You are on page 1of 3

Josif Brodski

Ekloga IV
Zimowa

Dla Dereka Walcotta


Ultima Cumaei venit iam carminis aetas: magnus ab integro saeclorum nascitur ordo...
(Vergilius, Ecloga IV)
(Już kończy się epoka pieśni kumejskiej. Wielki ciąg wieków zaczyna się od nowa.)

W zimie ściemnia się zaraz po obiedzie. To łatwa rzecz o tej porze uznać, że głodni są nasyceni.
Frazes ziewnięciem zagania się do barłogu. Sucha, skondensowana forma światła - śnieg -
zasypuje olszynę w pustej przestrzeni, skazując ją na bezsenność, wydając oku
w ciemności. W rozmowach rzadko powraca róża i niezapominajka. Psy całą hordą z ospałym
entuzjazmem tropią ślady w czas mrozu, bo same je zostawiają. Noc wchodzi do miasta jak do
dziecinnego pokoju: zastaje dziecko pod kołdrą; a pióro skrzypi jak piąte koło u wozu.

II

Ciągnie się moje życie, nadspodziewanie długie. Z recitativu zawiei wyczulony słuch
wychwytuje temat zlodowacenia. Wszelkie oj-dana-dana to tylko skamieniałe boogie-woogie.
Ostry mróz ciału zwiastuje temperaturę, przeznaczoną mu z dawien dawna, bądź też -
westchnienie Ziemi nad jej bogatym kosmicznym czasem przeszłym, nad wściekłym mrozem.
Ale i tutaj policzek jest jak rzodkiewka krwisty. Wszechświat zawsze mieni się ślepym agatem, a
sygnał, co wrócił Morsem, popiskuje, nie zastawszy już telegrafisty.

III

W lutym wiklina z czerwonej zmienia się w siną. Drożeje marchew, nieodzowna w roli ozdoby
profilu bałwana. Ograniczone brwią spojrzenie ze stalową wbija się siłą w zimny przedmiot, w
kawałek metalu - oby nie trzeba go było z krwią oddzierać od przedmiotu. Kto wie, obszary
świata może tak mierzył okiem Przedwieczny dnia ósmego i później? Miast zbierać z grządek
poziomki, pakułami uszczelnia się szpary; marzenia wypełnia interes społeczny; o rok starszy
staje się rzeczy porządek.

IV

Chodnik - jak z cukru karmel. We śnie - mniej domów, do których nie ma już wstępu. Para z ust
raczej wróży teraz wzdychanie niż całowanie. Życie mi się wydłuża. Ścisłych symptomów na
drugie takie życie z nawiązką starczy. Z nich samych skomponować jesteśmy w stanie klimat
bądź pejzaż. Najlepiej odludzie, dziewiczą biel w koronkowym całunie, co się nie nasłuchała
londynów ani paryżów, gdzie rozproszone światło dzień za dniem budzi, gdzie zadrżysz, gdy się
przed oczy nasunie nawet tutaj - ślad nart albo łyżew.
V

Czas to chłód. Prędzej czy później każde ciało musi paść łupem teleskopu: z wiekiem stygnie, od
gwiazdy swej się oddziela. Skomplikowany wzór się na szkle ukaże: tło to krystaliczny las
skrzypów, kopru, czy z jakiego tam wzeszła ziela samotność. Lecz jak popiersiu w niszy oko
bielmem zachodzi raczej, niż płacze. Tam, gdzie sen mara, a wzrok nie sięga - wnika czas, który
opadł właśnie dużo poniżej zera i pali wam mózg jak ogień palce psotnemu chłopcu z
rosyjskiego wierszyka.

VI

Dłuży mi się to życie. Chłód jak chłód: zima. Czas jak czas. Między nimi jedyna przegroda -
ciepłe ciało. To ono podnosi kołnierz i uparte jak osioł na muszce trzyma przyszłość, bo a nuż
rękę przeszłości poda ponad granicą, której ono jak żołnierz strzeże wiernie. Nie sposób świątku
od piątku zimą odróżnić. Światło w dzień - niewiadoma: już wyłączyli czy jeszcze go nie
włączyli? Dzienniki raz na tydzień - to też w porządku. Czas przegląda się w lustrze jak
primadonna, niepomna, co Sole mio, a co Puccini.

VII

Długie i szczegółowe sny w zimnej porze. Kołdrze z patchworku konika ruch się udało imitować
skokami żaby po kwadratach parkietu. Im bardziej się śnieżyce pieklą na dworze, tym goręcej
pożąda ideału gołe ciało pod lawiną betów. I śnią się wam nasturcje, i wściekłe harce rzeki w
ciasnym wąwozie, i kokon muszy, wtłoczony między kredens a ściany węgieł: w riuszkach
marszczonych ramiączek uwięzie palce. Potem spokój. I tylko tli się przez czas dłuższy w
szarym popiele świtu czerwony węgiel.

VIII

Chłód zna cenę przestrzeni. Nie wszczyna bitki, zajmując uroczyska, grody i sioła. Ludność, nie
zdjąwszy czapki, w bezruchu poddaje się, zwłaszcza miasta, których zabytki, pilastry i
kolumnady dokoła stoją niby prorocy jego triumfu niewyraźnie bielejąc. Na spadochronie śnieg
spływa z nieba. Na piątą zakrawa każda kolumna: marzą się jej przewroty. Śnieg budzi opór
jedynie we wronie, toteż słyszycie ją to z lewa, to z prawa, wydającą chrapliwy krzyk patrioty.

IX

W lutym im później, tym mniej rtęci. A raczej jw. im więcej czasu, tym chłodniej. W niebie
jakby się stłukł termometr. Na każdym metrze nocy od gwiazd się roi: istne race. W dzień, gdy
sklepienie pod tynkiem, nic o nich nie wie nawet i sam Kazimierz - są jak powietrze, białe na
białem. To dlatego anieli są niewidzialni. Chłód wychodzi na korzyść ich zastępom. Tonąc
wzrokiem w błękitach, gdyby się dało przeniknąć tę warstwę bieli, moglibyśmy ślizgających się
w locie dojrzeć jak fińskich strzelców w maskujących kitlach.
X

Jestem niezdolny do życia w innym klimacie. Jestem wbity na chłód jak gęś na rożen. Chwała
kłującym świerkom i brzozie białej, bramie z żółtą żarówką po klosza stracie - wszystkiemu, co
się kręci z wiatrem i mrozem! Jest to wariant kolebki na wiek dojrzały. Północ - uczciwa sprawa.
Bo, nieodmienna, powtarza wam wciąż to samo - szeptem i basem w życiu dłużącym się -
wielogłosym gwarem. Marzną palce w butach ze skóry rena, co zdobywcy bieguna przypomina
zarazem o miłości, o wyczekiwaniu pod zegarem.

XI

W tęgi mróz dal nie śpiewa głosem syreny. Wydech, nawet najgłębszy, we wszechświecie nie
równoważy się wdechem, odejście - powrotem. Czas to mięso niemego Kosmosu. W bezdennej
ciszy nic nie cyka. Gdy wypadnięcie z galaktycznego aparatu, potem i tak nie da się złapać
fokstrota ani skarg Jarosławny, choćby na fali Putywla. Zabija was na pozaziemskiej orbicie
bynajmniej nie brak tlenu w otchłani, lecz nadmiar Czasu w czystej postaci - tygla, do którego
się nie domieszało wasze życie.

XII

Zimo! Kocham gorycz twej żurawiny do herbaty, spodeczki z cząstkami mandarynek, dwieście
gram pod migdały z arachidem. Ty chcesz, żeby kurczętom się rozdziawiły dzioby do imion Olgi
albo Maryny, tylko w cieple, w dzieciństwie z tkliwym zachwytem wymawianych. Śpiewam
granatowość zasp o zmroku, chrzęst cynfolii, monotonię bemoli - jak pod ręką Boga, do „wlazł
kotek" tonów dobierającą. Od drew, co łomotały w studziennych podwórzach miasta,
zziębniętego w wilgoci i w morskiej soli, po dziś dzień mnie ogarnia gorąco.

XIII

W pewnym wieku spotyka się pora roku z życiem. Krótki to romans. Ale polot i poczucie
pewności zawsze wam daje. Wtenczas już nic nie szkodzi, żeście prochu nie wymyślili; nawet
mierny fenolog może opisywać obyczaje. Wzrok wtenczas nie nadąża za gestem. Nie chce
trójkąt być palącym teorematem: każdy kąt ściśle zasnuwa pajęczyna, kurz. A w rozmowach o
śmierci miejsce odgrywa większą rolę niż czas. Poza tym ślina ciężka jak dycha zaczyna

XIV

mrozić język. Po prawdzie mróz twardo trzyma: rzeki lód ścina; można wbić się w rajtuzy,
przyśrubować do buta żelazną płozę. Zęby, którym obrzydło stepować z zimna, nie zadzwonią ze
strachu. Nawet głos Muzy wyda się powściągliwym, prywatnym głosem. Tak się rodzi ekloga.
W zastępstwie słońca zapala się lampa - cyrylica, o wstydzie, rozpełzając się po banałach
ciaśniej, luźniej, więcej wie niż Sybilla jasnowidząca o przyszłości: jak czernieć na białem
przyjdzie, póki jeszcze jest białe, a i później.

Josif Brodski, przełożył Adam Pomorski

You might also like