You are on page 1of 200

Aresztowanie Arsena Lupina

Cóż za dziwna podróż! A tak dobrze się zapowiadała! Dla


mnie żadna jeszcze nie zaczęła się pod tak dobrą gwiazdą.
„Provence” jest statkiem szybkim, wygodnym i dowodzonym
przez najuprzejmiejszego z ludzi. Zebrała się tu sama
śmietanka towarzyska. Nawiązujemy znajomości,
organizujemy zabawy. Mamy cudowne uczucie, jakbyśmy byli
odcięci od świata, ograniczeni tylko do własnego towarzystwa,
niby na jakiejś nieznanej wyspie, co zmusza nas do
wzajemnego zbliżenia i lepszego poznania się.
I poznajemy się coraz bliżej…
Czy pomyśleliście kiedy, jak niezwykłe jest i ile
niespodzianek zawiera w sobie takie skupienie ludzi, wczoraj
jeszcze sobie obcych, którzy teraz w największej zażyłości mają
spędzić razem parę dni między bezgranicznym niebem a
niezmierzonym morzem i wspólnie stawiać czoło wściekłości
oceanu, straszliwym atakom fal i złudnemu spokojowi uśpionej
wody?
W gruncie rzeczy jest to tak, jakby się żyło w tragicznym
skrócie samego życia, z jego burzami i wzlotami, z jego
monotonią i urozmaiceniem. I dlatego być może rozkoszujemy
się taką podróżą z gorączkowym pośpiechem i tym
intensywniej, że jej kres dostrzegamy, ledwie się zaczęła.
Ale od wielu lat dzieje się coś, co dodaje emocji przejazdom
przez ocean. Mała pływająca wysepka nie jest już
odseparowana od świata, od którego, jak myśleliśmy,
zdołaliśmy się uwolnić. Istnieje więź, która rozluźnia się
powoli, stopniowo, na pełnym oceanie i stopniowo też, na
pełnym oceanie, nawiązuje się znowu. Telegraf bez drutu!
Telefon bez drutu! Wezwania z innego świata, skąd nadchodzą
wiadomości w najbardziej tajemniczy sposób! Imaginacja nie
może już odwoływać się do drutów, po których płyną
niewidzialne wieści. Tajemnica jest jeszcze bardziej niezbadana
a także bardziej poetycka. W eterze musimy szukać wyjaśnienia
tego nowego cudu.
Tak więc przez pierwsze godziny czuliśmy, że idzie za nami,
towarzyszy nam, a nawet wyprzedza odległy głos, który — od
czasu do czasu — szepcze jednemu z nas parę słów przesłanych
z daleka. Dwóch przyjaciół coś do mnie mówiło. Dziesięciu,
dwudziestu innych przesyłało nam wszystkim poprzez bezmiar
przestrzeni pożegnania zabarwione smutkiem lub uśmiechem.
Otóż drugiego dnia podróży, o pięćset mil od brzegów
Francji, w burzliwe popołudnie odebraliśmy radiotelegram o
takiej treści:
„Arsène Lupin na waszym pokładzie w pierwszej klasie.
Blondyn, świeża rana na prawym przedramieniu, jedzie sam,
pod nazwiskiem R…”
W tej chwili grom z pochmurnego nieba wstrząsnął
powietrzem. Burza przerwała odbiór. Depesza na tym się
urwała. Z nazwiska, pod którym ukrywał się Arsène Lupin,
znaliśmy tylko pierwszą literę.
Nie wątpię, że gdyby tu chodziło o każdą inną wiadomość,
radiotelegrafiści, kwatermistrz i kapitan pilnie strzegliby
tajemnicy. Ale ta była z tego gatunku wiadomości, które
potrafią zerwać najmocniejsze więzy milczenia. Nie wiadomo
jakimi drogami, ale już tego samego dnia wiedzieliśmy wszyscy
na całym statku, że słynny Arsène Lupin ukrywa się między
nami.
Arsène Lupin między nami! Nieuchwytny włamywacz,
którego bohaterskie czyny od miesięcy nie schodziły ze stron
wszystkich dzienników. Tajemniczy osobnik, z którym stary
Ganimard, nasz najlepszy detektyw, rozpoczął pojedynek na
śmierć i życie, pojedynek obfitujący w tyle malowniczych
przygód! Arsène Lupin, dżentelmen-fantasta, który operował
tylko w starych zamkach i salonach i który, dostawszy się
pewnej nocy do siedziby barona Schormanna, wyszedł z niej z
pustymi rękami, zostawiając po sobie kartkę z tymi słowy:
„Arsène Lupin, dżen- telmen-włamywacz, wróci tu wtedy,
kiedy meble będą prawdziwymi antykami”. Arsène Lupin,
człowiek o tysiącu twarzy: szofer, tenor operowy, bookmacher,
chłopiec z dobrego domu, młodzieniec lub starzec,
komiwojażer z Marsylii, rosyjski lekarz, hiszpański toreador,
wszystko po kolei!
Proszę się zastanowić: Arsène Lupin spacerujący sobie
swobodnie na stosunkowo ograniczonej przestrzeni
transatlantyku… Co mówię! po małym skraweczku pierwszej
klasy, gdzie ludzie spotykają się co chwila w tej jadalni, w tym
salonie i w tej palami! Arsène Lupin to może ten pan… albo
tamten… może mój sąsiad przy stole… towarzysz z kabiny…
— I tak ma jeszcze być przez pięć dni i pięć nocy —
wykrzyknęła nazajutrz panna Nelly Underdown. — Ależ to nie
do zniesienia! Mam nadzieję, że go niebawem aresztują.
I zwróciła się do mnie:
— Panie Andrézy, pan jest w doskonałych stosunkach z
kapitanem; czy pan nic nie wie?
Chciałbym coś wiedzieć, by podobać się pannie Nelly.
Należała ona do tych niezwykłych istot, które zawsze i wszędzie
od razu zajmują pierwsze miejsce. Olśniewają urodą i
bogactwem. Otacza je świta zapalonych wielbicieli.
Wychowana w Paryżu przez matkę Francuzkę, Nelly jechała
do ojca, wielkiego bogacza Underdowna z Chicago, a
towarzyszyła jej jedna z przyjaciółek, lady Jerland.
Od pierwszej chwili zacząłem przemyśliwać o flircie. Ale w
błyskawicznej intymności, która wiąże się z podróżą na statku,
urok panny Nelly podziałał na mnie za silnie i ilekroć jej
wielkie czarne oczy spotkały się z moimi, czułem się za bardzo
podniecony jak na zwykły flirt. Nelly przychylnie przyjmowała
moje hołdy. Darzyła śmiechem moje powiedzonka i z
zaciekawieniem słuchała moich anegdot. Ledwie widoczną
sympatią odpowiadała na moje nadskakiwania.
Jedynym rywalem u jej boku, który mnie niepokoił, był dość
elegancki, trzymający się w rezerwie, młodzieniec. Parę razy
zauważyłem, że nawet jakby wolała jego dość milkliwy humor
od mojego swobodnego, „nieparyskiego” sposobu bycia.
Młodzieniec ten był w grupce admiratorów panny Nelly,
kiedy rzuciła mi wspomniane pytanie. Siedzieliśmy wygodnie
na leżakach na pokładzie. Niebo przejaśniło się po wczorajszej
burzy i pogoda była czarująca.
— Nie wiem nic dokładnego, proszę pani — odpowiedziałem
— ale czy nie moglibyśmy na własną rękę przeprowadzić
śledztwa równie dobrze, jak to robi stary Ganimard, osobisty
wróg Arsena Lupina?
— Och, och, mój panie, nie brak panu śmiałości!
— Czemu? Czyż problem jest aż tak skomplikowany?
— Bardzo.
— Zapomina pani, że mamy pewne dane, które pomogą nam
w rozwiązaniu zagadki.
— Jakież to dane?
— Po pierwsze: Arsene Lupin przybrał nazwisko na „R”…
— Dosyć wątpliwe ogniwo.
— Po drugie: podróżuje samotnie.
— Jeśli ten szczegół panu wystarczy!…
— Po trzecie: jest blondynem.
— I co z tego?
— A więc dość tylko przejrzeć listę pasażerów i eliminować z
niej ludzi nie odpowiadających tym danym.
Tą listę miałem w kieszeni. Wyjąłem ją i zacząłem
przeglądać.
— Widzę przede wszystkim, że mamy tylko trzynaście osób,
których nazwiska zaczynają się na „R” i wobec tego zasługują
na naszą uwagę.
— Tylko trzynaście?
W pierwszej klasie, oczywiście. Z tych trzynastu panów „R”
dziewięciu, jak może się pani przekonać, jedzie w towarzystwie
żon, dzieci lub służby. Pozostaje więc tylko czterech
samotnych: markiz de Raverdan…
— Sekretarz ambasady — przerwała mi Nelly — znam go.
— Major Rawson…
— To mój wuj — odezwał się czyjś głos.
— Pan Rivolta…
— Obecny! — krzyknął ktoś z naszego towarzystwa, Włoch z
kruczą czarną brodą, która całkowicie zakrywała mu twarz.
Panna Nelly wybuchnęła śmiechem.
— Trudno byłoby nazwać pana blondynem.
—- A więc musimy uważać — ciągnąłem — że podejrzanym
jest ostatni z listy.
— To znaczy kto?
— To znaczy — pan Rozaine. Czy ktoś zna pana Rozaine’a?
Wszyscy siedzieli cicho, tylko panna Nelly zapytała
małomównego młodzieńca, tego, który budził moją zazdrość
stałym przebywaniem u jej boku:
— Panie Rozaine, dlaczego pan milczy?
Wszyscy spojrzeli na niego. Był blondynem.
Muszę przyznać, że coś mnie ścisnęło w sercu. A pełna
zaambara- sowania cisza, która zaciążyła nad nami,
wskazywała mi, że i reszta towarzystwa doznała podobnego
wstrząsu. Było to absurdalne uczucie, bo w zachowaniu tego
młodego człowieka nie było nic podejrzanego.
Dlaczego milczę? — odpowiedział. — Dlatego, że ze względu
na moje nazwisko, samotność w podróży i kolor włosów
przeprowadziłem podobne badanie i doszedłem do
analogicznego wniosku. Uważam, że trzeba mnie aresztować.
Mówił to z dziwną miną. Jego usta, wąskie jak dwie
nieporuszone kreski, zacisnęły się jeszcze mocniej i pobladły.
Czerwone żyłki wystąpiły mu na białkach oczu.
Niewątpliwie żartował. A jednak fascynowała nas jego twarz i
zachowanie. Panna Nelly zapytała naiwnie:
— Ale pan nie ma rany?
— Racja — odparł — brakuje rany.
Nerwowym ruchem podciągnął mankiet koszuli i obnażył
przedramię. I natychmiast coś mnie uderzyło. Zamieniłem
spojrzenie z Nelly. Rozaine obnażył lewą rękę.
Już, już chciałem to powiedzieć całkiem szczerze, kiedy nowe
wydarzenie skierowało naszą uwagę w inną stronę. Lady
Jerland, przyjaciółka Nelly, biegła do nas.
Była wzburzona. Skupiliśmy się przy niej; dopiero po chwili z
wielkim wysiłkiem zdołała wykrztusić:
— Moje kosztowności, moje perły!… skradziono wszystkie!…
Nie, nie wszystkie, jak dowiedzieliśmy się potem. Rzecz
znacznie
ciekawsza: wybrano tylko te lepsze!
Z brylantowej gwiazdy, z rubinowego medalionu, z
połamanych naszyjników i bransoletek wyłuskano wcale nie
największe, ale najładniejsze, najcenniejsze kamienie, te —
można by powiedzieć — które miały największą wartość, a
zabierały najmniej miejsca. Oprawy poniewierały się na stole.
Widziałem je, widzieliśmy je wszyscy pozbawione swych
bezcennych klejnotów — jak kwiaty, z których powyrywano
płatki barwne i lśniące.
A po to, żeby tego dokonać, trzeba było w czasie, kiedy pani
Jerland piła herbatą, w biały dzień i w ludnym korytarzu,
włamać się do jej kabiny, odnaleźć mały woreczek z rozmysłem
ukryty na dnie pudła z kapeluszami, otworzyć go i wyszukać
najkosztowniejsze kamienie.
Kiedy kradzież wyszła na jaw, wszyscy pasażerowie byli tego
samego zdania: to Arsene Lupin. I rzeczywiście to była jego
metoda tajemnicza, zagadkowa, niepojęta i logiczna zarazem,
bo trudno było ukryć całą masę kosztowności. O wiele mniej
kłopotu sprawiały same kamienie, nie powiązane ze sobą,
perły, szafiry, szmaragdy.
A przy obiedzie zobaczyliśmy, że dwa miejsca po obu
stronach Ro- zaine’a zostały wolne. Wieczorem zaś
dowiedzieliśmy się, że kapitan wezwał go do siebie.
Jego aresztowanie, w które nikt już nie wątpił, odprężyło
atmosferę. Nareszcie oddychaliśmy spokojnie. Tego wieczoru
grano w różne gry i tańczono. Zwłaszcza panna Nelly zdradzała
beztroską wesołość, z czego wnioskowałem, że jeżeli nawet
zaloty Rozaine’a podobały się jej z początku, łatwo o nich
zapomniała. Jej wdzięk podbił mnie do reszty. Koło północy
przy jasnym blasku księżyca zapewniłem ją o moim
przywiązaniu do niej ze wzruszeniem, które nawet zdawało jej
się podobać.
Ale nazajutrz ku ogólnemu zdziwieniu dowiedziano się, że z
braku dostatecznych dowodów zwolniono Rozaine’a.
Był on synem bogatego kupca z Bordeaux i wylegitymował
się papierami, które nie budziły najmniejszej wątpliwości. Poza
tym nie miał nawet śladu świeżej rany na rękach.
— Papiery, metryki! — oburzali się przeciwnicy Rozaine’a —
Arsene Lupin dostarczy wam ich tyle, ile tylko dusza zapragnie!
A blizna… może wcale jej nie miał albo zatarł jej ślad!
Odpowiadano im na to, że w czasie kradzieży Rozaine —jak
zostało dowiedzione — spacerował po pokładzie. Na co mówili:
— Czy człowiek tego pokroju, co Arsene Lupin, musi
koniecznie asystować przy swoich kradzieżach?
Ale poza innymi względami był pewien argument, na który
nawet najwięksi sceptycy nie znajdowali żadnego
kontrargumentu: kto, prócz Rozaine’a, podróżował samotnie?
Kto jeszcze był blondynem i nosił nazwisko zaczynające się na
literę „R”? O kim mówiła depesza, jeśli nie o Rozaine’ie?
Toteż kiedy na parę minut przed obiadem Rozaine śmiało
podszedł do naszej grupy, panna Nelly i pani Jerland wstały i
odeszły. Niewątpliwie zrobiły tak z niekłamanego strachu.
W godzinę potem marynarze, służba i pasażerowie
wszystkich klas podawali sobie z rąk do rąk odręczne
ogłoszenie tej treści: „Louis Rozaine obiecuje dziesięć tysięcy
franków nagrody temu, kto zdemaskuje Arsena Lupina albo
wskaże osobę, u której ukryto skradzione kamie- me .
— A jeśli nikt mi nie pomoże w walce z tym bandytą —
oświadczył Rozaine kapitanowi — sam się z nim rozprawię.
Rozaine przeciw Arsenowi Lupinowi albo raczej —jak ludzie
mówili
— Arsène Lupin przeciw Arsenowi Lupinowi. Ciekawie
zapowiadała się ta walka!
Trwała dwa dni.
Widziano Rozaine’a myszkującego wszędzie. Kręcił się wśród
służby, rozpytywał, szukał. W nocy widywano jego cień snujący
się po statku.
Kapitan ze swojej strony rozwinął jak najbardziej ożywioną
działalność. Przetrząsano „Provence” od góry do dołu, nie
opuszczano żadnego zakątka. Rewidowano wszystkie kabiny
bez wyjątku pod bardzo słusznym pretekstem, że klejnoty
mogą być ukryte wszędzie, tylko nie w kabinie podejrzanego.
— Wykryją coś wreszcie, prawda? — zapytała mnie panna
Nelly. — Choć jest prawdziwym czarodziejem, nie dokona tego,
żeby perły i brylanty stały się niewidzialne.
— Dokona — odpowiedziałem — bo żeby je zobaczyć, trzeba
by popruć podszewki naszych kapeluszy, naszych marynarek i
wszystko, co mamy na sobie.
I pokazując jej mego kodaka „9 X 12”, z którego
fotografowałem ją przy każdej sposobności i w różnych pozach,
mówiłem dalej :
— Czy pani nie sądzi, że w aparacie nie większym od tego
znajdzie się dość miejsca na wszystkie kosztowne kamienie
pani Jerland? Człowiek udaje, że fotografuje, i nikt go nie
podejrzewa.
— Jednak słyszałam, że nie ma złodzieja, który by nie
zostawił jakiegoś śladu po sobie.
— Jest jeden: Arsène Lupin.
— A czemu?
— Czemu? Bo on myśli o wszystkim, co mogłoby go zdradzić,
nie tylko o samej kradzieży.
— Na początku miał pan więcej wiary.
— Ale później zobaczyłem Arsena Lupina przy pracy.
— Więc co pan myśli?
— Myślę, że tylko daremnie traci się czas.
I rzeczywiście poszukiwania nie przyniosły żadnych
rezultatów, a te, które z nich wynikły, nie odpowiadały
wysiłkom: kapitanowi skradziono zegarek.
Rozgniewany kapitan wpadł w jeszcze większy zapał i jeszcze
baczniejszą uwagę zwrócił na Rozaine’a, z którym odbył parę
dodatkowych rozmów. Ale nazajutrz — co za wspaniała ironia!
— znaleziono zegarek kapitana między przypinanymi
kołnierzykami pierwszego oficera.
To wszystko graniczyło niemal z cudem i zdradzało
humorystyczne zacięcie Arsena Lupina, wprawdzie
włamywacza, ale i amatora jednocześnie. Działał on z
powołania i kierował się zamiłowaniem — to pewne — ale także
i poczuciem humoru. Przypominał kogoś, kto wspaniale bawi
się figlem, który spłatał, i śmieje się do rozpuku za kulisami ze
swych kawałów i sytuacji, które wymyślił i stworzył.
Stanowczo Arsene Lupin był swojego rodzaju artystą toteż
patrząc na Rozaine’a, posępnego i upartego, i myśląc o
podwójnej roli, jaką ten interesujący jegomość niewątpliwie
odgrywa, nie mogłem mówić o nim bez pewnego rodzaju
uznania.
Przedostatniej nocy oficer wachtowy usłyszał jakiś szmer w
najciemniejszym kącie pokładu. Zwabiony tym podszedł bliżej.
Ujrzał leżącego człowieka z głową owiniętą w szary, bardzo
gruby szal i z rękami skrępowanymi cienkim, mocnym
sznurkiem.
Rozwiązano biedaka, podniesiono i udzielono mu pierwszej
pomocy. Był to Rozaine.
Był to Rozaine, którego napadnięto podczas jego
poszukiwań, powalono i obrabowano. Na bilecie wizytowym,
przypiętym szpilkami do jego ubrania, widniały słowa: „Arsene
Lupin z podziękowaniem przyjmuje dziesięć tysięcy franków
pana Rozaine’a”. W istocie w zrabowanym portfelu było
dwadzieścia banknotów po tysiąc franków.
Oczywiście biedaka Rozaine’a posądzono o symulowany
napad na samego siebie. Ale pomijając już to, że nie mógłby
sam związać się w podobny sposób, ustalono, że charakter
pisma na bilecie wizytowym zupełnie różnił się od pisma
Rozaine’a, a za to łudząco przypominał pismo Arsena Lupina,
tak jak je reprodukowała jakaś stara gazeta, znaleziona na
statku.
A więc Rozaine nie był Arsenem Lupinem. Rozaine był
Rozaine’em, synem bogatego kupca z Bordeaux! A obecność
Arsena Lupina na statku potwierdziła się raz jeszcze, i to w
jakim zadziwiającym czynie!
Blady strach padł na wszystkich. Ludzie bali się zostawać
samotnie w swych kabinach, a jeszcze bardziej — zapuszczać
się pojedynczo do odległych części statku. Przez ostrożność
zbierali się tylko w zupełnie pewnych siebie grupkach. I co
więcej — podejrzliwość dzieliła najbardziej zażyłe towarzystwa.
Niebezpieczeństwo nie zagrażało teraz ze strony jakiegoś
określonego osobnika i nie sprowadzało się do tych samych
groźnych metod. Każdy… absolutnie każdy mógł odtąd być
Arsenem Lupinem. Nasza podniecona wyobraźnia nadawała
mu bezgraniczną i cudowną moc. Przypisywaliśmy mu
zdolność przybrania najbardziej niespodziewanej postaci: mógł
być kolejno szanownym majorem Raw- sonem albo
szlachetnym markizem de Raverdanem, albo nawet — prze-
staliśmy już bowiem wierzyć w obciążającą początkową literę
nazwiska —- tym lub tym panem, o którym wszyscy wiedzieli,
że podróżuje w towarzystwie żony, dzieci lub służby.
Pierwsze radiodepesze nie przyniosły żadnej nowej
wiadomości. Przynajmniej kapitan nic nam nie powiedział, a
takie milczenie wcale nie dodawało otuchy.
Ostatni dzień podróży ciągnął się w nieskończoność. Żyliśmy
w niespokojnym oczekiwaniu nieszczęścia. Teraz nie będzie to
już kradzież czy zwykły napad, będzie to zbrodnia, morderstwo.
Nikt nie wierzył, że Arsène Lupin poprzestanie na tych dwóch
drobnych rabunkach. Wobec zupełnej bezsilności władz był
absolutnym panem statku i mógł robić wszystko, co chciał.
Dysponował majątkiem i życiem ludzi.
Dla mnie były to najcudowniejsze godziny, bo im
zawdzięczam zaufanie okazywane mi przez Nelly. Pod
wpływem tylu niezwykłych wydarzeń, z natury wrażliwa,
bezwiednie szukała ona we mnie oparcia i obrony, a ja byłem
szczęśliwy, że mogę jej to dać.
W głębi duszy błogosławiłem Arsena Lupina. Czy to nie on
nas zbliżył? Czy to nie jemu zawdzięczałem prawo snucia
najpiękniejszych marzeń? Marzeń o miłości i marzeń bardziej
realnych, przyznajmy otwarcie. Ród Andrezy jest starym
rodem z Poitou, ale złoto na jego tarczy herbowej już trochę
wyblakło; uważałem więc, że chęć przywrócenia nazwisku
utraconego blasku nie przynosi ujmy szlachcicowi.
Czułem, że te moje marzenia wcale nie oburzają Nelly. Jej
roześmiane oczy upoważniały mnie do nich, a słodycz głosu
rokowała nadzieję.
Aż do ostatniej chwili staliśmy koło siebie, ramię przy
ramieniu, oparci łokciami o nadburcie, gdy brzegi Ameryki
wyłaniały się przed nami.
Na statku przerwano już śledztwo. Czekano. Od pasażerów
pierwszej klasy począwszy, aż do międzypokładu, gdzie mrowili
się emigranci, czekano na tę najwyższą chwilę napięcia, kiedy
wreszcie zostanie wyjaśniona nierozwiązalna dotąd zagadka.
Kto jest Arsenem Lupinem? Pod jakim nazwiskiem, pod czyją
postacią ukrywa się słynny Arsene Lupin?
I wreszcie nadeszła ta chwila największego napięcia. Gdybym
nawet żył sto lat, nie zapomnę z niej najmniejszego szczególiku.
— Jaka pani jest blada — powiedziałem do Nelly, która
oparła się na mym ramieniu bliska omdlenia.
— A pan! — odparła. — Ach, jakież wzruszenie zdradza
pańska mina!
— Niech pani pomyśli!… To pasjonująca chwila. I jestem taki
szczęśliwy, że mogę ją przeżyć przy pani. Wydaje mi się, że
nigdy pani nie zapomnę.
Nie słuchała mnie. Podniecona, rozgorączkowana oddychała
z trudem. Opuszczono schodnie. Ale nim pozwolono nam zejść
na brzeg, na statek weszli celnicy, ludzie w mundurach,
urzędnicy pocztowi.
Nelly wyjąkała:
— Jeśli się przekonają, że Arsene Lupin uciekł w czasie drogi,
wcale się nie zdziwię.
— Może wolał śmierć od hańby i skoczył w wody Atlantyku,
byle nie dać się aresztować.
— Niech pan nie żartuje — powiedziała podrażniona.
Nagle zadrżałem, a gdy mnie zapytała o przyczynę,
odpowiedziałem:
— Czy pani widzi tego małego starszego pana stojącego przy
zejściu ze schodni…
— Tego z parasolem i w oliwkowozielonym płaszczu?
— To Ganimard.
— Ganimard?
— Tak, słynny detektyw. Ten, który przysiągł, że osobiście
aresztuje Arsena Lupina. Ach, teraz rozumiem, czemu nie
mieliśmy infonnacji z tej strony oceanu. Ganimard tam był. Nie
lubi, gdy się kto wtrąca do jego spraw.
— A zatem Arsena Lupina już teraz na pewno złapią?
— Kto wie? Zdaje się, że Ganimard nigdy nie widział go bez
przebrania i nie ucharakteryzowanego i jeżeli nie zna nazwiska,
pod którym się teraz Lupin ukrywa…
— Ach — powiedziała na to z trochę okrutną kobiecą
ciekawością — gdybym mogła asystować przy jego
aresztowaniu!
— Czekajmy cierpliwie. Arsene Lupin na pewno już dostrzegł
swego wroga. Będzie wolał zejść między ostatnimi pasażerami,
kiedy oko starego już się zmęczy.
Zaczęto schodzić na ląd. Ganimard, wsparty na parasolu z
obojętną miną, zdawał się nie zwracać uwagi na tłum cisnący
się między dwiema poręczami. Zauważyłem, że jeden z
oficerów załogi stał za nim i coś mu mówił od czasu do czasu.
Kolejno przedefilowali przed Ganimardem markiz de
Raverdan, major Rawson, Włoch Rivolta i inni, wielu innych…
Zauważyłem, że teraz zbliża się Rozaine.
Biedny Rozaine! Jeszcze nie odzyskał sił po swych przykrych
przygodach!
— A może to jednak on — powiedziała mi Nelly. — Jak się
panu zdaje?
—- Mnie się zdaje, że byłoby bardzo ciekawe zdjecie
Ganimarda i Rozaine’a obok siebie. Może pani weźmie mój
aparat, bo jestem taki obładowany.
Podałem jej aparat, ale już było za późno na zdjęcie. Rozaine
schodził na brzeg, oficer pochylił się nad uchem Ganimarda,
ale ten tylko lekko wzruszył ramionami i Rozaine przeszedł.
— A więc któż, u Boga, jest Arsenem Lupinem?
— Tak — głośno powiedziała Nelly. — Któż nim jest?
Na pokładzie zostało już najwyżej dwadzieścia osób. Nelly
przyglądała się im po kolei zdjęta niejasną obawą, że może
któryś z nich jest właśnie nim.
Powiedziałem jej.
— Nie możemy już dłużej czekać.
Ruszyła przodem. Poszedłem za nią. Ale nie przeszliśmy
nawet dziesięciu kroków, kiedy Ganimard zagrodził nam drogę.
-— O co chodzi?! — wykrzyknąłem.
— Chwileczkę, mój panie, czego się pan tak spieszy?
— Towarzyszę tej pani.
— Chwileczkę — powtórzył z większym już naciskiem.
Przyjrzał mi się uważnie, a potem powiedział patrząc mi w
oczy:
— Arsene Lupin, prawda?
Roześmiałem się.
— Nie. Tylko Bernard d’Andrezy.
— Bernard d’Andrezy umarł trzy lata temu w Macedonii.
— Gdyby Bernard d’Andrezy umarł, byłbym duchem. A
przecież nim nie jestem. Oto moje papiery.
— To są papiery zmarłego. Będę miał przyjemność
wytłumaczyć panu, w jaki sposób pan je zdobył.
— Ależ pan zwariował! Arsene Lupin wsiadł na statek pod
nazwiskiem zaczynającym się na literę „R”.
— Tak. To jeszcze jedna z pańskich sztuczek. Fałszywy ślad,
na który pan ich wszystkich naprowadził tam na statku.
Spryciarz z pana, mój drogi panie. Ale tym razem fortuna się
odwróciła. Chodź, Lupin, pokaż klasę.
Zawahałem się chwilę. Ganimard gwałtownym ruchem
schwycił mnie za prawe ramię. Krzyknąłem z bólu. Uraził mnie
w ledwie zabliźnioną ranę, o której wspominała depesza.
Trzeba było się poddać. Odwróciłem się ku Nelly. Słuchała
chwiejąc się na nogach trupio blada.
Nasze spojrzenia spotkały się. Potem Nelly opuściła wzrok
na kodaka, który jej oddałem. Zrobiła raptowny ruch i zdawało
mi się… miałem pewność, że nagle zrozumiała. Tak, to tam,
między wąskimi ściankami oklejonymi czarną skórą w tym
małym przedmiocie, który przezornie jej powierzyłem, zanim
Ganimard mnie aresztował, leżało dwadzieścia tysięcy
Rozaine’a, perły i brylanty lady Jerland.
Ach! Przysięgam, że w tej poważnej chwili, kiedy obstąpili
mnie Ganimard i jego dwaj pomocnicy, wszystko było mi
obojętne — i moje aresztowanie, i wrogość tłumu — wszystko
prócz jednego: prócz tego, co zrobi Nelly z depozytem, który jej
powierzyłem.
Nawet przez chwilę nie bałem się, że policja może zdobyć te
dowody rzeczowe i dla mnie fatalne, ale chodziło mi o to, czy
Nelly zdecyduje się im je dostarczyć!
Czy mnie zdradzi? Czy mnie zgubi? Czy postąpi jak
nieubłagany wróg, czy jak kobieta, która pamięta i u której
pobłażanie i bezwiedna sympatia złagodzą uczucie pogardy?
Nelly przeszła obok mnie. W milczeniu skłoniłem się jej
głęboko. W tłumie innych podróżnych poszła w stronę trapu z
moim kodakiem w ręku.
„Pewnie nie odważy się na oczach wszystkich — myślałem. —
Odda go za godzinę, za chwilę”.
Ale już na środku schodni z rozmyślną niezręcznością
upuściła aparat w wodę między burtę statku i kamienne
nabrzeże.
A później zobaczyłem, jak odchodzi.
Jej ładna sylwetka ginęła w tłumie i znów mi się ukazywała,
by znowu zginąć. Skończyło się, skończyło na zawsze.
Chwilę stałem nieruchomo, smutny i zarazem przejęty
słodkim wzruszeniem. Potem westchnąłem, co bardzo zdziwiło
Ganimarda.
„Jaka szkoda, mimo wszystko, że nie jestem uczciwym
człowiekiem…”
*
Taką to historię swego aresztowania opowiedział mi Arsène
Lupin pewnego zimowego wieczoru. Przypadek, o którym
kiedyś opowiem, połączył nas serdecznymi więzami… czy mam
powiedzieć — przyjaźni? Tak, pozwalam sobie sądzić, że Arsène
Lupin zaszczyca mnie odrobiną przyjaźni i że to przez przyjaźń
przychodzi czasem niespodziewanie do mnie, wnosząc w ciszę
mego gabinetu młodzieńczą wesołość, żar namiętnego życia i
wspaniały humor człowieka, dla którego przeznaczenie ma
same uśmiechy i łaski.
Jego wygląd? Jakże go opiszę? Widziałem Arsena Lupina
dwadzieścia razy, i dwadzieścia razy był zupełnie inną istotą… a
raczej taką samą, tylko jakby zmienioną przez odbicie w
dwudziestu lustrach. A każde z tych odbić miało jego
charakterystyczne oczy i postać, jemu tylko właściwe ruchy,
jego sylwetkę i usposobienie.
„Sam nie wiem — powiedział mi — sąm już nie wiem, jaki
jestem. Nie poznaję się w lustrze”.
Wyskok, oczywiście, i paradoks, ale prawda dla tych, którzy
go spotykają i którzy lekceważą sobie jego niewyczerpane
możliwości, jego cierpliwość i sztukę charakteryzacji, cudowną
zdolność przeistaczania się posuniętą aż do zmiany twarzy i
nawet proporcji rysów.
— Po co — powiedział jeszcze — miałbym zachowywać
określony wygląd? Czemu nie miałbym uniknąć
niebezpieczeństwa ukazywania się zawsze w tej samej postaci?
Moje czyny i tak charakteryzują mnie dostatecznie. I dodał z
pewną dumą w głosie:
— Jeśli nikt nie może powiedzieć z całą pewnością: oto
Arsene Łupin, tym lepiej. Najważniejsze jest, by mówiono bez
obawy popełnienia omyłki: to zrobił Arsene Lupin.
Oto parę jego czynów, parę przygód. Próbuję je opowiedzieć
według jego własnych zwierzeń, którymi łaskawie zechciał
mnie zaszczycić w czasie paru zimowych wieczorów, w ciszy
mego gabinetu…
Arsène Lupin w więzieniu
Nie ma turysty godnego tej nazwy, który nie znałby brzegów
Sekwany i — wędrując od ruin Jumiéges do ruin Saint
Wandrille — nie zauważyłby dziwnego, małego zameczku
feudalnego, Malaquis, dumnie stojącego na skale na samym
środku rzeki. Łuk mostu łączy go z drogą. Podstawa ciemnych
baszt zamku zlewa się w jedną całość z granitem, na którym go
wzniesiono. Jest to potężny skalny złom, oderwany nie
wiadomo od jakiej góry i rzucony tu straszliwym wstrząsem
tektonicznym. Naokoło niego szemrze w trzcinach spokojna
woda wielkiej rzeki, a pliszki trzęsą ogonkami na wilgotnych,
wystających z wody kamieniach.
Historia zameczku Malaquis jest chropowata jak jego nazwa
i przykra jak jego sylwetka. Jest to historia walk, oblężeń,
szturmów, grabieży i masakr. Przy wieczornych pogwarkach w
tej części Normandii z dreszczem przerażenia wspomina się
zbrodnie, które tu popełniono. Ludzie opowiadają sobie
tajemnicze legendy. Mówią o słynnych podziemnych
przejściach, które ongiś wiodły do opactwa Jumiéges i do
dworu Agnés Sorel, metresy Karola VII.
W tym starym legowisku bohaterów i zbójów mieszka baron
Na- than Cahorn, baron Szatan, jak go kiedyś przezwano na
giełdzie w Paryżu, gdzie trochę za raptownie się wzbogacił.
Zrujnowani materialnie panowie na Malaquis musieli mu
sprzedać siedzibę swych przodków za kawałek chleba. Cahorn
w tym zamku umieścił swoją wspaniałą kolekcję mebli,
obrazów, fajansów i rzeźb w drzewie. Mieszka tam samotnie w
towarzystwie trojga starej służby. Nikt nigdy nie wchodzi do
zamku. Nikt nigdy nie podziwia na tle przepychu antycznych
sal jego trzech obrazów Rubensa, dwóch Watteau, kazalnicy
rzeźbionej przez Jeana Goujona i tylu innych cudów
wyrwanych za pomocą banknotów najbogatszym bywalcom sal
licytacyjnych.
Baron Szatan bał się. Nie bał się wcale o siebie, lecz o swoje
skarby zebrane z upartą pasją i przenikliwością amatora, o
którym nawet naj- chytrzejsi kupcy nie mogli powiedzieć, że
potrafili go wywieść w pole. Kochał swoje zbiory. Kochał je
łapczywie jak skąpiec, zazdrośnie jak kochanek.
Co wieczór o zachodzie słońca baron zamyka i rygluje czworo
okutych żelazem drzwi na dwóch krańcach mostu i przy
wejściu z głównego dziedzińca. Wystarczy je tylko ruszyć, by w
ciszy zadźwięczały alarmowe dzwonki. Od strony Sekwany nie
ma się czego obawiać: tu skała wyrasta z niej prostopadle.
Pewnego wrześniowego piątku listonosz, jak zwykle, stanął
na przyczółku zamku. I jak codziennie, baron własnoręcznie
uchylił ciężkie skrzydło drzwi.
Przyjrzał się listonoszowi tak uważnie, jakby nie znał od lat
tej poczciwej twarzy i filuternych chłopskich oczu, a listonosz
powiedział śmiejąc się:
— To zawsze tylko ja, panie baronie… Nikt inny w mojej
bluzie i czapce.
— Nigdy nic nie wiadomo — burknął baron.
Listonosz podał mu plik dzienników i dorzucił:
— A teraz jeszcze coś nowego, panie baronie.
— Nowego?
— List… i w dodatku polecony.
Baron żył samotnie i nie mając ani przyjaciół, ani nikogo, kto
by się nim interesował, nie otrzymywał nigdy żadnych listów.
Toteż ten list od razu wydał mu się zwiastunem czegoś złego,
powodem do obaw. Kim mógł być tajemniczy korespondent,
który niepokoił go w jego zaciszu?
— Niech pan pokwituje odbiór, panie baronie.
Klnąc pod nosem, baron podpisał pokwitowanie. Potem
wziął list, poczekał, aż listonosz zniknie za zakrętem drogi,
przeszedł parę kroków, oparł się o parapet mostu i rozerwał
kopertę. Znalazł w niej złożoną we czworo kartkę papieru z
takim odręcznym nagłówkiem:
Więzienie de la Santé, Paryż. Spojrzał na podpis: Arsène
Lupin. Zdziwiony, czytał:
Panie Baronie,
W galerii łączącej pańskie dwa salony wisi obraz
Filipa de Champaigne1 o wspanialej fakturze, który
niesłychanie mi się podoba. Również przypadły mi do
gustu pańskie Rubensy, jak i pański najmniejszy
Watteau. W prawym salonie zauważyłem kredens w
stylu Ludwika XIII, gobeliny z Beauvais, stoliczek w
stylu empire z podpisem „Jacob” i renesansową skrzynię.
W lewym salonie — całą gablotkę z kosztownościami i
miniatury.
Tym razem poprzestanę na wspomnianych
drobiazgach, jak mi się zdaje, łatwych do zbycia. Proszę
Pana, by Pan kazał je odpowiednio zapakować i wysłać
(opłaciwszy koszty) na moje nazwisko na dworzec
Batignołles w Paryżu najdalej w ciągu ośmiu dni. Gdyby
Pan tego nie zrobił, osobiście zajmę się ich wysłaniem w
nocy ze środy na czwartek 27/28 września. I w tym
wypadku, zupełnie sprawiedliwie, nie poprzestanę na
wymienionych przedmiotach.
Zechce mi Pan wybaczyć mały kłopot, jaki Panu
sprawiam, i proszę przyjąć wyrazy prawdziwego
szacunku.
Arsène Lupin
PS Niech mi Pan aby nie przysyła tego największego
obrazu Watteau. Choć zapłacił Pan za niego trzydzieści
tysięcy franków w Sali Licytacyjnej, jest to tylko kopia.
Oryginał spalił Barras za Dyrektoriatu podczas jednej z
nocnych orgii. Może się Pan o tym przekonać z nie
wydanych pamiętników Garata.
Również wcale mi nie zależy na łańcuchu w stylu
Ludwika XV, którego autentyczność wydaje mi się
wątpliwa.
Ten list wzburzył barona Cahoma. Już sam przez się dawał
1 Malarz flamandzki urodzony w Brukseli (1602—1674), słynny
portrecista.
powód do niepokoju, a cóż dopiero podpisany przez Arsena
Lupina!
Pilnie czytując dzienniki, baron doskonale wiedział o
wszystkich włamaniach i zbrodniach na świecie i żaden wyczyn
tego piekielnego Arsena Lupina nie uszedł jego uwagi.
Oczywiście wiedział, że Arsène Lupin, aresztowany w Ameryce
przez swego wroga Ganimarda, siedzi pod kluczem, że
wdrożono przeciwko niemu postępowanie sądowe — zresztą z
jakim trudem! Ale wiedział też, że po Arsenie Lupinie można
się wszystkiego spodziewać. Poza tym przerażała go ta
dokładna znajomość zamku, rozmieszczenia obrazów i mebli.
Któż poinformował Arsena Lupina o rzeczach, których nikt
nigdy nie widział?
Baron podniósł wzrok i przyjrzał się groźnej sylwetce zamku,
urwistej skale, na której go wzniesiono, głębokiej wodzie
naokoło niej i wzruszył ramionami. Nie, stanowczo nie było się
czego bać. Nikt na świecie nie zdołałby się przedostać aż do
nieprzeniknionego sanktuarium, w którym umieścił swoje
kolekcje.
Nikt, zgoda, ale Arsene Lupin? Czy dlaArsena Lupina istniały
drzwi, zwodzone mosty i mury? Na co się zdadzą
najwymyślniejsze przeszkody, najbardziej pomysłowe
zabezpieczenia, gdy Arsene Lupin postanowi dopiąć celu?
Jeszcze tego wieczoru baron napisał do prokuratora
Republiki w Rouen. Załączył groźny list i prosił o pomoc i
opiekę.
Odpowiedź przyszła szybko. Wymieniony Arsene Lupin
znajduje się teraz w więzieniu „Sante” pod ścisłym dozorem, w
warunkach, które uniemożliwiają pisanie listów, a zatem
przesłany list musi być sfałszowany. Wszystko na to wskazuje:
logika i zdrowy sens, jak również wymowa faktów. Tym
niemniej, na wszelki wypadek, polecono grafologowi zbadać
pismo, a ten orzekł, że mimo pewnego podobieństwa,
charakter pisma nie odpowiada pismu zatrzymanego.
„Mimo pewnego podobieństwa” te trzy straszliwe słowa
przede wszystkim uderzyły barona. Widział w nich
potwierdzenie wątpliwości, które powinno było, jego zdaniem,
wystarczyć dla wkroczenia prawa.
Te obawy doprowadziły go do rozpaczy. Ciągle odczytywał
list na nowo: osobiście zajmą się ich wysłaniem. I ta dokładna
data: w nocy ze środy na czwartek, 27/28 września!
Baron, mruk i człowiek podejrzliwy, nie miał odwagi
zwierzać się służbie, bo uważał, że trudno polegać na jej
całkowitym oddaniu. A teraz, po raz pierwszy od wielu lat, czuł
potrzebę pomówienia z kimś, zasięgnięcia czyjejś rady.
Opuszczony przez przedstawiciela prawa swego okręgu, nie
wierząc we własne możliwości obrony, gotów był już pojechać
do Paryża, by tam poprosić o pomoc któregoś z dawnych poli-
cjantów.
Tak minęły dwa dni, a trzeciego, w czasie przeglądania
dzienników, baron aż zadrżał z radości. „Réveil de Caudebec”
zamieścił taką wzmiankę:
Już prawie od trzech tygodni mamy przyjemność
gościć w murach naszego miasta głównego inspektora
Ganimarda, jednego z weteranów naszej policji. Pan
Ganimard, któremu jego ostatni sukces — aresztowanie
Arsena Lupina — przyniósł europejską sławę,
odpoczywa u nas po swych długich trudach, spędzając
czas na łowieniu kiełbi i uklejek.
Ganimard! Oto pomoc, której szukał baron Cahorn! Któż
lepiej od kutego na cztery nogi i cierpliwego Ganimarda potrafi
pokrzyżować plany Arsenowi Lupinowi?
Baron nie wahał się ani chwili. Sześć kilometrów dzieliło
zamek od małego miasteczka Caudebec. Baron przebył tę drogę
krokiem żwawym, jak człowiek ożywiony nadzieją ratunku.
Po wielu bezowocnych próbach ustalenia adresu inspektora
baron udał się do redakcji „Réveil” mieszczącej się na samym
środku nabrzeża. Tu znalazł redaktora wzmianki, który
zbliżywszy się do okna wykrzyknął:
— Ganimard? Ależ na pewno znajdzie go pan na nabrzeżu z
wędką w ręku. Tam zawarłem z nim znajomość, przeczytawszy
przypadkowo jego nazwisko na wędzisku. Widzi pan, ten mały
staruszek, tam pod drzewami na bulwarze.
— Ten w surducie i w słomkowym kapeluszu?
— Tak. Śmieszny typ. Milczek i raczej zrzęda.
W pięć minut potem baron podszedł do słynnego
Ganimarda, przedstawił mu się i spróbował nawiązać
rozmowę. Gdy mu się to nie udało, przystąpił wprost do rzeczy
i wyłożył, o co mu chodzi.
Ganimard słuchał nieruchomy, nie spuszczając oczu z ryby,
która brała, potem odwrócił głowę do barona, zmierzył go od
stóp do głów z miną wyrażającą głębokie współczucie i
powiedział:
— Mój panie, nikt nigdy nie uprzedza ludzi, których ma
zamiar okraść. A zwłaszcza Arsène Lupin nie zrobiłby takiego
głupstwa.
— A jednak…
— Drogi panie, gdybym miał choć cień wątpliwości,
przyjemność ponownego dobrania się do skóry Arsenowi
Lupinowi przeważyłaby nad innymi względami. Na
nieszczęście, ten kawaler siedzi teraz pod kluczem.
— A jeśli się wyrwie?…
— Ludzie nie wyrywają się z „Sante”.
— Ale on…
— On nie łatwiej od każdego innego.
— A jednak…
— Jeśli się wyrwie, tym lepiej, znów go przychwycę.
Tymczasem niech pan śpi spokojnie i niech mi pan dłużej nie
straszy tej uklei.
Rozmowa była skończona. Baron wrócił do siebie nieco
podniesiony na duchu beztroską Ganimarda. Sprawdził zamki,
poszpiegował służbę i w ciągu następnych czterdziestu ośmiu
godzin niemal zdołał sam siebie przekonać, że — zważywszy
wszystko —jego obawy były płonne. Nie, Ganimard absolutnie
ma rację, nie uprzedza się ludzi, których ma się okraść.
Zbliżała się feralna data. Rankiem we wtorek, w wigilię 27
września, nic się nie wydarzyło. Ale o godzinie trzeciej po
południu zadzwonił do drzwi jakiś chłopak. Przyniósł depeszę.
ŻADNYCH SKRZYŃ NA STACJI BATIGNOLLES. PRZY-
GOTOWAĆ WSZYSTKO NA JUTRO WIECZÓR. ARSENE
Był to nowy wstrząs dla barona i tak silny, że zastanawiał się,
czy nie ulec żądaniu Arsena Lupina.
Pobiegł do Caudebec, Ganimard, siedząc na składanym
taboreci- ku, łowił ryby w tym samym miejscu. Baron bez słowa
podał mu telegram.
— No i co? — zapytał inspektor.
— Jak to, co? To ma być jutro!
— Co ma być jutro?
— Włamanie. Kradzież moich zbiorów!
Ganimard odłożył wędkę, skrzyżował ramiona na piersi i
wykrzyknął zniecierpliwionym tonem:
— I pan sobie wyobraża, że zajmę się taką głupią sprawą!
— Ile pan żąda za spędzenie w zamku nocy z 27 na 28
września?
— Nic nie żądam! Niech mi pan głowy nie zawraca!
— Niech pan poda taką kwotę, jaka się panu żywnie podoba,
jestem bogaty. Bardzo bogaty.
Bezceremonialność tych słów zdetonowała Ganimarda, który
podjął już łagodniej.
— Jestem tu na urlopie i nie mam prawa wtrącać się…
— Nikt niczego się nie dowie. Cokolwiek się stanie,
zobowiązuję się trzymać język za zębami.
— Och, nic się nie stanie.
— Dobrze. Trzy tysiące franków, wystarczy?
Inspektor zażył niuch tabaki, chwilę pomyślał i uległ.
— Zgoda. Ale uprzedzam pana lojalnie, że to są wyrzucone
pieniądze.
— To nie ma znaczenia.
— Skoro tak… zresztą, co można wiedzieć z tym diabelskim
Arsenem? Musi mieć całą bandę na swych usługach. Czy jest
pan pewien swojej służby?
— Czyja wiem…
— A więc nie liczmy na nich. Zatelegrafuję po swoich dwóch
chłopców. To będzie pewniejsze… A teraz niech pan ucieka,
żeby nas nie widzieli razem. Do jutra, koło dziewiątej wieczór.
*
Nazajutrz, w dzień oznaczony przez Arsena Lupina, baron
Cahom zdjął ze ściany tarczę z rynsztunkiem rycerskim,
oczyścił broń i obszedł okolicę w pobliżu zamku. Wszystko było
w najzupełniejszym porządku.
Wieczorem o wpół do dziewiątej odprawił służbę. Mieszkała
ona w jednym z bocznych skrzydeł, wychodzącym na drogę, ale
trochę cofniętym i połączonym w końcu zamku. Gdy baron
został już sam, cicho otworzył czworo drzwi. Po chwili usłyszał
zbliżające się kroki.
Ganimard przedstawił mu swoich dwóch pomocników,
tęgich drabów o byczych karkach i potężnych ramionach, i
poprosił o kilka wyjaśnień. Zapoznawszy się z terenem,
starannie zamknął i zatarasował wszystkie wejścia, przez które
można by się było dostać do zagrożonych sal. Opukał też mury,
zajrzał pod makaty i dywany i w końcu umieścił obu swych
pomocników w galerii między dwiema salami.
— Tylko bez głupstw — powiedział. — Nie jesteśmy tu po to,
by spać. Przy najmniejszych niepokojących oznakach otwórzcie
okna na podwórze i zawołajcie mnie. Pilnujcie też od strony
rzeki. Dziesięć metrów prostopadłej skały nie odstraszy takich
zuchów.
Potem zamknął ich obu, włożył klucze do kieszeni i
powiedział baronowi:
— A teraz chodźmy na nasze stanowisko.
Wybrał sobie na noc małą komórkę wewnątrz grubych
zewnętrznych murów między dwoma głównymi wejściami,
która ongiś służyła za schronienie nocnemu stróżowi. Miała
ona dwa judasze: pierwszy otwierał się na most, a drugi na
podwórze. W jednym kącie widać było jakby wylot studni.
— Pan mi mówił, panie baronie, że ta studnia jest jedynym
wejściem do podziemi i że, jak daleko sięga pamięć ludzka, to
wejście jest zasypane?
— Tak.
— A więc, jeżeli nie ma tu żadnego innego wejścia, znanego
tylko Arsenowi Lupinowi, co wydaje się wątpliwe, możemy się
czuć bezpiecznie.
Zestawił trzy krzesła, wyciągnął się na nich wygodnie, zapalił
fajkę i westchnął:
— Drogi panie baronie, gdyby nie to, że koniecznie chcę
dobudować pięterko w domeczku, w którym zamierzam
dokonać życia, nie podjąłbym się takiej prostej roboty.
Opowiem wszystko memu przyjacielowi Lupinowi, będzie się
za boki brał ze śmiechu.
Ale baron się nie śmiał. Czujnie nadstawiał ucha i z
rosnącym niepokojem wsłuchiwał się w ciszę. Od czasu do
czasu pochylał się nad studnią i zaniepokojonym okiem
wpatrywał się w jej rozwartą głąb.
Wybiła jedenasta, dwunasta, pierwsza.
Nagle baron schwycił Ganimarda za rękę, a ten obudził się
raptownie.
— Pan słyszy?
— Tak.
— Co to jest?
— To ja chrapię.
— Ależ nie, niech pan słucha…
— Ach!., no tak, to sygnał samochodu.
— Cóż to znaczy?
— Co to znaczy? Wątpię, żeby Arsene Lupin posłużył się
samochodem jak taranem, by zniszczyć pański zamek. Na
pańskim miejscu, panie baronie, położyłbym się spać… tak jak
ja będę miał zaszczyt zrobić to zaraz na nowo. Dobranoc.
*
To był jedyny alarm. Ganimard mógł spać dalej bez
przeszkód, a baron słyszał odtąd tylko jego miarowe i
dźwięczne chrapanie.
O świcie obaj wyszli ze swej komórki. Zamek tonął w
pogodnej ciszy, w ciszy ranka nad brzegiem wody. Cahom,
promieniejący ze szczęścia i Ganimard jak zawsze spokojny
weszli na schody. Żadnych hałasów. Nic podejrzanego.
— No i co panu mówiłem, panie baronie? W gruncie rzeczy
nie powinienem był się zgodzić… Wstyd mi…
Wyjął klucze i wszedł do galerii.
Na dwóch krzesłach, zgarbieni z bezwładnie zwisającymi
rękami, spali obaj agenci.
— A do licha! — zaklął inspektor.
W tej samej chwili z gardła barona wydarł się krzyk:
— Obrazy!… kredens!…
Coś bełkotał, krztusił się wskazując ręką na puste miejsca, na
ogołocone ściany, z których sterczały puste haki i zwisały
niepotrzebne już sznury. Watteau znikł! Rubensy zabrano!
Odczepiono gobeliny! Opróżniono gabloty z kosztownościami!
— Moje kandelabry w stylu Ludwik XVI!… i łańcuch z okresu
Regencji!… Matka Boska z dwunastego wieku!…
Biegał z miejsca na miejsce przerażony, zrozpaczony.
Przypominał sobie zapłacone kwoty, sumował straty, dodawał
cyfry, chaotycznie, w słowach niezrozumiałych, w urywanych
zdaniach. Tupał nogami, rzucał się oszalały z wściekłości i z
bólu. Powiedziałoby się, że to człowiek zrujnowany, który może
już tylko palnąć sobie w łeb.
Jeżeli coś mogłoby go pocieszyć, to chyba tylko widok
osłupienia, w jakie wpadł Ganimard. W przeciwieństwie do
barona, nie ruszał się z miejsca. Stał jak skamieniały i
niepewnym okiem badał wszystko. Okna? Zamknięte. Zamki
przy drzwiach? Nie ruszone. Żadnego wyłomu w suficie. Żadnej
dziury w podłodze. Wszystko w doskonałym porządku.
Wszystko musiało się tu odbyć metodycznie, zgodnie z
bezlitosnym i logicznym planem. — Arsène Lupin… Arsène
Lupin… — mruczał zawiedziony inspektor.
Nagle przyskoczył do dwóch agentów, jakby go nareszcie
wściekłość porwała. Począł im wymyślać i szarpać bez
opamiętania. Wcale się nie zbudzili!
— Co u diabła, czy to przypadkowe… — powiedział Ganimar.
Pochylił się nad obydwoma policjantami i po kolei przyjrzał
się każdemu uważnie: spali, ale to nie był naturalny sen.
Wtedy Ganimard powiedział baronowi:
— Uśpiono ich.
— Ale kto?
— No, on u diaska!… albo jego banda, jednak pod jego
kierunkiem. To typowe dla niego. Wyciął piękną sztukę.
— Jeśli tak, to wszystko stracone. Nic się już nie poradzi.
— Nic.
— Ale to straszne, potworne.
— Niech pan złoży skargę.
— Po co?
— Niech pan jednak spróbuje… policja ma pewne środki…
— Policja! Przecież pan sam widzi… Nawet pan! W chwili
kiedy powinien pan szukać śladu, starać się coś wykryć, stoi
pan jak zaklęty i ani się pan ruszy.
— Wykryć coś, gdy się ma do czynienia z Arsenem Lupinem,
dobre sobie! O nie, mój panie, Arsène Lupin nigdy nie zostawia
żadnych śladów. U niego nie ma przypadków! Zastanawiam
się, czy to nieumyślnie dał mi się aresztować w Ameryce.
— Więc muszę pożegnać się z mymi obrazami, ze
wszystkim?! Ależ on mi zrabował same perły mojej kolekcji.
Oddam fortunę za ich odszukanie. Jeśli nie można mu nic
zrobić, niech poda, ile za nie żąda.
Ganimard przyjrzał mu się uważnie.
— To wcale niegłupie. Pan się nie cofa?
— Nie, nie, me. Dlaczego pan pyta?
— Bo mam pewien pomysł.
— Jaki?
— Pomówimy o tym, jeśli śledztwo nie da wyniku… Ale niech
pan słówka nie piśnie o mnie, jeśli pan chce, żeby mi się udało.
I dorzucił przez zęby:
— A poza tym, prawdę mówiąc, nie mam się czym chwalić.
Dwaj agenci powoli powracali do przytomności. Miny mieli
ogłupiałe, jak ludzie budzący się z hipnotycznego snu. Patrzyli
osłupiałymi oczami, starali się pojąć, co zaszło. Kiedy
Ganimard ich pytał, nie mogli sobie nic przypomnieć.
— No dobrze, ale musieliście kogoś widzieć.
— Nie widzieliśmy nikogo.
— Nie pamiętacie?
— Nie, nic.
— Piliście co?
Zastanowili się chwilę i jeden z nich odpowiedział:
— Tak, łyknąłem trochę wody.
— Z tej karafki?
— Tak.
— I ja z niej piłem — rzekł drugi.
Ganimard powąchał wodę, skosztował. Nie miała ani
szczególnego smaku, ani zapachu.
— Tracimy tylko czas — powiedział. — W pięć minut nie
rozstrzygnie się problemu, który zahacza o Arsena Lupina. Ale
przysięgam, że go złapię. Wygrał drugą rundę. Ale ten się
śmieje, kto się śmieje ostatni.
I jeszcze tego samego dnia baron Cahom złożył skargę o
kradzież przeciwko Arsenowi Lupinowi więzionemu w „Santć”.
*
Baron nieraz żałował tej skargi, widząc swój zamek wydany
na pastwę żandarmów, prokuratora, sędziego śledczego,
dziennikarzy i wszystkich ciekawskich, którzy wciskali się
wszędzie tam, gdzie nie potrzeba.
Ta kradzież pasjonowała ogół. Popełniono ją na takich
niezwykłych warunkach, nazwisko Arsena Lupina tak działało
na wyobraźnią, że kolumny dzienników zapełniły się
najbardziej fantastycznymi historiami, a publiczność chętnie
dawała im wiarę.
Ale pierwszy list Arsena Lupina, który opublikowało „Echo
de France” (nikt się nigdy nie dowiedział, kto podał redakcji
jego treść), ten, w którym Arsene Lupin bezczelnie uprzedzał
barona Cahoma o tym, co mu grozi, wywołał niesłychane
poruszenie. Natychmiast zrodziły się fantastyczne wyjaśnienia.
Przypominano o istnieniu słynnych podziemi. Zasugerowane
tym władze poprowadziły śledztwo w tym kierunku.
Przetrząśnięto zamek od góry do dołu. Opukiwano każdy
kamień. Badano boazerie i kominki, ramy luster i belki sufitów.
Przy blasku pochodni przeszukano olbrzymie piwnice, w
których panowie na Malaquis gromadzili ongiś proch, kule i
żywność. Sądowano wnętrza skały. Daremnie. Nie znaleziono
najmniejszego śladu podziemnego korytarza. Tajemne
przejście nie istniało.
— Dobrze — odpowiadano na to zewsząd — ale meble i
obrazy nie znikają jak duchy. Tc rzeczy wynosi się przez drzwi i
okna, a ludzie, którzy je rabują, wchodzą i wychodzą także
drzwiami i oknami. Cóż to są za ludzie? Jak weszli do zamku? I
jak z niego wyszli?
Władze w Rouen, przekonane o swej bezsilności zwróciły się
o pomoc do policji paryskiej. Pan Dudouis, szef policji, przysłał
swych najlepszych agentów z najmocniejszej brygady. Sam
nawet spędził czterdzieści osiem godzin w Malaąuis. I nic nie
wskórał.
Wtedy wezwał inspektora Ganimarda, którego od dawna
znał z jak najlepszej strony.
Ganimard słuchał spokojnie wyjaśnień swego szefa, później
potrząsnął głową i powiedział:
— Myślę, że nie ma co upierać się przy obszukiwaniu zamku.
Rozwiązania trzeba szukać gdzie indziej.
— Gdzie?
— U Arsena Lupina.
— U Arsena Lupina! To znaczyłoby, że dopuszczamy jego
udział w kradzieży?
— Ja go dopuszczam. Co więcej — biorę to za pewnik.
— Ależ, Ganimard, to absurd. Arsene Lupin siedzi pod
kluczem.
— Tak, Arsène Lupin siedzi pod kluczem, zgoda. Przyznaję
też, że jest pilnowany. Ale nawet gdyby miał kajdany na
nogach, więzy na rękach i knebel w ustach — nie zmieniłbym
mego zdania.
— Skąd ta pewność?
— Stąd, że Arsène Lupin należy do ludzi tej miary, którzy
potrafią stworzyć maszynę o podobnym zasięgu i tak ją
obmyślić, żeby dopięła celu… jak dopięła.
— Gadanina, Ganimard!
— Ale prawdziwa. Dajmy spokój z szukaniem podziemnych
korytarzy, obracających się kamieni i tym podobnych bzdur.
Nasz gość nie korzysta z tak staromodnych sposobów. On jest
współczesnym człowiekiem, a raczej — człowiekiem
przyszłości.
— A więc pan uważa?…
— Uważam, że powinien mi pan pozwolić na jednogodzinną
rozmowę z nim.
— W jego celi?
— Tak. W drodze powrotnej z Ameryki byliśmy w
doskonałych stosunkach i ośmielę się twierdzić, że czuł on
odrobinę sympatii do człowieka, który potrafił go złapać. Jeśli
będzie mógł coś mi wyjaśnić nie obciążając się tym, na pewno
oszczędzi mi niepotrzebnej podróży do zamku.
Było już parę minut po południu, kiedy wprowadzono
Ganimarda do celi Arsena Lupina. Arsène Lupin, wyciągnięty
na łóżku, uniósł głowę i wykrzyknął radośnie:
— Ach! To prawdziwa niespodzianka. Mój drogi Ganimard
tutaj!
— We własnej osobie.
— O wielu rzeczach marzyłem w tym odosobnieniu, które
sobie wybrałem… ale o niczym goręcej, niż o zobaczeniu ciebie
tutaj, mój drogi.
— Bardzo uprzejme słowa.
— Ależ nie, ależ nie, żywię do ciebie szczerą sympatię.
— Dumny jestem z tego.
— Zawsze mówiłem: Ganimard to nasz najlepszy detektyw.
Niemal dorównuje — widzisz jaki jestem szczery — niemal
dorównuje Sherloc- kowi Holmesowi. Ale naprawdę jestem
niepocieszony, że nie mogę ci zaproponować nic więcej od tego
stołeczka. I nic do picia! Nawet szklaneczki piwa! Wybacz mi,
proszę, jestem tu tylko chwilowo.
Ganimard usiadł uśmiechając się, a więzień ciągnął dalej,
rad, że ma do kogo usta otworzyć.
— Mój Boże, jakże się cieszę, że mogę spojrzeć na
porządnego człowieka! Dość już mam tych twarzy szpiegów i
szpiclów, którzy dziesięć razy dziennie rewidują mi kieszenie i
moją skromną celę, by się przekonać, czy nie szykuję ucieczki.
Tam do licha! Rządowi diabelnie na mnie zależy.
— Ma rację.
— Ależ nie! Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby mi dali żyć w
spokoju!
— Za cudze pieniądze.
— Prawda? To byłoby takie proste. Ale ja tu gadam, plotę
głupstwa, a ty może się spieszysz. A więc do rzeczy, Ganimard!
Czemu mam przypisać zaszczyt, żeś mnie odwiedził?
— Sprawie Cahoma — bez namysłu rzekł Ganimard.
— Stop, stop… sekundę… Tyle mam różnych spraw na
głowie! Pozwól, że odszukam w mózgu akta Cahoma… Aha, już
mam! Sprawa Cahoma, zamek Malaquis, departament Seine —
Inférieure… Dwa obrazy Rubensa, jeden Watteau i kilka
pośledniejszych obiektów.
— Pośledniejszych!
— Och, słowo daję, to nic poważnego. Są lepsze sprawy! Ale
wystarczy, że ta ciebie interesuje… Słucham cię, Ganimard.
— Czy mam opowiedzieć, jak idzie dochodzenie?
— Nie trzeba. Czytałem dzisiejsze ranne dzienniki. Pozwól
sobie powiedzieć, że nie posuwacie się zbyt szybko.
— Dlatego właśnie apeluję do twej uprzejmości.
— Jestem całkowicie na twoje usługi.
— A więc przede wszystkim: to ty przeprowadziłeś tę
sprawę?
— Od A do Z.
— List z uprzedzeniem?… Telegram?
— Od twego pokornego sługi. Muszę nawet tu gdzieś mieć
pokwitowanie.
Arsène Lupin wysunął szufladkę w stoliku z surowego
drzewa, który wraz z łóżkiem i stołeczkiem stanowił wszystkie
ruchomości celi, wyjął dwa świstki papieru i podał je
Ganimardowi.
— Ach! — wykrzyknął Ganimard — a ja myślałem, że jesteś
pod baczną obserwacją, że cię obszukują od stóp do głów, a ty
czytujesz gazety, przechowujesz pokwitowania pocztowe…
— Ech, ci ludzie są tacy głupi! Prują podszewkę u mojej
marynarki, badają podeszwy butów, opukują mury celi, ale
żaden nie pomyśli, że Arsène Lupin jest takim durniem, który
chowa wszystko w widocznym miejscu. Na to właśnie liczyłem.
Ubawiony Ganimard wykrzyknął:
— A to kawalarz z ciebie! Zaskoczyłeś mnie, mój drogi. No,
opowiedz o tej aferze.
— Ho, ho, jak ci pilno. Chcesz, żebym cię wprowadził we
wszystkie moje tajemnice… żebym ci odkrył moje sztuczki… To
rzecz poważna.
— Czyżbym się mylił, licząc na twoją uprzejmość?
— Nie, Ganimard, i skoro nalegasz…
Arsène Lupin dwa, trzy razy przeszedł się po celi i potem
przystanął.
— Co myślisz o moim liście do barona? — zapytał.
— Myślę, że chciałeś się trochę rozerwać, wywołać sensację.
— Ach tak, wywołać sensację! Dobre! Słowo daję, uważałem
cię za lepszego psychologa! Czyż tracę czas na takie głupstwa?
Ja, Arsène Lupin? Czyż napisałbym list, gdybym mógł bez tego
obrabować barona? Zrozumcie, ty i twoi koledzy, że ten list jest
nieodzownym punktem wyjścia, sprężyną, która wprawiła w
ruch całą maszynę. Czekaj, pójdźmy po kolei, i jeśli chcesz,
wspólnie przygotujemy włamanie do Malaquis.
— Słucham uważnie.
— A więc wyobraźmy sobie zamek zamknięty na cztery
spusty, zabarykadowany tak jak ten, barona Cahoma. Miałbym
zrezygnować z gry, wyrzec się pożądanych przeze mnie
skarbów dlatego, że zamek, w którym są, jest niedostępny?
— Oczywiście, że nie.
— Miałbym, jak w dawnych czasach, spróbować szturmu na
czele jakichś najemników?
— Dziecinada!
— Miałbym cichcem wśliznąć się do środka?
— Niemożliwe.
— Pozostaje więc jeden sposób, moim zdaniem, jedyny:
pozwolić się zaprosić przez właściciela wspomnianego zamku.
— Oryginalny sposób.
— A jakże łatwy! Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia ten
właściciel dostaje list, z którego dowiaduje się, co knuje
przeciwko niemu Arsène Lupin, znany włamywacz. Cóż wtedy
zrobi?
— Prześle ten list do prokuratora.
— A ten się z niego wyśmieje, ponieważ wspomniany Arsène
Lupin siedzi właśnie pod kluczem. Czyż nie jest teraz jasne, że
biedak straci głowę z przerażenia i gotów będzie prosić o
pomoc pierwszego lepszego?
— Tak, to jasne.
— No więc jeśli przeczyta przypadkiem w jakiejś brukowej
szmacie, że słynny detektyw bawi w sąsiedztwie na wakacjach…
— Pobiegnie do tego detektywa.
— Słusznie. Więc przypuśćmy, że przewidując taki
nieuchronny rozwój wypadków, Arsène Lupin poprosi jednego
ze swych najzręczniejszych przyjaciół o pojechanie do
Caudebec, o nawiązanie stosunków z gazetą „Réveil”,
dziennikiem, który baron prenumeruje, o zdradzenie się, że
jest tym a tym, słynnym detektywem — to co się wtedy stanie?
Redaktor zamieści w swej gazecie wiadomość o pobycie w
Caudebec wspomnianego detektywa.
— Świetnie. I jedno z dwóch: albo ryba — myślę o Cahomie
— nie weźmie przynęty i wtedy nic się nie stanie, albo, i to jest
najprawdopodobniejsze — baron przybiegnie w podskokach. I
oto baron Cahom błaga jednego z mych przyjaciół o pomoc
przeciwko mnie!
— Coraz oryginalniejsze.
— Oczywiście pseudodetektyw z początku odmówił pomocy.
Wtedy nadchodzi telegram od Arsena Lupina. Baron
przerażony nie na żarty znowu błaga o pomoc mego przyjaciela
i ofiarowuje mu tyle a tyle za ratowanie go w biedzie. Przyjaciel
zgadza się, sprowadza dwóch zuchów z naszej bandy, którzy w
nocy, kiedy opiekun Cahoraa nie spuszcza go z oczu,
opuszczają na sznurach przez okno do wynajętej ad hoc łódki
kilka wybranych przedmiotów. To proste jak Lupin.
— I wprost cudownie głupie! — wykrzyknął Ganimard. —
Brak mi słów pochwały dla śmiałości tego przedsięwzięcia,
pomysłowości w szczegółach. Ale zupełnie nie widzę tak
słynnego detektywa, którego nazwisko mogłoby przyciągnąć
uwagę barona, zasugestionować go w takim stopniu.
— Jest jeden i tylko jeden.
— Który’?
— Ten najsłynniejszy. Osobisty wróg Arsena Lupina,
słowem: inspektor Ganimard.
— Ja!
— Tak, ty. I wiesz, w czym tkwi największy dowcip? W tym,
że jeżeli tam pojedziesz i baron zgodzi się zdradzić ci tajemnicę,
będziesz musiał dojść do wniosku, że twoim obowiązkiem jest
zaaresztować samego siebie, tak jak zaaresztowałeś mnie w
Ameryce. Zabawny rewanż: sprawiłem, że Ganimard aresztuje
Ganimarda.
Arsène Lupin pękał ze śmiechu, gdy zirytowany inspektor
gryzł wargi. Uważał, że żart wcale nie zasługuje na taką
wesołość.
Wejście oddziałowego pozwoliło mu odzyskać spokój.
Oddziałowy przyniósł obiad, który Arsène Lupin, korzystając ze
specjalnego przywileju, kazał sobie dostarczać z sąsiedniej
restauracji. Postawiwszy tacę na stole, oddziałowy wyszedł.
Arsène Lupin zsiadł do jedzenia, rozłamał chleb, odgryzł z
niego dwa kęsy i ciągnął dalej :
— Ale bądź spokojny, mój drogi Ganimard, ty sam nie
pojedziesz. Odkryję ci coś, co cię zaskoczy: sprawa Cahoma
lada chwila będzie zlikwidowana.
— Co?
— Lada chwila będzie zlikwidowana, mówię.
— Co ty opowiadasz, właśnie idę od szefa policji.
— No i co? Czy pan Dudouis wie coś więcej ode mnie o moich
sprawach? Dowiedz się, że Ganimard — przepraszam — że
pseudo- -Ganimard pozostał w jak najlepszych stosunkach z
baronem, a ten (i to jest zasadniczy powód, dlaczego z niczym
się nie zdradził) powierzył mu bardzo delikatną misję
omówienia ze mną pewniej transakcji. I bardzo możliwe, że w
tej chwili za pewną sumę baron już odzyskał swoje ukochane
skarby. W zamian za to wycofa skargę. Nie ma już kradzieży.
Władze będą więc musiały zrezygnować…
Ganimard przyglądał się więźniowi ze zdziwioną miną.
— Skąd ty to wiesz?
— Otrzymałem tylko co telegram, na który czekałem.
— Otrzymałeś tylko co telegram?
— Przed chwilą, mój drogi przyjacielu. Przez grzeczność nie
chciałem go czytać w twojej obecności. Ale jeżeli pozwolisz…
— Żartujesz sobie ze mnie.
— Mój drogi przyjacielu, zechciej łaskawie ostrożnie ściąć
czubek tego jajka na miękko. Sam się przekonasz, że nie żartuję
sobie z ciebie.
Ganimard słuchał machinalnie i gdy ostrzem noża ściął
czubek jajka, nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia, w
pustej skorupce ujrzał skrawek niebieskiego papieru. Rozwinął
go na prośbę Arsena Lupina i przekonał się, że był to telegram,
a raczej jego część, bo z blankietu oddarto nagłówek urzędu
pocztowego. Ganimard czytał:
„Umowę zawarto. Sto kawałków doręczono. Wszystko w
porządku”.
— Sto kawałków? — zapytał.
— Tak. Sto tysięcy franków. To mało, ale czasy są ciężkie… A
ja mam takie wysokie koszty handlowe! Gdybyś znał mój
budżet… budżet wielkomiejski.
Ganimard wstał. Jego zły humor już mu przeminął.
Namyślał się parę chwil; jednym rzutem oka objął całą
sytuację, doszukując się w niej jakiegoś słabego punktu. A
później powiedział tonem, w którym nie ukrywał szczerego
uznania prawdziwego znawcy.
— Na szczęście, nie ma wielu takich jak ty, bo inaczej trzeba
by zwinąć cały interes.
Arsène zrobił skromną minę i odpowiedział:
— Ba, trzeba się trochę rozerwać, czymś wypełnić wolny
czas… tym bardziej, iż rzecz się tylko dlatego mogła udać, że
siedzę w więzieniu.
— Jak to! — wykrzyknął Ganimard — proces, obrona,
śledztwo, to wszystko nie wystarcza, by cię rozerwać?
— Nie, bo postanowiłem, że nie wezmę udziału w procesie.
— Och, och!
Arsène Lupin odpowiedział spokojnie.
— Nie wezmę udziału w procesie.
— Naprawdę!
— Mój drogi, wyobrażasz sobie, że zgodzę się gnić w
więzieniu? Obrażasz mnie. Arsène Lupin siedzi w więzieniu tak
długo, jak mu się podoba. Ani minuty dłużej.
— Może rozsądniej byłoby zacząć od tego, by tu wcale nie
trafić — ironicznie zauważył inspektor.
— Ach, łaskawy pan szydzi? Łaskawy pan pamięta, że miał
pan zaszczyt mnie aresztować. Wiedzże, czcigodny przyjacielu,
że nikt, nawet ty, nie zdołałby mnie ująć, gdyby nie to, że o
wiele ważniejsze względy zajmowały mnie w tej krytycznej
chwili.
— Zadziwiasz mnie.
— Kobieta na mnie patrzyła, Ganimard. A ja ją kochałem.
Czy rozumiesz, co to znaczy, gdy patrzy na ciebie kochana
kobieta? Przysięgam ci, że reszta mało mnie obchodziła. I
dlatego tu jestem.
— Od dość dawna, pozwól mi zauważyć.
— Chciałem zapomnieć. Nie śmiej się. Przygoda była
czarująca i dotąd jeszcze wspominam ją z rozrzewnieniem… A
poza tym jestem trochę neurastenikiem. W naszych czasach
życie stało się takie gorączkowe! Trzeba w pewnych chwilach
zdobyć się na to, co się nazywa kuracją osamotnienia. Dla tego
rodzaju kuracji nie ma lepszego miejsca niż tutaj.
— Kpisz sobie ze mnie — rzekł Ganimard.
— Ganimard — ocjparł na to Arsène Lupin — dziś mamy
piątek. W przyszłą środę przyjdę do ciebie wypalić cygaro na
ulicę Pergolèse o czwartej po południu.
— Dobrze. Czekam cię.
Uścisnęli sobie ręce jak dwoje dobrych przyjaciół, którzy
czują dla siebie prawdziwy szacunek, i stary detektyw poszedł
ku drzwiom.
— Ganimard!
— O co chodzi?
— Ganimard, zapomniałeś zegarka.
— Zegarka?
— Tak, zabłąkał się do mojej kieszeni.
I Arsène Lupin oddał mu zegarek z przeprosinami.
— Nie gniewaj się… takie brzydkie przyzwyczajenie… że mnie
odebrano zegarek, to jeszcze nie powód, żebym ci zabrał twój.
Zwłaszcza że mam chronometr, na który nie mogę narzekać i
który całkowicie zaspokaja moje potrzeby.
Wyciągnął z szuflady ciężki i duży złoty zegarek z masywną
złotą dewizką.
— A ten z czyjej pochodzi kieszeni? — zapytał Ganimard.
Arsène Lupin niedbale przyjrzał się monogramowi.
— J. B. … kto by to mógł być?… Ach tak, przypominam sobie:
Jules Bouvier, mój sędzia śledczy, czarujący człowiek…
Ucieczka Arsena Lupina
W chwili kiedy Arsène Lupin po skończonym obiedzie wyjął
z kieszeni doskonałe cygaro w złotej obrączce i oglądał je z
upodobaniem, otwarły się drzwi celi.
Lupin ledwie zdążył wrzucić cygaro do szuflady i odejść od
stolika. Wszedł oddziałowy, bo była to godzina spaceru.
— Spodziewałem się ciebie, drogi przyjacielu — zawołał
Lupin ciągle w doskonałym humorze.
Wyszli razem. Ledwie jednak znikli za rogiem korytarza, gdy
dwóch ludzi z kolei weszło do celi i zabrało się do dokładnej
rewizji. Jednym z tych ludzi był inspektor Dieuzy, drugim —
inspektor Folenfant. Chciano wreszcie z tym skończyć. Nie było
żadnych wątpliwości: Arsène Lupin komunikował się ze
światem i miał łączność ze swymi wspólnikami. Nie dalej jak
wczoraj „Gran Journal” ogłosił list adresowany do swego
sprawozdawcy sądowego:
Szanowny Panie,
W opublikowanym w tych dniach artykule wyrażał się
pan o mnie w słowach, które trudno usprawiedliwić. Na
parę dni przed moim procesem przyjdę zażądać od pana
satysfakcji
z głębokim poważaniem
Arsène Lupin
Charakter pisma był Arsena Lupina. A więc wysyłał listy. A
więc je otrzymywał. A więc była pewne, że przygotowywał
ucieczkę, którą tak czelnie zapowiedział.
Tego nie można było znieść. W porozumieniu z sędzią
śledczym szef policji, Dudouis, osobiście udał się do więzienia,
by przedstawić naczelnikowi te środki, jakie należało
zastosować. I zaraz po przybyciu wysłał dwóch ludzi do celi
aresztowanego.
Obaj inspektorzy podnieśli każdą płytę kamienną rozebrali
łóżko, zrobili wszystko, co się robi w podobnych wypadkach i w
końcu mc nie wykryli. Już mieli zrezygnować z dalszych
poszukiwań, kiedy przybiegł w pośpiechu oddziałowy i
powiedział:
— Szuflada… szuflada, zbadajcie panowie szufladę w stoliku.
Zdaje mi się, że ją zasunął, kiedy wchodziłem do celi.
Inspektorowie zajrzeli do szuflady i Dieuzy wykrzyknął:
— Na Boga, tym razem mamy faceta!
Folenfant pohamował go.
— Poczekaj, złotko, szef zinwentaryzuje zawartość.
— To luksusowe cygaro…
— Zostaw tę hawanę! Pójdziemy zawiadomić szefa. W dwie
minuty później Dudouis badał zawartość szuflady. Przede
wszystkim znalazł paczkę artykułów wyciętych przez agencję
prasową „Argus” i dotyczących osoby Arsena Lupina, później
kapciuch na tytoń, fajkę, zwitek cienkiej bibułki i wreszcie dwie
książki.
Spojrzał na tytuły. Były to Kult bohaterów Carlyle’a, wydanie
angielskie, i śliczny egzemplarz książki drukowanej przez
Elzevira2 w oprawie z tamtej epoki Manuel d ’ Epictete —
tłumaczenie niemieckie wydane w Leydzie w 1643 r. Po jego
przekartkowaniu Dudouis przekonał się, że każda strona była
zniszczona, popodkreślana, upstrzona uwagami. Czy były to
umówione znaki, czy też skutki zapamiętania, z jakim czytuje
się nieraz książkę?
—- Zbadamy to dokładnie — powiedział Dudouis.
Przeszukał kapciuch, obejrzał fajkę, a potem schwycił słynne
już cygaro w złotej obrączce i zawołał:
— Niech to kaczka!… dobrze się wiedzie naszemu
przyjacielowi, toż to Henri Clay!
Odruchowo, gestem wytrawnego palacza podniósł cygaro do
ucha i nacisnął, by posłuchać, jaki trzask wyda, i aż krzyknął ze
zdziwienia. Cygaro ugięło się pod naciskiem palców. Zbadał je
więc uważniej i natychmiast dostrzegł coś białego między
2 Elzevir — słynny drukarz przełomu XVI i XVII wieku.
zwojami liści. Ostrożnie, posługując się szpilką, wyciągnął na
wierzch zwitek cieniutkiej bibułki, nie większy od wykałaczki.
Był to bilecik. Rozwinął go i odczytał słowa nakreślone
drobnym, kobiecym pismem: «Kosz został zamieniony. Osiem
na dziesięć jest gotowe. Pod naciskiem nogi płyta się przekręci.
Codziennie od dwunastej do szesnastej „HP” będzie czekało.
Ale gdzie? Proszę odpowiedzieć natychmiast. Niech pan będzie
spokojny, pańska przyjaciółka czuwa».
Dudouis pomyślał chwilę i powiedział:
— To jest zupełnie jasne… kosz… osiem przedziałów… Od
dwunastej do szesnastej, to znaczy od południa do czwartej…
Ale to „HP”, które będzie czekało.
— „HP” w tych warunkach oznacza samochód: „HP” horse
power, czy nie w ten sposób określa się moc silnika?
Dwadzieścia cztery „HP” to samochód z
dwudziestoczterokonnym silnikiem.
Wstał i zapytał:
— Czy zatrzymany zjadł obiad do końca?
— Tak.
— Ze stanu cygara wynika, że jeszcze nie czytał tej
wiadomości, musiał więc ją dostać przed chwilą.
— W jaki sposób?
— W jedzeniu, w chlebie, w kartoflu, czyja wiem jak.
— Niemożliwe. Po to zezwoliliśmy mu na sprowadzanie
jedzenia, by go złapać w pułapkę, a jak dotychczas nic nie
znaleźliśmy.
— Dziś wieczór przejmiemy odpowiedź Arsena Lupina. Na
razie trzymajcie go z dala od celi. Zaniosę to do sędziego
śledczego. Jeśli się ze mną zgodzi, zaraz sfotografujemy list i za
godzinę będziecie mogli włożyć z powrotem do szuflady oprócz
tych rzeczy, identyczne cygaro z oryginalnym listem.
Aresztowany nie może się niczego domyślić.
Tego samego wieczoru wielce zaciekawiony Dudouis w
towarzystwie inspektora Dieuzy przybył do kancelarii więzienia
„de la Sante”. W kącie na piecu stały trzy talerze.
— Zjadł już?
— Tak — odparł dyrektor.
— Dieuzy, niech pan drobno pokraje te kawałki makaronu i
pokruszy tę gałkę chleba… Jest co?
— Nie.
Dudouis uważnie obejrzał talerze, widelec, łyżkę i wreszcie
nóż, przepisowy z tępym ostrzem. Spróbował przekręcić
trzonek w lewo, później w prawo. Przy tym ruchu trzonek
ustąpił i odłączył się od ostrza. Nóż był wydrążony i służył za
schowek kartce papieru.
— E! — powiedział Dudouis —jak na Arsena Lupina to wcale
nie takie chytre. Ale nie traćmy czasu. Dieuzy, pójdzie pan
zbadać tę restaurację!
A potem przeczytał:
„Zdaję się na was, „HP” niech codziennie jedzie za nami.
Wyjdę naprzeciw. Do zobaczenia, droga i nieoceniona
przyjaciółko”.
— Nareszcie — wykrzyknął Dudouis, zacierając ręce. — Zdaje
się, że sprawa jest na dobrej drodze. Jedna malutka pomoc z
naszej strony i ucieczka się uda… przynajmniej na tyle, byśmy
mogli złapać wspólników.
— A jeżeli Arsène Lupin prześliźnie się wam między
palcami? — zaniepokoił się dyrektor.
— Mocno go obstawimy. Ale jeżeli nawet okaże się za
zręczny… mój Boże, tym gorzej dla niego. Skoro szef nie chce
gadać, inni z jego bandy będą gadali.
Bo, prawdę mówiąc, Arsène Lupin nie mówił dużo. Od
miesięcy Jules Bouvier, sędzia śledczy, trudził się daremnie.
Śledztwo sprowadziło się do zupełnie nieciekawych rozmów
między sędzią i adwokatem Danvalem, słynnym mecenasem,
który zresztą tyle wiedział o oskarżonym, co pierwszy lepszy
człowiek.
Od czasu do czasu, przez grzeczność, Arsène Lupin mówił
niedbale:
— Ależ tak, panie sędzio, zgoda: okradzenie banku Credit
Lyonnais, kradzież przy ulicy Babylone, puszczanie w obieg
fałszywych banknotów, afera z polisami ubezpieczeniowymi,
włamanie do zamków Armes- nil, Goruet Imblevain,
Groseliers, Malaquis to wszystko dzieła pańskiego pokornego
sługi.
— Więc niechże mi pan wytłumaczy…
— Nie potrzeba, przyznaję się do wszystkiego ryczałtem. Do
wszystkiego i jeszcze do dziesięciu razy więcej, niż pan może
sobie wyobrazić.
Po długim uporze sędzia zawiesił nareszcie nudne
przesłuchania. Ale dowiedziawszy się o dwóch przejętych
liścikach, podjął je znowu. I odtąd regularnie w południe
wożono Arsena Lupina karetką więzienną wraz z innymi
więźniami z „Santé” do Aresztu Centralnego. Koło trzeciej —
czwartej po południu odwożono ich z powrotem.
Otóż pewnego popołudnia ten powrót odbył się w
odmiennych warunkach. Ponieważ nie zakończono jeszcze
przesłuchania pozostałych więźniów, postanowiono odwieźć
naprzód Arsena Lupina. Sam więc wsiadł do karetki.
W środku każdej z tych karetek więziennych, nazywanych w
gwarze „kosze na sałatę”, biegnie korytarz, od którego odchodzi
w bok dziesięć przegródek: pięć na prawo i pięć na lewo. Są one
tak urządzone, że można w nich tylko siedzieć i każdy z pięciu
więźniów, prócz tego, że jest mu bardzo ciasno, jest jeszcze
oddzielony od sąsiada przegródką. Strażnik, siedzący w końcu
karetki, pilnuje korytarza.
Arsena Lupina wprowadzono do trzeciej przegródki po
prawej stronie, po czym ciężka karetka drgnęła i ruszyła.
Arsène Lupin zorientował się, że wyjechali z quais de 1’Horloge
i przejeżdżają koło Palais de Justice. Na środku mostu Saint
Michel Arsène Lupin, jak zawsze, nacisnął prawą nogą na
kawał blachy zamykający od dołu jego celkę. Natychmiast coś
zaszło: blacha odchyliła się niepostrzeżenie. Arsène Lupin mógł
się przekonać, że znajduje się między kołami.
Siedział i czatował. Karetka wolno jechała w górę bulwaru
Saint Michel. Na skrzyżowaniu z Saint Germain przystanęła.
Upadł koń przy wozie, ruch został wstrzymany i bardzo szybko
powstał zator z dorożek i omnibusów.
Arsène Lupin wychylił się. Inna karetka więzienna stanęła
obok tej, w której jechał. Wtedy wychylił się jeszcze bardziej,
oparł nogę na jednej ze szprych wielkiego koła i zeskoczył na
ziemię.
Dojrzał go jeden z dorożkarzy, wybuchnął śmiechem, a
później spróbował nawet krzyczeć. Ale jego głos zginął w
hałasie pojazdów, które właśnie ruszyły na nowo. Poza tym
Arsène Lupin był już wtedy daleko.
Przebiegł kilka kroków, ale na chodniku po lewej stronie
ulicy obe- rzał się, powiódł okiem wkoło, zdawało się, że
próbuje się zorientować, jak ktoś, kto nie wie, w jakim
kierunku pójść. Potem, już zdecydowany, wsadził ręce w
kieszenie i z beztroską miną człowieka, który się przechadza
bez celu, ruszył dalej w górę bulwaru.
Dzień był cudny — łagodny czas pogodnej jesieni. Kawiarnie
były pełne. Arsène Lupin usiadł na tarasie jednej z nich.
Kazał sobie podać piwo i paczką papierosów. Małymi łykami
opróżnił szklanką, spokojnie wypalił papierosa i zabrał się do
następnego. Później wstał i kazał kelnerowi przywołać
kierownika.
Kiedy kierownik przyszedł, Arsène Lupin powiedział mu
dość głośno, tak żeby go wszyscy dobrze słyszeli:
— Jestem zrozpaczony, proszą pana, ale zapomniałem
portmonetki. Ale może moje nazwisko jest panu znajome i
udzieli mi pan parodniowego kredytu. Nazywam się: Arsène
Lupin.
Kierownik spojrzał na niego, podejrzewając go o żart. Ale
Arsène Lupin powtórzył:
— Lupin, więziony w „Santé”, a w tej chwili uciekający z
niego. Sądzę, że moje nazwisko zapewni mi pańskie zaufanie.
I odszedł odprowadzany głośnym śmiechem, a kierownikowi
nawet przez myśl nie przeszło, by go zatrzymać.
Arsène Lupin przeciął na ukos ulicę Soufflot i skręcił w ulicę
Saint Jacques. Szedł nią spokojnie, zatrzymując się przed
wystawami i paląc papierosy. Zmierzał na Boulevard de Port
Royal, zapytał o drogę i poszedł prosto na ulicę de la Santé.
Niebawem wyrosły przed nim ponure mury więzienia. Poszedł
wzdłuż nich, zbliżył się do strażnika i uchylił kapelusza.
— Czy to tu jest wiązienie „Santć”? — zapytał.
— Tak.
— Chciałbym wrócić do mojej celi. Karetka zostawiła mnie
po drodze, a przykro by mi było nadużyć zaufania…
Strażnik warknął:
— Słuchaj no, bracie, idź swoją drogą i to szybko!
— Przepraszam, ale moja droga prowadzi przez tą bramą. A
jeśli przeszkodzisz, przyjacielu, Arsenowi Lupinowi wejść przez
nią to cią to może drogo kosztować.
— Arsène Lupin! Co mi tu gadasz!
— Żałują, że nie mam przy sobie biletu wizytowego —
odparłArsene Lupin, udając, że przeszukuje kieszenie.
Osłupiały strażnik zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów.
Po chwili, jakby, wbrew woli, pociągnął za dzwonek. Żelazna
brama uchyliła się nieco.
W parę minut później nadbiegł do kancelarii dyrektor
więzienia, żywo gestykulując i udając, że się wścieka ze złości.
Arsène Lupin uśmiechnął się:
— Panie dyrektorze, niech pan nie usiłuje mnie prześcignąć.
Jak to! Wieziecie mnie umyślnie samego w karetce, urządzacie
piękny zator i myślicie, że wezmę nogi za pas i polecę do mych
przyjaciół! A tych dwudziestu agentów, którzy nas eskortowali
pieszo, w dorożce i na rowerach! Ładnie by mnie oni urządzili!
Nie wyszedłbym z tego cało. Niech pan powie, panie
dyrektorze, może na to właśnie liczono?
Wzruszył ramionami i dodał:
— Bardzo pana proszę, panie dyrektorze, zostawcie mnie w
spokoju. Kiedy będę chciał uciec, obejdę się bez waszej
pomocy.
W dwa dni potem „Echo de France”, które zdecydowanie
stało się oficjalnym sprawozdawcą wyczynów Arsena Lupina —
mówiono, że jest on głównym udziałowcem tego pisma —
ogłosiło najdrobniejsze szczegóły tej próby ucieczki. Gazeta
ujawniła wszystko: treść listów wymienionych między
więźniem i jego tajemniczą przyjaciółką, środki, jakimi
posłużyli się oni przy tej korespondencji, współudział policji,
przechadzkę Arsena Lupina po bulwarze Saint-Michel,
wydarzenie w kawiarni „Soufflot” — wszystko bez wyjątku.
Stwierdzono, że inspektor Dieuzy nie zdołał niczego
wywiedzieć się od kelnerów restauracji. A poza tym
dowiedziano się też zadziwiającej rzeczy, która świadczyła o
bezgranicznych możliwościach, jakimi dysponował Arsène
Lupin: karetka więzienna, którą go przewożono, była
podrobiona i podstawiona przez jego bandę na miejsce jednej z
sześciu oryginalnych obsługujących więzienie.
Teraz nikt już nie wątpił w przyszłą ucieczkę Arsena Lupina.
On sam zresztą zapowiedział ją w bardzo kategorycznej formie
w odpowiedzi, której udzielił sędziemu Bouvier nazajutrz po
wspomnianym wypadku ucieczki. Gdy sędzia wyśmiewał jego
niepowodzenie, Arsène Lupin spojrzał na niego i powiedział
chłodnym tonem:
— Niech pan słucha uważnie i niech pan uwierzy memu
słowu: ta próba była częścią mego planu ucieczki.
— Nie rozumiem — szydził sędzia.
— Nie potrzeba, żeby pan rozumiał.
A kiedy sędzia w czasie tego przesłuchania, które w całości
ukazało się na łamach „Echo de France”, znów zaczął go pytać,
Arsène Lupin wykrzyknął ze znudzoną miną:
— Mój Boże, i po cóż to znowu! Te pytania nie mają żadnego
znaczenia.
— Jak to nie mają znaczenia?
— Nie mają, bo nie wezmę udziału w moim procesie.
— Nie weźmie pan udziału…
— Nie. To pewnik. Nieodwołalna decyzja. I nie zmienię jej za
nic na świecie.
Takie zapewnienie i niewytłumaczalne, codzienne
przenikanie tajemnic do wiadomości ogółu, irytowało i zbijało z
tropu władze. Były sprawy, które znał tylko Arsène Lupin i nikt
inny nie mógł ich rozgłaszać. Ale po co to robił i jak?
Przeniesiono Arsena Lupina do innej celi. Pewnego wieczoru
sprowadzono go na niższe piętro. Sędzia ze swej strony
zakończył dochodzenie i przesłał akta do prokuratury.
Uciszyło się i ten spokój trwał dwa miesiące. Arsène Lupin
spędził je wyciągnięty na swym łóżku z twarzą niemal bez
przerwy odwróconą do ściany. Zdawało się, że zmiana celi go
załamała. Nie chciał się widzieć ze swym adwokatem. Czasem
tylko, i to rzadko, zamieniał parę słów ze strażnikami.
Na dwa tygodnie przed rozprawą Arsène Lupin jakby się
ożywił. Żalił się na brak powietrza. Wczesnym rankiem
wyprowadzano go więc na podwórze pod eskortą dwóch
strażników.
Tymczasem ciekawość ogółu nie słabła. Codziennie
spodziewano się wiadomości o jego ucieczce. Niemal jej sobie
życzono, tak ten człowiek przypadł do gustu tłumowi przez swą
werwę, humor, zmienność, pomysłowość i przez tajemniczość
swego życia. Arsène Lupin powinien uciec. To było
nieuniknione, konieczne. Dziwiono się nawet, że nie następuje
tak długo. Każdego ranka prefekt pytał swego sekretarza:
— No i co, jeszcze nie zwiał?
— Nie, panie prefekcie.
A w przeddzień procesu jakiś pan zjawił się w redakcji
„Grand Journal”, zapytał o sprawozdawcę sądowego, rzucił mu
w twarz swój bilet wizytowy i szybko odszedł. Na bilecie
widniało lakoniczne: Arsène Lupin zawsze dotrzymuje słowa.
W takiej to atmosferze zaczęła się rozprawa.
Napływ publiczności był olbrzymi. Każdy chciał zobaczyć
słynnego Arsena Lupina i każdy już z góry delektował się
myślą, jak ten sobie zakpi z przewodniczącego sądu. Adwokaci i
prawnicy, dziennikarze i światowcy, artyści i wytworne damy —
cały Paryż tłoczył się na ławkach w sali sądowej.
Padało, dzień był pochmurny, toteż źle było widać Arsena
Lupina, gdy go wprowadzili policjanci. Jednakże ociężały
wygląd, sposób, w jaki osunął się na swoje miejsce,
nieruchliwość, obojętność i ospałość niedobrze usposabiały do
niego. Obrońca Arsena Lupina — jeden z aplikantów Danvala,
który uważał, że rola, do jakiej go sprowadzono, nie licuje z
jego godnością — parokrotnie zwracał się do swego klienta. Ale
ten tylko kiwał głową i milczał.
Sekretarz sądu odczytał akt oskarżenia, a potem sędzia
powiedział:
— Oskarżony, proszę wstać. Proszę podać nazwisko, imię,
wiek i zawód.
I nie otrzymawszy odpowiedzi powtórzył:
— Pańskie nazwisko? Pytam o pańskie nazwisko!
Oskarżony wymówił głosem grubym i zmęczonym:
— Baudru Désiré.
Szmer przeleciał po sali. Ale sędzia odparował z miejsca.
— Baudru? Désiré? Co, nowe wcielenie? To już bez mała
ósme nazwisko, do którego pan pretenduje i prawdopodobnie
tak samo zmyślone jak inne. Pozwoli więc pan, że będziemy się
trzymali nazwiska Arsène Lupin, pod którym jest pan znacznie
lepiej znany.
Zajrzał do swych notatek i mówił dalej.
— Bo mimo starannych poszukiwań nie zdołano ustalić
pańskiej tożsamości. W naszym nowoczesnym społeczeństwie
reprezentuje pan rzadki przypadek człowieka bez przeszłości.
Nie wiemy, kim pan jest, skąd pan się tu wziął, gdzie upłynęło
pana dzieciństwo, słowem — nic. Zjawił się pan nagle trzy lata
temu, nie wiadomo dobrze z jakiego środowiska, by nagle
objawić się jako Arsène Lupin, to znaczy jako zabawny
konglomerat rozumu i zepsucia, amoralności i szlachetności.
Informacje, jakie mamy o panu sprzed tego okresu, są raczej
domysłem. Jest rzeczą możliwą, że niejaki Rostat, który osiem
lat temu był pomocnikiem iluzjonisty Dicksona, był Arsenem
Lupinem. Jest zupełnie możliwe, że rosyjski student, który
sześć lat temu pracował w laboratorium doktora Altier w
szpitalu Świętego Ludwika i który często zaskakiwał swego
nauczyciela niezwykłą pomysłowością hipotez z zakresu
bakteriologii i śmiałością doświadczeń w chorobach skórnych,
był Arsenem Lupinem. Arsenem Lupinem mógł być również
profesor japońskiej metody walki, osiadły w Paryżu, zanim
jeszcze zaczęto tu mówić o jiu-jitsu. Arsenem Lupinem —
przypuśćmy — był też zawodnik kolarz, który wygrał „Grand
Prix de Exposition”, zagarnął dziesięć tysięcy franków nagrody
i znikł jak kamfora. Arsenem Lupinem może był ten człowiek,
który uratował tylu ludzi przez małe okienko w dachu bazaru
de la Charité… i okradł ich przy tym.
I po chwili milczenia przewodniczący zakończył:
— Taki to był okres, który zdaje się był tylko okresem do
wojny, jaką pan wydał społeczeństwu. Było to metodyczne
terminowanie, podczas którego podnosił pan swoje
kwalifikacje i jeszcze bardziej rozwijał energię i zręczność. Czy
pan przyznaje prawdę tym faktom?
W czasie tego przemówienia oskarżony przestępował z nogi
na nogę i stał zgarbiony z bezwładnie obwisłymi ramionami. W
jaśniejszym świetle widać było, że był bardzo chudy, że policzki
miał wpadnięte, kości policzkowe zadziwiająco wystające,
twarz ziemistą, pokrytą czerwonymi cętkami i obramowaną
nierównym, rzadkim zarostem. Więzienie bardzo go
wyniszczyło i postarzyło. To nie był już ten elegancki człowiek o
młodej twarzy, którego budząca sympatię fotografia tak często
ukazywała się w gazetach.
Można by powiedzieć, że Arsène Lupin nie słyszy, co się do
niego mówi. Dwa razy trzeba było powtórzyć pytanie. Wtedy
uniósł wzrok, jakby się zastanawiał, a potem z ciężkim
wysiłkiem wykrztusił:
— Baudru Désiré.
Przewodniczący wybuchnął śmiechem.
— Nie rozumiem, jaką linię obrony pan sobie obrał. Jeśli ma
to być rola półgłówka i człowieka nieodpowiedzialnego, to
pańska sprawa. Ja pójdę prosto do celu, nie zważając na
pańskie wybryki.
I zagłębił się w roztrząsaniu szczegółów kradzieży, szantażów
i fałszerstw przypisywanych Arsenowi Lupinowi. Parę razy
zadał jakieś pytanie oskarżonemu, ale ten albo coś mruczał pod
nosem, albo milczał.
Zaczął się przewijać korowód świadków. Niektóre zeznania
były mało ważne, inne poważniejsze, ale wszystkie miały tę
wspólną cechę, że wzajemnie sobie przeczyły. Niepokojący
mrok spowijał rozprawę, ale gdy na salę wszedł naczelny
inspektor Ganimard, wszyscy się ożywili.
Jednakże zaraz z samego początku ten stary detektyw
sprawił pewien zawód. Jego mina zdradzała nie tyle
onieśmielenie — był to stary wyjadacz — co niepokój i
wewnętrzną rozterkę. Raz po raz spoglądał na oskarżonego z
wyraźnym zażenowaniem. A tymczasem, wsparłszy się rękami
na balustradzie, opowiadał o wypadkach, w których sam brał
udział: o pościgu za Arsenem Lupinem poprzez Europę i o
swym przybyciu do Ameryki. Słuchano go tak chciwie, jak
słucha się najbardziej pasjonujących przygód. Ale już przy
końcu, gdy Ganimard przeszedł do swych rozmów z Arsenem
Lupinem, umilkł dwukrotnie, roztargniony i niezdecydowany.
Widać było, że jakaś myśl nie daje mu spokoju.
Przewodniczący zwrócił się do niego:
— Jeśli się pan źle czuje, może lepiej przerwać zeznanie.
— Nie, nie, tylko…
Umilkł, spojrzał na oskarżonego dłużej i baczniej, a potem
powiedział:
— Proszę o pozwolenie przyjrzenia się oskarżonemu z bliska.
Tu jest jakaś tajemnica, którą muszę wyjaśnić.
Podszedł bliżej, jeszcze dłużej i z większym skupieniem
przyjrzał się oskarżonemu i wrócił na miejsce świadka.
Stamtąd z uroczystą nutą w głosie oznajmił:
— Panie przewodniczący, stwierdzam, że ten człowiek tutaj,
naprzeciw mnie, nie jest Arsenem Lupinem.
Martwą ciszą powitano te słowa. Przewodniczący,
początkowo zbity z tropu, wykrzyknął:
— Ach, co też pan mówi! Oszalał pan!?
Inspektor stwierdził pewnym głosem:
— Na pierwszy rzut oka może człowieka zwieść pozorne
podobieństwo, które, przyznaję, istnieje. Ale wystarczy
przyjrzeć się uważnie przez chwilę. Nos, usta, włosy, kolor
skóry… a jednak: to nie jest Arsene Łupin. A oczy! Czy on miał
kiedy oczy alkoholika?
— Zaraz, zaraz, niech pan wytłumaczy. Więc co świadek
przypuszcza?
— Czy ja wiem! Podstawił zamiast siebie… Chyba że to jest
jego wspólnik.
Krzyki, śmiechy, wołania padały ze wszystkich stron sali
poruszonej tą niespodzianką. Przewodniczący sądu kazał
wezwać sędziego śledczego, dyrektora więzienia, strażników i
zarządził przerwę w rozprawie.
Po podjęciu rozprawy dyrektor więzienia i sędzia Bouvier
skonfrontowani z oskarżonym oświadczyli, że między nim a
Arsenem Lupinem istnieje tylko bardzo słabe podobieństwo.
— No dobrze — zawołał sędzia — więc kim jest ten człowiek?
Skąd się tu wziął? Jakże się znalazł w rękach prawa?
Wezwano dwóch strażników więziennych. Zadziwiająca
sprzeczność: obaj poznali więźnia, którego pilnowali po kolei.
Sędzia odetchnął.
Ale jeden ze strażników powiedział:
— Tak, tak myślę, że to on.
— Jak to pan myśli?
— No bo go ledwie widziałem. Oddano mi go pod dozór
wieczorem i od dwóch miesięcy stale leży odwrócony do ściany.
— Ale przed tymi dwoma miesiącami?
— Przed tymi dwoma miesiącami nie siedział w celi 24.
Dyrektor więzienia wyjaśnił dokładniej:
— Przenieśliśmy więźnia do innej celi po jego próbie
ucieczki.
— Ale pan, panie dyrektorze, pan go widywał przez te dwa
miesiące.
— Nie miałem okazji… zachowywał się spokojnie.
— Więc ten człowiek nie jest tym zatrzymanym, którego
panu powierzono?
— Nie.
— Więc kim jest?
— Nie umiem powiedzieć.
— A zatem mamy do czynienia z zamianą która się dokonała
dwa miesiące temu. Jak to pan tłumaczy?
— To niemożliwe.
— No więc co?
Chwytając się ostateczności przewodniczący sądu zwrócił się
do oskarżonego i zapytał przymilnie:
— Niech oskarżony posłucha: czy oskarżony może mi
wyjaśnić, jak i kiedy dostał się w ręce sprawiedliwości?
Można by rzec, że ten życzliwy ton rozproszył podejrzliwość
albo pobudził inteligencję więźnia, bo spróbował odpowiedzieć.
Wreszcie zręcznie i łagodnie wypytywany wybąkał kilka zdań, z
których wynikało co następuje: Dwa miesiące temu
sprowadzono go do Aresztu Centralnego. Tam spędził noc i
ranek. Miał w majątku siedemdziesiąt pięć centymów, więc go
wypuszczono. Ale kiedy szedł przez podwórze, dwóch
strażników wzięło go pod ramiona i wsadziło do karetki
więziennej. Odtąd żył w celi 24 i nie czuł się nieszczęśliwy… je
się dobrze… sypia się nieźle… Nie protestował więc wcale.
Wszystko to wyglądało na prawdę. Wśród ogólnego śmiechu
i poruszenia przewodniczący odroczył rozprawę dla przepro-
wadzenia dodatkowego śledztwa.
*
Śledztwo natychmiast wszczęte ustaliło następujący fakt
zarejestrowany w protokole zatrzymanych: osiem tygodni temu
niejaki Baudru Désiré spędził noc w Areszcie Centralnym.
Uwolniony następnego dnia opuścił areszt o drugiej po
południu. Otóż tego samego dnia, o godzinie drugiej, Arsène
Lupin przesłuchiwany po raz ostatni wyszedł od sędziego
śledczego i odjechał w karetce więziennej.
Czy strażnicy się pomylili? Czy zmyleni podobieństwem, w
chwili nieuwagi sami zamienili więźnia? Musieliby się przy tym
zdobyć na uprzejmość, o którą trudno ich przy ich zawodzie
posądzić.
Czy ta zamiana była z góry uplanowana? Pomijając już to, że
rozmieszczenie ustępów niemal uniemożliwiało tę całą rzecz,
trzeba by jeszcze, aby Baudru był wspólnikiem Arsena Lupina i
pozwolił się aresztować po to, by zająć jego miejsce. Ale wtedy,
jakim cudem podobny plan, całkowicie oparty na mało
prawdopodobnych szansach, na przypadkowych spotkaniach i
fantastycznych pomyłkach, mógł się udać?
Désiré Baudru poddano badaniom antropometrycznym i
okazało się, że nie był notowany w kartotece. Zresztą łatwo
ustalono jego przeszłość: znano go w Courbevoie, w Asnières,
w Levallois. Żył z jałmużny i sypiał w lepiankach gałganiarzy,
które się skupiają przy rogatkach de Ternes. Ale od roku zginął
ludziom z oczu.
Czy zwerbował go Arsène Lupin? Nic nie usprawiedliwiało
tego przypuszczenia. Ale nawet gdyby tak było, nie rzuciłoby to
żadnego światła na ucieczkę oskarżonego. Cud byłby taki sam.
Z dwudziestu hipotez, którymi próbowano ją wytłumaczyć, nie
ostała się ani jedna. Nie budził wątpliwości tylko sam fakt
ucieczki, i to ucieczki niezrozumiałej, pasjonującej, w której
publiczność i władze wyczuwały rezultat długiego przy-
gotowania. Splot czynności cudownie ze sobą powiązanych,
których rozwiązanie potwierdzało dumną zapowiedź Arsena
Lupina: „Nie wezmę udziału w moim procesie”.
Po miesiącu drobiazgowych badań tajemnica po dawnemu
pozostawała nierozwiązalna. A nie można było przecież
trzymać w więzieniu bez końca tego biedaka Baudru! Jego
proces wyglądałby komicznie. Cóż można było mu zarzucić?
Sędzia śledczy kazał go więc zwolnić. Jednakże szef policji
postanowił śledzić go bacznie.
To był pomysł Ganimarda. Według niego nie było tu ani
współudziału, ani pomyłki. Baudru był narzędziem, którym
Arsène Lupin posłużył się ze swą niezwykłą zręcznością. Gdy
się wypuści Baudru, po jego tropie będzie można dojść do
Arsena Lupina albo przynajmniej do kogoś z jego bandy.
Przydzielono więc Ganimardowi do pomocy dwóch
inspektorów, Folenfanta i Dieuzy’ego i pewnego styczniowego,
mglistego ranka brama więzienna otwarła się przed Désiré
Baudru.
*
Początkowo Baudru wydawał się niezdecydowany i szedł jak
człowiek, który dobrze nie wie, co zrobić z czasem. Szedł
ulicami de la Santé i Saint Jacques. Przed kramem ze starzyzną
zdjął marynarkę i kamizelkę, sprzedał kamizelkę za parę sous,
włożył marynarkę i ruszył dalej.
Przeszedł Sekwanę. Przy Cnatelet minął go omnibus. Chciał
do niego wsiąść, ale nic było miejsca. Kontroler poradził mu, by
wziął numerek na miejsce; Baudru usłuchał go i wszedł do
poczekalni.
Wówczas Ganimard przywołał swych dwóch ludzi i, nie
spuszczając poczekalni z oka, rzekł im jednym tchem:
— Zatrzymajcie jakąś dorożkę… nie, dwie, to będzie
przezorniej. Zabiorę się z jednym z was i pojedziemy za nim.
Inspektorzy usłuchali. A Baudru tymczasem nie wychodził.
Ganimard wszedł do poczekalni: była pusta.
— Idiota ze mnie! — wymamrotał — zapomniałem o drugim
wyjściu.
Poczekalnia bowiem łączyła się wewnętrznym przejściem z
poczekalnią przy ulicy Saint Martin. Ganimard puścił się
pędem. Przybiegł jeszcze na czas, żeby zobaczyć Baudru
odjeżdżającego na „imperialu” omnibusu idącego z Batignolles
do Jardin des Plantes i właśnie skręcającego za róg ulicy Rivoli.
Ganimard pobiegł za omnibusem i dopadł go, ale zgubił swych
dwóch pomocników. Teraz musiał sam tropić dalej.
W ostatniej pasji gotów był już poniechać wszystkiego i
schwycić Baudru za kołnierz. Czy to nie z premedytacją i za
pomocą niezwykle sprytnego fortelu rozdzielił go ten
domniemany półgłówek z dwoma agentami?
Spojrzał na Baudru. Ten drzemał na ławce, a głowa mu się
chwiała na boki. Usta miał wpółotwarte, minę nieskończenie
głupią. Nie, to nie był przeciwnik, który mógłby wywieść w pole
starego Ganimarda. Przypadek mu pomógł i nic więcej.
Na skrzyżowaniu przy Galeries Lafayette, Baud*u wyskoczył
z omnibusu i przesiadł się do tramwaju idącego do „de la
Muette”. Teraz jechali razem bulwarem Haussmanna i ulicą
Victora Hugo. Baudru wysiadł dopiero na stacji de la Muette i
powlókł się w głąb Lasku Bulońskiego.
Przechodził z alei do alei, zawracał i znów szedł dalej. Czego
szukał? Czy miał jakiś cel?
Po godzinie takiego kołowania wyglądał już na bardzo
zmęczonego. I rzeczywiście, zobaczywszy ławkę usiadł na niej.
Było to zupełnie odludne miejsce w pobliżu Auteuil, nad
brzegiem małego stawu ukrytego między drzewami. Minęło pół
godziny. Zniecierpliwiony Ganimard postanowił nawiązać
rozmowę.
Zbliżył się i usiadł obok Baudru. Zapalił papierosa i kreśląc
końcem laski kółko na piasku, powiedział:
— Nie jest za ciepło.
Milczenie. I nagle w ciszy rozległ się wybuch śmiechu, ale
śmiechu wesołego, szczęśliwego, jakby się dziecko śmiało w
napadzie szaleńczej i niepohamowanej wesołości. Wyraźnie,
zupełnie jasno Ganimard poczuł, jak mu włosy stają dęba na
głowie. Ten śmiech, ten piekielny śmiech… który tak dobrze
znał!…
Gwałtownym ruchem schwycił Baudru za klapy marynarki i
przyjrzał mu się uważniej, ostrzej, jeszcze baczniej niż
przyglądał mu się na rozprawie: to nie był ten sam człowiek,
którego wtedy widział. Był to ten, ale jednocześnie inny,
prawdziwy.
Przy pomocy posłusznej sobie wyobraźni Ganimard odnalazł
w jego oczach żywość spojrzenia, wypełnił chude policzki,
dostrzegł rzeczywisty kolor cery pod zniszczoną skórą,
prawdziwą linię ust pod deformującym je grymasem. Były to
oczy i usta kogoś innego, do kogoś innego należał też bystry,
żywy, ironiczny i inteligentny wyraz, taki wyraźny i taki
młodzieńczy!
— Arsène Lupin, Arsène Lupin — wymamrotał Ganimard.
I nagle, zdjęty wściekłością chwycił tamtego za gardło i
usiłował obalić. Mimo pięćdziesięciu lat był niezwykle silny,
gdy jego przeciwnik wydawał się być w kiepskiej kondycji. No i
co by to był za wyczyn, gdyby mu się udało sprowadzić z
powrotem Arsena Lupina!
Walka była krótka. Arsène Lupin niemal się nie bronił, a
jednak Ganimard puścił łup równie szybko, jak go schwycił.
Jego prawa ręka zwisła bezwładna, zdrętwiała.
— Gdybyś pobierał lekcje jiu-jitsu na Quai des Orfèvres —
powiedział Arsène Lupin — wiedziałbyś, że ten chwyt nazywa
się po japońsku udi-shi-ghi.
I dorzucił chłodno:
— Jeszcze sekunda i złamałbym ci rękę. Miałbyś, na co
zasłużyłeś. Jak to! Ty, mój stary przyjaciel, którego szanują,
przed którym dobrowolnie zdradzam moje incognito,
nadużywasz mego zaufania! To bardzo brzydko… No, o co ci
chodzi?
Ganimard przycichł. Ta ucieczka Arsena Lupina, za którą
siebie winił — czyż to nie on wprowadził władze w błąd swym
sensacyjnym oświadczeniem? — ta ucieczka wydawała mu się
haniebną plamą na jego honorze. Łza spłynęła mu na siwiejące
wąsy.
— E, do diaska, Ganimard, kpij sobie z tego: gdybyś to nie ty
gadał przed sądem, urządziłbym się tak, żeby to zrobił kto inny.
Czyż mógłbym się zgodzić, aby skazano Désiré Baudru?
— A więc — wykrztusił Ganimard — to ty byłeś tam? A teraz
jesteś tutaj!
— Ja, zawsze ja i tylko ja.
— Czy to możliwe?
— Och, wcale nie trzeba być czarodziejem. Wystarczy, jak
mówił ten poczciwy sędzia, uczyć się przez dziesięć lat, by się
przygotować do wszystkich okoliczności.
— Ale twoja twarz? Twoje oczy ?
— Rozumiesz chyba, że jeżeli pracowałem osiemnaście
miesięcy w Szpitalu Świętego Ludwika u doktora Altier, to nie
robiłem tego z samego zamiłowania do sztuki. Myślałem, że
ktoś, kto pewnego dnia będzie miał zaszczyt nazwać się
Arsenem Lupinem, powinien umieć poradzić sobie ze zwykłymi
prawami, które rządzą wyglądem i identycznością. Wygląd?
Ależ można go sobie zmieniać jak się chce. Podskórny zastrzyk
parafiny wywoła obrzęk w dowolnym miejscu. Kwas pirogal-
lowy zamieni cię w Mohikanina. Sok z papawery jak
najwspanialej ozdobi cię liszajami i guzami. Jeden zabieg
chemiczny podziała na zarost na twarzy i na włosy na głowie,
drugi na ton głosu. Dodaj do tego dwa miesiące postu w celi 24,
tysiąc razy powtarzane ćwiczenie otwierania ust z tym
grymasem, trzymania głowy z tym pochyleniem i garbienia
pleców w taki sposób. Wreszcie pięć kropel atropiny do oczu,
by stały się dzikie i rozlatane, i sprawa załatwiona.
— Nie rozumiem, że strażnicy…
— Przemiana zachodziła powoli. Nie mogli dostrzec
codziennych zmian.
— Ale Désiré Baudru?
— Istnieje naprawdę… To niewinny biedak, którego
spotkałem zeszłego roku i który rzeczywiście jest do mnie
trochę podobny. Przewidując zawsze możliwe aresztowanie,
osadziłem go w bezpiecznym miejscu i na samym wstępie
postarałem się wyłapać, na czym polega różnica w wyglądzie
między nami, by się jak najbardziej do niego upodobnić. Moi
przyjaciele dokonali tego, że spędził on noc w Areszcie
Centralnym, że wyszedł z niego niemal w tym samym czasie co
ja i że fakt ten można było bez trudu stwierdzić. Bo, pamiętaj,
trzeba było tak wszystko urządzić, żeby łatwo dało się znaleźć
ślad jego przejścia, bez czego władze zachodziłyby w głowę, kim
ja właściwie jestem. Tymczasem, gdy im rzuciłem na pastwę
tego doskonałego Baudru, musieli
— rozumiesz — musieli się go czepić i mimo
nieprzezwyciężonych trudności, które by towarzyszyły
zamianie więźnia, raczej w nią uwierzyć, niż przyznać się do
własnej ignorancji.
— Tak, tak, rzeczywiście — mruczał Ganimard.
— A poza tym — mówił Arsène Lupin — miałem w ręku
potężny atut, kartę, którą sobie spreparowałem od początku:
fakt, że wszyscy oczekiwali mojej ucieczki. I tu w tej
pasjonującej grze między mną i sprawiedliwością, w której
stawką była moja wolność, popełniliście kapitalny błąd, ty i
inni: jeszcze raz przypuszczaliście, że będę się kierował
fanfaronadą, że jestem odurzony powodzeniem niby jaki
żółtodziób. Ja, Arsène Lupin, miałbym się poddać podobnej
słabości! I tak, jak w aferze Cahoma, nie pomyśleliście: „Skoro
Arsène Lupin trąbi na cały świat o swej ucieczce, to musi mieć
jakieś powody, dla których tak robi”. Zrozum, u licha, że po to,
bym uciekł… nie uciekając, trzeba było, żeby wszyscy z góry
uwierzyli w tę ucieczkę, żeby stała się ona artykułem wiary,
absolutną pewnością, prawdą jasną jak słońce. I tak też się
stało za moją wolą. Arsène Lupin ucieknie, Arsène Lupin nie
weźmie udziału we własnym procesie. I kiedy wstałeś, żeby
powiedzieć: „Ten człowiek nie jest Arsenem Lupinem”, świat
musiał w to uwierzyć, bo to było naturalne. Gdyby ktoś zwątpił,
gdyby ktoś zdobył się na prostą uwagę: „A może jednak to jest
Arsène Lupin?”, byłbym zgubiony w tej samej chwili. Wy-
starczyło pochylić się nade mną bez przekonania, że nie jestem
Arsenem Lupinem, jak to zrobiłeś ty i inni, lecz z cieniem
wątpliwości, że może nim jestem, a mimo wszystkich moich
wysiłków poznano by mnie. Ale byłem spokojny. Logicznie
biorąc, nikt nie mógł wpaść na tak prosty pomysł.
Nagle pochwycił Ganimarda za rękę.
— Słuchaj, musisz przyznać, że w osiem dni po naszej
rozmowie w więzieniu czekałeś na mnie o czwartej u siebie, jak
cię o to prosiłem.
— No, a twoja karetka więzienna? — zapytał Ganimard,
uchylając się od odpowiedzi.
— To był bluff! Moi przyjaciele jakoś wylatali i podstawili tę
starą karetkę, już nie używaną i chcieli ułatwić mi ucieczkę. Ale
wiedziałem, że nie może się ona udać bez pomocy
sprzyjających okoliczności. Uważałem tylko, że ta próba
przyniesie mi korzyść, jeśli ją doprowadzę do końca i nadam jej
jak największy rozgłos. Pierwsza śmiało zaplanowana ucieczka
— z góry już nadawała drugiej realną wartość.
— Więc cygaro…
— Ja je wydrążyłem, tak jak i nóż.
— A liściki?
— Sam je napisałem.
— Tajemnicza korespondentka?
— Ona i ja to jedna osoba. Piszę każdym charakterem pisma.
Ganimard chwilę myślał, a potem powiedział:
— Jakże się stało, że przy badaniach antropometrycznych,
kiedy spisywano dane Baudru, nie połapano się, że
odpowiadają one danym Arse- na Lupina.
— Bo w kartotece nie ma kartki Arsena Lupina.
— Cóż znowu!
— Albo jest fałszywa. To sprawa, którą pilnie studiowałem.
System Bertillona opiera się przede wszystkim na znakach
widocznych i widzisz, że pod tym względem jest on zawodny. A
poza tym — na pomiarach głowy, palców, uszu etc. i na to nie
można nic poradzić.
— A więc?
— A więc trzeba płacić. Tuż przed moim powrotem z
Ameryki znalazł się taki urzędnik, który wziął tyle a tyle za
jeden fałszywy wpis moich pomiarów zaraz na ich początku. To
wystarczyło, by zawiódł cały system i by moja kartka w
kartotece prowadziła do wręcz przeciwnych wniosków, niż
powinna była prowadzić. Kartka Baudru nie mogła więc
zgadzać się z kartką Arsena Lupina.
Zapadła jeszcze jedna chwila ciszy, którą w końcu przerwał
Ganimard.
— I jakie masz teraz zamiary?
— Teraz! — wykrzyknął Arsène Lupin — teraz wypocznę,
będę się odżywiał i powoli znów stanę się sobą. To bardzo
dobrze być Baudru czy kimś innym, zmieniać skórę jak koszulę,
dobierać sobie wygląd, głos, spojrzenie i pismo. Ale zdarza się,
że człowiek już sam siebie nie poznaje w tym wszystkim i to jest
bardzo smutne. W tej chwili czuję się tak, jak człowiek, który
zgubił swój cień. Muszę się odnaleźć… i odnajdę się.
Wstał i przeszedł parę kroków. Zmierzch już zapadał. Arsène
Lupin przystanął przed Ganimardem.
— Zdaje się, że powiedzieliśmy sobie już wszystko, co?
— Tak — odrzekł inspektor — chciałbym tylko wiedzieć, czy
zdradzisz prawdę o swej ucieczce… Pomyłka, którą zrobiłem…
— Nikt się nigdy nie dowie, że to Arsena Lupina
wypuszczono. Za bardzo zależy mi na zagęszczaniu mgły
tajemniczości wokół mojej osoby, bym miał pozbawić tę
ucieczkę jej niemal nadnaturalnego charakteru. Nie bój się
więc, mój przyjacielu — i do widzenia. Jem dziś na mieście i
ledwie starczy mi czasu na przebranie się.
— Zdawało mi się, że tak tęsknisz za wypoczynkiem?
— Niestety! Są obowiązki towarzyskie, od których nie można
się uchylić. Wypoczywać zacznę od jutra.
— A dokąd idziesz na obiad?
— Do ambasady angielskiej.
Tajemniczy podróżny
Samochód wysłałem w przeddzień szosą do Rouen, a sam
miałem tam przyjechać koleją i dalej już wyruszyć do moich
przyjaciół mieszkających nad brzegiem Sekwany.
Otóż w Paryżu na parę minut przed odjazdem do mego
przedziału weszło siedmiu mężczyzn, a pięciu z nich paliło.
Droga w pospiesznym nie trwała długo, mimo wszystko prze-
rażała mnie perspektywa odbycia jej w takim towarzystwie, w
dodatku w wagonie starego typu, który nie miał korytarza.
Wziąłem więc palto, dzienniki, rozkład jazdy i schroniłem się
do sąsiedniego przedziału.
Była tam już jakaś pani. Na mój widok zrobiła ruch, jakby
moje towarzystwo było jej niemiłe — zdołałem to dostrzec — i
pochyliła się do mężczyzny, stojącego na stopniu wagonu,
pewnie do męża, który ją odprowadzał. Ten pan przyjrzał mi
się uważnie. Egzamin wypadł widać dla mnie korzystnie, bo coś
cicho powiedział żonie z uśmiechem i z miną, z jaką pociesza
się przestraszone dziecko. Pani roześmiała się z kolei i rzuciła
mi przyjazne spojrzenie, jakby nagle zrozumiała, że jestem jed-
nym z tych dobrze wychowanych łudzi, z którymi kobieta bez
żadnej obawy może spędzić dwie godziny, zamknięta w małym
pudełku liczącym sześć stóp kwadratowych.
Jej mąż powiedział:
— Nie gniewaj się na mnie, najdroższa, ale mam pilne
spotkanie i nie mogę już czekać.
Ucałował ją czule i odszedł. Jego żona posłała mu jeszcze
przez okno parę dyskretnych pocałunków i pomachała
chusteczką.
Rozległ się gwizd i pociąg drgnął,
I w tej właśnie chwili, wbrew protestom konduktorów, drzwi
się otworzyły i jakiś mężczyzna wskoczył do naszego
przedziału. Moja towarzyszka, która jeszcze stała i układała
rzeczy na siatce, krzyknęła ze strachu i osunęła się na ławkę.
Nie jestem tchórzem, daleko mi do tego, ale przyznaję, że
takie wtargnięcia w ostatniej chwili zawsze mają w sobie coś
przykrego. Wydają się nienaturalne, dwuznaczne. Musi się coś
kryć poza nimi, coś, bez czego…
Wygląd i zachowanie się przybysza powinny były raczej
złagodzić złe wrażenie wywołane jego czynem. Poprawność,
niemal elegancja, gustowny krawat, czyste rękawiczki,
energiczna twarz… Ale gdzież, u licha, już ją widziałem? Bo
trudno było wątpić: ta twarz była mi znana. A przynajmniej,
mówiąc ściśle, trapiło mnie takie wspomnienie, jakie zostawia
widok czyjegoś wiele razy oglądanego portretu, którego
oryginału nigdy się nie widziało. Czułem przy tym, że próżno
wysilałbym pamięć, takie niejasne i płynne było to wspom-
nienie.
Ale gdy przeniosłem wzrok na moją towarzyszkę, zdziwiłem
się widokiem jej pobladłej twarzy i wykrzywionych trwogą
rysów. Patrzyła na swego sąsiada — siedzieli po tej samej
stronie — z wyrazem prawdziwego przerażenia i zauważyłem
nawet, że jej ręka sunęła drżąc ku małej torbie podróżnej
stojącej na ławce o dwadzieścia centymetrów od jej kolan.
Schwyciła wreszcie torbę nerwowym ruchem i przyciągnęła do
siebie.
Nasze spojrzenia spotkały się i wyczytałem w jej oczach tyle
niepokoju i udręki, że nie mogłem się powstrzymać, by nie
powiedzieć:
— Czy pani jest słabo?… Może otworzyć okno?
Bez słowa, lękliwym gestem wskazała mi swego sąsiada!
Uśmiechnąłem się, jak uśmiechał się jej mąż, wzruszyłem
ramionami i na migi postarałem się jej wytłumaczyć, że nie ma
się czego obawiać, że jestem przy niej i że zresztą ten jegomość
ma zupełnie niewinną minę.
W tej chwili odwrócił się on ku nam, po kolei zlustrował nas
od stóp do głów i zagłębiwszy się w swoim kącie już się nie
poruszył.
Zapadła cisza, ale po paru minutach moja towarzyszka, jakby
zebrawszy całą energię w jakimś akcie rozpaczy, powiedziała
mi ledwie dosłyszalnym szeptem:
— Wie pan, kto jedzie z nami w pociągu?
— Kto?
— No, on… on… mówię panu.
— Kto, on?
— Ar-se-ne Lu-pin!
Nie spuszczała oczu z naszego towarzysza w przedziale i
raczej do niego, nie do mnie wyszeptała poszczególne sylaby
tego niepokojącego nazwiska.
A on nasunął kapelusz na oczy. Czy po to, by ukryć niepokój,
czy też po to, by się zdrzemnąć?
Rzuciłem uwagę:
— Wczoraj sąd skazał zaocznie Arsena Lupina na
dwadzieścia lat ciężkich robót. Wątpię więc, by dziś był tak
nieostrożny, żeby się pokazać w publicznym miejscu. A poza
tym, czyż dzienniki nie podawały, że tej zimy jest w Turcji po
swej słynnej już ucieczce z więzienia „Sante”?
— Jedzie z nami w pociągu — powtórzyła moja towarzyszka z
coraz wyraźniejszą chęcią, by jąusłyszał trzeci podróżny w
przedziale. — Mąż mój jest wicedyrektorem wydziału
więziennictwa i sam komisarz policji dworcowej powiedział
nam, że szukają Arsena Lupina.
— To jeszcze nie powód…
— Widziano go w poczekalni dworcowej. Wykupił bilet
pierwszej klasy do Rouen.
— To łatwo było go złapać.
— Znikł gdzieś. Kontroler przy wejściu do poczekalni nie
widział go, ale pewnie przeszedł przez peron podmiejski i
wsiadł do ekspresu wyjeżdżającego w dziesięć minut po nas.
— W takim wypadku złapią go.
— A jeżeli w ostatniej chwili wyskoczył, żeby przejść tu, do
naszego pociągu… co jest możliwe… Co jest pewne!
— No to tu go złapią, bo kolejarze i agenci na pewno nie
przeoczą tego, że przeskoczył z jednego pociągu do drugiego.
Gładko wyłuskają go w Rouen.
— Jego—nigdy! Znajdzie sposób, żeby się jeszcze raz wymknąć.
— No to życzę mu szczęśliwej podróży.
— Ale niech pan pomyśli, co on może do tego czasu narobić?
— A co?
— Czyja wiem? Wszystkiego się można spodziewać!
Była szalenie podniecona i trzeba przyznać, że sytuacja do
pewnego stopnia usprawiedliwiała tę niezmierną nerwowość.
Niemal wbrew własnej woli powiedziałem:
— Rzeczywiście mamy do czynienia z dziwnym zbiegiem
wypadków… Ale niech się pani uspokoi. Nawet jeżeli
przypuścimy, że Arsene Lupin jest w którymś z wagonów tego
pociągu, to należy sądzić, że się zachowa rozsądnie i, zamiast
narażać się na nowe kłopoty, będzie tylko myślał, jak się
wymknąć grożącemu niebezpieczeństwu.
Moje słowa wcale nie dodały jej otuchy. Jednakże zamilkła,
pewnie z obawy, by się z czymś jeszcze nie wygadać.
Ja zaś rozłożyłem swoje dzienniki i zabrałem się do czytania
relacji z procesu Arsena Lupina. Ale że nie zawierały one nic
nowego poza znanymi faktami, słabo mnie zainteresowały.
Byłem też zmęczony, w nocy źle spałem, toteż czułem, że oczy
mi się kleją, a głowa opada.
— Proszę pana, pan chyba nie będzie spał!
Moja towarzyszka wyrwała mi gazety i patrzyła na mnie z
oburzeniem.
— Oczywiście, że nie. Nie mam żadnej ochoty.
— To byłaby karygodna lekkomyślność — powiedziała.
— Karygodna — powtórzyłem.
Rozpaczliwie walczyłem z sennością: czepiałem się widoków
za oknem, chmur przecinających niebo. Ale wkrótce wszystko
rozpłynęło mi się przed oczami. Podniecona pani i drzemiący
pan znikli z mej świadomości i objął mnie wielki, głęboki
spokój snu.
Upiększyły go wkrótce widziadła lekkie i nieuchwytne, w
których wiele miejsca zajmował ktoś grający rolę Arsena
Lupina i podobny do niego. Ukazywał się on na horyzoncie
objuczony worami kosztowności, przenikał przez mury i
ograbiał zamki.
Jednakże sylwetka tego człowieka, który zresztą nie był już
Arsenem Lupinem, zaczynała się materializować. Zbliżała się
do mnie, rosła w oczach, skakała po przedziale z niezwykłą
żywością i wreszcie całym ciężarem spadła mi na piersi.
Ostry ból… rozdzierający krzyk. Zbudziłem się. Jakiś
człowiek — towarzysz podróży — przycisnął mnie kolanem,
dusił za gardło.
Widziałem to jak przez mgłę, bo oczy zaszły mi krwią.
Widziałem też panią z przedziału spazmującą w kącie ławki.
Sam nie próbowałem się nawet opierać. Przede wszystkim nie
miałbym siły: w skroniach mi pulsowało, dusiłem się…
rzęziłem… Jeszcze chwila… i udusiłbym się.
Ten człowiek musiał to wyczuć. Zwolnił uścisk. Trzymając
mnie ciągle, prawą ręką wyciągnął sznur z przygotowaną pętlą i
szorstkim ruchem związał mi obie ręce. W jednej chwili byłem
skrępowany, unieruchomiony, a usta miałem zatkane kneblem.
Wykonał tę pracę najnaturalniej w świecie, ze zręcznością,
która musiała wynikać z głębokiej znajomości rzeczy i wysokich
kwalifikacji fachowca od wszelkich zbrodniczych czynów. Nie
rzucił ani jednego słowa, nie zrobił żadnego gorączkowego
ruchu. Nic, tylko zimna krew i zuchwałość. I oto leżałem tam
na ławce skrępowany jak mumia, ja — Arsène Lupin!
Naprawdę było się z czego śmiać. Toteż mimo powagi
sytuacji trudno było nie docenić jej komicznych i smakowitych
stron. Arsène Lupin wyprowadzony w pole jak jaki nowicjusz!
Ograbiony jak ktoś pierwszy lepszy, bo niewątpliwie — bandyta
uwolni mnie od mej portmonetki i portfela! Arsène Lupin tym
razem w roli ofiary, oszukany, zwyciężony… Co za historia!
Zostawała jeszcze ta pani. Bandyta nie zwracał na nią żadnej
uwagi. Ograniczył się do podniesienia z dywanika torebki
podróżnej, z której wyciągnął kosztowności, portmonetkę, złote
drobiazgi i pieniądze. Pani otworzyła jedno oko, zadrżała z
przerażenia, zdjęła z palców pierścionki i podała je temu
człowiekowi, jakby chciała mu oszczędzić fatygi. Wziął
pierścionki i przyjrzał się jej uważnie, a ona zemdlała.
Ciągle spokojnie i w milczeniu, nie troszcząc się już o nas,
mężczyzna usiadł na swym miejscu, zapalił papierosa i zabrał
się do dokładnego przeglądu zdobytych skarbów — przeglądu,
który go całkowicie zadowolił.
Ja byłem o wiele mniej zadowolony. Nie mówię o dwunastu
tysiącach franków, z których mnie ordynarnie ograbiono: z tą
stratą godziłem się tylko chwilowo, bo nie wątpiłem, że bardzo
szybko odzyskam owe dwanaście tysięcy franków wraz z bardzo
ważnymi papierami z mego portfelu, takimi jak projekty,
kosztorysy, adresy, spisy korespondentów i kompromitujące
listy. W tej chwili trapiły mnie bardziej bezpośrednie i
poważniejsze zmartwienia.
Co teraz będzie?
Jak łatwo można sobie wyobrazić, dostrzegłem poruszenie
wywołane moim przejściem przez dworzec Saint Lazare. Jadąc
do moich przyjaciół, u których bywałem pod nazwiskiem
Wilhelm Berlat i którym moje podobieństwo do Arsena Lupina
dawało powód do przyjacielskich żartów, nie mogłem się
ucharakteryzować, jak chciałem, i poznano mnie. Poza tym
widziano człowieka, który przeskakiwał z pociągu do pociągu.
Któż to był, jeśli nie Arsène Lupin? A więc komisarz policji z
Rouen uprzedzony depeszą będzie czekał w licznej asyście
agentów na przyjście pociągu, wypyta podejrzanych pasażerów
i podda wagony szczegółowej rewizji.
Byłem na to przygotowany i nie przejmowałem się tym
zbytnio: policja w Rouen nie będzie bardziej przenikliwa od
paryskiej i na pewno uda mi się przejść koło niej
niepostrzeżenie — czy nie wystarczy, gdy przy wyjściu okażę
legitymację poselską, której zawdzięczam zaufanie bileterów na
dworcu Saint Lazare? Ale teraz sprawa zmieniła się radykalnie!
Nie byłem panem swych ruchów. Nie mogłem uciec się do
któregoś z mych zwykłych podstępów. W jednym z przedziałów
komisarz policji znajdzie niejakiego Arsena Lupina, którego
szczęśliwy traf ześle mu ze skrępowanymi rękami i nogami,
uległego jak baranek, opakowanego i gotowego do drogi.
Wystarczy go tylko odebrać, jak się odbiera paczkę nadaną
koleją, przesyłkę z dziczyzną albo kosz z owocami i warzywami.
I cóż mogłem przedsięwziąć, skrępowany jak niemowlę, by
uniknąć tak przykrego rozwiązania?
Tymczasem pociąg pędził ku Rouen, jedynej i najbliższej
stacji, nie zatrzymując się ani w Vernon, ani w Saint Pierre.
Interesował mnie jeszcze inny problem, który mnie o wiele
mniej dotyczył, ale budził swym rozwiązaniem moją zawodową
ciekawość. Jakie były dalsze zamiary napastnika?
Moja osoba nie przeszkadzała mu spokojnie wysiąść w
Rouen. Ale owa pani? Ledwie drzwiczki przedziału się otworzą,
ona, teraz taka rozsądna i pokorna, zacznie krzyczeć, miotać
się, wzywać pomocy!
I stąd moje zdziwienie. Czemu bandyta nie postara się
unieszkodliwić jej w ten sam sposób co mnie? Dałoby mu to
dość czasu, żeby się ulotnić, zanim dostrzeżono by jego
podwójne przestępstwo.
Tymczasem on palił spokojnie, wpatrując się w przestrzeń za
oknem, przecinaną teraz skośnymi pasmami deszczu. A jednak
ten człowiek raz się odwrócił, wziął mój rozkład jazdy i począł
go przeglądać.
Moja towarzyszka usilnie udawała zemdlenie, by dodać
odwagi swemu wrogowi. Ale zdradzały ją napady kaszlu
wywołanego dymem z papierosa.
Czułem się bardzo źle, byłem rozbity na całym ciele i
myślałem… kombinowałem…
Pont-de-l’Arche, Oissel… Pociąg gnał radosny, pijany pędem.
Saint Etienne… W tej chwili mężczyzna wstał i zrobił parę
kroków ku nam, na co dama natychmiast odpowiedziała
nowym krzykiem i tym razem szczerym zemdleniem.
Ale do czego zmierzał ten człowiek? Opuścił szybę z naszej
strony. Deszcz teraz zacinał z całej siły, toteż bandyta gestem
wyraził żal, że nie ma ani płaszcza, ani parasola. Rzucił okiem
na siatkę bagażową: leżała tam parasolka mojej towarzyszki.
Wziął ją; wziął również moje palto i włożył na siebie.
Przejeżdżaliśmy Sekwanę. Bandyta podwinął nogawki
spodni, potem wychylił się i odsunął zewnętrzną zasuwę drzwi.
Chciał wyskoczyć na tor? Przy tej szybkości oznaczałoby to
pewną śmierć. Wjeżdżaliśmy w głąb tunelu przebitego pod
Saint Catherine. Bandyta uchylił drzwi i nogą namacał
pierwszy stopień. Co za szaleństwo! Ciemność, dym, hałas —
wszystko to nadawało takiej próbie zgoła fantastyczne cechy.
Ale nagle pociąg zwolnił, hamulce Westinghouse’a
przeciwstawiły się rozpędzonym kołom. Za minutę pociąg szedł
już normalnie i jeszcze zwalniał. Niewątpliwie w tej części
tunelu przeprowadzano — i to może od paru dni, o czym ten
człowiek musiał wiedzieć — konserwację torów, co wymagało
zmniejszenia szybkości pociągów.
Wystarczyło mu więc tylko postawić drugą nogę na
pierwszym stopniu, zejść na następny i odejść spokojnie po
uprzednim zamknięciu drzwi przedziału i opuszczeniu zasuwki.
Ledwie znikł, światło dnia ubieliło dym. Wjeżdżaliśmy w
dolinę. Jeszcze jeden tunel i będziemy w Rouen.
Moja towarzyszka natychmiast odzyskała przytomność i od
razu zaczęła lamentować z powodu utraconej biżuterii.
Patrzyłem na nią błagalnym wzrokiem. Zrozumiała i wyjęła mi
z ust knebel, który mnie dusił. Chciała mnie też rozwiązać, ale
ją powstrzymałem.
— Nie, nie — powiedziałem — trzeba, żeby policja zastała
wszystko tak jak było. Chcę, żeby się uczyła na tym łajdaku.
— A może pociągnąć za hamulec?
— Już za późno, trzeba było o tym pomyśleć, gdy się na mnie
rzucił.
— Byłby mnie zabił! Mówiłam panu, że jedzie w tym pociągu!
Od razu go poznałam po zdjęciach w gazetach. I uciekł z moją
biżuterią!
— Złapią go, może pani być pewna.
— Złapią Arsena Lupina! Nigdy w świecie.
— To zależy od pani. Niech pani posłucha. Jak pociąg
wjedzie na dworzec, niech pani stoi przy drzwiach przedziału i
niech pani woła, niech pani podniesie gwałt. Zlecą się kolejarze
i wywiadowcy. Wtedy opowie pani, co pani widziała: w paru
słowach cały napad na mnie i ucieczkę Arsena Lupina. Niech
pani poda jego rysopis: miękki kapelusz, parasol — pani
parasolka, szary płaszcz, wcięty w pasie.
— Pański — powiedziała moja towarzyszka.
— Jak to mój? Nic podobnego, jego własny. Ja byłem bez
płaszcza.
— A mnie się zdawało, że on nie miał płaszcza, gdy wchodził.
— Miał, miał… chyba że to był płaszcz zapomniany przez
kogoś na siatce. W każdym razie miał go na sobie, gdy wyska-
kiwał, i to najważniejsze… szary płaszcz, wcięty — niech pani
pamięta… Ach, byłbym zapomniał… niech im pani zaraz powie,
kim pani jest. Stanowisko pani męża pobudzi zapał tych ludzi.
Wjeżdżaliśmy na dworzec. Moja towarzyszka wychyliła się z
okna. Głośniej, niemal rozkazująco, by się jej moje słowa
dobrze wbiły w pamięć, podjąłem:
—Niech im pani także powie moje nazwisko: Wilhelm Berlat.
W razie potrzeby niech pani powie, że mnie pani zna… W ten
sposób zyskamy na czasie… trzeba, żeby odłożyli pierwsze
śledztwo… najważniejsze teraz to pogoń za Arsenem
Lupinem… pani biżuteria… nie ma żadnej wątpliwości,
prawda? Wilhelm Berlat, przyjaciel pani męża.
— Rozumiem… Wilhelm Berlat.
Wołała już ludzi i gestykulowała. Pociąg nie zdążył jeszcze
stanać, gdy jakiś mężczyzna wskoczył do przedziału. Za nim
weszli inni. Wybiła krytyczna godzina.
Moja towarzyszka wołała, z trudem łapiąc oddech:
—-Arsene Lupin… napadł na nas… ukradł moje
kosztowności… nazywam się Renaud… mój mąż jest
wicedyrektorem wydziału więziennictwa… A oto mój brat,
George Ardelle, dyrektor banku w Rouen… musicie go znać.
Ucałowała młodego mężczyznę, który wszedł do naszego
przedziału i któremu ukłonił się komisarz i ciągnęła dalej
zapłakana:
— Tak, Arsène Lupin… Kiedy ten pan spał, złapał go za
gardło… To jest pan Berłat, przyjaciel męża.
Komisarz zapytał:
— No dobrze, a gdzie się podział Arsène Lupin?
— Wyskoczył z pociągu w tunelu, za Sekwaną.
— Czy pani jest pewna, że to był on?
— Czy jestem pewna! Poznałam go doskonale. Zresztą
widziano go na dworcu Saint Lazare. Był w miękkim
kapeluszu…
— Nie, nie… w sztywnym filcowym kapeluszu, takim jak ten
— poprawił ją komisarz, wskazując na mój kapelusz.
— Zapewniam pana, że w pilśniowym kapeluszu —
powtórzyła pani Renaud — i w szarym wciętym płaszczu.
— Zgadza się — mruknął komisarz — w depeszy wspomniano
o szarym, wciętym palcie z czarnym, aksamitnym kołnierzem.
— Tak, czarny aksamitny kołnierz, tak, tak! — wykrzyknęła z
triumfem pani Renaud.
Odetchnąłem. Miałem w niej dzielnego, wspaniałego
przyjaciela. Agenci oswobodzili mnie tymczasem z pęt.
Dotkliwie, aż do krwi pogryzłem sobie wargi. Skurczony we
dwoje, z chustką przy ustach, jak człowiek, który długi czas
pozostawał w niewygodnej pozycji i nosi na ustach krwawy
znak po kneblu, słabym głosem powiedziałem zwracając się do
komisarza:
— Proszę pana, to na pewno był Arsène Lupin, nie może być
wątpliwości… jeśli się pospieszymy, złapiemy go… myślę, że
mogę się panom przydać do pewnego stopnia…
Tymczasem odczepiono wagon, który miał być przedmiotem
śledztwa. Pociąg wyruszył do le Havre. Nas poprowadzono w
stronę biura naczelnika stacji poprzez tłum ciekawych, który
zalegał peron.
W tym momencie zawahałem się chwilę. Pod jakimś
pretekstem mógłbym się odłączyć, odszukać swój samochód i
uciec. Niebezpiecznie było czekać. Niechby się coś wydarzyło,
niechby nadeszła depesza z Paryża — a byłbym zgubiony.
Tak, ale złodziej, który mnie okradł? Nie mogłem marzyć o
ujęciu go tylko własnymi siłami.
Ha! Spróbujmy — powiedziałem sobie — i zostańmy. Partia
jest trudna, ale ciekawa. A stawka warta trudu.
I gdy nas poproszono o ponowne złożenie wstępnych zeznań,
wykrzyknąłem:
— Panie komisarzu, Arsène Lupin z każdą chwilą zyskuje
przewagę. Mój samochód czeka przed dworcem. Jeśli zechce
pan łaskawie wsiąść ze mną, spróbujemy…
Komisarz uśmiechnął się z chytrą miną.
— To niezły pomysł… tak niezły, że już go realizuję.
— Ach!
— Tak, proszę pana. Dwóch moich ludzi wyruszyło na
rowerach… już dość dawno temu.
— Ale dokąd?
— Do wylotu tunelu. Tam zasięgną języka, wywiedzą się i
ruszą za Arsenem Lupinem.
Nie mogłem się powstrzymać od wzruszenia ramion.
— Pańscy dwaj agenci ani się niczego nie wywiedzą, ani nie
zasięgną języka.
— Pan tak myśli!
— Arsène Lupin tak się urządzi, żeby nikt go nie widział przy
wyjściu z tunelu. Wyjdzie na najbliższą drogę i pójdzie…
— Do Rouen, gdzie go przychwycimy.
— Nie pójdzie do Rouen.
— A więc zostanie w okolicy, gdzie jeszcze łatwiej go
ujmiemy.
— Nie zostanie w okolicy.
— Ho, ho! Gdzież się więc schowa?
Spojrzałem na zegarek.
— W tej chwili Arsène Lupin krąży koło dworca w Darnćtale.
A o dziesiątej pięćdziesiąt, to znaczy za dwadzieścia dwie
minuty wsiądzie w pociąg, który wyjeżdża z Dworca
Północnego w Rouen i idzie do Amiens.
— Tak pan sądzi? A skąd pan wie?
— Och, to bardzo proste. Arsène Lupin w przedziale przejrzał
mój rozkład jazdy. Po co to robił? Czy w pobliżu tego miejsca,
gdzie wyskoczył, biegnie jakaś inna linia kolejowa, czy jest
jakaś inna stacja, gdzie by pociąg przystawał? Ja też
przejrzałem rozkład jazdy, który mi to powiedział.
— Doprawdy — mój panie — rzekł komisarz — wspaniale to
pan wydedukował. Cóż za znajomość rzeczy!
Przekonany o własnej racji i porwany nią, popełniłem błąd
wykazując tyle zręczności. Komisarz patrzył na mnie ze
zdziwieniem i wydawało mi się, że zaczynają go ogarniać
podejrzenia. O, na próżno, bo fotografie rozsyłane na wszystkie
strony przez prokuraturę były bardzo niedokładne i
przedstawiały Arsena Lupina zupełnie niepodobnego do
człowieka, którego miał przed sobą. Nie mógłby mnie poznać.
Ale mimo wszystko, jakieś niejasne podejrzenie nie dawało mu
spokoju.
Na chwilę zapadła cisza. Podejrzliwość i niejasność sytuacji
krępowały nam usta. Dreszcz niepokoju przeleciał mi po
krzyżu. Czy los zwróci się przeciwko mnie? Opanowałem się
jednak i roześmiałem.
— Mój Boże, nic tak nie pobudza wyobraźni jak strata
portfelu i chęć odzyskania go. Myślę, że jeżeli pan zechce dać
mi dwóch ludzi, wspólnie zdołamy być może…
— O, panie komisarzu, bardzo pana proszę — zawołała pani
Renaud — niech pan posłucha pana Berlata.
Interwencja mojej wspaniałej przyjaciółki przesądziła
sprawę. W jej ustach — w ustach żony wpływowego człowieka
— nazwisko Berłat naprawdę stało się moim i nadało mi wagę
osoby stojącej poza wszelkimi podejrzeniami. Komisarz wstał.
— Może pan być pewien, panie Berłat, że szczerze się ucieszę,
jeśli się panu uda. Mnie, nie mniej niż panu, zależy na ujęciu
Arsena Lupina.
Odprowadził mnie aż do samochodu. Przedstawił mi dwóch
agentów, Honoré Massola i Gastona Deliveta, którzy wsiedli ze
mną. Usiadłem przy kierownicy i w kilka sekund później
opuściliśmy dworzec. Byłem uratowany.
Ach, przyznaję, że pędząc po bulwarach, okrążających to
normandz- kie miasteczko, moim trzydziestopięciokonnym
Moreau-Leptonem, nie mogłem się powstrzymać od uczucia
pewnej dumy. Silnik grał równo. Drzewa na prawo i na lewo od
nas uciekały w tył. Wolny, poza zasięgiem niebezpieczeństwa,
miałem przed sobą już tylko jedno zadanie: osobisty
porachunek, którego dokonam przy pomocy dwóch prawnych
przedstawicieli władzy.
Arsène
Lupin wyruszył na
poszukiwanie Arsena Lupina!
Skromne filary prawa, Gastonie Delivet i Honore Massol
Jakże cenną mi była wasza pomoc! Co zrobiłbym bez was! Ile
to razy na skrzyżowaniu pojechałbym złą drogą, gdyby nie wy!
Bez was jeden Arsene Lupin byłby się pomylił, a drugi by zwiał!
Ale to nie był jeszcze koniec. Daleko do tego. Przede
wszystkim musiałem schwyta bandytę, a potem sam, własnymi
rękami, zagarnąć papiery, które mi zabrał. Żadną miarą nie
można było dopuścić, by moi dwaj towarzysze wsunęli nos w te
papiery, a cóż dopiero, by je wzięli! Chciałem tylko posłużyć się
tymi dwoma ludźmi, ale działać z daleka od nich, a to wcale nie
było łatwe.
Do Dametal przybyliśmy w trzy minuty po odejściu pociągu.
Z ulgą dowiedziałem się jednak, że osobnik w szarym, wciętym
palcie z czarnym aksamitnym kołnierzem wsiadł do przedziału
drugiej klasy z biletem do Amiens. Stanowczo moje pierwsze
kroki w roli policjanta były bardzo obiecujące.
Delivet rzekł mi:
— To ekspres, który przystaje dopiero w Monterolier Buchy,
za dziewiętnaście minut. Jeśli tam nie dojedziemy przed
Arsenem Lupinem, to będzie on mógł jechać dalej do Amiens,
ale będzie mógł też pojechać w bok na Cleres, a stamtąd do
Dieppe lub do Paryża.
— Ile mamy kilometrów do Monterolier?
— Dwadzieścia trzy.
— Dwadzieścia trzy kilometry w dziewiętnaście minut…
zdążymy.
Emocjonująca jazda! Nigdy jeszcze mój wiemy Moreau-
Lepton nie
reagował tak sprawnie i dzielnie na moją niecierpliwość.
Zdawało się, że przekazuję mu wolę bezpośrednio — bez
pomocy akceleratora. Wóz dzielił moje pragnienia. Zgadzał się
z moim uporem. Rozumiał moją niechęć dla tego łajdaka
Arsena Lupina. Łotr! Zdrajca! Czy go pokonam? Czy też jeszcze
raz skorzysta z autorytetu nieuchwytności, z tego autorytetu,
którego ja byłem wcieleniem?
— Na prawo! —- krzyczał Delivet. — Na lewo!… Prosto!…
Frunęliśmy nad ziemią. Kamienie milowe wyglądały jak
małe przerażone zwierzątka znikające przy naszym zbliżaniu. I
nagle zakręt, kłęby dymu i ekspres…
Przez kilometr toczyła się walka: bok o bok, nierówna walka,
której wynik był pewny. Przed metą pobiliśmy pociąg o
dwadzieścia długości.
W trzy sekundy byliśmy na peronie i staliśmy przed drugą
klasą. Drzwi się otworzyły i wysiadło kilka osób. Mego złodzieja
między nimi nie było. Przejrzeliśmy wszystkie przedziały.
Arsena Lupina ani śladu.
— Do licha! — wykrzyknąłem. — Poznał mnie w
samochodzie, kiedy jechaliśmy bok o bok i wyskoczył.
Kierownik pociągu potwierdził moje przypuszczenie. Widział
jakiegoś człowieka, który stoczył się na sam dół nasypu o
dwieście metrów przed dworcem.
— Patrzcie, o tam… ten, co przechodzi przez przejazd.
Skoczyłem naprzód wraz z mymi dwoma towarzyszami, a
raczej z jednym z nich, bo drugi, Massol, okazał się
wyjątkowym wprost szybkobiegaczem, równie wytrzymałym
jak szybkim. Niebawem odległość między nim a uciekającym
znacznie się zmniejszyła. Zbieg dostrzegł go, przesadził płot i
szybko począł umykać ku wzniesieniu, na które się wdrapał.
Zobaczyliśmy go jeszcze dalej, jak wbiegał do lasku.
Kiedy dopadliśmy do tego lasku, Massol już na nas tam
czekał. Bał się, że jeżeli wejdzie głębiej, to nas zgubi.
— Winszuję panu, drogi przyjacielu — powiedziałem. — Po
takim biegu nasz gość musiał się wypompować z sił. Już go
mamy.
Zbadałem okolicę nie przestając myśleć o tym, jak tu
samemu ująć zbiega po to, by własnoręcznie odebrać mu
zagrabione rzeczy, które prawo mogłoby mi oddać dopiero po
bardzo przykrych badaniach. Potem wróciłem do moich
towarzyszy.
— Słuchajcie, to całkiem proste. Pan, panie Massol, stanie po
lewej stronie, a pan, panie Delivet — po prawej. Stamtąd
będziecie widzieli tył lasu… Łajdak będzie się mógł wymknąć
niepostrzeżenie dla was tylko przez ten wąwóz, przy którym ja
stanę. Jeśli nie wyjdzie, wejdę do środka i napędzę go na
któregoś z was. Macie więc tylko czekać. Aha, żebym nie
zapomniał: w razie niebezpieczeństwa — wystrzelę.
Massol i Delivet odeszli każdy w swoją stronę. Zaraz gdy
tylko znikli, jak najostrożniej zagłębiłem się w las, tak by ani
nie być widzianym, ani słyszanym. Las był gęsty,
przystosowany do polowania i poprzerzy- nany bardzo wąskimi
ścieżkami, po których szło się skulonym, jak pod niskim i
zielonym stropem.
Jedna z tych ścieżek wychodziła na polankę z widocznymi
śladami stóp na wilgotnej trawie. Szedłem za nim, starając się
jak najciszej prześliznąć przez zagajnik. Doprowadziły mnie do
stóp małego wzgórka z na pół rozwaloną ruderą z wapniaków
na szczycie.
Musi być tam — pomyślałem. — Dobre obserwatorium sobie
wybrał.
Wdrapałem się pod sam budynek. Lekki szmer ostrzegł
mnie, że bandyta musi być w środku i rzeczywiście, przez
szczelinę zobaczyłem, że stoi odwrócony do mnie plecami.
Dopadłem go w dwóch skokach. Chciał zmierzyć do mnie z
rewolweru, który trzymał w ręku. Nie dałem mu na to czasu,
obaliłem go na ziemię w ten sposób, że ciałem przygniótł sobie
obie wykręcone ręce, a ja całym ciężarem klęczałem mu na
piersi.
— Posłuchaj mnie, mój mały — szepnąłem mu do ucha —
jestem Arsene Lupin. Oddasz mi natychmiast, i to z własnej
woli, mój portfel i torbę tej pani… a ja za to wyciągnę cię z rąk
policji i zaliczę do grona moich przyjaciół. Mów tak, albo nie.
— Tak — wymamrotał.
— Tym lepiej dla ciebie. Ładnie zagrałeś swą grę dziś rano.
Widzę, że dojdziemy ze sobą do ładu.
Wstałem, a on pogrzebał w kieszeni, wyciągnął wielki nóż i
chciał mnie ugodzić.
— Durniu! — krzyknąłem.
Jedną ręką odparowałem atak, a drugą zadałem mu cios w
tętnicę szyjną, który się nazywa „hakiem w szyję”. Padł
nieprzytomny.
W moim portfelu znalazłem wszystkie papiery i banknoty.
Przez ciekawość zabrałem też papiery tamtego. Na kopercie
adresowanej najwidoczniej do bandyty zobaczyłem jego
nazwisko: Pierre Onfrey.
Zadrżałem: Pierre Onfrey, morderca z ulicy Lafontaine w
Auteuil! Pierre Onfrey, ten sam, który udusił panią Delbois i jej
dwie córki. Pochyliłem się nad nim. Tak, to była ta sama twarz,
która w przedziale wagonu zrobiła na mnie wrażenie już gdzieś
widzianej.
Ale czas uciekał. Włożyłem do koperty dwa banknoty po sto
franków i kartkę z tymi słowami: „Od Arsena Lupina dla jego
miłych kolegów, Honore Massola i Gastona Deliveta, w dowód
wdzięczności”. Kopertę położyłem na widocznym miejscu w
samym środku izby. Obok umieściłem torebkę pani Renaud.
Czyż mógłbym jej nie oddać serdecznej przyjaciółce, która
mnie ocaliła? Zostawał jeszcze bandyta. Zaczynał się już ruszać.
Co z nim zrobić? Nie moja rzeczą było go ratować lub
skazywać.
Zabrałem mu broń i wystrzeliłem w powietrze.
Tamci dwaj przybiegną — myślałem — i niech on sam się tro-
szczy o swoją skórę! Dalej niech los decyduje.
I co tchu w piersi uciekłem przez wąwóz.
W dwadzieścia minut później zauważonym w czasie pogoni
za bandytą skrótem dotarłem do mego samochodu.
O czwartej zadepeszowałem do moich przyjaciół w Rouen, że
nieprzewidziany wypadek zmusza mnie do odłożenia wizyty.
Między nami mówiąc, sądzę, że — ze względu na to, co muszą
oni teraz wiedzieć
— wypadnie mi odłożyć ją na zawsze. Przykre dla nich
rozczarowanie!
O szóstej wjeżdżałem do Paryża przez Isle Adame, Enghien i
rogatki Bineau.
Z wieczornych dzienników dowiedziałem się, że policji udało
się wreszcie ująć Pierre’a Onfreya.
*
Nazajutrz — nie lekceważmy sobie plusów rozumnej reklamy
— „Echo de France” zamieściło sensacyjną wiadomość:
Wczoraj w pobliżu de Buchy, po wielu przygodach,
Arsène Lupin dokonał aresztowania Pierre’a Onfreya.
Morderca z ulicy Lafontaine okradł w pociągu między
Paryżem a le Havrem panią Renaud, żonę wicedyrektora
wydziału więziennictwa. Arsène Lupin odzyskał dla pani
Renaud jej torbę podróżną z biżuterią i wynagrodził
dwóch agentów policji, którzy pomagali mu przy tym
dramaty-cznym aresztowaniu.
„Naszyjnik Królowej”
Dwa lub trzy razy na rok z okazji ważnych uroczystości,
takich jak bale w ambasadzie austriackiej albo wieczory u lady
Billingstone, hrabina de Dreux-Soubise zdobiła swój biały
dekolt „Naszyjnikiem Królowej”.
Był to ten słynny, legendarny naszyjnik, który nadworni
jubilerzy, Bohmer i Bassenge, wykonali dla pani Du Barry, ten,
który kardynał de Rohan-Soubise miał ofiarować królowej
Francji, Marii Antoninie, i który awanturnica Jeanne de Valois,
hrabina de la Motte, pocięła pewnej lutowej nocy 1785 roku
przy pomocy swego męża i ich wspólnika Rétaux de Villette’a.
Prawdę mówiąc, tylko oprawa tego naszyjnika była
autentyczna. Rétaux de Villette zachował ją, podczas gdy
czcigodny de la Motte i jego małżonka przetrwonili cenne
kamienie, brutalnie wyłamane z obsady; cudowne kamienie,
które Bohmer dobierał z taką starannością. Później Rétaux de
Villette sprzedał oprawę we Włoszech Gastonowi de Dreux-
Soubise, bratankowi i jedynemu spadkobiercy kardynała, który
go uratował od ruiny w czasie głośnego bankructwa de Rohan—
Guéménée. Bratanek ten, przez pamięć dla swego stryja,
odkupił kilka diamentów, które znalazły się w posiadaniu
angielskiego jubilera Jefferysa, dokom- pletował je innymi o
wiele mniejszej wartości, ale takich samych rozmiarów, i
zrekonstruował wreszcie cudny „Uwięziony Naszyjnik”, tak że
wyglądał on jak wówczas, kiedy wyszedł z rąk Bohmera i
Bassenge’a.
Ród de Dreux-Soubise pysznił się tym klejnotem niemal
przez cały wiek. Mimo że najrozmaitsze okoliczności
nadszarpnęły znacznie fortunę tych ludzi, woleli oni ograniczyć
się w wydatkach, niż sprzedać królewską cenną relikwię.
Zwłaszcza żyjący hrabia trzymał się jej, jak ktoś trzyma się
siedziby przodków. Kierowany ostrożnością wynajął nawet
skrytką pancerną w banku Crédit Lyonnais, by w niej przecho-
wywać naszyjnik. Sam jeździł po niego do banku po południu
tego dnia, w którym żona zamierzała włożyć ten klejnot, i sam
też odwoził go nazajutrz.
Tego wieczoru, na przyjęciu w Palais de Castille — nasze
opowiadanie dzieje się na początku stulecia — hrabina odniosła
prawdziwy sukces. Król Chrystian, na którego cześć urządzono
przyjęcie, dostrzegł jej niezwykłą urodę. Drogie kamienie
kroplami rosy błyszczały na jej powabnej szyi. W blasku świateł
szlif diamentów lśnił i skrzył się tysiącem ogni. Zdawało się, że
nikt prócz hrabiny nie potrafiłby z taką naturalną swobodą i
tak szlachetnie dźwigać ciężaru podobnej ozdoby.
Był to więc podwójny tryumf, którym hrabia de Dreux
rozkoszował się głęboko i którego sobie szczerze winszował,
kiedy małżeńska para wróciła do swej starej siedziby na
przedmieściu Saint Germain. Hrabia był dumny z żony i w tym
samym stopniu, być może, z klejnotu, który od czterech
pokoleń dodawał świetności jego rodowi. A dla jego żony
naszyjnik był źródłem trochę naiwnej dumy, zgodnej z jej
wyniosłym charakterem.
Nie bez żalu zdjęła klejnot z ramion i podała go mężowi,
który przyjrzał mu się z zachwytem, jakby go widział po raz
pierwszy. Później włożył go do szkatułki z czerwonej skóry,
ozdobionej herbem kardynała, i przeszedł do przyległego
pokoiku, przypominającego raczej alkowę całkowicie
oddzieloną od sypialni, do którego wchodziło się przez jedyne
drzwi przy nogach łóżka. Jak zawsze ukrył szkatułkę na dość
wysokiej półce między pudłami z kapeluszami i stosami
bielizny. Zamknął drzwi i rozebrał się.
Rano wstał koło dziewiątej z zamiarem udania się przed
obiadem do banku. Ubrał się, wypił filiżankę kawy i zszedł do
stajni. Tam wydał parę rozkazów. Niepokoił go jeden z koni.
Kazał go przeprowadzić przed sobą po podwórzu krokiem i
kłusem. I wreszcie wrócił do żony.
Nie wychodziła ona z pokoju i czesała się teraz przy pomocy
panny służącej.
— Wychodzisz? — zapytała.
— Tak… idę załatwić to co zawsze…
— Ach, tak… to będzie ostrożniej…
Hrabia wszedł do alkówki. Ale po paru sekundach zapytał,
bez najmniejszego zdziwienia zresztą:
— Wzięłaś go, moja droga?
Odpowiedziała.
— Co? Nie, nie brałam.
— Ruszałaś go?
— Nic podobnego… nawet nie otwierałam drzwi do alkowy.
Hrabia wyszedł zmieniony na twarzy i mruczał coś
niezrozumiałego.
— Nie ruszałaś?… To nie ty?… Więc…
Podbiegła i zaczęli razem gorączkowo szukać zrzucając na
ziemię pudła z kapeluszami i rozrzucając stosy bielizny. A
hrabia powtarzał:
— Niepotrzebne… to wszystko, co robimy, jest
niepotrzebne… To tu, tu go położyłem na tej półce.
— Mogłeś się pomylić.
— To tu, na tej półce… na żadnej innej.
Zapalili świecę, bo alkowa była dość ciemna, wynieśli z niej
całą bieliznę i wszystkie rzeczy, którymi była zapchana. A kiedy
już ją zupełnie opróżnili, z rozpaczą stwierdzili, że słynny
naszyjnik, „Uwięziony Naszyjnik Królowej”, ulotnił się jak
kamfora.
Hrabina, energiczna z natury, nie traciła czasu na daremne
żale i zaraz kazała zawiadomić komisarza policji, pana
Valorbe’a. Oboje hrabio- stwo mieli już kiedyś okazję ocenić
jego bystry rozum i zdolność jasnowidzenia. Gdy
wtajemniczono komisarza we wszystkie szczegóły, zaraz
zapytał hrabiego:
— Czy pan jest pewien, panie hrabio, że nikt nie wszedł w
nocy do pańskiego pokoju?
— Jestem zupełnie pewien. Sen mam bardzo lekki. Co
więcej: drzwi tego pokoju zamykam na zasuwę. Musiałem ją
dziś rano odsunąć, kiedy żona dzwoniła na pokojówkę.
— Czy jest jakieś inne wejście do alkówki, które by nie
prowadziło przez ten pokój?
— Nie ma.
— A czy jest tam okno?
— Jest, ale zastawione.
— Chciałbym jednak osobiście się przekonać…
Zapalono świece i w ich blasku pan Yalorbe zauważył, że
okno było zastawione tylko do połowy ciężkim kufrem, który
zresztą nie przytykał do ramy.
— Przytyka dość szczelnie — zaoponował hrabia — i nie da
się go usunąć bez hałasu.
— Na co wychodzi to okno?
— Na wewnętrzne podwórko.
— A czy nad tym piętrem jest jeszcze jedno?
— Są dwa, ale tak samo jak to, które zajmuje służba, gęsta
krata zamyka podwórko. Dlatego tak tu ciemno.
Gdy odsunięto kufer, stwierdzono, że okno było zamknięte, a
zatem nikt nie mógł dostać się tu z zewnątrz.
— Chyba że potem wyszedł przez nasz pokój — zauważył
hrabia.
— W takim wypadku spostrzegłby pan, że zasuwa u drzwi
jest odsunięta.
Komisarz zastanawiał się chwilę, a później zwrócił się do
hrabiny:
— Czy ktoś z pani otoczenia wiedział, że pani będzie miała na
sobie ten naszyjnik wczoraj wieczór?
— Oczywiście. Nie ukrywałam tego. Ale nikt nie wie, że go
chowamy w tej alkowie.
— Nikt?
— Nikt… chyba że…
— Proszę panią, niech pani powie wyraźnie. To rzecz
niesłychanie ważna.
Hrabina zwróciła się do męża:
— Myślałam o Henriecie.
— Henrieta? Nie wie o tym szczególe, tak jak i inni.
— Jesteś tego pewien?
— Kto to jest ta pani? — zapytał Valorbe.
— Moja przyjaciółka z internatu, która zerwała z rodziną aby
wyjść za mąż za jakiegoś robotnika czy kogoś takiego. Po
śmierci jej męża wzięłam ją z synem do nas i urządziłam im
mieszkanko w tym pałacu.
I dorzuciła trochę zakłopotana:
— Oddaje mi różne usługi. Ma wprost magiczne ręce.
— Na którym piętrze mieszka?
— Na tym samym i niedaleko od nas… Przy końcu tego
korytarza… I nawet, myślę, że… okno jej kuchni…
— Wychodzi na to podwórko, tak?
— Tak, na wprost naszego.
Krótka cisza zapadła po tych słowach.
Potem Valorbe poprosił, by go zaprowadzono do Henriety.
Szyła właśnie, a jej syn, Raoul, mniej więcej siedmioletni
chłopczyk, czytał obok niej. Komisarz nieco zdziwiony
skromnym mieszkankiem, które jej dano, składającym się z
jednego pokoju bez kominka i drugiej komórki służącej za
kuchnię, zaczął ją wypytywać. Zdawała się wzburzona
wiadomością o kradzieży. W przeddzień wieczorem sama
ubierała hrabinę i własnoręcznie zapięła jej naszyjnik na szyi.
— Święty Boże — wykrzyknęła — nigdy bym nie uwierzyła!
— Nie przychodzi pani do głowy żadne wyjaśnienie? Nie ma
pani żadnych podejrzeń? Istnieje możliwość, że zbrodniarz
przeszedł przez pani pokój.
Roześmiała się szczerze, nawet sobie nie wyobrażając, że na
nią mógłby paść cień podejrzenia.
—Ależ ja nie wychodziłam z pokoju! Ja nigdy nie wychodzę.
A poza tym pan chyba nie widział…
Otworzyła okno małej komórki.
— Proszę, do okna naprzeciwko mamy dobre trzy metry.
— Kto pani powiedział, że przypuszczamy, iż złodziej mógł
dostać się tą drogą?
— No… czy naszyjnik nie był w alkowie?
— A skąd pani wie o tym?
— Jakże! Zawsze wiedziałam, że w nocy tam przechowuje się
naszyjnik. Mówiono o tym przy mnie…
Jej twarz jeszcze młoda, ale wskutek zmartwień pozbawiona
już świeżości, zdradzała wielką słodycz i rezygnację. Teraz
nagle w ciszy, która zapadła, zjawił się na tej twarzy wyraz lęku,
jakby przeczucie niebezpieczeństwa. Henrieta przyciągnęła
syna do siebie. Chłopiec wziął jej rękę i pocałował ją czule.
— Nie przypuszczam — powiedział hrabia do komisarza,
kiedy zostali sami — żeby pan ją podejrzewał. Ręczę za nią. To
wcielenie uczciwości.
— Zupełnie się z panem zgadzam — zapewnił Valorbe. —
Najwyżej dopuszczałem nieświadomy współudział. Ale
przyznaję, że tę myśl trzeba porzucić tym bardziej, że nie
rozwiązuje ona problemu, z którym mamy do czynienia.
Komisarz nie posunął ani o krok naprzód tych badań, które
sędzia śledczy podjął i uzupełnił w następnych dniach.
Przesłuchano służbę, zbadano stan zasuwy, zrobiono próbę z
otwieraniem i zamykaniem okna w alkowie, przetrząśnięto całe
podwórko od góry do dołu… wszystko na nic. Zasuwa była nie
ruszona, okna nie dało się ani otworzyć, ani zamknąć z
zewnątrz.
Głównym jednak obiektem śledztwa była Henrieta, bo mimo
wszystko zawsze wracano do tego punktu. Dokładnie zbadano
jej tryb życia i skonstatowano, że w ciągu trzech lat tylko cztery
razy wyszła z pałacu i we wszystkich wypadkach można było
ustalić, dokąd chodziła. W rzeczywistości była ona pokojówką i
krawcową pani de Dreux, która traktowała ją surowo, jak to
wynikało z poufnych zeznań całej służby.
— Zresztą — powiedział sędzia śledczy, który po tygodniu
doszedł do tych samych wyników co komisarz — zresztą
przyjmując nawet, że znamy przestępcę, co to nam da? Nie
dowiemy się z tego nic więcej o sposobie, w jaki dokonano
kradzieży. Z obu stron, na prawo i na lewo, napotykamy dwie
przeszkody: zamknięte drzwi i okno. Podwójna tajemnica. Jak
można było wejść do pokoju i jak — co już jest o wiele
trudniejsze — można było wyjść z niego, zostawiając za sobą
drzwi zamknięte na zasuwę i zamknięte okno?
Pod koniec czwartego miesiąca śledztwa sędzia doszedł do
następującego poufnego wniosku: hrabia i hrabina de Dreux,
przynagleni potrzebą pieniędzy, sprzedali „Naszyjnik
Królowej”. I uznał sprawę za skończoną.
*
Kradzież cennego klejnotu zadała państwu de Dreux-Soubise
cios, który przez dłuższy czas fatalnie zaciążył na ich życiu. Ich
kredyt nie miał już oparcia w takiej rezerwie majątkowej, jaką
był bezcenny naszyjnik, wobec czego wierzyciele stali się
bardziej wymagający przy starych długach i mniej chętni, gdy
chodziło o nowe pożyczki. Musieli więc sięgnąć do „żywego
mięsa”, sprzedawać i udzielać hipotecznych zabezpieczeń.
Krótko mówiąc, groziłaby im ruina, gdyby nie wybawiły ich od
niej dwa wielkie spadki po dalekich krewnych.
Cierpiała także ich duma, tak jakby utracili ćwierć swego
szlachectwa. I rzecz zabawna, hrabina za to wszystko winiła
swą dawną, szkolną przyjaciółkę. Czuła do niej prawdziwą złość
i oskarżała ją wyraźnie. Naprzód przeniosła ją na piętro
zajmowane przez służbę, później wydaliła z miejsca.
A życie toczyło się naprzód bez sensacyjnych wydarzeń.
Hrabiostwo dużo podróżowali.
Tylko jedna rzecz godna uwagi zaszła w tym czasie. W parę
miesięcy po wyjeździe Henriety hrabina otrzymała od niej list,
który ją niezmiernie zdziwił:
Szanowna Pani,
Nie wiem, jak mam Pani dziękować. Bo na pewno
Pani mi to przysłała, prawda? To nie mógłby być nikt
inny. Nikt przecież nie wie, że schroniłam się do tego
małego miasteczka. Jeżeli się jednak mylę, proszę mi
wybaczyć i przyjąć zapewnienia mojej szczerej
wdzięczności za Pani dawną dobroć…
O co jej chodziło? Obecna dobroć hrabiny, i ta miniona, dla
Henriety sprowadzała się do wielu niesprawiedliwości. Cóż
więc znaczyły te podziękowania?
Wezwana do wyjaśnień Henrieta odpowiedziała, że
otrzymała przez pocztę zwykłą przesyłkę z dwoma tysiącami
franków. Koperta, którą nadesłała, nosiła pieczątkę urzędu
paryskiego i miała na sobie tylko jej adres skreślony wyraźnie
zmienionym pismem.
Skąd pochodziły te dwa tysiące franków? Kto je przysłał i
dlaczego? Władze zainteresowały się tym. Ale jakiż ślad można
było odkryć wśród tego mroku.
A w dwanaście miesięcy później ten sam fakt się powtórzył. I
po raz trzeci, i po raz czwarty, i tak przez sześć lat z tą tylko
różnicą, że w piątym i szóstym roku przesyłana suma została
podwojona. Pozwoliło to Hen- riecie, która tymczasem
zachorowała, przeprowadzić należytą kurację.
I nowa trudność: urząd pocztowy zająwszy jeden list pod
pretekstem, że będąc wartościowy, został nadany jako zwykły,
zgodnie z przepisami zwrócił dwa następne do nadawcy. Jeden
do Saint Ger- main, drugi do Suresnes. Na jednym figurowało
nazwisko Anąuety, na drugim Pechard. Oba adresy były
fałszywe.
Po sześciu latach Henrieta umarła. Zagadka została nie
wyjaśniona.
*
Te wszystkie wypadki znane są ogółowi. Była to bowiem
jedna z tych afer, które pasjonują ludzi. Dziwne było
przeznaczenie tego naszyjnika, który przy końcu osiemnastego
wieku wywołał takie poruszenie we Fran- cji, a w sto
dwadzieścia lat później zdołał obudzić nie mniejsze zaintere-
sowanie. Jednakże tego, co teraz powiem, nikt nie wie, z
wyjątkiem głównych aktorów i pani osób, od których hrabia
zażądał absolutnej dyskrecji. Zważywszy, że ci ludzie pewnego
dnia zapewne złamią swoje słowo, bez żadnych skrupułów
zdzieram zasłonę z tajemnicy. A jednocześnie, dając ludziom
klucz do zagadki, daję i wyjaśnienie listu ogłoszonego w
przedwczorajszej, rannej prasie; listu niezwykłego, który
dorzucił jeszcze, o ile to jest możliwe, trochę tajemniczości i
zagęścił mrok spowijający ten dramat.
Upłynęło pięć dni od tego czasu. Wśród gości zaproszonych
na obiad do pana de Dreux-Soubise znajdowały się jego dwie
bratanice i kuzynka, a z panów: prezes d’Essaville, deputowany
Bochas, kawaler Floria- ni, którego hrabia poznał na Sycylii, i
generał markiz de Rouzieres, stary znajomy całego kółka.
Po obiedzie panie nalewały kawę i pozwoliły panom wypalić
papierosa pod warunkiem, że zostaną w salonie. Rozmawiano z
ożywieniem. Jedna z młodych panien zabawiała się stawianiem
kabały i wróżyła. Potem zaczęto sobie opowiadać o słynnych
przestępstwach. I z tej racji generał de Rouzieres, który nigdy
nie opuścił żadnej okazji, by ukłuć hrabiego, przypomniał
zebranym historię z naszyjnikiem. Poruszył więc temat
wyjątkowo przykry dla hrabiego.
Natychmiast posypały się różne wyjaśnienia. Każdy na swój
sposób podejmował dochodzenie. I oczywiście wszystkie
hipotezy były sprzeczne, wszystkie jednako — nie do przyjęcia.
— No, a pan — zapytała hrabina kawalera Floriani —jakie
jest pańskie zdanie?
— Och, proszę pani, nie mam żadnego.
Towarzystwo zaprotestowało gorąco. Dopiero co Floriani z
wielką swadą opowiedział kilka przygód, w których brał udział
razem ze swym ojcem, sędzią w Palermo. Przejawił w nich
wiele przenikliwości i zamiłowania do podobnie zawiłych
zagadek.
— Zapewniam państwa — mówił — że udawało mi się tam,
gdzie rezygnowali najzręczniejsi. Ale to nie powód, by mnie
uważać za Sher- locka Holmesa… A poza tym, zaledwie wiem, o
co chodzi.
Zaapelowano do gospodarza. Niechętnie musiał opowiedzieć
całe wydarzenie. Floriani wysłuchał, zastanowił się, zadał kilka
pytań i mruknął:
— Dziwne… na pierwszy rzut oka nie wydaje mi się, aby
sprawa była taka trudna.
Hrabia wzruszył ramionami. Ale reszta towarzystwa skupiła
się koło kawalera Floriani, który podjął nieco autorytatywnym
tonem:
— Na ogół, aby dojść, kto jest sprawcą zbrodni czy kradzieży,
trzeba ustalić, w jaki sposób popełniono tę zbrodnię czy
kradzież. W konkretnym wypadku nie ma nic łatwiejszego, bo
mamy do czynienia nie z wieloma hipotezami, ale z pewnikiem;
pewnikiem jednym jedynym, niezaprzeczalnym i wyrażającym
się w takim twierdzeniu: osobnik musiał wejść przez drzwi
pokoju lub przez okno alkowy. Otóż — nie można otworzyć z
zewnątrz drzwi zamkniętych na zasuwę. A zatem musiał wej ść
przez okno.
— Było stale zamknięte i gdy weszliśmy tam, też było
zamknięte — stwierdził jasno hrabia.
— Po to — ciągnął Floriani, nie zwracając uwagi na te słowa
— wystarczyło przerzucić most, deskę lub drabinę między
balkonem kuchni a parapetem okna i żeby szkatułka…
— Powtarzam panu, że okno było zamknięte! — wykrzyknął
zniecierpliwiony hrabia.
Tym razem Floriani musiał odpowiedzieć. Zrobił to z
największym spokojem, jak człowiek, którego nie można
speszyć tak mało znaczącym sprzeciwem.
— Chcę myśleć, że było, ale czy tam nie ma oberłuftu?
— Skąd pan wie?
— Po pierwsze, w takich starych pałacach bywają one niemal
z reguły. A po drugie, trzeba, żeby był, bo inaczej kradzież nie
da się wytłumaczyć.
— Tak, jest, ale zamknięty, jak i okno. Nawet na niego nie
zwrócono uwagi.
— To był błąd, bo gdyby na niego zwrócono uwagę,
przekonano by się, że był otwierany.
— W jaki sposób?
— Sądzę, że tak jak inne i ten otwiera się za pomocą linki
splecionej z drutu i zakończonej kółkiem, czy tak?
— Tak.
— I to kółeczko zwisało między ramą okienną a kufrem?
— Tak, ale nie rozumiem…
— Otoż tak: przez szczelinę wyciętą w oknie można było,
posługując się jakimś narzędziem, powiedzmy, żelaznym,
zakrzywionym prętem, zaczepić za kółeczko, silnie pociągnąć i
otworzyć oberluft.
Hrabia ironizował:
— Wspaniale, wspaniale! Strasznie to panu łatwo idzie! Ale,
mój drogi panie, zapomina pan o jednym, że w oknie nie było
żadnej szczeliny.
— Była.
— Skąd znowu! Zobaczono by ją.
— Żeby zobaczyć, trzeba patrzeć, a nie patrzano. Szczelina
jest. Byłoby fizyczną niemożliwością żeby nie istniała. Jest na
całej długości szyby w miejscu zakitowania… oczywiście w
kiertmku pionowym.
Hrabia wstał. Wyglądał na bardzo wzburzonego. Nerwowymi
krokami przeszedł się parę razy po salonie. Wreszcie podszedł
do Floriani.
— Od dnia kradzieży nic się nie zmieniło na górze… nikt nic
wchodził do alkowy.
— W takim razie będzie się pan mógł łatwo przekonać, że
moja wersja odpowiada prawdzie.
— Nie odpowiada żadnemu stwierdzeniu władz. Pan niczego
na miejscu nie widział, pan nic o tym nie wie i wysuwa pan
teorie sprzeczne z tym, co myśmy widzieli i co my wiemy.
Floriani, jakby zupełnie nie dostrzegając podniecenia
hrabiego, odparł ze śmiechem:
— Mój Boże, drogi panie, próbowałem tylko dobrze
zrozumieć. Nic więcej. Jeśli się mylę, niech mi pan tego
dowiedzie.
— Dobrze i to zaraz… Przyznaję, że pańska pewność siebie w
końcu…
Zmełł w ustach resztę zdania, a potem nagle skierował się do
drzwi i wyszedł.
Wszyscy milczeli. Czekali niespokojnie, jakby rzeczywiście
cząstka prawdy miała się ukazać ich oczom. A ta cisza
przesycona była powagą.
Wreszcie hrabia stanął w drzwiach. Był blady jak kreda i
dziwnie zdenerwowany. Drżącym głosem zwrócił się do
zebranych.
— Przepraszam państwa… przypuszczenia pana Floriani są
tak nieprzewidziane… nigdy bym nie sądził…
Hrabina zapytała go niecierpliwie:
— Mów… proszę cię… o co chodzi.
Wymamrotał w odpowiedzi:
— Szczelina jest… nawet we wskazanym miejscu… wzdłuż
ramy.
Gwałtownym ruchem schwycił kawalera Floriani za rękę i
rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu:
— A teraz, niech pan mówi dalej… przyznaję, że do tego
miejsca miał pan rację, ale na tym nie koniec… niech pan
opowie… jak to było według pana?
Floriani łagodnie wyswobodził rękę i powiedział po chwili
milczenia:
— A więc dobrze, oto jak było. Ów osobnik, wiedząc, że pani
hrabina pojechała na bal w naszyjniku, przerzucił kładkę w
czasie państwa nieobecności. Obserwował państwa przez okno
i widział, dokąd chowacie klejnot. Gdy państwo wyszli z
alkowy, wyciął szczelinę w oknie i pociągnął za kółko przy
oberlufcie.
— Dobrze, ale przez oberluft nie dosięgnąłby klamki okna.
To za daleko.
— Jeśli go nie mógł otworzyć, wszedł przez oberluft.
— Niemożliwe. Otwór jest za mały, żaden człowiek nie jest na
tyle szczupły, by się tamtędy prześliznąć.
— A zatem to nie był dorosły człowiek.
— Jak to?
— Nie dorosły. Jeśli to przejście jest za wąskie dla dorosłego,
musiało nim przejść dziecko.
— Dziecko?
— Czy pan nie mówił, że przyjaciółka państwa, Henrieta,
miała syna?
— Rzeczywiście… nazywał się Raoul.
— Zupełnie możliwe, że ten właśnie Raoul ukradł naszyjnik.
— Jakie pan ma na to dowody?
— Jakie dowody?… Dowodów nie braknie. A więc na
przykład… Umilkł i namyślał się chwilę. Później ciągnął dalej:
— A więc weźmy tę kładkę. Trudno przypuścić, że chłopiec
mógłby ją niepostrzeżenie przynieść z zewnątrz i wynieść.
Musiał więc skorzystać z tego, co miał pod ręką. W tej komórce,
gdzie gotowała Henrieta, są półki na naczynia, przymocowane
do muru, prawda?
— O ile pamiętam — są dwie.
— Trzeba więc się przekonać, czy te półki są rzeczywiście
przybite do podtrzymujących je drewnianych podłużnie. Jeśli
nie są, mamy prawo przypuszczać, że chłopiec je oderwał i
połączył. Być może, skoro tam jest kuchnia, znajdzie się też i
pogrzebacz, którym się musiał posłużyć przy otwieraniu
oberluftu.
Hrabia bez słowa wyszedł, a jego goście tym razem nie
odczuli nawet cienia tego lekkiego niepokoju przed nieznanym,
co za pierwszym razem. Wiedzieli, wiedzieli z całą pewnością,
że Floriani miał rację. Taka bezgraniczna pewność biła od tego
człowieka, że słuchano go nie jakby snuł wnioski wypływające
jeden z drugiego, ale jakby opowiadał wydarzenia, których
autentyczność łatwo było sprawdzić w miarę jego słów.
Toteż nikt się nie zdziwił, kiedy hrabia po powrocie
powiedział:
— Tak, to był ten chłopiec, to on, wszystko na to wskazuje.
— Widział pan półki… pogrzebacz?
— Widziałem… deski półek leżą luźno… pogrzebacz jeszcze
tam jest.
Pani de Dreux-Soubise wykrzyknęła:
— To on… Chcesz raczej powiedzieć, że jego matka. Henrieta
i tylko Henrieta jest winna. Ona skłoniła syna…
— Nie — powiedział Floriani. — Matka w niczym nie
zawiniła.
— Mój panie! Mieszkała w tym samym pokoju. Chłopiec nie
mógłby działać bez wiedzy matki.
— Mieszkali w tym samym pokoju, ale wszystko odbyło się w
sąsiedniej komórce, w nocy, wtedy, kiedy matka spała.
— A naszyjnik? — zapytał hrabia. — Znaleziono by go w
rzeczach dziecka.
— Przepraszam, chwileczkę! Chłopiec wychodził.
Nawet w tym dniu, kiedy zastaliście go państwo
odrabiającego lekcje, wrócił ze szkoły. Być może, władze lepiej
by zrobiły przetrząsając pulpit i książki syna, zamiast tracić
energię na podejrzewanie zupełnie niewinnej matki…
— No dobrze, ale czy te dwa tysiące franków, które Henrieta
otrzymywała co roku, nie dowodzą jej współwiny w kradzieży?
— Czy wspólniczka dziękowałaby państwu za te pieniądze?
No i czy nie obserwowano jej? Tymczasem chłopca nic nie
krępowało. Łatwo mógł pobiec do sąsiedniego miasteczka,
porozumieć się tam z jakimś odprzedawcą, odstąpić mu za
bezcen jeden czy dwa diamenty stosownie do potrzeb… pod
jednym warunkiem, że pieniądze zostaną wysłane z Paryża, a
za to ta sama historia powtórzy się następnego roku.
*
Państwa de Dreux-Soubise i ich gości opanowało jakieś
nieokreślone zażenowanie. W zachowaniu się i w tonie
kawalera Florianiego było coś więcej niż ta pewność, która na
początku tak bardzo podrażniła hrabiego; kryła się w nich
ironia, ironia raczej wroga niż przyjacielska i przychylna, jakby
wypadało.
Hrabia spróbował się śmiać.
— Zachwyca mnie pomysłowość pańskiej historii. Winszuję
panu! Co za wspaniała fantazja!
— Ależ nie, ależ nie — powiedział Floriani poważniejszym już
tonem. — Wcale nie fantazjuję. Przedstawiam tylko fakty, które
musiały się zdarzyć.
— Skąd pan to wie?
— Z pańskich słów. Wyobrażam sobie życie matki i dziecka,
tam, na głębokiej prowincji; chorobę matki, podstępy i
pomysłowość chłopca, do których musiał się uciekać przy
sprzedawaniu kosztownych kamieni dla ratowania matki lub
przynajmniej — dla złagodzenia jej ostatnich chwil. Choroba
jednak ją zabrała. Umarła. Mijały lata. Chłopiec rósł, stał się
mężczyzną.
I wreszcie — tym razem uprzedzam państwa, że puszczam
wodze fantazji — przypuśćmy, że zapragnął zobaczyć miejsce,
gdzie spędził dzieciństwo, że je widzi, że odnajduje tych, którzy
podejrzewali jego matkę, oskarżali ją… czy wyczuwacie
państwo pikanterię takiego spotkania w starej siedzibie, w
której rozegrał się ten dramat?
Jego słowa rozbrzmiewały parę sekund w żenującej ciszy. Na
twarzy pana i pani de Dreux malował się rozpaczliwy wysiłek, z
jakim starali się wszystko pojąć — lęk i obawa zrozumienia
zarazem. Hrabia mruknął.
— Kim pan jest właściwie?
— Ja? Kawalerem Floriani, którego pan poznał w Palermo i
którego zechciał pan łaskawie już nieraz zapraszać pod swój
dach.
— Więc cóż znaczy ta historia?
— Och, nic szczególnego. Z mojej strony taka sobie zwykła
zabawa. Próbuję wyobrazić sobie radość, jaką syn Henriety,
jeśli oczywiście żyje, odczuwałby mówiąc państwu, że to tylko
on był winien, a był dlatego, że jego matka czuła się
nieszczęśliwa z obawy, że może utracić miejsce… służącej, z
którego żyła i że chłopiec cierpiał widząc jej nieszczęście.
Mówił z hamowanym wzruszeniem, uniósłszy się z miejsca i
pochylony ku hrabinie. Nie można było wątpić. Kawaler
Floriani był synem Henriety. Potwierdzało to jego całe
zachowanie, każde słowo. Zresztą, czyż nie tego chciał, czyż nie
o to wyraźnie mu chodziło, aby go poznano?
*
Hrabia się wahał. Jak się zachować wobec tak zuchwałego
osobnika? Zadzwonić na służbę? Wywołać skandal?
Zdemaskować złodzieja, który go kiedyś okradł? Ale to było już
tak dawno. I któż uwierzy w tę absurdalną historię z winą
dziecka? Nie, lepiej pogodzić się z sytuacją, udać, że się nie
rozumie, o co chodzi. Toteż podszedł do kawalera Florianiego i
zawołał wesoło:
— Szalenie zabawna, fascynująca jest ta pańska historia.
Słuchałem jak oczarowany. Ale, według pana, co się stało z tym
młodym człowiekiem, z tym przykładnym synem? Myślę, że
chyba nie zatrzymał się w pół tak obiecującej drogi.
— Och, na pewno nie.
— Prawda? Po takim debiucie! Mając sześć lat —już skraść
„Naszyjnik Królowej”, słynny naszyjnik, obiekt pożądania
Marii Antoniny!
— I skraść go — rzekł Floriani, wpadając w ton hrabiego —
skraść go bez najmniejszego dla siebie kłopotu, bez tego, żeby
ktoś pomyślał o zbadaniu stanu szyb albo nie spostrzegł, że
parapet jest za czysty, bo go chłopiec wytarł, by zatrzeć ślady
swego przejścia na grubym pokładzie kurzu… Przyzna pan, że
takiemu malcowi mogło uderzyć do głowy. Więc to takie łatwe!
Wystarczy tylko chcieć i wyciągnąć rękę?… Słowo daję, chciał…
— I wyciągnął rękę.
— Obie ręce — roześmiał się Floriani.
Dreszcz przeszedł zebranych. Jakaż tajemnica okrywa
rzekomego Florianiego? Jakże niezwykłe musiało być życie
tego awanturnika, który jako sześcioletni chłopiec już był
genialnym złodziejem i który dzisiaj, jako wyrafinowany
amator szukający emocji, albo co więcej — dla zaspokojenia
nienawiści — przyszedł rzucić wyzwanie swej ofierze w jej
domu, zuchwale, szaleńczo, a jednocześnie z całą galanterią
światowca.
Floriani wstał i podszedł do hrabiny, by ją pożegnać. W
pierwszej chwili chciała się cofnąć, ale pohamowała ten
odruch. Floriani się uśmiechnął.
— Och, pani się przestraszyła. Czyżbym za daleko posunął
moją komediową rolę czarodzieja salonów?
Hrabina opanowała się i odpowiedziała z tą samą swobodą
zabarwioną lekkim szyderstwem:
— Ależ nie. Wręcz przeciwnie: ta bajeczka o dobrym synku
bardzo mnie zaciekawiła. Rada jestem, że mój naszyjnik
przyczynił się do tak zawrotnej kariery. Ale czy pan nie sądzi,
że syn tej… kobiety, tej Henriety, poszedł przede wszystkim za
głosem powołania?
Dotknięty tymi słowami, Floriani drgnął i odparł:
— Jestem tego pewien. I to powołanie musiało być poważne,
skoro się chłopiec do niego nie zraził.
— Nie rozumiem.
— Ależ pani to rozumie. Większość kamieni była fałszywa.
Tylko kilka diamentów, odkupionych od angielskiego jubilera,
było prawdziwych. Pozostałe właściciele sprzedawali kolejno, w
miarę jak im to dyktowały twarde potrzeby życia.
— Ale mimo wszystko był to „Naszyjnik Królowej” —
wyniośle odparła hrabina — i tego, zdaje się, syn Henriety nie
potrafił zrozumieć.
— Powinien był zrozumieć, proszą pani, że naszyjnik,
prawdziwy czy fałszywy, był przede wszystkim ozdobą
symbolem.
Hrabia zrobił ruch ręką ale żona go ubiegła:
— Proszę pana, jeżeli człowiek, o którym pan wspomniał, ma
choć odrobinę wstydu…
Urwała, onieśmielona chłodnym spojrzeniem kawalera
Florianiego, ale po chwili powtórzyła:
— Jeśli ten człowiek ma odrobinę wstydu…
Czuła, że w ten sposób nic nie wskóra i wbrew sobie samej,
wbrew złości i oburzeniu, drżąc z upokorzenia, zakończyła
niemal uprzejmie:
— Legenda mówi, że Rétaux de Villette, mając już naszyjnik
w ręku, wyjął z niego, przy pomocy Jeanne de Valois,
diamenty, ale nie odważył się ruszyć oprawy Rozumiał bowiem,
że kamienie były tylko ozdobą dodatkiem, ale że oprawa była
dziełem zasadniczym, tworem artysty i tę uszanował. Czy myśli
pan, że ten człowiek też to zrozumiał?
— Nie wątpię, że oprawa się zachowała. Chłopiec
uszanowałby ją.
— A więc dobrze. Jeśli go pan kiedy przypadkiem spotka,
niech mu
pan powie, że bezprawnie zatrzymuje jedną z tych relikwii,
które są własnością i przedmiotem dumy pewnych rodów i żc
choć mógł z niej wyjąć drogie kamienie, „Naszyjnik Królowej”
mimo to pozostał własnością rodu de Dreux-Soubise. Należy
on do nas jak nasze nazwisko, jak nasz honor.
Floriani odparł po prostu:
— Powiem mu, pani hrabino.
Skłonił się jej, skłonił się hrabiemu, kolejno pochylił się w
ukłonie przed każdym z gości i wyszedł.
*
W cztery dni potem pani de Dreux znalazła na stole w swoim
pokoju czerwoną szkatułką z herbami kardynała. Otworzyła ją.
W środku leżał „Uwięziony Naszyjnik Królowej”.
Ale ponieważ w życiu człowieka, dbającego o logikę i
konsekwencję, wszystko musi zmierzać do jednego celu — a
trochę reklamy nigdy nie zawadzi — „Echo de France”
zamieściło nazajutrz taką sensacyjną notatkę:
Arsène Lupin odnalazł „Naszyjnik Królowej”, słynny
klejnot zrabowany ongiś rodzinie de Dreux-Soubise, i
pospieszył go oddać prawym właścicielom. Trudno nic
przyklasnąć tym szlachetnym i delikatnym względom
okazanym przez niego państwu de Dreux-Soubise.
„Siódemka Kier”
Często mnie pytają, w jaki sposób poznałem Arsena Lupina.
Nikt nie wątpi, że go znam. Zbierane przeze mnie szczegóły o
tym niezwykłym człowieku, niezaprzeczalne fakty, które
przytaczam, nowe dowody, które przedstawiam, wyjaśnienia,
których udzielam o pewnych wydarzeniach znanych ogółowi
tylko z zewnętrznej strony, bez wnikania w kierujące nimi
tajemnice czy niewidoczny mechanizm, wszystko to dowodzi,
jeśli już nie zażyłości, którą wykluczałoby samo istnienie
Arsena Lupina, to przynajmniej stosunków przyjacielskich i
stałych poufnych zwierzeń między nami.
Ale jak go poznałem? Skąd ten zaszczyt zostania jego
kronikarzem? Czemu ja, a nie kto inny?
Odpowiedź na to jest łatwa: zadecydował o tym przypadek
bez żadnej mojej zasługi: Przypadek postawił mnie na jego
drodze. To tylko przez przypadek wplątałem się w jedną z jego
najdziwniejszych, najbardziej tajemniczych awantur i przez
przypadek też zostałem aktorem dramatu, którego on był
najwspanialszym insceni-zatorem: dramatu niejasnego i
zawiłego, najeżonego tyloma perypetiami, że do opowiadania o
nim zabieram się z pewnym zaambarasowaniem.
Pierwszy akt tego dramatu rozegrał się w słynną noc z 22 na
23 czerwca, o której tyle mówiono. I gdy chodzi o mnie, trzeba
powiedzieć od razu, że przypisuję moje dość anormalne
zachowanie się w tym wypadku wyjątkowemu stanowi ducha,
jaki mnie ogarnął podczas powrotu do domu. Jadłem kolację z
mymi przyjaciółmi w restauracji „Kaskada” i przez cały wieczór
— przy papierosach i cygańskiej orkiestrze grającej
sentymentalne walce — mówiliśmy tylko o zbrodniach,
kradzieżach i o przerażających a tajemniczych intrygach.
Takie historie są kiepskim preludium do snu.
Państwo Saint-Martin odjechali samochodem. JeanDaspry
— ten czarujący i lekkomyślny Daspry, który w sześć miesięcy
później dał się zabić w tak tragiczny sposób na granicy Maroka
—i ja wracaliśmy piechotą w noc ciemną i ciepłą. Kiedy
stanęliśmy przed małym zajmowanym przeze mnie od roku
pałacykiem na bulwarze Maillot w Neuilly, Daspry powiedział:
— Nie boi się pan nigdy?
— Co za pomysł!
— Do licha! Ten pałacyk stoi tak odosobniony! Żadnego
sąsiedztwa… teren nie zabudowany… Naprawdę nie jestem
tchórzem, a jednak…
— Drogi panie, pan ma w czubie!
— Nie, mówię tak, jakbym powiedział każdą inną rzecz.
Jestem pod wrażeniem opowiadania Saint-Martinów o
zbójach.
Uścisnął mi rękę i odszedł. Wyjąłem kłucz i otworzyłem
drzwi.
— Patrzcie! — mruknąłem — Antoni zapomniał zapalić
światła.
I nagle przypomniałem sobie: Antoni, mój służący, wyjechał,
bo mu udzieliłem urlopu.
Ciemność i cisza natychmiast wydały mi się nieprzyjemne.
Po omacku jak najszybciej wszedłem po schodach do swego
pokoju, wbrew zwyczajowi przekręciłem klucz w zamku i
zasunąłem zasuwę. Później przekręciłem kontakt.
Światło przywróciło mi spokój. A jednak na wszelki wypadek
wyjąłem z pochwy rewolwer, duży i dalekonośny, i położyłem
go przy łóżku. Ten akt ostrożności uspokoił mnie do reszty.
Położyłem się do łóżka i jak zawsze przed snem wziąłem z
nocnego stolika książkę, która tam na mnie czekała każdego
wieczoru.
Byłem ogromnie zdziwiony: zamiast noża do przecinania
papieru, którym wczoraj założyłem czytane miejsce, znalazłem
kopertę zapieczętowaną pięcioma pieczęciami z różowego
wosku. Schwyciłem ją żywo. Zaadresowana na moje nazwisko z
podaniem imienia, zaopatrzona była w uwagę: Pilne.
List! List do mnie? Któż mógł go tutaj włożyć? Z lekka
nerwowym ruchem rozerwałem kopertę i czytałem:
Od chwili kiedy Pan otworzy ten list, niech się Pan nie
rusza, niech
Pan nie krzyczy, niech Pan leży spokojnie, cokolwiek
Pan usłyszy, cokolwiek się stanie. W przeciwnym razie
jest Pan zgubiony.
Ja także nie jestem tchórzem i nie gorzej od każdego
innego człowieka wiem, jak się znaleźć w obliczu
konkretnego niebezpieczeństwa, i potrafię się śmiać z
urojonych strachów, które wstrząsają naszą
wyobraźnią. Ale, powtarzam, byłem w anormalnym
stanie ducha, bardziej na wszystko wrażliwy, a nerwy
miałem napięte jak struny.
I zresztą, czy w tym wszystkim nie było czegoś
niepokojącego i niewytłumaczalnego, co mogłoby
wstrząsnąć najbardziej nieustraszonym sercem?
Gorączkowo zaciskałem w palcach kartką papieru, a oczami
przebiegałem bez przerwy zawartą w niej groźbą… Niech się
Pan nie rusza… niech Pan nie krzyczy… W przeciwnym razie
jest Pan zgubiony… Dajcie spokój? — myślałem — to jakiś żart,
głupi kawał.
Chciałem sią już roześmiać, brała mnie nawet ochota, żeby
wybuchnąć głośnym śmiechem. Któż mi tego zabronił? Cóż za
niejasny strach ścisnął mnie za gardło?
Zgaszą przynajmniej światło. Nie, nie mogłem go zgasić…
niech się pan nie rusza… W przeciwnym razie jest Pan
zgubiony — było napisane.
Po co walczyć z tą pewnego rodzaju autosugestią, nieraz
silniejszą od najbardziej konkretnych faktów? Wystarczy po
prostu zamknąć oczy — i zamknąłem je.
W tej chwili lekki szmer przeszył ciszą, a później rozległy sią
trzaski. Zdawało mi sią, że te hałasy płyną z sąsiedniej dużej
sali, gdzie urządziłem sobie gabinet i od której dzielił mnie
tylko przedpokój.
Zbliżające sią realne niebezpieczeństwo podnieciło mnie,
toteż w pierwszym odruchu chciałem wstać, chwycić rewolwer i
pobiec do sali. Nie wstałem: naprzeciw mnie jedna z zasłon
przy lewym oknie poruszyła się.
Nie mogłem wątpić: poruszyła się. Jeszcze się ruszała! I
zobaczyłem — och, zobaczyłem zupełnie wyraźnie — że miądzy
kotarą i oknem, w tej wąskiej przestrzeni, ktoś stoi, a to nie
pozwala kotarze zwisać swobodnie.
Ten ktoś też mnie widział, musiał mnie widzieć z pewnością
przez szerokie oka tkaniny. Wtedy zrozumiałem wszystko.
Podczas gdy inni wynoszą łup, ten ma za zadanie trzymać mnie
w szachu. Wstać? Schwycić rewolwer? Niemożliwe… Był tam!
Najmniejszy ruch, najsłabszy okrzyk i będę zgubiony.
Gwałtowne uderzenie wstrząsnęło domem. A po nim rozległa
się seria słabych uderzeń po dwa, trzy, jakby kto bił młotkiem
w dłuto i młotek odskakiwał. Przynajmniej tak to sobie
wyobrażałem w moim podnieconym umyśle. Do tych odgłosów
dołączyły się inne i wkrótce powstał hałas, który świadczył, że
tamci ludzie niczym się nie krępują i działają, jakby się czuli
zupełnie bezpieczni.
Mieli rację; nawet się nie ruszyłem. Czy był to strach? Nie,
raczej całkowity bezwład, zupełna niemożność poruszenia ręką
lub nogą. I także głos rozsądku, bo ostatecznie po co walczyć?
Ten człowiek ma za sobą z dziesięciu innych, którzy przybiegną
na jego pierwsze wezwanie. Czy miałbym ryzykować życie dla
kilku dywanów i cennych gracików? Całą noc trwała ta męka.
Nieznośna męczarnia i dręcząca niepewność! Hałasy ucichły,
ale ja wciąż czekałem, że się znowu zaczną. A człowiek za
kotarą! Człowiek, który mnie pilnował z bronią w ręku! Nie
spuszczałem z niego przerażonych oczu. Serce mi biło, pot
wystąpił na czoło i pokrył całe ciało!
Aż nagle ogarnął mnie niewymowny spokój: wóz mleczarza,
którego stukot kół dobrze znałem, przejechał bulwarem, a
jednocześnie wydało mi się, że świt przenika przez zamknięte
żaluzje okien i że na dworze zaczyna się rozwidniać.
Światło dzienne przedostało się do pokoju. Zaczęły
przejeżdżać inne wozy i wszystkie nocne widziadła pierzchły.
Wyciągnąłem rękę niepostrzeżenie i wolno w stronę nocnego
stolika. Przede mną nic się nie ruszało. Upatrzyłem sobie fałdę
na kotarze, miejsce, gdzie należało celować, skrupulatnie
obliczyłem każdy ruch, który należało wykonać, i porwawszy
raptownie rewolwer, strzeliłem.
Z radosnym okrzykiem ulgi wyskoczyłem z łóżka i
podbiegłem do kotary. Materiał był przedziurawiony, szyba
przebita. Ale człowieka trafić nie mogłem… dlatego że za kotarą
nie było nikogo.
Nikogo! Tak więc przez całą noc hipnotyzowała mnie fałda
kotary! A tymczasem złoczyńcy… Szalejąc ze złości, w
zapamiętaniu, którego nic nie mogło powstrzymać, obróciłem
klucz w zamku, przebiegłem przedpokój, otworzyłem następne
drzwi i wpadłem do salonu.
Zdumienie przykuło mnie do progu. Stałem, ciężko dysząc,
oszołomiony i jeszcze bardziej zdziwiony niż wtedy, kiedy
zobaczyłem, że za kotarą nikogo nie ma. Z salonu nic nie
zginęło. To wszystko, o czym myślałem, że zostało skradzione
— meble, obrazy, stare aksamity i jedwabie — stało na swoim
miejscu!
Niepojęte widowisko! Nie wierzyłem własnym oczom. Więc
cóż znaczyły te hałasy, łoskot przesuwanych mebli? Obszedłem
pokój, obejrzałem ściany, przeliczyłem te wszystkie
przedmioty, które znałem tak dobrze. Niczego nie brakowało!
Ale najwięcej zdumiał mnie fakt, że złoczyńcy nie zostawili po
sobie najmniejszego śladu, minimalnego znaku, nie przesunęli
żadnego krzesła.
— No, no — powtarzałem sobie ściskając głowę rękami —
przecież nie jestem wariatem! Słyszałem dobrze…
Cal po calu, z drobiazgową skrupulatnością zbadałem salon.
Daremnie. A raczej… ale czy mogę uważać to za odkrycie? Pod
małym perskim dywanikiem leżącym na podłodze znalazłem
kartę, kartę z talii. Była to siódemka kier, taka jak we
wszystkich francuskich kartach do gry, w której jednak
zastanowił mnie dziwny szczegół. Czubek każdego czerwonego
serduszka był przekłuty, miał małą dziureczkę okrągłą i re-
gularną jakby zrobioną ostrzem szydła.
To wszystko. Karta i list znaleziony w książce. Nic poza tym.
Czy to dosyć, jak na dowód, że nie śniłem?
*
Przez cały dzień kontynuowałem poszukiwania w salonie.
Był to duży pokój, nieproporcjonalnie wielki w porównaniu z
małymi rozmiarami pałacyku, a jego ozdoby dawały najlepsze
świadectwo gustu osoby, która go urządzała. Podłogę miał z
różnokolorowych małych kamiennych płytek ułożonych w
duże, symetryczne wzory. Taka sama mozaika pokrywała
ściany, tworząc na nich obrazy: alegoryczne sceny z Pompei,
bizantyjskie kompozycje, średniowieczne freski. Bachus okra-
kiem na beczce. Cesarz w złotej koronie z utrefioną brodą i z
mieczem w prawym ręku.
Jedyne, wielkie okno, trochę na wzór malarskich pracowni,
mieściło się wysoko. Było ono zawsze otwarte w nocy i tędy też
mogli się dostać złoczyńcy, przystawiwszy drabinę. Ale to też
nic pewnego. Nogi drabiny musiałyby odcisnąć się na nie
wybrukowanym podwórku: takich wgłębień nie znalazłem.
Trawa na nie zabudowanych terenach wokół pałacyku powinna
była być świeżo zgnieciona: jednak nie była.
Przyznaję, że wcale nie miałem ochoty zwracać się do policji,
tak absurdalne i mało konkretne było to, co miałem jej do
powiedzenia. Naraziłbym się tylko na śmiech. Ale pojutrze
przypadała moja kolej pisania kroniki w „Gil Blasie”, gdzie
wtedy pracowałem. Pod głębokim wrażeniem mojej przygody
opisałem ją od początku do końca.
Artykuł nie przeszedł niepostrzeżenie, ale widziałem, że nikt
go nie bierze poważnie i że raczej uważają go wszyscy za
wytwór fantazji, a nie za prawdziwą opowieść. Saint-
Martinowie wykpili mnie. Daspry jednakże, który znał się
trochę na tych sprawach, przyszedł do mnie, kazał sobie
opowiedzieć całą historię i zastanawiał się nad nią… bez
żadnego zresztą rezultatu.
Któregoś z następnych ranków odezwał się dzwonek przy
furtce ogrodzenia i Antoni przyszedł mi oznajmić, że jakiś pan
pragnie się ze mną zobaczyć, ale nie chce podać nazwiska.
Poprosiłem, by wszedł na górę.
Był to człowiek koło czterdziestki, ciemny brunet z
energiczną twarzą, w schludnym, choć podniszczonym ubraniu
zdradzającym pretensję do elegancji, która kontrastowała z
jego manierami, raczej wulgarnymi. Bez żadnych wstępów
oznajmił mi on — głosem ochrypłym i akcentem, który zdradził
mi jego pochodzenie socjalne:
— Proszę pana, podczas podróży w kawiarni wpadł mi w oczy
„Gil Blas”. Przeczytałem pański artykuł. Zaciekawił mnie…
bardzo.
— Dziękuję panu za uznanie.
— I przyszedłem.
— Uhm.
— Tak, żeby z panem pomówić. Czy to wszystko, co pan
opisał, to prawda?
— Jak najprawdziwsza.
— Nie ma tam nic zmyślonego?
— Absolutnie nic.
— Jeśli tak, to może mógłbym dać panu jakieś wyjaśnienie.
— Słucham pana.
— Nie, jeszcze nie.
— Jak to, nie?
— Zanim panu powiem, muszę się przekonać, czy te fakty są
prawdziwe.
— No i żeby się o tym przekonać, to co?
— Muszę zostać sam w tym pokoju.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
— Nie rozumiem…
— Chodzi o jedną myśl, która mi przyszła do głowy, gdy
czytałem pański artykuł. Pewne szczegóły zadziwiająco
zgadzają się z wydarzeniem, o którym dowiedziałem się
przypadkiem. Jeśli się mylę, lepiej będzie, gdy zatrzymam
wszystko przy sobie. A jedyny sposób, żeby się o tym
przekonać, to to, żebym został sam…
Co się kryło pod tą propozycją? Później już przypomniałem
sobie, że wysuwając ją ten człowiek miał minę zaniepokojoną,
trwożliwy wyraz twarzy. Ale wtedy, choć trochę zaskoczony, nie
widziałem nic nienormalnego w jego żądaniu. A poza tym
byłem taki zaciekawiony!
Odpowiedziałem więc:
— Dobrze. Ile czasu panu potrzeba?
— Och, trzy minuty najwyżej. Za trzy minuty zejdę do pana.
Wyszedłem z pokoju. Na dole wyjąłem zegarek z kieszeni.
Minęła jedna minuta. Dwie… czemu byłem taki niespokojny?
Czemu te minuty wydawały mi się bardziej uroczyste od
innych?
Dwie minuty i pół… Dwie minuty i czterdzieści pięć sekund…
I nagle huk wystrzału.
W kilku susach przesadziłem schody i wpadłem do pokoju.
Krzyknąłem z przerażenia.
Na środku salonu leżał człowiek, nieruchomy, na lewym
boku. Z głowy płynęła mu krew pomieszana z resztkami mózgu.
A obok ręki leżał dymiący rewolwer.
Ostatni dreszcz wstrząsnął ciałem i wszystko się skończyło.
Był to widok straszny, ale jedna rzecz uderzyła mnie więcej
od niego — rzecz, przez którą nie wezwałem od razu pomocy,
lecz przyklęknąłem przy nieznajomym, aby zobaczyć, czy
jeszcze oddycha. O dwa kroki od niego na podłodze leżała
siódemka kier!
Podniosłem ją. Siedem koniuszków siedmiu czerwonych
serduszek było przedziurkowanych…
*
W pół godziny potem przybył komisarz policji z Neuilly, w
parą chwil później — lekarz urzędowy i na samym końcu szef
policji śledczej, pan Dudouis. Pamiętałem o tym, żeby nie
ruszać trupa. Nic nie powinno było zmylić pierwszego badania.
Trwało ono krótko, dlatego krócej niż zwykle, że na początku
nie odkryto nic lub mało co. W kieszeniach zmarłego nie było
żadnych papierów, na ubraniu — nazwiska, na bieliźnie —
inicjałów. W sumie żadnej wskazówki, która pomogłaby ustalić
jego tożsamość. W salonie zaś panował taki sam porządek jak
przedtem. Meble stały nie poruszone, wszystkie rzeczy były na
dawnych miejscach. A przecież ten człowiek nie przyszedł do
mnie po to tylko, żeby się zabić, i dlatego, że uważał mój dom
za najbardziej odpowiednie miejsce dla popełnienia samobój-
stwa! Musiała być jakaś przyczyna, która go pchnęła do
podobnego aktu rozpaczy, a ta przyczyna najwidoczniej
wynikła z jakiegoś nowego faktu odkrytego podczas tych trzech
minut, kiedy był sam.
Jakiż to był fakt? Co zobaczył? Co go zaskoczyło? Jaką
straszną tajemnicę odkrył? Trudno było na to odpowiedzieć.
Ale w ostatniej chwili zaszedł wypadek, który wydał nam się
ogromnie ważny. Gdy dwóch policjantów pochyliło się, by
podnieść trupa i wynieść go na noszach, zauważyli, że
skurczona i zaciśnięta dotąd lewa ręka denata rozprężyła się i
że wypadł z niej zmiętoszony bilet wizytowy.
Widniało na nim nazwisko: Jerzy Andermatt, ulica de Berry 37.
Co to mogło znaczyć? Jerzy Andermatt był jednym z
większych paryskich bankierów, założycielem i prezesem
Towarzystwa Metalowego, które wywarło taki kolosalny wpływ
na rozbudowę francuskiego przemysłu metalurgicznego.
Andermatt żył na wielkiej stopie, trzymał karetę, samochód i
stajnię wyścigową. Na jego przyjęciach bywały tłumy, a panią
Andermatt podawano za przykład wdzięku i urody.
— Czyżby to było nazwisko zmarłego? — wyszeptałem.
Pan Dudouis pochylił się:
— To nie on. Andermatt jest blady i szpakowaty.
— Więc skąd ten bilet?
— Czy pan ma telefon w domu?
— Tak, w hallu. Pokażę panu.
Dudouis poszukał w spisie i połączył się z Berry: 15-21.
— Czy jest pan Andennatt? Proszę mu powiedzieć, że
dzwonił Dudouis i prosił go, żeby natychmiast przyjechał pod
numer 102 na bulwar Maillot. Sprawa bardzo pilna.
W dwadzieścia minut później Andermatt wysiadał ze swego
samochodu. Wytłumaczono mu, po co go wzywano, i
zaprowadzono do trupa.
Przez sekundę stał zaskoczony, z twarzą wykrzywioną
grymasem, a później powiedział głosem ściszonym, jakby
mówił wbrew woli:
— Stefan Varin.
— Pan go znał?
— Nie… a raczej tak… ale tylko z widzenia. Jego brat…
— Ma brata?
— Tak. Alfreda… Jego brat był u mnie kiedyś z jakąś natrętną
prośbą… nie pamiętam już, o co chodziło…
— Gdzie on mieszka?
— Obaj mieszkali razem… na ulicy de Provence, o ile
pamiętam.
— Jak pan sądzi, co go popchnęło do samobójstwa?
— Nie mam pojęcia.
— No dobrze, abilet, który trzymał w ręku?… Bilet z pańskim
nazwiskiem i adresem.
— Nic z tego nie rozumiem. Musi to być jakiś przypadek,
który śledztwo wyjaśni.
Przypadek jednakże bardzo zastanawiający — pomyślałem,
czując jednocześnie, że wszyscy myślimy to samo.
Nazajutrz odbicie tego samego wrażenia znalazłem w
dziennikach i u tych moich przyjaciół, z którymi rozmawiałem
na temat tej historii. W zagmatwanych okolicznościach, jakie
jej towarzyszyły, po dwukrotnym odkryciu siedem razy
przedziurkowanej siódemki kier i po dwóch zagadkowych
wydarzeniach, których sceną było moje mieszkanie, ten bilet
wizytowy wydawał się jakimś promykiem światła w ciemności.
On doprowadzi nas do wykrycia prawdy.
Ale wbrew przewidywaniom, pan Andermatt nie dał nam
żadnych wskazówek.
— Powiedziałem panom, co wiedziałem — powtarzał. — Co
chcecie więcej? Ja jestem chyba najbardziej zdziwiony faktem
znalezienia mego biletu i jak wszyscy czekam niecierpliwie na
wyjaśnienie tej zagadki.
Ajednak nie wyjaśniła się. Śledztwo wykazało, że bracia
Varin, Szwajcarzy z pochodzenia, prowadzili pod różnymi
nazwiskami burzliwe życie. Stali bywalcy spelunek,
utrzymywali stosunki z całą szajką znanych władzom
obcokrajowców, która rozleciała się po serii rabunków. O ich
udziale w tych zbrodniach dowiedziano się dopiero później.
Pod numerem 24 na ulicy de Provence, gdzie obaj bracia
mieszkali sześć lat temu, nikt nie wiedział, co się z nimi stało.
Przyznaję, że mnie ta sprawa wydawała się tak tajemnicza, że
nie wierzyłem, aby ją można było wyjaśnić, i dlatego starałem
się o niej nie myśleć. Ale Jean Daspry, z którym często się
wówczas widywałem, pasjonował się nią z dnia na dzień coraz
bardziej.
Toteż to on zwrócił mi uwagę na pewną wzmiankę w
zagranicznym dzienniku, powtórzoną i komentowaną w całej
prasie:
W obecności cesarza i w miejscu aż do ostatniej minuty
trzymanym w tajemnicy zostanie po raz pierwszy
wypróbowana łódź podwodna, która winna całkowicie
zrewolucjonizować przyszłą taktykę wojny morskiej.
Zdradzono nam, że ta łódź nosi nazwę „Siódemka Kier”.
„Siódemka Kier”? Zbieg okoliczności? A może istnieje jakiś
związek między nazwą łodzi podwodnej a wypadkami, o
których mówiliśmy? Ale jakiż to może być związek? To, co się
działo tutaj, w żadnym wypadku nie może się łączyć z tym, co
się tam działo.
— Skąd pan to może wiedzieć? — zapytał mnie Daspry. — Ta
sama przyczyna wywołuje czasami zupełnie odmienne skutki.
A pojutrze przeczytaliśmy inną notatkę:
Mówi się, że plany konstrukcyjne „Siódemki Kier”,
łodzi podwodnej, która niebawem zostanie poddana
próbom, opracowali inżynierowie francuscy. Nie znaleźli
oni zrozumienia u swoich rodaków i bez większego
powodzenia mieli go też szukać w Admiralicji
Brytyjskiej. Zamieszczamy tę wiadomość bez żadnej
odpowiedzialności z naszej strony.
Nie ośmieliłbym się omawiać dalej wydarzeń natury bardzo
delikatnej, które, jak pamiętamy, wywołały olbrzymie
poruszenie. Ale skoro nie ma już niebezpieczeństwa
komplikacji, muszę przypomnieć artykuł w „Echo de France”,
który wówczas narobił tyle szumu i który rzucił na sprawę
„Siódemki Kier”, jak ją nazywano, nieco światła… zamglonego.
Przytaczam ten artykuł w całości, tak jak się ukazał
podpisany przez „Salvatora”.
AFERA „SIÓDEMKI KIER”. JEDEN RÓG ZASŁONY —
UNIESIONY.
Będziemy oszczędni w słowach. Dziesięć lat temu młody
inżynier górniczy Louis Lacombe, chcąc poświęcić czas i
majątek badaniom, które prowadził, zrezygnował z
posady i wydzierżawił pod numerem 102 na bulwarze
Maillot mały pałacyk, świeżo wybudowany i urządzony
przez pewnego hrabiego, Włocha. Za pośrednictwem
dwóch osobników, braci Varin z Lozanny, z których jeden
pomagał w próbach, a drugi wyszukał cichych
wspólników, nawiązał Lacombe stosunki zp. Jerzym
Andermattem, założycielem Towarzystwa Metalowego.
Po wielu rozmowach udało się Lacombe’owi
zainteresować Ander- matta swoim wynalazkiem łodzi
podwodnej, nad którym pracował. Uzgodniono, że po
ostatecznym opracowaniu wynalazku Andermatt użyję
swoich wpływów w Ministerstwie Marynarki dla
przeprowadzenia serii prób.
I przez dwa lata Lacombe bywał częstym gościem w
siedzibie p. Andermatta i wtajemniczał go w różne
ulepszenia, które wprowadził do swego pomysłu. Tak
było do dnia, kiedy Lacombe zakończył pracę, i uważając,
że znalazł ostateczne rozwiązanie swego wynalazku,
zaproponował p. Andermattowi założenie spółki.
Owego dnia Lacombe jadł obiad u państwa
Andermattów. Wyszedł wieczorem, koło wpół do
dwunastej. Od tego czasu wszelki ślad po nim zaginął.
Przeglądając dzienniki z tego okresu, widzimy, że
rodzina zaginionego zwróciła się o pomoc do policji, która
rozpoczęła dochodzenie. Nie doprowadziło ono jednak do
żadnych wyników i w rezultacie uznano, że Lacombe,
który uchodził za fantastę i oryginała, wyjechał w podróż,
nie uprzedziwszy o tym nikogo.
Przyjmijmy tę hipotezę… niewiarygodną. Ale nasuwa
się jedno pytanie, zasadnicze dla naszego kraju: co się
stało z planami łodzi podwodnej? Czy Lacombe je zabrał
ze sobą? Czy zostały zniszczone?
Z bardzo skrupulatnego, przeprowadzonego przez nas
wywiadu wynika, że te plany istnieją. Mieli je bracia
Varin. Jak je zdobyli? Tego jeszcze nie ustaliliśmy, jak
również nie wiemy, czemu nie próbowali ich sprzedać.
Czy bali się, żeby ich nie zapytano, jakimi drogami do
nich doszli? W każdym razie ta obawa ustała, bo z całą
pewnością możemy stwierdzić: plany Louisa Lacombe’a
stały się własnością obcego mocarstwa i możemy nawet
ogłosić korespondencję obu braci Varin z jego
przedstawicielem. W tej chwili „Siódemka Kier”,
wynalazek Louisa Lacombe’a, jest realizowany przez
naszych sąsiadów.
Czy rzeczywistość usprawiedliwi optymistyczne
przewidywania tych, którzy maczają palce we
wspomnianej zdradzie? Mamy powody, by przypuszczać
coś wręcz przeciwnego, i chcemy wierzyć, że żaden
wypadek nie zawiedzie naszych nadziei.
W postscriptum czytałem:
Z OSTATNIEJ CHWILI. Nasze przewidywania się
sprawdziły. Na podstawie specjalnych informacji
możemy zawiadomić czytelników, że próby z „Siódemką
Kier” zawiodły oczekiwania. Bardzo możliwe, że do
planów sprzedanych przez braci Varin brakowało
końcowego dokumentu, który Lacombe zabrał ze sobą do
państwa Andermatt w wieczór swego zaginięcia. Bez tego
dokumentu nie można zrozumieć idei pomysłu; musi on
być czymś w rodzaju podsumowania, które zawiera
ostateczne wnioski, kluczem do obliczeń i miar podanych
w innych papierach. Bez tego dokumentu plany nie są
dokładne: tak jak i bez planów — dokument nie
przedstawia wartości.
Mamy więc jeszcze czas, by działać i odebrać to, co
należy do nas. W tym bardzo trudnym zadaniu liczymy
na pomoc p. Andermatta. Będzie mu zależało na tym, by
się wytłumaczyć ze swego, od początku niezrozumiałego,
postępowania. Powie nie tylko, czemu nie zdradził tego,
co wiedział w chwili samobójstwa Stefana Varina, ale i
czemu ukrywał zniknięcie papierów, o których istnieniu
wiedział. Powie, dlaczego od sześciu lat kazał śledzić
opłacanym przez siebie agentom obu braci Varin.
Oczekujemy od niego nie słów, lecz czynów. Bo…
Pogróżka była brutalna. Ale na czym polegała? Jakimi
środkami nastraszenia p. Andermatta dysponował Salvator…
anonimowy autor artykułu?
Reporterzy tłumnie obiegli bankiera, a w dziesiątku
wywiadów z nim czytało się jego słowa oburzenia na to
wezwanie. „Echo de France” odpowiedziało mu trzema
wierszami druku:
Czy pan Andermatt chce, czy nie chce, od tej chwili
jednak należy on do naszych współpracowników w
zadaniu, które podjęliśmy.
*
W dniu, kiedy ukazała się ta odpowiedź, jadłem obiad w
towarzystwie Daspry’ego. Wieczorem, rozłożywszy dzienniki na
moim biurku, dyskutowaliśmy nad sprawą i omawialiśmy
wszystkie jej oblicza z tym wewnętrznym zirytowaniem, jakie
odczuwa człowiek błądząc po omacku i stale napotykając te
same przeszkody.
I nagle, bez zameldowania przez służącego, bez dźwięku
dzwonka przy furtce, drzwi się otworzyły i do pokoju weszła
jakaś pani w gęstej woalce.
Zerwałem się z miejsca i podszedłem do niej. Powiedziała:
— Czy to pan tu mieszka?
— Tak, proszę pani, ale zapewniam panią…
— Furtka nie była zamknięta — wyjaśniła.
— Ale drzwi od holu?
Nie odpowiedziała, a ja pomyślałem sobie, że musiała wejść
kuchennymi schodami. Znała więc drogę?
Zapadła nieco kłopotliwa cisza. Nieznajoma patrzyła na
Daspry’ego. Mimo woli, jakbym to zrobił w salonie,
przedstawiłem go jej. Później poprosiłem, żeby usiadła i
powiedziała, co ją sprowadza.
Uniosła woalkę i zobaczyłem, że była brunetką, o rysach
regularnych, i jeżeli nawet nie piękną kobietą, to przynajmniej
czarującą, co przede wszystkim zawdzięczała oczom, o
spojrzeniu poważnym i bolesnym.
Powiedziała po prostu:
— Jestem żoną Andermatta.
— Pani Andermatt! — powtórzyłem, coraz bardziej
zdumiony.
Po nowej chwili ciszy podjęła głosem opanowanym, i z
najspokojniejszą w świecie twarzą.
— Przychodzę z powodu tej sprawy… którą pan zna.
Sądziłam, że może pan mi udzieli paru wyjaśnień.
— Mój Boże, proszę pani, nie wiem nic nad to, co podają
dzienniki. Może pani zechce dokładniej wyjaśnić, czym mogę
pani służyć.
— Nie wiem… nie wiem…
Dopiero wówczas spostrzegłem, że jej spokój jest sztuczny, i
że pod tym wyrazem idealnego opanowania ukrywa się
śmiertelny lęk. Zamilkliśmy więc oboje, jednakowo
zażenowani. Ale Daspry, który nie spuszczał nas z oka,
podszedł i zwrócił się do pani Andermatt.
— Czy pozwoli mi pani na parę pytań?
— Och, tak — wykrzyknęła — wtedy odpowiem…
— Odpowie pani… na każde pytanie?
— Na każde.
Daspry zastanowił się i powiedział:
— Czy pani znała Louisa Lacombe’a?
— Tak, poznałam go przez mego męża.
— Kiedy go pani widziała po raz ostatni?
— Tego wieczoru, kiedy był u nas na obiedzie.
— Czy tego wieczoru nic pani nie wskazało na to, że widzi go
pani po raz ostatni?
— Nic. Wprawdzie wspomniał, że zamierza pojechać do
Rosji, ale tak niejasno!
— A więc spodziewała się pani jeszcze go ujrzeć?
— Pojutrze na obiedzie.
— A jak pani sobie tłumaczy jego zniknięcie?
— Nie umiem sobie wytłumaczyć.
— A pan Andermatt?
— Nie wiem.
— A jednak…
— Niech mnie pan o to nie pyta.
— Artykuł w „Echo de France” jakby napomykał…
— Napomyka, że bracia Varin maczali ręce w tym zniknięciu.
— Czy takie jest i pani zdanie?
— Tak.
— Na czym pani je opiera?
— Wychodząc od nas, Lacombe miał w ręku teczkę ze
wszystkimi papierami dotyczącymi jego wynalazku. W dwa dni
potem doszło do rozmowy między moim mężem i jednym z
braci Varin, tym żyjącym, z której mój mąż wyniósł pewność, że
te papiery znajdują się w rękach braci Varin.
— I nie zawiadomił o tym policji?
— Nie.
— Czemu?
— Bo w teczce znajdowało się także coś innego poza
papierami Louisa Lacombe’a.
— Cóż to było?
Zawahała się, już chciała odpowiedzieć, ale się
powstrzymała. Daspry ciągnął dalej:
— Więc to jest ten powód, dla którego pani mąż nie
zawiadamiając niczym policji, kazał śledzić obu braci. Miał
nadzieję, że uda mu się za jednym zamachem odzyskać papiery
i tę rzecz… kompromitującą, która pozwalała obu braciom
uprawiać na nim swoisty szantaż.
— Na nim… i na mnie.
— Ach, także i na pani?
— Przede wszystkim na mnie.
Zaakcentowała te cztery słowa głuchym głosem.
Daspry przyjrzał sięjej, przeszedł się parę kroków i powrócił
do niej.
— Pani pisywała do Louisa Lacombe’a?
— Oczywiście… mój mąż był z nim w stosunkach…
— Czy poza listami natury oficjalnej nie pisywała pani do
niego… innych listów? Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale
to konieczne, żebym znał całą prawdę. Czy pani pisywała inne
listy?
Z rumieńcem na twarzy szepnęła:
— Tak.
— I te listy mieli bracia Varin?
— Tak.
— Pani mąż wie o nich?
— Nie widział ich, ale Alfred Varin powiedział mu o nich i
zagroził, że je ogłosi, jeśli mąż zadenuncjuje jego i brata. Mąż
się przestraszył… cofnął się przed skandalem.
— Ale zrobił wszystko, by wyrwać te listy z rąk braci.
— Zrobił… przynajmniej tak przypuszczam, bo od czasu
ostatniej rozmowy z Alfredem Varin i kilku bardzo ostrych
słów, w których mi ją powtórzył, nie ma już między nami
żadnej zażyłości, żadnego zaufania. Żyjemy jak ludzie sobie
obcy.
— Skoro nie ma pani już nic do stracenia, to czego się pani
obawia?
— Choć stałam się mu zupełnie obojętna, kocha mnie jednak
i mógłby jeszcze kochać… Och, jestem tego pewna — szepnęła z
gorącym przekonaniem. — Mógłby mnie jeszcze kochać, gdyby
nie te nieszczęsne listy…
— Jak to, udałoby mu się… Ale przecież bracia Varin byli
bardzo ostrożni?
— Tak, nawet się przechwalali, że mają zupełnie pewną
skrytkę.
— No więc?
— Mam prawo przypuszczać, że mój mąż odkrył tę skrytkę.
— Gdzież ona jest w takim razie?
— Tu.
Zadrżałem.
— Tu?
— Tak, zawsze to podejrzewałam. Louis Lacombe był bardzo
pomysłowy, pasjonował się mechaniką i w wolnych chwilach
budował sobie skrytki i zakładał zamki. Bracia Varin musieli go
podpatrzeć, a potem wykorzystać którąś ze skrytek dla ukrycia
listów… i niewątpliwie innych rzeczy także.
— Ale oni tu nie mieszkali? — wykrzyknąłem.
— Aż do pańskiego wprowadzenia się, co nastąpiło przed
czterema miesiącami, ten pałacyk był nie zamieszkany.
Możliwe więc, że tu przychodzili, i poza tym pewnie myśleli, że
w dniu, kiedy będą potrzebowali wyjąć ze skrytki papiery,
pańska obecność im w tym nie przeszkodzi. Ale w swych
rachubach nie wzięli pod uwagę mego męża, który w nocy z 22
na 23 czerwca dostał się do skrytki, zabrał… to czego szukał, i
zostawił na miejscu bilet wizytowy, żeby pokazać braciom
Varin, że już się ich nie boi i że role się zmieniły. W dwa dni
później, po przeczytaniu notatki w „Gil Bias”, Stefan Varin
pospieszył do pana, został sam w salonie, znalazł skrytkę pustą
i zastrzelił się.
Po chwili milczenia Daspry zapytał:
— To tylko przypuszczenie, prawda? Mąż nic pani nie
powiedział?
— Nie.
— Jego stosunek do pani się nie zmienił? Czy nie wydał się
pani bardziej ponury, bardziej zatroskany?
— Nie.
— I pani sądzi, że tak byłoby, gdyby znalazł te listy? Uważam,
że ich nie ma. Uważam, że to nie on tu był w nocy.
— Więc kto?
— Osoba tajemnicza, która kieruje tą sprawą, która trzyma w
ręku wszystkie nici i zdąża do jedynego celu, słabo migoczącego
nam w gęstej mgle licznych komplikacji. Osoba tajemnicza,
której widoczną i potężną działalność czujemy od pierwszej
chwili. To ona i jej przyjaciele weszli do tego pałacyku w nocy
22 czerwca, i to ona wykryła schowek. Ona też zostawiła w nim
bilet pana Andermatta i ona trzyma w ręku listy i dowody
zdrady braci Varin.
— Któż to jest? — przerwałem zniecierpliwiony.
— Korespondent gazety „Echo de France”, Salvator, u licha!
Przecież to się samo rzuca w oczy! Czy w swym artykule nie
przytacza takich szczegółów, jakie może znać tylko ten
człowiek, który przeniknął tajemnicę obu braci?
— W takim razie — jąkała przerażona pani Andermatt —
musi mieć też moje listy i teraz on z kolei szantażuje męża! Mój
Boże, co robić?
— Napisać do niego — po prostu — doradził Daspry — zaufać
mu bez zastrzeżeń, opowiedzieć wszystko, co pani już wie i
czego się pani jeszcze może dowiedzieć.
— Naprawdę!
— Wasze interesy, pani i jego, idąw parze. Jasne jest, że on
występuje przeciw żyjącemu bratu Varin. Nie szuka broni
przeciw panu Ander- mattowi, lecz przeciw Alfredowi Varin. I
niech mu pani w tym pomoże.
— Jak?
— Czy pani mąż ma ten dokument, który uzupełnia i pozwala
wykorzystać plany Louisa Lacombe’a?
— Tak.
— Niech pani o tym zawiadomi Salvatora. W razie potrzeby
niech pani się postara zdobyć dla niego ten dokument. Krótko
mówiąc, niech pani nawiąże z nim korespondencję. Co pani
ryzykuje?
Rada była zuchwała, niebezpieczna nawet na pierwszy rzut
oka, ale pani Andermatt nie miała wyboru. Daspry miał rację:
co ryzykowała? Jeśli nieznajomy był wrogiem, jej wystąpienie
nie pogorszy sytuacji. Jeśli był obcokrajowcem zmierzającym
do specjalnego celu, nie będzie przywiązywał większego
znaczenia do jej listów, które ma w ręku.
Tak czy owak, pomysł był dobry i pani Andermatt, w swym
pomieszaniu, przyjęła go z wielką ulgą. Wylewnie podziękowała
nam i przyrzekła, że będzie nas informować o wszystkim, co
zajdzie.
I rzeczywiście w dwa dni potem nadesłała nam parę słów,
które otrzymała w odpowiedzi na swój list.
Listów tam nie było. Ale ja je zdobędę, niech pani
będzie spokojna. Czuwam nad wszystkim. S.
Wziąłem do ręki bilecik. Był nakreślony tym samym pismem
co list, który włożono mi do książki przy łóżku wieczorem 22
czerwca.
A zatem Daspry miał rację. Salvator był sprężyną całej tej
sprawy.
Trzeba przyznać, że zaczynaliśmy już dostrzegać słabe
światełko w spowijającym nas mroku, a niektóre punkty
zajaśniały zupełnie niespodziewanym blaskiem. Ale inne, jak
na przykład znalezienie dwóch kierowych siódemek, nadal
pozostawały ciemne. Uparcie o tym myślałem, być może
bardziej zaintrygowany niż należało tymi dwoma kartami,
których małe przedziurawione serduszka wpadły mi w oczy w
tak wstrząsających okolicznościach. Jaką rolę w tym dramacie
grały te karty? Jaką wagę im przypisać? Jaki wniosek należało
wyciągnąć z faktu, że łódź podwodna zbudowana według
planów Louisa Lacombe’a nazywa się „Siódemka Kier”.
Daspry mało się interesował tymi dwoma kartami i całą
uwagę poświęcił drugiemu problemowi, uważając, że jego
rozwiązanie jest o wiele pilniejsze: niezmordowanie szukał
słynnego schowka.
— I kto wie — mówił — czy ja nie znajdę w nim listów,
których Sałvator tam nie znalazł… przez nieuwagę może.
Wątpię, żeby bracia Varin zabrali z miejsca, ich zdaniem tak
niedostępnego, broń, która miała dla nich nieocenioną
wartość.
I szukał. Olbrzymi salon wkrótce nie miał już przed nim
tajemnic i dlatego począł szperać w innych pokojach: badał
pałacyk wewnątrz i zewnątrz, oglądał kamienie i cegły murów,
unosił dachówki.
Pewnego dnia przyszedł z motyką i z łopatą dał mi do ręki
łopatę, sam wziął motykę i powiedział wskazując na nie
zabudowany teren:
— Chodźmy.
Poszedłem bez zapału. Daspry podzielił teren na wiele
odcinków, które badał po kolei. W kącie, w rogu, między
dwoma murami sąsiednich posesji, zwrócił jego uwagę stos
brukowca i kamieni porosły jeżynami i trawą. Zabrał się do
niego.
Musiałem mu pomagać. Przez całą godzinę, w pełnym
słońcu, trudziliśmy się daremnie. Ale kiedy dokopaliśmy się już
do ziemi pod kamieniami i rozkopaliśmy ją spod łopaty
Daspry’ego wyjrzały ludzkie szczątki, reszta szkieletu okrytego
jeszcze strzępami odzieży.
Poczułem, że blednę: zobaczyłem na ziemi małą prostokątną
tabliczkę metalową na której, jak mi się wydało, widzę
czerwone plamy. Pochyliłem się. Tak, zgadza się: tabliczka była
wielkości karty do gry, a siedem czerwonych plam, ledwie
nadgryzionych przez rdzę, tworzyło wzór siódemki kier z
serduszkami przedziurawionymi na czubkach.
— Niech pan posłucha, Daspry, ja już mam dosyć tych
historii. Jeśli one pana interesują to tym lepiej dla pana. Ale na
mnie niech pan nie liczy.
Czy to było tylko wzruszenie, czy to było zmęczenie pracą na
palącym słońcu, ale fakt, że chwiałem się na nogach, kiedy
szedłem do domu, i że zaraz musiałem się położyć do łóżka. W
gorączce przeleżałem w nim dwie doby, dręczony widmami
szkieletów, które tańczyły wokół mnie i rzucały w siebie
krwawiącymi sercami.
*
Daspry był mi wiemy. Codziennie poświęcał mi trzy, cztery
godziny, które co prawda spędzał w wielkim salonie, gdzie
myszkował, kuł i opukiwał.
— Listy są tam, w tamtym pokoju — oświadczał zaglądając
do mnie od czasu do czasu. — Są tam. Dam sobie za to głowę
uciąć.
— Niech mi pan da święty spokój — odpowiadałem, przejęty
zgrozą. Trzeciego dnia rano wstałem dość słaby jeszcze, ale już
zdrów. Posilne śniadanie wzmocniło mnie jeszcze bardziej. Ale
list z poczty pneumatycznej, który nadszedł koło piątej,
najwięcej przyczynił się do mego zupełnego wyzdrowienia, bo
szalenie, na nowo i mimo wszystko, podniecił moją ciekawość.
List był tej treści:
Szanowny Panie,
Dramat, którego pierwszy akt rozegrał się w nocy z
22 na 23 czerwca, dobiega końca. Sytuacja jednak
wymaga, bym zetknął ze sobą dwóch głównych aktorów
tego dramatu, i to pod Pańskim dachem. Będę więc
Panu bezgranicznie wdzięczny za odstąpienie mi
Pańskiego mieszkania na dziś wieczór. Dobrze będzie,
jeśli Pański służący wyjdzie z domu na czas od
dziewiątej do jedenastej, i wskazane byłoby, gdyby i Pan
był łaskaw zostawić wolne pole dwóm przeciwnikom. W
nocy z 22 na 23 mógł się Pan przekonać, że aż do
przesady posunąłem dbałość o Pańską własność. Ze
swej strony uważałbym, że ubliżę Panu, jeśli choć przez
chwilę ośmielę się wątpić w Pańską dyskrecję w
stosunku do osoby podpisanego.
Oddany Panu
Salvator
List utrzymany był w tonie ironiczno-kurtuazyjnym, i
życzenie w nim zawarte wyrażało tyle pięknej fantazji, że się
nim delektowałem. Miał w sobie niewymuszoną i czarującą
swobodę, a piszący był tak głęboko przekonany, że mu nie
odmówię zgody! Za nic na świecie nie chciałem go rozczarować
albo odpłacić mu niewdzięcznością za zaufanie.
O ósmej, gdy mój służący, któremu podarowałem bilet do
teatru, wyszedł, nadszedł Daspry. Pokazałem mu list.
— No i co? — zapytał.
— No i zostawiłem furtkę do ogrodu otwartą, by można było
wejść bez przeszkód.
— A pan wychodzi?
— Za żadne skarby świata!
— Dobrze, ale proszą pana…
— Proszą mnie o dyskrecją. Bądą dyskretny. Ale diabelnie mi
na tym zależy, żeby zobaczyć, co sią stanie.
Daspry wybuchnął śmiechem.
— Słowo dają, ma pan racją, ja też zostaną. Coś mi sią zdaje,
że sią nie wynudzimy.
Przerwał nam dźwiąk dzwonka.
— Już by byli? — mruknął Daspry. — O dwadzieścia minut
wcześniej? Niemożliwe.
Z przedpokoju pociągnąłem sznur, który otwierał furtką.
Kobieca postać przeciąła ogród: pani Andermatt!
Wyglądała na wzburzoną, krztusząc sią słowami wyjąkała:
— Mój mąż… idzie… ma sią spotkać… wrączą mu listy…
— Skąd pani wie? — zapytałem.
— Dowiedziałam sią przypadkiem. Z wiadomości, którą mąż
otrzymał przy obiedzie.
— List przesłany pocztą pneumatyczną?
— Wiadomość telefoniczna. Lokaj oddał mi ją przez
pomyłką. Mój mąż zaraz odebrał mi kartką, ale sią spóźnił…
zdążyłam ją przeczytać.
— Pani ją przeczytała…
— Była mniej wiącej tej treści: „Dziś wieczorem, o dziewiątej,
niech pan bądzie na bulwarze Maillot z dokumentami
dotyczącymi wiadomej sprawy. W zamian — listy”.
Po obiedzie poszłam do siebie i wyszłam z domu.
— Bez wiedzy męża…
— Tak.
Daspry spojrzał na mnie.
— Co pan o tym myśli? — zapytał.
— To samo co i pan: że pan Andermatt jest jednym z
zaproszonych przeciwników.
— Przez kogo? W jakim celu?
— Tego sią właśnie dowiemy.
Zaprowadziłem ich do salonu.
Od biedy mogliśmy sią we trójką zmieścić pod okapem
kominka i ukryć sią za aksamitną kotarą. Urządziliśmy sią tam.
Pani Andermatt usiadła między nami. Przez szczeliny w
kotarze mogliśmy widzieć cały pokój.
Wybiła dziewiąta. W kilka minut później skrzypnęły zawiasy
furtki.
Przyznaję, że zdjął mnie lekki strach, ogarnęła nowa
gorączka. Za chwilę zobaczę rozwiązanie zagadki! Tajemnicza
afera, której pojedyncze sceny od tygodni rozgrywały się przede
mną nabierze wreszcie właściwego sensu, a walka odbędzie się
na moich oczach.
Daspry chwycił panią Andermatt za rękę i szepnął:
— Niech się pani nie rusza! Niech pani zostanie obojętna na
wszystko, co pani usłyszy, co pani zobaczy.
Ktoś wszedł. Z wielkiego podobieństwa do brata, Stefana
Varina, od razu poznałem Alfreda Varina. Ten sam ciężki chód,
ta sama ziemista twarz okolona brodą.
Wszedł z miną człowieka, który przywykł do czyhających
wkoło zasadzek, który je węszy i unika ich. Jednym rzutem oka
objął cały salon i zdawało mi się, że zaniepokoił go kominek
przysłonięty aksamitną kotarą. Zrobił trzy kroki w naszą
stronę. Ale musiało go zająć coś znacznie ważniejszego, bo
zawrócił w stronę ściany i przystanął przed starym królem z
mozaiki z utrefioną brodą i błyszczącym mieczem w ręku.
Wszedł na krzesło i długo mu się przyglądał, wodząc palcem po
zarysie ramion i po postaci i dotykając niektórych fragmentów
mozaiki.
Ale nagle zeskoczył z krzesła i odszedł od ściany Rozległy się
czyjeś kroki. Na progu stanął pan Andermatt i krzyknął ze
zdziwienia:
— Pan! Pan! To pan mnie wezwał?
— Ja? Nic podobnego — zaprotestował Varin ochrypłym
głosem, który mi przypominał głos jego brata. — Przyszedłem,
bo dostałem pański list.
— Mój list!
— List podpisany przez pana, w którym pan mi proponuje…
— Ja do pana nie pisałem.
— Pan do mnie nie pisał!
Varin przybrał pancerną instynktownie postawę obronną nie
przeciw bankierowi, lecz przeciw nieznanemu wrogowi, który
go wciągnął w zasadzkę. Po raz drugi spojrzał w naszą stronę i
szybko poszedł do drzwi.
Andermatt zagrodził mu drogę.
— Co pan robi? — zapytał.
— Za tym kryje się coś, co mi się nie podoba. Odchodzę. Do
widzenia.
— Chwileczkę!
— Panie Andermatt. Niech pan nie nalega, nie mamy sobie
nic do powiedzenia.
— Mamy sobie dużo do powiedzenia, a okazja jest
wyjątkowa…
— Niech mi pan da przejść.
— Nie, nie, pan nie przejdzie.
Varin cofnął się, onieśmielony zdecydowaną postawą
bankiera, i burknął:
— No to szybko, gadajmy i niech się to już skończy!
Zdziwiła mnie jedna rzecz i jestem pewien, że moi
towarzysze również czuli się zdziwieni i zawiedzeni. Jak się to
stało, że Salvatora nie było? Czy nie miał zamiaru
interweniować w tym spotkaniu? Czy zdawało mu się, że
wystarczy samo spotkanie Varina i Andermatta? Byłem
niezwykle zaniepokojony. Ten pojedynek, który on sam
obmyślił i którego chciał, przez jego nieobecność przybierał
postać tragicznego wydarzenia z gatunku takich, co pobudzają i
rządzą surowym porządkiem losu, a siła, która zetknęła tych
dwóch ludzi, robiła tym większe wrażenie, że wypływała spoza
nich.
Po krótkiej chwili Andermatt podszedł do Varina i twarz w
twarz, oko w oko, powiedział mu:
— Teraz, po tylu latach, kiedy pan już nie ma się czego bać,
niech mi pan szczerze odpowie, co zrobiliście z Louisem
Lacombe’em?
— Ładne mi pytanie! Jakbym mógł wiedzieć, co się z nim
stało?
— Pan to wie! Pan to wie! Wszędzie łaziliście za nim, pan i
pański brat. Niemal że mieszkaliście u niego, w tym samym
domu, w którym teraz jesteśmy. Wiedzieliście, nad czym
pracuje, znaliście wszystkie jego plany. A tego ostatniego
wieczoru, kiedy go odprowadziłem do drzwi, widziałem dwie
sylwetki ludzkie przyczajone w cieniu. Gotów jestem to
przysiąc.
— No, a jakby pan przysiągł, to co?
— To był pan i pański brat.
— Niech pan tego dowiedzie.
— Najlepszym dowodem jest to, że w dwa dni później pan
sam pokazał mi papiery i plany, które pan zabrał z teczki
Lacombe’a, i proponował mi pan ich kupno. W jaki sposób te
papiery znalazły się u pana?
— Już panu mówiłem, że znaleźliśmy je na stole Louisa
Lacombe’a nazajutrz po jego zaginięciu.
— To nieprawda.
— Niech pan tego dowiedzie.
— Policja mogłaby tego dowieść.
— Więc dlaczego się pan do niej nie zwrócił?
— Dlaczego? Och, dlaczego…
*
Umilkł, a twarz jego przybrała posępny wyraz. Varin zaczął:
— Niech pan posłucha: gdyby pan miał najmniejszą
pewność, to nasza niewielka pogróżka nie przeszkodziłaby
panu…
— Jaka pogróżka? Te listy? Czy pan sobie wyobraża, że w nie
uwierzyłem chociaż przez chwilę?…
— Jeżeli pan nie wierzył w istnienie tych listów, to czemu
dawał mi pan za nie tysiące franków? I czemu tropił nas pan
odtąd, mnie i brata, jak wściekłe psy?
— Po to, żeby wydostać z powrotem od was plany, na których
mi tak zależy.
— Ale tam! To było z powodu tych listów. Gdyby pan je
zdobył, zaraz by pan nas zadenuncjował. I to szybciej, niżbym
się ich wyzbył!
Wybuchnął gromkim śmiechem, ale nagle urwał.
— No, dosyć. Po co mamy powtarzać w kółko jedno i to
samo, kiedy się ani trochę nie posuwamy naprzód. Skończmy
więc na tym.
— Nie skończymy — powiedział bankier — a skoro pan już
zaczął mówić o listach, nie wyjdzie pan stąd, zanim mi ich pan
nie odda.
— Wyjdę.
— Nie, nie.
— Panie Andermatt, radzę panu…
— Pan nie wyjdzie.
— To jeszcze zobaczymy — rzekł Varin z taką nutą
wściekłości w głosie, że pani Andermatt nie zdołała stłumić
słabego okrzyku przerażenia.
Varin musiał go usłyszeć, bo spróbował siłą utorować sobie
drogę.
Pan Andermatt odepchnął go gwałtownie. Wtedy
spostrzegłem, że Varin wsunął rękę do kieszeni marynarki.
— Mówię panu po raz ostatni!
— Naprzód niech pan odda listy.
Varin wydobył rewolwer, wycelował go w Andermatta i
powiedział:
— Tak czy nie?
Bankier pochylił się gwałtownie.
Huknął strzał i rewolwer wypadł Varinowi z ręki.
Zdumiałem się. Strzelono tuż przy mnie! To Daspry kulą z
rewolweru wytrącił broń z ręki Alfredowi Varinowi!
I nagle wyrósł on między dwoma przeciwnikami i stojąc
twarzą w twarz z Varinem, począł szydzić:
— Ma pan szczęście, przyjacielu, piekielne szczęście.
Celowałem w rękę, a trafiłem w rewolwer.
Andermatt i Varin patrzyli na niego, nieruchomi i osłupiali.
Daspry powiedział Andermattowi:
— Zechce mi pan wybaczyć, że się wtrącam w nie swoje
sprawy. Ale naprawdę bardzo niezręcznie rozgrywał pan tę
partię. Pozwoli pan, że ja wezmę karty w rękę.
I zwrócił się do Varina:
— Gramy, przyjacielu. I szybko, proszę cię. Atutem są kiery,
wychodzę w siódemkę.
I na trzy cale przed nosem pokazał mu metalową tabliczkę z
siedmioma czerwonymi serduszkami.
*
Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze u nikogo takiego
wzburzenia. Z siną twarzą, z oczami wyłażącymi na wierzch i
rysami wykrzywionymi przerażeniem, patrzył Varin, jak
zahipnotyzowany, w tabliczkę, którą mu pokazano.
— Kim pan jest? — wymamrotał.
— Już to powiedziałem, kimś, kto się zajmuje cudzymi
sprawami… ale zajmuje dokładnie.
— Czego pan chce?
— Wszystko, coś przyniósł.
— Nic nie przyniosłem.
— Przyniosłeś. Bez tego nie przyszedłbyś. Dziś rano dostałeś
wezwanie, abyś tu przyszedł na dziewiątą wieczór, i
jednocześnie polecenie, żebyś zabrał wszystkie papiery, które
masz. I przyszedłeś. Gdzie są te papiery?
W głosie Daspry’ego, w jego zachowaniu było coś
autorytatywnego, co mnie stropiło, i był to jakiś zupełnie nowy
sposób działania u tego człowieka, zwykle tak łagodnego i
nonszalanckiego. Varin, całkiem ujarzmiony, wskazał na jedną
ze swych kieszeni.
— Tu są papiery — powiedział.
— Są tam wszystkie?
— Tak.
— Wszystkie, które znalazłeś w teczce Louisa Lacombe’a i
które sprzedałeś majorowi von Lieben?
— Tak.
— Kopie czy oryginały?
— Oryginały.
— Ile chcesz za nie?
— Sto tysięcy.
Daspry ryknął śmiechem.
— Zwariowałeś. Major dał ci za nie tylko dwadzieścia tysięcy.
Dwadzieścia tysięcy wrzucone w wodę, bo próby się nie udały.
— Nie umieli odczytać planów.
— Plany są niekompletne.
— Więc po co chce je pan ode mnie?
— Są mi potrzebne. Dam ci za nie pięć tysięcy. Ani grosza
więcej.
— Dziesięć tysięcy, ani grosza mniej.
— Zgoda.
Daspry znów zwrócił się do Andermatta:
— Zechce pan łaskawie podpisać czek.
— Ale… ja nie mam…
— Swojej książeczki czekowej? Proszę, oto ona.
Osłupiały Andermatt dotknął książeczki, którą mu podawał
Daspry.
— Tak, to moja… Jak się to stało?
— Nie traćmy słów na darmo, proszę pana. Niech pan tylko
podpisze.
Bankier wyjął pióro i podpisał, Varin wyciągnął rękę.
— Zabierz łapy — rzekł Daspry — jeszcze nie koniec.
I znów zwrócił się do bankiera:
— Chodziło też o listy, których pan żądał, prawda?
— Tak, o paczkę listów.
— Varin, gdzie one są?
— Ja ich nie mam.
— Gdzie one są, powtarzam?
— Nie wiem. Brat się nimi zajmował.
— Są schowane tu, w tym pokoju.
— W takim razie pan wie, gdzie one są.
— Skąd mam wiedzieć?
— Do diabła, więc to nie pan zaglądał do skrytki? Robi pan
wrażenie tak dobrze poinformowanego jak… Salvator.
— Listów nie ma w skrytce.
— Są tam.
— Otwórz ją.
Varin rzucił mu nieufne spojrzenie. Czy Daspry i Salvator nie
byli jedną i tą samą osobą, jak wszystko na to wskazywało?
Jeśli tak, Varin niczym nie ryzykował, pokazując znaną już
skrytkę. Jeśli nie, było to niepotrzebne…
— Otwórz ją— powtórzył Daspry.
— Nie mam siódemki kier.
— Masz, o tę — rzekł Daspry, wyciągając do niego metalową
płytkę. Varin cqfhął się przerażony.
— Nie… nie… nie chcę…
— Mniejsza o to…
Daspry podszedł do starego monarchy z utrefioną brodą,
wszedł na krzesło i przyłożył siódemkę kier do rękojeści
miecza, tak żeby brzegi płytki dokładnie pokryły jego obie
krawędzie. Później szydłem, które kolejno wkładał w siedem
dziurek w siedmiu kierowych serduszkach, nacisnął siedem
kamyczków mozaiki. Przy siódmym naciśnięciu mały kamyk
ustąpił, coś trzasnęło, popiersie króla obróciło się, ukazując
duże wgłębienie, urządzone jak skrytka pancerna, zaopatrzone
w dwie błyszczące stalowe półki.
— Widzisz przecież, Varin, że skrytka jest pusta.
— Rzeczywiście… a zatem mój brat zabrał listy.
Daspry wrócił do niego i powiedział.
— Nie bądź taki mądry. Musi być jeszcze jeden schowek.
Gdzie on jest?
— Nie ma go.
— Chcesz pieniędzy? Ile?
— Dziesięć tysięcy.
— Panie Andermatt, czy te listy są dla pana warte dziesięć
tysięcy franków?
— Tak — twardym głosem odparł bankier.
Varin zamknął schowek, z widoczną odrazą wziął siódemkę
kier, przyłożył ją do rękojeści miecza dokładnie w to samo
miejsce. Po kolei wkładał szydło w otwory na końcach siedmiu
serduszek. Rozległ się jeszcze jeden trzask, ale tym razem —
rzecz nieoczekiwana — obróciła się tylko część mozaiki
otwierając małą skrytkę mieszczącą się wewnątrz grubych
drzwi, które zamykały dużą skrytkę.
Leżała tam paczka listów, obwiązana sznurkiem i
opieczętowana. Varin podał ją Daspry’emu, który zapytał:
— Czy wypisał pan czek, panie Andermatt?
— Tak.
— Czy ma pan też ostatni dokument, który pan otrzymał od
Lacombe’a i który uzupełnia plany łodzi podwodnej?
— Tak.
Dokonano wymiany. Daspry schował do kieszeni dokument i
czek, a oddał Andermattowi paczkę listów.
— Proszę, ma pan to, co pan chciał.
Bankier zawahał się chwilę, jakby się bał dotknąć tych
przeklętych stronic, których szukał z taką zaciętością. Później
pochwycił je nerwowym ruchem.
Obok mnie ktoś jęknął. Chwyciłem rękę pani Andermatt,
była lodowato zimna.
A Daspry mówił do bankiera:
— Sądzę, proszę pana, że możemy skończyć naszą rozmowę.
Och, niech mi pan nie dziękuje, błagam pana. To tylko
przypadek zrządził, że mogłem się panu na coś przydać.
Andermatt wyszedł. Zabrał ze sobą listy swej żony do Louisa
La- combe’a.
*
— Wspaniale! — wykrzyknął Daspry z rozpromienioną miną
— wszystko świetnie idzie. Przyjacielu, pozostało nam tylko
załatwić nasze sprawy. Masz papiery?
— Proszę, tu są wszystkie.
Daspry przejrzał je, zbadał uważnie i schował do kieszeni.
— Doskonale, dotrzymałeś słowa.
— Ale…
— Ale co?
— Te dwa czeki?… pieniądze?…
— Hm! No, no, masz tupet, dobrodzieju! Jakim prawem o
nie prosisz.
— Proszę o to, co mi się należy.
— A więc należy ci się coś za papiery, które ukradłeś?
Varin już nie panował nad sobą. Trząsł się z wściekłości,
krew napłynęła mu do oczu.
— Pieniądze… dwadzieścia tysięcy… —
— Niemożliwe… już je na coś przeznaczyłem.
— Pieniądze!…
— Stuknij się w głowę i zostaw sztylet w spokoju.
I tak mocno ścisnąwszy mu rękę, że Varin jęknął z bólu,
dorzucił:
— Wynoś się, kolego, świeże powietrze dobrze ci zrobi. Może
chcesz, żebym cię odprowadził? Pójdziemy przez pusty teren i
pokażę ci stos kamieni, pod którymi…
— To nieprawda! To nieprawda!
— Ależ tak, to prawda. Ta mała metalowa tabliczka z
siedmioma czerwonymi serduszkami stamtąd pochodzi. Louis
Lacombe nigdy się z nią nie rozstawał, pamiętasz? Ty i twój
brat pogrzebaliście ją razem z ciałem… i innymi rzeczami,
którymi policja może się bardzo zainteresować.
Varin zakrył sobie twarz rękami dygocącymi z wściekłości.
Po chwili powiedział:
— Dobrze. Wykiwano mnie. Dosyć o tym. Tylko jedno jeszcze
słowo… jedno jedyne… chciałbym wiedzieć…
— Słucham?
— Czy w schowku, w tym większym, była szkatułka?
— Tak.
— Kiedy pan przyszedł tutaj, w nocy z 22 na 23 czerwca, czy
jeszcze tam była?
— Tak.
— I co zawierała?…
— To wszystko, co w niej zamknęli bracia Varin: dość ładną
kolekcję klejnotów, brylantów i pereł, zagrabionych gdzie się
dało przez wymienionych braci.
— I pan je zabrał?
— Mój Boże, postaw się w moje położenie…
— A więc… mój brat zabił się, gdy stwierdził brak kasetki?
— Być może. Zniknięcie waszej korespondencji z majorem
von Lieben pewnie by mu nie wystarczyło. Ale zniknięcie
kasetki… To wszystko, o co chciałeś mnie zapytać?
— Nie, jeszcze coś: jak pan się nazywa?
— Pytasz, jakbyś się nosił z chęcią zemsty.
— Fortuna kołem się toczy. Dziś pan jest silniejszy, jutro…
— Ty będziesz.
— Mam nadzieję. A więc — nazwisko?
— Arsène Lupin.
— Arsène Lupin?
Varin zatoczył się, jakby ogłuszony ciosem maczugi. Można
by rzec, że te dwa słowa pozbawiły go wszelkiej nadziei. Daspry
roześmiał się.
—Uważasz, że pierwszy lepszy potrafiłby zaaranżować tę
piękną sprawę? Daj spokój, wymagała ona przynajmniej
Arsena Lupina. A teraz, mój mały, kiedy już wiesz, idź i szykuj
zemstę. Arsène Lupin cię czeka.
I wypchnął go za drzwi, nie dorzucając ani słowa więcej.
*
— Daspry! Daspry! — wołałem go mimo woli dawnym nazwi-
skiem, pod którym go znałem.
Odsunąłem aksamitną zasłonę.
Daspry przybiegł.
— O co chodzi? O co chodzi?
— Pani Andermatt coś się stało.
Pobiegł, dał jej do powąchania trzeźwiących soli i ciągle
krzątając się przy niej, pytał mnie:
— No, co się stało?
— Listy — powiedziałem — listy… do Louisa Lacombe’a,
które pan oddał jej mężowi!
Uderzył się w czoło.
— Myślała, że to zrobiłem… Ależ tak, mogła tak myśleć. Co za
idiota ze mnie!
Pani Andermatt, już przytomna, słuchała go chciwie. A on
wyjął z portfelu mały pakiecik, zupełnie podobny do tego, który
zabrał Andermatt.
— Proszę pani, oto listy, te prawdziwe.
— A tamte?
— Tamte są takie same jak te, tylko skopiowane przeze mnie
dziś w nocy i odpowiednio zmienione. Pani mąż przeczyta je z
tym większym zadowoleniem, że wszystko odbyło się na jego
oczach i nie będzie podejrzewał zamiany…
— Pismo…
— Nie ma takiego pisma, którego nie dałoby się podrobić.
Podziękowała mu w takich słowach, jakich użyłaby wobec
kogoś z jej towarzystwa. Widziałem, że nie słyszała ostatnich
słów rozmowy Varina z Arsenem Lupinem.
A ja patrzyłem na niego z zaambarasowaniem, nie wiedząc,
co powiedzieć staremu przyjacielowi, który objawił mi swe
prawdziwe oblicze w tak niespodziewanym świetle. Lupin! To
był Lupin? Przyjacielem z mojego kółka był nikt inny, tylko
sam Arsène Lupin! Nie chciałem poruszać tego tematu, ale on
powiedział ze swobodną miną:
— Może się pan pożegnać z Jeanem Daspry.
— Ach!
— Tak, Jean Daspry wyjeżdża w podróż. Wysyłam go do
Maroka. Możliwe, że zginie tam w sposób godny siebie.
Zapewniam pana, że ma taki zamiar.
— Ale Arsène Lupin zostanie?
— Och, oczywiście. Arsène Lupin dopiero jest na progu
kariery i liczy na to, że…
Powodowany niepohamowaną ciekawością, podskoczyłem
do niego i odciągnąłem na bok, z dala od pani Andermatt.
— A więc odnalazł pan drugą skrytkę, tę, gdzie były
schowane listy?
— Sprawiło mi to niemało kłopotu. Odkryłem ją zaledwie
wczoraj po południu, kiedy pan się położył. Mój Boże, a to było
takie proste! Ale o prostych rzeczach zawsze myśli się na
ostatku.
I pokazał mi siódemkę kier.
— Dobrze odgadłem, że po to, żeby otworzyć większy
schowek, trzeba przyłożyć kartę do miecza tego poczciwego
faceta na mozaice…
— Jak pan to zgadł?
— Bardzo łatwo. Dzięki swemu prywatnemu wywiadowi
wiedziałem, przychodząc tutaj 22 czerwca wieczorem…
— Po rozstaniu się ze mną?
— Tak i po doprowadzeniu pana obmyślonymi z góry
tematami rozmowy do takiego stanu podniecenia, który musiał
nieuchronnie sprawić, że człowiek podobnie wrażliwy i
nerwowy jak pan nie wyjdzie z łóżka i pozwoli mi działać bez
przeszkód.
— Rozumowanie było słuszne.
— Przychodząc tutaj wiedziałem o istnieniu jednej kasetki
ukrytej w schowku z tajemniczym zamkiem i że siódemka kier
jest do niego kluczem, magicznym zaklęciem. Chodziło więc
tylko o to, żeby przyłożyć tę siódemkę do właściwego miejsca.
Godzina poszukiwań mi wystarczyła.
— Godzina?
— Niech pan się przyjrzy poczciwinie na mozaice.
— Staremu cesarzowi?
— Ten stary cesarz jest wiernym odbiciem kierowego króla ze
wszystkich kart świata. Karolem Wielkim.
— Rzeczywiście… ale dlaczego siódemka kier otwiera raz
duży schowek, a raz mały? I dlaczego otworzył pan naprzód ten
duży?
— Dlaczego? Dlatego, że zawsze dotąd przykładałem moją
siódemkę kier w jednym kierunku. Dopiero wczoraj
zauważyłem, że jeżeli się ją obróci, to znaczy, gdy się siódme
serduszko, to środkowe, skieruje w górę, zamiast w dół, to
zmieni się cały układ siedmiu serc.
— Rzeczywiście!
— Tak, rzeczywiście, ale trzeba było o tym pomyśleć.
— I jeszcze coś. Pan nie wiedział o tych listach, zanim pani
Andermatt…
— Powiedziała o nich przy mnie? Tak. W schowku nie
znalazłem nic prócz kasetki i korespondencji dwóch braci,
która naprowadziła mnie na ślad ich zdrady.
— A zatem tylko przez przypadek odtworzył pan naprzód
historię dwóch braci, a potem odszukał pan plany i dokumenty
łodzi podwodnej?
— Tylko przez przypadek.
— Ale po co szukał pan…
Daspry przerwał mi śmiejąc się.
— Mój Boże, jak ta sprawa pana interesuje!
— Ona mnie pasjonuje.
— Więc dobrze. Gdy tylko odprowadzę panią Andermatt i
odeślę do „Echo de France” krótką notatkę, którą zaraz
napiszę, wrócę i zajmiemy się szczegółami tej afery.
Usiadł i skreślił jedną z tych małych, lapidarnych notatek,
które tak bawiły jego fantazję. Któż nie pamięta szumu, jakiego
ta notatka narobiła na całym świecie?
Arsène Lupin rozstrzygnął problem niedawno
wysunięty przez Salvatora. Zdobył on dokumenty i
oryginalne plany inżyniera Louisa Lacombe’a i przekaże
je ministrowi marynarki. Przy tej okazji ogłasza
subskrypcję, której celem jest ufundowanie przez
społeczeństwo i dda- nie państwu pierwszej łodzi
podwodnej zbudowanej na podstawie tych planów. Listę
subskrybentów otwiera Arsène Lupin kwotą dwudziestu
tysięcy franków.
— Dwadzieścia tysięcy franków czekami pana Andermatta,
tak? — zapytałem, kiedy mi podał notatkę do przeczytania.
— Właśnie. Rzecz słuszna, żeby Varin częściowo odkupił swą
zdradę.
*
Oto jak poznałem Arsena Lupina. Oto jak dowiedziałem się,
że Jean Daspry, osoba z naszego towarzystwa, bywalec
salonów, jest nikim innym tylko Arsenem Lupinem,
dżentelmenem-włamywaczem. Oto jak nawiązałem
niezmiernie miłą nić przyjaźni z naszym wielkim człowiekiem i
jak, krok za krokiem, dzięki zaufaniu, którym mnie zaszczyca,
stałem się jego bardzo skromnym, bardzo wiernym i bardzo
mu wdzięcznym biografem.
Śmierć krąży…
Po obejściu murów zamku Arsène Lupin wrócił do miejsca, z
którego wyszedł. Absolutnie nie było żadnego wyłomu i na
teren rozległych włości Maupertuis można się było dostać tylko
albo przez małą furtką, mocno zaryglowaną od wewnątrz, albo
przez główną bramę, przy której stał domek stróża.
— Dobrze — powiedział Arsène Lupin — sięgnijmy więc do
nadzwyczajnych środków.
Wszedł w głąb zarośli, gdzie ukrył motocykl, i odwinąwszy
zwój lekkiej liny okręconej pod siodełkiem, poszedł ku miejscu,
które sobie upatrzył w czasie swego obchodu. Tu, daleko od
drogi, na skraju lasu, wysokie drzewa rosnące w parku
wystawały gałęziami za mur.
Lupin przywiązał kamień do końca liny, którą potem zarzucił
na wielką gałąź. Teraz wystarczyło tylko przyciągnąć ją w dół i
siąść na niej okrakiem. Prostując się gałąź uniosła go w górę. I
gdy w ten sposób przedostał się za mur, ześliznął się po pniu i
lekko zeskoczył na trawę w parku.
Była zima. Poprzez bezlistne gałęzie drzew, nad sfalowaną
murawą dojrzał w oddali mały zameczek de Maupertuis. Bojąc
się, by go nie dostrzeżono, Arsène Lupin ukrył się za kępką
sosen. Stąd przez lornetkę przyjrzał się posępnej i mrocznej
fasadzie zameczku. Wszystkie okna były zamknięte i jakby
chronione hermetycznymi okiennicami. Można by powiedzieć,
że był to budynek nie zamieszkany.
— Do licha — mruknął Arsène Lupin — niewesoły dwór!
Tutaj nie chciałbym dokonać żywota!
Ale gdy zegar wydzwonił trzecią, otworzyły się na parterze
jedne z drzwi wychodzące na taras i ukazała się w nich bardzo
szczupła kobieca postać otulona w czarne palto.
Kobieta przez parę minut przechadzała się wzdłuż i wszerz
tarasu, a ptaki, którym rzucała okruszyny chleba, latały wokół
niej. Później zeszła po kamiennych schodkach na główny
trawnik i poszła nim, skręcając potem w aleję na prawo.
Przez lornetkę Lupin widział ją wyraźnie, gdy szła w jego
stronę. Wysoka, blondynka, o wdzięcznej postawie, miała
twarzyczkę młodej dziewczyny. Szła szybkim krokiem,
spoglądając na blade grudniowe słońce i dla zabawy łamiąc
zwiędłe gałązki na krzakach rosnących wzdłuż alei. Przeszła już
prawie dwie trzecie drogi dzielącej ją od Arsena Lupina, kiedy
rozległo się wściekłe szczekanie i wielkie psisko, duński dog
olbrzym, wybiegł z pobliskiej budy i stanął na tylnych łapach,
powstrzymany za szyję łańcuchem.
Dziewczyna minęła go szerokim łukiem, nie zwracając uwagi
na ten, widać, codzienny wypadek. Pies wpadł w jeszcze
większą wściekłość i, wspięty na tylnych łapach, szarpał się na
łańcuchu tak, że omal się nie dusił.
Po przejściu jeszcze trzydziestu czy czterdziestu kroków
dziewczyna, pewnie zniecierpliwiona rzucaniem się psa,
odwróciła się i machnęła ręką. Pies szarpnął wściekle
łańcuchem, cofnął się w głąb budy i znów skoczył naprzód,
niczym już nie powstrzymany. Dziewczyna krzyknęła w
śmiertelnym przerażeniu: pies biegł ku niej, a za nim wlókł się
zerwany łańcuch.
Rozpaczliwie wzywając pomocy, zaczęła biec, biec co tchu w
piersi. Ale pies dopędził ją w paru susach.
Upadła natychmiast, wyczerpana. Była zgubiona. Zwierzę już
było nad nią, zębami niemal sięgało ciała.
I w tej chwili padł strzał. Pies przekoziołkował przez łeb, raz
jeszcze się poderwał, pazurami zaczął drzeć ziemię, a potem
położył się, wydając raz po raz ochrypłe, zduszone wycie, które
zakończyło się głuchą skargą i niewyraźnym skowytem. I to
było wszystko.
— Zdechł — rzekł Arsene Lupin, który zaraz nadbiegł z
rewolwerem gotowym do nowego strzału.
Dziewczyna wstała, blada jak trup, jeszcze się chwiejąc na
nogach. Z wielkim zdziwieniem przyglądała się nieznajomemu
mężczyźnie, który ją uratował, i szeptała:
— Dziękuję… zlękłam się bardzo… w sam czas… Bardzo panu
dziękuję.
Lupin uchylił kapelusza.
— Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Paul Daubreuil…
Ale zanim przystąpię do wyjaśnień, poproszę panią o chwilę
cierpliwości…
Pochylił się nad psem i przyjrzał się łańcuchowi w tym
miejscu, gdzie przerwało go zwierzę.
— Tak, zgadza się — mruknął przez zęby — właśnie tego się
spodziewałem… Do diaska! Wypadki toczą się szybko…
Powinienem był wcześniej przyjechać.
I zwracając się do dziewczyny, powiedział żywo:
— Proszę pani, szkoda każdej minuty. Moja obecność w tym
parku nie da się usprawiedliwić. Nie chcę, żeby mnie
przyłapano, i to z przyczyn, które wyłącznie pani dotyczą. Czy
pani sądzi, że z zamku było słychać wystrzał?
Dziewczyna już jakby odzyskała panowanie nad sobą.
Odpowiedziała głosem pewnym, który zdradzał śmiały
charakter:
— Nie sądzę.
— Czy pani ojciec jest dziś w zamku?
— Mój ojciec choruje, leży od miesięcy. A zresztą jego pokój
wychodzi na inną stronę.
— A służba?
— Oni także mieszkają i pracują w tamtej stronie zamku.
Tędy nikt nigdy nie przechodzi. Tylko ja tu spaceruję.
— A więc możliwe, że mnie nikt nie widział, tym bardziej że i
te drzewa nas zakrywają.
— To możliwe.
— Mogę zatem mówić z panią swobodnie?
— Oczywiście, ale nie rozumiem…
— Zaraz pani zrozumie.
Podszedł do niej trochę bliżej i powiedział:
— Pozwoli pani, że będę się streszczał. I tak: cztery dni temu
panna Jeanne Darcieux…
— To ja — rzekła dziewczyna.
— Panna Jeanne Darcieux — ciągnął Lupin — napisała list do
jednej ze swych przyjaciółek, imieniem Marceline, która
mieszka w Wersalu…
— Skąd pan to wie? — zapytała zdziwiona dziewczyna. —
Podarłam list, nawet go nie dokończywszy.
— A kawałki rzuciła pani na brzeg drogi wiodącej z zamku do
Vendôme.
— Tak… spacerowałam…
— Te kawałki podniesiono i już nazajutrz dano mi o nich
znać.
— Pan je czytał?… — powiedziała Jeanne Darcieux lekko
zirytowanym głosem.
— Tak, popełniłem tę niedyskrecję i wcale jej nie żałuję, bo
dzięki temu mogłem panią uratować.
— Uratować mnie… od czego?
— Od śmierci.
Lupin powiedział to zupełnie szczerze, a dziewczynę
przeszedł dreszcz.
— Śmierć mi nie grozi.
— Grozi, proszę pani. Przy końcu października, kiedy pani
czytała na ławce na tarasie, gdzie pani codziennie siadywała,
akurat o tej godzinie oderwał się kawał gzymsu i gdyby upadł o
kilka centymetrów bliżej, byłaby pani zginęła.
— Przypadek…
— A pewnego pięknego listopadowego wieczoru przechodziła
pani przy świetłe księżyca przez ogród warzywny i padł strzał.
Kula przeleciała pani tuż koło ucha.
— Tak mi się… przynajmniej wydawało…
— I wreszcie w ubiegłym tygodniu drewniany mostek
przerzucony nad rzeką w parku, o dwa metry od wodospadu,
załamał się, gdy pani po nim przechodziła. Tylko cudem udało
się pani uchwycić za wystający korzeń.
Jeanne Darcieux spróbowała się uśmiechnąć.
— No tak, ale jak pisałam do przyjaciółki, był to tylko zbieg
okoliczności, przypadków…
— Nie, proszę pani, nie. Jeden taki przypadek to rzecz
możliwa… dwa także… ale!… Nie wolno jednak przypuszczać,
że trzy razy była pani igraszką wypadków, które zawsze
zmierzały do tego samego celu w tak niezwykłych
okolicznościach. Oto czemu pozwoliłem sobie przybyć pani na
ratunek. A że moja pomoc może być przydatna tylko wtedy,
gdy pozostanie w tajemnicy, nie zawahałem się wejść tutaj…
nie przez drzwi. I czas leż, żeby pani przyznała mi rację. Wróg
zaatakował panią ponownie.
— Jak to!… Myśli pan?… Nie, to niemożliwe… Nie chcę
wierzyć…
Lupin podniósł z ziemi łańcuch i pokazując go jej powiedział:
— Niech pani spojrzy na ostatnie ogniwo. Wyraźnie widać, że
je przepiłowano. Taki gruby łańcuch nie pękłby, gdyby nie to.
Zresztą wyraźnie widać ślady pilnika.
Jeanne pobladła, przerażenie wykrzywiło jej ładną
twarzyczkę.
— Któż mnie tak nienawidzi? — wyjąkała. —To straszne… Ja
nikomu nie zrobiłam nic złego… A jednak jestem pewna, że pan
ma rację… co więcej…
I dokończyła ciszej:
— Co więcej, zastanawiam się, czy takie samo
niebezpieczeństwo nie zagraża memu ojcu.
— I jego także zaatakowano?
— Nie, bo się nie rusza z pokoju. Ale jego choroba jest taka
tajemnicza!… Zupełnie stracił siły… Nie może chodzić… Poza
tym dusi się, jakby mu serce przestawało bić. Ach, jakie to
straszne!
Lupin wyczuł, że j est to chwila, kiedy może zapanować nad
tą dziewczyną i powiedział:
— Niech się pani niczego nie boi. Jeśli mnie pani ślepo
posłucha, jestem pewien zwycięstwa.
— Tak… tak… dobrze… ale to wszystko jest takie okropne…
— Niech mi pani zawierzy, bardzo panią proszę. I niech mnie
pani posłucha. Potrzebuję kilku wyjaśnień.
Jedno po drugim zadawał jej pytania, na które odpowiadała
z pośpiechem.
— Ten pies nigdy nie był spuszczany z uwięzi, prawda?
— Nigdy.
— Kto mu dawał jeść?
— Stróż. Przynosił mu jedzenie o zmroku.
— A więc mógł podejść do psa bez obawy, że ten go ugryzie.
— Tak, i tylko on, bo pies jest bardzo zły.
— Czy pani nie podejrzewa tego człowieka?
— O, nie… Baptysta?… Nigdy!…
— I pani się z nikim nie widuje?
— Z nikim. Nasza służba jest nam bardzo oddana. Ogromnie
mnie kochają.
— Nie ma pani przyjaciół w zamku?
— Nie.
— Brata?
— A zatem ma pani tylko ojca, który mógłby panią bronić?
— Tak i już panu powiedziałem, w jakim jest stanie.
— Czy mu pani mówiła o tych różnych zamachach?…
— Tak, niestety. Nasz lekarz, stary doktor Gueroult, zabronił
mi nawet w najmniejszym stopniu denerwować ojca.
— A gdzie jest pani matka?
— Nie pamiętam jej. Umarła szesnaście lat temu…
dokładnie, szesnaście lat temu.
— Ile lat miała pani wtedy?
— Niecałe pięć.
— Mieszkała pani tutaj?
— Mieszkaliśmy w Paryżu. Dopiero w rok później mój ojciec
nabył ten zamek.
Lupin milczał chwilę, a potem zakończył:
— Dobrze. Dziękuję pani. Jak na razie te informacje mi
wystarczą. Zresztą nieostrożnie byłoby, gdybyśmy zostawali
razem tak długo.
— Ale stróż lada chwila znajdzie psa… Co powiedzieć, kto go
zabił?
— Pani, w obronie przed napaścią.
— Nigdy nie noszę broni.
— Trzeba przypuszczać, że jednak pani nosi — odparł Lupin
uśmiechając się — bo to pani zabiła to zwierzę i tylko pani
mogła to zrobić, nikt inny. Poza tym niech myślą, co chcą.
Najważniejsze, żeby mnie nikt nie podejrzewał, kiedy przyjdę
do zamku.
— Do zamku? Pan zamierza?…
— Nie wiem jeszcze jak, ale się dostanę… I od tego
wieczoru…A więc powtarzam, niech się pani nic nie boi. Biorę
wszystko na siebie.
Jeanne patrzyła naArsena Łupina i całkowicie przez niego
opanowana, podbita jego pewną i szczerą miną, powiedziała po
prostu:
— Nie boję się.
— A więc wszystko idzie ku dobremu. Do wieczora!
— Do wieczora!
Odeszła, a Lupin, który ją odprowadzał oczami, póki nie
znikła za rogiem zamku, mruknął pod nosem:
— Ładniutkie stworzenie! Szkoda by było, gdyby ją spotkało
jakie nieszczęście. Dzięki Bogu ten zuch Arsene odparuje każde
pchnięcie.
Nie przejmując się tym, że ktoś go może spotkać, nastawiając
uszu obszedł park i jego najmniejsze zakamarki, odszukał małe
drzwiczki, te, które sobie zapamiętał chodząc po tamtej stronie
muru i które prowadziły, jak się okazało, do warzywnika,
odsunął zasuwy, zabrał klucz, przeszedł wzdłuż muru i znalazł
się pod swoim dawnym drzewem. W dwie minuty później
wsiadał na motocykl.
*
Miasteczko Maupertuis niemal graniczy z zameczkiem.
Lupin rozpytał się i dowiedział, że doktor Gueroult mieszka
obok kościoła.
Zadzwonił i gdy go wprowadzono do gabinetu przyjęć,
przedstawił się doktorowi pod nazwiskiem Paula Daubreuila,
zamieszkałego w Paryżu przy ulicy Surene. Powiedział,
zastrzegając sobie tajemnicę, że jest w nieurzędowym
kontakcie z władzami śledczymi i że dowiedziawszy się z
podartego listu o wypadkach, które zagrażały życiu panny
Darcieux, przyjechał ją ratować.
Doktor Gueroult, stary lekarz wiejski, który uwielbiał młodą
pannę, przyznał po wysłuchaniu wyjaśnień Lupina, że te
wszystkie wypadki dowodziły niezbicie istnienia jakiegoś
spisku. Bardzo zdenerwowany ofiarował gościnę Lupinowi i
zatrzymał go na obiedzie.
Obaj naradzali się długo, a wieczorem poszli razem do
zamku.
Doktor wszedł na pierwsze piętro do pokoju chorego i
poprosił o pozwolenie wprowadzenia jednego ze swych
młodych kolegów-leka- rzy, któremu na krótki czas urlopu
zamierza przekazać opiekę nad swymi chorymi.
Po wejściu do pokoju Lupin zobaczył Jeanne Darcieux
siedzącą u wezgłowia chorego ojca, a ona, ujrzawszy go, ledwie
powstrzymała gest zdziwienia i na znak doktora wyszła z
pokoju.
W obecności Lupina doktor zbadał chorego. Pan Darcieux
był wychudzony cierpieniem, oczy błyszczały mu z gorączki.
Tego dnia skarżył się zwłaszcza na serce. Po zakończonym
badaniu wypytywał doktora o swoje zdrowie z widocznym
lękiem, a każda odpowiedź zdawała mu się sprawiać ulgę.
Mówi! też o córce, bo był przekonany, że mu nie powiedziano
prawdy i że jego córka szczęśliwie uniknęłai innych katastrof.
Mimo zaprzeczeń lekarza nie uspokoił się. Chciał, żeby za-
wiadomiono policję i żeby przeprowadzono śledztwo.
Wyczerpało go jednak to podniecenie i powoli zasnął.
W korytarzu Lupin zatrzymał doktora.
— Panie doktorze, jakie jest pańskie zdanie? Czy pan nie
myśli, że chorobę pana Darcieux należy przypisać jakiemuś
obcemu czynnikowi?
— Nie rozumiem?
— No więc przypuśćmy, że temu samemu wrogowi chodzi o
uśmiercenie ojca i córki…
Doktora Gućroult zaskoczyła ta hipoteza.
— Rzeczywiście… rzeczywiście… jego choroba zdradza
czasami zupełne anomalie! Na przykład niemal całkowity
paraliż nóg powinien iść w parze…
Namyślał się chwilę, a potem powiedział szeptem:
— Trucizna… ale jaka?… A przy tym pacjent nie zdradza
żadnych objawów otrucia… należałoby przypuścić… Ale co pan
robi?… Co się stało?
Obaj rozmawiali przed małą jadalnią na pierwszym piętrze,
w której Jeanne Darcieux, skorzystawszy z tego, że doktor był u
ojca, zabierała się właśnie do kolacji. Lupin, który przyglądał
się jej przez otwarte drzwi, zobaczył, że podniosła do ust
filiżankę i upiła kilka łyków.
Nagle podbiegł do niej i schwycił ją za rękę.
— Co pani pije?
— Herbatę — powiedziała zmieszana — … herbatę…
— Pani się zmarszczyła z niesmakiem… dlaczego?
— Nie wiem… zdawało mi się…
— Co się pani zdawało?
— Że ma… jakąś gorycz… Ale to pewnie z lekarstwa, które
dolałam.
— Jakiego lekarstwa?
— Kropelek, które biorę przy każdym obiedzie… tak pan
kazał, doktorze.
— Tak — oznajmił lekarz — ale to lekarstwo jest bez smaku…
Przecież pani to wie, boje pani bierze od dwóch tygodni, i po
raz pierwszy…
— Tak… tak… — szepnęła dziewczyna — a to ma smak… O,
usta jeszcze mnie palą.
Z kolei doktor Gueroult łyknął herbaty z filiżanki.
— Ach, pfu! — krzyknął spluwając — nie można się mylić!
Arsene Lupin ze swej strony przyglądał się flaszeczce z
lekarstwem, a potem zapytał.
— Gdzie stoi ta flaszeczka przez cały dzień?
Jeanne nie mogła mu odpowiedzieć: obie ręce przycisnęła do
piersi; blada, z wywróconymi białkami oczu, cierpiała
strasznie.
— Boli… boli — jęczała.
Obaj mężczyźni zanieśli jąco prędzej do jej pokoju i ułożyli
na łóżku.
— Trzeba dać emetyk — rzekł Lupin.
— Niech pan otworzy szafę — rozkazał mu doktor — znajdzie
pan tam domową apteczkę… Ma pan?… Niech pan wyjmie
jedną z małych tubek… Tak, tamtą… I teraz gorącej wody…
Znajdzie ją pan na tacce z czajniczkiem.
Przybiegła wezwana dzwonkiem pokojówka panny Jeanne
Darcieux. Lupin wytłumaczył jej, że młoda pani zachorowała w
tajemniczy sposób.
Zaraz potem wrócił do małej jadalni, przejrzał kredens i
szafy i pod pretekstem, że doktor kazał mu zająć się dietą
panny Darcieux, zeszedł do kuchni. Nic po sobie nie pokazując,
pogadał z kucharką, służącym i stróżem Baptystą który jadał w
zamku.
Po powrocie na górę spotkał doktora.
— No i jak? — zapytał Lupin.
— Zasnęła.
— Nie ma niebezpieczeństwa?
— Nie. Na szczęście wypiła dwa, najwyżej trzy łyki. To już po
raz drugi dziś ratuje jej pan życie. Analiza płynu z tej flaszeczki
da nam tego dowód.
—Analiza jest niepotrzebna, doktorze. Jasne jest, że
próbowano otrucia.
— Ale kto próbował?
— Nie wiem. Ale ten szatan, który to wszystko organizuje,
zna zwyczaje domu. Wchodzi i wychodzi, jak mu się żywnie
podoba, spaceruje po parku, przepiłowuje łańcuch psa, dodaje
trucizny dojedzenia, krótko mówiąc porusza się i działa, jakby
żył tym samym życiem co ona, a raczej co ci, których chce
zgładzić.
—Ach, uważa pan, że taka sama groźba zawisła nad panem
Darcieux?
— Niewątpliwie.
— A więc ktoś ze służby? Nie, to niemożliwe. Czy pan
sądzi?…
— Nic nie sądzę. Nic nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że
sytuacja jest tragiczna i że trzeba się obawiać najgorszego.
Śmierć stoi na progu, krąży wkoło i niebawem dosięgnie tych,
których ściga.
— Co robić?
— Czuwać, doktorze. Udajmy, że niepokoi nas stan pana
Darcieux i śpijmy w tej jadalni. Pokoje ojca i córki leżą w
pobliżu. Usłyszymy, gdyby im coś groziło.
Mieli jeden fotel do swej dyspozycji, ustalili więc, że będą na
nim spać na zmianę.
W gruncie rzeczy, Arsène Lupin spał zaledwie dwie, trzy
godziny. W środku nocy, nie uprzedzając swego towarzysza,
opuścił pokój, uważnie obszedł cały zamek i wyszedł główną
bramą.
Koło dziewiątej przybył na swym motocyklu do Paryża.
Dwóch jego przyjaciół, do których telefonował z drogi, już na
niego czekało. We trzech, każdy na własną rękę, przez cały
dzień prowadzili poszukiwania, które Arsène Lupin sobie
obmyślił.
O szóstej wieczór Arsène Lupin na gwałt wyruszył w
powrotną drogę. Później opowiadał mi, że chyba nigdy jeszcze
nie ryzykował życia tak śmiało jak wtedy, kiedy pędził z
szaleńczą szybkością z powrotem w ową grudniową, mglistą
noc, a światło jego latami ledwie przebijało mrok.
Przed bramą, jeszcze otwartą, zeskoczył z motoru, dobiegł do
zamku i w paru susach wpadł na pierwsze piętro.
W jadalni nie było nikogo.
Bez wahania, bez pukania wszedł do pokoju Jeanne.
— Ach, pani jest tu — rzekł i westchnął z ulgą na widok
dziewczyny i doktora siedzących obok siebie i rozmawiających.
— Co? Coś nowego? — zapytał doktor zaniepokojony
niezwykłym podnieceniem człowieka, którego zimną krew już
poznał.
— Nic — odpowiedział Lupin. — Nic nowego. A tu?
— Tu także nic. Zostawiliśmy pana Darcieux samego. Z
apetytem zjadł kolację po dobrym dla niego dniu. Co do
Jeanne, to jak pan widzi, odzyskała nawet kolory.
— A więc musimy wyjechać.
— Wyjechać! Ależ to niemożliwe — zaprotestowała Jeanne.
— Musimy! — gwałtownie krzyknął Lupin i tupnął nogą.
Ale zaraz się opanował, w paru słowach przeprosił
dziewczyną i doktora i na trzy, cztery minuty zapadła martwa
cisza, której doktor i Jeanne nie chcieli przerywać.
Wreszcie Lupin zwrócił się do dziewczyny:
— Wyjedzie pani jutro rano, ale tylko na tydzień lub dwa.
Odwiozę panią do przyjaciółki do Wersalu, do tej, do której
pani pisała. Bardzo panią proszę, żeby się pani dziś wieczór
zupełnie otwarcie przyszykowała do drogi. Niech pani uprzedzi
służbę… Doktor z całą ostrożnością wytłumaczy panu Darcieux,
że pani wyjazd jest konieczny ze względu na pani
bezpieczeństwo. Zresztą ojciec przyjedzie do pani zaraz, gdy
mu siły na to pozwolą. Zgoda?
— Tak — odparła Jeanne całkowicie pod wpływem
stanowczego i łagodnego zarazem tonu Lupina.
— Jeśli tak — mówił dalej Lupin — to niech się pani
pospieszy i już nie wychodzi ze swego pokoju.
— Ale — z lekkim dreszczem powiedziała dziewczyna — tej
nocy…
— Niech się pani niczego nie boi. Przy najmniejszym
niebezpieczeństwie zaraz obaj przybiegniemy. Niech pani
otwiera tylko na trzykrotne leciutkie pukanie.
Jeanne natychmiast zadzwoniła na pokojówkę. Doktor
poszedł do pana Darcieux, a Arsène Lupin kazał sobie podać
coś do zjedzenia w małej jadalni.
— No, już załatwione — rzekł doktor, wchodząc do pokoju po
jakichś dwudziestu minutach. — Pan Darcieux zgodził się dość
łatwo. W gruncie rzeczy on też uważa, że lepiej będzie zabrać
stąd Jeanne.
Wyszli we dwóch i opuścili zamek.
Już przy bramie Lupin zawołał stróża.
— Możesz zamknąć, przyjacielu. Gdyby pan Darcieux nas
potrzebował, niech zaraz ktoś przybiegnie.
Na kościele w Maupertuis zegar wydzwonił dziesiątą. Ciemne
chmury, spoza których czasem wyglądał księżyc, zawisły nad
okolicą.
Obaj mężczyźni przeszli ze sto kroków i już podchodzili do
miasteczka, kiedy Lupin mocno schwycił swego towarzysza za
rękę.
— Stop!
— Co się stało? — wykrzyknął doktor.
— To — odparł Lupin urywanym głosem — że jeżeli się nie
mylę, jeżeli nie błądzę w tej całej sprawie jak ślepy, to tej nocy
zamordują pannę Darcieux.
— Hm! Co pan mówi? — bąkał przerażony doktor. — Więc po
co wyszliśmy?
— Po to, żeby zbrodniarz, który śledzi każdy nasz ruch w
ciemności, nie odłożył swego nikczemnego zamiaru i żeby
zabrał się do niego nie wtedy, kiedy on będzie chciał, tylko
kiedy ja będę chciał.
— Wrócimy więc do zamku?
— Oczywiście, ale każdy z innej strony.
— To chodźmy zaraz.
— Niech pan posłucha, doktorze — rzekł Arsène Lupin
poważnym tonem — i nie traćmy czasu na daremne słowa.
Przede wszystkim trzeba zmylić ślad. W tym celu niech pan
idzie prosto do siebie i niech pan wyjdzie dopiero po paru
minutach, kiedy się pan upewni, że nikt pana nie śledzi.
Dojdzie pan wtedy do murów zamku z lewej strony i pójdzie
pan do drzwiczek od warzywnika. Tu jest klucz. Kiedy zegar na
kościele wydzwoni jedenastą, otworzy pan cicho drzwiczki,
pójdzie pan na prawo aż do tarasu na tyłach zamku. Piąte okno
źle się zamyka, wystarczy panu tylko przekroczyć balkon. Gdy
się pan znajdzie w pokoju panny Darcieux, niech pan zasunie
zasuwę i niech się pan nie rusza. Słyszy pan: nie ruszajcie się
oboje, cokolwiek by się stało. Zauważyłem, że panna Darcieux
zostawia uchylone okno ubieralni, prawda?
— Tak jej doradziłem i to już weszło w zwyczaj.
— Tamtędy wejdą.
— A pan?
— I ja wejdę tamtędy.
— A pan wie, kto jest zbrodniarzem?
Lupin zawahał się, nim odpowiedział.
— Nie… nie wiem… Ale w ten sposób dowiemy się. Zaklinam
pana, niech pan zachowa spokój. Żadnego słowa, żadnego
ruchu, cokolwiek by się zdarzyło.
— Obiecuję to panu.
— To mało, doktorze. Niech mi pan da słowo.
— Daję panu słowo.
Doktor odszedł, a Lupin wszedł na sąsiedni wzgórek, skąd
widać było okna zamku na pierwszym i drugim piętrze. W
wielu z nich się świeciło.
Czekał dosyć długo. Światła w oknach gasły jedno po drugim.
Wtedy Arsène Lupin, kierując się w przeciwnym kierunku niż
miał pójść doktor, skręcił w prawo i poszedł wzdłuż muru do
kępy drzew, przy których ukrył wczoraj swój motocykl.
Wybiła jedenasta. Lupin obliczył sobie czas potrzebny
doktorowi na przecięcie warzywnika i na wejście do zamku.
— No — mruknął — doktor musi być na stanowisku. Od tej
strony więc wszystko jest w porządku. Ruszaj na pomoc, Lupin!
Wróg nie będzie czekał z wyłożeniem swej ostatniej karty i do
licha! Trzeba, żebym tam był…
Uciekł się do tego samego sposobu, co ostatnim razem:
przygiął gałąź i wywindował się na mur, skąd mógł wdrapać się
między grubsze konary drzewa.
I w tej chwili nadstawił uszu. Zdawało mu się, że słyszy
szelest suchych liści. I rzeczywiście dostrzegł jakiś cień
ruszający się w dole, pod nim, o jakieś trzydzieści metrów
dalej.
— Do licha — powiedział sobie. — Klapa, drań zwąchał pismo
nosem.
Księżyc właśnie wyszedł zza chmur i wtedy Arsène Lupin
wyraźnie zobaczył, że ten człowiek mierzy w niego. Chciał
zeskoczyć na ziemię i już się odwrócił, ale nagle poczuł
uderzenie w piersi, usłyszał huk wystrzału, zaklął z wściekłości i
zaczepiając po drodze o gałęzie, jak trup zleciał na dół.
*
Tymczasem doktor Gueroult, zgodnie ze wskazówkami
Arsena Łupina, przelazł przez parapet piątego okna i po
omacku wszedł na pierwsze piętro. Znalazłszy się przed
pokojem Jeanne, zapukał lekko trzy razy do drzwi, wszedł i
natychmiast zasunął zasuwę.
— Wyciągnij się wygodnie na łóżku — szeptem kazał
dziewczynie, która wciąż była w swej wieczorowej sukni. —
Muszą myśleć, że śpisz. Brrr, chłodno tutaj. Czy okno twej
ubieralni jest otwarte?
— Tak… chciałby pan może…
— Nie, niech zostanie otwarte, zaraz przyjdą.
— Przyjdą! — powtórzyła bezradnie przerażona Jeanne.
— Tak, bez wątpienia.
— Ale kogo pan podejrzewa?
— Nie wiem… Myślę, że ktoś się ukrywa w zamku… albo w
parku.
— Och, boję się.
— Nie bój się. Ten gość, który ciebie ochrania, sprawia
wrażenie diabelnie mocnego i jest zupełnie pewny siebie.
Musiał się zaczaić gdzieś w parku.
Doktor zgasił nocną lampkę i zbliżywszy się do okna, uchylił
firanki. Wąski gzyms okalający pierwsze piętro pozwalał mu
dojrzeć tylko odległą część parku, wobec czego odszedł i usiadł
przy łóżku.
Długie jak wieczność, pełne niepokoju minuty mijały jedna
za drugą. Zegar w miasteczku wydzwaniał godziny, ale doktor i
dziewczyna, zaabsorbowani szmerami nocy, nawet nie zwracali
uwagi na jego bicie. Nadsłuchiwali, nadsłuchiwali każdym
nerwem napiętym jak struna.
— Słyszałaś? — szepnął doktor.
— Tak… tak… -— odparła Jeanne, siadając na łóżku.
— Połóż się… połóż się… — rzekł doktor po chwili. —
Nadchodzą…
Z zewnątrz doleciał ich cichy trzask, jakby kto zawadził o
gzyms.
Potem usłyszeli kilka niewyraźnych szmerów, nie mogli
jednak zgadnąć, co to by było. Zdawało im się jednak, że
sąsiednie okno uchyliło się więcej, bo owiał ich prąd zimnego
powietrza.
I nagle uczuli wyraźnie: ktoś był obok.
Doktor lekko drżącą ręką chwycił kolbę rewolweru. Ale się
nie ruszył, dobrze pamiętając o odebranym rozkazie i bojąc się
jakiejś sprzecznej z nim decyzji.
W pokoju było zupełnie ciemno. Nie mogli więc widzieć,
gdzie jest wróg, ale wyraźnie czuli, że jest obok.
Śledzili każdy jego niewidoczny gest, jego kroki stłumione
dywanem i nie wątpili, że już przekroczył próg pokoju.
A wróg przystanął. Byli tego zupełnie pewni. Stał o pięć
kroków od łóżka, nieruchomy, być może —- niezdecydowany, i
ostrym wzrokiem starał się przebić ciemności.
Ręka Jeanne, zimna jak lód, zroszona potem drżała w ręku
doktora.
Drugą rękę doktor zacisnął kurczowo na broni, palec położył
na cynglu. Mimo danego słowa nie wahał się: kiedy wróg
dojdzie do nóg łóżka, on wystrzeli, celując na los szczęścia.
Tamten zrobił jeszcze jeden krok i znów przystanął.
Przerażająca była ta cisza, ta bezczynność i ciemność, w której
ludzie szpiegowali się zawzięcie.
Kto się wyłoni z głębi czarnej nocy? Kim jest ten człowiek?
Co za straszna nienawiść pchnęła go przeciw młodej
dziewczynie i do jakiegoż ohydnego celu zmierza?
Mimo okropnego przerażenia Jeanne i doktor myśleli tylko o
tym: zobaczyć, poznać prawdę, przyjrzeć się wrogowi.
Człowiek postąpił jeszcze krok i zamarł. Im zaś zdawało się,
że jego sylwetka wyraźniej, bardziej czarno występuje na
czarnym tle, że wolno unosi rękę.
Minęła jedna minuta, potem druga.
I nagle, gdzieś poza zbrodniarzem nieco w prawo, coś sucho
trzasnęło… Wprost na tego człowieka trysnął stamtąd mocny
promień i oświetlił go wyraźnie z całą brutalnością.
Jeanne krzyknęła z przerażenia. Zobaczyła stojącego nad nią
ze sztyletem w ręku… zobaczyła swego ojca!
Niemal w tej samej chwili i kiedy zgasł promień światła,
rozległ się huk… to strzelił doktor.
— Niech pan nie strzela, u licha! — ryknął Lupin.
I schwycił wpół doktora, który wykrztusił z trudem:
— Widział pan… widział pan… panie… on ucieka!
— Niech ucieka… Nic lepszego nie może zrobić.
Lupin znów zaświecił swoją elektryczną latarkę, wbiegł do
ubieralni, stwierdził, że zbrodniarz znikł, wrócił spokojnie do
sypialni i zapalił lampę.
Jeanne leżała na łóżku blada, zemdlona.
Doktor skulony w fotelu coś bełkotał niezrozumiale.
— No — rzekł Lupin śmiejąc się — uspokójcie się. Nie ma się
czym przejmować, bo już po wszystkim.
— Jej ojciec… jej ojciec… —jęczał stary lekarz.
— Panie doktorze… proszę pana… panna Darcieux
zaniemogła. Niech się pan nią zajmie.
Bez dalszych wyjaśnień Arsene Lupin wrócił do ubieralni i
wszedł na gzyms. Zobaczył opartą o niego drabinę i szybko
zszedł po niej. Idąc wzdłuż ściany, o jakieś dwadzieścia kroków
dalej natknął się na szczebel drabinki sznurowej i wdrapawszy
się po niej, znalazł się w pokoju pana Darcieux. Pokój był
pusty.
— Doskonale — powiedział sobie — facet uważał sytuację za
niebezpieczną i zwiał. Krzyżyk na drogę… A drzwi pewnie są
zabarykadowane. Tak… Tak to nasz chory, zwodząc doktora,
wstawał w nocy, zupełnie bezpiecznie przywiązywał do balkonu
drabinkę i przygotowywał swoje zamachy. Wcale niegłupio,
panie Darcieux!
Odsunął zasuwę i wrócił do pokoju Jeanne. Doktor, który już
z niego wyszedł, pociągnął go za sobą do małej jadalni.
— Śpi, nie budźmy jej. Wstrząs był straszny, potrwa trochę,
nim odzyska siły.
Lupin nalał sobie szklankę wody z karafki i wypił. Potem
usiadł i rzekł spokojnie:
— Ba, do jutra to minie bez śladu.
— Co pan mówi?…
— Mówię, że do jutra to minie bez śladu.
— A dlaczego?
— Przede wszystkim dlatego, że nie wydaje mi się, aby panna
Darcieux bardzo kochała swego ojca…
— Cóż to szkodzi! Niech pan się zastanowi… ojciec czyhający
na życie córki! Ojciec, który przez kilka miesięcy powtarza
cztery, pięć, sześć razy swe potworne próby!… Wystarczy, żeby
zatruć mniej czułą duszę niż dusza Jeanne. Cóż za straszne
wspomnienie!
— Zapomni.
— Tego się nie zapomina.
— Zapomni, i to z bardzo prostego powodu, doktorze…
— Niech pan mówi! Z jakiego?
— Bo ona nie jest córką pana Darcieux.
— Hm!?
— Powtarzam panu: ona nie jest córką tego nędznika.
— Co też pan opowiada? Pan Darcieux…
— Pan Darcieux jest jej ojczymem. Urodziła się już po
śmierci swego ojca, swego prawdziwego ojca. Potem jej matka
poślubiła kuzyna swego męża o tym samym nazwisku i umarła
w roku swego drugiego ślubu. Zostawiła córkę pod opieką
ojczyma, pana Darcieux. Ten wywiózł ją naprzód za granicę,
potem kupił ten zamek i korzystając z tego, że nikt go tu nie
znał, podał ją za swoją córkę. Ona zaś nic nie wiedziała.
Doktor słuchał zdumiony i tylko mruknął:
— Pan jest tego pewien?
— Cały dzisiejszy dzień spędziłem w merostwach Paryża.
Wertowałem akta stanu cywilnego, wypytałem dwóch
notariuszy, widziałem wszystkie papiery. Nie ma wątpliwości.
— Ale to wcale nie wyjaśnia powodów zbrodni, a raczej całej
serii zbrodniczych czynów.
— Wyjaśnia — stanowczo oświadczył Lupin. — Od samego
początku, od chwili gdy się wmieszałem w tę sprawę, jedno
zdanie wypowiedziane przez pannę Darcieux naprowadziło
mnie na właściwą drogę: „Miałam niecałe pięć lat, kiedy matka
umarła — powiedziała. — Od tego czasu upłynęło szesnaście
lat”. A więc niebawem panna Darcieux skończy dwadzieścia
jeden lat, co znaczy, że wkrótce stanie się pełnoletnia.
Natychmiast dostrzegłem, że jest to bardzo ważny szczegół.
Pełno- letność to wiek, kiedy temu, który go osiągnął, składa
się rachunki. Jakaż była sytuacja majątkowa panny Darcieux
dziedziczącej fortunę matki? Oczywiście nawet przez sekundę
nie podejrzewałem ojca o nic złego. Przede wszystkim trudno
sobie coś podobnego wyobrazić, następnie komedia, którą grał,
bezsilnego, obłożnie chorego, cierpiącego…
— Był chory naprawdę — przerwał mu doktor.
— …to wszystko odsuwało od niego podejrzenia… tak dalece,
że ja sam brałem go za ofiarę jakichś zamachów. Ale czy w ich
rodzinie nie było kogoś, kto by mógł zyskać na śmierci Jeanne.
Moja podróż do Paryża odkryła mi prawdę. Panna Darcieux
odziedziczyła po matce wielki majątek, z którego dochody
czasowo należały się jej ojczymowi. W najbliższym miesiącu ma
się zebrać w Paryżu rada rodzinna w obecności notariusza. Gdy
prawda wyjdzie na jaw, Darcieux będzie zrujnowany.
— To nic sobie nie uciułał?
— Tak, ale stracił bardzo dużo na nieszczęśliwych
spekulacjach finansowych.
— No dobrze. Przecież Jeanne zostawiłaby mu zarząd swego
majątku.
— Jest coś, doktorze, o czym pan nie wie, ale o czym
dowiedziałem się ze strzępków podartego listu: panna Darcieux
kocha brata swej przyjaciółki z Wersalu, Marceliny, a że pan
Darcicux sprzeciwiał się temu małżeństwu — pan teraz
rozumie, z jakiego powodu — Jeanne czekała swej
pełnoletności, by wyjść za mąż.
— Istotnie — rzekł doktor — istotnie… To byłaby dla niego
mina.
— Ruina, powtarzam panu. Jedynym ratunkiem była śmierć
pasierbicy, po której odziedziczyłby cały majątek.
— Tak, ale pod warunkiem, że nikt by go nie podejrzewał o
zabójstwo.
— Oczywiście i dlatego zaaranżował cały szereg wypadków,
by śmierć wydała się naturalna. I dlatego też ja ze swej strony,
chcąc przyspieszyć wydarzenia, prosiłem pana, żeby go pan
powiadomił o wyjeździe panny Darcieux. Od tej chwili nie
wystarczało już, by ten chory z urojenia pod ochroną nocy
włóczył się po parku lub po korytarzach i przygotowywał
zamachy obliczone na długą metę. Nie, teraz trzeba było
działać, i to działać natychmiast, bez przygotowań, bmtalnie i
zbrojnie. Nie wątpiłem, że się na to zdecyduje. I przyszedł.
— To niczego nie podejrzewał?
— Podejrzewał — mnie. Zgadł, że wrócę tej nocy, i zaczaił się
w miejscu, gdzie już raz przedostałem się przez mur.
— No i co?
— No i — rzekł Lupin ze śmiechem — dostałem kulą w
pierś… a raczej dostał mój portfel… Proszę, widać dziurę…
Spadłem z drzewa, jakbym był zabity. Myśląc, że się już uwolnił
od swego jedynego przeciwnika, Darcieux poszedł w kierunku
zamku. Widziałem, jak krążył koło niego przez dwie godziny.
Później się zdecydował, przyniósł z wozowni drabinę, którą
przystawił do okna. Wystarczyło mi tylko pójść za nim.
Doktor zastanawiał się chwilę, a potem powiedział:
— Mógł go pan wcześniej złapać za kołnierz. Po co pozwolił
mu pan wejść na górę? Naraził pan Jeanne na bardzo ciężką
próbę… i niepotrzebną…
— Konieczną! Panna Darcieux nigdy w życiu nie uwierzyłaby
w prawdziwość tej historii. Trzeba było, żeby ujrzała twarz
zbrodniarza. Musi jej pan powiedzieć całą prawdę, gdy się
zbudzi. Szybko wyzdrowieje.
— Ale… Darcieux…
— Wytłumaczycie państwo jego zniknięcie jak wam się
podoba… nagły wyjazd… atak szaleństwa… będzie śledztwo… i
może pan być pewien, że on już nie da znaku życia…
Doktor potrząsnął głową.
— Tak… rzeczywiście… pan ma rację… nadzwyczaj zręcznie
przeprowadził pan to wszystko. Jeanne zawdzięcza panu
życie… Sama panu podziękuje. Ale czy ja nie mogę się panu na
co przydać? Mówił mi pan, że jest pan w kontakcie z policją
śledczą… Pozwoli pan, że napiszę do nich, że wyrażę uznanie
dla pańskiego zachowania i odwagi?
Arsène Lupin wybuchnął śmiechem.
— Oczywiście, taki list wyświadczy mi wielką usługę. Niech
pan napisze do mego bezpośredniego szefa, naczelnego
inspektora Ganimar- da. Będzie zachwycony wiadomością, że
jego pupil, Paul Daubreuil z ulicy Surène raz jeszcze dał o sobie
znać rozgłośnym czynem. Właśnie rozegrałem teraz wspaniałą
batalię pod jego dowództwem w sprawie, o której musiał pan
słyszeć, afera „czerwonej wstęgi…”. Poczciwy Ganimard, jakże
on się ucieszy!
Herlock Sholmes przybywa za późno
— Panie Velmont, pan jest zadziwiająco podobny do Arsena
Lupina!
— Pan go zna?
— Och, tak jak wszyscy, z fotografii.
— To znaczy, że nie zna go pan wcale, bo te fotografie nie są
do siebie podobne.
— Tak, jednakże każda z nich ma wspólny rys… właśnie ten
pański.
Horacy Velmont wyglądał na zirytowanego.
— Rzeczywiście, drogi panie Devanne? Niech pan sobie
wyobrazi, że nie pan pierwszy mi to mówi.
— I to podobieństwo jest takie silne — obstawał przy swoim
Devanne — że gdyby nie to, że polecił mi pana mój kuzyn
d’Estevan i że jest pan znanym malarzem, którego obrazy
marynistyczne uwielbiam, zastanawiałbym się, czy nie
zawiadomić policji o pańskiej obecności w Dieppe.
Ten żart powitano gremialnym śmiechem. W dużej jadalni
zamku Thibermesnil oprócz Velmonta byli jeszcze: ksiądz Gelis
— proboszcz z miasteczka i kilku oficerów z pułków, które
odbywały manewry w okolicy, przybyłych na zaproszenie
bankiera Jerzego Devanne’a i jego matki. Jeden z tych oficerów
zawołał:
— Ale czyż nie mówiono, że Arsene Lupin przebywa gdzieś
na wybrzeżu po swoim słynnym wyczynie w pociągu
pospiesznym Paryż — le Havre?
— Zgadza się, trzy miesiące temu i w tydzień po
wspomnianym incydencie poznałem w kasynie naszego
czarującego Velmonta, który od tego czasu zaszczycił mnie
paroma wizytami. Był to bardzo miły wstęp do poważniejszej
rewizji mego domu, jaką przeprowadzi któregoś z najbliższych
dni… a raczej, powiedzmy — nocy!
Goście znów się roześmieli i całe towarzystwo przeszło do
dawnej kordegardy, wielkiej i bardzo wysokiej sali, która
zajmowała całe wnętrze wieży Wilhelma i gdzie Jerzy Devanne
zgromadził nieporównane wprost bogactwa, zbierane na
przestrzeni wieków przez możny ród Thi- bermesnilów. Salę
zdobiły wspaniałe skrzynie i kredensy, kute świeczniki i
żyrandole. Kamienne ściany pokryte były dywanami i
makatami. W czterech zakończonych ostrołukiem, głębokich
niszach okien o witrażach oprawnych w ołów stały szerokie
ławy. Między drzwiami i oknem po lewej stronie wznosiła się
monumentalna biblioteka w stylu renesansowym ze złotym
napisem na frontonie: Thibermesnil i z dumną dewizą rodową
pod spodem: Twój czyn —- twoją wolą.
Gdy goście zapalali cygara, Devanne zaczął znowu:
— Tylko niech się pan pospieszy, panie Velmont. Zostaje
panu ta jedna noc.
— A czemu? — zapytał malarz, który wyraźnie brał to
żartobliwie.
Devanne miał już odpowiedzieć, kiedy matka powstrzymała
go znakiem. Jednakże poniosła go chęć zaciekawienia gości i
podniecenie wywołane obiadem towarzyskim.
— Ba — mruknął — teraz mogę powiedzieć. Nie ma już
obawy popełnienia niedyskrecji.
Wszyscy z żywym zainteresowaniem siedli koło niego, a on
oznajmił z zadowoloną miną człowieka, który chowa w
zanadrzu j akąś rewelacj ę:
— Jutro o czwartej po południu Herlock Sholmes, słynny
angielski detektyw, dla którego nie ma tajemnic, ten Herlock
Sholmes będzie moim gościem.
Odezwały się okrzyki zdumienia. Herlock Sholmes w
Thibermesnil? A więc sprawa wygląda poważnie? Arsène Lupin
naprawdę znajduje się w okolicy?
— Arsène Lupin i jego szajka są gdzieś w pobliżu. Komu
bowiem przypisać ograbienie Montigny, Gruchet, Crasville —
nie licząc już barona Cahoma — jeśli nie naszemu narodowemu
złodziejowi? Dziś — moja kolej.
— I uprzedził pana, tak jak barona Cahoma?
— Ten sam kawał nie może się udać dwa razy.
— A więc?
— A więc?… a więc proszę.
Devanne wstał i pokazując palcem na jedną z półek
biblioteki, na małe puste miejsce między dwoma grubymi
tomami, powiedział:
— Tu stała książka, książka z XVI wieku zatytułowana
Kronika zamku Thibermesnil. Była to historia zamku od dnia
jego wybudowania przez księcia Rollon na miejscu starej
rzymskiej twierdzy. Zawierała trzy grawiury. Jedna z nich
przedstawiała widok z góry na całe włości, druga
— plan zabudowań i trzecia — proszę, zwróćcie państwo na
to uwagę — plan podziemnego korytarza z jednym wyjściem
prowadzącym na zewnątrz, za obręb pierwszej linii wałów, i
drugim kończącym się tu, tak, proszę państwa, tu, w tej sali, w
której teraz siedzimy. Otóż ta książka zginęła przed miesiącem.
— Do licha — odezwał się Velmont — to zły znak. Ale to
jeszcze nie wystarcza, by zwracać się o interwencję do Herlocka
Sholmesa.
— Oczywiście, to by nie wystarczyło, gdyby nie wydarzył się
drugi wypadek, który dodaje tylko co opowiedzianemu
szczególnego znaczenia. W Bibliotece Narodowej znajduje się
drugi egzemplarz tej samej kroniki. Oba egzemplarze różnią się
jednak nieco, gdy chodzi o podziemia, w takich drobiazgach,
jak ustalenie profilu i skali, oraz przeróżnymi adnotacjami, nie
drukowanymi, lecz dopisanymi atramentem, już mniej lub
więcej zatartymi. Wiedziałem o tym i wiedziałem też, że nie
można zrekonstruować planu podziemi bez porównania obu
szkiców. Otóż na drugi dzień po zaginięciu mego egzemplarza
Kroniki, jakiś czytelnik wypożyczył egzemplarz z Biblioteki
Narodowej i wyniósł go tak tajemniczo, że nie można ustalić
żadnych okoliczności tej kradzieży.
To oświadczenie przyjęto okrzykami zdumienia.
Tym razem sprawa przybrała poważny obrót. I teraz —
ciągnął De- vanne -— policja przejęła się wypadkiem.
Przeprowadzono dwa dochodzenia, które do niczego nie
doprowadziły.
— Jak wszystkie, które dotyczą Arsena Lupina.
— Tak. Wtedy to wpadłem na pomysł, by poprosić Herlocka
Sholmesa, który mi odpowiedział, że bardzo pragnie zmierzyć
się z Arsenem Lupinem.
— Co za zaszczyt dla Arsena Lupina — rzekł Velmont. —Ale
jeżeli nasz złodziej narodowy, jak go pan nazywa, nie żywi
żadnych złych zamiarów wobec Thibermesnil, Herlock
Sholmes będzie siedział bezczynnie i kręcił młynka palcami.
— Jest jeszcze coś, co go bardzo zajmie: odszukanie
podziemnego korytarza.
— Jak to? Przecież powiedział pan, że jedno wyjście znajduje
się gdzieś w polu, a drugie w tej sali.
— Ale gdzie? W którym miejscu sali? Linia na mapie, która
przedstawia bieg korytarza, kończy się z jednej strony małym
kółeczkiem z dodatkiem dwóch liter W. W., co niewątpliwie
znaczy „Wieża Wilhelma”. Ale wieża jest okrągła i któż zgadnie,
z jakiego wycinka koła odchodzi linia oznaczająca podziemny
korytarz?
Devanne zapalił drugie cygaro i nalał sobie kieliszek
benedyktynu. Zasypywano go pytaniami. Uśmiechał się
zadowolony z sensacji, jaką wywołał. Wreszcie powiedział:
— Tajemnica zaginęła. Nikt jej nie zna. Legenda mówi, że
potężni możnowładcy przekazywali ją sobie na łożu śmierci,
ojciec synowi, aż do dnia, kiedy ostatniemu z rodu,
dziewiętnastoletniemu Geoffreyowi ścięto głowę na szafocie 7
Termidora w drugim roku Republiki3.
— Ale przez ostatnie stulecie chyba próbowano ją odkryć?
— Próbowano, lecz daremnie. Ja sam, kiedy nabyłem zamek
od ciotecznego prawnuka Leribourga, członka Konwentu,
kazałem robić poszukiwania. Na cóż to się zdało? Pomyślcie,
państwo, że ta wieża, otoczona wodą łączy się z zamkiem tylko
w jednym punkcie i że wobec tego podziemny korytarz musi
przebiegać pod starymi fosami. Na planie w Kronice z
Biblioteki Narodowej widzimy cztery kondygnacje schodów, co
stanowi razem czterdzieści osiem stopni. Pozwala to wywnio-
3 25 lipca 1794 r., tj. w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Termidor
—jeden z miesięcy kalendarza republikańskiego, wprowadzonego przez
Napoleona.
skować, że korytarz przebiega na głębokości przeszło dziesięciu
metrów. Ze skali dołączonej do drugiego planu wynika, że ma
on dwieście metrów długości. W gruncie rzeczy cały problem
zamyka się tu, między tym stropem, tą podłogą i tymi murami.
Przysięgam, że waham się przed ich burzeniem.
— I nie ma żadnych innych wskazówek?
— Żadnych.
Ksiądz Gélis zaoponował:
— Panie Devanne, nie możemy sobie lekceważyć dwóch
cytat.
— Och! — wykrzyknął śmiejąc się Devanne. — Ksiądz jest
archiwalnym molem, zapalonym czytelnikiem pamiętników i
pasjonuje się wszystkim, co dotyczy zamku Thibermesnil. Ale
te wyjaśnienia, o których wspomina, tylko zaciemniają sprawę.
— A co to jest?
— Chcecie, żebym wam powiedział?
— Szalenie.
— Dowiedzcie się więc, państwo, że z tej lektury wynika, iż
dwóch królów Francji znało tajemnicę.
— Dwóch królów Francji!
— Henryk IV i Ludwik XVI.
— To nie byle kto. A skąd ksiądz proboszcz dowiedział się o
tym?
— To bardzo proste — ciągnął Devanne. — Na dwa dni przed
bitwą pod Arques Henryk IV przyjechał na kolację i na noc do
tego zamku.
O jedenastej w nocy przyprowadzono królowi podziemnym
korytarzem, przy współudziale księcia Edgara, który przy tej
okazji zdradził mu tajemnicę przejścia, Ludwikę Tancarville,
najpiękniejszą z normandzkich dam. Henryk IV zwierzy się
później z poznanej tajemnicy ministrowi Sully’emu, który
opowiada o tej całej historii w Royales Oeconomies d’état, nie
przytaczając przy tym żadnych szczegółów i poprzestając na
tym niezrozumiałym zdaniu:
„Hak się obraca, rak się cofa, latarnia się unosi i idzie się aż
do Boga”.
Zapadła cisza i Velmont zadrwił po chwili:
— Nie można powiedzieć, żeby to było jasne jak dzień.
— Prawda? Ale ksiądz proboszcz uważa, że Sully w ten
sposób zanotował rozwiązanie tajemnicy, nie zdradzając jej
pisarzom, którym dyktował pamiętniki.
— Bardzo pomysłowa hipoteza.
— Przyznaję, ale co znaczy ten hak, który się obraca, i rak,
który się cofa.
— A co „i idzie się aż do Boga?”
— Bardzo tajemnicze!
Velmont zapytał:
— A poczciwy Ludwik XVI czy też kazał sobie otworzyć
wejście do korytarza, by przyjąć jakąś damę?
— Nie wiem. Wszystko, co można o tym powiedzieć, to to, że
Ludwik XVI przebywał parę dni w roku 1784 na zamku
Thibermesnil i że słynna żelazna szafa odnaleziona w Luwrze
na skutek denuncjacji Gamaina zawierała kawałek papieru z
taką własnoręczną notatką króla: „Thibermesnil: 2 — 6 — 12”.
Horacy Velmont wybuchnął śmiechem.
— Zwycięstwo! — zawołał. — Mgła się coraz bardziej
rozprasza. Dwa razy sześć to dwanaście.
— Wolno się panu śmiać — rzekł ksiądz. — Ale to nie
przeszkadza temu, że te dwie cytaty dająrozwiązanie zagadki i
że wcześniej czy później ktoś potrafi je wytłumaczyć.
— Przede wszystkim Herlock Sholmes — rzekł Devanne. —
Chyba że Arséne Lupin go uprzedzi. Co pan o tym myśli, panie
Velmont?
Velmont wstał, położył rękę na ramieniu Devanne’a i
oznajmił:
— Myślę, że do danych dostarczonych przez pański
egzemplarz Kroniki i ten biblioteczny brakowało jednej,
niesłychanie ważnej wskazówki, którą mi pan teraz łaskawie
dostarczył. Bardzo panu za nią dziękuję.
— To znaczy, że?…
— To znaczy, że teraz, kiedy hak się obrócił, rak się cofnął, a
dwa razy sześć jest dwanaście, mogę się zabrać do dzieła.
— Nie tracąc ani minuty.
— Nie tracąc ani sekundy! Czyż nie muszę jeszcze tej nocy, to
znaczy przed przybyciem Herlocka Sholmesa, ograbić
pańskiego zamku?
— Racja, że to już najwyższy czas. Czy chce pan, żebym pana
odwiózł?
— Aż do Dieppe?
— Aż do Dieppe. Skorzystam z tego, żeby osobiście przywieźć
do zamku państwa Androl i córkę ich przyjaciół. Przyjeżdżają
pociągiem przychodzącym o północy.
I zwracając się do oficerów, Devanne dorzucił:
— Spotkamy się tu wszyscy jutro na obiedzie, nieprawdaż,
panowie? Liczę na panów, bo wasz pułk ma osaczyć ten zamek
i zdobyć go szturmem, gdy wybije jedenasta.
Przyjąwszy zaproszenie, goście pożegnali się i rozjechali, a w
chwilę potem samochód unosił Devanne’a i Vielmonta w stronę
Dieppe. Devanne wysadził malarza przed kasynem i pojechał
na dworzec.
O północy jego przyjaciele wysiedli z pociągu. O wpół do
pierwszej samochód wjechał w bramę zamku Thibermesnil. A
w godzinę później, po lekkiej kolacji podanej w salonie, każdy
odszedł do siebie. Stopniowo gasły wszystkie światła. Głęboka
nocna cisza i mrok ogarnęły zamek.
Ale po chwili księżyc przedarł się przez osłaniające go
chmury i świecąc w dwa okna wypełnił salę białym blaskiem.
Trwało to jednak tylko chwilę. Bardzo szybko znów się schował
za wierzchołkami pagórków. I wtedy zapadł zupełny mrok.
Cienie zgęstniały, cisza stała się jeszcze głębsza i tylko czasem
przerywało ją trzaśnięcie mebli lub poszum trzcin na stawie,
który zielonymi wodami omywał stare mury zamku.
Zegar niezmordowanie przesuwał nieskończony różaniec
sekund. Wydzwonił drugą. Później sekundy znów spadały
szybko i monotonnie w ciężkiej ciszy nocy. A potem wybiła
trzecia.
I zaraz coś szczęknęło — jak tarcza semafora, która się
podnosi i opuszcza po przejściu pociągu. Jasny promień
światła przeszył na wskroś salę niby strzała, która zostawia za
sobą skrzący się ślad. Wytrysnął ze środkowego wgłębienia
prawego pilastru, o który opierał się bok biblioteki. Jasnym
kołem spoczął na chwilę na przeciwległej ścianie, potem
przesunął się w lewo i w prawo, jak niespokojne spojrzenie,
które bada mrok; a później zgasł, by raz jeszcze wytrysnąć, gdy
jedna część biblioteki obróciła się wokół własnej osi i obnażyła
duży, sklepiony otwór.
Wyszedł z niego człowiek z elektryczną latarką w ręku. Za
nim ukazał się drugi i trzeci ze zwojami sznurów i rozmaitymi
narzędziami w ręku. Pierwszy zbadał pokój, chwilę
nadsłuchiwał i powiedział:
— Zawołajcie tamtych.
Tamtych było ośmiu. Weszli z podziemnego korytarza,
krzepkie zuchy o energicznych twarzach. Zaczęło się
wynoszenie rzeczy.
Szło to szybko. Arsène Lupin przechodził od mebla do mebla.
Przyglądał się każdemu i zależnie od jego wymiarów lub
artystycznej wartości ułaskawiał go lub rozkazywał:
— Zabierać!
I rozwarta paszcza tunelu wchłaniała wskazany przedmiot,
który ginął we wnętrznościach ziemi.
W ten sposób zrabowano sześć foteli i sześć krzeseł w stylu
Ludwika XV, dywany z Aubusson, żyrandole z podpisem
Gouthiere’a, dwa obrazy Fragonarda, jeden Nattiera, rzeźbę
Houdona i kilka statuetek. Parę razy Lupin dłużej przystawał
przedjakąś piękną skrzynią lub przed wspaniałym obrazem i
wzdychał:
— Za ciężki, ten tutaj… za duży… jaka szkoda!
I badał dalej.
W przeciągu czterdziestu minut „oczyszczono” salę według
słów Lupina, a wszystko odbyło się w zadziwiającym porządku,
bez najmniejszego hałasu, jakby rzeczy, koło których krzątali
się ci ludzie, owinięte były grubą watą.
Ostatniemu z nich, który odchodził unosząc zegar z
podpisem Boule, Arsène powiedział:
— Nie ma już po co wracać. Pamiętajcie, gdy tylko
załadujecie samochód, jedźcie do stodoły w Roquefort.
— A pan, szefie?
—- Zostawcie mi motocykl.
Gdy człowiek odszedł, Arsène Lupin pchnął na miejsce
ruchomą część biblioteki, usunął wszystkie ślady rabunku,
zatarł odbicia stóp, a potem uchylił portierę i przeszedł do
galerii, która łączyła wieżę z zamkiem. Na jej środku stała
oszklona gablota i ona to pociągnęła Arsena Lupina.
W gablocie były najwspanialsze cuda: jedyna w świecie
kolekcja zegarków, tabakierek, pierścieni, łańcuchów i
miniatur przecudownej roboty. Arsène Lupin łomem wyważył
zamek i z rozkoszą brał do ręki złote i srebrne cacka, te małe
arcydzieła takie delikatne i takie kosztowne.
U szyi przywiesił sobie uprzednio torbę, pojemny płócienny
worek, specjalnie uszyty na łupy. Napychał go teraz. Napchał
też sobie kieszenie marynarki, spodni i kamizelki. I właśnie
zamykał lewą rękę na stosie damskich torebek z pereł, tak
łubianych przez nasze babki, i które teraz znów szalenie
wchodzą w modę, gdy doszedł go leciutki szmer.
Nadstawił ucha: nie mylił się, szmer stawał się wyraźniejszy.
I nagle przypomniał sobie: na końcu galerii były wewnętrzne
schody prowadzące do apartamentu, dotąd nie zamieszkanego,
ale od dziś wieczór przeznaczonego dla tej młodej dziewczyny,
po którą Devanne pojechał do Dieppe, by ją przywieźć razem ze
swymi przyjaciółmi, państwem Androl.
Szybkim ruchem Arsène Lupin nacisnął wyłącznik lampy.
Światło zgasło. Ledwie zdążył dopaść niszy okiennej, otworzyły
się drzwi na podeście schodów i nikły blask oświetlił galerię.
Arsenowi Lupinowi wydało się — bo na wpół ukryty za
firanką nic nie widział — że ktoś bardzo ostrożnie schodzi z
pierwszych stopni. Miał nadzieję, że ta osoba nie zejdzie niżej,
a jednak zeszła na sam dół, postąpiła parę kroków w głąb
galerii i krzyknęła; niewątpliwie ujrzała wyłamaną i opróżnioną
w trzech czwartych gablotę.
Po zapachu perfum Arsène Lupin poznał, że tajemniczą
osobą była kobieta. Jej spódnica niemal dotykała firanki, za
którą stał ukryty. Zdawało mu się nawet, że słyszy bicie serca
tej kobiety i że ona też czuje, że za nią w mroku ktoś stoi na
odległość ręki… Powiedział sobie: „Boi się… odejdzie… musi
odejść”. Ale nie odchodziła. Świeca, która początkowo drżała w
jej ręku, teraz trzymana była pewniej. Kobieta odwróciła się,
zawahała, chwilę zdawała się wsłuchiwać w przerażającą ciszę,
a później nagłym ruchem odsunęła firankę.
Spojrzeli sobie w oczy.
Arsène Lupin wymamrotał wzburzony:
— Pani… pani… tutaj?
To była panna Nelly.
Panna Nelly! Pasażerka z transatlantyku, ta, która łączyła
swoje marzenia z marzeniami młodego mężczyzny podczas
niezapomnianego przejazdu przez ocean; ta, która była przy
jego aresztowaniu i zamiast go zdradzić, w pięknym odruchu
wolała upuścić do morza kodaka, w którym ukrył zrabowane
kosztowności i banknoty… Panna Nelly! Droga mu, roześmiana
istota, której wspomnienie tak często zasmucało go lub ra-
dowało w długich więziennych godzinach!
Przypadek, który ich zetknął w tym zamku o nocnej godzinie,
był tak niezwykły, że stali bez słowa, bez tchu, zdumieni, jak
zahypnotyzowani fantastycznym zjawiskiem, jakim byli dla
siebie.
Nelly, trzęsąca się, przejęta do głębi, musiała usiąść.
Arsène Lupin dalej stał przed nią. I powoli, w miarę mijania
nie kończących się sekund, zdał sobie sprawę z wrażenia, jakie
w tej chwili musi sprawiać, gdy tak stoi z rękami pełnymi
kosztowności, wypchanymi kieszeniami i z workiem na piersi,
niemal pękającym od zrabowanych rzeczy. Zmieszał się bardzo
i zaczerwienił ze wstydu, że się tu znalazł w brzydkiej roli
złodzieja schwytanego na gorącym uczynku.
Odtąd na zawsze zostanie dla niej złodziejem, człowiekiem,
który sięga ręką do cudzej kieszeni, który wytrychem otwiera
drzwi i wkrada się cichcem.
Jeden z zegarków wypadł i potoczył się po dywanie, drugi
poleciał w ślad za nim. Coraz to inne rzeczy zaczęły mu się
sypać z rąk i nie wiedział, jak je zatrzymać. Wtedy zdecydował
się w mgnieniu oka: upuścił na fotel część zrabowanych
przedmiotów, opróżnił kieszenie, odwiązał z szyi worek.
Teraz poczuł się raźniej wobec Nelly, zbliżył się do niej o
krok, chcąc coś powiedzieć. Ale ona cofnęła się przed nim, a
potem szybko wstała, jakby zdjęta przerażeniem, i wybiegła z
galerii. Portiera za nią zapadła, ale Lupin też wszedł do sali.
Nelly stała na progu, osłupiała, drżąca, i z przerażeniem
patrzyła na wielką, opustoszoną salę.
Lupin, nie namyślając się ani chwili, powiedział:
— Jutro o trzeciej wszystko wróci na miejsce… Meble będą
zwrócone…
Nie odpowiedziała, a on powtórzył:
— Jutro o trzeciej, daję słowo… I nie ma takiej siły, która by
mi go przeszkodziła dotrzymać… jutro o trzeciej…
Długa cisza zawisła nad nimi. Lupin nie śmiał jej przerwać.
Wzruszenie dziewczyny sprawiało mu prawdziwy ból.
Łagodnie, bez słowa odsunął się o parę kroków.
Myślał: „Żeby już poszła!… Żeby już uważała, że może
odejść!… Żeby się mnie nie bała!…”
Ale nagle Nelly drgnęła i wyszeptała:
— Słyszy pan… kroki… ktoś idzie…
Spojrzał na nią zdumiony. Wydawała się wzburzona, jak
człowiek, który czuje zbliżające się niebezpieczeństwo.
— Nic nie słyszę — powiedział — i jednak…
— Co! Pan musi uciekać… szybko… niech pan ucieka!
— Uciekać? Po co?
— Musi pan… musi… Ach, niechże pan nie czeka!
Jak strzała pobiegła do galerii i nadstawiła ucha. Nie, nie
było nikogo. Może ten szmer nadleciał z zewnątrz… Czekała
sekundę, a później, już spokojniejsza, odwróciła się.
Arsène Lupin znikł.
*
W chwili kiedy Devanne stwierdził, że obrabowano zamek,
powiedział sobie bez wahania: to zrobił Velmont, a Velmont —
to Arsène Lupin, nikt inny. W ten sposób tłumaczyło się
wszystko i nic nie tłumaczyło się inaczej. Ale była to tylko myśl
przelotna, albowiem zdawało mu się niemożliwe, żeby Velmont
wcale nie był Velmontem, to znaczy — nie był słynnym
malarzem, znajomym jego kuzyna , d’Estevana. Toteż kiedy
zjawił się wezwany natychmiast wachmistrz żandarmerii,
Devanne’owi nawet przez głowę nie przeszło, by się z nim
podzielić tym absurdalnym podejrzeniem.
Przez cały dzień w Thibermesnil panował nieopisany
rozgardiasz. Żandarmi, strażnik wiejski, komisarz policji z
Dieppe, mieszkańcy miasteczka, wszyscy skupiali się i
rozprawiali z przejęciem po korytarzach, w parku lub wkoło
zamku. Zbliżanie się wojska, które tu odbywało manewry, i huk
wystrzałów dodawały jeszcze malowniczości tej scenie.
Pierwsze śledztwo nic nie wykazało. Okna były całe, drzwi
nie wyłamane, a więc rabunku bez wątpienia musiano dokonać
poprzez tajemne przejście. A jednak na dywanach nie było
żadnych śladów, żadnego odbicia stóp, na ścianach —
najmniejszego znaku.
Zauważono tylko jedną niespodziewaną rzecz, świetnie
ilustrującą fantazję Arsena Lupina: słynna kronika z XVI wieku
stała na dawnym miejscu, a obok niej znalazła się podobna
księga — ten egzemplarz Kroniki, który skradziono w
Bibliotece Narodowej.
O jedenastej przybyli zaproszeni oficerowie. Devanne nie
przywitał ich z wesołą miną — dzięki swej olbrzymiej fortunie
pogodnie mógł znieść przykrości wiążące się z utratą takiego
bogactwa w dziełach sztu- ki.Jego przyjaciele, państwo Androl i
Nelly, zeszli do gości.
Po wzajemnych przedstawieniach zauważono, że brakuje
jednej z zaproszonych osób: Horacego Velmonta. Czy się wcale
nie stawi?
Ta nieobecność obudziła w Jerzym Devanne nowe
podejrzenia. Ale punktualnie o dwunastej wszedł Velmont.
Devanne wykrzyknął na jego widok:
— No, dzięki Bogu, otóż i pan!
— Czy się spóźniłem?
— Nie, ale mógł pan nie przyjść… po takiej pracowitej nocy!
Bo pan wie, co się stało?
— Co się stało?
— Ograbił mi pan zamek.
— Niee!
— Naprawdę. Ale niech pan przede wszystkim poda ramię
pannie Underdown i chodźmy do stołu… Pani pozwoli…
Przerwał, zdziwiony zmieszaniem młodej dziewczyny. A
później, nagle przypomniawszy sobie, dokończył:
— Prawda, zdaje się, że pani kiedyś podróżowała z Arsenem
Lupi- nem… przed jego aresztowaniem… Dziwi panią
podobieństwo, prawda?
Nelly nie odpowiedziała. Przed nią, uśmiechając się, stał
Velmont. Skłonił się, więc przyjęła podane jej ramię.
Zaprowadził ją na miejsce, a sam usiadł naprzeciw.
Przez cały obiad mówiono tylko o Arsenie Lupinie, o
zrabowanych meblach, o podziemnym przejściu i o Herlocku
Sholmesie. Dopiero przy końcu obiadu, gdy rozmowa zeszła na
inny temat, Velmont przyłączył się do niej. Kolejno był
zabawny i poważny, wymowny i dowcipny. Wszystko, co
mówił, mówił w jednym celu: chciał obudzić zainteresowanie
Nelly. Ale ona, czymś bardzo zaabsorbowana, zdawała się go
wcale nie słyszeć.
Kawę podano na tarasie dominującym nad paradnym
dziedzińcem i nad francuskim ogrodem od frontu zamku. Na
środku trawnika przygrywała orkiestra pułkowa, a tłum
chłopów i żołnierzy rozproszył się po alejach parku.
A Nelly tymczasem przypomniała sobie obietnicę Arsena
Lupina: „O trzeciej wszystko tu wróci, daję słowo”.
O trzeciej! Wskazówki na wielkim zegarze zdobiącym prawe
skrzydło zamku wskazywały drugą czterdzieści. Mimo woli co
chwila spoglądała na niego. I patrzyła też na Velmonta, który
najspokojniej w świecie bujał się w wygodnym fotelu na
biegunach.
Druga pięćdziesiąt… druga pięćdziesiąt pięć… niecierpliwość
i podniecenie zaczęły ogarniać dziewczynę. Czy to było
możliwe, żeby stał się cud i żeby się stał w oznaczonej godzinie,
kiedy zamek, dziedziniec i wieś zatłoczone były ludźmi i kiedy
w tej właśnie chwili prokurator Republiki i sędzia śledczy
prowadzili na miejscu dochodzenie?
A jednak… a jednak Arsène Lupin obiecał to tak uroczyście!
„Dotrzyma słowa”, myślała pod wrażeniem kolosalnej energii,
autorytatyw- ności i pewności siebie bijącej od tego człowieka.
I nawet zaczynała uważać to nie za cud, lecz za zjawisko
zupełnie naturalne, które dokona się samo przez się.
Na sekundę skrzyżowały się ich spojrzenia. Nelly
zarumieniła się i odwróciła głowę.
Trzecia… zegar wybił raz, potem — drugi i trzeci… Horacy
Velmont wyjął zegarek, podniósł wzrok na zegar na zamku i
schował swój zegarek. Minęło kilka sekund. I nagle tłum,
przepuściwszy dwa dwukonne wozy, które tylko co wjechały w
bramę zamku, zebrał się wokół trawnika. Były to wozy
taborowe, które jadą zawsze za pułkiem i przewożą bagaże
oficerów i tornistry żołnierzy. Zatrzymały się przed schodkami
wiodącymi na taras. Sierżant prowiantowy zeskoczył z kozła i
zapytał o pana Devanne’a.
Devanne nadbiegł i zeszedł na trawnik. Pod plandekami
wozów zobaczył swoje meble, obrazy i dzieła sztuki,
pieczołowicie ustawione i troskliwie opakowane.
Zapytany sierżant pokazał rozkaz, który otrzymał od oficera
służbowego i który ten z kolei odebrał rano przy raporcie. Na
podstawie wspomnianego rozkazu druga kompania czwartego
batalionu miała dopilnować, by ruchomości zgromadzone na
skrzyżowaniu przy Halleux w lesie pod Arques zostały
dostarczone o godzinie trzeciej panu Jerzemu Devanne’owi,
właścicielowi zamku Thibermesnil. Podpisano: pułkownik
Beauvel.
— Na skrzyżowaniu — dorzucił sierżant — wszystko stało
gotowe, ustawione na trawie pod opieką… przechodniów. To
wydawało mi się dziwne, ale cóż! Rozkaz był wyraźny.
Jeden z oficerów przyjrzał się podpisowi: był doskonale
podrobiony.
Orkiestra przestała grać, opróżniono wozy i ustawiono meble
na dawnym miejscu.
Podczas tego ogólnego poruszenia Nelly została sama na
odległym końcu tarasu. Była skupiona i zatroskana,
podniecona natłokiem niejasnych myśli, których nawet nie
usiłowała uporządkować. Nagle zobaczyła zbliżającego się do
niej Velmonta. Chciała uniknąć spotkania, ale siedziała w rogu,
otoczona z dwóch stron balustradą a szereg wielkich kadzi z
krzewami, drzewami pomarańczowymi, oleandrami i
bambusami zostawiał jej tylko jedno wyjście, przez które szedł
ku niej Velmont. Nie ruszyła się więc. Jasny promień słońca
przedzierającego się przez wiotkie i rozedrgane liście bambusa
tańczył na jej złocistych włosach. Czyjś cichy głos odezwał się
przy niej.
— Dotrzymałem mojej nocnej obietnicy.
Arsène Lupin stał obok i prócz nich dwojga nie było w
pobliżu nikogo.
Nieśmiało, głosem pokornym Arsène Lupin powtórzył:
— Dotrzymałem mojej nocnej obietnicy.
Spodziewał się jakiegoś słowa podziękowania, bodaj jednego
gestu, który by mu dowiódł, że jego czyn nie jest dla niej
obojętny. Ale Nelly milczała.
Ten znak pogardy zirytował Lupina, a jednocześnie dał mu
wyraźnie pojąć, jak wielka przepaść oddziela go od Nelly, teraz,
kiedy znała już całą prawdę. Chciałby się usprawiedliwić,
znaleźć wytłumaczenie, pokazać jej to wszystko, co było śmiałe
i wielkie w jego życiu. Ale podobne słowa, choć jeszcze nie
wypowiedziane, raniły jego dumę, a poza tym czuł całą
absurdalność i niewłaściwość jakichkolwiek tłumaczeń. Ogar-
nięty falą wspomnień szepnął więc ze smutkiem:
— Jakże odległa jest przeszłość! Czy pani pamięta te długie
godziny, które spędziliśmy razem na pokładzie «Provence»?
Ach!… Wtedy tak samo jak teraz trzymała pani różę w ręku,
herbacianą różę jak ta… Prosiłem, żeby mi ją pani dała…
Zdawała się pani nie słyszeć… A jednak gdy pani odeszła,
znalazłem różę… pewnie zapomnianą… Zachowałem ją…
Nelly ciągle milczała. Wydawała się bardzo daleka. Arsène
Lupin mówił dalej:
— Przez pamięć dla tamtych chwil niech pani nie myśli o
tym, co pani wie. Niech przeszłość złączy się z teraźniejszością.
Niech mnie pani widzi nie takim jak dziś w nocy, lecz takim jak
wówczas, i niech pani na mnie spojrzy choć raz takimi oczami
jak wtedy… Błagam panią… Czyż się zmieniłem?
Podniosła wzrok i jak o to prosił, spojrzała na niego. A
później bez słowa położyła palec na pierścionku, który nosił na
wskazującym palcu. Widać z niego było tylko kawałek oprawy,
bo wspaniały rubin był obrócony do środka.
Arsène Lupin zaczerwienił się. Ten pierścionek należał do
Jerzego Devanne’a.
Z gorzkim uśmiechem powiedział:
— Pani ma rację. To, co się stało, już się nie odstanie. Arsène
Lupin może być tylko Arsenem Lupinem i pomiędzy panią i
nim nie może być nawet wspomnienia. Niech mi pani
wybaczy… Powinienem był zrozumieć, że już sama moja
obecność obraża panią.
Trzymając kapelusz w ręku, przywarł plecami do balustrady,
a Nelly przeszła obok niego. Brała go pokusa, by ją zatrzymać,
przebłagać. Zabrakło mu odwagi i tylko wiódł za nią wzrokiem,
jak tego odległego już dnia, kiedy schodziła po trapie na brzeg
w Nowym Jorku. Wchodziła na stopnie wiodące do drzwi.
Jeszcze chwilę jej zgrabna sylwetka malowała się na tle
marmuru w hallu. I znikła mu z oczu.
Chmura zakryła słońce. Arsène Lupin nieruchomy przyglądał
się odbiciu małych stóp na piasku. Nagle drgnął: na kadzi z
bambusem, tam gdzie opierała się Nelly, leżała róża,
herbaciana róża, o którą nie śmiał prosić… Niewątpliwie też
zapomniana. Ale zapomniana umyślnie czy przez
roztargnienie?
Porwał ją łapczywie. Kilka płatków przy tym opadło.
Podniósł je po jednemu jak relikwie…
— Czas — powiedział sobie. — Nie mam tu już nic do roboty.
Zwłaszcza że sprawa może się źle dla mnie skończyć, jeśli
Herlock Sholmes się w nią wmiesza.
*
Park był pusty, natomiast obok budynku przy wejściu do
zamku stała grupka żandarmów. Arsène Lupin wszedł więc w
głąb krzaków, przeskoczył przez mur parku i ścieżką wijącą się
między polami poszedł do najbliższej stacji kolejowej. Nie szedł
nawet dziesięciu minut, kiedy ścieżynka się zwęziła; zamknęły
ją po bokach strome skarpy. Gdy Lupin zagłębił się w tę
gardziel, zobaczył kogoś idącego naprzeciw.
Był to mężczyzna przypuszczalnie koło pięćdziesiątki, dość
silnej budowy ciała, o wygolonej twarzy, a jego ubiór zdradzał
cudzoziemca.
W ręku trzymał masywną laskę, a torbę podróżną niósł
przewieszoną przez ramię.
Ich drogi skrzyżowały się. Cudzoziemiec powiedział z ledwie
uchwytnym angielskim akcentem:
— Przepraszam pana, czy tędy dojdę do zamku?
— Niech pan idzie cały czas prosto, a gdy się pan znajdzie
pod murem, niech pan skręci w lewo. Na zamku czekają na
pana niecierpliwie.
— Ach!
— Tak, mój przyjaciel, Devanne, zapowiedział nam wczoraj
wieczorem pańską wizytę.
— Tym gorzej dla pana Devanne’a, jeśli za dużo o tym mówi.
— Jestem szczęśliwy, że mnie pierwszemu przypadł zaszczyt
powitać pana. Herlock Sholmes nie ma gorliwszego admiratora
ode mnie.
Powiedział to z lekką nutą ironii, której od razu pożałował,
bo Herlock Sholmes przyjrzał mu się badawczo od stóp do
głów. Tak dokładnie objął go spojrzeniem i patrzył tak
przenikliwie, że Arsenowi Lupinowi zdawało się, że go
przyłapał, zamknął i opisał wzrokiem, o wiele szczegółowiej i
bardziej wnikliwie od każdego aparatu fotograficznego, przed
jakim kiedykolwiek stał.
Zrobił zdjęcie — pomyślał — odtąd szkoda trudu na
maskowanie się przed tym człowiekiem. Ale… czy mnie poznał?
Zamienili ukłony i nagle doszedł ich tętent, tętent koni
harcujących w brzęku stali. To byli żandarmi. Arsène Lupin i
Herlock Sholmes musieli przycisnąć się do skarpy, w wysokiej
trawie, by nie potrącili ich jeźdźcy. Żandarmi, przejeżdżali
gęsiego, a że jechali w dużych odstępach, trwało to dość długo.
Przez ten czas Lupin myślał: „Wszystko zależy od tego, czy
mnie poznał. Jeżeli tak, to ma teraz okazję, którą może
wykorzystać. Sytuacja jest denerwująca”.
Kiedy minął ich już ostatni jeździec, Herlock Sholmes
wyprostował się i bez słowa począł otrzepywać ubranie z kurzu.
Pas od jego torby zaczepił o gęstwę cierniowego krzaka. Arsène
Lupin pospieszył z pomocą. Z sekundę jeszcze przyglądali się
sobie. I gdyby ktoś mógł ich widzieć w tej chwili, byłby
świadkiem emocjonującej sceny: pierwszego spotkania tych
dwóch ludzi, potężnie uzbrojonych w talenty, obu naprawdę
nieprzeciętnych i przez swe specjalne uzdolnienia nieodzownie
skazanych na to, by zderzyć się ze sobą jak dwie równe siły, w
bezmiernej przestrzeni pchnięte przeciwko sobie.
Po chwili Anglik powiedział:
— Dziękuję panu.
— Do usług — odparł Lupin.
Rozstali się. Lupin ruszył ku stacji, Herlock Sholmes do
zamku.
*
Sędzia śledczy i prokurator odjechali po daremnych
poszukiwaniach. Czekano teraz na Herlocka Sholmesa z
niecierpliwością zrozumiałą wobec olbrzymiej sławy, jaka go
otaczała. Wszystkich trochę rozczarował drobnomieszczański
wygląd tego człowieka, który tak bardzo różnił się od tego,
jakim go sobie wyobrażano. Nie było w nim nic z powieściowe-
go bohatera, z zagadkowego i diabolicznego osobnika, którego
przywodzi nam na myśl postać Herlocka Sholmesa. Jednakże
Devanne witał go wylewnie:
— No, nareszcie, mistrzu! Co za radość! Już od dawna
marzyłem… Jestem niemal rad z tego, co się stało, bo to mi
pozwala poznać pana. Ale jak się pan tu dostał?
— Przyjechałem pociągiem.
— Jaka szkoda. Posłałbym po pana samochód na przystań.
— Oficjalne powitanie, prawda? Z całą pompą i paradą!
Wspaniały sposób, by mi ułatwić zadanie — gderał Sholmes.
Ten mało uprzejmy ton speszył Devanne’a, który jednak
spróbował dalej żartować i powiedział:
— Na szczęście zadanie jest łatwiejsze, niż panu pisałem.
— A to czemu?
— Bo już mnie okradziono tej nocy.
— Gdyby pan nie zapowiedział mojej wizyty, bardzo możliwe,
że nie okradziono by pana tej nocy.
— A kiedy?
— Jutro lub któregoś innego dnia.
— I co by się wówczas stało?
— Lupin wpadłby w pułapkę.
— A meble?
— Nie zabrano by ich.
— Meble są tutaj.
— Tutaj?
— Przywieziono je o trzeciej po południu.
— Lupin je przywiózł?
— Nie, przyjechały na dwóch wojskowych wozach.
Herlock Sholmes gwałtownym ruchem nasadził kapelusz na
głowę i poprawił torbę, ale Devanne zaprotestował.
— Co pan robi?
— Odchodzę.
— Dlaczego?
— Pańskie meble wróciły. Lupin uciekł. Moja rola się
skończyła.
— Ale ja żadną miarą nie obejdę się bez pańskiej pomocy,
drogi panie. To, co się stało wczoraj, może się powtórzyć jutro,
bo nie wiemy rzeczy najważniejszej: jak Arsène Lupin tu
wszedł, jak wyszedł i czemu w parę godzin później zwrócił to,
co ukradł.
— Ach, pan nie wie…
Myśl, że jest tu jeszcze coś do wykrycia, ułagodziła Herlocka
Sholmesa.
— Dobrze. Szukajmy. Ale szybko, dobrze? I o ile możliwe,
bez towarzystwa.
To zdanie wyraźnie odnosiło się do otoczenia. Devanne
zrozumiał i wprowadził Anglika do salonu. Tonem suchym, w
zdaniach z góry obliczonych — i z jakąż drobiazgowością! —
Sholmes wypytywał go o poprzedni wieczór, o obecnych
wówczas gości, o zwyczaje panujące w zamku. Później zbadał
oba tomy Kroniki, porównał mapy podziemi, kazał sobie
powtórzyć cytaty odkryte przez księdza Gćlis i zapytał:
— To dopiero wczoraj po raz pierwszy mówił pan o tych
dwóch cytatach?
— Tak, wczoraj.
— Nigdy przedtem nie wspominał pan o nich Horacemu
Velmontowi?
— Nigdy.
— Dobrze. Niech pan każe przygotować samochód.
Odjeżdżam za godzinę.
— Za godzinę!
— Arsène Lupin nie stracił więcej czasu na rozwiązanie
zagadki, którą mu pan zadał.
— Ja?… Ja mu zadałem…
— Tak. Arsène Lupin i Velmont to jedna osoba.
— Podejrzewałem to… ach, łajdak!
— Otóż wczoraj wieczorem o dziesiątej dostarczył pan
Lupinowi te elementy prawdy, których mu brakowało i których
szukał od wielu tygodni. I w ciągu nocy znalazł on dość czasu,
by zrozumieć, by zebrać swoją szajkę i by pana ograbić.
Pochlebiam sobie, że potrafię być nie mniej sprawny.
W zamyśleniu przeszedł z jednego końca sali w drugi, usiadł,
skrzyżował długie nogi i zamknął oczy.
Devanne czekał dość zaambarasowany.
Śpi czy rozmyśla? Na wszelki wypadek wyszedł, by wydać
rozkazy. Kiedy wrócił, zobaczył Sholmesa na kolanach u stóp
schodów, badającego dywan.
— Co się stało?
— Niech pan spojrzy… tu… te plamy… pokapane świecą.
— Rzeczywiście… całkiem świeże…
— Może pan je też zobaczyć na podeście u szczytu schodów, a
jeszcze więcej wokół gabloty, do której Arsène Lupin się
włamał i z której zabrał kosztowności, by je położyć na tym
fotelu.
— I co pan z tego wnosi?
— Nic. To niewątpliwie wyjaśnia przyczynę, dla której
zwrócił skradzione przedmioty. Ale tą stroną zagadnienia nie
mam czasu się zająć. Chodzi przede wszystkim o znalezienie
podziemnego przejścia.
— Pan ciągle się spodziewa…
— Ja się nie spodziewam, ja wiem. O jakieś dwieście, trzysta
metrów od zamku stoi kapliczka, prawda?
— Ruiny kapliczki, w której jest grób księcia Rollona.
— Niech pan powie szoferowi, żeby na nas czekał przy tej
kapliczce.
— Szofer jeszcze nie wrócił. Trzeba było mnie uprzedzić… Ale
z tego, co widzę, pan się spodziewa, że podziemny korytarz
prowadzi do kapliczki. Na podstawie czego?…
Herlock Sholmes przerwał mu.
— Poprosiłbym pana o dostarczenie mi drabiny i latami.
— Ach, potrzebuje pan latami i drabiny?
— Oczywiście, skoro pana o nie proszą.
Devanne, nieco zbity z tropu, zadzwonił. Przyniesiono obie
żądane rzeczy.
Wtedy posypały się rozkazy, surowe i ścisłe jak komendy
wojskowe:
— Niech pan oprze drabinę o bibliotekę na lewo od słowa
Thibermesnil…
Devanne przystawił drabinę, a Anglik ciągnął dalej:
— Bardziej w lewo… w prawo… Stop! Proszę wejść… dobrze…
Wszystkie litery tego słowa są wypukłe, prawda?
— Tak.
— Zajmijmy się literą „H”. Czy da się obrócić w którąś
stronę?
Devanne ujął literę w rękę i wykrzyknął:
— Ależ tak, ona się obraca! Na prawo o ćwierć koła! Kto o
tym panu powiedział?…
Nie odpowiadając mu, Herlock Sholmes mówił dalej:
— Czy z tego miejsca, gdzie pan stoi, może pan dosięgnąć
litery „R”?Tak… Niech ją pan poruszy parę razy, jak pan to robi
z zasuwą, gdy się ją otwiera i zamyka.
Devanne poruszył literę „R”. Ku jego wielkiemu zdziwieniu z
wewnątrz biblioteki doleciał go jakiś szczęk.
— Doskonale — rzekł Herlock Sholmes. — Teraz pozostaje
nam tylko przesunąć pańską drabinę w drugi koniec, to znaczy
ku ostatniej literze w słowie Thibermesnil… Dobrze… A teraz,
jeżeli się nie pomyliłem i jeżeli wszystko pójdzie tak jak
powinno pójść, litera „L” podnosi się jak okienko.
Devanne z lekko uroczystą miną ujął literę „L”. Otworzyła
się, ale Devanne zleciał z drabiny, bo cała część biblioteki,
między pierwszą i ostatnią literą słowa, obróciła się wokół osi i
obnażyła czarną czeluść podziemnego korytarza.
Herlock Sholmes zapytał flegmatycznie:
— Nie potłukł się pan?
— Nie, nie — odparł Devanne wstając, nie potłuczony, ale
oszołomiony. — Przyznaję… te litery, które się ruszają… to
ziejące przejście…
— No i co? Czy to się nie zgadza ze słowami Sully’ego?
— W czym, u Boga Ojca?
No, u licha: H, R i L to pierwsze litery słów „hak, rak i
latarnia”. H. się obraca, R się cofa, L się unosi”… to jest właśnie
to, co pozwoliło Henrykowi IV przyjąć panią de Tancarville o
niezwykłej godzinie.
— Ale Ludwik XVI? — zapytał osłupiały Devanne.
— Ludwik XVI był wyśmienitym kowalem i zręcznym
ślusarzem. Czytałem dziełko pod tytułem Rozprawa o
sekretnych zamkach, które mu przypisują. Thibermesnil, jako
dobry dworak, musiał pokazać swemu panu arcydzieło
mechaniki. Król zapisał sobie dla pamięci: 2 — 6 — 12. Oznacza
to H, R, L, drugą, szóstą i dwunastą literę słowa.
— Ach, wspaniałe! Zaczynam pojmować… Tylko że…
Rozumiem, jak się stąd wychodzi, ale nie rozumiem, jak się
Lupin tu dostał. Bo niech pan pamięta, że on przyszedł z
zewnątrz.
Herlock Sholmes zapalił latarnię i zrobił parę kroków w głąb
tunelu.
— Niech pan patrzy, całe urządzenie jest widoczne z tej
strony jak mechanizm zegara, a wszystkie litery znajdują się tu
na opak. Lupinowi wystarczyło manipulować nimi od
wewnątrz korytarza.
— Jaki pan ma na to dowód?
— Jaki dowód? Niech pan spojrzy na tę butelkę oliwy. Lupin
przewidział nawet, że mechanizm będzie wymagał naoliwienia
— odparł Sholmes nie bez podziwu.
— A więc musiał znać drugie wejście?
— Tak jak ja je znam. Niech pan idzie za mną.
— Podziemiem?
— Boi się pan?
— Nie, ale czy pan aby znajdzie drogę?
— Z zamkniętymi oczami.
Zeszli naprzód po dwunastu schodkach, później raz jeszcze
po dwunastu i jeszcze dwa razy po dwunastu. Potem szli
długim korytarzem, którego ścianki z cegieł nosiły ślady
kolejnych napraw.
W niektórych miejscach sączyła się po nich woda. Ziemia
pod nogami była wilgotna.
— Przechodzimy pod stawem — zauważył Devanne, wciąż
jeszcze niespokojny.
Korytarz doprowadził ich do dwunastu schodków, za
którymi szło jeszcze trzy razy po dwanaście schodków.
Mozolnie weszli po nich i znaleźli się w małej niszy wyżłobionej
w litej skale. Tu korytarz się kończył.
— Co u diabła — mruknął Herlock Sholmes — sama lita
ściana, to zaczyna być kłopotliwe.
— Może wrócimy — zaproponował Devanne — bo, prawdę
mówiąc, zupełnie wystarcza mi to, co widzę. Wiem już dosyć.
Ale Herlock Sholmes, który uniósł głowę, westchnął z ulgą:
nad nimi znajdował się taki sam mechanizm, co przy wejściu
do podziemi. Wystarczyło tylko pomanipulować trzema
literami i granitowy blok ruszył się z miejsca. Była to odwrotna
strona nagrobka księcia Rollona przyozdobiona dwunastoma
wypukłymi literami napisu Thibermesnil. Znaleźli się teraz w
ruinach małej kapliczki wskazanej uprzednio przez Herlocka
Sholmesa.
— …,,i dojdzie się aż do Boga”, to znaczy do kapliczki —
powiedział Sholmes, powtarzając zakończenie cytaty.
— Czy to możliwe… — wykrzyknął Devanne, zaskoczony
przenikliwością i energią słynnego detektywa — czy to możliwe,
żeby taka lakoniczna wskazówka panu wystarczyła?
— Ba, nawet nie była mi potrzebna. Na egzemplarzu Kroniki
z Biblioteki Narodowej linia korytarza podziemnego kończy się
z lewej strony, jak pan wie, małym kółkiem, a z prawej, o czym
pan nie wie — niewielkim krzyżykiem, tak już zatartym, że
można go dojrzeć tylko przez lupę. Ten krzyżyk najwidoczniej
oznacza kaplicę, w której teraz jesteśmy.
Biedny Devanne własnym uszom nie wierzył.
— To niesłychane, cudowne, a jednocześnie tak dziecinnie
proste! Że też nikt na to nie wpadł!
— Bo nikt nie połączył w jedną całość trzech czy czterech
koniecznych elementów, to znaczy dwóch ksiąg i cytat… Nikt
prócz Arsena Łupina i mnie.
— Ale ja i ksiądz Gćlis… my wiedzieliśmy tyleż co pan i mimo
to…
Sholmes uśmiechnął się.
— Panie Devanne, nie wszyscy ludzie posiadają zdolność
rozwiązywania zagadek.
— No, aleja szukam od dziesięciu lat, gdy pan w dziesięć
minut…
— Cóż, przyzwyczajenie…
Wyszli z kaplicy i Anglik wykrzyknął:
— Co to? Jakiś samochód czeka ?
Ale to mój!
Pański? Myślałem, że szofer jeszcze nie wrócił.
— Rzeczywiście… Dziwię się…
Podeszli do wozu i Devanne zapytał szofera:
— Edwardzie, kto wam kazał przyjechać tutaj?
— Pan Velmont — odrzekł szofer.
— Pan Velmont? To spotkaliście go?
— Przy stacji i kazał mi jechać pod kapliczkę.
— Jechac pod kapliczkę! Po co?
— Żeby poczekać tu na pana… i pańskiego gościa…
Devanne i Herlock Sholmes zamienili spojrzenia. Po czym
Devanne powiedział:
— Zrozumiał, że odgadnięcie tajemnicy będzie dla pana
zabawką. Subtelnie złożył panu hołd.
Uśmiech zadowolenia wykrzywił wąskie wargi detektywa.
Spodobał mu się ten hołd. Pokiwał głową i powiedział:
— To jest ktoś. Od razu zgadłem, ledwie na niego spojrzałem.
— To pan go widział?
— Minęliśmy się przed chwilą;
— Pan wiedział, że to jest Horacy Velmont, chcę rzec —
Arsène Lupin?
— Nie, ale prędko odgadłem… po pewnej ironii z jego strony.
— I pan go wypuścił?
— Tak, u licha… a miałem taki atut w rękach… pięciu
przejeżdżających obok żandarmów.
— O, do diabła! Okazja, jaka się już nie nadarzy…
— Mój panie — odparł Anglik wyniośle — kiedy chodzi o
takiego przeciwnika jak Arsène Lupin, Herlock Sholmes nie
korzysta z nadarzających się okazji… sam je tworzy.
Ale czas naglił i skoro Arsène Lupin uprzejmie pomyślał o
przysłaniu samochodu, trzeba było z niego skorzystać bez
zwłoki. Devanne i Herlock Sholmes usiedli wewnątrz wygodnej
limuzyny i ruszyli w drogę. Mijali rozległe pola i ukwiecone
drzewa. Łagodnie sfalowany teren tej części Normandii
rozciągał się przez nimi. Nagle mała paczuszka, wetknięta w
kieszeń na drzwiczkach samochodu, zwróciła uwagę
Devanne’a.
— Hm, co to jest? Paczka? Dla kogo? Ależ to dla pana.
— Dla mnie?
— Niech pan czyta: W. Pan Herlok Sholmes, od Arsena
Lupina.
Herlock Sholmes chwycił paczką, rozwiązał sznurek i
odwinął podwójny papier opakowania. W środku był zegarek.
— Ach — powiedział i z wściekłością machnął ręką
— Zegarek — rzekł Devanne. — Czy to nie czasem?…
Herlock Sholmes nie odpowiedział.
— Jak to, to pański zegarek! Arsène Lupin odsyła panu
pański zegarek! Ale skoro panu odsyła, to go panu zabrał…
Ukradł panu zegarek! Ach, to wspaniałe! Arsène Lupin zwraca
Herłockowi Sholmesowi świ- śnięty zegarek! Boże, cóż to za
świetny kawał! Nie… pan wybaczy… ale nie mogę się
powstrzymać.
I kiedy się już naśmiał, powiedział z głębokim przekonaniem:
— Doprawdy, to jest ktoś.
*
Herlock Sholmes przez całą drogę nawet nie drgnął. Aż do
Dieppe nie odezwał się słowem, wpatrzony w uciekający
horyzont. Straszne było to jego milczenie, nieprzeniknione,
groźniejsze od najgroźniejszego wybuchu wściekłości. Na
przystani powiedział po prostu, tym razem bez gniewu, ale
głosem, w którym czuło się całą zaciętą wolę i całą energię tego
niezwykłego człowieka.
— Tak, to jest ktoś; ktoś, na czyim ramieniu będę miał
przyjemność położyć kiedyś tę rękę, którą panu podaję, panie
Devanne. I widzi pan, coś mi się zdaje, że Arsène Lupin i
Herlock Sholmes jeszcze się spotkają pewnego dnia… Tak,
świat jest za mały na to, by się nie mieli spotkać… a wtedy…
Table of Contents
e1
a2
i3.

You might also like