You are on page 1of 253

E DMUND N IZIURSKI

O POWIADANIA

Wydawnictwo Harcerskie Horyzonty


Warszawa, 1973
Wydanie I
SPIS TREŚCI

SPIS TREŚCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2
OD AUTORA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
SPRAWA KLARNETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
GRUBAS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30
SZKIELET. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51
LALU KONCEWICZ, BRODA I MIŁOŚĆ . . . . . . . . . . . . . 73
RÓWNY CHŁOPAK I REZUS . . . . . . . . . . . . . . . . . . 104
BIAŁA NOGA I CHŁOPAK Z TARGÓWKA . . . . . . . . . . . . 118
TRZYNASTY WYSTEPEK ˛ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140
ALARM NA PODDASZU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 165
DIABLI ZJAZD . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 188
NIKODEM, CZYLI TAJEMNICA GABINETU . . . . . . . . . . . 205
SPISEK SŁABYCH . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 225
SIÓDME ŻEBRO . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 237
OD AUTORA

Musz˛e wyznać ze skrucha,˛ że w odróżnieniu od powieści, które pisałem z po-


trzeby wewn˛etrznej i za sprawa˛ czystego natchnienia, geneza moich opowiadań
jest przeraźliwie przyziemna. Rodziły si˛e one mianowicie z kuszenia przez redak-
torów, raczej jako owoc mojej słabości niż mocy. To przez nich odkładałem moje
benedyktyńskie prace nad powieścia˛ i zasiadałem do pisania opowiadań, zawsze
z nieczystym sumieniem, że kradn˛e czas przeznaczony na „właściwa” ˛ twórczość.
Dlatego opowiadania te pisałem spiesznie (co nie znaczy, że łatwo, przeciwnie —
zwykle m˛eczyłem si˛e nad nimi bardziej niż nad powieścia).
˛
Najstarsze chronologicznie, a mianowicie „Sprawa Klarneta”, powstało jesz-
cze w 1953 roku, niemal bezpośrednio po ukończeniu przeze mnie „Ksi˛egi urwi-
sów”. Ta historia wielkości i upadku niejakiego Klarneta jest w gruncie rzeczy
jeszcze jedna˛ próba˛ rozpatrzenia starego jak świat konfliktu na osi: jednostka-ze-
spół, ubrana˛ w form˛e opowiadania o chłopaku, który chciał „trzaść ˛ cała˛ sala”
˛
w internacie, i o buncie tej sali.
Spraw˛e dominacji jednostki nad zespołem, przejawiajacej ˛ si˛e w formie stoso-
wania brutalnej przemocy czy wr˛ecz fizycznej siły, oraz zagadnienie walki z ta˛
przemoca˛ poruszałem w mojej twórczości jeszcze wielokrotnie, mi˛edzy innymi
w zamieszczonym w tym wyborze opowiadaniu pt.: „Spisek słabych”.
W czasie pisania „Sprawy Klarneta” mieszkałem na Bielanach. Mieszkałem
tam z góra˛ sześć lat, od roku 1953 do roku 1959. Ta odległa dzielnica Warsza-
wy otoczona była wówczas z jednej strony pustymi wydmami piaszczystymi, si˛e-
gajacymi
˛ niemal cmentarzy na Powazkach,
˛ a z drugiej strony sławnym Laskiem
Bielańskim, dochodzacym˛ do wysokiego brzegu Wisły. Oczywiście do wielu mo-
ich utworów z tamtego okresu przenikały realia z Bielan i pobliskiego Żoliborza,
realia nie tylko zreszta˛ topograficzne. Wtedy bowiem właśnie moje starsze dzieci
zacz˛eły chodzić do szkoły i moje zwiazki
˛ ze środowiskiem szkolnym na nowo si˛e
wzmocniły i zaktualizowały przy okazji. Utrzymywałem także kontakt z młodzieża˛
starsza˛ z liceum bielańskiego. Akurat w tym czasie, a był to rok 1958, tygodnik
harcerski „Na przełaj” zaproponował mi napisanie opowiadania. I tak powstało
obszerne opowiadanie „Lalu Koncewicz, broda i miłość”, w którym wykorzysta-
łem różne moje doświadczenia i obserwacje bielańskie.

3
Z tego okresu pochodza˛ także dwa inne wcześniejsze opowiadania zamiesz-
czone w tym tomie, a mianowicie „Grubas” (1954) i „Szkielet” (1955).
Kolonie szkolne to zawsze kopalnia materiału dla pisarza. Przez pewien okres
czasu musza˛ tu żyć z soba˛ pod jednym dachem, jeść przy jednym stole i spać ko-
ło siebie typy cz˛esto zupełnie sobie obce, wyrwane z różnych pieleszy i gniazd
domowych, ciepłych i zimnych, a niekiedy po prostu bez gniazd i pieleszy. A cza-
su jest wystarczajaco ˛ dużo, żeby i zżyć si˛e, i poprztykać. Ch˛etnie podejmowałem
ten temat czerpiac ˛ z moich własnych doświadczeń. Materiał uzupełniłem realiami
współczesnymi, mi˛edzy innymi obserwacjami z życia kolonii poczynionymi w Ste-
gnie nad Zatoka˛ Gdańska.˛
Stad
˛ też można wywieść genez˛e napisanego w 1960 roku specjalnie dla „Pło-
myka” opowiadania „Biała Noga i chłopak z Targówka”, jak również „Trzynasty
wyst˛epek”.
Niemal całkowicie na moich własnych reminiscencjach z lat szkolnych oparte
jest, powstałe w jesieni 1959 roku, opowiadanie „Równy chłopak i Rezus”, acz-
kolwiek moga˛ mylić czytelnika zupełnie współczesne rekwizyty. Postać profesora
jest portretem prawie dokładnym jednego z moich własnych pedagogów. Ja też
kiedyś odwiedziłem starego, chorego nauczyciela i. . .
Ostatnia grupa prezentowanych tu opowiadań to „opowiadania niekłajskie”.
Tak je nazywam, ponieważ powstały bezpośrednio po napisaniu powieści „Awan-
tura w Niekłaju”. Ciagle˛ jeszcze obracaja˛ si˛e w aurze niekłajskiej; wyst˛epuja˛ tam
niekiedy postacie znane z tej powieści oraz różne realia z Niekłaja i okolicy. Do
grupy tej należa,˛ napisane w roku 1962 nast˛epujace ˛ utwory: „Alarm na podda-
szu”, „Diabli zjazd”, „Nikodem, czyli tajemnica gabinetu”, „Spisek słabych” i
„Siódme żebro”.
Zebrane w tym tomie opowiadania powstawały w okresie dziesi˛eciu lat, od
1953 roku; powstawały z różnych okazji i różna˛ zawieraja˛ tematyk˛e, myśl˛e jed-
nak, że maja˛ co najmniej jedna˛ cech˛e wspólna.˛ Starałem si˛e w nich stworzyć au-
tonomiczny świat młodych. Nie stawiałem moim bohaterom sztucznych barier, nie
kr˛epowałem ich, robili wszystko, na co mieli ochot˛e. Sami mieli ustalić granic˛e
zła i dobra. Doświadczenia starszych niewiele moga˛ si˛e przydać. Samemu trzeba
si˛e sparzyć, samemu wszystkiego spróbować. Wi˛ec próbuja.˛ Odkrywaja˛ na nowo
świat i jego prawa. Badaja˛ dopuszczalne luzy. Rzecz piekielnie trudna i złożona.
Ale musza˛ to robić. Sprawdzić na własna˛ r˛ek˛e normy obciażenia,
˛ normy napi˛ecia,
wolności. Co może udźwignać ˛ przyjaźń, co może wytrzymać zespół, gdzie leża˛
granice solidarności, dokad ˛ wolno si˛e posunać ˛ w dażeniu
˛ do niezależności od
„wapniaków”, od środowiska, od świata i jego praw. Bo wszystko sprowadza si˛e
w końcu do jednego: jaka jest właściwa norma. Sami musza˛ ja˛ ustalić i przekonać
si˛e o jej słuszności.
Kiedy miałem dziewi˛eć lat, marzyłem o procy i kupiłem ja˛ wreszcie za seria˛
kanadyjskich znaczków (bez kancer) od jednego franta z szóstej klasy. Ale nacia- ˛

4
łem si˛e. Proca strzelała słabo. Poszedłem do franta z reklamacja.˛ „To jest dobra
proca — powiedział — tylko za słabo naciagasz”. ˛ Zabrałem proc˛e i poszedłem
ćwiczyć. Naciagn
˛ ałem
˛ mocniej, strzeliła troch˛e dalej. Ale nie byłem jeszcze zado-
wolony, nast˛epnym razem naciagn ˛ ałem
˛ bardzo mocno, i wtedy guma p˛ekła. Po-
szedłem z reklamacja˛ do franta. „Proca była dobra — powiedział — tylko ty za
mocno naciagn˛ ałeś”.
˛
Pami˛etam, że przez długi czas dr˛eczył mnie potem problem, jak mocno można
naciagn
˛ ać˛ gum˛e. Problem ten, w tej czy innej postaci, m˛eczy wszystkich moich bo-
haterów w tej ksiażce.
˛ Czytelnicy, którzy ja˛ dokładnie przeczytaja,˛ b˛eda˛ wiedzieli,
co mam na myśli.
EDMUND NIZIURSKI
SPRAWA KLARNETA

Szkoł˛e skończyłem w Maćkowie. Nie orientujecie si˛e, gdzie to jest? Nie dzi-
wi˛e si˛e wam. Na mapach szkolnych Maćków zazwyczaj nie figuruje. Nie mieści
si˛e w skali miasteczek od zera do pi˛eciu tysi˛ecy mieszkańców. Nie leży przy linii
kolejowej, ani przy ważniejszej szosie. Nie posiada ani powiatowych urz˛edów, ani
fabryki, ani nawet tartaku.
Na pociech˛e miasteczka należy jednak powiedzieć, że jest zabytkowe. Przy
rynku wznosi si˛e kolegiata z XV wieku, obok dawna baszta obronna, przerobio-
na po wojnach szwedzkich na dzwonnic˛e. Szczyt jej wieńczy miedziany hełm
wsparty na lekkich arkadach, kontrastujacych
˛ wyraźnie z ci˛eżkim korpusem wie-
ży. Pod dachem widnieja˛ z trzech stron poczerniałe tarcze dawno nieczynnych
zegarów, niżej przy ści˛etych narożach stoja˛ postacie czterech ewangelistów, po-
rosłych mchem i sceptycznie skrzywionych. Dalej, na północ od kolegiaty, nad
urwistym brzegiem rzeczki stercza˛ ruiny renesansowego zamku, z piwnic którego
prowadzi podziemny chodnik — jak fama głosi — aż do klasztoru w K.
W tym to zabytkowym miasteczku władza ludowa (z czystej przekory, jak
twierdził miejscowy patrycjat) wybudowała przy rynku dwupi˛etrowy gmach szko-
ły średniej z internatem. Inauguracja tego obiektu miała miejsce we wrześniu 1949
roku i wypadła nadspodziewanie skromnie. Dziwnym trafem zbiegła si˛e bowiem
z poświ˛eceniem odrestaurowanej figury świ˛etego Floriana i — rzecz jasna —
z uroczystościa˛ ta˛ nie mogła konkurować.
Na trzeci dzień przyprawiliśmy jednak świ˛etemu Florianowi wasy, ˛ rachunek
wi˛ec został wyrównany.
Dzisiaj, kiedy wspominam nasza˛ bud˛e maćkowska,˛ wydaje mi si˛e już bardzo
stara i mocno obrośni˛eta tradycjami, jakby zakorzeniły si˛e one tam jeszcze na dłu-
gie lata przed moim przyjazdem. A przecież byłem jednym z pierwszych uczniów
liceum i w 1953 roku zdawałem tutaj wraz z trzydziestoma innymi dryblasami
pierwsza˛ matur˛e w historii Maćkowa. Tradycje szkoły i internatu wyrastały w mo-
ich oczach. Mógłbym opowiadać o narodzinach i przyczynach powstania każdej
z nich.
Wiadomo było, na przykład, w internacie, że nasza druga sala słyn˛eła z zimna
i przeciagów.
˛ Ten nałóg wietrzenia powstał w zwiazku ˛ z paleniem papierosów,

6
które w dzień kurzyło si˛e w kacie
˛ za piecem, wieczorem zaś w łóżkach. Poza tym
zimno i przeciagi ˛ skutecznie odstraszały „Mulata”.
„Mulatem” przezywaliśmy opiekuna internatu, geografa Zalewskiego. Nikt
dobrze nie wiedział dlaczego. Czy dlatego, że miał ciemna˛ cer˛e i włosy, czy też,
że do nie umiejacego
˛ lekcji ucznia zwykł mówić: „siadaj, mule”. Mulata charakte-
ryzowała poza tym ta właściwość, że chodził stale zakatarzony i bał si˛e panicznie
przeciagów.
˛ Naszej sali unikał jak ognia, a kiedy już musiał wejść, to wchodził
w szaliku na szyi i z postawionym kołnierzem, jedna˛ r˛eka˛ osłaniajac ˛ gardło. Od
lat starał si˛e nas nakłonić do zamykania okna przynajmniej w okresie zimowym,
ale bezskutecznie. Opieraliśmy si˛e temu wytrwale, w ostateczności powołujac ˛ si˛e
na opini˛e naszego przyrodnika, profesora Rzemiennego. Rzemienny był wielbi-
cielem maćkowskiego powietrza tudzież hartowania ciała, czego dawał przykład
biorac˛ rano i wieczorem lodowaty prysznic w łazience, co zostało przez nas ko-
misyjnie stwierdzone.
Tak wi˛ec paliliśmy na ogół spokojnie i bez przeszkód. Jednakże w 1951 roku
Mulat został powołany na trzymiesi˛eczne przeszkolenie wojskowe, gdzie mi˛e-
dzy innymi wyleczono go z kataru. Po powrocie stwierdziliśmy u niego wybitne
zaostrzenie w˛echu, dość powiedzieć, że kilka razy wyniuchał dym. Postanowi-
liśmy wtedy zastosować środki ochronne bardziej radykalne. Malcy śpiacy ˛ przy
drzwiach obarczeni zostali obowiazkiem
˛ jedzenia przed snem cebuli. Odtad ˛ sytu-
acja uległa pewnej poprawie, Mulat wpadał na sal˛e, w˛eszył i wołał:
— Co to za zapachy? Znów paliliście?
— Nie, panie psorze, to Małża jadł cebul˛e.
Mulat patrzył ze wstr˛etem na Małż˛e i zatykajac
˛ nos wychodził z sali.
Oczywiście zawsze znalazł si˛e w ciagu
˛ roku fagas-skarżypyta, który, obraziw-
szy si˛e na nas o to czy o owo, próbował donosić. Taki jednak nie prosperował
długo. Spławialiśmy faceta. Tak mu uprzykrzaliśmy życie, że sam biegł prosić
Mulata o przeniesienie na inna˛ sal˛e.
Byle kogo w sali nie trzymaliśmy.
Na poczatku˛ każdego roku szkolnego mieliśmy wprawdzie z tym troch˛e kło-
potów. Dyrektor nie pytajac ˛ o nasze zdanie pakował nam na sal˛e różne typy we-
dług rozdzielnika, jak padło. Już jednak we wrześniu, a najdalej w październiku
nast˛epował „dobór naturalny”.
Kandydat na nasza˛ sal˛e, zanim otrzymał szlachetna˛ nazw˛e „tubylca”, musiał
przejść kilka prób moralnych i fizycznych. Mi˛edzy innymi było w zwyczaju, że
nowicjuszowi zakładało si˛e „rower”.
Okrutny ów zabieg polegał na tym, że śpiacemu
˛ delikwentowi wtykano mi˛e-
dzy palce u nóg zwitki papieru, a nast˛epnie je podpalano. Przypieczony nowi-
cjusz, zanim si˛e obudził, wykonywał w półśnie ruchy nogami przypominajace ˛ do
złudzenia jazd˛e na rowerze.

7
Podczas mego pobytu w internacie nie zastanawiałem si˛e nad sensem tego
rodzaju praktyk. Wiadomo było, że nowicjuszowi trzeba „nałożyć rower”, wi˛ec
si˛e nakładało. Był to rodzaj próby ognia, która pomagała przy selekcji. Ten i ów
fagas nie wytrzymywał, gniewał si˛e, obrażał, szedł skarżyć. Od razu wiadomo
było: nie nadaje si˛e. Radziliśmy mu dobrotliwie, żeby si˛e przeniósł do innej sali.
Mulat nie robił pod tym wzgl˛edem specjalnych trudności, przekonał si˛e bowiem
od dawna, że tak jest najlepiej. Sala uciszała si˛e, nie słychać było przeraźliwych
wrzasków w nocy.
Tak wi˛ec w październiku wszystko si˛e już układało, ugniatało i klarowało ku
obustronnemu zadowoleniu.
Jeśli mimo tych ci˛eżkich prób, surowych obyczajów, rygorów i psiego zimna
garni˛eto si˛e do nas, było to z powodu komuny, która potajemnie istniała na naszej
sali. Oczywiście w ścisłej tajemnicy. Sami jej członkowie nie wiedzieli nawet, że
do niej należa.˛ Myśleli, że po prostu wszystko przyjemnie i koleżeńsko si˛e u nas
układa. Starsi chłopcy podejrzewali, być może, istnienie specjalnej organizacji,
ale w pełni wtajemniczonych było nas tylko pi˛eciu z dziesiatej ˛ klasy.
Oczywiście „przyschni˛ety do strupa własności” — jak to określał Józio Mar-
kiewicz — u nas miejsca nie zagrzał. Garn˛eła si˛e za to biedota internatowa, „mało-
rolni” i sieroty. Wiadomo było bowiem, że u nas nikt nie zginie. Dbaliśmy o swo-
ich. Nie zdarzało si˛e, żeby tubylec nie przeszedł do wyższej klasy. Podciagaliśmy,
˛
jak si˛e dało, cz˛esto za uszy, ale skutecznie. Poza tym gwarantowaliśmy bezpie-
czeństwo osobiste. Nikogo z naszych nikt nie śmiał zaczepić, bo miał od razu do
czynienia z cała˛ sala.˛
Wartość naszej komuny objawiała si˛e najoczywiściej w okresie przejściowych
trudności aprowizacyjnych, jakie przeżywał internat na poczatku ˛ 1952 roku, kiedy
to kucharz Biodro z Michalska˛ okradali kuchni˛e. Szła wtedy przez dwa miesiace ˛
kasza z ziemniakami na przemian. Wówczas komuna nasza obj˛eła i dożywianie.
Wałówki z domu przetrzasaliśmy
˛ dokładnie i dzieliliśmy sprawiedliwie mi˛edzy
ludek tubylczy. W szafie, w rogu sali, wisiał zawsze wianuszek kiełbasy, stało
masełko i miodek. Dożywialiśmy si˛e sumiennie.
Jednocześnie sala nasza zacz˛eła świ˛ecić triumfy i na polu oświatowym. Zwa-
żywszy fakt, że blisko 70% uczniów naszej budy mieszkało w internacie, jeszcze
w październiku na zebraniu zarzadu ˛ szkolnego ZMP, przeforsowaliśmy uchwał˛e
o współzawodnictwie mi˛edzysalowym, które obejmować miało nauk˛e i zachowa-
nie.
Na pierwszym etapie, który zakończył si˛e w styczniu 1952 roku, odnieśliśmy
przekonywajace ˛ zwyci˛estwo nad sala˛ druga˛ i trzecia,˛ co prawda wyłacznie
˛ dzi˛e-
ki przewadze w wynikach nauczania, bo w zachowaniu mieliśmy kilka wpadek.
Drugi etap też już mieliśmy prawie w kieszeni, gdy nagle wypłyn˛eła sprawa Klar-
neta.

8
* * *

Jakoś pod koniec marca Mulat wezwał mnie i Józia Markiewicza do kancelarii
i powiedział, że do internatu przybywa nowy uczeń IX klasy, niejaki Eugeniusz
Klarnet, że b˛edzie mieszkał w naszej sali i żebyśmy zaopiekowali si˛e nim. Skrzy-
wiliśmy si˛e. Z doświadczenia nieufnie podchodziliśmy do nowych, a tu wtykaja˛
nam jakiegoś Klarneta. Diabeł go wie, co on za jeden? Może jakaś ofiara, która
obniży nam wyniki współzawodnictwa?
— Dlaczego do nas, panie psorze? — mruknałem. ˛ — Nie można go dać do
drugiej albo do trzeciej?
— U was jest wolne łóżko — wycedził przypatrujac ˛ si˛e nam uważnie.
Nie mogłem wytrzymać jego wzroku, odwróciłem głow˛e w stron˛e okna. Na
dworze padał mokry śnieg. Wielkie, białe płaty chwiały si˛e w powietrzu, osiadajac ˛
niech˛etnie na czarnym dachu drwalni i ruderach sasiedniej
˛ posesji.
„Nie wywiniemy si˛e — myślałem — Mulat ma argument”. Na naszej sali rze-
czywiście było wolne łóżko od czasu, gdy „przyschni˛ety do strupa własności”
wałówkarz Karpiel wyemigrował do sali trzeciej, nie chcac ˛ si˛e pogodzić z prak-
tyka˛ racjonowania paczek.
Zapanowało przykre milczenie.
— Też si˛e wybrał, pod koniec roku — mruknał ˛ Józio ze złościa.˛ — Ale chyba
go nie b˛edziemy wliczać do grupy?
Mulat zmarszczył brwi.
— Dlaczego?
— No, bo z jakiej racji?. . . To nie nasz człowiek. . . Skad ˛ my wiemy, co on
umie i w ogóle co za jednostka?
— Tak — poparłem Józia — na mieszkanie można go przyjać, ˛ ale do współ-
zawodnictwa. . . to szkoda gadać. . . Nie możemy brać odpowiedzialności, prosz˛e
pana profesora.
— A to znów co za teorie! — wykrzyknał ˛ Mulat. — Splendid isolation1 ? Za-
sklepianie si˛e? To ten chłopak ma niby gdzie być? Poza społecznościa˛ internatu?
Homo isolatus2 ? Robinson?
Doświadczenie nauczyło nas, że z chwila˛ gdy Mulat zaczynał mówić obcy-
mi j˛ezykami, należało wycofać si˛e czym pr˛edzej. Tym razem jednak byliśmy tak
rozgoryczeni, że mrukn˛eliśmy jeszcze od drzwi:
— To. . . to jest niesprawiedliwość, panie profesorze.
— Coście powiedzieli? H˛e, żeby was w życiu spotykały tylko takie niespra-
wiedliwości! — huknał ˛ Mulat.
Czmychn˛eliśmy pośpiesznie za drzwi.
1
Splendid isolation (ang.) — dumne odosobnienie
2
Homo isolatus (łac.) — człowiek odosobniony, wyłaczony
˛

9
* * *

Tego dnia wracajac ˛ z kolacji zastaliśmy w sali wyciagni˛˛ ete na łóżku indy-
widuum mizernego wygladu. ˛ Spod koca sterczała blada, długa twarz o wielkich,
czarnych brwiach i szerokich ustach si˛egajacych ˛ gdzieś prawie od ucha do ucha.
„Twarz klowna” — pomyślałem z niech˛ecia.˛
Na por˛eczy krzesła wisiała przemoczona, wytarta marynarka i rurkowate
spodnie nieokreślonego koloru.
Zaskoczeni tubylcy spojrzeli pytajaco ˛ na mnie.
— To jest ten nowy. . . jak mu tam, Klarnet — wyjaśniłem i powtórzyłem im
rozmow˛e z Mulatem.
Chłopcy przyj˛eli wiadomość, jak przewidziałem, chłodno. By im poprawić
humor, oznajmiłem, że skoro już spotkała nas ta nieprzyjemna niespodzianka,
należy przynajmniej użyć sobie, jak zwyczaj każe.
— Gotujcie ogień, tubylcze plemi˛e — zakończyłem.
Tubylcom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Oblizywali z ukontentowaniem
wargi. Rzadko si˛e zdarza taka frajda w drugiej połowie roku. Pośpiesznie skr˛ecili
dwie papierowe witki. Kazałem im ciagn ˛ ać
˛ losy. Pierwszy z wylosowanych mi-
strzów ceremonii odsunał ˛ delikatnie koc, drugi założył Klarnetowi papier, a na
końcu zbliżył si˛e ostrożnie z płonac
˛ a˛ zapałka˛ trzeci i podpalił.
Dokonawszy tych operacji, spoceni z emocji, chłopcy cofn˛eli si˛e pośpiesz-
nie i z otwartymi ustami, z odległości dwu metrów oczekiwali na skutek. Razem
z nimi zastygła w napi˛eciu cała sala.
Ogień palił si˛e przepisowo. . . Już, już dochodził do palców. . . gdy wtem stała
si˛e rzecz nie notowana w kronikach internatowych.
Oto Klarnet zamiast „pedałować”, usiadł spokojnie na łóżku, wyjał ˛ sobie le-
niwie płonace˛ wiechcie i drapiac ˛ si˛e pod pacha,˛ zauważył znudzonym głosem:
— Frajerzy, „rower” już dawno wyszedł z mody. Teraz zakłada si˛e „cygaro”.
To powiedziawszy, zdławił ziewanie i jak gdyby nigdy nic nakrył si˛e kocem.
Po chwili chrapał już snem sprawiedliwym.
Oszołomieni i zakłopotani takim obrotem sprawy pokładliśmy si˛e spać z dość
głupimi minami.
W nocy poczułem, że ktoś mnie szarpie za r˛ekaw. Wystraszony otworzyłem
oczy. Zobaczyłem Klarneta w bieliźnie. Jak wielki pajak ˛ pochylał si˛e nad moim
łóżkiem.
— Ciii — szepnał ˛ z palcem na ustach, mrugajac ˛ do mnie szelmowsko białym
okiem. — Dałem „Jasiom” palić.
Uniosłem si˛e na poduszce. Ksi˛eżyc oświetlał łóżko pod ściana.˛ W jego świetle
ujrzałem rzad ˛ malców wysmarowanych czarna˛ pasta.˛ Każdemu tkwiło w ustach
skr˛econe z papieru i zapalone „cygaro”. Czterech „paliło” jeszcze spokojnie, piaty ˛

10
wzdrygnał ˛ si˛e właśnie i krzyknał˛ przeraźliwie. Po chwili zacz˛eło krzyczeć i czte-
rech pozostałych.
Zacz˛eło si˛e przykre widowisko. Poparzeni malcy zrywali si˛e z łóżek i, wrzesz-
czac˛ wniebogłosy, biegali jak op˛etani. Gryzacy ˛ dym napełnił sal˛e. Ktoś zaczał ˛
wołać: „pali si˛e”. Reszta chłopców zbudzona hałasem zeskakiwała z posłań. Nie
pojmujac, ˛ co si˛e dzieje, na pół przytomni kr˛ecili si˛e w kółko.
Spojrzałem na Klarneta. Siedział na łóżku podkurczywszy nogi i przygladał ˛
si˛e widowisku rozbawionymi oczami. Nie odwracajac ˛ głowy si˛egnał ˛ do spodni
po pudełko zapałek. Wyjmował szybko jedna˛ po drugiej, stawiał główka˛ na boku
pudełka, prztykał palcem i puszczał w tłum serie płonacych ˛ „rakiet”, pot˛egujac
˛
zamieszanie.
— Dobre, co? — obrócił si˛e do mnie. — Noc dantejska, jak Boga kocham.
— Co robisz? Spalisz bud˛e! — krzyknałem. ˛
— Idź — odepchnał ˛ mnie. — Jak si˛e boisz, to leć po strażaka.
Zapałki spadały dalej świetlistym łukiem jedna po drugiej. Wrzawa wzmagała
si˛e.
Nagle rozległy si˛e szybkie kroki na korytarzu. Na sal˛e wpadł okr˛econy ko-
cem Mulat, podobny do Rzymianina w todze. Za nim cisn˛eli si˛e ciekawi chłopcy
z innych sal.
— Co tu si˛e paliło? Co to za swad? ˛
Na głos Mulata malcy w oka mgnieniu odzyskali przytomność i rzucili si˛e do
łóżek. Kiedy Mulat zapalił światło, na sali panował już spokój. Wszyscy „spali”.
Mulat zauważywszy zapałki na podłodze, pokiwał głowa.˛
Wysmarowanym pasta˛ chłopcom kazał iść do umywalni. Nie krzyczał nawet,
tylko zapytał, czy nasze zachowanie ma rozumieć jako rezygnacj˛e ze współza-
wodnictwa.
Zatrz˛esłem si˛e z oburzenia, zobaczyłem, że bubki z sasiednich
˛ sal uśmiecha-
ły si˛e złośliwie. Chciałem krzyknać ˛ Mulatowi, że to przecież właśnie ten jego
Klarnet. . . ale zacisnałem˛ z˛eby. Na naszej sali nie skarżyło si˛e. Te sprawy zała-
twialiśmy sami. Zreszta˛ zły byłem na Klarneta nie tyle za sam kawał, ile za to, że
ściagn
˛ ał˛ na nas Mulata.
Rano jednakże, kiedy szukałem słów, by mu zwrócić uwag˛e na jego nieostroż-
ność — na tym bowiem polegał naszym zdaniem jego wyst˛epek — sam przylazł
do mnie i ściskajac ˛ mnie za r˛ek˛e swa˛ wielka,˛ zimna˛ dłonia,˛ powiedział:
— Ale co. . . wesoło było? Nie bójcie si˛e. . . ja was rozruszam — mrugnał ˛
okiem — b˛edziemy rozrabiać, co? — szturchnał ˛ mnie porozumiewawczo łok-
ciem.
Uśmiechn˛eliśmy si˛e zakłopotani. Niby tak. . . szkoda mówić, wesoła noc.
Oszołomił nas. Nowicjusz, a tak sobie śmiało poczynał. Jak on potrafił z tym
rowerem. . . musiało go przecież przypiekać, a nie dał poznać. A może w ogóle
nie spał, tylko udawał? Stary wyga, widać, w niejednym internacie pluskwy łapał.

11
— Tak. . . owszem, wesoło było — wyjakałem ˛ — tylko u nas widzisz, bracie,
współzawodnictwo. . . Mulat not˛e obniży, karne punkty wpisza.˛
Zdawało mi si˛e, że Klarnet popatrzył na mnie z ironicznym uśmiechem.
— Nie. . . nie zrozum nas źle — dodałem pośpiesznie. — My przeciw kawa-
łom nie mamy nic. Tylko — żeby ostrożniej. . .
— Dobra — klepnał ˛ mnie po ramieniu — ja was rozumiem. Nie bój si˛e. Usta-
wimy czujk˛e przy drzwiach.
A jednak nie docenialiśmy jeszcze wtedy Klarneta. To były dopiero nieśmiałe
próbki jego repertuaru.
Dość powiedzieć, że odtad
˛ ani jedna noc nie przeszła spokojnie. Klarnet był
niezmordowany w rozruszaniu prowincji.
Co noc budziły nas okrzyki palaczy „cygar”. To pod kimś zawaliło si˛e łóżko,
to kogoś zlano woda,˛ to pod czyimś łóżkiem wybuchła petarda.
Mulatowi nie udawało si˛e już nas tak łatwo przyłapać. Czujka ostrzegała. Za-
nim zdażył
˛ wpaść na sal˛e, wszyscy p˛edzili na łóżka i nakrywali si˛e kocami po
uszy. . . Mulat pytał kilkakrotnie, co to za krzyki. Udawaliśmy, że śpimy. W koń-
cu Klarnet „budził si˛e”, udajac ˛ wyrwanego ze snu, przecierał oczy i bełkotał:
— Co. . . Co si˛e stało? Że krzyczeliśmy? Pan profesor si˛e przesłyszał. Zreszta˛
Małża od kilku dni krzyczy przez sen. Dałem mu aspiryn˛e.
Mulat odchodził, a Klarnet mrugał do nas:
— A co, dobre było. Noc dantejska, jak Boga kocham.
Mruczeliśmy zakłopotani, uśmiechajac ˛ si˛e niewyraźnie. Nikt z nas nie zdobył
si˛e na słowo sprzeciwu. Łobuzerstwa Klarneta oszałamiały nas i dezorientowały.
Gniewać si˛e o kawał? To nie było w naszym stylu. No, bo co mu powiedzieć? Ka-
wału nigdy nie uważaliśmy za grzech, a Klarnet popełniał przecież tylko kawały.
Poza tym chłopak wydawał si˛e z wiary, nie fagas, nie lizus, nie ważniak, zaraz
drugiego dnia rozdzielił mi˛edzy tubylców wszystkie wiktuały, które mu zostały
z podróży. Małży, kiedy si˛e przezi˛ebił, wetknał ˛ aspiryn˛e, cz˛estował „wczasowy-
mi”, w sobot˛e kupił butelk˛e wina i puścił w obieg po całej sali. Wypiliśmy pod
kołdrami. Nie przeszkodziło mu to tej samej nocy za pomoca˛ gumowej rury od
akwarium urzadzić
˛ istny potop. . . Reszt˛e nocy przesiedzieliśmy skostniali w kuc-
ki. Wszystko było mokre.
Tak, nie da si˛e zaprzeczyć, kawały Klarneta stawały si˛e m˛eczace ˛ i, na nasz ro-
zum, troch˛e już tego było za dużo. Ale Klarnet twierdził, że tak jest we wszystkich
internatach, tylko nas belfry za bardzo wzi˛eły za kantar. . . W ogóle życia u nas
nie ma. Głucha prowincja. Klarnet może coś na ten temat powiedzieć. Żył już
w czterech internatach. Namówili go na Maćków, że odpoczać ˛ można, podobno
ładna okolica, spokój. . . ale on widzi, że długo tu nie wytrzyma. Z nudów skiśnie.
Nie, właściwie to już nie ma sensu dłużej si˛e poniewierać po internatach. To
dobre dla Jasiów. On jest już dorosły. Za dwa miesiace ˛ skończy osiemnaście. Za-
pisze si˛e do jakiej szkoły dla pracujacych.
˛ Najlepiej w Warszawie. Ma tam jedne-

12
go znajomego, który si˛e urzadził˛ przy wyścigach na Służewcu. Tam si˛e na razie
zaczepi. B˛edzie troch˛e pomagał przy koniach, a troch˛e pogra na wyścigach. Na
koniach można gruba˛ fors˛e wygrać. A gdy si˛e zadomowi, to i nas spróbuje ścia- ˛
gnać.
˛ Na prowincji nie ma życia.
Mieliśmy co prawda inne plany. Marzyła nam si˛e politechnika, wielkie bu-
downictwo, słuchaliśmy jednak Klarneta ciekawie. Umiał gadać. Czuliśmy si˛e
przy nim prowincjonalnie, grajdołkowato jakoś. Nasze życie wydawało nam si˛e
blade, ubogie, nudne. Klarnet na wszystkim si˛e znał, wszystkiego próbował, nie
było rzeczy, na której by nas nie zagiał. ˛ A już najwi˛ecej chyba na sporcie.
U nas sport leżał, a Klarnet miał wi˛ekszość dyscyplin w małym palcu. Znał
nazwiska przodujacych˛ zawodników polskich i zagranicznych, czasy i metry, re-
kordy krajowe i światowe, miejsca w tabeli rozgrywek piłkarskich, szans˛e po-
szczególnych lekkoatletów, bokserów, kolarzy, o każdym coś mógł powiedzieć.
Z Chychła˛ był na ty, Gremlowskiemu pożyczył kiedyś pływki, Królaka popy-
chał pod gór˛e. . . tak, zdarzyło mu si˛e ocierać o mistrzów. Prztykał od niechcenia
w odznak˛e SPO. . . Właściwie to mógłby „rozrabiać” w sporcie. W stumetrówce
osiaga
˛ dobre wyniki. Ale czy w internatach sa˛ warunki do trenowania? Marnuje
si˛e człowiek.
No, niech znów nie myśla,˛ nie pozwalał sobie tak bardzo ścierać kantów, co to
to nie, nie dawał si˛e belfrom, narozrabiał w kilku internatach. Z jednego za wagary
wyleciał, z drugiego za dziewczynki. Trudno, zakochał si˛e. Belfry nie uwzgl˛ednia-
ja˛ miłości, wi˛ec wyleciał. A wtedy, co wyleciał za wagary, to dlatego, że pojechał
do Warszawy. Cała˛ drog˛e bez biletu jechał. Od Radomia bawił si˛e z konduktorem
w kotka i myszk˛e. W Warszawie forsa mu si˛e skończyła, wi˛ec najał ˛ si˛e do pracy
przy budowie. Tak. . . na MDM-ie pracował. Kawał ściany własnor˛ecznie ułożył,
majster powiedział, że ma do murarki dryg. Namawiali go, żeby został, miejsce
w hotelu dawali, zarobiłby dwa patyki lekka˛ r˛eka,˛ ale nie chciał. On tylko tak. . .
z ciekawości, ale żeby całe życie murować, co to to nie, zanudziłby si˛e na śmierć.
Wszystko człowieka zaczyna w końcu nudzić. . . Ta dziewczyna, o która˛ z inter-
natu wyleciał, też mu si˛e już właściwie znudziła, ale belfry nie chcieli uwierzyć
i wylali. No cóż, nie przejał˛ si˛e. . . Właściwie to nawet go nie wylali, tylko prze-
nieśli. Miał jechać do innego internatu, gdzieś na Mazurach, Bartoszyce czy coś
w tym rodzaju.
Po drodze zawadził o Mikołajki, popływał troch˛e po jeziorach. Ryb połowił.
Raz o mało si˛e nie utopił. Poprzedniego dnia grał w oko do drugiej w nocy i był
niewyspany. Słońce grzało, ryby nie chciały brać, położył si˛e wi˛ec w kajaku. W˛ed-
k˛e, żeby „czucia” nie stracić, przywiazał˛ do nogi i gapił si˛e w niebo. Sam nie wie-
dział, kiedy si˛e zdrzemnał. ˛ Obudził si˛e w wodzie. Kajak wywrócony, a jego coś
za nog˛e pod woda˛ ciagnie.
˛ Dobrze, że głowy nie stracił i przeciał ˛ link˛e, bo już
byłoby po nim. Szczupak si˛e złapał, silny jak koń. Utopiłby człowieka na śmierć.

13
Jeszcze si˛e nigdy takiego strachu nie najadł, nawet wtedy, gdy go lawina na Hali
Gasienicowej
˛ goniła. . . Tak, nie można narzekać. . . przeżyło si˛e troch˛e. . .
Klarnet otaczał si˛e obłokiem dymu i otulał kocem. Zapadało milczenie. W sali
żarzyły si˛e punkciki papierosów. Nie byliśmy tak naiwni, by we wszystko wie-
rzyć. To pewne, że połow˛e zbujał, ale wszystkiego przecież nie wymyślił. Sypał
datami, nazwami, nazwiskami jak z r˛ekawa. . . znać było, że jest obyty w spra-
wach, o których mówił.
Tak czy owak działał na wyobraźni˛e, trudno zaprzeczyć, zaprzatał ˛ myśli. . .
Budził jakieś diabelskie pragnienia. . .

* * *

A tymczasem szalały „noce dantejskie”. Na sali trwało ciagłe ˛ pogotowie. Nikt


nie był pewny dnia ani godziny.
Dawniej malec, który cierpliwie przebył wszystkie przepisane prawem zwy-
czajowym próby, miał zagwarantowana˛ nietykalność osobista.˛ Raz nasmarowany
pasta˛ i doświadczony „rowerem” spał spokojnie pewien, że już mu si˛e nic takie-
go nie przydarzy, co najwyżej b˛edzie si˛e śmiać z tych, na których teraz przyjdzie
kolej. Tymczasem z chwila˛ przybycia Klarneta te uświ˛econe tradycja˛ zwyczaje
zostały wywrócone do góry nogami. Sterroryzowani malcy bali si˛e zmrużyć oko.
Po nie przespanych nocach bractwo ziewało jak hipopotamy, snuło si˛e po szkole
śpiace,
˛ półprzytomne, ogłupiałe jakieś, nerwowe i wystraszone.
Bo Klarneta trzeba si˛e było pilnować i w dzień. Prztykał w ucho, podstawiał
nog˛e, robił syfona, zakładał nelsona, boleśnie łaskotał. Tubylcy omijali go z da-
leka. Szczególnie upodobał sobie Małż˛e. Ósmoklasista ten zapuszczał sobie od
kilku miesi˛ecy czupryn˛e z przedziałkiem. Codziennie za pomoca˛ wody, grzebie-
nia i szczotki starał si˛e zmusić krnabrne
˛ włosy do uległości. Kiedy po godzinnym
nieraz wysiłku udało mu si˛e wreszcie utrwalić przedziałek i jako tako przylizać
sztywne jak druty włosy, Klarnet jednym zamachem niszczył mu to arcydzieło
kunsztu fryzjerskiego, doprowadzajac ˛ biednego chłopca do rozpaczy.
Na pozór łobuzerstwa Klarneta wydawały si˛e bezmyślne i spontaniczne, a jed-
nak była w nich przecież jakaś metoda. Klarnet używał sobie tylko na młodszych,
których nie wiadomo dlaczego nazywał „Jasiami”. Nas z dziesiatej ˛ nie ruszał.
Przeciwnie, wygladało
˛ tak, jakby właśnie dla nas popisywał si˛e, jakby to wszyst-
ko robił w naszym imieniu i na nasz rachunek. Po każdym wyczynie mrugał do
nas porozumiewawczo, jak do wspólników.
— A co, dostało si˛e „Jasiom”.
Zmiany, jakie zaszły na sali od czasu przyjazdu Klarneta, nie uszły oczywi-
ście uwagi Mulata. Nieraz chwytaliśmy na sobie jego czujne i, jak si˛e zdawało,
zaniepokojone spojrzenia. Okazywał nam w tym czasie wi˛ecej niż zazwyczaj za-
interesowania. Kr˛ecił si˛e koło nas, zagladał
˛ na sal˛e, w˛eszył.

14
Co nas najwi˛ecej zdumiewało, to to, że wpadajac ˛ na ślady różnych naszych
wyst˛epków w tym okresie, nie t˛epił nas zbytnio. Odkładał jakby generalna˛ roz-
praw˛e na później, dawał tylko do poznania, że wie, i. . . czekał. Ale na co, u licha,
czekał?
Tymczasem sprawy szły szybko naprzód.
Jakoś na piaty
˛ dzień po przyjeździe Klarneta Mulat, zaniepokojony duża˛ ab-
sencja˛ naszych chłopców przy śniadaniu, wpadł do sali. Mimo że była już za
kwadrans ósma, kilku zaspanych tubylców gramoliło si˛e dopiero z pościeli. Inni
ubierali si˛e. Klarnet czytał spokojnie w łóżku „Przeglad ˛ Sportowy”. Ani jedno
łóżko nie było zasłane.
Mulat odsłonił na r˛ece zegarek.
— Co to ma znaczyć? Żeby o tej godzinie łóżka tak wygladały?
˛
Podnosił nie zasłane koce i prześcieradła i rzucał oburzony:
— Żeby mi si˛e to wi˛ecej nie powtórzyło!
Nast˛epnego rana po jeszcze jednej „nocy dantejskiej” znów zaspaliśmy pa-
skudnie. Nieprzytomni z niewyspania i źli, poczłapaliśmy do łazienki. Kiedy wró-
ciliśmy na sal˛e, stan˛eliśmy zdumieni. Nasze łóżka były zasłane. Klarnet oparty
o parapet mamrotał lekcj˛e.
— A to co? — zapytałem.
— Nic, kazałem Jasiom zasłać.
Mimo że powiedział to takim tonem, jakby to była najprostsza rzecz pod słoń-
cem, pami˛etam, że zrobiło mi si˛e troch˛e dziwnie. Nie mieliśmy jednak czasu za-
stanawiać si˛e nad tym. Dochodziła ósma. Pop˛edziliśmy na śniadanie.
Odtad
˛ sprzatanie
˛ sali i słanie naszych łóżek przez Jasiów weszło w zwyczaj.
Żeby tylko to!
Klarnet wprowadził w naszej sali coś na kształt monarchii feudalnej. Jasie
zostali zobowiazani
˛ do niezliczonych świadczeń darmowych i danin. Klarnet po-
sługiwał si˛e nimi we wszystkim, w czym si˛e tylko dało. Biegali na posyłki, po
papierosy, po zapałki, po pestki — Klarnet stale gryzł pestki dyni — po gaze-
ty sportowe, czyścili ubrania, przyszywali guziki. Poza tym Małża golił Klarneta
co dwa dni. Klarnet robił z tego cały obrzadek. ˛ Specjalni malcy trzymali mydło,
miseczk˛e, lusterko i r˛ecznik. Bawił si˛e znakomicie.

* * *

Wszystko to trwało mniej wi˛ecej dwa tygodnie. Aż raz, gdzieś na poczat-
˛
ku kwietnia, Klarnet wstawszy od golenia i pogładziwszy si˛e z zadowoleniem
po brodzie, zamiast jak dotychczas zwichrzyć Małży czupryn˛e, pocz˛estował go
„wczasowym” i rzekł:
— No, Małża, dochodzisz do mistrzostwa w swoim fachu. Należy ci si˛e spe-
cjalne odznaczenie. Niech mnie diabli wezma,˛ jeśli ci˛e nie odznacz˛e!

15
Spojrzałem na niego zdziwiony. Czyżby jakiś zwrot w post˛epowaniu tego ło-
buza? Ale on mrugał do mnie jak zwykle, a w przymrużonych oczach zabłysły
mu szelmowskie ogniki.
Ta noc przeszła, o dziwo, spokojnie. Bodaj pierwszy raz od czasu pojawienia
si˛e na sali Klarneta. W każdym razie ja spałem jak zabity. Zbudziłem si˛e koło
siódmej. A właściwie poderwały mnie krzyki na sali. Przetarłem oczy. Klarnet
siedział po turecku na łóżku i, trzymajac ˛ si˛e za wielkie palce u nóg, trzasł
˛ si˛e ze
śmiechu. Pod ściana˛ przy łóżkach malców — poruszenie. Tubylcy otaczali jedno
łóżko, ktoś szlochał głośno. Czyżby Małża? Wyskoczyłem z pościeli i rozepchna- ˛
łem ciżb˛e.
Tak, to był Małża, ale w jakim stanie! Siedział na łóżku z lusterkiem i zanosił
si˛e od płaczu. Z taka˛ troska˛ zapuszczana czupryna była wystrzyżona paskudnie
w wielkie place, miejscami do gołej skóry. Biedak wygladał ˛ śmiesznie i żałośnie
zarazem, jak źle oskubana kura.
— Za co on mi tak zrobił. . . za co? — skarżył si˛e łkajac. ˛ — Przecież, przecież
ja go dobrze ogoliłem, wi˛ec za co? Wszystko robiłem, co chciał. . . no wi˛ec za
co?. . .
Właśnie, za co?
Spojrzałem na Klarneta z wyrzutem. Nie zauważył, czy może nie chciał za-
uważyć. Mrugnał ˛ do mnie rozbawiony.
— A co, zrobiłem Jasia! No, czego si˛e tak patrzysz? Że si˛e maże? Bo głupi.
Powinien jeszcze dzi˛ekować. Rozwiazałem ˛ mu problem owłosienia. Nie mogłem
patrzeć, jak si˛e m˛eczy. . .
Przewiesiwszy r˛ecznik przez rami˛e, ruszył do wyjścia. W drzwiach złapał
jeszcze za ucho jakiegoś Jasia, prztyknał ˛ go w nos i odstawił na bok.
Odwróciłem si˛e w stron˛e chłopców. Zauważyłem, że wszyscy patrza˛ na nas,
z dziesiatej,
˛ dziwnym wzrokiem jakby na coś czekali, czegoś si˛e spodziewali.
Przygryzłem wargi i powlokłem si˛e do łazienki. Była sobota, w ten dzień do ła-
zienki ciepła˛ wod˛e wpuszczali. W kł˛ebach pary zauważyłem Klarneta. Parskał
pod tuszem jak gdyby nigdy nic, opowiadajac ˛ Markiewiczowi jakiś dowcip. A jed-
nak czułem, że tym razem to już nie jest „nic”. Coś si˛e przegi˛eło. . . przełamało.
Kiedy wróciliśmy na sal˛e, zauważyłem, że chłopcy zbili si˛e w gromad˛e w ka- ˛
cie sali. W środku sterczała wystrzyżona głowa Małży. Łóżka były nie ruszone.
Klarnet wszedł wycierajac ˛ sobie uszy i krzywiac˛ si˛e przy tym niemiłosiernie. Nic
nie zauważył. Dopiero po chwili wzrok jego padł na nie zasłane łóżko.
— A to co?! Zasłać mi zaraz!
Żaden z chłopców nie ruszył si˛e.
— No, pr˛edzej! Cóż to? — Klarnet obrócił si˛e zdziwiony cisza.˛ Dopiero teraz
zobaczył stłoczona˛ gromadk˛e tubylców.
— Cóż wy tak jak stadko baranów? — rzekł żartobliwym głosem, w którym
wyczułem źle ukrywany niepokój.

16
Chłopcy milczeli ponuro.
— Aha. . . wi˛ec strajk? — zaśmiał si˛e krótko. — Patrz, Kancera — zwrócił si˛e
do mnie — a to dopiero! Jasie si˛e zbuntowały!
Twarz mu si˛e nagle odmieniła. Posiniał. Dopadł chłopców, wyciagn ˛ ał˛ dwu
z nich na środek sali i zaczał
˛ ich stukać głowami o siebie.
Skoczyłem do niego.
— Co robisz, zostaw!
Obrócił si˛e zdziwiony.
— Co, Jasiów bronisz?
— Zostaw ich — powiedziałem krótko. — U nas nie wolno tak. . .
— U was — zaśmiał si˛e. — Dlaczego to?
— Bo. . . — przygryzłem j˛ezyk.
— Bo u nas jest komuna! — wyrwało si˛e któremuś z gromadki.
Zmarszczyłem brwi. A to paple! I skad ˛ wiedza?˛
Klarnet patrzył na nas rozbawionymi oczyma.
— Co? Co on powiedział? Komuna?! — wybuchnał ˛ głośnym śmiechem. —
Komuna! Patrzcie, a to wymyślił! Komuna! Słyszałeś, Kancera?
Ale kiedy tylko jeden si˛e śmieje, a inni milcza˛ ponuro, śmiech nie wychodzi
zbyt madrze.
˛ Dlatego Klarnet nagle urwał i wzruszył ramionami. Potem wział ˛
ksiażki
˛ pod pach˛e i wyszedł, szeroko rozstawiajac ˛ nogi i gwiżdżac.
˛
Staliśmy nieporuszeni. Tubylcy patrzyli na nas surowo. Co, u licha, tak patrza?
˛
Czego chca? ˛ Co za głupi dzień, jak Boga kocham.
Pierwszy odezwał si˛e Migut z dziewiatej.˛
— Klarneta trzeba uciszyć — powiedział głośno. — Już si˛e za długo rzadzi.
˛
— Aha. . . doszliście w końcu do tego zdania? — mruknał ˛ Józio.
— Doszliśmy.
— A czemu go dotad ˛ słuchaliście? — zapytałem zdumiony.
— Myśleliśmy, że wy. . . że wy razem z nim. . .
Zarumieniliśmy si˛e.
— My? Z takim typem? Rozumu nie macie!
— To dlaczego mu pozwalaliście, żeby. . . żeby feudalizm wprowadzał?
Wzruszyliśmy ramionami.
— A wy czemu?
Zacz˛eliśmy zwalać wzajemnie na siebie win˛e, wszyscy wstydziliśmy si˛e, że-
śmy si˛e dali oszołomić takiemu łobuzowi jak Klarnet. Ładna komuna! Nie ma
co! Przyleciał jakiś ciemny ptaszek i od razu wszystko pomieszał. Cofn˛eliśmy
si˛e w feudalne mroki. Coś nie w porzadku ˛ musiało być z nasza˛ komuna.˛ Czy to
w ogóle była komuna?
— Jesteście podłym plemieniem! — unosił si˛e Józio. — Jak woły poszliście
w jarzmo! Przez was wszystko!

17
Ach, znałem go dobrze. Dlatego tak si˛e unosił, że i on, i ja, i cały aktyw z dzie-
siatej
˛ — wszyscy mieliśmy bardzo nieczyste sumienia. Cóż, tubylcy spokojny
naród. Przyzwyczajeni byli, że za nich „góra” myśli, nie umieli si˛e skarżyć, nie
śmieli narzekać, żeby nie wyjść na fagasów. Myśleli, że jak dogodza˛ Klarnetowi,
nie b˛edzie dokuczał.
— Chcieliśmy, żeby dał spokój — tłumaczył Małża.
— Ale on jeszcze wi˛ecej — wtracił ˛ rozżalony Migut.
— Małża go ogolił, bardzo dobrze ogolił, ani nawet nie drasnał, ˛ to on mu w no-
cy, o. . . tak si˛e odpłacił! Teraz Małża musi znów si˛e ostrzyc na zero — tłumaczył
rozgoraczkowany.
˛ — A czy my nie wiemy, jak długo włosy odrastaja? ˛ Włosy od-
rastaja˛ cztery miesiace.˛ A do tego takie świeżo odrośni˛ete włosy sa˛ sztywne jak
druty i nie chca˛ leżeć. Klarnet wiedział, jak Małży zależało na włosach, i dlatego
mu tak zrobił! Tak! Klarnet jest zły! Jest zły jak diabeł. Z Klarnetem nie moż-
na żyć. Pochodzenie niby owszem, ale naloty obcoklasowe. Wi˛ec oni, tubylcy,
pytaja,˛ co my z Klarnetem zrobimy.
Słuchaliśmy z Józiem skrzywieni, że te łebki nas tak pouczaja.˛
— E tam, głupstwo — mruknałem. ˛ — Co zrobić z Klarnetem, to nie żadna
filozofia. Klarnetowi trzeba było od dawna zrobić koca. Ot co!
Tubylcy kiwali głowami z aprobata.˛
— Koca to mało. Klarneta trzeba ostrzyc — zauważył któryś.
— Tak, tak, ostrzyc! — rozległy si˛e głosy.
— Tak wam si˛e to spodobało? — zapytałem z niesmakiem.
— Nie. . . my nie dlatego, ale żeby była sprawiedliwość.
— Małża go podetnie.
Wobec groźnej postawy tłumu skapitulowałem i wydałem Klarneta na łup tu-
bylców.
— Dobrze, bierzcie go sobie i róbcie, co chcecie.
Zapewniwszy sobie wolna˛ r˛ek˛e, chłopcy natychmiast po lekcjach rozpocz˛eli
niezb˛edne przygotowania.
Ułożono plan, rozdzielono funkcje, rzecz zapowiadała si˛e emocjonujaco, ˛ spo-
dziewano si˛e oporu ze strony delikwenta.
Egzekucja odbyła si˛e jeszcze tego wieczoru. Gdy Klarnet wracał na sal˛e po
kolacji, w drzwiach spadł na niego czarny koc. Dziesi˛eciu tubylców obaliło go na
ziemi˛e, zanim zdołał wykrztusić słowo, i omotanego kocem zacz˛eto tłuc zdrowo.
Małża z nożyczkami czekał obok cierpliwie.
Pomyślny przebieg operacji i zupełny brak oporu ze strony delikwenta podzia-
łały jednak ostudzajaco ˛ na chłopców.
— Ma dosyć — powiedział Migut ocierajac ˛ sobie czoło — puśćcie go!
— Jak to, a ja? — zapytał Małża.
Migut machnał ˛ r˛eka.˛
— Nie badź ˛ dzieckiem. Cóż ty chcesz, oko za oko, zab ˛ za zab?
˛ Tu nie Babilon.

18
Małża nie miał bynajmniej ochoty rezygnować z przyjemności ostrzyżenia
Klarneta, jednakże od korytarza rozległy si˛e okrzyki:
— Uwaga! Mulat idzie!
Wszyscyśmy prysn˛eli. Na podłodze został Klarnet. Post˛ekujac ˛ gramolił si˛e
spod koca.
— Co za hałasy? — zapytał surowo Mulat. — Jak ty wygladasz, ˛ Klarnet! Co
ci si˛e stało?
— Nic, panie profesorze, ko. . . koc trzepaliśmy. . .
W ten sposób skończyło si˛e panowanie Klarneta. Obalenie go przyszło zupeł-
nie łatwo. Nie mogliśmy zrozumieć, co przeszkodziło nam wcześniej z nim si˛e
załatwić.
Klarnet nie próbował odzyskać utraconej pozycji. Nie robił nic w tym kierun-
ku. Wydawało si˛e nawet, że porażk˛e przyjał ˛ spokojnie, jakby był do tego przy-
zwyczajony, a nasze wyzwolenie spod swojej władzy — jak rzecz oczekiwana˛
i zupełnie zrozumiała.˛
Co wi˛ecej, spod koca wyszedł jakby inny człowiek. Przygladaliśmy ˛ mu si˛e
zdumieni. Nigdy przedtem nie stwierdziliśmy, by koc mógł odmieniać ludzi.
Nowy Klarnet miał wyglad ˛ wybujałego wymoczka, o sinych wargach, zapa-
dłej klatce piersiowej i zgarbionych plecach. Jakał ˛ si˛e i powtarzał. Głos miał cien-
ki, nieprzyjemny, skrzypiacy. ˛ Oczy niespokojnie rozbiegane. Dziw, że tego daw-
niej nie zauważyliśmy.
Nikt już nie wierzył, żeby zdobył SPO i osiagał ˛ rekordy w biegach na czterysta
metrów. Zwatpiliśmy
˛ także, by kiedykolwiek popychał Królaka pod gór˛e i żeby
był z Zygmuntem Chychła˛ na ty. I w ogóle wszystkie te kawałki, którymi nas
czarował, wydawały nam si˛e teraz blade, głupawe i pretensjonalne.
Teraz sama˛ obecnościa˛ działał nam na nerwy. Nie cierpieliśmy go za to, że
kiedyś trzasł
˛ nasza˛ sala˛ i że znosiliśmy to tak długo.
Odczuwał to. Unikał naszego towarzystwa, nie odzywał si˛e do nas, odgrodził
od sali. Wstawał wcześnie i późno przychodził spać, osowiały i zabiedzony, onie-
śmielony jakiś — nieciekawy.
Zadawałem sobie pytanie, skad ˛ ta zmiana. Nie widziałem innego wyjaśnienia,
jak przyj˛ecie tezy, że to, co uważaliśmy dawniej za samego Klarneta, było tylko
jego przebraniem, w którym chciał nam si˛e zaprezentować. Tak szybko bowiem
opaść może z człowieka tylko przebranie.
Tymczasem zbliżały si˛e świ˛eta wielkanocne. Chociaż ferie szkolne trwały tyl-
ko kilka dni, bractwo internatowe było tak wyposzczone, że kto mógł, wyrywał
do domu. Porozjeżdżali si˛e też profesorowie. Nawet kucharz Biodro skoczył do
rodziny.
W internacie pozostało nas tylko trzydziestu pi˛eciu, w tym na naszej sali sie-
demnastu, którzy nie mieli si˛e gdzie podziać. No i Mulat. W kuchni rzadziła ˛ Mi-
chalska. Dochodził nas stamtad ˛ jej ponury śpiew:

19
Gorzkie żale, przybywajcie,
serca nasze napełniajcie. . .

A zreszta˛ coraz rzadziej, bowiem od Niedzieli Palmowej pobożna niewiasta


wi˛eksza˛ cz˛eść dnia przesiadywała w kościele.
Klarneta nie widywaliśmy teraz po całych dniach. Powoli przestawaliśmy si˛e
nim interesować. A jednak w tym okresie zdarzył si˛e jeden dość dziwny wypadek,
który powinien był zwrócić moja˛ uwag˛e na Klarneta.
Raz w nocy, spałem wtedy dość niespokojnie, obudziło mnie szczekanie psa.
Odwróciłem si˛e na drugi bok i nagle wzrok mój padł na łóżko Klarneta. Było
puste. Zrazu myślałem, że wyszedł do łazienki, ale ubrania nie było.
Gdy rano obudziłem si˛e, Klarnet spał jak zwykle na swoim łóżku. Czyżby
tamto w nocy było tylko snem? Nie byłem jednak skłonny w tym okresie do
zaprzatania
˛ sobie głowy tego rodzaju rozważaniami. Myśli moje krażyły˛ wokół
bardziej praktycznych spraw.
Wzmożone życie duchowe Michalskiej w sposób widoczny odbijało si˛e na
naszych żoładkach.
˛ W trosce o zbawienie naszych n˛edznych dusz obostrzyła
w tym okresie rygory kuchenne. W poniedziałek i wtorek kasza była przypalo-
na, w Wielka˛ Środ˛e zaaplikowała nam post zupełny. I to metoda˛ zaskoczenia. Nie
podejrzewajac ˛ niczego, rano udaliśmy si˛e do jadalni. Po paru minutach oczekiwa-
nia, śmiertelna cisza w kuchni zaniepokoiła nas. Pobrz˛ekujac ˛ łyżkami zajrzeliśmy
przez okienko. Kuchnia lśniła czystościa.˛ A jakże, nie można powiedzieć, Michal-
ska praktykowała czystość i w kuchni.
W porze obiadowej zebraliśmy si˛e powtórnie. Od kuchni wiało martwota.˛ Po-
brz˛ekujac˛ niecierpliwie łyżkami o blaszane talerze, zajrzeliśmy do okienka, przez
które wydawano posiłki. Kuchnia była pusta. Ani śladu jakiegokolwiek twórczego
nieporzadku
˛ czy miłego dla nas zapaszku, który by świadczył o funkcjonowaniu
tej ważnej instytucji. Kocioł błyszczał jałowo, rondle stały bezczynnie w szere-
gach od najwi˛ekszego do najmniejszego — hierarchicznie.
Kiszki grały nam rewolucyjnego marsza. B˛ebniac ˛ o blaszane talerze i kubki
przemaszerowaliśmy wszystkimi korytarzami. Jednakże Michalskiej nigdzie nie
było. Pod jej pokojem urzadziliśmy
˛ niecierpliwa˛ serenad˛e. Odpowiedziało głuche
milczenie. Wizja lokalna przez dziurk˛e od klucza upewniła nas, że bogobojna
osoba nie powróciła jeszcze. Rozległy si˛e okrzyki oburzenia.
— Do Mulata! — krzyczano. — Do Mulata z deputacja,˛ panowie! Musimy
zażadać
˛ przewrotu kuchennego.
— Mulat jest od rana na posiedzeniu w GRN — mruknał ˛ Józio.
— Wi˛ec co zrobimy?
— Włamanie do spiżarni!

20
— Spokojnie — uciszyłem wzburzony tłumek. — Pomijajac, ˛ że nasuwaja˛ si˛e
trudności techniczne — chodzi o trzy pary drzwi — włamanie jest czynnościa,˛ że
tak powiem, nie. . .
— Nieetyczna! ˛
— Nieetyczna˛ i nieestetyczna.˛ . .
— Niekulturalna.˛ . .
— Niehigieniczna.˛ . .
— Widz˛e, obywatele tubylcy, że zrozumieliśmy si˛e co do zasady, że włamanie
jest czynnościa˛ wybitnie niehigieniczna.˛ Co do mnie, proponuj˛e postawić na naj-
bliższym zebraniu generalnie w punkcie: sprawy bytowe — spraw˛e Michalskiej.
— Michalskiej i Biodra.
— Zgadzam si˛e, plemi˛e tubylcze, Michalskiej i Biodra. A na razie. . . na razie,
no cóż. . . pożywimy si˛e z szafki. Dożywianie autonomiczne, prosz˛e kolegów.
Ruszyliśmy na sal˛e. Chłopaki z innych sal zatrzymali si˛e niepewnie przy
otwartych drzwiach. Nie wiedzieli, czy dożywianie autonomiczne z naszej szaf-
ki i ich obejmuje. Myśmy też nie wiedzieli, zwlekaliśmy z rozstrzygni˛eciem tej
drażliwej i skomplikowanej kwestii. Majac ˛ przed oczami 89,3 centymetra kieł-
basy (wymierzonej komisyjnie i protokolarnie), a trzydziestu pi˛eciu amatorów,
z westchnieniem wyjałem ˛ kluczyk. Zdawało mi si˛e, że słyszałem, jak trzydzieści
pi˛eć gardeł przełkn˛eło ślink˛e, ale prawdopodobnie to ja sam przełknałem.
˛ Ener-
gicznym ruchem otworzyłem szafk˛e i nagle zrobiło mi si˛e niedobrze.
Szafka była pusta. Nie było w niej ani śladu kiełbasy. Znikn˛eła też butelka
z etykieta˛ po denaturacie, gdzie przechowywaliśmy uspołeczniony miód.
Z gromady tubylców wyrwał si˛e okrzyk rozczarowania, a potem posypały si˛e
przykre pytania. Wzburzony odkrytym nadużyciem tłum nacierał na mnie:
— Kto zżarł kiełbas˛e?
— Co to ma znaczyć, Kancera?
— Nie wiem — broniłem si˛e, czerwony ze zmieszania.
— Nie brałeś?
— Nie, skad.˛
— No, to co si˛e stało?
— Nie wiem. . . musiał ktoś włamać si˛e i zw˛edzić.
— Klucz nosiłeś?
— Nosiłem. . .
Patrzyli na mnie podejrzliwie. Czułem, że mi nie dowierzaja.˛
— Słuchajcie — powiedziałem — ja wiem, że wy myślicie, że to ja, ale patrz-
cie. . . Czy ja bym potrzebował si˛e włamywać? Ja miałem klucz. . . A tu. . . o, pro-
sz˛e, ślady włamania. Ktoś majstrował wytrychem. Sa˛ ślady na politurze. . .
Tubylcy zbadali skrupulatnie okolice zamka.
— Tak jest, sa˛ ślady — orzekli.
— Czy kogoś podejrzewasz? — pytali.

21
— Nie. . . właściwie. . . — ugryzłem si˛e w j˛ezyk.
Wieczorem w umywalni powiedziałem o tym Józiowi Markiewiczowi.
— Jak mu udowodnisz?
— Trzeba mieć oko na niego.
Postanowiliśmy wi˛ecej uważać na Klarneta. Józia zainteresował szczególnie
wypadek jego nocnej eskapady.
— O ile ci si˛e wtedy nie przyśniło, to było ciekawe.
Tego dnia na kolacj˛e znów była kasza. Klarnet nie tknał ˛ jej nawet. Wypił tylko
duszkiem kaw˛e i zaraz położył si˛e spać. Chciałem zapytać go o kiełbas˛e, ale jakoś
nie miałem por˛ecznej sposobności, a tak prosto z mostu. . . wstydziłem si˛e. Nie
miałem przecież dowodów.
Tego wieczoru długo nie mogłem zasnać. ˛ Mimo że nikt wyraźnie mi nie po-
wiedział „wziałeś”,
˛ to przecież czułem, że mój kredyt u tubylców był zachwia-
ny. Przygladałem
˛ si˛e ponuro Klarnetowi. Spał spokojnie. Wreszcie i ja zaczałem ˛
drzemać tym m˛eczacym ˛ pół-snem, kiedy myśl chodzi na granicy rzeczywistości,
bojac
˛ si˛e wszakże t˛e granic˛e przekroczyć.
Tak min˛eła godzina, może dwie. Nagle wzdrygnałem ˛ si˛e. Zobaczyłem, że
Klarnet siedzi na łóżku ubrany, w butach na nogach i patrzy na ksi˛eżyc za oknem.
Potem dziwnie lekkim, elastycznym ruchem zsunał ˛ si˛e z łóżka i podszedł bezsze-
lestnie do okna. W ksi˛eżycowym świetle wydawał si˛e jeszcze smuklejszy i bled-
szy niż zwykle.
Uniósł si˛e na parapet i przesadził jednym skokiem okno. Chciałem krzyknać, ˛
ale przypomniały mi si˛e różne opowieści zasłyszane w dzieciństwie o lunatykach
chodzacych
˛ po dachach i gzymsach, o tym, że nie wolno na nich krzyczeć, bo
moga˛ spaść.
Traciłem
˛ Markiewicza.
Obudził si˛e przerażony.
— Co si˛e stało?
— Popatrz!
Spojrzał na puste łóżko Klarneta i zerwał si˛e na nogi. Popchnałem ˛ go do okna.
Wychyliliśmy si˛e.
W tym czasie budynek otaczały drabiny murarskie. Miano tynkować bud˛e.
W siatce rusztowań zauważyliśmy naszego „lunatyka”. Schodził ostrożnie po
drabinie. Na wysokości pierwszego pi˛etra zatrzymał si˛e i zapalił. Potem splunał ˛
i szybko zsunał ˛ si˛e na ziemi˛e.
Pośpiesznie naciagn˛˛ eliśmy spodnie. Kiedy przełaziliśmy przez okno, Klarneta
nie było już na podwórzu. Za to z sasiedniej
˛ posesji rzeźnika Sułka dochodziło za-
jadłe szczekanie. Ruszyliśmy w tym kierunku. Brama internatu była zamkni˛eta po
godzinie dziesiatej,
˛ wszakże to było rzecza˛ dość powszechnie znana,˛ że o każdej
porze można si˛e było wydostać na miasto przez płot u Sułka, który znajdował si˛e
w stanie opłakanym i nie stanowił poważniejszej przeszkody. Była tu tylko jedna

22
trudność — pies Sułków — Belzebub. My, jako starzy tubylcy, byliśmy z nim
w niezłej komitywie. Klarnet musiał si˛e jednak dostać w opały, bo gdy przesadzi-
liśmy płot, usłyszeliśmy łagodny, pieszczotliwy głosik:
— No, piesku. . . cicho. . . nie poznajesz mnie? To ja. . . to ja. . . No ciii. . .
Bubuś. . . daj przejść. Czego szczekasz? A żeby ci˛e pchły oblazły! Co za morda
głupia!
Po chwili znów próbował słodko:
— To ja, Bub, słowo daj˛e, no, puść!
Belzebub szczekał niezupełnie przekonany, nie dajac ˛ si˛e ruszyć Klarnetowi.
Wtem poczuł nas i zawahał si˛e. Klarnet skorzystał z jego roztargnienia i puścił
si˛e biegiem przez podwórze.
Kiedy wychyliliśmy si˛e zza płotu, przecinał pusty rynek na ukos. W ciszy
uśpionego miasteczka słychać było odgłos jego spiesznych kroków, dudniacych ˛
po bruku. Na tle rozjaśnionych ksi˛eżycem białych jak wata chmur, dźwigała si˛e
ci˛eżka sylwetka kolegiaty maćkowskiej. U jej boku jak wartownik majaczyła po-
t˛eżna dzwonnica.
Nagle Józio szarpnał ˛ mnie boleśnie za rami˛e.
— Popatrz na zegar!
Stanałem
˛ jak wryty i zamrugałem oczyma. Nie, wzrok mnie nie mylił. Przez
tarcz˛e zepsutego zegara przesuwała si˛e szybko duża wskazówka. W moich oczach
wykonała trzy obroty, potem znów stan˛eła. . . Co za cuda?
Tymczasem Klarnet pchnał ˛ ci˛eżka˛ furtk˛e cmentarna˛ i wszedł na dziedziniec
kościelny. . . Patrzyliśmy za nim zdumieni. Czego o tej porze szukał Klarnet w ko-
ściele? Ruszyliśmy w jego ślady. Wkrótce okazało si˛e, że miejscem, do którego
dażył,
˛ nie był kościół, ale dzwonnica. Wkrótce straciliśmy go z oczu, zasłonił go
mur cmentarny. Przyśpieszyliśmy kroku i po chwili stan˛eliśmy przed dzwonnica.˛
W dole znajdowały si˛e niskie, nabijane żelaznymi ćwiekami drzwiczki bez klam-
ki. Tylko tutaj mógł zniknać ˛ Klarnet. Naparliśmy na nie ciałem. Drzwi ustapiły. ˛
Rozejrzeliśmy si˛e ciekawie. Nigdy jeszcze nie byliśmy w dzwonnicy. Z poczat- ˛
ku oślepił nas mrok, dopiero po chwili z ciemności zacz˛eły si˛e wyłaniać zarysy
wn˛etrza. . .
Ujrzeliśmy platanin˛
˛ e belek i stempli tworzacych
˛ coś w rodzaju rusztowania, na
którym zapewne zawieszone były gdzieś w górze dzwony. Blade światło ksi˛eżyca
przeciskało si˛e przez waskie˛ okienka i rusztowanie połyskiwało słabym blaskiem
jak posrebrzone.
— Chodź, tu sa˛ schodki — pociagn ˛ ał ˛ mnie Józio.
Rzeczywiście, przy ścianie wieży wiły si˛e waskie,
˛ żelazne schodki. Nie uszli-
śmy dziesi˛eciu stopni, gdy z góry dobiegły nas zmieszane głosy i krótki śmiech.
Po czym znów zapanowała cisza.
Przyśpieszyliśmy kroku. Po minucie z sieci rusztowań wyjrzały zimne ciała
dzwonów. Teraz słyszeliśmy wyraźne głosy ludzkie. Nie była to rozmowa. Padały

23
krótkie, oderwane słowa, a tylko co jakiś czas wybuchał głośny gwar wielu gło-
sów naraz. Spojrzeliśmy w gór˛e. Nad dzwonami, tam gdzie kończyła si˛e szeroka
cz˛eść wieży, widać było rodzaj pomostu z desek. Przez szpary saczyło˛ si˛e żółte
światło naftowej lampy. Postapiliśmy
˛ jeszcze par˛e kroków, aż oczy nasze znalazły
si˛e na wysokości pomostu. Zobaczyliśmy mała,˛ nie tynkowana˛ izdebk˛e, cz˛eść jej
zajmował mechanizm zegarów, obok, na odwróconych do góry dnem skrzynkach,
siedziało sześciu młodych ludzi przy kartach.
Gra szła ospale. Widać towarzystwo nie zdołało si˛e jeszcze rozkr˛ecić. W jed-
nym z graczy poznaliśmy syna organisty, Pustułka, długowłosego Bernarda. Sie-
dział w czapce z daszkiem do tyłu, włosy opadały mu na policzki. Ale co on ma
na szyi? Krawat nie krawat, szalik nie szalik? Naszyjnik jakiś, czy co? Pochy-
lił si˛e właśnie, podniósł z podłogi litrowa˛ butelk˛e o ciemnej zawartości i nalewał
w garnuszki.
Twarze odwróciły si˛e od kart. Poznaliśmy strażaka Juszczyka, Klarneta i kilku
jeszcze z maćkowskiej „kawalerii”, samych najsławniejszych zabijaków.
Juszczyk przechylił kieliszek, chuchnał, ˛ odłamał kawał chleba i z r˛eka˛ uzbro-
jona˛ w nóż, zaczał ˛ si˛e przybliżać do szyi Bernarda. Zdr˛etwiałem. Zauważyłem
jednak, że pozostali nie reaguja˛ na ten niedwuznaczny ruch. W ogóle w scenie tej
było dla mnie coś niezrozumiałego.
Tymczasem — o dziwo — Juszczyk ułapił Bernarda za „naszyjnik” i uciał ˛
z niego kawałek, po czym zaczał ˛ najspokojniej zajadać. Z kolei inni nachylali si˛e
nad długowłosym Bernardem i ci˛eli po kawałku. Zrozumiałem. Towarzyska bibka
na dzwonach.
Dostrzegłem butelki stojace ˛ pod zegarem. Wśród nich jedna wydawała mi si˛e
dziwnie znajoma. Ależ tak. To nasza „miodowa” litrówka z etykieta˛ po denatu-
racie. Miód nasz nie cieszył si˛e widać uznaniem towarzystwa, natomiast kiełbasa
i owszem.
— A złodzieje!
Krew mnie zalała z oburzenia. Rzuciłem si˛e w gór˛e schodów, ale Józio złapał
mnie gwałtownie i ściagn ˛ ał.
˛
— Zwariowałeś? Gdzie leziesz? Chcesz, żeby zrobili z nas marmolad˛e?
W tej chwili u góry w otworze pomostu pojawiły si˛e ciekawe twarze pija-
ków. Zobaczywszy nas, wydali gniewne okrzyki i rzucili si˛e na dół. Nie mieliśmy
ochoty z nimi zadzierać i zacz˛eliśmy wiać na złamanie karku. Ostatnie schodki,
o ile sobie przypominam, przejechaliśmy systemem uproszczonym — wprost na
spodniach.
Wyladowaliśmy
˛ dopiero pod drzwiczkami. Józio jakoś szcz˛eśliwie, ale ja ude-
rzyłem głowa˛ w wielki staroświecki klucz sterczacy ˛ z zamka i zamroczyło mnie
troch˛e.
Nie było jednak ani chwili do stracenia. Za nami p˛edzili już pijacy. Szcz˛e-
ściem, Józio nie stracił głowy. Nim si˛e zorientowałem, wyrwał klucz z zamka,

24
wypchnał ˛ mnie na dwór, zatrzasnał ˛ drzwi, przyparł kolanem, włożył klucz od ze-
wnatrz
˛ i przekr˛ecił oburacz. ˛
Niemal w tej samej chwili o drzwi zadudniły pi˛eści. Józio schował klucz do
kieszeni.
— Tłuczcie si˛e tam do Wielkanocy — mruknał, ˛ dyszac˛ jeszcze z emocji. —
Chodź, Kancera.
Powlokłem si˛e za nim. Głowa p˛ekała mi z bólu. Nie pami˛etam nawet, jak wró-
ciliśmy do domu. Obudziłem si˛e późno. Wszyscy chłopcy byli już na nogach, tyl-
ko jeden Józio chrapał sobie w najlepsze. Usiadłem na łóżku. Nic nie pami˛etałem
z nocnej przygody.
Nagle wzrok mój padł na gromadk˛e chłopców otaczajacych ˛ łóżko Klarneta.
Szeptali i pokazywali sobie coś. Łóżko było puste.
Zmarszczyłem brwi.
— Co, Klarneta nie ma?
Obrócili si˛e i zastygli w jakimś osłupieniu, wytrzeszczajac ˛ na mnie przestra-
szone oczy.
— No, co si˛e tak gapicie? — mruknałem ˛ zły.
Przesunałem
˛ r˛eka˛ po czole. . . Ze zdumieniem stwierdziłem, że mam guza jak
śliw˛e.
Wtedy dopiero wszystkie wypadki ostatniej nocy stan˛eły mi przed oczyma.
Wi˛ec jednak naprawd˛e zamkn˛eliśmy tych diabłów w wieży.
Józio, gdy si˛e obudził i zobaczył, że Klarneta jeszcze nie ma, był troch˛e za-
kłopotany.
— Czyżby si˛e jeszcze nie wydostali? Niemożliwe!
Zaniepokojeni, zaraz po śniadaniu poszliśmy z Józiem pod wież˛e. Wizja lo-
kalna uspokoiła nas. Wprawdzie drzwi były zamkni˛ete, ale w dzwonnicy panowa-
ła cisza. Oczywiście, że si˛e wydostali! Wystarczyło przecież, żeby rano Bernard
krzyknał ˛ z okienka, a tata przybiegł z drugim kluczem i otworzył. Wprawdzie
Klarnet nie pokazał si˛e w internacie, ale nie było w tym ostatecznie nic dziwne-
go. My na jego miejscu też byśmy si˛e nie bardzo kwapili. Po tym, co zrobił, nie
czekało go przyjemne przyj˛ecie na sali.
Jeżeli byliśmy zaniepokojeni i zdenerwowani, to tylko dlatego, że baliśmy si˛e
zemsty osobników, którym wypłataliśmy ten sztubacki kawał.
Wieczorem Mulat wyw˛eszył w jakiś sposób nieobecność Klarneta i pytał nas,
czy nie wiemy, co si˛e z nim stało. Odparliśmy niemal z czystym sumieniem, że
nie.
Bomba p˛ekła dopiero nazajutrz.
Wiecie, jak wyglada ˛ Wielki Piatek ˛ w małym miasteczku.
Miasteczko żyje w przyspieszonym tempie. W domach gospodynie kończa˛
porzadki
˛ świateczne,
˛ trzepania, prania i pieczenia, w sklepach GS-u tłok. W ko-
ściele panuje w tym czasie poważna cisza. Okres Wielkopostnej żałoby dobiega

25
zenitu. Nie odprawia si˛e mszy. Dzwony milcza.˛ Odezwa˛ si˛e dopiero w sobot˛e po
południu na rezurekcj˛e.
Tak też było tego roku w Maćkowie do godziny dziesiatej ˛ rano. Bo około
dziesiatej
˛ stała si˛e rzecz nie notowana w kronikach parafialnych miasteczka.
Oto nagle zabiły dzwony. Ludzie znieruchomieli ze zdumienia, czy si˛e nie
przesłyszeli, ale nie, nie było watpliwości.
˛ Znali przecież swoje dzwony. Ten gru-
by, poważny, jakby zachrypły to Piotr, a ten śpiewny, dźwi˛eczny to Paweł. Zrazu
poczynały sobie nieśmiało, jakby z wahaniem i bojaźnia˛ boża,˛ potem stopniowo
nabierały oddechu i mocy, aż rozdzwoniły si˛e pełna˛ piersia˛ na cały Maćków, na
cała˛ okolic˛e.
Czy kościelny si˛e upił, czy też stało si˛e coś? Tak, musiało coś si˛e stać! Dzwo-
ny bija˛ na trwog˛e. Przerażeni ludzie zacz˛eli si˛e wysypywać na ulic˛e, tak jak kto
stał. Gospodynie z r˛ekami w cieście i szewcy z sektora spółdzielczego, i ostatni
prywatny rzeźnik Sułek, w fartuchu, z nożem w r˛ece, tak jak go zastało to niesły-
chane dzwonienie, a za nim cały kwiat maćkowskiego mieszczaństwa.
— Pali si˛e gdzie? Czy wojna?
Wszyscy biegna˛ na rynek, ale na rynku nikt nic nie wie. Wi˛ec wszyscy pod
kościół. A tam już pod dzwonnica˛ stoi kościelny i organista, i ksiadz ˛ kanonik
w stule, i wszyscy ogromnie zakłopotani gapia˛ si˛e w dzwonnic˛e, a dzwony bija.˛
Ludzie ochłon˛eli, bo zrozumieli, że dzwony bija˛ samowolnie i nieurz˛edowo.
Wreszcie kanonik kazał otworzyć dzwonnic˛e, ale okazało si˛e, że jest zamkni˛eta.
Dopiero kościelny pobiegł po drugi klucz.
Gdy otworzyli, oczom zebranych ukazał si˛e niesamowity widok. Klarnet
i Bernard wieszajac ˛ si˛e na sznurach dzwonili zajadle, a czterech innych młodzień-
ców starało si˛e ich na próżno oderwać.
A wszyscy pijani na umór.
Nigdy nie dowiedzieliśmy si˛e, jak rzecz si˛e właściwie miała. Józio Markie-
wicz, który odznacza si˛e skłonnościa˛ do przesadnej analizy, przypuszcza, że za-
mkni˛eci osobnicy l˛ekali si˛e zrazu alarmować otoczenie, by nie wydały si˛e ich pi-
jackie wieczorki, profanujace ˛ miejsce poświ˛econe służbie bożej. Spodziewali si˛e
zapewne, że jakaś litościwa dusza sama otworzy dzwonnic˛e i bez rozgłosu i hańby
opuszcza˛ wi˛ezienie. Być może, liczyli również na to, że uda im si˛e wydostać na
własna˛ r˛ek˛e.
W każdym razie oczekujac ˛ na wybawienie pocieszali si˛e pozostałym zapasem
alkoholu, który musiał być dość pokaźny. Na skutek tego na drugi dzień zazna-
czyła si˛e poważna różnica zdań w przedmiocie taktyki ocalenia. Mniej odporni
stracili cierpliwość i uderzyli na alarm, który, jak wiemy, okazał si˛e całkowicie
skuteczny.
Co do mnie, sadz˛˛ e, że nie wchodziło tu w gr˛e żadne świadome działanie. Po
prostu zwyczajne skutki pijaństwa.

26
Klarneta przyprowadził do internatu milicjant. Był to wielki wstyd dla całej
budy. Jaki Klarnet był, to był, ale był jednym z nas. Tego nie dało si˛e zaprzeczyć.
Nie chodziło zreszta˛ tylko o wstyd. Po wypadku z Klarnetem nasze szans˛e na
zwyci˛estwo we współzawodnictwie nie były warte funta kłaków. Mnie i Józiowi
tym bardziej było wstyd, że czuliśmy si˛e współwinni. Nie załatwiliśmy sprawy
jak należy, zamiast tego pozwoliliśmy sobie na nieobliczalny w skutkach kawał.
Tak też postanowiliśmy przedstawić spraw˛e na ogólnym zebraniu szkolnego ZMP,
które miało si˛e odbyć po świ˛etach.
Wszyscy, oczywiście, spodziewaliśmy si˛e, że Klarnet zostanie natychmiast
usuni˛ety z internatu. Tak si˛e jednak nie stało.
Mulat kazał go zaprowadzić na sal˛e i położyć do łóżka. Kiedy tubylcy zauwa-
żyli, że go prowadzimy, podniósł si˛e tumult.
— Nie potrzeba złodzieja!
— Wynocha z nim!
Klarnet, mimo że niemal nieprzytomny, zrozumiał i szarpnał ˛ si˛e. Chciał ucie-
kać. Ledwośmy go utrzymali. W jego pijackich oczach widać było strach.
Wyjaśniliśmy chłopcom, że Mulat kazał go z powrotem zakwaterować, ale nie
uspokoiliśmy sali.
W kacie
˛ za piecem odbyła si˛e burzliwa narada. Padały ostre słowa i pod na-
szym adresem. Tubylcy popisywali si˛e dialektyka.˛ Byli wygadani i bezwzgl˛ed-
ni. Uchwał˛e, jaka wtedy zapadła: „zlikwidować Klarneta jako klas˛e”, przyjałem ˛
wzruszeniem ramion. Wiedziałem, że Klarnet „nie istnieje jako klasa” od chwili
pami˛etnego buntu tubylców, i uchwała była czysto formalna. Malcy jednak uparli
si˛e.
Wystrzyżony na jeża Małża z cała˛ gromada˛ tubylców podszedł do łóżka Klar-
neta i obudził go brutalnie.
— Ty, Klarnet, wstawaj.
Klarnet dźwignał˛ rozchwiana˛ głow˛e.
— Cze. . . czego chcecie?
— Nawaliłeś nam współzawodnictwo i okradłeś sal˛e. Postanowiliśmy zlikwi-
dować ci˛e.
— Co? — wybełkotał Klarnet.
— Tak. Zlikwidować. Zbieraj manatki i wynoś si˛e z naszej sali.
Klarnet patrzył na nich z przerażeniem. Przynaglony i pop˛edzany złapał ubra-
nie i chwiejac ˛ si˛e jeszcze żałośnie na swych cienkich nogach, jak chory na reu-
matyzm komar — wyszedł z sali.
Małża uroczyście zatrzasnał˛ za nim drzwi.
Wywiad doniósł, że Klarnet udał si˛e na sal˛e trzecia˛ i tam usnał.
˛
Sprawa okazała si˛e jednak bardziej skomplikowana. Po kolacji, gdy zacz˛eli-
śmy si˛e już zabierać do spania, usłyszeliśmy za ściana˛ wrzaw˛e i podniecone gło-

27
sy. Wypadliśmy na korytarz. Zobaczyliśmy przykra˛ scen˛e. Klarneta wynoszono
z łóżkiem na korytarz.
Na nasz widok wrzawa przybrała na sile. Chłopcy z trzeciej sali zacz˛eli nam
wymyślać, jak myśmy śmieli i w ogóle co za bezczelność. Klarnet do nich?. . .
Nie przyjma˛ za nic w świecie!. . .
Klarnet siedział ogłuszony i zrezygnowany na łóżku. Tymczasem ktoś zaalar-
mował Mulata, że likwiduja˛ Klarneta. Przybiegł zadyszany, przecierajac ˛ nerwowo
okulary. Od razu ogarnał ˛ cała˛ sytuacj˛e.
— Wszyscy do swoich sal — rzekł surowo. — Kancera i Markiewicz pójda˛
ze mna.˛
Nie czuliśmy si˛e na siłach sami reprezentować sali.
— Niech i Małża pójdzie, panie profesorze — powiedziałem.
— Dobrze, niech i Małża pójdzie.
Zaprowadził nas do pokoju nauczycielskiego. Zapalił światło. Kazał usiaść ˛ na
kanapie. Przez minut˛e chodził zdenerwowany od ściany do ściany z r˛eka˛ założona˛
w tył i pokasływał zasłaniajac ˛ usta szalikiem.
Nagle stanał˛ i rzekł z jakaś
˛ smutna˛ kpina:
˛
— Wi˛ec postanowiliście zlikwidować Klarneta jako klas˛e.
Milczeliśmy.
— No, dobrze — ciagn ˛ ał˛ Mulat — zlikwidować Klarneta jako klas˛e, ale prze-
cież pozostał Klarnet — chłopak, Klarnet — kolega, pozostał, hm. . . jeśli wy tam
w ogóle rozumiecie, co to jest — człowiek. Człowieka unicestwiać nie wolno.
Zapami˛etajcie to sobie, prosz˛e was.
Znów zaczał ˛ w˛edrówk˛e po sali. Czyścił okulary, otulał si˛e szalikiem, wreszcie
spojrzał na nas spod szkieł i powiedział:
— Pomówmy poważnie, co chcecie zrobić z Klarnetem?
Zaczerwieniliśmy si˛e.
— Odesłać ze szkoły — wymamrotał Małża patrzac ˛ w podłog˛e. Krótkie włosy
sterczały mu sztywno jak szczotka.
— Odesłać? — wykrzyknał ˛ Mulat. — A dokad?
˛
— Do rodziny.
— Klarnet nie ma rodziny.
Spojrzeliśmy podejrzliwie.
— Niemcy rozstrzelali mu rodziców w Bydgoszczy we wrześniu trzydzie-
stego dziewiatego
˛ roku. Babka, z która˛ został wysiedlony do Warszawy, zgin˛eła
w powstaniu — Mulat patrzył na nas uważnie.
To, co powiedział, zrobiło wrażenie, ale my. . . my byliśmy wtedy w swych
uczuciach twardzi! Zamykaliśmy je na siedem spustów. Ani ja, ani Józio, ani Mał-
ża też nie mieliśmy już rodziców.
— Niech idzie do innego internatu — mruczał Małża nieust˛epliwie.
— A tam co? Ta sama historia!

28
— Niech pracuje. . . Na budowie jakiej. . . W Nowej Hucie. . .
— Ładny prezent dla Nowej Huty — wycedził Mulat. — Czy myślisz, Małża,
że łobuz taki jak Klarnet potrzebny jest Nowej Hucie? Maja˛ tam dosyć swoich.
— Do poprawczaka oddać.
Mulat przymrużył oczy.
— Hm, teraz powiedziałeś nareszcie coś do rzeczy. No, zastanówmy si˛e nad
tym.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie, tego Małża nie powinien był powiedzieć.
— Nie, panie profesorze — chrzakn ˛ ał˛ bohatersko Józio Markiewicz. — Tak,
to. . . to jakoś nie idzie.
— Nie idzie, panie profesorze — pokr˛eciłem głowa.˛
— Tego nie możemy praktykować.
— To byłoby, hm. . . nieestetycznie. . .
— Niekulturalnie. . .
— Niehigienicznie. . .
Mulat zamrugał oczami.
— Ale wy sobie żarty stroicie! — wykrzyknał. ˛ — Czy z wami w ogóle nie
można poważnie rozmawiać?. . . Wi˛ec co wy właściwie chcecie zrobić z Klarne-
tem?
— Tego to my jeszcze nie wiemy, panie profesorze — chrzakn ˛ ał˛ Józio. —
Może b˛edziemy go łamać kołem. . .
— A może zrobimy mu k˛esim-k˛esim. . . ale do poprawczaka. . . brr. . . niehi-
gienicznie — błysn˛eliśmy dziko białkami oczu.
Mulat patrzył na nas przerażony.
— Ależ, chłopcy. . .
My jednak cofaliśmy si˛e już pospiesznie tyłem, ciagn
˛ ac
˛ za soba˛ oniemiałego
Małż˛e.
Za drzwiami Józio przejechał mu po głowie dłonia˛ pod włos.
— Ty, Hammurabi, tu nie Babilon, bez dowcipnych pomysłów, bo ci j˛ezyk
utniemy.
Małża wyrwał si˛e i dał nura w najbliższe drzwi, przygładzajac
˛ sobie w biegu
czupryn˛e.
Podeszliśmy do Klarneta. Siedział na łóżku w pustym korytarzu i patrzył nie-
ruchomo w biały ksi˛eżyc za oknem.
— Chodź, Klarnet — powiedziałem — tu sa˛ przeciagi, ˛ a my mamy do ciebie
spraw˛e. . .
GRUBAS

Był grubasem. Ale jakim grubasem! Nie był wyższy od Julka Zdrożnego,
a ważył prawie tyle, co ja i Ciel˛ecki razem wzi˛eci. Coś siedemdziesiat˛ kilo z ha-
kiem. Nie mieścił si˛e w normalnej ławce, wi˛ec na poczatku ˛ roku szkolnego nasz
woźny, pan Bugalski, wstawił dla niego specjalny stolik z krzesełkiem i grubas
siedział tam samotnie.
Był śmieszny, jak śmieszny musi być czternastoletni chłopiec o takiej tuszy
i wadze, i nie mógł si˛e bronić przed śmiesznościa.˛ Gdyby przynajmniej miał sił˛e!
Ale jego wielkie ciało było wodniste i mi˛ekkie jak gabka. ˛ Poruszał si˛e ci˛eżko
i niezgrabnie. Na gimnastyce nie potrafił wykonać najprostszego ćwiczenia. Jego
zabawne odnóża, wylewajace ˛ si˛e jak balerony z obcisłych spodenek, wywoływały
rozpacz u nauczyciela. Pami˛etam, jak raz przez cała˛ godzin˛e pan Stasiak m˛eczył
si˛e, by go nauczyć skoku przez trapez.
— No, Kastor. . . spróbuj jeszcze raz — powtarzał cierpliwie.
Grubas próbował, cały oblany potem, ale gdzie tam! Nie przeskoczył ani razu.
Wreszcie wyczerpany położył si˛e na materacu i szlochał jak dziecko. Przypomi-
nał tłuste niemowl˛e powi˛ekszone kilkanaście razy i jak niemowl˛e był nieporadny.
Wkrótce potem został zreszta˛ zwolniony z gimnastyki.
I pomyśleć, że ojciec tego niedoł˛egi był sławnym akrobata.˛ Na ulicach War-
szawy cz˛esto podziwialiśmy afisze z jego nazwiskiem. Muskularny m˛eżczyzna
huśtał si˛e na linie wysoko pod kopuła˛ cyrku, a wielki, czerwony napis głosił:

RAF KASTOR — mistrz równowagi.

Grubas przynosił nam niekiedy bilety do cyrku. Chodziliśmy z nim ch˛etnie.


Kastor znał wszystkich akrobatów, iluzjonistów, klownów i treserów. Pokazywał
nam egzotyczne zwierz˛eta.
Podczas przedstawień wpatrywał si˛e z duma˛ w swojego ojca na arenie i zerkał
na nas, czy widzimy. . . A my myśleliśmy: „Jakie to smutne, że ten wspaniały Raf
Kastor ma takiego nieudanego syna”.
Nie przeszkadzało to nam zreszta˛ bynajmniej nazajutrz w szkole tresować gru-
basa. Jak mogło być inaczej? Sami rozumiecie. Już sam jego wyglad ˛ prowokował
do tego.

30
Jedna z takich tortur nazywała si˛e pompowaniem balona.
Gdy znudziliśmy si˛e innymi zabawami, Zdrożny kiwał na grubasa.
— Chodź „Balon”, napompujemy ci˛e!
Grubas oczywiście nie kwapił si˛e do tej okrutnej zabawy i uciekał, ale do-
ganialiśmy go szybko i zaciagaliśmy
˛ na ławk˛e. Dwu z nas trzymało go za r˛ece.
Trzeci siadał mu na głowie i zmuszał do przybrania odpowiednio „wypi˛etej” pozy-
cji. Tak rozłożonego laliśmy zdrowo w miejsce, gdzie plecy traca˛ swa˛ szlachetna˛
nazw˛e.
Dopiero dzwonek przerywał t˛e operacj˛e. Napompowany grubas siadał czer-
wony przy swoim stoliku, rozcierajac ˛ skór˛e. Nie skarżył si˛e nigdy. Znosił swój
los z rezygnacja˛ — cóż mu zreszta˛ zostawało innego?
Nie można powiedzieć, żebyśmy go nie lubili. Owszem, lubiliśmy go po swo-
jemu. Nie był kujonem ani lizusem, nie obrażał si˛e, trzymał j˛ezyk za z˛ebami, przy
tablicy m˛eczył si˛e jak każdy z nas, a wygladał
˛ jeszcze bardziej żałośnie ze swoimi
małymi, wystraszonymi oczkami i ustami otwartymi jak u ryby.
No, i przynosił bilety.
Umieliśmy to ocenić. Utarł si˛e zwyczaj, że Kastor jest nietykalny poza nasza˛
klasa.˛ Niechby go kto zaczepił z młodszych — już si˛e pr˛edko nie pozbierał. Go-
rzej było z chłopakami z wyższych klas, ale i tutaj umieliśmy si˛e postawić. To
był przecież nasz grubas. Nawet w siódmej nie wszyscy mieli prawo „tresować”
Kastora. Prawo to było wyłacznym
˛ przywilejem naszej paczki, do której należeli:
Julek Zdrożny, drugoroczny pi˛etnastoletni cwaniak, specjalista od motorów, Jurek
Ciel˛ecki, zasłużony mistrz sportu, legitymujacy ˛ si˛e najlepszym w szkole czasem
na czterysta metrów, i ja, noszacy ˛ skromny tytuł „Rzeczoznawcy”. Reszta klasy
mogła tylko pomagać. Ale zaczynać na własna˛ r˛ek˛e nie pozwalaliśmy.
Kastor darzył nas za to widoczna˛ wdzi˛ecznościa.˛ No cóż, w jego położeniu
i takie wzgl˛edy były dobre.

* * *

Z tym to grubasem wydarzyła si˛e właśnie ta ponura historia. Ale opowiem po


kolei.
Wi˛ec, jak wspomniałem, klasa˛ trz˛esła nasza hultajska paczka. Może każdy
z nas z osobna nie był zupełnym draniem, ale wszyscy razem stanowiliśmy wyjat-˛
kowo zgrany zespół łobuzów. Wiadomo, jak to jest. W takim towarzystwie brac-
two dopinguje si˛e wzajemnie. Jeden przed drugim chce uchodzić za morowego.
A klasa? Klasa uznawała w milczeniu nasze przewagi, podziwiała nas skrycie
i ściśle przestrzegała nie pisanego kodeksu honorowego, który pod groza˛ wiecz-
nej hańby zabraniał zdradzać kolegów.
Bywało, zdarzyła si˛e jakaś granda. Pan Cedro, nasz wychowawca, przepro-
wadza surowe śledztwo, grzmi, grozi, apeluje do uczuć i sumienia, żada
˛ wydania

31
winnych. . . W odpowiedzi wstaje „czterdziestu braci m˛eczenników” i milczy jak
grób. Rzadko kiedy udawało si˛e wykryć sprawc˛e.
A harcerze? Owszem, na poczatku ˛ roku szkolnego było u nas jeszcze sze-
ściu harcerzy, wcale porzadnych
˛ chłopaków, ale w maju pozostał tylko jeden. I to
kto? — Kastor Balon — jak na uragowisko.
˛ Reszt˛e — wyt˛epiliśmy.
Czterem zabrakło siły ducha i przeszli na nasza˛ stron˛e. Było to podczas no-
worocznej choinki. Urzadziliśmy
˛ wtedy akcj˛e na Dziadka Mroza. Zamieniliśmy
mu potajemnie worek. Zamiast worka z łakociami podrzuciliśmy mu worek ze
zgniłymi burakami, zardzewiałym durszlakiem i innymi śmieciami. Była straszna
kompromitacja. Dzieci płakały. Dziadek Mróz stał osłupiały z zepsutym dursz-
lakiem w r˛ece i nie wiedział, co robić. A tu śmiech i docinki. Potem pan Cedro
razem z Dziadkiem Mrozem zacz˛eli ganiać po salach i szukać sprawców. A my-
śmy si˛e tymczasem dzielili łupem w szatni. Zmusiliśmy harcerzy, żeby też jedli.
Z poczatku
˛ próbowali si˛e bronić, ale szybko poddali si˛e i zacz˛eli jeść. Musz˛e po-
wiedzieć, że nawet nabrali apetytu. Kiedy wcinali już dwunasta˛ torb˛e słodyczy,
nakrył ich pan Cedro. Był nad nimi sad ˛ drużyny. Nie znaleziono okoliczności
łagodzacych.
˛ Wylano ich z harcerstwa. Co mieli robić? — przystali do nas.
Piaty
˛ harcerz, niejaki Gruszka, był twardy i stawiał si˛e. Podejrzewaliśmy, że
to on naprowadził pana Cedr˛e na tamtych, którym zabrakło siły ducha i jedli.
Zwabiliśmy go wi˛ec do lasku bielańskiego. Nie dał si˛e wziać ˛ żywcem. Przyparty
do d˛ebu bronił si˛e zajadle kawałkiem gał˛ezi, niczym pan Longinus Podbipi˛eta
Zerwikapturem. Nawet nieźle nas podrapał, ale w końcu zarzuciliśmy go kulami
ze śniegu, oślepionego przewróciliśmy na ziemi˛e i natarliśmy mu uszu, ile wlezie.
Wrócił do domu posiniaczony i ledwie żywy. Ojciec przestraszył si˛e i przeniósł
go do innej budy. Potem była granda. Pan Cedro bił pi˛eścia˛ w stół i krzyczał,
żebyśmy si˛e przyznali. Nigdy nie widzieliśmy go w takiej pasji. Ale nikt si˛e nie
przyznał. W odpowiedzi znów wstało czterdziestu ponurych braci m˛eczenników
i milczało jak grób. A tamten harcerz też nie powiedział. . . Morowy był!
I tak klasa została bez harcerzy, bo przecież grubas si˛e nie liczył. Był to wielki
cios dla pana Cedry. Wszyscy pami˛etali przecież, jak we wrześniu, na pierwszym
apelu, wołał na boisku szkolnym: „Pobudka, klasa siódma! Zbudźcie si˛e, harce-
rze! Obejmijcie rzady.˛ Czy nie wstyd wam, żeby w klasie panoszyły si˛e jakieś
typy spod ciemnej gwiazdy?” Tak mówił do klasy. Harcerzy przeciw nam podju-
dzał.
Wtedy wystapił˛ Gruszka, ten, który później został unieszkodliwiony, i powie-
dział:
— Tak, prosz˛e pana, ale jak to zrobić, kiedy taki Ciel˛ecki ma czas 59,8 na
czterysta.
Pan Cedro nie zrozumiał w pierwszej chwili.
— Jaki czas?. . . — zapytał zaskoczony.

32
— W biegach. On ma dobry czas na każdy dystans i w ogóle. . . a my. . . nas
klasa nie poważa, bo jesteśmy nudni i nazywaja˛ nas patałachami.
Rozległy si˛e śmiechy i gwizdy. Pana Cedr˛e wtedy zupełnie zatkało. Zmieszał
si˛e i poczerwieniał, a w końcu powiedział:
— W tym roku nie b˛edziecie nudni i b˛edziecie mieli dobre czasy.
Od tej pory przez dwa tygodnie wyprowadzał harcerzy na boisko i ćwiczył
z nimi lekkoatletyk˛e. Ale później wlepili mu jakieś zast˛epstwa w starszych kla-
sach, jakieś kursy i wszystko rozeszło si˛e po kościach. Dopiero na wiosn˛e znów
ruszył z ta˛ lekkoatletyka,˛ ale wtedy w naszej klasie nie było już harcerzy i musiał
zadowolić si˛e smarkaczami z niższych klas.
Byliśmy wi˛ec góra,˛ chociaż Cedro nie skapitulował i stale powtarzał: „Do
czasu i Paramonow skakał”. Dochodziły nas słuchy, że na posiedzeniach rady
pedagogicznej, czyli, jak si˛e u nas mówiło — ciała, grzmiał, że w klasie siódmej
jest mafia, ale on nas rozbije, tylko musi prowodyrów wymacać i rozpracować.
Mówiac ˛ prawd˛e, to baliśmy si˛e troch˛e pana Cedry, ale przed klasa˛ udawali-
śmy, że nic sobie nie robimy z jego pogróżek. Używaliśmy sobie dalej ile wlezie
i jakoś nam uchodziło. . .

* * *

Aż nagle przyszła ta dziwna wsypa z dzwonkiem. Zrobiliśmy taki kawał, wca-
le nawet nie lepszy od innych. Nie, to był prawie niewinny kawał w porównaniu
z tym, co si˛e dawniej wyrabiało. A tu wsypa. I skad? ˛
Było to pod koniec dużej przerwy, tuż przed matma.˛ Nie przygotowaliśmy
tego dnia lekcji, a pani Stefanowiczowa miała pytać na stopnie, naradzaliśmy si˛e
wi˛ec w korytarzu, co robić. A tu woźny Bugalski stał na posterunku przy oknie
i tupał niecierpliwie swoja˛ drewniana˛ noga.˛ Drażniło nas to tupanie. Wiadomo:
jak Bugalski stuka i patrzy przy tym na zegar, to znaczy, że zaraz puści w ruch
dzwonek i na wszystko już b˛edzie za późno.
Eh, nie ma to jak elektryczne dzwonki. Te wiedziały, kiedy dzwonić, a kie-
dy milczeć. Już takie były. Psuły si˛e regularnie co roku, jak tylko si˛e ociepliło.
Wiosna miała na nie tajemniczy wpływ, którego nikt nie umiał wyjaśnić.
W tym roku wreszcie dyrektor zdenerwował si˛e i zaopatrzył Bugalskiego
w pot˛eżny, gwarantowany dzwonek r˛eczny. I już wiosna nie pomogła.
A tu ta matma na karku. Co robić? Staliśmy przygn˛ebieni.
Nagle na korytarzu ściemniło si˛e i, jak to bywa w maju, za oknami lunał˛ gwał-
towny deszcz. Z boiska wrócił zadyszany pan Cedro ze swoja˛ nieodst˛epna˛ teczka˛
i z marynarka˛ przewieszona˛ przez rami˛e, a za nim gromada rozbawionych harce-
rzy. Trenowali właśnie siatkówk˛e. Pan Cedro położył teczk˛e na oknie i żartujac ˛
z p˛edrakami zaczał˛ otrzepywać si˛e z deszczu.

33
Bugalski obrócił do niego swoja˛ drewniana˛ twarz i raptem coś mu si˛e przypo-
mniało.
— Rany. . . chodnik na trzepaku — j˛eknał ˛ i, położywszy dzwonek na parape-
cie obok teczki pana Cedry, wybiegł na dwór.
Z dziedzińca waliły coraz to nowe rzesze zziajanych i zmokni˛etych chłopa-
ków. W mgnieniu oka zrobił si˛e niesamowity ścisk i zamieszanie w ciasnym
korytarzu. Od razu zorientowaliśmy si˛e w sytuacji. Zdrożny mrugnał ˛ okiem do
mnie, ja do Ciel˛eckiego, który stał najbliżej, a Ciel˛ecki? Ciel˛ecki wiedział już, co
robić. . .
Potem szybko przedarliśmy si˛e przez ciżb˛e i wpadliśmy podnieceni do klasy.
— Panowie, dzisiaj matmy nie b˛edzie! Dzwonek nawalił! — krzyknał ˛ Zdroż-
ny. — Nawiewamy do Konga!
Klasa przyj˛eła z entuzjazmem to oświadczenie. Nikt o nic nie zapytał. Wszy-
scy rzucili ksiażki
˛ i ruszyli za nami.
Kongiem nazywaliśmy pracowni˛e biologiczna˛ mieszczac ˛ a˛ si˛e na tym samym
pi˛etrze, co nasza klasa. Trudno sobie wyobrazić lepsza˛ melin˛e. Od czasu jak ci
z dziesiatej˛ potłukli mikroskopy, a złote rybki ugotowali w kolbie nad palnikiem,
dyrektor zamknał ˛ sal˛e na cztery spusty i zakazał odbywania w niej lekcji. Odtad ˛
służyła tylko na pokaz. Nieskazitelnie czysta i lśniaca˛ jak lustro, użytkowana była
wyłacznie
˛ w czasie wizytacji.
Dawniej znajdowała si˛e tu stołówka. Z tego okresu pozostało małe okienko
w ścianie, przez które podawano z kuchni potrawy. Obecnie kuchnia została prze-
robiona na umywalni˛e, ale okienko zostało. Było wprawdzie zabite dykta,˛ lecz
cóż to za przeszkoda? W dwie sekundy potrafiliśmy zdejmować dykt˛e i droga do
Konga stała otworem. Prócz tego niekr˛epujacego ˛ dost˛epu Kongo posiadało szereg
innych nieocenionych zalet. Zamiast ławek stały tu wielkie, długie, gładkie jak
lód stoły, jakby stworzone do cymbergaja. Przez duże okna można było doskona-
le widzieć, co si˛e dzieje na dziedzińcu, a przez okno w drugiej, przyległej ścianie
obserwować ulic˛e. Wystarczyło także zajać ˛ pozycj˛e przy oszklonych drzwiach
i zrobić szpar˛e w kotarze, aby być dokładnie poinformowanym o sytuacji na ko-
rytarzu.
Lecz nie to wszystko najbardziej przyciagało ˛ nas do Konga. Urzekał nas kli-
mat tej sali. Pod olbrzymimi palmami stały tu dwa szkielety, m˛eżczyzny i kobiety.
W akwariach pod ściana˛ pływały bezszelestnie dziwaczne ryby i trytony. Zza szyb
w oszklonych szafach patrzyły na nas wypchane zwierz˛eta i ptaki. W˛eże i żmije
moczyły si˛e w słojach ze spirytusem. Na ścianach wisiały gabloty ze zbiorami
motyli, much, pajaków˛ i chrzaszczy.
˛ Kolorowe obrazy podzwrotnikowych dżungli
i modele południowych owoców budziły tajemne pragnienia. No, i ten egzotyczny
zapach. . .
Dziwnie na nas działała ta sala!

34
Tutaj marzyliśmy o dalekich podróżach, paliliśmy papierosy i graliśmy
w cymbergaja. Sam nie wiem, jak to si˛e działo, że nie rozbiliśmy tam czego,
ale sala była duża, i jak powiedziałem, miała swoja˛ atmosfer˛e. Chodziło si˛e tu na
palcach i mówiło szeptem, jakby z l˛eku, by nie płoszyć nastroju. . .
Tego dnia jednak byliśmy zbyt podnieceni i ciekawi, jak si˛e potocza˛ wypad-
ki, by zajmować si˛e czym innym. Zdrożny nie zapomniał jednak sprawdzić, czy
wszyscy przeszli. Taki był zwyczaj. Dla bezpieczeństwa. Nikomu nie wolno by-
ło pozostać w klasie, żeby w razie wsypy odpowiadali wszyscy. Brakowało tylko
Kastora.
— Gdzie Balon? — zapytał Zdrożny.
— Widziałem, jak wchodził do kancelarii — odparł któryś z chłopców.
Zdrożny machnał ˛ lekceważaco
˛ r˛eka.˛
— A wi˛ec, panowie, na pozycje!
Obsadziliśmy okna i drzwi. Pierwsze wieści przyszły od strony okna. Bugalski
taszczy przez ulew˛e rulon chodnika. Ślizga si˛e po rozmokłym dziedzińcu. Leży.
Nie, tylko chodnik rozwinał ˛ mu si˛e jak waż
˛ na wietrze. Bugalski walczy z nim
śmiesznie. . . No, nareszcie znikł w bramie.
Teraz wszyscy pobiegliśmy do drzwi i za uchylona˛ kotara˛ niecierpliwie cze-
kaliśmy na dalszy rozwój wypadków. . .
Bugalski jest już w korytarzu, stawia chodnik pod ściana,˛ ociera wasy
˛ z desz-
czu, patrzy przerażony na zegar, szuka dzwonka, ale dzwonka nie ma.
Tracamy
˛ si˛e podnieceni łokciami i robimy zakłady, czy Bugalski znajdzie
dzwonek i ile minut nam si˛e jeszcze upiecze. Ciel˛ecki podwinał ˛ r˛ekaw i szcze-
rzac
˛ z˛eby liczy czas. . .
— Już pi˛eć minut, panowie.
Na korytarzu pełno jeszcze chłopaków. Bractwo bryka i wrzeszczy. Nikt nie
domyśla si˛e spóźnienia. A tymczasem Bugalski wciaż ˛ szuka dzwonka. Wreszcie
krzyczy zdenerwowany:
— Kto zabrał dzwonek?!
Ale nikt na niego nie zwraca uwagi.
— Musiał jakiś Belzebub schować — złości si˛e Bugalski. — Oddajecie, czy
nie, mówi˛e po dobroci!
Zrozpaczony zaczyna kłusować po korytarzu, wydajac ˛ gniewne pomruki
i przygladaj
˛ ac ˛ si˛e spode łba podejrzanym uczniom. Coraz to innego chwyta za
kołnierz i trz˛esie nim straszliwie.
— Ty schowałeś!
— Co pan chce ode mnie? — oburza si˛e delikwent.
— Oddaj, Belzebubie, dzwonek!
— Jaki dzwonek, co si˛e panu przyśniło?
Słuchaliśmy tego wszystkiego podnieceni. Granda zaczynała si˛e na całego.

35
Wreszcie z kancelarii wyszedł zaniepokojony dyrektor, wyciagn ˛ ał ˛ zegarek
z kieszeni, spojrzał na zegar ścienny i pokr˛ecił głowa.˛
— Panie Bugalski — zwrócił si˛e do woźnego — co si˛e dzieje, dlaczego pan
nie dzwoni?
Bugalski puścił szamocacego ˛ si˛e malca i stuknał
˛ służbowo kula,˛ po wojsko-
wemu.
— Schowali dzwonek, towarzyszu dyrektorze.
— Schowali dzwonek? — dyrektor obrócił si˛e do chłopców. — Co to znów
za wybryki? — zapytał surowo.
— Nikt nie schował — rozległy si˛e oburzone głosy — pan woźny sam zgubił
i na nas. . .
Bugalski zatrzasł ˛ si˛e z oburzenia.
— Wyszedłem ino na chwil˛e, chodnik sprzatn ˛ ać.
˛ . . jak ten deszcz lunał.
˛ ..
położyłem dzwonek na oknie. . . wracam, a dzwonka nie ma. . . Pami˛etam prze-
cie, że kładłem. . . Schowali, towarzyszu dyrektorze. . . ja ich znam, Belzebubów
ognistych. . . — sapał.
Ale zagłuszono go od razu.
— Nikt nie zabierał. . . pan woźny sam zgubił.
Ktoś przysi˛egał si˛e nawet, że widział, jak Bugalski wychodził z dzwonkiem.
— Tak. . . tak, z dzwonkiem wybiegł — przyświadczono z różnych miejsc
gorliwie.
Wreszcie skołowany Bugalski stracił głow˛e. Już sam prawie uwierzył, że wy-
szedł z dzwonkiem, i chciał biec na podwórze szukać, ale dyrektor zatrzymał go
surowo:
— Potem pan poszuka, a teraz prosz˛e ogłosić koniec przerwy.
— Ogłosić — oszołomiony Bugalski spojrzał bezradnie na rozhukanych
chłopców — niby. . . za przeproszeniem, towarzyszu dyrektorze. . . jak mam ogło-
sić?
— Niech Bugalski zatrabi ˛ — zasapał dyrektor zdenerwowany nieporadnościa˛
woźnego — no, niechże Bugalski si˛e ruszy.
Bugalski spojrzał na niego z wyrzutem i pokuśtykał ci˛eżko w tłum chłopców,
chrypiac:˛
— Koniec przerwy. . . Do klas. . . do klas!. . .
Ale nikt go nie słuchał, chłopaków opanował jakiś szał. Biegali jak op˛etani,
wyjac ˛ i wrzeszczac.˛
Dyrektor westchnał ˛ ci˛eżko i widzac,
˛ że nie ma co liczyć na pomoc woźnego,
zabrał si˛e osobiście do przywracania porzadku. ˛ Po kilku minutach uspokoiło si˛e
wreszcie i korytarz opustoszał.
Zmachany dyrektor wrócił do Bugalskiego.
— To jest niedopuszczalne. . . Bugalski widzi, co si˛e wyrabia. . . Jak Bugalski
mógł zgubić dzwonek?

36
— Schowali — j˛eknał ˛ woźny.
— Bugalski powinien pilnować dzwonka — mówił rozdrażniony dyrektor. —
Bugalski powinien zrozumieć, że bez dzwonka jest jak żołnierz bez broni. Dzwo-
nek jest or˛eżem Bugalskiego.
— Eh, towarzyszu dyrektorze — woźny machnał ˛ r˛eka˛ z gorycza˛ i ci˛eżko po-
wlókł si˛e szukać dzwonka. Po pustym korytarzu przeraźliwie głucho rozlegał si˛e
stukot jego kuli.
Czas było wracać do klasy. Ciel˛ecki spojrzał na zegarek.
— Dwadzieścia minut — oznajmił triumfalnie — wygrałem zakład.
Ale nikt si˛e nie uśmiechnał. ˛ Nachmurzeni chłopcy cichaczem przemykali si˛e
do klasy.
Przez chwil˛e stałem nieruchomo. Wciaż ˛ jeszcze miałem w uszach ten głuchy
stukot drewnianej nogi.
— No, Rzeczoznawca, idziesz, bo zamykamy — usłyszałem głos Zdrożnego.
Wzdrygnałem ˛ si˛e i ci˛eżkim krokiem ruszyłem do okienka.

* * *

W klasie zastaliśmy już pania˛ Stefanowiczowa.˛ Staruszka dreptała bezradnie.


Wywróciliśmy jej cały plan lekcji.
— To teraz si˛e przychodzi? — pokr˛eciła siwa˛ głowa.˛
— Nie było dzwonka — odparł bezczelnie Zdrożny — siedzieliśmy w mode-
larni na dole.
— Robimy model rudow˛eglowca — dodał spokojnie Ciel˛ecki.
— Na konkurs modeli pływajacych ˛ — uzupełnił Zdrożny. — Przy pracy czło-
wiek traci poczucie czasu, pani profesorko — zakończył filozoficznie.
Reszta godziny przeszła spokojnie. Pani Stefanowiczowa odłożyła pytanie na
stopnie do nast˛epnej lekcji. My jednak siedzieliśmy jak na szpilkach. Wiedzieli-
śmy, że sprawa z dzwonkiem jeszcze si˛e nie zakończyła i że szkoł˛e czeka jeszcze
jedna niespodzianka.
I rzeczywiście. Na ostatniej przerwie wybuchła sensacja. Dzwonek odnalazł
si˛e w teczce pana Cedry. Cała˛ szkoł˛e obiegła ta niesamowita wieść. Podobno woź-
ny Bugalski chodzi obrażony i nie da sobie nic wytłumaczyć. Jest świ˛ecie prze-
konany, że nauczyciel schował mu dzwonek.
— Jak ma być dobrze, kiedy już p s o r z y zaczynaja˛ stroić z człowieka
żarty — powiedział do dyrektora. — Jeśli wolno si˛e wyrazić krytycznie, to ja
powiem, towarzyszu dyrektorze: pan Cedro z łobuzami si˛e zadaje, to i łobuzerka˛
nasiaka.
˛ Kto to widział, żeby profesor biegał na przerwach z chłopakami i skakał
przez płotki? I to kto. . . nie fizyczny przecie, ale historyk!

37
* * *

Ostatniej lekcji tego dnia nie było. Dyrektor zwołał cała˛ szkoł˛e do sali gimna-
stycznej i tam dał upust swojemu wzburzeniu.
— To si˛e musi wreszcie skończyć! — krzyknał. ˛ — Codziennie nowe wybryki!
Czy to jest szkoła, czy dom dla obłakanych?
˛ Ja nie wiem. . . — rozkładał bezrad-
nie r˛ece.
Ale mało kto go słuchał. Wszyscy zerkali tylko to na pana Cedr˛e, to na woź-
nego Bugalskiego i uśmiechali si˛e pod nosem.
Trzeba przyznać, że pan Cedro zaimponował wszystkim. Siedział sobie swo-
bodnie na krzesełku i odchyliwszy w tył głow˛e, z doskonale oboj˛etna˛ mina˛ palił
papierosa.
— Widziałeś, jaki gracz — mruknał ˛ z podziwem Zdrożny.
Powiedzieć o kimś „gracz” było w naszym j˛ezyku najwi˛ekszym komplemen-
tem.
— Gracz — przytaknałem ˛ z uznaniem.
Nagle przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Pan Cedro spojrzał na nas i mru-
gnał˛ okiem. W pierwszej chwili myślałem, że mi si˛e zdawało, ale Zdrożny ścisnał ˛
mnie mocno za rami˛e. On też zauważył.
— Ty. . . co to ma znaczyć? Widziałeś? Mrugnał. ˛
— Widziałem — szepnałem ˛ przerażony.
Z bijacymi
˛ sercami wpatrywaliśmy si˛e w pana Cedr˛e, zdawało nam si˛e, że
uśmiecha si˛e dziwnie. Ale do końca przemówienia dyrektora nic si˛e nie stało. Pan
Cedro nie mrugał wi˛ecej i siedział spokojnie, jakby nas nie dostrzegał. Pomału
ochłon˛eliśmy. E, to chyba nie do nas mrugnał. ˛ Gdyby coś wiedział, wtajemni-
czyłby ciało. Tymczasem ze słów dyrektora jasno wynikało, że nie zna nazwisk
sprawców.
W szatni wszyscy głośno rozprawiali o wypadku. Żartowano sobie z Bugal-
skiego i z pana Cedry. Snuto domysły, kto mógł zrobić im taki śmieszny kawał.
Wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia i z satysfakcja˛ tracaliśmy˛ si˛e łok-
ciami.
Kiedy jednak cała˛ paczka˛ wybiegliśmy z szatni na schody, wyrósł nagle przed
nami — pan Cedro. Był w letnim płaszczu i kapeluszu. Ukłoniliśmy si˛e pośpiesz-
nie i już chcieliśmy dać nura w drzwi, gdy wtem rozległ si˛e jego łagodny, niemal
wesoły głos:
— Majtkiewicz, na chwil˛e.
Zdr˛etwiałem. To było powiedziane do mnie. Spojrzałem na Zdrożnego. Był
blady. Zachował jednak tyle przytomności, że rzekł spokojnym głosem:
— No, trzymaj si˛e, Majtek. Czekamy na ciebie w Bimbaju.
Potem obaj z Ciel˛eckim ukłonili si˛e powtórnie panu Cedrze i odeszli z godno-
ścia,˛ choć wyobrażałem sobie, jak ich świerzbiały nogi.

38
Opanowanie Zdrożnego udzieliło mi si˛e troch˛e i skurcz w łydkach ustapił. ˛
— Słucham pana profesora — odpowiedziałem patrzac ˛ w ziemi˛e.
— Chodź, pójdziemy sobie w jakieś ustronne miejsce — usłyszałem głos pana
Cedry — najlepiej do m e l i n y.
Myślałem, że si˛e przesłyszałem.
— Jak to: do meliny? — wykrztusiłem.
— Do Konga, mój Majtku.
Nogi wrosły mi w ziemi˛e.
— Cóż to, sił ci zabrakło? — uśmiechnał ˛ si˛e pan Cedro.
Powlokłem si˛e za nim na sztywnych nogach. Moje przerażenie wzrosło, gdy
zobaczyłem, że pan Cedro prowadzi mnie do umywalni.
— Gdzie my idziemy, panie profesorze? — j˛eknałem. ˛
— Jakiś ty niedomyślny, mój Majtku — pan Cedro spokojnie zdjał ˛ dykt˛e
z okienka. — Wchodź.
Zawahałem si˛e.
— No, pr˛edko! — popchnał ˛ mnie pan Cedro.
Oblany potem wczołgałem si˛e niezdarnie do Konga, zaczepiajac ˛ w zdenerwo-
waniu o gwóźdź. Pan Cedro wsunał ˛ si˛e zr˛ecznie za mna.˛
Mózg mój pracował goraczkowo.
˛ „Niedobrze — pomyślałem sobie. — Zanosi
si˛e na coś grubszego. Co ma znaczyć to niepoj˛ete zachowanie pana Cedry? Czyż-
by wsypa? Nie, niemożliwe. Skad ˛ by si˛e Cedro mógł dowiedzieć o dzwonku?
Zreszta˛ to przecież nie ja, to Ciel˛ecki. . . ”.
Tymczasem pan Cedro rozsiadł si˛e wygodnie na błyszczacym ˛ stole.
— Spocznij, Majtku — powiedział. — Chciałem z toba˛ porozmawiać. Wygla- ˛
dasz mi na najporzadniejszego
˛ z tej całej mafii.
— Z mafii?. . . — udałem gł˛ebokie zdziwienie. — Nie rozumiem, prosz˛e pana,
co to jest mafia? — zapytałem.
— Mafia, mój Majtku, to jest takie tajne stowarzyszenie rozbójników na Sy-
cylii.
— Rozbójników — powtórzyłem urażony — co też pan profesor!. . .
— Widz˛e, że czujesz si˛e dotkni˛ety. A ja myślałem, że taka nazwa sprawi wam
przyjemność.
— U nas nie ma żadnej mafii. . . — mruknałem. ˛
— No, no, jesteście zbyt skromni — uśmiechnał ˛ si˛e pan Cedro. — Myślisz,
że ja nie wiem, że ty, Zdrożny i Ciel˛ecki macie organizacj˛e?. . .
Znów zrobiło mi si˛e goraco.˛ Omal nie krzyknałem ˛ z wrażenia.
— Jestem pełen podziwu dla waszych zdolności — ciagn ˛ ał
˛ pan Cedro. —
Wiem, że opanowaliście klas˛e, co nam, nauczycielom, niestety dotad ˛ si˛e nie uda-
ło. Tak, Majtku, jesteście naprawd˛e wielkimi ludźmi, chyl˛e nisko głow˛e przed
wasza˛ wielkościa˛ — to mówiac ˛ pan Cedro ukłonił mi si˛e do ziemi z szyderczym
uśmiechem. — Jakie wspaniałe sukcesy, ile świetnie przeprowadzonych akcji!

39
Co za tragiczne zdolności! Rzeczywiście, trudno o lepszy wybór locum na kasy-
no gry niż ta sala, nie rozumiem tylko, dlaczego nazwaliście ten przybytek Kon-
giem, czyżby z powodu palm i egzotycznych roślin? Ja bym raczej nazwał go
Monte Carlo. . . Ach, nie wiesz, co to takiego, no, nie szkodzi. W każdym razie,
powtarzam, wykazaliście nadzwyczajne talenty strategiczne. Jakie niekr˛epujace ˛
dojście! Może tylko nieco zbyt ciasne i posiada gwóźdź, na którym troszk˛e roz-
darłeś sobie t˛e wspaniała˛ olimpijk˛e — pan Cedro pokazał mi na ramieniu małe
rozdarcie, które dopiero teraz zauważyłem. — Ale to nic — dodał z uśmiechem —
dobra mamusia zszyje. A jakie stad ˛ możliwości obserwacyjne i jakie stuprocento-
we bezpieczeństwo! Wystarczy tylko wystawić straż przy drzwiach, gdzie sa˛ ta-
kie cudownie przeźroczyste szyby. No, a stoły jakby wymarzone do cymbergaja.
Tylko pieni˛edzmi nie należy zbyt szastać, choćby to nawet były zwyczajne pi˛e-
ciogroszówki. — Pan Cedro podniósł si˛e leniwie i wydobył zza nogi stołu monet˛e
pi˛eciogroszowa.˛ Podrzucił ja˛ do góry przed moimi osłupiałymi oczami i schował
do kieszeni, wyciagaj ˛ ac˛ jednocześnie stamtad
˛ paczk˛e „giewontów”.
— Zapalisz? — podsunał ˛ mi z uśmiechem.
Cofnałem
˛ si˛e zaczerwieniony.
— Co, dzi˛ekujesz, palisz lepsze, no, trudno — na lepsze mnie nie stać. Pozwo-
lisz, że zapal˛e sam. . . Nie, nie szukaj zapałek po kieszeniach. Tam widz˛e jedna.˛ —
Pan Cedro schylił si˛e i zr˛ecznie ze szpary w podłodze wydłubał zapałk˛e. — Ach,
niestety, wypalona! Powiadasz, że to niedopatrzenie, że nie zostawiacie zwykle
śladów? Tak, ceni˛e wasza˛ schludność i niezwykły zmysł estetyczny. Już sam wy-
bór miejsca na palarni˛e świadczy o tym. Palenie w obecności szkieletów daje nie-
watpliwie
˛ wi˛ecej przyjemności niż kurzenie w ubikacjach, jak to robia˛ wasi starsi
koledzy z klas licealnych, osobnicy t˛epi i pozbawieni fantazji, która˛ tak u was ce-
ni˛e. Fantazj˛e, dowcip i rozmach. Nie, nie protestuj, to sa˛ naprawd˛e zalety godne
najwyższego uznania. Tylko jednostki wybitne, powiedziałbym nawet genialne,
potrafia˛ trzy razy zamknać ˛ biednego Bugalskiego w kotłowni, i do tego zupełnie
bezkarnie. Któż poza wami zdobyłby si˛e na tak heroiczny i pełen dowcipu czyn,
jak świśni˛ecie Dziadkowi Mrozowi worka ze słodyczami? To sa˛ akcje w wielkim
stylu. Do dziś dnia nie mog˛e wyjść ze zdumienia, jak świetnie potrafiliście oczy-
ścić klas˛e ze szkodliwych elementów harcerskich. A jaka˛ wspaniała˛ solidarność
zaszczepiliście klasie! Tak, mój Majtku, zdumiewa mnie rozmach waszej działal-
ności.
Słuchałem tego wszystkiego zmiażdżony. Pan Cedro wszystko wiedział. Przy-
czaił si˛e tylko i zbierał po cichu dowody, by nas pograżyć ˛ tym gł˛ebiej. Byłem
pełen podziwu dla jego detektywistycznych zdolności. Każde jego słowo piekło
mnie do żywego. A jeśli byłem wtedy zdolny do jakiegokolwiek myślenia, to
myślałem o jednym: „Dlaczego pan Cedro, znajac ˛ nasze przest˛epstwa, nie zde-
maskował nas wcześniej, dlaczego milczał, gdy dyrektor poszukiwał sprawców
i grzmiał na sali gimnastycznej?” Nagle przyszło mi na myśl, że może to wszyst-

40
ko jest tylko podst˛epem. „Pan Cedro podejrzewa nas, ale nie ma dowodów. Chce
mnie przestraszyć, żebym sypnał. ˛ A ja głupi zachowuj˛e si˛e jak ciel˛e. Siedz˛e, mil-
cz˛e, czerwieni˛e si˛e. Nie, to nie jest zachowanie godne Rzeczoznawcy”. Postano-
wiłem przezwyci˛eżyć strach i ruszyć do ataku. Podniosłem oczy na pana Cedr˛e.
— Pan profesor myśli może, że to ja ten dzwonek. . . Nic podobnego! — wy-
krztusiłem.
Miało to być odezwanie zuchwałe i dumne, ale głos mnie zawiódł.
— Nie, Majtku — ziewnał ˛ pan Cedro. — Nie b˛edziemy mówili o dzwon-
ku, chociaż obaj doskonale wiemy, jak tam było. Owszem, zrobiliście to bardzo
zr˛ecznie, jestem pełen podziwu. . . Chodziłem z tym dzwonkiem przez całe dwie
godziny. . . Ale nie po to przecież ci˛e tu zaprosiłem, to błahy fragment waszej
działalności i nie o nim b˛edziemy mówić. . . Przejdźmy do sedna sprawy. Dzi-
wisz si˛e zapewne, dlaczego znajac ˛ wasze wielkie czyny trzymam je w tajemnicy.
Z poczatku˛ nawet myślałem, żeby je ogłosić publicznie, ale po zastanowieniu do-
szedłem do wniosku, że lepiej b˛edzie, jak je na razie zachowam w tajemnicy. Nie
chc˛e was niszczyć, to dla mnie nie interes. Po co przysparzać wam sławy? Po co
robić z was m˛eczenników? Lepiej b˛edzie, jak was klimat zniszczy. Nie rozumiesz,
no, to popatrz!
Pan Cedro podniósł si˛e ze stołu, podszedł do okna i otworzył je na oścież.
Do cichej sali wpadła głośna wrzawa i rozbawione głosy. Na boisku szkolnym
zobaczyłem bubków z szóstej, jak ćwiczyli skoki wzwyż. Inni nadciagali ˛ z piłka˛
i siatka.˛ Kilku smarkaczy biegało dookoła wśród niesamowitego dopingu kole-
gów.
— Powiesz może, że oni maja˛ n˛edzne czasy — ciagn ˛ ał ˛ dalej pan Cedro. —
I że wasz Ciel˛ecki ma 59,8 na czterysta metrów. No, to si˛e jeszcze okaże. Za
miesiac˛ na zakończenie roku wezwiemy was na zawody. Tak, mój Majtku, klimat
si˛e zmienia. Nie czujecie tego? — w oczy mi popatrzył. — Jesteście gatunkiem
na wymarciu, należycie do umierajacej ˛ epoki, wykończycie si˛e jak ichtiozaurusy.
Tak mnie straszył. Słowo daj˛e, dreszcz poczułem.
Zamilkł na chwil˛e, a potem zapytał mnie:
— Słuchaj, Majtku, czy ty piszesz pami˛etnik?
— Nie — odburknałem ˛ ponuro.
— A to szkoda — zmartwił si˛e — przeminiecie bez śladu. Gorzej niż ich-
tiozaury. Nawet bez szczatków ˛ kopalnych. Co, nie wierzysz? W waszej klasie,
mówisz, nie ma takiego klimatu, tam jeszcze sa˛ duszne jurajskie opary? No, mój
Majtku, zapomniałeś chyba, że wasze sławne trio zostaje w siódmej na drugi rok.
A na drugi rok to oni b˛eda˛ waszymi kolegami. — Pan Cedro pokazał broda˛ na bo-
isko i zatrzasnał˛ okno. — Tak jest, przesiejemy was jak zepsuty groch. Pytasz, co
robić? Nie wiem. Jesteście rzeczoznawcami i znacie si˛e na tym lepiej ode mnie.
Osobiście radziłbym wam zawiesić do wakacji chlubna˛ działalność i póki czas,
zajać
˛ si˛e pisaniem pami˛etników. Zależy mi bardzo na tym, żebyście przeszli do

41
historii jako genialni ludzie, a nie jako łobuzy zdemaskowane przez takiego liche-
go detektywa jak nauczyciel Cedro.
To powiedziawszy wstał, spojrzał na zegarek i obciagn ˛ ał
˛ płaszcz.
— No tak. . . powiedzieliśmy sobie chyba wszystko. Trzymaj si˛e, Majtkie-
wicz, i jeśli masz ochot˛e, pomyśl o tym troch˛e.
Usłyszałem oddalajace˛ si˛e kroki pana Cedry, a potem zapanowała nieprzyjem-
na cisza. Nie miałem siły podnieść si˛e z miejsca. Czułem si˛e jak znokautowany
pi˛eściarz na deskach. Długo siedziałem zamroczony. Po skołatanej głowie tłukły
mi si˛e pojedyncze słowa Cedry. Wciaż ˛ słyszałem jego drwiacy ˛ głos. . . Jak on
mnie dr˛eczył. . . Jak on umie dr˛eczyć!
„Co za wsypa! Co za upokorzenie! To koniec” — myślałem zrozpaczony.
Nagle przypomniałem sobie, że przecież Zdrożny i Ciel˛ecki czekaja˛ na mnie
w Bimbaju. Przetarłem mokre oczy i jak pijany ruszyłem do wyjścia.
Bimbajem nazywaliśmy ogródek jordanowski naprzeciw kościoła. Wyrośli-
śmy już co prawda z zabaw ciel˛ecego wieku, ale też nie dla zabawy spotykaliśmy
si˛e w Bimbaju.
Był miejscem naszych sztabowych narad. Bimbaj zapewniał nam stuprocento-
we bezpieczeństwo i alibi. Gdy ojciec lub matka pytali z groźna˛ mina: ˛ „Gdzie si˛e
włóczyłeś przez całe popołudnie?”, mogliśmy odpowiedzieć niewinnie: „Byliśmy
w ogródku jordanowskim”, a nawet powołać si˛e na świadków, którzy nas tam wi-
dzieli. Zreszta˛ nasze przewrotne dusze cieszyła myśl, że w tym jasnym ogródku,
wśród niewinnych dzieci l˛egna˛ si˛e nasze przest˛epcze plany.
Zdrożny z Ciel˛eckim oczekiwali mnie jak zwykle w zaroślach koło huśtawki.
Na mój widok podnieśli si˛e z ziemi zdenerwowani.
— No i co? — zapytali niecierpliwie.
Ujrzawszy twarze kumplów, poczułem si˛e raźniej. Wobec tak znakomitych
m˛eżów nie wypadało okazywać przygn˛ebienia. Choćby si˛e nie wiem co zdarzy-
ło, należało trzymać fason. Toteż zwolniłem kroku, wsadziłem r˛ece w kieszenie
i rzekłem z udanym spokojem:
— Eh, nic takiego.
— Myślałem, że wsypa — odetchnał ˛ z ulga˛ Ciel˛ecki.
— E, no. . . wsypa to jest.
— Jak to?
— Cedro wie wszystko — rzekłem silac ˛ si˛e na niedbały ton.
— Bujasz?
— Jak słowo!
— I o dzwonku też?
— O dzwonku i w ogóle rozszyfrował nas. Co wy na to?
— Nic, marny nasz los, Januszku — j˛eknał ˛ Ciel˛ecki.
— Na zielona˛ trawk˛e wyp˛edza˛ — załkał Zdrożny.
— Rozsiekał nas Cedro. . . marmolad˛e zrobił.

42
— Zimne z nas trupy!
Poznałem, że błaznuja.˛ Nieszcz˛eśni nie wierzyli. Przygryzłem wargi. Swoja˛
droga,˛ mogłem si˛e tego spodziewać. Wiadomość była zbyt straszna, by mogła
wygladać
˛ na prawdziwa.˛ A do tego jeszcze ja, głupi, nadrabiałem mina.˛ Biedacy,
mój niedbały ton i udany spokój wzi˛eli za dobra˛ monet˛e.
Na próżno usiłowałem ich wyprowadzić z bł˛edu. W odpowiedzi na moje słowa
zacz˛eli lamentować sztucznie, oczy wycierać, r˛ece załamywać. Wreszcie Zdrożny
położył si˛e na trawie i udawał trupa, a Ciel˛ecki miauczał żałośnie jak bity kot.
— Czego miauczysz, głupi! — krzyknałem ˛ ze złościa.˛ — Tu trzeba coś radzić.
Położenie nasze jest. . . jest tragiczne. Rozumiesz, idioto?
— E, przecież znajdziesz chyba wyjście, Januszku — miauknał ˛ Ciel˛ecki.
— Nie opuścisz kolegów! — załkał Zdrożny.
— O wodzu wielki!
— Graczu wspaniały!
— Rzeczoznawco pot˛eżny!
Rzucili si˛e na kolana przede mna.˛
— W twoje r˛ece si˛e oddajemy!
— Ty nas uratujesz od niedobrego Cedry!
— Wyrwiesz z mocy nieczystego ciała!
Patrzyłem na nich zrozpaczony. Cóż może być tragiczniejszego od błaznuja- ˛
cych skazańców. Nieszcz˛eśni, nie rozumieja,˛ że ich dni sa˛ policzone. Nie mogłem
dłużej na to patrzeć.
— Przestańcie — powiedziałem ze łzami w oczach — jak nas wyleja˛ z budy,
b˛edziecie si˛e śmiać.
— E, Januszku, żartujesz chyba, nas by wylali? — zaśmiał si˛e Zdrożny.
— Patrz, on si˛e naprawd˛e przejał! ˛ — wykrzyknał ˛ Ciel˛ecki.
— Przelakł ˛ si˛e Cedry!
— Stracił fason!
— Czego si˛e boisz, frajerze, Cedro straszył tylko. . .
— Nie, on nie straszył — j˛eknałem. ˛ — Przecież wiecie. . . on już dawno za-
wział˛ si˛e, żeby nas wykończyć. . . To okropne, że wy nie chcecie zrozumieć. . .
Zamiast si˛e wygłupiać, posłuchajcie lepiej, jak było.
Opowiedziałem im wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, niczego nie
ukrywajac. ˛ Wreszcie przestali si˛e śmiać. Najwi˛eksze wrażenie zrobiło na nich
szydercze zachowanie si˛e Cedry.
— Mówisz, że był w humorze? — przygryzł wargi Zdrożny.
— Jak szatan — odpowiedziałem. — Przez cały czas nabijał si˛e z nas. Siedział
w płaszczu na stole i drwił.
— Siedział na stole! — powtórzył ponuro Zdrożny.
— Tak. I nóżka˛ kiwał.
— Nóżka˛ kiwał!

43
Zapanowało pos˛epne milczenie.
— Hm — mruknał ˛ Zdrożny po chwili — ciekawym, kto nas mógł wsypać.
Spojrzeliśmy po sobie z Ciel˛eckim.
— Myślisz, że ktoś wsypał? — zapytałem wstrzaśni˛
˛ ety.
— No, a co? — wzruszył ramionami Zdrożny. — Cudów nie ma. Cedro nie
jest przecież chiromanta˛ ani jasnowidzem. Musi mieć w klasie agenta. Rozumie-
cie, w klasie jest kapuś. Wtyczka Cedry!
Słuchałem przej˛ety, a potem spojrzałem na Zdrożnego z uznaniem. Zna si˛e
chłop na rzeczy. A ja si˛e, głupi, zastanawiałem, skad
˛ ta domyślność u Cedry. Tak,
to jasne jak słońce. Cedro ma w klasie wtyczk˛e.
— Jak myślisz, kto to może być? — zapytałem zdławionym głosem.
Zdrożny milczał chwil˛e z oczyma utkwionymi w ziemi, a potem uśmiechnał ˛
si˛e gorzko.
— Kto? Nie wiecie kto?
Patrzyliśmy chwil˛e na niego z szeroko otwartymi ustami i nagle niemal jed-
nocześnie wykrzykn˛eliśmy:
— Kastor!
Zdrożny wstał z trawy. Miał uroczysta˛ min˛e.
— Tak! Kastor — powtórzył przez zaciśni˛ete z˛eby.
— Leon Kastor jest na usługach c i a ł a. Wystarczyło tylko mieć oczy. . .
To była prawda. Wystarczyło tylko mieć oczy. Jak na dłoni leżała przed na-
mi cała przest˛epcza działalność Kastora. Po pierwsze, dzisiaj na przerwie, zaraz
po ukryciu przez nas dzwonka, poszedł do kancelarii. Przypomnieliśmy sobie, że
on w ogóle od pewnego czasu codziennie przesiaduje w kancelarii. Po co? Te-
raz to chyba jasne. Przekl˛ety grubas zdawał raporty Cedrze. Po drugie, Kastor to
przecież harcerz, człowiek Cedry. Ostatni harcerz w naszej klasie. Jak mogliśmy
o tym zapomnieć! Po trzecie, lepił si˛e do nas i udawał przyjaźń, choć myśmy go
dr˛eczyli. Jaki miał w tym interes?
Tak, teraz jest wszystko jasne. To był agent w wielkim stylu. Jak on si˛e umiał
maskować! Co za wspaniałe opanowanie! Cierpiał bez słowa wszystkie tresury
i pompowania. Myśmy go tłukli, a on nic. Jeszcze nam znosił bilety do cyrku —
i szpiegował nas chytrze. Tak, nie ulegało żadnej watpliwości,
˛ że Kastor to wielki
kapuś.

* * *

Nast˛epnego dnia czatowaliśmy na niego w szatni. Ledwie si˛e zjawił, zasapany


jak zwykle, Zdrożny podszedł do niego.
— Chodź, Kastor — powiedział kładac ˛ mu ci˛eżka˛ r˛ek˛e na ramieniu.
Grubas zamrugał oczyma.

44
— B˛edziecie pompować? — zapytał wystraszony.
— Nie wygłupiaj si˛e. Mamy ważna˛ spraw˛e. Musimy porozmawiać na osob-
ności. Idziemy do Konga.
W minut˛e później znaleźliśmy si˛e w melinie.
— Siadaj, Kastor — powiedział Zdrożny.
Grubas usiadł posłusznie. Dyszał ci˛eżko. Przeczuwał coś strasznego. Jego ma-
łe oczka latały niespokojnie.
— Co chcecie zrobić ze mna? ˛ Czemu tak patrzycie?
— Nie wiesz? Naprawd˛e nie wiesz? — wycedził Zdrożny.
— Nie wiem.
— Ty, zdrajco! — krzyknał ˛ Ciel˛ecki i zamierzył si˛e pi˛eścia.˛
— Zostaw go na razie — powstrzymał Ciel˛eckiego Zdrożny — najpierw po-
rozmawiamy. Tylko, Kastor, ostrzegam, bez wykr˛etów. Wszystko si˛e wydało. Od-
powiadaj: odkad ˛ jesteś kapusiem?
— Ja. . . kapusiem? — wyjakał ˛ grubas. — Co wy ode mnie chcecie? — wy-
krztusił przerażony i nagle rzucił si˛e do wyjścia.
Schwytaliśmy go. Wykr˛eciliśmy mu r˛ece i pchn˛eliśmy na krzesło.
— Odpowiadaj!
— Co mam mówić? — j˛eknał. ˛
— Nie wiesz? Przypomnij mu, Ciel˛ecki! — rzekł Zdrożny.
Ciel˛ecki rwanym z pasji głosem wygarnał ˛ mu wszystko. Kastor słuchał onie-
miały, a potem szarpnał ˛ si˛e.
— To nieprawda! Wszystko kłamstwo! Jak wy możecie. . . ja. . . przecież ja. . .
Rzuciliśmy go na podłog˛e. Dźwignał ˛ si˛e ci˛eżko na r˛ekach.
— Przysi˛egam. . . nic nie zrobiłem, nic nie wiem. . .
— Kłamiesz!
Zaniósł si˛e płaczem. Bełkotał, że jest niewinny, nigdy nie pisnał ˛ ani słówka.
Ma zreszta˛ dwójk˛e u Cedry, możemy sprawdzić.
— My mamy dowody — rzekł przez zaciśni˛ete z˛eby Zdrożny. — Co robisz
codziennie w kancelarii?
— W kancelarii?
— Codziennie na drugiej przerwie idziesz do kancelarii. Może powiesz, że
nie?. . .
— Nie, to nieprawda. Chodz˛e do gabinetu lekarskiego. . . przecież sami wie-
cie. . . tam si˛e idzie przez kancelari˛e.
— Nie łżyj!
— Jak mam˛e kocham. Id˛e do gabinetu.
— Po co?
Kastor zmieszał si˛e.
— Ja. . . ja. . . — wykrztusił — Ja tam bior˛e zastrzyki.
— Zastrzyki — spojrzeliśmy po sobie. — Jakie zastrzyki?

45
— Zastrzyki insuliny.
Znów spojrzeliśmy po sobie.
— Ty jesteś chory, grubasie? — zapytał Zdrożny podejrzliwie.
— Tak, jestem chory. . . dlatego jestem gruby, bo jestem chory.
— Bujasz!
— Przysi˛egam, możecie sprawdzić!
Zadźwi˛eczał dzwonek. Nie było czasu dalej prowadzić śledztwa.
— Jeszcze porozmawiamy ze soba˛ — mruknał ˛ Zdrożny i puścił zapłakanego
grubasa.
Kastor zerwał si˛e z podłogi i czmychnał
˛ przez okienko.

* * *

Przez cała˛ lekcj˛e myśleliśmy o tym jego dziwnym tłumaczeniu. Zaraz na dru-
giej przerwie poszliśmy do gabinetu lekarskiego, żeby wyjaśnić spraw˛e. Zapyta-
liśmy chytrze piel˛egniarki, czy Kastor musi przyjść dzisiaj na zastrzyk.
Spojrzała na nas zdziwiona.
— Oczywiście. . . jak zwykle, a co si˛e stało? Znów mu gorzej?
Zmieszaliśmy si˛e.
— Nie. . . nic. . . — wykrztusił Zdrożny i szybko zamkn˛eliśmy drzwi.
Byliśmy oszołomieni. Wi˛ec on jest chory. Ci˛eżko chory. Nie wiedzieliśmy
o tym. Głupio nam si˛e zrobiło.
— I co teraz? — zapytałem.
Zdrożny i Ciel˛ecki milczeli zaaferowani.
— Zastrzyki to on może brać — mruknał ˛ wreszcie Ciel˛ecki patrzac˛ w podło-
g˛e — a donosi swoja˛ droga.˛ No, bo skad ˛ by Cedro wiedział?
— To prawda — mruknałem. ˛
Odbyliśmy krótka˛ narad˛e na korytarzu.
— Kastor musi udowodnić, że nie jest winny — zakończył Zdrożny.
— Jak ma udowodnić?
— Już ja o tym pomyśl˛e, spokojna głowa — uśmiechnał ˛ si˛e Zdrożny.

* * *

Na dużej przerwie znów podeszliśmy do Kastora. Zbladł na nasz widok.


— I. . . i. . . i co? — wyjakał.
˛ — Sprawdziliście?
— Sprawdziliśmy — odparł Zdrożny — to prawda, że bierzesz zastrzyki,
ale. . .
— Ale to nie jest żaden dowód — mruknał ˛ Ciel˛ecki. — Musiałeś nas zdradzić,
bo Cedro wie wszystko. Skad ˛ on mógłby wiedzieć?

46
— Mógł. . . mógł. . . przecież sam. . . — grubas patrzył na nas wystraszony. —
Ja. . . jak w zeszłym tygodniu przechodziłem przez kancelari˛e. . . to. . . to słysza-
łem, jak mówił do Pani Stefanowiczowej, że jest na tropie ma. . . . mafii.
— Ach, ty grubasie bezwstydny! — krzyknał ˛ Ciel˛ecki. — Po twoich oczach
widać, że bujasz.
— Nie. . . nie wierzycie mi? — szepnał ˛ Kastor.
— Musisz nam udowodnić — rzekł zimno Zdrożny.
— To jest za bardzo poważna sprawa, żebyśmy ci wierzyli na słowo.
— Wi˛ec co mam zrobić? — Kastorowi łzy napłyn˛eły do oczu. — Co mam
zrobić, żebyście uwierzyli?. . .
— Musisz przejść prób˛e — powiedział Zdrożny.
— Jaka˛ prób˛e?
— Zgadzasz si˛e?
— Zgadzam si˛e — zadyszał grubas — zgadzam na wszystko.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie spodziewaliśmy si˛e takiej gotowości. Co do mnie,
zaczałem
˛ watpić,
˛ czy grubas jest kapusiem.
— Naprawd˛e zgodzisz si˛e na każda˛ prób˛e? — Zdrożny chrzakn ˛ ał
˛ zmieszany.
— Na każda.˛
— Ejże, Balonie — oczy Zdrożnego błysn˛eły kpiaco ˛ — a gdyby próba była
taka: na lekcji Cedry wyjdziesz przez okno. . .
Grubas spojrzał na niego przerażony.
— Co ty. . . zwariowałeś. . .
— Bałbyś si˛e, co?
— Bałbym si˛e — szepnał ˛ Kastor.
— A zdradzać nie bałeś si˛e?
— Ja nie zdradzałem — grubas spuścił głow˛e.
— Wi˛ec udowodnij! Na lekcji Cedry wyjdziesz przez okno.
— Jak mam wyjść, to przecież pierwsze pi˛etro?
— Wyjdziesz przez okno, grubasie, i staniesz na gzymsie — ciagn ˛ ał˛ z uśmie-
chem Zdrożny — przejdziesz po gzymsie do drugiego okna i wleziesz do klasy
dziesiatej.
˛ . . teraz okna sa˛ otwarte.
Spojrzałem zdziwiony na Zdrożnego. Czy on z byka spadł? Cóż to za pomysł!
Przecież nikt z nas nie potrafiłby tego. Chciałem zaprotestować, ale Zdrożny zła-
pał mnie za r˛ek˛e.
— Siedź cicho, Janusz, to jest dobra próba — mrugnał ˛ na mnie porozumie-
wawczo. — No wi˛ec cóż, zgadzasz si˛e, grubasie?
— Żartujesz chyba — wykrztusił Kastor — ja. . . ja. . . mam to zrobić?
— Ty. Przecież jesteś cyrkowcem. Nie potrafisz?
— Nie. . . nie. . . to straszne! — grubas patrzył na nas z niedowierzaniem. —
Nabijacie si˛e ze mnie — wy przecież wiecie. . . że ja. . . ja. . .

47
— Że jesteś tchórzem — zakończył pogardliwie Zdrożny. — Czy tchórzowi
można wierzyć?
Grubas patrzył na nas błagalnie i rozpaczliwie. Na jego czole błysn˛eły kropel-
ki potu. Usta mu drżały.
— Dobrze — wyszeptał wreszcie — ale jak to zrobi˛e, to b˛edziecie mi wie-
rzyć?
— B˛edziemy — skinał ˛ głowa˛ Zdrożny.
Kastor zaczerwienił si˛e.
— I. . . i już nigdy nie b˛edziecie mnie przezywać?
— Nie.
— I nigdy nie b˛edziecie pompować?
— Nigdy.
— I b˛edziecie dla mnie tacy. . . tacy jak dla wszystkich?
— B˛edziemy.
— I ty, Zdrożny, nauczysz mnie jeździć na motorze?
— Dobra. Codziennie jedna jazda aż do śmierci.
— Przysi˛egacie?
— Przysi˛egamy.
Grubas spojrzał na nas z niedowierzaniem.
— I podpiszecie na to umow˛e. . . własna˛ krwia? ˛
— Możemy podpisać.
— Dobrze. . . to dobrze — powtórzył Kastor jak w goraczce˛ — to podpisujmy
pr˛edko.
Nie wiem, dlaczego zimny dreszcz przeszedł mi po skórze. Zrobiło mi si˛e
jakoś nieswojo. Ciel˛ecki musiał odczuwać to samo, bo przestał si˛e uśmiechać.
Tylko ten Zdrożny nie tracił kontenansu.
— Coś ty tak skapcaniał? — rzekł drwiaco ˛ do Ciel˛eckiego. — Biegnij po
papier.
Ciel˛ecki chciał coś powiedzieć, ale napotkawszy kpiacy
˛ wzrok Zdrożnego po-
biegł posłusznie do klasy. Po chwili wrócił z wyrwana˛ kartka.˛
Spisaliśmy szczegółowe zobowiazanie. ˛ Zdrożny wyciagn
˛ ał˛ szpilk˛e z kołnie-
rza. Nakłuliśmy sobie palce i podpisaliśmy si˛e krwia˛ pod umowa.˛
Próba miała si˛e odbyć jeszcze tego dnia na ostatniej lekcji.
Przed dzwonkiem podszedłem zdenerwowany do Zdrożnego.
— Słuchaj, a jak on naprawd˛e wyjdzie przez okno?
— Idź, głupi — zaśmiał si˛e rozbawiony Zdrożny — on by wyszedł! Ja prze-
cież tylko dla kawału tak. . . sam miałbym pietra.
— Ale chyba nie wierzysz już, żeby on był kapusiem.
Zdrożny odwrócił głow˛e.
— Chyba nie. . . — mruknał ˛ zły.

48
* * *

Rozpocz˛eła si˛e lekcja. Pami˛etam, pan Cedro słał przy mapie i pokazywał fron-
ty pierwszej wojny światowej, ale ja nie mogłem uważać. Patrzyłem wciaż ˛ na
Kastora.
Grubas kiwał si˛e pochylony nad swoim stolikiem i poruszał ustami. Był prze-
raźliwie blady.
— Patrz. . . Balon si˛e modli — szturchnał ˛ mnie podniecony Ciel˛ecki, który
siedział ze mna˛ w jednej ławce.
— E. . . tam — przełknałem ˛ ślin˛e przez suche gardło — czemu miałby si˛e
modlić?
Nie chciałem myśleć o tym wszystkim. Nie chciałem. . . Boże, co za straszna
lekcja. Nie. . . Kastor tego nie zrobi. Zdrożny ma racj˛e. On tego nie może zrobić.
A jednak nie mogłem si˛e pozbyć niepokoju.
— Majtkiewicz!
Zdawało mi si˛e, że padło moje nazwisko. Wstałem niezgrabnie i bł˛ednym
wzrokiem patrzyłem na profesora. Nie dosłyszałem pytania i milczałem. Pan Ce-
dro przygladał˛ mi si˛e zdumiony.
Nagle zaskrzypiało krzesło. Drgnałem ˛ i obróciłem si˛e.
To Kastor! Odsunał ˛ stolik i wybiegł na środek klasy. Krzyknałem. ˛ Chciałem
rzucić si˛e za nim, ale ze strachu nogi wrosły mi w ziemi˛e. Nim ochłonałem, ˛ Kastor
był już na parapecie.
Cała klasa zerwała si˛e z miejsc.
— Co robisz, Kastor?! — krzyknał ˛ pan Cedro i rzucił si˛e za nim do okna.
Ale było już za późno. Kastor przesadził parapet. Przez moment widziałem
jego rozszerzone przerażeniem oczy i grube palce zaciskajace ˛ si˛e na futrynie.
Kiedy dopadliśmy do okna, szedł już po waskim ˛ gzymsie. Krzyk zamarł nam
na ustach. Patrzyliśmy bez tchu. Zdawało nam si˛e, że gdy powiemy słowo —
spadnie. Wi˛ec milczeliśmy. A on szedł. . . krok za krokiem, i to było równie strasz-
ne jak niepoj˛ete. Wiatr rozwiewał mu włosy, targał kurtk˛e. Jego drżace ˛ palce bła- ˛
dziły po murze szukajac ˛ uchwytu, którego nie było. Jeszcze dwa metry. . . jeszcze
metr. . . Pogryzłem do krwi palce.
Nagle wiatr dmuchnał ˛ przeraźliwie. Okno dziesiatej ˛ klasy zatrzasn˛eło si˛e z hu-
kiem. Usłyszałem krzyk kolegów. Zamknałem ˛ odruchowo oczy. Kiedy odważy-
łem si˛e otworzyć je z powrotem, Kastora już na gzymsie nie było. . .
Leżał bez ruchu w dole, na cementowym chodniku.
Zbiegliśmy jak oszaleli.
Żył jeszcze. Oddychał szybko. Zdrożny i ja unieśliśmy mu zakrwawiona˛
twarz.
— Kastor! — zaszlochałem zrozpaczony. — Kastor!

49
Otworzył powieki. Chciał coś powiedzieć, sine wargi poruszały mu si˛e bez-
głośnie.
— Nie doszedłem — wyszeptał — umowa. . . nieważna. . .
— Ważna. . . Ważna. . . — wykrztusiliśmy goraczkowo.
˛
— To dobrze — skrzywił si˛e z bólu, duża łza ściekła mu po policzku, głowa
opadła bezwładnie. Stracił przytomność.
Ci˛eżko mi dalej opowiadać. Sami rozumiecie. . . Na naszych r˛ekach była krew.
Czuliśmy si˛e zbrodniarzami, choć nikt o tym nie wiedział. Milczeliśmy zwiazani ˛
straszna˛ tajemnica,˛ a Kastor. . . Kastor też nie zdradził nikomu. . . nawet własne-
mu ojcu. . . I to nas dobijało.
Nienawidziliśmy siebie nawzajem. Nie odzywaliśmy si˛e do siebie.
Nastały ci˛eżkie dni oczekiwania.
Tam, na ulicy Oczki, rosna˛ wysokie drzewa, a za drzewami jest czerwony
mur. Codziennie wieczorem bładziliśmy
˛ pod tym murem, ale nie śmieliśmy wejść
i zapytać. . . Bo co by było, gdybyśmy si˛e dowiedzieli, że on. . .
Siódmego wieczoru natkn˛eliśmy si˛e pod szpitalem na jego ojca, Rafa Kasto-
ra. Poznał nas i uśmiechnał ˛ si˛e smutno. Za późno było uciekać. Staliśmy wi˛ec
struchlali, a Raf Kastor wyciagn ˛ ał ˛ do nas r˛ek˛e.
— My si˛e przecież znamy — powiedział. — Leon opowiadał mi o was cz˛esto.
Wiem, żeście byli dobrzy dla niego i nie pozwalali mu dokuczać. Dzi˛ekuj˛e wam
za to, chłopcy.
Milczeliśmy porażeni rozpacza˛ i wstydem. Bolał nas uścisk jego r˛eki. On prze-
cież nie wiedział. . . nic nie wiedział, a my. . . my nie mieliśmy odwagi mu wy-
znać. . . Zapytaliśmy si˛e tylko ze ściśni˛etym gardłem:
— Co z nim, prosz˛e pana?
Raf Kastor zachmurzył si˛e.
— Chcieliście go odwiedzić?
— Nie. . . nie teraz — wykrztusiliśmy zmieszani myślac, ˛ że chce nas zabrać
do szpitala.
— Teraz nie można — rzekł cicho Raf — z nim jest źle, chłopcy. Wczoraj
znów stracił przytomność.
Cofn˛eliśmy si˛e przerażeni. Raf Kastor zawahał si˛e, jakby chciał nas jeszcze
o coś zapytać.
— Powiedzcie mi, chłopcy — rzekł w końcu — wy go przecież znacie. . . Jak
to si˛e mogło stać?. . . Wciaż
˛ o tym myśl˛e. . . Pytałem go, ale nie chciał powiedzieć.
Mówi, że chciał spróbować, czy potrafi. . . Ale po co? Dlaczego?
SZKIELET

Porucznik Milicji Obywatelskiej Praksa rozpiał ˛ kurtk˛e munduru, wychylił


szklank˛e piwa i otworzył papierowa˛ teczk˛e z aktami sprawy A/M/55.
Tego wieczoru postanowił zostać po służbie w komisariacie, by rozwikłać
dziwna˛ histori˛e, która od trzech dni nie dawała mu spokoju. Właściwie chodzi-
ło o bardzo śmieszna,˛ by nie rzec — głupia,˛ spraw˛e. Tak śmieszna,˛ że porucznik
Praksa nie zajmowałby si˛e nia˛ wcale, gdyby nie to, że była dla niego zupełnie
niejasna i niezrozumiała. A porucznik Praksa nie lubił spraw nie wyjaśnionych
do końca. Nauczony bowiem długoletnia˛ praktyka˛ wiedział, że cz˛esto za głupimi
sprawami kryja˛ si˛e rzeczy poważne, i niejednokrotnie rozwikłanie błahego z po-
zoru wypadku doprowadzało do wykrycia niebezpiecznego przest˛epcy.
A wypadek istotnie był równie błahy jak dziwaczny. Oto bowiem od trzech
dni na pijaków powracajacych
˛ wieczorem z popularnego baru „Pod Gołabkiem”˛
padł dziwny obł˛ed, a właściwie mania prześladowcza. Cichy zazwyczaj zakatek ˛
dzielnicy koło skweru Worcella, gdzie zaledwie od czasu do czasu rozlegała si˛e
beztroska śpiewka lub śmiech podchmielonych, od trzech dni rozbrzmiewał prze-
rażonymi okrzykami alkoholików. Można było tam obserwować pijaków ucieka-
jacych
˛ w popłochu, gubiacych
˛ czapki i kapelusze, potykajacych
˛ si˛e i przewraca-
jacych,
˛ op˛etanych jakimś niezrozumiałym, zwierz˛ecym strachem.
Zrazu porucznik Praksa składał to wszystko na karb jakiegoś zbiorowego oma-
mu pijackiego, jednakże ostatnio zdarzył si˛e wypadek, który wykazał, że sprawa
ma jakieś gł˛ebsze korzenie i nie można jej wytłumaczyć wyłacznie
˛ nadużyciem
alkoholu.
Wczoraj wieczorem dwu znanych chuliganów, Kacperek i Pytka, pobiło kon-
duktora i stłukło szyb˛e w tramwaju nr 17. Kiedy w obronie konduktora stanał ˛
obywatel Żwaczek, profesor jedenastoletniej Szkoły im. Lindego, rozjuszeni chu-
ligani wypchn˛eli go z wozu w pobliżu skweru Worcella. Tramwaj stanał. ˛ Pasa-
żerowie usiłowali zatrzymać chuliganów, ale ci rzucili si˛e do ucieczki. Nadbiegł
milicjant Trzynoga, pełniacy˛ służb˛e w pobliżu. Trzynoga nie odznaczał si˛e zbyt-
nia˛ odwaga,˛ jednakże pod presja˛ wzburzonych pasażerów rozpoczał ˛ pościg. Cz˛eść
pasażerów, łacznie
˛ z profesorem Żwaczkiem, który na szcz˛eście nie odniósł żad-
nych poważniejszych obrażeń, pognała również.

51
Wszyscy zdawali sobie spraw˛e, iż jest to pościg beznadziejny, gdyż chuligani
mieli około trzydziestu metrów przewagi i niezwykły talent w nogach. Tymcza-
sem stała si˛e rzecz dziwna. Tuż przed pierwszymi zaroślami skweru Worcella na
chuliganów padło niepoj˛ete otumanienie. Stan˛eli jak osłupiali. Cofn˛eli si˛e o krok.
To wystarczyło, by dopadł ich Trzynoga. Chuligani zacz˛eli si˛e szarpać, ale z po-
moca˛ milicjantowi pospieszyli pasażerowie. Łobuzów odprowadzono do komisa-
riatu.
Praksa, zainteresowany niezwykłymi okolicznościami uj˛ecia groźnych chu-
liganów, osobiście przeprowadził badania. Daremnie jednak wypytywał, co ich
wprawiło w „dr˛etwy” stan przy skwerze Worcella. Chuligani zawstydzeni i wście-
kli na siebie za nieoczekiwana˛ i haniebna˛ wpadk˛e uchylali si˛e od zeznań, tłuma-
czac
˛ m˛etnie, że si˛e zm˛eczyli i że zabrakło im „pary w nogach”, co oczywiście
było zupełnie niewiarygodne.
Nast˛epnego wieczora zdarzył si˛e co prawda wypadek z pijakiem Kurzakiem,
który rzucił pewne światło na cała˛ spraw˛e, było to jednak wyjaśnienie tak bzdurne
i fantastyczne, że zdrowo myślacy˛ Praksa wahał si˛e umieścić je w protokole, by
nie ośmieszyć si˛e w oczach kolegów i zwierzchników.
Tak, to było zupełnie bzdurne wyjaśnienie. Takie, jakie si˛e może wyl˛egnać ˛
tylko w głowie notorycznego i nałogowego alkoholika, jakim był niewatpliwie ˛
rzeczony Alojzy Kurzak.
Porucznik Praksa przełknał ˛ łyk chłodnego piwa i pochylił si˛e nad plikiem pro-
tokołów.
„Rozważmy rzecz na zimno — pomyślał — cudów nie ma. Spokojna analiza
stanu faktycznego powinna wykryć jakiś punkt zaczepienia”.
Oto zeznanie obywatela Torbiela, urz˛ednika Narodowego Banku Polskiego
i członka komitetu blokowego przy ulicy Worcella 5.

„Mieszkańcy naszej kamienicy chodza˛ spać wcześnie. O godzi-


nie jedenastej nie pali si˛e już zwykle u nas żadne światło w oknach.
Ja osobiście cierpi˛e na astm˛e i zasypiam trudno, zwłaszcza w taki
duszny wieczór jak wtedy. Pami˛etam, zegar wybił właśnie jedenasta˛
godzin˛e. Wstałem i uchyliłem lufcik w pokoju. Nagle usłyszałem prze-
raźliwy, zachrypły głos wzywajacy ˛ ratunku oraz pośpieszne, nerwowe
kroki na trotuarze. Ktoś wpadł w bram˛e naszego domu. Wyjrzałem
przestraszony przez okno. Jednak nie zauważyłem nic podejrzanego.
W tej samej chwili ktoś z krzykiem zaczał ˛ si˛e dobijać do moich drzwi.
Zrazu bałem si˛e otworzyć, gdy jednak hałas nie ustawał, uchyliłem
drzwi ostrożnie.
Na klatce schodowej ujrzałem pijanego osobnika z rozwichrzony-
mi włosami, twarza˛ zlana˛ potem i obłakanymi
˛ oczyma. W tym momen-

52
cie zrezygnował już z dobijania si˛e do mnie i tłukł pi˛eściami w drzwi
doktora Paśca, który mieszka naprzeciw.
Nigdy nie widziałem tak straszliwie przerażonego człowieka. Pró-
bowałem go uspokoić, ale na próżno. Krzyki jego obudziły wkrótce
pozostałych mieszkańców. W drzwiach ukazał si˛e zaspany doktor Pa-
siec w piżamie. Wspólnymi siłami usiłowaliśmy usunać ˛ awanturnika
z domu. Bronił si˛e jednak rozpaczliwie, stłukł mi okulary i rozerwał
nogawk˛e piżamy doktorowi Paścowi. Wreszcie położył si˛e na scho-
dach i oświadczył, że nie ruszy si˛e stad,
˛ gdyż za brama˛ czeka na niego
«kostucha».
Nie mieliśmy innego wyjścia i zadzwoniliśmy na komisariat”.

Porucznik Praksa podkreślił czerwonym ołówkiem słowo „kostucha”.


— Kostucha — mruknał ˛ — kostucha, czyli śmierć. Co za bzdura!
Potem zabrał si˛e do odczytania protokołu milicjanta Trzynogi, który krytycz-
nego dnia przybył do domu przy ulicy Worcella 5, wezwany telefonicznie przez
komitet blokowy.
Tasiemcowy protokół nie wnosił jednak nic nowego. Podawał tylko, że kapral
Trzynoga rozpoznał w pijaku obywatela Alojzego Kurzaka, tapicera ze spółdziel-
ni pracy „Materac”, kilkakrotnie już karanego za awantury wywołane w stanie
nietrzeźwym, oraz że wspomniany Kurzak stawiał czynny opór przy próbie za-
brania go do komisariatu, wyrywał si˛e i wierzgał, wreszcie zaczał ˛ płakać i prosić,
by go zostawić w spokoju, gdyż na ulicy czeka na niego kostucha.
Dopiero zanotowane nazajutrz zeznania tapicera przykuły uwag˛e porucznika
Praksy. W protokole tym zupełnie już trzeźwy Kurzak wyraził wprawdzie skru-
ch˛e za wybryki poprzedniego dnia, upierał si˛e jednak przy swoim niedorzecznym
twierdzeniu, że widział śmierć. Podawał nawet szczegóły. Utrzymywał mianowi-
cie, że po wyjściu z baru „Pod Gołabkiem”
˛ skierował si˛e w stron˛e skweru Worcel-
la i tam nagle wśród zarośli wyrosła przed nim, jak si˛e wyrażał, kostucha z butelka˛
w r˛ece. Potrzasaj
˛ ac ˛ litrówka˛ zach˛ecała go rzekomo do picia. Ogarni˛ety panicznym
strachem rzucił si˛e do ucieczki. Słyszał, że biegła za nim. Nieprzytomny ze stra-
chu wpadł do pierwszej otwartej bramy i zaczał ˛ dobijać si˛e po kolei do wszystkich
drzwi.
W dalszym ciagu ˛ zeznań przysi˛egał, że nigdy dotad˛ nie miewał żadnych przy-
widzeń, że owszem, zdarzało mu si˛e niekiedy urzadzać
˛ awantury po pijanemu, ale
że to wczoraj, to było zupełnie coś innego.
Porucznik Praksa pokr˛ecił głowa˛ i zadzwonił do izby zatrzymań, by sprowa-
dzono do niego aresztanta Kurzaka.
W pi˛eć minut potem zjawił si˛e kapral Trzynoga wiodac ˛ z soba˛ wczorajszego
awanturnika.

53
Kurzak miał min˛e bardzo strapiona.˛ Już w drzwiach, nie czekajac ˛ na wezwa-
nie, zaczał˛ si˛e g˛esto tłumaczyć:
— Jak słowo daj˛e. . . panie poruczniku. . . gł˛eboka przykrość. . . To wszystko
ze strachu. . . Nie działałem w zamroczeniu alkoholowym. . . Niech Bóg ucho-
wa. . . Byłem bez forsy. Pan porucznik rozumie. . . Przed wypłata.˛ Starczyło tylko
na sześć kolejek. . . z r˛eka˛ na sercu. . . U mnie wybuchowość, prosz˛e władzy, za-
czyna si˛e dopiero po trzynastce. Byłem wi˛ec, że tak powiem, niedogazowany. Pan
porucznik zechce uwzgl˛ednić. Wszystko ze strachu, prosz˛e władzy. Kostucha mi
si˛e objawiła. Jestem człowiek wierzacy. ˛ Wolno mi zobaczyć kostuch˛e, no nie?
— Bez głupich żartów! — przerwał mu Praksa.
— Ja nie żartuj˛e. Poważny człowiek jestem.
— Utrzymujecie wi˛ec stanowczo, że widzieliście t˛e. . . hm. . .
— Tak jest, widziałem. Tak jak pana porucznika widz˛e.
— Nie gadajcie głupstw. Nikt wam w to nie uwierzy! Rozumiecie? To sa˛ wa-
sze głupie wykr˛ety. Bajeczki dla dzieci. Natomiast faktem jest, że wdarliście si˛e
do domu przy ulicy Worcella numer pi˛eć, pobiliście lokatorów i stawialiście opór
funkcjonariuszowi milicji.
Kurzak umilkł stropiony i pociagn ˛ ał ˛ żałośnie nosem.
— Wi˛ec czy b˛edziecie si˛e dalej upierać przy tym śmiesznym zeznaniu? Prze-
cież ja tego nie mog˛e umieścić w protokole.
— Nie byłem wlany — powtórzył z uporem Kurzak i utarł głośno nos. — Jak
jestem wlany, to chodz˛e w zygzak. Mam świadków, że nie chodziłem w zygzak.
To nie z zamroczenia.
— Tylko z czego?
— Objawienie miałem, prosz˛e władzy, objawienie nadprzyrodzone. Myśl˛e, że
nieboszczka matka moja postarała si˛e o to, żeby mnie z drogi trunkowej zawrócić.
— Co za bzdury! — krzyknał ˛ zdenerwowany Praksa. — Nie wyłgacie si˛e,
Kurzak. B˛edziecie odpowiadali za zakłócenie spokoju, pobicie obywateli, Paśca
i Torbiela, i wyrzadzenie
˛ szkód materialnych.
Kurzak umilkł zrezygnowany.
— Wyprowadzić aresztowanego! — zasapał Praksa.

* * *

Gdy za Kurzakiem zamkn˛eły si˛e drzwi, przetarł oczy.


— I gadaj tu z pijakami — westchnał ˛ ci˛eżko.
A jednak coś w tym musi być. Ten dziwny upór, z jakim wszyscy powtarza-
ja˛ te bajki. Tak, nie ulega watpliwości,
˛ że na skwerze Worcella dzieja˛ si˛e jakieś
podejrzane rzeczy. Szkoda, że od razu nie zainteresował si˛e bliżej tym skwerem.
Może znalazłoby si˛e tam jakieś ślady?

54
Tak, śledztwo zostało źle poprowadzone od poczatku.
˛ Ale kto by pomyślał. . .
Porucznik Praksa zdenerwowany odsunał ˛ protokoły.
W każdym razie zastanawiajace ˛ sa˛ pewne zbieżne punkty we wszystkich tych
zeznaniach: miejsce, czas i charakter zjawiska. Wszystkie wypadki zaszły oko-
ło godziny jedenastej wieczorem, zawsze w tym samym miejscu — na skwerze
Worcella, i u wszystkich świadków wywoływały wrażenie nadprzyrodzonego zja-
wiska.
Porucznik Praksa zapalił zdenerwowany papierosa, wstał z miejsca, podszedł
do okna i otworzył je szeroko. W kamienicy naprzeciw zgasło ostatnie światło.
Gdzieś daleko j˛eczał na szynach tramwaj. Ulica była pusta i cicha. Porucznik pod-
jał
˛ decyzj˛e. Zbada spraw˛e na miejscu. Za dużo protokołów i siedzenia w komisa-
riacie, za mało działania w terenie! Skwer Worcella! Od tego należało rozpoczać ˛
śledztwo.
Nagle zegar na ścianie zazgrzytał i uderzył dwanaście razy. „Późno” — po-
myślał porucznik. W tej samej chwili rozległy si˛e czyjeś szybkie, bezładne kroki
po trotuarze. Ktoś zaczał
˛ si˛e gwałtownie dobijać do komisariatu.
Porucznik uchylił drzwi.

* * *

W dyżurce kapral Trzynoga mocował si˛e z dwoma zadyszanymi jegomościa-


mi. Jeden z nich, gruby, z twarza˛ czerwona˛ i wybałuszonymi oczyma, chwiał si˛e
na nogach i chwytał za guziki kaprala.
— Pan. . . Panie kap. . . kapralu, chwileczk˛e. . . mo. . . mo-mencik. . . Spokoj-
nie, Feluś — odepchnał ˛ koleg˛e — odsapnij sobie. . . ja. . . sam po. . . porozma-
wiam z obywatelem.
Osobnik zwany Felusiem posłusznie kucnał ˛ w kacie
˛ i łapiac
˛ z trudem powie-
trze powtarzał w kółko z obł˛edem w oczach:
— O rany. . . o rany. . . panie władza. . . o rany. . .
— Co si˛e tu dzieje, kapralu?! — krzyknał ˛ porucznik.
— Pijacy wtargn˛eli do komisariatu, obywatelu poruczniku — wyjaśniał zady-
szany Trzynoga. — Powiadaja,˛ że przyszli si˛e oddać w r˛ece władzy ludowej.
— Co takiego?
— Prze. . . przepraszam. . . tylko nie pijacy — oburzył si˛e grubas — poważne
osoby jesteśmy, w poważnych zawodach i na stanowiskach. Obywatele pozwola,˛
że si˛e przedstawimy. To pan Feliks Sztywny, funkcjonariusz miejskiego zakładu
pogrzebowego, starszy karawaniarz, a to ja. . . to jest tego, chciałem powiedzieć
Alfons Rapidus, starszy pompowy z Zakładu Oczyszczania Miasta.
— Prosz˛e opuścić komisariat, bo zatrzymam — złościł si˛e Trzynoga.
— Zatrzymaj pan. . . właśnie. . . tego, przyszliśmy si˛e oddać pod skrzydło wła-
dzy — uśmiechnał ˛ si˛e łagodnie pan Rapidus.

55
W tym momencie kucajacy ˛ w kacie˛ pan Feliks Sztywny zerwał si˛e z miejsca,
dopadł do porucznika i obłapiwszy go wpół, zaczał ˛ krzyczeć.
— Ratunku, panie władza. . . Ratunku!
— Do licha! — zaklał ˛ porucznik starajac ˛ si˛e uwolnić od uścisków pijaka.
— O. . . obywatel porucznik wybaczy — wyjakał ˛ grubas — ko. . . kolega jest
troch˛e nerwowy i przez to fason stracił. Cicho, Feluś. . . jesteś pod skrzydłem
władzy. . . Nie krzycz, bo obywatele pomyśla,˛ żeśmy nadużyli napojów alkoholo-
wych. . . Obywatel porucznik raczy zrozumieć. . . to po przejściu psy. . . psychicz-
nym. . . właśnie chciałem zameldować. . .
— Zmiatać stad!
˛ — krzyczał rozgniewany Trzynoga. — Wynosić si˛e, no już!
— Zostaw ich, Trzynoga — powstrzymał go porucznik — niech si˛e wypowie-
dza.˛
Trzynoga popatrzył na niego zdziwiony, ale puścił intruzów.
— Właśnie przyszedłem zameldować z obywatelskiego obowiazku ˛ — powtó-
rzył gruby, ale przerwał, bo w tym momencie pan Feliks Sztywny zaczał ˛ podry-
giwać śmiesznie i wydawać nieartykułowane dźwi˛eki przypominajace ˛ klekot bo-
ciana.
Praksa patrzył na niego z obrzydzeniem.
— Obywatel porucznik raczy nie zwracać uwagi — uspokoił go grubas — to
z przestrachu. . . kolega czkawki dostał.
— Dobrze już, dobrze. . . tylko streszczajcie si˛e, u diabła.
— Wi˛ec tego. . . Felusia żoładek
˛ dziś bolał i wstapiliśmy
˛ do baru „Pod Gołab- ˛
kiem” na jeden leczniczy. . .
— Tak, tak, to widać — niecierpliwił si˛e porucznik — ale do rzeczy, gadajcie,
co widzieliście na skwerze Worcella.
— Skad ˛ obywatel porucznik wie, że na skwerze Worcella?
— Wiem.
— Wi˛ec faktycznie było tak. Opuściliśmy bar wcześnie, jako że, jak powie-
działem, wstapiliśmy
˛ wyłacznie
˛ w celach leczniczych. Wyszliśmy, grzecznie trzy-
majac ˛ si˛e pod raczk˛
˛ e i śpiewajac ˛ pieśń masowa,˛ „Siwy włos” mianowicie.
— Nie „Siwy włos”, ale „Brzydul˛e” — sprostował pan Feliks Sztywny.
— Nie, pami˛etam, że to był „Siwy włos” — upierał si˛e Rapidus.
— Panowie, to nieważne. . . pr˛edzej. . . pr˛edzej, do diabła ci˛eżkiego! — dener-
wował si˛e porucznik. — Coście zobaczyli na skwerze Worcella, tylko bez fantazji!
— Zobaczyliśmy coś białego.
— Gdzie?
— W krzakach. . .
— I co?
— Wi˛ec ja mówi˛e do Felusia: „Widzisz, kobieta w welonie”. A Feluś: „Nie,
to trup w bieliźnie”. To ja: „Co ty pleciesz, trup na stojaco?”
˛ A Feluś na to, że on
jest fachowiec i ma praktyk˛e. To jest trup. Podchodzim pomału i nagle. . .

56
Ale porucznik już nie słuchał. Zaklał
˛ głośno i skinawszy
˛ na Trzynog˛e wybiegł
pospiesznie z komisariatu.

* * *

Pod skwerem Worcella minał ˛ ich jakiś pijak uciekajacy


˛ z przeraźliwym krzy-
kiem. Przyspieszyli kroku. Błyskajac ˛ latarkami dopadli do pierwszych zarośli. . .
i stan˛eli osłupiali.
W krzakach oświetlony w blasku ksi˛eżyca stał kościotrup ludzki. Na plecy za-
rzucone miał białe prześcieradło. W r˛ece trzymał wielka˛ litrowa˛ butelk˛e. Jedno-
cześnie zdawało si˛e milicjantom, że usłyszeli trzask łamanych gał˛ezi i oddalajace ˛
si˛e szybkie kroki.
— Trzymaj! — krzyknał ˛ porucznik do Trzynogi.
Zanim jednak dopadli do zarośli, już tam nikogo nie było.
Na próżno przeszukali cały skwer. Nic. Żadnych śladów.
— Psiakrew. . . musiało mi si˛e zdawać, ale przecież przysiagłbym.
˛ . . — zaklał˛
zasapany porucznik.
Zdenerwowani wrócili do szkieletu i zacz˛eli ogladać
˛ go zdumieni.
Był to stary, mocno zdekompletowany szkielet ludzki. Brakowało mu kilku że-
ber i innych pomniejszych kości. Lewa˛ nog˛e zast˛epowała stara szczotka do zamia-
tania, przymocowana do miednicy i kr˛egosłupa. Prawa˛ r˛ek˛e miał zgi˛eta˛ w łokciu
i podwiazan
˛ a˛ drutem. Kośćmi palców obejmował litrowa˛ butelk˛e od wódki.
Uwag˛e milicjantów zwrócił długi sznurek zwisajacy ˛ spod prześcieradła. Trzy-
noga pociagn ˛ ał
˛ go z ciekawościa.˛ Rozległ si˛e nieprzyjemny, głośny chrz˛est. Zdu-
mieni milicjanci zauważyli, że r˛eka kościotrupa uniosła si˛e z butelka˛ do góry.
— Coś podobnego! — wykrztusił Trzynoga. Zdjał ˛ czapk˛e i drapał si˛e zaafe-
rowany w głow˛e.
Porucznik Praksa pochylił si˛e do ziemi, by zbadać podstawk˛e, na której stał
szkielet.
— Coś tu jest, poświećcie no, Trzynoga — zasapał.
Błysn˛eło światło elektrycznej latarki. W jego blasku Praksa odczytał na pół
zatarty napis, wymalowany biała˛ farba˛ na deszczułce:

„Ogólnokształcaca
˛ Szkoła M˛eska im. Lindego, nr inw. 113”.

* * *

Nazajutrz jedenastoletnia Szkoła M˛eska im. Lindego stała si˛e świadkiem nie-
codziennego zdarzenia.

57
Była właśnie godzina ósma. Woźny Grzesiński dzwonił na lekcje. Na kory-
tarze szkolne waliły z tupotem tabuny rozwrzeszczanych uczniów wracajacych ˛
z porannego apelu, kiedy na ulicy rozległ si˛e huk motoru. Pod szkoł˛e zajechał
milicyjny motocykl z przyczepa.˛ Wysiedli z niego porucznik Praksa z kapralem
Trzynoga,˛ dźwigajac ˛ długi, szczelnie opakowany gazetami pakunek. Zamaszy-
stym krokiem weszli na korytarz i zapytali Grzesińskiego o dyrektora. Grzesiński
zmierzył ich podejrzliwym spojrzeniem i wskazał drzwi do kancelarii.
Na korytarzach uciszyło si˛e momentalnie. Chłopcy rozstapili ˛ si˛e zaintrygowa-
ni. Milicja w szkole? Tego jeszcze nie było. Coś si˛e musiało stać. Jakaś granda
w wi˛ekszym stylu. Ale co? Nikt nie wiedział. Oczy wszystkich kierowały si˛e na
ów tajemniczy, długi pakunek, który milicjanci nieśli ze soba.˛
Wtem, kiedy tak stali w m˛ekach niepewności, zaszedł mały wypadek, który
wywołał u wszystkich prawdziwy dreszcz sensacji. Oto bowiem w drzwiach kan-
celarii milicjanci zderzyli si˛e z panem Misiakiem, profesorem historii, popularnie
zwanym Alcybiadesem. Rozległ si˛e nieprzyjemny chrz˛est i coś białego wypadło
z pakunku.
— Najmocniej przepraszam. . . — pan Misiak uśmiechnał ˛ si˛e zakłopotany.
Poprawił okulary na krótkowzrocznych oczach, schylił si˛e i podniósł z podłogi
zgub˛e. Chciał właśnie podać ja˛ porucznikowi Praksie, kiedy zorientował si˛e nagle,
że trzyma w dłoni r˛ek˛e szkieletu. Drgnał ˛ jak oparzony. Z ust wydarł mu si˛e krótki
okrzyk. Koścista r˛eka wypadła mu ze zdr˛etwiałych palców i z głuchym stukotem
rozsypała si˛e po podłodze.
Alcybiades cofnał ˛ si˛e i ocierajac
˛ odruchowo dłonie o spodnie patrzył z wyrzu-
tem na milicjantów, jakby zrobili mu brzydki kawał.
Szmer przerażenia rozszedł si˛e po korytarzu. Kilku malców z piskiem zrejte-
rowało na tyły. Reszta stała w osłupieniu, z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma
i z otwartymi szeroko ustami, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e milicjantom, którzy z zimna˛ krwia˛
zbierali kości do gazety. Ostatnia˛ kapral Trzynoga schował do kieszeni, po czym
obaj z porucznikiem znikn˛eli za drzwiami kancelarii.
Dopiero teraz wśród bractwa na korytarzu podniósł si˛e wielki wrzask. W kilka
sekund wiadomość o strasznej zawartości pakunku obiegła cała˛ szkoł˛e, budzac ˛
wsz˛edzie zrozumiała˛ sensacj˛e i groz˛e. Pod kancelaria˛ gromadzili si˛e uczniowie
wszystkich klas, głośno i krzykliwie komentujac ˛ wypadek. Krażyły
˛ makabryczne
pogłoski o morderstwie popełnionym w suterenach szkoły, o wykopaniu szkieletu
w czasie robót kanalizacyjnych na sasiedniej˛ ulicy. Ogólnie jednak przeważała
opinia, że przyniesiony szkielet jest szkieletem niejakiego Kolasińskiego z ósmej,
który uciekł ze szkoły dwa tygodnie temu i po którym wszelki ślad zaginał. ˛
Pan Misiak nie starał si˛e nawet przeciwdziałać temu zamieszaniu, sam b˛edac ˛
przej˛ety do gł˛ebi swoja˛ niesamowita˛ przygoda.˛ Biedak wciaż ˛ jeszcze nie mógł
przyjść do siebie i ocierajac˛ z obrzydzeniem r˛ece dreptał w kółko drobnymi krocz-
kami, powtarzajac ˛ bez przerwy:

58
— Coś takiego, panie dzieju, coś takiego!
Wreszcie zauważywszy woźnego Grzesińskiego, który z r˛ekami założonymi
do tyłu stał przy ścianie, uchwycił go gwałtownie za rami˛e.
— Panie Grzesiński, widział pan coś takiego?! Milicja szkielet przyniosła —
oblizywał nerwowo wargi.
Grzesiński machnał ˛ r˛eka˛ i rzekł z filozoficznym spokojem:
— Ucznie, prosz˛e pana profesora, do wszystkiego sa˛ zdolni.
— Co też Grzesiński gada!
— A gadam.
— Grzesiński w to wierzy?
Grzesiński wzruszył ramionami. Co takie rzeczy Grzesińskiemu mówić. Może
ta nowa woźna Wi˛eckowska ma jeszcze jakie złudzenia, ale gdy si˛e, jak Grzesiń-
ski, od trzydziestu lat jest woźnym, już nic nie jest dziwne. Wszystko jest możliwe
w szkole. Nawet milicja i kościotrupy, i morderstwo. Czemu nie? Tak, Grzesiński
już si˛e dawno przestał czemukolwiek dziwić.

* * *

Tymczasem tłum pod kancelaria˛ g˛estniał. Nawet piłkarze z dziesiatej˛ przybie-


gli zaalarmowani z boiska. Przepychali si˛e teraz gwałtownie przez tłum malców,
którzy rozst˛epowali si˛e przed nimi z należnym respektem. Na czele z piłka˛ w r˛ece
szedł przywódca dziesiataków,
˛ Maci˛eg, o którym krażyły
˛ wieści, że jest szefem
tajnego zwiazku
˛ racjonalizatorów nauki, fabrykujacego
˛ masowo najlepsze ścia- ˛
gawki na terenie szkoły.
— Co to za draka? — zapytał stanawszy˛ pod drzwiami kancelarii.
— Milicja w szkole!
— Trupa przywieźli!
— Owini˛etego w gazety!
Wyjaśnienia posypały si˛e jak z r˛ekawa.
— Świeżego? — zapytał rzeczowo Maci˛eg.
— Nie, już kości widać.
— Co takiego?! — osłupiał Maci˛eg.
— Nie słuchajcie, kolego — wtracił ˛ Kicki z ósmej — to nie był trup, ale
szkielet. Stary szkielet ludzki.
— Szkielet? — Maci˛eg zagwizdał zdumiony.
W tym samym momencie za drzwiami rozległ si˛e przeraźliwy krzyk kobiecy
i z kancelarii zacz˛eły dochodzić odgłosy rumoru i zamieszania, a potem nagle
drzwi otworzyły si˛e gwałtownie i stanał ˛ w nich zdenerwowany dyrektor.
— Panie Grzesiński, pr˛edko po lekarza szkolnego. Pani Kalina zasłabła. . .
A to, co za zgromadzenie?! — zmierzył gniewnym wzrokiem tłoczacych ˛ si˛e

59
chłopców. — Marsz mi zaraz do klas i oczekiwać w ciszy na nauczycieli. Panie
kolego Misiak — zwrócił si˛e z wyrzutem do Alcybiadesa, który wciaż ˛ oszołomio-
ny podpierał ścian˛e. — Jak pan może dopuścić do czegoś podobnego! Młodzież
podsłuchuje pod drzwiami. Pan b˛edzie łaskaw zajać ˛ si˛e młodzieża.˛ Należy prze-
ciwdziałać niezdrowej sensacji.
Profesor Misiak wyciagn ˛ ał
˛ r˛ece przed siebie i słabym głosem zaczał ˛ wzywać
chłopców do opuszczenia korytarza. Miało to jednak taki skutek jak przemowa
do bałwanów morskich, aby zechciały usunać ˛ si˛e z drogi. Chłopcy sp˛edzeni z jed-
nego kata˛ korytarza gromadzili si˛e w drugim. Wreszcie widzac, ˛ że pan Misiak
zdany jest wyłacznie
˛ na własne siły, zrobili sztuczny tłok i niby niechcacy ˛ przyci-
sn˛eli historyka do ściany.

* * *

Gdy zaalarmowani krzykiem nauczyciele wypadli z kancelarii, zobaczyli już


tylko jedno wielkie kł˛ebowisko ciał.
— Co si˛e tu dzieje? Gdzie jest pan Misiak? — j˛eknał ˛ dyrektor.
— Tu jestem. . . — rozległ si˛e słaby głos z kata.
˛
Ujrzano blada˛ łysin˛e i wystraszone oczy historyka. Rozpłaszczony na ścianie,
resztkami sił usiłował powstrzymać napierajac ˛ a˛ na niego ciżb˛e.
Profesorowie wydali gniewny okrzyk i pod przewodem dyrektora ruszyli do
ataku. Dopiero jednak, gdy utworzyli regularny i zwarty front, udało im si˛e groź-
nymi okrzykami, nawoływaniem i wymachiwaniem dziennikami zap˛edzić mło-
dzież do klas.
Dyrektor otarł czoło ruchem spracowanego robotnika i zwróciwszy si˛e do
osłupiałych milicjantów, rzekł zadyszany:
— Obywatele rozumieja˛ teraz. . . To sa˛ tabuny. Tabuny dzikich koni. Codzien-
nie trzeba walczyć z tabunami. Dzisiaj w dodatku ten szkielet. . . To ich podnie-
ca. . .

* * *

Pomału jednak szkoła uciszyła si˛e i lekcje rozpocz˛eły si˛e wreszcie, aczkolwiek
w nerwowym, pełnym podniecenia nastroju.
Tylko jedna siódma wciaż˛ huczała jak wrzacy ˛ kocioł, a to z tego wzgl˛edu, że
pani Kalina, która miała tu prowadzić lekcj˛e, nie przyszła jeszcze do siebie i leżała
bezwładna na kozetce w kancelarii, poddajac ˛ si˛e zabiegom lekarskim.
Oczywiście klasa siódma wykorzystała t˛e pomyślna˛ okoliczność, by rozwinać ˛
niczym nie skr˛epowana˛ dyskusj˛e na temat tej całej historii ze szkieletem. Ledwie
tylko zamkn˛eły si˛e drzwi za panem Misiakiem, który eskortował klas˛e na gór˛e,

60
wszyscy wyskoczyli z miejsc i obiegli ostatnia˛ ławk˛e pod oknem, gdzie siedziały
dwa najwi˛eksze autorytety klasowe: obywatel Andrzej Kurta, czołowy lekkoatleta
klasy legitymujacy ˛ si˛e wynikiem 1,74 w skoku wzwyż, oraz jego towarzysz ser-
deczny, P˛edzelkiewicz, zwany także Tadzio-Motor, jako że był oblatany w spra-
wach techniki i umiał prowadzi samochód.
Z racji tak wielkich przewag obaj wymienieni obywatele cieszyli si˛e zrozu-
miałym szacunkiem w klasie. Zachrypły głos Kurty i koguci dyszkant P˛edzel-
kiewicza wybijały si˛e zawsze ponad pospolity gwar klasy. Oni zawsze najwi˛ecej
mieli do powiedzenia. Oni posiadali monopol słuszności. Oni rozstrzygali, a ich
zdanie było decydujace ˛ dla szarego pospólstwa klasy.
Tym razem jednak obaj utalentowani młodzieńcy zdradzali zdumiewajac ˛ a˛
wprost powściagliwość.
˛ Siedzieli niedbale podparci na łokciach i zajmowali si˛e
obgryzaniem paznokci, co aczkolwiek jest czynnościa˛ z pewnościa˛ zajmujac ˛ a,˛ to
przecież w żaden sposób nie licowało z napi˛eta˛ sytuacja.˛ A w ogóle robili wra-
żenie sennych, czy chorych, i gdyby nie to, że od czasu do czasu rzucali krótkie
spojrzenia w stron˛e drzwi, można by mniemać, że jedynym ich pragnieniem jest
wyciagn
˛ ać
˛ si˛e na ławce i zapaść w sen.
Lecz ich niezrozumiała oboj˛etność jeszcze bardziej podniecała chłopaków.
— Wy coś wiecie — uśmiechnał ˛ si˛e domyślnie Chrustowicz — nie bylibyście
tacy dziwni.
— Dziwni? — zaśmiał si˛e nieszczerze Kurta. — Czy my jesteśmy dziwni? —
powtórzył groźnie, rozgladaj˛ ac˛ si˛e po twarzach kolegów.
Oczywiście, wszyscy zaprzeczyli z tchórzostwa, ale ani im si˛e śniło ruszyć
z miejsca. Szepczac ˛ mi˛edzy soba˛ przygladali˛ si˛e natr˛etnie Kurcie i P˛edzelkiewi-
czowi i raz po raz próbowali zagadać do nich.
Zdenerwowało to wreszcie Kurt˛e.
— Odwalicie si˛e, czy nie?! — krzyknał ˛ z pasja.˛ — Co was dzisiaj napadło?
— Jak to, co?. . . Przecież kościotrup. . .
— Kościotrup, kościotrup! — rozgniewał si˛e Kurta. — Nudni jesteście z tym
kościotrupem. Straszna mi rzecz, szkielet — wzruszył ramionami. — Każdy w so-
bie to ma — dodał melancholijnie.
Chłopcy stali zaskoczeni takim postawieniem sprawy, gdy wtem na korytarzu
rozległy si˛e kroki i do klasy wszedł woźny Grzesiński z czarnym brulionem pod
pacha.˛ Uczniowie czmychn˛eli do ławek i patrzyli na niego z niepokojem. Kiedy
do klasy wchodzi Grzesiński z czarnym brulionem pod pacha˛ — znak, że jakaś
nowa granda wisi w powietrzu.
W brulionie woźny notuje polecenia dyrektora, zapisuje tam także nazwiska
uczniów, którzy maja˛ być wezwani na przesłuchanie. Nie dlatego, żeby miał spe-
cjalnie słaba˛ pami˛eć, ale dlatego, że lubi być ważny i urz˛edować.

61
I rzeczywiście. Grzesiński założywszy drucikowe okulary otworzył brulion
i ślinił flegmatycznie kartki, rzucajac ˛ spod szkieł niskie, ponure spojrzenia na
struchlałych chłopców. Tak. . . Grzesiński lubił robić wrażenie i nap˛edzać strachu.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł chłopcom po skórze. Każdy z nich miał to
i owo na sumieniu, i bał si˛e, czy nie padnie jego nazwisko.
Nagle wzrok woźnego zatrzymał si˛e na ostatniej ławce.
— Kurta i P˛edzelkiewicz, do pana dyrektora.
Klasa zamarła z wrażenia. A wi˛ec nie myliły jej przeczucia — Kurta i P˛edzel-
kiewicz zamieszani sa˛ w t˛e spraw˛e. Jakże by zreszta˛ mogło być inaczej? Żadna
granda bez nich si˛e nie ob˛edzie.
Trzeba przyznać, że Kurta i P˛edzelkiewicz zachowali si˛e w tym doniosłym
momencie tak, jak przystało na bohaterów klasowych. Trzymali fason, co si˛e zo-
wie. Oblicza ich nie zdradzały najmniejszego strachu czy bodaj zdenerwowania.
P˛edzelkiewicz ziewnał ˛ ostentacyjnie, a Kurta swobodnie odgiał ˛ si˛e w tył i zapytał
znudzonym głosem, jakby chodziło o rzecz najzwyklejsza˛ pod słońcem.
— Co tam, znów mucha brz˛eczy, panie Grzesiński?
— Brz˛eczy wam, brz˛eczy. . . — mruknał ˛ Grzesiński mierzac ˛ ich ponurym
spojrzeniem. — W kancelarii dowiecie si˛e, co mucha brz˛eczy, obrzydliwce jedne.
No, dalej, zabierajcie si˛e.
— Z rynsztunkiem ucznia, czy bez? — zapytał spokojnie Kurta.
— H˛e, jak powiadacie? — zmarszczył si˛e Grzesiński.
— Pytamy si˛e, czy mamy pójść z rynsztunkiem, czy bez.
— Z jakim znów rynsztunkiem?
— Znaczy si˛e, czy mamy pakować ksiażki ˛ i zeszyty — wyjaśnił poważnie
Kurta. — Ksiażki˛ i zeszyty sa˛ rynsztunkiem ucznia, jak mówi pan profesor Ej-
dziatowicz. Pan to powinien wiedzieć, panie Grzesiński, jako długoletni funkcjo-
nariusz zakładu wychowawczego.
Grzesiński chrzakn
˛ ał,
˛ zakłopotany, pod nosem i spojrzał na nich nie bez po-
dziwu. Zimne dranie. Nic takich nie poruszy. Trzydzieści lat pracował w szkole,
ale jeszcze na takich nie natrafił.
Chciał im coś powiedzieć do słuchu, ale pomyślał, że z takimi lepiej nie wda-
wać si˛e w dyskusje. Łobuzeria, ośmieszy si˛e tylko człowiek.
Mruknał ˛ wi˛ec oschle:
— Możecie wziać ˛ rynsztunek. Bo chyba już wi˛ecej do klasy nie wrócicie —
dodał nie bez satysfakcji.
— No, wi˛ec cóż, maszerujemy, P˛edzelkiewicz — westchnał ˛ Kurta.
— Maszerujemy, Andrzejku — miauknał ˛ P˛edzelkiewicz, budzac ˛ ponownie
wesołość klasy.
Po czym zacz˛eli obaj pakować si˛e flegmatycznie, dowcipkujac ˛ z wisielczym
humorem. Zrezygnowany Grzesiński czekał cierpliwie.
Skrzypn˛eły drzwi i do klasy wsunał ˛ głow˛e profesor Żwaczek.

62
— Panie Grzesiński, co si˛e stało? Miał pan przyprowadzić do kancelarii
uczniów.
Grzesiński zrezygnowany rozłożył r˛ece.
— Pakuja˛ rynsztunek, panie profesorze.
— Kurta i P˛edzelkiewicz — krzyknał ˛ Żwaczek — jak długo mamy czekać?!
Kurta i P˛edzelkiewicz wyskoczyli z ławki i ruszyli do drzwi. Na progu zatrzy-
mali si˛e.
— Czy możemy pożegnać si˛e z klasa? ˛ — zapytał wycierajac ˛ nos Kurta.
— Bez błazeństw — zasapał Żwaczek — idziemy!
I Kurta z P˛edzelkiewiczem wyszli pod eskorta˛ pana Żwaczka i woźnego Grze-
sińskiego. Uśmiechali si˛e pod nosem, łobuzy.
Ledwie jednak zamkn˛eły si˛e za nimi drzwi klasy, maski z nich spadły od razu.
Tamto wszystko było na pokaz, dla klasy. Ach, klasa nie dowie si˛e nigdy, ile to
ich kosztowało. W rzeczywistości, gdy tylko Grzesiński wymienił ich nazwiska,
serca w nich zamarły. Zrozumieli, że wydało si˛e wszystko i że teraz to już napraw-
d˛e trzeba b˛edzie pożegnać si˛e ze szkoła˛ i zakończyć „wyst˛epy” — jak si˛e wyrażał
pan Żwaczek. Tak. . . Żwaczek od dawna odgrażał si˛e, że ich wyrzuci, żeby nie za-
truwali klasy. Postawił nawet taki wniosek na radzie pedagogicznej. Szcz˛eściem,
poczciwy dziadzia — pan Ejdziatowicz — matematyk, obronił ich wtedy i rada
postanowiła dać im czas do poprawy. Ale teraz to już przepadło wszystko. Wyleja˛
ich jak nic.
Kurta otarł czoło chusteczka˛ i spojrzał sm˛etnie na P˛edzelkiewicza. Tak, prze-
padło już wszystko, chyba. . . chyba, że profesorowie nie maja˛ dowodów i tylko
próbuja˛ wymacać na ślepo. . .
Kurta pociagn
˛ ał
˛ nosem. Słaba nadzieja zakołatała mu w sercu. Właściwie skad ˛
mieliby dowody? Nikt ich nie widział przecież. . . A jeśli milicja wyniuchała?. . .
Milicja ma różne takie sposoby. . . Może odciski palców? W każdym razie, tak
czy owak, trzeba postawić si˛e twardo. Nic nie wiedza,˛ i koniec. Trzeba trzymać
fason do końca.
A jednak, gdy stan˛eli w drzwiach kancelarii, blady strach wypełzł im na obli-
cza.

* * *

Dyrektor Szypułkowski chodził zdenerwowany wzdłuż pokoju.


— Kurta i P˛edzelkiewicz. . . — zaczał
˛ i chrzakn
˛ ał.
˛ — Kurta i P˛edzelkiewicz —
powtórzył — wiecie, dlaczego was wezwałem?
— Nie wiemy, panie dyrektorze — wykrztusił Kurta.
— Co to za pluralis3 , Kurta? Odpowiadaj za siebie.
3
Pluralis (łac.) — liczba mnoga

63
— Tak jest.
— A wi˛ec, Kurta, czy wiesz, po co was wezwałem?
— Nie wiem, panie dyrektorze.
— A ty, P˛edzelkiewicz?
— Nie wiem, panie dyrektorze — powtórzył jak echo P˛edzelkiewicz.
— No tak, oczywiście, nie wiecie — dyrektor obrócił si˛e do nauczycieli —
zadawanie takich pytań ma charakter retoryczny, prosz˛e kolegów, i nigdy nie pro-
wadzi do celu. W takich wypadkach należy od razu wskoczyć in medias res4 , czyli
schwycić za łeb Tatarzyna.
Co powiedziawszy, dyrektor zatrzymał si˛e nagle przed obu winowajcami.
— Słuchajcie, Kurta i P˛edzelkiewicz — krzyknał. ˛ — Tym razem na nic si˛e nie
zdadza˛ wykr˛ety i zapieranie. My wszystko wiemy. . .
— O co chodzi, panie dyrektorze? — udał zdziwienie Kurta.
— O to — wycedził dobitnie dyrektor — że w dniach ósmego, dziewiatego ˛
i dziesiatego
˛ maja straszyliście przechodniów szkieletem stanowiacym
˛ własność
szkoły.
Dyrektor przerwał i wpatrywał si˛e w twarze chłopców, ale oni wytrzymali
spojrzenie.
— Szkielet ten — mówił dalej dyrektor — jako uszkodzony znajdował si˛e
chwilowo na składzie w schowku obok modelarni i miał być oddany do reperacji.
W dniu ósmego maja włamaliście si˛e do schowka i skradliście szkielet, po czym
doprawiwszy mu nog˛e z miotły oraz umocowawszy mu na r˛ece butelk˛e po wódce
ustawiliście go wieczorem na skwerze Worcella i zabawialiście si˛e w straszenie
przechodniów. Czy to si˛e zgadza?
Kurta i P˛edzelkiewicz milczeli.
— Żeby oszcz˛edzić wam silenia si˛e na wykr˛ety, powiem wam od razu — do-
dał dyrektor — że posiadamy świadków waszego wyst˛epku. Nasz woźny, pan
Grzesiński, zauważył, jak wynosiliście z modelarni podłużny przedmiot, sadził ˛
jednak, iż jest to kajak, nad którym pracowaliście przez zim˛e, i nie interwenio-
wał. Nast˛epnego dnia wieczorem około godziny jedenastej pan profesor Żwaczek
biorac ˛ udział w pościgu za chuliganami widział was na skwerze Worcella umyka-
jacych
˛ z takim samym podejrzanym pakunkiem.
Chłopcy spojrzeli po sobie, ale ani jeden muskuł nie drgnał ˛ na ich twarzy.
— Gdyby i to wam nie wystarczyło, przypominamy, że w naszym posiadaniu
znajduje si˛e dowód rzeczowy, szczotka, która˛ nadsztukowaliście brakujac ˛ a˛ nog˛e
szkieletu. A wi˛ec? — dyrektor spojrzał surowo na chłopców.
Twarze winowajców stały si˛e o jeden ton bledsze. Prawda. Że też nie pomy-
śleli o szczotce! Wystarczy, żeby milicja pokazała t˛e szczotk˛e domownikom P˛e-
dzelkiewicza, a wszystko si˛e wyda i b˛eda˛ pogrzebani z kretesem. Tak, popełnili
4
In medias res (łac.) — w tok spraw

64
zasadniczy bład, ˛ że zostawili szkielet na skwerze Worcella. Ale nie mogli inaczej.
Milicja zaskoczyła ich znienacka. Musieli uciekać. Zrozumieli, że teraz żadne tłu-
maczenia nie pomoga.˛ Dłużej zapierać si˛e nie można.
— Wi˛ec, czy przyznajecie si˛e? — powtórzył dyrektor.
P˛edzelkiewicz przestapił˛ z nogi na nog˛e i wykrztusił:
— Niezupełnie, panie dyrektorze.
— Jak to „niezupełnie”? Czy nie było tak, jak powiedziałem?
— Nie wszystko — j˛eknał ˛ P˛edzelkiewicz.
— Nie wszystko — powtórzył Kurta. — To, co pan dyrektor powiedział,
jest. . . jest niezupełnie ścisłe — dodał z powaga.˛
Profesorowie uśmiechn˛eli si˛e i spojrzeli na pana Ejdziatowicza. Bawił ich „do-
rosły” sposób wysławiania si˛e u takiego łobuza jak Kurta. Od razu można było
poczuć w tym „styl” Dziadzi.
— Dlaczego „niezupełnie ścisłe”? — obruszył si˛e dyrektor.
Kurta zaczerpnał ˛ powietrza.
— Niezupełnie ścisłe — powtórzył, a to z powodów nast˛epujacych: ˛ primo,
myśmy nie skradli, tylko pożyczyli, sekundo, wcale nieprawda, żeśmy straszyli
przechodniów. Myśmy wcale nie chcieli straszyć przechodniów.
— My nie mamy czasu na takie głupstwa — wtracił ˛ gorzko P˛edzelkiewicz.
— Nas to wcale nie bawi, panie dyrektorze — wzruszył ramionami Kurta.
— Komu by si˛e chciało?. . .
— Nie jesteśmy dziećmi!
— My jesteśmy na to. . . za. . . za. . . poważni.
— Co. . . jak mówisz?. . . „Za poważni”. . . to smarkacz dopiero! — wykrzyk-
nał
˛ dyrektor. — Wi˛ec, po co ustawialiście ten szkielet?
Chłopcy spojrzeli po sobie. Chwil˛e trwało milczenie.
— Musieliśmy, panie dyrektorze — powiedział Kurta.
— Nie było innej rady. . . — westchnał ˛ P˛edzelkiewicz.
— Co to za gadanie? — oburzył si˛e dyrektor. — Bez głupich żartów! Pytam
ci˛e po raz ostatni, Kurta: po co ustawialiście ten szkielet?
— Nie mog˛e powiedzieć. Może P˛edzelkiewicz powie. . . — potrzasn ˛ ał˛ głowa˛
Kurta.
P˛edzelkiewicz pociagn ˛ ał˛ nosem z nieszcz˛eśliwa˛ mina.˛
— Nie mog˛e powiedzieć. Tajemnica rodzinna, panie dyrektorze.
Nauczyciele uśmiechn˛eli si˛e do siebie, a dyrektor zasapał zdenerwowany.
— Ależ oni żarty sobie z nas stroja˛ w żywe oczy! Słuchajcie no wy, dosyć
tego. Porozmawiamy inaczej.
— Pozwólcie, kolego dyrektorze — wmieszał si˛e pan Żwaczek. — Dla mnie
sprawa jest jasna. Co oni moga˛ powiedzieć, prosz˛e kolegów? To wszystko sa˛ zwy-
czajne wybiegi. Ja ich znam. Oni to zrobili zupełnie, że tak powiem, bezinteresow-
nie. Po prostu dla rozrywki. . . dla kawału, żeby było wesoło. Bo to śmiesznie,

65
kiedy ludzie krzycza˛ i uciekaja˛ przestraszeni na widok kościotrupa. . . a życie jest
nudne. Czy nie tak, moi panowie? — uśmiechnał ˛ si˛e do chłopców. — My si˛e
rozumiemy przecież.
Nagle urwał i śmiech znikł mu z twarzy, bo spostrzegł w oczach chłopców
ponury, nieprzyjazny błysk.
— Nie. . . nie. . . pan profesor wcale nie rozumie — wykrztusił z rozpacza˛
P˛edzelkiewicz. — My nie dlatego. . . my. . . my. . . chcieliśmy. . . — zmieszał si˛e
nagle i umilkł.
Chwil˛e dyszał ci˛eżko, a potem rzekł zdławionym głosem:
— Dobrze. . . wi˛ec powiem. . . ale. . . żeby panowie profesorowie nie powie-
dzieli nikomu. . . — w jego słowach brzmiała tak szczera prośba, że nauczyciele
spojrzeli po sobie zakłopotani.
— Dobrze, P˛edzelkiewicz — odezwał si˛e dyrektor patrzac ˛ w oczy chłopcu. —
Nie wiem, co ty tam kombinujesz, ale w każdym, razie możemy ci˛e zapewnić, że
to, co powiesz, nie wyjdzie poza ściany tego pokoju. . . chyba, że chodzi o jakieś
przest˛epstwo. . . no, to sam rozumiesz. . .
— Nie — przerwał mu goraco ˛ P˛edzelkiewicz — to nie przest˛epstwo.
— Wi˛ec mów.
— Tylko żeby. . . żeby pan dyrektor kazał jeszcze panu Grzesińskiemu odp˛e-
dzić chłopców od drzwi, bo, jak ich znam, to oni podsłuchuja.˛
Dyrektor zasapał i spojrzał na nauczycieli, jakby ich wzywajac ˛ na świadków
swej anielskiej cierpliwości. Ale nie powiedział nic i poszedł spełnić prośb˛e deli-
kwenta.
Po chwili rozległ si˛e za drzwiami tupot czmychajacych˛ uczniów.
— A teraz słuchamy, P˛edzelkiewicz — odezwał si˛e dyrektor zm˛eczonym gło-
sem — ale jeśli chcesz nas wystrychnać ˛ na dudków, biada ci!
P˛edzelkiewicz poczerwieniał.
— Wi˛ec. . . wi˛ec. . . — wykrztusił — nie. . . niech lepiej Kurta gada — obej-
rzał si˛e zrozpaczony na przyjaciela.
Kurta chrzakn
˛ ał ˛ zakłopotany.
— Wszystko mam powiedzieć? — mruknał. ˛
— Prawie wszystko. . . — j˛eknał ˛ P˛edzelkiewicz.
— Dobrze, wi˛ec powiem prawie wszystko — zgodził si˛e zrezygnowany Kur-
ta. — To było tak. Pan dyrektor wie, że P˛edzelkiewicz nie ma ojca, ani matki
i mieszka u wujka, pana Szostaka, który jest szoferem, taksówkarzem, znaczy si˛e.
Ale chociaż on jeździ i zarabia na łebkach, to tam u nich jest bryndza, bo ten
wujek to on lubi pociagn ˛ ać.
˛ ..
— Co lubi? — zmarszczył brwi dyrektor.
— Pociagn ˛ ać,
˛ panie dyrektorze, znaczy si˛e z kieliszka. Wi˛ec oni tam nie maja˛
z czego żyć, bo stary. . . to jest tego — ugryzł si˛e w j˛ezyk Kurta — pan Szostak
nic nie przynosi do domu, a jeszcze si˛e złości, jak mu mówić, że dzieci butów

66
nie maja,˛ a jest tam czworo drobnych p˛edraków. Ale nie to jest jeszcze najgorsze,
tylko ten strach. . . Bo on już miał kilka małych wypadków, a raz nawet spraw˛e
w sadzie,
˛ bo najechał na Pradze na jednego krawca, co niósł manekin, i przejechał
go.
— Krawca?. . . — zdr˛etwiał dyrektor.
— Nie, manekin.
Profesorowie odetchn˛eli z ulga,˛ a Kurta ciagn˛ ał ˛ dalej:
— No i wtedy, jak przejechał ten manekin, to milicja go zatrzymała i kazała
mu dmuchać w taka˛ specjalna˛ rurk˛e. Jak stary dmuchnał, ˛ to ta rurka od razu zazie-
leniała, wi˛ec było jasne, że pił, i odebrali mu prawo jazdy. Straszna rozpacz była
wtedy u Szostaków. No, bo z czego żyć? Robili różne starania i w końcu po dłu-
gich prośbach dostał z powrotem pozwolenie na jazd˛e, musiał si˛e tylko podpisać,
że już nie b˛edzie wi˛ecej pił.
Ale pan dyrektor rozumie, gdzie tam taki pijak wytrzyma. Po tygodniu znów
zaczał.˛ Wi˛ec oni tam żyli w ciagłym
˛ strachu, po nocach nie mogli spać, tylko
czekali, aż stary wróci. A pani Szostakowa to aż zachorowała na nerwy, bo ciagle ˛
si˛e bała, żeby si˛e stary w jaki wypadek nie wpakował, i mówiła, że on śmierć
w taksówce wozi.
Nie można było na to wszystko patrzeć, panie dyrektorze. . . no, po prostu, jak
Boga kocham, żałość brała. Dzieci płacza,˛ obdarte. . . ta kobieta ledwo przytomna,
nie dość, że w n˛edzy, to jeszcze roztrz˛esiona, r˛ece jej o, tak. . . lataja.˛ No, bo pan
dyrektor rozumie, w każdej chwili trupa moga˛ przywieźć albo stary narobi z ludzi
marmolady na ulicy i wpakuja˛ go do mamra.
I wtedy przyszła nam ta myśl do głowy. Bo trzeba wiedzieć, że pan Szostak
to straszny zabobonnik. Cały samochód to ma obwieszony maskotkami, takimi
różnymi śmiesznymi laleczkami i zwierzatkami, ˛ bo mówi, że to przynosi szcz˛e-
ście kierowcy. A niech tylko rano pajaka ˛ zobaczy, to już nie wyjedzie na miasto,
a jak mu czarny kot przeleci drog˛e, to zaraz wraca. Taki śmieszny człowiek, panie
dyrektorze. Kota si˛e boi, a wódki to nie. Wi˛ec my sobie myślimy, że jakby go tak
szkieletem postraszyć, to może by co pomogło. A wiedzieliśmy, że w schowku
koło modelarni jest ten szkielet w rupieciach. Takie rzeczy si˛e wie, panie dyrek-
torze. Wystarczyło tylko wyjać. ˛ . . Ale nie mieliśmy jeszcze śmiałości.
Aż raz rano zachodz˛e do P˛edzelkiewicza, a tam lament. Mieszkanie jak po
tajfunie. Garnczki, talerze, szkło — wszystko w skorupach na podłodze. Nawet
krzesełka poszły w drzazgi. P˛edzelkiewicz z okiem spuchni˛etym jak kartofel. Szo-
stakowa leży na łóżku blada i posiniaczona. Sasiadka
˛ nad nia˛ r˛ece załamuje, coś
jej tam tłumaczy, a ona, ciotka, znaczy si˛e, płacze: „Nie, moja pani, nie ma na
niego lekarstwa, wszystko wypróbowałam i na nic. On si˛e ani milicji nie boi,
ani doktorów nie słucha. Musiałaby mu si˛e chyba śmierć sama w białej sukience
pokazać, wtedy by si˛e może opami˛etał, ale tak, pani widzi, wczoraj popił z kole-

67
gami, Zygmunta obchodzili, i co tu rano nawyprawiał. . . a co b˛edzie ósmego na
Stanisława, strach pomyśleć. Już chyba nie przeżyj˛e”.
Wtedy postanowiliśmy nie namyślać si˛e dłużej. Ostatnia nadzieja w tym szkie-
lecie. Właściwie to wszystko już mieliśmy obmyślone. Wiedzieliśmy, że z mode-
larni można si˛e dostać do schowka przez drzwi zastawione szafa.˛ Zostaliśmy po
zaj˛eciach i odsun˛eliśmy szaf˛e. Drzwi nawet nie były zamkni˛ete, tylko na gwóźdź
zaczepione. Odgi˛eliśmy go i wleźliśmy do schowka. Szkielet okazał si˛e mocno
sfatygowany, w r˛ekach si˛e rozlatywał. A do tego aż czarny od brudu. Trzeba było
przed użyciem przeprowadzić kapitalny remont. Zapakowaliśmy go wi˛ec w gaze-
ty i zabraliśmy do domu. Ale mieliśmy pecha. Po drodze zgubiliśmy nog˛e. Za-
wróciliśmy zaraz, ale nogi już nie było. Ktoś musiał podnieść i zabrać. Ludzie na
wszystko si˛e złakomia,˛ panie dyrektorze.
Musieliśmy mu doprawić nog˛e ze szczotki. A w ogóle dużo było roboty przy
tym kościotrupie. Każda˛ kość trzeba mu było oczyścić benzyna˛ do pucu, żeby
miał wyglad ˛ jak należy. A do tego wszystko umocować drutem, bo si˛e rozleci
i klapa gotowa. Pracowaliśmy pod strachem, zamkni˛eci w garażu, żeby kto nie
zobaczył, ale smarkacze z podwórza zacz˛eli zagladać ˛ i musieliśmy si˛e wynosić.
Reszt˛e remontu dokończyliśmy już na skwerze, w krzakach. Do r˛eki szkieletu
przywiazaliśmy
˛ butelk˛e, a sama˛ r˛ek˛e zrobiliśmy ruchoma,˛ tak, że jak si˛e pocia-
˛
gn˛eło za sznurek, to szła do góry. Wreszcie wszystko było gotowe. Ustawiliśmy
szkielet koło ścieżki, tam, któr˛edy pan Szostak wraca z baru do domu, i czekamy.
Nie bardzo byliśmy pewni, czy co z tego wyjdzie. Ale już po paru minutach prze-
konaliśmy si˛e, żeśmy si˛e niepotrzebnie bali. To działa, panie dyrektorze. Bardziej,
niż myśleliśmy. Poważni ludzie uciekali, nie tylko pijacy. A o kobietach to lepiej
nie gadać. My sami też mieliśmy pietra, żeby nas kto nie nakrył. Za dużo było
szumu, krzyków i pisku. Baliśmy si˛e, że trafi si˛e kto odważny i weźmie nas za
kołnierz albo milicj˛e sprowadzi.
Tymczasem wuja jak nie ma, tak nie ma. Widać postanowił zrobić nocny kurs
i pił gdzie indziej.
Na drugi wieczór to samo, a nawet jeszcze gorzej. O mały włos nie wpadli-
śmy. Akurat musiało si˛e zdarzyć, że dwu chuliganów uciekało tamt˛edy, a milicjant
z ludźmi ich gonił. Zobaczyli szkielet i stan˛eli jak wryci. Nie było na co czekać,
wzi˛eliśmy kostuch˛e pod pach˛e i w nogi.
No nic, pomyśleliśmy. Do trzech razy sztuka. Na trzeci wieczór znów usta-
wiamy. Najpierw spłoszyliśmy dwu pijaków, co szli pod raczk˛ ˛ e i śpiewali, potem
jeszcze kogoś. . . Nareszcie patrzeć — idzie pan Szostak. Idzie, zatacza si˛e, r˛eka-
mi wymachuje i coś mruczy pod nosem. On zawsze upija si˛e na ponuro.
Serce nam zabiło. Uda si˛e, czy nie? Ściskamy si˛e za r˛ece z przej˛ecia, a on
idzie z głowa˛ spuszczona˛ wprost na nas. Idzie i nic nie widzi.
Zdjał
˛ mnie strach, że wszystko na nic. Straciłem głow˛e ze zdenerwowania.
„Panie Szostak!” — krzycz˛e zrozpaczony.

68
Dopiero wtedy stanał ˛ i oczy wytrzeszczył.
„Odejdź, zjawo piekielna” — mruczy.
Szturcham P˛edzelkiewicza. P˛edzelkiewicz ciagnie ˛ za sznurek. Kościotrup
skrzypi, r˛ek˛e podnosi, butelka idzie do góry.
Pan Szostak j˛eknał˛ i przeżegnał si˛e.
„W imi˛e Ojca i Syna, kto jesteś, zjawo?”
„Szoferze Szostaku, stoj˛e na twojej drodze” — chrypi˛e, jak tylko mog˛e naj-
grubiej.
To on pr˛edko zamknał ˛ oczy. Po chwili otworzył jedno oko ostrożnie, ale zaraz
znów zamknał, ˛ bo zobaczył, że szkielet wciaż ˛ stoi.
„Nie znasz mnie? — mówi˛e. — Jeżdż˛e z toba˛ w taksówce!”
A on:
„O Jezu. . . O Jezu. . . — bełkocze i nagle b˛ec na kolana. — Nie bierz mnie,
śmierci — płacze z zamkni˛etymi oczyma — mam czworo dzieci i siostrzeńca,
biednego sierot˛e, na utrzymaniu”.
Ale my nic.
„Chodź, napij si˛e!” — mówimy.
„O Jezu, nie chc˛e. . . ”
A my nic, tylko:
„Chodź, napij si˛e”.
„Rany boskie — zakrył oczy r˛ekami. Plackiem do ziemi przypadł i j˛eczy. Na-
gle wrzasnał:˛ — Ratunku!”
Zerwał si˛e i jak nie zacznie uciekać.
Odetchn˛eliśmy. Akcja była skończona.
Profesorowie patrzyli po sobie zakłopotani.
— Czy sadzisz,
˛ c h ł o p a s s j u, że to co pomogło? — zapytał Dziadzia z na-
ukowa˛ dociekliwościa.˛
— Nie wiemy — westchnał ˛ Kurta — jak dotad, ˛ to jaszcze nie pił. . .
— Jeszcze nie pił! — ucieszył si˛e Dziadzia.
— Czy to wszystko, co macie do powiedzenia? — zapytał stłumionym głosem
dyrektor.
— Właściwie to już wszystko — zaczerwienił si˛e Kurta. — Potem. . . to pan
dyrektor już wie, jak było. Mieliśmy właśnie zwijać manatki, kiedy nagle widzi-
my, dwu milicjantów p˛edzi. Byli już blisko. Uciekać z kościotrupem nie da rady.
Zostawiliśmy wi˛ec sprz˛et i w nogi.
Kurta umilkł. Dopiero, gdy skończył opowiadać, ogarnał ˛ go wstyd, że za du-
żo powiedział, i zdj˛eła go złość na siebie. Ale musiał mówić. Musiał wszystko
powiedzieć. To było tak, jakby jeszcze raz przygladał ˛ si˛e temu wszystkiemu z da-
leka, w lustrze. Co lustro powie? Czy to, co zrobili, było tylko śmieszne i głupie?

69
Spojrzał niepewnie na nauczycieli, czy nie b˛eda˛ si˛e śmiać, ale twarze nauczy-
cieli były smutne. Przygladali
˛ mu si˛e uważnie. Nie wróżyło to nic dobrego. Wy-
leja!
˛ Wyleja˛ jak nic!
— Przejdźcie do sali geograficznej i zaczekajcie tam — usłyszał głos dyrek-
tora. — Panie Grzesiński — dyrektor wyjrzał za drzwi i skinał ˛ na woźnego. —
Niech pan odprowadzi chłopców.

* * *

Niesłychana nowina, że Kurta i P˛edzelkiewicz zamieszani sa˛ w spraw˛e szkie-


letu, od razu obiegła cała˛ szkoł˛e. Podobno zw˛edzili kościotrupa i straszyli pijaków
na skwerze Worcella. Z ust do ust podawano sobie t˛e sensacyjna˛ wiadomość. Jed-
ni kr˛ecili głowami, drudzy uśmiechali si˛e drwiaco,
˛ jeszcze inni z podziwem, że to
jednak był pomysł. W każdym razie wszyscy zgadzali si˛e, że Kurta i P˛edzelkie-
wicz zrobili drak˛e w wielkim stylu.
Toteż, kiedy obaj pod eskorta˛ Grzesińskiego pojawili si˛e na korytarzu, otoczył
ich w oka mgnieniu tłum chłopców i posypały si˛e pytania:
— No i co?
— Wyleja˛ was?
— Jak to naprawd˛e było z tym szkieletem?
Nawet ważniacy ze starszych klas, którzy zwykle nie zadaja˛ si˛e z siódmakami,
ciekawie wyciagali˛ głowy.
Kicki z ósmej walnał ˛ Kurt˛e w plecy, co było niewatpliwie
˛ oznaka˛ sympatii,
i uśmiechnał ˛ si˛e życzliwie.
— Eh, wy, wariaci. Co też wam strzeliło do głupich łbów!
A Maci˛eg z dziesiatej˛ zaśmiał si˛e głośno:
— Niech ich licho! Maja˛ fantazj˛e, szczeniaki!
Ale Kurta i P˛edzelkiewicz nie zwracali uwagi na te wszystkie spojrzenia i zby-
wali milczeniem zapytania i komplementy. Mała to była dla nich pociecha. Szli
odr˛etwiali przez tłum i uśmiechali si˛e blado. Jedna tylko myśl przeszywała im
czaszki. Wyleja.˛ . . Wyleja˛ jak nic. Żwaczek im nie przepuści. Już dawno chcieli
si˛e pozbyć ich ze szkoły. Teraz maja˛ okazj˛e. Po ostatniej grandzie dyrektor zapo-
wiedział im stanowczo, że jeszcze jedna draka, a wyleca.˛
Zacz˛eło ich nawet drażnić to natr˛ectwo kolegów. Co oni wiedza? ˛ Co rozumie-
ja?
˛ Dla nich to tylko jeszcze jedna granda wi˛ecej. Maja˛ rozrywk˛e — to wszystko.
Toteż z uczuciem ulgi weszli do chłodnej sali geograficznej, jak do schronu,
i pozwolili si˛e zamknać ˛ woźnemu Grzesińskiemu.

70
* * *

P˛edzelkiewicz od razu opadł ci˛eżko na ławk˛e, ukrył twarz w dłoniach i zgiał ˛


w kabłak˛ chude plecy. Sterczace ˛ żałośnie łopatki wstrzasało
˛ mu ciche łkanie.
— Nie przejmuj si˛e, bracie — chrzakn ˛ ał
˛ Kurta — nie mogliśmy przecież ina-
czej.
— Tak. . . ale wyleja˛ — j˛eknał ˛ P˛edzelkiewicz.
— I tak by wylali, pr˛edzej czy później.
— Wylaliby — zgodził si˛e P˛edzelkiewicz.
— Ja si˛e tylko bałem, że mnie wyleja˛ za jakieś zwykłe draństwo. . . Głupio
byłoby tak wylecieć, nie? To tak jak. . . jak z g a r b i e m.
— Z jakim znów garbem? — P˛edzelkiewicz utarł swoje długie nosisko.
— Z g a r b i e m — powtórzył Kurta. — Ci˛eżko byłoby, i w ogóle zgaga.
A tak wylecisz za coś. Kapujesz?
— Nie bardzo — j˛eknał ˛ P˛edzelkiewicz.
— Widzisz. . . — chrzakn ˛ ał˛ Kurta — grunt, żeby zdrowo wylecieć. B e z
g a r b i a.
— Czy można zdrowo wylecieć? — pociagn ˛ ał˛ nosem P˛edzelkiewicz, pełen
watpliwości.
˛
— Można — odpowiedział mocno Kurta.
Kiedy tak siedzieli pograżeni˛ w filozoficznych rozważaniach, na korytarzu
rozległy si˛e szybkie, mocne kroki. Poznali od razu — to Żwaczek. Serca zastygły
im na moment. Teraz si˛e wszystko rozstrzygnie. Jeśli Żwaczek b˛edzie wesoły, to
znaczy, że postawił na swoim i że marny ich los.
Skrzypn˛eły drzwi, Żwaczek wszedł uśmiechni˛ety.
— Kurta i P˛edzelkiewicz, prosz˛e za mna.˛
Gardła chłopców ścisn˛eły si˛e boleśnie. No, to już po nich.
Podnieśli si˛e ci˛eżko i wyszli na korytarz. Choć już po dzwonku, pełno tu by-
ło chłopaków. Znak, że profesorowie sa˛ jeszcze w kancelarii i że wyrok b˛edzie
ogłoszony uroczyście w obecności całego ciała nauczycielskiego.
Starajac ˛ si˛e prosto trzymać głowy, jako że wylatuja˛ b e z g a r b i a, obaj
winowajcy przedefilowali w ciasnym szpalerze kolegów. Szmer rozległ si˛e po ko-
rytarzu. Wszyscy wiedzieli, że ida˛ skazańcy.

* * *

W kancelarii istotnie zastali wszystkich nauczycieli w komplecie. Dziadzia


wyraźnie poruszony człapał niecierpliwie z kata
˛ w kat. ˛ Żwaczek uśmiechał si˛e
wciaż
˛ tajemniczo. Reszta nauczycieli stała z uroczystymi minami.
Kurta uśmiechnał
˛ si˛e kwaśno. Z honorami b˛eda˛ wylewać.
Dyrektor od razu zwrócił si˛e do chłopców:

71
— Kurta i P˛edzelkiewicz — zasapał — wiecie, że już dawno mieliśmy poże-
gnać si˛e z soba.˛
— Wiemy, panie dyrektorze — wykrztusił Kurta.
— Rozumiecie, że mamy was dosyć i że wszyscy odetchn˛eliby z ulga,˛ gdyby-
ście wynieśli si˛e ze szkoły.
— Rozumiemy, panie dyrektorze.
Dyrektor skinał ˛ głowa.˛
— Ciesz˛e si˛e, że to rozumiecie. Niestety — westchnał ˛ — wasz ostatni wyst˛e-
pek skomplikował spraw˛e.
Kurta i P˛edzelkiewicz podnieśli zdziwieni głowy i nadstawili uszu ciekawie.
— Zrazu mieliśmy nadziej˛e — ciagn ˛ ał
˛ przygn˛ebiony dyrektor — że to, co
nam tu opowiedzieliście, jest wyssane z palca. Niestety, okazało si˛e, że mówicie
prawd˛e, i to właśnie paskudnie skomplikowało spraw˛e.
Dyrektor znów westchnał ˛ ci˛eżko, a Kurta i P˛edzelkiewicz pociagn˛
˛ eli nosami,
bo bardzo im było przykro, że skomplikowali spraw˛e.
Zapadła chwila nieprzyjemnego milczenia, po czym znów dał si˛e słyszeć zm˛e-
czony głos dyrektora:
— Rzecz w tym, że dotad ˛ wasze wybryki były pożałowania godne i bez sensu.
Ten ostatni wybryk jest wprawdzie też pożałowania godny, ale, niestety, jest z sen-
sem. Nie wiem, czy wasze wyst˛epne mózgi zdolne sa˛ to pojać, ˛ ale to jest post˛ep.
Znaczy, że macie jakieś tam serca i sumienia. . . A my, widzisz, Kurta, jesteśmy
takimi śmiesznymi, głupimi belframi, że na to zwracamy uwag˛e. . . Tak, Kurta,
takimi biednymi, głupimi belframi jesteśmy — zasapał dyrektor i uchwyciwszy
Kurt˛e za ramiona popatrzył mu w oczy. — Czy ty to rozumiesz, łobuziaku jeden?

* * *

W pi˛eć minut później Kurta i P˛edzelkiewicz z mocno niewyraźnymi minami


wyleźli z kancelarii. Pod drzwiami opadli ich od razu koledzy.
— No i co? Wylali? — pytał podniecony Chrustowicz.
— Nie wylali — westchnał ˛ Kurta. — Nie tak łatwo, bracie, wylecieć zdrowo.
Koniecznie chca,˛ żebym wyleciał z g a r b i e m — dodał markotny.
LALU KONCEWICZ, BRODA
I MIŁOŚĆ

Koedukacja, prosz˛e was, to rzecz m˛eczaca.˛ Chodziłem jedenaście lat do budy


razem z dziewcz˛etami i wiem coś niecoś o tym. Lalu Koncewicz może byłby
innego zdania, ale Lalu Koncewicz nie chodził jedenaście lat z dziewcz˛etami do
jednej klasy, a poza tym Lalu Koncewicz to była jednostka wybitna i w ogóle typ
nie z tej ziemi. W dziesiatej˛ klasie uważaliśmy go za outsidera5 i fuksa, ale teraz
wiem z cała˛ pewnościa: ˛ Lalu Koncewicz to był geniusz. Być zaś geniuszem nie
leżało zupełnie w naszym stylu. W naszym stylu leżało być równym chłopem i nie
wyłazić na światło dzienne z dusza,˛ czyli nie wybrzuszać si˛e, prosz˛e was.
W naszym stylu leżało także wyrażać głośno i kwaśno przekonanie, że nasze
dziewcz˛eta sa˛ do luftu. Oczywiście, z wyjatkiem
˛ Eli Peremskiej. Ale Ela Perem-
ska. . . Na jej wspomnienie chłopcy z naszej klasy wykonywali znaczacy ˛ ruch ra-
mionami, w którym było tyleż podziwu, co bezradności. Wiadomo. Nie mieliśmy
szans. Ela nie chciała zadawać si˛e z nami i darzyła nas lodowata˛ i niezłomna˛ obo-
j˛etnościa.˛ Ponieważ zaś znajdowała si˛e pod zbrojna˛ osłona˛ siłaczy z jedenastej,
była bezwzgl˛ednie bezpieczna i niedotykalna, i nie mogliśmy nawet powetować
sobie jej oboj˛etności docinkami i kpina.˛
Natomiast poza Ela,˛ jak zgodnie orzekliśmy, nie było twarzy. Same kozy i g˛e-
si, czyli menażeria, jak to określił lakonicznie Jasio Nimbus. Wprawdzie chłopcy
z m˛eskiej szkoły im. Lindego zazdrościli nam babskiej połowy naszej klasy i nie-
jeden z tych osłów usiłował wykorzystać znajomość z nami, by zbliżyć si˛e do
jakiejś kozy lub g˛esi, ale my uśmiechaliśmy si˛e tylko pobłażliwie. My wiedzie-
liśmy najlepiej. Koedukacja to rzecz m˛eczaca. ˛ Dziewcz˛eta, chociaż nawet kozy
i g˛esi, istnieja˛ i nie sposób darzyć je zimna˛ oboj˛etnościa.˛ Istnieja,˛ siedza˛ w sa-
˛
siednich rz˛edach, maja˛ okragłe
˛ kolana, śmieja˛ si˛e, potrzasaj
˛ ac ˛ włosami. . . I choć
si˛e widzi, jak dukaja˛ przy tablicy, jak przy klasówkach gryza˛ nerwowo pióra, jak
zajadaja˛ bułki z serem na dużej przerwie, jak si˛e kłóca˛ i wygłupiaja,˛ to przecież
nie przestaja˛ być dziewczynami. Każa˛ myśleć o sobie i gdzieś w gł˛ebi duszy bu-
5
Outsider — człowiek obcy

73
dza˛ niepokój, a może i jakieś dobre, ciepłe uczucia, ale kto by si˛e tam do tego
przyznawał.
Baliśmy si˛e tych uczuć. Buntowaliśmy si˛e przeciw tym strasznym siłom znie-
walajacym.
˛ Broniliśmy si˛e beznadziejnie, ale tym bardziej zażarcie drwina,˛ szy-
derstwem i gburstwem, czuwajac ˛ zazdrośnie, by nikt nie wyłamał si˛e z linii. Praw-
dopodobnie taki właśnie jest mechanizm działania szatana i tajemnica jego złośli-
wej aktywności.
Oczywiście, zdarzało si˛e na poczatku ˛ roku szkolnego, że przenosiło si˛e do
nas jeden, dwu facetów ze szkoły m˛eskiej, którym obecność osiemnastu g˛esi ude-
rzała do głowy, i ci próbowali wyłamać si˛e z naszego stylu. Trzeba przyznać, że
dziewczyny pomagały im w tym dość wytrwale. O ile nas traktowały z góry jak
łobuzów i drani, o tyle w stosunku do nowicjusza zachowywały postaw˛e życzli-
wa˛ i wyczekujac ˛ a.˛ Były to szlachetne i cierpliwe istoty, którym nawet długoletnie
obcowanie z takimi ciemnymi typami jak my nie potrafiło odebrać wiary w ród
m˛eski. Czekały wi˛ec na swój ideał.
Kiedy nowicjusz był nieśmiały, próbowały go ośmielić. Uśmiechały si˛e do
niego zagadkowo, były nadzwyczaj uprzejme i niesamowicie wygadane. Nie po-
trzebuj˛e dodawać, że drażniły nas okropnie. Oszołomiony facet szedł poczatkowo ˛
na to jak mucha do miodu. Przygladaliśmy
˛ si˛e temu szyderczo, a gdy uznaliśmy,
że facet zagalopował si˛e wystarczajaco ˛ daleko, trzeźwiliśmy go szybko.
Zaczynało si˛e od tego, że facet otrzymywał przezwisko Kapulet. A kto otrzy-
mał przezwisko Kapulet, ten był bardzo biedny. Dowiadywał si˛e o tym z przera-
żeniem, kiedy próbował podejść do nas i odezwać si˛e byle jakim słowem. Wtedy
jak na zakl˛ecie milkły rozmowy i wszyscy patrzyli na niego z miażdżacym ˛ szyder-
stwem. Wreszcie ktoś z boku, najcz˛eściej kulawy Mleczko, piszczał przeraźliwie.
— Kapulet, Julia czeka!
Wszyscy ryczeli ze śmiechu, a facet spływał jak zmyty. Jeśli nie był tuma-
nem, orientował si˛e szybko, że grozi mu wysiadka, nabierał wi˛ec oleju do głowy
i szybko przechodził na nasz styl. Żeby pokazać, że jest równym chłopem, zmie-
niał gwałtownie front i wykorzystywał każda˛ sposobność, by dopiec dziewczy-
nom. Z takich Kapuletów stawali si˛e później najzjadliwsi zaginacze dziewczyn.
Jeśli udało im si˛e zagiać˛ je odpowiednio, obrazić śmiertelnie, przezwisko szło
w zapomnienie i zostawali przyj˛eci do naszej paczki.

* * *

Ostatnim Kapuletem w naszej klasie był niejaki Aleksander Koncewicz, czyli


po prostu Lalu.
Lalu zjawił si˛e w połowie roku szkolnego i wydał nam si˛e od pierwszego wej-
rzenia typem nad wyraz m˛etnym. Miał wspaniały, rzymski profil, śmiejace˛ si˛e,

74
zielone oczy, ani jednego pryszcza na starannie wygolonej twarzy i włosy przeraź-
liwie jasne. O ile u nas krótkie owłosienie sterczało sztywno jak sierść zjeżonych
wilków, o tyle u Koncewicza kł˛ebiło si˛e krótkimi k˛edziorami jak u autentycznego
Tytusa, którego popiersie stało w kancelarii. Do tego miał wzrost. Pod tym wzgl˛e-
dem dorównywał Jasiowi Nimbusowi i Tomkowi Tomiszewskiemu, którzy liczyli
sobie metr osiemdziesiat ˛ z hakiem.
Wszystko to byłoby jeszcze znośne, gdyby nie prowokujaca ˛ elegancja typa.
Nosił starannie zaprasowane spodnie, bł˛ekitne, waskie ˛ i bez mankietów, modna˛
marynark˛e włoskiego kroju i szałowe krawaty przy nieposzlakowanie białym koł-
nierzyku.
Poza tym był bezczelnym Kapuletem. Już na pierwszej lekcji rozpoczał ˛ swoje
bezwstydne umizgi. Kiedy Wiesia Siwińska upuściła zeszyt, schylił si˛e błyska-
wicznie i wr˛eczył go jej z wyzywajacym˛ uśmiechem. Kiedy na przerwie dyżurna
Ewa Hajnówna szarpała si˛e z nap˛eczniałym od deszczu oknem, Koncewicz dosko-
czył od razu i otworzył je bez słowa. Rutkowskiej napełnił pióro „atramentem do
złotych piór”, Niteckiej zatemperował ekspresowo ołówek, a wszystko to z taka˛
wniebowzi˛eta˛ mina,˛ jakby te n˛edzne przysługi sprawiały mu niewypowiedziana˛
rozkosz. Były to poczynania bez precedensu w naszej klasie, toteż obserwowali-
śmy go z najwi˛ekszym niesmakiem i rosła w nas żywiołowa niech˛eć do typa.
Nie potrzebuj˛e dodawać, że dziewczyny z miejsca oszalały na jego punkcie.
Wzbudził wśród nich niezdrowa˛ sensacj˛e. Przez pierwsze lekcje nie spuszcza-
ły z niego wzroku, a kiedy profesorowie wywoływali je do odpowiedzi, wstawały
czerwone i ogłupiałe plotac ˛ trzy po trzy. Co do Koncewicza, nie stracił bynajmniej
głowy, odpowiadał płynnie z taka˛ swoboda,˛ jakby prowadził nieobowiazuj ˛ ac˛ a˛ roz-
mow˛e na płaszczyźnie towarzyskiej. „Podpadł” od razu profesorom i rozbroił na-
wet naszego historyka, pana Ostroga, znanego ze zgryźliwości. Po celujacej ˛ od-
powiedzi Kapuleta Ostróg podszedł do niego, zdjał ˛ okulary i zmierzył go od stóp
do głów podejrzliwym wzrokiem.
— Nie-ty-po-we — wycedził — nietypowe. . . ceterum6 nieźle zaczynasz,
Koncewicz.
Koncewicz skłonił si˛e ze śmieszna˛ powaga.˛
— Tak jest, panie profesorze.
Rzeczywiście nieźle zaczynał Kapulet. Już na dużej przerwie dopiał ˛ tego, że
spacerował w kr˛egu zachwyconych dziewczyn, prowadzac ˛ z nimi ożywiona˛ roz-
mow˛e na temat ostatnich filmów. A kiedy szliśmy do klasy, posłyszałem, jak Si-
wińska mówiła do Rutkowskiej, że Koncewicz jest dystyngowany.
Od nas trzymał dystans i nie próbował si˛e zbliżyć zachowujac ˛ zagadkowe mil-
czenie, a kiedy jakieś okoliczności zetkn˛eły nas przypadkowo, ranił nas wyuzdana˛
grzecznościa,˛ od której nas mdliło i która doprowadzała nas do pasji.
6
Ceterum — zreszta˛

75
Na gimnastyce wyprowadził w ten sposób z równowagi samego Jasia Nimbu-
sa. Graliśmy w koszykówk˛e. Koncewicz, jako dragal, ˛ miał duże fory, poza tym
zdradzał niezłe umiej˛etności techniczne. Jego zespół objał ˛ prowadzenie. Upoko-
rzony Jasio Nimbus postawił wszystko na jedna˛ kart˛e i zaczał ˛ szaleć po boisku.
W pewnej chwili zderzył si˛e z Koncewiczem i przewrócił haniebnie.
Koncewicz natychmiast przeprosił go, podniósł i chciał otrzepać.
Nimbus wyrwał si˛e wściekły.
— Odczep si˛e, bo ja bij˛e w z˛eby!
— Nie mam co do tego żadnych watpliwości
˛ — rzekł rozbawiony Koncewicz.
W szatni podszedł do Jasia Nimbusa.
— Czego si˛e właściwie tak wściekałeś?
Uznaliśmy, że chwila nadeszła i że nie ma co dłużej zwlekać. Należało zabrać
si˛e do trzeźwienia typa.
Przybraliśmy możliwie najbardziej zjadliwe uśmieszki, a Mleczko pisnał ˛ z bo-
ku:
— Kapulet, Julia czeka!
W tym miejscu należało rżeć. Wi˛ec zarżeliśmy, ale jakoś nie wyszło natural-
nie. Tak, nie ulega watpliwości.
˛ Za słabo zarżeliśmy.
Koncewicz popatrzył na nas jak na wariatów. . .
— Kapulet, Julia czeka! — powtórzył smutno Okapnik.
— Czy to z Szekspira? — zainteresował si˛e Koncewicz. — Jeśli tak, to prze-
cież nie ma sensu. Julia nie może czekać na Kapuleta, bo Kapulet, a właściwie
Capuletti to właśnie nazwisko Julii. Powinniście wi˛ec mówić raczej: „Romeo, Ju-
lia czeka” wzgl˛ednie: „Montecchi, Julia Kapuletówna czeka”, bo Romeo nosił
nazwisko Montecchi. A w ogóle mam wrażenie, że nie jesteście normalni.
To powiedziawszy, odszedł zostawiajac ˛ nas w stanie przygn˛ebienia.
Próbowaliśmy innych chwytów, ale bezskutecznie. Zacz˛eliśmy si˛e nawet po-
niżać do n˛edznych, sztubackich kawałów. Chowaliśmy mu pantofle i podkładali-
śmy pinezki. Okazało si˛e jednak, że typ był oblatany w tych rzeczach. Pantofle
zabierał z soba˛ i nie zostawiał ich w szatni oraz sprawdzał dokładnie ławk˛e, nim
na niej usiadł. Ale nawet gdyby tego nie robił, nasze kawały nie miałyby żadnych
szans powodzenia, gdyż nad bezpieczeństwem Koncewicza czuwało osiemnaście
par dziewcz˛ecych oczu, które śledziły każde nasze posuni˛ecie i ostrzegały w por˛e
swojego pupila.
Podobnie na nic si˛e zdało smarowanie mu kreda˛ garnituru, czyli tak zwane
„zakreślanie typa”. Dziewcz˛eta czyściły go ochoczo, a Wiesia Siwińska posun˛eła
si˛e nawet tak daleko, że zacz˛eła nosić w teczce szczotk˛e i służyła mu nia˛ w razie
potrzeby.
Mleczko próbował wyszydzać t˛e gorliwość i kiedy raz Siwińska, po którymś
tam z rz˛edu „zakreślaniu” Koncewicza, chwyciła za szczotk˛e, pisnał ˛ z boku:
— Siwa, najlepiej j˛ezykiem, mówi˛e ci!

76
Wtedy dostał w paszcz˛e od Lalu Koncewicza. A kiedy chciał mu oddać, wyla- ˛
dował od razu na podłodze, gdyż okazało si˛e że Lalu zna na dodatek dżiu-dżitsu.
Lansowaliśmy najprzeróżniejsze przezwiska: „Laluś”, „Sztyfcik”, „Tytusik”.
Ale z przezwiskami jest tak: albo od razu „przylegna”, ˛ albo nie „przylegna” ˛ i wte-
dy już nic nie pomoże. Do Lalu Koncewicza żadne nie „przyległo”. Przekonaliśmy
si˛e, że sam wyglad ˛ zewn˛etrzny to jeszcze mało. Musi być jakieś wewn˛etrzne zaha-
czenie. U Koncewicza takich zahaczeń nie było. Po prostu Lalu nie był Lalusiem.
Koncewicz walił po paszczy i choćby z tego wzgl˛edu nie mógł być Lalusiem, bo
laluś nie wali.
Trwało to cały miesiac.˛ Po miesiacu ˛ zrozumieliśmy wreszcie, że Koncewicz
nie boi si˛e wysiadki, a może należy do takich, co nie wysiadaja˛ nigdy i nigdzie.
Zacz˛eliśmy przed nim odczuwać niejaki respekt i coraz cz˛eściej zacz˛eliśmy sobie
zadawać pytanie, kim jest właściwie Koncewicz i co, u licha, robi w naszej klasie?
— Niebezpieczny typ — orzekł Jasio Nimbus — uważajcie na niego. On jesz-
cze nie powiedział ostatniego słowa.
Ósmego marca, w dzień Świ˛eta Kobiet, zanotowaliśmy mały fakt, który rzucił
pewne światło na osob˛e Koncewicza. Koncewicz został zwolniony z polskiego.
Przez cała˛ lekcj˛e dobiegały nas z boiska szkolnego przeraźliwe dźwi˛eki szkolnej
orkiestry d˛etej. Kiedy po lekcjach wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy ku na-
szemu zdziwieniu Lalu Koncewicza kroczacego ˛ z wielka˛ trab
˛ a˛ w ostatnim szeregu
orkiestry, dookoła rozmi˛ekłego boiska. Nadymajac ˛ policzki grał na złocistej tubie,
ocierajac ˛ raz po raz spocone czoło, budzac ˛ entuzjazm malców i podziw dziewczat ˛
z naszej klasy.
Nast˛epnego dnia Tomek Okapnik, odznaczajacy ˛ si˛e talentem wywiadowczym,
doniósł nam, że Lalu Koncewicz, zanim przeniósł si˛e do naszej budy, ucz˛eszczał
do szkoły muzycznej na Żoliborzu.
Nie zdażyliśmy
˛ ochłonać˛ z wrażenia, kiedy Koncewicz zadziwił nas nowym
wyskokiem. Oto bowiem ni stad, ˛ ni zowad ˛ przestał si˛e golić i zaczał
˛ zapuszczać
brod˛e. Poczatkowo
˛ sadziliśmy,
˛ że to zwyczajne zaniedbanie. Jednak minał ˛ jeden
dzień i drugi, a Koncewicz chodził dalej nie ogolony. Nie ulegało watpliwości,
˛ że
postanowił zapuścić brod˛e. Komentowaliśmy ten wypadek ze zdenerwowaniem.
Gdyby brod˛e zapuścił kto inny, moglibyśmy to uznać za kawał. Z Koncewiczem
sprawa była inna. Koncewicz nie robił kawałów i w ogóle broda nie była w jego
stylu.
W jednym byliśmy zgodni. Posuni˛ecie Lalu Koncewicza ma z pewnościa˛ jakiś
podst˛epny sens. Ale jaki? Gubiliśmy si˛e w domysłach. Okapnik twierdził, że Lalu
Koncewicz jest egzystencjalista,˛ na dowód czego przyniósł zdj˛ecie z „Przekroju”,
gdzie prezentowano brodatych studentów z piwnicy „Pod Baranami” z podpisem:

MŁODZI EGZYSTENCJALIŚCI
LANSUJA˛ BRODY

77
Byliśmy już skłonni dać wiar˛e Okapnikowi, gdy Jasio Nimbus postawił nowa˛
tez˛e: broda Koncewicza jest prowokacja˛ wymierzona˛ w nasza˛ stron˛e. Ponieważ
wi˛ekszość z nas nie mogła si˛e jeszcze poszczycić żadnym zarostem, a reszta po-
siadała go tyle, że starczyłoby zaledwie na szczupłe bródki chińskie, hipoteza Ja-
sia Nimbusa wydała nam si˛e dość przekonywajaca. ˛ Tak. Nie ulegało watpliwości.
˛
To mogła być tylko złośliwa prowokacja — wyzwanie rzucone naszym gładkim
obliczom. Koncewicz chciał nas pogn˛ebić broda.˛
Jako ludzie aktywni, musieliśmy ustosunkować si˛e do tego zjawiska. Sadzili-˛
śmy zrazu, że można b˛edzie obrócić je przeciw Koncewiczowi. Zacz˛eliśmy forso-
wać przezwisko Lalu-Bródka. Nimbus wypłacił szczeniakom z niższych klas po
złotówce na łebka i rozkazał im dr˛eczyć Koncewicza przezwiskiem, gdziekolwiek
si˛e pojawi.
Nie wyszło. Okrzyki były anemiczne. Lalu imponował wyraźnie smarkaczom.
Mieli jeszcze w pami˛eci jego triumfalny pochód po boisku z trab ˛ a˛ i niesamowite
chwyty dżiu-dżitsu. I na to nie było rady. Takie rzeczy biora˛ za serca smarkaczy.
Zreszta,˛ podobnie jak inne przezwiska, i to spływało po Lalu jak woda. Po-
wiem wi˛ecej, z niewiadomych powodów pieściło jego muzykalne ucho. Wsłuchi-
wał si˛e w nie z uśmiechem, a jego długie palce głaskały z lubościa˛ brod˛e.
Tymczasem broda rosła. Rosła w jakimś zatopkowym tempie i po tygodniu
stało si˛e jasne, iż b˛edzie to broda równie dystyngowana, jak jej szcz˛eśliwy posia-
dacz. Miała odcień ciemnoblond, zdrowy połysk i łagodny, falujacy ˛ skr˛et.
Wreszcie zwróciła uwag˛e profesorów. Pierwsza dostrzegła ja˛ polonistka, pani
Petrusewiczowa. Wywołała Koncewicza do tablicy, by wygłosił „Od˛e do młodo-
ści”, spojrzała na niego i zastygła w niemym przerażeniu.
— Koncewicz! — wykrztusiła wreszcie.
— Słucham, pani profesorko.
— Nie. . . nic, nic. . . wracaj na miejsce — zamachała r˛ekami, jakby odpycha-
jac
˛ od siebie senna˛ zmor˛e.
Koncewicz skłonił si˛e i wrócił na miejsce.
Sadziliśmy,
˛ że pani Petrusewiczowa zażada ˛ od niego wyjaśnień. Przerastało to
jednak widać siły subtelnej kobiety, bo nie powiedziała już na ten temat ani słowa.
Obserwowała go jednak przez cała˛ lekcj˛e ze wstr˛etem, a równo z dzwonkiem
wybiegła na korytarz, alarmujac ˛ z przerażeniem personel nauczycielski:
— Niesłychane! W dziesiatej ˛ mamy ucznia z broda! ˛
W klasie zjawiła si˛e natychmiast nasza wychowawczyni, pani Kwaskowska.
— Koncewicz, pozwól no, prosz˛e.
Koncewicz wylazł na środek klasy. Pani Kwaskowska podeszła do niego i zlu-
strowała go z bliska swymi wypukłymi oczyma krótkowidza. . . jak zoolog nie-
znane zwierz˛e.
— Koncewicz, co ty wyprawiasz z soba? ˛
— Nie rozumiem, pani profesorko.

78
Zacz˛eliśmy chichotać czujac
˛ w powietrzu drak˛e, ale pani Kwaskowska uci-
szyła nas surowo.
— Dlaczego si˛e nie golisz, Koncewicz?
— Zapuściłem brod˛e, pani profesorko.
— Bez głupich żartów!
— Mówi˛e całkiem poważnie.
Pani Kwaskowska przygladała˛ mu si˛e z obrzydzeniem.
— Jak ty wygladasz,
˛ mój chłopcze?! — wr˛eczyła mu lusterko. — Czy ty tego
nie widzisz? To przecież okropne.
Wtedy podniosła si˛e Siwińska.
— Prosz˛e pani. . .
— Czego chcesz, Siwińska?
— Ja chciałam powiedzieć, że nam si˛e bardzo podoba broda Koncewicza.
Niech pani pozwoli mu nosić brod˛e.
Pani Kwaskowska spojrzała na nia˛ z osłupieniem.
— Ależ, moje dziecko!. . .
W klasie podniosła si˛e wrzawa. Wszystkie dziewcz˛eta krzyczały:
— Niech pani pozwoli mu nosić brod˛e!
— Spokój! — zdenerwowała si˛e pani Kwaskowska. — Dość tych żartów!
Koncewicz nie może nosić brody.
— Ale dlaczego?
— Broda daje wyglad ˛ niechlujny i śmieszny. Koncewicz jest za młody na
brod˛e. Noszenie brody w jego wieku jest pretensjonalne.
Dziewcz˛eta zacz˛eły protestować głośno, ale pani Kwaskowska przerwała ostro
dyskusj˛e:
— Dość tego. Koncewicz, przyjdziesz jutro ogolony. Zrozumiałeś?
Koncewicz poczerwieniał.
— Ja bardzo przepraszam, ale. . . ale nie mog˛e si˛e zastosować do polecenia
pani profesorki.
— Co takiego?! — wybuchn˛eła pani Kwaskowska.
— Chciałem powiedzieć, że nie mog˛e niestety ogolić brody.
— A to dlaczego?
— Nie mog˛e powiedzieć, pani profesorko. To jest sprawa osobista, nie szkol-
na.
— Koncewicz! — wykrztusiła oburzona nauczycielka. — Czy ty sobie zdajesz
spraw˛e, co mówisz?
— Ja bardzo przepraszam, ale uważam, że mam prawo do brody. Zanim zde-
cydowałem si˛e na noszenie brody, przestudiowałem regulamin uczniowski. Regu-
lamin uczniowski, pani profesorko, nie zabrania noszenia bród w szkołach stopnia
licealnego.

79
— Jednak regulamin powiada, że uczniowie powinni dbać o czystość i higien˛e
osobista.˛
— Ja dbam o czystość — chrzakn ˛ ał ˛ z godnościa˛ Koncewicz. — Moja broda
jest czysta. Myj˛e ja˛ i czesz˛e dwa razy dziennie.
Zachichotaliśmy. Rzecz zaczynała być diabelnie wesoła.
— Ależ ty sobie kpiny urzadzasz,
˛ mój panie! — wykrzykn˛eła pani Kwaskow-
ska.
— Ja jestem poważny — Koncewicz wyprostował si˛e z godnościa.˛ — Pani
profesorka wie, że zawsze jestem poważny.
— Koncewicz. . . to jest jakieś dziwactwo — pani Kwaskowska patrzyła na
niego oszołomiona — ja nie b˛ed˛e tolerować w klasie dziwactw.
— Broda nie jest dziwactwem, prosz˛e pani — zaoponował spokojnie Konce-
wicz. — Broda jest naturalna˛ cecha˛ człowieka płci m˛eskiej. Powiedziałbym ra-
czej, że nienoszenie brody, wstydliwe golenie jej, jest czymś nienaturalnym i mo-
że budzić zastrzeżenia typu biologicznego, estetycznego i w ogóle humanistycz-
nego. . .
— Prosz˛e pani — przerwał mu Okapnik. — On jest egzystencjalista˛ i dlate-
go. . .
— Co takiego?! — pani Kwaskowska zamrugała oczyma. — Koncewicz, je-
steś egzystencjalista?˛
— Nie, prosz˛e pani. Brody nosza˛ nie tylko egzystencjaliści. Na przykład dy-
rektor Miejskich Zakładów Komunikacyjnych Lilpop nosi brod˛e, chociaż nie jest
egzystencjalista,˛ przynajmniej nic mi nie wiadomo. . .
— Koncewicz. . .
— W ogóle wi˛ekszość sławnych ludzi od poczatku ˛ dziejów nosiła brody. Od
Hammurabiego, poprzez Sokratesa aż do Miczurina i profesora Oparina, prezesa
Akademii Nauk Zwiazku ˛ Radzieckiego. Także klasycy marksizmu nosili brody.
Pani Kwaskowska poczerwieniała.
— Dość! Nie mam zamiaru z toba˛ dyskutować, Koncewicz. A w ogóle dziwi˛e
si˛e. Miałam ci˛e dotad˛ za ucznia rozsadnego.
˛ Siadaj na miejsce. I powtarzam. Jeśli
jutro zjawisz si˛e z ta˛ okropna˛ broda,˛ pójdziesz od razu do pani dyrektorki.
— Tak jest, prosz˛e pani.
Byliśmy bardzo ciekawi, co zrobi Koncewicz. Zachodziliśmy też w głow˛e, co
znaczył jego dziwny upór. Był dotad ˛ uczniem wzorowym i spełniał skrupulatnie
wszystkie polecenia nauczycieli. Sadziliśmy,
˛ że i tym razem zastosuje si˛e do ży-
czenia profesorki. Stało si˛e jednak inaczej. Nast˛epnego dnia zjawił si˛e w szkole
z nie ogolona˛ broda.˛
Pani Kwaskowska przygryzła wargi i bez słowa odesłała go do kancelarii.
Koncewicz skłonił si˛e z godnościa˛ i odmaszerował. Było jasne, że trwa w swoim
niezrozumiałym uporze. Podnieceni i zaintrygowani, czekaliśmy na dalszy rozwój
wypadków.

80
Wrócił po paru minutach.
— Pani dyrektorki nie było — zameldował z powaga˛ — zastałem tylko pana
profesora Ostroga. Pan profesor Ostróg nie widzi w mojej brodzie nic zdrożnego.
— Siadaj — machn˛eła złowrogo r˛eka˛ pani Kwaskowska — ale nie myśl sobie,
że to si˛e na tym skończy. Nie b˛ed˛e tolerować w mojej klasie ucznia z broda.˛
Istotnie, pani Kwaskowska nie rzuciła tych słów na wiatr. Po czwartej lekcji
Koncewicz został wywołany do kancelarii. Wkrótce potem nasz wywiad doniósł,
że wobec uporu Koncewicza i pewnych rozbieżności w opinii grona profesorskie-
go broda znajdzie si˛e na porzadku˛ dziennym najbliższej sesji rady pedagogicznej
jako podpunkt „c” punktu osiemnastego, czyli sprawy moralności uczniów.
Postaraliśmy si˛e zawczasu o zorganizowanie służby wywiadowczo-informa-
cyjnej. Przebieg posiedzeń rady bywał nam na ogół dobrze znany na skutek
specjalnego nasłuchu. Za pokojem nauczycielskim znajdował si˛e magazyn po-
mocy naukowych, z osobnym wejściem, do którego mieliśmy dorobiony klucz.
W dniach sesji umieszczaliśmy tam ochotników odznaczajacych ˛ si˛e dobrym słu-
chem, którzy przez małe okienko łacz ˛ ace
˛ obie izby czuwali nad przebiegiem ob-
rad.
Na żadna˛ sesj˛e nie czekaliśmy z taka˛ niecierpliwościa˛ i ciekawościa˛ jak na t˛e.
Odbyła si˛e ona równo w dwa tygodnie po zajściu w klasie. Do tego czasu broda
Koncewicza osiagn˛ ˛ eła długość połowy palca, rozkrzewiła si˛e bujnie, przybiera-
jac
˛ wspaniałe, iście Hemingwayowskie kształty. Należy bezstronnie stwierdzić,
że nie była to broda niechlujna, broda zapuszczona z rozpaczy czy niedbalstwa.
Była to broda, jeśli si˛e tak można wyrazić, świadoma, broda, w całym tego słowa
znaczeniu, wykwintna.

* * *

W oznaczonym dniu i godzinie zaj˛eliśmy nasze pozycje nasłuchowe. Przez


dwie godziny nudziliśmy si˛e straszliwie, zamkni˛eci w ciasnym, dusznym i ciem-
nym pomieszczeniu, wreszcie Okapnik, który stał na widecie, dał nam oczekiwa-
ny znak. Wspi˛eliśmy si˛e na stół i przywarliśmy nosami do szyby.
Rozpocz˛eła si˛e dyskusja nad podpunktem „c” punktu osiemnastego, czyli
sprawy moralności uczniów. Na wst˛epie pani Kwaskowska zreferowała zagadnie-
nie w słowach jak najbardziej nieprzychylnych dla Lalu Koncewicza, podkreślajac
˛
jego niesubordynacj˛e, ekstrawagancj˛e i destrukcyjny wpływ jego brody na klas˛e.
Z kolei zabrała głos dyrektorka. Ku naszemu zdziwieniu poczciwa „Babcia”
stan˛eła w obronie Koncewicza i starała si˛e zbagatelizować spraw˛e.
— Mamy chyba poważniejsze zmartwienia niż zajmowanie si˛e broda˛
ucznia — mówiła mi˛ekkim, łagodnym głosem. — Zdaje mi si˛e poza tym, że to jest
chyba kwestia mody, a nie moralności. Na przykład za moich, co prawda bardzo,

81
bardzo już dawnych, czasów uczniowie starszych klas gimnazjalnych i studenci
dość powszechnie nosili brody. Być może, jest to dziś pewna ekstrawagancja, lecz
z pewnościa˛ ekstrawagancja nieszkodliwa.
— Jednakże w wojsku każa˛ golić brody — zauważył gimnastyk, pan Jaroch.
— Szkoła to nie wojsko — uśmiechn˛eła si˛e przyrodniczka, panna Malinow-
ska.
— Nie znam ucznia Koncewicza — wtracił ˛ matematyk, pan Ciarka — nie
znam ucznia Koncewicza, gdyż go nie ucz˛e. . . gdyż go nie ucz˛e — powtórzył
mi˛etoszac˛ swoim zwyczajem ucho — sadz˛ ˛ e jednak, że należałoby rozpatrzyć fakt
zapuszczenia brody przez ucznia Koncewicza na płaszczyźnie. . . na płaszczyźnie
jego post˛epów i zachowania. Jak pan ocenia ucznia Koncewicza, kolego Ostróg?
— Jest to uczeń nietypowy — odrzekł profesor Ostróg — ceterum z plecakiem
wiadomości. . . z plecakiem zadziwiajacych
˛ wiadomości.
To powiedziawszy zabrał si˛e do czytania gazety, jakby ta sprawa nie obcho-
dziła go wi˛ecej.
— To poza tym talent — powiedziała dyrektorka. — Uczeń Koncewicz gra na
skrzypcach oraz na instrumentach d˛etych.
— W takim razie sprawa jest jasna — orzekł zadowolony profesor Ciarka —
broda ucznia Koncewicza to poza. Poza artystyczna. Sadz˛ ˛ e, że należy walczyć
z pozerstwem u młodzieży.
— Nie wiem, czy to jest poza — wtraciła ˛ zaczerwieniona panna Malinow-
ska — brody artystyczne sa˛ niechlujne. Natomiast broda ucznia Koncewicza jest
przyjemna. . . to znaczy. . . chciałam powiedzieć. . . starannie utrzymana.
Profesorowie chrzakn˛˛ eli i spojrzeli na pann˛e Malinowska˛ z nagana,˛ po czym
podniósł si˛e polonista, profesor Rozmaz.
— Prosz˛e państwa, nie ślizgajmy si˛e po naskórku zjawisk. Zjawiska należy
macać podskórnie. . . to jest, chciałem powiedzieć. . . drażyć
˛ dośrodkowo. Drażyć
˛
dośrodkowo, prosz˛e państwa. Dlatego spytajmy najpierw, co kryje si˛e za broda˛
ucznia Koncewicza? Uczeń Koncewicz od dawna budzi mój najwyższy niepokój.
Powiem wi˛ecej. Budzi dreszcz. Przez moje r˛ece przeszły wszystkie powojenne
roczniki uczniów. Byli uczniowie, którzy wagarowali, byli i tacy, którzy miauczeli
na lekcjach, byli i tacy, którzy grali pod ławka˛ w pokera, miałem uczniów pijaków
i szantażystów. Miałem takich, którzy złośliwie zapchlili klas˛e, a nawet takich,
którzy umieścili mi kota na katedrze. I to nie budziło mego niepokoju, gdyż jako
pedagog na wszystko byłem przygotowany i wiedziałem, że uczniowie musza˛ coś
robić. Jeden uczeń Koncewicz przeraził mnie. Przeraził mnie, bo on nic nie robił.
Obserwowałem go z niepokojem, z drżeniem serca, czekałem na jego wyst˛epki.
Wyst˛epków nie było. Co robił zamiast tego uczeń Koncewicz? Uczeń Koncewicz
był wzorowy. I dlatego uczeń Koncewicz napełniał mnie strachem od poczatku. ˛
W jego układności w˛eszyłem podst˛ep, zasadzk˛e, w˛eżowy chwyt, prosz˛e kolegów.
Dlatego zapuszczenie brody przez takiego właśnie ucznia Koncewicza budzi we

82
mnie dreszcz. . . i dlatego pytam si˛e z l˛ekiem, co si˛e może kryć za broda˛ ucznia
Koncewicza.
To powiedziawszy profesor Rozmaz napił si˛e wody i usiadł.
— Kolega Rozmaz dotarł do jadra ˛ zagadnienia — powiedziała pani Petruse-
wiczowa. — Jeśli taki uczeń jak Koncewicz zapuszcza znienacka. . . powiedziała-
bym, podst˛epnie. . . brod˛e, to coś znaczy. . .
— To manifestacja pogladów ˛ nihilistycznych — orzekł gimnastyk, pan Ja-
roch.
— Izolacjonizmu, personalizmu i. . .
— I indywidualizmu wojujacego. ˛
— Niebezpieczny obyczajowy precedens.
— Uczeń Koncewicz dziś zapuścił brod˛e, jutro przyjdzie do klasy w kostiumie
kapielowym.
˛
— Ależ koledzy — poruszył si˛e niespokojnie profesor Ciarka — to chyba
jakaś przesada. . . Myśl˛e, że uczeń Koncewicz po prostu chciał zwrócić na sie-
bie uwag˛e i zrobić furor˛e wśród dziewczat. ˛ A propos, jaki jest stosunek żeńskiej
cz˛eści klasy do ucznia Koncewicza?
— Bardzo. . . hm. . . pozytywny — odparła niech˛etnie pani Kwaskowska. —
Dziewcz˛eta go lubia.˛
— Otóż to — uśmiechnał ˛ si˛e pan Ciarka.
— Otóż to — zahuczał basem profesor Rozmaz. — Dziewcz˛eta to normalny
kierunek natarcia nihilistów moralnych. Sadz˛ ˛ e, że pan si˛e zgodzi ze mna,˛ kolego
Ostróg.
Ostróg błysnał ˛ szkłami zza gazety.
— Ja jestem za broda˛ — powiedział krótko.
Profesor Rozmaz uniósł do góry brwi.
— Pan chyba żartuje?. . .
— Nie. Zupełnie nie.
— Ależ, dlaczego jest pan za broda? ˛
— Bo jestem za wolnościa.˛
Wszyscy spojrzeli na niego, czy nie kpi, ale Ostróg znów skrył si˛e za gazeta˛
i tylko my, patrzac ˛ z góry, mogliśmy dostrzec, że uśmiechnał ˛ si˛e pod półprzy-
mkni˛etymi powiekami.
— Niechże pan odłoży t˛e płacht˛e i właczy ˛ si˛e do dyskusji — rzekła ze zgor-
szeniem pani Petrusewiczowa.
— Powiedziałem — Ostróg błysnał ˛ szkłami. — Jeśli broda ucznia Koncewi-
cza dostapiła
˛ już tego zaszczytu, by być przedmiotem zasadniczej dyskusji, i uro-
sła. . . hm. . . że tak powiem ceterum do znaczenia symbolu. . . niechże tak b˛e-
dzie. . . ale w takim razie pozwólcie mi państwo powiedzieć, że jestem za broda,˛
ponieważ jestem za wolnościa.˛ Niech chłopak nosi brod˛e, byle czysta.˛ . . ceterum.

83
Wypowiedź Ostroga rozjuszyła opozycj˛e. Dyskusja stała si˛e tak zażarta i osia- ˛
gn˛eła taki wysoki poziom, że już nic nie mogliśmy zrozumieć. Wreszcie pani
dyrektorka przerwała ja˛ zm˛eczonym głosem i brod˛e poddano pod głosowanie.
Niestety, osiem głosów było za broda˛ i tyleż przeciw, i uchwała nie mogła być
powzi˛eta.
Opozycja starała si˛e przekonać pana Ostroga, by zmienił stanowisko, jednak
bezskutecznie. Pan Ostróg nadymał si˛e oficjalnie i grzmiał:
— Broda to wolność. Jestem za broda.˛
Wreszcie oświadczył, że jeśli opozycja nie wycofa swych nihilistycznych za-
rzutów przeciw brodzie, to on sam zapuści takowa,˛ dajac ˛ wyraz swym humani-
stycznym ideom. Daremnie starano si˛e go odciagn ˛ ać
˛ od tego zamiaru. Profesor
Ostróg powtarzał nieubłaganie:
— Zapuszcz˛e brod˛e, ceterum.
Wreszcie po dwu godzinach bezowocnych sporów profesor Ciarka postawił
wniosek, by spraw˛e brody Koncewicza jako dyskusyjna˛ przekazać Ministerstwu
Oświaty do rozstrzygni˛ecia. Propozycj˛e przyj˛eto z ulga˛ i zebranie si˛e zakończyło.

* * *

Niezdecydowane stanowisko rady rozczarowało nas i wzburzyło. Lalu Konce-


wicz chodził w dalszym ciagu ˛ ze swoja˛ broda,˛ a co gorsza stał si˛e sławny, jako ten,
który podbił starego Gala Ostroga i wyzwolił w nim sympatycznego, płomiennego
humanist˛e.
Życie szkoły uległo zakłóceniu. Klasówki z polskiego i matematyki, które
miały si˛e odbyć nast˛epnego dnia, zostały przełożone na inny termin, ponieważ
profesorowie, na skutek nieprzewidzianego przedłużenia wczorajszej narady, nie
zdażyli
˛ przygotować tematów. Najbardziej punktualni pedagodzy zacz˛eli chro-
nicznie spóźniać si˛e na lekcje, ponieważ prowadzili z soba˛ nie kończace˛ si˛e dys-
puty na temat brody Koncewicza i zwiazanych
˛ z nia˛ zagadnień.
Gal Ostróg przytaszczył na lekcj˛e portrety brodatych postaci historycznych
i urzadził
˛ rodzaj wesołego quizu, ze zgadywaniem, w jaki sposób ludzie brodaci
wpłyn˛eli na tok dziejów. Zaginał nas niesamowicie, lecz ku ogólnemu zdziwie-
niu nie postawił ani jednej dwói, co było faktem nie notowanym od lat w kronice
szkolnej. Na koniec wywołał Koncewicza. Z lubościa˛ przysłuchiwał si˛e jego bez-
bł˛ednym odpowiedziom, a potem spojrzał z duma˛ na jego brod˛e i orzekł:
— Bardzo dobrze, Koncewicz. . . ceterum masz u mnie piatk˛ ˛ e.
Po południu rada pedagogiczna w komplecie zjawiła si˛e na próbie orkiestry
szkolnej, a Koncewicz trabił ˛ i popisywał si˛e na żadanie
˛ profesorów swoim talen-
tem muzycznym i biegłościa˛ instrumentalna.˛ Potem grał na skrzypcach utwory
klasyczne. Koncert ten naruszył poważnie spoistość bloku antybrodowego.

84
— To jest bardzo zdolny i pracowity chłopiec — powiedział pan Rosyniolski,
nasz profesor śpiewu.
A profesor Ciarka orzekł wr˛ecz:
— Chłopiec zajmujacy ˛ si˛e tak poważnie sztuka˛ klasyczna˛ nie może być nihi-
lista.˛
Poloniści wyrazili ogólna˛ opini˛e, że istotnie Koncewicz jest interesujacy,
˛ jed-
nakże znalazł si˛e w kr˛egu niebezpiecznych wpływów zewn˛etrznych. Nie wspo-
minali już o egzystencjalizmie, natomiast przy pożegnaniu pani Petrusewiczowa
wzi˛eła Koncewicza pod rami˛e i zapytała go z troska: ˛
— Mój chłopcze, powiedz nam szczerze, dlaczego nosisz t˛e okropna˛ brod˛e?
Koncewicz uśmiechnał ˛ si˛e smutno.
— Prosz˛e mnie zwolnić od odpowiedzi, pani profesorko. To jest tak, jakby
pani profesorka zapytała mnie, dlaczego nosz˛e r˛ek˛e lub nos.
— Coś takiego! — oburzył si˛e profesor Rozmaz.
Ale Ostróg interweniował natychmiast.
— Doskonale, Koncewicz! — zawołał. — To jest odpowiedź godna humani-
sty.
Nazajutrz Okapnik zjawił si˛e w szkole podelektryzowany.
— Mam wiadomości — oświadczył z miejsca. — Koncewicz nie mieszka pod
starym adresem na Żoliborzu.
— Żartujesz! — zaniepokoił si˛e Nimbus.
— Jak Boga. . . Informowałem si˛e. Typ nie mieszka tam już od listopada.
Wszystko to, rzecz jasna, pogł˛ebiało nasz niepokój i zdenerwowanie. Tym-
czasem Koncewicz robił karier˛e. Koncewicz triumfował, a trzysta dziewcz˛ecych
ust wymawiało słodko jego imi˛e. Wkrótce jego sława wybiegła poza mury szko-
ły. Zjawili si˛e fotoreporterzy z „Dookoła Świata”, „Sztandaru Młodych” i „Na
przełaj”. Sprawa brody Koncewicza miała wejść na łamy prasy jako zagadnienie
dyskusyjne.
Trzeba przyznać, że Lalu zachował w tych dniach umiar i właściwa˛ mu dys-
tynkcj˛e.
Uśmiechni˛ety melancholijnie, ale życzliwie, odpowiadał z cierpliwościa˛ na
pytania prasy. Wyznawał, że jest zażenowany hałasem wokół jego osoby i że na-
prawd˛e jego broda, acz niewatpliwie
˛ estetyczna i przyjemna, nie jest warta takiego
rozgłosu. Radził też reporterom, by raczej przeprowadzili wywiad z nasza˛ paczka˛
„młodzieży typowej”, jak si˛e wyraził.
Oczywiście, uznaliśmy to za prowokacj˛e. Nie zmyliły nas te uniki i pozory
skromności. Fałsz był widoczny. Lalu Koncewicz prowadził jakaś ˛ gr˛e. Ale co to
była za gra — na próżno staraliśmy si˛e odgadnać. ˛
W tej atmosferze zrodziła si˛e nasza ponura myśl: ogolić Koncewicza. Ogolić
go natychmiast, radykalnie i za wszelka˛ cen˛e. Idea wydawała nam si˛e wspaniała.
Ułożyliśmy szybko plan. Mleczko postara si˛e o narz˛edzia. Tomiszewski, który

85
codziennie golił kuzyna i miał wpraw˛e, dokona samego aktu. Pozostała trójka
zniewoli Koncewicza. Mleczko tak si˛e zapalił, że chciał od razu biec po przybory.
Wypłyn˛eły jednak pewne watpliwości.
˛
— Nie utrzymacie go — powiedział Okapnik — do golenia facet musi siedzieć
spokojnie. . .
— B˛edzie siedział — powiedział Jasio Nimbus — najważniejsze przestraszyć
typa. Jak si˛e przestraszy, b˛edzie siedział spokojnie.
— A jak si˛e nie przestraszy? Wiecie, Jaki jest Koncewicz. . . ogolić to nie to,
co dać po pysku. . . jak on nie b˛edzie chciał, jak si˛e b˛edzie rzucać?
— Nie musimy go golić dokładnie. Jak nie b˛edzie chciał, to złapiemy go tylko
i wystrzyżemy mu kawałek brody. . . wystarczy popsuć mu brod˛e. Jak mu popsu-
jemy, to przecież nie b˛edzie tak chodził i musi zgolić reszt˛e.
— Tak czy owak w szkole nie da rady. Za duża chryja.
— W szkole nie. Po co? Załatwimy gościa w domu.
— Wiesz, gdzie mieszka?
— Pójdziemy śladem.

* * *

Trzynastego maja mieliśmy obchodzić uroczyście jubileusz pi˛ećdziesi˛eciole-


cia pracy pedagogicznej naszej dyrektorki, panny Dul˛ebianki. Lalu miał wystapić
˛
w cz˛eści artystycznej.
To przeważyło szal˛e. W przeddzień uroczystości powzi˛eliśmy ostateczna˛ de-
cyzj˛e.
Tego dnia ostatnia˛ lekcja˛ była gimnastyka. Mleczko z racji swojego kalectwa
nie ćwiczył. Na przerwie Jasio Nimbus mrugnał ˛ do niego.
— Kulas, jazda po narz˛edzia. Za trzy kwadranse masz być z powrotem.
Po gimnastyce ubraliśmy si˛e szybko. Pod brama˛ czekał już na nas podnie-
cony Kulas. Na nasz widok poklepał si˛e znaczaco ˛ po kieszeniach i uśmiechnał ˛
złośliwie.
Par˛e minut później wyszedł z budy Koncewicz. Patrzyliśmy na niego ponu-
ro, był jak wyci˛ety z żurnala. Nawet teczka, ów sztubacki symbol, dodawała mu
szyku. Trzymał ja˛ z niedbała˛ elegancja˛ pod pacha.˛ Jak zwykle otaczała go paczka
dziewczat.˛ Szli cała˛ szerokościa˛ chodnika. Rozmawiali o czymś z ożywieniem nie
zwracajac ˛ na nas najmniejszej uwagi. Dziewcz˛eta wpatrywały si˛e w niego, jakby
był co najmniej Elvisem Presleyem. Raz po raz któraś ukradkiem poprawiała wło-
sy.
— G˛esi! — syknał ˛ przez z˛eby Nimbus.
Drażniły nas niesamowicie. Innym razem nie dalibyśmy im przejść spokojnie,
ale teraz nie chcieliśmy budzić czujności Koncewicza.

86
Na rogu placu Komuny i Słowackiego Koncewicz pożegnał si˛e z dziewczyna-
mi, kupił w kiosku „Życie” i wsiadł do pierwszego wagonu pi˛etnastki nadjeżdża-
jacej
˛ z Bielan.
Wskoczyliśmy do przyczepy. Dochodziła druga. O tej godzinie tramwaj był
jeszcze pustawy i mogliśmy przez szyby obserwować Koncewicza. Stał odwróco-
ny na tylnym pomoście pierwszego wozu i przegladał ˛ gazet˛e.
Byliśmy niespokojni. Akcja wydała nam si˛e ryzykowna i nasze watpliwości ˛
odżyły. Najbardziej denerwował si˛e Mleczko. Wciaż ˛ mu si˛e zdawało, że Konce-
wicz już wysiada. Na każdym przystanku wyskakiwał, zagladał ˛ do pierwszego
wozu, znów wskakiwał. No, i wreszcie doigrał si˛e. Na przystanku przy Dworcu
Gdańskim Koncewicz przyłapał go.
— Skad ˛ si˛e tutaj wziałeś,
˛ Mleczko? Zasuwasz do Śródmieścia? Wsiadaj. Po-
jedziemy razem.
Mleczko zgłupiał, wsiadł i pojechał razem z Koncewiczem. Byliśmy zdema-
skowani. Przez cała˛ drog˛e Koncewicz mrugał do nas wesoło przez szyb˛e. Musiał
domyślić si˛e, że jest śledzony, bo kiedy na Królewskiej wyskoczył z tramwaju, od
razu podszedł do naszego wozu i powiedział:
— Wysiadka, panowie.
Nie było sensu grać dłużej komedii. Wściekli wyleźliśmy z wozu. Koncewicz
przygladał
˛ nam si˛e rozbawiony.
— Jak widz˛e, bawicie si˛e w detektywów. Karty na stół. O co chodzi?
— Chcieliśmy z toba˛ pogadać — mruknał ˛ Nimbus.
— A to ciekawe. Można wiedzieć, na jaki temat?
— Na temat zasadniczy.
Koncewicz gwizdnał. ˛
— Nie mogliście tego załatwić w budzie?
— Nie. Tego si˛e nie da załatwić w budzie — odrzekł ponuro Nimbus.
— No, to jazda. Chodźcie do mnie. Pogadamy.
Jego gotowość zaskoczyła nas i wydała nam si˛e podejrzana.
— Mieszkam niedaleko stad, ˛ na Próżnej — dorzucił Koncewicz.
— Na Próżnej? — zdziwił si˛e Nimbus. — A chodzisz do budy na Żoliborzu?
— Nie wolno mi? — zaśmiał si˛e Koncewicz.
— To jest w każdym razie dziwne.
— Dlaczego? Jestem przywiazany ˛ do Żoliborza. Zreszta˛ tutaj mieszkam do-
piero od pół roku.
— Przedtem chodziłeś do szkoły muzycznej?
— Zgadza si˛e.
— Dlaczego przeniosłeś si˛e do nas?
— W muzycznej nie dawałem rady z czasem. Tam jest diabelnie dużo zaj˛eć,
a ja musz˛e mieć troch˛e czasu, żeby zarabiać walut˛e. Nie wyżyłbym ze stypen-
dium.

87
— Starzy ci nie pomagaja? ˛
— Nie mam starych — odburknał ˛ zimno Koncewicz i spojrzał na zegarek. —
Ale do rzeczy, panowie. Jeśli chcecie, walcie do mnie, a jak nie — good bye.
— Mieszkasz zdaje si˛e z ciotka? ˛
— I o mojej ciotce też słyszeliście?
— Owszem.
— Informacja nieścisła. Z ciotka˛ mieszkałem na Żoliborzu. Potem ciotka do-
stała budk˛e inwalidzka˛ we Włochach i przeniosła si˛e do Włoch, a ja zamieszkałem
tutaj. Mam niekr˛epujace
˛ apartamenty. Komfort, zobaczycie!

* * *

Par˛e minut później zatrzymaliśmy si˛e przed odrapana˛ kamieniczka˛ na Próżnej.


— To tu — powiedział Koncewicz z dziwnym uśmiechem — właźcie, jeśli
łaska.
Zachowanie Koncewicza nie podobało nam si˛e zupełnie. Z pewnościa˛ nie miał
złudzeń co do uczuć, jakimi go darzyliśmy, i wiedział, że nie przyszliśmy grać
z nim w oko. Dlaczego wi˛ec si˛e nie bał? Dlaczego zaprosił nas do siebie? Nie
udało nam si˛e go przecież zaskoczyć, mógł si˛e wi˛ec łatwo wymigać. Czyżby go-
tował nam jakiś kawał? Może zasadzk˛e?
Kamieniczka nie budziła zaufania. W takich ponurych ruderach moga˛ si˛e mie-
ścić meliny. Okolice placu Grzybowskiego i Bagna nie miały wtedy dobrej opinii.
Spojrzeliśmy z wahaniem na Jasia Nimbusa. Jasio miał min˛e niewyraźna.˛
— Zostaniesz na dole — szepnał ˛ do Okapnika. — Jakbyśmy nie wyszli za pół
godziny, to. . .
— Rozumiem — wykrztusił Okapnik.
— Szybko. . . szybko, nie wahać si˛e, panowie! — Koncewicz przypatrywał si˛e
nam szyderczo, gładzac ˛ bródk˛e. — Tutaj nie morduja.˛ Śmiało na gór˛e, tajemniczy
Jamesie! — popchnał ˛ Nimbusa.
Schody były drewniane, dobrze już wysłużone i odrażajaco ˛ brudne. Trzesz-
czały nieprzyjemnie przy każdym kroku. Gdzieś niedaleko miauczał niewidzial-
ny kot. Na półpi˛etrze w niszy okiennej poniewierały si˛e butelki po wódce. Odór
kiszonej kapusty mieszał si˛e z zapachem chlorku.
Na drugim pi˛etrze na odgłos naszych kroków otwarły si˛e drzwi i wyjrzał z nich
zarośni˛ety olbrzym o twarzy goryla. Drapiac ˛ si˛e w pierś przypatrywał nam si˛e po-
dejrzliwie spod kosmatych brwi. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł nam po skórze.
— Śmiało, śmiało, panowie! — pop˛edzał nas Koncewicz.
Szepnał˛ jakieś słowo olbrzymowi i ten zniknał ˛ natychmiast za drzwiami. Za-
trzymaliśmy si˛e na trzecim i ostatnim pi˛etrze.
— To tutaj? — przygryzł wargi Nimbus.

88
— Jeszcze ciut, ciut wyżej — uśmiechnał ˛ si˛e Koncewicz.
Wyżej były już tylko waskie,
˛ dziurawe schodki wiodace
˛ na strych.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Koncewicz, jeśli robisz nam jakiś świński kawał, to marny twój los —
zasapał Nimbus. — Nie mieszkasz chyba na strychu?
Koncewicz zaśmiał si˛e diabelsko pod nosem i nie powiedział ani słowa.
Wdrapaliśmy si˛e g˛esiego po schodkach i stan˛eliśmy przed szeregiem drzwi-
czek zamkni˛etych na kłódki. Koncewicz otworzył jedna˛ z nich.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział.
Weszliśmy do małego poddasza wytapetowanego starymi gazetami. Przez ma-
łe okienko widać było pot˛eżne ściany Pałacu Kultury błyszczacego ˛ olśniewajac
˛ a˛
biela˛ w słońcu.
Oniemiali, rozgladaliśmy
˛ si˛e po locum. Na glinianej polepie, spełniajacej˛ tu
rol˛e podłogi, leżał starannie zasłany siennik, obok miednica i wielkie tekturowe
pudło. Zamiast stołu stała skrzynia z napisem „Made in Poland”, na niej kilka
ksiażek
˛ i lusterko. Ścian˛e podpierał dziurawy, antyczny fotel, cały obsypany bia-
łym proszkiem.
— Zdobyłem go niedawno — powiedział Koncewicz. — Boj˛e si˛e, że ma plu-
skwy.
Zdjał˛ marynark˛e, przejechał kilka razy szczotka,˛ strzepnał ˛ jakiś pyłek i zawie-
sił na ścianie, na wieszaku. Wisiało tam także znane nam już czarne, wizytowe
ubranie Koncewicza. Obok zauważyliśmy skrzypce w futerale. Nie ulegało wat- ˛
pliwości, że znajdujemy si˛e naprawd˛e w mieszkaniu Koncewicza.
— Czujcie si˛e jak u siebie — powiedział Lalu i wyciagn ˛ ał˛ si˛e swobodnie na
sienniku.
Spojrzeliśmy po sobie. Sprawa była w zasadzie prosta. Należało teraz złapać
faceta za r˛ece i nogi, zatkać mu g˛eb˛e i dokonać zabiegu. A jednak staliśmy głu-
pio w miejscu. Było nam jakoś niesporo. To cholerne mieszkanie i ten elegancki
Lalu. . . Cała ta historia z goleniem wydała nam si˛e niesamowicie głupia. . . Nie
wiem doprawdy, jak to określić. . . no. . . jakoś w tych okolicznościach niezr˛ecznie
było golić. . .
Pami˛etaliśmy także o „gorylu” z drugiego pi˛etra i to wspomnienie bynajmniej
nie dodawało nam odwagi.
Traciłem
˛ w bok Jasia Nimbusa.
— Chyba damy spokój — szepnałem. ˛
— Wariat! A klasa? Co powie klasa?
Przygryzłem wargi. To prawda. Chłopaki wezma˛ nas za tchórzów. Nie zrozu-
mieja˛ przecież. . . no, w żaden sposób nie zrozumieja,˛ że zaszły nieprzewidziane
komplikacje.
Westchnałem ˛ i Jasio Nimbus westchnał ˛ również, jakby si˛e zabierał do wyko-
nania zadania ponad siły.

89
— Słuchaj, Koncewicz — rzekł nieswoim głosem — odstawiasz Anglika. . .
to jest. . . zimna˛ krew. . . ale dziwisz si˛e pewnie, po cośmy tu przyszli.
— To prawda — Koncewicz zamachał beztrosko nóżka˛ w powietrzu. — Tro-
ch˛e si˛e dziwi˛e.
— Koncewicz — głos Jasia stał si˛e niższy o pół tonu — sprawa jest taka.
Przyszliśmy zgolić ci brod˛e.
Utkwiliśmy badawcze spojrzenie w Koncewiczu. Typ przestał machać noga˛
i wytrzeszczył śmiesznie oczy.
— Czyście z byka spadli?
— Mówimy poważnie — rzekł zachrypłe i smutno Nimbus. — Kulas ma
w teczce przybory.
Mleczko otworzył drżacymi ˛ r˛ekoma teczk˛e i zaczał
˛ pomału wyciagać
˛ nożycz-
ki, maszynk˛e, p˛edzel i krem do golenia. Tuba wyślizn˛eła mu si˛e z rak ˛ i potoczyła
pod skrzyni˛e. Mleczko na czworakach poczołgał si˛e za nia,˛ sapiac ˛ jak astmatycz-
ny starzec.
Lalu Koncewicz wychylił si˛e z siennika i ogladał ˛ ciekawie narz˛edzia. Potem
spojrzał na nasze uroczyste miny i wybuchnał ˛ śmiechem. Przewrócił si˛e na brzuch
i chichotał.
— To kapitalne! Jak Boga!. . . Przynieśli maszynk˛e!
Jego śmiech był w najwyższym stopniu obraźliwy i w ogóle nie na miejscu.
— Przestań chichotać — mruknał ˛ ponuro Jasio — i przygotuj si˛e do golenia.
— Ale dlaczego?. . . Co wam strzeliło do głowy? — pytał rozbawiony Konce-
wicz.
— Nie b˛edziemy ci tłumaczyć — mówił zm˛eczonym głosem Jasio. — Musi-
my ogolić ci brod˛e i powinieneś to zrozumieć, Koncewicz. Czy chcesz, czy nie
chcesz, musimy i radz˛e ci poddać si˛e dobrowolnie zabiegowi, bo nas jest czterech,
a ty jesteś jeden.
Koncewicz podniósł si˛e na łokciach udajac ˛ powag˛e.
— Niemożliwe! Golicie gratisowo?
— Gratisowo — zasapał Nimbus.
Na jego znak otoczyliśmy siennik i przeszywaliśmy Koncewicza ponurym
wzrokiem oprawców. Koncewicz powinien zrozumieć, że jesteśmy zdecydowa-
ni na wszystko, i przestraszyć si˛e. Ku naszemu zdziwieniu nie zdradził jednak
żadnego niepokoju. Pogładził si˛e tylko po bródce i zapytał po prostu:
— Jakie macie żyletki?
— „Matador”.
— Nowe?
— Nowe.
— Krem do golenia? Używam tylko najlepszych gatunków.
— „Uroda”.

90
— Pieski, ale niech tam. Tylko, panowie, ostrzegam! Pod jednym warunkiem,
że nie pokancerujecie. Mam delikatna˛ skór˛e i jakbyście skrewili, zrobi˛e z was
pasztet. Uprzedzam. Mam tutaj kumpli. Oni bija˛ w mord˛e.
— Nie bój si˛e — chrzakn ˛ ał˛ Nimbus — b˛edziesz ogolony fachowo. Zajmie si˛e
tym Tomiszewski. On ma wpraw˛e. Goli co dzień kuzyna.
— No, to jazda — Koncewicz podniósł si˛e z legowiska i siadł okrakiem na
pudle — umyj tylko łapy, Tomiszewski.
Ta gotowość wydała nam si˛e równie niezrozumiała, co podejrzana.
— Wi˛ec ty, Koncewicz, zgadzasz si˛e dobrowolnie? — zapytał Tomiszewski
myjac ˛ r˛ece w miednicy.
— Ależ oczywiście! To jest okazja! I doprawdy bardzo miło z waszej strony,
że si˛e fatygowaliście. A propos, czy ogolicie mnie tylko dzisiaj, czy też b˛edziecie
golić codziennie?
— Koncewicz, przestań — zasapał zrozpaczony Jasio. — Czyżbyś naprawd˛e
nie rozumiał?
Patrzył zrozpaczony na namydlonego Koncewicza, który ochoczo podstawił
brod˛e pod nożyczki.
— Rozumiem, że chcecie mi oddać koleżeńska˛ przysług˛e w trosce o mój wy-
glad˛ zewn˛etrzny, nie rozumiem natomiast, dlaczego zabieracie si˛e do tego z takimi
ponurymi minami. Zdaje si˛e, że macie do mnie jakieś pretensje. No, to siup! Kaw˛e
na ław˛e!
— Koncewicz. . . drażnisz nas — rzekł smutno Jasio. — Tak, to jest najwła-
ściwsze określenie. . . drażnisz nas diabelnie i m˛eczysz.
— Obrażasz nas — westchnał ˛ Tomiszewski mydlac ˛ mu bez przekonania
twarz.
— Obrażam? — podniósł brwi Lalu. — Zdaje si˛e, że byłem dla was zawsze. . .
— Właśnie — skrobał go pos˛epnie maszynka˛ Tomiszewski — byłeś dla nas. . .
hm. . . uprzejmy i to nas właśnie obraża. My zabraniamy ci być dla nas uprzej-
mym, rozumiesz?
— Nie rozumiem.
— Bo ty to robisz na złość. Żeby nas pogn˛ebić.
— Nie, no, wy jesteście chyba nienormalni. . . — Koncewicz patrzył na nas
jak na wariatów.
— To ty jesteś nienormalny — dyszał Nimbus. — Nienormalny jest ten, kto
jest inny od wszystkich. . . Ty jesteś inny. Naumyślnie robisz wszystko inaczej. Na
złość nam. Wszystko. Od samego poczatku. ˛ A na koniec. . . na domiar wszystkie-
go zapuściłeś brod˛e. Nie wiedziałeś już, co przeciw nam wymyślić, i zapuściłeś
brod˛e.
— Przeciw wam?!
Koncewicz zaniemówił na chwil˛e, a potem uśmiechnał ˛ si˛e krzywo.
— Zgin˛eła mi maszynka — mruknał ˛ niech˛etnie — to wszystko.

91
— I dlatego tylko si˛e nie goliłeś? — Nimbus spojrzał na niego z niedowierza-
niem. — Nie zalewaj!
— Wy tego nie rozumiecie — mówił pospiesznie Koncewicz — ja musz˛e żyć
z ołówkiem w r˛eku. W tym miesiacu ˛ zaplanowałem kupno krawata, wi˛ec nie star-
czyło na maszynk˛e, a tym bardziej na golenie u fryzjera. Dlatego postanowiłem
si˛e nie golić. To zreszta˛ zdrowo zrobić czasem przerw˛e. Skóra odpoczywa, a włos
nabiera mi˛ekkości.
— Łżesz! — warknał ˛ Nimbus.
Koncewicz wzruszył ramionami.
— Możesz nie wierzyć. Nie zależy mi.
Golenie było ukończone. Koncewicz przegladał ˛ si˛e krytycznie w lusterku, gła-
dzac˛ sobie podbródek.
— Zupełnie nieźle — powiedział do Tomiszewskiego — szkoda, że nie chcesz
golić mnie codziennie. — Znów przybrał beztroski, drwiacy ˛ ton: — Pozwól, że
uścisn˛e twoja˛ fachowa˛ prawic˛e.
Tomiszewski wyrwał r˛ek˛e i zaklał ˛ pod nosem. Do izby weszła stara kobieta
z talerzem kartofli i dymiac ˛ a˛ kanka.˛ Zaleciało zapachem w˛edzonki. Koncewicz
spojrzał na zegarek.
— Bardzo mi było miło, ale czas si˛e pożegnać. Dzi˛ekuj˛e za fatyg˛e i polecam
si˛e na przyszłość.
W ponurym milczeniu ruszyliśmy do drzwi. Kiedy obejrzałem si˛e na progu,
zauważyłem, że Koncewicz mrugnał ˛ do mnie wesoło okiem.
„Nie zależało mu na brodzie — pomyślałem — co do tego nie może być żad-
nych watpliwości.
˛ Co wobec tego znaczył ten jego upór wobec belfrów? O co mu
właściwie chodziło? Tylko o drak˛e? Lecz przecież Koncewicz nie należał do ty-
pów wyżywajacych ˛ si˛e w tego rodzaju ekstrawagancjach. Nie, to w żaden sposób
nie leżało w jego stylu. . . Wi˛ec?. . . ”
Przed brama˛ doskoczył do nas Okapnik wypytujac ˛ ciekawie o przebieg akcji.
Nimbus zmierzył go zm˛eczonym spojrzeniem.
— Wszystko w porzadku. ˛ Poszliśmy, ogoliliśmy, i koniec.
— Nie bronił si˛e?
— Nie.
— Bujasz!
— Jak słowo. . .
— To czemu masz taka˛ g˛eb˛e?
Nimbus nie odpowiedział. Bo co tu było odpowiedzieć? Czuliśmy wszyscy,
że trafiliśmy w próżni˛e. Z jakichś wzgl˛edów cios nie doszedł Koncewicza.
— Co z tego, że go ogoliliśmy, kiedy mu wcale nie zależało na brodzie —
powiedział Tomiszewski. — Naprzód trzeba było go rozgryźć, potem golić. Wy-
głupiłem si˛e, i koniec.
— Ma zimna˛ krew, to wszystko — rzekł bez przekonania Nimbus.

92
— Zimna krew tego nie tłumaczy. On sobie kpił z nas na całego. Bimba sobie
na brod˛e, na nas, na wszystko. Cholerny typ.
— Do diabła ci˛eżkiego — zaklałem
˛ — przestańcie już mówić o tej przekl˛etej
brodzie!
— Masz racj˛e, Huba — odezwał si˛e Mleczko — do diabła z broda! ˛ Broda nie
ma już wi˛ecej znaczenia! Szlus z broda!
˛
Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni. Mleczko uśmiechał si˛e złośliwie i robił
tajemnicze grymasy.
— Kulas, co z toba?˛ — zapytał Nimbus.
Mleczko zachichotał i poklepał si˛e po kieszeni.
— No, nie rób z siebie małpy! — krzyknał ˛ Nimbus.
— Panowie! Mamy typa w r˛eku. Chodźcie za róg. Pokaż˛e wam coś.
Mleczko ruszył biegiem przed siebie.
Za rogiem przystanał˛ i wyciagn
˛ ał˛ z kieszeni mała˛ fotografi˛e.
— Widzicie, kto to jest?
— Ela Peremska! — wykrzyknał ˛ Nimbus.
— A tu — Mleczko obrócił fotografi˛e. Na odwrocie widniały słowa:

Niezrównanemu Lalu Koncewiczowi — Ela

Chwil˛e staliśmy jak uderzeni obuchem.


— Kulas, skad ˛ to masz? Gwizdnałeś?
˛
Jasio Nimbus chwycił Mleczk˛e za kołnierz, ale puścił go zaraz. W jego oczach
zabłysły niebezpieczne iskierki.
— Była wetkni˛eta za szyb˛e w oknie — powiedział Mleczko.
— „Niezrównanemu” — powtórzył przez z˛eby Nimbus. — Miałeś racj˛e, To-
mek — mruknał ˛ — nie w brod˛e trzeba było uderzyć. No, ale nic straconego. Nic
straconego, panowie.
— Co chcesz zrobić? — zapytałem zaniepokojony.
— Zobaczysz jutro.
— Nie radz˛e mieszać w to Eli. B˛edziemy mieli do czynienia z jedenastka.˛
— Jedenastka b˛edzie milczeć. To im zatka g˛eby — pokazał na dedykacj˛e —
oni sa˛ piekielnie zazdrośni. Zostawia˛ nam wolna˛ r˛ek˛e. B˛edzie ich także można
napuścić na Koncewicza. No, teraz to przemaglujemy chłopa.
— Nimbus — powiedziałem poważnie — zwróć to zdj˛ecie. To jest nieczysty
chwyt.
— Huba, co to za mowa — zaniepokoił si˛e Nimbus — dr˛etwo jakoś zaczynasz.
— Powiem ci prawd˛e — odparłem — to wszystko zaczyna mnie już nudzić.
Najwyższy czas wysiaść.
˛ Mówi˛e ci, Nimbus. Najwyższy czas wysiaść.˛
— Nie — powiedział Nimbus.
— Jak chcesz — ziewnałem ˛ — mnie tam nie ma. Ja ma dość. Ja wysiadam.

93
— Boisz si˛e?
Zaśmiałem si˛e i spojrzałem na zegarek.
— Odpływam i życz˛e powodzenia.
Nimbus spojrzał na mnie ponuro zm˛eczonym wzrokiem. Rozumiałem go do-
brze. On też był zm˛eczony. On też chciałby wysiaść,
˛ ale nie potrafi. B˛edzie dry-
fował do końca.

* * *

Sadziliśmy,
˛ że pojawienie si˛e Koncewicza z ogolona˛ broda˛ wzbudzi sensacj˛e
wśród dziewczat.˛ Tak si˛e jednak nie stało. Ku naszemu zdziwieniu przyj˛eły t˛e jego
metamorfoz˛e całkiem naturalnie. Zdenerwowany Nimbus zaczepił Siwińska: ˛
— Nie wiesz, co si˛e stało Koncewiczowi?
— Co si˛e miało stać?
— No, ogolił si˛e.
— To co? Już przedwczoraj zapowiedział, że si˛e ogoli.
Nimbus przygryzł wargi i odszedł.
Profesorowie również nie okazali specjalnego zdziwienia. Sadzili,˛ że Kon-
cewicz ogolił si˛e z racji jubileuszu pani dyrektorki, i komentowali jego decyzj˛e
z zadowoleniem. Takie przynajmniej były wieści z „nasłuchu” przyniesione przez
Okapnika.
Zamiast drugiej i trzeciej lekcji odbyła si˛e akademia. W cz˛eści artystycznej
gwoździem programu stał si˛e wyst˛ep Koncewicza. Lalu odegrał na skrzypcach
„Marzenie” Schumanna. Na sali zrobiło si˛e słodko i błogo. Dziewcz˛eta miały łzy
w oczach (pytanie: z powodu Schumanna czy Koncewicza?), a pani dyrektorka
podzi˛ekowała wzruszona młodemu skrzypkowi za — jak si˛e wyraziła — „pod-
niosła˛ uczt˛e duchowa” ˛ i nazwała go „szlachetnym chłopcem, który zjednoczył
nas w jedna˛ rodzin˛e cudownym muzycznym zakl˛eciem”.
Widziałem, że Nimbusa o mało krew nie zalała. W każdym razie wszystko to
dolało oliwy do ognia. Spodziewałem si˛e szybkiej draki i nie omyliłem si˛e.
Ledwie wróciliśmy do klasy, Nimbus z paczka˛ rozpoczał ˛ głośna˛ prowokacj˛e.
— Widzieliście coś takiego, panowie! Koncewicza fryzjer złapał.
— Sprzedał brod˛e na materac.
— Nie, bracie. Ela mu kazała.
— Ela?
— No, a co myślisz. Z broda˛ przecież niewygodnie. Kłuje.
W klasie ucichły rozmowy.
Ela siedziała zaczerwieniona, z zaciśni˛etymi ustami. Reszta dziewczat ˛ umil-
kła. Tylko Siwińska odezwała si˛e grubym głosem:
— No, no, zamknijcie si˛e tam. Co was znowu napadło? Czego si˛e jej czepia-
cie? No, czego?

94
— Siwa, odkad ˛ to jesteś adwokatem?
— Pilnuj lepiej swojej maski. Koncewicz ci˛e zdradził.
— To nic, pocieszy si˛e Mleczka.˛ Mleczko, poszedłbyś z Siwa˛ na bal?
— Iii, trzeba by ja˛ inaczej zmontować.
— Dosyć tych wygłupiań — zerwała si˛e Ela — jak zaraz nie przestaniecie,
to. . .
— To co, Kiziu?
Ela opadła na ławk˛e, ukryła twarz w r˛ekach i zacz˛eła płakać.
— Ela, złość pi˛ekności szkodzi.
— Eli nic nie zaszkodzi.
— Już?
— Miłość ja˛ wypi˛eksza.
— Widziałeś ja˛ na basenie? Zupełnie jak Brigitte Bardot.
Okapnik szepnał ˛ coś Jasiowi od ucha i Jasio zarżał.
— E, naprawd˛e?
— No, mówi˛e ci! Tylko do filmu!
— Tak, to prawda, marnuje si˛e dziewczyna.
— Ela, podobno w „Stodole” angażuja˛ do striptizu!
— To nie dla niej. Koncewicz byłby zazdrosny.
— Ela, czy to prawda, że wy tak á la Sagan?
— A mamusia wam pozwoliła?
— Daj jej spokój, nie widzisz, że si˛e wstydzi?
Ela wybiegła z ławki.
— Dokad, ˛ maleńka?
— Puść, serce ja˛ woła.
— My też potrafimy pocieszyć.
Tomiszewski zagrodził jej drog˛e i chciał ja˛ objać.
˛
Nie wiem dokładnie, jak to si˛e stało, dość że w tym momencie zatraciłem
zupełnie styl. Chwyciłem za kałamarz i wskoczyłem na ławk˛e.
— Uwaga! — krzyknałem. ˛
Rozległ si˛e brz˛ek. Szyba poszła w drobne kawałki. Dziewcz˛eta odskoczyły
z piskiem. Tomiszewski puścił El˛e.
— Wariat, co robisz? — ujrzałem przerażona˛ twarz Nimbusa.
— Dalej! Rozrabiamy na całego! — krzyczałem. — No, co si˛e tak patrzycie!
Jazda! Nimbus, Mleczko, Okapnik, Tomiszewski! Co z wami? Boicie si˛e! Ja si˛e
nie boj˛e!
Zaczałem
˛ zbierać kałamarze i ciskać je jeden po drugim w okna, póki mnie
nie rozbroili.
Nagle otwarły si˛e drzwi i stanał˛ w nich zadyszany Koncewicz ze skrzypcami
pod pacha.˛
— Co tu si˛e wyrabia? — wytrzeszczył oczy.

95
Zeskoczyłem z ławki, dopadłem do niego, chwyciłem za ramiona.
— Wal ich w mord˛e, rozumiesz — trzasłem ˛ nim — wal ich w mord˛e, bo
inaczej ja ciebie. . . dzisiaj musisz ich walić!
Koncewicz patrzył na mnie jak na wariata, nic nie rozumiejac ˛ zrazu. Potem
przebiegł niespokojnym wzrokiem po milczacej ˛ i znieruchomiałej klasie, wresz-
cie dostrzegł w kacie˛ płaczac ˛ a˛ El˛e.
— Co jej jest? — zapytał.
Oczy mu si˛e zw˛eziły niebezpiecznie.
W swym czarnym ubraniu, nieskazitelnie białej koszuli i wykwintnym krawa-
cie wydawał si˛e obcy naszej klasie. Nigdy nie wydawał si˛e tak obcy jak właśnie
w tamtej chwili.
— Coście jej zrobili? — zwrócił si˛e niskim głosem do Nimbusa. — No mów,
ty bydlaku! Czemu ona płacze?
Klasa wstrzymała oddechy. Burza wisiała w powietrzu. Nimbus zacisnał ˛ pi˛e-
ści, ale si˛e nie poruszył. Może by si˛e wszystko rozeszło po kościach, gdyby nie
Mleczko.
— Pytasz si˛e, czemu płacze? — oblizał wargi. — Ona tak, z miłości.
— Podobno ty i Ela. . . podobno wy. . . tego. . . — zachichotał Tomiszewski,
ale nie dokończył.
Koncewicz zbladł i zamachnał ˛ si˛e błyskawicznie. Usłyszeliśmy głuchy łomot.
To Tomiszewski potoczył si˛e pod ścian˛e.
— Jaaasiu, biiija! ˛ — zawył Mleczko.
Ale nim Nimbus pospieszył mu z pomoca,˛ już sam Tomiszewski si˛e zerwał
i z furia˛ runał˛ na Koncewicza. Lalu odchylił si˛e i skontrował. Tomiszewski znów
wyladował
˛ na ziemi. Chwil˛e kulił si˛e na podłodze, potem próbował wstać na ko-
lana podpierajac ˛ si˛e r˛ekami, ale nie mógł. . . Z nosa płyn˛eła mu krew.
Okrzyk zgrozy przebiegł po klasie. Spojrzałem na Koncewicza. Stał w rozkro-
ku nad Tomiszewskim i dyszał ci˛eżko.
Lecz nim miał czas ochłonać, ˛ już dopadli go z boku Nimbus, Okapnik i Mlecz-
ko, a za nimi pomniejsze bractwo klasowe, patałachy i słabosilni. Myślałem
w pierwszej chwili, że go rozniosa.˛ Dziewcz˛eta zacz˛eły piszczeć przeraźliwie i za-
słaniać oczy. Ale Lalu nie dawał si˛e zjeść w kaszy. Uskoczył w bok, cofnał ˛ si˛e
do ławek. W sekund˛e później był już na pulpitach i szerzył spustoszenie w ban-
dzie, kr˛ecac ˛ straszliwego młyńca futerałem od skrzypiec jak maczuga.˛ Raz po raz
któryś z patałachów odpadał z wyciem. Lecz pozostali, zasłaniajac ˛ si˛e łokciami,
szturmowali nadal wściekli z bólu i rozjuszeni.
Wreszcie udało im si˛e przyprzeć Koncewicza do ściany. Lalu jednak ani my-
ślał o kapitulacji. Majac ˛ zabezpieczone tyły rozrabiał z zimna˛ pasja.˛ Kto wie, jak
by si˛e skończyła ta niesamowita batalia, gdyby Mleczko nie zastosował chwytu
w˛eża. Podpełzł na brzuchu pod walczacymi, ˛ jak gad, uczepił si˛e łydek Koncewi-

96
cza i poderwał mu nog˛e. Lalu zachwiał si˛e i runał. ˛ Bractwo wydało triumfalny
okrzyk i zwaliło si˛e na niego jak sztormowa fala.
Przez chwil˛e widziałem jeszcze czarne pudło skrzypiec unoszace ˛ si˛e na po-
wierzchni kotłowiska jak szczatek ˛ zatopionego okr˛etu, potem rozległ si˛e głuchy
trzask, skrzypce znikn˛eły i już nic nie mogłem rozpoznać w tym niesamowitym
kł˛ebowisku rak,˛ nóg i czupryn.
Nagle ktoś wrzasnał:˛
— Dyrka!
Obróciłem si˛e gwałtownie. W drzwiach stała przerażona „Babcia” z dzienni-
kiem w r˛eku. Widziałem, że jej pomarszczone usta poruszaja˛ si˛e bezgłośnie. Mó-
wiła coś, ale w tym piekielnym harmiderze nie można było zrozumieć ani jednego
słowa.
Min˛eło jeszcze kilkanaście sekund, zanim bractwo oprzytomniało, i z podło-
gi zacz˛eły si˛e podnosić jedna po drugiej pokrwawione i wymi˛etoszone postacie.
Wstał również Lalu Koncewicz. Dziwnym trafem nie odniósł żadnych poważniej-
szych obrażeń, tylko ubranie zwisało na nim w łachmanach, a oderwany r˛ekaw
odsłaniał rozdarta˛ koszul˛e. Dyszał ci˛eżko i uśmiechał si˛e smutno.
Kiedy plac wokół niego opustoszał, podniósł z podłogi potrzaskane skrzypce
i bez słowa ruszył chwiejnym krokiem na miejsce. Ułamany ślimak od skrzypiec
dyndał na dwu skr˛econych strunach i obijał si˛e głucho o spłaszczone pudło.
— Koncewicz, twoje skrzypce! — szepn˛eła struchlała dyrektorka.
Zmartwiałym wzrokiem zacz˛eła przesuwać po posiniaczonych, pokancerowa-
nych twarzach, po przerażonych dziewcz˛etach, zapłakanej Eli i wybitych szybach.
Wieść o awanturze musiała już obiec cała˛ szkoł˛e, bo do klasy zacz˛eli zagla-
˛
dać podnieceni i ciekawi uczniowie z innych klas, a za nimi prawie całe grono
pedagogów.
— Chłopcy, jak wy wygladacie ˛ — załamała r˛ece dyrektorka. — Co tu si˛e
wyrabiało?
Nimbus zerwał si˛e pierwszy.
— A bo, pani dyrektorko, Koncewicz na nas napadł. . .
— Nieprawda, to oni zacz˛eli — podniosła si˛e Siwińska.
— Tak, zacz˛eli dokuczać Eli — poparły ja˛ ośmielone dziewcz˛eta.
— Jak Boga kocham, pani dyrektorko — wykrzyknał ˛ Okapnik — nic takiego
nie mówiliśmy!
— Zwyczajnie rozmawialiśmy, jak w klasie — zadyszał si˛e Tomiszewski.
— Kłamstwo. Jak oni kłamia,˛ pani dyrektorko! Wyśmiewali si˛e z Eli. . .
— Tak, że nawet powtórzyć nie można. . .
— I z Siwińskiej. . .
— Wyśmiewali si˛e, że Ela. . .
— Że ona kocha Koncewicza. . .
— Byli okropni!

97
Podniósł si˛e tumult i wrzask. Wszyscy mówili naraz, jedno przez drugie.
— Cisza — rzekła drżacym ˛ głosem „Babcia” — Nimbus, co to było?
— E. . . nic, pani dyrektorko. Mówi˛e przecież, żartowaliśmy troch˛e, pani dy-
rektorka wie — Nimbus seplenił z zapuchła˛ twarza.˛
— Żeby już si˛e odezwać nie było można. . . A Koncewicz wpadł na nas i od
razu do bicia. Niech pani dyrektorka zobaczy, co on z nami porobił. . . No, jak my
wygladamy.
˛
— Żeby to jeszcze miał o co — j˛eknał ˛ Tomiszewski ocierajac ˛ krew z nosa.
— Tak, a Ela. . . — zerwała si˛e Siwińska — oni takie rzeczy o niej opowiadali,
pani dyrektorko, że. . . Za mało jeszcze oberwali, ja bym ich wszystkich. . .
— Siwińska! — zmarszczyła brwi dyrektorka.
— A co, może nieprawda? — zaperzył si˛e Mleczko. — Sama˛ prawd˛e mówi-
liśmy.
— Prawda w oczy kole — zauważył filozoficznie Okapnik patrzac ˛ w sufit.
— E, no w ogóle prawda czy nieprawda — mówił pojednawczo Nimbus — to
przecież były tylko żarty — spojrzał surowo na Mleczk˛e.
Ale Mleczko udał, że nie zrozumiał.
— Jak nie było żartować, pani dyrektorko — j˛eknał ˛ — kiedy to było przecież
śmieszne, co Koncewicz wyrabiał. . . Taki pozer, z ta˛ broda˛ na przykład. . . albo
z ta˛ miłościa.˛ . .
— Miłościa?. ˛ . . Koncewicz, co to znaczy?
Koncewicz spojrzał na chłopców pogardliwie.
— Ech, co oni tam gadaja.˛ Nie warto słuchać. Oni nic nie rozumieja.˛ To smar-
kacze, pani dyrektorko.
Kwaskowska przerwała mu:
— Wi˛ec zaprzeczasz, że ty i Ela. . .
— Nie, to prawda — wyprostował si˛e Koncewicz. — Kocham El˛e, tylko. . .
— Nie opowiadaj takich rzeczy — zasapał pan Ostróg. — Badźże ˛ rozsadny,
˛
Koncewicz. . . ceterum zawsze miałem ci˛e za wybitnie rozsadnego ˛ młodego czło-
wieka. . .
— Tak jest, panie profesorze, ale. . .
— Zaraz, spokojnie — przerwała pani Kwaskowska — wi˛ec mówisz, Konce-
wicz, że. . . hm. . . przyjaźnisz si˛e z Peremska? ˛
— To. . . to niezupełnie ścisłe, pani profesorko. Kocham El˛e od roku, ale. . .
— Nie używaj słowa, którego znaczenia nie możesz zrozumieć — rzekła ostro
pani Kwaskowska.
— Tak jest, pani profesorko, chciałem tylko powiedzieć, że to ja ko. . . to zna-
czy. . . od roku interesuj˛e si˛e Ela,˛ bo ona. . . . ona mnie wcale nie znała. . .
— Jak to?

98
— Zaraz wyjaśni˛e. . . Ela miała abonament na koncerty w filharmonii i chodzi-
ła tam z matka.˛ . . i tam ja˛ poznałem. . . to znaczy nie poznałem, tylko zobaczyłem
ja.˛ . . chciałem powiedzieć, zwróciłem uwag˛e, no i. . . no i zacz˛eło si˛e.
— Co si˛e zacz˛eło?
— No. . . właśnie to. . . nie wiem, jak powiedzieć, bo pani profesorka zabroniła
mi używać słowa. . .
— Wystarczy. Rozumiemy.
— Chc˛e tylko powiedzieć, że było to uczucie jednostronne, pani profesorko.
Rodzaj złotego snu, jak si˛e wyraża Juliusz Słowacki, bo Ela nic nie wiedziała.
— Koncewicz, bez żartów!
— Ja nie żartuj˛e — zdziwił si˛e Koncewicz.
— Buja, pani profesorko — zadyszał Mleczko. — A fotografia? Przecież mu
dała fotografi˛e. . . O, prosz˛e, niech pani profesorka zobaczy. . . — wyciagn ˛ ał˛ po-
łamane zdj˛ecie i wr˛eczył Kwaskowskiej. — Tam jest nawet dedykacja.
— Koncewicz! — zmarszczyła brwi profesorka.
— Ja to zaraz wyjaśni˛e. . . Ela robiła sobie zdj˛ecia do legitymacji szkolnej
w Foto-Rubens na placu Trzech Krzyży. Jej zdj˛ecie było w gablocie na wystawie.
Jak je zobaczyłem, kazałem fotografowi zrobić trzy odbitki formatu karty pocz-
towej. Rzecz jasna, to kosztowało specjalnie, pani profesorko, ale pani profesorka
rozumie, w tych sprawach nie zwraca si˛e uwagi na walut˛e.
— Ach tak — rzekła niedowierzajaco ˛ pani Kwaskowska — i potem Ela pod-
pisała ci to zdj˛ecie?
— Tak, podpisałam — wtraciła ˛ Ela podnoszac˛ dumnie głow˛e. — Prosił mnie,
wi˛ec mu podpisałam. Trzy dni temu mu podpisałam. Dlaczego nie miałabym mu
podpisać. Lubiłam go. . .
— Wi˛ec przyznajesz, że. . . lubiłaś Koncewicza? — uśmiechn˛eła si˛e cierpko
pani Kwaskowska.
— Lubiłam. Wszystkieśmy go lubiły. On nie był taki jak inni. — Ela przygry-
zła wargi. — Przy tych idiotach to byśmy lubiły byle kogo. . . zupełnie byle kogo,
pani profesorko, żeby tylko był człowiekiem, a Koncewicz. . .
— Ela! — wykrzykn˛eła pani Kwaskowska.
— Tak, tak, byle kogo — uniosła si˛e Ela — oni sa˛ głupi i źli. A teraz zrobili
si˛e podli. A Koncewicz. . . Koncewicz był wspaniały. . . od poczatku. ˛
— No co, nie mówiłem — wtracił ˛ uśmiechni˛ety złośliwie Mleczko — ona si˛e
zakochała w Koncewiczu.
— Coś mi na to wyglada ˛ — wycedziła pani Kwaskowska nieprzyjaźnie.
— Nie przesadzajmy. . . nie przesadzajmy, koleżanko — obruszył si˛e profesor
Ostróg. — Koncewicz jej si˛e podobał, ale nie można od razu mówić o miłości. To
przecież dziecinada. Skad ˛ Ela Peremska może wiedzieć o miłości.
— Oh, panie kolego — pani Kwaskowska podniosła oczy do góry — pan jest
idealista,˛ kolego Ostróg.

99
— Pan profesor ma racj˛e. Nie wiedziałam. Pan profesor ma racj˛e — dyszała
Ela. — Ale pani profesorka też. Koncewicz podobał mi si˛e od poczatku, ˛ ale nie
wiedziałam wtedy, że go kocham, nie wiedziałam do dziś. . .
— Ela, dziecko, co ty wygadujesz? — dyrektorka patrzyła na nia˛ osłupiała.
— Nie wiedziałam do dziś — mówiła Ela z ogniem w oczach — ale teraz
wiem. I mog˛e to każdemu powtórzyć. Wsz˛edzie i przed wszystkimi. I nic si˛e nie
boj˛e. Tak. Kocham Koncewicza. On może mnie nie. . . ale ja go kocham i b˛ed˛e
kochała — wybuchn˛eła płaczem.
— Ela! — krzykn˛eła przestraszona dyrektorka.
— Ela — powtórzył cicho Koncewicz. Podszedł do Eli i dotknał ˛ jej ramie-
nia. — Nie płacz. To głupie, Eluś.
Ela przestała szlochać i uśmiechn˛eła si˛e do niego przez łzy.
Profesorowie patrzyli na siebie zdezorientowani i zakłopotani. W klasie była
cisza.
— Nie. . . no to jest już bezwstydne! — wybuchn˛eła wreszcie pani Kwaskow-
ska. — Jak ona mogła!. . . Co za wyzywajace ˛ zachowanie!. . . Nigdy bym si˛e nie
spodziewała. . . nie możemy tego tolerować!. . .
Wśród profesorów zapanowało poruszenie.
— Spokojnie — starała si˛e ich uspokoić dyrektorka — dziewczyna jest pod-
niecona. . . sama nie wie, co mówi. . .
— Tak, nie wie, co mówi — wykrzyknał ˛ zacietrzewiony Mleczko. — Ona
dobrze wie, co mówi. . . nareszcie puściła farb˛e!
— Mleczko, spokój! — huknał ˛ profesor Ostróg.
Ale Mleczko nie słuchał.
— Gdyby pani dyrektorka wiedziała. . . — gestykulował zacietrzewiony —
nie chciałem wszystkiego mówić. . . ale teraz powiem. . . Pani dyrektorka nie wie,
co oni wyrabiaja.˛ . . Ja sam widziałem, jak si˛e całowali. . . tak, całowali si˛e, pani
dyrektorko. . . W parku Traugutta na bocznej ławce. . .
— Kłamie! — zerwała si˛e Ela. — Nigdy si˛e nie całowaliśmy. Nigdy nie byli-
śmy w żadnym parku. . . On nas nienawidzi i dlatego tak. . . Ale dobrze. . . nigdy
nie całowałam Koncewicza, ale teraz go pocałuj˛e. . .
Nim si˛e zorientowaliśmy, dopadła do Lalu Koncewicza i pocałowała go przy
wszystkich.
— Ela! — wykrztusił przerażony Koncewicz. Chwil˛e patrzył na nia˛ szero-
ko rozwartymi oczyma, potem twarz mu si˛e rozjaśniła i przygarnał ˛ dziewczyn˛e
gwałtownie do swej podartej marynarki.
— Boże! — wykrzykn˛eła panna Malinowska mrugajac ˛ oczyma.
— Zdaje si˛e, że sprawa jest jasna — wycedziła pani Kwaskowska.
Profesorowie chrzakn˛˛ eli bezradnie.
— Koncewicz i Peremska — rzekła cicho dyrektorka — przejdziecie z nami
do kancelarii.

100
I wśród niesamowitego milczenia wyprowadzono El˛e z Koncewiczem.
Nast˛epnego dnia ani on, ani ona nie pojawili si˛e w szkole. Od razu rozniosła
si˛e wieść, że zostali wylani. Sprawdziliśmy t˛e wiadomość dokładnie. Okazała si˛e
niezbyt słuszna. Koncewicz i Peremska zostali przeniesieni. Koncewicz do szkoły
im. Lindego, a Ela do żeńskiej budy na Stołeczna.˛ Podobno zreszta˛ bez konse-
kwencji karnych. Rada pedagogiczna nie uwierzyła zeznaniom Mleczki i wzi˛eła
pod uwag˛e dotychczasowe, nienaganne zachowanie oskarżonych.
Ponieważ był już koniec maja, mieli otrzymać promocje jeszcze z naszej bu-
dy. Oczywiście noty ze sprawowania obniżone o jeden stopień. Podobnie jak my
wszyscy.

* * *

Przez dwa dni w szkole było dużo szeptów i plotek. Nimbus wypinał pierś
i uśmiechał si˛e zwyci˛esko. To prawda, że miał powód. Jeszcze nigdy nie udało
nam si˛e tak dokładnie wykończyć Kapuleta.
Potem uspokoiło si˛e wszystko. Najbardziej zamacona
˛ kałuża kiedyś si˛e ustoi.
Wszystko musi iść naprzód swoim trybem.
Jedna tylko rzecz mnie zdziwiła. Niekonsekwencja Nimbusa. Dlaczego odsa- ˛
dził Mleczk˛e?
Mleczko zaraz na drugi dzień podszedł do nas z r˛ekami w kieszeniach
i uśmiechnał˛ si˛e krzywo.
— No i co? Dobra robota. Typa diabli wzi˛eli.
Ale Nimbus powiedział tylko:
— Tomiszewski, odstaw go.
Tomiszewski odstawił Mleczk˛e i wszyscy zrozumieli, że Mleczko wysiadł
definitywnie i kategorycznie.
Mleczko skarżył si˛e, że to niesprawiedliwe. Nie wiem. W każdym razie nie-
konsekwentne. Z pewnościa˛ niekonsekwentne.
Inna rzecz, że ja też byłem niekonsekwentny. Od tamtej chryi zaczałem ˛ si˛e
niebezpiecznie w y b r z u s z a ć. Tak przynajmniej twierdził Nimbus. Wybrzu-
szyłem si˛e do tego stopnia, że poszedłem odwiedzić Koncewicza.
Była niedziela, wczesne rano. Zastałem go przy rannych porzadkach.
˛ Z nagim
torsem zabierał si˛e właśnie do mycia.
Nawet nie bardzo zdziwił si˛e na mój widok.
— Siadaj — powiedział — dobrze, żeś przyszedł.
— Jesteś wściekły na nas?
— Skad˛ — wzruszył ramionami — niechcacy ˛ zrobiliście mi dużo dobrego.
Dzi˛eki wam dowiedziałem si˛e, że Ela mnie kocha.
— Naprawd˛e nie wiedziałeś o tym przedtem?

101
— Nie.
— Wyleciałeś z budy — zauważyłem ponuro.
— To nie ma znaczenia. Zreszta˛ wyleciałem dosyć honorowo i bez poważniej-
szych nast˛epstw. Wasi belfrzy to morowa ferajna — Koncewicz zaśmiał si˛e. —
Czy nie rozumiesz, że chodziło mi tylko o jedno? Chciałem poznać El˛e. Tylko
dlatego przecież przeniosłem si˛e do waszej budy.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Nie bujaj.
— Mówi˛e, jak było. Ja, bracie, stawiam sobie cele i realizuj˛e je. Życie bez
tego byłoby piekielnie nudne. Kiedy rok temu zobaczyłem El˛e, nie wiedziałem,
że to mnie tak weźmie. Nie chciałem o niej myśleć. Mówiłem sobie, że to głupie.
Ale nie dało si˛e. To była bardzo mocna rzecz. Wtedy postanowiłem, że musz˛e ja˛
poznać. A jak sobie coś postanowi˛e, to szkoda gadać. Dlatego przeniosłem si˛e do
waszej budy. Chciałem być przy niej.
— I powiedziałeś jej?. . .
— Jasna rzecz. Ale ona nie chciała wierzyć i w ogóle mówić na ten temat. Nie
wiedziałem, co robić, i postawiłem jej ultimatum. Powiedziałem jej, że zapusz-
czam brod˛e i b˛ed˛e ja˛ nosił tak długo, aż uwierzy, że ja naprawd˛e. . .
Słuchałem go z podziwem.
— To był śmieszny pomysł, ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy — cia- ˛
gnał˛ Lalu. — No, ale grunt, że poskutkowało. Inna rzecz, że wyście mi w tym bar-
dzo pomogli. Byliście tacy okropni, że przy was nawet diabeł miałby szans˛e, no
a ja nie jestem znowu takim diabłem — przymrużył szelmowsko oczy. — Dość,
że na dwa dni przed ta˛ cała˛ awantura˛ porozmawialiśmy poważnie. Przekonałem
si˛e wtedy, że wszystko jest na dobrej drodze i że mam u Eli szans˛e. Tak, że kie-
dy przyszliście mnie golić, nie zależało mi już wcale na brodzie i cała ta historia
strasznie mnie ubawiła. A potem już wiesz. Gwizdn˛eliście mi fotografi˛e i zro-
biliście t˛e ohydna˛ drak˛e. To podziałało na El˛e jak katalizator. Rozumiesz teraz,
że właściwie nie mog˛e mieć do was urazy. Szkoda mi tylko skrzypiec i ubrania.
Nie mog˛e teraz zarabiać graniem i przez to zrobiła si˛e u mnie bryndza. Musiałem
najać
˛ si˛e do roboty u jednego badylarza we Włochach.
— A co z Ela?.˛ . . Podobno jej starzy. . .
— Starzy jak starzy. Kiedy poszedłem do nich wyjaśnić spraw˛e, wyrzucili
mnie za drzwi. Jakby to była moja wina, że wybuchł ten skandal. Na szcz˛eście ani
ja, ani Ela nie jesteśmy histerykami i nie robimy z tego tragedii. Wierzymy w sie-
bie i to nam na razie musi wystarczyć. — Lalu wycierał si˛e zamaszyście r˛ecz-
nikiem. — Może tak i lepiej — dodał pochmurnie po chwili. — Jestem jeszcze
niczym. Żeby to wszystko miało jakiś sens, żeby nie było beznadziejnie smutne,
musz˛e kimś być. . . coś znaczyć. Dlatego na razie zaplanowałem akcj˛e „In”.
— In?

102
— Inwestowanie w szare komórki mózgu. Jest to dość kłopotliwe, ale póki
wiem, że Ela mnie kocha. . .
— A jeśli ona przestanie, jeśli jej to przejdzie, zanim ty. . .
Koncewicz odrzucił r˛ecznik i chwycił mnie gwałtownie za ramiona.
Odchyliłem si˛e zdumiony. I wtedy zobaczyłem nad soba˛ jego oczy. Był w nich
strach.
RÓWNY CHŁOPAK I REZUS

Kiedy przeszedłem do ósmej B z powszechniaka, przez długi czas w nowej


budzie byłem faflem˛ i figusem, czyli zerem, a moja biegłość w matematyce i na-
brzmiałe bohaterskimi uczuciami wypracowania na tematy dowolne pograżyły ˛
mnie zupełnie. Stwierdzono w dodatku, że kłaniam si˛e na ulicy znajomym kole-
żankom, mam czyste paznokcie i myj˛e si˛e od czasu do czasu dość gruntownie, nie
pal˛e i nie stosuj˛e lewych prostych, by udowodnić swoja˛ racj˛e — i nie było już dla
mnie ratunku. Byłem nierówny. W tym cała rzecz. Nie ma pozycji neutralnych.
Jeśli nie jesteś równy — jesteś nierówny, a wi˛ec godny bicia. Wi˛ec też mi si˛e
dostawało. Płatano mi różne kawały, szczególnie na gimnastyce. Gimnastyka jest
zawsze lekcja˛ równych. Podkładano mi nogi, gdy biegłem do skoku przez konia,
smarowano mi drabinki tłuszczem, a ja nie majac ˛ „chwytu” zwisałem bezradnie
jak ciel˛e, budzac˛ zdrowa˛ wesołość kolegów.
Poza tym w wolnych chwilach z poświ˛eceniem zakładano mi nelsona, robiono
mi syfony i ścinki oraz dawano sera. A ja wciaż ˛ byłem nierówny i nawet w czasie
mak ˛ sera zastanawiałem si˛e, czy słowo to pochodzi od sera, jako że ser si˛e tłoczy,
gdyż ja byłem tłoczony, czy też od serrare, co znaczy po łacinie ściskać, gdyż ja
byłem ściskany.
Po dwu miesiacach˛ takich zabiegów doszedłem wreszcie do wniosku, że być
nierównym to dosyć przykre, a nie majac ˛ żadnych uzdolnień w kierunku m˛eczeń-
stwa, postanowiłem spróbować być równym.
Ułożyłem sobie słownik mowy, gdyż mowa była bardzo ważna i gdzieś słysza-
łem, że na poczatku˛ było słowo. Przez kilka dni w wolnych chwilach wkuwałem
wi˛ec arkana mowy, a zwłaszcza mocne zwroty, by w niczym nie być dłużnym.
Nast˛epnie wziałem˛ si˛e za encyklopedi˛e sportowa˛ i wkrótce wiedziałem już,
jakie krawaty nosi Bołotnikow, co je na śniadania Harry i czy to prawda, że Eliot
uprawia treningi z kangurem.
To jednak było za mało, gdyż należało mieć argument ostateczny, zapisałem
si˛e wi˛ec na boks do „Legii” i wkrótce całkiem nieźle umiałem zapisywać każde-
mu faflowi
˛ na nosie, że jestem równy. Kiedyś przechodzac ˛ ulica˛ zobaczyłem, że
przyjmuja˛ na dżudo, wi˛ec i na dżudo si˛e zapisałem.

104
A kiedy i tego było mało, zaczałem ˛ nosić przy sobie osmalonego papierosa
i ciagle
˛ pytać o ogień. A gdy dostawałem zapałki, zamykałem si˛e z papierosem
w ubikacji. Tu podpalałem kilka wstażek ˛ papieru toaletowego, bo nie znosiłem
tytoniu i zapalenie papierosa przerastało moje siły.
Kł˛eby dymu wydobywajace ˛ si˛e zza drzwi budziły popłoch woźnych i entu-
zjazm młodszych łebków z piatej ˛ i szóstej.
— Ten dopiero kurzy — patrzyli na mnie z zachwytem.
Być może przesadziłem troch˛e. Być może moja superrówność wydała si˛e rów-
nym podejrzana, a może ich speszyła i przygn˛ebiła za bardzo, dość, że nie osia- ˛
gnałem
˛ celu. Chociaż bowiem przestali mi dawać sera, robić syfona, wymierzać
ścinki i zakładać nelsona, to jednak wciaż˛ trzymali si˛e ode mnie z daleka, troch˛e
jak wilki od basiora z innej sfory. No i pozostawałem w dalszym ciagu ˛ Puzonem,
choć to przezwisko nabrało teraz groźnego wydźwi˛eku.
Zrozumiałem wreszcie — żeby si˛e złaczyć
˛ z równymi, potrzeba wspólnej dra-
ki. Tylko wspólna draka łaczy ˛ i równa.
Kiedy si˛e zastanawiałem, co wybrać, żeby huk był odpowiednio donośny, bo
draka musiała być wielka, przyszedł mi na myśl Rezus.
Profesor Rzeziński, zwany pospolicie Rezusem, był nauczycielem matematy-
ki i fizyki. Była to chluba naszej budy. Podobno uczył w niej bez przerwy od
pierwszej wojny światowej. Już jego wyglad ˛ zewn˛etrzny robił wrażenie. Miał
ascetyczna,˛ trójkatn
˛ a,˛ zasuszona˛ twarz, krótko przyci˛ete, szpakowate włosy. Nikt
nie wiedział, ile ma lat, ale chyba był bardzo stary. Nie zwracaliśmy zreszta˛ na to
uwagi. Był pełen życia, niespożyty, niedosi˛eżny, niezmożony — zdawało si˛e, że
jest wieczny.
Mimo że był zawsze spokojny i nigdy nie podnosił głosu, chodziła za nim ja-
kaś groźba. Starsi chłopcy mówili, że jest ostry, że na jego lekcjach panuje wsz˛e-
dzie śmiertelna cisza. I że u niego trzeba mieć piatki
˛ albo czwórki. Innego wyjścia
nie ma. Rozumiecie, co to jest profesor, u którego trzeba mieć zawsze czwórki
albo piatki?
˛ Sa˛ profesorowie, którzy, gdy si˛e nie nauczysz, zmyja˛ ci raz głow˛e,
postawia˛ dwój˛e i sprawa załatwiona. U Rezusa nie było dwój i nie było szans.
Trzeba było umieć. I to było najstraszniejsze ze wszystkiego. To była wieczna m˛e-
ka. Podobno miał takie sposoby, że czy chciałeś, czy nie chciałeś, musiałeś zostać
orłem. Przerażeni ta˛ ogólna˛ opinia,˛ nie próbowaliśmy na jego lekcji najmniejszej
draki. Stuliliśmy uszy i wkuwaliśmy potulnie. Rzecz jasna, była to wielka plama
na naszym uczniowskim honorze, ale nie można było inaczej.
Dlatego moja szalona myśl, żeby ruszyć Rezusa, wywołała ogromne wrażenie
wśród kolegów. Ruszyć Rezusa to było prawie tak, jak ruszyć słońce.
Ustaliłem dat˛e draki na poniedziałek. Na poczatku ˛ postanowiłem wypuścić
próbny balon. W poniedziałek przed lekcja˛ matematyki napisałem na tablicy wiel-
kimi jak wół literami „REZUS”. Z biciem serca czekaliśmy, co b˛edzie. . .
Lecz stała si˛e rzecz dziwna. Rezus wszedł. Spojrzał. . .

105
— To ja — powiedział po prostu i zadowolony, przedziwnie zadowolony, za-
brał si˛e do lekcji, jak gdyby nigdy nic.
Tylko jeden woźny Plesiński, kiedy zobaczył napis, oniemiał ze zgrozy i po-
wiedział:
— Czterdzieści roczników nie zmogło pana profesora Rzezińskiego, ale wy
go zmożecie. . . Czy nie widzicie, że on jest chory?
Ale my nie widzieliśmy. W ogóle nie mogliśmy sobie wyobrazić, żeby Rezus
mógł być chory.
Po tej oczywistej klapie byłem gł˛eboko upokorzony. Równi szydzili ze mnie.
Byłbym dał za wygrana,˛ gdyby nie klasówka. Za kilka dni, w piatek, ˛ miała być
decydujaca˛ klasówka. Padł na nas blady strach. Baliśmy si˛e słabych stopni. Wie-
dzieliśmy, co to znaczy. Podpadlibyśmy Rezusowi i zostalibyśmy wydani na m˛e-
ki przez reszt˛e roku, póki nie wypocilibyśmy tych koniecznych czwórek i piatek. ˛
Wtedy Ciałko, najt˛eższa głowa naszej klasy i przywódca równych, pierwszy pod-
szedł do mnie i powiedział:
— Ty, Puzon, masz zagrywki nie z tej ziemi. Musimy si˛e ratować. Pomyśla-
łem, że ty nas możesz uratować.
— Ja? A dajże ty mi spokój.
Ciałko uśmiechnał ˛ si˛e.
— Ty, Puzon — powtórzył — masz zagrania nie z tej ziemi, ale, bracie, jeśli
chcesz być równym, zrobisz dla nas jedna˛ rzecz.
— Co?
— Trzeba podw˛edzić Rezusowi tematy do klasówki.
— Oszalałeś! — wykrzyknałem. ˛
Ale Ciałko ciagn˛ ał
˛ dalej z zimnym uśmiechem. Widać było, że sobie wszystko
już obmyślił.
— Czy widziałeś brulion w czerwonej, plastykowej okładce, który Rezus nosi
z soba?˛ Tam sa˛ tematy. Chłopaki z dziewiatej ˛ mówia,˛ że on opracowuje temat
klasówki na tydzień naprzód i zapisuje go w tym brulionie. Wi˛ec to znaczy, że
nasz temat powinien już tam być. Trzeba zajrzeć do brulionu i przepisać. . . Rezus
w czwartki chodzi do filharmonii. Poszedłbyś w czwartek do niego i załatwił. . .
pod jego nieobecność.
Milczałem długo, wstrzaśni˛˛ ety, i przełykałem ślin˛e przez zdławione gardło.
To była wielka draka. Wiedziałem, że gdy si˛e uda, zostan˛e na zawsze równym
i sława mojego imienia nie zgaśnie do końca naszej budy.
— Ale. . . ale gdzie on mieszka?
— Dowiem si˛e — rzekł Ciałko.
Okazało si˛e, że zdobycie adresu Rezusa nie jest wcale proste. Ciałko dowiady-
wał si˛e u starszych kumpli ze szkoły, ale nikt nie wiedział, gdzie Rezus mieszka.
Nawet to nas zdziwiło, ale nie mieliśmy czasu zastanawiać si˛e nad tym feno-

106
menem. Dopytywaliśmy si˛e dalej, ale na nic. Wreszcie trzeba było posłużyć si˛e
biurem adresowym. Dopiero w czwartek Ciałko wr˛eczył mi adres i klucz.
— On mieszka w mieszkaniu zag˛eszczonym — powiedział — zajmuje tam
jeden pokój. Z klatki schodowej dostaniesz si˛e łatwo. Otworza˛ ci inni lokatorzy,
a drzwi do pokoju otworzy ci to — podał mi klucz.
— Skad ˛ go masz? — wykrztusiłem.
— Widziałem raz. . . jak Rezus wyjmował z kieszeni taki klucz. To jest zupeł-
nie zwyczajny klucz. Taki sam był w naszym domu. Wi˛ec przyniosłem.
Umówiliśmy si˛e, że pójdziemy razem. Ciałko z kolegami b˛edzie czekać pod
domem Rezusa, a ja wejd˛e sam i jeśli wszystko b˛edzie w porzadku,˛ dam im znak:
trzy razy odsłoni˛e firank˛e. A jeśli wpadn˛e — jeden raz.
Punktualnie o godzinie siódmej wieczorem przybyliśmy pod dom Rezusa. By-
ła to samotna czteropi˛etrowa kamienica, zbudowana w stylu corbusierowskim, za-
pewne bardzo nowoczesna i elegancka przed wojna,˛ ale teraz porzadnie ˛ podnisz-
czona, o ścianach poharatanych przez kule. Otaczały ja˛ ruiny i jakieś zaniedbane
ogrody, tak typowe dla tych stron Mokotowa.
Wszyscy byliśmy bardzo podnieceni. Ciałko nerwowo rozgladał ˛ si˛e dookoła.
Zdawało nam si˛e, że wszyscy wiedza,˛ kim jesteśmy i po co przyszliśmy w to miej-
sce. Patrzyliśmy w okna pierwszego pi˛etra. Jedne były ciemne, inne oświetlone.
Ale nie mogliśmy si˛e zorientować, które z nich należa˛ do pokoju Rezusa.
— Nie bój si˛e! — mruknał ˛ niepewnie Ciałko. — Rezus na pewno jest już na
koncercie. Wal śmiało.
Wzruszyłem ramionami, poklepałem go uspokajajaco ˛ po plecach, uśmiechna- ˛
łem si˛e nonszalancko i bez słowa skierowałem si˛e ku bramie.
— Czekaj — rzekł zadyszanym głosem Ciałko — kupimy ci papierosów.
Obróciłem si˛e do nich.
— To zb˛edne — odparłem z zimnym uśmiechem, który zrobił na nich wiel-
kie wrażenie, i spokojnym, niedbałym krokiem wszedłem do bramy. Na schodach
rozpiałem
˛ płaszcz. Zrobiło mi si˛e goraco.
˛ Otarłem odruchowo czoło. Było mo-
kre od potu. Opanował mnie strach. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie jasno, na
co si˛e odważyłem. W pierwszym momencie chciałem zawrócić. Zbiegłem nawet
kilka schodków w dół, ale wtedy ogarnał ˛ mnie z kolei drugi l˛ek. Przed kompro-
mitacja˛ w oczach paczki. Nie, nie mógłbym takiego upokorzenia znieść.
Ci˛eżkim krokiem, jak skazaniec, poczałem ˛ si˛e wspinać na gór˛e. Boże, jak
trudno jest być równym.
Stanałem
˛ przed drzwiami oznaczonymi numerem 3. To tutaj. Na drzwiach
ujrzałem szereg wizytówek, jedna pod druga.˛ Przy każdej było napisane, ile razy
dzwonić do danego lokatora wspólnego mieszkania.
Przyjrzałem si˛e lepiej źle oświetlonym wizytówkom. Było ich pi˛eć:
1) Mosi˛eżna, solidna wizytówka, jak szyld: Dr praw Walenty Kubej — dzwo-
nić trzy razy. . .

107
2) Elegancka, kartonowa wizytówka: Matylda Nogajec — dzwonić dwa razy.
3) Ekscentryczna, kolorowa wizytówka w kształcie serca: Eugeniusz Żytko,
aktor — dzwonić jeden raz, przyjmuje tylko w godz. 11-12 (z wyjatkiem
˛ sobót).
Pi˛ekne panie zawsze.
4) U. B. Kotowscy — dzwonić cztery razy (zwyczajna wizytówka, zrobiona
z papieru listowego).
5) Wizytówka normalna, ale bardzo stara i pożółkła, a na niej wypisane czer-
wonym niegdyś, obecnie przyciemniałym, podobnym do starej krwi atramentem.
Jan Rzeziński — nauczyciel.
Tylko tyle. Ile razy dzwonić, nie podano.
Ta okoliczność wydała mi si˛e nadzwyczaj korzystna. No, bo w tej sytuacji
byłem upoważniony do dzwonienia, tak jak chciałem, oboj˛etnie, jaka˛ ilość razy,
i nikt nie mógł si˛e na mnie gniewać. Zadzwoniłem wi˛ec po prostu i zwyczajnie
jeden raz.
Otworzył mi osobnik gładko wygolony, łysy i pachnacy, ˛ w jedwabnym, ele-
ganckim szlafroku, jak należało mniemać, pan Eugeniusz Żytko. Spojrzał na
mnie, jak mi si˛e zdawało, z gł˛ebokim rozczarowaniem, co było zrozumiałe
w świetle anonsu na wizytówce, jako że nie byłem pi˛ekna˛ pania.˛
— Cóż to znaczy, młody człowieku — rzekł do mnie z pretensja˛ — czy nie
czytał pan, co jest napisane na drzwiach?
— Bardzo mi przykro — odparłem — lecz przyszedłem do profesora Rzeziń-
skiego, a na jego wizytówce nie podano, ile razy dzwonić. Zadzwoniłem wi˛ec do
pana.
— Ale dlaczego do mnie?
— Widziałem pana na scenie — wykrztusiłem — grał pan tam. . . tam. . . szla-
chetnego rycerza.
— Szlachetnego rycerza — zmarszczył czarne brwi Eugeniusz Żytko — nie
przypominam sobie.
— Grał pan tam szlachetnego rycerza — brnałem ˛ z determinacja˛ — i od tej
chwili nie jest pan. . . nie jest pan dla mnie obcym człowiekiem, wi˛ec ośmieliłem
si˛e zadzwonić. . .
Aktor spojrzał na mnie łaskawiej.
— No, dobrze, ale to dziwne — powiedział.
— Dlaczego dziwne?
— Że pan do Rzezińskiego. . .
Wpuścił mnie na korytarz. Po jednej i po drugiej stronie otwierały si˛e drzwi
i wygladały
˛ z nich zaciekawione głowy współlokatorów.
Widok pana Eugeniusza Żytko prowadzacego ˛ młodego chłopaka musiał si˛e
im wydawać dziwny, bo wyszli do przedpokoju i przygladali ˛ nam si˛e ciekawie,
z jakimiś uśmieszkami nie bardzo życzliwymi.

108
— Ten młody człowiek to do Rzezińskiego — rzekł głośno aktor, jakby chciał
od razu wyjaśnić wszelkie watpliwości.
˛
— Do Rzezińskiego — powtórzyła kobieta o przeraźliwie jasnych włosach
i przeraźliwie czerwonych ustach, zapewne pani Matylda Nogajec. — Pan jest
jego kuzynem? — zapytała ciekawie.
— Nie, prosz˛e pani, uczniem.
— Uczeń do Rzezińskiego — rozległy si˛e szepty.
Wszystkich jakoś dziwnie podnieciła ta wiadomość.
Matylda Nogajec zaraz podbiegła do sasiednich
˛ drzwi, gdzie stali jacyś ludzie
w otoczeniu gromadki dzieci, zapewne U. B. Kotowscy, i patrzac ˛ na mnie mówiła
coś do nich z ożywieniem, a potem U. B. Kotowscy do niej. I zaraz podszedł
do mnie jakiś pan w rogowych okularach i pasowej ˛ bonżurce, zapewne dr praw
Walenty Kubej, i przyjrzał mi si˛e z bliska, zdejmujac ˛ okulary, a potem zaczał ˛
szeptać poufnie z panem Eugeniuszem Żytko. A dzieci U. B. Kotowskich szły za
mna˛ z otwartymi ustami i wiedziałem już, że odprowadza˛ mnie do samych drzwi
profesora.
— To tam, w końcu przedpokoju — powiedziała dziewczynka o bladych
oczach i zacz˛eła podskakiwać na jednej nodze.
— To tam, w koń-cu przed-po-ko-ju — wyrecytował jej mniejszy brat.
Wciaż
˛ szli za mna.˛ A starsi patrzyli ciekawie.
Oblało mnie goraco.
˛ Zrozumiałem, że wszystko na nic. Zupełna klapa. Nie
mog˛e przecież na oczach tych okropnych ludzi otworzyć kluczem drzwi profe-
sora. Cały plan spalił na panewce. Poza tym przeraziło mnie jeszcze jedno. Dla-
czego nikt z tych wścibskich współlokatorów nie powiedział, że profesora nie ma
w domu? Czyżby wbrew naszym przypuszczeniom nie poszedł na koncert? Co za
pech!
Postanowiłem wycofać si˛e czym pr˛edzej, zawróciłem gwałtownie i rzuciłem
si˛e w kierunku drzwi wyjściowych.
— To ja przyjd˛e innym razem — wykrztusiłem zadyszany.
Ale oni widać wzi˛eli moje nagłe spłoszenie za objaw nieśmiałości, bo zapro-
testowali gwałtownie.
— Gdzie pan chce uciekać, młody człowieku? — zaśmiał si˛e Eugeniusz Żyt-
ko. — Profesor przecież czeka na pana.
— Czeka na mnie? — wyjakałem ˛ i chciałem przedrzeć si˛e przez kordon loka-
torów, naprawd˛e już przerażony, ale aktor wział˛ mnie pod r˛ek˛e i zaczał
˛ prowadzić
pod drzwi profesora.
— Profesor czeka na pana — powtórzył — teraz już rozumiemy, dlaczego dziś
nie poszedł na swój czwartkowy koncert.
Zgłupiałem, zupełnie oszołomiony ta˛ wiadomościa,˛ i temu oszołomieniu
prawdopodobnie należy przypisać fakt, iż dałem si˛e potulnie jak ciel˛e podpro-
wadzić pod same drzwi profesora.

109
— No i maja˛ państwo dzisiejsza˛ młodzież — uśmiechnał ˛ si˛e za okularami dr
praw Walenty Kubej — co za nieśmiałość. Jakie to nerwowe pokolenie.
Tymczasem pani Matylda Nogajec już zastukała do pokoju Rezusa i nie cze-
kajac
˛ na odpowiedź, uchyliła drzwi:
— Ma pan tego swojego gościa, sasiedzie
˛ Rzeziński — powiedziała i dosyć
energicznie, jak na niewiast˛e, wepchn˛eła mnie do środka.
Stanałem
˛ przy drzwiach ogłupiały i niezdolny do wypowiedzenia choćby jed-
nego słowa.
Musiałem być zdrowo przerażony, skoro w pierwszej chwili zdawało mi si˛e,
że Rezus siedzi na antycznym trójnogu z kutego żelaza, podobnym do tego, na
jakim w Delfach siadywała Pytia. Widziałem kiedyś taki na ilustracji. Ale to było
złudzenie. Postać, która˛ brałem za Rezusa, była po prostu popiersiem Archimede-
sa stojacym
˛ przed lampa˛ z abażurem, a trójnóg — podstawa˛ tejże lampy.
Pomału oczy moje przyzwyczaiły si˛e do półmroku i zaczałem ˛ rozpoznawać
dalsze szczegóły pokoju. Było to duże locum zastawione meblami podobnymi do
tych, jakie widziałem w Muzeum Narodowym. Trzy jego ściany aż po sufit zaj˛ete
były przez półki z ksiażkami.
˛ Czwarta — wygi˛eta półkoliście — tworzyła rodzaj
wn˛eki, oddzielonej od reszty pomieszczenia na pół zasuni˛eta˛ kotara,˛ spoza której
wygladało
˛ coś, co przypominało równie dobrze maleńka˛ kuchenk˛e jak laborato-
rium — i, jak si˛e zdaje, pełniło jedna˛ i druga˛ funkcj˛e.
Lecz gdzież jest profesor? Na próżno si˛e rozgladałem.
˛ Dopiero, gdy usły-
szałem jego głos, dostrzegłem za kr˛egiem światła lampy, w cieniu starego
filodendrona, drobna˛ postać, leżac
˛ a˛ na szezlongu i szczelnie owini˛eta˛ w pled jak
mumia.
— Kto to? — zapytał, nie odwracajac ˛ głowy, słabym, zm˛eczonym głosem,
zupełnie niepodobnym do tego, jaki znałem ze szkoły.
— M˛eczyk — odpowiedziałem.
— M˛eczyk? — powtórzył, jakby wciaż ˛ jeszcze nie rozbudzony ze snu.
— Uczeń pana profesora.
— Mój uczeń? — Rezus odwrócił gwałtownie głow˛e i spojrzał na mnie ze
zdziwieniem.
— Z klasy ósmej B — dodałem.
Rezus uniósł si˛e na poduszkach.
— Czekaj no, to ty jesteś tym ananasem, który na lekcji pani Krawczykowej
udawał trupa?
— Tak, to ja.
— To ty na przerwach uprawiasz dżudo?
— To ja — przyznałem blady.
— A zatem jesteś Puzonem we własnej osobie — ożywił si˛e, jakby nie wia-
domo dlaczego ucieszony.

110
— Tak, to ja jestem Puzonem — odparłem z cała˛ godnościa,˛ na która˛ si˛e mo-
głem zdobyć w tym momencie, choć czułem, że zimny pot spływa mi po plecach.
Nie ma szans. Przepadłem z kretesem. Co za fenomenalna pami˛eć. Zapami˛etał
wszystko. No, teraz mnie zrobi na szaro. Odruchowo spojrzałem na wielka˛ ka- ˛
townic˛e kreślarska,˛ wiszac
˛ a˛ nad posłaniem, tam gdzie dawniej szlachta wieszała
strzelby i miecze.
— No, to przybliż si˛e, niegodziwcze, niechże ci si˛e przypatrz˛e — powiedział
Rezus.
Zawahałem si˛e.
— No, śmiało! — uniósł abażur lampy.
Ruszyłem ze ścierpni˛eta˛ skóra,˛ gotów w każdej chwili wziać ˛ nogi za pas. Nie
spuszczałem z oczu trójkatnej˛ twarzy Rezusa. Z bliska, w żółtym świetle, wyda-
wała si˛e bardzo stara i pomarszczona. Patrzyłem na wyostrzone rysy profesora, na
jego oczy przygasłe i zapadni˛ete, i po raz pierwszy pomyślałem: nie jest wieczny,
ani niezniszczalny. Jest śmiertelny. . . jak mój dziadek, który umarł na wiosn˛e, jak
wszyscy. Dziwne, że dotad ˛ nie zwróciłem na to uwagi.
A potem zaraz pomyślałem z ulga,˛ że jeśli Rezus jest chory, to nie b˛edzie tej
klasówki, a ja nie b˛ed˛e musiał wysilać si˛e na „akcj˛e”.
Postanowiłem si˛e upewnić i przezwyci˛eżajac ˛ nieśmiałość zapytałem cicho:
— Pan profesor jest chory?
— Tak jakby, mój chłopcze — odrzekł słabym głosem — dlatego mnie zasta-
łeś. Zapewne nie wiedziałeś, że w czwartki już od lat chodz˛e do filharmonii. Ale
dzisiaj poczułem si˛e gorzej. . .
Przypomniałem sobie, co mówił woźny Plesiński i zrobiło mi si˛e nieprzyjem-
nie. Czyżbyśmy naprawd˛e zmogli wielkiego Rezusa?
— Ale. . . ale to chyba nie z naszego powodu pan profesor poczuł si˛e go-
rzej? — zapytałem niespokojnie.
— Oczywiście, że nie — Rezus patrzył na mnie uważnie. — Jesteście zbyt
zarozumiali. Skad ˛ ci ta przyszło do głowy?
— Woźny Plesiński. . . — zaczałem˛ i zmieszany ugryzłem si˛e w j˛ezyk.
— Cóż on wam naplótł takiego? — zainteresował si˛e Rezus.
— Powiedział. . . — chrzakn ˛ ałem
˛ — powiedział, że. . . że czterdzieści roczni-
ków nie zmogło pana profesora, ale my. . . my. . .
— Ale wy dacie mi rad˛e — roześmiał si˛e profesor. — Nie wierz Plesińskie-
mu. To nie dlatego — spoważniał i rzekł cicho: — Biedny, poczciwy Plesiński
nie rozumie, że rzeka musi dopłynać ˛ do morza. Omnia flumina mare petunt. . .
A że to si˛e dzieje za waszej szkolnej „kadencji”, to już tylko przypadek. . . to już
tylko przypadek, mój chłopcze. Nie mamy przecież do siebie żadnych pretensji.
Jesteście zawsze spokojni na moich lekcjach. . .

111
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Czyżby zapomniał o tym rysunku na
tablicy? Czy też udaje tylko, żeby zmylić moja˛ czujność, a za chwil˛e dobierze mi
si˛e do skóry. Wi˛ec żeby si˛e upewnić, zapytałem:
— To. . . pan profesor si˛e nie gniewa za to na tablicy?
— Skadże.
˛ Przecież wiem, że wszyscy mnie tak nazywaja.˛ Zreszta˛ ja wiem,
dlaczego ty tak napisałeś.
— Pan profesor wie, że to ja? — zdr˛etwiałem.
— Domyśliłem si˛e tego łatwo. I wiem, że nie napisałeś tego po to, żeby mi
dokuczyć.
— Pan profesor wie?
Skinał˛ głowa,˛ a ja zmieszałem si˛e jeszcze bardziej. Zauważył to i szybko zmie-
nił temat.
— No, jak tam — zapytał — boicie si˛e tej pierwszej klasówki?
— Tak, panie profesorze — odparłem.
— Niepotrzebnie — powiedział. — Przygotowałem dla was bardzo przyjemne
zadanko. . . maleńkie, przyjemne zadanko.
Słyszałem cokolwiek o „maleńkich, przyjemnych zadankach” Rezusa
i dreszcz mnie przeszedł. Oprzytomniałem.
— To. . . pan profesor przyjdzie jutro do szkoły? — zapytałem.
— B˛ed˛e musiał, przyjacielu — westchnał ˛ — nie jestem jeszcze zupełnie zmo-
żony — dodał z uśmiechem. — Czy bardzo ci˛e to martwi?
— Nie. . . skad˛ — zaprzeczyłem pośpiesznie i niezupełnie szczerze.
Z wn˛eki rozległo si˛e głośne bulgotanie.
— Pewnie woda si˛e już gotuje — rzekł profesor. — Mam do ciebie prośb˛e.
Idź do laboratorium, wyłacz ˛ kuchenk˛e i wlej nieco wrzatku˛ do czajniczka. Tam
już wszystko przygotowane. Napijemy si˛e dobrej, goracej ˛ herbaty, bo tutaj zimno
jak w psiarni. Nie pala˛ jeszcze. Czujesz chyba? — Rezus rozcierał chude dłonie.
Byłem co prawda zlany potem i czułem si˛e jak w rzymskiej łaźni, ale skina- ˛
łem głowa˛ i skwapliwie wsunałem ˛ si˛e do wn˛eki. Wyłaczyłem
˛ kuchenk˛e, nalałem
wrzatku
˛ do czajniczka i rozejrzałem si˛e ciekawie dookoła. Nagle serce zabiło mi
gwałtownie. Na półce, pod oknem, na samym wierzchu, jakby już przygotowa-
ny na jutro, leżał dobrze mi znany zeszyt. Poznałem go od razu po czerwonej
plastykowej okładce. Nachyliłem si˛e i odczytałem napis: „Klasa VIII B”. To ten,
nie może być watpliwości.
˛ Tu sa˛ schowane „maleńkie, przyjemne zadanka”, od
których uczniom puchły głowy. Tu jest nasz jutrzejszy temat i rozwiazanie. ˛ Nie
namyślajac ˛ si˛e, wyciagn
˛ ałem
˛ z kieszeni notes i ołówek. Już miałem si˛egnać ˛ po
zeszyt. . . ale w ostatniej chwili opanowałem si˛e.
Nie, jeszcze nie teraz. Jestem szalony. Odszukanie i przepisanie nawet naj-
prostszego tematu zajmie mi par˛e minut. Rezus może mnie nakryć. Później prze-
pisz˛e. Jak wróc˛e po herbat˛e. Szukanie szklanek, łyżeczek, cukru, rozlewanie esen-

112
cji, napełnianie szklanek — wszystko to wymaga czasu i moja dłuższa nieobec-
ność nie wyda si˛e podejrzana.
Na ulicy rozległ si˛e umówiony gwizd. Par˛e taktów marszu z „Mostu na rzece
Kwai”. Odsłoniłem trzy razy firank˛e na znak, że wszystko w porzadku. ˛ Przestali
gwizdać, a ja pośpiesznie wróciłem do profesora.
— Załatwione, panie profesorze — powiedziałem — za chwil˛e herbata b˛edzie
gotowa.
— Dzi˛ekuj˛e ci, drogi chłopcze — Rezus przygladał ˛ mi si˛e z uśmiechem. —
Chociaż właściwie to dziwne — rzekł wolno, jakby do siebie.
— Co? — wykrztusiłem przestraszony. Czyżby mnie przejrzał?
— Dziwne, że mnie odwiedziłeś. Od poczatku ˛ o tym myśl˛e. . . Co tu dużo
gadać. Jestem zaskoczony — powiedział — nie b˛ed˛e tego ukrywać, jestem zasko-
czony.
— Dlaczego? — wymamrotałem. — Przecież. . . przecież pan jest naszym na-
uczycielem. . . i kiedy Plesiński — kłamałem na całego — kiedy woźny Plesiński
powiedział, że pan jest niezdrów. . . no to. . .
— Może masz racj˛e. . . — szepnał ˛ Rezus — to chyba zupełnie naturalne. . . że
uczniowie odwiedzaja˛ swoich nauczycieli. Tylko, że ja. . . wybacz mi. . . to dlate-
go. . . że ja nie spodziewałem si˛e. . . zapewne źle was osadziłem.
˛ . . bo, widzisz,
ja już ucz˛e czterdzieści lat. . . miałem czterdzieści roczników, w pi˛eciu klasach po
czterdziestu wisusów, to jest cała armia. . . Pami˛etam ich doskonale, poznałbym
chyba każdego, ale nigdy żaden z nich. . .
Umilkł, chwil˛e leżał nieruchomo z oczami wbitymi w sufit, a potem podjał ˛
znowu:
— Owszem, przychodzili do mnie rodzice uczniów i mówili: „Pan świetnie
przygotował syna do matury”. Na zakończenie roku dostawałem kwiaty. Obcy lu-
dzie pisali o mnie: „To doskonały nauczyciel”. Otrzymywałem odznaczenia i ho-
norowe dyplomy. Ale nigdy z żadnym z moich uczniów nie rozmawiałem jak
z toba.˛ Nigdy nie przyszedł tu. . . tak po prostu. . . bez żadnej sprawy, jak ty. . .
Oblałem si˛e rumieńcem.
— Panie profesorze — zaprotestowałem — niech pan tak nie mówi, na pewno
tak nie było. . .
— Nie. . . nie. . . nie upi˛ekszajmy rzeczywistości, mój chłopcze, nie trzeba
nigdy upi˛ekszać rzeczywistości. Tak było. Dla moich uczniów byłem tylko Re-
zusem. . . Z pewnościa˛ to nie ich wina. . . z pewnościa.˛ Nie oskarżam nikogo,
żadnego z nich.
— Pan si˛e myli — powiedziałem szybko, żeby przerwać t˛e rozmow˛e — wszy-
scy pana szanuja.˛ Najbardziej szanuja˛ i cenia˛ ze wszystkich nauczycieli. I oceniaja˛
to, co pan profesor im dał.
— Zapewne. . . zapewne — powiedział z jakimś gorzkim uśmiechem — oce-
niaja.˛ Za dwadzieścia. . . za dziesi˛eć lat. Kiedy już sa˛ konstruktorami, profesora-

113
mi, artystami. . . Ale to kawał czasu te dziesi˛eć lat. Widzisz, za dziesi˛eć lat po-
trafia˛ ocenić, ale już nie pami˛etaja.˛ . . Co zostaje w ich pami˛eci o nauczycielach
po dziesi˛eciu latach? Strz˛epy. Zamglone obrazy. Mówiłem sobie: to mi wystar-
czy, że mój uczeń jest konstruktorem okr˛etu, że zbudował fabryk˛e dla Indii czy
koksowni˛e w Nowej Hucie. Że wykłada na politechnice i jest członkiem Akademii
Nauk, że jako znany pisarz nie robi bł˛edów w swojej ksiażce,˛ gdy chodzi o poj˛ecia
z fizyki, i że nauczyłem go myśleć logicznie na tych okropnych lekcjach matema-
tyki, których tak nienawidził. Ale to nie wystarcza. To nie cieszy tak jak żywy
głos, uśmiech i serce takich jak ty chłopaków, kiedy jeszcze sa˛ w szkole. Zawsze
mi tego brakowało. Bo, widzisz, jeśli ci powiedza: ˛ „Ten nauczyciel jest oschły
i surowy”, nie wierz. Nie ma oschłych nauczycieli. Sa˛ tylko smutni, sa˛ chorzy
nauczyciele, sa˛ nauczyciele zakłopotani i bezradni albo po prostu nieszcz˛eśliwi
nauczyciele — urwał i zapatrzył si˛e w ciemny kat ˛ pokoju.
— Po co, dlaczego pan mi to mówi? — rzekłem zażenowany i niespokojny.
Rezus obrócił si˛e i wział˛ mnie za r˛ek˛e.
— Bo przyszedłeś. I wiem, że mnie zrozumiesz. Bo my do siebie jesteśmy
podobni, Puzon. Obserwowałem ci˛e od poczatku ˛ roku. Byłeś dobrym, troch˛e nie-
śmiałym chłopakiem, tylko jak ja postanowiłeś raz udawać innego, niż jesteś. Ja
też kiedyś popełniłem ten bład. ˛ Było to bardzo dawno. Czterdzieści lat temu, kie-
dy zaczynałem uczyć. Stanałem ˛ wtedy bezradny przed silna,˛ rozhukana˛ klasa,˛ jak
niewprawny żeglarz przed groźnym żywiołem. Byłem mały i śmieszny, miałem
stare i wytarte ubranie, i bałem si˛e klasy. Dlatego udawałem, że jestem bardzo
surowy. Kiedy nauczyciel jest bezradny, wtedy cz˛esto udaje, że jest surowy. Ja
musiałem wyjatkowo˛ dobrze udawać, skoro wszyscy uwierzyli. Wtedy po raz
pierwszy nazwano mnie Rezusem. Potem nie byłem już ostry. Od czterdziestu
lat nie jestem już ostry, ale wciaż˛ idzie za mna˛ fama jak cień, którego nie sposób
si˛e pozbyć. A to przecież kłamstwo. Zastanów si˛e i powiedz, czy byłem dla was
ostry?
Jego blade oczy wpatrywały si˛e we mnie z napi˛eciem, jakby czekajac ˛ na wy-
rok.
Spuściłem głow˛e. Ależ tak, oczywiście. To jakaś straszna pomyłka. Dopiero
teraz uświadomiłem sobie z cała˛ wyrazistościa,˛ że Rezus nie był właściwie ostry.
Nie mieliśmy z nim nigdy żadnych zatargów. Nie podnosił głosu. Nie wyrzucał za
drzwi, uśmiechał si˛e nawet cz˛esto jakimś swoim smutnym, dalekim, rezusowskim
uśmiechem. Ale myśmy si˛e bali. Nawet tego uśmiechu. Dziwne. Dlaczegośmy si˛e
bali?
— Tak — odparłem — pan profesor nie był ostry.
— Widzisz — ściszył głos Rezus, jakby mi si˛e zwierzał poufnie. — Ja to już
dawno chciałem wam powiedzieć. . . oznajmić wam oficjalnie, że nie jestem ostry,
ale nie było okazji. Rozumiesz, jak to jest, kiedy si˛e nie ma okazji?

114
Tak, rozumiałem doskonale, jak to jest, kiedy si˛e nie ma okazji. Raz, dawno
temu, kiedy jeszcze bawiłem si˛e modelami, zginał ˛ mi model Tu-114, strasznie
pechowo mi zginał, ˛ po pierwszym wypuszczeniu. Nie mogłem go znaleźć i po-
sadziłem
˛ jakiegoś nieśmiałego chłopaka, że go zabrał. Dlaczego go posadziłem?
˛
Chyba dlatego go posadziłem,
˛ że nie był z naszej ulicy i nie należał do paczki, któ-
ra mnie otaczała, lecz zawsze trzymał si˛e z daleka, samotnie przy murze i stamtad ˛
obserwował chciwie nasze samoloty. Wtedy gdzieś nam zniknał ˛ w czasie zamie-
szania. Dlatego go posadziłem.
˛ Chłopiec płakał. I nigdy go już nie zobaczyłem na
naszej ulicy. A potem, w jesieni, kiedy liście opadły, znalazłem mój model wy-
soko na koronie drzewa. I od razu przypomniał mi si˛e tamten chłopak i chciałem
wszystko naprawić, ale już była jesień i było zimno, wi˛ec może wyjechał do swo-
jego miasta, jeśli tu był tylko na wakacjach, dość że nie miałem okazji, żeby mu
powiedzieć: „Niesłusznie ci˛e posadziłem,
˛ jesteś swój chłop i możesz bawić si˛e
z nami”. I nosz˛e t˛e spraw˛e nie załatwiona,˛ a kiedy sobie o niej przypomn˛e, robi
mi si˛e smutno, choćbym był w najlepszym nastroju.
To jest właśnie tak, kiedy si˛e nie ma okazji, ale Rezus przecież miał okazj˛e.
Widywał nas codziennie. Dlaczego wi˛ec mówi, że nie miał okazji. Zapytałem go
o to.
Pokr˛ecił głowa:˛
— Nie o taka˛ chodziło okazj˛e. To była trudniejsza sprawa. Ja musiałem mieć
zupełnie specjalna˛ okazj˛e. Widzisz, trudno było opowiedzieć tak zwyczajnie, jak
rzeczy stoja.˛ Gdybym wam powiedział kiedyś tak po prostu, jak rzeczy stoja,˛
nie uwierzylibyście. Nie byłem dla was zwykłym nauczycielem. Nasz dyrektor
określił to bardzo trafnie. „Stał si˛e pan dla nich poj˛eciem ponadczasowym —
powiedział — niezniszczalnym i nietykalnym jak platynowy wzorzec metryczny”.
Czy wiesz, gdzie znajduje si˛e platynowy wzorzec metryczny? — zapytał mnie
nagle.
— W Sevres pod Paryżem, panie profesorze — odparłem.
— Tak jest, mój chłopcze. Ale pan dyrektor zapomniał, że nawet ten wzorzec
nie jest wieczny i b˛edzie zastapiony.
˛
— Tak, panie profesorze, teraz ma być jeszcze doskonalszy wzorzec elektro-
nowy.
— Doskonale, Puzon. Widz˛e, że orientujesz si˛e w materiale. Otóż, jeśli na-
wet ten platynowy wzorzec nie był doskonały, cóż dopiero człowiek. Och, to była
źle dobrana przenośnia, bo ja nie jestem platynowym wzorcem, jak sobie ubz-
duraliście. Powiem ci w tajemnicy — ściszył głos — że ten spokój śmiertelny,
jaki nastawał w klasie, kiedy ja wchodziłem na lekcj˛e, upokarzał mnie gł˛eboko
i bolał. Nienawidziłem go. Doszło do paradoksu, że ja. . . pomyśl, ja, „ostry Re-
zus”, czekałem z upragnieniem na jakiś kawał z waszej strony, chciałem, żebyście
raz zachowali si˛e niesfornie jak na lekcjach innych nauczycieli. Bo wtedy bym
uwierzył, że nie jestem dla was martwym, oboj˛etnym wzorcem, że istnieja˛ ja-

115
kieś ludzkie sprawy mi˛edzy nami. Ale wyście byli bez zarzutu i nie robiliście nic.
I dlatego, kiedy ty napisałeś na tablicy „Rezus”. . .
— Panie profesorze. . . — wykrztusiłem czerwony.
Ale on powstrzymał mnie r˛eka.˛
— Wi˛ec kiedy napisałeś na tablicy „Rezus”, zabiło żywiej moje stare serce
i pomyślałem sobie, że jeszcze nie wszystko stracone, a sprawa nie wyglada ˛ tak
źle, jak myślałem. Przez czterdzieści lat nikt tak nie napisał, a ty napisałeś. . . oho,
coś si˛e zmienia. B˛ed˛e zwyczajnym nauczycielem, starym, troch˛e śmiesznym, ale
b˛eda˛ mnie odwiedzać moi uczniowie i b˛edziemy z soba˛ rozmawiać. No, i nie po-
myliłem si˛e, bo przecież ty przyszedłeś. Dlatego jestem ci wdzi˛eczny, mój chłop-
cze. . . — przygarnał ˛ mnie do siebie.
Gardło mi si˛e ścisn˛eło i oczy mnie dziwnie zapiekły. Pomyślałem sobie, że to
wspaniałe, że Rezus, straszliwy Rezus, jest właśnie taki, że właściwie tak mało
nas dzieliło. Co nas właściwie dzieliło?
Ale im wi˛ecej myślałem, jak nadzwyczajny, jak morowy jest Rezus, tym bar-
dziej robiło mi si˛e głupio. I coraz bardziej czułem si˛e pogn˛ebiony, że profesor mó-
wi mi takie rzeczy. Takich rzeczy nie mówia˛ sobie przecież zazwyczaj uczniowie
i profesorowie. A ja nie mogłem odpłacić mu szczerościa˛ za szczerość i prawda˛ za
prawd˛e, choć słowo daj˛e, tak bardzo chciałbym. Bo moja prawda była plugawa.
Przecież przyszedłem go okraść.
Na ulicy już od kilku minut rozlegał si˛e niecierpliwy gwizd moich kumpli.
Patrzyłem zmieszany i pełen trwogi na profesora.
Rezus musiał zauważyć zmian˛e na mojej twarzy, bo rzekł zakłopotany.
— Też sobie znaleźliśmy temat do rozmowy. Zagadaliśmy si˛e na śmierć, a tam
stygnie herbata — podniósł si˛e z poduszek i zaczał ˛ zakładać pantofle.
— Niech pan nie wstaje — powstrzymałem go przestraszony — niech pan si˛e
nie rusza, ja sam. . . ja sam przynios˛e wszystko, co potrzeba.
Pobiegłem do „laboratorium”. Czerwony zeszyt leżał wciaż ˛ na swoim miej-
scu. Wystarczyło tylko si˛egnać. ˛ Wyciagn
˛ ałem
˛ r˛ek˛e. . . znów ja˛ cofnałem.
˛ . . coś
zacz˛eło mnie uwierać przy kołnierzyku. Odchrzakn ˛ ałem
˛ i poprawiłem sobie koł-
nierzyk i krawat. Myślałem: „Rezus jest wspaniały, ale byłoby wspanialej, gdy-
bym ja był taki, jak myśli Rezus. Ale nie jestem. Jestem w sposób oczywisty
podły. Zagrałem tylko komedi˛e, a teraz zrobi˛e swoje. Chociaż właściwie szko-
da, że to była tylko komedia. Dlaczego taka bycza scena ma być tylko komedia?” ˛
I pomyślałem, że właściwie tak mało brakuje, żeby to wszystko nie było komedia,˛
ale prawdziwa,˛ najprawdziwsza˛ prawda.˛ . . Wystarczy tylko. . .
Wi˛ec niech si˛e stanie prawda.˛
Zostawiłem czerwony zeszyt na miejscu, odsunałem ˛ firank˛e i dałem sygnał
chłopakom: „nie udało si˛e, wpadka”. A potem zaczałem ˛ nalewać do szklanek her-
bat˛e.

116
W lustrze naprzeciw zobaczyłem swoja˛ wystraszona˛ jeszcze twarz pi˛etnasto-
letniego dryblasa z pierwocinami wasów
˛ pod nosem i z nieco odstajacymi
˛ usza-
mi. „Wi˛ec wszystko na nic — na nic chwyty dżudo, ćwiczenia na drażku,
˛ na nic
encyklopedyczne studia i zadymianie szkoły. Nie b˛ed˛e równy. A rivederci, Ro-
ma. Przypatrz si˛e — pomyślałem — tak wyglada ˛ twarz kretyna”. Pomyślałem
i uśmiechnałem
˛ si˛e.
„Czemu si˛e uśmiechasz, kretynie? Z czego si˛e cieszysz?” — wykrzyknałem
˛
w duchu, ale uśmiechałem si˛e coraz bardziej.
BIAŁA NOGA I CHŁOPAK
Z TARGÓWKA

I
Kiedy w środ˛e przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolagwi ˛ na kolo-
nie letnie, myśleliśmy, że jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek,
przybyło jeszcze dwu nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili
sensacj˛e.
Pierwszy nazywał si˛e Wasik ˛ Eugeniusz. Miał głow˛e ogolona˛ na łysa˛ pał˛e, był
niepozornego wzrostu i nie przywiózł z soba˛ żadnego bagażu z wyjatkiem ˛ tekturo-
wego pudełka po butach. Przez pierwszy dzień nie rozstawał si˛e z tym pudełkiem
i nosił je z soba˛ nawet na obiad i na apele. Dopiero, kiedy pan kierownik Matys
zwrócił mu uwag˛e, zaczał ˛ je zostawiać na sali pod poduszka.˛ Oczywiście przy
pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka. Niestety, z rozcza-
rowaniem stwierdziliśmy, że nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś mo-
del odrzutowca, stara˛ sfatygowana˛ ksiażk˛
˛ e z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo”
oraz fotografi˛e ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochichotaliśmy troch˛e nad
tymi rzeczami, zwłaszcza nad fotografia,˛ i odłożyliśmy wszystko na miejsce.
Drugi osobnik wzbudził jeszcze wi˛eksza˛ sensacj˛e, bo przyjechał z wielka˛ biała˛
noga˛ w gipsie. Był to rosły dryblas z pierwocinami wasów ˛ pod nosem. Nazywał
si˛e Puchacki i liczył sobie już chyba z pi˛etnaście lat albo i wi˛ecej.
Podobno miał pojechać na w˛edrowny obóz harcerski, ale złamał nog˛e w za-
snutych mgła˛ tajemnicy okolicznościach i na pocieszenie rodzice w ostatniej
chwili zapisali go na te kolonie.
Typ ten ulokował si˛e od razu wygodnie ze swoja˛ wielka˛ noga˛ w łóżku pod
oknem i wygłosił do nas małe przemówienie.
Oświadczył, że jest cierpliwy i zgodny, ma tylko jedno życzenie. Żeby mu
nikt nie wchodził mi˛edzy okno i łóżko, i nie zasłaniał światła. Poza tym możemy
robić, co nam si˛e żywnie podoba. Hałas mu nie przeszkadza, możemy wyć i pisz-
czeć do woli, jego to nie wzruszy. Zreszta˛ przywiózł ze soba˛ specjalne koreczki
douszne i w razie potrzeby b˛edzie je wkładał do uszu. Sala go zupełnie nie obcho-

118
dzi. Możemy sobie powyrywać nogi i r˛ece, i poukr˛ecać głowy, on si˛e nie b˛edzie
wtracał.
˛ Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to daremne. On si˛e
z góry wyłacza ˛ i b˛edzie czytał „Morderstwo na poddaszu”.
Natomiast, jeśli si˛e ktoś nie zastosuje do jego skromnych życzeń i b˛edzie szu-
rał w jego kacie˛ i zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na
uspokojenie, bo on, Puchacki, jest dobry, ale tylko do czasu.
To powiedziawszy, skinał ˛ na Wasika
˛ Eugeniusza, a kiedy Wasik˛ Eugeniusz si˛e
przybliżył, Puchacz — bo tak go od razu przezwaliśmy — jednym fenomenalnym
chwytem przerzucił go sobie przez rami˛e i ulokował na sasiednim ˛ łóżku z takim
rozmachem, że aż spr˛eżyny j˛ekn˛eły, a Wasik ˛ jeszcze dwa razy podskakiwał jak na
trampolinie.
Olśnieni taka˛ pogladow
˛ a˛ lekcja,˛ przyj˛eliśmy życzenia Puchacza do wiadomo-
ści, staraliśmy si˛e nie wchodzić mu w drog˛e i wkrótce zapomnieliśmy prawie, że
Puchacz jest na sali. Było to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, któ-
re odsun˛eły Puchacza w mroczny cień. Zacz˛eły si˛e mianowicie historie z ogrodem
pana Pieczaby. Żeby je zrozumieć, trzeba sobie uzmysłowić, co to jest Makola- ˛
giew.
Makolagiew
˛ to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo poło-
żona w Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przeważnie
przez ogrodników i rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole, w miesiacach ˛ let-
nich organizuje si˛e kolonie dla dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest
zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno kolonie odstraszaja˛ letników. Zreszta˛ mieć
do czynienia przez najlepsze miesiace ˛ w roku z dwiema setkami krzykliwych
urwisów to zbyt uciażliwe˛ dla spokojnych mieszkańców Makolagwi. ˛ Szczegól-
ne pretensje maja˛ miejscowi ogrodnicy. Utarł si˛e wśród nich poglad, ˛ nadzwyczaj
zreszta˛ szkodliwy, że od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle
rosna,˛ a nawet gnija.˛ Na próżno pan Klapczyński, najbardziej szanowany wycho-
wawca kolonijny, tłumaczył, że w rzeczywistości sprawa ma si˛e wr˛ecz przeciw-
nie i że krzyk młodzieży sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki
badań nad zastosowaniem ultradźwi˛eków w ogrodnictwie oraz przytaczał zna-
ne doświadczenie hinduskie, pokazujac ˛ zdj˛ecia z „Panoramy”, gdzie widać było
Hindusów w białych szatach, obchodzacych ˛ dostojnie, z piszczałkami, plantacje.
Argumenty te nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzi-
li oni, że doświadczenia hinduskie nie maja˛ zastosowania w tutejszych warun-
kach. W tutejszych, pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagaja˛
do wzrostu ciszy i skupienia, a od hałasu gnija.˛
Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliższy sasiad ˛ kolonii,
ogrodnik Pieczaba, zaraz na trzeci dzień od rozpocz˛ecia turnusu przybył do kie-
rownictwa ze zgniłym burakiem i oświadczył ponuro, że nieszcz˛esny burak zgnił
od wczorajszego krzyku kolonisty Wasika ˛ Eugeniusza, któremu wpuszczono za

119
kołnierz szczypawk˛e i który krzyczał z tego powodu tuż koło płotu jego, Piecza-
by, posiadłości.
Niestety, trzeba z przykrościa˛ stwierdzić, że młodzież nie ułatwiała panu Klap-
czyńskiemu jego niewdzi˛ecznego zadania i nie pomogła mu ułożyć przyjaznych
stosunków z ogrodnikiem Pieczaba.˛
Na drugi dzień zjawił si˛e on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bar-
dziej wzburzony, ze skarga,˛ że chłopcy z kolonii wdarli si˛e wieczorem do jego
ogrodu i objedli mu niedojrzałe papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan
Klapczyński nie chcieli dać wiary temu oskarżeniu. Nie zauważyli, by którykol-
wiek z chłopców oddalił si˛e wieczorem z kolonii, a już zupełnie nie wierza,˛ by
któryś z nich złakomił si˛e na niedojrzałe jabłka, ponieważ otrzymuja˛ pod dostat-
kiem wiśni, truskawek i malin podczas każdego posiłku, i zapotrzebowanie orga-
nizmu młodzieży na witaminy jest w pełni zaspokajane.
— Panowie ich jeszcze nie znaja˛ — rzekł pos˛epnie ogrodnik Pieczaba. —
Oni właśnie dlatego łakomia˛ si˛e na jabłka, że sa˛ zielone. Młodzież lubi kwas. Ja
jeszcze schwytam tych łobuzów na goracym ˛ uczynku i przyprowadz˛e tu za ucho.
Wtedy si˛e panowie przekonaja.˛
Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteż wszyscy byli zaskoczeni,
kiedy już nast˛epnego dnia Pieczaba pojawił si˛e znowu, ciagn ˛ ac ˛ ze soba˛ za ucho ni
mniej, ni wi˛ecej, tylko. . . Wasika
˛ Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie
było to od razu takie pewne, ponieważ oblicze delikwenta stało si˛e dziwnie puco-
łowate, a jego nos upodobnił si˛e do pomidora. Wi˛ec kiedy Pieczaba oświadczył,
że to Wasik
˛ Eugeniusz, pan Klapczyński zaprotestował stanowczo. Dopiero bliż-
sze ogl˛edziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej na zero głowy, doprowa-
dziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, że stojace ˛ przed wychowawcami
żałosne indywiduum jest jednak Wasikiem ˛ Eugeniuszem. Lecz skad ˛ ta niezwykła
pucołowatość?
Dopiero Pieczaba wyjaśnił, że to od pszczół. Wasik ˛ podebrał mu miód z pa-
sieki oraz kilka jajek z kurnika, a także prawdopodobnie wydoił krow˛e Łaciata,˛
ponieważ nie dała ani kropli mleka na południe.
— Tak si˛e obżarł łobuz, że nie mógł uciekać — zakończył Pieczaba —
schwytałem go mi˛edzy krzakami agrestu, j˛eczacego ˛ i trzymajacego
˛ si˛e za brzuch.
I agrest tam musiał żreć.
Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powie-
dzieć. Oskarżenia były miażdżace
˛ i nie dajace˛ si˛e w żaden sposób odeprzeć. Z dru-
giej strony ohydna żarłoczność Wasika
˛ Eugeniusza przechodziła wszelkie poj˛ecie.
Zażadano
˛ od niego wyjaśnień. Wasik,
˛ ledwie żywy i wciaż ˛ trzymajacy˛ si˛e za
brzuch, zaprzeczył gołosłownym oskarżeniom. Jakaj ˛ ac˛ si˛e tłumaczył, że puszczał
model odrzutowca i samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, wi˛ec przelazł przez
płot i szukał w ogrodzie. W trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły.
A boleści brzucha dostał od tego, że na obiad objadł si˛e owocami, a on „nie był

120
zwyczajny do owoców”, i na dodatek wypił dużo zimnej wody. A poza tym, jak
uciekał przed pszczołami, to nadział si˛e na wystajac˛ a˛ gałaź.
˛ A jabłka, miód i jajka
ukradł kto inny. Kto, on nie wie.
Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykr˛etne od-
powiedzi jeszcze bardziej rozgniewały wychowawców.
Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczab˛e, obiecujac, ˛ że podobny wy-
padek już si˛e nie powtórzy i że Wasik
˛ Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany.
Żeby ułagodzić jakoś Pieczab˛e, chciał go cz˛estować herbata,˛ ale Pieczaba roze-
śmiał si˛e tylko pogardliwie na widok herbaty, powiedział: „Za kogo pan mnie
ma? Pan mnie na to nie weźmie”, i wyszedł nieprzebłagany, grożac, ˛ że pójdzie na
milicj˛e.
Wasik
˛ za kar˛e nie poszedł si˛e kapać
˛ do jeziora i obierał ziemniaki na obiad,
ale zasłabł przy tym obieraniu ziemniaków i dostał goraczki.˛
Pan kierownik powiedział, że to z przejedzenia i że Wasik˛ najlepiej sam siebie
ukarał.
Przez nast˛epne dwa dni był spokój, może dlatego, że Wasika ˛ wciaż
˛ bolał
brzuch. Wezwano lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił si˛e stanem Wasika ˛ i kazał
zaaplikować mu zupełna˛ głodówk˛e, a nadto w zamkni˛etym pomieszczeniu od-
izolować od chłopców, ponieważ zachodzi obawa, że Wasik ˛ nabawił si˛e tyfusu
brzusznego albo zaraźliwej czerwonki.
Pan kierownik polecił wi˛ec zamknać ˛ Wasika
˛ Eugeniusza w małym pokoiku
na poddaszu. I tam go trzymano o głodzie, karmiac ˛ tylko jakimiś pastylkami,
czarnymi i białymi na przemian, i pojac ˛ litrami wywaru z czarnych jagód.
Chłopcy wracajacy˛ znad jeziora widzieli w oknie nieszcz˛esna,˛ napuchła˛ twarz
wi˛eźnia i pokpiwali z niego wykrzykujac:˛
— Schowaj si˛e, Wasik,
˛ bo ci˛e pszczoła ukasi!
˛
Wasik
˛ przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał si˛e szybko w głab ˛ pokoju, ale
gdy tylko prześladowcy znikali, znów wystawiał głow˛e i wygladał ˛ przez okno. Od
rana do wieczora tak wygladał
˛ bez przerwy.

II
Tak było przez dwa dni. Ale trzeciego dnia czekała nas nowa niespodzianka.
Wracaliśmy jak zwykle na obiad wesoła,˛ rozbawiona˛ gromada.˛ Ja szedłem razem
z Tadkiem Piskorem. Nagle Tadek tracił˛ mnie łokciem w żebro i pokazał na okno
facjatki Wasika.
˛
— Ty, Edek, popatrz, co tam wisi.
Spojrzałem i oniemiałem. Z okna „wi˛ezienia” Wasika
˛ zwisało coś długiego
i białego. Wszyscy przystan˛eli i ze zdumieniem gapili si˛e w okno. Mieliśmy złe

121
przeczucie. Czym pr˛edzej pobiegliśmy z panem Klapczyńskim do izolatki na pod-
dasze. Była pusta. Ubranie Wasika ˛ wisiało na krześle. Pudełko od butów, z ksiaż-
˛
ka,˛ modelem i fotografia,˛ stało na stole. W ogóle wszystko znajdowało si˛e na
swoim miejscu, z wyjatkiem˛ pościeli na łóżku. Oba prześcieradła, podpinka na
poduszk˛e i r˛ecznik skr˛econe były w coś na kształt sznura, którego jeden koniec
przywiazany
˛ był do nogi łóżka, a drugi zwisał nisko z okna. . . na zewnatrz ˛ bu-
dynku.
Zrozumieliśmy od razu. Wasik ˛ Eugeniusz za pomoca˛ tej improwizowanej liny
uciekł z izolatki, nie zauważony przez nikogo.
Pan Klapczyński przez chwil˛e stał jak ogłuszony, i potem wyszeptał zbielały-
mi wargami:
— Co on zrobił. . . co on zrobił. . . to przecież niemożliwe, żeby uciekł.
— Dlaczego niemożliwe, prosz˛e pana — zauważył Piskor — pewnie znów
wybrał si˛e na te jabłka.
Nie zwlekajac ˛ pobiegliśmy natychmiast razem z panem Klapczyńskim do
ogrodu Pieczaby. Już pod płotem zauważyliśmy porozrzucane papierówki, jed-
na z nich była świeżo nadgryziona. Nieco dalej, na ścieżce, leżało rozbite jajko
kurze. Dzikie wino pnace ˛ si˛e na płocie było w tym miejscu zerwane. Z daleka, od
strony podwórza, dochodziło przeraźliwe gdakanie kur.
Pop˛edziliśmy do ogrodnika. Drzwi jego domu były jednak zamkni˛ete. Nikt
si˛e nie odezwał na dzwonek. Widocznie nikogo nie było. Tylko przerażone kury
biegały po podwórzu, krzyczac ˛ wniebogłosy.
Zawróciliśmy. Chłopcy wspi˛eli si˛e na płot. Ale ogród był pusty. Tylko na
grzadkach
˛ widać było świeże ślady stóp.
W ponurym nastroju wróciliśmy do sali. Pan Klapczyński usiadł na brzegu
swojego łóżka i ukrył twarz w dłoniach.
— Wstr˛etny, podst˛epny chłopak. A ja mu tak wierzyłem. Nie, to chyba u niego
jest nałogowe. Zaniedbany, zwichni˛ety charakter.
— Niech pan si˛e nie martwi — powiedział Jasio Nowak — znajdziemy go
i oddamy w r˛ece Pieczaby. Niech Pieczaba zrobi z nim, co zechce. Chyba uwierzy,
że to nie nasza wina, że znalazł si˛e taki jeden wyrodek na kolonii. . .
— Nie tylko o to chodzi — powiedział smutno pan Klapczyński. — Widzicie,
pan kierownik Matys nie chciał przyjać ˛ Wasika.
˛ Wasik
˛ nie jest z naszego rejonu.
On jest z Targówka. To ja namówiłem pana Matysa, żeby go przyjał. ˛ Chłopak
jest sierota˛ i nigdy jeszcze nie był na koloniach. Wi˛ec w końcu pan Matys si˛e
zgodził, ale za to nie pojechał na koloni˛e inny, bardzo porzadny˛ i zdyscyplinowany
chłopiec. I jak ja teraz wygladam?
˛ No, trudno, musz˛e zawiadomić pana Matysa.
Naradzimy si˛e, co robić z tym fantem.
Kiedy wyszedł, od razu podniosła si˛e wrzawa. Wszyscy dyskutowali i roztrza- ˛
sali ten niezwykły wypadek z Wasikiem.˛
— Tak, on to musi mieć we krwi — powiedział Tadek Piskor.

122
— Głupstwa gadasz — wzruszyłem ramionami.
— Dlaczego głupstwa? — oburzył si˛e Tadek. — Przecież pan Klapczyński
powiedział wyraźnie, że Wasik
˛ jest z Targówka.
— Tak, z Targówka — przytaknałem ˛ — ale co z tego?
— Jak to, co? Na Targówku sa˛ sami złodzieje. Nie wiesz?
Nagle pod oknem w tym momencie usłyszeliśmy głośny stukot.
Odwróciliśmy głowy.
To Puchacz przestał czytać i spuścił swoja˛ zagipsowana˛ nog˛e na podłog˛e.
Wstał ci˛eżko i stukajac
˛ gipsem podszedł pomału do Piskora.
— Zdaje si˛e, że mówiłeś coś o Targówku — zapytał, rozwlekajac ˛ słowa —
czy si˛e nie przesłyszałem? — przymrużył dziwnie oczy.
Piskor patrzył na niego z niepokojem. Milczał.
— No, odpowiedz. Mówiłeś? — wycedził Puchacz.
— No to co, że mówiłem? — nastroszył si˛e Piskor.
— Ja też jestem z Targówka — rzekł głośno Puchacz.
Zapanowała cisza. Czuliśmy, że draka wisi w powietrzu.
— Nie. . . nie wiedziałem, że ty też jesteś z Targówka — wykrztusił Piskor.
— No, wi˛ec si˛e dowiedz i wypluj to, coś powiedział.
— Ja. . . ja nie myślałem o tobie, tylko o Wasiku.
˛ . . Bo przecież Wasik.
˛ ..
— Co Wasik?˛
— No. . . u Pieczaby w ogrodzie. . .
— Jesteście t˛epymi gnypkami — Puchacz uśmiechnał ˛ si˛e wzgardliwie. —
Tylko zupełnie t˛epe gnypki mogły podejrzewać coś takiego. Śmiać mi si˛e chciało,
kiedy słuchałem, co mówicie. I śmiałbym si˛e, jak nigdy w życiu, gdyby nie to, że
zaczepiliście chłopca z Targówka.
— Wi˛ec ty nie wierzysz, że Wasik?.
˛ . . — zapytałem.
Puchacz wzruszył ramionami i znów si˛e uśmiechnał ˛ z politowaniem.
— Pewnie, że nie. Nie tylko nie wierz˛e, ale nawet wiem, że on tego nie mógł
zrobić. Ani teraz, ani za poprzednim razem. To tylko wy wyssaliście wszystko
z palca, bo Wasik˛ wam podpadł. Wi˛ec huzia na niego.
Przykro było słuchać. Banda nierozgarni˛etych szczurów.
— Jak to. . . przecież dowody. . . — próbował bronić si˛e Piskor.
— Jakie dowody? O czym one świadcza? ˛ Powtarzam: pomyłka w śledztwie.
Dyskwalifikacja. Dyletantyzm. On tego nie mógł zrobić. Głow˛e bym dał za niego.
— Znasz go?
— Nie znam go. Nie wszyscy na Targowku si˛e znaja˛ — dodał z uśmiechem —
ale wystarczy pomyśleć.
— Nie rozumiem — powiedział Jasio Nowak — przecież Wasik ˛ zniknał.˛ ..
a w ogrodzie. . .
— Zastanówcie si˛e. Gdyby on naprawd˛e chciał uciec, to przecież nie uciekał-
by tak, na wariata. . .

123
— Dlaczego?
— Pami˛etacie o jego pudełku, tekturowym pudełku od butów? Śmialiście si˛e
z niego, że chciało mu si˛e na koloni˛e przytaszczać z soba˛ takie pudełko i te wszyst-
kie śmieszne rzeczy, które tam były. Myślicie, że uciekajac ˛ nie zabrałby tego pu-
dełka z soba? ˛ Tam przecież były wszystkie jego skarby, wszystko, co miał. Rozu-
miecie? Wszystko. I fotografia matki.
— Matki?
— No, przecież powinniście si˛e domyślić, że była to fotografia matki.
— Przecież to jakaś dziewczyna. Taka młoda.
— Każda matka była kiedyś młoda. A matka Wasika ˛ już si˛e nie starzeje. Ona
przecież nie żyje.
Zapanowała cisza.
— A ubranie? Sami mówiliście, że Wasik ˛ zniknał ˛ w gimnastycznym kostiu-
mie. Zostawił ubranie na krześle. Ja wiem, co to znaczy, jak si˛e ma jedna˛ pa-
r˛e spodni i marynark˛e. Jak si˛e ma jedna˛ par˛e spodni, nie zapomina si˛e o nich.
Chyba, że człowiek jest czymś przypilony, ale Wasik ˛ nie był przecież niczym
przypilony. . . Zreszta,˛ jak mi nie wierzycie, zbadajcie ślady pod płotem ogrodu.
Zobaczycie, że to nie sa˛ ślady Wasika.
˛
— Ślady? — spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Tak byliśmy przekonani o wi-
nie Wasika,
˛ że zapomnieliśmy zupełnie o śladach.
— No, przecież złodziej powinien zostawić jakieś ślady. Tym bardziej, że
w nocy padał deszcz i ziemia jest wilgotna.
Pobiegliśmy do pana Klapczyńskiego i powiedzieliśmy, że chcemy zbadać
ślady pod ogrodem. Pan Klapczyński machnał ˛ tylko r˛eka,˛ ale kiedy wyjaśniliśmy
cała˛ spraw˛e i poinformowaliśmy go o przypuszczeniach Białej Nogi, ruszył na-
tychmiast na sal˛e.
— Czy jesteś pewien, że to nie Wasik
˛ spustoszył ogród? — zapytał Puchacza,
patrzac˛ mu uważnie w oczy.
— Daj˛e r˛ek˛e uciać.
˛ On nie po to si˛e wymknał. ˛ Nie w tym rzecz, prosz˛e pana,
nie w tym rzecz.
— Wi˛ec w czym?
Puchacz wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział.
— Myślisz, że on nie uciekł?
— Na pewno nie. Niech pan si˛e nie obawia. Ja to przecież wytłumaczyłem
naukowo.
— To co to wszystko ma znaczyć?
— To nie moja rzecz — Puchacz wzruszył ramionami — zastanawiać si˛e nad
tym.
— No, ale mógłbyś, skoro jesteś takim bystrym detektywem.
— Och, ja mam dosyć myślenia, prosz˛e pana. Przez dziesi˛eć miesi˛ecy w szko-
le zmuszano mnie do myślenia. Ja nie przyjechałem tu myśleć ani szukać zgubio-

124
nych głuptasów. Już i tak za dużo powiedziałem, prosz˛e pana. Ja przepraszam, ale
ja si˛e wyłaczam.
˛
— Myślałem, że si˛e przejałeś
˛ ta˛ sprawa˛ — rzekł niemile zdziwiony pan Klap-
czyński. — Przecież wystapiłeś
˛ w obronie Wasika.
˛
— Bo nie lubi˛e, jak ktoś szarga Targówek, prosz˛e pana — odparł Puchacz
i, jak gdyby nigdy nic, usadowił si˛e z powrotem na swoim legowisku i zabrał do
czytania „Morderstwa na poddaszu”.
Pan Klapczyński, wyraźnie zgorszony, zwrócił si˛e do nas:
— Dobrze. Zabierzemy si˛e do tego sami. Zbadajcie ślady.
— Czy pan zwolni nas z obiadu? — zapytał Piskor. — To może potrwać. Bo
jak znajdziemy ślady, to pójdziemy za nimi. Każda chwila może być droga, no
nie? — spojrzał na nas.
— Tak, każda chwila może być droga — prosz˛e pana — przytaknał ˛ Jasio
Nowak.
— Dobrze — powiedział pan Klapczyński — każa˛ zostawić dla was obiad.
— Wystarczy deser i owoce, prosz˛e pana — rzekł Piskor — dziś na obiad jest
kasza z sosem.
Pan Klapczyński uśmiechnał ˛ si˛e.
— Uważajcie tylko na siebie i nie odchodźcie zbyt daleko, żeby nie było znów
kłopotu. I tak nie wiem, czy dobrze robi˛e, że wam pozwalam.
— Spokojna głowa, prosz˛e pana.
Pobiegliśmy we trzech. Piskor, Jasio Nowak i ja.

III
Niestety, o żadnych śladach pod murem nie było co nawet marzyć. Lekko-
myślnie zadeptaliśmy je przedtem. Już si˛e zastanawialiśmy, czy nie przeleźć przez
płot i nie zbadać tych śladów na grzadkach,
˛ kiedy nagle Jasio Nowak przetarł
nerwowo okulary i wyciagn ˛ ał ˛ swoja˛ chuda˛ szyj˛e w kierunku obdartego dzikiego
wina.
— Patrzcie!
— Gdzie?
— No, tutaj. . . tutaj coś jest, pod liśćmi na płocie.
Dopadł do płotu i odsunał ˛ gałazk˛
˛ e dzikiego wina.
Pod liśćmi, na desce, ukazał si˛e wyraźny odcisk ubłoconej podeszwy.
Spojrzeliśmy po sobie. Piskor od razu spuścił głow˛e. To nie był ślad Wasi- ˛
ka. Wasik
˛ nosił stare, wytarte trampki, a odbita podeszwa miała wyraźny, gruby
deseń, podobny do odcisku opony samochodowej.
— To sa˛ wibramy. . . no, takie buty turystyczne — powiedział Jasio Nowak.
— Co teraz zrobimy? — zapytałem.

125
— No, trzeba zbadać, dokad ˛ prowadzi ten ślad — odparł Jasio.
— A Wasik?˛ Mieliśmy przecież szukać Wasika.˛
— Najpierw zbadamy ten ślad. Jak znajdziemy tego faceta, co obrobił ogród
Pieczaby, to może on nam powie, czy widział Wasika. ˛ Szkoda takich śladów.
Rzeczywiście szkoda było takich wspaniałych śladów, wi˛ec po krótkiej nara-
dzie postanowiliśmy iść w ich tropy. Przy samym płocie nie było ich wprawdzie
widać — musiały zostać już zatarte — ale nieco dalej, za rogiem ogrodzenia, zo-
baczyliśmy na wilgotnej ścieżce znów taki sam odcisk turystycznego buta. Ścież-
ka skr˛ecała na tyły zabudowań Makolagwi. ˛ Najwidoczniej złodziej bał si˛e uciekać
ulica˛ i pobiegł opłotkami. To była okoliczność pomyślna, gdyż błotnista˛ ścieżka˛
z tylu domów mało kto chodził i tropy były zupełnie wyraźne.
Nagle ślady zacz˛eły zachodzić jedne na drugie, jakby zbiegowi przybyły jesz-
cze dwie nogi. Widocznie drugi osobnik w takich samych butach musiał si˛e przy-
łaczyć
˛ do pierwszego. A wi˛ec złodziei było dwu.
— Tu jeszcze ktoś trzeci szedł — zauważył nagle Piskor — zobaczcie, ślady
wibramów zatarte sa˛ miejscami przez odcisk czyichś małych stóp. . .
— Tak, to stopy w trampkach. W starych trampkach, o ledwie widocznym
wzorze podeszwy — powiedziałem.
Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy pomyśleliśmy od razu o tym samym.
— To przecież ślady Wasika ˛ — szepnał ˛ wreszcie Jasio, przecierajac
˛ szkła.
— No, widzicie, mówiłem, że on w tym musiał maczać palce — rzekł z satys-
fakcja˛ Piskor.
— Myślisz, że zwachał
˛ si˛e z jakimiś tutejszymi złodziejami? — zapytał z nie-
dowierzaniem Jasio.
— A co? Pewnie, że tak. Swój zawsze znajdzie swego. Ja wam mówi˛e, że on
przyłaczył
˛ si˛e do jakiejś bandy obrabiaczy sadów.
Podnieceni pobiegliśmy dalej. Ślady skr˛ecały na pole kartofli, a potem znikały
w lesie.
Przez chwil˛e myśleliśmy, że już ich nie odnajdziemy, ale nagle na ścieżce
zauważyliśmy kilka rozrzuconych jabłek.
— Dobra jest — powiedział Jasio — to ich jabłka, musieli t˛edy zwiewać.
Byliśmy już dobrze zm˛eczeni. Droga przez las wlokła si˛e monotonnie, wresz-
cie, może po kwadransie marszu, dobrn˛eliśmy do strumienia leśnego, za którym
ścieżka rozchodziła si˛e w trzech kierunkach. W która˛ stron˛e iść? Na suchym igli-
wiu nie było żadnych śladów.
Zdezorientowani rozgladaliśmy
˛ si˛e dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wy-
łaniał si˛e jakiś ciemny kształt. Odsun˛eliśmy gał˛ezie i ujrzeliśmy stara,˛ zrujnowana˛
kaplic˛e. Na stopniu jej schodów ktoś siedział. Kto to?! Wyt˛eżyliśmy wzrok i serce
zabiło nam mocno. To przecież Wasik ˛ Eugeniusz.
Siedział na stopniu i wygrzewał si˛e w słońcu z zamkni˛etymi oczyma.
Podbiegliśmy do niego.

126
— Wasik!
˛ Co tutaj robisz?!
Wzdrygnał ˛ si˛e na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył si˛e z miejsca.
— Nie wasza rzecz — odparł, zaciskajac ˛ z˛eby.
— Tak myślisz? — przymrużył oczy Piskor. — Ty złodzieju!
Wasik
˛ zerwał si˛e ze stopnia i jakimś koźlim sposobem rabn ˛ ał˛ Piskora głowa˛
w żoładek,
˛ aż Piskor zwinał ˛ si˛e wpół.
— Bierzcie go — wykrztusił — nie dość, że narozrabiał, jeszcze si˛e rzuca. . .
Wasik
˛ cofnał ˛ si˛e o krok. Oczy błyszczały mu groźnym blaskiem.
— Nie jestem złodziejem — zasapał — właśnie to wam chciałem udowodnić.
Złodziej jest tu — pokazał na drzwi kaplicy. — Chcecie go zobaczyć? Prosz˛e.
Zatrzymaliśmy si˛e. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
— Pokaż! — powiedziałem.
— Chodźcie — Wasik ˛ uchylił drzwi.
W półmroku ujrzeliśmy niewielkiego chłopca w poplamionej koszuli. Patrzył
na nas wystraszony. Miał przeraźliwie chuda,˛ trójkatn ˛ a˛ twarz, odstajace
˛ uszy i po-
drapane kolana. R˛ece trzymał rozcapierzone, z daleka od siebie. Ociekały woda.˛
Piskor, wciaż˛ jeszcze trzymajac ˛ si˛e za żoładek,
˛ podszedł do jego butów, pod-
niósł jeden i obejrzał, tak, jak kowal oglada ˛ podkow˛e konia.
— Zgadza si˛e. To wibramy. I ten sam deseń.
— Zostawcie go teraz — powiedział Wasik ˛ — widzicie, że si˛e myje.
Istotnie, zauważyliśmy, że przed chłopcem stał na ławce zardzewiały niemiec-
ki hełm napełniony woda.˛
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Jasio, patrzac ˛ z rozczarowaniem na
wystraszonego malca. Nie tak sobie wyobrażaliśmy złodzieja sadów. — I gdzie
jest ten drugi? Przecież było ich dwu.
— Trzech, jeśli chodzi o ścisłość — poprawił Wasik. ˛
— Ten, którego tu widzicie, właściwie nie kradł. Był chory i miał otarta˛ nog˛e.
Kradli tamci. Teraz już ich nie ma.
— A gdzie si˛e podziali?
— Zaraz wam wszystko opowiem — odparł Wasik. ˛
Usiedliśmy na stopniach.
— Ja nie kłamałem wtedy — zaczał ˛ Wasik.
˛ — To nie ja obrobiłem starego Pie-
czab˛e. Tylko dlatego znalazłem si˛e w ogrodzie, że wpadł mi tam model. Bałem
si˛e prosić Pieczaby, żeby mi go wydostał. . . wiecie, jaki on jest, wi˛ec postanowi-
łem sam go wydostać. Kiedy przeszedłem na druga˛ stron˛e płotu, zobaczyłem, że
niedawno ktoś musiał obrywać jabłka, bo grzadki ˛ były zdeptane i owoce leżały na
ziemi. Mój odrzutowiec wpadł aż do pasieki. Kiedy si˛e tam zbliżyłem, napadły na
mnie pszczoły. Jeden ul był otwarty, a plastry miodu porozrzucane.
A potem wszystko tak wygladało, ˛ że to ja. . . Taki pech. No i nikt nie uwie-
rzył w moje tłumaczenie. Zrobili ze mnie złodzieja. Wiedziałem, że jeśli nie złapi˛e

127
prawdziwych sprawców, nie przekonam nikogo, że to nie ja. . . i że jestem niewin-
ny. Miałem tylko jedna˛ nadziej˛e. Że złodzieje jeszcze raz zakradna˛ si˛e do ogrodu
i że ich wtedy złapi˛e. Przez całe dwa dni, kiedy byłem zamkni˛ety w pokoju na
poddaszu, wygladałem˛ przez okno i patrzyłem na ogród. Nareszcie dziś rano zo-
baczyłem ich. Dwu obszarpanych smarkaczy. Widziałem, jak przeleźli przez płot.
Skorzystali z tego, że Pieczaby nie było w domu. Co miałem robić. Skr˛eciłem
lin˛e z pościeli i spuściłem si˛e przez okno. Na mój widok rzucili si˛e do ucieczki.
Po drodze gubili jabłka i inne rzeczy, które ukradli. Pognałem za nimi. W lesie
zgubiłem ślad. Kiedy wreszcie dotarłem do tej kaplicy, zastałem już tylko tego
małego.
— No, dobrze — powiedziałem troch˛e oszołomiony — ale co to byli za jedni?
— Zaraz wam opowiem. Ten mały, jak si˛e przekonał, że nie mam zamiaru go
oskalpować, wyspowiadał si˛e ze wszystkiego przede mna.˛ Oni sa˛ z Kościerzyny.
To dwadzieścia kilometrów stad. ˛ Ale ten mały stale tam nie mieszka, przyjechał
tylko na wakacje do ciotki, która jest wdowa,˛ i spotkał go paskudny wypadek.
Bawili si˛e w wojsko i strzelali z proc, a on strzelił tak nieszcz˛eśliwie, że pocisk
wpadł przez otwarte okno do mieszkania ciotki i stłukł telewizor.
— Telewizor, o choina! — zagwizdał Tadek Piskor.
— Tak, stłukł telewizor i bardzo si˛e przestraszył tego, co zrobił, bo jego ciotka
jest surowa. I tamci jego koledzy namówili go, żeby zwiał. Bo oni właśnie mieli
si˛e wybrać w podróż, tak na wariata, do jednego kolegi, do Stegny nad morzem.
Wi˛ec wszyscy trzej wypuścili si˛e po kryjomu w t˛e podróż. Za zaoszcz˛edzone pie-
niadze
˛ dojechali do tej Stegny, ale mieli pecha. Okazało si˛e, że ten kolega akurat
wyjechał tydzień temu z rodzicami w góry, do Karpacza czy gdzieś tam. Wi˛ec
zostali na lodzie, tym bardziej, że forsa im si˛e skończyła. No, ale nic, postano-
wili pojechać autostopem do tego Karpacza. Cóż, kiedy okazało si˛e, że nikt nie
chciał ich brać do wozu, jako nieletnich, rozumiecie. Jeden szofer ich zabrał, jada,˛
aż tu on nagle pod posterunkiem milicji staje. Wydać ich chciał milicji. Ledwie
si˛e wymkn˛eli. Potem kilka dni ukrywali si˛e w lesie, bo bali si˛e, że milicja ich
tropi. Wreszcie si˛e odważyli i wsiedli na gap˛e do pociagu.˛ Ale wpadli w r˛ece kon-
duktora. Zamkn˛eli ich na stacji w pokoju zawiadowcy. Szcz˛eściem, udało im si˛e
otworzyć okno i uciec. Cały dzień szli piechota,˛ żywiac ˛ si˛e jagodami, wreszcie
zabrali ich na autokar jacyś harcerze, którzy jechali na obóz, ale tylko do Kartuz.
I od Kartuz ida˛ piechota,˛ cały czas głodni. Tutaj si˛e zatrzymali, bo już nie mieli sił
iść dalej i chcieli si˛e troch˛e podreperować. Zauważyli, że tu niedaleko, w Makola-
˛
gwi, bogate ogrody i kurniki, wi˛ec postanowili si˛e troch˛e odkarmić. No, i wiecie,
jak to, odkarmianie wygladało. ˛
Cztery dni tu byli i jakoś odechciało im si˛e dalszej drogi do tego Karpacza. Sił
nie pokrzepili, pochorowali si˛e tylko na żoładki,
˛ a poza tym. . . poza tym stad
˛ mieli
niedaleko do rodzinnych domów i chyba dlatego tak si˛e ociagali. ˛ Bo naprawd˛e
to chcieli już tylko jednego: wrócić jak najpr˛edzej do domu. Tylko wstydzili si˛e

128
do tego przyznać przed soba,˛ zreszta˛ bali si˛e, że po tej podróży starzy dadza˛ im
porzadny
˛ wycisk w chacie. Wi˛ec nie wiedzieli, co robić. Dopiero dzisiaj, jak im
nap˛edziłem strachu i zobaczyli, że sa˛ zdemaskowani. . . — Wasik ˛ urwał, bo drzwi
kaplicy otworzyły si˛e i stanał
˛ w nich mały zbieg z hełmem niemieckim w r˛ekach,
wylał brudna˛ wod˛e i chciał wracać do kaplicy, ale Jasio Nowak zatrzymał go.
— No, to co z toba˛ zrobić, koleś?
Mały zastygł nieruchomo w drzwiach. W jasnym świetle dnia wydawał si˛e
jeszcze bardziej zabiedzony niż w półmroku kaplicy. Usta miał spieczone i pop˛e-
kane, pełno sińców i zadrapań na całym ciele. Patrzył na nas na pół przytomnie.
— Co on taki dziwny? — zapytał z niepokojem Jasio. — Wyglada ˛ na nienor-
malnego.
Wasik
˛ wzruszył ramionami.
— To z tej podróży. Oni wszyscy troch˛e ogłupieli. Tyle dni o głodzie i pod
ciagłym
˛ strachem, pomyśl bracie, ucieczka, nielegalne życie, kradzieże. Teraz to
on jeszcze wyglada ˛ jak człowiek, bo mu kazałem si˛e umyć i uczesać, ale żebyś
widział go przedtem. Leżał na podłodze, na kupie liści, umorusany jak nieszcz˛e-
ście. Jak mnie zobaczył, zerwał si˛e i chciał uciekać, ale zaraz za progiem nogi si˛e
pod nim ugi˛eły. Był zupełnie bez siły, bracie. Tamci trzymali si˛e lepiej, ale też by-
li ogłupiali ze strachu. Żebyście widzieli, jak oni wiali. Pogubili wszystkie jabłka
po drodze, dwa razy si˛e przewracali, ale zrywali si˛e znowu. Byłbym ich dop˛edził,
gdyby nie to, że sam byłem słaby po chorobie, no i że straciłem ich trop w lesie.
— Gdzie oni teraz sa,˛ mały? — zapytał Piskor chłopca. — Dokad ˛ uciekli, no,
gadaj!
— Nie bój si˛e, Jurek — powiedział Wasik ˛ — to moi koledzy. Nic ci nie zrobia.˛
No gadaj.
— Oni. . . oni. . . — wykrztusił Jurek — oni. . .
— Podobno postanowili si˛e oddać w r˛ece opieki domowej — rzekł Wasik. ˛ —
nie widzieli innego wyjścia. Tak twierdzi Jurek.
Jurek skinał
˛ głowa.˛ Pomału pozbywał si˛e strachu. Patrzył na nas coraz przy-
tomniej.
— Tak — powiedział zachrypłym głosem. — Ty ich strasznie przeraziłeś. . .
Wpadli tu do mnie ledwie żywi z krzykiem: „Jakiś pucołowaty nas goni. Wszyst-
ko przepadło. Widział nas. Nie możemy tu zostać. . . uciekamy”. „Dokad?” ˛ —
pytam ich. „Jak to, dokad? ˛ — mówia.˛ — Do chaty”. „Jak si˛e dostaniecie?” —
pytam. „Autostopem”. „Zabiora˛ was?” — pytam. „Jak powiemy, że zabładzili- ˛
śmy i chcemy si˛e dostać do naszej chaty, do Kościerzyny — zabiora.˛ Do domu
każdy samochód zabierze”. Chcieli mnie wziać ˛ z soba,˛ ale. . . ja. . . ja przecież nie
mogłem — dodał cicho. — Oni nic nie zrobili, a ja. . .
— Wciaż˛ jeszcze boisz si˛e ciotki? — zapytał Piskor.
Jurek skinał
˛ ponuro głowa.˛
— Ile ty właściwie masz lat?

129
— Prawie jedenaście.
— A naprawd˛e to dziesi˛eć, co? — skrzywił si˛e Piskor. — Co za czasy. . .
Niedługo przedszkolaki zaczna˛ si˛e wypuszczać na autostop.
— Co z nim zrobimy? — zapytał Jasio Nowak.
— Przede wszystkim należy go pokazać Pieczabie, żeby zrozumiał, że to ci
z Kościerzyny rozrabiali, a nie Wasik ˛ — powiedział Piskor.
— Szkoda fafla˛ — mruknał ˛ Wasik.
˛ — Stłuc telewizor, bracie, to jest wi˛ekszy
pech.
— Pech czy głupota? Pod domem nie strzela si˛e z procy.
— Zapłacił już za głupot˛e. Spójrz, jak on wyglada.
˛
Jasio Nowak położył r˛ek˛e na ramieniu Jurka.
— No nic, bracie. Pieczabie to my ci˛e nie wydamy, ale do ciotki musisz wró-
cić.
— Nie. . . nie. . . tylko nie do ciotki — przestraszył si˛e Jurek.
— Musi być lepszy anioł ta twoja ciotka — skrzywił si˛e Jasio i popatrzył
z zakłopotaniem na Jurka.
— Jedno jest jasne — wtraciłem˛ — Wasik
˛ musi natychmiast wrócić na kolo-
ni˛e, żeby uspokoić C i a ł o.
— Racja — powiedział Piskor. — Trzeba najpierw uspokoić C i a ł o.
— Jakie ciało? — zaniepokoił si˛e Wasik.˛
— C i a ł o, czyli grono — powiedziałem.
— No, dobrze — zawahał si˛e Wasik ˛ — ale co z Jurkiem?
— Musimy coś wykombinować — rzekłem.
— Niech Biała Noga coś wymyśli — dodał Jasio.
— Tak, Puchacz powinien coś wymyślić — mruknałem. ˛ — Id˛e z toba,˛ Wasik.
˛
— Ja też id˛e — powiedział Jasio Nowak — a ty, Piskor, poczekaj tu z małym,
aż Biała Noga coś wymyśli.
Wasik
˛ patrzył na nas zdumiony.
— Odkad ˛ to rozmawiacie z Puchaczem? Ja myślałem, że wy z nim nie tego. . .
— Tego, nie tego, ale on si˛e zna na rzeczy. Najlepszy dowód, że kiedy wszyscy
na ciebie. . . to on jeden ci˛e bronił.
— Bronił mnie? — powtórzył zdumiony Wasik ˛ i zamrugał śmiesznie oczami.
Od czasu kiedy Puchacz zastosował mu ten pogladowy ˛ chwyt na poczatku,
˛
Wasik
˛ nie miał do niego za grosz zaufania.

IV
Pobiegliśmy we trzech — Wasik,˛ Jasio Nowak i ja. Pod brama˛ kolonii roz-
dzieliliśmy si˛e. Wasik
˛ poszedł zameldować si˛e panu Klapczyńskiemu i wyjaśnić,
jak sprawy stoja,˛ a my, nie zwlekajac,
˛ od razu ruszyliśmy do Puchacza.

130
Puchacz leżał w swoim kacie ˛ pograżony
˛ całkowicie w lekturze. Najpierw
w zwi˛ezłych słowach opowiedzieliśmy mu o odnalezieniu Wasika. ˛ Myśleliśmy,
że go to rozrusza, ale on nie przerwał zupełnie lektury i nie zadał ani jednego
pytania, skrzywił si˛e tylko i mruknał: ˛
— No, dobrze. . . dobrze, a teraz zróbcie spływ — i si˛egnał ˛ po koreczki do-
uszne.
My jednakże nie odeszliśmy i opowiedzieliśmy z kolei o problemie telewizora,
Jurka i ciotki, która nie jest aniołem.
Puchacz poruszył niecierpliwie biała˛ noga˛ i przerwał nam:
— Co mnie obchodzi jakiś fafel? ˛ Oddać go złemu Pieczabie na pożarcie i kwi-
ta.
— Wymyśl coś.
— Nie przyjechałem tu myśleć.
— Musisz znaleźć jakieś wyjście. No, bo co zrobić z tym małym?
— Spytajcie si˛e mojej nogi.
Na nic si˛e zdały wszelkie prośby, rozzłościliśmy go tylko.
— Nie przeszkadzajcie mi! — krzyknał. ˛ — Czytam właśnie, jak zbrodniarz
goli si˛e zatruta˛ żyletka.˛ Obchodzi mnie tylko, czy uda si˛e zemsta Mulata.
Nie sposób było oderwać go od ksiażki.
˛ Myślałem już, że nasza misja skończy
si˛e niepowodzeniem, ale, na szcz˛eście, Jasio Nowak nie stracił głowy. Mrugnał ˛ do
mnie znaczaco ˛ okiem i spróbował ostatniego sposobu.
— Puchacz — powiedział poufnym tonem — ty jeszcze nie wiesz wszystkie-
go. Ten mały. . . no, wiesz, ten Jurek, to jest chłopak z Targówka.
Patrzyliśmy w napi˛eciu na Puchacza. Puchacz nie oderwał oczu od ksiażki. ˛
Widać było, że czyta w najciekawszym miejscu. Przez moment zdawało si˛e, że
„zemsta Mulata” zwyci˛eży. Nagle cisnał ˛ ksiażk˛
˛ e na podłog˛e i j˛eknał:
˛
— Żeby was Mulat golił! Niech pchły obsiad ˛ a˛ wszystkich chłopaków z Tar-
gówka. Wsz˛edzie si˛e p˛etaja! ˛ Jak Boga kocham, nie po to tu przyjechałem, żeby
być mamka˛ nieletnich. Żebym ja przez takiego fafla ˛ nie mógł dokończyć „Mor-
derstwa na poddaszu”! Niesłychana rzecz!
Gderajac˛ bez przerwy, wygramolił si˛e ze swoja˛ biała˛ noga˛ z legowiska, przej-
rzał w lusterku, przygładził włosy i włożył but na zdrowa˛ nog˛e.
— Gdzie jest ten łobuz?
— Czeka w lesie z Piskorem.
— Idziemy — warknał ˛ Puchacz. — Aha, byłbym zapomniał. Weźcie bułki dla
głodomora.
Po drodze wstapił ˛ do kancelarii, gdzie siedział jeszcze Wasik ˛ w otoczeniu
wychowawców.
— Panie wychowawco — rzekł z gorycza˛ w głosie do pana Klapczyńskiego —
wychodz˛e załatwić pewne sprawy nieosobiste. — Wyjaśnił krótko, o co chodzi.
Pan Klapczyński spojrzał na niego zdziwiony.

131
— Ty? Myślałem, że ci˛e to nic nie obchodzi.
— Nic mnie nie obchodzi — rzekł ze złościa˛ Puchacz — ale nie mog˛e oddać
chłopaka z Targówka na pożarcie złemu Pieczabie, i ciotce, która nie jest aniołem.
— Co chcesz zrobić? — uśmiechnał ˛ si˛e pan Klapczyński.
— Wi˛eksza˛ polityk˛e. Oczywiście w granicach rozsadku ˛ i prawa.
Słuchaliśmy z podziwem Puchacza. Umie mówić. Mógłby zrobić karier˛e
przywódcy wszystkich chłopaków na kolonii, gdyby nie był taki leniwy.
Pan Klapczyński znów si˛e uśmiechnał ˛ i powiedział:
— Życz˛e ci powodzenia.
— Ależ, kolego Klapczyński — wmieszał si˛e zaniepokojony pan kierownik —
to zbyt poważna sprawa. Tego nie można oddawać w r˛ece Puchackiego.
— Niech pan kierownik pozwoli, na moja˛ odpowiedzialność. Niektóre sprawy
chłopcy powinni uczyć si˛e załatwiać sami. Skoro już zacz˛eli tak pomyślnie. . .
Zreszta˛ wierz˛e w talent Puchackiego.
— Dzi˛ekuj˛e za zaufanie — chrzakn ˛ ał˛ Puchacki i odszedł, stukajac
˛ swoja˛ biała˛
noga.˛
Skonstatowaliśmy, że mimo kończyny w gipsie Puchacz jest w doskonałej
kondycji fizycznej. Zasuwał tak szybko przez las, że ledwie mogliśmy dotrzymać
mu kroku.
Piskor z jeńcem czekał już na nas niecierpliwie.
Puchacz obejrzał z wyraźnym niesmakiem chłopaka i powiedział:
— Dać mu bułk˛e i idziemy.
Jurek spojrzał na niego przestraszony.
— Tylko nie do ciotki. . .
— Nie bój si˛e, zaprowadzimy ci˛e do anioła.
— Do anioła?
— Tak, zobaczysz, wstawaj. Nie masz nic do gadania. Jesteś jeńcem.
Zbieg nie mógł iść o własnych siłach, wi˛ec wzi˛eliśmy go pod r˛ece i zacz˛eliśmy
prowadzić jak inwalid˛e. Ponieważ miał obtarta˛ nog˛e, wi˛ec musiał zdjać˛ buty i iść
boso. Szedł, syczac ˛ z bólu i poj˛ekujac,
˛ bo igły sosen i szyszki kłuły go w nagie
stopy.
Na szcz˛eście, o dziesi˛eć minut drogi była szosa i przystanek PKS.
Wsiedliśmy do autobusu i za pół godziny byliśmy w Kościerzynie.
Tutaj kupiliśmy małemu nowa˛ bułk˛e i butelk˛e kefiru, a nast˛epnie zostawiliśmy
go na ławce w parku pod opieka˛ Piskora. Sami zaś poszliśmy poszukać domku
ciotki Jurka. Adres znaleźliśmy w spodniach zbiega, mi˛edzy różnymi szpargała-
mi, na jednej kopercie z listem od rodziców.
Ciotka mieszkała na ulicy Grochowej, za miastem, w małym domku z czerwo-
nej cegły. Kiedy weszliśmy na podwórko, taszczyła do ogrodu ci˛eżki kosz z bie-
lizna,˛ żeby powiesić uprane rzeczy na sznurach mi˛edzy drzewami.
— Czy możemy pani pomóc? — zapytał Puchacz.

132
Ciotka drgn˛eła, obróciła si˛e do nas, popatrzyła i otarła szybko oczy.
— Uciekajcie stad! ˛ Uciekajcie mi stad ˛ zaraz!
— Co si˛e stało?. . . — zapytał Puchacz.
— Ile razy spojrz˛e na takich chłopców jak wy, przypomina mi si˛e mój siostrze-
niec — powiedziała. — Już tydzień, jak zaginał. ˛ Nie wiem, co si˛e z nim stało, czy
go kto porwał, czy sam uciekł. Nic nie wiem.
— Pewnie uciekł — powiedział Puchacz — teraz jest sezon na ucieczki, pro-
sz˛e pani.
— Ale dlaczego uciekł? Przecież był zadowolony, i starałam si˛e, jak mogłam,
żeby mu dogodzić. . . Pierogi ze śmietana˛ dostawał i omlety z konfiturami. Wi˛ec
dlaczego uciekł?
— Może coś przeskrobał, pani wie, stłucze jeden lustro, drugi telewizor i dla-
tego uciekaja.˛ Ze strachu.
Wdowa uniosła ze zdziwieniem brwi do góry.
— Może tak i bywa — powiedziała — ale mój przecież nic nie stłukł, wi˛ec
dlaczego. . . otarła oczy chusteczka.˛
Spojrzeliśmy po sobie.
— Nic nie stłukł? — zdumiał si˛e Puchacz. — Naprawd˛e nic si˛e nie stłukło
w tym okresie, kiedy uciekł? Niech sobie pani przypomni.
Wdowa wzruszyła ramionami.
— No. . . stłukł si˛e flakon z kwiatami, ale co to za szkoda. Zwyczajny flakon
za dziesi˛eć złotych. Wi˛ecej było strachu niż zmartwienia. Bo jak on si˛e stłukł, to
ja właśnie drzemałam na kanapie. A już było ciemnawo. A ten flakon, widzicie,
stał na telewizorze i okno było otwarte. Musiał wiatr powiać mocno i stracił ˛ ten
flakon, dość, że usłyszałam okropny brz˛ek w tamtej stronie. Myślałam, że telewi-
zor si˛e stłukł, i zerwałam si˛e z kanapy z krzykiem: „Matko Boska, telewizor si˛e
stłukł!. . . telewizor!” i zacz˛ełam płakać, że taki drogi telewizor si˛e stłukł, a szkło
chrupało pod moimi stopami. Dopiero, jak zapaliłam światło, patrz˛e, telewizor
stoi na swoim miejscu, a tylko flakon rozbił si˛e w drobne kawałki.
Wdowa znów otarła oczy.
— Ale to był znak boży. Nic, tylko znak boży, bo tego samego wieczoru Jurek
zaginał.˛ Co ja si˛e namartwiłam — i na milicj˛e chodziłam, i w radio, i w gazetach
ogłosiłam. I wyrzucam sobie, że widać byłam za ostra dla niego, a może tych
pierogów miał za mało. Dobrze, że jego rodzice nic jeszcze o tym nie wiedza,˛
boby chyba umarli z rozpaczy. Ale już niedługo wróca˛ z tej turystyki zagranicznej
i przyjada˛ tu po niego, i wtedy co ja im powiem — wdowa ukryła twarz w r˛ekach.
Zrobiło nam si˛e jej strasznie żal. Z trudem powstrzymywaliśmy si˛e, żeby jej
od razu nie powiedzieć prawdy.
Ciekaw byłem, jak si˛e teraz zachowa Puchacz. A on odchrzakn ˛ ał ˛ i powiedział:
— Widz˛e, że rzeczywiście nie ma powodu, dla którego by Jurek nie mógł wró-
cić. Jednakże chciałbym pani powiedzieć, co zrobił ze mna˛ raz mój stryjek, kiedy

133
byłem cały dzień poza domem. Otóż mój stryjek, zamiast si˛e ucieszyć z mojego
powrotu, od razu dobrał si˛e do mojej skóry. Wobec tak zniech˛ecajacych ˛ perspek-
tyw zbiegła młodzież boi si˛e wracać na łono rodziny i rozgoryczona tuła si˛e po
lasach, żywiac˛ si˛e poziomkami.
— Myślisz, że mój Jurek też si˛e tuła po lasach? — zachlipała biedna kobieta.
— Nie dziwiłbym si˛e, gdyż obawia si˛e pewnie, że pani postapi ˛ z nim tak, jak
ze mna˛ mój stryjek. Niech pani nam zdradzi w sekrecie, gdyby tak si˛e nagle tu
zjawił, pani by nie wytrzymała i przetrzepałaby mu skór˛e?
— Oj, nie wytrzymałabym — westchn˛eła wdowa i odruchowo skr˛eciła r˛ecznik
w gruby gałgan, aż nam zrobiło si˛e zimno i dreszcz nam przeszedł po skórze.
— Wi˛ec pani sama widzi, że zbiegła młodzież ma troch˛e racji, tułajac ˛ si˛e po
lesie i żywiac
˛ si˛e grzybami, cz˛esto trujacymi.
˛
— O, Boże — przestraszyła si˛e wdowa — myślicie, że on mógł zrywać trujace ˛
grzyby?
— To si˛e zdarza, prosz˛e pani. Kiedyś czytałem, że w lesie znaleziono trupa
chłopca, który zatruł si˛e wilczymi jagodami. Chłopiec ten bał si˛e wrócić do domu,
bo stłukł butelk˛e mleka.
— Butelk˛e mleka! — wykrztusiła wdowa.
— Tak, a wszystko to, prosz˛e pani, dlatego, że rodzice nie wytrzymuja˛ nerwo-
wo tak jak dawniej i nie umieja˛ już przyjmować marnotrawnych synów.
— Och, przewraca wam si˛e w głowach, może jeszcze rodzice maja˛ ich cało-
wać i ściskać.
— Nie, całowanie możemy sobie darować — powiedział Puchacz — ale gdy-
by na przykład spotkało ich. . . milczenie. Rozumie pani, pełne gł˛ebi, wymowne
milczenie, które już Adam Mickiewicz, prosz˛e pani, bardziej cenił od słowa.
— Milczenie? O, co to, to nie! — zaprotestowała nieszcz˛esna kobieta. — Jeśli
już mam si˛e powstrzymać i nie garbować mu skóry mokrym gałganem, to musz˛e
si˛e przynajmniej wyżalić na niecnot˛e. Żeby tak bez słowa odejść sobie od starej
ciotki. . . — wdowa załkała żałośnie. — Co za niedobre dziecko. . . co za niedobre,
okrutne dziecko!
— Trudno jest wychować dziecko — rzekł filozoficznie Puchacz — ale nie
należy si˛e zniech˛ecać. Ja też robiłem różne rzeczy, a, jak pani widzi, wyrosłem na
poważnego człowieka.
— Hm — wdowa z powatpiewaniem ˛ spojrzała na Puchacza, a jej wzrok za-
trzymał si˛e podejrzliwie na jego nodze w gipsie.
Puchacz, nieco speszony taka˛ lustracja,˛ cofnał ˛ zagipsowana˛ kończyn˛e i wyja-
śnił pośpiesznie:
— To skutek nieszcz˛eśliwego wypadku, prosz˛e pani. Na człowieka na każdym
kroku czyhaja˛ nieszcz˛eśliwe wypadki, nawet na zupełnie prostej drodze, ja na
przykład pośliznałem
˛ si˛e na lodzie.
— Na lodzie, w lipcu? — zdziwiła si˛e wdowa.

134
Ale Puchacz nie dał si˛e zbić z tropu.
— Zwiedzałem chłodnie mi˛esne i potknałem ˛ si˛e, prosz˛e pani.
— Potknałeś
˛ si˛e?
— Tak, na sercu, prosz˛e pani.
— Na czym?
— Na zamrożonym sercu wołu, prosz˛e pani, które na skutek karygodnego nie-
dbalstwa obsługi wypadło w czasie transportu na beton. Ja potknałem ˛ si˛e, a na-
st˛epnie pośliznałem.
˛
— To jakiś niezwykły wypadek — dziwiła si˛e wdowa.
— Tak, to dosyć niezwykłe — rzekł skromnie Puchacz.
— Trudno ci wierzyć, mój chłopcze.
— Jeśli mnie pani nie wierzy, niech pani spojrzy na tego koleg˛e — pokazał
na mnie — on też jeszcze w zeszłym roku robił różne rzeczy, a teraz spoważniał
i pisze ksiażk˛
˛ e.
— Piszesz ksiażk˛
˛ e, w tym wieku? — zapytała zaskoczona.
— Tak, prosz˛e pani, pisz˛e ksiażk˛
˛ e o koloniach szkolnych — odparłem, jak
tylko mogłem poważnie.
— Tak wi˛ec sama pani widzi — ciagn ˛ ał
˛ Puchacz — że jesteśmy poważnymi
ludźmi i można na nas polegać. I kto wie, czy nie moglibyśmy czegoś zrobić dla
pani i Jurka. Ja osobiście jestem przekonany, że gdyby on wiedział, iż. . .
— Pani go przyjmie z otwartymi r˛ekami. . . — dokończyłem.
— I z sercem na dłoni! — dodał Puchacz.
— I z tortem! — rzekł Jasio.
— I z kakao!. . .
— I z pierogami ze śmietana!.˛ ..
— I z marynata˛ w occie!. . .
— I z lodami!. . .
— I w ogóle. . .
— I w ogóle. . . — powtórzył Puchacz — to wtedy wróciłby do pani jeszcze
dzisiaj.
— A ty skad ˛ o tym wiesz? — zapytała z nagła˛ podejrzliwościa˛ wdowa.
— Prowadz˛e badania nad duszami przest˛epców, prosz˛e pani — odrzekł bez
zajakni˛
˛ ecia Puchacz.
— Ale w jaki sposób Jurek si˛e może dowiedzieć, że ja go przyjm˛e z otwartymi
r˛ekoma? — zafrasowała si˛e ciotka.
— O. . . to nic trudnego. Możemy go po prostu spotkać.
— Spotkać?
— Tak. . . włóczymy si˛e przecież po okolicy.
— I nawet spotkaliśmy już jakiegoś chłopca w lesie.
— Który to chłopiec może jest Jurkiem.

135
— Wi˛ec jeśli pani napisze oświadczenie, że przyjmie go z otwartymi ramio-
nami. . .
Wdowa zaczerwieniła si˛e.
— Oświadczenie? Ależ to sa˛ kpiny! Ja wam pokaż˛e drwić sobie ze starej ko-
biety! — rozzłościła si˛e nagle.
— My nie drwimy.
— Zmiatać mi z oczu!. . . Głow˛e tylko zawracaja.˛ Już was nie ma, bo miotła˛
przep˛edz˛e!
I nie zwlekajac
˛ chwyciła za odnośne narz˛edzie.
Przerażeni rzuciliśmy si˛e do ucieczki. Czyżby polityka Białej Nogi zawiodła?
Ale jeszcze nie wybiegliśmy za furtk˛e, kiedy ciotka biedaczka zawołała:
— Zaczekajcie!
Widocznie zrozumiała, w czym rzecz.
Zawróciliśmy.
— No, dobrze — powiedziała — napisz˛e oświadczenie, ale jeden z was zosta-
nie u mnie zamkni˛ety w komórce jako zakładnik, dopóki nie przyprowadzicie tu
Jurka.
— Niech i tak b˛edzie — powiedział Puchacz. — Edek — zwrócił si˛e do
mnie — b˛edziesz zakładnikiem.
Zostałem wi˛ec zamkni˛ety w komórce pod schodami jako zakładnik, a ciotka
napisała:

Oświadczam niniejszym, że przyjm˛e mego siostrzeńca Jurka


z otwartymi ramionami i o nic nie b˛eda˛ pytała, i otrzyma ode mnie
do jedzenia: 1) tort, 2) kakao, 3) pierogi z jagodami i ze śmietana,˛ 4)
marynat˛e w occie, 5) lody (500 g).

Wywalczyła tylko klauzul˛e końcowa,˛ treści nast˛epujacej:


˛

Za skutki nie odpowiadam. Rycynus przygotuj˛e także.

Puchacz i Jasio Nowak porwali oświadczenie i pop˛edzili do Jurka.


Okazało si˛e jednak, że przesoliliśmy. Oświadczenie pisemne ciotki zawiera-
ło treści, które nieszcz˛esnemu zbiegowi nie mogły si˛e pomieścić w głowie. Po
prostu nie potrafił sobie wyobrazić, żeby ciotka mogła coś takiego napisać. W˛e-
szył zasadzk˛e i podst˛ep. Nie pomogły nasze wyjaśnienia, że telewizor nie poniósł
żadnego szwanku i że przemieniliśmy ciotk˛e w anioła. Musieliśmy nieszcz˛esnego
zbiega sprowadzić do domu pod przymusem.
Nie uwierzył nawet wtedy, kiedy w otwartych drzwiach powitała go ciotka
nie uzbrojona, bez miotły, ścierki i innych nieprzyjemnych instrumentów w dłoni.

136
Przeciwnie, niesłychane zachowanie starszej pani jeszcze bardziej go zaniepoko-
iło. Bał si˛e, że jest to przysłowiowa cisza przed burza˛ i że czeka go specjalne
garbowanie skóry połaczone˛ z odpowiednim paternoster.
Toteż kiedy biedna wdowa, jedna˛ r˛eka˛ ocierajac ˛ oczy, druga˛ wyciagn˛
˛ eła do
niego, aby przytulić skruszonego zbiega do piersi, nie ryzykował dłużej i dał nie-
spodziewanie drapaka.
Schwytaliśmy go dopiero na podwórzu i, nie baczac ˛ na jego rozpaczliwy opór,
wepchn˛eliśmy siła˛ w ramiona wdowy. Uspokoił si˛e nieco dopiero wtedy, kiedy
zauważył, że telewizor istotnie stoi na miejscu, nienaruszony i cały.
Czujnie obserwowaliśmy spod drzwi scen˛e przywitania, baczac ˛ czy przebiega
ona zgodnie z umowa.˛ Trzeba przyznać, że wdowa wypełniła przyj˛ete zobowia- ˛
zanie uczciwie. Nie robiła Jurkowi żadnych wymówek i pozwoliła si˛e przeprosić
w spokoju. Ciagle ˛ tylko ocierała oczy, patrzac
˛ na wychudła˛ twarz siostrzeńca,
i Jurek też ocierał, a potem siedli sobie na kanapie przed telewizorem i płakali
oboje po cichutku.
Już mieliśmy si˛e wycofać dyskretnie, gdy nagle do uszu dobiegł nas pieszczo-
tliwy głos ciotki:
— Najdroższy. . . okropny. . . okrutny nicponiu, a swoja˛ droga˛ to warto by ci
lanie spuścić. Takie maleńkie, serdeczne lanie.
Jurek spojrzał na nas z niepokojem, a Puchacz uznał za wskazane interwenio-
wać.
— Przepraszam — chrzakn ˛ ał˛ — ale pani miała nic nie mówić.
— Ja tylko tak. . . pieszczotliwie. . . — otarła oczy ciotka.
— Jednakże to go denerwuje. Jurek jest wrażliwym chłopcem.
— Kochany, wrażliwy urwis z Łodzi. . . — westchn˛eła ciotka, i na dowód, że
nie ma złych zamiarów, pogłaskała siostrzeńca po głowie.
— Przepraszam, tak nie można — rzekł Puchacz — Jurek nie jest złodziejem.
— Złodziej? — zdziwiła si˛e wdowa. — Ja przecież nie mówi˛e, że z ł o -
d z i e j, tylko że z miasta Łodzi, a dokładnie to z Bałut.
— Co takiego? — uniósł do góry brwi Puchacz. — Co pani powiedziała?
Niech pani powtórzy!
— Powiedziałam, że Jurek jest kochanym urwisem z Bałut.
— Z jakich Bałut? — zdenerwował si˛e Puchacz. — On przecież jest z Tar-
gówka.
— A któż to wam powiedział? — uśmiechn˛eła si˛e ciotka. — Ja przecież wiem
najlepiej. Jurek jest z Bałut.
Puchacz wbił w nas ci˛eżki wzrok. Zrozumieliśmy, że czeka nas coś w rodzaju
„zemsty Mulata”.
— Ha, łotry!. . . — zasapał.
— Co pan mówi? — ciotka spojrzała na niego ze strachem.

137
— Mówi˛e, że na świecie roi si˛e od łotrów. Także i w krótkich spodenkach —
wycedził patrzac˛ na nas strasznym wzrokiem.
Nie wytrzymaliśmy tego spojrzenia i daliśmy czym pr˛edzej nog˛e.
Puchacz wybiegł za nami. Stukajac ˛ swoja˛ biała˛ noga˛ po bruku, sadził wielkimi
krokami krzyczac:˛
— Stać, łotry! Czego uciekacie?! Stać!
Ale my uciekaliśmy zdrowo. Strach przypiał ˛ nam skrzydła. Właśnie PKS ru-
szał z przystanku. Wskoczyliśmy w biegu. Przez szyb˛e zobaczyliśmy zadyszana˛
Biała˛ Nog˛e. Groził nam bezsilnie z daleka.

* * *

Pan Klapczyński czekał już na nas niecierpliwie. Wyjaśniliśmy niech˛etnie, że


wszystko załatwione pomyślnie.
— A gdzie Puchacki? — zapytał, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e nam podejrzliwie.
— Spóźnił si˛e na PKS — odparliśmy.
— Czemu macie takie miny? — wciaż ˛ patrzył na nas nieufnie. — Wy coś
ukrywacie. Mieliście jakieś przykrości?
— Nie. . . skad.
˛ . . — mruknał ˛ Jasio.
— Spać nam si˛e chce — dodał Piskor i ziewnał ˛ ostentacyjnie.
Chcieliśmy si˛e ulotnić, ale pan Klapczyński zatrzymał nas i zmusił do zjedze-
nia kolacji.
Kończyliśmy właśnie posiłek, kiedy na korytarzu rozległ si˛e znajomy stukot
i do sali wszedł zadyszany Puchacz. Zdr˛etwieliśmy. On tymczasem ledwie żywy
opadł na krzesło i j˛eknał:˛
— Och, mam tego wszystkiego dosyć! Wykończyli mnie, prosz˛e pana. To
okropne i wyczerpujace. ˛ . . załatwiać poślizgi życiowe patałachów i naprawiać
rozróbki mazgaja, który w dodatku nie jest nawet chłopakiem z Targówka. Nie
dość, że wyczerpała mnie ta okropna ciotka, to jeszcze ci smarkacze. . . Niech pan
sobie wyobrazi, uciekli mi sprzed nosa i zostawili mnie samego w Kościerzynie!
— Chłopcy, czy to prawda? — zgorszył si˛e pan Klapczyński.
Spuściliśmy głowy w milczeniu.
— Dlaczego zostawiliście Puchackiego? — zapytał surowo pan Klapczyń-
ski. — Czy to ładnie opuszczać chorego koleg˛e?
— Mieli nieczyste sumienie, prosz˛e pana — uśmiechnał ˛ si˛e Puchacki. — Nie
chciałem im pomóc, wi˛ec oszukali mnie, że Jurek jest chłopakiem z Targówka,
bo ja im kiedyś powiedziałem, że też jestem z Targówka. Wi˛ec jak si˛e wydało, że
Jurek jest z Bałut, to si˛e zl˛ekli. Głuptasy, prosz˛e pana, a najśmieszniejsze to, że
ja. . . — Puchacki przerwał i z szydercza˛ mina˛ popatrzył po nas — że ja, prosz˛e
pana — parsknał ˛ śmiechem — że ja. . . w c a l e n i e j e s t e m z T a r g ó w -
k a.

138
Zerwaliśmy si˛e z miejsc.
— Co powiedziałeś? — wykrztusił Piskor.
— Powiedziałem, że nie jestem z Targówka.
— Czy to prawda, prosz˛e pana? — zapytał Piskor pana Klapczyńskiego.
— Tak — odparł pan Klapczyński — o ile dobrze pami˛etam, Puchacki jest
z Pyr.
— Zgadza si˛e — odparł Puchacki — jestem z Pyr.
Patrzyliśmy na niego osłupiali, nic nie rozumiejac.
˛
— No, to dlaczego tak powiedziałeś? — zapytałem.
— Właśnie! Dlaczego powiedziałeś nam, że jesteś z Targówka? — wyjakał ˛
zdumiony Piskor.
— Dlaczego. . . dlatego, że. . . Och, dajcie mi spokój — rozzłościł si˛e nagle
Puchacz — pomyślcie lepiej, co wykombinować z ogrodnikiem Pieczaba,˛ żeby
znów nie było na nas.
TRZYNASTY WYSTEPEK
˛

I
Wiadomość poraziła druga˛ sal˛e w momencie najbardziej niespodziewanym,
kiedy normalnie żadne wieści ze świata zewn˛etrznego nie dochodza˛ do uszu
„czterdziestu m˛eczenników” — jak opiekun drugiej sali, pan Majeran, nazywa
swoich chłopaków — to znaczy w czasie ciszy poobiedniej.
Po obiedzie bowiem na koloniach w Lig˛ezie nast˛epuje karmienie młodzieży
pastylkami, po czym zap˛edza si˛e delikwentów do łóżek i nakłania do snu.
Ze wszystkich tortur, jakie wymyślono dla uczestników kolonii specjalnej
w Lig˛ezie, cisza poobiednia budzi najwi˛eksze sprzeciwy nowicjuszy, tym bar-
dziej, że wi˛ekszość z nich nie zdaje sobie zupełnie sprawy z tego, gdzie ich wy-
wieziono. Myślisz, że przyjechałeś na zwyczajne kolonie letnie dla młodzieży
szkolnej, a tu od razu przepuszczaja˛ ci˛e, bratku, przez magiel. Ani chwili spo-
koju. Czas ściśle poszatkowany regulaminem. Rano gimnastyka zdrowotna, po-
tem jedni maszeruja˛ na zastrzyki, inni na bicze szkockie, czyli na zimne i gora- ˛
ce prysznice z gumowej sikawki. Przy śniadaniu pastylki, przy kolacji pastylki,
a przed obiadem łycha podejrzanej mikstury. I stale szpinak i picie mleka, a do
zup (wciaż˛ i aż do znudzenia jarzynowych) dosypuja˛ ci jakichś białych proszków.
A jakby tego było mało, co tydzień osobnicy w białych kitlach waża˛ ci˛e jak tucz-
nika, ogladaj
˛ a,˛ opukuja,˛ macaja.˛ . . Słowo daj˛e, sanatorium jakieś, nie uczciwe
kolonie.
Nic wi˛ec dziwnego, że nowicjusze j˛ecza,˛ chodza˛ struci, zbici z tropu, zdezo-
rientowani i ogłupieni, a bardziej przedsi˛ebiorczy chca˛ z miejsca wyrywać i kom-
binuja˛ skok.
Tak właśnie było z niejakim Bularskim i towarzyszami. Już pakowali manatki
i w nocy chcieli si˛e spuszczać przez okno, gdy ktoś zapalił światło i ściagn
˛ ał˛ ich na
podłog˛e. Z przerażeniem spostrzegli, że sa˛ w r˛ekach dryblasa o małych bystrych
oczkach, który przygladał ˛ im si˛e z uśmiechem.
Był to weteran z drugiej sali, niejaki Pafnuc. . .
Pafnuc do czasu przyjazdu Trabaczewskiego
˛ był najlepiej zorientowany i on
też brał na siebie dzieło uświadomienia i pokrzepienia nowicjuszy, albowiem wy-

140
chodził z założenia, że kiedy nie można zmienić sytuacji, należy ja˛ przynajmniej
zrozumieć, i że to daje ulg˛e.
— Nie trzeba si˛e denerwować, chłopaki — poklepał Bularskiego po chuder-
lawych łopatkach. — Dziwicie si˛e, gdzieście wdepn˛eli? Sprawa jest prosta. Nie
mieliście odpowiedniej wagi — z lekka˛ wzgarda˛ pomacał im muskuły. — Tak,
prosz˛e panów, mamy kondycyjne braki i flaczki zamiast mi˛eśni, a do tego pewnie
złe OB, morfologi˛e i analizy. . . Dlatego tu was przysłali. . . Ale nie bójcie si˛e, za
miesiac ˛ nikt was nie pozna. . . B˛edziecie silni jak ja. . . Już tutaj wezma˛ si˛e za was,
tu jest specjalny reżym.
Pafnuc zawsze używa trudnych słów, które budza˛ szacunek malców.
— Co to jest reżym? — zapytał Bularski, zwany później Bulwa.˛
Pafnuc popatrzył na niego małymi oczkami.
— Chodź bliżej, to ci wytłumacz˛e.
A kiedy Bularski podszedł, Pafnuc wział ˛ go za ucho j i zaprowadził do łóżka.
— Już wiecie, co to jest reżym — powiedział.
W ten sposób wyrobił si˛e wśród malców poglad, ˛ iż reżym jest to branie za
uszy.
Otóż tego popołudnia, kiedy wiadomość poraziła druga˛ sal˛e, wszystko odby-
wało si˛e zgodnie z wymaganiami reżymu i nic nie wróżyło dramatycznego prze-
biegu wypadków.
Punktualnie o godzinie drugiej pan Majeran zap˛edził młodzież do łóżek i po-
wiedział jak zwykle:
— A teraz godzina relaksu. Prosz˛e o cisz˛e. Pami˛etajcie, że jesteście zagrożeni.
Słowa te zawsze robia˛ na chłopcach wrażenie. Sala milknie. Na dobra˛ spraw˛e
nikt nie rozumie, czym sa˛ zagrożeni, ale chłopcy nie próbuja˛ nigdy „rozgryźć”
Majerana. O Majeranie utarł si˛e bowiem poglad, ˛ że jest morowy, ale dziwny.
Wypowiedziawszy te sakramentalne słowa, pan Majeran jak zwykle uśmiech-
nał
˛ si˛e smutno (pan Majeran nie ma na kolonii specjalnych powodów do radości),
po czym zamknał ˛ cicho za soba˛ drzwi i poszedł do kancelarii, gdzie podobno
studiuje podr˛eczniki o wychowaniu. Tak przynajmniej twierdzi Trabaczewski. ˛
Po znikni˛eciu pana Majerana druga sala, jak co dzień, jeszcze przez chwil˛e
trwała oszołomiona. Osoba dziwnego pana Majerana zawsze wpływała demobili-
zujaco
˛ na buntownicze zap˛edy czterdziestu m˛eczenników i budziła jakieś „zakło-
potanie moralne”.
Ale gdy tylko ucichły kroki młodego wychowawcy, chłopcy, jakby zawsty-
dzeni ta˛ chwila˛ słabości, odbijali sobie w dwójnasób.
Zaczynało si˛e zwykle od Trabaczewskiego
˛ i Pafnuca. To dlatego, że obaj sa˛
najlepiej zorientowani. Dwu najlepiej zorientowanych na sali to jest kara boska.
Pafnuc nie może przeboleć, że już nie jest jedynym najlepiej zorientowanym,
i korzysta z okazji, żeby, jak si˛e wyraża, „zatkać Trab˛
˛ e”. Połowa sali dzielnie mu
pomaga w tym zatykaniu i dzieja˛ si˛e straszne rzeczy podczas ciszy poobiedniej.

141
Kiedy na przykład Trabaczewski
˛ twierdzi, że ten „świński szpinak” jest jesz-
cze gorszy na słodko, to Pafnuc od razu, że nieprawda, bo na kwaśno. Kiedy
znów Pafnuc udowadnia, że styl grzbietowy pana kierownika Waligóry jest lep-
szy od stylu klasycznego pana Strucia, to Trabaczewski
˛ śmieje si˛e i nazywa styl
grzbietowy pana Waligóry „holowaniem wraku”. . . Zwykle spór kończy si˛e na
boksie, i to w całym wyczynowym tego słowa znaczeniu. Wystarczy, że Traba- ˛
czewski postawi wyżej W˛egra Pappa od Pietrzykowskiego, a już Pafnuc zamienia
sal˛e na ring bokserski i zabiera si˛e do demonstrowania Trabaczewskiemu
˛ stylu
Pietrzykowskiego.
Tego dnia też wybuchła kwestia sporna, kto jest skuteczniejszy na boisku
w ataku — Pohl czy Lentner, i właśnie wśród wrzawy wszystkich czterdziestu
m˛eczenników druga sala zamieniła si˛e w oka mgnieniu w boisko, kiedy rozległ
si˛e przeraźliwy, ostrzegawczy gwizd. To zagwizdali dwaj watli, ˛ którzy zajmo-
wali łóżka przy samych drzwiach: Łebkowski i Rzepka. Niewatpliwie ˛ byli oni
geniuszami słuchu, gdyż zaiste trzeba mieć nie lada uszy, żeby wśród piekielnego
hałasu i wrzasku usłyszeć i odróżnić zbliżajace˛ si˛e kroki na korytarzu.
Sala od razu umilkła.
— Panowie, odwalamy sen sprawiedliwych — zakomenderował Pafnuc.
— Koce na uszy i chrapiemy — dodał Trabaczewski.
˛
Przez chwil˛e słychać było jeszcze głuchy tupot bosych stóp, potem skrzy-
pienie spr˛eżyn w łóżkach, a na koniec zapanowała śmiertelna cisza. Czterdziestu
chłopa momentalnie nakryło si˛e po uszy kocami, a żeby nikt nie miał watpliwości,
˛
że śpia,˛ rozległo si˛e zbiorowe chrapanie. . .
To był naprawd˛e rzadko spotykany koncert chrapania, na różne głosy i akordy.
Pograżeni
˛ we śnie sprawiedliwych nasłuchiwali czujnie.
Istotnie i tym razem słuch watłych
˛ nie zawiódł. Kroki na korytarzu stały si˛e
zupełnie wyraźne, w chwil˛e potem zaskrzypiały drzwi i do sali wszedł rosły blon-
das, w którym chłopcy od razu poznali niejakiego Ćwika z pierwszej sali.
Ćwik powiódł przymrużonymi oczyma po nakrytych kocami ciałach i wyce-
dził oficjalnym głosem:
— To u was tak wyglada ˛ cisza poobiednia?
Odpowiedziało mu jeszcze niewinniejsze chrapanie.
— Nie udawajcie, że śpicie! — zamruczał zdenerwowany. — Słychać was
było w całym domu.
I tym razem nikt si˛e nie odezwał, tylko chrapanie stało si˛e o ton wyższe.
— Dosyć tej zgrywy! — krzyknał. ˛ — Słyszycie, co mówi˛e? Po obiedzie obo-
wiazuje
˛ cisza. Czy nie znacie regulaminu?
Wtedy dopiero Pafnuc wynurzył si˛e spod koca i ziewnał ˛ ostentacyjnie:
— Czy mi si˛e śni. . . czy słysz˛e kazanie?
— Mog˛e przetkać ci ucho, to usłyszysz lepiej, Pafnuc! — warknał ˛ Ćwik.

142
— O rany, co za łajza przeszkadza kimać — odezwał si˛e zaspanym głosem
Trabaczewski.
˛
— To ten lizus, Ćwik — powiedział Pafnuc.
— Jak kocham myć nogi! — wykrzyknał ˛ Trabaczewski.
˛ — Faktycznie, to
ten lizus Ćwik. Chyba zbładziłeś,
˛ to jest sala pana Majerana, a ty jesteś od pana
Strucia.
— Pan Struć mnie do was przysłał, żebym was uciszył — rzekł Ćwik.
— Co ma do nas Struć — wzruszył ramionami Pafnuc — my jesteśmy pod
panem Majeranem.
— Już nie jesteście — odparł krótko Ćwik.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Chyba si˛e przesłyszeli.
— Jak to, nie jesteśmy? — podniósł si˛e Pafnuc. — Przecież pan Majeran
usypiał nas przed kwadransem.
— To było pożegnalne usypianie, a od godziny trzeciej jesteście pod panem
Struciem — powiedział Ćwik.
Zapanowała chwila nieprzyjemnej ciszy.
— Co on sepleni, ten Ćwik — wykrztusił wreszcie Pafnuc — słyszałeś, Tra- ˛
baczewski?
— Ćwiku, co to za mowa? — rzekł naprawd˛e już zaniepokojony Trabaczew- ˛
ski. — Nie żartuj tak boleśnie.
Ćwik uśmiechnał ˛ si˛e wzgardliwie.
— A co, zrzedła wam mina? Niestety, kochasie, to prawda! Po tej wczorajszej
drace pan kierownik postanowił, że pan Majeran nie b˛edzie już waszym wycho-
wawca.˛ Pan Majeran przejdzie do sali pierwszej, a was weźmie na przeszkolenie
pan Struć. Dlatego ja wam radz˛e, leżeć spokojnie. U pana Strucia nie ma rozró-
bek. Kto szura, pakuje manatki i wyjeżdża z kolonii z bardzo miłym listem do
rodziców.
Sala zdr˛etwiała. Takiej wiadomości nikt si˛e nie spodziewał. Struć wychowaw-
ca˛ sali. No, to byłby koniec świata. I nie wiadomo, jak długo trwałoby to przera-
żenie, gdyby nie ten łobuz Bularski, który krzyknał ˛ gdzieś z kata
˛ do Ćwika:
— Te, fagaaas, zamknij gaz!
I od razu wszyscy wystapili ˛ przeciw Ćwikowi. Rozległy si˛e głosy:
— Za drzwi z nim! My ci damy przeszkolenie! Brać go!
Bractwo zerwało si˛e z łóżek i rzuciło na Ćwika. Ale Ćwik nie dał si˛e wziać ˛
łatwo.
— Ja wam pokaż˛e. . . — zasapał. — Łobuzy! Masz, draniu! — puścił w ruch
pi˛eści i pierwszego z nacierajacych
˛ napastników powalił na podłog˛e.
— Ajaj! Bije! Trabaczewski,
˛ ratuj! — rozległy si˛e j˛eki.
— No. . . no. . . Ćwik, hamuj si˛e, stary — wtracił
˛ si˛e pojednawczo Trabaczew-
˛
ski. — Po co od razu z pi˛eścia? ˛

143
— Czy z wami można inaczej?. . . — dyszał Ćwik. — Czekajcie, powiem
Struciowi. Uprzedzałem was. Prosiłem chyba grzecznie?
— Jasne — przyświadczył spokojnie Trabaczewski.
˛ — Powiedziano, zrozu-
miano, już si˛e śpi — to mówiac ˛ zamrugał okiem do chłopaków: — Panowie, spać!
Było to raczej zaskakujace ˛ posuni˛ecie i druga cz˛eść sali, ta, co słuchała Paf-
nuca, spojrzała pytajaco ˛ na swojego przywódc˛e, jak zareagować na t˛e dziwna˛ po-
lityk˛e.
Pafnuc przygryzł wargi, przez chwil˛e jakby si˛e zastanawiał czy też walczył
z soba,˛ wreszcie powiedział pospiesznie:
— Tak jest, śpimy! Koce na szyje! Sen sprawiedliwych, panowie!
Chłopcy wytrzeszczyli oczy. Był to niewatpliwie ˛ pierwszy wypadek na dru-
giej sali, żeby tak dobrze zorientowany weteran jak Pafnuc poparł zdanie swojego
rywala Trabaczewskiego.
˛
W obecności Ćwika nie wypadało jednak prowadzić wewn˛etrznych dyskusji.
Gwar umilkł i wszyscy posłusznie nasun˛eli koce na uszy, po czym rozległo si˛e
zdrowe, melodyjne chrapanie.
Ćwik przez chwil˛e stał oszołomiony ta˛ nagła˛ potulnościa,˛ tudzież snem, który
spłynał ˛ na czterdziestu m˛eczenników, potem syknał: ˛ „Błazny” i wyszedł z sali.
— Poszedł fagas? — wychylił si˛e spod koca Pafnuc.
— Poszedł — odparł Trabaczewski.
˛
— Ty, Traba.
˛ . . — mrugna˛ okiem Pafnuc — co to była za polityka? Zlakłeś ˛
si˛e Strucia?
— Nie o Strucia chodzi, tylko o Majerana. Poważna sytuacja, bracie. Trzeba
si˛e zastanowić w spokoju. Ale najpierw, musiałem spławić tego lizusa, Ćwika.
— Tak też myślałem — szepnał ˛ zaaferowany Pafnuc.
— Że też nas Majeran ani słowem nie uprzedził. . . — westchnał ˛ Trabaczew-
˛
ski.
— Jak to, nie uprzedził?! — uśmiechnał ˛ si˛e krzywo Pafnuc. — Przecież, co
dzień powtarzał, że jesteśmy zagrożeni. Powinieneś si˛e domyślić. Byłeś przecież
najlepiej zorientowany — dodał z lekkim przekasem. ˛
Ale, o dziwo, Traba ˛ nawet tego nie zauważył.
— Sadzisz,
˛ że to właśnie miał na myśli, kiedy tak mówił? — zapytał z oczami
wbitymi w szyb˛e.
— A co?
Na sali znów wybuchł gwar, ale Trabaczewski
˛ i Pafnuc zgodnie uciszyli m˛e-
czenników.
— Cicho! Jeszcze kwadrans kimania. Nie widzicie, że myślimy? Wiecie, jaka
jest sytuacja. Słyszeliście przecież, co mówił Ćwik! Musimy znaleźć wyjście.
Kiedy gwar ucichł, Trabaczewski
˛ zapytał:
— Ty, Pafnuc. . . co to właściwie była wczoraj za draka? No, ta, o której Ćwik
mówił. Czy to coś z Rzepka˛ i Łebkowskim?

144
— Nie wiesz? — zdziwił si˛e Pafnuc.
— Czy musz˛e wszystko wiedzieć — wzruszył ramionami Trabaczewski.˛
Pafnuc zdziwił si˛e jeszcze bardziej. Nigdy by nie przypuszczał, że takie wy-
znanie może przejść Trabaczewskiemu
˛ przez gardło.
— Wiesz. . . — chrzakn ˛ ał˛ nieco zmieszany — ja też właściwie dobrze nie
wiem, to chyba coś z Bulwa.˛ Wiem tylko, że Majeran miał od starego mycie gło-
wy.
— Wi˛eksze? — szepnał ˛ Trabaczewski.
˛
— Wi˛eksze, i z mydleniem — odparł Pafnuc. — Majeran nawet si˛e nie bronił.
Powiedział, że zaraz spakuje manatki.
— Co ty?! — wytrzeszczył oczy Trabaczewski.
˛
— Jak kocham myć nogi. On tu jest na praktyce. . . Z praktykantami si˛e nie
cackaja.˛ Zreszta˛ Majeran sam postanowił, że wyjedzie. Pami˛etasz, jak powiedział
przedwczoraj: „Jeszcze jedna draka, i wyjeżdżam”. Wtedy myślałem, że tylko tak
groził. Wszyscy wychowawcy tak groża.˛ Ale wczoraj zrozumiałem, że on chce to
zrobić naprawd˛e. Tylko kierownik go zatrzymał. „Już koniec turnusu — powie-
dział — nie dostan˛e nast˛epcy. Musi pan zostać te par˛e dni, jakoś to ułożymy”. No
i ułożyli. Majeran zamienił si˛e ze Struciem salami.
— Brr, żyć si˛e nie chce. Ale miał pomysł kierownik, co?
— To nie kierownik — westchnał ˛ Trabaczewski.
˛ — To mi wyglada ˛ na pomysł
Strucia. Struć chce pokazać, co zrobi z najgorsza˛ sala˛ kolonii. On ma takie am-
bicje. Wy jeszcze nie wiecie, kto to jest Struć. Widziałeś, jak on pływa? A jakie
ma chwyty? Trzeci stopień dżudo, czy coś takiego. Przeszkolony specjalnie. Teraz
tylko takich b˛eda˛ brać na kolonie.
— E, bujasz, Traba!˛ — Pafnuc spojrzał na niego z niepokojem.
— Jak słowo. A widziałeś, jaki ma wzrok? Nieruchome oko, bracie, jak fakir.
— To prawda — zgodził si˛e Pafnuc. — Jak wczoraj na mnie spojrzał, to mi
si˛e mdło zrobiło. Nie mogłem si˛e ruszyć.
— On tak hipnotyzuje, bracie. U niego cała sala zahipnotyzowana. Wiesz, że
oni naprawd˛e chodza˛ spać o ósmej?
— Nie. . . daj spokój!
— Mówi˛e ci, Pafnuc! Zaszedłem raz do nich po szczotk˛e. Było pi˛eć po ósmej.
A całe bractwo spało jak zarżni˛ete. Zahipnotyzowane, bracie, dlatego. Struć si˛e
w nich przed snem wpatruje i usypiaja˛ jak w˛eże u fakira.
— Myślisz, że i tego teraz też ucza˛ wychowawców kolonii?
— Nie wiem, może to tylko nadzwyczajne zdolności pana Strucia.
Z sasiednich
˛ łóżek podniosły si˛e głosy:
— Dosyć już, Trabaczewski,
˛ jak Boga, zimno si˛e robi, g˛esia skórka. Lepiej
pomyślcie coś, panowie. Nie można oddać Majerana. Majeran jest fajny.
A z końca sali zawtórowano im:
— Tak jest! Nie damy Majerana! Nie damy!

145
— Łatwo powiedzieć. Ale co zrobić? — zastanawiał si˛e głośno Pafnuc. —
Powiedzmy sobie otwarcie: Majeran ma nas dosyć. On uprzedził.
— Pafnuc ma racj˛e — rzekł Trabaczewski.
˛ — Majeran ma nas dosyć. W tym
rzecz.
Przez chwil˛e zapanowała nieprzyjemna cisza.
Wreszcie Pafnuc wybuchnał: ˛
— To wszystko przez tego szczeniaka, Bulw˛e! Bulwa zawsze szurał.
— I do tego zawsze bez wyczucia — wycedził przez z˛eby Trabaczewski.˛ —
Szurał dla samego szurania.
— Zanim coś postanowimy — zasapał Pafnuc — proponuj˛e spłaszczyć Bul-
w˛e.
— Tak jest! — rozległy si˛e głosy z sali. — Spłaszczyć Bulw˛e! To przez niego!
Precz z Bulwa! ˛
Spr˛eżyny znów zatrzeszczały. Chłopcy wyskoczyli z łóżek i pobiegli do Bu-
larskiego.
— Trzymać go! Łapać! Dać go tu!
Po chwili szamotania już go wlekli do Pafnuca i Trabaczewskiego.
˛
— O rany. . . co wy chcecie?! — wyrywał si˛e przerażony Bularski. — Jak
kocham myć nogi, teraz to nie przeze mnie. Spłaszczcie choć raz Łebkowskiego
i Rzepk˛e. To przez nich! Tym razem przez nich. Przypomnij sobie, Trabaczewski.
˛
Przecież oni ton˛eli.
Trabaczewski
˛ zmarszczył brwi. Nagle rozjaśnił si˛e.
— Prawda. Przecież to Łebkowski i Rzepka ton˛eli wczoraj w rzece. Że też
wyszło mi z głowy. Struć podobno wyciagn ˛ ał ˛ ich z wiru. Dawać tu Łebkowskiego
i Rzepk˛e! Gdzie oni?
— Tak jest, tym razem to chyba przez Łebkowskiego i Rzepk˛e — zgodził si˛e
Pafnuc. — Bulwa jest niewinny.
— Niewinny jestem! — j˛eczał Bulwa.
— Nie j˛ecz — uspokoił go Pafnuc. — Nawykowo zostałeś posadzony, ˛ bo
zawsze szurasz tam, gdzie nie trzeba. Dawać tu Łebkowskiego i Rzepk˛e!
— Nigdzie ich nie ma — zasapał Trabaczewski.
˛
— Jak to, nie ma? Pewnie si˛e schowali! Zajrzeć pod łóżko!
Chłopcy rzucili si˛e na podłog˛e i zacz˛eli zagladać
˛ pod łóżka.
— Sa! ˛ Sa!
˛ Ukryli si˛e pod łóżkiem! — ktoś krzyknał ˛ podniecony.
Wkrótce obu watłych
˛ wydobyto spod łóżek i postawiono przed oblicza wete-
ranów.
Pafnuc spojrzał z wyraźnym niesmakiem na chudeuszów. Można było z da-
leka policzyć im żebra. A rozchełstane, bł˛ekitne koszulki odsłaniały przeraźliwie
sterczace
˛ obojczyki. . .

146
— No, ptasz˛eta — powiedział — to przez was ta heca. Co wam wpadło do
głowy, żeby si˛e topić? Kto ma słabe płetwy, niech nie pcha si˛e na gł˛ebin˛e. Przez
was zabieraja˛ nam Majerana.
— To. . . to nie nasza wina, Pafnuc — oświadczył Rzepka.
— My. . . my musieliśmy, no nie, Rzepka?
— Musieliśmy, Pafnuc — przytwierdził Rzepka.
— Jak to, musieliście? — zdumiał si˛e Pafnuc.
— Ja to wszystko wytłumacz˛e — przełknał ˛ ślin˛e Łebkowski. — Poszliśmy
z piłka˛ nad rzek˛e. Tam jest płasko i można sobie pograć, wiesz. . . Ćwiczyliśmy
strzały do bramki. Sam mówiłeś, że b˛edziemy bramkarzami i że dostaniemy kopa,
jak przepuścimy chociaż jednego gola na meczu z pierwsza˛ sala.˛ Wi˛ec myśmy
si˛e bali i poszliśmy ćwiczyć. I wtedy przyszedł Bulwa i kopnał ˛ piłk˛e do wody.
Naumyślnie kopnał ˛ i zdradziecko. A potem uciekł. On zawsze jest złośliwy. I piłka
zacz˛eła płynać.
˛ Wi˛ec musieliśmy ja˛ ratować, żeby nie popłyn˛eła z pradem.
˛ A tam
jest wir na zakr˛ecie, wi˛ec zacz˛eło nas wciagać.
˛ Struć był akurat na tarasie i musiał
nas zauważyć z góry. Wi˛ec zbiegł i wyratował nas. On zawsze wszystko zauważy.
— Ha, wi˛ec to jednak Bulwa! — ryknał ˛ Pafnuc. — Miałem wyczucie, że
chciałem go spłaszczyć. Dawajcie z powrotem Bulw˛e.
— Ratunku! Już nie b˛ed˛e. . . Nie chciałem. . . Żartowałem tylko. . . Aaa!!! —
wrzaski spłaszczanego Bulwy rozdarły powietrze.

II
— Panie kolego, słyszy pan te krzyki?
Kierownik kolonii w Lig˛ezach, pan Waligóra, odstawił nie dopita˛ herbat˛e
i, ocierajac
˛ spocone czoło chusteczka,˛ spojrzał spoza gazety na pana Strucia, wy-
sokiego pedagoga o skroniach przyprószonych siwizna,˛ który notował coś w p˛e-
katym notesie na drugim końcu cienistej werandy.
Pan Struć, nie podnoszac
˛ oczu znad notesu, odparł powoli:
— To na sali pana Majerana.
— Na pana sali — poprawił z naciskiem kierownik. — Już teraz na pana sali.
— Pozwoli pan, kierowniku — wycedził spokojnie Struć — że t˛e sal˛e b˛ed˛e
nazywał nadal sala˛ pana Majerana, dopóki nie naucz˛e jej mojej dyscypliny.
— Dlaczego pan ich nie uciszy? — zapytał zdenerwowany kierownik.
— Posłałem tam dyżurnego Ćwika, żeby ich ostrzegł — odparł Struć. — Da-
łem im szans˛e. Wi˛ecej nie b˛ed˛e upominał. To mój zwyczaj. Jedno upomnienie
musi wystarczyć, potem nast˛epuje kara. Przy wieczornym apelu dowiedza˛ si˛e, że
nie zostało zapomniane. I że czasy pana Majerana, czasy pobłażania, skończyły
si˛e bezpowrotnie na tej sali. . . — urwał, bo na werand˛e wszedł właśnie pan Ma-

147
jeran, szczupły, młody człowiek w czarnych okularach i gimnastycznej koszulce,
wachlujac ˛ si˛e włochatym r˛ecznikiem.
— Goraco,˛ panowie — powiedział, nalewajac ˛ sobie wody sodowej z syfo-
nu. — Trzydzieści stopni w cieniu.
— I parno jak przed burza˛ — dodał kierownik. — Co panowie proponuja˛ na
popołudnie?
— Proponuj˛e pójście nad rzek˛e — powiedział Majeran. — Kapałem ˛ si˛e wła-
śnie. Woda jak marzenie.
— Hm. . . może rzeczywiście najlepiej byłoby nad wod˛e — kierownik wstał
od stołu.
Struć uniósł do góry krzaczaste brwi.
— Pan kierownik chyba żartuje.
— Dlaczego?
— Po tym wczorajszym wypadku? Czy mało jeszcze było kłopotów? Ja bym
nie kusił nieszcz˛eścia.
— Chłopcy nie kapali
˛ si˛e jeszcze ani razu od naszego przyjazdu — powiedział
Majeran. — Być nad rzeka˛ i nie kapać ˛ si˛e. . . Wystawiamy ich na zbyt ci˛eżka˛
prób˛e, panowie.
— Nic na to nie poradzimy, kolego Majeran — rozłożył r˛ece Struć. — Były
przecież deszcze i było zimno. A po tych deszczach rzeka wezbrała. . . czy pan
wie, jaki jest poziom wody? I stale jeszcze wzrasta.
— Sa˛ jednak miejsca zupełnie płytkie i bezpieczne — nie ust˛epował Maje-
ran. — Na przykład na zalewie. Gdyby dokładnie wyznaczyć stref˛e dozwolona˛
i roztoczyć nad młodzieża˛ opiek˛e. . .
— Owszem, to by si˛e może dało zrobić, ale nie z tymi rozwydrzonymi chłopa-
kami z Woli — westchnał ˛ Struć. — To nieodpowiedzialna banda. Czy pan słyszał
ich słownik, czy pan zna ich zagrania, podst˛epy i kawały? Nie widziałem podob-
nie niezdyscyplinowanej młodzieży. Z przekory wejda˛ w gł˛ebi˛e. Kto ich upilnuje?
Pan? Bo ja nie mam zamiaru po raz drugi nurkować za niedoszłymi topielcami.
Zreszta˛ zazi˛ebiłem si˛e.
To mówiac ˛ zakaszlał grubym kaszlem, a pan kierownik Waligóra spojrzał na
niego z troska.˛
Zapanowała chwila nieprzyjemnej ciszy.
— A gdybym zagwarantował, że to si˛e wi˛ecej nie powtórzy? — zaproponował
Majeran.
— Pan jest rozbrajajacy,
˛ kolego Majeran — zaśmiał si˛e Struć. — Czy można
gwarantować za żywioł? Za ogień, że nie sparzy, za wiatr, że nie powieje? Ogień
trzeba trzymać z daleka od benzyny, a chłopców od wody. Nie, panie kolego Maje-
ran. Od razu widać, że pan pierwszy raz prowadzi kolonie dla chłopców z Woli. . .
A propos, chciałem już dawno zapytać, co pan właściwie robił?
— Pracowałem w Pałacu Młodzieży — odparł Majeran.

148
— Pożyczał pan grzecznym dziewczynkom i chłopcom ksiażeczki? ˛
— Nie. Uczyłem młodzież tańczyć.
— Otóż właśnie — pokiwał głowa˛ wyraźnie rozbawiony Struć. — Pan ma
przyzwyczajenia nauczyciela tańca. Obawiam si˛e jednak, że ci chłopcy nie b˛eda˛
tańczyć, jak pan im zagra.
— To prawda. . . — rzekł zmieszany Majeran. — Musz˛e si˛e uczyć wielu rze-
czy i nie zaprzeczam, że brak mi pańskiego doświadczenia. . .
Struć uśmiechnał
˛ si˛e pod nosem.
— O tak, ja mam cokolwiek lepszy staż.
— Pan Struć był wychowawca˛ w zakładzie specjalnym — wyjaśnił pan Wali-
góra.
— W domu poprawczym, jeśli chodzi o ścisłość — prostował Struć.
— Ach tak. . . — Majeran spojrzał ciekawie na starszego koleg˛e.
— Wy, pedagodzy o słabej r˛ece, wychowujecie przyszłych wychowanków do-
mów poprawczych — uśmiechnał ˛ si˛e Struć. — Pan to powinien zapami˛etać, panie
kolego Majeran. . . — zakaszlał. — Jednak si˛e zazi˛ebiłem po tej przymusowej ka- ˛
pieli.
— Nic dziwnego, kolego Struć. . . — pokiwał głowa˛ kierownik — wskoczył
pan zgrzany do wody. . .
— Tak, to mi dało rad˛e. Człowiek straci zdrowie na tych koloniach.
— Niepotrzebnie gonił pan Bularskiego — chrzakn ˛ ał˛ nieśmiało Majeran.
— Pan Struć nie gonił Bularskiego — zmarszczył brwi kierownik. — Pan
Struć zauważył z tarasu, że Bularski wdrapał si˛e na drzewo. Pan Struć pobiegł
ściagn
˛ ać
˛ go z drzewa i wtedy dopiero zauważył tonacych ˛ chłopców.
— Taki właśnie przebieg miały wypadki — zakaszlał Struć. — Dlatego byłem
zgrzany. Niestety, Bularski, mimo wyraźnego rozkazu, nie chciał zejść z drzewa
i musiałem go ściagn
˛ ać.
˛ To jeszcze jeden bohater z pana sali, kolego Majeran.
— Ja też bym si˛e bał zejść, gdybym wiedział, że pod drzewem czeka na mnie
pan Struć — rzekł smutno pan Majeran.
— Te żarty nie sa˛ na miejscu, kolego Majeran — rzekł ostro pan Waligóra. —
Pan powinien docenić, że kolega Struć daje z siebie wszystko. Wobec bezradności
pedagogicznej niektórych wychowawców cała kolonia opiera si˛e na barkach pana
Strucia. A wracajac ˛ do tematu. . . — pan kierownik obrócił si˛e do pana Strucia —
chciałbym usłyszeć, co pan proponuje zamiast rzeki.
— Las. Grzybobranie, zbieranie jagód. . . — odparł krótko pan Struć.
— Doskonale — zgodził si˛e kierownik.
— Z jednym zastrzeżeniem — dodał pan Struć. — Łebkowski i Rzepka pozo-
stana˛ w domu.
— Obawiam si˛e, że to b˛edzie dla nich zbyt ci˛eżka kara — wtracił ˛ Majeran.

149
— Właściwie to nie miałem na myśli kary — wyjaśnił spokojnie pan Struć. —
Chodzi mi o to, by nie dezorganizowali wycieczki. Ja ich mam od poczatku ˛ na
oku.
— Myśl˛e, że jeśli pójda˛ pod pana opieka.˛ . . — zaczał˛ Majeran, ale Struć prze-
rwał mu ostro:
— O, nie! Ja mam tylko jedno pragnienie. Odstawić ich w całości do domu.
Całych i zdrowych. Wpuścić Łebkowskiego i Rzepk˛e do lasu, to znaczy dać sza-
leńcowi nóż w r˛ek˛e. Z lasu niedaleko do wody. A nie daj Boże, zechce im si˛e
skakać po drzewach albo rozpalić ogień. Pan ich nie docenia, kolego Majeran.
Oni sa˛ zdolni do wszystkiego.
— A wi˛ec zaaplikuje pan im areszt domowy do końca kolonii — rzekł melan-
cholijnie Majeran.
— Tego nie powiedziałem. Od jutra wezm˛e si˛e za nich i wtedy. . . zobaczymy.
W tym momencie zdenerwowani wychowawcy usłyszeli wyraźne stukanie.
— Kto tam? — zawołał Struć.
Za drzwiami dały si˛e słyszeć jakieś nieartykułowanej dźwi˛eki.
— Prosz˛e! — rzekł głośno kierownik.
Drzwi otwierały si˛e pomału i na werand˛e wkroczyli z bardzo niewyraźnymi
minami Pafnuc i Trabaczewski.
˛ Pafnuc przygryzł wargi, a Trabaczewski
˛ nerwo-
wo, raz po raz, przygładzał sobie jeża na głowie.
— A, to wy. . . — zdumiał si˛e Waligóra. — O co chodzi?
— My do pana Majerana. . . — wyjakał ˛ niepewnie Pafnuc.
— My chcieliśmy si˛e zapytać, czy to prawda. . . — zaczał ˛ Trabaczewski
˛
i utknał.
˛
— Czy to prawda, że pan. . . ma nas dosyć — dokończył Pafnuc. — To znaczy
druga˛ sal˛e.
— Prawda — odparł krótko pan Majeran.
— I że pan nas odstapił˛ panu Struciowi — przełknał ˛ ślin˛e przez suche gardło
Trabaczewski.
˛
— Tak mi poradził pan kierownik — odpowiedział Majeran.
— O rany!. . . — wykrzyknał ˛ Pafnuc i przerażony zatkał sobie usta.
— Co to za odezwanie, Pafnuc — ściagn ˛ ał ˛ brwi pan Struć, stajac˛ przed chłop-
cami.
— To znaczy, chciałem powiedzieć. . . niespodzianka — zamrugał oczami Paf-
nuc.
— Chciałeś powiedzieć „przykra niespodzianka” — uśmiechnał ˛ si˛e pan
Struć. — Masz racj˛e, to b˛edzie z poczatku ˛ troch˛e przykre, ale potem dojdzie-
my do porozumienia i zrobi˛e z was ludzi — poklepał przyjacielsko Pafnuca po
wystajacych
˛ łopatkach. — Nie wierzysz, Pafnuc?

150
— Wierz˛e. . . wierz˛e. . . o rany. . . panie kierowniku — wykrztusił przerażony
Pafnuc — czy. . . koniecznie pan Struć musi z nas robić ludzi, czy nie może tego. . .
tego zrobić pan Majeran?
Mimo powagi sytuacji wszyscy trzej wychowawcy uśmiechn˛eli si˛e rozbawie-
ni.
— Niestety, Pafnuc, jak dotad, ˛ to si˛e panu Majeranowi nie udało. A teraz
marsz do sali — powiedział pan Waligóra. — Zróbcie porzadek ˛ i czekajcie spo-
kojnie. Za pół godziny pójdziecie na wycieczk˛e.
— O, to fajowo!
— Jak ty si˛e wyrażasz?
— Przepraszam, chciałem tylko zapytać, czy z panem Majeranem.
— Nie — odparł kierownik. — Z panem Struciem. . . No, na co jeszcze cze-
kacie?
— Bo. . . bo. . . my jeszcze nie załatwiliśmy. . . tam za drzwiami. . . e, co ja
b˛ed˛e mówił. . . dawaj tych topielców, Trabaczewski!
˛
Nim si˛e wychowawcy spostrzegli, obaj delegaci drugiej sali dali nog˛e za
drzwi. . . Przez chwil˛e w korytarzu słychać było jakieś szamotanie i nagle przez
drzwi wlecieli z rozp˛edem dwaj malcy w bł˛ekitnych koszulkach — Rzepka i Łeb-
kowski.
— Pafnuc, Trabaczewski,
˛ co to znaczy?! — krzyknał ˛ kierownik. — Gdzie oni
sa?
˛
Pan Struć wyjrzał przez drzwi i powiedział:
— Uciekli, łobuzy. Wepchn˛eli nam Łebkowskiego i Rzepk˛e, i uciekli.
— Łebkowski i Rzepka, po co was tu wepchn˛eli? — zasapał zdenerwowany
kierownik.
— Mamy wyjaśnić sytuacj˛e. . . — rzekł ponuro Łebkowski.
— Co takiego?! — zdumiał si˛e kierownik.
— Wyjaśnić sytuacj˛e — powtórzył Rzepka z minał, ˛ która wskazywała na
filozoficzna˛ rezygnacj˛e.
Kierownik spojrzał na wychowawców.
— Rozumiecie coś z tego, panowie?
— To jakiś kawał — chrzakn ˛ ał˛ pan Struć. — Radz˛e si˛e mieć na baczności.
— Zaraz, dajmy im dojść do słowa, niech mówia˛ — wtracił ˛ Majeran. — Czego
chcecie?
— My. . . my bardzo ubolewamy, że. . . — mruczał Łebkowski, ale zabrakło
mu odpowiedniego, dyplomatycznego sformułowania.
— Że ton˛eliśmy — wypalił Rzepka.
— No, no, prosz˛e! Też coś takiego! — uniósł do góry brwi pan Struć. —
Ubolewaja,˛ że ton˛eli. I ten zwrot! Kto was tego nauczył?
— Czy tylko to chcieliście powiedzieć, chłopcy? — zapytał pan kierownik.

151
— Nie. . . my bardzo ubolewamy, żeśmy ton˛eli i że pan Struć musiał nurko-
wać — wyrecytował Łebkowski.
— To już lepiej — westchnał ˛ kierownik, a pan Struś chrzakn
˛ ał
˛ i spojrzał ła-
skawie na delikwentów.
— Prosiłbym, żeby panowie wzi˛eli pod uwag˛e, hm. . . postaw˛e chłopców —
chrzakn
˛ ał˛ pan Majeran. — To jednak o czymś świadczy. Proponuj˛e zaufać im
jeszcze raz i zabrać na t˛e wycieczk˛e.
Teraz z kolei chrzakn
˛ ał ˛ pan kierownik.
— Hm. . . cóż pan na to, kolego Struć?
Pan Struć był wyraźnie w rozterce. Wreszcie powiedział:
— Koledzy. . . apeluj˛e. . . nie dajmy si˛e ponosić wzruszeniu. Czujność pedago-
giczna przede wszystkim. To moja dewiza. Pozwol˛e sobie przypomnieć wyst˛epki
tych chłopców od poczatku ˛ turnusu. Ja to mam zapisane. . .
— Pan ma zapisane?. . . — zdziwił si˛e Majeran.
— Mam taki śmieszny zwyczaj, kolego Majeran, zapisywać wyst˛epki wy-
chowanków — rzekł z wyraźna˛ gorycza˛ pan Struć. — To bardzo ułatwia prac˛e
i chroni przed złudzeniami. U mnie każdy chłopiec ma konto.
— Nie wiedziałem o tym — powiedział coraz bardziej zaskoczony pan Maje-
ran.
— Taki maleńki pomysł racjonalizatorski — wyjaśnił Struć. — Chc˛e być spra-
wiedliwy. I nie ulegać chwilowym nastrojom. Trudno jest być sprawiedliwym bez
konta. Niestety, Łebkowski i Rzepka maja˛ u mnie konto mocno obciażone ˛ — to
mówiac ˛ si˛egnał
˛ do swojego tajemniczego notesu. — Może panowie zechca˛ posłu-
chać:

Trzeci lipca. Wyjazd na kolonie. Łebkowski i Rzepka pija˛ wod˛e na


stacji Warzachy
˛ Wielkie. Spóźnieni, w biegu wskakuja˛ do pociagu.
˛
Czwarty lipca. Łebkowski i Rzepka udaja˛ w nocy duchy, ubrani w bia-
łe prześcieradła.
Piaty
˛ lipca. Łebkowski i Rzepka wypływaja˛ w balii na rzek˛e.
Szósty lipca. Łebkowski i Rzepka maluja˛ si˛e na czarno pasta˛ do obu-
wia i strasza˛ kobiety w lesie.
Siódmy lipca. Łebkowski i Rzepka smagaja˛ ostami obnażonego Bu-
larskiego.

I tak dzień po dniu, prosz˛e panów, wszystkich wyst˛epków dwanaście. Z tym,


że wczoraj sprawa nabrała już wyraźnie tragicznego aspektu. Łebkowski i Rzepka
pływaja˛ w wezbranej rzece i tona.˛
Pan Struć zamknał ˛ notes, uśmiechnał
˛ si˛e i melancholijnie spojrzał w niebo.
— Tak, rejestr jest przygn˛ebiajacy
˛ — zauważył pan Waligóra.

152
— Zwracam nadto uwag˛e — dodał pan Struć — że po każdym wyst˛epku
chłopcy wyrażali, jak oni to nazywaja,˛ „ubolewanie” i obiecywali, że wi˛ecej si˛e
to nie powtórzy.
W tym miejscu Łebkowski nie wytrzymał:
— Przecież. . . przecież nie powtarzaliśmy — wykrztusił.
— Tak, nie powtarzaliśmy. Za każdym razem było co innego — dodał Rzepka.
— Słysza˛ panowie? Za każdym razem było co innego — westchnał ˛ pan
Struć. — Otóż właśnie to! Macie nieograniczona˛ fantazj˛e. Teraz też b˛edzie co
innego, prawda?
— Myśmy. . . myśmy nie chcieli — j˛eknał ˛ Łebkowski — naprawd˛e nie chcie-
liśmy, ale tak wychodziło. . .
— Przecież nawet do tej wody tośmy też nie chcieli, ale. . . — Rzepka pocia- ˛
gnał˛ nosem.
— Ale musieliśmy wskoczyć — zakończył Łebkowski.
— Jak to, nie chcieliście, a musieliście? — zapytał pan Struć.
— Bo piłka wpadła.
— Wpadła, czy ja˛ wrzuciliście?
— Bularski wrzucił. Złośliwie wrzucił, a potem uciekł na drzewo. Dlatego tam
siedział, jak pan przyszedł.
— Ja nie chc˛e skarżyć — dodał Łebkowski — ale już jak tak daleko zaszło, to
powiem. Bularski jest zawsze złośliwy i robi różne kawały, a wtedy z tymi ostami,
to on nam podłożył pod prześcieradła, a myśmy. . .
— A wyście go za to po gołym siedzeniu. . . — zasapał pan Struć. — Chłopak
później musiał trzy dni jeść posiłki na stojaco.
˛ . . Nie przecz˛e, że Bularski jest
łobuz, ale kto zabrał piłk˛e kolonijna˛ nad rzek˛e, on czy wy?
— My.
— Właśnie. A o której też wy godzinie poszliście z ta˛ piłka,˛ można wiedzieć?
— O pierwszej.
— A czy wiecie, co chłopcy według rozkładu zaj˛eć powinni robić o godzinie
pierwszej?
— Powinni jeść obiad.
— A wi˛ec naruszyliście świadomie rozkład zaj˛eć i regulamin. Dlaczego to
zrobiliście?
— Bo był poniedziałek.
— Oryginalne tłumaczenie, wi˛ec co z tego?
— Bo w poniedziałek. . . — zaczał ˛ Łebkowski i ugryzł si˛e w j˛ezyk.
— W poniedziałek jest na obiad gryczana kasza — wypalił Rzepka.
Pan Struć rozłożył r˛ece.
— Otóż panowie widza.˛ Rzecz jest prosta. Łebkowski i Rzepka wyjaśnili
wszystko kasza.˛
— My. . . my. . . już nigdy wi˛ecej — wykrztusił Łebkowski.

153
— Już nigdy wi˛ecej — powtórzył jak echo Rzepka.
— Znam to. Słysz˛e to już, dzi˛eki Bogu, dwunasty raz — rzekł zm˛eczonym
głosem Struć. — Po każdym z dwunastu wyst˛epków śpiewaliście to samo.
— Tak, ale trzynastego wyst˛epku nie b˛edzie — rozległ si˛e nagle uroczysty
głos pana Majerana.
Pan Waligóra i pan Struć spojrzeli na niego. . . Pan Struć roześmiał si˛e i chciał
coś powiedzieć, ale pan Majeran go uprzedził:
— Panie kierowniku, mam mała˛ prośb˛e — powiedział. — Czy mógłbym po-
rozmawiać w cztery oczy z chłopcami? Tylko jedna˛ minut˛e.
Kierownik machnał ˛ r˛eka:
˛
— No, dobrze. . . dobrze. . . Zostawmy ich samych, kolego Struć.
Kiedy wyszli, Majeran stanał ˛ naprzeciw chłopców w bł˛ekitnych koszulkach
i przez chwil˛e przygladał
˛ si˛e im w milczeniu.
— A wi˛ec widzicie, jak wyglada ˛ sytuacja — wycedził wreszcie zimno. — Je-
stem przez was skom-pro-mi-to-wa-ny. Jak nigdy w życiu. Słyszeliście na własne
uszy. Pan Struć śmieje si˛e ze mnie. Dlaczego? Bo wam wierz˛e. Czy ludzie, którzy
wam wierza,˛ musza˛ być śmieszni?
— Wi˛ec. . . wi˛ec pan naprawd˛e. . . naprawd˛e nam jeszcze wierzy? — zasapał
dziwnie zmieszany Łebkowski.
— Co robić. . . musz˛e wam wierzyć — przygryzł wargi pan Majeran.
— Musi pan? — szepnał ˛ zdziwiony Rzepka.
— Wbijcie to sobie dobrze do waszych ciel˛ecych łbów — pan Majeran popa-
trzył na nich przenikliwie. — Gdybym przestał wam wierzyć, nie mógłbym być
wychowawca˛ nawet przez minut˛e. Ludzie musza˛ sobie wierzyć — powiedział
dziwnie smutno. — Jeśli nie b˛edziemy sobie wierzyć, to, moi drodzy, generalna
klapa i wysiadka. . . i demoralizacja. To znaczy, że nic już nie ma sensu i należy
wrócić do stanu pierwotnego. Otóż, mało brakuje, a ja też b˛ed˛e przez was zdemo-
ralizowany.
— Pan?
— Nauczyciel, który nie może wierzyć uczniom, jest zdemoralizowany. Nie
pozostaje mu nic innego, jak kupić sobie bat i zostać treserem dzikich zwierzat ˛
w cyrku. Bat w jednej r˛ece, w drugiej kawałek cukru, to bardzo proste, prawda?
Myślicie, że uczniowie nie moga˛ zdemoralizować nauczyciela? Oho, jeszcze jak
moga.˛ Dlatego ta wasza wycieczka z panem Struciem b˛edzie taka ważna. Ko-
niecznie chc˛e, żebyście na nia˛ poszli. Czy wiecie dlaczego? Myślicie może, że mi
was żal i chc˛e, żebyście pobrykali po lesie? Wcale nie. Zasłużyliście aż nadto na
kar˛e. Chc˛e, żebyście poszli na t˛e wycieczk˛e tylko dlatego, że to jest nasza ostatnia
szansa. Musicie pokazać, że można wam wierzyć i że ludzie, którzy wam wierza,˛
nie sa˛ śmieszni. Rozumiecie?
— Rozumiemy, prosz˛e pana. . . i. . . — Łebkowski chciał coś jeszcze powie-
dzieć, ale Majeran przerwał mu:

154
— Dosyć. Zaczekajcie tu chwil˛e.
Kiedy wyszedł, Rzepka szepnał ˛ przestraszony do Łebkowskiego:
— Łe. . . Łebkowski. . . wiesz, mnie. . . mnie si˛e zdaje, żeśmy strasznie naroz-
rabiali. . . ty. . . ty widziałeś, jak. . . jak Majeran wygladał?
˛
— Tak. . . miał okropna˛ twarz. . . i takie oczy. . .
— Myślisz. . . myślisz, że on już jest zde. . . zdemoralizowany?
— Chy. . . chyba jeszcze nie, ale. . . może si˛e zdemoralizować. On nigdy nie
kłamie. . . i. . .
— Cicho. . . coś słysz˛e — przerwał mu Rzepka. — To oni. . . mówia˛ coś bar-
dzo głośno. . .
Nie mogli si˛e oprzeć pokusie. Z bijacymi ˛ sercami przywarli do drzwi i nasłu-
chiwali. Dochodził stamtad ˛ głos pana Majerana:
— To b˛edzie ostatnia próba. Nie tyle dla nich, ile dla mnie, jeśli przegram,
odejd˛e.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Przygryźli wargi.
— Niechże pan b˛edzie poważny, kolego Majeran — usłyszeli głos kierownika.
— Odejd˛e w ogóle z zawodu — odparł pan Majeran.
— Widz˛e, że kolega Majeran nareszcie zaczyna myśleć rozsadnie. ˛ Otóż do-
brze, zgadzam si˛e na ten eksperyment — rzekł poważnie pan Struć.
Chłopcy omal nie krzykn˛eli z wrażenia. Tego si˛e nie spodziewali po Struciu.
Pan kierownik też si˛e widać nie spodziewał, bo rzekł lekko zdenerwowany.
— Nie rozumiem pana, kolego Struć. Przecież jeszcze przed chwila.˛ . .
— Chodzi mi o to, żeby kolega Majeran ostatecznie przejrzał na oczy i zrozu-
miał, że minał ˛ si˛e z powołaniem — mówił pan Struć. — Myśl˛e, że trzynasty wy-
st˛epek Łebkowskiego i Rzepki gruntownie go o tym przekona, co b˛edzie bardzo
korzystne dla sprawy wychowania, a mnie przedłuży życie — pan Struć przerwał
w tym momencie. Pewnie uśmiechnał ˛ si˛e po swojemu, z gorycza.˛ — Nie b˛ed˛e
musiał wi˛ecej rzucać si˛e spocony w nurty rzeki. . . ja bardzo nie lubi˛e wody —
dodał po chwili. — Dla tych powodów gotów jestem poświ˛ecić si˛e po raz ostatni
i wziać
˛ łobuzów do lasu.
— Ha. . . jeśli tak. . . — rzekł kierownik. — Ale ostrzegam pana, kolego Ma-
jeran, ma pan mniejsze szans˛e niż wygranie w toto-lotka.
Ledwie podnieceni chłopcy zdażyli ˛ odskoczyć od drzwi, kiedy na werand˛e
weszli wychowawcy.
— No wi˛ec, chłopaki — powiedział zaaferowany pan Waligóra — idziecie na
wycieczk˛e. Przygotujcie si˛e.
— Dzi˛ekujemy, panie kierowniku — wykrztusili.
— Podzi˛ekujcie panu Majeranowi — uśmiechnał ˛ si˛e blado kierownik. — Pan
Majeran postawił dzisiaj na bardzo watpliwy ˛ los. A tym losem jesteście wy.

155
III
Wypadki potoczyły si˛e szybko i niespodziewanie.
Tegoż popołudnia, korzystajac ˛ z ciszy i wolnego czasu, pan kierownik Wali-
góra i pan Majeran usadowili si˛e na werandzie i zabrali do zaległej papierkowej
roboty, która jeszcze bardziej niż niesforność młodzieży dawała im si˛e we znaki.
Pan Waligóra w słomkowym kapeluszu, obstawiony butelkami wody sodo-
wej, sprawdzał w pocie czoła stert˛e kolonijnych rachunków, a pan Majeran ze
struta˛ mina˛ przegladał
˛ p˛ekata˛ teczk˛e z korespondencja˛ urz˛edowa,˛ kiedy nagle za-
grzmiało. Pan Waligóra powiódł niespokojnym wzrokiem po widnokr˛egu. Słońce
jeszcze świeciło, ale gdzieś na południu p˛eczniała olbrzymia, sina chmura.
— Która˛ mamy godzin˛e? — zapytał młodszego kolegi.
— Już szósta — odparł pan Majeran.
— Pan Struć z chłopcami powinni niedługo wrócić. Chyba zdaż ˛ a˛ przed burza.˛
— Myśli pan, że b˛edzie burza? To chyba przejdzie gdzieś bokiem — powie-
dział pan Majeran.
Okazało si˛e jednak, że prognozy meteorologiczne nie były silna˛ strona˛ pana
Majerana. Oto bowiem, jakby w odpowiedzi, zagrzmiało powtórnie. Tym razem
gdzieś całkiem blisko.
— Boj˛e si˛e, że jednak nie ujdzie nam na sucho — zażartował pan Waligóra,
wachlujac˛ si˛e kapeluszem. — Niech pan spojrzy, jaskółki lataja˛ coraz niżej i jest
coraz bardziej duszno. Naprawd˛e nie udało nam si˛e to lato. Czytał pan dzisiej-
sza˛ gazet˛e? Rzeki znów przybieraja.˛ Podobno grozi powódź. Prosz˛e, niech pan
przeczyta.
Pan Waligóra chciał podać gazet˛e panu Majeranowi, ale w tej samej chwili
niespodziewany podmuch wiatru wyrwał mu ja˛ z r˛eki.
Jednocześnie wszystkie kwity, rachunki oraz listy sfrun˛eły ze stołu. . .
Pan Majeran rzucił si˛e za nimi i poczał ˛ zbierać je na czworakach. Na próżno.
Nowy poryw wiatru pop˛edził je dalej, unoszac ˛ jednocześnie słomkowy kapelusz
z głowy pana Waligóry.
Na szcz˛eście dom kolonijny otoczony był żywopłotem z tarniny i tam wszyst-
kie papierki, a także kapelusz pana Waligóry, zatrzymały si˛e jak na mecie i tam
też dopadli ich zdyszani wychowawcy.
— Wie pan co, kolego Majeran — zasapał kierownik, naciskajac ˛ z powrotem
kapelusz na łysin˛e — nic tu po nas. Zwijamy lepiej sztandary. . . Najgorsze, że
chłopców wciaż ˛ nie widać. Przemokna˛ do suchej nitki.
— Niech pan b˛edzie spokojny — rzekł Majeran, wpatrujac ˛ si˛e w drog˛e. —
Pan Struć nie da si˛e zaskoczyć. . . O, ida˛ już!
— Nie widz˛e. . . — wytrzeszczył oczy pan Waligóra. — Tfu! — zakrztusił si˛e
nagle, bo gwałtowny wiatr przyniósł z drogi duszacy ˛ tuman pyłu. Jednocześnie
z tyłu za nimi trzasn˛eło okno i rozległ si˛e j˛ekliwy brz˛ek tłuczonej szyby.

156
— Na miłość boska,˛ niech pan pozamyka okna. To przecież prawdziwy cy-
klon!
Pan Majeran dopadł do drzwi. W drzwiach obejrzał si˛e jeszcze i z ulga˛ za-
uważył, że razem z pierwszymi kroplami deszczu na dziedziniec wpadli zziajani
chłopcy. . . Uspokojony, pobiegł zamykać okna.
Tymczasem pan kierownik Waligóra, wciaż ˛ przytrzymujac
˛ oburacz˛ kapelusz,
wyszedł naprzeciw chłopców.
— No, jak tam — zapytał uśmiechni˛ety — udała si˛e wycieczka?
— Wdechowo było, panie kierowniku — zasapał Pafnuc. — Nie można po-
wiedzieć.
— Mamy witamin do końca kolonii — powiedział Trabaczewski.
˛ — Chłopaki,
pokażcie manele. Pan kierownik spróbuje — podsuni˛eto panu Waligórze koszyki
pełne świeżych jagód.
Pan Waligóra skosztował jedna˛ jagódk˛e i smakujac ˛ rozgladał
˛ si˛e dokoła.
— A gdzież to pan Struć?
— A właśnie, zapomnieliśmy powiedzieć — zadyszał Pafnuc — pan Struć,
jak zobaczył, że zbiera si˛e na burz˛e, to kazał nam biegiem wrócić, a sam został.
— Został? — zdumiał si˛e pan kierownik. — Jak to, został? Dlaczego?
— Nie wiem, nic nam nie mówił, tylko kazał szybko wracać.
— Nie podoba mi si˛e to. . . — zaniepokoił si˛e pan Waligóra — zaraz. . . czy
wszyscy wrócili?
— Chyba tak. . . — odparł Pafnuc.
— A Łebkowski i Rzepka? — zapytał pan kierownik.
— Łebkowski i Rzepka! — ryknał ˛ Trabaczewski.
˛
Ale nikt nie odpowiedział.
— Może poszli si˛e przebrać — powiedział Trabaczewski.
˛
— Albo si˛e myja˛ — dodał Pafnuc.
— Trzeba sprawdzić. Poszukajcie ich zaraz.
— Tak jest, panie kierowniku — odparli chłopcy i rozbiegli si˛e po budynku,
krzyczac:˛ — Łebkowski i Rzepka!!! Łebkowski i Rzeeepka!!!
Deszcz zaczał ˛ strumieniami zalewać werand˛e i kierownik schronił si˛e w kan-
celarii. Tam znalazł go zaniepokojony pan Majeran.
— Czy coś si˛e stało?
— Tak, stało si˛e — zasapał zdenerwowany kierownik. — Łebkowski i Rzepka
gdzieś przepadli. Nie po-do-ba-mi-si˛e-to, panie Majeran. Że ja też dałem si˛e panu
namówić.
Nim pan Majeran zdażył˛ coś powiedzieć, powrócił zziajany Pafnuc.
— Panie kierowniku. . . nie ma ich nigdzie — zadyszał.
— Szukaliście wsz˛edzie? — zapytał kierownik.
— Tak jest, panie kierowniku.
— A czy w ogóle widzieliście ich w drodze powrotnej?

157
— Wracaliśmy biegiem, w paru grupach. . . — odparł Pafnuc. — Nie zwróci-
łem uwagi.
— Ja też ich nie widziałem, może biegli za Ćwikiem — dodał Trabaczewski,
˛
który właśnie wpadł na werand˛e.
— Nie, ze mna˛ nie biegli — oświadczył Ćwik.
Zapanowała chwila denerwujacej ˛ ciszy. Słychać było tylko j˛ek wiatru na dwo-
rze i dzwonienie rz˛esistych kropel deszczu o szyby.
Wreszcie kierownik jakby si˛e ocknał. ˛
— Wszyscy do sal — zakomenderował głośno. — Myć si˛e i przebierać.
Chłopcy nie ruszyli si˛e z miejsca.
— Panie kierowniku. . . — rzekł zdławionym głosem Trabaczewski.
˛
— Czego jeszcze chcesz?
— Pójdziemy szukać Łebkowskiego i Rzepki nad rzek˛e. Cała˛ gromada.˛
— Tego jeszcze brakowało! Żebyście si˛e wszyscy pogubili! Natychmiast
marsz do sali! — krzyknał ˛ pan Waligóra.
— Panie kierowniku. . .
— Powiedziałem „nie”.
Kiedy ucichł tupot oddalajacych
˛ si˛e chłopców, kierownik zapatrzył si˛e w szy-
by smagane deszczem i powiedział:
— Teraz już wiem, dlaczego Struć został. On ich szuka, panie Majeran.
Majeran przygryzł wargi.
— No, czemu pan stoi! Czemu pan milczy? Niechże si˛e pan odezwie — wy-
cedził kierownik.
— Przepraszam, kierowniku — szepnał ˛ martwo Majeran.
— Przeprasza pan! A to dobre — wybuchnał ˛ kierownik — co nam przyjdzie
z pana przeprosin?
A potem dodał już spokojniej:
— Niech pan biegnie po peleryny, Majeran, idziemy nad rzek˛e.
Ledwie jednak Majeran zrobił krok w kierunku drzwi, rozległy si˛e ci˛eżkie
kroki na korytarzu. . .
— To oni. . . — rzekł z ulga˛ pan Majeran.
— No, to po zmartwieniu.
Otworzył gwałtownie drzwi i zderzył si˛e pierś w pierś z panem Struciem. Nie-
szcz˛esny wychowawca był przemoczony do suchej nitki. . . Zlepione włosy kleiły
mu si˛e do czoła. W r˛ece trzymał jakieś zawiniatko.
˛
— Jak to. . . Pan sam, Struć? A chłopcy? — wykrztusił pan Majeran.
— Nie ma ich. . . Nieszcz˛eście. . . Znalazłem tylko to — zadyszał pan Struć
i pokazał mokre, bł˛ekitne koszulki.
— Gdzie pan je znalazł?! — wykrztusił kierownik.
Struć przygryzł wargi.
— Czemu pan milczy? Na miłość boska,˛ gdzie pan to znalazł, kolego Struć?!

158
— Nad rzeka.˛
— Co pan powiedział? — wykrzyknał ˛ przerażony Majeran. — Nie, to nie-
prawda!
— Wisiały na krzakach wikliny — oddychał ci˛eżko Struć. — Wołałem, nikt
nie odpowiadał. . . ta burza. . . głuszyła wszystko. . . Popłynałem ˛ w dół rzeki. . .
ani śladu. . . Szukałem wsz˛edzie. . . nic nie było widać. . . ta ulewa. . . jak ścia-
na. . . nigdzie nie było śladu. . . tylko to na wiklinach. . . a rzeka przybierała, chyba
wystapi˛ z brzegów. . . zalała już pierwsze groble.
— Id˛e! — pan Majeran skoczył do drzwi.
— Dokad! ˛ Pan oszalał! — Waligóra i Struć rzucili si˛e za nim.
— Puśćcie mnie, panowie, musz˛e pójść.
— To nie ma sensu. Nie znajdzie ich pan — powiedział Struć. — Ja szukałem
dobrze.
— Musz˛e pójść! — zadyszał Majeran. — Czy mam siedzieć z założonymi
r˛ekami i czekać. . . Na co czekać. . . To zreszta˛ moja wina.
— Wszyscy jesteśmy winni — rzekł kierownik. — Nie powinienem si˛e zgo-
dzić na ten pana idiotyczny eksperyment. Przecież wiedziałem, że pan. . . — nie
dokończył i machnał ˛ r˛eka.˛ — To pan mnie namówił, kolego Struć — wybuchnał ˛
nagle.
— Nie doceniłem tych smarkaczy — mruknał ˛ zgn˛ebiony Struć. — Zmylili
mnie. Wywiedli w pole. Cały czas byli przy mnie. . . spokojni jak trusie. Potem
zacz˛eło błyskać. Byli przy mnie najbliżej, wi˛ec kazałem im zgarnać ˛ chłopców, bo
rozbiegli si˛e po lesie. I musieli skorzystać z okazji. Mamy teraz życiowa˛ lekcj˛e,
kolego Majeran.
— To już nie lekcja, to nieszcz˛eście — powiedział kierownik.
Struć otarł r˛ekawem zmoczona˛ twarz.
— Niech pan przynajmniej powie, kolego Majeran. . . niech pan przyzna, jeśli
pan jest uczciwy, że pan si˛e mylił. Dlaczego pan milczy? — wykrzyknał ˛ nagle. —
Niech pan powie! Niech pan powie, że zły Struć ma racj˛e. Pan myśli, że ja nie
mógłbym być łagodnym wychowawca,˛ że ja nim nie byłem. Byłem. . . póki nie
trafił mi si˛e taki wypadek jak dziś — zakaszlał, a potem dodał cicho: — Ale teraz
nie powie już nikt, że Struć nie umie wychowywać. Nikt już nie powie. . . A kto
tak powie, przegrywa, jak pan, kolego Majeran. Przegrywa zawsze. . .
— Dosyć! — przerwał ostro kierownik. — To nie pora, żeby mówić takie rze-
czy. . . trzeba si˛e zastanowić, co robić. . . Musimy telefonować na milicj˛e. Boże. . .
taka kompromitacja. . . to już nawet nie kompromitacja. To karna sprawa.
— A jednak. . . wciaż ˛ nie mog˛e pojać.˛ . . — szepnał ˛ Majeran — patrzyłem
przecież w ich oczy. . . wiedziałem, że nie kłamali.
— To nie na tym polega — rzekł gorzko Struć. — Młodzież nawet nie kłamie
tak cz˛esto, jak myślimy. . . młodzież daje tylko obietnice. . . Ja to panu mówi-
łem. . .

159
— Tak, mówił mi pan. . . — powtórzył martwym głosem Majeran. — „Obiet-
nice wiatru, że nie b˛edzie wiał. . . obietnice ognia, że nie sparzy. . . ”
Jego słowa zgin˛eły w szumie szalejacej ˛ ulewy.

IV
A jednak poszli, nie zwlekajac, ˛ jeszcze raz, obaj: Struć i Majeran. Chociaż bez
żadnej nadziei. . . Majeran miał racj˛e. Nie mogli siedzieć z założonymi r˛ekami.
Pan Waligóra otulony w mokry pled — peleryny zabrali obaj wychowawcy —
raz po raz wychodził na taras, wypatrywał oczy i czekał.
Na milicj˛e nie mógł si˛e w żaden sposób dodzwonić. Zapewne burza zerwała
przewody. Pozostało wi˛ec tylko to straszne oczekiwanie.
Wreszcie koło dziesiatej,˛ kiedy ściemniło si˛e już zupełnie, usłyszał na żwirze
ścieżki chrz˛est kroków i suchy kaszel.
Ruszył niecierpliwie naprzeciw.
Z mroku wynurzyły si˛e dwie sylwetki. Tylko dwie. Struć i Majeran.
Kierownik nie zadał im nawet jednego pytania. Wszystko już było tragicznie
jasne. Jak człowiek martwy poczał ˛ wchodzić po schodach. Zobaczył przylepione
do szyb twarze chłopców. Odwrócił si˛e.
— Jeszcze nie śpia˛ — powiedział do wychowawców, sam nie wiedział, po co.
Chyba po to, żeby przerwać to nieznośne milczenie.
— Nic ich nie słychać — zachrypiał Struć i ta uwaga też zabrzmiała jakoś
dziwnie sztucznie.
— Tak, nic ich nie słychać — powiedział kierownik. — Niech pan im każe
iść spać. . . Albo nie. To nie ma już żadnego znaczenia. . . przypuszczam, że to nie
ma dla nas żadnego znaczenia.
— Co z telefonem? — zapytał głucho Majeran.
— Zepsuty.
— Pójd˛e na posterunek — powiedział słabym głosem Majeran.
— To dwanaście kilometrów. . .
Nagle wszyscy trzej znieruchomieli. W żywopłocie coś zachrz˛eściło nieprzy-
jemnie. . . Usłyszeli sapania i nagle z tarniny wynurzyła si˛e niezgrabna postać.
Otrzasn˛˛ eła si˛e jak niedźwiedź wychodzacy ˛ z barłogu i ruszyła wprost na wycho-
wawców.
— Kto to? — zawołał pan Waligóra.
— Biodruś — odpowiedział gruby głos. — Taka ćma, żem wlazł prosto w to
kłujace˛ paskudztwo. Tyż pomysł, ciernie sadzić na dróżce, jakby mało było cierni,
że tak powiem, na drodze żywota. Amen.
Wychowawcy spojrzeli po sobie.

160
— Kto pan jest? — zapytał kierownik, patrzac ˛ na dziwne indywiduum w dłu-
gim płaszczu po pi˛ety i czarnym, oklapłym kapeluszu.
— Biodruś — odpowiedział intruz, jakby to miało wystarczyć za cała˛ prezen-
tacj˛e.
— Nie znamy pana — powiedział kierownik.
— Ejże. . . czy pan mnie nie zna, kierowniku? A kto wam przywiózł ziemniaki
z pegeeru?
— Co pana tu sprowadza? — zachrypiał zdziwiony Struć.
Indywiduum chrzakn˛ ˛ eło pod nosem.
— Ja. . . ja w sprawie tego, co si˛e zdarzyło.
— W sprawie chłopców?! — wykrztusił Majeran. — Boże! Niech pan mówi,
panie. . . panie. . .
— Biodruś — podpowiedziało indywiduum. — Tak, ja w sprawie chłop-
ców — powtórzył zakłopotany. — Dwu chłopców z kolonii.
— Szybciej, na miłość boska! ˛ Pan wie coś o nich?!
— Nie wiem, jak to powiedzieć. . . — rzekł Biodruś coraz bardziej zakłopo-
tany. — Panowie, widz˛e, nerwowi. Ano dziwić si˛e trudno. . . panowie odpowia-
daja.˛ . . ale co robić. . . woda żywioł. . . z żywiołem to nie przelewki. . . a rzeka
okrutna, co zabierze, nie zwraca. . . zrozumieć trzeba.
— Dosyć!. . . — wykrzyknał ˛ pan kierownik.
— Oj, nerwowo tutaj. . . — zakaszlał Biodruś — nerwowo. Zaraz. . . który
z panów jest panem Majeranem?
— To. . . ja — wysunał ˛ si˛e do przodu pan Majeran.
— Wi˛ec to pan. . . nie wyglada ˛ pan groźnie — zachichotał Biodruś.
— Panie Biodruś — zasapał z oburzeniem pan Waligóra. Brakowało mu
tchu. — Jeśli pan przyszedł tu żartować z wychowawców, to wybrał pan niesto-
sowna˛ por˛e.
— Ooo, surowo tutaj. . . surowo — pokr˛ecił głowa˛ Biodruś — ludzie prawd˛e
mówili.
— Prosz˛e wyjść! — krzyknał ˛ kierownik. — Pan sobie podpił. My nie mamy
zamiaru wysłuchiwać pańskich opinii.
— Niechże mnie Bóg broni, żebym miał pić w taka˛ por˛e — podniósł r˛ece do
góry Biodruś — chociaż nie jestem od tego. . . i gdyby teraz panowie cokolwiek
na rozgrzewk˛e, to bym si˛e nie pogniewał, bom przemókł do kości.
— To sa˛ kpiny — zachrypiał wzburzony Struć. — Pan szydzi z naszego nie-
szcz˛eścia. Czy po to pan tu przyszedł?
— Zachowaj Boże. Ja, że tak powiem, w poselstwie od chłopaków.
— Co?! Co? Od kogo?
— Od chłopaków — powtórzył spokojnie Biodruś.
— Wi˛ec oni żyja? ˛

161
— Do diabła, co też panowie. . . — skrzywił si˛e zgorszony Biodruś — dlacze-
go nie mieliby żyć?
Wychowawcy zaniemówili. Słowa nie mogli wykrztusić.
— Dopiero teraz pan mówi?! — wykrzyknał ˛ wreszcie pan Struć do gł˛ebi
wzburzony.
Biodruś popatrzył na nich ze zdumieniem.
— Zaraz. . . panowie. . . zaraz, zaczynam rozumieć, wi˛ec panowie myśle-
li. . . — roześmiał si˛e. — Oj. . . nerwowo tu. . . nerwowo. Chłopaki mieli racj˛e,
że mnie w te p˛edy wysłali. Otóż mam uspokoić panów i powiedzieć, żeby si˛e pa-
nowie wychowawcy nie trapili, bo. . . zaraz, choroba, ja to mam zapisane — wy-
ciagn
˛ ał ˛ z zanadrza kartk˛e, odsunał˛ daleko od oczu i odczytał powoli: — „. . . nie
było trzynastego wyst˛epku”. Tak właśnie kazali powiedzieć: „trzynastego wyst˛ep-
ku”, osobliwie panu Majeranowi. Nie bardzo si˛e na tym wyznaj˛e, ale to miałem
powiedzieć i zaświadczyć urz˛edowo. . . Bez tego baliby si˛e wrócić. . . To tyle od
nich, a od wsi. . . to ja, panowie, przyszedłem uścisnać ˛ dłoń. . . i podzi˛ekować
jako wychowawcom. . . Jutro rano, jak si˛e ze wszystkim uspokoi, przyjda˛ tutaj
przewodniczacy ˛ Buras i sekretarz Oliwa, i prezes KR-u P˛edzik też przyjdzie. . .
Już by dzisiaj przyszedł, ale si˛e suszy, a galant chce przyjść i też uścisnać
˛ dłoń,
wi˛ec na razie to niech Biodruś uściśnie i podzi˛ekuje.
— Za co?. . . — wyszeptał osłupiały kierownik.
— No, za chłopaków, że nieszcz˛eście od nas odsun˛eli.
— Jakie nieszcz˛eście?
— Że nas nie zalało, panowie. Że nas nie zalało.
— A cóż oni takiego zrobili?
— Zaraz opowiem. . . Wi˛ec, prosz˛e panów, to było tak: wysoka fala niespo-
dziewanie na wał uderzyła. . . Oni byli akurat w lesie koło wału. Patrza,˛ jeszcze
nie pada, a pod nogi struga im jakaś płynie. Bystre chłopaki od razu zrozumieli,
co si˛e świ˛eci. Biegna˛ na wał. A tam zrobiła si˛e mała wyrwa i woda cieknie. Wi˛ec
zrzucili koszule, bo bali si˛e je zabrudzić, jako że tu surowo, panowie, oj, surowo,
i dalej kamieniami i darnia˛ zatykać. Rozebrali kopiec graniczny z kamieni i w try
-miga dziur˛e zatkali. A potem, co tchu pobiegli do wsi alarmować. . .
— Rozumiem. . . — szepnał ˛ pan Struć — musieli w zdenerwowaniu zapo-
mnieć o tych koszulach, ale swoja˛ droga˛ powinni mnie uprzedzić, zanim pobiegli.
— Oj, dobrze, że nie tracili czasu. . . woda wali, podmywa, wyrwa, co se-
kund˛e si˛e powi˛eksza. Za par˛e minut to i ratować nie ma co. A tak przybiegliśmy
z siekierami i łopatami, umocniliśmy wszystkie słabe miejsca. Osobliwie koło
mostu, dwa kilometry w gór˛e rzeki. Chłopaki nie chcieli wracać na koloni˛e „bez
usprawiedliwienia”, jak powiadali, bo bali si˛e, że nikt im nie uwierzy i b˛eda˛ ich
posadzać
˛ o trzynasty wyst˛epek. Myśmy też woleli ich nie puszczać w taka˛ burz˛e,
bo do kolonii daleko i mogliby zabładzić
˛ w tej ulewie i zaćmie. Wi˛ec trzymaliśmy
ich przy sobie, i nie powiem. . . dużo nam pomogli.

162
— A wi˛ec to dlatego ich nie znaleźliśmy — uśmiechnał ˛ si˛e pan Majeran. —
Oni pracowali z wami w górnym biegu rzeki. . . a myśmy, mój Boże, szukali ciał
raczej w biegu dolnym. Myśleliśmy, że ich zniosło w dół.
— Tak to chyba było. . . — powiedział Biodruś i spojrzał zdziwiony na pana
Majerana. — Co panu. . . czemu pan tak zbladł?
— Nic. . . nic. . . już nic. . . — pan Majeran otarł czoło chusteczka˛ i uśmiechnał
˛
si˛e słabo.
— Jest to rodzaj osłupienia pedagogicznego — zażartował pan Waligóra.
— Nie rozumiem. . . — powiedział Biodruś.
— Nie szkodzi — szepnał ˛ Majeran. — Panie Biodruś, czy można pana uści-
skać? — rzekł niespodziewanie i nie czekajac ˛ na pozwolenie, serdecznie uścisnał ˛
Biodrusia.
— Ależ, co znowu, panie wychowawco, co pan. . . — wyrwał si˛e przerażony
chłopina. — Nie jestem panna˛ na wydaniu, jestem chłopem z wasami. ˛ Niech mnie
pan puści. . . Panie kierowniku, co ten pan tu wyprawia ze mna? ˛
— Niech pan wybaczy panu Majeranowi — roześmiał si˛e kierownik — widzi
pan, panie Biodruś, tu si˛e rozgrywało coś, hm. . . w rodzaju biegu pedagogicznego
z przeszkodami.
— Biegu peda. . . gogicznego? — wytrzeszczył oczy Biodruś. — Niech mnie
kule bija,˛ jeśli coś rozumiem.
— Tak jest — powiedział pan Struć i uścisnał ˛ r˛ek˛e pana Majerana. — Wygrał
pan, kolego. . . Jeden zero dla pana. A swoja˛ droga˛ nie spodziewałem si˛e. Niesa-
mowite chłopaki. No, miał pan nosa. Gratuluj˛e. I niech pan nie ma żalu do złego
Strucia.
— Skadże.
˛ . . nie mam prawa — westchnał ˛ pan Majeran. — Ja też już przecież
zwatpiłem.
˛
— No. . . no. . . cóż znowu, kolego Majeran — kierownik poklepał serdecznie
pana Majerana po wystajacych ˛ łopatkach. — Pan jest zbyt skromny. Ale niech
pan mi powie, panie Biodruś, dlaczego pan od razu nie przyprowadził z soba˛ tych
bohaterów?
— Dlaczego? Chłopaki przemokli przecież do suchej nitki. . . pod kocami sie-
dza,˛ biedule. A właśnie. . . byłbym zapomniał, jeśli sa˛ jakieś suche ubrania. . .
— Panie Majeran, niech pan biegnie do magazynu po ciepłe swetry i dresy
służbowe — powiedział kierownik.
— Chodźmy, panie Biodruś. . . — rzekł wesoło Majeran — co z pana za czło-
wiek, mógł pan od razu powiedzieć. . . My tu si˛e wzruszamy. . . a oni tam czeka-
ja.˛ . . Niech no pan si˛e ruszy. . .
— Zaraz. . . pomału. . . — zasapał Biodruś. — Biegi peda. . . gogiczne już si˛e
przecież skończyły. . . — zażartował — oj, nerwowo tu, słowo daj˛e, nerwowo,
panowie.

163
Kiedy wreszcie, mruczac ˛ pod nosem, wyszedł za panem Majeranem, pan Struć
zapatrzył si˛e w ciemne okno.
— Co pan tak si˛e zamyślił, kolego? — zapytał kierownik.
— Diabelny szcz˛eściarz z tego Majerana. . . — powiedział cicho, jakby do
siebie, pan Struć.
— Sadzi
˛ pan?
— Widzi pan, kierowniku — westchnał ˛ Struć — wychowawcy też jest po-
trzebna odrobina szcz˛eścia. . . ja jej nie miałem. Gdybym dziesi˛eć lat temu trafił
na swojego Łebkowskiego czy Rzepk˛e. . . no, ale czas i na mnie. . .
— Gdzie pan idzie?
— Jak to gdzie? — uśmiechnał ˛ si˛e blado pan Struć. — Musz˛e przecież odno-
tować w mojej czarnej ksi˛edze ten t r z y n a s t y w y s t e˛ p e k.
ALARM NA PODDASZU

W październiku zaczyna si˛e trudny okres w życiu Piratów i innych pokrew-


nych sprzysi˛eżeń, które ostatnimi czasy rozkrzewiły si˛e w Niekłaju. Na hałdach
wieje bezlitosny wiatr, wygodne ścieżki pokrywa lepkie błoto, nawet stary ogród
pofabryczny staje si˛e coraz trudniej dost˛epny i niebezpieczny. Jego dolna cz˛eść
zamienia si˛e w trz˛esawisko. Biada śmiałkowi, który zapuści si˛e tu nieostrożnie.
Ugrz˛eźnie po kolana, pogubi buty i tragedia gotowa. Przez tydzień albo dwa ty-
godnie nie wypuszcza˛ go za kar˛e z domu, tak jak zdarzyło si˛e niedawno z braćmi
Odjemkami. Nie mówiac ˛ już o tym, że nieszcz˛eśni pechowcy nabawili si˛e grypy.
Górna cz˛eść ogrodu, mimo że kusi dojrzewajacymi ˛ właśnie jabłkami, też sta-
je si˛e nieprzytulna i groźna. Drzewa i krzewy pozbawione liści nie zapewniaja˛
już osłony. Wszystko widać jak na dłoni. Nic si˛e nie skryje przed bystrym wzro-
kiem stróża, pana Abdulewicza, zwanego Mułła,˛ zwłaszcza że sprawił sobie nowe
okulary i myśliwskiego psa.
Co robić w taka˛ nieprzyjemna˛ por˛e? Oczywiście można schronić si˛e w świetli-
cach i tam rozgrywać nudne partie warcabów i ping-ponga albo ogladać ˛ telewizj˛e.
Ale komu to wystarczy?
Myliłby si˛e jednak ten, kto by myślał, że w tej jesiennej sytuacji prawdzi-
we życie wśród chłopców w Niekłaju zamiera. Na szcz˛eście sa˛ jeszcze strychy.
Oczywiście, ci z nowych bloków nie maja˛ wielkiego poj˛ecia o strychach. W no-
wych domach po prostu ich nie ma, a nawet jeśli si˛e trafia,˛ to sa˛ pilnie strzeżone
i zamkni˛ete.
Dlatego opuściłem w październiku paczk˛e Kolonistów i ich dowódc˛e Andrze-
ja Kszyka i przeniosłem si˛e do Piratów. Przyj˛eto mnie ch˛etnie, ponieważ, choć od
roku mieszkałem w nowym osiedlu, urodziłem si˛e przecież w starym domu u bab-
ci, na ulicy Zapłotkowej, i nie jestem żadnym przybł˛eda,˛ ale rdzennym tubylcem.
Oczywiście, przeszedłem do Piratów w najgł˛ebszej tajemnicy, zwłaszcza
przed moim młodszym bratem Emerykiem, który, jak podejrzewam, jest człowie-
kiem Kszyka. Z moim młodszym bratem Emerykiem zawsze miałem kłopoty. Nie
rozumieliśmy si˛e nigdy wzajemnie. Mój młodszy brat miał dziwne zamiłowania.
Od dawna zauważyłem na przykład, że imponuja˛ mu mundury, służbowe czapki
i hełmy, przepisy, rozporzadzenia
˛ i w ogóle urz˛edowanie.

165
Przez dłuższy czas, po wykryciu w Niekłaju szajki złodziei fabrycznych, bawił
si˛e wraz z paczka˛ pokrewnych mu nieletnich w milicjanta, w aresztowanie i ściga-
nie przest˛epców. Ostatnio przerzucił si˛e na zainteresowania astronautyczne. Nie
byłoby wi˛ec nic dziwnego, gdyby zwachał ˛ si˛e z Kszykiem, który ma podobne ma-
nie. W każdym razie działał mi okropnie na nerwy i to było jednym z powodów,
że porzucałem rodzinne mieszkanie na kolonii i prawie wszystkie wolne chwile
sp˛edzałem w domu babci na ulicy Zapłotkowej.
Oczywiście, głównym powodem był strych. Takiego strychu jak u babci nie
ma chyba w całym Niekłaju. Jest to bardzo stary strych, pełen najróżniejszych gra-
tów. Stoja˛ tam dwa stare fotele bez nóg (strasznie rozbebeszone), ale wciaż ˛ jesz-
cze wygodne, potłuczone lustra w czarnych ramach, kulawy stół, sterty starych
ksiażek
˛ i pism si˛egaja˛ dachu. Na komodzie bez szuflad leża˛ wypchane ptaszyska,
na pół zjedzone przez mole i jeszcze przez to straszniejsze, oraz ryj dzika odyń-
ca, trofea myśliwskie dawno zmarłego pradziadka, a mi˛edzy nimi stary gramofon
z wielka,˛ zielona˛ tuba.˛ W skrzyniach wśród szmat, które niegdyś były wspaniały-
mi sukniami, pławia˛ si˛e staroświeckie, niemodne kapelusze z p˛ekami sztucznych
kwiatów oraz lśniacy ˛ cylinder pradziadka. Żeby nie było smutno, na krokwiach
w górze gnieżdża˛ si˛e goł˛ebie, ażeby było wygodnie, leża˛ koło komina stare sienni-
ki, na których można si˛e wyciagn ˛ ać,
˛ gdy wraca si˛e z dalekiej, m˛eczacej
˛ wyprawy.
Kiedy wi˛ec w październiku przyszła moda na strychy, czyli jak to si˛e u nas mó-
wi, „gabinety”, strych mojej babci od razu zwrócił uwag˛e Piratów i został uznany
za jeden z najwspanialszych gabinetów. Tutaj zbieraliśmy si˛e w długie wieczo-
ry ja, Długi Tomek, Tadzik Myszka i Marian. Czasem zachodzili też obaj bracia
Odjemkowie, Mniejszy i Wi˛ekszy, a nawet sam admirał Michał, chociaż oni mieli
osobne gabinety.
Cóż może si˛e równać z atmosfera˛ strychu w takie jesienne zmierzchy? Za jed-
nym maleńkim okienkiem dogasa czerwone niebo, po przeciwnej stronie, w dru-
gim oknie, migocza˛ rz˛edy dalekich świateł zakładów, czasem zabłyszczy różowa
łuna od wielkiego pieca. Wiatr szeleści i świszcze w zakamarkach papy na dachu,
to znów deszcz dzwoni, tam na dworze ziab ˛ albo słota, a tu w gabinecie zacisznie
i przytulnie. Od komina idzie miłe ciepło. Świeca na stole rzuca tajemniczy blask.
Rozłożeni na wygodnych siennikach albo zagł˛ebieni w wiekowych fotelach, ob-
myślamy wyprawy na Zenona, który, od czasu jak został zdj˛ety ze stanowiska
admirała Piratów, stał si˛e Koczownikiem i urzadzał ˛ na nas zasadzki w ogrodzie,
a kiedy si˛e nam sprzykrzy, gramy w bitw˛e morska˛ albo w cymbergaja, albo ćwi-
czymy dżudo, albo omawiamy wydarzenia sportowe, albo po prostu gadamy.
Nikt nam nie przeszkadzał, w całym domu była tylko babcia na dole. Babcia
miała przyt˛epiony słuch i nie docierał do niej tupot po schodach ani hałas na stry-
chu. Babcia moja nudziła si˛e, całymi dniami wysiadywała przy oknie i wygladała. ˛
Ale co można zobaczyć przez okno na ulicy Zapłotkowej? Toteż cieszył ja˛ nawet
ten ruch w starym domu. Ilekroć nas zauważyła, pytała tylko:

166
— Dobrze si˛e bawicie, dzieci?
— Dobrze, babciu — odpowiadaliśmy.
Babcia uśmiechała si˛e wtedy do nas, kiwała siwa˛ głowa˛ i cz˛estowała nas lan-
drynami.
Niestety, zaszły wkrótce wypadki, które zakłóciły spokój naszego życia gabi-
netowego. Zacz˛eło si˛e od pożaru u niejakiego Morocha.
Pewnego październikowego popołudnia, kiedy siedzieliśmy na naszym pod-
daszu, przybyli do nas podnieceni bracia Odjemkowie i powiedzieli:
— Zenon schwytał Kit˛e.
Zerwaliśmy si˛e z miejsca. Wiewiórka Kita znajdowała si˛e pod ochrona˛
wszystkich zwiazków ˛ w Niekłaju i nie było śmiałka, który by si˛e odważył pod-
nieść na nia˛ r˛ek˛e.
— To niemożliwe — powiedziałem. — Jak on mógł ja˛ schwytać?
— Schwytał ja˛ w pułapk˛e na szczury. Dała si˛e skusić na orzechy.
— Po co ja˛ schwytał?
— Mówi, że ja˛ b˛edzie tresował.
— Tresował Kit˛e?
— Tak.
— To bezczelność! On ja˛ zam˛eczy.
Ogłosiłem natychmiast ostre pogotowie. Odjemkowie zeznali, że widzieli Ze-
nona, jak szedł do ogrodu, wprawdzie bez wiewiórki, ale mieliśmy nadziej˛e, że
uda nam si˛e go obezwładnić i zmusić do wypuszczenia Kity. Zabraliśmy wi˛ec
broń w postaci mieczów, proc i pistoletów wodnych, nadto przyn˛et˛e dla psa, któ-
ry strzegł ogrodu, i bezzwłocznie wyruszyliśmy w drog˛e.
Sforsowaliśmy mur ogrodowy przez dziur˛e w okolicy bagna, a gdy tylko roz-
legło si˛e szczekanie, pośpiesznie wydobyliśmy przyn˛et˛e, a mianowicie skórki od
kiszki, za którym pies Mułły przepadał.
Niestety, w momencie, kiedy zaj˛eci byliśmy obłaskawianiem psa Mułły, na-
padli na nas znienacka Koczownicy Zenona. Musieli nas śledzić od dawna i przy-
gotowali zasadzk˛e. Zasypani gradem kasztanów, a co gorsza pigułami z błota,
cofaliśmy si˛e w nieładzie w dół ogrodu. Groziło nam już zepchni˛ecie do bagna,
kiedy nagle, ku naszemu zdumieniu, Zenon zaprzestał ataku. Stanał ˛ jak zahipno-
tyzowany, przez chwil˛e nasłuchiwał, a potem wdrapał si˛e pośpiesznie na drzewo.
— Chłopaki, pali si˛e! — zawołał z podnieceniem. — Patrzcie, tam, za hałda-
mi!
Spojrzeliśmy. Istotnie, przez ogołocone z liści gał˛ezie drzew widać było zaró-
żowione niebo.
— E, to słońce zachodzi — zaśmiał si˛e Długi Tomek.
— Ty, geograf — zaszydził Zenon — słońce na północy! O tej porze roku?
Zreszta˛ widz˛e wyraźnie płomienie.
— Jak myślisz, co si˛e tam może palić? — zapytał flegmatycznie Marian.

167
— Jak to, co? Dom. Powiem wam nawet jaki. To jest dom Bosmana.
— Bosmana Rei? — wykrztusił Tadzik.
— Tak.
Istotnie kierunek si˛e zgadzał. Zdr˛etwieliśmy. W domu Bosmana mieściła si˛e
przecież główna kwatera naszego zwiazku. ˛
— Pewnie znów usnał ˛ z fajka˛ w z˛ebach — mruknał ˛ Zenon — albo wdowa
zapomniała wyłaczyć ˛ żelazko. Od czasu, jak mnie tam nie ma, stała si˛e jeszcze
bardziej nerwowa. Michał nie umie post˛epować z wdowa.˛ Pewnie urzadza ˛ jej nad
uchem próby z rakietami.
Znów zdr˛etwieliśmy, bo istotnie Michał ostatnio próbował skonstruować ra-
kiet˛e w starej stolarni u Bosmana. Może mu coś wybuchło?
— Jazda! — Zenon zeskoczył z drzewa. — Biegiem do Bosmana.
Ledwie wypadliśmy z ogrodu, do uszu naszych dobiegł przeraźliwy dźwi˛ek
syren wozów strażackich. Przyśpieszyliśmy kroku. Na szcz˛eście okazało si˛e, a pa-
li si˛e nie u Bosmana, ale znacznie bliżej. Płon˛eła szopa niejakiego Morocha. W za-
padajacym˛ mroku wygladała˛ z daleka jak niezgrabny, zapalony z jednej strony
wiecheć.
Na miejscu była już straż miejska. Strażacy rozwijali na ziemi pot˛eżnego w˛e-
ża, podobnego do wielkiego płaskiego tasiemca. . .
Dookoła tłoczył si˛e tłum podnieconych gapiów. A nowi wciaż ˛ przybywali.
— Rozejść si˛e, nie przeszkadzać! — krzyczeli strażacy. — Przecież nawet
w˛eża nie można rozwinać! ˛ Co za ludzie!
Nadbiegł milicjant Kubas z gwizdkiem i też zaczał ˛ nakłaniać ludzi, żeby zro-
bili miejsce, ale nic nie pomogło. Co odepchnał ˛ jednego gapia, na jego miejsce
cisn˛eło si˛e pi˛eciu nowych.
Nadjechał wielki wóz straży pożarnej zakładów, ale nie mógł nawet zajać ˛ sta-
nowiska, bo zwarta ciżba ludzi zagrodziła mu drog˛e.
Tymczasem nadjechały jeszcze dwie straże pożarne: zakładowa z fabryki,
w wielkim, nowoczesnym czerwonym samochodzie, oraz ochotnicza z dzielnicy
Zapłotki, na starym, rozklekotanym wozie. Z pobliskiej ulicy Zapłotkowej biegli
także strażacy emeryci, zapinajac ˛ po drodze staroświeckie mosi˛eżne hełmy, któ-
re błyszczały krwawo w blasku ognia. Szczególna˛ sensacj˛e budził stary strażak
z broda,˛ w którym poznaliśmy dziadka Tadzika Myszki.
Pocz˛eliśmy si˛e przepychać do strażaków, przebijajac
˛ tłum pochylonymi gło-
wami jak kozły.
— Dziadku! — zawołał Tadzik.
Ale stary strażak fuknał ˛ na niego gniewnie:
— I ty, basałyku?!
— Co ja?
— Tłoczysz si˛e i przeszkadzasz. Ty, wnuk strażaka?!
— A bo ludzie mnie pchaja.˛

168
W odpowiedzi stary Myszka wr˛eczył nam mocny sznur strażacki i powiedział:
— Zamiast si˛e tłoczyć, trzymajcie lepiej t˛e lin˛e, zróbcie barier˛e i nie dopusz-
czajcie gapiów. Tylko mocno trzymajcie. Z całej siły.
Ochoczo porwaliśmy za sznur, zaparliśmy si˛e w ziemi˛e i z całej siły powstrzy-
mywaliśmy napór tłumu.
Nagle, tuż koło mnie, wyrosła jasna głowa mojego młodszego brata Emeryka.
— A ty, co tutaj robisz? — krzyknałem. ˛ — Spływaj! Już ci˛e nie ma!
Odepchnałem ˛ go mocno. Mój młodszy brat cofnał ˛ si˛e dwa kroki, dalej nie
mógł. Tłum przyparł go do małego płotka, za którym kł˛ebiły si˛e zwierz˛eta gospo-
darskie Morocha, świnie i kozy.
Wyprowadzano je właśnie z chlewu, żeby si˛e nie spaliły.
Czekaliśmy niecierpliwie, kiedy wreszcie strażacy uruchomia˛ sikawki, ale na
tej ciasnej ulicy nie była to wcale łatwa sprawa. Kiedy rozwin˛eli w˛eże, okazało si˛e,
że nie moga˛ znaleźć hydrantu wodociagowego,
˛ do którego by mogli je przykr˛ecić.
Dopiero dziadek Myszka przepchał si˛e do zdenerwowanych strażaków i po-
kazał im, gdzie powinien być hydrant. Ale na tym właśnie miejscu tłoczyli si˛e
ludzie.
Kiedy ich wreszcie usuni˛eto, okazało si˛e, że nic nie widać. Gapie zawalili
studzienk˛e błotem i trzeba było najpierw odgarnać ˛ błoto. Nareszcie przykr˛econo
w˛eża i puszczono wod˛e. Płaska taśma nap˛eczniała w oka mgnieniu i zamieniła
si˛e w tłustego w˛eża. Waż˛ zacharczał gniewnie, wypr˛eżył si˛e w r˛ekach strażaków
i wyrzucił z siebie pot˛eżny strumień wody.
Ale na razie był to tylko jeden strumień. Wóź straży fabrycznej w ogóle nie
mógł podjechać do pożaru, bo ludzie go nie dopuszczali. Czekano, aż nadejdzie
milicja i zrobi porzadek.˛ Lepiej powiodło si˛e starym strażakom ze straży ochot-
niczej. Pojedynczo zdołali przepchać si˛e przez tłum i zaj˛eli stanowiska mi˛edzy
płonac ˛ a˛ szopa˛ a domem mieszkalnym Morocha. Zjawił si˛e też zadyszany dziadek
Myszka. Wyciagn ˛ ał˛ chusteczka˛ z kieszeni, otarł spocone czoło, poprawił złocisty
hełm, potem pomacał si˛e po kieszeniach.
Patrzyliśmy na niego niecierpliwie.
— Pr˛edzej, dziadku — denerwował si˛e Tadzik.
— Zaraz. . . tylko znajd˛e okulary. . . — sapał stary strażak, macajac ˛ si˛e wciaż
˛
po kieszeniach. — Chyba nie zostawiłem ich w domu?
— To niech dziadek da, ja b˛ed˛e sikał — zaofiarował si˛e Tadzik.
— Myślisz, że to takie proste? Nie każdy potrafi być ogniomistrzem, moje
dziecko — dyszał dziadek Myszka — nie utrzymałbyś nawet sikawki.
— Ja utrzymam, prosz˛e pana — powiedział Zenon — ja jestem bardzo silny.
I nie czekajac ˛ na pozwolenie, chciał porwać w˛eża, ale brodaty strażak odsunał ˛
go.
— To nie zabawka, moje dziecko. Nie jesteś ogniomistrzem i nie wiesz, gdzie
kierować strumień. . . Żebym tylko znalazł moje okulary.

169
— Pan ma okulary w brodzie — usłyszałem nagle znajomy głos.
Mój brat wspiał ˛ si˛e na palce i chciał si˛egnać
˛ do brody starego strażaka.
— Co takiego? — cofnał ˛ si˛e brodacz. — Co ty powiedziałeś, chłopcze?
— Powiedziałem, że pan ma okulary w brodzie, o, tutaj widać drucik.
Dziadek Myszka pomacał si˛e po brodzie i rzeczywiście wyciagn ˛ ał
˛ z jej g˛e-
stwiny okulary w drucianej oprawie.
— Aaa, rzeczywiście. No tak. . . przypominam sobie, że spuściłem je sobie
pod brod˛e, żeby mi nie przeszkadzały w czasie czytania, bo właśnie czytałem,
kiedy wybuchł ten pożar, a do czytania mam inne okulary. Wi˛ec te spuściłem pod
brod˛e. . . zawsze je spuszczam, już mam taki zwyczaj. Że też zapomniałem. . . mu-
siałem być bardzo zdenerwowany. Dzi˛ekuj˛e ci, chłopcze. . . W nagrod˛e b˛edziesz
razem ze mna˛ trzymał sikawk˛e.
To mówiac, ˛ dziadek Myszka podał sikawk˛e mojemu młodszemu bratu, sam
założył na nos okulary, potem wział ˛ sikawk˛e w r˛ece i krzyknał:
˛
— Gotowe! Wody!
Sikawka trysn˛eła wysokim strumieniem.
— No, trzymaj. . . trzymaj razem ze mna˛ — zasapał brodacz do mojego młod-
szego brata i trzymajac ˛ sikawk˛e, razem z moim młodszym bratem skierował jej
strumień na dach sasiedniego
˛ domu, wcale nie na szop˛e, która si˛e paliła.
Patrzyliśmy z zazdrościa˛ na mojego młodszego brata, jak razem z brodaczem
manewruje sikawka.˛ . . i jak mu si˛e oczy błyszcza,˛ a Zenon zacisnał ˛ pi˛eści i wy-
buchnał:˛
— Czy oni zwariowali?! Gdzie oni leja? ˛ Wcale nie w ogień. Hej, prosz˛e pa-
na — zaczał ˛ szarpać starego strażaka za rami˛e. — Pan si˛e chyba pomylił. . . pan
niedowidzi. Gdzie pan sika? Trzeba na prawo. W ogień! Pan marnuje wod˛e, a tu
każda chwila droga!
— Puszczaj, smarkaczu! Dobrze sikam — odtracił ˛ go stary.
— Dobrze sikamy — powiedział mój młodszy brat.
— Co ty si˛e znasz! — rozzłościł si˛e Zenon. — Nie. . . ja nie mog˛e na to pa-
trzeć! Niech pan odda sikawk˛e. . . Pan nie umie. . . pan nie widzi. . .
— To prawda, pan chyba źle leje — zauważył flegmatycznie Marian.
— Dziadku, nie tam, tam nie ma ognia! — krzyknał ˛ zawstydzony Tadzik.
Ale stary Myszka nie zwracał na nas żadnej uwagi i dalej spokojnie polewał
dach drugiego domu.
Zenon zaciskał nerwowo pi˛eści, wreszcie nie wytrzymał. Dopadł do brodacza
i poczał˛ mu wydzierać sikawk˛e.
— Co wyrabiasz, łobuzie?! — krzyknał ˛ strażak. — Puszczaj!
Ale Zenon nie puszczał i tak siłowali si˛e, krzyczac ˛ na siebie przez kilka se-
kund; z jednej strony rozjuszony Zenon, a z drugiej wzburzony starzec i mój brat.
Strumień wody chwiał si˛e w t˛e, to w tamta˛ stron˛e. Wreszcie Zenonowi uda-
ło si˛e wyrwać przeciwnikom sikawk˛e, ale jakby z zemsty sikawka szarpn˛eła si˛e

170
w jego r˛ekach i całym strumieniem lun˛eła prosto w zgromadzone za płotkiem
zwierz˛eta. Rozległ si˛e przeraźliwy kwik i beczenie. Oszalałe świnie i kozy po-
cz˛eły przeskakiwać niskie ogrodzenie. Pot˛eżny wieprz złamał je swoim ci˛eżarem
i jeszcze bardziej przerażony wpadł prosto w tłum zebranych gapiów. Za nim ga-
lopowały olbrzymie maciory, małe warchlaki i całe stado kóz wszelkiej maści.
Teraz zacz˛eli krzyczeć ludzie i pierzchać w popłochu. Zrobiło si˛e niesamowite
zamieszanie. Zauważyłem tylko, że jakiś wielki kozioł wpadł pod naszego kole-
g˛e Susuła, który gapił si˛e z r˛ekami w kieszeniach, szeroko rozstawiwszy nogi.
W nast˛epnym momencie spostrzegłem oniemiały, że nieszcz˛esny Pirat galopuje
okrakiem na grzbiecie kozła, i do tego siedzac ˛ przodem do ogona. Nie zdażyłem
˛
zanotować, co si˛e z nim dalej stało, bo właśnie przejechali przed moim nosem
obaj bracia Odjemkowie, którzy, nie wiem, jakim cudem, znaleźli si˛e na grzbie-
cie rozjuszonego łaciatego wieprza. Przejechali krzyczac ˛ wniebogłosy i znikn˛eli
w ciemnościach. Po chwili łaciaty wieprz pojawił si˛e znowu, ale już bez Odjem-
ków.
Zamieszanie zataczało coraz szersze kr˛egi. Potracani ˛ przez ogłupiałe i roz-
brykane zwierz˛eta strażacy pocz˛eli tracić panowanie nad sikawkami. W˛eże wy-
puszczone z rak ˛ podskakiwały i wiły si˛e na ziemi jak żywe stworzenia. Ludzie,
pryskani i smagani biczami wody ze wszystkich stron, kł˛ebili si˛e, zderzali z soba,˛
przewracali, znów podnosili i krzyczac ˛ przeraźliwie, uciekali przed siebie.
Tylko my dzielnie trzymaliśmy strażacka˛ lin˛e, a raczej trzymaliśmy si˛e liny.
I chyba tylko dlatego przetrwaliśmy cało zamieszanie. Koło nas w podobny spo-
sób trzymał si˛e sikawki ledwie żywy ze strachu Zenon. Wciaż ˛ jeszcze nie mógł
sobie poradzić z w˛eżem, który szarpał si˛e w jego r˛ekach.
Wreszcie dopadł do niego sierżant straży miejskiej Żółwik, ten sam, który miał
w naszej szkole wykład o akcji przeciwpożarowej. Przyprowadził go wzburzony
dziadek Myszka.
— Co ty wyrabiasz?! — krzyknał ˛ na Zenona sierżant.
— Nic, trzymam w˛eża.
— Patrz, coś narobił. . . To wszystko przez ciebie!
— Jak to, przeze mnie?
— Nie wypieraj si˛e, łobuzie jeden — zasapał dziadek Myszka. — Chuligan,
wyrwał mi sikawk˛e. Siła˛ mi wydarł.
— Natychmiast oddaj w˛eża strażakowi Myszce — powiedział ostro sierżant
Żółwik.
Zenon wciaż˛ szarpał si˛e z w˛eżem.
— To niech pan bierze. . . pan myśli, że tak łatwo dać, jak on mnie trzyma —
j˛eknał˛ wreszcie.
Żółwik wyjał˛ mu w˛eża i wr˛eczył staremu Myszce.
— Niech pan pracuje dalej. A z toba˛ porachujemy si˛e, ananasie. Jak mogłeś
zrobić coś podobnego! Odebrać sikawk˛e strażakowi w czasie akcji przeciwognio-

171
wej! Już nawet z nieszcz˛eścia robicie sobie zabaw˛e! — poczał ˛ krzyczeć na Zeno-
na.
— Prze. . . przepraszam pana, pa. . . panie sierżancie — wykrztusił wzburzony
Zenon — ja nie robiłem żadnej zabawy, ani w ogóle, tylko ja za. . . zastapiłem ˛
pana Myszk˛e, bo. . . bo pan Myszka ma słaby wzrok i źle lał.
— Ja słaby wzrok! — zatrzasł ˛ si˛e brodacz. — Ja ci pokaż˛e słaby wzrok!
— Tak, i pan źle lał. Chłopaki sa˛ świadkami, lał pan nie tam, gdzie potrzeba.
— Nie tam, gdzie potrzeba! — oburzył si˛e Myszka. — Patrzcie go, nie tam,
gdzie potrzeba. Słyszał pan, sierżancie? Bezczelny łobuz.
— Chwileczk˛e — chrzakn ˛ ał ˛ sierżant Żółwik — dlaczego mówisz, że pan
Myszka lał nie tam, gdzie potrzeba?
— A bo nie lał w ogień, ale na t˛e chałup˛e obok. Kto to widział!
Sierżant Żółwik spojrzał dziwnie na Zenona i westchnał: ˛
— Nie masz poj˛ecia o akcji strażackiej, chłopcze. Pan Myszka dobrze wie-
dział, co robi, i wcale si˛e nie pomylił. Umyślnie polewał dom obok. Wiesz, po
co? Bo gdyby go nie polewał, toby si˛e dawno zapalił. Stoi zbyt blisko, ma kryty
gontami dach, a wiatr dmie w jego stron˛e. Madry ˛ strażak nie tylko pami˛eta o tym,
żeby gasić to, co już si˛e pali, ale także, żeby si˛e nie zapaliło to, co mogłoby si˛e
zapalić, aby si˛e pożar nie rozszerzał. Tym bardziej, że ten dom jest o wiele wi˛ecej
wart niż ta szopa, która si˛e pali. Za to, coś zrobił, powinienem ci spuścić lanie
strażackim pasem. Pewnie nie miałeś jeszcze skóry rżni˛etej strażackim pasem?
— Nie, prosz˛e pana — wykrztusił Zenon, patrzac ˛ z wyraźnym obrzydzeniem
na szeroki i solidny pas sierżanta Żółwika.
— Zaraz to widać. . . — powiedział sierżant Żółwik — ale tym razem ci daru-
j˛e, ponieważ jestem skutkowcem, rozumiesz?
— Nie bardzo — wyjakał ˛ Zenon.
— Patrz˛e na skutki. Jak skutki sa˛ dobre, to przebaczam. No, a twoje wyniki
nie były najgorsze — uśmiechnał ˛ si˛e. — Bo chociaż wprowadziłeś z poczatku ˛
troch˛e zamieszania, to ważniejsze jest, że twoje manipulacje sikawka˛ rozp˛edziły
gapiów. Przez nich nie mogliśmy rozwinać ˛ szybkiej i skutecznej akcji, a teraz,
patrzcie, jak nam sprawnie idzie.
Istotnie, gaszenie pożaru nabrało teraz tempa. Po oczyszczonym przedpolu
poruszali si˛e sprawnie strażacy, atakujac ˛ ogień z najdogodniejszej strony. Straż
ochotnicza polewała woda˛ sasiednie
˛ budynki, żeby ogień si˛e na nie nie przeniósł,
a obie duże straże zawodowe gasiły pożar szopy. Ogień cofał si˛e. J˛ezyki płomieni
ust˛epowały z sykiem, kryły si˛e wewnatrz ˛ budynku, znów próbowały atakować,
ale powtórnie zalane, uciekały zasłaniajac ˛ si˛e kł˛ebami białej pary.
— No, to już chyba koniec — powiedział sierżant Żółwik. — Uciekajcie do
domu, bo już późno. I ty też, rozganiaczu gapiów — zwrócił si˛e do Zenona. —
Na co czekasz? Na medal? Medalu ode mnie nie dostaniesz. To prawda, że rozp˛e-
dziłeś gapiów, ale nie myśl, że dostaniesz ode mnie z tego tytułu medal.

172
— Ja wcale nie myśl˛e — wyszczerzył z˛eby Zenon i uciekł, szcz˛eśliwy, że mu
si˛e upiekło.
— Do widzenia — powiedzieliśmy do Żółwika — tu jest lina, która˛ trzymali-
śmy, prosz˛e pana, żeby nie zgin˛eła, bo by znów było na nas.
— Dobrze, chło. . . — sierżant Żółwik urwał nagle i znieruchomiały zapatrzył
si˛e w ogień.
Pow˛edrowaliśmy za jego wzrokiem i zdr˛etwieliśmy z emocji.
We włazie, na dachu płonacej ˛ szopy, pojawiła si˛e czyjaś głowa. Po chwili
na dach wygramoliła si˛e postać w rozmamłanej koszuli. Krztuszac ˛ si˛e od dymu,
oparła si˛e ci˛eżko o komin, a potem ślizgajac ˛ si˛e i zataczajac,
˛ pocz˛eła bezradnie
biegać po grzbiecie dachu od jednego końca do drugiego, coraz bardziej nerwowo,
otoczona kł˛ebami pary i sykiem przygasajacych ˛ płomieni.
— Człowiek na dachu! Człowiek na dachu! — rozległy si˛e głosy.
— To Moroch.
— Moroch! Moroch!
Na dźwi˛ek tego nazwiska jakaś kobieta w chustce, matka czy żona nieszcz˛e-
snego, krzykn˛eła przeraźliwie. . . Chciała biec prosto w ogień, ale zatrzymali ja˛
strażacy.
— Co on tam robił? — zapytałem zdziwiony Tadzika.
— Pewnie spał — powiedział Tadzik — na pewno spał na sianie.
— Usnał ˛ na sianie z papierosem albo rzucił zapałk˛e na słom˛e, tliło si˛e, tliło. . .
on nic nie czuł, bo spał, aż si˛e cała szopa zaj˛eła. Dopiero, jak go przypiekło,
zerwał si˛e na nogi — tłumaczył jakiś strażak. — Już mu raz mówiłem, żeby nie
palił papierosów w szopie. Ale posłucha to taki. . .
— Pewnie pijany był. On lubi do kieliszka zagladać ˛ — rzekł dziadek Mysz-
ka. — Stale z kimś w tej szopie popijał, a po pijanemu najłatwiej ogień zaprószyć.
Ludzie mówia,˛ że on po cichu wódka˛ handluje i że ma tam w tej szopie, w słomie,
schowany spirytus.
— Patrzcie — przerwał mu nagle Tadek — b˛eda˛ go zdejmować.
Istotnie, pod szop˛e podjechał samochód strażacki z ruchoma˛ drabina.˛ Drabina
uniosła si˛e i zawisła nad płonacym
˛ dachem, a potem zacz˛eła si˛e spuszczać aż na
sam dach.
Wtem na szczeblach drabiny zauważyliśmy człowieka. Poznaliśmy go. To był
sierżant Żółwik. Wstrzymaliśmy oddech. Sierżant drapał si˛e w gór˛e jak olbrzymi,
czarny pajak,˛ zdumiewajaco ˛ szybko i sprawnie. Już był przy Morochu. Już wiazał ˛
go do siebie lina,˛ gdy nagle rozległy si˛e gwałtowne wybuchy. Jeden, drugi, trze-
ci, a potem cała seria, jak z działa przeciwlotniczego. . . Oślepiajace,˛ jasnozłote
i białe płomienie wystrzeliły wysoko w gór˛e nad leniwe, czerwone j˛ezyki dogasa-
jacego
˛ pożaru, potem kł˛eby rozgrzanej pary i dymu przesłoniły wszystko. Widać
tylko było, że za ta˛ zasłona˛ pożar rozhulał si˛e na nowo.

173
Tłum j˛eknał.˛ Zdawało si˛e, że nowa ściana ognia pochłon˛eła obu m˛eżczyzn.
Ale po chwili, jakby z morza płomieni, wynurzył si˛e ciemny cień i poczał ˛ powoli,
krok za krokiem, spuszczać si˛e po drabinie.
— Nie wyratował. Wraca sam — rozległy si˛e podniecone głosy.
— Nie, nie sam — prostowali drudzy — on go niesie!
Teraz można było już zupełnie wyraźnie widzieć, że sierżant Żółwik jedna˛
r˛eka˛ podtrzymywał przewieszonego przez rami˛e jak worek, na pół przytomnego
Morocha.
Już był na ziemi. Spuścił swój ci˛eżar w dół. . . Już oddawał Morocha w r˛ece je-
go roztrz˛esionej rodziny. Nieszcz˛esnego pogorzelca otoczył tłum ciotek, wujków
i dzieci. Żona rzuciła mu si˛e w ramiona.
Sierżant Żółwik oddalił si˛e w cień, gdzie było chłodniej. Zauważyłem, że z tej
radości nawet nikt mu nie podzi˛ekował. Ale watpi˛ ˛ e, czy sierżant Żółwik dbał o to.
Był zbyt zm˛eczony. Oparł si˛e o płot, zdjał ˛ hełm i otarł czoło. Rozpiał ˛ kurtk˛e.
Nagle zmarszczyłem brwi. Zauważyłem, że mój młodszy brat podszedł do niego.
— Pan ma usmolony policzek — powiedział — pan pozwoli, że ja go panu
wytr˛e.
— To nieważne — mruknał ˛ sierżant.
— To ważne — powiedział mój młodszy brat, wyciagn ˛ ał
˛ chusteczk˛e — ta-
cy ludzie jak pan powinni ładnie wygladać ˛ — a potem dodał, patrzac ˛ na niego
i wycierajac ˛ mu zamaszyście policzek: — Chciałbym być strażakiem, takim jak
pan.

* * *

Pożar u Morocha zrobił wielkie wrażenie w miasteczku. Natychmiast zarza- ˛


dzono generalne porzadki
˛ na strychach, prelekcje w szkołach, biurach i zakładach
pracy. Sprawdzono stan gotowości przeciwpożarowej, zakładano gaśnice, usta-
wiano skrzynie z piaskiem.
Najbardziej, rzecz jasna, dotkn˛eły nas porzadki
˛ na strychach. Groziły one bo-
wiem ruina˛ tak świetnie prosperujacych
˛ gabinetów. Zdawało si˛e, że już nic nie
może nam pomóc i że koniec epoki przytulnych poddaszy zbliża si˛e nieubłaganie.
Z tym wi˛ekszym wstr˛etem patrzyłem na Emeryka. Dla mojego młodszego
brata nastały teraz wielkie dni. Zaraz po lekcjach biegł do strażaków, a potem wi-
działem go, jak uszcz˛eśliwiony nosił za starym Myszka˛ kubełek z klejem, tudzież
wielki p˛edzel, i pomagał brodatemu weteranowi straży rozklejać na mieście afisze
przeciwpożarowe, obwieszczenia strażackie i instrukcje dla ludności.
Co do nas, to reszt˛e nadziei na utrzymanie gabinetu straciliśmy na trzeci dzień
po pożarze u Morocha, kiedy na ulicy Zapłotkowej ujrzeliśmy sierżanta Żółwika.
Niespokojnie obserwowaliśmy go z okienka strychu.

174
— Może on tutaj tylko tak. . . — próbowałem si˛e jeszcze pocieszyć.
— Jak? — zapytał Długi Tomek.
— No. . . w gości. . . na jakieś imieniny.
— Dzisiaj nie ma żadnych imienin — powiedział ponuro Tomek.
— Dlaczego? W każdy dzień musza˛ być jakieś imieniny.
— Ale nie dzisiaj — mruknał ˛ Tomek. — Dzisiaj jest Prota. Czy słyszałeś,
żeby ktoś nosił takie imi˛e na ulicy Zapłotkowej?
— To prawda, nie słyszałem — westchnałem ˛ przygn˛ebiony — ale, ale. . . on
może wyszedł po prostu na spacer.
— Nie — powiedział Tomek — sierżant Żółwik nie chodzi na spacery.
— Skad ˛ wiesz? Może mieć przecież wolny czas. . .
— Mieszkam niedaleko od niego i wiem, co robi sierżant Żółwik, kiedy ma
wolny czas. Kiedy sierżant Żółwik ma wolny czas, to gra.
— W karty?
— No, wiesz! — wzruszył ramionami Tomek. — Sierżant Żółwik gra na kon-
trafagocie.
— Co to takiego?
— Instrument d˛ety — powiedział Tomek. — Tatuś mówi, że sierżant Żółwik
jest filarem orkiestry strażackiej. Może słyszałeś kiedyś, jak przechodziłeś koło
cukierni Brylla, dziwne dźwi˛eki?
— Słyszałem.
— To właśnie sierżant Żółwik gra. On mieszka na pi˛etrze nad cukiernia.˛ Zresz-
ta˛ zobacz, on tu kraży
˛ w mundurze.
— To o niczym nie świadczy. Stale go widz˛e w mundurze. On chyba tak lubi.
— Tak, ale dzisiaj ma pasek pod broda˛ — powiedział Tomek.
Istotnie, dopiero teraz zauważyłem, że sierżant miał pasek pod broda,˛ co zna-
czyło, że przyszedł na ulic˛e Zapłotkowa˛ służbowo. Chrzakn˛ ałem
˛ niespokojnie.
— Co teraz zrobisz? — zapytał Tomek.
— Nic — powiedziałem. — Wytrwam.
Tomek spojrzał na mnie z powatpiewaniem.
˛
— Ciekawym, jak wytrwasz, kiedy on tu wejdzie i każe zlikwidować gabinet.
— Spróbuj˛e mu wytłumaczyć. . . może zreszta˛ nie wejdzie. . .
Urwałem nagle, bo właśnie w tej samej chwili rozległy si˛e kroki na schodach.
— To on! — wykrztusiłem.
— Dziwnie jakoś idzie — zauważył Tomek nasłuchujac ˛ w napi˛eciu.
Istotnie, kroki były dziwne. Lekkie i mi˛ekkie, zupełnie niepodobne do kroków
sierżanta.
— Skrada si˛e jak kot — szepnałem. ˛
Czekaliśmy z zapartym tchem. Wreszcie kroki ucichły i rozległo si˛e energicz-
ne pukanie. Tomek spojrzał na mnie pytajaco. ˛
— Nie ma rady — odparłem — otwórz. I tak widział światło.

175
— Ty otwórz — wymamrotał Tomek.
Był blady jak płótno.
Z bijacym
˛ mocno sercem podszedłem do drzwi, otworzyłem zatrzask. . . i cof-
nałem
˛ si˛e o krok ze zdumienia.
Na poddasze wkroczył mój młodszy brat. W pierwszej chwili trudno go było
poznać, gdyż prawie cała˛ twarz krył mu gł˛eboki, złocisty hełm. W r˛ekach trzymał
wielka˛ czerwona˛ tub˛e gaśnicy.
— Inspekcja! — powiedział urz˛edowym głosem. — Materiały łatwopalne,
makulatur˛e, słom˛e i stare graty trzeba usunać
˛ ze strychu.
Oprzytomniałem. R˛ece same zwin˛eły mi si˛e w pi˛eści. Żeby tak nas nastraszyć!
— Ty łobuzie — warknałem ˛ — zmiataj, pókiś cały!
Ale on niewzruszony recytował dalej:
— Widz˛e tu także zapalona˛ świec˛e i suszace
˛ si˛e błony fotograficzne. Zapalona˛
świec˛e i suszace
˛ si˛e błony fotograficzne też trzeba natychmiast usunać.
˛
— Przede wszystkim usuniemy ciebie — zasapałem. — Bierz go za mankiety,
Długi!
Porwaliśmy Emeryka pod r˛ece milicyjnym chwytem i unieśliśmy jak psiaka.
Zamachał w powietrzu bezradnie odnóżami. . .
— Do okna go! Usuniemy ci˛e przez okno — mruknałem, ˛ żeby go nastra-
szyć. — Strażacy lubia˛ chodzić po dachach. Wi˛ec pochodzisz sobie po dachu.
Na próżno starał si˛e wyrwać. Zanieśliśmy go do okienka i wystawiliśmy na
świeże powietrze.
Wtem zdr˛etwieliśmy. To był prawdziwy pech. Z domu naprzeciwko wyszedł
właśnie sierżant Żółwik. Przystanał˛ osłupiały na widok mojego młodszego brata
w oknie i zapytał:
— Co tam robisz, Emeryku?
— Przeprowadzam inspekcj˛e na strychu babci.
— Myślałem, że chcesz wyjść na dach — zażartował sierżant.
— Nie, ja. . . ja tylko wygladam
˛ — odparł mój młodszy brat.
Odetchn˛eliśmy obaj z Tomkiem.
— No i jak wypadła ta inspekcja? — zapytał sierżant Żółwik.
— Wszystko b˛edzie w porzadku ˛ — powiedział mój młodszy brat — zgodnie
z przepisami. Może pan na mnie polegać.
— Wiem o tym, Emeryku — odparł sierżant z szerokim uśmiechem, od któ-
rego zrobiło nam si˛e jakoś mdło. Po czym zasalutował Emerykowi, a Emeryk
zasalutował jemu.
Istna heca!
Wreszcie sierżant poprawił pasek pod broda˛ i odmaszerował dalej, omijajac ˛
nasz dom.
Puściliśmy Emeryka i patrzyliśmy na niego z dość mieszanymi uczuciami.

176
— No, dobrze — odchrzakn ˛ ałem
˛ wreszcie, nie wiedzac, ˛ co powiedzieć —
widz˛e, że nie upadłeś ostatecznie na głow˛e i że. . . tego. . . potrafisz si˛e zacho-
wać. . . bardzo ładnie porozmawiałeś sobie z sierżantem Żółwikiem. . . to znaczy,
że uczucia braterskie nie zgasły jeszcze w twej czaszce, mimo że nakryłeś ja˛ tym
naczyniem. Co to za kociołek?
Mój młodszy brat przygryzł wargi.
— To jest hełm — powiedział.
— Skad ˛ go masz?
— Od pana Myszki.
— Troch˛e pogi˛ety i p˛ekni˛ety z jednej strony.
— Dlatego pan Myszka mi go dał. To jest bardzo stary hełm. Teraz już stra-
żacy nie chodza˛ w takich. Ale mnie on si˛e bardziej podoba od tych nowych. Pan
Myszka ma jeszcze dwa takie hełmy. . . Ty też mógłbyś dostać. . .
Stwierdziłem z niesmakiem, że mój młodszy brat stał si˛e nagle gadatliwy,
dziwne, dotychczas miałem go za mruka.
— Nawet lepiej byłoby ci w hełmie niż mnie, bo masz wi˛eksza˛ głow˛e. Chciał-
byś go przymierzyć? — zaproponował nagle.
— Nie, dzi˛ekuj˛e.
— Powinieneś si˛e koniecznie zapisać do straży, jak ja — mówił niezrażony
mój młodszy brat. — Sierżant Żółwik powiedział, że każdy może zostać domo-
wym strażakiem.
— Dwu strażaków w rodzinie to za dużo. Jeden wystarczy — mruknałem. ˛
— Zwłaszcza taki bojowy — dodał Tomek i zapatrzył si˛e dziwnym wzrokiem
na gaśnic˛e. — Czy ten instrument to dla nas?
— Tak, właśnie chciałem ja˛ tu powiesić.
— To jest doskonała myśl — powiedział Tomek i przymrużył oko. — Powieś
ja˛ na stemplu. Tam jest taki hak. . .
Mój młodszy brat ochoczo zawiesił gaśnic˛e. Potem przetarł ja˛ zamaszyście
r˛ekawem, do połysku, spojrzał na nia˛ z duma˛ i powiedział:
— Wyglada ˛ prawie jak nowa. Tylko czy wiecie, jak si˛e z nia˛ obchodzić? Tam
jest przepis. Najpierw gaśnic˛e trzeba zdjać
˛ ze ściany. . .
— Dobra. . . dobra — przerwałem mu — damy sobie rad˛e. A teraz zmykaj. . .
Mój młodszy brat nie poruszył si˛e.
— Musimy przecież sprzatn ˛ ać.
˛ ..
— Nic nie musimy. . . — popchnałem ˛ go do drzwi — ciesz si˛e, że uchodzisz
cało. . . Cześć.
— Czekaj — powstrzymał mnie Tomek — zostaw go. Chciałem go jeszcze
o jedna˛ rzecz zapytać. . .
— To pytaj pr˛edko!
— Słuchaj — Tomek zwrócił si˛e do Emeryka — czy nie można by skombino-
wać wi˛ecej takich gaśnic?

177
Emeryk pokr˛ecił głowa.˛
— Nie. Tylko ja dostałem jedna.˛ Wyjatkowo.˛
— Od kogo?
— Od sierżanta Żółwika.
— Nie bujaj. Tak by ci po prostu dał? Przyznaj si˛e, że świsnałeś.
˛
— Ja? Świsnać? ˛ Dostałem w nagrod˛e. Za to, że pomagałem przy gaszeniu po-
żaru. Zobaczyłem, że w straży na podwórzu leży kilka starych gaśnic, wi˛ec zapy-
tałem sierżanta Żółwika, czy mógłbym zawiesić jedna˛ u siebie w domu. Sierżant
spytał si˛e komendanta, a komendant powiedział, że mog˛e sobie wziać. ˛
— To na pewno szmelc. Skoro ci dali, to na pewno szmelc.
Podszedłem do gaśnicy i obejrzałem ja˛ dokładnie.
— No tak, stara, przeterminowana gaśnica fabryczna. Patrzcie, tu jest znak
naszej fabryki, a tu data ważności. Pi˛ećdziesiaty
˛ dziewiaty
˛ rok. Dali mu, bo i tak
miała pójść na śmietnik. To jest trup.
— Wcale nie trup! — oburzył si˛e mój młodszy brat. — Sierżant powiedział,
że ona może jeszcze działać. Tylko, że nie na sto procent. A w fabryce musza˛
być gaśnice na sto procent. Zreszta˛ ona jest starego typu. A tam wszystkie gaśni-
ce starego typu wymienili na nowoczesne. A teraz zabierzemy si˛e do sprzatania ˛
strychu.
— Nie nudź — powiedziałem.
— Ja musz˛e. . . Ja przyrzekłem sierżantowi. Myślicie, że on by tu nie przyszedł
i nie zrobił z wami porzadku, ˛ gdybym mu nie obiecał, że ja sam?. . .
— Obiecywać to możesz, co chcesz, ale na swoim podwórku. A tu jest nasz
gabinet! Rozumiesz? Nie b˛edziesz si˛e tu rzadził.˛ Spływaj. . . bo ci sprawimy taka˛
łaźni˛e, że przez tydzień nie b˛edziesz mógł siedzieć. Nawet na najmi˛ekszym fotelu.
Mój młodszy brat zacisnał ˛ z˛eby. W kacikach
˛ oczu zabłyszczały mu łzy. Chciał
coś jeszcze powiedzieć, ale ujrzawszy nasze złowrogie twarze, spuścił głow˛e i wy-
szedł.
— Zdenerwował mnie smarkacz — powiedziałem do Tomka — zawsze z nim
sa˛ kłopoty. Jak sobie coś wbije do głowy, to może człowieka zanudzić na śmierć.
Strach pomyśleć, co z niego wyrośnie. Żeby już w tym wieku. . . A ty jeszcze
z tymi gaśnicami. Po co ci te gaśnice?
— Jak to, po co? — powiedział Tomek i uśmiechnał ˛ si˛e pod nosem. — Czy
nie pomyślałeś, jaka to może być straszliwa broń? Gdybyśmy, bracie, z takimi
rozpylaczami wpadli na Zenona i jego Koczowników. Ale i jedna wystarczy. Jeśli
si˛e tylko zrobi z niej właściwy użytek.
Stałem przez chwil˛e oszołomiony. A potem powtórzyłem w zamyśleniu:
— Tak, jeśli si˛e zrobi właściwy użytek.

178
* * *

Zaraz nast˛epnego dnia postanowiliśmy zrobić właściwy użytek z gaśnicy.


Właśnie nadarzyła si˛e okazja, bo przyszli podnieceni bracia Odjemkowie z wiado-
mościa,˛ że Zenon ze swoimi ludźmi rozpalił ognisko na zalesionym zboczu hałdy,
w pobliżu miejsca zwanego „Diablim Zjazdem”, i co najważniejsze, że jest przy
nim schwytana wiewiórka Kita.
— Trzyma ja˛ w żelaznej klatce — mówili wzburzeni — jeśli si˛e pośpieszymy,
możemy go jeszcze zastać tam i przyskrzynić.
Natychmiast dałem sygnał do wymarszu. Ja zabrałem gaśnic˛e, bracia Odjem-
kowie pistolety na wod˛e, a Długi Tomek i Tadzik Myszka pompki motocyklowe,
również w charakterze rozpylaczy.
Zanim przybyliśmy na miejsce, ściemniło si˛e już prawie zupełnie. Przez pla- ˛
tanin˛e gał˛ezi ogołoconych z liści widać było czerwone j˛ezyki płomieni, a dookoła
nich ciemne sylwetki Koczowników Zenona.
Ostrożnie zacz˛eliśmy podkradać si˛e coraz bliżej. Rozróżnialiśmy już twarze
poszczególnych chłopców. Siedzieli w kucki dookoła ogniska i piekli ziemniaki.
Koło nich stały plecaki pełne jabłek i gruszek. Zapewne łupy z ogrodu. Zauważy-
liśmy także Zenona. Obok niego stała klatka z wiewiórka.˛
Podczołgałem si˛e pod ostatnie zarośla. Zenon wydobył właśnie z kieszeni
garść laskowych orzeszków i wtykał je przez pr˛ety klatki Kicie. Ale wiewiórka
cofała si˛e tylko przerażona.
— Głupia — mruknał ˛ Zenon i prztyknał˛ w nia˛ ostatnim orzechem — nie wi-
działem równie upartego stworzenia.
Nie panowałem dłużej nad soba.˛ Uruchomiłem gaśnic˛e i wycelowałem
w ognisko. Gaśnica zabulgotała, zakaszlała jak dychawiczny chory człowiek i na-
gle strzykn˛eła strumieniem białej piany. Ogień zasyczał i zgasł momentalnie.
Ogarn˛eły nas ciemności. Przerażeni Koczownicy zerwali si˛e na nogi. Ja sam by-
łem nie mniej przerażony nadzwyczajna˛ sprawnościa˛ instrumentu. Chciałem za-
tamować gaśnic˛e, ale zapomniałem, jak si˛e to robi, i szprycowałem dalej na oślep.
Rozległy si˛e mrożace
˛ krew w żyłach wrzaski. W ciemności kotłowały si˛e ja-
kieś bezkształtne, białawe postacie, jakby figurki z ciasta. Śnieżna piana oblepiała
je od stóp do głów. Gaśnica szprycowała dalej. Wkrótce wszyscy Koczownicy sta-
li si˛e podobni do stada oszalałych śniegowych bałwanów. Jak stado nieszcz˛esnych
duchów rozbiegli si˛e na wszystkie strony. Wkrótce znikn˛eli nam z oczu.
Staliśmy chwil˛e oniemiali. Gaśnica uspokoiła si˛e nareszcie. Z jej gardzieli
ściekała już tylko biała ślina, jak z paszczy wyczerpanego walka˛ zwierza.
Długi Tomek poświecił latarka.˛ Przy zdławionym ognisku szamotała si˛e
w klatce wystraszona wiewiórka.
— Weźcie ja˛ — powiedziałem zm˛eczony — jutro wypuścimy ja˛ do ogrodu.
Tomek podniósł klatk˛e.

179
— Jabłka chyba też zabierzemy. Należy si˛e jako zdobycz wojenna — powie-
dział.
Odjemkowie pocz˛eli szukać jabłek, ale okazało si˛e, że dosłownie wszystkie
zostały stratowane na miazg˛e przez oszalałych Koczowników. W tym stanie rze-
czy poprzestaliśmy na posileniu si˛e pieczonymi ziemniakami, które Tadzik Mysz-
ka wygrzebał z goracego˛ popiołu.
Pół godziny później, dźwigajac ˛ pusta˛ gaśnic˛e i klatk˛e z wiewiórka,˛ zm˛ecze-
ni, ale szcz˛eśliwi z powodu nadzwyczajnych wyników akcji, wspinaliśmy si˛e na
schody wiodace ˛ na nasz strych. Najprzyjemniejsze chwile były dopiero przed na-
mi. Cieszyliśmy si˛e na myśl, że b˛edziemy mogli wyciagn ˛ ać˛ si˛e wygodnie na fo-
telach i roztrzasać
˛ w zaciszu gabinetu szczegóły zwyci˛eskiej wyprawy.
Tym razem jednak rozczarowaliśmy si˛e srodze. Kiedy otworzyliśmy drzwi
strychu, a Tomek poświecił elektryczna˛ latarka,˛ stan˛eliśmy jak wryci.
N i e b y ł o j u ż g a b i n e t u !
Znikn˛eły wygodne legowiska, stare fotele, sterty ksiażek ˛ i pism, wypchane
ptaszyska i gramofon z zielona˛ tuba.˛ W skrzyniach, zamiast czcigodnych ciuchów,
połyskiwał sm˛etnie piasek. Na miejscu sienników stało wiadro z woda.˛ Na kro-
kwi, gdzie suszyliśmy błony fotograficzne, wisiała na sznurku wielka patelnia.
Widniał na niej biały kredowy napis: gong. Obok na podobnym sznurku wisiał
młotek. Na ścianie komina rozpościerało si˛e ogłoszenie porzadkowe˛ straży.
Ocalała tylko stara komoda i stół. Widać były za ci˛eżkie i nie dały si˛e ru-
szyć. Oczywiście ze stołu znikn˛eła świeca. Na jej miejscu zauważyłem natomiast
kartk˛e z bloku rysunkowego, zapisana˛ równym, kaligraficznym pismem mojego
młodszego brata.

Ja i moi koledzy zabezpieczyliśmy strych babci. Nie wiem tylko,


gdzie si˛e podziała gaśnica. W razie pożaru uruchomić gong alarmo-
wy. Świec nie palić.
Strażak domowy Emeryk.

Patrzyłem zdruzgotany na te spustoszenia. W pierwszej chwili chciałem krzy-


czeć z pasji, biec, znaleźć tego łotra Emeryka i zetrzeć go w proch, ale w tych
czasach ćwiczyliśmy si˛e w panowaniu nad soba˛ i uleganie wściekłości nie ucho-
dziło za dobry styl. Popisywaliśmy si˛e przed soba˛ zimna˛ krwia.˛ To była właśnie
sposobność, żeby si˛e popisać.
Zmiałem
˛ wi˛ec flegmatycznie kartk˛e Emeryka, choć r˛ece mi drżały, i uśmiech-
nałem
˛ si˛e zimno, a potem powiesiłem gaśnic˛e na dawnym miejscu.
— A wi˛ec masz strażaka domowego — rzekł szyderczo Długi Tomek, kładac ˛
na stole klatk˛e z Kita.˛
Wzruszyłem ramionami.
— Po prostu mam brata maniaka.

180
— Wszyscy wielcy ludzie byli podobno maniakami — zauważył zgryźliwie
Tadzik Myszka.
— To możliwe, tylko, że on nie jest wielki. Nie jest nawet duży.
— Urośnie — mruknał ˛ Tomek. — W każdym razie już teraz robi wielkie
świństwa.
— Umyj si˛e lepiej — powiedziałem — masz usmolona˛ mask˛e.
— Racja — j˛eknał ˛ — przynajmniej mamy teraz wod˛e na miejscu.
Nadrabiajac ˛ mina˛ i dowcipkujac
˛ sm˛etnie, umyliśmy si˛e w kuble przeciwpoża-
rowym. Potem okazało si˛e, że nie mamy co robić.
— Pójd˛e już chyba — powiedział Tomek — przynajmniej raz odrobi˛e porzad- ˛
nie lekcje — dodał z krzywym uśmiechem.
Zrozumiałem dobrze, że bez gabinetu nic nam si˛e nie b˛edzie kleiło. Trzeba jak
najpr˛edzej zrekonstruować gabinet.
— Przyjdźcie jutro po lekcjach — powiedziałem — urzadzimy ˛ wszystko jesz-
cze lepiej, niż było. Kupi˛e kłódk˛e — Emeryk ma klucz od zatrzasku i dlatego tu
si˛e wciaż
˛ p˛eta. Jak założymy kłódk˛e, nie wejdzie. I jeszcze jedno. Musisz, Długi,
przynieść nowe świece.
— Watpi˛
˛ e, czy dostan˛e — powiedział Tomek — ludzie wykupili wszystkie na
Świ˛eto Zmarłych. Może lepiej przerzucimy si˛e na lamp˛e naftowa.˛ Ze świecami
jest wciaż
˛ kłopot, a teraz wieczory coraz dłuższe.
— To jest myśl — powiedziałem — ale skad ˛ wytrzasnać˛ lamp˛e?
— U nas poniewiera si˛e jedna w piwnicy — odparł. — Po drodze kupi˛e nafty.
Wróciłem do domu ze świ˛etym postanowieniem, że rozprawi˛e si˛e z Emery-
kiem. Ale kiedy wszedłem do pokoju, spał już. Koło łóżka leżał jego hełm. Przy-
gladałem
˛ si˛e długo mojemu młodszemu bratu. Uśmiechał si˛e przez sen, wygladał,
˛
jakby miał czyste sumienie. Pomyślałem, że to bardzo dziwna rzecz, sumienie.
Sam nie wiedziałem, dlaczego złość mnie zacz˛eła odchodzić. . .
Ale żeby nie wyjść na ostatniego kretyna, siadłem do stołu i napisałem po-
śpiesznie:
Twoje szcz˛eście, hultaju, że masz opanowanego brata. Ale biada
ci, jeśli twoja noga stanie jeszcze raz w moim gabinecie. Nawet moja
flegma ma swoje granice.
Nast˛epnie włożyłem powyższa˛ deklaracj˛e za pasek hełmu mojego młodszego
brata.

* * *
Rekonstrukcja gabinetu przebiegała szybko i sprawnie. Wyrzucone rzeczy
znaleźliśmy w komórce za drwalka.˛ Wnosiliśmy je po kolei. Najpierw antycz-
ne fotele, potem lustra, potem wypchane ptaki i gramofon z zielona˛ tuba.˛ Nie

181
zapomnieliśmy także o cylindrze pradziadka. Bez niego gabinet niewatpliwie ˛ nie
odzyskałby swojego charakteru. Z tego samego powodu wtaszczyliśmy na gór˛e
ksiażki
˛ i stare czasopisma. Nie powiodło si˛e nam natomiast ze słomianymi sienni-
kami. Rozsypywały si˛e w r˛ekach. Zamiast nich umieściliśmy wi˛ec stare materace
od Tadzika Myszki. Bracia Odjemkowie przynieśli dwa koce. Nie zawiódł tak-
że Długi Tomek i zjawił si˛e z nafta˛ i mosi˛eżna˛ lampa˛ naftowa,˛ która przywiodła
nam na myśl lamp˛e Aladyna. Tak, to był doskonały nabytek dla naszego gabinetu.
Podniósł nastrój o dwa stopnie w gór˛e.
Dzieło rekonstrukcji uwieńczyliśmy założeniem solidnej kłódki na drzwi, po
czym odetchn˛eliśmy z ulga.˛
Nasza kochana babcia przygladała
˛ nam si˛e przez okno. Kiedy nosiłem ptaki,
wychyliła si˛e z okna i zapytała dobrotliwie:
— Dobrze si˛e bawicie, dzieci?
— Dobrze, babciu — odpowiedziałem.
— W ptaszników?
— Tak, w ptaszników, babciu.
— A Emeryk bawił si˛e wczoraj w strażaków.
— Wiem, babciu — odpowiedziałem z łagodnym uśmiechem, chociaż zrobiło
mi si˛e niedobrze na samo wspomnienie zabawy Emeryka.
— Bardzo si˛e bałam o niego. Wyobraź sobie, wział ˛ w˛eża ogrodniczego i wcia-˛
gnał˛ go na dach.
— Co takiego?
Dopiero teraz zauważyłem, że do hydrantu przy domku przykr˛econy jest waż, ˛
ale zamiast leżeć jak zwykle na trawniku, ciagnie
˛ si˛e w gór˛e wzdłuż drabiny ko-
miniarskiej, aż na sam dach, najwidoczniej czymś tam na górze przywiazany. ˛
— Niesamowity pomysł — wykrztusiłem.
— Emeryk ma zawsze ciekawe pomysły. Wrodził si˛e w dziadka. Wasz dziadek
też miał niezwykłe pomysły — rzekła nie bez dumy nasza dobra babcia. — Może
zjadłbyś mały podwieczorek? Upiekłam kruche ciasteczka.
— Potem, babciu, teraz. . . teraz si˛e bawi˛e — byłem wciaż ˛ jeszcze oszołomio-
ny tym w˛eżem.
— No, to baw si˛e — powiedziała babcia.
Spojrzałem jeszcze raz na w˛eża i pokr˛eciłem głowa.˛
Nie doceniałem chyba mojego brata Emeryka. Z nim jest naprawd˛e coraz go-
rzej. Ciekawym, co jeszcze wymyśli.

* * *

Dowiedziałem si˛e już nazajutrz. Tego dnia po południu poszliśmy wypuścić


Kit˛e do ogrodu. Poszliśmy z dość nieczystym sumieniem. Właściwie powinniśmy

182
to byli zrobić jeszcze wczoraj, ale rekonstrukcja gabinetu przeciagała
˛ si˛e i byliśmy
solidnie zm˛eczeni.
Kita czmychn˛eła w las i nawet nie kiwn˛eła nam ogonem na podzi˛ekowanie.
Ale nie dbaliśmy o to. Szcz˛eśliwi, że sprawa nareszcie jest załatwiona, wróciliśmy
pośpiesznie do naszego nowego gabinetu.
Ledwie otworzyłem nowa˛ kłódk˛e u drzwi, poczułem jakiś dziwny przeciag. ˛
Tkn˛eło mnie niedobre przeczucie. Poświeciłem latarka˛ i r˛ece mi opadły.
Przy kominie stał mój młodszy brat. Nie próbował nawet uciekać.
Odechciało mi si˛e od razu wszystkiego. Nawet krzyczeć na niego. Siadłem
sflaczały na fotelu.
— Zróbcie z nim coś — powiedziałem do Tomka, Tadzika i Mariana — ja si˛e
poddaj˛e, ja wysiadam.
— Dlaczego dr˛eczysz tak swego brata — powiedział do Emeryka Tomek —
a w ogóle któr˛edy tu wszedłeś?
— Dostał si˛e przez właz na dachu i zszedł po drabinie — mruknał ˛ Marian. —
Zobaczcie, klapa jest uchylona i dlatego tak wieje. Trzeba zabezpieczyć na przy-
szłość. — To mówiac ˛ przeniósł drabin˛e w kat˛ strychu, a potem zapytał Emeryka:
— Dlaczego to zrobiłeś?
— Wnieśliście z powrotem graty — powiedział smutno mój młodszy brat. —
Gdzie si˛e podziała woda?
— Woda wyparowała — powiedział Tomek. — To ty nie wiesz, że woda pa-
ruje?
— Nie mogła wyparować.
— Na strychu szybciej paruje, bo tu jest mniejsze ciśnienie. Nie uczyłeś si˛e
tego?
— Reszt˛e wypiły goł˛ebie — zażartował Tadzik.
Mój młodszy brat poznał, że nabijaja˛ si˛e z niego, zacisnał˛ usta i milczał.
— Wnieśliście z powrotem graty — rzekł zdławionym głosem.
— Dosyć tego — powiedziałem — zdejmijcie mu hełm.
Tomek i Marian chwycili go za ramiona i ściagn˛ ˛ eli mu hełm z głowy, po krót-
kiej szarpaninie. Emeryk stał rozczochrany i żałosny. Dyszał ci˛eżko. Ocierał oczy.
— Już nie jesteś strażakiem — powiedziałem. — Zabawa skończona. A żebyś
o tym nie zapomniał, wygarbujemy ci to na skórze. — To mówiac ˛ wstałem ci˛eżko
z fotela i poczałem
˛ zbliżać si˛e do niego.
— Sam widzisz, że z toba˛ inaczej nie można.
Nagle usłyszeliśmy tupot kroków po schodach i ktoś poczał ˛ gwałtownie dobi-
jać si˛e do drzwi. Puściłem Emeryka i zapytałem głośno:
— Kto tam?
— Odjemkowie!
Otworzyłem drzwi. Do gabinetu wpadli zadyszani bracia.
— Co si˛e stało? — zapytałem.

183
— Zenon tu leci.
— Zenon?
— Dowiedział si˛e, że to myśmy go szprycowali i zabrali mu Kit˛e. Przedtem
myślał, że to Koloniści Kszyka, ale dzisiaj jego ludzie widzieli, jak nieśliście klat-
k˛e z wiewiórka,˛ i Zenon dostał szału. Powiedział, że nas rozniesie. Zaraz tu b˛edzie.
— Ilu ich biegnie?
— Pewnie z dziesi˛eciu.
— Lepiej zamknać ˛ bud˛e i wiać — powiedział Tadzik Myszka. — Zenon, jak
si˛e rozwścieczy, jest nieobliczalny. . .
— Nie — powiedziałem — nic nam nie zrobi. Mam plan. Pryskaj — odwró-
ciłem si˛e do Emeryka — później si˛e z toba˛ rozprawi˛e.
Kiedy Emeryk uciekł, zostawiłem za nim otwarte drzwi.
— Co robisz? — zdumieli si˛e Odjemkowie.
— Urzadzimy
˛ zasadzk˛e. Staniecie po obu stronach drzwi. Zenon biegnie
pierwszy, prawda?
— Tak, on zawsze biegnie pierwszy.
— Wi˛ec on wpadnie tu pierwszy. Kiedy tylko wpadnie, zatrzaśnie si˛e bły-
skawicznie drzwi. A ja i Tomek zarzucimy mu koc na głow˛e, zawiniemy go jak
mumi˛e i obalimy na ziemi˛e. Wtedy wy — zwróciłem si˛e do Tadzika i Mariana —
natychmiast zwiażecie
˛ go sznurem jak baleron. Co wy na to?
— Niezły plan, Reksza — mruknał ˛ Tadzik.
— No, to do roboty!
Zaj˛eliśmy pospiesznie pozycje. Czekaliśmy z napi˛etymi nerwami, ci˛eżko sa-
piac˛ z emocji.
Nie upłyn˛eły dwie minuty, kiedy na podwórzu rozległ si˛e tupot tabunu Ko-
czowników. Zatrzeszczały gwałtownie schody. Rzeczywiście, pierwszy wpadł
w drzwi Zenon. Kiedy tylko znalazł si˛e w gabinecie, Odjemkowie zatrzasn˛eli
drzwi, a ja i Tomek rzuciliśmy si˛e z kocem. Nim Zenon si˛e zorientował, już leżał
owini˛ety jak mumia.
— Wiazać˛ go! — krzyknałem.˛
Ale nie była to łatwa sprawa. Zenon, mimo że sp˛etany, rzucał si˛e po podłodze
jak piskorz. W dodatku zaszła nieprzewidziana komplikacja. Czy to zbyt nerwo-
wo szarpn˛eliśmy kocem, czy też koc był za słaby, dość że w pewnym momencie
rozległo si˛e nieprzyjemne trrrach, w kocu zrobiła si˛e dziura, a z dziury wypsn˛e-
ła si˛e głowa Zenona i rabn˛˛ eła mnie niespodziewanie prosto w nos. Zobaczyłem
wszystkie gwiazdy.
Kiedy przyszedłem do siebie, Zenon już był na nogach. Biegał zadyszany
po strychu, wymykajac ˛ si˛e rozpaczliwie chłopcom, którzy usiłowali go schwy-
tać. W rozwianym długim kocu, z którego sterczała tylko głowa, robił wrażenie
szamocacej˛ si˛e potwornej ćmy. Niesamowity nastrój powi˛ekszała lampa, która

184
rzucała ruchome, pokraczne cienie. Zdawało mi si˛e, że jestem w jakimś strasz-
nym teatrze. Opraw˛e dźwi˛ekowa˛ tego widowiska stanowiły dobijania si˛e do drzwi
i przeraźliwe wrzaski pozostałych na schodach Koczowników.
Otrzasn
˛ ałem
˛ si˛e jak ze złego snu. Postanowiłem przerwać t˛e imprez˛e. Chwiej-
nym krokiem podszedłem do gaśnicy, zdjałem ˛ ja˛ z haka i udałem, że chc˛e użyć
w akcji.
— Poddaj si˛e! — krzyknałem ˛ do Zenona. — Bo b˛ed˛e szprycował jak wtedy
przy ognisku.
Zenon spojrzał z respektem na groźny instrument i przystanał. ˛
— A teraz powiedz swoim koleżkom za drzwiami, że wpadłeś do zasadzki,
i każ im, żeby sobie poszli, bo ich też naszprycuj˛e.
Zenon obrzucił jeszcze raz gaśnic˛e przerażonym wzrokiem i zawołał:
— Zasadzka! Jestem zgubiony! Wsz˛edzie zasadzki i zdrady! Uciekajcie, bo
b˛eda˛ was szprycować jak wtedy, przy ognisku. Oni wciaż ˛ jeszcze maja˛ t˛e przekl˛eta˛
gaśnic˛e!
Wspomnienie operacji przy ognisku musiało zrobić silne wrażenie na Ko-
czownikach, bo uspokoili si˛e od razu. W chwil˛e potem usłyszeliśmy oddalajacy ˛
si˛e tupot ich nóg. Wycofywali si˛e.
— A teraz brać Zenona! — krzyknałem ˛ do chłopaków.
Zenon szarpał si˛e gwałtownie, zaplatał ˛ w koc, zatoczył i całym ci˛eżarem runał ˛
na stół. Był to straszliwy upadek. Kulawy stół przewrócił si˛e na bok. Usłyszeliśmy
brz˛ek tłuczonego szkła. To zbiła si˛e butelka z nafta˛ i lampa, które stały na stole.
W mgnieniu oka żarłoczny żółty płomień ogarnał ˛ pół podłogi.
Zapalił si˛e także koc na Zenonie. Musiał nasiakn ˛ ać
˛ nafta.˛ W ostatniej chwili
zdarliśmy go z ciała nieszcz˛esnego Koczownika. Tymczasem od podłogi zaj˛eły
si˛e już ogniem fotele i stare materace. Gryzacy ˛ dym napełnił poddasze.
Drog˛e do drzwi mieliśmy odci˛eta˛ przez płomienie. Ogień rozszerzał si˛e coraz
bardziej. Kaszlac ˛ i krztuszac ˛ si˛e od dymu dopadliśmy do okienka. Chcieliśmy
wydostać si˛e na dach, ale tłoczyliśmy si˛e wszyscy naraz i oczywiście nikt nie
mógł si˛e wydostać. Okienko było zbyt ciasne.
— Po kolei — krzyknałem ˛ — puśćcie naprzód Zenona!
Odsun˛eliśmy si˛e troch˛e. Zenon wdrapał si˛e na okienko. . . wyjrzał przerażony
na zewnatrz˛ i zawahał si˛e.
— Skacz! Czemu nie skaczesz?! — pop˛edzaliśmy go rozgoraczkowani. ˛
— Tak. . . chcesz, żebym si˛e zabił — j˛eknał ˛ płaczliwym głosem Zenon. — Jak
mam skakać, kiedy dach jest śliski i stromy.
Odepchn˛eliśmy go od okienka, ale i nam zabrakło odwagi.
Spojrzałem rozpaczliwie na właz kominiarski w górze strychu. Tamt˛edy moż-
na by też wyjść. Ale gdzie jest drabina? Prawda, odsun˛eliśmy ja˛ w kat.˛ Obejrzałem
si˛e rozdygotany. . .
Nie. . . Nic z tego. Drabin˛e oddzielały od nas szalejace ˛ płomienie.

185
Tymczasem ogień zbliżał si˛e nieubłaganie do stosu ksiażek
˛ i makulatury. Co
b˛edzie, jeśli i one zapłona? ˛ Przerażeni chłopcy zbili si˛e w trwożliwa˛ gromad˛e
w kacie
˛ strychu. Oprzytomniałem nieco. Trzeba ratować dom babci.
— Czemu stoicie, tchórze?! — krzyknałem ˛ do kolegów. — Trzeba gasić
ogień! To jedyny ratunek!
— Tak. . . ale czym gasić? — j˛eknał ˛ Zenon. Rzuciłem si˛e do wiadra z woda,˛
ale przypomniałem sobie, że przecież wszystko wychlapaliśmy, i do reszty straci-
łem głow˛e. Pami˛etam tylko, że dopadłem do gongu i dławiac ˛ si˛e dymem poczałem
˛
rozpaczliwie bić na alarm.
Wtedy zaskrzypiała klapa kominiarskiego włazu. U góry, w otworze dachu
ukazała si˛e rozczochrana głowa Emeryka. W r˛ece trzymał końcówk˛e ogrodnicze-
go w˛eża. Strumień lodowatej wody chlusnał ˛ na mnie brutalnie.
Odskoczyłem.
— Gdzie lejesz?!
— Nie zasłaniaj płonacego˛ fotela — powiedział flegmatycznie mój młodszy
brat.
— Lej na podłog˛e! — krzyknałem. ˛ — Wszystko zaj˛eło si˛e od podłogi! Tam
jest nafta!
Emeryk pokr˛ecił głowa.˛
— Nafty nie gasi si˛e woda.˛
— Wi˛ec czym?
— Najpierw włóż hełm.
Drżacymi
˛ r˛ekami włożyłem hełm.
— Weź gaśnic˛e — komenderował spokojnie Emeryk.
Skoczyłem do gaśnicy. Nagle r˛ece mi opadły.
— Nic z tego — j˛eknałem. ˛ — Ona nie działa. Już ja˛ wyszprycowaliśmy do
szcz˛etu.
Mój młodszy brat spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Weź łopat˛e! — zasapał.
Porwałem posłusznie łopat˛e.
— Syp piasek na podłog˛e. Wsz˛edzie, gdzie si˛e pali. Dużo piasku! Wszyscy!
Zamrugałem oczami. Że też zapomniałem o piasku! Doskoczyliśmy wszyscy
do skrzyń z piaskiem. Dobrze, że było go pod dostatkiem. Pocz˛eliśmy sypać za-
wzi˛ecie, ja łopata,˛ chłopcy gołymi r˛ekami, a Emeryk flegmatycznie szprycował
płonace
˛ fotele i materace swoim ogrodniczym w˛eżem. Ogień szybko przygasał.
Na szcz˛eście na strychu nie było drewnianej podłogi, tylko polepa z gliny.

* * *

Ale dopiero, gdy ugasiliśmy pożar i ochłon˛eliśmy z pierwszego wrażenia,


zdjał
˛ nas prawdziwy strach. Co b˛edzie z nami, jak si˛e starsi dowiedza˛ o wszyst-

186
kim? Może już prawdziwi strażacy p˛edza˛ tu do nas? Zrobiło nam si˛e z powrotem
goraco.
˛
Zenon i moi druhowie Piraci woleli nie czekać na dalsze konsekwencje wy-
padku i wzi˛eli czym pr˛edzej nogi za pas.
Na placu boju zostałem ja sam. I Emeryk na górze.
— Przystaw mi drabin˛e — powiedział — zejd˛e na dół sprawdzić, czy coś si˛e
nie tli jeszcze.
Poszedłem na uginajacych
˛ si˛e nogach po drabin˛e. Nie bardzo wierzyłem, że ja˛
zastan˛e cała.˛ Była jednak nienaruszona. Ogień osmalił ja˛ tylko.
Emeryk zszedł na dół. Obejrzał dokładnie strych.
— Dobra robota — powiedział — ognia już ani śladu. A teraz chodźmy si˛e
umyć.
Zeszliśmy pomału ze strychu. Ledwie powłóczyłem nogami.
Na dole babcia wyjrzała przez okno i uśmiechn˛eła si˛e do nas.
— Bawicie si˛e grzecznie?
— Grzecznie, babciu.
— W strażaków?
— Tak, w strażaków, babciu.
— Ale skad ˛ tyle dymu? Pewnie u Myszków w˛edza˛ szynki na świ˛eta.
— Nie, babciu — wykrztusiłem — to my w˛edzimy.
— Szynki? — zdziwiła si˛e nasza dobra babcia.
— Nie, różne takie rzeczy.
Rozmowa z babcia˛ wykończyła mnie ostatecznie. Oparłem si˛e ci˛eżko o ścian˛e.
Mój brat spojrzał na mnie z troska,˛ a potem wydostał z kieszeni kostk˛e cukru
i jakieś krople. Nakapał na kostk˛e i powiedział:
— Zażyj!
— Skad ˛ to masz?
— Strażak musi mieć i takie rzeczy.
Popatrzyłem na niego ci˛eżkim wzrokiem.
— Czy ty nie jesteś zbyt przewidujacy,
˛ Emeryku?
Mój młodszy brat westchnał ˛ gł˛eboko:
— Ktoś musi być przewidujacy ˛ w rodzinie.
DIABLI ZJAZD

Uwaga, zbliża si˛e DOZAKONAKOR! Świadcza˛ o tym wszelkie zjawiska na


ziemi i niebie, oraz w Szkole im. Konarskiego w Niekłaju. Już od dwu tygodni
tryb życia chłopców wywrócił si˛e na nice. Gruntowne przeobrażenia dotkn˛eły
ich codziennych obyczajów, które, przyznajemy to szczerze, nigdy nie budziły
zachwytu dorosłych.
Matki nocnych marków nie moga˛ wyjść ze zdumienia. Ci sami bracia czuwa-
jacy,
˛ różni przytomniacy i tele-wyznawcy, których dawniej nie można było zap˛e-
dzić wieczorem do łóżka, teraz chodza˛ potulnie spać razem z kurami, tłumaczac ˛
osłupiałej opiece domowej, że „sen podbudowuje organizm kondycyjnie”.
A kiedy osłupiała opieka domowa pyta, po co podbudowywać organizm kon-
dycyjnie, odpowiedź jest krótka i zagadkowa: DOZAKONAKOR!
Matki grymaśników, tadków-niejadków, ascetów z zamiłowania i dietetyków
z natury patrza˛ oniemiałe, jak ich głodomorki opychaja˛ si˛e z samozaparciem sera-
mi i mi˛esem, pija˛ litrami mleko (bo to wzmacnia kości), pożeraja˛ pajdy razowca
(wzmacnia nerwy), chrupia˛ rzodkiewki (witaminy) i cukier w kostkach (krzepa),
a na obiad prosza˛ o dubeltowa˛ repet˛e.
A kiedy pytaja: ˛ skad
˛ u ascetów ta dbałość o ciało, odpowiedź znów ta sama:
DOZAKONAKOR!
Ustaja˛ też tradycyjne walki mi˛edzy szósta˛ i siódma,˛ oraz bratobójcze rozgryw-
ki w łonie klas piatych
˛ mi˛edzy Ceklasistami i Beklasistami (bo łatwo o kontuzje).
A wszystko dlatego, że zbliża si˛e połowa maja, a z nia˛ DOZAKONAKOR.
Takim skrótem nazywaja˛ wtajemniczeni „Doroczne zawody kolarskie o nagrod˛e
Komitetu Rodzicielskiego”.
W pierwszym terminie odbywaja˛ si˛e wyścigi klas piatych˛ i dlatego najwi˛eksze
podniecenie ogarnia zwykle piataków.
˛ Każdy chciałby przepchać si˛e przez elimi-
nacje, dlatego angażuja˛ trenerów z klas starszych, sprawdzaja,˛ reperuja,˛ smaruja˛
i pucuja˛ rowery. Nawet najwi˛eksze niedbaluchy i flejtuchy przezwyci˛eżaja˛ na-
turalny wstr˛et i si˛egaja˛ po klucze, śrubokr˛ety, szmatk˛e i oliw˛e. Jeśli zaś chodzi
o lekcje. . . No cóż, nie mówmy lepiej o tym, na szcz˛eście jest już koniec ro-
ku i wi˛ekszość wiadomości przewidujacy ˛ pedagogowie zdołali już wtłoczyć do
opornych mózgów.

188
Bo teraz już za późno. Teraz już nie czas. Teraz jest pora na szlifowanie formy
i podnoszenie kondycji. Z kondycja˛ jeszcze jako tako dzi˛eki owym zabiegom od-
żywczym i higienicznym, ale z forma˛ jest zawsze rozpacz, bo to i nogi zwiotczałe
przez zim˛e, i r˛ece odwykłe od kierownicy, i płuca nie przewietrzone, i garby od
siedzenia i wiosennego kucia.
A eliminacje sa˛ trudne i podwójne. Do pierwszych staja˛ niemal wszyscy, na-
wet jeśli kto nie ma roweru, to pożycza, a jeśli choruje, to wyskakuje z łóżka.
Bractwo si˛e szybko wykrusza i do drugiej eliminacji staje już tylko sześciu
najlepszych z poprzedniego wyścigu. Nast˛epnie zwyci˛ezcy tych drugich elimina-
cji — trzej najszybsi kolarze z klasy A, B i C — zostana˛ reprezentantami swoich
klas i staczaja˛ finałowa˛ walk˛e o mistrzostwo klas piatych
˛ i nagrod˛e Komitetu.
Oprócz eliminacji oficjalnych przez cały ten okres trwaja˛ bez przerwy elimi-
nacje nieoficjalne, na których również mocno przerzedza si˛e kadra, a które znaj-
duja˛ swój finał w gabinecie lekarskim szkoły. Sa˛ to „eliminacje kolankowe”, jak
mówi pani doktor Fr˛edzlowa. Bo najwi˛ecej ofiar szalonych treningów cierpi na
stłuczone kolana, dalej ida˛ nosy, łokcie i żebra, nie mówiac ˛ o zdartej skórze.
Co roku pan kierownik grzmi, że już po raz ostatni pozwala na coś takiego i że
na przyszły rok zrobi koniec z Dozakonakorem. Ale gdy mija rok, daje si˛e ubła-
gać i przyjmuje z gł˛ebokim westchnieniem solenne zapewnienia, że tym razem
eliminacje kolankowe zostana˛ wyeliminowane.
Niestety, gł˛ebokie westchnienie pana kierownika okazało si˛e i w tym roku
uzasadnione. Dość powiedzieć, że zwyci˛ezca pierwszych eliminacji i ogólnie ty-
powany na reprezentanta klasy piatej ˛ A, Jarek Strz˛ebski, uległ w czasie treningu
eliminacji kolankowej i powi˛ekszył kadr˛e inwalidów.
Jarek ma w ogóle pecha. Nigdy mu si˛e nie udaje z tym wyścigiem. Dwa lata
temu nie miał roweru. Rok temu dostał rower, wspaniały „Favorit”, ale co z tego,
kiedy akurat w maju zachorował na śwink˛e.
W tym roku miał rower i nie chorował na śwink˛e, ale za to uległ straszliwej
kraksie na treningu. W rezultacie mistrzem klasy A został niejaki Bak ˛ i on b˛edzie
walczył w finale klas piatych.˛ Jego przeciwnikami b˛eda˛ Beksiński z B i Stefek
Stefanek z C.
Jarkowi pozostanie tylko rola widza. . . i obserwatora-fotoreportera, ponieważ
chciał zrobić seri˛e zdj˛eć z wyścigu dla kroniki klasy.
Niepewny jest los człowieka, cóż dopiero sportowca! Czy w ogóle warto być
sportowcem? Byle jakie głupstwo niweczy cała˛ karier˛e i tyle wysiłków na nic. . .
O tym wszystkim myślał Jarek w dniu zawodów, kiedy ze sm˛etna˛ mina˛ jechał
na rowerze, z nieco jeszcze sztywnym kolanem, na miejsce startu wyścigu, pod
brama˛ pofabrycznego ogrodu.
Chciał być nieco wcześniej, ponieważ bał si˛e o Baka.˛ Jego zwyci˛estwo było
bardzo watpliwe.
˛ Wprawdzie Ceklasista Stefek Stefanek jest groźny tylko w pił-
ce, ale z Beklasista˛ Beksińskim, zwanym Beksa,˛ sprawa jest znacznie trudniejsza.

189
Kraż
˛ a˛ słuchy, że podobno sam sławny Andrzej Kszyk z siódmej był jego trene-
rem i doprowadził go do dzisiejszej formy. Tymczasem biedny Bak ˛ nigdy nie
znajdował si˛e nawet w przedsionku formy, a wczoraj w dodatku skarżył si˛e na
ból łydek. . . Dlatego Jarek zabrał z soba˛ reszt˛e glukowitu, który kiedyś po cho-
robie zapisał mu lekarz na wzmocnienie, oraz flaszeczk˛e z babcinym lekarstwem
na reumatyzm do smarowania. Może Bakowi ˛ pomoże glukowit i lekarstwo na ten
mi˛esień?
Pod brama˛ ogrodu było już gwarno, chociaż do rozpocz˛ecia wyścigu pozo-
stawała prawie cała godzina. Rzecz jasna, najwi˛ecej zebrało si˛e piatoklasistów.
˛
W małych grupkach żywo dyskutowali o szansach poszczególnych zawodników
i trudnościach trasy. W tym roku miała przebiegać, zataczajac ˛ ogromny krag,
˛ wo-
kół ogrodu z jednym odskokiem w hałdy. Najtrudniejszym miejscem trasy miał
być odcinek drogi przez dawne, porośni˛ete obecnie młodym zagajnikiem, hałdy
fabryczne. Ścieżka, skr˛ecajaca
˛ z tych hałd w kierunku ogrodu, spadała tu stro-
mo i kr˛eto w błotnista˛ dolink˛e nad strumieniem i jego rozlewiskami. Nie darmo
nazywano to miejsce Diablim Zjazdem.
Jarek rozgladał
˛ si˛e niespokojnie za Bakiem,
˛ ale reprezentanta Aklasistów ni-
gdzie nie było. Widać jeszcze nie przyjechał. Zamiast niego zjawił si˛e na rowerze
podniecony Krapulski, drugoroczny Aklasista, popularnie zwany Krapulem albo
Ekspertem z uwagi na rozległość i gł˛ebin˛e wiedzy praktycznej.
Teraz też miał widać w zanadrzu jakaś˛ sensacyjna˛ wiadomość, bo zbliżył si˛e
do nas i poczał ˛ zach˛ecajaco
˛ b˛ebnić palcami marsza na siodełku, a jego zielone,
świdrujace
˛ oczka rzucały niespokojne, krótkie spojrzenia. Swoim zwyczajem nie
odzywał si˛e jednak pierwszy.
— Co tam, Krapul? — zapytał Jarek. — Masz jakaś ˛ tajemnic˛e?
— Skad!˛
— Nie bujaj, na sześć metrów czuć od ciebie tajemnic˛e.
— Nie umiesz z nim rozmawiać — wtracił ˛ Cykucki, szef paczki realistów,
zbliżajac
˛ si˛e spr˛eżystym krokiem. — Ile to ma kosztować, Krapul?
— Sześć punktów.
Na szkolnej giełdzie posługiwali si˛e specjalnymi punktami na oznaczenie to-
warów i usług.
— Sześć pe? Oszalałeś chyba. Nigdy nie płaciliśmy tyle — zdumiał si˛e Cy-
kucki.
— Mówi˛e: sześć pe — powtórzył twardo Krapul.
— Dostaniesz dwa i Togo.
— Przestałem filatelizować.
— Filumenizujesz?
— Fotografuj˛e.
Cykucki spojrzał na aparat Jarka.
— Dostaniesz sześć pstryków.

190
— Trzydzieści sześć.
— Cały film! Za co?
— Za wieść.
— Co to właściwie za wieść?
— Wiem, jaka b˛edzie w tym roku nagroda.
Zapanowało milczenie. Trudno o bardziej aktualna˛ nowin˛e. „Jaka b˛edzie na-
groda?”. Nie było chyba chłopaka, który by si˛e nad tym nie zastanawiał. Nagroda,
zgodnie z tradycja,˛ stanowiła bowiem niespodziank˛e i Komitet Rodzicielski oraz
nauczyciele dbali skrupulatnie o to, by nie przedostawała si˛e ona przed zawodami
do wiadomości publicznej.
— Daj mu te pstryki — powiedział do Jarka Cykucki. — Dostaniesz zwrot
z funduszów naszej paczki.
Jarek niech˛etnie zdjał ˛ z szyi aparat.
— Nie, teraz zatrzymaj — powiedział Krapulski — potem b˛ed˛e robić, jak si˛e
zacznie. . . Znajdziemy ciekawsze miejsce.
— No to gadaj! — pop˛edził go Cykucki.
— Wiecie chyba. . . — zaczał ˛ Krapulski — że nagrod˛e kupuje pan Kargul.
Robi to zwykle na dwa dni przed wyścigiem, bo w dniu wyścigu ma inne sprawy
na głowie. Ponieważ nie dowierza swojemu synowi Julkowi, wi˛ec boi si˛e nagrod˛e
trzymać w domu i od razu po kupnie zanosi ja˛ do szkoły. Prawdopodobnie domy-
ślił si˛e, że Julek jest od dawna moim agentem — chrzakn ˛ ał ˛ skromnie Krapulski,
ogladaj
˛ ac ˛ paznokcie. — Tak wi˛ec przez dwa dni moi agenci czatowali przed szko-
ła˛ na pana Kargula, czy już idzie z paczka,˛ ale na próżno. Już myślałem, że mnie
przechytrzy, kiedy nagle dziś, na ostatniej przerwie, dostaj˛e meldunek. „Kargul
pi˛eć minut temu przeniknał ˛ do szkoły wraz z panem Reksza.˛ Przemkn˛eli cich-
cem, wejściem od ogrodu. Nieśli do spółki paczk˛e olbrzymich rozmiarów, ale
niezbyt ci˛eżka”. ˛ „Nie mam czasu — pomyślałem — trzeba działać”. P˛edz˛e do
kancelarii. . . Wiecie, tam w kancelarii sa˛ takie szafy ścienne, gdzie nauczycie-
le chowaja˛ pomoce naukowe. . . Myśl˛e: „Jeśli gdzieś schowaja˛ nagrod˛e, to tylko
tam”. Otwieram ostrożnie drzwi. W kancelarii nie ma nikogo — ani Kargula, ani
paczki, ani pani sekretarki, ani gogów. . . Tylko z przyległego pokoju dochodza˛
głosy. Pewnie sa˛ wszyscy w gabinecie pana kierownika. „Niedobrze — myśl˛e —
schowaja˛ nagrod˛e w gabinecie pana kierownika, a tam przeniknać ˛ jest znacznie
trudniej. Ale może przynajmniej podsłucham, co mówia?” ˛
Nasłuchuj˛e, ale oni nie mówia˛ o nagrodzie, tylko o pluskwach w szkole. . .
Nagle usłyszałem kroki w korytarzu. „To pewnie pani sekretarka wraca — myśl˛e
sobie — jak mnie tu zastanie, przep˛edzi i wszystko na nic. Żeby tak można si˛e
było gdzieś bezpiecznie schować. Ale gdzie? Szafy tylko ścienne, i w dodatku
pozamykane na klucz, żadnych portier, zasłon ani nawet firanek”.
Kroki pani sekretarki dudnia˛ już tuż, tuż. . . „Co robić?” — goraczkowo
˛ zasta-
wiam szare komórki. . .

191
— Jakie komórki? — zdumiał si˛e Jarek.
— Ech. . . głuptas, te w mózgu. . . — odparł Krapul z odcieniem pogardy i mó-
wił dalej. — Wi˛ec nastawiam. . . nastawiam. . .
— I co?
— I nagle olśniła mnie myśl. Jest schowek! Właż˛e tam czym pr˛edzej i znikam
w ostatniej chwili, bo właśnie otwieraja˛ si˛e drzwi i wchodzi sekretarka z woźna.˛
— Zaraz. . . ale jaki schowek? — przerwał podniecony Susuł. — Tam przecież
nie ma żadnego schowka.
— Ejże. . . czyżby. . . zastanów si˛e dobrze — przymrużył oko Krapul.
— Tam nic nie ma! — zasapał Susuł. — Tam sa˛ gołe ściany. Nawet za szafa˛
si˛e nie można schować, bo szafy sa˛ w ścianie. . . Sam przecież mówiłeś.
— A co stoi w kacie?
˛
— W kacie˛ stoi zegar.
— Właśnie.
— Schowałeś si˛e w zegarze?
— Nie inaczej.
— To niemożliwe.
— Tak, to jest prawie niemożliwe.
— Co to znaczy: prawie niemożliwe?
— To znaczy, że zależy, dla kogo. Dla ciebie z takim brzuchem na pewno jest
niemożliwe. — Krapul kuksnał ˛ Susuła w żoładek.
˛ — A dla mnie jest możliwe.
Chłopcy roześmieli si˛e. Zawsze lubili słuchać Krapula, chociaż nie bardzo
wierzyli w to, co mówił. Krapul nieraz wymyślał niestworzone historie i niewia-
rygodne przygody, żeby móc imponować chłopakom, a nawet jeśli coś mu si˛e
naprawd˛e zdarzyło, to nigdy nie opowiedział po prostu, jak było, zawsze coś mu-
siał poprawić lub dodać.
Ale faktem jest, że naprawd˛e dużo wiedział i jakimś psim sw˛edem umiał zdo-
bywać najbardziej tajne wiadomości. . .
— Znów wymyślasz! — bronił si˛e zaczerwieniony Susuł. — Jak mógłbyś
wejść do brzucha zegara. . . kiedy tam stale chodzi wahadło za szyba.˛ Nie ma
w ogóle miejsca.
— Jest. To olbrzymi zegar. Tylko trzeba trzymać si˛e płasko, przylepić si˛e do
ścianki, żeby nie potracić
˛ wahadła. To straszna m˛eka, ale najgorsze były duchowe
m˛eczarnie. Przeżyłem je zaraz na samym poczatku. ˛
Siedz˛e, patrz˛e przez szybk˛e, tam jest taka kolorowa szybka, i widz˛e, że do
kancelarii weszła pani sekretarka z woźna.˛
„Tu wszystko jest zapluskwione — powiada do woźnej — musiały być plu-
skwy w tej kanapce, która˛ pan Kargul podarował szkole. . . Teraz gryza˛ mnie w fo-
telu. . . Widziałam je także w zegarze”.

192
„On ma nieszcz˛eśliwa˛ r˛ek˛e — westchn˛eła woźna. — Osobliwie wzgl˛edem
robactwa. Ja tylko drż˛e, żeby czegoś do szkoły nie przyniósł. Nie daj Boże, jeszcze
jakich karaluchów albo moli”.
Tak narzeka, bo, jak wiecie, nasza woźna jest uczulona na punkcie owadów.
Dlatego inne szkoły pachna˛ atramentem, pasta,˛ a nasza zawsze naftalina˛ i azo-
toksem. A przez to, że tak gadaja,˛ nic nie słychać, o czym pan Kargul rozmawia
z panem kierownikiem. Wreszcie woźna pyta pani sekretarki:
„To teraz to zabrać?”
„Tak. Już nie mog˛e dłużej patrzeć na ten zegar i fotel”.
„Ale gdzie ja to wstawi˛e?”
„Na razie niech pani to wystawi na korytarz”.
Woźna westchn˛eła, podeszła do zegara i chciała go przesunać. ˛ Ale nadarem-
nie.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
„Nie mog˛e. Osłabłam widać do reszty. . . Ta szkoła mnie wykończy. . . ”
„Co też pani opowiada!” — sekretarka podeszła do woźnej i próbowała jej
pomóc, nat˛eżajac˛ wszystkie siły, ale zegar nie drgnał ˛ nawet.
„Niesamowita historia — zasapała — musiał o coś zaczepić, przecież jeszcze
wczoraj sama go odsuwałam, jak szukałam korali, co mi si˛e rozsypały”.
„Pójd˛e po miotł˛e — powiedziała woźna — podważymy tego grata miotła”. ˛
W tym momencie do kancelarii wszedł pan kierownik i pan Kargul. Nieśli
tajemnicza˛ paczk˛e.
„Czemu pani si˛e mocuje z zegarem?” — zapytał zdziwiony kierownik.
„Chciałam go wystawić na korytarz. Przeszkadza mi tu w pracy. Tak głośno
tyka. . . Zreszta˛ myśl˛e, że na korytarzu b˛edzie bardziej użyteczny”.
„Pomog˛e pani” — zaczał ˛ zawsze usłużny pan Kargul, ale nagle umilkł zasko-
czony, ponieważ zegar poczał ˛ ni stad,
˛ ni zowad ˛ bić.
Czy byliście kiedyś zamkni˛eci w bijacym ˛ zegarze? Nie, to nie macie poj˛ecia,
co to za m˛eka. Bił tuż przy moim uchu. Myślałem, że oszalej˛e. Każde uderzenie
bolało mnie, jakby mi ktoś wbijał gwoździe do mózgu. . . Za każdym uderzeniem
kurczyłem si˛e i oblewałem potem, a nie mogłem sobie nawet zatkać uszu. . .
— I nie krzyknałeś?
˛ — zapytał zdziwiony Susuł.
— Chyba nie. Bo pan Kargul słuchał w dalszym ciagu ˛ osłupiały uderzeń ze-
gara i nawet si˛e nie poruszył.
Potem spojrzał na swój zegarek i powiedział. „Dziwne, wskazówki wskazuja˛
właściwa˛ godzin˛e, a bicie spóźnia si˛e o cztery godziny”.
„Albo śpieszy si˛e o osiem” — zauważył pan kierownik”.
„Ureguluj˛e go panu — zaofiarował si˛e pan Kargul — taki zegar kompromitu-
je szkoł˛e, punktualność zegarów szkolnych to bardzo ważna rzecz”. To mówiac ˛
chciał otworzyć drzwiczki w skrzyni zegara, ale przytrzymywałem je z całej siły.

193
„Zaci˛eły si˛e, ale to nie szkodzi, widz˛e, że regulator znajduje si˛e na ze-
wnatrz”
˛ — powiedział i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e w kierunku drutu regulatora.
Przerażony, że czekaja˛ mnie nowe m˛eczarnie, złapałem za wahadło.
„Co to, zegar stanał?”˛ — zdziwił si˛e pan Kargul i odstapił ˛ na krok.
Puściłem wahadło.
„Nie, zegar idzie — rzekł pan kierownik — zdawało si˛e panu”.
Ale ledwie pan Kargul zbliżył si˛e powtórnie do zegara, ja czym pr˛edzej złapa-
łem za wahadło.
„Znów stanał” ˛ — cofnał ˛ si˛e pan Kargul.
„Co też pan! Idzie!” — powiedział pan kierownik.
Powtórzyłem t˛e zabaw˛e kilka razy. Kiedy Kargul si˛e zbliżał, zatrzymywałem
zegar, a kiedy si˛e cofał, puszczałem go znów.
Wreszcie pan kierownik powiedział do pana Kargula:
„Ależ to nadzwyczajne! Pan działa z odległości na zegar. Wyglada, ˛ jakby ze-
gar si˛e bał pana”.
„Mnie? Dlaczego?”
„Pan ma w sobie jakieś dziwne właściwości fizyczne”.
„Boże, pan na pewno ma fluid, może pan jest hipnotyzerem albo surreali-
sta?”
˛ — wykrzykn˛eła pani sekretarka.
„Myśli pani?” — stropił si˛e pan Kargul.
„Niech pani nie szerzy pogladów ˛ nienaukowych — zmarszczył brwi kierow-
nik — niech pani lepiej poprosi pana Cyrkucia, żeby nam wyjaśnił rzecz od strony
fizyki. Moim zdaniem, pan Kargul jest po prostu magnetysta”. ˛
Oblały mnie zimne poty. Cyrkucia tu jeszcze brakowało! Czułem, że wpadłem
bez nadziei i już si˛e nie wykaraskam.
Nogi cierpły mi coraz bardziej, plecy omdlewały, bo musiałem z całej siły
płasko przylegać do ściany, żeby nie potracić ˛ wahadła, a na dobitek czułem, że
coś mnie gryzie w łydk˛e. Może te pluskwy? Zacisnałem ˛ wargi, żeby nie j˛eczeć.
Wtem usłyszałem kroki. To wróciła sekretarka, prowadzac ˛ pana Cyrkucia. Za nim
wkroczyła woźna z miotła.˛
„Co to za historie?” — zapytał rozbawiony pan Cyrkuć.
„Pan Kargul zdradza dziwne objawy magnetyczne”.
„Raczej surrealistyczne” — sprostowała zimno pani sekretarka, malujac ˛ usta.
„Prosz˛e o spokój” — powiedział pan Cyrkuć.
Wszyscy umilkli, a fizyk przygladał ˛ si˛e przez chwil˛e bacznie zegarowi i na-
słuchiwał.
„No, tak” — westchnał ˛ wreszcie.
„Czy to możliwe, że w gr˛e wchodzi fluid? — dopytywał pan Kargul. — Ja
przecież nic nie czuj˛e”.
„W gr˛e wchodzi mysz! — orzekł lakonicznie pan Cyrkuć. — W zegarze siedzi
jakiś gryzoń, słysz˛e go. To on zakłóca prac˛e zegara”.

194
„O Jezu! Tego jeszcze brakowało. Mysz w zegarze” — j˛ekn˛eła woźna i chwy-
ciła odruchowo za miotł˛e.
„Jak ja˛ wypłoszyć?” — zapytała sekretarka.
„Zwyczajnie, otworzyć drzwiczki”.
„Zaci˛eły si˛e. . . ”.
„Wyważ˛e” — zaofiarował si˛e Kargul.
„Szkoda zamka. Lepiej wpuścić kota” — powiedział fizyk.
Woźna pobiegła po kota i po minucie wróciła z Łatka,˛ wiecie, z ta˛ mała˛ kot-
ka.˛ Wpuszczono ja˛ do zegara przez otwór w górze. Spadła pazurkami wprost na
moja˛ głow˛e. J˛eknałem ˛ boleśnie, ale kotka przeraziła si˛e mnie jeszcze bardziej.
Wyskoczyła jak szalona z zegara wprost na stół. . . Straciła ˛ paczk˛e pana Kargula
na podłog˛e. . . Paczka rozsypała si˛e i. . .
— I co?! — krzykn˛eli zaciekawieni chłopcy.
— I potoczyły si˛e z niej dwie piłki do siatkówki, niebieska i żółta. Ale jakie
piłki! Nie widziałem takich w Niekłaju! Musiał je Kargul w Warszawie kupić albo
może za granica.˛ . . A do tego siatka. Mówi˛e wam, co za siatka! Nylonowa!
— I co? — dopytywali.
— Nie mogłem powstrzymać okrzyku.
— I co?
— I nic. To mnie zdradziło.
— A potem?
— Potem wyciagn˛ ˛ eli mnie z zegara.
— Krzyczeli?
— Nie. Zbyt byli osłupiali.
— A ty, co powiedziałeś?
— Powiedziałem, że to Zenon mnie zamknał. ˛
— Uwierzyli?
— Od razu! A nawet mnie żałowali i pocieszali, a Kargul pocz˛estował mnie
dropsem mi˛etowym. Zenon ma tak zepsuta˛ opini˛e u pana kierownika, że wszystko
można na niego zwalać i niczemu si˛e nie zdziwia.˛ Nawet jakbym powiedział, że
Zenon wsadził mnie do komina, też by uwierzyli.
— Ale przecież to si˛e w końcu wyda.
— Och, nie boj˛e si˛e, pan kierownik ma tyle spraw na głowie, że jak czegoś nie
zapisze, to zapomni. A nie zapisał przecież.
Chłopcy spojrzeli na Krapulskiego oszołomieni rozmachem jego szelmostwa.
— E, zbujałeś wszystko! — powiedział Jarek.
— Zbujałem? No to zobaczycie, czy nam nie dadza˛ kompletu do siatkówki
i czy tam nie b˛eda˛ dwie piłki — niebieska i żółta.
— Dadza,˛ ale nie nam — mruknał ˛ zdenerwowany Cykucki, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e
dookoła. — Patrzcie! Beksa i Stefanek już sa,˛ a naszego Baczka ˛ ani śladu. . . Bek-
sa udaje dobra˛ min˛e. . . A to kawał aktora!

195
Istotnie, przed brama˛ ogrodu pojawił si˛e na rowerze ostrzyżony na jeża osob-
nik o przerażajaco˛ odstajacych
˛ uszach, w którym chłopcy poznali reprezentanta
Beklasistów Beksińskiego. Beklasiści od razu pobiegli do niego, ściagn˛ ˛ eli z rowe-
ru i zarzucili mu na ramiona koc, prawdopodobnie, by nie uronił ani jednej kalorii
energii cieplnej.
Zadowolony Beksa przechadzał si˛e teraz szerokim, pewnym siebie, krokiem,
otoczony tłumem swych stronników. Zajadał z apetytem pajd˛e chleba z rzodkiew-
ka˛ i żartował głośno.
Od tych jego żartów cierpło serce Aklasistom i Ceklasistom. Zwłaszcza Cekla-
sistom, bo ich zawodnik Stefek Stefanek siedział z nieszcz˛eśliwa˛ mina,˛ owini˛ety
jak mumia w koc, stremowany, wystraszony i przygnieciony ci˛eżarem odpowie-
dzialności. Twierdził, że ma dreszcze. Był chudszy niż zwykle. Ceklasiści patrzy-
li na niego z gł˛eboka˛ troska˛ i poddawali go energicznym zabiegom odżywczym.
Pakowano w niego pośpiesznie tatara z jajkiem oraz jakieś podejrzane pulpety
i pojono go śmietanka˛ homogenizowana,˛ jakby to jeszcze mogło mu coś pomóc.
Przetrenował si˛e ta˛ swoja˛ piłka!
˛ Kto to widział, żeby na dzień przed wyści-
giem jeszcze urzadzać˛ mecze!
— Za kwadrans piata ˛ — powiedział zdenerwowany Jarek. — Dłużej nie może-
my czekać. Z Baczkiem
˛ musiało si˛e coś stać! Chodź, Krapul, jedziemy po niego.
Wskoczył na siodełko, ale w tej właśnie chwili rozległy si˛e głosy:
— Przyjechał! Przyjechał!
Istotnie, z roweru zeskoczył zadyszany Baczek, ˛ zaczał
˛ si˛e przeciskać przez
gromad˛e chłopców do Aklasistów.
— Ależ on kuleje! — krzyknał ˛ Cykucki.
— Co ci si˛e stało?! — dopadli do Baczka.
˛
— Och, nie wiem. . . mi˛esień mnie boli, musiałem sobie naderwać. . .
— Nie opowiadaj! To by dopiero było!
— Gdzie ci˛e boli?
— Tam, gdzie wczoraj.
— W łydce?
— Tak, w lewej, tylko jeszcze bardziej niż przedtem. Aj, nie dotykaj!
— Siadaj, nasmaruj˛e ci˛e! — krzyknał ˛ Jurek wyciagaj
˛ ac˛ lekarstwo babci. —
A tu masz glukowit. Połknij! — nim si˛e Baczek ˛ zorientował, już mu wsypali do
ust cała˛ porcj˛e odżywki.
Gorzej było z nacieraniem. Baczek˛ nie dał si˛e dotknać
˛ Jarkowi i zaraz pod-
nosił wrzask. Na szcz˛eście nadbiegł Odjemek Mniejszy, prowadzac ˛ z soba˛ brata
Odjemka Wi˛ekszego.
Stan˛eli nad j˛eczacym
˛ reprezentantem i zapytali:
— Co mu jest?
— Boli go mi˛esień.

196
— Kładź si˛e — powiedzieli Odjemkowie i nie czekajac, ˛ aż si˛e sam położy,
rozciagn˛
˛ eli go sprawnie na kocu, na trawie. — Na takie rzeczy nie ma jak masaż!
Po czym zabrali si˛e fachowo do roboty. Mi˛etosili, klepali, rozcierali nieszcz˛e-
sny mi˛esień reprezentanta. Wszyscy zawsze podziwiali nadzwyczajne zgranie
braci Odjemków, ale to, co pokazali teraz na łydce Baczka, ˛ było zaiste koncer-
tem braterskiej harmonii i współdziałania.
Niestety, trzeba z przykrościa˛ stwierdzić, iż reprezentant Aklasistów nie doce-
nił tych szlachetnych zabiegów. Nie tylko nie okazał należnej wdzi˛eczności, ale
co gorsza poczał ˛ wyrywać si˛e rozpaczliwie, wydajac ˛ zwierz˛ece, nieartykułowane
wrzaski:
— Aaa!!! Aoouuuch! Moja łydka! Nie chc˛e!! Wol˛e nie jechać! Puśćcie!
Wszyscy Aklasiści byli zgorszeni tak haniebnym zachowaniem si˛e reprezen-
tanta i ogladali
˛ si˛e z l˛ekiem, czy ktoś z Beklasistów nie słyszy tego wszystkiego.
Dopiero by sobie Beksa użył na nich! Co za wstyd!
Tylko bracia Odjemkowie nic sobie nie robili z krzyków pacjenta i sumiennie
kontynuowali masaż.
— Normalna historia — pocieszali przygn˛ebionych Aklasistów. — Nie przej-
mujcie si˛e. To mu dobrze zrobi. Wszyscy poczatkuj ˛ acy˛ tak krzycza.˛ . . Myśla,˛ że
być czołowym zawodnikiem i reprezentantem to sama cześć, chwała i przyjem-
ność. . . No, no. . . spokojnie, bratku, nie fikaj! — powalili z powrotem na koc
wyrywajacego˛ si˛e Baczka.
˛ — A widzisz, kopiesz już! Nóżka nie boli.
Istotnie, masaż musiał pomóc Baczkowi,
˛ bo kiedy wyrwał si˛e wreszcie opraw-
com, nic już nie utykał. . . Zreszta,˛ kto go tam wie! Może tylko ze strachu przed
powtórzeniem zabiegów udawał, że nie utyka, a nawet podskakiwał i drobił
w miejscu małymi kroczkami jak zawodnicy przed startem. Chciał widać zatrzeć
złe wrażenie.
Jarek przygladał
˛ mu si˛e ze ściagni˛
˛ etymi brwiami. „A jednak szkoda — pomy-
ślał — szkoda, że to nie ja”.
— No, Strz˛ebski, jedziemy już — usłyszał szept i poczuł na ramieniu ci˛eżka˛
łap˛e Krapula.
— Dokad ˛ chcesz jechać? — zapytał niech˛etnie Jarek. — Wolałbym zostać
przy mecie.
— Ciii. . . — uciszył go Krapulski i odciagn ˛ ał˛ na bok. — Mów cicho, żeby
nie słyszeli, bo gotowi pop˛edzić za nami. Tutaj nic nie zobaczysz — szeptał. —
Patrz, ile ludzi wali. Niedługo nie b˛edzie gdzie szpilki wetknać. ˛ Zreszta.˛ . . mamy
przecież robić zdj˛ecia. Zapomniałeś?
— Nie. Ale zdaje mi si˛e, że najciekawsze zdj˛ecia sa˛ przy mecie. Tu si˛e prze-
cież wszystko rozstrzyga.
Krapulski zaśmiał si˛e.
— I ty to mówisz, stary kolarz! Przecież znasz tegoroczna˛ tras˛e! Nie, bracie,
w tym roku rozstrzygni˛ecie nastapi ˛ znacznie wcześniej. No, pomyśl, gdzie!

197
— Na Diablim Zjeździe? — zapytał niepewnie Jarek.
— Ciiicho. . . nie tak głośno. . . — obejrzał si˛e niespokojnie Krapulski. — No
pewnie, że na Diablim Zjeździe. Zobaczysz, co tam si˛e b˛edzie wyrabiać! A my to
wszystko, bracie, na obiektyw! Takie zdj˛ecia to majatek! ˛
Wsiedli na rowery i odjechali ukradkiem. Ścieżka prowadziła zrazu przy mu-
rze ogrodu, a potem pocz˛eła wspinać si˛e na zbocze starej, cz˛eściowo już zadrze-
wionej hałdy. . . Na ostatnim odcinku pod gór˛e zsiedli z rowerów. Podjazd był
zbyt m˛eczacy.
˛ . . A mokre jeszcze od niedawnego deszczu gał˛ezie nieprzyjemnie
biły ich po twarzy. . .
Wreszcie min˛eli zakr˛et. Wyszli z zagajnika i zatrzymali si˛e na małej, trawiastej
platformie.
Pod nimi wiła si˛e śmiałym zygzakiem prosto w dół niebezpieczna, oślizgła
ścieżka i znikała w miejscu, gdzie kałuże rozlewisk błyszczały jak stłuczone lu-
sterka. Spłoszony gawron zerwał si˛e z pos˛epnym krakaniem. Mimo, że znali to
miejsce, zawsze robiło na nich silne wrażenie.
— Tutaj si˛e zatrzymamy — powiedział Krapulski. — To najlepsze miejsce.
Stad˛ wszystko b˛edzie widać. Daj aparat. — Przewiesiwszy sobie aparat przez
rami˛e, oparł si˛e swobodnie o rower i zapatrzył w dół.
— Na kogo postawiłeś? — zapytał nagle.
— Ja? Na nikogo — odparł Jarek.
— Nie zrobiłeś zakładu? — zdziwił si˛e Krapulski.
— Nie.
— Ja zawarłem sześć!
— B˛edziesz bogaty — mruknał ˛ Jarek.
— Ja też tak myśl˛e. Szkoda, że nie założyłeś si˛e. . . Chociaż nie wiem. . . Może
dobrze zrobiłeś, że si˛e nie założyłeś. Pewnie postawiłbyś na Beks˛e, co?
Jarek milczał.
— No, gadajże!
— Chyba tak.
— Otóż to właśnie — zaśmiał si˛e Krapulski. — Prawie wszyscy postawili na
Beks˛e. A Beksa nie wygra.
— Dlaczego nie wygra? — zdziwił si˛e Jarek.
Krapulski wzruszył ramionami i uśmiechnał ˛ si˛e tajemniczo pod długim no-
sem.
— Zobacz, jak dziś wyglada ˛ Diabli Zjazd — mruknał ˛ po chwili i powtórzył
z przekonaniem: — Tak, Beksa tu si˛e rozłoży.
— Inni też moga˛ si˛e rozłożyć — zauważył Jarek.
— Tak, moga,˛ ale Beksa rozłoży si˛e na pewno.
— Skad ˛ wiesz? Beksa to świetny zawodnik.
— To czasem nie wystarcza. . .
— Czemu?

198
— O, różne sa˛ powody — powiedział Krapulski, ogladaj ˛ ac˛ sobie paznokcie.
— Na przykład?
— Na przykład, co poradzi najlepszy zawodnik, jeśli ktoś zdradziecko wsypie
mu. . . no. . . troch˛e tłuczonego szkła mi˛edzy opon˛e a d˛etk˛e?
Jarek popatrzył na koleg˛e podejrzliwie.
— Słuchaj — rzekł niespokojnie — czy przypadkiem nie zmajstrowałeś cze-
goś przy tym rowerze?
— Co miałem zmajstrować?
— No — zaczerwienił si˛e Jarek — na przykład to szkło do opony.
Krapulski roześmiał si˛e rozbawiony.
— Co ci strzeliło do głowy? — A potem dodał: — Myślisz, że ja mógłbym coś
takiego zrobić? No, wiesz! Za kogo mnie masz! To byłoby niehonorowe i w ogóle
ostatnie świństwo. Nie, bracie, ja lubi˛e czysta˛ gr˛e — wyprostował si˛e z godno-
ścia.˛ — W sporcie najważniejsza jest czysta gra!
Jarek odetchnał˛ z ulga˛ i zrobiło mu si˛e głupio, że tak łatwo posadził
˛ koleg˛e.
— Przepraszam ci˛e — mruknał. ˛
Krapulski skrzywił si˛e.
— Nie szkodzi. Beksa i bez tego musi przegrać. Powiem ci zreszta,˛ dlaczego.
W jego rowerze spada łańcuch.
Jarek uniósł brwi do góry.
— Łańcuch?! To niemożliwe. Widziałem przecież, jak jeździł. Wcale mu łań-
cuch nie spadał. Przecież gdyby mu spadał, Beksa nie stanałby ˛ do wyścigu z takim
niepewnym rowerem.
— Tak — powiedział Krapulski — ale on o tym nie wie. Na normalnej dro-
dze jego łańcuch nie spada. Jego łańcuch spada wtedy, kiedy si˛e zahamuje gwał-
townie. Rzecz w tym, że właśnie tu, na Diablim Zjeździe, Beksa b˛edzie musiał
gwałtownie hamować. . .
— Myślisz, że on nie próbował tego zjazdu?
— Co z tego. Próbował wczoraj. A dziś w nocy spadł deszcz i widzisz, co si˛e
zrobiło. Beksa b˛edzie musiał hamować dwa razy mocniej i wtedy. . . No, zreszta˛
zobaczysz sam.
— I ty nie powiedziałeś mu o tym? Nie uprzedziłeś go?! — zmarszczył brwi
Jarek.
Krapulski spojrzał na niego jak na wariata.
— Przecież to Beklasista, a ja jestem Aklasista˛ i trzymam z Aklasistami!
— A czysta gra? Sam przecież mówiłeś, że uznajesz tylko czysta˛ gr˛e.
— To już nie należy do czystej gry.
— Jak to, nie należy?!
— A nie należy! Z jakiej racji mam mu pomagać? Przecież ja wcale nie chc˛e,
żeby on wygrał! I ty też nie chcesz. Obaj chcemy, żeby wygrał Baczek.˛ Bo on jest
naszym reprezentantem.

199
Jarek przygryzł wargi. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Pewnie, chciałby, że-
by Baczek
˛ wygrał, a Beksa przegrał. Bardzo by chciał, to jasne. Jest przecież
Aklasista˛ i musi trzymać z Aklasistami, a jednak. . . Jednak coś tu chyba było nie
w porzadku.
˛ Niestety, nie miał czasu zastanawiać si˛e nad tym dłużej, bo właśnie
rozległ si˛e huk wystrzału.
— Ruszyli! — wykrzyknał ˛ podniecony Krapulski. — Zaraz tu b˛eda.˛ Odsuń
si˛e ze ścieżki.
Cofn˛eli si˛e obaj dwa kroki i w napi˛eciu czekali, kto pierwszy wyłoni si˛e z za-
rośli na górze. Upływały sekundy. Nagle Krapulski chwycił Jarka za rami˛e.
— Już jada! ˛ Słyszysz?
Istotnie rozległ si˛e trzask chrustu na ścieżce i szelest potracanych
˛ gał˛ezi. Jarek
wstrzymał oddech. . . i nagle. . . osłupiał z wrażenia.
Zza zakr˛etu ścieżki wynurzyła si˛e. . . mała, przygarbiona postać dziadka Bo-
rzyma. Stary trzymał w r˛eku kubełek, a na ramieniu w˛edk˛e.
Chłopcy spojrzeli po sobie i parskn˛eli śmiechem. A to niespodzianka! Pierw-
szy zreflektował si˛e Krapulski.
— Hej, dziadku Borzymie! — zawołał głośno za starcem. — Zejdźcie ze
ścieżki, bo zaraz tu przejedzie wyścig.
W tej samej chwili w górze ścieżki pojawił si˛e pierwszy zawodnik, pochylony
nisko nad kierownica.˛ Chłopcy poznali od razu po czerwonej koszulce. To był
Beksa!
Wszystko teraz potoczyło si˛e w mgnieniu oka. Przy zjeździe z góry Beksa
zahamował gwałtownie. Rozległ si˛e nieprzyjemny zgrzyt. Łańcuch zleciał z koła,
a chłopak z całym rozp˛edem poczał ˛ si˛e staczać w dół.
— Uważaj! — krzyknał ˛ rozpaczliwie Jarek i przygryzł nerwowo palce.
Ma refleks ten Beksa! Był jeszcze na tyle przytomny, że zadzwonił z całych
sił! Nim jednak dziadek Borzym połapał si˛e, o co chodzi, rozp˛edzony rower zna-
lazł si˛e o krok za nim.
Jarek i Krapulski zastygli w przerażeniu. Niemożliwe, by Beksa zdołał wy-
minać˛ starca. Ścieżka była zbyt waska˛ i kr˛eta. Straszliwa kraksa wydawała si˛e
nieunikniona. Na szcz˛eście, w ostatnim ułamku sekundy Beksa błyskawicznym
szarpni˛eciem kierownicy skr˛ecił w bok.
Rower zarył si˛e w bagnie, a dzielny kolarz, jak wyrzucony z procy, przeleciał
nad kierownica˛ i wyladował
˛ w g˛estwinie pokrzyw i łopianów.
Dopiero teraz dziadek Borzym odskoczył na bok i sapiac ˛ ze wzburzenia poczał ˛
wygrażać rowerzyście w˛edka.˛
Beksa zerwał si˛e z ziemi. Twarz miał umorusana˛ błotem, koszulk˛e rozdarta˛ na
piersi. Rower przedstawiał żałosny widok. Kierownica była wygi˛eta, koło zósem-
kowane. No i ten przekl˛ety łańcuch!
Tymczasem z góry zjechał na pełnym gazie Baczek ˛ z A klasy, a w trzy sekundy
za nim Stefek Stefanek, Ceklasista.

200
— No, to już po wszystkim. Wyścig rozstrzygni˛ety! — wykrzyknał ˛ podnieco-
ny Krapulski. — Wiesz, co to znaczy? Wygrałem! Stawiałem na Baczka, ˛ a prze-
ciw Beksie! Sześć zakładów wygranych! Hurra!!!
Nie czekajac ˛ na Jarka, który wciaż ˛ jeszcze skamieniały patrzył na rozbitego
Beks˛e, wskoczył na rower i zawrócił szybko w stron˛e bramy ogrodu.
— Chłopaki! Wygraliśmy! Baczek ˛ b˛edzie pierwszy! — zadyszany Krapul
wpadł mi˛edzy Aklasistów oczekujacych ˛ na mecie.
— Skad ˛ wiesz? — zapytali zelektryzowani. — A Beksa?
— Beksa? Nie ma już Beksy! — krzyknał ˛ Krapulski. — Beksa rozłożył si˛e na
zjeździe.
— Co?! Naprawd˛e? Nie bujasz?
— No, mówi˛e wam, zaraz na poczatku ˛ trasy. Na Diablim Zjeździe. Co to była
za kraksa! Jego rower w proszku! Nasz Baczek ˛ ma już zwyci˛estwo w kieszeni.
— Hurra Baczek!!!
˛ — krzykn˛eli uradowani Aklasiści.
— Powinien zaraz tu być — zauważył Cykucki, spogladaj ˛ ac˛ na zegarek.
— Już jedzie! — ktoś zawołał.
Tłum na mecie zafalował.
— Jedzie! Jedzie! — podniosły si˛e wrzaski. — Baczek! ˛ Baczek!
˛ Baczek!
˛ —
zacz˛eli skandować.
Istotnie na zakr˛ecie ścieżki pojawił si˛e skurczony nad kierownica˛ Baczek.
˛ Dy-
szał głośno, walczac˛ ci˛eżko o ostatnie dziesiatki˛ metrów.
Nagle okrzyki urwały si˛e jak nożem uciał. ˛ Aklasiści wytrzeszczyli oczy w nie-
mym osłupieniu. Czy to możliwe?! Oto bowiem tuż za Baczkiem ˛ pojawiła si˛e zna-
joma czerwona koszulka Beksy. Pedałował zawzi˛ecie. Już doszedł Baczka. ˛ Jada˛
rami˛e w rami˛e. Do mety jeszcze dziesi˛eć metrów. Cały tłum zastygł w milczeniu.
Nikt już nie krzyczał. Do mety jeszcze pi˛eć metrów. Co to?! Nagle ostatnim wysił-
kiem Beksa staje na pedałach. Metr po metrze wysuwa si˛e do przodu. Przejeżdża
pierwszy biała˛ lini˛e mety.
Wygrał! O cała˛ długość roweru przed Baczkiem.
˛
Ale jakim cudem?
Dopiero teraz wśród Beklasistów podniósł si˛e niesamowity dziki wrzask ra-
dości! Podskoczyli do Beksy, dosłownie zdj˛eli go z roweru i zacz˛eli jak szaleni
podrzucać do góry.
Aklasiści patrzyli na to ponuro, a Odjemek Mniejszy zapytał ostro Krapul-
skiego:
— Cóż to, zażartowałeś z nas, Krapul, mówiłeś przecież. . . że Beksa. . . Co to
właściwie znaczy?!
Krapulski zaciskał z˛eby. Dyszał ci˛eżko. Jego oczy zw˛eziły si˛e z wściekłości.
— Mnie pytacie?! — wybuchnał ˛ wreszcie. — Zapytajcie tego smarkacza,
Strz˛ebskiego. To przecież jego rower! Zobaczcie! Drań dał Beksie swój rower!
To na jego rowerze Beksa zakończył wyścig.

201
— Ma racj˛e! — krzyknał ˛ Cykucki. — To przecież rower Jarka.
— Jak on śmiał?. . .
— Żeby coś takiego. . .
— Zdrajca!
Zewszad ˛ podniosły si˛e wzburzone głosy.
— Gdzie on jest? — zawołał Cykucki. — Dajcie go tutaj! Porachujemy si˛e
z nim.
Aklasiści ogladali
˛ si˛e ze złościa.˛
— Idzie! Idzie! O, tam! — ktoś krzyknał. ˛
Jarek zbliżał si˛e do nich wolnym krokiem. Na widok rozgniewanych twarzy
kolegów zatrzymał si˛e z niepewna˛ mina.˛
Dopadli do niego. Obskoczyli dookoła z pi˛eściami.
— Wi˛ec to tak, przeciw własnej klasie?!
— Przekupili ci˛e pewnie!
— Wynoś si˛e do nich!
— Tak, niech si˛e wynosi!
Jarek patrzył na nich zaskoczony. Nie wiedział, czego od niego chca.˛
— No, czemu stoisz? — krzyknał ˛ Cykucki. — Słyszałeś, co powiedziała kla-
sa? Wynoś si˛e! Idź do swoich!
— Nie, najpierw trzeba si˛e z nim rozprawić — rozepchnał ˛ Aklasistów Kra-
pulski i stanał ˛ przed Jarkiem. — To mu nie może ujść na sucho! Popami˛etasz, nas
ty. . . ty. . . Beklasisto! — wycedził przez z˛eby i zamachnał ˛ si˛e na Jarka.
Jarek cofnał ˛ si˛e błyskawicznie. Dopiero teraz zrozumiał, czego od niego chca.˛
— No, no, ty specjalisto od czystej gry — zaszydził i zacisnał ˛ pieści, gotów
si˛e bronić do upadłego.
Szcz˛eściem, w tym momencie zabrzmiały uroczyste fanfary. Z bramy ogrodu
wychodzili harcerze z sygnałówkami. Donośny dźwi˛ek trabek ˛ obwieszczał koniec
wyścigu. Taki już jest tradycyjny rytuał zawodów.
Z kolei w bramie pojawił si˛e pan kierownik oraz pan Kargul, przewodniczacy ˛
Komitetu Rodzicielskiego, a za nimi wychowawcy klas bioracych ˛ udział w wyści-
gu, niosac ˛ nagrod˛e dla zwyci˛eskiej klasy. Chłopcy wyciagali ˛ ciekawie szyje. Tak,
wywiad ich nie zawiódł. Rzeczywiście — nowiutki komplet do gry w siatkówk˛e.
Wychowawczyni Beklasistów, pani Szycka, niosła żółta˛ piłk˛e, pan Kwaskowski
z piatej
˛ C — niebieska˛ piłk˛e, a pan Fr˛edzla z piatej ˛ A — sznurowa˛ siatk˛e.
Pan kierownik odchrzakn ˛ ał˛ i wśród zupełnej ciszy rozległy si˛e jego uroczyste
słowa:
— Podajemy do wiadomości, że zwyci˛ezca˛ tegorocznych zawodów kolarskich
klas piatych
˛ został Tomek Beksiński z klasy piatej ˛ B. Gratulujemy mu wspaniałe-
go zwyci˛estwa odniesionego w uczciwej sportowej walce i na jego r˛ece składamy
nagrod˛e dla klasy piatej ˛ B.

202
Oczy wszystkich przeniosły si˛e na Beks˛e. Zwyci˛ezca stał ze spuszczona˛ gło-
wa,˛ wciaż
˛ jeszcze ze śladami kraksy na twarzy i ubraniu, z grubsza tylko otarty,
blady i zm˛eczony, a jego uszy odstawały bardziej niż zwykle.
— Zbliż si˛e, chłopcze — powiedział pan kierownik i wział ˛ z rak
˛ pani Szyckiej
piłk˛e.
Beksa podniósł głow˛e, ale nie ruszył si˛e z miejsca.
Pan kierownik niecierpliwie przełożył piłk˛e z r˛eki do r˛eki.
— No, Beksa. . .
Wszyscy patrzyli zdziwieni na zwyci˛ezc˛e, a on potrzasn ˛ ał˛ głowa.˛
— Nie, prosz˛e pana — powiedział — ja nie mog˛e przyjać ˛ tej nagrody.
— Jak to?
— Bo to nie ja wygrałem.
— Nie ty? Co ja słysz˛e! — Pan kierownik uniósł do góry brwi i spojrzał py-
tajaco
˛ na pana Kargula, a pan Kargul z kolei na troje wychowawców, którzy byli
s˛edziami wyścigu.
— Co ty opowiadasz, Tomku? — zdumiała si˛e pani Szycka. — Twoje zwy-
ci˛estwo nie ulega żadnej watpliwości.
˛ Przecież przyjechałeś pierwszy.
— Przyjechałem pierwszy, ale nie wygrałem.
— Cóż to za filozofia?! Kto wygrał, jak nie ty?
— Aklasiści wygrali — odparł krótko Beksa i odchrzakn ˛ ał˛ z godnościa.˛ . .
i poruszył uszami, co mu si˛e bardzo rzadko zdarzało.
Aklasiści drgn˛eli i spojrzeli na Beks˛e. Nie mieli w tym momencie zbyt ma- ˛
drych min.
— Dlaczego mówisz, że oni wygrali? — pani Szycka z trudem zachowywała
spokój.
— Bo dali mi rower, kiedy miałem kraks˛e. Tam przy Diablim Zjeździe, prosz˛e
pani. I tylko dzi˛eki nim przyjechałem pierwszy — powiedział głośno Beksa. —
Oni mogli wtedy łatwo wygrać. . . Co ja mówi˛e, oni mieli już właściwie wygrana˛
w kieszeni. Ale nie poszli na takie łatwe zwyci˛estwo. . . I dlatego. . . dlatego ja. . .
ja nie mog˛e przyjać ˛ tej nagrody. To byłoby. . . no. . . po prostu. . . niesprawiedli-
we — odsapnał. ˛
A potem, wśród niezwykłej ciszy, podszedł do oniemiałego Jarka, uścisnał ˛ mu
mocno r˛ek˛e i oddał rower.
— Dzi˛ekuj˛e ci, stary — powiedział. Po czym zwrócił si˛e do kierownika: —
Prosz˛e t˛e nagrod˛e wr˛eczyć Strz˛ebskiemu. To, co on zrobił, było trudniejsze od. . .
od pedałowania.
Aklasiści stali z oczami wbitymi w ziemi˛e i szeptali coś mi˛edzy soba,˛ posztur-
chujac˛ si˛e nieznacznie i wypychajac ˛ naprzód jeden drugiego.
Ostatecznie wypchn˛eli Cykuckiego.
— Słuchaj, Beksa — wykrztusił zaczerwieniony Cykucki — ty. . . bracie, nie
opowiadaj głupstw. — Dostałeś od nas. . . eee. . . to znaczy od naszego Jarka rower

203
w potrzebie, to si˛e ciesz. . . a nie graj nam. . . eee. . . na nerwach. My, bracie, też
mamy honor, mówi˛e ci, lepiej nie drażnij nas, bo. . . Panie kierowniku, niech pan
da nagrod˛e Beksińskiemu!
— Ja jej nie wezm˛e — wzruszył ramionami Beksa.
— My też nie — warknał ˛ Cykucki. — Patrzcie go! Bohater! Myśli, że ma
monopol na szlachetność. Ty, Kłapouch, nie badź ˛ taki wspaniały, to niezdrowo.
— No. . . no. . . tylko nie wspaniały! — zasapał Beksa.
Oczy im si˛e obu zaświeciły. Sytuacja stała si˛e napi˛eta. Bo tam już z boku
Aklasiści i Beklasiści zaciskali pi˛eści i groźny pomruk szedł po szeregach.
Jeden Krapulski roześmiał si˛e pogardliwie.
— Też was napadło! Co za komedia, jak gramatyk˛e kocham! Daje, to brać!
Pogłupieliście wszyscy. Aż mnie mdli, tak tu si˛e słodko zrobiło. Sam miód i ma-
małyga.
— Cicho badź,˛ Krapul — uciszył go Cykucki — nie znasz si˛e na tych rze-
czach.
Nauczyciele i pan Kargul szeptali niespokojnie mi˛edzy soba,˛ wreszcie pani
Szycka obróciła si˛e do osłupiałego kierownika:
— Boj˛e si˛e, żeby chłopcy znów si˛e nie wzi˛eli za łby, tym razem w szlachetnym
sporze. Sprawy honorowe to bardzo niebezpieczna historia. . . Niech pan szybko
coś postanowi.
Pan kierownik jakby si˛e ocknał. ˛
— Tak, ma pani racj˛e. Trzeba coś postanowić — odchrzakn ˛ ał˛ zaaferowany.
Chciał coś powiedzieć do chłopców, ale jego głos ginał ˛ w narastajacej
˛ wrzawie.
Wreszcie, żeby uciszyć roznami˛etnionych sportowców, dał znak tr˛ebaczom.
Dopiero, gdy tr˛ebacze zatrabili
˛ przeraźliwie, chłopcy umilkli.
— Podj˛eliśmy decyzj˛e — rzekł pan kierownik nieco nieswoim głosem. —
Żółta piłka dla A. Niebieska dla B. Siatka wspólna. Skończyłem na ten temat.
Odwołań nie przyjmuj˛e. . . Chciałem wam tylko na marginesie powiedzieć. . . —
zaczał,
˛ ale głos mu podejrzanie zachrypł.
Machnał ˛ wi˛ec r˛eka˛ i wypchnał
˛ do przodu pana Kargula.
— Niech pan lepiej coś powie. . . Ja jestem zbyt. . . zaskoczony. Słowo daj˛e!
Tego jeszcze nigdy nie było.
NIKODEM, CZYLI TAJEMNICA
GABINETU

Już w drzwiach gabinetu przyrodniczego zrozumiałem, że stało si˛e coś złego.
Zośka i Joasia zapłakane pełzały na czworakach po pokoju, zagladały ˛ pod
szafy, żardyniery, stoliki z akwariami i gablotami, a gruba Celina, przewodniczaca
˛
naszego kółka, chodziła wzburzona po pokoju i krzyczała:
— Niedoł˛egi! Lalczyne niańki! Szmatkami wam si˛e bawić, a nie pracować
w poważnym gabinecie!
— Czemu tak wrzeszczysz? — zapytałem z niesmakiem. Krzykliwość i gbu-
rowatość Celiny zawsze działały mi na nerwy.
— Czemu? — uniosła si˛e Celina. — Zgubiły rzekotk˛e drzewna! ˛
— Myśmy wcale nie zgubiły! Ona musiała sama gdzieś wyskoczyć! — tłu-
maczyły zrozpaczone dziewczynki.
— Sama! Rzekotka dopiero wczoraj przebudziła si˛e z odr˛etwienia zimowego!
Jeszcze była senna, oci˛eżała i nieruchawa. . .
Odjemek Mniejszy wzruszył ramionami.
— Ojej, o jedna˛ żab˛e tyle gwałtu!
— Wcale nie o jedna! ˛ — oburzyła si˛e Celina. — To już druga żaba w tym
tygodniu! We wtorek zgin˛eła grzebiuszka ziemna.
— Jak mogła zginać? ˛ — zapytałem. — Przecież gabloty sa˛ oszklone i za-
mkni˛ete. Maja˛ tylko otworki wentylacyjne. Ale przez nie nawet kijanka by nie
przeszła.
— Właśnie, dlatego krzycz˛e — westchn˛eła Celina. — Te fajtłapy musiały
zostawić gabloty otwarte!
— Wcale nie! Słowo daj˛e, że były zamkni˛ete — pochlipywała na kl˛eczkach
Zośka.
— Sama sprawdzałam — dodała Joasia, ocierajac ˛ oczy.
— No, to gdzie sa˛ te żaby? — zasapała Celina. — Pytam si˛e, gdzie sa? ˛ Co?
Jak ja spojrz˛e teraz pani Szyckiej w oczy? Wszystko b˛edzie na mnie! A za tydzień
mamy właśnie przerabiać płazy!

205
— Potrzymaj — wr˛eczyłem Odjemkowi tekturowe pudełko z szamocac ˛ a˛ si˛e
w środku mysza.˛ Złapaliśmy ja˛ dla naszego w˛eża Kryspina, który spał w gablocie
pod oknem. Kryspin co tydzień pożerał jedna˛ mysz.
— Co chcesz zrobić, Jarek? — zapytał Odjemek.
— Pomog˛e im szukać — powiedziałem — one straciły głow˛e i nic nie widza˛
przez łzy. A żaby pewnie poszły do umywalni. Żaby na wiosn˛e zawsze daż ˛ a˛ do
wody — dodałem z naukowa˛ pewnościa.˛
Ruszyłem do komórki przy drzwiach, oddzielonej od gabinetu kotara.˛ Znajdo-
wała si˛e tam szafa z fartuchami oraz umywalka z kranami. Ale, mimo że obszuka-
łem dokładnie cały ten zakatek, ˛ łacznie
˛ z szafa,˛ a potem jeszcze raz cały gabinet
od poczatku,
˛ nie znalazłem nigdzie ani śladu żaby.
— To naprawd˛e śmieszne, co si˛e z nia˛ mogło stać — powiedziałem szczerze
zdziwiony do zmartwionych koleżanek. — Chyba, że Kryspin zjadł?
— Kryspin? — Celina uniosła brwi do góry.
— Kryspin przepada za żabami. Zaraz to sprawdz˛e.
Podszedłem do Kryspina. Poczciwiec leżał zwini˛ety w kł˛ebek, pograżony ˛
w swym w˛eżowym śnie. Wyjałem ˛ go z gabloty i przejechałem mu r˛eka˛ po brzu-
chu.
— Kryspin jest niewinny — oświadczyłem — zobaczcie same, ma lini˛e bez
zarzutu! Gdyby dziś zjadł żab˛e, byłby gruby w jednym miejscu.
— W takim razie już nic nie rozumiem — powiedziała zrozpaczona Celina —
chyba że. . .
Nie dokończyła, bo w tym momencie rozległ si˛e przeraźliwy krzyk Odjemka.
Spojrzałem. Z Odjemkiem działy si˛e dziwne rzeczy. Miotał si˛e po gabinecie,
wykonujac ˛ jakiś szaleńczy taniec. Podskakiwał. Wyrzucał r˛ece do góry, to znów
szarpał jak wariat ubranie.
— Co ty wyprawiasz? Zwariowałeś?!
— M. . . m. . . mysz! — wykrztusił. — Uciekła. Łapcie mi ja! ˛ — wypuścił
z rak
˛ przegryzione pudełko.
— Gdzie ona jest?
— N. . . n. . . na mnie.
— Nic nie widz˛e.
— P. . . p. . . pod ubraniem. Biega po mnie. Po całym ciele. . . Aj! Łaskocze!
Dopadłem do niego.
— Spokojnie, nie strasz myszy!
— Kto tu kogo straszy! — j˛eknał ˛ Odjemek.
— Nie przejmuj si˛e — powiedziałem. — Praca naukowa wymaga poświ˛eceń.
Zachowaj spokój godny badacza przyrody.
— Tak, łatwo ci mówić!
W tym momencie przerażona mysz wyskoczyła Odjemkowi z r˛ekawa
i czmychn˛eła pod szaf˛e. Rzuciliśmy si˛e z Odjemkiem za nia.˛

206
— Czemu stoicie?! — krzyknałem ˛ do dziewczat.
˛ — Łapcie pokarm Kryspina.
— A żaby?
— Przestańcie robić historie z powodu jakiejś tam żaby. Pokarm Kryspina
ważniejszy!
Dziewcz˛eta rzuciły si˛e nam na pomoc i zaj˛eci szukaniem myszy na razie za-
pomnieliśmy o żabie.
Przez trzy dni był spokój, ale kiedy we wtorek o piatej ˛ po południu z Cy-
kuckim przyszliśmy na dyżur w gabinecie, zastaliśmy Celin˛e w stanie zupełnego
przygn˛ebienia.
— Trzecia żaba znikn˛eła. Moczarowa — powiedziała.
— Szukałaś dobrze wsz˛edzie? — zapytałem.
— Przeszukałam cały gabinet.
— I komórk˛e?
— Komórk˛e też.
— Może zagrzebała si˛e z powrotem w glebie? — zajrzałem do gabloty.
— Szukałam. Przetrzasn˛ ˛ ełam cała˛ ziemi˛e w gablocie, ale na próżno — wes-
tchn˛eła zrozpaczona Celina.
— Pani Szycka już wie?
— Nie, ale postanowiłam jej powiedzieć. Jeszcze gorzej b˛edzie, jak sama zo-
baczy.
— Wstrzymaj si˛e na razie — powiedziałem — to by ja˛ strasznie zdenerwowa-
ło i zmartwiło. Wiesz, że ona jest słabego zdrowia.
— Wiem, dlatego to wszystko jest takie straszne. . .
— A swoja˛ droga˛ to ciekawe — powiedziałem zamyślony.
— Co ciekawe?
— Że wszystkie żaby zgin˛eły albo we wtorek, albo w piatek.
˛ Bardzo ciekawe.
— W piatki˛ i we wtorki mamy lekcje w gabinecie — zauważyła Celina —
myślisz, że to ma coś wspólnego?
— Właśnie — powiedziałem.
— Myślisz, że ktoś po prostu kradnie nam żaby?
— Nie widz˛e innego wytłumaczenia.
— Ale przecież my ostatni wychodzimy z lekcji. Zawsze sprawdzam gabloty
i nigdy nic nie brakowało.
— Może ktoś kraść po lekcjach. Czy zamykasz gabinet na klucz?
— Tak. Klucz oddaj˛e woźnej Bularskiej. Ostatnio, po tym jak zgin˛eły tamte
żaby, sprawdzam także okna i drzwi na balkon. Wszystko jest porzadnie
˛ zamkni˛e-
te.
— Nic w takim razie nie rozumiem. . . — westchnałem ˛ bezradnie. — Słuchaj
no. . . — rzekłem po chwili — czy tu naprawd˛e nic nie ginie oprócz żab?
— Nic — powiedziała Celina. — Jeśli nie liczyć jednego próżnego słoja, który
zniknał ˛ w zeszłym tygodniu. Podejrzewam, że ta fajtłapa Joasia go stłukła, tylko

207
nie chce si˛e przyznać. Ale z ważnych rzeczy nic nie zgin˛eło. I to jest właśnie
najbardziej dziwne. Przecież jest tu tyle ciekawych eksponatów i różne ksiażki, ˛
i obrazy, i waż,
˛ i jeż, i chomik, i złote rybki, a tymczasem gina˛ tylko żaby. Po co
komu żaby?
— Niektóre żaby sa˛ jadalne. . . — mruknałem.
˛
— Nie badź
˛ śmieszny, myślisz, że ktoś złakomiłby si˛e na żab˛e po to, żeby ja˛
zjeść?
— Susuł jest bardzo żarłoczny — zauważyłem flegmatycznie — widziałem
w zeszłym roku, jak zjadł ślimaka winniczka.
— Nie odważyłby si˛e chyba zjadać własności szkolnej — powiedziała Celi-
na. — Susuł jest żarłoczny, ale porzadny
˛ chłopak, i w ogóle nieśmiały. Już pr˛edzej
uwierz˛e, że to Burczyk dobiera nam si˛e do żab. Po nim wszystkiego można si˛e
spodziewać. Wiesz, że on strzela z procy do wróbli. . .
— Ale jak tu si˛e dostał? Jego klasa nawet nie uczy si˛e w gabinecie — pokr˛e-
ciłem głowa.˛
— Niesamowita historia! — j˛ekn˛eła Celina.
— W szkole w ogóle dzieja˛ si˛e ostatnio dziwne rzeczy — zauważył milczacy ˛
dotad˛ Cykucki. — Czy wiecie, co si˛e przytrafiło w ostatni piatek ˛ woźnej Bular-
skiej?
— Podobno skr˛eciła nog˛e na schodach.
— Ale dlaczego skr˛eciła? — Cykucki zrobił tajemnicza˛ min˛e.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
— No, chyba po prostu potkn˛eła si˛e i skr˛eciła.
— Właśnie, że wcale nie po prostu. Zenon mówi, że to z powodu Nikodema.
Jak nie wierzysz, Strz˛ebski, to spytaj Krapula albo Baczka.
˛ Oni mówia˛ to samo.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Z powodu Nikodema? Nic nie rozumiem.
Nikodem — było to imi˛e starego woźnego naszej szkoły, który zmarł w ze-
szłym roku. Cieszył si˛e on rzadko spotykanym respektem nauczycieli i uczniów,
a dla łobuziaków w rodzaju Zenona był prawdziwym postrachem. Woźny Niko-
dem odznaczył si˛e niegdyś jako żołnierz. Nie miał jednego oka, za to na piersiach
nosił order Virtuti Militari. On jeden ze wszystkich woźnych miał przywilej zap˛e-
dzania niesfornych uczniów za kar˛e do prac porzadkowych.
˛ Stłukłeś szyb˛e, mu-
siałeś sam ja˛ wprawić. Nie wiedziałeś jak, Nikodem pokazał, ale sam musiałeś.
Rozlałeś w czasie bójki atrament, musiałeś wiórkować i froterować poplamiona˛
posadzk˛e.
Śmierć Nikodema też nie była zwyczajna. Można powiedzieć, że padł on na
posterunku w czasie pełnienia obowiazków ˛ służbowych, i nie byłoby w tym chy-
ba przesady, ponieważ zasłabł nagle, goniac ˛ po schodach Koczowników Zenona,
którzy wbiegli w zabłoconych butach do szkoły. Po pogrzebie Nikodema wszy-
scy patrzyli z pot˛epieniem na Koczowników Zenona. Chyba przez całe dwa dni,

208
a może nawet trzy, w szkole było cicho, wszelkie gałgaństwo zamarło, nikt nie
był niesforny i krnabrny.
˛
Przypomniałem sobie to wszystko i wzruszyłem ramionami.
— Nic nie rozumiem — powiedziałem. — Co może mieć Nikodem wspólnego
z wypadkiem Bularskiej?
— Jak to? Nie słyszałeś, że w szkole zaczał ˛ straszyć duch Nikodema?
Roześmiałem si˛e:
— Słyszałem. . . Susuł coś tam bredził.
— Nie bredził, ale dokładnie opowiedział. Zreszta˛ Susuł nigdy nie zmyśla, ma
na to za mało fantazji. Pami˛etaj, że został wtedy sam. Zenon zamknał ˛ go w szkole,
w schowku pod schodami na pi˛etrze. Szkoła opustoszała, zapanowała gł˛eboka
cisza, a on wciaż ˛ jeszcze tam siedział. . . I wtedy w tej ciszy usłyszał pukanie
i coś jakby chrz˛est kości. . . Cały czas coś go straszyło.
— Najlepszy dowód, że to bujda — odparłem. — Jeśli duch Nikodema miałby
kogoś postraszyć, to chyba właśnie Zenona, a nie Susuła. Susuł nic nie zawinił
Nikodemowi.
— Nie znam si˛e nic na tych sprawach — powiedział Cykucki. — Ale ty si˛e
nie śmiej. Bo nie tylko Susuł słyszał. Jeśli chcesz wiedzieć, to cała nasza klasa
słyszała ducha Nikodema w tym gabinecie, tu, gdzie właśnie stoimy. . .
— Nie pami˛etam.
— Bo ciebie nie było tego dnia w szkole, ale ty słyszałaś, prawda? — Cykucki
zwrócił si˛e do Celiny.
Celina skin˛eła poważnie głowa.˛
— Tak, słyszałam ciche pukanie. Pani Szycka też słyszała i nawet zapytała,
kto puka. A Zośka pobiegła do drzwi i otworzyła je, ale tam nie było nikogo. Cały
korytarz był pusty. Ale to nie pukało w drzwi. To pukało gdzieś w ścian˛e. . .
— Nie opowiadajcie głupstw.
— Kiedy tak naprawd˛e było. . . A woźna Bularska dawno już mówiła: „To
wszystko dlatego, że uczniaki znów si˛e rozpuścili i duch Nikodema nie może tego
znieść, wi˛ec ich straszy zza grobu”.
A wtedy, co t˛e nog˛e skr˛eciła, to właśnie szła po schodach na gór˛e i usłyszała to
pukanie i jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś kołatka˛ drewniana˛ uderzył, i dlatego
si˛e przestraszyła, omal nie spadła ze schodów i nog˛e skr˛eciła. Jeszcze teraz utyka
i nerwowa si˛e zrobiła.
— Bzdura — powiedziałem — woźna Bularska zawsze była nerwowa. Od
naszego krzyku. I teraz ma różne przywidzenia. Ludzie nerwowi cz˛esto tak maja.˛
Mojej cioci to stale si˛e tak zdaje, że telefon dzwoni. Biegnie do aparatu, podnosi
słuchawk˛e, woła „halo”. A tam nikt si˛e nie odzywa. To dlatego, że była kiedyś
telefonistka˛ i ma zszarpane nerwy. Zamiast powtarzać bajki o duchu Nikodema,
pomyślmy lepiej, co zrobić.
— Trzeba złapać złodzieja — powiedział Cykucki.

209
— Ale jak? — zapytała Celina.
— Mam pomysł — wycedziłem. — Złodziej zakrada si˛e tu w jakiś tajemni-
czy sposób w każdy wtorek i piatek
˛ po naszych lekcjach. Powinniśmy zostać po
lekcjach, schować si˛e w gabinecie i czekać, kto przyjdzie.
— Jarek ma racj˛e — poparł mnie Cykucki. — To prosty sposób. Szkoda, że
nam od razu nie przyszedł do głowy.
— A wi˛ec umówione — zakończyłem — w piatek ˛ robimy zasadzk˛e. Tylko
nikomu ani słowa, bo spłoszycie złodzieja i wszystko na nic.

* * *

Po lekcji zoologii w piatek


˛ marudziliśmy długo w gabinecie, udajac, ˛ że sprza-
˛
tamy. Wreszcie wszyscy wyszli i zostało tylko nas troje: ja, Cykucki i Celina.
Wtedy niezwłocznie przystapiliśmy
˛ do dzieła. Wszystko już mieliśmy obmyślone
z góry. Najpierw zdj˛eliśmy pokrowiec z jednego z dwu ludzkich szkieletów, które
stały w kacie˛ gabinetu. Obnażony szkielet schowaliśmy za szaf˛e, a pokrowiec na-
ciagn˛
˛ eliśmy na Celin˛e. Miała udawać zasłoni˛ety eksponat. Troch˛e była za gruba
jak na szkielet w pokrowcu, ale Cykucki orzekł, że to nic nie szkodzi.
— Nawet przyjemniej wyglada ˛ — zauważył — całkiem miły kościotrup, naj-
gorsza˛ wada˛ kościotrupów jest to, że sa˛ zbyt chude.
Załatwiwszy w ten sposób Celin˛e, teraz sami z kolei zaj˛eliśmy zaplanowa-
ne pozycje. Ja wlazłem pod stolik z gablota˛ żab i zasłoniłem si˛e rozłożystym
filodendronem, a Cykucki wdrapał si˛e na szaf˛e z ksiażkami, ˛ owinał
˛ jakaś
˛ skó-
ra,˛ nakrył rogami i udawał jelenia.
Czekaliśmy niecierpliwie, z bijacymi
˛ nerwowo sercami. Nie wytrzymaliby-
śmy chyba długo w tych niewygodnych pozycjach, na szcz˛eście nie upłyn˛eło na-
wet pi˛eć minut, kiedy ktoś ostrożnie nacisnał ˛ klamk˛e. . . Zastygłem w napi˛eciu.
Drzwi zaskrzypiały leciutko i do gabinetu wszedł. . . Michał z siódmej!
Z wrażenia o mało co nie rabn˛ ałem
˛ głowa˛ w akwarium.
Coś takiego?! Nigdy bym si˛e nie spodziewał. Czyżby sławny wódz Piratów
kradł żaby?
Wstrzymałem oddech i patrzyłem na niego oszołomiony. Mina intruza nie
wróżyła nic dobrego, mało powiedzieć, że była to mina pos˛epna — to była mina
zaiste grobowa. Westchnał ˛ ci˛eżko, widać te ohydne kradzieże musiały poważnie
obarczyć jego sumienie.
Jednak, ku mojemu zdumieniu, nie skierował si˛e w kierunku gabloty, ale
wprost do szkieletów. Wyciagn ˛ ał˛ r˛ece, znów je opuścił, westchnał
˛ i wreszcie po-
czał ˛ ściagać
˛ pokrowiec z pierwszego szkieletu. Nagle szkielet poruszył si˛e nie-
spokojnie.
Michał zbladł. . . cofnał
˛ si˛e o krok. Przetarł oczy, jakby nie dowierzał.

210
— O rany! Co to? — wybełkotał. — Zdawało mi si˛e chyba.
— Nie zdawało ci si˛e. Stój i nie ruszaj si˛e. Jesteś w naszych r˛ekach — prze-
mówił szkielet.
Po czym sam ściagn ˛ ał˛ z siebie pokrowiec i oczom osłupiałego Michała uka-
zała si˛e Celina we własnej osobie.
— Celina. . . zwariowałaś! — wyjakał. ˛ — Czemu udajesz szkielet? Co to wła-
ściwie ma znaczyć?
— To ja chciałam ciebie zapytać — zachrypiała swym grubym głosem Celi-
na — czego tu szukasz o tej porze? Żab pewnie, co? Przyznaj si˛e, przyszedłeś po
żaby!
Zbliżała si˛e do Michała z pi˛eściami. Michał cofnał ˛ si˛e wystraszony.
— Ja? Po żaby? Z toba˛ naprawd˛e jest niedobrze. A to, co takiego?! — wy-
krzyknał ˛ nagle. — Jeleń na szafie? Skad ˛ si˛e tam wział?.
˛ . . Rusza si˛e. . . Co tu si˛e
wyprawia?! Nic nie rozumiem. . .
— Zaraz wszystko zrozumiesz, łotrze! Oprawco żab! — krzykn˛eła Celina.
— Daj mu spokój, Celina — rozległ si˛e nagle głos z szafy.
Michał wytrzeszczył ze zdumienia oczy. W pierwszej chwili musiało mu si˛e
zdawać, że to jeleń przemówił.
— Ja bardzo przepraszam. . . ale co, u licha, znaczy ta cała maskarada?
— Nic, stary — zeskoczył z szafy Cykucki — tylko ktoś kradnie nam ża-
by. W każdy wtorek i piatek ˛ po jednej. Chcieliśmy złapać złodzieja na goracym ˛
uczynku.
— I myśleliście, że to ja? — wykrztusił Michał.
— To po co tu przyszedłeś? — zasapała Celina.
— Ja. . . nic. . . po prostu przyszedłem — mieszał si˛e coraz bardziej Michał.
— Nie wiesz? — wysunałem ˛ głow˛e spod akwarium. — On tu przychodzi
patrzeć na szkielety.
— I ty tu jeszcze, Strz˛ebski? — j˛eknał ˛ Michał. — Ilu tu was jeszcze jest
schowanych?
— Już wi˛ecej nie ma — odparłem. — On si˛e przychodzi patrzeć na szkiele-
ty — powtórzyłem do Celiny.
— Beksa mi mówił, a Beksie Majta. Majta sam widział na własne oczy. . .
— Patrzeć na szkielety — zadrwiła Celina. — Po co?
— Ja. . . wiesz. . . tak sobie. . . To. . . to dobrze robi na samopoczucie — za-
czerwienił si˛e Michał. — Jak mi jest smutno, zawsze tu przychodz˛e.
— I to ci pomaga?
— Pomaga. Zaraz robi mi si˛e weselej.
— Że to nie twój szkielet?
— Jemu si˛e robi weselej, kiedy pomyśli, że to szkielet Zenona — uśmiechnał ˛
si˛e złośliwie Cykucki.

211
— Daj spokój, też masz żarty, aż ciarki człowieka przechodza.˛ A ty uciekaj,
Michał — zwróciłem si˛e do sm˛etnego admirała Piratów. — Dzisiaj si˛e nie b˛e-
dziesz mógł pocieszyć. Gabinet zaj˛ety. Robimy akcj˛e.
— Już si˛e pocieszyłem — uśmiechnał ˛ si˛e kwaśno Michał. — Patrzenie na
idiotów zawsze mnie pociesza.
— No, no, bratku! — krzykn˛eliśmy urażeni.
Ale Michał wycofał si˛e już z gabinetu.
— On nie mógł w zeszły piatek ˛ ukraść żaby, choćby z tego powodu, że prze-
cież cała ich klasa była wtedy na wycieczce w Krakowie. Wrócili dopiero w nie-
dziel˛e wieczorem.
— No, to co zrobimy?
— Nic, trzeba czatować dalej. Włóż z powrotem pokrowiec, Celina, ustaw si˛e.
— Ja już nie chc˛e. Tu strasznie duszno.
— Ja si˛e z nia˛ mog˛e zamienić — powiedział Cykucki.
— Dobra — rzekłem. — Ale pod warunkiem, że Celina b˛edzie jeleniem.
— Zgoda. B˛ed˛e jeleniem.
Wciagn˛
˛ eliśmy wi˛ec pokrowiec na Cykuckiego, potem pomogłem Celinie
wejść na szaf˛e. Ledwie sam zdażyłem
˛ ulokować si˛e pod akwarium, kiedy usły-
szałem skrzypienie drzwi. . . Nie do wiary, jak człowiek pr˛edko oswaja si˛e choćby
z najdziwniejsza˛ sytuacja.˛ Tym razem nawet serce mi nie podskoczyło. Po prostu
z zimna˛ krwia˛ patrzyłem, kto wejdzie.
W drzwiach ukazało si˛e najpierw ucho dość pokaźnych rozmiarów, a nast˛ep-
nie wsun˛eła si˛e mała trójkatna
˛ twarzyczka. . . w której poznałem oblicze niejakie-
go Światka Dauera, zwanego Stawonogiem albo Uszatkiem, osobnika, który mi-
mo niepozornego wygladu ˛ zdażył˛ si˛e już zapisać rozmaitymi wyczynami w kro-
nikach Niekłaja. Czyżby teraz oto objawił si˛e światu w nowej postaci — amatora
żab?
Rozgladał
˛ si˛e przez chwil˛e, potem podszedł do szafy. Nagle wzrok jego padł
na gablot˛e z żabami. Zrobił krok w jej kierunku. Przez chwil˛e przypatrywał si˛e
żabom, potem wyciagn ˛ ał˛ r˛ek˛e.
Wtedy Cykucki nie wytrzymał nerwowo i zaczał ˛ iść w stron˛e intruza, a raczej
dreptać małymi kroczkami, ponieważ pokrowiec kr˛epował mu ruchy.
Światek usłyszał szmer, obejrzał si˛e i, ku swojemu przerażeniu, zobaczył, że
szkielet w pokrowcu sunie w jego stron˛e. Jednocześnie jeleń na szafie poruszył si˛e
jak żywy. Tego było już za wiele! Nieszcz˛esny chłopiec wydał pełen przerażenia
okrzyk i rzucił si˛e do ucieczki. . .
— Łapcie go! — krzyknał ˛ Cykucki.
Zataczajac˛ si˛e na nogach poczał ˛ zdzierać z siebie pokrowiec. Ten jednak nie
chciał mu przejść przez głow˛e, widać o coś zahaczył.
Nie mieliśmy jednak czasu pośpieszyć mu z pomoca.˛ Pobiegliśmy za Świat-
kiem. Kiedy byłem na korytarzu, usłyszałem za soba˛ brz˛ek szkła i straszny łomot.

212
Ciarki mnie przeszły! To pewnie Cykucki rozwalił akwarium. Ale biegłem
dalej. Celina za mna.˛ Złapaliśmy Stawonoga na końcu korytarza, gdyż boczne
drzwi, przez które chciał wybiec, okazały si˛e zamkni˛ete.
Wzi˛eliśmy go z Celina˛ pod r˛ece i bez słowa sprowadziliśmy z powrotem do
gabinetu.
Tutaj oczom naszym przedstawił si˛e żałosny widok. Cykucki leżał na ziemi,
wciaż˛ jeszcze nie mógł si˛e wyzwolić z pokrowca, i bezradnie poruszał odnóżami
w powietrzu, podobny do chrzaszcza ˛ przewróconego na grzbiet. Obok kł˛ebiły si˛e
pajaki.
˛ A wi˛ec na szcz˛eście akwarium ocalało! Stłukł si˛e tylko słój z pajakami. ˛
Postawiliśmy Światka w kacie ˛ i czym pr˛edzej pozbieraliśmy pajaki, ˛ wsadziliśmy
je do nowego słoja, a potem uwolniliśmy ledwie żywego Cykuckiego z pokrowca.
Nast˛epnie zwróciliśmy si˛e do Światka, który wystraszony trzasł ˛ si˛e w kacie.
˛
— Po co były ci potrzebne żaby?
— Żaby?. . .
— Kradłeś do jedzenia czy do zabawy?
— Ja. . . kraść żaby?! Co wy! Ja przyszedłem zajrzeć do ksiażki ˛ o małpach.
— Po co?
— Rozwiazuj˛ ˛ e krzyżówk˛e, a tam napisano: „Małpiatka żyjaca ˛ w zaroślach
bambusów na Madagaskarze”. Chodzi mi o nazw˛e tej małpiatki.
— Nie wykr˛ecaj si˛e! — krzykn˛eła Celina. — Widziałam przecież wyraźnie,
jak wyciagałeś
˛ łap˛e do naszych żab. Po to właśnie si˛e zaczailiśmy, żeby ci˛e złapać
na goracym
˛ uczynku. To ty kradniesz nasze żaby!
— Skadże˛ znowu! — wykrztusił przerażony Światek. — Zauważyłem tylko,
że coś si˛e poruszyło w gablocie z żabami, i wyciagn ˛ ałem˛ r˛ek˛e, żeby si˛e przeko-
nać, czy żaba mnie widzi i czy reaguje na ruch. Zreszta˛ zapomnieliście, że ja sam
przyniosłem wam jedna˛ z tych żab. O, t˛e żab˛e śmieszk˛e, czyli wesołuch˛e, złapa-
łem na bagnie. I tego jeża też przyniosłem. . . A wy z takimi podejrzeniami! Co
za niewdzi˛eczność! — westchnał ˛ rozżalony.
Zrobiło nam si˛e głupio.
— To prawda, że on przyniósł wesołuch˛e i jeża — powiedziałem. — Dajcie
mu spokój. . . To musi być ktoś inny.
— Ale kto? — zapytała Celina.
— Musimy czyhać dalej.
— Czy ja też mog˛e czyhać? — zapytał Światek.
— Dobra, czyhaj!
Zanim jednak zdołaliśmy zajać ˛ pozycj˛e do czyhania, usłyszeliśmy głośne kro-
ki i podniesione kobiece głosy.
Do gabinetu weszła pani Szycka, a za nia˛ woźna Bularska.
— Cały czas krzyki, hałasy i gonitwy! — skarżyła si˛e woźna. — Zamiast iść
do domu albo do świetlicy, melin˛e sobie z gabinetu zrobili. Jeszcze, nie daj Boże,

213
co stłuka˛ i znowu b˛edzie. Odkad˛ nieboszczyka Nikodema zabrakło, świeć Panie
Boże nad jego dusza,˛ rady sobie dać nie można.
— Rzeczywiście — przytakn˛eła ostro pani Szycka. — Co wy robicie tu o tej
porze? Prac˛e w kółku zaczynacie przecież dopiero o piatej. ˛ Marsz mi zaraz na
obiad. Prawdziwi biolodzy powinni wiedzieć, że odżywianie si˛e jest podstawo-
wym warunkiem życia. . . zwłaszcza jeśli ktoś wyglada ˛ tak żałośnie, jak ty, mój
chłopcze — spojrzała z troska˛ na chuderlawa˛ postać Światka.
— Kiedy my. . . — chciałem powiedzieć o żabach, ale ugryzłem si˛e w j˛ezyk.
Nie miałem odwagi. . .
— No, już was nie ma! Zmiatajcie szybko! — powiedziała niecierpliwie pani
Szycka. — Niech pani zamknie gabinet na klucz i nikogo nie wpuszcza aż do
godziny piatej
˛ — zwróciła si˛e do woźnej.
— Prosz˛e pani. . . — zasapała Celina — a. . . a czy mog˛e przynajmniej spraw-
dzić, czy drzwi na balkon i okna sa˛ dobrze zamkni˛ete?
Pani Szycka spojrzała na nia˛ zdziwiona.
— Cóż to za nagła zapobiegliwość?. . . No dobrze, sprawdź.
Celina pobiegła do drzwi i okien.
— W porzadku˛ — powiedziała.
Ale w jej głosie nie było wcale pewności. Bo i ona, i my wiedzieliśmy dobrze,
że przecież i przedtem okna i drzwi były zamkni˛ete, a jednak. . .
Kiedy pani Szycka wyszła, Cykucki zwrócił si˛e do woźnej:
— Prosz˛e pani, jeszcze jedno, ile jest kluczy do tego gabinetu?
Bularska zmarszczyła brwi.
— Dwa — odparła.
— I oba ma pani u siebie?
— Tak.
— I nikomu pani nie daje, tylko nauczycielom i nam z kółka piatej ˛ klasy?
— Nikomu. Przecież w tym miesiacu ˛ tylko wasze kółko ma zajmować si˛e
gabinetem. Tak jest powiedziane.
— A czy naprawd˛e słyszała pani ducha Nikodema?
— Nie żartuj z nieboszczyka, bo ci j˛ezyk struchleje — pogroziła mu palcem
Bularska.
Wypchn˛eła nas z gabinetu i zamkn˛eła drzwi na klucz.
Kiedy o piatej
˛ wróciliśmy do gabinetu, jeden rzut oka na gablot˛e przekonał
nas, że i tym razem złodziej nie próżnował. Znikn˛eła żaba śmieszka, czyli weso-
łuszka. . . Z całego zbioru pozostały tylko dwie ropuchy i pospolita żaba trawna.
Gdyby mogły mówić! Ale one patrzyły tylko na nas nieruchomo, wyłupiastymi
oczyma, senne i odr˛etwiałe.
Nawet nie chciało nam si˛e szukać. Wiedzieliśmy z góry, że to daremne. Pa-
trzyliśmy t˛epo w podłog˛e i milczeliśmy. Niepoj˛ety spryt złodzieja przygn˛ebił nas
całkowicie.

214
Wreszcie odezwał si˛e Cykucki.
— Pozostaje nam tylko jedno — mruknał ˛ — poczekać do wtorku i znów przy-
gotować zasadzk˛e.
— Watpi˛
˛ e, czy to ma sens — powiedziałem. — Bularska nie pozwoli nam
zostać po lekcjach w gabinecie.
— No, to co robić? — zapytała martwym głosem Celina.
— Jest jeszcze jedno wyjście — rzekł niepewnie Cykucki.
— Jakie?
— Zwrócić si˛e do Andrzeja Kszyka.
— Do tego Kolonisty? — zapytałem niech˛etnie.
— On prowadzi biuro pomocy czy coś w tym rodzaju. . . Wiem, że jak Ko-
czownicy Zenona zabrali Krzysztofowi piłk˛e, to Kszyk mu pomógł. . .
— Tak, ale Krzysztof należy do Kolonistów — zauważyłem.
— Można w każdym razie spróbować — powiedział Cykucki.
— Pewnie, że można.
— No, to chodźmy, oni urz˛eduja˛ w piatej
˛ izbie harcerskiej w domu kultury.
Zbiegliśmy do szatni i ubraliśmy si˛e szybko.
— My tu jeszcze wrócimy — powiedzieliśmy do zdziwionej woźnej — musi-
my tylko coś załatwić w domu kultury.
Pi˛eć minut później stan˛eliśmy przed drzwiami piatej
˛ izby harcerskiej. Na
drzwiach widniały przybite pluskiewkami małe kartoniki z różnymi napisami.
Mi˛edzy „Harcerskim komitetem odśnieżania” a „Kołem przyjaciół ptaków” za-
uważyliśmy napis „Koleżeńskie biuro szybkiej pomocy. Interesantów przyjmuje
si˛e codziennie od godziny 17:00 do 19:00”.
— Wchodzimy — powiedział Cykucki i otworzył drzwi.
Znaleźliśmy si˛e w małym pokoju. Stało tu pi˛eć stolików, przy każdym krze-
sełko. Trzy stoliki były nie zaj˛ete, przy czwartym siedział chłopak o konopiastej
czuprynie i cofni˛etej brodzie, w którym poznaliśmy Kolonist˛e Jacka, prawa˛ r˛ek˛e
Kszyka. Gryzmolił coś zawzi˛ecie w grubym zeszycie.
Z tyłu za nim grzebał w teczce młodszy Reksza, zwany Emerykiem.
Obaj podnieśli na nasz widok głowy.
— My. . . w sprawie. . . pomocy — powiedział niepewnie Cykucki.
Jacek przestał pisać i spojrzał na nas ciekawie.
— O co chodzi?
Wyjaśniliśmy pośpiesznie, w czym rzecz.
Jacek skrzywił si˛e niech˛etnie.
— My zajmujemy si˛e tylko ważnymi sprawami — powiedział. — Ważnymi
i społecznymi.
— Żaby szkolne sa˛ też społeczne.

215
— E, żaby. . . — wzruszył pogardliwie ramionami Jacek. — Mamy ważniejsze
sprawy na głowie. . . Na czwartej kolonii po tych roztopach zrobiło si˛e bagno.
Musimy zebrać chłopaków, żeby nawieźli tam żużlu.
— A jak Krzysztofowi zabrali piłk˛e, to mu pomogliście — zauważył zdener-
wowany Cykucki.
— Zrobiliśmy wyjatek.
˛ Krzysztof jest zasłużonym człowiekiem. Gdyby zginał ˛
wam telewizor szkolny albo przynajmniej globus, to co innego, ale żaby? Ośmie-
szylibyśmy si˛e tylko — powiedział oschle i zabrał si˛e z powrotem do pisania.
Przygryźliśmy wargi.
— Do bani z takim urz˛edem — mrukn˛eła Celina i ruszyła do wyjścia.
— Nie obrażaj urz˛edu — usłyszeliśmy nagle głos Emeryka. — Ta sprawa jest
za trudna dla Jacka, ale może ja mógłbym coś pomóc.
— No. . . no, mały! — obruszył si˛e Jacek.
— Ta historia z żabami wydaje mi si˛e ciekawa — powiedział Emeryk.
— W sam raz dla ciebie — skrzywił si˛e Jacek.
— Milcz, biurokrato! — odparł spokojnie Emeryk, po czym zwrócił si˛e do
nas: — Zaraz id˛e z wami, tylko skończ˛e pismo do Prezydium Rady Narodowej.
— Piszesz do Prezydium? — wytrzeszczyłem oczy.
— Tak, żeby pozwolili założyć nam boisko na łace˛ pod hałdami.
— Przecież si˛e jeszcze zima nie skończyła.
— Takie sprawy trzeba zaczynać jeszcze w zimie, żeby zdażyli ˛ załatwić na
wiosn˛e — westchnał ˛ Emeryk. — Nie wszystkie urz˛edy pracuja˛ tak szybko, jak
nasz.
Wreszcie list był gotowy. Emeryk włożył go do koperty i nakleił znaczek.
Myśleliśmy, że od razu pójdzie z nami, ale on wyciagn
˛ ał˛ nowy kawałek papieru.
— Jeszcze b˛edziesz coś pisać? — zapytaliśmy niecierpliwie. — Co to jest?
— To jest zobowiazanie.
˛ Mog˛e si˛e zajać
˛ wasza˛ sprawa˛ tylko pod tym warun-
kiem, że podpiszecie zobowiazanie.
˛
— Jakie znów zobowiazanie?
˛
— Przeczytajcie i podpiszcie — podsunał ˛ nam formularz.
Przeczytaliśmy zdumieni.

Przyrzekamy odpowiadać szczerze na wszystkie pytania, które


nam zada obywatel Emeryk Reksza, nie śmiać si˛e, nie przeszkadzać
mu w pracy śledczej oraz nie wierzyć w to, co jego starszy brat, Jurek,
mówi o pracy urz˛edu.

— Mój starszy brat — wyjaśnił Emeryk — nie zna si˛e na urz˛edowaniu i stroi
sobie ze mnie żarty. On nie odróżnia biurokratów od porzadnych
˛ urz˛edników.
A teraz podpiszcie wszyscy troje.
Podpisaliśmy.

216
Myśleliśmy, że tym razem naprawd˛e już koniec uciażliwych
˛ formalności,
i chcieliśmy wyjść, ale Emeryk zatrzymał nas ostro.
— Jeszcze musicie uiścić opłat˛e.
Zasapaliśmy.
— Jaka˛ znów opłat˛e?
— Manipulacyjna.˛
— Ile?. . . — westchn˛eliśmy zrezygnowani.
— Jesteście przyrodnikami?
— Tak.
— Kilowa˛ torb˛e okruchów dla ptaków.
— Nie mamy przy sobie. . . Nie jesteśmy przygotowani. . . Może jutro.
— Dobra, niech b˛edzie jutro — zgodził si˛e Emeryk. — Widzicie, że nie jestem
biurokrata.˛ Prawda?
— O, tak. . . — chrzakn˛˛ eliśmy niepewnie — czy to już wszystko?
— Jeszcze tylko przyrzekniecie, że za wykrycie złodzieja uiścicie w ciagu ˛
tygodnia honorarium w kasie biura. Dwa kilo makulatury na budow˛e boiska.
— Przyrzekamy.
— No, to możemy iść — powiedział Emeryk, po czym spakował swoja˛ wielka˛
teczk˛e, włożył płaszcz i ruszył do drzwi.

* * *

Woźna Bularska wpuściła nas bardzo niech˛etnie do szkoły, a jeszcze niech˛et-


niej wr˛eczyła nam klucze do gabinetu przyrodniczego.
— A ty tu po co, strażaku? Nie pali si˛e przecież — spojrzała podejrzliwie na
Emeryka i jego wielka˛ tek˛e.
— Dzisiaj jestem urz˛ednikiem, prosz˛e pani — oświadczył poważnie Emeryk.
— Aha, tylko żebyś nie urz˛edował zbyt głośno — ostrzegła surowo. — Żad-
nych krzyków i biegania, bo ja już nie mam nerwów.
— No, wie pani — wyprostował si˛e z godnościa.˛
Kiedy znaleźliśmy si˛e w gabinecie, wyjał ˛ ze swojej teki duża˛ lup˛e
filatelistyczna˛ i najpierw zabrał si˛e do sprawdzania zamków w drzwiach na kory-
tarz i na balkon oraz okien.
— No tak — powiedział, otrzepujac ˛ r˛ece — od zewnatrz
˛ nikt nie mógł tu
wejść. Zamki sa˛ nienaruszone, a drzwi od balkonu zamykaja˛ si˛e na zatrzask. Moż-
na je otworzyć tylko od strony gabinetu.
— Może ktoś podrobił klucz — zauważyłem.
Emeryk jeszcze raz obejrzał klucz i potrzasn ˛ ał
˛ stanowczo głowa.˛
— Nie, to jest specjalny klucz. Raczej go trudno podrobić.
— A jeśli złodziej użył wytrycha? — powiedział Cykucki.

217
— Watpi˛
˛ e — odparł Emeryk — ten zamek jest dość odporny na wytrychy.
Zreszta˛ nie zauważyłem żadnych śladów manipulowania obcym narz˛edziem. . .
Musimy poszukać innych śladów.
To powiedziawszy poczał ˛ dokładnie obszukiwać cały pokój łacznie
˛ z komór-
ka,˛ gdzie był kacik
˛ czystości. Zagladał ˛ do gablot, do szaf, a także pod gabloty
i pod szafy. Przetrzasn ˛ ał
˛ każdy kat.
˛ Wreszcie zaczał
˛ obstukiwać pi˛eścia˛ ściany.
— Co robisz? — zapytała zdziwiona Celina.
— Sprawdzam, czy nie ma tu gdzieś ukrytego wejścia.
— I co?
— Ukrytego wejścia nie ma.
— Wi˛ec co w końcu odkryłeś? — zapytałem zdenerwowany.
— Par˛e kropel rozlanej wody koło żabiej gabloty. Ale to jest zrozumiałe. Mó-
wiliście przecież, że zginał
˛ wam jakiś pusty słój.
— Myślisz, że złodziej nalewał do tego słoja wod˛e?
— Tak myśl˛e.
— I wpuszczał tam żab˛e?
— Być może. . . — mruknał ˛ zamyślony Emeryk. — Mówiliście, że we wtorki
i w piatki
˛ macie w tym gabinecie ostatnie lekcje?
— Tak, kończa˛ si˛e o pierwszej godzinie.
— Czy na tych lekcjach nie zdarzyło si˛e nigdy nic dziwnego?
— Nie. . . to były zwykłe lekcje — odparła Celina. — Chociaż. . . przypo-
minam sobie — dodała po chwili — że raz zdarzyła si˛e dość śmieszna historia
z myszami.
— Z myszami? — zaciekawił si˛e Emeryk.
— Znaleźliśmy pod stolikami papierowa˛ torb˛e po cukrze, a w tej torbie dwie
nieżywe myszy. Pani Szycka bardzo si˛e zdenerwowała i pytała, kto przyniósł te
myszy do szkoły i po co, ale nikt si˛e nie przyznał. Wi˛ec pani kazała dać je w˛eżowi
do zjedzenia.
— A innych ciekawych wypadków nie było?
— Nie. . . chyba nie.
— Ejże — zauważył Cykucki. — Zapomniałaś powiedzieć o duchu Nikode-
ma.
— Słyszeliście podczas lekcji ducha Nikodema? — zapytał roztargnionym
jakby głosem Emeryk.
— To i ty wierzysz w ducha Nikodema? — spojrzałem na niego ze zdziwie-
niem.
Emeryk uśmiechnał ˛ si˛e pod nosem, ale nie odpowiedział. Przeszedł natomiast
jeszcze raz do komórki z umywalnia.˛ Po chwili usłyszeliśmy jego głos:
— Czy myjecie tu po lekcji r˛ece?
— Nie — odparliśmy.
— Nikt nie myje?

218
— Nikt. . . No przecież tak si˛e znowu nie brudzimy.
— Szkoda — westchnał ˛ Emeryk — gdybyście si˛e tu myli po lekcjach, żadne
wasze żaby by nie gin˛eły.
— Nie rozumiem?. . . — uniosłem brwi do góry.
— Potem zrozumiecie, brudasy. A te fartuchy w szafie zawsze tu wisza? ˛
— Tak.
— Używacie ich w czasie lekcji?
— Nie, wkładamy je tylko wtedy, kiedy po południu pracujemy w kółku.
— Tylko pani Szycka wkłada na poczatku ˛ lekcji fartuch — dodała zawsze
skrupulatna Celina — fartuch i bambosze.
— Po co? — zapytał Emeryk.
— Bo w gabinecie jest dość chłodno i pani Szycka marznie.
— Kto chowa ten fartuch i bambosze z powrotem do szafy?
— Chłopcy.
— Zaraz po lekcji?
— Tak, zaraz po lekcji.
— To doskonale — powiedział zadowolony Emeryk.
— Co doskonale? — zdziwiliśmy si˛e znowu.
— Bo sprawa jest wyjaśniona.
— Wyjaśniona? Jak to? — spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem.
— Po prostu wyjaśniona.
— Chcesz powiedzieć, że wiesz już, kto kradnie żaby?
— Właśnie.
— I wiesz dlaczego?
— Chyba tak.
— No, wi˛ec kto? — zapytaliśmy z narastajac ˛ podnieceniem.
— Chłopcy z waszej klasy.
— A którzy chłopcy?
— Najpierw ja was jeszcze o coś zapytam. Prawda, i że fartuchy i bambosze
pani Szyckiej chowaja˛ po lekcji stale ci sami chłopcy?
— Skad˛ wiesz? — wykrzykn˛eliśmy.
— Domyśliłem si˛e. Jak si˛e nazywaja˛ ci chłopcy?
— Krapulski i Baczek.
˛
— Ach, Krapul i Baczek!
˛ — rozjaśnił si˛e Emeryk. — To by si˛e zgadzało.
Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni.
— Chcesz powiedzieć, że. . . że to oni właśnie. . . te żaby?. . . — wyjakałem.
˛
— Nie inaczej.
— Ale w jaki sposób? — wykrzyknałem. ˛ — Przecież gabinet jest zamkni˛ety
na klucz! I sam przyznałeś, że tu nikt nie może wejść!
— A po co miałby wchodzić? Nie musi — uśmiechnał ˛ si˛e Emeryk.
— Nie rozumiem! Gadajże szybko po ludzku!

219
— Nie musi wchodzić. . . przecież wystarczy zostać — wycedził flegmatycz-
nie.
— Zostać?
— Zostać po lekcji. Właśnie Krapul i Baczek
˛ zostawali. Dlatego żaby znikały
zawsze w tym dniu, kiedy mieliście lekcj˛e biologii. We wtorki i piatki.˛
Spojrzeliśmy na Emeryka oniemiali.
— Przecież myśmy wychodzili zawsze ostatni, bo porzadkowaliśmy
˛ stoliki,
i nigdy nie widzieliśmy, żeby Krapul i Baczek
˛ zostali. Dlaczego ich nie widzieli-
śmy?
— Bo oni si˛e kryli.
— Gdzie?
— Właśnie to było najważniejsze pytanie — powiedział Emeryk — najważ-
niejsze i najtrudniejsze. . . No, bo przecież nie wystarczyło zostać po lekcjach,
trzeba si˛e było jeszcze schować, i to tak, żeby nikt nie widział. Ale jak i gdzie?
We właściwym gabinecie zostawaliście przecież wy, żeby robić porzadek, ˛ wi˛ec
gabinet jako kryjówka odpadał. Pozostawała tylko ta komórka, tylko ten kacik ˛
czystości, z szafa˛ i umywalnia,˛ odgrodzony od właściwego gabinetu kotara.˛ Pa-
trzcie! — Emeryk wszedł do szafy i zakrył si˛e fartuchami. — Prawda, że nic mnie
nie widać? Nawet gdyby ktoś otworzył szaf˛e.
Podeszliśmy blisko, odemkn˛eliśmy szaf˛e. Rzeczywiście nic nie było widać.
Emeryk zadowolony wyszedł z szafy i wyjaśniał dalej swoje zdumiewajace ˛
odkrycie:
— Jednej rzeczy si˛e tylko mogli obawiać. Że to wzbudzi podejrzenie, jak oni
po każdej lekcji pójda˛ do umywalki, tym bardziej, że, jak wiecie, obaj panowie
nie grzesza˛ zbytnio zamiłowaniem do czystości i zdradzaja˛ zasadniczy wstr˛et do
szczotki i mydła. Krapul wymyślił wi˛ec sposób, żeby jego mały spacerek do ka- ˛
cika czystości nie wydał si˛e podejrzany. Nie darmo nazywaja˛ go Ekspertem.
— Co za sposób?
— Bardzo sprytny. . . i łatwy zarazem. Po prostu pewnego dnia zaofiarował
si˛e, że b˛edzie wraz z Baczkiem
˛ odnosił po lekcji fartuch i bambosze pani Szyckiej
do szafy. Powinniście chyba pami˛etać. . .
Spojrzeliśmy z podziwem na Emeryka.
— Tak. . . to prawda — powiedziała Celina — pami˛etam dobrze ten dzień,
kiedy oni nagle si˛e zaofiarowali. . . Pani Szycka była bardzo zaskoczona i my
razem też. No, bo żeby Krapul i Baczek
˛ zdobyli si˛e na taka˛ uprzejmość. Jakoś to
do nich nie pasowało.
— Ale zgodziła si˛e?
— No, pewnie. Była nawet bardzo wzruszona ta˛ ich uczynnościa.˛
— Wi˛ec oni odnosili i odtad ˛ wchodzili bez niczyich podejrzeń i na oczach
wszystkich za kotar˛e — ciagn ˛ ał
˛ Emeryk. — Ale czy kto z was widział, żeby
stamtad ˛ wychodzili?

220
— Ja nie — odparłem.
— Ja też nie — mruknał ˛ wciaż
˛ jeszcze oszołomiony Cykucki.
— Kto by tam patrzył — wzruszyła ramionami Celina — byliśmy przecież
zaj˛eci. . . i nigdy by nam do głowy nie przyszło, że oni stamtad˛ nie wychodza.˛
— Właśnie — powiedział Emeryk. — Ale to im si˛e tylko dlatego tak łatwo
udawało, ponieważ nie myliście rak. ˛ Bo gdybyście zaraz po lekcji biegli do umy-
walni, to im już trudniej byłoby si˛e chować w szafie, albo w ogóle by si˛e nie od-
ważyli i żaby by pewnie ocalały. A tak bez żadnych przeszkód si˛e chowali i ukryci
za fartuchami spokojnie czekali, aż wy wyjdziecie z gabinetu i zamkniecie drzwi
na klucz. Potem bezpiecznie wyłazili, zabierajac ˛ kolejna˛ ofiar˛e z żabiej gabloty,
pakowali ja˛ do słoja z woda.˛ . .
— Dlaczego z woda? ˛
— Bo woda też im była potrzebna.
— Do czego?
— Potem si˛e sami domyślicie. . . Wi˛ec zabierali żab˛e, otwierali drzwi na bal-
kon, zatrzaskiwali je i nie było już po nich ani śladu.
— Ale co robili z ta˛ żaba˛ na balkonie?
— Na balkonie nic. Co mieli robić na balkonie — uśmiechnał ˛ si˛e tajemniczo
Emeryk. — Ale chyba pami˛etacie, co si˛e znajduje przy balkonie.
— Drabinka kominiarska! — wykrzyknałem. ˛
— Myślisz, że oni schodzili w dół? — zapytał podniecony Cykucki.
— Raczej wspinali si˛e w gór˛e — rzekł spokojnie Emeryk. — Wiecie przecież,
co tam jest w górze?
Zmarszczyliśmy brwi.
— No, dach — odparłem zdziwiony.
— A w dachu? — pytał dalej Emeryk.
— W dachu? Co może być w dachu? Nic.
— Ech, gapy, fajtłapy, nie znacie własnej szkoły — zakpił Emeryk. — Ma-
cie tu przecież na ścianie fotografi˛e szkoły od strony boiska. Przyjrzyjcie si˛e do-
brze — pokazał — tu jest nasz balkon, a nad balkonem?. . .
— Okienko w dachu! — szepnałem. ˛
— No, właśnie — odetchnał ˛ Emeryk. — Do tego okienka można si˛e dostać
po drabince kominiarskiej. To jest okienko od małej izdebki na strychu. Nazywaja˛
ja˛ „goł˛ebnikiem”.
— Prawda! — przypomniałem sobie. — Ale nie wiedziałem, że ono jest aku-
rat nad balkonem gabinetu.
— Byłem tam w jesieni — ciagn ˛ ał˛ Emeryk — z sierżantem Żółwikiem, wie-
cie, wtedy po pożarze u Morocha, kiedy sprawdzaliśmy porzadki ˛ na strychach.
Dawniej, jeszcze przed pierwsza˛ wojna,˛ zamykano tam uczniów za kar˛e. Teraz
nikt tam nie wchodzi. Goł˛ebnik służy za skład zapasowej dachówki. Ale to przy-
tulna izdebka. I ciepła, bo komin grzeje. Od strony strychu jest zamkni˛eta na wiel-

221
ka,˛ zardzewiała˛ kłódk˛e, można si˛e jednak dostać do niej po drabince, bo okienko
ma zepsuta˛ zasuwk˛e.
— I ty myślisz, że oni tam właśnie z ta˛ żaba?.
˛ ..
— Myśl˛e, że oni tam właśnie z ta˛ żaba.˛ . .
— Ale po co, u licha?! — wykrzykn˛eliśmy zaintrygowani.
— To jest właśnie zagadka — powiedział Emeryk — ale mam pewne podej-
rzenie. . . Pewność nawet. . .
— Powiedz!
— Sami zgadnijcie.
Spojrzeliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami. Nic madrego ˛ jakoś nie
przychodziło nam do głowy.
— Nie zgadniemy chyba — powiedziałem.
— Nie szkodzi. To przecież łatwo zobaczyć — uśmiechnał ˛ si˛e Emeryk. —
Idziemy!
To mówiac ˛ otworzył drzwi na balkon. Wyszliśmy po kolei.
— Idź pierwszy, Jarek — popchnał ˛ mnie do drabiny Emeryk — tylko cicho. . .
cichuteńko.
Poczałem
˛ ostrożnie wspinać si˛e po drabinie. Reszta towarzystwa drapała si˛e
za mna.˛
Nagle zastygliśmy nieruchomo. Z góry dobiegał nas jakiś dziwny dźwi˛ek. Ni
to klaskanie, ni głos drewnianej kołatki, ale bardzo dźwi˛ecznej. A potem wyraźnie
stukot.
— Duch Nikodema! — szepn˛eła struchlała Celina.
— Idziemy dalej! — pop˛edził mnie Emeryk.
Czułem, że nogi mi dygoca,˛ ale posłusznie ruszyłem do góry.
Wkrótce osiagn˛ ałem
˛ poziom dachu i okienka. Było uchylone, ale zakryte od
wewnatrz˛ kawałkiem starej ceraty, zza której prześwitywało słabe światełko. Za-
wahałem si˛e. . .
— No, śmiało, śmiało — szepnał ˛ Emeryk — zaraz zobaczysz ducha Nikode-
ma.
Z bijacym
˛ sercem uchyliłem bezszelestnie cerat˛e i omal nie spadłem z wraże-
nia.
Przy ścianie izdebki stał na jednej nodze. . . bocian i uderzał niecierpliwie
dziobem w drewniana˛ belk˛e. Koło ptaka kl˛eczał Krapul we własnej osobie i ogla- ˛
dał mu uważnie skrzydło. Obok siedział Baczek. ˛ Na kolanach trzymał słój z woda,˛
w której pływała nasza nieszcz˛esna wesołucha.
— Chyba b˛edzie mógł latać. Z kontuzji ani śladu — mruknał ˛ zadowolony
Krapul.
Puścił skrzydło ptaka, poklepał go po grzbiecie i skinał ˛ na Baczka.
˛
— Daj mu teraz kolacj˛e.
Baczek
˛ pośpiesznie podsunał˛ słój bocianowi.

222
— Nasza żaba! — krzyknałem, ˛ pchnałem
˛ okienko i jednym susem wskoczy-
łem do izdebki. Ale było już za późno. Bocian jednym wprawnym ruchem dzioba
pochwycił ofiar˛e i biedna wesołucha znikn˛eła na zawsze w jego zachłannej gar-
dzieli.
Krapul i Baczek
˛ zerwali si˛e przerażeni na nogi.
— Kto to?!
— Urz˛edowa inspekcja — rozległ si˛e za moimi plecami głos Emeryka —
w sprawie ducha Nikodema.
— Tu nie ma żadnego ducha Nikodema — wykrztusił Krapul.
— Widz˛e właśnie — powiedział spokojnie Emeryk — jest za to pan na długich
nogach. Skad˛ go wzi˛eliście?
— Znaleźliśmy.
— Znaleźliśmy na bagnie, przy strumieniu w olszynach.
— Dawno?
— Jeszcze w listopadzie. Był ledwie żywy, na pół przemarzni˛ety. . . i miał
kontuzj˛e skrzydła. Wi˛ec go zabraliśmy.
— Ale dlaczego tutaj?
— A gdzie? Szukaliśmy dla niego odpowiedniego miejsca, żeby mógł spokoj-
nie przezimować. To miejsce wydało nam si˛e najlepsze.
— Dlaczego nikomu nic nie powiedzieliście?
Krapul wzruszył ramionami. Powoli przychodził do siebie z pierwszego oszo-
łomienia.
— Co mieliśmy mówić — odparł hardo. — To był przecież nasz bocian.
— Sprawy bocianów należa,˛ z urz˛edu, do kółka przyrodniczego — powiedział
oficjalnym tonem Emeryk — powinniście byli wiedzieć.
— Tak, żeby go nam zabrali. Nie chcieliśmy, żeby ktoś o nim wiedział. . . My
sami umiemy si˛e troszczyć o ptaka. Co, Józek, może ci źle było? — poklepał
ptaka po skrzydłach.
Józek zaklekotał radośnie.
— Pewnie, co mu miało być źle — zasapała Celina — wypasł si˛e na naszych
szkolnych żabach!
Krapul chrzakn
˛ ał˛ stropiony.
— Nie dało si˛e inaczej. Z poczatku
˛ karmiliśmy go myszami, ale wyłapaliśmy
wszystkie do szcz˛etu i byliśmy w kropce.
— Zreszta˛ Józiowi myszy nie odpowiadały. On woli żaby — pociagn ˛ ał
˛ nosem
Baczek.
˛
— Myszy sa˛ niezdrowe dla bociana — dodał z przekonaniem Krapul.
— Musimy spisać protokół — powiedział Emeryk.
— Co? Jaki protokół? — zaniepokoił si˛e Baczek.˛
— W sprawie kradzieży żab.

223
— Nie. . . ty. . . daj spokój. . . Co tam żaby. Bociany sa˛ ważniejsze! Ich jest
mało i znajduja˛ si˛e pod ochrona.˛
— Kradzież jest kradzieża.˛ Co innego, gdybyście powiedzieli, ale tak. . .
— Nie. . . nie. . . bracie, tylko bez protokołów — zdenerwował si˛e Krapul. —
Załatwmy to jakoś. . . Jak tylko żaby si˛e przebudza,˛ nałapiemy wam, ile zechcecie.
Zwrócimy. . . Tylko żeby si˛e pani Szycka nie dowiedziała.
— Boicie si˛e?
— Kto si˛e nie boi pani Szyckiej? — westchnał ˛ Krapul. — Ona nie zrozumie,
ona nigdy nie miała bociana. . . Wy też nie rozumiecie. Czy widzieliście kiedy
głodnego bociana, i do tego sierot˛e? Kiedy przychodziliśmy do niego, tak si˛e cie-
szył, klekotał, stukał nas dziobem. Nie mogliśmy przychodzić do niego z pustymi
r˛ekami. Wy byście też ze skóry wyłazili, żeby przynieść mu żab˛e. No, spójrzcie
na niego. . . Czy jest wspanialszy ptak na świecie?
Popatrzyliśmy na Józka i chrzakn˛ ˛ eliśmy niepewnie. To prawda. Wspaniały
ptak. Nic dziwnego, że potrafił zmi˛ekczyć nawet takiego Krapula.
— On już niedługo odleci — powiedział Baczek. ˛
— Wkrótce b˛eda˛ jego imieniny i wtedy postanowiliśmy go wypuścić. Urza- ˛
dzimy mu uroczysty odlot.
— Watpi˛˛ e, czy odleci — powiedział Cykucki. — Nie ma kondycji. Cała˛ zim˛e
nie latał. Musi najpierw potrenować.
— No, to b˛edzie trenował — powiedział Krapul — dopuszcz˛e was do spółki,
całe wasze kółko, i b˛edziemy trenować go razem, tylko załatwcie z tymi żabami,
jak gramatyk˛e kocham! — mrugnał ˛ do nas chytrze okiem.
— Chcesz przekupić urz˛ednika? — zmarszczył brwi Emeryk. — Nic z tego.
Urz˛edowe pismo do pani Szyckiej musi pójść. Ale si˛e nie bój!
— Myślisz, że zrozumie?. . .
— Spuść si˛e na nasz urzad.˛ Jakoś jej wytłumaczymy, żeby si˛e zbyt nie gnie-
wała. Mamy wpraw˛e! Nie takie już sprawy si˛e załatwiało — powiedział Emeryk,
zamykajac ˛ teczk˛e. — No, czas na mnie — uścisnał ˛ nam r˛ece. — A pami˛etajcie,
że mam u was dwa kilo makulatury plus opłata manipulacyjna. Cześć!
SPISEK SŁABYCH

Kiedy Światka, zwanego Stawonogiem albo Uszatkiem, z powodu nadzwy-


czajnej chudości kończyn i odstajacych˛ uszu, pasowano na porucznika Piratów,
Michał, który wtedy piastował godność admirała i był mistrzem ceremonii, ude-
rzywszy małego piatoklasist˛
˛ e mieczem po ramieniu i uścisnawszy
˛ mu r˛ek˛e dłużej
niż pozostałym kandydatom, powiedział:
— No, teraz nareszcie porachuj˛e si˛e z toba! ˛
Po czym obaj ze Światkiem roześmieli si˛e szeroko.
To zachowanie si˛e admirała wywołało zdziwienie wśród niewtajemniczonych
członków Zwiazku. ˛ Nowo przyj˛ety Pirat Beksiński, zwany Beksa,˛ tracił
˛ łokciem
swojego serdecznego przyjaciela Majt˛e i zapytał:
— Ty, słuchaj, o jakich porachunkach oni mówia˛ i z czego si˛e śmieja? ˛
— Nie wiesz? — odparł rozbawiony Majta. — Chodzi o kawał, który Światek
zrobił Michałowi, kiedy jeszcze był w czwartej klasie.
— On? Kawał Michałowi?
— Tak. Właśnie od tego czasu nazywaja˛ Michała „Pi˛eścia˛ słabych”. Wiesz
dlaczego go tak nazywaja? ˛
— No. . . dlatego, że stoi za słabszymi, że ich broni i w ogóle morowy chłop.
— Myślisz, że zawsze tak było? To dopiero Światek wrobił go w te szlachetne
funkcje. Od tego czasu cała młodsza ferajna zacz˛eła trzymać z Michałem, a Mi-
chał z nia.˛
— Bujasz! Jakim sposobem?
— Zaraz ci wszystko opowiem. To było tak. Kiedy Światek zaczał ˛ chodzić do
naszej szkoły, była zima. I to jaka zima! Chyba z trzydzieści stopni mrozu. Nie
można było wychodzić na boisko, całe bractwo ze wszystkich klas tłoczyło si˛e na
korytarzach. Opanował wtedy szkoł˛e szał ping-ponga. Pami˛etasz chyba. Wszyst-
kie stoły w świetlicy były obl˛eżone. Mimo że każda starsza klasa miała swój wła-
sny stół do gry, to nam, czwartoklasistom, pozostawało tylko łakome przygladanie ˛
si˛e, jak starsi graja.˛ Bo chłopaki z klas siódmych i szóstych nie dopuszczali nas
w ogóle do gry i bezceremonialnie zabierali nasze stoły.
Wreszcie Światek wpadł na myśl. „Przyjdziemy wcześnie rano przed lekcja-
mi — powiedział — i nagramy si˛e za wszystkie czasy”.

225
Tak też zrobiliśmy. Gra była bardzo ciekawa i pochłon˛eła nas całkowicie, bo
Światek był doskonałym graczem i ja też nieostatnim. Nie zauważyliśmy nawet,
kiedy cała świetlica napełniła si˛e chłopakami i reszta wolnych stołów została za-
j˛eta. A my nic, gramy dalej. Dopiero Susuł tracił
˛ mnie w rami˛e i szepnał: ˛
— Uważaj, Reksza i Długi przyszli.
Spojrzałem i od razu zdr˛etwiałem. Do sali wkroczyli rozpychajac ˛ si˛e, niedba-
łym, nieco przyci˛eżkim krokiem, tak jak kowboje z filmu wchodza˛ do spelunki na
Dzikim Zachodzie, Jurek Reksza i Długi Tomek.
— Co ci si˛e stało? — zapytał mnie Światek.
Pokazałem mu Reksz˛e i Długiego.
— Kończmy gr˛e — powiedziałem — oni ida˛ do nas. I tak zaraz zabiora˛ nam
stół.
— Przecież to nasz stół — nastroszył si˛e Światek.
— To dla nich nic nie znaczy — uśmiechnałem ˛ si˛e z gorycza˛ — odbiora˛ i ko-
niec.
— Jakim prawem?
— Sa˛ silniejsi.
— Nie badź
˛ tchórzem, Majta — powiedział Światek — udaj, że ich nie wi-
dzisz. Grajmy dalej. Twój serw!
Zaserwowałem, ale byłem tak zdenerwowany, że serw nie udał mi si˛e zupełnie.
Piłeczka odbiła si˛e o kant stołu i co gorsza, uderzyła w ucho Reksz˛e.
Reksza złapał si˛e za ucho, wyrwał mi z wściekłościa˛ rakietk˛e, w pierwszej
chwili chciał mnie nia˛ trzasnać,
˛ ale potem opanował si˛e i tylko przejechał mnie
nia˛ po głowie. Było to bardzo bolesne, bo szorstka guma rakietki pociagn˛ ˛ eła mnie
za włosy. Wszystkie świeczki stan˛eły mi w oczach.
— Dosyć tej gry, mały! — krzyknał ˛ Tomek. — Idź lepiej, zobacz, czy ci˛e nie
ma w klasie.
— Nigdzie nie chodź! — powstrzymał mnie Światek. — Oni nie maja˛ żadnego
prawa nas przep˛edzać. Teraz ja serwuj˛e — to mówiac ˛ wyciagn ˛ ał
˛ z kieszeni nowa˛
piłk˛e i uderzył.
Odbiłem, ale Reksza złapał piłk˛e w powietrzu i chwycił mnie za kołnierz:
— Majta, co ja powiedziałem? Czy mam ci przetkać ucho? Co masz zrobić?
— Mam zobaczyć, czy mnie nie ma w klasie — wykrztusiłem przerażony.
— Wi˛ec na co czekasz?
Haniebnie dałem nog˛e.
— Czekaj! — Reksza zatrzymał mnie na progu.
Stanałem
˛ posłusznie.
— Co to za stawonóg? — zapytał, pokazujac ˛ na Światka.
— To nasz nowy kolega.
— Jak si˛e wabi?
— Światek.

226
— Co to za dzikie imi˛e?
— To, zdaje si˛e, od Światopełka.
Imi˛e wydało im si˛e bardzo śmieszne i zachichotali obrzydliwie, a potem Rek-
sza powiedział:
— Wytłumacz no, Majta, temu Światopełkowi, że si˛e za bardzo stawia i że to
jest niezdrowe.
Światek, który słuchał tego wszystkiego dyszac ˛ z oburzenia, wybuchnał: ˛
— Ja nie potrzebuj˛e żadnego tłumaczenia! To jest nasz stół i wcale nie myśl˛e
wam ust˛epować!
— To si˛e okaże — powiedział szyderczo Reksza i nic sobie nie robiac ˛ z roz-
paczliwego oporu Światka, chwycił go wpół i odstawił na bok. Potem otarł sobie
r˛ece o spodnie i zajał ˛ miejsce za naszym stołem.
— Do roboty, Tomek — powiedział — zdażymy ˛ uciać
˛ seta przed dzwonkiem.
I zabrali si˛e do gry, jak gdyby nigdy nic. Spraw˛e uważali za załatwiona.˛ Ja też
spraw˛e uważałem za załatwiona,˛ ale Światek był innego zdania. Nim si˛e spostrze-
głem, dał nura pod stół.
Właśnie Tomek odbił piłk˛e, a Reksza gotował si˛e do wspaniałej ścinki, gdy
nagle zamiast ściać,˛ wybuchnał ˛ straszliwym śmiechem. Tak nam si˛e przynajmniej
zdawało, bo to nie był właściwie śmiech, ale płaczliwy okrzyk bólu. Wypuścił
z rak
˛ rakietk˛e, złapał si˛e oburacz
˛ za nog˛e i podskakiwał, krzyczac: ˛
— Łapcie go! Stawonóg wstr˛etny! Ugryzł mnie w łydk˛e! Trzymaj go, Tomek!
Tomek oniemiały zajrzał pod stół, ale Światek prysnał ˛ już za drzwi. Ja za
nim. Za nami biegli rozzłoszczeni pingpongiści. To była szalona gonitwa. Mało
co z tego pami˛etam, ale opowiadano mi potem, że działy si˛e straszne rzeczy. Bie-
gliśmy roztracaj
˛ ac ˛ wszystkich po drodze. Na schodach wpadliśmy na pana Kwa-
skowskiego. Pan Kwaskowski chciał nas zatrzymać, wyciagn ˛ ał˛ r˛ek˛e, ale zdołał
pochwycić tylko rakietk˛e Długiego Tomka i ta rakietka została mu w r˛ece. Oszo-
łomiony nauczyciel odruchowo wykonał kilka ruchów, jak przy grze. Właśnie
nadszedł pan kierownik. Spojrzał zdumiony na pana Kwaskowskiego poruszaja- ˛
cego rakietka.˛
— Pan gra w ping-ponga? — powiedział wreszcie. — To świetnie. Musz˛e
z panem kiedyś zagrać, panie kolego.
Na drugim pi˛etrze potraciliśmy
˛ naszego geografa, pana Bartona, który szedł
z wielkim globusem w r˛ece. Globus spadł z osi. W r˛eku osłupiałego Bartona zosta-
ła tylko podstawka. Tymczasem kula ziemska zacz˛eła staczać si˛e w dzikim p˛edzie
po schodach. Podskakujac ˛ z głuchym j˛ekiem, jak wielka piłka, wpadła na bawiace ˛
si˛e dziewczynki. Dziewczynki rozbiegły si˛e przerażone. Globus staczał si˛e coraz
szybciej, aż wreszcie na dole wpadł jak bomba przez otwarte drzwi do gabinetu
dentystycznego i zajał ˛ miejsce w fotelu, jak niespodziewany pacjent, przed zasko-
czona˛ pania˛ doktor.

227
Tymczasem my, zlani potem, przycupn˛eliśmy, jak myszy pod miotła,˛ na dru-
gim pi˛etrze, w gabinecie biologicznym, za akwarium z rybami, w g˛estwinie
filodendronów.
— Co ci wpadło do głowy, idioto, żeby to zrobić! — zasapałem oburzony do
Światka.
— Wyszedłem z nerw.
— Nie z nerw, a z nerwów. Takimi sposobami nic nie poradzisz. Oni sa˛ sil-
niejsi, i kwita.
— Masz racj˛e — j˛eknał ˛ Światek — tylko co robić w takim razie? Ja nie mog˛e
znieść, jak oni si˛e tak panosza.˛
— Na to nie ma rady — powiedziałem sm˛etnie — już tak jest, bracie — obej-
rzałem si˛e na szkielety ptaków, wypchane zwierz˛eta i fotografie drapieżników na
ścianach. — Uczysz si˛e przecież biologii — dodałem filozoficznie — i wiesz, że
silniejszy pożera słabszego. Glist˛e zjada kogut, koguta zjada wilk, a wilka zjada
tygrys.
— Głupi — powiedział Światek — tygrysów nie ma w Polsce. Sa˛ tylko w zoo
i w cyrku.
— No, wi˛ec wilka zjada tygrys, który uciekł z cyrku — odparłem nie zmie-
szany.
— Nie jest chyba tak źle — zauważył roztropnie Światek — przecież koń jest
silniejszy od woźnicy, a mimo to woźnica rzadzi ˛ koniem.
— Jasne, ale woźnica jest madrzejszy
˛ od konia.
— No, wi˛ec i my, zamiast wysilać si˛e na sił˛e, powinniśmy wykombinować coś
madrego.
˛
— Żeby to można było sobie zrobić sztuczna˛ pi˛eść — westchnałem.
˛
— To jest myśl — powiedział Światek. — Powinniśmy sobie sprawić pi˛eść.
— Masz na myśli kupno?
— Coś w tym rodzaju!
— Wariat! Jak można kupić pi˛eść?!
— Przecież sam powiedziałeś!
— Ja tylko tak żartowałem.
— Słuchaj, kto jest najsilniejszym chłopcem w szkole? — zapytał podniecony
Światek.
Zastanowiłem si˛e.
— Chyba Zenon — powiedziałem po chwili — ale co ci wpadło do głowy?
Chcesz kupić Zenona? To ma być ta pi˛eść?
— Potrzeba nam siłacza, który by nas bronił. Może go potrafimy urobić,
w ostateczności kupić, jeśli nie b˛edzie chciał po przyjaźni. . .
Spojrzałem na niego oszołomiony. Też miał pomysły!
— Nic z tego — powiedziałem po chwili — Zenon złamał nog˛e na nartach
i jest unieruchomiony.

228
— A kto jeszcze tu jest silny?
— Chyba Michał. Ale na niego nie licz.
— Czemu?
— To nawet był kiedyś morowy chłopak. Raz mnie obronił przed łobuzami,
którzy chcieli mi zabrać rower, ale teraz coś si˛e z nim stało. Zrobił si˛e gorszy niż
inni.
— Czemu?
— Nie wiem. . . Chyba dlatego, że za bardzo popisywał si˛e siła,˛ czy potrzeba
było, czy nie, i teraz wszyscy omijaja˛ go z daleka. Nikt z nim nie chce ani si˛e
bawić, ani grać. Nauczyciele też maja˛ go już dosyć. Za bardzo rozrabiał. Teraz
ma już taka˛ opini˛e, że jak tylko coś si˛e stanie w szkole, to od razu na niego. Ktoś
kichał — to pewnie Michał, ktoś wzdychał — też Michał. Tak u nas żartuja.˛
Jednym słowem, podpadł, jak to si˛e mówi, bracie. To go jeszcze bardziej roz-
drażnia. Nie można koło niego przejść, żeby czegoś nie zrobił. A to roluje, a to
robi masaż.
— Co to znaczy: roluje?
— Bierze ci˛e w dwie pi˛eści, jedna˛ podstawia w plecy, druga˛ w żoładek
˛ i ściska,
a ty si˛e zwijasz z bólu. Nazywa to rolowaniem.
— Ale jest silny?
— O, silny to on jest. Raz nawet rozłożył samego Zenona.
— Dobra — powiedział zamyślony Światek — zaraz na pierwszej przerwie
idziemy do Michała.
— Co chcesz zrobić? — przestraszyłem si˛e.
Poczał ˛ mi szeptać na ucho swoje plany.
— To jest myśl, co? — zakończył z uśmiechem.
— Daj spokój, zroluje ci˛e — powiedziałem — zreszta˛ on si˛e nie zgodzi. Ty
go nie znasz.
— Zobaczymy.
Wzruszyłem ramionami.

* * *

Mimo, że nie wierzyłem w powodzenie planu i byłem jak najgorszych myśli,
na nast˛epnej przerwie zaprowadziłem Światka do Michała. Znaleźliśmy go w tej
samej sali biologicznej, w której ukryliśmy si˛e przed rozzłoszczonymi pingpon-
gistami. Wiedziałem, że tu go znajd˛e. Pan kierownik za kar˛e kazał mu na każdej
przerwie dyżurować w tej sali, czyścić akwaria, karmić owady i gryzonie w klat-
kach.
Weszliśmy tak cicho, że nas nie spostrzegł w pierwszej chwili. Zauważyliśmy,
że stał nieruchomo przed szkieletem ludzkim i patrzył na niego z ponura˛ mina.˛

229
Dreszcz nas przeszedł. To był bardzo dziwny i bardzo smutny widok. Po chwili
westchnał ˛ ci˛eżko, odwrócił si˛e i wtedy nas zobaczył. Czym pr˛edzej nakrył szkielet
pokrowcem i zbliżył si˛e do nas ze ściagni˛
˛ etymi groźnie brwiami.
— Co tu robicie? Już was nie ma!
Odruchowo cofnałem ˛ si˛e gwałtownie, ale Światek wytrzymał m˛eżnie na miej-
scu.
— Czy. . . czy ty jesteś Michałem, który zwyci˛eżył Zenona? — wyjakał ˛ nie-
pewnie.
— Co takiego? — nastroszył si˛e siłacz.
— Pytam, czy jesteś Wielkim i Silnym Michałem Szlachetnym? — zapytał
już pewniej oficjalnym głosem Światek.
— Jestem Michałem — mruknał ˛ zdziwiony taka˛ mowa˛ siódmoklasista —
z pewnościa˛ troch˛e wi˛ekszym i silniejszym od was, ale czy szlachetnym, to nie
wiem.
— Ale zwyci˛eżyłeś Zenona?
— Tak, kiedyś go zwyci˛eżyłem — odparł niech˛etnie.
— A Reksz˛e i Długiego Tomka? Dałbyś im też rad˛e?
— Mowa! — wzruszył pogardliwie ramionami dryblas.
— To dobrze — powiedział Światek.
— Dlaczego dobrze? — zdziwił si˛e Michał.
Ale Światek zamiast odpowiedzieć, pomacał mu muskuły.
— Co to za głupie żarty? — odepchnał ˛ go Michał.
— Twarde — stwierdził z zadowoleniem Światek.
— Uciekaj, bo ci˛e strzel˛e — warknał ˛ Michał.
— Lepiej zakr˛eć kran. Nie zakr˛eciłeś kranu i woda przelewa si˛e z akwarium.
Szybko!
Michał zerwał si˛e błyskawicznie, dopadł do rybek i przekr˛ecił kurek.
Wymieniliśmy ze Światkiem pełne uznania spojrzenia.
— Ma refleks — powiedział Światek.
— I zryw — dodałem — to najważniejsze.
— Co tam mruczycie i czemu si˛e tak na mnie patrzycie? — zapytał zbity
z tropu Michał.
— Nic, dobrze biegasz — powiedział Światek i wyciagn ˛ ał˛ z kieszeni torb˛e
cukierków.
— Co to jest? — zapytał zdziwiony coraz bardziej dryblas?
— Toffi.
Michał odepchnał ˛ wzgardliwie torebk˛e.
— Nie jadam.
— Szkoda — powiedział Światek — cukier krzepi. Siłacze powinni jeść du-
żo słodyczy, ale jak nie lubisz, to trudno, może wi˛ec pocz˛estujesz si˛e tym? —
wyciagn
˛ ał ˛ z kieszeni garść orzechów.

230
Michał wział˛ dwa i zgniótł jeden o drugi w swojej pot˛eżnej łapie.
Znów wymieniliśmy pełne uznania spojrzenia i skin˛eliśmy zgodnie głowami.
— Nadaje si˛e — stwierdził Światek.
— Tak, może być — przytaknałem. ˛
— Może być — powiedział Światek.
— Co może być? — zdenerwował si˛e Michał. — Czego wy właściwie ode
mnie chcecie?
— Chcieliśmy ci˛e prosić, żebyś. . . — zaczał ˛ Światek.
— Żebyś nam pos˛edziował — dokończyłem.
— Co takiego?! — uniósł do góry brwi siłacz.
— Pos˛edziował, jak b˛edziemy grać w ping-ponga.
— Czyli w tenisa stołowego — dodał oficjalnie Światek.
— Oraz uważał, żeby nam nie przeszkadzali.
— Ja? Co wam strzeliło do głowy?
— Mamy do ciebie zaufanie.
— I po to tu przyszliście?
— Po to.
Roześmiał si˛e szyderczo.
— Ja s˛edziować szczeniakom! Też wymyślili! Mam ważniejsze sprawy na
głowie! Zmiatać mi stad˛ zaraz!
Światek nie poruszył si˛e.
— Co za to chcesz?
Michał poczerwieniał.
— Jak śmiecie! Chcecie mnie kupić?! Za kogo mnie macie! Zasługujesz na
solidny masaż!
— Wi˛ec nie chcesz iść z nami?
— Ani mi si˛e śni, bezczelni smarkacze!
— Dlaczego nie chcesz?
— Bo. . . Bo. . . Bo nie chc˛e, i już! I pami˛etajcie, żebyście nie zajmowali stołu.
Ja sam mam ochot˛e zagrać i zaraz przychodz˛e tam z Susułem, i stół musi być
wolny.
— Żartujesz chyba — powiedział Światek — wcale nie wierz˛e w to, żebyś
nam chciał zabrać stół.
— Spływaj!
— B˛edziemy czekać! Liczymy na ciebie!
— Dość, bo b˛ed˛e rolował! — krzyknał ˛ rozsierdzony Michał. — Co za wy-
szczekany smarkacz! Pierwszy raz widz˛e.
— Nie udawaj, wiem, że przyjdziesz nam pomóc. . .
Światek nie dokończył, bo Michał złapał go, sapiac, ˛ za ramiona:
— Dosyć już, koleżko. Wyprowadziłeś mnie z nerwów. Dawaj ucho! Twoje
uszy specjalnie nadaja˛ si˛e do masażu — wycedził doprowadzony do pasji.

231
Przerażony Światek wyrwał si˛e rozpaczliwie i obaj rzuciliśmy si˛e do sromot-
nej ucieczki.
— No i masz swój sposób — powiedziałem rozżalony do Światka, gdy ochło-
n˛eliśmy w najdalszym krańcu korytarza. — Mówiłem ci, że szkoda sobie zawra-
cać głowy z Michałem. O mało co, a byłby nas zrolował. Od Michała trzeba z da-
leka. Wszyscy tak mówia.˛
— Szkoda — westchnał ˛ rozżalony Światek. — Chłop z taka˛ siła˛ w łapach
i z takimi muskułami, i z takim zrywem, i z takim refleksem. Gdyby on był z nami,
nie balibyśmy si˛e najgorszego łobuza w szkole.
— On sam jest najgorszym łobuzem — powiedziałem z przekonaniem.
Światek pokr˛ecił głowa: ˛
— Nie, on jest inny. Ja wciaż ˛ myśl˛e, czemu on tak stał i patrzył na ten szkielet.
Miał taka˛ min˛e. . .
— Nie zawracaj głowy — powiedziałem — twoje rozważania sa˛ śmieszne.
Pomyśl lepiej, co robić.
— Jak to, co? Idziemy grać.
— Daj spokój, boj˛e si˛e, po tym, co zrobiłeś Rekszy, lepiej nie pokazywać si˛e
w świetlicy.
— Rekszy tam nie ma — powiedział Światek — Spójrz! — pokazał na okno.
Za oknem na podwórzu widać było Reksz˛e, Długiego Tomka i chyba ze dwa
tuziny chłopaków. Obrzucali si˛e kulami ze śniegu i ślizgali po zamarzni˛etych ka-
łużach.
Taka okazja nie zdarzała si˛e cz˛esto. Trzeba było korzystać, póki pan Kwa-
skowski nie sp˛edzi bractwa z dworu. Teraz sala gry powinna być pusta.
Okazało si˛e wprawdzie, że pusta nie była, ale nasz czarny stół był wolny.
Ledwie jednak puściliśmy par˛e piłek, na progu stan˛eli Reksza, Tomek i cała
ich paczka z siódmej. Rozcierali zgrabiałe r˛ece.
— Na rozgrzewk˛e kilka setów, panowie! — krzyknał ˛ Reksza. — Hej tam! Stół
wolny!
W tym momencie zobaczył nas.
— A, kogo ja widz˛e? Mamy tu naszego gryzonia! — poczał ˛ zbliżać si˛e do nas
z twarza˛ nie wróżac ˛ a˛ nic dobrego.
— Wiejmy! — szepnałem ˛ do Światka.
Ale on już zaserwował. Był to jednak jego ostatni serw. Reksza już go po-
chwycił i potrzasn
˛ ał ˛ nim jak workiem.
— Daj mu spokój teraz! — mruknał ˛ Tomek. — Odstaw go! Później si˛e z nim
rozprawisz. Nie ma czasu. Grajmy.
Reksza puścił Światka.
— Masz szcz˛eście, że jestem teraz zaj˛ety, ale masaż ci˛e nie minie — ode-
pchnał ˛ go od stołu.
Światek, zaciskajac ˛ z˛eby, oparł si˛e o ścian˛e pod oknem.

232
— Chcesz, żeby ci˛e zrolowali? — powiedziałem. — Zwiewaj, póki czas! Na
co czekasz?
— Czekam, aż koguta pożre wilk.
— Co takiego? — wytrzeszczyłem oczy.
— Sam przecież mówiłeś — pociagn ˛ ał˛ nosem Światek — że. . . że glist˛e zjada
kogut, koguta zjada wilk, a wilka tygrys, który uciekł z cyrku.
— Aha — połapałem si˛e — no, dobrze, czekajmy wi˛ec.
Nie czekaliśmy długo. W chwil˛e potem na sal˛e wszedł Michał, ciagn ˛ ał˛ za soba˛
tłustego Susuła jako partnera.
— Idź, poproś Reksz˛e i Tomka, żeby oddali stół.
Susuł posłusznie podszedł do grajacych ˛ i wyrecytował:
— Kolego, badź˛ grzeczny i oddaj stół. Bardzo prosimy.
— Spływaj — warknał ˛ Reksza i pomacał Susuła rakietka.˛
Susuł wrócił pośpiesznie do Michała, rozcierajac ˛ miejsce, gdzie plecy traca˛
swa˛ szlachetna˛ nazw˛e.
— Prosiłem grzecznie, nie chca.˛
— W takim razie poproś ich mniej grzecznie, żeby poszli i zobaczyli, czy ich
nie ma za drzwiami — powiedział ponuro Michał.
Susuł zawahał si˛e.
— No, idź, nie bój si˛e. Niech spróbuja˛ ci˛e ruszyć.
Tłuścioch udał si˛e powtórnie ze swa˛ delikatna˛ misja.˛
— Michał prosi was — wyrecytował — żebyście poszli i zobaczyli, czy was
nie ma za drzwiami.
Tym razem Reksza przygryzł wargi, zawahał si˛e, obejrzał na Michała, który
stał z r˛ekami w kieszeniach.
Chłopcy przy pozostałych stołach przerwali gr˛e i patrzyli ciekawie, co z tego
wyniknie. Reksza przełknał ˛ ślin˛e, ale widać uznał za rzecz niehonorowa˛ wycofać
si˛e wobec tak dostojnego audytorium, bo wykrztusił odważnie:
— Powiedz Michałowi, żeby on sam poszedł zobaczyć, czy go nie ma w szat-
ni.
Susuł wrócił z niewyraźna˛ mina.˛
— Słyszałeś sam — powiedział.
— Tak, słyszałem, prosiłeś grzecznie — wycedził ponuro Michał.
Po czym podszedł do Rekszy i ścisnał ˛ go za r˛ek˛e. Rozległ si˛e głuchy stukot.
Rakietka wyleciała z rak ˛ chłopca na podłog˛e. Ale jednocześnie rozległo si˛e gło-
śne klaśni˛ecie. To Reksza druga˛ r˛eka˛ trzepnał ˛ Michała w ucho i obaj z Tomkiem
rzucili si˛e na niego.
Sala zamarła w bezruchu. Przez chwil˛e na podłodze kotłowała si˛e mieszani-
na nóg, rak ˛ i zawzi˛etych twarzy. Pierwszy zerwał si˛e z przeraźliwym wrzaskiem
Tomek i wycofał za plecy gapiów. Wtedy wszyscy zacz˛eli krzyczeć. Jedni dopin-
gowali Michała, drudzy Reksz˛e. Ale walka trwała krótko. Michał położył Reksz˛e

233
na łopatki i usiadł mu na piersiach, co według zasad regulaminu walk szkolnych
oznaczało całkowite i bezapelacyjne zwyci˛estwo.
W tym momencie do świetlicy wbiegli, zatykajac ˛ sobie uszy palcami, przera-
żeni nauczyciele: pan kierownik, pan Kwaskowski i pan Barton.
Przez chwil˛e stali osłupieni, patrzac
˛ na chłopców zastygłych w dziwnej pozy-
cji na podłodze.
Pierwszy przyszedł do siebie pan Kwaskowski.
— Czemu siedzisz na koledze? — zapytał Michała.
— Ba. . . bawimy si˛e w konie — wyjakał ˛ zmieszany i wystraszony Michał.
Sala wybuchn˛eła śmiechem.
— Kto to widział?! Siódmoklasiści. Stare chłopy i takie zabawy! I te wrzaski.
Jak wy wygladacie!
˛ Wasze ubrania! — zasapał wzburzony kierownik. — Co to
w ogóle ma znaczyć?!
— A bo, prosz˛e pana, oni si˛e bili — wyjaśnił pośpiesznie ten lizus Burczyk. —
To znaczy Michał napadł na Reksz˛e i Tomka. Oni sobie spokojnie grali, a on ich
napadł i chciał odp˛edzić od stołu. On zawsze napada, pan kierownik wie, jaki on
jest!
Pan kierownik nachmurzył si˛e.
— Wi˛ec znów stosujesz prawo pi˛eści — powiedział smutno do Michała. —
Powiedziałem już, że dla takich nie ma miejsca w szkole. Spakujesz zaraz ksiażki
˛
i pójdziesz do domu. Zawieszamy ci˛e w prawach ucznia.
Wśród śmiertelnej ciszy Michał podniósł z podłogi grzebień i stłuczone lu-
sterko, które mu wypadło z kieszeni, wytarł chusteczka˛ spocona˛ twarz i ruszył
w milczeniu do drzwi.
Wszystkie oczy obróciły si˛e za nim.
Nagle rozległ si˛e w ciszy głos Światka:
— Prosz˛e pana, czy mog˛e coś powiedzieć?
— O co chodzi? — zmarszczył brwi kierownik.
— Mnie si˛e zdaje — powiedział Światek — mnie si˛e zdaje, że to wcale nie
było tak, jak Burczyk mówi.
Michał drgnał,˛ zatrzymał si˛e i spojrzał zdziwiony na Światka.
— Co nie było tak? — zapytał spokojnie pan kierownik.
— Bo Michał przyszedł tu nas bronić.
— Co takiego?
— Bo Reksza i Tomek zabrali nam właśnie stół. Kiedyśmy grali, oni przyszli
i odp˛edzili nas od stołu. Zawsze nas odp˛edzali, a to był przecież nasz stół. Wi˛ec
Michał przyszedł i kazał im oddać. A oni nie chcieli i rzucili si˛e na niego.
Wtedy i ja si˛e właczyłem.
˛
— Michał to jest morowy chłop, prosz˛e pana — powiedziałem. — Raz, jak mi
łobuziaki chcieli zabrać rower, też mnie obronił. Myśmy wiedzieli, że on przyjdzie
nam pomóc. Myśmy z nim o tym mówili.

234
— Zaraz, czy to prawda, że Reksza i Tomek zabrali im stół? — zapytał kie-
rownik chłopców.
— Prawda, prosz˛e pana — rozległy si˛e tu i ówdzie ciche głosy.
— I ty ich broniłeś? — zwrócił si˛e kierownik do Michała. — Jakoś nie chce
mi si˛e wierzyć. Ty?
Michał poczerwieniał jak ugotowany burak.
— Ja. . . nie. . . to znaczy. . . ja właściwie. . .
— On jest tylko taki skromny, prosz˛e pana — wtracił ˛ szybko Światek — on
zawsze udaje innego, niż jest. . . i nie lubi si˛e chwalić, i w ogóle nie lubi o tym
mówić, ale to morowy chłop.
Michał spocił si˛e. Otarł chusteczka˛ czoło, patrzył na Światka dziwnym wzro-
kiem.
— To jakaś niewyraźna sprawa — powiedział z wahaniem pan Kwaskow-
ski. — To prawda, że Michał zadzierał raczej ze starszymi chłopcami i młodsi si˛e
raczej na niego nie skarżyli. . . To byłoby szlachetne z twojej strony, że broniłeś
słabszych kolegów — zwrócił si˛e do Michała — ale któż to widział, żeby w ten
sposób. Siedziałeś przecież na biednym Rekszy. To jest niedopuszczalne!
— On prosił najpierw grzecznie. . . Susuł świadkiem, prosz˛e pana. Powiedział
bardzo grzecznie, żeby oddali stół.
— Czy tak było w istocie? — zapytał nauczyciel.
— No tak, prosił — przyświadczyli chłopcy.
— Nawet nie chciał si˛e mieszać osobiście — powiedział Światek.
— Przez Susuła prosił grzecznie, dopiero potem, jak nie pomogło, no to. . . no
to. . .
— Mniej grzecznie — pokiwał głowa˛ pan Kwaskowski — a tymczasem trzeba
było raczej zwrócić si˛e do nas.
— To nie było łatwe, zwrócić si˛e, prosz˛e pana — powiedział Światek — jak
Tomek trzymał go za nog˛e, a Reksza zakładał mu podwójnego nelsona i dżudo.
Przymusowa sytuacja, prosz˛e pana.
Kierownik machnał ˛ r˛eka.˛
— Nie dojdziemy tu z nimi do ładu, panie kolego — powiedział. — W każ-
dym razie dowiedzieliśmy si˛e czegoś nowego o Michale. Może byłoby dobrze —
powiedział zamyślony — żeby Michał w ogóle czuwał tu nad porzadkiem? ˛ W tej
świetlicy dzieja˛ si˛e przerażajace˛ rzeczy.
— Tak, to byłby pomysł — podchwycił pan Kwaskowski. — Mianujemy Mi-
chała generalnym kuratorem młodszych klas — zażartował.
— Czy to coś od kury? — zaniepokoił si˛e Susuł.
— Cura to po łacinie troska i opieka — wyjaśnił kierownik.
— To znaczy, że Michał b˛edzie mógł nas bronić? — zapytał Światek.
— Oczywiście, tylko nie w tym stylu, co dziś. Kurator to poważna osoba.

235
— Ja myśl˛e, że po dzisiejszej rundzie nie b˛edzie już musiał si˛egać po takie
ostateczne argumenty — wtracił ˛ milczacy˛ dotad ˛ pan Barton. — Chyba nie znaj-
dzie si˛e taki śmiałek, który by z nim zaczał.
˛
— Byle tylko Michał stanał ˛ na wysokości zadania — westchnał ˛ sceptycznie
pan Kwaskowski — radz˛e mieć na niego oko.
Kiedy nauczyciele wyszli, Michał popatrzył uważnie na Światka i na mnie.
— Nie wiedziałem, że jesteście aż tacy spryciarze. Nieźle to wykombinowali-
ście — powiedział.
— Nie rozumiem, o co ci chodzi — rzekł Światek.
— B˛edzie z ciebie polityk. Masz głow˛e.
Susuł tracił
˛ go w rami˛e:
— A nasza gra? Stół wolny.
— Jaka gra? — uniósł do góry brwi Michał i uśmiechnał ˛ si˛e dziwnie. — Przy-
szedłem przecież ich bronić. Nie słyszałeś?
— Naprawd˛e? — zdumiał si˛e Susuł.
— Naprawd˛e — mruknał ˛ zmieszany Michał. — Chodź, Susuł, niech sobie
graja.˛
Ledwie jednak ruszył si˛e z miejsca, do świetlicy wbiegli zadyszani chłopcy
z klas trzecich, czwartych i piatych.
˛
— Czy to prawda? — obstapili ˛ go dookoła.
— Co?
— Że bronisz? Wi˛ec jak to? Ich bronisz, a przed nami udajesz ważnego?! —
zasypali go pretensjami.
— Uciekajcie, nikogo nie broni˛e — mruknał. ˛
— Nie bujaj, a Światka to broniłeś, a Majt˛e?!
— Z nimi zawarłem umow˛e — powiedział, patrzac ˛ na nas zimno, ale w oczach
zaświeciły mu si˛e jakieś wesołe ogniki.
— Z nami też musisz. Jakże to? Czy my gorsi?
— Widz˛e, że tu jest nadzwyczajne zapotrzebowanie na obron˛e — skrzywił si˛e
Michał.
W tym momencie rozległ si˛e nowy tupot i do świetlicy wpadł tabun przerażo-
nych piatoklasistów.
˛
— Michał, chodź pr˛edko! Roluja˛ Susuła!
Nim zdołał coś powiedzieć, otoczyła go fala chłopaków. Nie mógł si˛e już jej
wyrwać. Uniesiony przez tłum słabych, odpłynał. ˛
Widzieliśmy tylko jego naprawd˛e tym razem przerażona˛ g˛eb˛e kołyszac ˛ a˛ si˛e
gdzieś w potoku głów.
— Czekajcie, jeszcze porachuj˛e si˛e z wami — rzucił nam na pożegnanie —
taki zrobić mi kawał!
SIÓDME ŻEBRO

Czy można znienawidzić kapiel?


˛ Owszem, jeśli znienawidzi si˛e basen. Czy
można znienawidzić basen? Owszem, jeśli si˛e musi rozwiazać ˛ zadanie o basenie
i trzech kranach. Ja też byłem bliski tego niskiego uczucia, kiedy koło godziny
jedenastej w nocy mama oderwała mnie od podr˛ecznika i zagnała do łóżka, a za-
danie wciaż ˛ było jeszcze nie rozwiazane.
˛ Było nie rozwiazane
˛ i już wiedziałem,
że go w domu nie potrafi˛e rozwiazać.
˛ Nie mam ani starszego brata, ani siostry,
którzy by mi pomogli, a mama, jak sama mówi, „nie ma głowy do rachunków”.
Głow˛e ma tylko tatuś, ale tatuś akurat wyjechał służbowo do Lubina, gdzie t˛e
miedź kopia˛ i gdzie przeniesiono na stałe ojca Witka.
— Jak to możliwe, żebyś nie rozumiał tego zadania — powiedziała zdenerwo-
wana mama. — Musiałeś znów nie uważać na lekcji!
Zawsze si˛e dziwi˛e, skad
˛ mama wie. Matki maja˛ chyba coś z jasnowidza. Roz-
mawiałem o tym zjawisku z Witkiem, zanim wyjechał. Był wtedy moim najlep-
szym przyjacielem (pierwszym i chyba ostatnim — coraz trudniej o dobrego przy-
jaciela). Otóż rozmawiałem z Witkiem o tym zjawisku i Witek powiedział, że to
si˛e nazywa intuicja kobieca. Bardzo możliwe, że si˛e tak nazywa, bo ja nie jestem
mocny w obcych słowach. W matematyce zreszta˛ też nie. I trzeba mi łopata˛ do
czaszki, inaczej jestem zupełne ciel˛e. Witek twierdzi, że arytmetyka jest łatwa,
a nawet pasjonujaca,˛ trzeba tylko podejść do niej jak do „rozrywki umysłowej”,
bo to w gruncie rzeczy rozwiazywanie
˛ zagadki, rzekomo jest w niej coś z pracy
detektywa. Być może. Ale kto powiedział, że lubi˛e sobie łamać głow˛e zagad-
kami? Zgadzam si˛e natomiast, że b˛edac ˛ ciel˛eciem z arytmetyki oraz nie majac ˛
najmniejszych talentów detektywistycznych, powinienem był uważać na lekcji,
kiedy pan Kwaskowski wtajemniczał młodzież w m˛etne sprawy tego przekl˛etego
basenu i jego trzech (!) obrzydliwych kurków.
Niestety, jak już przeczuła to mama, tak si˛e nie stało, a to z tego powodu,
iż zaj˛ety byłem ssaniem skaleczonego palca i ogladaniem
˛ innych drobnych kon-
tuzji, odniesionych w starciu z Beklasistami, tudzież obmyślaniem skutecznego
kontrataku.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w czasie każdej pauzy my, Ceklasiści, ścieramy
si˛e z Beklasistami, niby dla zabawy i żartem, ale właściwie to lejemy si˛e całkiem

237
zdrowo. Nasz jest parter, a ich pi˛etro. Jeśli któryś Beklasista ośmieli si˛e zejść na
dół, łapiemy go i po poddaniu torturom zamykamy w szatni, skad ˛ nieszcz˛eśnika
wypuszcza dopiero pani woźna. Beklasiści oczywiście nie pozostaja˛ nam dłużni,
a ich sposoby sa˛ jeszcze bardziej okrutne. Gdy kto z naszych zapuści si˛e na ich
pi˛etro, zostaje schwytany, obezwładniony, po czym bezbronna˛ ofiar˛e prowadza˛
do pani dentystki. Tłumacza,˛ że sa˛ ekipa˛ Czerwonego Krzyża i że przyprowadzili
pacjenta, który bał si˛e sam przyjść. Pani dentystka zawsze znajdzie u nieboraka
jakaś
˛ dziur˛e w uz˛ebieniu i jest zgubiony. W chwil˛e potem wije si˛e w m˛ekach na
fotelu, ku uciesze Beklasistów. Najgorsze, że ten haniebny proceder uchodzi im
całkiem bezkarnie, a nawet zbieraja˛ pochwały za „trosk˛e o zdrowie kolegów”.
Czy może być wi˛eksza perfidia?! Nic wi˛ec dziwnego, że staramy si˛e zawsze od-
bić nieszcz˛eśnika, który wpadł w ich r˛ece, i stad
˛ owe starcia i kontuzje. Podst˛epne
metody Beklasistów wymagały, rzecz jasna, „skutecznego rad sposobu”, jak mó-
wił sławny Polak pan Konarski, który jest patronem naszej szkoły. Czymże było
bowiem zamykanie w szatni wobec grozy fotela dentystycznego!
Rozmyślałem wi˛ec nad skutecznym rad sposobem i dlatego nie dotarło do
mych uszu, co pan Kwaskowski mówił o ułamkach i basenach. Ale chociaż, jak
sadz˛
˛ e, nieuwaga moja na lekcji arytmetyki winna być usprawiedliwiona, nie zmie-
nia to smutnego faktu, iż kładłem si˛e spać z ci˛eżkim sercem, nie rozwiazawszy
˛
owego piekielnego zadania o basenie, w którym to zadaniu jacyś wariaci czy też
chuligani (w podr˛eczniku nie wyjaśniono bliżej tej okoliczności) bawili si˛e w zło-
śliwe zakr˛ecanie i odkr˛ecanie kranów, i to kranów różnej wielkości.
Sen nie wyzwolił mnie od zmory. Cała˛ noc śnił mi si˛e basen i ja w nim na-
gi, bezbronny i na próżno wzywajacy ˛ pomocy. Nikogo nie obchodziło, że ton˛e,
a kiedy ostatnim wysiłkiem podpływałem do brzegu, zamiast podać mi pomocna˛
dłoń, Beklasiści (bo to oni wrzucali mnie do basenu) odkr˛ecali potworne krany
i szprycowali mnie ostrym i lodowatym strumieniem.
Obudziłem si˛e zlany zimnym potem, bardzo wcześnie. Nie wykapałem ˛ si˛e te-
go dnia, a i nawet nie umyłem, odczuwajac ˛ po tym śnie gwałtowny wstr˛et do
wody. Przetarłszy zaspane oczy, ubrałem si˛e szybko i zjadłem pośpiesznie śnia-
danie. Łykajac ˛ nerwowo mleko, wyjrzałem przez okno. Cała nadzieja, że złapi˛e
przed lekcjami Stefka Stefanka. Gdyby Witek nie wyjechał, to bym si˛e niczego
nie obawiał. Witek by mi wszystko wytłumaczył. A tak cała nadzieja w Stefku
Stefanku. Po wyjeździe Witka zawarłem z nim pakt przyjaźni i wzajemnej pomo-
cy, powinien wi˛ec pomóc. Całe szcz˛eście, że arytmetyka jest dopiero na ostatniej
godzinie, wi˛ec b˛ed˛e mieć jeszcze czas zrobić to zadanie. Żebym tylko zdażył
˛ zła-
pać przed lekcjami Stefanka. Wszystko zależy od tego, czy jest pogoda. Jeśli jest
pogoda, to Stefek Stefanek przychodzi do szkoły wcześniej i gra z chłopakami
w piłk˛e na boisku. Dlatego wyjrzałem przez okno. Deszcz nie padał, wi˛ec chyba
jednak zdaż˛
˛ e. . .

238
* * *

Porwałem ksiażki ˛ i wybiegłem z domu. Już z daleka zobaczyłem na boisku


szkolnym niebieski dres Stefka. Uradowany krzyknałem ˛ do niego i zamachałem
r˛eka.˛ On też już mnie zauważył i zawołał:
— Chodź, zagrasz z nami! Właśnie brakuje nam łacznika. ˛
— Zostaw t˛e piłk˛e — powiedziałem — mam ważna˛ spraw˛e.
Zbliżył si˛e do mnie zadyszany.
— Co si˛e stało? — zapytał.
— Nie napisałem zadania. . . wiesz, tego na ułamki. . . Nic nie kapuj˛e, musisz
mi wytłumaczyć!
— Nie przejmuj si˛e — powiedział — chodź, lepiej zagramy. Odpiszesz sobie
na przerwie.
— Nie chodzi o odpisanie — chrzakn ˛ ałem
˛ z godnościa.˛ — Nie jestem krót-
kodystansowcem. To sposób na krótka˛ met˛e, a ja chc˛e złapać długi oddech, kapu-
jesz?
— Kapuj˛e — mruknał ˛ — chcesz to zrozumieć.
— Właśnie. . .
— Dobra, ale nie teraz. . . widzisz, że gram, wytłumacz˛e ci potem.
— Kiedy potem?
— No. . . na pauzie.
— Na pauzie też b˛edziesz grał.
— Wi˛ec po lekcjach.
— To za późno. Kwas może mnie tymczasem przykwasić. On już mnie ma na
oku.
Od strony boiska rozległy si˛e niecierpliwe wołania.
— Stefek! Co z toba?! ˛ Grasz czy nie? Nie mamy czasu. . . zaraz b˛edzie dzwo-
nek.
— Już lec˛e — odkrzyknał ˛ im Stefek, a do mnie rzucił: — Potem pogadamy,
chodź lepiej grać.
I pobiegł do swoich. Spojrzałem na niego, przygryzłem wargi i wykr˛eciłem si˛e
na pi˛ecie. I to ma si˛e nazywać przyjaźń! Czy tak by postapił
˛ Witek? Nie, Stefek
Stefanek nie może si˛e równać z Witkiem. Z pewnościa˛ już nie znajd˛e takiego
przyjaciela jak Witek. Krucho teraz z przyjaźnia˛ na świecie.
Powlokłem si˛e dalej pełen niesmaku i pomyślałem, że to, co mi si˛e śniło, to
był chyba sen proroczy. Naprawd˛e tonałem ˛ i bez żadnego ratunku.
Pomału zaczałem ˛ wchodzić na schody. Nagle ktoś pociagn ˛ ał
˛ mnie za r˛ekaw.
Ujrzałem dwie nieśmiałe dziewczynki, podobne jak krople wody do siebie. Były
to bliźniaczki z czwartej.
— Czego? — zapytałem opryskliwie.
— Kup los — podsun˛eły mi torb˛e pełna˛ papierowych zwitków.

239
Dopiero teraz zauważyłem ogromny plakat na ścianie frontowej.

WIELKA LOTERIA FANTOWA


NA BUDOWE˛ SZKÓŁ
CENNE WYGRANE
CO DRUGI LOS WYGRYWA
Zjednoczenie rady klas czwartych szkoły
im. St. Konarskiego

Znałem dobrze te ich loterie. Nic tam porzadnego ˛ nie można wygrać. Same
buble, z którymi nie wiadomo potem, co robić. Zeszłym razem wygrałem lalk˛e,
kalek˛e bez nogi, i w dodatku łysa,˛ i przywódca Beklasistów, niejaki Beksiński,
zwany pospolicie Beksa,˛ naigrawał si˛e później ze mnie. Wol˛e już dać normalnie
pi˛eć złotych na te szkoły niż narażać si˛e na takie wygrane.
— Spływajcie — powiedziałem — ja si˛e w to nie bawi˛e.
— B˛eda˛ ciekawe nagrody — zach˛ecały — ksiażki ˛ i lalki. . . Kapelusz słom-
kowy i melonik, i prawdziwy wypchany cietrzew. . .
— I co jeszcze? — zapytałem szyderczo.
— Tadeusz Kościuszko, prawdziwa rzeźba.
— To wspaniałe, i co jeszcze?
— Czajnik.
— A rakiety? Rakiety macie?
— Jakie rakiety?
— Kosmiczne.
— No. . . jeszcze nie.
— No, to poczekam, aż b˛edziecie miały — roześmiałem si˛e zgryźliwie i po-
szedłem dalej.
Ale nie byłem zadowolony, że tak si˛e po tych małych przejechałem. To z po-
wodu tych zmartwień gorzknieje człowiek przedwcześnie. Obejrzałem si˛e. Bliź-
niaczki stały wciaż ˛ jeszcze oszołomione moja˛ mowa˛ i jakieś smutne. Pewnie dla-
tego, że nie sprzedały losu. Ech, żeby to komar deptał. Słowo daj˛e, zaklałem˛ tak
w cichości ducha, toteż zdziwiłem si˛e niepomiernie, że jakoś głośno zabrzmia-
ło. Zupełnie jakby mi ktoś krzyknał ˛ nad uchem. Ten zwrot był wtedy popularny
w naszej szkole, czyżby wi˛ec jednocześnie. . . ktoś drugi?. . . W nast˛epnej chwili
uczułem znajome bolesne kuksni˛ecie w siódme żebro i nie miałem już watpliwo- ˛
ści: to Beksa.
Odwróciłem gwałtownie głow˛e. Przed soba˛ zobaczyłem szydercze oczy, nie-
zwykle piegowate oblicze i złowieszcze, odstajace ˛ uszy. Tak. Nie ulegało żadnej
watpliwości,
˛ że to Beksa we własnej osobie. Jednocześnie czyjeś r˛ece chwyciły
mnie z tyłu mocno pod ramiona Znieruchomiałem w uchwycie.

240
Żeby to komar deptał! Byłem w r˛ekach Beklasistów?
— Czego chcesz, Beksa? — wyjakałem.˛ — Tu jest jeszcze nasz teren.
Beksa zmierzył mnie surowym spojrzeniem od stóp do głów.
— Kolego Zbigniewie Majta — powiedział ze śmiertelna˛ powaga˛ — jako
przyjaciel zwierzat ˛ musz˛e stanowczo zaprotestować!
— O co chodzi? — wytrzeszczyłem zdumiony oczy.
— Kolega depcze glist˛e!
Spojrzałem pod nogi i zmieszałem si˛e. Miałem rozwiazane ˛ sznurowadło
i przydeptywałem je.
Beklasiści gruchn˛eli śmiechem. To sa˛ właśnie zagrania Beksy. Wściekły na
siebie, że wciaż
˛ jeszcze udaje mu si˛e robić ze mnie balona, wyrwałem si˛e i ucie-
kłem, przysi˛egajac ˛ zemst˛e.
Ochłonałem
˛ dopiero koło pokoju nauczycielskiego na widok smutnego gru-
basa, który siedział na krzesełku i obracał nerwowo kapelusz w r˛eku. To pewnie
ojciec Susuła. Susuł zamieszany jest w dziwna˛ spraw˛e z tablica.˛ Przedwczoraj,
kiedy odpowiadał przy tablicy — tablica p˛ekła. Do dziś nie wiadomo, z jakiego
powodu. Nasz fizyk pan Cykut i pani Siermi˛eżyna od robót r˛ecznych badali jako
rzeczoznawcy to zjawisko, nie potrafili jednak wyjaśnić jego przyczyny.
Jak wynika z nieoficjalnych pogłosek, tablica p˛ekła w momencie, gdy Susuł
napisał, że zdanie dzieli si˛e na „przedmiot i rozgrzeszenie” (prawdopodobnie na
skutek karygodnych usterek technicznych w transmitowaniu podpowiedzi).
Pan kierownik poruszył t˛e spraw˛e wczoraj na apelu rannym. „Szerza˛ si˛e u nas
nienaukowe, szkodliwe pogłoski na temat p˛ekni˛etej tablicy w klasie szóstej. Acz-
kolwiek prawda˛ jest, że tablica p˛ekła w czasie, kiedy Susuł smarował ja˛ nieod-
powiedzialnymi bredniami, to nie oznacza to, by tablica p˛ekła na skutek tychże
bredni. Tablica ta znosiła już wi˛eksze byki. Zreszta,˛ jak ogólnie wiadomo, wytrzy-
małość tablic szkolnych z natury rzeczy jest wcale znaczna. Nie znaczy to jednak,
że dajemy rozgrzeszenie Susułowi. Chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że w żadnym
z powyższych moich zdań nie ma r o z g r z e s z e n i a”.
Pami˛etam, że wybuchł wtedy śmiech. Wszyscy si˛e śmiali, tylko ja si˛e nie
śmiałem.
To było już po wyjeździe Witka.
Teraz też obrzuciłem ojca Susuła oboj˛etnym spojrzeniem. Pewnie czeka na
kierownika w sprawie tego „rozgrzeszenia”. Ale pan kierownik nie ma czasu.
Właśnie wychodzi z klasy na drugim końcu korytarza ze stolarzami, którzy wy-
nosza˛ p˛ekni˛eta˛ tablic˛e.
— Prócz tablicy — mówi — musza˛ panowie coś zrobić z tymi ławkami, żeby
nie trzeszczały. Tego nie można słuchać! Jak tak dalej pójdzie, wszyscy pojedzie-
my leczyć si˛e do sanatorium dla nerwowych. Dlaczego one tak trzeszcza? ˛

241
— Młodzież si˛e wierci — chrzakn ˛ ał˛ chuderlawy stolarz, obmacujac ˛ p˛ekni˛eta˛
tablic˛e — młodzież si˛e wierci i zn˛eca si˛e nad drewnem, a drewno też ma swoja˛
cierpliwość. Jakby młodzież si˛e nie kr˛eciła, to by ławki nie skrzypiały.
— Ba! Niech pan wymyśli aparat, żeby si˛e nie kr˛eciła. Ch˛etnie zainstaluj˛e —
rzekł pan kierownik.
— Jak pan kierownik zamówienie da, wszystko si˛e zrobi. . . Proponowałbym
zainstalować przy każdej ławce usztywniak. Z tyłu deska za plecy, do niej przymo-
cować trzy uchwyty usztywniajace ˛ — na głow˛e, na pas i na nogi. Nawet niedrogo
bym skalkulował — bez politury sto złotych od sztuki. . .
Snujac
˛ te okrutne antyuczniowskie plany i marzac ˛ o młodzieży usztywnionej,
min˛eli mnie w korytarzu.
Innym razem dla kawału puściłbym z Witkiem w obieg owe straszne wiado-
mości i cała szkoła w dziesi˛eć minut później brz˛eczałaby od ponurych plotek, ale
dziś zupełnie mnie to nie bawi. Dawniej wystarczyło byle jakie zdarzenie, a już
mieliśmy z Witkiem śmiechu, gadania i emocji na pół dnia, a nawet na cały dzień.
Można z nim było mówić o byle głupstwie i nigdy si˛e człowiek nie nudził. Nawet
nie wiem, na czym to polegało. Chyba na tym, że Witek umiał w najdrobniejszej
rzeczy dostrzec coś, co go śmieszyło, albo co go niepokoiło, albo co mu od razu
coś ciekawego przypominało. Cóż dopiero, kiedy zdarzyły si˛e prawdziwie wielkie
wypadki!
Kiedy na przykład Zenon złamał nog˛e, bo zjeżdżał na por˛eczy i zawadził o Eu-
rop˛e (oczywiście w postaci mapy, która˛ właśnie nieśli siódmoklasiści).
Albo kiedy w szkole pojawił si˛e gaz, bo chłopcy z kółka chemicznego zbili
butl˛e z chlorem w pracowni. Nie mogli uciec, bo w zamieszaniu zginał ˛ klucz od
drzwi i strażacy w maskach wyciagali ˛ po kolei zatrute ofiary, a na końcu samego
pana Fr˛edzl˛e.
Albo kiedy pracowali w szkole hydraulicy i na skutek ich działań, w cza-
sie lekcji o wierceniach geologicznych, trysnał ˛ ze ściany wprost na pana Bartona
strumień wody.
Albo kiedy Komitet Rodzicielski ofiarował młodzieży kozła gimnastycznego
do skoków, a prezes komitetu, pan Kargul, dokonał pierwszego inauguracyjnego
skoku.
Albo kiedy Beklasiści uprowadzili Witka i zawlekli go do gabinetu denty-
stycznego, by go wydać na m˛eki fotela, a pani dentystka ledwie obejrzała mu
z˛eby, zaraz go wypuściła i powiedziała: „On ma wszystkie z˛eby starannie zaplom-
bowane, może lepiej ty pokażesz mi zabki,
˛ kochanie”, i wzi˛eła na fotel Beks˛e, nim
zdażył
˛ uciec.
Witek nie czekał zreszta,˛ aż zdarzy si˛e coś sensacyjnego, lecz prowadził samo-
dzielne badania. Mi˛edzy innymi rozszyfrował wiele tajemnic Ciała Pedagogicz-
nego oraz pana Kargula, prezesa Komitetu Rodzicielskiego.

242
To on przecież dokonał zdumiewajacego
˛ odkrycia, że nieforemny i roztargnio-
ny pan Kargul był kiedyś prezesem towarzystwa gimnastycznego. I odkrył to, za-
nim jeszcze pan Kargul zademonstrował swój sławny skok przez kozioł.
To Witek wyśledził potem, że „nieciekawy i blady” pan Fr˛edzla, nasz che-
mik, jest groźnym wynalazca,˛ a jego specjalnościa˛ sa˛ sztuczne „smaki i zapachy”,
zaś śmieszny pan Barton jest najwi˛ekszym filatelista˛ w Niekłaju i ma podobno
w zbiorach prawdziwego bł˛ekitnego „Mauritiusa” oraz dwa zielone „Barbaros-
sy”, a znów niepozorna pani Siermi˛eżyna była partyzantem na wojnie i ma rang˛e
prawdziwego kapitana, podczas gdy pan kierownik jest tylko podporucznikiem.
No i prócz tego wszystkiego Witek miał arytmetyk˛e w małym palcu. A w ogó-
le to trzeba powiedzieć, że nie miałem szcz˛eścia do zachowania przyjaciół. Pierw-
szym, moim przyjacielem, jeszcze w czwartej klasie, był niejaki K˛ekuś, bardzo
morowy chłop, tylko mało wygadany. Ta małomówność go zgubiła. Kiedy popro-
szono go, żeby powiedział coś o przydawkach, bardzo mało powiedział i pozostał
na drugi rok w czwartej klasie.
Potem przyjaźniłem si˛e z Tomkiem Kromkiewiczem i znów pech. Wyjechał
z rodzicami na dwa lata do Afryki. Jego rodzice sa˛ lekarzami i b˛eda˛ leczyli dzieci
murzyńskie w Gwinei. I akurat na mnie to wypadło! Jakby cz˛esto ktoś jeździł
z Niekłaja do Afryki! Oczywisty świński pech. Trudno to inaczej nazwać.
A teraz znów straciłem Witka. Ta strata jest najci˛eższa. W trzeciej, czwartej
klasie łatwo zawierać przyjaźnie, ale w piatej.
˛ . . W piatej˛ trudno już o prawdzi-
wego przyjaciela.
Nie wszyscy to rozumieja.˛ Mama śmieje si˛e i mówi:
„Znajdziesz sobie nowego, w szkole masz tylu innych kolegów!”
Owszem, jest w klasie sporo madrych
˛ chłopców i nawet sa˛ ciekawi. O pił-
ce można, na przykład, porozmawiać ze Stefkiem Stefankiem, z Czupryńskim
o znaczkach, z Banachem o motorach, ale czy można wciaż ˛ rozmawiać tylko
o piłce, tylko o znaczkach, tylko o motorach? Zreszta˛ u nas w klasie każdy już
ma swojego przyjaciela i jest „zaj˛ety”.
Tylko jeden Pańszczyk chyba nie ma, ale on czyta wciaż ˛ ksiażki
˛ i pewnie
one sa˛ jego przyjaciółmi. No i oczywiście Burczyk nie ma żadnego przyjaciela,
chociaż bardzo by chciał, ale z Burczykiem prosta sprawa, Burczyk jest złośliwy
i nikt z nim długo nie wytrzyma. Burczyk od razu zaczyna robić sobie z każdego
zabaw˛e, ośmiesza, szpile wbija. Nie, szkoda marzyć, bym znalazł jeszcze kogoś
takiego jak Witek.
Mama nie rozumie, że co innego koledzy, a co innego prawdziwy przyjaciel.
Z kolega˛ można zagrać, zabawić si˛e, ponudzić nawet, ale czy można na nim po-
legać? O, właśnie miałem dzisiaj nowa˛ nauczk˛e ze Stefkiem Stefankiem. Czy
można mu o wszystkim powiedzieć, co chodzi mi po głowie, i mieć pewność,
że zrozumie, że mnie nie wyśmieje?

243
Z nikim już tak nie b˛ed˛e si˛e rozumiał jak z Witkiem. Mieliśmy swoje własne
słowa i swój szyfr, a cz˛esto wystarczał nam tylko uśmiech lub mrugni˛ecie oka
i już wiedzieliśmy, o co chodzi.
Pograżony
˛ w tych ponurych refleksjach wpadłem na samego Kwasa, który stał
na rogu korytarza, rozmawiajac ˛ z panem Fr˛edzla˛ i pania˛ Szycka.˛
— Stop! To ty, Majta? — Kwas ujał ˛ mnie za rami˛e i odsunał ˛ na bok. — Co
si˛e z toba˛ dzieje? Chyba znów b˛edziemy mieli z soba˛ pogaw˛edk˛e, specu.
Kiedy kto si˛e czymś naraził Kwasowi, od razu otrzymywał przydomek. Mnie
Kwas ochrzcił, nie wiem dlaczego, „specem”.
— Przepraszam. . . nie chciałem. . . — wyjakn ˛ ałem.
˛
— Boże, jaki on zamyślony — westchn˛eła pani Szycka. — Coraz wi˛ecej snuje
si˛e melancholików.
— To jesień tak nastraja — uśmiechnał ˛ si˛e złośliwie Kwas.
— Obawiam si˛e, że to nie tyle wpływ jesieni, co nieczystego sumienia —
wycedziła pani Szycka i zajrzała mi w oczy. — Przyznaj si˛e, Zbyszku, znów szyba
poleciała?
— To nie ja — mruknałem ˛ pos˛epnie.
— Prawda, to nie twój tydzień. W tym tygodniu tłucze Beksiński.
— Wy tak na zmian˛e, specu, co? — zmarszczył czoło pan Kwaskowski. —
Umow˛e macie?
— Ja z Beksa?! ˛ On dla mnie nie istnieje. . . to powietrze dla mnie, prosz˛e pana.
— Dziwne — mruknał ˛ Kwas — jesteście tak podobni. . . Bardzo dziwne, że
działacie każdy na własna˛ r˛ek˛e.
— Ja nie działam. . . Słowo daj˛e. . . już cały tydzień nie działam, prosz˛e pana.
— Tak, on nie działa i w ogóle zrobił si˛e apatyczny — wtracił ˛ pan Fr˛edzla,
który dotad ˛ przygladał
˛ mi si˛e uważnie w milczeniu — obserwuj˛e go od dwu dni
i widz˛e, że jakoś przygasł i kaszle. To chyba jesienne załamanie organizmu. Ane-
mia, awitaminoza i krztusiec. Powiem żonie, żeby ci˛e zbadała, coś mi si˛e zdaje,
że powi˛ekszysz zast˛epy Eskimosów.
Żona pana Fr˛edzli była lekarka˛ szkolna.˛ Baliśmy si˛e do niej chodzić, ponieważ
każdemu z reguły zapisywała tran. Nie wierzac, ˛ iż b˛edziemy go sobie posłusznie
aplikować w domu, polecała zgłaszać si˛e na dużej przerwie z własna˛ łyżka˛ do
gabinetu i sama z poświ˛eceniem wlewała nam tłusta˛ ciecz w gardła. Nazywała to
karmieniem Eskimosów.
Nie chcac ˛ powi˛ekszyć szeregów Eskimosów, zaprzeczyłem gwałtownie:
— Nic mi nie jest, słowo daj˛e, zamyśliłem si˛e tylko. . . Ja zawsze, jak si˛e
zamyślam, to bledn˛e, już taki jestem. . . od małego, prosz˛e pana.
— Zwłaszcza kiedy coś knujesz, specu, prawda? — uśmiechnał ˛ si˛e zgryźli-
wie Kwas, a obracajac ˛ si˛e do pana Fr˛edzli, dodał: — Pan ma jeszcze małe do-
świadczenie, kolego. Zamyślony spec to zły znak. Zobaczy pan, że stanie si˛e coś
strasznego. . .

244
Po czym pogroził mi chudym, krogulczym palcem i błysnał ˛ złowrogo okula-
rami.
— Pami˛etaj, Majta, że ci˛e uprzedzałem oraz ostrzegałem.
Wiłem si˛e pod jego wzrokiem i uciekałem z oczyma. Wiedziałem, że czeka
mnie teraz pi˛eć minut nauk moralnych i upomnień. Strasznie nie lubiłem takich
sytuacji. Na szcz˛eście z opresji wybawił mnie nieoczekiwanie pan Kargul. Zbliżał
si˛e do nas, sapiac
˛ ci˛eżko, obładowany jak muł. W jednej r˛ece trzymał duże pudło,
w drugiej wypchane ptaszysko oraz kołyszacy ˛ si˛e na pałaku
˛ niebieski, emaliowa-
ny czajnik pokaźnych rozmiarów. Na głowie miał słomiany kapelusz z szerokim
rondem.
Nauczyciele patrzyli na niego ze zdumieniem. Zwłaszcza na ten kapelusz typu
sombrero, dziwnie nie licujacy ˛ z jesienna˛ aura.˛
Zauważywszy te raczej osłupiałe spojrzenia nauczycieli pan Kargul zmieszał
si˛e i uznał za stosowne usprawiedliwić.
— Bardzo przepraszam, że nie zdejmuj˛e kapelusza. Z pewnościa˛ daj˛e zły
przykład młodzieży, ale nie mam wolnej r˛eki. . . Przyniosłem losy oraz reszt˛e fan-
tów na loteri˛e. . .
— Pomog˛e panu! — zawołałem ochoczo i podbiegłem do pana Kargula.
— Dzi˛ekuj˛e ci, kolego — Kargul do wszystkich uczniów zwracał si˛e per kole-
go — weź ten czajnik i to pudło. Sa˛ tam losy. A tu fanty. . . Ostatni fant w postaci
kapelusza mam na głowie.
— Co to za ptak, prosz˛e pana? — zapytałem, żeby odwrócić uwag˛e Kwasa.
— To cietrzew — odparł pan Kargul — dostałem go od babci Rekszy. To
cenny okaz z myśliwskich trofeów jej ojca. Otrzymał go od swojego stryja, który
był łowczym margrabiego Wielopolskiego.
— Okaz cenny nie tylko ze wzgl˛edów przyrodniczych, ale i historycznych —
chrzakn˛ ał
˛ pan Fr˛edzla.
— Tak, sadz˛
˛ e, że to b˛edzie ozdoba loterii.
Kwas patrzył z wyraźnym wstr˛etem na dziwne i niepokojace ˛ kształty ptaszy-
ska.
— Czy jest pan pewien, że to cietrzew, a nie odkurzacz?
— Odkurzacz? — nastroszył si˛e pan Kargul.
— To znaczy zwichni˛eta miotełka z piór — zmieszał si˛e Kwaskowski —
wzgl˛ednie pióropusz Siuksów?
— To jest cietrzew — chrzakn ˛ ał
˛ urażony pan Kargul.
— Ale dlaczego taki zagmatwany. . . to znaczy, chciałem powiedzieć. . . to
znaczy, chciałem powiedzieć, w dziwnej pozycji. . . skr˛econy? Gdzie tu szyja,
gdzie kończyna?
— Bo to jest cietrzew zacietrzewiony — odparł pan Kargul. — Goraco ˛
tu. . . — zasapał.

245
Zdjał˛ kapelusz i poczał ˛ si˛e nim wachlować. Profesorowie umilkli i spojrzeli
dziwnym wzrokiem na jego głow˛e. Pow˛edrowałem za ich spojrzeniem i oniemia-
łem. Na głowie pana Kargula znajdował si˛e jeszcze jeden kapelusz, tym razem
w postaci czarnego melonika.
— Czy. . . czy pan nie ma przypadkiem jeszcze jednego fantu na głowie? —
zapytałem.
Pan Kargul si˛egnał˛ do głowy, zdjał ˛ melonik i rozjaśnił si˛e.
— Dzi˛ekuj˛e ci, kolego, byłbym zapomniał o jednej z głównych wygranych.
Jest to melonik ślubny pana Myszki z ulicy Zapłotkowej. Panowie go znaja,˛ to
ten emeryt z broda.˛ Zawsze aktywny społecznie. Do dziś w ochotniczej straży
pożarnej. . .
— Owszem. . . — rzekł Kwas i zamachał dziwnie r˛ekami w powietrzu.
— Co pan robi? — zapytał pan Kargul.
— Zdaje si˛e, że coś tu gromadnie leci. . .
— To mole! — krzyknałem. ˛ — To pewnie z cietrzewia.
Pan Kargul nie zmieszał si˛e bynajmniej.
— Na to należy być zawsze przygotowanym — rzekł — gdy ma si˛e do czy-
nienia ze starożytnościa.˛
To mówiac ˛ si˛egnał
˛ w zanadrze, wyjał ˛ z kieszonki kamizelki mały rozpylacz
i poszprycował par˛e razy w kierunku chmary moli.
Rozniosła si˛e przejmujaca ˛ woń, łzy stan˛eły mi w oczach i zawierciło w nosie.
Nauczyciele poruszyli si˛e niespokojnie.
— Co pan robi?! — wykrzykn˛eła pani Siermi˛eżyna.
— Prosz˛e si˛e uspokoić. Niezawodnie opuszcza˛ teraz szkoł˛e — uśmiechnał ˛ si˛e
łagodnie pan Kargul. Schował rozpylacz do kieszonki kamizelki i wytarł palce
chusteczka.˛ — Dla pewności posypi˛e jeszcze ptaka azotoksem.
Wydostał z kieszeni spodni okragłe ˛ pudełko z trucizna˛ i nagniatajac ˛ je ryt-
micznie palcami, obficie i starannie zapudrował eksponat.
Moje nieszcz˛eście polegało na tym, że stałem za blisko. Ogarni˛ety tumanem
drażniacego
˛ pyłu, kichnałem
˛ przeraźliwie. Wprawdzie tylko dwa razy, ale pod
rzad
˛ i tak zdrowo, że zdmuchnałem ˛ puch i pierze z cz˛eści grzbietu ptaka.
Oczom naszym odsłonił si˛e nagi, żałosny i silny kuperek. Rozległ si˛e głośny
śmiech. Dopiero teraz zauważyłem, że spod oka obserwuja˛ mnie Beklasiści z Bek-
sa˛ na czele. Siedza˛ na parapecie, wymachuja˛ nogami i pokładaja˛ si˛e ze śmiechu.
Zatrz˛esłem si˛e ze wściekłości i upokorzenia.
Zawstydzony pan Kargul zasłonił pośpiesznie dłonia˛ golizn˛e ptaka i usiłował
uśmiechnać˛ si˛e do nauczycieli, którzy wciaż ˛ zasłaniali nosy.
— Nie szkodzi. . . to si˛e zdarza starym eksponatom. Dlatego w muzeach trzy-
maja˛ je za szkłem.
Nauczyciele nie słuchali go jednak i wycofali si˛e w popłochu.
— I na nas czas, kolego! — powiedział pan Kargul.

246
Ledwie jednak zrobiliśmy krok, na korytarzu pojawił si˛e pan kierownik.
— Co to za szpitalne zapachy? — skrzywił si˛e ze wstr˛etem. — Otwórzcie
okna, chłopcy.
Beklasiści ochoczo rozwarli na oścież okno. . . Zrobił si˛e niesamowity prze-
ciag.
˛ Gwałtowny podmuch zakołysał ptakiem. Cietrzew załopotał skrzydłami.
Zdawało si˛e, że ożył i uleci za chwil˛e. . . Zamknałem ˛ powieki, bo coś mi wpa-
dło do oczu. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem, że owszem uleciała, ale reszta
upierzenia eksponatu, zaś w r˛ekach oniemiałego Kargula zostało tylko nagie ciało
ptaszyska, wyschłe, sczerniałe i poskr˛ecane boleśnie. . . Kargul schował je zmie-
szany za plecy.
Pan kierownik nie zorientował si˛e w pierwszej chwili, co si˛e stało, i patrzył
zdumiony na tumany pierza unoszace ˛ si˛e w korytarzu.
— Kto tu tak napierzył?!
— A bo, prosz˛e pana, Majta oskubał cietrzewia — odpowiedzieli Beklasiści
i znów zachichotali obrzydliwie.
— Majta?! — krzyknał ˛ ostro pan kierownik.
— Ja nie oskubałem, oni tylko tak mówia.˛ . . to wiatr. . . a ptak jest strupiesza-
ły, pan zobaczy. . . — tłumaczyłem si˛e żałośnie.
Pan kierownik zajrzał przez rami˛e pana Kargula, ale zaraz cofnał ˛ si˛e wstrza-
˛
śni˛ety. Widok nieszcz˛esnego ptaka musiał zrobić na nim silne wrażenie.
— Czy to możliwe?. . . — wykrztusił, patrzac ˛ na mnie podejrzliwie.
— Istotnie — chrzakn ˛ ał ˛ pan Kargul — cietrzew zrzucił pióra sam. . . To zu-
pełnie nie szkodzi. . . Myśl˛e. . . że teraz wyglada˛ bardziej interesujaco.
˛ Młodzież
łatwiej rozróżni cz˛eści anatomiczne zwierz˛ecia, gdzie udo ptaka, a gdzie skrzy-
dło. . . Pan oceni. . . — chciał wr˛eczyć kierownikowi ciało, ale kierownik odsunał ˛
si˛e gwałtownie.
— Nie. . . nie, dzi˛ekuj˛e, wierz˛e panu. . . przepraszam, ale na mnie czekaja˛ —
wykrztusił i oddalił si˛e szybko.
— Chodźmy, prosz˛e pana — pociagn ˛ ałem
˛ zaskoczonego Kargula — bo jesz-
cze si˛e znów coś stanie. To pechowy kr˛egowiec. Niech pan mi da, już ja lepiej
potrzymam.
Si˛egnałem
˛ po cietrzewia, zdeterminowany, może cokolwiek zbyt nerwowo,
ale spostrzegłem si˛e wkrótce, że wziałem ˛ tylko lewa˛ nog˛e ptaka, natomiast cała
reszta nieszcz˛esnego trofeum znajduje si˛e wciaż ˛ w r˛eku strapionego Kargula.
— Nie szkodzi — rzekł z olimpijskim spokojem pan Kargul — to mały defekt
techniczny. Chodźmy do sali biologicznej. Tam wszystko naprawimy.
To mówiac ˛ odmaszerował, z godnościa˛ trzymajac ˛ zdemolowanego ptaka. Be-
klasiści znów zarżeli ubawieni. Nawet sam Beksa stracił swój zwykły fason i par-
sknał ˛ swobodnym śmiechem.
Tym razem miałem już dość! Patrzyłem na te z˛ebate, rechoczace ˛ paszcze i nie
panowałem dłużej nad soba.˛ Krew mi uderzyła do głowy. W oczach pociemnia-

247
ło. Rzuciłem si˛e na nich. Nie pami˛etam dokładnie, co zrobiłem, gdyż wściekłość
mnie zaślepiła, ale zdaje si˛e, że rabn˛ ałem
˛ Beks˛e noga˛ cietrzewia wprost w t˛e je-
go śmiejac˛ a˛ si˛e, rozdziawiona˛ paszcz˛e. Jak przez mgł˛e przypominam sobie wy-
straszone oczy pana Kargula, a potem głuchy stukot, dziewcz˛ecy krzyk i dziwny
chrz˛est pod nogami.
Wtedy dopiero oprzytomniałem. Zrozumiałem, że stało si˛e coś złego. Spoj-
rzałem w dół.
Na podłodze leżały kolorowe, gliniane czy też gipsowe, skorupy, w wi˛ekszości
zupełnie zmiażdżone. Mogłem tylko odróżnić kawałek nogi konia i ludzkie usta.
Dziewczynka pochlipywała cicho, ocierajac ˛ raz po raz r˛ekawem oczy. Musieliśmy
wytracić
˛ jej jakaś ˛ figurk˛e z r˛eki.
Oczywiście od razu zrobiło si˛e zbiegowisko, a co gorsza wyrósł jak spod ziemi
pan Kwaskowski. Chcieliśmy dać nura, ale było już za późno. Otaczał nas zwarty
mur czwartoklasistów.
— Co tu si˛e stało? — zapytał ostro pan Kwaskowski.
Milczeliśmy.
— Czemu ona płacze? — zapytał pan Kwaskowski.
— A bo jeden pan jej si˛e stłukł — wyjaśniła dziewczynka z opaska˛ dyżurnej.
— Jaki pan?
— A taki z zadartym nosem. . . na koniu. . . i w krakowskiej czapce.
— Cicho, głupia, to był Kościuszko — szepn˛eła zgorszona taka˛ niewiedza˛
koleżanka, a głośno dodała: — Małgosia niosła go na loteri˛e.
— Tak. . . tak. . . widziałyśmy — podniosły si˛e głosy. — To był Tadeusz Ko-
ściuszko na loteri˛e. Taki pi˛ekny, prosz˛e pana, kolorowy, błyszczacy˛ Tadeusz Ko-
ściuszko!
Teraz i ja sobie przypomniałem. Ta Małgosia nazywa si˛e Malinowska i miesz-
ka na parterze w naszym bloku. A tego jej Kościuszk˛e też widziałem. Stał przy
samym oknie na starej komodzie. Czy był pi˛ekny, to pytanie. Taka figurka z od-
pustu. Czy to było w ogóle podobne do Tadeusza Kościuszki! Ale ta kwestia nie
miała żadnego znaczenia. Tak czy inaczej paskudny wypadek.
— Ale jak to si˛e stało? — usłyszałem głos pana Kwaskowskiego.
Zdr˛etwiałem. No, teraz nas Kwas przykwasi, to już koniec. Kwas dawno zapo-
wiadał, że jeszcze jedno wykroczenie, a zawiesi mnie w prawach ucznia. Biedna
moja mama! Jak ona to zniesie? A co powie ojciec, jak wróci? Skóra mi ścierpła.
Tak, ton˛e coraz bardziej z powodu Beksy, ton˛e bez ratunku. To był proroczy sen,
ten sen o basenie, a mówia,˛ żeby nie wierzyć w sny!
O, już Małgosia spojrzała na mnie, a potem na Beks˛e, aż si˛e cały spociłem
pod tym wzrokiem i nieustraszony zwykle Beksa też si˛e chyba spocił, bo dziwnie
jakoś kr˛ecił szyja.˛
— Wi˛ec jak to si˛e stało? — dopytywał si˛e pan Kwaskowski.
Małgosia przestała szlochać.

248
— Zwyczajnie, prosz˛e pana, zupełnie niechcacy. ˛ Po prostu upuściłam i stłukł
si˛e. . . naprawd˛e to wszystko si˛e stało zupełnie niechcacy.
˛
Drgn˛eliśmy obaj z Beksa˛ i spojrzeliśmy po sobie, czy si˛e nie przesłyszeliśmy.
— Och, ty niezdaro — oburzyła si˛e dyżurna — taaaki fant stłuc! To mogła
być główna wygrana.
— On miał utracony
˛ kawałek nosa — zauważyła druga.
— To nic, ale zawsze Tadeusz Kościuszko. Na koniu! — wzruszyła ramionami
dyżurna.
— Tak. . . zrobiłaś klasie przykra˛ niespodziank˛e — rzekł ostro pan Kwaskow-
ski. — Wszyscy liczyli na ten fant. Jak mogłaś być tak nieuważna. . . wiesz, że
fantów mamy mało i w niezbyt dobrym stanie. . . — tu pan — Kwaskowski urwał
zmieszany, jakby ugryzł si˛e w j˛ezyk, a potem krzyknał: ˛ — Co to za zbiegowisko?!
Rozejść si˛e do klas. Beksiński, Majta, co si˛e tak gapicie?! Już was nie ma!
Uciekliśmy każdy w inna˛ stron˛e.

* * *

Byłem zupełnie zbity z tropu. Nie poskarżyła! Niezwykła dziewczynka. Nie


przypuszczałem, że na tym zepsutym, jak twierdza,˛ świecie sa˛ jeszcze takie stwo-
rzenia jak ta Małgosia. Przez cała˛ lekcj˛e myślałem o tym zadziwiajacym˛ wypad-
ku. Oczywiście ta sprawa nie jest jeszcze załatwiona. Ostatecznie ma si˛e ten honor
i nie można dopuścić, żeby głupie g˛esi przeze mnie dokuczały Małgosi. To praw-
da, że wtedy stchórzyliśmy, ale musz˛e to jakoś naprawić. W żadnym wypadku nie
mog˛e tego tak zostawić. Sumienie nie pozwala. Ale co robić? Przeprosić? Co jej
przyjdzie z przeprosin. Tu trzeba zdobyć si˛e na m˛eski czyn. Różne myśli przy-
chodziły mi do głowy, ale widziałem tylko jedno wyjście. Należy zrobić nowego
Kościuszk˛e! Nie, najpierw solidnie wygarbować skór˛e Beksie, a potem zrobić no-
wego Kościuszk˛e. Po namyśle doszedłem do wniosku, że pilniejsze jednak jest to
drugie.
Na dużej przerwie pop˛edziłem na drugie pi˛etro, gdzie znajdował si˛e gabinet
geograficzny. Pami˛etałem, że na poczatku ˛ roku szkolnego lepiliśmy tutaj modele
gór z poziomicami, a nawet cała˛ map˛e plastyczna˛ z gliny. Ostatecznie, czemu
nie miałbym ulepić Tadeusza Kościuszki? Nie świ˛eci garnki lepia˛ — powiada
przecież przysłowie. Potem pomaluje si˛e go i pociagnie ˛ lakierem do paznokci.
Nie powinien być gorszy od tego stłuczonego.
Gabinet był zamkni˛ety. Masz ci los! Zapomniałem, że to czwartek, a w czwart-
ki nie ma w całej szkole ani jednej lekcji geografii. Ale może uda si˛e przejść przez
balkon. Wzdłuż całego pi˛etra ciagnie
˛ si˛e przecież wygodny balkon, na który wy-
chodza˛ okna i drzwi sali geograficznej. Jeśli si˛e uda, to może nawet i lepiej, że
drzwi od korytarza sa˛ zamkni˛ete. Nie b˛edzie nikt przeszkadzał.

249
Wyszedłem na balkon i odetchnałem. ˛ Okno do gabinetu było uchylone. Nie
namyślajac˛ si˛e wiele, przesadziłem parapet.
Nigdy jeszcze nie wchodziłem do tej sali przez okno i może dlatego w pierw-
szej chwili stanałem˛ oszołomiony. Sala wydała mi si˛e wi˛eksza, inna niż zawsze. . .
Na ścianach wisiały mapy, ile ich tu było. . . Niektóre, zwini˛ete, stały w specjal-
nych stojakach. . . Obok szafy z modelami i globusami. . .
A oto jest i parawan. Wiedziałem, że za tym parawanem znajduje si˛e mode-
larnia. Pod ściana˛ szafki z gipsem i glina,˛ w szufladce rylce i wszystko, co trzeba.
Obok duży stół do lepienia, a za stołem kran. Ruszyłem ostrożnie w kierunku
parawanu. . . Nagle usłyszałem podejrzany szmer. Zastygłem nieruchomo i nasłu-
chiwałem. Szmer si˛e powtórzył. Słyszałem wyraźne mlaskanie. Czyżby kot? Po-
tem zabulgotała woda i ktoś westchnał ˛ ci˛eżko. Zdr˛etwiałem. To człowiek! Czyżby
tam siedział pan Barton, nasz geograf? No, to byłaby heca, gdyby mnie tu zastał.
Już chciałem si˛e wycofać, kiedy usłyszałem głos.
— Żeby to komar deptał — ktoś westchnał ˛ rozpaczliwie do siebie.
Zatrzymałem si˛e. To chyba nie może być pan Barton. Pan Barton raczej nie
używa tego typu wyrażeń z zakresu zoologii. Czyżby wi˛ec. . . Nie, to niemożliwe.
Zajrzałem i omal nie krzyknałem. ˛ Oczom moim przedstawił si˛e zgoła niezwykły
obraz. Przy stole do modelowania siedział z zakasanymi r˛ekawami jakiś starzec
o twarzy ziemistej i pobrużdżonej.
Ruszyłem do niego. Na odgłos kroków starzec znieruchomiał, potem przesu-
nał
˛ dłonia˛ po twarzy i wtedy zobaczyłem, że te bruzdy na jego skórze i ta cera
to wszystko od gliny, a spoza tej gliniastej maski wyziera upaćkane wprawdzie
niemiłosiernie, ale dziwnie znajome oblicze, ozdobione po obu stronach wspania-
łymi, odstajacymi
˛ uszami.
— Beksa! — zawołałem groźnie. — Co tu robisz?!
Na jego udr˛eczonej twarzy pojawiło si˛e okropne zmieszanie. Schował usma-
rowane glina˛ r˛ece za siebie, jakby to mogło mu jeszcze co pomóc.
— Szpiegowałeś mnie — wykrztusił wreszcie.
— Nie. . . skadże.
˛ . . — odparłem coraz bardziej zaskoczony.
— To po co tu przyszedłeś?!
— Ja. . . nic. . . tak sobie. . . a ty?
— Ja też. . . tak sobie.
— Nie bujaj — zasapałem — przyszedłeś lepić.
— No. . . ja tylko. . . tak. . . — bakał
˛ zakłopotany.
— I ten Kościuszko też tylko tak? — pokazałem na kartk˛e z rycina˛ pomnika
Kościuszki na Wawelu, która˛ miał przed soba,˛ widocznie na wzór. — A wi˛ec ty
też! — roześmiałem si˛e. — Nie, to niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe?
Teraz ja z kolei si˛e zmieszałem.

250
— No, to znaczy. . . nie myślałem, że ty si˛e możesz przejmować takimi rze-
czami. . . Jakoś nie pasuje do ciebie, o ile ci˛e znam.
— Nie znasz mnie — przerwał ostro.
— Ale to śmieszne, że obaj wpadliśmy na ten sam pomysł.
— Tak, bardzo śmieszne — skrzywił si˛e Beksa — i idiotyczne. Zobacz, czy
to podobne do konia? — pokazał mi swoje dzieło.
— Raczej do jamnika — stwierdziłem obiektywnie — i jakiś dziwnie płaski. . .
podbuduj go.
Spojrzeliśmy to na siebie, to na rzeźb˛e i obaj parskn˛eliśmy śmiechem. Biedny
Beksa nie miał talentu Fidiasza.
— Wiesz, spróbuj raczej ty — powiedział zrezygnowany — mnie nic nie wy-
chodzi. . . tam masz drut na szkielet.
Usiadłem nad glina˛ i zabrałem si˛e do dzieła. Beksa obserwował mnie w mil-
czeniu.
— Nie — powiedziałem po bezskutecznej próbie uformowania końskiej no-
gi. — To sa˛ przecież nogi słonia.
— No, to zróbmy słonia — powiedział Beksa. — Czy musi koniecznie być
koń?
— Dobra, robimy słonia. . . Nie. . . dajże spokój — opami˛etałem si˛e nagle —
czy może być Tadeusz Kościuszko na słoniu? Kto to widział!
— A czy musi być Tadeusz Kościuszko?
— Nie musi — zgodziłem si˛e.
— Róbmy wi˛ec, co wyjdzie.
To, co wyszło, nie było jednak ani słoniem, ani żadnym ze skatalogowanych
zwierzat˛ ziemskich.
— Co właściwie chciałeś ulepić? — zapytał mnie zdumiony Beksa.
— Nie pytaj! Grunt, że ma cztery nogi.
— Nie jestem tego pewien.
— Mniejsza z tym, bracie — powiedziałem udr˛eczony — to jest, uważasz,
rzeźba nowoczesna. Zawsze to lepsze niż Kościuszko z odpustu.
— Masz racj˛e — zainteresował si˛e — wiesz, to nawet ciekawe, każdy sobie
może wyobrazić, co chce. Niech tylko wyschnie.
— Wysuszymy w piecyku. . . tu jest taki specjalny piecyk do suszenia modeli.
Nazywa si˛e retorta.
— Jak si˛e pomaluje. . .
— I wylakieruje. . .
— Słowo daj˛e, to może być całkiem klawe — zapalił si˛e Beksa. — Wiesz,
zróbmy tego wi˛ecej, cały tuzin! To b˛edzie niespodzianka. Fanty b˛eda˛ jak znalazł!
Jak myślisz, czy Kwasowi spodoba si˛e taka nowoczesna sztuka?
— Kwasowi?! O rety! — krzyknałem ˛ i zerwałem si˛e z miejsca.
— Co ci si˛e stało? — zapytał zdumiony Beksa.

251
— Przypomniałeś mi, że nie zrobiłem zadania dla Kwasa.
Spojrzałem na swoje ubrudzone dłonie i skoczyłem do umywalki pod ścia-
na.˛ Ale kiedy zobaczyłem krany, zrobiło mi si˛e niedobrze. Zatrzepotałem r˛ekami
w powietrzu i cofnałem˛ si˛e z obrzydzeniem.
— Masz wodowstr˛et? — usłyszałem głos Beksy.
Zawstydziłem si˛e i spojrzałem na niego zmieszany, ale on si˛e śmiał.
— Znam to — powiedział, zabierajac ˛ si˛e flegmatycznie do mycia — pewnie
przerabiacie teraz zadania o kurkach i basenie.
— Skad˛ wiesz?
— Ja to samo przechodziłem, bracie. Przez dwa dni nie mogłem patrzeć na
wod˛e.
— Ty też?
— Tak. Wszyscy to przechodza.˛
— No i co?
— No, nic. Potem to mija i człowiek pluska si˛e z podwójna˛ przyjemnościa.˛
— I tobie już min˛eło?
— Min˛eło. Kiedy zrozumiałem to zadanie, zaraz mi przeszło.
— I myślisz, że mnie też przejdzie?
— Zaraz ci przejdzie. Zobaczysz. Siadaj. To wszystko polega na małym tricku.
Zaraz ci wytłumacz˛e.
Spojrzałem na niego zdumiony. Czy to jest naprawd˛e Beklasista Beksiński,
zwany Beksa,˛ czy też nie znam si˛e zupełnie na ludziach?
— Co si˛e tak patrzysz? — Beksa łypnał ˛ na mnie podejrzliwym okiem.
— Uszczypnij mnie — powiedziałem.
— Po co mam ci˛e szczypać? — wytrzeszczył oczy.
— Uszczypnij, mówi˛e.
— Jeśli koniecznie chcesz — Beksa spojrzał na mnie jak na wariata. — Ale
wolałbym ci˛e kuksnać. ˛ Nie lubi˛e szczypania.
— No to kuksnij.
Beksa kuksnał ˛ mnie w siódme żebro, aż mi świeczki stan˛eły w oczach. Ode-
tchnałem.
˛ Tak, nie miałem watpliwości,
˛ że to był Beksa.
— W porzadku˛ — powiedziałem — nie śni˛e. Ty jesteś naprawd˛e Beklasista
Beksiński, zwany Beksa.˛

You might also like