You are on page 1of 133

Tytuł oryginału

Der Geheime Tunnel (2): Jagd auf den Schatz von Troja
Redakcja
ANNA KURZYCA
Korekta
DOROTA LIS-OLSZEWSKA
Redakcja techniczna
ADAM KOLENDA
Copyright © 2007 by Rowohlt Verlag GmbH, Reinbek bei Hamburg
Copyright © for the Polish edition by Publicat S.A. MMIX, MMXVIII (wydanie
elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora,
w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Wydanie elektroniczne 2018
ISBN 978-83-271-5895-6

jest znakiem towarowym Publicat S.A.


Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści

Skarb w ogrodzie
Różne skarby
Babska kłótnia na boskim przyjęciu
Pomocny pasterz
Król na manowcach
Małe i wielkie bitwy
O jednego konia za dużo
Troja spłonie
Z nowym planem do starego celu
Liczy się każda minuta
Odkopać całe miasto
Uczciwość popłaca?
Skarb znaleziony...
Skradziony!
Ścigający i ścigani
Twarz w oknie
Skarb w ogrodzie

Z nieba lał się bezlitosny żar. Był środek lipca. Wakacje.


W zdziczałym ogrodzie otaczającym tajemniczą willę trawa sięgała
już metra. Temperatura robiła się coraz wyższa. Od kilku dni
termometr pokazywał ponad trzydzieści stopni. Nawet chrabąszcze
i muchy, brzęcząc, szukały chłodu cienia.
Pod czereśnią w rogu ogrodu leżał nieruchomo dziesięcioletni
chłopiec. Drzemał.
Brązowe włosy miał zmierzwione, oczy zamknięte, a jego
koszulka z napisem: „Zero matmy = zero problemów” była upstrzona
ciemnoczerwonymi plamami. Jego klatka piersiowa unosiła się
i opadała powoli, od czasu do czasu z jego ust dobywało się słabe
westchnienie. I to były jedyne oznaki życia, jakie wydawał w ciągu
ostatniej godziny.
– W życiu już się nie ruszę! – wysapał wreszcie.
– Wcale nie musisz, Magnus – odparła dziewczynka, która
wspinając się obok niego na palce, zrywała czereśnie i wrzucała je
do kowbojskiego kapelusza. – Mama i tak cię zabije, gdy zobaczy,
że tarzałeś się w przejrzałych czereśniach. Równie dobrze możesz
tu zostać na zawsze.
Wciągnęła głęboko powietrze, zwijając usta w trąbkę, powąchała
na wpół zwiędniętą dziką różę i z całej siły wypluła pestkę w jej
stronę. Chybiła celu o włos. Niezadowolona wetknęła do ust kolejną
czereśnię. Poddawanie się nie leżało w naturze Lilly. Siedzenie
cicho również. Nawet podczas takiego upału. Odsunęła z twarzy
długi kosmyk rudoblond włosów, zamknęła błękitne oczy i siuuup.
Trafiła! Róża na potwierdzenie kiwała się w przód i w tył.
– Wygląda to trochę tak, jakbym założył grube opony i przejechał
po tobie kilkanaście razy – zakpił Albert, trzeci w bandzie.
Ze śmiechem huśtał się na wózku inwalidzkim. Przed trzema laty
uległ ciężkiemu wypadkowi samochodowemu, od tamtej pory nie
czuł nóg i nie mógł nimi poruszać. Przez pewien czas było to dla
niego bardzo trudne. Przede wszystkim dlatego, że w wypadku
zginęła też jego mama. Jednak z pomocą przyjaciół Albert nareszcie
zaakceptował wózek i teraz uważał go za rzecz zupełnie normalną.
Tak jak okulary czy aparat ortodontyczny na zęby.
Na ramieniu Alberta usiłowała utrzymać równowagę kawka. Był to
Merlin, który wypadł z gniazda jako pisklę i został przez chłopca
wykarmiony. Tak się to Merlinowi spodobało, że został u Alberta.
Mimo że sam potrafił już znaleźć pożywienie.
Ptak wyrwany przez dzieci z drzemki pofrunął w trawę, gdzie
majestatycznym krokiem podszedł do Magnusa. Czerwone plamy
na koszulce wzbudziły jego ciekawość. Czy są jadalne?
Zaciekawiony dziobnął szczególnie dużą.
– Ej! – Magnus zerwał się przestraszony. – Odbiło ci, Merlin?!
Z wyrzutem przegonił ptaka, przy czym jego spojrzenie padło
na koszulkę.
– O rany! – zawołał. Obiema rękami naciągnął materiał, aby
przyjrzeć się lepiej niespodziance. – Naprawdę jest cała brudna. A ja
myślałem, że tylko się ze mnie nabijacie. Skąd, u licha, to się
wzięło?
– Hm, jakby trudno było znaleźć na to odpowiedź – wyszczerzyła
zęby Lilly, wywracając oczami. Uniosła gałąź, kołyszącą się niczym
wskaźnik. – Tu czereśnia, tam słońce. Dojrzałe czereśnie. Przejrzałe
czereśnie. Czereśnie spadają. Czereśnie leżą w trawie. Przychodzi
łamaga. Łamaga kładzie się w trawie. Czereśnie w trawie pękają.
Koszulka łamagi pokrywa się plamami – ujęła zdarzenie w prostych
słowach.
– O nie! Będzie awantura – jęknął Magnus. Markotny opadł
na bok.
– AUA!
Zerwał się na równe nogi, jakby ktoś ukłuł go rozżarzonym
prętem. Twarz miał wykrzywioną bólem, rozcierał ramię.
– Co się stało? – spytali Lilly i Albert jednym głosem.
– Coś mnie ugryzło albo jakoś tak! – odparł Magnus. – Tam,
w trawie.
Lilly przykucnęła obok miejsca, na które wskazywał palcem.
Na pierwszy rzut oka niczego nie było widać. Ani śladu osy, pająka,
a już na pewno nie było tam jadowitego skorpiona. Ostrożnie
zaczęła dłubać patykiem w ziemi. O tu! Czy nie natrafiła na coś
twardego? Sprawdziła ponownie. Rzeczywiście! Pomiędzy źdźbłami
trawy tkwiło coś oplecione korzeniami. Coś twardego, długiego,
z ostrymi kolcami. Lilly wsunęła palce pod przedmiot ukryty w ziemi,
żeby go wyjąć.

– Widelec! – Triumfalnie uniosła kawałek metalu. – Ugryzł cię


widelec – oświadczyła ze śmiechem.
Magnus nie śmiał się, wciąż jeszcze trzymał się za ramię.
– Całkiem nieźle zabolało – poskarżył się. – A w ogóle: co robi
widelec w ogrodzie?
– Znaczy, kiedy nie poluje na małych chłopców? – uśmiechnął się
Albert. Podjechał do Lilly i wyjął jej z ręki widelec. – Hmm, nie jest to
żaden z naszych. Może poprzedni właściciel willi zgubił go podczas
pikniku.
Tata Alberta kupił niedawno willę, ponieważ łatwiej było ją
przebudować i dostosować do wózka inwalidzkiego niż ich stary
dom. Wcześniej willa należała do dziwaka, o którym ludzie szeptali
najosobliwsze historie. Miał ponoć twierdzić, że podróżuje w czasie
i uczestniczy w przyjęciach na królewskich dworach. Opowiadając
o tym, sąsiedzi stukali się w czoła. Tylko Albert, Lilly i Magnus
wiedzieli, że te pozorne bzdury były najczystszą prawdą. Sami
znaleźli notatnik szalonego właściciela willi, a następnie odkryli
tajemniczy tunel prowadzący do przeszłości. Tunel, który zawiódł ich
na Dziki Zachód i do słynnego wynalazcy Leonarda da Vinci.
W obydwu wypadkach wpadli w wielkie tarapaty i w ostatnim
momencie udało im się wrócić do teraźniejszości.
Poprzedni właściciel willi nie miał najwyraźniej takiego szczęścia.
Pewnego dnia zaginął bez śladu. Policja stanęła przed trudną
do rozwiązania zagadką i wreszcie zamknęła sprawę. Nikt nie
potrafił sobie wyobrazić, co mogło stać się z tym mężczyzną. Tylko
dzieci przeczuwały, że przeniósł się tunelem w przeszłość i tam
wpadł w jakieś kłopoty. Nie wiedziały jednak, w jakim momencie
historii utknął.
A teraz trzymały w dłoni jego widelec.
– Jak sądzisz, czy w waszym ogrodzie kryje się więcej starych
rzeczy? – spytała Lilly. – Może jakiś skarb, albo coś w tym rodzaju?
– No jasne! – Albert potarł z podnieceniem nos. Jego zielone oczy
lśniły, jak zawsze, kiedy był zachwycony jakimś pomysłem. –
Poszukiwanie skarbów! Byłaby to właściwa rozrywka na takie
popołudnie.
Magnus przestał pocierać ramię. W prawdziwy skarb ze złotem,
srebrem i kamieniami szlachetnymi w ogrodzie wprawdzie nie
wierzył, ale...
– Przynajmniej później nie bylibyśmy narażeni na widelce i inne
podłe sztućce w trawie – pokiwał głową.
– No to do roboty! – rozkazała Lilly. Wepchnęła pozostałe
czereśnie do ust i włożyła kapelusz kowbojski na głowę. Był
oryginalny, najprawdziwszy z prawdziwych. Podczas ich pierwszej
podróży na Dziki Zachód wymieniła go z poznanym tam chłopcem
na kilka gum do żucia. Od tamtej pory zdejmowała go wyłącznie
wtedy, kiedy było to konieczne. Dzieci zabrały się z zapałem
do pracy. Lilly wbiła patyk w ziemię i ciągnęła go niczym pług.
Magnus rzucił się na kolana i wsunął dłonie w trawę. Albert wjechał
do szopy z narzędziami, skąd po minucie wrócił z grabiami.
Próbował przeczesywać nimi trawnik, ale co parę centymetrów
zaplątywały się w długie źdźbła i osty. Merlin skakał wesoło
pomiędzy dziećmi i z zapałem polował na wypłaszane przez nie
owady. Przyjaciele wykonywali swoją pracę naprawdę w pocie czoła,
a w nagrodę znaleźli...
– Nic! Absolutnie nic!
Wyczerpani Lilly i Magnus klapnęli po obu stronach wózka. Lilly
wachlowała się kapeluszem.
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy – stwierdził Magnus.
Do czerwonych plam po czereśniach na koszulce dołączyły zielone
pręgi po trawie. – Potrzebne nam wsparcie techniczne. Coś
w rodzaju...
– Wykrywacza metali! – Albert strzelił palcami. – Dlaczego o tym
nie pomyślałem? Tata na pewno ma jakiś w laboratorium.
Wypożyczymy go sobie.
Wykrywacze metalu nie były jedynymi przyrządami, które miał tata
Alberta. W jego laboratorium i w magazynach można było odnaleźć
niemal każde urządzenie techniczne, jakie istniało. A nawet kilka
takich, które właściwie nie istniały. Tata Alberta był wynalazcą.
W willi skonstruował już na własną rękę kilka bardziej lub mniej
udanych wynalazków. Niektóre z nich dzieci uważały raczej za... no
cóż... dość dziwne. Na przykład toster do opiekania na zimno,
którym wprawdzie nie można było się oparzyć, ale na zbrązowienie
kromki chleba trzeba było czekać trzy tygodnie. Albo maszyna
do liczenia jesiennych liści, która dokładnie pokazywała, ile liści
spadło z danego drzewa – nie łapiąc żadnego z nich.
Inne rzeczy były po prostu supermegagenialne. Do absolutnych
hitów należał uniwersalny tłumacz. Urządzenie było wielkości
zaledwie ziarnka grochu. Kiedy wkładało się je do ucha, odbierało
wszystko, o czym wokoło mówiono, i tłumaczyło automatycznie obce
języki na niemiecki. Jeśli samemu chciało się coś powiedzieć,
wystarczyło pomyśleć zdanie i tłumacz rozpoznawał elektroniczny
wzór w mózgu. Przekładał słowa na obcy język i wprawiał w drgania
powietrze w ustach. Dla osób postronnych wyglądało to tak, jakby
mówiło się płynnie po angielsku, francusku, włosku czy
w jakimkolwiek innym języku. Tata Alberta nigdy nie wystawił
na sprzedaż uniwersalnego tłumacza, ale urządzenie sprawdzało
się doskonale podczas podróży dzieci w czasie.
Kiedy Lilly, Magnus i Albert zastukali do drzwi laboratorium
na pierwszym piętrze willi, nie mieli nadziei ani na szalony, ani
na genialny wynalazek. Potrzebowali po prostu zwyczajnego
wykrywacza metali.
– Proszę wejść, jeśli nie jesteś mordercą motyli – odpowiedział
na pukanie niski głos.
Albert otworzył drzwi i wjechał do laboratorium. Było to duże
pomieszczenie, przy ścianach stały stoły i regały pełne szklanych
probówek, przyrządów mierniczych, lutownic, butelek
z chemikaliami, mikroskopów, pipet i narzędzi elektrycznych.
Słowem, rzeczy, których badacze i wynalazcy potrzebowali
do swojej pracy. Inaczej niż w zwykłym laboratorium naprzeciw
wchodzącym dzieciom wyleciały niezliczone motyle we wszystkich
barwach tęczy i z najdziwniejszymi wzorkami na skrzydłach.
– Ach, to wy. Szybko, zamknijcie za sobą drzwi! – zawołał pośród
zgiełku wysoki, szczupły mężczyzna z rozczochranymi włosami. –
W przeciwnym razie wylecą.
Lilly zwinnie zamknęła drzwi, uważając przy tym, aby przez
nieuwagę nie zgnieść żadnego motyla.
– Co tu się dzieje? – Magnus wypowiedział na głos to, co miała
na myśli cała trójka.
– Och, wypróbowuję tylko swój nowy wynalazek – wyjaśnił tata
Alberta z uśmiechem. – Któreś z was nie jest przypadkiem
przygnębione?
Popatrzył na nich po kolei z nadzieją w oczach. Jednak zamiast
smutnych twarzyczek zetknął się jedynie z pytającymi minami.
– Szkoda – stwierdził. – Naprawdę szkoda. Moglibyśmy od razu
rozpocząć następny test.
– Panie profesorze – powiedziała cierpliwie Lilly. – Nie powiedział
nam pan jeszcze, dlaczego jest tu tak dużo motyli. – Mimo że dzieci
nie wiedziały, czy tata Alberta był rzeczywiście profesorem, prawie
zawsze go tak nazywały. Ponieważ był genialny i roztrzepany, jak
zazwyczaj bywają profesorowie. Jeśli nie genialniejszy. A już
na pewno bardziej roztrzepany.
– Przecież to widać jak na dłoni – zdziwił się tata Alberta.
Wyciągnął ręce w stronę stołu tuż pod oknem. Stał na nim mały,
terkoczący aparat, przypominający budzik z czkawką. – Na smutek
nie ma lepszego lekarstwa od radośnie fruwających, kolorowych
motyli. A to tutaj... – Podszedł do terkoczącego aparatu – ...to
pierwszy na świecie półautomatyczny wabik motyli. Wystarczy
nakręcić, otworzyć okno i w przeciągu kilku minut zlatuje się ich
mnóstwo.

– Wow! Podarowałbym taki mamie na urodziny.


Magnus zezował na motyla pawie oczko, który usiadł mu
na czubku nosa.
– Ehe, wynalazek nie jest jeszcze całkiem gotowy – przyznał
profesor lekko zakłopotany. – W czasie poprzedniej próby zleciały
się same osy. A wcześniej żuki gnojaki. Prawdopodobnie gdzieś nie
działa styk... Tak przynajmniej przypuszczam.
Albert wykorzystał moment, żeby wrócić do właściwego powodu
ich odwiedzin w laboratorium.
– Tatusiu, chcemy szukać w ogrodzie skarbów i chętnie
wypożyczylibyśmy wykrywacz metali – powiedział.
– Wykrywacz metali? Tak, mamy coś takiego. Daj mi pomyśleć... –
Tata Alberta zmarszczył czoło i myślał z wysiłkiem. Nad jego głową
krążyły dwa pazie królowej. – Powinien być w magazynie w piwnicy.
W takiej długiej drewnianej skrzyni, gdzieś po prawej stronie.
Wygląda jak odkurzacz bez worka na kurz. Jest bardzo prosty
w obsłudze: trzeba go włączyć i przesuwać nad ziemią. Gdy natrafi
na metal, głośno piszczy. Możecie go wziąć.
– Super! Dziękujemy!
Lilly i Albert odwrócili się i zaczęli przedzierać się do piwnicy przez
chmurę gorączkowo kręcących się admirałów i bielinków
kapustników.
– Zaraz do was przyjdę! – zawołał za nimi Magnus. A potem
zwrócił się do taty Alberta, któremu z uszu zwisały motyle cytrynki.
– Panie profesorze, mam jeszcze jeden problem – powiedział. –
Moja koszulka. Kiedy mama ją zobaczy, oberwę solidną burę.
Wyciągnął materiał w stronę taty Alberta.
– Hm, niech no to sobie obejrzę – wymruczał. Przyłożył szkło
powiększające do prawego oka i sumiennie zbadał plamy. –
Chlorofil, karotenoid, antocyjany... Chyba tarzałeś się po całym
ogrodzie?
Magnus z zakłopotaniem wbił wzrok w podłogę. Osetnik przysiadł
mu na lewej stopie i odpoczywał.
– Ale to żaden problem – oświadczył tata Alberta. – Disruptor
chromo-fosforowy poradzi sobie z tym bez trudu.
– Serio? – Twarz chłopca rozpromieniła się. W myślach już słyszał
burzę z piorunami, która czekała go w domu, gdyby wrócił w tak
totalnie upaćkanej koszulce.
– Naturalnie – potwierdził profesor. – Natychmiast włożę ją
do kadzi z koktajlem do prania, a gdy skończycie poszukiwania
skarbów, na twojej koszulce nie zostanie nawet ślad po tych
plamach.
– To byłoby... byłoby po prostu super! – wyjąkał Magnus.
– A na ten czas dam ci koszulkę Alberta. W przeciwnym razie
doznasz jeszcze poparzenia słonecznego.
Tata Alberta sprowadził Magnusa piętro niżej do pokoju syna. Tam
zawołał głośno i wyraźnie:
– Koszulka!
W szafie zaczęło coś klekotać. Potem trzykrotnie kliknęło,
po lewej stronie otworzyły się drzwiczki i wyjechała z nich deska,
a na niej jasnoszara koszulka z napisem „Albert Einstein 1879–
1955”. Między imieniem, nazwiskiem i cyframi widniała podobizna
starszego człowieka, który pokazywał język fotografowi.
– Proszę, możesz ją założyć – tata Alberta wręczył Magnusowi
koszulkę.
– Ale odjazdowa szafa! – zdziwił się chłopiec po raz drugi w ciągu
kilku minut.
– Tak sądzisz? – profesor z zakłopotaniem podrapał się po głowie.
– No cóż, nie jest zła. Niestety, za każdym razem, kiedy chcę do niej
schować czystą bieliznę, muszę ją kompletnie rozmontować. Przez
to cały wynalazek jest dość niepraktyczny.
Magnus ubrał koszulkę. Był troszkę mniejszy od Alberta, mimo to
dobrze na nim leżała. Mówiąc „Dziękuję!”, obrócił się na pięcie
i pobiegł za przyjaciółmi.
Różne skarby

Magnus odnalazł Lilly i Alberta w ogrodzie. Przywiązali wykrywacz


metali z tyłu wózka i teraz jechali ostrożnie między wysoką trawą.
– Znaleźliście już coś? – spytał Magnus ciekawie.
– My nie – odparł Albert. – Ale Merlin odkrył kolejny widelec.
Zupełnie bez technicznych środków pomocniczych.
Kawka kroczyła obok dzieci, przyglądając się uważnie ziemi.
Najwyraźniej zabawa przypadła jej do gustu.
PIIIIIP!
Sygnał znalezienia metalu! Podekscytowana Lilly przesunęła
wózek kawałeczek do tyłu.
PIIIIIIIIIIIP!
– Dokładnie tutaj! – wbiła patyk w ziemię. Albert odwrócił wózek
i piszczenie ustało.
– Przyniosę łopatę! – zawołał Magnus i pobiegł do szopy
z narzędziami.
Kiedy wrócił, Lilly właśnie wyciągała „skarb” gołymi rękami: nóż.
Nieszczególnie cenny, a nawet już trochę zardzewiały. Przynajmniej
pasował do dwóch widelców.
– Jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo uzbieramy komplet sztućców
– wyszczerzył zęby Albert. Odwrócił wózek i ponownie ruszył
naprzód. – Ktoś z was musi mnie pchać. Posuwanie się w tak
wysokiej trawie naprawdę wymaga nadludzkiego wysiłku.
Magnus stanął za wózkiem i zabrał się uczciwie do pracy. Lilly
maszerowała z łopatą za nimi, a Merlin podskakiwał raz przed, raz
obok wózka. Nie spodziewali się, że poszukiwanie skarbów może
być taką męczarnią. Najważniejsze jednak, aby znaleźć kilka
wartościowszych przedmiotów niż same sztućce.
Trudzili się prawie dwie godziny. Spoceni, spoglądali smętnie
na swoje zdobycze: kolejny widelec, cztery noże, łyżkę, blaszaną
papierośnicę, sprzączkę od paska, antenę z walizkowego radia, dwa
aparaty ortodontyczne, garść monet, fenigów i marek niemieckich.
Nie znaleźli złota, srebra, kamieni szlachetnych. Poszukiwanie
skarbów było co najmniej tak samo bezowocne jak hodowanie
gwiżdżących roślin doniczkowych.
– Wiecie co – Magnus przysiadł na oparciu wózka, dysząc ciężko.
– Nie mam już ochoty.
– Ja też już nie – przytaknęła mu Lilly. Rękawem otarła pot
z czoła.
– Najlepiej spytajmy mojego taty, czy przydadzą mu się te
przedmioty, czy raczej mamy je wyrzucić – zaproponował Albert. –
A potem możemy zagrać rundkę na komputerze. W środku jest
chłodniej.
Przyjaciele zgodzili się ochoczo. Odnieśli łopatę do szopy,
a wykrywacz metali odłożyli z powrotem do skrzyni w piwnicy. Potem
poszli znów do laboratorium. Tym razem drzwi zastali szeroko
otwarte, po motylach nie było już śladu. Profesor gmerał
śrubokrętem we wnętrzu swojego aparatu. Od czasu do czasu
aparat czkał cichutko.
– Oho! A więc to jest wasz skarb! – wykrzyknął, gdy dzieci
zaprezentowały mu znalezisko.
– Dość skromne, prawda? – stwierdził Albert.
– A czego się spodziewaliście? – zapytał jego ojciec. – To
przecież tylko stary ogród, a nie stanowisko archeologiczne. Nie
znajdziecie tu skarbu Troi.
– Skarbu Troi? – Lilly natychmiast nadstawiła uszu. – Czy to
prawdziwy skarb?
– To mam na myśli – pokiwał głową tata Alberta. – Jeden
z najsłynniejszych i najcenniejszych skarbów wszechczasów.
Mnóstwo złota. Spodobałby się wam – uśmiechnął się. – Ale
przychodzicie trochę za późno. Ktoś odnalazł go i odkopał ponad sto
lat temu. A najdziwniejsze jest to, że nikt dokładnie nie wie, w jakim
miejscu był ukryty.
Dzieci szybko wymieniły spojrzenia. Prawdziwy skarb! Czyżby
zbliżała się nowa przygoda? Skarb owiany tajemnicą, której rąbka
dałoby się uchylić za pomocą tunelu czasu? To by było właśnie
w ich stylu! Lilly poczuła mrowienie na całym ciele. Magnus,
zaniepokojony, zagryzł dolną wargę. Może jednak czeka ich jeszcze
poszukiwanie skarbu zwieńczone sukcesem.
Ale najpierw muszą dowiedzieć się więcej o tej Troi i jej skarbie.
I to dyskretnie! Tata Alberta pozwalał im bowiem na mnóstwo rzeczy,
dopóki nie okazywały się niebezpieczne. A byli głęboko przekonani,
że podróże w czasie zaliczyłby, niestety, do „niesamowicie
niebezpiecznych”. I miałby sporo racji. Przecież właśnie dzięki temu
te przygody były takie ciekawe.
– Dobrze, wobec tego usiądźmy na chwilę do komputera –
powiedział nerwowo Albert.
Wrzucił rzeczy z ogrodu do plastikowej miski z napisem „rupiecie”,
która stała na stole w laboratorium. Chciał jak najszybciej dostać się
do internetu i wpisać do wyszukiwarki hasło „Troja”. Lilly i Magnus
ochoczo pokiwali głowami. Również ich swędziały palce. Chcieli
właśnie odwrócić się i wyjść z laboratorium, kiedy tata Alberta
zawołał:
– Chwileczkę! Koszulka Magnusa jest gotowa – zrobił dwa kroki
w stronę metalowej szafki, przypominającej z wyglądu zamrażarkę.
Profesor otworzył ją i uroczyście wyjął troskliwie złożony kawałek
materiału.

– Wszystkie plamy zniknęły bez śladu – rozpromienił się. Magnus


wziął od niego koszulkę i rozłożył ją. Rzeczywiście znów była lśniąco
biała. Żadne włókno nie zdradzało, że jeszcze przed kilkoma
godzinami była upaćkana sokiem z czereśni i trawą. Akcja
czyszczenia zakończyłaby się pełnym sukcesem, gdyby koszulka
nie była...
– ...dobra na pluszowego miśka – szepnęła Lilly. – Małego miśka.
Magnus nie wiedział, co powiedzieć. Spojrzał w uradowaną twarz
taty Alberta, który wyraźnie był dumny z mocnego środka piorącego.
– Dziękuję! – wymruczał wreszcie.
A Albert szepnął mu do ucha:
– Możesz zatrzymać tę koszulkę z Einsteinem. Po prostu powiedz
mamie, że się zamieniliśmy. Na pewno nie będzie się zbytnio
gniewała.
Magnus bez słowa skinął głową. Czasami z trudem znosił, że jest
wiecznym pechowcem w grupie.
Co sił w nogach ruszyli do piwnicy. Lilly biegła pierwsza,
przeskakując po trzy stopnie, i w zawrotnym tempie pokonała
korytarz. Za nią ścinał zakręty Albert. Tata zamontował mu rampę
przy schodach, po której chłopiec pędził teraz w dół. Czasami
wyglądało to prawie tak, jakby miał się przewrócić, za każdym razem
jednak w ostatniej chwili odzyskiwał równowagę i jechał dalej.
Magnus biegł w ogonie. Mimo że też był dość szybki, nie
dotrzymywał kroku pozostałej dwójce. Poza tym miał do pokonania
trochę dłuższą drogę, ponieważ na parterze wypadł z zakrętu i minął
schody do piwnicy.
Chwytając łapczywie powietrze, dzieci wpadły do pomieszczenia
w piwnicy, które było ich kwaterą główną podróży w czasie.
Pośrodku stał duży stół, na nim atlas, encyklopedia, podręcznik
do historii z biblioteki taty Alberta, pudełko z ciastkami, a przede
wszystkim laptop z dostępem do internetu.
Dalece ważniejszymi rzeczami były jednak stara drewniana
skrzynia z trzema zamkami i potężna szafa. Obydwie należały
jeszcze do poprzedniego właściciela willi. W skrzyni Albert znalazł –
prócz historycznych ubrań – notatnik, w którym dziwak opisał swoje
niesamowite wycieczki w przeszłość i tajemniczy tunel. Bez
notatnika dzieci prawdopodobnie nigdy by go nie znalazły, ponieważ
wejście do tunelu było świetnie ukryte za szafą. Szafa zaś była tak
ciężka, że we trójkę nie ruszyli jej ani o milimetr. Jedynie z pomocą
podnośnika dla chorych słoni, który wynalazł tata Alberta, udało im
się powoli odsunąć szafę.
– Odpalaj go! – ponagliła Lilly. – No już, prędzej!
Jej rozkaz był zbyteczny, ponieważ Albert wcisnął guzik startu
komputera jeszcze zanim zdołał zahamować wózek. Gdy system się
ładował, Magnus otworzył atlas. Jego palec przesuwał się wzdłuż
spisu nazw krajów, miast i miasteczek.
– ...Trnava... Trofaich... Troisdorf... Trois-Riviéres... Troizk... Troja.
Mam! – ucieszył się. – Strona 81, kwadrat G5.
Pospiesznie przekartkował do przodu. Na nagłówku strony widniał
napis „Europa Południowo – Wschodnia”.
– Leży nad Morzem Śródziemnym – oświadczył Magnus. –
W Turcji. W miejscu, w którym łączy się Morze Śródziemne
z Czarnym.
– Och, super – ucieszyła się Lilly. – Może od czasu do czasu
będziemy mogli się wykąpać.
Tymczasem laptop był już gotowy do pracy. Albert wszedł
na stronę wyszukiwarki i wpisał hasło:

SKARB TROI

Nie minęła nawet sekunda, gdy komputer zameldował...


– Tysiąc wyników! Nie jesteśmy chyba pierwszymi ciekawskimi –
powiedział Albert.
– Nie szkodzi – uspokoił go Magnus. – Za to jako jedyni mamy
tunel czasu. Pozostali mogą sobie spokojnie czytać i pisać...
– ...ale to my się tam udamy – dokończyła Lilly.
– O tu! Ta strona jest dobra – odezwał się Albert, który zdążył już
kliknąć na kilka linków. – Skarb znalazł niemiecki kupiec, Heinrich
Schliemann, pod koniec XIX wieku. Nazwał go „Skarbem Priama”.
– Priama? – przerwał mu Magnus, marszcząc brwi. – Nie znam.
Co to jest?
– Nie „co?”, tylko „kto?” – odparł Albert. – Priam był królem Troi.
– Aha! – Lilly usiadła na stole. – A więc to jego skarbu szukamy –
stwierdziła, machając nogami. – Nie rozumiem jednak, jak to
możliwe, że nikt nie wie, gdzie leżał ukryty skarb, skoro Schliemann
już dawno go odnalazł. Przecież musiał pamiętać, gdzie się
na niego natknął. A może odkrył go, lunatykując?
– Moment! Tak daleko jeszcze nie doczytałem...
Albert gorączkowo klikał na kolejne linki. Magnus stanął za jego
wózkiem i zaglądał mu przez ramię. Lilly wygięła się, żeby też móc
patrzeć na ekran.
– Stój! O, tu! – wykrzyknął Magnus. – Cofnij się do poprzedniej
strony. Myślę, że to będzie coś dla nas.
Albert kliknął na strzałkę prowadzącą do poprzedniej strony.
– Niżej – rozkazał Magnus. – Jeszcze kawałeczek... Tu!
Nagłówek: „Gdzie leżał skarb Troi?”. No więc tutaj powinno to być
napisane...
– Ale nie jest – Albert z rozczarowaniem pokręcił głową. – Tylko
tyle, że Schliemann nie wymienił żadnego konkretnego miejsca.
Wygląda na to, że wskazywał kilka różnych miejsc, zawsze
w przybliżeniu.
Lilly zniechęcona zeskoczyła ze stołu.
– To się robi coraz dziwniejsze – prychnęła. – Nie powinniśmy
w ogóle się wdawać w takie gierki. Skoro ten Schliemann nie chce
zdradzić, gdzie znalazł skarb, to wybierzemy się do starożytnej Troi
i zobaczymy, gdzie chowa go król Priam. Nie ma nic prostszego.
Magnus i Albert zastanawiali się przez chwilę.
– Uważam, że to dobra propozycja – odezwał się wreszcie
Magnus.
– Brzmi rozsądnie – skinął głową Albert. – Wobec tego
sprawdźmy, czego dowiemy się o królu Priamie i jego mieście.
Wpisał do wyszukiwarki słowa „Priam” i „Troja” i jednym
wciśnięciem klawisza wysłał je internetowym tropem za królem.
Babska kłótnia
na boskim przyjęciu

– Okej, no to posłuchajcie – powiedział Albert niecałą minutę


później. – Podróż w czasie do starożytnej Troi nie będzie łatwym
spacerkiem. – Albert zrobił ponurą minę. – Prowadzi w sam środek
wojny Greków przeciwko Troi... Przed ponad trzema tysiącami lat!
– Wow! Jeszcze nigdy nie zapuściliśmy się w tak odległą
przeszłość – ucieszyła się Lilly. Usiadła na skrzyni obok stołu.
– Wojna? – spytał Magnus z wahaniem. – To nie brzmi dobrze.
Podał Merlinowi ciastko, które ptak ochoczo dziobał.
– Masz rację – potwierdził Albert. – Kryła się za nią naprawdę
mocna historia. Spisał ją człowiek o imieniu Homer. Fantazja
przeplata się w niej z rzeczywistością. W każdym razie wszystkie
kłopoty zaczynają się na ślubie, na który zaproszeni zostali również
greccy bogowie.
– Bogowie? – zdziwiła się Lilly. – I oni przychodzą na ucztę
weselną? Co to za bajki?
– Mówię przecież, że to mieszanina prawdziwej historii i mitu –
bronił się Albert. – Będzie jeszcze śmieszniej. Na biesiadę nie
zaproszono jednej bogini – Eris, bogini niezgody. Dlatego obraziła
się i wywołała kłótnię. Podczas przyjęcia rzuciła na stół złote jabłko,
na którym widniał napis – „Dla najpiękniejszej”. I natychmiast
wybuchł spór między trzema boginiami, Herą, Ateną i Afrodytą, która
z nich jest najpiękniejsza i której należy się jabłko.
– Babska kłótnia! – Lilly wyciągnęła ręce z wyprostowanymi
kciukami. – Babska kłótnia na boskim przyjęciu!
– Z powodu jabłka? – Magnus z niedowierzaniem pokręcił głową.
– I to mają być bogowie?
– Bądź co bądź było to złote jabłko – sprzeciwił się Albert. Ale
sam nie mógł powstrzymać uśmiechu, na myśl, że greccy bogowie
tracili głowę z powodu takiej drobnostki.
– Ponieważ ojciec bogów nie chciał mieszać się do sporu, syn
króla Priama, Parys, musiał zadecydować, która bogini jest
najpiękniejsza – opowiadał dalej.
– Ojoj! – syknął Magnus. – Nie ma nic bardziej ryzykownego niż
mieszanie się w babską kłótnię.
– Właśnie – przyznał mu rację Albert. – Boginie naturalnie
próbowały go przekupić. Najbardziej spodobała mu się propozycja
bogini miłości, Afrodyty: za zwycięstwo obiecała mu najpiękniejszą
kobietę na ziemi. Wybrał więc Afrodytę, a dwie przegrane...
– ...odegrały się na nim – zaproponowała Lilly.
– I to naprawdę ekstremalnie – potwierdził Albert. – Poza tym
Parys miał jeszcze jeden problem: za najpiękniejszą kobietę
na ziemi uważał Helenę, która była już żoną króla Menelaosa...
– Och, to niedobrze – stwierdził Magnus, machając ręką jakby się
sparzył.
– W rzeczy samej. Ale z pomocą Afrodyty Helena zakochuje się
w Parysie i obydwoje uciekają do Troi.
Albert pokazał palcem na otwarty atlas.
– Król Menelaos nie puścił tego płazem. Wezwał do pomocy
innych greckich królów i wspólnie zebrali armię do ataku na Troję.
Statkami...
– Chwileczkę! – Magnus przerwał przyjacielowi w połowie zdania.
– Czy dobrze zrozumiałem? Wszczynają wojnę z powodu kłótni
o kobietę?
– Tak tu jest napisane.
– Ależ to kompletne wariactwo! – Magnus popukał się w czoło.
– Poczekaj! Będzie jeszcze gorzej – zapowiedział Albert. – Kiedy
wreszcie chcieli wyruszyć, na morzu zapanowała martwa cisza. Była
to sprawka bogini polowań, którą obraził król Agamemnon. Zgodziła
się zakończyć flautę pod warunkiem, że Agamemnon złoży ofiarę
ze swej córki Ifigenii.
– Co? Czy oni mieli wszystkie klepki pod sufitem? – wybuchnął
Magnus. – Facet zabija własną córkę, aby dostać wiatr w żagle?!
Zerwał się oburzony i uderzył pięścią w stół. Zazwyczaj Magnus
był raczej cichy i opanowany. Ale w obliczu tylu niesprawiedliwości
wręcz kipiał ze złości. Również Lilly ledwie mogła się pohamować.
– To będzie chyba dość odjazdowa przygoda – stwierdziła. –
Wojna, bogowie w złych humorach, ofiary z ludzi...
– Będziemy musieli bardzo uważać... – powiedział Magnus cicho.
– A jeśli wpadniemy w tarapaty, zawsze możesz nam przysłać
Merlina z propozycją najlepszego wyjścia – uzupełniła Lilly.
Merlin był latającym posłańcem między siedzącym w piwnicy
Albertem w teraźniejszości a podróżującymi w przeszłości
Magnusem i Lilly. Albert chętnie uczestniczyłby w najciekawszych
przygodach przyjaciół. Niestety, wejście do tunelu było tak wąskie,
że jego wózek nie mieścił się w nim. Zostawał więc w czasach
obecnych i szukał w internecie informacji, które mogłyby się przydać
Lilly i Magnusowi. Jeżeli coś znalazł, zapisywał to na karteczce,
przywiązywał ją Merlinowi do nóżki i ptak leciał tunelem
w przeszłość do dwojga pozostałych dzieci.
– Tak, wtedy mogę wam przysłać Merlina – westchnął Albert.

Zanim wyruszyli, Lilly i Magnus musieli zdobyć odpowiednie


ubrania. Kręcenie się wśród starożytnych Greków w krótkich
spodenkach i koszulkach nie było dobrym pomysłem. Jako
podróżujący w czasie powinni w miarę możliwości jak najmniej
rzucać się w oczy.
Zorganizowanie przebrań należało do zadań Lilly. Jej mama była
krawcową w teatrze i doskonale wiedziała, co w danych czasach
ludzie nosili. Jak na złość tkwił w tym pewien problem...
– Chcesz wypożyczyć greckie kostiumy dla siebie i Magnusa? –
spytała jej mama, unosząc wysoko brwi. – Myślisz, że już
zapomniałam, co zrobiłaś ostatnim razem z moim kostiumem?
Lilly przełknęła ślinę. Oczywiście, wcale nie myślała, że mama
mogłaby zapomnieć o tamtej sprawie. Miała tylko nadzieję. Jak
miałaby jej wyjaśnić, że nie podarła pięknej sukienki dla zabawy. Nie
miała innego wyboru. Razem z Magnusem i Leonardem da Vinci
stała na skraju urwiska, a za ich plecami szykowała się do ataku
armia wroga. Ich jedyną szansą było zbudowanie w mgnieniu oka
trzech maszyn latających i poszybowanie na nich w dół. Nie mieli
jednak dość materiału do rozpięcia na skrzydłach. Dlatego Lilly, nie
zastanawiając się długo, poświęciła sukienkę, ratując całą trójkę
dosłownie w ostatniej sekundzie. Ale nie mogła przecież
opowiedzieć tego mamie.
Zrobiła więc zbolałą minę i powiedziała zdławionym głosem:
– Wiem, to było totalnie głupie z mojej strony. Nigdy więcej czegoś
takiego nie zrobię, gwarantuję, nigdy więcej. Słowo honoru kowboja!
Ale nie chciałabym zawieść Alberta i Magnusa – ciągnęła dalej. – Te
kostiumy są nam koniecznie potrzebne do zabawy. Bez nich się nie
uda.
Mama Lilly milczała przez chwilę, pogrążona w myślach. Była
drobną, niedużą osobą, za to bardzo sprytną. Z jednej strony nie
chciała popsuć dzieciom zabawy. O podróżach w czasie nie miała,
naturalnie, bladego pojęcia. Myślała raczej, że trójka przyjaciół
szykuje się do jakiegoś przedstawienia teatralnego. A teatr – to była
po prostu najpiękniejsza rzecz w świecie mamy Lilly. W żadnym
wypadku nie chciała tłumić zapału teatralnego córki jakimiś
małostkowymi kłótniami o zniszczoną suknię. Z drugiej strony Lilly
musiała wreszcie się nauczyć, że taki kostium kosztuje mnóstwo
ciężkiej pracy.
– Dobrze – powiedziała wreszcie. – Powinnaś mieć te greckie
kostiumy.
– Och, mamo! – Lilly z promiennym uśmiechem rzuciła się mamie
na szyję.
– Chwileczkę, młoda panienko! Nie ciesz się za wcześnie –
upomniała ją mama. – Tym razem to nie ja uszyję kostiumy... tylko
ty! Pokażę ci tylko, jak to się robi, i pomogę w najtrudniejszych
miejscach. Może wtedy będziesz bardziej na nie uważała.
Uśmiech zastygł na twarzy Lilly. Mama nie mówiła chyba tego
poważnie? Miała sama szyć? Ona? Która nienawidziła prac
ręcznych jeszcze bardziej niż zadań domowych z matmy?

– Ale mamo... – zaczęła ochrypłym głosem.


– Albo zrobimy to tak, jak zaproponowałam, albo wcale! –
przerwała jej mama surowo. – Już czas, abyś choć trochę nauczyła
się szyć. Poza tym kostiumy antycznych Greków są całkiem proste.
Zwyczajni ludzie nosili wtedy coś w rodzaju długich koszulek,
sięgających kolan albo kostek. Do tego przepasywali się skórzanymi
paskami. Dasz sobie z tym radę w ciągu jednego popołudnia.
– A buty? – spytała nieśmiało Lilly.
– Były luksusem – odparła jej mama. – Wtedy ludzie chodzili
boso.
– W... w porządku – westchnęła Lilly z ciężkim sercem. Cóż
innego jej pozostało? Bez kostiumów od razu mogli zrezygnować
z całego przedsięwzięcia. A poszukiwania jednego
z najsłynniejszych skarbów wszechczasów za nic nie chciała sobie
odmówić. Poczłapała więc ze spuszczoną głową za mamą
do pracowni. Była niemal przekonana, że czeka ją najgorsze
popołudnie całej przygody.

W porównaniu ze zmartwieniem Lilly Magnus miał w domu lekką


przeprawę. Po prostu oświadczył, że chce spędzić cały weekend
u Alberta. Dzieci często tak robiły, dlatego jego rodzice nie mieli
absolutnie nic przeciw temu.
Magnus wyliczył, że dwa albo trzy dni powinny z powodzeniem
wystarczyć na wycieczkę do antycznej Troi. Czas w przeszłości mijał
szybciej niż czas w teraźniejszości – stwierdzili to już podczas
swoich wcześniejszych podróży. Podczas gdy w teraźniejszości
mijała zaledwie godzina, w przeszłości cały dzień. W ten sposób
weekend w teraźniejszości odpowiadał niemal siedmiu tygodniom
w przeszłości. A wcale nie chcieli zostać tam tak długo.

W dzień wielkiej wyprawy Albert i Magnus zeszli wcześniej


do piwnicy, żeby sprawdzić wyposażenie. Sumiennie przeglądali
pozycję za pozycją z listy, na której Albert odhaczał załatwione
punkty.
– No... rzeczy do wymiany informacji przez Merlina już mamy –
oświadczył. – A także latarkę, żebyście nie porozbijali głów
w ciemnym tunelu. Co z twoim szwajcarskim scyzorykiem?
– O, tu! – Magnus uniósł go w górę.
Z tego scyzoryka był niesamowicie dumny. Miał dwa ostrza,
otwieracze do puszek i do butelek, piłkę, śrubokręt i jeszcze parę
innych narzędzi. W przeszłości musiał go oczywiście ukrywać,
ponieważ czegoś takiego jeszcze wtedy nie znano. Mimo to już raz
scyzoryk pomógł jemu i Lilly wydostać się z opałów, kiedy razem
z Leonardem da Vinci budowali maszyny latające.
Albert odhaczył na liście scyzoryk. Następnie wręczył Magnusowi
skrzyneczkę, która stała na stole. Magnus otworzył ją i zobaczył
uniwersalnego tłumacza. Dzięki wynalazkowi taty Alberta bez
kłopotów porozumieją się w Troi. Magnus włożył do lewego ucha
aparat wielkości ziarnka grochu.
– Brakuje nam jeszcze tylko Lilly z ubraniami i możemy ruszać –
powiedział.
W tym momencie pod drzwiami piwnicy rozległy się dudniące
kroki. Chłopcy popatrzyli na siebie. Kto to mógł być? Profesor? Nie,
on nie chodził tak ciężko. Tata Magnusa? Magnus pokręcił głową.
Jego tata był wprawdzie dość korpulentny, ale właśnie dlatego nie
spieszyłby się tak. Chłopcy wzruszyli właśnie ramionami, kiedy drzwi
otwarły się z impetem, a przed nimi stanęła...
– Lilly!
Zdziwieni wpatrywali się w dziewczynkę. Spod kowbojskiego
kapelusza wyglądała purpurowa twarz, oczy ciskały gniewne
błyskawice. W rękach trzymała paczuszkę owiniętą w papier.
Dwoma długimi krokami podeszła do stołu i cisnęła ją na blat.
– Oto kostiumy! – prychnęła. Odwróciła się gwałtownie w stronę
Magnusa, unosząc palec wskazujący. – I biada ci, jeśli nie będziesz
się z nimi troskliwie obchodził!
– Ehe... jasne... będę uważał – wyjąkał przestraszony.
– Wszystko... hmm... z tobą wszystko w porządku? – spytał
ostrożnie Albert.
Lilly wypuściła powietrze przez nos, przy czym skrzydełka jej nosa
uniosły się tak, jakby zaraz miała zionąć ogniem.
– Musiałam sama szyć kostiumy – powiedziała przez zaciśnięte
zęby. – I mówię wam, nie ma okropniejszego urządzenia
od maszyny do szycia.
– Ty je uszyłaś?! – wypalił Magnus.
Natychmiast pożałował swojego braku opanowania. Lilly
z zaciśniętymi pięściami stanęła przed nim tak blisko, że musiał
odchylić się do tyłu, żeby nie odgryzła mu nosa.
– Tak, ja je uszyłam. I pierwszego, który będzie się z tego śmiał
albo nazwie mnie grzeczną dziewczynką, rozedrę na strzępy
i rozwlokę je po całej historii świata.
Zostawiła pobladłego Magnusa w jego nienaturalnej pozycji,
gwałtownym ruchem otworzyła paczkę, wyjęła swój kostium
i powiedziała:
– Teraz się przebiorę. A potem niech starożytni Grecy mają się
na baczności!
Wychodząc, zatrzasnęła za sobą drzwi tak mocno, że huk w całej
piwnicy zabrzmiał echem.
– Obawiam się, że prace ręczne odbijają się na jej nastroju –
stwierdził Albert, gdy echo ucichło.
Magnus w milczeniu pokiwał głową. Bojowi Grecy i wściekła Lilly –
w tej podróży w czasie z pewnością nie zabraknie poważnych
niebezpieczeństw.

Gdy Lilly wróciła do piwnicy jakiś czas później, jej gniew


na szczęście już minął. Włożyła do ucha uniwersalnego tłumacza
i spytała:
– Do jakiego roku się cofamy? Do ilu musimy policzyć?
Liczenie było niezmiernie ważną sprawą w tunelu czasu. Gdy
rozpoczynała się podróż, tylna część tunelu przesuwała się
co sekundę o rok do tyłu. Aby cofnąć się o sto lat, trzeba było
poczekać sto sekund, czyli minutę i czterdzieści sekund.
W przypadku pięciuset lat trwało to niemal dziesięć minut.
Wystarczyło poczekać trochę krócej lub dłużej i przegapiało się
właściwy czas, zupełnie jakby wysiadło się z autobusu
na niewłaściwym przystanku.
Dlatego Magnus i Lilly dziwili się, kiedy Albert powiedział:
– Tym razem zapomnijcie o liczeniu. Musicie cofnąć się do roku
1180 przed naszą erą. To całe trzy tysiące sto osiemdziesiąt siedem
lat. Tunel będzie potrzebował całych pięćdziesięciu trzech minut
i siedmiu sekund, by jego wyjście znalazło się we właściwym
miejscu. Nie dacie rady tak długo liczyć bez pomyłki.
– A skąd będziemy wiedzieli, że tunel połączył teraźniejszość
z Troją? – zapytała Lilly.
– Weźmiecie to – powiedział Albert. Wyłowił z siatki przy wózku
stoper i wręczył go Lilly. – Dzięki temu będziecie w stanie bardzo
dokładnie ustalić czas docelowy. Nastawiłem go już na pięćdziesiąt
trzy minuty i siedem sekund. Wystarczy, że wciśniecie guzik startu,
kiedy się zacznie i poczekacie, aż na cyferblacie w miejscu godziny,
minut i sekund pojawią się zera.
Lilly spojrzała na czerwony guzik startu/stopu. Albert znów
o wszystkim pomyślał. Głupio, że nie mógł z nimi pójść. Z pewnością
byłby im bardzo pomocny w przeszłości. Ważne było jednak i to, aby
mieli kogoś w teraźniejszości, kto w nagłym wypadku mógłby im
przysłać Merlina z ważnymi informacjami i wskazówkami.
– Ach tak, Merlin... Gdzie on się podziewa? – Lilly odwróciła się,
szukając go wzrokiem.
– Siedzi na szafie – odparł Magnus.
Zajął się tymczasem podnośnikiem dla słoni i przesunął ciężką
szafę, za którą znajdowało się ukryte wejście do tajemniczego
tunelu. I oto stał przed nimi otworem: tunel prowadzący
w przeszłość.
Z piwnicy widoczna była tylko szczelina w ścianie. Ten koniec
tunelu pozostaje w teraźniejszości. Tylko wyjście po drugiej stronie
przenosi się do przeszłości. Podobnie jak gumkę przywiązaną
za jeden koniec do nogi krzesła można rozciągać za drugi koniec
do stołu, okna albo dokąd się chce. I tak jak mrówka mogłaby
wspiąć się po gumce z krzesła na stół, było możliwe przejście przez
tunel z teraźniejszości do przeszłości i z powrotem.
Podróżnicy odetchnęli jeszcze raz głęboko. Merlin, przeczuwając,
że rozpoczyna się przygoda, pofrunął na ramię Magnusa.
– Powodzenia! – powiedział do przyjaciół Albert.
Potem Lilly i Magnus z Merlinem weszli przez szczelinę w ścianie.

Szorstkie, kamienne mury i wyboista podłoga poprowadziły ich


kilka metrów w głąb ciemności. Lilly włączyła latarkę. Dla zabawy
dotknęła palcami skały. Zalśniła w miejscach dotknięcia słabym,
niebieskawym światłem. Tunel z całą pewnością był naturalnego
pochodzenia, ale przynajmniej tak samo było pewne, że był
niezwykłym cudem przyrody. Nawet bez podróży w czasie nie
można było w nim wyjść ze zdumienia.

Doszli do zakrętu. Za nim korytarz był szerszy i wygodniejszy.


Dzieci mogły teraz stać obok siebie. Lilly oświetliła latarką boczną
ścianę. W snopie światła widoczne były cienkie, złote linie. Tworzyły
mapę świata ze wszystkimi kontynentami.
– Tutaj jest Morze Śródziemne – szepnął Magnus. Przejechał
palcami po ścianie, wywołując niebieskie smugi. – A tutaj musi leżeć
Troja.
Lilly skinęła głową. Podała Magnusowi latarkę i chwyciła lśniący,
błękitny kryształ, tkwiący w ścianie obok mapy. Ten kryształ był
włącznikiem tunelu. Rozpoczynał i kończył podróże w czasie. Kiedy
spoczywał na swoim miejscu w skale, obydwa końce tunelu
znajdowały się w teraźniejszości. Wystarczyło go jednak wyjąć
i przycisnąć jego koniec do mapy świata, aby tunel zaczął rozciągać
się w czasie i jednocześnie kierować w miejsce, gdzie błękitny
kryształ dotykał mapy.
W lewej ręce Lilly trzymała stoper, a w prawej kryształ. Musiała
jednocześnie włączyć stoper i przyłożyć czubek kryształu do Troi.
A kiedy minie czas, oderwać kryształ od ściany. Brzmiało zupełnie
prosto. Dopóki będzie w stanie przez prawie godzinę utrzymać rękę
w górze. I nie przegapić momentu, kiedy na cyferblacie stopera
pokażą się same zera.
– Dasz sobie radę! – powiedział Magnus zdecydowanym głosem,
zauważając wahanie Lilly.
Przełknęła ślinę.
– No to zaczynamy! – szepnęła i przyłożyła kryształ do mapy.

Przed wejściem do tunelu Albert usłyszał delikatne brzęczenie


i dostrzegł słabe, niebieskawe światło za zakrętem. Trwało
dokładnie pięćdziesiąt trzy minuty i siedem sekund – a potem
zapanowała upiorna cisza.
– Dobra robota – mruknął Albert.
Podjechał do stołu i zaczął czekać na Merlina, który przyniesie mu
pierwsze wiadomości i pytania. Prosto z wojny o Troję.
Pomocny pasterz

– Następnym razem zabiorę ze sobą stołeczek, jeżeli znów


będzie to tak długo trwało – marudził Magnus. – Naprawdę czuję
w nogach tę godzinę stania.
– A co ja mam powiedzieć? – twarz Lilly wykrzywiał grymas bólu.
– Prawie nie czuję ramienia.
Przez cały czas trzymała błękitny kryształ przy mapie na ścianie –
był to wręcz sportowy wyczyn, ponieważ Troja leżała mniej więcej
na wysokości jej oczu. Teraz obracała ręką do przodu i do tyłu.
Mrowienie w palcach świadczyło o tym, że powoli zaczyna docierać
do nich krew.
– Stoper najlepiej zostawić tutaj – zaproponował Magnus. –
Latarkę też ukryjemy przy wyjściu. Żeby te nowoczesne sprzęty nas
nie zdradziły.
– Ale błękitny kryształ zabieramy! – powiedziała zdecydowanym
tonem Lilly. – Jeszcze ktoś by go znalazł przez przypadek i włożył
z powrotem na miejsce. Zamknąłby w ten sposób tunel i uwięził nas
w przeszłości. Dziękuję bardzo!
Wsunęła kryształ do ukrytej kieszonki, którą przyszyła specjalnie
w tym celu do swojej szaty. Także w ubraniu Magnusa znajdowała
się kieszonka, w której był ukryty jego szwajcarski scyzoryk.
– Gotów na spotkanie z kłótliwymi bogami, agresywnymi Grekami,
wojowniczymi Trojańczykami i ogromnym, złotym skarbem? –
spytała Lilly. Jej głos brzmiał tak, jakby sama chciała dodać sobie
odwagi.
– Gotów! – skinął głową Magnus, a siedzący na jego ramieniu
Merlin zakrakał ochryple.
Chłopiec w napięciu tak mocno zacisnął pięści, że paznokcie
wbiły mu się w skórę dłoni. Oby tylko zachować trzeźwość umysłu!
Przede wszystkim wtedy, kiedy zrobi się niebezpiecznie.
Ze zdecydowanymi minami ruszyli w stronę światła na końcu
tunelu. Tam, gdzie trwała właśnie wojna o Troję.

Kiedy doszli do wyjścia, ogłoszono – chyba na szczęście –


przerwę w walce. Drogę na zewnątrz zagradzał im za to rozłożysty
krzew. Dzieci musiały przeciskać się pomiędzy skałą a jego ostrymi
gałęziami.
– Nieźle się zaczyna – mruknął Magnus. Na jego rękach i twarzy
widać było kilka czerwonych zadrapań. Lilly nie wiodło się lepiej.
Mimo to w głębi duszy poczuła ulgę. Przynajmniej nie oczekiwał ich
komitet powitalny złożony z rozgniewanych żołnierzy.
– Bądź co bądź dzięki temu krzakowi tunelu z zewnątrz nie widać
– powiedziała. – Musimy jednak zrobić tu wejście dla Merlina, żeby
mógł swobodnie polecieć tunelem do Alberta.
– Nie ma sprawy – uspokoił ją Magnus. Wyjął scyzoryk
i natychmiast zabrał się do pracy. Dużym ostrzem i piłką wyciął kilka
gałęzi na wysokości kolan. Merlin przyglądał mu się przy tym
uważnie.
W tym czasie Lilly rozglądała się wokoło. Silny wiatr targał jej
włosy. Musiała odgarnąć je z twarzy, żeby w ogóle cokolwiek
widzieć. W powietrzu unosił się zapach soli. W jasnym świetle
okolica nabierała wyjątkowego wyrazu. Dzieci znajdowały się
na wysokości połowy pagórka, skąpo porośniętego trawą.
Gdzieniegdzie wczepiał się w podłoże krzew, przeważały jednak
skały. Równina wokół nich wydawała się bardziej zielona. Widać
było na niej nawet pojedyncze drzewa. Lilly twierdziła, że dostrzega
w oddali rzekę i morze na horyzoncie. Na szczycie pagórka stała
nędzna chata.
Magnus skończył wycinać gałęzie i wyprostował się.
– A co tak migocze tam w dole? – spytał.
– Migocze? Gdzie? – Lilly jak dotąd niczego takiego nie
zauważyła. Spojrzała w tym samym kierunku co Magnus. I wtedy
zobaczyła czerwonawozłoty błysk. Pojawiał się i znikał. Poza tym
powoli zbliżał się do pagórka. W niedalekiej odległości od niego
pojawił się następny. I następny.
– Wiesz, to chyba są żołnierze – szepnął Magnus. – Błyszczą ich
hełmy i tarcze. I idą prosto tutaj.
Lilly zagryzła dolną wargę. Do diabła, miał rację. Mężczyźni byli
już teraz tak blisko, że można ich było rozpoznać. Gorzej: żołnierze
odkryli właśnie obecność Lilly i Magnusa. Ich dowódca zatrzymał się
i z oddali przyjrzał się dzieciom. Następnie zawołał coś do nich.
– Ej, wy! Kim jesteście? Co tu robicie? – uniwersalny tłumacz
w ich uszach stanął na wysokości zadania.
– Jestem za tym, żebyśmy zwiewali, dopóki mamy nad nimi
przewagę – odezwał się cicho Magnus. Jego głos lekko drżał.
Z przerażeniem przypomniał sobie ich wyprawę na Dziki Zachód.
Zaraz po przybyciu zaaresztował ich szeryf.
– Jestem tego samego zdania. – Także Lilly nie odczuwała
większej ochoty na rozmowę z obcymi żołnierzami w stanie wojny.
Łatwo mogliby się zdradzić. Ostatecznie nie mieli przecież bladego
pojęcia, czego ci mężczyźni od nich chcieli.
– Obiegniemy pagórek – zaproponowała. – Może znajdziemy
jakąś kryjówkę albo coś w tym rodzaju. W najgorszym razie
będziemy musieli jeszcze raz go okrążyć i wrócić tajemniczym
tunelem. – Myśl o powrocie do teraźniejszości zaraz po przybyciu
w przeszłość wcale jej się nie podobała. Było to jednak sto razy
lepsze od trafienia do obozu jeńców.
– Stójcie tam! – rozkazał dowódca żołnierzy donośnym, ponurym
głosem. Skinął na swoich ludzi i trzech odłączyło się od reszty.
Rozdzielili się i szybko zbliżali się do podróżujących w czasie.
– Teraz! – ryknęła Lilly. Tak szybko jak umieli pobiegli zboczem
pagórka.
Kątem oka widzieli, że żołnierze również ruszyli truchtem. Oby jak
najdalej stąd!, pomyśleli jednocześnie Lilly i Magnus.
Teren w żadnej mierze nie był idealny do wyścigów. Dzieci
musiały wciąż przeskakiwać głębokie szczeliny w kamiennym
podłożu i omijać co większe skały. Najbardziej nieprzyjemne były
jednak leżące niemal wszędzie, ostre kamyczki. Ponieważ, zgodnie
z ówczesną modą, nie mieli butów, kamyczki kłuły i raniły im stopy.
Zawzięcie zaciskali tylko zęby. Nie mogą się teraz poddać! Nie
mogą się zatrzymać!
Za nimi rozbrzmiewały okrzyki żołnierzy. Byli to zahartowani
wojownicy, którzy mimo ciężkiej broni szybko zbliżali się
do uciekinierów. Lilly odważyła się rzucić za siebie ukradkowe
spojrzenie. Ujrzała gniewną twarz dowódcy, który dobył miecza
i wściekle ciął nim wszystkie krzaczki, które znalazły się na jego
drodze. Teraz mieli może jeszcze ze sto metrów przewagi. Jeżeli
zaraz nie znajdą kryjówki, to koniec z nimi. Za nic w świecie nie
dadzą rady obiec jeszcze raz całego pagórka. Rozpaczliwie biegli
dalej. Przed nimi pojawiła się wyjątkowo szeroka szczelina w ziemi.
Dzieci, nie zwalniając, przesadziły ją wielkim susem. Magnus
zdumiał się. W szkole nigdy nie skoczyłby tak daleko. A więc to kryło
się za powiedzeniem „Strach dodaje skrzydeł”. Dobrze byłoby umieć
latać, pomyślał, podczas gdy nogi niosły go naprzód z zawrotną
prędkością. Latać tak jak Merlin, który krążył nad nim i obserwował
cały dramat z powietrza.
Wspinali się właśnie na wysunięty uskok skalny. Przez moment
pozostawali w ukryciu przed wzrokiem żołnierzy. Silne kłucie w boku
sygnalizowało im, że właściwie nie mieli już sił. Wszystko jedno,
trzeba dalej!
– Ej, tutaj! – dobiegł ich z góry czyjś szept.
Nie zatrzymując się, odwrócili głowy. Pasło się tam właśnie stado
owiec, pośrodku którego stał chłopiec mniej więcej w ich wieku,
i machał na nich nerwowo. Mieli mu zaufać? Przecież wcale go nie
znali. Może wyda ich żołnierzom, którzy na pewno zaraz dobiegną
do uskoku. Z drugiej strony: co mieli do stracenia? Nie namyślając
się długo, dzieci ostatkiem sił pobiegły w stronę chłopca.
– Na kolana! – rozkazał im. – Schowajcie się między owcami.
Zajmę się resztą.
Wycieńczeni Lilly i Magnus padli na ziemię. A niech ich zdradzi,
jeśli taki miał plan. Teraz i tak było już za późno. Magnus próbował
stłumić głośne sapanie, przyciskając się do ziemi. Tuż obok niego
jedna z owiec najspokojniej w świecie skubała kępki trawy.
Między nogami dwóch innych owiec Lilly obserwowała, jak
żołnierze wspinają się na skałę i rozglądają się za zbiegami.
Dowódca natychmiast zauważył stado owiec. Podszedł trzy kroki
bliżej i przystanął.

– Cześć, Costa! – zawołał. – Szukamy dwojga obcych dzieci.


Widziałeś, dokąd pobiegły?
– Cześć Philipos – odparł pasterz owiec. – Pewnie, że je
widziałem. Myślisz, że nie mam oczu w głowie?
Zdrajca!, pomyślała rozczarowana Lilly. Teraz nas wyda.
– No więc którędy pobiegły? – nalegał żołnierz.
– W dół pagórka – chłopiec wskazał na równinę. – Tam, gdzie
rośnie dużo krzaków. Na pewno myślą, że będą mogły ukryć się
wśród nich.
A jednak nie zdrajca, ucieszyła się Lilly. Odetchnęła z ulgą.
– Cholera – zaklął dowódca. – Jeśli okażą się szybkie, możemy
ich tam szukać przez całą wieczność. Ruszamy, już!
Poszczękując bronią, żołnierze pobiegli dalej.
– Nie wstawajcie! – rozkazał chłopiec cicho, ale zdecydowanie,
kiedy Lilly i Magnus chcieli podnieść głowy. – Mogą was jeszcze
dojrzeć, gdyby się odwrócili.
Lilly i Magnus musieli jeszcze wytrzymać kilka minut
na czworakach wśród owiec. Od czasu do czasu przesuwali się
o kilka kroków dalej, kiedy zwierzęta dreptały od jednej do drugiej
większej kępy trawy. W powietrzu unosił się dość intensywny zapach
owiec, Magnus dwa razy został dość brutalnie odsunięty na bok,
ponieważ zasłaniał wyjątkowo apetyczną kępkę.
– No, żołnierze są już na tyle daleko, że was nie zobaczą –
stwierdził wreszcie pasterz. – Możecie wstać.
Lilly i Magnus pozbierali się z trudem. Nogi i ręce mieli zupełnie
zdrętwiałe. Przeciągnęli się.
– Jestem Costa – powiedział chłopiec i zaciekawiony spytał: –
Kim jesteście?
Miał czarne, dość tłuste włosy. Był ubrany w podobną szatę
co Lilly i Magnus, tyle że brudną i w kilku miejscach rozdartą. W ręku
trzymał długi kij, którym zaganiał zbuntowane owce z powrotem
do stada.
– Nasze imiona to Lilith i Magnus – odparł Magnus.
Lilly rzuciła mu zdziwione spojrzenie. Jej prawdziwie imię
rzeczywiście tak brzmiało, „Lilith”. Ale tak nazywali ją przeważnie
tylko dorośli. Jej samej o wiele bardziej podobało się „Lilly”.
– Wiesz może, czego chcieli od nas żołnierze? – spytał Magnus. –
Przecież nic im nie zrobiliśmy.
– Wcale nie musieliście – Costa zerwał źdźbło trawy i włożył jego
koniec do ust. – Chcieli was pojmać i sprzedać jako niewolników.
Założę się o wszystko, że tego właśnie chcieli – oświadczył, gryząc
źdźbło.
Lilly i Magnus popatrzyli na siebie z przerażeniem. Jako
niewolników? Mieli więc rację, biorąc od razu nogi za pas.
– A dlaczego... dlaczego tobie nic nie robią? – zagadnął ostrożnie
Magnus.
Costa zaśmiał się krótko.
– Nie myślicie chyba, że jestem wolny – powiedział. – Rodzice i ja
musimy pracować dla nich jako pasterze owiec. To chroni nas przed
wygnaniem w nieznane. A poza tym znam kilku dowódców. Dlatego
żaden grecki żołnierz nie odważy się zrobić mi krzywdy. A teraz i ja
mam do was pytanie. Jeszcze nigdy was nie widziałem. Co robicie
w tej okolicy?
Lilly zaparło dech. Powinni byli liczyć się z takim pytaniem.
Na szczęście Magnus najwyraźniej już coś wymyślił.
– Jesteśmy z północy – powiedział. – Z daleka. Nasi rodzice są
kupcami i wciąż podróżują. Tym razem zabrali nas ze sobą
i wysadzili tutaj. Chcemy dostać się do krewnych w Troi
i zamieszkać u nich, dopóki rodzice nie zabiorą nas w drodze
powrotnej.
Lilly w milczeniu kiwała głową. Dziwiła się, jak Magnusowi
udawało się sypać najróżniejszymi historiami jak z rękawa. Jej nigdy
nie przyszłoby do głowy tak przekonująco brzmiące wyjaśnienie.
Rodzeństwo w odwiedzinach u krewnych – uznała, że to brzmiało
dość wiarygodnie. Nikt przecież nie wiedział, że są tylko
przyjaciółmi. Ludzi o wiele mniej dziwili wspólnie podróżujący brat
i siostra. Costa też zadowolił się tym wytłumaczeniem. Podszedł
bliżej i na powitanie położył im ręce na ramionach.
– Coś podobnego sobie pomyślałem – uśmiechnął się. – Wasze
rzeczy wyglądają tak czysto i delikatnie, jakby były całkiem nowe.
Na to mogą sobie pozwolić jedynie kupcy. I twoje włosy są tak jasne,
nie widziałem jeszcze takich u nikogo w tej okolicy. – Pogładził
palcami jej rudawoblond włosy. – Musicie więc przybywać z daleka.
Lilly uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Jeżeli pogładzi mnie
jeszcze po policzku, chyba mu przysolę, pomyślała. Mimo
że uratował nas przed żołnierzami.
– Mógłbyś nam pokazać drogę do Troi? – spytał Magnus. –
W miarę możliwości bez spotkania z żołnierzami.
– Jasne, wcale nietrudno ją znaleźć – machnął ręką Costa. –
Z drugiej strony pagórka świetnie ją widać. Ale... – zacisnął usta
i zmarszczył czoło. – Wcale nie tak łatwo się tam dostać. Już
od wielu lat trwa wojna, o czym na pewno wiecie. I Troja jest dobrze
strzeżona. Nawet mysz się nie prześlizgnie!
Dzieciom zrzedły miny. Jak mają znaleźć kryjówkę skarbu, skoro
sami nie dotrą do miasta?
– Ale taki pasterz jak ja jest lepszy od myszy – pocieszył ich
Costa. – Jeśli chcecie, możecie zostać ze mną i z moją rodziną,
dopóki nie nadarzy się dobra okazja do przemycenia was za mury
miasta. Mieszkamy w chacie, o tam, na szczycie pagórka.
Mrugnął do Magnusa.
– Twoja siostra Lilith bardzo mi się podoba. Jest przykładnie
małomówna. Tak jak dziewczyna być powinna.
Lilly zakrztusiła się, słysząc te słowa, i zaczęła gwałtownie
kaszleć. Jeszcze nikt nie nazwał jej „małomówną”. Co temu
bezczelnemu smarkaczowi przychodzi do głowy?
– Możemy zaraz pójść do chaty, jeżeli chcecie. Musimy jednak
zabrać ze sobą stado.
Costa klepnął baranka swoim kijem i zwierzę ruszyło. Dzieci
poszły za nim. Kątem oka Magnus widział, że Lilly aż poczerwieniała
ze złości. Jednak jako doświadczona podróżniczka w czasie
wiedziała, że nie powinna łatwo dawać się ponosić emocjom.
Zacisnęła więc zęby i milczała. Zupełnie jak ideał dziewczyny Costy.
Król na manowcach

Nieco później dzieci i owce stanęły na szczycie wzniesienia.


Wreszcie otworzył się widok na to, co znajduje się po drugiej stronie
– Troja!
– Ale odjazd! – wyrwało się Magnusowi i Lilly jednocześnie.
Kilka kilometrów przed nimi rozciągało się prawdziwe miasto
z potężnym założeniem zamkowym. Domy z kamienia i gliny
otoczone były głęboką fosą i grubymi murami. Było w nich pięć
masywnych bram, które z racji wojny były oczywiście zamknięte.
Liczne wieże wartownicze dawały gwarancję, że nikt nie zbliży się
niezauważony. Na pagórku w północnej części miasta wznosił się
dumnie zamek. Jego mury obronne były jeszcze wyższe, jeszcze
grubsze i jeszcze bardziej imponujące. Ich szczyty wieńczyły
kamienie o ostrych krawędziach, które były ułożone niczym zęby
piły. Żaden nieprzyjaciel nie mógł mieć nawet nadziei, że bez
szwanku pokona tę przeszkodę.

– Co jest za zamkowymi murami? – spytał Magnus, ponieważ


nawet z wyższego punktu obserwacyjnego dzieci nie mogły dojrzeć
wnętrza założenia.
– Przede wszystkim świątynie bogini Ateny i pałac króla Priama –
odparł Costa. – Ludzie z miasta powiadają, że mieści się w nim
sześćdziesiąt komnat.
Lilly i Magnus wymienili wiele mówiące spojrzenia. Słowo „pałac”
brzmiało całkiem jak „skarb”. Wylądowali więc w „złotym środku”,
w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia. Zakładając, że Costa
rzeczywiście pomoże im się tam dostać.

– Costa!
Przed chatę wyszła jakaś kobieta. Trzymała w rękach gliniane
naczynie, którego zawartość wylała na ziemię tuż obok drzwi.
Zaciekawiona przyjrzała się dwójce przybyszów.
– Moja mama – wyjaśnił chłopiec szybko Lilly i Magnusowi. –
Mamo, to moi przyjaciele. Pochodzą z północy i chcą odwiedzić
krewnych w Troi. Czy mogą u nas mieszkać, dopóki nie wejdą
do miasta?
Mama Costy zmierzyła wzrokiem Lilly i Magnusa. Podobnie jak jej
syn, z ich pięknych ubrań wywnioskowała, że pochodzą z zamożnej
rodziny.
– Naturalnie, że możecie zostać, ile chcecie – powiedziała. – Mam
tylko nadzieję, że nie będzie wam tu zbyt niewygodnie. Nie
zapewnimy wam takiego luksusu, jak w mieszkaniu w mieście. –
Uśmiechnęła się niepewnie. Wolną ręką zaprosiła dzieci do środka.
Było tam tylko jedno pomieszczenie. Pod lewą ścianą stało kilka
glinianych dzbanów – najwyraźniej była to kuchnia. Z prawej strony
pokoju leżała rozrzucona słoma, musiał to być kąt do spania.
A pośrodku stał drewniany stół bez krzeseł. „Pokój dzienny”. Lilly
i Magnus poczuli wyrzuty sumienia, że w ich domach każde z nich
ma własny pokój. A w nim szafy i regały pełne zabawek, książek,
dżinsów, koszulek, swetrów i skarpet. Nie wspominając o miękkim
łóżku.
– Dobrze, że tak wcześnie przychodzisz, Costa – powiedziała
poważnym tonem jego mama. – Zaraz musisz jeszcze raz wyruszyć.
Grecy znów szukają Odyseusza.
– O nie, znowu? – jęknął chłopiec. – Dlaczego nie zwiążą go
w obozowisku jak krnąbrną owcę?
– Ponieważ jest królem, a królów się nie wiąże – odpowiedziała
mu matka. – Im szybciej go znajdziesz, tym szybciej będziesz to
miał za sobą. Może twoi przyjaciele będą chcieli ci towarzyszyć?
– Jasne, że tak – oświadczył Magnus natychmiast. Nie odczuwał
wielkiej potrzeby przebywania w ciasnej chacie dłużej, niż to było
konieczne.
– Pójdziemy z tobą – zgodziła się Lilly, wywołując tym markotny
grymas na twarzy Costy.
– Twoja siostra nie powinna dużo mówić – szepnął Magnusowi
do ucha, gdy szykowali się do drogi. – Dziewczynie to nie przystoi.
– Jej tak – odszepnął Magnus zadowolony, że Lilly nie słyszała ich
krótkiej rozmowy.

Dzieci zeszły szybkim krokiem z pagórka.


– Kim jest ten Odyseusz? – Magnus aż zasapał się z wysiłku. –
I dlaczego Grecy go szukają?
– Jest jednym z ich królów i dowódcą wojsk – wyjaśnił Costa
tonem, jakby prowadził luźną pogawędkę. Szybkie tempo nie robiło
na nim wrażenia. – Odyseusz jest niesamowicie mądry. Ale
kompletnie nie ma zmysłu orientacji. Zabłądził nawet w swoim
namiocie. Naprawdę! I za każdym razem muszę go szukać.
Ponieważ jako pasterz owiec mam najlepsze rozeznanie w terenie.
Na pewno żołnierze, którzy was ścigali, mieli za zadanie sprowadzić
z powrotem Odyseusza. I znów nie zdołali go odnaleźć.
– A gdzie my rozpoczniemy poszukiwania? – spytała Lilly.
Costa zatrzymał się gwałtownie. Ręką wskazywał zachód, ale
karcące spojrzenie skierował wprost na Lilly.
– Dziewczynie nie przystoi takie gadulstwo! – powiedział
kategorycznie.
Tego było już Lilly za wiele. Wzięła się pod boki i popatrzyła
na niego gniewnie.
– Nie wiem, do czego nadają się dziewczyny w twoim kraju –
prychnęła. – U nas w każdym razie nikt nie odważy się zatykać im
ust. Dziewczyny nie są wcale gorsze od chłopaków. Nie ma niczego,
czego nie umiałybyśmy równie dobrze, co wy. Wspinamy się
na drzewa, ścigamy się, skaczemy z trampoliny i gramy w piłkę
nożną! I przestań wreszcie mnie upominać! Bo przeżyjesz awanturę,
w porównaniu z którą wojna trojańska to zaledwie niemrawe
brzęczenie niemowlaka!
Popatrzyła wyzywająco na Costę. Ten jednak stał z otwartymi
ustami, nieruchomo jak posąg. Wciąż trzymał wyciągniętą rękę.
– A teraz idziemy! – prychnęła Lilly. Odwróciła się na pięcie
i zamaszystym krokiem pomaszerowała dalej.
Magnus przełknął ślinę. Miał nadzieję, że wybuch Lilly nie
pokrzyżuje im planów. Trwożliwie spojrzał na Costę. Pasterz owiec
powoli wracał do siebie.
– Co to jest... piłka nożna? – wyjąkał.
– Dyscyplina sportowa z naszej ojczyzny – powiedział Magnus
z zakłopotaniem. – Ty... chyba się na nas nie pogniewasz?
– Co za temperament – zdumiał się Costa. Nareszcie opuścił
ramię. Po jego twarzy błąkał się uśmiech. – Nawet nie wiedziałem,
że dziewczyny potrafią tak się wściekać. Twoja siostra podoba mi
się coraz bardziej. – Energicznie ruszył w ślad za Lilly, która
tymczasem oddaliła się od nich o jakieś dwadzieścia metrów.
Lekko zdumiony Magnus potrzebował kilku sekund, żeby
otrząsnąć się ze strachu i przetrawić nagłą zmianę zdania Costy.
Odbija tym Grekom, pomyślał. A potem pośpieszył, by dogonić tych
dwoje.

Znaleźli Odyseusza pół godziny później na brzegu rzeki. Stał


odwrócony do nich plecami i najwyraźniej nie mógł się zdecydować,
czy powinien pójść w prawo, czy w lewo. Postawny mężczyzna
chwiał się na boki.
– W prawo! – zawołał Costa z daleka.
Odyseusz odwrócił się.
– Costa, przyjacielu – roześmiał się. – Znów jesteś moim
wybawcą. Gdzie bym już błądził, gdybyś nie znajdował mnie
za każdym razem i nie prowadził z powrotem do obozu.
– Zapewne gdzieś, gdzie jeszcze żaden człowiek nie postawił
stopy – wyszczerzył zęby w uśmiechu pasterz.
Chłopiec i mężczyzna objęli się jak starzy przyjaciele. A potem
Costa przedstawił swoich towarzyszy.
– To Magnus i Lilith z północy. Jest tam królestwo, w którym
dziewczyny mają jasne włosy, mówią jak mężczyźni i uprawiają
dyscyplinę sportową nazywaną „piłką nożną”.

– Piłka nożna? – zdziwił się Odyseusz. – Nigdy o niej nie


słyszałem. Ale muszę przyznać, że niewiele podróżowałem. Poza
moją ojczyzną Itaką i tą przeklętą Troją praktycznie niczego nie
widziałem. – Westchnął. – No cóż, może po wojnie znajdę wreszcie
czas na to, aby obejrzeć trochę świata.
Stanął pomiędzy Lilly i Magnusem i położył im na ramionach
swoje potężne dłonie.
– Ale teraz wracajmy do obozu – powiedział. I ruszył w dobrym
humorze, zabierając obydwoje dzieci ze sobą.
– Stój! – zawołał za nim Costa. – To zły kierunek!
Podbiegł i chwycił Odyseusza za pas od miecza.
– Czasami zastanawiam się, jak możecie prowadzić całe wojsko,
skoro wciąż błądzicie. – Costa pokręcił głową.
– Och, to zupełnie proste – powiedział Odyseusz, który mimo
kolejnej pomyłki zachował dobry humor. – Na wojnie trzeba się tylko
trzymać wielkiej ludzkiej masy. Albo iść tam, skąd dochodzi
najgłośniejszy szczęk oręża. W każdym razie zawsze łatwiej znaleźć
kłopoty niż właściwą drogę.
Śmiejąc się i rozmawiając, szli brzegiem rzeki: z przodu Costa,
a po obu stronach Odyseusza Lilly i Magnus. We troje uważali, aby
król przez nieuwagę nie skręcił w złym kierunku. Dzieci dowiedziały
się ze zdziwieniem, że Odyseusz wcale nie miał ochoty walczyć.
Jednak jako władca greckiego państewka nie mógł pozostać
w domu, kiedy wszyscy sąsiedzi wyruszali na wojnę.
Wreszcie zbliżyli się do obozu Greków. Około pięćdziesięciu
metrów przed umocnieniami z kamieni i drewnianych belek przeszli
przez rów po drewnianej kładce.
– Służy do ochrony przed wozami bojowymi Trojańczyków –
wyjaśnił dzieciom Odyseusz. – To nie jest tak, że tylko my
atakujemy. Czasami mieszkańcy miasta próbują przegonić nas
z powrotem na morze.
Strażnik przy głównym wejściu przywitał króla natychmiast, gdy go
rozpoznał, i otworzył skrzydło bramy. Na dzieci natomiast popatrzył
z gniewną miną.
– O rany, myślę, że to jeden z tych żołnierzy, którzy nas gonili –
szepnął Magnus.
– Masz rację – odszepnął Costa, ważąc się na ukradkowe
spojrzenie przez ramię. – Ale już nic wam nie zrobi. Widział,
że jesteście przyjaciółmi króla Odyseusza. Nie ma lepszej ochrony
przed Grekami.
Mimo tych uspokajających słów Lilly i Magnus szli przez
obozowisko, nie mogąc pozbyć się niepokoju.
Wojna trwała już dziesięć lat, opowiadał Odyseusz. I już dawno
żołnierze zamienili namioty na solidne domy. Gdyby po ulicach
biegały tu jeszcze bawiące się dzieci i przechodziły uśmiechnięte
kobiety, obozowisko wyglądałoby jak prawdziwe miasto. Za domami,
na plaży, cumowały okręty. Mężczyźni wciągnęli je na ląd.
Wyglądały niczym wielkie łodzie. Pośrodku każdego z nich sterczał
maszt, ale liczne ławy po obu stronach świadczyły, że na morzu
załoga często musiała brać się do wioseł.
Przy domu Odyseusza dzieci pożegnały się z królem. Słońce
zbliżało się już do linii horyzontu, a one chciały przebyć drogę
do chaty na wzgórzu, jeszcze zanim zapadną ciemności.
– Jutro zostańcie lepiej w domu – zawołał za nimi Odyseusz. –
O świcie zaatakujemy Troję i walki będą trwały na pewno przez cały
dzień.

Kiedy niedługo później słońce zanurzyło się w morzu, Lilly,


Magnus i Costa siedzieli na ziemi przed chatą. Costa opowiadał, jak
poznał Odyseusza, kiedy ten pojawił się nagle pośrodku stada owiec
i spytał o drogę. Magnus trzymał się za brzuch ze śmiechu. Lilly też
uśmiechała się pod nosem, chociaż znacznie bardziej
koncentrowała się na wiadomości do Alberta, którą pisała
na skrawku papieru. Costa popatrzył na nią ze zdumieniem.
– Co tam robisz? – spytał ją w końcu.
– Piszę list do... – zastanowiła się szybko, kogo najlepiej
wymienić, nie zdradzając zbyt wiele. – ...do naszych rodziców.
Kłamiąc, zaczerwieniła się lekko na twarzy. Costa jednak wcale
tego nie zauważył. O wiele bardziej dziwiło go nowe odkrycie,
którego dokonał.
– Potrafisz pisać! – wypalił. – Nie do wiary. Ludzie w waszej
ojczyźnie muszą być czarodziejami. U nas prawie nikt tego nie umie.
Tylko nieliczni są biegli w sztuce pisania. I wszyscy pracują
na dworze króla.
Lilly wyszczerzyła zęby. Wyciągnęła rękę i przywołała Merlina,
który czekał na dachu chaty. Zwinęła karteczkę i przywiązała ją
sznurkiem do nóżki kawki. Ptak od razu wiedział, czego się od niego
oczekuje. Wzbił się w powietrze, kracząc głośno, i poleciał
w kierunku tunelu.
Patrząc w ślad za nim, dzieci ujrzały mężczyznę, który poganiał
przed sobą stado owiec i kierował się do chaty.
– Mój tata – powiedział Costa. Zerwał się na równe nogi i wybiegł
mu naprzeciw, krzycząc: – Tato! Tato! Mamy gości. Moich nowych
przyjaciół. Z północy. Chłopca i dziewczynę. Nie uwierzysz: ona
dużo mówi, umie pisać i gra w coś, co oni nazywają „piłką nożną”!
Zdenerwowana Lilly wywróciła oczami.
– Mam nadzieję, że szybko się dowiemy, gdzie król ukrył skarb –
szepnęła do ucha Magnusowi. – Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze
wytrzymam z tym Costą...
Małe i wielkie bitwy

Stary termometr na ścianie pokazywał zaledwie osiemnaście


stopni. Mimo to Albertowi pot zalewał czoło. Lilly i Magnus przenieśli
się w przeszłość, zanim zdążyli doczytać do końca historię wojny
trojańskiej. Albert tymczasem to nadrobił – i ani trochę nie był
zachwycony tym, czego się dowiedział. Co więcej, zaczął poważnie
obawiać się o przyjaciół. Gorączkowo zanotował najważniejsze
wydarzenia na kartce papieru. Kiedy pojawi się tu Merlin, przywiąże
mu do nóżki tę wiadomość i natychmiast odeśle go z powrotem
w przeszłość. Ach, żeby Merlin już tu był... Niecierpliwie zabębnił
palcami w blat stołu.
Wreszcie usłyszał w tunelu jakiś szelest. Pośpiesznie podjechał
pod wejście.
– W końcu jesteś! Był już najwyższy czas! – zawołał.
O dziwo, nie odpowiedziało mu radosne krakanie. W piwnicy nie
rozległ się też łopot skrzydeł. I żaden ptak nie rzucił się łapczywie
do miseczki z wodą i na okruszki po ciastkach na stole. Natomiast
szelest narastał. Coś zbliżało się do Alberta. Było coraz bliżej i bliżej.
Chłopiec przełknął ślinę. Czyżby tunelem nadchodził ranny grecki
żołnierz? Albo któryś z kłótliwych bogów?
Albert chwycił latarkę i na wpół zardzewiałą rurkę, która wraz
z innymi rupieciami leżała w kącie piwnicy. Szelest był coraz bliższy.
Albert uniósł rurkę, gotowy powalić każdego przeciwnika. Snop
światła z latarki skierował do wnętrza tunelu.
– Ani kroku dalej! – krzyknął mężnie.
A potem opuścił rurkę. Wyraz groźnego zdecydowania na jego
twarzy zastąpiły zdumienie i rozbawienie. Uśmiechnął się najpierw
pod nosem, a potem wybuchnął gromkim śmiechem.
W świetle latarki kroczył przez tunel żółw. O jego pancerz
zaczepiła się gałązka, która szeleściła, sunąc po dnie tunelu. Echo
wzmacniało tylko ten odgłos.

*
Następnego dnia rozgorzała bitwa o Troję, tak jak zapowiedział to
Odyseusz. Dostanie się do miasta pośród bitewnego zgiełku było
niemożliwe. Hałas docierał aż na górę, do chaty rodziny Costy.
Brzęk mieczy, krzyki rannych, trzask płonących domów.
– Dzisiaj możemy sobie darować próby odnalezienia waszych
krewnych – powiedział Costa w zamyśleniu. – Wojna wszystko
niszczy. Po każdej bitwie schodzę do obozu Greków i do Troi, aby
sprawdzić, czy moi przyjaciele ocaleli.
Milczał przez chwilę. Lilly i Magnus czekali cierpliwie, aż zacznie
mówić dalej.
– Za każdym razem brakuje przynajmniej jednego. Tak jest odkąd
sięgam pamięcią. Przecież musi istnieć też coś innego niż ciągłe
walki. – Ze łzami w oczach spojrzał na dwoje nowych przyjaciół. –
Opowiadaliście coś o piłce nożnej – pociągnął nosem. – Może
pokażecie mi, o co w niej chodzi? Żebyśmy się trochę oderwali
od tych krzyków. – Przekornie uniósł kąciki ust, zmuszając się
do uśmiechu.
– Jasne – odparła Lilly. – Wyjaśnię ci zasady, a Magnus zrobi nam
piłkę.
– Aha, Magnus zrobi? – zdumiał się Magnus. To prawda, że miał
bardzo zręczne ręce i że był namiętnym majsterkowiczem. Ale
z czego miał zrobić piłkę na tym pustkowiu?
Lilly rzuciła mu surowe spojrzenie z rodzaju już-coś-ci-wpadnie-
do-głowy-bo-to-ważne.
Magnus westchnął. Następnie wstał i rozejrzał się za czymś,
co wyglądałoby jak przyszła piłka. Odkrył kilka skrawków skóry
i kawałek grubego powrozu. Usiadł z tymi znaleziskami na dworze,
w cieniu chaty, gdzie nikt go nie widział. Potajemnie wyjął
z kieszonki scyzoryk. Nożyczkami przyciął skórę, a ostrym
szpikulcem zrobił na jej brzegach dziurki. W skupieniu przewlekał
przez nie powróz. Stopniowo powstawała wiotka kula. Magnus
wypchał ją sianem i zamknął otwór. Z całą pewnością taką piłką nie
zdobyłoby się mistrzostwa świata, nie odbijała się też od ziemi. Ale
była mniej więcej okrągła i nie łamała palców stóp podczas kopania.
W sumie całkiem niezłe osiągnięcie, pomyślał chłopiec z dumą.
Lilly zrobiła wielkie oczy, kiedy Magnus stanął przed chatą
i pomachał do nich piłką.
– Człowieku, ona jest totalnie super! – pochwaliła go. – Naprawdę
możemy nią pograć.
Rzuciła piłkę w powietrze, przyjęła ją na klatkę, podbiła ponownie
w górę kolanem, odbiła dwa razy głową i podała ją precyzyjnym
kopnięciem do Costy. Pasterz wyciągnął nogę, ale nie trafił piłki i ta
szerokim łukiem spadła na ziemię.
– Phi, to nic – powiedział, leżąc na plecach. – Za drugim razem
pójdzie mi lepiej. Jeszcze zobaczycie.
Dzieci ćwiczyły, kopiąc do siebie piłkę. Costa szybko się uczył
i wkrótce całkiem zgrabnie wykonywał już taki czy inny zwód.
– I jak? – spytała wreszcie Lilly. – Zagramy? Między tamtymi
krzakami będzie bramka.
Grali każdy przeciwko każdemu (Lilly wygrała, strzelając pięć
bramek, drugi był Costa z dwoma, a na końcu Magnus, który nie
strzelił żadnej), chłopcy przeciw dziewczynom (3:7) i Magnus
przeciw Coście z Lilly na bramce (2:1). A potem wyczerpani, ale
w znakomitych humorach, padli na trawę.
– Piłka nożna jest wspaniała – wysapał Costa. – Masz jednak
rację, Lilith. W tej dyscyplinie sportu mężczyźni nigdy nie będą tak
dobrzy jak kobiety.
Lilly wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Ach, wiesz – powiedziała. – Wy, mężczyźni, nie jesteście znowu
aż tak bardzo niesportowi. Myślę, że kiedyś na pewno połapiecie
się, o co chodzi w tej piłce nożnej.

Gra była znakomitą odskocznią, teraz jednak wojna znów wróciła


na pierwszy plan.
– Idę do obozu Greków – oświadczył Costa pod wieczór. –
Chcecie pójść ze mną?
Na widok niewyraźnych min Lilly i Magnusa wyjaśnił:
– Wejdę do obozowiska przez boczną bramę, tuż przy domu
Odyseusza. W ten sposób prawie nie widzi się rannych. Ci są
transportowani główną drogą do lazaretu.
Dzieci pokiwały bez słowa głowami. We trójkę ruszyli w milczeniu
w dół pagórka, kierując się w stronę morza. Odyseusz na pewno
będzie mógł powiedzieć, do jakiego etapu doszła wojna. Jeżeli
jeszcze żyje.

Spotkali greckiego króla akurat, kiedy chciał wychodzić.


– Przybywacie we właściwym momencie, żeby rzucić okiem
na naszą niespodziankę – oświadczył dzieciom na powitanie. – Ta
wojna nie może już dłużej trwać. Nie jesteśmy dość silni, żeby wziąć
miasto szturmem, a Trojańczycy są za słabi, aby nas stąd przegnać.
Poprowadził ich ze swojego domu na pusty plac pośrodku
obozowiska, na którym panowało wielkie ożywienie. To znaczy,
zaprowadził ich tam właściwie niższy rangą żołnierz, który przyszedł
po Odyseusza. Sam król skręciłby prawdopodobnie w niewłaściwą
stronę.
Na placu uwijało się mnóstwo żołnierzy, znosząc wielkie ilości
drewna. Belki, deski, nawet całe pnie drzew. Cieśle biegali
podekscytowani po całym placu, wydając polecenia.
– Oczywiście nie mogę zdradzić szczegółów naszego planu –
szepnął dzieciom Odyseusz. – Ale zadziała i zakończy tę wojnę
na korzyść jednej lub drugiej strony. – Wyprostował się i dumnie
wypiął pierś. – Musicie wiedzieć, że to mój plan.
– Cześć, Epejos – wykrzyknął nagle i pomachał do mężczyzny
studiującego pergamin z rysunkami. Magnusowi udało się zaledwie
rzucić okiem na pergamin, ale przysiągłby, że zobaczył na nim
rysunek konia.
Odyseusz wziął mężczyznę pod ramię i pociągnął go za sobą.
Trójkę dzieci zostawił na środku placu, jakby zupełnie zapomniał
o ich istnieniu. Usiadły więc na pniu drzewa, wsłuchując się
w odgłosy piłowania, walenia młotami i stukania. O jakim planie
mówił Odyseusz? Czym chce pokonać Troję? Drewnianą machiną?
Może czołgiem? Nie, wtedy nawet o nich nie śniono. Wieżą
na kołach, po której można będzie przedostać się przez mocne
mury miasta? Ale mieszkańcy Troi mogliby ją po prostu podpalić.
Wszystko jedno jak się głowili, i tak nie wymyślili, co powstaje
na tym wielkim placu budowy.
– Widzieliście Odyseusza? – Zatopieni w myślach nie zauważyli,
że podszedł do nich Epejos, człowiek z pergaminem. – Chciał was
odprowadzić do wyjścia, a potem natychmiast tu wrócić.
Epejos rozglądał się na prawo i lewo, szukając króla.
– Do licha, przecież nie mógł zabłądzić, skoro miał tylko przejść
plac budowy – syknął.
– Do nas w każdym razie nie doszedł – poinformował usłużnie
Costa. – Mamy go poszukać?
– Nie, tym razem nie. – Epejos pokręcił głową. – Wobec tego sam
pokieruję pracami. Musicie już zmykać. To, co tutaj budujemy, jest
ściśle tajne. Od teraz obcy nie mają czego szukać w naszym
obozowisku. Dzieci też nie.
Costa skinął głową. Zrozumiał, że będzie lepiej, jeśli teraz pójdą.
Epejos skinął na jednego z żołnierzy, który odprowadził dzieci
do wyjścia. Ledwie wyszli, brama zatrzasnęła się za nimi. Usłyszeli
jeszcze, że wartownicy ryglują ją ciężką belką.
– Bardzo chciałabym wiedzieć, co zamierzają – odezwała się Lilly.
– Ja też – zgodził się z nią Costa.
– A ja nie – stwierdził Magnus. – A przynajmniej nie z bliska.
Założę się jednak, że już wkrótce przekonamy się o tym na własnej
skórze.
O jednego konia za dużo

Na odwiedziny w Troi tego dnia było już za późno. Następnego


ranka wstali za to wcześnie i ruszyli w drogę do miasta.
– Wiem, przez jaką bramę kobiety wychodzą, kiedy idą prać –
opowiadał Costa po drodze. – Musimy wybrać właściwy moment,
wtedy wślizgniemy się do środka.
– Hmm – mruknął tylko Magnus.
Jak na jego gust o tej porze nic nie było właściwe. Dużo
za wcześnie. Z przymkniętymi oczami wlókł się za resztą, potykając
się co chwilę. Lilly też była jeszcze zaspana, ale marsz w chłodnym
powietrzu poranka szybko obudził w niej chęć do życia. Nareszcie
szli do miasta. Tam, gdzie król Priam ukrył gdzieś swój skarb. Czy
oprowadzano po pałacu i skarbcu?
Przy murach Troi okazało się, że Costa słusznie zerwał ich tak
wcześnie. Akurat kiedy dochodzili do wielkiej bramy, straż zaczynała
zamykać ją ze zgrzytem. W ostatniej chwili przecisnęli się przez nią,
ściągając na siebie spojrzenia nieufnych, trojańskich żołnierzy. Mieli
szczęście, że byli jeszcze dziećmi. Gdyby mieli o trzy, cztery lata
więcej, wartownik na pewno wszcząłby alarm. A tak wymruczał tylko
pod nosem coś, czego nie zrozumiał nawet czuły mikrofon
uniwersalnego tłumacza. Widziana z bliska Troja nosiła wyraźne
piętno długiej wojny. Wiele budynków było podziurawionych
mniejszymi i większymi kamieniami, na niektórych widać było ślady
pożaru, jeszcze inne były zupełnie zniszczone.
– Tutaj! To był dom naszych krewnych – odezwał się nagle
Magnus. Stał przed stertą kamieni, gliny i połamanych desek. – Tata
dokładnie opisał mi to miejsce – dodał. – Jestem pewny, że oni tutaj
mieszkali. – Lilly i Costa, którzy wyprzedzali go o parę kroków,
zawrócili i stanęli obok niego.
– Masz rację – powiedziała szybko Lilly. – To ten dom... a raczej
był nim kiedyś.
– Niewiele z niego zostało – stwierdził Costa ze współczuciem.
Odgarnął nogą gruzy. – Ale nie martwcie się. W ostatnich latach
dużo mieszkańców opuściło miasto. Może wasi krewni znaleźli się
w bezpiecznym miejscu, zanim runął ich dom.
Lilly i Magnus udawali, że są przygnębieni. Ale teraz, kiedy
sprawa wymówki została załatwiona, ich myśli coraz częściej
kierowały się w stronę skarbu. Na wszelki wypadek opuścili głowy
i milczeli jeszcze przez minutę, po czym Magnus spytał nieśmiało:
– Myślisz, że moglibyśmy obejrzeć gród i pałac królewski, skoro
już tu jesteśmy?
Costa pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia, czy nas wpuszczą – przyznał. – Ale możemy
spróbować.
Wspięli się na wzgórze trojańskie do potężnych murów
warownych, widocznych z każdego miejsca w mieście.
– Wow! Mają co najmniej dziesięć metrów wysokości – zdumiała
się Lilly. W domu bardzo lubiła wspinać się na wszelkie płoty i mury.
Ale ta ściana z wapienia budziła nawet w niej słuszny respekt. Ani
jednej szczeliny, żadnej rysy, której można byłoby się przytrzymać
i podciągnąć. Kto chciał dostać się do wnętrza grodu, musiał
wybrać, chcąc nie chcąc, drogę przez jedną z wież.
– Mamy szczęście – oświadczył Costa rozpromieniony.
Porozmawiał z wartownikiem przy głównej bramie. – Możemy wejść.
Ponieważ jesteśmy dziećmi.
Do skarbu! Teraz idziemy do skarbu!, ucieszyła się w duchu Lilly.
Ledwie jednak zostawili za sobą pięciometrowej grubości mury
i maszerowali prosto do pałacu, zagrodził im drogę trojański
żołnierz.
– Czego tu szukacie? – ofuknął ich. – Zmykajcie, ale to już!
– Strażnik przy bramie powiedział... – zaczął Costa. Żołnierz
jednak przerwał mu opryskliwie.
– On nie ma nic do powiedzenia. Zaraz będą tędy przejeżdżać
wozy bojowe. Dostaniecie się pod kopyta. – Ponuro wyszczerzył
zęby. – Tym razem damy Grekom nauczkę!
Trójka dzieci cofnęła się. Na dziedziniec rzeczywiście wtoczyły się
wozy zaprzężone w konie, na których stali żołnierze z lancami
i mieczami, czekając na sygnał do wymarszu. Zwierzęta wierzgały
dziko. Lilly, Magnus i Costa przywarli do muru.
– Lepiej spróbujmy się stąd wydostać – zaproponował Costa. –
Dopóki jeszcze możemy.
Pośpiesznie przesuwali się wzdłuż ściany w stronę miasta. Zdążyli
w ostatnim momencie, ponieważ chwilę później koła wozów
bojowych zadudniły, przejeżdżając przez bramę. Dzieci otuliła gęsta
chmura kurzu.
– Mówiłem wam już, że Troja jest miastem koni? – odkaszlnął
Costa. – Hodują je wszyscy bogaci mieszkańcy. Wcześniej po konie
przybywali tu ludzie z bardzo daleka.
Lilly otarła dłonią kurz z twarzy. Z żalem zauważyła, że strażnik
zamknął bramę za wozami.

Rozczarowani snuli się po mieście. Magnus był wściekły. Jak tu


się obchodzono z turystami?! Dlaczego skarb nie był wystawiony
w muzeum, nie było ustalonych godzin wizyt, tak jak się należy?
Ach, do licha! Magnus kopnął leżący kamień. Nie było jeszcze
muzeów. A turyści w tamtych czasach byli zjawiskiem rzadszym niż
jodłujące świnki morskie.
Kiedy Magnus przerwał na chwilę swoje rozmyślania, spostrzegł
pewną zmianę. Ludzie byli jakby... weselsi. Podekscytowani
i radośni. Chłopiec trącił Lilly i Costę. Oni również natychmiast to
zauważyli. Wszyscy wokoło śmiali się i radowali.
– Co się dzieje? – spytał Costa kobietę, która tańczyła obok nich,
wyrzucając w górę ramiona.
– Odeszli! – wykrzyknęła. – Grecy odeszli! Wypłynęli w morze! –
I z radości ucałowała Costę w czoło, a Magnusa, który stał tuż obok,
w policzek. I tanecznym krokiem pośpieszyła dalej.
– Odeszli? – wymruczał Costa. Nie mógł w to uwierzyć. Przez
całe jego życie stacjonowali tu Grecy i prowadzili wojnę z Troją.
A teraz, z dnia na dzień... – Odeszli?
– Sprawdzimy! – postanowiła Lilly.
Tak szybko jak tylko się dało przecisnąć przez świętujący
na ulicach tłum, pobiegli w stronę bramy miejskiej. Za sznurem ludzi,
którzy również chcieli to zobaczyć na własne oczy.

I zobaczyli! Obóz Greków był pusty – ale nie całkiem. Statki,


żołnierze i broń zniknęły. Na głównej drodze za to stał... koń! Nie taki
prawdziwy z krwi i kości, tylko drewniany. Magnus ocenił, że miał
przynajmniej osiem metrów wysokości. Już kiedyś widział takiego
konia – na pergaminie Greka Epejosa. Był przymocowany
do platformy na kołach niczym gigantyczna zabawka.
Ludzie otoczyli drewnianego rumaka i przyglądali mu się
ze zdumieniem. Do czego miałby służyć?, zastanawiali się.
Dlaczego Grecy go zbudowali? I dlaczego zostawili go tutaj?
Od tłumu oderwała się jakaś kobieta. Jej potargane włosy
sterczały we wszystkich kierunkach, spojrzenie miała utkwione
w bezkresnej dali. Wspięła się na platformę rumaka, wyciągnęła
ręce do przodu, jakby chciała się zasłonić przed oślepiającym
słońcem, i przemówiła dziwnie głuchym głosem:
– W momencie triumfu bogowie odwracają się od Troi! Zamykają
ludziom oczy, aby nie dostrzegali niebezpieczeństwa. Podarunek
wroga kryje w swym wnętrzu śmierć. Kto wprowadzi go do miasta,
skaże je na zagładę. Troja będzie płonęła. Upadnie przez własny
symbol.
Lilly i Magnus poczuli ciarki na plecach. Ku ich zdumieniu Costa
zachichotał. I nie tylko on. Niemal wszyscy ludzie pukali się w czoła
i kpili z niej w głos.
– Daj spokój, Kasandro! – zawołał ktoś z tłumu.
– Dość już wywróżyłaś – roześmiał się inny.
– To Kasandra – wyjaśnił Costa przyjaciołom. – Jest córką króla
Priama. Każdy wie, że ma nie po kolei w głowie. Ciągle wieści tylko
nieszczęścia. Nikt jej jednak nie wierzy. Nawet najwięksi pesymiści.
Przed tłum wystąpił jakiś mężczyzna. Wspiął się na podest obok
kobiety.
– Nikt nie przepowiada tak pięknych upadków jak ty, Kasandro –
roześmiał się głośno, a tłum mu zawtórował. – Ale Grecy odeszli.
A tej porzuconej zabawce dla dużych dzieci nie może udać się to,
o co Grecy trudzili się daremnie przez dziesięć lat.
Ostrożnie podniósł kobietę i podał ją dwóm innym mężczyznom
z dworu królewskiego, stojącym pod koniem. Przy
akompaniamencie gwizdów i krzyków ciżby odprowadzili Kasandrę
z powrotem do miasta. Jej ostrzeżenie ani trochę nie ostudziło
radosnego nastroju, a raczej jeszcze go podgrzało.
Ledwie Kasandra zniknęła im z oczu, w jednym z greckich domów
rozległ się hałas. Dzieci początkowo niczego nie widziały, ale
najwyraźniej ktoś inny przepychał się do drewnianego rumaka.
Dowodzony przez oficera oddział żołnierzy wciągnął wreszcie
jakiegoś człowieka na platformę. Jeniec bronił się ze wszystkich sił,
ale trojańscy żołnierze trzymali go mocno.
– To grecki żołnierz – krzyknął dumnie oficer do ludu. – Wyjaśni
nam, o co chodzi z tym wielkim drewnianym koniem.
– Nic nie wyjaśnię! – zaprotestował Grek.
– Och, wyjaśnisz – odparł oficer. Dobył miecz i przyłożył go
do szyi więźnia. – A może mam ci natychmiast podciąć gardło?
– Nie! – wrzasnęła Lilly. – Niech pan tego nie robi!
Chciała pobiec do przodu i przeszkodzić oficerowi w spełnieniu
groźby. Ale Magnus i Costa powstrzymali ją za ramiona.
– Nic nie zrobimy przeciwko żołnierzom – szepnął jej do ucha
Costa.
Tymczasem stojący wkoło ludzie podnieśli ogłuszający krzyk.
„Zabijcie go!”, „Niech mówi!” i „Troja! Niech żyje Troja!”, rozlegało się
wokoło. Ciałem Greka wstrząsały drgawki.
– Powiem wszystko! – ryknął najgłośniej jak potrafił. – Darujcie mi
życie, a powiem wszystko!
Oficer schował miecz, ale nadal trzymał demonstracyjnie dłoń
na rękojeści. Lilly przestała wyrywać się z uścisku chłopców.
Z zaciśniętymi pięściami, w takim samym napięciu, co tłum, czekała
na słowa mężczyzny.
– To prawda, jestem Grekiem – zaczął więzień. – Na imię mam
Sinon i walczyłem przeciwko Troi. Dziesięć lat nie mogliśmy
pokonać miasta. Nasi ludzie zatęsknili za domami, za swoimi
rodzinami. Królowie musieli zatroszczyć się wreszcie o własne
królestwa. Dlatego zrezygnowaliśmy. Nocą odpłynęliśmy na statkach
w kierunku ojczyzny.
– Mówisz „my”, a przecież stoisz przed nami! – przerwał mu
okrzyk kogoś z tłumu.
– Chciałem wracać z nimi do Grecji – kontynuował Sinon. – Ale
wiatry nie były sprzyjające. Nie mogliśmy wypłynąć. Wtedy nasi
królowie postanowili, że złożą bogom ofiarę – mnie!
– Zabili cię? – zapytał szyderczo jakiś głos z tyłu. – Jak na trupa
wyglądasz dość zdrowo i dziarsko!
– W ostatniej chwili udało mi się uciec – wyjaśnił więzień. –
Ukryłem się. I od tamtej pory nienawidzę Greków!
Ostatnie zdanie znów wykrzyczał. Krople potu wystąpiły mu
na czoło.
– O co chodzi z tym drewnianym koniem? – obstawał przy swoim
oficer.
– To dar dla bogini Ateny – odpowiedział Sinon. – Aby chroniła
Greków w ich drodze do domu. Szczęście dla Greków, nie dla
Trojańczyków! Dlatego koń jest taki wielki: żeby nie zmieścił się
przez żadną z waszych bram i żebyście nie mogli go sobie
przywłaszczyć. Gdyby to się wam udało, wasze miasto znalazłoby
się na wieki pod ochroną bogini. Jeśli jednak zniszczycie rumaka,
na Troję spadnie wielkie nieszczęście.
– Czy wy, Grecy, naprawdę jesteście takimi głupcami? – krzyknął
ktoś. – Oczywiście, że ściągniemy konia do naszego miasta.
Po prostu rozbierzemy kawałek murów obronnych!
Przez tłum przetoczył się okrzyk radości. Ludzie podskakiwali jak
szaleni. „Rozbierzmy mury!”, wrzeszczeli i klaskali do taktu.
Żołnierze na platformie dali Grekowi Sinonowi kuksańca i zeskoczyli
do swoich ludzi. Trojańczycy wspólnymi siłami zaczęli pchać
drewnianego konia w kierunku miasta. Niektórzy pobiegli przodem,
żeby przynieść z domów narzędzia. Z zapałem zabrali się
do rozbijania murów miejskich, aż wybili szczelinę na tyle dużą,
żeby przeciągnąć przez nią konia. Lilly i Magnusowi udało się
wyrwać z tłumu. Nie mogli pojąć tego, co się przed nimi rozgrywało.
Mężczyźni, kobiety i dzieci zachowywali się niemal jak szaleni.
Nawet Costa walił pięściami w mur, wykrzykując ciągle „Dziesięć lat
wojny minęło! Minęło! Zabierzemy sobie greckiego konia!”.
Jego przyjaciele stali obok i kręcili głowami.
– Po prostu w to nie wierzę – powiedział Magnus. – Wciągają
konia do miasta, nie sprawdziwszy go najpierw dokładnie. Jak
można być takim głupim?
– Tak, w mieście jest teraz chyba o jednego konia za dużo –
zgodziła się z nim Lilly.
Troja spłonie

Kiedy Merlin z wiadomością od Alberta u nogi wyleciał z tunelu


z powrotem do przeszłości, natychmiast postarał się odnaleźć
Magnusa i Lilly. Zaczął od chaty rodziny Costy, ale tu dzieci nie było.
Zrobił więc rundkę nad równiną. Poza tatą Costy i owcami były tam
tylko kamienie, trawa i krzewy. Kolejną próbę podjął w mieście.
Kawka spostrzegła już z daleka, że w Troi świętowano. Ulice były
pełne ludzi. Biegali bez celu, śmiali się i obejmowali – mimo
świetnego wzroku Merlinowi trudno było odszukać dwoje dzieci
w tym tłumie. Ptak zataczał rundę za rundą, aż wreszcie się poddał.
Chętnie pozbyłby się natychmiast papierowej rolki przy nóżce,
ponieważ jednak nie odnalazł Lilly i Magnusa, zawrócił do chaty
na wzgórzu. Tutaj była ich kwatera, tutaj spali, na pewno też wrócą
tu niebawem. Zmęczony Merlin wylądował na dachu chaty i ukrył
łebek w piórkach.
Wracając późnym wieczorem do domu, Lilly i Magnus kłócili się
zawzięcie z Costą.
– Sam słyszałeś Odyseusza – napomniała go Lilly chyba setny
raz. – Miał jakiś plan.
– A w dodatku budowali coś z drewna – wspierał ją Magnus. –
Konia. Chcą z jego pomocą zdobyć miasto!
– Ten, kogo nie ma, nie może niczego zdobyć – bronił się Costa. –
A Grecy odpłynęli, prawda?
– Ale w każdej chwili mogą wrócić! – upierała się Lilly. Ze złością
tupnęła nogą. Dlaczego ten pasterz owiec jest taki uparty?
– W każdym razie ja chcę dzisiejszą noc spędzić w mieście
i świętować. – Costa uniósł ręce w obronnym geście. – Chyba
że macie dowód na to, że to pułapka.
Lilly i Magnus aż sapnęli ze złości. Skąd mieli wziąć dowód?
Wcale nie byli pewni. Jedynie nagły odwrót Greków wydał im się
podejrzany. Nawet bardzo podejrzany.
Zbudzony hałasem Merlin sfrunął z dachu prosto do dzieci.
Wylądował na ramieniu Lilly i markotny wyciągnął nóżkę. Magnus
rozwiązał supeł i rozwinął zrolowaną karteczkę.
– Macie superposłańca – zdumiał się Costa. – Czy inne ptaki też
nadają się do tego? Na przykład gołębie?
Lilly i Magnus nie zwracali uwagi na jego pytania. W napięciu
przeczytali informacje, które przysłał im Albert.

Potrzebowali dowodu? Oto i on! Skoro Albert im napisał, że Troja


upadnie, to nie był to żaden przejaw pesymizmu, tylko
niepodważalny fakt.
– Dobre wieści? – spytał Costa. – Czy wasi rodzice szybko
po was przyjadą?
– Co? – Magnus był trochę zdezorientowany. – Ehe... tak...
Zabiorą nas... Jeszcze dzisiejszej nocy... – wyjąkał.
– Piszą znacznie więcej – dodała pośpiesznie Lilly. Chciała
wykorzystać okazję i odwieść Costę od pomysłu świętowania w Troi.
– Piszą, że spotkali dziś greckiego kupca. A ten ze śmiechem im
opowiedział, że jeszcze tej nocy miasto zostanie podstępnie
zdobyte.
Kątem oka śledziła, jak chłopiec zareaguje na tę wiadomość.
Słuchał uważnie i wydawał się lekko speszony. Z jednej strony wciąż
wierzył, że wygrali wojnę. Z drugiej – nie mógł sobie nawet
wyobrazić, że coś, co jest na piśmie, mogłoby nie być prawdą.
– Rodzice proszą nas, abyśmy natychmiast opuścili miasto i ukryli
się – dorzucił Magnus. Błyskawicznie zrozumiał pomysł Lilly.
– Skoro tak jest – odezwał się Costa nieśmiało – to może lepiej
zostańmy tutaj. Chociaż chętnie bym świętował. – Tęsknie popatrzył
w kierunku Troi. – Tak chętnie!
Głos uwiązł Lilly w gardle. Z całego serca życzyła chłopcu, aby
jego marzenie o pokoju w Troi mogło się urzeczywistnić. Ale
wiadomość od Alberta dowodziła, że było to tylko marzenie. Miasto
miało piekielnie małe szanse. I oni takie same na odnalezienie
skarbu.
– My też lepiej tu zostańmy – szepnęła do Magnusa. –
Przypilnujemy, żeby nie poszedł na pewną zgubę.
Magnus skinął głową. Nie mogli teraz zostawić Costy samego.
A na wzgórzu, w samotnej chacie, na pewno byli dość bezpieczni.
Przynajmniej taką miał nadzieję.
Wyczerpane wydarzeniami dnia dzieci położyły się na słomianym
legowisku w chacie i natychmiast zasnęły.

Zbudziło ich nerwowe krakanie. Merlin na dachu podniósł wielki


alarm. Gnani złym przeczuciem rodzice Costy i dzieci wybiegli przed
chatę. Już przy drzwiach spostrzegli migoczącą łunę, jakby
od wielkiego...
– Pożar! Troja płonie! – wykrzyknęła mama Costy.
– To niemożliwe – mruknął chłopiec. – Rzeczywiście mieliście
rację: to była pułapka. Ohydna pułapka.
– Grecy – powiedział jego tata. Wskazał ręką na obozowisko.
Widać tam było zarysy niezliczonych statków. – Wrócili. A teraz palą
Troję.
Lilly i Magnus stali w milczeniu kawałeczek dalej. Wiedzieli, że to
nastąpi. Obserwowali z przerażeniem, jak płomienie przeskakują
z domu na dom, rozprzestrzeniają się i przejmują we władanie
nawet gród i pałac. Ciemna chmura dymu unosiła się nad miejscem,
gdzie jeszcze kilka godzin temu tak beztrosko świętowano. Głośniej
niż kiedykolwiek wcześniej rozległ się alarm bojowy. Mogli mówić
o szczęściu, na swoim pagórku byli bezpieczni. Ale... czy naprawdę
byli?
– Żołnierze nadchodzą! – wykrzyknął nagle Costa.
Pokazywał na podnóże pagórka. W wypolerowanej broni oddziału
żołnierzy odbijał się blask ognia płonącego miasta.
– Są w drodze do nas – stwierdził tata Costy. – Musimy
natychmiast uciekać. Costa, wypuść owce! Niech nie wpadną
w ręce tych łotrów. A potem ukryjemy się na równinie.

Costa pobiegł do zagrody, w której tłoczyło się stadko. Lilly


i Magnus pomogli mu przy tym.
– Nie pójdziemy z wami! – zawołała Lilly do Costy, przekrzykując
beczenie. – Musimy wracać tam, skąd przyszliśmy.
– Ale to niebezpieczne – sprzeciwił się chłopiec. – Nas Grecy
nigdy nie znajdą. Tata i ja znamy tę okolicę lepiej niż ktokolwiek inny.
A wy jesteście tu obcy.
– Nasza kawka wskaże nam drogę – powiedział Magnus. – Wie
dobrze, którędy należy iść.
Costa nie wydawał się przekonany.
– Nic nam się nie stanie – zapewniła go Lilly.
– Będzie mi was brakowało – stwierdził cicho Costa. – Z kim
pogram w piłkę?
W tym momencie do zagrody przybiegli rodzice chłopca.
– Musimy uciekać! – rozkazał tata.
Costa spontanicznie objął Lilly, a potem przytulił mocno Magnusa.
– Powodzenia! – zawołał. A potem odwrócił się i w następnym
momencie on i jego rodzice rozpłynęli się w ciemnościach.
– Merlin! – krzyknął Magnus. – Merlin, tutaj!
Czarny cień sfrunął z dachu w dół, wprost na głowę Lilly.
– Do domu! – podał kierunek Magnus. – Z powrotem
do teraźniejszości!
Merlin zakrakał ochryple. Potem wzbił się w powietrze i ruszył
przed dziećmi do tunelu. Gdy znaleźli się przed wejściem, obejrzeli
się po raz ostatni. Nad chatą unosił się dym. Żołnierze ją podpalili.
– Wojna jest taka okropna – syknęła Lilly. Wślizgnęła się
za Magnusem i Merlinem do tunelu.
Płonącą Troję pozostawili w przeszłości.
Z nowym planem
do starego celu

Droga do teraźniejszości była łatwa. Lilly i Magnus biegli,


przyświecając latarką, tunelem aż do mapy świata na ścianie. Merlin
poleciał przodem, by oznajmić ich przybycie czekającemu na nich
w piwnicy Albertowi. Aby zamknąć tunel i aby nikt poza nimi nie
przedostał się z przeszłości do teraźniejszości, błękitny kryształ
musiał wrócić na swoje miejsce. Lilly wyjęła go z ukrytej kieszonki
swojej szaty.
– Szkoda, nie mamy żadnej pamiątki z Troi – powiedziała cicho,
przykładając kryształ do ściany. Zabrzęczało, ściany rozbłysły
niebieskim światłem – i połączenie z przeszłością zostało
przerwane.
– Och, mamy pewien drobiazg – pocieszył ją Magnus. – Jednakże
jest on trochę... śmierdzący. – Wyjął zza szaty kawałek owczego
sera. – Dała mi go wczoraj wieczorem mama Costy. Jako podarek
dla naszych „krewnych” w Troi.
– No to sprawdzimy, czy nasi przyjaciele w willi są trojoodporni –
powiedziała Lilly.
Uśmiechając się szeroko pokonali ostatnie metry tunelu i wyszli
do piwnicy willi, gdzie czekał na nich Albert, huśtając się
niecierpliwie na wózku.

– Ale szczęście, że nic wam się nie stało – odetchnął Albert


na widok wychodzących ze szczeliny w ścianie Lilly i Magnusa. –
Nie byłem pewny, czy Merlin was znajdzie, zanim Troja obróci się
w gruzy.
Kawka siedziała mu na kolanach, wydziobując pracowicie
rodzynki z miseczki. Słysząc słowa Alberta wyprostowała się,
przekrzywiła łebek i popatrzyła na chłopca jakby z wyrzutem.
– Merlin był super. Można na nim polegać – zaprotestowała Lilly.
Zwędziła kilka rodzynek i szybko włożyła je do ust. Kiedy Magnus
również chciał się poczęstować, ptak dziobnął go w palec.
Przenoszenie wiadomości w jedną czy w drugą stronę było
wyczerpującym zadaniem i Merlin nie uważał, że musi dzielić się
swoją zasłużoną nagrodą. Magnus cofnął rękę, klnąc pod nosem.
– Ale sprawa skarbu wygląda całkiem kiepsko – powiedziała Lilly.
Stanęła za wózkiem Alberta i przysunęła go do stołu. – Nie wpuścili
nas w ogóle do pałacu. Wciąż jeszcze nie mamy pojęcia, gdzie król
Priam go ukrył.
Klapnęła na skrzynię obok stołu i opowiedziała Albertowi
o przeżyciach z Grekami i Trojańczykami. W tym czasie Magnus
przysunął szafę z powrotem, zasłaniając wejście do tunelu.
Następnie dosiadł się do przyjaciół i uzupełniał relację Lilly, kiedy
czegoś zapominała.
– Na temat Costy i jego rodziny niczego nie znalazłem
w internecie – powiedział Albert. – Ale o Odyseuszu jest mnóstwo
informacji. W drodze powrotnej z Troi zabłądził i krążył po Morzu
Śródziemnym całe dziesięć lat.
– To do niego naprawdę podobne. – Magnus pokręcił głową. –
Jeżeli komuś przydałby się dobry system nawigacyjny, to właśnie
Odyseuszowi. Myślę... AUA!
Magnus zerwał się nagle i zaczął podskakiwać na jednej nodze,
trzymając się za drugą. Obok krzesła, na którym siedział, znajdował
się nieduży żółw. Miał zdradziecko otwarty pyszczek.
– Co to jest? – spytał Magnus, ostrożnie opuszczając stopę.
Wcześniej dokładnie omiótł wzrokiem piwniczną podłogę, badając,
czy przypadkiem nie czai się tam jakieś inne drapieżne zwierzę i nie
czeka na taką okazję.
– Och, to jest Parys – roześmiał się Albert. – Pomyślałem, że to
imię będzie do niego pasowało. Pochodzi bowiem z Troi. –
I opowiedział, jak wziął żółwia sunącego tunelem za wrogiego
żołnierza.
Lilly uniosła Parysa w górę i położyła go na stole.
– Cześć, Parys! – powiedziała szczebioczącym głosem. – Co to
za zachowanie. Trojański chłopak nie gryzie drugiego chłopaka
w palce stopy. Nawet jeżeli do złudzenia przypominają tłuste larwy.
– Ha, ha, ale śmieszne – prychnął Magnus. Ostrożnie wrócił
na swoje miejsce. – Poza tym: jaki to „chłopak”? Skoro przeszedł
przez tunel, to wykluł się z jaja przed trzema tysiącami lat. Mamy
przed sobą z całą pewnością najstarszego żółwia świata.
Niezadowolony z tego, że pozbawiono go smakołyków, Parys
sunął po stole wprost do Magnusa. Jak na liczący trzy tysiące lat
egzemplarz poruszał się w zdumiewającym tempie. Widząc jego
zdecydowanie, chłopiec wyjął szybko z kieszeni owczy ser, który
dostał od mamy Costy. Odłamał kawałek i podetknął żółwiowi pod
pyszczek.
– Proszę, posmakuje ci lepiej niż moje palce stóp i dłoni czy nos –
powiedział.
Parys łapczywie sięgnął po ser. Zdążył przełknąć, zanim Merlin
zdołał mu go wyrwać. Ptak wprawdzie napełnił brzuch rodzynkami,
ale na ekstrakąsek zawsze znajdzie się jeszcze miejsce. Magnus
odłamał kolejny kawałek. Resztę przesunął ukradkiem w stronę
Alberta.
Ledwie ten włożył odrobinę do ust, rozległo się pukanie do drzwi
piwnicy.
– Jeszcze ten ser ściągnie nam tu całe miasto – zażartowała Lilly.
To był jednak tylko tata Alberta, który najpierw włożył głowę przez
drzwi, a potem zszedł po schodach.
– Chciałem wziąć z piwnicy kilka rzeczy i pomyślałem, że do was
zajrzę – powiedział. Popatrzył na Lilly i Magnusa, którzy wciąż
jeszcze byli ubrani w trojańskie kostiumy. – O, bawicie się w teatr? –
spytał. – Grecy czy Rzymianie?
– Grecy – odparł Magnus.
– Wszystko wiąże się z naszymi poszukiwaniami skarbu –
wyjaśniła Lilly.
– Poszukiwania skarbu? – tata Alberta spojrzał lekko zbity z tropu.
W końcu przypomniał sobie. – Ach tak, skarb Troi. – Podszedł
do stołu i ocenił szatę Magnusa. – Dobra robota to twoje przebranie
– pochwalił. – Które z was je uszyło?
– Ja! – zgrzytnęła zębami Lilly. – Mama mi pomagała.
– Do licha! – zdumiał się profesor. – Naprawdę wkładacie
mnóstwo pracy w waszą zabawę.
Dzieci uśmiechnęły się do siebie. Gdyby tata Alberta wiedział...

Po odwiedzinach w starożytnej Troi kolejną próbę mieli podjąć


w Troi dziewiętnastowiecznej. A dokładnie rzecz biorąc, miała to być
Troja w maju 1873 roku. Pod koniec tego miesiąca niemiecki kupiec
i archeolog amator, Heinrich Schliemann, odkrył Skarb Priama, jak
go nazwał. Lilly i Magnus mieli nadzieję, że uda im się zobaczyć to
na własne oczy i dzięki temu wyjaśnić zagadkę miejsca ukrycia
skarbu. W tym celu jednak musiały jakimś sposobem wziąć udział
w wykopaliskach.

Kwestia właściwego ubioru tym razem została szybko wyjaśniona.


Lilly stwierdziła z ulgą, że nie będzie musiała ponownie siadać przy
maszynie do szycia.
– Kostiumy trojańskie są bez zarzutu – mama dziewczynki
pokiwała głową z zadowoleniem. – Tylko trochę brudne, ale to da się
łatwo sprać. Najwyraźniej jeśli chcesz, to potrafisz szanować
ubrania. Jak myślisz, zafundujemy je teatrowi?
– Jeśli o mnie chodzi, to jasne – zgodziła się Lilly. – Może za to
będziemy mogli wypożyczyć nowe kostiumy. Potrzebujemy czegoś
z roku 1870.
– Ach, z XIX wiekiem nie będzie problemu – roześmiała się jej
mama. – W tym czasie rozgrywa się akcja wielu sztuk teatralnych.
Mamy bogaty wybór.
Podeszła do regału z książkami i wyjęła dwa grube albumy
ze zdjęciami.
– Bardzo dobrze wiemy, co ludzie wtedy nosili, ponieważ
wynaleziono już fotografię. Nie była oczywiście tak zaawansowana
jak dziś, kiedy aparaty są w telefonach komórkowych, a odbitki
drukuje się z komputera. Wtedy aparaty były jeszcze duże
i nieporęczne jak tornister. A do wywołania pojedynczego zdjęcia
używano mnóstwa chemikaliów. Mimo to pierwsi fotografowie krążyli
po okolicy i robili zdjęcia. Kto mógł sobie na to pozwolić, szedł
do studia fotograficznego, aby tam, okropnie sztywno, pozować
do zdjęcia.
Otworzyła pierwszy album. Zawierał stare zdjęcia rodzinne, dość
już pożółkłe. Jedno z nich pokazywało praprapradziadka Lilly
w wyraźnie niewygodnym garniturze z kamizelką i muchą pod szyją.
Na głowie miał cylinder, który wyglądał jak kawałek przewodu
kominowego. Praprapradziadek stał obok krzesła, na którym
siedziała prapraprababcia Lilly, wyprostowany jakby połknął kij.
Kobieta miała na sobie pofałdowaną, kilkuwarstwową suknię.
Kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony tasiemkami i kwiatami,
wieńczył jej głowę.
O nie, znowu suknie, rozpaczała Lilly w duchu. A na głos spytała:
– Czy ludzie rzeczywiście zawsze chodzili tak wystrojeni?
– Aż tak źle nie było – roześmiała się jej mama. Odłożyła pierwszy
album i sięgnęła po drugi. Zawierał zdjęcia z przedstawień
teatralnych. – Ale mniej więcej tak wtedy się ubierano. Spójrz tutaj! –
wskazała palcem na scenę, w której mężczyzna klęczał przed
kobietą, wręczając jej bukiet kwiatów. – Kobiety nosiły długie suknie
z wieloma halkami, a mężczyźni garnitury. Nawet do pracy.
– Do dziś to się przecież nie zmieniło – powiedziała Lilly. –
Pracownicy biura czy banku nie wyglądają inaczej.
– Nie, nie. W każdej pracy – sprzeciwiła się mama. – Nawet
rolnicy na polu i górnicy w kopalniach węgla często nosili garnitury
z kamizelką, a na głowie przynajmniej czapkę.
– Ależ to przeraźliwie niepraktyczne – zdziwiła się Lilly. Oczyma
wyobraźni już widziała siebie w sukni i Magnusa w garniturze,
machających dziarsko motyką i łopatą w poszukiwaniu skarbu.
– Jeszcze jak niepraktyczne – potwierdziła jej mama. – Ale kto
powiedział, że moda musi być praktyczna? W każdym razie w XIX
wieku przykładano większą wagę do właściwego ubioru.
Lilly westchnęła. Jeśli chodzi o ubrania, to wolała Troję w czasach
Odyseusza niż tę w epoce Schliemanna.
Nie do wiary, ile się trzeba wycierpieć, aby znaleźć słynny skarb,
pomyślała.
Liczy się każda minuta

– Jeżeli podróż do przeszłości miałaby być kiedykolwiek dziecinną


igraszką, to właśnie teraz – ucieszył się Magnus, kiedy kilka dni
później dzieci spotkały się ponownie w piwnicy willi.
Był w wyjątkowo dobrym humorze, ponieważ nareszcie wybierali
się w miejsce, w którym nie trwała wojna, a obcych nie wtrącano
od razu do więzienia. Także Lilly wydawała się zrelaksowana.
Na tyle, na ile się dało, mając na sobie sukienkę.
– Mówię wam: jedynie kaftan bezpieczeństwa może być bardziej
niewygodny – pomstowała.
– Skoro tak twierdzisz, to znaczy, że nigdy nie miałaś na sobie
koszuli z krawatem i sztywnym kołnierzykiem – sprzeciwił się Albert.
– Człowiek wręcz sobie życzy, żeby ten piekielny wynalazek jak
najszybciej go udusił, skracając męki.
Dzieci sprawdziły listę. Miały wszystko, co potrzeba.
Lilly chwyciła stoper i latarkę, a Magnus przywołał Merlina
do siebie.
– I nie ważcie się wracać, zanim nie znajdziecie skarbu Troi –
pożegnał przyjaciół Albert i uśmiechnął się.
– Spokojnie – odpowiedzieli. – Przyniesiemy ci koronę
i ukoronujemy jako „Alberta I z piwnicznej dziury”.
I razem z Merlinem zniknęli w czeluściach tajemniczego tunelu.
Niedługo później dało się słyszeć brzęczenie i korytarz wypełnił się
niebieskawym światłem. Pogwizdując radośnie, Albert podjechał
z powrotem do swojego laptopa. Tym razem sprawdził wszystko
wcześniej w internecie i nie znalazł oznak jakiegokolwiek ryzyka.
Dziś się nie martwił.
A mimo to właśnie teraz Lilly i Magnus mieli wpaść w znacznie
większe tarapaty niż podczas wszystkich dotychczasowych przygód.
– Maj 1873 r., podróżujący w czasie i poszukiwacze skarbów
wysiadka!
Lilly odjęła błękitny kryształ od ściany i schowała go w kieszonce
między licznymi fałdami sukienki.
– Jestem ciekaw, ile zostało z Troi – odezwał się Magnus, kiedy
szli w kierunku wyjścia z tunelu. – Mury były takie wysokie i grube...
Przecież nie mogły się rozsypać, prawda?
– Nie mam pojęcia – Lilly wzruszyła ramionami. – Ale przekonamy
się za kilka minut.
– Albo i nie – westchnął Magnus, który szedł pierwszy i właśnie
przedzierał się przez krzak zasłaniający wyjście z tunelu. Był to inny
krzak niż przed trzema tysiącami lat. Ten nie miał kolców. Czekała
ich natomiast inna nieprzyjemność. Lało jak z cebra.
Zniechęceni wyszli na zewnątrz. Z nieba spadały olbrzymie masy
wody, jakby ktoś tam, na górze, opróżniał pełne wanny. W ciągu
kilku sekund Lilly i Magnus przemokli do suchej nitki.
– Jak myślisz, może powinniśmy wrócić i wysuszyć rzeczy
w piwnicy? – spytał Albert.
Zanim Lilly zdążyła odpowiedzieć, usłyszeli za plecami jakieś
chlupotanie, które zbliżało się szybko. Odwrócili się i zobaczyli
biegnącego w ich stronę chłopca.
– Prędko! – zawołał gorączkowo. – Pośpieszcie się! Potrzebujemy
pomocy! Wszyscy mają się stawić!
Chłopiec zrównał się z nimi i chciał ich minąć, ale Lilly złapała go
za kurtkę. O mały włos nie poślizgnęli się na gliniastej ziemi i nie
runęli w błoto, na szczęście Magnus podparł ich w ostatnim
momencie.
– Kto potrzebuje pomocy? – spytała Lilly chłopca. Był trochę
młodszy od nich, miał może osiem, może dziewięć lat. Jego twarz
wykrzywiało przerażenie. Dyszał ciężko, na pewno przebiegł już
spory kawałek.
– W Troi... Przy wykopaliskach... – wysapał. – Osunęła się
ziemia... Wielu mężczyzn zostało zasypanych... Muszę wezwać jak
najszybciej pomoc... Liczy się każda minuta...
Lilly puściła go. Chłopiec natychmiast popędził dalej. Ludzie
w Troi potrzebowali pomocy. Tym samym rozwiązana została
kwestia, czy mają wracać tunelem z powrotem do piwnicy. Co sił
w nogach zbiegli z pagórka i wbiegli na sąsiedni. Wiedzieli,
że właśnie tam przed tysiącami lat wojna zniszczyła Troję. Jeśli się
nie pośpieszą, znów zginą ludzie, przygnieceni ciężkim błotem.

Kilka minut później znaleźli się w miejscu katastrofy. Mimo


deszczu łatwo je było znaleźć, ponieważ mnóstwo mężczyzn,
kobiet, a nawet dzieci starało się odkopać zasypanych. Najwyraźniej
długotrwałe opady spowodowały osunięcie się bocznej ściany
szerokiego i dość głębokiego wykopu. Kto tam akurat pracował, nie
miał szans na ucieczkę. Zeszła na niego lawina błota i kamieni.
W wielu miejscach jednocześnie mężczyźni usuwali błoto gołymi
rękami i napełniali nim wiadra. Nie odważyli się używać szpadli
ze strachu, że ostre metalowe krawędzie mogłyby poranić
zasypanych. Pełne wiadra podawali do tyłu, gdzie w szeregu stali
inni i przekazywali je sobie po kolei. Wiadra opróżniano
w bezpiecznej odległości od wykopu i puste podawano z powrotem.
Lilly i Magnus rozejrzeli się pośpiesznie, następnie zajęli miejsce
dwójki dzieci, które wyglądały na porządnie zmęczone.
Nadeszło pełne wiadro. Magnus chwycił je za rączkę. Ugiął się
prawie do ziemi, takie było ciężkie. Zacisnął zęby, podniósł się
z kolan i odwrócił do Lilly. Widziała, jaki ciężar na nią spadnie
i objęła wiadro rękami. Tak było lepiej, chociaż i tak aż sapnęła
z wysiłku. Zrobiła pół obrotu tułowiem i silny, młody mężczyzna
odebrał jej ciężar. Za to podał jej puste wiadro, które ona przekazała
Magnusowi. Ledwie Magnus pozbył się go, nadszedł kolejny
ładunek.
Dłużej niż kilka minut nie byli w stanie wytrzymać tych tortur.
Zmieniali się z dwójką dzieci, które już wcześniej tutaj pracowały.
W krótkich chwilach odpoczynku sprawdzali, jakie postępy przynosi
akcja ratownicza.
Jeśli była jeszcze nadzieja. Miny dorosłych z każdą chwilą robiły
się coraz bardziej ponure. Błoto było ciężkie i nie przepuszczało
powietrza. Musiał wydarzyć się cud, aby...
– Tutaj! – zawołał w tym momencie mężczyzna w wykopie. – Coś
odkryłem!
Natychmiast podbiegli do niego inni mężczyźni. Na widok
znaleziska pod błotem zaczęli krzyczeć z radości. Ludzie w szeregu
przerwali pracę i wszyscy rzucili się na skraj wykopu, aby zobaczyć,
co dzieje się na dole.
– Znaleźliśmy ich – wołał ktoś, zagłuszając plusk deszczu. – Żyją!
Ukryli się pod plandeką, to ich uratowało. Żyją!
Magnusowi i Lilly udzieliła się ogólna radość. Ludzie wyrzucali
ramiona w górę i obejmowali każdego, kto stał w ich pobliżu. Lilly
uściskało trzech mężczyzn, dwie kobiety i czworo dzieci. Jedno
z nich było tak małe, że absolutnie nie mogło pojąć, dlaczego nagle
wszyscy są tacy szczęśliwi. Lilly wzięła je na ręce i śmiejąc się,
obracała się z nim wkoło. Kątem oka widziała, jak dwie korpulentne
kobiety wyciskają na policzkach Magnusa soczyste całusy – a on nic
sobie z tego nie robi. Zasypani żyli, to było najważniejsze.

Mężczyźni poprowadzili ocalałych do zaprzężonego w osła wozu,


którego koła wciąż grzęzły w błocie, i ruszyli do wsi. Kobiety
poodnajdywały swoje dzieci, otarły im twarze z brudu i zaniosły je
na rękach do domów. W ciągu krótkiego czasu wszyscy się rozeszli,
pogrążeni w myślach o szczęśliwym zakończeniu akcji i suchych
ubraniach, które na nich czekały. Miejsce, gdzie jeszcze przed
chwilą panowała mrówcza praca i gorączkowa krzątanina, teraz było
puste. Prawie puste. W strumieniach deszczu stali tu tylko samotni
i opuszczeni podróżnicy w czasie.
Odkopać całe miasto

– Taak, nie ma sprawy! Nie ma za co dziękować! – wykrzyknął


gorzko Magnus. – Chętnie pomagamy. A później wcale nikt nie musi
proponować nam skrawka suchej podłogi. Po co?
Rozzłoszczony tupnął nogą.
– Rzeczywiście wszyscy sobie poszli – zdziwiła się też Lilly. –
Tylko my zostaliśmy na deszczu, jeszcze złapiemy zapalenie płuc.
Przygnębiona rozejrzała się wokoło. Podczas akcji ratunkowej nie
było na to czasu. To miała być Troja? Przecież tu było tylko błoto.
Gdzie podział się pałac króla Priama, świątynia i te wszystkie grube
mury? Co stało się z miastem? Jedynymi budynkami, jakie teraz
stały na wzgórzu, były dwie drewniane chaty, wcale niewyglądające
na luksusowe. Bądź co bądź było w nich na pewno sucho.
– Zapukajmy tam i spytajmy, czy możemy zostać –
zaproponowała Lilly. – Przynajmniej dopóki pada.
Ruszyli do bliżej stojącej chaty i Magnus zastukał nieśmiało
w drzwi. Cisza.
– Mocniej! – zażądała Lilly i na wszelki wypadek sama załomotała
w drewno. Mimo to nadal panowała cisza i spokój.
– Chodźmy wobec tego do sąsiedniej chaty – powiedział Magnus.
– Wydaje mi się, że widziałem tam blask światła w oknie.
Nie mylił się. Jeszcze zanim dzieci pokonały niewielką odległość,
drzwi drugiego domu otwarły się. Ktoś uniósł wysoko latarnię
i zawołał bezbarwnym głosem:
– Halo? Kto tam? Ostrzegam: jestem uzbrojony!
– Ale my nie – odparł Magnus. Miał idiotyczne wrażenie, że jeśli
będzie stał choć chwilę dłużej na deszczu, to wyrosną mu błony
pomiędzy palcami. – Chcielibyśmy tylko schować się przed ulewą
i trochę się wysuszyć.
Głos milczał przez chwilę. Przypuszczalnie jego właściciel
zastanawiał się.
– W porządku. Wchodźcie – powiedział wreszcie.
Lilly i Magnusowi spadł mokry kamień z serca. Pośpiesznie
pobiegli w stronę rozświetlonych drzwi i znaleźli się w skromnym
pokoju ze stołem, krzesłami i regałami.
– Dziękujemy! – bąknęli nieśmiało.
W blasku lampy dzieci mogły teraz dostrzec mieszkańca chaty.
Przed nimi stał człowieczek przewyższający ich zaledwie o dwie
szerokości dłoni. Jego okrągła głowa była skąpo porośniętą
włosami. Usiana plamami wątrobowymi twarz sprawiała wrażenie
dość zawziętej – jak u kogoś, kto wiele spraw w życiu bierze zbyt
poważnie. Mimo że ogólnie był niewielkiego wzrostu, mężczyzna
miał nieproporcjonalnie długie ręce, sięgające mu prawie do kolan.
Dzieci oceniły, że musiał mieć około pięćdziesięciu lat.
– Nazywam się Heinrich Schliemann – przedstawił się. – Kupiec
i archeolog. Prowadzę i finansuję wykopaliska na terenie Troi,
słynnego miasta króla Priama, które ponownie odkryłem. Z kim mam
zaszczyt rozmawiać?
– Jesteśmy Magnus i Lilith – powiedział chłopiec. Na podłodze
wokół niego utworzyła się kałuża deszczówki.
– Oho! – wpadł mu w słowo Schliemann. – Magnus i Lilith –
co za cudowne imiona. – Wręczył każdemu z nich ręcznik i wskazał
ręką na dwa krzesła przy stole. Sam zajął trzecie. – Magnus –
Wielki. W twoim imieniu pobrzmiewa historia, mój chłopcze. I Lilith –
pierwsza żona Adama, jeśli wierzyć żydowskiej mitologii. Nie
zapominając o Lilitu, asyryjskim demonie burzy. Wasi rodzice nadali
wam dobrze brzmiące, historyczne imiona.
Lilly i Magnus przerwali wycieranie mokrych włosów. Tak
naprawdę nie wiedzieli, co o tym sądzić. Ten Schliemann mógł sobie
wprawdzie dziwnie wyglądać, ale żaden dorosły przed nim nie znał
znaczenia ich imion. Mimo woli byli pod wrażeniem.
– Skoro mówimy już o waszych rodzicach – ciągnął dalej
Schliemann. – To gdzie oni są?
– Przyjadą w najbliższych dniach – wypalił szybko Magnus. –
Musi pan wiedzieć, że nasz tato jest profesorem na uniwersytecie.
Przeczytał w gazecie o pańskich pracach wykopaliskowych
i koniecznie chciał je zobaczyć na własne oczy. Tylko że na granicy
pojawiły się problemy z dokumentami. Razem z mamą musieli
zostać i wszystko wyjaśnić.
Schliemann pokiwał głową ze zrozumieniem. O kłopotach
z urzędami sam mógł niejedno powiedzieć.
– W drodze wyjątku mogliśmy z siostrą wyruszyć wcześniej –
opowiadał dalej Magnus. – Ponieważ nie mogliśmy się doczekać,
kiedy na własne oczy ujrzymy Troję. Interesujemy się nią już
od wielu lat.
Mrugnął porozumiewawczo do Lilly. Oczy mężczyzny rozbłysły
z zachwytu. Zazwyczaj nie umiał znaleźć wspólnego języka
z dziećmi, ale tych dwoje mu się spodobało. Nie mogli się doczekać,
kiedy zobaczą antyczne miasto... Skąd w XIX wieku wzięły się tak
znakomicie rozwinięte dzieci?
– No, no, od wielu lat – uśmiechnął się Schliemann do Lilly. Wziął
od niej mokry ręcznik i podał suchy. – Jak nazywa się wasz ojciec?
Może już kiedyś o nim słyszałem. Musicie wiedzieć, że sporo
jeździłem po świecie. W ten sposób wszędzie poznaje się ludzi.
– On się nazywa... – zaczęła Lilly, rozciągając słowa. Nie
przychodziło jej do głowy żadne pasujące nazwisko. Nerwowo
owinęła głowę ręcznikiem jak turbanem.
– ...Albert – uzupełnił szybko Magnus. – Albert Einstein. Tak się
nazywa.
O rany! To na pewno koniec, pomyślała Lilly. Nazwisko Alberta
Einsteina nawet i jej obiło się o uszy. Schliemann na pewno od razu
połapie się w tym głupim oszustwie i przegoni ich z hukiem. Albo
nawet każe wtrącić ich do więzienia? Rzuciła Magnusowi wściekłe
spojrzenie. Chłopiec udawał, że wcale go nie zauważył. Ze stoickim
spokojem ściągnął buty i wylał z nich wodę do wiadra, które
podsunął mu Schliemann. I ku swemu wielkiemu zaskoczeniu Lilly
usłyszała słowa archeologa:
– Dobrze. Nie poznałem wprawdzie Alberta Einsteina, ale już się
cieszę na jego wizytę. Myślę, że będzie zachwycony tym, co tutaj
odkryłem.
Lilly otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Ten mężczyzna
wiedział, co znaczą ich imiona, a nigdy nie słyszał o Albercie
Einsteinie?
– Naturalnie jesteście moimi gośćmi – oświadczył Schliemann. –
Dopóki nie przyjadą wasi rodzice i nie znajdą innej kwatery, odstąpię
wam swoją sypialnię. Przygotuję sobie kąt do spania w pracowni. –
Wstał i otworzył jedne z dwojga drzwi, prowadzące do kolejnego
pomieszczenia. – Wcześniej jednak musicie zdjąć te mokre rzeczy.
Dopóki nie wyschną wasze ubrania, możecie nosić te koszule.
Schliemann wręczył im dwie koszule, wepchnął do sypialni,
w której stało szerokie łoże, a sam poszedł przygotować sobie
nocleg w pracowni. Lilly zamknęła za nim drzwi. Drżała na całym
ciele, i to wcale nie dlatego, że była przemoczona.
– Oszalałeś? – syknęła do Magnusa. – To mogło mieć fatalne
skutki. Zna go przecież każde dziecko!
– Nie tutaj – odszepnął Magnus. – Zapominasz, że jesteśmy
w przeszłości. Pamiętasz, co jest napisane na koszulce, którą dał mi
tata Alberta? 1879–1955! A teraz mamy rok 1873. Albert Einstein
jeszcze nie przyszedł na świat. Dlatego to nazwisko tak samo się
nie wyróżnia jak Helmut Müller czy Thomas Gottschalk.
– Thomas Gottschalk wcale by mi się nie podobał – szepnęła Lilly.
– Wobec tego Albert jest całkiem w porządku – odparł Magnus. –
Poza tym możemy teraz otwarcie mówić o Albercie, ponieważ każdy
wtedy pomyśli, że rozmawiamy o „tacie”, Albercie Einsteinie.
Lilly mruczała coś pod nosem. Magnus nie tylko znów lepiej
wszystko przemyślał od niej, ale w dodatku jego pomysł był
naprawdę dobry. Jak on to robi na koniec tak wyczerpującego dnia?
Zmęczona rzuciła się na swoją połowę łóżka i chwilę później już
spała.

Kolejny dzień rozpoczął się wcześnie. Właściwie w środku nocy.


O wpół do piątej Heinrich Schliemann obudził dzieci, wołając
od progu sypialni: „Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje!”. W starej
grece, ale tego dzieci nie zauważyły, ponieważ uniwersalny tłumacz
w ich uszach natychmiast przełożył powiedzenie na niemiecki.
Magnus zerwał się, przerażony.
– Pies zjadł moje zadanie domowe! – zawołał. A potem rozejrzał
się i zrozumiał, że tylko śnił. Z jękiem opadł z powrotem
na poduszkę.
– Dlaczego musimy wstawać? – mruknął do Lilly. – Na dworze jest
jeszcze prawie ciemno.
– Nie mam pojęcia – odburknęła. – Może w XIX wieku tak się robi.
Przynajmniej przestało padać.
Markotni wygrzebali się z pościeli. Na krześle wisiały ich ubrania.
Wyschły przez noc przy piecu. Magnusowi burczało w brzuchu,
kiedy zakładał buty.
– Przynajmniej zaraz dostaniemy śniadanie – ucieszył się. –
Zjadłbym konia z kopytami i trojańskim wozem bojowym.

– Au, tak, świeży sok z pomarańczy, ale bym się napiła –


przytaknęła mu Lilly.
Pełni nadziei przeszli do salonu. Tam Heinrich Schliemann
szykował się właśnie do wyjazdu.
– Rozpoczynam każdy dzień od kąpieli w morzu – wyjaśnił
dzieciom. Popatrzył na nie z wyrzutem. – Jeśli jutro wstaniecie
na czas, będziecie mogli mi towarzyszyć. Dzisiaj – skinął w kierunku
stołu – powinniście pokrzepić się najpierw śniadaniem.
Przypuszczam, że macie mniej więcej po dziesięć lat?
Lilly i Magnus skinęli głowami.
– Cudownie! Wobec tego każde z was dostanie po jednej i trzy
czwarte kromki chleba i trzy deka masła. Do tego wodę
ze Skamandra, pobliskiej rzeki. Życzę wam smacznego.
Mówiąc te słowa odwrócił się i podszedł do konia, który czekał
osiodłany przed drzwiami chaty.
– Nie wierzę – powiedziała Lilly. Patrzyła na swoje wczorajsze
miejsce przy stole. Na talerzu leżały jedna cała i trzy czwarte
cienkiej kromki ciemnego chleba. W towarzystwie kawałeczka
masła. – Czy on to wymierzył calówką czy zważył? Nie ma nic
więcej?
– Ale skąpiec! – Magnus spoglądał z oburzeniem na swoją
nędzną porcyjkę. Jego żołądek protestował głośno. – Nasza
papużka dostaje więcej. Ten skarb będzie nas niesamowicie drogo
kosztował.
Zniesmaczeni zjedli śniadanie i popili je wodą z rzeki. Potem
napisali wiadomość dla Alberta.

– Myślisz, że za surowo go oceniłam? – spytała, kiedy chwilę


później stali przed domem, a Merlin leciał z wiadomością w stronę
tunelu. – Bądź co bądź pozwala nam spać w swojej chacie.
Odpowiedź dał jej burczący brzuch. Burczało w nim tak bardzo,
że słychać było z odległości kilku metrów.
– Nocleg nic go nie kosztuje. – Jakiś mężczyzna wyszedł zza
węgła wprost na nich. Wręczył dzieciom po jabłku. – We wszystkich
innych sprawach szef liczy się dosłownie z każdym piastrem.
Również w kwestii jedzenia.
Mężczyzna stanął przed nimi na szeroko rozstawionych nogach.
Jego twarz zdobiły bujne wąsy, zakręcone na końcach i uniesione
w górę. Miał na sobie garnitur, ale bez marynarki. Podwinięte
wysoko rękawy koszuli ukazywały muskularne przedramiona.
Na zewnętrznej stronie lewego ramienia widniała zygzakowata
blizna wielkości paznokcia, zapewne pamiątka po jakimś wypadku
w przeszłości. Włosy miał czarne, a skórę brązową od słońca.
– Jestem Hermann Dubios – podał dzieciom rękę na przywitanie.
– Brygadzista i nadzorca w Troi. Szef zlecił mi, żebym was
oprowadził i wszystko pokazał. – Mrugnął do nich. – Po drodze
możemy urządzić krótką przerwę i zająć się waszymi pustymi
żołądkami.
Herman Dubios spodobał się dzieciom. Nadzorca był całkiem
innym człowiekiem niż jego szef. Otwarcie rozmawiał o Troi,
wykopaliskach, komarach, skorpionach i problemach, jakie
powstawały pomiędzy Schliemannem a robotnikami.
– Mamy tu greckich i tureckich robotników – opowiadał. – Turcy
jako muzułmanie nie mogą pracować w piątki, a Grecy, jako
chrześcijanie, w niedziele. Kiedy się ich jednak rozdzieli, można
pracować cały tydzień bez przerwy. Bądź co bądź chcemy odkopać
całe miasto.
Poprowadził ich do głębokiego wykopu, w którym wczoraj
wydarzyła się katastrofa. Robotnicy uprzątnęli już błoto, tak
że po bokach widoczne były teraz grube mury.
– Ściśle rzecz biorąc, nie mamy tu do czynienia tylko z jednym
miastem, ale z kilkoma – wyjaśnił Dubios. Wskazał ręką na warstwy
w ścianie wykopu. – Gdy jedno było niszczone przez wojnę lub
trzęsienie ziemi, mieszkańcy wznosili na ruinach starego miasta
nowe. Im głębiej w ziemi tkwi znalezisko, tym jest starsze.
– Dlatego... – szepnął Magnus. – Już się dziwiłem, dlaczego
pagórek wydaje mi się wyższy niż za czasów króla Priama. Wtedy
po prostu nie było jeszcze tylu warstw.
Również Lilly coś zauważyła. Razem z Costą poszli piechotą
do obozu Greków nad morzem. A teraz morze znajdowało się tak
daleko, że nie było go nawet widać.
– Proszę pana – spytała – czy to możliwe, że wcześniej morze
znajdowało się dużo bliżej miasta?
Hermann Dubios przystanął. Podrapał się po głowie.
– Nad tym się jeszcze nie zastanawiałem – przyznał. – Ale byłoby
to możliwe. Z biegiem lat rzeki mogły nanieść do morza mnóstwo
szlamu i błota, powodując systematyczne cofanie się wody.
Potrząsnął głową z podziwem.
– Muszę przyznać, że naprawdę jesteście sprytni.
Poklepał ich z uznaniem po ramionach i zszedł po drabinie
do wykopu. Lilly ruszyła za nim i mimo sukienki popisała się
zwinnością małpki. Nareszcie mogła wspinać się i schodzić
w nietypowy sposób, nawet jeśli była to tylko drabina. Magnus
natomiast nie był zadowolony. Jak dla niego było to o parę metrów
za głęboko. Kurczowo trzymał się szczebli, zmuszając się, aby nie
patrzeć w dół.
– Po co ten wykop? – dopytywała się Lilly.
– Och, grzebiemy tu, ponieważ rozbieranie całego pagórka
wymagałoby zbyt dużego nakładu pracy – odparł Dubios. – Byłaby
to gigantyczna masa ziemi, kamieni i gruzu. A poza tym szef prawie
się nie interesuje młodszymi miastami. Chce znaleźć tylko
legendarną Troję króla Priama. Ona jednak leży dość głęboko.
Widzicie te grube mury, o tam? – Przeszedł kilka kroków i uderzył
otwartą dłonią w duży, gładko ociosany odłamek skalny. – To jest
przypuszczalnie fragment murów obronnych trojańskiego grodu.
– Bardzo możliwe – skinął głową Magnus. Żywo przypominał
sobie, że zaledwie kilka dni temu właśnie tędy przechodzili z Costą
na dziedziniec grodu. – Tu w pobliżu była duża brama.
Dubios zrobił wielkie oczy.
– Do licha! – wykrzyknął. – Szef nie przesadzał. Naprawdę sporo
wiecie o Troi. Dopiero przed dwoma dniami znaleźliśmy ślady
bramy. Skąd o tym wiedziałeś?
– Ja... ehe... zgadłem – wyjąkał Magnus, orientując się, że omal
nie zdradził tajemnicy podróżowania w czasie. Ten Dubios to
najwyraźniej tęga głowa, nic nie uchodziło jego uwagi. Powinni
raczej uważać, co przy nim mówią.
Na szczęście w tym momencie nadszedł turecki robotnik
w pumpach i odciągnął uwagę nadzorcy od podejrzanej wiedzy
Magnusa.
– Panie, proszę tu spojrzeć – powiedział. – Te skorupy... to mógł
być kubek.
Nadzorca wziął do ręki skorupy, które przyniósł robotnik. Mrużąc
oczy obracał je na wszystkie strony, próbując złożyć w całość jak
puzzle.
– Masz rację, Ahmed – odezwał się wreszcie. Przyjaźnie poklepał
mężczyznę po ramieniu. – Tym znaleziskiem zasłużyłeś na premię.
Robotnik rozpromienił się.
– Ale jeśli szef przyłapie cię z papierosem, to zamiast dostać
zapłatę zostaniesz wyrzucony. – Mówiąc to, Dubios wyjął Turkowi
papierosa z ust i rzucił go na ziemię.
– Szef surowo zabronił tu palić – wyjaśnił dzieciom. – Raz
robotnicy nawet strajkowali przeciwko temu. Wtedy wszystkich
zwolnił i zatrudnił nowych. Radziłbym ci więc poważnie potraktować
zakaz, Ahmed! – upomniał mężczyznę.
Ten zrobił skwaszoną minę i odszedł ze skorupami w stronę
drugiej chaty na pagórku. Tam znaleziska były dokładnie
czyszczone i gromadzone.
– Co powiecie na drugie śniadanie?
Hermann Dubios wesoło zatarł ręce. Lilly i Magnus uśmiechnęli
się od ucha do ucha. Skąpe racje w domu Schliemanna nie
zaspokoiły ich głodu. Także jabłko niewiele pomogło. Zanim jednak
zdążyli przytaknąć radośnie, pagórkiem wstrząsnął donośny krzyk.
Uczciwość popłaca?

– Ty podły złodzieju!
W obozowisku rozległ się wysoki głos niczym skrzek mewy.
– Ty złodziejski nierobie! Natychmiast oddawaj swój łup!
Nadzorca i dzieci w mgnieniu oka wspięli się po drabinie i ruszyli
w stronę źródła krzyku. W Troi prowadzono wykopaliska w wielu
miejscach, musieli więc przebiec spory kawałek, zanim odkryli
szalejącego Schliemanna. Jego głowa była czerwona jak przejrzały
pomidor. Klnąc, wymachiwał w powietrzu rękami. W prawej trzymał
nóż. Rzucił się z nim na jednego z robotników, który stał
ze skrzyżowanymi przekornie ramionami. Lilly i Magnus początkowo
myśleli, że archeolog chce zaatakować mężczyznę. Schliemann
jednak podetknął mu nóż pod nos.
– Sztylet Hektora! – ogłosił. – Historyczne znalezisko ogromnej
wagi. A ty próbujesz ukryć broń trojańskiego bohatera w swojej
brudnej sakwie?!
Uniósł nóż tak, żeby mogli go zobaczyć nadbiegający
w pośpiechu ciekawscy robotnicy i dzieci. Ostrze połyskiwało
rdzawo w przedpołudniowym słońcu. W wielu miejscach klingi
widoczne były dziury, wyżarte w brązie przez ziemię w ciągu tysięcy
lat.
– Skąd on wie, do kogo należał sztylet? – spytał Magnus cicho
stojącego obok Hermanna Dubiosa.
– No cóż. Hektor był jednym z najważniejszych obrońców
starożytnej Troi – szepnął nadzorca. – A tylko ta Troja interesuje
szefa. Często twierdzi, że jakieś znalezisko pochodzi z czasów
wojny trojańskiej, nie zbadawszy go najpierw dokładnie. Niekiedy
chodzi mu bardziej o urzeczywistnienie marzeń niż o prawdę
historyczną.
– Dubios, proszę tu podejść! – zawołał Schliemann, zauważając
nadzorcę. Wskazał nożem na robotnika przed sobą. – Zwolnić tego
złodzieja. Niech pan zadba o to, aby natychmiast opuścił miejsce
wykopalisk.
Dubios posłusznie skinął na dwóch mężczyzn, którzy wzięli
złodzieja między siebie i odprowadzili go.
– I niech pan nie spuszcza z oczu tego miejsca – rozkazywał dalej
Schliemann. – Nie chcę, aby zginęły jeszcze jakieś kosztowności.
Zagniewany odwrócił się i zobaczył przed sobą Lilly i Magnusa.
Jego twarz rozpogodziła się natychmiast.
– Uczciwość popłaca! Zapamiętajcie to sobie! – mimo to pogroził
im palcem. – Tylko dzięki swojej uczciwości zostałem tym, kogo
przed sobą widzicie.
Popatrzył wokoło, jakby oczekiwał od ludzi potwierdzenia.
A potem pośpieszył zdumiewająco długimi, jak na swe krótkie nogi,
krokami do chaty na szczycie pagórka.
– Ha, on i uczciwość? – pomstował cicho jeden z robotników. –
Chyba ślepy by w to uwierzył.
Dubios krótkim ruchem głowy nakazał mężczyźnie milczeć. Potem
odesłał robotników z powrotem do pracy. Został z nimi tylko
chłopiec, którego przyjaźnie pogładził po głowie. Lilly i Magnus
rozpoznali w nim posłańca z poprzedniego dnia.
– To Alexios – przedstawił go Dubios. – Jego tata należy
do zespołu prowadzącego wykopaliska, a on drobnymi pracami też
zarabia kilka piastrów. Nie mam już niestety czasu, żeby was dalej
oprowadzać. Resztę pokaże wam Alexios.
Chłopiec skinął głową. W milczeniu pokazał Lilly i Magnusowi,
żeby poszli za nim.

Nie odzywając się do siebie ani słowem, trójka dzieci kręciła się
po pagórku. Alexios oprowadzał ich wszerz i wzdłuż terenu
wykopalisk. Okolica była pofalowana, jakby jakiś olbrzym ponabijał
na niej guzy. W różnych miejscach robotnicy odkopywali łopatami
mury i zanosili ziemię w koszykach do wózków, które wyboistymi
drogami transportowane były w dół pagórka.
Cały czas Alexios milczał jak wysuszona ryba.
– Niezłe zamieszanie z tą kradzieżą – Magnus chciał rozpocząć
rozmowę.
Alexios szedł dalej, milcząc.
– Wczorajsze osunięcie się ziemi też było niezłe – dorzucił
Magnus.
Alexios nie reagował.
Magnus popatrzył na Lilly. Wzruszyła tylko ramionami.
– Chyba niewiele mówisz? – spytał Magnus wprost. Jeżeli Alexios
nie chciał być niegrzeczny, musiał tym razem odpowiedzieć.
– W mojej rodzinie ceni się milczenie – burknął pod nosem.

– Czy twoja rodzina strzeże przypadkiem stada owiec i mieszka


na pobliskim wzgórzu? – zażartowała Lilly. Słysząc słowo
„milczenie”, od razu pomyślała o Coście.
Alexios stanął jak wryty. Odwrócił się do Lilly. Na twarzy miał
wypisane bezgraniczne zdumienie.
– Skąd wiesz? – wyjąkał.
– Ach... To tylko... – Lilly gorączkowo szukała wymówki. Właściwie
chciała tylko zażartować, a nieopatrznie trafiła w dziesiątkę. Jak
miała to wyjaśnić, nie zdradzając się słowem o ich podróżach
w czasie?
– Znaliśmy kiedyś chłopca, który pochodził z tej okolicy i też
przykładał wielką wagę do milczenia – powiedziała wreszcie. –
Na pewno wielu ludzi zajmuje się tu wypasem owiec.
Alexios wysłuchał wyjaśnienia ze zmarszczonymi brwiami.
Dosłownie było widać, jak jego szare komórki gorączkowo
rozpracowują pytanie, czy uwierzyć Lilly.
– W porządku – odezwał się wreszcie. Na jego twarzy pojawiło się
coś w rodzaju uśmiechu. Magnus, który w tym czasie wstrzymał
oddech, wypuścił go teraz z ulgą.

Alexios poprowadził ich w górę do domów. Drzwi do chaty obok


mieszkania Schliemanna były otwarte. Tutaj czyszczono znaleziska,
numerowano je, fotografowano i przechowywano. To jednak nie
tłumaczyło wyśmienitego zapachu, jaki dzieci poczuły już z daleka.
Pochodził on raczej z kuchni, która znajdowała się w tym samym
domu. Kiedy Lilly, Magnus i Alexios weszli do środka, ujrzeli
mężczyznę i dwie kobiety, którzy sprawnie czyścili warzywa
i wrzucali je do wielkiego gara. Wygłodzone żołądki dzieci
natychmiast głośno przypomniały o swoim istnieniu. Burczenie
oderwało kucharzy od ich pracy.
– Oho! Odwiedziły nas trzy wilki – zażartował mężczyzna.
Rozbawiony swoim dowcipem aż złapał się za brzuch. – A może są
to tylko goście naszego wspaniałomyślnego szefa?
Przy słowie „wspaniałomyślny” uniósł brwi, szczerząc zęby
w uśmiechu, aby pokazać, że ani trochę nie uważa Schliemanna
za hojnego.
Lilly i Magnus nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć. Stali
w miejscu, lekko zakłopotani, podczas gdy ich brzuchy mówiły
za nich.
– Dość – odezwał się kucharz. – Już widzę: w życiu nie
wytrzymacie tych dwóch godzin do obiadu.
Sięgnął do skrzyni, z której wyjął grube placki chlebowe,
a z następnej kawałek owczego sera. Podał je dzieciom.
– Bierzcie, wilki. Zanim zjecie mi mój garnek.
Alexios skinął tylko głową, podczas gdy Lilly i Magnus dziękowali
wylewnie. Aż ciekła im ślinka. Dzieci czmychnęły za chatę i usiadły
w jej cieniu na kamieniach. Chciwie rzuciły się na chleb i ser.

– Myślisz, że moglibyśmy też trochę popracować przy


wykopaliskach? – spytała Lilly z pełnymi ustami.
Wyczekująco zerknęła na Alexiosa, ale ten tylko wzruszył
ramionami.
– Najlepiej zapytamy o to pana Schliemanna – stwierdził Magnus.
– Masz pojęcie, gdzie teraz może być?
Zamiast odpowiedzieć, Alexios wstał i ruszył w stronę wykopu.
Lilly i Magnus wepchnęli pośpiesznie do ust resztki chleba i poszli
za nim.
Ze szczytu drabiny widzieli, że prace szły pełną parą. Grupa
mężczyzn starała się odsłonić gruby mur. Hermann Dubios dawał im
wskazówki, w jakich miejscach mają kopać i kiedy mają odłożyć
solidne łopaty, ponieważ w ziemi było widać coś, co mogło być
delikatnym znaleziskiem. Na przykład dzbanem. Robotnicy
nazbierali ich już cały kosz.
Kilka metrów dalej sam Heinrich Schliemann nożem zeskrobywał
cienką warstwę ziemi ze skały. Znajdował się w miejscu, gdzie przed
południem odkryto sztylet. Ostrożnie starł błoto z przedmiotu ledwo
wystającego z ziemi. Wszystko wskazywało na to, że był z metalu,
ponieważ z miejsca na skraju wykopu dzieci mogły dostrzec jak –
mimo zabrudzeń – lekko połyskuje w słońcu.
Schliemann ostrożnie wyjął znalezisko z ziemi i oczyścił je
chusteczką. Odwrócił się przy tym tak, aby robotnicy nie mogli
dojrzeć, co robi. Dzieci instynktownie ukryły się za krzakiem. W ten
sposób mogły dalej obserwować, same pozostając niewidoczne.
Przedmiotem, który Schliemann teraz tak dokładnie oglądał, był
chyba wisiorek. Z dużej odległości nie można było tego stwierdzić
z całą pewnością. Nagle rzucił szybkie spojrzenie w kierunku
robotników. Żaden z nich nie patrzył w stronę szefa. Zgrabnie, jakby
robił to nie pierwszy raz, Schliemann wsunął metalowe znalezisko
do kieszeni marynarki. A potem spokojnie skrobał dalej swoim
nożem, jakby niczego nie znalazł, tylko przeciągnął się krótko,
rozprostowując plecy bolące od schylania się.
– Uczciwość popłaca – mruknął Alexios pogardliwie. – Ha! Tak
uczciwy jak sroka-złodziejka.
Lilly i Magnus popatrzyli na siebie zdziwieni. Widok Schliemanna,
który sam zwija znaleziska, dosłownie odjął im mowę.
Skarb znaleziony...

Podczas gdy Lilly i Magnus obserwowali na własne oczy, jak


w XIX wieku Heinrich Schliemann chowa po kieszeniach znaleziska,
Albert w teraźniejszości ślęczał przy komputerze. Przyjaciele dali mu
zadanie, żeby wynalazł wskazówki co do miejsca zakopania skarbu.
Mimo że szukał bardzo intensywnie, nie znalazł danych, na których
można by się oprzeć. A przy tym musiało to być dość proste,
ponieważ współcześnie niemało było książek i stron internetowych
poświęconych skarbowi z Troi albo „Skarbowi Priama”, jak nazywał
go Schliemann.

Jak na ironię, sam Schliemann opisując, jak znalazł skarb, nie


do końca był wierny prawdzie. Raz twierdził, że odkrył skarb
w pałacu Priama, innym razem, że na murach, a kiedy indziej,
że w ogóle poza założeniem pałacowym. Albert rwał włosy z głowy.
Mógł kazać przyjaciołom kopać w trzech, czterech albo i więcej
miejscach. To potrwa całą wieczność, za bardzo będzie się rzucało
w oczy, a przede wszystkim – będzie piekielnie wyczerpujące. Nie,
potrzebował w miarę dokładnych danych, gdzie mógł tkwić skarb.
Z westchnieniem kliknął na następny link. Uniwersytet
w Tybindze... Czy okażą się mądrzejsi? Bądź co bądź tamtejsi
naukowcy wciąż prowadzą prace wykopaliskowe, jak dowiedział się
Albert. Strona po stronie przedzierał się naprzód. Coraz częściej
oczy same mu się zamykały.
Wytrzymaj!, dopingował się. Może następne kliknięcie przyniesie
rozwiązanie...
I nagle całkowicie oprzytomniał.
Strona była zatytułowana wielkimi literami:

TROJA II RAMPA, ZNALEZIENIE SKARBU

Właśnie to, czego szukał.


– Bingo! – wykrzyknął.
Merlin, do tej pory bawiący się źdźbłem trawy pod otwartym
oknem, natychmiast przyfrunął. Z zainteresowaniem przyglądał się
chłopcu, który pisał wiadomość. Więcej: rysował mapę okolicy
odkrycia skarbu!

Na dworze było jeszcze ciemno, ale Lilly nie mogła już spać.
Wyjęła spod głowy poduszkę, przyłożyła ją do twarzy, ale i to nie
pomogło. Przez poduszkę docierało do niej bardzo wyraźnie „...288,
289, 290, 291...”.
Magnus liczył we śnie. Lilly wiedziała wprawdzie, że czasami
miewał bardzo realne sny i że mamrotał wtedy jedno czy dwa
zdania. Ale że liczył? Przynajmniej od „53”, obudziła się przy tej
liczbie. Tymczasem Magnus był już przy „...312, 313, 314...”.
A teraz już dość!, pomyślała dziewczynka. Zaraz go obudzę!
Wypełzła z pościeli, obeszła cicho łóżko i na „329” chciała dać
Magnusowi kuksańca – gdy nagle przestał liczyć. Lilly zatrzymała
się w pół drogi, czekając na kolejną liczbę. Ta jednak nie padła.
Z uśmiechem zadowolenia na twarzy Magnus spał dalej, jakby przez
cały czas nic innego nie robił.
Ale głupoty, pomyślała Lilly. Czy on już skończył? A może zaraz
znów zacznie? Może tym razem kolej na alfabet?
Niezdecydowana, czy mimo wszystko powinna obudzić Magnusa,
czy nie, stała przez minutę obok niego, gotowa do interwencji. Poza
cichym oddechem Magnus nie wydawał jednak z siebie żadnego
odgłosu. Za to coś stuknęło w okno. Lilly odwróciła głowę
i zobaczyła siedzącego na zewnątrz Merlina.

Przybycie kawki zadecydowało. Krótko, ale za to mocno


potrząsnęła Magnusa za ramiona, a potem otworzyła okno, żeby
wpuścić Merlina.
– Nie oszukacie mnie, dokładnie policzyłem – wymruczał zaspany
chłopiec, kiedy ptak przysiadł na kołdrze i wyciągnął do niego nóżkę
z przywiązaną wiadomością.

– Co policzyłeś? – zagadnęła go Lilly.


Chciała wykorzystać okazję i wydusić z Magnusa powód liczenia,
dopóki jeszcze pamięta swój sen. Chłopiec rozejrzał się zmieszany
po pokoju. Jeszcze nie obudził się na dobre. Patrzył na Lilly, niczego
nie rozumiejąc.
– Co liczyłeś? – spytała Lilly jeszcze raz, uwalniając Merlina
od ciężaru, zanim straci cierpliwość i zacznie dziobać Magnusa.
– Złote monety – szepnął Magnus. – Znaleźliśmy przecież wielki
skarb... A może nie? – rozejrzał się niepewnie.
– Fajnie by było – roześmiała się Lilly. – Ale nie zaszliśmy jeszcze
tak daleko.
Rozłożyła karteczkę.
– Wow! Prawdziwa mapa skarbu – zdziwił się Magnus. Nareszcie
był zupełnie przytomny. – Nie mogę się doczekać, kiedy pójdziemy
go szukać.
– Jeśli się nie mylę, będziemy mogli zrobić to zaraz – stwierdziła
Lilly. Usłyszała szuranie w pokoju obok. – Ten Schliemann jest
najgorszym rannym ptaszkiem, jakiego kiedykolwiek poznałam.
Jego dzień zawsze zaczyna się przed wschodem słońca.

Godzinę później słońce wysunęło się powoli nad horyzont. Zastało


Lilly i Magnusa przed chatą, uzbrojonych w łopaty. Nie wspomnieli
Schliemannowi słowem o mapie Alberta i skarbie, zapewnili go
natomiast, że marzą o odkopywaniu Troi. Schliemann nie posiadał
się z radości.
– Gdyby wszyscy moi robotnicy byli tacy pracowici, to
odkopalibyśmy miasto w ciągu tygodnia – zachwycał się.
Gdyby wszyscy robotnicy mieli mapę skarbu, to z pewnością
byliby jeszcze bardziej pracowici, pomyślał Magnus. Tę myśl jednak
zachował na wszelki wypadek dla siebie.
Pora była idealna na potajemne poszukiwania. Tego ranka
Schliemann zaopatrywał chorych robotników, ich rodziny, a nawet
zwierzęta w lekarstwa.
– Komary w tej okolicy przenoszą choroby – wyjaśnił dzieciom. –
Jak okiem sięgnąć nie ma tu lekarzy. Ludzie przychodzą więc
do mnie.
– Nie potrafię rozgryźć tego Schliemanna – wyznała szeptem Lilly
Magnusowi. – Z jednej strony jest chytry, a z drugiej rozdaje
za darmo drogie lekarstwa.
– Tak, jest prawdziwym dziwakiem – potwierdził chłopiec.
Z Merlinem na ramieniu szedł obok Lilly w stronę drabiny
prowadzącej w dół wykopu. Następnie zeszli po skałach
do częściowo odsłoniętych murów i znaleźli miejsce, które Albert
oznaczył krzyżykiem. I tu natrafili na problem.
– Krzyżyk jest taki gruby, że trudno rozpoznać, gdzie właściwie
leży skarb – narzekał Magnus.
– Pokaż! – Lilly wyjęła mu z ręki plan. – O kurza twarz! Masz
rację!
Popatrzyła na mur przed nimi, na kartkę, i znowu na mur.
– W każdym razie nie spoczywa na tym monstrum. – Postukała
łopatą w potężne kamienie muru. – Albert pisze, że skarb jest
na murze. A ten tutaj jest praktycznie całkowicie odsłonięty. Już
dawno znaleźliby skarb.
Markotnie skrzyżowała ramiona. Coś tu nie pasowało. Czy Albert
postawił krzyżyk w niewłaściwym miejscu? Nie, to nie było do niego
podobne. Kiedy Albert twierdził, że skarb leżał na murze, to musiało
tak być. Ale, u licha, gdzie to miało być?
– Może... Tak, to byłoby możliwe – Magnus z podnieceniem
zagryzł dolną wargę. – Na tym pagórku jest przecież kilka miast
zbudowanych jedno na drugim – wyjaśnił. – Przecież równie dobrze
pod tym murem może kryć się kolejny. A na nim spoczywa skarb.
Między nimi, że tak powiem.
– Jak kotlet w hamburgerze – ucieszyła się Lilly. – Wszystko,
co musimy zrobić, to dobrać się od tej strony.
– ...i uważać przy tym, żeby górna część kanapki nie spadła nam
na głowę – uzupełnił Magnus.
Z szacunkiem popatrzył w górę na ociosaną skałę. Myśl
o wykopaniu dziury pod sześciometrowej grubości murem
powodowała, że ściskał mu się żołądek. Tym razem na pewno nie
z głodu.

Kopali ponad godzinę. Na zmianę odsuwali łopatą ziemię


i kamienie. Dość szybko odkryli nowy mur, znajdujący się trochę
głębiej pod ziemią. Nie było jednak ani śladu skarbu. Z daleka
słyszeli robotników, pracujących w innym końcu wykopu.
– Zróbmy przerwę – zaproponował Magnus. Opadł na kamień
i otarł rękawem twarz.
– Zgoda – sapnęła Lilly. Akurat przyszła jej kolej na kopanie.
Oparła łopatę o ścianę wykopu. Kiedy się odwracała, trąciła
niechcący jej trzonek. Łopata zachwiała się, upadła i przesunęła się
kawałeczek wzdłuż miejsca, w którym Lilly właśnie kopała. Dzieci jak
urzeczone wpatrywały się w niewielką szczelinę w ziemi. Nie była
brudnobrązowa jak ziemia wokoło – połyskiwała barwą miedzi.
Lilly i Magnus błyskawicznie rzucili się na kolana i gołymi rękami
zaczęli odgrzebywać ziemię. Na światło dzienne wychodził coraz
większy fragment miedzianego przedmiotu. Coś było tam ukryte.
Dzieci nie mogły rozpoznać, jaki kształt miał ten przedmiot. Ale tuż
koło niego rozbłysło złoto.
– Mamy go! – szepnęła Lilly, z napięcia wstrzymując oddech. –
Odnaleźliśmy skarb Troi!
Magnus starł kropelki potu z czoła.
– Może będzie lepiej, jeśli sprowadzimy tu Schliemanna albo
Dubiosa – zaproponował. – Na pewno wiedzą, jak wydobywa się
skarb.
Lilly skinęła głową. Przedmioty tkwiły dość głęboko w ziemi.
Wydostanie ich będzie kosztować jeszcze mnóstwo pracy. Przyda
im się pomoc.
– Zostań tu na straży – rozkazała i pomknęła do drabiny. Mieli
nadzieję, że Schliemann wrócił już z kąpieli w morzu albo że jego
nadzorca był gdzieś w pobliżu.
Lilly natknęła się na obu przed chatą Schliemanna. „Konsultacje”
dobiegły właśnie końca. Zamierzali teraz wyruszyć na obchód
kontrolny i ustalić zadania na resztę dnia. Gdy Schliemann usłyszał,
że dzieci odkryły prawdziwy skarb, zadrżał z radości. Dubiosowi
zalśniły oczy. Chciał natychmiast wybiec, ale Schliemann go
powstrzymał.
– Robotnicy niczego nie mogą się dowiedzieć – szepnął. –
W przeciwnym razie skarb zostanie skradziony, jeszcze zanim go
wydobędziemy.
Dubios przyznał mu niechętnie rację.
– Moglibyśmy ogłosić przerwę śniadaniową – zaproponował. –
Wtedy nikt nie pytałby o przyczynę, a my zyskalibyśmy czas.
Schliemann skinął głową i nadzorca pośpieszył, sadząc wielkie
kroki.
– A my dwoje zobaczymy, jakie kosztowności przygotował dla nas
król Priam – powiedział archeolog do Lilly, ocierając twarz
chusteczką. Najwyraźniej wiadomość o skarbie wczesnym rankiem
mogła wytrącić z równowagi nawet takiego milionera jak on.
Dziesięć minut później wszyscy zebrali się w miejscu znaleziska.
Lilly i Magnus przyglądali się jak Schliemann ostrożnie zeskrobuje
nożem ziemię z mosiężnego przedmiotu. Powoli nabierał on
kształtów. Było to coś owalnego, z niewielkimi wgnieceniami. Tarcza.
Z pomocą Dubiosa wyciągnął ją ostrożnie z ziemi. Z górnego muru
posypał się piasek. Schliemann wręczył tarczę Magnusowi, który
odłożył ją do wiklinowego koszyka. Nadzorca przezornie przyniósł
go ze sobą.
– To tarcza Parysa – twierdził Schliemann. – Bez wątpienia
znaleźliśmy skarb króla Priama.
Dzieci popatrzyły pytająco na Dubiosa. Skąd Schliemann wiedział,
że te rzeczy należały właśnie do króla Priama?
Nadzorca wzruszył ramionami. Jego szef marzył, aby odkopać
starożytną Troję, która dawno temu walczyła przeciwko
Odyseuszowi i Grekom. W niemal każdej skorupie i każdym
zardzewiałym ostrzu dopatruje się przedmiotu z tamtych czasów.
Marzenie było dla niego ważniejsze od prawdy. Ale Priama czy nie
Priama – mieli przed sobą skarb.
– Proszę pana, dlaczego skarb leży na murze? – spytał
skonsternowany Magnus. – Przecież każdy mógł go zobaczyć.
– Dobre spostrzeżenie! – pochwalił go Schliemann, wyciągając
ostrożnie następny przedmiot. – Przypuszczam, że służący króla
spakował pośpiesznie wszystko do skrzyni i chciał ją uratować przed
Grekami. Akurat gdy wspinał się na mur, dosięgła go śmiertelna
strzała. A skarb pokrył popiół płonącego miasta. – Jego oczy lśniły,
jakby widział przed sobą tę scenę. – Tak właśnie musiało być.
Po tarczy światło dzienne ujrzał złoty kielich. Leżały w nim złote
pierścienie, kolczyki i guziki. Oprócz kielicha znaleźli srebrny nóż,
miedziany grot lancy i złotą ozdobę na czoło, którą Schliemann
nasadził Lilly na głowę, zanim odłożył ją do koszyka. Czy kiedyś
nosiła go jakaś księżniczka?
– Drogi Dubios, wygląda na to, że skarb jest większy niż
przypuszczaliśmy – stwierdził Schliemann chwilę później, kiedy kosz
był pełny. – Potrzebujemy więcej koszy. I sito, aby oddzielić perły
i inne drobne klejnoty od grudek ziemi.
– Wszystko załatwię – odparł nadzorca. Zarzucił ciężki kosz
na plecy i ruszył chwiejnym krokiem.
Pod jego nieobecność Schliemann pokazał dzieciom, jak należy
odsłaniać poszczególne części skarbu, aby niczego nie uszkodzić.
Magnus wydobył w ten sposób dwa sztylety z brązu, kolejny złoty
kielich i dziwne naczynie, które wyglądało jak sosjerka z dwoma
uszkami. Lilly znalazła kilka bransolet i diadem – szeroką
przepaskę, z perłami i płytkami złota zwisającymi na sznureczkach.
– Niesamowite! – mruczał Schliemann, kiedy podała mu tę
ozdobę. – Jaki przepych! To klejnot pięknej Heleny! Z całą
pewnością! – nabożnie owinął diadem w chusteczkę i ułożył go
delikatnie w nowym koszu, który przyniósł Dubios.

Około południa wydobyli cały skarb, zapakowali go w sześć


wiklinowych koszy i przenieśli do magazynu na wzgórzu. Skarb liczył
prawie dziewięć tysięcy przedmiotów, licząc również te drobne, które
kiedyś stanowiły część łańcuszka czy czegoś podobnego. Dla
niepoznaki przykryli kosze słomą, a Schliemann dobrze zamknął
drzwi do chaty. Klucz schował do kieszeni marynarki.
– Ani słowa o skarbie! – upomniał Lilly, Magnusa i nadzorcę. –
Będziemy udawać, że nic się nie stało. Każe pan dalej kopać,
Dubios, jak zwykle. A wy, dzieci, możecie pomóc przy wykopaliskach
w innych miejscach. Jeszcze dziś sam rozejrzę się po okolicy
za odpowiednim miejscem do przechowania skarbu. Wrócę
wieczorem. Obowiązuje absolutna tajemnica!
Popatrzył im surowo w oczy. W przypadku nadzorcy wyglądało to
dość komicznie, ponieważ był o dwie głowy wyższy od swojego
szefa. Mimo to cała trójka pokiwała głowami. Jak bowiem wiadomo,
taki skarb zwabia wszelkie typki spod ciemnej gwiazdy...
Skradziony!

– Aua! Nie możesz trochę uważać?


Magnus rozwścieczony pocierał tył głowy. Lilly trafiła go trzonkiem
swojej łopaty. I nie tylko. Kilkakrotnie nadepnęła mu na stopę
i zrzuciła z wysokiej drabiny, prowadzącej w głąb wykopu.
Na szczęście Magnus był już na najniższym szczeblu.
– Sorki! Po prostu nie mogę się uspokoić – szepnęła,
przeskakując z nogi na nogę, jakby od trzech dni nie była w toalecie.
– Wolałabym raczej obejrzeć... – ugryzła się w język. O mały włos
się nie wygadała. – No, obejrzałabym tajemniczą tajemnicę, zamiast
grzebać w tych głupich kamieniach – szepnęła.
Magnus rozejrzał się szybko. Najbliższa grupa robotników
znajdowała się w odległości kilku metrów. Żaden z nich nie będzie
w stanie zrozumieć, o czym szeptali. U góry, na skraju wykopu,
Hermann Dubios przydzielał kilku mężczyznom nowe zadania. Jako
nadzorca musiał wciąż krążyć pomiędzy różnymi stanowiskami.
– Dopóki nie ma Schliemanna, nie możemy tam się dostać –
szepnął Magnus.
– Wiem – westchnęła Lilly niecierpliwie. – Ale nie ma go już
od wielu godzin. Jak długo to jeszcze potrwa?
– Powiedział przecież – wyjaśnił jej Magnus chyba po raz
dwudziesty siódmy. – Dopóki nie znajdzie bezpiecznego miejsca. To
może...
Przerwał w połowie zdania. Na pagórku rozległ się tętent końskich
kopyt. To musiał być Schliemann. Wrócił.
Czy bardzo rzuci się w oczy, jeśli natychmiast wyjdą i pomogą mu
załadować skarb?, zastanawiał się Magnus.
Nie musiał dłużej łamać sobie nad tym głowy. Lilly na dźwięk
końskich kopyt ruszyła pędem i właśnie stała już przy drabinie.
Magnus pobiegł za nią.

Przy chatach oczekiwała dzieci solidna niespodzianka. Myślały,


że zastaną tam uzbrojonych po zęby ochroniarzy czy policjantów,
ładujących skarb do wozu pancernego. Naturalnie zaprzężonego
w konie, samochodów jeszcze nie było. Zamiast tego ujrzały
zaledwie troje ludzi: Schliemanna, Dubiosa i... Alexiosa. W dodatku
walczących ze sobą!
Kiedy Lilly i Magnus podeszli bliżej, dostrzegli, że Dubios trzyma
silnymi rękami chłopca za ramiona. Alexios bronił się ze wszystkich
sił. Wierzgał i kopał na oślep, jednak nie zdołał wyzwolić się
z chwytu nadzorcy.
– Skąd wiedziałeś o skarbie? – krzyczał Schliemann do chłopca. –
Kim są twoi kompani? Dokąd przenieśliście skarb?
Mały człowieczek był purpurowy na twarzy. Podszedł bardzo
blisko chłopca i zamierzył się na niego.
– Niech pan go nie bije! – krzyknęła Lilly.
Podbiegła do nich i zasłoniła sobą Alexiosa. Magnus stanął obok
niej. Serce mu biło jak szalone. Nie miał najmniejszej ochoty zarobić
w policzek. Nie zostawiał jednak przyjaciół w potrzebie. Nigdy.
Schliemann opuścił rękę. Nerwowo otarł chusteczką twarz.
– Masz rację, Lilith – powiedział. – Mimo że ten nicpoń zasłużył
na baty.
– Co... A co on zrobił? – spytała dziewczynka.
Patrzyła na przemian to na Alexiosa, to na Schliemanna. Chłopiec
milczał uparcie. Stał teraz spokojnie i wyniośle patrzył przed siebie,
jakby nie dostrzegał pozostałych.
– Co on zrobił? – powtórzył Schliemann. – Ukradł skarb! Wyniósł
wszystkie sześć koszy. – Mówiąc te słowa, tupnął wściekle nogą.
Gorączkowo sięgnął palcami do kołnierzyka, aby go poluzować.
– Nie wierzę – wypalił Magnus. Nie żywił wielkiej sympatii
do milczącego Alexiosa, ale nie wierzył, że ten mógłby popełnić
kradzież.
– Och, złapaliśmy go na gorącym uczynku – odparł Schliemann.
Podniósł złoty łańcuszek, który Magnus i Lilly natychmiast
rozpoznali. Był bez wątpienia częścią skarbu. – Miał to w ręce, kiedy
nakryliśmy go w obozowisku. Prawdopodobnie wypadło z kosza,
kiedy go przenosił.
Wszyscy spojrzeli na Alexiosa. Ten jednak nawet nie mrugnął
okiem. W przeciwieństwie do Schliemanna był absolutnie spokojny.
– Mimo to – powiedziała cicho Lilly – nie uniósłby przecież takich
ciężkich koszy.
– Sam nie. Ale razem z dorosłym wspólnikiem tak – Schliemann
zbliżył swoją twarz do twarzy chłopca, tak że prawie dotykali się
czubkami nosa. – To przypuszczalnie ktoś z jego krewnych.

Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Alexios ugryzł


Schliemanna w nos i jednocześnie mocno kopnął Dubiosa
w piszczel. Zaskoczony bólem nadzorca rozluźnił na ułamek
sekundy chwyt. To wystarczyło chłopcu, aby się wyrwać i wziąć nogi
za pas.
Dubios ruszył za nim, miotając przekleństwa. Schliemann trzymał
się ręką za nos. Między jego palcami ściekała krew.
– Oby Atena spuściła na podłego złodzieja zarazę – mruknął.
Klnąc pod nosem, wszedł do swojej chaty, aby zatamować
krwawienie. Lilly i Magnus patrzyli w ślad za nim. Po prostu nie
mieściło im się w głowach, że Alexios mógłby ukraść skarb. Nawet
jeśli dowody przemawiały wyraźnie przeciwko niemu.
Niedługo potem wrócił Dubios. Kulał lekko.
– Zwiał mi – burknął. – Ma szybkie nogi, trzeba mu to przyznać.
A ja w dodatku potknąłem się o jakiś głupi krzew.
Usiadł na przewróconym do góry dnem wiadrze i splunął
na ziemię.
– Co teraz będzie? – spytał Magnus. – Czy pan Schliemann
zawiadomi policję?
– Policję? – Dubios roześmiał się. – Na pewno nie. Musicie
wiedzieć, że szef nie ma dobrych układów z władzami. Zarzucają
mu nielegalne wywożenie szczególnie cennych znalezisk
za granicę.
Potarł bolącą nogę.
– Również i ten skarb zamierzał przeszmuglować. Dlatego nikt nie
mógł się o nim dowiedzieć – szepnął, aby jego słowa nie dotarły
przypadkiem do Schliemanna. – Tak, to nie robotnicy mają w Troi
najdłuższe palce. Wygląda jednak na to, że tym razem byli szybsi.
Dubios podniósł się i przeciągnął.
– Zasięgnę języka – powiedział. – Możliwe, że któryś z nich się
wygada i mimo wszystko trafimy na ślad złodziei.
Lilly i Magnus popatrzyli na siebie. Po poszukiwaniach skarbu
zabawa w detektywów była znakomitym uzupełnieniem przygody.
Może będą mogli nawet udowodnić, że Alexios jest niewinny.
– My też zasięgniemy języka – oświadczyli. Mocno zdecydowani
ująć złodzieja i po raz drugi wytropić skarb, zeszli do wykopu.

Nie mieli wiele szczęścia w śledztwie. Wśród robotników rozeszła


się pogłoska, że pojawiły się kłopoty – chociaż nikt nie znał ich
dokładnej przyczyny. Ale to wystarczyło, aby każda rozmowa
urywała się, gdy Magnus i Lilly się zbliżali. Zniechęceni przebrali się
wieczorem w koszule nocne i położyli się spać.
– Taka klapa – powiedziała Lilly. – Znaleźliśmy skarb, który niemal
natychmiast skradziono. Nawet nie zdążyliśmy się nim nacieszyć.
– I tak nie moglibyśmy go zatrzymać – ziewnął Magnus. – Dla nas
nie jest to więc takie najgorsze. Ale jutro możemy wysłać Merlina
z pytaniem do Alberta. Może on znajdzie w internecie wskazówkę
co do tego, kto jest złodziejem. Co o tym sądzisz?
– Hmm, masz rację... – ziewnęła Lilly. Podciągnęła kołdrę pod
samą brodę.
Magnus zdmuchnął płomień lampki oliwnej stojącej na stoliku
nocnym. Potem i on wsunął się pod kołdrę, życząc Lilly dobrej nocy.
To życzenie jednak nie do końca miało się spełnić.
Ścigający i ścigani

Puk, puk, puk!


Ledwie dzieci zasnęły, ktoś zastukał w szybę. Kiedy w pokoju nikt
się nie ruszył, pukanie rozległo się ponownie, tym razem trochę
głośniej.
PUK, PUK, PUK!
– Co się dzieje? – Lilly zaspana przetarła oczy. – To ty, Merlin?
Ale to nie była kawka. Dziewczynka usiadła na łóżku i przy
każdym stuknięciu podskakiwała nerwowo.
PUK, PUK, PUK, PUK!
– Już idę – jęknęła Lilly. Podniosła się z łóżka i poczłapała
do okna.
– Niczego nie kupujemy – wymamrotał za nią Magnus.
Najwyraźniej jeszcze nie do końca się obudził.
Dziewczynka uchyliła okno. W pobliżu rozległo się pohukiwanie
sowy.
– Kto tam? – spytała. Mimo że niebo usiane było gwiazdami,
nikogo nie mogła dostrzec.
– Ja! – szepnął jakiś głos.
– Gadaj! – zdenerwowała się Lilly. – Jaki „ja”?
– Ja. Alexios – padła odpowiedź.
Chłopiec ukrył się tuż pod oknem i teraz odszedł na krok
od ściany, tak żeby Lilly mogła go zobaczyć.
– Z kim rozmawiasz? – Magnus obudził się wreszcie i również
podszedł do okna.
– Na dworze jest Alexios – wyjaśniła mu Lilly.
– Co? – wykrzyknął Magnus. – Zwariowałeś? Oni cię szukają!
Ukradłeś skarb!
– Niczego nie ukradłem – sprzeciwił się Alexios.
– Ale wszyscy tak myślą – powiedział Magnus.
– Mogę udowodnić swoją niewinność – szepnął chłopiec pod
oknem. – Musicie pójść ze mną. Natychmiast. I to szybko!
Magnus i Lilly popatrzyli na siebie. Czy mieli zaryzykować?
Ledwie znali Alexiosa i nie wiedzieli, co zamierza. Z drugiej strony...
może rzeczywiście był niewinny.

Ledwie dwie minuty później Lilly i Magnus, kompletnie ubrani,


wyszli przez okno na dwór.
– Dokąd? – spytał Magnus.
W odpowiedzi Alexios machnął tylko ręką, żeby poszli za nim.
Potem zniknął w ciemnościach. Podróżujący w czasie deptali mu
po piętach.
Wymknęli się z obozowiska, zbiegli ze wzgórza i przemierzyli
spory kawałek równiny.
– Jeżeli mamy ci pomóc udowodnić niewinność, to musisz z nami
rozmawiać – stwierdziła Lilly. Przez dłuższą chwilę biegli już obok
siebie w milczeniu.
– Teraz mówienie jest niebezpieczne – szepnął Alexios. – Jeśli
chcecie żyć, wszyscy musimy milczeć.
Magnus przełknął ślinę. Co to miało znaczyć: „Jeśli chcecie żyć?”
Nikt im nie powiedział, że będzie aż tak dramatycznie. Także Lilly
poczuła wielką gulę w gardle. W co oni się wdali?

Alexios dał im znak ręką, aby się schylili. Gdzieś z przodu


dobiegały głosy. Męskie. Dzieci skradały się dalej. Od krzaka
do krzaka przybliżały się do źródła głosów. Po dwóch dużych
cieniach poznały, że byli to dwaj mężczyźni. I wreszcie znalazły się
na tyle blisko, żeby podsłuchać rozmowę.
– Kiedy handlarz przybędzie do wsi? – spytał pierwszy głos. Był
niski i wydawał się dzieciom dziwnie znajomy.
– Jutro o wschodzie słońca – odparł drugi. Jego głos był
całkowicie nieznany.
– To dobrze – powiedział pierwszy. – Odkupi od nas za jednym
zamachem cały skarb?
– Ależ z pewnością – drugi mężczyzna zachichotał. – Zarobimy
na tym tyle, że będziemy mogli stąd prysnąć.
– Nareszcie! – pierwszy splunął na ziemię. – Już nie mogę
patrzeć na te rozwalające się mury.
– Myślisz, że ja mogę? W życiu nie dotknę już łopaty, przysięgam
ci!
Po tych słowach włożył do ust papierosa. Zapalił zapałkę i jej
blask oświetlił na sekundę twarze mężczyzn. Jednym z nich był
robotnik, którego Schliemann przyłapał na kradzieży sztyletu –
i Hermann Dubios.
Lilly dosłownie zaparło dech w piersiach. Magnus chciał krzyknąć
z zaskoczenia, ale Alexios w ostatniej chwili zasłonił mu ręką usta.
Teraz zrozumieli, dlaczego Alexios koniecznie chciał ich tu
przyprowadzić. Gdyby im tylko powiedział, że akurat miły nadzorca
był złodziejem, nigdy by mu nie uwierzyli. W ten sposób mogli
przekonać się na własne oczy i uszy. A i tak nie byli w stanie tego
pojąć.
Ostrożnie wycofali się ze swojej kryjówki. Słyszeli już dość. Teraz
chodziło tylko o to, aby zniknęli niezauważeni. Dopiero
po pokonaniu stu metrów odważyli się wyprostować. Żadne z nich
nie odezwało się jednak ani słowem, dopóki nie dobiegli do pagórka.
– W życiu bym nie pomyślała – Lilly pokręciła głową. –
Podejrzewałabym każdego, ale nigdy Dubiosa.
– Jak właściwie na to wpadłeś, że on może być złodziejem? –
spytał Magnus Alexiosa.
– Ponieważ chciał zwalić winę na mnie i moich krewnych – odparł
chłopiec. – To on wysłał mnie do magazynu po więcej wiader, które
rzekomo były mu potrzebne. Drzwi były już otwarte, kiedy
przyszedłem. I nagle pan Schliemann i ten fałszywy szczur rzucili się
na mnie jak opętani.
– A złoty łańcuszek? – drążył Magnus. – Pochodził przecież
ze skarbu, a ty miałeś go w ręce, prawda?
– Leżał na ziemi. Tylko go podniosłem.
– Ale dlaczego od razu tego nie powiedziałeś? – Lilly
ze zdenerwowania nawijała na palce pasma włosów.
– A komu by dano wiarę? – spytał szyderczo Alexios. –
Najlepszemu nadzorcy Schliemanna czy brudnemu, małemu
pasterzowi?
Lilly i Magnus milczeli poruszeni. Oni też nie dalej niż godzinę
temu trzymali stronę Dubiosa.
– Dlatego postanowiłem go śledzić i podsłuchiwać – opowiadał
Alexios. – I kiedy dowiedziałem się, że zamierza spotkać się
ze swoim kompanem, natychmiast po was przybiegłem. Tylko
z waszą pomocą mogę dowieść, że jestem niewinny.
– I co teraz zrobimy? – Magnus podrapał się po głowie. – Dubios
z pewnością zaraz wróci. Nie mamy więc zbyt dużo czasu.
– Pójdziemy do Schliemanna – zadecydowała Lilly. Jej oczy
połyskiwały zaczepnie w świetle gwiazd. – Opowiemy mu, kto jest
prawdziwym złodziejem. A ty, Alexiosie, sprowadzisz kilku krzepkich
robotników, żebyśmy mogli zgotować miłemu panu nadzorcy
odpowiednie przyjęcie.

Schliemanna ogarnęła wściekłość na wieść o oszustwie nadzorcy.


Gniewnie chodził po pokoju w tę i z powrotem. Pompon jego
szlafmycy podskakiwał przy każdym obrocie.
– Wykreślę tego nicponia ze wszystkich moich wspomnień! –
grzmiał. – Potomność nie dowie się o nim niczego. Wymażę go
z pamięci ludzkości!
– Och, to będzie dla niego z pewnością straszliwa kara! – rzuciła
szyderczo Lilly. – Czy nie byłoby sensowniej, gdybyśmy
przygotowali się teraz na jego powrót? W każdej chwili może się tu
pojawić.
Schliemann zatrzymał się gwałtownie. Popatrzył na Lilly w taki
sposób, jakby spadła wprost z nieba.
– Na Zeusa, masz rację! – wykrzyknął. – Dubios jest silnym
mężczyzną. Będziemy potrzebować wsparcia.
– Już załatwione – powiedział Magnus, który przez cały czas
wyglądał przez okno. Właśnie zbliżał się Alexios z trzema krzepkimi
młodzieńcami.

Kiedy Hermann Dubios zbliżał się do namiotu, w którym spał


podczas wykopalisk w Troi, zahuczała sowa. Wokoło panowały
ciemności i spokój. Wiatr poruszał lekko liśćmi drzew i krzewów. Nad
głową nadzorcy przeleciała kawka.
– Co, nie możesz spać? – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Nachylił się, aby rozpiąć wejście do namiotu. I wtedy z prawej
i lewej strony chwyciły go mocne ramiona i pociągnęły do tyłu.
– Ej, co to ma znaczyć?! – wykrzyknął zdumiony.
Przed nim rozbłysła zapałka. Ktoś zapalił knot latarni. Jej żółty
blask rozjaśnił ciemności i oślepił Dubiosa, tak że na chwilę musiał
przymknąć oczy.
Kiedy je otworzył, stał przed nim Heinrich Schliemann. Mimo
szlafmycy, którą zapomniał zdjąć z głowy, wyglądał naprawdę
groźnie. Obok niego stali Lilly, Magnus, Alexios oraz robotnik
trzymający w górze latarnię. Na widok pasterza owiec nadzorca
domyślił się, że go zdemaskowano.

– Mogę wszystko wyjaśnić – wyjąkał. – To nie jest tak, jak pan


myśli.
– Tak? Nie jest? – Schliemann podszedł bardzo blisko swojego
nadzorcy. Jego oczy połyskiwały gniewnie, zupełnie jakby chciał
przeszyć wzrokiem mężczyznę. – Wobec tego jestem bardzo
ciekawy.
Na czoło Dubiosa wystąpiły kropelki potu. Zacisnął usta.
Gorączkowo szukał jakiejś wymówki – ale jak na złość nic nie
przychodziło mu do głowy.
– Aha! – wykrzyknął triumfująco Schliemann. Pompon szlafmycy
zatoczył energicznie łuk. – Najwyraźniej jednak jest tak, jak myślę. –
Cofnął się o krok. – Te bohaterskie dzieci wszystko słyszały, jak
planował pan sprzedaż skarbu Troi – mojego skarbu. Im
zawdzięczamy, że pańskie ciemne sprawki wyszły na jaw.
Dubios popatrzył na dzieci z mieszaniną wściekłości i strachu. Lilly
i Magnus nawet nie mrugnęli okiem. Sam był winien, że wpadł
w tarapaty. To on kłamał, oszukiwał i kradł. A przede wszystkim
próbował skierować podejrzenia na Alexiosa.
– Myślę, że powinniśmy teraz porozmawiać – ciągnął dalej
Schliemann. Pompon szlafmycy dyndał mu przed nosem, więc
nareszcie spostrzegł, że wciąż ma ją na głowie, zdjął i wsunął
do kieszeni marynarki. – Chcę odzyskać swój skarb. A poza tym
przestępcy muszą ponieść zasłużoną karę.
Jego twarz wykrzywił teraz okropny grymas. Obydwaj robotnicy,
trzymający Dubiosa, wzmocnili uchwyt. Nadzorca szarpnął się
mocno, ale się nie uwolnił.
– Wracajcie teraz do chaty – odezwał się Schliemann do dzieci.
Z brzmienia jego głosu wywnioskowały, że lepiej będzie posłuchać.
Z mieszanymi uczuciami ruszyły w drogę. Co Schliemann
zamierzał? Czy sprowadzi teraz policję? A może chciał coś zrobić
nadzorcy? Nie tak wyobrażały sobie koniec pościgu za złodziejem.
Merlin zakrakał i wylądował na ramieniu Lilly. Jakby chciał
powiedzieć, że największe emocje są jeszcze przed nimi.
Lilly i Magnus nie od razu położyli się spać. Wprawdzie było już
po północy, ale odczuwali zbyt wielkie poruszenie, żeby zasnąć.
Usiedli na łóżku i jeszcze raz prześledzili wydarzenia poprzedniego
dnia. Aż nie mogli uwierzyć w to, ile stało się od rana. Odnaleźli
i odkopali skarb. Następnie został on skradziony. Najpierw
wyglądało na to, że złodziejem jest Alexios, dopóki nie zaprowadził
ich na spotkanie Dubiosa ze wspólnikiem. Niedługo później razem
ze Schliemannem i robotnikami ujęli nieuczciwego nadzorcę.
– Mam nadzieję, że po wakacjach nie będziemy musieli pisać
wypracowania „Moje najpiękniejsze przeżycia z wakacji” –
powiedziała Lilly. – O tej przygodzie można by napisać całą książkę.
– A i tak nikt by nam nie uwierzył – pokiwał głową Magnus. –
Ponieważ nikt oprócz nas nie wie o istnieniu tajemniczego tunelu.
– Szkoda, że aparatu fotograficznego nie wynaleziono w epoce
kamiennej – westchnęła Lilly. – Mielibyśmy teraz kilka zdjęć
na dowód...
Nie dokończyła zdania. Przerażona wpatrywała się w klamkę
drzwi do sypialni, która powoli poruszyła się w dół. Magnus podążył
za jej wzrokiem. Wciągnął głęboko powietrze i wstrzymał oddech.
Ktoś się skradał i chciał ich zaskoczyć. Ale kto? Alexios? Nie,
pożegnał się z nimi wcześniej i był w drodze do domu rodziców.
Heinrich Schliemann? Też nie. Zawsze pukał, zanim wszedł
do środka. Magnus słyszał w uszach dudniący puls. To przecież nie
mógł być... Bądź co bądź trzech mężczyzn trzymało go pod strażą...
A jeśli jednak...?
Nagle drzwi otwarły się. Stanął w nich Hermann Dubios.
Na twarzy miał kilka siniaków, a koszulę pokrywały plamy krwi.
W jakiś sposób jednak udało mu się zbiec robotnikom Schliemanna.
I jego pierwszą myślą była...
– Zemsta! – nadzorca zacisnął dłonie w pięści. Sapał jak
rozwścieczony byk. – Wy podłe kundle, zdradziliście mnie! Jeszcze
tylko jeden dzień i byłbym bogaty!
Zamachnął się i uderzył pięścią w drewnianą ścianę.
– Ale wy musieliście natychmiast polecieć do szefa! A on kazał bić
mnie dotąd, aż zdradzę kryjówkę skarbu. Chciał mnie nawet oddać
w ręce policji, ten wstrętny karzeł.
Kopnął jedyne krzesło z taką siłą, że przeleciało przez cały pokój.
Przestraszony Merlin pofrunął na szafę. Lilly i Magnus, drżąc
ze strachu, przytulili się do siebie. To się źle skończy, pomyślała
Lilly. Bardzo źle.
– Ale szef nie liczył się z tym, że nie mam najmniejszej ochoty
pójść do więzienia. Wykorzystałem moment, kiedy jego pachołkowie
nie uważali. A teraz zgadnijcie, co przyszło mi do głowy, kiedy
wbiegałem na wzgórze.
Pochylił się i uśmiechnął, wykrzywiając twarz. Lilly rozejrzała się
gorączkowo za drogą ucieczki. Przez okno trwałoby to zbyt długo.
A drogę przez drzwi tarasował nadzorca. Siedzieli w pułapce.
– No więc przyszło mi do głowy, że tylko wy dwoje i ten pasterz
możecie zaświadczyć, iż to ja ukradłem skarb. – Dubios zaplótł
palce, aż zatrzeszczały w stawach. – Całą resztę sam mogę
wyjaśnić. Oświadczę, że tylko śledziłem Alexiosa do kryjówki
skarbu. I już będę miał czyste ręce. Zakładając, że nie będziecie
mogli mnie zdradzić po raz drugi.
Wykrzywił twarz w okropnym grymasie. Powoli uniósł ręce i zrobił
krok w stronę Lilly i Magnusa. I wtedy w drugim pokoju rozległ się
stukot ciężkich butów. Dubios odwrócił się zirytowany. W drzwiach
do sypialni stał Heinrich Schliemann z kilofem w dłoni.

Lilly pierwsza dostrzegła, że jest to dla nich szansa na ucieczkę.


– Biegnij! – krzyknęła i zeskoczyła z łóżka.
Magnus zareagował błyskawicznie. Zachowując przytomność
umysłu, strącił z nocnego stolika lampkę. Ta poleciała na podłogę
i zgasła. W sypialni zrobiło się ciemno. Dubios ryknął wściekle.
Świszczący odgłos świadczył o tym, że Schliemann zamachnął się
kilofem. Niemal jednocześnie rozległ się głuchy dźwięk, coś
zgrzytnęło. Ktoś jęknął, ale dzieci nie wiedziały, czy to Schliemann,
czy nadzorca. Teraz dał się słyszeć łopot skrzydeł. Merlin
wystartował. Lilly próbowała się zorientować, w jakim kierunku
poleciał. W zamieszaniu straciła orientację i nie wiedziała, gdzie
znajdowało się wyjście.
I znów świst przeciął powietrze, a tuż po nim nastąpił krzyk. Lilly
natychmiast rozpoznała głos. Magnus! Magnus oberwał! Lilly ruszyła
w jego stronę. Gdzieś obok niej dobiegały odgłosy walki
Schliemanna z Dubiosem, z którymi mieszało się krakanie Merlina.
Prawdopodobnie ptak dziobał wściekle bijących się mężczyzn. Lilly
doczołgała się wreszcie do Magnusa. Leżał zwinięty na podłodze.
– Musimy stąd uciekać! – krzyknęła.
– Moja noga – jęknął chłopiec. – Tak bardzo mnie boli.
Szyba w oknie zadźwięczała. Dubios cisnął o wiele mniejszego
Schliemanna o ścianę.
– Oprzyj się o mnie – rozkazała Lilly.
Chwyciła Magnusa pod ramię i pociągnęła go do góry. Mężnie
zacisnął zęby. Oczy Lilly wreszcie przywykły do ciemności.
Niewyraźnie widziała, że Schliemann nie przegrał jeszcze tej walki.
Rzucił się od tyłu na plecy nadzorcy, który ponownie chciał się
zwrócić w stronę dzieci. I zobaczyła też drzwi. Tuż przed nimi.
– Merlin, wynosimy się stąd! – zawołała.
Z wielkim wysiłkiem dzieci wybiegły z sypialni, a potem z chaty.
Merlin frunął tuż za nimi.
– Do tunelu! – wysapała Lilly. – Musisz zaalarmować Alberta. Leć!
Kawka zakrakała trzy razy i pomknęła ze świstem.

Droga do tunelu wydawała im się nieskończenie długa. Magnus


nie mógł opierać się na lewej nodze. W świetle gwiazd połyskiwała
na niej krew. Przeniósł część swojego ciężaru na Lilly i kuśtykał
z nią w stronę pagórka z wykopaliskami. Musieli często
odpoczywać. Nie wiedzieli, jak skończyła się walka w chacie. Byli już
zbyt daleko, aby rozpoznać, co tam się dzieje.
– Jeszcze trochę! To już ostatni kawałek – zachęcała Lilly
Magnusa.
Wstając, chłopiec wciągnął ze świstem powietrze przez zaciśnięte
zęby. Noga bolała piekielnie. Ale nie było rady. Musieli o własnych
siłach wrócić do teraźniejszości.
– O tam, przed nami! To ten krzak przed wejściem do tunelu.
Lilly starała się usilnie, by nadać głosowi radosne brzmienie.
W rzeczywistości już dawno była u kresu wytrzymałości. Mimo to
bliskość zbawiennego tunelu dodawała im odwagi. Zmobilizowali
resztki sił, dotarli do wejścia i dosłownie na czworakach doczołgali
się do piwnicy.
Tam czekał już na nich Albert. Przerażony pomógł Lilly oprzeć się
o swój wózek. Jej twarz była oblepiona potem i kurzem, oddychała
nierówno przez usta.
– Magnus... lekarza... natychmiast – wysapała.
Twarz w oknie

Podczas gdy Albert w teraźniejszości zawołał tatę, który opatrzył


prowizorycznie ranę Magnusa i zawiózł go do szpitala, walka w XIX
wieku dobiegała właśnie końca. Dubios znokautował w końcu
Schliemanna ciosem podbródkowym, a potem stwierdził ze złością,
że dzieci zniknęły. Ich ucieczka spotęgowała tylko wściekłość
nadzorcy. Pałał żądzą zemsty.
Przez przypadek jego wzrok padł na ciemną plamę przy drzwiach.
Schylił się i dotknął jej palcami. Przykleiła się do nich gęsta ciecz.
Dubios powąchał ją. To była krew. Morderczy uśmiech przemknął
mu po twarzy. A więc dobrze słyszał w ferworze walki – chłopak
został trafiony kilofem Schliemanna i teraz jest ranny. Dubios
przyjrzał się uważnie ziemi wokół chaty. Znalazł kolejną plamę.
I jeszcze jedną. Szybko przyniósł latarnię i zapalił ją. Przed sobą
widział równy ślad krwi. Wystarczyło tylko pójść jego tropem.
Na pewno doprowadzi go do dzieci.

Kilka tysięcy kilometrów na północny zachód i ponad sto lat


później w szpitalu Albert wymyślił możliwie niewinnie brzmiącą
historyjkę na temat okoliczności, w jakich Magnus tak ciężko się
zranił.
– Bawiliśmy się w poszukiwanie skarbu – wyjaśnił swojemu tacie
i rodzicom Magnusa, którzy przybyli natychmiast po telefonie
profesora, że ich syn uległ wypadkowi. – Chcieliśmy odnaleźć skarb
Troi. I żeby było bardziej prawdziwie, założyliśmy nawet
odpowiednie stroje i używaliśmy prawdziwych narzędzi, jak
archeolodzy. Bawiliśmy się super. Ale chyba trochę przesadziliśmy,
zabawa wymknęła się spod kontroli i Magnus oberwał kilofem
w nogę.
Z napięciem popatrzył na zatroskane twarze. Czy zadowolą się
tym wyjaśnieniem? Bądź co bądź wcale nie kłamał. Byłoby to wbrew
umowie z tatą, według której mieli się nigdy nie okłamywać. Albert
nie wspomniał tylko o tym, że „zabawa” rozgrywała się w przeszłości
i że przenieśli się do prawdziwej Troi. I że był w nią zamieszany
niebezpieczny przestępca.

Ten przestępca tymczasem dotarł do wejścia do tunelu.


– Te kundle znalazły dobrą kryjówkę – mruknął.
Zaciekawiony wszedł do środka. Skradał się dalej korytarzem,
aż doszedł do mapy świata na ścianie tunelu.
– Coraz to dziwniejsze – wymruczał.
Przejechał palcami po złotych liniach przedstawiających
kontynenty. Zaraz obok znajdował się w ścianie niewielki otwór. Tam
powinien znajdować się błękitny kryształ, który zamyka tunel. Teraz
jednak był pusty. Lilly, z troski o Magnusa, zapomniała włożyć
kamień na miejsce i przerwać połączenie między przeszłością
a teraźniejszością. Zaintrygowany Dubios poszedł dalej. Skręcił
za róg – i znalazł się w piwnicy willi.

Następnego dnia Albert, Lilly i Magnus, na którego nogę założono


gruby opatrunek, siedzieli wygodnie przy stole w piwnicy. Magnus
właściwie powinien był zostać w domu, ale tak długo błagał
rodziców, aż ci ulegli i przywieźli go samochodem do willi.
– Najbardziej dziwi mnie to, że profesora wcale nie zastanowił
tunel – powiedział Magnus. – Wejście było przecież doskonale
widoczne, kiedy tu wszedł.
– Nie zdajesz sobie sprawy, jak wyglądałeś, brudny i z krwawiącą
nogą – roześmiał się Albert. – Tata na pewno w pierwszej chwili
pomyślał, że nie żyjesz albo coś w tym stylu. Ani przez sekundę nie
popatrzył w stronę tunelu.
– O rany, coś mi się przypomniało... – Lilly uderzyła się otwartą
dłonią w czoło. – Tunel... Muszę jeszcze włożyć błękitny kryształ
na miejsce. – Pośpiesznie przeszukała swoją dziewiętnastowieczną
sukienkę. Była tak brudna, że chciała najpierw uprać ją w willi,
zanim odda ją mamie. Wyjęła kryształ z sekretnej kieszonki
i zniknęła w tunelu.
– No! Załatwione! – oświadczyła chwilę później. – Teraz już nikt
z przeszłości nie dopadnie nas w teraźniejszości. Chytry
Schliemann, milczący Alexios i ten podły Dubios mogą sobie szukać
skarbu w swoich czasach.
– À propos skarbu i Schliemanna... Co właściwie stało się
ze skarbem Troi? – zapytał Magnus.
– Schliemannowi rzeczywiście udało się wywieźć go za granicę –
wyjaśnił Albert. – Znalazł w internecie sporo informacji i mógł im
teraz wszystko wyjaśnić. – Wystawiał go w kilku miastach,
a na koniec przekazał muzeum w Berlinie. Schliemann wcale nie
chciał zagarnąć go dla siebie, zależało mu tylko na tym, żeby skarb
mogło podziwiać jak najwięcej ludzi. Pod koniec drugiej wojny
światowej żołnierze wywieźli go do Rosji i tam znajduje się po dziś
dzień.
– W Rosji? Szkoda – stwierdziła Lilly. Z rozmachem usiadła
na krześle obok stołu. – Chętnie obejrzałabym w spokoju skarby
króla Priama i pięknej Heleny. Nie mieliśmy na to po prostu czasu,
za dużo było stresu.
– Ach, poza tym zaszła niewielka pomyłka – powiedział Albert. –
Skarb, który znaleźliście, wcale nie należał do króla Priama.
Schliemann się pomylił. W rzeczywistości ten skarb jest jeszcze
starszy. Troja, w której byliście, nie leżała bowiem tak głęboko
w ziemi, jak Schliemann myślał.
– Och, na pewno był porządnie wściekły, kiedy to wyszło na jaw –
domyślił się Magnus.
– I to jak! – potwierdził Albert. – Tak bardzo, że do końca życia
mówił wyłącznie o Skarbie Priama.
– A czy w internecie jest też coś o nas? – Lilly położyła łokcie
na stole i oparła głowę na rękach. – Bądź co bądź to my odkryliśmy
skarb.
– Hm... – Albert z zakłopotaniem podrapał się za uchem. –
Poczciwy Schliemann rozpowszechniał różne wersje znalezienia
skarbu. Ale w żadnej z nich o was nie wspomniał.
– To szczyt wszystkiego! – zdenerwowała się Lilly. – Bez nas
mógłby sobie szukać do woli.
– Podłego Dubiosa też nigdzie słowem nie wymienia – dorzucił
Albert. – Chociaż z tego, co się dowiedzieliście, przez długi czas był
jego ważnym pracownikiem. Historię kradzieży również po prostu
przemilczał.
– Dubiosa to mi nie szkoda – mruknął Magnus. – Zawdzięczam
mu tę solidną pamiątkę – ostrożnie przejechał dłonią
po zabandażowanej nodze. – Jestem szczęśliwy, że dzieli go od nas
ponad sto lat.
Rozparł się na krześle i przez otwarte okno piwnicy wyjrzał
na skąpany w słońcu ogród.
Rana na nodze Magnusa goiła się szybko. Już tydzień później
zdjęto mu opatrunek i zaklejono ją tylko plastrem. Wspomnienia
o poszukiwaniach skarbu przetrwały za to dłużej. Albert wypożyczył
z biblioteki album ze zdjęciami skarbu. Obejrzeli go wspólnie w ich
piwnicy.
– Wow, to naprawdę błyszczy! – zdziwił się Magnus na widok
przedmiotów na zdjęciach.
– Kiedy wydobyliśmy te rzeczy z ziemi, były pokryte błotem
i kurzem – wyjaśniła Albertowi Lilly.
Merlin, który z dużym zainteresowaniem skakał wokół dzieci, wzbił
się nagle w powietrze i kracząc wściekle, podleciał do okna. Magnus
popatrzył za nim zdumiony.
– UAAA! – wrzasnął przerażony.
Albert i Lilly popatrzyli na niego, niczego nie rozumiejąc.
– Co jest? – spytali jednocześnie.
– Tam... w oknie... – Magnus przełknął z trudem ślinę – Widziałem
go... Właśnie tu zaglądał...
– Kto? – Lilly zerwała się z miejsca, przystawiła skrzynkę pod
okno i wdrapała się na nią. Wyjrzała na zewnątrz. Nikogo tam nie
było. – Kogo widziałeś?
Magnus musiał odetchnąć głęboko trzy razy, zanim zdołał
odpowiedzieć.
– Dubiosa! – wykrztusił wreszcie. – Widziałem Dubiosa. Jest tutaj.
W naszych czasach.
Lilly zagryzła dolną wargę. Albert zrobił poważną minę. Czyżby
Magnus się mylił? Może wspomnienia za bardzo ożywiły jego
wyobraźnię. Z drugiej strony jednak tunel przez wiele godzin był
otwarty. A to, że ktoś z przeszłości może przejść do teraźniejszości,
udowodnił już żółw Parys. Cóż... jeśli Magnus ma rację, to gdzieś
tam, na wolności, przebywa ich niebezpieczny wróg. Wróg, który
chce się na nich zemścić.
– Wygląda na to, że nasze przygody z tajemniczym tunelem będą
większe i bardziej ekscytujące, niż się nam na początku wydawało –
szepnął Albert. Lilly i Magnus z zaciętymi minami pokiwali głowami.

You might also like