You are on page 1of 59

Kilkunastu zamaskowanych zbrojnych przemknęło szerokim korytarzem, szukając bezpiecznej

ścieżki w głąb wystawnego pawilonu. Napotkawszy po drodze oddział cesarskich gwardzistów, orężem
wyrąbali przepustkę ku dalszej części pałacu. Odnalezienie właściwej komnaty nie było dlań problemem;
bywali tu wielokrotnie.
Mściciele wskoczyli do środka, pozostawiając za progiem opary litości. Wykonawszy egzekucję na
pogrążonym we śnie dostojniku zniknęli równie szybko i bezszelestnie jak przybyli.
Słuszność misji pozostawili osądowi historii, tkwiąc w przekonaniu, iż tylko ona z bohaterów czyni
pospolitych morderców, a szaleńców opiewa mianem herosów. Jedno było pewne; tej nocy odmienili losy
zarówno wielkiego Cesarstwa jak i własne.
Chociaż była to typowa dla tej wiosny ciepła i pogodna noc, niebo z jakiegoś dziwnego powodu
wygasiło w jednej chwili blask wszystkich swoich gwiazd. Wynudzony bezruchem natury księżyc zmienił
barwę z typowej szarości na złowrogą czerwień, rozbudzając trwogę u wszystkich cierpiących na
bezsenność mieszkańców Wielkiego Cesarstwa. Zwierzęca brać zamilkła, czmychając do swych legowisk
i jam, zaś gniewny wicher przemknął przez pradawną krainą, kładąc drzewa i trawy ku ziemi.. Przyroda
czyniła w ten sposób powitalne gesty wobec Boskiego Wiatru, który nadciągał nieubłaganie z odległych
zakamarków bezkresnej otchłani kosmosu.
Ponad wzniesioną pośrodku odludnego grzęzawiska pustelnią, krążył rój wróbli, który za sprawa
interwencji bogów czynił to w absolutnej ciszy. Nie dało się usłyszeń ni trzepotania skrzydeł ni wesołego
poćwierkiwania; najwidoczniej bogowie tego kraju chcieli zostać jedynymi świadkami cudu, jaki za
moment miał tu nastąpić.
Człowiek, który tu mieszkał w dawnych czasach posługiwał się nazwiskiem Sua Hann. Obecnie nie
potrzebował żadnego, zważywszy na to, w jakim miejscu postawiła go historia. Jeszcze do niedawna
mieszkał w kameralnym pałacu, ulokowanym na przedmieściach stolicy, pełniąc rolę dowódcy elitarnego
oddziału na służbie najwyższego cesarza. Jego połowica sprawowała w tym czasie zaszczytną funkcje
naczelnej piastunki cesarskiego klanu. Niestety podczas Święta Przesilenia kobieta nie upilnowała
cesarskiego bratanka; malec przypłacił to życiem, tonąc w połyskujących wodach Jeziora Ozo. Zhańbiona
kobieta nie mogąc wybaczyć sobie tak karygodnego zaniedbania, popełniła rytualne samobójstwo,
jednocząc się z duchem martwego młodzieńca nad brzegiem jeziora.
Tragedia całkowicie odmieniła los Sua Hanna, który nie mogąc ścierpieć nadmiaru bólu i hańby,
wymówił służbę cesarzowi i uciekł ze stolicy, pozostawiając za sobą wszystko, co miał; cały majątek,
zaszczyty i sławę.
Kengo – bo takie imię nosił - odnalazł bezpieczną przystań w pobliżu miasta Azo. Obdarowany
nadmiarem wolnego czasu, zagłębiał świat sztuki, który do tej pory omijał szerokim łukiem; rzeźbiarstwo
w drewnie potraktował jako formę kuracji dla umęczonej duszy. Z czasem tak mocno wsiąknął w nową
pasję, iż po pewnym czasie musiał nawet poszerzyć sień, dla stale rosnącej ekspozycji drewnianych figur.
I właśnie ten skarany przez życie człowiek spał właśnie w najlepsze, gdy świat, natura i zebrani tu
bogowie wstrzymywali oddech…

Wizyta Boskiego Wiatru była krótka i niespodziewana, niczym nagła burza lub niezapowiedziany
deszcz. Jego nieokiełznana moc przybyła i odpłynęła w kosmiczną przestrzeń niemal w tej samej chwili,
w której przybyła, pozostawiając po sobie coś więcej aniżeli wspomnienie - niczym błyskawiczne cięcie
ostrego miecza, rozcinającego na pół delikatną strukturę jabłka.
Dokładnie w tej samej chwili jedna z rzeźb zgromadzonych wewnątrz galerii Kengo, przedstawiająca
naturalnych rozmiarów niemowlę wybuchła iście niewytłumaczalny blaskiem. Światło przekształciło się
w Płomień, a ten dosłownie w ułamku sekundy zmieniła strukturę dębowego łyka w najprawdziwszą
skórę! Kiedy żyłami dzieciątka popłynęła równie prawdziwa krew, donośny płacz zaalarmował śpiącego
nieopodal pustelnika. Krzyki obojga przepłoszyły z okolicy wszystkie wróble.

***

Wiosna w tym roku wyjątkowo nieśpieszno stawiała swe kroki w Cesarstwie Unzun. Na dodatek
pogoda wirowała w jakiś obłędnym tańcu raz za razem zmieniając swe humory; czasem obłaskawiła
słońcem, by następnego dnia ścisnąć mrozem i zasypać śniegiem. Niemniej w powietrzu było już czuć jej
niechybną wizytę – dni stawały się dłuższe, a energia dnia dodawała otuchy po przesadnie długiej zimie.
Dochodziło właśnie południe gdy Kengo Sua Han przyłożył ostatnią z naszykowanych desek do
szkieletu nowo powstałej dobudówki. Teraz należało poprzywiązywać jedynie belki i wbić kilka gwoździ,
by otrzymać całkiem zgrabną – dodatkową - przestrzenią mieszkalną. Oczyma wyobraźni dostrzegał weń
kącik sypialniany dla syna. Miał już dość wiecznych próśb jedenastolatka o własny pokój. Dobrze
rozumiał jego potrzeby – sam w podobnym wieku dysponował salonem dwukrotnie większym aniżeli
całkowita przestrzeń życiowa, którą teraz mieli. Lecz to były inne czasy i zupełnie inne życie.
Wytężona praca rozpaliła pragnienie mężczyzny, toteż zszedł z drabiny w poszukiwaniu opatulonego
wikliną gąsiorka. Pamiętał, że zostawił naczynie oparte o ścianę. Skosztował lodowatej wody jednak w
duchu marzył o butelce wina. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio próbował ulubionego trunku stołecznej
arystokracji. Splunął, odpędzając wścibskie wspomnienia.
Był mężczyzną w średnim wieku, wciąż przystojnym i dość postawnym, acz lubił się garbić na skutek
ciężaru trosk, jakie zwykł nosić na kiedyś umięśnionych barkach. O oczach czarnych, równie ciemnych
włosach i surowością na stałe wpisaną w twarz. Ponad to nosił nań wypisany smutek, który zważywszy na
przeżycia doskonale spajał jego tajemniczą naturę w jedną, spójną całość. Ubierał się skromnie i
wygodnie; już dawno porzucił dworskie maniery i obyczajność. Wśród grzęzawisk i pustkowia nie musiał
grać, więc od dawna pozostawał sobą. Silnym mentalnie, zahartowanym w boju rodzicem, który został
obarczony obowiązkiem wychowania najniezwyklejszego dziecka, jakie kiedykolwiek zrodziło się na tym
świecie…
Kengo wzrokiem szukał syna; jeszcze przed chwilą dostrzegał go przy prowizorycznym kurniku, skąd
miał przynieść kilka dodatkowych desek. Teraz zupełnie stracił go z oczu. Odłożył więc gąsior na ziemię,
by ruszyć w tamtą stronę. Odetchnął, widząc skuloną sylwetkę chłopca za zrujnowaną komórką. Jak
zwykle towarzyszył mu wielki, brązowawy pies. Czworonóg należał do rasy kano, która od
niepamiętnych wieków towarzyszyła sanjinom na bitewnych polach; twarde i zdecydowane psy w walce
nie znały litości, podobnie jak ich władający ostrymi klingami właściciele.
Olbrzym minioną jesienią jak gdyby nigdy nic wyszedł z lasu i akurat gdy spożywali wieczerzę osadził
swój zad na werandzie, ujadając wniebogłosy, domagając się jedzenia. Leciwy wiek przybłędy zdradzały
siwe włoski wokół oczu i pyska oraz lekko już zapadnięty grzbiet, co najprawdopodobniej było przyczyną
porzucenia go w puszczy przez okrutnika, który wolał zaoszczędzić sobie kłopotu z rozwiązywaniem
problemów starzejącego się czworonoga.
Kengo postanowił nie przeganiać psa; jakiś głos w głowie podszeptywał, że to doskonałe posuniecie dla
dorastającego i zadającego coraz więcej pytań syna. Nie mylił się! Ta dwójka szybko stała się
nierozłączna, a Kengo mógł gratulować sobie doskonałego pomysłu.
- Co robisz? Miałeś mi przynieść deski. – Zganił chłopca za ewidentny brak zaangażowania w pracę. -
Przecież to pokój dla ciebie, nie dla mnie! - Dodał, próbując wywrzeć nań dodatkową presję.
Krnąbrność chłopca dawała znać od najwcześniejszych lat, przysposabiając ojcu kilka dodatkowych
garści siwych włosów.
- Koda mówi, że wyczuwa obcy zapach w pobliżu. Zły zapach. Mamy się mieć na baczności. -
Odpowiedział zgodnie z prawdą młodzian, którego uroda w żaden sposób nie zdradzała
pokrewieństwa pomiędzy nimi.
Kengo nigdy nie zdradził mu tajemnicy pochodzenia, której zresztą sam nie pojmował, lecz mając na
uwadze niezwykłość jego narodzin nigdy nie negował dziwnych z pozoru zachowań, którymi chłopiec
raz po raz zaskakiwał. Dlatego stłumił kłębiące się w głowie pytania, odchrząknął znacząco i wydukał:
- Bierz w końcu te deski i mi pomóż. Chcę skończyć ten przeklęty dach nim zrobi się ciemno. Jutro
wyruszam do Azo, a nie mogę zostawić roboty w połowie.
- Dobrze ojcze. Bo nadciąga burza…
Kengo jeszcze raz przeszył syna wzrokiem i zdławił słowa na końcu języka.
- Pośpieszmy się zatem.

Burza faktycznie wkrótce nadeszła lecz udało im się przymocować deski na czas, więc mogli poszukać
schronienia pod strzechą na długo przed pierwszymi kroplami deszczu. Grzmoty na niebie nie ustawały,
stale przybierając na mocy. Niebo rozcinały błyskawice, a świat pociemniał, zmarkotniał i obraził się na
strudzonych ludzi.
Tharo siedział przy oknie, zapatrzony w brutalny niebiański spektakl. W takich chwilach automatycznie
osiągał stan jedności z naturą. Jego umysł pokonywał wówczas barierę ciała, rozprzestrzeniając się i
obejmując bliską mu przestrzeń. Potrafił oddzielić zewnętrzne bodźce, zachowując maksymalną kontrole
nad własną świadomością. W tym stanie był wszystkim dookoła… tak jak wszystko dookoła było nim.
Jeden z niesamowitych darów, jakim obdarował go Boski Wiatr.
Lecz nigdy nie odważył się przeniknąć myśli ojca. Oczywiście odczuwał barwy jego emocji czytając
weń jak w otwartej księdze, niemniej ani razu nie zajrzał mu w jestestwo, umysł i duszę. Wypracowany
przez lata szacunek wykreślał między nimi wyraźne linie i bariery. To była właśnie jedna z nich.
Kengo również śledził wzrokiem opadające krople. Wyglądał na nieobecnego, jakby rozważał w
myślach sprawę o ciężarze życia i śmierci. Ewidentnie coś go trapiło i Tharo wiedział, że właśnie tej
sprawie rusza jutro do miasta.
- Pamiętasz podstawowy cel istnienia każdego sanjina? – Zapytał niespodziewanie Kengo.
- Posłuszeństwo wielkiemu Cesarzowi oraz walka w obronie jego imienia. – Wyrecytował z pamięci
chłopiec - Każdy sanjin powinien poświęcić wszystko w imię mistrzostwa miecza, krocząc Drogą
Prawdy.
Kengo podszedł do trzynastolatka, kładąc mu dłoń na ramieniu. Zdawał sobie sprawę, że w tym
przypadku to jedynie suche hasło, wyuczone przed laty na pamięć przez chłonny umysł młodziaka. Dla
starca onegdaj była sensem istnienia i mantrą rozbrzmiewającą w umyśle niczym trwające na
nieboskłonie burzowe zgrzyty i huki. Obecnie trochę już wyblakłą…
Oczywiście dostrzegał u syna niemal zerowe zainteresowanie do nawiązania rozmowy.
Mimo wszystko postanowił kontynuować wykład; już w młodości nie miał w zwyczaju
zbaczać z raz obranej ścieżki, teraz na starość tym bardziej nie zwykł tak czynić.
- Dobrze zapamiętałeś me słowa, lecz zapamiętaj także, iż fizyczność ciała bez wytrenowanego
umysłu jest warta tyle co ten deszcz znaczy dla zimy. One zawsze muszą iść w parze. Droga Prawdy
prowadzi poprzez harmonijny rozwój do zjednoczenia z prawością. Na końcu Drogi Prawdy każdego
spotyka pełna akceptacja śmierci, bo tylko ona jest pewna w życiu. - Tu na chwilę umilkł, jakby w
obawie przed tematem. - Umrzemy wszyscy bez wyjątku. - Wydukał w końcu. - Ja i ty, nawet cesarz
oraz ten, który przyjdzie po nim, aby usiąść na tronie Unzun. Dlatego nasze nauki uczą pogardy dla
śmierci, jednocześnie wzmagają zachwyt nad ulotnością chwili. Życie to tylko chwila, umieszczona w
nieskończoności świata. Kroczenie drogą prawdy prowadzi do oświecenia. Oświecony sanjin potrafi
natychmiastowo podejmować jedynie słuszną decyzję w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Taki
stan nazywamy prawością, która z kolei jest wyższą formą sprawiedliwości. Prawość mówi nam by bez
wahania wkroczyć na ścieżkę, którą wskazuje rozum. To ona podpowiada nam by umrzeć, gdy trzeba
umrzeć lub uderzyć, gdy trzeba uderzyć. Każdy wewnętrzny konflikt między powinnością a uczuciami
zawsze musisz rozstrzygnąć na korzyść prawości. Rozumiesz?
Tharo jedynie wzruszył ramionami. W tym momencie zupełnie nie interesowały go skomplikowane
wywody spowijające jeszcze bardziej skomplikowany świat dorosłych.
- Tharo, skup się! - Kengo poczuł narastającą irytację nonszalanckim podejściem syna do wykładu
sanjinowskiej obyczajowości i kultury. – Chcę usłyszeć od ciebie osiem podstawowych prawd
sanjinów! Natychmiast!
Chłopiec szybko przygotował w myślach odpowiedź.
- Dozgonna wierność władcy, uczciwość i szczerość, kunszt wojenny i męstwo, prostota,
powściągliwość, pogarda dla wygód osobistych i pieniędzy. - Wyrecytował niemal na bezdechu.
- Która z nich jest najważniejsza?
- Nie wiem…
- Która z nich jest najważniejsza? – Doświadczony wojownik nie dawał za wygraną.
- Wierność władcy? – Tharo aż nazbyt widocznie wylosował odpowiedź.
- Błąd. - Wzdychnął nie kryjąc rozczarowania - Jedyną poprawną odpowiedzią jest recytacja
wszystkich ośmiu, gdyż stanowią one jedną i nierozerwalna całość. Nie istnieje żadna możliwość
rozbicia tych praw na poszczególne człony. Sanjin hołduje wszystkim zasadom. Jeśli którąś
nagminnie ignoruję, wtenczas zostaję aburi… wygnańcem.
- A Ty ojcze jesteś aburi? Skoro żyjesz tu z dala od dworu i Cesarza.
- Nie chłopcze, nie jestem nim. - Kengo nie zawahał się ani sekundy udzielając odpowiedzi na
przenikliwe pytanie syna. Właściwie, to nigdy o tym w ten sposób nie myślał.
- A gdyby cesarz kazał ci mnie zabić?
Kengo uśmiechnął się w reakcji na kolejne podchwytliwe pytanie. Osiągnął to co chciał; udało mu się
zaprosić chłopaka do ciekawej rozmowy.
- Skąd w ogóle taki pomysł? – Zapytał, tymczasowo oddalając odpowiedź.
- A tak, o…
- Próbowałbym mu to oczywiście wyperswadować. – Odrzekł spokojnym głosem Kengo.
- A gdyby cesarz nie słuchał? – Chłopak nie dawał za wygraną.
- Synu, to skomplikowane. Przed chwilą mówiłem ci o Drodze Prawdy. Jednak kroczenie nią nie jest
takie proste gdy w grę wchodzą silne uczucia. Nawet najwierniejsi sanjinowie czasami przegrywają
z podszeptami serca. W takim przypadku istnieją kary…
- Kary? - Temat najwyraźniej pobudził młodzieńczą ciekawość.
- Tak chłopcze. Znałem wielu, noszących ich okrutne piętno. Istnieje na przykład kara drewnianego
miecza. Straszliwe upodlenie dla wojownika, który po kres dni musi używać drewnianej repliki
zamiast stali. Chociaż są znacznie gorszę. Sakaito, zwana czasami karą jednego oka polega na… -
Kengo zawahał się. Uznał, że młodzieniec wcale nie musi poznawać drastycznych szczegółów, które
egzekwowane są daleko stąd, na cesarskim dworze.
- A najgorsza z nich? – Tharo wciąż nie dawał za wygraną.
Kengo szybko zebrał myśli. Miał przecież urwać drastyczny wątek, a właśnie gromadził słowa budujące
podwaliny pod brutalne oznajmienie. Postanowił jednak dokończyć temat w myśl zasady hartowania od
najmłodszych lat charakteru dziecka, które nosiło jego sławetne nazwisko.
- Niechybnie kara brudnych myśli - tandaragi.
- Na czym polega? Dlaczego jest najgorsza?
- Tandaragi to publiczna ceremonia, polegająca na własnoręcznym odrąbaniu sobie dłoni. Tym
czynem winny zmazuję ujmę na honorze, wypisaną przez nieposłuszeństwo lub odmowę cesarskiego
rozkazu.
- Ojcze, ale to straszne, tak żyć bez dłoni…
- Otóż to! Dla kogoś, kto żyje walką i z walki, najstraszliwsze z możliwych. Na tym właśnie polega
ciężar tandaragi. Lecz gdy pokuta czynu wciąż nie przychodzi, pozostaję druga dłoń… A wtedy już
tylko śmierć jest w stanie wybawić udręczonego.
Tharo szybko pozbierał słowa ojca w jedną całość. Wniosek przyszedł zaskakująco szybko:
- Odciąłbyś sobie z mojego powodu rękę?
- Gdybym musiał, oczywiście.
- A drugą też?
Kengo skinął twierdząco głową. Kochał syna najbardziej na świecie, choć w żaden sposób nie umiał
przełożyć tego uczucia na subtelność i czułość wobec jego młodzieńczej natury. Nie umiał i nie był
gotowy. Potrafiłby bez większego trudu wypatroszyć dziesięciu uzbrojonych po zęby napastników niźli
powiedzieć chłopakowi choć jedno miłe dlań słowo…
- A czy świat jest wielki? - Zapytał niespodziewanie Tharo.
Kengo rzucił młodzieńcowi przenikliwe spojrzenie.
- Dla takich jak my mój synu, nie jest. – Oznajmił enigmatycznie, po dłuższej chwili zadumy.
Tharo zgodnie z przewidywaniem nie zrozumiał odzewu:
- Ale co to znaczy?
- Teraz i tak nie zrozumiesz. - Burknął – Chodź! Zjedzmy coś. Gdy przestanie padać pójdziemy
poszukać niedźwiedzi Aku. Widziałem jednego z nich niedaleko, za potokiem. Ich wyjątkowe,
czarnobiałe umaszczenie wiąże się z legendą o pewnym ubogim mnichu. Opowiem ci ją po drodze.
Tharo i Koda beztrosko swawolili na podwórzu, unikając roztopów i kałuż, które naniosła wczorajsza
burza. W nocy jak na złość przyszła śnieżyca i grzęzawiska na powrót pokryła cienka otulina śnieżnego
puchu. Przyjaciele uczciwie wymieniali się rolą ściganego; raz był nim chłopiec, raz pies o brązowej
sierści; żaden nie dawał za wygraną. Niewinne psoty ucięło przybycie Kengo.
- Tharo! Chodź tu szybko! - Machnięcie ręki zaakcentowało powagę ojcowskiego żądania; bez cienia
wątpliwości wyglądał na strapionego i niewyspanego. Przywdział ciemne szaty, kurtkę i grubą
opaskę na głowię.
Wystarczyło zaledwie kilka gibkich susów by młodzian zajął miejsce przy ojcu. Koda przysiadł w
pobliżu i zabawnie merdał ogonem, honorując przybycie właściciela. Chwilę później pobiegł w jedynie
sobie znanym kierunku; nawet w jesień swojego życia nie umiał wysiedzieć na miejscu dłużej niż
kilkanaście sekund.
Tharo dostrzegł, że Kengo jest praktycznie gotowy do wymarszu; ujrzał torbę i oręż przy pasie.
- Już idziesz? – Zapytał, ignorując podpowiedź oczu.
- Tak, nie mogę dłużej zwlekać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wrócę późno w nocy lub nad ranem.
Przygotowałem ci posiłek. Herbatę zaparzysz sobie sam. A spróbuj jeno tknąć moje wino jak
ostatnio… Tym razem kara cię nie ominie! I wierz mi, tandaragi będzie przy niej jedynie dziecięcą
zabawą!
- A jeśli nie wrócisz do jutra?
- To spędzisz noc w pustej chacie. Jesteś przecież na tyle duży, by podołać równie błahemu zadaniu,
prawda?
Tharo skinął głową, jednak wewnątrz poczuł kolejne, głębokie rozczarowanie. Zdecydowanie wolałby
towarzyszyć ojcu w podróży aniżeli pilnować chaty i równie zdewastowanego kurnika. Nie lubił zostawać
sam. Miał trzynaście lat, a jeszcze nigdy nie był w Azo. Tymczasem Kengo ostatnimi czasy odwiedzał
miejscowość z zaskakującą regularnością. Przywożone przezeń upominki przestały hamowań niewygodne
pytania o termin wspólnej podróży do miasta. Tymczasem Kengo działał z pełną premedytacją;
prowadzony bolesnym doświadczeniem, odizolował chłopca od harmidru miasta i miejskiej obłudy.
Paniczny strach przed śmiercią w zapomnieniu wytworzył pomiędzy nim, a synem kuriozalne więzienie
zależności, dlatego trzymał chłopca w klatce, która powoli stawała się dlań za ciasna.
- Tylko nie oddalaj się od chaty, nie wchodź do lasu, trenuj walkę z cieniem i nie trwoń czasu z tym
przybłędą na głupie zabawy! - Wydukał starzec, przenosząc spojrzenie na masywnego psa. Nie
mówił o tym głośno, lecz uwielbiał czworonoga, który przypominał mu własnego psiego kompana z
dziecięcych lat. Położywszy dłoń na wątłym ramieniu syna dodał - Na mnie już pora, nie mogę
dłużej zwlekać. Wrócę tak szybko jak tylko będzie to możliwe. Tylko wara od wina! I tym razem nie
żartuję Tharo! Nie ruszaj go!
- Dobrze ojcze. Szczęśliwej drogi.
Ledwo Kengo zniknął w ośnieżonym zagajniku, młodzieniec przywołał czworonoga gwizdnięciem.
Koda słysząc wezwanie, wyskoczył z szopy, gdzie zataszczył masywną gałąź. Merdającym ogonem,
zasygnalizował gotowość zabawy. Po chwili obaj pognali za wiatrem, ku bagnistym łąkom.
Beztroskim harcom nie było końca; Tharo rzucał zwierzakowi wyciągnięte spod śniegu patyki, atakował
kulkami śniegu, zasypywał białym puchem. Koda zaś broniąc honoru czworonogów szczekał, warczał, i
łapał chłopca za nogawki. Jednak w pewnym momencie przerwał harce, strosząc nerwowo sierść.
Tharo widząc reakcje przyjaciela sam odczuł zacisk kleszczy strachu na gardle. Próbował przygotować
się na konfrontacje, jednak zupełnie nie wiedział, czego oczekiwać. Przykucnął, badając uważnie okolicę.
Koda tymczasem położył po sobie uszy, nie przestając warczeć.
- Coś tam jest, prawda? – Tharo przytrzymywał przyjaciela za sierść na karku; obaj rozumieli, że za
chwilę nastąpi coś złego.
Po kilku nienaturalnie długich sekundach przy linii drzew zamajaczyła sylwetka tygrysa! Koda
natychmiast ruszył ku bestii, próbując w ten sposób bronić młodego pana! Na nic zdały się nawoływania
chłopca i próby utrzymania kolosa; tu wygrał instynkt.
Tharo zamarł, słysząc dramatyczne skamlenie psa zdmuchniętego w hałdę śniegu potężnym uderzeniem
tygrysiej łapy. W tej chwili bardziej aniżeli własnej śmierci, obawiał się utraty przyjaciela. Nie potrafił
opanować natłoku uczuć, bombardujących skotłowany umysł. Nagle jego oczy zupełnie pociemniały, a
ciało otoczył bezzapachowy dym…
Tygrys mozolnym tempem zmniejszał dystans lecz w pewnym momencie przystanął, zablokowany
mocą, wypływającą z oczu chłopca. Kręcił na boki masywną głową, uderzał pazurami w niewidzialną
ścianę i ryczał w niezadowoleniu. Trwało to dopóki, dopóty nie wyzwolił się z niewidzialnego uścisku;
zły i głodny czmychnął w głębinę lasu!
Tharo doskoczył hałdy, zza której dobiegało przepełnione smutkiem skamlenie. Koda leżał w kałuży
własnej krwi; z niewyobrażalnym trudem wciągał nozdrzami zapach umykającego życia. Wyczuwając
młodego pana, zamerdał ogonem jakby chciał dać do zrozumienia, że nie jest źle…
Tharo opadł bezwładnie w szkarłatną kałużę. Nie mógł opanować spływających policzkami łez.
Zadawał myślom niedopowiedziane pytania – odpowiedzi nie oczekiwał. Nie teraz, nie w takiej chwili.
Pies z każdym tchnieniem tracił siły; mgliste, nieruchome oczy wypatrywały krążącej w pobliżu
śmierci. Z najwyższym trudem uniósł kudłatą głowę i polizał dłoń płaczącego chłopca. Chwilę później
nie żył…
Tharo objął masywnego kolosa, przepraszając w myślach za własną słabość. Fala negatywnych emocji,
których istnienia dotychczas nie podejrzewał, stłumiła weń wszelkie oznaki dziecięcej empatii. W głowie
usłyszał hardą sugestię – „pomścij go”! Otumaniony rozkazem popędził na złamanie karku po jeden z
ojcowskich mieczy.

Odbite w wilgotnym śniegu ślady ułatwiły pościg. Tharo niemal słyszał mozolne człapanie, dochodzące
z bliżej nieokreślonego miejsca; intuicja podpowiadała, że bestia zechce dokończyć dzieła. I tak właśnie
było.
Ponowne spotkanie z tygrysem przy konarze zwalonego dębu, samoistnie wyzwoliło podmuch Boskiego
Wiatru. Tajemnicza moc ponownie unieruchomiła drapieżnika; tym razem znacznie skuteczniej - tygrys w
tej chwili mógł poruszać jedynie ogonem!
Tharo wyglądał przy nim jak szczenię… Szczenię, które potrafiło niezwykle boleśnie ugryźć!
Wystarczyło jedno masywne cięcie, które sfinalizowało pakt ze śmiercią; zupełnie instynktowne, bez
zastanowienia i cienia wątpliwości. Zaledwie jedno, by raz na zawsze odciąć dzieciństwo chłopca od
reszty jego życia.

W chacie Sua Hanów panowała nieprzenikniona ciemność. Istota tej czerni nie opierała się jednak na
zasadach rozpostartej na nieboskłonie nocy - niepokojąc mrok miał swoje źródło gdzie indziej i to nie noc,
a ktoś zupełnie inny dyktował zasady ów czarnej beznadziei. Nie docierał tu blask księżyca, a każdy
objaw światła tłumiony był w zarodku, a mimo to zdawało się jakby w przestrzeni pokoju pomykały
złośliwe cienie, które wirowały w jakimś opętańczym pląsie na wszystkie strony świata. Co gorsze, czarna
pustka pulsowała rozszerzając się i cofając ku źródłu ów odrętwienia. A był nim skulony pod ścianą
chłopiec o opuchniętej od płaczu twarzy.
Kengo instynktownie wyczuł, że stało się coś złego. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach
natychmiast po przekroczeniu progu; nie płonął tu ogień, nie tliły się świece i nie powitał go Koda. Od
dawna nie czuł strachu, gdyż jako wielki wojownik zdołał go stłamsić na początku kariery lecz teraz było
zupełnie inaczej; bał się jak nigdy wcześniej – taki fizycznie, tak bardzo namacalnie. Bał się o syna. Więc
gdy go tylko zlokalizował, doskoczył jednym susem malca i rozpoczął chaotyczne przesłuchiwać:
- Co się stało? Nic ci nie jest? Gdzie Koda?
- Nie żyje… - Usłyszał po dłuższej chwili oczekiwania na jakąkolwiek odpowiedź mężczyzna.
Były to pierwsze i zarazem ostatnie słowa, które młodzian wypowiedział tego wieczoru.
Kengo miał miliony pytań lecz po kilku głębokich oddechach przywdział garnitur względnego spokoju.
Niepokój niczym igły wbijały się w skotłowany umysł, jednak odstąpił syna. Wiedział, że nic nie
osiągnie – znał upów i nietypowy charakter Dziedzica Boskiego Wiatru. Po raz pierwszy uszanował
jego przestrzeń tak znaczącym gestem; odpuścił.
Ruszył do kuchni, zapalił ogień i zaparzył herbatę. To najlepsze co mógł teraz zrobić. I właściwie
jedyne…
Choć bardzo chciał, nigdy nie dowiedział się, co zaszło podczas jego nieobecności. Nie potrafiąc
przebić się przez barierę zbudowaną przez ztraumatyzowany umysł chłopca, zrobił to co umiał najlepiej;
pchnął go do jeszcze cięższych treningów i obarczył wzmożoną oschłością, myśląc iż w ten sposób
utwardzi rozsypany charakter. Nie rozumiał, że buduje kolejną barierę, której nawet najostrzejszymi
mieczami nie zdołają przebić aż do samego końca ich wspólnego przeznaczenia.

***

Aż szesnaście długich lat zajęło Kengo podjęcie tej arcytrudnej dlań decyzji. Lecz oto nadszedł dzień, w
którym przemógł strach i postanowił zabrać syna do Azo. Dotychczas wszelkie dyskusje na temat
wspólnej podróży, sprowadzały jedynie zażarte kłótnie oraz zwielokrotnienie intensywności treningów.
Starzec zwykł argumentować decyzję zerowym obyciem syna w towarzystwie obcych ludzi tudzież
nieznajomością miejskich obyczajów. Tharo jako kontrargument stawiał wiek. Stał u progu dorosłości,
zatem posiadał prawo decydowania o własnym losie. Kengo wiedziało o tym doskonale i pomimo obaw,
w głębi serca przyznawał potomkowi racje. Jednakże lęk przed samotnością hamował wszelkie decyzje
powiązane z wepchnięciem syna w uścisk cywilizacji. Teraz maszerował kilka kroków z przodu, tocząc
zaciekły bój z wewnętrznym poczuciem zagrożenia. Przeklął w duchu złośliwy los, po czym zawołał aż
nadto cynicznie:
- To już niedaleko! Trzymaj się blisko mnie. Tobie podobni często gubią tu drogę!
Tharo puścił złośliwość mimo uszu; pomimo zmęczenia kilkugodzinną podróżą nie ukrywał ekscytacji
tym bardziej gdy okazałe posesje Azo rosły z każdym postawionym krokiem. Kręte dróżki usypane
białym żwirem, sygnalizowały zamiłowanie mieszkańców do karmiących ducha filozofii. Gdzieniegdzie
w kamiennych latarenkach dogorywały ogniki, zachęcając opiekuńcze duchy, aby jeszcze przez chwilę
pozostały wśród ludzi.
Tharo szybko znalazł nowy obiekt zainteresowania; obserwując tajemnicze wypukłości skrywane pod
odzieniem chłopek, spalał się w nieznanym dotychczas uczuciu. W pierwszej chwili próbował zapanować
nad emocjami, przywołując z pamięci fragmenty kodeksu sanjinów. Kiedy przegrał walkę z
podnieceniem, zaniechał recytacji. Właśnie na nowo odkrywał swoją naturę. Dotychczas myślał, że zna ją
na wylot. Nieudolnie zakrył szatą nabrzmiałe przyrodzenie, zaczerwienił i pokornie zwiesił głowę.
Sua Hannowie zatrzymali się przed lokalem o nazwie „Restauracja Szczęścia”. Gwar dochodzący z
wnętrza, zdradzał popularność gospody wśród tuziemców. Bogata elewacja, dach z niebieskiej dachówki
oraz pokaźny szyld, kreślony złota czcionką oznaczał wygórowane ceny.
- Posłuchaj mnie synu. – Rozpoczął Kengo. – Chcę byś zaczekał na mnie w tym miejscu. –
Wymownym skinieniem głowy wskazał restauracje. - Właściciel zna mnie jeszcze z dawnych lat.
Przedstaw się jako mój syn, a ugości cię niczym cesarza.
Tharo prześwidrował nieruchome oczy mentora.
- Nie rozumiem ojcze. - Odrzekł, próbując dość nieśmiało sforsować własny pomysł spędzenia czasu.
- Rozmawialiśmy przecież o tym. Mam pilne sprawy do załatwienia. Zapomniałeś?
Chłopak zaprzeczył ruchem głowy. Rozmowa miała miejsce wczoraj, więc nie mógł jej ot tak
zapomnieć, tym bardziej, że zakończyła ją zwyczajowa kłótnia – ostrzejsza aniżeli kilka minionych na
przestrzeni tygodnia.
- Synu, chyba mogę na ciebie liczyć? – Kengo przekonywał własne myśli, co do słuszności podjętej
decyzji. Za każdym razem chłodną argumentacje, zagłuszał strach przemieszany z rodzicielską
troską.
- Oczywiście. – Stwierdził Tharo, wzmacniając odpowiedź niedbałym wzruszeniem ramion. - Chociaż
myślałem, że będę mógł sam…
„Sam” – słowo, na które Kengo w przypadku syna był niemalże uczulony. Nie tolerował połączenia
jego brzmienia w korelacji z innym – „Azo”! Słysząc drażliwą frazę, wplątaną między prośbę, zawołał:
- Nie tym razem! Pytam czy mogę na ciebie liczyć? – Kengo natężył akcent pytający. – Nie zrobisz
nic głupiego i zaczekasz na mnie w restauracji?
- Nie wymagaj ojcze bym siedział wewnątrz choćby najlepszego lokalu, kiedy dookoła promienieje
tyle cudów.
- A wszystkie mają soczyste usta i ponętne piersi? – Rzucił złośliwie starzec. – Widziałem na szlaku
jak gapiłeś się na dziewki!
- To już nawet patrzeć nie mogę? - Zripostował cierpko młodszy Sua Hann. W odpowiedzi oberwał
wybitnie karcącym wzrokiem.
- Kobiety są podstępne. Bardziej niż przypuszczasz. – Westchnął Kengo. - Lecz cóż ty możesz o tym
wiedzieć…
Młodzieniec odpowiedział mentorowi równie gniewnym spojrzeniem.
- No właśnie. Cóż mogę wiedzieć o kobietach, skoro przez dwadzieścia lat ganiałem w lesie za
wiewiórkami.
- Synu. Po prostu chcę byś uniknął kłopotów. To miejsce jest…
Tharo bezczelnie urwał ojcowską myśl:
- To nie o twe dobre chęci chodzi, jeno o wieczną kontrole mego życia!
- Chyba się zapominasz! – Irytacja Kengo niebezpiecznie narastała. Ta dyskusja trwała już zbyt
długo, oczywiście w jego własnym mniemaniu.
- Nie ojcze. To ty zapomniałeś, że nie jestem tobą! I raczej nigdy nie będę! – Tharo tym razem nie
zamierzał odpuszczać. Świadomość bliskości tylu niezwykłych rzeczy, podziałała nań niczym
afrodyzjak na parę nieśmiałych kochanków. - Nadeszła pora bym wreszcie sam zaczął decydować o
moim losie.
Kengo zacisnął dłonie w pięści, jednak osnuta mroźnym opanowaniem twarz nawet nie drgnęła.
- Dobrze… - Wymamrotał niespodziewanie, po dłuższym momencie kontemplacji. – Tylko nie
odchodź daleko! Trzymaj w zasięgu wzroku dach Świątyni Przeciwieństwa. To ten grzybowaty
budynek, który pokazywałem ci na szlaku.
- Oczywiście, przecież nie znam okolicy. A jak zwykłeś mawiać, podróż nieznaną ścieżką z
uśmiechem na twarzy to domena głupców.
Kengo otworzył usta, jednak ostatecznie wycofał myśl z końcówki języka. Kiwnął głową, określił
moment spotkania, po czym oddalił się zły, niczym rozjątrzony byk.

Tharo spacerował centralną arterią miasta; uważnie badał wielkie, czerwone bramy o wygiętych w górę
przęsłach. Kiedyś słyszał, że mają one jakiś religijny wydźwięk, lecz teraz nie potrafił sobie przypomnieć,
o co dokładnie chodziło.
Przemknął żwawo most, kierując kroki do okazałej świątyni, przypominającej konstrukcją grzyb. W
zaułku nieopodal sakralnej budowli trwała bójka; kilkoro mężczyzn maltretowało ogolonego na łyso
chłopaka! Natychmiast wkroczył do akcji; wskakując pomiędzy rzezimieszków, skupił na sobie uwagę.
Bandyci natychmiast zaprzestali walki, próbując wyjaśnić niezapowiedziany splot wydarzeń. Oni, Tharo
oraz poobijany chłopak byli w podobnym wieku:
- Zostawcie go! – Groźne miny opryszków nie uczyniły na Sua Hannie większego wrażenia.
- Uciekaj ośle, bo dołączysz do tego łysego durnia! – Ryknął najwyższy z gromady; po chwili
wyciągnął zza pazuchy rzeźnicki tasak!
Tharo w odpowiedzi, poklepał rękojeść miecza zabranego z domu na wyraźne polecenie ojca. Manewr
częściowo poskutkował - trzech napastników cofnęło się, jedynie rzezimieszek z tasakiem nastawił
gotową do walki broń.
- Na twoim miejscu nie robiłbym tego! – Rzucił ostrzegawczo Dziedzic Boskiego Wiatru.
- Nie żyjesz! – Oprych skoczył do ataku. Moment później uciekał, szczęśliwy z ocalenia życia; mimo
wszystko krwawiąca szrama na czole wymagała odwiedzin u medyka.
Upewniwszy się czy banda rzeczywiście opuściła okolicę, Tharo przykucnął obok pobitego chłopaka
- Wszystko w porządku? – Zapytał bez większej troski w głosie.
- Pomóż mi wstać. - Jęknął skarcony młodzian.
Łysielec o głowę przewyższał wybawcę; nie był ani brzydki ani ładny, co najwyżej przeciętny. Jego
oczy pomimo tęgiego łomotu nadal zadziornie błyszczały. Miał zabawnie szeroki nos, z którego nie
przestawała wypływać krew; drugi strumień wypływał z rozciętej wargi. Guz na czole wyglądał na
starszy, na pewno nie był trofeum tej bójki.
- Chyba powinieneś to zaszyć. – Sua Hann wskazał miejsce rozdarcia na jego szacie. Niebieska,
zapinana na supełki i ozdobiona haftami; z kołnierzykiem w formie stójki i rozcięciami po bokach,
wyglądała na drogą.
- Moja najlepsza koszula! - Westchnął rozgoryczony łysielec, strojąc twarz adekwatną do sytuacji
miną.
- Bez obaw, wystarczy kawałek nici i będzie jak nowa.
- Jeśli szyjesz tak dobrze jak walczysz, chyba rzeczywiście nie ma, co zrzędzić. – Odpyskował łysy
chłopak. - Jestem Inobuhiko. Ale możesz mi mówić Nobu. To taki skrót dla ludzi ratujących moją
dupę. – Oznajmił pół żartem, pół serio.
- Jestem Tharo.
Młodzieńcy zetknęli zaciśnięte pięści na znak tradycyjnego powitania. Wiedział o tym od ojca.
- Wiesz co? Chodźmy stąd, bo jak znam życie, te świnie wrócą zaraz z kilkoma drabami do pomocy. –
Inobuhiko wciąż przeżywał rozdarcie prawego boku koszuli. – Przeklęte wieprze!
- Znasz ich?
- Niestety tak.
- O co poszło?
Inobuhiko westchnął bezradnie, rozmasowując poobijane części ciała - to miało zastąpić odpowiedź.
- Chyba powinieneś lepiej dobierać znajomych.
- Moja ostatnia kochanica mówiła dokładnie to samo. – Burknął ogolony na łyso młodzieniec.
- Widocznie mądra z niej dziewczyna.
- Oj, nie powiedziałbym…
- Tak? A to, dlaczego?
Nobu dla kontrastu ozdobił twarz szyderczym uśmiechem:
- Gdyby była mądra, nie zdradzałaby ze mną obwiesia z tasakiem! – Wyjaśnił triumfalnie.
- W takim razie wycofuję me słowa, twoja kochanica faktycznie nie należy do najroztropniejszych.
- Właśnie! – Nobu okrzykiem zaakcentował świeżutką myśl, wyplutą przed momentem przez umysł. -
Słuchaj, dziś miastem przeparaduje oddział cesarskiej armii. Będą stragany, wino i dziewczyny.
Czekałem tu na znajomego, ale najwyraźniej się rozmyślił. Pójdziesz ze mną?
Tharo poczuł szybsze bicie serca - zaproszenie na przemarsz wojskowych zabrzmiało w jego uszach
wyjątkowo przymilnie. Nic dziwnego, że przytaknął energicznie łysemu huncwotowi. Bez zbędnych słów
ruszyli ku głównej ulicy, gdzie wkrótce mieli pojawić się zbrojni.
Łysielec przez cały czas wyławiał z tłumu, co ładniejsze dziewki, proponując im niemoralne układy.
Tharo z lekkim rozbawieniem acz pewną dozą zażenowania obserwował ów podchody.
Nieudolny podrywacz wyjawił po drodze, iż jest synem Tsuhito Ozoro, szewca znanego w okolicy z
wyrobu przednich słomianych sandałów. Wspomniał również o zastępowaniu schorowanych rodziców w
zarządzaniu podupadającym zakładem. Wszystkie kolejne zdania tyczyły biesiadowania, frywolnych
dzierlatek, cen obowiązujących w tutejszym domu rozkoszy oraz niedawno zakończonej wojny z
tyborczykami.
Gdy chłopcy dotarli na miejsce, festyn trwał w najlepsze. Zaopatrzeni w bukłak taniego wina, zajęli
dogodne miejsca pod Bramą Ośmiu Żywiołów. Chwile później na centralną arterię miasta wkroczyły
oddziały cesarskiej armii.
Jako pierwsi przemaszerowali reprezentanci lekkiej piechoty w charakterystycznych niebieskich
strojach i zbrojach, osłaniających wyłącznie brzuch oraz plecy. Następni byli piechurzy – tych wyróżniały
czarne kimona, czerwone zbroje, gładkie hełmy a także proporce na doczepionych pleców masztach.
Piechurzy z reguły używali pik, aczkolwiek równie chętnie władali mieczami (nazywanymi przez nich
samych Ayate - przypominającymi poskręcane węże). Zaraz po ich prezentacji, ziemia zadrżała od
końskich kopyt.
Zbroje kawalerzystów pokrywały tygrysie lub niedźwiedzie skóry – twarze jeźdźców zasłaniały stalowe
maski. Wszyscy jak jeden zaciskali w dłoniach groźne lance; za pasami lśniły ceremonialne sztylet uiki.
Każdy członek jazdy przenosił na plecach insygnia cesarskiej władzy, lecz w odróżnieniu do piechoty nie
były to flagi, a wykonane z brązu masywne okręgi.
- Kapitanowie noszą hełmy z imitacją bawolich rogów. – Oznajmił z dumą w głosie Inobu. Nie
potrafił rozstać się z bukłakiem wina, które w zasadzie sam pochłaniał.
- Skąd wiesz?
- Mój wujek był wiarusem. Przez całe dzieciństwo słuchałem starych, żołnierskich opowieści. Dzięki
niemu wiem sporo o sekretach zbroi, mocnych i słabych punktach różnych formacji. Mogę ci
opowiedzieć to i owo, jeśli chcesz. Gdyby wujek żył, za takie wino… - Tu Ozoro wskazał na
trzymany bukłak. - …opowiedziałby nam niejedną historię.
- On nie żyje?
- No nie. Zginął dwa lata temu, podczas wojny z tyborczykami.
- Przykro mi.
- Niepotrzebnie. Wujaszek zawsze powiadał, że dobry żołnierz powinien zginąć bohaterską śmiercią,
inaczej jego życie w momencie śmierci traciło całkowity sens. I wiesz co? Skurczybyk dopiął
swego! Uratował kilku rannych kolegów z płonącego namiotu medycznego! Wyobrażasz sobie?
Zimna noc, senne obozowisko, większość żołnierzy śpi lub popija gorzałkę w namiotach. Nagle
wartownicy podnoszą alarm! Niebo rozświetla łuna płonących strzał! Wujek przeniósł rannych,
usiekał kilku wrogów, po czym legł naszpikowany strzałami, niczym łowna zwierzyna!
- Powinieneś być z niego dumny.
- Jestem. Naprawdę jestem. – Nobu ozdabiał twarz stosowną miną. – A ty kolego? Masz kogoś
takiego?
- Nie… - Tharo nie rozumiał, dlaczego skłamał. Zasług Kengo dla cesarstwa, starczyłoby na zapisanie
dziesiątek pergaminów.
- To widać. – Skwitował bezczelnie Inobu. Zaraz potem beknął w twarz małego chłopca stojącego w
pobliżu! Malec oczywiście uciekł rozpłakany. - Ja przez dłuższy czas chciałem zostać żołnierzem,
ale nie mogłem.
- Dlaczego?
- Mówiłem ci przecież.
- Ze względu na rodziców?
- No właśnie.
Przez chwilę obaj pomilczeli, zalewając myśli zupełnie umownym smakiem wina.
- Widzisz tego dostojnika w hełmie przyozdobionym metalowym półksiężycem na czole?
- Co z nim?
- To generał. Łatwo ich poznać po żółtych kimonach.
- A ci z rogami niczym u jeleni?
- Mają stopień chorążych.
- A twój wujek? Jakiego stopnia doczekał?
- Był kapitanem. Ooooo! – Krzyknął podniecony Inobu. – Spójrz, idą łucznicy.
Formacja strzelców (tak jak kawaleria) została wprowadzona dopiero niedawnymi laty w szeregi
cesarskiej armii. Kampania przeciwko tyborczykom boleśnie obnażyła słabe strony praktykowanej tu od
stuleci taktyki zwarcia. Aby sprostać zewnętrznym zagrożeniem cesarz postanowił zreorganizować
przestarzałe formacje walczące jedynie w bezpośrednim starciu.
Łuczników wyróżniały białe kimona, wysokie, materiałowe czapki oraz lekkie zbroje z typowymi dla
miotających jednostek płytami ochronnymi, doczepionymi lewego uda oraz ramienia.
- Wiesz dlaczego noszą osłony jedynie po lewej stronie ciała? – Zapytał Inobu, wycierając usta
rękawem. Właśnie odkrył, że całkowicie opróżnił zawartość bukłaka. - Bo mogą strzelać jedynie
stojąc bokiem do wroga. To coś w rodzaju tarczy ochronnej.
- A jeśli ktoś jest leworęczny?
- To idzie do piechoty. – Odparł Ozoro, uśmiechając się od ucha do ucha. – Powiedz mi, bo właśnie
sobie przypomniałem. Kto ciebie nauczył tak sprawnie władać orężem?
Tharo zdębiał – później zadygotał. Pod naporem wrażeń zupełnie zapomniał o godzinie spotkania z
ojcem!
- Wybacz, ale muszę już iść! – Krzyknął nerwowo, wskakując na powrót w zlepek wiwatujących
gapiów.
- Co? Ale poczekaj? – Gwałtowny podskok sprowokował u Inobu bolesny zawrót głowy. - Zaraz będą
prezentować artylerię! - Rzucił po dogonieniu kompana. - Może coś wybuchnie i…
- Wybacz przyjacielu, przez to wszystko zapomniałem o mym ojcu! - Tharo przeklinał pod nosem
własne roztargnienie. – Dawno powinienem być w restauracji! Już widzę, jaki będzie zły!
- Idę z tobą! Nie mam wina i muszę… – Ostatni człon zdania Ozoro wybulgotał w niezrozumiałym
języku pijaka..
- Kojarzysz „Restaurację Szczęścia”? – Tharo układał w głowie plan szybkiego powrotu.
- Tak, mieszkam całkiem niedaleko. Czemu pytasz?
- Zaprowadzisz mnie tam?
- W zamian za wino zaprowadzę cię gdzie tylko zechcesz! Nawet na drugi koniec świata.
- Tak daleko nie musisz! Restauracja Szczęścia! – Tharo raz jeszcze wskazał cel. – Zaprowadź mnie
tam, byle szybko!

Rozkoszny chłód uwięziony wewnątrz jadłodajni, oferował wytchnienie przed dominującym na


zewnątrz upałem. Właściciel pragnąc wyróżnić lokal spośród dziesiątek innych, poustawiał przy stolikach
klatki z kanarkami; ptaki idealnie dopełniały melodie zaproszonych muzykantów. Cała reszta nie
odstawała od typowego wystroju restauracji budowanych na północnej rubieży – może poza barwą ścian;
czerwone mury zaogniały apetyty, podobnie jak napastliwy aromat zamorskich ziół.
Tharo szybko dostrzegł ojca – Kengo zajadał kurczaka przy dwuosobowym stoiku, postawionym w
pobliżu czerwonozłotej kolumny. Widząc chłopca, machnął doń zachęcająco. O dziwo nie wyglądał na
przesadnie rozzłoszczonego.
- Spóźniłeś się. Dlaczego? – Zapytał, kiedy Tharo przycupnął w pobliżu.
- Miastem przechodził oddział cesarskiej armii. Bardzo chciałem to zobaczyć.
- Nie bardzo rozumiem, po co ci to? Mało słyszałeś o wojnie?
Tharo wzdrygnął ramionami, potem usiadł naprzeciwko ojca. Kengo w tym czasie przywołał kelnera,
wypatrującego podobnych wezwań ze specjalnego stołka.
- Wyruszamy natychmiast po obiedzie. Czeka nas długa droga, przeto musisz mieć dużo sił. Wybierz
makaron i trochę mięsa, najlepiej kaczkę.
- Ojcze, chciałbym tu zostać nieco dłużej…
Kengo słysząc prośbę syna, przełknął nerwowo ślinę. Wiedział, że tak będzie! I właśnie tego wolał sobie
oszczędzić!
- Czym mogę służyć? – Zapytał kelner, prężąc wątłą pierś nad stolikiem Sua Hannów. Został
absolutnie zignorowany.
- Niby dlaczego miałbyś tu zostać? – Kengo zasnuł twarz niezwykle posępną miną.
- Ojcze, przez szesnaście lat ukrywałeś prawdziwą naturę świata. Ja musze… muszę wreszcie odkryć
kilka jego tajemnic. Rozumiesz?
- Nie!
- Jak to nie?
- Nie zostaniesz sam w Azo! Zjemy obiad i natychmiast wyruszamy w drogę powrotną. Przez twą
nieodpowiedzialność dotrzemy do domu w środku nocy, a nie zabraliśmy ciepłych ubrań!
- Ale ja…
- Skończmy już ten temat. Dobrze ci radzę!
- Dobrze mi radzisz? – Dziedzic Boskiego Wiatru wzdrygnął. – Ojcze, czy ty w ogóle wiesz, co jest
dla mnie dobre? Dopiero dzisiaj zrozumiałem, kim naprawdę jestem. A właściwie, kim przez ciebie
nie jestem!
- Ostrzegam, bacz na słowa chłopcze.
- Uwierz mi ojcze, uważnie dobieram słowa! W myślach toczę znacznie gorsze!
- Dosyć tego! Wychodzimy! – Kengo energicznie wstał od stołu, przeganiając tym samym kelnera.
- To ty ojcze wychodzisz, ja zostaję! Nie masz prawa ograniczania mej swobody. Wiesz o tym!
- Twa swoboda zależy jedynie od mej dobrej woli!
- I tu się mylisz! Mam szesnaście lat, to oznacza, że według kodeksu sanjinów jestem dorosły. I teraz
ja ostrzegam ciebie! Jeśli nie uszanujesz mej decyzji, wyzwę cię na pojedynek.
Kengo z niedowierzania wybałuszył oczy! Jego najgorsze obawy właśnie znalazły ujście ze szczelnego -
aż do dziś - więzienia strachu.
- Nie mogę uwierzyć… - Wyjąkał. – Czyżbyś tej odwagi nabrał za sprawą wina, którym śmierdzisz
jak chłopek z obejścia?
Tharo nie miał zamiaru odpowiadać, wręcz przeciwnie - wciąż oczekiwał odpowiedzi.
- Przemyślałeś wszystko? – Kengo próbował odwlec chłopaka przed postawieniem decydującego
kroku w „dorosłość”.
- Tak, przemyślałem. Czekam na odpowiedź.
- Znasz ją przecież!
Faktycznie. Znał od kilku dobrych lat!
- W takim razie ja, Tharo Sua Hann, wyzywam cię na pojedynek!
Oszołomiony starzec przez moment sterczał niczym wbity w ziemię pod wpływem niemożliwego do
udźwignięcia ciężaru.
- Zgłupiałeś! – Tylko na tyle było go stać w ramach odpowiedzi.
Młodzieniec ponowił odezwę na tyle głośno, by usłyszeli ją wszyscy goście zgromadzeni w restauracji;
tym samym nie pozostawił ojcu wyboru. Każdy postawiony krok był dla Kengo niczym dziabnięcie
sztyletu - ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował była teatralna walka z synem.
Wojownicy zajęli miejsca na otoczonym kamienną balustradą placu, będącym jednocześnie podwórzem
restauracji. Krąg obserwatorów z każdą chwilą wchłaniał coraz większą ilość przechodniów,
zainteresowanych egzekucją „prawa miecza”.
- Jesteś tego pewny? – Kengo do ostatniej chwili próbował ostudzić gniew potomka. – Wciąż
możemy przerwać to szaleństwo!
- Mógłbym cię ojcze zapytać o to samo?
- Odpowiedz mi! – Warknął starzec, ignorując pytanie młodziana.
- Lepiej odpowiedz, dlaczego wciąż próbujesz mnie kontrolować?
Tharo niebezpiecznie nastroszył miecz – srebrzysty brzeszczot odbił promienie słońca. Odpowiedzi nie
usłyszał, padło za to kolejne pytanie:
- Na pewno tego chcesz? - Starzec znał odpowiedź zarówno na synowskie, jak i własne pytanie.
- Bardzo…
Czas rozmów dobiegł końca. Chłopak każdą szarżą i cięciem, uzewnętrzniał nagromadzone latami
emocje. Zaćmiony amokiem nie zareagował, gdy ojcowskie kato rozpruło mu skórę lewego
przedramienia; Kengo pomyślał, że tylko tak zdecydowany krok natchnie chłopaka opanowaniem. Tharo
pozostał jednak głuchy na wezwanie. Napierał wściekle, jakby walczył o życie… co w pewnym sensie
było prawdą.
- Naprawdę oszalałeś! – Wrzasnął Kengo, gdy potomek zignorował kilka następnych draśnięć.
Nagle w pobliżu rozbrzmiał dźwięk gwizdka; dwoje inspektorów odpowiedzialnych za miejski ład
zasygnalizowało w ten sposób swą obecność. Ostry pisk zakończył toczony pojedynek, przegonił również
sporą część gapiów.
Funkcjonariusze nosili ciemnozielone mundury, wysokie materiałowe czapki oraz przyozdobione
pomarańczowymi emblematami płaszcze. W dłoniach dzierżyli pałki dondo, zwieńczone przy
rękojeściach czerwonymi pomponikami – masywną lagę przystosowano do odpierania ataków dzięki
specjalnie wygiętemu w górę jelcowi.
- Co tu się dzieje? – Zapytał właściciel paskudnej szramy, przebiegającej wzdłuż lewego policzka.
Sua Hannów oraz strażników dzielił dystans pięciu, może sześciu metrów.
- Natychmiast przestańcie! – Rozkazał drugi inspektor; niższy, choć bardziej krępy.
Kengo znał swoją przynależność w społecznej hierarchii - stał ponad nimi. Zareagował, więc zgodnie z
podpowiedzią rozsądku:
- To wewnętrzna sprawa sanjinów! Nie mieszajcie się do tego! – Krzyknął.
Strażnicy zerknęli po sobie, szukając jakiegokolwiek potwierdzenia zasłyszanych słów; nie wyglądali na
poruszonych wyznaniem. Awanturnicy nie przypominali elitarnych wojowników - zdradzały ich
wprawdzie miecze, lecz najwyraźniej inspektorzy nie należeli do tytanów intelektu toteż przegapili ten
istotny element układanki.
- Żaden z was nawet nie przypomina sanjina! – Oznajmił krępy inspektor, potwierdzając
przypuszczenia Kengo, odnośnie niskiej błyskotliwość funkcjonariuszy.
- Natychmiast rzućcie broń! Pójdziecie z nami! – Wtórował mu równie nierozgarnięty partner.
Strażnicy ruszyli z miejsca, strosząc prewencyjnie dondo; najwyraźniej zwietrzyli przeprawę z
„kłamliwymi” awanturnikami.
- Powiedziałem wam, nie mieszajcie się! To wewnętrzna sprawa sanjinów! - Głos Kengo znacząco
przybrał na stanowczości. Starzec przed chwilą opuścił gardę, chroniącą go przed napaścią syna. -
Oddalcie się i pozwólcie nam rozstrzygnąć spór! – Prychnął, stawiając kato przeciw
funkcjonariuszom.
Tharo schowany za plecami ojca oczekiwał rozstrzygnięcia konfliktu. Przestój zdołał odrobinę wygasić
gorejący ogień agresji. Właściwie opuścił już stan zaślepienia, ba – gdyby ojciec potrzebował wsparcia
natychmiast ruszyłby mu z pomocą, siekając inspektorów na plasterki.
Kengo oczywiście nie zamierzał zdradzać imienia – wyjątkowo cenił sobie anonimowość, tymczasem
otaczały go dziesiątki gapiów. Zamiast tego podwinął rękaw, ujawniając wypalony na przegubie
emblemat; charakterystyczny symbol, zarezerwowany dla kasty sanjinów. Inspektorzy spojrzeli na
znaczek, później ku sobie - zmarszczyli czoła i odeszli w milczeniu. Gdy zniknęli za rogiem, Kengo
przerzucił wzrok na syna, ten odwzajemnił gromkie spojrzenie… i zaatakował! Liczył na szybkie
rozstrzygnięcie - jakiekolwiek by ono nie było.
Starzec podskórnie wyczuł zmianę w nastawieniu potomka. Wprawdzie brawura dawała chłopcu siłę,
jednakże równocześnie odbierała rozwagę. Doświadczenie podpowiadało w tej sytuacji jedno – „Twój
przeciwnik jest zaślepiony, powal go, wykorzystując przejrzystość umysłu!”
Usłuchał instynktu; lawirując pod świszczącym ostrzem, wytrącił rywalowi brzeszczot, następnie
uderzył kilkukrotnie w szczękę! Tharo padł zalany krwią! Na moment stracił przytomność…
Kengo natychmiast ruszył ku chłopcu, chcąc przyjrzeć się feralnym obrażeniom - po drodze zagarnął
porzucony miecz. W trakcie zabiegu tamującego krwotok, Tharo odzyskał przytomność! Pojmując
ojcowskie zamiary odskoczył odeń niczym poparzony.
- Zostaw mnie! – Warknął groźnie. Czuł upadlający wstyd. Na oczach świadków przegrał
najważniejszą walkę dotychczasowego życia - walkę o własne „ja”. Chciał zapaść się pod ziemię.
Albo żeby wszyscy zniknęli! Żeby zniknęli i zostawili go samego! Kengo też… głównie on!
- Tharo, te rany trzeba opatrzyć. Umrzesz jeśli…
- To umrę! – Wykrzyknął chłopak. – Sam o tym zdecyduję!
Starzec cofnął dłoń; zrozumiał, że mimo zwycięstwa przegrał batalię o syna. Aby nie stracić go
bezpowrotnie musiał pozwolić chłopcu zostać. Głośno przełknął ślinę, akceptując trudny wybór sumienia.
- Jeśli mam dotrzeć do domu w jednym kawałku, powinienem wyruszać. – Wydukał półszeptem,
później bezradnie wypuścił nozdrzami powietrze. – Weź je, na pewno się przydadzą. – Zarzęził,
przekazując młodzieńcowi garstkę monet zamkniętych w lichym woreczku.
Zwarli spojrzenia – oczy każdego świeciły innego rodzaju blaskiem. Kengo pałał smutkiem, Tharo
rozsiewał gromy.
- Tam dalej mieszka zręczny łapiduch. – Opuchnięty nos oraz krwawiące szramy niepokoiły starszego
Sua Hanna. Najlepiej świadczył o tym gest z sakiewką. – Wróć, kiedy będziesz gotów. Tylko uważaj
na siebie, to nie jest dobre miejsce. - Prychnął na moment przed ucieczką.
Tharo odprowadzając wzrokiem starego sanjina, czuł dziwne kołatanie serca. Po raz pierwszy droga
wspólnej egzystencji skręcała w dwa osobne szlaki.

Inobuhiko zgodnie ze złożoną obietnicą, krążył u podnóża Sanktuarium Przeciwieństwa, oferując


przechodzącym dzierlatkom nieprzyzwoite układy. Widok ich oburzonych min musiał napawać chłopaka
swoistym podnieceniem, gdyż nie przepuścił żadnej urokliwszej pannie. Kiedy dostrzegł kuśtykającego
Sua Hanna, ruszył mu naprzeciw.
- Poznasz mnie z panną, która cię tak urządziła? - Rzucił kąśliwie na powitanie.
Tharo zignorował drwinę.
- Znam kogoś, kto się tym zajmie, ale ostrzegam, to prawdziwa pożeraczka męskich serc.
- Zaryzykuję… - Dziedzic Boskiego Wiatru próbował zachować niewzruszony bólem wyraz twarzy,
lecz z trudem wychodziło mu nawet oddychanie; nie wspominając o wybitym zębie i najpewniej
złamanym nosie.
- Tylko później nie mów, że cię nie ostrzegałem. - Oznajmił pół żartem, pół serio Inobu; Tharo
jeszcze długo nie potrafił odróżnić ów proporcji. – Proszę, nie mdlej po drodze, ten materiał
wyjątkowo nie lubi krwi! – Dodał w podobnym tonie. Niestety, jego obawy spełniły się po
kilkunastu krokach.

Po otwarciu oczu Tharo ujrzał nad sobą upaćkaną we krwi twarz Inobu – łysielec sterczał nad nim i
przeżuwał marchewkę.
- Kuzyneczko! Już się obudził! – Zakrzyknął w miejsce, którego z pozycji leżącej Tharo nie potrafił
zlokalizować. Podobnie było w przypadku dziesiątek igieł, jakimi pielęgniarka naszpikowała ciało
pacjenta; tliły się, ponieważ wykonano je z drzazg boskiego drzewa Tatamiko.
- Czyżby znowu cię pobili? – Sua Hann żartobliwie skwitował nawrót przytomności. Dym, jaki
wyczuwał przypisał zapachom kuchni. Ozoro pozbierał okłady tamujące krew; oczywiście wypełniał
wcześniejszy rozkaz, sam z siebie nie posiadał choćby krzty wiedzy w tym zakresie.
- Wołałbym żeby tak było! – Prychnął, udając obrażonego. - Zemdlałeś bracie i musiałem cię tu
przytaszczyć. Ale nic to, ufundujesz dobre wino i będziemy kwita. Rozumiemy się?
- Ufunduję o ile po drodze nie powypadały mi wszystkie valari.
- Bez obaw. – Odparł wesoło Inobu. – Pozbierałem je. O! Idzie Yasu!
Pielęgniarka zajęła miejsce łysego szewca nad leżanką. Tharo bezwstydnie zaglądał pomiędzy
drobniutkie piersi, wyskakujące spod luźnej podomki. Zafascynowany smukłym ciałem kobiety, czynił
doń maślane oczy, choć równie dobrze mogły powstać w efekcie spożytych ziół.
Inobu obserwował towarzysza z nieukrywanym rozbawieniem – on swego czasu, również podkochiwał
się w uroczej kuzyneczce, mając za nic rodzinne korelacje. Chociaż dawno wyrósł z „dziecinnej miłości”,
nadal uważał Yasu Amade za najpiękniejszą kobietę w Azo.
Pielęgniarka w trakcie zabiegu próbowała zachować delikatność, jednak od czasu do czasu wzmacniała
intensywność dotyku; Tharo ku masochistycznej uciesze, z przyjemnością doświadczał wzmożonego
ciepła jej dłoni.
- Który to już raz w tym miesiącu? – Yasu przyłożyła świeży okład w okolicy ust poobijanego
pacjenta; stary wyrzuciła na podłogę, czyniąc gest nakazujący Ozoro pozbycia się zakrwawionego
opatrunku. Później przyszykowała igłę oraz cienką nić, wydobytą z drewnianej szkatuły.
- No jak to, który raz? Pierwszy! – Odparł wesoło Inobu.
- Daj spokój! – Westchnęła. – Jeśli nie ty, to zawsze sprowadzisz któregoś z przyjaciół. Powinieneś
wreszcie dorosnąć!
- Jestem dorosły kuzynko, spójrz tylko na te mięśnie. – Ozoro żartobliwie naprężył ramiona. Yasu nie
oderwała wzroku od pacjenta. Wręcz przeciwnie; zszywanie ran wymagało ogromnego skupienia.
- Znalazłbyś wreszcie porządną dziewczynę i założył rodzinę. Wujek Tsuhito pewnie marzy o
wnukach.
- Jeszcze nie spotkałem tej jedynej.
- A Izumi?
- Stare dzieje?
- Kilkanaście dni wstecz to dla ciebie stare dzieje? Inobu! Na bogów! Czy ty się kiedyś zmienisz?
- Kuzyneczko, nie mówmy już o mnie! Powiedz lepiej, co słychać u kuzyna Hashi?
- Wkrótce powinien wrócić ze straganu, więc sam go zapytasz. Teraz bądź tak kochany i przynieś
stamtąd lampion. – Pielęgniarka wskazała palcem dwie latarenki zawieszone w pobliżu wejściowych
drzwi. – Potrzebuję więcej światła. Jeden wystarczy.
- Obawiam się, że twój małżonek nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Po święcie Pięciu Sędziów
troszeczkę się posprzeczaliśmy. - Ozoro po powrocie natychmiast przekazał kobiecie latarenkę.
- Czasem zastanawiam się, jakim cudem ten lekkoduch zdobył moje serce. – Westchnęła pod nosem
Amada.
- Pewnie szukałaś mężczyzny przypominającego ci ulubionego krewnego. – Zażartował Ozoro.
- Możliwe… - Wydukała Yasu, przykładając ziołowy opatrunek do świeżo zacerowanej rany. Szybko
namierzyła kolejną. - Wiesz, że on ciągle nie chce powiedzieć, co wtedy między wami zaszło?
Ozoro teatralnym gestem zasygnalizował przerysowaną ulgę na sercu. Amada błyskawiczne zrozumiała
przesłanie odegranej scenki:
- Czyli ty też mi nie powiesz? – Zauważyła.
- Nie.
- No to nie! – Syknęła, nasilając napór igły na ciało pacjenta. Tharo wzdrygnął pod bolesnym
ukłuciem. - A ty siedź w spokoju! – Warknęła.
Inobu płynnie zmienił temat:
- Byłaś dziś na paradzie kuzyneczko?
- A po co? – Ton głosu Yasu nie uległ poprawie. – Co roku to samo! Spite gęby, obrzygane ulice i
spowijający wszystko odór moczu. Dziękuję, wolę zostać w domu i wdychać aromat suszonego
czosnku.
- Przecież w tym tkwi cały urok festynów! A dzisiaj na dodatek szło wojsko i…
- Wojsko? – Urwała. – Wojsko zabrało mi ojca!
- No tak… Wybacz kuzyneczko. Zapomniałem o wuju.
- Ja nie zapomniałam…
Ozoro uciekł w zadumę - Yasu również jakby posmutniała.
- Śni ci się jeszcze? – Zapytał trzymając wzrok wbity w sękatą podłogę.
- Już rzadziej, ale zdarza się. – Yasu nie miała takowego luksusu; musiała dokończyć zabieg przed
powrotem małżonka.
- Mnie najbardziej brakuje jego opowiadań.
- A mi brakuje po prostu ojca… Czasami myślę, że tylko on byłby w stanie przemówić ci do
rozsądku.
- Ależ ja jestem rozsądny kuzynko. – Zaprotestował Ozoro; tak bez przekonania.
Yasu posłała mu ironiczny uśmiech. Właśnie zakończyła zszywać rany.
- Wasze najście pokrzyżowało mi plany. - Oznajmiła. - Wybaczcie, ale teraz muszę ugotować obiad
dla męża.
- Obiad? – Inobu natychmiast zwietrzył szansę darmowego posiłku.
- Tak, obiad, albo właściwie kolacja. Oczywiście jesteś zaproszony. Ty i twój znajomy. Ale on raczej
nic nie zje. – Yasu krótko podsumowała stan pacjenta.
- Oczywiście nie odmówimy droga kuzyneczko.
Inobu poklepał odpoczywającego sanjina, wyminął kobietę i ruszył do paleniska by skubnąć porcję
smażonego kurczaka.
- Jeśli natychmiast stamtąd nie odejdziesz, zdzielę cię patelnią w łeb! – Krzyknęła Amada, chwytając
leżące najbliżej naczynie. Raczej nie żartowała!
Ozoro porwał leżący najbliżej kawałeczek i pomimo gorąca, schował kurczaka w ustach.
- Gościnna jak zawsze. – Burknął pod nosem, wachlując poparzony język.
Yasu ozdobiła twarz złośliwym uśmieszkiem.
- Pamiętasz jak ostatnio uczyłam cię nastawiać złamany nos? – Wtrąciła, przejmując dowodzenie w
ciasnawej kuchni.
- Tak, bo co? – Odburknął Inobu.
- Bo zrobisz to przed obiadem! – Orzekła, podrzucając kuzynowi patyk, spełniający rolę ścisku do ust.
Palcem wskazała sprowadzonego pod jej dach wojownika.

Gdy kuzyn Hashi powrócił ze straganu, gospodyni zaprosiła wszystkich na wieczerzę. Blat stołu pokryła
kamionkami z makaronem, warzywami i jeszcze pyszniejszym kurczakiem; za ozdobę posłużył bukiet
kwiatów oraz tacka kolorowych owoców z drzewa Foku. Na pobliskiej komodzie tliło się ceremonialne
kadzidełko, tuż obok stały dwa lampiony.
Ozoro i Hashi szorstko reagowali na bliskość przy stole. Na szczęście po kilku kęsach humory obojga
uległy poprawie; pod koniec pierwszego dania kuzyni poklepywali się po plecach, gdy w przełyku
jednego utknęła niepożądana kostka.
Tharo cierpiał z powodu wybitego zęba i złamanego nosa. Mieszanka przeciwbólowych ziół,
powodowała zawroty głowy, mdłości i natrętną senność; o jedzeniu nie było mowy. Siedział w kącie,
podziwiając makaron zaprawiony sosem rybnym, papryczkami oraz soją.
Wspólny posiłek przebiegał sielankowo do momentu pojawienia się w pokoju młodszej z sióstr Amada.
Młoda, niesamowicie piękna dziewczyna przemknęła sienią niczym zjawa, po czym zniknęła bez słowa w
sąsiedniej izdebce. Pozostawiła za sobą jedynie ścieżkę ponętnego zapachu.
- To była Kimiko. - Zachowywanie młodszej kuzynki nie zrobiło na Ozoro większego wrażenia;
najwyraźniej pod tym dachem było normą. Inobu jak gdyby nigdy nic wsysał długie nitki makaronu.
Właśnie dobierał się do porcji z założenia przeznaczonej Sua Hannowi.
- Wszystkie twoje krewne są takie… - Tharo naprędce szukał w myślach odpowiedniego słowa.
- Przecież cię ostrzegałem.
Yasu natychmiast zbeształa chłopców:
- W moim domu nie rozbawia się przy posiłku. – Oznajmiła z względnym spokojem. Udzieliwszy
reprymendy, opuściła biesiadników; zatrzaśnięcie drzwi przegradzających oba pomieszczenia,
zwiastowało początek starcia dwóch silnych osobowości. Wkrótce z niewielkiego pokoiku dobiegły
odgłosy wściekłej wymiany zdań. Mężczyźni na wszelki wypadek opuścili jadalnie, uciekając na
wzniesioną od strony podwórka werandę. Hashi zdążył wynieść z kuchni dzbanek pełen wina.
Był przesadnie chudym i wysokim mężczyzną – wręcz za wysokim jak na mieszkańca cesarstwa Unzun.
W oczach, ale też w nonszalanckim uśmiechu nosił cząstkę charakteryzującą szarmanckich huncwotów;
tym ściągał uwagę płci przeciwnej – właśnie tak zdobył Yasu.
Kuzyni praktycznie we dwójkę opróżnili gąsiora. Potem przez pół nocy odprowadzali się wzajemnie,
targając na zmianę nieprzytomnego sanjina.

Chłopcy odpoczywali po skromnym posiłku, sporządzonym przez matkę Inobu. Porcja ryżu z ledwością
zaspokoiła symptomy narastającego łaknienia. Pożegnawszy kuzyna Hashi zasiedli na ławeczce
wystawionej przed warsztat skąd obserwowali procesje ubranych na zielono mnichów. Kondukt w
akompaniamencie gongów zmierzał ku Świątyni Przeciwieństwa. Wszyscy pokutnicy biorący udział w
całodziennym rytuale wkraczali przed wewnętrzny ołtarz gdzie czynili pokłon, a następnie wracali na
koniec kolejki. Liczba pokłonów, jaką w tym dniu oddawali, zezwalała na taką samą ilość
wypowiedzianych słów w ciągu następnego roku.
Tharo myślami kotwiczył przy wczorajszym dniu. Wbrew pozorom nie przeżywał potyczki z ojcem, nie
chodziło także o pierwsze w życiu rozstanie - młody sanjin przywoływał w wyobraźni twarz Yasu;
mglisty obraz nieuchwytnej Kimiko działał nań jeszcze mocniej. W związku z tym szukał odpowiednich
słów by skonstruować pytanie, nie zdradzając jednocześnie fascynacji pięknymi siostrami.
- Od południa prawie się nie odzywasz. – Napomniał Ozoro. – Chyba nie zaszkodziła ci kuchnia
mojej matki?
Sua Hann z miejsca zaprzeczył.
- Więc coś taki markotny? Aż tak boli cię nos? Może wpadniemy do Yasu po jakieś ziółka?
- Nos boli, ale to nie to. Zresztą sam nie wiem, co mi jest… Wszystko w tym mieście jest dla mnie
nowe, zupełnie obce. – Wyjaśnił dość bełkotliwie sanjin. - Siedzę tu sam, to znaczy z tobą, ale bez
ojca. Po raz pierwszy w życiu jestem tak daleko od niego. Chyba nawet nie umiem tego wyjaśnić.
- Ha! A ja myślałem, żeś zapałał miłością do jednej z moich kuzynek. – Zarechotał Inobu. Nawet nie
przepuszczał jak blisko był prawdy. - Przyznaj, obie są piękne.
Tej prawdzie Sua Hann nie mógł zaprzeczyć.
- Która bardziej wpadła ci w oko? - Ozoro kontynuował uciążliwe przesłuchanie.
- Nie wiem, nie zastanawiałem się.
- No powiedz, która?
- Wybacz, ale nie mam zamiaru odpowiadać na to pytanie!
- Wolisz inne? Zgoda! Dlaczego twój własny ojciec wczoraj nieomal cię nie zabił? - Gdy Inobu
również na to pytanie nie uzyskał odpowiedzi, spuentował wybitnie szyderczo. - Zawsze myślałem,
że to ja mam problemy z ojcem. Ale mój tylko marudzi, i marudzi… i marudzi! I jeszcze trochę
marudzi. Za to twój od razu przechodzi do czynów! Słuchaj, czy twoja matka też jest taka narwana
jak stary? Bo znam taką jedną… Mieszka nawet tu niedaleko, ale wy chyba nie jesteście
spokrewnieni. Ona brzydka jak noc, a ty się jeszcze jakoś trzymasz w świetle.
Tharo szybko zmienił niewygodny temat - zaproponowany przed sekundą brzmiał wyjątkowo drażliwie.
- Zamiast szydzić, mógłbyś opowiedzieć coś o swojej kuzynce.
- O Yasu? Sam widziałeś, że ma…
- Nie chodzi mi o Yasu, tylko o Kimiko. Wczoraj nie zdążyłem się jej zbyt dokładnie przyjrzeć.
Inobu obdarował kompana wymowny spojrzeniem „spode łba”.
- Lepiej trzymaj się od niej z daleka kolego. - Warknął.
- Dlaczego? – Sua Hann nie ukrywał zaskoczenia wyznaniem łysielca.
- Mówi ci coś nazwisko Oruto?
- Nie, a powinno?
Do spojrzenia „spode łba” dołączyło nerwowe dygnięcie.
- Naprawdę nigdy nie słyszałeś o tym łajdaku? - Inobu wypluł z ust kleistą ślinę.
Tharo zaprzeczył skinięciem głowy.
- Na bogów! Skąd ty przybywasz? Z lasu? – Ozoro ukąsił z typowym dla siebie przekąsem. – Izawa
Oruto jest najstarszym z czworga synów przywódcy gangu Kin. To wyjątkowo niebezpieczny typ.
Jego ojciec trzyma w garści większość tutejszych urzędników i inspektorów. Nie ma się, co
oszukiwać, mają całe Azo w garści. Nawet ta ławka w pewnym sensie należy do Kin, rozumiesz?
- Chyba tak… - Burknął zawiedziony orędziem Sua Hann.
- I dalej chcesz słuchać o mojej kuzyneczce?
Dziedzic Boskiego Wiatru wzruszył beznamiętnie ramionami.
- Kimiko to czarna owca rodziny. I tyle ci o niej wystarczy wiedzieć. A teraz chodź, od tego siedzenia
wielka drzazga wlazła mi w tyłek!
- Dokąd pójdziemy?
- Daleko od tych przeklętych mnichów i gongów! Wkurwiają mnie już!

Głuche dudnienie wypełniło uliczny zaułek, spowity zapadającym z wolna półmrokiem. Inobu nie dawał
za wygraną, uparcie bombardując masywne drzwi. Kiedy ustąpiły, z wnętrza wypełzła obła twarz
mężczyzny.
- Czego? – Warknął ozięble szczerbaty dozorca.
- Witaj Takanami. – Ryknął nadspodziewanie głośno Inobuhiko. - Wpuścisz nas?
- To znowu ty? Masz czelność Ozoro!
- Wiem, wiem staruszku. Ale tym razem nie jestem sam. Przyprowadziłem przyjaciela i chciałbym
pokazać mu spektakl.
- Spektakl powiadasz? – Takanami najwyraźniej niedowierzał słowom ogolonego na łyso chłopaka.
- Przecież dzisiaj wielka premiera! Słyszałem, że wystąpią najlepsi tancerze północnej rubieży. Już
nie mogę doczekać się tych pląsów! – Sprytnie koloryzował Inobu.
- Ja i tak wiem swoje, moczymordo! Jeżeli znów zarzygasz garderobę Odahary, wybiję ci wszystkie
zęby!
- Wtedy to był przypadek. – Ozoro żwawo ruszył przez uchylone wrota.
- Przypadkiem było twoje pojawienie się na świecie! – Zagrzmiał Takanami. – Ja nie żartuję! Jeśli
znów nabałaganisz, uczynię cię kaleką!
- Będę uważał. Nie zwracaj uwagi na tego ponuraka. – Kolejne zdanie Ozoro rzucił ku Tharo. - Jego
żona w łóżku marudzi tak samo jak on. – Dodał półszeptem.
Pokonawszy wąski korytarz, chłopcy przeszli do pasażu z licznymi garderobami. Przez cały czas
towarzyszyły im odgłosy eterycznej muzyki.
- Co to za miejsce? – Tharo próbował zlokalizować źródło niezwykłych odgłosów.
- Cicho bądź, jesteśmy tuż za sceną. Poczekaj, zaraz wszystko zobaczysz.
Ujście korytarza obnażało sporych rozmiarów salę widowiskową. Chłopcy przystanęli obok kotary – tak
by nie zostać dostrzeżonymi z widowni.
Na scenie harcowało kilkoro aktorów, obrazujących napaść demonów na szlachetnego mnicha. Artyści
zachwycali dostojeństwem ruchów i dopieszczoną choreografią. Tharo wprost nie mógł oderwać oczu od
postaci w krwistoczerwonych pelerynach, odgrywających rolę złych duchów. Na dodatek wygrywana
przez orkiestrantów melodia, wprowadziła go w swoisty trans. Tharo scalił umysł z duchem
przedstawienia.
- Chodźmy. – Inobu bezwiednie wytrącił towarzysza z letargu. Solidne uderzenie w plecy aż nadto
wspomogło koleżeńską sugestię.
Tharo zrozumiał, iż utracony przed chwilą stan miał nie powrócić.
- Dokąd? – Zapytał, przygryzając wargi.
- W takie jedno miejsce. Nie chcę tego oglądać.
- Ale ja chce. Poczekajmy chwilę, chociaż do końca tej sceny. – Walczył o swoje Sua Hann.
- Przecież to jest nudne! – Burknął Ozoro. – Ja idę? A ty?
Tharo uległ nieformalnej groźbie, aczkolwiek gdyby to od niego zależało, najchętniej zostałby w tym
miejscu do końca spektaklu.

Pomieszczenie, w którym chłopcy odczekali końca przedstawienia wyglądało na zatęchły magazynek,


zawalony stertą pocerowanych kostiumów. W istocie była to garderoba najlepszego przyjaciela
Inobuhiko. Ozoro szybko zlokalizował dwie w miarę czyste kamionki oraz karafkę, przewiązaną przy
szyjce wilgotnym sznurem. Ostrożnie rozlał do naczyń ryżową wódkę, po czym spił trunek jednym
zdecydowanym haustem.
Tharo przez cały czas próbował odpowiedzieć w myślał na pytanie - „co ja robię w takim szemranym
miejscu jak to!”.
- Tak cię boli? – Szewc widząc minę kompana, wykazał się nutą współczucia. Kiedy ujrzał
przytaknięcie, dodał. - W takim razie wypij ze mną. Ten napój zagłusza każdy ból!
- Twój znajomy nie obrazi się, że weszliśmy bez zaproszenia?
- Znajomy obrazi się, jeśli nie dostawicie zaraz kolejnej miseczki! – Wtrąciła niezwykła postać
zatrzymana pomiędzy wnętrzem, a zewnętrzem garderoby. Odahara noszący szkarłatny strój demona
przeskoczył próg. Pochwyciwszy z półki kubek, podstawił naczynie pod szyjkę butelki, czym
spowodował rozbłysk szczęścia na twarzy Ozoro.
- Właśnie o tobie rozmawialiśmy! – Oznajmił radośnie szewc.
- Coś tam słyszałem. – Bąknął aktor.
Inobuhiko poczęstował gościa sowitą dawką cierpkiego napoju.
- Jak spektakl? – Zapytał na moment przed wypiciem żrącego płynu.
- Wszystkie miejsca wykupiono do końca miesiąca, więc stać nas na kilka kolejnych butelek tego
świństwa! – Krzyknął aktor, wlewając napój w gardło.
- Wybornie! – Stęknął Inobu. – To jest Odahara, mój stary przyjaciel. – Palec wskazywał łopoczącego
głową przebierańca, dochodzącego do siebie po pokaźnej dawce alkoholu. - A ta ranna niemota
zowie się Tharo. Mój nowy przyjaciel! – Dopowiedział, pokazując drugą dłonią sanjina. W ten
sposób zabawnie i zupełnie nieświadomie skrzyżował ręce.
- Skądeś go wytrzasnął? Wygląda mi na inspektora w przebraniu. - Stęknął Odahara, mierząc spode
łba obandażowanego chłopaka.
- Wygląd to nie wszystko! – Inobu poklepał aktora po ramieniu.. – On jest w porządku. Pomógł mi z
Genzo i jego koleżkami.
- Słyszałem na mieście, że macie zatarg. Poszło o jego siostrę? Matkę?
- Siostrę, matkę… wszystko jedno. – Łysielec nonszalanckim prychnięciem podsumował rozsiane na
mieście plotki. – Dzięki Tharo nie mam z nim kłopotu! – Dodał. - Albo wręcz przeciwnie!
Zobaczymy!
Ozoro nie pozwalał butelce ostygnąć.
- Słyszałeś o Naoki? - Burknął aktor, uważnie obserwując poczynania towarzysza.
- Słyszałem.
- Szkoda go…
- Szkoda… - Westchnął Inobu. - Jego zdrowie!
- Zdrowie Naoki!

Zawartość drugiej karafki, odnalezionej pod stertą scenicznych kostiumów powoli pustoszała, jednakże
młodzieńcy nie smutnieli z tego powodu – wręcz przeciwnie – szczere uśmiechy nie znikały z ich twarzy;
z każdym łykiem, nabierali ochoty do dyskusji na coraz śmielsze tematy. Kłótnia wisiała w powietrzu.
- Zaraz, zaraz! Obaj wierzycie w olbrzymiego ptaka porywającego niegodziwców? – Tharo, niemal
przetarł oczy ze zdumienia, słuchając rewelacji pijanych kompanów.
- Oczywiście. – Przyjaciele odparli zgodnym chórem, jakby zawczasu ustalili odpowiedź.
- Przecież to idiotyczne! – Skwitował.
Inobu puścił uwagę mimo uszu - on nigdy nie należał do przesadnie pobożnych. Z kolei aktor, podobnie
jak większość mieszkańców północnej rubieży gorliwie hołdował religii starych bogów; w odróżnieniu do
Sua Hanna, który zaciekle bronił sławionego głównie na południu Kultu Przodków.
- Bardziej idiotyczne niż kult martwych przodków? – Zripostował Odahara.
Aktor dobiegał trzydziestki. Po zmyciu scenicznego makijażu okazało się, że na jego twarzy widnieją
liczne piegi wybite na pucułowatych policzkach. Odda (jak pieszczotliwie nazywał go Inobuhiko) miał
wiecznie uśmiechniętą buzię, co przy rozczochranych włosach ujmowało mu dekadę.
- Tak się składa, że mój dziadek przed laty widział jednego! – Wykrzyczał w twarz sanjina. - To było
na południu, niedaleko miasta Koto! Dziadek zbierał chrust w lesie. Gdy usłyszał straszliwe krzyki
zerknął w górę i dostrzegł złocistego ptaka Tantaao, niosącego w dziobie młodą kobietę! Grzesznica
płakała i zaklinała bogów o kolejną szansę. Dziadek często mi o tym przypominał, kiedy byłem
niegrzeczny.
- Bzdura! – Ryknął Sua Hann.
- Taka sama jak wiara w pośrednictwo ludzi gnijących pod ziemią od setek lat? – Powtórzył z lekka
naburmuszony Inobu. Oparzył się przy tym woskiem świecy, maltretowanej od dłuższego czasu w
dłoniach. - Jak ktoś nie żyje to nie żyje! Koniec i kropka! Nie ma go! Więc, po co błagać o
pomyślność kogoś, kto i tak cię nie słyszy? – Dodał, próbując gwałtownymi ruchami dłoni ostudzić
oparzenie.
- Ponieważ wierzę, że powietrze przenosi świadomość… - Wyjaśnił Tharo.
- Że jak? – Inobu ozdobił twarz wyjątkowo głupią miną.
- Według mych przekonań, świat to jedna wielka…
Ozoro nie pozwolił dokończyć sanjinowi wydumanej myśli - uderzając pięścią w stół, zapragnął nadać
wypowiedzi należytej ważkości:
- Czas zakończyć bzdurne spory! – Stwierdził wartko. - Niech jedni wierzą w ptaka Tantaao,
zrzucającego niegodziwców w bezdenną przepaść góry Okko! Inni niech uznają kult powiernictwa
zmarłych przodków! Wolę pić wódkę niż kłócić się o wyższość wyznania!
- Dobrze powiedziane! – Odda z miejsca poparł słowa kompana.
- Na tyle dobrze, by uczcić to kolejnym kubkiem? – Zarechotał Inobu.
- Oczywiście! – Usłyszał z ust aktora. – Tylko czym? Butelka jest pusta. – Zawód spowodowany
niefortunnym odkryciem wyładował na karafce, rozbijając naczynie na przeciwnej ścianie.
- Chwilunia… - Prychnął Inobu. – Gdzieś tu widziałem jeszcze jedną. – Dodał, po czym zniknął pod
stertą kolorowych fatałachów.

Zagubiony pomiędzy ścianami garderoby czas, przestał mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie. Ukryci
przed czyhającymi na zewnątrz kłopotami, ucztowali beztrosko, wznosząc gromkie toasty za pomyślność
interesów oraz kłopoty nieprzyjaciół! Zawartość trzeciej flaszki zniknęła równie błyskawicznie jak dwóch
poprzednich, toteż całej trójce dopisywały wyborne humory. Później każdego po kolei dopadła senność;
Inobu jako pierwszy uległ jej zdradliwym podszeptom, zasypiając na stercie pocerowanych kostiumów.
Tharo siedział na stołku, próbując łapać równowagę, której od dłuższego czasu mu brakowało. Pamiętając
groźby dozorcy, powstrzymywał wymioty zaczajone w przełyku. Odahara podparty rękoma o blat stolika
– ni to siedząc, ni leżąc – obserwował jego starcie z meblem. Naturalnie wybuchł gromkim śmiechem,
gdy Sua Hann legł z hukiem na podłogę; ten upadek był jedynie kwestią czasu.
- Bądźcie cicho! – Burknął markotnie Inobu, przebudzony pijackim rechotem. – Śpię… - Szewc
jeszcze w tej samej chwili wrócił w błogie objęcia Dobrego Ducha Snu.
Tharo rozmasowywał obolałe pośladki.
- Żyjesz? – Usłyszał z ust aktora.
- Nnnnie wieeem… - Stęknął. Z trudem łączył słowa w całość.
- Pomóc ci?
- Ni…eeeeee!
- No to siadaj.
- Przeciesz rrrróbuje.
Tharo po wgramoleniu się na stołek, wykuł wyjątkowo bełkotliwe pytanie.
- Oudda…
- Co?
- Kim… no kim jest… ten… - Tu przystanął, szukając w pamięci odpowiedniego imienia. – To ten…
no… kim jest Naoki?
- Uuuuu… smutna historia.
- Smutnaaa?
- To nasz przyjaciel był. Zginął na wojnie…
- Nappr…rrawdę?
- No chyba. Tak mówią. Powiem ci, że sam już nie wiem… No nie pamiętam. - Teraz to aktor
bełkotał. - Trudne pytania za…zadajesz! – Odahara uniósł głos, obrażony kłopotliwymi spytkami.
Niespodziewanie w garderobianych drzwiach stanęła kobieca postać. Niska, krępa – ubrana w wybornej
jakości kimono w kolorze dojrzałego wrzosu. Kobieta szybko obadała sytuację w pokoiku; zmysł
powonienia ułatwił wyrok.
- Znowu pijesz? – Warknęła groźnie.
Odahara rozdziawił zarówno oczy jak i usta! W zaskoczeniu, omal nie spadł ze stołka.
- Emi? – Wydukał, z trudem łapiąc równowagę. - Wróciłaś tak wcześnie? Przecież miałaś być dopiero
jutro.
- Ale jestem dziś moczymordo! Masz z tym jakiś problem? – Ton wypowiedzi życiowej partnerki
aktora nie uległ złagodzeniu.
- Ależ skąd. Chodź, niech cię ucałuję. Siadaj przy nas!
- Nie zbliżaj się do mnie ty pijaczyno z podrzędnego teatru! – Burknęła oschle kobieta, przystrajając
twarz groźną miną.
- Emi… Co ty?
Wyszła jeszcze w tej samej chwili, ostentacyjnie trzaskając drzwiami. Odahara natychmiast ruszył za
nią. Przy okazji potknął się o niewielki stołeczek i upadł, lecz wypity alkohol na jego szczęście stłamsił
ból. Szybko wstał i nie tracąc czasu na otrzepanie się, ruszył w pogoń za wybranką.
- To my już lepiej chodźmy. – Oznajmił niespodziewanie Ozoro, ziewając na cały głos. Awantura
przywróciła jego zmysły rzeczywistości. - Nie chcesz widzieć kłótni tych dwojga. Ja widuje to
nazbyt często. – Po czym dodał już pod nosem. - Biedny Odahara…

Tharo pierwszy raz w życiu musiał sprostać wyzwaniu oraz konsekwencjom wypicia takiej ilości
ryżowej wódki. Niby trywialne starcie, a przegrane przezeń z kretesem. Uczucie mdłości dosłownie
rozrywało mu wnętrzności, toteż zwymiotował zaraz po wejściu na główny trakt. Kolejne dwa wymioty
również nie przyniosły jelitom ulgi. Na szczęście Ozoro dzielnie asekurował kompana; wprawdzie i jemu
towarzyszył stan alkoholowego uniesienia, jednakże znacznie lepiej przystosował organizm do podobnych
hulanek. Po drodze wytężał słuch, próbując zrozumieć pozbawiony sensu bełkot towarzysza. Wyłapał
kilka pojedynczych słów, lecz nie umiał połączyć ich w sensowną całość.
Po skręceniu w boczną uliczkę, ruszyli znanym tylko Inobu skrótem. Przy końcu drogi Ozoro dostrzegł
zamazane sylwetki grodzące przejście - kolejna odcięła możliwość ucieczki! Szewc wytrzeźwiał jeszcze
w tej samej chwili; doskonale znał realia rządzące ulicami po zapadnięciu nocy.
- Chcemy tylko przejść! - Zawołał, próbując nie zdradzić strachu, który w tej chwili całkowicie
zdominował jego duszę. - Nie mamy pieniędzy! - Miał za to wielu podejrzanych znajomych i równie
wielu wrogów.
Sytuacja trwała w nieskończoność, choć w rzeczywistości mijały sekundy. Korkujący drogę bandyci
dzierżyli niewielkie toporki albo noże – chłopak nie widział dokładnie; dostrzegł natomiast czerwone
chusty przy nadgarstkach, zdradzające przynależność do zbrodniczej organizacji Kin. W tym zwietrzył
szansę przeżycia.
- Jestem krewnym kochanki waszego pana! – Desperacki apel nie spowolnił bandyckich zapędów. W
głębi serca wiedział, iż żadne słowa tego nie uczynią. Przynajmniej liczył na pobudkę mieszkańców
pobliskich domów. - Nie rozumiecie, co mówię? Jestem Ozoro! Kuzyn Kimiko!
Inobu działając pod wpływem impulsu, zrzucił z ramienia Sua Hanna; pochwycone kato skierował w
stronę nadchodzących bandytów..
- Zapchlone kundle! Tanio skóry nie sprzedam! – Krzyknął, próbując odstraszyć napastników. Robił
to doprawdy ślamazarnie.
Niepokojące odgłosy przyniosły Sua Hannowi niewielką dozę przytomności. Uniósł głowę, dostrzegając
w pobliżu kilka ruchliwych sylwetek. Wstał pokracznie, czym zaalarmował trzeciego z bandytów. Nim
doszło pomiędzy nimi do konfrontacji, ciemność rozerwał przeszywający gwizd!
- Inspektorzy! – Nadleciało z mroku.
Inobu podbiegł do Sua Hanna. Dosłownie w ostatniej chwili uniknął prawego sierpowego!
- Co robisz! – Krzyknął, zaskoczony atakiem. – To ja głupcze! Musimy uciekać! - Nie czekając na
odpowiedź, złapał kompana w pół i podciągnął ze wszystkich sił.
- Hej! – Usłyszeli nagle zza delikatnie uchylonych drzwi. – Tutaj!
Zaryzykowali…
W pokoju rezydowała ciemność o wiele gęstsza niż ta po drugiej stronie wrót. Nie widzieli wybawiciela
za to doskonale słyszeli jego szept - głos zdradzał sędziwy wiek mężczyzny.
- Widziałem jak was napadli. – Oznajmił. - Macie dużo szczęścia, że przed snem zawsze podlewam
kwiaty. Moje kwiatuszki są przyzwyczajone do wieczornych kąpieli. Wiem, wiem co powiecie. Inne
kwiatki lubią być podlewane za dnia. Moje akurat lubią taką wieczorną kąpiel. Małżonka, kiedy
jeszcze żyła, zawsze wyśmiewała ten zwyczaj, a ja jej za każdym razem odpowiadałem, że miejsce
kobiety jest w kuchni. Na szczęście tam nie trzymam kwiatów. Ale to była dobra kobieta, naprawdę.
- Dziękujemy. – Wymamrotał na odczepne Inobu. Przyklejony do szpary w drzwiach, nerwowo
rozdrapywał ciemność ulicy. Odetchnął z ulgą, gdy rumor na ścieżce ustąpił nocnej ciszy. -
Uratowałeś nam życie. – Szepnął, nawołując myślami spokojniejszy rytm serca. – Dzięki bogom…
Wytarł pot w rękaw koszuli. Następnie zerknął na Tharo. Chłopak od dłuższej chwili pozostawał w
bezruchu – jakby spał.
- Chodzicie, chodźcie. - Ponaglił okryty mrokiem miłośnik kwiatów. – Nie miewam zbyt często gości.
No i mówię wam, małżonka wyśmiewała wieczorne podlewanie kwiatów. A ja jej mówiłem, za
każdym razem… one przynajmniej zachowały witalność, ty swoja straciłaś trzydzieści lat temu!
Ozoro zignorował słowa starszego pana; klęknął przy Sua Hannie.
- Żyjesz kolego? - W odpowiedzi usłyszał jedynie odgłos wymiotów.
Szewc nerwowo pokręcił głową.
- Przepraszam za niego - Stęknął.
- To nic, to nic. Chodźcie. Pokaże wam moje kwiaty.

Najście dwójki huncwotów w środku nocy zbulwersowało atrakcyjną pielęgniarkę. Dobroduszna na


codzień, tym razem nie szczędziła cierpkich słów pod adresem krewniaka. W złości zapomniała o kusości
wypoczynkowej szaty, odsłaniającej szczupłe nogi aż po krocze. Yasu przystąpiła do zabiegu, usiłując
ignorować odór alkoholu. Niemal po omacku sporządziła maści i przygotowała opatrunki. Inobu jako
pierwszy doświadczył wymuszonej delikatności jej smukłych palców. Drugiego pacjenta wyprosiła za
próg – fetor ryżowej wódki przyprawiał ją o mdłości. Na drogę wyposażyła go w czarkę odpychającego w
smaku płynu; za jego sprawą Tharo odzyskał nieco zagubionej świadomości. Dzięki wódce nie odczuwał
bólu - niestety zawroty głowy wprawiały w ruch wirowy cały otaczający świat. Czekał go ciężki poranek i
nie mniej podła noc.
- Czy to nie ciebie wdziałam wczoraj na obiedzie? – Zaskakujące pytanie nadleciało z ust dziewczyny
przyczajonej w ulicznym mroku.
Sanjin uniósł głowę, wyrywając ciemnościom obraz atramentowych tęczówek wbitych w jego
wykrzywioną twarz.
- Tak, tak… Jedliśmy tu wczoraj obiad. - Westchnął jękliwie, kiedy dzierlatka zanurzyła się w blasku
przydomowych lampionów; dopiero wówczas zobaczył ją w pełni. Kimiko przewyższała urodą
Yasu, choćby z racji młodszego wieku. Była wysoka, niesamowicie szczupła, a jej twarz
promieniowała nieudawaną wyniosłością. Doskonale znała swoją siłę; kobiecość i urodę.
- Nie sądzisz, że na kolacje odrobinę za późno?- Ukąsiła.
- Tak, za późno… - Wydukał zakłopotany wojownik. Onieśmielała go do tego stopnia, iż zapominał
języka w gębie. Nie miał pewności czy drgawki spowodowało najście dziewczyny czy też organizm
reagował w ten sposób na ryżową truciznę.
Kimiko stanęła naprzeciw niego, pozwalając oczom przytulić ciało skryte pod wyszukanym kimonem.
Nie mogła mieć więcej lat niż on; właściwie wyglądała na młodszą. Tharo niczym zahipnotyzowany
śledził każdy szczegół twarzy urokliwej dzierlatki; podziwiał misternie przystrzyżoną grzywkę oraz kwiat
wpięty we włosy, spełniający funkcje spinki. Oczy zabarwione atramentem rozpalały jego wyobraźnię -
kibić oraz biodra wzniecały pożądanie.
- Więc co tu robisz? – Amada drobnymi kroczkami zmniejszała dzielący ich dystans.
- Napadnięto nas. Yasu opatruje właśnie…
Kimiko westchnięciem, ucięła chaotyczny odzew.
- Wyglądasz na silnego młodzieńca. Czyżbyś nie umiał walczyć? – Zakpiła.
- Umiem, potrafię! – Tharo poprawił sam siebie.
- Widocznie kiepsko, skoro w środku nocy przychodzisz szukać pomocy mojej głupiutkiej siostry. -
Cierpkie słowa, cięły jego dumę niczym najostrzejszy z mieczy. - Że też Yasu ma cierpliwość do
naszego tępego kuzyna. Ja bym go przegoniła na cztery wiatry.
Sua Hann próbował oponować:
- Ale ich było więcej!
Kimiko pochyliła się nad nim, zasysając powietrze lekko zadartym noskiem. On cuchnął potem oraz
rozlaną gorzałką – ona rozsiewała zapach delikatniejszy aniżeli kwiecista łąka.
- Oj, czy aby na pewno było ich tak wielu? A może przeważały butelki z ryżową wódką? – Ukąsiła.
- Nie, nie. To nie tak.
- Oczywiście. - Rzuciła chłodno; chwilę później zahaczyła wzrokiem o miecz, ukryty dotychczas za
granicą postrzegania. – Skąd masz to ostrze? – Zapytała, próbując nie zdradzić zainteresowania.
- Kiedyś należało do mojego ojca? Podoba ci się?
- Sugerujesz, że ktoś taki jak ja, traciłby czas na zachwyt tępym żelastwem?
- Ależ nie, skąd!
- Znam ludzi, którym z pewnością przypadłby do gustu. Hmmmm… - Westchnęła, marszcząc
teatralnie czoło. – Ile byś za niego chciał?
Pomimo upojenia alkoholowego, Tahro odpowiedział nad wyraz ostro:
- Nie jest na sprzedaż!
- Spokojnie chłopczyku! Bo zaplujesz mi kimono! – Rzuciła opryskliwie Kimiko, kończąc tym
samym pogawędkę; obrażona ruszyła ku drzwiom. Na moment odwróciła głowę, wbijając spojrzenie
w inkrustowaną pochwę kato. Potem zniknęła w sieni.
Tharo pobudzony działaniem ziołowego naparu zwymiotował chwilę po jej odejściu. Gdy dochodził do
siebie, usłyszał spod drzwi znajomy głos:
- Ostatni raz piłem z tobą wódkę nieboraku! Zaraz wyplujesz wnętrzności!
- Rzygam przez napój twojej kuzynki. - Grubiański odzew Sua Hanna nie usprawiedliwił słabości
głowy.
- No na pewno. – Zakpił Inobu. – Ruszaj, twoja kolej. – Skinięciem wskazał wnętrze chaty. – Idź
szybko, bo się jeszcze rozmyśli.
- Mówisz poważnie? – Sanjin poczuł trwogę. Odniesione wczoraj rany znów podeszły krwią;
potrzebowały sprawnej reki. Niestety kwota w sakiewce nie gwarantowała przychylności tutejszych
medyków.
- Jak zawsze. – Zażartował poobijany łysielec. On również odczuwał nieprzyjemne wirowanie w
okolicach żołądka. Zazwyczaj po wódce nie wymiotował; znacznie gorzej działało na niego piwo.

Przyjaciele opuścili dom Amady przed świtem. Odchodząc wykradli z kuchni resztki kolacji, by z
mocno pobudzonym łaknieniem ruszyć na miasto. O tej porze przemierzali je głównie najniżsi rangą
urzędnicy odpowiedzialni za gaszenie ulicznych latarenek; swoją cegiełkę dokładali także kupcy, zajęci
rozbijaniem przyulicznych straganów tudzież partole nocnej straży; tym ostatnim chłopcy woleli schodzić
z drogi.
Dłuższy postój urządzili przy miejskiej studni, gdzie za pomocą drewnianych czerpaków zalali
wnętrzności litrami orzeźwiającego płynu. Do rozwiązania pozostała kwestia posiłku.
Inobuhiko namówił druha na śniadanie w „Zielonej Salamandrze”. Nie był to najlepszy wybór - mięso
było niedogotowane, ryż zimny, a owoce nieświeże, lecz przynajmniej kucharz nie wymagał bajońskich
opłat za parcianą robotę.
Po zdawkowym posiłku wyruszyli do „Parku Czterdziestu Latarni”, gdzie Ozoro umówił spotkanie z
kolejnym podejrzanym znajomkiem. Pomysł nie przypadł do gustu Sua Hannowi – biedak wciąż nie
doszedł do siebie po wczorajszej biesiadzie.
Po dotarciu na miejsce chłopcy skorzystali z przytulnej altany, wzniesionej u korzeni rozłożystego
cedru. Tharo zachęcony ciszą, zaangażował umysł do rozwiązania kilku zagadek; jeszcze nie wiedział czy
powinien trwożyć przed nowymi doznaniami czy pozwolić marzeniom swobodnie przepływać. Minęło
kilkadziesiąt godzin, a on czuł bagaż doświadczenia zbieranego przez innych latami. Intensyfikację
doznań zawdzięczał głównie Ozoro.
Zamknął oczy ledwie na sekundę. Po męczącej nocy i to wystarczyło by odleciał w rejony idealnej
nieprzewidywalności; Dobry Duch Snu zesłał przyjemny sen o zielonych błoniach, wielgachnym psie i
beztroskiej zabawie w blasku wiosennego słońca. Wizję urwał szorstki głos dochodzący z zupełnie innego
wymiaru egzystencji:
- Śpisz?
- Nie. – Tharo poczuł zawód po nagłym urwaniu sennej mary; razem z nią wyparowała szansa
ukojenia smutku. Głos oczywiście należał do Inobuhiko.
- Pić mi się chcę. - Zaburczał Ozoro.
Sanjin nie otworzył oczu; w przestrzeni uwięzionej pod zamkniętymi powiekami szukał przegonionej
wizji. Niestety marudzenie Inobu bezpowrotnie ją oddaliło.
- Tu niedaleko jest studnia. Może przyniesiesz trochę wody?
- Niby w czym? I dlaczego ja mam iść? Ty wiesz lepiej gdzie jest. – Prychnął oburzony wojownik.
- Sam przed chwilą mówiłeś coś o pragnieniu. – Ozoro uparcie brnął w niedorzeczność. - Przy studni
leżą czerpaki i wiadra. Pożyczysz jedno, a potem odniesiesz.
- Nic z tego! – Sua Hann dopiero teraz otworzył oczy; nie wytrzymał poziomu absurdu.
- Pięknie odwdzięczasz się za uratowanie życia! Też mi przyjaciel. Ucztujesz ze mną, nocujesz w
mym domu, jadłeś nawet obiad mojej kochanej mamusi, ale nie chce ruszyć zadka po wodę! - Tu
Inobu splunął ostentacyjnie, pragnąc zasygnalizować udawane oburzenie. – Bez łaski, sam pójdę i
sobie przyniosę.
- Stój! – Zdeptanie ambicji poskutkowało. - Mów gdzie ta studnia? Przyniosę ci tę wodę, bo mam
dosyć twojego biadolenia.
- Za tymi drzewami, w prawo. – Inobu wskazał ramieniem wysokie jesiony. Kiedy był pewnym, iż
Tharo go nie usłyszy, stęknął z teatralnym zacięciem. – Dosyć biadolenia? Też mi paniczyk…
Wracając z czerpakiem Sua Hann zrozumiał, że jak najszybciej musi zakosztować kobiecego łona;
podświadomość informowała o naturalnej potrzebie organizmu; wychowany w cnocie tracił panowanie
nad umysłem. Powróciwszy do przyjaciela, wręczył mu naczynie. Ozoro momentalnie przerwał
wydrapywanie inicjałów na desce; wyżłopał praktycznie całą zawartość czerpaka, a będąc obrażonym,
nawet nie podziękował za przysługę.
Tharo zupełnie nie wiedział jak zacząć rozmowę na temat kłopotliwej potrzeby; jakoś nie mógł
przełamać wstydu. Może dlatego, że Ozoro dysponował ogromnym doświadczeniem w tej kwestii, a on
utkwił ledwie w przedmowie. Dlatego postanowił odłożyć temat na później. Rozczarowany własnym
zachowaniem, odwrócił głowę w kierunku malowniczego pejzażu. Splunął pogardliwie, próbując zająć
umysł czymś więcej aniżeli obserwacją falujących na wietrze gałęzi. Teraz wolałby podziwiać falujące
piersi Amady!
- Dlaczego wybraliście akurat to miejsce na spotkanie? – Zapytał.
- Taka nasza mała tradycja.
- A czy należy do niej również spóźnialstwo twego znajomego? – Na to pytanie Sua Hann nie usłyszał
odpowiedzi. Dlatego szybko wysnuł kolejne. - Może pójdziemy sami?
- A wiesz chociaż gdzie? Siadaj na dupie i czekaj, bo bez Amano nigdzie nie pójdziemy! Tylko on
ma odpowiednie dojścia.
- Ale dokąd nie pójdziemy? Co to za dojścia?
Inobu nie zamierzał odpowiadać; po prostu wrócił do wydrapywania deski. Grawerka trwała krótko.
Niesiony przeczuciem uniósł głowę w najodpowiedniejszym momencie.
- O! Spójrz, idzie Amano! – Zakrzyknął nie kryjąc podniecenia. Przybycie druha zwiastowało koniec
serii wymuszonych pytań.
Sua Hann dostrzegł wysokiego chudzielca o potarganej czuprynie. Chaotyczny krok wskazywał na stan
lekkiego upojenia alkoholowego – oto i przyczyna spóźnienia.
- Wstawaj, idziemy! – Zakrzyknął Ozoro. – Już i tak jesteśmy spóźnieni!
Dokończenie ostatniej litery imienia odłożył na kolejną wizytę w parku.

Ozoro i Amano wymieniali uwagi odnośnie planów na resztę dnia – właściwie bliżej byli kłótni aniżeli
przyjacielskiemu dokazywaniu. Sua Hann tymczasem pozostawał w tyle, celowo utrzymując dystans; miał
podły humor i nie chciał niczyjego zainteresowania. Ból nie sprzyjał zawieraniu znajomości, tym bardziej
nie ułatwiał wędrówki, a maszerowali od naprawdę długiego czasu.
Młodzieńcy skręcili w uliczkę tuż przed świątynią Nagawy; opiekuna ptaków Tantaao. Wąską alejkę
ubarwiały trzepoczące na wietrze chorągwie oraz szyldy z nazwami najróżniejszych rzemieślników. Po
opuszczeniu wąwozu, minęli plac budowy. Widok powstającej konstrukcji na tyle zaintrygował Dziedzica
Boskiego Wiatru, iż postanowił przerwać milczenie:
- Co to za budowla? – Zapytał.
- Arena Zawodów Mocarzy. – Prychnął od niechcenia Amano. Nawet nie odwrócił głowy.
Tharo nie zamierzał dawać kompanom powodów do wyśmiania, dlatego przestał drążyć temat –
niemniej ciekawość pozostała. Zapatrzony w kompozycję drewna i kamieni, niechcący wpadł w gromadkę
kur. Właścicielka stadka podniosła raban na całą okolicę. Kiedy chwyciła za miotłę, szybko uciekł.
Towarzysze przestali zeń szydzić dopiero, gdy osiągnęli cel marszu – tajemniczą szopę, wzniesioną na
zachodnich peryferiach miasta.
Przed wejściem kłębił się gwarny tłum. Zagrodzona przestrzeń narzucała rygorystyczne ograniczenia,
toteż rośli ochroniarze wpuszczali jedynie wybranych. Tharo, Ozoro i Amano (dzięki znajomościom tego
ostatniego) nie mieli problemu ze sforsowaniem bariery bezpieczeństwa.
Powietrze wewnątrz baraku przeszywała uciążliwa woń potu. W samym centrum usypano obszar ziemi
przesiąkniętej krwią pokonanych; w tym miejscu przelewali ją nie ludzie, a waleczne psy. Arenę otaczała
balustrada, przeznaczona dla niemal setki widzów. Reszta motłochu tłoczyła się pod balkonem. Punkt
przyjmowania zakładów umieszczono na tyłach, zaraz obok kojców.
Tharo wewnątrz szopy odczuł niewytłumaczalne przygnębienie. Emocje trzymanych w kojcach zwierząt
uderzyły niczym morderczy piorun. Zalała go sztucznie wywoływana agresja - ból, ale też smutek
zamaskowany szczelną otuliną instynktu. Jeszcze w tej samej chwili zapragnął opuścić barak. Ozoro
właściwie na siłę wciągnął go na trybunę.
- Postawiłeś jak mówiłem? – Inobu prześwidrował wzrokiem podpitego kompana. Amano nerwowo
przestępował z nogi na nogę. Wyglądał przekomicznie.
- Trzy valari na Tose. – Potwierdził zakład.
Ozoro poklepał go triumfalnie po plecach.
- Więc nie możemy przegrać! – Skomentował uradowany.
Sua Hannowi daleko było do podobnego optymizmu; wszyscy zawodnicy wystawieni do morderczych
konkurów, wywodzili się z rasy kano; sytuacja siłą rzeczy naniosła wspomnienia o Kodzie. W związku z
tym postanowił natychmiast wyjść… lecz zastygł w bezruchu jeszcze w tej samej chwili. Po przeciwnej
stronie areny dostrzegł Kimiko!
Dziewczyna studziła oblicze różowym wachlarzem. Towarzyszyło jej kilku naburmuszonych osiłków
pod rozkazami najroślejszego w zastępie. Tharo szybko domyślił się, kim jest postawny adorator. Już z
daleka dostrzegł u Oruto ślad po złamaniu nosa oraz kilka blizn, szpecących i tak niezbyt atrakcyjną
twarz. Splunął na ten widok, chociaż w istocie zamarzył o zajęciu jego miejsca; tym samym rozpętał
walkę na arenie uczuć, wystawiając w szranki żądzę przeciwko wrażliwości.
Izawa nachalnie obłapiał ciało Kimiko. Dziewczyna posępną mimiką zdradzała satysfakcję z namolnego
wyróżnienia. W końcu partnerowała spadkobiercy potężnego imperium bezprawia; tu i teraz była jego
baronową.
Nagle zatęchłe powietrze rozpruł bolesny skowyt jednego z walecznych czworonogów! Tharo
wstrzymał oddech - dłonie zacisnął na lichej barierce. Ratunku szukał w oczach Kimiko, lśniących niczym
czarne diamenciki. W myślach błagał przodków o pomoc.
- Właśnie podwoiliśmy nasze pieniądze! – Inobuhiko zachwyciło rozstrzygnięcie pierwszego
pojedynku. Wcześniej zdzielił w przyjacielskim geście zatroskanego kompana. - Ze mną bracie nie
zginiesz! Teraz stawiamy twoje? Sam widzisz, że to łatwy pieniądz!
Sua Hann zupełnie zignorował sygnały zrodzone z chciwości towarzysza. Ogarnięty dziwnym transem,
wbił spojrzenie w przestrzeń rozlaną po drugiej stronie trybuny. Ozoro po kilku nieudanych próbach
zwrócenia na siebie uwagi odpuścił. Burknął pod nosem kilka przekleństw i ruszył ku mężczyźnie
przyjmującemu zakłady. Przerwy między walkami trwały tu wyjątkowo krótko.
Tharo otrzymał równie krótką chwile by podjąć decyzje; wytrzymał pierwszą walkę, lecz nieuchronnie
zbliżała się kolejna. Już poprzednia zacytowała dramatyczne wydarzenia sprzed lat. Ranny pies kwilił
identycznie jak Koda…
Sanjinowi brakowało powietrza. Chciał wyjść, zniknąć w oka mgnieniu, jednak kierowany perwersyjną
fascynacją wciąż sterczał w bezruchu. Widok pięknej dziewczyny powodował mrowienie i fale gorąca
rozchodzącą się po całym ciele. Wówczas zrozumiał, że walkę o decyzję wygrało pożądanie.
W odpowiedzi na traumatyzm chwili stworzył w myślach bezpieczną klatkę, w jakiej na pewien czas
zamknął wrażliwość. Mentalna bariera odbijała również złość Ozoro, który mniej więcej w połowie
zawodów przegrał wszelkie valari. Łysy szewc wyładował rozgoryczanie na drewnianej poręczy. Gdy
barierka podejrzanie trzasnęła, przeniósł złość na stojących dookoła kibiców - atak wspomógł klątwami
do Osakabe; Strażnika władającego szczęściem i powodzeniem.
- Chodźmy stąd. Nic tu po nas. – Ozoro po rozstaniu ze wszystkimi valari stracił zainteresowanie
prymitywną rozrywką. Jako pierwszy ruszył w stronę wyjścia.
- Głupie psy! – Warknął w podobnym tonie Amano. On także ugrał jedynie pustą przestrzeń w
kieszeni.
Tharo przyjął decyzję szewca z ulgą. Opuszczając balkon zapragnął ostatni raz otulić wzrokiem
sylwetkę pięknej dzierlatki. Spojrzenie jednak nie trafiło w wyznaczony rejon – zatrzymał wzrok na
brutalu, katującym jednego z przegranych zawodników. Maltretowany pies tonął w kałuży własnej krwi!
Podjęcie decyzji trwało ułamek sekundy! Wojownik zeskoczył ze schodów i powalił oprawcę potężnym
uderzeniem w szczękę! W tym momencie był w stanie powalić każdego z buczących nań miłośników
psich walk.
Błagalne skinięcie ku towarzyszom nie poskutkowało - osłupiali, kompletnie zignorowali prośbę
kompana. Ulegli po zaproszeniu, opartym na sile głosu; dopiero wtedy odważyli się wkroczyć na
piaszczystą arenę.
- Pomóżcie mi go podnieść! – Krzyknął Tharo. – Sam nie dam rady!
- Co? – Zadygotał Amano. – Chyba oszalałeś! - Tharo zignorował jego nic nie znaczącą uwagę.
Pytanie skierował raczej do Ozoro, to na nim postanowił wywrzeć presje. - Inobu! Proszę, pomóż mi
zabrać stąd tego psa!
Stając nad zakrwawionym korpusem, wymieniali niepewne spojrzenia.
- Łap za tył. Ja spróbuje z tej strony. – Zaproponował Ozoro. Tym samym przystał na warunki tej
dziwnej gry.
- Niektórym może się to nie spodobać, lepiej się pośpieszcie! – Ponaglił Amano; najwyraźniej w złą
porę, gdyż na arenę wbiegli organizatorzy psich walk. - Przeklęci idioci… Przeklęci idioci. -
Powtarzał, obserwując zalążek groźnie wyglądającą szamotaniny.

Umorusani krwią chłopcy szukali w głowach najlepszego rozwiązania. Przeklinali w duchu Amano,
który w trakcie szarpaniny umknął w jedynie sobie znanym kierunku. Zrezygnowani, ułożyli konającego
psa w szopie na podwórku restauracji „Ciotki Sung”. Ranny kolos dychał płytko i bardzo nierówno; mimo
potężnych mięsni, teraz wyglądał absolutnie bezbronnie.
- Sprowadźmy lekarza! – Tharo łapczywie szukał zgubionego oddechu; Ozoro podobnie.
- A czym go opłacisz? – Wystękał ten drugi.
- Mam kilka valari w kieszeni! Powinno wystarczyć na taniego łapiducha!
Inobu pokręcił głową.
- Zabrałem ci je, kiedy gapiłeś się na moją kuzynkę. – Oznajmił, przywołując wyjątkowo smętną
minę. Dziedzic mocy Boskiego Wiatru z trudem utrzymał przy sobie pięści. - Chciałem odrobić
straty! Amano twierdził, że zna pewniaka… - Ozoro raczej marnie szukał usprawiedliwienia. -
Oddam ci je! Zobaczysz! Poza tym ta garstka by nie wystarczyła. Zresztą mam pomysł! Pobiegnę po
Yasu! - To było to! Łysielec znalazł rozgrzeszenie za swój niecny postępek.
- Pośpiesz się! On długo nie wytrzyma. – Rzucił praktycznie sam sobie Sua Hann; Ozoro popędził po
kuzynkę nie czekając na zgodę.
Ranny pies bardzo przypominał mu Kode; właśnie, dlatego nie mógł bezczynnie czekać na cud.
Zaklinając przodków o pomoc, wyruszył szukać pomocy.
Tuż za pierwszym zakrętem napotkał znajomą twarz! Jeśli ją zaskoczył to doskonale zamarkowała
zdziwienie; Kimiko wtulona w umięśnione ramiona kochanka, porażała dostojeństwem.
Przy osiłku maszerowała gwardia ogolonych na łyso bandytów. Szkarłatne chusty zawiązane wokół
nadgarstków zdradzały klanową przynależność. Jako, że Sua Hann w tej chwili bardziej przypominał
rzeźnika, aniżeli adepta drogi sanjinów wszyscy przystanęli nerwowo - potem buchnęli gromkim
śmiechem! Speszony ich rechotem w pierwszym odruchu chciał uciec, jednakże po raz kolejny wpadł w
pułapkę atramentowych spojówek Kimiko!
Dziewczyna szepnęła wybrakowi kilka słów do ucha, na co ten obdarował Sua Hanna aroganckim
spojrzeniem. Kolejne zahaczyło o ojcowski brzeszczot.
- Ładny miecz. - Oruto sklecił komplement zupełnie od niechcenia. – Komu go ukradłeś?
- Nikomu! – Tharo nie miał czasu na wyjaśnienia. Na pomoc tych ludzi również nie liczył. Oderwał
wzrok od wyniosłej twarzyczki „baronowej” i wycofał się.
- Dokąd się tak śpieszysz rzeźniku? Wpierw oddaj mi miecz, dopiero wtedy pozwolę ci odejść! –
Eskorta gangstera potraktowała apel jako przyzwolenie napaści.
Jak na tak groźnie wyglądającą brygadę, wataha Oruto dość szybko zrezygnowała z walki; wyrycie
kilku głębokich bruzd na ich grzbietach, skutecznie ostudziło mordercze zamiary osiłków. Izawa nie nosił
oręża, zatem układał naprędce taktykę w razie kontrataku - porażka odebrała mu nieco z tej opryskliwej
pewności siebie.
Tharo wzdrygnął przerażony tym, co właśnie podsunęła mu wyobraźnia. Odwagi miał sporo, niemniej
werdykt oznaczał zdradę wszystkich ojcowskich ideałów. Postanowił zaryzykować! Unosząc kato na
wysokości piersi, ruszył ku oniemiałym kochankom.
- Chyba podzielisz się ze mną wygraną? - Zaproponował, przystając ledwie krok przed barczystym
zbirem.
Oruto splunął mu pod nogi! Jeśli odczuwał w tej chwili strach, doskonale markował jego symptomy.
Tharo zmniejszył dystans, przystawiając lśniące ostrze do grdyki napuszonego gangstera. Drugą ręką
sięgnął do kieszeni wydobywając zeń pokaźny mieszek.
- Zapłacisz za to życiem. – Spojrzenie Izawy ujawniało porażającą żądze odwetu! Nic dziwnego;
sanjin upokorzył go na oczach popleczników oraz „ukochanej baronowej”.
- Możliwe. - Odwarknął Sua Hann; potem uciekł w pierwszą, otwartą alejkę. Dzięki pomocy
przodków trafił na szyld wołający zbawienne „Kishida Usui – Mistrz zielarstwa”.
Tharo bez namysłu wtargnął do lecznicy; jej wnętrze przepełniał zapach aromatycznych ziół. Na
wysoko zawieszonych półkach magazynowano sporo kadzideł, moździerzy, mis i wazonów, a także
słoików o utajonej zawartości. Niżej poustawiano liczne kredensy; skromne mebelki kryły niejeden sekret.
Reakcją na wtargnięcie zakrwawionego dziwaka była panika wszystkich zgromadzonych wewnątrz
pacjentów; przecież w dłoni dzierżył miecz!
- W czym mogę pomóc? – Zważywszy na przedziwne okoliczności, pytanie medyka zabrzmiało
nierealnie spokojnie. Łapiduch ustrojony w białą szatę o zapobiegawczo podwiniętych rękawach
siedział przy stoliku. Zaskakujące wtargnięcie zmusiło go do reakcji; podszedł ostrożnie do
zziajanego młodzieńca. Był stary, lecz wciąż przystojny, pomimo mocno postępującej łysiny. - To
twoja krew? – Zapytał, próbując utrzymać spokój.
Widok zakrwawionej koszuli Dziedzica Boskiego Wiatru rzeczywiście mógł przerazić nawet
najodporniejszego.
- Mistrzu, potrzebuję pomocy! - Stęknął Tharo, z trudem goniąc utracony oddech.
- Tak jak ci wszyscy nieszczęśnicy. - Oznajmił emanujący opanowaniem znachor.
- Proszę, to ważne.
- Mów szybko, co się stało? Czy to twoja krew?
- Nie mistrzu! Ale to sprawa życia i śmierci! Proszę za mną! Wyjaśnię wszystko po drodze. Mam
pieniądze! – Tharo rozsypał pokaźną zawartość sakiewki wprost na podłogę. Podstarzały doktor
jakby nie zauważył zajścia. Zachęcony uporem przybysza doskoczył do stolika, chwytając torbę
upchaną zielarskimi skarbami.
- Sasaki, zastąp mnie! – Zawołał ku sędziwej asystentce. – Prowadź chłopcze!

Doktor Usui przeżył niemały szok, gdy na podwórzu swojej ulubionej restauracji znalazł konającego
psa. Poruszające skomlenie wystarczyło, aby uciął zawahanie - po błyskawicznym rekonesansie, pogmerał
w torbie szukając odpowiednich preparatów. Nie do końca wiedział jak pomóc rannemu kolosowi,
aczkolwiek poprzysiągł w duchu ulżyć zwierzęciu za wszelką cenę. Chwilę później nadbiegł Inobuhiko,
sprowadzając Yasu oraz kuzyna Hashi. Przybyli w samą porę – doktor Usui potrzebował asystenta o
sprawnych palcach, a z całej czwórki tylko Yasu nadawała się do tego zadania.

Tharo człapał po werandzie, układając ostatnie wydarzenia w jeden, spójny ciąg. Nie dalej niż kilka dni
wstecz był odzianym w złudzenia młodzieńcem. Teraz, po skosztowaniu gorzkiego smaku miasta,
wszystkie złudzenia opadały niczym puch dmuchawca na słabnącym wietrze.
Kimiko przybyła w najmniej spodziewanym momencie - kiedy przeciągał się z szeroko rozdziawionymi
ustami.
- Bez obaw, nie ma ze mną Oruto. – Wyjaśniła, zaobserwowawszy nerwową reakcję chłopaka.
Identycznie jak przy pierwszym spotkaniu, wskoczyła w blask przydomowych lampionów.
- Skąd wiesz, że się boję? – Tharo posłał dziewczynie wyjątkowo kwaśny uśmiech; nie wiedział czy
uciekać czy raczej sięgnąć po miecz w obawie przed zemstą Izawy.
Kimiko przystanęła naprzeciw, w odległości trzech – może czterech, niewielkich kroczków.
- Rzeczywiście, nie wyglądasz na tchórzliwego. Bardziej na szalonego, może opętanego, ale z całą
pewnością nie na trusia. – Wyznaniem niewątpliwie nawiązała do incydentu sprzed kilku godzin.
- Powinienem cię przeprosić. Tam na ulicy… Ja musiałem mieć te valari. – Wojownik błądził
otumaniony zapachem jej perfum. - Nie chciałem cię przestraszyć, wybacz.
- Skąd wiesz, że byłam przestraszona?
- Myślałem, że…
- Źle myślałeś. - Kimiko podeszła bliżej, uwodzicielsko muskając chłopięce ramiona. - Nie czułam
wtedy strachu… - W tym miejscu zwiesiła głos, obchodząc Sua Hanna dookoła niczym zalotna
kocica. – …lecz podniecenie. - Dodała, szepcząc mu do ucha.
Tharo nie wiedział czy usłyszał prawdę czy też powoli staczał się w obłęd. Niemniej dotyk jej dłoni
przybierał na sile; śmiały gest potraktował jako najlepszy wyznacznik wiarygodności. Marzył teraz o
rozszarpaniu tajemnic dziewczęcej duszy, tej pokrętnej przestrzeni. Lecz ona miała tysiące twarzy.
Obserwował zaledwie jedną z nich.
- Zaimponowałeś mi pokonując tych osiłków. – Kimiko kontynuowała zaloty. Miłe słowa odprawiły
trudy dnia skuteczniej aniżeli magiczne zaklęcie. - Od tamtej pory wciąż o tobie myślę. Nawet będąc
przy nim. Nie martw się, nie powiem Oruto o naszym małym sekrecie. – Oznajmiła na chwilę przed
zainicjowaniem pocałunku.
Tharo przyjmując go, zapomniał o bólu pokiereszowanego ciała. Pierwszy raz w życiu całował kobietę –
na dodatek tak piękną. Nic dziwnego, że nogi ugięły się od słodkiego ciężarem jej ust. Reszta organizmu
również zareagowała zgodnie z naturą.
- Jutro w południe będę czekała nad „Jeziorem Spadających Gwiazd”. Spotkasz się tam ze mną?
Chyba się nie boisz? – Kimiko niby przypadkiem musnęła jego spiętrzoną męskość. Omal nie
przypłacił tego wybuchem gromadzonego latami nasienia!
- Nie, nie boję. – Prychnął, zaskoczony propozycją (oraz reakcją ciała). Speszony próbował zasłonić
zjeżone przyrodzenie.
- Przyjdź, a nie pożałujesz. – Dziewczyna na pożegnanie wysłała zalotny uśmiech, poprzedzony
śmiałym wpatrywaniem się w kawałek przebudzonego ciała. – Dobranoc wojowniku. - Cmoknęła.
- Do… dobranoc. - Wyjąkał z trudem.
Miejsce dziewczyny na werandzie zajął Ozoro. Szewc przeżuwał jakieś jedzenie – pewnie resztki
kolacji, ukradzione z kuchni Yasu.
- Wyjątkowa ciepłą dziś mamy noc. – Zamlaskał.
- Co z psem? – Tharo zignorował nic nieznaczącą uwagę odnośnie aury; usiadł na schodkach, aby
zamaskować wstydliwą „przypadłość”.
- Bez zmian, ani lepiej ani gorzej. – Usłyszał z ust druha. - Ale jeszcze żyje.
Tharo westchnął ciężko - ni to na słowa Ozoro, ni to na zaproszenie Kimiko. Inobu obserwując
bezradność kompana, poklepał go w ramię.
- Przecież zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Prawda?
- Tak. Myślę, że tak.
- Chodźmy lepiej do mnie, prześpimy się. Zobaczysz, rano wszystko będzie wyglądało lepiej. Mój
ojciec zwykł tak do mnie mówić w dzieciństwie. Teraz nie odzywa się już prawie wcale… -
Westchnął Ozoro. – Przeklęte problemy… cholerny świat.
- Masz racje. Najwyższa pora zakończyć ten nieszczęsny dzień.
Przyjaciele ruszyli alejką oświetloną przez łunę bladożółtych lampionów. Szlak był pusty – większość
mieszkańców spała w domach. Tym razem nie wybrali drogi na skróty. Po wczorajszej przygodzie woleli
nadłożyć drogi, tym bardziej, że noc faktycznie należała do wyjątkowo ciepłych.
- Trzeba będzie uprać te łachmany. – Zaproponował Sua Hann. Na nową koszulę nie było go stać, a
dość poważnie myślał o jutrzejszej schadzce. Nie mógł przecież wyglądać jak obdartus; dzięki
plamom krwi niewiele się od takowego różnił.
- Ha! – Ryknął Ozoro, mając za nic spokojny sen miasta. – Pomyślałem właśnie o tym samym. Mam
nawet pewien pomysł. Zajrzymy gdzieś po drodze, zgoda?
- Co ty znowu planujesz? Nie mam najmniejszej ochoty na kolejne…
Inobu nie pozwolił dokończyć krzykliwej pretensji.
- Bez obaw, to nic z tych rzeczy. – Rzucił, poklepując plecy towarzysza. Wyjątkowo lubił okazywać
w ten sposób sympatię.

Tharo mknął dywanem zgniłozielonego mchu, wspominając „genialny” koncept wyprania ubrań w
fontannie, ulokowanej na centralnym placu. Przeklinał własną głupotę oraz łatwość, z jaką ulegał
namowom łysego szewca. Koszula wciąż pozostawała wilgotna, a plamy krwi jakby przybrały na
intensywności! Nic to jednak w porównaniu z ucieczką przed nocnym patrolem! Stróżującym miasto
inspektorom, pomysł nocnej kąpieli nie wydał się równie zabawny, co dwójce huncwotów! Przegonili ich
prawie przez pół miasta!
Kimiko spacerowała pomiędzy konarami sosen, ganiając wzrokiem za tęczowymi ważkami.
Amarantowe kimono oraz ażurowa parasolka, upodobniały dziewczynę do służki z boskiego pałacu
Aranoko.
Sua Hann wietrząc podstęp, uważnie obadał teren. Nie licząc poderwanego do lotu stadka kaczek,
wyludniona okolica pozostawała w idealnej harmonii z ciszą. Wynik obserwacji nie dodał mu otuchy;
instynkt wbrew sugestiom oczu, podpowiadał o zagrożeniu.
Był spóźniony, więc nie mógł dłużej siedzieć za krzakami. Splunął pod nogi, poprosił przodków o
wsparcie i ruszył ku dziewczynie. Kroczył wolno - odwagi szukał w przemykających po niebie chmurach.
Był dobrym wojownikiem, lecz do tego typu starć nie został przeszkolony.
Kimiko skwitowała przybycie zalotnika perlistym uśmiechem. Jak zwykle wyglądała oszałamiająco.
Zabarwione atramentem oczy, podkreślała każdego dnia innym cieniem – dzisiaj akurat czerwonym.
Uzupełnieniem były zaróżowione pudrem poliki oraz usta, zaakcentowane przy pomocy barwnika.
Makijaż postarzał ją wprawdzie o kilka lat, lecz jednocześnie czynił bardziej kobiecą i lodowatą.
- Jadłeś już śniadanie? – Zapytała; w międzyczasie puściła doń zalotne oczko.
Tharo zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy - całą drogę walczył z dokuczliwym burczeniem w
brzuchu. Zaspał, więc nie było czasu odwiedzić „Zielonej Salamandry”.
- To dobrze, pomóż mi. – Dopiero teraz zauważył, że tuż obok stał koszyk; Kimiko przygotowała
piknik.
Wielki szal dziewczyny posłużył za stół - usiedli nań wygodnie. „Baronowa” nie odrywała wzroku od
twarzy spłoszonego adoratora. On przeciwnie - patrzył na wszystko inne tylko nie na nią. Kiedy to
zauważyła, wymierzyła sanjinowi żartobliwego kuksańca w ramię:
- Hej! Kiedy skupisz się na mnie? – Rzuciła wesoło. – Jestem zazdrosna!
- Jesteś zazdrosna? O co? – Nie rozumiał. Przecież tylko siedział.
- Nie patrz się tam. – „Baronowa” dłonią obróciła jego głowę. – Tylko tu… - Dodała półszeptem. -
Przecież mam do zaoferowania znacznie więcej niż woda, którą obserwujesz. Chyba, że się mylę?
Mylę się?
- Ależ nie! Nie! – Odparł Sua Hann, potęgując stan zakłopotania. Nie potrafił odprężyć się w jej
towarzystwie. Raz, że podejrzewał zasadzkę. Dwa - towarzystwo Kimiko przeszywała go strachem
przed kobiecością, której nie rozumiał. Wolałby teraz walczyć z bandą cuchnących osiłków niż
stawić czoła tej zwiewnej duszyczce.
- Zjedz coś. – Zaproponowała. – Mam świeże owoce i trochę wina. Nie dużo tego, bo jak sam
widzisz, jestem raczej delikatną osóbką. - Wyznanie zapewne miało uspokoić instynkt sanjina.
Tharo nerwowo przytaknął, potwierdzając jej słowa. Własnych mu brakło.
- Śliwkę?- Zapytała.
Identyczny ruch głową potwierdził akceptację dziewczęcego wyboru. Nim Kimiko wybrała owoc,
chwyciła srebrną szpilę, rozpuszczając włosy. Zrobiła to tak wyzywająco, iż Sua Hann z trudem
wytrzymał atak tej jakże oczywistej próby uwodzenia. Tym samym powrócił koszmar wczorajszej erekcji!
Kimiko długo szukała odpowiedniej śliwki na dnie wiklinowego kosza. Po dokonaniu wyboru, lekko
nagryzła fioletowy owoc.
- Jeśli zapytam, odpowiesz szczerze?
- Oczywiście. – Usłyszała z ust wojownika.
- Boisz się mnie, prawda?
- Nie wiem czy strach to najlepsze z określeń. – Wojownik z trudem ukrywał dygotanie.
- Może wskażesz lepsze? – Zaproponowała i wsunęła w jego usta kawałek nadgryzionego owocu. -
Spróbuj.
Nie odmówił. Ba – nie chciał i nie potrafił. W tej chwili gdyby poprosiła o wyrżnięcie całego świata,
zrobiłby to bez wahania! Byle tylko pozwoliła na kolejny pocałunek.
- Słodka, prawda? – Skomentowała Kimiko. - I równie cierpka, zupełnie jak ja.
- Nie wiem, jaka jesteś, chociaż wciąż próbuję to rozgryźć. O! Jak tą śliwkę. – Zażartował Sua Hann.
Dziewczyna zachichotała uroczo.
- To moja słodko-cierpka tajemnica. – Wyjaśniła przewrotnie.
Tharo przeszył ją wzrokiem.
- Bawisz się mną, prawda? – Zapytał bezpardonowo.
- Prawda. - Kimiko również przenikała rozmówcę wymownym spojrzeniem.
- Dlaczego?
- Bo chcę…
Niespodziewany pocałunek złożony na chłopięcych ustach, smakował niczym najsłodszy miód.
Pieszczoty z każdą upływającą sekundą, przybierały na sile - podobnie jak napływ obustronnego
pożądania. Wkrótce burzy tych uczuć nie można było powstrzymać.
- Byłeś kiedyś z kobietą? – „Baronowa” zdarła koszulę z ciała rozochoconego wojownika.
- Nie. - Tharo w tym momencie myślał jedynie o zagłębieniu się w nią. Cały strach przed porażką
zniknął, spalony ogniem pożądania. Ona najwyraźniej płonęła podobnie.
- Nie martw się. Jesteś w dobrych rękach. - Oznajmiła, zdzierając dolną część stroju młodziana.
Słońce zawstydzone schadzką, co rusz nikło za pierzyną chmur. Młodzi jednak nie zwracali uwagi na
kaprysy gwiazdy. Zajście nie trwało długo, jednak dla młodego Sua Hanna obcowanie z najpiękniejszą
kobietą świata (bo za taką uważał Kimiko), było najcudowniejszym momentem życia. Wciąż nie
dowierzał, iż ją posiadł.
„Baronowa” odeszła w ustronie, wykonując tylko sobie znane czynności. Kiedy wróciła, zażądała wina.
Po opróżnieniu niewielkiej czarki położyła się obok kochanka; nawet cmoknęła go w policzek.
Długo wypoczywali w objęciach trawy - ona zamyślona, spoglądała w jedynie sobie znany punkt. On,
wtulony męskością w jej biodro, wspomniał rytuał pożądania; wciąż drżał.
- Dlaczego nic nie mówisz? – W końcu odważył się zapytać. Przez długi czas nie wiedział nawet czy
powinien.
- Odpoczywam. – Stwierdziła przewrotnie dziewczyna; prawdę mówiąc nie było po czym.
- Po prostu brakuje mi słów, ażeby opisać jakież to było cudowne! – Stwierdził wniebowzięty
wojownik.
- Wierzę…
Nie rozumiał tej nagłej apatii. Przed chwilą Kimiko przypominała żywioł ognia, teraz wyglądała na
element wody.
- Coś się stało? Coś zrobiłem? – Tharo stracił zyskaną niedawno pewność ducha.
- Ależ skąd. Jestem po prostu zmęczona. – „Baronowa” obdarowała go kolejnym pocałunkiem. -
Zrobisz coś dla mnie?
- Wszystko, co zechcesz!
- Nazrywasz mi kwiatów? Tak bardzo je lubię. Od Izawy nigdy żadnego nie dostałam.
Tharo ozdobił twarz szerokim uśmiechem.
- Uffff… - Westchnął pokazowo. – Już myślałem, że każesz mi go zabić.
Także jej lico nieznacznie pojaśniało.
- Nie, w tej chwili pragnę jedynie kwiatów. Najlepiej niebieskich, lubię ten kolor. Pamiętam, że dużo
rośnie w tamtym miejscu. – Kimiko wskazała miejsce na całkiem odległym pagórku. – Nazbieraj ile
tylko zdołasz. Chyba zasłużyłam na spory bukiet?
Pędem ruszył we wskazane miejsce, chcąc jak najszybciej wykonać misję. Jej ukończenie oznaczało
dlań nagrodę w postaci uścisków i pocałunków; a może czegoś znacznie przyjemniejszego. Lecz gdy
wrócił pożądanie ustąpiło miejsca przerażeniu… po Kimiko nie było śladu. Zniknęła zabierając ze sobą
jego miecz!
Srożę przeklinał własną infantylność. Właściwie przeklinał wszystko po kolei – najbardziej własną
głupotę!
Do Amady wparował, niczym siepacz żądny krwi! Yasu zastał w kuchni; tak jak przypuszczał, była
sama.
- Gdzie jest Kimiko? – Warknął wściekle.
Yasu tylko zmarszczyła czoło.
- Skąd mam wiedzieć! O tej porze nigdy nie ma jej w domu. – Amada jak gdyby nigdy nic powróciła
do gotowania obiadu. Tharo zaskoczył ją i przestraszył w identycznym stopniu. - Co ta młoda
wiedźma znowu przeskrobała?
- Ukradła mi coś!
- Typowe… - Westchnęła kobieta. - Radzę zaczekać do wieczora, wtedy księżniczka powinna wrócić
do komnaty. – Yasu raczej nie kłamała; już dawno przestała nastawiać karku za siostrę.
- Mógłbym ją teraz rozszarpać, - Jęknął bezsilnie Sua Hann ni to w powietrze, ni ku rozmówczyni.
- Rozumiem cię, sama wielokrotnie o tym myślałam. – Skwitowała pół żartem, pół serio gospodyni. –
Jak chcesz to zaczekaj tu na nią. Tylko nie przeszkadzaj! Muszę dokończyć obiad. Hashi znów
będzie się pieklił jeśli zbyt mocno podpiekę mięso.
Tharo nie słuchał wyjaśnień; spoczął tuż przy drzwiach i ukrył twarz w dłoniach. Wewnątrz umysłu
dosłownie wrzeszczał - krzyk rozpaczy przeplatał lamentem bezsilności. Jeśli w ogóle miał dusze, teraz
czuł jakby zaprzedał ją najpodlejszemu z demonów.
- Tharo, ten pies… już z nim lepiej. – Oznajmiła Yasu. - Rano był u niego doktor Usui. Stwierdził, że
wczorajsza noc była decydująca. Teraz powinno być tylko lepiej. Sama nie wiem, co w tym kundlu
jest tak niezwykłego. Wszyscy są skłonni oddać za niego życie. Nawet mój nierozgarnięty Hashi
siedział przy nim całą noc. Spóźnił się przez to do pracy.
Sanjin podsumował zeznanie ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
- Jeśli chcesz, idź i zobacz, przecież wiesz gdzie leży. Jeśli chodzi o Kimiko, będziesz miał szczęście,
jeśli dzisiaj w ogóle wróci, dlatego nie waruj pod drzwiami jak pies. Zobacz! Przez ciebie
przypiekłam kurczaka! - Wielki obłok dymu znad patelni potwierdzał słowa Amady. - Idź stąd, bo
zaraz tobie przydadzą się umiejętności pana Usui! - Warknęła, przepędzając gałgana za drzwi.
Tharo przemknął na rozpostarty za domkiem ogródek. Wydeptana ścieżka prowadziła do
wypoczynkowej altany, wzniesionej pomiędzy połaciami trawy; brązowy kolos leżał wewnątrz, na
wiklinowe macie.
Tofu (bo tak Ozoro nazwał wczoraj psa) miał otwarte oczy i zabandażowany łeb; na widok sanjina
delikatnie zamerdał ogonem. Sua Hann przykucnął. Po odrzuceniu kilku zakrwawionych szmat wyciągnął
rękę, aby dotknąć masywnej głowy czworonoga.
- Dobrze cię widzieć olbrzymie. – Wyszeptał na powitanie. - Co ja mam teraz zrobić? Myślisz, że
powinienem wracać do domu? Tak? Więc myślimy podobnie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. –
Przepowiedział sobie i jemu. Tylko jakoś tak bez przekonania.
Z altany przegoniły go dopiero komary, których aktywność po zachodzie słońca przybierała postać
plagi.

Kimiko nie przypuszczała, że po uchyleniu papierowych drzwi zobaczy Dziedzica mocy Boskiego
Wiatru. A jednak… Tharo promieniował obliczem zasępionego upiora. Efekt potęgowało miałkie światło
przyniesionego przez Amade lampionu.
„Baronowa” wyglądała na rozdartą sprzecznymi podpowiedziami wyobraźni – uciekać czy błagać o
litość? Tharo wykorzystując ten przestój wykrzyczał w trupiobladą twarz złodziejki:
- Chce go z powrotem!
- Nie wiem o czym mówisz! - Odparła bezczelnie Kimiko. Widocznie zamierzała bronić się butnym
zaprzeczeniem. - Pamiętaj łachmyto pod czyją jestem opieką! Radzę ci stąd szybko wiać! No już,
precz mi z oczu!
Tharo szarpnął dziewczyną niczym szmacianą kukłą. Prześladowanie kobiet nie było czynem
przynoszącym chlubę, jednakże Kimiko nie zostawiła mu wyboru. W równaniu: miecz – honor, wybierał
to pierwsze.
- Nie odejdę bez miecza! – Ryknął. Najwyraźniej magia erotycznej aury przestała nań działać.
- Puść! To boli! – „Baronowa” uciekła w płacz. - Yasu! Yasu! Pomóż mi wygonić tego wariata z
domu! Hashi! Siostrzyczko! Pomocy!
- Mnie w to nie mieszaj! – Dobiegło przez uchylone drzwi. – I lepiej oddaj mu ten miecz!
Tharo zwolnił uścisk, aby domknąć szczelinę; chciał mieć pewność, iż nic nie wyjdzie poza ściany izby.
- Tknij mnie jeszcze raz, a Izawa cię wypatroszy! – Kimiko na pewno nie żartowała. Oruto wyglądał
na bezwzględnego oprawcę. Poza tym marzył o wyrównaniu rachunków.
- W takim razie krzycz głośniej, może przyjdzie ci z pomocą! Pytam ostatni raz! Gdzie moje kato?
- Puść mnie idioto, to powiem jakie masz szanse! – Kiedy wojownik rozluźnił zacisk, dodała. – Do tej
pory nie powiedziałam Izawie o twoich powiązaniach z moim głupim kuzynem. Do tej pory… -
Podkreśliła, aż nadto wymownie. - Mój ukochany wczesnej czy później cię odnajdzie! Nie
chciałabym być wtedy w twojej skórze! Oruto pokaże wam obu miejsce w szeregu! Ciebie zabije,
mojemu głupiemu kuzynowi połamie nogi.
Sanjin nie zdzierżył; spoliczkował arogancką dziewczynę! Gwałt nie przyniósł spodziewanego efektu -
Kimiko roześmiała się mu prosto w twarz, tam też splunęła! Oburzony hucpiarskim uczynkiem, ponowił
cios, tym razem zwiększając siłę rażenia.
- Jesteś już martwy! Oruto cię zabiję! Przysięgam! – Warczała zwalona na posadzkę dziewczyna.
- Niech spróbuje! Chętnie wypatroszę jego wnętrzności! Najwyraźniej to jedyna możliwość abym
odzyskał miecz.
- Czym go wypatroszysz? Palcem? – Dziewczyna na wszelki wypadek nie wstawała, trwożąc przed
następnym „klapsem”. - Nie wiesz głupcze, z kim zadarłeś! Jesteś trupem! Chodzącym trupem! Ty
już praktycznie nie żyjesz!
Tharo nie widząc innego rozwiązania, opuścił pokój. Obawiał się, że za chwilę zatraci granicę między
roztropnością, a gwałtem. Plan oparty na agresji nie prowadził do niczego dobrego. Dzięki przodkom,
wpadł na lepszy.
Kimiko niczym porywisty wicher pędziła ciasnawą alejką, ograniczoną z obu stron drewnianymi
frontonami. Wietrzysko smagało jej długie, czarne włosy, nadając twarzy demonicznego rysu; efekt był na
tyle mocny, iż co wrażliwsi schodzili jej z drogi. Tharo lawirując między przeszkodami, usiłował pozostać
niezauważonym. W głowie zachodził jak odebrać miecz, samemu pozostając nieuzbrojonym. Wprawdzie
ojciec nauczył go kilku sposobów przechwytywania oręża, jednak dzierżąc kato odczuwał znaczący
przypływ rezonu. Na wszelki wypadek przechwycił solidną lagę, wyrwaną z bambusowego rusztowania.
Sanktuarium Przeciwieństw przypominało grzyb, albowiem dach ciemiężył smukłą konstrukcję
przesadnie masywnym kapeluszem. Do wnętrza świątyni prowadziło dwadzieścia siedem schodków,
symbolizujących unzuńską liczbę przeciwieństwa. Przy ostatnim usytuowano wejście – wiecznie otwartej
bramy strzegła terakotowa armia dzików.
Wnętrzem przebiegał rząd siedmiu czerwonych bram Taiji, rozdzielający świątynie na dwie
kontrastujące połowy. Wschodnią ścianę zdobił czarny okrąg symbolizujący potęgę Furoku; zachodnią
przyozdabiały dwie krzyżujące się linie - znak Hakady.
Przy ostatniej bramie klęczał ten, po którego przybył samozwańczy mściciel; obezwładnienie jego
czterech kompanów nie zabrało wiele czasu; to były zwykłe draby, stawiające na gwałt niźli szermierczy
fach. Widząc szansę w pochwyceniu toporka od jednego z nich, szybkim ruchem wytrącił mu go z dłoni.
Uderzeniem pałki w głowę posłał rywala do krainy Dobrego Ducha Snu - pozostali rozmasowywali
obolałe członki. Uzbrojony w rzeźnicki tasak stanął naprzeciw wybranka Kimiko.
Izawy był bardzo słabym szermierzem - walczył chaotycznie, bez krzty techniki czy pomyślunku -
aczkolwiek siły ciosów nie można mu było odmówić; miał bestialską krzepę, ukrytą w napiętych do
granic możliwości mięśniach!
Gdyby ktoś w tym momencie z boku obserwował zajście, najpewniej określiłby zabawę sanjina z
gangsterem jako zabawa kota z myszą. Koniec końców po kilkunastu sztychach Izawa utracił miecz oraz
trochę krwi z rozbitego nosa.
Trzymane w dłoni kato znacząco pobudziło rezon młodego Sua Hanna; teraz mógł stawić czoła armii
takich Oruto. Z groźnie nastroszonym w dłoni mieczem, wypatrywał każdego, choćby najmniejszego
drgnięcia, zwiastującego odwet pokonanych; ci akurat wciąż zbierali resztki męstwa ze świątynnej
posadzki.
- To już drugi raz, gdy mi grozisz. Tym razem w świętym miejscu. – Skomentował przez zaciśnięte
zęby Oruto. Świętym dla niego, nie dla Sua Hanna.
- Jeszcze pochwa! – Tharo wymownym skinięciem głowy wskazał artefakt, wetknięty za gangsterski
pas.
Izawa posłusznie oddał zgubę, jednak wzrokiem po stokroć zdążył już zabić oponenta!
- I co teraz zrobisz? – Zapytał głosem przepełnionym gniewem.
- Zabiję cię… - Warknął złowrogo Tharo, próbując naprędce ustalić kolejny ruch. Jak na złość nic
sensownego nie przychodziło mu do głowy; plan utkany w gniewie sięgał jedynie momentu
odebrania skradzionej własności. Musiał zatem improwizować, co nigdy nie było jego mocną stroną.
- Więc, na co czekasz? – Rzucił buńczucznie, może nazbyt lekkomyślnie Izawa. – Brak ci odwagi?
Dalej! Kończmy to!
- Nie zrobi tego. – Kimiko, która do tej pory sterczała z boku, przerażona wyczynami niedawnego
kochanka teraz z dumą przemknęła ku gangsterowi. Zupełnie jakby nie zdawała sobie sprawy, iż w
tej grze to nie Izawa, lecz młody sanjin rozdaje karty. – Przecież od razu widać, że to tchórz! –
Ukąsiła, wtulając się w spoconą koszulę Oruto. - Ten chłystek nie ma twojej siły! To pies, zwykły
pies! Kundel! Umiesz szczekać? No dalej! Pokaz jak szczekasz przybłędo! Ty wieśniaku! Parszywy
tchórzu! Nie zasługujesz na ten miecz! W twoich rączkach wygląda jak berło w rękach świniopasa!
Rozumiesz? Jesteś nikim! Nikim, psie!
Tharo splunął pod stopy dziewczyny, wtulonej w umięśnione ramiona kochanka - tam najwidoczniej
czuła się bezpiecznie, stamtąd tak jadowicie kąsała.
- Pytałeś ją, w jaki sposób zdobyła miecz? Taka ładna dziewczyna… i wyjątkowo giętka. Najbardziej
podobał mi się jednak ten uroczy pieprzyk, ma go pod lewą piersią, prawda? Dobrze pamiętam?
Wybacz, jest taka dzika, że nie było czasu się przyglądać! - Słowa sanjina rozcięły zarówno serce
jak i umysł gangstera na pół. Tharo nie miał pojęcia jak bardzo Oruto był zazdrosny o najpiękniejszą
dziewczynę Azo; trafił celnie - najlepiej jak tylko mógł.
Kimiko struchlała, gdy Izawa zmiażdżył jej trupioblade oblicze ciężarem srogiego spojrzenia.
- Kochany, przecież tak bardzo chciałeś mieć ten miecz. - Załkała w obawie przed reakcją kochanka.
Ten brutalnie odepchnął dziewczynę. – Oruto, ja chciałam tylko…
- Zamknij się! – Silny cios pięścią odebrał Kimiko przytomność. Na posadzce natychmiast pojawiła
się krew. Gangster długo nie otwierał pięści po solidnym kuksańcu. Dobił dziewczynę masywnymi
kopnięciami! - Suka! – Wrzeszczał, dając upust wściekłości. – Dwulicowa suka!
Tharo z przerażeniem oglądał bestialskie pożegnanie kochanków, lecz nawet nie drgnął, gdy gangster
dobijał dziewczynę; pragnął zemsty, a ta w tym momencie wydawała się mu najbardziej sprawiedliwa.
Oczywiście nie celował w śmierć Kimiko, niemniej nie przewidział aż tak szaleńczej reakcji Oruto.
Później żałował tej decyzji.
Patrząc na Izawę, jego ludzi i martwą Kimiko, poczuł coś w rodzaju swoistego wstrętu do ludzkości. Do
samego siebie też… Naglę zapragnął wrócić do domu; do ciszy, odosobnienia i codziennej rutyny
treningowej! Niczym poparzony wybiegł z Sanktuarium, byle tylko dalej od tego miejsca pełnego odoru
miasta i ludzi.
Jego widok uradował Kengo, lecz hardy wojownik niczym nie zdradził przejawu radości. Właściwie
nawet nie wiedział jak powinien się zachować. Na wszelki wypadek milczał – podobnie zresztą jak
młodzieniec. A ich proces budowania zerwanego mostu trwał przeszło siedem dni. Właśnie wtedy zaczęli
obarczać się półsłówkami i pomrukami, wcześniej jedynie schodzili sobie z drogi.
Tharo potrzebował przerwy o wszystkiego, nawet od samego siebie. Schronienie znajdywał przy mogile
swojego ukochanego przyjaciela, którego Kengo pochował pod konarem zwalonego dębu. Przesiadywał
tam całymi dniami zespalając jaźń z otoczeniem, czym łatał dziury jakie zadało mu miasto. Wstydził się
swojej reakcji, a właściwie jej braku. Kimiko nie żyła, zawiódł piękną Yasu i Ozoro. Chciałby naprawić
ten błąd, ale przecież się nie dało. Miał tajemną moc, ale nawet ona nie była w stanie zmienić biegu
historii.
Gdy odzyskał spokój rzucił się w wir treningów. Dla niego i Kengo było to jedyne znane i tak skuteczne
lekarstwo, by zapomnieć.

***

Minęły trzy długie lata nim Tharo odważył się wrócić myślami do do Azo. Właśnie tyle czasu zajęło mu
gromadzenie odwagi, by stanąć twarzą w twarz z Nobu i zrewidować jego nastawienie względem czynów,
których poprzednim razem dokonał. Wcześniej odpychał w myślach takową wizję, bał się konfrontacji,
osądu i wszystkiego, co mogło się z nimi wiązać. Niemniej potrzeba powrotu do miasta była silniejsza.
Długo spychał ją w głowie i próbował stłamsić; lecz przegrał z kretesem.
Nie pytał ojca o drogę, nie pytał nawet o pozwolenie – gdyby musiał, uciekłby w środku nocy o czym
Kengo wiedział doskonale i nawet gdyby znał myśli syna, w żaden sposób nie umiałby zapobiec
wydarzeniom. Tharo nie był już przecież małym chłopcem.
Zmienił się w tym czasie – wydoroślał i zmężniał, chociaż w kwestii urody wyglądał zupełnie
przeciętnie; nie wyróżniał się ani wzrostem, ani przesadną tężyzną. Długie, bo sięgające ramion włosy
wiatr zwykle targał mu na wszystkie strony świata, dlatego najczęściej nosił nań błękitna opaskę. Owalną
twarz chłopaka szpecił złamany nos, drobne blizny oraz wiecznie podkrążone oczy (nie wspominając o
krostach i trudnych do zmazania siniakach). Policzki zawsze dekorował dwiema kreskami, wyrażając tym
samym bojową naturę ducha. W prawym uchu nosił znaleziony w lesie kolczyk na pamiątkę pierwszego
samodzielnego polowania – lewe tymczasem dziwnie odstawało, toteż zwykł je osłaniać włosami. Uwagę
przyciągał oczyma – tęczówki osadzone w skośnych ramach, wyglądały ciemniej aniżeli skrzydła kruków,
przywołujących śmierć nad bitewne pola. Właściwie tylko one zdradzały nadnaturalne pochodzenie
chłopca, cała reszta wyglądała pospolicie. A ponieważ był nienarodzonym mógł nawet nie posiadać
duszy…
Tharo pokręcił się trochę po uliczkach miasta, wypatrując przyjaciela pośród bram i zaułków. I nie
przeliczył się, odnajdując do w gronie kilku podejrzanie wyglądających typków. Na skrzyżowaniu ulic,
tuż pod odrapaną ścianą wysokiego budynku-spichlerza grali w jakąś karcianą grę, krzycząc przy tym
wniebogłosy, obarczając klątwami nakładanymi na trzy pokolenia wstecz.
Tharo nie chciał konfrontacji przy świadkach, dlatego poczekał aż grający rozproszyli się, a następnie
mozolnym, niemal pogrzebowym krokiem zbliżył do Nobu i wywołał z ciszy jego imię.
- Tharo? To ty? - Łysielec zdębiał; właściwie to wyglądał jakby ujrzał ducha.
Syn Kengo przytaknął głową oraz ozdobił twarz wątłym uśmiechem, gdyż jedynie na taki było go w tej
chwili stać.
- Co ty tutaj robisz? Ile to już lat? Ze trzy? Gdzie byłeś? Ale co…
- Ozoro, Ja…
Chłopak natychmiast pojął intencje wojownika i praktycznie w tej samej chwili wykrzyknął:
- Zamknij się i nic nie mów! To co był, to było, a co ma być to będzie. Nie wracajmy do minionego, a
nasze czyny niech osądzi historia. Mój wuj tak zwykle mawiał.
- Ale ja chciałbym…
- A chciej sobie, chciej! Mi też się chce i co? O! - Zakrzyknął nagle, klaszcząc energicnie w dłonie –
No to mam doskonały pomysł. Masz w ogóle czas? Na długo przyjechałeś?
Tharo wzruszył ramionami. Nie wiedział jak długo tu zostanie, właściwie nie miał żadnego planu
działania.
- Nie wiem. Po prostu tu jestem. Chciałem tylko…
- Zamknij się i chodź ze mną! - Ozoro nie dawał za wygraną. Naprawdę nie chciał żadnych tłumaczeń
ze strony przyjaciela.
Cóż mógł zatem zrobić przybyły z głębi lasu wojownik? Odetchnął z ulgą i ruszył śladem łysego
kompana.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że zaczął padać śnieg. Kengo miał racje twierdząc, iż wkrótce
spadnie. Miał ją również, kiedy nakazał chłopcu spakować cieplejszą odzież. Chłopak nie skorzystał z
ojcowskiej rady, wybierając drogę buntu. Teraz szukał schronienia w najgłębszej otchłani doszytych
kieszeni. Opatulony w koszulę i średniej grubości kaftan, powoli tracił czucie w palcach. Na dodatek
jego skórzane buty najzwyczajniej w świecie przemakały.
Sterczał pod budynkiem przypominającym opuszczoną restaurację. Dom stał samotnie, zamykając
szpaler chat. Dalej były jedynie pola, zasypywane lawiną wirującego puchu. Nad wejściem do rudery
wisiał połamany szyld z niemożliwą do odczytania, bo wyblakłą czcionką. Wszystkie okna zabito
deskami. Jedynie drzwi wyglądały na nowe, ba – pieczołowicie wzmocniono ich konstrukcję, aby żadna
nachalna dusza nie zgłębiła tajemnicy wnętrza.
Inobu opuszczał zdewastowany budynek, pomrukując coś pod nosem. Na widok przyjaciela urwał
mamrotanie, strzelając krótkim wykrzyknikiem:
- Czeka nas wyjątkowa noc przyjacielu!
Tharo rzucił pytające spojrzenie, licząc na reakcję w postaci dalszych wyjaśnień lecz ich nie otrzymał.
- Idziemy do Oddy! – Tylko tyle usłyszał.
Musieli pokonać spory kawał drogi. Oblodzona trasa oraz hulający wiatr nie ostudziły jednak
młodzieńczego zapału. Przy Sanktuarium Przeciwieństwa odbili na wschód, w kierunku dzielnicy
zamieszkiwanej przez snobistyczną śmietankę Azo. Właśnie tam, na ulicy „Złotego brzasku” gwiazdor
lokalnego teatru zbudował swój dom.
Rezydencję postawiono z dobrego gatunku drewna na planie obróconej litery „L”. Posiadała dwa piętra,
dobudowany ganek, spadzisty dach w typie pagodowym, a także spory ogród z figurami kotów -
strażników domowego ogniska. Oczka wodne i złociste ryby (hodowane jedynie wiosną oraz latem)
nasycały obraz burżuazyjnych aspiracji Odahary.
Aktor serdecznie powitał kamratów jakby wręcz oczekiwał ich przybycia; zapewne było tak w
przypadku Nobu, ale widok Tharo zupełnie go zaskoczył. Już w progu czym prędzej zaprosił przyjaciół do
środka, gdyż w myśl jego przekonań właśnie taka – mroźna - pogoda uwalniała demony roztargnienia.
Chłopcy zrzucili przemoknięte łachmany. Odahara szybko wyciągnął z szafy kilka własnych, którymi
po równo obdarował przyjaciół. Następnie zaprowadził gości do kominka, aby przy ogniu ogrzali
zmarznięte członki.
Dom stał praktycznie pusty. Para nie miała dzieci, a Emi każdą zimą wyjeżdżała do rodziców na
południe kraju, gdzie klimat był o wiele łagodniejszy. Przestronne wnętrza charakteryzował luksus, ale też
kiczowaty przepych. Młoda para przy aranżacji wzgardziła sztywnymi zasadami krajowej obyczajowości,
szukając inspiracji w zamorskich krajach - stąd obecność na ścianach portretów z Vesanii, finezyjnie
rzeźbionych kredensów z Kerykonu, egirskich leżanek, tudzież lwich skór z Nirrudu.
Tharo podziwiając rezydencje Suhito, zastanawiał się, w jakich warunkach między aktorem, a biednym
szewcem zawiązała się nić sympatii. Zamierzał go szczegółowo wypytać jeszcze tego wieczoru.
- Myślałem, że już dziś nie przyjdziesz! – Zakomunikował jeszcze w przedsionku Suhito. Po zajęciu
miejsca w pobliżu kominka, dodał uprzejmie. - Tharo, co ty tu w ogóle robisz? Wszystkich bym się
spodziewał, ale nie ciebie! Ciesze się, że cię widzę!
- Długo by opowiadać. - Odrzekł przemarznięty na wskroś chłopak.
- Przed nami cała noc! Mamy dużo czasu. Zjecie coś?
Ozoro nie trzeba było powtarzać drugi raz tego samego pytania:
- A co masz? – Zapytał. Szewc tak jak i sanjin ogrzewał przemarznięte dłonie przy buchającym ogniu.
- Zamarzniętą rzepę! – Zaśmiał się aktor. Pytanie padło raczej w formie żartu. Lecz by nie być
gołosłownym, oznajmił w miarę poważnie. – Mając na uwadze twoje najście Ozoro, specjalnie
zamówiłem w restauracji większa porcję! Poczekajcie, zaraz coś znajdę. - Dodał, po czym zniknął w
sąsiednim pomieszczeniu.
Przez uchylone drzwi wyskoczył pies – całkiem wysoki, o gęstej sierści, „przybrudzonej” rudawym
osadem. Kudłacz podbiegł do zaskoczonych gości i rozhuśtaną kitą „zaatakował” ich twarze!
Przeszczęśliwa suczka lizała policzki, próbowała wskakiwać na kolana.
Odohara słysząc trwające w przyległej sali zaloty, krzyknął zapobiegawczo:
- Akita! Akita, wracaj tutaj! – Jednak rozumiejąc bezsens zawołania, chwycił resztki jedzenia,
ruszając na odsiecz atakowanym. Pies nie słuchał rozkazów i uparcie obskakiwał rozbawionych
nieporadnością przyjaciela gości.
- Już wiem, do kogo się przytulasz, kiedy Emi wyjeżdża do mamusi. – Ozoro z przekąsem skwitował
wariacką reakcję czworonoga.
- Ten głupi pies w ogóle mnie nie słucha! – Pożalił się aktor w odpowiedzi na urągliwy żart. – To
pupilka Emi. Głupie bydle! Akita, uciekaj no!
- Niech zostanie. – Zasugerował Tharo, doceniając psie starania o pieszczotę, której najwyraźniej
suczce brakowało po wyjeździe pani.
- Musi zostać. – Stęknął bezradnie aktor. - Jeśli teraz zamknę ją w pokoju, zniszczy drzwi i tu
przylezie! Głupi pies! Ale mniejsza z nim, mam coś lepszego, specjalnego na dzisiejszy wieczór!
Odohara zniknął na chwilę w sąsiednim pomieszczeniu. Gdy wrócił, trzymał pod pachą tajemniczą
skrzynkę. Inobuhiko nie spuszczając wzroku z kuferka, zadrwił w swoim stylu:
- Schowałeś tam prochy Emi?
- Ej! – Krzyknął ostrzegawczo Odohara. – Nie lubię takich żartów!
Nawet Tharo skarcił wzrokiem rozpędzonego w złośliwości Inobu.
- To wino z Vesanii. – Wyjaśnił aktor, przełykając nieprzyjemną drwinę. - Trzymałem je na
wyjątkową okazję!
- A jakaż to okazja? – Tharo nie pojmował znikomej argumentacji druha.
Odohara przerzucał w myślach zasób odpowiednich motywów. Na dodatek zawiesił wyobraźnię
grymasem wyjątkowo niedorzecznej miny. Najpewniej szukał wymówki do wypicia cennego trunku pod
nieobecność małżonki. Sytuacje uratował Inobu:
- Okazja mój drogi przyjacielu jest taka, że jesteśmy tu dziś we trójkę, w pobliżu nie ma Emi, a nasz
gospodarz przyniósł to wyborne wino! Ile masz butelek? - Pytanie wymierzył w bogatego
przyjaciela.
- Cztery.
- Dla każdego na głowę i jedna w zapasie. – Wykalkulował łysy huncwot. Najwyraźniej gorączkowo
chciał spróbować zamorskiego wina i obmyślał jakby tu przypisać sobie zawartość czwartej,
niepodzielnej butelki.
- Nie inaczej. – Przytaknął aktor po czym przekazał Inobu zielonkawy flakon o długiej szyjce,
zapchanej korkiem. Kolejna butelka poszybowała w kierunku sanjina. - Jest zrobione z kiściastego
owocu, którego nazwy teraz nie pamiętam. Po otwarciu zabawnie musuje w ustach. – Dodał. -
Vesańczycy świętują nim obchody nowego roku, co jest jakąś ich tradycją.
- Mniejsza z tym! - Zagrzmiał Inobu, próbując zębami wyrwać korek z uścisku szkła. Już po kilku
sekundach poczuł zniecierpliwienie bezowocnym staraniem. Krucha zatyczka wyjątkowo ciasno
osiadła w wąskim przesmyku butelki i za nic nie chciał odpuścić. - Lepiej powiedz jak otworzyć to
cholerstwo?
Tharo również bezskutecznie próbował wyciągnąć korek. Odsiecz przyniósł tajemniczy przyrząd
dostarczony wraz z zapasem wina – szpikulec skręcony śrubowo, zakończony przy końcu drewnianym
uchwytem.
Inobuhiko odchrząknął, nabrał w płuca powietrze i oznajmił dumnie:
- Ja też coś przyniosłem. – Widząc na sobie spojrzenia kompanów, wyciągnął zza pazuchy niewielki
woreczek.
- Czy to jest to, co myślę? - Suhito podświadomie wyczuł zawartość pakunku.
Ozoro nie skomentował zapytania, tylko rozsupłał węzeł na woreczku, zbliżył nos do lnianej torebki i
wsysał mdły zapach. Zrobił to na tyle delikatnie, by nie zdmuchnąć sproszkowanej zawartości. Następnie
przeszedł po izbie, wsypując proszek do butelek towarzyszy; czynił to wyjątkowo pieczołowicie, aby
każdy otrzymał równą porcję.
- Co to właściwie jest? – Tharo poniekąd domyślał się, z czym ma do czynienia, jednak wolał
utwierdzić zmysły niż brnąć w wątpliwości, narażając się tym samym na drwiny.
- To mój drogi przyjacielu jest jukki. - Ogłosił z należytą dumą Ozoro. Szewc cały czas koncentrował
się na sprawiedliwym podziale pudru.
- Pamiętam jak kiedyś kłóciłem się z pewnym aktorem z południa, który próbował wmówić mi, że
najpopularniejszą nazwą jest „proszek bez echa”! – Wtrącił Odohara.
- Z południa mówisz? I wszystko jasne! – Zakpił Ozoro, nawiązując do zakonspirowanego podziału
społeczeństwa. Rozłam ten niby nie istniał, lecz w rzeczywistości od stuleci buszował w
świadomości Unzuńczyków. Chodziło o pogardę mieszkańców przemysłowej północy względem
plebsu z rolniczego południa; ci drudzy wyśmiewali zabawny akcent rodaków z północy, których
nazywali „pawikami”, tudzież „pawikami bez piórek” (w zależności od regionu).
- To narkotyk, prawda? – Słusznie zauważył Tharo, gdy przyjaciele pozwolili mu w końcu dojść do
głosu.
- Wyjątkowo mocny. – Dopowiedział Odohara, rozbawiony zasępieniem wymalowanym na twarzy
sanjina. – Lepiej poproś swoich przodków o pomoc. – Zadrwił.
Tharo puścił kpinę mimo uszu. Musiał szybko podjąć decyzję – przyjaciele trzymali już butelki gotowe
do wypicia. Miał ledwie kilka sekund na dokonanie wyboru.
- Wasze zdrowie! – Ryknął Ozoro, przyśpieszając decyzję Sua Hanna.
Sanjin stłamsił podpowiedzi zaalarmowanego umysłu. Przyłożył butelkę do ust i wypił napój,
doprawiony „proszkiem bez echa”. Intensywny, cierpki armat wykrzywił usta biesiadnikom. Zawroty
głowy przyszły tuz po odstawieniu flaszek na stół.
- Dobre to zamorskie wino! – Inobnuhiko za jednym zamachem opróżnił niemal połowę karafki; z
całej trójki miał najmocniejszą głowę. Najmocniej też odbił mu się nadmiar bąbelków!
- Trochę cierpkie. – Tharo żartobliwie podsumował smak wykwintnego alkoholu.
- Tak jak twoje żarty! – Burknął Odohara. Aktor uniósł butelkę szykując kolejny toast. Nie był przy
tym oryginalny. – Panowie, wasze zdrowie! – Ryknął na całe gardło.
Po kilku gromkich, acz wciąż identycznych toastach, przyjaciele rozsiedli się wygodnie nieopodal
kominka. Odohara napomniał, jakoby w Vesanii do picia wina używano wyłącznie kryształowych
kielichów. Takowych obecnie nie posiadał – nie dalej niż dwa tygodnie, Inobu pobił ostatni z kolekcji.
Tharo w podnieceniu oczekiwał efektów działania narkotyku. Pierwsze symptomy zaczęły już pukać w
kopułę świadomości; jukki naniosła ładunek odprężenia, a co ważniejsze halucynogenne omamy,
koloryzujące wygląd otaczającej rzeczywistości.
Trójkę przyjaciół ogarnęła iluzoryczna błogość - każdy z nich na swój własny, niepowtarzalny sposób
odczuwał działanie narkotyku. Odohara przestał mrugać i cały czas szeroko rozwierał oczy, czyniąc
dziwaczne miny. Ozoro klnąc siarczyście, Tharo z kolei szukał rozwiązania zagadek wizualizacji,
szybujących przed oczyma. Zwidy przybierały najróżniejsze kolory i kształty - czasem układały się w
zaskakujące wzory lub twarze znajomych i nieznajomych ludzi.
- Mam ochotę na kobietę! – Krzyknął niespodziewanie Inobuhiko. Szewc przez cały czas szukał w
okolicznej przestrzeni jędrności wyimaginowanego ciała. - Idę do „Mokrego Domku”! – Oznajmił
wszem i wobec.
- Co to jest mokry domek? – Zapytał Tharo. Chłopak odczuwał energię ciała jednak umysł nie potrafił
odeprzeć naporu bezwładności kończyn. Dlatego z trudem unosił choćby powieki.
- Idziecie ze mną? – Łysy szewc zlekceważył pytanie druha, ba – nawet go nie wyłapał.
- No, a Emi? – Zapytał lękliwie Odohara. Aktor reagował najbardziej przytomnie z całej trójki.
- Emi tutaj nie ma! – Odpowiedź padła w wyjątkowo karcącym tonie. - Idziemy? Tharo? Ty idziesz?
Akita? Idziesz? – Ozoro śmiał się sam do siebie z głupiego żartu.
- Akita śpi! – Zachichotał sanjin. Zmusił wreszcie ciało do poruszenia ręką i jak przypuszczał, gładził
leżącego w pobliżu psa. W istocie dotykał własnego kaftana, przerobionego w skotłowanym umyśle
na psi grzbiet.
- To niech sobie śpi! Akita ty zostajesz! – Rozkazał Inobu. – Ja idę!
Szewc podszedł do drzwi, które zinterpretował jako wyjściowe - w rzeczywistości ugrzązł w sali
sypialnianej, gdzie z uporem maniaka szukał przejścia w importowanej szafie! Zajęło mu to przynajmniej
pół wieczoru. Dopiero Odohara wyprowadził przyjaciela z błędu. Aktor zachował najwięcej przytomności
w grupie, toteż przejął nad nią dowodzenie. Mozolnie ubrał sanjina w kurtkę i buty - z drugim kamratem
uczynił podobnie. Na samym końcu przywdział grube kimono i dopił wino (pozbywając się nielegalnego
narkotyku). Trochę trwało nim ustalił gdzie znajduję się wymyślony przez Ozoro dom rozkoszy. Z braku
pomysłów, ruszył do innego – bardziej realnego.
Towarzysze Sua Hanna sprawiali wrażenie jakoby znali lokalne imperium rozpusty w stopniu
przypominającym znajomość własnych kieszeni. Zapewne często bywali w jego gościnnych progach… i
bynajmniej nie tylko w progach tu bawili.
Przestronną salę rozjaśniały wszechobecne lampiony. Na ceglanej posadzce ustawiono kilkanaście
stołów, pomiędzy którymi kursowali młodzi kelnerzy (chodziły plotki, że zatrudniano tu wyłącznie
eunuchów lub łasych identycznej płci, unikając w ten sposób romansów i niechcianych ciąż pomiędzy
personelem). Na kolejnych piętrach ulokowano blisko trzydzieści kabin - o tej porze standardowo
zajętych. Na szczęście Ozoro miał dojścia, z których korzystał przy każdej nadarzającej się okazji.
Specjalnie dla niego przygotowano pokoik – oczywiście jeden dla całej trójki. Po szybkim losowaniu przy
użyciu starej wyliczanki, los namaścił sanjina tytułem pierwszego „szczęściarza”.
Tharo capnął z szeregu dostępnych prostytutek najbardziej dojrzałą i obdarzoną niezwykle ciężkim
biustem. Nosiła długie, ciemnobrązowe włosy upięte na czubku głowy w masywny kok. Była całkiem
ładna, jednak kiedy otwierała usta czar pryskał - brakowało jej przedniego zęba w szeregu pożółkłych
siekaczy. Kobieca twarz nosiła oznaki zmęczenia, zaś oddech mącił srogą dawką ryżowej wódki. Za to
oplecione kusą koszulką ciało, wyglądało nad wyraz kusząco. Intuicja podpowiedziała chłopcu, że w jej
doświadczonych rękach nie okażę się siermiężnym kochankiem.
Kobieta chwyciła młodzieńca za rękę i poprowadziła do ciasnawej alkowy. Tam sprytnym ruchem
zsunęła ubranie i zaległa na wypchanym słomą materacu. Wymownym spojrzeniem oznajmiła: „Chodź tu!
Jestem twoja! Nie musisz się bać… i miejmy to już z głowy”. Gest podkreśliła innym – szerokim
rozwarciem ud.
Sua Hann kotwiczył między jawą, a snem, próbując trzymać się podpowiedzi wskazujących świat
rzeczywisty. Początkowo nawet nie osiągnął erekcji. W pewnym momencie dosłownie runął na łoże gdzie
naparł lędźwiami na biodra kobiety. Poczuł zapach jej perfum zmieszany z wonią potu – jej lub jego
własnego; teraz nie potrafił tego określić. Korpus wsparł na wyprostowanych ramionach. Chociaż zawiesił
twarz tuż przy jej obliczu nie dostrzegał nawet koloru tęczówek prostytutki. Wciąż też nie wniknął w jej
kobiecość… najwyraźniej oczekiwał pomocy. Kobieta zaniepokojona guzdralstwem młodego klienta
wzięła sprawy w swoje ręce - dłonią nakierowała męskość chłopaka w odpowiednie miejsce. Po
wniknięciu w nią, poczuł obezwładniające ciepło w okolicy podbrzusza.
Pierwsze pchnięcia wyglądały dość nieporadnie, dopiero otwierające drugą dziesiątkę nabrały
odpowiedniej płynności. Prostytutka doskonale wyczula fajtłapowatego klienta. Wystarczyły ledwie
cztery udawane westchnięcia by młodzieniec rozlał nasienie w jej wnętrzu! Po ekstatycznym wygięciu
ciała Tharo legł na biust partnerki. Schwytany w szpony narkotyku, usnął niemal w tej samej chwili.
Gdzieś zza kurtyny nadleciał znajomy głos - zniecierpliwiony Ozoro czekał na korytarzu z własną
partnerką.

***

You might also like