońce schowało się za murami twierdzy. Zmierzch zasnuł
dziedziniec, na którym ćwiczyli. Twierdza została zbudowana z
ciemnego kamienia, więc gdy tylko zgasły słoneczne promienie,
rynek zmienił się w ponure, upiorne miejsce. Ben pomyślał, że
gdyby miał tu mieszkać, to pewnie po jakimś czasie popadłby w
przygnębienie. Może dlatego właśnie Rhymer był takim opojem
– nie mógł znieść mieszkania tu na trzeźwo.
– Dumasz nad czymś? – zapytała Amelia.
– Właściwie to nie. – Ben uśmiechnął się i pokręcił głową. –
Tak tylko myślę, że chciałbym już stąd odejść.
– Ja też – przyznała dziewczyna. – Chodź, poszukamy czegoś
do jedzenia.
Pomieszczenie stołowe dla służby znajdowało się w głębi
twierdzy i okazało się przyjemniejszym miejscem niż oficjalna
komnata jadalna, gdzie stołowali się dworzanie. Roiło się tam
od strażników, służących, kamieniarzy, kowali i innych
rzemieślników niezbędnych w twierdzy. Ben lubił towarzystwo
ludzi, którzy zarabiali na życie pracą swych rąk. W komnacie
jadalnej czuł się tak, jakby wszyscy go obserwowali. Amelia nie
przedstawiła się oficjalnie, więc dwór huczał od plotek i
spekulacji, kim są i dlaczego jego lordowska mość i seneszal tak
się liczą z ich słowem.
Ben zaprowadził Amelię do stołowego. Uśmiechała się, ale
milczała. Pośród służby też czuła się swobodnie i nie
przeszkadzały jej zaciekawione spojrzenia współbiesiadników.
Dorastała w takim środowisku.
Podeszli po talerze, kufle z piwem i nalali sobie zupy. Tutaj
jadało się głównie zupy i gulasze. Łatwo było je przyrządzać w
dużej ilości i odgrzewać w miarę potrzeby. Dla dworu gotowano
bardziej wyszukane potrawy. Tego Benowi akurat brakowało.
Usiadłszy, chłopak nabrał łyżkę zupy i upuścił ją niemal w
tym samym momencie, gdy rozległ się dźwięk dzwonu.
Spojrzeli na siebie z Amelią zaskoczeni i zerwali się z ław.
– Sygnał! – oznajmił Ben niepotrzebnie.
Wokół strażnicy i żołnierze też podnosili się od stołów. Służba
pospiesznie kończyła jeść, żeby udać się na wyznaczone
stanowiska – pokojówki i podkuwacze mieli przenosić i
opatrywać rannych, gdy rozpocznie się bitwa.
Amelia złapała pajdę chleba, a Ben wysiorbał pospiesznie pół
piwa, po czym ruszyli za żołnierzami do drzwi.
W twierdzy zapanował zorganizowany chaos. Każdy miał
przydzielone zadanie, ale na chwilę przed rozpoczęciem bitwy
wszyscy biegali zaaferowani. Ben i Amelia minęli kilka osób,
które najwyraźniej dały się ponieść nerwom.
Jakiś młody żołnierz wymiotował przez okno, obok stała
służka i starała się go pokrzepić, zachęcając, by się otrząsnął i
zebrał na odwagę.
Para kochanków, stwierdził w duchu Ben. Miał nadzieję, że
chłopak przeżyje i po wszystkim spotka się z dziewczyną.
Po wyjściu z twierdzy pobiegli głównym traktem,
przyłączając się do grupy żołnierzy. W drugą stronę ciągnęli
mieszkańcy miasta, którzy dotychczas nie opuścili swych
domów. Na ich twarzach malowały się lęk i panika. Wielu
dźwigało to, co mieli cennego, i jakieś zapasy.
– Powinni byli przenieść się wcześniej – zauważyła Amelia,
obserwując kobietę usiłującą poradzić sobie z dwójką
płaczących dzieci i nie upuścić przy tym tobołka ze świecami i
jedzeniem.
Ben przytaknął skinieniem głowy.
Gdzieś przed nimi zapłonęły pochodnie. Ulicami
oświetlonymi migotliwym blaskiem łuczyw biegli ludzie
zapalający kolejne. Na szczycie murów w wielkich metalowych
koszach również płonęły ognie.
W ciemności demony miały przewagę.
Gnając na szczyt muru obronnego po stromych kamiennych
schodach, Ben niemal zapomniał o swoim lęku wysokości.
Krzyk ściągnął jego uwagę na dół. Resztę drogi pokonał
przytulony do zimnego muru.
Na szczycie żołnierze zwolnili. Pierwsi zajęli już swoje
stanowiska i teraz sprawdzali cięciwy i poprawiali pancerze.
Pozostało im już tylko czekać.
– Spiesz się, a potem czekaj – stwierdził Rhys, kiedy znaleźli
go przy katapulcie.
Na platformie stało też kilkunastu żołnierzy i pół tuzina
artylerzystów, których zadaniem było obsługiwanie katapulty.
Ben podszedł do przedpiersia i spojrzał w dół.
Na przedmurzu przygotowano ogromne ogniska. Oświetlały
paliki dla łuczników, ale nic ponadto. Zresztą nic więcej nie było
do oglądania.
– Wiemy na pewno, że nadciągają demony? – zapytał Ben.
Sierżant z armii Rhymera oparł łokcie o parapet tuż obok
Ashwooda.
– Tak, są tam.
– Niczego nie widzę – stwierdził Ben.
– W lesie porozciągano linki – wyjaśnił mężczyzna. – Cienkie,
prowadzące do flag zawieszonych na pierwszych drzewach. Pół
dzwonu temu flagi zaczęły się poruszać, jakby przechodziły
tamtędy duże siły i pozrywały wszystkie sznurki.
Ben wytężał wzrok, ale nadal niczego nie widział, mimo to
bez zastrzeżeń przyjął wyjaśnienia sierżanta.
Amelia usiadła pod przeciwległą ścianą na rozłożonym
płaszczu. Skrzyżowała nogi i zamknęła oczy.
Rhys zauważył spojrzenie Bena i wzruszył ramionami.
Próbuje posłużyć się magią, domyślił się Ashwood. Przy jej
poziomie umiejętności pewnie nie chciała za wiele obiecywać.
Ale w tej chwili liczyła się nawet najmarniejsza pomoc. Nadal
nie mieli pewności, czy Towaal wypoczęła na tyle, by stanąć do
walki. Od poprzedniego dnia nie opuściła biblioteki nawet na
posiłek.
Mijały dzwony. Mężczyźni wiercili się nerwowo. Na chodniku
co chwila ktoś podchodził do przedpiersia, żeby wyjrzeć na
zewnątrz, a potem odwracał się, kręcąc głową do towarzyszy.
Nic nie było widać.
Niektórzy opowiadali sobie sprośne żarty, ale cicho, żeby
Amelia nie usłyszała. Inni prosili towarzyszy, żeby w razie ich
śmierci przekazali wiadomość osieroconym rodzinom. Rhys
położył się, wsadził zwinięty płaszcz pod głowę i uciął sobie
drzemkę.
Żołnierze gapili się na niego zdziwieni. Ben z żalem
potrząsnął głową. Sam nie wiedział, czy przyjaciel się popisuje,
czy chce swoim spokojem wlać nieco otuchy w serca obrońców,
czy naprawdę śpi. Z Rhysem nigdy nic nie było wiadomo.
Dalej po obu stronach chodnika sterczały wieże strażnicze.
Tam najpewniej pierwsi zauważą, gdy tylko będzie coś do
zauważenia. Niektórzy z żołnierzy mieli nawet artefakty do
dalekowidzenia, aczkolwiek Ben wiedział, że te na nic się nie
zdadzą, bo w pochmurną noc niewiele da się zobaczyć.
Amelia milczała z zamkniętymi oczyma, skupiona na tym, co
robiła.
Dla zabicia czasu Ben poszedł obejrzeć katapultę. Machina
była gigantyczna, niemalże wielkości domu. Skręcone liny
odciągały w tył potężną dźwignię, gromadząc tym sposobem
energię, która po uwolnieniu pchała ramię machiny,
wyrzucając kamienie lub żelazne kule na przedpole. Sześcioro
ludzi stało gotowych, by ponownie odwieść drąg miotający i
załadować łyżkę.
Najważniejsze było w tym przypadku to, by strzelać jak
najszybciej, bo celność machiny pozostawiała sporo do
życzenia. Gdy demony przekroczą granicę zasięgu katapulty,
stanie się ona całkiem nieskuteczna. Dlatego obok machiny stał
stojak z kuszami.
– Jak daleko strzela? – zapytał Ben jednego z żołnierzy.
– Na około czterysta kroków – odpowiedział mężczyzna z
dumą i położył dłoń na katapulcie. – Nie przeszła jeszcze próby
prawdziwej walki, ale podczas ćwiczeń spisywała się świetnie. –
Żołnierz cofnął się i dźwignął jedną z żelaznych kul, dużych jak
ludzka głowa. – Te maleństwa łamią kości, miażdżą łby i
potrafią wybić w celu dziurę na wylot, jak dobrze trafią. –
Wskazał na stos skalnych odłamków. – Mamy też kamienie, jeśli
zabraknie nam właściwej amunicji.
Ben podszedł do niego i podniósł jedną z kul. O mało nie
upuścił jej sobie na stopę. Była naprawdę ciężka!
– Toczą się i dlatego wolimy je od kamieni – wyjaśnił żołnierz
z uśmiechem. – Uderzają w pierwszy szereg, a potem toczą się i
trafiają w drugi, łamią nogi i przewracają atakujących.
Paskudne, ale skuteczne.
Ben postąpił chwiejnie do przodu i wrzucił kulę z powrotem
do kosza. Ciekawe, kto, u licha, wniósł te kule po schodach.
Późną nocą nad ich głowami powoli toczył się księżyc. W
szeregi obrońców zaczęło wkradać się znużenie. Normalnie już
dawno by spali, więc czekanie na coś, czego nie było widać,
budziło ich niepokój. Dowódcy nie chcieli ryzykować, nie
zamierzali więc otwierać bram i wysyłać ludzi na zwiad, aby
potwierdzić obecność demonów. Nie zamierzali też zwalniać
żołnierzy z posterunków.
Ben słyszał gderanie i narzekania, ale strach przed
demonami wystarczył, żeby ludzie zachowywali czujność.
Ashwood nie zauważył, by ktokolwiek w pobliżu próbował się
wymknąć.
Nagle na jednej z wież rozległ się krzyk.
Ben wraz z innymi rzucił się do przedpiersia, żeby sprawdzić,
co się dzieje.
Na początku nic nie było widać, a potem mgnienie ciemności
przemknęło przez blask jednego z ognisk. Jakiś niewyraźny
kształt uderzył w ogień, wywracając wielki stos i rozrzucając
pniaki.
Ogień migotał i gasł na toczących się po ziemi kłodach, a
przedpole pociemniało jeszcze bardziej.
W powietrzu śmignęło kilkadziesiąt strzał, ale zaraz rozległy
się okrzyki dowódców powstrzymujące łuczników. Ciemny
kształt się cofnął, a pociski, nie czyniąc żadnych szkód, trafiły w
ziemię wokół resztek ogniska.
Na krańcu linii coś uderzyło w kolejne ognisko, rozżarzone
polana rozsypały się i przygasły.
– Próbują się ukryć w ciemności – mruknął sierżant stojący
obok Bena i obrzucił ponurym spojrzeniem swoich ludzi. Stali
bezczynnie, bo strzelanie w pojedynczego demona byłoby stratą
amunicji.
Ćwierć dzwonu później reszta płonących stosów została
roztrącona. Pojedyncze pniaki nadal płonęły, ale rzucały
znacznie mniej światła.
– Sprytnie – ocenił Rhys z westchnieniem, rozglądając się po
tonącym w mroku przedpolu. Krzyk z wieży wyrwał go z
drzemki.
Kolejny krzyk przeszył noc i wystraszył Bena, podobnie jak
żołnierzy wokół. Ashwood rozejrzał się, jednak niczego nie
zobaczył. Ludzie przestępowali nerwowo z nogi na nogę. I znów
ktoś zakrzyczał.
Na polu poniżej nic się nie poruszało. Ben nie mógł
zrozumieć, co atakuje obrońców na murach.
– Latające demony! – zagrzmiał Rhys. – Patrzcie w górę!
Ben dobył miecza i odsunął się od krenelażu.
Uderzenie serca później kształt wychynął bezszelestnie z
ciemności nad nimi i uderzył żołnierza dziesięć kroków dalej.
Siła zderzenia wyrzuciła obrońcę za mur, a kształt odpłynął w
mrok, jeszcze zanim umilkł krzyk spadającego. Ben skrzywił
się, słysząc trzask łamanych na bruku kości, przykucnął i
spojrzał w nocne niebo.
Na murach paliły się wszystkie pochodnie i polana w
metalowych koszach, nie mogli więc zobaczyć niczego, co
znajdowało się poza kręgiem światła. Ben zrozumiał, że w
chwili gdy demon znajdzie się w zasięgu blasku, będzie za
późno, by ludzie zareagowali.
Rozejrzał się rozpaczliwie i jego wzrok padł na piki oparte o
krenelaż, które miały uniemożliwić demonom pokonanie muru.
– Wznieść piki! – zawołał.
Sierżant przestał przeszukiwać wzrokiem czerń nieba i
spojrzał na Bena zaskoczony, najwyraźniej nie zrozumiał, co
miał oznaczać ten rozkaz. Ben chrząknął z irytacją, podbiegł do
blanek, chwycił prawie sześciokrokowe drzewce i zaparł pikę o
ziemię w ten sposób, żeby każdy nadlatujący zza murów demon
wpadł prosto na grot.
– Tak! – zrozumiał w końcu sierżant i odwróciwszy się do
swoich ludzi, huknął: – Traktujcie to jak szarżę kawalerii!
Nastawić piki!
Żołnierze na murach, słysząc jego okrzyk i widząc, co się
dzieje, podnosili swoją broń w górę i wkrótce mury Północnej
Bramy przypominały rozwścieczonego gigantycznego jeża.
Nieopodal Bena jeden z demonów sfrunął z ciemnego nieba
wprost na sterczący grot z taką siłą, że grube drzewce pękło na
pół. Stwór zwalił się na chodnik, a z piersi sterczał mu kawał
ostrego żelaza. Żołnierz zamarł w bezruchu z drugą połową piki
w dłoniach i gapił się na demona zaszokowany.
Jego kamraci rzucili się naprzód, żeby przeszyć ostrzami
podrygujące ciało wroga. Bestia próbowała się dźwignąć, ale
dwa miecze przygwoździły ją do ziemi i znieruchomiała.
Żołnierze zakrzyczeli z radości, ale dowódcy nakazali im
zachować czujność i trzymać groty w górze.
Wzdłuż linii co rusz rozlegało się agonalne wycie demonów i
odgłosy upadków, kiedy kolejni napastnicy trafiali na stalowe
kolce.
Ranny demon z hukiem wylądował na platformie, gdzie stali
Ben i Rhys, obaj od razu doskoczyli doń z uniesionymi
mieczami.
Rhys strząsnął purpurową krew z długiej klingi i klepnął
Bena po plecach.
– Dobry pomysł z tymi pikami – pochwalił.
Odgłosy bitwy wypełniły nocne powietrze, nie zagłuszyły
jednak skrzypienia i huku, z jakimi wystrzeliła pierwsza
katapulta. A po niej dwie kolejne.
Sierżant podbiegł do blanek i wyjrzał przez przerwę
pomiędzy zębami.
– Ognia! – wrzasnął do swojego oddziału. Kiedy ruszył, żeby
pomóc ludziom ponownie odciągnąć ramię, z nieba spadł
czarny kształt i wylądował mu na plecach. Długie szpony
zamknęły się na szyi żołnierza, rozrywając gardło, i demon
runął na kamienie wraz ze swoją ofiarą.
Platformę pokryły bryzgi czerwonej krwi. Rhys dopadł
stwora, zanim ten zdołał zaatakować jeszcze kogoś. Długie
ostrze przeszyło pierś demona.
Długowieczny spojrzał tam, gdzie przed śmiercią patrzył
sierżant, i ryknął na podkomendnych poległego: – Hej! Wy tam!
Piki w górę! Nadal nadlatują! – A potem do załogi katapulty: –
Strzelać bez rozkazu. Te latające mają tylko odciągnąć naszą
uwagę. Nadciągają!
Ben wyjrzał za mur. W migotliwym blasku rozrzuconych
polan widać było zbliżającą się ciemną falę roju. Światła było
zbyt mało, żeby ocenić liczebność wroga, a i te resztki gasły
szybko, zadeptywane przez czarne kształty.
Przy bramie zepchnięto z murów bele płonącej słomy, w
samą porę, by obrońcy mogli zobaczyć potwora wielkiego jak
cztery woły, który runął na żelazne wrota. Cały mur zadrżał od
uderzenia. Dwa giganty dołączyły do pierwszego, ale brama się
oparła, a trzy olbrzymie stwory zniknęły w ciemności. Ben
jednak wiedział, że wrota nie wytrzymają wiele dłużej. Zostały
zbudowane z myślą o ludzkich najeźdźcach, a ci tu przybyli
wprost z najgorszych koszmarów. Brama miała chyba
powstrzymać ludzi skuszonych bogactwami miasta, a nie rój
demonów, i to największy, jaki widziano od początku świata.
Katapulta łupnęła gdzieś za plecami Bena i żelazne kule
poszybowały w mrok. Nie dało się zobaczyć, w co trafiają i jakie
wyrządzają szkody, ale Ashwood nie miał wątpliwości, że
trafiały – ciemna fala demonów zalała już całe przedpole.
Nie mógł jednak obserwować szturmu potworów na dole, bo
trzy kolejne, dorównujące mu rozmiarami, runęły na
platformę.
Jeden wpadł w las pik, roztrącając je na boki, a wtedy dwa
pozostałe wykorzystały lukę, żeby wylądować wśród obrońców.
Nieszczęśnicy wciąż ściskający w garściach drzewce zostali
rozdarci na strzępy, zanim Ben, Rhys i kilku innych żołnierzy
zdążyli doskoczyć im na pomoc.
Ben wyhamował z poślizgiem na zalanych krwią kamiennych
płytach i zaatakował demona wespół z jednym z żołnierzy. Obaj
wrazili miecze w potwora, ale w bitewnym zamieszaniu,
otoczeni przez walczących ludzi, nie zdołali zadać śmiertelnego
ciosu. Demon obrócił się i sięgnął szponiastą łapą w stronę
żołnierza. Ben natychmiast wykorzystał fakt, że stwór się
odsłonił, i wbił w niego swój nasycony magią miecz. Skręcił
ostrze i odskoczył, wyszarpując je z rany. Chlusnęła purpurowa
jucha, zalała chodnik, mieszając się ze szkarłatem krwi
poległych.
Ocalony żołnierz podziękował Benowi skinieniem głowy, po
czym spojrzał w niebo.
Noszowi skoczyli naprzód, by zebrać rannych i trupy.
Rhys przejął dowodzenie nad platformą. Po śmierci sierżanta
żaden z żołnierzy nawet nie zaprotestował. Widzieli srebrzystą
poświatę znaków na klindze długowiecznego i wiedzieli, że
lepiej milczeć.
Rhys ustawił połowę z nich z ocalałymi pikami, pozostali
mieli walczyć z demonami, którym uda się wylądować. Załoga
katapulty dostała rozkaz, by miotać na pole jak najwięcej
żelaznych kul.
– Każdy trafiony demon to o jednego mniej do zabicia w
walce! – wrzeszczał Rhys.
Ben odszukał wzrokiem Amelię, która pochylała się nad
jednym z koszów z pociskami.
– Tutaj – zawołała do artylerzystów. – Bierzcie z tego!
– Co zrobiłaś? – zapytał Ben. Zbliżył się do niej, ale nie
spuszczał oczu z nieba. W nocnych ciemnościach mieli ułamek
chwili, żeby zareagować, gdy demonowi udało się przedostać
przez las pik.
– Zaraz zobaczysz – odpowiedziała zadyszana Amelia. Dobyła
rapiera i lewaka, ale oboje wiedzieli, że walka z demonami przy
użyciu tak lekkiej broni to ostateczność, do której Amelia
ucieknie się, gdy żołnierze zostaną pokonani.
Katapulciści załadowali ramię kulami z kosza wskazanego
przez Amelię. Ben kątem oka dostrzegł, że dziewczyna
skrzywiła się, kiedy jeden z nich z rozmachem wsadził pocisk
do łyżki.
Żołnierz szarpnął dźwignię i w następnej chwili kule
szybowały nad polem. Ben nie przestawał wpatrywać się w
czarne niebo, ale nagły wybuch zniweczył całą jego
koncentrację.
Płomienie wykwitały z hukiem, jeden po drugim, niczym na
pokazie fajerwerków, oświetlając oszołomione demony
usiłujące ujść przed eksplozjami. W jednym z rozbłysków Ben
zdołał dojrzeć, jak kule rozpadają się na części, a kawałki żelaza
drą ciała potworów na strzępy. W promieniu dziesięciu kroków
od centrum każdej eksplozji ziemia zasłana była truchłami
demonów.
Rhys łypnął dziko na Amelię.
– Możesz to powtórzyć?! – krzyknął.
Wskazała na stos kul, które teraz już żołnierze ładowali z
wielką ostrożnością.
– Te wszystkie są zaprawione. Wydaje mi się, że mogę zrobić
więcej. Teraz już wiem, co robić, więc pójdzie mi szybciej.
– To na co czekasz?! – popędził ją Rhys.
Zmarszczyła brwi i zaczęła obchodzić wszystkie kosze z
amunicją, na każdym stosie kładła dłoń i koncentrowała się
przez moment.
Eksplozje na polu bitwy po każdym strzale katapulty
oznaczały, że wysiłki Amelii nie szły na marne.
Rhys rozejrzał się i przywołał dziewczynę gestem.
– Chodźmy do następnej katapulty, zobaczmy, co tam
zdziałasz.
Wydał rozkazy żołnierzom i posłał gońca po posiłki.
Katapulta była teraz najbardziej niszczycielską bronią w całym
arsenale Północnej Bramy i pod żadnym pozorem nie mogła
przestać strzelać.
Ben pospieszył za przyjaciółmi, którzy pędzili w kierunku
drugiej machiny. I nagle mur zadrżał pod jego stopami.
Zrozumiał, że to arcydemony znów atakowały bramy miasta.
Żałował, że nie mogli do żadnego z potworów strzelić
wybuchającym żelazem Amelii.
Wokół drugiej katapulty trwało zamieszanie.
Kamienie były śliskie od krwi i brakowało połowy obrońców.
Rhys wskazał Amelii kosze i dziewczyna przykucnęła przy
amunicji.
Ben skrzywił się, widząc, że żaden z żołnierzy nie podniósł
piki. Dowódcy zginęli już wcześniej i nie było komu wydawać
rozkazów.
Ruszyli z Rhysem naprzód, ale zanim długowieczny zdążył
otworzyć usta i zorganizować obronę, czarny kształt runął na
plecy jednego z obrońców. Żołnierz upadł, a towarzysze rzucili
mu się na pomoc.
Rhys i Ben również przyskoczyli do atakującego demona,
jednak w tej samej chwili Ashwood kątem oka spostrzegł coś
między merlonami blanek. Stwór o długich kończynach właśnie
wspinał się na mur.
– Z tyłu! – krzyknął Ben.
Rhys odwrócił się w momencie, gdy demon stanął na
chodniku i szykował się do skoku.
Jeden z żołnierzy zastąpił potworowi drogę i natychmiast
stracił głowę, oderwaną silną, czarną łapą.
Rhys dał susa naprzód, chlasnął mieczem, odcinając jedno z
długich ramion, i zanurkował pod drugim, sięgającym ku jego
głowie. Wyprostował się i ciął demona w brzuch. Bestia
przewróciła się do tyłu, wpadając na dwie podobne, które
właśnie przelazły przez blanki.
Ben przesadził bezgłowe zwłoki żołnierza i pchnął mieczem
jednego demona, zanim ten odzyskał równowagę. Magiczne
ostrze gładko zatonęło w paskudnym cielsku, stwór wrzasnął
boleśnie i spadł w ciemność za murem.
– Idziemy! – zawołała Amelia, stojąca przy stosie amunicji.
Ze sposobu, w jaki załoga ładowała pociski, Ben odgadł, że
Amelia uprzedziła żołnierzy, co się stanie, no i widzieli też
wybuchy pocisków z pierwszej katapulty.
Rhys pospiesznie wydał rozkazy i wraz z Benem oraz Amelią
pobiegł do następnego stanowiska.
Za plecami usłyszeli łupnięcie i ramię machiny cisnęło na
przedpole falę śmierci. Benowi zdawało się, że słyszy z dołu
rozdzierające wrzaski bólu i przerażenia, ale utonęły w tych
rozlegających się wokół.
Mur znów zadrżał, a z dołu dobiegł przenikliwy zgrzyt
wyginanego metalu. Rhys zatrzymał się w pół drogi do
katapulty.
– Jeśli przebiją się przez bramę... – warknął.
– Idź – rzuciła Amelia. – Sama dostanę się na miejsce, a tam
potrzebują twojego miecza.
– Ale, Amelio...! – zaczął protestować Ben.
– Jeśli przedostaną się przez bramę – przerwała mu
stanowczo – walka rozgorzeje na ulicach, a nie tu, u góry.
Idźcie! – Zaczęła przepychać się w stronę kolejnej platformy.
Rhys spojrzał ponuro na Bena i gestem nakazał mu iść za
sobą.
– Gotowy? – zapytał.
– Ale na co? – wydyszał Ben, depcząc mu po piętach.
Rhys wskazał gigantycznego demona, który przedzierał się
przez rozbitą bramę. Ostry zadzior metalu rozorał potworowi
bok, pozostawiając głębokie purpurowe szramy. Złamana kłoda
sterczała mu z barku. A jednak mimo obrażeń arcydemon parł
naprzód, zniszczył resztki wrót i wtoczył się na ulice Północnej
Bramy.
Natychmiast spadł na niego deszcz strzał i bełtów. Jednakże
olbrzymi arcydemon stanowił niewielki problem w
porównaniu z hordą podążającą jego śladem. Rwąca rzeka
mniejszych demonów popłynęła ulicami.
– Tędy! – zawołał Rhys, zeskakując na schody wiodące na
ulicę. Ben od razu zorientował się, że znajdą się na ziemi dwie
przecznice od demoniego roju.
W mieście rozstawiono prowizoryczne barykady i zapory, ich
zadaniem było skierowanie demonów w ślepe uliczki, gdzie
obrońcy mogliby wybić potwory, ale arcydemony, które rozbiły
bramę, z łatwością mogły zniszczyć przegrody.
Ben zdał sobie sprawę, że plan obrony się załamuje.
Po ulicach biegali bezładnie spanikowani ludzie. Nikt nie
spodziewał się, że wróg tak szybko przełamie pierwszą linię
obrony. Wedle planu mieli jak najdłużej nie dopuścić, by
demony dostały się do miasta, i przetrzebić szeregi
nieprzyjaciela na przedpolu za pomocą strzał i machin.
Bezpośrednie starcie z tak licznym przeciwnikiem nie mogło
skończyć się dobrze.
Ben trzymał się tuż za Rhysem, z każdym krokiem zbliżali się
do miejsca, gdzie wrzała walka. Przed nimi majaczyła
oświetlona blaskiem ognia zapora.
Nagle barykada eksplodowała odłamkami drewna, na ulice,
niczym makabryczny grad, spadły ciała poległych obrońców.
Tam, gdzie przed chwilą wznosiła się zapora, teraz stał
ogromny arcydemon. Postąpił ciężko naprzód, a ludzie przed
nim rozpierzchli się na wszystkie strony. Był większy od tych,
które napotkali w Ostępach, ale poruszał się powoli i ociężale,
jakby brnął w miodzie. Był jednak silny, tak silny, że bez trudu
zniszczył zaporę wzniesioną przez ludzi Rhymera.
– Za mną! Trzymaj się! – ryknął gromko Rhys, prostując się.
Miecz Rhysa rozjarzył się, wypełniając uliczkę przytłumioną
białą poświatą.
Ben stanął obok, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z
arcydemona.
Słyszał szczęk pancerzy, kiedy obrońcy, porzuciwszy
ucieczkę, zawracali i ustawiali się za nimi.
Demon ryknął nisko, przenikliwie, aż dźwięk zawibrował w
kościach Ashwooda, po czym ruszył naprzód, z każdym ciężkim
krokiem wprawiając kamienie brukowe w drgania.
Rhys rzucił się do ataku, popędził prosto na gigantyczne
monstrum. Ben aż się skrzywił na ten widok. Arcydemon jak
nic był trzy razy wyższy i z pięć razy szerszy od człowieka.
Ben jęknął i pognał za Rhysem, nie zamierzał pozwolić, by
przyjaciel toczył tę walkę sam.
Bestia wyprostowała się i ryknęła wściekle na żołnierzy,
których przybywało z każdą chwilą, ale Rhys się nie zatrzymał,
przebiegł między nogami demona. Ben miał nadzieję, że chaos
wokół rozpraszał potwory w równym stopniu, co jego.
Gigant pochylił się, by ich pochwycić, lecz byli od niego
szybsi.
Rhys odbił w prawo, więc Ben skoczył w lewo. Obaj
zamachnęli się z całej siły i ostrza wbiły się głęboko w nogi
potwora. Ben poczuł, jak miecz przecina twarde ścięgna, i
szarpnął gwałtownie, by uwolnić klingę. Ścięgno pękło, stwór
zawył z bólu i zaskoczenia, a potem powoli, jak walące się w
lesie drzewo, runął na pysk.
W niknącym prześwicie między kolumnami wielkich nóg Ben
widział żołnierzy cofających się niezgrabnie, by nie przygniotło
ich olbrzymie cielsko.
Rhys, nie tracąc czasu, obrócił się i skoczył na plecy
arcydemona. Potwór miotał się na ziemi, próbując strącić
napastnika, jednak długowieczny uniósł oburącz swą magiczną
broń i wraził ją w kark bestii aż po rękojeść. Z gardzieli
arcydemona wyrwał się stłumiony skrzek, ucięty przez wbite w
gardło ostrze. Ben słyszał napływające z drugiej strony
gorączkowe wiwaty żołnierzy. Uśmiechnął się pod wrażeniem
odwagi i umiejętności przyjaciela.
Moment triumfu jednak szybko minął, gdy Rhys wyszarpnął
ostrze z wielkiego ścierwa i z posępną miną wskazał na coś
ponad ramieniem Bena.
Ashwoodowi ciarki przebiegły po plecach.
Odwrócił się i zobaczył ze czterdzieści demonów, które
czekały tylko, aż gigant zrobi wyłom w murze, by rozpocząć
szarżę, i teraz ruszyły do ataku. Jednak gdy cielsko olbrzyma
zablokowało wąską uliczkę, Ben był jedynym człowiekiem na
ich drodze.
Ujął więc pewniej rękojeść miecza i rozstawił nogi. Ogarnął
go spokój. Czekanie, szalony bieg po szczycie muru i demony
spadające prosto z nocnego nieba – to wszystko się skończyło.
Teraz zagrożenie było wyraźne a rozwiązanie oczywiste. Musiał
zabić jak najwięcej potworów. Jeśli zabije ich za mało – zginie.
To jednak nie miało znaczenia. Mógł podążyć tylko jedną drogą.
Demony nadbiegły, zwaliły się na Bena w plątaninie kłów i
szponów. Gdyby współpracowały, Ashwood nie miałby szans.
Ale nie współpracowały. Popychały się i miotały, walcząc, żeby
dopaść swej ofiary.
Ben uchylił się przed pierwszym szponem, który miał
rozharatać mu głowę, i czysto odciął łapę demona. Drugi już
wspinał się po plecach okaleczonego pobratymca, Ben wraził
mu sztych w oko. Wyrwał miecz z oczodołu i kontynuując ruch,
zdjął trzeciemu głowę z ramion.
Pod czaszką narastał mu huk potężnego wichru, ale Ben go
zignorował, skupiony na ryczących wyzywająco bestiach.
Tańczył wokół trzech pierwszych demonów, wykorzystując
je, żeby nie dopuścić do siebie napastników.
Opadł na jedno kolano i wytrzewił kolejnego, który znalazł
się zbyt blisko, i w tej samej chwili poczuł bolesne szarpnięcie,
gdy szpon zahaczył mu o ramię.
Po ręce spłynęła Benowi krew, gorąca i czerwona. Stwór
zapłacił słono za jej przelanie, Ashwood obrócił się i z całej siły
wbił demonowi klingę w pierś.
Nie przestawał się obracać, z mieczem wciąż w ciele
przeciwnika, używał stwora jako tarczy przed nacierającym
rojem. Demony rzuciły się do walki, uderzając o grzbiet
zabitego towarzysza. Ben przewrócił się pod ich naporem i
mało nie puścił rękojeści. Przetoczył się, wyrywając ją ze
ścierwa, i wstał w jednym płynnym ruchu.
Okręcił się, tnąc bezlitośnie, obcinając przeciwnikom
szponiaste palce i dłonie. Obrót trwał zaledwie tyle, co jedno
uderzenie serca, ale Ben wiedział, że jego walka dobiega końca.
Potwory otaczały go z każdej strony, nie miał szans stawić czoła
wszystkim jednocześnie.
Nagle jakby z nieba spadł obok Bena Rhys. Zeskoczył z cielska
wielkiego arcydemona i szczerząc się w szaleńczym grymasie,
błyskawicznie zaatakował, wycinając w zwartych szeregach
bestii głęboką wyrwę.
Ben starał się naśladować ruchy przyjaciela. Stali plecami do
siebie, otoczeni przez coraz liczniejsze potwory. W uliczce z
chwili na chwilę przybywało bestii, w miarę jak wlewały się
przez wyważone wrota do miasta.
– Nie dopuszczaj ich do siebie! – krzyknął Rhys. – Jeśli zbliżą
się na tyle, żeby unieruchomić twoje ostrze, to już po nas.
Ben nie miał głowy ani tchu, żeby odpowiedzieć. Wściekle
ciął ciało i kości. Wykuty przez magów miecz spisywał się lepiej
niż jakakolwiek tradycyjnie obrabiana stal, ale siły Bena były
na wyczerpaniu. Kłapiące paszcze zbliżały się coraz bardziej.
Demony, które dopiero dołączyły do starcia, napierały na
pobratymców, nie bacząc, że wpychają ich prosto na ostry jak
brzytwa miecz Bena.
Potwory same wchodziły mu pod ostrze i zabijał je, jednak
nie mógł dosięgnąć tych, które nie przestawały napierać na
plecy towarzyszy. Kłębiły się jednak coraz bliżej i bliżej, zalane
purpurową posoką kły i szpony, smagane bezlitosnym głodem.
Musiał jakoś je odeprzeć.
Nie zastanawiał się, zadziałał instynktownie. Odwiódł lewą
rękę i machnął, jakby odganiał od siebie muchę.
Nagły poryw potężnego wichru uderzył w demony przed nim
i pchnął je w dół ulicy. Koziołkowały po bruku jak zmiatane
burzą liście.
Ben zatoczył się naprzód, na niespodziewanie oczyszczoną
przestrzeń, a Rhys cofnął chwiejnie, nagle pozbawiony oparcia,
i z trudem odzyskał równowagę. Zerknął zdumiony przez ramię
na Bena, a jego wzrok musnął magiczny miecz w dłoni
Ashwooda. Potem odwrócił się znów twarzą do atakujących go
stworów. One nie zostały zdmuchnięte.
Ben obrócił się, zajmując miejsce u boku przyjaciela. Obaj
zaciekle natarli na wzbierającą falę nieprzyjaciół.
Nie mogli nawet myśleć o pokonaniu tak wielkiej masy. Mogli
jedynie walczyć o przetrwanie.
Wściekłe wycie z tyłu oznaczało, że zepchnięte przez
magiczny podmuch demony wracają i lada moment dołączą
znowu do starcia.
Zagrożenie czające się za plecami wybiło Bena z koncentracji.
Wraził miecz w brzuch krępego, umięśnionego przeciwnika i
nagle runął na ziemię wraz z demonem, w którego ciele uwiązł
magiczny miecz. Ciężkie cielsko przygniotło rękojeść i Ben nie
mógł dobrze uchwycić oręża, by je wydobyć spod ścierwa.
Odruchowo sięgnął do pasa po nóż myśliwski. Ten wciąż był
na swoim miejscu. Ben jednak wiedział, że to ostrze nie
wystarczy.
Chudy, skrzydlaty demon wskoczył na grzbiet trupa, pod
którym utkwił magiczny miecz. Ben spojrzał na Rhysa, ale
przyjaciel został zepchnięty o kilka kroków i teraz gorączkowo
starał się powstrzymać trzy nacierające stwory.
Ben z zaciętą miną dobył noża. Może i zginie, nie zamierzał
jednak tanio sprzedać skóry.
Nagle na łbie jednego z demonów wykwitło pierzysko, a
zaraz potem dwa kolejne.
Bestie zaczął zasypywać grad pocisków, salwa za salwą.
Potwory cofnęły się natychmiast, dając Benowi czas na
odwrócenie trupa kopniakiem i uwolnienie miecza.
Powietrze przeszył bojowy okrzyk. Żołnierze zablokowani
przez cielsko martwego arcydemona wdrapywali się na nie,
zeskakiwali po drugiej stronie, by przyłączyć się do walki.
Minęli Bena i Rhysa i ruszyli falangą najeżoną pikami, dźgając i
nabijając na nie demony. Za nimi sunęli następni, zbrojni w
miecze i topory.
Z góry łucznicy nie przestawali szyć strzałami w zwartą
grupę bestii.
Ben zadarł głowę i ujrzał Corinę, której rudą głowę otaczała
aureola płomiennego blasku pożarów płonących teraz w całym
mieście. Córka seneszala miała ze sobą oddział strzelców.
Spojrzenia łowczyni i Beniamina skrzyżowały się na mgnienie,
po czym Corina machnęła do swoich ludzi i nakazała im
zmienić dach i zasypać śmiercionośnym gradem kolejną grupę
demonów. Żołnierze wybijali bestie, które ocalały z
poprzedniego ostrzału.
Dysząc ciężko, Ben odwrócił się do Rhysa, który ostrożnie
dotykał krwawiącej rany na brzuchu.
– Co z tobą? – zapytał niespokojnie.
– Przeżyję – mruknął Rhys i wskazał wzrokiem ramię Bena. –
A ty?
Ben zerknął na zakrwawioną rękę i dopiero teraz poczuł
ukłucie bólu. Zacisnął zęby.
– Też będę żył – wycedził.
– To dobrze – skwitował przyjaciel. – Bo jeszcze nie
skończyliśmy.
Dowódca walczących na ulicy żołnierzy wykrzykiwał
rozkazy i przegrupowywał swój oddział. Oczyścili ulicę i
wracali za barykadę, jaką stał się trup wielkiego demona.
Ludziom polecono zebrać resztę materiałów pozostawionych w
tym właśnie celu i ponownie wznieść zaporę. Dwie grupy
pilnowały prac, ustawiwszy najeżony ostrzami szereg. Gdy
jakieś demony odrywały się od głównego traktu, skręcając w
ich stronę, żołnierze atakowali natychmiast – najpierw
przebijali pikami, potem dobijali mieczami.
Na widok skuteczności i zorganizowania oddziału serce Bena
rosło nadzieją. Może jednak im się uda?
Rhys jednak wyraźnie się martwił.
– Coś nimi kieruje – mruknął.
– To znaczy? – zapytał Ben.
– Spójrz, prawie żaden nie zbacza w tę stronę. Coś każe im iść
gdzie indziej.
Ben zmarszczył brwi z namysłem. Istotnie, przyjaciel miał
rację. Mogli wyraźnie zobaczyć wlewający się przez bramy
nieprzerwany strumień potworów. Nieliczne odwracały się ku
nim, ale większość szła prosto. Z doświadczenia Ben wiedział
już, że przeciętny demon nie jest w stanie skupić się na innym
celu, jeśli nieopodal znajduje się źródło krwi i życia.
– Gdzie one idą? – zastanawiał się Ben na głos.
– Sprawdźmy – odpowiedział Rhys i kulejąc, ruszył truchtem,
a potem skręcił w jedną z uliczek wiodących w głąb miasta.
Ben poszedł za nim. Podniósł miecz wyżej i przypomniał
sobie potężny wiatr, który ocalił mu życie.
Przemykając opustoszałymi brukowanymi ulicami, dotarli do
centrum Północnej Bramy.
Po drodze mijali przeważnie kobiety i dzieci. Sporadycznie
przemknął jakiś mężczyzna, ścigany pogardliwym spojrzeniem
Rhysa. Ci ludzie szukali drogi ucieczki. Ben nie wiedział, czy
jakaś w ogóle istnieje, ale wszyscy, których napotkali, oddalali
się od głównych bram. Może miasto nie było otoczone i wciąż
mogli wyjść z niego po przeciwnej stronie? Widząc zapłakane
dzieci uczepione matczynych rąk, życzył im w duchu
powodzenia i znalezienia bezpiecznego wyjścia.
Rhys i Ben szli ulicami mniej lub bardziej równoległymi do
głównego traktu. Mieli nadzieję wyprzedzić chmarę demonów,
która przedarła się przez bramy.
Tempo przemieszczania się roju oceniali na podstawie
odgłosów bitwy. Z każdą przecznicą stawały się głośniejsze i
wyraźniejsze. Demony zmierzały w stronę twierdzy. Na drodze
do niej ustawiono barykady, zasadzki i zaplanowano działania
dywersyjne, ale jeśli stwory nadal będą poruszać się w tym
tempie, Ben wątpił, czy uda się je spowolnić na dłużej.
– Jaki mamy plan? – zawołał zdyszany, zmachany, biegnąc za
kulejącym przyjacielem. – Dostać się na plac przed twierdzą i
walczyć?
– Nas dwóch przeciwko tysiącowi demonów? – rzucił Rhys.
Jedną rękę przyciskał do krwawiącej rany brzucha, w drugiej
trzymał miecz. – To pewna śmierć. A ja przynajmniej nie jestem
jeszcze gotów na śmierć.
– To co według ciebie powinniśmy zrobić? Uciekać? – zawołał
Ben wyzywająco.
– Nie jestem również gotów się poddać – odpowiedział Rhys.
– Ty decydujesz. Mówiłem poważnie, że pójdę za tobą, ale jeśli
chcesz usłyszeć radę, to moim zdaniem powinniśmy sprawdzić,
gdzie to tałatajstwo zmierza. Może po drodze trafi się jakaś
okazja, która nie będzie polegała na tym, żeby stać się ich
kolacją.
Ben skinął głową i biegł dalej. Teraz ramię już pulsowało mu
bólem, a każdy krok przeszywał go falą cierpienia, najpierw
ramię, a potem całe ciało. Nie przywykł do tej ustępliwości
Rhysa i nie do końca był przekonany, że przyjaciel istotnie
wierzył w to, co mówił, ale jak na razie długowieczny miał
rację. Mogli wyprzedzić rój i sprawdzić, jaki był jego cel.
Perspektywa zmierzenia się we dwóch z nieprzebranymi siłami
mroku bynajmniej nie kusiła, ale może istotnie mogli jakoś
powstrzymać pochód demonów.
Odgłosy walk cichły za nimi. Udało im się nieco wyprzedzić
rój. Zrezygnowali więc z wąskich uliczek na rzecz tych
znaczniejszych, aż w końcu wyszli na otwarty plac.
Ustawione w szyku oddziały obszarpanych ludzi szykowały
się do walki z nadciagającą armią demonów. Rozstawieni byli
wokół oddziału groźnie wyglądających łowców. Ci ostatni
mierzyli się już z demonami i wiedzieli, co oznacza tysiąc
stworów gnających w ich stronę.
– Głównie maruderzy i ranni – stwierdził Rhys, przyglądając
się obrońcom. – Wydaje mi się, że ściągają też ludzi z tylnych
murów. Ci przynajmniej nie będą zmęczeni walką. Generałowie
musieli zmienić strategię i kierują demony na plac. Chyba nie
zdają sobie sprawy, że tego właśnie chcą bestie.
– Może powinniśmy ich ostrzec? – zaproponował Ben.
Rhys potrząsnął przecząco głową.
– Rhymer wie, że przyjdzie im stoczyć bitwę. Jeśli będą
walczyć na każdej ulicy, demony ich pozabijają. Za szybko
dostały się do miasta.
Ben skrzywił się ponuro. Stojący na rynku ludzie nie
wyglądali na siłę zdolną powstrzymać koszmar, który wlewał
się przez bramy. Gdy wraz z Rhysem zbliżyli się do obrońców,
podszedł do nich wysoki mężczyzna w kolczudze, z pałaszem w
dłoni. Franklin, seneszal.
– Jest tam – rzekł, wskazując kciukiem przez ramię.
– Kto? – zapytał Rhys.
– Lady Towaal – odpowiedział Franklin. – Nie przybyliście jej
na pomoc?
– W sumie czemu nie? – wzruszył ramionami Rhys.
Seneszal przyjrzał im się uważnie, dostrzegł rany, jakie
odnieśli.
– Wygląda na to, że już mieliście okazję się wykazać.
– Byliśmy blisko bramy – odparł Ben. – Widzieliśmy tam
twoją córkę.
– Corina miała zostać tu ze mną. – Franklin zbladł
zauważalnie.
– Była cała i zdrowa, kiedy ją widzieliśmy – zapewnił go Ben.
– Biegała po dachach, miała ze sobą grupę strzelców. Będzie
miała dużo nowych karbów na tym swoim łuku.
Franklin z dumą skinął głową.
– To dobrze. A teraz lepiej idźcie sprawdzić, czy lady Towaal
czegoś nie potrzebuje. Bez słowa wyjaśnienia zabrała mi
oddział żołnierzy. Mam nadzieję, że ma jakiś plan. Muszę się
zająć sprawami tutaj. Straciliśmy kontakt z oboma generałami.
– Seneszal odmaszerował w stronę swoich ludzi, mamrocząc
coś pod nosem.
Ben i Rhys pospieszyli do biblioteki, przed którą stała Towaal
we władczej pozie w otoczeniu ciężkozbrojnych.
Rhys, zbliżając się, bez słowa uniósł brew.
– O, dobrze, że jesteście – stwierdziła.
– Masz jakiś plan? – zapytał długowieczny.
– Mniej więcej – odparła ostro. – Uważam, że demony
zmierzają tutaj. – Wskazała bibliotekę. – Kiedy się zjawią,
postaramy się je powstrzymać.
– A niby jak? – zapytał Rhys zaczepnie. – Z tego, co
widzieliśmy, w mieście jest ich grubo ponad tysiąc, może nawet
dwa.
Krew odpłynęła z twarzy żołnierzy stojących najbliżej
czarodziejki. Kilku odwróciło się do towarzyszy i zaczęło
gorączkowo szeptać. Ich kapitan uciszył ich natychmiast, po
czym gniewnym spojrzeniem obrzucił Rhysa i Towaal.
– Tym – odpaliła, wyciągając zza paska kijek długości trzech
dłoni. Wypolerowane drewno pokrywały drobne, misterne
rzeźbienia. – To repozytorium zawierające sporo energii.
– Miałaś to przez cały czas?! – rozzłościł się Rhys.
Czarodziejka pokręciła przecząco głową.
– Nie. Znalazłam w bibliotece. Wraz z całym zbiorem
unikatowych artefaktów i dokumentów. Dlatego sądzę, że
demony idą właśnie tu. Nie mają pojęcia o ludzkiej taktyce
wojennej. Nie mają zamiaru zdobywać twierdzy, nie mają
pojęcia, że ludzie się tego spodziewają. Dla demonów wartość
Północnej Bramy to życiodajna krew w naszych ciałach, ale jeśli
w tych dokumentach zapisano prawdę, chcą tego, czego strzegą
te mury.
– Czyli czego? – zapytał Ben, spoglądając na niczym
niewyróżniający się, całkowicie przeciętny budynek.
– Wyjaśnienia zagadki Szczeliny i organizacji, która jej
strzeże – oświadczyła Towaal. – Zakon istnieje od dawna i chyba
wkrótce się przekonamy, że bynajmniej nie wymarli, jak
myśleliśmy. W zasadzie to na to liczę.
Nerwowość żołnierzy narastała wraz ze zbliżającymi się
wrzaskami, wyciami i zgiełkiem bitewnym.
Ben spojrzał w stronę wylotu ulicy prowadzącej na plac, ale
nikogo nie zobaczył.
– I...? – ponaglił ją Rhys. – Nie mamy zbyt wiele czasu.
– Szczelina stanowiła przejście do innego świata, tak jak
przypuszczaliśmy, ale najważniejsze, że ta brama ma dwa
klucze. – Towaal zawiesiła na moment głos. – Jeden był w
bibliotece, a drugi znajduje się gdzieś w mieście Koalicji,
Irreforcie. Jeśli ktoś będzie dysponował oboma kluczami,
wiedzą o tym, jak działa brama, oraz wystarczająco silną wolą,
będzie też mógł otworzyć kolejną szczelinę.
Ben zmarszczył brwi, skonfundowany.
– To widok obserwatorium w Ostępach skłonił mnie do
myślenia – wyjaśniła Towaal. – A co, jeśli ci, którzy je zbudowali
i wyposażyli, nie chcieli obserwować Szczeliny, tylko demony?
Studiowali je, uczyli się od nich? Zapiski, które znalazłam w
bibliotece, to potwierdzają. Wydaje się, że Purpuraci skupiali
się na jednym szczególnym demonie, który okazał się tak
potężny, że porzucili placówkę w Ostępach i wycofali się do
Północnej Bramy. Obawiali się, że ten największy z
arcydemonów zaczął wyczuwać klucz do Szczeliny.
– Co ty wygadujesz? – warknął Rhys, nerwowo ściskając swój
miecz i wpatrując się w wylot ulicy, gdzie w każdej chwili mogła
pojawić się demonia horda.
– Tą ulicą idzie demon, który potrafi wyczuć klucz do
Szczeliny. Możliwe, że posiada wiedzę i moc, żeby go użyć i
otworzyć kolejną szczelinę. Taką, którą będzie kontrolował
demon, nie człowiek.
Rhys stęknął, jakby ktoś uderzył go w brzuch.
– Niezwykle potężny demon – ciągnęła Towaal. – Który od
tysiącleci karmił się mocą Szczeliny. Przypomnij sobie, jak silny
może być demon żywiący się tą mocą przez kilka miesięcy. I
pomnóż to przez tysiąc.
– I to coś nadciąga tutaj? – przeraził się dowódca
przysłuchujący się ich rozmowie.
– Tak sądzę – oświadczyła Towaal spokojnie.
– I co? Mamy z tym cz–czymś walczyć?! – zająknął się
kapitan. Ben miał nadzieję, że podkomendni nie zwracają na
niego uwagi.
– Ja się zajmę demonem – rzekła Towaal, przesuwając
palcami po trzymanym w ręku drewnianym pręcie. – Z
niewielką pomocą, jak liczę. Ty i twoi ludzie muszą tylko
trzymać jego sługusy z dala ode mnie.
– Damy radę – przytaknął szorstko Rhys.
– Kapitanie! – krzyknął jeden z żołnierzy, wskazując na
kraniec placu.
Kilka chudych demonów o długich kończynach wyskoczyło
na otwartą przestrzeń i padło pod gradem strzał. Jednak Ben
wiedział, że przybędą następne. Ujął mocno rękojeść miecza i
czekał.
Wkrótce kolejna fala bestii wylała się z ulicy. Stwory
popędziły przez rynek ku ludziom. I znowu salwy strzał
poszybowały w niebo, zbierając śmiertelne żniwo. Nie
powstrzymały jednak napływu demonów, te nawet nie
zwolniły. Rzeka mroku wylewała na plac coraz więcej stworzeń.
Żołnierze ruszyli naprzeciw rojowi, opuszczając piki. Po kilku
krokach przyklękali na jedno kolano, nastawiając groty, jakby
spodziewali się ataku ciężkiej kawalerii.
Ben drgnął i skrzywił się boleśnie, gdy obie strony zwarły się
z hukiem. Widział, jak srebrnoszary mur zbroi znika zalany
falą demonów. Oddział zbrojny w miecze i topory ruszył na
pomoc towarzyszom. Z odległości dwustu kroków nie widać
było szczegółów walki, ale wrzaski i krzyki agonii mówiły
Benowi wszystko, co powinien wiedzieć.
Jakiś żołnierz za plecami Ashwooda wymiotował głośno, a
sierżant ostro kazał mu wracać do szeregu.
– Może powinniśmy... – zaczął kapitan, zwracając się do
Towaal.
– Nie – przerwała mu spokojnym głosem. – To dopiero
początek. Czekamy.
Ben poruszył się nerwowo. Nie mógł znieść tej bezczynności,
nie mógł patrzeć, jak inni walczą, podczas gdy sam stał z tyłu.
Jego umiejętności i wykuty przez magów miecz mogłyby
zaważyć na wynikach starcia. Wiedział to.
Rhys położył mu rękę na ramieniu.
– Wiedzieć, kiedy walczyć, jest tak samo ważne jak to, w jaki
sposób walczyć – powiedział łagodnie.
– Ale oni tam giną!
– Popatrz – powiedział Rhys uspokajająco. – Franklin ma
chyba jakiś plan.
Po przeciwnej stronie na plac wmaszerowały kolejne
kompanie, oskrzydlając demony. Genialne posunięcie taktyczne
– gdyby walczyli z ludzkim przeciwnikiem.
Szczęk zbroi i oręża przybrał na sile, znów rozbrzmiały
krzyki walczących. Twierdza wypluwała kolejne oddziały
gwardzistów. Zakuty w grubą zbroję lord Rhymer obserwował z
góry, jak straż jego domu rzuca się w wir walki.
– Twierdza została bez ochrony – zauważył Ben.
– Rhymer chce zakończyć wojnę tu, na placu. Biorąc pod
uwagę, z jaką łatwością demony pokonały bramy miasta, nie
dziwota, że nie zamierza się kryć za wrotami twierdzy. Poza
tym, jeśli Towaal ma rację, to nie twierdza jest celem demonów
– powiedział Rhys. – Zmierzają tutaj.
W miarę jak przybywało żołnierzy i demonów, bitwa stawała
się coraz bardziej zacięta.
Zbrojni pod dowództwem czarodziejki nie mogli już ustać
spokojnie. Ich przyjaciele i sąsiedzi walczyli, a oni musieli stać i
na to patrzeć.
Nie czekali jednak długo. W jednym miejscu szeregi ludzi
pękły i chmara dwudziestu demonów przedarła się na tyły.
Pognały prosto w stronę biblioteki.
– Nasza kolej! – zawołał Rhys.
Ben spojrzał na Towaal, ale czarodziejka nieprzerwanie
wpatrywała się w wylot ulicy, z której napływały demony.
Najwyraźniej to, na co czekała, wciąż się nie pojawiło.
Ben i Rhys wraz z oddziałem zbrojnych wystąpili naprzód,
żeby dać odpór szarżującym bestiom. Ashwood i długowieczny
wyszli na czoło. Żołnierze od razu zauważyli magiczne ostrza i
ustawili się za parą przyjaciół. Nikt nie pchał się na pierwszą
linię, by stawić czoła rojowi.
Ben i Rhys przerąbali się przez pierwszą falę stworów.
Magiczne ostrza rzucały gniewne błyski, zostawiając za sobą
purpurowy szlak porąbanych ciał. Żołnierze rozprawili się z
pozostałymi, siekąc zapamiętale, by dać ujście swej frustracji.
Kilku cofnęło się chwiejnie, przyciskając ręce do ran, ale starcie
było krótkie i brutalne. Na bruku leżało dwadzieścia martwych
demonów.
– Jesteś w tym coraz lepszy – skwitował Rhys. – Za rok czy
dwa będziesz mógł umieścić pieczęć mistrza na tej pochwie.
– Raczej nie. – Ben potrząsnął z żalem głową. – Uczę się
walczyć tylko z tymi stworzeniami.
– Walka to walka – stwierdził Rhys.
– Nie, z demonami to co innego – zaprotestował Ben,
wycierając klingę z purpurowej juchy. – Nie mają za grosz
przebiegłości, nie stosują strategii. Człowiek będzie szukał
twoich słabych punktów, a gdy znajdzie, to je wykorzysta.
Demon atakuje na ślepo. Inaczej nie potrafi. Nie zna strachu,
nie zna rozwagi. Jak już się to zrozumie, walka z nimi staje się
łatwa.
– Tak, ale zrozumienie tego i zastosowanie w walce to
właśnie jest umiejętność godna mistrza – nie ustępował Rhys. –
Posiadłeś ją i teraz się nią posługujesz, właściwie oceniając
wroga. Odkryłeś słabość przeciwnika i zmieniasz sposób walki,
wykorzystując przewagę. Tak właśnie działa zdolny szermierz i
w ogóle wojownik.
Ben wzruszył ramionami i skrzywił się, gdy zabolało go to
zranione. Był gotów przyznać rację przyjacielowi.
– Z tyłu! – wrzasnął nagle jeden z żołnierzy.
Jego towarzysze odwrócili się w porę, żeby zobaczyć, jak
kilka skrzydlatych demonów zeskakuje z dachu biblioteki i
ląduje pośród nich. Tuż obok Towaal.
Czarodziejka przykucnęła natychmiast, a Ben i Rhys rzucili
się jej bronić.
Dwóch żołnierzy padło u jej stóp. Towaal zachwiała się, ale
Ben i Rhys zdążyli doskoczyć i zabili demona od tyłu. Żołnierze
porąbali resztę bestii, ale kilka ciał ludzkich dołączyło do
martwych potworów leżących na bruku.
Rhys rozkazał żołnierzom utworzyć krąg i mieć baczenie na
wszystkie strony. Kapitan stał osłupiały. Właśnie stracił
dziesiątą część podkomendnych, a jego miecz nadal był
nieskalany krwią wroga. Tempo bitwy go przerosło.
– Czemu nic nie zrobiłaś?! – Ben pomachał ręką przed twarzą
Towaal.
Drgnęła.
– Jeszcze nie doszłam do siebie po Ostępach. Muszę
oszczędzać siły, żeby stawić czoła temu, co tu nadciąga.
Ben zasępił się. Minęły tygodnie od czasu, gdy straciła
przytomność w Ostępach. Powinna już wrócić do pełni sił.
Kolejny ryk odwrócił jego uwagę od czarodziejki. Na placu
pojawił się tuzin arcydemonów. Każdy dwukrotnie wyższy od
Bena. Nawet z tej odległości Ashwood widział wyraźnie szpony
zwieńczające mocarne łapska, potężnie umięśnione torsy i
barki szerokie jak wozy.
– Przygotujcie się – mruknęła Towaal. – Przywódca będzie tuż
za nimi.
– T... to nie jest jeszcze... – zająknął się Ben i urwał, bo kolejna
grupa mniejszych bestii runęła w ich stronę.
Na widok olbrzymich arcydemonów żołnierze złamali szyk.
Kilku rzuciło się do ucieczki. Dowódcy próbowali ich
zatrzymać, ale na widok stada gigantycznych stworów serca
obrońców wypełniła trwoga, a odwaga wyparowała bez śladu.
Ben zostawił Towaal, żeby dołączyć do żołnierzy i Rhysa.
Jeden z arcydemonów, dźwignąwszy wóz, cisnął nim w
obrońców. Roztrącił cały oddział, wysyłając dorosłych
mężczyzn w powietrze niczym zabawki.
– Szlag – mruknął kapitan. Jego ludzie nie byli tak
powściągliwi.
Ben i Rhys popatrzyli na siebie.
– Nie pomogę wam z nimi. – Głos Towaal ledwie przebijał się
przez bitewny zgiełk.
– Cokolwiek zrobiłeś wcześniej przy pomocy tego ostrza, czas
to powtórzyć – oznajmił Rhys. Jego klinga jaśniała coraz
mocniej. Może Ben tylko sobie to wyobraził, ale gotów był
przysiąc, że z ostrza unosi się srebrzysty dym. W ciemności nie
mógłby dostrzec cieniutkich smużek, gdyby nie blask run.
Żołnierze odsunęli się od Rhysa, ale długowieczny ich
zignorował. Całą uwagę skupił na rojących się przed nimi
stworach i wielkich arcydemonach. Wszystkie pędziły w stronę
biblioteki.
– Nie wiem, jak to zrobiłem – wyznał Ben.
– Posłuchałeś instynktu – odparł Rhys. – Pamiętaj, że
wszystko jest możliwe, jeśli masz silną wolę.
Ben, podążając za swym instynktem, postąpił niepewnie
naprzód.
– No, dalej – zachęcił go Rhys, zrównując się z nim.
Ben poczuł, jak ogarnia go ten spokój, jak wtedy przy bramie.
Nie było czasu na wahanie ani ucieczkę. Mógł tylko walczyć z
przeklętymi stworami, które gnały w jego kierunku. Wybór był
prosty.
Uczynił kolejny krok, a potem puścił się biegiem. Zwlekanie
nie miało sensu. W głowie znów słyszał szum wichru.
To nie była delikatna bryza, która kołysze liśćmi w słoneczny
dzień wiosenny. To było wycie wichru burzowego w gałęziach
nagich, zimowych drzew, ryk orkanu pędzącego przez górskie
wąwozy i doliny wokół Widoków. Odgłos domu, odgłos miejsca,
którym nikt nie włada, które rządzi się samo, odgłos buntu.
Rhys podążył za Benem. Ashwood usłyszał za plecami szczęk
zbroi obrońców biblioteki, którzy dołączyli do długowiecznego.
Wbrew samym sobie, jak podejrzewał. Musieli wiedzieć, że to
jedyny sposób na przeżycie tej bitwy. Zabijaj lub giń. Demony
nie znały litości.
Towaal coś krzyczała, ale Ben tego nie słyszał. Całkowicie
koncentrował się na błyskawicznie zbliżających się bestiach.
Krępe, umięśnione, sięgające mu zaledwie do ramienia stwory
pokonywały dzielącą ich przestrzeń susami. Szybko zmniejszały
dystans, jeszcze tylko pięćdziesiąt kroków.
Kiedy zostało ich dwadzieścia, ludzie i bestie pędzili ile sił w
nogach, chcąc jak najszybciej zewrzeć się w walce i zakończyć
oczekiwanie.
Ben odwiódł rękę. Bez zwalniania zamachnął się szeroko, z
całej siły pchając powietrze przed sobą.
Gwałtowny poryw wichru pomknął przed szarżującymi
ludźmi i zwalił się na bestie z nieokiełznaną mocą lawiny.
Porwał demony i cisnął nimi w tył. Bestie skręcały się w
powietrzu, spadały na plecy, na boki, ślizgały się po bruku
pchane mocą wiatru.
A śladem wichru biegli żołnierze, dopadali oszołomione
demony i mordowali bez litości. Potwory padały pod ostrzami,
zamroczone, niezdolne do obrony.
Pierwsze otrząsnęły się z ataku arcydemony. Większe od
swych pobratymców, nie poddały się tak bardzo naporowi
huraganu. Ich wściekły ryk wstrząsnął posadami domów
otaczających rynek.
Szał bitewny wypełnił żyły Bena. Biegł na arcydemony z
mieczem odwiedzionym do pierwszego zamachu. Rhys pędził
obok, a jego miecz ciągnął za sobą wyraźną świetlistą smugę
srebrnego dymu.
Przez moment Ben miał wrażenie, że olbrzymie monstra
skuliły się na widok ich dwóch. Ale może tylko chciał, by tak
było. Zanim zyskał pewność, wpadł pomiędzy potwory.
Pierwszego ciął czysto w udo i nie zatrzymywał się, by
uniknąć szponów potwora. Drugi arcydemon obrócił się i
sięgnął łapą, usiłując dopaść Ashwooda. Chybił. Zdołał jednak
zablokować Bena rozpostartymi skrzydłami.
Ben ciął przez skórzastą błonę i odskoczył w ostatniej chwili.
Wielka łapa opadła na miejsce, gdzie stał moment wcześniej.
W plątaninie nóg i skrzydeł Ben dojrzał Rhysa, który wirował
ze swym ostrzem jak szalony. Płonąca, pokryta glifami klinga
przenikała przez ciała i kości demonów, jakby były tylko
powietrzem.
Ryki i zamieszanie wypełniły plac. Ogromne bestie jedna za
drugą odskakiwały niezgrabnie od Rhysa, który skupiał całą ich
uwagę. On i jego ostrze stanowili rozmazaną plamę.
Ben wykorzystał ten fakt i wraził swój miecz w kręgosłup
łatwo dostępnej ofiary. Wyszarpnął ostrze, skręcając je przy
tym, i od razu zaatakował demony, które tłoczyły się wokół.
Były tak wielkie, że zadanie śmiertelnego ciosu wydawało się
niemożliwe, a jednak magiczne ostrze cięło czysto i głęboko.
Ben uchylał się i tańczył, ale nie udało mu się uniknąć jednej
ze szponiastych łap, która spadła z góry, próbując go chwycić.
Dostał w twarz, tuż nad prawym okiem, a siła uderzenia posłała
go w powietrze.
Odbił się od kończyny innego demona i upadł na ziemię,
oszołomiony. Krew zalewała mu policzek. Poderwał się,
mrugając wściekle. Jednym okiem widział, że trzecia część
wielkich demonów leży powalona. Jednego zabił sam, resztę
pokonał Rhys. Wciąż jednak był otoczony z każdej strony.
Ben zrezygnował z ataku i odskoczył od olbrzyma, ale drugi
arcydemon chlasnął go od tyłu skrzydłem. Skórzasta błona
popchnęła go i posłała na bruk. Ashwood przestał myśleć,
działał już tylko pod wpływem instynktu. Odsunął się
gwałtownym ruchem, a masywna stopa uderzyła o ziemię
zaledwie dłoń od niego.
Leżał na plecach, wpatrując się w stojącego nad nim
okrakiem potwora. Demon opuścił wielgachny łeb i Ben zajrzał
w bezduszne ślepia. Człowiek uśmiechnąłby się drwiąco. Stwór
uniósł tylko nogę, gotowy zdeptać Ashwooda na śmierć.
Wtem w trzewia bestii wbiła się pika. Demon zawył.
Ben próbował się odsunąć, odpychając łokciami i piętami.
Wokół zaroili się ludzie, dźgali arcydemona grotami swych
pik i padali pod ciosami jego ciężkiego ramienia. Pół tuzina
zmiótł jednym zamachem niczym okruchy ze stołu, ale na ich
miejsce wskoczyli następni. Mimo krwawej zasłony, która
mąciła mu wzrok, Ben rozpoznał kapitana. Wreszcie i on rzucił
się w wir walki.
Ben zdołał się poderwać z ziemi i zrobić kilka chwiejnych
kroków. Kręciło mu się w głowie, przed oczyma rozbłyskiwały
wszystkie kolory tęczy. Spróbował wytrzeć krew z oczu i
zignorować grzmiący pod czaszką dzwon.
Z miejsca, w które uderzył go demon, rozchodziły się fale
mdłości. Ukląkł na kolano, głowa zaczęła mu ciążyć.
Przewracał się już, gdy coś złapało go za skóry, szarpnęło
boleśnie i obróciło. Upadł na plecy i w tej samej chwili zobaczył
krępy, muskularny kształt, który skoczył mu na pierś. Nie był to
jeden z arcydemonów, ale i tak miał spore rozmiary.
Ciężka stopa przygniotła Ashwoodowi ramię z mieczem. Ben
szybko zrozumiał, że próby uwolnienia ręki są bezcelowe.
Demon ważył dwa razy tyle, co człowiek, a leżąc na plecach,
Ashwood nie miał o co się zaprzeć.
Stwór rozwarł paszczę, owiewając Benowi twarz ohydnym
oddechem, i pochylił łeb, szykując się, by rozerwać gardło swej
ofierze.
Lewą ręką Ashwood wyszarpnął nóż myśliwski i z całej siły
wbił w szczękę demona. Wepchnął ostrze tak głęboko, jak tylko
mógł. Widział stal wnikającą w podniebienie stwora, na trzy
palce zagłębiającą się w jego mózgu. Twarz oblała mu wstrętna
purpurowa jucha. Demonie ścierwo zwaliło się nań i
znieruchomiało.
Ben z trudem próbował wydostać się spod ciężaru. Był
uwięziony. Jedną rękę miał wolną, ale druga, zaciśnięta wciąż
na rękojeści noża, utknęła pod demonem. Udało mu się odsunąć
łeb i jucha przestała go zalewać, ale nie mógł się wyswobodzić.
Oddychał płytko i szybko, bo przygnieciona klatka piersiowa
nie pracowała jak należy.
Poczuł łupnięcie, które wstrząsnęło kamieniami bruku.
Odwrócił z wysiłkiem głowę i ujrzał zmierzającego ku niemu
arcydemona. Ciało potwora jeżyło się od wbitych połamanych
pik, krwawiło, pokaleczone zostało mieczami obrońców, ale
żołnierzy Ben przy nim nie widział. Demon miał otwartą drogę
do Ashwooda, a on nie mógł się ruszyć. Przygwożdżony
ścierwem, nie mógł też się bronić. Na myśl, że zaraz umrze,
ogarnęła go panika. Ostatkiem sił, których istnienia nawet nie
podejrzewał, podjął rozpaczliwą próbę wypełznięcia spod
nieżywego demona. Kawałek po kawałku udało mu się wreszcie
wyzwolić rękę. Mając dwie do dyspozycji, zdołał zsunąć z siebie
martwą bestię i wyczołgał się spod niej.
Pełznął po ziemi, gorączkowo szukając miecza. Arcydemon
był zaledwie o krok i Ben odwrócił się, by stawić mu czoła.
Wtedy dopiero ujrzał swoją broń, za zbliżającym się potworem.
Nóż myśliwski tkwił w ciele pokonanego demona.
Po wietrze, który wcześniej hulał w głowie, nie było śladu.
Ben uzmysłowił sobie, że ta moc związana jest z magicznym
ostrzem i bez niego nie ma do niej dostępu.
Cofając się przed bestią, rozglądał się za czymkolwiek, czym
mógł się bronić, choć wiedział, że już jest za późno. Gigant
zaryczał, a Ben zadrżał na myśl o bólu, jaki poczuje, gdy długie
na ramię kły zagłębią się w jego ciele.
Nagle pierś bestii przebiła włócznia srebrnego blasku i
natychmiast się cofnęła, i potwór, wyraźnie zaskoczony, runął
na kolana przed Benem. Ashwood odskoczył, świadom, że jeśli
uwięźnie pod tym jego ciężarem, nie zdoła się uwolnić.
Demon powoli zwalił się na ziemię.
Ben uśmiechnął się do Rhysa, stojącego za cielskiem ze
świetlistym mieczem w drżących rękach.
– Wyglądasz jak kupa łajna – oznajmił długowieczny i
wyczerpany opadł na kolana.
Zgromadzeni żołnierze patrzyli na nich w milczeniu. Zginęło
tuzin arcydemonów, każdy dwa razy większy od człowieka.
Kończyny grubości ludzkiego tułowia leżały odrąbane przy
kadłubach, poznaczonych gładkimi cięciami i nakłuciami. Z
wielu unosiły się srebrzyste smużki dymu.
Na placu nadal toczyły się walki, ale bezpośrednio wokół
nich panował spokój. Mniejsze stwory bały się albo
arcydemonów, albo Rhysa. Żołnierze byli dla nich łatwiejszym
celem.
– To wszystko twoje dzieło? – wysapał Ben, spoglądając na
jatkę.
Rhys nie odpowiedział, skulił się bezwładnie, a jego ciałem
wstrząsnął gwałtowny dreszcz.
Ben usiadł z wysiłkiem i niemal wywrócił się ponownie. Czuł,
że się wykrwawia. Na czole, barku, plechach i przedramionach
miał otwarte rany. Wiedział, że bez pomocy medyka nie wytrwa
długo.
Zadarł głowę. Bruk nadal drżał pod uderzeniami ciężkich
stóp. Zdawało się, że sytuacja na placu się nie zmienia. Ludzie i
demony nadal walczyli, choć największe ze stworów leżały
martwe, pokonane przez Rhysa.
Żołnierze też zwrócili uwagę na drżenie kamieni i poczęli się
odwracać. Unieśli piki i miecze, gotowi do walki. Z czym – tego
Ben nie widział.
A potem zobaczył.
Nad głowami żołnierzy ujrzał gigantycznego potwora
wkraczającego na rynek. Górował nad pobliskimi budynkami,
wysoki na cztery, pięć pięter. Kiedy znalazł się na placu,
rozpostarł skrzydła, w ciemnościach nocy zdawały się nie mieć
końca.
Ben siedział bez ruchu, wpatrując się w potwora. Gdyby miał
siły wstać, sięgnąłby może do szczytu stopy giganta. Żołnierze
zareagowali na dwa sposoby – połowa stała oniemiała, nie
mogąc się ruszyć z przerażenia, druga zaś rzuciła się do
ucieczki. Ben ich nie potępiał. Nie mogli zrobić nic, żeby
pokonać to monstrum. Ich miecze i włócznie na nic by się zdały.
Jednak Towaal była gotowa.
Łuk oślepiająco białej błyskawicy pomknął nad placem i
trafił potwora w pierś, jakieś trzy piętra nad głową Bena. Stwór
ryknął wściekle, a Ashwood poczuł, jak fala dźwięku podrywa
mu włosy. Skrzywił się, zakrywając uszy lepkimi od krwi
dłońmi.
Bestia zgięła się, jakby skuliła w sobie, a potem wyprężyła
pierś. Błyskawica odbiła się i śmignęła zygzakiem poprzez plac.
Zarówno ludzie, jak i demony, którzy znaleźli się na jej drodze,
stanęli w płomieniach. I prawie tak szybko, jak się pojawił,
błysk zgasł, pozostawiając przed oczyma Bena kolorowe smugi.
Demon ruszył naprzód i jakby od niechcenia zgarnął w łapy
grupę ludzi, odgryzł im głowy z taką łatwością, jak Ben odgryzał
kęs jabłka, po czym wyssał z nich życiodajną krew.
W świetle ognisk widać było ziejącą w klatce piersiowej
potwora wypaloną dziurę wielkości dużej tarczy. Jeśli rana
dokuczała demonowi, nie sposób było tego stwierdzić.
Naraz ogień w jednym z ogromnych metalowych koszy na
placu poszybował w górę. Płomienie wzbiły się w niebo, a
węgle w palenisku rozżarzyły z nienaturalną intensywnością.
Stojący ponad sto kroków od niego Ben poczuł na skórze
nieprzyjemne pieczenie. Uniósł ręce, próbując osłonić się przed
żarem.
Płomienie pięły się wyżej i wyżej, aż fala ognia runęła w dół,
na arcydemona. Stwór zawył i skulił się, okrywając skrzydłami.
Czerwone i pomarańczowe jęzory przesłoniły go na kilka
uderzeń serca, aż zniknęły w podmuchu gorącego powietrza.
Nad placem zawisł smród palącego się mięsa, ale Ben z
przerażeniem zobaczył, jak demon podnosi się i prostuje na
całą wysokość, bijąc skrzydłami.
Niezrażony ogniem, ruszył naprzód.
Na bruku zawirował srebrny dym, dokładnie taki sam jak ten
wydobywający się z ostrza Rhysa. Kłębił się na wysokości kolan
niczym fala powodzi schodząca z górskiego stoku. Z każdej
strony raz za razem wyłaniały się srebrzyste macki i niczym
bicze chłostały potwora. Demon przystanął, chwiejąc się,
niepewny, skąd ten nagły ból.
Ludzie i demony uciekali przed dymem, ale kiedy srebrny
opar przypłynął do Bena, ten niczego nie poczuł. Za to
arcydemona macki raniły. Na ramionach, nogach i bokach
monstrum wykwitły purpurowe pręgi, obficie broczące krwią.
Demon znów osłonił się skrzydłami, jednak srebrne bicze nie
zaprzestały ataku. Gigant ryknął i Ben był pewien, że tym
razem popękają mu uszy. Dźwięk przypominał stokrotnie
zwielokrotniony zgrzyt metalu.
Ashwood spojrzał ku bibliotece. Nie widział nigdzie Towaal.
Widok przesłaniał mu dym, ten srebrny i ten zwykły, czarny, z
pożarów w mieście. Ben jednak wiedział, że czarodziejka jest
gdzieś tam i kieruje magicznymi biczami.
Gigant tupnął i ziemia zadrżała. Srebrny dym opadł, ale zaraz
smagnął naprzód i chłostał arcydemona szybciej i szybciej.
Jednak Ben dostrzegł, że uderzenia są coraz słabsze i sięgają
coraz niżej.
Jedna smuga zesztywniała, zgęstniała, aż stała się szeroka na
dwa kroki. Skoczyła w górę, ku sercu potwora, ale ten machnął
potężnym ramieniem i dymna włócznia rozpłynęła się w
nocnym powietrzu, mieszając się z kłębami poniżej.
Atak ustał nagle, a demon ostrożnie strzepnął wystrzępione
skrzydła. Krwawił, ale znów ruszył przed siebie i wtedy Ben
zobaczył, że żaden ze srebrnych biczy nie ciął na tyle głęboko,
by poważnie zranić gigantyczną bestię. Powierzchowne cięcia
nie mogły powstrzymać monstrum. Ben miał tylko nadzieję, że
Towaal ma w zanadrzu coś więcej.
Arcydemon rozejrzał się po placu, wyraźnie szukał źródła
ataków. I znalazł. Zatrzymał się w pół drogi i utkwił wzrok w
bibliotece, przed którą czekała Towaal.
Ben z trudem dźwignął się na nogi, ledwie ustał, ale musiał
widzieć, co działo się przed biblioteką. Drobna czarodziejka
stała dumnie przodem do arcydemona, podczas gdy reszta ludzi
na placu gapiła się na nią w osłupieniu lub uciekała w
popłochu.
Towaal trzymała w dłoni złamaną drewnianą różdżkę. I nic
nie robiła.
Arcydemon warknął, przykuwając z powrotem uwagę Bena.
Ruszył naprzód, a ziemia pod jego stopami drżała przy
każdym kroku. Tylko kilka kroków i dopadnie czarodziejki.
Ben pospiesznie podniósł miecz, nie bardzo wiedział, jak
mógłby pomóc lady Karinie, ale zamierzał próbować. Miał
świadomość, że gigant porusza się na swych wielkich nogach o
wiele szybciej niż on sam. Magiczny wicher, który Ashwood
wywołał wcześniej, nie mógł nawet dosięgnąć demona z
większej odległości.
A potem zza pleców Towaal, z głębi biblioteki, eksplodował
snop migotliwego światła i pomknął ku bestii. Przypominał
chmarę świetlików albo skry z fajerwerków, ale pędził szybciej
niż bełt wystrzelony z kuszy.
Fala za falą iskry wylatywały przez drzwi biblioteki i
uderzały w demona. Potwór zatrzymał się i uskoczył, próbując
uniknąć świateł, ale one leciały jego śladem. Machnął wielką
łapą i rozgonił dziwne świetliki, lecz te zawróciły i znów
zaatakowały. Każdy wbijał się w skórę potwora niczym szpila.
Było ich tysiące i wciąż przybywały nowe. Ukłucie za ukłuciem.
Demon zatoczył się w tył, warcząc wściekle. Jego mniejsi
pobratymcy tłoczyli się wokół stóp olbrzyma, ale iskry omijały
je obojętnie. Raniły tylko arcydemona. Potwór zachwiał się,
zrobił jeszcze jeden niepewny krok do tyłu. Ludzie na placu
zaczęli wznosić radosne okrzyki.
W powietrzu śmignął rój strzał. Ben odwrócił się. Na skraju
placu na jednym z dachów wypatrzył grupę łuczników.
Nieustająco szyli do wielkiego demona i otaczającej go chmary.
Świetliki też nie przestawały wypadać z biblioteki.
Podniesieni na duchu ludzie, którzy przed chwilą jeszcze
toczyli przegraną bitwę z potworami, poczuli, że szala
zwycięstwa przechyliła się nieco na ich stronę, i ruszyli siec
najbliższe ze stworów. Prysł urok zmagań czarodziejki i
demona, pod którym znaleźli się wszyscy. Walka rozgorzała na
nowo.
Tylko olbrzymi arcydemon nie brał w niej udziału. Nie mógł.
Światełka uderzały w niego raz po raz, nie przestawały sypać
się z wejścia do biblioteki niczym iskry z kuźni. Stwór zasłaniał
oczy i zataczał się w tył. Znalazł się już prawie na skraju placu.
A iskry nie przestawały atakować.
I nagle eksplozja grzmotnęła potwora w plecy. Szarpnął się w
przód, jakby otrzymał potężny cios.
Ben uświadomił sobie, że to jedna z żelaznych kul Amelii.
Wybuchła słabiej niż te podczas obrony murów, ale zdołała
zranić demona. Grupa odważnych ludzi stała na dachu,
miotając pociskami z prowizorycznej procy. Wystrzelili kolejny.
Wybuch odrzucił bestię na ścianę jednego z budynków przy
rynku. Jej ogromne ramię wbiło się w mur. Budynek zachwiał
się niepokojąco i oparł o sąsiedni. Ataki iskier przybrały na
intensywności, kłując raz za razem.
Trzecia eksplozja rozświetliła plac, tym razem demon został
trafiony z przodu. Wybuch wyrwał potworowi z barku ohydny
ochłap mięsa. Ben wiedział, że w tej samej chwili w ciało
potwora wbiły się ostre kawałki żelaza, widział przecież, jak
działał wynalazek Amelii.
Kula białej błyskawicy zatańczyła nad placem i uderzyła w
arcydemona. Nie była tak wielka jak poprzednia, ale
dosięgnąwszy demona, syczała i skwierczała, paląc bezlitośnie.
Tego było już dla giganta zbyt wiele. Noc rozdarł pełen bólu
wrzask. Ben miał wrażenie, że ktoś mu przeszył głowę
włócznią. Runął na jedno kolano, chwytając się za skronie.
Jednak ten wrzask jeszcze mocniej podziałał na mniejsze bestie.
Jak na komendę wszystkie obróciły się i rzuciły do ucieczki.
Pognały ulicami w stronę murów obronnych i bram miasta.
Arcydemon ruszył za nimi, ścigany nieubłaganymi strzałami,
błyskawicami i rojami iskier.
Z głębi biblioteki rozległ się świst, jakby buchnął płomień
przez drzwi. Gęsta chmura iskier wyrwała się z budynku,
zalewając plac jasnym światłem, i pomknęła ku swej ofierze.
Światełka uderzyły arcydemona, przebiły skrzydła, zagłębiały
się w wielkim ciele.
Monstrum odchyliło łeb, jakby zamierzało zawyć, ale zamiast
dźwięku z jego paszczy i oczu popłynęły strumienie iskier.
Arcydemon zwinął się w cichej agonii, a iskry nadal się zeń
wylewały. Życie ulatywało z niego każdym maleńkim
światełkiem. Benowi wydawało się, że demon sklęsł na jego
oczach. Wszechpotężna moc wypływała w ciemność nocy z
każdym uderzeniem serca.
Demon uczynił jeszcze dwa chwiejne kroki, a potem jego
olbrzymie cielsko runęło na pobliski budynek, rozbijając ściany
z kamienia, jakby były z pergaminu.
Padł z hukiem, który wstrząsnął całym miastem, a reszta
budowli zawaliła się na niego. Spod gruzu sterczały tylko stopy.
Iskry, wirując, wznosiły się nad Północną Bramą i gasły jedna
po drugiej, aż wreszcie niebo znów było powleczone
ciemnością.
Na placu, na którym kłębiły się tylko pył i dym, zaległa cisza.
Nieśmiało tu i ówdzie rozbrzmiały okrzyki radości,
przybierały na sile, w miarę jak do obrońców docierało, że
demony uciekają. Wrzaski przerażenia cichły i przez miasto
przetoczyła się z hukiem fala wiwatów.
Kapitanowie i sierżanci pobiegli w ulice, gdzie zniknęły
demony. Ben nie miał wątpliwości, że nakazywali swym
podkomendnym zachować czujność. Bestie co prawda uciekały,
ale nadal stanowiły zagrożenie. Wciąż pozostawały demonami.
Należało zabezpieczyć miasto i dopilnować, by świętowanie
zwycięstwa nie wymknęło się spod kontroli.
Ben uśmiechnął się do siebie. Udało się. Zdołali odeprzeć atak
największego roju w historii. Uśmiech jednak spełzł mu z ust,
gdy się rozejrzał. Ciała w zbrojach zasłały plac niczym gruby
dywan.
Północna Brama przetrwała, ale wielu jej obrońców nie
miało tyle szczęścia.
16.

NA ZGLISZCZACH

B en usiadł. Krew spływała mu po obu bokach prosto na


zimne kamienie bruku. Gdzie nie spojrzał, otaczały go
trupy: ludzi i demonów. Ohydny kwaśny odór wypełniał
nozdrza, ale Ashwood był zbyt zmęczony, by choćby poczuć
mdłości.
Kilka kroków dalej klęczał Rhys z głową zwieszoną na piersi.
Ben widział, że przyjaciel oddychał, jednak nie ruszył się od
chwili, gdy wielki demon pojawił się na placu. Bez względu na
to, co Rhys zrobił ze swoim magicznym mieczem, pozbawiło go
to wszelkich sił.
Ben też czuł się słaby i przemarznięty. Wiedział, że to z utraty
krwi, ale nie mógł zmusić się do tego, by wstać i poszukać
pomocy.
Patrzył, jak najpierw żołnierze, a w końcu kobiety i dzieci
wchodzą na rynek. Mężczyźni rozglądali się oszołomieni
ogromem rzezi i śmierci. Kobiety gorączkowo szukały swych
mężów, synów, ukochanych. Dzieci spoglądały, jakby nie mogły
pojąć tego, co tu się wydarzyło. Podobnie jak Ben.
– Żyjesz? – odezwał się słodki głos za jego plecami.
Ashwood odwrócił się i zobaczył Corinę w towarzystwie
dwóch łuczników.
– Jeszcze tak – wychrypiał w odpowiedzi.
– Wyglądasz jak łajno – oceniła.
– Tak słyszałem – jęknął.
– Zabierzcie go do namiotu medycznego – rzuciła do
towarzyszących jej mężczyzn. – Opatrzymy cię jakoś – dodała,
zwracając się do Bena.
– Jego też? – Ashwood ruchem brody wskazał zastygłego
Rhysa.
– A jemu co się stało? – Corina pospieszyła w stronę
długowiecznego. Uklękła przy nim i objęła go, ale Rhys nie
reagował.
– Zabił pół tuzina arcydemonów – odparł Ben. – To go
wycieńczyło.
– Sam jeden?! – wykrzyknęła zdumiona Corina.
Ben pokiwał twierdząco głową.
– Zabierzcie go do twierdzy – poleciła krótko. – Poślijcie po
Olivera, medyka jego lordowskiej mości. On najprędzej poradzi
sobie z czymś takim. Już!
Jeden z łuczników przy pomocy Coriny dźwignął Rhysa i
przerzucił sobie jego ramię przez barki. Aż się zachwiał pod
ciężarem długowiecznego, ale zdeterminowany wyraz twarzy
żołnierza pozwolił Benowi uwierzyć, że przyjaciel dotrze do
twierdzy. Drugi z łuczników skłonił się przed Rhysem z
szacunkiem. Długowieczny tego nie widział. Może i dobrze, nie
trzeba umacniać jego wiary w siebie.
– Więcej mamy rannych niż medyków, którzy mogliby się
nimi zająć – mruknęła Corina, odprowadzając wzrokiem
łucznika, który zabrał Rhysa do twierdzy.
– Nie potrzebuję... – zaczął Ben, ale łowczyni nie dała mu
dokończyć.
– Zaprowadź go do namiotu – rozkazała drugiemu ze swych
przybocznych. – I nie słuchaj żadnych protestów. Sprawdzę, czy
tam dotarł.
Mężczyzna pomógł Benowi stanąć na nogi i Ashwood poczuł,
jak boleśnie naciągają się wszystkie jego rany. Świeża krew
popłynęła strumieniem, gdy rany otworzyły się ponownie, i Ben
zacisnął zęby.
Ruszyli szukać pomocy medyka. Co krok niemal przechodzili
ponad zwłokami człowieka lub potwora.

Ben obudził się i zobaczył wpatrzoną w niego Amelię.


– Wyglądasz jak łajno – poinformowała go.
– Wciąż? – zażartował. Obrócił się, by usiąść, i skrzywił się z
bólu. Zapomniał już, jak bardzo był poraniony.
Amelia wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, jak wyglądałeś wcześniej, mówię tylko, że teraz
wyglądasz jak łajno.
– Ile czasu minęło? – jęknął.
– Dochodzi wieczór.
Wszystko go bolało. Ciągle czuł rwanie w miejscach, gdzie
szpony demona rozdarły jego ciało. Wreszcie usiadł z głośnym
jękiem i potężnymi zawrotami głowy.
– Proszę. – Amelia podała mu kubek z wodą. – Jeśli możesz, to
powinieneś coś zjeść, żeby nabrać sił. Powiedzieli mi, że
straciłeś dużo krwi.
Zsunął nogi z łóżka i skrzywił się, gdy ruch ten naciągnął
szwy, jakie pospiesznie założył mu medyk polowy – tyle włożył
uwagi w zszywanie Ashwooda, co w wiązanie własnych butów.
Znajdowali się z Amelią w komnacie, którą przydzielono
Benowi w twierdzy. Ashwood nie miał koszuli, był zbyt
zmęczony poprzedniej nocy, by się ubrać po tym, jak go
opatrzono. Natomiast wciąż miał na sobie spodnie, w których
walczył. Śmierdziały paskudnie.
– Idź się wykąpać – dodała Amelia, marszcząc nos z odrazą. –
Jak już skończysz jeść.
Położyła mu dłoń na ramieniu i uważniej spojrzała na szwy,
które sprawiały wrażenie prowizorycznych.
– No, mogli się lepiej postarać – oceniła.
Ben poczuł ciepłe mrowienie w miejscu, gdzie jej dłoń stykała
się z jego skórą. Amelia usiłowała go uleczyć. Nic nie
powiedział, tylko delikatnie odsunął jej rękę i spróbował wstać.
Udało mu się, choć chwiał się trochę. Zaburczało mu głośno w
brzuchu.
– Medykowi się chyba spieszyło – mruknął Ben. – Miał wielu
chętnych na swoje usługi.
– Dasz radę sam zmienić spodnie? – spytała Amelia. – Cuchną
straszliwie i chyba masz we włosach zaschniętą demonią krew.
– Potrząsnęła głową, marszcząc brwi z dezaprobatą. –
Zmieniłam zdanie. Najpierw musisz się wykąpać. Nie usiądę
obok ciebie do posiłku, jeśli nie zaczniesz pachnieć mydłem, a
nie padliną jak teraz.
– Jakoś dam radę – odparł Ben poważnie.
– Dobrze. Poczekam na zewnątrz – powiedziała. – Mamy
wiele do omówienia.
Ben umył się i przebrał jak mógł najszybciej, pojękując z bólu
i krzywiąc się przy każdym ruchu. Amelia cierpliwie czekała
nań na korytarzu. Razem udali się coś zjeść. Kuchnie
pozostawały zamknięte, bo nie było komu w nich pracować,
jedynie w koszarach mogli dostać jakiś posiłek.
– Co z Rhysem i Towaal? – spytał Ben, gdy usiedli przy stole.
Dwudniowy, czerstwy chleb, kawałek zimnego mięsa i
twardego sera. Nie była to uczta, ale i tak żołądek Ashwooda
zaburczał głośno. Uświadomił sobie, że minął cały dzień, od
czasu gdy miał coś w ustach.
– Towaal siedzi w bibliotece. Poszła tam zaraz po bitwie i
jeszcze nie wyszła. Widziałam w czasie bitwy takie rzeczy...
Rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić. – Amelia wzruszyła
ramionami. – Coś wydarzyło się w tej bibliotece, ale tyle się
działo... Nie miałam czasu z nią porozmawiać. Zajrzałam tylko,
żeby zobaczyć, czy nic jej nie jest, a ona mnie zignorowała.
Wróciła już do siebie.
Ben z wysiłkiem przełknął kęs suchego chleba.
– A Rhys?
– Jego rany się zagoją – odparła Amelia powoli, ściągnąwszy
brwi. – Zajrzałam do niego wcześniej i jest... inny. Musisz sam
go zobaczyć. Spał, kiedy zaglądałam, ale może już się obudził.
Ben zerknął na nią zaciekawiony. Co mogła mieć na myśli?
– Miasto jest pogrążone w chaosie. Chyba nikt nie wie, ilu
ludzi zginęło. Okolica została zrównana z ziemią i brak całych
kompanii wojska. Wszędzie pełno ciał ludzi i demonów,
słyszałam, że Rhymer rozkazał to posprzątać, ale gdy ostatnim
razem byłam na zewnątrz, mało kogo było widać.
– Całą noc walczyli – wymamrotał Ben z ustami pełnymi
twardej baraniny.
– To prawda – westchnęła Amelia. – Jednak ktoś będzie
musiał zrobić coś ze zwłokami albo rozniesie się zaraza.
Powszechnie wiadomo, że tyle ciał może spowodować więcej
ofiar niż sama bitwa.
– Widziałem Corinę – zmienił temat Ashwood. – Przeżyła.
Amelia spuściła wzrok.
– Ale seneszal Franklin ponoć nie.
Ben skrzywił się ze smutkiem.
– Kiedy już zjemy, będziesz potrzebował odpoczynku? –
spytała go Amelia cicho.
– Raczej nie. Jestem zmęczony, ale nie senny, jeśli rozumiesz,
co mam na myśli. A ty?
– Już się wyspałam wcześniej.
– Sprawdźmy zatem, jak się mają Rhys i lady Towaal –
podsunął Ben.
– To samo chciałam zaproponować – zgodziła się szybko
Amelia.
Przez drzwi komnaty Rhysa usłyszeli gromkie chrapanie,
poszli więc dalej, nie zajrzawszy nawet do środka.
Długowieczny dość już zrobił, nie chcieli przerywać mu
odpoczynku.
Kiedy szli przez twierdzę, Ben miał wrażenie, że nic się nie
wydarzyło. Może straży było trochę mniej i mniej służących
zajętych codziennymi obowiązkami, ale poza tym miejsce nie
odczuło skutków bitwy. Wszystko wciąż było czyste i schludne,
zupełnie jak za pierwszym razem, gdy przemierzali korytarze
siedziby jego lordowskiej mości. Władca Północnej Bramy i jego
dwór pozostali bezpieczni w murach twierdzy.
Za to gdy wyszli na zewnątrz, sytuacja zmieniła się
dramatycznie.
Na dziedzińcu piętrzyły się stosy trupów. Benowi zrobiło się
niedobrze. Zatrzymał się na moment, próbując zapanować nad
mdłościami.
– Potworność – mruknęła Amelia. – Czemu Rhymer czegoś z
tym nie robi? Gdzie są jego żołnierze?
Tu i ówdzie grupka mężczyzn z twarzami owiniętymi
szmatami powoli ładowała wozy demonimi truchłami. Biorąc
pod uwagę, ile padliny musieli wywieźć, Ben ocenił, że
oczyszczenie dziedzińca zajmie im przynajmniej tydzień.
– Może są na murach? Ja bym ich wysłał na mury –
odpowiedział przyjaciółce.
Starannie wybierając drogę między trupami, kierowali się do
biblioteki. Budynek pozostał nietknięty.
Ben spojrzał w stronę miejsca, gdzie padło w walce
dwanaście arcydemonów. Ich zwłoki wciąż tam leżały. Zapewne
grupki sprzątaczy nie zdołały dźwignąć żadnego z olbrzymich
trupów. Największy leżał wciąż przysypany gruzem
zawalonego budynku. Ben uzmysłowił sobie, że ktoś będzie
musiał porąbać wielkie truchła, aby je usunąć, i zrobiło mu się
nieprzyjemnie.
– Zeszłej nocy naprawdę mi zaimponowałeś – odezwała się
Amelia. – Na murach ani na chwilę się nie poddałeś i zrobiłeś
tyle, co Rhys.
– No nie wiem – zaoponował Ben. – Spójrz na te arcydemony.
– Wskazał ogromne ścierwa. – Tego dokonał Rhys. Gdyby nie on,
nie wiem, czy udałoby się nam zwyciężyć.
Amelia gwizdnęła z uznaniem.
– Masz rację, to robi wrażenie. Może następnym razem też
tyle zrobisz.
– Następnym razem – parsknął Ben. – Mam nadzieję, że
następnego razu nie będzie.
– One wciąż tam są – przypomniała mu Amelia. – Setki, może
nawet tysiące uciekły. I ktoś będzie musiał stawić im czoła.
– Sama też nieźle dawałaś sobie radę – pochwalił ją Ben.
Wiedział, że Amelia ma rację, ale nie chciał o tym rozmawiać,
wolał zmienić temat. – Te kule były zdumiewające.
Amelia zarumieniła się pod wpływem pochwały.
– Coś sobie uświadomiłam, gdy byliśmy w Ostępach. Nie mam
takiego wyszkolenia jak Towaal i na pewno nie mam tak
wielkiej mocy, ale mogę to nadrobić odpowiednimi
przygotowaniami. Potrafię być sprytna. Każdej sile towarzyszy
taka sama reakcja, o równej mocy, ale działająca przeciwnie do
tej siły. I to właśnie wykorzystałam przy kulach, po prostu
przekierowałem siłę, kiedy uderzyły. Zamiast podążać w
kierunku narzuconym przez naturę, rozszerzyły się od
żelaznego rdzenia. Wystarczyło wzmocnić, dodać trochę ciepła
do mieszanki i w efekcie otrzymałam skuteczną broń.
Zadziałało tylko dlatego, że prędkość lotu była taka duża.
– Zgubiłem się już przy takiej samej reakcji w przeciwnym
kierunku – odparł Ben.
– No cóż, to teoria, a właściwie prawo. Każda siła wywołuje
taką samą, tylko działającą w przeciwnym kierunku.
Weszli w niestrzeżone drzwi biblioteki i oboje zatrzymali się
w ciemności, mrugając szybko. Ben wypatrzył świecę przy
progu, którą ktoś najwyraźniej zostawił przychodzącym. Nikogo
jednak nie było w pobliżu, więc sami weszli głębiej.
– Jak Przymierze i Koalicja – spytał Ben po chwili.
Amelia zmarszczyła się nieco.
– Mówiłam o prawach naturalnych.
Ben wzruszył ramionami.
– Nie znam się na tym za bardzo, na polityce też nie, ale z
tego, co zaobserwowałem, tak właśnie się dzieje. Koalicja
zebrała siły, a Przymierze zareagowało. Z taką samą siłą, ale w
przeciwnym kierunku. Może to nie jest żadna teoria z mądrych
ksiąg, ale jeśli to dostrzegasz, to ma jakieś znaczenie, tak? Jest
chyba odpowiednie słowo, żeby to nazwać.
– Informacje zebrane poprzez obserwacje są dowodami
empirycznymi – mruknęła pod nosem Amelia, zamyślona
głęboko.
– Empir... co? – zdziwił się Ben.
– Nieważne – odpowiedziała cicho. – W kategoriach czysto
naturalnych przeciwstawna siła jest reakcją. Nie ma aspektu.
– Nie rozumiem.
– Nie jest zła czy dobra – wyjaśniła Amelia. – To siła natury.
Dotarli już do otwartego pomieszczenia w centrum biblioteki,
ale nadal nie widzieli nikogo, nie dostrzegli też błysku światła.
Szukali więc Towaal między regałami.
– Czyli to nie to samo według ciebie – szepnął Ben – bo
Koalicja jest zła?
– Nie jestem pewna.
Ben łypnął na nią z ukosa.
– Kiedy Argren powołał Przymierze, mówił, że to dla dobra
ludzi – kontynuowała. – Mówił, że staniemy ramię w ramię,
żeby walczyć ze złem, i ja mu uwierzyłam. Jednak wcześniej,
kiedy lord Jason odwiedził Issen, też twierdził, że Koalicja
powstała dla dobra ludzi. Niemal tymi samymi słowami. A
Myland z Wolnej Ziemi uważał, że nie ma między nimi żadnej
różnicy. Co, jeśli... – Amelia zamilkła na chwilę, dobierając
słowa. – Co, jeśli obaj, Argren i Jason, wierzyli w to, co mówią?
Co, jeśli obaj uważają, że czynią dobro?
Ben zmarszczył brwi, tak o tym nie myślał.
– No, ja bym nie powiedział, że jedni albo drudzy czynią teraz
dobro. Lord Jason próbował cię pojmać i oblega Issen. Król
Argren nie ruszył nawet palcem, żeby pomóc, tylko chroni
własne interesy.
– No właśnie – odpowiedziała Amelia.
Ben przetarł twarz dłonią. Wciąż czuł zmęczenie po bitwie i
nie był przygotowany na takie przemyślenia.
– Poważne dyskusje – rozległ się zmęczony głos za ich
plecami.
Aż podskoczyli z zaskoczenia. Obrócili się tak gwałtownie, że
niewiele brakowało, a świeca wylądowałaby na stosie suchych
pergaminów.
– Ostrożnie – skarciła ich Towaal, spoglądając niechętnie na
świecę. – Za każdym razem, gdy myślę, że czegoś was
nauczyłam... – Machnięciem ręki nakazała im iść za sobą, w
ciemność, cały czas przy tym mamrotała do siebie: – Żeby
niemal spalić najważniejszą bibliotekę na całym Alcott.
Niewiarygodne.
Ben i Amelia wymienili zażenowane spojrzenia i poszli za
czarodziejką do kąta, gdzie ta zniknęła za zasłoną. Ben odsunął
tkaninę i zobaczył wąski korytarzyk oświetlony pojedynczą
pochodnią umieszczoną w kunie na ścianie, na jego końcu
znajdowało się przejście emanujące ciepłym blaskiem, w który
właśnie wkroczyła Towaal. Pospiesznie podążyli za nią.
Za progiem znajdowała się niewielka komnata, podobnych
rozmiarów jak izba, w której Ben mieszkał jeszcze w Widokach.
W środku znajdowała się wysoka szafka, pojedyncza
drewniana półka i mocno wysiedziany fotel. Drzwiczki szafki
stały otworem, za nimi zaś widać było półki wypełnione
najróżniejszymi przedmiotami. Ben nie potrafił odgadnąć
przeznaczenia żadnego z nich, ale skoro znajdowały się w
bibliotece, uznał, że Towaal na pewno znalazła tu coś ważnego.
– Przyszliśmy sprawdzić, jak się miewasz – poinformowała
czarodziejkę Amelia, rozglądając się po komnacie.
– Oczywiście – mruknęła Towaal, miała mocno podkrążone
oczy, cała była jakaś wymięta i rozkojarzona. W porównaniu z
tym, jak prezentowała się zazwyczaj, jej obecny wygląd był
wręcz szokujący. Ashwoodowi przypomniały się Amelia i
Meghan tuż po egzaminach w Sanktuarium.
– Dobrze się czujesz? – upewniała się teraz Amelia.
– W ciągu minionych dwóch dni dowiedziałam się wielu
rzeczy. – Towaal pokiwała głową i zamilkła na chwilę.
Ben czekał, aż podejmie temat.
– Purpuraci nie przepadli całkiem – oznajmiła Towaal.
– Byli tu? – Ben rozejrzał się po komnacie z nowym
zainteresowaniem.
– Owszem. Bibliotekarz był kimś więcej, niż nam się
wydawało.
– Bibliotekarz należy do Purpuratów?! – wykrzyknęła
Amelia. – A Rhymer o tym wie?
– Jestem pewna, że Rhymer wie dużo więcej, niż mówi –
odparła Towaal kwaśno. – Chcę znaleźć tu wszystko, co się da, a
potem sobie z nim porozmawiam. To zbyt poważna sprawa, aby
trzymać ją w tajemnicy. A Bibliotekarz należał do Purpuratów, a
nie należy – skorygowała.
– Co to znaczy? – chciał wiedzieć Ben. – Nie żyje?
– Po bitwie nie ma już Bibliotekarza. On... – czarodziejka
zmarszczyła brwi, wyraźnie szukając właściwego słowa –
rozpadł się...
Ben wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, niczego
nie rozumiejąc.
– Jak mniemam, zużył więcej woli, niż mógł bezpiecznie
okiełznać – wyjaśniła. – Rozmyślnie czy przez przypadek,
jakimś sposobem przekształcił samego siebie w czystą energię,
a ta rozproszyła się w ataku na arcydemona.
– Iskry – zgadł Ben.
Towaal potwierdziła skinieniem głowy.
– Tak, to był on. Ja już wyczerpałam wszystkie swe siły do
cna, podobnie jak moc zmagazynowaną w różdżce. Bez
Bibliotekarza arcydemon atakowałby niepowstrzymany. I tak
jak się spodziewałam, Bibliotekarz wkroczył do akcji i obronił
Północną Bramę.
– Jak się spodziewałaś? – zapytała Amelia.
– Tak. Wiedziałam, że jeśli ten arcydemon naprawdę żył
tysiące lat, to moje siły, nawet z repozytorium, będą
niewystarczające. Liczyłam na to, że Purpuraci się pokażą.
Musieli zapobiec rzezi i zebraniu życiodajnej krwi w Północnej
Bramie, musieli też chronić klucz do szczelin.
– Skąd wiedziałaś, że zdołają, khem, wypłynąć? Skąd mogłaś
mieć pewność? – dziwił się Ben.
– Kiedy natknęłam się na klucz i związane z nim dokumenty,
znalazłam też wskazówki. Bibliotekarz był nieopisanie
zdenerwowany moim odkryciem, a potem odmówił odpowiedzi
na wszelkie pytania. To mi wystarczyło, żeby poskładać
elementy tej układanki. Na przykład w odniesieniu do tej
biblioteki wspomina się zawsze tylko o jednym Bibliotekarzu.
Jak to możliwe, że nie zauważył tego nikt inny, nie mam pojęcia.
Umysł wierzy w to, w co chce wierzyć, jak mniemam. Na pewno
nikt nie spodziewał się, że będzie tu mag mężczyzna.
Bibliotekarz był długowiecznym.
– A jego asystent? – chciała wiedzieć Amelia.
– I uważasz, że Bibliotekarz był tu, by chronić klucz? –
powiedział powoli Ben.
– Mogę tylko przypuszczać, ale tak – przyznała Towaal.
– A inni? Inni członkowie Zakonu Purpuratów w Północnej
Bramie? – zapytała Amelia.
Towaal nie odpowiedziała, najpewniej dlatego, że nie
wiedziała co.
– Czyli to koniec – podsumował Ben. – Ty masz klucz do
szczelin, a arcydemon został pokonany. Teraz możemy skupić
się na innych problemach, jak Issen.
Towaal odkaszlnęła znacząco.
– No nie do końca.
Ben skrzywił się, bojąc się tego, co usłyszy.
– Mamy klucz do szczelin, którego należy bronić za wszelką
cenę, to jest oczywiste – kontynuowała Towaal. – Ale jeśli
pamiętasz, tuż przed walką wspominałam, że jest jeszcze jeden.
Z dokumentów, które znalazłam, wynika, że umieszczony jest w
Irreforcie.
– W stolicy Koalicji?! – jęknął Ashwood.
Czarodziejka ponownie skinęła głową.
– Ale co to ma z nami wspólnego? – spytała Amelia
płaczliwie.
Towaal nie odpowiedziała.
Ben ruszył w nerwowy spacer po komnacie.
– I co mamy zrobić, jak już tam dotrzemy? Spytać lorda
Jasona, czy ma jakieś magiczne klucze, które umożliwią mu
stworzenie kolejnej szczeliny?
– Nie jestem pewna, co powinniście zrobić – odpowiedziała
Towaal cicho. – Żałuję, bardzo chciałabym mieć odpowiedź na
to pytanie. Pomoc Issen niewątpliwie bałaby czynem godnym
szacunku, gdybyście mogli tylko wymyślić, na czym powinna
polegać, nadto obawiam się, że to nie koniec problemów z
demonami. Setki umknęły po bitwie. Może z tym jakoś
moglibyśmy pomóc. – Siedziała nieruchomo w fotelu, unikając
spoglądania im w oczy. – Nie mogę dać wam odpowiedzi.
Próbuję pomóc, dzieląc się z wami informacjami, które
znalazłam w tych dokumentach. – Wskazała stos pergaminów
zgromadzonych na niewielkim stoliku. – Jak już wiecie, jestem
gotowa podążać za waszym przewodnictwem. To od was zależy,
co zrobimy.
– A jeśli zdecydujemy się ruszyć po ten drugi klucz... – zaczął
Ben.
– Należałoby go chronić, może nawet użyć – dokończyła
czarodziejka. – Pamiętajcie, że nie znamy skutków zamknięcia
tej Szczeliny. Gdybym mogła cofnąć czas, z pewnością
staranniej przepytałabym Bibliotekarza przed wyprawą w
Ostępy. Ale wtedy nie znaliśmy jego roli, a on nie miał szans z
nami porozmawiać, zanim podjęliśmy decyzję, po wszystkim
natomiast był na nas bardzo zły. Mogę tylko mieć nadzieję, że
nie popełniliśmy błędu.
– To za mało informacji! – zaoponował Ben. – Chcesz,
żebyśmy podjęli decyzję na temat czegoś, o czym nie mamy
pojęcia! Potrzebujemy dowiedzieć się więcej.
– Zgadzam się – odpowiedziała Towaal rozsądnie – ale ja nie
mam informacji, których pragniesz.
– A kto ma?! – wykrzyknął Ben.
– Purpuraci – stwierdziła spokojnie czarodziejka.
– Ale to znaczy, że wróciliśmy do początku. – Powściągliwość
czarodziejki przyprawiała Ashwooda o frustrację. – Wiemy
chociaż, gdzie znaleźć tych Purpuratów?
– Bibliotekarz był tam, gdzie klucz do szczelin –
przypomniała mu. – Może klucz z Irrefortu też ma swojego
strażnika?
– No, to jest po prostu... – Amelia zamilkła w pół zdania. –
Jestem na to zbyt zmęczona – dokończyła bezradnie.

Następnego ranka po śniadaniu udali się sprawdzić, co z


Rhysem. Gdy stanęli na progu jego komnaty, służka
pokierowała ich na zewnątrz, w stronę niewielkiego dziedzińca.
Rhys siedział tam owinięty w gruby płaszcz i sączył gorący kaf.
Ben wyszedł na placyk i przyjaciel odezwał się doń, nawet się
nie oglądając: – Zabawne, czyż nie? Jeśli się nad tym
zastanowisz, to przecież jest zimno, ale po wyprawie w Ostępy
znajduję tę pogodę całkiem przyjemną.
Ben mruknął tylko w odpowiedzi. Jemu było zimno. Podszedł
do przyjaciela, ale gdy się zbliżył, mimowolnie zwolnił kroku.
Rhys się zmienił.
Spojrzał przez ramię na Bena i uśmiechnął się blado.
Ashwood wpatrywał się w niego zmieszany. W kącikach oczu
długowiecznego pojawiły się wachlarzyki kurzych łapek,
policzki się zapadły, a na skroniach zajaśniały pasma bieli. Rhys
się postarzał.
– Wyglądasz... inaczej – stwierdził Ben z wahaniem.
– Wyglądam – zgodził się tamten.
Ben usiadł obok przyjaciela na żelaznej ławce i niemal
natychmiast tego pożałował. Mimo opinii Rhysa ławka była
zimna jak samo nieszczęście, a chłód szybko pokonał grubą
tkaninę bryczesów Bena. Ashwood raz jeszcze spojrzał na
Rhysa. Nawet nie wiedział, od czego zacząć. Jak spytać
przyjaciela, dlaczego z dnia na dzień wygląda na starszego o
piętnaście lat?
Rhys odsunął połę płaszcza i położył dłoń na rękojeści swego
miecza, który leżał obok na ławce.
– Kiedy Karina wyjaśniała ci, na czym polega sztuka
magiczna, mówiła, że wszystko jest możliwe, jeśli ktoś ma
wystarczającą wolę i wiedzę – mruknął. – I jest to w znacznej
mierze prawda. Ale jest jeszcze trzeci czynnik niezbędny do
czarowania. Energia. Wola i wiedza to narzędzia niezbędne do
manipulowania otaczającym nas światem. Błyskawice, jakie
przywołała Karina, ciepło wykorzystane przez Amelię, żeby
rozpalić ogień, to wszystko energia. Jeśli nie ma energii wokół,
mag albo ktoś, kto używa magicznego urządzenia, może
zaczerpnąć tej energii z siebie.
Ben pokiwał głową. Towaal nie ujęła tego tak samo, ale sens
był podobny.
– Widziałeś, jak Karina czerpie ze swoich rezerw – wyjaśniał
dalej Rhys, upiwszy kolejny łyk. – Jest wtedy zmęczona i śpi. Ale
są i inne, bardziej permanentne źródła energii, z których
można czerpać.
Magiczny miecz leżał między nimi i Ben odsunął łokieć, by go
przypadkiem nie dotknąć.
– Nie rozumiem – oświadczył.
– Demony karmią się naszą siłą życiową, ona jest źródłem ich
energii na przykład.
– A – powiedział Ben, czując, jak budzą się w nim mdłości.
– I jeśli sięgniesz do takiego źródła, nie możesz tego po prostu
odespać.
– Chcesz powiedzieć, że powrót do sił następuje wolniej albo
wcale? – zapytał Ben z wahaniem.
Rhys dopił kaf i wzruszył ramionami.
– Żyję już bardzo, bardzo długo. Widziałem wiele takich
rzeczy, które uznawałem wcześniej za niemożliwe, i wiele
takich, których w ogóle nie spodziewałem się zobaczyć. Zatem
kto wie? Wszystko jest możliwe, gdy ma się dość silnej woli.
– Czy ja... – Ben zawiesił na chwilę głos. – Czy ja mogę coś dla
ciebie zrobić?
– Na przykład zapiekankę? – prychnął Rhys.
– Ja... um... No, chyba, nie wiem... – odpowiedział zmieszany
Ashwood. – Jeśli mogę pomóc...
– Nie, nic nie możesz zrobić – odpowiedział Rhys i uniósł
pusty kubek. – Chodź, muszę sobie dolać.
Rhys wstał powoli i skrzywił się boleśnie, oparł się przy tym o
poręcz, żeby nie stracić równowagi.
– Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję. To chyba jest
podobne wrażenie do tego, co ty czujesz, kiedy próbujesz ze
mną pić.
– Oszust – prychnął Ben.
Szelma zaśmiał się i ruszył do drzwi. Ben szedł za nim i
przyglądał mu się ze smutkiem. Jego przyjaciel nie poruszał się
jak obolały dziadek, którego udawał, wstając, ale i nie poruszał
się jak pełen życia gawędziarz, jakim był kilka dni wcześniej.

Sprzątanie Północnej Bramy powoli zaczynało przynosić


efekty. Po kilku dniach Rhymer przeznaczył do tego zadania
większe siły i miasto zaczęło znów wyglądać jak miejsce, gdzie
można mieszkać. Jedno po drugim ożyły targowiska i sklepy.
Dzieci powychodziły z kryjówek, żeby bawić się na ulicach.
Jednak nie było wątpliwości, że rany pozostałe po bitwie będą
goić się przez lata, może nawet pokolenia.
Ben i Amelia przez krótki czas pomagali w sprzątaniu, ale
Ben szybko odkrył, że nie uśmiecha mu się wywożenie
kilkudniowych zwłok. Nie wspominając o odbudowywaniu
czegokolwiek. Walczyli za Północną Bramę i to powinno
wystarczyć.
Rhymer natomiast nie ustawał w działaniu ani na moment,
był całkowitym przeciwieństwem człowieka, którego Ben
spotkał w Białym Dowrze. Jego lordowska mość stracił swą
podporę w osobie seneszala i niemalże całe miasto i to stało się
dlań pobudką.
Towaal tkwiła zagrzebana w bibliotece, próbując znaleźć
jeszcze jakieś informacje o Purpuratach i ich związkach ze
Szczeliną.
Rhys pił na umór.
Samo w sobie jego pijaństwo nie było niczym zaskakującym,
ale teraz wydawało się, że spowija go jakiś mrok. Stracił po
części swój jowialny i żartobliwy sposób bycia. Corina spędzała
z nim wiele czasu. Głównie trwała u jego boku w milczeniu. Ben
miał nadzieję, że przyjaciel ocknie się w końcu i dostrzeże
łuczniczkę. Straciła ojca. Obojgu przydałoby się wsparcie
drugiego człowieka.
Ben wspomniał o tym Rhysowi, próbując poprawić
przyjacielowi humor, ale ten odpowiedział tonem raczej
ostrym.
– Nic mi nie będzie. Jej nic nie będzie. Musimy po prostu
ruszyć dalej, w nowym kierunku. I skoro już o tym mówimy, jak
się sprawy mają?
Ben westchnął. To był problem. Ani on, ani Amelia nie
wiedzieli, jaki obrać kierunek. Ona martwiła się o ojca i Issen.
W Irreforcie znajdował się klucz do szczelin, który należało
brać pod uwagę. W najbliższych tygodniach grupy zwiadowcze
zaczną szukać zbiegłych demonów. No i nie należało zapominać
o wciąż aktualnym zagrożeniu ze strony Sanktuarium. Gdyby
wiedzieli, dokąd pójść, wyruszyliby niezwłocznie.
Zamiast tego zwlekali. Odpoczywali, trenowali szermierkę,
omy i umacniali wolę. Amelia ćwiczyła uzdrawianie na ranach
Bena i choć blizny miały mu pozostać na zawsze, ostre ukłucia
bólu powoli mijały. Ciało w tych miejscach wciąż było bardzo
wrażliwe, ale z tym mógł żyć. W czasie ćwiczeń szermierczych
nie musiał już się obawiać, że zerwie szwy i na nowo otworzy
rany.
Nadeszły wieści z Issen – oblężenie się rozpoczęło. Posłaniec
twierdził, że ojciec Amelii stawiał zaciekły opór. Siły Koalicji
były czterokrotnie większe, ale lord Gregor miał mury obronne.
Oblężenie mogło trwać miesiącami.
Początkowo Amelia chciała natychmiast ruszać ojcu na
ratunek, ale gdy porozmawiała o tym z Rhysem i Benem,
przyznała, że bez armii u boku niewiele mogła zdziałać. Być
może nawet nie dotarłaby do samego miasta, skoro otaczały je
wojska Koalicji. A gdyby została pojmana przed bramami Issen,
to tylko zaszkodziłaby ojcu i wszystkim za murami.
Potrzebowała armii, wiadomo było, że nie uzyska pomocy od
lorda Rhymera. Nie wiedziała przy tym, do kogo jeszcze
mogłaby się zwrócić.

Od bitwy minął tydzień. Amelia i Ben wracali właśnie z


kolejnej bezowocnej dyskusji z lady Towaal. Czarodziejka
tkwiła zagrzebana po uszy w starożytnych dokumentach i
artefaktach. Dla pary młodych towarzyszy nie miała żadnych
słów porady. Za to przy każdej okazji pytała ich, co zamierzają
zrobić.
Na placu wciąż kręciło się trochę ludzi, którzy starali się
dokończyć swe obowiązki, zanim zgaśnie światło dnia. Robiło
się coraz chłodniej. Poprzedniego wieczora spadło trochę
sypkiego śniegu, który wciąż pokrywał kamienie bruku i
krawędzie dachów niczym lekka piana na świeżo nalanym
piwie.
Ben wyobrażał sobie, że w lepszych czasach na placu musiało
być pełno młodych ludzi, którzy umknęli spod kurateli
rodziców, by spotkać się z przyjaciółmi. W powietrzu powinien
rozbrzmiewać śmiech dzieci, pakujących się w całkiem
niewinne kłopoty.
Teraz nikt nie miał do tego głowy.
Ashwood szedł zatopiony w swych niewesołych myślach i
nagle poczuł palce Amelii zaciskające się na jego ramieniu.
– Ben... – szepnęła – czy to nie...
Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegł smukłą
sylwetkę znikającą w wąskiej bocznej uliczce. Znał ten szybki,
zdeterminowany krok.
– Meghan – mruknął.
– Wzywamy Towaal? – spytała Amelia.
– Wtedy stracimy ją z oczu – odparł nerwowo. Ruszył ku
uliczce, w którą skręciła Meghan, ciągnąc Amelię za sobą.
– To dobry pomysł? – denerwowała się dziewczyna. –
Zdradziła nas, Beniaminie.
– Zdradziła. Ale jest moją siostra. Była twoją przyjaciółką –
powiedział. – Może to wcale nie ona, może dowiedzieli się w
inny sposób? A może zrozumiała, że to był błąd?
– Mogą jej towarzyszyć żołnierze albo gorzej jeszcze:
czarodziejka! – oponowała Amelia, podbiegając za Benem, gdy
oboje spieszyli śladem Meghan.
Ben podzielał złe przeczucia Amelii. Pojawienie się Meghan
było bardzo nieoczekiwane. Ashwood szczerze wątpił, by
przybrana siostra mogła odszukać ich tu bez pomocy ze strony
Sanktuarium. Musiał jednak wiedzieć na pewno. I musiał
zrozumieć, dlaczego ich zdradziła.
– Idź po Towaal. Powiedz jej, że zobaczyliśmy Meghan –
zasugerował Ben.
– Jeśli to pułapka, nie możesz iść sam – warknęła.
Dotarli już do ulicy, w którą skręciła Meghan, i Ben ostrożnie
wychylił się zza rogu, i spojrzał w cienie. Słońce już się kryło i
mniejsze uliczki Północnej Bramy zalewała ciemność.
– Jeśli to pułapka, to tym bardziej potrzebujemy Towaal –
spróbował raz jeszcze.
– Idę z tobą – oświadczyła Amelia tonem nieznoszącym
sprzeciwu.
– Dobrze – ustąpił.
– Tam! – Amelia wyciągnęła przed siebie rękę. Meghan
właśnie znikała w kolejnej uliczce. Szkarłatny płaszcz powiewał
za nią jak skrzydła.
– Nie jest jakoś szczególnie ostrożna – mruknęła Amelia.
Ben kiwnął głową. Meghan nie próbowała ukrywać się przed
nimi, nie w tym płaszczu, co do tego nie miał wątpliwości.
Minęli kwartał i kolejny i wkrótce znaleźli się o kilka domów
za Meghan. Ben zwolnił kroku i teraz podążali za nią w
bezpiecznej odległości.
Przez pół dzwona śledzili szkarłatny płaszcz lawirujący
między ludźmi. Meghan nawet raz nie spojrzała przez ramię i
Ben zaczął wątpić, czy przybrana siostra wie w ogóle, że ktoś za
nią idzie.
– A co, jeśli to nie jest pułapka? – spytał.
– To zamierzam ją zdzielić w głowę za naskarżenie na nas w
Sanktuarium – burknęła Amelia.
– A jeśli jest? – Ben uśmiechnął się krzywo.
– To i tak ją obiję – warknęła Amelia w odpowiedzi.
Meghan skręciła i weszła do długiego budynku. Ben i Amelia
zatrzymali się w tej samej chwili. Znaleźli się w dzielnicy
magazynów i ulice tutaj były niemal całkowicie wyludnione.
– Gdybym zamierzała zastawić na kogoś pułapkę, zrobiłabym
to właśnie tutaj – oświadczyła Amelia. Nerwowo przestępowała
z nogi na nogę i zerkała na boki.
Ben myślał podobnie.
– Podejdźmy od tyłu – zasugerował. – Nie ma sensu wchodzić
od frontu i im ułatwiać.
Przemknęli wąską alejką zastawioną skrzyniami, beczkami i
innym śmieciem. Na tyłach budynku Ben wypatrzył okna
umieszczone wysoko pod okapem dachu. Zapewne latem je
otwierano, żeby wpuścić nieco świeżego powietrza.
W milczeniu wskazał je Amelii, ta rozejrzała się i
machnięciem ręki kazała mu ruszać naprzód. Na końcu alejki
piętrzyły się połamane skrzynie. Wyglądały, jakby leżały tu od
lat, narażone na kaprysy pogody.
Ben podszedł do nich i delikatnie nimi poruszył. Stos ledwie
drgnął pod naciskiem ręki. Ashwood odwrócił się do Amelii i
wzruszył ramionami. Albo uda im się wspiąć na szczyt skrzyń i
dotrzeć do okna, albo spadną przy wtórze potężnego hałasu i
wylądują wśród drewnianych odłamków. Tak czy inaczej, nie
zamierzał w żadnym wypadku wejść do magazynu frontowymi
drzwiami, a to oznaczało, że stos skrzyń był jedyną
alternatywą.
Przykucnął, aby podsadzić Amelię, i dziewczyna poczęła się
wspinać – chwytała się wystających desek i podciągała ze
skrzyni na skrzynię.
Ben powoli podążył jej śladem. Amelia była drobniejsza i
lżejsza, więc nawet jeśli konstrukcja wytrzymała jej ciężar, nie
znaczyło to, że wytrzyma i Bena. Ashwood skupił się na
nasłuchiwaniu jakichkolwiek złowieszczych trzasków i
ostrożnie pełzł w górę. Podniósł wzrok, by popatrzeć, jak radzi
sobie przyjaciółka, i przez moment nie patrzył, gdzie opiera
dłoń, więc natychmiast wlazła mu w nią paskudna drzazga.
Zaklął pod nosem i podniósł rękę do ust, próbując zębami
uchwycić maleńki kawałek drewna. Dalej wchodził już
ostrożniej.
Gdy dotarli na szczyt stosu, skrzynie kołysały się
niebezpiecznie, przesuwali się więc jeszcze ostrożniej, ze
wszelkich sił unikając poruszania stertą na tyle mocno, by się
zawaliła.
Okna pod okapem okazały się zamknięte. Ben sprawdził
jedno dokładniej i odkrył, że zostały niedbale i luźno osadzone,
bez trudu mógł wsunąć w szparę swój nóż myśliwski, co
natychmiast uczynił. Przesunął ostrze i podniósł haczyk
blokujący ramę. Okno otworzyło się bez oporów.
– Nauczyłeś się tego od Renfra czy od Rhysa? – spytała
szeptem Amelia.
– Usłyszałem w jednej opowieści – odpowiedział równie
cicho.
Zajrzał do magazynu, ale niewiele zobaczył, tyle tylko, że
budynek był piętrowy.
Ben wsunął nóż do pochwy i przecisnął się przez otwarte
okno. Spadł z niewielkiej wysokości na pokrytą pyłem podłogę i
zamarł przekonany, że dźwięk jego upadku kogoś zaalarmuje.
Nic takiego się nie stało.
Amelia przeszła przez okno druga i Ben pomógł jej zrobić to
ciszej i z większą gracją.
Stali między dwoma rzędami ceramicznych słojów
ustawionych jedne na drugich. Kolumny były tak wysokie jak
Ben. Między nimi na wprost Ashwood widział krawędź podłogi
otwartego piętra i migotanie światła na dole, na parterze.
Spojrzał w oczy Amelii i przyłożył palec do ust. Kiwnęła
głową, po czym popełzła ostrożnie po zakurzonej podłodze tuż
za Benem. Oboje przedkładali ciszę nad pośpiech.
Ben wyjrzał zza krawędzi podłogi i zobaczył na dole Meghan.
Nadal miała na ramionach szkarłatny płaszcz i stała teraz przed
uzbrojonym mężczyzną. Za nim przy stoliku siedziało jeszcze
trzech innych. Wyglądało na to, że wcześniej wszyscy czterej
pili i grali w karty. Ich stroje nie wyróżniały się w żaden sposób,
ale Ben nie miał wątpliwości, kim byli – żołnierze Sanktuarium.
– Co chcesz powiedzieć przez to, że ich nie widziałaś?! –
zapytał ostro stojący mężczyzna.
Ben wycofał się, nie mógł już widzieć pary na dole, słyszał ich
jednak bardzo dobrze.
– Myślę, że to oczywiste. Nie widziałam ich – odpowiedziała
Meghan ze złością. – Sprawdziłam każdą karczmę w tym
przeklętym mieście. W żadnej się nie zatrzymali. Muszą
mieszkać w twierdzy, to jedyna możliwość. A tam nie będziemy
mogli ich pojmać, więc najlepszym rozwiązaniem jest
zwabienie ich tutaj. Nie wiem, jak inaczej mogłabym ci to
wytłumaczyć, kapitanie.
Ben i Amelia popatrzyli po sobie. Wiedzieli, że to Meghan, ale
na dźwięk jej głosu wspomnienia tego, co wydarzyło się w
Sanktuarium, runęły spiętrzoną falą. Ostatnim razem słyszeli ją
na chwilę przed tym, jak ich zdradziła.
– Mam dość tego czekania – warknął kapitan. – Jak to
możliwe, że ich nie widziałaś?! Jak mogli cię nie zauważyć?! –
Ciężkie buty załomotały na kamiennej podłodze magazynu.
Mężczyzna chyba spacerował nerwowo. – Jeśli cały dzień
spędziłaś na placu, jak mówisz, to jestem pewien, że musiałaś
ich widzieć albo oni ciebie. Nie mam cienia wątpliwości.
Zaczynam wątpić w twoją lojalność.
– Nikt by nawet nie wiedział, że uciekli, gdyby nie ja,
kapitanie – odcięła się Meghan ostro. – I nie myśl sobie, że
możesz mi grozić, podając w wątpliwość moją lojalność.
Czarodziejki wiedzą, co zrobiłam i po czyjej stronie stoję. Tak
naprawdę nie obchodzi mnie, co myślisz. Póki jakaś
czarodziejka nie powie mi prosto w oczy, że ma inny plan,
zrobimy to po mojemu. Nie chcę pojmać jedynie nowicjuszki
Amelii. Chcę dostać ich wszystkich. Zrobimy to po mojemu,
złapiemy wszystkich razem. Usłyszałeś takie same rozkazy jak
ja i dość mam już twojego gównianego zachowania, kapitanie.
Ben leżał i słuchał. Jego dłoń mimowolnie powędrowała do
rękojeści miecza. Wysłuchiwanie, jak przybrana siostra sama
przyznaje się do tego, że ich zdradziła, przekraczało niemal jego
wytrzymałość.
– Wszystko jedno. – Kapitan głośno pociągnął nosem. –
Skończyłem grać w te gierki. Jeśli jesteś tak lojalna, jak
twierdzisz, to jesteś niekompetentna. Tak czy inaczej, niech
zajmie się tobą czarodziejka.
– Tu nie ma... – Meghan zamilkła.
Ben i Amelia wymienili milczące spojrzenia. Oboje pchani
ciekawością podnieśli się powolutku, by raz jeszcze zerknąć za
krawędź podłogi.
W świetle pochodni pojawiła się druga kobieta, bogato
odziana, na biodrach miała pas wysadzany klejnotami, u
którego wisiała pochwa ze sztyletem. Musiała być czarodziejką.
– J–j–a... – wyjąkała Meghan. – Co tu robisz, pani?
– A jak myślisz? Skąd wiedzieliśmy, że należy przybyć do
Północnej Bramy? – szydził kapitan. – Głupia dziewczyno,
myślałaś, że przypadkiem wytypowaliśmy to miasto? Cały czas
podążaliśmy za wskazówkami maga. Ciebie zabraliśmy, żebyś
pomogła nam to zakończyć bez konieczności wykorzystywania
jej sił. A jej nie podoba się ten brak sukcesów.
– Ale mój plan zadziała! – sprzeciwiła się Meghan. –
Słyszeliście przecież, że w czasie bitwy użyto magii. Muszą być
tutaj. Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby ich znaleźć.
Kobieta, czarodziejka, wpatrywała się w Meghan, po czym
przechyliła głowę. Ben mimowolnie wstrzymał oddech. Jej
twarz była całkiem biała, porcelanowo biała. Usta wymalowane
czerwienią, policzki podkreślone różem, a pod idealnymi
łukami brwi ziały dwie ciemne dziury. Czarodziejka nosiła
maskę, zrozumiał Ashwood, porcelanową maskę. Resztę głowy
osłaniał ciemny kaptur.
Bez słowa kobieta obeszła Meghan, wodząc przy tym palcem
po materii szkarłatnego płaszcza.
– Myślałam, że ty... – Meghan z wysiłkiem przełknęła ślinę. W
jej głosie pojawiły się nuty strachu. – Myślałam, że po powrocie
do zdrowia udasz się do Białego Dworu, pani.
Kobieta nie odpowiedziała. Stanowczym gestem ujęła
podbródek Meghan i obróciła jej głowę tak, by móc zajrzeć w
oczy. Po chwili puściła dziewczynę, a Meghan natychmiast
potarła miejsce, gdzie palce czarodziejki wbiły się w jej ciało.
Kobieta o porcelanowej twarzy skinęła głową kapitanowi.
Mężczyzna skrzywił się i dobył sztyletu.
Meghan wytrzeszczyła oczy.
– Nie! – krzyknęła.
Ale było za późno. Kapitan zrobił dwa szybkie kroki i zatopił
ostrze sztyletu w boku Meghan. I raz jeszcze. I jeszcze. Krew
rozlała się po sukni. A Ben patrzył przerażony, jak jego siostra
osuwa się w ramiona żołnierzy. Po zdradzie Meghan jego
uczucia względem siostry były skomplikowane, jednak w głębi
serca wciąż miał nadzieję, że się pomylili i źle ją ocenili. Zresztą
nawet usłyszawszy, jak Meghan otwarcie przyznaje się do
zdrady, bez względu na to, jakich dopuściła się zbrodni, nie
chciał widzieć, jak zostaje zasztyletowana. Pamiętał, że gdy był
małym chłopcem, ona jedna była dlań miła w domostwie
Alistaira. Ogarnęło go wstrętne i mdlące uczucie. Zacisnął
powieki.
Z ust Amelii wyrwał się cichutki jęk i czarodziejka w masce
zwróciła swą porcelanową twarz ku górze. Wpatrywała się w
ciemność, gdzie Amelia i Ben leżeli bez ruchu, bojąc się choćby
odetchnąć. Żołnierze zauważyli zachowanie czarodziejki, wstali
od stołu i pochwycili za broń. Kapitan rzucił ciało Meghan na
kamienną podłogę i odsunął się od rosnącej kałuży krwi.
Popatrzył na zamaskowaną czarodziejkę.
Odwzajemniła spojrzenie i wykonała ostry gest dłonią.
– Przygotujcie czarę do szukania. Powinniśmy mieć jeszcze
dość, żeby przeprowadzić ostatnie. Czarodziejka potwierdzi,
gdzie dokładnie znajduje się nowicjuszka Amelia, i pójdziemy
to zakończyć. – Kapitan zamilkł, uważnie lustrując ciemność
ponad ich głowami. – A zanim pójdziemy, przeszukajcie to
miejsce od podłogi do sufitu. Upewnijcie się, że nie mamy tu
żadnych szczurów.
Kobieta o twarzy z porcelany usiadła przy stole żołnierzy,
podczas gdy oni ruszyli wykonać rozkazy. W milczeniu patrzyła
na jedzenie i napoje na blacie, pozostawione obok rozsypanych
kart.
Gdy mężczyźni z werwą dostarczali niezbędnych materiałów,
Ben i Amelia bardzo ostrożnie wycofali się ku oknu. Ben miał
nadzieję, że krzątanina żołnierzy zamaskuje ewentualne
dźwięki towarzyszące ucieczce. Zostać nie mogli. Jeśli żołnierze
zaczęliby przeszukiwać piętro, Ben i Amelia nie mieliby gdzie
się ukryć. A jeśli czarodziejka istotnie mogła zlokalizować ich za
pomocą magii, Ashwood chciał mieć pewność, że nie będzie go
wtedy w tym samym budynku.
Po pełnej nerwów chwili znów stali przy oknie. Ben
podsadził Amelię i sam wyśliznął się za nią. Każde włókienko w
jego ciele krzyczało doń, by się spieszył.
Stojąc już na skrzyniach na zewnątrz, spojrzał na okno i
pomyślał, że może należałoby je zamknąć. Żołnierze na pewno
będą podejrzewali, że ktoś był w magazynie, jeśli zobaczą je
otwarte, ale ryzyko, że zawiasy zaskrzypią, było zbyt wielkie.
Wtedy ludzie czarodziejki będą wiedzieli, że ktoś był w
magazynie, ale nie będą wiedzieli kto.
Złażąc po skrzyniach, Ben krzywił się przy każdym trzasku.
Na szczęście żołnierze wewnątrz budynku niczego nie usłyszeli.
Gdy tylko Ben i Amelia zeszli na ziemię, ruszyli biegiem.
– Co to jest szukanie? – wysapał Ben.
– Nie wiem – odparła Amelia – ale mogę się domyślić.
Ben przyspieszył. Mijali wystraszonych przechodniów, którzy
nie uspokoili się jeszcze po ataku demonów i teraz ze strachem
spoglądali za Ashwoodem znikającym w ciemnościach.
Noc już nadeszła i na ulicach niewiele było światła. Ben
wiedział, że zostawiają za sobą ślad, którym łatwo było
podążyć, ale skoro czarodziejka mogła ich jakoś odszukać, to
bez sensu było się chować. Zarówno on, jak i Amelia wiedzieli
jedno i nie potrzebowali nawet mówić tego głośno – musieli
znaleźć Towaal. I to szybko.

Popędzili do ciemniejącej po drugiej stronie placu biblioteki.


Na prośbę Towaal przed wejściem postawiono nowych
strażników, którzy teraz na widok Bena i Amelii spróbowali
zastawić im przejście. Na próżno, tamtych dwoje przebiegło
obok.
– Dziękujemy. Znamy drogę – krzyknął Ben.
Strażnicy stali zdumieni.
Potykając się w nieprzeniknionym mroku, Ben i Amelia
wpadli do niewielkiego pokoju na końcu wąskiego korytarza.
Kiedyś komnatka należała do Bibliotekarza, teraz Towaal
przywłaszczyła ją sobie całkowicie.
Niczym sowa spojrzała na nich znad jakiegoś notatnika,
który studiowała pilnie przy świetle pojedynczej lampy.
Ben i Amelia poczęli mówić jednocześnie.
Towaal uniosła dłoń i skrzywiła się niezadowolona, widziała
panikę w oczach obojga, ale nie mogła zrozumieć ani słowa.
Ben zerknął na Amelię i ruchem głowy kazał jej
kontynuować.
– Znaleźliśmy Meghan, a może raczej ona nas znalazła –
zaczęła dziewczyna. – Ale już nie żyje. Zabił ją żołnierz
Sanktuarium i... i czarodziejka. W porcelanowej masce.
– Jesteś pewna, że to czarodziejka? – Towaal poderwała się na
równe nogi.
– Musi być czarodziejką – zapewniła ją Amelia. – Rozmawiała
z żołnierzami o przeprowadzeniu szukania. A kapitan
powiedział, że tym sposobem mnie znajdą. Wiesz, czym jest
szukanie?
– Nie słyszałam o czymś takim – Towaal potrząsnęła głową –
ale powinniśmy założyć, że dobrze usłyszałaś i będą mogli cię
znaleźć. No cóż, wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie.
Amelia, wciąż jeszcze dysząc ciężko, przytaknęła tylko.
Towaal pospiesznie zbierała dokumenty i książki.
– Dlaczego zabili Meghan? – warknęła, nie zatrzymując się
ani na chwilę.
– Miała być przynętą dla nas – odparł Ben. – Byli zirytowani,
że nas nie znalazła.
– Opiszcie tę kobietę w masce – zażądała Towaal.
Ben zrobił, o co prosiła, podkreślając upiorność
porcelanowego oblicza.
– Kto to? – zapytał, skończywszy.
Towaal wzruszyła ramionami.
– Nie wiem o żadnej czarodziejce w Sanktuarium, która
nosiłaby jakąkolwiek maskę, w tym taką, jaką opisałeś. –
Zgarnęła ostatnie książki. – Powiedziałeś, że żołnierze
przynieśli materiały do szukania. Co przynieśli?
– Już wtedy się wymykaliśmy, ale w ostatniej chwili
zobaczyłam miskę, małe drewniane pudełko, złoty sztylet...
– I fiolkę z czerwonym płynem – dokończył Ben, ściągając
brwi.
– Niech to demony... – mruknęła Amelia.
– O co chodzi? – spytała Towaal ostro.
– Fiolka – miauknęła Amelia. – Mogła w niej być krew.
– I? – naciskała Towaal.
– Mistrzyni Eldred miała moją krew. Czy mogła mnie
wyśledzić przy jej użyciu?
– To możliwe – przyznała Towaal, a na jej twarzy pojawił się
ponury grymas. – Jest taka teoria, o której wspominano przez
lata... Nieważne. W jakiś sposób cię wyśledzili. Musimy się
zbierać. I musimy wezwać Rhysa.
– Rhys... – zaczął Ben.
– Wiem, co miecz mu zrobił – przerwała Towaal
bezceremonialnie. – To przykre, ale teraz musi walczyć. Na
palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi, którzy są od niego
lepszymi szermierzami, i to nie biorąc pod uwagę jego
pozostałych możliwości. Jeśli Eldred tu jest, potrzebujemy
Rhysa.
Ashwood z wysiłkiem przełknął ślinę.
Towaal skończyła pakować książki i wypadła na zewnątrz,
Ben i Amelia, nie zwlekając ani chwili, ruszyli za nią.
Strażnicy zdążyli wejść do budynku, zapewne za parą
domniemanych intruzów, i teraz zamarli zaskoczeni, widząc
troje towarzyszy opuszczających bibliotekę w pośpiechu. Żaden
jednak nie próbował ich zatrzymać.
– Czy Eldred jest niebezpieczna? – zapytała Amelia, gdy już
przemierzali plac. – Czy nasza dwójka może stawić jej czoła?
– Bardzo niebezpieczna – odparła Towaal przez ramię. –
Bardzo potężna. Jej wiedza na temat magii bojowej jest
wyjątkowa. Ma też... upodobanie do zadawania bólu i
niszczenia. Chyba dlatego spędza tyle czasu z nowicjuszkami.
Jakoś nie mam ochoty stawiać jej czoła.
Znajdowali się jakieś pięćdziesiąt kroków od twierdzy, gdy
chrapliwy głos odezwał się w głowie Bena. Ashwood nie był
pewien, usłyszał te słowa? Czy pomyślał?
– Dokąd się tak spieszysz, Karino?
Towaal zamarła. Po czym obróciła się na pięcie, by stanąć
twarzą w twarz z czarodziejką o porcelanowym obliczu.
– Eldred – stwierdziła Towaal sucho. To nie było pytanie, ale
maska zakołysała się twierdząco.
Głos Eldred, przywodzący na myśl węża sunącego po
szorstkiej skale, rozległ się ponownie w głowie Bena głuchym
echem.
– Oj, oj. Wiesz, że Protektorka szuka tych dwojga.
Za plecami Eldred kilkunastu żołnierzy Sanktuarium
rozstawiło się, szykując do ataku. Ben jednak bardziej martwił
się czarodziejką. Coś było nie tak z tą zamaskowaną kobietą,
czuł to, a po tym, jak zobaczył śmierć Meghan, nie wierzył, że
Eldred ma zamiar wziąć ich żywcem.
Towaal nie odpowiedziała na zaczepkę. Wsunęła dłoń do
plecaka i wyciągnęła stamtąd starożytny miedziany dysk
wielkości dłoni i czarną księgę z purpurowym emblematem na
okładce. Podała Amelii dziennik i zaprezentowała miedziany
dysk.
Porcelanowa poruszyła się, śledząc ten ruch dziurami w
masce.
– Widzisz? Rozumiesz, dlaczego ci to przekazuję? – spytała
Towaal.
Amelia przytaknęła.
– Co to? – odezwał się głos w głowie Bena. – Coś znalazła?
Czuję, że to coś obcego, starego. Znalazłaś coś wyjątkowego w
pobliżu Ostępów? Czuję... że to nie jest broń ani repozytorium. –
W upiornym głosie zabrzmiała nuta triumfu. – I co zamierzasz z
tym zrobić?
Nieliczni ludzie, którzy jeszcze pozostali na placu, teraz
zaczęli znikać w ciemnościach, oni też umieli wyczuć, gdy
działo się coś złego. Nie wiedzieli, kim są dwie stojące
naprzeciwko siebie kobiety ani dlaczego uzbrojeni mężczyźni
chwytają za broń, ale przeżyli tu atak demonów i nie musieli
wiedzieć. Nie chcieli kłopotów.
Ben zerknął na mury pobliskiej twierdzy. Z tej odległości
żołnierze Rhymera raczej nie zobaczą, co się dzieje.
– Masz rację – odezwała się Towaal. – To bardzo stara rzecz.
Powstała, na długo zanim nastały nasze czasy. A nawet czasy
Protektorki.
Eldred przechyliła głowę. Słuchała. Porcelanowa maska
gapiła się na nich, nie zdradzając, o czym myśli czarodziejka.
Towaal odetchnęła głęboko i zapytała: – Chciałabyś zobaczyć,
co ona robi? Do czego służy?
Błysnęło oślepiająco i rozległ się ohydny dźwięk jakby
rozdzieranego ciała. Zalśniło migotliwe światło.
Zwierzęcy wrzask wypełnił powietrze nad placem.
Ciemny kształt wystrzelił naprzód i jeden z żołnierzy
Sanktuarium zwalił się na ziemię, krzycząc rozpaczliwie.
– Uciekajcie – rozkazała Towaal, nawet nie patrząc na dwoje
młodych towarzyszy.
Ben dobył miecza, a Amelia utkwiła nieruchome spojrzenie
w swej dawnej nauczycielce.
– Nie bądźcie głupi. Coś tu jest bardzo nie tak. Wyczuwam w
tej kobiecie nienaturalną moc. Coś mrocznego i strasznego.
Mogę spróbować ją opóźnić i mam nawet pomysł, żeby ujść z
życiem, ale nie dam rady, jeśli będę musiała was bronić –
huknęła Towaal. – Uciekajcie i nie oglądajcie się za siebie!
Kolejne dwa stwory zmaterializowały się na placu i rzuciły
do ataku. Żołnierze machali mieczami, broniąc się przed
niewielkimi demonami. Czerwona i purpurowa krew znowu
bryzgała wokół.
– Coś zrobiła?! Jak?! – Głos Eldred boleśnie zgrzytał o
świadomość Ashwooda, niczym nóż o pusty talerz.
Ben i Amelia rzucili się do ucieczki.
Za nimi huknęła eksplozja, ale żadne nie zatrzymało się
nawet na chwilę ani nie spojrzało przez ramię. Biegli ile sił w
nogach. Ben kierował się ku południowej bramie. Dokładnie tej,
przy której oczekiwałaby ich Eldred, jednakże biorąc pod
uwagę zamieszanie na placu, Ashwood nie spodziewał się
raczej, że czarodziejka podąży za nimi natychmiast. Starcie
stawało się coraz bardziej zażarte, bo trzaski i huki wstrząsały
całym miastem. Ashwood słyszał ryk demonów. Było ich chyba
sporo. Zagrzmiały dzwony, rozległy się krzyki i znużone wojsko
Rhymera raz jeszcze zostało wezwane do walki.
Przy bramie żołnierze kręcili się zmieszani, nie wiedzieli
wyraźnie, czy powinni trzymać demony na zewnątrz, czy może
ludzi wewnątrz.
Ben pomógł im podjąć decyzję.
– Demony na rynku! – wrzasnął. – Dziesiątki! Wszystkie
miecze na rynek!
Dowodzący sierżant znieruchomiał na moment, nasłuchując.
Odgłosy bitwy potwierdziły słowa Bena, więc sierżant machnął
ręką, a jego ludzie pobiegli stawić czoła niebezpieczeństwu.
Niezaczepiani przez nikogo Amelia i Ben przekroczyli bramy
miasta i popędzili w mrok. Drogę oświetlał im jedynie wąski
sierp księżyca.
Biegli aż do granicy puszczy otaczającej Północną Bramę.
Drzewa przygarnęły ich, osłoniły. Ben nie obawiał się
ciemności, tylko białej porcelanowej twarzy podążającej ich
śladem. Biegli dalej jeszcze jakieś ćwierć staja, gdy nagle ostry
jak brzytwa ból przeszył czaszkę Ashwooda. Ben potknął się,
upadł na kolana i podparł się dygocącymi rękami. Ból
przepływał przez jego ciało falami, wykręcając je w bolesnych
skurczach.
Wreszcie ustał. Ben otworzył oczy i zobaczył Amelię leżącą
tuż obok. Dyszała ciężko i trzymała się za głowę. Powieki wciąż
miała zaciśnięte.
– Szczelina – wymamrotał. – Tak samo było, jak zniszczyliśmy
Szczelinę, tylko mocniej.
Amelia podniosła się na czworaka, jęcząc cicho.
– Może to oznacza, że Eldred nie żyje. Może oznacza... –
Zakrztusiła się i nie dokończyła.
Potężny huk wstrząsnął ziemią. Ben obejrzał się i zobaczył
fioletowy pióropusz ognia nad Północną Bramą.
– Jeszcze nie umarła – powiedział.
Amelia podniosła się chwiejnie.
– Musimy ruszać – jęknęła, zaciskając zęby.
Pobiegli, gnani przerażeniem. Cienkie i nagie gałęzie nad ich
głowami pozwalały chłodnemu światłu księżyca dotrzeć aż do
ziemi.
Uciekinierzy mieli broń, mieszki u pasa i odzież na grzbiecie.
To wszystko. Ani kęsa jedzenia. Ale nawet gdyby mieli
prowiant, nie zatrzymaliby się na posiłek.
– Myślisz, że Towaal... – zaczął Ben.
– Nie wiem – sapnęła Amelia. – Może?
Żyje czy umarła? Ben sam nie wiedział, o co pytał.
Gdy słońce wychynęło znad horyzontu, potykali się o własne
nogi z wyczerpania. Ben ledwie szedł. Nieważne, jak bardzo
bali się Eldred, musieli odpocząć.
W bladym świetle przedświtu wypatrzył grupę gęstych
krzaków rosnących jakieś pięćdziesiąt kroków od drogi i
pociągnął Amelię w tamtym kierunku. Miał nadzieję, że żaden
przypadkowy przechodzień nie dostrzeże dwojga uciekinierów
śpiących w tej kępie. Ale był tak zmęczony, że naprawdę
niewiele go to obchodziło.
17.

W DROGĘ

B en obudził się gwałtownie i rozejrzał spanikowany. Powoli


jego serce przestało łomotać. Jasne zimowe słońce
rozświetlało cichy las wokół niego. Krzak, pod który się
wcisnęli, wyglądał na nietknięty. Amelia wciąż drzemała obok.
Powietrze było chłodne, jak to bywa wczesną zimą, ale Ben
owinął się grubym płaszczem i przytulony do Amelii rozgrzał
się na tyle, by zasnąć. Zupełnie jak pierwszej nocy po ucieczce z
Miasta. Za to kiedy już usiadł, chłód wkradł mu się pod okrycie.
Ben zadrżał, a w brzuchu zaburczało mu z głodu. Dzień cały
minął od czasu, gdy miał okazję coś zjeść. Podniecenie i
paniczna ucieczka poprzedniej nocy sporo go kosztowały.
Amelia poczuła, że się poruszył, i otworzyła oczy. Policzki
miała zaróżowione od zimna, a włosy rozkosznie potargane.
Uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała uśmiechem.
– Znowu w drodze, bez konkretnego celu i bez jedzenia –
wymamrotała sennie. – To już chyba nasz zwyczaj.
Pokiwał głową i wygramolił się z kryjówki, żeby przyjrzeć się
okolicy w przedpołudniowym słońcu. Od razu zauważył, że
nigdzie nie było przyjaznej karczmy z beczką dobrego piwa i
pożywną zupą na ogniu. Ze smutkiem pokręcił głową. Amelia
miała rację, to już był zwyczaj.
Stanęła teraz obok niego.
– Myślisz, że Towaal i Rhysowi nic nie będzie?
– Towaal powiedziała, że ma plan ucieczki – odparł. – Ufam
jej. Ale ten ogień i wybuchy...
Nie powiedział nic więcej, ale też nie musiał. Mieli nadzieję,
że przyjaciołom nic się nie stało. Tak czy inaczej, nic już nie
mogli w tej kwestii zrobić.
Ben wyciągnął ramiona w górę i z pobliskiego gniazda
poderwał się ptak. Ashwood przechylił się, by zajrzeć do
środka, i znalazł tam pół tuzina jajek.
– Będę miał z tego powodu poczucie winy przez cały dzień –
burknął, wybierając jajka.
Połowę oddał Amelii i oboje wyssali surowe żółtka. Ben wolał
jajka smażone, z odrobiną soli, najlepiej podawane z bekonem,
ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
– Dokąd teraz? – spytała Amelia, rzuciwszy na ziemię puste
skorupki.
Ben westchnął.
– Nie wiemy, co stało się w Północnej Bramie zeszłej nocy. Nie
ma mowy, żebyśmy tam wrócili. Issen jest oblężone, a gdyby
nas złapali pod murami, to twojemu ojcu to nie pomoże. A
skoro miasto jest okrążone, to raczej nie mamy szans dostać się
do środka. Naprawdę mi przykro, Amelio, ale nie wiem, jak
możemy pomóc twojej rodzinie.
Dziewczyna pokiwała głową. Nie chciała mówić tego głośno,
ale Ben miał rację, nie mieli możliwości pomóc Issen.
– Sanktuarium pójdzie naszym śladem, gdziekolwiek się
udamy – mówił dalej Ben. – A co najważniejsze, wiedzą już, że
jesteśmy w Północnej Bramie. Nawet jeśli Towaal pokonała
Eldred, to i tak będą wiedzieć. I będą nas szukać w Białym
Dworze, to aż nazbyt oczywiste, może nawet w Widokach.
Musimy zrobić coś nieoczekiwanego, coś, czego by się nie
spodziewali.
– Tak się obawiałam, że to powiesz – jęknęła Amelia.
Ben skrzywił się przepraszająco.
– Wiemy, że zniszczenie Szczeliny może pociągnąć za sobą
konsekwencje, i widzieliśmy, z jaką łatwością Towaal stworzyła
następną. Tylko jedna grupa ludzi może wiedzieć, jak to działa.
Musimy zrozumieć, co uwolniliśmy, niszcząc pierwszą
Szczelinę. Musimy im o tym powiedzieć. Zagrożenie ze strony
demonów jest jak najbardziej realne. Ktoś musi stawić mu
czoła.
Amelia poprawiła pas z bronią, przesunęła dwie pochwy tak,
by rapier i lewak spoczywały jej na biodrach.
– No to prowadź – poleciła. – Nie wiem, jak dostać się do
Irrefortu.
COPYRIGHT © Benjamin Ashwood 2016 AC Cobble
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2021

TYTUŁ ORYGINAŁU
Endless Flight

WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-695-1
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani
w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,
fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani
odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody
wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA


Eryk Górski
Robert Łakuta

ILUSTRACJA NA OKŁADCE
Sergey Shikin

PROJEKT FRONTU OKŁADKI


Szymon Wójciak

MAPA
Paweł Zaręba

PROJEKT I OPRACOWANIE OKŁADKI


Konrad Kućmiński | Grafficon

ILUSTRACJE
Leszek Woźniak

REDAKCJA
Karolina Kacprzak

KOREKTA
Piotr Pawlik, Marta Bozowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ
pan@drewnianyrower.com

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl

WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl
www.facebook.com/fabryka
instagram.com/fabrykaslow

You might also like