You are on page 1of 16

Marek Krajewski

Darłowskie Śledztwo Eberharda Mocka

Opowiadanie

Radca kryminalny Eberhard Mock siedział w miejskiej piwiarni Waltera Pickruhna przy Marktplatz

58. Wypił na raz dużą stopkę wódki i popił szczecińskim piwem Bohrischa. Pachnące dymem

mięso węgorza oddzielił nożem od skóry, skropił cytryną i poukładał na miękkim miąższu świeżej

bułki. Tak bardzo smakował mu węgorz trzynaście lat temu.

Patrzył na rybaków i rzemieślników pijących piwo przy ciężkich dębowych stołach, wdychał

zapach pieczonych śledzi i nie mógł odpędzić myśli, że przyjechał tu właściwie tylko po to, aby

wchłonąć raz jeszcze te wszystkie smaki i zapachy. Innego powodu nie widział. Na pewno nie

chodziło o honorarium. Był zbyt dobrze uposażonym funkcjonariuszem policji kryminalnej, nie zaś

zwykłym prywatnym detektywem, chciwie łaknącym każdego feniga. Wprawdzie zaliczka na

poczet honorarium, wypłacona mu przez wrocławskiego fabrykanta przypraw Richarda Roppa za

znalezienie zaginionego syna, była bardzo hojna i do tego trzyzerowa, ale Mock wiedział, że to nie

ona była przeważającym argumentem za podjęciem darłowskiej misji. Na pewno nie chodziło też o

nadmorski wypoczynek, bo nie znosił opuszczać swój ukochany Wrocław, a potrzeby wytchnienia

na łonie natury od dawna nie odczuwał, zwłaszcza teraz, kiedy październikowe dni stawały się

coraz chłodniejsze. Mogło chodzić o zupełnie inny powód, który źle rokował darłowskiemu

śledztwu - wspomnienia mogły go znieczulić, przytępić jego instynkt psa gończego, zablokować

sprawnie funkcjonującą maszynerię umysłu. Musiał się z nich otrząsnąć, najlepiej przez

przypomnienie sobie, po co tu właściwie przybył dziś rano.

Położył na stole dwie monety jednomarkowe i wyszedł z lokalu. Ruszył na ukos przez Marktplatz i
zaszedł do sklepu kolonialnego, aby kupić tam herbatę i papierosy. Stojąc przy ladzie, podziwiał

szereg kaligraficznie opisanych szufladek. Sprzedawca w śnieżnobiałym fartuchu zamknął jedną z

nich i otworzył inną, skąd wydobył laskę wanilii. Mock zrozumiał ten gest jako symboliczny znak.

Powinien postąpić tak jak sprzedawca - w jednej szufladce zamknąć wspomnienia i otworzyć inną -

ze zleceniem Richarda Roppa.

***

"Król przypraw" zjawił się u niego przed tygodniem i zaproponował mu pięć tysięcy marek za

prywatne dochodzenie.

- Trzy lata temu spadły na mnie dwa nieszczęścia - sapał ciężko Richard Ropp, siedząc w salonie

nowego wrocławskiego mieszkania Mocka na Rehdigerplatz - Najpierw utopił się w morzu mój

jedyny wnuczek Hans, a zaraz potem zaginął mój jedyny syn Heinrich. Mieszkał daleko stąd... Lat

czterdzieści siedem, wybitny muzyk, pracowity kapelmistrz, od lat wdowiec... Zawód tak daleki od

mojego, jak dalekie jest miejsce zamieszkania Heinricha od naszej śląskiej metropolii... Nigdy się

dobrze nie rozumieliśmy - Ropp przesunął pachnącą wodą kolońską chustkę wyszywaną złotą nicią

po swych mokrych obwisłych policzkach. - Niechże pan zrozumie, drogi radco, starego człowieka,

który zgromadził ogromny majątek i nie ma go komu przekazać... Muszę wiedzieć, czy mój syn

żyje czy nie... Najgorsza wiedza jest lepsza od radosnej niewiedzy... Niedługo umrę, drogi radco.

Tak, wiem o tym dobrze i dlatego traktuję ten fakt bardzo spokojnie. Boję się tylko jednego - że

umrę, nie znając prawdy. Najboleśniejsze jest dla mnie to, że w godzinę śmierci nie będę wiedział,

jaką mam podjąć decyzję. Czy zapisać swoje fabryki, folwarki i udziały jedynemu, może jeszcze

żyjącemu potomkowi, czy też przekazać je sierocińcowi „Mater dolorosa". Muszę wiedzieć, czy

mój Heinrich żyje... Inni już go szukali... Ale to byli kiepscy detektywi. a pan jest najlepszy w

całych Niemczech.
- Dziękuję za komplement, panie prezesie - Mock nie starał się nawet ukryć rozdrażnienia w swoim

głosie. - To, co teraz powiem, nie będzie tak miłe, zwłaszcza dla mężczyzny w zaawansowanym

wieku i słabego, jak słyszę, zdrowia. Muszę to jednak powiedzieć... Od lat mam do czynienia z

zaginięciami i wiem jedno. Najczęściej...

- Wiem, co pan chce powiedzieć - przerwał mu Ropp. - To rzeczywiście bardzo bolesne i nie chcę

tego słyszeć od pana... Jakkolwiek bardzo pana szanuję, jest mi pan obcy. Powiem to sam.

Zaginięcia najczęściej...

Dzwon na kościele św. Elżbiety przy Grabschenerstrasse wybił południe. Kiedy Ropp skończył

mówić, salonowy zegar uczynił to samo. Ku irytacji Mocka późnił się trzy minuty. W kuchni naraz

odezwała się kukułka.

- Wszystkie zegary inaczej chodzą - powiedział Mock ze złością i spojrzał niechętnie na Roppa. -

Nie podejmuję się tego zadania. Po prostu mi nie chce mi się nigdzie jechać...

- Błagam pana, niech pan jedzie do Darłowa i znajdzie mojego syna!

- Dokąd?

- Do Darłowa, nad morze! Podwoję pańskie honorarium i oddam panu do dyspozycji darłowskie

mieszkanie mojego syna! Niech pan tam jedzie, choćby i teraz, na Wszystkich Świętych. Może tam

pan wypoczywać choćby do Wigilii!

Mock podszedł do okna i zamyślił się. Po minucie odwrócił się i rzekł.

- Dobrze. Biorę to zlecenie. Właściwie nie mam teraz w prezydium niczego pilnego do roboty.

Wezmę zaległy urlop... Dobrze, jadę.

Richard Ropp, wychodząc od Mocka, błogosławił siłę, jaką daje pieniądz. Nie wiedział, iż powód

był inny. Nazwa „Darłowo" brzmiała dla radcy kryminalnego jak „pierwsza miłość".

***
Mieszkanie kapelmistrza z cmentarnego kościoła św. Getrudy, Heinricha Roppa, mieściło się w

Darłowie przy Karwitzer Landstrasse 7. Zajmowało pierwsze piętro pięknego domu z narożnym

wykuszem w kształcie wieżycy, pokrytej drobnym gontem w kształcie rybiej łuski. Wykusz był

częścią pokoju nieżyjącego wnuka Richarda Roppa, małego Hansa. W pokoju tym stary służący

kapelmistrza i jednocześnie były kościelny od św. Gertrudy, August Pagel, napalił w piecu i

pościelił łóżko dla Mocka. Policjant miał do swojej dyspozycji jeszcze kuchnię i spiżarkę. Dwa

pozostałe pokoje były zamknięte na klucz.

Mock nie ufał obcym mieszkaniom i hotelowym pokojom. Zbyt często wchodzili do nich

niezapowiedziani goście. Ze starego nawyku zamknął dokładnie drzwi wejściowe na klucz i na

łańcuch, przytrzaskując nimi kilka czarnych nitek. Przypuszczał, że będzie miał kłopoty z

zaśnięciem, zwłaszcza przy wyciu wiatru, który owiewał wieżycę. Uczynił zatem to, co zwykle

robił w takich sytuacjach: przed snem wypił w łóżku butelkę piwa. Pomogło. Zarejestrował w

pamięci godzinę jedenastą, ziewnął potężnie, przyłożył głowę do chłodnej pachnącej poduszki i

poczuł przypływ senności. Wydawało mu się, że doznaje zawrotu głowy i wpada w jakiś spiralny

lej. Przeraziło go to na tyle, że otworzył oczy. Ze zdumieniem spojrzał na zegarek. Minęły cztery

godziny, a jemu się zdawało - że cztery sekundy. Była trzecia w nocy. Godzina upiorów.

Było bardzo cicho. Wiatr przestał już wyć. Pokój zalewała blada poświata. Mock był zły na siebie,

że nie zasłonił okna w wykuszu. Wstał, aby naprawić ten błąd. Spojrzał przez okno i nie ujrzał

niczego poza mleczną bielą, z której wystawały poszarpane gałęzie świerku. Wydawało się, że na

zewnątrz płyną całe kłęby mgły, rozświetlane przez gazową latarnię. Było bardzo zimno, nawet jak

na koniec października. Para z oddechu Mocka osiadała na szybie.

Wtedy za drzwiami sypialni usłyszał kilka następujących po sobie dźwięków: zgrzytliwych jak

zardzewiałe koło, monotonnych jak jękliwa skarga. Potrząsnął głową, jakby doznał złudzenia. Za

drzwiami ktoś dmuchał w dziecinne organki. Dźwięki cichły i potężniały, jakby grający zbliżał się
do progu sypialni, a potem się od niej oddalał. Skrzypiały deski podłogi w przedpokoju. Raz bliżej

sypialni, raz dalej. Mock sięgnął pod łóżko po pistolet.

Kiedy skrzypienie było całkiem bliskie, Mock podbiegł do drzwi i gwałtownie je otworzył.

Wymierzył w ciemność. Nic nie widział poza parą swojego oddechu, nic nie słyszał poza łomotem

serca w piersi. Namacał włącznik światła i przekręcił go. W przedpokoju, przy drzwiach siedziała

lub kucała skulona, zakapturzona postać. Z kuchni dobiegło głośne warczenie psa. Mocka

natychmiast odwrócił się w stronę tego groźnego odgłosu. Po ścianie przemknął cień. Radca

kryminalny oparł się o ścianę i przeniósł muszkę pistoletu z kuchni na drzwi wejściowe. Nie było

już tam żadnej istoty w kapturze, a w kuchni - najlżejszego cienia na ścianie. Z każdego kąta

spozierała melancholijna pustka niezamieszkałych pomieszczeń. Czekał. Mijały minuty. Żadnego

ruchu, żadnego skrzypnięcia desek podłogi. W mieszkaniu był tylko Mock. Stał w oświetlonym

pomieszczeniu, dzwonił zębami z zimna i strachu, a przepocona koszula nocna przyklejała mu się

do ciała. Nagle na zewnątrz na ulicy lub na klatce schodowej ktoś kilkakrotnie dmuchnął w organki.

Potem wszystko ucichło. Mock podszedł do drzwi mieszkania. Wisiał na nich solidny łańcuch,

który on własnoręcznie wczoraj zaciągnął przed snem. Nienaruszone czarne nitki były na swoim

miejscu.

Radca kryminalny nie zasnął już do rana.

***

Mock szybkim krokiem przeszedł przez Marktplatz. Minął fontannę z rybakiem, ratusz i lawirował

przez chwilę między straganami, na których srebrzyły się dorsze i flądry. Nie dał się skusić

okrzykom sprzedawców, minął obojętnie stojak z wędzonymi śledziami i ulubionymi węgorzami, a

nawet odburknął coś nachalnej kramarce. Był dzisiaj w złym humorze - jak zawsze, gdy zbyt późno

wstawał.
Przeszedł pod starą miejską bramą i ruszył w stronę cmentarza, który leżał na wzgórzu otulony

mgłą. Kiedy tam się znalazł, obszedł najpierw bryłę kościoła św. Gertrudy z wysmukłą wieżą

pokrytą w całości gontem. Potem wszedł do środka. Na katafalku stała trumna, przed którą modliła

się jakaś kobieta w czerni. Widząc Mocka, odwróciła się gwałtownie, podniosła woalkę i spojrzała

na niego. Jedno jej oko wyglądało tak, jakby miało wypaść z oczodołu. Było wysadzone i

wyłupiaste, a jego bielmo pokryte pajęczyną czerwonych żyłek. Mock poczuł, jak włosy mu

powstają pod melonikiem. Jeszcze nikt tak nachalnie nie epatował go swoją chorobą czy

odstręczającym kalectwem. Wzrok kobiety, cierpiącej na chorobę Basedowa, mówił: Wyjdź stąd!

***

W domku przy wejściu na cmentarz mieszkał wraz ze swoją żoną stary służący i kościelny, August

Pagel. Jeżeli cokolwiek mogło ucieszyć małżeństwo Paglów, to na pewno nie była to wizyta

Mocka.

- Nie mamy pojęcia, gdzie może być pan kapelmistrz Heinrich Ropp - siwe sterczące kępki włosów

wokół łysej czaszki Pagela upodabniały go do starego sępa. - Powiem panu to, co mówiłem innym

detektywom. Z Roppem przyjaźnił się poprzedni grabarz Kranitzki, ale on już nie żyje. a nawet

gdyby żył - Pagel umilkł gwałtownie.

- Nawet gdyby żył, to co? - Mock przeniósł szybko wzrok z wypucowanego blatu kuchennego stołu

na kościelnego i podniósł głos. - No co pan tak nagle ucichł, panie Pagel?

- Kranitzki był obłąkany - siwe długie włosy wysuwały się spod czepka Elfriede Pagel i okalały jej

chudą twarz z zapadniętymi ustami. - Mumifikował trupy zwierząt. Mieszkał w grobowcu, który

postawił sobie za życia. Za szybko chciał wejść do świata zmarłych, a oni pomieszali mu zmysły.

- Przyjaźnili się... - powtórzył Mock w zamyśleniu, a potem wyszeptał sam do siebie. - Jutro

Święto Zmarłych, żywi ludzie odwiedzają swoich zmarłych. Rodzinę i przyjaciół... - zdjął melonik,
przygładził włosy i zapytał. - Który to grobowiec?

- Z czerwonej cegły - Pagel uciekał gdzieś wzrokiem. - Duży jak dom.

- Kto ma do niego klucze? Ktoś z rodziny?

- Na ogół jest otwarty - odpowiedział Pagel. - a klucze ma jego syn, Wolfgang Kranitzki. Też

grabarz i ogrodnik. Ale teraz to on gdzieś pije i niczego pan od niego się nie dowie. Najlepiej

przyjść o szóstej rano, wtedy zaczyna pracę. Potem trudno go złapać. Rzadko go widujemy, mimo

że mieszka tu po sąsiedzku.

- a Hans Ropp, syn kapelmistrza? - zapytał Mock. - Jaki był i co się właściwie z nim stało? Jak

utonął? Który to jego grób? Ktoś tam przychodzi w Święto Zmarłych?

- Był nieudany - Elfriede Pagel poruszała sękatymi palcami po stole, jakby grała na pianinie. - Źle

czytał i pisał. a właściwie nie pisał, tylko bazgrał. Grać wcale nie potrafił. a jego ojciec tak tego

pragnął. Nie pomogły prośby i groźby. Szczeniak jedynie całymi dniami dmuchał w organki.

Wszędzie łaził ze swoim psem. Miał lat dziesięć, kiedy utonął. Morze już go nie oddało.

- Dziękuję - Mock wstał i włożył melonik; zapragnął nagle świeżego wdechu nikotyny. - A...

jeszcze jedno. Poproszę o klucze do pozostałych dwóch pokojów mieszkania. Muszę je sprawdzić.

Nie mogłem dzisiaj w nocy spać... Słyszałem muzykę. Ktoś okropnie fałszował. o trzeciej w nocy!

Czy mogą mi to państwo jakoś wyjaśnić?

- To mgła tak przenosi muzykę - kościelny spojrzał znacząco na żonę.

- Nie pleć głupstw, stary! - krzyknęła Elfriede Pagel i zbliżyła się do Mocka. - Tam straszy! Zmarłe

dziecko z dna morza domaga się pochówku! Pan też stamtąd ucieknie tak jak ci detektywi, którzy

byli przed panem!

***

Mock po nieudanych poszukiwaniach Wolfganga Kranitzkiego wrócił wieczorem do domu na


Karwitzer Landstrasse w stanie alkoholowego upojenia, które mąciło mu myśli i plątało nogi.

Zataczając się, pootwierał zamknięte pokoje i zlustrował dokładnie wszystkie kąty mieszkania. Nie

znalazłszy niczego podejrzanego, z przyzwyczajenia wypił niepotrzebną już do usypiania butelkę

piwa i o dziewiątej wieczór runął w pościel. Tej nocy nie słyszał żadnej muzyki ani żadnych

zwierzęcych odgłosów.

Jego zegarek wskazywał wpół do szóstej, kiedy obudziły go dwa sprzeczne uczucia - jego organizm

pragnął wody, a jednocześnie chciał się jej pozbyć. Mock spełnił obie te potrzeby w kuchni, potem

wrócił do sypialni, ubrał się i i półprzytomny wyszedł z domu. Przeszedł przez most na Wieprzy i

ruszył szybkim krokiem w stronę cmentarza. Męczyło go pragnienie. Miał nadzieję, że szybko

rozmówi się z grabarzem Kranitzkim i poszuka jakiejś knajpy, która pewnie już gościnnie

przyjmuje rybaków po powrocie z nocnego połowu. Kątem lewego oka dostrzegł pasma mgły,

wypływające z wąskich ulic prowadzących na Marktplatz. Wyłaniały się z niej ukośne szczyty

domów i wieża zamku króla Eryka. Kroki Mocka niosły się po pustych ulicach. Mgła przenosi

dźwięki, pomyślał.

Na rogu Miihlenstrasse przystanął, aby zapalić. Kiedy przypalał papierosa, aż drgnął. Chyba w jakiś

niewiadomy sposób stał się wczoraj posiadaczem cudzej zapalniczki z pozytywką. Jego własna nie

grała. Mock nie znosił pozytywek. Zgasił zapalniczkę i zaciągnął się mocno. Muzyka dalej grała.

Właściwie nie była to muzyka, lecz jakaś kakofonia - metaliczne dźwięki wydmuchiwane na

organkach. Dobiegały one od strony Marktplatz. Skacowany radca kryminalny poczuł przypływ

furii.

- a zaraz wyjdzie z piekła pies Baskerville'ów z ognistymi oczami - warknął do siebie i ruszył w

stronę, skąd dochodziły dźwięki.

Mgła nie pozwalała sięgnąć wzrokiem dalej niż kilka metrów w przód. Toteż siedząca na

krawężniku postać pojawiła się nagle jak spod ziemi. Pod czarnym kapturem błysnął jakiś metal.
Mock wyjął walthera z kieszeni i ukucnął w odpowiedniej odległości, aby zobaczyć metaliczny

przedmiot i twarz siedzącej istoty. Wrzasnął przeraźliwie i odskoczył, mimo iż wcale nie widział jej

oblicza. Wystarczył mu widok jej palców. Były zrośnięte cienkimi błonami. Drobne dłonie,

trzymające organki, przypominały płetwy. Zegar na ratuszu wybił cztery kwadranse. Mock

odruchowo wzniósł wzrok ku górze i zaczął liczyć gongi godzin. Usłyszał tylko trzy.

Mock stał sam na Miihlenstrasse. Istota zniknęła. W oddali milkły kakofoniczne dźwięki. Spojrzał

na zegarek. W wysłużonym junghansie chyba pękła sprężyna. Wskazówki latały luźno wokół

tarczy. Mock poczuł mrowienie na karku. Już rozumiał, dlaczego w mieście panowała taka pustka.

Przed chwilą na ratuszu wybiła trzecia. Godzina upiorów.

***

Stał dokładnie pośrodku drogi pomiędzy domem na Karwitzer Landstrasse a cmentarzem.

Intensywnie myślał. Powrót do domu mógłby skończyć się tym, czym skończyło się

przedwczorajsze poranne uśnięcie - ciężkim letargiem do południa, który uniemożliwił mu

spotkanie z grabarzem Kranitzkim. Pozostawał mu zatem jeden, już wcześniej obrany kierunek -

cmentarz. Postanowił zobaczyć ów grobowiec z czerwonej cegły, w którym mieszkał stary grabarz i

mumifikator zwierząt, Kranitzki senior. Może Ropp - jeśli żyje i z jakichś powodów się ukrywa -

dziś tam przyjdzie, aby zapalić świeczkę przyjacielowi w Święto Zmarłych? Może uczyni to w

nocy, by nikt go nie zobaczył? a potem zajdę do Kranitzkiego juniora, pomyślał, jeśli jest pijakiem,

to nawet o tak barbarzyńskiej godzinie, powinien mieć piwo w domu. Z trudem przełknął ślinę.

Wydawało mu się, że podrapała go ona po gardle. Podjął decyzję.

***

Cmentarną ciemność rozświetlały świeczki, których było dość sporo, nawet jak na wigilię
Wszystkich Świętych. Mgła snuła się po ziemi. Wystawały z niej bezlistne drzewa i krzyże

nagrobków. Na niebie pojawił się księżyc. Świecił jasno nad iglicą kościoła św. Gertrudy. Mock

poczuł dreszcz strachu. Miał przywidzenia. Zdawało mu się, że nad grobami unoszą się jakieś

szepty, alejkami przemykają cienie.

Drżącymi rękami zapalił papierosa i ruszył w stronę dwóch potężnych grobowców. Jeden z nich był

zbudowany z czerwonej cegły. Mock podszedł do żelaznej kraty i odruchowo za nią pociągnął.

Rozległo się skrzypienie żelaza, jakiś ptak odfrunał z gałęzi. Nie wystraszył jednak Mocka, który

był całkowicie skoncentrowany na tym, co widział. a widział otwartą bramę grobowca. Wchodząc

do niego, starał się robić jak najmniej hałasu.

- Gdzie ty tu mogłeś mieszkać - zapytał w myślach mumifikatora zwierząt i zaraz odpowiedział sam

sobie. - Jeśli tu mieszkałeś, to tylko pod grobowcem...

Zapalił zapalniczkę. Choć w grobowcu było kilka nisz, tylko jedną z nich zajmowała trumna.

Widniał nad nią napis: „Gustav Kranitzki, balsamista* 14 VII 1857+6 XII 1927 Requiescat in

pace". Mock zaczął przeszukiwać posadzkę grobowca. Pod jego dłońmi i stopami szeleściły suche

liście. Nagle drgnął. Znalazł uchwyt. Pociągnął go mocno i z niemałym trudem otworzył żelazny

właz, który odsłonił ciemną cuchnącą dziurę. Mocka zapiekły palce od rozgrzanej zapalniczki.

Wyszedł na zewnątrz i po chwili wrócił z dużą do połowy wypaloną świecą, którą zabrał z jakiegoś

grobu. Przystawił ją do ciemnego otworu. Tkwiła w nim masywna i po amatorsku zrobiona drabina.

Wahał się przez chwilę, czy zejść teraz, czy poczekać, aż nastanie dzień. Ciekawość przeważyła.

Przeżegnał się i - nie wypuszczając z ręki świeczki - zaczął schodzić po drabinie. Nie było to

bezpieczne. Posługiwał się tylko jedną ręką, drabina ostrzegawczo trzeszczała pod jego ciężarem, a

w jamie mógł czaić się nieznany napastnik. Z trudem zszedł na dół, a podeszwy jego trzewików

oparły się o nierówne klepisko.

Znalazł się w dławiącym smrodzie. Przełknął ślinę, aby nie zwymiotować. Pomieszczenie było dość
duże. Liczyło na oko trzy na trzy metry, a wysokie było najwyżej na dwa. Niedbale otynkowane i

przedłużone fundamenty pełniły funkcję ścian. Pod jedną z nich stało łóżko, na którym leżała

pierzyna pełna jakichś zacieków. Łóżko było zbite z desek, a narzędzia do tego służące - siekiera i

młotek - leżały na klepisku. Pod drugą ścianą - stało krzesło i stół, pod którym poniewierały się

jakieś deski i zardzewiałe rury, najwyraźniej znalezione na śmietniku, pod trzecią - fisharmonia.

Ostatnia ściana, przy której stała drabina, zasłonięta była podartą kotarą. Mock postawił świecę na

stole i podszedł do kotary. Szarpnął nią gwałtownie i odciągnął. Skamieniał z grozy.

W nikłym płomyku świeczki dostrzegł cuchnące fekaliami wiadro z deklem, a obok niego

zabalsamowane zwłoki dziecka. Wstrzymując oddech, zbliżył do nich świecę. W jej płomieniu

widział poszarpaną ranę w czaszce. Podniósł z klepiska siekierę i przyłożył ją do rany na głowie

dziecka. Rozmiary ostrza i dziury w kości idealnie do siebie pasowały. Mock dzierżył w rękach

narzędzie zbrodni, a przed sobą miał ofiarę. Co więcej, był w domu zbrodniarza. Pozostawało tylko

najistotniejsze pytanie: kto tu mieszka? Ktoś, kto w nocy wychodzi na wyprawy po śmietnikach, a

w dzień śpi w tym schronie. Ktoś, kto gra na fisharmonii, która - o czym jako były ministrant Mock

doskonale wiedział - jest substytutem organów. a na organach gra organista, któremu przysługuje

honorowy tytuł kapelmistrza. Czyż Heinrich Ropp nie szczycił się takim właśnie tytułem?

Mock odrzucił siekierę i chwycił się za nos, po czym ustami wciągnął stęchłe powietrze. Zbliżył się

do fisharmonii. Leżały na niej oprawione w skórę nuty i jakieś zeszyty. Zaczął od tych drugich.

Pięciolinie zapełnione były jakimiś niekształtnymi, powykręcami figurami wśród kleksów

atramentu. Radca kryminalny domyślił się, że są to klucze wiolinowe, nieudolnie nabazgrane grubą

stalówką. Inny, zwykły liniowany zeszyt zapisany był w całości wielokrotnie powtórzoną modlitwą

„Ojcze nasz", którą poprzedzała osobliwa preambuła: „Muszę ładnie pisać i grać na pianinie. Ojcze
nasz, któryś jest w niebie..." i tak wiele razy, aż do końca zeszytu.

- A Hans Ropp, syn kapelmistrza? - zapytał Mock. - Jaki był i co się właściwie z nim stało? Jak

utonął? Który to jego grób? Ktoś tam przychodzi w Święto Zmarłych?


- Był nieudany - mówiła Elfriede Pagel. - Źle czytał i pisał. a właściwie nie pisał, tylko bazgrał.

Mockowi przyszła do głowy nagła myśl. Podniósł nakrywę fisharmonii i przyjrzał się uważnie jego

brzegowi. Był pokryty twardą zaskorupiałą brunatną cieczą. Radca kryminalny wyobraził sobie, jak

subtelny kapelmistrz Heinrich Ropp nie może znieść jakiejś nuty, źle zagranej przez kalekiego syna,

i spuszcza ciężką nakrywę klawiatury na palce chłopca.

- Grać wcale nie potrafił - mówiła Pagel. - a jego ojciec tak tego pragnął. Nie pomogły prośby i

groźby.

Jeszcze jednej rzeczy Mock nie przejrzał. Teraz postanowił to zrobić. Sięgnął po oprawione w skórę

nuty leżące obok zeszytów. Każda strona była opieczętowana: „Parafia św. Gertrudy w Darłowie.

Kapelmistrz i organista parafialny Heinrich Ropp". Odbite tuszem, powykręcane litery nie tylko

wskazywały na właściciela nut. Oskarżały też mordercę.

Mock do końca doprowadził swoje śledztwo.

***

Kiedy znalazł się na powierzchni ziemi, oparł się ciężko o wewnętrzną ścianę grobowca. Głośno i

zachłannie wciągał do płuc powietrze, pachnące opadłymi liśćmi. Opanował w ten sposób z

najwyższym trudem chęć zanieczyszczenia wnętrza. Wiedział, że musi zachowywać się cicho. Nie

mógł spłoszyć byłego kapelmistrza, który może wraca do swojego domu z wyprawy po

śmietnikach. Kryjąc się za grobami, ruszył wolno przez cmentarz, aż dotarł do kościoła i do domu

Augusta i Elfriede Pagel. Usiadł na ławce pod ich oknem. Rozjaśniało się.

Mock nie czuł zimna. Palił papierosa i nie mógł pozbyć się pewnej natrętnej myśli. Kilka dni temu

zegar na wrocławskim kościele św. Elżbiety wybił południe, a jego zegar salonowy uczynił to trzy

minuty później. Te trzy minuty wypełnił swoim monologiem wrocławski „król przypraw" Richard

Ropp, ojciec Heinricha i dziadek Hansa. Sto osiemdziesiąt sekund było teraz monomanią Eberharda
Mocka.

- Dziękuję za komplement, panie prezesie - Mock nie starał się nawet ukryć rozdrażnienia w

swoim głosie.

- To, co teraz powiem, nie będzie tak miłe, zwłaszcza dla człowieka słabego, jak słyszę, zdrowia.

Muszę to jednak powiedzieć... Od lat mam do czynienia z zaginięciami i wiem jedno. Najczęściej...

- Wiem, co pan chce powiedzieć - przerwał mu Ropp. - To rzeczywiście bardzo bolesne i nie chcę

tego słyszeć od pana... jakkolwiek bardzo pana szanuję, jest mi pan obcy. Powiem to sam.

Zaginięcia najczęściej dotyczą ludzi chorych psychicznie. To bardzo możliwe, że mój syn Heinrich

załamał się po tragicznej śmierci małego Hansa. Stracił pamięć, gdzieś się wałęsa, śpi pod

mostem... Tak, to bardzo możliwe... Musi pan o czymś wiedzieś, panie radco - Ropp ciężko

westchnął.

- Nie kochałem mojego jedynego syna. i za te wszystkie lata obojętności wynagrodzę go całym

moim majątkiem. Jeśli jest chory psychicznie, moi lekarze go wyleczą, jeśli popełnił jakieś

głupstwo, moi adwokaci go wybronią. a odwrotna sytuacja... No cóż... Mój syn nie dostanie ani

grosza, a cały spadek zapiszę sierocińcowi „Mater dolorosa", tylko w jednym jedynym wypadku.

Tylko wtedy, kiedy pan go nie znajdzie. Bo po panu już nikomu nie zlecę tego śledztwa... Nie ma

nikogo lepszego od pana w całych Niemczech. W dniu, kiedy mi pan oznajmi, że nie znalazł

Heinricha, składam podpis pod testamentem, w którym zarząd sierocińca otrzymuje wszystko.

Widzi pan, jaka spoczywa na nim odpowiedzialność'? W pańskich rękach los mojego syna.

Elfriede Pagel wyszła z domu z pustym wiadrem. Podchodząc do studni, ujrzała Mocka.

- Dzień dobry - Mock zrobił sztuczny grymas, który miał być uśmiechem.

- Dzień dobry - Pagel odstawiła wiadro i zaniepokojona zbliżyła się do mężczyzny. - Co, nie mógł

pan spać? Straszy w domu na Karwitzer Landstrasse, wiem, wiem...

Mock przedstawiał godny pożałowania widok. Jego melonik był pogięty, płaszcz zabrudzony
ziemią i liśćmi, buty powalane gliną. Jego usta były sine i drżące, a pod oczami wykwitały dwa

ciemne sińce.

- Wypiłem wczoraj zbyt dużo - odpowiedział Mock zgodnie z prawdą. - i kac mnie zerwał wcześnie

rano... Niech mi pani powie, pani Pagel, jak wyglądał mały Hans, syn kapelmistrza?

- Strasznie wyglądał - stara kobieta nerwowo wyłamywała palce. - Miał wytrzeszczone oczy i błony

między palcami. Jego ręce były jak płetwy. Aż dziwne, że utonął...

- Kogoś takiego widziałem dziś w nocy - cicho powiedział Mock.

- On straszy wszystkich detektywów, których wynajmuje stary pan Ropp - z zapadniętych ust

Elfriede wydostały się krople śliny. - On nie chce, by znaleźli jego ojca... Nie wiem tylko,

dlaczego...

- Mnie już nie będzie straszył - Mock wstał i uśmiechnął się szczerze i szeroko. - Bo nie będę już

szukał jego ojca. Jutro wyjeżdżam, jak tylko doprowadzę do porządku moją garderobę. Do

widzenia, pani Pagel!

- a nie mówiłam? - stara kobieta biegła za odchodzącym Mockiem i krzyczała. - Wszyscy detektywi

stąd wyjeżdżają! Bo w tym domu straszy!

Następnego dnia rano Mock wyjechał do Wrocławia. Wróciwszy do domu, przespał noc bardzo

dobrze i to bez zastosowania alkoholowego środka nasennego. Nie słyszał żadnych dźwięków,

żadnego fałszowania na organkach. Może dlatego, że w nocy z pierwszego na drugiego listopada

1932 roku nie było w Darłowie śladu mgły. a wiadomo, że z mgły wyłaniają się różne dźwięki i

postaci...

* Serdecznie dziękuję p. Leszkowi Walkiewiczowi za pomoc historyczną i topograficzną.

Marek Krajewski
* Pobyt Eberharda Mocka w Darłówku został opisany w powieści Marka Krajewskiego "Widma w
mieście Breslau".

Rodzinne powiązania z nadmorskim kurortem, spacery podczas urlopu w Darłówku i współpraca z

darłowskim samorządem były bodźcem do powstania powyższego opowiadania. Serdecznie


dziękuję

autorowi, który przyjął zaproszenie do współredagowania niniejszego wydania Wiadomości

Królewskiego Miasta Darłowa. W ten sposób powstało opowiadanie, które powinno być

szczególnie bliskie mieszkańcom Wrocławia. Wszak inspektor Mock to przecież literacki bohater
stolicy Dolnego Śląska.

Serdecznie zapraszam wszystkich Państwa do przyjazdu do Darłowa i Darłówka - poznania miejsc,

które odwiedzał Mock - teraz już wrocławsko-darłowski detektyw.

Arkadiusz Klimowicz Burmistrz Darłowa

You might also like