Professional Documents
Culture Documents
2
3
4
NIEZNANE WIERSZE
z lat 1964–1971
5
6
POEMAT
widzę i opisuję...
Mickiewicz
1964
7
KABAŁA
8
PRZYZNAJĘ SIĘ
przyznaję się
co zrobiłem siostrze
uderzyłem ją młotkiem
w głowę
wydała głos
przyznaję się
wtedy nie wiedziałem
co to znaczy
czerwona plama na fartuchu
ale mi się podobało
coś mi przypominało
do czegoś było podobne
9
a potem biłem coraz gęściej
odgłos był jeden
monotonny
w uszach
10
PAMIĘCI A.B.
Luty 1966
11
DRUGA PEWNA SYTUACJA
IX 65
12
PEWNIK
1969
13
PIĘĆ WIERSZY RELIGIJNYCH
18 I 1968
15
PIWO PIJ
16
POKREWIEŃSTWO
17
PRZY TRUMNIE ŻONY
Stosownie do pory
nokturn
ale twarz zmarłej stopniała od świec
Oglądam ją uważnie
18
PORTRET ZMARŁEJ
Nie od dziś
Wiem
– z winą
nie mogę
sprostać
wciąż sprawdzać
nie mogę –
że Ty na swoją
– nigdy
nie ufałaś –
Wierną Ci
Śmierć
Zgodzić się
Nie możesz.
I oto
Gdy
– wytrwała
lecz daremna –
Zmęczona
Dziś
Już zawsze
Wreszcie
Tobą
19
– i sobą
A jakże –
Znudzona
W chcącym udawać
Raj
Nieskończonością
Jak przedpiekle
Zarzyganym
Barze
– gdzie
ze środka
bezosobowej
Barmanki
– co wino cudem
zmienia w wodę –
ujmij nóż
niż grube
od spoconych dotknięć
Monety –
Czy
Na promiennym
Jak czyściec
Parowie
– gdzie tyle
Jak wiatr przechodzący
Bez celu
Bez śmierci
Naruszającego się
Życia
20
Szeptem oddechu
Uśmiechem włosów
Skupioną prośbą
Tikiem
Oka
Wzywa
By
śmierć
życzliwa
z bochna
swej
łaski
Podrzuciła
o niej
że
jakoś inaczej
Może mogłaby ci
Właśnie być
Błoga.
Choć piersi
Cicho
Znów rosną
Jednak
Cofa się
Przed przygodą.
21
A już ze snu
Klęską
Sobie
Obudzona
Twojej śmierci
Znów
Zbacza –
W Twoją stronę.
I odkładasz
– indeks
Dni już zakazanych –
Kalendarz.
I uśmiechając się
Niespokojnie
Jak
Wspomnienie
– o którym
Nie wiesz
Czy jest ci
Miłe
czy –
Zamykasz oczy
I do swej śmierci
Na oślep już
Znów umierasz.
18 I 1968 r.
22
REQUIEM
1967
23
ZIARNO
Ziemia –
Ampułka z rozpiętym rodzajem
12 IX 66
24
TERESA JEST
16 IX 66
25
TO WSZYSTKO
5 V 69
26
TREN
25 VIII 66
27
TYLKO ZAPISAĆ CZYLI PROLEGOMENA
DO SZTUKI UWODZENIA CIĘ WIERSZEM
28
W PEŁNI
Ta kartka
kosztuje mnie jak Księżyc – krew.
Tej kartce
mojej śmierci płacę dług.
Na kartce
moje życie – biały wiersz.
Nad kartką
schylone twarze moich snów
sprawdzają czy rzetelny krwi ścieg.
29
PIESEK
A jednak ta groza
mnie syci
A jednak ten znak
– nadzieją.
A jednak ta noc
Mnie uzdrawia
XI 69
30
WIDZIAŁEM CIĘ
Ludwice
24.09.1965
31
WIERSZ ZA 475 ZŁOTYCH PODŁUG STAWEK
„TWÓRCZOŚCI”
15 VII 70
32
WYRZEC IMIĘ
33
[Bezdomni odchodzą budować…]
34
DLA TERESY
***
ciało
śni swoje imię
dlatego dłoń
wzniesiona nad śpiącą
świeci
ciężkie słońce snu
śmierć
***
wiersz dla Ciebie kosztuje krew
spełniony bez świadków
lecz jesteś winna tej krwi
wiersz spieniony
burzył się będzie w Tobie
maj 1966
35
[Matki nam zawsze umierają młodo…]
(Do Sezonu)
36
[Nareszcie Iwan Iljicz zaprzestał bać się śmierci…]
37
[Spotkaliśmy się w jednym płaczu…]
24 X 68
38
UTOPIONA
24 II 68
39
WIELKI TYDZIEŃ PANA W.
(urywki)
II
40
Więc powtarzam Twe imię w noc mojego umierania.
I noc je przedrzeźnia i wraca do mnie – śmiech.
Choć w ten sposób się pisze na świadka czekania.
41
NOWE WIERSZE DLA TERESY III
To nie Ty ja płonę
a ze mną moje sny
Już nie mówię o poezji
tylko o żywej tkance
29 III 66
42
[Ujrzałem krajobraz mego poematu…]
43
[Wspólnie wzięliśmy naszą martwą siostrę…]
1964
44
TO BYŁA CHWILA
24 VIII 66
45
CHORZY NA POWIETRZU, ŚWIEŻYM
Trawa zielona.
W trawie żółte kwiatki.
I inne, stokrotki.
W środku, w czaszce,
spaceruje tłusta
kobieta.
Ona idzie alejką właśnie.
46
To ptak.
On tam jest i śpiewa.
Jest czarny.
47
[Bądź ze mną Boże…]
18 II 68
48
CO JEST Z DRUGIEJ STRONY
CZYLI
PRZYCZYNEK DO WIDZENIA
27 II 68
49
DWIE STROFKI
i Ja – ciche dno
lecz – przeświecam…
VIII 66
50
DWIE STROFKI
Głos kobiecy
51
EKLOGA
24 XII 66
52
EXODUS
No i
No i uwierzyli
że niebo jest
najbliższą
siostrą w ich
języku
No i
przebrali się
za zmarłych
i ruszyli
rękami drogę
wybierali
już
na ostatniej plaży
już po pępek
biegli przez wodę
No i
utonęli.
1967
53
KOBIECOŚĆ II
54
KRUCJATA
30 V 68
55
LIST DO CZYTELNIKA
19 II 68
56
MELANCOLIA
XII 66
57
MIŁOŚĆ NIE WYBIERA
58
MIRECKA
To tam w kajdankach
Grymasu maska
Obłędu łaska
Jasnowidzenia
I mówi sen
Do Twego ucha
Woskowanego
Jeśli nie słuchasz
Chociaż ci Dziecko
Płacze we krwi
Ona utula
Jeśli uwierzysz
W sen prędko zdejmiesz
Spodnie powiesisz
Widza na oknie
59
Zdejm okulary
I patrz uszami
Aż zwyrodniałej
Śmierci codziennej
Nudne refreny
Zapomnisz kość
I najpobożniej
Nieśmiertelności
Jałowa kość
Zwierzysz flecistce
Która wyciśnie
Wiedz taki twór
Aż zimno spoci
Się serca sznur
A wtedy ona
Łaska natchniona
Snem nawiedzona
Nie elastyczna
Piękna czy brzydka
Nie pragmatyczna
Ale logiczna
Żadna kobieta
Ale bolesna
Rena Mirecka
Przymknieniem powiek
Jak półkul globu
60
Tak niepojęcie
Jak właśnie we śnie
I bezboleśnie
61
NA NOWY ROK DZWONEK
Dzwonek
przyciskam ścianę do ucha
podłogę
cień mój
i ten obcy ten mój
Dzwonek
Pomilczałem się
62
NA NOWY ROK, LIST DO HANKI
63
NOWOODNALEZIONY
FRAGMENT SAFONY
ALBO
NAJKRÓTSZY WIERSZ, W DODATKU
MOCNO NIEWYRAŹNYM GŁOSEM
64
ONA WESZŁA DO POKOJU
65
Taki los gasi się papierosa
i tak dalej
1965
66
IMIĘ
VIII 68 Połczyn
67
ELEGIA
Przymykam oczy
ten piasek co tam jest
ten nagi brzuch widziany
z nieprzewidzianej wcześniej perspektywy
wyglądał jak okrągły świeży chleb
dlatego
nie raził ten nóż
w nim utkwiony
a działo się
w pewnej znanej miejscowości
przez szparę w desce
Czarne krocze
twoje usta szeroko otwarte
nie pomaga otwarcie oczu
a ty pewnie śpisz
z chłodem metalu w sobie
jest to narzędzie równie precyzyjne
jak zagięty palec chirurga
ty śpisz na pewno
to dobrze że nie pamiętasz
umarła
przez twój sen odbywa się inny sen
68
Świeczka zatknięta w butelkę
śmierdzą palone włosy
jest to zapach naszego święta
18 X 65
69
WIELKANOC
To ja skóra
To ja skóra z ciągłym wzwodem
Twój dywanik
Słońce uduszone w pętli widnokręgu
A przecież mi odpuszczasz
70
CZWARTA KWADRA
Ja stary księżyc
niezawodny żałobnik
gdy na stypie podają alkohol
71
JA JESTEM ŚWIATŁO
kwiecień 66
72
KABAŁA I
To w kartach wyszło
Ten czarny co stał z boku
i zła wiadomość
Który wcześniej zajrzał jej między nogi
doktor był szczery
Doktor był cyniczny
to nie należy do etyki
ale on nie lubił swego zawodu
Na środku sali
stolik
kółka po kubkach
rozlana kawa
lepi się
Karta długo nie chciała odejść
Profesor mówił: nie prowokować
Profesor stary
potem umarł
Teraz ty wiesz
i nie zrobisz nic
z wiedzą
73
KABAŁA II
Długo stałem
pod bramami szpitali
a nagar sezonów
odkładał się na ściankach naczyń
13 V 66
74
EKLOGA II
16 IV 68
75
OGRÓD
II
16 IV 68
76
DWIE STROFKI
Ty jesteś dobra
Tak mówią
Do panien dworcowych
Brania po spermie i ślinie
Jak opłatek w krzakach za dworcem kiedy gwiazdka
Nagła śmierć w oczach się zapala
Z nimi dzielonych
Ty jesteś dobra
Nie mówią
Mówię kocham
Ale jesteś
Kiedy im malejesz w ramionach
Aż nie ma cię wcale
Tylko ja
29 II 68
77
[Budziliśmy się przed świtaniem…]
26 V 68
78
ŹRENICA. WIERSZE DLA TERESY
79
NIE WIEM, CZY JESTEŚ
19 III 66
80
WYROK
18 III 66
81
TEJ, KTÓRA WIE WSZYSTKO
Piękna wizjonerko
czy ty jesteś muzyką
Ujedniona w cieple ciała
wobec którego tracą sens
wszelkie spory o hierarchię
jesteś
tylko się wymykasz
Muzyka boli
17 III 66
82
KOCHANA TY ŻYWA
Kochana ty żywa
niewidzialny jest zawsze winny
któremu taka jesteś cała
a on nie umie
wynieść siebie ze snu
W tym pokoju
gdzie na stole
leżą twoje dłonie
on przegrał swój język
bo to martwy język
22 III 66
83
***
Ja jestem krystaliczny
więc nie boję się trucizn
zawsze sposobny do pokuty
moje księstwo w zapiekłej kropli krwi
w kąciku Twoich ust
i drugie serce
mięsień konieczny
bo ironiczny
1–10 IV 66
84
OKNO
24/26 VI 66
85
TERESA GRUDKA SNU
25–26 VI 66
86
DZIENNIK
DLA TERESY
87
88
Dziennik Rafała Wojaczka pisany dla Teresy Ziomber1 od
10 maja do 19 sierpnia 1966 roku w rodzinnym Mikołowie.
Prezentowany po raz pierwszy w całości2 jest pełnym odpi-
sem oryginału zdeponowanego w prywatnym archiwum brata
„adresatki”3. Zachowano linearną formę zapisków, układ wer-
syfikacyjny poszczególnych wierszy oraz notatek, dochowując
wszelkich starań edytorskich, by odwzorować – także graficznie
– kompozycję całości zgodnie z wzorcem piśmiennym. Zrezyg-
nowano ze skreśleń; ujednolicono pisownię. Wyróżnienie dat
rozpoczynających kolejne wpisy pochodzi od redaktorów.
1
Teresa Ziomber (ur. 1943 roku w Jaśle – zm. 2013 we Wrocławiu) – absolwentka
nieistniejącego już Liceum Ogólnokształcącego im. Ludwiki Radziejewskiej w Byto-
miu. Studiowała filologię polską we Wrocławiu; związana z poetą od marca 1966 roku do
września 1969. Zagrała epizodyczną rolę w filmie Wojaczek Lecha Majewskiego z 1999
roku z Krzysztofem Siwczykiem w roli głównej (zob. K. Batorowicz-Wołowiec, S. Bereś,
Wojaczek wielokrotny, Wrocław 2008, s. 310-321). Adresatka obszernej korespondencji
oraz prezentowanych w niniejszej książce utworów ze zbioru Źrenica. Wiersze dla Teresy
(por. Inwentarz rękopisów Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu,
tom XVIII, pod red. W. Sonnak, oprac. H. Kulesza i E. Ostromęcka, Wrocław 2003, sygn.
17946-18299, s. 217-248). W pierwszym okresie twórczości Wojaczek sygnował swoje
wiersze jej nazwiskiem falsyfikując ich prawdziwe autorstwo. Ziomber dedykuje zarówno
swój debiutancki tom wierszy Sezon („Tę książeczkę daję Teresie”) z 1969 roku, jak i szereg
innych utworów, np. Mówię do Ciebie cicho do Teresy [Ziomber] 11/12 VI [19]66 k.37.
Druk. [w:] „Poezja”, 1967 nr 3, s. 43-44; Okno dla Teresy [Ziomber] w sierpniu 1966 k 42.
Druk. [w:] „Odra” 1967 nr 1, s. 35-36; Dla Ciebie piszę miłość 29 III 1966, 2 redakcje k.71-
72. Pierwotny tytuł: List do Teresy [Ziomber]; Będą obywatelami świata Teresie [Ziomber]
16 IV [19]68 k. 21; Ten trzeci Teresie [Ziomber] 10 IV [19]68 k.34; Byłem, jestem Teresie
[Ziomber] 21 IX 1966, k.16-17. Imię „Teresa” jest najczęściej pojawiającym się imieniem
kobiecym w twórczości Wojaczka – zob. np. [znów widzę cię żywą], Imię i ciało, Po sezonie
czy Granica. W testamencie, którego nigdy nie zrealizowano, Wojaczek zapisał jej prawa
autorskie do wszystkich swoich utworów.
2
Fragmenty Dziennika publikowane były w książce M. Szczawińskiego Rafał Wojaczek,
który był. Wyd. II poprawione, Katowice 1996, s. 151-162.
3
Jerzy Ziomber (ur. 1949 w Bytomiu) – artysta plastyk, brat Teresy. Absolwent ASP
w Krakowie – na Wydziale Grafiki w Katowicach. Dyplom uzyskał w pracowniach ma-
larstwa prof. Andrzeja S. Kowalskiego oraz rzeźby prof. Bolesława Chromego.
89
2 w nocy, 10 na 11 VIII 66
***
Przyglądam się Twojej twarzy
jak pulsuje pod cichą skórką lustra
– aż szkło
rozlega się w moich oczach
Ty naprawdę coraz bardziej żywa!
Przyglądam się Twojej twarzy
jak pulsuje pod cichą skórką lustra
aż szkło
90
11/12 VIII
LUSTRO
A serce poruszone
rozlega mi się
w oczach
Ty naprawdę
bardziej żywa...
jesteś
91
12 VIII 66, 4 rano
w nocy
4
Klasyczna, kilka razy wznawiana biografia Juliusza Słowackiego. Zob. P. Hertz, Por-
tret Słowackiego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1949. (Ostatnie wydanie:
„Zeszyty Literackie” z 2009 roku).
5
Joanna Bobrowa (1807-1899); właśc. J. Bóbr-Piotrowicka z domu Morzkowska. Była ko-
chanka Zygmunta Krasińskiego, niespełniona miłość i muza autora Wacława. Owocem
przyjaźni z Bobrową jest kilka wierszy Słowackiego. Do najbardziej znanych zaliczane są
Do pani Joanny Bobrowej i W pamiętniku Zofii Bobrówny. Więcej o tym związku i legen-
dzie polskiego romantyzmu np. F. Hösick, O Słowackim, Krasińskim i Mickiewiczu: Studia
historyczno-literackie, G. Gebethner i Spółka, Kraków 1895.
92
Chwalę tę rozmowę,
kartkę. Ja też jestem żywy.
Twoje dobre piersi. Teresa – to imię
jest ciałem, tym pośpiesznym na
Małachowskiego6, kradzionym.
6
Ulica Stanisława Małachowskiego na Przedmieściu Oławskim we Wrocławiu, przy której
mieszkała Teresa.
7
Chodzi o wiersz pomieszczony w debiutanckim tomie. Zob. R. Wojaczek, Sezon, Wrocław
1969, s. 37. Drugi tekst o bliźniaczym tytule pomieszczono w tomie Nie skończona krucjata.
8
Wiersz dotąd niepublikowany. Rękopis zdeponowany w Archiwum Rafała Wojaczka:
Lustro 24 VIII [19]66, k. 119. Zob. Inwentarz, dz. cyt. s. 238.
9
Utwór opublikowany dopiero w 1999 roku poprzedza motto – myśl S. Kierkegaarda: „Jeśli
bowiem człowiek jest winny Jest nieskończenie winny”. Zob. R. Wojaczek, Reszta krwi, Mi-
kołów 1999.
93
13 VIII sobota
10
Edward Wojaczek (1903-1993) – ojciec Rafała i Andrzeja; pedagog, nauczyciel jęz. nie-
mieckiego. Uczył przez wiele lat w liceach ogólnokształcących w Mikołowie, Katowicach-
Ligocie i Kędzierzynie-Koźlu.
94
14 VIII, niedziela rano
Sny –
Dlaczego nie ma Ciebie, ażeby mnie zbudzić
11
Nawiązanie do frazy wieńczącej Poranek odurzenia w Iluminacjach. Zob. A. Rim-
baud, Sezon w piekle. Iluminacje, przekł. A. Międzyrzecki, wstęp J. Hartwig, Warszawa
1999, s. 63. Passus ten wykorzysta Wojaczek jako motto pod wierszem Fotografia, opub-
likowanym notabene wraz z wierszem Rimbaud w Reszcie krwi.
12
Paul Éluard, właśc. Eugène Émile Paul Grindel (1895 -1952) – francuski poeta, związany
z dadaizmem i surrealizmem. Niewykluczone, że Wojaczek przejmuje fundamentalne
dla jego liryki instrumentarium: gwiazdy, lustra, dłonie, kwiaty czy ogień. Frazą Éluarda:
„Miłość to człowiek niedokończony” opatrzy wiersz Umiem być ciszą. Zdaje się, że pisząc
ów dziennik czytywał tę poezję w oryginale. Por. P. Éluard, Poezje wybrane, Państwowy
Instytut Wydawniczy, Warszawa 1959.
95
Kiedy przerzucałem Norwida:
1
– jest i potęga istna sztuki,
Żywej wtedy, gdy bliskie umie idealnym znamienować13.
2
będąc sam i sam najściślej,
Odkąd myślisz, nie jesteś już przeto samotnym.
Już ty się pytasz, już ty odpowiadasz — wcale
Nie mówisz, lecz rozmawiasz14
niedziela, później:
13
Wyimek z wiersza Norwida dla hrabiego Zbigniewa Zalewskiego. Zob. C.K. Norwid,
Do Bronisława Z. [w:] Dzieła Cypriana Norwida, 1934 , s. 158-159.
14
Inny fragment wiersza Norwida – Miło być od swojego czasu. Zob. C.K. Norwid, dz.
cyt., s. 164.
96
Położyłem się, ale nie spałem, tylko półsen; wilgotny niepo-
kój. Takie mi się zdanie ułożyło w tym, Ważyk nazywa: infrasen-
nym stanie15 –
w nocy na poniedziałek
Poniedziałek wieczór:
15
Adam Ważyk pisze o tym w kontekście jukstapozycji, waloryzacji nieciągłości i metafory-
cznego surrealizmu. Przypomniana przez poetę fraza brzmi: „cechy przedwyobrażeniowe,
odpowiadające jakimś hipotetycznym stanom infrasennym”. Por. A. Ważyk, Posłowie, [w:]
Od Rimbauda do Eluarda, wybór i tłum. A. Ważyk, Warszawa 1964, s. 276.
16
Michel de Montaigne (1533-1592) – francuski pisarz, humanista; przedstawiciel rene-
sansu. Przywoływana myśl w oryginale brzmi: „Nie wiadomo, gdzie śmierć na nas czeka:
oczekujmyż jej wszędzie. Rozmyślanie o śmierci jest rozmyślaniem o wolności: kto się
nauczył umierać, oduczył się służyć. Nie ma żadnego zła w użyciu dla tego, kto dobrze
pojął, iż utrata życia nie jest złem: umieć umrzeć wyzwala z wszelkiej niewoli i przymusu”.
– Zob. M. de Montaigne, Próby, t. 1, tłum. T. Boy-Żeleński, PIW, Warszawa, s. 53.
97
W nocy
Kochana.
98
Wtorek w południe, 16 VIII
99
środa, 17 VIII
wieczorem
Alleluja Haendla18
17
Wyraźna aluzja do sześciowersowego utworu Wojaczka Marche Funébre. Utwór
zatytułowany Marsz żałobny datowany jest na lata 1964-66, jednak jest zdecydowanie
dłuższy. W antologiach pojawia się jako wiersz spoza zbiorów.
18
Georg Friedrich Händel (1685 -1759) – niemiecki kompozytor zaliczany do najwybit-
niejszych twórców późnego baroku. Chór Hallelujah to najbardziej znany fragment
z Mesjasza – oratorium skomponowanego przez Haendla w 1741 roku.
100
Trzecia nad ranem: w starym numerze „Tygodnika Powszech-
nego” wiersz Seferisa19 (ten od Nobla) pt. Pamięć. Przeczytałem
dobre.
3 rano
Jorgos Seferis (1900–1971) – grecki poeta, tłumacz, eseista i dyplomata. Laureat Nagro-
19
dy Nobla w dziedzinie literatury za rok 1963. Przełożył m.in. Ziemię jałową T.S. Eliota.
101
18 VIII czwartek
Teresie mojej
102
Piątek, 19 VIII – jeszcze 48 godzin
Ty jesteś starsza
dla Ciebie, mojej
103
18/19 VIII 66
TY JESTEŚ STARSZA
104
18/19 VIII 66
z soboty na niedzielę
Niedziela, południe
KOCHAM CIĘ
Bytom, 5 po południu
105
zrobiłem kilka linijek wiersza:
W środku śmierci
jest dzień, nazywa się róża
kropla dobrego powietrza
dla urodzonych źle, kochających
Zdaje się, że będę jeszcze dobrze pisał. Ale teraz jestem zmę-
czony, mocno zmęczony. Taki stan, jaki czasami tylko był mi
udziałem, kiedy pisało się „Mówię tak cicho”: śnię. To teraz cią-
gle – ja nie wiem, co to pisanie warte; ale Teresa, Teresa – cało-
wać Twoje ręce a uciec, uciec
106
NIEZNANE UTWORY PROZĄ
107
108
MAJTKI
Lucyna odsunęła się ode mnie, wyszła spod kołdry i jak była nago,
poszła zapalić gaz pod wielkim garem wody. Musimy się umyć, po-
wiedziała. Krzątała się po pokoju, który właściwie był kiedyś kuchnią,
ale przez Kasię, naszą gospodynię, wynajmowany od lat jako pokój
sublokatorski. Wreszcie dostał się nam, zresztą wygodnie tu było,
dlatego że kuchenka gazowa pod ręką, mogliśmy także grzać wody,
ile chcieliśmy, gotować, co się nam zachciało, a także grzać gazem,
nie paląc w piecu, kiedy nam się nie chciało, więc Lucyna chodziła
po pokoju, pozwalając mi oglądać się. Leżałem w niskim łóżku –
widziałem ją raz od przodu, raz z boku, najczulej przyglądałem
się jej od tyłka – który to już raz a ciągle jakby pierwszy. To było
niemożliwe – zobaczyć Lucynę. A pozwalała przecież na wszyst-
ko, sama wymyślała ciągle nowe pozy, bylem tylko mógł widzieć
ją najdokładniej. I ciągle jej nie widziałem. Powiedziałem: chodź
do mnie. Ponieważ woda się grzała, nic więcej nie było na razie
do roboty, przyszła. Wskoczyła do mnie pod kołdrę, grzejąc się
o mnie. Nagle odrzuciła przykrycie i wołając: co to, co to! Twoje,
powiedziałem do niej poważnie i Lucyna poważnie potwierdziła:
moje. Potem woda grzała się dalej, a myśmy leżeli, ona pode mną
z rozszerzonymi nogami i przybijana coraz to do materaca, ja na
niej. Takie były nasze zabawy. Dbaliśmy, aby trwały jak najdłużej.
Wreszcie woda musiała się zagrzać, więc Lucyna wstała, wlała
do dużej miednicy zimnej, potem ciepłej, i zawołała, bym też wstał.
Wobec tego i ja podniosłem się i poszedłem do niej. Miednica
stała na podłodze, Lucyna stanęła w miednicy i zacząłem ją myć.
Myłem ją delikatnie, całą, przedłużając tę czynność nieskończe-
109
nie, czemu ona się nie dziwiła chyba. I nie przeszkadzała mi –
czynić. Wreszcie umytą najdokładniej wycierałem, ona włożyła
moją flanelową koszulę, która jej służyła za szlafrok, akurat się-
gając do kolan. Zmieniliśmy wodę w miednicy i myłem się ja.
Tymczasem Lucyna ubierała się. I właśnie wtedy poszło o majtki.
Jedne wisiały na drążku koło pieca i były niewyprane, jakieś
żółte w kroku i Lucyna nawet powąchała je i skrzywiła się. Poszła
do łóżka i poszukała pod poduszką. Były tam inne, ale też się jej
nie podobały. I co teraz, powiedziała.
Idziemy kupić, odpowiedziałem. Wytarłem się, wziąłem
kalesony i idąc za nią obejrzałem. Były brudne, ale nie robi-
łem kwestii, włożyłem, potem spodnie, polo i skarpetki. Byłem
gotowy do wyjścia, tylko uczesać się. Lecz Lucyna stała ciągle
w rozpiętej koszuli, skąd wychodziły jej piersi, i mówiła: a co ja?
Więc zdecydowałem: chodź bez majtek. Potem włożysz gdzieś
w bramie albo w toalecie i pójdziemy coś zjeść. I Lucyna już nie
czekała dłużej, zrzuciła koszulę, zapiąłem jej stanik z tyłu, wło-
żyła halkę i sukienkę, poprawiła włosy, stopy włożyła w lekkie
klapki i wyszliśmy. Muszę przyznać, że przynajmniej ja byłem
trochę nieswój.
Skoro jednak Lucyna zachowywała się jakby nic, zaraz się
uspokoiłem i szliśmy ulicą, jak zawsze trzymając się za ręce,
może tylko serdeczniej.
Nic po Lucynie nie było widać. W cienkiej sukience jak inne
kobiety na ulicy, bo było nawet bardzo ciepło, tylko tyle, że miała
halkę, ale o tym tylko znowu ja wiedziałem. I tak szliśmy, pa-
trząc, gdzie jest jakiś sklep bieliźniarski. Miałem trochę pienię-
dzy, na majtki było na pewno.
Kiedy Lucyna powiedziała: chodźmy najpierw coś zjeść, wie-
działem już, że chce tę sytuację przedłużyć. I powiedziałem do
niej: dobrze, myśląc i o śniadaniu i o jej gołej pupie. Zaraz był
bar mleczny i weszliśmy. Lucyna zajęła się zamawianiem bułek
i mleka, razem odebraliśmy i znaleźliśmy także miejsce.
110
Jak się czujesz, spytałem. Lucyna powiedziała: nawet nie pa-
miętam o tym. Zgodziłem się na to.
Zjedliśmy, co było, i ruszyliśmy dalej. Sklep był zaraz i Lucynie
nie wypadało nie wejść do środka. Wszedłem za nią, zwyczajnie,
i kiedy zabrała się do wybierania, musiała być jedynka, najmniej-
szy rozmiar, ja oglądałem najróżniejsze modele biustonoszy i pa-
sów. No i, spytałem, kiedy wybieranie trwało już dość długo. Lu-
cyna powiedziała: patrz, jakie nieładne. Naprawdę były nieładne
i chyba nawet nie było odpowiedniej wielkości, powiedziałem:
to nic, poszukamy dalej. Lucyna ścisnęła mi rękę bardzo czule
i wyszliśmy.
Nim natrafiliśmy na nowy sklep, po drodze był skwer
z ławkami. Skręciliśmy tam zupełnie oczywiście, usiedliśmy na
ławce do słońca. Lucyna odchyliła głowę i zamknęła oczy, ale
sukienkę obciągnęła tak mocno, jak można było. Mnie właś-
ciwie nie było w tym słońcu za dobrze, ale co miałem zrobić?
Mruczałem coś do Lucyny, ona mi też mrucząc odpowiadała,
śniadanie leżało nam dobrze w żołądkach, więc bez żadnego
niepokoju mogliśmy sobie tak siedzieć w słońcu. Lucyna na
chwilę otworzyła oczy i popatrzyła na mnie, potem podciąg-
nęła sukienkę wyżej, żeby opalać nogi. Pogłaskałem ją po ręce.
Kochany, powiedziała.
Wreszcie trzeba było iść dalej. Wstaliśmy z ławki i zgodnie
przemierzaliśmy ulicę. Mnie po wypitym mleku w ustach było
trochę mdło i kwaśno i Lucyna wiedziała o tym po sobie, więc
o piwie powiedzieliśmy jednocześnie. Ale nie starczy na... powie-
działem na wszelki wypadek, wiedząc, że damy sobie radę, bo nie
trudno było nam pożyczyć trochę pieniędzy. I zaraz pomaszero-
waliśmy węsząc, gdzie tu dają piwo.
Zdecydowaliśmy, że pod parasolami w „Ratuszowej”. Więc
wiedząc, że nas nie minie, szliśmy już powoli czasem patrząc so-
bie w oczy i uśmiechając się przy tym. Jacy byliśmy szczęśliwi,
że znów robimy kawał całemu światu. Konsekwencje na razie
111
widoczne były tylko tam, gdzie zajmują się rozdzielaniem prze-
znaczeń. Kiedy Lucyna spytała, czemu się uśmiecham, powie-
działem: łatwo ci będzie po piwie siusiać, tylko zadrzeć sukienkę.
Lucyna wtedy powiedziała: a wiesz, że ja już chyba jestem mokra.
Parasole stały jak zwykle w taki gorący dzień, przy stolikach
siedzieli pijący znakomite piwo.
Dopisek na marginesie:
okaże się, że jeszcze miała czyste [majtki – dop. K.W.]– ja je też widziałem.
112
OPOWIADANIE DLA JAGI [ZIMNY]
I
Chłepcę herbatę, po łyżeczce, nawet nie usiłując zwalczyć
niezwykle silnego drżenia rąk sprawiającego, że przynajmniej
pół z zawartości każdej kolejnej łyżeczki z powrotem znajdu-
je się w kubku, który mam stosownie podstawiony, by jednak
nie tracić daremnie napoju, skoro go już przyrządziłem. Co do
drżenia rąk: skutek to nieprawidłowości organicznych wciąż na
nowo wynikających z pewnych nadużyć, ale przecież nie idzie
o to, bym się tłumaczył. Trzęsą mi się ręce i tyle, a gdziekol-
wiek bym się znajdował, nigdy nie staram się tego ukryć. Co
do herbaty: zaparzona zwyczajnie w kubku bez wydziwień
w rodzaju specjalnego imbryka z siatką itp. Po prostu szczyp-
ta suchych listków ciśnięta na dno nawet niewyparzonego tyl-
ko wypłukanego zimną wodą kubka, zalana wrzątkiem, który
w trakcie czynności przygotowawczych, to jest płukania naczy-
nia, odsypywania z paczki odpowiedniej ilości listków, poszu-
kiwania łyżeczki oczywiście zapodzianej gdzieś między rupie-
ciami zalegającymi biurko, odmierzania od razu potrzebnej
ilości cukru, tymczasem doszedł do swego wrzącego stanu spo-
wodowanego zatopieniem w garczku do grzania wody służącym
niedużej elektrycznej grzałki. Po zamieszaniu, rozpuszczeniu
się cukru i naciągnięciu, napar nadaje się do użycia. Więc uży-
wam. Co do gatunku herbaty: jest to „Pickwick Black Tea”, herbata
wydajna i dobra. Ja nie zdobyłbym się na taką rozrzutność, aby
nabywać sobie paczkę za piętnaście złotych, skoro jednak moja
matka nie umie się powstrzymać przed kupnem co droższego de-
likatesu i jeszcze zdobywa się na opłacenie ekspresowego posta,
113
bym już następnego dnia mógł raczyć się gościńcem, to cóż na to
poradzę. Więc piję herbatę, bo choć trudno tę moją czynność na-
zwać zwyczajnym piciem, wziąwszy pod uwagę sposób, jakim to
czynię, sposób wszakże uwarunkowany okolicznościami, to jed-
nak płynu w kubku ubywa, a moje wątpia rozgrzewają się błogo.
Co do innych okoliczności tego mojego picia: więc znaj-
duję się w moim pokoju, moim na tyle, że jest mi odnajęty za
ustalonym z góry niebłahym komornym. Umowę przedłużam
z miesiąca na miesiąc w ten sposób, że regularnie się opłacam,
choć nie od rzeczy będzie z góry przewidzieć, że już dawno
powinienem znajdować się gdzie indziej i tylko bezwład woli,
pewne lenistwo i niejaki spokój wynikły z faktu oswajania się
głównych lokatorów ze mną i mojego z nimi oswojenia, każą
mi trzymać się tej mety, mimo że znajduję jałowość sytuacji.
Jednak możność choćby spokojnego pójścia do toalety i wys-
rania się bez względu na to, czy za drzwiami ktoś chodzi, jest
dla mnie jakże czasem ważna! Poza tym, choć wiem, że to za-
siedzenie nic mi nie daje, a nawet działa już demobilizująco,
nie otrzymałem dotąd poważnego sygnału, który spowodowałby
natychmiastowe opuszczenie lokum. Zresztą może przyjdą po
mnie?
Pewne jest, że piję herbatę. Wątpliwości co do tego odpę-
dzam. Zdaje się, że dlatego tak podkreślam szczegóły tej czyn-
ności, nadając jej pozór ceremoniału, mimo iż jest zwyczaj-
ną czynnością, że jednak wątpliwości opadają mnie. Niemniej
z uporem podtrzymuję, że siedzę na swoim krześle przy swo-
im biurku (na czym polega to „moje”, powiedziałem). Herba-
ty coraz to ubywa i twierdzę, że dzieje się to za moją sprawą.
Czyż mógłbym pozwolić sobie mniemać, że to kto inny ją wy-
pija? W tym wypadku musiałbym zgodzić się i z tym, że może
nie ja mówię to, co mówię. Wracając do herbaty pozwalam so-
bie odpowiedzialnie orzec, że moja matka jednak dobrze wie,
co robi, kupując i posyłając mi produkt gwarantowanej jako-
114
ści. Boże, ileż to siuśków się wypiło przezywając je herbatą dla
zachowania dobrej miny. Co do picia siuśków: mówił mi ktoś
kiedyś, że rosyjscy żołnierze, których okoliczności zmuszały do
picia spirytusu denaturowanego, następnie siusiali sobie wzajem
w gębę i to chroniło ich przed ubocznymi skutkami. Przyznam
się, że wypróbowałem ten sposób. Miałem taki okres, kiedy
z różnych przyczyn, także finansowych, dosyć stale używałem
bryndy. A był to okres, że jeszcze musiałem dużo pić, by się
upić, więc połówkę denaturatu, zdarzało się, obciągałem nawet
specjalnie nie rozcieńczając, a jeśli, to tylko z obawy, by się nie
zapalić przypalając papierosa. Wszelako trunek ten źle działał
na mój ustrój, sprowadzając nadzwyczajną niekiedy opuchli-
znę, tak że szyja niemal dwukrotnie powiększała swój obwód.
Wtedy przypomniałem sobie to zasłyszane, nie wiadomo od
kogo, zdanie i postanowiłem spróbować. Co prawda nie mia-
łem partnera, który by mi nasiusiał, tym bardziej partnerki, lecz
poradziłem sobie sam. I kiedy przyszła pora, że nic, tylko pić,
wtedy postawiłem przed sobą dwie butelki: fioletowego alkoho-
lu i drugą butelkę po mleku, w której znajdowała się zawartość
mojego pęcherza. Nalewałem sobie gorzałki do niedużego fla-
konika, który wraz z kwiatkiem przyniosła mi do pokoju ów-
czesna gospodyni, a było to po moim powrocie z kliniki, więc
ładnie mnie uczciła; flakonik ten później służył mi za lampkę,
gdyż był poręczny, a że z grubego szkła, więc wyślizgnięcie się
z mało władnych niekiedy palców niewiele mu szkodziło; więc
nalewałem sobie do flakonika, rozcieńczałem własnym moczem,
a wypiwszy kolejkę jeszcze nim popijałem. I rzeczywiście tego
razu, gdy ocknąłem się i zajrzałem do lustra, nie byłem spuch-
nięty zbyt mocno. Ale mógł być inny powód tego mniejszego
spuchnięcia. Gdyż z czasem stałem się znawcą i jedna butelka
denaturatu nie była dla mnie równa drugiej. Znalazłem niuan-
se. Rzecz polegała na tym, z której wytwórni pochodziła flasz-
ka. Stwierdziłem, że jeśli z warszawskiej, to produkt był dla
115
mnie zdrowszy. Od krakowskiego denaturatu puchłem znacz-
nie bardziej. Więc może fakt mniejszej wtedy po zużyciu mocy
spuchnięcia, był wynikiem nie tyle jego kojących właściwości,
ile skutkiem różnic w procesie produkcyjnym. Nie powtarzałem
tego doświadczenia, po prostu zacząłem zwracać uwagę na firmę
uwidocznioną na naklejce i nieraz dobrze musiałem się nacho-
dzić, by znaleźć to, czego chciałem. Potem tak jakoś samo przez
się zaniechałem picia bryndy, może dlatego, że się ożeniłem, gdy
wkrótce potem rzuciłem mocno już brzuchatą żonę, by zająć się
inną panią, też nie powróciłem do dawnego zwyczaju i dopiero
niedawno, po dobrych kilku latach, napiłem się w towarzyskiej
okoliczności.
Oto pewnego świtu obudziłem się na ławce w hallu dworca
i udałem się do baru, aby wypić piwo. Postawiłem przed sobą od
razu dwa i wtedy przysunął się do mnie stary towarzysz z pyta-
niem, czy może się napić. Odpowiedziałem, że oczywiście może,
i zaproponowałem, że mu wzmocnię, jak to sobie czyniłem z ma-
łej buteleczki łatwo kryjącej się w dłoni. On przyjął moją propo-
zycję i piliśmy w zgodzie dla wzmocnienia piwo. Kiedy mieliśmy
już mało, a mnie brak było środków na dalsze, on zapytał, czy nie
napiłbym się denaturatu.
Powiedziałem, że pewnie, więc dopiwszy piwo, poszliśmy do
toalety. Zajęliśmy jedną kabinę, towarzysz wydobył z wielkiej
kieszeni znajomą flaszkę, już napoczętą, i wyciągnąwszy korek,
podał mi. Łyknąłem dosyć nieśmiało, gdyż miałem jednak długą
przerwę, i rzeczywiście zmuszony byłem rzygnąć. Cóż, organizm
przyzwyczajony do czego innego, poza tym cała noc w niewygo-
dach. Ale rzygnięcie dobrze mi zrobiło, zaś klozetowa, o dziwo,
za darmo, oczyściła miejsce. Potem nas, drzemiących na ławce,
wspólnie zamknięto. Jemu skonfiskowano butelkę na cele mycia
okien, mnie wkrótce wypuszczono. Tego popołudnia wypiłem
jeszcze dwieście gramów wódki i dwa bełty, nim wreszcie do-
szedłem do swego pokoju.
116
Myślę, że mogę zrobić sobie jeszcze jedną herbatę, aby tro-
chę uładzić buntujące się trzewia. Mógłbym też coś zjeść, prze-
syłka od matki była jak zwykle znakomicie skomponowana,
bowiem prócz owej pickwick black tea, zawierała kilka torebek
„Marago”, kawał żółtego sera, sztangę suchej kiełbasy, jeszcze
puszkę z jakąś rybą w pomidorach, poza tym jabłka, dwie cy-
tryny, czekoladę. Oraz kartkę papieru, na której mama napisa-
ła tylko jedno słowo: Smacznego! Zatem, z tego, co mam, mogę
sobie wybrać coś, co mój żołądek zniesie. Wiem, że nie znie-
sie chleba i moja mama też jakby o tym wiedziała, lecz myślę,
że małą ilość dobrze przeżutej kiełbasy strawi. Czuję poza tym,
że znakomita herbata dobrze mi robi; może nie w tym sensie,
że drżenie rąk ustało choćby odrobinę, nie, ono nie ustanie pod
wpływem herbaty; i wszakże na kaca zawsze zalecana jest gorąca
herbata i sugestia słowa pisanego ma tu duży wpływ. Nawet stary
praktyk Dzik nie zaczyna dnia od bełta, tylko siada przy stoliku
w Empiku i zamawia herbatę z cytryną. Oczywiście jest to tylko
oddalenie chwili, kiedy mając uzbieraną kwotę na jedną chociaż
butelkę nie wtargnie się do pobliskiego sklepu z wyraźnie okre-
ślonym żądaniem. No tak, pozwoli pani ten koniak za dwadzieś-
cia trzy złote. Zdaje się, że to ja jestem autorem tej odzywki. Cóż,
są jeszcze mniej chlubne autorstwa.
Poczucie, że nie ja wygłaszałem to wszystko, tylko ten, który
tam stoi w kącie (Wojaczek, stań no sobie w kącie, jak zwykle
zwracał się do mnie mój biolog w klasie IX a, kapitan u Ander-
sa, bojownik o Monte Cassino), poczucie to nie opuszcza mnie
ani przez chwilę, tylko tonacja tej świadomości zmienna, na co
niewątpliwy wpływ ma i wypita herbata, i cała moja ograniczona
chemia, i to, że Ziemia jest przechylona w swej osi o ileś tam
stopni, i to, że jest druga kwadra księżyca, i tamto, i owo. Jakiś
czas temu, gdy dopiero zaczynałem pić herbatę, usposobiony
byłem tragicznie, nie znajdując ni pod piętą, ni dla umysłu, żad-
nego punktu odniesienia. No, mniejsza z Ziemią, ale zawisnąć
117
choćby na Krzyżu Południa! Czy ta wódka to nie wewnętrzny
krzyż? Krzyż pański z tą wódką, mówi niewiasta, z obrzydze-
niem podając nam bełta.
Będąc oszczędnym po ojcu, który zawsze jedną zapałką sta-
ra się obsłużyć swoją fajkę i mojego papierosa, nie wyrzucam
z kubka fusów, tylko dosypuję do nich niedużą, świeżą porcję.
Ponieważ w garczku jest jeszcze woda, przeto nie muszę wsta-
wać, aby udać się z naczyniem do łazienki po potrzebną mi
ilość, wystarczy mi trochę mniej wstać, wstać tak kameralnie,
oszczędnie wstać po to, by w kontakt wetknąć wtyczkę grzałki.
Jako że woda od poprzedniego gotowania nie zdążyła jeszcze
ostygnąć, bowiem ileż mogłem pić tę poprzednią herbatę, cho-
ciażby w najbardziej wyszukany sposób, tedy prawie natych-
miast po włączeniu grzałki rozległ się z garnuszka syk świadczą-
cy o tym, iż rzecz nie będzie trwać długo. Przypomniało mi się
w tej chwili o cytrynie, której dobry plasterek mógłbym wkroić
do herbaty celem wzbogacenia jej w nieodzowną organizmowi,
zwłaszcza na przednówku, witaminę. Że zaś sięgnąć do zapasów
i tak miałem, by wyciągnąć i kawałek jej spożyć, więc za jedną
drogą szukając w pudle, którego nie rozparcelowałem, tylko jak
było, odwinięte zaledwie z cieniuchnego papieru włożyłem na
półkę z lewej strony biurka, dostałem wędlinę i cytrynę. Chcąc
uprzedzić moment zawrzenia wody, nie prędko wyjmuję kiełba-
sę z plastikowego woreczka, odwijam z trzech warstw papieru
wzdychając przy tym nad skrupulatnością mamy, rozglądam się
za nożem, nie mogę dojrzeć, szukam w szufladzie, też nie ma,
woda zaczyna wrzeć... i nagle opadają mi ręce i nogi i mówię
głośno: do dupy z tym. No bo też prawda, po jaki chuj się spieszę,
jakby powiedział Marek. Coś taki nerwowy, trach, trach, i żeby
już było. Pomału, upić się zawsze zdążysz. To znaczy napić się
herbaty.
Odrzucam kiełbasę razem ze wszystkimi przynależnymi do
niej papierami, podnoszę się trochę i delikatnie przytrzymując
118
obluzowany kontakt, wyjmuję zeń wtyczkę. Chwytam gołymi
palcami za uszko garnczka i nie wyjmując grzałki, lecz dru-
gą ręką przytrzymując w ciągle kipiącej wodzie, nalewam do
pełna kubek. Zwyczajny już jestem, więc nie łapię uszka przez
chusteczkę, zresztą to chwilka, więc nigdy nie zdążę poczuć,
że mnie parzy. Kiedy już z tym jestem uporany, mogę spokoj-
nie poszukać noża i okazuje się, rzecz jasna, że leży na samym
wierzchu, pod ręką i przed oczyma. Odkrawam kawał z wysu-
szonego w jałowcowym dymie drąga, kładę na świstku papieru
obok kubka, resztę zwijam i chowam. Obcieram nóż w domowe
portki, które mam na sobie, i obieram skórkę z cytryny. Odci-
nam kawałek, wpuszczam do herbaty, po czym obieram niedużo
z drugiej strony, bym mógł owoc równo postawić. Odkładam
nóż, biorę łyżeczkę, odmierzam dwie pełne ze słoju służącego
za cukiernicę i mieszam płyn. Dokonuję jeszcze drobnego po-
rządku przed sobą, jakbym chciał poprosić na herbatę tego goś-
cia, który tam ciągle stoi w kącie. Wiem jednak, że przy samej
herbacie z nim się nie dogadam.
II
Ściemniło się tak, że muszę zapalić lampę stojącą na biurku.
Podnoszę się z krzesła po to, by natychmiast schylić się i poszukać
na podłodze końcówki sznura od tej lampy. Udaje mi się znaleźć
wtyczkę bez żmudnego macania i błądząc, lecz niedługo, trafiam
nią w ten sam kontakt, w który przed niedawnym czasem wkłada-
łem wtyczkę grzałki. Kiedy lampa zapłonęła, wieczór za oknem,
dotąd jeszcze szary, od razu stał się czarny. Należałoby zaciągnąć
zasłonę, więc idąc z trudem, bo stawy mi zastygły, a w ogóle daje
mi się odczuć postępujące porażenie nerwów obwodowych spra-
wiające sztywność mięśni, docieram do okna i stwierdzam patrząc
nieco ukosem, gdyż okno moje nie wychodzi bezpośrednio na uli-
cę, że latarnie także już się palą. Kolejno dociągam do środka obie
połowy story i wracam na swoje krzesło.
119
III
Co do zaproszenia na herbatę: kiedy wysiadaliśmy z volkswa-
gena Reny, którym podwiozła nas, Grażynę20 i mnie, pod dom,
wtedy Grażyna zwróciła się do Reny z pytaniem: może wstąpisz na
herbatę? Rena z głową odchyloną na oparcie odrzekła: Dziękuję,
maleństwo, nie. Muszę gnać dalej. Pożegnała się z nią, a następnie
do mnie powiedziała: Do widzenia i wyciągnęła rękę. Uścisnąłem
mocno dłoń, której przyjrzałem się dobrze podczas jazdy, kiedy
siedziałem obok niej na przednim siedzeniu, celowo usadowiony
tam przez Grażynę. Dłoń ta na kierownicy albo dźwigni biegów
mało była zadbana i zdumiewająco podobna – do mojej. Schylo-
ny do wnętrza wozu ściskałem tę dłoń nie dłużej, niż trwać wi-
nien uścisk, ale spojrzenia, które sobie wymieniliśmy, zdradziły
wzajemnie – aktorów. Potem zatrzasnąłem drzwiczki i samochód
odjechał, my zaś z Grażyną wstąpiliśmy w nasze obejście i nawet
nie musieliśmy trudzić się z otwieraniem z klucza drzwi, bowiem
akurat otworzyła je do swoich celów gospodyni. Lecz nie weszli-
śmy jeszcze do domu, gdyż ja przypomniałem, że winniśmy coś
nabyć do jedzenia. Godzina była taka, że gwarantowała, iż pobli-
ski sklep jeszcze będzie czynny. Dokonawszy drobnych zakupów
wróciliśmy do domu. Wolałem nie wchodzić na razie do swego
pokoju, więc towarzyszyłem Grażynie w jej izbie, którą przez ścia-
nę zajmuje od jakiegoś czasu, co wiąże się z używaniem jej przeze
mnie: izby i Grażyny. Rychło stało się to, co miało się stać, mia-
nowicie zamknąwszy drzwi na klucz, znaleźliśmy się nadzy pod
jedną kołdrą na jednym łóżku, i tak spędziliśmy kilka godzin na
wzajemnym się używaniu i na wspólnym odśpiewywaniu wszyst-
20
W rękopiśmiennej wersji tego opowiadania imię „Grażyna” jest przekreślone i zamie-
nione na imię „Teresa”. W innej wersji tego fragmentu, już na osobnej karcie, zamiast
bohaterki o imieniu „Grażyna”, pojawia się postać „Lucyny”. Redaktorzy, po zapoznaniu
się z fabułą całego opowiadania, mając na względzie zachowanie logiki fabularnej, zdecy-
dowali się „przywrócić” głównej bohaterce imię „Grażyna”. W dalszej, oryginalnej, partii tej
opowieści Wojaczek konsekwentnie już posługuje się imieniem „Grażyna”.
120
kich, jakie nam się przypominały, piosenek. W czasie tego antrak-
tu między domowymi czynnościami także rozmawialiśmy i oczy-
wiście o Niej. Potem zjedliśmy kolację, Grażyna ułożyła się do snu,
a ja wróciłem do swego pokoju i przystąpiłem do kontynuowania
pracy, którą w połowie zdania urwałem z chwilą wejścia Grażyny,
zapraszającej mnie na przejażdżkę Reny samochodem do „Kar-
czmy Leśnej” w Trzebnicy.
O przejażdżce tej wiedziałem wcześniej, lecz tego dnia, uprze-
dzony zresztą przez Grażynę, że koło pierwszej podjadą po mnie,
nie przygotowany na to w sensie umyty, ubrany, jednakowoż dwie
godziny przed określoną porą, zabrałem się do usilnego zapisywa-
nia kolejnych kartek. Brakowało mi kawy, brakowało mi tchu, mod-
liłem się o to, aby już wreszcie podjechały, lecz gdy Grażyna wbiegła
i powiedziała, żebym zszedł, zacząłem grymasić. Ale oczywiście za
pięć minut byłem całkowicie gotowy i zszedłem do samochodu,
z daleka już okrzyknięty przez Renę. Po czym podjąłem się roli pi-
lota, by wyprowadzić panią szofer na właściwą drogę. I jechaliśmy,
ja wtedy na tylnym siedzeniu. Atmosfera była taka, jaka została
sprowokowana. Rena z Grażyną gaworzyły trzy po trzy, w pewnej
chwili Rena cisnęła we mnie pytaniem, czy znam niejakiego Wojt-
ka, którego oczywiście nie znałem z racji swego małego zoriento-
wania towarzyskiego, jak jej odpowiedziałem. Na koniec dobiliśmy
do Trzebnicy, a tam Grażyna podjęła się doprowadzić nas na miej-
sce i nie zawiodła jako pilot, bo w końcu akuratnie dojechaliśmy na
właściwe miejsce. Jednak Rena nie skierowała się na podjazd, tylko
nie zatrzymując auta wjechała w las dość trudną jak dla takiego auta
jak volkswagen wozu drogą. To wszakże nie miało dla niej znacze-
nia. Po przejechaniu tą drogą kilkuset metrów zatrzymała samo-
chód pod czarnym i wyglądającym na dość starożytny kościółkiem.
Wtedy wysiedliśmy i puściliśmy się zwiedzać otoczenie.
121
Wytłumaczyła mi, że po tej nocy, kiedy jej się to zdarzyło, trzyma
się w karbach. Powiedziała także, że Renie bardzo się spodobało,
gdy podczas tej chwili oczekiwania, nim zszedłem do samochodu,
oświadczyła jej, że ją nazywa: Renifer. Rena boi się ciebie, dodała
jeszcze, i już wiem czemu. Nie wytłumaczyła mi jednak, co ma na
myśli, zresztą ja nie potrzebowałem nalegać.
122
Nie pierwszy raz wtedy trzymałem w dłoni dłoń Reny, jakieś dwa
miesiące wcześniej, kiedy niespodziewanie wpadła z Grażyną do
domu i była dłuższą chwilę w jej pokoju, nagle, poinformowana już
wcześniej przez Grażynę o moim istnieniu, a teraz poinformowana
o tym, że znajduję się o tu, za tymi drzwiami, wybiegła z pokoju
i zapukała do mnie. Wtedy ujrzałem ją pierwszy raz w życiu i trzy-
małem jej dłoń w swojej, a także pocałowałem w wierzch dłoni. Wy-
dała mi się wtedy niezmiernie brzydka. Następnie jeszcze kilka razy
przy ulotnych ulicznych spotkaniach, kiedyśmy idąc z Grażyną na-
tykali się na nią, witała się ze mną uściskiem dłoni. Jednak tam koło
tego kościółka, pierwszy raz, trzymałem tę dłoń naprawdę. Ale to
było już po obejrzeniu (za to słowo „Stanley” dałby mi w łeb) spek-
taklu i po wysłuchaniu wielu opowieści Grażyny. Na koniec Graży-
na zdecydowała, że trzeba pójść na coś ciepłego, więc wsiedliśmy do
auta i Rena wymanewrowała na drogę, po czym nie oszczędzając
wozu dojechała pod karczmę. Ustawiła się na parkingu, uprzednio
okrążywszy wszerz cały budynek, na co pozwalała asfaltowa dróżka.
I weszliśmy do wystylizowanego na myśliwskie wnętrza, by po od-
daniu do szatni okryć, zasiąść na ławie za długim stołem. Na jakąś
chwilę zostałem sam, bowiem panie oddaliły się umyć ręce.
Po powrocie Rena dalej grała swoją – przypuszczam, że z pre-
medytacją – kiepską rolę. Nerwy mieliśmy naprężone. Ja byłem
głodny. Czytaliśmy wspólnie kartę i Rena przekręcała jak mo-
gła nazwy potraw. Ja zdecydowałem się od razu na kotlet mie-
lony, bowiem jeśli tylko jest w spisie, nie mam żadnego kłopotu
z wyborem. Mielone mięso – cóż innego może jeść pijak. Ale
wtedy drugi dzień nie piłem, pisałem przecież, a to się wyklu-
cza. Więc gdy panie postawiły herbatę z rumem, miałem wstręty.
Lecz machnąłem ręką. Dobra, tyle mogę wypić. Ale nie więcej,
bo muszę przecież skończyć, co zaczęte.
Oczekując na swoje danie – Grażyna zamówiła tatara, Rena
postanowiła podręczyć kelnerkę zwlekaniem – wziąłem z flakoni-
ka serwetkę i wydłubawszy w niej kilka otworów przyłożyłem do
123
twarzy w charakterze maski, po czym zwróciłem się ku paniom.
Pomysł chwycił i musiałem wykonać jeszcze dwie maski. Panie
wydobyły przybory do makijażu i pięknie je sobie pomalowały, zaś
ja zadowoliłem się tylko napisaniem dużymi literami: JA TO KTO
INNY. I zaczęliśmy straszyć gości, a zwłaszcza personel, swymi
nowymi twarzami. Ja wkrótce odłożyłem maskę, gdyż otrzymałem
moje jedzenie. Grażyna także zakładała ją od czasu do czasu, lecz
Rena przypięła ją sobie spinką do grzywki – na stałe. Nie jadła, nie
piła, tylko siedziała z nałożoną maską. Kelnerki kołem poczęły ob-
chodzić nasz stół. Po kilku minutach powiedziałem: trzeba zdjąć,
bo przyrośnie, lecz wszyscy wiedzieliśmy, że Rena musi to wygrać.
Nasza kelnerka podeszła i oznajmiła, że koleżanki pytają, co to za
państwo siedzą przy tym stole, bo one się boją. Rena powiedziała
spod maski: A gdy zdejmę, dopiero zaczną się bać. Ja wypisawszy
swojej masce na czole ŻYD powiesiłem ją na sznurku od jakiejś
portiery. W końcu Rena stwierdziwszy obojętnie, że może wystar-
czy tej ekscytacji dla niechcianych gości, maskę zdjęła. Ja dodałem,
że po cóż psuć im trawienie.
Rena zamówiła w końcu kaszę gryczaną z sosem, lecz nie do-
kończywszy dania, nagle wstała ze słowami: Idę się przejść. Po
wyjściu Reny Grażyna nie mogła złapać oddechu, skarżyła się
na gorąco, a ja życzliwie z niej drwiłem. Poprosiła, żebym ją na
chwilę przytulił. Kiedy gorąco naprawdę ją ogarnęło, poradziłem
jej, by także wyszła, co uczyniła. Wróciła po dłuższej chwili mó-
wiąc, że już lepiej. Czyż mogłem dziwić się tej egzaltacji?
Rena wróciła chyba po pół godzinie, niosąc gazety i ... [dwa
wyrazy nieczytelne] dla nas. Zamówiliśmy kawę i czytaliśmy pra-
sę. W końcu orzekliśmy, że już sobie pójdziemy. Zapłaciłem cały
rachunek, dając kelnerce wręczony mi po cichu przez Grażynę stu-
złotowy banknot. Rena zamykając portmonetkę powiedziała: To
ja zapraszam na barszcz. Wyszliśmy, wsiedliśmy do samochodu, ja
usiadłem obok Reny nie przeczuwając, o co idzie Grażynie, sadza-
jącej mnie właśnie na tym miejscu. Droga powrotna minęła nam
124
przyjemnie aż do pożegnalnego uścisku dłoni i wymiany spojrzeń.
Rena znów była wielką aktorką.
– Wiem, o co ci idzie – powiedziałem do Grażyny, kiedyśmy
weszli do domu.
– Tak. Bo chcę, żebyś mi powiedział, jak z nią jest.
IV
Jest wpół do ósmej. Siedzę na wysokim stołku w „Barze Ryb-
nym”. Przed chwilą dojechałem tu taksówką, którą miałem szczęś-
cie zatrzymać przed domem w chwili, gdy zatrzaskiwałem za sobą
furtkę, tym zdecydowanym gestem pragnąc nadać sobie jakiś kie-
runek pośród ogromnej jak ocean niepewności. Nie wiadomo, co
mogłoby zdarzyć się w drodze do tramwaju, czy bym w ogóle dotarł
mając po drodze „Karłowiczankę”. A tak, nawet niezbyt zdecydo-
wanie podniósłszy rękę, co jednak kierowcy wystarczyło, aby się za-
trzymać, gdyż po co ma jechać darmo choćby do najbliższego po-
stoju, sprawiłem, że przynajmniej znajduje się na rynku i od miejsca,
w którym wciąż nie wiem, czy o ósmej się znajdę, dzieli mnie sto
pięćdziesiąt metrów, czyli piętnaście sekund. Wystarczy jeśli wyj-
dę stąd za minutę ósma. Zamówiłem setkę i udało mi się nakło-
nić panią do niezmuszania mnie, bym spożył cokolwiek tytułem
obowiązkowej zakąski. Setka zaraz będzie, widzę, już się nalewa, co
prawda nie w literatkę, tylko w dwa maluchy, ale widać tak tu obo-
wiązuje. I już stoi przede mną, podparta życzliwym słowem. Ale nie
mam czasu się roztkliwiać, więc prędko traktuję pierwsze pięćdzie-
siąt. Na jednej nodze stoję już pewnie. Zatem biorę drugi kieliszek
i nie pozwalając sobie na wytchnienie przelewam zawartość w swo-
je rozdziawione usta. To rozumiem, słyszę obok głos uznania. Tyl-
ko gwardia tak pije. Odsuwam się od gościa i z uśmiechem zapytuję
o godzinę. Za dwadzieścia pięć ósma. Dziękuję, jest dobrze.
Powiedział: gwardia. No, to już będzie, zmurszała gwardia. Prę-
dzej nim co obalę, sam się obalę. Lecz obudziło się we mnie coś
sportowego i aby gościowi udowodnić, zamawiam drugą setkę.
125
Spojrzeniem wyrażam taki niesmak w stosunku do wyłożonego
w gablocie jadła, że pani nic nie mówiąc rezygnuje z nałożenia mi
na talerzyk. Po niedużej chwili stawia przede mną to, co przedtem.
Nie zerkając na gościa wiem, że jest on zainteresowany moją wal-
ką. Ale zademonstrować mi, znaczy głupio zademonstrować. Więc
nie objawiam pośpiechu. Poprawiam się na stołku i patrzę sobie
w nieskończoność pomiędzy tymi dwoma kieliszkami. Kiedy wy-
ciągam rękę, czynię to nad wyraz zwyczajnie. Niszczę w całości je-
den kieliszek i nagle przestaje zależeć mi na gościu, na sporcie i na
pospieszaniu, lecz w miarę przyzwoicie oczyszczonych spodniach,
na które pozwalam opaść popiołowi z ekstramocnego. Najlepszy
sport – mobail transport, prawda? Proszę panią o wodę i kiedy
otrzymuję, bezmyślnie nalewam do kieliszka. Wypijam po trochu.
Sięgam po drugi kieliszek, wypijam z niego pół, drugie pół po ja-
kimś nudnym czasie. Pytam, ile płacę. Daję pani banknot, odbie-
ram resztę i złażę ze stołka. Biorę płaszcz z szatni i wychodzę.
Przechodzę przez jezdnię kierując się w stronę oświetlo-
nego jeszcze kiosku Ruchu. Podchodzę właśnie w tej chwi-
li, gdy pani ma zamiar zasunąć szybkę i kończyć handel
na dziś. Mówię, że mam szczęście, po czym wypowiadam tę nie-
zapomnianą kwestię:
14 IV 70
126
[PIOTR JADŁ GÓWNO...]
I
Piotr jadł gówno. Po napisaniu tego prostego oznajmujące-
go zdania, odłożyliśmy ołówek, który wcześniej skrupulatnie
naostrzyliśmy, nawet zbyt skrupulatnie, tak, że kiedy stosownie
ująwszy narzędzie przyłożyliśmy zaostrzony grafit do przygo-
towanej zawczasu białej karty dosyć niezłego papieru, aby wy-
rzeźbić w niej pierwszą cyfrę, zaostrzony nadmiernie koniuszek
złamał się i prysnął, a my musieliśmy złagodzić nieco nacisk
i wszelkim sposobem powstrzymywać drżenie dłoni, by zdolna
była stać się piszącą, i dopiero wtedy udało nam się ową pierwszą
i potem następne cyferki tego prostego oznajmiającego zdania po-
stawić, a także wycisnąć w karcie kropkę na zakończenie zdania,
przy czym znowu nie mogliśmy się powstrzymać od uczynienia
tego z nadmiernym, można powiedzieć słusznie, histerycznym
naciskiem, co spowodowało, że grafit złamał się ponownie, za to
kropka była co najmniej imponująca i zamykająca owo pierwsze
oznajmujące zdanie nieodwołalnie, oczywiście tylko na papierze,
więc po postawieniu tej ogromnej już nie kropki tylko kropy od-
łożyliśmy ołówek, właściwie odrzuciliśmy go, cisnęliśmy tak, że
potoczył się po stole i spadł ze stołu na podłogę, co zmusiło nas
do schylenia się i podniesienia go, jednak nie przeprosiliśmy się
natychmiast z narzędziem i nie użyliśmy go, po odpowiednim,
spokojnym zaostrzeniu do snucia dalszego ciągu, tylko odłożyli-
śmy na stół obok karty, na której z przerażeniem czytaliśmy owo
pierwsze proste oznajmujące zdanie, po czym odsunęliśmy kartę
na pewien łagodzący dystans, odsunęliśmy się razem z krzesłem
127
od stołu, i jeśli tak można powiedzieć, odsunęliśmy się od siebie
i spojrzeli po sobie, czy kłamiemy?
Ale, niestety, na nasze wielkie i prawdziwe nieszczęście, Piotr
jadł gówno dalej. Wtedy zaczęliśmy kląć i pospolicie złorzeczyć
sobie, po co w ogóle budziliśmy się tego poranka na takie urą-
gowisko. Chcieliśmy natychmiast podrzeć kartę, na której Piotr
jadł, chcieliśmy połamać ołówek, chcieliśmy zdemolować stół
i cały pokój, podpalić dom i biec ulicą, i krzyczeć: Ratunku! Ale
co zrobić z głową, w której Piotr jadł, co zrobić, kiedy jadł posłu-
gując się naszymi rękami i naszymi nogami, kiedy gryzł naszy-
mi zębami i miażdżył naszym językiem, kiedy przełykał naszym
przełykiem do naszego żołądka, do naszych trzewi, które wy-
dzielały nasze soki? I zrozumieliśmy, że na nic zda się darcie kar-
ty, łamanie ołówka, na nic zda się, choćbyśmy podarli wszystkie
karty i połamali wszystkie ołówki, i podpalili magazyny z papie-
rem i ołówkami, i podpalili fabryki papieru i fabryki ołówków,
i podpalili tartaki, wymordowali drwali i podpalili lasy.
Bowiem co zrobić z głową?
Zatem w pierwszej już chwili postawieni zostaliśmy przed al-
ternatywą: albo wyskoczymy przez okno koniecznie z wysokiego
piętra na koniecznie bruk czy asfalt, zamieniając się w momen-
cie wyskakiwania w spadającą, powodowaną już tylko grawitacją
ziemską, trumnę Piotra, albo, zaopatrzywszy się w odpowiednią
ilość papieru i stosowną ilość ołówków, zasiądziemy przy stole
i nie powstaniemy od niego wcześniej, nim ten papier, odpowied-
nio gęsto napisany, nią, tą trumną, się nie stanie; nim kropka po
ostatnim zdaniu nie będzie ostatnim gwoździem do trumny.
Więc rozważywszy, poszliśmy do sklepu z przyborami pisar-
skimi i kupiliśmy papier oraz ołówki, a także dobrą temperówkę
doń, wreszcie nabyliśmy wielką gumę, której musimy poświęcić
tu trochę miejsca. Guma do wycierania, pozwolimy sobie tak to
określić, spełnia rolę okularów, korygując pewną nieuniknioną
nieostrość widzenia, będącą wynikiem zmęczenia, czasem zabu-
128
rzeń żołądkowych i wielu innych jeszcze przeszkód i zasłon, nie
pozwalających na nieustającą pełną sprawność wewnętrznego
oka. Przeto nabyliśmy także gumę, choć powinniśmy byli napi-
sać, że przede wszystkim nabyliśmy gumę. Tak zaopatrzeni wró-
ciliśmy do swego pokoju, ułożyliśmy wszystkie kupione rzeczy
na stole w ten sposób, by było nam najwygodniej, zadbaliśmy
o odpowiednie oświetlenie w dzień i nocą, korygując ustawienie
sprzętów w stosunku do okna i dobierając odpowiednią żarówkę
do lampy na naszym stole, następnie na siedzenie krzesła poło-
żyliśmy kilkakrotnie złożony koc, sprawdziliśmy całe urządzenie
czułym spojrzeniem i zawahaliśmy się jeszcze raz. To śmierć da-
wała znać o sobie, jej długi głód dosięgnął nas, budząc w nas głód
śmierci. Że śmierć żyje z wahań, przeczuwaliśmy to, w tej chwili
mogliśmy się o tym przekonać, czując w śmierci wnętrzu zawią-
zujący się węzeł tych dwóch głodów, które podały sobie dłonie.
Nagle musieliśmy wyjść z pokoju i tylko siłą powstrzymując się,
dobiegliśmy do łazienki i obijając się o wannę, pospiesznie roz-
pinając spodnie i opuszczając je, usiedliśmy na sedesie. Wypróż-
niając się słyszeliśmy w uszach chichot Piotra i nie pomagało,
że rozpaczliwie zatykaliśmy sobie uszy dłońmi. Wstaliliśmy,
podciągnęliśmy spodnie i zajrzeliśmy, cośmy to narobili. Ucie-
kać, uciekać! Uciekliśmy z łazienki zapominając spuścić po sobie
wodę, a Piotr drwił z nas, ach, jak drwił.
Czując śmierć spacerującą nam w wątpiach, uciekliśmy z po-
koju, biegliśmy ulicą wiedząc, że żadna policja nie uchroni nas
przed Piotrem, żaden pociąg nie wywiezie nas od niego, żadna
muzyka nie zagłuszy jego chichotu. Bladzi wpadliśmy do publicz-
nych szaletów, strasząc panie klozetowe, które wiele przecież wi-
działy i znały niejeden pośpiech, nie nadążaliśmy nawet porwać
kawałka papieru, a potem wybiegliśmy z tych stacyj naszej męki,
a one musiały nas zawracać wołając za nami: Płacić! Halo, płacić!
Nie mieliśmy odwagi wracać, by uiścić należność, bo przecież
tam czekał Piotr, i ścigani jego chichotem i złorzeczeniami ba-
129
bek wreszcie wróciliśmy do pokoju, do stołu, gdzie także czekał
Piotr, ale była przynajmniej możliwość ujarzmienia go, związa-
nia, pobicia i zabicia.
Więc zaostrzyliśmy ołówek, potem drugi i trzeci i powo-
li wróciła do nas nadzieja. Siedząc przy swoim stole i patrząc
z wysoka na kartkę, gdzie widniało zdanie, owo pierwsze proste
oznajmujące zdanie zakończone gigantyczną kropką, zaczęliśmy
się nawet uśmiechać, najpierw nieśmiało i w każdej chwili goto-
wi wycofać się z tego uśmiechu, zamienić go w krzywy grymas,
a potem coraz pewniej i szerzej, wreszcie zaczęliśmy się śmiać
i śmiechem zwyciężyliśmy na końcu tę szwendającą się w nas
śmierć, tę niską śmierć atakującą poniżej pasa, tę śmierć prze-
mykającą się chyłkiem i łapiącą za łydkę. Nasza nadzieja stała się
coraz większa, aż musieliśmy zachować miarę, aby przypadkiem
nie przechytrzyć. Nakazaliśmy sobie spokój, zdmuchnęliśmy
świeczkę nagłej i przecież niczym jeszcze nie usprawiedliwio-
nej euforii, popatrzyliśmy na dłonie, czy nie drżą, wykonaliśmy
kilka głębokich oddechów, po czym, westchnąwszy na koniec
nad naszym fatalnym przeznaczeniem, ujęliśmy ołówek w dłoń,
w której wydał nam się znakomicie na miejscu, drugą dłonią
przysunęliśmy kartkę i do stojących tam zdań, dostawiliśmy dru-
gie, tak jakbyśmy wykonywali zemstę i wyrok.
II
Piotr jadł gówno. Jadł klęcząc. I w tym, że klęczał, nie było
ani premedytacji, ani ceremonii, ani żadnego teatru, tylko ko-
nieczność. Tak, konieczność. A zresztą może Piotr znajdował
w tej zwykłej konieczności, którą zaraz wyjaśnimy, jakiś sens
metaforyczny, religijny. Klęcząc jadł gówno. To brzmi strasznie.
Może Piotr sam domyślał się w tej sytuacji symbolu? Może na-
wet powtarzał sobie te słowa: Klęcząc jem gówno? Może się nimi
rozkoszował, a także sytuacją? Może się odkupiał? Ale musimy
wyjaśnić, dlaczego klęczał. Musimy opisać miejsce.
130
Otóż kaplica, w której klęczał, była jedną z cel toalety znaj-
dującej się w podziemiach Klubu Książki. Zaś ołtarzem, przy
którym klęczał, był sedes. Zaś gówno, które jadł, nie wiadomo,
czy było jego własnymi odchodami. Sam Piotr nie orientował się:
obudził się wtedy, kiedy już jadł. Klęcząc przed sedesem sięgał
do miski, gdzie leżał dosyć czerstwy knut, jak mówią na Śląsku,
gdzie właśnie mówią „knut”, odłupywał po kawałeczku i jadł,
gryząc. Chyba wiedział, co je: wprawdzie knut był tak czerstwy
jak dwudniowa bułka i wydaje się, że możemy dość odpowie-
dzialnie powiedzieć, że Piotr, jedząc, nie znajdował nadzwyczaj-
nej różnicy, ale gdyby nie wiedział, to jakie odkupienie? Sytuacja
wtedy byłaby bezsensowna, gdyby Piotr nie był jej przytomny.
Więc przypuszczamy, nawet jesteśmy pewni, że wiedział, co czy-
ni – inaczej skąd ten chichot, co nas gnał. Chociaż gdyby był
świadomy symbolicznego charakteru tej sceny, gesty jego byłyby
chyba bardziej ceremonialne, niż były, Piotr starałby się wtedy
jakoś dopełnić obrządku. Pozostaje nam tylko niepewność, choć
tak bardzo chcielibyśmy usprawiedliwić Piotra. I jeszcze ta spra-
wa, czy odchody, które jadł, były jego własne. Ale w tym wypad-
ku pozwalamy sobie stwierdzić, że kwestia ta w tej sytuacji była
najmniej ważna. Czy odchody były zarobaczywione? Możemy
sobie wyobrazić Piotra, już po powstaniu z klęczek, wydłubują-
cego sobie robaki z zębów, ale fakt, że możemy to sobie wyobra-
zić, o niczym nie świadczy. Trudno powiedzieć więc, czy robaki
były. Piotr niczego z zębów nie wydłubywał.
Kiedy wstał, spuścił wodę. Wtedy dopiero można było zo-
rientować się, że był pijany, bowiem zatoczył się i uchwycił dło-
nią łańcuszka do spuszczania wody. Woda szumiąc przeciekła
przez miskę, a Piotr odzyskał równowagę. Czy był przytomny,
ale czy był przytomny? Przemawiać za tym zdawał się fakt, że po-
prawił zapięcie spodni, ale to mógł uczynić bezwiednie. Chyba
jednak był przytomny, bowiem schylił się, oglądał sobie spodnie
i otrzepywał. Na kolanach miał okrągłe, mokre plamy, więc po-
131
sadzka musiała być zalana wodą. Piotr poprawił sweter, popra-
wił kołnierzyk koszuli i, to świadczy o jego trzeźwości w tej nie-
trzeźwości, nim odsunął zasuwkę drzwi, nasłuchiwał chwilę, czy
za drzwiami nikogo nie ma. Bo przecież musiał niezauważony
umyć ręce mydłem, o którym przypuszczamy, wiedział, że leży na
umywalce, musiał umyć twarz i przepłukać zęby. Wcześniej, nim
powstał z klęczek, ręce opłukał tylko w dosyć gównianej wodzie
zbierającej się na dnie miski sedesu; myślę, że uprzytomnił so-
bie, iż tymi rękami dotykał ubrania, i rozejrzał się po spodniach
i po swetrze, czy nie pozostawił śladów tego strasznego procede-
ru, jaki przed chwilą uprawiał. To prawie kanibalizm, zdaje się,
że tak powiedział, a my nareszcie uwierzyliśmy, że przytomny,
i ucieszyliśmy się z tego powodu, że nie zamienił się w szmatę.
Tymczasem on jeszcze chwilę nasłuchiwał, wreszcie ode-
mknął zasuwkę, otworzył drzwi i prędko dopadł umywalki.
Pochylił się nad nią, jakby chciał ukryć twarz, bo usłyszał kro-
ki kogoś schodzącego po schodach. Potem usłyszał, że drzwi od
schodów otworzyły się i ktoś wtargnął do pomieszczenia. Piotr
puścił wodę, porwał mydło i zaczął rozpaczliwie myć ręce, tak
nam się napisało, że rozpaczliwie, a przecież Piotr już całkowicie
odzyskał przytomność i wiedzieliśmy, że cokolwiek się dalej zda-
rzy, to już wygra to dla siebie. Ale ręce mył pilnie i nie odwracał
głowy, zaś przybysz nie napastował go. Przybysz był zdziwiony,
tak myślimy, że zastał Piotra w tym pomieszczeniu. Piotr opłu-
kał twarz i napił się wody, jeszcze raz obmył ręce, aż w końcu
wypadło mu odwrócić się. W tej chwili przybysz wyraził swoje
zdziwienie.
– To ty tu jesteś?
– Ano – odpowiedział Piotr.
– Myśleliśmy, że poszedłeś – powiedział przybysz.
– Poszedłem, tu – powiedział Piotr.
– No, to reszta dla ciebie – powiedział przybysz i z wewnętrz-
nej kieszeni marynarki wyciągnął półlitrową butelkę, w której
132
było jeszcze dosyć dużo płynu, tak że Piotr mógł doszczętnie
spłukać odór odchodów, by znów pachnieć stosownie do swej
profesji pijaka. Alkohol, tak wielkodusznie ofiarowany mu przez
przybysza, który zdaje się poczuł się czemuś winny, jak osądził
Piotr, choć rozgrzeszał tamtego, skoro był także pijakiem, choć
my uważamy, że Piotr tamtego przeceniał, na siłę podciągał do
swego poziomu, i musimy tak uważać, bo nasze najważniejsze
zadanie to nieustanne wyszukiwanie dla niego usprawiedliwień,
kiedy to piszemy, chichocik się odzywa w naszych ustach, powra-
camy do opowiadania, alkohol zmył hańbę, chichocik, dlatego
w tym jednym wypadku zgodziliśmy się nań, chichot, więc krop-
ka. Tym razem kropkę postawiliśmy zręcznie, oszczędzając ołó-
wek. Zaś Piotr wypiwszy, co było, do dna, wszedł na chwilę do
celi, w której niedawno klęczał i postawił pustą butelkę za sede-
sem, po czym, powiedziawszy dosyć niezrozumiale dla tamtego:
To był znakomity deser, zażądał, by tamten opowiedział mu, jak
to wszystko właściwie było. Na to przybysz, widocznie żałujący
tej wódki, którą mógł był sam wypić, i w którym widok Piotra pi-
jącego obudził takież pragnienie, zaproponował, by złożyli się na
jeszcze jedną porcję trunku. Obiecał Piotrowi, że mu wszystko
opowie i Piotr zgodził się, nie ze względu na opowieść, bo mógł
sam sobie dośpiewać, a wiedział także, iż tamten opowie mu przed-
stawiając zdarzenia bardziej korzystnie, w swoim mniemaniu, dla
partnera, powodowany, może nawet nie umyślnie, chęcią skło-
nienia go, gdy zakupiony trunek skończy się, do nabycia kolejnej
jego porcji, gdy tymczasem Piotrowi chodziło o relację wierną,
to znaczy nie oszczędzającą go, jednak nie mógł przypuszczać,
że tamten zrozumiałby go, gdyby mu o tym powiedział, gdyby
mu wyjaśnił motywy, cóż, przecenianie przez Piotra partnerów
nie szło aż tak daleko, by wierzył, że nie wyśmieje go, może nie
w oczy, ale na pewno później, w swojej kompanii już bez niego,
jeśliby im powiedział prawdę, jeśliby im zaufał i wyłożył swój po-
gląd, że im gorzej, tym lepiej, nie, Piotr zgodził się na zakup no-
133
wej pełnej butelki po prostu dlatego, że miał nadzieję, iż znowu
obróci się to przeciwko niemu. Zatem, skoro postanowili dalej
pić, zgodnie opuścili pomieszczenie ustępowe i poczęli schoda-
mi wydostawać się z podziemia. Piotr mógł przewidywać, że jego
pojawienie się w hallu klubu, dokąd właśnie prowadziły schody,
po nieświadomym mu dokładnie, ale chyba dość długim okresie
przebywania w wychodku, wywoła pewne zaskoczenie. Przede
wszystkim, nie był pewny swojego wyglądu, mógł skontrolować
go dopiero na górze, gdzie obok szatni wisiały dwa duże lustra,
a poza tym panie klozetowa i szatniarka, choćby nawet zapo-
mniały przedtem, że Piotr schodził na dół, to teraz, w chwili jego
pojawienia się, na pewno przypomną sobie i nagle, uprzytom-
niwszy to sobie ze zdziwieniem, zapytają same siebie, jeśli nie
wprost jego, co on tak długo tam robił? Więc Piotr, aby przy-
najmniej trochę zabezpieczyć się, udawał, że jest bardziej pija-
ny, niźli był w istocie. Kiedy wreszcie wspięli się na górę, trwało
to tak długo, ponieważ wiele rzeczy musiał Piotr podczas tego
wchodzenia pomyśleć, rzeczywiście, Piotr natychmiast zauwa-
żył, babka otworzyła usta, a nim jeszcze zdążyła otworzyć, już
pytała oczami. Piotr ładnie zdążył także oczami nakłonić ją, by
nic nie mówiła. Nie skłamiemy jednak, kiedy napiszemy, że ta
troskliwość i widoczny niepokój klozetowej wzruszyły Piotra.
Byłby ją pocałował w rękę, co uczynił kiedy indziej, gdy zdarzyło
mu się zaznać jej troskliwości, ale w tym momencie nie uczynił
tego, będąc, o czym już pisaliśmy, niezupełnie pewnym i tego,
czy na jego ubraniu nie ma jakichś kompromitujących go śladów,
czemu Piotr chichocze, kiedy chcemy dla niego jak najlepiej,
a nawet, mimo wypicia tamtej ofiarowanej mu łaskawie wódki,
czy jego oddech nie zdradziłby go? Ten chichot, ten chichot!
Ominął więc zręcznie babkę, nie żądającą od niego opłaty w
myśl dawniejszej umowy, że płaci wtedy, kiedy ma, przemknął
obok lustra, odważając się tylko mimochodem zerknąć, nie tyle
w celu przekonania się o swoim wyglądzie, a raczej po to, tak się
134
nam wydaje, by sprawdzić, czy w ogóle jest. Skoro tylko przeko-
nał się o tym, umknął w najciemniejszy kąt hallu, nie ważąc się
zajrzeć, ani na ćwierć sekundy, do ogólnej sali klubowej, cóż to,
dlaczego nie słyszymy chichotu, czemu Piotr nie zwraca uwa-
gi na prowokację, czyżby naprawdę nie miał takiego zamiaru,
by całą swą okazałością stanąć w wejściu do sali głównej i swój
widok cisnąć tym nieszczęsnym, znajdującym się tam ludziom
w twarz? Ale nie, stał skromnie w ciemnym kącie i czekał, aż
tamten odbierze jego i swój płaszcz z szatni. Po czym, gdy tamten
podał mu okrycie, niezwłocznie włożył je na siebie, zapiął aż pod
szyję, podniósł kołnierz, z kieszeni wydobył rękawiczki, włożył
je, tamten otworzył drzwi i Piotr pierwszy przekroczył próg, za
nim tamten, a za nimi zatrzasnęły się drzwi.
135
PARANOJE
137
nieco oblazł, to wszelako w żaden sposób nie urąga wygodzie.
Nie podejrzewam, aby kornik zagnieździł się w sprzęcie, gdyż
w tym najoczywiściej przykrym wypadku, dostrzegałbym pod
meblem małe kupki białego proszku. Mój ojciec przeciwdziałał
kornikom w ten sposób, że dolną powierzchnię zaatakowanego
sprzętu zasmarowywał pastą do podłóg i chyba to nie był spo-
sób nieskuteczny, bowiem białe kupki po zmieceniu ponownie
nie pojawiały się. Tak przedstawiałoby się łóżko. Trudno mi
powiedzieć, czy wartość jego ze mną wzrasta, czy raczej jestem
nudnym balastem. Ale to rozważanie już kłóci się z charakterem
kupca. Dwie piersi oczywiście traktuję łącznie, wszak są niepa-
rzyste i niepodzielne. Nie rozszczepiam piersi na czworo, widze-
nie mam uzależnione od warunków socjalno-ekonomicznych.
Julian Przyboś zaświadczy.
12 kwietnia 1970
138
NIE TE CZASY
140
żony obiad w niedalekiej stołówce. Młoda matka publicznie
zajmowała się dzieciną, leżącą na wznak w luksusowym wózku
i wierzgającą wstrętnymi nóżkami.
– Brr! – powiedział Piotr.
– Ale... – powiedziała Lucyna cicho. – ?
Piotr sięgnął do wewnętrznej kieszeni.
– Później. – Mówiłem, na co? – Powiedziałem.
– I co?
Piotr zbył ręką. Wziął w dłoń nieszczęśliwą dłoń Lucyny.
– Wiesz, że pasożytuje na mnie, stary drań, więc niech za to
płaci. Dzięki mnie żyje.
– Byłeś u ojca? – spytała Anna Znienacka.
– Ukłoniłem mu się od ciebie – powiedział Piotr. – Skąd
wiesz?
– Cieszył się?
Piotr rozdzielił sprawiedliwie po ostatnim papierosie. Palili
a dookoła stał upał nieprzewietrzony żadnym powiewem. Wresz-
cie Piotr wstał pierwszy i pociągnął Lucynę za rękę. Anna też po-
wstała z miejsca, papierosy chyba cisnęli za siebie albo zadeptali
i poszli w stronę przystanku.
– Proszę państwa – powiedział Piotr, kiedy zajechał niemiło-
sierny tramwaj.
141
– Tu? – spytała Lucyna z ogromną nadzieją w bladym głosie.
– Nie ma co pytać – zawyrokował ostatecznie Piotr.
– Poczekamy na schodach – powiedział.
Potem już nic nie powiedział. Lucyna zadzwoniła, drzwi ot-
worzyły się elektrycznie i nie pozostawało jej już nic innego, tyl-
ko wejść. Piotr patrzył za nią, jak przenosiła przez próg zwięzły,
świetnie wymodelowany tyłek.
Ta dziewczyna też nie była głupia.
Stali z Anną na półpiętrze, przy oknie umyślnie otworzonym
na podwórze. Zdaje się, że Piotr nawet nie musiał mówić: Anna
poszukała w torebce i dala mu banknot, przy tym geście uśmie-
chając się całym ciałem.
– Ja...
– Będzie ci potrzebne – powiedziała. – Wróć zaraz.
Wobec tego Piotr zbiegł po schodach, głową naprzód wsko-
czył w mgłę upału zalegającą ulicę i prędko dotarł do rogu, gdzie
musiał być sklep. Długo tam nie przebierał, bo za chwilę wyniósł
butelkę owiniętą w kawałek papieru i wracał do Anny.
Patrzyła z góry na wchodzącego po schodach, Piotr wchodził
między jej rozstawione nogi – ponieważ miała za sobą okno peł-
ne jaskrawego światła – widoczne doskonale pod prześwietloną
sukienką.
– Prosto do nieba!
Anna skromnie wycofała się do okna, Piotr odrapał lak i wy-
bił korek. Wzruszył ramionami i postawił flaszkę na parapecie.
– Co słychać? – spytał.
– Kłaniam się. Co słychać?
– Czyś ty kurwo głucha!
Anna powiedziała: – Pij, pij. – Zaraz będzie widać.
Zatem Piotr napił się uczciwie i mieszkający w nim upał
natychmiast pofolgował. Rozejrzał się trzeźwo w sytuacji,
Anna wzięła od niego butelkę, którą zapomniał odstawić,
i wcisnęła w kąt futryny.
142
– Co ty się tak uśmiechasz? – spytał Piotr.
– Lepiej patrz teraz – powiedziała. – Zdaje ci się.
143
Wreszcie usłyszał. Zielony krzyk rozdarł płachtę krwi, po-
równał niebo z ziemią. Piotr odwrócił się plecami i wyjrzał
za okno. Na podwórzu bawiły się święte dzieci. Matki wołały
z okien, a dzieci dopraszały się łaski dłuższego pozostawania na
dworze. Przypuszczalnie Piotrowi coś to przypominało, lecz wy-
daje się, że wolał nie precyzować tego, co czuł. Zapomniał zapalić
papierosa, popatrzył z wysokości czwartego piętra na siebie, le-
żącego na klepisku podwórza, wymłóconego. Ziarno wiadomo-
ści wyczekiwało na stosowniejszy zasiew. Dzieci krzyczały robiąc
do majtek. Dopiero głos go obudził.
– Chodź pan!
Zza wiadomych drzwi wystawała duża głowa, uzbrojona
w mądre okulary. Piotr pobiegł do drzwi, tamten go przepuścił,
zamknął i otworzył przed Piotrem drugie. Lucyna leżała na cera-
towej kozetce, cicho kiwnęła ręką. Spódniczkę miała trochę zadar-
tą, biedne nogi porzucone jakby na uboczu. Piotr przebiegł pokój
i przysiadł przy niej. Schylił się twarzą do jej włosów. Wzięła jego
nieśmiałą rękę i przycisnęła do niewinnego policzka.
– Już dobrze.
– Dobrze, już dobrze – powiedział doktor. Stał szerokim ty-
łem, zbierał i ciskał narzędzia do sterylizatora.
– Dobrze, dobrze – powiedział jakby coś zagłuszał. Przy tym
mył ręce.
Piotr głaskał Lucynę po twarzy. Wszyscy powtarzali: – Dobrze.
– Obejrzyj – powiedziała Lucyna. – Samolot.
Istotnie, nogi aż do nieba.
Lucyna zaczęła się podnosić. Piotr westchnął. Lucyna pogła-
skała go po policzku.
– Nie płacz.
Nogi stawiając szeroko podreptała za parawan. Doktor mówił:
– Co pan robisz? Gdzie pan pracujesz?
– W biurze konstrukcyjnym – powiedział Piotr. – U Pana Boga.
Praca nie z tej Ziemi. Cóż można zarobić? Czasem stypendium.
144
Doktor siedział niecierpliwie za biurkiem.
– Stypendium, czasem honorarium.
145
MARTWY SEZON
I
Przybyłem tu, bo tak mi napisano. Napisano na maszynie, na
arkusiku firmowego papieru. A napisano to mianowicie, że Szan.
Panu, czyli mnie, uznano za stosowne zaofiarować pobyt z utrzy-
maniem w Domu. Zawiadamiano także, iż pieniądze na przejazd
otrzymam. Przeto przybyłem tu, kiedy otrzymałem przyrzeczone
pieniądze i kiedy dobiegł termin. Przybywszy zainstalowałem się.
To znaczy rozpakowałem torbę, otworzyłem szafę, co było do po-
wieszenia na wieszaku, powiesiłem, co było do położenia na półce,
położyłem, co trzeba, ułożyłem na szklanej półeczce nad umywal-
ką, co uznałem za stosowne, położyłem na stole. Na kaloryferze,
znajdującym się obok umywalki, zawiesiłem ręcznik. Po czym
puściłem wodę, umyłem ręce, oklepałem twarz, przemyłem oczy,
uczesałem się i wyszedłem z pokoju. Zszedłem piętro niżej, gdzie
oczekiwała kierowniczka domu, która mnie uprzednio, wchodzą-
cego po schodach, przywitała i, wysłuchawszy mojego imienia
i nazwiska oraz oznajmiwszy mi, iż wie, a jakże, do mojego z góry
zarezerwowanego pokoju, zaprowadziła, po drodze wskazując,
gdzie mieści się łazienka i toaleta. Zszedłem do niej, gdyż zaraz po
dokonaniu prezencji zapytałem, gdzie znajduje się najbliższy lokal
wyborczy, jako że dzień mojego tu przybycia był zarazem dniem
powszechnych wyborów, na co odpowiedziała, że sama się tam
wybiera, przeto możemy udać się razem. Więc nie przedłużałem
zbytnio po-podróżnych ablucji, tylko zszedłem do już oczekującej
i wyszliśmy razem przed dom, kuchennym, tym samym, którym
wszedłem, wejściem, przedtem jeszcze, szturmującemu główne,
wskazanym przez pokojówkę czy pomoc kuchenną, ponieważ
146
główne było zamknięte. Wyszedłszy przed dom, wsiedliśmy do
beżowego volkswagena, którym powoził młody pan, w którym
siedziała także młoda pani. Kierowniczka dokonała prezentacji, ja
głośno i wyraźnie wygłosiłem moje imię i nazwisko, zaś tamci oka-
zali się być małżeństwem, on synem kierowniczki, ona zaś synową.
Nie zwlekając młody pan zapuścił silnik i rychło podjechaliśmy,
gdzie należało. Znalazłszy się w lokalu wyborczym, podszedłem do
swojego stanowiska, wydobyłem z portfela mój dowód tożsamości
oraz dokument uprawniający do głosowania poza miejscem stałego
zamieszkania, po czym dopełniłem formalności, a tamci uczynili
to samo. Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku wróciliśmy tam,
gdzie obiad już był na stole. Podczas jazdy, a także w czasie krótkie-
go przemarszu od zaparkowanego samochodu do lokalu, wygłosi-
łem kilka najświeższych dowcipów, które poprzedniego dnia mój
brat przywiózł ze Szkoły Muzycznej w K. Oto gdy zbliżyliśmy się
do budynku szkoły, gdzie mieścił się lokal, odpowiednio modulując
głos odezwałem się w te słowa: Wyborco! Nie skreślaj! To nie ToTo-
-lotek!, na co dała się złapać kierowniczka, szukając tego hasła po-
śród innych, umieszczonych na budynku. Znowu gdy wracaliśmy
do samochodu, pozwoliłem sobie zauważyć, iż omal wyborów nie
odwołano, bowiem zaginęły gdzieś wyniki. Innych dowcipów już
nie mówiłem, zresztą pora była, jak już pisałem, obiadowa. Więc
kierowniczka zaprowadziła mnie do stołu, przy którym nad tale-
rzami zupy siedziały już trzy panie, ja ponownie głośno i wyraźnie
przedstawiłem się, po czym dosiadłem się na czwartego. Nalałem
sobie zupy z wazy i niezręcznie zacząłem jeść. Niezręczność moja
była usprawiedliwiona onieśmieleniem z powodu obcego towarzy-
stwa, zwłaszcza że były to panie.
II
Kiedy podano drugie danie, moja niezręczność wzmogła się.
Siedziałem na krześle prosto i sztywno, było mi ciasno a widelcem
i nożem posługiwałem się tak, jakbym opanowywał dopiero sztukę
147
przyzwoitego jedzenia. Ja jeszcze jadę, wyjaśniłem paniom, jeszcze
jestem w podróży. Panie były milczące. Pani po lewej mojej ręce była
stara, zapewne osiwiała doszczętnie, lecz fryzjerskim sposobem
jeszcze rozjaśniona i platynowa. Pani naprzeciw była niestara, tak
samo jej towarzyszka, bo to dało się poznać, iż jest to jej towarzysz-
ka, pani po mojej prawej ręce. Panie te były dystyngowane. Kiedy
usiłowałem wzniecić rozmowę najzupełniej banalną, nie spotka-
łem się z odzewem. Ale obiad mimo to zmierzał ku pomyślnemu
końcowi. Sztywny i prosty jadłem niedużo i w miarę przyzwoicie.
Zarazem rozglądałem się po sali jadalnej, gdzie przy stolikach inni
zamieszkali w Domu spożywali opłacony czy dopiero mający być
opłaconym posiłek. Pana przy stoliku po prawej stronie rozpozna-
łem, znając go przedtem z fotografii. Zresztą kierowniczka zaraz na
wstępie wymieniła mi nazwiska osób obecnych, a także tych, które
są spodziewane. Moim zadaniem było utożsamić imię z ciałem.
W przypadku Lema udało mi się to niezwłocznie. Przy stoliku
tym zasiadła także kierowniczka, syn jej i synowa, oraz pani K.,
jak się domyśliłem. Takie były najbliższe konfiguracje. Pito her-
batę. Młoda pani siedząca naprzeciwko mnie zwróciła się do
starszej pani, czy może zapalić papierosa. Starsza pani odrzekła,
iż sama nie pali i dymu papierosowego nie lubi, nie powiedziała,
że nie znosi, ale że oczywiście, proszę bardzo. Tedy niestara pani
pozwoliła sobie zapalić. Zapaliłem i ja. Starsza pani powstała
i podziękowawszy odeszła. Wstałem i ja, skłoniłem się stołowi,
nie zapomniałem kierowniczce i poszedłem do swego pokoju.
Zajrzałem do lustra nad umywalką, obmacałem twarz, czy mi
nie puchnie, znowu przepłukałem oczy, następnie pomacawszy
po sobie, czy posiadam, co trzeba, udałem się na miasto, opusz-
czając Dom głównym wejściem, do którego kierowniczka wrę-
czyła mi klucz.
Szedłem wyprostowany, trzeźwy i przytomny. Dotarłem do
poczty i w kilku zdaniach, pisanych wielkimi literami, zawia-
domiłem mamę, iż dojechałem w sam raz na obiad. Napisałem
148
też, że obowiązku obywatelskiego, a jakże, dopełniłem. Kopertę
wrzuciłem do skrzynki. Potem nabyłem zwykłą kartkę poczto-
wą za czterdzieści groszy, wypisałem imię i nazwisko adresatki,
zaś na odwrotnej stronie poinformowałem Ją, iż: Dojechałem,
oraz zakląłem: A ty żyj, proszę! nie czując się dobrze, kiedy to
pisałem, jednakowoż mówiąc sobie, że skoro piszę, skoro napisa-
łem, skoro wrzuciłem do skrzynki, to nie mogłem zrobić inaczej.
Po chwili zresztą zapomniałem o tym i idąc ulicą, nowy i wie-
le obiecujący, począłem łapać dziewczęce i kobiece spojrzenia.
Tego popołudnia odwiedziłem wszystkie, jakie po drodze zda-
rzyły się, publiczne lokale, jako to kawiarnie, restauracje i bary,
zachodząc na chwilę, patrząc, okręcając się i wychodząc. By-
łem także w publicznej toalecie przy targowisku, czując w sobie
żołądkowy kłopot, a także przeprowadzając coś jakby rekone-
sans. Odpominałem sobie układ ulic, niegdyś już, przed pię-
cioma laty, niejasno zanotowany w pamięci, kiedym znalazł się
w Zakopanem jadąc za Stefą, kiedy zwłóczyłem ulice w poszu-
kiwaniu jej, a trwało to niecałą dobę. Ale nic nie dawałem po
sobie poznać, trzymając się przeto i chodząc tak, jakbym miał
w chodzeniu tym interes. Bacznie tylko wszystko notowałem,
ilością damskich pośladków w obcisłych spodniach, damskich
kolan i ud coraz bardziej poruszony. Przecież nie przystąpiłem
tego pierwszego dnia do żadnego szynkwasu i było mi miło
z tego powodu, że taki jestem na dystans i chłodny. Wróciłem
do Domu na kolację, równie niezręcznie jak obiad spożyłem
ją, będąc cokolwiek strwożonym ilością i jakością jadła. I znów
wyruszyłem na miasto, by przebiec je we wszystkich kierun-
kach. Kilka spojrzeń kobiecych wyraziło niejaką gotowość, ja
kolekcjonowałem te spojrzenia, wreszcie ponownie wróciłem
do Domu, do swojego pokoju. Umyłem się porządnie, ciesząc
się swą pedanterią, włożyłem nową piżamę, którą zakupiła dla
mnie mama, połknąłem tabletkę phanodormu i wszedłszy do
świeżej pościeli zgasiłem światło. Zasnąłem chyba zaraz.
149
III
Wiedziałem, że śniadanie przyniosą mi do pokoju. Obu-
dziwszy się nie zwlekałem ze wstaniem, opłukałem trochę
twarz zimną wodą i już pukanie do drzwi kazało mi wyrzec
słowo: Proszę, a następnie otworzyć je. Pokojówka ze słowami:
Dzień dobry, wniosła na tacy, co należało. Ponieważ zapytano
mnie, co sobie życzę pić na śniadanie, i ja z przedstawionych
możliwości, tzn. kawy, herbaty i mleka, wybrałem mleko, prze-
to młoda pani przyniosła mi mleko, a poza tym pieczywo, ma-
sło, wędlinę jedną i drugą, żółtego sera oraz nieco dżemu. Po
czym wyszła. Ja zabrałem się do jedzenia wiedząc jednocześ-
nie, że najpierw powinienem wyjść do toalety, ale nie śmiałem,
bowiem na korytarzu chodzono, otwierano i zamykano drzwi,
rozmawiano. Więc tylko wysiusiałem się do umywalki, posta-
nawiając odłożyć resztę przyjemności na jakieś tam nieokreślo-
ne później. Jadłem z przyjemnością, a zwłaszcza mleko piłem
prawdziwie chętnie. Zaś siłą woli powstrzymywałem potrzebę
powstania. Kiedy zjadłem, ile mogłem, wciągnąłem spodnie,
gdyż nie śmiałem w piżamie wyjść na korytarz, by tam, po-
dług życzenia pokojówki wynieść naczynia. Kiedy wciągnąłem
je, uniknąwszy spotkania z kimkolwiek, w dalszym ciągu nie
miałem odwagi pójść, gdzie mi się słusznie należało. Zapaliłem
papierosa i siedziałem na krześle, nasłuchując głosów z kory-
tarza. Nie mogło to trwać długo, wreszcie powstałem, otwo-
rzyłem drzwi i przemknąłem się do wygódki, by tam usiadłszy
i zatkawszy uszy palcami, sprawić sobie ulgę. Przypuszczałem,
że ta nieśmiałość minie z czasem, jak też się stało, wtedy zaś,
znowu odczekawszy, aż na korytarzu będzie cicho, wróciłem
do pokoju, ucieszony, że przecież jakoś mi poszło. Po owej tab-
letce phanodormu byłem ciężki i oszołomiony, po mleku zaś
chciało mi się pić, więc napiłem się wody, zarazem połykając
pół tabletki anticolu, by się uzbroić. Umyłem się i ubrałem,
wytarłem wodą kolońską za uszami i wyszedłem. To był drugi
150
dzień mojego pobytu, zarazem drugi dzień czerwca, jednocześ-
nie poniedziałek, dzień pogodny nie chłodny, nie upalny. Po-
szedłem napić się kawy.
IV
Kiedy wróciłem na obiad, sala jadalni okazała się być peł-
niejsza. Oto przybyli nowi goście. Jednego z nich na chybił tra-
fił zidentyfikowałem jako pana R., bowiem wiedziałem, że ma
się zjawić, zaś przed kilku laty miał on odczyt w Klubie Książki
i Prasy w Katowicach, gdzie byłem obecny. Stamtąd go zapamię-
tałem, ale nie byłem pewien w zupełności. Pan R. ulubił sobie
jeden z moich wierszy i frazę z niego o „matce kiełbasie” cytował
w swych felietonach jako przykład głównego grzechu w poezji.
Zdarzyło mu się także wspomnieć o mnie ciepło. To była więź,
byłem mu zobowiązany. Pani siedząca z nim przy stoliku mu-
siała być jego małżonką. Ale, powtarzam, nie byłem całkiem
pewny, że to on. Patrzyłem na niego jedząc zupę i drugie danie
i on niekiedy patrzył na mnie. Zyskiwałem przekonanie, że to
jest on. Co do mojej niezręczności przy jedzeniu, to odzyski-
wałem niejaką pewność gestów, choć milkliwość obu młodych
pań w pewien sposób mnie paraliżowała. Ja już jednak począ-
łem względem jednej z nich, tej siedzącej na wprost mnie, snuć
wolne myśli natury erotycznej. Ta pani nie utykała, utykała jej
towarzyszka. Zamieszkiwały we dwie jeden pokój. Starsza pani
była życzliwa i z nią pomału zacząłem rozmawiać towarzysko
i banalnie. Lem przy sąsiednim stoliku mówił dużo, głównie
o pieniądzach. Ja co jakiś czas obmacywałem twarz, czy mi nie
puchnie. Stwierdziłem też, że kierowniczka mi się przygląda.
Ponad głową niestarej, nieutykającej pani patrzyłem na rzeko-
mego pana R., on patrzył na mnie i jego małżonka także. To, co
czułem, było życzliwością i sympatią, wiedziałem swoje, a mó-
wiłem o pogodzie i o serwowanych nam daniach. Jedzenie było
dobre. Jadalnia była widna. Tylko ja pomału zaczynałem od-
151
czuwać, iż nie obowiązuje mnie prawo powszechnego ciążenia.
Niestety, stawałem się chmurą. Tedy tym bardziej celebrowałem
towarzyską rozmowę oraz picie poobiedniej herbaty. Jednak
młodsza pani od stolika jakby świadoma była mojej zasadniczej
przy stoliku nieobecności, bowiem na moje zaczepki odpowia-
dała jednym słowem. Potem sobie poszły wypalić papierosa
w pokoju. Poszła starsza pani. Poszedłem i ja, klnąc, na razie bez
przekonania, anticol, który zażyłem, przez co uniemożliwiłem
sobie najprostszą terapię przeciwko mej dolegliwości, tzn. napi-
cie się wódki. No, ale przypuszczałem, że niekoniecznie natych-
miast będę musiał uciekać się do pomocy tego środka. W po-
koju wszelako, mając pamięć świeżo napasioną ogromną ilością
żeńskości poruszającej się po ulicach czy zasiadającej w lokalach,
zaaplikowałem sobie, tak jakby mimochodem, samogwałt nad
umywalką i dopiero po dokonaniu tegoż znów wyruszyłem na
Krupówki, mając nawet swój w tym cel.
Mianowicie zaszedłem do księgarni i nieśmiało popatrzyłem,
czy nie ma tam mojego SEZONU, na którą to książeczkę już była
pora. SEZONU jednak nie było.
V
Paniom przy stoliku oznajmiłem, że góry są mi obojętne, nie
interesują mnie, a także nie mam wobec nich kompleksów, bo-
wiem sam jestem góra. Chociaż w tej chwili, gdy to mówiłem,
znajdowałem się dosyć pewnie na ziemi, mimo anticolu, którego
działanie znałem i który we krwi pozostaje dłuższy czas, zażyw-
szy pewną, niewielką z konieczności ilość wódki. Gdyż we wto-
rek przed obiadem, czując zdecydowaną trudność znalezienia się
pośród wszelkich istności, zaszedłem do sklepu prowadzącego
sprzedaż wyrobów monopolowych i kupiłem ćwiartkę zwykłej,
przez chwilę zresztą będąc przekonany, że przyjdzie mi nabyć
całe pół litra, jako że nie dostrzegałem ćwiartek na półkach. Nie
zmartwiłbym się koniecznością wyłożenia pięćdziesięciu jeden
152
złotych za większą ilość, nie, bowiem z tych pieniędzy otrzyma-
nych na przejazd wydałem tylko tyle, co na przejazd, czyli właś-
ciwie niedużo, zaś kilka nienaruszonych stuzłotówek spoczywało
w szafie, między stronicami Kwiatów zła. W dodatku wyłudzi-
łem od brata, który powodowany koniecznością oddania głosu
udawał się do Krakowa, przez co część drogi przebyliśmy razem,
więc wyłudziłem od Andrzeja 400 zł rzekomo na koszt wybitych
we Wrocławiu w Klubie Dziennikarza szyb, za co ścigano mnie
od 5 tygodni, co było prawdą, lecz nie było prawdą, że mam za-
miar natychmiast po uzyskaniu gotówki dług ten spłacić. Tedy
byłem gotów zaopatrzyć się w pół litra wódki, lecz kiedy stojący
przede mną pan poprosił ćwiartkę i otrzymał spod lady, ja także
ćwiartkę wziąłem. W pokoju swym otworzyłem ją, nalałem tro-
chę do szklanki, wypiłem, przegryzłszy kawałkami pozostałego
ze śniadania chleba. Po czym zacząłem warować przy lustrze,
oczekując znajomej reakcji, czyli niebywałego zaczerwienia twa-
rzy, szyi i piersi w otwartym kołnierzyku. Widocznie jednak do-
bre odżywianie miało udział w tym, że owszem sczerwieniałem,
ale nieznacznie, i kiedy zadzwoniono na obiad, mogłem zejść
na dół pewien, iż nie uczynię sensacji swą osobą. A osoba moja
wskoczyła w przypisane miejsce i gesty moje stały się pewniejsze,
zaś uczucie zatrucia było mi jak zwykle przyjemne.
Tedy mówiąc, iż sam jestem góra, dawałem wyraz nie temu
stanowi, w jakim w owej chwili pozostawałem, ile nieco wcześ-
niejszemu, który jednak był mi przyrodzony, zaś ten drugi wy-
zyskiwałem jedynie sztucznie. Jedząc, co było podane, mówiłem
różne rzeczy, zwracając się zwłaszcza do starszej pani. Młodsze
porozumiewały się monosylabami, odzywki ich dotyczyły je-
dzenia, były to prośby o przesunięcie półmiska etc. Rzekomy
pan R. przyszedł do jadalni wraz z małżonką i pobożnie spo-
żywali. A ja, czyżbym się mizdrzył? Ja usiłowałem się znaleźć,
bowiem zaprawdę, co innego jest widzieć swoje i być sobą oraz
sobie, a co innego okazywać się i wydawać na łup możliwej
153
przygody. Skłoniwszy głowę wyszedłem z jadalni, by na górze,
w swym pokoju, jeszcze wychylić naparstek. Wtedy stałem się
zdolny do przejrzenia pliku mojej NIE SKOŃCZONEJ KRU-
CJATY i stwierdziłem, że istotnie nic tam nie ma już do robo-
ty. Słowo „nagie” zamieniłem na „krwawe”, po czym korzystając
z okazji [wyraz nieczytelny; prawdopodobnie „wzmocnienia”]
entuzjazmu, napisałem list do dyrektora wydawnictwa, które
książkę tę przyjęło, zawiadamiając go, iż jest gotowa, iż mnie
obciąża, iż mnie parzy, przeto czy nie mógłbym jej wysłać już
teraz, nie czekając na termin. I znów wyszedłem, by niezwłocz-
nie list ten wrzucić do skrzynki. Będąc pod działaniem trucizny,
mianowicie esencji octowej, która to wytwarza się, jeżeli alkohol
zetknie się z anticolem, przeto pozbawiony głupich hamulców
udałem się w stronę targowiska, gdzie znajdował się uprzednio
przeze mnie zbadany publiczny szalet.
Poprosiłem babę, by mi otworzyła kabinę, po czym za-
mknąłem się. Już wiedziałem, że za ścianką z desek jest prze-
dział damski. Nie ja pierwszy zwiedziałem się o tym, gdyż nie
ja pierwszy wierciłem w deskach dziury na wylot. Wiedziałem
także, że co lepsze dziury są czymś zabite z tamtej, ciekawej
strony. Myślałem wszak, iż przez te, które są, mianowicie przez
jeden okrągły otwór bardzo nisko, przez który było widać ka-
wałek muszli, a także przez długą szparę między deskami, za
którą kołysał się łańcuszek, da się ujrzeć coś interesującego. Za-
tem gdy do sąsiedniej kabiny weszła jakaś osoba, natychmiast
przypadłem najpierw do otworu, ale okazało się, że gdyby na-
wet ta osoba usiadła najwygodniej na sedesie, to i tak nie by-
łoby widać nawet małego fragmentu jej ciała, choćby skrawka
tyłka, nic, tak niefortunnie umieszczony był ten otwór. Więc
spróbowałem przez szparę. Tu znowu ujrzałem twarz osoby,
dziewczyny, może licealistki, poważną i nieco spłoszoną. Kim
ona mogła być dla mnie? Kiedy wstała i zaczęła podciągać
spodnie i zapinać się, zobaczyłem kawałek brzucha i dalej już
154
tylko bieliznę, sweter, kurtkę ortalionową. Pociągnęła za łań-
cuszek i wyszła. Ja zostałem. Spuściłem spodnie i nasrałem na
cały świat. Kosztowało mnie to 50 groszy.
VI
Na zewnątrz trwał targ. Przeszedłem miedzy straganami
i ciżbą i ruszyłem ulicą Nowotarską. Po co? Zawsze po diabła, aby
mnie porwał. Ale nic z tego, mnie anieli znów unosili do nieba,
ciągnąc za dyszel mojej rzeczy męskiej. Zawróciłem na Krupów-
ki i wtargnąłem do wnętrza restauracji „Popularnej”. Ustawiłem
się przy szynkwasie, za którym nie było pani bufetowej. Wtedy
zapytano mnie, czemu jestem taki Lenin? Uśmiechnąłem się
życzliwie do pytającej, bowiem ludzkim głosem pytała. Czy była
pijana? Była. A czy ja byłem Lenin? Byłem, z moją krótką, dosyć
ciemną brodą. Obecni w lokalu mężczyźni życzliwie pili piwo,
a ona, będąc umieszczona w rogu opierała się o wysoki barowy
stół i sympatycznie wykrzykiwała. Ponieważ bufetowej wciąż nie
było, więc podszedłem do niej i też się oparłem. Miała wąsik,
była jeszcze młoda i obrzydliwa. Doszło do tego, iż powiedziała,
że nazywa się Mirka. A ja Rafał. To co, napijemy się?, powie-
działa. Więc znowu ustawiłem się przy szynkwasie i stałem tak
długo, aż pojawiła się bufetowa. Wyraziłem swe życzenie i w za-
mian za stosowną sumę otrzymałem dwie małe wódki, oranżadę
i obowiązkową zakąskę. Zaniosłem to na stolik, przy którym cze-
kała Mirka. Nie życzyła sobie ona, by tę niewielką ilość jeszcze
rozdrabniać pijąc po połowie, zatem wypiliśmy do dna. Zakąskę,
którą stanowiła połówka jajka na twardo pomazana musztardą,
odsunęła jako nie do jedzenia. Popiła oranżadą. Ja wygłosiłem
zdanie, w którym mieściła się obawa, iż na pewno jestem bardzo
czerwony. Autobus, poinformowałem Mirkę. Wtedy ona mnie
sklęła. Autobus, głupi! Kiedy ja brałam autobus, to się dusiłam,
o tak, pokazała otwierając szeroko usta i szybko dysząc. Auto-
bus! To byś zdychał w tym kącie. A zresztą zdychaj, co mnie to
155
obchodzi! Tak się to życie pierdoli, powiedziała. A czy ja wiem,
ktoś ty jest? Możeś ty od nich, skąd mogę wiedzieć – i pokazała
na dwóch mundurowych wchodzących do lokalu, gdyż w drugiej
sali zawiązała się awantura.
No co?
Uśmiechałem się. Będziesz tu jutro?, zapytałem. Nie wiem,
powiedziała i nagle zabrała się do wyjścia. Wyszedłem też i długo
patrzyłem za nią, śmiejąc się – z siebie.
156
Plan opowiadania ZEMSTA
i fragmenty
Fragmenty
Kiedy Piotr się obudził z niemiłych, ale tylko tyle o nich wie-
dział, że niemiłe, snów, próbował jeszcze raz zasnąć, aby sprawa
się wyjaśniła zupełnie, choćby mu miano rozbić głowę na sto
157
czterdzieści cztery części, chciał dociec, jaka to siła porusza owe
dłuta, które mu się wrastały w skronie. Jednak nie udało mu się
wślizgnąć ponownie pod ich niszczący zasięg, więc poruszał głowę
i powiedział: moja głowo, nie oddam cię, choćby mi ofiarowywa-
no za ciebie tysiąc śniadań, obiadów i jeszcze kolacji na dokładkę,
a głowa leżała na poduszce ciężka i boląca i tak bardzo rozczulała
Piotra, zwłaszcza że przypominał sobie swoje prawie codzienne
pogróżki pod jej adresem.
Zszedł z łóżka i stanął na środku trumienki, jak nazywał swój
pokój, w którym było miejsca tylko na to właśnie łóżko, niedu-
żą, jednopiętrową szafę i taboret, co stał pod parapetem okna,
kamiennym i szerokim, służącym za stolik. Właściwy stolik już
się tu nie mieścił i Piotr powinien poszukać sobie większego po-
mieszczenia, wiedział o tym. Tymczasem zdjął spodnie piżamy,
zamiast nich naciągnął na siebie poplamione drelichowe portki,
które nosił już tylko po domu i czasem do jakiejś roboty w ogro-
dzie brata, który miał willę na Zapłociu.
Tak, to głód obudził Piotra. Ale on nie miał niczego do je-
dzenia, więc musiał czekać, aż gospodyni z najmłodszą córką,
niechodzącą jeszcze do szkoły, wyjdą na zakupy jak zwykle
w okolicach godziny dziewiątej.
I
Od rana było święto. Moje imieniny, powiedział Piotr, kiedy
się obudził, i ta wiedza, choć nic za nią nie stało, kazała mu po-
derwać się z kanapy, na której zawsze urządzał sobie legowisko.
Ściągnął za sobą pierzynkę, kiedy uporał się z pościelą, stanął
na środku pokoju takiego niskiego, że gdy wyrzucił ręce w górę
i przeciągnął się, krańcami palców zebrał kurz z sufitu, gdzie
zostały jaśniejsze smugi. Przy tym ćwiczeniu spodnie piżamy
spadały mu coraz niżej, aż zatrzymały się na twardym, co ster-
czał pod brzuchem Piotra jak szczera chuć. Piotr opuścił ręce
i mocno ciągnąc zwalczył opór gumy. Spodnie opadły mu na pod-
158
łogę i Piotr popatrzył na swego. Skórka cofnęła się i odsłoniła siną
główkę, szorstką i bolesną w dotyku. Dwie żyły wyraźnie się zazna-
czały, dobrze ukrwiony, powiedział Piotr. Delikatnie chwycił dwo-
ma palcami i jeszcze bardziej ściągnął skórkę. Schodziła opornie, bo
pod nią uzbierało się już dość dużo żółtawego kremu, co zasychał.
Nieumyty, powiedział Piotr, dobrze być obrzezanym. Kiedy indziej
może byłby się dłużej nim zajmował, ale właśnie tego rana pochylił
się, podciągnął spodnie i podtrzymując je podszedł do okna. Roz-
szerzył szparę, jaką zostawił na noc, wetknął w nią głowę i ode-
tchnął dobrze parę razy. Twardy przygasał, kiedy Piotr o nim nie
myślał, lecz pęcherz musi wypełniać cały dół brzucha, powiedział.
Pochylił się i wziął z kąta zarośniętą pleśnią butelkę po kefirze. Wy-
jął swojego z rozporka i wetknął koniec do otworu butelki. Rozluź-
niał mięśnie, jednak prędko musiał je zewrzeć, bo butelka okazała
się za mało pojemna. Ale w kącie było więcej butelek, więc Piotr
podniósł drugą i opróżnił pęcherz do końca, końcem trepa roztarł
na linoleum podłogi te krople, które ściekały po szkle i po jego pal-
cach; butelki wcisnął nogą do samego kąta i potem zdjął piżamę.
Wyeksponował swoją nagość w oknie, ale bez zapału. Ubrał się
w domowy strój: drelichowe portki, których używał także czasami
do pracy w ogrodzie swojego brata, właściciela posesji na niedale-
kim Zapłociu, i kurtkę z tego czasu, kiedy był młodym poetą. Wte-
dy otworzył okno szerzej, aby październik osaczył wszystkie kąty
jego pokoju, o tyle jego, że wynajmował go od niewymagających
gospodarzy niedużej piętrowej willi.
II
Piotr widział: jesienny ogród, dalej łąkę, dalej nieduży la-
sek, dalej między drzewami nasyp kolejowy, z lasku wychodziła
ścieżka, a ścieżką jechał na rowerze umundurowany pan, a skó-
rzana torba tłukła o jego bok. Był to znajomy pan od telegra-
mów i przesyłek pieniężnych, Piotr wzruszył się na jego widok
całkiem bezinteresownie, bowiem w dniu swoich imienin nie
159
czekał na nic. Pan już przejechał, a Piotr dalej stał przy oknie
i uśmiechał się.
Dzwonek przy drzwiach wejściowych zabrzmiał najpierw
krótko, a potem alarmująco. Piotr się nie poruszył: usłyszał,
ale jeszcze nie wiedział, że słyszy. Zresztą zaraz ktoś podej-
dzie do drzwi, powiedział Piotr, i kiedy dzwonek znów się ode-
zwał, wyszedł ze swojego odosobnienia i zaczął schodzić z pię-
tra w ten sposób, jakby miał natychmiast runąć twarzą na przód
i obudzić się dopiero na [wyraz nieczytelny] schodów. Przecież
nie spadł, zgubił tylko jeden trep. Pan za drzwiami powiedział: jak-
by, więc Piotr uspokojony brzmieniem jego głosu, zaczął odciągać
zasuwę. Tamten chyba napierał na drzwi, bo kiedy Piotr nacisnął
klamkę, drzwi go uderzyły w czoło. Tamten już wyciągał rękę i po-
dawał kawałek kilka razy złożonego zadrukowanego papieru. Po-
wiedział: podpisać, więc Piotr odebrał od niego ołówek i wyrywał
(?) [wyraz nieczytelny] swój inicjał w książce. Dzięki, powiedzie-
li jednocześnie i uśmiechnęli się, tamten do Piotra, a Piotr gdzieś
obok niego. Pan już się nie spieszył. Otworzył torbę i z jakiejś nie-
oficjalnej przegródki wyjął kilka kartoników wielkości kartki pocz-
towej. Powiedział do Piotra: kolego, podał mu jakiś arkusik, a sam
zaraz się odwrócił, aby Piotr mógł obejrzeć swobodnie. Piotr nie pa-
trząc włożył fotografię do kieszeni kurtki i, ponieważ się znali, po-
wiedział: należność proszę sobie potrącić z najbliższego przekazu.
Zamknął drzwi, kiedy sobie przypomniał, że nie odebrał wiadomo-
ści. Funkcjonariusz ciągle się uśmiechając wciąż stał pod drzwiami.
I oddał Piotrowi telegram. Piotr już na dobre zaryglował drzwi.
Wszedł do kuchni i jeszcze raz sprawdził, czy naprawdę
w domu nie ma nikogo oprócz niego. Halo, powiedział. Ho, ho,
ho – dodał i rozejrzał się, ale nikogo nie było. Wtedy otworzył
dolne drzwi kredensu, gdzie był składzik różnych potrzebnych
w gospodarstwie rzeczy. Wyjął stamtąd prawie pełną butelkę de-
naturatu, którym w tym domu czyszczono szyby. Z górnej półki
wziął szklankę, otworzył butelkę i nalał spirytusu do połowy na-
czynia. Do butelki dolał wody z kranu i schował ją. Dolał wody
160
do szklanki i powąchał. Nie odrywając szklanki od ust wypił to,
co sobie przyrządził. Odstawił szklankę na miejsce, wcześniej ją
wypłukawszy. Wyszedł na palcach z kuchni i usiadł na schodach.
Wyjął z kieszeni telegram i rozcinał. PRZYJEDZ, właśnie tak, bez
kreseczki nakazującej zmiękczyć ostatnią głoskę, Piotr przeczytał
głośno. PRZYJEDZ i wykrzywił się. Wykrzywiał się coraz bardziej
patrząc na to gołe słowo, wreszcie odpowiedział: czemu nie.
1.
O pierwszej w nocy kończyło się moje cztery-osiem. Ale proku-
rator urzęduje, jak każdy urzędnik, do trzeciej i kiedy dowiedzia-
łem się od kaprala, który wreszcie przywołany okrutnym kopaniem
w drzwi, po pół godzinie łomotu, jak z łaski przyszedł i otworzyw-
szy celę zapytał: czego?, dowiedziałem się, że jest jedenasta, wtedy
miałem prawo pomyśleć, że jeśli mnie do jakiejś drugiej nie wezmą
i do proroka nie zaprowadzą, to pod wieczór wypuszczą, a na dłuż-
sze siedzenie już musiałbym mieć sankcję. Co pomyślawszy, nie
wyjawiłem kapralowi, tylko na jego wcześniejsze: czego? wyjaśni-
łem, że mam potrzebę do kibla. Coś ty tu srać przyszedł, powiedział
kapral, ale moje było prawo właśnie się wysrać. Przeszedłem tedy
do wygódki, ale że funkcjonariusz spokojnej chwili nie dał, tylko
zaraz jął kluczem stukać o kaloryfer, poganiając mnie, musiałem
zrezygnować. Popiłem trochę letniej wody z kranu i wróciłem pod
celę, nie prosząc o papierosa, bo i tak bym nie dostał.
Nie lubię celi, w której nie ma kibla.
Zamykają nas bowiem najczęściej w okolicznościach, których
nie pamiętamy, bo zapici jesteśmy do ostatniej dechy. Budzimy
się z takim kacem, że nie wyobrazi sobie nikt, kto nie przeżył.
Żołądek wtedy nawala, że gadać szkoda. Mniejsza pęcherz, od-
lać zawsze się można w kąt albo i pod drzwi, niech cieknie na
korytarz, ale co zrobić z zatrutym stolcem? No i trzeba kopać
w drzwi, ledwo mogąc ustać na nogach, a trzeba długo kopać,
a i tak często daremnie. Zakopane.
161
Tak jak ucieszyłem się, słysząc łomot z sąsiednich cel, że
w końcu zmuszą milicjanta do przyjścia, to w tej chwili zacząłem
woleć, by nikt nie robił hałasu. Żołądek mój choć raz lojalnie wo-
bec mnie się zachował, i raz, że muszę, się przestawił, by dotrwać
do owej trzeciej. Powiedziałem, że mogę cały następny dzień za
darmo siedzieć, byle tylko nie otrzymać tego papierka.
Niedługo dane mi było tak myśleć. Szarpnęły pierwsze drzwi
i znowu rozległ się głos: Sobecki! W której celi? Odkrzyknąłem,
że tu, zaraz się drzwi otworzyły i zaraz jakiś inny mundurowy
zaczął mnie poganiać. Prędko, nie wiem czemu, z rzeczami.
Zgarnąłem kożuch, buty – wyszedłem – popić wody – do samo-
chodu. Ale jeszcze nie wiedziałem: prokurator – na wolność???...
Jazda samochodem – komenda – Grażyna i chłopcy – ten
z plastrem – dowiedziałem się, skąd ten obraz zabandażowanej
głowy – jaśniej mi, aż od chwili, gdy się obudziłem.
162
nie Sarnowski schował język, by natychmiast znów go wystawić,
zaś powtórzywszy tę znakomitą czynność kilkakrotnie podniósł
do góry dotąd opuszczony wzrok i zajrzawszy mi w oczy zdecy-
dowanie i dobitnie oświadczył, że jest chujem.
– Chuj jestem, rozumiesz. Jestem chuj.
W tym czasie, kiedy mi to oznajmiał, ja rozejrzałem się szcze-
gółowiej w jego zewnętrznym wyglądzie, mianowicie zbada-
łem strój radcy i stwierdziłem, że najdalej nawet posunięty al-
koholizm jego nie sprawia, by Sarnowski przestał dbać o swoją
powierzchowność. Był on ubrany dobrze; z wysokości swego
wzrostu uznałem, iż sylwetka radcy dobrze jest skomponowana.
Miał on narzucony na grzbiet zgrabny płaszczyk pepitka, dobrze
skrojony i wdzięcznie leżący, spod którego wystawały porząd-
ne spodnie, z nieźle zaprasowanym kantem. Stopy obute miał
w czerwone pantofle z kwadratowymi nosami, nabijane ceki-
nami. Kiedy po dokonaniu prezentacji Sarnowski wyraził prag-
nienie zakupienia dla mnie małej wódki i obróciwszy się ruszył
przodem, wchodząc w sam środek kałuży rozlewającej się na
całą szerokość chodnika, wtedy ja z pewną trwogą spojrzałem na
te jego pantofle i przestrzegłem radcę, by nie właził nimi w błoto.
Ale on powiedział, że to nie ma znaczenia.
Tedy przeparadowaliśmy przed wystawą Klubu, gdzie dla
chętnych wystawiony był fotograficzny przegląd aktualności
z kraju i ze świata, przeszliśmy przez jezdnię, zręcznie uniknąw-
szy potrącenia przez jakiś śmiercionośny pojazd, i szliśmy dalej,
aby pragnieniu radcy mogło stać się zadość.
Mijaliśmy knajpę milicjantów mieniącą się „Savoy”, gdy
z przeciwka, z pasażu, wyniknęła postać aforysty Henryka, god-
nie dzierżącego głowę swą i bladość, może będącą skutkiem
nadużycia w dniu poprzednim trunku. Czemu wydał mi się
mały; grzecznie ubrany w piankowy płaszcz, zapięty i przeciąga-
ny paskiem, z szalikiem schludnie założonym. Z przyczesanym
na mokro owłosieniem i nawet z brodą mniejszą. O, Henryk
był niepewny. – Sarnowski zaczepił go słowami: Ja muszę pana
163
zaczepić. Uścisnęli sobie dłonie, również ja uścisnąłem dłoń
Henryka, który przecież nie miał ochoty, bowiem wydawało
mu się, że do innych jest celów, że mu coś ucieknie, że... A prze-
cież było tak, że nie miał nic do roboty, tylko umierać. No więc
trzech nas było, z tego jeden pijany; więc wobec tego było nas
albo więcej, albo mniej, zależy jak liczyć pijanego radcę.
164
LĘDYCZEK
Lędyczek.
Do czekającego na tramwaj, usiłującego przekonać samego
siebie, iż nie czyni źle, aż wóz zadudniwszy na moście, przybę-
dzie zza rzeki po to, aby on mógł wsiąść;
ponieważ pewność, iż jest on ostatnim, który mógłby sobie
powiedzieć, że ma prawo zająć miejsce w tramwaju, była tym,
co usiłował teraz, czekając, podważyć, nie znajdując jednak bez-
spornych argumentów;
więc do targanego przez Furie wątpliwości, na dodatek marz-
nącego, głodnego, i nie cieszącego się nadzieją powrotu do do-
brze ogrzanego pokoju, zasobnego w chleb, cukier i herbatę, bo-
wiem było akurat przeciwnie;
słowem tym nagle uśmiechnął się jego umysł, będący prze-
cież tak źle do niego usposobionym.
A kiedy wiedza, którą mimochodem jednak przecież nabył –
o pożytku, płynącym z wiedzy! – pozwoliła mu zidentyfikować
to słowo jako pojęcie z dziedziny geografii;
a nastąpiło to, jak uprzytomnił sobie, że narządy głosu we-
wnętrznego wymawiając to słowo zaczynają je pieczołowicie od
wielkiej litery;
wtedy przestał się wahać i czekał na tramwaj bez tej niecierp-
liwości, jaką wywołuje poczucie, że przedsięwzięcie jest bezce-
lowe.
Oto bowiem on, którego wiedza, choć nie była na tyle rozle-
gła, by mógł sobie udzielić dokładniejszych informacji, ale dawa-
ła mu podstawę do przypuszczenia, iż nie myli się bardzo, kiedy
pozwala sobie ożenić to imię z wyobrażeniem liczącego sobie
165
może tysiąc mieszkańców miasteczka leżącego w miłej okolicy;
on, który jeszcze przed chwilą zawzięcie powtarzał kolejne
linijki swego ostatniego wiersza, którym, jak mniemał, nieodwo-
łalnie wypisał się z wszelkiej ojczyzny;
ujrzał burmistrza Lędyczka oczekującego go na rogatce
z bochnem chleba i szczyptą soli;
i za burmistrzem tłum zgromadzonych mieszkańców, radoś-
nie krzyczących: Przybył, przybył, wreszcie przybył!;
i kobiety nie panujące nad zwieraczem, i w ekstazie spożywa-
jące własne odchody;
i młodzież szkolną puszczającą papierowe strzały i strzelającą
z kapiszonów;
i staruszki troszczące się, czy jest ciepło ubrany i znoszące
długo i z nadzieją robione na drutach skarpetki, podkoszulki,
rękawiczki i nauszniki.
I ujrzał dom wystrojony dla siebie i oto przystąpił do spisy-
wania kroniki Lędyczka. Nawet nie zauważył, kiedy nadjechał
tramwaj, a będąc już we wnętrzu wozu, spoczywając na siedze-
niu uśmiechał się w pewien sposób, co niepokoiło siedzącą na-
przeciw matronę.
166
POSŁOWIE
167
168
Maciej Melecki
OSTATNIE OGNIWO
169
klasyfikowania ich na mapie literackich dokonań Wojaczka –
stanowi poważny mankament w postrzeganiu tejże edycji jako
oddającej pełny zakres znanego dotychczas dorobku. Różne –
najzapewniej – były tego przyczyny, o których nie sposób teraz
mówić, lecz stanowią one ewidentny pretekst do pokuszenia się
w niedalekiej przyszłości o stworzenie już pełnej edycji całej lite-
rackiej spuścizny mikołowskiego poety.
Niewątpliwą ku temu okazją jest tom niniejszy, przynoszący
sześćdziesiąt siedem nieznanych utworów poetyckich, osiem nie-
znanych opowiadań i rozdzielający te działy Dziennik dla Teresy,
pisany w Mikołowie w 1966 roku. Tom jawi się przeto – biorąc pod
uwagę już samą liczbę utworów – jako niezwykle poważna, braku-
jąca dotąd składowa literackiej schedy, odsłaniana dopiero teraz,
po tylu latach, jakie upłynęły od śmierci poety. Jak to się stało – na
pewno zafrapuje się ktoś – że po tak sporym czasie, tak niemała
ilość nieznanych utworów nie wychynęła na światło dzienne?
Ewidentnym powodem takiego stanu rzeczy było zarzucenie
potrzeby dokładnego, krytycznego i badawczego przejrzenia ar-
chiwów poety. Mimo istniejących od 2003 roku szczegółowych
opracowań całej spuścizny literackiej Wojaczka – zawartych
w katalogu wydawniczym Biblioteki Ossolineum we Wrocła-
wiu – z których dość jasno wynika, że pozostało wiele utworów
nieznanych, nie pojawiły się żadne próby uzupełnienia dostęp-
nego dorobku, uznawanego – jak się okazuje fałszywie – za
całościowy. Publikując w 1999 roku tom nieznanych wierszy
pt. Reszta krwi, jako jego redaktor, byłem świadom istnienia
jeszcze sporej grupy wierszy niepublikowanych, zasługujących
na opracowanie i redakcję. Wierszy tych nie byłem w stanie
uwzględnić w owym tomie, ze względu na dysponowanie już
sporą ilością wierszy nadających się – bez koniecznych opra-
cowań i wszelkich innych prac edytorskich – do zamieszczenia
w książce poetyckiej. Był to niejako gotowy materiał, pozwala-
jący – chociażby ze względu na objętość – na stworzenie książki
170
szeroko ujawniającej poetyckie zasoby Wojaczka, w skład któ-
rych wchodziła liczna grupa wierszy branych pod uwagę pod-
czas komponowania wersji poszczególnych nominalnych tomów
poety. Proces ten dawał więc czytelny sygnał do podjęcia przez
kogoś dalszych starań związanych z pełnym przybliżeniem po-
zostałych tekstów, starań mogących w szybkim czasie zniwelo-
wać tę dość rażącą lukę i zaprezentować ostatnie ogniwo, jakim
jest korpus niepublikowanych tekstów. Tak się jednak nie stało.
Pozostawienie w archiwach poety tak wielkiej liczby tekstów
literackich w stanie nienaruszonym przez krytyków czy badaczy,
pokazuje zarazem ogrom samego dorobku literackiego Wojacz-
ka, który – biorąc pod uwagę wiek poety – zdaje się imponujący
i przyprawia o zadumę. Głos i język poety – od samego debiutu
w grudniu 1965 – został ustawiony tak wysoko, że momentalnie
wdarł się do świadomości odbiorców i odcisnął w niej swoje pięt-
no. Niepowtarzalność i jedyność tej poezji, semantyczny zestrój,
kunsztowność fraz i form, prowokacyjny i transgresyjny charak-
ter wierszy, a także ich literacka realizacja, to rzeczy doskona-
le znane, wynoszące tę twórczość niezwykle silnie – podług jej
odrębności – w wymiar najważniejszych osiągnięć współczesnej
poezji polskiej. Siła tej poezji i prozy – coraz bardziej odkrywa-
na oraz interpretacyjnie po śmierci poety dopełniana – zdaje się
być nieprzemijająca, nabierająca wręcz coraz to nowych smaków
w świetle współczesnych odczytań i krytycznych ustanowień.
Czym więc była dla samego Wojaczka poezja – traktowana bez
mała krańcowo, maksymalistycznie pojmowana – skoro wciąż
uruchamia taką absorpcję?
Poezja dla Rafała Wojaczka jest jedynym obszarem, w którym
kreacja i ekspresja literacka stanową pole alternatywnych ujęć ży-
cia i losu jednostki – ujęć opatrywanych wizjami wywodzącymi
się z nieodpartego przekonania o kosmicznym wymiarze ziem-
skiego bytowania. Pisanie ma przynosić dwubiegunowy rodzaj
oczyszczenia i wyzwolenia, staje się gwarantem autonomicz-
171
nych realizacji tematycznych oraz daje sposobność przekrocze-
nia sztywnych i ciasnych ram wypowiedzi o kondycji jednostki
w bezbarwnym, uśrednionym, skodyfikowanym świecie, w który
jest ona wtłoczona i na który – posiadając de facto iluzoryczną
możliwość wyboru – pozostaje skazana. Czym jest tedy dla Wo-
jaczka bycie poetą?
Każdy poeta, niezależnie od tego, czy przywiązuje wagę do
prób autodefinicji, samookreślenia wobec zagadnień, dotyczą-
cych jego stosunku do bycia poetą lub do poezji, którą tworzy
– bądź poezji w ogóle – posiada swoją wizję tego, kim jest poe-
tycko i jaki rodzaj poezji jest dla niego najważniejszy. Przywią-
zywanie wagi – to jedno. Posiadanie na ten temat zdania – to
drugie. Ale wszystko to mieści się w szerokim spektrum takiego
pisania, które wyłania się z namysłu nad sobą jako poetą – kre-
atorem poetyckiego zrębu, w którego skład wchodzi samotna
i indywidualna realizacja wszystkich mocy i energii twórczych.
Twórczość Rafała Wojaczka jest dowodem na rzadko już spo-
tykaną autokreację; ta zaś znajduje dla siebie umocowanie
w strukturach tradycyjnej wiedzy o poezji rozumianej jako forma
aktywności literackiej. Wiersz dla Wojaczka jest domeną wolno-
ści, ujawnianą w postaci indywidualnych zestrojów lirycznych,
rozpiętych pomiędzy cielesnym doświadczeniem bólu istnienia
a wizjami pozaziemskich wymiarów, w które zaprzęgany jest nie-
ustannie ludzki los.
Praktycznie wszystkie wiersze Rafała Wojaczka zawierają
mniej lub bardziej rozbudowane wątki, mówiące o byciu poetą.
Nawet jeśli ów aspekt nie pojawia się w jakimś utworze bezpo-
średnio; w sposób konkretny – jawi się jako uwikłanie podmiotu
w złożoną materię życia lub świata, która to kwestia, ufundowa-
na na stałej potrzebie konfrontacji z różnymi ogniskami zapalny-
mi, wytycza zarazem przestrzeń wolności lub spętania, swobody
lub ograniczenia. Także w wierszach pisanych w kobiecej osobie
mowa jest o byciu poetką – jako rewersie poety – gdyż wbrew
172
wszelkim dotychczasowym sugestiom i interpretacjom wskazu-
jącym na przeistoczenie się męskości autora w skrytą żeńskość,
są to utwory oparte na koncepcie, w których fikcyjna – wykre-
owana przez Wojaczka – żeńska postać opisuje w wierszach ból
i cierpienie wynikające ze straty ukochanego poety, zdając mu
ziemski raport ze swej ponurej egzystencji, rozgrywającej się na
granicy snu, jawy i imaginacji. Są to niewątpliwie wiersze ranne,
okaleczone brakiem obecności, szukające w powidokach i przy-
wołaniach śladów wciąż mocno odczuwanej, znaczącej obecno-
ści, pochodzącej ze sprawczej mocy poety-demiurga, figury wy-
kreowanej nader sugestywnie w tomie Inna bajka.
Wszystkie powyższe dystynkcje z pewnością znajdziemy
również w niniejszym tomie utworów nieznanych. Być może
– po latach – zostaną one jeszcze bardziej jaskrawie dostrzeżo-
ne ze względu na swój niewygasły impet, wynikający z napro-
mieniowanych hipnotyzującymi wizjami treści, osadzonych
nierzadko w dramatycznych ściegach poetyckiej ewokacji. Już
bowiem w pierwszym prezentowanym wierszu, napisanym
w 1964 roku, pt. Poemat – mości się cała poetycka i egzysten-
cjalna wiedza na temat własnego losu, odmalowana wielce prze-
nikliwym tonem, inaugurowanym konstatacją: „Wyrok na mnie
już zapadł”. A także w formie klasycznego zapisu wiersza, oparte-
go na stroficznej konstrukcji, do której poeta powróci za parę lat,
kiedy to będziemy mieli do czynienia z autorem dysponującym
– w swoim zanadrzu – bogatym asortymentem ukształtowanych
środków poetyckiej komunikacji. Ton samego wiersza, a także
innych wierszy pochodzących z pierwszego okresu, momental-
nie ustawia poetycki głos – będący w znacznej kontrze wobec
znanych naonczas poetyk – i przynosi szczególną jakość w krea-
cji eksplorowanych obszarów tematycznych. Zapowiedź ta – jak
może być odczytany Poemat – to w istocie podsumowanie losu.
Otwarcie, które okazuje się zamknięciem wieka. Mamy więc
tu do czynienia z takimi intuicjami, które na pewno wywołują
173
ciarki u czytelnika i mogą uchodzić za rzadki przypadek auto-
profetycznej wizji. Istnieje też w niniejszym tomie grupa teks-
tów poetyckich świadczących o podejmowanych przez Wojaczka
próbach sondowania nowych poetyk, zbliżających się w swym
kształcie do form monodramu, osnutego na percepcyjnych wąt-
kach związanych z konkretną osobą (np. wiersz Mirecka lub
Wielki tydzień pana W.). Wiersze te, pochodzące z ostatniej fazy
twórczości, pisane już po zamknięciu ostatniego tomu Którego
nie było, niewątpliwie świadczą o potrzebie kontynuowania poe-
tyckich peregrynacji i znajdywania nowych formuł, wywiedzio-
nych bezpośrednio – podług poetyckiego kompasu – zarówno
z lekturowych oraz artystycznych fascynacji, jak i z gwałtownych
przeżyć, a także relacji z bliskimi ludźmi. Takich, dramatycznych
w swym napięciu, sytuacji znajdziemy tutaj więcej – wystarczy
wniknąć w pojedyncze wiersze nieco głębiej, doszukując się
w nich nie tylko nawiązań lub analogii do motywów z wierszy
znanych, aby przekonać się o wyjątkowej nośności tego, co skry-
te – potwierdzającej tylko ich nieomylność.
Nie wydaje mi się czymś bezzasadnym zaryzykowanie tezy,
że prezentowane utwory poetyckie, pochodzące z całego okre-
su twórczej aktywności Wojaczka, nie ustępują swymi walorami
artystycznymi utworom „klasycznym”, składającym się na jego
liryczny kanon. Z pewnością mogą być odbierane jako jego uzu-
pełnienie, przynoszące dodatkowe, wielce frapujące gamy wej-
rzeń w poetyckie wnętrze jednostkowego świata, ale również
– pełnoprawnie – jako teksty oskrzydlające korpus poetycki, zde-
ponowany w tomach przez poetę ułożonych. Mamy bowiem do
czynienia z tekstami powstającymi równolegle z utworami, które
finalnie zostały – w danych sekwencjach czasowych – wybrane
przez autora do poszczególnych książek, symultanicznie zmaga-
jącymi się z podobną problematyką (erotyzm, miłość, poczucie
alienacji, bunt, oniryzm, kreacjonizm) i kierującymi się podob-
nież narastającą potrzebą rozszerzania językowej ekspresji. Stąd
174
unieważniony zostaje potencjalny spór o ich rangę, albowiem,
odczytywane po latach, oddziałują na wyobraźnię i emocje nie-
zwykle intensywnie za sprawą niepodrabialnego kroju języka
– owego autorskiego signum – gromadzącego rozległy zakres
ujęć jednostkowego losu. Być może więc, wpisany w nie dramat
istnienia, przeżywanego w całej swej rozpiętości krańcowo, od-
czytany zostanie na nowo, ulegnie percepcyjnemu rozszerzeniu,
dzięki spojrzeniu pod nieco innym kątem, i będzie potraktowa-
ny jako główny zwornik tej twórczości, wywołując analogiczne
wrażenia jak podczas pierwszych lektur poszczególnych tomów.
Do takiej lektury namawia świadome przetasowanie – względem
chronologii powstawania – wierszy w zaproponowanym szyku
prezentacji. Odrzucenie praw chronologii może jedynie zinten-
syfikować doznania lekturowe, a także uwidocznić niewielkie
tylko różnice w jakości wierszy – powstających niekiedy w spo-
rych odstępach czasowych – które, tak właśnie zestawione i nie-
jako ze sobą zderzone, mogą jedynie uchodzić za dowód na to, że
twórczość poetycka Rafała Wojaczka stanowi integralną jednię.
Maciej Melecki
175
Konrad Wojtyła
1.
Status Rafała Wojaczka-prozaika jest niejasny i kłopotliwy.
Przez czterdzieści lat o rewersie jego poetyckiej twórczości napi-
sano tak niewiele, że opublikowane teksty poświęcone w całości
prozie da się policzyć na palcach obu rąk. Namysł nad Sanato-
rium – uchodzącym za jedyny zwarty tekst narracyjno-fabularny
i przygotowanym do druku przez autora, choć wydanym pięć
lat po jego śmierci w kanonicznych już dziś Utworach zebranych
z 1976 roku – wymyka się krytycznym uzgodnieniom i gubi po-
śród interpretacyjnych rozwiązań. Dzieło, w prywatnej genologii
Wojaczka definiowane jako poemat (jak sam mawiał: „powieść
176
nie jest właściwym, zdaje [mi] się określeniem na tę prozę”), prze-
ciętnemu odbiorcy jawi się jako utwór tajemniczy i nieznany;
w najlepszym razie niedopowiedziany. Jak się zdaje, łatwiej myśleć
o nim w kategoriach braku tegoż dzieła, aniżeli wskazywać na jego
cechy dystynktywne. Incydentalność recepcji rodzi pokusę, by wi-
dzieć w Sanatorium egzemplifikację teorii Jean’a Baudrillarda o sy-
mulakrum nieodsyłającym do niczego poza samym sobą, pustkę
zaś próbować uwierzytelnić niemożnością weryfikacji utworu lub
szukać dla tej idei wsparcia w nauce o samotności dzieła, której
fundamentalnym rysem – jak mówi Maurice Blanchot – jest „nie-
obecność jakiegokolwiek wymogu, któremu musiałoby ono spro-
stać, przez co nie sposób go czytać ani jako ukończone, ani jako
nieukończone dzieło”. Taka argumentacja – tylko po części zgodna
z faktami – działałaby na korzyść krytyki literackiej, tłumacząc jej
pasywność, wyrządzając jednak szkodę dziełu Wojaczka.
Powodów, dla których Sanatorium jawi się jako rzecz
nie(do)czytana, jest kilka. Bez przywołania dotychczasowych
przeoczeń czy przemilczeń poruszanie się trajektorią odwzo-
rowującą recepcję tej prozy byłoby trudne. Nie sposób wytłu-
maczyć też tego, co określiłbym „syndromem sanatoryjnym”
– dalekim od zaburzenia somatoformicznego, zwanego po-
wszechnie „Syndromem Stendhala”. Przesytowi wyboru prze-
ciwstawia się tu bowiem nadmiar pustki.
Pisanie o tej prozie nie jest, nie było i pewnie nie będzie proste.
Borys Szumański, w tekście Intymistyka nieobecności? O „Sa-
natorium” Rafała Wojaczka – pomieszczonym w książce Szkice
do Wojaczka, dowodził, że ferowanie wyroków o tej twórczości
„z konieczności skazane jest na niepowodzenie”, bowiem „każdy
sąd z miejsca zostaje podcięty przez bezlitosne ostrze Wojacz-
kowej ironii i choć rozpaczliwie łapie się on poręczy rozbudo-
wanej argumentacji, ostatecznie i tak podupada, ześlizgując się
po chwiejnym przedmiocie opisu”. Pisać o prozie Wojaczka, to
„uczyć się upadać – jak u Becketta – za każdym razem lepiej”.
177
Jakkolwiek nie umotywować takiej postawy, oszczędność w sta-
wianiu diagnoz nie mogła być powodowana strachem przed po-
wtórką Beckettowskiego casusu.
Nieprzypadkowo szkic ten inicjuje passus, w którym Piotr G.
Sobecki – główny bohater Sanatorium – mówi o notorycznym
zapominaniu. Funkcjonującej na własnych prawach amnezji
i nieporządkowi przeciwstawia on nadzieję na to, że bezpowrot-
na strata (tekstu – rozumianego jako efekt praktyki twórczej)
nie jest ostatecznie przesądzona, a proces wymazywania, wykra-
czający poza umysł bohatera, daje się zatrzymać. Antytetyczne
kategorie: nadziei i rozpaczy, pamięci i niepamięci, pewności
i niepewności, przekonania i braku tegoż przekonania, egzekwo-
wane są w tej prozie nader często.
Można rzec (znów za Piotrem), że wracamy do przeszłości,
nie po to, by „znajdować przyjemność w pewnych torturach za-
dawanych przez pamięć” czy patrzeć, jak ta wyczynia „straszne
rzeczy”. Powodzenie naszych działań retrospektywnych możliwe
będzie, gdy zgodzimy się na „rozpoznania pamięci i na wynika-
jący z nich wyrok”, jak i na to, aby „działać w tym kierunku, by
wyrok ten wypełniać”. Wszystko zaś po to, by odnaleźć „owo coś
zapomniane”.
Zagubienie nie jest domeną jedynie odbiorcy dzieła, ale także
jego twórcy. Nader często zapominaliśmy, że aktywność literacka
Wojaczka przebiegała dwutorowo. Wiersze i proza powstawały
niemal jednocześnie, co potwierdza konsekwentnie realizowana
praktyka datowania poszczególnych utworów oraz opatrywania
ich imienną sygnaturą, nierzadko wraz z opisem miejsca lub
okoliczności, w jakich powstawały. Wojaczek pisał dużo, skre-
ślał jeszcze więcej. Jednego dnia potrafił rozpocząć kilka wierszy
i zapełnić kilka stron zwartą narracją. Świadomie i z pewną dozą
wyrachowania – jak sądzę – „pozwalał”, by dobrze przyjęta (de-
biut w miesięczniku „Poezja” pod auspicjami Tymoteusza Kar-
powicza) i przyjmowana do druku przez najważniejsze naonczas
178
pisma literackie w Polsce poezja (zdumiewająca intensyfikacja
i częstotliwość publikacji) zdominowała „cichy” nurt prozator-
ski. Koncentracja dyskursu krytycznego w obrębie liryki nastę-
powała niejako naturalnie – bez zewnętrznych zakłóceń – tym
bardziej, że z oficjalnym ujawnieniem prób prozatorskich Woja-
czek dość długo zwlekał (drobne wyimki tychże znaleźć można
w korespondencji do ojca Edwarda). Fragmenty były co prawda
drukowane, ale już po śmierci Wojaczka (na przykład Pieśń piąta
w „Odrze”). O deklaracjach związanych z przyjęciem tej prozy
do druku czytamy choćby w nekrologu pomieszczonym w głów-
nej trybunie pokolenia „Nowej Fali”, czyli „Studencie”:
Kilka miesięcy temu skończył swoją pierwszą książkę pro-
zatorską – Sanatorium. Będąc niedawno w Krakowie (mieszkał
we Wrocławiu), przyniósł nam jej fragment. Niestety już nie
doczekał druku, choć „Stajnię” – taki tytuł nadaliśmy wspólnie
z Rafałem temu fragmentowi – zakwalifikowaliśmy do następ-
nego numeru.
179
Pierwotnie klamrą poematu miały być jednak spięte tylko „sa-
natoryjne pieśni”, ale po napisaniu kolejnych opowiadań autor
postanowił je do tego dzieła włączyć, jednocześnie rozszerzając
przyjętą wstępnie formułę.
Dość wspomnieć, że proza utkana z licznych aluzji i literal-
nych odwołań, ledwie trzykrotnie przywołuje samo określenie
„poematu”, w tym – tylko raz – wskazując na konkretny utwór
(koleżanka Anny donosi o przeczytaniu dwóch książek, w tym
Obłoku w spodniach Włodzimierza Majakowskiego, który to
„odczytywała wielokrotnie i niektórych miejsc nauczyła się na
pamięć”. Piotr przed wyjściem z domu, z powodu braku do-
kumentów, chowa w kieszeni maszynopis własnego poematu,
sygnowany jednak imieniem i nazwiskiem bohatera jednego
z opowiadań Tomasza Manna z 1903 roku, „by w razie czego
móc się wylegitymować jako Tonio Kröger”. Pisząc zaś inny poe-
mat, rozpoczynający się frazą – Zielona mucha idzie po źdźble,
kończy go „efektowną inwersją”).
Aneksja gatunku lirycznego na potrzeby prozatorskich
dokonań jawi się jako interesujący zabieg Wojaczka. Widzieć
w nim można konterfekt literacki, istotne odwołanie do trady-
cji (romantyczny wzorzec poematu prozą), ale przede wszyst-
kim symboliczny gest przeniesienia eksploatowanego nader
często gatunku w poezji (pomijając „poematowe” tytuły i for-
malną budowę wierszy, na sam termin natrafimy w nich bli-
sko 25 razy) i nadanie mu roli ogniwa spajającego całość arty-
stycznej wypowiedzi. „Poemat” jawi się więc – by wspomnieć
cenionego przez Wojaczka Miłosza – jako forma (naj)bardziej
pojemna nie tylko dla prozy. Liczne redakcje brulionowe Sana-
torium oraz „obłęd w oczach i płucach” w trakcie zapełniania
kolejnych stron, dowodzą, że oczekiwania lekturowe względem
tego tekstu autor miał spore. Towarzyszyła mu absolutna pew-
ność skończoności dzieła, nad „świadomością nieuniknionej
konsekwencji – jak mawiał Kierc – odczytanego pisma losu”
180
unosiła się zaś aura idiosynkratycznego ryzyka, które weń wpi-
sano. Blanchotowska formuła „ono jest” jawiłaby się Wojaczko-
wi jako dalece niewystarczająca.
(Re)konstrukcja (nie)zdarzeń pozwala zrozumieć, w jakich
okolicznościach poznajemy nieznaną twórczość mikołowskie-
go pisarza. Jawi się też jako dobra sposobność, by zapytać: czy
lektura „nowych” utworów prozatorskich możliwa jest bez zna-
jomości Sanatorium lub w całkowitej separacji od kanoniczne-
go tekstu? Nim odpowiemy na te pytania, zasygnalizujmy także
dwa inne: czy nieznaną prozę Wojaczka można było i należało
ujawnić wcześniej? Czy kilkudziesięcioletnie opóźnienie – cnota
w blanchotowskiej etyce czytania – byłoby mniej cennym ćwi-
czeniem cierpliwości, gdyby trwało krócej?
Odpowiedzi – wbrew pozorom – wcale nie są oczywiste.
2.
O Sanatorium mówiło się w kategoriach dzieła zamkniętego,
czyli z pozycji, która nie uwzględnia innych tekstów Wojaczka
o rodowodzie prozatorskim. Przyjęto a priori dwa założenia.
Pierwsze, że utwór ten mieści w sobie całość prozy mikołowskie-
go autora. I drugie, że edytorska praca Bogusława Kierca – której
efektem było opracowanie i przygotowanie do druku Utworów
zebranych w 1976 roku (syntetyzujących cały dorobek Wojaczka)
– zwalnia z obowiązku weryfikacji pozostawionej przez autora
spuścizny. Badacze tej twórczości – ja również – zrezygnowali
więc z elementarnych działań komparatystycznych polegających
na zestawieniu i porównaniu wydrukowanych już utworów z ma-
teriałem oryginalnym. Powrót do pra-tekstów jawił się bowiem
jako powrót zbędny; nieistotny. Potencjalny gest rewindykacji
zaś, ex definitione, traktowany był jako gest pusty. W ostatnich
latach – według mojej wiedzy – jedynym badaczem, który robił
kwerendę, był Grzegorz Pertek. Na autorytecie epistemicznym
Kierca nie pojawiła się jednak żadna skaza.
181
Stanowisko edytora i „pierwszego czytelnika” w uproszczeniu
brzmiało tak: Wojaczek chciał być autorem czterech tomów poe-
tyckich i jednego poematu (prozą). Kierc na lata narzucił taką
narrację i, jak tłumaczył, chciał „ten zamiar zrealizować moż-
liwie najwierniej”. Innymi słowy: to, co wypełnia Utwory zebra-
ne – także teksty rozproszone, spoza zbiorów – odzwierciedla
w całości literacką aktywność Wojaczka.
To wszystko i aż wszystko?
O tym, że należało rozważyć inny wariant, a samo zastrze-
żenie Kierca traktować jako luźną supozycję, dowodził para-
doksalnie on sam. Wystarczyło uważnie przestudiować Notę
edytorską, wieńczącą Utwory zebrane, by odnaleźć w niej wier-
sze, których nie ma w głównym korpusie książki i których nie
opublikowano w kolejnych zbiorach Wojaczka. Nie brakowało
też sygnałów ewokujących – inną niż Sanatorium – prozę.
W kanonicznym opracowaniu, po raz pierwszy i po raz ostat-
ni, opublikowano trzy teksty prozatorskie Wojaczka: Bramę,
utwór bez tytułu rozpoczynający się frazą: [Piotr umieściwszy swą
osobę w pierwszym wozie] oraz Pornografię w siedmiu klatkach.
Prozy te, co wynikać miało z analiz grafologicznych, miały być
„rówieśne wierszom Sezonu” w ich pierwszej fazie powstawa-
nia, czyli jak podpowiadał pierwotny podtytuł debiutanckiego
tomu, powstawały między 1965 a 1967 rokiem. W „Archiwum
Rafała Wojaczka” – o czym jeszcze powiem – najstarszy zacho-
wany tekst prozatorski datowany jest na 21 stycznia 1966 roku.
W Nocie edytorskiej czytamy, że w przywołanych utworach:
„jawią się niemal wszystkie kompleksy liryczne eksploatowane
w późniejszych wierszach, wszystkie zasadnicze hasła: Bóg,
Ojciec, Matka, Jezus, mięso, śmierć…”. W Bramie inicjowanej
zdaniem – „Panie Boże ty nie jesteś panie Boże ty nie jesteś
nie jesteś mną!”. Kierc widział utwór z nadbudową symbo-
liczną ufundowaną „na konkretnych realiach tak zagęszczo-
nych, że pozornie bez znaczenia – naładowują się sensem
182
metafizycznym”. Pornografię w siedmiu klatkach uważał za
cenny materiał parabiograficzny z wyraźnym rysem mitolo-
gizacyjnym, który zostanie rozwinięty w Sanatorium. Frag-
ment bez tytułu mienił się zaś edytorowi jako egzemplifikacja
prozy „małego realizmu”, „gdyby nie hiatus między warstwa-
mi zdarzeń potocznych i wyższych”. Tu Piotr (zbieżność
imion z bohaterem Sanatorium i Piotrem z Pornografii – nie
jest przypadkowa) spotyka radcę prawnego Sarnowskiego
i artystę Henryka. Kontynuację tego wątku znajdziemy też
w nieukończonym opowiadaniu Zemsta, które – w mojej oce-
nie – stanowi nieznaną część Sanatorium.
Wróćmy do Pornografii… Na szczególną uwagę w tej mi-
niaturze zasługuje motyw śnienia i makabryczna wizja Piotra,
która roi się w jego głowie tuż przed przebudzeniem: na pogra-
niczu snu i jawy zjawia się najpierw ojciec, „który pozwolił się
zabić”, a potem siostra z ośmioma pajęczymi odnóżami „błyska-
wicznie odmieniając pozycję”, by po chwili z pająka zmienić się
w meduzę objadaną na dnie basenu przez ryby i trawioną przez
wodne robaczki (aluzje do Przemiany Franza Kafki i inspiracja
karaluszą metamorfozą ojca opisywaną przez Brunona Schulza
w Sklepach cynamonowych, zdają się być aż nadto widoczne:
„Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym
ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imi-
tację ceremoniału karakoniego”). Zdeformowana i okaleczo-
na („niżej ramion osoby nie było”) ucieka jednak po drabince.
Przyjdzie im się jeszcze raz spotkać na sali balowej, która okaże
się być salą „szpitalną”. Tam pomocnicy kata przywiązują siostrę
do stołu, by Piotr za pomocą narzędzi ogrodniczych mógł „zli-
kwidować tę kapustę, która wyrosła na jej brzuszku”. Do operacji
ostatecznie nie dochodzi, bowiem pacjentka znika. Oniryczna,
pełna absurdu, opowieść jednak na tym się nie kończy.
Analizując powyższe teksty Wojaczka, Kierc dostrzegał
w nich związek humoru z „okrutnie drobiazgową notacją be-
183
hawiorystyczną […] (która – dop. K.W.) osiąga swoje – w naj-
lepszym sensie etycznym – bezwstydne wcielenie”. W ocenie
Pornografii… był wręcz ekstatyczny, mówiąc o oftalmoskopie
badającym oko narracyjnej opatrzności: „Oscylacja obrazów
(bez wyraźnych granic przynależności snom – czy nie otamo-
wanym intelektualnymi rygorami instynktom), pozwala wi-
dzieć in statu nascendi cały mechanizm liryczny Wojaczkowe-
go humanizmu”. Podkreślał też doskonale uchwycony portret
artysty i sugerował, że można czytać te „szkice opowiadań”, jak
„precyzyjnie opracowany scenariusz filmowej krótkometra-
żówki o Rafale”. Jako inspirację dla tej prozy wskazywał nowe-
listykę Tomasza Manna. Dowodem na twórczą „parodyzację”
tejże twórczości przez Wojaczka miało być właśnie Sanatorium:
„mniemam, że dla przyszłego badacza epickich rodowodów
Rafała Wojaczka rzecz może być więcej niż fascynująca”. Do
tego dodać trzeba werbalizowaną przestrogę przed persewe-
racją motywów odwołujących do dzieł Faulknera czy Joyce’a,
których – jak twierdził Kierc – Wojaczek niemal zupełnie nie
czytał. Sygnalizował przy tym, że cała fabuła Sanatorium jest
drobiazgowo wierną relacją autobiograficzną, a jedynym ele-
mentem fikcji są „kolejne wersje samobójstw bohatera”.
Dziwią nieco określenia genologiczne, którymi Kierc ope-
ruje. Mówi o „próbach narracyjnych”, o „próbach prozator-
skich” czy „szkicach opowiadań”. W innym miejscu dzieli się
bezradnością, iż „trudno ustalić, czy sprawa dotyczy opowia-
dania”, gdzie indziej identyfikuje zapiski jako „wczesną prozę
autora”. Nie wiadomo, czy traktuje je jako błahe juwenilia czy
obiecujące, ale – jednak – tylko szkice. Konfuzję potęguje zaś
kognitywne wręcz rozedrganie Kierca, który komplementując
te utwory jednocześnie kwestionuje ich wartość literacką, pi-
sząc o kiksach artystycznych, „na które nie pozwoliłby sobie
Wojaczek późniejszy”. Paradoksalnie, nie stanowi to dlań prze-
szkody, by uznać jednak te „trzy prozy za jedne z najwartoś-
184
ciowszych prób narracyjnych tamtego czasu”. Nie wiadomo,
czy mówi o próbach autorstwa Wojaczka, czy o próbach w kon-
tekście szerszym, a zatem – jak należałoby sądzić – tekstach
powstających w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku.
Zostawmy niejednoznaczność i towarzyszącą tym rozpo-
znaniom dychotomiczność. „Podprogowy przekaz” sugerują-
cy, że może być coś jeszcze, jawi się jako istotniejszy. Podobnie
zresztą, jak zawoalowana sugestia Jerzego Kronholda, który na
łamach Wojaczka wielokrotnego wspominał o nieukończonej
powieści, zatytułowanej – Piąta pora roku. Jej pisanie Wojaczek
miał rozpocząć już jako osiemnastolatek, we wrześniu 1963
roku, tuż po zdanych egzaminach wstępnych na polonistykę
i rozpoczęciu studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim. Rękopis
obejmował kilka sześćdziesięciostronicowych zeszytów, a histo-
ria rozpoczynała się „egzotycznym opisem tańczącej Cyganki,
wieczorem przy ognisku nad wodą”. Według relacji Kronholda
kanwą tej opowieści były „osobiste reminiscencje mazurskiej
krainy jezior, w związku z przeżyciami marynistycznymi”. Oce-
niając tę prozę pozostawał surowy, dostrzegając w niej głównie
rzewność i rozlewność. „W gruncie rzeczy – powiadał autor
późniejszego Baranka lawiny – była to nieudana próba opi-
sania chłopięcych przygód na wodzie”. Wojaczek, opuszczając
krakowski „Żaczek”, miał ów zalążek powieści zniszczyć lub
celowo zagubić.
Zniszczył czy nie zniszczył? Zagubił czy nie zagubił? Czy
pośród nieudanych prób, były też próby udane? Chcąc roz-
strzygnąć i te kwestie, znów wystarczyło pójść przetartym szla-
kiem Kierca. Przez lata – jak sam mawiał – grzebiąc w „śmiet-
niku poety”, wydobywał kolejne utwory, zapewniając przy tym,
że daleki jest od „świadomego gwałtu na bezbronnym autorze”.
O tym, że należało papiery te przejrzeć ponownie, dowodziła
też zredagowana przez Macieja Meleckiego Reszta krwi z 1999
roku, nazwana dziś „piątym tomem” Rafała Wojaczka.
185
3.
Efektem kolejnych poszukiwań są prezentowane w tej książ-
ce utwory: Martwy sezon, Nie te czasy, Zemsta, Majtki, ***[Lę-
dyczek], ***[Piotr jadł gówno…], Opowiadanie dla Jagi [Zimny]
i Paranoje. Prozy te – jak i całą spuściznę – zdeponowano
w „Archiwum Rafała Wojaczka” w Bibliotece Zakładu Narodo-
wego im. Ossolińskich we Wrocławiu już w 1986 roku. Teczkę –
o późniejszej sygnaturze 18298/II (Rafał Wojaczek: Utwory
prozą) – w której pomieszczono autografy opowiadań oraz ich
różne redakcje, kupiono (podobnie zresztą jak i zdecydowaną
większość oryginalnej twórczości Wojaczka) – od brata Rafała,
Andrzeja. Przywoływane tu wcześniej: Brama oraz Pornografia
w siedmiu klatkach znajdują się w tej samej teczce (sic!), podob-
nie zresztą jak i tekst trzeci, opisywany w Nocie edytorskiej jako
utwór bez tytułu, który w zbiorach identyfikowany jest jako opo-
wiadanie pt. Jeszcze Polska nie zginęła.
Jak to możliwe, że Kierc nie wspomniał dotąd o tych tekstach?
Hipotezy są co najmniej dwie: nie znał zawartości całej teczki
(o późniejszej sygnaturze 18298/II) i miał wgląd w latach siedem-
dziesiątych tylko do tych trzech utworów albo – zapoznając się
z jej zawartością dzięki uprzejmości brata poety – dał się zwieść
wykaligrafowanemu dużymi literami opisowi zawartości: „bardzo
zła proza”. Mając kilka możliwości, wybrał trzy utwory, widząc
w nich teksty reprezentatywne. Dlaczego nie zdecydował się przed-
stawić na przykład „astoryjnego” opowiadania Martwy sezon albo
utworu Nie te czasy, który – jako jedyny wśród prozatorskich ar-
chiwaliów – ma swoją wersję w maszynopisie? Nie wiadomo. Poza
nasz horyzont poznawczy wykracza również kwestia związana
z ponowną kwerendą Kierca (że takie czynił – sam przyznawał,
przygotowując do druku książkę – Rafał Wojaczek. Prawdziwe ży-
cie bohatera w 2007 roku). Faktem jest, że w tej monografii czyta-
my tylko o Sanatorium, po innych prozach nie ma śladu.
186
Tymczasem spuściznę po Wojaczku dość szybko opraco-
wano, a od 2003 roku jej spektrum można było poznać, korzy-
stając z wydanego w formie książkowej Inwentarza rękopisów
Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich – kontynuacji
monograficznych katalogów literariów. Wszystkim zbiorom po-
mieszczonym w tomie XVIII przypisano sygnatury od 17946
do 18299. Układ poszczególnych archiwów lub ich fragmen-
tów oparto na logicznym porządku klasyfikacji materia-
łu. Znajdują się tam „papiery osobiste i rodzinne oraz doku-
mentacja dotycząca życia i działalności literackiej, społecznej
i pracy zawodowej, następnie zamieszczone są tomy zawierające
twórczość literacką, ułożone głównie według gatunków literac-
kich, począwszy od redakcji pierwszej aż do druku i materiałów
warsztatowych. Opisy każdego archiwum kończą jednostki ręko-
piśmienne z korespondencją”.
Wszystkie utwory, począwszy od Martwego sezonu na Pa-
ranojach kończąc, powstawały w latach 1966–1970, czyli przed,
w trakcie pracy nad Sanatorium, jak i później. (Przyjmowano do-
tąd, że ostateczna wersja poematu powstawała między 26 stycznia
a 2 lutego 1969 roku; w archiwaliach znaleźć można jednak redakcję
brulionową tekstu datowanego na sierpień 1970 roku). Ta szczególna
konstelacja tekstów wzajemnie się oświetla i stanowi nadzwyczajny
ciąg przyczynowo-skutkowy. Uwydatnia to zbieżność czasowa, oko-
liczności powstawania czy wreszcie – tożsame i spójne – schematy
fabularne i rozwiązania narracyjne (pierwsza wersja Sanatorium
datowana jest na 1967 rok, czyli dwa lata po poetyckim debiucie,
a pierwsze wzmiankowane próby powieściowe [według świa-
dectwa Kronholda] to rok 1963). Widoczny jest w tych za-
piskach pośpiech, symbolizowany kolejnymi skreśleniami
i niekończącymi się wariantami poszczególnych akapitów. Woja-
czek pisał bardzo szybko i bardzo dużo, skreślał zaś równie wiele.
Ów trans, w jaki bezsprzecznie się wprowadzał zapełniając kolejne
187
strony, lektury w oryginale nie ułatwia. Przygotowanie do druku
tych miniatur wymagało niemalże kompetencji grafologicznych.
Jeśli wierzyć zapewnieniom Kierca, Wojaczek miał zwyczaj
przepisywania wszystkich swoich utworów na maszynie i odkła-
dania ich w „czystej” wersji do teczek. Dlaczego w takiej formie
odnajdujemy tylko jeden utwór prozatorski? Odpowiedź zdaje
się być banalna – z braku czasu. W latach 1966-1970 kiedy owe
teksty powstają, Wojaczek pracuje nad wierszami i do Nie skoń-
czonej krucjaty (w jej skład wchodzą wiersze z lat 1965-1968/70),
i do Innej bajki (1967-1970), i do Którego nie było (1965-1971),
pisze też kolejne wersje Sanatorium (1967-1970).
4.
188
Przypomnijmy: dotychczasowa recepcja Sanatorium oscy-
lowała wokół problematyki podmiotowości w tym dziele, roz-
dwojenia lub wręcz rozszczepienia narratora – niejakiego Piotra
G. Sobeckiego, drugiego z kolei syna „z zawartego przed god-
nym, jasnym obliczem odpowiednio kompetentnego urzędni-
ka magistratu i zapisanego w stosownej księdze pierwszego
i jak na razie ostatniego związku małżeńskiego Edwarda Sobe-
ckiego z panną Elżbietą Żytowiecką, liczącego sobie dwadzieś-
cia dwa lata i dwanaście tygodni pewnego autora stu czterech
utworów poetyckich, czyli wierszy, z tego czterdziestu ośmiu
wydrukowanych pod metrykalnym imieniem i rodowodowym
nazwiskiem w różnych, przeważnie nieostatnich periodykach
literackich, dlatego też w wiadomych kręgach nazywanego
młodym poetą, które to słowa już bez potrzeby dodawania ja-
kichkolwiek innych prawie wyczerpująco i chyba dość precy-
zyjnie określały jego stan, to znaczy kondycję, zatem nie tylko
profesję, ale i sytuację, możliwości, widoki, nadzieje, sposoby
bycia, tryb życia, rozkład dnia, warunki finansowe, powierz-
chowność w rozumieniu odzienia i nie tylko odzienia, charak-
ter, walory umysłowe, wykształcenie etc., etc.”.
Badacze identyfikowali poszczególne elementy należące do
sfery biografistyki, kontrastując je z fikcjonalnością lub mito-
logizacją. Akcentowano interesującą współzależność modułów
poetyckich jako części kompozycyjnych tej prozy oraz przeni-
kanie się ich z warstwy fabularnej utworu do kolejnych tomów
wierszy Wojaczka. Pisano o kategorii śmiechu rządzonego
i rządzącego się „logiką odwracalności norm wartościowania”,
o wszechobecnej ironii, karkołomności, bezradności i rozwar-
stwieniu języka oraz tegoż „fantazmatycznym produkcie auto-
referencji”, psychoanalitycznych kategoriach libido, pożądaniu,
głodach, złu, wstręcie, taktylności, a nawet szerzej: o „fizjologii
jako niezbywalnej szansie na odkrycie prawdy” i demistyfikacji
realności.
189
Widziano w Sanatorium wyrafinowaną grę podszytą auto-
matyzmem nieświadomości, wspominano o „pijackości” tej
opowieści oraz o wątku penalizacji Piotra G. Sobeckiego czy
jego głębokiej alienacji. Krytyka zajmowała się alternatywnymi
modelami istnienia, manipulacyjnym potencjałem języka, typi-
zacją samotności, podziałem na „ja” opisywane i „ja” opisujące,
wreszcie podejmowano problematykę komunikacji niewyrażal-
nego. Czytano Sanatorium jako poemat „o znamionach powieści
obyczajowej niespodziewanie zmieniający się w (melo)dramat”,
o „metonimicznych relacjach zaprowadzania ładu i czystości”,
wreszcie o ambiwalentnym stosunku bohatera do fizyczne-
go bytu. Poszukiwano intertekstualnych odniesień w dziełach
Joyce’a, wskazując na koincydencję z opisem defekacji Blooma
w Ulissesie czy po prostu joyce’owską precyzję opisu. Mówiąc
o „alegoryzacji pojęcia wyroku” i parodiowaniu „walki ze świa-
tem”, odwoływano się do Procesu Franza Kafki, konstrukcję
„wyższej warstwy semantycznej poematu” stawiano zaś w jed-
nym rzędzie z Księgą Genesis albo Mannowską kosmologią.
Wielowątkowość, wymieszanie gatunków, sinusoida poetyk
i nastrojów, stylizacje, cytaty i kryptocytaty, odwołania do wier-
szy własnych i cudzych, anegdoty i Pascalowskie wręcz dyserta-
cje – to wszystko pozwala widzieć w Sanatorium egzemplifikację
literatury sylwicznej. Bohater tej opowieści nie dość, że sam bawi
się literaturą, to perfidnie zabawia się ze swoim czytelnikiem.
5.
Czas na kilka uwag o naszych „sanatoryjnych” miniaturach.
Z braku miejsca ograniczymy się tu do kwestii najistotniejszych.
Fragmenty [Piotr jadł gówno] oraz wyimki Zemsty spa-
ja przede wszystkim postać Piotra (nazwisko Sobecki poja-
wia się incydentalnie, podobnie zresztą jak i w Sanatorium),
z którym w sposób nierozerwalny łączą się wszystkie treści
i na którym – niezależnie od perspektywy narratora – koncen-
190
truje się cała fabuła. Znana z poematu dykcja jest tu doskonale
wyczuwalna, a niekończące się wręcz, wielokrotnie złożone
zdania oblepione girlandami znaczeń i sensów, dopełniają lub
rozwijają znane już wątki, nierzadko będąc przyczynkiem do
spektakularnej realizacji literackich konceptów i nowego języ-
kowego otwarcia:
Po napisaniu tego prostego oznajmującego zdania, odło-
żyliśmy ołówek, który wcześniej skrupulatnie naostrzyliśmy,
nawet zbyt skrupulatnie, tak, że kiedy stosownie ująwszy na-
rzędzie przyłożyliśmy zaostrzony grafit do przygotowanej
zawczasu białej karty dosyć niezłego papieru, aby wyrzeźbić
w niej pierwszą cyfrę, zaostrzony nadmiernie koniuszek złamał
się i prysnął, a my musieliśmy złagodzić nieco nacisk i wszel-
kim sposobem powstrzymywać drżenie dłoni, by zdolna była
stać się piszącą, i dopiero wtedy udało nam się ową pierwszą
i potem następne cyferki tego prostego oznajmiającego zdania
postawić, a także wycisnąć w karcie kropkę na zakończenie
zdania, przy czym znowu nie mogliśmy się powstrzymać od
uczynienia tego z nadmiernym, można powiedzieć słusznie,
histerycznym naciskiem, co spowodowało, że grafit złamał
się ponownie, za to kropka była co najmniej imponująca i za-
mykająca owo pierwsze oznajmujące zdanie nieodwołalnie,
oczywiście tylko na papierze, więc po postawieniu tej ogrom-
nej już nie kropki tylko kropy odłożyliśmy ołówek, właści-
wie odrzuciliśmy go, cisnęliśmy tak, że potoczył się po stole
i spadł ze stołu na podłogę, co zmusiło nas do schylenia się
i podniesienia go, jednak nie przeprosiliśmy się natychmiast
z narzędziem i nie użyliśmy go, po odpowiednim, spokoj-
nym zaostrzeniu do snucia dalszego ciągu, tylko odłożyliśmy
na stół obok karty, na której z przerażeniem czytaliśmy owo
pierwsze proste oznajmujące zdanie, po czym odsunęliśmy
kartę na pewien łagodzący dystans, odsunęliśmy się razem
z krzesłem od stołu, i jeśli tak można powiedzieć, odsunęliśmy
się od siebie i spojrzeli po sobie, czy kłamiemy?
191
To zdanie pochodzi z najbardziej ohydnego – jeśli rozpa-
trywać go w kategoriach estetycznych, a nie literackich – frag-
mentu prozy, jaki kiedykolwiek wyszedł spod pióra Wojaczka.
Całość rozpoczynająca się incipitem [Piotr jadł gówno], przywo-
dzi na myśl ostatnią część Sanatorium, czyli Przez wodę i ogień,
a zwłaszcza jej początek (o potencjalnych odwołaniach do opisu
defekacji Blooma już wspominaliśmy). Wszystko cuchnie gów-
nem. Odór fekaliów ogarnia i przenika nie tylko bohatera, ale
i wszystkie sprzęty w jego pokoju. Wyczuwalny jest w przestrzeni
opisywanej, przeczuwany zaś w tej, która umyka narracji. Smród
jest na tyle mocny, że anektuje dla siebie wszystko, nie zważając
na granicę (także samej opowieści). To, co zajmuje Sobeckiego,
to ustalenie konkretnego miejsca, w którym fecesy mają swoje
źródło. (Do)chodzenie przynosi rezultaty. Mówiąc mało oględ-
nie, bohater konstatuje, że poprzedniej nocy prawdopodobnie
musiał „zesrać się na środku pokoju i zaraz jakoś uprzątnąć”, bo
obudziwszy się nie pamiętał żadnych szczegółów. Przychodzi-
ło mu na myśl, „że może to zesrał się kto inny, na przykład ten
wiecznie pijany poeta Wojaczek, ale cóż, trudno, już wszystko się
stało”. Pokrzepia się myślą, że przecież zamiast na środku pokoju,
mógł oddać stolec w gorszym miejscu. Przed zaśnięciem zdąży
powinszować sobie, „że przecież nie w pościel się zesrał”.
Wojaczek posuwa się zdecydowanie dalej, oscylując na mar-
ginesie dewiacyjnej koprofagii. „Prawie kanibalizm” – ocenia
narrator. Sens tego „posunięcia” jest zdecydowanie głębszy, ale
i znacznie ciekawszy niż diagnoza, jaką – z medycznego punktu
widzenia – wpisać mielibyśmy do karty pacjenta leczącego się
z zaburzeń psychicznych. Procesy „wydalania” i „zjadania”, choć
ewokują skojarzenia natury fizjologicznej, u których podstaw
leży pobudzenie i podniecenie seksualne (koprofilia), niejako
z zasady pozbawione są kontekstu erotycznego. Procesowi,
który zostaje tu przywołany i zamknięty w obrazku skatolo-
192
gicznym, towarzyszy proces inny: „wydalanie” tekstu. Należy
jednak rozluźnić krępujący lekturę gorset jednoznaczności i
banalnych uogólnień na rzecz zróżnicowanego zespołu zna-
czeń. Intencją Wojaczka jest – jak się zdaje – zaprogramowana
ekstrapolacja sensów.
Bohatera oglądamy po akcie defekacji – „zarezerwowanym”
dla sfery wyobrażeniowej czytelnika – choć właśnie w trakcie
konsumpcji tego, co przed chwilą wydalone. „Na nasze wiel-
kie i prawdziwe nieszczęście” – powiada narrator – musimy
to obserwować. Czynność (spożywania ekskrementów) wyko-
nywana jest przez Piotra „z konieczności” na kolanach po to,
by nadać gestowi rangę i „znaczenie metafizyczne; religijne”.
Uwierzytelnia to również miejsce ceremonii, w którym ów akt
się dokonuje: toaleta jawi się tu jako kaplica, a sedes symbolizuje
ołtarz. Późniejsze obmycie rąk („w gównianej wodzie zbierającej
się na dnie miski sedesu”) wpisuje się w gest liturgiczny – obmy-
wania winy i grzechu. Piotr w zaaranżowanej przez siebie mszy,
w trakcie Komunii Świętej (z konieczności na kolanach) zamiast
ciała boskiego symbolizowanego przez hostię, spożywa tyleż
ciało ludzkie, co tegoż ciała biologiczny destrukt. Po jedzeniu
obmywa zaś ręce wodą nieświęconą; zbrukaną w kale. Wszel-
kie właściwości wyprowadzane z opisu świata w odniesieniu do
Boga (za takie należy uznać sens sakralny tej opowieści) zostają
radykalnie zaprzeczone; sprofanowane. Ortodoksyjna teologia
katafatyczna musiałaby zadrżeć na takie dictum. Pobrzmie-
wające tu echa deifikacji człowieka (skoro je odchody, może
wszystko – jest wszechmocny) brzmią arcyheretycko, nawet
jeśli przywołamy w sukurs kategorie wstydu i niewiedzy. Nar-
rator zauważa, że „gdyby [Piotr] był świadomy symbolicznego
charakteru tej sceny, gesty jego byłyby chyba bardziej ceremo-
nialne, niż były, Piotr starałby się wtedy jakoś dopełnić obrząd-
ku. Pozostaje nam tylko niepewność, choć tak bardzo chcieli-
byśmy usprawiedliwić Piotra”. To się nie uda, bo gestowi Piotra
193
i perspektywie per negatio, towarzyszy chichot i odór wydycha-
nego alkoholu. Całkowita negacja, w której dostrzec można rys
gnostycki, ewokuje zaś apofatyczny rodzaj teologii. Wychodząc
z pomieszczenia Piotr upewnia się, czy na bieliźnie nie pozo-
stały ślady „strasznego procederu”, którego się właśnie dopuś-
cił. Dopiero po „przekroczeniu progu” możliwe jest zmycie
taktylnego brudu.
Całość spiąć trzeba metaliteracką klamrą, bowiem opisywana
historia jest wymysłem opisującego ją i odbywa się w momen-
cie literalnego zapisu, nad którym ktoś inny przejmuje kontrolę.
Bohater – wbrew woli i wiedzy narratora, o czym jednakże ten
narrator mówi – niczym demiurg wychodzi z tej fabuły i ją przej-
muje, opowiadając inną historię niż ta, którą zaplanowano. Inną,
czyli dalece wykraczającą poza pierwotnie przyjęte – jak się zdaje
– (literackie) zasady i prawa. Metaliteracka gra odbywa się tu na
kilku poziomach, a jej zasady – z zasady – są oczywiście nieoczy-
wiste. Można by rzec, iż wchłania się tu „opowieść” o tym, co
wydalone, czyli o „gównie”. Narrator wydala (w treści) historię
o tym, co i dlaczego właśnie jest wchłaniane przez bohatera. Czy-
telnik w toku lektury, która wpisana jest w jeszcze inny poziom
tej opowieści, wchłania to, co narrator mówi o wchłanianiu wy-
dalonego (akt Piotra), jednocześnie będąc „niemym” świadkiem
i uczestnikiem wydalania (tekstu), bezwiednie niejako wchłania-
jąc wszystko to, co wydalone i przez narratora, i przez Piotra.
Następujących po sobie wydarzeń nie da się powstrzymać:
I zrozumieliśmy, że na nic zda się darcie karty, łamanie
ołówka, na nic zda się, choćbyśmy podarli wszystkie karty
i połamali wszystkie ołówki, i podpalili magazyny z papierem
i ołówkami, i podpalili fabryki papieru i fabryki ołówków,
i podpalili tartaki, wymordowali drwali i podpalili lasy.
194
jest pod wpływem alkoholu. Proces konsumpcji – jak się zda-
je – nie miałby szansy powodzenia, gdyby bohater pozostawał
w „trzeźwej nietrzeźwości swoich czynów”. Nie wiadomo, czy
rzeczywistość kreowana jest przez wyobraźnię narratora, czy to,
co wyobrażone, wymyka się (i jak?) spod kontroli, stając się sa-
modzielnym bytem, przy jednoczesnym ubezwłasnowolnieniu
w ramach opisywanej właśnie sytuacji. To, co demoluje psychikę
Piotra (alkohol), ułatwia zaś narratorowi „płynne” przechodze-
nie od snu do jawy; od tego, co rzeczywiste, do tego, co ze świado-
mą percepcją i racjonalnością niewiele ma wspólnego. Mieszanie
porządków, planów i znaczeń – to zabieg eksploatowany przez
Wojaczka dość często. To, co realistyczne, jest marginalizowane,
istotne jest bowiem to, co właśnie mitologizowane i deformowa-
ne przez wyobraźnię. Wykorzystywanie w tej opowieści symbo-
liki liturgicznej i gestów przynależnych sferze sakralnej jawi się
jako realnie nierzeczywisty element świata (nie)przedstawionego
– urojonego; zanurzonego w fikcjonalności. Transgresywność –
bardziej lub mniej symboliczna – jest niepodważalnym znakiem
rozpoznawczym nie tylko prozy, ale i całej twórczości Wojaczka.
W Zemście, jedynym tekście, który wskazywałby na jakieś
ambicje scenariuszowe – znajdujemy rozpisany w punktach
szczegółowy plan fabuły – Wojaczek powiela własne motywy
i rozwiązania formalne. Dość wspomnieć, że jedna ze scen „przy-
piętych” do tego fragmentu prozy, podobnie zresztą jak Sanato-
rium, rozpoczyna się od motywowanego głodem przebudzenia
Piotra, po czym następują dywagacje na temat własnego penisa
(ujęcie członka w dłoń, ściągnięcie skórki kwitowane stwier-
dzeniem „dobrze być obrzezanym”) wieńczone oddaniem mo-
czu do butelki, a zaraz potem pojawia się nieodzowna potrzeba
poszukiwania i spożycia alkoholu, co ma niewątpliwie związek
z przypadającymi na ten dzień imieninami. W kontekście fabu-
larnym oba utwory – zwłaszcza w swej początkowej fazie – są
niemal bliźniacze; różnią się jednak detalami. Mocno rozbudo-
195
wane zdania kontrastowane są krótkimi, rzeczowymi enuncja-
cjami wszechwiedzącego narratora.
Zemsta rozwija „akapit więzienny”, który w Sanatorium jawił
się jako incydentalny, niemal niezauważalny wątek sprowadza-
jący się do nakreślonej pobieżnie więziennej codzienności Pio-
tra: sprzeciwiając się robotom publicznym i pracy w „kolekty-
wie brygady” bohater zostaje zamknięty w jednoosobowej celi
i pozbawiony możliwości wykorzystania czasu choćby na pracę
twórczą. W Zemście, opis penalizacji Piotra jest szerszy, zaryso-
wany wyraźniej i opowiedziany w innym kontekście.
Penalizacja, to dobry pretekst do snucia na wskroś egzysten-
cjalnej refleksji o reperkusjach wywołanych, tym razem, przez
umowne „cztery-osiem”, czyli osadzenie i odosobnienie Sobeckie-
go na (aż lub tylko) dwie doby. Oto trafiamy z Piotrem do celi,
w której nie ma kibla, a jest potrzeba… wypróżnienia się, także
z wszechwładnego wstydu i kaca (obie kategorie zdają się być
nierozdzielne, wzajemnie się eksplikując), na które jest się „ska-
zanym” zarówno w zamkniętym pomieszczeniu, jak i po wyjściu
na wolność. Problemy z odizolowaniem mieszają się tu z kompli-
kacjami gastrycznymi, które są pochodną nadużywania alkoholu.
Znów powracają do łask motywy skatologiczne. Oba fragmenty
mają jednak charakter dość zwyczajny, minimalistyczny i dość ła-
two wpisać by je było w konwencję prozy „małego realizmu”.
Jak sygnalizowałem, w innym fragmencie Zemsty kon-
tynuowany jest wątek znany w pomieszczonym już w Utwo-
rach zebranych fragmencie [Piotr umieściwszy swoją osobę],
z którego dowiadujemy się o spotkaniu Piotra z radcą prawnym
Sarnowskim, którego ratuje „przed niechybną śmiercią”, gdy ten
nieopatrznie wkroczył na jezdnię. Scenę tę kończył opis konflik-
tu Sarnowskiego z artystą Henrykiem („O kurwa mać, powie-
dział Henryk, ten chuj znowu mnie obraża”) i próby zażegnania
tegoż wspólnym piciem wódki w „Cyganerii”, gdzie wznoszą to-
ast za „zdrowie śmierci”, która patrzy im w kieliszki. Tym razem
196
akcja przenosi się do Klubu Książki i Prasy, gdzie Sarnowski –
niczym bohater Ferdydurke – w jakimś iluzorycznym pojedyn-
ku na miny wystawia język w kierunku Piotra, „powtarzając tę
znakomitą czynność” kilkakrotnie, oznajmiając przy tym, że ten
„jest chujem”. Gdy mijają milicyjną knajpę „Savoy”, napotykają
aforystę Henryka (artyzm zostaje więc sprecyzowany). Przed
uściśnięciem dłoni, „Sarnowski zaczepił go słowami: Ja muszę
pana zaczepić”. Absurd tej sytuacji potęguje pointa: „No więc
trzech nas było, z tego jeden pijany; więc wobec tego było nas
albo więcej, albo mniej, zależy, jak liczyć pijanego radcę”.
Oba fragmenty ewokują sceny z Sanatorium, w których spo-
żywanie trunków i towarzyszące tej czynności rozmowy roz-
pisane są według jednego wzorca. Dość wspomnieć epizody
z Januszkiem, Cioskiem czy Wieśkiem, których spotyka Sobecki
pijąc wódkę nie tylko „w lokalu dla artystów”. Sarnowski z Hen-
rykiem bez trudu odnaleźliby się w panoramie przywoływanych
w poemacie postaci.
Interesująco w Zemście jawi się też wątek służącej: „garbatej
Magdy”, który mógłby uzupełnić charakterystykę Piotra G. So-
beckiego o wiedzę jeszcze sprzed okresu adolescencji, oświet-
lając przy tym problem gynofobii, mizoginizmu czy po pro-
stu skomplikowanych relacji z kobietami: „Mieszkanie pełne
było bab, […] Potem w tej za krótkiej nocnej koszuli stawał do
tych bab i nie wiedział, jak ich uniknąć, kiedy chciał się ubrać
w dzienny strój. Bowiem baby były wszędzie: nawet kiedy ucie-
kał z ubraniem do jednego niezamieszkałego pokoju […] i pa-
trzyły, gapiły się, kiedy próbował, nie zdejmując koszuli, włożyć
pod nią majtki”. Jak powie w Sanatorium Sobecki: „musiało być
coś takiego w moim zachowaniu i w moim wzroku, że nawet nie
potrzebowałem mieć wypisane na czole, aby kobiety domyśliły
się i nie robiły trudności”.
Nie te czasy – jawi się jako utwór w pełni autonomiczny
i skończony. Jedyny spośród wszystkich tu prezentowanych –
197
przepisany przez Wojaczka na maszynie. Zabawmy się pewną
hipotezą. Potencjalnym łącznikiem z Sanatorium na poziomie
fabularnym mógłby być Piotr, tym razem uciekający od proble-
mów w „cudowny trójkąt majteczek” (swoje znawstwo w tema-
tyce bieliźniarskiej ujawnia Wojaczek w opowiadaniu Majtki),
ukrytych pod spódniczką napotkanej przypadkowo kobiety
(którą dostrzega mimochodem patrząc „miastu między nogi”).
To, w co ucieka, symbolizuje de facto jego fatalne położenie.
W odważnej obyczajowo historii pisanej przecież w latach
sześćdziesiątych ubiegłego wieku (temat aborcji tabuizowany
także i dziś przez prawicową narrację) pojawią się dwie posta-
ci kobiece: Lucyna i Anna (przyszła małżonka Piotra G. Sobe-
ckiego? – to raczej wariacja).
W Sanatorium to Annie „z czasem rósł [jej] brzuch i mijał
ostatni termin dokonania zabiegu pozbycia się płodu, o czym
zresztą nie myślała”. Tu zabiegowi poddaje się Lucyna, którą do
gabinetu lekarskiego odprowadzają wspólnie Piotr z Anną. Do-
chodzi do interesującej zamiany ról, a jej komplikacje widać na
poziomie emocjonalnym tej opowieści, notabene równie zim-
nym jak chirurgiczny skalpel.
Za obiekt seksualny w oczach Piotra nie uchodzi jednak Lu-
cyna, której „świetnie wymodelowany tyłek” robi na nim wra-
żenie, a jej rosnący brzuch nie powstałby bez jego udziału, ale
właśnie Anna – stanowiąca niebezpieczeństwo dla tego związku.
Ta, którą chwilę wcześniej siedząc obok Lucyny podglądał, gdy
mrugała „do niego wygoloną, lecz już zarastającą bladą szcze-
cinką, spoconą, obrzydliwie i czule intymną pachą”. Co więcej,
w scenie o mocnym zabarwieniu erotycznym Piotr „wchodził
między jej rozstawione nogi – ponieważ miała za sobą okno peł-
ne jaskrawego światła – widoczne doskonale pod prześwietloną
sukienką”. Dalsza narracja jeszcze bardziej sprawy komplikuje.
Piotr „zawadził dłonią o pierś” i natknął się na „ogromne poślad-
ki”, wygłaszając przy tym aforyzm o męskiej potencji.
198
Abortus provocatus, czyli przedwczesne zakończenie ciąży
w wyniku interwencji zewnętrznej – zabieg, który w Sanatorium
jawił się jako niemożliwy do realizacji – tu dzięki pomocy opła-
conego należycie znajomego lekarza – znajduje dla siebie, także
literackie, rozwiązanie. Narrator opisuje ten fakt na poziomie dość
ogólnym, bez detali, posiłkując się najpierw metaforyką: „Zielo-
ny krzyk rozdarł płachtę krwi, porównał niebo z ziemią”, później
zaś niemalże filmowym kadrem, który wyjaśnia, co przed chwilą
się wydarzyło: „Lucyna leżała na ceratowej kozetce, cicho kiwnę-
ła ręką. Spódniczkę miała trochę zadartą, biedne nogi porzucone
jakby na uboczu […] – Dobrze, już dobrze – powiedział doktor.
Stał szerokim tyłem, zbierał i ciskał narzędzia do sterylizatora”.
Zauważmy, że wątek ten pojawia się w Pornografii…, gdy
Piotr śni o kapuście, wyrastającej na brzuszku oraz o narzędziach
ogrodniczych, którymi będzie można się jej pozbyć. Refleksy tej
problematyki znajdziemy również w kilku pomieszczonych tu
wierszach. Nie sposób nie odnieść się do budowy tego opowia-
dania. Skondensowana fabuła oparta zostaje o formułę dialogo-
wą, która zdawała się nie być dotąd mocną stroną mikołowskiego
autora. Tu jest zgoła inaczej, a swada, z jaką przychodzi mu pod-
rzucać kolejne kwestie wypowiadane przez bohaterów dramatu
świadczą i o wyczuciu formy, i – co przecież równie ważne – zna-
komitym słuchu językowym. Dodać należy do tych rozpoznań
ironię, egzekwowaną przez Wojaczka, by narracja osuwająca się
w stronę absurdu nie zamieniła się w groteskę.
6.
Tomasz Kunz w tekście Poza zasadą literackości albo poezja
jako projekt egzystencjalny pomieszczonym w tomie Wojaczek-
-przeczytany. Szkice i eseje o twórczości Rafała Wojaczka przy-
pomina, że twórczość poetycka Wojaczka pojmowana jako
intencjonalny projekt metapoetycki, w sensie strukturalnym
ma charakter czysto literacki, a zatem winna być rozpatrywa-
199
na „poza uwikłanym w skandalizującą mitologię kontekstem
biograficznym, skłaniającym często do uznawania artystycznej
legendy poety za integralną część jego dzieła”. Takim zastrzeże-
niem kieruje się dzisiejsza „wojaczkologia”, kanonizująca poetę.
Ale co zrobić z Martwym sezonem czy Opowiadaniem dla Jagi
[Zimny], czyli tekstami, w których podmiot mówiący jest jawnie
tożsamy z autorem?
Z pewnego punktu widzenia, intencja Kunza wydaje się jasna
i trudno odmówić mu racji: legenda szkodzi twórczości Wojacz-
ka, upodrzędnia ją i pozbawia autonomii (choć sprzyja jej po-
pularności). Szukanie w twórczości wątków autobiograficznych
i wyjaśnianie jej za pomocą biografii autora to – jak wiadomo
– zła, czasem wręcz prymitywna, hermeneutyka. Kunz zatem
przeciwstawia sferę biografii i dzieła – i wybiera jedną z nich
(dzieło). Entuzjaści legendy Wojaczka wybierają drugą. Wolno
jednak, i do tego zachęcają wspomniane teksty Wojaczka, wy-
brać inną drogę – i zacierać samo to odróżnienie, na którym
bazuje i Kunz, i ci, których on zwalcza. Należałoby – jak sądzę
– szerzej pojąć ową „intencjonalność metapoetycką” autora Innej
bajki i założyć, że jej częścią jest zachęta do przyjęcia czegoś, co
można by nazwać autobiograficznym trybem lektury całej twór-
czości Wojaczka. Tryb ten – jak wyjaśnia Andrzej Skrendo (pi-
sząc o Różewiczu, ale uwagi te wolno też odnieść do Wojaczka)
– jest dialektyczny: ujawnia autobiograficzny podtekst tego, co
wydaje się literackie, i literacki tego, co autobiograficzne. Status
tekstu Wojaczka byłby w tym ujęciu dynamiczny – i to w pewien
ściśle określony sposób. Przesuwałby się nieustannie od fikcji do
rzeczywistości – i w drugą stronę. Zatem, zamiast odcinać dzieło
Wojaczka od jego biografii po to, aby potem na nowo sfery te
mozolnie scalać, lepiej założyć, że – jak pisze Skrendo –„to, co
autobiograficzne, łatwo może się okazać kreacją, z kolei kreacje
artystyczne ujawniają swe głęboko autobiograficzne podłoże”.
Biografia nie daje się z tekstu wypreparować – ale też odtąd nie
200
ma takiej potrzeby. Tekst inherentnie tkwi w biografii – i nie spo-
sób go stamtąd wyrwać. Tekst i biografia zawierają się w sobie
niejako nawzajem. Na przemian – jakby na zasadzie metonimii
– stają się swym zbiorem i podzbiorem. Oczywiście, nie każdy
tekst będzie do takiego trybu lektury pasował równie dobrze
– ale też nie ma takiego, który z góry i arbitralnie można by
z niego wykluczyć.
Martwy sezon oraz Opowiadanie dla Jagi [Zimny] w autobio-
graficzny tryb lektury wpisują się wręcz doskonale. Wojaczek
jawi się w tych konkretnych utworach – jakby powiedział Mi-
lan Kundera – jako badacz własnej egzystencji, jej możliwości
oraz życiowych alternatyw. Ego tworzy albo odtwarza ekspery-
mentalne sytuacje, którym daje się ujście w postaci ich notacji.
W kontekście tego, co napisałem, lepiej byłoby powiedzieć: za-
mknąć w przestrzeni fikcji, lub jeszcze inaczej: to owo pojęcie na-
leżałoby otworzyć na coś wobec niego innego, do czego jednak
fikcja – i to pokazują teksty Wojaczka – siłą pewnego zagadkowe-
go w gruncie rzeczy przymusu się odnosi. I czym – w jakim sensie,
podskórnym albo ambiwalentnym – jest: dla życia.
Odpowiadając zawczasu na pytanie, co prezentowane tu
utwory mówią nam nowego o twórczości Wojaczka: mianowicie
to, że autobiograficzności nie sposób zamknąć w fikcjonalności,
fikcjonalności zaś nie sposób odróżnić od autobiografii.
Prywatność jest tu dominantą wszystkiego, co podlega proce-
sowi literackiemu i fabularnym kontekstom. Dlatego oba utwory
daje się czytać jako modelowe dla literatury biograficznej czy –
nie ma w tym przesady – sowizdrzalsko-pamiętnikarskiej. Przy
takim założeniu rację miałby Kierc, który dowodził, że najważ-
niejszym literackim bohaterem Wojaczka był Wojaczek, a prozy
te daje się czytać jak „precyzyjnie opracowany scenariusz filmo-
wej krótkometrażówki o Rafale”.
Pokrótce można rzec, iż Martwy sezon jest opowieścią
o dwutygodniowym pobycie w Domu Pracy Twórczej „Astoria”,
201
który przypadał na początek czerwca 1969 roku. Wojaczek tra-
fia do Zakopanego jako stypendysta Związku Literatów Polskich
(„Mamo, zeszmacę się i napiszę podanie o stypendium na dru-
gi kwartał. Może Worcell poprze, skoro chodzi i dobrze o mnie
mówi”). To moment szczególny: kończy Sanatorium, dostaje in-
formację od Janiny Szczerskiej, że Ossolineum wyda Inną bajkę,
do której Wojaczek wciąż dorzuca kolejne wiersze, jednocześnie
pisząc Nie skończoną krucjatę. W liście do matki snuje „straszne
plany popełnienia czegoś nowego w dziedzinie słowa pisanego”.
Dla wszystkich przywoływanych w Martwym sezonie sytuacji
udaje się znaleźć potwierdzenie i zrekonstruować ich przebieg
wykraczając poza kontekst literacki. Akcentując najważniejsze
elementy fabuły wskazywać będziemy ich faktografię. Wskaże-
my wybrane, na wszystkie nie ma tu miejsca.
Pierwszoosobowy narrator oznajmia: „Przybyłem tu, bo tak
mi napisano. Napisano na maszynie, na arkusiku firmowego pa-
pieru”. Po „po-podróżnych ablucjach” opuszcza swój pokój i scho-
dzi piętro niżej, gdzie czeka na niego kierowniczka Domu, czyli
Maria Krasicka przez stałych bywalców domu i przyjaciół zwana
„Mulą”, „Panią Mulą” albo „Marią Krasiółką”. Pracę rozpoczęła
w 1950 roku – jak pisał Stanisław Kaszyński – „dzięki życzliwym
zabiegom męża jej kuzynki – Romana Brandstaettera”. Według
Adama Hollanka – autora Pacałychy, pomóc miał w tym także
autor Spiżowej bramy, czyli Tadeusz Breza. O tym, że była z tych
Krasickich, ironicznie wspominał Jerzy Putrament: „osoba z fa-
talnym nazwiskiem […] z tych samych…”.
Pierwszy dzień pobytu Wojaczka zbiega się z wyborami do
Sejmu PRL, które odbyły się 1 czerwca (zgodnie z uchwałą Rady
Państwa z dnia 14 marca 1969 r. o zarządzeniu wyborów do
Sejmu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i do rad narodo-
wych). Według danych Biura Politycznego KC PZPR frekwen-
cja wyniosła 97,61%. Podróż do lokalu wyborczego – topogra-
202
fia Zakopanego podpowiada, że mieścił się w „Hotelarzu”, czyli
w Zespole Szkół Hotelarsko-Turystycznych na ulicy Partyzantów
– w towarzystwie syna kierowniczki oraz jej synowej – nie jest fa-
bularnym wymysłem Wojaczka. Uwierzytelnia ją Szymon Krasi-
cki, syn Muli Krasickiej, do którego dotarłem dzięki Szymonowi
Słomczyńskiemu. W archiwum rodzinnym zachowało się nawet
zdjęcie beżowego volkswagena, „którym powoził młody pan”
(warto zasygnalizować, że volkswagenem – już innym – prze-
mieszczać się będzie Wojaczek w towarzystwie Reny [Mireckiej]
i Grażyny [Lisowskiej] w Opowiadaniu dla Jagi). Jak głosowali,
nie wiemy, choć dowcipy opowiadane w drodze do lokalu wy-
borczego przez Wojaczka: „Wyborco! Nie skreślaj! To nie ToTo-
-lotek!”, pozwalają domniemywać, że pośród 7 766, czyli 0,04%
ze wszystkich wówczas oddanych głosów nieważnych, mógł się
znaleźć także głos Rafała (oczywiście to tylko hipoteza).
Według relacji zapisanej w Martwym sezonie Wojaczek spo-
tyka w „Astorii” Stanisława Lema, którego rozpoznaje „nie-
zwłocznie”. Pan R., którego tożsamość w tekście nie zostaje
dookreślona, to Julian Rogoziński („rozpoznałem, znając go
przedtem z fotografii”). Oba nazwiska pisarzy, którzy zwykli
odpoczywać pod Giewontem, wymienia Wojaczek w liście do
ojca doprecyzowując, że obaj „znakomici”. Z lektury Sanatorium
wiadomo, że był tam również m.in. Janusz Maciejewski, który
przy sąsiednim stole opowiadał Rogozińskiemu o psie profesora
Hernasa, psie, który czuwał w oknie willi blisko tej na ulicy Lin-
dego, gdzie mieszkał Rafał. O rozmowie tej czytamy w opowia-
daniu Na progu – co po raz kolejny każe snuć domniemania, czy
i Martwy sezon nie jest elementem sanatoryjnej układanki!
W Zakopanem – czego narrator nie ujawnia – Wojaczek na-
wiązuje także znajomość z Kazimierzem Ratoniem. Do spotkania
obu poetów doszło na pewno. 6 czerwca, mniej więcej w poło-
wie turnusu, Wojaczek otrzymuje od autora późniejszych Pieśni
203
północnych kartkę pocztową z wizerunkiem „papieża przejścio-
wego”: „Miło mi było poznać człowieka o złym samopoczuciu
i obojętnego. Toteż pozwalam sobie przesłać tę podobiznę Jana
XXIII, tego dobrodusznego chrześcijanina, którą otrzymałem
w klasztorze w Tyńcu. Pozdrowienia dla J. Rogozińskiego”.
Pokusiwszy się o zidentyfikowanie innych pojawiających
się w tekście postaci, z wielkim prawdopodobieństwem moż-
na stwierdzić, że „Pani K.” to Wanda Kragen, znana naonczas
tłumaczka mieszkająca w nieodległym Krakowie. Zofia Woźna,
czyli Bela Laser, która miała w 1969 roku 58 lat, 24-letniemu Wo-
jaczkowi jawiła się jako „starsza pani”.
Adam Hollanek w swojej wspomnieniowej książce Pacałycha
przekonuje, że w „Astorii” nie było dnia „bez błazenady i – mó-
wiąc po lwowsku, co lepiej nieraz oddaje rzeczywistość – paca-
łychy. Jakby tradycja witkacowska tego podgórskiego, ciężkiego
od dymu papierosów i gruźliczych wyziewów kurortu – ciągle
żywa – zmuszała do śmiesznych czy kpiących poczynań. Zwłasz-
cza w czasie, który absolutnie szczerym wynurzeniom nie sprzy-
jał”. Kontekst polityczny, na który naprowadza autor Pacałychy,
był szczególny. Napięcie polityczne musiało być wyczuwalne,
tym bardziej, że rok 1969 był – jak pisał Kierc w książce Rafał
Wojaczek. Prawdziwe życie bohatera – „rokiem wielkiego kaca
politycznego po hańbie antyżydowskich represji, po najeździe
na Czechosłowację, po świństwach «oczyszczania» instytucji
państwowych z «agentów syjonistycznych», cały ten rok odbity
w wierszach Rafała Wojaczka – objawia swój apokaliptyczny wy-
miar, w zupełnie innych rejestrach”. Wątków tych jednak w Mar-
twym sezonie nie ma. Wojaczek zajęty jest głównie sobą i poszu-
kiwaniem w księgarniach zakopiańskich debiutanckiego tomu.
Wszystkie refleksje – tekstowe i pozatekstowe – ogniskują się
wokół ówczesnego redaktora „Poezji” i szefa redakcji Polskiej
Prozy Współczesnej w Państwowym Instytucie Wydawniczym
204
– Juliana Rogozińskiego. Kierc domniemywał, że w „Astorii”
doszło do jakiejś rozmowy Wojaczka ze znakomitym gościem,
a jej pokłosiem miał być Początek poezji – wiersz, który Wojaczek
dedykuje właśnie „Panu Julianowi Rogozińskiemu”. W istocie
do spotkania doszło, co potwierdza nieznana szerzej korespon-
dencja z archiwum Anny Gostkowskiej. Szczegóły poznajemy
w liście adresowanym do Stanisława Gostkowskiego. Rogoziński
wraca w nim do debiutu Wojaczka, pisząc, że „poeta chory psy-
chicznie jedynie wtedy zasługuje na uwagę, kiedy, pisząc, wydo-
bywa się ze stanu zamroczeń” i wyjaśnia, że jest „nierozsądne (co
najmniej!) klarować Wojaczkowi, że stany neurotyczne są dlań
najpłodniejszym źródłem inspiracji”. Przyznaje jednak: „Odbyli-
śmy długą rozmowę, z której wyeliminowałem wszelkie akcenty
psychoanalityczne, bo nie ma nic szkodliwszego niż psychoana-
liza dzika, amatorska. W efekcie tego dialogu poeta zadedykował
mi w druku bardzo piękny wiersz”.
W podobny sposób daje się oczywiście rozszyfrować „elemen-
ty fabularne” Opowiadania dla Jagi [Zimny], na co ze względu na
objętość tego szkicu nie możemy już sobie pozwolić.
7.
W publikowanych tu prozach Wojaczka ujawnia się kilka
zupełnie nowych dla tej twórczości wątków. W Opowiadaniu
dla Jagi [Zimny] po raz pierwszy zarysowany zostaje wątek bi-
seksualny („słyszałem dwa różne głosy dochodzące z wnętrza
rudery. W końcu panie wyszły stamtąd, dosyć umazane gliną
i tym podobnym. Rena ciągle wykazywała wielką pobudliwość
ruchową”) oraz motyw domniemanego trójkąta seksualnego
(„obydwoje zwróciliśmy uwagę na fakt, że Grażyna w gorączce
szczytowania nie używała tym razem męskiego imienia: Ren!
Ren! Wytłumaczyła mi, że po tej nocy, kiedy jej się to zdarzy-
ło, trzyma się w karbach”) – któremu kontrastowo – wręcz
205
drastycznie obojętnie – przeciwstawia się abortus provocatus,
czyli przedwczesne zakończenie ciąży w wyniku interwencji
zewnętrznej, a w tym konkretnym przypadku dzięki konspi-
racyjnej pomocy opłaconego należycie znajomego lekarza.
Widać tu pierwsze efekty inspiracji narracją dramaturgiczną,
fascynację teatrem i sztuką monodramu. Korzystanie z pomocy
scenariusza, rozpisywanie kolejnych scen, planowanie poszcze-
gólnych wątków i elementów fabuły – wszystko to świadczy
o precyzyjnym komponowaniu fabuły. Bohaterowie odgrywają
tu swoje role, zakładają maski, inscenizują kolejne sceny. Wo-
jaczek jawi się jako doskonały obserwator, który z detaliczną
wręcz precyzją umieszcza (reżyseruje?) swoją opowieść w to-
pografii Wrocławia, Zakopanego, Lędyczka (w latach siedem-
dziesiątych najmniejszego miasta w Polsce i najmniejszego
miasteczka w Europie) i innych – powiedzielibyśmy – peryfe-
ryjnych miejscach, które opisuje. Ze znawstwem i swadą poru-
sza się w tematyce motoryzacyjnej, kulinarno-garmażeryjnej,
wreszcie tekstylno-bieliźniarskiej. Równie smakowite jak her-
bata „Pickwick Black Tea”, kotlet mielony czy tatar są: rozcień-
czany na sposób rosyjski spirytus salicylowy, kieliszek zimnej
wódki i piwo w centrum miasta. Nie obce są Wojaczkowi zawi-
łości historyczne i kosmologia, do których się odwołuje. Boska
apologia miesza się tu ze skatologią, ołtarz myli się z sedesem.
Nic dziwnego, skoro klęcząc, zamiast hostii podnosi się do ust
po prostu gówno, przywołując na myśl jakąś dewiacyjną for-
mę kanibalizmu. Toaleta jest substytutem kaplicy albo na od-
wrót. Ożywa w tej prozie i Lew Tołstoj, i Julian Przyboś, a na-
wet Włodzimierz Lenin. Po raz pierwszy w rolach bohaterek
autor obsadza swoje kobiety: Grażynę Lisowską, Renę Mire-
cką… Ożywają też inni, których z zaświatów przywołuje nar-
rator w swoich abstrakcyjnych, absurdalnych i wypełnionych
po brzegi aberracyjnym humorem opowieściach: artysta Hen-
206
ryk, radca Tarnowski, Lucyna w ciągle rozpiętej koszuli, „skąd
wychodziły jej piersi”, gospodyni Kasia, obcy Wojtek (którego
pisarz nie znał „z racji swego małego zorientowania towarzy-
skiego”). Jawa miesza się ze snem, konkret z abstraktem. Hi-
storia opiera się na odrealnianiu rzeczywistości. Próżno szukać
tu anamorfoz, karykaturalizacji miejsc. Wrocławska – przede
wszystkim – topografia odwzorowana jest w prozie Wojaczka z
matematyczną precyzją, z uwzględnieniem nazw własnych i ich
właściwości. To iście fotograficzna lektura o barach pierwszej
i innych kategorii, które to kategorie nie mają wpływu na ilość
i jakość serwowanych wódek i zakąsek. Repetytywne krajo-
brazy wrocławskich knajp i spelun, miejsc cudzych i własnych,
publicznych i dla publiczności zamkniętych. „Drwiących”
i z bohatera, i z okoliczności zmuszających go do ich nawie-
dzenia, do zaludnienia ich przez chwilę, do zajęcia barowych
krzeseł i hokerów, na których tyłki wycierała sobie nie tyle
ówczesna bohema, ile raczej poddająca się – w mniejszym lub
większym stopniu – nałogowi zbieranina lokalsów i przypad-
kowych amatorów zimnej wódki utaplanej w rozdygotanej ga-
larecie. Namacalne miazmaty. Fiksacje gestów. Miasto bez le-
gend i merytorycznych objaśnień.
A to dopiero początek…
8.
Jeszcze jedna uwaga.
W przywołanym tomie Inwentarza deskrypcję spuścizny
mikołowskiego autora poprzedza „Archiwum Marka Hłaski”
(sygn. 18254-18283), gdzie pomieszczono kilka redakcji Sonaty
marymonckiej, a wśród nich debiutancką powieść Wilk, wydaną
przez Iskry jako sensacja literacka 2015 roku.
Prezentowane tu utwory prozatorskie, podobnież zresztą jak
i wiersze Wojaczka, nie roszczą sobie prawa do takiej kwalifikacji.
207
Nie chodzi ani o sensację, ani o skandal. Ujawnienie tych tekstów
oraz ich publikacja podyktowane są przede wszystkim potrzebą
uzupełnienia znanego dorobku autora o pełnoprawne, autono-
miczne i interesujące literacko teksty. W historyczno-literackim
ujęciu mówić można o finalnym domknięciu tej twórczości, przy
jednoczesnym otwarciu się na rewizję dotychczasowych ustaleń
i skierowanie „kanonicznej” recepcji na inne tory (poetycki do-
robek Wojaczka poszerza się o aż 67 wierszy; dla porównania
w debiutanckim Sezonie było ich 45). W perspektywie innej,
nazwijmy ją środowiskową, widzieć należy w tej książce formę
zrehabilitowania się „wojaczkologii” wobec dotychczasowych
zaniedbań i przeoczeń.
Konrad Wojtyła
208
NOTA EDYTORSKA
209
210
Nieznane utwory Rafała Wojaczka pomieszczone – po raz pierw-
szy – w tej książce, od 1986 roku zdeponowane są w Dziale Rękopisów
Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu. Od 30 lat, obok
kanonicznych tekstów, wchodzą w skład – sukcesywnie poszerzanego
– Archiwum Rafała Wojaczka, które obecnie tworzy 16 teczek z przy-
pisanymi numerami katalogowymi od 18284/II do 18299/II. Jedna
z nich (najobszerniejsza) o sygnaturze 18296/II zawiera 2 tomy. Przy-
gotowując niniejszą edycję gruntownie przejrzano wszystkie teczki
i pomieszczone w nich materiały oryginalne. Tok pracy redakcyjnej prze-
biegał w zgodzie z zaprezentowanym poniżej spisem rzeczy przyjętym
w tomie XVIII Inwentarza rękopisów Biblioteki Zakładu Narodowego im.
Ossolińskich we Wrocławiu z 2003 roku, w opracowaniu Hanny Kuleszy
i Elżbiety Ostromęckiej, pod redakcją Wandy Sonnak:
211
Autografy oraz ich redakcje brulionowe, maszynopisy i kopie maszy-
nopisów z poprawkami ręką autora nabyto od brata poety – Andrzeja
Wojaczka. Część zgromadzonych archiwaliów to dar od Bogusława Kier-
ca, Teresy Ziomber i Waldemara Kotowicza. Niektóre z kart zapisane
są dwustronnie, inne zawierają liczne skreślenia. Listy, kopie i bruliony
opisane w zbiorach jako „Korespondencja Rafała Wojaczka” nabyto od
Bogusława Żurakowskiego (1978), Andrzeja Wojaczka (1986) i Teresy
Ziomber (1993).
POEZJA
212
3 spośród 67 wierszy mogą wydać się uważnemu czytelnikowi znane,
choć nigdy nie zakwalifikowano ich jako pełnoprawnych utworów Wo-
jaczka, tj. takich, które uzupełniałyby edycje Wierszy zebranych wydawa-
nych w ostatniej dekadzie przez Biuro Literackie czy inne antologie pre-
zentujące poetycką twórczość mikołowskiego autora. Poemat z mottem
„widzę i opisuję” Mickiewicza – otwierający tę książkę – po raz pierwszy
pojawił się w druku, ale tylko jako przykład „ewokacji poetyckich”, w No-
cie edytorskiej Bogusława Kierca (Por. R. Wojaczek, Utwory zebrane, Os-
solineum, Wrocław 1976, s. 337). Znaleźć go można w reprincie brulionu
z 2014 roku dołączonego do książki prezentującej – jak zapewniał wydaw-
ca – całą twórczość Wojaczka, ale już nie w samym tomie (Por. R. Woja-
czek, Wiersze i proza 1964-1971, Biuro Literackie, Wrocław 2014). Po raz
drugi zaś pojawił się w Poezjach wybranych, opracowanych przez Krzysz-
tofa Karaska, opublikowanych w 1983 roku przez Ludową Spółdzielnię
Wydawniczą, w serii Biblioteka Poetów, w części Wiersze rozproszone
(w tej edycji utwór nosi jednak tytuł Wyrok na mnie już zapadł). Publiko-
wany obecnie, został opatrzony pierwotnym tytułem Poemat i mottem,
podobnież – została mu przywrócona oryginalna forma zapisu (chodzi
o zwrotkę ostatnią, w której poszczególne wersy zaczynają się od dużych
liter). Uznać więc należy ów wiersz za „premierowy”, podobnie zresztą
jak Wiersz za 475 złotych podług stawek „Twórczości” przywołany również
przez Kierca (dz. cyt., Nota edytorska, s. 339) i nigdy dotąd niepowtórzo-
ny. Pierwszy z nich podano za wspomnianym wydaniem brulionowym,
drugi w oparciu o oryginał pomieszczony w teczce o sygnaturze 18296/
II, pod numerem 62. Wiersz Przy trumnie żony, datowany na 18 marca
1966 roku, opublikowany został raz w prasie literackiej (zob. „Opole” nr 5,
1976). Tekst ten pojawia się zarówno w pierwszej wersji Sezonu (18285/II)
pod numerem 31., jak i w redakcjach drugiej wersji, jako utwór 24.
Wiersze: Druga pewna sytuacja (IX [19]65), Czwarta kwadra, Ele-
gia (18 X [19]65), Ja jestem światło (kwiecień [19]65), Kabała I (Na
Nowy Rok 1966), Kabała II (13 V [19]66), Pamięci A.B. (luty [19]66),
Pokrewieństwo, Przyznaję się i Wielkanoc znajdują się w teczce „Wier-
sze 1965-1966. Sezon. 22 V [19]66” o sygnaturze 18258/II (Maszynopis
i kopia maszynopisu z poprawkami ręką autora. 33x22,5 cm. K. I, 86.
Opr. płpłt. Nabyto u Andrzeja Wojaczka 1986).
213
Eklogę II (16 IV [19]68), Dwie strofki (29 II [19]68) i Ogród (16 IV
[19]68) zdeponowano w teczce „Nie skończona krucjata. Rękopis luty-
-kwiecień 1968”. Wiersze, 18287/II (Autograf. 32x21,5 cm i mniej. K.
I, 75. Opr. płpłt. Nabyto u Andrzeja Wojaczka 1986. Dar Bogusława
Kierca 1996).
***[Ja książę na dwóch stolicach…] (1-10 IV [19]66), Kochana ty
żywa (22 III [19]66), Nie wiem, czy jesteś (19 III [19]66), Okno (24/26
[19]66), Tej, która wie wszystko (17 III [19]66), Teresa grudka snu (25/26
[19]66), Wyrok (18 III [19]66) pochodzą z teczki: „Źrenica. Wiersze dla
Teresy”, o sygnaturze 18291/II (Kopia maszynopisu z poprawkami ręką
autora, autograf. 29,5 x 22 cm. K. II, 24. Opr. płpłt. Nabyto u Andrzeja
Wojaczka 1986).
[Bądź ze mną, Boże…], [Bezdomni odchodzą budować…], [Budzi-
liśmy się przed świtaniem…], Chorzy na powietrzu, świeżym (17 maja
1965), Co jest z drugiej strony czyli przyczynek do widzenia (27 II [19]68),
Dla Teresy, Dwie strofki (IX [19]69), Dwie strofki (VIII [19]66), Ekloga
(24 XII [19]66), Exodus (1967), Imię (VIII [19]68), Kabała, [Matki nam
zawsze umierają młodo…], Kobiecość II, Krucjata (30 V [19]68), List
do czytelnika (19 II [19]68), Melancolia (XII [19]66), Miłość nie wy-
biera, Mirecka, Na Nowy Rok dzwonek (1965), Na Nowy Rok, list do
Hanki (1966), [Nareszcie Iwan Iljicz zaprzestał bać się śmierci…], Nowe
wiersze dla Teresy III, Nowoodnaleziony fragment Safony albo najkrótszy
wiersz, w dodatku mocno niewyraźnym głosem, Ona weszła do pokoju
(czerwiec 1965), Pewnik (1969), Piesek (XI [19]69), Pięć wierszy religij-
nych (18 I 1968), Piwo pij, Portret zmarłej (18 I 1968), Requiem (1967),
[Spotkaliśmy się w jednym płaczu…] (29 X [19]68), Teresa jest (16 IX
[19]66), To była chwila, To wszystko (5 V [19]66), Tren (25 VIII [19]66),
Tylko zapisać czyli prolegomena do sztuki uwodzenia cię wierszem, [Uj-
rzałem krajobraz mego poematu…], Utopiona (24 II [19]68), W pełni
(14 X [19]70), Widziałem cię, Wielki tydzień pana W. <urywki> (20/21
I [19]68), [Wspólnie wzięliśmy naszą martwą siostrę…], Wyrzec imię,
Ziarno (12 IX [19]66) – stanowią zawartość T.I i T.II teczki „Wiersze
różne z lat 1964-1970”, o sygnaturze 18296/II (Autograf, maszynopis
i kopia maszynopisu z poprawkami ręką autora. 29,5 x 21 cm i mniej.
K. 188; 326. Opr. płpłt.).
214
Trzykrotnie pojawia się tytuł: Dwie strofki, który odnosi się jednak
do trzech różnych wierszy.
Układ wierszy – zgodnie z intencją redaktorów – narusza funda-
ment chronologii: przede wszystkim po to, by pokazać te wiersze moż-
liwie w jak najszerszym spektrum, zwłaszcza na tle całej twórczości
Wojaczka, a nie w oparciu o poszczególne – znane nam już – tomy, mo-
tywy czy rozwiązania poetyckie. Wskazuje jednocześnie na potrzebę
zupełnie innej, świeżej, nowej – nieskażonej dotychczasowymi klisza-
mi i uogólnieniami – recepcji tej twórczości. Niniejsza prezentacja wy-
czerpuje zachowaną w archiwach poetycką twórczość Rafała Wojaczka.
PROZA
215
zostały usunięte z pierwszych redakcji przygotowanego do druku, jesz-
cze za życia Wojaczka, utworu. Urywków tych nie ma zarówno w opub-
likowanej wersji Sanatorium z 1976 roku (por. R. Wojaczek, Utwory
zebrane, Wrocław 1976), jak i w uzupełnionym wznowieniu Biura Li-
terackiego sprzed 6 lat. Publikując je, akcentujemy potrzebę włączenia
tych fragmentów do kolejnej, pełnej już, wersji tego „poematu prozą”.
W sześciu miejscach pojawia się adnotacja: „[wyraz nieczytelny]”.
W dwóch przypadkach, uwzględniając sens i brzmienie całej frazy, za-
sygnalizowano najbliższy leksykalnie wariant. W czterech, mając świa-
domość kilku potencjalnych rozwiązań, zrezygnowano z jakiejkolwiek
sugestii. Wprowadzono drobne korekty stylistyczne, poprawiono błędy.
Kompozycja poszczególnych utworów, ich wewnętrzna struktura lub
numeracja, odwzorowują zapis rękopiśmienny.
216
tę przyjęło, zawiadamiając go, iż jest gotowa, iż mnie obciąża, iż mnie
parzy, przeto czy nie mógłbym jej wysłać już teraz, nie czekając na ter-
min” (s. 17 rękopisu). Brak daty powstania utworu.
Nie te czasy – opowiadanie w maszynopisie; 7 stron z kilkoma od-
ręcznymi poprawkami długopisem. Data pod tekstem: „26 kwietnia
1968 roku”. Podpis: Rafał Wojaczek.
Opowiadanie dla Jagi [Zimny] – 20 numerowanych stron rękopisu
pisanego na kartkach brulionowych; długopisem. Sporo skreśleń i autor-
skich poprawek. Duże fragmenty wykreślone całkowicie. W tekście czte-
ry wyrazy nieczytelne (s. 17 rękopisu). Wewnętrzny podział opowiadania
na części z numeracją rzymską: (I, II, III, IV). Słowo „ŻYD” zapisane wiel-
ką literą. Data pod utworem – „14 IV 70”. Dopisek [Zimny] pojawia się
w inwentarzu wydanym przez Ossolineum. Podpis: RW.
Paranoje – 3 strony numerowanego odręcznie rękopisu; długopisem.
Jedna poprawka. Data pod utworem: „12, kwiecień, 1970”. Podpis: RW.
[Piotr jadł gówno] – dwie wersje rękopiśmienne; 11 stron rękopisu
pisanego na kartkach brulionowych; długopisem. Bez tytułu. W jednej
kilka skreśleń, druga wersja przepisywana na czysto. Dopisek z lewej
strony na marginesie: „napisane w grudniu 1968 roku w jedną niedzie-
lę, przemyślimy i tak”.
Zemsta – plan opowiadania i fragmenty; redakcja brulionowa. Pisa-
ne na kartkach brulionowych; długopisem; bardzo drobne i niewyraźne
pismo. Numeracja rzymska i arabska. W tekście trzy wyrazy nieczytelne.
Jeden z sugestią redaktorską: „Dzwoni do Grażyny – wprasza się, przyjdź.
Porządkuje różne rzeczy, ubiera się, wychodzi; przechodząc obok jej
domu, wstępuje, dzwoni, nikt nie otwiera, znów dzwoni, obchodzi dom
dookoła, widzi tamtego młodego, ją też smutną jakby, odchodzi do mia-
sta teraz, pije potem, [wyraz nieczytelny; prawdopodobnie «czucie»]
u nóg, rzuca kamień, i naprawdę jej nie było, zdążyła wyjść wtedy, do-
wiadując się z rozmowy w willi, już później, retrospekcja” (s. 2 rękopisu).
I drugi: „Zresztą zaraz ktoś podejdzie do drzwi, powiedział Piotr,
i kiedy dzwonek znów się odezwał, wyszedł ze swojego odosobnienia
i zaczął schodzić z piętra w ten sposób, jakby miał natychmiast runąć
twarzą na przód i obudzić się dopiero na [wyraz nieczytelny] schodów
(s. 2 rękopisu), i: „Powiedział: podpisać, więc Piotr odebrał od niego
217
ołówek i wyrywał (?) [wyraz nieczytelny] swój inicjał w książce” (s. 2
rękopisu). Dwukrotnie słowo „PRZYJEDZ” pisane drukowanymi lite-
rami.
Przyjęty w książce układ tej prozy zgodny jest z pozycjonowaniem
przyjętym w tomie XVIII Inwentarza rękopisów Biblioteki Zakładu Na-
rodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu z 2003 roku w opracowaniu
Hanny Kuleszy i Elżbiety Ostromęckiej, pod redakcją Wandy Sonnak.
Niniejsza prezentacja wyczerpuje zachowaną w archiwach proza-
torską twórczość mikołowskiego autora.
218
SPIS TREŚCI
219
NIEZNANE WIERSZE
z lat 1964–1971
POEMAT ...................................................................................... 7
KABAŁA ....................................................................................... 8
PRZYZNAJĘ SIĘ .......................................................................... 9
PAMIĘCI A.B. ............................................................................ 11
DRUGA PEWNA SYTUACJA .................................................. 12
PEWNIK ..................................................................................... 13
PIĘĆ WIERSZY RELIGIJNYCH .............................................. 14
PIWO PIJ .................................................................................... 16
POKREWIEŃSTWO ................................................................. 17
PRZY TRUMNIE ŻONY ........................................................... 18
PORTRET ZMARŁEJ ................................................................ 19
REQUIEM .................................................................................. 23
ZIARNO ..................................................................................... 24
TERESA JEST ............................................................................. 25
TO WSZYSTKO ......................................................................... 26
TREN .......................................................................................... 27
TYLKO ZAPISAĆ CZYLI PROLEGOMENA
DO SZTUKI UWODZENIA CIĘ WIERSZEM ...................... 28
W PEŁNI .................................................................................... 29
PIESEK ........................................................................................ 30
WIDZIAŁEM CIĘ ..................................................................... 31
WIERSZ ZA 475 ZŁOTYCH
PODŁUG STAWEK „TWÓRCZOŚCI” .................................... 32
WYRZEC IMIĘ .......................................................................... 33
[Bezdomni odchodzą budować…] ........................................... 34
220
DLA TERESY ............................................................................. 35
[Matki nam zawsze umierają młodo…] .................................. 36
[Nareszcie Iwan Iljicz zaprzestał bać się śmierci…] .............. 37
[Spotkaliśmy się w jednym płaczu…] ..................................... 38
UTOPIONA ............................................................................... 39
WIELKI TYDZIEŃ PANA W. (urywki) ................................. 40
NOWE WIERSZE DLA TERESY III ....................................... 42
[Ujrzałem krajobraz mego poematu…] .................................. 43
[Wspólnie wzięliśmy naszą martwą siostrę…] ....................... 44
TO BYŁA CHWILA .................................................................. 45
CHORZY NA POWIETRZU, ŚWIEŻYM ............................... 46
[Bądź ze mną Boże…] ............................................................... 48
CO JEST Z DRUGIEJ STRONY
CZYLI PRZYCZYNEK DO WIDZENIA ................................ 49
DWIE STROFKI ........................................................................ 50
DWIE STROFKI ........................................................................ 51
EKLOGA .................................................................................... 52
EXODUS ..................................................................................... 53
KOBIECOŚĆ II .......................................................................... 54
KRUCJATA ................................................................................. 55
LIST DO CZYTELNIKA ........................................................... 56
MELANCOLIA .......................................................................... 57
MIŁOŚĆ NIE WYBIERA .......................................................... 58
MIRECKA .................................................................................. 59
NA NOWY ROK DZWONEK ................................................. 62
NA NOWY ROK, LIST DO HANKI ....................................... 63
NOWOODNALEZIONY FRAGMENT SAFONY
ALBO NAJKRÓTSZY WIERSZ, W DODATKU
MOCNO NIEWYRAŹNYM GŁOSEM ................................... 64
ONA WESZŁA DO POKOJU .................................................. 65
221
IMIĘ ............................................................................................ 67
ELEGIA ...................................................................................... 68
WIELKANOC ........................................................................... 70
CZWARTA KWADRA .............................................................. 71
JA JESTEM ŚWIATŁO .............................................................. 72
KABAŁA I .................................................................................. 73
KABAŁA II ................................................................................. 74
EKLOGA II ................................................................................ 75
OGRÓD ...................................................................................... 76
DWIE STROFKI ........................................................................ 77
[Budziliśmy się przed świtaniem…] ........................................ 78
ŹRENICA. WIERSZE DLA TERESY
NIE WIEM, CZY JESTEŚ .......................................................... 80
WYROK ...................................................................................... 81
TEJ, KTÓRA WIE WSZYSTKO ............................................... 82
KOCHANA TY ŻYWA ............................................................. 83
***[Ja książę na dwóch stolicach...] .......................................... 84
OKNO ......................................................................................... 85
TERESA GRUDKA SNU .......................................................... 86
POSŁOWIE
Maciej Melecki: OSTATNIE OGNIWO ................................ 169
Konrad Wojtyła: P(R)OZA, KTÓREJ NIE BYŁO .................. 176
NOTA EDYTORSKA
Źródła utworów .................................................................... 211
POEZJA .................................................................................... 212
PROZA ..................................................................................... 215
223
Rafał Wojaczek
Nie te czasy. Utwory nieznane
Copyright:
© by Dagmara Janus & Maciej Melecki & Konrad Wojtyła
Redakcja:
Maciej Melecki & Konrad Wojtyła
Korekta:
Marek K. E. Baczewski
Projekt okładki i stron tytułowych:
Agnieszka Sitko
Na I stronie okładki wykorzystano zdjęcie Rafała Wojaczka
ze zbiorów Instytutu Mikołowskiego
Wydanie I, 2016 r.
Biblioteka Arkadii – Pisma katastroficznego
tom 137
Wydawca:
Instytut Mikołowski
ul. Jana Pawła II 8/5
43-190 Mikołów
tel./fax: 32 738 07 55
www.instytutmikolowski.pl
ISBN 978-83-60949-26-1
Zrealizowano
ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Skład:
WiS Opcjon
Druk:
Zakład Poligraficzny Waldemara Wilińskiego
ul. Chopina 6, 44-100 Gliwice
www.drukww.pl
224