You are on page 1of 473

Elle Kennedy

Ryzyko

Tytuł oryginału
The Risk

ISBN 978-83-8202-055-7

Copyright © 2019 by Elle Kennedy


All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020

Projekt graficzny okładki


Agnieszka Herman

Redakcja
Adriana Staniszewska

Wydanie 1

Zysk i S-ka Wydawnictwo


ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodnym (watermark).

Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub


fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.


Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

1
Rozdział pierwszy
Brenna

Moja randka się spóźnia.


Ale nie jestem przecież skończoną suką. Zwykle daję facetom pięć
dodatkowych minut. Pięć minut spóźnienia można jeszcze wybaczyć.
Po siedmiu minutach wciąż wykazuję się zrozumieniem, jeśli spóźnieniu
towarzyszy telefon lub esemes na ten temat. Na korki trudno czasem
poradzić. Mogą cię załatwić.
Po dziesięciu minutach granice mojej cierpliwości zostają naruszone.
A jeśli dupek nie dość, że spóźnia się dziesięć minut, to JESZCZE nie
dzwoni? Dziękuję, następny proszę. Właśnie wychodzę.
Po piętnastu minutach, cóż, to moja wina. Dlaczego, do cholery, jeszcze
siedzę w restauracji?
Albo, w tym przypadku, w zwykłej jadłodajni.
Siedzę w zakątku Della’s, knajpie w stylu lat pięćdziesiątych w Hastings.
Hastings jest małym miasteczkiem, które przez następne kilka lat będę
nazywać domem, ale na szczęście nie muszę tak nazywać budynku,
w którym mieszka mój ojciec. I choć mieszkamy w tym samym mieście, to
zanim przeniosłam się na Uniwersytet Briar, jasno powiedziałam tacie, że
nie wprowadzę się do niego. Już opuściłam rodzinne gniazdo i nie ma
mowy, bym do niego wróciła i skapitulowała, narażając się na jego
nadopiekuńczość i okropną kuchnię.
— Skarbie, chcesz jeszcze jedną kawę? — Ubrana w biało-niebieski
poliestrowy uniform, kelnerka o kręconych włosach przygląda mi się ze
współczuciem. Zbliża się do trzydziestki. Na jej plakietce widnieje imię
„Stacy”. Z pewnością wie, że ktoś mnie właśnie wystawił.
— Nie, dzięki. Poproszę tylko rachunek.
Kiedy odchodzi, biorę do ręki telefon i piszę pospiesznie do mojej
przyjaciółki, Summer. To wszystko jej wina. Zatem to ona musi stawić
czoło mojemu gniewowi.

Ja: Wystawił mnie do wiatru.

Summer odpowiada natychmiast, jakby właśnie czekała na mój raport.


W zasadzie można pominąć słowo „jakby”. Z pewnością na niego czekała.
Moja przyjaciółka jest bezapelacyjnie wścibska.

Summer: O rany! Nie!


Ja: Tak.
Summer: Co. Za. Fiut. Tak bardzo, bardzo, bardzo mi przykro, Bee.
Ja: E tam. Po części wcale się nie dziwię. To futbolista. Wszyscy wiedzą,
że to zjeby.
Summer: Sądziłam, że Jules jest inny.
Ja: To się myliłaś.

Pojawiają się trzy kropki, co wskazuje, że właśnie pisze odpowiedź, ale


ja już wiem, co w niej będzie. Kolejne zawiłe przeprosiny, których nie mam
zamiaru czytać. Nie jestem w nastroju. Chcę tylko zapłacić za kawę, wrócić
do swojego mieszkanka i zdjąć stanik.
Co za głupek. Nawet umalowałam się dla niego. Tak, może i miała to być
zwykła wieczorna randka przy kawie, mimo to zadałam sobie ten trud.
Pochylam głowę, szperając w portfelu w poszukiwaniu drobnych. Kiedy
na blat stolika pada cień, zakładam, że właśnie podeszła Stacy z moim
rachunkiem.
Błędne założenie.
— Jensen — słyszę przeciągły bezczelny męski głos. — Ktoś cię
wystawił, hę?
No nie. Mógłby się teraz pojawić ktokolwiek, z pewnością jednak nie
chcę widzieć tego faceta.
Jake Connelly wślizguje się na miejsce naprzeciw mnie, a ja spoglądam
na niego podejrzliwie zamiast się uśmiechnąć.
— Co tu robisz? — pytam.
Connelly jest kapitanem drużyny hokejowej Harvardu. CZYLI TO
WRÓG. Harvard i Briar rywalizują ze sobą, a tak się składa, że mój ojciec
jest głównym trenerem graczy tej ostatniej uczelni. Trenuje zawodników
Briar od dziesięciu lat i udało mu się w tym czasie zdobyć trzy mistrzostwa.
„Era Jensena” — tak brzmiał nagłówek ostatniego artykułu, który
przeczytałam w jednej z gazet Nowej Anglii. Był to zajmujący całą stronę
reportaż o tym, jak Briar wymiata w tym sezonie. Niestety, tak samo jak
Harvard, który zawdzięcza wszystko supergwieździe siedzącej właśnie
naprzeciwko mnie.
— Byłem przypadkiem w okolicy. — W zielonych niczym las oczach
pojawia się błysk rozbawienia.
Ostatnim razem, gdy go widziałam, razem z kolegą z drużyny czaił się na
trybunach otaczających lodowisko Briar. Było dla mnie jasne, że przyszli
na przeszpiegi. Nieco później skopaliśmy im tyłki podczas meczu. To było
bardzo satysfakcjonujące i wynagrodziło nam porażkę we wcześniejszym
meczu w tym sezonie.
— Mhm, z pewnością całkiem przypadkiem znalazłeś się w Hastings.
Czy nie mieszkasz w Cambridge?
— Co z tego?
— To o godzinę drogi stąd. — Uśmiecham się do niego szyderczo. —
Nie wiedziałam, że mam psychofana.
— Przyłapałaś mnie. Jestem twoim psychofanem.
— Pochlebiasz mi, Jake. Minęło już nieco czasu od dnia, gdy ktoś dostał
takiego fioła na moim punkcie, żeby przyjechać z innego miasta i mnie
śledzić.
Na jego ustach powoli pojawia się uśmiech.
— Słuchaj, bez względu na to, jak jesteś seksowna…
— Ojej, a więc uważasz, że jestem seksowna?
— …nie wydawałbym pieniędzy na benzynę tylko po to, by ktoś mi
przepuścił jaja przez maglownicę. Wybacz, że cię rozczarowałem. —
Przesuwa ręką po ciemnych włosach. Są teraz nieco krótsze, a na jego
szczęce pojawił się cień zarostu.
— Mówisz tak, jakbym się interesowała twoimi jajami — odpowiadam
słodko.
— Metaforycznymi jajami. Nie dałabyś sobie rady z prawdziwymi —
mówi przeciągle. — Ślicznotko.
Przewracam oczami tak mocno, że niemal naciągam sobie mięsień.
— Serio, Connelly. Czemu tu jesteś?
— Byłem u przyjaciela. Wydawało mi się, że to niezłe miejsce, by kupić
kawę przed powrotem do miasta.
— Masz przyjaciela? O rany, co za ulga. Widziałam, że spędzasz czas
z kumplami z drużyny, ale zakładałam, że tylko udają, że cię lubią, bo jesteś
ich kapitanem.
— Lubią mnie, bo jestem zajebiście fajny — posyła mi kolejny uśmiech.
Aż majtki spadają. Tak kiedyś określiła jego uśmiech Summer. Słowo
honoru, ta laska ma niezdrową obsesję na punkcie rzeźbionych rysów
twarzy Connelly’ego. Wyrażenia, jakich używa, by go opisać, obejmują:
„ocieka seksem, aż jajniki eksplodują”, „pyszności-śliczności”
i „uwodziłabym”.
Znamy się z Summer dopiero od kilku miesięcy. Przebycie drogi od
kompletnie nieznajomych osób do przyjaciółek od serca zajęło nam mniej
więcej, och, trzydzieści sekund. Ta szalona dziewczyna przeniosła się
z innego college’u po tym, jak przypadkiem zaprószyła ogień w części
domu swojego stowarzyszenia — jak więc mogłabym się w niej nie
zakochać? Studiuje na kierunku projektowanie mody, jest niesamowicie
zabawna i przekonana, że coś czuję do Jake’a Connelly’ego.
Myli się. Facet wygląda bosko, a na dodatek świetnie gra w hokeja, ale
poza lodem niezłe z niego ziółko. Oczywiście, nie jest wyjątkiem. Wielu
sportowców ma na swojej liście laski, które zadowalają się: 1) bzykaniem,
2) brakiem wyłączności oraz 3) pojawianiem się natychmiast w dowolnym
miejscu, w którym akurat zdarzy im się grać.
Ale ja nie należę do tego grona. Nie mówię, że nie lubię się zabawić, ale
punkty 2 i 3 są dla mnie poza dyskusją.
Nie muszę też wspominać, że ojciec obdarłby mnie ze skóry, gdybym
kiedykolwiek umówiła się na randkę Z WROGIEM. Tata i trener Jake’a,
Daryl Pedersen, od lat toczą ze sobą wojnę. Według słów mojego taty trener
Pedersen składa szatanowi niemowlęta w ofierze, a w wolnym czasie
uprawia czarną magię.
— Mam wielu przyjaciół — dodaje Connelly. Wzrusza ramionami. —
A wśród nich jest jeden bardzo mi bliski, który uczy się w Briar.
— Wydaje mi się, że kiedy ktoś przechwala się swoimi przyjaciółmi,
zwykle nie ma ani jednego. Taka kompensacja, wiesz? — Uśmiecham się
niewinnie.
— Przynajmniej nikt mnie nie wystawił.
Mój uśmiech blednie.
— Nikt mnie nie wystawił — kłamię. Niestety, kelnerka wybiera tę
chwilę, by podejść do boksu i mnie zdekonspirować.
— Udało ci się! — Widzę w jej oczach ulgę na widok Jake’a. Po niej
pojawia się błysk podziwu, gdy taksuje go wzrokiem. — Zaczynałyśmy się
już martwić.
My? Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ktoś przygląda się mojemu
upokorzeniu.
— Na drogach jest ślisko — odpowiada jej Jake, kiwając głową
w kierunku frontowych okien knajpki. Strumyki wilgoci płyną po
zaparowanych szybach. Przez moment cienka błyskawica rozświetla
ciemne niebo. — Trzeba zachować szczególną ostrożność, gdy jedzie się
w deszczu, prawda?
Kelnerka gorliwie przytakuje.
— Na ulicach robi się naprawdę mokro podczas opadów.
Doprawdy, Kapitanie Oczywista Oczywistość? Od deszczu robi się
mokro. Niech ktoś zwoła komitet przyznający Nagrodę Nobla.
Usta Jake’a drżą.
— Czy mam podać coś do picia? — pyta kelnerka.
Rzucam mu ostrzegawcze spojrzenie.
Odpowiada mi szyderczym uśmiechem, a potem obraca się do niej
i puszcza oko.
— Z chęcią napiję się kawy… — mruży oczy, by przeczytać jej imię na
plakietce — …Stacy. I poproszę o dolewkę dla pani jako rekompensatę za
spóźnienie na randkę.
— Nie chcę dolewki i nie jesteśmy tu na randce — warczę.
Stacy mruga, zdezorientowana.
— Och? Ale…
— To szpieg z Harvardu, którego wysłano tu, by wykradł tajemnice
Briar. Nie zabawiaj go, Stacy. To wróg.
— Co za dramatyzm — chichocze Jake. — Nie zwracaj na nią uwagi,
Stace. Wścieka się, bo się spóźniłem. Poprosimy dwie kawy i jakieś ciasto.
Kawałek… — Wędruje spojrzeniem do szklanych pojemników na głównej
ladzie. — O kurczę, nie mogę się zdecydować. Wszystko tu wygląda tak
smakowicie.
— Tak jak ty — mruczy Stacy bez tchu.
— Co takiego? — pyta Jake, ale lekki uśmiech zdradza, że wyraźnie
usłyszał, co powiedziała.
Kelnerka rumieni się.
— Och, hm, mówiłam, że zostało już tylko ciasto brzoskwiniowe
i pekanowe.
— Hmm. — Jake oblizuje dolną wargę. To tak niedorzecznie seksowny
ruch. Wszystko w nim jest seksowne. I dlatego go nienawidzę. — Wiesz
co? Poprosimy po jednym kawałku każdego z nich. Podzielimy się nimi
z moją dziewczyną.
— Z pewnością nie — odpowiadam radośnie, ale Stacy już pędzi, by
przygotować ciasto dla Króla Connelly’ego.
Niech to szlag.
— Słuchaj, o ile wielką radość sprawia mi omawianie tego, jak fatalną
macie drużynę, to jestem zbyt zmęczona, by dziś wieczorem cię
krytykować. — Próbuję zwalczyć zmęczenie, ale mój głos je zdradza. —
Chcę wrócić do domu.
— Jeszcze nie. — W lekko szyderczym tonie, którym do mnie
przemawia, pojawia się poważniejsza nuta. — Nie przyjechałem do
Hastings ze względu na ciebie, ale skoro już pijemy razem kawę…
— Wbrew mojej woli — wtrącam.
— … jest coś, co musimy omówić.
— Och, naprawdę? — Czuję zaciekawienie, choć wcale tego nie chcę.
Pokrywam je więc sarkazmem: — Już się nie mogę doczekać, żeby to
usłyszeć.
Jake splata dłonie na blacie stołu. Ma wielkie ręce. Naprawdę wielkie.
Mam prawdziwą obsesję na punkcie męskich dłoni. Jeśli są za małe, od
razu mnie odstręczają. Gdy są za duże i mięsiste, trochę się ich obawiam.
Ale Connelly został pobłogosławiony cudowną parą rąk. Ma długie, ale nie
kościste palce. Wnętrza jego dłoni są wielkie i silne, ale nie mięsiste.
Dostrzegam czyste paznokcie, ale dwie kostki palców są czerwone
i popękane, pewnie od bójki na lodzie. Nie widzę czubków jego palców, ale
założę się, że są na nich zrogowacenia.
Uwielbiam to uczucie, gdy takie zrogowacenia dotykają mojej nagiej
skóry, pieszcząc sutek…
Fuj. Nie ma mowy. Nie mogę sobie pozwolić na tak pikantne myśli
w pobliżu tego faceta.
— Chcę, żebyś trzymała się z dala od mojego zawodnika. — Choć
Connelly podkreśla te słowa, ukazując zęby, nie można nazwać tego
grymasu uśmiechem. Jest zbyt dziki.
— Którego? — Obydwoje jednak wiemy, o kim mowa. Mogę policzyć
na palcu jednej ręki, z iloma graczami z Harvardu się zabawiałam.
Spotkałam Josha McCarthy’ego jakiś czas temu na imprezie Harvardu,
na którą zaciągnęła mnie Summer. Dostał spazmów, kiedy się dowiedział,
że jestem córką Chada Jensena, ale potem zrozumiał swój błąd, przeprosił
za pośrednictwem mediów społecznościowych i jeszcze kilka razy się
spotkaliśmy. McCarthy jest śliczny, ale niezbyt mądry, nadaje się więc
świetnie na seksprzyjaciela. Ponieważ mieszka w Bostonie, nie ma szans,
by tłamsił mnie swoimi uczuciami albo zjawiał się bez zapowiedzi u moich
drzwi.
Oczywiście, nie zapowiada się to na dłuższy związek. Kryje się za tym
coś więcej niż zwykła obawa dziewcząt: „ojciec mnie zabije”. Prawda jest
taka, że McCarthy mnie nie podnieca. Poza tym nie potrafi posługiwać się
sarkazmem i staje się nieco nudny, gdy nie trzyma języka w moich ustach.
— Mówię poważnie, Jensen. Nie chcę, żebyś kręciła się koło
McCarthy’ego.
— Boże, Niedźwiedzia Mamusiu, schowaj pazurki. To nic poważnego.
— Nic poważnego — powtarza. To nie pytanie, ale szyderstwo, bo mi
nie wierzy.
— Tak, nic poważnego. Czy mam kazać Siri wytłumaczyć ci, co to
znaczy? Nic poważnego oznacza, że nie przywiązuję do tego wagi. Nic
a nic.
— Z jego strony wygląda to inaczej.
Przewracam oczami.
— Cóż, w jego przypadku tak, w moim nie.
Mimo to zabolała mnie szczera ocena Jake’a. On widzi wszystko inaczej.
O rany. Mam nadzieję, że to nieprawda. Tak, McCarthy wysyła mi sporo
wiadomości, ale staram się na nie nie odpowiadać, chyba że mają seksualny
podtekst. Nawet nie odpowiadam „LOL”, kiedy wysyła mi link
z zabawnym filmem, bo nie chcę go zwodzić.
Ale… może nie postawiłam sprawy tak jasno, jak mi się wydaje? Może
on nie wie, że to tylko coś przelotnego?
— Mam już dość patrzenia, jak snuje się niczym szalejący z miłości
szczeniak. — Jake potrząsa głową z gniewem. — Za bardzo przeżywa wasz
związek, a to odciąga jego uwagę od treningów.
— Zapytam raz jeszcze: dlaczego to ma być mój problem?
— Jesteśmy w samym środku rozgrywek konferencyjnych. Wiem, co
robisz, Jensen, i musisz przestać.
— Co muszę przestać?
— Przestań wodzić za nos McCarthy’ego. Powiedz mu, że nie jesteś
zainteresowana i nie umawiaj się już z nim. Koniec, kropka.
Wydymam szyderczo wargi.
— Och, tatusiu, jaki ty jesteś surowy.
— Nie jestem twoim tatusiem. — Znów się krzywi. — Ale mogę nim
zostać, jeśli chcesz.
— Obrzydliwe. Nie będę mówić do ciebie „tatusiu” w łóżku.
Kiedy te słowa padają z moich ust, właśnie wraca Stacy, dowodząc, że
jest mistrzynią w pojawianiu się w niewłaściwej chwili.
Kelnerka gubi krok, a taca, którą niesie, niebezpiecznie się chwieje.
Sztućce pobrzękują. Cała sztywnieję na myśl, że zaraz popłynie mi po
twarzy wrząca kawa niesiona przez Stacy. Ale kelnerka szybko odzyskuje
równowagę.
— Kawa i ciasto! — ogłasza radośnie, jakby niczego nie słyszała.
— Dziękuję, Stacy — mówi Jake z wdziękiem. — Wybacz język mojej
towarzyszki. Teraz rozumiesz, czemu tak rzadko zabieram ją w miejsca
publiczne.
Policzki Stacy płoną z zażenowania, gdy oddala się szybkim krokiem.
— Naruszyłaś jej delikatną psychikę, opowiadając swoje sprośne fantazje
— informuje mnie Jake i wgryza się w ciasto.
— Wybacz, tatusiu.
Parska śmiechem, mając ciasto w ustach, aż pluje okruchami. Unosi
serwetkę.
— Nie wolno ci nazywać mnie tak w miejscu publicznym. — W jego
zielonych oczach pojawia się figlarny błysk. — Zachowaj to na później.
Drugi kawałek ciasta — pekanowego, jak sądzę — leży przede mną
nietknięty. Zamiast niego sięgam po kawę. Potrzebuję kolejnej dawki
kofeiny, by wyostrzyć zmysły. Nie podoba mi się to, że siedzę tu
z Connellym. A jeśli ktoś nas zobaczy?
— Może zachowam to dla McCarthy’ego — odpowiadam.
— Nie. Nie zrobisz tego. — Przełyka kolejny kęs ciasta. — Zrywasz
z nim, pamiętasz?
Dobra, naprawdę musi przestać mi rozkazywać w kwestii mojego życia
seksualnego, jakby miał prawo o nim decydować.
— Nie będziesz podejmował decyzji za mnie. Jeśli mam ochotę umawiać
się z McCarthym, to będę się z nim umawiać. Jeśli nie będę tego chciała, to
przestanę.
— Świetnie. — Przeżuwa powoli ciasto, a potem je przełyka. — Chcesz
się umawiać na randki z McCarthym?
— Na randki? Nie.
— To dobrze, świetnie się rozumiemy.
Wydymam usta i powoli biorę łyk kawy.
— Hmm, chyba mi się nie podoba to świetne porozumienie z tobą. Może
zmienię zdanie w kwestii dalszych randek… Powinnam mu zaproponować,
by został moim chłopakiem. Nie wiesz, gdzie mogłabym kupić pierścionek
zaręczynowy?
Jake łamie widelcem płatek kruszonki.
— Nie zmieniłaś zdania. Straciłaś zainteresowanie nim pięć minut po
tym, jak go zdobyłaś. Istnieją tylko dwa powody, dla których wciąż z nim
sypiasz — albo się nudzisz, albo próbujesz nas sabotować.
— Doprawdy?
— Tak. Nic nie jest w stanie zatrzymać na dłużej twojej uwagi. A ja
znam McCarthy’ego — to dobry chłopak. Zabawny, uroczy, ale ta sytuacja
działa na jego niekorzyść. „Uroczy” nie pasuje do takiej kobiety jak ty.
— I znów wracamy do tego samego tematu. Sądzisz, że dobrze mnie
znasz.
— Wiem, że jesteś córką Chada Jensena. Wiem, że wykorzystasz każdą
okazję, by namieszać w głowach moim zawodnikom. Wiem, że
najprawdopodobniej za parę tygodni zagramy przeciwko Briar w finale
konferencji, a zwycięzca tego meczu automatycznie wejdzie do rozgrywek
krajowych…
— To automatyczne wejście będzie należeć do nas — oponuję.
— Chcę, by moi chłopcy zachowali bystrość i skupili się na grze.
Wszyscy twierdzą, że twój tata to szczery i uczciwy człowiek. Miałem
nadzieję, że to samo można powiedzieć o jego córce. — Cmoka językiem
z dezaprobatą. — A tu proszę, prowadzisz gierki z biednym, uroczym
McCarthym.
— Nie prowadzę żadnych gierek — odpowiadam zirytowana. — Czasem
się zabawiamy. Nic więcej. W przeciwieństwie do tego, co sądzisz,
podejmuję decyzje, które nie mają nic wspólnego z moim ojcem ani jego
drużyną.
— Cóż, decyzje, które ja podejmuję, służą mojej drużynie — odpowiada.
— I chcę, żebyś trzymała się z daleka od moich chłopców. — Przełyka
kolejny kawałek ciasta. — Cholera, jest świetne. Chcesz trochę? —
wyciąga do mnie widelec.
— Wolałabym umrzeć, niż włożyć ten widelec do ust.
Śmieje się tylko.
— Chcę spróbować pekanowego placka. Masz coś przeciwko?
Wpatruję się w niego.
— To ty je zamówiłeś.
— O rany, ale jesteś dziś drażliwa, słonko. Chyba też bym taki był,
gdyby mnie wystawiono.
— Nikt mnie nie wystawił.
— Jak ma na imię i gdzie mieszka? Chcesz, żebym go trochę potarmosił?
Zagryzam zęby.
Connelly bierze kawałek leżącego przede mną nietkniętego ciasta.
— Jasny gwint, to jest jeszcze lepsze. Mmm. Och, jakie to dobre.
I nagle kapitan drużyny hokejowej Harvardu jęczy i chrząka z rozkoszy,
jakby odgrywał jakąś scenę z American Pie. Staram się powstrzymać
reakcję, ale ten zdradziecki punkt między moimi nogami ma inny zamiar.
Słysząc seksowne dźwięki wydawane przez Jake’a Connelly’ego, czuję
dzikie łaskotanie.
— Czy mogę już iść? — warczę. Zaraz, czekajcie chwilę. Czemu pytam
go o pozwolenie? Nikt mnie tu nie trzyma jako zakładnika. Nie powiem, że
czuję się nieco rozbawiona sytuacją, ale ten facet właśnie oskarżył mnie, że
sypiam z jego kumplami, by zniszczyć szanse Harvardu na pokonanie Briar.
Kocham swoją drużynę, ale nie aż tak bardzo.
— Pewnie. Idź, jeśli chcesz. Napisz jednak najpierw do McCarthye’go,
że z wami koniec.
— Wybacz, Jakey. Nie będę wykonywać twoich rozkazów.
— Teraz już tak. McCarthy musi mieć wolną głowę podczas meczu.
Skończ z nim.
Zadzieram brodę, by okazać mu swój upór. Tak, muszę wyjaśnić sprawy
z Joshem. Sądziłam, że wystarczająco jasno dałam mu do zrozumienia, że
nasze spotkania mają niezobowiązujący charakter, ale najwyraźniej
odczytał to zupełnie inaczej, skoro kapitan jego drużyny określa stan Josha
słowami: „szaleje z miłości”.
Nie chcę jednak dawać Connelly’emu satysfakcji, że się z nim
sprzymierzyłam. Taka jestem podła.
— Nie będę robić tego, co mi każesz — powtarzam, wkładając
pięciodolarowy banknot pod na wpół opróżniony kubek. To powinno
wystarczyć na rachunek, napiwek Stacy i udrękę emocjonalną, na jaką
została narażona dziś wieczór. — Zrobię z McCarthym, co zechcę. Może od
razu do niego zadzwonię.
Jake mruży oczy.
— Zawsze sprawiasz tyle kłopotów?
— Tak. — Z uśmiechem wyślizguję się z boksu i zakładam skórzaną
kurtkę. — Jedź ostrożnie do Bostonu, Connelly. Mówią, że drogi stają się
naprawdę mokre, kiedy pada.
Śmieje się cicho.
Zapinam suwak kurtki, a potem pochylam się i zbliżam usta na kilka
centymetrów od jego ucha. — Och, wiesz co, Jakey? — Przysięgłabym, że
słyszę, jak oddech więźnie mu w gardle. — Upewnię się, że masz
zarezerwowane miejsce za ławką Briar podczas mistrzostw Frozen Four.
Rozdział drugi
Jake

Jest dziewiąta trzydzieści, kiedy docieram do domu. Sam pewnie nie


mógłbym utrzymać mieszkania z dwiema sypialniami, które dzielę z moim
kumplem z drużyny, Brooksem Westonem, mimo że podpisaliśmy
z Oilersami pierwszy obiecujący kontrakt. Mieszkamy na najwyższym
piętrze czteropiętrowego budynku. Nasze mieszkanie wygląda
niedorzecznie — mówię tu o kuchni godnej szefa restauracji, oknach od
sufitu do podłogi, świetlikach, wielkim tarasie z tyłu, a nawet o prywatnym
garażu dla mercedesa należącego do Brooksa.
Och, i nie płacę czynszu.
Z Brooksem zetknąłem się kilka tygodni przed rozpoczęciem pierwszego
roku studiów. Było to podczas obiadu dla drużyny, gdy „mieliśmy poznać
członków zespołu, zanim zacznie się rok akademicki”. Od razu
nawiązaliśmy dobry kontakt i nim podano deser, już mi zaproponował,
żebym się do niego wprowadził. Okazało się, że ma wolny pokój
w mieszkaniu w Cambridgeport — i nalegał, bym za niego nie płacił.
Już wtedy Brooks dostał specjalne pozwolenie na zamieszkanie poza
kampusem. Takie są zalety posiadania obrzydliwie bogatego ojca,
absolwenta uczelni, którego darowizn mogłoby bardzo jej brakować, gdyby
odniosła się do tej prośby nieprzychylnie. Ojciec Brooksa pociągnął jeszcze
za kilka sznurków i ja także dostałem pozwolenie na mieszkanie poza
akademikiem. Pieniądze naprawdę ułatwiają życie.
Jeśli chodzi o czynsz, to na początku przeszkadzało mi to, że nie płacę,
bo w życiu nie ma nic za darmo. Ale im lepiej poznawałem Brooksa
Westona, tym wyraźniej dostrzegałem, że to go nic nie kosztuje. Ten facet
nie przepracował ani jednego dnia w swoim życiu. Ma ogromny fundusz
powierniczy i dostaje, co tylko zechce, i to podane na srebrnej tacy. Jego
rodzice, albo jeden z ich podwładnych, kupili dla niego mieszkanie
i nalegają, by opłacać za nie czynsz. Tak więc przez ostatnie trzy i pół roku
miałem okazję przekonać się, jak to jest być bogatym chłopcem
z Connecticut.
Nie zrozumcie mnie źle — nie jestem sępem, zakładałem, że będę dzielić
z nim opłaty. Brooks nie chciał jednak przyjąć pieniędzy, podobnie jak jego
rodzice. Pani Weston była wręcz zbulwersowana, gdy poruszyłem ten temat
podczas jednej z ich wizyt. „Chłopcy, powinniście skupić się na nauce —
cmokała — a nie martwić się, jak opłacać rachunki”.
Stłumiłem śmiech, bo odkąd sięgam pamięcią, sam opłacałem rachunki.
Pierwszą pracę podjąłem w wieku piętnastu lat. W chwili, gdy otrzymałem
pierwszy czek z wypłatą, oczekiwano ode mnie, że będę się dokładał do
domowego budżetu. Kupowałem jedzenie, płaciłem za swój telefon
komórkowy, paliwo i kablówkę.
Moja rodzina nie jest biedna. Tata buduje mosty, a mama jest fryzjerką.
Można powiedzieć, że zajmujemy solidną pozycję między klasą niższą
a średnią. Nigdy nie opływaliśmy w dostatki, dlatego poznawanie stylu
życia Brooksa z pierwszej ręki było dla mnie wstrząsem. Postanowiłem
więc sobie, że pierwsze, co zrobię, gdy już osiądę w Edmonton i zacznę
korzystać z przywilejów wynikających z mojego kontraktu z NHL, to
wypiszę czek na rzecz rodziny Westonów za trzy lata niepłacenia czynszu.
Telefon brzęczy, gdy zdejmuję timberlandy. Wyciągam go z kieszeni
i widzę wiadomość od mojej przyjaciółki, Hazel, z którą wcześniej zjadłem
obiad w jednej z modnych restauracji w Briar.

Hazel: Udało ci się wrócić?? Tutaj leje jak z cebra.


Ja: Właśnie wszedłem do domu. Jeszcze raz dzięki za wyżerkę.
Hazel: Nie ma za co. Do zobaczenia w sobotę na meczu!
Ja: Super.

Hazel przesyła mi kilka emotikonek z całusami. Inni mogliby się


doszukiwać w tym czegoś więcej, ale nie ja. Z Hazel łączy mnie
platoniczne uczucie. Znamy się od podstawówki.
— Hej! — krzyczy Weston z pokoju dziennego. — Wszyscy tu na ciebie
czekamy.
Zrzucam mokrą kurtkę. Matka Brooksa przysłała nam projektanta
wnętrz, kiedy się wprowadziliśmy, i upewniła się, że kupił wszystko,
o czym raczej nie pomyślą faceci, na przykład wieszaki na ubrania, półki na
buty oraz naczynia — najwyraźniej mężczyźni nie myślą o wieszakach,
chyba że są wyposażone w parę cycków.
Odwieszam ubrania w korytarzu, po czym wchodzę przez drzwi wiodące
do głównego pokoju. Mieszkanie urządzono na otwartym planie, więc od
razu widzę członków drużyny, którzy zajęli zarówno pokój dzienny, jak
i część jadalną. Kilku z nich przysiadło na stołkach przy blacie kuchennym.
Rozglądam się wokół. Nie wszyscy, którzy byli na liście, zjawili się na
miejscu. Odpuszczam, bo zwołałem to spotkanie w ostatniej chwili. Jadąc
do domu z Hastings, rozmyślałem nad prowokującą uwagą Brenny na temat
Frozen Four i martwiłem się tym, jak rozprasza McCarthy’ego.
Przeanalizowałem też wszystkie inne elementy, które mogą źle wpływać na
grę drużyny. Ponieważ jestem zwolennikiem podejmowania działań,
wysłałem zbiorową wiadomość do wszystkich: Zebranie drużyny, u mnie,
natychmiast.
Większość naszych starterów — prawie dwudziestu z nas — wypełnia
pomieszczenie, a to oznacza, że mój nos wyczuwa zapach różnych mydeł,
wód kolońskich, ale i woń ciał tych palantów, którzy odpuścili sobie
prysznic przed przybyciem na miejsce.
— Hej — witam gości. — Dzięki, że przyszliście.
Odpowiadają mi kiwnięcia głowami, kilka stwierdzeń „nie ma problemu”
i ogólne chrząknięcia, świadczące o tym, że koledzy przyjęli moje
podziękowania.
Jedyną osobą, która mi nie odpowiada, jest Josh McCarthy. Opiera się
o ścianę w pobliżu brązowej skórzanej kanapy, wlepiając wzrok w telefon.
Jego ciało zdradza przygnębienie, a ramiona lekko się spinają.
Pewnie Brenna Jensen wciąż wodzi go za fiuta. Walczę z własną
frustracją, która pojawia się na tę myśl. Ten chłopak nie powinien
marnować swojego czasu. McCarthy studiuje na drugim roku i nieźle
wygląda, ale na pewno nie należy do ligi Brenny. Ta dziewczyna to gorąca
sztuka. Przyznam szczerze, że to jedna z najseksowniejszych lasek, na
których kiedykolwiek spoczął mój wzrok. A na dodatek jest wygadana.
Trzeba jej od czasu do czasu zamknąć usta, być może za pomocą innych
ust… albo fiuta, który wsunie się między jej czerwone wargi.
O kurde. Odganiam od siebie tę myśl. Tak, Brenna jest niesamowita, ale
też rozprasza uwagę. Widać to jak na dłoni: McCarthy nawet nie podniósł
głowy znad telefonu, odkąd wszedłem do pokoju.
Odchrząkuję. Głośno. McCarthy i garstka pozostałych, którzy wciąż
trzymali nosy w telefonach, kierują na mnie wzrok.
— Postaram się streszczać — ogłaszam.
— Lepiej, żeby tak było — mówi przeciągle Brooks, siedząc na kanapie.
Ma na sobie czarne spodnie od dresu i nic poza tym. — Zostawiłem laskę
w łóżku.
Przewracam oczami. Oczywiście, Brooks kogoś posuwał. Zawsze kogoś
posuwa. Nie to, żebym miał prawo mu to wypominać. Przez nasze
mieszkanie przewinęło się już kilka sprowadzonych przeze mnie
dziewczyn. Żal mi naszych sąsiadów z dołu, którzy muszą znosić ciągły
tupot, w górę i w dół po schodach. Ich szczęście, że nie urządzamy wielu
imprez. Gospodarz balangi ma zwykle przechlapane — kto chce zrujnować
sobie mieszkanie? Do imprezowania służą siedziby stowarzyszeń.
— Ależ z ciebie oryginał. — Dmitry, nasz najlepszy obrońca, kpi
z Westona. — Ja też musiałem wyjść z łóżka, żeby zjawić się na tym
spotkaniu. Łóżko. Tylko tyle. Bo jestem cholernie wykończony.
— Wszyscy jesteśmy — przyłącza się młodszy lewoskrzydłowy
o imieniu Heath.
— Tak, D, witaj w klubie zmęczonych — szydzi Coby, jeden
z zawodników studiujących na ostatnim roku.
Przechodzę przez pokój i idę do kuchni, by wziąć sobie butelkę wody.
Tak, wszystko dobrze słyszałem. Ostatni miesiąc był intensywny. Każda
pierwsza dywizja konferencji daje w kość, a to oznacza solidny miesiąc
najbardziej ambitnego hokeja, jakiego byliście świadkami. Wszyscy
rywalizujemy o automatyczną kwalifikację do rozgrywek krajowych, a jeśli
to się nie uda, mamy nadzieję na wystarczająco dobre wyniki, które
pozwolą nam dostać się do finału. Teraz ważą się całe sezony.
— Tak — zgadzam się z Cobym, odkręcając butelkę — jesteśmy
zmęczeni. Ledwo udaje mi się nie zasnąć na zajęciach. Całe moje ciało jest
jednym wielkim siniakiem. Żyję i oddycham dogrywkami. Co noc przed
snem rozmyślam tylko o strategii. — Powoli przełykam wodę. — Ale na to
się pisaliśmy i tylko krok dzieli nas od zdobycia nagrody. Pojedynek
z Princeton będzie najcięższym spotkaniem spośród wszystkich w czasie
tego sezonu.
— Nie martwię się Princeton — mówi Coby z aroganckim uśmieszkiem.
— Już raz ich pobiliśmy w tym roku.
— Na samym początku sezonu — podkreślam. — Od tamtej pory nabrali
wiatru w żagle. Pozamiatali ćwierćfinały meczem z Union.
— I co z tego? — Coby wzrusza ramionami. — My też pozamiataliśmy
w swojej serii.
Ma rację. W zeszły weekend zagraliśmy jeden z najlepszych meczów
w historii. Teraz jednak jesteśmy w półfinale. Zrobiło się poważnie.
— Teraz już nie chodzi o wyłonienie dwóch najlepszych drużyn spośród
trzech — przypominam kolegom. — To wyeliminowanie jednej z drużyn.
Jeżeli przegramy, wypadamy z gry.
— Po naszym sezonie? — odzywa się Dmitry. — Wybiorą nas do
rozgrywek krajowych, nawet jeśli nie dotrzemy do finału konferencji.
— Położyłbyś na szali cały nasz sezon? — rzucam mu wyzwanie. — Nie
wolałbyś mieć gwarantowanej wygranej?
— Cóż, pewnie, że tak, ale…
— Ale nic — przerywam mu. — Nie zamierzam uzależniać spełnienia
naszych marzeń od tego, czy nasz sezon okaże się na tyle dobry, byśmy
przeszli dalej. Wolę postawić na to, że w ten weekend skopiemy tyłki
Princeton. Zrozumiano?
— Tak jest, kapitanie — bąka Dmitry.
— Tak jest, kapitanie — powtarzają niektórzy koledzy.
— Powiedziałem wam, że nie musicie mnie tytułować kapitanem. Jezu.
— Chcesz, żebyśmy mówili do ciebie Jezu? — Brooks mruga niewinnie.
— Też nie. Chcę tylko, żebyście wygrywali. Chcę, żebyśmy wygrywali.
— I jesteśmy tego tak cholernie blisko, że już niemal czuję smak
zwycięstwa.
Minęło… o cholera, nawet nie wiem ile lat, odkąd Harvard wygrał
mistrzostwa NCAA. W każdym razie nie było to za mojej kadencji.
— Kiedy po raz ostatni Szkarłatni wygrali Frozen Four? — pytam
Aldricka, naszego speca od statystyk. Jego umysł jest jak encyklopedia. Zna
wszystkie, nawet najdrobniejsze ciekawostki na temat hokeja.
— W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym — odpowiada.
— Osiemdziesiątym dziewiątym? — powtarzam. — Minęły prawie trzy
dekady, odkąd mogliśmy nazwać siebie mistrzami kraju. Mecze Beanpot się
nie liczą. Finały konferencji się nie liczą. Teraz przyglądamy się
najcenniejszej nagrodzie.
Ponownie omiatam wzrokiem pokój. Ku mojej irytacji McCarthy znów
sprawdza telefon i wcale się z tym nie kryje.
— Poważnie, nawet nie wiesz, co się działo z moim fiutem, kiedy
wysłałeś wiadomość o tym spotkaniu — narzeka Brooks. — W grę
wchodził syrop czekoladowy.
Kilku kolegów pohukuje.
— A ty chciałeś tylko wygłosić nam mowę rodem z Miracle? Bo,
widzisz, my to rozumiemy — mówi Brooks. — Musimy wygrać.
— Tak, to prawda. I nie możemy dopuścić, by cokolwiek nas
rozpraszało. — Rzucam Brooksowi znaczące spojrzenie, a potem robię to
samo w kierunku McCarthy’ego.
Student drugiego roku jest wyraźnie zaskoczony.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że i ciebie to dotyczy. — Patrzę mu prosto w oczy. —
Przestań zabawiać się z córką Chada Jensena.
Wygląda na urażonego. Nie czuję się źle z tym, że wyjawiłem sekret
McCarthy’ego komuś, kto o tym nie wiedział, bo jestem pewien, że
wiedzieli o tym wszyscy, włącznie z ich matkami. Obnosi się z sypianiem
z Brenną, jakby dostał medal. Nie chwali się wprawdzie swoimi
wyczynami łóżkowymi w szatni, ale nie potrafi się powstrzymać i wciąż
gada o tym, jaka ta dziewczyna jest piękna.
— Zwykle nie mówię wam, chłopcy, co macie robić ze swoimi kutasami,
ale to tylko kwestia kilku tygodni. Jestem pewien, że uda wam się przez ten
czas utrzymać fiuty w spodniach.
— Czyli nikomu nie wolno się bzykać? — włącza się zaniepokojony
drugoroczniak o imieniu Jonah. — Bo jeśli tak, to wolę, żebyś to ty
zadzwonił do mojej dziewczyny i jej to powiedział.
— Życzę szczęścia, kapitanie. Vi to seksoholiczka — stwierdza Heath
z kpiącym uśmiechem, wspominając o długoletniej dziewczynie Jonaha.
— I czekaj chwilę… Czy sam nie wyszedłeś pewnego wieczoru z baru
z tą seksowną rudą? — dopytuje Coby. — Bo to nie brzmi, jakbyś
postępował zgodnie z tym, co mówisz, stary.
— Kto się modli pod figurą, ten ma diabła za skórą — stwierdza
z powagą Brooks.
Tłumię westchnienie i unoszę dłoń, by ich uciszyć.
— Nie mówię, że nie możecie się bzykać. Twierdzę tylko, że nic nie
powinno nas rozpraszać. Jeśli nie radzicie sobie z seksem, to go nie
uprawiajcie. Jonah — ty i Vi pieprzycie się jak króliki i nigdy nie miało to
wpływu na twoje wyniki na lodzie. Pieprzcie się więc dalej. Nie obchodzi
mnie to. Ale ty… — Po raz kolejny spoglądam na McCarthy’ego surowo
— przez cały tydzień dawałeś dupy na treningach.
— Nieprawda — protestuje kolega.
Nasz bramkarz, Johansson, zabiera głos.
— Dziś rano nie udał ci się żaden strzał do bramki podczas ćwiczenia
strzelania goli.
McCarthy stoi osłupiały.
— Zatrzymałeś wszystkie moje strzały. Rzucacie we mnie gównem, bo
jesteś dobrym bramkarzem?
— Nie licząc Jake’a, to ty zdobyłeś najwięcej goli ze wszystkich
w naszej drużynie — odpowiada Johansson, wzruszając ramionami. —
Choć kilka strzałów powinno ci się udać.
— A dlaczego Brenna miałaby być winna temu, że miałem gorszy dzień?
Ja… — przerywa znienacka, zerkając na swoją dłoń. Zakładam, że jego
telefon zabrzęczał, gdy pojawiło się powiadomienie.
— Chryste, właśnie udowadniasz, że Connelly ma rację — warczy do
McCarthy’ego napastnik o imieniu Potts. — Odłóż telefon. Niektórzy z nas
chcieliby jak najszybciej skończyć to spotkanie, wrócić do domu i otworzyć
sobie piwo.
Obracam głowę w kierunku Pottsa.
— Jeśli mowa o piwie… Oficjalnie zabraniam, aż do odwołania, tobie
i Brayowi udziału we wszystkich imprezach stowarzyszeń.
Will Bray protestuje.
— Przestań, Connelly.
— Piwny ping-pong jest zabawny. Rozumiem to. Ale wy dwaj musicie
dać sobie z tym spokój. Na miłość boską, Potts, rośnie ci piwny brzuch.
Wszystkie oczy w pokoju kierują się na jego brzuch. W tej chwili chowa
go pod grubą bluzą z kapturem z logo Harvardu, ale ja codziennie widzę
tego gościa w szatni. Wiem, co się pod nią kryje.
Brooks cmoka, patrząc na mnie.
— Nie wierzę, że wyśmiewasz Pottsa za jego wygląd.
Krzywię się w odpowiedzi.
— Nie wyśmiewam go. Ja tylko zwracam mu uwagę, że te zawody
w piwnym ping-pongu spowalniają jego jazdę na lodzie.
— To prawda — stwierdza ponuro Potts. — Dawałem dupy.
Ktoś prycha.
— Nie dajesz dupy — zapewniam go. — Ale, tak, mógłbyś zdobyć się
na to, by odstawić piwo na kilka tygodni. A ty… — Kolej na Westona. —
Nadszedł czas również na twoją abstynencję.
— Mam to gdzieś. Seks zapewnia mi supermoce.
Przewracam oczami. Często to robię w towarzystwie Brooksa.
— Nie mówię o seksie, tylko o tym, co robisz na imprezach.
Brooks natychmiast zaciska szczęki. Dobrze wie, o czym mówię, tak
samo jak nasi koledzy z drużyny. To żaden sekret, że Brooks lubi brać
lekkie narkotyki na imprezach. Blant tutaj, kreska kokainy tam. Pilnuje,
kiedy i w jakich ilościach bierze, i przypuszczam, że czas rozkładu kokainy,
która zostaje we krwi tylko przez czterdzieści osiem godzin, też mu w tym
pomaga.
Ale to nie oznacza, że będę tolerować to gówno. O nie. Ale mówienie
Brooksowi, co ma robić, jest równie skuteczne co rzucanie grochem
o ścianę. Któregoś razu zagroziłem mu, że powiem o wszystkim trenerowi,
ale Weston powiedział tylko: „Szerokiej drogi”. Gra w hokeja, bo sprawia
mu to radość, a nie dlatego, że kocha ten sport i chce zostać zawodowcem.
Mógłby rzucić go w mgnieniu oka, a groźby nie działają na kogoś, kto nie
boi się strat.
Nie on pierwszy próbuje od czasu do czasu narkotyków i z pewnością nie
ostatni. Wygląda jednak na to, że robi to tylko rekreacyjnie i nigdy w dniu,
kiedy mamy mecz. Ale impreza potem? Nawet się nie zastanawia.
— Jeśli cię na tym przyłapią albo nie przejdziesz testów moczu, wiesz,
co się stanie. Zatem gratulacje, oficjalnie pozostaniesz czysty, aż skończy
się Frozen Four — informuję go. — Rozumiesz?
Po długiej, pełnej napięcia chwili kiwa głową.
— Rozumiem.
— Dobrze. — Zwracam się do pozostałych. — Skupmy się na tym, by
pobić Princeton w ten weekend. Wszystko inne ma drugorzędne znaczenie.
Coby posyła mi zadziorny, szeroki uśmiech.
— A ty, kapitanie, co odstawisz?
Marszczę brwi.
— O czym mówisz?
— Zwołujesz zebranie drużyny. Mówisz biednemu McCarthy’emu, że
nie może już używać swojego fiuta, odmawiasz Westonowi przyjemności
imprezowych, a Pottsa i Braya pozbawiasz tytułów mistrzowskich
w piwnym ping-pongu. A co ty zrobisz dla drużyny?
W mieszkaniu zapada grobowa cisza.
Przez chwilę brak mi słów. Czyżby Coby mówił poważnie? Zdobywam
przynajmniej jednego gola w każdym meczu. A jeśli zdobywa go ktoś inny,
to zwykle przy mojej asyście. Jeżdżę najszybciej na łyżwach na
Wschodnim Wybrzeżu i jestem cholernie dobrym kapitanem.
Otwieram usta, by mu odpowiedzieć, ale Coby zaczyna się śmiać.
— Stary, powinieneś zobaczyć swoją minę. — Uśmiecha się szeroko. —
Wyluzuj. Zajmujesz się wieloma rzeczami. Jesteś najlepszym kapitanem,
jakiego kiedykolwiek mieliśmy.
— Prawda, prawda — woła kilku innych graczy.
Odprężam się. Ale Coby ma rację.
— Słuchajcie, nie będę przepraszał za to, że chcę, byśmy się
skoncentrowali, ale wybaczcie mi, jeśli potraktowałem was surowo.
Szczególnie ciebie, McCarthy. Proszę was tylko o to, żebyście skupili się na
grze. Damy radę?
Około dwudziestu głów kiwa w odpowiedzi.
— Świetnie — klaszczę w dłonie. — Możecie znikać. Prześpijcie się
i jutro widzimy się na lodzie, w jak najlepszej formie.
Spotkanie kończy się, a grupa wychodzi. Nasi sąsiedzi znów będą
musieli znieść trochę hałasu. Tym razem to ciężkie kroki ponad dwudziestu
graczy hokeja, którzy zbiegają z łomotem po schodach.
— Tato, mogę już wracać do swojego pokoju? — pyta Brooks
z sarkazmem.
Uśmiecham się do niego szeroko.
— Tak, synu, możesz. Zamknę drzwi.
Pokazuje mi środkowy palec, pędząc do sypialni. W międzyczasie
McCarthy ociąga się, stojąc przy drzwiach. Czeka na mnie.
— Co mam powiedzieć Brennie? — pyta.
Nie potrafię stwierdzić, czy jest na mnie zły, bo jego twarz niczego nie
zdradza.
— Powiedz jej tylko, że musisz się skupić teraz na zawodach, a wrócicie
do siebie po sezonie.
Nigdy do siebie nie wrócą.
Nie mówię tego na głos, ale wiem, że to prawda. Brenna Jensen nie
wybaczy nikomu, kto każe jej na siebie czekać, a zwłaszcza graczowi Har-
vardu. Jeśli McCarthy zerwie z nią, choćby na jakiś czas, ona postara się,
by to był koniec na zawsze.
— Briar wygrał w zeszłej dekadzie trzy mistrzostwa — mówię
beznamiętnie. — A my wciąż nie mamy na swoim koncie zwycięstwa. To
niedopuszczalne. Powiedz mi więc, co jest dla ciebie ważniejsze: żeby
Brenna Jensen mąciła ci w głowie czy pokonanie jej drużyny?
— Pokonanie jej drużyny — odpowiada natychmiast.
Bez wahania. Podoba mi się to.
— Zatem pokonajmy ich. Rób to, co należy.
McCarthy kiwa głową i wychodzi. Zamykam za nim drzwi.
Czy czuję się źle? Może trochę. Ale każdy widzi, że on i Brenna nie są
dla siebie stworzeni. Sama to przecież stwierdziła.
Ja tylko przyspieszam to, co nieuniknione.
Rozdział trzeci
Brenna

— Gdzie się podziewałaś, Brenno? Dzwoniłem do ciebie trzy razy.


Szorstki głos mojego taty zawsze powoduje, że przechodzą mnie ciarki.
Mówi do mnie tak jak do swoich zawodników — krótko, niecierpliwie
i oschle. Chciałabym powiedzieć, że zawsze tak było, że przez całe życie na
mnie warczał. Ale bym wtedy skłamała.
Tata nie zawsze mówił do mnie w ten sposób. Kiedy mama zginęła
w wypadku samochodowym, miałam siedem lat, a tata musiał pełnić rolę
zarówno matki, jak i ojca. I w każdej z nich świetnie sobie radził. Kiedyś
zwracał się do mnie z miłością i delikatnością, co było widać na jego
twarzy i słychać w jego głosie. Sadzał mnie sobie na kolanach, mierzwił mi
włosy i mówił: „Powiedz, Brzoskwinko, jak dziś było w szkole”. Nazywał
mnie „Brzoskwinką”, rany boskie.
Ale to było dawno temu. Teraz jestem tylko Brenną i nie pamiętam,
kiedy ostatnio kojarzyłam słowa „miłość” czy „delikatność” z moim ojcem.
— Wracałam do domu w ulewie — odpowiadam. — Nie mogłam
odebrać telefonu.
— Skąd wracałaś?
Rozpinam zamek butów w ciasnym korytarzyku mojego mieszkania
w suterenie. Wynajmuję je od miłej pary: Marka i Wendy, którzy często
wyjeżdżają służbowo. Poza tym osobne wejście pozwala mi unikać
kontaktu z nimi przez wiele tygodni.
— Z Della’s Diner. Byłam na kawie z przyjacielem.
— O tak późnej porze?
— Późnej? — Wyciągam szyję w stronę kuchni, która jest jeszcze
mniejsza od korytarza i zerkam na zegar na mikrofalówce. — Ledwo
dochodzi dziesiąta.
— Czy nie masz jutro rozmowy o pracę?
— Tak, co z tego? Sądzisz, że skoro wróciłam do domu o wpół do
dziesiątej, to rano zaśpię? — Nie mogę powstrzymać sarkazmu. Czasem
z trudem udaje mi się pohamować, by nie zacząć warczeć na niego tak
samo, jak on na mnie warczy.
Ignoruje zaczepkę.
— Rozmawiałem z kimś z sieci — mówi. — Z Samem Samuelsem.
Nadzoruje reżyserkę. Porządny facet. — Tata zaczyna mówić burkliwie. —
Przekazałem mu, że pojawisz się jutro, i powiedziałem kilka dobrych słów
na twój temat.
Nieco mięknę.
— Och. To miło z twojej strony. Doceniam to. — Niektórzy mogliby
poczuć się niezręcznie, prosząc o przysługi, by coś osiągnąć w życiu, ale ja
nie mam problemu z wykorzystywaniem znajomości taty, jeśli tylko dzięki
temu zdobędę staż. W mediach panuje ogromna konkurencja i chociaż mam
wysokie kompetencje, nawet wyższe, niż to konieczne — harowałam jak
wół, by je zdobyć — na moją niekorzyść przemawia fakt, że jestem kobietą.
Niestety, w tej branży dominują mężczyźni.
Telewizja w Briar oferuje oficjalne miejsca pracy studentom ostatniego
roku, ale mam nadzieję, że wyprzedzę wszystkich rywali. Jeśli uda mi się
zdobyć wakacyjny staż w HockeyNet, jest duża szansa, że dostanę stały etat
na ostatnim roku studiów. A to oznacza, że zdobędę przewagę nad
rówieśnikami i zapewnię sobie pracę zaraz po zdobyciu dyplomu.
Zawsze marzyłam o tym, by zostać dziennikarzem sportowym. Tak,
HockeyNet ma dopiero dziesięć lat (a jego pierwotna kadra musiała się
wykruszyć w dniu, gdy stacja wybierała swą nazwę) i zajmuje się
wyłącznie hokejem. Gdy wystartował, zapełnił wielką lukę na rynku
transmisji sportowych. Wprawdzie uwielbiam oglądać ESPN, ale jedyne, co
można im zarzucić, to to, że nie relacjonują rozgrywek hokejowych. To
skandaliczne. Wiadomo przecież, że w naszym kraju hokej jest czwartym
pod względem znaczenia sportem narodowym, ale większe stacje
telewizyjne traktują go tak, jakby był mniej ważny niż NASCAR, tenis, czy
— fuj! — golf.
Marzę, by stanąć przed kamerą, znaleźć się przy stole z tymi wszystkimi
ważniakami, analizując najlepsze momenty gry, a nawet całe mecze. Chcę
przedstawiać swoje oceny. Dziennikarstwo sportowe jest trudną dziedziną
dla kobiety, ale ja znam się na hokeju i jestem przekonana, że zawojuję
wszystkich na jutrzejszej rozmowie.
— Daj znać, jak ci poszło — nakazuje mi tata.
— Dobrze. — Kiedy przechodzę przez pokój dzienny, moja lewa
skarpetka nasiąka czymś mokrym, co wywołuje mój okrzyk.
Tata natychmiast zaczyna się martwić.
— Nic ci nie jest?
— Wybacz. To nic takiego. Wykładzina zamokła. Pewnie coś wylałam…
— milknę, zauważając niewielką kałużę przed rozsuwanymi drzwiami,
które wychodzą na tylne podwórko. Na zewnątrz wciąż pada. Ciężkie
krople uderzają miarowo o kamienne patio. — Niech to szlag. Przy tylnych
drzwiach zebrała się woda.
— Niedobrze. Z czym musimy sobie poradzić? Woda do domu wlewa się
przez odpływ?
— Skąd mogę wiedzieć? Myślisz, że sprawdziłam stan odpływów, zanim
się tu wprowadziłam? — Nie widzi, że przewracam oczami, ale mam
nadzieję, że wyczuwa to w moim głosie.
— Powiedz mi, skąd się bierze wilgoć.
— Już ci mówiłam, zbiera się głównie wokół drzwi przesuwnych. —
Przemierzam pokój dzienny, co zajmuje mi jakieś trzy sekundy. Jedyna
mokra plama znajduje się obok drzwi.
— W porządku. Cóż, to dobry znak. Najpewniej więc nic się nie dzieje
z rurami. Ale jeśli to sprawka odpływu deszczówki, powodem może być
kilka rzeczy. Czy podjazd jest wybrukowany?
— Tak.
— Twoi gospodarze będą musieli zatem rozważyć kilka opcji drenażu.
Zadzwoń do nich jutro i powiedz im, by to sprawdzili.
— Dobrze, zadzwonię.
— Koniecznie.
— Powiedziałam, że zadzwonię. — Wiem, że próbuje mi pomóc, ale
dlaczego mówi do mnie takim tonem? Dla Chada Jensena wszystko jest
rozkazem, a nie sugestią.
Wiem, że nie jest złym człowiekiem. Bywa po prostu nadopiekuńczy i od
czasu do czasu ma ku temu powód. Ale od trzech lat jestem samodzielna.
Umiem o siebie zadbać.
— Pojawisz się na półfinałach w sobotę wieczorem? — pyta energicznie
tata.
— Nie mogę — odpowiadam i jest mi naprawdę przykro, że ominie mnie
tak ważna rozgrywka. Ale już dawno coś sobie zaplanowałam. —
Wybieram się do Tansy, pamiętasz? — Tansy to moja ulubiona kuzynka,
córka starszej siostry taty, Sheryl.
— W ten weekend?
— Tak.
— W porządku. Pozdrów ją ode mnie. Powiedz, że nie mogę się
doczekać, by zobaczyć się z nią i Noahem podczas Wielkanocy.
— Przekażę.
— Zostaniesz tam na noc? — Słyszę niepokój w jego głosie.
— Właściwie dwie noce. Jadę jutro do Bostonu i wracam w niedzielę.
— Nie rób… — milknie.
— Czego mam nie robić? — Tym razem w moim tonie pojawia się ostra
nuta.
— Nie rób niczego nierozsądnego. Nie pij za dużo. Bądź ostrożna.
Doceniam to, że nie mówi „Nie pij niczego”, ale pewnie tak robi, bo wie,
że nie może mnie powstrzymać. Gdy skończyłam osiemnaście lat, nie był
w stanie mnie zmusić, bym przestrzegała narzuconej przez niego godziny
powrotu do domu albo jego zasad. A odkąd skończyłam dwadzieścia jeden
lat, nie mógł zapobiec temu, bym się napiła alkoholu.
— Będę ostrożna — obiecuję, bo o tym mogę go zapewnić z pełnym
przekonaniem.
— Bren — mówi. Znów milknie.
Chyba wszystkie rozmowy z ojcem wyglądają w ten sposób. Zaczynamy
i milkniemy. Słów, które chcemy wypowiedzieć, w końcu nie mówimy. Tak
trudno jest nam się porozumieć.
— Tato, czy możemy się teraz rozłączyć? Chcę wziąć gorący prysznic
i położyć się wcześnie do łóżka. Muszę jutro wstać skoro świt.
— Dobrze. Daj znać, jak ci poszła rozmowa. — Milknie. Kiedy odzywa
się znowu, słyszę słowa otuchy, a nie zdarza się to często. — Dasz radę.
— Dziękuję. Dobranoc, tato.
— Dobranoc, Brenno.
Rozłączam się i robię dokładnie to, co powiedziałam — biorę gorący
prysznic, bo dwudziestominutowy spacer w deszczu sprawił, że
przemarzłam do kości. Kiedy wychodzę z ciasnej kabiny prysznicowej,
jestem czerwona jak homar. Malutka łazienka nie ma wanny. Wielka
szkoda. Nie ma bowiem nic lepszego niż gorąca kąpiel.
Nie lubię zasypiać z mokrymi włosami, więc szybko je suszę, a potem
szperam w komodzie w poszukiwaniu jak najcieplejszej piżamy. Wybieram
spodnie w kratkę i koszulkę z długim rękawem i logo Uniwersytetu Briar.
Sutereny z zasady są zimne i moje mieszkanie nie wyróżnia się pod tym
względem. Dziwię się, że w ciągu siedmiu miesięcy, odkąd tu mieszkam,
nie złapałam jeszcze zapalenia płuc.
Wchodząc pod kołdrę, odłączam telefon od ładowarki i dostrzegam
nieodebrane połączenie od Summer. Mam przeczucie, że jeśli się nie
odezwę, ona zadzwoni znowu. I pewnie zrobi to pięć sekund po tym, jak
zasnę, więc zawczasu oddzwaniam, by zapewnić sobie potem spokojny sen.
— Jesteś na mnie zła? — wita mnie.
— Nie. — Zwijam się w kłębek, leżąc na boku. Telefon balansuje na
moim ramieniu.
— Nawet mimo tego, że umówiłam cię z Julesem i za niego poręczyłam?
— W jej głosie słychać poczucie winy.
— Jestem dorosła, Summer. Nie zmuszałaś mnie, bym się zgodziła na
randkę.
— Wiem. Ale czuję się okropnie. Nie mogę uwierzyć, że się nie pojawił.
— Nie przejmuj się. Wcale się tym nie zmartwiłam. Najwyraźniej
uniknęłam kłopotów.
— W porządku — brzmi, jakby jej ulżyło. — Znajdę ci kogoś lepszego,
z kim będziesz mogła się związać.
— Raczej nie — odpowiadam radośnie. — Oficjalnie zwalniam cię z roli
swatki — którą, tak na marginesie, sama na siebie wzięłaś. Uwierz mi,
skarbie, nie mam żadnych problemów, jeśli chodzi o spotykanie się
z mężczyznami.
— Tak, jeśli chodzi o spotykanie się. Ale umawianie się na randki —
w tym jesteś do bani.
Protestuję.
— Bo nie szukam nikogo, by się z nim umawiać.
— Czemu nie? Fajnie jest mieć chłopaka.
Pewnie, jeśli twoim chłopakiem jest Colin Fitzgerald. Summer umawia
się z jednym z najbardziej przyzwoitych facetów, jakich kiedykolwiek
poznałam. Inteligentny, uprzejmy, bystry, nie wspominając o tym, że jest
też zajebiście seksowny.
— Czy wciąż macie z Fitzym bzika na swoim punkcie?
— I to jeszcze jakiego. On znosi moje wariactwa, a ja jego dziwactwa.
Poza tym uprawiamy najlepszy seks na świecie.
— Założę się, że Hunterowi też się to podoba — mówię z przekąsem. —
Mam nadzieję, że nie jesteś z gatunku krzyczących dziewczyn.
Hunter Davenport jest współlokatorem Summer i Fitza. Ostatnio dostał
od niej kosza. Zgodziła się iść z nim na randkę tylko po to, by sobie
uświadomić, że jej uczucia do Fitza są zbyt silne, by je ignorować. Hunter
nie przyjął tego dobrze.
— Boże, nawet nie wiesz, jak trudno jest zachować ciszę, gdy Fitz robi
z moim ciałem magiczną magię — mówi Summer i wzdycha.
— Magiczną magię?
— Tak, magiczną magię. Ale jeśli martwisz się o to, że Hunter leży
w łóżku, przysłuchuje się nam i szlocha, niepocieszony, to przestań. Każdej
nocy pojawia się u niego inna dziewczyna.
— Gratulacje — chichoczę. — Założę się, że Hollis zielenieje
z zazdrości.
— Nie wiem, czy Mike nawet to zauważył. Nieustannie o tobie marzy.
— Nadal? — O cholera. Miałam nadzieję, że już dał sobie z tym spokój.
Na chwilę przymykam oczy. Zrobiłam w swoim życiu kilka idiotycznych
rzeczy, ale zabawianie się z Mikiem Hollisem znajduje się na szczycie listy.
Upiliśmy się oboje i nie wiedzieliśmy, co robimy, więc zaliczyliśmy kilka
mokrych pocałunków, a potem zasnęłam, waląc mu konia. Nie była to
najgorsza chwila w moim życiu, ale też niezbyt warta uwagi. Nie mam
pojęcia, dlaczego chciałby ją powtórzyć.
— Jest zakochany — potwierdza Summer.
— Przejdzie mu.
Summer chichocze, ale jej dobry nastrój szybko mija.
— Hunter zachowuje się wobec nas jak pajac — przyznaje. — Kiedy
tylko nie bzyka jakiejś laski.
— Chyba naprawdę mu na tobie zależało.
— Szczerze? Raczej nie chodzi o mnie. Sądzę, że to dotyczy Fitza.
— Rozumiem. Chciał go przelecieć — stwierdzam poważnie. — Wiesz,
ale kto by nie chciał?
— Nie, paskudo. Fitz skłamał mu w żywe oczy, kiedy Hunter go zapytał,
czy coś do mnie czuje. Dla Huntera stanowi to złamanie zasad kodeksu
braterskiego.
— Kodeks braterski to rzecz święta — muszę się zgodzić. — Zwłaszcza
między kolegami z drużyny.
— Wiem. Fitz mówi, że podczas treningów panuje spore napięcie —
jęczy Summer. — Bee, a jeśli to wpłynie na ich wyniki podczas
półfinałów? To znaczy, że Yale wejdzie do finału.
— Tata ich naprostuje — zapewniam ją. — I mów o Hunterze, co chcesz,
ale lubi wygrywać mecze hokejowe. Nie pozwoli, by sprzeczka o jakąś
dziewczynę — bez obrazy — na tyle go rozproszyła, by stracić wygraną.
— Czy powinnam…
Brzęczenie w moim uchu tłumi jej słowa.
— Co to było?
— Wiadomość — wyjaśniam. — Przepraszam, mów dalej. Co takiego?
— Zastanawiałam się, czy powinnam spróbować znów z nim
porozmawiać.
— Nie uważam, by miało to jakieś znaczenie. Jest uparty jak osioł. Ale
w końcu dojrzeje i jakoś sobie z tym poradzi.
— Mam taką nadzieję.
Rozmawiamy jeszcze chwilę, aż powieki zaczynają mi ciążyć.
— Summer, skarbie, idę spać. Jutro rano mam rozmowę o pracę.
— Dobrze. Zadzwoń jutro. Kocham cię.
— Ja ciebie też.
Już mam wyłączyć nocną lampkę, kiedy przypominam sobie o esemesie.
Klikam ikonę z wiadomością i mrużę oczy, widząc imię McCarthy’ego.

Hej, B. Cudownie się z tobą spędza czas, ale muszę się wycofać na
chwilę. Przynajmniej do zakończenia play-offów. Wiesz, muszę się skupić na
grze. Zadzwonię do ciebie, gdy wszystko się uspokoi, dobrze? xo

Otwieram szeroko usta. To jakiś żart?


Ponownie czytam wiadomość. Nie, treść się nie zmienia. McCarthy
zakończył nasz związek.
Wygląda na to, że Jake Connelly właśnie wypowiedział mi wojnę.
Rozdział czwarty
Brenna

Zwykle nie tracę nad sobą panowania. Nigdy nie dręczył mnie niepokój
i tak naprawdę nic mnie nie przeraża, nawet mój ojciec, który jest znany
z tego, że jednym spojrzeniem potrafi doprowadzić dorosłych mężczyzn do
płaczu. To nie jest metafora — raz byłam tego świadkiem.
Ale tego ranka pocą mi się dłonie i boli mnie brzuch, a wszystko przez
dyrektora HockeyNet, Eda Muldera, który od początku robi na mnie złe
wrażenie. Ten wysoki, łysy i przerażający mężczyzna zaraz po uściśnięciu
mi ręki zapytał, dlaczego taka śliczna dziewczyna jak ja stara się o pracę za
kamerą, a nie przed.
Staram się nie marszczyć brwi, słysząc tę seksistowską uwagę. Jeden
z asystentów nauczycieli w Briar, Tristan, który kiedyś odbywał tu staż,
ostrzegł mnie, że Mulder jest kompletnym idiotą. Ale też zdradził mi, że
żaden ze stażystów nie podlega mu bezpośrednio, co oznacza, że pomijając
rozmowę o pracę, nie będę mieć z nim do czynienia. Jest jedyną
przeszkodą, którą muszę pokonać, by zdobyć złoty medal stażystki.
— Hm, jak napisałam w liście motywacyjnym, docelowo chciałabym
występować w studiu jako analityk lub dziennikarz, ale mam nadzieję, że
zdobędę także doświadczenie od zaplecza. Kończę studia na kierunku
media i dziennikarstwo w Briar, jak pan już zapewne wie. W następnym
roku zatrudnię się w…
— To nie jest płatny staż — przerywa mi. — Jesteś tego świadoma?
Zbija mnie z tropu. Kiedy zaciskam ręce, czuję, jakie są śliskie, więc
kładę je na kolanach.
— Och. Hm, tak, jestem świadoma.
— To dobrze. Zauważyłem, że mężczyźni zwykle pojawiają się tu,
znając warunki, kobiety zaś często oczekują wynagrodzenia.
Przechodzi od zawoalowanego seksizmu do obscenicznie otwartej
postawy. Komentarz ten nie ma sensu. W ogłoszeniu o pracę na stronie
HockeyNet wyraźnie było napisane, że jest to bezpłatny staż. Dlaczego
więc mężczyźni mieliby spodziewać się jednego, a kobiety czegoś zupełnie
innego? Czy on sugeruje, że kobiety nie czytają właściwie ogłoszeń?
A może wcale nie potrafimy czytać?
Czuję, że poci mi się kark. Znalazłam się na zupełnie nieznanym mi
terenie.
— Zatem, Brendo, opowiedz mi coś o sobie.
Przełykam ślinę. Zwrócił się do mnie: Brendo. Czy powinnam go
poprawić?
Oczywiście, że tak. Do diabła z nim. Jesteś od niego lepsza. Pewna siebie
Brenda — to jest, Brenna — unosi swoją cudowną głowę.
— Mam na imię Brenna — odpowiadam gładko — i wydaje mi się, że
będę tu pasować. Po pierwsze i najważniejsze, uwielbiam hokej. Jest…
— Twoim ojcem jest Chad Jensen. — Porusza szczęką, a ja zdaję sobie
sprawę z tego, że żuje gumę. Ma facet klasę.
Odpowiadam ostrożnie.
— Tak, to prawda.
— Trener, który wygrywa mistrzostwa. Kilka razy triumfował we Frozen
Four, prawda?
Potakuję.
— Jest świetnym trenerem.
Mulder zgadza się ze mną.
— Musisz być z niego dumna. Co określiłabyś jako swoją największą
zaletę, poza posiadaniem sławnego ojca?
Staram się zignorować szyderczą nutę pobrzmiewającą w jego pytaniu
i odpowiadam:
— Jestem bystra. Myślę logicznie. Potrafię działać pod presją. A przede
wszystkim szczerze kocham ten sport. Hokej jest…
Ale on już mnie nie słucha.
Przeniósł spojrzenie na ekran komputera, wciąż przeżuwając gumę jak
koń międlący otręby. Na oknie za plecami Muldera odbija się rozmazany
obraz z jego monitora… czy to ustawienie drużyny z menedżera hokeja? To
jest chyba strona menedżera ESPN.
Nagle zerka na mnie.
— Za kim jesteś?
Marszczę czoło.
— Za drużyną z college’u czy…
— NHL — przerywa mi z niecierpliwością. — Komu kibicujesz,
Brendo?
— Brenno — odpowiadam przez zaciśnięte zęby. — I, oczywiście,
kibicuję Bruinsom. A pan?
Mulder parska głośno.
— Oilersom. Jestem na wskroś Kanadyjczykiem.
Udaję zainteresowanie.
— Och, to interesujące. Pochodzi pan z Edmonton?
— O tak. — Jego wzrok ponownie kieruje się na ekran. Mówi
nieobecnym tonem: — Co określiłabyś jako swoją największą słabość, poza
posiadaniem sławnego ojca?
Tłumię gniewną odpowiedź.
— Czasem bywam niecierpliwa — wyznaję, bo trudno, żebym w czasie
tej beznadziejnej rozmowy mówiła o tym, jak wielką moją słabością jest to,
że za bardzo się przejmuję albo za ciężko pracuję. Ble.
Uwagę Muldera ponownie przyciąga drużyna z menedżera hokejowego.
W przestronnym biurze zapada cisza. Zirytowana, wiercę się na krześle
i wpatruję w szklaną gablotkę przy ścianie. Znajdują się w niej wszystkie
nagrody, które zdobyła stacja w czasie swojego istnienia, wraz
z podpisanymi przez zawodowych graczy pamiątkami. Zauważam, że jest
wśród nich wiele gadżetów Oilersów.
Na przeciwległej ścianie dwa wielkie ekrany pokazują różne programy:
NHL wyświetla powtórki najlepszych akcji z weekendu, a Top Ten wylicza
najbardziej dynamiczne sezony debiutantów wszech czasów. Szkoda, że bez
głosu. Przynajmniej wtedy mogłabym posłuchać czegoś ciekawego, kiedy
tak siedzę, ignorowana.
Moja frustracja powoli rośnie i ściska mnie za gardło. Dyrektor nie
zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Albo jest najgorszym rekruterem na
świecie, a do tego bezczelnym palantem, albo nie traktuje poważnie mojej
kandydatury na to stanowisko.
A może jest jeszcze jedna odpowiedź: wszystko razem.
Tristan się mylił. Ed Mulder to nie palant, tylko sukinsyn, jakich mało.
Niestety, dobre staże w wielkich sieciach takich jak HockeyNet nie zdarzają
się często. Na rynku nie ma wielkiego wyboru. A ja nie jestem aż tak
naiwna, by sądzić, że Mulder jest szczególnym przypadkiem. Kilku moich
wykładowców, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, ostrzegło mnie, że
dziennikarstwo sportowe nie jest przyjazne dla kobiet.
W czasie mojej kariery nieraz będę musiała stawiać czoło mężczyznom
takim jak Mulder. Jeśli stracę panowanie nad sobą i wybiegnę z biura, nie
pomoże mi to w osiągnięciu celu. Mulder może jedynie „udowodnić” sobie
w swojej mizoginistycznej głowie, że ma rację, bo kobiety są zbyt
emocjonalne, zbyt słabe i nie są w stanie przeżyć na arenie sportowej.
— Czyli — odchrząkuję — jakie miałabym obowiązki, jeśli dostałabym
ten staż? — Znam już odpowiedź, bo nauczyłam się właściwie ogłoszenia
na pamięć, nie wspominając o przesłuchaniu godnym CIA, które
przeprowadziłam na osobie asystenta wykładowcy, Tristanie. Ale równie
dobrze mogę zadać kilka pytań, widząc, że Mulder nie jest zainteresowany
oddaniem przysługi.
Unosi głowę.
— Mamy trzy miejsca dla stażystów w dziale produkcji. Jestem szefem
tego działu.
Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie odpowiedział na
moje pytanie. Biorę wdech, by się uspokoić.
— A obowiązki?
— Bardzo intensywne — odpowiada. — Będziesz musiała montować
najlepsze fragmenty meczów, przygotowywać pakiety klipów, pomagać
w tworzeniu teaserów i nagrań montażowych. Będziesz chodzić na
spotkania produkcyjne, planować pomysły na historie… — milknie,
klikając kilka razy myszką.
To doskonała praca dla mnie. Chcę jej. Potrzebuję jej. Zagryzam policzek
od środka, zastanawiając się, jak mogę uratować tę katastrofalną rozmowę.
Nie dostaję jednak na to szansy. Ktoś puka głośno do drzwi. Otwierają
się, zanim Mulder zdąży odpowiedzieć. Do biura wpada mężczyzna
z niechlujną brodą i wyrazem podekscytowania na twarzy.
— Roman McElroy właśnie został aresztowany za przemoc domową!
Mulder podrywa się ze swojego skórzanego fotela.
— Chyba sobie, kurwa, żartujesz.
— W internecie aż huczy, bo wrzucono film z tego zdarzenia. Nie z bicia
żony, ale z aresztowania.
— Czy jakaś inna stacja już się tym zajęła?
— Nie. — Brodacz podskakuje jak dzieciak w sklepie z zabawkami,
a nie może mieć mniej niż pięćdziesiąt pięć lat.
— Którzy prezenterzy są dostępni? — dopytuje Mulder w drodze do
drzwi.
— Georgia właśnie przyjechała…
— Nie — przerywa mu szef. — Nie Barnes. Będzie chciała nadać temu
jakiś bzdurny feministyczny wydźwięk. Kto jeszcze?
Zagryzam wargę, by powstrzymać się od gniewnej odpowiedzi. Georgia
Barnes to jedna z dwóch analityczek w HockeyNet i jest niesamowita. Jej
spostrzeżenia są pierwszej klasy.
— Kip Haskings i Trevor Trent. Ale właśnie prowadzą program na żywo.
„Piątkową piątkę”.
— Walić „Piątkową piątkę”. Niech Gary napisze jakiś skrypt, a potem
Kip i Trevor przedyskutują go do bólu i rozłożą na części film
z aresztowania, klatka po klatce. Chcę cały program na temat tego
zdarzenia z McElroyem. — Mulder zatrzymuje się nagle w drzwiach,
przypominając sobie o moim istnieniu. — Dokończymy to w poniedziałek.
Otwieram usta.
— Przepraszam, co takiego?
— Wróć w poniedziałek — warczy. — Teraz musimy zająć się tym
wyjątkowym wydarzeniem. Wiadomości nie będą czekać, Brendo.
— Ale…
— Poniedziałek, dziewiąta rano — mówi i znika.
Wpatruję się z niedowierzaniem w puste drzwi. Co tu się, do diabła,
stało? Najpierw zaczął rozmowę od kilku seksistowskich uwag, potem nie
słuchał ani jednego słowa, które wypowiedziałam, a teraz zostawia mnie
w samym środku rozmowy? Rozumiem, że informacja o tym, że zawodowy
hokeista zostaje oskarżony o bicie żony, jest sensacją, ale… nie mogę
wrócić w poniedziałek. Mam zajęcia. Tristan ostrzegał mnie przed
Mulderem, lecz ten człowiek okazał się jeszcze gorszy, niż myślałam.
Z gniewem zabieram torebkę i płaszcz, a potem wstaję. Pieprzyć to. Nie
wracam w poniedziałek. Nie pozwolę, by ten dupek…
„Wymarzony staż” — przypominam sobie, a potem w myślach
powtarzam te słowa raz po raz. ESPN i HockeyNet są dwiema
największymi sieciami sportowymi w kraju. A ESPN nie prowadzi żadnego
naboru.
Czyli…
Chyba opuszczę zajęcia w poniedziałek.
Rochelle, urocza blond recepcjonistka Muldera, unosi wzrok znad biurka,
kiedy do niej podchodzę. Oficjalnie przekładam termin rozmowy o pracę,
a potem wychodzę z budynku HockeyNet z nieprzyjemnym uczuciem
w brzuchu.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie pada, więc zamawiam ubera
i stoję na zewnątrz, przy krawężniku. Czekając, dzwonię do kuzynki.
— Hej — mówię, kiedy Tansy odbiera telefon. — Moja rozmowa o pracę
już się skończyła.
— Tak szybko?
— Tak.
— Jak ci poszło?
— To była kompletna katastrofa. Opowiem ci o niej później. Właśnie
zamówiłam ubera. Czy mogę podjechać do twojego akademika? —
Planowałam spędzić czas samotnie, gdy Tansy będzie na zajęciach.
— Tak, zostawiłam klucz u gospodyni. Mieszka w pokoju 404. Najpierw
zapukaj do niej i weź klucz. Ja mieszkam w 408.
— Świetnie. — Zerkam na wysoki biurowiec, z którego właśnie
wyszłam. Budynek pyszni się lśniącymi oknami, szklanym lobby i wielkim
biało-czerwonym logo HockeyNet. Nie mogę powstrzymać się od
westchnienia. — Mam nadzieję, że jesteś gotowa na to, by dziś wieczorem
się upić, bo muszę zapomnieć o tej rozmowie.

— Ależ cię nienawidzę. Jak ci się zawsze udaje wyglądać tak dobrze,
nawet gdy się o to nie starasz? — biadoli Tansy późnym wieczorem.
Siedzimy w jej mieszkaniu w Walsh Hall, jednym z akademików Boston
College. Tansy dzieli je z trzema innymi dziewczynami i zajmuje pokój
z Aishą, która wyjechała na weekend do rodziców mieszkających
w Nowym Jorku. Aisha jest moją bratnią duszą, bo zamieniła swoje biurko
w toaletkę. Zrobiłabym to samo z biurkiem w domu, gdybym je miała.
Zawsze wolałam odrabiać lekcje rozciągnięta na łóżku lub kanapie.
Uśmiecham się szeroko do odbicia Tansy w wielkim lustrze Aishy,
a potem dalej maluję tuszem górne rzęsy.
— Nakładam makijaż — przypominam jej. — Czy to nie oznacza, że się
staram?
Chrząka z irytacją.
— Nazywasz to makijażem? Nałożyłaś kroplę podkładu i trochę tuszu.
To się nie liczy jako makijaż.
— I szminkę — przypominam jej.
— I szminkę — przyznaje. Przewraca oczami, patrząc na mnie. —
Wiesz, że na tym wielkim, pięknym świecie istnieją inne kolory poza
czerwienią, prawda?
— Czerwień to mój kolor. — Wydymam w jej stronę wargi, a potem
posyłam całusa. — Przyjaciółka z Briar twierdzi, że to mój znak firmowy.
— Rzeczywiście tak jest. Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie miałaś
czerwonych ust. Może rano, w Boże Narodzenie? — Milknie na chwilę. —
Nie, czekaj, tamtego dnia obydwie miałyśmy czerwoną szminkę. Pasowała
do naszych czapek mikołajowych. Ja jednak wyglądałam okropnie. Nie
mogę sobie pozwolić na czerwone usta.
— Obie mamy przecież taką samą cerę, Tans. Oczywiście, że możesz
malować usta na czerwono.
— Nie, mam na myśli to, że trzeba mieć odpowiedni styl. Musisz być
pewna siebie, by nosić czerwień.
Nie myli się. Taki wygląd wymaga pewności siebie. Co za ironia, bo
właśnie czerwona szminka mi ją daje. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale
czuję się niezwyciężona, gdy maluję nią usta.
— Mogę ci pożyczyć nieco mojej pewności siebie, jeśli chcesz —
proponuję.
Tansy marszczy nos, uśmiechając się szeroko. Światło pada na srebrny
ćwiek w jej nozdrzu, który wydaje się iskrzyć.
— Ojej, dzięki, Bee. Wiedziałam, że z jakiegoś powodu jesteś moją
ulubioną kuzynką.
— Cóż, pozostali niezbyt zasługują na ten honor. Leigh i Robbie za dużo
gadają o religii. Że nie wspomnę o Alex.
Obie się krzywimy. Alex jest córką naszego wuja, Billa.
Nieprawdopodobnie potrafi człowieka zirytować.
Słyszę dźwięk przychodzącej wiadomości.
— Hej, możesz to sprawdzić? — Zostawiłam telefon na biurku Tansy,
a ona siedzi bliżej niego.
Sięga ręką nad łóżkiem.
— Ktoś o inicjałach GB pisze, że za tobą tęskni. Użył chyba ze sto „i”
oraz pięciu, nie, sześciu emotikonek z serduszkiem. Ooo, na dodatek to
czerwone serce. To znaczy, że mówi poważnie. Kim jest GB i dlaczego
o nim nie wspomniałaś?
Parskam śmiechem.
— GB oznacza Greenwich Barbie. Tak nazywam swoją przyjaciółkę,
Summer. To seksowna bogata dziewczyna z Connecticut.
— Kłamczucha. Nigdy nie słyszałam, żebyś wspominała o Summer —
wypomina mi Tansy.
— Przeniosła się do Briar na początku stycznia. — Wsuwam szczoteczkę
od tuszu do rzęs z powrotem do pojemnika i zakręcam. — Ta laska jest
szalona, ale w fajny sposób. Zabawna dziewczyna. Zawsze gotowa do
imprezowania. Nie mogę się doczekać, aż się wreszcie poznacie.
— Widzimy się w ten weekend?
— Niestety nie. Spełnia swój obowiązek i jutro wieczorem kibicuje
swojemu chłopakowi z Briar w półfinałach. Grają przeciwko Yale. Jej
chłopak należy do drużyny hokejowej.
— Czemu za tobą tęskni?
— Nie widziałyśmy się od ostatniego weekendu. I, tak, wiem, że tydzień
to niezbyt długo, ale według Summer minęło całe dziesięciolecie. Jest
melodramatyczna.
Mój telefon znów się odzywa.
— Widzisz, co mam na myśli? — chichoczę, wsuwając tusz do rzęs
i szminkę do małej kosmetyczki, którą ze sobą przyniosłam. — Czy możesz
podać mi telefon? Jeśli jej nie odpiszę, może dostać ataku paniki.
Tansy sprawdza ekran. Jej ramiona lekko sztywnieją.
— To nie Summer — informuje mnie.
Marszczę brwi.
— Dobrze. Kto to jest?
Zapada długa chwila ciszy. Coś się zmienia i nagle między nami rodzi się
napięcie.
Tansy wpatruje się we mnie uważnie.
— Dlaczego nie powiedziałaś mi, że wciąż masz kontakt z Erikiem?
Rozdział piąty
Brenna

Pojawia się we mnie tak silne napięcie, że moje ramiona stają się twarde
jak kamień, a kręgosłup zamienia się w żelazny pręt. A mimo to moje palce
są niczym galareta. Zaczynam się trząść. Na szczęście już skończyłam
malować rzęsy, bo inaczej uszkodziłabym sobie oko.
— Eric przysłał wiadomość? — Martwię się tym, jaka słabość brzmi
w moim głosie. — Co w niej jest?
Tansy rzuca mi telefon. Natychmiast spoglądam na wiadomość. Jest
krótka.

Eric: Zadzwoń do mnie, B. Potrzebuję cię.

Niepewność, która mnie ogarnia, zaczyna przypomiać krople kapiące


z cieknącego kranu. Niech to szlag. Czego on znowu chce?
— Czego on chce? — Tansy wypowiada na głos moje myśli, tyle że robi
to z większą nieufnością niż ja.
— Nie wiem. I odpowiadając na twoje pytanie: nie mam z nim kontaktu.
Nie jest to do końca prawda. Eric odzywa się do mnie dwa, trzy razy
w roku, zwykle kiedy jest na haju albo zalany w trupa. Jeśli nie odbieram,
bez przerwy wydzwania, póki się nie złamię. Nie mam serca, by
zablokować jego numer, ale właśnie serce rozpada mi się na kawałki, kiedy
odbieram i słyszę, jak nisko upadł.
— Czy wiesz, że moja mama wpadła na niego jakieś sześć czy siedem
miesięcy temu? Gdzieś w okolicach Halloween.
— Naprawdę? Czemu nie powiedziała o tym podczas świąt?
— Nie chciała cię martwić — wyznaje Tansy.
Na chwilę wstrzymuję oddech. Samo to, że ciocia Sheryl uznała, iż będę
się martwić, mówi mi, w jakim stanie był Eric, gdy go zobaczyła.
— Był na haju?
— Mama tak uważa.
Powoli wypuszczam oddech.
— Tak mi go żal.
— Nie powinnaś go żałować — mówi otwarcie Tansy. — Sam wybrał
takie życie. Jego mama załatwiła mu miejsce w bardzo drogim ośrodku
leczenia uzależnień w Vermont, ale on odmówił wyjazdu, pamiętasz?
— Tak, pamiętam. — Żal mi też matki Erica. Próby niesienia pomocy
komuś, kto nie potrafi nawet przyznać, że ma problem, mogą być bardzo
dołujące.
— Nikt nie wlewa mu wódy na siłę do gardła ani nie zmusza do brania
narkotyków. Nikt nie trzyma go jako zakładnika w Westlynn. Może
w każdej chwili wyjechać. My tak zrobiłyśmy.
Ma rację. Nic nie trzyma Erica w Westlynn w New Hampshire poza jego
własnymi demonami. Ja na przykład uciekłam do Bostonu zaraz po
ukończeniu szkoły średniej.
Moje rodzinne miasteczko nie jest złe. To miłe miejsce, które wygląda
tak spokojnie i urokliwie, jak powinno być w małym miasteczku. Tata
i jego rodzeństwo urodzili się i wychowali w Westlynn, a ciocia Sheryl
i wujek Bill wciąż mieszkają tam ze swoimi małżonkami. Tata czekał, aż
się wyprowadzę, i dopiero wtedy przeniósł się do Hastings
w Massachusetts. Przedtem dojeżdżał godzinę do Briar, żebym wciąż mogła
chodzić do szkoły z kuzynami i przyjaciółmi. Sądzę jednak, że w Hastings
jest szczęśliwszy. Miasteczko znajduje się pięć minut drogi od kampusu,
a na dom wybrał przestronny i urokliwy wiktoriański budynek.
Mój były chłopak postanowił zostać w rodzinnym mieście. Po
ukończeniu szkoły zaczął się jednak staczać, zadając się z niewłaściwymi
ludźmi i robiąc różne niewłaściwe rzeczy. W Westlynn nie ma wprawdzie
zbyt wielu dilerów, ale to nie znaczy, że nie można znaleźć tam
narkotyków. Smutne, ale narkotyki są wszędzie.
Eric tkwi w miejscu. Wszyscy znajomi ruszyli przed siebie, a on wciąż
pozostaje tam, gdzie byliśmy wcześniej. Nie, teraz znalazł się w jeszcze
gorszym miejscu. Może nie powinnam go żałować, ale jest inaczej. To, co
nas kiedyś łączyło, sprawia, że trudno mi go całkiem wymazać ze swojego
życia.
— Chyba nie powinnaś do niego dzwonić.
Surowe słowa kuzynki sprawiają, że wracam do rzeczywistości.
— Prawdopodobnie tego nie zrobię.
— Prawdopodobnie?
— Na dziewięćdziesiąt procent nie, na dziesięć tak.
— Dziesięć procent to za dużo. — Potrząsa głową. — Ten facet tylko
pociągnie cię w dół, jeśli znów wpuścisz go do swojego życia.
Blednę.
— Boże, nie musisz się obawiać, że coś takiego się zdarzy. Na sto
procent tak nie będzie.
— To dobrze. Bo najwyraźniej on wciąż ma obsesję na twoim punkcie.
— Nigdy nie miał obsesji na moim punkcie — staję w obronie Erica.
— Chyba ze mnie żartujesz. Pamiętasz, jak dostałaś zapalenia
migdałków na drugim roku i nie mogłaś chodzić do szkoły przez kilka
miesięcy? Eric kompletnie się rozkleił — przypomina mi. — Dzwonił do
ciebie co chwilę, wagarował, żeby tylko się z tobą zobaczyć, i wściekł się,
gdy wujek Chad powiedział mu, żeby przestał przychodzić. To było mocne.
Odwracam wzrok.
— Tak, to było dość dramatyczne. A przy okazji, co sądzisz o tym topie?
— wskazuję na czarny top w pionowe prążki. Wiąże się go na szyi i na
plecach, tak by odsłaniał brzuch.
— Dziesięć na dziesięć — stwierdza Tansy.
— Wiesz, że równie dobrze mogłaś powiedzieć „podoba mi się”,
prawda? Ta sama liczba sylab — drażnię się z nią, cały czas walcząc
z uczuciem ulgi, że tak chętnie przyjęła zmianę tematu.
Nie lubię rozmyślać o tamtym okresie mojego życia. Prawdę mówiąc,
samo myślenie o Ericu jest równie wyczerpujące jak spędzanie z nim wtedy
czasu. Na samą myśl czuję się tak, jakbym właśnie wspięła się na Mount
Everest. Mój były chłopak jest wampirem energetycznym.
— Mówię językiem internetu — odpowiada Tansy. — Jedynym
prawdziwym językiem. Wyglądasz seksownie, ja też wyglądam seksownie,
więc wyjdźmy i pokażmy wszystkim, jakie z nas gorące laski. Gotowa?
Zabieram torebkę z łóżka jej współlokatorki.
— Dziesięć na dziesięć.

Ostatecznie trafiamy do irlandzkiego baru w okolicy Back Bay. Nazywa


się „Fox and Fiddle”. Odwiedzają go głównie studenci college’u, sądząc po
młodszych twarzach. Niestety, rzuca się w oczy brak odzieży hokejowej.
Dostrzegam jedną czy dwie bordowo-złote koszulki, kolory Boston College
Eagles. Tylko tyle. To sprawia, że tęsknię za Malone’s, barem w Hastings,
gdzie gromadzą się wszyscy fani hokeistów z Briar.
Kiedy wchodzimy do środka, Tansy sprawdza telefon. Mamy się tu
spotkać z jej chłopakiem. Albo byłym chłopakiem. Seksprzyjacielem?
Nigdy nie wiem, co sądzić na temat jej i Lamara. Ich pełen rozstań
i powrotów związek przypomina szaleńczo pędzącą kolejkę górską.
— Nie ma wiadomości od Lamara. Chyba jeszcze go tu nie ma. —
Kuzynka ujmuje mnie pod rękę i razem podchodzimy do baru. —
Zamówmy po kolejce. Nie piłyśmy wódki od Bożego Narodzenia.
Tłum ludzi czeka na obsłużenie. Gdy napotykam wzrok jednego
z barmanów, daje mi znak, że za minutę do mnie podejdzie.
— Bardzo żałuję, że nie poszłaś do BC ze mną — mówi ponuro Tansy.
— Mogłybyśmy cały czas to robić.
— Wiem. — Z radością chodziłabym z nią do Boston College, ale nie
zostałam przyjęta. Nie miałam wtedy zbyt dobrych ocen, bo mój związek
z Erikiem nie pozwalał mi skoncentrować się na nauce. Zamiast tego
poszłam do college’u społecznego, a w końcu przeniosłam się do Briar,
gdzie nie muszę płacić czesnego, bo tam pracuje mój tata.
— Urocze. Pokazują mecz z Bruins. — Zerkam na jeden z telewizorów
zamontowanych pod sufitem. Na ekranie widać tylko rozmazane czarno-
żółte smugi, kiedy Bruins przystępują do ataku.
— Hura! — kwituje Tansy z udawanym entuzjazmem. Hokej nic ją nie
obchodzi. Woli koszykówkę. To znaczy, że umawia się wyłącznie
z koszykarzami.
Znów próbuję przywołać barmana, ale on jest zajęty obsługiwaniem
dziewczyn w skąpych sukienkach. W pubie jest zadziwiająco tłoczno jak na
wpół do jedenastej wieczorem. Zwykle ludzie piją jeszcze o tej porze
w innym miejscu przed wyjściem na miasto.
Tansy znów sprawdza telefon, a potem coś pisze.
— Gdzie on, do cholery, jest? — mruczy pod nosem.
— Wyślij mu wiadomość.
— Właśnie tak zrobiłam. Nie odpowiada z jakiegoś po… och, właśnie
pisze. — Czeka, aż pojawi się wiadomość. — Dobrze, jest… o mój Boże,
chyba sobie żartujesz.
— Co się stało?
W jej ciemnych oczach pojawia się błysk irytacji.
— Jedną sekundę. Muszę do niego zadzwonić i sprawdzić, co się dzieje.
O rany. Mam nadzieję, że wszystko się nagle nie popsuło, bo wiem, że
Tansy czasem dostaje obsesji na punkcie swojego chłopaka, albo byłego
chłopaka, albo seksprzyjaciela.
Wiem tylko tyle, że miałam nadzieję na imprezowy weekend z moją
ulubioną kuzynką, zwłaszcza po tej strasznej porannej rozmowie o pracę.
Rany boskie, jakie to było okropne.
Obserwuję mecz z Bruins, czekając, aż Tansy skończy gadać. Żaden
z dwóch barmanów nie podchodzi, by przyjąć ode mnie zamówienie. Może
to i dobrze, bo kuzynka wraca, tupiąc i sapiąc z irytacji.
— Nie uwierzysz — mówi — ten kretyn pomylił bary. Siedzi w „Frog
and Fox” w pobliżu Fenway. A my jesteśmy w „Fox and Fiddle”.
— Dlaczego każdy bar w tym mieście musi mieć w nazwie słowo „Fox”?
— Nawet mi o tym nie mów. I nie mogę za bardzo się na niego wściekać,
bo on się tylko pomylił. — Wzdycha z rozdrażnieniem. — Siedzi tam
z grupą przyjaciół i nie chce przenosić się ze wszystkimi, skoro my
możemy wskoczyć do taksówki i znaleźć się tam w ciągu dziesięciu minut.
— Ma rację.
— Nie masz nic przeciwko temu, że stąd wyjdziemy?
— Nic a nic. — Odsuwam się od baru. — Skorzystam jeszcze tylko
przed wyjściem z toalety.
— Świetnie. Zamówię transport. Spotkamy się na zewnątrz?
— Doskonale.
Tansy wychodzi z pubu, a ja wolnym krokiem zmierzam ku toaletom.
Mimo piątkowego tłumu przed drzwiami damskiej ubikacji nie ma kolejki.
Wchodzę do środka i natykam się na dwie dziewczyny przed lustrem, które
poprawiają makijaż i głośno rozmawiają. Kiwam im głową na powitanie
i znikam w kabinie.
— Jeśli chcesz iść do Dime, to chodźmy tam — mówi jedna
z dziewczyn.
— Już ci mówiłam, że nie chcę.
— Na pewno? Bo nieustannie gadasz o Jake’u Connellym i jego
niesamowitym języku.
Zamieram. Słowo, strumień moczu urywa się nagle jak za sprawą
magicznej sztuczki.
— Nigdzie indziej nie możemy dziś pójść — mówi pierwsza
dziewczyna. — Chodźmy po prostu do Dime, żebyś mogła się z nim
zobaczyć. Może znów się spikniecie…
— To niemożliwe. Connelly nie lubi powtórek. — Druga z dziewczyn
wydaje się przygnębiona. — Nie ma sensu tam iść.
— Nigdy nie wiadomo. Mówiłaś, że nieźle się bawił, prawda?
— Robiłam mu loda. Oczywiście, że się dobrze bawił.
Zaciskam usta, by powstrzymać uśmiech. Ojej, tylko posłuchajcie.
Pewnego wieczoru ktoś zrobił dobrze Jake’owi. Gratulacje.
Ale wtedy przypominam sobie sztuczkę, którą wypróbował na
McCarthym, i przestaję się uśmiechać. Szybko załatwiam swoje potrzeby,
bo chcę już wyjść z łazienki i nie słuchać dłużej tych głupot.
Zza drzwi kabiny dobiega mnie tęskne westchnienie.
— Nie masz pojęcia, jaki jest seksowny.
— W zasadzie to mam. Bo nie możesz się zamknąć i wciąż o tym gadasz.
— Jak on świetnie całuje. A kiedy robił mi dobrze językiem, wykonywał
taki dziwny ruch, jakby… nawet nie umiem tego określić. To coś
w rodzaju… pocałunku i wirowania.
Czuję się nieco skrępowana. Ja też mam na koncie sprośne rozmowy
z przyjaciółkami, ale te dziewczyny omawiają wszystko ze szczegółami.
A przecież wiedzą, że nie są same w łazience. Widziały, jak wchodzę.
— Jestem zdziwiona, że się odwzajemnił. Przystojni faceci zwykle mają
w nosie, czy dziewczyna dojdzie, czy nie. Wielu z nich pozwala sobie
zrobić loda, po czym odchodzi.
Spuszczam wodę i dość głośno wychodzę z kabiny.
— Przepraszam, muszę się dostać tam — mówię nonszalancko,
wskazując na umywalki.
Odsuwają się na bok, ale rozmawiają dalej.
— Cóż, on taki nie był — dziewczyna Jake’a zapewnia przyjaciółkę. —
Chciał, żeby mi było dobrze.
Tym razem przyglądam się jej uważniej. Jej przyjaciółka jest wysoką
brunetką. Dziewczyna, z którą zabawił się Jake, jest niska, ma kasztanowe
loki, wielkie piersi i ogromne brązowe oczy, przez co przypomina bardzo
seksowną sarnę.
Czy tak właśnie wygląda typ Connelly’ego? Seksowna Bambi?
— Chodźmy więc do Dime — nalega brunetka.
Seksowna Bambi zagryza dolną wargę.
— Sama nie wiem. Czułabym się dziwnie, pojawiając się w jego
ulubionym barze. Wiesz, zabawiliśmy się cztery dni temu. Pewnie mnie
nawet nie pamięta.
Wkładam namydlone dłonie pod gorącą wodę. Cztery dni, a ona się
martwi, że już o niej zapomniał? Ma o sobie aż tak niskie mniemanie?
Może powinnam się włączyć i doradzić jej, by nie zawracała sobie głowy
i nie śledziła go. Jake połknąłby żywcem kogoś takiego jak ona.
— Dobra, więc pewnie zostajemy tutaj — odpowiada przyjaciółka, gdy
ruszają ku wyjściu. — Powinnyśmy znaleźć…
Ich głosy milkną za zamykającymi się drzwiami. Osuszam ręce
papierowym ręcznikiem i zastanawiam się nad tym, co właśnie usłyszałam.
Podsumowując: cztery dni temu Jake i jego niesamowity język włączyły się
do akcji z Seksowną Bambi. Mówimy o hipokryzji.
Jak on śmie mówić, z kim mam się zadawać, i nakazywać
McCarthy’emu, by mnie rzucił? A on sam robi dobrze ustami seksownej
sarence i spędza piątkowy wieczór w barze, najprawdopodobniej próbując
kogoś poderwać. Tymczasem biedny McCarthy siedzi w domu i nawet nie
może zwalić konia bez proszenia Connelly’ego o pozwolenie.
Pieprzyć to.
Nabieram odwagi i prostuję ramiona. Wychodzę, by odnaleźć kuzynkę.
Stoi przy parkometrze na chodniku, obok tylnych drzwi sportowego
czarnego sedana.
— Gotowa? — woła, kiedy mnie dostrzega.
Rozdział szósty
Jake

Dime to mój ulubiony bar w mieście. Prawdziwa speluna. Zatłoczona.


Mroczna. Przy stole do bilarda brakuje trzech kul, włącznie z czarną. Tarcza
do gry w lotki jest w połowie pęknięta. Piwo zwykle smakuje tak, jakby
było rozwodnione, a na jedzeniu zbiera się warstwa tłuszczu, który
w trzewiach zbija się w twardą skałę.
Ale mimo jego wad kocham ten bar. Jest mały, co oznacza, że większe
grupy zwykle udają się gdzieś indziej. A klientami są w większości
mężczyźni, więc jest to świetne miejsce, jeśli nie szuka się podrywu.
Oczywiście, dla Brooksa nie jest to przeszkodą. Mój współlokator zdoła
wszędzie znaleźć laskę. Zabierzcie go do zakonu, a uwiedzie zakonnicę.
Zaprowadźcie na pogrzeb, a będzie bzykał w łazience pogrążoną w smutku
wdowę. Albo, do diabła, na trumnie. Facet puszcza się jak mało kto.
W tej chwili siedzi przy narożnym stoliku i całuje się z naszą kelnerką.
Dziś wieczór pracują tylko dwie osoby z obsługi, a Brooks trzyma język
w ustach jedynej kelnerki.
Drugi kelner obsługujący klientów, starszy facet z brodą i w okularach,
nieustannie znacząco chrząka. Dziewczyna go ignoruje. Kiedy krzyczy:
„Rachel, twój stolik czeka!”, dziewczyna odrywa się bez tchu od ust
Brooksa i odsyła współpracownika machnięciem ręki.
— Możesz się tym zająć? Napiwki są twoje.
Zakładam, że nie chce już tu pracować i w ten właśnie sposób rzuca
pracę, bo nie ma mowy, by jej to uszło na sucho. Drugi kelner i barman
wciąż wymieniają między sobą ponure spojrzenia i jestem pewien, że
któryś z nich już zadzwonił do kierownika.
Kiedy Brooks przy narożnym stoliku obmacuje kelnerkę, reszta naszej
grupy ogląda mecz Bruins i przysłuchuje się, jak Coby Chilton narzeka na
ustalony przeze mnie limit dwóch piw. Może sobie stękać przez całą noc.
Nic mnie to nie obchodzi. Jutro po południu gramy z Princeton i nikomu
nie wolno pokazać się na meczu na kacu. Do diabła, zabroniłem Pottsowi
i Brayowi wyjść razem dziś wieczorem. Nie ufam temu duetowi od
piwnego ping-ponga.
— Gdybyś mógł przelecieć dowolnego zawodnika hokejowego,
martwego lub żywego, kto by to był? — pyta Coby Dmitrego. Ponieważ
chwilę temu mówił o piwie, zmiana tematu zbija z tropu.
— Co takiego? — Dmitry wydaje się kompletnie zdezorientowany. —
Masz na myśli zawodniczkę hokejową?
— A kiedy mówisz „martwy”, chodzi ci o to, że mam dymać jej zwłoki,
czy też mam ją bzykać na żywo? — włącza się Heath.
— Nie, chodzi mi o NHL. I na pewno nie mówię o żadnej pieprzonej
nekrofilii. — Na twarzy Coby’ego widać przerażenie.
— Czekaj, pytasz o to, jakiego faceta mamy przelecieć? — precyzuje
obrońca z trzeciego roku.
Tłumię śmiech.
— Tak, ja bym wybrał Bobby’ego Hulla. Lubię blondynów. A wy?
— Czekaj, Chilton — piszczy Adam Middleton, nasz najbardziej
obiecujący pierwszoroczniak. — Jesteś gejem? — Osiemnastolatek
rozgląda się wokół stołu. — Czy on zawsze był gejem, a ja się dopiero teraz
dowiaduję? Czy wszyscy o tym wiedzieliście?
— Chciałbyś, żebym był gejem — odgryza się Coby.
Pierwszoroczniak marszczy brwi.
— Czemu miałbym tego chcieć?
— Bo jestem niezły w łóżku. A ciebie to omija.
— Co tu się właściwie dzieje? — pyta mnie Adam.
Zaciskam drżące od śmiechu wargi.
— Nie mam pojęcia, stary.
— Słyszałem, jak kilka lasek rozmawiało o tym pewnego dnia na Har-
vard Square — wyjaśnia Coby, dopijając drugą (i ostatnią) butelkę Sama
Adamsa. Przewraca dramatycznie oczami. — Wybierały najbardziej
beznadziejnych kolesi. Tyler Seguin! Sidney Crosby!
— Ja bym przeleciał Crosby’ego — włącza się Dmitry. — Nawet nie
musiałbym sobie wyobrażać jakiejś dziewczyny, żeby mi stanął.
Pomyślałbym tylko o jego statystykach.
Kiedy wokół stolika rozlegają się śmiechy, czuję, jak w kieszeni wibruje
mi telefon. Wyciągam aparat.

Hazel: Co robisz dziś wieczorem? Ja siedzę w domu i się nudzę.

Szybko wysyłam jej wiadomość, że spędzam wieczór z kolegami.

Hazel: Używaj prezerwatyw!

Śmieję się głośno, ściągając na siebie uwagę Coby’ego.


— Z czego się śmiejesz? — Robi kwaśną minę. — Lepiej, żebyś nie
gawędził z dziewczyną. Zabroniłeś bzykania, pamiętasz?
— Zabroniłem rzeczy, które rozpraszają — poprawiam go.
Jak dotąd system się sprawdza. McCarthy zaprezentował szczytową
formę podczas porannego treningu, co dowiodło, że flirt z Brenną Jensen
przyczynił się wcześniej do jego słabej gry. Nie wyszedł dziś z nami, bo
chciał zostać w domu i obejrzeć wszystkie dostępne nagrania z sezonu
meczów Princeton, by przygotować się na jutro. Widzicie, co się dzieje,
jeśli wyeliminuje się wszelkie przyczyny rozkojarzenia?
— Poza tym nie rozmawiam z dziewczyną — dodaję. — Wysyłam
esemesy do Hazel.
— Och, to miłe, przekaż jej pozdrowienia ode mnie — poleca mi Coby.
Hazel towarzyszyła mi podczas imprezy drużynowej, toteż większość
moich kolegów ją zna. Zwłaszcza Coby od razu ją polubił. Mniejsza o to,
że on lubi wszystkie osoby z cyckami. I najwyraźniej jasnowłose, bez
względu na płeć.
— Czy kiedykolwiek dasz mi jej numer? — biadoli.
— Nie. Nie wolno ci się zadawać z moimi przyjaciółmi. — Nie chcę, by
Chilton zbliżył się do Hazel. Niezły z niego zawodnik. Złamałby jej serce.
Jest zbyt niedoświadczona, by poradzić sobie z kimś takim jak on.
Szczerze mówiąc, nie sądzę, by kiedykolwiek miała chłopaka. Zakładam,
że zabawia się z facetami, bo jest atrakcyjną dwudziestojednolatką, ale
nigdy nie widziałem jej z żadnym mężczyzną. Kiedyś zastanawiałem się
nawet, czy nie jest lesbijką, ale nie widziałem jej także z kobietą. Ponadto
przyłapałem ją, jak wyraźnie przygląda się facetom. Chyba po prostu nie
ma na koncie zbyt wielu podbojów. Coby natomiast ma ich wiele.
Ponad dudniącą w barze muzykę wzbija się głośne wilcze wycie.
Dobiega nas od stołu do bilarda. Dwaj stojący tam mężczyźni przerwali grę,
by zobaczyć, kto nadchodzi.
Podążam za ich spojrzeniem i… ta-dam.
Na salę wkracza Brenna Jensen. Wygląda tak niesamowicie, że można by
ją schrupać.
Ma na sobie skórzane kozaki na wysokim obcasie, krótką spódnicę
i czarną skórzaną kurtkę. Jej czekoladowobrązowe włosy opadają luźno na
ramiona, a pełne wargi mają kolor krwistej czerwieni.
Tuż za nią idzie inna ciemnowłosa dziewczyna. Również jest piękna, ale
to Brenna przykuwa moją uwagę. Jej oczy płoną, a każda cząsteczka tego
żaru wycelowana jest wprost we mnie.
— Connelly — dociera do naszego stołu, odsłaniając zęby w szyderczym
uśmiechu. — Chłopcy. Jak miło was tu spotkać. Czy macie coś przeciwko,
że się dołączę?
Udaję, że w ogóle nie poruszyło mnie jej przybycie. Staję się jednak
podejrzliwy.
— Pewnie, że nie — wskazuję jedyne puste krzesło. — Obawiam się, że
mamy tylko jedno wolne miejsce.
— Nic nie szkodzi, nie zostaniemy długo. — Zwraca się do przyjaciółki.
— Chcesz usiąść?
— Nie. — Dziewczynę wyraźnie to bawi. Czymkolwiek „to” jest. —
Zadzwonię do Lamara. Przyjdź po mnie, jak już skończysz. — Oddala się
w stronę baru z telefonem przyklejonym do ucha.
— Jak tu gorąco — zauważa Brenna. — Te wszystkie ciała ściśnięte
w pomieszczeniu wielkości pudełka na buty wytwarzają niesamowitą ilość
ciepła. — Rozpina kurtkę.
To, co ma pod spodem, sprawia, że wszyscy wytrzeszczają oczy.
— O kurwa — słyszę, jak mamrocze Coby.
Krótki top obnaża płaski, gładki brzuch. Ma na tyle wycięty dekolt, że
ukazuje intrygujący rowek między piersiami. Dziewczyna nie ma na sobie
stanika, więc widzę zarys jej sutków. Dwa twarde paciorki napierają na
materiał. Czuję, jak mój penis porusza się pod rozporkiem.
Brenna przygląda się moim kolegom, a potem skupia wzrok na mnie.
— Musimy pogadać, Connelly.
— Naprawdę?
Ponownie omiata spojrzeniem stolik. Każdy facet, nawet niski
pierwszoroczniak Adam, zostaje uważnie otaksowany. Ku mojemu
niezadowoleniu najdłużej przygląda się Coby’emu, którego wywieszony
język sięga do lepkiej podłogi Dime.
— Usiądź sobie — mówię ponuro.
— Nie mam nic przeciwko. — Unosi brew, podchodzi do Coby’ego
i siada mu na kolanach.
Coby wydaje zduszony jęk. Po części z zaskoczenia, po części z radości.
Mrużę oczy, patrząc na nią.
Uśmiecha się.
— Coś się stało, Jakey? Powiedziałeś, żebym usiadła.
— Sądzę, że krzesło byłoby wygodniejsze. — W moim głosie pojawia
się ostry ton.
— Och, ależ jest mi tutaj bardzo wygodnie. — Smukłym ramieniem
otacza szyję Coby’ego i kładzie rękę na jego szerokim ramieniu. Ponieważ
on ma metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu i sto osiem kilo wagi, Brenna
wygląda przy nim na malutką.
Nie umyka mojej uwadze to, że jego dłoń obejmuje biodro Brenny, by ją
utrzymać na miejscu.
— Jensen — ostrzegam ją.
— Jensen! Hej! — Brooks odrywa się, by nabrać powietrza, i w końcu
zauważa pojawienie się Brenny. — Kiedy się tu znalazłaś? Czy jest z tobą
Di Laurentis?
— Nie. Summer została w Hastings.
— Och. Wielka szkoda. — Wzrusza ramionami i wraca do swojej gry
w migdałkowego hokeja z naszą wkrótce zwolnioną z pracy kelnerką.
— Mamy taką sprawę — odzywa się Brenna. Choć siedzi na kolanach
Coby’ego, jej oczy skupiają się na mnie. — Kazałeś Joshowi ze mną
zerwać.
Unoszę butelkę z piwem i powoli przełykam, rozmyślając o tym, co
powiedziała.
— Zerwać, hę? Sądziłem, że nie jesteście parą.
— Bo nie byliśmy. Ale to był dobry układ. Lubiłam go.
To dziwnie szczere wyznanie z jej strony. Żadna inna kobieta nie
chciałaby się raczej przyznać, jak bardzo lubiła osobę, która ją właśnie
rzuciła. Przeszywa mnie dziwny ból w brzuchu na myśl, że może naprawdę
darzyła McCarthy’ego uczuciem.
— Podobało mi się to, jak mnie dotykał — ciągnie gardłowym głosem
i nagle każdy mężczyzna przy stole nadstawia uszu. — Lubiłam jego
wargi… i palce…
Pierwszoroczniak Adam tłumi kaszlnięcie. Spoglądam na niego
morderczym wzrokiem. Kolega przełyka piwo.
— Zdaje się, że będziesz musiała znaleźć inne ręce, wargi i palce, które
się tobą zajmą — mówię do niej.
Kiedy Coby otwiera usta, uciszam go gniewnym spojrzeniem, nim
zaproponuje Brennie, by skorzystała z jego części ciała. Szybko więc je
zamyka.
— Już ci mówiłam, że nie będziesz podejmował za mnie decyzji —
stwierdza chłodno Brenna.
— Nie podjąłem za ciebie żadnych decyzji. To było postanowienie
McCarthy’ego.
— Nie wierzę w to. I nie podoba mi się, że wtrącasz się w moje życie.
— A mnie się nie podoba, że wtrącasz się w życie moich zawodników —
odpowiadam.
Koledzy z drużyny przenoszą spojrzenia z Brenny na mnie i z powrotem.
— Naprawdę znów będziemy się o to kłócić? — pyta znudzonym
głosem. Palcem wskazującym wodzi po ramieniu Coby’ego.
Jego oczy stają się szkliste.
Niech to szlag. Brenna jest nie tylko niezwykle seksowna, ale też
cholernie magnetyzująca. A jej doskonały tyłek przyciska się do krocza
zawodnika hokejowego, który jest pełen nagromadzonej agresji i oczekiwań
przed jutrzejszymi półfinałami.
— Przyszłaś tu po to, żeby na mnie nakrzyczeć, ślicznotko? Bo to nie
wróci ci biednego, słodkiego McCarthy’ego — prowokuję. Robię to
głównie po to, by zobaczyć, jak jej ciemne oczy pałają gniewem, niczym
dwa rozżarzone węgle.
— Masz rację. Nie odzyskam McCarthy’ego. Czyli, jak sądzę, czas
znaleźć zastępstwo. — Brenna dotyka ręki, którą Coby położył jej na
biodrze. Splata palce z jego palcami, a ja marszczę brwi, gdy widzę, jak
gładzi kciukiem wnętrze jego dłoni.
Wydaje mi się, że Coby jęknął. Muzyka tłumi ten odgłos, ale wyraz
cierpienia na jego twarzy mówi mi, że nie jest na to obojętny. Karcę go
wzrokiem.
— Skup się, człowieku. Ona pogrywa sobie z tobą.
— To żadne gierki. Naprawdę sądzę, że twój chłopiec jest seksowny. —
Zarzuca jedwabiste włosy na jedno ramię i pochyla głowę, by napotkać
pełne uznania spojrzenie Coby’ego. — Jak masz na imię?
— Coby — jego głos brzmi ochryple.
O, do cholery. Mamy kłopoty. Patrzy na nią tak, jakby już była naga. Do
diabła, wszyscy w barze chyba też to robią.
— A ja Brenna — grucha dziewczyna. — Bardzo miło mi cię poznać.
— Bardzo miło — powtarza kolega, przełykając.
Brenna posyła mi szeroki uśmiech, a potem uwalnia palce i przesuwa
dłonią po muskularnej klatce piersiowej Coby’ego. Przyciska ją do logo
Harvardu zdobiącego jego szarą bluzę od dresu. Jej ręka spoczywa na
lewym mięśniu piersi.
— Twoje serce bije tak szybko. Wszystko w porządku?
— W jak największym. — Jest całkowicie pod jej urokiem. Podziwia
krzywizny jej ciała spod wpół przymkniętych, ciężkich powiek. Potem
zmienia pozycję na krześle, pewnie dlatego, że ma twardy wzwód.
— Skup się na mnie, Chilton — nakazuję mu. — Niech cię nie
przeciągnie na ciemną stronę.
— Nie słuchaj go, Coby. Czy naprawdę chcesz, by Connelly sterował
twoim życiem? To straszny sztywniak. A kto lubi sztywniaków? — Wtula
się mocniej w niego. — Czym lubisz się zajmować oprócz gry w hokeja?
Lubisz tańczyć?
— Uwielbiam — mruczy kolega ze wzrokiem wlepionym w jej piersi.
Wiem na pewno, że nic nie jest w stanie zrobić.
— Coby, nie daj się nabrać. Ona nie jest tobą zainteresowana.
Oboje mnie ignorują.
— Powinniśmy wybrać się kiedyś potańczyć. Będziemy dobrze się
bawić. — Gładzi mięsień jego klatki piersiowej, a potem przesuwa dłoń na
jego zarośniętą brodę. Ją także głaszcze. — Założę się, że gdy bardziej się
do siebie zbliżymy, twoje serce zabije jeszcze szybciej.
Adam znów zaczyna kaszleć. Siedzący obok Dmitry wydaje się
całkowicie pochłonięty tą sceną. Jak zresztą wszyscy. Brenna wywiera
piorunujące wrażenie na mężczyznach.
Krzywię się w stronę Coby’ego.
— Drażni się z tobą. To zapłata za moje domniemane przewinienia
wobec niej.
Brenna uśmiecha się wyzywająco.
— Ależ ja naprawdę uważam Coby’ego za niezwykle atrakcyjnego
faceta.
— Z pewnością — mówię przeciągle. A do kretyna, na którego kolanach
siedzi, kieruję słowa zachęty: — Dasz radę, stary. Wyjdź ze strefy mroku.
Kiedy w końcu mój kolega się odzywa, mówi z takim wysiłkiem, jakby
z trudem wydobywał słowa z ust:
— Wybacz, Jake. Chyba się zakochałem.
Brenna śmieje się i z lekkością zsuwa się z jego kolan.
Coby także zrywa się na równe nogi.
— Powinniśmy iść dzisiaj potańczyć — mówi energicznie.
Wzdycham.
— Słabeusz.
Brenna także wzdycha i dotyka delikatnie ramienia mojego kolegi.
— Wybacz, skarbie, ale Connelly miał rację. Wykorzystałam cię.
Wybałusza na nią oczy.
— Naprawdę?
— Tak. Manipulowałam tobą. Wybacz mi. Nieświadomie stałeś się
pionkiem w małej partyjce szachowej, którą rozegrałam z twoim
kapitanem.
Coby wygląda na tak rozczarowanego, że muszę stłumić śmiech. Wcale
nie jest mi go żal. Ostrzegałem go.
Brenna obraca się do mnie.
— Widzisz, jak łatwo poszło? — Potrząsa głową z irytacją. — Nie płaczę
nad sprawą z McCarthym tylko dlatego, że mieliśmy czasowy układ. Ale
niech to będzie dla ciebie ostrzeżenie, Connelly. Trzymaj się z daleka od
mojego życia. Od mojego życia miłosnego, seksualnego i w ogóle od
mojego życia. Nie masz prawa zmuszać kogokolwiek, by ze mną zerwał. To
było dziecinne.
— A to, co teraz zrobiłaś, nie było dziecinne? — rzucam jej wyzwanie.
— Och, z pewnością. Nie zaprzeczam. Zniżyłam się jednak do twojego
poziomu, bo próbowałam coś ci udowodnić. Jeśli będziesz mieszał w moim
życiu, ja namieszam w twoim. Oskarżaj mnie dalej o to, że rozpraszam
twoich chłopców, a wiesz, co zrobię? Właśnie to. I sądząc po tym, co
właśnie zobaczyłam, przyjdzie mi to z łatwością. — Poklepuje Coby’ego
po ramieniu. — Jeszcze raz przepraszam, że cię w to wplątałam. Ale
naprawdę sądzę, że jesteś cholernie seksowny. Mam przyjaciółkę, Audrey,
z którą chciałabym cię umówić. Jesteś dokładnie w jej typie.
Twarz Coby’ego jaśnieje.
— Naprawdę?
Brenna unosi telefon.
— Uśmiech. Wyślę jej twoje zdjęcie i zobaczymy, czy będzie
zainteresowana.
Trudno mi w to uwierzyć, ale Coby rzeczywiście wstaje i pozuje do
zdjęcia. Ja pieprzę, nawet napina biceps, a potem, by się jeszcze bardziej
pogrążyć, mówi:
— Dzięki.
Ten idiota jej dziękuje. Chryste. Moi gracze są niewiarygodni.
Brenna wsuwa telefon do torebki i szuka mojego spojrzenia.
— Miłej reszty wieczoru, Jake. — Puszcza do mnie oko. — I nie
zapomnij… Zadrzesz ze mną, to się zrewanżuję.
Rozdział siódmy
Jake

O trzeciej nad ranem stoję w kuchni i wypijam duszkiem szklankę wody


z kranu. Sam nie wiem, co mnie obudziło. Może grzmot? Zaczęło padać,
jak tylko wróciliśmy z baru z Brooksem, i wciąż nie przestało. Nawet na
chwilę.
A może obudziło mnie poczucie winy. Nigdy nie przyznałbym się do
tego przed Brenną, ale… naprawdę źle się czuję z tym, że wtrąciłem się
w jej sprawy. Kiedy wyznała wcześniej, że lubiła McCarthy’ego, trudno
zaprzeczyć, ale poczułem się jak kompletny palant.
— Och — piszczy damski głos. — Nie zdawałam sobie sprawy, że ktoś
tu jeszcze nie śpi.
Unoszę głowę i widzę, że mniej więcej dwa metry ode mnie zatrzymuje
się kształtna sylwetka. Albo to gra cieni, albo nie ma na sobie nic poza
stringami. Podchodzi do mnie kilka kroków, a blond włosy kołyszą się
wokół niej. Zapalają się światła w kuchni. O tak, jest półnaga, a ja mogę
w pełni podziwiać jej cycuszki.
— Przepraszam — odzywa się. — Sądziłam, że będę tu sama.
Mimo tych zapewnień nawet nie próbuje się zakryć.
A ponieważ jestem mężczyzną, nie mogę powstrzymać się od spojrzenia
na jej piersi. Są całkiem niezłe. Nie za duże, ale śliczne i zadziorne,
z bladoróżowymi sutkami, które sterczą od samego kontaktu z powietrzem.
Zniechęca mnie jednak kokieteryjny błysk w jej oku. Choć nie słyszałem,
by ktokolwiek wchodził, zakładam, że zaprosił ją tu Brooks. Skoro jest
prawie naga, raczej nie uczyli się z Brooksem w jego sypialni. A to
oznacza, że nie powinna patrzeć na mnie w taki sposób.
— Spędzasz dziś noc z Brooksem? — pytam, unosząc szklankę.
— Mmm-hmm.
Marszczę czoło.
— Kiedy się tu zjawiłaś?
— Około północy. I zanim to powiesz, tak, zadzwonił po mnie, żeby się
bzykać.
Zwalczam chęć, by potrząsnąć głową. Brooks Weston jest wyjątkowy.
Najpierw całuje się przez cały wieczór z jedną dziewczyną, a potem
dzwoni, by przelecieć inną.
— Czy możesz podać mi szklankę? Nie wiem, gdzie co jest. — Oblizuje
wargi. — Chce mi się pić.
Chce jej się pić, jasne.
Otwieram szafkę, wyjmuję szklankę i podaję jej. Znacząco muska
opuszkami palców kostki mojej dłoni, biorąc naczynie.
— Dziękuję.
— Nie ma za co. — Cofam dłoń. — Chyba ci zimno — mówię, kierując
spojrzenie na jej sutki.
— W zasadzie czuję gorąco — chichocze. — Ty też jesteś taki.
— Jaki?
— Gorący facet.
Próbuję nie unosić brwi. Dziewczyna ma tupet. I to duży, zważywszy na
to, z kim przyjechała się dziś spotkać.
— Czy właśnie nie wyszłaś od mojego współlokatora? — Wskazuję
skinieniem głowy korytarz.
— Tak. Co z tego?
— Może więc nie powinnaś mówić innemu facetowi, że jest gorącą
sztuką.
— Brooks już wie, co sądzę na twój temat.
— Doprawdy? — Czuję wzdłuż kręgosłupa nieprzyjemny dreszcz. Nie
podoba mi się, że obcy ludzie mówią o mnie za moimi plecami. I mam
nadzieję, że nie włączają mojej osoby do swoich sprośnych zabaw, które
urządzają sobie za zamkniętymi drzwiami.
Dziewczyna nalewa sobie szklankę wody z pojemnika z filtrem
w lodówce. Potem stoi przede mną i pije, półnaga, nie dbając o nic. Ma
cudowne ciało, ale jest w niej coś, co mnie odpycha. I nie jest to śmiała
postawa. Lubię bezczelne dziewczyny. Są dla mnie wyzwaniem. Tak jak
Brenna Jensen — stanowi uosobienie odwagi, ale nie sprawia, że chcę uciec
z pokoju.
Jednak ta dziewczyna…
— Jak ci na imię? — pytam ostrożnie. Nie wiem, skąd się bierze ten brak
zaufania, jaki czuję, ale jej obecność budzi we mnie niepokój.
— Kayla. — Pociąga długi łyk, opierając się biodrem o granitowy blat.
Zupełnie nie peszy jej to, że ma na sobie tylko mikroskopijne majtki. — Już
się kiedyś spotkaliśmy.
— Naprawdę?
Jej oczy ciemnieją z powodu niezadowolenia. Tak, wyobrażam sobie, że
nie jest dziewczyną, której podoba się, że ktoś jej nie pamięta. Ale ja
naprawdę nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej ją spotkał.
— Tak. Na imprezie u Nasha Maynarda.
— Studiujesz na Harvardzie?
— Nie. Rozmawialiśmy o tym na imprezie, pamiętasz? — mówi
z napięciem. — Chodzę do Boston University.
Nic mi nie przychodzi do głowy. W mojej pamięci jest czarna dziura tam,
gdzie powinno znajdować się to wspomnienie.
— Skarbie — z korytarza dobiega nas senny głos. — Wracaj do łóżka.
Jestem napalony.
Uśmiecham się do niej sztywno.
— Wzywają cię.
Pokazuje mi w odpowiedzi szeroki uśmiech.
— Twój współlokator jest nienasycony.
— Niby skąd mam o tym wiedzieć? — odpowiadam, wzruszając
ramionami.
— Nie wiesz? — Dopija wodę i odstawia szklankę do zlewu. Na jej
twarzy pojawia się ciekawość, gdy mi się przygląda. — Nigdy
z Brooksem…? — nie kończy pytania.
— Nie. Nie mam takich skłonności.
Przechyla z namysłem głowę.
— A jeśli dziewczyna znalazłaby się między wami jako bufor?
I na tym koniec. Jest za późno, a ja jestem zbyt zmęczony, by rozmawiać
o trójkątach z nieznajomą dziewczyną w kuchni.
— Tego też nie robię — mamroczę, mijając ją.
— Szkoda — mówi w stronę moich pleców.
Nie odwracam się.
— Dobranoc, Kaylo.
— Dobranoc, Jake — odpowiada zaczepnie.
Boże. Tyle zachęt podczas jednego przypadkowego spotkania.
Pozwoliłaby się przelecieć na kuchennym blacie, gdybym wykonał jakiś
ruch. Gdybym lubił trójkąty, już byśmy ją z Brooksem bzykali.
Ale nie pociąga mnie żadna z tych możliwości.
Wracam do łóżka i upewniam się, że zamknąłem drzwi na klucz. Na
wszelki wypadek.

*
Wczesnym rankiem następnego dnia wybieram się na spotkanie
z rodziną. Najpierw muszę odbyć krótką podróż linią Red Line, a potem
nieco dłuższą — linią Newburyport/Rockport, czyli całą drogę do
Gloucester. Dotarłbym szybciej, gdybym pożyczył samochód od Westona
i pojechał na wybrzeże, ale nie mam nic przeciwko podróży pociągiem.
Kosztuje mniej niż wlanie benzyny do mercedesa. Poza tym mam chwilę na
refleksję i psychiczne przygotowanie się do dzisiejszego meczu.
Cały nasz sezon zależy od tego meczu.
Jeśli przegramy…
Nie przegrasz.
Słucham zdecydowanego głosu w mojej głowie, odwołując się do
pewności siebie, którą budowałem od czasów, gdy grałem w hokeja w lidze
Pee Wee. Nie ma wątpliwości, że od najmłodszych lat miałem talent. Ale
talent i możliwości nic by nie znaczyły bez dyscypliny i porażek. Musisz
ponosić porażki, by móc potem wygrywać i osiągać rezultaty.
Przegrywałem już mecze, które liczyły się w rankingach i przy zdobywaniu
trofeów. Przegrana nie powinna niszczyć twojej pewności siebie. On ma ją
zbudować.
Ale dzisiaj nie przegramy. Jesteśmy najlepszą drużyną w naszej
konferencji, a może nawet w całym kraju.
Pociąg wjeżdża na stację około dziewiątej, a ponieważ dziś rano nie
padało, postanawiam przespacerować się do domu, zamiast wzywać ubera.
Wdycham rześkie wiosenne powietrze, czując znajomy zapach soli, ryb
i wodorostów. Gloucester to miasteczko rybackie, najstarszy port
w hrabstwie, co oznacza, że co kilka kroków można natknąć się na latarnię
morską, statek czy cokolwiek innego, co jest związane z morzem. Mijam
kolejne trzy domy, których frontowe drzwi zdobi kotwica.
Dwupiętrowy dom, w którym dorastałem, przypomina pozostałe budynki
stojące wzdłuż wąskich ulic. Ma białą elewację, spadzisty dach i śliczny
ogródek, o który mama dba z wielką pieczołowitością. Ogród rozciągający
się z tyłu domu robi jeszcze większe wrażenie i świadczy o tym, że mama
ma rękę do roślin. Dom jest niewielki, ale mieszkaliśmy w nim tylko we
trójkę, więc zawsze mieliśmy więcej przestrzeni, niż nam było potrzebne.
Kiedy zbliżam się do werandy, dzwoni mój telefon. To Hazel.
Zatrzymuję się, by odebrać, bo dziś po południu ma przyjechać na mecz.
— Hej — witam ją. — Nadal masz zamiar pojawić się później
w Cambridge?
— Nie ma mowy. Umrę, nim zdradzę swoją uczelnię.
— Och, zamknij się. Nawet nie lubisz hokeja. Przychodzisz jako
przyjaciółka, a nie fanka.
— Wybacz, jasne, że się pojawię. Tylko że udawanie, jakimi jesteśmy
zażartymi rywalami, sprawia mi tyle radości. Wiesz, zakazany związek.
Cóż, przyjaźń — poprawia się.
— Nie ma nic niestosownego w naszej przyjaźni. Wszyscy wiedzą, że
jesteś moją najlepszą przyjaciółką, i nikogo to nie obchodzi.
Na chwilę zapada cisza.
— To prawda. Co teraz porabiasz? Jeśli chcesz, mogę podjechać
wcześniej do ciebie i dotrzymać ci towarzystwa aż do meczu.
— Właśnie wchodzę do domu rodziców. Mama przygotowuje specjalne
śniadanie z okazji meczu.
— Ojej, szkoda, że mi nie powiedziałeś. Pojechałabym z tobą.
— Jasne. Musiałabyś wtedy wstać przed ósmą. W sobotę.
— Z pewnością bym to zrobiła — protestuje.
— „Świat nie istnieje przed dziewiątą rano”. To twoje słowa, Hazel —
chichoczę.
— Co robimy później, by uczcić twoje zwycięstwo? Oooch, a może
elegancki obiad?
— Może? Chłopcy z pewnością będą jednak chcieli wyjść
i poimprezować. A ja muszę się pojawić gdzieś około dziesiątej. Możesz ze
mną pójść, jeśli chcesz.
— To zależy, co to jest.
— Pamiętasz Danny’ego Novaka? Jego zespół gra dziś w mieście. To ich
pierwszy występ, więc obiecałem, że się pojawię. — Danny był w mojej
drużynie w szkole średniej. Posługiwał się kijem jak mało kto i wykorzystał
tę zręczność do nauki gry na gitarze. Nigdy nie mógł się zdecydować, co
kocha bardziej: hokej czy muzykę.
— Jaki rodzaj muzyki grają?
— Metal.
— Fuj. Co za porażka — wzdycha Hazel. — Dam ci znać później, ale na
ten moment mówię nie.
Śmieję się pod nosem.
— Do zobaczenia później, okej?
— Jasne. Pozdrów ode mnie rodziców.
— Tak zrobię.
Rozłączam się i wchodzę przez niezamknięte frontowe drzwi.
W niewielkim korytarzu rzucam kurtkę hokejową na metalowe wieszaki na
ubrania, które mają kształt — czegóż by innego — kotwic.
— Mamo? — wołam, rozwiązując sznurówki butów.
— Cześć, skarbie! Tutaj jestem! — Jej powitanie słychać z kuchni, skąd
dociera do mnie również niezwykle nęcący aromat.
Mój brzuch burczy niczym niespokojny niedźwiedź. Czekałem na to
śniadanie cały tydzień. Niektórzy faceci nie lubią objadać się przed
meczem, ale ze mną jest inaczej. Gdybym nie zjadł porządnego śniadania,
czułbym się ospale i źle.
Odnajduję mamę w kuchni, przy palnikach, z czerwoną łopatką w dłoni.
Mój głód jeszcze się wzmaga. O kurczę. Robi francuskiego tosta. I bekon.
I czy ja widzę kiełbaskę?
— Hej. Wygląda fantastycznie. — Pochylam się nad nią i całuję ją
w policzek. Potem unoszę brwi. — Ładne kolczyki. Nowe?
Mama unosi wolną rękę i przesuwa między kciukiem a palcem
wskazującym błyszczącą perłę, tkwiącą w płatku prawego ucha.
— Czyż nie są piękne? Twój ojciec zrobił mi pewnego dnia
niespodziankę! Jeszcze nigdy nie miałam tak wielkich pereł.
— Tata się spisał. — Rory Connelly zna sekret udanego małżeństwa.
Szczęśliwa żona równa się szczęśliwe życie. A nic nie uszczęśliwia mojej
matki bardziej od błyskotek.
Obraca się ku mnie. Z włosami ściągniętymi do tyłu i związanymi
w kucyk oraz z policzkami zaczerwienionymi od ciepła kuchenki wygląda
na znacznie młodszą niż jest, choć ma pięćdziesiąt sześć lat. Rodzice
powitali mnie na świecie, gdy mieli po trzydzieści kilka lat, więc wciąż
nazywa siebie „starą mamą”. Ale zdecydowanie na taką nie wygląda.
— Przy okazji, Hazel cię pozdrawia. Właśnie z nią rozmawiałem.
Mama klaszcze radośnie w ręce.
— Och, przekaż jej, że za nią tęsknię. Kiedy pojawi się z wizytą u nas
w domu? Nie przyjechała na wakacje.
— Nie, w tym roku była u mamy. — Rodzice Hazel rozwiedli się kilka
lat temu. Jej tata wciąż mieszka w Gloucester, a mama przeniosła się do
Vermont, więc Hazel spędza u nich wakacje na zmianę. — Przyjdzie dziś
na mecz. A wy?
— Obawiam się, że nie. Tata nie zdąży wrócić na czas do domu, a wiesz,
jak nie lubię sama jeździć autostradą.
Ukrywam rozczarowanie. Rodzice nigdy nie angażowali się w moją
karierę hokejową. Tata zawsze był zbyt zajęty pracą, by przyjść na
którykolwiek z moich meczów, a mama zwyczajnie nie była
zainteresowana. Kiedy byłem mały, raniło to moje uczucia. Widziałem
rodziny wszystkich moich przyjaciół na trybunach, a mojej nie było
w zasięgu wzroku. Czułem wtedy zawiść.
Ale to nie ma znaczenia. Jest jak jest. Takie mam też nastawienie do
większości rzeczy. Nie możesz zmienić przeszłości, nie płacz nad
teraźniejszością, nie przejmuj się przyszłością. To nie ma sensu.
— Cóż, spróbuj przyjechać chociaż na finał, jeśli się dostaniemy, dobrze?
— mówię lekkim tonem.
— Oczywiście. A teraz przestań wisieć nade mną i usiądź na krześle,
supergwiazdo. Ja się wszystkim zajmę.
— Pozwól mi przynajmniej nakryć do stołu — oponuję, próbując wyjąć
talerze z szafki.
Uderza mnie lekko po rękach.
— Nie. Siadaj — nakazuje. — To może ostatni raz, kiedy będę mogła
podać ci jedzenie, zanim wokół ciebie pojawią się ludzie gotowi ci
usługiwać.
— Nie, nigdy tak nie będzie.
Popełniłem błąd i pokazałem rodzicom wstępną umowę z NHL. Kiedy
zobaczyli, ile będę wkrótce zarabiał (nie wspominając o premiach za
wyniki, do wliczenia których mój agent przekonał klub), prawie ich
zamurowało. Nie umiem przewidzieć, jaka to będzie dokładnie kwota, ale
wartość mojego kontraktu wynosi około dwóch milionów, co jak na
nowicjusza jest z pewnością wysoką stawką.
Według mojego agenta tyle właśnie oferuje się „potencjalnym
supergwiazdom”. Do cholery, ależ te słowa napompowały mi ego. Mojej
mamie też się spodobały, bo teraz tylko tak mnie nazywa. Supergwiazda.
— Nie chcę mieć służby. — Ale śmieję się pod nosem i mimo to siadam,
bo jeśli chce mnie dziś rozpieszczać, to dlaczego nie? Po części ma rację.
W następnym roku trafię do Edmonton i będę odmrażał sobie jaja podczas
kanadyjskich zim. I tęsknił za sobotami w Gloucester, spędzanymi
z rodzicami.
— Przy okazji, gdzie jest tata?
— W pracy, na miejscu budowy — odpowiada mama, wyłączając palnik.
— W sobotę? — mimo wszystko nie dziwię się. Tata jest inspektorem
w firmie budowlanej specjalizującej się w budowie mostów i tuneli,
realizującej zwykle kontrakty dla miasta. A takie kontrakty to napięte
harmonogramy i mnóstwo biurokracji, to zaś oznacza, że tata zawsze
znajduje się pod ogromną presją.
To ten rodzaj pracy, przez który ludzie dostają zawału — i to dosłownie.
Kilka lat temu przeżył atak serca na placu budowy mostu. Bardzo się
wystraszyliśmy z mamą. Jestem zdziwiony, że pozwolili mu wrócić do
pracy, ale pewnie nie miał wyboru. Jeszcze sporo mu zostało do emerytury.
— Wczoraj pojawił się tam problem — wyjaśnia mama. — Nie pytaj
mnie jaki, wiesz, że przestaję go słuchać, kiedy zaczyna opowiadać
o mostach. Wiem tyle, że nastała krytyczna faza i muszą skończyć przed
zimą, a istnieje ryzyko, że nie dotrzymają terminów, bo kilka osób z załogi
zachowuje się jak, cytuję: „jebani kretyni”.
Parskam śmiechem. Ojciec ma niewyparzony język.
— Na pewno wszystko będzie dobrze — zapewniam ją. — Tata
doskonale sobie radzi z ludźmi. I bardzo mu się to podoba, więc są same
korzyści.
Mama zaczyna przenosić tace do wielkiego cedrowego stołu, który
zrobiłem z tatą pewnego lata, kiedy byłem dzieckiem. Próbuję nabić
kawałek francuskiego tosta na widelec, ale ona uderza mnie w dłoń.
— Poczekaj, aż przyniosę wszystko. Ale prawdę mówiąc, nie jestem
pewna, czy zarządzanie załogą wciąż mu daje satysfakcję. Jest już
zmęczony, kochanie. Od dawna wykonuje przecież tę pracę.
Kładzie na blacie stos posmarowanych masłem tostów ryżowych.
— Ale opowiadaj o sobie! Czy kiedyś przyprowadzisz do domu sam-
wiesz-kogo?
Udaję głupka.
— Sam-wiesz-kogo? Szczeniaka? Samochód?
— Dziewczynę, Jake. Potrzebujesz dziewczyny — fuka mama.
— Och, naprawdę? Naprawdę? — Nie mogę się powstrzymać od
drażnienia jej. Od jakiegoś czasu rodzice wciąż komentują mój kawalerski
stan. Świetnie
— Tak — stwierdza zdecydowanie mama. — Potrzebujesz. Potrzebujesz
miłej, wspierającej cię dziewczyny. Takiej jak Hazel — wciąż nie mogę
zrozumieć, dlaczego nie umawiasz się z Hazel. Doskonale do ciebie pasuje!
Hazel jest zawsze pierwszą kandydatką, którą mama wymienia.
— Nie zamierzam umawiać się z Hazel — odpowiadam, jak już
mówiłem chyba z tuzin razy. — Nie jestem nią zainteresowany w taki
sposób.
— Dobrze, więc umawiaj się z kimś innym.
Mama zawsze ma tę drugą opcję: kogoś innego. Nie może się doczekać,
aż się ustatkuję.
Ale w tej chwili to nie wchodzi w grę.
— Nie chcę — odpieram, wzruszając ramionami. — Moim priorytetem
jest obecnie hokej.
— Hokej był twoim priorytetem, odkąd skończyłeś pięć lat! Nie sądzisz,
że nadszedł czas na nowe priorytety?
— Nie.
Potrząsa głową z dezaprobatą.
— Jake, chodzisz do college’u. Jesteś młody i przystojny, a ja nie chcę,
byś pewnego dnia cofnął się myślami do tego momentu w swoim życiu
i żałował, że nie miałeś kogoś wyjątkowego, z kim mogłeś go dzielić.
— Niczego nie żałuję, mamo. Nigdy nie żałowałem.
Chociaż, jeśli mam być całkiem szczery, czegoś mi jednak trochę szkoda.
Nie mogę pozbyć się poczucia winy z powodu wtrącenia się między
Brennę a McCarthy’ego. Pewnie, nie byli przecież zaręczeni i nie mieli
zamiaru się pobrać, ale ona ma rację — rzeczywiście poprosiłem go, by ją
rzucił. To było słabe z mojej strony. Ja też nie chciałbym, żeby ktoś
decydował o moim życiu osobistym.
Miałem nadzieję, że poczucie winy zniknie, ale tak się nie stało.
Dręczyło mnie zeszłej nocy i wciąż dokucza mi rano.
Dzień meczu, napomina mnie surowy głos.
Jasne. Teraz liczy się tylko dzisiejszy mecz z Princeton. Musimy wygrać.
Wygramy.
Nie ma innej opcji.
Rozdział ósmy
Brenna

— Nie wierzę, że mnie opuszczasz — spoglądam z gniewem na Tansy,


ale w głębi duszy wcale nie jestem zaskoczona.
Miałam desperacką nadzieję, że nie zrujnują mi z Lamarem tego
weekendu, ale jak mawia mój ojciec, nadzieja matką głupich. Ciężko
pracuj, aby spełnić swoje marzenia, ględzi, a nie będziesz musiała mieć
nadziei.
— Tylko na godzinę lub dwie — obiecuje kuzynka.
— Tak, jasne — szydzę, leżąc na łóżku jej współlokatorki. Aisha kolejny
raz udowodniła, że jest moją bohaterką. Udało jej się zastąpić standardowy
materac, w jakie wyposażone są pokoje w akademiku, jednym z tych
piankowych, które wracają do poprzedniego kształtu, dzięki czemu czujesz
się, jakbyś spała na chmurce. Wskoczyłam od razu pod kołdrę, kiedy wraz
z Tansy wróciłyśmy po południu z lunchu i zakupów. Jakże wygodne jest to
łóżko.
— Mówię poważnie — upiera się Tansy. — Idę tam, by omówić to, co
wydarzyło się zeszłego wieczoru.
— Och, masz na myśli to, jak przed całym barem darliście się na siebie
jak wariaci?
Tak. Było zabawnie. Tansy i Lamar zaczęli się kłócić prawie w tej samej
chwili, gdy pojawiłyśmy się w „Frog and Fox”. Była to jedna
z największych lawin, jakich byłam ostatnio świadkiem.
Pocałowali się na powitanie, ona podrażniła się z nim przez chwilę
z powodu pomylenia przez niego lokalu, on warknął, że to ona podała mu
złą nazwę, ona zaprzeczyła, on się upierał, ona stwierdziła, że to nie jej
wina, że jest tak głupi i nie potrafi odczytać esemesów, on odparł: „Nie
zachowuj się jak suka” i oto nastała apokalipsa.
Och, Lamar. Nigdy, przenigdy nie należy mówić swojej dziewczynie, że
zachowuje się jak suka. Nawet jeśli to prawda.
Wraz z przyjaciółmi Lamara postanowiliśmy napić się tequili. Byliśmy
pewni, że Tansy i Lamar w końcu się zmęczą i dołączą do nas, ale tak się
nie stało. Tansy zalała się łzami i wyciągnęła mnie z baru. Dotarłyśmy do
domu przed północą.
Obudziłam się dziś rano i nawet nie miałam kaca. W moim przypadku
oznacza to beznadziejny wieczór.
— Daj spokój, Tans, powiedz mu, że zobaczysz się z nim jutro. Już
pogrzebałaś pomysł z Newbury Street, ciągle do niego pisząc. — Miałyśmy
wybrać się na zakupy i świetnie się bawić, a zamiast tego spędziłam cały
dzień, patrząc, jak stuka w telefon. Prawie nie rozmawiałyśmy ze sobą
podczas lunchu, bo wciąż wysyłał jej wiadomości.
— Wiem, przykro mi. Tylko… — Wpatruje się we mnie uważnie,
sondując mnie spojrzeniem swoich wielkich oczu. — Rozmawiamy o tym,
by zaręczyć się po uzyskaniu dyplomu. Nie mogę go ignorować, kiedy się
kłócimy. Musimy znaleźć rozwiązanie.
Nawet nie mrugam, słysząc słowo: „zaręczyć”. Tansy i Lamar rozstawali
się i ponownie schodzili tyle razy, że nie traktuję już poważnie ich związku.
Jeśli wciąż z kimś zrywasz, pewnie robisz to z jakiegoś powodu. Podam
wam ciekawostkę: ciągłe dramatyzowanie nie sprzyja długotrwałym
związkom.
Bardzo wątpię w to, że pisane są im zaręczyny. A jeśli to jakimś cudem
nastąpi, to na pewno nie doprowadzi do ślubu. Jestem w stanie postawić na
to wszystkie swoje marne oszczędności.
Ale powściągam sceptycyzm i mówię:
— Dobrze, rozmawiacie o zaręczynach. Nie ma to nic wspólnego
z faktem, że twoja dawno niewidziana kuzynka przejechała kawał drogi, by
spędzić z tobą weekend. Ostatnia noc zamieniła się w festiwal łez.
Dzisiejsza wyprawa na zakupy zamieniła się w festiwal esemesów. A teraz,
na miłość boską, odwołujesz obiad i klub.
— Niczego nie odwołuję, słowo honoru. Pominę obiad, ale wciąż
wybieramy się do klubu. Możesz wykorzystać mój bon żywnościowy
i zjeść tutaj. Nic cię to nie będzie kosztować. Potem się zdrzemnij albo
zajmij się czymś i nawet nie zauważysz, kiedy wrócę. Wtedy pójdziemy do
Bulldozera, tak jak planowałyśmy.
Bulldozer jest klubem nocnym, do którego mam wielką ochotę iść. Mimo
beznadziejnej nazwy cieszy się świetną opinią, bo grają tam muzykę ze
szczytów list przebojów.
Mam jednak wrażenie, że nie będzie mi dane jej usłyszeć.
— Proszę — błaga Tansy. — Nie zniknę na długo. To tylko kilka godzin.
Uwielbiam sposób, w jaki „godzina lub dwie” zmienia się w „kilka
godzin”.
— I obiecuję, że już nigdy, przenigdy ci tego nie zrobię. Następnym
razem, gdy zaplanujemy dziewczyński weekend, przyjadę do Briar,
a Lamar zostanie w domu. Wtedy będziemy bawić się razem do upadłego.
Powstrzymuję się, by jej ostro nie odpowiedzieć. Już postanowiła, co
zrobi, więc po co mam się z nią spierać?
— Rób, co chcesz, Tans.
— Bee, przestań, nie bądź na mnie zła.
— To mnie nie porzucaj.
— Brenna…
Odzywa się mój telefon. Zwykle nie zachowuję się niegrzecznie, by
sprawdzać go w środku rozmowy, ale Tansy sprawia, że moja cierpliwość
się kończy, wyciągam go więc tylko po to, by pokazać jej, jaka ze mnie
suka.
Ale… jakież to urocze. Wiadomość na ekranie wkurza mnie bardziej niż
brednie, jakie mi wciska kuzynka.
— Harvard pokonał Princeton — warczę.
Spogląda na mnie ostrożnie.
— To dobrze czy źle?
Robię wdech, by się uspokoić.
— Gdybyś usłyszała choć jedno słowo, które dziś wypowiedziałam, już
byś znała odpowiedź na to pytanie.

Tansy: Zaraz wracam.

Wiadomość przychodzi o dziewiątej, a ja czuję ulgę. Zniknęła na trzy


godziny.
Wcześniej wykorzystałam jej bon w stołówce. Zjadłam pyszny obiad,
spędziłam czas z kilkoma fajnymi laskami, odrzuciłam zaloty kilku
zawodników lacrosse’a. Ale teraz zaczynam się nudzić. Przez ostatnie
czterdzieści minut leżałam na łóżku Aishy, bezmyślnie przeglądając profile
na Tinderze.
Niezbyt często korzystam z aplikacji randkowych, ale czym mam się
teraz zająć? Nie mogę zadzwonić do żadnego z moich przyjaciół —
wszyscy są w Briar i albo oglądają mecz półfinałowy z Yale, albo w nim
grają. Nie mogę obejrzeć meczu na stacji Nowej Anglii, bo Tansy i Aisha
nie mają telewizora, a nie udało mi się znaleźć transmisji na żywo
w internecie na moim telefonie.
Skończyło się więc na pogawędkach z przypadkowymi facetami.
W ciągu dwóch minut od otwarcia aplikacji zostałam skojarzona
z piętnastoma facetami. Czternastu spośród nich wysłało mi już wiadomość,
głównie typu „hej”, „hej, ślicznotko”, kilka emotikonek z serduszkami
w miejscu oczu oraz jedno pytanie: „Rany boskie, czy ty jesteś
prawdziwa??”.
Ten ostatni tekst sprawia, że chce mi się śmiać. Znów zaglądam na profil
chłopaka. Ma na imię Aaron. Jego szczupła, wręcz patykowata sylwetka
wskazuje, że gra w koszykówkę. Ma również wspaniały uśmiech.
Przewracam się na bok i odpisuję.

Ja: Czasem też się nad tym zastanawiam.


On: LOL
Ja: Wiesz, bo co jest prawdziwe? Czy ktokolwiek z nas jest prawdziwy?
Czy niebo istnieje naprawdę?
On: Niebo nie jest prawdziwe. Wybacz, że pozbawiłem cię złudzeń…
Ja: OMG. Czym więc jest?
On: Żyjemy pod kopułą. To jak scenariusz „Truman show”.
Ja: Hm. Nie psuj mi filmu, koleś. Nigdy go nie widziałam!
On: Powinnaś. Jest bardzo dobry. Naprawdę by cię wciągnął. Kończę
studia filmowe, więc oglądamy na zajęciach sporo fajnych rzeczy.
Ja: Brzmi wspaniale. Jaka jest twoja specjalizacja? Pisanie scenariuszy?
Reżyseria?
On: Reżyseria. Kiedyś zdobędę Oscara :) Już w zasadzie tworzę własne
filmy.

Początkowo czuję zaciekawienie. Dopóki nie przesyła mi emotikonki


z przymrużonym okiem.
Ojej.
Postanawiam, że odpowiem mu ogólnikowo, bo domyślam się, dokąd
zmierza ta rozmowa.

Ja: Fajnie.
On: Nie zapytasz mnie, jakie filmy kręcę? ;)
Ja: Chyba już się zorientowałam.

Pojawiają się dwie kolejne emotikonki z puszczaniem oka.

Ja: Wyglądasz oszałamiająco. Uwielbiam twoje ciało. Chciałbym


obsadzić cię w jednym z moich filmów.

Chociaż nie zaczął jeszcze gadać jak palant, dzieli go od tego niewiele,
więc ucinam rozmowę, pisząc: Wybacz, nie jestem zainteresowana
aktorstwem.

On: Założę się, że masz seksowne cycuszki. Mmmm, a twoje sutki.


Chciałbym je ssać i nagrywać, jak to robię.

Fuj. Dlaczego? Dlaczego?


Natychmiast usuwam go z listy polubień i postanawiam pogapić się
w sufit.
Szczerze mówiąc, zaczynam kwestionować proces ewolucji. Przeszliśmy
długą drogę od jaskiniowców do Homo sapiens, aż staliśmy się niezwykłym
społeczeństwem dzięki wielkim umysłom — Alexandrowi Grahamowi
Bellowi, który wynalazł telefon, oraz Steve’owi Jobsowi, który wynalazł…
wszystko. A teraz cofamy się w rozwoju. Z powrotem stajemy się
jaskiniowcami, tyle że obecnie nazywamy ich jebakami.
Ewolucja zatoczyła koło. Co za porażka.
Jęczę głośno i marzę, by moja kuzynka wróciła już do domu. Nie mogę
uwierzyć, że odpuściłam półfinały, by się tu znaleźć.
Gdy przypominam sobie o nich, sprawdzam w telefonie najnowsze
informacje, jak sobie radzi Briar. Według Twittera druga tercja zakończyła
się wynikiem dwa do jednego dla Briar. To wciąż za mało, by poczuć się
pewnie. Harvard pokonał Princeton trzema golami.
Założę się, że Connelly jest z siebie bardzo zadowolony. Może poszedł
gdzieś z Seksowną Bambi i świętuje wygraną, po czym Bambi zrobi mu
loda, a on będzie ją pieścił, wirując w niej językiem. Na zdrowie.
Znów zaglądam na Tindera, gdy nagle pojawia się wiadomość od
kuzynki.

Tansy: Zmiana planów. Lamar idzie z nami do klubu.

Zaciskam palce na telefonie. Serio? Przecież to nasz dziewczyński


weekend. Z powodu jej chłopaka legły w gruzach wszystkie nasze wspólne
plany, a teraz ona pozwala mu jeszcze zniszczyć nasze wyjście do
Bulldozera? Do cholery, tak się na to cieszyłam.
Wolę do niej zadzwonić, niż wysyłać wiadomość. Mam do niej straszny
żal.
— Mówisz poważnie? — przyciskam ją, kiedy odbiera.
— Tak mi przykro — jęczy Tansy. — Widzisz… pogodziliśmy się, a on
zapytał, czy może przyjść. Co miałam mu odpowiedzieć? Nie?
— Tak! Powinnaś powiedzieć „nie”. Przekaż mu, że to nic osobistego.
Potrzebujemy czasu tylko dla siebie.
— Brenno, nie bądź taka. Zabawimy się. Słowo.
Jasne. Tak jak się bawiłyśmy poprzedniego wieczoru? Zaciskam zęby tak
mocno, że zaczynam czuć pulsowanie. Próbuję rozluźnić szczęki, powoli
oddychając. Męczy mnie już spieranie się z nią.
— Dobrze. Odbierzesz mnie czy spotkamy się na miejscu?
— Przyjedziemy po ciebie. Lamar będzie prowadził, bo nie zamierza
dziś pić. Przygotuję się tutaj, więc pojawimy się za godzinę, okej?
— Nieważne. Wyślij mi wiadomość, jak już będziecie w drodze. Zacznę
się szykować.
Próbuję się uspokoić. Biorę szybki prysznic, a potem suszę włosy
i układam je, używając lokówki Tansy, tak by spływały luźno falami.
Przywiozłam ze sobą seksowną sukienkę w sam raz do klubu, skrzącą się
obcisłą małą czarną, która odsłania dekolt i całe nogi. Zakładam ją i siadam
przy niesamowitej toaletce Aishy, by zrobić sobie makijaż. Dziś wieczorem
maluję się mocniej niż zwykle. Oprócz czerwonych ust robię sobie smoky
eyes, rysując kreskę na górnej powiece i nakładając na rzęsy grubą warstwę
tuszu.
Po skończeniu przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze, zadowolona
z efektu. Wczorajszy wieczór okazał się do bani. Dzisiejszy dzień też. Ale
mam dobre przeczucia co do wieczoru. Co z tego, że Harvard przechodzi
do finałów? Briar także przejdzie i skopiemy im tyłki. A ja mniej więcej za
godzinę będę już tańczyć w Bulldozerze.
Mój telefon ćwierka. Świetnie. Ruszamy. Tansy jest w drodze, by mnie
odebrać i…

Tansy: Proszę, tylko mnie nie zabij. Postanowiliśmy z Lamarem


zrezygnować dziś z wyjścia do klubu.

Moje marzenie umarło. Bulldozer wymyka mi się z rąk. Czuję, jak puls
przyspiesza mi ze złości, a ja siadam na skraju łóżka Tansy. Po prostu brak
mi słów. Kuzynka Tansy oficjalnie zajęła miejsce kuzynki Alex. Wszyscy
się zgodzą, że nie ma nikogo gorszego od niej. Nic tego nie przebije.
Absolutnie nic.
Ręce mi drżą, gdy jej odpisuję.
Ja: Żartujesz sobie?
Tansy: Tak mi przykro. To były dla nas dwa stresujące dni. Lamar uważa,
że dla naszego związku będzie lepiej, jak dzisiejszy wieczór spędzimy tylko
we dwoje. Zostaniemy w domu, obejrzymy film i postaramy się odbudować
naszą więź.

Odbudować więź? Przecież codziennie się widują! Czuję taką


wściekłość, że szczęki mi się zaciskają.

Ja: Gratulacje. Zdobyłaś nagrodę najgorszej kuzynki roku, a mamy


dopiero kwiecień.
Tansy: Przepraszam, czuję się okropnie.
Ja: Wcale nie. Inaczej byś mnie nie wystawiła.
Tansy: Jesteś wkurzona?
Ja: Oczywiście, że tak. Co się z tobą dzieje, T?

Nie boję się konfrontacji i na pewno nie zamierzam udawać, że wszystko


jest cudowne i kolorowe, skoro jest inaczej. Moje niezbyt miłe odpowiedzi
najwyraźniej robią na niej wrażenie, bo po kilku pełnych napięcia chwilach
wycofuje się ze swoich słów.

Tansy: Masz rację. Przepraszam. Zachowuję się niedorzecznie.


Porozmawiam raz jeszcze z Lamarem i spotkamy się w klubie, dobrze?

Otwieram szeroko usta. Czy ona zwariowała? Jakim cudem to miałoby


załatwić sprawę? Zaciskam zęby i szybko układam w głowie
wypracowanie. Temat: wal się.

Ja: Nie, niedobrze. I nie zawracaj sobie głowy klubem. Zostań u Lamara
— najwyraźniej tym chcesz się zająć dziś wieczorem, a ja nie mam ochoty
spędzać czasu z kimś, kto nie chce go spędzać ze mną. Mam inne plany, T.
Mam innych przyjaciół w mieście, więc ciesz się swoim wieczorem. Może
spotkamy się jutro rano.

Pięć sekund później telefon zaczyna dzwonić.


Ignoruję go.

*
Moja lśniąca sukienka i ja w końcu trafiamy do niewielkiego miejsca
z muzyką w pobliżu Fenway Park. Na początek zaglądam do kilku barów.
Zwykle nie mam problemu z samotnym wyjściem do miasta i rozmową
z nieznajomymi, ale dziś mam tak kiepski nastrój, że krzywię się na widok
każdej osoby, mężczyzny czy kobiety, która do mnie podchodzi. Nie mam
ochoty na migdalenie się ani na rozmowę. Chcę, by wszyscy dali mi spokój.
Stwierdzam w końcu, że potrzebuję miejsca, gdzie muzyka gra tak
głośno, że odstraszy wszystkich chętnych.
Bulldozer pasuje do tego opisu, ale straciłam już ochotę na taniec. Chcę
tylko zamówić drinka i zatopić się w milczeniu. A raczej zatopić się
w ogłuszającej heavymetalowej muzyce, bo miejsce, do którego trafiłam,
gości dziś metalową kapelę. Doskonale.
W klubie jest jedna główna sala, ale na tyle duża, by pomieścić wąską
scenę i niewielki parkiet. Kilka wysokich stołów dosunięto do ściany
z cegieł, pomalowanej na czarno i ozdobionej graffiti. Przy ścianie
naprzeciwko znalazł się bar, ale bez kontuaru, więc kieruję się ku stołom.
Wszystkie są puste.
Ludzie gapią się na mnie, gdy idę przez salę, pewnie dlatego, że
wystroiłam się, by spędzić noc w mieście, podczas gdy większość
tutejszych klientów wygląda tak, jakby wyszli spod mostu. Pogniecione
ubrania, tłuste włosy i więcej koszulek z Panterą i Slayerem, niż mogłabym
zliczyć. Na szczęście oświetlenie jest tak słabe, że w półmroku trudno
dostrzec twarze ludzi. Choć czuję na sobie ich spojrzenia, wcale nie muszę
na nich patrzeć.
— Co dla ciebie? — Podchodzi do mnie kelner z czarnymi, sięgającymi
do pasa włosami. — Zespół zaraz zaczyna grać, więc lepiej szybko coś
zamów.
— Poproszę wódkę z sokiem żurawinowym.
Kiwa głową i odchodzi, nie prosząc mnie o dowód osobisty. Mam go
przy sobie, więc się nie martwiłam. Pochylam się w stronę sceny i patrzę,
jak długowłosy lider kapeli doskakuje do stojaka z mikrofonem i woła:
— Witaj, Bostonie! Nazywamy się Chory Patrol i zaraz was wyjebiemy!
Jeśli mówiąc: „wyjebiemy was”, miał na myśli to, że zagrają sześć
drażniących ucho piosenek z niezbyt wyraźnym tekstem i zwiną się, zanim
zdążę dokończyć pierwszego drinka, to wykonali swoją misję.
Powstrzymuję chęć, by ukryć twarz w dłoniach i, na Boga, zapłakać.
Co to miało być?
Kiedy wokalista dziękuje wszystkim za przybycie, stoję i gapię się na
niego. Zamurowało mnie.
Ich występ trwał czternaście minut. Na jedną piosenkę przypadało więc
średnio dwie i pół minuty. Czy piosenki metalowe nie powinny trwać
pierdylion minut? Słowo, każdy kawałek Metalliki, jaki w życiu słyszałam,
jest dłuższy niż filmy z serii Władca Pierścieni.
Czternaście minut, a potem włączają się światła. Pozostaje mi tylko
patrzeć, jak zespół rozmontowuje swój sprzęt. Jakiś koleś zwozi
wzmacniacz ze sceny. Inny zwija kable od mikrofonów.
Wal się, Chory Patrolu. Pieprzyć ten zespół i jego głupią nazwę. Walić
moją kuzynkę za to, że złamała zasady dziewczyńskiego kodeksu, i jebać
Harvard za to, że wygrał dziś mecz, oraz pieprzyć globalne ocieplenie za to,
że spadł na to cały ten niechciany deszcz. Jebać ich wszystkich.
Jednym łykiem wypijam swojego drinka, a potem kiwam na kelnera, by
przyniósł kolejny.
To naprawdę najgorszy weekend ze wszystkich.
— Czekaj, czy ominął mnie występ? — Podchodzi do mnie umięśniony
łysy facet z dwoma kolczykami w brwiach. Spogląda to na pustą scenę, to
na mnie. W jego oczach rozpala się pożądanie, gdy zauważa moją sukienkę.
Bezmyślnie przesuwam opuszkiem palca po krawędzi pustej szklanki.
— Tak, niestety. Właśnie skończyli.
— Co za porażka.
— Nawet nie mów. — A przecież nawet nie jestem fanką metalu. Trudno
mi sobie wyobrazić, że naprawdę chcę zobaczyć występ, a potem przyjść
i dowiedzieć się, że właśnie kapela skończyła grać.
— Masz coś przeciwko, że się przyłączę? — chwyta palcami krawędź
blatu mojego stolika.
Spuszczam wzrok na jego dłonie. Wyglądają jak dwie wielkie mięsiste
łapy z zaczerwienionymi kostkami. Nie podobają mi się i nieszczególnie
pragnę towarzystwa, ale on nie daje mi szansy, bym odmówiła.
Przysuwa się bliżej i opiera przedramiona o blat. Też są wielkie. Na
lewym widnieją tatuaże z tribalami.
— Interesujesz się muzyką?
Czy on właśnie zapytał mnie, czy interesuję się muzyką? Tak ogólnie?
A czy większość ludzi jej nie lubi?
— Pewnie. Oczywiście.
— Jaki jest twój ulubiony metalowy zespół?
— Hm, nie mam takiego. Nie lubię metalu. Przyszłam tutaj, bo chciałam
się napić.
— Fajnie.
Czekam, aż powie coś jeszcze, ale on milknie. Jednak nie odchodzi od
stolika.
— Jesteś studentem? — pytam, niechętnie przystępując do rozmowy.
I tak nie mam nic lepszego do roboty.
— Rzuciłem naukę — odpowiada beznamiętnie.
Hm. W porządku. I tak mnie to nie obchodzi, ale dziwnie to słyszeć.
— Co rzuciłeś? Boston College? Uniwersytet Boston? Ja chodzę do
Briar.
— A ja chodziłem do St. Michael’s.
— St. Michael’s? — Przeszukuję myśli. — Nie słyszałam o tym
college’u.
— Szkole średniej — chrząka. — To nie college. To szkoła średnia. —
Celuje kciukami w swoją klatkę piersiową. — Rzuciłem szkołę średnią.
Hm.
Jak mam, na Boga, na to odpowiedzieć?
Na szczęście kelner oszczędza mi trudu odpowiedzi. Pojawia się
z kolejną wódką z sokiem żurawinowym i butelką Corony dla
zdeklarowanego byłego ucznia. Energicznie unoszę drinka do ust.
Mój towarzysz bierze spory łyk piwa.
— Jak masz na imię?
— Brenna.
— Matoł.
— Dzięki. A ty?
— Nie, tak się nazywam — Matoł. Mam na imię Matoł.
Hm.
Powstrzymuję się od rozdzierającego westchnienia.
— Masz na imię Matoł?
— Cóż, nie, tak naprawdę to Ronny. Matoł to moja ksywa sceniczna. —
Wzrusza masywnymi ramionami. — Kiedyś grałem w zespole.
Wykonywaliśmy piosenki Guns N’ Roses.
— Och. Fajnie. Będę cię jednak nazywać Ronny.
Odrzuca w tył głowę i śmieje się.
— Ale z ciebie jędza. Podoba mi się to.
Znów między nami zapada cisza. Przysuwa się do mnie bliżej i trąca
łokciem mój łokieć.
— Wyglądasz na smutną.
— Naprawdę? — W moim głosie brzmi powątpiewanie. Jedyne, co
właśnie czuję, to irytacja.
— Tak. Wyglądasz, jakbyś potrzebowała przytulenia.
Zmuszam się do uśmiechu.
— Nie, dzięki, nie trzeba.
— Na pewno? Jestem mistrzem przytulania. — Wyciąga do mnie
umięśnione ramiona i unosi brwi, jakby był Patrickiem Swayze’em z Dirty
dancing, który wskazuje mi, bym na niego wskoczyła.
— Nie, dzięki — powtarzam, tym razem bardziej zdecydowanie.
— Mogę spróbować twojego drinka?
Co takiego? Kto pyta o coś takiego?
— Nie. Ale mogę ci kupić, jeśli chcesz.
— Nie, nigdy nie pozwalam paniom płacić.
Próbuję odsunąć się od niego i stworzyć między nami dystans, ale on
znów się przysuwa. Nie czuję się jednak zagrożona. Jest wielkim facetem,
lecz nie sprawia wrażenia groźnego. Nie próbuje mnie zastraszyć swoim
wyglądem fizycznym. Zdaje się, że po prostu nie uświadamia sobie
wysyłanych przeze mnie sygnałów „nie jestem zainteresowana”.
— Tak, cóż, historia mojego życia jest… skomplikowana — wyznaje
Ronny, jakbym go o to pytała.
A przecież tego nie zrobiłam.
— Wychowałem się na Północnym Wybrzeżu. Tata jest rybakiem
dalekomorskim. Matka, ta dziwka, porzuciła nas dla jakiegoś dupka.
Nie mogę. O Boże, naprawdę nie mogę.
Ronny nie jest przerażającym dziwakiem. Bez wątpienia zbyt łatwo
dzieli się historiami ze swojego życia, ale wydaje się dość miły i próbuje
podtrzymać rozmowę.
Ale ja naprawdę nie mogę. Chcę, by ten wieczór i cały ten cholerny
weekend już się skończył. Okazał się okropny. Fatalny. Szczerze mówiąc,
nie wiem, czy mógłby być jeszcze gorszy.
Gdy tylko zdążyłam o tym pomyśleć, wszechświat postanawił dać mi
w twarz. W polu mojego widzenia pojawia się Jake Connelly.
Jebany Jake Connelly.
Mięśnie mojej szyi napinają się, a ja węszę podstęp.
Co. On. Tutaj. Robi.
— Wiesz, jakie to okropne? Przeprowadzasz się do Bostonu i sądzisz, że
wylądujesz w pracy, w której będą ci płacić chorobowe, ale masz z tym
problem, bo nie dostałeś cholernego świadectwa.
Poświęcam Matołowi tylko część swojej uwagi. To jest Ronny’emu.
Skupiam się głównie na Jake’u. To jedyny mężczyzna w całym lokalu,
który nie jest ubrany na czarno i nie nosi koszulki z nazwą zespołu. Założył
wyblakłe niebieskie dżinsy, ciemnozieloną koszulę Under Armour i czapkę
Bruins. Przewyższa też wszystkich wzrostem o trzydzieści centymetrów.
Zaciskam zęby. Dlaczego sportowcy muszą być tacy wielcy i męscy?
Ciało Jake’a jest niesamowicie atrakcyjne. Długie nogi, muskularne
ramiona, wyrzeźbiona klatka piersiowa. Nigdy nie widziałam go bez
koszuli i nagle zaczynam się zastanawiać, jak wygląda jego naga pierś.
Zakładam, że jest umięśniona. Ale czy pokryta włosami? Czy może gładka
jak pupa niemowlaka? W czubkach moich palców pojawia się mrowienie,
gdy czuję chęć, by się tego dowiedzieć.
Jeszcze mnie nie dostrzegł. Stoi na skraju sceny, rozmawiając z jednym
z członków zespołu. Chyba z gitarzystą.
Zastanawiam się, czy dam radę wymknąć się tak, by mnie nie zauważył.
Sama myśl o tym, że Connelly zobaczy mnie w tej spelunie, ubraną
w lśniącą, obcisłą sukienkę… to byłby najobrzydliwszy lukier na tym
spleśniałym torcie, w który zamienił się ten weekend.
— Wiesz, co jest jeszcze gorsze? Umawianie się na randki w internecie
— biadoli Ronny.
Odrywam wzrok od Jake’a.
— Tak, randki internetowe są do bani — stwierdzam, próbując
namierzyć kelnera.
— Dopasowuję się z wieloma dziewczynami, a one piszą: „Hej,
przystojniaku, ale jesteś wspaniały i seksowny”, a potem rozmowy nagle
zamierają. Nie rozumiem tego.
Naprawdę? Nie rozumie tego? Bo ja potrafię powiedzieć, dlaczego te
rozmowy zamierają. Brakuje mu pewnych elementów taktyki. Przykładem
jest niedbała wzmianka o „matce dziwce” i ciągłe wspominanie
o porzuceniu nauki. To smutne, że Matoł nie przedstawia się z najlepszej
strony, ale staram się powstrzymać od krytyki. Zbytnio pochłonął mnie plan
ewakuacji.
Rzucam spojrzenie w kierunku sceny. Jake wciąż prowadzi rozmowę
z gitarzystą.
Niech to szlag. Gdzie jest kelner? Muszę zapłacić za drinki i wynieść się
stąd w cholerę.
— Fajna z ciebie laska, Brenna — stwierdza Ronny niezdarnie. — Łatwo
się z tobą gada.
Znów obrzucam spojrzeniem salę. Czas już iść. Jeśli Jake mnie
dostrzeże, nigdy nie pozwoli mi tego zapomnieć. Sukienki, miejsca,
towarzystwa.
No nareszcie. Dostrzegam kelnera, który wyłania się zza wahadłowych
drzwi obok baru. Gorączkowo macham w jego kierunku ręką.
— Wybacz, próbuję poprosić o rachunek — oświadczam Ronny’emu. —
Ja…
Przestaję mówić. Bo Jake już nie stoi w odległej części sali.
Gdzie on się podział?
— Wychodzisz? — Ronny wygląda na przybitego.
— Tak, czuję się zmęczona i…
— Tu jesteś, skarbie — mówi przeciągle znajomy głos. — Przepraszam
za spóźnienie.
W następnej chwili Jake podchodzi do mnie, kładzie mi rękę na karku
i przyciska usta do moich ust.
Rozdział dziewiąty
Jake

Nie planowałem tego pocałunku. Chciałem tylko podejść i uratować ją


od faceta, przed którym wyraźnie próbowała uciec. Ale przed sobą mam jej
usta. Pełne, czerwone i tak cholernie kuszące, że nie mogę się oprzeć.
Muskam ją ustami, ledwo udając pocałunek. Chyba jednak to ja
odczuwam bardziej jego działanie niż ona. Niemal natychmiast tego żałuję,
bo, do cholery, od razu chcę więcej. Chcę jej języka. Chcę pełnego
pocałunku.
Ale nie mogę go dostać. Pojawiłem się, by ją uratować, a nie by się z nią
całować.
Wiele razy wychodziłem z Hazel na miasto i widziałem, jak próbuje ją
podrywać ktoś, kim nie jest zainteresowana, więc potrafię rozpoznać, kiedy
oczy kobiety wysyłają sygnał SOS. To połączenie czegoś w rodzaju „dobry
Boże, niech to się skończy” i „niech mnie ktoś stąd zabierze”.
W oczach Brenny wyraźnie było widać panikę. Nie mogłem uwierzyć, że
zobaczyłem ją po przeciwnej stronie sali. Moją pierwszą myślą, choć
wariacką, było to, że mnie śledziła, ale szybko ją porzuciłem. To nie jest
zachowanie w stylu Brenny Jensen. Gdy tylko minął szok, że ją tu widzę,
zauważyłem jej rozpaczliwe próby przywołania kelnera i ruszyłem do
działania.
Odsuwam usta od warg Brenny, a całe moje ciało protestuje. Fiut się
wyrywa, a usta domagają się kolejnego pocałunku, tym razem
prawdziwego. Zamiast tego jednak staję za jej plecami i obejmuję jej
smukłą figurę.
— Hej, ślicznotko — mruczę, pochylając głowę, by móc wtulić twarz
w szyję Brenny. Rany boskie, ależ ona wspaniale pachnie.
Sztywnieje na chwilę, po czym rozluźnia się.
— Hej, spóźniłeś się. — Przechyla głowę do tyłu, by napotkać moje
spojrzenie. Dobrze rozumiemy się nawzajem, a ona odwraca się do naszego
piątego koła u wozu: — Ronny, to mój chłopak, Jake.
— Och. — Z niczym nie da się pomylić tego rozczarowania, które
pojawia się na jego twarzy. — Nie zdawałem sobie sprawy… Hm,
przepraszam.
— Nie ma za co — odpowiada Brenna lekkim tonem.
— Jest. — Posyła mi pełne rozżalenia spojrzenie. — Zagadywałem twoją
dziewczynę. Wybacz, stary.
— Nic się nie stało. — Przesuwam dłonią po jej nagim ramieniu. To
figlarny gest, ale też zaborczy. Oznacza: ona jest moja.
Na jego twarzy widać cień zazdrości.
— Od jak dawna jesteście razem?
— Około roku — kłamię.
— O rok za długo — warczy Brenna.
Ronny marszczy brwi
— Nie zwracaj na nią uwagi. — Przesuwam palcami po ramieniu
Brenny, a ona wstrzymuje oddech. Hmm. Lubi, kiedy ją dotykam.
Zachowam sobie tę wiedzę na późniejszy użytek. — Słowo, ma na moim
punkcie obsesję. Codziennie zapycha mi telefon wiadomościami o tym, jak
bardzo mnie kocha. Psychologowie nazywają to chyba bombardowaniem
miłością.
— Och, żebym ja nie zaczęła mówić o bombardowaniu miłością —
odpowiada słodko Brenna. — Codziennie przed snem pisze do mnie piękne
haiku. Zwykle o moich oczach. I wargach.
— I o jej tyłku — dodaję, puszczając oko. Przesuwam dłoń po tym
cudownym ciele, by ścisnąć wspomniany tyłek. To zły pomysł, bo jest
jędrny, soczysty, a ja mam wrażenie, że dotknąłem dłonią nieba. Niemal
natychmiast mój fiut lekko sztywnieje.
— O rany. Obydwoje jesteście tacy… zakochani, prawda? Miło to
widzieć. Cholerna kultura podrywu zabija miłość. Wszyscy są tacy
dostępni, prawda? — Uśmiecha się do nas tak szczerze, że jest mi głupio, iż
go okłamuję. — Dobrana z was para.
Całuję ramię Brenny. To kolejny zły pomysł. Pod moimi ustami jej skóra
jest gorąca i pięknie pachnie.
— Tak. Planujemy być ze sobą na długo.
— Na zawsze — świergoli Brenna, uśmiechając się do mnie promiennie.
Ronny kończy swoje piwo i odstawia butelkę na stół.
— Hm, nie będę wam już przeszkadzał. Ale dzięki za rozmowę. Miłej
nocy.
Kiedy znika, Brenna uwalnia się z moich ramion i odsuwa ode mnie na
pół metra, wykrzywiając swoje karmazynowe usta.
— Co tu robisz?
— Mógłbym zapytać cię o to samo.
— Ja byłam pierwsza.
Wzruszam ramionami.
— Jestem z zespołem.
— Jasne. Pewnie, że jesteś. Dlaczego nie świętujesz wielkiego
zwycięstwa razem z kumplami z Harvardu? — Jej mroczna mina wyraźnie
mi mówi, co sądzi o naszym zwycięstwie.
— Mówiłem ci, że jestem przyjacielem zespołu. Chodziłem do szkoły
średniej z głównym gitarzystą.
Jeśli już mowa o Dannym, to odwracam się, by sprawdzić, czy nie jest na
mnie zły za to, że go porzuciłem, ale widzę, że prowadzi ożywioną
rozmowę z facetem w bluzie z nazwą Metalliki. Gdy napotykam jego
wzrok, daję mu znak, że wrócę za kilka minut, Danny kiwa głową
i kontynuuje rozmowę.
— Cóż, powiedz zatem swojemu przyjacielowi, że koncert powinien
trwać dłużej niż czternaście minut — stwierdza Brenna. — Mrugnęłam
i już było po wszystkim.
Chichocze pod nosem.
— Wiem, ale to był ich pierwszy występ, więc nie możesz ich winić. —
Daję znak przechodzącemu kelnerowi, który zatrzymuje się przy naszym
stoliku. — Czy mogę prosić Sama Adamsa? I jeszcze jedną kolejkę tego
czegoś dla mojej dziewczyny. — Wskazuję gestem pustą szklankę Brenny.
— Nie… — Jej protest cichnie, bo mężczyzna już odchodzi. — Nie
chciałam jeszcze jednego drinka, Connelly — bąka.
— Na mój koszt. Przynajmniej tyle mogłabyś zrobić — wypić ze mną
drinka. W końcu właśnie uratowałem ci tyłek.
Uśmiecha się do mnie oschle.
— Czy to właśnie się wydarzyło?
— To się właśnie wydarzyło. Wyraz twojej twarzy mówił: „Zabierzcie
mnie stąd”.
Brenna śmieje się gardłowo, a potem przeczesuje dłonią gęste,
błyszczące włosy.
— Chciałam się stąd wydostać — potwierdza — bo zobaczyłam ciebie.
Mrużę oczy.
— To prawda. Chyba nie wyglądam jak dziewica w opałach? Naprawdę
myślisz, że nie poradziłabym sobie sama, by uciec przed tym typem?
Ma rację. Nie wygląda na bezradną dziewicę. W brzuchu skręca mi się na
myśl, że próbowała uciec przede mną, nie przed Ronnym. Niezbyt
przyjemny był ten cios zadany mojemu ego.
— Czyli tyle. Nie usłyszę nawet „dziękuję” za to, że próbowałem być
miły?
— Tak się postrzegasz? Jako miłego faceta? — Brenna puszcza do mnie
oko. — Nie słyszałeś? Mili faceci kończą ostatni.
— Wciąż nie powiedziałaś mi, dlaczego się tutaj znalazłaś. Mając TO na
sobie. — Wskazuję ruchem głowy jej sukienkę i mam nadzieję, że wyraz
mojej twarzy nie zdradza, co o niej myślę.
Bo, do diabła, co to za sukienka? Jest nieprzyzwoicie krótka i ma tak
głęboki dekolt, że zasycha mi w ustach. Gdzie się podziewa, do cholery,
moje piwo? Ja tu umieram. Błyszczący materiał przywiera do każdej
hipnotyzującej krzywizny jej ciała, otulając parę krągłych, wysoko
osadzonych piersi, za dotknięcie których każdy facet oddałby swojego
pierworodnego. A jej nogi… Jezu. Nie jest zbyt wysoka — powiedziałbym,
że średniego wzrostu, może sto sześćdziesiąt pięć centymetrów — ale
długość sukienki w połączeniu z butami na wysokim obcasie sprawia, że jej
nogi wydają się siegać nieba.
— Miałam wybrać się dziś wieczorem do klubu — odpowiada sztywno
— ale w ostatniej chwili kuzynka wystawiła mnie do wiatru.
— Kiepsko.
— Owszem.
Pojawiają się nasze napoje. Biorę spory łyk piwa, które zwilża mi gardło
tak, jak tego potrzebuję. Wciąż jestem pod wrażeniem zwycięstwa, które
odnieśliśmy po południu. W żyłach krąży mi jeszcze adrenalina.
Roznieśliśmy Princeton w pył. Zmiażdżyliśmy ich. A teraz wszechświat
postawił na mojej drodze Brennę, co zamąciło mi w głowie, nie mówiąc
o moich zamiarach.
Kiedy ujrzałem ją z Ronnym, pomyślałem, że uratowanie jej przed nim
będzie sposobem na przeproszenie za tę sprawę z McCarthym.
Ale teraz, kiedy stoi przede mną w tej sukience, nie myślę wcale
o przeprosinach. Myślę o pocałowaniu jej. Dotykaniu. Ponownym
ściśnięciu jej tyłka. Nie, o czymś więcej niż tylko o ściśnięciu.
Mój umysł pławi się w sprośnych obrazach. Chciałbym przechylić ją
przez stolik i wypieprzyć od tyłu. Przebiec dłońmi po jej gładkich
pośladkach. Wsunąć w nią fiuta jednym powolnym pchnięciem… Założę
się, że wygięłaby plecy w łuk i jęknęła, kiedy bym to robił.
Muszę zagryźć wargę, by powstrzymać jęk. Całe szczęście, nie zauważa
tego. Pochłonęło ją mieszanie drinka cienką plastikową słomką. Bierze łyk,
krzywi się i odstawia szklankę.
— Wybacz, Connelly, nie mogę tego wypić. Zaliczyłam już dwa drinki
w niecałą godzinę i czuję szum w głowie.
— Gdzie się zatrzymałaś? — pytam szorstko. — Nie wracasz
samochodem dziś wieczorem do Hastings, prawda?
— Nie, wezmę ubera.
— To kosztowna podróż.
— Osiemdziesiąt dolców — odpowiada ponuro. — Ale lepsze to niż
powrót do akademika kuzynki.
Gwiżdżę. Mam już na końcu języka, by przenocowała u Brooksa
i u mnie, ale udaje mi się powstrzymać. To jeden z najbardziej kretyńskich
pomysłów, na jakie kiedykolwiek wpadłem. Poza tym ona nigdy by się na
to nie zgodziła.
Zaciskam palce na butelce i zmuszam się, by zaakceptować prawdę:
jestem napalony.
Wciąż czuję podniecenie meczem. Moje żyły wypełnia gorąca krew, fiut
sterczy twardy jak skała, a Brenna ocieka seksem. Jej obecność działa na
mój zdrowy rozsądek jak wyłącznik obwodów.
Kiedy mojego nadgarstka nagle dotykają ciepłe czubki jej palców,
podskakuję jak rażony prądem. Zerkam w dół i zauważam, że Brenna bawi
się bransoletką z paciorków, którą mam na ręce. Dotyka jednej z różowych
kulek, a jej usta drżą, jakby starała się nie roześmiać.
— Ładna błyskotka — zauważa. — Splądrowałeś sypialnię ośmiolatki?
— Zabawne — przewracam oczami. — To mój cholerny talizman na
szczęście. Zawsze mam ją na sobie w dniu meczu.
— Sportowcy i ich przesądy. — Wydyma usta. — Spróbuję zgadnąć
jeszcze raz: zatrzymałeś drużynę harcerek i obrabowałeś je ze wszystkiego.
— Znów pudło.
— Zgaduję po raz trzeci: jesteś podróżnikiem w czasie z lat
sześćdziesiątych i…
— Wybacz, że cię rozczaruję — przerywam jej, uśmiechając się szeroko
— ale ta bransoletka nie ma żadnej niezwykłej historii. W pierwszej klasie
szkoły średniej przegrałem zakład z kumplem z drużyny i za karę musiałem
ją przez cały miesiąc nosić na ręce.
Odpowiada mi oschle:
— Czy to miało być zagrożeniem dla twojej męskości?
— Sama widzisz. — Puszczam do niej oko. — Najwyraźniej wcale mnie
nie znał. Moja męskość jest twarda jak skała. — Tak jak moja erekcja, ale
staram się na niej nie skupiać, mając nadzieję, że wkrótce zniknie.
Przekręcam różowo-fioletową bransoletkę na nadgarstku. — Sądzę jednak,
że ukradł ją swojej młodszej siostrze. Mam nadzieję, że nie była do niej
zbyt przywiązana, bo z pewnością, że już jej nie odzyska.
— Czy ma magiczne właściwości?
— O, tak. Nie przegraliśmy ani jednego meczu w tym miesiącu, gdy ją
nosiłem. Rządziliśmy w każdej serii, w której graliśmy. Mówię o czterech
weekendach pod rząd. A potem, kiedy ją zdjąłem… — Po kręgosłupie
przebiega mi zimny dreszcz.
Brenna wygląda na zafascynowaną.
— Co się stało, kiedy ją zdjąłeś?
— Nie mogę nawet o tym mówić, bo zaraz pojawią się u mnie objawy
stresu pourazowego.
Z jej gardła wydobywa się melodyjny śmiech. Nie mogę zaprzeczyć, że
lubię go słuchać. Nie, podoba mi się, że to właśnie ja wywołałem ten
śmiech u pięknej, wrednej dziewczyny o najbardziej złośliwym charakterze,
z jakim spotkałem się w życiu, która nie odpuści żadnej okazji, by mi
dokuczyć.
— Pierwszy mecz, który zagraliśmy PZ — po zdjęciu — wyjaśniam. —
Tak teraz odmierzam czas.
Na jej twarzy widać rozbawienie.
— Oczywiście.
— Cóż, przegraliśmy. A właściwie to przegraliśmy z kretesem. To dla
mnie niepojęte, jak źle graliśmy. — Wspomnienie wciąż wywołuje
rumieniec wstydu na moich policzkach. — Równie dobrze mogliśmy się
pochylić i dać się zlać kijami po tyłkach. To była porażka stulecia. —
Milknę, by moje słowa miały lepszy efekt. — Totalnie nas zdominowali.
Osiem do zera.
Brenna otwiera usta.
— Osiem do zera? Chyba jeszcze nigdy nie widziałam meczu hokeja,
w którym drużyna zdobyłaby osiem goli. O rany. Nigdy nie zdejmuj tej
bransoletki, inaczej… — Milknie. — A w zasadzie… — Uśmiecha się
słodko. — Mogę ją pożyczyć?
Odpowiadam kpiącym uśmieszkiem.
— Chciałabyś. Zostanie na moim nadgarstku, aż wygramy finały. A jeśli
o tym mowa… — Wyciągam telefon. Cały wieczór śledziłem mecz między
Briar a Yale, ale od prawie pół godziny nie sprawdzałem wyniku. — Cóż,
patrz na to, ślicznotko. Zgadnij, kto znalazł się w dogrywce.
Jej dobry humor znika.
— Jaki jest wynik? — żąda odpowiedzi.
— Dwa do dwóch. — Mrugam niewinnie. — Jeśli dobrze pamiętam,
Briar prowadził jednym golem aż do ostatnich dwóch minut w ostatniej
tercji. Wygląda na to, że twoi chłopcy zadyszeli się pod presją i pozwolili,
by Yale wyrównało wynik.
— Wcale się tym nie martwię. Briar sobie z tym poradzi. — Wzrusza
ramionami niedbale. — A skoro już sobie wszystko powiedzieliśmy, jadę
do domu. Miłego wieczoru, Connelly.
Dziwne uczucie rozczarowania rozdziera mnie w środku. Chcę, by
została. Co za paranoja.
Spoglądam na scenę, gdzie stoi Danny, wciąż pochłonięty rozmową.
— Odprowadzę cię — proponuję.
— To nie jest konieczne. Nie potrzebuję eskorty. — Klepie mnie po
ramieniu. — Dobranoc, Jakey.
Mimo odmowy podążam za nią.
— Już ci mówiłam, że nie potrzebuję eskorty.
— Tak, już to powiedziałaś.
Zatrzymuje się przy barze i podaje kelnerowi dwudziestodolarowy
banknot.
— Powinno wystarczyć, by pokryć również koszt jego piwa. — Zerka
przez ramię. — Podziękuj mamusi, Jakey.
— Dziękuję. — Odwzajemniam się lubieżnym uśmiechem. — Tatuś
uwielbia, kiedy o niego dbasz.
Brenna wzdycha.
— Nienawidzę cię.
Podążam za nią, gdy kieruje się ku wąskiej klatce schodowej.
— O nie, wcale mnie nie nienawidzisz — protestuję.
Klub znajduje się w piwnicy, więc musimy wspiąć się po schodach, by
znaleźć się na parterze. Brenna idzie przede mną, co oznacza, że jej tyłek
znajduje się o kilka centymetrów od mojej twarzy. Jezu. Mogę praktycznie
zajrzeć jej pod sukienkę.
Kiedy docieramy na parter, zatrzymuję Brennę, kładąc rękę na jej
ramieniu.
— Podobam ci się — mówię do niej.
Powoli mi się przygląda.
— Przeciwnie. Uważam, że to ja ci się podobam.
Wzruszam ramionami.
— Jesteś całkiem fajna.
Kąciki jej ust unoszą się w uśmiechu.
— O nie, sądzę, że uważasz mnie za więcej niż fajną. Wiesz już, kim
potrafią być Jensenowie.
— Och, przestań. Gadasz bzdury.
— Twierdzisz więc, że gdybym teraz poprosiła cię, żebyś poszedł ze mną
do domu, odmówiłbyś? — Oblizuje wargi, te swoje seksowne czerwone
wargi, i przysuwa się bliżej.
Ja też oblizuję usta.
— Odmówiłbym.
Z uśmiechem podchodzi jeszcze bliżej. Przypiera mnie do ściany,
centymetr po centymetrze, aż jej ciepłe, smukłe ciało przywiera do mnie,
a czubek głowy łaskocze mnie w brodę.
— Sądzę, że zgodziłbyś się — szepcze. Przesuwa ręką po mojej klatce
piersiowej i kładzie mi ją na obojczyku.
Unoszę brew.
— Naprawdę wierzysz w to, że dam się nabrać na tę sztuczkę?
Widziałem, jak stosujesz ją wczoraj wieczorem na Chiltonie, pamiętasz?
A ja nie jestem taki głupi jak on.
— Jesteś mężczyzną. Wszyscy mężczyźni są głupi. — Brenna spogląda
na mnie. Niech mnie szlag trafi, jeśli to nie najpiękniejsza kobieta, jaką
widziałem. Jest odważna i dzika, a te cechy w połączeniu z jej pięknem
sprawiają, że zyskuje siłę, z którą należy się liczyć.
Mimo to… dostrzegam, jak pulsuje jej tętnica na szyi. Oraz to, że
oddycha nieco szybciej. Można więc wytrącić z równowagi tę dziewczynę.
Ja mam moc, która potrafi wytrącić ją z równowagi.
— Przechwalasz się, skarbie. Ale jeśli sprawdzę twój blef, to sądzę, że
uciekniesz za drzwi.
— Kto blefuje?
— Ty. Uważam, że wszystko, co robisz, jest blefem. — Kładę dłoń na jej
biodrze. Chwytam je lekko, prawie niedbale, ale wykonuję ten gest
z rozmysłem i otrzymuję pożądaną odpowiedź.
W jej oczach rozpala się żar.
— Jeśli teraz wsunąłbym rękę pod twoją sukienkę, to co bym tam
odkrył? — pytam ochryple.
Pytanie miało nią wstrząsnąć, ale na mnie też wywiera piorunujące
wrażenie. Teraz jestem twardy jak skała. Uwielbiam takie gierki, sprośne,
w których wzajemnie się drażnimy, bawimy i rzucamy wyzwania, aż ktoś
się w końcu poddaje. Aż ktoś się w końcu łamie.
— Co bym tam odkrył? — powtarzam pytanie. Delikatnie sięgam
palcami w dół, by zacząć bawić się skrajem jej nieprawdopodobnie krótkiej
sukienki.
Brenna nie odrywa ode mnie wzroku.
— Że jestem sucha jak pustynia.
— Mmm. Wątpię. Sądzę, że odkryłbym, że jesteś już gotowa, aby mnie
przyjąć. — Pociągam za elastyczny materiał, znajdując miejsce, w którym
styka się z jej ciałem. Przeciągam kciukiem po jej udzie. Z przyjemnością
obserwuję, jak rozchyla usta. — Co ty na to? Mam sprawdzić swoją
hipotezę?
Nie odrywamy od siebie wzroku. Znów przesuwam kostkami palców po
jej skórze. Jest tak nieprawdopodobnie miękka, a ja mam bolesny wzwód.
Wewnątrz dżinsów mój fiut przypomina gorącą włócznię. I wtedy zaczyna
wibrować.
A raczej wibruje mój telefon. Ale tkwi w kieszeni tak blisko mojego
obolałego fiuta, że przeszywa mnie dreszcz przyjemności wywołany
wibracjami.
— Odbierzesz? — pyta domyślnie. Wciąż przywiera do mnie ciałem,
trzymając dłonie na moich piersiach. Jestem pewien, że czuje napierającą
na nią erekcję.
— Nie. Jestem zajęty. — Wciąż trzymam rękę pod jej sukienką. Tylko
centymetry dzielą mnie od raju.
Nagle wzdryga się i sięga do swojej małej torebki zawieszonej na
ramieniu. Oba nasze telefony dzwonią jednocześnie? To może oznaczać
tylko jedno…
Odsuwam dłoń od jej uda. Pierwszy wyciągam telefon, przeglądając
szereg wiadomości odpowiedzialnych za wibracje. Brenna sprawdza swoje
powiadomienia i piszczy zwycięsko. Dźwięk odbija się od czarnych ścian
ciasnej klatki schodowej.
— O tak! — wykrzykuje. — Kurwa, tak!
Ponuro spoglądam jej w oczy.
— Gratulacje. — Briar pokonał Yale w dogrywce. Zwycięskiego gola
zawdzięczają Nate’owi Rhodesowi, kapitanowi drużyny.
Uśmiech Brenny rozświetla jej twarz. Potem nabiera aroganckiego
charakteru i staje się bardziej kpiący niż radosny, aż w końcu zamienia się
w szelmowskie wyzwanie.
— Zdaje się więc, że zobaczymy się w finałach.
Rozdział dziesiąty
Brenna

Pomimo zwycięstwa Briar nad Yale wciąż czuję rozczarowanie


weekendem. Dotarłam do domu około północy po cholernie drogiej jeździe
uberem. Obudziłam się rano, odkrywając mniej więcej dziesięć wiadomości
i trzy nagrania na poczcie głosowej od Tansy, która gorąco mnie
przepraszała i błagała o wybaczenie. Odpisałam jej, że zanim jej wybaczę,
będzie musiała przynajmniej przez miesiąc płaszczyć się przede mną. Nie
umiem jednak zbyt długo gniewać się na ludzi, których kocham, więc
proponuję, byśmy zapomniały o wszystkim, a ona będzie mi winna
dziewczyński weekend.
Jem teraz późne śniadanie w knajpie z Summer, opowiadając
o weekendzie z piekła rodem. Oczywiście, pomijam zdarzenia, w których
brał udział Jake Connelly. Summer uczepiłaby się ich niczym pies, któremu
rzucono kość. Z tym, że pies w końcu porzuca kość albo idzie ją gdzieś
zakopać, a Summer omawiałaby każde ze spotkań z Connellym
w nieskończoność, rozkładając je na czynniki pierwsze.
— Wybacz, ale twoja kuzynka wygląda mi na skończoną sukę —
stwierdza Summer, żując pasek bekonu. Splotła złociste włosy w niedbały
warkocz, który przewiesiła przez ramię białego kaszmirowego swetra. Nie
ma makijażu na twarzy i wcale go nie potrzebuje. Summer Heyward-Di
Laurentis jest po prostu oszałamiająca. To samo dotyczy jej starszego brata,
Deana. Obydwoje przypominają Kena i Barbie, choć Summer nienawidzi,
gdy tak się ją nazywa. Więc, oczywiście, zwracam się do niej w ten sposób
tylko po to, by ją wkurzyć.
— Daj spokój, wcale taka nie jest — odpowiadam, mając na myśli
kuzynkę. — Ale faktycznie tak się zachowywała w czasie tego weekendu.
— Zostawiała cię samą każdego wieczoru? Co za porażka.
— Cóż, pierwszy z nich spędziłyśmy razem. W pewnym sensie. Ostro
pokłóciła się ze swoim chłopakiem, więc przez większość czasu bawiłam
się z jego przyjaciółmi.
Pomijam to, co wydarzyło się wcześniej — zasadzkę na Connelly’ego
i jego kolegów z drużyny w ich ulubionej knajpie. I nie ośmielę się nawet
wspomnieć o koncercie. Mogłabym to zrobić, nie mówiąc nic o roli Jake’a
w tym wydarzeniu, ale obawiam się, że powiedziałabym coś, o czym nie
powinnam mówić.
Na przykład o tym, jak ciepłe były jego usta, gdy zetknęły się z moimi.
Albo jak wsunął dłoń pod moją sukienkę i niewiele brakowało, by włożył
mi ją między nogi.
Albo o uczuciu ulgi, którego doznałam, gdy zabrał rękę, bo gdyby nie to,
wyszłoby na jaw, jaką jestem kłamczuchą. Nie byłam sucha jak pustynia,
jak twierdziłam. Byłam bardziej wilgotna niż kiedykolwiek. W tamtej
chwili chyba jeszcze nigdy nikogo tak mocno nie pragnęłam.
To niedobrze. Bardzo niedobrze. Jake jest nieprzewidywalny. Nigdy nie
mogę odgadnąć, co myśli, co powie albo zrobi, a to dla mnie
niedopuszczalne. Jak można się bronić, gdy nie rozumie się motywów
drugiej osoby?
— Powtarzam, wyszła na kompletną zdzirę… — Summer celuje we
mnie kawałkiem bekonu. — Ja tylko ci to mówię.
— To wina toksycznego związku z Lamarem. Kiedyś nie była taka
samolubna. — Polewam syropem klonowym drugiego naleśnika. — Nie
lubię tak mówić, ale naprawdę mam nadzieję, że ze sobą zerwą.
Summer bierze łyk herbaty ziołowej.
— Cóż, jeśli chodzi o dobre wiadomości, to już znalazłaś się w domu,
a ja zadbam o to, byś odpowiednio zakończyła weekend. Chcesz wybrać się
z nami dziś wieczorem do Malone’s i obejrzeć mecz Bruinsów?
— Zdecydowanie. — Przełykam kęs naleśnika.
— A ja mogę ci pomóc przećwiczyć kolejny etap rozmowy o pracę, jeśli
chcesz. Ma się odbyć jutro rano?
Kiwam głową.
— Pewnie będzie równie kiepski jak pierwszy.
— Nie mów tak. Pozytywne nastawienie wywołuje pozytywne rzeczy,
Bee.
— Czyżbyś dopiero co wymyśliła to powiedzenie?
— Tak. I wiesz, co jeszcze?
— Negatywne nastawienie wywołuje negatywne rzeczy? — podsuwam.
— Też. Ale chciałam powiedzieć, że postanowiłam pożyczyć ci swoje
botki od Prady, żebyś je jutro założyła. Czarne, zamszowe, przysłane mi
przez babcię. Przyniosą ci szczęście.
— Aha. Masz na to jakieś naukowe dowody?
— Chcesz dowodu? To Prada. Pieprzona Prada, Bee. Nikt nie może
założyć Prady i nie poczuć się niezwyciężonym.
Wciąż nie mogę zrozumieć, jakim cudem ta dziewczyna została moją
najlepszą przyjaciółką. Summer jest moim zupełnym przeciwieństwem.
Radosna, dziewczęca, z obsesją na punkcie ciuchów od projektantów. Jej
rodzina jest bardzo bogata, więc ją na nie stać. Ale ja nigdy nie dbałam
o metki. Dajcie mi moją szminkę, ulubioną skórzaną kurtkę i wysokie buty,
obcisłe dżinsy i jedną lub dwie skąpe sukienki, a to mi w zupełności
wystarczy. A jednak, pomimo różnic, Summer i ja… zwyczajnie do siebie
pasujemy.
— Och i uzgodniłam z Fitzem przed przyjazdem, że odwiezie mnie rano
na kampus, więc możesz wziąć mój samochód. — Summer jeździ
efekciarskim audi i zaproponowała, bym pojechała nim jutro do Bostonu,
dzięki czemu nie będę musiała przesiadać się z pociągu na pociąg, a potem
do autobusów. W południe mam wykład z teorii komunikacji, którego nie
mogę opuścić, więc powinnam wrócić do Hastings jak najszybciej.
— Na pewno nie masz nic przeciwko?
— Nic a nic. — Unosi swoją filiżankę.
— Dzięki. Nie masz pojęcia, ile mi oszczędzasz czasu, dzięki…
— Cześć!!! — przerywa mi radosny głos.
Nawet nie zdążyłam mrugnąć, a przed moimi oczami pojawia się wir
brązowych włosów, lśniącej skóry i ogromnych oczu.
Dziewczyna, której nigdy dotąd nie widziałam, wsuwa się do naszego
zakątka i sadza tyłek obok Summer, jakbyśmy wszystkie od lat były
przyjaciółkami.
Summer otwiera szeroko usta.
— Przepraszam… co tu się… — milknie, nie mogąc znaleźć słów.
Rzadki widok w przypadku Summer Di Laurentis.
Taksuję wzrokiem nowo przybyłą dziewczynę. Ma na sobie białą bluzkę
z kołnierzykiem i czerwonymi guzikami. Nad koronkowym kołnierzem
unoszą się fale sięgających do ramion włosów.
— Witaj — odpowiadam uprzejmie. — Nie wiem, czy znasz takie słowo
jak „etykieta”, ale oznacza ono, że nie wolno przerywać komuś późnego
śniadania, zwłaszcza jeśli ten ktoś cię nie zna.
— Nic nie szkodzi. Zaraz mnie poznacie. — Uśmiecha się szeroko,
ukazując zestaw doskonale białych zębów. W zasadzie jest raczej
atrakcyjna.
Ale to, że ktoś jest atrakcyjny, nie oznacza, że nie jest niezrównoważony.
— Jestem Rupi. Rupi Miller. I, tak, moje imię jest hinduskie, ale
nazwisko białe, bo mój tata jest biały. Naprawdę, uwierzcie mi, jest blady
jak ściana. Wiecie, jest dentystą. Uosobieniem nudy. Ale mamę mam za to
wspaniałą. Kiedyś była gwiazdą Bollywood! — w głosie Rupi słychać
dumę.
Siedząca obok niej Summer mruga, zmieszana.
— Świetnie… — znów milknie.
Z trudem tłumię śmiech.
— Rupi?
Dziewczyna uśmiecha się do mnie szeroko.
— Tak?
— Dlaczego się do nas przysiadłaś?
— Och. Przepraszam. Wiem, że za dużo gadam. Pozwólcie, że zacznę od
początku. Mam na imię Rupi, a wy jesteście Brenna Jensen i Summer
Heyward-Di Laurentis.
— Tak, dziękujemy za to, że powiedziałaś nam, jak się nazywamy —
odpowiadam oschle.
Summer ostatecznie przypomina sobie, jak ma skończyć wypowiedź.
— Nie bądź niemiła dla Rupi — mówi, a ja poznaję po błysku w jej oku,
że ta mała, przebojowa dziewczyna zaczyna jej się podobać.
— Jestem na pierwszym roku — wyjaśnia Rupi. — Wiem, że to brzmi,
jakbym była przegrywem, ale słowo, nie jestem. Nie jestem przegrywem.
Jestem bardzo zabawna — same zobaczycie. Problem w tym, że nie mam
zbyt wielu znajomych z wyższych roczników. Nie martwcie się, nie śledzę
was. Byłam z przyjaciółkami, kiedy was zobaczyłam. Z Lindy i Mel. —
Wskazuje dwie dziewczyny siedzące kilka stolików dalej. Jedna z nich się
bardzo rumieni, a druga macha entuzjastycznie.
Rzucam im spojrzenie, a potem odwracam się ponownie do Rupi.
— To wciąż nie wyjaśnia, dlaczego przeszkadzasz nam w późnym
śniadaniu.
— Chciałabym złożyć oficjalną prośbę — ogłasza.
— Oficjalną prośbę o co? — prycha Summer.
— Chcę, by mnie przedstawiono.
Marszczę brwi.
— Komu?
— Mike’owi Hollisowi.
Odkładam widelec na talerz.
Summer odstawia filiżankę.
Mija kilka sekund.
— Mike’owi Hollisowi? — w końcu pyta Summer.
— Tak. Jest twoim współlokatorem — podpowiada Rupi.
Śmieję się pod nosem.
— Zdaję sobie sprawę z tego, że jest moim współlokatorem. — Summer
potrząsa głową. — Ale dlaczego chcesz, bym mu cię przedstawiła?
Rupi wzdycha głęboko i z rozmarzeniem.
— Bo to najpiękniejszy mężczyzna na świecie. Sądzę, że może być moją
bratnią duszą. Chcę, by ktoś mu mnie przedstawił.
Znów zapada chwila ciszy. Nie jestem pewna, czy w stu procentach
mogę zadecydować, ale powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu i dziewięciu,
przecinek dziewięciu procentach mam pewność, że po raz pierwszy
ktokolwiek i gdziekolwiek określił Mike’a Hollisa mianem
najpiękniejszego mężczyzny
i/lub bratniej duszy.
Summer wydaje się równie oszołomiona jak ja. Ale obie szybko
odzyskujemy panowanie nad sobą, podzielając tę telepatyczną chwilę, która
przywołuje na wargi Summer uśmiech wielki jak cały Boston. Moja
przyjaciółka klepie Rupi po ramieniu i mówi:
— Z przyjemnością mu cię przedstawię.
— A ja mam jeszcze lepszy pomysł — włączam się. — Dam ci jego
numer telefonu, a ty skontaktujesz się z nim bezpośrednio.
Summer natychmiast mnie wspiera.
— Tak, jeszcze lepiej! A kiedy dotrę do domu, z pewnością powiem mu,
że córka gwiazdy Bollywood do niego zadzwoni. — Puszcza do mnie oko,
kiedy Rupi nie patrzy.
Brązowe oczy Rupi roziskrzają się.
— Naprawdę?
— Och, oczywiście. — Summer przegląda listę kontaktów. — Czy masz
przy sobie telefon?
Rupi wyciąga iPhone’a w futerale koloru gumy do żucia, a Summer
szybko dyktuje jej numer Hollisa. Rupi kończy wprowadzanie cyfr i rzuca
nam poważne spojrzenie.
— Chcę, byście wiedziały, że obie jesteście cudowne i wspaniałe.
Będziemy się często spotykać, gdy Mike i ja zaczniemy umawiać się na
randki.
Nie kłamię — jej przekonanie naprawdę mi imponuje.
— To nie będę już zabierać wam czasu. Wiedzcie tylko, że uważam was
za przepiękne istoty i jestem wam ogromnie wdzięczna za pomoc!
I wtedy równie szybko jak się pojawiła, wyskakuje z naszego zakątka
niczym kula pełna energii.

*
Później, tego samego wieczoru, pojawiam się w Mallone’s w tym samym
czasie co Nate Rhodes.
— Hej! — wykrzykuję, biorąc go pod muskularne ramię. — Nie
wiedziałam, że się pojawisz.
Jestem wielką fanką Nate’a. To nie tylko zdolny środkowy, który potrafi
wykonać wrednego slapshota, ale też porządny facet. Wielu sportowców ma
opinię zarozumiałych dupków. Obnoszą się ze swoimi atletycznymi
ramionami po kampusie, pyszniąc się, jakby wszystko im się należało,
i „zaszczycają” kobiety swoim czasem i swoimi fiutami. Ale nie Nate.
Oprócz Fitza jest najskromniejszym, twardo stąpającym po ziemi
człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałam.
— Tak, moje plany uległy zmianie. Miałem spotkać się z dziewczyną, ale
odwołała randkę.
Wzdycham dramatycznie.
— Coś podobnego! Czy ona nie wie, że jesteś kapitanem drużyny
hokejowej?
— Sama widzisz. — Wzrusza ramionami. — Ale pewnie to dobrze, że
nie chciała się spotkać. Wciąż mam kaca po wczorajszym wieczorze.
— Dokonałeś niezłego cudu w dogrywce — mówię do niego. — Szkoda,
że nie widziałam tego osobiście.
— To najbardziej stresujący okres w moim życiu — przyznaje, gdy
wchodzimy do baru. — Przez chwilę naprawdę sądziłem, że przegramy. —
Omiata spojrzeniem swych błękitnych oczu bar, pełen sportowych
pamiątek, ekranów telewizyjnych i studentów college’u.
— Są tam — mówię, kiedy dostrzegam naszych przyjaciół w odległym
zakątku. — Fuj. Hollis tu jest? Teraz jeszcze bardziej cieszę się, że
przyszedłeś. Będziesz mnie chronił.
— Wciąż próbuje dobrać ci się do majtek?
— Za każdym razem, gdy się widzimy.
— A możesz go za to winić? — Ślini się przesadnie.
— Daj spokój. Nigdy nie wykazywałeś zainteresowania moimi
majtkami.
— Tak, bo trener by mnie wykastrował! Ale to nie oznacza, że taka myśl
mi nie zaświtała.
— Zbok.
Uśmiecha się szeroko.
Podchodzimy do zakątka, w którym może pomieścić się sporo osób. Ma
kształt półokręgu. Siedzą w nim czterej hokeiści, ja i Summer. Przyjaciółka
wtuliła się w Fitza, a Hollis siedzi samotnie po drugiej stronie, ze wzrokiem
wlepionym w trwający już mecz Bruinsów.
Hollis przechyla głowę, gdy się zbliżamy.
— Brenna! Chodź, usiądź. — Klepie się po udzie. — Mam dla ciebie
miejsce.
— Dzięki, wielkoludzie. Ale poradzę sobie. — Siadam obok Summer.
Nate, zamiast usiąść z Hollisem, zajmuje miejsce obok mnie, co zmusza
Fitza i Summer, by przesunęli się bliżej Hollisa.
— Ludzie, nie mam eboli — warczy nasz kolega.
Zerkam na jeden z ekranów telewizyjnych. Boston atakuje.
— Gdzie jest Hunter? — pytam.
Niemal natychmiast nastrój się zmienia. Fitz wygląda na
nieszczęśliwego. Na twarzy Summer pojawia się ślad poczucia winy, choć
nie uważam, że powinna czuć się winna. Pewnie, flirtowała przez chwilę
z Hunterem, ale gdy zorientowała się, jakie uczucia łączą ją z Fitzem, była
szczera, mówiąc mu, co się dzieje w jej sercu. Facet musi to w końcu
przeboleć.
— Nie wiem. Włóczy się gdzieś, pewnie z jakąś laską — odpowiada
Hollis. — Ostatnio strasznie się puszcza.
Zaciskam usta. Mam nadzieję, że pozaszkolne zajęcia Huntera nie
wpłyną na jego wyniki w grze. Niemniej wczoraj zdobył oba gole
w regulaminowym czasie i zaliczył asystę przy golu Nate’a w dogrywce,
więc najwyraźniej nie stanowi to problemu.
— Dlaczego nie możecie się pocałować na zgodę? — pytam Fitza.
— Próbuję — protestuje — ale Hunter nie jest zainteresowany.
— Zachowuje się jak palant — zgadza się Nate, a to niepokojące słowa
z ust kapitana. Zachowanie Huntera ma jednak wpływ na drużynę. —
Możemy interweniować, ale nic poza tym. Gra dobrze, a imprezowanie
i przygody nie spowalniają go podczas meczów.
— Tak, ale jeśli między dwoma zawodnikami następuje starcie, nie
wpływa to dobrze na morale — stwierdza Fitz.
— Skończ więc z tym — mówi Nate, przewracając oczami. — To twoja
sprawa.
— Próbuję — powtarza Fitz.
Summer ściska jego ramię.
— Nie szkodzi. W końcu Hunter się uspokoi. Może powinnam się
wyprowadzić?
— Nie — mówią jednocześnie Fitz i Hollis. Koniec rozmowy.
Przyjaciółka nie porusza już tego tematu.
Przez chwilę oglądamy mecz. Piję piwo i żartuję z Nate’em, ignorując
zaczepki Hollisa. Podczas pierwszej przerwy omawiamy wyniki półfinałów.
— Oglądaliśmy z Corsenem transmisję na żywo z meczu między Har-
vardem a Princeton — mówi ponuro Nate. — Co za syf.
Marszczę brwi.
— Dlaczego?
— Cholerny Brooks Weston. Wykonał dwa z najbardziej beznadziejnych
zagrań, jakie kiedykolwiek widziałem. Najpierw skoczył na obrońcę
Princeton zza pleców i wbił go w bandę. Sędzia jednak tego nie zauważył,
co jest nie do pojęcia — jak mogło mu to umknąć? A potem uderzył
w kolano innego gracza. Za to został ukarany.
Fitz potrząsa głową, patrząc na Summer.
— Nie podoba mi się to, że imprezowałaś z nim w szkole średniej.
— Jest fajny — protestuje moja przyjaciółka.
— Jest bandytą — mówi surowo Nate. — Bandytą, który nie gra zgodnie
z zasadami.
— W takim razie sędzia powinien go za to ukarać — wytyka Summer.
— Robi to w taki sposób, że sędziowie nie widzą — odpowiada Fitz. —
Niektóre drużyny przyjmują taką taktykę — celowo faulują innych graczy,
by tamci się mścili i ponieśli za to karę. Harvard jest w tym niezły.
— To dlatego mój tata tak nienawidzi Daryla Pedersena — mówię do
Summer. — Trener Pedersen promuje ten styl gry.
— Czy twój tata i Pedersen nie grali kiedyś w jednej drużynie? — pyta
Nate.
— Byli razem w Yale — potwierdzam. — Nie znoszą się.
Summer wygląda na zaciekawioną.
— Dlaczego?
— Nie znam dokładnie szczegółów. Tata nie lubi się zwierzać.
Jego podopieczni prychają jednocześnie.
— Coś podobnego — śmieje się Hollis.
Wzruszam ramionami.
— Uważam, że już wtedy Pedersen grał nieczysto i tata zwyczajnie go
nie lubił.
— Nie obwiniam trenera za to, że go nienawidzi — burczy Nate. —
Pedersen to totalny zjeb. Zachęca swoich zawodników, by grali jak
najbardziej brutalnie.
— Rany, ludzie mogą ucierpieć — mówi Mike, a w jego tonie jest tyle
szczerości, że trudno się nie roześmiać. W Hollisie jest coś ujmującego.
Przypomina duże dziecko.
— Nie wiem, czy jesteś tego świadomy — mówię do niego z powagą —
ale hokej… to brutalna gra.
Fitz śmieje się pod nosem.
Zanim Hollis zdąży odpowiedzieć, rozlega się dzwonek jego telefonu.
Wybrał sobie taki z hiphopowym kawałkiem, w którym banda facetów
wykrzykuje jakieś bzdury. Ale to do niego bardzo pasuje.
— Joł — odbiera rozmowę.
Kieruję znów uwagę na mecz Bruins. Trwa to tylko chwilę. Ponownie
spoglądam na Hollisa, który prowadzi najbardziej cudaczną ze wszystkich
rozmów.
— Powoli… co takiego? — Przysłuchuje się. — Czy mam samochód?
Nie. — Znów milknie na dłużej. — To jest… Chyba mógłbym pożyczyć?
Poczekaj, kto mówi?
Nate parska śmiechem.
— Co tu się dzieje? — Hollis wygląda na oszołomionego. — Kim jesteś?
Ruby? Jakie pi? Czy my spotkaliśmy się na imprezie u Jessego Wilkesa?
Summer wygląda, jakby się krztusiła, i natychmiast zakrywa usta.
Spoglądam na nią. Uśmiechamy się do siebie szeroko. Nie Ruby. Rupi.
Tajfun energii, który poznałyśmy w knajpce, właśnie wykonał ruch. Nie
marnowała czasu.
— Nie rozumiem tego… Hm, dobrze… posłuchaj, Ruby. Nie wiem, kim
jesteś. Wyglądasz seksownie?
Fitz prycha głośno. Ja tylko przewracam oczami.
— Tak, w porządku… Nie sądzę. — Hollis wydaje się kompletnie
przytłoczony. — Do usłyszenia — mówi i się rozłącza.
Usta Summer drżą, kiedy pyta:
— Kto to był?
— Nie wiem! — Mike unosi swoje piwo i wypija prawie połowę. —
Zadzwoniła jakaś szalona laska i powiedziała, żebym ją zabrał w czwartek
na kolację.
Summer chowa twarz na ramieniu Fitza, chichocząc bez opanowania.
Nie mam chłopaka, dzięki któremu mogłabym ukryć śmiech, więc
zagryzam wargę i mam nadzieję, że Hollis tego nie dostrzeże.
— Dziwne, prawda? — mówi, zmieszany. — Nieznajome dziewczyny
nie dzwonią do ciebie znienacka i nie zapraszają na randki, prawda?
Musiałem ją już wcześniej spotkać. — Zerka na Nate’a. — Znasz jakąś
Ruby?
— Nie.
— Fitz?
— Też nie.
Summer śmieje się głośniej.
— A ty? — rzuca do niej oskarżycielsko Hollis.
— Nie — kłamie Summer, ale widzę, że bardzo stara się nie spojrzeć
w moją stronę. — Uważam tę sytuację za niezwykle zabawną.
Wypuszczam dolną wargę spomiędzy zębów.
— Umówisz się z nią? — pytam tak niedbale, jak tylko się da.
Wpatruje się we mnie.
— Oczywiście, że nie! Nie chciała mi powiedzieć, czy jest seksowna,
i stwierdziła, że mam sam to ocenić w czwartek wieczorem.
Odpowiedziałem więc tylko, że nie sądzę, i rozłączyłem się. Nie chcę, by
ktoś mnie zamordował, bardzo dziękuję.
Czemu mam wrażenie, że Rupi Miller nie spodoba się taki obrót sprawy?
Uśmiecham się tak szeroko, że boli mnie szczęka. Summer miała rację.
Weekend z piekła rodem zakończył się wspaniale.
Rozdział jedenasty
Brenna

— Jestem pewien, że nie zajmie mu to już wiele czasu — zapewnia mnie


raz po raz pracownik, któremu powierzono zadanie opiekowania się mną.
Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to, jak długo jeszcze Ed Mulder nie
będzie miał dla mnie czasu. Tak naprawdę walczę z ochotą, by na złość mu
stąd wyjść. Gdybym nie musiała znosić dwóch godzin jazdy w korkach
tego rana, by dotrzeć do Bostonu, z pewnością powiedziałabym, żeby się
walił, i wyszła zdecydowanym krokiem z budynku HockeyNet, by nigdy
już tam nie wrócić. Ale niech mnie szlag, jeśli poranne wleczenie się
w korku miałoby pójść na marne.
On stanowi tylko jedną małą przeszkodę, mówi głos w mojej głowie.
Właśnie. Jeśli pokonam tę Wyżynę Palanctwa, czeka mnie po drugiej
stronie ziemia obiecana stażu. Nie będę musiała składać raportów
Mulderowi. Pewnie nawet go więcej nie zobaczę. Muszę mu tylko
udowodnić, że mam odpowiednie kwalifikacje, by pracować na tym
stanowisku, a potem będę mogła zapomnieć o jego istnieniu. A to nie
będzie wcale trudne.
Nie do wiary, że czekam na niego już od godziny. Gdy weszłam
punktualnie o dziewiątej, Rochelle przepraszającym tonem poinformowała
mnie, że pan Mulder właśnie uczestniczy w nieplanowanej rozmowie
konferencyjnej. Najwyraźniej bardzo ważnej.
Aha. Z pewnością dlatego zza zamkniętych drzwi wciąż dobiegały mnie
wybuchy śmiechu i nosowe rechotanie.
Po około czterdziestu pięciu minutach Rochelle weszła do biura, by
z nim porozmawiać. Potem pojawił się pracownik o imieniu Mischa, który
powiedział, że oprowadzi mnie po stacji w oczekiwaniu, aż Mulder skończy
rozmowę.
Idę w ślad za jego chuderlawą postacią, która kroczy po jasno
oświetlonym korytarzu.
— Czym się tutaj zajmujesz, Mischo?
— Jestem inspicjentem. Imponujący tytuł, ale znacznie mniej
imponujące obowiązki. Koordynuję głównie pojawianie się poszczególnych
osób, spełniam życzenia reżysera, sprzątam scenę, dbam, aby nie zabrakło
kawy. — Rzuca mi oschłe spojrzenie. — Czasem dokonuję też niewielkich
poprawek sprzętu oświetleniowego.
— Ooch, ależ trafiła ci się fucha!
Uśmiecha się szeroko.
— W końcu mam nadzieję zostać reżyserem albo prowadzić reżyserkę.
To dopiero będzie fucha.
Mijamy zwalistego faceta w szarym garniturze w prążki. Rozmawia
przez telefon komórkowy, ale rzuca nam w przelocie krótkie spojrzenie.
Nagle zdaję sobie sprawę, kim on jest.
— Jasny gwint — syczę do Mischy. — Czy to był Kyler Winters?
— O tak. Właśnie zaangażowaliśmy go jako specjalnego komentatora.
Będzie prowadził relacje z dogrywek ligi NHL.
— Czy pracuje tu dużo byłych zawodników NHL?
— Oczywiście. Większość z nich jest analitykami albo komentatorami
sportowymi. Zatrudniamy też byłych trenerów. Na pokładzie są również
specjaliści od symulatorów lig, goście od statystyk i eksperci od obrażeń.
I ci, co przedstawiają swoje opinie, jak Kip i Trevor — opowiada,
przywołując duet popularnych prezenterów, których program jest chyba
najbardziej kontrowersyjny. Obaj mają zdecydowane poglądy i nie boją się
ich wypowiadać głośno.
— Sporo tu testosteronu jak na jeden budynek — drażnię się z nim. —
A jak wygląda sytuacja z estrogenem?
Wybucha śmiechem.
— Cóż, jeśli mowa o osobach przed kamerą, mamy Erin Foster. Zwykle
robi reportaże z szatni. A Georgia…
— Barnes — kończę za niego.
Georgia Barnes jest kimś, kogo mogę nazwać moją idolką. Potrafi
zadawać ostre pytania po meczach, ale nikogo nie obraża. Jest niezwykle
bystra i prowadzi cotygodniowy program opiniotwórczy. Choć jej poglądy
nie są tak kontrowersyjne jak Kipa i Trevora, to szczerze mówiąc, uważam
je za znacznie bardziej inteligentne.
— Georgia jest niesamowita — zwierza się Mischa. — Ma najbardziej
przenikliwy umysł, z jakim kiedykolwiek się spotkałem. Widziałem, jak
załatwiała za pomocą słów facetów trzy razy większych od siebie.
— Uwielbiam ją — wyznaję.
— Mamy też panią reżyser, odpowiedzialną za kilka wieczornych
programów, parę analityczek, które pracują w zespole. Och, i wyczerpanych
asystentek, takich jak ta tutaj, Maggie — kończy, wskazując osobę, która
zbliża się do nas szybkim krokiem. — Hej, Mags.
Maggie wygląda na zaaferowaną. Jej oczy wciąż zasłaniają kosmyki
włosów. W rękach niesie kartonową tacę, pełną kubków z kawą. Zamiast
zatrzymać się i przywitać z nami, mamrocze:
— Nic nie mów. Jestem spóźniona i Kip mnie zabije. — Przemyka obok
nas, nawet nie oglądając się za siebie.
— Nadal chcesz tu pracować? — droczy się ze mną Mischa.
— Jeśli chodzi o podawanie kawy, jestem profesjonalistką — stwierdzam
z pewnością siebie. — I nigdy się nie spóźniam.
— Miło to słyszeć. Bo niektórzy z pracujących tu ludzi mają taki
charakter, że przechodzą cię ciarki. Pewien producent, Pete, co miesiąc
zwalnia swoich asystentów. Miał ich już trzech od początku roku.
Kontynuujemy zwiedzanie, po drodze zachodząc do głównego studia.
Super, że mogę je zobaczyć. Patrzę z utęsknieniem na biurka, przy których
siedzą analitycy wiadomości, ale jeszcze lepiej wygląda scenografia
programu Kipa i Trevora, „Kącik hokejowy”. Znajoma brązowa skórzana
kanapa i zasłona za plecami, udekorowana proporcami i trofeami,
sprawiają, że czuję się podekscytowana. Czyż nie byłoby cudownie mieć
kiedyś własny program? Własną scenografię?
Z trudem tłumię w sobie marzenia o sławie. Miło jest pofantazjować, ale
wiem, że miną całe lata, a może nawet dekady, zanim ktoś pozwoli mi
prowadzić własny program.
Odbiornik radiowy przypięty do paska Mischy skrzeczy głosem
Rochelle: „Pan Mulder jest gotów, by ją przyjąć”.
— Widzisz? Nie musiałaś zbyt długo czekać — stwierdza Mischa. —
Prawda?
Aha. Prawda. Mulder spóźnił się godzinę i piętnaście minut na rozmowę
o pracę, która nie miała dziś nawet się odbyć. Mówimy o profesjonalizmie.
Mischa odprowadza mnie do biur producentów, gdzie Rochelle szybko
anonsuje mnie swojemu szefowi.
— Panie Mulder — mówię — miło znów pana widzieć.
Jak zwykle skupia uwagę na czymś innym. Na ścianie nad naszymi
głowami zamontowano kilka ekranów. Jeden z nich pokazuje wiadomości
z konkurencyjnej stacji. Głos jest wyciszony, ale napisy dotyczą sobotniego
meczu Oilersów.
Odrywa wzrok od ekranu.
— Dziękuję, że wróciłaś. Piątek okazał się kompletną porażką.
— Tak, to był zwariowany dzień.
Nie prosi, bym usiadła, więc po prostu siadam i czekam na ciąg dalszy
rozmowy o pracę.
— Twoja uczelnia będzie grać przeciw Harvardowi w finałach
konferencji — mówi. — Co o tym sądzisz?
— Nie mogę się doczekać, aż spuścimy im łomot.
Mulder uśmiecha się szyderczo.
— Mimo że Connelly dowodzi? Obawiam się, że jesteście skazani na
porażkę. Słyszałaś o Jake’u Connellym, prawda?
Niestety, tak.
— Oczywiście.
Mulder rozpiera się w fotelu.
— Dobrze, mam dla ciebie mały test — nasi stażyści powinni być
świetnie zorientowani w statystykach. Powiedz, jakie Connelly ma
statystyki w tym sezonie?
Powstrzymuję się od zmarszczenia brwi. To najbardziej ogólnikowe
pytanie, z jakim się spotkałam. Jego statystyki? Jakie statystyki?
— Musi być pan bardziej konkretny — odpowiadam. — Jakich statystyk
pan potrzebuje? Goli? Asyst? Bramek zdobytych podczas gry
w przewadze? Uderzeń na bramkę?
Wydaje się, że Muldera irytują moje pytania. Nie odpowiada, tylko szuka
czegoś w papierach.
Cudownie. Oto druga runda beznadziejnej rozmowy o pracę. Nienawidzę
tego człowieka. W ogóle go nie obchodzi, że tu jestem, i wcale nie chce
mnie zatrudnić. Ale siedzę cierpliwie, nawet jeśli widzę, że zupełnie
przestał na mnie zwracać uwagę.
Na szczęście dzwoni jego telefon stacjonarny, przerywając niezręczną
ciszę.
— Panie Mulder, mam pańską żonę na linii. Mówi, że to ważne.
Przewraca oczami.
— To nigdy nie jest nic ważnego — informuje mnie. Wciska klawisz
palcem. — Właśnie prowadzę rozmowę kwalifikacyjną. Powiedz jej, żeby
była bardziej konkretna.
Och, doprawdy? Jemu wolno mówić ludziom, by byli bardziej konkretni,
ale kiedy ja to robię, jest to niewybaczalne?
Po krótkiej zwłoce Rochelle wraca do nas.
— Musi mieć potwierdzenie, ilu gości ma się spodziewać na piątkowej
kolacji.
— Jasne, jakie to ważne. Powiedz jej, że zadzwonię po rozmowie. —
Znów uderza w przycisk. — Kobiety — mamrocze.
Powstrzymuję się od komentarza, bo, halo, ja też jestem kobietą.
— Urządzamy przyjęcie w ten weekend — wyjaśnia Mulder, potrząsając
głową z irytacją. — Jakby mnie obchodziły szczegóły. Co mnie obchodzi
to, jak wyglądają serwetki? Albo czy podadzą cztery dania, czy
dwadzieścia? Słowo daję, ta kobieta ma obsesję na punkcie najbardziej
trywialnych spraw.
Sama się dziwię, że po tej uwadze nie pada jakiś postępowy komentarz,
że kobiety to płytkie stworzenia z mózgami jak ziarnka grochu i w żadnym
razie nie nadają się do pracy w branży sportowej. Do sportowego domku na
drzewie mogą wchodzić tylko mężczyźni! Dziewczynom wstęp
wzbroniony!
Na wielkim ekranie ESPN pokazuje fragment gry Oilersów. Ich
zawodnik, Connor McDavid, zdobywa jeden z najpiękniejszych goli, jakie
widziałam w życiu. Szkoda, że nie wystarczył, by wygrali ten mecz.
Mulder gwiżdże głośno, a jego humor się poprawia.
— Ten gość jest legendą! — pieje.
— To talent pokolenia — zgadzam się z nim. — I najlepsza osoba, która
od lat pojawiła się w zawodowym sporcie.
— A w następnym sezonie dostaniemy też Connelly’ego! Hurra! Nikt
nas nie zatrzyma!
Potakuję.
— Connelly wniesie do drużyny trochę potrzebnej jej prędkości. Jest
jednym z najlepszych łyżwiarzy na świecie.
— Błyskawica na łyżwach. Mój Boże, Brenno, jeszcze nigdy tak się nie
mogłem doczekać sezonu! — Zaciera ręce z niepohamowanej radości.
Moje ciało powoli się odpręża. Po raz pierwszy Mulder okazał mi nieco
ciepła. Nieszczególnie podoba mi się to, że topnieje właśnie z powodu
Jake’a Connelly’ego, ale w tym momencie przyjmę każdą pomoc, jaka się
nadarzy. Wspinaczka na Wyżyny Palanctwa jest trudniejsza niż zdobycie
cholernego Everestu.
Rozmawiamy o Jake’u przez prawie pięć minut. Słowo, Mulder wydaje
się naprawdę doceniać moją opinię. Jedna z moich uwag sprawia nawet, że
mówi:
— Nie mógłbym bardziej się z tobą zgadzać.
A mimo to kiedy próbuję skierować rozmowę z powrotem na temat
stażu, jego uwaga ponownie skupia się na ekranie komputera.
Czuję ucisk w gardle. Mam ochotę krzyczć. Nie potrafię stwierdzić, czy
mnie lubi, czy nienawidzi. Czy chce mnie zatrudnić, czy powie, żebym
spadała.
— Dziękuję ci, że znów się pojawiłaś — mówi nieobecnym tonem.
Cóż, właśnie otrzymałam odpowiedź. Wynocha stąd.
— Mamy zamiar spotkać się jeszcze z kilkoma kandydatami, ale
powiadomimy cię, gdy tylko zapadnie decyzja.
Mówi mi więc, że powiadomią mnie, że nie dostałam tej pracy. W tej
chwili prawdopodobieństwo, że otrzymam ten staż, jest równe
prawdopodobieństwu wylądowania na Księżycu.
Nieważne. Przełykam rozczarowanie i próbuję przekonać samą siebie, że
może lepiej będzie, jeśli wyjdę.
— Dziękuję za poświęcony mi czas — mówię uprzejmie.
— Hmm. Nie ma za co. — Znów skupia się na czymś innym, nie na
mnie.
Tak, zdecydowanie będzie lepiej, jak już pójdę. Nienawidziłabym każdej
pracy w tym samym budynku, w którym przebywa ktoś taki jak Ed Mulder.
Tego człowieka nie obchodzi nic oprócz niego samego i jego Oilersów.
Poświęcił mi czas, ale wyglądał na zainteresowanego tylko w trakcie
krótkiej dyskusji o Jake’u. To, jak mu stawał na myśl o Connellym, jest
niemal komiczne…
Stukot moich kroków słychać w drodze do drzwi.
Wtedy wpadam na pewien szalony pomysł.Wiem, że taki jest. A mimo
to… Chyba nie obchodzi mnie to, że jest szalony.
Chcę dostać ten staż. Tak bardzo tego pragnę. Ludzie uciekali się do
znacznie bardziej rozpaczliwych metod, by zdobyć pracę. W porównaniu
z tym to, co zaraz zrobię, jest… trywialne. Wiecie, głupiutka kobietka z jej
głupiutkimi celami.
— Panie Mulder?
Zerka na drzwi, a na jego twarzy pojawia się wyraz irytacji.
— Tak?
— Ja… cóż, nie chciałam wspominać o tym wcześniej, bo uznałam to za
niewłaściwe, ale… Jake Connelly… — waham się, po raz drugi rozważając
swój szalony pomysł.
Biorę głęboki oddech, szybko analizując argumenty za i przeciw. Jest tyle
negatywów. Naprawdę dużo. Argumenty za nie wydają się tak
zadowalające jak…
— Co z nim? — pyta niecierpliwie Mulder.
Szybko wypuszczam oddech.
— Jest moim chłopakiem.
Rozdział dwunasty
Jake

Poranny trening mnie wyczerpuje, ale nie spodziewam się po trenerze


niczego innego. Zamęczał chłopaków, jeszcze zanim dostaliśmy się do
finałów — a teraz wszystko może się zdarzyć. Oczekuje od nas, że
będziemy jeździć szybciej na łyżwach, uderzać mocniej i wykonywać
więcej ataków na bramkę. Trening jest intensywny i niektóre ćwiczenia
z jazdy pozbawiają tchu nawet mnie, a przecież jestem najlepszym
łyżwiarzem.
Ale nie skarżę się. Niektórzy koledzy lubią narzekać, że muszą zwlekać
się tak wcześnie z łóżka. Żalą się na zalecenia dietetyczne czy trudny
charakter trenera. Nie przeczę, styl gry Pedersena ma bardziej fizyczny
charakter niż mój. Ja polegam na mojej szybkości i precyzji, a nie na
brutalnej sile. Ale kiedy nasz trener jeszcze grał, był prawdziwym zabijaką
i uczy tego samego swoich podopiecznych. Brooks jest naszym głównym
egzekutorem, ale ostatnio Pedersen zaczął napierać na pozostałych graczy,
by częściej używali łokci. Ale ode mnie tego nie wymaga. Wie, co potrafię.
Trener czeka na mnie na korytarzu, kiedy wychodzę z szatni z włosami
mokrymi po kąpieli. Klepie mnie po ramieniu.
— Dobra gra, Connelly.
— Dzięki, trenerze.
— Zaprezentujesz się tak samo podczas finałów?
— Tak jest.
Przechyla głowę.
— Trudno będzie pobić Briar.
Wzruszam ramionami.
— Nie martwię się o to. Damy radę.
— Jasne, że tak. — Jego twarz się jednak chmurzy. — Ale nie możemy
wpaść w pułapkę zbytniej pewności siebie. Jensen miał w zeszłym roku
gówniany sezon i będzie głośno domagać się powrotu. Nie zdziwiłbym się,
gdyby nasi przeciwnicy trenowali dwa razy dziennie.
Ja też. Tego roku Briar sprawia wrażenie znacznie ostrzejszej drużyny.
Nie wiem dokładnie, co się wydarzyło w zeszłym sezonie, poza tym, że
odkąd Garrett Graham ukończył studia, mieli spore problemy, by
wypracować przełom w ataku. Nate Rhodes jest niezły, ale nie wyjątkowy.
Hunter Davenport prawie mi dorównuje, ale jest jeszcze młody. Dopiero
zaczął drugi rok, a w jego grze wiele elementów wymaga poprawy. Sądzę,
że w przyszłym sezonie nikt nie powstrzyma Briar, jeśli Davenport zostanie
kapitanem. Ale to dopiero przyszłość. Ten sezon należy do nas.
— Chciałbym, żebyś jutro rano przyszedł wcześniej — mówi trener
Pedersen. — Szósta trzydzieści, dobrze? Chcę, byś popracował z Heathem
sam na sam.
Potakuję. Zauważyłem, że Heath zawodził dziś w kluczowych
podaniach.
— Nie ma problemu.
— Wiedziałem, że tak będzie. — Klepie mnie znów po ramieniu
i odchodzi.
Zmierzam do holu areny, gdzie czeka na mnie Brooks. W chwili, gdy do
niego podchodzę, telefon brzęczy powiadomieniem z Instagrama. Rzadko
używam tej aplikacji, więc zamierzam ją zignorować, ale nagle dostrzegam
nazwę użytkownika.
BrenJen.
Tak jak Brenna Jensen?
Ogarnia mnie ciekawość.
— Hej, idź przodem — mówię do Brooksa. Zamierzamy zjeść lunch
w knajpce na kampusie z kilkoma kolegami z drużyny. — Spotkamy się
później. Muszę najpierw gdzieś zadzwonić.
— Dobrze. — Rzuca mi dziwne spojrzenie i odchodzi.
Ładuję Instagram i otwieram komunikator. Zdjęcie profilowe „BenJen”
ukazuje zasłonę ciemnych włosów i zarys profilu. Ale czerwone usta od
razu ją zdradzają. To na pewno Brenna, a zielona kropka przy jej zdjęciu
mówi mi, że jest teraz zalogowana.

Connelly. Tu Brenna. Możemy się spotkać?

Unoszę wysoko brwi. Od razu zaczynam pisać, nie zważając na wykład


Brooksa, który wygłosił pewnego wieczoru na temat etykiety, czyli kiedy
i jak trzeba odpowiadać. Brooks ma zasadę, by odczekać minimum
godzinę, zanim odpisze lasce, by nie myślała sobie, że to ona ma przewagę.
Ale ja jestem zbyt zaciekawiony, by się stosować do tej zasady.

Ja: Czy ty naprawdę właśnie do mnie napisałaś?


Brenna: Niestety. Masz ochotę się spotkać?
Ja: Zapraszasz mnie na randkę?
Brenna: Chyba śnisz.

Uśmiecham się do ekranu, a wtedy Brenna przysyła kolejną wiadomość.

Brenna: Jestem w mieście i mam mniej więcej godzinę przed powrotem


do Briar. Miałam nadzieję, że się spotkamy.
Ja: Będziesz potrzebowała znacznie więcej niż godziny na nasz pierwszy
raz, skarbie. Wiesz, sama gra wstępna pochłonie sporo czasu.
Brenna: Godzina gry wstępnej? Ależ jesteś ambitny.
Ja: Nie ambitny. Realistyczny.

I może nie powinienem wciągać jej w wymianę sprośnych wiadomości,


ale pomysł gry wstępnej z nią jest bardzo kuszący.

Ja: Czemu chcesz się spotkać?


Brenna: Muszę z tobą o czymś porozmawiać. I nie zrobię tego przez
głupią aplikację, więc tak czy nie?

Zbyt mnie to intryguje, by jej odmówić. Wiecie, córka głównego trenera


Briar próbuje umówić się na sekretne spotkanie z kapitanem drużyny
hokejowej Harvardu? Kogo by to nie zaciekawiło?
Piszę więc: Gdzie i kiedy?

Spotykamy się w kafejce w Central Square. Znowu leje, a ja jestem


zziębnięty i przemoczony, kiedy dołączam do Brenny, która siedzi przy
małym stoliku w głębi sali.
Trzyma w ręku kubek z kawą, a obłoki pary unoszą się znad niego,
powodując, że jej nos się czerwieni. Wskazuje ręką kubek stojący przed
pustym krzesłem.
— Zamówiłam ci kawę. Czarną.
— Dzięki — odpowiadam z wdzięcznością, oplatając dłońmi kubek.
Palce mi zmarzły.
Biorę spory łyk, a Brenna siedzi i mnie obserwuje.
Odstawiam kubek.
— A więc — mówię przeciągle.
— A więc — odpowiada równie przeciągle.
Cholera, ależ dziś ślicznie wygląda. Splotła długie włosy w warkocz,
a na jej skórze nie ma śladu makijażu. Albo, jeśli ma makijaż, to wybrała
w pełni naturalny wygląd. Na policzkach Brenny pojawił się świeży, różany
blask i — rany boskie, nie ma na ustach czerwonej szminki. Jej wargi są
różowe i błyszczące.
Ledwo się powstrzymuję od pytania: „Co się stało z twoją twarzą?”.
Nigdy bowiem nie należy pytać dziewczyny o coś takiego.
— Czy w końcu powiesz mi, dlaczego się tutaj znalazłem? — pytam.
— Tak, ale najpierw musisz mi obiecać kilka rzeczy.
— Nie, nigdy niczego nie obiecuję.
— Świetnie. W takim razie wychodzę. Przynajmniej opuszczę lokal
z satysfakcją, że zmusiłam cię do przebycia całej tej drogi na marne. —
Zaczyna wstawać. — Do zobaczenia, Jake.
— Usadź z powrotem swój śliczny tyłek — nakazuję, przewracając
oczami. — Dobrze. Co mam obiecać?
— Po pierwsze, że mnie wysłuchasz do samego końca. Po drugie, że nie
będziesz się śmiał.
Ciekawe, co to za tajemnica. Sadowię się wygodnie na krześle i mówię:
— Zgoda. Przysięgam na Boga.
— Dobrze. — Wypuszcza oddech. — Złożyłam podanie o staż
w HockeyNet.
— To miło.
— Pewnie, gdyby nie to, że facet, który przeprowadzał rozmowę
kwalifikacyjną, okazał się fiutem. — Brenna zaciska palce wokół kubka. —
Miałam z nim dwie rozmowy i za każdym razem nie traktował mnie
poważnie. — Krzywi się w moją stronę. — I zanim zrobisz jakąś złośliwą
uwagę, że być może nie mam kwalifikacji do tej pracy…
— Nie zamierzałem — wtrącam się.
— To dobrze. Bo mam kwalifikacje. Nie sądzę, by on poważnie
traktował jakąkolwiek kobietę. A przynajmniej kobietę, która próbuje
dostać się do świata sportu. Powinieneś słyszeć, jak pogardliwie mówił
o Georgii Barnes. Zachowywał się tak, jakby nie była częścią zespołu.
A ponadto zachowywał się tak, jakby mnie nie powinno tam być. — Głos
Brenny jest pełen frustracji, ale w jej oczach widzę czystą porażkę. — Co
za kutas.
— Przykro mi — odpowiadam szczerze. Chyba jeszcze nigdy nie
widziałem, by Brenna straciła pewność siebie. Dziwię się, że pozwoliła, by
ten palant ją uraził. — Chcesz, żebym go pobił?
— Gdyby to było takie proste, sama bym to zrobiła. Zdrowy kop w jaja
dobrze by mu zrobił.
Chichoczę.
— Czemu więc się tu znalazłem?
— Zatem… jest z Edmonton — zaczyna.
Zaciskam usta. Nie mam pojęcia, dokąd zmierza jej opowieść. Zakładam,
że facet jest fanem Oilersów, ale nie będę z nimi grać aż do przyszłego
roku.
— Wciąż nie wiem, jaka jest w tym moja rola.
— Jedyną chwilą podczas rozmowy o pracę, kiedy rzeczywiście
wydawał się mną zainteresowany, była dyskusja o Edmonton. I o tobie —
dodaje ponuro. — Uważa, że jesteś właśnie tą osobą, której potrzebują, by
wygrać puchar.
Chyba się z nim zgadzam. Drużyna ma przyzwoite wyniki, ale ja
zamierzam sprawić, by stały się jeszcze lepsze. Jestem cholernie dobrym
graczem, nie tylko dzięki swojemu talentowi, ale też dlatego, że tyle
trenuję. Pracowałem na to całe swoje życie.
— Tak czy owak… — Brenna milknie. Pospiesznie przełyka kawę.
— Dlaczego sprowadziłaś mnie tutaj, Jensen? Ja też mam wkrótce
zajęcia.
— Bo, tak jak już mówiłam, poświęcił mi uwagę dopiero wtedy, gdy mu
powiedziałam, że cię znam.
Uśmiecham się szeroko z zadowolenia.
— Wspomniałaś moje imię, tak?
— Zamknij się. Niedobrze mi się od tego zrobiło.
Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Ta laska jest niesamowita.
Przyzwyczaiłem się do dziewczyn, które rzucają mi się na szyję, więc jeśli
ktoś robi coś zupełnie innego, jest to miła odmiana.
— Zrobiłam coś więcej, niż tylko wspomniałam o tobie — wyznaje.
Marszczę czoło.
— Dobrze. Co mu powiedziałaś?
Mamrocze coś niewyraźnie.
Pochylam się w jej stronę.
— Co mówisz?
— Powiedziałam mu, że jesteś moim chłopakiem — wyrzuca z siebie.
Tak mocno zaciska zęby, że niemal spodziewam się zobaczyć pękającą
szczękę.
Przez chwilę gapię się na nią. A kiedy w końcu zdaję sobie sprawę, że
powiedziała to ze śmiertelną powagą, ogarnia mnie kolejna fala śmiechu.
— Nie, kurwa, niemożliwe.
— Możliwe. A ty obiecałeś, że nie będziesz rechotać.
— Wybacz. Złamałem obietnicę. — Nie mogę powstrzymać chichotu. —
Cholernie dobre. Nie tylko dlatego, że wspomniałaś moje nazwisko. Ta
sytuacja… przypomina całowanie w dupę w filmie Ludzka stonoga. —
Wycieram łzy z kącika oka.
Brenna przeszywa mnie morderczym wzrokiem.
— Po pierwsze, to obrzydliwe porównanie. A po drugie, wybacz, ale
w przeciwieństwie do ciebie ja naprawdę muszę dostać pracę, kiedy
skończę studia. Nie dla mnie luksusy wielomilionowych kontraktów
z zawodową ligą hokejową. Marzę o dziennikarstwie, więc jeśli muszę
zdobyć staż całowaniem tyłka temu palantowi, zrobię to.
Staram się nie śmiać, choć przychodzi mi to z trudem.
— Dobrze, powiedziałaś mu więc, że jestem twoim chłopakiem. —
O rany, ależ mi się to podoba. Niesamowicie. Nawet potrafię sobie
wyobrazić, jak wyglądała jej twarz, gdy mu o tym powiedziała. Co za
cierpienie. — Nie tłumaczy to jednak, dlaczego się tu znaleźliśmy.
— Nie muszę wspominać, że spuścił się w gacie na samą myśl o tym, że
miałby do ciebie łatwy dostęp. — Brenna wzdycha. — W piątek wydaje
przyjęcie i chce, byśmy się na nim pojawili.
— My? — Uśmiecham się szeroko. — Teraz mówimy o sobie „my”?
— Wierz mi, to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę, ale powiedziałam
mu, że przyjdziemy. A teraz, choć to cholernie poniżające, chciałabym cię
poprosić o wielką przysługę. Czy pójdziesz ze mną? — Wygląda i brzmi
tak, jakby wolała zamiast tego znaleźć się w głębokim dole wypełnionym
żyletkami.
Uśmiecham się jeszcze szerzej. Chyba mi zaraz popęka skóra twarzy.
— Nie rób mi tego — odzywa się żałośnie. — Sama wiem, jak to
komicznie brzmi, ale potrzebuję twojej pomocy. Już kiedyś udawałeś, że
jesteś moim chłopakiem, pamiętasz? Nie miałeś problemu, by mnie
obmacać na koncercie, ale pewnie wtedy dla ciebie było to w porządku, bo
to ty wymyśliłeś tę grę.
Ma rację.
— Hm, znów potrzebuję czegoś takiego z twojej strony. — W jej tonie
pojawia się gorzka nuta. — To tylko jeden wieczór — a ja mogę ci nawet za
to zapłacić, jeśli chcesz.
— Hej, nie jestem żigolakiem.
— Świetnie, zrób to więc za darmo. Bądź dobrym Samarytaninem.
Przez chwilę się zastanawiam.
— Nie.
— Nie bądź taki, Connelly. — Chyba jeszcze nie widziałem tak
wzburzonej Brenny. — Nie zmuszaj mnie, bym cię błagała.
Błyskawica żądzy trafia wprost w moje krocze.
— To brzmi cholernie kusząco.
Dziewczyna zaciska usta.
— Nie ma mowy.
— Mmm, na kolanach… błagasz mnie… — Czuję, jak mój fiut się
porusza.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Jestem na nią napalony. Spałem z wieloma
dziewczynami, ale nie przypominam sobie, kiedy ostatnio pożądałem kogoś
tak mocno. Czuję, jak oczy zachodzą mi mgłą, gdy wyobrażam sobie scenę,
którą właśnie opisałem. Klęcząca Brenna, która rozpina mi spodnie.
Chwyta mnie za kutasa. Spogląda na mnie wielkimi oczami. Błaga mnie
o to.
— Nie będę błagać — odpowiada zdecydowanie. — Ja proszę. Jeśli
powiesz nie, w porządku, wstanę i wyjdę.
Jej słowa wytrącają mnie z mojej fantazji.
— Nie mówię nie.
— Świetnie, zatem chodź ze mną na przyjęcie w piątek.
Śmieję się pod nosem.
— Och, nie mówię też tak.
Jeśli jej wzrok mógłby zabijać, to właśnie w tej chwili znalazłbym się na
ziemi, obrysowany białą kredą.
— To jak? — nalega.
— Mówię — quid pro quo. Nie wiem, czy uczono cię tego w szkole, ale
nic nie ma za darmo. — Puszczam do niej oko. — Ja cię podrapię po
plecach, ty mnie podrapiesz po plecach.
— Nie będę drapać żadnej części twojego ciała.
— Mam na myśli jedynie to, że jeśli ci pomogę, to chcę czegoś
w zamian.
— Na przykład czego? — Zaczyna bawić się końcem swojego warkocza.
Widać, że jest niezadowolona.
Chciałbym też, by rozplotła warkocz. Chcę zobaczyć, jak jej włosy
opadają swobodnie na ramiona. W zasadzie nie. Chcę raczej zobaczyć, jak
opadają po obu stronach mojej nagiej klatki piersiowej, gdy zsuwa się w dół
po moim ciele i…
— Na przykład czego? — powtarza, gdy odpowiedź zabiera mi zbyt
wiele czasu.
Ponownie próbuję się skupić.
— Chcesz więc pójść ze mną na randkę w piątek wieczorem…
— Udawaną randkę.
— Udawaną randkę — poprawiam się. — Cóż, w zamian chcę
prawdziwej.
— Prawdziwej?
— Prawdziwej randki. Ty dostajesz udawaną, ja prawdziwą.
— Jaja sobie robisz? — Otwiera szeroko usta. — Chcesz się ze mną
umówić?
Przyglądam się, jak patrzy na mnie z niedowierzaniem.
— Wiem, prawda? Mnie też to zdziwiło. — Wzruszam ramionami. —
Ale tak się zdarzyło i właśnie znaleźliśmy się w takiej sytuacji. Sądzę, że
jesteś seksowna, i wiem, że uważasz mnie za seksownego…
— Sądzę, że to ty uważasz się za seksownego — wtrąca się, prychając.
— Nie uważam. Ja to wiem. I widziałem, jak mi się przyglądasz, więc…
— Unoszę ręce w niedbałym geście, a potem wskazuję siebie i ją. — Chyba
coś tu się pojawiło…
— Nic tu nie ma. Nic.
— Dobrze. Świetnie. Pójdę sobie. — Podnoszę się z krzesła.
— Connelly — warczy Brenna. — Siadaj z powrotem. — Na chwilę
przymyka oczy. — Twierdzisz, że pójdziesz ze mną na przyjęcie, a ja
muszę jedynie się z tobą umówić na prawdziwą randkę.
— Tak, ale nie przedstawiaj tego w taki sposób, jakbyś się umawiała
z seryjnym mordercą. Przynajmniej udawaj, że jesteś podekscytowana
perspektywą spotkania ze mną.
— Dobrze! — Klaszcze w dłonie. — Idę z tobą na randkę! Hurra!
— O wiele lepiej — odpowiadam. Chyba nie przestałem ani przez chwilę
się uśmiechać, odkąd poznałem powód, dla którego mnie tu ściągnęła. —
Czy to oznacza tak?
Wzdycha. Głośno.
Rozdział trzynasty
Brenna

We wtorek rozpętuje się kolejna burza. Nawet meteorolog w lokalnej


stacji telewizji kablowej wydawał się znużony pogodą. Gdy oglądałam
poranne wiadomości, przez cały czas wpatrywał się z gniewem w kamerę,
przedstawiając prognozę pogody, jakby obwiniał widzów za ulewne
deszcze, które w ciągu ostatniego miesiąca nawiedzały Nową Anglię.
Na szczęście, nie musiałam iść z kampusu do domu, bo Summer i ja
mamy zajęcia mniej więcej w tym samym czasie. Moje kończą się godzinę
wcześniej niż jej, więc pracuję nad zadaniem w budynku wydziału sztuki
i projektowania. W ogromnej, zdumiewająco pustej przestrzeni
porozstawiano wygodne kanapy. Na sofie przy oknie siedzi samotna
dziewczyna z laptopem, a ja na kanapie w przeciwnym końcu
pomieszczenia, co mi daje namiastkę prywatności podczas oczekiwania na
Summer.
Piszę pracę z najmniej lubianego przeze mnie przedmiotu: tworzenia
wiadomości medialnych. Ponieważ wybrałam specjalizację
ogólnosportową, moje zajęcia obejmują wszelkie obszary dziennikarstwa.
Te konkretne zajęcia wymagają pisania wiadomości telewizyjnych,
odmiennych od wiadomości prasowych, a mój profesor stwierdził, że
będzie zabawnie, jak przydzieli mi temat polityczny. Oznacza to, że muszę
przygotować wiadomość o ostatnich matactwach naszego prezydenta,
martwiąc się jednocześnie, czy wykładowca popiera obecny rząd, czy go
potępia. Nigdy nie ujawnił swoich poglądów politycznych i jestem pewna,
że gdyby ktoś go o nie zapytał, wygłosiłby tyradę o tym, że dziennikarze
zawsze powinni być obiektywni. Ale, dajcie spokój, zejdźmy na ziemię.
Przecież wszyscy mamy swoje preferencje. Koniec, kropka.
Piszę około pięciuset słów i robię sobie przerwę. Biorę do ręki telefon
i sprawdzam wiadomości, ale nie pojawia się nic nowego. Kusi mnie imię
Jake’a na liście, bo wczoraj w kawiarni wymieniliśmy się numerami,
żebyśmy nie musieli komunikować się przez Insta.
Tłumię w gardle jęk. Co mnie podkusiło, by powiedzieć Edowi
Mulderowi, że Jake jest moim chłopakiem? Dlaczego to zrobiłam?
Pożałowałam tego kłamstwa sekundę po tym, jak padło z moich ust, ale
było już za późno, żeby je cofnąć. Muldera ogarnęła taka radość, jakbym
mu zaproponowała zrobienie loda. Choć pewnie bardziej by się podniecił,
gdyby to Jake mu obciągnął. Boże, ależ mu stoi na myśl o tym facecie.
A jeśli mowa o Jake’u, to co go podkusiło, by mnie zaprosić na randkę?
Wciąż się nad tym głowię, nie wspominając o jego ukrytych intencjach.
Wieczór koncertu potwierdził, że jest między nami chemia, ale to nie
znaczy, że musimy coś z tym zrobić. Na Boga, on gra dla Harvardu. To nie
do wybaczenia.
Kiedy przeglądam telefon, pojawia się wiadomość, która mnie
przygnębia. Wysłał ją Eric. Znowu.

Eric: Proszę, B. Nie wiem, czemu mnie ignorujesz.

Właściwie to go nie ignoruję. Odpowiedziałam na jego poprzednią


wiadomość w niedzielę wieczorem, kiedy wróciłam do domu z Malone’s.
Napisałam mu, że przez najbliższe tygodnie będę bardzo zajęta z powodu
egzaminów końcowych i w ogóle życia, więc nie będę osiągalna. Wyraźnie
nie spodobała mu się moja odpowiedź.
Pojawia się kolejna wiadomość: Zadzwoń do mnie.
Niech to szlag. Znam Erica. Jeśli nie zadzwonię, nie przestanie wysyłać
mi esemesów. A jeśli nie odpiszę, zacznie dzwonić. I dzwonić. I dzwonić.
Hamuję napływ irytacji i wybieram jego numer.
— B, hej! — Jego ulga jest wyczuwalna, nawet przez telefon. — Cieszę
się, że zadzwoniłaś.
Coś wziął. Poznaję to po sposobie mówienia, zdyszanym tonie jego
głosu, gdy jakieś toksyczne gówno krąży mu w żyłach. Cieszę się, że nie
widzę teraz jego oczu. Gdy był na haju, zawsze najgorzej było patrzeć mu
w oczy. Zupełnie jakbym widziała obcą osobę. Erica Royce’a, w którym
kochałam się do szaleństwa, zastąpił jakiś żałosny obcy facet.
A przebywanie z nim było — i jest — wyczerpujące.
Może przez to, że tak myślę, staję się okropną osobą, ale już mnie to nie
obchodzi. Nie odpowiadam za niego. Nie pisałam się na bycie jego matką.
To zadanie dla jego mamy.
Ale pani Royce jest, i zawsze była, nieobecnym rodzicem. Pracuje jako
prawnik korporacyjny, zaś ojciec Erica zajmował się domem, póki nie
umarł. A kiedy tak się stało, pani Royce wcale nie zmniejszyła liczby
godzin swojej pracy, by spędzać więcej czasu z synem. Dalej parła do
przodu, nie dbając o niego.
Po tym, jak okazało się, że jej syn nadużywa różnych substancji, jedyne,
co zrobiła, to próbowała wysłać go do Vermont. Ale Eric odmówił wyjazdu.
Uważał bowiem, że nie jest uzależniony. Po prostu lubi poimprezować „tu
i tam”.
Zagryzam policzek od środka.
— Muszę zaraz iść. Mam zajęcia — kłamię. — Ale… Wkrótce
pogadamy, dobrze? Zadzwonię, gdy tylko wszystko się uspokoi.
Rozłączam się, zanim zacznie się ze mną spierać.
Kiedy pojawia się Summer, przywołuję uśmiech na twarz i mam
nadzieję, że nie zwróci uwagi na to, że podczas naszej jazdy powrotnej do
domu jestem bardziej milcząca niż zwykle. Niczego nie zauważa. Summer
potrafi prowadzić rozmowę sama ze sobą, a dziś jestem jej za to wdzięczna.
Chyba będę zmuszona na dobre usunąć Erica ze swojego życia. Nie
pierwszy raz o tym pomyślałam, ale mam nadzieję, że tym razem ostatni.
Nie mogę już dalej tego ciągnąć.
Deszcz przestaje zacinać, kiedy Summer wysadza mnie pod domem.
— Dzięki za podwiezienie, wariatko. — Całuję ją z wdzięcznością
w policzek.
— Kocham cię! — woła za mną, gdy wysiadam pospiesznie
z samochodu.
Przyjaciele, który powtarzają „kocham cię” przy każdym rozstaniu, to
ważne osoby. Właśnie ich potrzebujesz w swoim życiu.
Summer opuszcza podjazd, a ja okrążam dom, zmierzając do swojego
osobnego wejścia. Kilka stopni w dół, jestem już przy drzwiach i…
Chlup.
Moje buty lądują w oceanie.
Dobrze, nie w oceanie. Ale u podstawy schodków chlupie woda, która
ma przynajmniej pół metra głębokości.
Czuję, jak wzbierają we mnie mdłości. Jasny gwint. Zalało suterenę.
Zalało moje cholerne mieszkanie.
Brnę szybciej, przeczuwając atak paniki. Brodzę w oceanie, mając na
nogach skórzane buty, i oceniam zniszczenia, przerażona tym, co
odkrywam.
W suterenie leżała wykładzina, sięgająca od ściany do ściany. Teraz jest
kompletnie zniszczona. Nogi stolika kawowego znalazły się pod wodą —
też zostały zniszczone. Dolna połowa kanapy, którą kupiłam w komisie,
zamokła — po prostu ruina. Mój futon — zrujnowany.
Przerażona, zagryzam wargę. Na szczęście miałam dziś ze sobą laptop.
I część moich ubrań pozostała nietknięta. Większość z nich wisi w szafie,
wysoko ponad oceanem, a półki na buty znajdują się na tyle wysoko, że
jedynie podeszwy tych na najniższej półce są mokre. Dolna szuflada
komody jest pełna wody, ale trzymam w niej tylko piżamy i ciuchy do
chodzenia po domu, więc świat się nie kończy. Wszystkie ważne rzeczy
leżą w górnych szufladach.
Ale wykładzina…
Meble…
Niedobrze.
Brnę z powrotem do wejścia, gdzie powiesiłam torebkę. Wyciągam
telefon i dzwonię do właścicielki, Wendy. Modlę się, by była w domu. Na
podjeździe nie było ani jej samochodu, ani Marka, ale Wendy zwykle
parkuje w garażu, więc jest szansa, że siedzi na piętrze.
— Hej, Brenno. Właśnie usłyszałam, że wchodzisz. Ależ pada, prawda?
Jest w domu. Dzięki Bogu.
— Tutaj też bardzo pada — odpowiadam beznamiętnie. — Nie wiem, jak
ci to przekazać, ale zdarzyła się powódź.
— Co takiego? — woła Wendy.
— O tak. Lepiej, żebyś włożyła kalosze, i to takie, które sięgają ci do
kolan, i zeszła na dół.

Dwie godziny później stajemy oko w oko z koszmarem. Suterenę trafił


szlag.
Wendy wysłała sygnał SOS, po którym jej mąż, Mark, wyszedł wcześniej
z pracy i pospiesznie wrócił do domu. Po wyłączeniu prądu, by uniknąć,
hm, śmierci, cała nasza trójka przeprowadziła staranne badania przy świetle
latarek przyniesionych z góry. Mark zapewnił mnie, że ubezpieczenie
pokryje koszt mebli, które straciłam. „Strata” jest słowem kluczowym, bo
niczego nie udało się uratować. Woda na tyle uszkodziła sprzęty, że
wszystko można wyrzucić. Mogłam tylko spakować rzeczy, które przeżyły
Wielką Powódź.
Zgodnie ze słowami Marka w domu nie została zainstalowana pompa
ściekowa, bo Hastings nie jest miejscem, w którym często zdarzają się
powodzie. Moi gospodarze będą musieli ściągnąć fachowca, który
wypompuje wodę, bo jest jej za dużo, by można ją było usunąć pompą
próżniową lub mopem. Mark oszacował, że przynajmniej tydzień zajmie
wypompowanie wody i staranne oczyszczenie sutereny. Może nawet dwa
tygodnie. Bez dokładnego oczyszczenia wkrótce pojawi się grzyb.
Co oznacza, że z powrotem wprowadzam się do ojca.
Rozwiązanie nie jest idealne, ale to najlepsza opcja, jaką mam. Mimo
nalegań Summer, bym się do niej wprowadziła, odmawiam zamieszkania
w tym samym domu, w którym przebywa Mike Hollis. Nie ma mowy,
żebym przez dłuższy czas znosiła jego osobowość i nieustające próby
podrywu. Dom ma być bezpiecznym, świętym miejscem.
Akademik też odpada. Moja przyjaciółka Audrey nie może przyjmować
nikogo na dłużej niż jedną lub dwie noce — zarządca jej budynku
skrupulatnie przestrzega tych zasad. I chociaż zarządca budynku Elisy
patrzy na to przez palce, to moja druga przyjaciółka mieszka w ciasnym
pojedynczym pokoiku, a ja musiałabym spać w śpiworze na podłodze.
Może nawet przez dwa tygodnie.
Walić to. W domu taty będę miała swoją sypialnię, zamek w drzwiach
i własną łazienkę. Przeżyję jego ględzenie, póki sprawa się nie rozwiąże.
Tata odbiera mnie z domu Wendy i Marka. Dziesięć minut później
wchodzimy przez frontowe drzwi starego wiktoriańskiego domu. Tata
ciągnie moją walizkę i niesie płócienną torbę, a ja mam na ramionach
plecak i torbę z laptopem.
— Zabiorę je na piętro — mówi oschle tata i znika w wąskiej klatce
schodowej. Chwilę później słyszę, jak podłoga nad moją głową skrzypi pod
jego krokami.
Rozpinam buty i odwieszam płaszcz, przeklinając pod nosem pogodę. Od
ponad miesiąca była dla mnie utrapieniem, ale teraz przekroczyła wszelkie
granice. Wypowiadam wojnę klimatowi.
Idę na górę i kieruję się do swojego pokoju, gdy tata właśnie z niego
wychodzi. Dziwi mnie, jak niewiele dzieli jego głowę od szczytu futryny
drzwi. Tata jest wysoki i ma szerokie ramiona. Słyszałam, że fanki hokeja
ślinią się na jego widok tak samo jak na widok graczy. Mogę skwitować to
tylko słowem „fuj”. Tata jest przystojny, ale nie chcę o nim myśleć
w kontekście seksu.
— Wszystko w porządku? — pyta szorstko.
— Tak, jest dobrze. Jestem tylko zirytowana.
— Nic dziwnego.
— Słowo daję, ostatnie dni były koszmarne. Począwszy od rozmowy
o pracę w piątek, aż po dzisiejszą powódź.
— Jak ci poszła wczorajsza rozmowa?
Okropnie. Przynajmniej dopóki nie zaczęłam udawać, że Jake Connelly
jest moim chłopakiem. Ale zachowuję tę informację dla siebie
i odpowiadam:
— Całkiem nieźle, ale nie wstrzymuję oddechu. Facet, która mnie
rekrutował, okazał się totalnym mizoginem.
Tata unosi ciemną brew.
— Doprawdy?
— Uwierz, jeśli mnie zatrudnią, to będzie cud. — Odsuwam kosmyk
włosów z czoła. — W każdym razie jestem przemoczona i mam zziębnięte
nogi od brodzenia w piwnicy przez całe popołudnie. Nie będziesz miał nic
przeciwko temu, że wezmę gorący prysznic?
— Jasne, że nie. Nie będę ci przeszkadzał.
Odkręcam kurek prysznica w łazience na korytarzu, ściągam mokre
ubrania i wchodzę do szklanej kabiny. Ciepło przenika mnie do głębi, wręcz
drżę z przyjemności. Zwiększam jeszcze temperaturę, aż niemal dostaję
orgazmu. Mam serdecznie dość zimna i bycia przemokniętą.
Namydlając się, rozmyślam na temat ustaleń, jakie poczyniłam z Jakiem.
Czy to był błąd? Pewnie tak. Włożyłam sporo wysiłku w zdobycie tego
stażu, ale chcę zyskać doświadczenie, pracując dla znaczącej sportowej
sieci telewizyjnej, a jednocześnie móc to robić w czasie roku szkolnego,
więc miałam tylko dwie opcje: ESPN i HockeyNet. A w tej ostatniej panuje
jeszcze większa konkurencja.
Wkładam głowę pod strumień i stoję tak długo, jak tylko mogę. Kiedy
zaczynam wyobrażać sobie, jak ojciec robi mi wykład na temat wysokiego
rachunku za ciepłą wodę, zakręcam kurek prysznica.
Owijam się w szlafrok frotté, robię na głowie turban z ręcznika
i przechodzę przez korytarz do swojego pokoju.
Tata kupił ten dom, gdy już się wyprowadziłam, dlatego nie czuję się tu
jak w prawdziwym domu. W sypialni stoją skromne meble i widać, że
brakuje w niej osobistych akcentów i dekoracji. Nawet moje łóżko wygląda
bezosobowo — solidne, białe, z białymi poduszkami i białą pościelą. Jak
w szpitalu. Albo w zakładzie dla umysłowo chorych. W naszym starym
domu w Westlynn miałam łóżko z czterema słupkami i kolorową narzutą,
a na ścianie nad wezgłowiem wisiała drewniana tablica z wymalowanym
brokatem napisem BRZOSKWINKA. Tata zamówił ją dla mnie na dziesiąte
urodziny.
Ciekawe, co się z nią stało. W ustach czuję słodko-gorzki smak. Nie
pamiętam, kiedy dokładnie tata przestał nazywać mnie „Brzoskwinką”.
Pewnie mniej więcej wtedy, gdy zaczęłam spotykać się z Erikiem. Zresztą
nie tylko moje relacje z tatą na tym ucierpiały. To, co zaczęło się od
podziwu dla utalentowanego gracza hokejowego, zakończyło się trwającą
do dziś nienawiścią. Tata nigdy nie wybaczył Ericowi tego, co się między
nami wydarzyło, i nie współczuje mu, że wciąż się stacza. Prawdziwy
mężczyzna przyznaje, kiedy ma problem — tak zawsze mawia tata.
Rozsuwam zamek walizki i wyciągam ciepłe skarpety, majtki, legginsy
i luźny sweter. Kiedy kończę się ubierać, tata puka do drzwi.
— Ubrana?
— Tak, wchodź.
Otwiera drzwi i opiera się o framugę.
— Masz jakieś specjalne życzenia co do dzisiejszego obiadu?
— Och, nie przejmuj się mną — odpowiadam z rozbawieniem. — Nie
musisz gotować.
— Nie zamierzałem. Myślałem o tym, by zamówić pizzę.
Parskam śmiechem.
— Wiesz, że widziałam zasady dietetyczne, do stosowania których
zmuszasz swoich zawodników? A w międzyczasie zamawiasz pizzę do
domu?
— Jesteś w domu — odpowiada, wzruszając ramionami. — To okazja,
którą należy uczcić.
Naprawdę? Nasze kontakty są tak napięte i niezręczne, że mam wrażenie,
jakbyśmy byli dwojgiem nieznajomych. Nie ma między nami ciepła. Nie
ma też wprawdzie wrogości, ale tata nie jest już tym samym człowiekiem,
którzy nazywał mnie „Brzoskwinką”.
— Niech będzie. Pizza brzmi świetnie — odpowiadam.
Zapada krótka chwila ciszy. Wydaje się, jakby mnie oceniał. Szuka
mojego spojrzenia, spodziewając się… czegoś.
Z jakiegoś powodu czuję, że muszę powiedzieć:
— Jestem już dorosła.
Tyle że stwierdzenie: „Jestem już dorosła” sprawia, że osoba, która je
wypowiada, jest postrzegana w zupełnie przeciwny sposób.
Usta taty drżą od oschłego uśmiechu.
— Dobrze o tym wiem.
— To, że będę przebywać tu mniej więcej przez tydzień, nie oznacza, że
możesz mi mówić: „Żyjesz pod moim dachem, masz się stosować do moich
zasad”. Nie będzie mnie obowiązywać godzina policyjna.
— A ja nie pozwolę, żebyś się zataczała, pijana, o czwartej nad ranem.
Przewracam oczami.
— To nie jest w moim zwyczaju. Ale mogę wrócić nieco wcięta koło
północy po spędzeniu wieczoru z przyjaciółmi. I nie chcę słuchać, jak
prawisz mi kazania na ten temat.
Tata przeciąga ręką po krótko ostrzyżonych włosach. Odkąd pamiętam,
nosi tę żołnierską fryzurę. Nie lubi tracić czasu na głupoty. Na przykład na
włosy.
— Ty zajmujesz się sobą, a ja sobą — kończę. — Umowa stoi?
— O ile nie będziesz robić krzywdy sobie lub innym, nie mam powodu,
by się wtrącać.
Czuję, jak gardło mi się zaciska. Nie znoszę tego, jak na mnie patrzy
i wciąż widzi dziewczynę, która niszczyła siebie i miała problemy
z powodu podejmowanych decyzji. Ja już nią nie jestem. Od dawna nią nie
jestem.
Tata odwraca się ode mnie.
— Daj mi znać, jak zgłodniejesz, to zamówię pizzę.
Zdecydowanym ruchem zamyka za sobą drzwi.
Witamy w domu — myślę.
Rozdział czternasty
Brenna

— O mój Boże, Brenno, umarłabyś w butach! — Jest piątkowy wieczór,


a ja rozmawiam przez telefon z Summer. Opowiada mi zwariowane historie
o tym, co miało wczoraj miejsce, dzięki uprzejmości niejakiej Rupi Miller.
— Naprawdę pojawiła się w domu i wyciągnęła Hollisa na randkę? —
Co za tupet. Uwielbiam to.
— Tak! Założyła prześliczną czarną sukienkę z białym koronkowym
kołnierzykiem i urocze buty na wysokim obcasie, a on siedział na kanapie
w dresie i grał w coś z Fitzem na konsoli. Spojrzała na niego i krzyknęła:
„Na górę! I to już”. Powinnaś widzieć jego minę.
Jestem w miejscu publicznym, więc nie mogę wiwatować tak, jak bym
chciała. Ale w głębi duszy właśnie to robię, bo wyobrażam sobie wyraz
twarzy Hollisa.
— Założę się, że pomyślał, iż za chwilę zostanie zaciągnięty do łóżka.
— Nie wiem, co sobie myślał. Przez cały tydzień wysyłała mu
wiadomości o „wielkiej randce”, ale on uznał, że to jakiś żart. Nie wierzył
przecież w to, że idzie na randkę, póki Rupi nie pojawiła się w drzwiach, by
go zabrać. — Summer zaczyna się histerycznie śmiać. — Wzięła go więc
na górę i wybrała mu strój…
Mimowolnie parskam śmiechem. Nie mogę się powstrzymać i nie dbam
o to, czy ktoś na dworcu mnie usłyszy. Ta relacja jest bezcenna.
— …a teraz nie ma ich od godziny i nie wiem, czy zgłosić zaginięcie
człowieka, czy poczekać, jak to się skończy.
— Poczekaj, co z tego wyniknie — odpowiadam natychmiast. — Nie
wtrącaj się między Rupi a jej mężczyznę. Błagam cię. Hollis musi się
dowiedzieć, jak to jest, gdy ktoś cię napastuje.
— Sądzę, że mogą być sobie przeznaczeni.
— Nadzieja matką głupich.
Moją uwagę zwracają reflektory samochodu. Od dziesięciu minut stoję
przed budynkiem dworca i czekam na niebieską hondę civic. Chyba właśnie
dotarła. Mrużę oczy, przyglądając się parkującemu przy krawężniku
samochodowi.
— Wybacz, kochana. Muszę iść. Mój samochód się pojawił.
— Nie do wiary, że idziesz na randkę, a ja nic nie wiem o tym facecie.
— Nie ma o czym gadać. To tylko koleś z Tindera. Pewnie nic z tego nie
wyjdzie poza przytulaniem. — Tak, jestem kłamczuchą. Pozwijcie mnie. I,
tak, oczywiście, źle się czuję z tym, że okłamuję przyjaciół, ale nie ma
mowy, bym powiedziała Summer prawdę o dzisiejszym wieczorze. Już i tak
źle mi z tym, co dziś będę robić.
Żegnam się pospiesznie i rozłączam, gdy tylko otwierają się drzwi
hondy. Hmm. Obok kierowcy siedzi Jake. Zerkam na fotel obok
i dostrzegam ślicznotkę z długimi turkusowymi kolczykami i burzą włosów.
Czemu mnie to nie dziwi?
— Hej — woła Jake i wyskakuje z samochodu.
Na chwilę tracę głos. Ma na sobie marynarkę Harvardu, ale z niechęcią
wybaczam mu ten grzech, bo cała reszta mnie cholernie zauroczyła.
Zaczesał ciemne włosy do tyłu, co podkreśla jego ostro zarysowane kości
policzkowe i szczękę, na widok której się ślinię. Ogolił się dziś na gładko.
W zeszłym tygodniu nosił lekki zarost. Wygląda teraz młodo, gładko i… no
dobra, wygląda niesamowicie.
Niestety, Jake Connelly jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną.
Podchodzę do niego.
— Hej. — Wślizguję się do środka samochodu tylnymi drzwiami, które
Jake dla mnie przytrzymuje. Witam się z kierowcą, sadowiąc się na tylnym
siedzeniu.
Jake wsiada obok mnie. Oboje zapinamy pasy. Samochód rusza. Zgodnie
z e-mailem, który wysłała mi sekretarka Muldera, Ed mieszka w Beacon
Hill. Nieźle musi zarabiać w HockeyNet.
— Dziwnie wyglądasz — mruczy Jake.
— To znaczy? — Nie powinno się w ten sposób mówić do swojej
fałszywej dziewczyny. Już mam nerwy napięte jak postronki.
— Masz na ustach błyszczyk. Różowy.
— I co z tego?
— To, że mi się nie podoba — warczy Jake.
— Och, nie? Pobiegnę do domu i wybiorę kolor, który bardziej ci będzie
odpowiadać!
Kierująca samochodem dziewczyna parska śmiechem.
Ciemnozielone oczy Jake’a błyskają rozbawieniem.
— Świetnie, możesz lekceważyć moją opinię. Ale ja lubię czerwone usta.
Różowe mi się nie podobają.
Mnie również, ale nie dam mu tej satysfakcji i nie przyznam tego.
Celowo dziś wieczorem złagodziłam swój wizerunek. Jakaś smutna, chora
część mojej osoby ma nadzieję wywrzeć wrażenie na Edzie Mulderze.
Podczas jazdy do Beacon Hill przeglądam wiadomości sportowe
w telefonie. Marszczę mocno brwi, widząc nagłówek.
— Czy śledziłeś sprawę Kowskiego? — pytam Jake’a. — Słowo honoru,
sędziowie knują przeciwko niemu.
— Tak uważasz?
— Jest najczęściej faulowanym graczem w lidze. A liczba kar, które
otrzymał, jest astronomiczna. Coś jest na rzeczy. — Przebiegam wzrokiem
resztę artykułu, ale autor nie przedstawia już więcej swoich przemyśleń.
Czytam tylko, że sędziowie ogłaszają faule, a Sean Kowski za nie płaci.
Nasz kierowca skręca z Cambridge Street i zatrzymuje się przed
szeregiem wysokich kamieniczek. Rany, co ja bym dała za to, by mieszkać
w jednej z nich. Stare budynki mają swój urok. Większość z nich zachowała
oryginalny, historyczny wygląd. Stare drzewa i latarnie gazowe sprawiają,
że Beacon Hill jest jedną z najbardziej urokliwych dzielnic w mieście.
I nieprawdopodobnie cichą, zważywszy, że znajduje się w samym środku
Bostonu. Wizyta w tej okolicy jest jak podróż w czasie. Uwielbiam to.
— Dotarliśmy — oznajmia dziewczyna.
Jake pochyla się ku niej i dotyka jej ramienia.
— Dzięki, Annie. Ciesz się resztą wieczoru.
— Ty też, Jake.
Próbuję nie przewracać oczami, gdy wysiadamy z samochodu. Pewnie
zostali najlepszymi przyjaciółmi. Z jakiegoś powodu sposób, w który Jake
dogaduje się ze wszystkimi, zupełnie mi nie odpowiada. Trudno mi uznać
go za WROGA, kiedy wciąż przekonuję się, że może być przyzwoitym
facetem.
— Jesteś trochę zielona na twarzy — zauważa Jake, gdy wspinamy się
po frontowych schodach. — Sądziłem, że jesteś ze stali.
— Bo jestem — odburkuję, ale ma rację. Bardzo się denerwuję. Winą za
to obarczam dwa okropne spotkania z Mulderem. — Sama nie wiem. Czuję
się chora na myśl, że muszę wywrzeć wrażenie na tym palancie.
— Nikt cię do niczego nie zmusza — przypomina mi mój towarzysz.
— Chcę zdobyć ten staż. Nie mam wyboru, muszę zrobić na nim
wrażenie.
Wciskam dzwonek przy drzwiach, które dwie sekundy później otwierają
się, ukazując stojącą w nich kobietę w czarnych spodniach, czarnej koszuli
i białym fartuchu. Wątpię, by to była żona Muldera, bo dostrzegam inną
kobietę w identycznym stroju, która spiesznym krokiem zmierza do innych
drzwi, zapewne kuchennych.
— Proszę wejść — mówi kobieta. — Jesteście państwo ostatnimi
gośćmi. Państwo Mulderowie zabawiają pozostałych w salonie.
Na miłość boską, czy to jedna z tych par? Zapewne mamy zgromadzić
się w salonie, skąd poprowadzą nas do jadalni, a później panowie udadzą
się do gabinetu, podczas gdy panie zaczną znosić naczynia ze stołu.
Z pewnością to jest w stylu Muldera.
— Czy mogę wziąć pana płaszcz? — nalega kobieta.
Jake zdejmuje okrycie i wręcza jej.
— Dziękuję — mówi.
Rozpinam swój marynarski płaszcz, który ześlizguje się z moich ramion.
Słyszę, jak Jake bierze głęboki wdech. Obracam się i dostrzegam, że
wpatruje się we mnie z podziwem.
— Nieźle wyglądasz, Jensen — mruczy.
— Dziękuję. — Nie mogłam założyć mojego codziennego czarnego
stroju, więc wybrałam obcisły jasnoszary sweter, czarne legginsy i śliczne
brązowe zamszowe botki do kostek. Dobrałam subtelny makijaż i czuje się
naga bez mojej szminki, która jest moją zbroją. Ale dziś wieczorem
chciałam wyglądać klasycznie.
Nie wiem, czego mam się spodziewać, kiedy idziemy do salonu. Czy
będą tam same starsze osoby? A może młodsze? I ilu ludzi się pojawi?
Ku mojej uldze nie jest ich zbyt wielu. Na przyjęciu obecny jest Mulder
i blada kobieta u jego boku, zapewne żona. Dalej czterdziestoletnia para
i dwie młodsze osoby, mające około dwudziestu lat. Młodszy facet wygląda
znajomo, ale dopiero gdy Jake szepcze mi na ucho, kim jest, zdaję sobie
z tego sprawę.
— Jasny gwint, to Theo Nilsson.
Nilsson jest obrońcą w Oilersach, którego skromna natura i nordycka
uroda sprawiły, że stał się popularny zarówno wśród fanów, jak
i przeciwników. Niestety, został wykluczony z reszty sezonu ze względu na
kontuzję nogi.
— Słyszałem, że pochodzi z Bostonu, ale nie zdawałem sobie sprawy, że
przebywa w mieście — mruczy Jake. — Niesamowite.
Kiedy Mulder dostrzega nas, czających się w drzwiach wejściowych,
jego twarz się rozjaśnia.
— Jake Connelly!
Tłumię niesmak. A ja kim jestem, siekaną wątróbką?
— Tak się cieszę, że udało wam się dotrzeć! — wykrzykuje Mulder. —
Wchodźcie, wchodźcie. Przedstawię was wszystkim. — Gestem przywołuje
nas, byśmy podeszli bliżej.
Przedstawienie nas nie zajmuje dużo czasu. Blada kobieta o imieniu
Lindsey jest żoną Eda. Jej brwi są niemal białe. Włosy ma spięte na karku
w ciasny kok. Wita nas nikłym uśmiechem. Potem zapoznajemy się
z Nilssonem, który nalega, by nazywać go „Nils”, oraz jego żoną Leną,
doskonale mówiącą po angielsku, choć z ciężkim szwedzkim akcentem.
Starsza para, która dopełnia grupę, to brat Muldera, David, i jego
szwagierka, Karen.
— Jestem zaszczycony, że mogę cię poznać — odzywa się Jake do Nilsa.
Brzmi to tak, jakby oszołomiła go nieco sława kolegi. — Śledziłem
wszystkie twoje występy w sezonie. Serce mi pękło, kiedy zostałeś
wyeliminowany.
— Z przykrością oglądałam ten mecz — mówię ze współczuciem.
Kontuzje w hokeju są częścią gry, nieczęsto można jednak zobaczyć, jak
ktoś łamie nogę na lodowisku. — Ale chyba już ci się poprawiło.
Blondyn potakuje.
— Kilka tygodni temu zdjęto mi gips. Teraz zaczynam fizjoterapię.
Dobry Boże, jest bolesna.
— Wyobrażam sobie — odpowiadam.
Nils zerka na Jake’a.
— Przyglądałem się naborowi, kiedy zakwalifikowałeś się do pierwszej
rundy. Nie możemy się doczekać, by cię przyjąć do drużyny w przyszłym
roku.
— Jestem zaszczycony, że mogę być tutaj.
Przez kilka kolejnych minut Jake i Nils omawiają organizację Oilersów.
Bracia Mulder ochoczo dołączają do nich i już po chwili mężczyźni
zaczynają oddalać się od kobiet w kierunku barku przy wielkim fortepianie.
Serio?
Kobietom zostają dwie kanapy przy kominku. Czuję, jak w gardle pali
mnie frustracja, gdy widzę, jak mężczyźni rozmawiają o hokeju, a ja ledwo
zwracam uwagę na opowieści Karen o nowym centrum jogi w Back Bay.
— Och, Lotus! — wzdycha Lena Nilsson. — Teraz, kiedy wróciliśmy do
miasta, właśnie tam chodzę. Instruktorzy są wspaniali.
— Jak długo zostaniecie? — pytam Lenę.
— Do chwili, gdy Theo nie będzie musiał się zgłosić na obóz
treningowy. Chciałabym, żebyśmy mogli zostać na zawsze. Nigdy nie
ekscytowałam się powrotem do Edmonton. — Lena wydyma dolną wargę.
— Tam jest tak zimno.
Panie kontynuują rozmowę, a ja nie mogę w niej uczestniczyć. Wpatruję
się z utęsknieniem w Jake’a, który prowadzi ożywioną dyskusję z Nilsem.
Musi wyczuwać, że się w niego wpatruję, bo nagle rzuca mi spojrzenie.
Dostrzegam, jak jego oczy ciemnieją, bo mnie rozumie. Potem mówi coś do
Nilsa i macha do mnie.
— Kochanie, chodź do nas i opowiedz im o swojej teorii spiskowej na
temat Kowskiego i sędziów.
— Wybaczcie. — Z wdzięcznością zrywam się na równe nogi, mając
nadzieję, że Lindsay i pozostałe dziewczyny nie poczują się obrażone moją
widoczną radością, że mogę uwolnić się od ich towarzystwa.
Ed Mulder nie wydaje się zachwycony moim widokiem, ale Nils wita
mnie ciepło.
— Teoria spiskowa, co? Szczerze mówiąc, sam zaczynam się nad tym
zastanawiać.
— Nie ma innego wyjaśnienia — odpowiadam. — Czy widziałeś
wczorajsze nagranie? Sędzia na pewno widział to zagranie, ale postanowił
nie ogłosić faulu. I uczciwie mówiąc, za każdym razem, kiedy ogłaszali
naruszenie zasad, zawsze odbywało się to ze szkodą dla Kowskiego. Jest
szybki, ale nie może w pełni pokazać swojej prędkości, bo nieustannie ktoś
go szturcha, nie ponosząc za to konsekwencji.
— Zgadzam się z tobą — mówi Nils, potrząsając sceptycznie głową. —
To niedorzeczne. Sędzia — czy to był McEwen? To chyba był Vic McEwen
— doskonale widział Kowskiego i skrzydłowego Kingów, który
zablokował go kijem.
Mulder z wyraźną irytacją włącza się do rozmowy.
— Kowski zainicjował kontakt.
— Z jego strony była to normalna obrona krążka — odpieram. —
Jednocześnie taka blokada mogła skutkować poważnym urazem głowy.
— Ale tak się nie stało — stwierdza Mulder, przewracając oczami. —
Poza tym kontuzje są częścią tego zawodu, prawda, Nils?
Tłumię irytację.
Nils odpowiada, wzruszając ramionami.
— W większości przypadków rzeczywiście tak jest. Ale zgadzam się
z Brenną co do Kowskiego. Istnieje różnica między normalnym kontaktem
a takim, w którym możesz nabawić się urazu mózgu. — Posyła Jake’owi
kpiący uśmiech. — Wciąż chcesz zagrać z nami w następnym sezonie,
wiedząc, że sędzia może pozwolić na to, by ktoś cię zabił?
— Oczywiście. — Jake nie waha się ani chwili, choć później okazuje
rzadki przejaw pokory. — Mam tylko nadzieję, że was nie rozczaruję.
— Będziesz świetny — mówię zdecydowanie, bo naprawdę w to wierzę.
— Założę się, że zostaniesz najmłodszym graczem w historii, który
zdobędzie Art Ross. — Czyli trofeum za największą liczbę punktów
w sezonie, poprzednio zdobyte przez takie legendy jak Gretzky i Crosby.
— Skarbie. To ogromna presja — bąka Jake. — Będę szczęśliwy, jeśli
przytrafi mi się asysta albo dwie. — Potem uśmiecha się kpiąco, okazując
swoją zwykłą pewność siebie — Albo Puchar Stanleya.
Nils unosi kieliszek.
— Wypiję za to.
— Zdecydowanie wam się należy — mówię. — Oilersi nie wygrali
pucharu od, chyba, sezonu w roku 1989? Nie od czasów Gretzky’ego.
Nils kiwa potakująco głową.
— Znasz się na hokeju.
— Weszliśmy do finałów w 2006 — przypomina Jake. Milknie na
chwilę. — Ale przegraliśmy.
A potem nastąpiło jedenaście lat posuchy bez dogrywek, co jest żenujące,
jeśli weźmie się pod uwagę, że ponad połowa drużyn w lidze dociera do
dogrywek. Jednak nie wspominam o tej szczególnej statystyce. Nawet bym
nie śmiała w towarzystwie superfana Oilersów, obecnego gracza
i przyszłego debiutanta w drużynie.
Jeśli chodzi o superfana, czuję, jak Mulder skupia na mnie wzrok.
Obracam się i widzę zjadliwy uśmiech na jego twarzy. Moją pierwszą
myślą jest to, że zrobiłam na nim wrażenie.
Ale powinnam już wiedzieć, czego mam się spodziewać.
— Wybacz, czasem to takie zabawne. — Obraca kostki lodu w szklance,
śmiejąc się pod nosem. — Wiesz, uroczo jest słuchać, jak kobieta analizuje
statystyki hokejowe.
Uroczo?
Przed moimi oczami pojawia się czerwona mgła. Takie właśnie
nastawienie sprawia, że kobiety wciąż stają przed ogromnymi
przeszkodami, próbując się dostać do świata dziennikarstwa sportowego.
Od początku ten zawód jest pełen seksizmu i nawet obecnie nie ma zbyt
wiele dziennikarek sportowych o ustalonej pozycji. Nie dzieje się tak
z powodu braku talentów, ale ze względu na mężczyzn takich jak ten przede
mną, którzy uważają, że posiadanie waginy i świat sportu się wykluczają.
— Znajomość statystyk jest jednym z wielu talentów, którymi Brenna
może się pochwalić — mówi szorstko Jake.
Ed Mulder kompletnie przeinacza jego słowa. Wiem, że w wypowiedzi
Jake’a nie było żadnych podteksów, zwłaszcza że sam postanowił włączyć
mnie do rozmowy o hokeju. Ale mózg Muldera działa na innym poziomie.
— Założę się, że tak jest — stwierdza przeciągle. Wpatruje się lubieżnie
w moje piersi przez kilka sekund, aż mam ochotę mu przywalić, a potem
puszcza oko i klepie Jake’a po ramieniu.
Jake sztywnieje.
Zagryzam zęby i przyciskam pięści do boków. Ten facet to świnia.
Z całych sił pragnę uderzyć go w twarz i powiedzieć, by schował sobie ten
staż głęboko w dupę.
Jake dostrzega wyraz mojej twarzy i lekko potrząsa głową. Staram się
rozluźnić. Ma rację. Nic nie zyskam, jeśli zrobię scenę.
Rozdział piętnasty
Jake

Zeszłego lata dołączyłem do Brooksa i jego rodziców i pojechaliśmy


razem do Włoch na kilka tygodni. Rodzina Westonów posiada willę
w Positano, w jednym z zamożniejszych regionów wybrzeża Amalfi.
Wybrzeże okazało się oszałamiające, ale zwiedzaliśmy też z Brooksem inne
rejony, włącznie z Neapolem i Pompejami oraz okrytym złą sławą
Wezuwiuszem. Wyobrażam sobie, jak stresujące byłoby mieszkanie
gdziekolwiek w pobliżu wulkanu. Cały czas spoglądałbym niespokojonie
w jego kierunku i zastanawiał się, kiedy wybuchnie — wiedząc, że to może
nastąpić. Miałbym świadomość, że może zmieść z powierzchni Ziemi całą
cywilizację, bo tak się stało przecież w Pompejach.
Dziś wieczorem tym wulkanem stała się Brenna.
Niemal komiczne jest to, ile razy poszła jej para z uszu. Śmiałbym się
z jej ledwo powstrzymywanej wściekłości, gdyby nie równała się mojej.
Theo Nilsson jest fajnym gościem, ale bracia Mulderowie? Nie za
bardzo. Zwłaszcza Ed okazał się strasznym dupkiem, tak jak Brenna o nim
opowiadała. Przy każdej okazji podcina jej skrzydła. Zachowuje się
niegrzecznie w stosunku do ludzi serwujących dania. A co najgorsze,
lekceważy Brennę i każde wypowiadane przez nią słowo.
Jeśli pomyśli się o jasnych stronach tego wieczoru, kolacja okazuje się
fantastyczna. Kocham jeść, więc cieszę się serwowanymi potrawami:
smażonymi przegrzebkami, nadziewanymi dorszem pasztecikami,
pieczonym kalafiorem. Jezu. A za smażoną sieję, którą podano jako
przystawkę, można oddać życie. Chociaż gdyby to zależało od Brenny, Ed
Mulder udławiłby się swoją rybą i padł martwy na stół.
— Od jak dawna jesteście z Jakiem? — pyta Brennę Lena Nilsson.
Mojej fałszywej narzeczonej udaje się wysilić i uśmiechnąć do żony
Nilsa.
— Niezbyt długo. Dopiero od kilku miesięcy.
— Zaczęliśmy się umawiać na początku zimowego semestru —
pomagam jej.
— A jak jej ojciec to odbiera? — pyta Mulder, chichocząc pod nosem.
Jej ojciec. Zamiast zadać to pytanie bezpośrednio Brennie, on kieruje je
do mnie. Dostrzegam, jak Brenna zaciska palce na widelcu. Wygląda, jakby
miała ochotę złapać ten widelec i wsadzić go Mulderowi w oko.
Zamiast tego jednak odpowiada za mnie.
— Mój ojciec nic o tym nie wie.
Mulder unosi wysoko brwi.
— Dlaczego?
— Na razie trzymamy związek w tajemnicy. Nasze drużyny hokejowe
konkurowały ze sobą przez cały rok, a teraz spotkają się w mistrzostwach
konferencyjnych. — Brenna sięga po kryształową szklankę z wodą. —
Postanowiliśmy, że na razie nie będziemy wykonywać żadnych ruchów.
Rozglądam się wokół stołu z szerokim uśmiechem.
— Jestem więc pewien, że to oczywiste, ale jeśli przypadkiem
wpadniecie na trenera Chada Jensena, nie wspominajcie mu o tym, że
widzieliście mnie z jego córką.
Lena uśmiecha się promiennie.
— Jakie to romantyczne! Zakazana miłość.
Brenna spina się, słysząc słowo na „M”. Puszczam oko do żony mojego
przyszłego kolegi z drużyny i stwierdzam:
— W najlepszym stylu.
— Lindsay, te dekoracje pośrodku stołu wyglądają cudownie — zauważa
Karen Mulder, zmieniając temat. — Sama je wykonałaś?
Milcząca, elegancka żona Muldera przytakuje skromnie. Mam wrażenie,
że nie mówi zbyt wiele. Sądzę też, że Mulder woli, że tak to wszystko
wygląda.
— Są piękne — zgadza się Brenna, przyglądając się trzem misom
z witrażowego szkła, w których znajdują się kompozycje ze świeżych
kwiatów i pęki gipsówek.
— To tylko kwiaty — kpi Mulder. — Chyba nie zasługują na takie
fanfary.
Jego brat Dave rechocze.
— Ed — mówi Lindsay przez zaciśnięte zęby. Po raz pierwszy
negatywnie zareagowała na to, co mówi jej mąż. Tak naprawdę to
w jakikolwiek sposób zareagowała.
— Co takiego? — Mulder kończy swoje białe wino. — To tylko ozdoba,
kochanie. Kogo to obchodzi? Zdumiewa mnie, że coś takiego uważasz za
ważne.
Brenna odkłada widelec. Widzę, jak jej nozdrza falują, a usta się
rozchylają. Wsuwam dłoń pod stół, by ścisnąć jej udo.
Zamyka usta. Obraca się do mnie, ale nie umiem odgadnąć wyrazu jej
twarzy. Tymczasem wyczuwam dłonią jej udo, ciepłe i jędrne. Nie mogę
nad sobą zapanować i gładzę je lekko.
Brenna zagryza dolną wargę.
Ukrywam uśmiech i znów gładzę ją po udzie. Szkoda, że nie mogę
pieścić też innych części jej ciała. Świetnie wygląda w obcisłym swetrze,
a palce aż mnie świerzbią, by pobawić się jej cycuszkami.
A niech mnie. Mam desperacką nadzieję, że ten wieczór zakończy się
figlami. Dlatego poprosiłem o prawdziwą randkę, bo niesamowicie mnie do
niej ciągnie i niczego bardziej nie pragnę, niż się z nią przespać. Podczas
ostatnich spotkań moje ciało odpowiadało na nią na najbardziej
prymitywnym poziomie.
I nawet nie pragnę tak bardzo seksu, na Boga. W zeszłym tygodniu
zabawiłem się z laską z Boston College. Spotkaliśmy się na przyjęciu,
spodobaliśmy się sobie, więc zaproponowała, że odwiezie mnie do domu,
co skończyło się obciąganiem w jej samochodzie. Potem znaleźliśmy się na
tylnym siedzeniu i sądząc po gwiazdach w jej oczach, gdy w końcu
uniosłem głowę spomiędzy jej nóg, była całkiem zadowolona.
Sądziłem, że ja też. Ale odkąd Brenna pojawiła się w Dime
w seksownym topie wiązanym na szyi i kleiła się do mojego kolegi
z drużyny, jestem na nią cholernie napalony. A potem ta nieprzyzwoita
sukienka, którą założyła na koncert metalowy Danny’ego? Chryste, pragnę
tej dziewczyny.
Do końca kolacji dyskutujemy głównie o hokeju. Brenna nie żartowała
— Ed Mulder ma obsesję na punkcie Oilersów i wie o nich wszystko. Przy
deserze nie przestaje mówić o najnowszym naborze i nieustannie dopytuje
Nilsa o najświeższe wybory i co zawodnik sądzi na temat nowych talentów.
Chociaż czuję się z tym niezręcznie, zaczynam bardziej zwracać uwagę
na Muldera niż na Brennę.
Jej oskarżycielskie spojrzenie parzy mój policzek, gdy Mulder, Nils i ja
analizujemy szczegółowo przyszłą klasę nowicjuszy. Ale udaję, że nie
dostrzegam jej niezadowolenia, bo, do diabła, to też jest moja kariera. Jem
przecież kolację z moim przyszłym kolegą z drużyny. To oczywiste, że jest
teraz dla mnie najważniejszy.
Czuję wulkaniczny gniew Brenny, gdy tak pochłaniają mnie szczegóły na
temat Oilersów, które zdradza mi Nils. Może okazuję się przez to dupkiem,
ale coraz bardziej skupiam się na tym, co dobre dla mojej przyszłości, a nie
na tym, co złego pojawia się w relacji Brenny z Mulderem.
Dziewczyny, z którymi umawiałem się w szkole średniej, ciągle
oskarżały mnie o to, że jestem samolubny i mam obsesję na punkcie hokeja,
ale co w tym złego? Całe życie pracowałem na to, by zostać zawodowym
graczem. Nie zwodziłem kobiet ani nie składałem im żadnych obietnic. Od
pierwszego spotkania zawsze stawiałem sprawę jasno, że skupiam się
głównie na hokeju.
Kiedy więc Mulder proponuje, byśmy udali się do jego gabinetu na
drinka po kolacji, staję wobec decyzji. Widzę, że Brennie nie podoba się ten
podział według płci, i nie mam jej tego za złe. To nie dawne czasy.
Ale Theo Nilsson daje mi znak, bym do nich dołączył, a to z nim będę
jeździł na lodzie jesienią, i koniec końców okazuję się samolubnym
kutasem.
Idę za nim.

*
— Jesteś wkurzona — stwierdzam.
— O czym ty mówisz, Jake? Dlaczego, na Boga, miałabym być
wkurzona?
Jej sarkazm mnie powala.
I całkowicie na to zasługuję. Spędziłem dziś ponad godzinę w męskiej
jaskini Muldera. Teraz jest dziesiąta i stoimy na zewnątrz, czekając na nasz
samochód. Brenna nawet nie chce na mnie spojrzeć.
— Och, już wiem! — ciągnie, a w jej głosie pobrzmiewa szyderstwo. —
Masz na myśli to, że zostałam w salonie razem z pozostałymi paniami,
gdzie ściskałyśmy nasze naszyjniki pereł i grupowo mdlałyśmy, by potem
nawzajem cucić się solami trzeźwiącymi?
— Co za popieprzony pomysł. Sądzisz, że tym się kiedyś zajmowały
damy?
— Mogły! — Jej policzki czerwienią się z gniewu. — Czy zdajesz sobie
sprawę z tego, jaki to był dla mnie policzek? Patrzeć, jak oddalasz się, by
rozmawiać o sporcie z człowiekiem, który prowadzi ze mną rozmowę
o pracę w świecie sportu?
Ogarnia mnie poczucie winy.
— Wiem. — Wypuszczam oddech. — Gdy to robiłem, wiedziałem, że to
głupie zagranie.
— A mimo wszystko to zrobiłeś. — Jej oczy pałają gniewem. — Bo
jesteś kutasem.
— Hej, jedno głupie zagranie nie sprawia, że jestem kutasem —
protestuję. — I sama popatrz, musisz przyznać, że zainteresowanie swoją
osobą też było dzisiaj twoją jedyną motywacją. Chciałaś porozmawiać
z Mulderem o stażu i udowodnić, że sprawdzisz się w tej pracy. Cóż, ja też
chciałem udowodnić, że nadaję się do swojej pracy.
— Ale zainteresowanie sobą nie było jednak twoją motywacją. Nawet
nie wiedziałeś, że Theo Nilsson będzie tam dziś wieczorem.
— Tak, to się nazywa adaptacja. Nils się pojawił, a ja postanowiłem to
wykorzystać. Też byś tak zrobiła.
— Twoim zadaniem było poprawienie mi wizerunku, Connelly.
A zamiast tego cały czas promowałeś siebie. Co za strata czasu — warczy.
— Trzeba było poprosić kogoś innego, by ze mną poszedł. Powinnam
przyprowadzić McCarthy’ego.
— Po pierwsze, nawet nie zostałabyś zaproszona, gdybyś nie
wspomniała o mnie — wytykam jej. — Czyli nie byłoby potrzeby prosić
o to nikogo innego. A po drugie, jestem pewien, że pociąg McCarthy’ego
odjechał już ze stacji. Słyszałem ostatnio, że zabawił się z jakąś dziewczyną
po półfinałach i od tamtego czasu codziennie się widują.
Brenna wpatruje się we mnie z gniewem.
— O co chodzi? — pytam, wzruszając ramionami. — Nie zabijaj
posłańca.
— Myślałeś, że obejdzie mnie to, że McCarthy spotyka się z inną? —
Patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Moje uczucia do tego faceta
zniknęły, jak tylko pozwolił na to, byś to ty decydował, co może robić ze
swoim fiutem. Obchodzi mnie tylko to, że nie okazałeś mi wsparcia.
— Tylko na końcu — spieram się z nią. — Przez resztę czasu przecież
cię promowałem. Wiesz o tym.
Nie odpowiada mi. A potem pojawia się nasz samochód, a ona rusza do
niego zdecydowanym krokiem. Początkowo ustaliłem, że końcem trasy
będzie stacja kolejowa, by zostawić tam Brennę, ale teraz pochylam się
w stronę przedniego fotela i klepię kierowcę po ramieniu.
— Hej, tak naprawdę najpierw pojedziemy w inne miejsce. Czy możesz
nas zawieźć do O’Malley’s lub Boylston?
Brenna obraca głowę.
— Nie. Jedziemy na dworzec.
Mężczyzna przenosi spojrzenie ze mnie na Brennę.
— Przestań — mruczę do niej. — Wiesz, że potrzebujesz drinka. —
Chyba nie wypiła dziś wieczorem ani kropli alkoholu. Pozostałe kobiety
sączyły rosé. — Prawdziwego drinka — kuszę ją.
— Dobrze. O’Malley’s — mamrocze do kierowcy.
Chwilę później siedzimy naprzeciwko siebie w ciasnym boksie. Pub jest
zatłoczony do granic możliwości ludźmi, którzy chcą się zabawić w piątek,
ale mieliśmy szczęście, bo zjawiliśmy się w chwili, gdy wychodziła inna
para. Żadne z nas nie mówi ani słowa, gdy czekamy na kelnerkę, by
przyjęła nasze zamówienie. Panuje taki hałas, że kobieta z rudymi
kręconymi włosami musi krzyczeć, żeby tylko się przywitać.
Brenna studiuje kartę, a potem unosi głowę.
— Co piliście w gabinecie Muldera? — pyta krótko.
— Koniak — przyznaję.
— Remy Martin?
— Hennessy, bez dodatków.
— Weźmiemy dwa koniaki — mówi do kelnerki.
— Zaraz przyniosę — ćwierka ruda kobieta.
Kiedy znika, wpatruję się w Brennę z prawdziwym żalem.
— Przepraszam, że poszedłem do męskiej jaskini bez ciebie. Naprawdę
źle się z tym czuję.
— Pewnie — odpowiada.
W jej tonie nie słychać sarkazmu, więc chyba jest szczera. Tylko nie
wiem dokładnie w czym.
— Akceptujesz przeprosiny czy tylko przyjmujesz je do wiadomości? —
nalegam na odpowiedź.
— Cokolwiek sobie zażyczysz, Jakey.
Dzięki Bogu. Jensenówna, którą zacząłem doceniać, wróciła w pełnej
formie, wraz z kpiącym uśmieszkiem na ustach. Brakowało mi dziś tego
widoku.
— Mulder okazał się palantem — mówię szczerze. — Czy rzeczywiście
chcesz pracować dla kogoś takiego jak on?
— Gwarantuję ci, że każda stacja na świecie zatrudnia jednego lub
dwóch palantów. A ja nie pracowałabym bezpośrednio dla niego.
Podlegałabym jednemu z niższych rangą producentów i pewnie nie
miałabym do czynienia z Mulderem. Mam nadzieję. — Na jej twarzy widać
mieszane uczucia. — W poniedziałek zwiedzałam stację i trafiłam na plan
Hockey Corner. Było świetnie.
— Kip i Trevor? Kocham tych ludzi! Wyobrażasz sobie, jak by to było
znaleźć się w charakterze gościa w ich programie?
— Hej, miejsce gościa może z pewnością pojawić się w twojej
przyszłości, panie Gwiazdo Hokeja.
— A jeśli chodzi o ciebie? Chciałabyś stanąć przed czy za kamerą? —
Puszczam do niej oko. — Zalecam pojawienie się przed kamerą. Pomyśl
o tych wszystkich erekcjach, jakie wywołałabyś u męskiej populacji.
— Rany, sam pomysł, że fani hokeja waliliby sobie konia na mój widok,
wzbudza we mnie tyle emocji! Każda dziewczynka o tym marzy.
Z ulgą zauważam, że zaczyna się odprężać. Jej ramiona w końcu się
rozluźniają i przestają być twarde jak drewno, a tak wyglądały przez cały
wieczór. Kiedy kelnerka wraca z dwoma kieliszkami koniaku, unoszę swój
w górę.
— Na zdrowie — zaczynam.
Po chwili wahania trąca się ze mną swoim kieliszkiem.
— Na zdrowie — powtarza.
Pijemy, spoglądając na siebie.
— Ciekaw jestem — mówię.
Brenna bierze kolejny łyk.
— Czego?
— Czy twój ojciec jest powodem, dla którego tak bardzo pragniesz tego
stażu? Czy on cię do niego zmusił? A może masz nadzieję zrobić na nim
wrażenie?
Brenna przewraca oczami.
— Nie, nie i nie. Oczywiście, że z powodu taty zaczęłam oglądać hokej,
ale nie mógł mnie zmusić do pokochania tego sportu. Za to odpowiada
sama gra.
— Jak to było dorastać z nim? Wygląda mi na upierdliwego faceta.
— Bo taki jest.
Nie mówi nic więcej, co powoduje, że staję się bardziej ostrożny.
Kiedy dostrzega moją minę, mówi:
— Wyluzuj, miałam normalne dzieciństwo. Mój tata nie gnębił mnie ani
nic w tym rodzaju. Po prostu nie jesteśmy już sobie tak bliscy jak kiedyś. I,
tak, czasami okazuje się dupkiem. Albo ma być tak, jak on chce, albo
wynocha, wiesz? Chyba trenerzy już tak mają.
Myślę o swoim trenerze i jego wyrazie twarzy za każdym razem, gdy
ktoś wspomina o Chadzie Jensenie.
— Trener Pedersen nienawidzi twojego taty.
— I z wzajemnością. Ale mają przecież wspólną przeszłość.
— Przeszłość — powtarzam, potrząsając głową na samą myśl. —
Przeszłość to bzdura. Nie rozumiem, czemu ludzie nie mogą sobie
odpuścić. Czemu nie potrafią zostawić za sobą tego, co się wydarzyło?
Było, minęło — co można zyskać, w kółko się tym zajmując?
— To prawda. — Po jej oczach widać, że się zamyśliła. — Staram się
nigdy nie myśleć o przeszłości.
— Czy nie powiedziałaś mi właśnie, że twoja przeszłość była mroczna
i pokręcona?
— Nie, powiedziałam ci, że moje dzieciństwo było normalne. Nigdy nie
twierdziłam, że w mojej przeszłości kryje się coś mrocznego i pokręconego.
A to niby nie jest intrygujące.
— Niech zgadnę. Nie zamierzasz mi o tym opowiadać.
— Dobrze zgadłeś.
Sączymy koniak. Obserwuję jej usta i to, jak jej dolna warga przywiera
do brzegu kieliszka, zanim go przechyli. Wysuwa język, by oblizać kroplę
wilgoci, która tam osiadła. Mam obsesję na punkcie jej ust.
— O czym teraz myślisz? — pyta Brenna.
— Nie chcesz wiedzieć.
— Sprawdź mnie.
— Myślę o twoich wargach.
Usta, o których mowa, wyginają się powoli.
— A konkretnie?
— Zastanawiam się, jak smakują.
— Pewnie jak koniak.
Odstawiam kieliszek i wysuwam się z boksu.
— Dokąd… — Milknie, kiedy wciskam swoje wielkie ciało na miejsce
obok niej. — Nie jestem w nastroju, Connelly.
— Nie jesteś w nastroju na co? — Siedzimy tak blisko siebie, że nasze
uda się stykają. Kładę rękę na oparciu kanapy, a drugą na stole i pochylam
się ku niej. — Przestań, czy nie chcesz się tego dowiedzieć?
— Czego?
— Czy zaiskrzy.
— Iskrzenie jest przereklamowane.
— Nie zgadzam się z tym. — Oblizuję dolną wargę, a jej oczy śledzą
ruch mojego języka.
Brenna wzdycha.
— Jesteś bardzo seksowny.
Uśmiecham się szeroko.
— Wiem.
— I bardzo pewny siebie.
— O tym też wiem.
Przerzuca włosy przez ramię. Nie wiem, czy celowo próbuje zwrócić
moją uwagę na swoją szyję, ale tak się dzieje. Mam ochotę przytulić twarz
do tej długiej, smukłej kolumny i wdychać jej zapach.
— Jesteś bardzo seksowna — powtarzam jej poprzednią uwagę. Mój głos
brzmi ochryple.
Uśmiecha się kpiąco.
— Wiem.
— I pewna siebie.
— O tym też wiem.
— Chyba jesteśmy do siebie podobni?
— Może. I pewnie dlatego nigdy by nam nie wyszło.
Unoszę głowę.
— Wyszło… co masz na myśli?
— Jako parze.
Śmieję się niskim, uwodzicielskim głosem.
— A kto mówi, że chcę, byśmy byli parą? Chcę tylko sprawdzić, czy jest
między nami chemia.
Brenna przysuwa się bliżej, a jej ciepły oddech łaskocze mnie w twarz.
Kładzie dłoń na moim kolanie i gładzi je kciukiem, by bardzo powoli
przesunąć rękę w stronę mojego krocza. Trudno, by nie zauważyła
nabrzmiałego miejsca w spodniach. Nie kładzie na nim ręki ani nie ściska.
Ale jednym paznokciem przesuwa wzdłuż krawędzi twardego brzegu, a ja
głośno jęczę.
— Oczywiście, że jest między nami chemia — mówi, a jej doskonałe
usta dzielą od mojej twarzy tylko centymetry. — Obydwoje o tym wiemy.
Nigdy nie było wątpliwości, czy między nami jest chemia. — Unosi brew.
— Może więc przestań pieprzyć o tym, czy chcesz się o tym dowiedzieć,
i powiedz mi po prostu, czego pragniesz.
— Dobrze — odpowiadam, bo nie jestem z tych, którzy unikają wyzwań.
— Chcę cię pocałować.
Rozdział szesnasty
Brenna

Nic dobrego nie może wyniknąć z pocałunku z Jakiem. Ale jakoś słabo
się przed tym bronię. Ed Mulder przez cały wieczór kruszył moją zbroję,
udowadniając mi, że każde spotkanie z tym człowiekiem to kompletna
strata czasu. Przez niego mam nerwy napięte jak postronki, a jednocześnie
mój żołądek wypełnia mnóstwo koniaku.
Poza tym Jake jest naprawdę atrakcyjny. Widok jego rzeźbionej twarzy
mógłby wstrzymać ruch na ulicy. Szerokie, atletyczne ciało byłoby w stanie
spowodować karambol na dziesięć samochodów. Mówiąc wprost, jeśli
jesteś właśnie w aucie, gdy dostrzeżesz Jake’a Connelly’ego, to wiedz, że
znalazłaś się w poważnym niebezpieczeństwie.
Przyglądam się jego ustom. Nie są mięsiste, ale dolna warga jest
znacznie pełniejsza niż górna. Nie mogę zaprzeczyć, że kiedy musnął moje
usta na zeszłotygodniowym koncercie, nabrałam ochoty na coś więcej.
Chciałam prawdziwego pocałunku. I wciąż tego chcę. Pragnę sprawdzić,
jak smakuje Jake. Mam też ochotę usłyszeć dźwięk, który wyda z siebie,
kiedy wsunę mu język w usta.
Oczekiwanie na to sprawia, że przyspiesza mi puls.
— Jeden pocałunek — zgadzam się.
— Nie zadowoli cię tylko jeden.
Bezczelny błysk w jego oku niesamowicie mnie podnieca. Lubię takich
facetów. Bezpośrednich i pewnych siebie. Samców alfa, ale nie takich,
którzy tylko rozkazują i stają się w końcu nieznośni.
Jake jest swobodny i pewny siebie. Wie, kim jest i czego chce. Chyba
dlatego tak szybko wybaczyłam mu zachowanie na przyjęciu. Nie tylko
mam chyba (w porządku, nie chyba) słabość do zuchwałych dupków, ale
też doceniam w nim człowieka, który dąży do tego, czego pragnie. Taka jest
właśnie różnica między Jakiem a kimś takim jak Mike Hollis. Hollis jest
pewny siebie, ale kiedy przychodzi co do czego, nie potrafiłby powiedzieć,
że zamierza mnie pocałować. Hollis czekałby, aż ja go pocałuję.
A dlaczego myślę teraz o Hollisie?
Przesuwam palcami po udzie Jake’a i powoli przenoszę je na jego pierś.
Ma tak mocno zaznaczone mięśnie, że czuję ich kuszące krawędzie, mimo
że ma na sobie koszulę. Gładzę go przez materiał ciemnoniebieskiej
zapinanej na guziki koszuli. Ta krótka pieszczota sprawia, że w jego oczach
pojawia się pożądanie. Kiedy sięgam palcami do obojczyków, jego grdyka
porusza się, gdy Jake przełyka.
Uśmiecham się lekko.
— Wszystko w porządku?
— Świetnie. Czuję się świetnie. — Odchrząkuje.
Dotykam dłonią tej niewiarygodnie pięknej twarzy. Przesuwam
opuszkiem kciuka po dolnej wardze Jake’a. W jego spojrzeniu widać żar.
W mgnieniu oka jego długie palce wplątują się w moje włosy, a dłoń
spoczywa na moim karku.
Jake przyciąga bliżej moją głowę i dotyka ustami moich ust. Od dawna
w moim życiu nie było takiego pocałunku jak ten. Zaczyna się powolnym,
gorącym, acz miękkim zetknięciem się warg i lekkim jak piórko
muśnięciem językiem. Jakby wprawiał w ruch coś, czego nie da się
zatrzymać. Wznieca żar, a każdy jego zaczepny pocałunek jest pieszczotą,
aż w końcu jęczy i całuje mnie żarliwie. Ogarnia nas płomień. Jake ma
namiętne, głodne usta, ale nie próbuje mnie lizać po twarzy ani pożerać. To
kontrolowany pocałunek, zdecydowany, lecz chciwy, pełen pasji
i wspaniałych pieszczot językiem.
Jęczę. Nie mogę tego powstrzymać. Chichocze mi w usta i odrywa się
ode mnie.
— Dobrze całujesz — mówi ochryple.
— Ty też jesteś niezły. — I znów rzucamy się na siebie, całując się
w boksie jak szaleni. Nawet nie drgnę, gdy dobiegają mnie odgłosy
wiwatów, wybijające się ponad muzykę. Niech sobie patrzą. Mam to
gdzieś, mogą nawet jeść popcorn w czasie tego seansu.
Dziewczyna w toalecie, którą słyszałam w zeszłym tygodniu, chwaląca
język Jake’a, miała stuprocentową rację. Ten chłopak ma niewiarygodny
język. Czuję się, jakby się otworzyło przede mną niebo. A jego wielka,
ciepła ręka ściska teraz moje udo. Pragnę wspiąć się na jego kolana
i całować go jak szalona, ale znajdujemy się w barze, całkowicie ubrani.
Jedynie to, że przebywamy w miejscu publicznym, powstrzymuje mnie
przed podjęciem naprawdę głupiej decyzji.
Odrywam się od niego, oddychając ciężko. Cudowne oczy Jake’a
wpatrują się we mnie. Mają barwę głębokiej zieleni, jak dżungla po ulewie.
Rozumiem teraz, dlaczego kobiety tracą dla niego głowę.
Pospiesznie przełykam koniak, a potem wzdrygam się, gdy zabiera mi
kieliszek z ręki. Szorstkie czubki jego palców przebiegają po kostkach
moich dłoni. Drżę.
— To moje — rzucam oskarżycielsko, kiedy dopija mojego drinka.
— Zamówimy drugą kolejkę.
— To raczej nie jest dobry pomysł. — Mówię ochryple, więc
odchrząkuję. Dwukrotnie. — Powinnam już iść.
Jake przytakuje.
— Dobrze. Poproszę o rachunek.
Wskazuję nasze puste kieliszki.
— Tak przy okazji, to się liczy jako nasza randka.
Śmieje się niskim, seksownym głosem.
— W twoich marzeniach. To nie jest randka. Wciąż pozostaję twoim
udawanym chłopakiem.
— Och, naprawdę? Czy to był udawany pocałunek?
— To nie jest prawdziwa randka — stwierdza twardo. — Ale pewnie
powinniśmy ustalić jakiś termin. Kiedy jesteś wolna?
— Nigdy.
— Co sądzisz o jutrze?
Dwa wieczory pod rząd? Czy on upadł na głowę? Nie robię tak nawet
w przypadku facetów, z którymi umawiam się na serio.
— O rany. Nie możesz się doczekać, żeby mnie znowu zobaczyć,
prawda?
— Tak — przyznaje, a mnie zdradza serce, zatrzymując się na chwilę. —
Czyli jak? Jutro?
Rozpadam się jak domek z kart.
— Dobrze. Ale nie przyjadę do Bostonu. W ciągu jednego tygodnia
spędziłam tu tyle czasu, że wystarczy mi na całe życie.
— Wybiorę jakieś miejsce bliżej Hastings — zapewnia. — Wezmę
samochód Brooksa — czy mam po ciebie przyjechać?
— Oczywiście, że nie. — W żadnym razie nie pozwolę Jake’owi pojawić
się na progu domu mojego ojca, by mnie zabrał na randkę. — Chyba że
chcesz stracić życie.
Śmieje się pod nosem, wiedząc, o co mi chodzi.
— Miałem nadzieję, że powiesz nie, ale jestem dżentelmenem, więc
musiałem zapytać. Zapłacę jednak za twoją taksówkę.
— Nie potrzebuję twojej dobroczynności — kpię.
— Lubisz wszystko komplikować, prawda?
— Owszem. — Szukam w torebce portfela.
— Chcesz się jeszcze pocałować, zanim wyjdziemy? — Ton Jake’a
zdradza chłopięcą nadzieję.
— Nie.
W jego spojrzeniu pojawia się szatański błysk.
— A może obciąganko?
— Ojej, dziękuję za propozycję, ale nie mam penisa.
Od śmiechu Jake’a robi mi się gorąco. Śmieje się głęboko i gardłowo,
a ja mam ochotę go nagrać, by móc odsłuchiwać ten dźwięk, kiedy tylko
zechcę. To mnie przeraża i niepokoi. Zaczynam się dobrze czuć
w towarzystwie tego faceta i martwię się tym. I to bardzo.

— Późno wróciłaś wczoraj wieczorem. — Ojciec wita mnie rano,


niezadowolony, gdy wchodzę do kuchni. — Pewnie imprezowałaś?
Zaglądam do lodówki i przewracam oczami, patrząc na margarynę, bo
nie mogę tego mu zrobić prosto w twarz.
— Tato, wróciłam do domu około dwunastej. W piątkowy wieczór.
I musiałam złapać pociąg o jedenastej, by dotrzeć do domu o północy. Tak
więc wcale nie „imprezowałam” — obracam się do niego, by zobaczył, jak
robię cudzysłów w powietrzu — o jedenastej wieczorem. W piątkowy
wieczór.
— Jesteś za stara, by mi pyskować.
— I za stara, byś mnie krytykował za to, jak spędzam czas.
Rozmawialiśmy już o tym. Powiedziałeś, że nie będziesz mi prawić kazań.
— Nie, to ty o tym mówiłaś. A ja nie powiedziałem ani jednego
cholernego słowa. — On się nie obawia jawnie przewrócić oczami.
Przechodzi obok mnie, ubrany w spodnie w kratkę, wełniane skarpety
i sweter z logo hokejowym Briar.
Staje przy ekspresie do kawy, niesamowitym urządzeniu, które ciocia
Sheryl podarowała mu na święta w zeszłym roku. Dziwi mnie to, że go
używa. Taty nie obchodzi, czy jakiś produkt ma dzwonki i gwizdki, chyba
że jest to najlepszy sprzęt hokejowy. W innym wypadku nie ma to dla niego
znaczenia.
— Chcesz kubek? — proponuje.
— Nie, dzięki. — Wskakuję na jeden ze stołków przy kuchennym blacie.
Nogi ma krzywe, więc chwieje się przez chwilę, aż odzyskuje równowagę.
Otwieram jogurt i zaczynam go jeść, a tata stoi przy zlewie i czeka, aż kawa
się zaparzy.
— Nie musiałaś jechać pociągiem — mówi szorstko. — Mogłaś
pożyczyć jeepa.
— Serio? Znów mi wolno jeździć twoim drogocennym autem? Sądziłam,
że od czasu, jak wjechałam w skrzynkę pocztową, dostałam zakaz
prowadzenia jeepa.
— Bo dostałaś. Ale to było, zaraz, dwa lata temu? Mogłem mieć
nadzieję, że od tamtego czasu zmądrzałaś i nauczyłaś się, jak prawidłowo
jeździć.
— Mogłeś mieć nadzieję. — Przełykam kolejną łyżkę jogurtu. — Nie
mam nic przeciwko, by jeździć pociągiem. Dzięki temu mam czas na
przeczytanie lektur na zajęcia i sprawozdań z meczów. A wy w ten weekend
gracie charytatywnie, prawda?
Tata kiwa głową, ale nie wydaje się tym podekscytowany. W tym roku
Komitet Hokejowej Dywizji I postanowił, że każda drużyna weźmie udział
w charytatywnym pokazie w weekend przed finałami konferencji i nie
będzie grać od razu meczu finałowego po półfinałowej rundzie. Pokazy
organizowane są przez różne stowarzyszenia działające na rzecz walki
z rakiem w całym kraju i wszystkie przychody ze sprzedaży biletów zostaną
im przekazane. Oczywiście, cel jest szczytny, ale wiem, że tata i jego
zawodnicy palą się do rozegrania finałów.
— A co z finałami? Jesteście gotowi?
Ojciec ponownie potakuje. Nie wiem, jak się mieści tyle pewności siebie
w jednym ruchu głowy.
— Będziemy.
— Trudno będzie pokonać Szkarłatnych.
— Owszem. — Oto mój tata, wyjątkowy rozmówca.
Wyskrobuję ostatni gram jogurtu z plastikowego pojemnika.
— Nieźle sobie radzą w tym roku — zauważam. — Są bardzo, bardzo
dobrzy.
Nie tylko w grze w hokeja. Na przykład Jake Connelly ma niezrównane
umiejętności również w innych obszarach. Jak całowanie. I podniecanie
mnie. I…
I muszę zmienić bieg tych myśli, pronto. Bo moje ciało przebiegają
ciarki, a nie powinnam tego odczuwać, będąc tak blisko ojca.
— Wiesz, wolno ci powiedzieć jedną czy dwie miłe rzeczy na temat Har-
vardu — odzywam się do niego. — Nienawiść do ich trenera nie oznacza,
że jego gracze są straszni.
— Niektórzy są nieźli — przyznaje. — A inni dobrzy, ale grają
nieczysto.
— Jak Brooks Weston.
Znów potakuje.
— Ten chłopak to zabijaka, a Pedersen jeszcze go do tego zachęca. —
Kiedy wymawia nazwisko Pedersena, jego głos jest pełen jadu.
— Jakim był graczem? — pytam z zaciekawieniem. — To jest Pedersen.
Na twarzy taty widać zdenerwowanie, a jego masywne ciało się spina.
— Co masz na myśli?
— No wiesz, grałeś z nim w Yale. Byliście w tej samej drużynie przez co
najmniej kilka sezonów, prawda?
— Prawda. — Teraz odpowiada ostrożnie.
— Jakim więc był graczem? — powtarzam. — Nieustępliwym
napastnikiem? Dominatorem? Grał nieczysto?
— Nieczysto, jakby tarzał się w błocie. Nigdy nie szanowałem jego stylu
gry.
— A teraz nie szanujesz stylu, w jakim trenuje innych.
— O nie. — Tata bierze duży łyk kawy i patrzy na mnie znad kubka. —
A czy ty uważasz inaczej?
Rozmyślam nad tym.
— Tak i nie. Wiesz, można grać nieczysto i można grać brutalnie. Wielu
trenerów zachęca zawodników, by grali brutalnie — przypominam mu.
— To niczego nie usprawiedliwia. Promuje brutalność.
Muszę się zaśmiać.
— Hokej jest jednym z najbardziej brutalnych sportów, jakie istnieją!
Faceci ślizgają się na lodzie z ostrzami na stopach i wielkimi kijami
w rękach. Uderzają ciałami w bandy, nieustannie otrzymują ciosy, krążki
walą w ich twarze…
— Dokładnie. Ten sport już jest wystarczająco brutalny — zgadza się
tata. — Po co więc starać się, by był jeszcze bardziej bezwzględny? Graj
czysto i honorowo. — Zaciska mocniej szczękę. — Daryl Pedersen nie wie
jednak, co to znaczy „czysto i honorowo”.
Celna uwaga. A ja nie potrafię w żaden sposób ocenić, jak bardzo
nieczysto gra Pedersen. W tym sezonie widziałam tylko kilka meczów Har-
vardu, więc trudno mi stwierdzić, jak bardzo oszukują jego zawodnicy.
Wiem za to, jak nieprzyzwoicie całuje Jake. Czy to się liczy?
— Co zaplanowałaś na dzisiaj? — pyta tata, zmieniając temat.
— Muszę skończyć artykuł na zajęcia z pisania wiadomości, ale pewnie
zajmę się tym później. Teraz pójdę do domu Summer.
— W sobotę rano?
— Tak, chce, żebym jej pomogła zrobić porządki w szafie.
— Nie rozumiem kobiet — stwierdza tata.
— Jesteśmy dość popieprzone. Przyznaję.
— Słyszałem o tej dziewczynie, Summer — dodaje i marszczy brwi, co
jest jego znakiem rozpoznawczym.
Odpowiadam mu tym samym.
— Jest moją dobrą przyjaciółką.
— Jej brat mówił, że jest szalona.
— Cóż, tak. Nie zaprzeczę. Jest dziwna, melodramatyczna i komiczna.
Ale nie powinieneś wierzyć we wszystko, co mówi Dean.
— Powiedział, że spaliła szkołę.
Uśmiecham się do niego szeroko.
— Zważając na to, że Uniwersytet Brown nadal stoi, możemy założyć,
że Dean przesadzał. — Zsuwam się ze stołka. — Muszę się ubrać. Do
zobaczenia później.

Godzinę później leżę na łóżku Summer i przeglądam telefon. Nie muszę


mówić, że szybko weszło nam w zwyczaj, że obserwuję ją, jak przymierza
każdy ciuch po kolei ze swojej garderoby, po czym pozuje w nim przede
mną jak modelka.
— Bee! — gdera. — Patrz uważnie!
Odkładam telefon i siadam na łóżku.
— Nie — oznajmiam — bo to szaleństwo. Właśnie przymierzyłaś cztery
różne kaszmirowe swetry w tym samym kolorze — białym. Były
identyczne. I wszystkie wyglądały jak nowe!
Przyjaciółka zaczyna wykład na temat tego, czym różni się Prada od
Gucci i od Chanel, aż muszę ją powstrzymać ruchem dłoni, bo, słowo
honoru, jak dalej będzie gadać o Chanel, stracę nad sobą kontrolę. Ma
obsesję na temat tego domu mody i jeśli nikt jej nie powstrzyma, może
mówić o nim godzinami.
— Rozumiem, to swetry od projektantów. Ale wiosenne porządki
polegają na tym, by pozbywać się rzeczy, a ty nie wyrzuciłaś nawet jednej.
— Wskazuję palcem na stosik ubrań leżących u stóp łóżka. Mają zostać
przekazane na cele charytatywne. Są wśród nich dwie koszulki, dżinsy
i jeden kardigan.
— Z trudem przychodzi mi rozstawanie się z rzeczami — prycha,
przerzucając blond włosy przez ramię.
— Czy nie masz osobnej garderoby w mieszkaniu w Greenwich?
I kolejnej na Manhattanie?
— Owszem. Co z tego?
— To, że nikt nie potrzebuje tylu szaf, Summer! Mnie wystarcza kilka
ciuchów, które noszę jeden po drugim.
— Ty ubierasz się tylko na czarno — odpowiada. — Oczywiście, że
łatwo jest zestawić strój, jeśli nosi się tylko czarne rzeczy. Moda wcale cię
nie obchodzi — zakładasz czarną koszulę, czarne spodnie i czarne buty,
malujesz usta czerwoną szminką i jesteś gotowa. Cóż, czarny to nie mój
kolor. Sprawia, że wyglądam za bardzo BDSM. Potrzebuję koloru, Brenna!
Moje życie jest kolorowe. Jestem kolorową osobą…
— Jesteś zwariowaną osobą — odpieram.
— Nie jestem.
— Jesteś — potwierdza jej chłopak, wchodząc do pokoju. Falują tatuaże,
pokrywające ręce Fitza niczym rękawy. Obejmuje od tyłu Summer
i pochyla głowę, by pocałować ją słodko w policzek.
— Nienawidzę was — warczę. — Jesteście tak obrzydliwie szczęśliwi.
Idźcie sobie być szczęśliwi gdzieś indziej.
— Wybacz, Bee, ale nie zamierzamy ukrywać naszej miłości przed
światem — mówi Summer i zaczyna całować Fitza w policzek, cmokając
głośno, aż chce mi się wymiotować.
No cóż, może to nie do końca szczere, ale udaję nudności, bo moją
przyjaciółkę to bawi.
— Czym się zajmujecie? — Fitz zerka na mnie. — Nie zdawałem sobie
nawet sprawy, że tu jesteście.
— Spałeś, kiedy pojawiła się Bee — mówi Summer. — Porządkujemy
szafę. Oddaję parę rzeczy na cele charytatywne.
Fitz patrzy na pełną szafę, a potem na niewielką kupkę ubrań na łóżku.
— Fajnie. Dopiero zaczęłyście?
Prycham.
— Zajmujemy się tym od ponad godziny! W tym czasie Summer
postanowiła oddać tylko jedną koszulkę.
— To nie jest zwykła koszulka — protestuje Summer.
Nasze głosy wywabiają z korytarza Hollisa. Wchodzi do pokoju Summer
i siada w nogach łóżka. Ma na sobie spodnie od dresu i podkoszulek,
a kiedy jego nagie stopy opadają na ubrania, które mają zostać przekazane
na cele charytatywne, nawet tego nie zauważa.
— Jak słodko. Przymierzasz przed nami ubrania? Kiedy przyjdzie czas
na bieliznę? Fitz, powiedz swojej dziewczynie, że domagam się pokazu
bielizny w ramach zadośćuczynienia za emocjonalne cierpienia, jakie mi
zafundowała.
— O czym ty gadasz? — pytam go.
Siedzę u wezgłowia łóżka, więc musi się mocno odwrócić, by napotkać
mój wzrok.
— Summer mi powiedziała, co zrobiłyście, wstrętne dziewuchy.
Spoglądam na niego bez zrozumienia.
— O mojej prześladowczyni? — podpowiada mi. — Wiem, że
przyłożyłyście do tego rękę.
— Ona cię nie prześladuje — protestuje Summer.
— Mówisz poważnie? — Hollis wpatruje się w nią. — Dzwoni do mnie
codziennie, odkąd wybraliśmy się na kolację.
— Na kolację poszliście w czwartek — przypomina mu Summer. — To
zaledwie dwa dni temu. Co oznacza, że zadzwoniła do ciebie dwa razy.
Wyluzuj.
— Dwa razy? Kurwa, chciałbym! Dzwoni do mnie przynajmniej trzy
razy dziennie.
— Tak, a ty za każdym razem odbierasz — odgryza się Summer —
i rozmawiasz z nią przez godzinę, a czasem i dłużej.
— Ja rozmawiam? — Przesuwa obiema dłońmi po włosach. — To ona
mówi! Ta laska się nie zamyka.
— Zakładam, że mówimy o Rupi? — upewniam się, walcząc ze
śmiechem.
— Oczywiście, że mówimy o Rupi! — ryczy Hollis. — To szalona
dziewczyna, chyba wiesz o tym, prawda? Jesteś pewna, że nie uciekła ze
szpitala psychiatrycznego na Bali?
— Bali? — powtarzam za nim.
— Powiedziała, że stamtąd pochodzi jej mama. Jest jakąś gwiazdą
filmową na Bali.
— Gwiazdą z Bollywood — chichocze Summer. — To oznacza Indie,
nie Bali.
— Och. — Hollis zastanawia się przez chwilę, a potem potrząsa głową.
— Nic z tego, wcale nie zrobiło mi się przez to lepiej. Ona wciąż jest
stuknięta.
— Jak się udała kolacja? — pytam go.
Obraca się, by zmierzyć mnie gniewnym spojrzeniem.
Mrugam uprzejmie.
— Niezbyt dobrze?
Ma chmurną twarz.
— Gadała cały czas i nie pozwoliła się nawet pocałować na dobranoc.
— Czekaj, mówisz, że chciałeś ją pocałować na dobranoc? — odzywa
się Fitz. Oparł się o krawędź biurka Summer. W tym czasie jego
dziewczyna z powrotem zanurzyła się w garderobie i zaczęła szperać wśród
wieszaków.
— Dokładnie to mówię, Colinie — odpowiada wyniośle Hollis. — Jej
szaleństwo nie ma nic wspólnego z tym, że chcę się z nią całować.
— Co za klasa — mówię do niego. — W głębi duszy jesteś
romantykiem.
Porusza brwiami.
— Hej, sklepik u Hollisa wciąż jest otwarty. Wpadaj, kiedy chcesz,
Jensen.
— Pas. Tak czy owak, nie było pocałunku, co?
— Nie! — Hollis jest zbulwersowany. — Nie całuje się na pierwszej
randce. Każe mi czekać! Aż do trzeciej.
Fitz zgina się wpół ze śmiechu.
— Czekaj — dyszy — znów umówiłeś się z nią na randkę?
Parskam śmiechem.
— Jeszcze dwa razy?
— Chyba nie mam wyboru — jęczy Hollis. — Zdaje się, że zabieram ją
na film we wtorek.
Fitz kiwa głową.
— To miłe. We wtorki bilety są za pół ceny. Powinniście zobaczyć nowy
film Marvela.
— Nie chcę oglądać nowego filmu Marvela, głupku. Nie chcę nigdzie iść
z tą dziewczyną. Jest za młoda i zbyt irytująca, i… — Podrywa się, a potem
wsuwa rękę do kieszeni dresów. Wyjmuje telefon i blednie na widok
ekranu. — O mój Boże, to ona.
— Zachowałeś ją w telefonie? — dopytuję.
— Ona to zrobiła. W środku obiadu zabrała mi telefon i zapisała mi swój
numer. Oznaczyła się jako Rupi, dodając emotikonki z serduszkami
w oczach. Do cholery, istnieje w moim telefonie z serduszkami w oczach.
Przewracam się na bok i trzęsę od bezgłośnego śmiechu.
Stojący przy biurku Fitz potrząsa głową z rozbawieniem.
— Wiesz, że możesz to zmienić, prawda?
Hollis jest jednak zbyt zajęty odbieraniem rozmowy. Ledwo mu się udaje
powiedzieć „Cześć”, a ze słuchawki już wylewa się potok
podekscytowanych słów.
Uśmiechamy się do siebie z Fitzem szeroko. Nie mam pojęcia, co mówi
Rupi, ale prędkość, z jaką to robi, przyprawia o zawrót głowy, a wyraz
przerażenia na twarzy Hollisa jest bezcenny. Od lat się tak dobrze nie
bawiłam.
— Ale ja nie lubię komedii romantycznych — jęczy.
Słowotok Rupi trwa dalej.
— Nie, nie chcę. Nie chcę oglądać filmu. Jeśli tak bardzo chcesz spędzać
ze mną czas, to może pójdziemy gdzieś i się pobzykamy.
Piski stają się jeszcze głośniejsze.
Zwijam się ze śmiechu.
— Rany boskie, dobrze! Pójdziemy obejrzeć twój głupi film, ale lepiej,
żebyś się ze mną całowała, Rupi. I nie gadaj bzdur o tym, że nie całujesz się
na drugiej randce, bo jeśli byłabyś inną laską, to już byśmy się bzykali.
Reszta świata nie istnieje teraz dla Mike’a Hollisa. Podnosi się z łóżka
i opuszcza pokój Summer. Z korytarza dobiega jego podenerwowany głos.
— Nie jestem maniakiem seksualnym! Nie uprawiałem seksu, odkąd cię
poznałem.
Zerkam na Fitza.
— Naprawdę?
— Chyba tak. Ale bądźmy poważni — wcześniej też nie był królem
bzykania. Dużo gada, ale tak naprawdę jest bardziej wybredny, niż potrafi
to przyznać. Nie wierzę, by udało mu się zaliczyć połowę tego, o czym
opowiada.
— Och, zdecydowanie nie — z garderoby dobiega stłumiony głos
Summer. — Ten chłopak kompletnie nie potrafi działać.
— Gra w hokeja — przypominam jej. — Zawodnicy hokejowi nie muszą
wiedzieć, jak działać poza lodowiskiem. Fanki zawsze cieszą się na ich
widok.
— Co sądzicie o tej sukience? — Summer pojawia się znów, mając na
sobie białą sukienkę bez ramiączek z falbanką na skraju.
— Ładna — odpowiada jej chłopak.
— Bee?
— Zbyt niewinna. Nigdy bym takiej nie założyła.
— Oczywiście, że nigdy byś jej nie założyła — nie jest czarna. Powiedz,
czy wyglądam w niej dobrze, czy nie.
— Wyglądasz dobrze we wszystkim. To okropne i nienawidzę cię za to.
A tak poważnie, mogłabyś się pozbyć połowy ciuchów, a i tak
wyglądałabyś jak supermodelka w tym, co by ci zostało.
Summer rozpromienia się.
— Masz rację, to wspaniała sukienka. Zatrzymam ją.
Wymieniam kolejne rozbawione spojrzenie z Fitzem. Wciąż mnie
zaskakuje, że tych dwoje stanowi parę. Mimo to w jakiś sposób ta sztuka
udaje się studentce mody i nerdowatemu graczowi.
— Co robicie dziś wieczorem? — pytam. — Myślę, że mój tata da
w kość swojej drużynie w tym tygodniu, więc może to wasza ostatnia
okazja, żeby trochę zaszaleć, co?
— Na pewno — odpowiada Fitz. — I nie wiem, pewnie po prostu… —
Wzrusza nieśmiało ramionami.
W tłumaczeniu: zamierzają spędzić całą noc w łóżku.
— A ty? — pyta Fitz.
— Pewnie zostanę w domu — kłamię.
— Naprawdę? Bez powtórki randki z Tindera? — Summer włącza się do
rozmowy. Upuszcza dwie wyblakłe bluzy na stos ubrań do oddania.
— Jaka randka z Tindera? — dopytuje Fitz.
— Bee była wczoraj wieczorem na randce. I nawet mi o niej nie
opowiedziała.
— Nie ma o czym mówić. Nie zagrało między nami i już się z nim
więcej nie zobaczę. — Niepokoi mnie to, jak naturalnie przychodzi mi
kłamstwo.
Summer posyła mi przepraszający uśmiech.
— Zaprosiłabym cię, byś spędziła z nami wieczór, ale będziemy bardzo
zajęci seksem.
Fitz wzdycha głośno.
— Skarbie.
— Co takiego?
On tylko potrząsa głową.
— Nie przejmujcie się — uśmiecham się do nich szeroko — i tak mam
tonę prac domowych do zrobienia.
— Brzmi ekscytująco — drażni się ze mną Summer.
Nawet nie wie jak bardzo.
Rozdział siedemnasty
Brenna

Jake przesyła mi wiadomość, podając miejsce naszej randki, gdy jem


kolację z tatą. Przygotowałam smażony makaron z warzywami z patelni.
Jemy w prawie kompletnej ciszy, bo ostatnio niewiele mamy sobie do
powiedzenia.
Kiedy dostrzega, że ekran mojego telefonu się rozświetla, na jego czole
pojawia się głęboka zmarszczka.
— Żadnych telefonów przy stole.
— Nawet go nie sprawdziłam — protestuję. — Nie mam wpływu na to,
że się aktywuje.
— Oczywiście, że masz. Nazywają to wyłącznikiem.
Spoglądam wymownie na telefon, który leży przy jego prawej ręce.
Odkąd usiedliśmy, dostał już cztery e-maile.
— Ty też możesz wyłączyć swój aparat.
Wpatrujemy się w siebie nawzajem. Tata stęka, nawija na widelec
makaron i wsuwa go do ust.
Dopiero gdy znajduję się na górze, w swoim pokoju, odczytuję
wiadomość od Jake’a. Otwieram szeroko usta, gdy dowiaduję się, dokąd
mamy pójść dziś wieczorem.

Ja: Kręgle????
Jake: Masz coś przeciwko temu?
Ja: Nic. Ale jestem w tym kiepska, więc jeśli miałeś nadzieję na jakieś
współzawodnictwo, to nie spodziewaj się go z mojej strony.
Jake: Nie potrzebuję współzawodnictwa. Zabawmy się. Zgoda?
Ja: Jasne, co mi tam.
Jake: Spotkamy się koło ósmej?
Ja: W porządku.

To mi daje półtorej godziny na przygotowania, ale już postanowiłam, że


nie będę się za bardzo wysilać, by wyglądać wspaniale dla Jake’a. Jedynym
powodem, dla którego wychodzę z nim dzisiaj, jest to, że poszedł ze mną
na przyjęcie.
Biorę prysznic, ubieram się, a potem otwieram mapy Google i wpisuję
adres kręgielni. Dzieli mnie od niej dwadzieścia pięć minut jazdy
samochodem, czyli znajduje się znacznie bliżej Hastings niż Cambridge.
Chwilę późnej schodzę na dół i przystaję w drzwiach pokoju dziennego.
Tata siedzi na kanapie i przewija mecz między Harvardem a Princeton,
który rozegrano w poprzedni weekend. Jake przemyka przez ekran jak
błyskawica, a ja zastanawiam się, czy ojciec doceniłby ironię, że za chwilę
spotkam się z Jakiem osobiście.
— Hej — odzywam się, by przyciągnąć jego uwagę. — Chciałam
zapytać, czy mogę pożyczyć jeepa. Spotykam się dziś wieczorem
z przyjacielem.
— Wszyscy ci tajemniczy przyjaciele — mamrocze tata, nie odrywając
wzroku od ekranu. — Czy któryś z nich ma jakieś imię?
— Oczywiście, że tak. — Ale ich nie podaję.
Tata prycha.
— Kluczyki są w holu. Postaraj się wrócić o rozsądnej porze.
Mam ochotę mu coś złośliwie odpowiedzieć, ale ponieważ pożycza mi
samochód, to się powstrzymuję.
— Nie czekaj na mnie — mówię zamiast tego.

*
Kiedy parkuję na prawie pustym placu przed lokalem o nazwie „Taniec
z kręglami”, Jake już tam jest. Nazwa kręgielni mnie zdumiewa. Może to
miało być nawiązanie do „Tańca z gwiazdami”? Ale odniesienie do tego
programu telewizyjnego zupełnie nie pasuje do kręgli, więc tak naprawdę
nie wiem, co właściciele mieli na myśli.
Parkuję jeepa obok błyszczącego mercedesa, o którego opiera się Jake.
Oprócz naszych samochodów na parkingu widać sedana, pick-upa i pięć lub
sześć motocykli, ustawionych przed drzwiami wejściowymi. Parking
wygląda jak nawiedzony.
— Ładny wózek — zauważam, wysiadając z jeepa. — Kupiłeś go za
premię po podpisaniu kontraktu?
— Nie. Właściwie nie wydałem z niej jeszcze ani grosza — przyznaje
Jake. — To samochód Brooksa.
— Po co mu samochód w mieście?
— Bo jest milionerem, a milionerzy mają samochody. Jezu, ślicznotko.
Muszę się roześmiać.
— Dla mnie ma to sens. — Podnoszę wzrok na wielki znak ponad
naszymi głowami. Obok nazwy „Taniec z kręglami” widnieje wielka
neonowa różowa kula, która wciąż mruga. — Często tu przychodzisz? —
pytam oschle.
— Co weekend poza sezonem. To miejsce drogie memu sercu.
To mnie zdumiewa.
— Naprawdę?
— Nie. Oczywiście, że nie. Wybrałem je, bo znajduje się mniej więcej
w połowie drogi między naszymi domami. — Prycha. — Łatwo cię nabrać.
— Tak, muszę to przyznać — odpowiadam z westchnieniem. —
Powinnam wiedzieć, że nie należy ci wierzyć, gdy mówisz, że masz serce.
— Zamykam jeepa i wkładam kluczyki do torebki.
Kiedy idziemy w kierunku wejścia, zauważam, że Jake zwalnia krok, by
dopasować się do mojego wolniejszego tempa.
— Oczywiście, że mam serce — droczy się ze mną. — Masz, poczuj.
W następnej chwili łapie mnie za rękę i wsuwa pod połę rozpiętej kurtki.
Rany boskie, mięśnie jego klaty są niesamowite. A ja czuję, jak drży pod
moimi palcami.
— Szybko ci bije serce, Connelly. Martwisz się, że skopię ci tyłek?
— Ani trochę. Już mi powiedziałaś, że jesteś beznadziejna w kręgle.
Cholera. Ma rację. Besztam samą siebie za to, że zdradziłam mu
wcześniej swoją słabość.
W środku wita nas kolejne miasto duchów. Kręgielnia mieści dziesięć
torów, ale tylko dwa z nich są zajęte. Przy recepcji stoi siwowłosy
dżentelmen, którego skóra wygląda jak wyprawiona, co zdradza, że spędził
zbyt wiele lat na słońcu. Wita nas uśmiechem, od którego pojawiają się
zmarszczki w kącikach jego ust.
— Dobry wieczór, ludzie! Może weźmiecie buty? — Mówi tak
chrapliwym głosem, jakby wypalał dwie paczki papierosów dziennie.
Odbieramy buty, a staruszek z siwym kucykiem mówi nam, że możemy
zająć dowolny tor. Wybieramy ten, który jest najbardziej oddalony od
innych graczy — starszej pary i grupki groźnie wyglądających
motocyklistów, którzy szydzą z siebie nawzajem i pohukują, odkąd
weszliśmy z Jakiem do środka. Jeden z nich, otyły facet z krzaczastą brodą,
właśnie zdobył strike’a i unosi ręce do góry w zwycięskim geście.
— O tym właśnie mówiłem, pojebie! — krzyczy.
Mężczyzna przy recepcji wzdryga się.
— Nie zwracajcie uwagi na tych ludzi. Są nieszkodliwi, ale ktoś
powinien im umyć usta mydłem.
— Nic nie szkodzi — mówię do niego. — Mój tata jest trenerem
hokeistów. Słyszałam już gorsze rzeczy.
Kierujemy się do naszego toru i siadamy na kanapie, by zmienić buty.
Ponieważ moje botki zapinają się na kilka zamków, więcej czasu zajmuje
mi ich zdjęcie, toteż Jake jest gotowy przede mną.
— Przyniosę coś do picia — proponuje. — Co wolisz? Piwo? Napój?
— Piwo wystarczy. Dzięki. — Nie mam nic przeciwko wypiciu jednego
czy dwóch piw. Przetrawię je w ciągu wieczora.
— Świetnie — mówi i odchodzi.
Wpatruję się w jego oddalające się plecy i podziwiam ich jędrność. Boże.
Nie mogę uwierzyć, że znalazłam się na randce z Jakiem Connellym. Życie
bywa zaskakujące.
Wzdycham i zakładam dziwaczne buty do gry, a potem podchodzę do
ekranu, który nakazuje mi, bym wprowadziła imiona graczy. Pierwszego
nazywam „Brenna”.
W miejscu drugiego gracza wpisuję „Mały Jakey”.
Zapisuję je, a kiedy Jake wraca z dwiema butelkami Bud Lighta, wciąż
się szeroko do siebie uśmiecham.
Zaraz potem robię jednak kwaśną minę.
— Bud Light?
— Mieli tylko to — odpowiada ze smutkiem Jake. — To nie jest miejsce
z klasą.
— Wystarczy nam — zapewniam go. — Dziękuję. — Biorę butelkę,
którą mi podaje, i szybko przełykam jej zawartość. Fuj. To najmniej lubiana
przeze mnie marka piwa.
— Zaraz wpiszę nasze imiona w… — Jake przerywa, zauważając ekran
nad naszymi głowami. Wzdycha. — Naprawdę? Ile ty masz lat, pięć?
— Nie, ale chyba ty masz tyle, Mały Jakey.
— Pokażę ci, kto tu ma pięć lat — warczy.
— I co zrobisz, wyciągniesz fiuta i zamachasz nim przed synami anarchii
i tym miłym staruszkiem?
Jake udaje, że się nad tym zastanawia.
— Masz rację. Zostawię ten ruch na później. — Wyciąga ku mnie
butelkę. — Na zdrowie.
— Na zdrowie.
Drugi wieczór z rzędu stukamy się napojami. Nie powinnam tak robić,
i to nie tylko dlatego, że on gra dla Harvardu. Zwykle nie umawiam się na
randki. Od czasów Erica nie miałam chłopaka na stałe i nie chciałam mieć.
A jeśli muszę to jakoś uzasadnić, to gdybym chciała mieć chłopaka, Jake
byłby ostatnim kandydatem, którego bym rozważała. Za kilka miesięcy
przeprowadza się do Edmonton. Jaki związek moglibyśmy stworzyć?
Rozglądam się po niezbyt ożywionej kręgielni, chłonąc dźwięk i widok.
Kręgle zderzają się ze sobą, motocykliści głośno gadają, światła jasno
świecą, a drewniana podłoga długich torów lśni.
Co ja tutaj robię?
— Brenna.
Przeszywa mnie gorący dreszcz, gdy słyszę, jak z ust Jake’a pada moje
imię. Jeszcze bardziej utwierdza mnie to w przekonaniu, że nie powinno
mnie tu być. Nie podoba mi się, jak mocno ten chłopak na mnie działa.
— Za dużo myślisz — stwierdza Jake prosto z mostu.
Oblizuję nagle wyschnięte usta.
— Skąd o tym wiesz?
— Zawsze masz taki wyraz twarzy, kiedy coś analizujesz. — Wzrusza
ramionami. — Zadajesz sobie pewnie pytanie, czemu się tu znalazłaś.
— A ty nie?
— Nie. Mówiłem ci, że jest między nami chemia i chcę zobaczyć, dokąd
nas to zaprowadzi.
Wypuszczam powietrze.
— Nigdzie nas to nie zaprowadzi, Connelly, więc nie myśl o tym.
Jedynym powodem, dla którego tu jestem, jest to, że wrobiłeś mnie
w randkę.
— Powtarzaj to sobie dalej, skarbie.
Czy czuję ciarki, kiedy nazywa mnie „skarbem”? Tak.
Czy podoba mi się to wrażenie? Wcale.
Szybko przełykam piwo, a potem odstawiam butelkę na półkę.
— Dobra. Do roboty.
Rozdział osiemnasty
Jake

Brenna w ogóle nie potrafi grać w kręgle, ale z przyjemnością się na nią
patrzy. Podchodzi do linii faulu w tych beznadziejnych butach, kołysząc
biodrami, a jej tyłek wygląda fenomenalnie w obcisłych czarnych dżinsach.
Jestem mężczyzną, który uwielbia tyłki, i nie mogę oderwać wzroku od jej
pupy.
I mimo że gra beznadziejnie, wkłada sto dziesięć procent serca w każdy
rzut. A jej twarz marszczy się w momencie koncentracji, gdy odchyla
ramię, obraca nadgarstek i rzuca jasnoróżową kulą. Nie ma wyczucia czasu,
a poślizg w jej wykonaniu nie istnieje, ale po raz pierwszy od sześciu
rzutów kula toczy się w linii prostej.
Brenna się cieszy, kiedy zmierza w stronę kręgli, ale w ostatniej chwili
zbacza, przewracając cztery kręgle, zamiast dać jej strike’a.
— Było tak blisko! — zawodzi.
Potem obraca się w moją stronę. Jeszcze nigdy według mnie nie
wyglądała piękniej. Jej policzki są zaczerwienione niczym jabłka, a oczy
błyszczą. Wykonuje uroczy krótki taniec, zbiegając z błyszczącego toru.
— Jestem coraz lepsza! — wykrzykuje.
— Można tylko iść w górę — zgadzam się z nią, a potem wstaję i rzucam
strike’a.
— Nienawidzę cię — oznajmia mi, kiedy na ekranie pojawia się mój
wynik.
Spuszczam Brennie łomot stulecia, ale tak naprawdę jej to nie obchodzi.
Szczerze mówiąc, nie zwracam większej uwagi na punkty. Zwykle
zawzięcie rywalizuję z innymi, ale dziś wieczór jestem szczęśliwy, że mogę
spędzić czas z Brenną. Od wieków nie byłem na prawdziwej randce.
Wczorajsze przyjęcie się nie liczy, bo żadne z nas nie bawiło się dobrze.
A koniaku w barze po przyjęciu też nie można uznać za randkę, bo więcej
się całowaliśmy, niż rozmawialiśmy.
Dzięki dzisiejszemu wieczorowi widzę Brennę w taki sposób, w jaki
jeszcze jej nie widziałem. Wyjście na kręgle nie należy raczej do
romantycznych sytuacji, ale dzięki nim możesz nieco poznać drugą osobę.
Czy lubi współzawodnictwo? Czy jest małostkowa? Czy smuci się, gdy
przegra, a może jeszcze gorzej, przechwala się, gdy wygra? Zwłaszcza
w przypadku dziewczyn randka w kręgielni ujawnia, czy laska zadziera
nosa. Znam kobiety, które kręcą nosem na widok lepkiej podłogi na torze
lub podłego piwa. Ale nie Brenna.
Kiedy wygrywam pierwszą grę, to właśnie Brenna proponuje kolejną.
— Ha! — triumfuję. — Spodobały ci się kręgle.
— To prawda. — Wzdycha z przesadnym dramatyzmem. — Naprawdę
mnie wciągnęły.
Przyglądam się jej, by sprawdzić, czy się ze mnie nie nabija. Ale na jej
twarzy nie ma nawet cienia szyderstwa.
— Mówię poważnie. Jest wspaniale. — Potrząsa głową ze zdumienia. —
Chyba naprawdę lubię kręgle.
Zdecydowany wyraz jej twarzy sprawia, że zginam się wpół ze śmiechu.
Kiedy już udaje mi się zapanować nad sobą, przysuwam się bliżej i mówię
poważnie.
— Chyba musimy to kiedyś powtórzyć… — I czekam.
Nie odpowiada mi. Zamiast tego podchodzi do ekranu dotykowego
i mówi:
— Dobrze, tym razem pozwolę, by Mały Jakey był pierwszy.
Ale kiedy moje imię pojawia się na ekranie, brzmi zwyczajnie: Jake.
Tłumię satysfakcję. Chyba zaczyna mnie coraz bardziej lubić.
Ja zdecydowanie coraz bardziej ją lubię.
— Możemy porozmawiać o hokeju? — pytam, podchodząc do półki
zwrotu kul. Zakochałem się w neonowej zielonej kuli, którą nazwałem
Pogromcą Strike’ów.
— A o czym dokładnie? — pyta podejrzliwie.
— Cóż, wkrótce będziemy grali przeciwko sobie. To ważny mecz.
— Tak, to ważny mecz — zgadza się ze mną.
— Powstaje pytanie, komu będziesz kibicować, kiedy usiądziesz na
widowni? Swojej uczelni czy nowemu chłopakowi? — Rzucam przez ramię
zadziorny uśmiech.
Teraz kolej na nią, by się zgięła ze śmiechu.
— Nie jesteś moim chłopakiem.
— Co innego mówiłaś Mulderowi…
— Mulder to kutas i nie czuję się źle z tym, że go okłamałam. A teraz
obróć się i rzucaj kulą, Jakey. Chcę popatrzeć na twój tyłek.
Uśmiecham się tak szeroko, że niemal pęka mi twarz. Cieszę się, że tego
nie widzi. Aby sprawić jej radość, robię przedstawienie ze swojego rzutu.
Rozluźniam ramiona i wyciągam się w przód, by zobaczyła mój wypięty
tyłek. Słyszę stłumiony dźwięk za plecami. Kiedy obracam głowę,
w ciemnych oczach Brenny szaleje ogień.
— Drażnisz się ze mną — oskarża mnie.
— Ja tylko gram w kręgle — odpowiadam niewinnie.
— Aha, pewnie. — Ześlizguje się z krzesła. — Słuchaj, czy tu nie jest
gorąco?
Chwilę później ściąga przez głowę czarną koszulkę z długimi rękawami,
aż zostaje w cienkiej czarnej kamizelce, która podkreśla kształt jej
doskonałych piersi. Dostrzegam koronkowe miseczki stanika, które wystają
z dekoltu. Robi mi się sucho w ustach. Wracam na kanapę i sięgam po
piwo. Obydwoje pijemy drugie, ale trzeciego już nie będzie. Powiedziałem
barmanowi, by po drugim niczego nam już nie sprzedawał.
Przełykam chłodny płyn, a Brenna podchodzi po kulę swoim najbardziej
uwodzicielskim krokiem. Przerzuca długie, błyszczące włosy przez ramię,
obraca się i, serio, oblizuje usta.
Pomóż mi, Boże.
Pierwszym rzutem strąca siedem kręgli.
— To twój najlepszy strzał! — Stojąc na skraju toru, posyłam jej słowa
zachęty. — W drugim rzucie strąć je wszystkie, ślicznotko. Uda ci się.
— Naprawdę? — pyta z powątpiewaniem. — Jeszcze ani razu nie udało
mi się rzucić spare.
— I co z tego? To nie oznacza, że tak się nie stanie tym razem.
I tak się nie dzieje. Jej druga kula trafia do rynny obok toru.
— Zapeszyłeś — narzeka Brenna, próbując przemknąć obok mnie.
Zahaczam ramieniem o jej smukłą talię, zanim uda jej się uciec. Mam
ochotę przyciągnąć ją do siebie i całować do utraty tchu, ale zadowalam się
przelotnym całusem w policzek.
— Czy ty właśnie pocałowałeś mnie w policzek? — pyta
z rozbawieniem.
— Tak. Masz z tym jakiś problem? — Kładę dłonie nad jej tyłkiem,
powstrzymując się, by nie przesunąć ich niżej. — Tak przy okazji, twój
tyłek wygląda niesamowicie w tych dżinsach.
— Wiem. Dlatego je założyłam.
Śmieję się pod nosem. Przesuwam dłonie ciut niżej, ale potem myślę
sobie: a do diabła. Stoję tyłem do pozostałych graczy, więc i tak nikt nie
zauważy, co robią moje ręce. Ściskam ją więc mocno za pupę.
Brenna wydaje ochrypły odgłos.
— Do cholery, Connelly, jesteśmy w miejscu publicznym.
— I co z tego?
— To, że nie możesz tak sobie ściskać mojego tyłka.
— Dlaczego nie?
Brenna milknie. Upływa kilka sekund, aż w końcu wzrusza ramionami.
— Wiesz co, nie mogę wymyślić dość dobrego powodu.
— Dokładnie. — Uśmiecham się szeroko i znów ściskam jej jędrne
pośladki, a potem klepię je lekko i zaczynam kolejną rundę.
Tym razem nie zdobywam strike’a. Jeden uparty kręgiel nie chce upaść,
ale strącam go w drugim rzucie. Ponownie biję na głowę Brennę, ale ona
się tym nie przejmuje. A jednak robi postępy, bo jej drugi wynik prawie
podwaja rezultat z pierwszej gry. Gdy na ekranie pojawiają się końcowe
liczby, siadamy na ławce i odprężamy się.
Kładę rękę na jej udzie i gładzę je od niechcenia. Nie odpycha mnie, ale
rzuca mi zamyślone spojrzenie.
— Lubisz dotykać.
— Czy to problem?
— Nie, po prostu nie spodziewałam się tego. Nie sądziłam, że będziesz
taki czuły.
— Cóż, jestem. — Wzruszam ramionami. — W przypadku lasek, które
lubię.
— Często się to zdarza? Sądziłam, że już ustaliliśmy, że nie bawisz się
w chodzenie z dziewczynami i umawiasz się tylko na seks.
— To nie oznacza, że nie lubię dziewczyn, z którymi sypiam. — Kreślę
kółka na jej kolanie. — Ale wydaje mi się, że ty też nie bawisz się
w chodzenie z chłopakami. A jeśli jest inaczej, nic o tym nie wiadomo.
— Wypytywałeś o mnie, Jakey?
— Tak — odpowiadam otwarcie. — I z tego, co wiem, nie umawiałaś się
z nikim, odkąd przeniosłaś się do Briar.
— To prawda — potwierdza.
— Gdzie chodziłaś przed Briar?
— Do college’u społecznego w New Hampshire.
— A tam umawiałaś się z kimś?
— Nie. Na moim koncie z college’u zapisany jest tylko nic nieznaczący
ciąg przygód, przynajmniej dopóki nie poznałam McCarthy’ego.
Czuję w piersi ukłucie zazdrości. Nie podoba mi się to, że nie uważa
McCarthy’ego za kogoś nieznaczącego.
— Czyli McCarthy nie był przygodą? — pytam ostrożnie.
— Przygoda oznacza, że zdarza się tylko raz. Josh był bardziej… —
Zamyśla się.
— Przyjacielem od pieprzenia? — kończę za nią.
— Odejmując od tego pieprzenie.
Czekajcie, co takiego?
Odstawiam piwo na stół. Teraz dopiero Brenna skupiła całą moją uwagę.
— Nie uprawialiście seksu? — Marszczę czoło ze zdumienia.
Zakładałem, że się ze sobą przespali.
— Nie.
— Ale się zabawialiście.
— Tak.
— Ale bez seksu.
Wygląda na rozbawioną.
— Której części tego zdania nie rozumiesz?
— Sam nie wiem… To chyba dla mnie dziwne. — Milknę na chwilę. —
Nie, nie trochę. To jest dla mnie bardzo dziwne.
— Dlaczego? — Brzmi tak, jakby się trochę broniła.
Wskazuję na nią.
— Popatrz tylko na siebie. Jesteś cholernie seksowna. Twierdzisz, że nie
próbował…
— Nie powiedziałam, że nie próbował. Ale… — Znów milknie.
— Ale co? Jesteś dziewicą?
— Nie. Ale bardzo uważam, kogo wpuszczam do środka.
Niech mnie szlag trafi, jeśli nie stanął mi od tego fiut. Nie może używać
takich słów jak „do środka”, bo teraz wyobrażam sobie, że to ja w niej
jestem, i robię się cholernie napalony.
— Robiliśmy inne rzeczy — mówi. — Zawsze są jeszcze inne rzeczy.
— Naprawdę? — Wydaje mi się, że mam żwir w gardle.
— Czyżby nikt ci nie powiedział, że możesz dojść bez uprawiania seksu?
— Nie, nie wiedziałem o tym. — Mrugam niewinnie. — Możesz mi
pokazać?
Brenna uderza mnie w ramię, lekko i zaczepnie.
— Chciałbyś.
— Chciałbym. Nie chcę cię przestraszyć, ale spójrz tylko na moje
krocze.
Pomimo rozbawienia robi to, o co ją proszę. Jej oczy od razu się
rozświetlają.
— O rany. Od rozmyślania od McCarthym robisz się twardy?
— Jak skała. — Wciągam ją na kolana, aż piszczy ze zdumienia.
Ale szybko odzyskuje rezon i już po chwili ociera się o mnie swoją
słodką pupą, próbując wygodnie się usadowić.
— Powiedz swojej erekcji, by przestała trącać mnie w tyłek — warczy
Brenna.
— Hej, to ty ją wywołałaś. — Przyciągam do siebie głowę Brenny, by
móc jej wyszeptać w ucho: — Jesteś podła, mówiąc o sposobach, w jakie
możesz sprawić, by facet doszedł bez wkładania go do środka.
Boże, jak ona pięknie pachnie. Wdycham woń jej szamponu, słodkiego,
z lekko ostrą nutą. To zabawne, bo Brenna jest dokładnym
przeciwieństwem — ostra, z lekką nutą słodyczy. Ale ja lubię ostrość. I to
bardzo.
— A co z tobą? — pytam.
— Co ze mną?
— Co ty miałaś z układu z McCarthym?
Unosi brew.
— Naprawdę chcesz wiedzieć, co mi robił kolega z twojej drużyny?
— Nie. Tak. Nie wiem. Może tak ogólnie — decyduję ostatecznie.
— Nie, zostawię to twojej wyobraźni.
A moja wyobraźnia właśnie się rozpędza, tyle że nie wyobrażam sobie
Josha McCarthy’ego w łóżku z Brenną. Wyobrażam sobie siebie.
— To coś zaraz ci zrobi dziurę w spodniach — drażni się ze mną, a ja
mam poczucie pewnej utraty, kiedy zsuwa się z moich kolan. — Co teraz?
Chcesz zagrać jeszcze raz, zanim wyjdziemy? — Sprawdza swój telefon.
— Jest dziesiąta. Jak długo jest tu otwarte?
— Chyba do jedenastej.
— Wyjdziemy, kiedy zamkną?
— Możemy.
Gra w kręgle ze wzwodem nie jest najłatwiejszym z zadań, ale udaje mi
się. Pokonuję ją po raz trzeci, a potem oddajemy buty i płacimy za nasz tor.
Na zewnątrz Brenna wymija swojego jeepa i podchodzi do mercedesa.
— Otwórz go — nakazuje.
Mój puls przyspiesza. Otwieram samochód.
Nie sięga do przednich drzwi, tylko siada na tylnej kanapie.
— Wsiadaj — mówi figlarnie.
Nie jestem z tych, którzy każą damie czekać. Wskakuję do samochodu
i zanim zdąży coś powiedzieć, przywieram ustami do jej ust. Smakuje
piwem i miętą, a jej ciało pode mną jest miękkie i ciepłe. Wspina mi się na
kolana, zachłannie badając językiem moje usta. Przebiegam rękami wzdłuż
jej kręgosłupa, a potem zaciskam dłonie na talii. Pragnę znaleźć się w niej.
Rozpaczliwie. Ale najwyraźniej nie jest to coś, na co ona chętnie pozwala.
— Nie dasz się dziś bzyknąć, prawda?
— Nie — szepcze przekornie. — Musisz sobie na to zasłużyć.
Jęczę w jej usta.
— Jak mam na to zasłużyć?
Ale ona uśmiecha się tylko i znów mnie całuje, wsuwając mi ręce pod
koszulę, by pogładzić mnie po nagiej piersi. Chryste. Uwielbiam to, kiedy
czuję na sobie jej ręce. I muszę jej dotknąć. Zdejmuję jej bluzkę
i podciągam kamizelkę w górę. Stanik pod spodem jest cienki jak papier.
Ale Brenna nie potrzebuje wkładek. Ma pełne, sterczące, cholernie
doskonałe piersi. Skubię jej sutki przez koronkowy materiał i cieszę się
jękiem, którym mnie nagradza.
— Jak ja o tym marzyłem — warczę i ściągam w dół stanik, obnażając
jej biust. Jest po prostu wspaniały. Wciągam w usta sterczący sutek i ssę tak
mocno, że niemal się upajam. Jej skóra smakuje wspaniale, a sutek jest
niczym niebo na języku. Czuję bolesne podniecenie, gdy liżę nabrzmiały
paciorek.
Brenna znów jęczy. Początkowo sądzę, że to z przyjemności, póki nie
dostrzegam w tym nuty rozpaczy.
— Co się stało? — pytam natychmiast.
— Nie mogę uwierzyć, że pozwalam graczowi Harvardu dotykać swoich
cycków.
Odprężam się. Śmiejąc się cicho, przesuwam językiem po jej drugim
sutku.
— Hej, to nie jest twój pierwszy raz z graczem Harvardu.
— Ale ty jesteś kapitanem drużyny — stwierdza ponuro. — To chyba
kiepski pomysł. W przyszłym tygodniu gramy przeciwko wam, do cholery.
Moi przyjaciele byliby wściekli, gdyby mnie teraz zobaczyli.
— Nie rozmawiajmy o hokeju. I kogo obchodzi, co myślą twoi
przyjaciele. — Wsysam jej sutek między wargi.
— Mnie. Mnie obchodzi, co myślą moi przyjaciele.
— Więc powinnaś przestać.
Pochłaniam jej usta w gorącym pocałunku, który pozbawia mnie rozumu.
Przewracam ją na plecy i przykrywam swoim ciałem, ocierając się o nią
podbrzuszem. Tylne siedzenie nie zapewnia zbyt wiele miejsca na
manewry, ale ja go nie potrzebuję. Wciąż przywierając do niej ustami,
rozpinam guzik jej dżinsów i zsuwam je razem z majtkami na tyle, by móc
sięgnąć do ciepłego raju między jej nogami.
Brenna jęczy cicho, kiedy przesuwam kciukiem po jej nabrzmiałej
łechtaczce.
— Jakie to cudowne.
— Tak? — pytam ochryple.
— O tak.
Dalej pocieram ją, drażniąc się z nią i badając dotykiem. Przesuwam
czubki palców w dół, do wejścia do pochwy i odkrywam, że jest
nieprawdopodobnie mokra. Jezu. Bardziej pragnę znaleźć się w niej niż
zaczerpnąć kolejny oddech. Niemal szlocham, wiedząc, że dziś wieczorem
się w niej nie znajdę. Zanurzam palce w tej słodkiej wilgoci, a potem
pocieram jej łechtaczkę powoli kolistym ruchem.
Zaczyna kołysać biodrami. Podpieram się na łokciu i patrzę, jak jej twarz
staje się coraz bardziej nieobecna, gdy bawię się jej cipką.
— Podoba mi się, kiedy tak leżysz — szepczę. — Na plecach.
Z rozłożonymi nogami. — Znów ją całuję, a ona ssie mocno mój język,
czym wywołuje mój jęk.
— To taki zły pomysł — odszeptuje.
— Powiedz mi więc, bym przestał.
— Nie.
— Co nie?
Brenna przyciska krocze do mojej ręki.
— Nie przestawaj.
Śmieję się w jej ramię, a potem opuszczam rękę, by znów móc ssać
i lizać jej sutki.
Wzdycha z jękiem.
— Nigdy nie przestawaj.
Uśmiecham się. Jak przez mgłę przypominam sobie, że nie tak dawno
temu powiedziała, że nigdy, przenigdy nie zabawi się ze mną. A teraz
znaleźliśmy się na tylnym siedzeniu samochodu i figlujemy, a ja odkrywam
jej cipkę. Wsuwam w nią palec i…
— O mój Boże — krztuszę się. Unoszę głowę znad jej piersi. — Jesteś
taka ciasna. — Zastanawiam się, czy to dlatego, że rzadko się bzyka, czy to
raczej mylne założenie. To, że nie przespała się z McCarthym, nie oznacza
bowiem, że nie mogła przespać się z kimś innym. Jest wybredna, ale nie
żyje w celibacie.
Łapię się na tym, że zaczynam się modlić, by mi się to udało. Może nie
dziś wieczorem, ale jutro, w następnym tygodniu albo za rok. Wezmę,
cokolwiek będzie mi dane. Tak bardzo jej pragnę.
Wkładam drugi palec, a ona zaciska się wokół mnie jeszcze mocniej.
Ledwo znalazło się miejsce dla dwóch palców. Dwóch, na litość boską.
Gładząc kciukiem jej łechtaczkę, wsuwam i wysuwam palce w powolnym
rytmie. Powieki Brenny stają się ciężkie i oddycha z wysiłkiem. Ocieram
się nieznacznie o jej udo, pieszcząc ją palcami.
— Chcę, żebyś mnie pocałował — kieruje moją głowę w dół, wkładając
mi palce we włosy, gdy odszukuje językiem mój język.
Pocałunek jest pospieszny i mokry. Ujeżdża moje palce, wydając
najseksowniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem. Odrywam się, by
zaczerpnąć powietrza.
— Zrobisz to dla mnie i dojdziesz?
Nie udaje mi się zrozumieć, co mruczy w odpowiedzi.
Śmieję się pod nosem. Nadal pieszczę ją ręką. Mam kompletnie mokre
palce. Wsuwam je w nią głęboko, potem wysuwam i pocieram mocno
okrężnymi ruchami tuż przy wejściu do pochwy.
— O mój Boże — wydusza z siebie.
Czuję drżenie jej orgazmu na moich palcach. Dreszcze przechodzą falami
po tym smukłym ciele. Wzdycha, wypuszczając powietrze w moje usta.
Połykam gardłowy dźwięk, całując ją, i przestaję uciskać łechtaczkę,
dotykam jej coraz wolniej i pozwalam, by doszła do siebie.
Jej powieki w końcu drżą i otwierają się. Uśmiecha się do mnie.
— Dobrze? — mruczę do niej.
— Bardzo — odmrukuje. Wzdycha ponownie i przytula się do mnie,
zanurzając twarz w mojej szyi.
— Rany boskie, lubisz się przytulać po seksie — zarzucam jej.
— Wcale nie — jej zaprzeczenie zostaje stłumione przez moją klatkę
piersiową.
— Ależ tak.
Przygryza zębami moje gardło.
— Nie mów nikomu.
— Dlaczego? Boisz się, że to zniszczy twoją reputację?
— Tak. Jestem złą dziewczyną, Jakey. Nie robię czegoś takiego jak
przytulanie.
— Dlaczego nie? Przytulanie jest cudowne. — Przeczesuję palcami jej
jedwabiste włosy. Na dole wciąż pulsuje i żadne z nas nie może tego
zignorować.
Brenna unosi głowę, a w jej oczach pojawia się diabelski błysk.
— Gościu, ty i twój wzwód.
Wsuwa rękę między nasze ciała i kładzie ją bezpośrednio na moim
fiucie. Nie mogę się powstrzymać i wpycham go w jej dłoń.
— Co my z tym zrobimy? — mówi z wyczekiwaniem.
— Cokolwiek — chrząkam. — Możesz ze mną zrobić, co tylko
zechcesz.
— Cokolwiek, ha?
— Cokolwiek. — Nawet w moich uszach mój głos wydaje się zduszony.
— Ale proszę, coś z tym zrób.
Jeden palec drażniąco przesuwa się w górę i w dół zamka w spodniach,
by poigrać z małą metalową blaszką. Boże, prawie przestaję oddychać. Nie
mogę zapanować nad biciem serca. Czuję się tak, jakbym właśnie rozegrał
pięciominutową zmianę. Jestem w trybie obrony.
Czuję dudnienie w uszach, a moje ciało pragnie doświadczyć ulgi. Chcę,
by Brenna ssała mi kutasa, masowała go i całowała. Nie obchodzi mnie, co
zrobi. Potrzebuję jej ręki albo ust.
Staram się być cierpliwy, ale moje mięśnie pozostają napięte i twarde
w oczekiwaniu na jej ruch.
W chwili, gdy ma już mi rozpiąć spodnie, rozlega się dzwonek telefonu.
Brenna klnie bezgłośnie.
— Powinnam to sprawdzić.
— Nie — mamroczę.
Siada prosto.
— Jak często ludzie dziś dzwonią, zamiast wysłać wiadomość?
Muszę się poddać.
— Nie za często.
— Dokładnie. Telefon oznacza, że to coś poważnego. — Podnosi torebkę
z podłogi i grzebie w niej. W chwili, gdy ujmuje telefon, jej nastrój się
zmienia. Znika wszelki ślad pożądania.
— Wszystko w porządku? — pytam szorstko.
Wpatruje się jeszcze przez chwilę w ekran, a potem wyłącza telefon.
— To nic takiego. — Mimo to wbija się w majtki i dżinsy, a ja wiem, że
Mały Jakey nie ma już szans na jej uwagę.
— Jest później, niż myślałam — stwierdza niezręcznie. — Powinnam
jechać do domu.
— Dobrze.
Waha się.
— Nie masz nic przeciwko?
— Oczywiście, że nie. — Czy spodziewała się, że będę ją strofować?
Oskarżę ją, że zostawiła mnie z nabrzmiałymi jajami? Bo to mogłoby
wskazywać, że jest mi coś winna, a przecież tak nie jest. Nie mam prawa
niczego od niej żądać, ani od jakiejkolwiek dziewczyny. Chcę, by Brenna
zrobiła mi loda, gdy sama będzie tego chciała. Najwyraźniej jednak nie ma
już na to nastroju. Tajemniczy rozmówca zniszczył tę chwilę.
— Naprawdę świetnie się bawiłam — wyznaje, kiedy odprowadzam ją
do jeepa.
— Tak jak i ja. — Zaglądam w jej oczy. — Czy zrobimy to raz jeszcze?
— Nie wiem.
— Wiesz. — Łapię ją za brodę, nie odrywając wzroku od jej oczu.
Powtarzam pytanie. — Czy zrobimy to raz jeszcze?
Po dłuższej chwili Brenna przytakuje.
Rozdział dziewiętnasty
Brenna

Jest już środa, a ja wciąż nie dostałam żadnej wiadomości z HockeyNet.


Co prawda Mulder nie powiedział, kiedy zostanie obsadzone miejsce
stażysty. Wybór osoby może zająć całe tygodnie, ale ja z niecierpliwością
czekam na informację.
Nawet jeśli jestem świadoma, że nie zrobiłam na nim wrażenia, to jakaś
część mnie wciąż ma nadzieję, że mi się uda. No tak, nadzieja jest matką
głupich. Chyba więc jestem głupia.
Kiedy po długim dniu na kampusie docieram do domu, okazuje się, że
tata jeszcze nie wrócił z areny. Chłopcy z Briar mieli dziś rano trening
z obciążeniem, a po południu jazdę na lodzie, więc nie spodziewam się taty
przed szóstą czy siódmą.
Przygotowuję obiad. Nic specjalnego, tylko spaghetti i sałatkę Cezar.
Zjadam swoją porcję przed telewizorem, oglądając fragmenty meczów na
HockeyNet. Strasznie się wkurzam, bo ktokolwiek je złożył, pominął kilka
najlepszych momentów z wczorajszego meczu Bruins. Mogłabym zrobić to
o wiele lepiej, przygotowując taśmę. Mam nadzieję, że dadzą mi szansę.
No proszę, znów zachowuję się jak przygłup.
Telefon na stole zaczyna brzęczeć i pojawia się na nim wiadomość.

Jake: Mogę do ciebie zadzwonić?

O rany. Ta iskra podniecenia, która rozpala mi się w brzuchu, zaczyna


mnie niepokoić. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy przez telefon, głównie
o meczu Bruinsów, bo oglądaliśmy go w tym samym czasie.
Nie zaprzeczę, że nasza randka połączona z kręglami okazała się
znacznie zabawniejsza, niż się spodziewałam. Tak samo jak nie
spodziewałam się orgazmu. Nie planowałam figlować z Jakiem. Sądziłam,
że mam większą siłę woli, ale temu facetowi nie można się oprzeć. Nawet
teraz, kilka dni później, wciąż o nim myślę. O jego palcach we mnie,
gorących ustach, które do mnie przywierają… Connelly jest bardzo dobry
w tym, co robi. Niczego nie chciałam bardziej niż tego, by też mu zrobić
dobrze, dopóki nie zadzwonił Eric.
Za każdym razem, kiedy myślę, że wyraziłam się jasno i ustanowiłam
granice, Eric staje się jeszcze bardziej natrętny. A ja nie czuję się dobrze,
zachowując się wobec niego jak suka i mówiąc mu, by dał mi spokój.
Jestem zakładniczką naszej przeszłości.
Przeszłość to bzdura.
Przez głowę przepływają mi słowa Jake’a, które wypowiedział
w O’Malley’s. Przeszłość to bzdura. I wierzcie mi, z chęcią zostawiłabym
ją za sobą. Niestety, łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Przynajmniej tym razem Eric niczego ode mnie nie żądał — po telefonie
przysłał mi nawet wiadomość z przeprosinami za to, że prosił mnie
o pieniądze. Ale to nie ma znaczenia. Zniszczył nastrój chwili tak
skutecznie jak deszcz gasi świecę.
Z drugiej strony niewiele brakowało, bym wzięła fiuta Jake’a do ust,
więc może Eric wyświadczył mi przysługę. Uratował mnie od zrobienia
loda WROGOWI.
Ale szczerze mówiąc, już od jakiegoś czasu nie myślę o Jake’u w ten
sposób.
Kończę obiad i sięgam po telefon.
— Jakey, tracisz kontrolę nad miłością do mnie — mówię, kiedy odbiera.
Jego głęboki śmiech łaskocze mnie w ucho.
— Nie pochlebiaj sobie, ślicznotko.
— Właśnie nazwałeś mnie ślicznotką, a to jest właśnie pochlebstwo
z twojej strony.
— To prawda. — Znów się śmieje. — Co robisz?
— Zjadłam wczesną kolację, a teraz oglądam fragmenty meczów na
HockeyNet.
— Wciąż nie ma wiadomości od Muldera?
— Nie.
— A od agentki Scully?
Chichoczę.
— Jesteś zabawny. Miałeś dzisiaj zajęcia?
Wciąż jestem pod wrażeniem, że wybrał psychologię jako swoją
specjalizację. Powiedział mi o tym wczoraj wieczorem podczas bardzo
długiej rozmowy telefonicznej. Wcześniej sądziłam, że będzie się bronił
z komunikacji albo środków przekazu, jak większość sportowców.
— Nie, w środę nie mam zajęć. Zwykle wykorzystuję ten dzień, by
nadrobić zaległości w czytaniu, posprzątać w domu i inne tego typu rzeczy.
Masz jakieś plany na wieczór?
— Nie jestem pewna. Może wypiję drinka z Summer i zrobimy sobie
dziewczyński wieczór. A ty?
— Też zamierzam wypić kilka drinków. Wpadniemy z chłopakami do
Dime. — Milknie na chwilę. — Zaprosiłbym cię, byś do nas dołączyła, ale
pewnie byś odmówiła… prawda?
— Rany, nikt mnie nie może zobaczyć w miejscu publicznym
z zawodnikami Harvardu. I tak już źle, że jeden z nich doprowadził mnie do
orgazmu w zeszły weekend.
— Chyba trochę przesadzasz z tą rywalizacją — odpowiada Jake
z rozbawieniem w głosie. — Czy chłopcy z Briar aż tak bardzo nas
nienawidzą?
— Och, oczywiście, że was nienawidzą. Szczególnie Brooksa. Nie
podoba im się styl jego gry.
— Nie podoba im się, bo jest skuteczny.
— Naprawdę? Chcesz mi powiedzieć, że według ciebie obrzucanie się
inwektywami jest w porządku? Tak jak kary, które prowokuje i wywołuje
Brooks? To, że jest taki brutalny?
— To część gry — mówi Jake. — Nawet ja czasem tak robię. Pewnie
w mniejszym stopniu niż Brooks, ale też klnę i prowokuję najlepszych
przeciwników. I nie bądź dziecinna, skarbie — wasi zawodnicy też to robią.
Słyszałem, jakie słowa padają z ich ust na lodzie. Ten cały Hollis cały czas
złorzeczy mojej matce.
— Dobry jest w takim gadaniu? Bo w podrywaniu jest kiepski.
— A skąd o tym wiesz? — Niemal czuję, jak Jake się krzywi.
— Ten chłopak próbuje mnie poderwać od dnia, gdy się poznaliśmy. —
Nie wspominam o tym, że lekko pijana zabawiłam się z Hollisem, bo nie
ma to żadnego znaczenia. — Tak czy owak, obrażanie innych to coś
zupełnie innego niż nieczyste zagrania — przypominam.
— Brooks nigdy nie przesadza.
— Oczywiście, że tak. Kiedy chce, stawia sobie granice, a potem
decyduje, czy je przekroczyć, czy nie.
— Czy Brooks jest w tym przypadku wyjątkiem? Każdy ma swoje
granice, prawda? I wszyscy decydujemy, które można przekroczyć,
a których nie.
— Zgoda. — Trochę mnie to zaciekawiło. — A jaka jest twoja
nieprzekraczalna granica? Czego Jake Connelly na pewno by nie zrobił?
Szybko odpowiada na pytanie.
— Przespać się z mamą przyjaciela. Nigdy tego nie zrobię. — Milknie na
chwilę. — Cóż, ponownie.
Wybucham śmiechem.
— Przespałeś się z matką przyjaciela? Kiedy? Jak?
— To była stuprocentowa sytuacja jak z matką Stiflera — opowiada
nieśmiało. — Byłem w ostatniej klasie szkoły średniej. Jeden z moich
kolegów z drużyny otworzył wielką beczkę z piwem w swoim domu.
Spiłem się, poczłapałem na piętro w poszukiwaniu łazienki i omyłkowo
wszedłem do sypialni jego mamy.
Ogarnia mnie niekontrolowany chichot.
— Była w negliżu? Paliła jeden z tych długich papierosów jak Audrey
Hepburn?
— Nie, miała na sobie dres, różowy jak guma do żucia, a na tyłku chyba
widniał napis „Soczysta”.
— O mój Boże, bzykałeś się z mamą z Wrednych dziewczyn.
— Nie mam pojęcia, co to jest.
Śmieję się jeszcze głośniej, ocierając łzy.
— Nie wierzę, że padłeś ofiarą kuguarzycy.
— A co w tym złego? Była seksowna, bzykanie było świetne. Wspaniałe
czasy.
Moje kpiny nie zbijają go jednak z tropu. To jedna z cech, które
niechętnie zaczynam w nim lubić. Jest niewzruszenie pewny siebie, co
naprawdę podziwiam. Nic nie jest w stanie wstrząsnąć tym facetem. Jest
pewny siebie, swojej męskości i umiejętności. Jake Connelly nie ma
w swoim ciele nic, co byłoby naznaczone niepewnością.
— Czekaj, skoro było tak świetnie, to czemu tego nie powtórzyłeś? —
pytam.
— Bo kosztowało mnie to utratę jednego z moich najlepszych przyjaciół
— odpowiada ponuro, a ja zdaję sobie sprawę, że można go jednak
poruszyć. — A ty? Jaka jest twoja najbardziej żenująca historia łóżkowa?
— Hmm. Sama nie wiem. — Zastanawiam się nad tym, ale nawet
gdybym wymyśliła równie zwariowany scenariusz jak ten z matką Stiflera,
to nie mogłabym się nim podzielić, bo z zewnątrz dobiega mnie trzaśnięcie
drzwiami. — Ojej. Tata wrócił — mówię Jake’owi.
— Wciąż nie mogę uwierzyć, że znów mieszkasz w rodzinnym domu.
Masz jakieś nowe wieści o swoim mieszkaniu?
— Moi gospodarze wypompowali wodę, a teraz sprowadzili ekipę
sprzątającą. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo. — Słyszę przekręcanie
klucza w zamku. — Muszę iść. Pogadamy później.
Później? — kpi ze mnie cichy głosik.
O rany, nie jest najlepiej. Zwłaszcza że wiem, iż Jake nie powinien
figurować na mojej liście rzeczy do zrobienia.
— Czekaj — mówi szorstko. — Kiedy odbędzie się nasza kolejna
fałszywa randka?
Muszę się uśmiechnąć.
— Fałszywa randka?
— Tak. Kiedy znów musimy zamydlić oczy Mulderowi?
— Hm, najprawdopodobniej nigdy. Nie zostaliśmy przecież ponownie
zaproszeni. — Marszczę nos. — Dlaczego w ogóle chcesz to zrobić?
— Bo czy nie tak wygląda układ? Prawdziwa randka za fałszywą? A ja
chcę prawdziwej.
Serce przestaje mi na chwilę bić.
— Chcesz się ze mną tylko przespać.
— Tak. I to bardzo.
Przynajmniej jest szczery.
— Cóż, obawiam się, że statek z fałszywą randką odpłynął.
Jake zniża głos. Mówi do mnie zmysłowo i zachęcająco.
— A co ze statkiem z prawdziwą randką?
Zagryzam dolną wargę. Potem biorę wdech.
— Ten chyba jeszcze stoi w porcie.
— To dobrze. Może spróbujemy czegoś w weekend? Na przykład po
meczu charytatywnym?
Kroki taty zbliżają się do pokoju dziennego.
— Pomyślimy. Muszę kończyć.
Rozłączam się, gdy ojciec wchodzi do pokoju.
— Cześć — wita mnie. Kieruje nieobecny wzrok na telewizor.
— Hej. Obiad jest w mikrofali. Musisz go sobie tylko podgrzać.
— Świetnie. Dzięki. Umieram z głodu. — Obraca się na pięcie i idzie do
kuchni.
— Jak poszedł trening? — wołam do niego.
— Od Davenporta biła wrogość — odpowiada z sąsiedniego
pomieszczenia i trudno nie zauważyć jego niesmaku. — Nie wiem, co się
dzieje z tym chłopakiem.
— Może to jakiś problem z dziewczyną. Słyszałam, że przelatuje fanki
jak jastrząb.
Tata pojawia się w wejściu, przesuwając dłonią po swoich krótko
obciętych włosach.
— Kobiety — mamrocze — podłoże wszystkich problemów.
— W zasadzie to miałam na myśli, że Hunter zachowuje się odrażająco,
bo za pomocą fanek próbuje sobie poradzić ze swoimi problemami. Ale,
świetnie, zrzuć na nas całą winę, na wstrętne demoniczne kobiety. —
Przewracam oczami. — Mam nadzieję, że nie mówiłeś takich rzeczy
mamie.
— Nie — odpowiada szorstko. — Twoja matka nie była demonem.
Miała swoje problemy. Ale wszyscy je mamy. — Rzuca mi znaczące
spojrzenie, ale potem rozlega się dzwonek mikrofalówki, a on odchodzi, by
wyjąć swój obiad.
Cieszę się z jego nieobecności w pokoju. Męczy mnie już to, że tak
surowo mnie osądza. Nigdy mi nie pozwoli zapomnieć o dawnych błędach.
Zastanawiam się, jak inni ludzie radzą sobie z tym, że rodzice się ich
wstydzą. Ciężar wstydu mojego ojca przytłaczał mnie od lat, a jeszcze nie
znalazłam sposobu, by się z tym
uporać.
Dziewczyński wieczór, którego oczekiwałam z Summer, nie dochodzi do
skutku. Wchodzimy do Malone’s i spotykamy przy barze Hollisa, Nate’a
i Huntera. Gdy nas zauważają, Nate proponuje, byśmy usiedli w boksie. Nie
sposób odmówić, widząc dołeczki Nate’a. Zajmujemy więc boks w pobliżu
stołów do bilarda, a Hollis ogłasza, że będziemy pić wódkę.
— Po dzisiejszym treningu wszyscy tego potrzebujemy — mówi ponuro.
Macham ręką Jessemu Wilkesowi i jego dziewczynie, Katie, którzy grają
w bilard przy jednym z odległych stołów. Kate odpowiada mi
entuzjastycznie.
— Było brutalnie — zgadza się Nate.
Z powrotem kieruję na nich wzrok.
— Tak, tata mi mówił, że miały dziś miejsce jakieś spięcia. — Znacząco
spoglądam na Huntera.
— Ojej, czyżby trener obmawiał mnie za plecami? — szydzi Hunter.
— Jestem pewna, że cokolwiek mi powiedział, rzucił też tobie prosto
w twarz. Znam mojego ojca, a on nie przebiera w słowach.
— Och, trener nieźle go dziś objechał — potwierdza Nate, a w jego
oczach widać błysk.
— Co zrobiłeś, że na to zasłużyłeś? — pytam Huntera.
Wzrusza ramionami.
— Spóźniłem się dziesięć minut.
— Chyba bardziej się wkurzył o to, że przyprowadziłeś laskę do szatni
— spiera się z nim Hollis.
Otwieram szeroko usta.
— Przyprowadziłeś dziewczynę do szatni? Nie mów, że przyłapał was,
jak się zabawialiście.
Hunter potrząsa głową z irytacją.
— Rany, nic się nie działo. Zostałem u niej na noc, a ona podwiozła mnie
do areny i chciała szybko zwiedzić nasze miejsce. Przez to spóźniłem się na
trening.
— Co to za laska? — pyta Hollis. — Czy to ta z imprezy u Jessego? Czy
kuzynka Pierre’a, która przyjechała z wizytą z Montrealu?
— O rany, patrzcie tylko na to ciacho — kpię. — W życiu Huntera
pojawiła się istna parada dziewcząt.
Uśmiecha się do mnie szeroko.
— Kto nie kocha dobrej parady?
— Ja uwielbiam parady — zgadza się Hollis. — Jako dziecko
mieszkałem w San Francisco, a Parada Wolności w tym mieście była taka…
— przerywa, kiedy rozświetla się ekran jego telefonu. Przykłada go szybko
do ucha.
— Nie możesz do mnie dzwonić co pięć minut, Rupi. Nie na tym polega
życie.
Kiedy ze słuchawki dobiega jej wysoki głos, opieram twarz o przedramię
i zaczynam się śmiać. Siedząca obok mnie Summer chichocze.
— Co chcesz zrobić, zainstalować GPS w moim telefonie? Jestem
z chłopakami, okej? — milknie na chwilę. — Brenna i Summer też tu są. —
Znów przerywa. — Jeśli tak się strasznie martwisz, przyjdź i posiedź
z nami. Zapraszałem cię.
Naprawdę? Już zaprasza ją w różne miejsca?
— To załatw sobie fałszywy dowód! — warczy. — Wiesz co? Nie
obchodzi mnie, czy się wściekasz. Powiedziałem to. Nie obchodzi mnie.
Zawsze się o coś wściekasz i to doprowadza mnie do szału.
A jednak, choć to dziwne, nie słyszę w jego głosie prawdziwej wrogości.
Zupełnie jakby zaczęło mu się podobać to toksyczne tornado, które
niechcący — no dobra, rozmyślnie — umieściłyśmy na jego drodze.
— Dobrze… — przerywa co kilka sekund, by posłuchać. — Dobrze.
dobrze… dobrze… Nie, nie zrobię tego. Nie, nie przeproszę. Możesz
przyjść tu, jeśli chcesz. Nie przyjadę, by się z tobą spotkać. Pa, Felicjo.
Rozłącza się.
Unoszę brwi.
— Rozłączyłeś się?
Hollis mnie ignoruje. Garbi swoje potężne plecy i stuka w telefon jak
szalony.
— Wysyłasz jej wiadomość? — pyta oschle Nate.
— Przepraszam za to, że powiedziałem „Pa, Felicjo” — mamrocze
Hollis, ale telefon znów dzwoni w jego dłoniach, a on ponownie go odbiera.
— Powiedziałem ci, że nie mogę teraz rozmawiać. Przepraszam, że
powiedziałem „Pa, Felicjo”, ale serio, pa, Felicjo.
Rozłącza się i od razu znów zaczyna pisać. Zakładam, że przeprasza za
drugie „pa, Felicjo”.
Nate rozgląda się wokół.
— Tak wygląda moja nowa ulubiona rzecz na świecie. Czy tylko mnie
się tak podoba?
Summer wciąż chichocze.
— Kompletna katastrofa, a ja ją uwielbiam. — Przerzuca blond włosy
przez ramię i wysuwa się z boksu. — Zamierzam zmienić muzykę.
I zamówię nam drinki, skoro już wstałam. Na co masz dziś ochotę? — pyta
mnie. — Tequilę? Fireball?
— Wódkę — postanawiam.
Nate udaje, że wymiotuje.
— Dziewczyny i ich wódka.
— Och, wybacz, czy potrzebujesz czegoś pysznego i owocowego dla
swojego delikatnego podniebienia? — pytam uprzejmym tonem.
Hunter chichocze.
— Kolejka wódki dla całego boksu — mówię do Summer.
Kiedy odchodzi sprężystym krokiem, dostrzegam, że Hunter zerka na jej
tyłek. Summer nosi obcisłe dżinsy w tak nonszalancki sposób, jakby nic jej
nie obchodziło.
— Wciąż coś do niej czujesz, co? — odzywam się, trącając go w ramię.
— Nie. — Brzmi całkiem wiarygodnie.
— Naprawdę? — Marszczę brwi. — Czemu więc zachowujesz się wobec
niej jak palant?
— Nie jestem palantem. Żyję po prostu swoim życiem, Brenno.
— Bzykając co noc inną dziewczynę?
— Co z tego? — Kładzie muskularne ręce na blacie stołu i splata długie
palce. Podobają mi się jego dłonie. Może ostatnio zachowuje się jak dupek,
ale ma naprawdę ładne dłonie. — Jestem w college’u. Jeśli chcę się z kimś
przespać, to wolno mi tak zrobić.
— Oczywiście. Ale wiesz, że można się bzykać z kim popadnie i nie
zachowywać się przy tym jak fiut w stosunku do przyjaciół?
— Nie jestem fiutem — powtarza. — Ale nie zamierzam udawać, że Fitz
nie zrobił ze mnie głupka. Kiedy zapytałem go, czy między nimi dwojgiem
coś jest, on powiedział, że nie. A potem pozwolił, bym ją zaprosił na
randkę, cały czas wiedząc, że jest nim zainteresowana. Na randce zaś ona
wyszła w połowie kolacji i pojechała do domu, by uprawiać z nim seks. —
Hunter śmieje się cicho. — Ale jakimś cudem to ja jestem dupkiem?
— Zabił ci ćwieka — stwierdza Nate.
Tak, nie zaprzeczę, że Hunter ma rację. Ale jestem przyjaciółką Summer
i wiem, że nie chciała go zranić.
Hunter chwyta mnie za ramiona.
— Przesuń się. Muszę stąd wyjść.
— Nie odchodź z mojego powodu.
Przewraca oczami.
— Idę do klopa.
Kiedy znika w tłumie, Nate zajmuje jego miejsce i obejmuje mnie.
— Co sądzisz o finałach? Jakieś podpowiedzi, jak powstrzymać
Connelly’ego?
Waham się. Dlaczego miałabym mu podpowiadać, jak powstrzymać
Jake’a? Badam wyraz twarzy Nate’a. Czy wie, że umówiłam się z Jakiem
w weekend? Czy ktoś nas widział?
— Dlaczego mnie o to pytasz? — mamroczę.
— Bo znasz się na hokeju — przekonuje. — Bo obecnie mieszkasz
z trenerem i z pewnością on cię zmusza do oglądania godzinami nagrań
z meczów.
Och. Czyli popadam w paranoję.
— To prawda — przyznaję.
— Daj mi więc broń, której możemy użyć przeciw Harvardowi.
— Cóż. Nie wiem, czy ktokolwiek ci mówił, ale… Jake Connelly jest
naprawdę szybki.
Nate prycha i poprawia mi kosmyk włosów.
— Ojej, nic o tym nie wiedziałem. Ktoś mi powiedział, że ma ksywkę
Błyskawica, ale uznałem, że lubi burze.
Parskam śmiechem.
— Słyszałam, że uwielbia burze. — Zaczynam mówić poważnie. —
Szczerze mówiąc, Connelly jest nie do powstrzymania. To najlepszy
zawodnik z college’u w całym kraju.
— Dzięki — burczy Nate.
— Spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że jesteś od niego lepszy.
Po chwili Nate się krzywi.
— Dobrze. Jest najlepszym zawodnikiem z college’u w całym kraju.
— Możesz tylko próbować go spowolnić. A jeśli chodzi o Brooksa
Westona, nie wpadnij w jego pułapkę.
— Łatwiej powiedzieć, niż zrobić — Hollis włącza się do naszej
rozmowy. — Kiedy jesteś napędzana adrenaliną, a ten dupek szydzi
z ciebie? Nie pragniesz niczego bardziej, niż walnąć go w twarz.
— To prawda — zgadza się Nate. — Straszny z niego kutas.
— Kto jest kutasem? — pyta Summer, wracając do boksu.
— Brooks Weston — odpowiadam. — Wiesz, twój najlepszy przyjaciel.
— Nie jest moim przyjacielem. Chodziliśmy tylko razem do szkoły
średniej.
Hollis rzuca jej oskarżenie.
— Imprezowałaś z nim kilka razy w tym roku.
— Co z tego?
— Widzicie to, ludzie? — Hollis wymierza w Summer palec. — Tak
wygląda nielojalność.
— Do kogo on mówi? — mruczę do Nate’a. — Czy to my jesteśmy
„ludźmi”?
— Chyba tak.
— O mój Boże — wykrzykuje Summer, kiedy Hollis znów zaczyna pisać
na telefonie. — Ta dziewczyna owinęła cię sobie wokół palca. Wiesz, że nie
musisz odpisywać, prawda?
— Och, naprawdę. — Jego niebieskie oczy rzucają jej wyzwanie. —
Chcesz, żeby ten huragan wpadł do naszego domu i wrzeszczał na mnie
całą noc?
— Co mnie to obchodzi? Nie będzie przecież wrzeszczeć na mnie.
— Och naaaapraaaawdę? — powtarza, tym razem przeciągając każdą
sylabę. Macha swoim iPhonem. — Wystarczy jedna wiadomość, że
powiedziałaś o niej coś niemiłego, a ona już zapcha esemesami twój
telefon.
Summer blednie.
— Ani się waż.
— Tak właśnie myślałem.
Kelner przynosi nam kieliszki z wódką, ale nie pijemy aż do powrotu
Huntera. Siada obok mnie i sięga po swój kieliszek. Wszyscy unosimy
szkło, nawet Hollis, choć jego wzrok wciąż mknie do telefonu. Wpadł po
uszy.
— Za to, byśmy zmietli Harvard w finałach — wznosi toast Nate.
Wódka wypala ognistą ścieżkę w moim gardle, płynąc do żołądka.
O rany. Zapomniałam, jak silnie działa na mnie ten alkohol. Z jakiegoś
powodu ten trunek najmocniej uderza mi do głowy.
— Fuj, smakuje jak gówno — jęczy Hollis. — Nienawidzę wódki.
I nienawidzę tej piosenki. To właśnie wybrałaś? — pyta Summer, kiedy
w barze rozlega się piosenka Taylor Swift Shake It Off.
— Co jest złego w T-Swift? — protestuje przyjaciółka. — Kochamy T-
Swift.
— Nie kochamy T-Swift — przypomina jej Hollis. — Kochamy Titanica.
Kochamy Kardashianki. Kochamy Solange. Ale z całą pewnością nie
kochamy T-Swift…
Przerywa mu pojawienie się Jessego i Katie. Jesse ma na sobie hokejową
kurtkę, a Katie płaszcz, więc zakładam, że podeszli, by się pożegnać.
Jednak Jesse zwraca się do Nate’a zagniewany:
— Wyjdź na zewnątrz. Natychmiast.
Od razu staję się czujna. Rzadko się słyszy, by młodsi zawodnicy
rozkazywali kapitanowi drużyny.
— Wszystko w porządku? — pyta z troską Summer.
— Nie. Chodź i zobacz. — Wilkes obraca się, mówiąc te słowa, i rusza
w stronę drzwi.
Zerkam na Katie.
— Co się dzieje?
Dziewczyna wzdycha tylko i mówi:
— Nie wolno nawet dotknąć samochodu chłopaka.
Oho.
Kiedy nasza grupa wychodzi na zewnątrz, Jesse już zdążył oddalić się
o dziewięć metrów. Jego czarno-srebrna kurtka powiewa na wietrze. Nawet
gdyby nie on, wciąż umiałabym rozpoznać jego samochód.
Jest biały i wygląda jak kwadratowa pianka do jedzenia.
— O rany — mruczy Summer.
Samochód Jessego kiedyś był czarną hondą pilotem. Teraz stał się
zupełnie biały dzięki piance do golenia. A może to bita śmietana? Kiedy
docieramy do samochodu, zanurzam mały palec w białej substancji i unoszę
go do nosa. Pachnie słodko. Wkładam palec do ust i potwierdzam, że to bita
śmietana.
— To zrobiły te pojeby z Harvardu — obwieszcza Jesse, a jego twarz
marszczy się z gniewu. — I nie możemy pozwolić, by uszło im to płazem.
Zamierzam zaraz tam pojechać.
— W żadnym razie — oponuje Nate.
Oczy drugoroczniaka rozbłyskują.
— Dlaczego nie? Nie mogą niszczyć mojej własności!
— Wilkes, to głupi żart. Jeśli pojedziesz do Cambridge i zaczniesz się
awanturować, albo jeszcze gorzej, zemścisz się, robiąc jakiś głupi kawał,
zniżymy się do ich poziomu. A my jesteśmy ponad to. Jesteśmy dorosłymi
mężczyznami.
Twarz Jessego poczerwieniała jak pomidor. Nie przypomina teraz
dorosłego mężczyzny. Jest dziewiętnastolatkiem, któremu ktoś zniszczył
samochód. Rozumiem to. Beznadziejna sprawa. Ale Nate ma rację. Odwet
nigdy nie jest właściwą odpowiedzią.
— Skąd wiesz, że to sprawka Harvardu? — nie mogę się powstrzymać
przed zadaniem tego pytania.
Jesse wciska mi w rękę kawałek pomiętej kartki.
— Za wycieraczkę włożyli mi to.
Summer zagląda mi przez ramię, gdy rozprostowuję papier. Tłumię
westchnienie, bo wiadomość nie mogłaby być jaśniejsza.
„Nie możemy się doczekać, żeby zmiażdżyć was w finałach!”
Rozdział dwudziesty
Brenna

Stuk, stuk, stuk.


Nie zważam na deszcz, który uderza w okno sypialni. Nie pamiętam,
kiedy się zaczął, ale jakiś czas po tym, jak wróciłam do domu z Malone’s.
Skupiłam się od tamtej chwili na swojej pracy domowej, ale teraz hałas
zaczyna mnie denerwować. Z drugiej strony, jaśniejszej, deszcz zmyje bitą
śmietanę z samochodu Jessego Wilkesa i może chłopak przestanie roz-
paczać.
Stuk, stuk.
Wtem mój telefon brzęczy.

Jake: Proszę, powiedz mi, że nie rzucam kamieniami w okno sypialni


Chada Jensena.

Siadam gwałtownie. O czym on, do diabła, mówi?


Od razu do niego dzwonię.
— Czy stoisz pod moim oknem? — dopytuję.
— Dobrze, czyli mnie słyszysz — burczy. — Tylko mnie ignorujesz.
— Nie, słyszałam stukanie o szybę, ale myślałam, że to deszcz.
— Czemu deszcz miałby stukać? Deszcz wydaje bardziej pluszczący
dźwięk.
— Weź ten plusk i wsadź go sobie w tyłek, Jake.
Jego zmysłowy śmiech łaskocze mnie w ucho.
— Wpuścisz mnie czy nie?
— Nie sądzisz, że mógłbyś zadzwonić do drzwi jak normalny człowiek?
— Fajnie, chcesz, żebym zadzwonił do drzwi? — pyta kpiąco. —
Pewnie, podejdę i tak zrobię…
— Och, zamknij się. Tata siedzi w pokoju dziennym i ogląda telewizję.
— Jestem tego w pełni świadomy. Widziałem go przez okno. Dlatego
rzucałem kamieniami.
Rozważam w myślach, jak go wpuścić. Nie można dojść do schodów, nie
przechodząc obok pokoju dziennego. A nawet gdyby mi się to udało, ten
wiktoriański budynek jest stary i trzeszczy, zaś czwarty i piąty schodek
skrzypią jak w nawiedzonym domu. To nasz system alarmowy.
— Hm, tak… Zdaje się, że możesz tu wejść, tylko wspinając się po
rynnie do mojego okna.
— Mówisz poważnie? Naprawdę zmuszasz mnie do tego, żebym odegrał
scenę z Romea i Julii? Czy nie mogę wejść od tyłu? — Po tych słowach
chichocze. — Tak właśnie mawiała.
— Twoja dojrzałość mnie zdumiewa. I nie, nie możesz. Z pokoju
dziennego widać tylne drzwi. Tata cię zobaczy.
— Mam świetny pomysł — mówi radośnie Jake. — Możesz wyjść
z domu.
— Wtedy zapyta, dokąd idę. Poza tym pada deszcz. Nie chcę wychodzić
na zewnątrz.
— Pada deszcz! Ja nie chcę być na zewnątrz! — Na linii wibruje głośne,
pełne złości westchnienie. — Sprawiasz cholernie dużo problemów.
Sekundę.
Rozłącza się. Przez chwilę zastanawiam się, czy odrzucił mój pomysł
i wraca do domu. Mam nadzieję, że nie, bo nie chcę być z mężczyzną, który
łatwo się poddaje.
Na moich ustach pojawia się szeroki uśmiech, gdy słyszę skrzypienie
metalu. Towarzyszy mu szelest, który staje się coraz głośniejszy, aż
w końcu słyszę pukanie, a za szybą, ociekającą strugami deszczu, pojawia
się zamazana pięść. Kiedy podchodzę do okna, z pięści, niczym diabełek
z pudełka, wyskakuje palec. Środkowy.
Walcząc ze śmiechem, szybko otwieram okno. Moskitiera oderwała się
całe lata temu, wyraźnie więc widzę mokrą twarz Jake’a i smugę brudu na
jego seksownym policzku.
— Nie wierzę, że mnie do tego zmusiłaś — rzuca mi oskarżenie.
— Do niczego cię nie zmuszałam. To ty pojawiłeś się bez zapowiedzi.
Aż tak bardzo chciałeś mnie zobaczyć, co? — Nagle czuję się winna. Nie
dlatego, że wspiął się dla mnie po rynnie, ale że jestem szczęśliwa, bo go
widzę.
Właśnie spędziłam kilka godzin z grupą graczy hokejowych Briar
i słuchałam, jak oskarżają Harvard o szczeniacki żart z samochodem
Jessego Wilkesa. A ja siedziałam tam, mając taką tajemnicę. Będąc
świadoma tego, że miałam kontakt z Jakiem, umawiałam się z nim,
całowałam…
Czuję się tak, jakbym zdradzała przyjaciół, ale przecież nie chodzimy już
do szkoły średniej. Nie zamierzam przestać się z kimś widywać dlatego, że
moi przyjaciele mogą się obrazić.
— Wchodź do środka — nakazuję. — Jeśli ktoś przejedzie obok
i zobaczy, że zwisasz z okna, zadzwoni po policję.
Jake przechodzi przez parapet, a jego buty zgrabnie lądują na sosnowej
podłodze.
— Zdejmę je, by nie nanieść błota na parkiet. — Rozsznurowuje buty
i ustawia je pod oknem. Potem zrzuca kurtkę i potrząsa mokrymi włosami
niczym pies, który właśnie wziął kąpiel.
Na mojej twarzy ląduje mnóstwo kropli.
— Dzięki — mówię sarkastycznie.
— Proszę bardzo.
Zaraz potem czuję jego ręce na mojej talii. O nie, coś więcej — jego
zimne, mokre dłonie wślizgują się pod moją koszulkę.
— Jesteś taka ciepła — wzdycha ze szczęścia, a potem pociera mokrymi
włosami o moją szyję.
— A ty taki okropny — mówię mu, próbując wymknąć się z jego objęć.
— Teraz bardzo cię nienawidzę.
— Wcale nie. — Ale wypuszcza mnie i rozgląda się po skromnym
pokoju. — Nie spodziewałem się tego.
— Mieszkałam już sama, gdy tata kupił ten dom. Żadne z nas nie zadało
sobie trudu, by nadać mojemu pokojowi osobisty charakter. A czy teraz
powiesz mi, dlaczego pojawiłeś się znienacka? W zasadzie to poczekaj.
Najpierw chcę się dowiedzieć, co, do diabła, miał znaczyć ten wybryk,
którego się dopuściliście dziś wieczorem w Malone’s. Był naprawdę
szczeniacki. — Wysłałam mu wiadomość na ten temat, gdy wróciłam
z baru do domu, ale on pozostawił ją bez wyjaśnienia. Czy też odpowiedzi,
jeśli się głębiej zastanowić.
— Hej — mówi obronnym tonem — nie wrzucaj mnie do jednego worka
z moimi kretyńskimi kolegami z drużyny. Przeprowadziłem śledztwo po
otrzymaniu twojej wiadomości. Okazuje się, że bandytami spod znaku bitej
śmietany są dwaj studenci drugiego roku — Heath i Jonah. Sami przyznali,
że byli dziś wieczorem w Hastings. Twierdzą, że to był tylko żart.
— Głupi żart. Sama mogłabym wymyślić coś bardziej diabolicznego. —
Posyłam mu surowe spojrzenie. — Powinieneś bardziej uważać na swoich
chłopaków. Jesse Wilkes chciał pojechać dzisiaj do Cambridge i się
zemścić. Razem z Nate’em odwiedliśmy go od tego, ale ten głupi wybryk
mógł wywołać wojnę.
Twarz Jake’a wyraża ból.
— Dzięki, że to zrobiłaś. Tylko tego mi trzeba, ekipy wkurzonych
chłopaków z Briar, którzy wpadają do Dime. Nie martw się, porozmawiam
z nimi jutro. — Podchodzi do łóżka i pada na nie, moszcząc się wygodnie.
Podziwiam długie, smukłe ciało, które rozciąga się na moim materacu.
Jake ma na sobie bojówki i czarną bluzę dresową. Nie zostaje na nim długo
— zdejmuje ją i rzuca na podłogę, a potem znowu układa się na łóżku.
Zostaje w tak cienkiej podkoszulce, że wygląda na praną tysiąc razy. Przy
rąbku widać dziurę, a logo na materiale niemal całkiem wyblakło. Ledwo
mogę dostrzec słowa „Lwy z Gloucester”.
— To twoja drużyna ze szkoły średniej? — pytam, próbując nie skupiać
się na tym, jak cienki materiał okrywa najbardziej imponującą klatkę
piersiową, jaką widziałam w życiu. A jestem nieustannie otoczona
muskularnymi facetami, więc to wiele znaczy.
Connelly ma wspaniałe ciało. Koniec, kropka.
Krzywy uśmiech, który mi posyła, sprawia, że ciarki przebiegają mi po
plecach.
— Tak, byliśmy Lwami. — Unosi mój zamknięty laptop i kładzie go na
stoliku nocnym, a potem poklepuje puste miejsce obok siebie. — Chodź
tutaj.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo jeśli tam usiądę, to zaczniemy się zabawiać i tata może nas
usłyszeć. — Zaraz po wypowiedzeniu tych słów czuję swoją porażkę.
Zupełnie jakbym znów miała piętnaście lat i przemycała Erica do pokoju.
A często go przemycałam, przypominam sobie. I przez cały ten czas ani
razu nie zostaliśmy przyłapani.
Wspomnienie poprzednich sytuacji skłania mnie, by dołączyć do Jake’a
na łóżku. Siadam obok niego po turecku. Jake bierze mnie za rękę i leniwie
kreśli kciukiem kółka po wnętrzu mojej dłoni.
— Dlaczego tu się pojawiłeś? — Nagle wyrzucam z siebie te słowa. —
Nie przebyłeś całej tej drogi, by rozmawiać o akcji z bitą śmietaną, prawda?
— Nagle przychodzi mi do głowy pewna myśl. — Skąd wiedziałeś, gdzie
mieszkam?
— Przyjechałem, bo chciałem cię zobaczyć — odpowiada prosto
z mostu. — A skąd wiedziałem, gdzie mieszkasz… w tym wypadku
zachowam prawo do milczenia.
— O mój Boże. Nie mów mi, proszę, że wykradłeś moje dane z uczelni,
albo z telefonu, czy coś w tym rodzaju.
— Nie zrobiłem nic tak nikczemnego.
— To skąd?
Wzrusza nieśmiało ramionami.
— Connelly.
— Dobrze. Na pierwszym roku studiów graliśmy przeciw Briar
i dostaliśmy łomot. Twój tata zachował się jak dupek w stosunku do
Pedersena po meczu i, cóż, kochaliśmy swojego trenera i chcieliśmy się
zemścić, więc…
— Więc co? — nalegam.
— Więc później tego wieczoru przyjechaliśmy do Hastings i owinęliśmy
wasz dom papierem toaletowym — mamrocze.
Biorę głęboki wdech.
— To wy? Pamiętam to dobrze! Tata się wściekł.
— To my. Na swoją obronę powiem tylko, że miałem osiemnaście lat
i byłem głupkiem.
— Niewiele się zmieniło — odpowiadam słodko.
Splata palce z moimi i ściska je. Mocno.
— Auć — uskarżam się.
— Nie bolało.
— Owszem, bolało.
— Nie, nie bolało. — Milknie na chwilę. — Bolało?
— Nie — przyznaję się.
— Jędza. — Jake unosi moją rękę do ust i całuje kostki palców.
Przyglądam mu się, próbując zrozumieć tego faceta. Ciągle pokazuje mi
siebie z nowej strony. To mnie dezorientuje.
— Nie do wiary, jak łatwo cię dotknąć.
— Dotknąć w sensie zirytować czy też dotknąć w znaczeniu, że lubię
dotykać?
— To drugie. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego, że tak lubisz
się przytulać. — Wydymam usta. — Chyba mi się to nie podoba.
— Skarbie, już o tym rozmawialiśmy. Uwielbiasz to.
— Przestań mi mówić, co uwielbiam. Nie lubię tego.
— Oczywiście, że lubisz.
Wydaję z siebie jęk rozpaczy. Ale nie mogę zaprzeczyć, że bawi mnie
jego głupie poczucie humoru. Dotykam czubkiem palca logo Lwów
z Gloucester.
— Uprawiałeś jakiś inny sport w szkole średniej?
— Nie. Tylko hokej. A ty?
— Grałam w siatkówkę, ale chyba nigdy nie traktowałam tego poważnie.
I z pewnością nie byłam na tyle dobra, by zdobyć stypendium i grać
w drużynie uniwersyteckiej. Nawet nie dostałam się do college’u.
Jake sprawia wrażenie zaskoczonego.
— Naprawdę?
— Nie miałam najlepszych ocen. — Moje policzki się rumienią. — Przez
dwa lata chodziłam do college’u społecznego, dopóki nie udało mi się
przenieść do Briar.
— Czyli naprawdę byłaś złą dziewczynką — zamyśla się.
— Tak — przyznaję.
— Lubię złe dziewczynki. — Chwyta kosmyk moich włosów i owija go
sobie wokół palca. — Dorastałaś w tej okolicy?
Potrząsam głową.
— Dorastałam w Westlynn. W miasteczku w New Hampshire.
I chodziłam tam do szkoły nawet wtedy, gdy tata dostał pracę w Briar. Tam
miałam przyjaciół. I kuzynów.
I mojego chłopaka. O tym nie wspominam. Poruszanie tematu Erica
nigdy nie jest dobrym pomysłem. Już wiem, że wtedy nastrój siada.
— Nie miałam najlepszych ocen w szkole średniej — przyznaję. —
A tata nigdy nie pozwolił, bym o tym zapomniała. To jeden z powodów, dla
których wyprowadziłam się od niego tak szybko, jak tylko mogłam. —
W oczach Jake’a pojawia się mnóstwo dodatkowych pytań, więc zmieniam
temat, zanim uda mu się zadać choć jedno z nich. — Gloucester jest
rybackim miasteczkiem, prawda?
— O tak.
— Twoja rodzina ma łódź?
— Należy do dziadka. — Jake niedbale bawi się moimi włosami. Wydaje
się, że zawsze musi być w ruchu, bez względu na to, czy dotyka moich
włosów, czy gładzi moje kolano kostkami palców. — Mój tata pracuje
w budowlance, ale Pops przez całe życie pracował na łodzi. Ja też pracuję
z nim w czasie letnich wakacji.
— Naprawdę? A czym się zajmujesz?
— Poławiam muszelki.
— Daj spokój, Jake. To obrzydliwe.
— Poważnie! — Uśmiecha się szeroko. — Latem poławiam muszelki.
Pops i ja stanowimy dwuosobową załogę do spraw pozyskiwania muszelek.
Łowienie to naprawdę lukratywny biznes. W ciągu lata zdobywam
wystarczająco dużo pieniędzy, by pokryć koszty życia przez cały rok.
Moje wargi drżą bezwiednie, gdy próbuję się nie roześmiać.
— Łowisz muszelki.
— Tak. — Powoli przesuwa językiem po dolnej wardze. — Podnieca cię
to, prawda?
— Nie wiem, jaki to ma na mnie wpływ, ale wiem, że nie czuję się teraz
podniecona.
— Mhm, pewnie.
— Dobrze dogadujesz się z dziadkiem?
— O tak, to twardy chłop. Uwielbiam go.
— A z tatą?
— To też twardy facet. Przez większość czasu nieźle nam się rozmawia.
— Ręka Jake’a znów wkrada się pod moją koszulkę. — Ale może nie
będziemy już gadać o naszych rodzicach?
Już nie ma zimnych palców. Teraz są ciepłe i suche. Czuję się, jakby
niebo dotknęło mojej skóry.
— Chcesz się całować? — Unosi brew.
— Może. — Serce bije mi szybciej, gdy pochylam głowę, by go
pocałować. W chwili, gdy się dotykamy, rozwijają się we mnie wstęgi żaru.
Według mnie pocałunek stanowi najbardziej intymny akt. Bardziej niż
seks oralny czy penetracja. Pewnie, to tylko zwykłe zetknięcie ust i taniec
języków. Ale pocałunek w swej najgłębszej postaci jest doznaniem
emocjonalnym. Choć może tylko dla mnie. Każdy może mi zapewnić
orgazm, lecz nie każdy może dotknąć mojej duszy. Jeden pocałunek
wystarczy, bym się w kimś zakochała. Wiem o tym, bo tak się już kiedyś
zdarzyło. I dlatego całowanie się czasem mnie przeraża.
— Cholernie uwielbiam cię całować — szepcze Jake, a ja zastanawiam
się, czy umie czytać w myślach.
Czuję, jak jego usta pałają żarem, gdy lekko popycha mnie, bym się
położyła. Rozchylam nogi, a on mości się ze swoim wielkim ciałem między
moimi udami, bez przerwy mnie całując.
W moim brzuchu wzbiera pragnienie. Czuję pulsowanie w łechtaczce.
Wycieram usta i dostrzegam jego spojrzenie, mgliste od pożądania.
— Nie udało mi się ostatnio z tobą pofiglować — mówię do niego. — Ty
się zabawiłeś.
Odpowiada mi zadowolonym uśmiechem.
— Tylko ty doszłaś. Jestem pewien, że to oznacza, iż to właśnie ty się
w pełni zabawiłaś.
— Ale nie udało mi się ciebie potorturować. — Podnoszę się na łokciu
i mocnym popychając jego pierś, zmuszam go, by się położył. Kiedy jest
już na mojej łasce, unoszę jego koszulkę, by zobaczyć twardy zarys
brzucha.
Serce bije mi szybciej, kiedy na niego patrzę. Ma doskonale
ukształtowane mięśnie oraz ten kształt „V” na podbrzuszu, na widok
którego kobiety się ślinią, gdy widzą, jak znika pod gumką jego majtek.
Zbliżam usta, by dotknąć nimi jego klatki piersiowej, a przez to potężne
ciało przebiega dreszcz. Smakuje cytrusowym mydłem i lekkim śladem
soli. Pyszne. Liżę jego klatkę piersiową, podciągając coraz wyżej koszulkę.
Obnażam coraz więcej skóry. Docieram do sutka i gryzę go delikatnie.
Jake jęczy.
— Cicho — szepczę, a potem przebiegam językiem po płaskim
brązowym kręgu.
— Wybacz. Zapomniałem.
Bawię się jego drugim sutkiem, a potem znaczę pocałunkami drogę do
jego szyi. Materiał koszulki jest już podciągnięty, ale nie zdejmuję mu jej,
bo pamiętam o tym, że tata ogląda na dole telewizję. Wtulam się w szyję
Jake’a, gładząc palcami zarost na jego twarzy.
Mruczy z aprobatą. Przesuwam przelotnie wargami po jego ustach. Mój
wzrok przykuwa ta niezwykle piękna twarz.
Jake otwiera powoli oczy. Mają kolor obłędnie głębokiej zieleni.
— Już mnie więcej nie pocałujesz? — mamrocze. — Dlaczego już mnie
nie całujesz?
— Bo chcę zrobić coś więcej. Ale musisz pamiętać, by być cicho.
Będziesz cicho ze względu na mnie?
Wyciąga język, by zwilżyć górną wargę, a potem szybko przeciąga nim
po dolnej.
— Spróbuję.
Rozpinam jego rozporek.
W spojrzeniu Jake’a widzę pożądanie. Unosi biodra, bym mogła mu
zsunąć w dół spodnie i bokserki. Uda ma twarde jak skała i niezbyt wiele
włosów, pokrywa je głównie lekki meszek. Cudowna ilość.
Czuję napływ śliny, jak tylko wyskakuje jego penis. Och, to mi się
podoba.
Obejmuję dłonią jego prącie. Czuję pod palcami, jaki jest gruby i twardy.
Aksamitny żar sprawia, że między moimi nogami pojawia się wilgoć.
Ściskam mocniej nogi, próbując powstrzymać pragnienie. Od jakiegoś
czasu nie miałam ochoty poczuć kogoś w środku. Głaszczę go powoli,
z premedytacją, aż oboje klniemy pod nosem. Niczego nie chciałabym
bardziej niż zedrzeć z siebie ubranie, opaść na tego twardego penisa
i ujeżdżać go, aż oboje dojdziemy.
Ale to może poczekać. Oblizuję wargi, a potem opuszczam głowę, by
ująć go w usta.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Jake

Jasny gwint.
To obciąganie jest…
Brenna jest…
Jej usta są…
Tak, mój mózg przestał działać już jakąś chwilę temu.
Wplatam palce w ciemne włosy Brenny, podczas gdy jej język wędruje
po moich klejnotach. Ściska podstawę mojego fiuta ręką i przesuwa
językiem po czubku, smakując i drażniąc mnie. Tłumię jęk, ale nie potrafię
powstrzymać chrapliwego westchnienia.
Wpatruje się we mnie wielkimi brązowymi oczami.
— Będę cicho — wyrzucam z siebie. — Obiecuję.
Uśmiecha się i powraca do swoich czynności. Ssie mój czubek, a ja
patrzę na jej wargi jak zaczarowany, gdy mnie pochłaniają. Głowa Brenny
znów opada i nagle mój fiut zagłębia się w jej gardło. Ledwo mam czas, by
zarejestrować to niesamowite wrażenie, gdy ona przestaje, odchylając
szybko twarz, podczas gdy jej ręka pracuje dokładnie w rytm jej
zdradliwych ust.
Nie mogę uwierzyć, że Brenna Jensen robi mi loda.
Życie jest pełne niespodzianek. Parę miesięcy temu ta dziewczyna
prowokowała mnie na domówce, przysięgając, że nigdy nie pójdzie do
łóżka z nikim z Harvardu. A teraz proszę. Jesteśmy w jej łóżku, z jej ustami
na moim kutasie, z moją dłonią, którą trzymam jej włosy.
Jej wargi są…
To ssanie…
Do cholery, znów tracę kontrolę.
Czuję, jak po kręgosłupie przebiega mi dreszcz przyjemności. Uwielbiam
widok jej delikatnego gardła, które pracuje, gdy pochłania mnie ustami przy
każdym zanurzeniu. Perfekcyjny tyłek wypina się w górę, a mnie aż korci,
by go objąć i ścisnąć.
Pociągam ją mocniej za włosy, by unieść jej głowę.
— Obróć się, bym mógł cię jednocześnie wylizać — mówię chrapliwym
głosem.
W jej wzroku jest czysta żądza.
— Co za wspaniały pomysł — szepcze.
W mgnieniu oka zmienia pozycję, pozbywając się flanelowych majtek.
Siada okrakiem na mojej twarzy. Kiedy smakuję ją językiem, wydaje
z siebie stłumiony jęk. Dość głośny.
— Cicho — mówię jej, a potem liżę jej łechtaczkę powolnym, leniwym
ruchem języka.
Mści się, połykając mojego penisa do połowy. Znów przychodzi na mnie
czas, by zajęczeć.
— O mój Boże — mruczę w jej cipkę. — Nigdy nie uda nam się przez to
przejść.
Cichy śmiech sprawia, że czuję łaskotanie w przyrodzeniu, co wywołuje
wibracje, obejmujące całe moje ciało. Biodra nieświadomie unoszą się, aż
wpycham jej penisa po samo gardło.
Piszczy, zaskoczona, a ja się szybko wycofuję.
— Wybacz — mruczę. — Nie zrobiłem tego specjalnie.
— Nie szkodzi, po prostu mnie zaskoczyłeś.
Ponownie zwracam uwagę na to seksowne ciało. Wyciągam ręce, by
ścisnąć jej pośladki. Co za przyjemność. Jej słodki smak na moim języku,
jej usta na moim fiucie. To przekracza wszelkie pojęcie. Powoli przebiegam
językiem po łechtaczce. Mam nadzieję, że ją sprowokuję i wzbudzę w niej
przyjemność, ale po krótkim czasie zaczyna piszczeć z niecierpliwością,
kręcąc się nad moją twarzą.
Ależ jest zachłanna. Śmieję się z jej zapału, a ona zaczyna obrabiać mnie
językiem. Wtedy cichnę. Po kręgosłupie przebiegają mi gorące dreszcze
przyjemności. W jądrach czuję już łaskotanie, więc odrywam usta od jej
cipki i mamroczę:
— Nie chcę skończyć przed tobą.
— Zatem doprowadź mnie tam — rzuca mi wyzwanie.
Przyjąłem je. Biorę w usta jej łechtaczkę i ssę.
Wije się z rozkoszy.
— Och, jak dobrze. Zrób to jeszcze raz.
Językiem wciąż pieszczę jej łechtaczkę, ale angażuję też palec
wskazujący i wsuwam go w nią. Jest tak mokra i ciasna, a ja tak bliski tego,
by wystrzelić w jej usta. Wiele wysiłku kosztuje mnie to, by się
powstrzymać.
— Dalej, kotku — szepczę. — Nie spraw, bym doszedł sam.
Jęczy cicho i kołysze biodrami.
— Właśnie tak — zachęcam ją.
Jej wargi zaciskają się wokół główki mojego penisa. Mruczy coś,
przywierając do niego. Chyba daje znać, że nadchodzi orgazm, bo nagle
czuję, jak jej mięśnie zaciskają się wokół mojego palca, a łechtaczka
pulsuje pod moim językiem.
Wybucham bez ostrzeżenia, ale wciąż mam zajęte usta i mam nadzieję, iż
nie będzie zła, że nie zapytałem o pozwolenie. Orgazm wyrywa się na
wolność i wypełnia jej usta. Przyjemność jest tak intensywna, że niemal
tracę przytomność.
Czuję na brzuchu wilgoć. Brenna siada i mówi:
— Wybacz, Jakey, ja nie połykam. Wezmę chusteczkę.
A teraz ja parskam śmiechem, bo tylko ta dziewczyna mogłaby zrobić to,
co zrobiła z moim ciałem, a potem mnie rozbawić.
Wyciąga kilka chusteczek z pudełka na stoliku nocnym i wyciera mnie.
— To była zabawa — stwierdza.
Zgadzam się w pełni.
— Daj mi dziesięć minut i znów możemy się tym zająć…
— Brenno?
Obydwoje zamieramy w bezruchu.
— Z kim rozmawiasz? — pyta szorstki głos. — Kto tam jest?
— Nikt — woła Brenna, ostrzegając mnie wzrokiem, bym siedział cicho.
Jasne, zupełnie jakbym chciał otworzyć usta. Po drugiej stronie drzwi
pojawił się Chad Jensen. Pewnie obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdyby
mnie tu zobaczył.
— Usłyszałem jego głos, Brenno, i nie mów mi, że to telewizor, bo
w pokoju go nie ma.
— Oglądam coś na laptopie — kłamie dziewczyna.
— Bzdura. Wiem, że kłamiesz. Może przedstawisz mnie swojemu
przyjacielowi?
Zauważam cień paniki na jej twarzy.
— Nie, tato, może jednak nie.
Zapada cisza pełna napięcia.
— Możemy porozmawiać?
Brenna zaciska szczęki. Wygląda na to, że zgrzyta zębami, próbując je
rozłączyć.
— Sekundę — rzuca w kierunku drzwi. Potem pospiesznie zakłada
majtki, gestem nakazując mi, żebym zrobił to samo. — Zaraz wrócę —
mówi bezgłośnie.
Może pojawienie się tutaj to był jednak zły pomysł. Kiedy Brenna
wychodzi na korytarz, zakładam bokserki i bojówki, zaciągam zamek
błyskawiczny i modlę się, by nie zostać zamordowanym.
Słyszę stłumiony głos Brenny, ale jej ojciec nie mówi takim tonem.
Trener Jensen jest stanowczą, wręcz przerażającą postacią. I mimo to
skradam się do drzwi.
— … rozmawialiśmy już o tym — Brenna wydaje się rozdrażniona.
— Nie możesz zamykać drzwi, gdy w środku jest jakiś nieznajomy. Jeśli
chcesz przyjmować gości, powinnaś być gotowa na to, by przedstawić ich
swojemu ojcu.
— Nie bądź niedorzeczny. Nie zamierzam przedstawiać cię każdej
osobie, jaka pojawia się w moim życiu. To tylko przyjaciel.
— Czyli nie ma powodu, by go tam ukrywać, prawda?
— Tato, odpuść, dobrze?
— Nie zamierzam znów tego z tobą przechodzić. — Trener Jensen
najwyraźniej zaczyna się irytować. To nie gniew, ale prawdziwy niepokój.
A to sprawia, że zaczynam czuć się nieswojo. — Nie będę tolerował znów
tajemnic i oszustw. Wiesz sama, co się stało ostatnim razem, kiedy nie
byliśmy wobec siebie szczerzy.
— Nie musimy być szczerzy — odpowiada Brenna z irytacją. — To
tylko jakiś facet.
Wzdrygam się. Tylko jakiś facet?
Właściwie ma rację. Przecież nie umawiamy się ze sobą od lat. Nie mam
w kieszeni pierścionka zaręczynowego. I rozumiem, czemu nie może
powiedzieć swojemu ojcu, że zabawia się z hokeistą, który w przyszłym
tygodniu spuści manto jego drużynie. Ale jestem kimś więcej niż „jakimś
facetem”.
Prawda?
Dla trenera Jensena to też nie jest bułka z masłem.
— Czyli to ktoś z ogłoszeń drobnych? — ryczy.
— Tato! Fuj! Po pierwsze, nikt w moim wieku nie korzysta z ogłoszeń
drobnych! To miejsce dla pedofili i zboczeńców.
Powstrzymuję się, by nie parsknąć śmiechem.
— A po drugie, moje życie osobiste nie powinno cię interesować.
— Jeśli mieszkasz w moim domu, to mnie interesuje.
Zaczyna być ostro, więc odsuwam się od drzwi.
— Proszę, tato. Po prostu… idź spać — Brenna mówi ostrożnie. — Mój
przyjaciel i tak już wychodzi. Muszę skończyć artykuł na jutro.
— Dobrze. — Jej ojciec wcale się nie uspokaja. — Powiedz swojemu
przyjacielowi, by tym razem użył frontowych drzwi. Nie chcę, by zepsuł
rynny za oknem ani siatki, czy czego tam, do cholery, użył, by się do ciebie
wspiąć.
Zostałem przyłapany.
W korytarzu słychać oddalające się ciężkie kroki. Lżejsze zbliżają się do
drzwi. Kiedy Brenna wchodzi do pokoju, widzę, że z jej twarzy zniknął
rumieniec, a z oczu błysk pożądania. W zasadzie są pozbawione wszelkich
emocji.
— Musisz już iść.
— Domyśliłem się. — Już zakładam kurtkę.
— Przepraszam za to. On jest… to jest… trudne. — Nie chce mi spojrzeć
w oczy, a ja widzę po sposobie, w jaki zaciska razem dłonie, że jest
zdenerwowana.
A może to wstyd sprawia, że splata dłonie. Nie sądziłem jednak, że
Brenna Jensen może czuć się zawstydzona. Albo pokonana. Zwykle jest
nieustępliwa, ale pierwszy raz, odkąd się spotkaliśmy, cała wola walki
z niej wyparowała.
— Zawsze był taki surowy? — pytam.
— Tak, ale to nie do końca jego wina. Dałam mu kiedyś powód, by mógł
się spodziewać po mnie najgorszego.
Tajemnicza uwaga wzbudza we mnie ciekawość. Chcę znać więcej
szczegółów, ale jej obronna postawa wskazuje, że nie otrzymam
odpowiedzi.
— Jake — zaczyna — nie wiem, kiedy i czy znów się spotkamy.
Marszczę brwi.
— Dlaczego tak mówisz?
— Bo… — W końcu podnosi wzrok na moją twarz. — To jest zbyt
skomplikowane. Nie wiem, kiedy moje mieszkanie będzie gotowe, a póki
mieszkam tutaj, nie mogę pozwolić, byś się zakradał i wykradał. I mogę cię
zapewnić, że mój ojciec tego nie pochwali.
— Dlaczego? Bo gram dla Harvardu? Zaakceptuje to.
— Nie chodzi o to. Nie zaakceptuje nikogo po tym, jak… — Milknie,
potrząsa głową i zaczyna ponownie mówić: — To już nie ma znaczenia.
Pomogłeś mi z Mulderem, a ja wypełniłam swoją część umowy.
— Umowy? — powtarzam ponuro.
— Chciałeś prawdziwej randki. Dostałeś ją. Parę razy się zabawiliśmy,
daliśmy sobie nawzajem orgazm. Uznajmy to za udaną przygodę i ruszmy
dalej, każde w swoją stronę. Jaki jest sens ciągnąć to dalej? Nigdzie nas to
nie zaprowadzi.
Chcę się z nią o to kłócić, ale wiem, że ma rację. Latem opuszczam
miasto. A teraz muszę się skupić na meczu z Briar, a potem, jeśli nam się
powiedzie, na pierwszej rundzie w zawodach krajowych. A jeśli je
wygramy? Czeka nas Frozen Four.
Brenna mnie rozprasza. Dostrzegam więc ironię sytuacji. Kilka tygodni
temu robiłem wykład McCarthy’emu na ten sam temat. Nie, mówiłem
o tym wszystkim moim zawodnikom, nakazując im, by zapanowali nad
swoją słabością, aż minie sezon.
A teraz sam ją okazuję, wplątując się w romans z córką Chada Jensena.
Co zrobiłem, kiedy wysłała mi wiadomość o wygłupie z bitą śmietaną?
Zamiast zostać w Dime z kolegami z drużyny albo odnaleźć Heatha
i Jonaha i zganić ich, ja myślałem tylko o tym, że od dawna nie
pocałowałem Brenny. I co dalej? Pożyczyłem samochód od Brooksa
i przyjechałem do Hastings jak zakochany frajer.
Może ona ma rację. Może powinniśmy z tym skończyć.
Ale, do cholery, ja nie chcę. Mówię więc jej, co czuję.
— Chcę się dalej z tobą spotykać.
— Wspaniale, Jake. Właśnie ci jednak powiedziałam, że ja z tym
skończyłam.
Ogarnia mnie frustracja.
— Nie wydaje mi się, żebyś naprawdę tak myślała.
— A może przestaniesz mi mówić, co myślę, a czego nie? — Wzdycha,
podchodzi do parapetu pod oknem i podnosi moje buty. — Czas już na
ciebie.
— Jesteś pewna, że twój ojciec nie wyskoczy z cienia? — pytam
ostrożnie.
— Nie. Może czasem jest palantem, ale nie zrobi sceny przed obcym.
Obcy. Znów czuję bolesne ukłucie, co mnie irytuje. Na Boga, jestem
Jakiem Connellym. Nic nie jest w stanie zranić moich uczuć, a mnie
interesuje tylko jedna cholerna rzecz: hokej. Nie powinno mnie obchodzić,
co Brenna o mnie myśli.
Wykradamy się z jej pokoju. Na szczęście drzwi pozostają zamknięte. Po
drodze na dół dotykam stopą schodka, który trzeszczy tak głośno, jakby
cały dom jęczał z niezadowolenia. Słyszę cię, domku. Ja też nie jestem
w tej chwili szczęśliwy.
W korytarzu przed drzwiami wkładam swoje timberlandy i zawiązuję je.
— Naprawdę nie chcesz się więcej spotykać? — Mówię lekko
ochrypłym głosem, wcale nie dlatego, że muszę szeptać.
— Ja… — przeciąga ręką po potarganych włosach. — Nie mam teraz na
to siły. Po prostu idź, Jake. Proszę.
Zatem idę.
Rozdział dwudziesty drugi
Jake

Hazel rusza ze mną w sobotni poranek do Gloucester. Jedziemy z wizytą


do moich rodziców. W pociągu głównie mówi ona. Próbuję się skupić, bo
ostatnio niewiele spędzaliśmy ze sobą czasu, ale myślami jestem gdzie
indziej. Wracam do Hastings, do domu Brenny, przypominając sobie wciąż
tamten wieczór.
Nie rozumiem dziwnego napięcia, jakie panuje między Brenną a jej
ojcem. Przyznała się, że była niezbyt grzeczną dziewczyną, ale trudno się
nie zastanawiać — co ona, do cholery, zrobiła, by zasłużyć na taki brak
zaufania ze strony swojego ojca? Zamordowała domowego pupila?
Dziewczyna ignoruje mnie od trzech dni, a moje ego znacznie się
skurczyło. Cztery wiadomości bez odpowiedzi? Jeszcze nigdy mi się to nie
zdarzyło. Jednocześnie tylko tydzień dzieli nas od finałów konferencji, a ja
jestem kompletnie rozkojarzony. Nie martwię się dzisiejszym ani
jutrzejszym występem dla Bostońskiego Stowarzyszenia Walki z Rakiem,
bo nie chodzi tu o zwycięstwo czy porażkę, tylko o wsparcie szczytnego
celu. Do końca tygodnia muszę więc wziąć się w garść.
— Och, a wiesz kto wychodzi za mąż? — pyta Hazel.
— Hmm?
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — denerwuje się.
Przeciągam dłonią po twarzy. Spałem podle wczorajszej nocy.
— Tak — mówię nieobecnym tonem — powiedziałaś, że wychodzisz za
mąż — czekaj, co? Wychodzisz za mąż?
— Nie, nie ja, głupku. — Przewraca oczami i zakłada za ucho kosmyk
ciemnoblond włosów.
Nagle zdaję sobie sprawę, że ma rozpuszczone włosy. Zwykle zaplata je
albo zbiera w kucyk.
— Masz rozpuszczone włosy — mówię znienacka.
Na jej policzkach pojawia się lekki rumieniec.
— Tak. Od mniej więcej czterdziestu minut.
— Wybacz.
— Co się z tobą dzieje? Czemu dzisiaj jesteś taki nieobecny?
— Myślę o meczu, który rozegramy w weekend. — Jej sceptyczny wyraz
twarzy mówi mi, że nie da się nabrać, ale nie dopuszczam do tego, by
drążyła temat. — Kto więc wychodzi za mąż?
— Tina Carlen. Była o klasę niżej w naszej szkole.
— Siostra Peteya?
— Tak.
— Czekaj, ile ona ma lat?
— Dwadzieścia.
— I wychodzi za mąż? Dostałaś zaproszenie na ślub?
— Tak. Ty pewnie też. Nigdy nie sprawdzasz swojej poczty.
Otwieram szeroko usta.
— Teraz wysyła się zaproszenia na ślub e-mailem?
— Millenialsi, prawda?
Chichoczę.
Dziesięć minut później na stację wjeżdża pociąg. Ruszamy w drogę do
domu moich rodziców.
— Mama ucieszy się, jak cię zobaczy — mówię Hazel, gdy zbliżamy się
do schodków przy wejściu.
— Mówiłeś jej, że przyjeżdżam?
— Nie. Uznałem, że to będzie niespodzianka.
Nie pomyliłem się. Mama tryska radością, widząc Hazel w drzwiach.
— Hazel! — wykrzykuje, obejmując moją przyjaciółkę z dzieciństwa. —
Nie wiedziałam, że przyjeżdżasz! Co za niespodzianka!
Hazel odwzajemnia uścisk.
— Dobrze panią widzieć, pani C.
— Powieś płaszcz i chodź zobaczyć, co zrobiliśmy z pokojem
rodzinnym! Całkowicie zmieniliśmy wystrój. — Łapie Hazel za rękę
i ciągnie za sobą. Chwilę później wchodzą do pokoju, gdzie Hazel udaje, że
podobają jej się wszystkie zmiany. Wiem, że odgrywa swoją rolę, bo
zawsze była chłopczycą. Tapeta w kwiaty mojej mamy i zasłony
z falbankami są zbyt kobiece jak na jej gust.
— Jake. — W drzwiach kuchni pojawia się mój ojciec. Jak zwykle ma
zmierzwione włosy. — Wybacz, że nie zastałeś mnie w zeszły weekend, ale
cieszę się, że cię dzisiaj widzę.
— Ja również cieszę się, że cię widzę. — Witamy się w najbardziej
męski sposób, przytuleniem na misia, klepaniem po ramieniu i uściskiem
rąk.
Idę za nim do kuchni.
— Kawy? — pyta tata.
— Tak, poproszę.
Nalewa mi kubek, a potem zaczyna wyciągać składniki.
— Dzisiaj do mnie należy przygotowanie śniadania. Co sądzisz
o omletach?
— Brzmi wspaniale. Pomóc w czymś?
— Możesz to posiekać. — Wskazuje na leżące na blacie warzywa.
Wyszukuję deskę do krojenia, biorę nóż i zaczynam siekać. Stojący po
drugiej stronie wyspy kuchennej tata rozbija jajka i wlewa je do
ceramicznej miski.
— Oglądałem wczoraj wieczorem odcinek na HockeyNet — mówi,
mieszając jajka. — O dziesięciu najbardziej obiecujących nowicjuszach,
którzy wystąpią w następnym sezonie. Byłeś drugi.
— Kto zajął pierwsze miejsce? — dopytuję. Bo co jest, do cholery? Nie
żebym się przechwalał, ale ostatni gracz, który choćby zbliżył się do moich
statystyk, to Garrett Graham, a on gra w Bostonie.
— Wayne Dodd — odpowiada tata.
Odprężam się. To jest do zaakceptowania. Dodd jest bramkarzem
w jednej z uczelni Wielkiej Dziesiątki. To doskonały zawodnik, ale pozycja
bramkarza wymaga zupełnie innych umiejętności. Mogę być na drugiej
pozycji, ale tak naprawdę jestem numerem jeden wśród napastników.
Przeżyję to.
— Dodd ma wredną rękawicę — stwierdzam. — Widziałem w telewizji
jeden z ich meczów. Wyglądał przerażająco.
Tata mruży oczy.
— Sądzisz, że możesz stawić mu czoło we Frozen Four?
— Jest taka szansa. Gdy pojawią się wyniki finałów konferencji,
dowiemy się, kto przejdzie dalej. — I na tym przede wszystkim
powinienem się skupić — na doprowadzeniu mojej drużyny do zawodów
krajowych. Czuję ogromną presję. W czasie weekendu szesnaście drużyn
zostanie zredukowanych do czterech. Z czterech zostaną dwie, a potem
jedna. Musimy być tą jedną.
Tata zmienia temat.
— Szukasz już miejsca w Edmonton? Sprawdzasz ogłoszenia online?
— Nie miałem czasu na poszukiwania — przyznaję. — Skupiałem się na
przygotowaniach do meczu z Briar.
— Tak, masz rację, dobry wybór priorytetów. — Zabiera mi deskę do
krojenia i za pomocą noża zsuwa posiekane grzyby i zieloną paprykę do
omleta, który smaży się na patelni. — Zatem… przywiozłeś dzisiaj ze sobą
Hazel…
— Czy to jest jakiś problem? — Śmieję się pod nosem, bo Hazel bywała
w naszym domu setki, a może tysiące razy.
— Nie, oczywiście, że nie. — Zerka przez ramię i uśmiecha się
nieśmiało. — Chciałem tylko po męsku zapytać, czy wy dwoje jesteście
w końcu razem.
Moi rodzice są niepoprawni pod tym względem.
— Nie, nie jesteśmy razem.
— Czemu nie? Oprócz tego, że twoja matka byłaby bardzo, ale to bardzo
szczęśliwa, umawianie się na randki z Hazel byłoby dla ciebie korzystne.
Miałaby na ciebie oko, kiedy przeprowadzisz się do Edmonton.
Siadam przy blacie.
— Jesteśmy tylko przyjaciółmi, tato.
— Wiem, ale może…
— Coś tu pachnie oszałamiająco — ogłasza Hazel, a ja jestem jej
wdzięczny, że nam przerwała.
Mama zachodzi mnie od tyłu i mierzwi mi włosy, a potem całuje
w czubek głowy.
— Nie przytuliłeś mnie na powitanie — skarży się.
— Tak, bo tak się spieszyłaś, żeby pokazać Hazel pokój rodzinny.
Hazel siada na stołku obok mnie, a atmosfera w kuchni staje się dużo
lżejsza. Ale w głębi duszy znów myślę o tym, że od trzech dni nie
rozmawiałem z Brenną.
Dopiero kiedy wracamy do Cambridge, Hazel zaczyna mnie wypytywać.
— Dobra, Connelly, co się z tobą, do diabła, dzieje? Cały poranek
błądziłeś gdzieś myślami i miałeś zły nastrój. Nawet twoja mama to
zauważyła.
— Nic się nie dzieje — kłamię.
Wpatruje się w moją twarz.
— Denerwujesz się meczem, który rozegrasz w weekend?
— Wcale. Skopiemy wam tyłki.
Pokazuje mi język.
— Czuję się rozdarta, bo nie wiem, komu kibicować.
— Wcale nie. Oczywiście, że będziesz kibicować swojemu najlepszemu
przyjacielowi.
Hazel kładzie głowę na moim ramieniu, a pociąg pędzi przed siebie.
— Zachowujesz się dziwnie, czy chcesz się do tego przyznać, czy nie.
I wydawało się, że wciąż myślisz o czymś innym podczas naszych ostatnich
rozmów — wyznaje. — Jesteś na mnie zły z jakiegoś powodu?
— Oczywiście, że nie. Mam tylko sporo na głowie.
Hazel waha się przez dłuższą chwilę.
— Problem z dziewczyną?
— Nie.
Podnosi nagle głowę i znienacka para podejrzliwych oczu skupia się na
mnie.
— Czyli tak naprawdę to problem z dziewczyną, prawda? Spotykasz się
z kimś?
— Nie.
— Kłamiesz?
— Tak.
Hazel śmieje się, ale niezbyt szczerze. Nie umiem odczytać, co wyraża
jej twarz, ale chyba jest na niej cień dezaprobaty.
— Co się dzieje, nie wolno mi się z nikim spotykać? — pytam niedbale.
— Nie o to chodzi. Tylko… ty nie masz dziewczyny, pamiętasz?
— Tak, to jeden z powodów. — Zmieniam ton na obojętny. — Do dupy,
kiedy jest się ignorowanym.
— Ty jesteś ignorowany? — wykrzykuje. — Ty, potężny Jake Connelly,
stałeś się ofiarą odrzucenia?
— Tak jakby. To nie do końca jest odrzucenie, bo ona nie zniknęła bez
słowa. Skończyła ze mną, mówiąc mi to prosto w twarz, ale to było coś
w rodzaju zerwania.
— Zerwania? — powtarza ze zdumieniem Hazel. — Jak długo się
spotykaliście?
— Szczerze mówiąc, nie za długo. Kilka tygodni.
Zaczyna bawić się pierścionkiem na kciuku. Hazel nosi wiele ciężkiej
biżuterii, w większości pierścionków i bransoletek, a teraz bawi się
gwiazdkowym prezentem ode mnie. Srebrna obrączka błyszczy w świetle
lampki nad naszymi głowami, gdy dziewczyna ją obraca.
— I po kilku tygodniach czujesz się do niej tak przywiązany? — pyta
w końcu.
— Cóż, pojawiła się na moim radarze jakiś czas temu. Ale ostatnio
zaczęliśmy się umawiać.
— Byliście na randce? Takiej prawdziwej?
— Tak.
Obraca dalej pierścionek.
— Było dobrze?
— Bardzo — wyznaje. — Sam nie wiem, nieźle nam się układało, a ona
nagle mnie rzuciła.
— Czyli jest głupia.
— Nie, wcale nie. Jest fajna. Sądzę, że mogłabyś ją polubić.
— Jak ma na imię?
— Bre… — nagle milknę.
— Bre? — Na czole Hazel pojawia się linia. — Co to za imię?
Waham się, ale w końcu stawiam na szczerość. Hazel nie jest częścią
hokejowego świata, więc nie sądzę, by skojarzyła osobę Brenny.
— Nazywa się Brenna — wyznaję.
— Ładne imię. — Hazel pochyla głowę. — Czy jest piękna?
— Olśniewająca.
— Jakżeby inaczej, prawda? Przecież żadna frajerka nie zdobyłaby serca
nieuchwytnego Jake’a Connelly’ego.
Wzruszam ramionami.
— Nie zdobyła mojego serca, a ja nie jestem nieuchwytny.
— Stary, każda dziewczyna w szkole średniej chciała być z tobą i żadnej
nie udało się ciebie zdobyć. Bez wątpienia jesteś nieuchwytny. Jak węgorz.
— Znów zaczyna bawić się swoim pierścionkiem. — Opowiedz mi o tej
Brennie.
— Nie, zostawmy to.
— Dlaczego nie? Nie możemy rozmawiać o związkach?
— Nigdy tego nie robiliśmy.
— I co z tego?
— Dobrze. Ty pierwsza — rzucam jej wyzwanie.
— Nie ma problemu. Porozmawiajmy o moim związku. — Hazel
uśmiecha się do mnie przebiegle. — Nie jestem w żadnym. Twoja kolej.
Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Przyszpiliła mnie.
— Sam nie wiem, co chcesz, żebym powiedział? Ma na imię Brenna. Jest
wspaniała. Zerwaliśmy ze sobą. Albo może mamy przerwę. To wszystko.
— Uczęszcza na Harvard?
— Nie.
— Chodzi do college’u?
— Tak.
Hazel wzdycha dramatycznie.
— Czy powiesz mi, do jakiej uczelni?
Rozmyślam nad tym.
— Obiecujesz, że to zostanie między nami?
— Oczywiście. — Zmarszczki na jej czole pogłębiają się.
— Uczy się w Briar.
W oczach Hazel pojawia się coś nieodgadnionego. Zaciska zęby na
chwilę, a potem odpręża się. Znów przekręca pierścionek.
— Dobrze. Chodzi do Briar. I?
— A jej ojciec jest trenerem drużyny hokejowej Briar.
Pomimo całkowitego braku zainteresowania hokejem, nawet Hazel
pojmuje głupotę tego zachowania.
— Mówisz poważnie?
Kiwam głową.
— Brenna Jensen. Córka Chada Jensena. — Wypuszczam pospieszny
oddech. — Zawładnęła moim umysłem.
— Co masz na myśli?
— To, że nie jestem w stanie przestać o niej myśleć. I wiem, że to kiepski
pomysł, by angażować się w ten związek, zwłaszcza że gramy przeciw
wam w następnym tygodniu. Ale… — Wiercę się niespokojnie. — Lubię
ją.
— Lubisz ją — powtarza moja przyjaciółka.
— Tak.
— I martwisz się, a także dziwacznie się zachowujesz, bo ona cię
ignoruje.
— Tak.
Hazel milknie.
— Co się stało? — żądam odpowiedzi. Zawsze wiem, kiedy jej umysł
zaczyna ciężko pracować. — O czym teraz myślisz?
— Tylko… nigdy nie przyszło ci na myśl, że może to zaplanowała?
— Jak to zaplanowała?
— Naprawdę tego nie dostrzegasz? — Hazel wpatruje się we mnie,
jakbym był największym głupkiem świata. — Wszyscy wiedzą, że finały
konferencji skończą się na wyborze Briar albo Harvardu, a parę tygodni
przed tym odbywa się bardzo ważny mecz. Córka trenera Briar nagle
interesuje się tobą i, cytuję, „opanowuje twój umysł”. A ty tracisz
koncentrację. Założę się, że nie wkładasz w grę swoich stu dziesięciu
procent, tylko obsesyjnie myślisz o tej dziewczynie. Rozumiesz, Jake?
O tak, i zabawne jest to, że pierwszego wieczoru w knajpie oskarżyłem
Brennę o to samo, co zarzuca jej teraz Hazel. Brenna zaprzeczyła, a ja jej
wtedy uwierzyłem i wciąż w to wierzę. Nie patrzę z cynizmem na Brennę
Jensen.
— Brenna taka nie jest — odpowiadam wprost. — Tak, kibicuje drużynie
i popiera swojego ojca, ale nie próbuje mnie sabotować.
— Skąd o tym wiesz?
— Bo wiem.
— Postawiłbyś na to swoje życie? — Hazel rzuca mi wyzwanie.
— Nie muszę stawiać na to swojego życia — odpowiadam oschle. —
Ale tak, jestem pewien, że w jej głowie nie powstał żaden nikczemny plan.
— Jeśli tak twierdzisz.
Ale twarz Hazel, wyrażająca opinię „Mój Boże, ależ z ciebie idiota”,
mówi mi, że ona w to nie wierzy.
Rozdział dwudziesty trzeci
Jake

— Czy mam krągły tyłek?


Przeglądam wiadomości, ale żadna nie przyszła od Brenny. Mija już pięć
dni. Pięć dni kompletnej ciszy. To jest, kurwa, nie do przyjęcia.
— Ej! Słuchasz mnie?
Unoszę głowę, by zerknąć na Brooksa. Znajdujemy się w sali
multimedialnej naszej areny, czekając, aż wszyscy pojawią się na spotkaniu
drużyny. W planach mamy oglądanie nagrania z meczu, który Briar
rozegrał dziś rano. Będzie zabawnie popatrzeć, jak przyjaciele Brenny
jeżdżą na łyżwach na wielkim ekranie.
Cholera. Hazel ma rację — myślę o niej nieustannie, a to nie jest dobre.
— Nie zamierzasz odpowiedzieć na moje pytanie? — nalega Brooks.
— Nie, bo nie rozumiem, o co mnie pytasz. — Odkładam telefon
i rozpieram się wygodnie w wyściełanym fotelu, zakładając ręce za głowę.
— To nie takie trudne, Connelly. Mam krągły tyłek czy nie?
Gapię się na niego.
— Co to, do cholery, jest krągły tyłek?
— Dokładnie to, co słyszysz… na miłość boską. Przypomina dwie
doskonale okrągłe kule, które są zwykle bardzo jędrne. Wiesz, jak dwie
bańki mydlane, tylko tworzy je twój zadek. Krągły tyłek. — Wydaje się
zdesperowany. — Czego tu nie rozumiesz?
Jestem szczerze rozbawiony.
— Dlaczego o to pytasz?
Siada ciężko na krześle.
— Bo zeszłej nocy dymałem Kaylę…
— Och, wiem o tym. — Stwierdzam oschle. — Słyszałem każdą sekundę
tego wydarzenia.
— …wiesz, opieraliśmy się o ścianę, a ona obejmowała mnie nogami.
Trzymałem ją za tyłek i nasuwałem na fiuta…
— Stary, naprawdę nie chcę tego słuchać.
— Mam swoje powody, przysięgam — upiera się.
Koledzy z naszej drużyny zaczynają wypełniać pomieszczenie. Coby,
McCarthy, Dmitry. Heath i jego koleżka od akcji z bitą śmietaną, Jonah.
Oraz paru studentów ostatniego roku.
Publiczność nie zbija Brooksa z tropu.
— Zatem robimy to na stojąco, a ona przytrzymuje się moich ramion.
Drzwi od garderoby były otwarte, więc mogła patrzeć w lustro, wiesz, to na
całą długość skrzydła. — W jego głosie pojawia się złość. — I nagle
zaczyna chichotać, a ja się pytam, z czego się, kurwa, śmiejesz, a ona
mówi, bo zauważyłam, że masz krągły tyłek!
— Co tu się właściwie dzieje? — pyta ponuro Adam z pierwszego roku.
Biedny chłopak jeszcze się nie zaadaptował. Myśleliśmy, że po prawie
całym sezonie przyzwyczaił się już do naszego szaleństwa.
Brooks obraca się na krześle. Nasz pokój do oglądania wideo ma
niesamowity rozkład. Wyściełane fotele obracają się, a wielki ekran
zajmuje prawie całą ścianę. Do tego mamy mnóstwo świetnego sprzętu,
którego trener lubi używać, gdy chce zatrzymać kadr lub zwrócić naszą
uwagę na szczególne zagrania.
— Co to jest ten krągły tyłek? — pyta Heath.
— Kiedy półdupki wyglądają jak dwie kule — podpowiada Coby.
— Rozumiesz? On wie, o czym mówię — Brooks wskazuje na
Coby’ego, kiwając z aprobatą głową. — Czy ja tak mam? — kieruje
pytanie do całej sali.
— Stary, nie chcę cię rozczarować — mówię — ale nie poświęciłem zbyt
wiele czasu na twój tyłek. Ani na tyłki innych facetów. Nie wiem więc, jak
wygląda krągły tyłek, i nie potrafię ci powiedzieć, czy twój jest właśnie
taki. Zatem, na miłość boską, czy możemy porozmawiać o czymś innym?
Najwyraźniej nie, bo Brooks podchodzi do jednego z laptopów leżących
na biurku trenera. Kilka razy uderza w pada na klawiaturze, a na wielkim
ekranie za jego plecami pojawia się wyszukiwarka internetowa.
— Dobrze, czyli… — Wpisuje „krągły tyłek” w wyszukiwarkę obrazów.
Dwie sekundy później na ekranie pojawiają się szeregi miniaturek, na
których widać bardzo seksowne pupy dziewczyn.
— Fuj, wybaczcie, nie chciałem. Nie mam zamiaru patrzeć na
dziewczyny. — Brooks zmienia temat wyszukiwania na „męskie krągłe”.
Najpierw pojawia się obraz w pełni ubranego dorosłego mężczyzny,
który stoi w prawdziwej kuli.
— Co on, do cholery, robi w tej kuli? — rechocze Coby.
— Może ma taką chorobę — ktoś podpowiada — że, wiesz, musi zostać
odcięty od reszty świata.
— Kula to nie jest choroba — Dmitry stwierdza szyderczo. — Kula to
lekarstwo na chorobę.
— Dlaczego tak trudno znaleźć zdjęcia męskich tyłków? — jęczy
Brooks. — Dobra, chłopaki. Przygotujcie się na to, co nastąpi.
— Weston — ostrzegam go. — Cokolwiek zamierzasz, nie rób tego.
Niestety, Brooksa nic nie jest w stanie powstrzymać, gdy tylko wyznaczy
sobie styczną w obliczeniach, zwłaszcza jeśli chodzi o jego wygląd. Ten
człowiek jest cholernie próżny.
Kiedy na ekranie ukazuje się strona porno, kolejny raz go ostrzegam.
— Lepiej stąd wyjdź, zanim pojawi się trener.
Brooks zerka na wiszący nad drzwiami zegar.
— Mamy dziesięć minut do rozpoczęcia zajęć, a on nigdy nie pojawia się
wcześniej. Trener należy do ludzi, którzy trzymają się swoich zasad.
To prawda, ale nie chcę oglądać porno na sprzęcie będącym własnością
uniwersytetu.
Brooks klika w okno wyszukiwarki i wpisuje „krągły tyłek” i już nie
oglądamy zwykłego porno. Oglądamy gejowskie porno. Po prostu
cudownie.
— Jest! — mówi triumfalnie Brooks. — Tam pokazują, jak to wygląda!
— Klika na thumbnaila, który mówi: „walenie w krągły zadek”.
Coby jęczy z frustracją.
— Stary, nie chcę oglądać tego gówna.
Ale Brooks zatrzymuje kadr tuż przed chwilą rozpoczęcia seksu. Tak
naprawdę w kadrze jest tylko jeden facet, wysoki typ o nordyckiej urodzie,
który postanawia zdjąć cały swój strój w sali treningowej ju-jitsu, bo
przecież tak właśnie robią prawdziwi ludzie.
Brooks robi zbliżenie na zadek gościa. Dobrze, nie będę kłamał — jego
pośladki przypominają dwa globusy. Reszta ciała jest smukła
i wyrzeźbiona, więc jędrne kule naprawdę przyciągają wzrok.
— To pierwsza rzecz, która zwróciła moją uwagę — przyznaje Coby. —
Mój wzrok od razu spoczął na jego tyłku.
— Mój też — stwierdzam. — To dziwne, nie sądzicie?
— Czy ja tak właśnie wyglądam? — dopytuje się Brooks. — Bo jeśli tak,
to naprawdę się wkurzyłem. Tylko patrzcie. Zupełnie nieproporcjonalne do
reszty ciała.
— Stary, właśnie ci powiedzieliśmy, że nie zwracamy uwagi na twój
tyłek — mówię z irytacją. — Nie możemy dokonać porównania.
— Dobra, to teraz moja kolej.
Odwraca się do nas tyłem i ściąga bokserki.
I w tym momencie wchodzi do sali trener Pedersen.
Zatrzymuje się w pół kroku. Jego spojrzenie przenosi się z gołego faceta
na ekranie na obnażony tyłek Westona. Potem trener krzywi się
z niesmakiem.
— Czy wam się, idioci, w głowach poprzewracało?
— To nie jest tak, jak pan myśli — próbuje go uspokoić Brooks.
— Naprawdę? Bo wygląda tak, jakbyś próbował porównać swój tyłek
z tym na ekranie, a na to mogę ci odpowiedzieć, owszem, są identyczne.
A teraz zbieraj się,Weston, wyłącz te świństwa i zajmij swoje miejsce.
Brooks wygląda na kompletnie załamanego, kiedy podciąga spodnie.
— Słyszeliście, panowie? Mam krągłe pośladki. Czuję się tak, jakbym
przez całe życie żył w kłamstwie.
Bramkarz, Johansson, szydzi:
— Zawsze możesz iść na operację plastyczną.
— Wystarczy — warczy trener. — Nie mamy czasu na te bzdury. Za parę
dni musimy stawić czoło Jensenowi i jego drużynie. Ten pojedynek będzie
transmitowany we wszystkich stacjach Nowej Anglii, a ja już słyszałem
plotki, że również przez HockeyNet. Powiedzcie mi więc, chcecie zrobić
z siebie debili, czy wolicie wygrać?
— Chcemy wygrać — wszyscy mamroczą.
— Chcecie się branzlować na widok dupy Westona czy wygrać?
Wrzeszczymy razem jeszcze głośniej:
— Chcemy wygrać!
— To dobrze. A teraz zamknijcie się i uważajcie.

*
Po zebraniu Pedersen zatrzymuje mnie, gdy reszta drużyny wychodzi
właśnie za drzwi.
— Connelly, zostań jeszcze chwilę.
Wkładam ręce do kieszeni i podchodzę do niego.
— Co się stało, panie trenerze?
— Usiądź. — Sądząc po jego szorstkim tonie, najwyraźniej nie czeka
mnie przemowa motywacyjna. Kiedy zajmuję już miejsce na fotelu, trener
staje przede mną z ramionami założonymi na potężnej klatce piersiowej.
— Co się z tobą dzieje, Jake?
— Co pan ma na myśli?
— Pytam, co się z tobą dzieje? Błądziłeś gdzieś myślami podczas
porannego treningu. Byłeś dwie sekundy wolniejszy niż zwykle. Całe
szczęście, że to wciąż szybciej od zwykłego gracza, ale jak na ciebie za
wolno.
— Nie skupiałem się — przyznaję.
— A tego popołudnia? Zwykle, kiedy pojawiasz się wcześniej, jak
wchodzę, ty już prowadzisz spotkanie i robisz odprawę. Zamiast tego
dzisiaj widzę, jak Weston potrząsa tyłkiem, a wszyscy oglądacie gejowskie
porno.
— Nie oglądaliśmy gejowskiego porno — zapewniam go. — My tylko…
— milknę.
Bo ma rację. Zawsze jestem mocno skupiony na grze. Podjąłem taką
decyzję z pełnym przekonaniem, które towarzyszyło mi, odkąd byłem na
tyle duży, by móc jeździć na łyżwach. Prowadzę zebrania drużyny.
Pojawiam się wcześnie, proponuję dodatkową pomoc kolegom, którzy jej
potrzebują. Poświęcam swój czas, sen i naukę, by upewnić się, że każda
broń w naszym zespole jest wycelowana, załadowana
i sprawna.
Od pięciu dni jestem myślami gdzie indziej. I może okres pięciu dni nie
wydaje się długi, jeśli spojrzeć na to szerzej, lecz wygląda tak, kiedy masz
tylko tyle czasu na przygotowanie się do bez wątpienia najważniejszego
meczu w sezonie. Nie drugiego w kolejności, bo wtedy działalibyśmy,
zakładając, że dostaliśmy się już do Frozen Four, a przecież tak nie jest.
Aby ruszyć do przodu, musimy pokonać Briar, więc przed nami
najważniejszy mecz i tylko to powinno się w tej chwili liczyć.
— Ma pan rację — mówię. — Nie skupiałem się tak, jak powinienem.
— Co się dzieje? Coś związanego z uczelnią? Czy powinniśmy zapewnić
ci korepetycje?
— Nie, radzę sobie z nauką. Mam jeszcze parę końcowych prac do
napisania, ale nie ma z tym problemu. I tak termin ich oddania mija w maju.
— Co cię więc dręczy? Sprawy domowe?
— Nie. — Poprawiam się na fotelu. Aż pali mnie kark z powodu
niezwykłego dla mnie zażenowania. — Czuję się jak kretyn, mówiąc to, ale
chodzi o dziewczynę.
Trener mruczy z niesmakiem.
— Chcesz, żebym udzielił ci rady?
— Proszę.
— Zapomnij o niej.
Parskam śmiechem. Cóż. Nie pomógł mi zbyt wiele.
— Jest to pewne rozwiązanie — odpowiadam ostrożnie, bo trener
Pedersen nie lubi, kiedy ktoś mu rzuca wyzwanie.
— Uwierz mi, chłopcze, to jedyne rozwiązanie. Kobiety to same kłopoty.
Nawet te miłe — stwierdza, potrząsając głową. — Zupełnie jakby kończyły
studia na wydziale manipulacji, ucząc się, jak grać na twoich emocjach.
Zamieniają nas w niewolników albo głupców.
Nie jestem przygotowany na ten wybuch. Słyszę w jego tonie wiele
goryczy i zastanawiam się, kto złamał mu serce. O ile wiem, Pedersen
nigdy się nie ożenił. Nie ma dzieci, a jeśli ma przyjaciółkę, to nigdy o niej
nie mówi. Kilku kolegów miało teorię, że może jest gejem, ale ja nie sądzę,
by tak było. Zeszłego roku mieliśmy spotkanie integracyjne w hotelu
w Bostonie i zauważyłem, że trener opuszcza imprezę z seksowną rudą
dziewczyną w obcisłej sukience. To nie oznacza, że nie jest gejem, ale, do
diabła, kto wie?
Z jego słów jednak wynika, że w ogóle nie interesują go związki.
— Ostatecznie, chłopcze, okazuje się, że kobiety czegoś od nas chcą.
Zawsze czegoś chcą. Biorą i biorą, niczego nie dając w zamian. Nikt już nie
zwraca uwagi na drugiego człowieka, więc równie dobrze możesz zająć się
sobą, prawda?
Tak zwykle robię. Całe życie tak postępowałem. Nie wiem, dlaczego to
podejście ostatnio nie działa. Żołądek mi się skręca, odkąd Brenna
zakończyła to, co było między nami.
— Wiesz, Jake, co w tobie lubię najbardziej?
— Co takiego? — pyta ostrożnie.
— Jesteś egoistą.
Cały się jeżę. Przedstawia to jako komplement i nawet nie jest to dla
mnie nic nowego — wiem, że jestem egoistą. Ale z jakiegoś powodu
wkurza mnie to, że mój trener tak właśnie mnie nazwał.
— Nie pozwalasz, by cokolwiek stanęło na twojej drodze do celu —
ciągnie. — Najpierw liczą się twoje potrzeby i tak powinno być. Dlatego
twoim przeznaczeniem jest kariera supergwiazdy. — Trener znów potrząsa
głową. — Martwisz się z powodu tej dziewczyny? Zapomnij o niej. Skup
się na wygranej, skup się na wspaniałej nowej pracy, którą zaczniesz
w sierpniu. Jeden poślizg może zakończyć twoją karierę. Utrata skupienia
oznacza poważne konsekwencje, i to nie tylko z powodu ryzyka kontuzji.
Jeśli źle zagrasz, to pogorszy twoją sytuację, i lepiej dla ciebie, gdy
uwierzysz, że twoi nowi szefowie obserwują każdy mecz i analizują potem
jego zapis na filmie.
Ma rację.
— Zatem skup się na meczu. Zapomnij o tej dziewczynie. Będą inne.
Kiedy znajdziesz się w Edmonton, gwarantuję ci, że będziesz miał na
pęczki dziewczyn, które cię ogrzeją. — Pochyla się nieco i klepie mnie po
ramieniu. — W porządku?
Powoli kiwam głową.
— W porządku. Niech się pan nie martwi. Skupię się całkowicie na
meczu.
— To właśnie chciałem usłyszeć.
A jednak pierwsze, co robię po wyjściu przez główne wrota Bright-
Landry Hockey Center, to ponownie próbuję się skontaktować z Brenną.
Słowa trenera trafiły w moje serce, ale z pewnością nie w sposób, jakiego
oczekiwał. Nie chcę stać się mężczyzną, którego rani jedna kobieta, a on
zaczyna odnosić się z nienawiścią do wszystkich kobiet. Nie chcę stać się
zgorzkniały i wściekły.
Nie mogę zmusić Brenny, by znów się ze mną umówiła, ale mogę
przynajmniej dać jej znać, że wciąż o niej myślę.

Ja: Hej, ślicznotko. To znów ja. Możesz mnie unikać, ale wiedz, że czekam
na ciebie, jeśli zmienisz zdanie.
Rozdział dwudziesty czwarty
Brenna

Nastał wtorkowy poranek. Jakaś chuda blondyna rzuca mi krzywe


spojrzenie.
Czekam na spotkanie ze swoją przyjaciółką w Coffee Hut, ale Audrey
spóźnia się pięć minut. Może ta chuda blondyna przy barze się wkurza, że
zajmuję sama dwuosobowy stolik? Co za bzdura. Ona też jest sama. Czemu
miałaby zajmować dwuosobowy stolik? To Ameryka. Kto pierwszy, ten
lepszy, koleżanko.
Mimo to wysyłam Audrey sygnał SOS, bo w kawiarni panuje tłok, a ja
nie mogę wciąż siedzieć nad jednym kubkiem kawy, bo zaraz zapewne
podejdzie barista i powie, że potrzebują mojego stolika.

Ja: Gdzie jesteś? Sępy czają się na nasz stolik.


Audrey: Wciąż czekam na rozmowę z profesorem.

Rany, naprawdę? Jeszcze nie wyszła z sali wykładowej? Budynek


dziennikarstwa znajduje się w odległości dziesięciu minut drogi od Coffee
Hut. Jej następna wiadomość potwierdza moje obawy.

Audrey: To potrwa przynajmniej 15 minut. Możesz poczekać czy


spotkamy się po południu?
Ja: Po południu nie mam czasu :( zajęcia zaczynają się o pierwszej,
a kończą około piątej. Może kolacja?
Audrey: Nie mogę :(

Wrr. Poza tym, że robimy tę samą specjalizację, od jakiegoś czasu nie


spotykam się z Audrey. Nie rozmawiamy ze sobą wiele podczas zajęć, bo
zwykle wykładowcy zadają nam od razu temat pracy, a my musimy coś
napisać. Ledwo udało mi się też spotkać z moją przyjaciółką Elisą. Pewnie
chodzi o porę roku. Prace końcowe i egzaminy, najgorętszy czas sezonu
hokejowego i zanim się obejrzymy, nadejdzie maj i skończy się semestr.

Ja: Tęsknię za tym, żeby cię zobaczyć.


Audrey: Ojej, kocham cię, kumpelo.

— Brenna Jensen?
Unoszę głowę i widzę przed sobą dziewczynę, która rzucała mi krzywe
spojrzenia znad baru. Stoi teraz pół metra ode mnie, a wyraz jej twarzy nie
zmienił się ani trochę. Pasuje do zasnutego chmurami nieba za oknem.
— A kto pyta? — odzywam się ostrożnie.
— Hazel. Hazel Simonson.
Rzucam jej zdezorientowane spojrzenie.
— W porządku. Czy my się znamy?
Na jej czole pojawia się głęboka zmarszczka, ale nie jestem pewna, co
oznacza.
— Czy Jake nigdy o mnie nie wspomniał?
Ściskam nieco mocniej kubek.
— Znasz Jake’a?
— Tak. Cóż, nawet bardzo dobrze.
Próbuję zachować obojętny wyraz twarzy. Dobry Boże, jeśli ta
dziewczyna chce mi przekazać, że Jake jest jej chłopakiem…
Nie. Gdyby tak powiedziała, stwierdziłabym, że to bzdura. Nie uważam
Jake’a za nieuczciwą osobę. Powiedział, że nie wiąże się z dziewczynami,
i nie wierzę, że ukrywa taką na boku.
— Mogę się przysiąść? — pyta Hazel chłodno.
— W zasadzie to czekam na kogoś…
Siada, nie zwracając uwagi na moje słowa.
— Dotrzymam ci towarzystwa, dopóki nie pojawi się ta osoba. — Hazel
uderza dłońmi o blat. — Jest parę spraw, które musimy omówić.
Odchylam się w tył, starając się, by moje ciało wydało jej się
rozluźnione. Ona jest nastawiona na konfrontację, a ja zawsze reaguję na
agresję obojętnością. Taka taktyka zwykle sprawia, że agresor zaczyna się
wkurzać.
— Słuchaj, Hazel. Bez obrazy, ale nie znam cię. Twierdzisz, że
utrzymujesz kontakt z Jakiem, ale on ani razu nie wspomniał przy mnie
twojego imienia.
W jej jasnobrązowych oczach na chwilę pojawia się błysk.
— Wybacz więc, że nie ufam obcej dziewczynie, która przysiada się bez
zaproszenia i wpatruje się we mnie gniewnie, jakbym jej udusiła kota. —
Krzyżuję nogi, swobodnie kładąc dłoń na prawym kolanie.
— Naprawdę znam Jake’a — odpowiada mi lakonicznie. —
Wychowywaliśmy się razem w Gloucester. Razem chodziliśmy do szkoły.
Znam jego rodziców… Lily i Rory’ego? — podpowiada mi.
Nie mogę się z nią w tym równać. Jake nigdy nie wymienił przy mnie
imion swoich rodziców.
— W sobotę zjedliśmy razem śniadanie. U nich w domu. — Na jej
twarzy pojawia się ślad samozadowolenia. — Pojechaliśmy tam pociągiem.
Czuję w brzuchu niemiłe wrażenie.
— Znam go lepiej niż ktokolwiek inny. — To już nie jest ślad, tylko
cholerne samozadowolenie.
— Doprawdy? — mówię przeciągle.
— Tak. Wiem, że twardo stąpa po ziemi, i wiem też, że jest mądrzejszy,
niż się wydaje. Zwykle nikt go tak nie ogrywa.
Jej postawa lwicy zaczyna mnie drażnić.
— Ogrywa?
— Nie udawaj głupiej. — Splata palce dłoni w mocnym uścisku. —
Wiem dokładnie, kim jesteś. Prześledziłam twoją aktywność w internecie
po tym, jak mi powiedział, że się umawiacie ze sobą.
Udaje mi się ukryć zaskoczenie, nim pojawi się w moich oczach. Jake
powiedział tej lasce, że się ze sobą umawiamy?
Hazel uśmiecha się kpiąco.
— Jak już mówiłam, Jake i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Nie mamy
przed sobą tajemnic.
Emocje, które odczuwam, stają się jeszcze bardziej intensywne.
Zaczynają oscylować na krawędzi… chyba zazdrości? Ale zawierają też
sporą dawkę wściekłości, bo kim, do diabła, jest ta dziewczyna?
Spoglądam w jej oczy wyrażające pogardę.
— To cudownie, że jesteście sobie tak bliscy. Chociaż gdyby
rzeczywiście tak było, to powinnaś wiedzieć, że już się ze sobą nie
spotykamy.
Wypowiedzenie tego zdania na głos wywołuje we mnie żal. Nie będę
zaprzeczać, tęsknię za nim. Nie minął nawet pełen tydzień, odkąd
poprosiłam go, by opuścił mój dom, a wydaje mi się, że upłynęła cała
wieczność. Cały czas o nim myślę, co pogarszają jeszcze jego codzienne
esemesy. Wczorajszy, w którym napisał, że będzie czekał, jeśli zmienię
zdanie… Prawie się poddałam i już miałam do niego dzwonić.
W ostatniej chwili jednak odzyskałam rozum. Przypomniałam sobie,
dlaczego lepiej z tym skończyć. Nie chcę mieć chłopaka, a zwłaszcza
takiego, który za kilka miesięcy przeprowadza się do innego kraju. Dobrze,
może częściowo czuję się też zażenowana tym, co wydarzyło się w mojej
sypialni. Ledwo mogłam później spojrzeć Jake’owi w oczy. Siedział
w pierwszym rzędzie na przedstawieniu, które mój ojciec urządził na
korytarzu, strofując mnie, jakbym była małym dzieckiem.
Jakie to poniżające.
— Tak, wiem — odpowiada Hazel, przerywając moje myśli. —
Powiedział mi, że z nim zerwałaś. Możesz mówić, co chcesz o Jake’u, ale
nie jest cyniczną osobą…
— A co ma do tego cynizm? — wtrącam.
— Wszystko. Bo ja jestem cyniczna i wiem, co zamierzasz.
— W porządku. — Czuję się już zmęczona tą wymianą zdań.
— Córka trenera Jensena zabawia się z kapitanem drużyny Harvardu
podczas dogrywek. Oczarowuje go, aż on nie może przestać o niej myśleć,
a potem porzuca go tuż przed najważniejszym meczem w sezonie. A teraz
on jest tak rozbity, że ledwo potrafi skupić się na hokeju — tak przy okazji,
jedynej rzeczy, która miała dla niego znaczenie — bo ta dziewczyna wciąż
go nawiedza.
W koktajlu, który miesza się w moim żołądku, pojawia się nowa emocja.
Poczucie winy.
— Jest rozbity?
— Tak. Gratulacje. Dostałaś, co chciałaś.
— Wcale tego nie chciałam.
— Oczywiście. Jestem tego pewna. — Hazel odsuwa z hałasem krzesło,
ale jeszcze się nie podnosi.
— Trzymaj się od niego z daleka. Jake i ja pilnujemy się nawzajem, by
nic nam się nie stało. Robimy tak, odkąd byliśmy dziećmi. Nie pozwolę, by
jakaś napalona fanka sabotowała jego sezon albo odwracała jego uwagę od
wyznaczonych celów.
— Nie pozwolisz, hę? Wybacz, że ci to zdradzę, ale cytując czteroletnią
córkę mojej kuzynki Leigh: nie jesteś moim szefem. — Śmieję się pod
nosem. — I daleko mi do napalonej fanki.
— Oczywiście — odpowiada przeciągle.
— Och, a dla twojej informacji: niczego nie sabotuję, i tyle powiem ci na
ten temat. Nie zamierzam się tłumaczyć ani omawiać związku z Jakiem, bo
to nie twoja sprawa.
Dziewczyna sztywno wstaje z miejsca.
— Nieważne. Skończyłaś z tym. Niech tak pozostanie, a nie będzie
żadnego problemu.
Uśmiecham się zimno, szczerząc zęby.
— Skończyłaś?
— Na razie. Miłego dnia. — Hazel maszeruje w kierunku drzwi, a ja
patrzę, jak (domniemana) najlepsza przyjaciółka Jake’a wychodzi z Coffee
Hut.
Z jednej strony naprawdę doceniam to, że ktoś tak zażarcie broni drogiej
sercu osoby. Z drugiej strony trudno mi przyjąć oskarżenia o sabotowanie
sezonu Jake’a albo o inne niecne zamiary wobec niego.
Nie planowałam się z nim związać. Ed Mulder i jego obsesja na punkcie
Edmonton były jedynym powodem, dla którego umówiłam się z Jakiem.
A potem wszystko nabrało kształtu, bo tak się właśnie dzieje, gdy między
dwojgiem ludzi pojawia się chemia. Trudno ją odnaleźć i jeszcze trudniej
zwalczyć.
Ha. Chciałabym zobaczyć, jak Hazel próbuje oprzeć się Jake’owi. Gdyby
skupił to uwodzicielskie spojrzenie zielonych oczu na niej i…
Nagle coś sobie uświadamiam. Czy to spotkanie było tylko próbą obrony
przyjaciela przez przyjaciółkę, czy czymś więcej? Może ona też do niego
coś czuje?
Jeśli się nad tym zastanowić, to wcale się nie wydaje dziwne.
Kiedy dzwoni mój telefon, w głębi duszy liczę na to, że to Jake, a mój
puls przyspiesza. Ale gdy na ekranie pojawiają się słowa HockeyNet, serce
bije mi jeszcze szybciej. W końcu.
Biorę wdech, próbując uspokoić nerwy.
— Halo?
— Czy mogę rozmawiać z Brenną Jensen? — pyta pospiesznie kobiecy
głos.
— Przy telefonie.
— Witaj, Brenno. Mówi Rochelle z biura Eda Muldera. Pan Mulder ma
nadzieję, że będzie pani w stanie przyjść jutro do biura w celu omówienia
pracy na stażu.
— Och. Hm. — Szybko przeglądam w myślach jutrzejszy plan dnia.
Pierwsze zajęcia znów rozpoczynają się dopiero o pierwszej po południu.
Zostaje mało czasu, ale może się udać. — Tak, ale tylko jeśli rozmowa
odbędzie się z samego rana. O pierwszej mam seminarium.
— Obawiam się, że pan Mulder ma zajęty cały poranek. — Słyszę, że
stuka w klawiaturę. — A jak wygląda pani popołudnie? Czy siedemnasta
trzydzieści pani odpowiada?
— Może się udać — odpowiadam natychmiast, bo chyba dam radę.
— Doskonale. Do zobaczenia jutro.
Rozłącza się.
Czuję przypływ emocji. Cichy głosik ostrzega mnie jednak, bym nie
robiła sobie zbyt wielkich nadziei. To nie oznacza jeszcze, że dostałam tę
pracę.
Ale… jak mogłabym nie mieć nadziei? Nie kazałby mi przyjeżdżać do
Bostonu, gdyby nie chciał mnie zatrudnić.
Nikt nie jest aż takim dupkiem, prawda?

*
— Postanowiliśmy powierzyć to stanowisko innej osobie.
Och. Najwyraźniej Ed Mulder jest takim dupkiem.
Przycupnęłam na krześle dla gości i czuję rozczarowanie. Staram się
jednak zachować spokój.
— W przypadku wszystkich trzech wakatów? — Można było zdobyć
jedno z trzech stanowisk.
— Tak, dołączy do nas kilka niezłych osób. Nie miej mi tego za złe,
twoje wykształcenie odpowiada naszym wymaganiom, ale dwie z tych osób
to sportowcy, a wszyscy trzej wniosą do firmy coś wyjątkowego.
Penisy.
Wniosą do firmy penisy.
Ani przez chwilę w to nie wątpiłam. Ale staram się być uprzejma.
— Rozumiem. W porządku. Cóż, dziękuję za pana uwagę. — Dziękuję
za to, że zmusiłeś mnie do pokonania całej tej cholernej drogi.
Mógł przecież wysłać mi e-mail, jak każdy zwykły palant, ale nieee,
musiał udowodnić, że jest palantem nad palantami.
Zaczynam wstawać, ale Mulder śmieje się pod nosem i unosi dłoń.
— Czekaj. To nie jedyny powód, dla którego cię zaprosiłem.
Z powrotem sadzam tyłek na krześle. Wbrew sobie czuję jednak maleńką
iskierkę nadziei. Może zaproponuje mi inne stanowisko. Może płatne,
albo…
— Chciałem zaprosić ciebie i Jake’a na mecz Bruinsów, który odbędzie
się w tę niedzielę. — Uśmiecha się do mnie promiennie, jakby spodziewał
się, że klasnę z radości w dłonie. — Stacja ma prywatną lożę w TD Garden.
Och, mój brat i bratowa także tam będą. Tamtego wieczoru Lindsay i Karen
naprawdę się ucieszyły ze spotkania z wami. Panie sobie pogawędzą, gdy
my, chłopcy, obejrzymy mecz.
Czy morderstwo jest nielegalne w Massachusetts?
Jest nielegalne we wszystkich pięćdziesięciu stanach, napominam się.
Może udałoby mi się zatrudnić dobrego prawnika, który przedstawiłby to
jako samoobronę? Ojciec Summer jest adwokatem. Jestem pewna, że
udałoby mu się uchronić mnie przed celą śmierci.
Tylko chwila dzieli mnie od wybuchu furii. Ten dupek zmusił mnie, bym
przyjechała do Bostonu tylko po to, by przekazać mi decyzję o odmowie
stażu i zaprosić do rozmowy o robieniu na drutach i projektowaniu wnętrz
z żoną i bratową, podczas gdy on i mój fałszywy chłopak będą oglądać
moją ulubioną drużynę hokejową.
Chyba dobrze, że nie posiadam broni.
— Doceniam zaproszenie. Muszę zapytać Jake’a — mówię sztywno,
mając nadzieję, że na mojej twarzy nie widać wściekłości. — Dam panu
znać.
— Doskonale. Mam nadzieję, że uda się wam obojgu przyjść. Moja żona
wciąż zachwyca się tym, jaką jesteście wspaniałą parą. — Puszcza do mnie
oko. — Nie martw się, to wciąż nasza mała tajemnica.
Zmuszam się do uśmiechu.
— Dziękuję.
— Odprowadzę cię.
— Proszę sobie nie zadawać trudu! — Istnieje ryzyko, że za chwilę mój
radosny wyraz twarzy się rozpłynie. — Znam drogę do wyjścia. Miłego
dnia, panie Mulder.
— Ed.
— Ed.
Sztuczny uśmiech znika, gdy tylko wychodzę z jego biura. Sztywnym
ruchem zdejmuję płaszcz z rzędu wieszaków przy drzwiach.
— Miło mi było panią poznać — mówię do Rochelle.
— Oczywiście. Wszystkiego najlepszego — odpowiada życzliwie.
Wychodzę na korytarz, ale nie od razu opuszczam budynek. Chcę po raz
ostatni przejść obok studia i rzucić na nie tęskne spojrzenie. Kiedy
docieram do ogromnej hali, akurat nadają wiadomości. Zakradam się,
zachowując dystans, i patrzę, jak dwóch analityków omawia mecz Ottawa
Senators z zeszłego wieczoru oraz gol strzelony przez Brody’ego Lacroix,
dzięki któremu wygrali mecz. Jeden z nich mówi:
— Geoff rozmawiał z Brodym po meczu. Oto co nowicjusz miał do
powiedzenia…
Kątem oka dostrzegam krzątaninę w reżyserce. Reżyser daje komuś znak
i nagle na ekranie między dwoma prowadzącymi pojawia się nagranie
z wywiadu. Ukazuje się irytująca twarz Geoffa Magnolii. To on najczęściej
przeprowadza wywiady w szatni po meczach, a gracze uważają go za
„jednego z ziomali”.
Zwykle Magnolia jest zbyt zajęty przekomarzaniem się z zawodnikami,
by pytać o sam mecz. Jednak w przypadku meczu Senatorów próbuje być
prawdziwym dziennikarzem, jednocześnie gawędząc z gwiazdą, Brodym
Lacroix. Omawiają sukces Lacroix w trzeciej tercji oraz sukcesy, które
osiągnął dotychczas w sezonie. Trzy razy podczas wywiadu Magnolia
wspomina, że rodzice Lacroix muszą być bardzo dumni ze swojego syna,
i za każdym razem Lacroix uśmiecha się z zażenowaniem, a potem
mamrocze jakąś kulawą odpowiedź i odwraca się.
Potrząsam głową.
— Debil — mówię pod nosem, podczas gdy inny kobiecy głos warczy:
— Idiota.
Obracam się i dostrzegam Georgię Barnes, moją idolkę, która stoi jakiś
metr ode mnie. Przypatruje mi się i wygląda na zaintrygowaną.
— A teraz czas na reklamę — mówi jeden z prowadzących do
publiczności. — Po przerwie połączymy się z Herbiem Handlerem
w Nashville i posłuchamy o jego przewidywaniach co do dzisiejszego
pojedynku między Predatorami a Flyersami.
— I znikamy z anteny — warczy operator kamery.
Zupełnie jakby ktoś wcisnął włącznik, studio ożywa. Obok mnie
przemykają różne osoby, a gwar głosów odbija się echem od ścian.
— Niech ktoś poprawi światło! — narzeka jeden z prowadzących. —
Wypala moje cholerne źrenice.
Pomocnik asystenta podbiega, by zająć się oświetleniem. Georgia Barnes
znów obrzuca mnie spojrzeniem, a potem wychodzi ze studia.
Waham się przez chwilę. Potem pędzę za nią, nieśmiało wołając jej imię.
Kobieta zatrzymuje się w jasno oświetlonym korytarzu i obraca się,
kierując ku mnie twarz. Ma na sobie czarną spódnicę w prążki, białą
jedwabną bluzkę i czarne buty na płaskim obcasie. I choć ma na sobie
elegancki strój, wiem, że drzemie w niej bestia.
— Przepraszam, że pani przeszkadzam — mówię do niej — chciałam
tylko powiedzieć, że jestem pani wielką fanką. Uważam panią za jedną
z najbardziej dociekliwych i najbardziej inteligentnych dziennikarek
w kraju.
Georgia odpowiada uśmiechem.
— Dziękuję, bardzo mi miło. — Taksuje mnie przenikliwym
spojrzeniem. — Pracujesz tutaj?
Potrząsam głową.
— Tak naprawdę to właśnie otrzymałam informację, że nie dostałam się
na staż, o który się starałam.
— Rozumiem. — Kiwa głową z ubolewaniem. — Z tego, co słyszałam,
w programie panuje spora konkurencja. — W jej tonie pojawia się ostra
nuta. — Choć powinnaś być na to przygotowana — w całej tej branży
panuje konkurencja. Jeszcze większa w przypadku kobiet.
— Tak słyszałam.
Znów wpatruje się w moją twarz.
— Dlaczego nazwałaś Geoffa Magnolię debilem?
Czuję przypływ gorąca na policzkach i mam tylko cholerną nadzieję, że
się nie czerwienię.
— Och, racja. Tak. Przepraszam, że to powiedziałam…
— Nie przepraszaj. Powiedz mi tylko, czemu to zrobiłaś.
Wzruszam niepewnie ramionami.
— Te pytania, które zadawał… Ktoś powinien mu powiedzieć, by się
choć trochę przygotował przed przeprowadzeniem wywiadu. Zadał trzy
razy pytanie o rodziców Lacroix.
— Co z tego? — pyta Georgia. Mówi to lekkim tonem, ale czuję, że
wystawia mnie na próbę.
— To, że mama tego chłopaka zmarła na raka w tym miesiącu, a on
wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. Magnolia powinien o tym
wiedzieć.
— Tak. Powinien. Ale jak już ustaliłyśmy, Magnolia to debil. — Ścisza
konspiracyjnie głos. — Powiem ci coś w tajemnicy. Jak masz na imię?
— Brenna.
— Zdradzę ci tajemnicę, Brenno. Magnolia jest regułą, nie wyjątkiem.
Jeśli kiedykolwiek zaczniesz tu pracować, przygotuj się, że codziennie
będziesz mieć do czynienia z debilami. Albo, co gorsze, z seksistowskimi
pyszałkami, którzy w każdej minucie każdego dnia będą ci mówić, że tu nie
pasujesz, bo masz pochwę.
Uśmiecham się bez entuzjazmu.
— Chyba dziś już tego doświadczyłam.
Jej twarz łagodnieje.
— Przykro mi to słyszeć. Mogę tylko powiedzieć, żebyś nie pozwoliła,
by jedna odmowa, jedno zatrzaśnięcie drzwi przed nosem powstrzymało cię
przed kolejną próbą. Dalej staraj się o pracę w sieciach, kablówkach,
wszędzie, gdzie prowadzą nabór. — Puszcza do mnie oko. — Nie wszyscy
chcą się nas pozbyć, a zmiana czeka tuż za rogiem. Choć nadchodzi powoli,
to zapewniam cię, zbliża się do nas.
Czuję nutkę podziwu, gdy Georgia ściska moje ramię, a potem oddala
się. Wierzę, że ma rację, że zmiana naprawdę się zbliża. Ale chciałabym, by
trochę się pospieszyła. Minęło sporo lat, zanim dziennikarki sportowe
dostały szansę przeprowadzania wywiadów ze sportowcami w szatni.
Trzeba było doczekać chwili, gdy dziennikarka „Sports Illustrated” złożyła
pozew, po którym sąd ostatecznie orzekł, że zakaz przeprowadzania
wywiadów w szatni przez reporterki pogwałca zasady czternastej poprawki.
A mimo to zmiana prawa nie wpływa na postawy społeczne. ESPN
przyczynił się do postępu, zatrudniając więcej kobiet — dziennikarek
i analityczek. Ale wkurza mnie to, że kobiety w sporcie nadal spotykaja się
z wrogością i seksistowskimi zachowaniami, kiedy zwyczajnie próbują
wykonywać swoją pracę, tak jak ich koledzy mężczyźni.
— Brenna, hej! — Mischa, kierownik studia, którego poznałam
w zeszłym tygodniu, wpada na mnie przy windach. — Wróciłaś.
— Wróciłam — odpowiadam ironicznie.
— Zakładam, że masz dobre wiadomości?
— Niestety, nie. Pan Mulder poprosił mnie o przyjazd, by osobiście
przekazać mi, że nie dostałam pracy.
— Och. Przykro mi. Co za pech. — Potrząsa głową, wyraźnie
rozczarowany. — Byłoby mi miło, gdybyś się tu kręciła.
— Tak, cóż, z pewnością pozostali stażyści wiadomości będą wspaniali.
— Może i tak. Ale mam wrażenie, że Mulder traci na tym, że nie chce
cię zatrzymać.
— Proszę bardzo, powiedz mu to. — Kiedy drzwi windy się otwierają,
wyciągam rękę, by dotknąć jego ramienia. — Miło było cię poznać,
Mischo.
— Ciebie również, Brenno.
Mój uśmiech znika, gdy tylko zostaję sama w windzie. Czuję, jak łzy
zbierają mi się pod powiekami, ale nakazuję sobie nie płakać. Nie wolno mi
płakać. To tylko staż. Na pewno znajdę lokalną telewizję albo stację
radiową, w której przeczekam wakacje, a jesienią ponownie złożę podanie
w HockeyNet. Albo znajdę jeszcze lepszą posadę. To nie koniec
świata.
Ale, do cholery, naprawdę chciałam zdobyć ten staż.
Palce mi drżą, gdy wyciągam telefon z torebki. Powinnam zamówić
samochód, który zawiezie mnie na stację kolejową. Zamiast tego myślę
o wczorajszej wiadomości od Jake’a, tej, w której namawiał mnie, bym do
niego zadzwoniła.
Zagryzam wargę.
Telefon do niego jest z pewnością okropnym pomysłem.
Tak czy owak, dzwonię do Jake’a.

*
— O rany, znów ze mną rozmawiasz — mówi Jake, kiedy spotykamy się
dwadzieścia minut później. — Czym zasłużyłem sobie na ten honor?
Jestem w tak podłym nastroju, że nawet nie potrafię odpowiedzieć na
jego sarkastyczną uwagę.
— Nie dostałam stażu — mówię wprost. — Mulder wybrał trzech
facetów z penisami zamiast mnie.
— W przeciwieństwie do facetów bez penisów? — Uśmiecha się, ale
jego dobry humor wkrótce przygasa. — Przykro mi, ślicznotko. Co za pech.
— Wyciąga rękę, jakby chciał mnie dotknąć, ale po namyśle ją opuszcza.
Stoimy na schodach prowadzących do Bright-Landry Hockey Center, co
wydaje mi się totalnym bluźnierstwem. Na szczęście nie ma w pobliżu
żadnego kolegi z jego drużyny. Gdy zadzwoniłam do niego, przyznał, że
skończył trening kilka godzin temu i został sam, by obejrzeć nagranie. Co
za poświęcenie. I choć go podziwiam, oznacza to, że muszę spotkać się
z nim w tym miejscu, a nie w jego mieszkaniu. Wolałabym jednak
mieszkanie.
I jakby tego jeszcze było mało, niebo postanawia wpasować się w mój
nastrój i wybiera ten właśnie moment na ulewę. Cały dzień był pochmurny
i chłodny, ale nagle zaczyna lać jak z cebra i w ciągu sekundy mamy
kompletnie przemoczone włosy.
— Wejdź do środka — nalega Jake, łapiąc mnie za rękę. Wpadamy do
budynku, gdzie kulę się na widok proporczyków zwycięzców i wszystkich
tych oprawionych w ramki karmazynowych koszulek.
— A jeśli ktoś nas zobaczy? — syczę, odgarniając z czoła mokre włosy.
— To nas zobaczy. Kogo to obchodzi? Tylko rozmawiamy, prawda?
— Czuję się nieswojo. Znajdujemy się w zbyt publicznym miejscu —
narzekam. Jake przewraca oczami.
— Dobrze. Chodźmy do sali medialnej. Jest prywatna i tylko ja w niej
siedzę. — Idę za nim korytarzem, podziwiając jego nogi, które stawiają
długie kroki. Nie minął nawet tydzień, odkąd widziałam go ostatni raz,
a już zdołałam zapomnieć, jaki jest wysoki i atrakcyjny. Nie przytulił mnie
ani nie pocałował na powitanie. Ja też tego nie zrobiłam. Teraz trochę
żałuję, że tak się nie stało. W najnowocześniejszej sali medialnej, która
może rywalizować z naszą w Briar, rozpinam skórzaną kurtkę i wieszam ją
na oparciu krzesła. Potem siadam w jednym z pluszowych foteli i ponuro
wysuwam szczękę do przodu.
— Naprawdę chciałam tego stażu.
— Wiem o tym. — Jake rozsiada się w fotelu obok, wyciągając przed
siebie nieprawdopodobnie długie nogi. — Ale może to tajemnicze
błogosławieństwo. Nawet jeśli Mulder nie byłby twoim bezpośrednim
przełożonym, wciąż musiałabyś mieć z nim do czynienia. A ten facet jest
straszny.
— To prawda. — Nagle dostrzegam obraz na wielkim ekranie.
Przedstawia smukłe ciało Huntera Davenporta, który pochyla się przed
rozpoczęciem gry.
— Czyżbyśmy szpiegowali? — kpię.
— To nie szpiegowanie, tylko badanie. I nie mów mi, że twoi chłopcy nie
robią teraz tego samego.
— Cóż, nie pojawiłam się tutaj, by zdradzać sekrety Briar, więc nie
wypytuj mnie o moich chłopców.
Zerka na mnie, a jego rzeźbiona twarz wyraża powagę.
— Po co więc tu przyszłaś?
— Co masz na myśli?
— To, że w tym mieście mieszka twoja kuzynka. Zakładam, że masz tu
też innych przyjaciół.
— Czyli?
— Czyli, dlaczego byłem pierwszą osobą, do której zadzwoniłaś, gdy
usłyszałaś złe wieści?
Spoglądam mu prosto w oczy.
— Nie wiesz, czy jesteś pierwszą osobą, do której zadzwoniłam. Może
nikt inny nie odebrał.
— Czy zadzwoniłaś do kogoś innego? — pyta uprzejmie Jake.
— Nie — przyznaję, co zmusza mnie do zastanowienia, dlaczego
zadzwoniłam właśnie do niego? Umówiliśmy się na kilka randek, parę razy
rozmawialiśmy przez telefon, zabawiliśmy się raz czy dwa. Nie ma
powodu, by Jake stał się dla mnie kimś, do kogo udam się po pocieszenie.
Mam dobrą grupę wsparcia — Summer, Audrey, Elisa, by wspomnieć kilka
z nich. Dlaczego nie skontaktowałam się z którąś z nich?
— Dlaczego ja? — naciska.
Wzdycham, zmęczona.
— Nie wiem.
— Wiesz dobrze. — Śmieje się cicho. — Lubisz mnie.
— Nie lubię cię.
— Lubisz. Dlatego wyrzuciłaś mnie za drzwi w zeszłym tygodniu.
— Nie, wyrzuciłam cię z domu, bo mój ojciec stał za drzwiami, podczas
gdy leżeliśmy w pozycji 69.
Jake wydaje z siebie jęk.
— Musiałaś o tym wspomnieć.
— O czym, o ojcu?
— Nie, o tym, co robiliśmy. — Jego oczy błyszczą uwodzicielsko. —
Teraz mi stoi.
— Mam wrażenie, że zawsze ci stoi — odwarkuję.
— Podejdź i sprawdź swoją teorię. — Poklepuje krocze, zachęcająco
poruszając brwiami.
Nie mogę się powstrzymać od śmiechu.
— Jaką teorię? Już się przyznałeś, że ci stoi.
Krzyżuje nogi w kostkach, patrząc przez kilka chwil na swoje
converse’y.
— Dobrze. Czyli twierdzisz, że mnie wyrzuciłaś, bo twój ojciec niemal
nas przyłapał.
— Tak.
To nie do końca prawda. Wykopałam go za drzwi, bo nie chciałam
jeszcze bardziej odkryć przed nim swojej wrażliwości. W ciągu jednej czy
dwóch godzin pozwoliłam, by się przekonał, jak bardzo go pragnę i jak
dziko mnie podnieca. Zgodziłam się, by usłyszał poniżającą wymianę zdań
z moim ojcem, podczas której zostałam skarcona jak dziecko i nazwana
porażką.
Nie chcę, by ktokolwiek, zwłaszcza jakiś facet, postrzegał mnie tak jak
mój ojciec.
Czuję na sobie spojrzenie Jake’a.
— Co takiego? — mruczę.
— Nie wierzę w to, co mówisz. — Zaczyna szorstkim tonem — Czego
się boisz? Co, twoim zdaniem, się stanie, jeśli będziemy dalej się spotykać?
— Niczego się nie boję. Po prostu nie widzę w tym sensu, skoro to nas
i tak zaprowadzi donikąd.
— Czy spędzasz czas tylko z facetami, z którymi możesz coś osiągnąć?
— Nie. — Namyślam się przez chwilę.
— Chodź tutaj. — W mgnieniu oka wyciąga mnie z fotela. Ląduję na
jego udach i nie mogę nie zauważyć ani zignorować wybrzuszenia w jego
spodniach. Wzdycham z rezygnacją, poprawiając pozycję tak, że siedzę na
nim okrakiem. Jego szybko rosnąca erekcja przywiera bezpośrednio do
mojego krocza. Czuję taką przyjemność, że nie mogę się powstrzymać
i zaczynam go ujeżdżać. Jake jęczy ochryple. Kładzie jedną dłoń na moich
plecach, a drugą wplątuje mi we włosy. Choć wiem, że nie powinnam,
opuszczam głowę. Dotykam językiem jego zamkniętych ust, a on rozchyla
wargi, by mnie wpuścić do środka. Jęczę, kiedy mój język spotyka się
z jego językiem. Jake smakuje miętową gumą do żucia, a jego wargi są
miękkie i ciepłe. Obejmuję go rękoma za szyję i zatracam się w jego cieple.
— Robię się twardy, gdy mnie całujesz — mruczy.
— Byłeś twardy, zanim zaczęłam cię całować.
— Tak, bo myślałem o całowaniu ciebie. — Śmieje się, jakby bez tchu.
— Jesteś taki… — Huk grzmotu zagłusza mój głos. Światła nad naszymi
głowami migoczą. Jake unosi brwi.
— Rany, to było dopiero szaleństwo.
Gładzę miękkie włoski na jego karku.
— Ojej, Jakey. Boisz się?
— Jestem przerażony — szepcze. Nasze wargi spotykają się w chwili,
gdy światła znów mrugają. Tym razem gasną zupełnie. Pochłania nas
ciemność. Ale zamiast nagle się poderwać, całujemy się jeszcze żarliwiej.
Ręce Jake’a wędrują pod mój czarny sweter. Podciąga cienki materiał,
ukazując stanik, ale nie rozpina go, tylko ściąga w dół, obnażając mi piersi.
Mokry żar otacza mój sutek. Wciąga go w usta, a ja niekontrolowanie drżę.
Ściska moje piersi, cały czas zwilżając mój sutek, liżąc go i ssąc, aż
nabrzmiewa, stając się w jego ustach niemożliwie twardy. Jęczę głośniej,
niż powinnam, zważywszy na otoczenie.
Jake reaguje na to, przenosząc uwagę na mój drugi sutek i drażniąc go, aż
odchodzę od zmysłów. Wygina w górę biodra, pocierając swoim kroczem
o moje. Boże. Co za facet. Jestem napalona na niego do szaleństwa…
W pomieszczeniu wciąż panują ciemności, ale gdy już zaczynam się do
nich przyzwyczajać, jarzeniówki zapalają się ponownie.
Jake unosi głowę. Jego oczy płoną, gdy wpatruje się w moje piersi.
— Są tak cholernie piękne.
Z jękiem ujmuje je w dłonie, a potem chowa między nimi twarz.
I wtedy do środka wchodzi trener Pedersen.
Rozdział dwudziesty piąty
Jake

— Do cholery jasnej, Connelly!


Słysząc pełen niedowierzania okrzyk, podnoszę szybko głowę.
Pospiesznie ściągam w dół sweter Brenny, by zakryć jej nagie piersi.
Brenna zeskakuje z moich kolan i siada na sąsiednim fotelu. Ale jest już za
późno. Pedersen nie jest idiotą. Widział nas i dokładnie wie, co robiliśmy.
— Hej, trenerze. — Odchrząkuję. — My… — Postanawiam nie kłamać.
Ja też nie jestem idiotą. — Przepraszam — mówię po prostu. —
Znaleźliśmy niewłaściwe miejsce.
— Co ty nie powiesz — warczy Pedersen. — Spodziewałbym się tego
typu zachowania po Westonie lub Chiltonie, ale nie po tobie, Connelly.
Zwykle nie pieprzysz lasek w miejscu pracy.
Trener nawet nie przyjrzał się Brennie. Idzie dalej i bierze jeden
z laptopów. Kątem oka dostrzegam, jak Brenna wygładza przód swetra.
Lekko się kręci, a ja zdaję sobie sprawę, że próbuje poprawić sobie
miseczki stanika.
— Mam spotkanie z asystentem i zapomniałem komputera — mówi
sztywno Pedersen. — I myślałem, że jesteś sumiennym graczem, który
analizuje nagrania w wolnym czasie. Ale chłopcy są tylko chłopcami,
prawda? — W każdym jego słowie brzmi ostra nuta.
Brenna ostrożnie śledzi jego ruchy, kiedy wkłada laptop pod pachę
i rusza ku drzwiom.
— Wyprowadź stąd swojego gościa, Connelly. To nie miejsce dla
dziewczyn graczy.
— Nie jestem jego dziewczyną — wypala Brenna, a ja wiem, że
powiedziała to odruchowo, bo na chwilę zamyka oczy, jakby sama karciła
się za to, że się odezwała.
Pedersen w końcu na nią spogląda. Patrzy długo i z namysłem. Podczas
tej analizy coraz mocniej marszczy czoło, aż jego brwi prawie się ze sobą
stykają.
— Jesteś córką Chada Jensena.
O kurde.
Brenna mruga. Choć raz nie ma przygotowanej odzywki.
Chcę skłamać i powiedzieć mu, że się myli, ale wyraźnie ją rozpoznaje.
Kładzie komputer na biurku przy drzwiach i powoli do nas podchodzi.
Z pogardą patrzy na zmięty sweter Brenny i jej potargane włosy.
— Spotkaliśmy się na bankiecie kilka lat temu — mówi do niej. — Na
kolacji dla absolwentów Yale. Chodziłaś wtedy jeszcze do szkoły średniej.
Chad cię przyprowadził.
— Och. — Wyraźnie widać, jak dziewczyna przełyka ślinę. — Tak,
pamiętam to zdarzenie.
— Brianna, prawda?
— Brenna.
— Racja. — Unosi muskularne ramiona w krótkim wzruszeniu. —
Nawet gdybyśmy się nie spotkali, rozpoznałbym cię. Wyglądasz tak samo
jak twoja matka.
Brenna z trudem ukrywa, jaki to dla niej szok. A może wcale nie próbuje
tego ukrywać. Gapi się tylko na mojego trenera.
— Pan znał moją matkę?
— Chodziliśmy razem do college’u. — Mówi beznamiętnym tonem,
a jego twarz jest jak maska. Nic nadzwyczajnego. Pedersen ma niewielki
repertuar emocji. Najczęściej wyraża gniew i dezaprobatę.
Nadal się w nią wpatruje.
— Naprawdę wyglądasz zupełnie jak ona. — Potrząsa głową i zwraca się
do mnie. — Nie mówiłeś, że spotykasz się z córką Jensena.
Brenna odpowiada za mnie.
— Bo tak nie jest. To… nie było nic takiego. Proszę więc nie mówić nic
mojemu tacie, dobrze?
Pedersen unosi brew, patrząc na mnie, jakby pytał, co ja o tym myślę.
Wzruszam ramionami.
— Ma rację. To był jednorazowy przypadek.
— Znalazłam się tutaj tylko dlatego, że zaczęło lać, a Jake nie chciał,
bym czekała w deszczu na ubera. A jeśli o tym mowa — ciągnie
z fałszywym ożywieniem i unosi telefon — mój samochód już tu jest.
Właśnie dostałam powiadomienie.
Tył telefonu zwrócony jest w stronę trenera, ja zaś widzę ekran. Dzięki
temu wiem, że nie ma tam żadnego powiadomienia.
— Powinnam już iść — mówi pospiesznie. — Dzięki, Connelly, za to, że
pozwoliłeś mi przeczekać tu burzę. Miło było pana znów spotkać, panie
Pedersen.
— Mnie również miło.
— Odprowadzę cię — proponuję.
Pedersen zerka na mnie.
— Równie dobrze ty też możesz iść. Już była jedna przerwa w dostawie
prądu. Nie chcę, byś siedział tu w ciemnościach, jeśli burza odetnie
zasilanie. — Powiedziawszy to, wychodzi za drzwi.
Wypuszczam oddech. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że go
wstrzymuję.
— Kurwa — mówię.
— Kurwa — wtóruje mi Brenna. — Jak sądzisz, powie mojemu ojcu?
— Wątpię. Nie są najlepszymi przyjaciółmi.
— Dokładnie. A jeśli doniesie mu na złość?
— To nie jest w stylu trenera. Woli wyładować swoją agresję na lodzie.
Docieramy do holu i odkrywamy, że za wielkimi frontowymi oknami
trwa apokalipsa. Niebo stało się prawie czarne. Podmuchy wiatru sprawiają,
że gałęzie drzew uderzają o siebie nawzajem, a jedna z nich już spadła na
maskę czyjegoś samochodu. Całe szczęście nie na mercedesa Westona,
który znów pożyczyłem. Równie dobrze mogę uznać, że należy do mnie,
zwłaszcza że Brooks nieczęsto go prowadzi.
Odrywam spojrzenie od okien i patrzę na Brennę, która zapina swoją
skórzaną kurtkę.
— Sądzę, że powinnaś wrócić do mojego mieszkania — sugeruję
poważnym tonem.
— Oczywiście, że tak sądzisz.
— Nie żartuję, ślicznotko. Ta burza wygląda strasznie i wiesz, że na
drogach będzie panował chaos. Zła pogoda zamienia kierowców
w szaleńców. — Zaczynam mówić stanowczo. — Przeczekaj ją w moim
mieszkaniu. Proszę.
Brenna w końcu się poddaje.
— Dobrze.

O dziewiątej wieczorem burza wciąż szaleje. Zasilanie w mieszkaniu


przestało działać około szóstej, więc zapaliliśmy kilka świeczek i zjedliśmy
na kolację zimne resztki pizzy. Brooks wygrzebał kilka gier planszowych
i siadamy w trójkę w pokoju dziennym, by zagrać w jedną z nich. Brenna
i Brooks przekomarzają się przez cały wieczór, dogryzając sobie nawzajem,
jakby od lat byli najlepszymi przyjaciółmi.
Kiedy wszedłem do mieszkania z Brenną u boku, szczęka Westona
opadła na podłogę. Ale Weston ma taki charakter, że nie obchodzi go, do
jakiej uczelni uczęszcza Brenna, kim jest jej ojciec czy której drużynie
kibicuje. Dla niego niezła laska to niezła laska i od razu ją akceptuje.
Przynajmniej do chwili, gdy na moment zostajemy sami. Brenna znika
w łazience, Brooks rozkłada planszę do gry w scrabble i pyta:
— Czy McCarthy wie o tym?
— O czym?
— O tej seksbombie w łazience.
— Nie — przyznaję niechętnie.
— Chyba powinienem mu powiedzieć, co?
Brooks uśmiecha się kpiąco.
— Hm. Tak. Powiedziałeś biednemu chłopakowi, żeby ją rzucił, a teraz
z nią jesteś? Stary, niezła jazda.
— Nie jesteśmy razem, a oni też ze sobą nie byli — zwracam mu uwagę.
— Ale ją lubił.
— Jest teraz z Katheriną. — McCarthy nadal spotyka się z dziewczyną,
którą poznał po półfinałach. To mi mówi, że pewnie nie tyle chodziło mu
o Brennę, ile o to, by się z kimś zabawić.
— Wciąż obowiązuje jednak braterski kodeks — spiera się Brooks. —
Wiem, że kareta kapitana bije wszystkie pozostałe, ale powinieneś
zachować się właściwie i mu o tym powiedzieć.
— Zachować się właściwie? Odkąd to masz sumienie? — pytam
z rozbawieniem.
— Zawsze miałem sumienie. — Wstaje z kanapy. — Wezmę sobie piwo.
Chcesz?
— Nie.
— Jensen! — woła Brooks. — Piwa?
Brenna wyłania się z korytarza.
— Pewnie. Dzięki. — Przysiada się do mnie na kanapie i sięga po swój
stojak na litery. — Dobrze, zaczynamy.
Kilka minut później rozpoczyna się gra. Brooks bierze kilka
dekoracyjnych poduszek, które kupiła nam jego matka, i rozkłada je na
podłodze. Przekłada drewniane klocki na swoim stojaku.
— Hej, mogę rozpocząć? Mam najlepsze słowo na świecie.
Brenna uśmiecha się szeroko.
— Zobaczmy je, mistrzu słowa.
Wykłada słowo „bzykanie”.
— To ma być najlepsze słowo na świecie? — kpi Brenna. — Bzykanie?
— Tak, bo bzykanie to moje hobby.
— Aha, cóż, pod względem punktów to słowo zapewniło ci… —
Sprawdza wartość liter. — Plus podwójna premia… Czternaście punktów.
Brooks protestuje pospiesznie.
— To wspaniałe rozpoczęcie gry.
— Jeśli sądzisz, że czternaście punktów to niesamowity wynik, to nigdy
nie grałeś w scrabble z moim tatą.
Śmieje się.
— Trener Jensen jest scrabble’owym nazistą?
— Och, ma bzika na tym punkcie. To ten rodzaj gracza, który wykłada
dwu- lub trzyliterowe słowa na polu z potrójną premią, a chwilę później już
wiem, że mnie wyprzedza o dwieście punktów.
— To żadna zabawa — stwierdza Brooks. — Ja gram na słowa, a nie dla
punktów. Connelly, twoja kolej.
Zaczynając od „Z”, dodaję słowo „zadek”.
— Jak w słowie „zaokrąglony” — wyjaśniam niewinnie.
Mój współlokator pokazuje mi środkowy palec.
— Och, spieprzaj.
Brenna uśmiecha się do nas szeroko.
— Coś mnie ominęło?
— On ma okrągły zadek — odpowiadam jej.
— Mam okrągły zadek — Brooks potwierdza ponuro.
— Och. Fantastycznie. — Brenna opuszcza rozbawiony wzrok na swoje
klocki. Przekłada kilka z nich, próbując wymyślić słowo.
— Chcesz zobaczyć? — proponuje Brooks.
— Niekoniecznie…
— Nie, pokażę ci. Bądź szczera i powiedz, co o nim myślisz.
Brenna zerka na mnie.
— Czy on mówi poważnie?
— Obawiam się, że tak. Jego dziewczyna powiedziała mu, że ma okrągły
zadek, a on ma teraz kompleksy z tego powodu.
— To nie moja dziewczyna — protestuje Weston.
Poprawiam się.
— Przyjaciółka do bzykania?
— To mogę zaakceptować. — Brooks wstaje. — Dobra, Jensen. Patrz na
to.
Mój kretyński współlokator ściąga dresy do kostek, pokazując goły tyłek
mojej… dziewczynie? Przyjaciółce do bzykania? Szczerze mówiąc, nie
wiem, jak ją nazwać.
W świetle świec widzę, że usta Brenny drżą, jakby ze wszystkich sił
powstrzymywała się od śmiechu.
— I co? — żąda odpowiedzi Weston. — Jaka jest twoja ocena?
Brenna skupia wzrok na jego pośladkach.
— Weston, masz ładny tyłek — przyznaje. — Nie martwiłabym się
o niego.
Brooks podciąga spodnie.
— Serio?
— Serio. Wspaniały zadek.
Na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech.
— Powiedz to jeszcze raz.
— Nie.
Brooks kieruje uśmiechniętą twarz w moją stronę.
— Twojej dziewczynie podoba się mój tyłek. Interesuje się mną.
— O nie — odpowiada radośnie Brenna. — Nie wiem, skąd się u ciebie
wziął pomysł, że się tobą interesuję, ale zapewniam cię, że tak nie jest. —
Używa jednego z „K”, by ułożyć słowo „wózek”.
— Dobre — mówię.
— Dzięki, Jakey.
Brooks pada plecami na stos poduszek.
— Jakey? Czy tak mamy się teraz do ciebie zwracać? — Wygląda na
zachwyconego. — Podoba mi się. Teraz będę tylko tak do ciebie mówił.
— Nie ma problemu, Brooksy.
— Cofnij to. Nie podoba mi się.
— Tak sobie właśnie pomyślałem.
Gra toczy się dalej, z większą zaciętością, niż mogłem się spodziewać,
zwłaszcza że uczestniczy w niej Brooks. Nasze wyniki są prawie równe,
więc trudno przewidzieć, kto zostanie zwycięzcą. I chociaż dobrze się
bawię, nie poświęcam tej grze stuprocentowej uwagi. Wciąż zerkam
ukradkiem na Brennę. Nie mogę się powstrzymać. Dziewczyna jest taka
seksowna. I uwielbiam jej śmiech. Za każdym razem, gdy go słyszę, jego
melodyjny ton sprawia, że serce bije mi szybciej.
Kiedy Brooks idzie do toalety, przysuwam się do Brenny i wsuwam dłoń
pod jej sweter.
Zostaję nagrodzony kolejnym wybuchem śmiechu.
— Właśnie gramy w scrabble, a ty mi wkładasz rękę pod bluzkę?
— Tak. Czy mogę jej nie zabierać, dopóki on nie wróci? — Bezczelnie
się uśmiecham, ściskając jej lewy cycuszek.
— Jesteś pokręcony.
— Nie.
Prycha.
— Zawsze mówisz „nie”, kiedy ktoś coś o tobie mówi.
— A czemu nie?
— Bo… cóż… w sumie nie wiem, czemu masz tak nie robić. — Nagle
milknie, nasłuchując od okna. — Hej. Burza przeszła.
— Jeszcze nie wróciło zasilanie — przypominam jej.
— Nie, naprawdę? Sądziłam, że światło świec tworzy nastrój do
trójkącika.
— Urządzamy trójkącik?! — woła Brooks, wpadając do pokoju.
Wygląda jak rozradowany dzieciak. — Naprawdę, Connelly? Nie chciałeś
trójkącika z Kaylą, ale zrobisz to ze swoją dziewczyną… o Boże, dlaczego
ja narzekam? Zamknij się, Brooks — upomina sam siebie.
— Kayla? — powtarza za nim Brenna.
— Jego dziewczyna.
— To nie moja dziewczyna.
— Zamierzałeś dołączyć do nich w trójkącie? — Brenna mruży oczy.
— Wcale nie. — Zerkam na współlokatora. — I upewnij się, że Kayla
o tym wie, bo nie chcę, by mnie znów osaczała nago w kuchni.
— O nie, naga dziewczyna w kuchni! Musimy zainstalować alarm!
Niech ktoś przyprowadzi psa obronnego! — Przewraca przesadnie oczami.
— Nieważne. Robimy to?
Niezbyt łagodnie rozczarowuję go.
— Nie urządzimy trójkąta, ani teraz, ani nigdy. Twoja nowa obsesja na
punkcie pokazywania tyłka już jest wystarczająco odrażająca.
Wzrok Brenny wędruje znów w stronę okna.
— Powinnam już sobie pójść.
— Poczekaj, aż wróci zasilanie — odpowiadam szorstko. Nie podoba mi
się myśl, że ruszy do domu. Kilka latarni ulicznych w drodze do domu
przestało działać, a ja dostrzegłem już kilka stłuczek.
— Która godzina? — pyta. — Jeśli mam wyjechać, lepiej, żeby to było
wcześniej niż później.
Pochylam się, by sprawdzić jej telefon.
— Prawie dziesiąta. Może powinnaś… — Ekran rozświetla się, ktoś do
niej dzwoni, a ponieważ patrzę na niego, nie mogę nie dostrzec imienia
rozmówcy.
— Eric dzwoni do ciebie — mówię do niej bardziej szorstko, niż
zamierzałem.
Kątem oka dostrzegam, że Brooks uśmiecha się do mnie. Dobrze wie, co
czuję.
— Lepiej odbierz — nalegam.
Na jej twarzy widać podejrzane zmieszanie. Szybko chwyta telefon
i wciska przycisk ignorowania rozmowy.
— Kim jest Eric? — Brooks próbuje zapytać niedbałym tonem, ale mu
się nie udaje. Cieszę się jednak, że zapytał, zanim ja to zrobiłem. Widzę, że
puszcza do mnie oko, i wiem, że zrobił to umyślnie. Kiwam do niego
głową, doceniając jego wsparcie.
— Nikt — odpowiada sztywno Brenna.
Cóż, nic mi to nie mówi. Czy spotyka się z kimś innym? Czy ma grafik,
w którym umieszcza facetów do zabawiania się, całą ławę pełną
McCarthych?
Zazdrość, która pali mi wnętrze, nie sprawia przyjemności. Lubię
współzawodnictwo, ale nigdy wcześniej nie rywalizowałem o uczucia
kobiety, bo żadna kobieta nie wybrała dotąd innego mężczyzny niż ja.
Może brzmi to pretensjonalnie, ale nic mnie to nie obchodzi. Nie podoba mi
się myśl, że Brenna spotyka się z innymi facetami.
A to prowokuje kolejną myśl: jeszcze nigdy nie rozmawiałem z kimś
o tym, że jesteśmy ze sobą na wyłączność. Jak się porusza taki temat?
Kiedy jej telefon brzęczy, sygnalizując wiadomość głosową, czuję
jeszcze większe rozdrażnienie.
— Sprawdzisz wiadomość?
— Nie ma takiej potrzeby. Wiem, czego chce.
Nieoczekiwana zazdrość pali mnie jeszcze mocniej.
— Naprawdę?
— Tak. Czyj teraz ruch?
— Mój — stwierdza Brooks. Ale gdy porządkuje klocki na stojaku, jej
telefon dzwoni po raz drugi.
A kiedy go ignoruje, po raz trzeci.
— Po prostu odbierz — mamroczę.
Z ciężkim westchnieniem znów sięga po komórkę.
— Cześć, Ericu. Mówiłam ci, że nie mam czasu na… — milknie nagle.
Kiedy znów się odzywa, mówi łagodniej, a w jej głosie słychać troskę. —
Co to znaczy, że nie wiesz, gdzie jesteś?
Wymieniamy z Brooksem zaniepokojone spojrzenia.
— Powoli, powoli. Nie mówisz sensownie. Gdzie jesteś? — Zapada
długa cisza. — Dobrze, nie ruszaj się stamtąd — stwierdza w końcu, a ja
mógłbym przysiąc, że słyszę lekkie drżenie w jej głosie. Mruga raz po raz,
jakby walczyła z łzami. — Zaraz tam będę.
Rozdział dwudziesty szósty
Jake

— Dziękuję ci za to.
Brenna mówi ledwo słyszalnym głosem, a siedzi obok mnie. Deszcz
zamienił się w lekką mżawkę. Największy atak burzy już minął, ale przez
szybę widać, że kilka lamp ulicznych nadal nie działa. Siedzę za kierownicą
mercedesa, bo Brooks wypił za dużo. Znalazł się jednak na tylnym
siedzeniu po tym, jak uparcie nalegał, żeby go zabrać.
— Naprawdę — podkreśla Brenna. — Nie musieliście jechać. Mogliście
tylko pożyczyć mi samochód.
Zerkam na nią mrocznym wzrokiem.
— Naprawdę? I pozwolić ci prowadzić podczas burzy…
— Burza już minęła — protestuje.
— …podczas burzy — powtarzam — by odnaleźć twojego byłego
chłopaka?
Przynajmniej tyle zrozumiałem, jeśli chodzi o jej cel, kiedy w panice
błagała Brooksa o pożyczenie samochodu. Najwyraźniej umawiała się
z tym Erikiem w szkole średniej, a teraz on ma jakieś kłopoty.
— Jaki ma problem? — dopytuję.
— Nie wiem.
Rzucam jej ostre spojrzenie.
Wydaje się, że zgrzyta zębami. Chyba chce je zetrzeć na pył.
— Narkotyki — mamrocze w końcu.
— Jakiego rodzaju? — nie próbuję wcale jej przesłuchiwać, ale muszę
dokładnie wiedzieć, w co się pakujemy.
Zamiast mi odpowiedzieć, wpatruje się w telefon, śledząc mapę. Dwoma
palcami przybliża obraz.
— Dobrze, powiedział, że widzi znak z nazwą ulicy — coś tam Forest —
mówi nieobecnym tonem. — Sądzi, że to Forest Lane.
— To nam zawęża obszar poszukiwań — odpowiadam sarkastycznie. —
Tutaj pewnie są dziesiątki ulic o nazwie Forest Lane, Forest Street czy
Avenue.
Przygląda się mapie.
— Cztery — poprawia mnie. — Jedna z nich znajduje się dziesięć minut
stąd, pozostałe są na północy. Sądzę, że chodzi o tę w pobliżu Nashua. Jest
najbliżej Westlynn.
Wzdycham ciężko.
— Mamy więc jechać do New Hampshire?
— Nie masz nic przeciwko?
Nie odpowiadam. Włączam jednak kierunkowskaz i skręcam na prawy
pas, by przygotować się do skrętu na I-93.
— Kim jest ten facet, Brenno? — warczę. — Wydaje się podejrzany.
— Bardzo podejrzany — Weston przytakuje z tylnego siedzenia.
— Powiedziałam ci, że umawiałam się z nim w szkole średniej.
— I z tego powodu musisz rzucić wszystko, by ratować mu tyłek?
Zgorzkniały? Kto jest zgorzkniały?
— Wiele przeszłam z Erikiem. I, tak, jego życie wykoleiło się, ale…
— Jak się wykoleiło? — Zanim zdoła mi odpowiedzieć, gwałtownie
zatrzymuję się na poboczu i włączam światła awaryjne. W nagrodę słyszę
głośne trąbienie motocyklisty, który jechał za nami, ale pozostali uczestnicy
ruchu nas omijają.
— Co robisz? — dopytuje Brenna.
— Nie ruszę się nawet o centymetr, dopóki nie opowiesz mi wszystkiego
ze szczegółami. Nie tylko dlatego, że przypomina to szukanie wiatru
w polu. Musimy wiedzieć, w co się pakujemy. W ten weekend gramy
najważniejszy mecz w sezonie i jeśli zabierasz nas do jakiejś narkomańskiej
meliny…
— On nie znajduje się w narkomańskiej melinie. — Obiema dłońmi
przeciera twarz, widocznie zaniepokojona. — Dobrze. Jeszcze raz do niego
zadzwonię.
Parę sekund później Podejrzany Eric wraca na linię.
— Cześć, to ja — mówi łagodnie Brenna. — Jesteśmy w samochodzie.
— Milknie. — Tylko paru przyjaciół, nie martw się. Siedzimy
w samochodzie i jedziemy po ciebie, ale musisz mi dokładniej opisać, gdzie
jesteś. Powiedziałeś Forest Lane — co jeszcze widzisz wokół siebie? —
Przysłuchuje się przez chwilę. — Domy, a jak wyglądają? Dobrze.
Szeregowce. Jak się tam dostałeś? Pamiętasz? — Chwila ciszy.
W porządku. Byłeś z przyjacielem. Rozumiem. On prowadził. I zostawił cię
tam. Co tam robiłeś? — Jeszcze jedna chwila ciszy, tym razem pełna
napięcia. — Dobrze, paliłeś.
Widzę w tylnym lusterku zaniepokojony wzrok Brooksa. Mam nadzieję,
że mówimy tylko o marihuanie. Idealnie, jeśli byłyby to papierosy, ale
wątpię, czy paczka Marlboro mogłaby odpowiadać za takie szaleństwo.
— Moja mapa pokazuje kilka ulic ze słowem Forest w nazwie. Czy
znajdujesz się gdzieś w pobliżu wybrzeża? Czy pojechałeś w kierunku
Marblehead? Nie? Jesteś pewien? — Brenna nagle się rozpromienia. —
Och. Dobrze. Wiem, gdzie to jest. Nie, pamiętam Ricky’ego. Nie mogę
sobie przypomnieć Forest Lane, ale pamiętam tę okolicę. Dobrze.
Zadzwonię, gdy będziemy bliżej. Pa. — Rozłącza się i mówi: — Nashua.
Znalazł się w naszej starej okolicy, tak jak myślałam wcześniej.
Przed nami więc czterdziestopięciominutowa jazda samochodem. Może
potrwać dłużej, jeśli po drodze trafimy na więcej skrzyżowań bez świateł.
— Prześpię się — mówi Brooks. — Obudźcie mnie, kiedy dotrzemy na
miejsce.
Jedziemy przez dobre dziesięć minut w ciszy, ale w końcu nie mogę jej
znieść.
— Naprawdę nie zamierzasz opowiedzieć mi o tym facecie? — warczę
do Brenny. — Pozwolisz mi, bym znalazł się w samym środku
popieprzonej sytuacji, w której jest teraz twój były chłopak?
— Nie umiem ci powiedzieć, Jake, jak wygląda sytuacja — odpowiada
zmęczonym głosem. — Nie widziałam go od dłuższego czasu. Zadzwonił
ostatnio i poprosił o pieniądze, ale mu odmówiłam.
— A mimo to zamierzasz go ratować.
— Tak, będziemy go ratować — odpala. — Nie słyszałeś jego głosu. Był
tak zagubiony. Co byś zrobił, gdyby ktoś, kto kiedyś był dla ciebie ważny,
zadzwonił do ciebie w panice i powiedział, że nie wie, gdzie się znajduje,
że jest mu zimno, mokro i leży w rynsztoku? Zostawiłbyś go w tym
miejscu? Ja tak nie potrafię.
— Dlaczego? Bo umawiałaś się z nim w szkole średniej? Kim jest ten
facet? Eric — Eric kto? — rośnie we mnie frustracja. — Kim on dla ciebie
jest?
— Nazywa się Eric Royce.
Marszczę czoło, bo w głowie coś mi świta. Znam to nazwisko. Skąd?
— Był numerem jeden, którego drużyny chciały rekrutować ze szkoły
średniej — ciągnie Brenna. — Został powołany do Chicago.
O to chodzi.
— O kurwa — mówię. — Co się z nim stało?
Podnosi znacząco telefon.
— Jest na haju. Wziął metamfetaminę i leży w jakimś rynsztoku, Jake.
To się z nim stało.
— Metamfetamina? — Brooks wstaje, porzucając myśli o drzemce. —
Spotykamy się z narkomanem?
— Nie wiem — odpowiada nieszczęśliwym tonem Brenna. — Kiedy
z nim rozmawiałam ostatnio, brał metamfetaminę, ale o ile go znam, mógł
wziąć oksykodon albo zalać się w trupa. Szczerze mówiąc, nie wiem. —
Przeczesuje włosy palcami obydwu dłoni. — Możecie mnie podwieźć, a ja
już sobie poradzę. Nie musicie tam być. Zatrzymajcie się dwie przecznice
dalej. Przejdę pieszo resztę drogi, a potem złapię ubera i wrócę do domu.
Gapię się na nią z niedowierzaniem.
— Nie porzucę cię w okolicy, gdzie krążą narkomani na metamfetaminie,
Brenno.
— To nie jest okolica zamieszkana przez narkomanów zażywających
metamfetaminę. To miasteczko położone w pobliżu miejsca, gdzie się
wychowałam, a wychowałam się w bezpiecznym, normalnym miejscu,
rozumiesz? I tak, w każdym z nich jest ktoś, kto bierze od czasu do czasu,
a w tym przypadku jest nim Ricky Harmon, ale ja tylko zakładam, że mamy
do czynienia z czystą metamfetaminą. Naprawdę nie jestem tego pewna,
a twoje paniczne pytania nie sprawią cudu i nie pojawią się nagle jakieś
odpowiedzi.
Między nami zapada pełna napięcia cisza. Widzę w tylnym lusterku, że
wyraz twarzy Brooksa staje się łagodniejszy. Wyciąga rękę i ściska jej
ramię.
— Wszystko w porządku, Jensen. Odwieziemy cię z powrotem, dobrze?
Zagryza wargę i rzuca mu pełne wdzięczności spojrzenie.
Zmieniam pasy na drodze i wymijam ciężarówkę, która jedzie
z prędkością równą połowie dozwolonej, chociaż po drodze już nie pada.
— Czyli chodziłaś z Erikiem Royce’em — stwierdzam szorstko.
Potakuje gwałtownym ruchem głowy.
Pamiętam, że kilka razy grałem przeciwko Royce’owi w szkole średniej.
Był cholernie dobry.
— Nigdy nie poszedł do NHL — dumam.
— Nie. — W jej tonie słychać smutek. — Po tym, jak skończył szkołę
średnią, jego życie zamieniło się w gówno.
— Ale dlaczego?
— W skrócie? Miał problemy emocjonalne i lubił imprezować. A kiedy
imprezował, to do bólu. — Waha się. — Zerwałam z nim niedługo po tym,
jak dostał się do drużyny. Nie przyjął tego dobrze.
— Rany — włącza się Brooks. — Rzuciłaś faceta i posłałaś go w dół
pełen narkotyków i rozpaczy? Ale jazda.
Brenna znów zagryza wargę.
— Brooks — karcę go. Próbuję przecież pocieszyć Brennę. — Jestem
pewien, że jego upadek nie był twoją winą.
— Nie, był. Albo przynajmniej częściowo. To zerwanie go pognębiło.
Już miał skłonności do picia i narkotyków, ale po naszym rozstaniu wpadł
w to jeszcze bardziej. Pił każdego wieczoru i opuszczał szkołę, by palić
blanty z Rickym Harmonem i paroma chłopakami, którzy skończyli naukę
rok wcześniej i nic nie robili ze swoim życiem. A potem w któryś weekend
pojechał na festiwal EDM i tak się naćpał, że zapomniał stawić się na
ważny mecz. Źle wyglądało już opuszczanie treningów, ale gdy nie pokazał
się na meczu, trener wywalił go z drużyny.
Zaczęliśmy mówić o trenerach.
— Czy twój tata wiedział, że spotykasz się z Erikiem?
— Tak. To wywołało straszne problemy. — Chowa twarz w dłoniach
i wzdycha ze zmęczenia. — Zaczęłam spotykać się z Erikiem, gdy miałam
piętnaście lat. Najpierw tata nie miał nic przeciwko temu, głównie dlatego,
że nie miał wyboru. Wiedział, że nie może mi tego zabronić. Byłam zbyt
uparta.
— Byłam? — szydzę.
Ignoruję docinek.
— Po tym, jak Eric opuścił mecz, zaczął się jego koniec. Chicago
dowiedziało się, że został wywalony z drużyny. A Eric jeszcze nie zdążył
podpisać kontraktu. Wciąż byli w fazie negocjacji.
Kiwam głową ze zrozumieniem. Wielu facetów nie zdaje sobie sprawy,
że jeśli drużyna cię powołuje, to nie oznacza, że od razu się do niej
dostajesz, tylko to, że franczyza daje jej wyłączne prawo do ciebie przez
rok, podczas którego negocjujecie umowę.
— Nie chcieli już z nim podpisać umowy — odpowiada smutno. —
Rozeszły się wieści, że lubi imprezować i nikt już nie chciał nic z nim
podpisać. Zaczął więc bawić się jeszcze intensywniej i otaczać się nowymi
ludźmi, a teraz jego sytuacja wygląda właśnie tak.
Obecnie sytuacja jest taka: wpół do jedenastej wieczorem jedziemy do
innego stanu w poszukiwaniu byłego chłopaka Brenny, który mógł, ale nie
musiał brać dzisiaj metamfetaminę.
Cudownie.
Kątem oka dostrzegam, jak Brenna wykręca splecione dłonie. Nie znoszę
patrzeć, co się dzieje z tą twardą dziewczyną. I choć nie czuję się
komfortowo w tej sytuacji, sięgam ponad konsolą i łapię ją za rękę.
Zerka na mnie z wdzięcznością.
— Dziękuję, że mi pomagasz.
— Nie ma za co — mruczę, modląc się, by było to prawdą i nie czekały
nas same problemy.
Z powodu brzydkiej pogody i późnej godziny na drogach jest na
szczęście pusto i udaje nam się dostać w okolice Nashua szybciej, niż się
spodziewaliśmy. Kiedy zjeżdżam z autostrady, Brenna znów dzwoni do
Erica.
— Hej, to ja. GPS mówi, że znajdujemy się o dwie minuty od Forest
Lane. Zamierzamy wjechać w nią, ale musisz określić jakiś
charakterystyczny punkt czy coś w tym rodzaju, byśmy mogli cię znaleźć.
— To jest Forest Lane — mówię do niej, skręcając w ulicę. Na szczęście
w całej okolicy jest prąd, więc lampy uliczne świecą.
— Widzę szeregowce — mówi do telefonu. — Siedzisz na krawężniku?
Chodniku? — Przeklina. — W krzakach? Jezu Chryste, Eric.
Jest mi jej niesamowicie żal. Niesmak, jaki słychać w głosie Brenny,
choć próbuje go ukryć, sprawia, że jej piękna twarz się krzywi. Nie potrafię
sobie wyobrazić, jakie to straszne czuć odrazę do kogoś, z kimś było się
kiedyś blisko.
— Ogród z czym? — pyta. — Wielką zakręconą rzeczą? Metalowa,
zakręcona rzecz… Eric. Nie wiem, co…
— Tam — mówi Weston z twarzą przyklejoną do okna. — Po prawej.
Chyba mówi o małym wiatraku w ogrodzie. Tam.
Parkuję przy krawężniku. Brenna otwiera drzwi, zanim dobrze się
zatrzymam.
— Czekaj — mówię ostro, ale ona już znika.
A niech to.
Wyskakuję z samochodu. Brenna pędzi w stronę wysokiego żywopłotu,
który rozdziela dwa ogródki przed domami. Dołączam do niej w chwili,
gdy pada na kolana.
Zerkam jej przez ramię i dostrzegam zgarbioną postać, która obejmuje
kolana. Jego koszulka jest kompletnie przemoczona i klei się do piersi.
Chłopak ma włosy sięgające brody. Ciemne kosmyki, mokre albo tłuste,
okalają wymizerowaną twarz. Kiedy spogląda na nas, widzę, że ma tak
rozszerzone źrenice, iż nie widać tęczówek. Dostrzegam tylko dwa czarne
kręgi, które jarzą się w jego oczach.
Zaczyna mówić w chwili, gdy rozpoznaje Brennę.
— Jesteś tutaj, och, dzięki Bogu, jesteś tutaj — papla. — Wiedziałem, że
się zjawisz, bo byliśmy razem, a ty byłaś ze mną i byłem dla ciebie dobry,
prawda? Byłem dla ciebie dobry?
— Tak. — Głos Brenny nie wyraża żadnych emocji. — Byłeś wspaniały.
Chodź, Ericu, wstawaj. — Próbuje pomóc mu wstać, ale on ani drgnie.
Robię krok do przodu.
Oczy Erica rozszerzają się ze strachu.
— Kto to jest? — dopytuje. — Nasłałaś na mnie policję, Bren?
Myślałem…
— Nie wezwałam policji — zapewnia go. — To mój przyjaciel,
rozumiesz? On prowadził, bo ja nie mam samochodu, więc zgodził się
zabrać cię do domu. A teraz pozwól, byśmy pomogli ci wstać.
Kiedy już myślę, że się zgodzi, jego spojrzenie skupia się na kimś za
moimi plecami. Brooks nie mógł pojawić się w gorszym momencie.
— Kto to jest? — krzyczy Eric w panice. Jego wielkie oczy spoglądają to
na mnie, to na Brooksa. — Zabiorą mnie, prawda? Nie zamierzam iść na
żaden pieprzony odwyk, Brenno! Nie potrzebuję go!
— Zabieramy cię tylko do domu — odpowiada spokojnie dziewczyna,
ale frustracja, jaką widać na jej twarzy, zdradza, że spokój jest tylko
pozorny.
— Obiecaj!
— Obiecuję. — Pochyla się, by odgarnąć kosmyk mokrych włosów
z jego czoła. Jej palce trzęsą się, gdy to robi. Już nie czuję zazdrości o tego
faceta. Tylko litość. — Zabieramy cię do domu, dobrze? Ale musisz
pozwolić moim przyjaciołom się podnieść, bo sama sobie nie poradzę.
Bez słowa wyciągam rękę do byłego chłopaka Brenny.
Po chwili wahania ujmuje ją.
Ciągnę go w górę, aż wstaje. Kiedy się prostuje, stwierdzam że jest mniej
więcej mojego wzrostu, metr osiemdziesiąt osiem albo nawet wyższy.
Podejrzewam, że kiedyś był lepiej zbudowany. Teraz jest chudy. Nie jak
szczapa, ale z pewnością nie ma budowy gracza hokejowego, którym
kiedyś był.
Brooks wygląda na zaskoczonego, gdy przygląda się Ericowi. Rzuca mi
spojrzenie i widzę w nim tę samą litość, którą sam czuję. Mój kolega
zdejmuje z siebie kurtkę i podchodzi, by zarzucić ją na ramiona Erica.
— Masz, stary, musisz się rozgrzać — mamrocze Brooks. We trójkę
prowadzimy drżącego chłopaka w kierunku samochodu.
— Westlynn jest dziesięć minut jazdy stąd — mówi Brenna do mnie,
kiedy docieramy do mercedesa.
Tym razem Brooks siada na fotelu pasażera, a Brenna zajmuje tylne
siedzenie z Erikiem, który przez całą podróż dziękuje nam za to, że go
odebraliśmy. Z tego, co zrozumiałem, wybrał się w odwiedziny do swoich
przyjaciół trzy dni temu.
Trzy dni temu.
To wyznanie sprawia, że zaczynam myśleć o programach i filmach
dokumentalnych na temat narkomanów. Krystaliczna metamfetamina jest
szczególnie wrednym narkotykiem, bo najwyraźniej haj wcale nie trwa
długo. A to sprawia, że uzależnieni muszą brać coraz więcej, nie
przerywając ciągu, by utrzymać ten stan. I tym właśnie zajmował się Eric
Royce. Brał bez przerwy przez siedemdziesiąt dwie godziny. Ale teraz
rozpada się. Wyszedł z domu kolegi, by wrócić pieszo do siebie, stracił
kompletnie orientację i skończył w krzakach obok obcego domu.
Kiedyś był zawodnikiem numer jeden, jeśli chodzi o kolejkę wyboru do
drużyn zawodowych.
Aż mi się to nie mieści w głowie. W jednej chwili ktoś znajduje się na
szczycie. A w drugiej na samym dnie. Przeraża mnie, jak szybko i jak nisko
ludzie mogą upaść.
— Wiedziałem, że przyjedziesz — bełkocze Eric. — A teraz jesteś tutaj
i może mogłabyś mi dać pięćdziesiąt dolców i…
Unoszę wysoko brwi.
— Niezły zwrot akcji — mruczy do mnie Brooks.
— Nie. — Jej ostry ton nie zachęca do dyskusji. — Nie dam ci żadnych
pieniędzy. Jechałam prawie godzinę, by… nie, nie tylko ja. Zabrałam ze
sobą przyjaciół w ten deszcz, by cię odszukać, pomóc ci, a teraz ty
próbujesz wyciągnąć ode mnie pieniądze? By kupić więcej narkotyków,
które są powodem tego, że znalazłeś się w takiej sytuacji? Co się z tobą
dzieje?
Zaczyna skomleć.
— Po tym wszystkim, co przeszliśmy…
— Dokładnie! — wybucha Brenna, a ja i Brooks aż podskakujemy,
słysząc jej dobitny głos. — Po wszystkim, co przeszliśmy, nie jestem ci nic
winna. Nic nie jestem, do cholery, ci winna, Ericu.
— Ale ja cię wciąż kocham — szepcze Eric.
— O rany — mamrocze pod nosem Weston.
Tłumię westchnienie. Jeszcze nigdy nie spotkałem bardziej żałosnej
osoby i zmuszam się, by przypomnieć sobie, że ten człowiek ma spore
problemy z uzależnieniem. Ale z tego, co słyszę, to odmawia pójścia na
odwyk. Sprzeciwia się ratowaniu siebie samego.
Tak czy owak, jest mi nieco lżej, gdy docieramy do jego domu.
— Pozwólcie, że porozmawiam z jego mamą, zanim zaprowadzimy go
do środka — mówi Brenna. — Muszę ostrzec Louisę.
Wysiada i idzie pospiesznie w kierunku dwupiętrowego domu. Budynek
otacza biała weranda. Widzimy duże wykusze i czerwone drzwi, które
wydają się zapraszać, by wejść do środka. Trudno sobie wyobrazić, że
mieszka tutaj osoba uzależniona od metamfetaminy.
Czekam, aż Brenna dotrze do werandy, a potem obracam się w fotelu, by
spojrzeć na Erica.
— Słuchaj, nie wiem, jak wyglądała twoja przeszłość z Brenną — mówię
cicho — ale dzwonisz do niej po raz ostatni.
W jego oczach pojawia się dezorientacja.
— Ale ja muszę do niej dzwonić. Jest moją przyjaciółką i…
— Nie jest twoją przyjaciółką, kolego. — Zaciskam mocno szczęki, że
ledwo jestem w stanie mówić. — Właśnie naraziłeś na ryzyko jej życie,
zmusiłeś ją, by jechała w czasie burzy, żeby cię ratować, a potem
podziękowałeś jej, prosząc o pieniądze na narkotyki. Nie jesteś jej
przyjacielem.
Wydaje się, że poczucie winy przebija się nieznacznie przez jego haj, bo
usta zaczynają mu drżeć.
— Jest moją przyjaciółką — powtarza, ale w tych słowach nie ma tyle
przekonania co wcześniej.
Brenna wraca do samochodu w towarzystwie ciemnowłosej kobiety we
flanelowym szlafroku i kaloszach. Wygląda, jakbyśmy wyciągnęli ją
z łóżka.
Kobieta otwiera gwałtownym ruchem tylne drzwi.
— Ericu, kochanie, chodź. Wejdź do domu.
Udaje mu się samodzielnie wysiąść z samochodu. Kiedy staje na nogach,
matka łapie go pod rękę.
— Chodź, kochanie. Wejdźmy do środka. — Zerka w kierunku fotela
kierowcy. — Bardzo dziękuję za przywiezienie go do domu.
Kiedy kobieta go odprowadza, przerażona Brenna patrzy na otwarte okno
po stronie Brooksa.
— Twoja kurtka — przypomina mu.
— Niech sobie zatrzyma. Kupię sobie inną. — Ta odpowiedź zdradza,
jak bardzo Weston chce się odciąć od całej tej sytuacji.
Nie obwiniam go o to.
Brenna zapina pasy na tylnym siedzeniu. Zdumiewam się, kiedy
dostrzegam łzy na na jej długich rzęsach.
— Czy mogę zostać u was na noc?
Rozdział dwudziesty siódmy
Brenna

— Czuję się taka zażenowana. — Padam na łóżko Jake’a, ubrana


w jedną z jego koszulek, parę grubych skarpet i nic poza tym. Wciąż palą
mnie policzki na myśl o tym, jak poniżające dla mnie było przeczesywanie
ulic New Hampshire w poszukiwaniu mojego naćpanego byłego chłopaka
— i to, że wyciągnęłam za sobą w drogę dwie inne osoby.
Jake zamyka drzwi.
— Nie musisz się tak czuć. Każdemu z nas zdarzyło się coś okropnego
w przeszłości.
— Naprawdę? Czy masz byłą dziewczynę uzależnioną od
metamfetaminy, która czai się za rogiem i w każdej chwili oczekuje, by ją
ratować? Cudownie! Tak wiele nas łączy!
Jego usta drżą od śmiechu.
— Świetnie. Może moje problemy nie są tak ekscytujące jak twoje. —
Przeciąga ręką po włosach, wciąż mokrych od prysznica.
Oboje wzięliśmy prysznic — osobno — jak tylko znaleźliśmy się
w mieszkaniu Jake’a. Po tym, jak podczas akcji ratowania Erica
przemoczył nas zimny kwietniowy deszcz, a potem jechaliśmy do domu
w mokrych ubraniach, koniecznie musieliśmy się rozgrzać. To było dla
mnie niezwykłe, że Jake i Brooks zrobili dla mnie tak wiele dziś
wieczorem. Zdecydowanie więcej niż wiele.
Nie mogę zapomnieć twarzy Erica, obrazu jego powiększonych źrenic,
strzelania słowami jak z karabinu. Przeraża mnie to, że brał metamfetaminę
przez trzy dni z rzędu, zgubił się w tej cichej dzielnicy i stracił przytomność
w krzakach. Przerażony. Samotny. Dzięki Bogu, że jego matka wciąż
opłaca mu telefon komórkowy i mógł skontatować się z kimś, by poprosić
o pomoc.
Chciałabym tylko, żeby nie dzwonił do mnie.
— Nie mogę uwierzyć, że to ten sam Eric Royce, który o mało co nie
zagrał w Chicago — mówi Jake, a w jego oczach pojawia się współczucie.
— Wiem.
Dołącza do mnie, siadając na łóżku.
— Dobrze się czujesz?
— Nic mi nie jest. Nie pierwszy raz mam z nim do czynienia. — Muszę
się poprawić. — Ale to było mocne. Zwykle chce pieniędzy. W zeszłym
roku popełniłam błąd i dałam mu trochę forsy, więc teraz nie widzi nic
złego w proszeniu mnie o nią.
— Jak długo się spotykaliście?
— Około półtora roku.
— I zerwałaś z nim.
Potakuję.
— Dlaczego?
— Bo za dużo się działo. — Przełykam, choć mam ściśnięte gardło. —
I było tak intensywnie, że przestaliśmy być dla siebie dobrzy. Poza tym mój
tata go nie znosił.
— Czy twój ojciec nie znosi każdego, kto się pojawia?
— Mniej więcej. — Uśmiecham się blado. — Ale szczególnie nie trawi
Erica.
— Chyba go za to nie winię.
— Ja też, ale ciebie przy tym nie było. Sporo przeszliśmy, co mocno
wpłynęło na Erica. Był niedojrzały i nie wiedział, jak sobie poradzić
z emocjami. Popełnił wiele błędów. — Wzruszam ramionami. — Tata nie
toleruje błędów.
Załamuje mi się głos, ale mam nadzieję, że Jake tego nie słyszy. W tym
cały problem, że dla mojego ojca nie istnieje coś takiego jak wybaczenie.
Nie wybaczył mi związku z Erikiem i kłopotów, które z tego wyniknęły.
Chyba nigdy tego nie zrobi.
Znów czuję, że się czerwienię.
— Widzisz, mówiłam ci, że nie chcesz się ze mną związać. Jestem zbyt
popieprzona.
— Nie jesteś popieprzona. — mówi Jake — Wręcz przeciwnie, wydaje
mi się, że jesteś poukładana i masz głowę na karku. Zwłaszcza
w porównaniu z twoim byłym.
— Cóż, ktoś z nas musiał w tym związku grać rolę dorosłego. —
W moich słowach pobrzmiewa gorycz. — Do mnie należało dbanie o nasz
związek aż do końca. Eric rozpadł się i nie mógł mi pomóc, gdy tego
potrzebowałam, ale za to oczekiwał, że ja zawsze będę dla niego podporą,
gdy będzie tego wymagał. Strasznie mnie to wyczerpywało.
— Wyobrażam sobie.
Przecieram zmęczone oczy. Związek z Erikiem był ciężką szkołą życia.
Ale nauczyłam się jednego: nie można polegać na nikim oprócz siebie. Mój
były chłopak nie był gotowy poradzić sobie z moimi emocjami. Nie wiem,
czy jest to cecha tylko Erica, czy wszyscy faceci tak mają. Wiem tyle, że
już nigdy nie pozwolę tak się zranić.
— Jeśli znów zadzwoni, nie chcę, żebyś odbierała — mówi szorstko
Jake.
— Naprawdę? Więc jeśli będzie leżał w rowie i potrzebował pomocy,
powinnam pozwolić mu umrzeć?
— Może tak.
Wpatruję się w niego, wstrząśnięta.
— Nie chcę, by to zabrzmiało bezdusznie, ale czasem trzeba spaść na
samo dno, by się zmienić. Nie możesz go zawsze ratować — mówi Jake
posępnie. — Musi sam się z tego wygrzebać i uratować siebie.
— Pewnie tak — wzdycham. — Ale nie musisz się obawiać, że to się
powtórzy. Dni ratowania Erica minęły.
— To dobrze. — Przesuwa się wyżej i unosi róg kołdry. — Chodź tu. Za
nami długi dzień. Prześpijmy się.
— Nasza pierwsza wspólna noc, Jakey. Czyż to nie podniecające? —
Mój sarkazm nie jest tak ostry jak zwykle. Ma rację. Jestem zmęczona.
I chcę zwyczajnie zapomnieć o Ericu. Załamałam się tak samo jak on, gdy
wszystko legło w gruzach. Niemal umarłam z jego powodu. Ale już dość.
Jest tylko duchem z mojej przeszłości i muszę o nim zapomnieć.
Wsuwam się pod kołdrę i przytulam do Jake’a. Leży na plecach, a ja
opieram głowę o jego nagą klatkę piersiową. Po prysznicu pachnie świeżo
i czysto. Ma tak ciepłą skórę. Czuję jego miarowe, kojące bicie serca.
Nie mogę uwierzyć, że tyle zrobił dla mnie dziś wieczorem. Mogłam
pojechać i sama znaleźć Erica, ale Jake nie pozwolił mi na to. Wspierał
mnie i ta myśl ściska mi gardło, bo nie mogę sobie przypomnieć, kiedy
ostatnio ktoś naprawdę stanął u mojego boku.
— Mogę cię o coś spytać? — mruczy w ciemnościach.
— Oczywiście.
— Czy mogę cię pocałować, czy jesteś na to zbyt zmęczona?
— Boże, nie, pocałuj mnie, proszę.
Obraca się na bok. Opiera policzek na swoim ramieniu. Przysuwa się do
mnie, aż nasze usta stykają się ze sobą. Całujemy się, a mnie zalewa fala
czystych emocji.
Nie wiem, czy to adrenalina przestaje działać, czy po wydarzeniach
dzisiejszego wieczoru czuję tak wielki głód. Ale emocjonalnej więzi, jaka
powstała dziś między nami, towarzyszy głębokie pragnienie, które czuję
wobec niego, gdy tylko jesteśmy razem. Nie wiem, jak długo tak leżymy,
całując się, ale wkrótce same pocałunki już nam nie wystarczają. Piersi mi
ciążą, a między nogami czuję pulsowanie. Popycham go więc, by położył
się na plecach i siadam na nim okrakiem, ocierając się o niego
w rozpaczliwej próbie pozbycia się napięcia.
Ściska moje pośladki i jęczy mi w usta. Nagle z jego bokserek wyskakuje
gruby penis w erekcji.
— Och, cześć — witam go.
Jake uśmiecha się do mnie szeroko.
— Wybacz, przysięgam, że to było niechcący.
Nieważne, czy zrobił to z rozmysłem, czy nie, ten widok sprawia mi
przyjemność. Gładzę gorącą, twardą męskość od podstawy aż po sam
czubek, drżąc na wspomnienie uczucia, jakie mnie ogarnęło, gdy miałam go
w ustach, i satysfakcji, którą poczułam, gdy doprowadziłam Jake’a do
orgazmu. Chcę znów poczuć tę satysfakcję.
Nie. Chcę więcej.
— Chcę, byś we mnie wszedł — oznajmiam mu.
— Tak? — odpowiada ochryple.
— Tak. — Powoli biorę oddech. Teraz, gdy podjęłam już tę decyzję, puls
mi przyspiesza, dudniąc w uszach. Nieczęsto nagradzam kogoś seksem. —
Masz prezerwatywy?
— W górnej szufladzie.
Gładzę go leniwie, a potem sięgam do stolika nocnego. Wyciągam
paczkę kondomów z szuflady, ściągam pasek i wyjmuję jeden. Zanim zdążę
otworzyć opakowanie, Jake siada i zdejmuje ze mnie koszulkę, a potem
ujmuje w dłonie moje piersi. Nagle przewraca mnie na plecy i przygniata
swoim muskularnym ciałem. Jestem całkowicie zdana na jego łaskę.
— Wejdź już we mnie. — Niecierpliwie oddaję jego pocałunek,
bezwiednie unosząc biodra w poszukiwaniu ulgi.
— Najpierw cię przygotuję. — Wędruje ustami w dół, aż przeszywają
mnie od tego dreszcze. Szorstkie palce drapią mi skórę, gdy lekko gładzi
wnętrze moich ud, a potem rozchyla mi nogi. Dotyka wargami łechtaczki,
aż w całym ciele rozlewa się przyjemność.
Jake pociera czubkiem palca wejście do pochwy.
— Rany — jęczy. — Już jesteś gotowa.
O tak. Podnieca mnie samo całowanie się z nim.
— Widzisz? A teraz chodź tutaj.
— Nie. — Czuję, jak uśmiecha się, wtulając się w moje ciało. Wysuwa
język, smakując mnie. Przez kilka minut, które ledwo mogę znieść, robi mi
dobrze ustami, aż przechylam głowę w bok i ściskam w dłoniach
prześcieradło.
Charakterystyczne mrowienie łechtaczki ostrzega mnie, że zbliża się
orgazm. Powstrzymuję go, rozpaczliwie próbując zachować tę chwilę na
czas, gdy wejdzie we mnie, bo od bardzo dawna nie uprawiałam seksu.
A jeśli nie uda mi się ponownie dojść tej nocy?
— Jake — błagam go. — Proszę. — Chwytam prezerwatywę i rzucam
mu ją.
Jake śmieje się pod nosem i klęka między moimi nogami. Lampka nocna
daje przytłumione światło, ale tyle mi wystarcza, by podziwiać jego klatkę
piersiową. Wodzę palcami po jego mięśniach. Niezwykle podoba mi się, jak
drżą pod moim dotykiem.
W jego wzroku jest tylko pożądanie. Unosi mój tyłek i ustawia biodra.
Czuję, że wstrzymuje oddech w oczekiwaniu, aż we mnie wejdzie. A kiedy
w końcu to robi, ogarnia mnie najwspanialsze, najcudowniejsze uczucie na
świecie. Rozciąga mnie, całkowicie wypełniając.
Kiedy wchodzi we mnie po samą podstawę penisa, tłumi ciche, pełne
cierpienia przekleństwo.
— Wszystko w porządku? — pytam natychmiast.
Klatka piersiowa Jake’a unosi się, gdy bierze głęboki
oddech.
— Dlaczego jesteś taka ciasna? Na pewno nie jesteś dziewicą?
Śmieję się pod nosem.
— Mówiłam ci, że nie robię tego zbyt często.
— Czemu nie? — pyta, a potem potrząsa głową, jakby karcił sam siebie.
— Och, tak, możemy porozmawiać o tym później. Teraz od skończenia
dzielą mnie trzy sekundy.
— Nawet się nie waż. Jeszcze nawet nie zaczęliśmy.
Oddycha z coraz większym trudem.
— Postaram się. — Na jego twarzy widać jednak napięcie. Ledwo się
porusza. Znów jęczy. Potem powoli kuli się nad moim ciałem, aż
przybieramy pozycję misjonarską.
Całuje mnie powoli, uwodzicielsko i przekornie. A jego biodra poruszają
się tak nieznośnie powoli, że po chwili zaczynam wić się ze
zniecierpliwienia.
— Czy ty to robisz specjalnie?
— Nie — warczy. — Powiedziałem ci, że jestem za blisko końca. Jeśli
zacznę poruszać się mocniej, nie powstrzymam się.
— Gdzie twoja wytrwałość? — drażnię się z nim.
— W twojej ciasnej cipce, skarbie.
Parskam śmiechem.
— Twierdzisz więc, że wystarczy, jak ktoś mnie częściej przeorze, by nie
było ci tak dobrze?
— Tylko, jeśli ja to zrobię. Albo wibrator. Inne opcje są niezgodne
z prawem.
— Jakim prawem?
— Moim — mruczy. Wbija się we mnie mocniej i obydwoje wydajemy
z siebie stłumiony dźwięk.
Jego klatka piersiowa błyszczy od potu. Wcale nie zwiększył tempa, co
doprowadza mnie do szaleństwa. Obejmuję jego szerokie ramiona i gładzę
po plecach. Przywiera ustami do mojej szyi, poruszając leniwie biodrami.
To prawie nie do zniesienia. Chcę, by przyspieszył, ale też pragnę, by to się
nigdy nie skończyło. Wsuwam rękę między nasze ciała i lekko pocieram
łechtaczkę.
Wtedy on przestaje się w ogóle ruszać.
— Chyba sobie żartujesz — zawodzę. — Zamierzasz tak leżeć
w bezruchu, będąc we mnie?
— Tylko przez chwilę. Aż będziesz bliska orgazmu. — Obserwuje moją
twarz, gdy się dotykam. — Jesteś tak cholernie piękna.
Przełykam ślinę. Jego zielone oczy pałają żarem, wwiercając się we
mnie. Mam niezwykłe poczucie intymności, ale nie mogę przerwać
kontaktu wzrokowego. Pocieram mocniej łechtaczkę i oboje słyszymy, jak
mój oddech przyspiesza.
— O to chodzi — zachęca mnie. — Właśnie o to chodzi.
Jęczę, próbując kołysać biodrami.
Kładzie mi rękę na brzuchu, by mnie unieruchomić.
— Jeszcze nie teraz.
Dalej więc się dotykam, a jego fiut tkwi we mnie. Czuję się wypełniona.
Wciąż nie odrywamy od siebie wzroku. Jest tak seksowny, że nie jestem
w stanie odwrócić spojrzenia. Oblizuje wargi i to mnie doprowadza do
szaleństwa.
— Dochodzę — wykrztuszam i nagle on daje mi to, o co błagałam przez
cały czas — głębokie, szybkie uderzenia. Do diabła, ten orgazm to
eksplozja przyjemności.
Znika cały świat. Istniejemy tylko my, ja i Jake. Ciało i dusza. Zanurza
się we mnie mocnymi ruchami, a kiedy dochodzi, naprawdę gryzie mnie
w szyję, wydając z siebie ochrypły, pełen rozkoszy jęk, który wibruje na
mojej skórze. Ta piękna chwila sprawia, że warto było przeżyć dzisiejszą
noc.
Rozdział dwudziesty ósmy
Brenna

— Gdzie byłaś?
Podskakuję wystraszona, kiedy nagle za moimi plecami pojawia się tata.
Stałam przy kuchennym blacie, czekając, aż zaparzy się kawa, i nawet nie
słyszałam, jak wchodzi.
Obracam się i widzę, że marszczy brwi. Ja odwzajemniam się tym
samym.
— Wysłałam ci wczoraj w nocy wiadomość, że zatrzymałam się
u przyjaciela w Bostonie.
— A kiedy ja zapytałem u którego, nie odpowiedziałaś.
— Bo nie musiałeś nic więcej wiedzieć. Wiedziałeś, że jestem
bezpieczna.
— To jakiś żart? To, że zatrzymałaś się u przyjaciela, nie oznacza, że
byłaś bezpieczna. Kim jest ten przyjaciel? Czy to chłopak, który był tutaj
w zeszłym tygodniu?
Wzdycham.
— Obiecałeś, że już nie będziesz tego robił.
— A ty obiecałaś, że nie będziesz lekkomyślna.
— Niby dlaczego miałabym być lekkomyślna? Tak, czasem wychodzę
z przyjaciółmi się napić albo potańczyć. Czasami imprezuję — tak przy
okazji: z twoimi zawodnikami.
— Jakby to miało poprawić sytuację. — W jego oczach pojawia się
gniew. — Ostatnim razem, kiedy umawiałaś się z hokeistą, niemal
zniszczyłaś sobie życie.
Mam poczucie winy. Tata by pewnie oszalał, gdyby się dowiedział, że
wczoraj wieczorem pomogłam Ericowi. Obracam się do niego plecami,
otwieram szafkę i wyciągam kubek.
— To było dawno temu, tato. Dokładnie pięć lat temu.
— A ty wciąż się wykradasz i nie wracasz na noc do domu.
— Tato — obracam się. — Spójrz na mnie. — Wskazuję rękami swoje
ciało. — Jestem cała i zdrowa. Nawet nie mam kaca, bo nie piłam nic
zeszłej nocy. Zostałam w Bostonie z powodu burzy i braku prądu. Nie
czułam się zbyt pewnie, myśląc o drodze powrotnej do domu. — Stawiam
głośno kubek pośrodku blatu. — Postąpiłam odpowiedzialnie i za to dostaję
burę. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakie to niedorzeczne?
— Naprawdę? Czyli postąpiłaś odpowiedzialnie, jadąc do Westlynn
w burzy, podczas braku prądu, by ratować Erica Royce’a z jakiejś
narkomańskiej meliny?
Zamieram w bezruchu. Skąd, do diabła, on o tym wie?
Czuję w gardle ścisk, więc biorę powoli oddech, powatarzając sobie, że
nie mam powodów, by czuć się winna. Nie muszę mówić mojemu ojcu
o każdym wydarzeniu z mojego życia.
Czeka, aż coś powiem. Kiedy tego nie robię, rzuca przekleństwo.
— Louisa Royce zadzwoniła do mnie wieczorem. Nie miała numeru
twojej komórki, a chciała ci jeszcze raz podziękować za to, że przywiozłaś
jej syna bezpiecznie do domu. A teraz ty twierdzisz, że nie robisz nic
lekkomyślnego. Czemu znów się z nim spotykasz, Brenno? On sprowadza
na ciebie same kłopoty.
— Nie spotykam się z nim. Wpadł w tarapaty, więc pojechałam mu
pomóc.
— Dlaczego? On nie zasługuje na twoją pomoc. Na nic nie zasługuje. —
Przeraża mnie czysta nienawiść w jego głosie. Tata nie jest dobrym misiem.
Nie zasypie cię pocałunkami ani nie będzie ci współczuł. Ale nie ma serca
z kamienia.
— Tato. Przestań. Eric nie jest złym człowiekiem. Znalazł się tylko
w złym miejscu.
— I nie masz obowiązku ratować go z takiego miejsca. — Obiema
rękami przeczesuje włosy. W jego oczach pojawia się błysk szaleństwa. —
Czy zdajesz sobie sprawę, jak byłem zdenerwowany po rozmowie z jego
matką? Nie wiedząc, że nic ci nie jest?
— Wiedziałeś, że nic mi nie jest. Powiedziałam ci, że zostaję
u przyjaciela.
— Którego? — znów naciska.
— To nie ma znaczenia. Ale to nie był Eric, bo Louisa nie dzwoniłaby do
mnie, gdybym spędziła tam noc. Możesz się więc odprężyć.
— Chcesz, żebym się odprężył — mruczy. — W ten weekend czeka nas
decydujący mecz, a ja zamiast się do niego przygotować, martwię się, czy
moja córka nie naraża się na niebezpieczeństwo.
— Nie narażam się na niebezpieczeństwo. — Czuję coraz większą
frustrację. Mam ochotę tupnąć nogą jak dziecko, bo go nie rozumiem. Tata
dopuszcza tylko dwa zachowania: albo ignoruje mnie i nie interesuje się
moim życiem, albo krzyczy na mnie z powodu rzeczy, które się nie
wydarzyły.
Cała drżę, nalewając sobie kawy.
— Powiem ci to tylko raz — mówię ostrożnie. — Nie jestem znów
zaangażowana w związek z Erikiem i nigdy nie będę. Czasem do mnie
dzwoni, ale zwykle po to, by poprosić o pieniądze.
Obracam się do ojca. Ma kamienną twarz.
— Dałam mu je tylko raz — przyznaję. — A potem uświadomiłam sobie,
że to może stać się jego zwyczajem, więc nie zrobiłam tego więcej. Nie
wydzwania do mnie już tak często, może kilka razy w roku. Wczoraj
wieczorem, gdy do mnie zadzwonił, płacząc, przerażony, bo nie wiedział,
gdzie się znajduje… wybacz, jeśli to robi ze mnie lekkomyślną osobę, ale
nie chciałam, by ktoś, kogo kiedyś kochałam, umierał na jakiejś cholernej
ulicy.
— Brenna — mówi szorstko tata.
— Co?
— Powiedz mi tylko… — wzdycha — kiedy następnej nocy nie wrócisz
do domu, powiedz, u kogo nocujesz. Nie pozwól, bym znów się tak
martwił.
A potem wychodzi z kuchni.

Jake: Wszystko w porządku?


Ja: Tak i nie. Tata znów mnie ignoruje, więc zakładam, że wszystko już
przebolał. Jadę do Summer na dziewczyński wieczór.
Jake: O tak. Sfilmuj to dla mnie.
Ja: Jak sądzisz, co się dzieje podczas dziewczyńskich wieczorów?
Jake: Oczywiście, biegacie na golasa. Walczycie na poduszki. Ćwiczycie,
jak się całować. W zasadzie to poczekaj i zapomnij o tym. Chodzimy do
college’u. Teraz uczycie się nawzajem, jak wylizać cipkę.
Ja: Tak, dokładnie to robimy. Ale z ciebie zbok.
Jake: Owszem. Tak czy owak, zadzwonię później do ciebie.
Ja: Nie musisz.
Jake: Wiem, że nie muszę. Ale chcę.

Zagryzam wargę, by nie uśmiechać się do telefonu. Nie mogę jednak


powstrzymać ciepłego, nieokreślonego wrażenia, które czuję gdzieś
w podbrzuszu. Zeszły wieczór zaczął się tak okropnie, a skończył… wcale
nie tak źle.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że przespałam się z Jakiem. Dosłownie
i w przenośni. Uprawiałam z nim seks, a potem zasnęłam, wtulona w jego
mocne ramiona. Chyba mam kłopoty. Naprawdę lubię tego faceta i nie
wiem, z kim mogę o tym pogadać. Summer powiedziałaby o tym
natychmiast Fitzowi, a Audrey i Elisa są beznadziejne w dochowywaniu
tajemnic.
Kiedy jestem już blisko domu Summer, właścicielka mojego mieszkania,
Wendy, wysyła mi fatalne wieści na temat stanu sutereny.

Wendy: Suterena wciąż nie jest gotowa. Może przygotujemy ją


w przyszłym tygodniu, a może nieco wcześniej. Znaleźliśmy pleśń
w schowku i staramy się ją usunąć. Póki co musisz wysłać mi listę rzeczy,
które straciłaś podczas powodzi. W tym tygodniu złożymy wniosek
o odszkodowanie do ubezpieczyciela.
Ja: Wyślę je później. I proszę, powiedzcie ludziom od usuwania pleśni, by
się pospieszyli. Nie mogę już mieszkać z tatą.
Wendy: LOL na samą myśl o tym, że miałabym znów mieszkać
z rodzicami, pragnę śmierci.
Ja: Właśnie. Pospieszcie się!
Wendy: Postaramy się ze wszystkich sił :)

Odkładam telefon i bez pukania wchodzę do domu. Piskliwe chichoty,


które słychać z pokoju dziennego, zdradzają, że dziewczęta już tu dotarły.
Dostrzegam Summer, siedzącą na kanapie z Audrey. Przyjaciółka Summer,
Daphne, skuliła się na fotelu, a towarzystwo dopełnia ktoś, kogo nie
widziałam od tamtego poranka w knajpie. Rupi Miller. Znana również jako
prześladowczyni Hollisa łamane na jego dziewczyna.
— Brenna! — mówi Rupi uszczęśliwiona. Siedzi na podłodze na wielkiej
poduszce, ubrana podobnie jak wtedy, gdy poznałyśmy ją w knajpie:
w błękitną sukienkę w kształcie litery A z koronkowym kołnierzykiem
i czarne legginsy, ma też dwie błyszczące spinki w kruczoczarnych
włosach. Wygląda ślicznie i schludnie, a kolor sukienki Rupi świetnie
pasuje do odcienia jej skóry.
— Chodź, usiądź ze mną — nalega. — Cudownie wyglądasz!
Dziewczyny, czy ona nie wygląda cudownie? Nie do wiary, jak twoja skóra
lśni. Co stosujesz? Ja nakładam sobie maseczkę domowej roboty, o której
opowiedziała mi mama. W ten sposób uzyskuję różowawy odcień, to…
— Pójdę wziąć sobie coś do picia — przerywam jej.
Rupi wciąż paple, kiedy wychodzę z pokoju. Nawet nie wiem już, do
kogo mówi. Może do siebie?
Summer idzie za mną do kuchni.
— Rany boskie, Bee, ależ ta dziewczyna potrafi gadać. A ja uważałam
się za gadułę.
— Bo nią jesteś, tak jak i ona. Dwie gaduły mogą istnieć, kochana, na
tym samym świecie. To nie tak jak w Nieśmiertelnym.
— Co to jest Nieśmiertelny? Nie widziałam tego filmu. Czy to o tym, jak
kobieta cofa się w czasie?
— Nie, to Outlander. Który, przy okazji, musimy koniecznie obejrzeć, bo
główny charakter jest niesamowicie seksowny.
— Oooch! W porządku. Obejrzymy go po zakończeniu semestru.
— Zgoda.
Kiedy nalewam sobie szklankę wody, Summer unosi brwi.
— To dziewczyński wieczór — przypomina mi. — Pijemy margarity.
— Najpierw muszę się nawodnić. Dzisiaj ledwo co udało mi się wypić.
Zaszyłam się w pokoju i męczyłam się nad pracą końcową na zajęcia
z teorii komunikacji. — Wracamy do pokoju dziennego, gdzie Rupi wciąż
rozwodzi się nad maseczką do twarzy domowej roboty.
— Wystarczy mąka z ciecierzycy i jogurt, ale przysięgam, że to najlepszy
peeling na świecie. Będziecie po nim promienieć. — Audrey i Daphne
chłoną każde jej słowo.
— Muszę powiedzieć, że jestem zaciekawiona — stwierdza Daphne. —
Szukam dobrego środka złuszczającego. Ostatnio moja cera wygląda
okropnie.
— Powinnyśmy sobie ją teraz nałożyć — proponuje Audrey. — Czy
masz mąkę z ciecierzycy i jogurt? — Summer rzuca jej pełne zdziwienia
spojrzenie.
— Nie mam pojęcia.
— Chodźmy sprawdzić. — Rupi biegnie do kuchni, a Audrey i Daphne
ruszają jej śladem. Patrzę, jak znikają.
— Czy one właśnie zostały najlepszymi przyjaciółkami?
— Chyba tak.
— Czy to z Hollisem jest na poważnie? — pytam, zajmując miejsce
Daphne. Moszczę się wygodnie w fotelu i podwijam pod siebie nogi.
— Nie mam pojęcia. To najdziwniejsza relacja, jaką kiedykolwiek
widziałam. — Summer ścisza głos. — Albo ona na niego wrzeszczy, albo
on na nią wrzeszczy. W przerwach się całują. — Zagryzam usta, by
powstrzymać śmiech. — Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to jest to
dokładnie ten typ związku, którego spodziewałabym się po Hollisie.
— Ja też. Ale to takie dziwne.
— Dokładnie, tak samo jak on. — Summer uśmiecha się kpiąco —
A mówi to osoba, która się z nim całowała.
— I co z tego? Nigdy wcześniej nie całowałaś się z dziwakiem?
— Całowałaś się z Mikiem? — w drzwiach pojawia się Rupi, otwierając
szeroko usta. Oho.
Przez sekundę zastanawiam się, czy jej nie okłamać, aż zdaję sobie
sprawę z tego, jakie to komiczne. Kogo obchodzi, czy całowałam się
z Hollisem? Przecież nie zdradził jej ze mną.
— Tak — potwierdzam. — Ale nie musisz…
— Ha! — przerywa mi, a w jej oczach tańczą ogniki. — Wiedziałam
o tym! Mike mówi mi o wszystkim.
Naprawdę?
— Nie martw się, nie jestem na ciebie zła — zapewnia mnie Rupi.
— Nic by mnie to i tak nie obeszło.
— Ha, jesteś taka zabawna — chichocze dziewczyna, a potem zadaje
Summer pytanie o jogurt, by pomknąć zaraz w stronę kuchni.
— Nie żartowałam — mówię do Summer. — Nie przejęłabym się, gdyby
się na mnie wściekła.
Summer parska.
— Wiem.
Czuję wibracje telefonu i niestety popełniam faux pas, co jest niemile
widziane na dziewczyńskim wieczorze, to znaczy sprawdzam, kto napisał.

Jake: Jak przebiega wieczór? Czy miałaś już orgazm z jakąś dziewczyną?
Ja: Jeszcze nie. Tak się spiłam.
Jake: Nie tak bardzo jak ja.

Detektyw Di Laurentis natychmiast zaczyna śledztwo.


— Do kogo piszesz?
— Do nikogo.
— Nie mów tak. Właśnie do kogoś napisałaś. — Jej zielone oczy
rozświetlają się. — Czyżbyś wciąż ukradkiem chodziła na randki z tym
facetem z Harvardu?
Prawie mi się wyrywa „Skąd wiesz?”, zanim zdaję sobie sprawę, że
mówi o McCarthym, a nie o Jake’u.
— Nigdy nie umawialiśmy się na randki — odpowiadam jej, wzruszając
ramionami. — Zabawiliśmy się tylko kilka razy — dodaję pospiesznie,
widząc, jak otwiera usta. — To był Nate, wyluzuj. Odpręż się.
— Och. Pozdrów go ode mnie. — Wygląda na rozczarowaną tym, że nie
trafiła na większą sensację.
Gdyby tylko znała prawdę.
Wracają pozostałe dziewczyny. Rupi niesie plastikową miskę pełną
beżowej masy. Szybko instruuje wszystkie, jak ją nałożyć.
— Masz na sobie makijaż? — pyta mnie.
— Nie.
Daphne patrzy na mnie gniewnie.
— Chcesz z nami zadrzeć? Naprawdę nie masz na sobie makijażu?
Nawet korektora?
— Nie.
— Jak to jest, że twoja skóra wygląda tak dobrze?
— Geny? — podpowiadam.
— Nienawidzę cię — mówi szczerze Daphne.
Pod bacznym spojrzeniem Rupi wszystkie rozsmarowujemy dziwną maź
na twarzach.
— Jak długo mamy ją trzymać na skórze? — pyta Summer.
— Aż wyschnie. Ale nie dłużej niż dziesięć minut. — Rupi siada na
swoim poduszkowym tronie blisko moich stóp.
Uśmiecham się do niej szeroko ze swojego miejsca w fotelu.
— Jak wygląda twój układ z Hollisem? Jesteście ze sobą?
— Oczywiście, że tak. — Patrzy na mnie, jakbym spadła z księżyca. —
Jesteśmy razem od naszej pierwszej randki.
— A czy on o tym wie? — pyta rozbawiona Summer.
— Oczywiście, że tak.
Naprawdę nie potrafię stwierdzić, czy ta dziewczyna ma urojenia, czy…
W zasadzie nie ma żadnego „czy”. Sądzę, że ma urojenia. Koniec,
kropka.
— Minęły całe wieki. Jesteśmy już niczym stare małżeństwo. —
Studentka pierwszego roku uśmiecha się do mnie szeroko. — Dlatego nie
martwię się, że się zabawialiście. Poza tym i tak nie traktowałaś go
poważnie.
Drażnię się z nią, bo tak mi się podoba.
— Może byłam…
— Nie — odpowiada z niezwykłą pewnością siebie. — Nie jest w twoim
typie.
— Czemu tak twierdzisz?
— Bo jest szczeniaczkiem.
— Kto jest szczeniaczkiem? — pyta męski głos, a potem do pokoju
wchodzi rzeczony szczeniaczek. Wydaje okrzyk na widok naszych twarzy.
— Dlaczego, do cholery, macie twarze pokryte klejem?
— Mogłeś wybrać cokolwiek innego, a ty wybrałeś akurat klej? — pyta
zdesperowana Summer. — Dlaczego, do diabła, miałby to być klej?
— Nie wiem. — Przygląda się układowi siedzących osób, jakby miał
wybór, gdzie usiąść.
Rupi poklepuje poduszkę obok siebie.
Tłumię śmiech.
Hollis sadowi swoje wielkie ciało na podłodze. Prawdziwy szczeniaczek.
Ma na sobie spodenki do koszykówki i niebieską koszulkę, która podkreśla
błękit jego oczu. Koszulka opina jego imponujące mięśnie, a ten widok
zawsze na mnie trochę działa. Mike Hollis przypomina nieznośnego
dzieciaka w ciele seksownego faceta.
Obejmuje drobne ramiona Rupi.
— Siema.
Skrywam uśmiech. Słowo, zakochał się w niej.
— Widzisz, to ty jesteś szczeniaczkiem — informuje go dziewczyna. —
Takim głupiutkim i kochanym.
— Nie jestem głupiutki i kochany — oponuje Mike.
— O tak, jesteś.
— Nie, nie jestem. Nie możesz porównywać mnie do szczeniaczka.
Musisz wybrać coś bardziej godnego. Na przykład ogiera.
— Nie możesz być ogierem, chyba że masz wielkiego fiuta — kpię.
Audrey parska.
Rupi zerka na mnie z przerażeniem.
— Brenno! Nie możesz wyrażać się tak lekceważąco o penisie chłopca.
To niszczy ego. To, że Mike nie ma penisa jak ogier, nie oznacza…
— Dlaczego rozmawiamy o moim fiucie? — przerywa Hollis. — Jeszcze
go nawet nie widziałaś.
— Dotknęłam go — odpowiada Rupi z zadowoleniem, a potem klepie go
po kolanie. — Właśnie mówiłam wszystkim, że zbliża się nasza rocznica.
Na jego twarzy pojawia się wyraz zmieszania.
— Mamy rocznicę?
— Tak, a raczej jubileusz pierwszego miesiąca.
— Nie minął jeszcze miesiąc.
— Cóż, prawie miesiąc…
— Dwa tygodnie!
— Dwadzieścia dni! Prawie trzy tygodnie. — Rupi przygląda się
uważnie jego twarzy. — Kiedy przypada nasza rocznica, Mike?
— Co?
Sadowię się wygodniej w fotelu, by cieszyć się przedstawieniem.
— Kiedy umówiliśmy się na pierwszą randkę? — naciska Rupi.
— Skąd mam wiedzieć?
— Bo tam byłeś! — Rupi zrywa się na równe nogi i opiera ręce na
biodrach. — Nie zapisałeś sobie daty? Co jest z tobą nie tak?
— Co jest ze mną nie tak? A jest nie tak? Kto zapisuje datę randki?
— To była nasza pierwsza randka. Czy uważasz, że okazała się niewarta
zapamiętania?
Hollis także wstaje. Mając metr osiemdziesiąt pięć góruje nad
półtorametrową Rupi. A mimo to każdy by dostrzegł, kto tu ma prawdziwą
władzę.
— Pojawiłaś się tutaj i wyciągnęłaś mnie do knajpy — przypomina jej.
— Nawet nie wiedziałem, kim ty, kurwa, jesteś.
— Naprawdę chciałabym, żebyś przy mnie nie przeklinał.
— Cóż, jeśli życzenia miałyby być końmi, to wszyscy bylibyśmy
jeźdźcami.
— Ha! — Summer chichocze piskliwie.
Daphne wydaje się zafascynowana.
— Co to ma, na Boga, znaczyć?
— To nie jest prawdziwe przysłowie — mówię do niego.
— To prawdziwe przysłowie — warczy Hollis. — Mój ojciec cały czas
go używa.
Summer uśmiecha się szeroko.
— O rany, Mike, twojego ojca równie trudno zrozumieć jak ciebie.
Zerkam na nią.
— A jak sądzisz, od kogo Hollis się uczył?
Rupi nie wygląda na zachwyconą tą dygresją. Rozgniewana, robi krok
w jego kierunku i teraz stają wobec siebie twarzą w twarz. Jej skórę
pokrywa maź, a jego przybiera kolor jaskrawej czerwieni.
— Nie wierzę, że nic cię nie obchodzi nasza rocznica. — Rupi obraca się
na pięcie. — Muszę o tym pomyśleć — rzuca przez ramię. Chwilę później
słyszymy jej ciężkie kroki na schodach, kiedy wchodzi na piętro.
Mike odwraca się do mnie i Summer.
— Dlaczego mi to zrobiłyście? — pyta żałośnie.
— Lubimy ją — deklaruje Summer.
— Oczywiście, że tak. Oczywiście, kurwa, że tak. — On też opuszcza
pokój.
Zapada chwila ciszy.
— Sądzicie, że możemy już umyć twarze? — pyta z szerokim
uśmiechem Daphne.
— Pewnie tak — odpowiada Audrey.
Tłoczymy się w łazience, gdzie po kolei zmywamy maseczkę. Po
wytarciu twarzy nie sposób zaprzeczyć, że skóra wydaje się niesamowicie
gładka.
— Rupi powiedziała, że trzeba od razu nałożyć krem nawilżający —
zaleca Daphne.
— Zaraz coś przyniosę. — Summer znika, a reszta podziwia się
w lustrze.
— O rany, naprawdę ma różowawy odcień — ekscytuje się Daphne.
— Moja skóra jest cudowna — zachwyca się Audrey. — Powinnyśmy
paczkować tę substancję i sprzedawać.
— Możemy nazwać tę maź „Klej do twarzy” — podpowiadam.
Daphne chichocze. Summer przynosi krem nawilżający i wracamy do
naszych zabiegów. Mimo że Rupi i Hollis wciąż są na górze, słyszymy, jak
na siebie wrzeszczą. Bardzo żałuję, że nie zostali na dole i nie robią tego
przed nami. Co by to była za rozrywka.
Zamiast tego rozrywki dostarcza nam Hunter, który pojawia się w domu.
Wygląda jeszcze bardziej seksownie niż zwykle. Może dlatego, że ma
zmierzwione włosy i uwodzicielski błysk w oczach.
Emanuje taką pewnością siebie, że muszę zapytać:
— Pobzykałeś?
— Dżentelmen nie zdradza swoich tajemnic. — Puszcza do mnie oko,
a potem idzie do kuchni.
— Czy możesz przynieść z lodówki żółty dzbanek, proszę i dziękuję? —
woła do niego Summer. — Musimy uzupełnić napoje.
— Oczywiście, blondyneczko.
— Ho ho. — Spoglądam na Summer. — Poprawiło się między wami.
— O tak — potwierdza. — Pewnie dzięki temu, że uprawia tyle seksu.
Endorfiny sprawiają, że staje się ciepły i miły.
Pojawia się znów Hunter i stawia na stoliku kawowym plastikowy
dzbanek z margaritą.
— Kim więc była dziś ta szczęściara? — drażnię się z nim.
— Nikt, kogo znasz. Pewna dziewczyna z baru w Bostonie.
— Co za klasa — stwierdza Audrey.
Hunter przewraca oczami.
— Nie pieprzyliśmy się w barze.
— Czy ta dziewczyna ma jakieś imię? — pyta Summer, dolewając
wszystkim napoju do szklanek.
— Violet. — Wzrusza ramionami. — Nie chcę być fiutem, ale nie
zawracaj sobie głowy zapamiętywaniem jej imienia. Wykopała mnie za
drzwi jakieś dwie minuty po tym, jak skończyliśmy uprawiać seks.
Nie mogę się powstrzymać od śmiechu.
— Okrutna kobieta.
— Nie. Ułatwiła mi życie — przyznaje Hunter. — Nie miałem ochoty na
nic więcej niż jedną noc.
— Co za klasa — powtarza Audrey.
Teraz Hunter śmieje się pod nosem.
— Jasne. Jestem okropny, bo miałem ochotę na jednorazowy numerek,
ale ona nie, chociaż chciała tego samego. Jak dla mnie ma to sens.
Zmieniam temat, sięgając po swoją margaritę.
— Jesteś przygotowany na mecz, który gracie w ten weekend? — pytam
go.
— Bardziej nie można być gotowym. Ale trudno będzie ich pokonać. —
Ton jego głosu jest obiecujący. Przynajmniej skupił się na meczu, a nie na
dziewczynach, z którymi się zabawia. — Gdybyśmy mogli znaleźć sposób,
by powstrzymać Jake’a Connelly’ego przed rozwaleniem nas, wtedy
mielibyśmy szansę.
Ha. Jeśli istnieje sposób na to, by ich nie rozwalił Jake, chcę go poznać.
Bóg mi świadkiem, ja go nie znalazłam.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Jake

Każdy gracz przygotowuje się do meczu w inny sposób. Niektórzy faceci


wierzą w przesądy, jak Dmitry, który zaciął się kiedyś kartką papieru,
a potem wyeliminował przeciwną drużynę, więc teraz przed każdym
meczem zacina się papierem. Albo Chilton, który oczekuje od mamy, by
powiedziała „Połamania nóg, Coby!” — bo dokładnie po takich słowach
w szkole średniej wygrał dla swojej drużyny mistrzostwa stanowe.
Ja potrzebuję jedynie swojej niezawodnej bransoletki z paciorków
i odrobiny ciszy. Muszę posiedzieć w milczeniu, przygotować umysł, bo
hokej jest grą zarówno umysłową, jak i fizyczną. Wymaga skupienia się,
umiejętnego reagowania na każdą sytuację i przeszkodę. Na lodzie nie ma
miejsca na wątpliwości. Muszę zaufać swojemu mózgowi, instynktom
i pamięci mięśniowej, by tworzyć okazje i osiągać pożądane wyniki.
Przez cały obecny sezon nie wygłosiłem żadnej przemowy
motywacyjnej. Koledzy nie oczekują tego ode mnie. Wiedzą, że kiedy
garbię się, siedząc na ławce bez słowa, i nie patrzę na nich, znaczy to, że
przygotowuję się w myślach do gry.
Wszyscy stają na baczność, kiedy do szatni wchodzi trener. Omiata
spojrzeniem stłoczone ciała w strojach hokejowych.
— Panowie — wita nas.
Postukujemy kijami w podłogę w tradycyjnym hokejowym powitaniu.
Musimy wyjechać na rozgrzewkę, ale najpierw trener ma dla nas kilka
słów.
— Ten mecz jest najważniejszy ze wszystkich, które gracie w tym
sezonie. Jeśli pokonamy Briar, to przejdziemy do turnieju
ogólnokrajowego. Pokonamy Briar, a znajdziemy się o krok bliżej tego, by
przywieźć do domu tytuł krajowy. Co zrobimy? — woła.
— Przywieziemy do domu tytuł!
— Nie słyszę was.
— Przywieziemy do domu tytuł!
Trener kiwa głową z aprobatą, a potem posyła mi piłeczkę.
— Connelly, powiedz kilka słów.
Podnoszę głowę ze zdziwieniem.
— Trenerze?
— Jesteś kapitanem, Jake. Powiedz coś drużynie. Może to ostatni mecz
w sezonie. Do diabła, twój ostatni mecz w Harvardzie.
Cholera, nie podoba mi się to, że burzy mój rytuał. Ale nie mogę się
wykręcić, bo w przeciwieństwie do prawie każdego sportowca na świecie
trener nie wierzy w szczęście ani w przesądy. Chyba podziwiam taką
filozofię, ale… do cholery, szanujmy rytuały.
Odchrząkuję.
— Briar jest niezły — zaczynam. — Chłopaki są naprawdę nieźli.
— Wspaniała przemowa — Brooks zaczyna klaskać ze wszystkich sił. —
Owacje na stojąco!
Coby parska głośnym śmiechem.
— Powstrzymaj się, Krągły Tyłeczku. — Odchrząkuję. — Briar jest
dobry, ale my jesteśmy lepsi.
Koledzy czekają, aż będę mówić dalej.
Wzruszam ramionami.
— Już skończyłem.
Wokół mnie rozbrzmiewają śmiechy, aż w końcu trener klaszcze, by
wszystkich uciszyć.
— Dobrze. Wychodzimy.
Już mam zamknąć szafkę, kiedy telefon, zostawiony na półce, rozświetla
się. Wyciągam szyję, by spojrzeć na ekran. Pełen satysfakcji uśmiech
wypływa mi na usta. Przyszła wiadomość od Brenny, która życzy mi
powodzenia. Hazel też mi przesyła podobne życzenia, ale tego się
spodziewałem. Ze strony Brenny jest to jednak wydarzenie bez precedensu.
— Panie trenerze, dzwoni mój tata — kłamię, gdy trener Pedersen
zwraca na mnie uwagę. — Pewnie chce nam życzyć szczęścia. Przyjdę za
minutę, dobrze?
Rzuca mi podejrzliwe spojrzenie, a potem mruczy:
— Jedna minuta.
Gdy z moimi kolegami idzie ciężkim krokiem w stronę tunelu, dzwonię
do Brenny. Ale nie spodziewałem się, że powita mnie w taki sposób.
— Dlaczego do mnie dzwonisz? — W jej głosie brzmi wściekłość. —
Powinieneś już być na lodzie i prowadzić rozgrzewkę.
Śmieję się pod nosem.
— Sądziłem, że się ucieszysz, że mnie tam nie ma.
— Czekaj, czy wszystko w porządku? Wciąż grasz, prawda? — Słyszę
w słuchawce zatroskanie.
— Tak, będę grał. Ale gdy zobaczyłem twoją wiadomość, chciałem się
upewnić, że nic ci nie grozi.
— Dlaczego miałoby mi coś grozić?
— Bo życzyłaś mi powodzenia. Założyłem, że ktoś przystawił ci pistolet
do głowy.
— Och, nie bądź wredny.
— Czyli serio życzyłaś mi szczęścia?
— Tak.
— Szczerze?
— Nie.
— I kto jest teraz wredny? — Waham się. Słuchaj… Cokolwiek zdarzy
się dziś wieczorem, nie chcę przestać się z tobą spotykać. — Wstrzymuję
oddech i czekam, bo naprawdę nie wiem, co mi na to odpowie.
Wiem, co chcę, by powiedziała. Pragnę usłyszeć, że nie mogła przestać
o mnie myśleć od czasu, kiedy się spotkaliśmy. Seks okazał się nieziemski.
Tak cholernie cudowny. A to był nasz pierwszy raz. A jaki będzie dobry,
skoro jeszcze nawet nie wiemy, co nas wzajemnie podnieca? Kiedy nie
wiemy dokładnie, w jaki sposób doprowadzić się nawzajem do orgazmu?
Mam na myśli to, że będzie tylko coraz lepiej. To nie do pomyślenia.
— Chcę się dalej z tobą spotykać — naciskam, kiedy mi nie odpowiada.
— Czy ty chcesz spotykać się ze mną?
Znów zapada cisza. Brenna wzdycha.
— Tak. A teraz wychodź, żebyśmy mogli skopać wam tyłki.
Na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.
— Chciałabyś, kotku.
Zamykam szafkę i obracam się. Podskakuję z zaskoczenia, kiedy widzę
w drzwiach trenera.
O cholera.
— Kotku, hę? — szydzi. — Mówisz do ojca „kotku”?
Z drżeniem wypuszczam oddech.
— Przepraszam za kłamstwo.
— Connelly. — Kiedy podchodzę do niego, łapie mnie za ramiona.
Nawet mimo ochraniaczy czuję jego stalowy uścisk. — Ta dziewczyna…
czy podchodzisz do niej poważnie, czy nie… musisz pamiętać, że to córka
Jensena. Musisz mieć na uwadze to, że być może ona się tobą bawi.
Hazel powiedziała to samo. Ale ja sądzę, że obydwoje mają paranoję.
Brenna nie uprawia żadnych gierek.
— Będę o tym pamiętał. — Zmuszam się do uśmiechu. — Proszę się nie
martwić, to nie wpłynie na moją grę na lodzie. Mamy to w kieszeni.

Nie mamy tego w kieszeni.


Od chwili, gdy upada krążek, mecz zamienia się w totalną rzeźnię. Gra
polega na prędkości i agresji. Dwie drużyny nie walczą o zwycięstwo, ale
o to, by się nawzajem pozabijać. Pojawiają się brutalne uderzenia, a ja
podejrzewam, że sędziowie odpuszczają wiele fauli ze względu na
intensywność gry. Pokazujemy hokej taki, jakim powinien być.
Niekontrolowany.
Fani szaleją. Jeszcze nigdy nie widziałem tak ożywionej areny. Słychać
okrzyki, wrzaski radości i zawodu, które tworzą razem symfonię
napędzającą adrenalinę w moich żyłach.
Mimo wszystko Briar nas pokonuje. Są szybcy, szczególnie Davenport.
A Nate Rhodes? Nie wiem, co sobie sypie do płatków śniadaniowych, ale
kurde, to musi być coś niesamowitego. Zdobywa pierwszy gol w meczu.
Johansson nie ma szans zatrzymać tego pocisku. Nawet ja jestem pod
wrażeniem strzału, ale wystarcza jedno spojrzenie na czerwone
z wściekłości oczy trenera, by wiedzieć, że nie mogę tego odpuścić.
— Pozwolicie, by wam to zrobili? — ryczy na nas trener. — Pozwolicie,
by robili to w naszym domu?
— Nie, trenerze!
Kop adrenaliny sprawia, że przełamuję mur wraz z Brooksem i Cobym.
Jesteśmy linią mocy w naszej drużynie i są powody, dla których tak się
nazywamy. Brooks na lodzie odgrywa Niesamowitego Hulka. Kiedy uderza
ciałem w przeciwnika, aż drżą kości. Coby potrafi zadawać wredne ciosy
łokciem i walczyć przy bandach lepiej niż ktokolwiek inny. Ja wygrywam
podczas rozpoczęcia gry, ale zamiast podać krążek dalej, robię unik przed
Fitzgeraldem i ruszam przed siebie. Czekam, aż pozostali przekroczą
niebieską linię, i podaję do Coby’ego, który znajduje się bliżej środka.
Coby okrąża bramkę, zatrzymuje się na sekundę i rusza do przodu.
Wykonuje strzał i chybia. Davenportowi niemal udaje się przejąć krążek
podczas odbicia, ale popycham go i to mój kij styka się z krążkiem.
Strzelam i pudło. Krążek mknie ku Brooksowi, który strzela, i znów pudło.
Na trybunach rozlega się ogłuszający wrzask.
Jezu Chryste. Trzy cholerne strzały i same pudła. Od kiedy Corsen jest
taki dobry? Warczę z frustracji, gdy trener zarządza zmianę i schodzimy
z lodowiska.
Dysząc ciężko, siadam na ławce obok Brooksa.
— Co tu się, do cholery, dzieje?
— Nie wiem — mruczy. — Corsen nie ma zwykle tak szybkiego chwytu.
— Musimy wciąż posyłać mu strzały, by go zmęczyć.
Brooks kiwa ponuro głową.
Za naszymi plecami pojawia się trener i kładzie dłoń na ramieniu
Westona.
— Czas na grę w przewadze — nakazuje.
Spinam się, bo za każdym razem, kiedy trener zachęca Brooksa do
sprowokowania kary dla przeciwnika, pojawia się szansa, że ktoś straci nad
sobą kontrolę. Nasza linia wraca do gry, a Brooks od razu łaknie krwi.
Przygotowując się do rozpoczęcia gry, zaczyna drażnić się z Davenportem,
który pochyla się po prawej stronie Nate’a Rhodesa. Mike Hollis znalazł się
po lewej stronie Rhodesa.
Zbytnio skupiłem się na krążku, by usłyszeć, co mówi Brooks, ale
cokolwiek to było, wywołuje dzikie warczenie u Davenporta.
— Pierdol się — wypluwa z siebie.
— Wystarczy — krzyczy sędzia.
Ponownie udaje mi się przejąć krążek podczas rozpoczęcia gry. Podaję
do Brooksa, który przedziera się na tercję Briar. On znów podaje go do
mnie, ale nie mam możliwości strzału na bramkę. Obrońcy chronią Corsena
i siatki jak pieprzona straż króla z Gry o tron. Muszę znaleźć wyrwę
w obronie. Potrzebuję…
Rozlega się gwizdek. Nie widziałem, co się stało, ale kiedy się obracam,
widzę, że Hollis krzyczy coś do Westona.
Gwizdek oznacza faul, więc Hollis zostaje odesłany na ławkę.
Wymieniam spojrzenia z Brooksem. On wykonał swoje zadanie. Teraz czas
na mnie.
Nasza linia zostaje z tyłu na czas strzału karnego, ale nie potrzebujemy
wiele czasu. Drużyna Briar jest słabsza o jednego zawodnika i chociaż
udaje im się ruszyć zaraz po rozpoczęciu gry, to w chwili, gdy odzyskujemy
krążek, mamy ich jak na widelcu, bo już po nich. Omijam Davenporta
i strzelam do bramki tak, że nawet Corsen i jego nowe umiejętności łapania
nie mogą powstrzymać zdobytego przez nas gola. Zapala się lampka,
a mnie zalewa fala ulgi.
Wyrównaliśmy wynik.
— Dobra robota — stwierdza trener, kiedy okrążam bandę.
Wypluwam ochraniacz z ust. Nie jest to obowiązkowy element
wyposażenia, ale zależy mi na zębach, więc go noszę. Dyszę ciężko, aż
moja klatka piersiowa wznosi się i opada, i obserwuję mknących obok mnie
kolegów z drużyny. To było wyczerpujące. Moja zmiana trwała ponad trzy
minuty. Nie do pomyślenia.
— Pozbieraj się — słyszę jak Heath warczy do Jonaha.
Zerkam na ławkę i marszczę mocno czoło. — Mamy jakiś problem? —
wołam do młodszych zawodników.
— Nie, wszystko w porządku — odpowiada Heath.
Nie przekonał mnie. Jonah wściekły patrzy na akcję, która rozgrywa się
przed nami, ale nie potrafię powiedzieć, czym jest spowodowany jego
gniew. Może ktoś mu zadał wredny cios, a on się wkurzył na gracza,
któremu udało się uniknąć za to kary.
Linii Dmitry’ego udaje się powstrzymać Briar. Kiedy McCarthy siada
obok mnie, klepię go rękawicą po ramieniu.
— Dobra walka — stwierdzam krótko.
— Dzięki — rumieni się, słysząc komplement, a ja wiem, że bardzo się
stara nie uśmiechnąć szeroko. Rzadko ich chwalę, więc koledzy wiedzą, że
jeśli już ich docenię, to naprawdę tak myślę.
Jego radość sprawia jednak, że mam poczucie winy. Brooks dał mi do
myślenia tamtego wieczoru, gdy powiedział, że powinienem „postąpić
właściwie” w przypadku McCarthy’ego. Już podjąłem decyzję, by mu
powiedzieć, że spotykam się z Brenną, ale poczekam, aż mecz się skończy.
Nie chcę ryzykować, że ta wiadomość może odciągnąć jego uwagę od
finałów.
Trener znów zmienia formację. Teraz towarzyszy mi Brooks, a Coby
został przesunięty do Jonaha, prawoskrzydłowego, który doskonale
wykorzystuje odbicia od band. Prawie natychmiast sędzia odgwizduje
spalonego. Słysząc gwizdek, podjeżdżam i zajmuję pozycję.
Wznowienie gry kończy się katastrofą już od słowa „start”. Zaczyna się
bajzel, tym razem nie z powodu działań Westona, tylko Jonaha.
— Davenport — rzuca ostro.
Zawodnik z Briar patrzy na niego, a potem skupia się na osobie sędziego.
— Mówię do ciebie, dupku. Przestań udawać, że mnie nie słyszysz.
— Niczego nie udaję — odwarkuje mu Davenport. — Tylko gówno mnie
obchodzi, co mówisz.
Krążek upada na lód. Przejmuję go, ale Jonah wciąż nie skupia się na
wymianie i nie jest w stanie przechwycić podania. Davenport przejmuje
krążek i ucieka. Gonimy go, ale to Johansson ratuje nas przed potencjalnie
kosztownym błędem. Zatrzymuje strzał na bramkę i posyła krążek do
Brooksa.
— To niedopuszczalne — syczę do Jonaha, przejeżdżając obok niego.
Tego typu wpadka nie pasuje do Jonaha Hemleya. — Skup się na grze.
Chyba mnie nie słyszy. A może nic go to nie obchodzi. Kiedy podczas
kolejnej zmiany angażuje się w walkę z Davenportem przy bandzie, Jonah
znów zaczyna wymianę zdań.
— Czwartek wieczorem — warczy. — Gdzie byłeś?
— Odpieprz się. — Davenport zadaje Jonahowi mocny cios łokciem
i wygrywa walkę o krążek.
Uderzam Davenporta trzymanym oburącz kijem i przechwytuję krążek,
ale Jonah znów jest za bardzo zaangażowany w swoje sprawy. Nie jedzie
przed siebie, jak powinien, i kolejny raz jesteśmy na spalonym. Rozlega się
gwizdek.
Nie wiem, co się dzieje, i wcale mi się to nie podoba.
Kolejne wznowienie następuje po lewej stronie naszej bramki. Kiedy
tworzymy formację, Jonah powraca do swojego śledztwa.
— Czwartek wieczór, dupku — wypluwa z siebie. — Byłeś w Brew
Factory.
— Co z tego? — Davenport wydaje się poirytowany.
— To, że nie zaprzeczasz!
— Czemu miałbym zaprzeczać? Byłem w barze. A teraz się zamknij.
— Ruda, z którą wyszedłeś — pamiętasz ją? — naciska Jonah.
Czuję skurcze w żołądku. Modlę się, by w tej chwili spadł krążek, bo
jestem w stanie przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja. Musi zostać
opanowana. Natychmiast.
— Kogo? Violet? Co cię obchodzi, gdzie wkładam fiuta?
— To była moja dziewczyna!
Jonah rzuca się przed siebie, powala sędziego, który pada na lód ze
splątanymi nogami.
Kurwa mać!
— Hemley! — grzmię, ale Jonah mnie nie słucha.
Przewraca Huntera Davenporta i zaczyna zadawać ciosy pięściami.
Kiedy Jonah zrzuca rękawice, czuję ogarniającą mnie wściekłość, bo, do
cholery, daje sędziemu powód, by wyrzucił go z lodowiska. Próbuję
odciągnąć go od przeciwnika, ale jest silny. Drze się na Davenporta za to,
że ten przespał się z Vi, a wokół nas rozlegają się gwizdki.
Davenport wydaje się zdezorientowany.
— Nie powiedziała mi, że ma chłopaka! Jezu! Odczep się! — Nawet się
nie broni.
— Nie wierzę ci! — Jonah zadaje ciosy. Gwizdki nie milkną.
Z kącika ust Davenporta płynie krew. Wciąż ma na sobie rękawice, lecz
nie wymierzył żadnego ciosu. Jeśli ktoś zostanie wyrzucony z meczu, to
będzie to mój zawodnik, a nie Davenport.
Próbuję jeszcze raz uspokoić Jonaha. Nate Rhodes, kapitan przeciwnej
drużyny, podjeżdża do nas i stara się mi pomóc. Razem udaje nam się
postawić Jonaha na nogi. Wciąż jest rozwścieczony.
— Pieprzył moją dziewczynę! — krzyczy.
Rozlega się kolejny gwizdek. Panuje chaos. Davenportowi udaje się
wstać, ale Jonah wyrywa się z mojego uścisku i znów rusza na gracza Briar,
rzucając nim o bandę. Kolejny raz upadają na lód.
Tyle że teraz słyszę głośny okrzyk bólu.
Znów odciągam Jonaha, ale pełny cierpienia odgłos nie wydobywa się
z jego ust.
Davenport zrzuca kask. Upuszcza rękawice i łapie się za nadgarstek,
przyciągając go do klatki piersiowej. Strasznie klnie, a w jego oczach
pojawia się ból.
— Złamałeś mi nadgarstek — warczy. — Co się z tobą, do cholery,
dzieje?
— Zasłużyłeś na to — wypluwa z siebie Jonah. Nagle widzimy obok
szybki ruch. Nate Rhodes rzuca się i wali Jonaha w szczękę.
Inni zawodnicy wyjeżdżają gromadą na lód i chaos zamienia się
w katastrofę. Nieustannie rozlegają się gwizdy, gdy sędziowie próbują
odzyskać kontrolę. Ale tego się nie da już powstrzymać.
Rozdział trzydziesty
Brenna

W chwili, gdy rozlega się dzwonek ogłaszający koniec pierwszej tercji,


zeskakuję z krzesełka. Summer robi to samo, ale kładę jej rękę na ramieniu.
— Nie wpuszczą cię.
— Skąd wiesz?
— Bo znam mojego ojca. Rany, pewnie nie wpuści nawet mnie. Ale jeśli
ktokolwiek ma szansę, to na pewno ja. Obiecuję, że wyślę ci wiadomość,
jak tylko się czegoś dowiem.
— Dobrze. — Summer wygląda na zaskoczoną, choć nie jest wyjątkiem.
Wszyscy wokół są niezwykle poruszeni.
Nikt nie wie, co się tam stało, do cholery, poza tym, że mecz zamienił się
w jakąś krwawą jatkę. Hunter wyszedł przed zakończeniem tercji,
przyciskając ramię do piersi. Tak samo Nate i jeden z graczy Harvardu,
którego imienia i numeru koszulki nie zdążyłam zauważyć.
Podczas ostatniej części pierwszej tercji brakuje nam dwóch najlepszych
graczy, ale jakoś udaje nam się powstrzymać Harvard aż do dzwonka.
Zostały nam jeszcze dwie tercje, a ja nie mam pojęcia, co się dzieje. Żaden
z sędziów ani przedstawicieli mediów nie powiedział, dlaczego gracze
opuścili boisko. W hokeju w college’u nie dopuszcza się do bójek. Można
zostać przez to wyrzuconym. Zwykle mecz przebiega w bardziej spokojnej
atmosferze.
Opuszczam lodowisko w poszukiwaniu odpowiedzi. Inni też wychodzą,
więc łokciami toruję sobie drogę do szatni. Tata zawsze daje mi przepustkę,
tak na wszelki wypadek. Nie gwarantuje mi, że wejdę do szatni, ale daje
dostęp do pozostałych stref. Pokazuję przepustkę ochroniarzowi i skręcam
w następny korytarz.
Kolejny strażnik stoi w pobliżu szatni drużyny gości.
— Hej — witam go, unosząc plakietkę. — Jestem córką trenera Jensena
i menedżerem drużyny. — Druga część zdania jest kłamstwem, ale mam
nadzieję, że pomoże mi w mojej misji.
I tak się dzieje. Mężczyzna pospiesznie odsuwa się na bok.
Otwieram drzwi w chwili, gdy przemawia mój ojciec. Brzmi cholernie
poważnie.
— Co, do diabła, w ciebie wstąpiło, Rhodes, że to zrobiłeś?
Nie słyszę stłumionej odpowiedzi Nate’a.
Powoli skradam się w kierunku zgromadzonych graczy. Nikt mnie nie
zauważa. Czemu mieliby mnie dostrzec? Ukrywam się w morzu wielkich
ciał, które nade mną górują.
— Cóż, Davenport został wyeliminowany. Ma prześwietlenie, ale lekarz
drużyny mówi, że nie potrzebuje zdjęć, by stwierdzić złamanie nadgarstka.
Żołądek mi się kurczy. Tata nie wygląda na szczęśliwego i wcale mu się
nie dziwię. Hunter już nie zagra z drużyną.
— A ty, Rhodes, zostałeś usunięty za to, że wziąłeś udział
w zamieszaniu.
Jasny gwint. Nate został także wyeliminowany? To nasi najlepsi
zawodnicy!
— Jeśli chodzi o naszych przeciwników, usunięto Jonaha Hemleya.
Niewielka strata dla nich. — Tata prycha. — Chłopak zastępował Coby’ego
Chiltona, który podobno naciągnął sobie ścięgno. Tyle że wcale go nie
naciągnął i teraz formacja siły wraca do gry.
Mój Boże. To jakaś parodia. Czuję, jak z emocji słabną mi mięśnie, bo…
możemy teraz przegrać.
Ojciec nie wypowiada na głos moich lęków, ale wiem, że też o tym
myśli. Kiedy zwraca się do swoich graczy, w jego głosie brzmi gniew.
— Co, do cholery, tam się stało?
Zapada długa, wypełniona lękiem cisza. Tylko Fitz ma jaja, by się
odezwać.
— Z tego, co zrozumiałem, Hunter przespał się z dziewczyną Hemleya.
Nieświadomie — dodaje.
— Czy to jakiś cholerny żart? I jeśli chcieliście chodzić do łóżka z ich
dziewczynami, to czy nie mogła to być dziewczyna Connelly’ego? —
warczy tata. — Przynajmniej wtedy nie musielibyśmy się nim przejmować.
I chociaż martwi mnie sytuacja naszej drużyny, muszę się pohamować,
by nie parsknąć śmiechem — bo nie sądzę, by tata zachęcał kogokolwiek
do przespania się z dziewczyną Connelly’ego, gdyby wiedziałby, że ja nią
jestem.
Nie, żebym była jego dziewczyną, ale jestem dziewczyną w jego życiu
i… nie, nie mogę o tym teraz myśleć. Mamy kryzysową sytuację.
— Jezu, Rhodes. O czym ty myślałeś?! — Tata wyraźnie wściekł się na
swojego kapitana.
Ja też nie jestem nim zachwycona. Co się stało z jego postanowieniem,
by być lepszym człowiekiem? Nate przecież zdecydował, że będzie
zachowywał się z godnością po akcji z bitą śmietaną, nakazując Wilkesowi,
by się nie mścił. A teraz traci panowanie nad sobą na lodzie? Bierze odwet
na Hemleyu za zaatakowanie Huntera? To zupełnie do niego niepodobne.
Ton głosu Nate’a zdradza, że jest równie wściekły na siebie
i zniesmaczony jak mój ojciec.
— Straciłem nad sobą panowanie — mówi ze wstydem. — Ten dupek
złamał Hunterowi nadgarstek, trenerze. A potem miał czelność mu
powiedzieć, że to jego wina. To najbardziej chora rzecz, jaką kiedykolwiek
słyszałem i… wściekłem się — powtarza. — Przepraszam, panie trenerze.
— Słyszałem, co powiedziałeś, Nate. Ale przeprosiny nie sprawią, że
możesz wrócić do gry.
Co oznacza, że mamy przerąbane.
Cofam się i opuszczam szatnię.
— Nie brzmi to wesoło — mówi ze współczuciem ochroniarz.
— To prawda.
Pospiesznie wracam na miejsce na trybunach, gdzie składam raport
Summer i pozostałym dziewczynom.
— Wygląda na to, że Hunter został wyeliminowany z gry, tak jak i Nate.
Summer zaczerpuje tchu.
To samo robi Rupi, która wygląda jak żywa reklama ubrań firmy J. Crew.
Albo śliczna laleczka American Girl. Zastanawiam się, ile ma tych
dziewczęcych sukienek z kołnierzykiem. Pewnie tysiące.
— Co za katastrofa! — jęczy Summer.
— Tak — potwierdzam ponuro. Nie mylimy się.
Wraz z rozpoczęciem drugiej tercji niemal natychmiast widać różnicę
w grze Briar. Jakbyśmy oglądały olimpijczyka, który po przebiegnięciu
pierwszych stu metrów odkrywa, że na kolejnym odcinku tor jest najeżony
kolcami. Bez Nate’a, kapitana drużyny, i Huntera, naszego najlepszego
napastnika, z ledwością radzimy sobie w walce od chwili, gdy wyszliśmy
na lód. Fitz i Hollis nie mogą pracować za całą drużynę. Nasi młodsi
zawodnicy jeszcze nie mają takich umiejętności, a najlepsi z nich, Matt
Anderson i Jesse Wilkes, nie są w stanie dotrzymać kroku Connelly’emu.
Śledzę wzrokiem Jake’a, który w ciągu sekundy z łatwością zdobywa
gola. Strzela pięknie. Ten gol jest prawdziwym dziełem sztuki. Teraz Har-
vard prowadzi dwa do jednego. Dwie minuty przed końcem tercji Weston
zdobywa dla Harvardu przewagę liczebną dzięki ściągnięciu kary na Fitza,
który rzadko odwiedza ławkę kar.
Summer zanurza twarz w dłoniach o pięknych paznokciach.
— O mój Boże, to okropne. — W końcu unosi wzrok, szukając swojego
chłopaka. — On wygląda, jakby jego głowa miała zaraz wybuchnąć.
Widać, że Fitz aż gotuje się na ławce kar. Ma czerwoną twarz i zaciska
tak mocno zęby, że drżą mu mięśnie.
Harvard wykorzystuje karę, którą sprowokował ten dupek, Weston. I nie
przestanę traktować go jak wroga tylko dlatego, że grałam z nim w scrabble
i pomógł mi ratować Erica. W tej chwili go nienawidzę. Może za kilka dni
znów będziemy mogli zagrać w scrabble, ale teraz chcę, by zniknął
z powierzchni ziemi.
Niestety Briar ma za mało zawodników na lodzie i to właśnie Weston
ostatecznie strzelił gola dzięki przewadze liczebnej zawodników Harvardu.
Potem na lód wraca Fitz i znów możemy oddychać swobodnie.
Weston próbuje powtórzyć swój numer z Hollisem podczas kolejnej
zmiany, ale Hollis nie daje się nabrać. Zamiast tego sędzia wyłapuje brudne
zagranie Westona i nakłada na niego dwuminutową karę, a gdy Briar
zdobywa punkt, zrywamy się i krzyczymy aż do zachrypnięcia.
Teraz jest trzy do dwóch.
Kończy się druga tercja.
— Dacie radę — szepczę do zawodników, którzy znikają w tunelu
prowadzącym do szatni. Mam nadzieję, że tata wygłasza im teraz
niezwykłą przemowę, że możemy wrócić, zremisować w trzeciej tercji,
potem zdobyć jeszcze jeden gol i wygrać ten cholerny mecz.
— Wciąż mamy szansę, prawda? — W oczach Summer błyszczy
nadzieja.
— Oczywiście, że tak. Mamy to w kieszeni — odpowiadam
zdecydowanym tonem.
Znów zrywamy się na równe nogi, kiedy zaczyna się trzecia tercja. Przez
prawie sześć minut nikt nie zdobywa gola, aż w końcu w trakcie
przepychanki w strefie Harvardu Jessemu Wilkesowi udaje się wykonać
strzał, w wyniku którego krążek przemyka między nogami Johanssona.
Mieliśmy dużo szczęścia, ale przyjmuję to. Fani Briar szaleją, gdy na
tablicy wyników cyfry zmieniają się na trzy do trzech.
Aż nie chce mi się wierzyć, że wszyscy utrzymują taką samą szybkość
jazdy jak na początku gry. Muszą być wyczerpani po dwóch morderczych
tercjach. Ale obie drużyny grają tak, jakby na szali był cały sezon. Bo tak
faktycznie jest.
Fascynuje mnie widok Jake’a, który robi to, co umie najlepiej. Jest
nieprawdopodobnie szybki. Już sobie wyobrażam, jak będzie grał
w Edmonton w przyszłym roku. Czeka go świetny sezon, jeśli będzie grał
choć w połowie tak dobrze, jak dziś wieczorem.
— Jest bardzo dobry — stwierdza ponuro Summer, gdy Jake dosłownie
kiwa trzech naszych graczy i naciera na bramkę.
Wykonuje strzał. Na szczęście chybia, a ja, jak przyznaję ze wstydem,
czuję lekkie rozczarowanie, gdy Corsen udaremnia jego próbę.
O Boże. Wobec kogo mam być lojalna? Chcę, by Briar wygrał.
Naprawdę. I nie podoba mi się to, co zawodnik Harvardu zrobił Hunterowi
i Nate’owi.
Ale chcę też, by Jake odniósł sukces. Jest wspaniały.
Wciąż utrzymuje się remis, a czas płynie. Przeraża mnie myśl, że
konieczna będzie dogrywka. Nie wiem, czy mamy wystarczająco dużo sił,
by powstrzymać przeciwnika. Zwłaszcza Corsen. Jest niezłym bramkarzem,
ale nie najlepszym.
Z drugiej strony Johansson z pewnością znajduje się w pierwszej trójce
bramkarzy w college’u. Zatrzymuje każdy strzał jak profesjonalista. Nie
przystąpił do naboru do NHL, gdy już mógł, ale mam nadzieję, że uda mu
się podpisać z kimś umowę po ukończeniu college’u. Jest zbyt dobry, by
tego nie zrobić.
— Dalej, chłopcy! — krzyczy Summer. — Zróbmy to! — Jej
zagrzewające do walki okrzyki giną we wrzasku otaczających nas osób.
Po meczu będzie mi pewnie dzwoniło w uszach, ale warto to
przecierpieć. Nie ma nic lepszego niż hokej na żywo. W powietrzu czuć
ogólne podniecenie. Uzależnia wszystkich. Chcę zajmować się hokejem
zawodowo, nie jako gracz, lecz uczestnik przedstawienia. Chcę kibicować
sportowcom, rozmawiać z nimi o tym, co ich napędza, co wywołuje w nich
takie ożywienie na lodzie. Adrenalina, talent, duma. Chcę być częścią tego
na miarę swoich możliwości.
Zostały trzy minuty, a wynik pozostaje bez zmian.
Wraca formacja Jake’a. Brooks znów próbuje swoich zwykłych sztuczek,
tyle że nikt się już na nie nie nabiera. Chyba go to wkurza, sądząc po tym,
jak spina ramiona. Dobrze. Zasłużył sobie na to. Harvard nie wygra tego
meczu, stosując nieczyste zagrania. Do tego będą potrzebne umiejętności.
Niestety, nie brakuje im zręcznych graczy.
Dokładnie dwie minuty i czterdzieści sześć sekund przed końcem
Jake’owi udaje się przerwać linię obrony. Serce mi się kurczy, gdy on
przejmuje krążek, a jednocześnie rośnie, kiedy zbliża się do naszej bramki.
Unosi ramię, by przymierzyć się do strzału, i wykonuje kolejny ruch, który
można uznać za dzieło sztuki. Cudowny pocisk. Kiedy komentatorzy
krzyczą: „GOOOOL”, moje serce jednocześnie pogrąża się w rozpaczy
i szaleje z radości. Aż się dziwię, że nie wymiotuję, bo przyprawia mnie to
o mdłości.
Prowadzi Harvard, a nam zostaje tylko pół minuty, by znów zremisować.
Fani Briar w arenie krzyczą. Zegar odmierza czas.
Zostały dwie minuty.
Półtorej.
Briar walczy. Fitz strzela do bramki i zbiorowy jęk przetacza się przez
połowę widowni, gdy Johansson go wychwytuje. Bramkarz czeka. Rozlega
się gwizdek.
Przykładam dłonie po obu stronach ust.
— Dalej, chłopcy! — krzyczę, gdy zawodnicy ustawiają się w szeregu do
wznowienia gry. Mają tylko minutę i piętnaście sekund na działanie.
Ale trener Pedersen nie jest głupcem. Na ostatnią minutę wystawia
najlepszych graczy, traktując ją jako prawo gry w przewadze. To Drużyna
A: Will Bray i Dmitry Petrov w obronie, Connelly, Weston i Chilton na
miejscach napastników. Są tak cholernie zwarci. Przez cały czas panują nad
krążkiem. Harvard atakuje, a Corsen niczym ninja broni strzał za strzałem.
I choć to nam pomaga, nie tym trzeba się zajmować. Nie powinniśmy
zatrzymywać pocisków, tylko sami strzelać.
Dziesięć sekund do końca. Powoli ogarnia mnie rozczarowanie. Zerkam
ku ławce Briar, szukając taty. Ma kamienny wyraz twarzy, ale po jego
zaciśniętych szczękach widać napięcie. Wie, co zaraz się stanie.
BZZZ!
Kończy się trzecia tercja.
Briar przegrywa.
Harvard wygrywa.

*
— Nie do wiary — Summer zakłada kosmyk złotych włosów za ucho.
Stoimy w kącie lobby. — Tak mi szkoda Fitza.
— Mnie też. I reszty chłopaków.
— Ależ oczywiście. Ich też. — Opiera głowę na moim ramieniu. Ponuro
spogląda w stronę wejścia do korytarza. Czekamy, aż pojawią się gracze.
Nie my jedne. Fani i fanki kręcą się w ogromnym pomieszczeniu, gotowi
wspierać i pocieszać zwycięzców oraz przegranych. Przynajmniej
większość chłopców z Briar pójdzie dziś z kimś do łóżka, nie wkładając
w to większego wysiłku.
Ponieważ był to mecz na wyjeździe, ojciec i chłopcy muszą wrócić
autobusem na kampus. Najpierw pojawia się kilku graczy Harvardu, a ich
dziewczyny i fanki roją się jak pszczoły. Pojawiają się Jake i Brooks. Obaj
wyglądają niezwykle przystojnie w ciemnych garniturach. Uwielbiam tego,
kto wymyślił stroje obowiązujące po zakończeniu meczu. Marynarki
opinają nieprawdopodobnie szerokie ramiona. Serce mi lekko drży, gdy
zauważam, że włosy Jake’a wciąż są wilgotne po kąpieli. Przez to w mojej
wyobraźni pojawia się obraz nagiego Jake’a pod prysznicem. Przepyszne.
Twarz Westona rozjaśnia się, gdy widzi Summer.
— Di Laurentis! — podchodzi swobodnym krokiem i otwiera ramiona,
by ją uściskać.
Summer patrzy na niego gniewnie.
— Nawet o tym nie myśl. Dziś nie ma żadnego przytulania.
— Przestań, nie odgrywaj ofiary. — Otwiera szerzej ramiona.
Po chwili Summer odwzajemnia pospiesznie uścisk.
Jake puszcza do mnie oko nad ramieniem Westona i głową Summer.
Usta wyginają mi się w lekkim uśmiechu.
— Niezły mecz, Connelly.
Widzę, jak walczy, by się nie uśmiechnąć.
— Dzięki, Jensen.
Summer wymyka się z uścisku Westona.
— Wygląda na to — mówi do niego — że twoje starania, by
sprowokować karę, nie zadziałały w drugiej i trzeciej tercji.
— Tak, sędziowie zrobili się bardziej wredni po zdarzeniu z Jonahem.
— Zdarzeniu z Jonahem? — powtarza, uderzając Brooksa w środek
klatki piersiowej. — To coś więcej niż „zdarzenie”. On złamał Hunterowi
nadgarstek!
— To był wypadek! — protestuje Brooks.
Kiedy się kłócą, dostrzegam nagle znajomą twarz. To dziewczyna
z Coffee Hut — przyjaciółka Jake’a. Chyba Hazel? Przedziera się przez
tłum, przyglądając się ludziom, aż jej spojrzenie w końcu napotyka mój
wzrok. Potem dostrzega Jake’a, który stoi pół metra ode mnie i marszczy
brwi.
W napięciu czekam, aż podejdzie do nas, ale z jakiegoś powodu nie rusza
się z miejsca. To ciekawe. Czyż nie mówiła, że jest najbliższą przyjaciółką
i powierniczką Jake’a?
Unoszę brew, patrząc na nią. Ona jeszcze mocniej marszczy brwi.
Przestaję się jej przyglądać, gdy kątem oka wychwytuję inną znajomą
postać. Obracam się i widzę ojca wyłaniającego się z korytarza. Niestety,
pojawia się w tym samym momencie co Daryl Pedersen.
Oho.
Dwóch trenerów zamienia parę słów, wpadając na siebie. Tata zachowuje
kamienną twarz, jak zwykle. Kiwa głową, słysząc wypowiedź Pedersena.
Łatwo mi odgadnąć, o czym rozmawiają — zwyczajowe „dobra gra,
dziękuję”, słowa fałszywego koleżeństwa. Ale zbliżając się, wyraźnie
słyszę, jak Pedersen mówi:
— Sprytne.
Nie wiem, co chce powiedzieć, i chyba tata też czuje się skonsternowany,
bo zamiast odejść, zatrzymuje się.
— Co masz na myśli?
— Doskonale wiesz, co mam na myśli. Nieźle musiałeś się wysilić, by
twoje sztuczki przyniosły skutek. — Śmieje się pod nosem. Zauważa, że
stoję obok Jake’a. Unosi brwi, a na jego ustach pojawia się szyderczy
uśmiech.
Czuję mdłości.
Ponieważ mój ojciec nie myśli racjonalnie, jeśli chodzi o trenera drużyny
Harvardu, przybiera zaraz agresywną postawę.
— Jakie sztuczki? — pyta zimno.
— Takie, że twój plan zdekoncentrowania mojego najlepszego gracza,
nie zadziałał.
Kątem oka dostrzegam, że Jake marszczy brwi.
— Nie spodziewałem się tego po tobie. — Pedersen wzrusza ramionami.
— Z pewnością nie znam takiego Chada.
Jake przysuwa się do mnie. Wydaje się, że chce mnie chronić. Mój ojciec
jednak tego nie zauważa. Wciąż wpatruje się gniewnie w Pedersena.
Wymiana zdań przyciągnęła niewielką publiczność, w większości złożoną
z graczy Briar.
— Nie wiem, o czym mówisz — odpowiada z irytacją mój ojciec.
— Och, z pewnością. — Pedersen znów się śmieje. — Ale dobrze
wiedzieć, że nie wzniosłeś się ponad poziom stręczenia własnej córki.
O mój Boże.
Zapada cisza, przypominająca przerwę w transmisji na żywo podczas
programu telewizyjnego. Mój puls przyspiesza, choć z pewnością spadło mi
ciśnienie, bo czuję zawroty głowy.
Tata zerka na mnie przez chwilę, by wbić lodowate spojrzenie w swoją
nemezis.
— Jak zwykle, Daryl, pieprzysz od rzeczy.
Drugi mężczyzna unosi brew.
— Szczerze mówiąc, z niezwykłą satysfakcją mogę stwierdzić, że
miałem rację. Zawsze podejrzewałem, że nie jesteś tym szlachetnym,
trzymającym się zasad człowiekiem, za którego się podajesz. Filar
uczciwości i prawości, prawda? — Pedersen przewraca oczami. — Zawsze
wiedziałem, że udajesz. I chociaż cieszy mnie to, że wiem, do czego się
możesz zniżyć, to błagam cię, Chad. Twoja córka miała uwieść
Connelly’ego? Rozumiem, że mnie nienawidzisz, ale daj spokój, to
przekracza wszelkie granice.
Pedersen odchodzi, zostawiając mojego ojca i pozostałych zawodników
wobec tego oskarżenia. Mija kilka sekund ciszy.
Summer pierwsza porusza temat.
— Bee? — pyta niepewnie. — Czy to prawda?
Nagle oczy wszystkich kierują się na mnie i Jake’a.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Brenna

Dwadzieścia cztery godziny po zakończeniu szopki, w którą zamieniły


się finały konferencyjne, wciąż mam do czynienia ze skutkami tej
katastrofy. Złość na zachowanie Daryla Pedersena wcale nie zmalała. Ten
palant nie musiał przecież rzucać takiej bomby, a już z pewnością nie
w miejscu publicznym. Po tym, co zrobił, zawodnicy Harvardu poszli za
nim, a tata zapędził chłopców z Briar do autobusu. Pojechałam do domu
z Summer, ale widać było po niej, że czuje się zraniona tym, że nic jej nie
powiedziałam na temat mojego związku z Jakiem Connellym.
Ale przynajmniej ze mną rozmawia. Ojciec nie odezwał się do mnie ani
słowem od wczorajszego wieczoru. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy się
wkurzył, czy jest mu to obojętne. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, jak się
czuje Nate i pozostali.
Chłopcy są wzburzeni. Wczoraj Hollis nazwał mnie zdrajczynią. Nate,
wciąż załamany tym, że został wyrzucony z finałów, dziwił się, jak mogę
być z facetem z Harvardu po tym, co Jonah Hemley zrobił podczas gry.
A kiedy przyjechałam do domu z Cambridge, Hunter wysłał mi gorzką
wiadomość: Nadgarstek złamany w dwóch miejscach. Podziękuj ode mnie
swojemu chłopakowi.
Zachowują się jak dzieci. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jako
kapitan drużyny Harvardu jest wrogiem, a ja łajzą, bo „wybrałam jego
zamiast nas” — zgodnie ze słowami Hollisa.
— Wciąż nie mogę uwierzyć, że mi nie ufasz.
Nieszczęśliwy głos Summer ciągle dzwoni mi w uszach. Leżę na łóżku
i gapię się w sufit, próbując zignorować burczenie w brzuchu. Miałam
nadzieję, że dzięki telefonowi od Summer zapomnę o głodzie, ale nie
miałam tyle szczęścia. Prędzej czy później będę musiała zwlec się na dół
i znaleźć coś do jedzenia. A to oznacza stawienie czoła mojemu ojcu, który
cały wieczór siedzi w salonie.
— Ufam ci — zapewniam ją.
— Naprawdę? — powątpiewa przyjaciółka.
— Oczywiście. Ale jak ci mówiłam wczoraj w samochodzie, nie
chciałam ryzykować. Jesteś dziewczyną, która mówi wszystko swojemu
chłopakowi. W porządku, na pewno większość. Ale napięcia między Briar
a Harvardem przybierały na sile, zwłaszcza po tej głupiej akcji
z samochodem Jessego. Nie chciałam ryzykować, że powiesz o tym
Fitzowi. A na pewno nie przed finałami. Ale my już zakończyliśmy sezon,
a Harvard rusza dalej. Nie ma sensu dłużej się ukrywać.
— Chyba masz rację — przyznaje Summer, choć robi to niechętnie.
Zaraz potem zmienia temat i nawiązuje do Huntera. — Nie do wiary, że ten
palant złamał Hunterowi nadgarstek.
— Wiem.
— A wszystko przez to, że Hunter ostatnio bzyka mnóstwo lasek. Gdyby
nie przespał się z tą dziewczyną, moglibyśmy wygrać mecz.
— Nie wiedział, że ona ma chłopaka — przypominam.
— Wiem. Ale mimo wszystko. Czemu faceci są tacy głupi?
— Szczerze mówiąc, nie wiem.
Zapada kolejna chwila ciszy.
— Więc Jake Connelly jest teraz twoim chłopakiem?
— Nie. — Nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, bo czekałam na to
przesłuchanie od wczoraj. Zdaje się, że Summer czuła się zbyt zraniona
tym, co przed nią ukryłam, by zadawać mi właściwe pytania na temat
Jake’a. Teraz, gdy się już uspokoiła, detektyw Di Laurentis wraca do
sprawy.
— Przespałaś się z nim?
— Tak.
— Jak było?
— Dobrze.
— Tylko dobrze?
— Bardzo dobrze — poprawiam się.
— Tylko bardzo dobrze…
— Nie zamierzam ciągnąć tego dalej, wredna babo — przerywam jej.
— Przepraszam. — Summer wraca do śledztwa. — Czyli przespałaś się
z nim. I spotykałaś się z nim od lat…
— Nie upłynęły całe lata — warczę.
— Ale od czasu mojego pokazu mody? — naciska na mnie.
— Tak, mniej więcej.
— Lubisz go? Czekaj, po co ja pytam. Wiem, że tak. — Z każdą chwilą
jej głos jest bardziej podekscytowany. — A tak przy okazji to myślę, że to
wspaniałe. Wiesz, jest niesamowicie przystojny — mogłabym wpatrywać
się w niego godzinami.
Próbuję się nie roześmiać.
— Czyli akceptujesz?
Summer poważnieje.
— Wiesz, że tak. Akceptuję.
— Jako jedyna.
— Przejdzie im.
Gadamy jeszcze przez kilka minut. A gdy się rozłączamy, znów burczy
mi w brzuchu. Nadszedł czas, by zebrać się na odwagę i zejść na dół. Nie
mogę wiecznie unikać ojca. Poza tym dręczy mnie głód.
Wiem, że tata mnie słyszy, gdy schodzę na dół, bo stopnie strasznie
skrzypią, ale nie odwraca się do mnie, kiedy staję w drzwiach. Ogląda
HockeyNet, a ponieważ wczorajszy mecz był nadawany w sieci, pokazują
już nie tylko fragmenty spotkania, lecz także program, w którym Kip
Haskins i Trevor Trent go komentują.
A raczej się spierają.
— Na meczach zawodowców zdarzają się walki — narzeka Kip. — Nie
rozumiem, czemu NCAA tak surowo podchodzi do tych bójek.
— Bo to są dzieciaki — przypomina Trevor.
— Żartujesz sobie? Niektórzy zawodnicy są starsi niż gracze ligi NHL!
— kłóci się Kip. — Toronto ma osiemnastolatka na swojej liście.
Minnesota wprowadza dwóch osiemnastolatków. Ci chłopcy zostają
wrzuceni w brutalne środowisko i grają o wysokie stawki. Są w stanie sobie
z tym poradzić. A teraz mówisz mi, że dwudziestojedno- czy
dwudziestodwuletni zawodnicy z college’u są zbyt delikatni na to, by
wymierzyć kilka ciosów i…
Tata zatrzymuje nagrywarkę, w końcu mnie dostrzegając.
— Hej — mówię.
Tata chrząka. Nie wiem, czy oznacza to „cześć”, czy „zejdź mi z oczu”.
— Możemy porozmawiać?
Znów chrząka.
Tłumiąc westchnienie, wchodzę do pokoju i siadam na brzegu kanapy.
Tata przygląda mi się ostrożnie, ale nie odzywa się ani słowem.
Najwyraźniej czeka, aż zacznę tę rozmowę, więc tak robię.
— Przepraszam, że nie powiedziałam ci o spotkaniach z Jakiem
Connellym. — Wzruszam niezgrabnie ramionami. — Jeśli to w czymś
pomoże, to nie powiedziałam o tym nikomu.
Widzę, że drga mu szczeka.
— Wydaje się, że Daryl Pedersen wiedział.
— Zobaczył nas kiedyś razem w Harvardzie.
Gniew sprawia, że twarzy taty się ściąga.
— Przebywałaś w towarzystwie Pedersena?
— Tak, to znaczy, nie. Raz z nim rozmawiałam.
Tata milczy przez długą, pełną napięcia chwilę. Nie potrafię określić, co
wyraża jego twarz. I nie mam pojęcia, co dzieje się w jego głowie.
— Chcę, byś trzymała się z dala od tego człowieka — mamrocze
w końcu.
— Tato…
— Powiedziałem, Brenno! — Podnosi głos i teraz jego twarz wyraża
więcej: gorycz, chłód i dezaprobatę. Ale czy to coś nowego? — Daryl
Pedersen jest samolubnym fiutem. Grał nieczysto jako zawodnik, a teraz
jest nieuczciwym trenerem i nie ma żadnego honoru, na lodowisku czy
poza nim. Trzymaj się z dala od niego.
Potrząsam głową w desperacji.
— Tato. Nic mnie nie obchodzi wojna, którą toczycie z trenerem
Petersenem. Nie obchodzi mnie to. Nie ma ze mną nic wspólnego i jeśli
martwisz się, że spędzam z nim czas, to zapewniam cię, że tak nie jest. Po
co miałabym to robić? A jeśli chodzi o Jake’a…
— Od niego też masz się trzymać z daleka — warczy tata.
— Przestań. — Powoli wypuszczam oddech. — Jake jest dobrym
facetem. Co złego w tym, że się z nim spotykam?
— Nie będę znów tego z tobą przerabiał. — Wbija we mnie wzrok. —
Nie będę patrzył na powtarzającą się historię. Przerabialiśmy to już
z Erikiem…
— Jake nie jest Erikiem. A to, co nas łączy, nie przypomina tamtego
związku. Miałam piętnaście lat, gdy zaczęliśmy się umawiać. A szesnaście,
kiedy…
— Nie będziemy znów tego przerabiać! — grzmi tata. — Słyszysz?
— Słyszę. Ale ty mnie nie słuchasz. — Przeczesuję włosy palcami,
czując narastające wzburzenie. Jake w niczym nie przypomina Erica. Jest
inteligentny, zdyscyplinowany i nie chodzi na imprezy. Słowo, tato, ten
facet jest talentem swojego pokolenia. Ludzie będą analizować jego karierę
przez dziesięciolecia. I jest dobrym człowiekiem. Towarzyszył mi tamtej
nocy, kiedy pojechałam pomóc Ericowi…
— Czyli to on był tym przyjacielem, u którego spędziłaś noc? — Tata
zaciska wargi. — I zapewne jeździsz do Bostonu po to, by się z nim
spotykać? Czy to dlatego nie wypalił staż w HockeyNet? Bo tak skupiłaś
się na tym facecie, że nie przygotowałaś się do rozmów o pracę? — Śmieje
się gorzko. — A ty mi mówisz, że to nie to samo, co wtedy gdy byłaś
z Erikiem?
Otwieram szeroko usta.
— Czy to jakiś żart? Oczywiście, że przygotowałam się do tych rozmów.
Nie dostałam tej pracy, bo facet za nią odpowiedzialny uważa, że to, iż
znam się na sporcie, jest urocze. — Z gniewu pali mnie w gardle. — I tak,
zostałam tamtej nocy u Jake’a i nie zamierzam za to przepraszać.
— Świetnie, więc może powinnaś spędzić tam parę kolejnych nocy —
odwarkuje tata.
Mija sekunda. Dwie. Trzy.
— Czy ty mnie wyrzucasz? — pytam zdumiona.
— Nie. — Potrząsa głową. — A w zasadzie tak. Jeśli zamierzasz
zachowywać się tak beznadziejnie jak w szkole średniej, gdy nie wracałaś
na noc do domu i marnowałaś życie dla innego hokeisty…
— Nie marnuję życia. Nie tylko reagujesz przesadnie, ale też stajesz się
irracjonalny.
— Irracjonalny? Nie masz pojęcia, jak to jest prawie stracić dziecko —
wypluwa z siebie tata. — Brenno, nic o tym nie wiesz. I wybacz, że nie
jestem szczęśliwy na myśl o tej relacji z Connellym. Masz już za sobą kilka
fatalnych decyzji.
Czuję, jakby piorun we mnie strzelił. Mija dłuższa chwila, zanim jestem
w stanie pozbierać myśli. Chcę mu powiedzieć, dlaczego uważam jego
słowa za policzek.
— Wiem, co o mnie myślisz, ale ja naprawdę podejmuję rozsądne
decyzje — odpowiadam gorzko. — Zmieniłam swoje żałosne świadectwo
szkolne, idąc do college’u społecznego i zdobywając najlepsze oceny. Tak
wysokie, że byłam w stanie dostać się na uniwersytet należący do Ivy
League bez twoich koneksji. Zrobiłam to bez niczyjej pomocy. Czy to
fatalna decyzja? Ale ty nie potrafisz zaakceptować tego, że dorosłam,
dojrzałam. Wciąż widzisz we mnie tę samolubną nastolatkę, która straciła
głowę dla chłopaka. Świetnie, rób tak dalej. — Wstaję na sztywnych
nogach. — Pozbieram swoje rzeczy i wyjdę.
Rozdział trzydziesty drugi
Jake

— Dziękuję, że pozwoliłeś mi tu zostać. — W oczach Brenny widać


wdzięczność, kiedy upuszcza torbę na ziemię w pobliżu mojego łóżka.
— Nie ma problemu. — Obejmuję ją, stojąc za jej plecami, i całuję
w szyję.
— Opróżniłem dla ciebie szufladę. Nie wiedziałem, jak długo zostaniesz.
— Dajesz mi szufladę?
Wypuszczam ją z objęć i opuszczam ręce wzdłuż ciała. Nigdy nie
spędziłem więcej niż jednej nocy z dziewczyną, więc nie do końca wiem,
jak to powinno wyglądać.
Ale zdumienie Brenny szybko przeradza się w aprobatę.
— Ojej, Jakey, jesteś wspaniały. — Puszcza do mnie oko.
Szuflada wymieniona za zwycięstwo.
Kładę dłonie na jej talii i pochylam się, by ją pocałować. Odwzajemnia
się szybkim cmoknięciem. Potem klęka, by otworzyć czarną płócienną
torbę.
— Jakie są zniszczenia po waszej stronie po bombie, którą rzucił
Pedersen? Czy chłopcy się wściekli na ciebie?
— Niezbyt. Wiesz, McCarthy nie był szczęśliwy, kiedy dowiedział się
o naszych randkach. Wprawdzie umawia się z dziewczyną o imieniu
Katherine, a mimo to nazwał mnie palantem. — Wzdycham ze smutkiem.
— Kazałem wam skończyć ze sobą, jak jakiś kutas. A zaraz potem
zacząłem się z tobą spotykać. Nie dziwię się, że się wkurzył.
— Nie, miałeś prawo to zrobić. Zaczynał mnie naprawdę lubić, a ja
wiedziałam, że ten związek nie ma szans na przyszłość. Pamiętasz? Kiedyś
nazwałeś go szczeniakiem. Nie potrafię być ze szczeniakiem.
— Racja. Potrzebujesz ogiera.
Brenna prycha.
— Co jest z wami, facetami, że uważacie się albo za szczeniaki, albo za
ogiery? Jakim cudem według takiego kryterium mierzy się męskość?
— To nie tak. Mierzymy według niego tylko mojego fiuta. — Łapię się
za krocze i macham w jej stronę językiem.
— Fuj. Jesteś okropny. — Uśmiecha się jednak szeroko, po czym otwiera
wyznaczoną szufladę i zaczyna w niej układać swoje ubrania.
— Już się rozpakowujesz?
— Tak. Dałeś mi szufladę. Dlaczego mam zostawiać ciuchy w torbie?
— Och, Chryste, jesteś pewnie jedną z tych osób, które jadą na wakacje
i natychmiast wykładają swoje rzeczy.
— Tak, Jake. Bo wtedy łatwiej je znaleźć — odpowiada sztywno. —
Komu się chce przekopywać przez stos ciuchów, kiedy trzeba się ubrać?
— Nie sądzę, byśmy mogli być razem — informuję ją.
— Będzie ciężko, bo zostanę u ciebie na kilka dni. — Ale uśmiech znika
z jej twarzy i Brenna wpada w ponury nastrój. — Nie wierzę, że tata kazał
mi się wyprowadzić.
— Brutalne — zgadzam się z nią.
— Summer powiedziała, że mogę zostać u niej, ale byłoby mi
niezręcznie. Żaden z tych palantów teraz ze mną nie rozmawia. Cóż, oprócz
Fitza, ale on nie dramatyzuje. W przeciwieństwie do pozostałych.
— Nie uważasz, że trochę przesadzają? — pytam niepewnie.
— Och, oczywiście, że przesadzają. Przynajmniej mogę zrozumieć tatę,
który cały czas przesadza. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co przeze mnie
przeszedł, kiedy byłam w szkole średniej.
Jak zwykle jej ogólnikowa wypowiedź sprawia, że moja ciekawość
rośnie. Ale nie chcę jej wypytywać o szczegóły. Powie mi, kiedy będzie
gotowa. Taką mam nadzieję.
— Założę się, że twoi rodzice są cudowni, prawda? — pyta Brenna
z zazdrością.
— Tak, są niesamowici — potwierdzam. — Nie licząc nieustającego
gderania, że nie mam dziewczyny. Pewnie wydaliby przyjęcie, gdyby się
dowiedzieli, że użyczyłem ci szuflady.
Brenna śmieje się, a potem zamyka szufladę i obraca się do mnie.
— Skończyłam. Na co masz ochotę?
— Chciałabyś obejrzeć film? — proponuję. — Mogę zrobić popcorn.
— Oooch, podoba mi się ten pomysł. Pozwól, że się przebiorę
w wygodne ciuchy i do ciebie dołączę.
Klepię ją figlarnie w tyłek, wychodząc za drzwi. W kuchni doświadczam
déjà vu, natykając się przy zlewie na Kaylę. Dziewczyna nalewa sobie
szklankę wody. Tym razem jest ubrana. Zamiast głodu w jej oczach
dostrzegam chmury, kiedy w końcu na mnie spogląda.
— Hej — mruczę do niej.
— Hej.
Otwieram szafkę i wyciągam paczkę popcornu do zrobienia w mikrofali.
— Wieczór filmowy? — W jej głosie słychać rozdrażnienie.
— Tak. Możecie dołączyć z Brooksem, jeśli chcecie. Zrobię jeszcze
jedną miskę — proponuję nieszczerze. Pytam tylko dlatego, że jestem
pewien, iż odmówi.
Nie ma mowy, by Kayla chciała spędzać czas z Brenną. W chwili, gdy
moja dziewczyna przekroczyła próg, Kayla zareagowała jak kot broniący
swojego terytorium. Wysunęła pazury i była gotowa zasyczeć. Spotkanie
było cudowne, bo Brenna wykazała kompletny brak zainteresowania
dziewczyną.
— Zatem… U Jake’a Connelly’ego będzie nocować dziewczyna —
stwierdza jeszcze bardziej rozdrażniona.
— Tak.
— To musi być coś poważnego.
Nie odpowiadam. Odwracam się do niej plecami i wkładam popcorn do
mikrofali, ustawiając czas grzania.
— A może to nic poważnego? — sonduje.
Pomijam jej pytanie milczeniem, bo wiecie co? Nie jej cholerny interes.
Ale Brenna odzywa się, stając w drzwiach.
— Och, to coś bardzo poważnego. — Podchodzi do nas i nawet
w spodniach w kratkę i koszulce wygląda tak seksownie, że moje ciało
natychmiast na nią reaguje. A przynajmniej do chwili, gdy dostrzegam logo
Briar na jej piersiach.
— To bluźnierstwo — mówię, wskazując jej koszulkę.
— Nie, to jest bluźnierstwo — odpowiada, pokazując moją koszulkę.
Zerkam w dół i przypominam sobie, że mam na sobie szarą koszulkę
z logo Szkarłatnych na lewej piersi.
Kayla, która stoi przy blacie, prycha pogardliwie.
To tylko skłania Brennę do obrotu i promiennego uśmiechu.
— Czyż nie cudowna z nas para? — zachwyca się. — Jesteśmy niczym
Romeo i Julia!
Przez sekundę wydaje się, że blondynka naprawdę zasyczy. Zamiast tego
uśmiecha się szyderczo.
— O tak, jesteście najcudowniejsi.
— Ojej, dziękuję, Kaylee.
— Kayla — warczy dziewczyna, a potem wychodzi.
Brenna zaczyna się śmiać.
— Ależ z ciebie suka — mówię do niej.
— Tak. Bo ta dziewczyna chce cię mieć.
— A kto nie chce?
— Być może masz rację. Słowo, wszędzie gdzie się pojawię, muszę
wpaść na kogoś, kto jest tobą zauroczony. Laska w łazience, dziewczyna
Krągłego Tyłka, twoja przyjaciółka, Hazel.
— Hazel? — marszczę brwi. — Czemu tak mówisz? Przecież nawet nie
znasz Hazel.
— Och, czyżby nie powiedziała ci, że zastawiła na mnie pułapkę na
kampusie?
Co takiego?
— Przepraszam, co? — pytam wstrząśnięty. Hazel nic mi o tym nie
wspominała. Zwłaszcza że nie rozmawialiśmy zbyt wiele w tym tygodniu,
ale jeśli rzeczywiście spotkała się z Brenną, na pewno by się tym ze mną
podzieliła.
— Wyśledziła mnie w Coffee Hut — wyjaśnia Brenna. — Krótko
mówiąc, wygłosiła przemowę na twój temat i zapytała: „Jakie masz intencje
w stosunku do Jake’a?” oraz zagroziła: „Skopię ci tyłek, jeśli się nim
bawisz”.
Śmieję się pod nosem.
— Tak… Stara się mnie chronić. Razem dorastaliśmy.
Brenna uśmiecha się blado.
— Tu chodzi o coś więcej niż o ochronę.
— Nie.
— Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym, że faceci są tępi?
Krzywię się na te słowa.
— Kiedy o tym rozmawialiśmy?
— Och, racja. Gadałam o tym z Summer. Zapomnij, co powiedziałam,
Jakey. — Mruga, wyglądając jak niewinne dziecko. — Mężczyźni wcale
nie są tępi.

Żadne z nas nie skupia się za bardzo na filmie. Przytulamy się pod
kocem i przez następną godzinę drażnimy się ze sobą. Brenna nieustannie
gładzi ręką mojego fiuta. W pewnej chwili zaczyna masować mnie przez
spodnie… po czym sięga po popcorn i zostawia mnie z poważnym
przypadkiem nabrzmiałych jąder.
Odwzajemniam się, głaszcząc jej sutki przez koszulkę, aż stają się
twardsze od kostek lodu i napierają na skórę mojej dłoni. Kiedy Brenna
próbuje wepchnąć swoje piersi w moje ręce, biorę miskę z popcornem
i zaczynam podjadać.
Mniej więcej w połowie filmu Brenna wciska stop i odkłada pilota na
stół.
Patrzę na nią z udawanym oburzeniem.
— Byłem naprawdę zainteresowany tą historią.
— Och, doprawdy? Powiedz mi, Jake, o czym był film?
Przeszukuję pamięć, ale niczego w niej nie znajduję.
— O obcych? — zgaduję.
— Zła odpowiedź. — Chichocząc, ciągnie mnie do sypialni, gdzie
kładzie ręce na biodrach i mówi: — Połóż się.
Ponieważ nie jestem tak głupi, za jakiego mnie uważa, kładę się.
I zanim się obejrzę, już leżę nagi, zdany na jej łaskę. Całuje mnie po
całym ciele, wodząc miękkimi wargami po mojej klatce piersiowej. Ciepły
język muska podbrzusze, podążając w dół. Gdy dotyka mięśni skośnych,
moją skórę łaskocze jej oddech. Nagle siada prosto i zdejmuje ubrania.
Teraz obydwoje jesteśmy nadzy, a moja erekcja sterczy między nami jak
wielka szpica.
Brenna jęczy, uszczęśliwiona.
— Jesteś tak cholernie seksowny.
— I wzajemnie.
Tym razem ja wydaję jęk szczęścia, bo jej usta wędrują niżej i nagle
zaczyna ssać mojego fiuta. Leniwie przeczesuję palcami jej włosy,
naprowadzając odpowiednio jej głowę.
— Jakie to miłe — mruczę.
— Tylko miłe?
— Bardzo miłe.
— Tylko bardzo miłe?
— Jezu Chryste, skarbie.
Od jej śmiechu czuję gorąco na czubku fiuta.
— Żartuję. Przepraszam. Wcześniej Summer mnie tak przepytywała, a ja
jej powiedziałam, że jest zdzirą.
— Mhm, więc ty postanowiłaś zrobić mi to samo?
— Tak.
— I to faceci są głupi?
— Czy nazywasz mnie głupią w chwili, gdy robię ci loda? Bo jeśli tak, to
odpuszczam.
Niech to szlag. Ma rację. Faceci są głupi.
— Wybacz mi — błagam.
Uśmiecha się szeroko i wraca do swojego zadania, którym jest
torturowanie mnie. Kiedy przesuwa językiem po dolnej części mojego
penisa, przyjemność wędruje do jąder, aż się lekko kurczą. Obejmuje dłonią
mosznę i ściska ją, a ja unoszę biodra znad łóżka.
— O cholera. Jakie to przyjemne.
Zaczyna wykonywać szybsze ruchy, okrążając językiem czubek penisa
za każdym razem, gdy przesuwa usta w górę, jednocześnie gładząc dłonią
moje jądra. Zaczynam czuć w nich łaskotanie. Serce bije mi szybciej.
Zaciskam w dłoniach włosy Brenny, by ją powstrzymać.
— Nie — mówię ochryple. — Nie chcę skończyć w ten sposób. Chcę
znaleźć się w tobie.
— Ja też tego pragnę.
Wyjmuje prezerwatywę ze stolika nocnego i nakłada na mojego fiuta.
Pociągam za czubek, by się upewnić, że się ułożyła, a potem macham
fiutem w jej stronę.
— Zapraszamy panią do zajęcia miejsca — mówię uprzejmie.
— O Boże, Jake. Jakie to było słabe.
— Naprawdę? Wcale cię to nie kręci? — Znów macham fiutem.
— Kręci — poddaje się Brenna, ale chociaż siada na mnie okrakiem, nie
pozwala mi wejść do środka.
Przyciska mocno fiuta do mojego brzucha. Kładzie obie dłonie na mojej
klatce piersiowej i pochyla się nade mną, kołysząc uwodzicielsko piersiami,
gdy dotyka ustami moich ust. Całujemy się, aż z gardła wydobywa mi się
ochrypły jęk. Brenna pochłania ten dźwięk ustami, a potem jej język styka
się z moim. Czuję, jak całe moje ciało się naelektryzowało, od czubka
języka do czubka penisa. Jeeezu. Ta dziewczyna wyzwala we mnie dzikość.
— Podoba ci się to, że się z tobą drażnię — zauważam. — Interesujące.
— Dlaczego?
— Większość facetów nie ma do tego cierpliwości. — Wędruje ustami
po mojej szczęce. Pociera policzkiem kiełkujący zarost, a potem całuje
mnie po szyi. — Inni już by mnie odwrócili i zaczęli pieprzyć od tyłu.
— Może nie rozmawiajmy o innych? Porozmawiajmy lepiej o tym
facecie tutaj? — Ponownie ją do siebie przyciągam i tym razem to ja
wypełniam językiem jej usta, wywołując jęk. — Ale tak — szepczę —
lubię grę wstępną. I lubię ją przeciągać.
— Lubisz błaganie? — pyta gardłowym głosem.
— Kto tu błaga?
— Jeszcze nikt, ale zaraz będziesz to ty. — Wraca do całowania i ssania
mojej szyi, jakby to był cukierek. Cały czas pociera nagim ciałem o mnie.
I cały czas mój fiut pozostaje uwięziony między naszymi ciałami i płacze
w kondomie, bo tak bardzo pragnie znaleźć się gdzieś…
— Proszę — błagam ją, a ona śmieje się, bo odniosła sukces.
Po chwili podnosi się, łapie mojego penisa u podstawy i nasuwa się na
niego. Rany boskie, czuję się tak, jakby wokół mnie zacisnęła się gorąca
pięść.
Oczy Brenny ciemnieją z przyjemności. Przerzuca długie włosy przez
ramię. Spadają kaskadą, zasłaniając jej sutek. Sięgam między ciemnymi
kosmykami i ściskam twardy guzik, a potem mruczę:
— Ujeżdżaj mnie.
I tak robi. Ale tylko lekko kołysze biodrami.
Znów się ze mną drażni. I znów mi się to podoba. Spoglądam w górę, na
jej piersi i jęczę, gdy ujmuje je w dłonie. Boże, jakie to seksowne. Gładzę
jej biodra, pieszczę uda, pocieram kciukiem łechtaczkę. Nie mogę
powstrzymać się przed dotykaniem jej. Na szczęście Brenna się nie skarży.
Za każdym razem, gdy czubek mojego palca styka się z jej ciałem, jęczy
lub wydaje z siebie pełne zadowolenia westchnienia.
— Lubię cię, Jake — mruczy.
— Ja ciebie też.
Porusza się coraz szybciej, a ja zamykam oczy. To coś więcej niż tylko
sympatia. Chyba zaczynam się zakochiwać. Ale nie powiem tego na głos,
zwłaszcza podczas seksu. Z tego, co słyszałem, dziewczyny nie traktują
poważnie takich wyznań w łóżku. Sądzą, że przemawia przez nas sperma.
Ale sperma nie ma nic wspólnego z ciepłym uczuciem, które wzbiera
w moich piersiach. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, stąd
wiem, że to prawdziwe uczucie. To nie pożądanie — wierzcie mi, wiem, jak
ono wygląda. Tym razem czuję coś zupełnie nowego.
Zdecydowanie zakochuję się w tej dziewczynie.
Brenna ujeżdża mnie, a nad jej piersiami pojawia się rumieniec.
— Jakie są śliczne — mruczę, ściskając je delikatnie.
Pochyla się nade mną.
— Weź je w usta.
Tak robię, wtulając twarz w miękki cycuszek, by ująć w usta sutek.
Cipka Brenny zaciska się wokół mnie. Dziewczyna przyspiesza rytm.
— Dochodzisz?
Bez słowa kiwa głową.
Jej oddech staje się szybszy. Już nie ujeżdża mnie, a raczej trze o mnie
wściekle. Muszę ją złapać za biodra, żeby ją uspokoić, bo tak mocno drży.
— O tak, dziewczynko. Dalej, nie powstrzymuj się.
Rozkleja się i opada na moją klatkę piersiową, walcząc o oddech. Kiedy
przeżywa orgazm, mocniej ściskam ją w talii i wykonuję mocne pchnięcia
w górę, aż sam dochodzę.
Sekundę po naszym jednoczesnym orgazmie Brenna unosi biodra, łapie
dół prezerwatywy, by nic się nie wylało i wyciąga mnie ze środka. Potem
obraca się na bok i przywiera do mojego boku. Przytulam ją mocno do
siebie i od razu zasypiam.
Rozdział trzydziesty trzeci
Brenna

Uwielbiam mieszkanie Jake’a. Jest wielkie, przestronne, zawsze miłe


i ciepłe, nie takie lodowato zimne jak moja suterena w Hastings. Wiem, że
nie mogę tu zostać na zawsze. Z nim.
Szkoda, że część moich przyjaciół wciąż ze mną nie rozmawia, ale
szczerze mówiąc, przestaje mnie to obchodzić. Jonah Hemley nie rzucił się
specjalnie na Huntera, by mu złamać nadgarstek. Wierzę, że to był
wypadek. I wcale nie była to wina Huntera — nie miał pojęcia, że przespał
się z dziewczyną Jonaha. Violet, czy jak jej na imię, udawała, że jest
samotna, zdradzając tym samym swojego chłopaka. Nic dziwnego, że
Jonah się wkurzył. Nie umiał sobie poradzić z tą sytuacją, ale nie zrobił
tego złośliwie.
Skoro już mowa o wkurzeniu, to moi przyjaciele czują dziś na pewno
wielką złość. Komisja pierwszej ligi hokeja na lodzie mężczyzn dokonała
wyboru — a Briar nie zostanie jedną z szesnastu drużyn grających
w turnieju krajowym. Harvard wszedł automatycznie, ponieważ ta drużyna
wygrała turniej konferencyjny. Zaś z naszej konferencji komisja wybrała
większością głosów Princeton i Cornell, które wyprzedziły Briar.
W tej chwili komentatorzy w telewizji rozkładają na czynniki pierwsze
finały konferencyjne. Przeglądałam właśnie treści w telefonie, a Jake
oglądał odcinek, ale podnoszę gwałtownie głowę, gdy Kip Haskins
wspomina znajome imię.
— Czy oni mówią o Nacie? Zrób głośniej.
Jake wciska guzik na pilocie i dźwięki stają się głośniejsze.
— Uniwersytet Briar powinien wygrać ten mecz — mówi Kip do
współprowadzącego.
Obracam się do Jake’a z szerokim uśmiechem.
— Słyszałeś to, Jakey? Nawet komentatorzy są co do tego zgodni.
— Aha, cóż, nie wygraliście meczu, prawda?
— Cicho, skarbie, próbuję oglądać.
Jake prycha.
Na ekranie Kip wymienia bardzo dobre punkty.
— Dwóch ich najlepszych zawodników zostało wyrzuconych. Patrząc na
to zdroworozsądkowo, jak można to nazwać równym układem sił? Zupełnie
jak w sezonie 1983–1984, gdy Oilersi grali w finałach o Puchar Stanleya
bez Wayne’a Gretzky’ego i Paula Coffeya.
— Och, odpieprz się — szydzi Jake. — Nie można porównywać Huntera
Davenporta i Nate’a Rhodesa do Gretzky’ego i Coffeya!
— Są bardzo dobrzy — zwracam mu uwagę.
Jake jest zdumiony.
— Na poziomie Gretzky’ego?
— Hm, nie — poddaję się. — Ale nikt przecież nie jest.
— Ja tak — odpowiada, zadowolony z siebie.
Przewracam oczami, słysząc to zdanie świadczące o jego manii
wielkości, ale w głębi duszy sądzę, że może mieć rację. Poza Garrettem
Grahamem niewielu graczy z college’u wykazywało ostatnio potencjał taki
jak Gretzky. Jake zdecydowanie jest wyjątkiem.
— Męska gra znacząco różni się od tej w college’u — ostrzegam go.
— Och tak, grałaś w wielu drużynach NHL, prawda?
— Oczywiście. Kilka sezonów z Nowym Jorkiem — Islandersami
i Rangersami. Dwa sezony z Maple Leafs i…
— Och, zamknij się. Wciąga mnie na kolana i zaczyna całować po szyi.
— Jeszcze nie skończyłam oglądać — protestuję. Dziennikarze wciąż się
spierają, ale jest to o tyle zabawne, że Trevor Trent mówi w zasadzie to
samo co Kip Haskins. Obaj zgadzają się co do tego, że mecz między Briar
a Harvardem był nierówny.
— Widzisz! — stwierdzam zwycięsko — Wszyscy znają prawdę! Nie
możesz więc powiedzieć, że wygraliście ten mecz.
— Oczywiście, że mogę to powiedzieć — odpowiada z rozdrażnieniem
— bo wygraliśmy ten mecz! Halo? Automatyczny awans!
— Tak, ale… Dobrze. Nie zamierzam się o to kłócić — warczę. —
Musisz być jednak świadomy tego, że jeśli Hunter i Nate byliby wtedy na
lodowisku, wynik mógłby być inny.
— To prawda — zgadza się Jake.
— Słyszałem, że poszło o dziewczynę — mówi Trevor i dwaj
gospodarze programu na HockeyNet zaśmiali się, a w końcu Kip nieco się
zamyślił.
— Pojawia się więc pytanie — rozważa Kip. — Czy jeśli jesteś na tyle
niedojrzały, że wdajesz się w bójkę z powodu jakiejś dziewczyny podczas
najważniejszego meczu sezonu, to nie zasługujesz na to, by cię wykluczyć?
— Hunter nie został wykluczony! — krzyczę w stronę ekranu.
Trevor popiera moje słowa.
— Hunter nie był wykluczony. Został zraniony. Sprawcą był Jonah
Hemley.
— A co ma na usprawiedliwienie Rhodes? — pyta Kip. — Jest
kapitanem drużyny. O czym myślał, włączając się w tę bójkę?
— Dokładnie! — włącza się Jake. — Rhodes sam sobie wykopał grób.
— Znasz hokeistów, mają gorącą krew — kontruje Trevor. — Kierują
nimi agresja i namiętność.
Jake wyje z radości.
— Słyszałaś to, ślicznotko? Jestem agresywny i namiętny.
— Ależ się napaliłam.
— To dobrze. Uklęknij i mnie possij. Widzisz, jaki jestem agresywny
i namiętny?
Uderzam go pięścią w ramię.
— Wcale to na mnie nie działa.
— Nie ma sprawy. Rozłóż nogi, żebym mógł cię wylizać.
— Pomyślę o tym.
Uśmiecha się do mnie szeroko.
— Nie zapomnij, by dać mi znak.
Zabawny nastrój znika, gdy prowadzący porusza temat mojego ojca.
— Jensen miał wspaniały sezon — mówi Trevor. — Szkoda, że jego
zawodnicy nie zapewnili sobie awansu, ale miejmy nadzieję, że
w następnym sezonie uzyskają lepszy wynik. Jestem przekonany, że jest
obecnie najlepszym trenerem w hokejowej pierwszej lidze.
Czuję wzruszenie i smutek. Zastanawiam się, czy powinnam wysłać
wiadomość do taty. Musi być strasznie rozczarowany tym, że Briar
zakończył sezon w ten sposób.
— Powinnam wysłać esemesa do taty — mówię na głos. — Wiesz,
napisać, że jest mi przykro.
Głos Jake’a staje się miękki.
— Jestem pewien, że by to docenił.
Naprawdę? Sama nie wiem, mimo to wysyłam do niego krótką
wiadomość, w której piszę, że to był dobry sezon, a przyszły rok będzie
jeszcze lepszy. Nie odpowiada od razu, bo nie przepada za pisaniem
wiadomości. Mam tylko nadzieję, że przeczyta moje słowa i wie, że o nim
myślę.
Ku mojemu zdziwieniu zaczynam płakać.
— Czy ty… — Jake natychmiast zauważa, że oczy mi zwilgotniały. —
Płaczesz? — pyta z troską w głosie.
— Nie. — Obcieram oczy. — Zrobiło mi się smutno po wysłaniu tej
wiadomości. Nie lubię, jak tata się na mnie złości. Wiesz, nie okazuje mi
zbyt wielu uczuć, ale jeśli już, to zwykle jest to bardziej dezaprobata niż
gniew.
— Czy zdajesz sobie sprawę, jak dziwnie to brzmi? Nie cierpisz złości,
a nie przeszkadza ci dezaprobata? — Jake pyta z niedowierzaniem.
— Hm, jest inaczej. To nie tak, że mi nie przeszkadza, ale że
przywykłam już do tego. — Wzdycham. — I chyba go rozumiem.
Powiedziałam ci, że nie byłam idealną córką.
— Dlaczego? Bo broiłaś w szkole? Który nastolatek tego nie robi?
— To było coś więcej niż brojenie. Ja… — Aż ściska mnie w gardle
i ledwo wydobywam z siebie słowa. — Szczerze mówiąc, sądzę, że on się
mnie wstydzi.
Jake wygląda na zaniepokojonego.
— Co zrobiłaś, skarbie? Zamordowałaś nauczyciela?
— Nie. — Udaje mi się lekko uśmiechnąć.
— Co więc to było?
Waham się, czy mu o tym powiedzieć. Nie rozmawiałam o tym z nikim
poza psychiatrą, do czego zmusił mnie ojciec. Skonsultował się najpierw
z terapeutą drużyny Briar, który powiedział, że po tym, co przeszłam,
przydałoby mi się parę wizyt u innego terapeuty. Przez kilka miesięcy
chodziłam więc do psychiatry, która pomogła mi się uporać z moimi
problemami, ale nie potrafiła mi doradzić, jak mam naprawić relację
z ojcem, która pogarszała się z upływem lat.
Widzę cierpliwość na twarzy Jake’a i czuję z jego strony wsparcie. Czy
mogę mu zaufać? To dla mnie wstydliwa historia, ale świat się nie skończy,
jeśli ktoś się o niej dowie. Obawiam się tylko tego, że oceni mnie ktoś,
kogo zdanie naprawdę się dla mnie liczy.
Ale Jake nie ocenił mnie ani razu, odkąd się poznaliśmy. Nie obchodzi
go, że jestem wredna. Nie przejmuje się tym, że się z nim droczę —
z przyjemnością odpowiada mi tym samym. Jest bardzo szczery, gdy mówi
o swoim życiu, ale z pewnością łatwiej się otworzyć, gdy nie ma się trupów
w szafie.
— Jesteś pewien, że chcesz zobaczyć, jakie trupy chowam? — pytam
drwiąco.
— O rany. Rzeczywiście kogoś zabiłaś, prawda?
— Nie. Ale zaszłam w ciążę, gdy miałam szesnaście lat, i omal nie
umarłam.
Wypowiadam te słowa, zanim zdołam się powstrzymać. A gdy pojawiają
się już między nami, patrzę z lękiem w szeroko otwarte oczy Jake’a
i czekam na jego reakcję.
Mija pięć długich sekund, zanim mi odpowie przez zaciśnięte zęby.
— Kurwa. Jasne. — Kiwa powoli głową. — Zaszłaś w ciążę.
Z Erikiem…?
Kiwam głową w odpowiedzi.
— Straciłam z nim dziewictwo. I wbrew temu, co sądzi mój tata, nie
byliśmy wcale nieodpowiedzialnymi dzieciakami. Uprawialiśmy seks przez
ponad rok i zawsze się zabezpieczaliśmy. Nie brałam pigułek, bo
wstydziłam się poprosić o to ojca, więc pilnowałam, by mieć zawsze pod
ręką prezerwatywy.
— Zauważyłem — stwierdza Jake. — Teraz rozumiem dlaczego.
— Kiedy okres mi się spóźniał, nie przyjmowałam tego do wiadomości.
Myślałam, że to tylko stres. Kobietom zdarza się czasem nie mieć
miesiączki. I nie ma to nic wspólnego z ciążą. Ale kiedy spóźnienie
przekroczyło dwa miesiące, zrobiłam test.
Nigdy nie zapomnę tego skurczu żołądka, który poczułam, gdy
zobaczyłam pozytywny wynik testu. Zaraz zadzwoniłam do Erica, który
wcale mi nie pomógł, a wręcz zaszkodził.
Powiedział, że nie ma sprawy, zadbamy o to. Ale że akurat znajdował się
w trakcie dogrywek, jego harmonogram był napięty. Obiecał, że mnie
zabierze, ale nie przed końcem dogrywek.
Jake mocno marszczy brwi.
— Jak długo miałaś czekać?
— Kilka tygodni. Ale poszukałam informacji i dowiedziałam się, że
zabieg można zrobić do końca trzeciego miesiąca. I zanim zapytasz, tak,
chciałam to w ten sposób załatwić. Nie chciałam tego dziecka. Miałam
tylko szesnaście lat. Eric też go nie chciał.
Ogarnia mnie smutek, gdy przypominam sobie tamten czas. Tak bardzo
się bałam.
— Nie mogłam iść sama — wyjaśniam Jake’owi. — Byłam zbyt
przerażona i zbyt zawstydzona, by powiedzieć o tym którejś z moich
kuzynek lub przyjaciółek, a zwłaszcza ojcu. To Eric musiał mnie zawieźć.
Wszystko zaplanowaliśmy. Jak tylko skończyłyby się dogrywki, miał mnie
zawieźć do Bostonu i tam mieliśmy to zrobić.
Jake gładzi moje ramię, próbując mnie pocieszyć.
— Przykro mi, że musiałaś przez to przechodzić.
— Ja… nie miałam właściwie aborcji — wyznaję. — Mieliśmy
umówiony termin, ale nie zdążyliśmy dotrzeć na miejsce. Pewnego ranka
kilka dni wcześniej zaczęłam krwawić. A raczej plamić. Sprawdziłam
w internecie i dowiedziałam się, że w pierwszym trymestrze plamienie jest
normalne. Zadzwoniłam do Erica, a on doszedł do wniosku, że nie wygląda
to na nic poważnego.
— Gdzie wtedy był?
— W Newport ze swoimi kolegami z drużyny. Grali po południu
w półfinałach. Powiedział, że zadzwoni po meczu, i tak zrobił. Plamienie
nie ustępowało, ale nie było zbyt obfite. — Potrząsam z irytacją głową. —
Drużyna Erica zmiażdżyła przeciwnika, więc postanowili pójść do miasta
świętować zwycięstwo. Chciałam, żeby wrócił do domu, ale powiedział, że
to na pewno nic takiego, i poprosił, bym nie mówiła nic tacie.
— Siedziałaś więc w domu, wciąż krwawiąc? — zapytał Jake
z przerażeniem.
— Tak i nie. Jak powiedziałam, zaczęło się bardzo powoli. Eric
powiedział, że mam się nie martwić, i pomyślałam nawet, że panikuję bez
powodu. Zignorowałam więc to i miałam nadzieję, że krwawienie wkrótce
się skończy. Zjadłam z tatą kolację, a potem oglądałam film w swoim
pokoju. A kilka godzin później krwawienie się wzmogło. — Czuję ścisk
w gardle. — Zadzwoniłam więc znów do Erica i powiedziałam mu, że jest
coraz gorzej i zamierzam powiedzieć tacie, że muszę jechać do szpitala.
A on odparł, że nie ma mowy, bo nie chciał, by mój tata się o tym
dowiedział i go zabił.
— Samolubny kutas.
Niedobrze mi, gdy znów przeżywam tamtą przerażającą noc.
— Eric postanowił więc wrócić do domu i zawieźć mnie do szpitala.
Powiedział, żebym była gotowa, bo jest już w drodze i przyjedzie jak
najszybciej. Znajdował się dwie godziny stąd.
— A twój ojciec siedział na dole?
Niedowierzanie, które widzę na twarzy Jake’a, sprawia, że czuję wstyd.
— Zrozumiałam, jestem cholerną idiotką. Już to wiem, okej? — Łzy
płyną mi z oczu, a ja je pospiesznie wycieram.
— Nie uważam, że jesteś idiotką — odpowiada natychmiast Jake i sięga
po moją rękę. — Słowo. W pełni cię rozumiem — byłaś przerażona. Miałaś
szesnaście lat, a facet, który miał cię wspierać, imprezował z przyjaciółmi,
zamiast ruszyć w drogę zaraz po tym, jak tylko powiedziałaś mu, że coś jest
nie w porządku. — Jake stara się wyrazić złość, którą wtedy czułam, co jest
naprawdę słodkie.
Potakuję.
— W tamtej chwili nie chciałam ryzykować, czekając kolejne dwie
godziny na pojawienie się Erica. Jeśli by w ogóle przyjechał.
— Więc powiedziałaś swojemu ojcu?
— Nie miałam okazji. — Głos mi się załamuje. — Krwawienie trwało
cały dzień, aż nastała dziewiąta wieczorem, a ja czułam się osłabiona
i kręciło mi się w głowie. Kiedy wstałam, znów doznałam zawrotów głowy
i zemdlałam w łazience. Tam znalazł mnie ojciec. — Czuję mdłości. —
Leżałam w kałuży krwi. Musieliśmy potem zerwać podłogę w łazience, bo
nie dało się zmyć plam.
— Jezu.
— Tata zawiózł mnie do szpitala. Nawet tego nie pamiętam. Pamiętam
tylko, że nagle zrobiło się ciemno. A potem obudziłam się w szpitalu, gdzie
powiedziano mi, że miałam poronienie i prawie wykrwawiłam się na
śmierć.
Jake unosi brwi, zaniepokojony.
— Czy to normalne?
— Nie. Najwyraźniej było to poronienie niezupełne, to jest takie, gdy
płód nie zostaje całkowicie usunięty z macicy. Dlatego krwawienie wciąż
się wzmagało.
— O rany. Przykro mi.
Kiwam głową z wdzięcznością. Ale nie mówię Jake’owi tego, co
wydarzyło się potem w sali szpitalnej. Na przykład tego, jak załamałam się
przed moim ojcem. Płakałam histerycznie, raz po raz powtarzając, że go
przepraszam, a tata stał niewzruszony, prawie na mnie nie patrząc. Im
dłużej szlochałam, tym cała sytuacja stawała się bardziej żenująca. Zawsze
byłam taka silna, a nagle zaczęłam łkać przed nim jak dziecko.
Od tego czasu nie spojrzał już na mnie tak jak dawniej. Nie tylko
wstydził się, że zaszłam w ciążę — myślę, że był również zawstydzony
tym, że tak się wtedy załamałam. Tata nie darzy szacunkiem słabych ludzi,
a tamtej nocy byłam bardziej niż słaba.
— Potem między mną a tatą już nie było tak samo. Zabrał mnie ze szkoły
na dwa miesiące, bo byłam kompletnie rozbita. Miałam depresję i cały czas
płakałam. Powiedzieliśmy wszystkim, że mam zapalenie węzłów
chłonnych, a Eric był jedyną osobą, która znała prawdę.
— Nie do wiary, że wciąż z nim byłaś — mówi Jake ponuro.
— Och, nie byłam. — Śmieję się gorzko. — Z wielu powodów. Dla
mojego ojca stał się wrogiem numer jeden i kimś godnym pogardy.
Pewnego dnia tata omal go nie poturbował, bo Eric wciąż wystawał przed
naszymi drzwiami, chcąc ze mną porozmawiać. Tata zakazał mi się z nim
spotykać, a mnie było to na rękę. Nie mogłam wybaczyć Ericowi, jak się
zachował w ten wieczór, gdy poroniłam. Płakałam i błagałam go, by
przyjechał i zabrał mnie do szpitala, ale jego to mało obchodziło. — Czuję,
jak wzbiera we mnie gniew. — Mogłam umrzeć. Ale picie z kumplami
i palenie trawy było dla niego ważniejsze niż upewnienie się, że nic mi nie
jest.
Opieram głowę na ramieniu Jake’a, a on bawi się kosmykiem moich
włosów.
— Tata stał się nadopiekuńczy, ale to było nawet zabawne — był tak
zajęty swoją pracą, że nie był w stanie pilnować, czy przestrzegam jego
zasad. Zatem i tak przez większość czasu robiłam, co chciałam, a on mi
potem prawił kazania. Wróciłam do szkoły, zaczęłam ostatni rok
i zachowywałam się jak każda inna nastolatka, która próbuje zwrócić na
siebie uwagę rodziców. Typowe numery, charakterystyczne dla
dorastających ludzi. Im bardziej głupio postępowałam, tym więcej
poświęcał mi uwagi. Nie wracałam więc na noc do domu, piłam,
imprezowałam i robiłam wszystko, żeby się o mnie martwił.
Czuję wstyd, patrząc w przeszłość. Ale wszyscy robimy głupoty, kiedy
jesteśmy nastolatkami. To wina buzujących hormonów.
— Tak czy owak, minęło już pięć lat, a tata wciąż uważa mnie za
rozczarowanie i słabeusza. Nawet mimo tego, że już dawno wyszłam na
prostą. — Smutno wzruszam ramionami. — Ale jest jak jest, prawda?
— Przykro mi, że cię to spotkało. — Jake całuje mnie w czubek głowy.
— Nie jesteś słaba, Brenno. Trener Jensen jest ślepy, jeśli tego nie widzi.
A nazywanie swojej córki rozczarowaniem, bo zaszła w ciążę? To głupie
zachowanie. Nie zasługujesz na to. A przede wszystkim nie zasługujesz na
to, co ci ten kutas Eric zrobił. Nie do wiary, że wciąż utrzymujesz z nim
kontakt i jeszcze mu współczujesz.
Wzdycham.
— Depresja, jaką przeszłam po poronieniu, była niczym w porównaniu
z tym, co przeżył Eric. Stracił mnie, a to go kompletnie załamało. Odpuścił
mecz o mistrzostwa z mojego powodu.
— Nie, z własnego powodu — poprawia mnie Jake. — Nie oszukuj się,
skarbie — przecież i tak wyrzuciliby go z drużyny, nawet gdyby zagrał
w mistrzostwach. Eric Royce nigdy nie trafiłby do NHL. Już wtedy miał
problem z narkotykami. Nie przeszedłby testu moczu, zostałby aresztowany
za posiadanie czy coś w tym rodzaju. Zapewniam cię.
— Może masz rację. Ale w tamtym czasie czułam się za niego
odpowiedzialna. Nie chciałam się już z nim umawiać na randki, ale
wydawało mi się, że muszę o niego dbać. To takie popieprzone, że nawet
nie umiem tego wyjaśnić. Unoszę głowę znad ramienia Jake’a. — Eric mi
nie pomógł, kiedy go potrzebowałam, dlaczego więc nie umiałam mu
powiedzieć „żegnaj, kochanie” i pozwolić mu się stoczyć?
— Bo jesteś dobra.
— Chyba tak. — Waham się. — Tak jak i ty — stwierdzam.
— Nie.
Wzbiera we mnie fala gorących emocji.
— Jesteś — upieram się. — Spójrz na wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
Pomogłeś mi uratować byłego chłopaka, który na to nie zasługiwał.
Przyjąłeś mnie do siebie, gdy nie miałam gdzie się podziać. Wysłuchałeś
właśnie tej okropnej historii i mnie nie skreśliłeś. Eric był — jest — jednym
z największych egoistów, jakich dotąd spotkałam. Ale ty taki nie jesteś.
Dobry z ciebie facet, Jake.
Jake zmienia pozycję, bo czuje się zmieszany. To takie urocze.
A przecież można by sądzić, że będzie zachwycony, słysząc pochwały.
Przełykam wciąż ślinę, bo cały czas mam gulę w gardle. To zupełnie do
mnie niepodobne. Zwykle się tak nie rozklejam. Ale mimo dziwnego
uczucia w brzuchu na skutek zażenowania mówię prosto z serca:
— Dziękuję, że mi pomogłeś.
Rozdział trzydziesty czwarty
Jake

Nieczęsto cieszę się porannym seksem. Wielka szkoda, bo go uwielbiam.


Nie ma nic lepszego od orgazmu z samego rana, który nadaje ton reszcie
dnia. Ale ponieważ żadna kobieta nie została jeszcze u mnie do rana, a ja
nie spałem u żadnej z nich, czuję, że omijała mnie dotąd jedna z moich
ulubionych czynności. Aż do teraz.
Przez ostatnie trzy dni budziłem się z poranną erekcją, wtuloną między
jędrne pośladki Brenny, z dłonią na jej ciepłej piersi i nosem zanurzonym
w jej włosach. To najlepsze uczucie na świecie. Nie, skreślmy to —
najlepsze uczucie na świecie jest wtedy, gdy Brenna wspina się na mnie
i sadowi na moim fiucie. Sypiamy nago, odkąd zamieszkała u mnie, bo jak
tylko trafiamy do łóżka, ubrania stają się zbędne.
— Nie całuj mnie — przypomina mi każdego ranka, odkąd się tu zjawiła.
Trzyma się zasady, by nie całować się rano, bo poranny oddech nie należy
do przyjemnych. Ale ja jestem zbyt niecierpliwy, by wstać, iść do łazienki,
umyć zęby, a dopiero potem pieprzyć ją do utraty tchu. Wolę zacząć od
bzykania.
Ten poranek w jakiś sposób różni się jednak od pozostałych. Seks staje
się czymś więcej niż tylko pieprzeniem. Nabiera charakteru intymności.
Może dzieje się tak z powodu wyznania z zeszłej nocy. Otworzyła się
przede mną i pozwoliła mi doznać, przynajmniej z drugiej ręki, traumy, jaką
kiedyś przeżyła. Tak bardzo się przede mną odsłoniła… Przez chwilę
pomyślałem, że temu nie sprostam, jakby zerknięcie w jej duszę przerastało
moje możliwości.
Teraz widzę tę samą wrażliwość w jej oczach, przez co seks wydaje się…
Nie, to nie nasze spojrzenia skoncentrowane na sobie powodują, że
wrażenie intymności jest tak silne. Zwyczajnie czuję na penisie jej ciepło
i wilgoć.
Nie mam na sobie prezerwatywy.
— Skarbie — jęczę i unieruchamiam ją, chwytając za biodra. —
Prezerwatywa — przypominam jej.
Wygląda na zaskoczoną, że o tym zapomnieliśmy. Wiem, że to dla niej
bardzo ważne, bo zwykle tego pilnuje. Po jej wyznaniu rozumiem dlaczego.
— Biorę pigułki — mówi uspokajająco, a na jej twarzy pojawia się
onieśmielenie. — Dwa razy w roku się badam. Ostatnie wyniki wykazały,
że jestem zdrowa… — W powietrzu wisi niewypowiedziane pytanie.
— Moje też — odpowiadam ochryple.
— Może więc powinniśmy… — widzę wyraźnie, jak przełyka ślinę —
kontynuować.
Mój puls przyspiesza.
— Na pewno możemy bez prezerwatywy?
Powoli potakuje.
— Tak, ale jeśli nie masz nic przeciwko, może mógłbyś go pod koniec
wyjąć?
To, że pozwala mi być w środku w ten sposób, jest pięknym darem.
A matka zawsze mi powtarzała, by cieszyć się z życiowych darów.
— Oczywiście, że tak. — Przewracam ją, by znalazła się pode mną, a jej
włosy rozsypują się na poduszce. Jezu, jaka jest piękna.
Ponieważ nie wiem, kiedy znów będę miał okazję pieprzyć ją bez
kondoma, przeciągam to nieziemskie wrażenie najdłużej, jak tylko zdołam.
Bzykam ją nieprawdopodobnie wolno. Poruszam biodrami w leniwym
rytmie. Tak samo przeciągam językiem, wsuwając go między jej
rozchylone usta. Całujemy się i kochamy, kochamy i całujemy przez całą
wieczność.
Prawie już nie możemy wytrzymać. Wtulam twarz w dołek między jej
obojczykami i całuję ją. Brenna ściska moje pośladki i unosi biodra za
każdym razem, gdy wykonuję pchnięcie. Kiedy przyspieszam, oboje
jęczymy z niecierpliwości.
— Do cholery, Connelly, przestań się pieścić i bierz się do roboty.
Tłumię śmiech.
— O rany, jaka jesteś władcza — besztam ją.
— Ruchy — warczy.
Ja jednak całkiem się zatrzymuję.
— Nie jestem twoją zabawką, Jensen. Nie bzykam na rozkaz.
— Ależ z ciebie dzieciuch. Zrobisz nam dobrze czy nie?
Uwielbiam to, że mówi „nam”, a nie „mi”. Brenna nie jest samolubna
w łóżku. Nie leży i nie czeka, bym odwalił całą robotę, jak laski, z którymi
sypiałem w przeszłości. Brenna bierze czynny udział w seksie, a ja to
uwielbiam.
Spoglądam na nią z udawaną powagą.
— Wybaczam ci to bezczelne zachowanie. Tym razem — ostrzegam ją
i zaczynam wykonywać mocne pchnięcia, aż obydwoje osiągamy orgazm.
Potem leżymy nago na plecach. Nawet nie spoglądając na nią, wiem, że
jej nastrój się zmienił. Schodzi z niej napięcie.
— Dobrze się czujesz?
— Tak. Przepraszam. Myślałam o tacie.
— Właśnie uprawialiśmy seks, a ty myślisz o swoim tacie. Cudownie.
— Właśnie uprawialiśmy seks. Kropka. A teraz myślę o tacie. Kropka.
To dwa niezwiązane ze sobą zdarzenia — zapewnia mnie.
— Czym się martwisz?
— Chcę pojechać do domu i pogadać z nim o wszystkim, ale martwię się
tym, że nigdy nie wychodzą nam te szczere rozmowy. Tak trudno się z nim
porozumieć. — Od jej westchnienia robi się cieplej między nami. — Ale
chyba nadszedł już czas na szczerą rozmowę o tym wszystkim, co wtedy
czułam. Może choć raz mnie wysłucha, wiesz? Może w końcu jakoś trafię
do niego i przekonam, że nie jestem już tą samą osobą, jaką byłam dawniej.
Muskam palcami jej ramię.
— Jestem pewien, że go oświecisz, ślicznotko.
— Dobrze, że choć jedno z nas ma takie przeświadczenie, bo ja wcale nie
jestem tego pewna. Jak już powiedziałam, nie mam szczęścia, jeśli chodzi
o rozmowy z Chadem Jensenem.
Przez chwilę wydymam usta.
— Mam pomysł. — Zeskakuję z materaca i staję na równe nogi.
— Dokąd idziesz? — pyta, kiedy wychylam się z pokoju.
— Zaczekaj — rzucam przez ramię.
Otwieram drzwi szafy stojącej w korytarzu i wyciągam swoją hokejową
torbę. Otwieram ją, ignorując buchający z niej smród starych skarpet,
i grzebię w niej, aż znajduję to, czego szukam. Wchodzę z powrotem do
pokoju, czując gdzieś w głowie kołaczącą myśl, ale nie potrafię jej wyrazić.
— Zaraz ci wyświadczę wielką przysługę — mówię do Brenny.
— Och, doprawdy. — Siada, a mój wzrok wędruje zaraz ku jej nagim
piersiom, krągłym i sterczącym, z sutkami twardymi od chłodnego
powietrza.
Muszę odwrócić od nich uwagę, zanim pożądanie przejmie nade mną
władzę.
— Pożyczę ci mój talizman na szczęście — mówię, unosząc tanią
różowo-fioletową bransoletkę.
Brenna wciąga głośno powietrze.
— Serio?
— Tak.
— Ale w jaki sposób twój talizman na szczęście ma mi pomóc? Czy
zaklęcia i dobre wibracje, które są w nim zawarte, nie działają tylko na
ciebie?
— To nie tak, skarbie.
Bardzo stara się nie roześmiać.
— Aha, to w jaki sposób to działa?
— To talizman na szczęście. Przynosi je każdemu, kto go nosi, nie tylko
mnie. Jezu. Nie wiesz nic na temat zaklęć i przesądów?
— Nie! — odpowiada. — Nie wiem. — Mimo rozbawionego tonu widzę
wzruszenie w jej oczach. — Ale spróbuję, może zadziała, jeśli tak sądzisz.
— Ja nie sądzę, ja to wiem.
Siadam na skraju łóżka, kompletnie nagi. Ujmuję jej rękę i wkładam
bransoletkę z paciorków na jej delikatny nadgarstek. Wisi luźniej na ręce
Brenny, a kiedy unosi ją w górę, by podziwiać, bransoletka zsuwa się jej po
sam łokieć.
— Popatrz — mówię, z przyjemnością kiwając ręką. — Jesteś już
przygotowana na spotkanie.
— Dziękuję. Pewnie pojadę do niego porozmawiać, gdy ty będziesz na…
— Nagle jej twarz blednie.
Ja również blednę. Ogarnia mnie panika. O cholera. Zerkam na budzik,
który potwierdza mój najgorszy lęk. Jest dziewiąta trzydzieści, a ja
spóźniłem się godzinę na trening.

*
Trener nie pozwala, by to spóźnienie uszło mi na sucho. Przebieram się
w pustej szatni, pędzę tunelem — z łyżwami na nogach — i rzucam się na
lód. Koledzy zajęci są ćwiczeniami w strzelaniu do bramki, ale trener na
mój widok dmucha w gwizdek. Nie pozwala kolegom dokończyć nawet
tego, co robią. Przerywa trening i podjeżdża do mnie.
Jego ciemne oczy wściekle płoną niczym węgle.
— Lepiej, żebyś miał dobre usprawiedliwienie, Connelly. Za trzy
cholerne dni gramy przeciwko Michigan.
Zawstydzony, spuszczam wzrok na łyżwy. Ma rację. Dałem ciała. W ten
weekend gramy w finałach regionalnych w Worcester. Jesteśmy faworytami
i gramy z Michigan, znajdującym się na czwartej pozycji. Ale to nie znaczy,
że mamy zagwarantowane zwycięstwo. Wszystko może się zdarzyć
w turnieju krajowym.
— Nie zadzwonił mi budzik — kłamię, bo nie ma szansy, bym
powiedział prawdę: „Uprawiałem seks z córką Chada Jensena, w której
jestem z pewnością zakochany”. Trener dostałby zawału.
— Weston stwierdził, że tak pewnie było — mruczy trener.
Staram się nie posłać pełnego wdzięczności spojrzenia w kierunku
Brooksa. Nie wrócił do domu zeszłej nocy, inaczej waliłby do moich drzwi,
by mi przypomnieć o porannym treningu na lodowisku. Oczywiście Brooks
wie, że Brenna mieszka z nami, więc jestem mu ogromnie wdzięczny, że
nie zdradził mnie przed trenerem. Zapisuję sobie w pamięci, by nie
nazywać go już w domu Krągłym Tyłeczkiem. Przynajmniej przez kilka
dni.
— Przepraszam. To się więcej nie powtórzy. Jutro ustawię trzy alarmy.
— W moim głosie słychać mocne postanowienie. I choć powód, który
podałem, nie jest prawdziwy, wiem, że nie mogę pozwolić sobie na
powtórkę.
— Lepiej, żeby tak było. — Trener obraca się i kilka razy gwiżdże. —
McCarthy! Wstawaj!
Trening okazuje się szczególnie wyczerpujący, bo bardzo staram się
pokazać, jaki jestem wspaniały. Muszę wymazać wspomnienie tego, co
wydarzyło się dziś rano, i zasłużyć na to, by trener wybaczył mi to
przewinienie.
W całej mojej dotychczasowej karierze sportowej spóźniłem się na
trening tylko dwa razy. Aby było jasne, powiem, że zacząłem ją w wieku
pięciu lat. Obydwa spóźnienia zdarzyły mi się w szkole średniej. Za
pierwszym razem miałem grypę żołądkową, a mimo to zwlokłem się
z łóżka i pojechałem na lodowisko. Spóźniłem się trzydzieści minut.
Trenerowi wystarczyło jedno spojrzenie i natychmiast kazał mi wracać do
domu. Za drugim razem na wybrzeżu rozszalała się śnieżyca i kiedy się
obudziłem, zobaczyłem za drzwiami prawie pół metra śniegu. Większość
poranka spędziłem na odśnieżaniu podjazdu i próbach odkopania
samochodu. I nawet wtedy spóźniłem się tylko czterdzieści minut.
Dzisiaj? Nie dopadł mnie żaden wirus, nie zatrzymała burza śnieżna.
Spóźniłem się godzinę z powodu dziewczyny.
Nie zrozumcie mnie źle, nie obwiniam Brenny. I choć jest mi naprawdę
głupio, nie żałuję wcale tego, co wydarzyło się tego poranka. Seks okazał
się wyjątkowy. Po raz pierwszy kochaliśmy się bez prezerwatywy i aż drżę
na samo wspomnienie. Ciasne, obejmujące mnie ciepło… raaany. Była taka
ciepła i taka zaborcza.
Już mam zejść z lodowiska, gdy zauważam znajomą postać, która macha
do mnie z trybun. Fani mogą przychodzić i patrzeć, jak ćwiczymy, jeśli są
to otwarte treningi, tak jak dzisiaj.
Wykonuję ostry skręt i odjeżdżam od bandy. Hazel idzie w dół po
schodach. Jej blond włosy kołyszą się w rytm kroków. Ma na sobie lekką
kurtkę i jak zwykle na jej dłoniach błyszczy mnóstwo pierścionków,
a wśród nich ten, który dałem jej na Gwiazdkę. Uśmiecha się do mnie zza
pleksiglasu i równo ze mną dociera do małych drzwiczek w bandzie.
— Hej. Co tu robisz? — pytam.
— Nie udało mi się niestety pogratulować ci zwycięstwa w weekend. —
Jej twarz smutnieje. — Byłeś zbyt zajęty tym, co działo się między
trenerem a twoją dziewczyną. — Ostatnie słowo — „dziewczyną” —
wypowiada jednak złośliwie.
Tłumię westchnienie.
— Tak, niezręcznie to wyszło, jeśli można tak to ująć.
— Tak czy owak, jestem ci winna zaproszenie do knajpy, by uczcić twoje
zwycięstwo, więc pomyślałam, że zrobię ci niespodziankę i zabiorę cię na
późne śniadanie do lokalu na Central Square.
— Świetnie. — Mam nadzieję, że nie zauważyła braku mojego zwykłego
entuzjazmu na myśl o jedzeniu. Bardzo chciałbym się teraz spotkać
z Brenną i dowiedzieć, czy rozmawiała już z ojcem. — Pójdę tylko do
szatni i spotkamy się za dziesięć minut przed areną.

*
Chwilę później siadamy z Hazel naprzeciwko siebie przy niewielkim
stoliku w kiczowatej śniadaniowni, którą odkryliśmy jakiś czas temu,
w zeszłym roku. Nazywa się „Jajjjjjja” i chociaż wszystkie potrawy mają
głupie nazwy, a przesadnie kolorowy wystrój jest obrazą dla oczu, to
jedzenie jest tu naprawdę wyborne. A raczej jajorne, jak Hazel lubi mawiać.
— Dziękuję za tę miłą niespodziankę — mówię do niej, odkładając
menu. — Ale nie mów mi, że przyszłaś o ósmej trzydzieści.
Przyjaciółka blednie.
— Boże, nie. Świat nie istnieje przed dziewiątą rano, pamiętasz?
Podchodzi kelnerka, by przyjąć od nas zamówienie. Jesteśmy z Hazel tak
długo przyjaciółmi, że dokładnie wiem, co zamówi, zanim jeszcze otworzy
usta: jajecznicę z dwóch jajek. Brązowego tosta. Kiełbaskę, bo jest jedyną
osobą na świecie, która nie lubi bekonu. I kawę z dwiema kostkami cukru,
bez mleka czy śmietanki. I jestem pewien, że ona też zna moje zamówienie:
największe śniadanie z karty, bo jestem strasznym obżartuchem.
Zastanawiam się, co lubi jeść na śniadanie Brenna. Odkąd zaczęła u mnie
mieszkać, jadała na śniadanie jajka i owoce, ale zastanawiam się, co
zamówiłaby w takim lokalu jak ten. Pewnie wychodzę przez to na
kompletnego frajera, ale nie mogę się doczekać, by się tego dowiedzieć.
Cieszy mnie to, że mogę ją poznawać.
Czekając na śniadanie, opowiadamy sobie z Hazel zdarzenia z ostatniego
czasu, ale bardzo powierzchownie. Rozmawiamy o zajęciach i hokeju,
o nowym chłopaku mamy Hazel i o tym, że żadne z moich rodziców nie
było na finałach konferencyjnych. To wciąż mnie boli. Choć jestem
przyzwyczajony, że się nigdy nie pojawiają, to miałem nadzieję, że tym
razem zrobią mi niespodziankę, zwłaszcza że był to ważny mecz.
Mniej więcej w połowie posiłku Hazel odkłada widelec i dopytuje:
— Czyli teraz z nią jesteś?
— Masz na myśli Brennę?
— A kogo innego?
Chichoczę pod nosem.
— Chyba tak. Pomieszkuje ze mną i z Brooksem od finałów.
Przyjaciółka wygląda na zszokowaną.
— Mieszkacie razem?
— Nie mieszkamy ze sobą — odpowiadam szybko. — Nocuje u mnie,
czekając, aż jej mieszkanie będzie gotowe. Zostało zalane.
Hazel milczy przez chwilę. Unosi kubek z kawą. Bierze duży łyk.
— To brzmi poważnie — zauważa w końcu.
Zmieniam pozycję na krześle, bo czuję lekki dyskomfort.
— Nie „brzmi poważnie”. Jest… — Podpieram się moim niezawodnym
mottem: — „Jest jak jest”.
— Tak, a jest poważnie, Jake. Chyba jeszcze nigdy nie pozwoliłeś
nocować u siebie żadnej dziewczynie, a już na pewno nie przez kilka nocy
z rzędu. — Wpatruje się we mnie z zamyśleniem. — Zakochałeś się w niej?
Bawię się widelcem. Przesuwam nim kawałki smażonych ziemniaków na
talerzu. Powoli tracę apetyt. Nie podoba mi się to, że o tym rozmawiamy.
A raczej nie lubię o tym mówić z Hazel. Przez chwilę czuję się, jakby mnie
oceniała i nie akceptowała tego, co robię. Jeszcze nigdy nie miałem takiego
wrażenia, odkąd się znamy. Nawet gdy zachowywałem się jak idiota, na
przykład spiłem się na imprezie i zwymiotowałem w krzakach albo spałem
co noc z inną panienką, nie czułem się oceniany. Teraz jest inaczej.
— Nie ma sprawy, nie musisz mi odpowiadać — odzywa się, bo milczę.
— Nie, tylko… chyba czuję się niezręcznie — odpowiadam nieśmiało.
— Nigdy wcześniej nikogo naprawdę nie kochałem.
Przez jej twarz przemyka lekki grymas bólu i nagle przypominam sobie
sugestię Brenny, że Hazel coś do mnie czuje. Nie sądzę jednak, by to było
prawdą. Czy przez tyle lat nie dałaby mi żadnej wskazówki? Zanim Brenna
o tym nie wspomniała, nigdy o tym nawet nie pomyślałem, bo Hazel nie
wyglądała na zakochaną we mnie.
— Poważna sprawa — mówi cicho dziewczyna. — Pierwsza miłość.
Wszystko staje się poważne, czy chcesz to przyznać, czy nie.
— Nie nazwałbym tego poważnym.
— Jesteś w związku. Związek to wielka sprawa.
Chryste, wolałbym, żeby przestała używać takich słów jak „poważny”
czy „wielki”.
— Nie jest to tak poważne, jak sądzisz — mówię nieskładnie. —
Korzystamy z życia.
Przyjaciółka prycha.
— Mantra wszystkich jebaków.
— Nie jestem jebaką — odpowiadam, krzywiąc się ponuro.
— Właśnie. Nie jesteś. Co oznacza, że nie chodzi tylko o to, by korzystać
z życia. Zaangażowałeś się i zaczynasz budować związek z tą dziewczyną,
i jest to poważna sprawa, bo jeszcze nigdy nie byłeś w prawdziwej relacji.
— Znów sączy kawę, wpatrując się we mnie znad kubka. — Jesteś na to
gotowy? — pyta lekkim tonem.
Mam spocone dłonie, gdy unoszę swój kubek z kawą.
— Nie wiem, czy próbujesz mnie przestraszyć — stwierdzam oschle.
— Dlaczego miałbyś się przestraszyć? Pytam tylko, czy jesteś gotowy.
— Na co konkretnie mam być gotowy? — pytam, a potem śmiechem
pokrywam swoje skrępowanie. Mam nadzieję, że nie wyczuje zakłopotania
w moim głosie.
Ma rację — jeszcze nigdy nie byłem w prawdziwym związku. Bzykałem
się z wieloma kobietami. Miałem kilka przygód, które trwały parę tygodni
czy miesięcy. Ale jeszcze nigdy nie byłem tak zaangażowany, dopóki nie
spotkałem Brenny. Nigdy nie chciałem nawet wypowiedzieć słowa na M,
dopóki ona się nie pojawiła.
— Jake. — W jej głosie pobrzmiewa nuta współczucia, która sprawia, że
się prostuję. — Związek to praca. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
— Czy chcesz mi dać do zrozumienia, że nie potrafię ciężko pracować?
— Przewracam oczami i wskazuję na swoją pierś. — Halo, kto idzie do
NHL?
— Co rodzi kolejne pytanie — odpiera Hazel. — Powiedz mi, jak to
wpłynie na wasz związek? Ona jest na drugim roku studiów. Czeka ją
jeszcze jeden rok w Briar. A ty wybierasz się do Edmonton. Jak to sobie
wyobrażasz?
— Ludzie jakoś sobie radzą, żyjąc w związkach na odległość.
— Tak, to prawda, ale takie związki są dużo trudniejsze. Mówimy teraz
o dwa razy cięższej pracy. O dwukrotnie większym wysiłku, który ma
sprawić, by druga osoba czuła się nadal dla ciebie najważniejsza, nawet
jeśli będziecie mieszkać w różnych krajach. A teraz kolejna kwestia: jak
ona może być dla ciebie najważniejsza, skoro będziesz musiał skupić się na
nowej pracy?
Czuje na plecach nieprzyjemny dreszcz. Hazel podaje mocne argumenty.
— Co ostatecznie prowadzi do ostatniego pytania — mówi, jakby
przedstawiała pracę na temat „Dlaczego Jake Connelly będzie
beznadziejnym chłopakiem”. — Hokej jest twoim życiem. Pracowałeś na
to. Włożyłeś tyle wysiłku w to, by dotrzeć do punktu, w którym się teraz
znajdujesz. A ja mam wątpliwości co do Brenny. Mimo tego, co myślisz,
nadal sądzę, że miała ukryty cel, by się z tobą związać.
— Mylisz się — stwierdzam wprost. Przynajmniej tego jednego jestem
pewien. Reszty… nie do końca.
— Świetnie, może i tak. Ale czy mylę się co do tego, że spędziłeś
siedemnaście lat, trenując hokej i przygotowując się do tej chwili? Niedługo
zadebiutujesz jako zawodowy hokeista. Zapewniam cię, że związek na
odległość będzie cię rozpraszał i frustrował, aż w końcu zaczniesz
obsesyjnie myśleć o tej dziewczynie, i zapewniać ją o swojej miłości,
a tymczasem ona będzie czytać artykuły lub oglądać zdjęcia na blogach, na
których znajdziesz się ty i jakaś przypadkowa fanka. — Hazel wzrusza
ramionami i unosi brew. — Powtarzam więc pytanie: czy jesteś na to
gotowy?
Rozdział trzydziesty piąty
Brenna

Właśnie zdejmuję płaszcz z wieszaka na korytarzu, gdy do mieszkania


wchodzi Jake. Nie wiedziałam nawet, że jest w drodze, więc jego nagłe
pojawienie się zaskakuje mnie.
— Jezu! — krzyczę, śmiejąc się z ulgą. — Wystraszyłeś mnie.
Spogląda na mnie łagodnie.
— Przepraszam, nie chciałem.
— Jak trening? Czy Pedersen bardzo się wkurzył? — Wciąż czuję się
okropnie, ponieważ Jake dziś rano się spóźnił. Oczywiście, nie jest to do
końca moja wina — do tanga trzeba dwojga. Ale gdybym pamiętała, że ma
poranny trening, na pewno wyrzuciłabym go z łóżka.
— Tak, nie był zadowolony. Dał mi wycisk, ale zasłużyłem sobie. —
Jake zdejmuje kurtkę i odwiesza ją. Potem przeczesuje palcami włosy. —
Rozumiem, że nie pojechałaś jeszcze na spotkanie z tatą?
— Nie, właśnie miałam ruszać. — Wysłałam tacie esemesa, że przyjadę,
a od odpowiedział: „Będę na miejscu”. W przypadku mojego ojca mogło to
oznaczać: „Jestem na miejscu, gotowy do rozmowy” albo „Jestem na
miejscu, żeby dalej na ciebie wrzeszczeć”. Prawdziwa loteria.
— Czy musisz wyjść zaraz, czy możemy chwilę pogadać?
Staram się nie marszczyć brwi. Pogadać? Czemu on wciąż przeczesuje
włosy? Zwykle nie jest taki nerwowy. Czuję rosnący niepokój.
— Pewnie. Mam chwilę. O co chodzi?
Wchodzi do pokoju dziennego, kiwając ręką, bym poszła za nim. Robię
to, co chce, ale nie czuję się z tym dobrze. Widzę, jak garbi ramiona. Brak
mu zwykłej pewności siebie, a to mnie niepokoi.
Zaczynam się trochę o niego martwić.
— Co się dzieje? — pytam cicho.
— Wiesz, że spóźniłem się dziś na trening — zaczyna Jake.
Czy nie rozmawialiśmy już o tym? Wpatruję się w jego zmartwioną
twarz.
— To prawda. Spóźniłeś się i?
— Nie przysłużyłem się drużynie. — Znów przeczesuje palcami włosy.
Długie kosmyki mierzwią się coraz bardziej. — Mamy przed sobą tylko
jeden mecz i być może zagramy we Frozen Four. Dwa mecze dzielą nas od
potencjalnego zwycięstwa w mistrzostwach. — Zagryza wargę. — Nie
mogę spóźniać się na treningi.
Znów wzbiera we mnie poczucie winy.
— Wiem. Chyba możemy temu zapobiec… powstrzymując się od
porannego seksu?
Jake nawet się nie uśmiecha.
Oho.
Siadam na oparciu kanapy. On wciąż stoi.
— Kiedy zaczęły się dogrywki, powiedziałem wszystkim zawodnikom,
że będą musieli się poświęcić. Zakazałem Brooksowi imprez.
Powiedziałem Pottsowi i Brayowi, że nie mogą pić. Na pozostałych
wymogłem ograniczenie alkoholu. — Rzuca mi znaczące spojrzenie. —
Zmusiłem nawet McCarthy’ego, by przestał się z tobą spotykać.
Czuję kręcenie w brzuchu.
— I wszyscy bez szemrania wykonali moje polecenia. Na pierwszym
miejscu postawili drużynę. — Potrząsa głową, wyraźnie zmartwiony. —
Kiedyś także ja stawiałem drużynę na pierwszym miejscu. Ale kompletnie
straciłem głowę, odkąd cię spotkałem.
Zaczyna mi być niedobrze. Nie trzeba być jasnowidzem, by wiedzieć,
w jakim kierunku to zmierza, i nie mogę w to, do cholery, uwierzyć.
Zeszłej nocy otworzyłam się przed nim tak jak przed nikim innym.
Opowiedziałam mu o ciąży i poronieniu, załamaniu psychicznym i fatalnej
relacji z ojcem. Otworzyłam się i powiedziałam: „Zobacz, tak to wygląda.
Taka jestem”.
Po raz pierwszy od dawna byłam tak szczera.
I taki osiągnęłam wynik?
Czuję łzy w oczach. Zaciskam usta. Nic nie mówię, bo boję się
rozpłakać, i nie chcę okazać swojej słabości.
— Zmusiłem kolegów z drużyny, by odrzucili wszystko, co ich
rozprasza. A sam zachowałem się jak hipokryta, bo nie chciałem odrzucić
swojej słabości.
— Przypuszczam, że ja nią jestem? — Dziwię się — i jestem z tego
dumna — jak spokojnie brzmi mój głos.
— Jesteś — odpowiada prosto. — Odkąd cię spotkałem, mogę myśleć
tylko o tobie. Jestem tobą cholernie zauroczony.
Moje biedne, zdezorientowane serce nie wie, co robić. Czy rosnąć
z radości, bo Jake — facet, którego podziwiam i szanuję, i chyba zaczynam
się w nim zakochiwać — wyznaje mi, że jest mną zauroczony? Czy też
skurczyć się, bo on zachowuje się tak, jakby to było coś złego?
— I dlatego uważam, że powinniśmy dać sobie na luz.
Jednak się kurczy. I serce, i żołądek, co sprawia, że czuję ból.
— Nie mogę wymagać od moich kolegów, by całą swoją uwagę i energię
wkładali w drużynę, jeśli sam tego nie robię. Skoro jedziesz dziś do
swojego taty, to może… — Jake milknie, z zakłopotaniem wkładając ręce
w kieszenie. — Może będzie lepiej, jeśli…
Czuję nagle bolesne zderzenie z rzeczywistością.
— …jeśli tam już zostaniesz — kończy.
— Chcesz, żebym się wyprowadziła? — pytam spokojnie.
— Przez następne trzy dni chcę każdą godzinę, poza czasem na sen,
poświęcić na przygotowania do pokonania Michigan. Brenno, powinienem
myśleć tylko o tym. A ty mnie rozpraszasz. Tak jak dziś rano. — W jego
głosie słychać cierpienie. — Moja drużyna mnie potrzebuje.
A co ze mną? — chcę zawołać. Dlaczego nie możesz mi tego dać?
Ale już zrozumiałam. Nie ma mowy, bym pokazała po sobie, jak bardzo
czuję się zdruzgotana. Odsłoniłam się wczoraj przed nim, a on dziś mnie
porzuca.
Mam nauczkę.
— Hokej musi być teraz dla mnie najważniejszy.
I nagle to słyszę — ten brak szczerości. Na jego twarzy malują się ból
i zmartwienie. Wyraźnie widzę, że nie cieszy go myśl o zerwaniu. Ale nie
będę go błagać, by ze mną był. Przyjmę to wytłumaczenie, jakby to była
prawda. Bo jestem dorosła i nie pozwolę sobą pogrywać. Jeśli mówi mi, że
to koniec, to jest to pieprzony koniec.
— Nic nie szkodzi, Jake. Rozumiem.
Chwieje się na nogach.
— Naprawdę?
— Hokej jest najważniejszy — powtarzam za nim i wzruszam
ramionami. — I tak powinno być. Na to pracowałeś przez całe życie. Nie
oczekuję, że porzucisz go dla związku, który i tak by się skończył.
Na jego ustach pojawia się grymas.
— Naprawdę w to wierzysz?
— Tak — kłamię. — Już ci to kiedyś powiedziałam — to droga donikąd.
Wyprowadzasz się do Edmonton. Przede mną jeszcze jeden rok
w college’u. Głupotą byłoby nawet próbować. — Wstaję z kanapy. —
Jestem pewna, że mój tata nie będzie miał nic przeciwko, jeśli wprowadzę
się z powrotem. A jeśli nie, zamieszkam z Summer. Moi gospodarze
powiedzieli, że suterena będzie gotowa w ciągu najbliższych dni. Kto wie,
może już jest gotowa, a oni jeszcze nie zdążyli do mnie zadzwonić.
Jake przeczesuje palcami włosy chyba tysięczny raz.
— Brenna… — Nie mówi nic więcej. Widać, że dręczą go wyrzuty
sumienia.
— Nic nie szkodzi, Jakey. Nie przeciągajmy tego. Zabawiliśmy się,
a teraz czas ruszać dalej. Nic się nie stało, prawda?
Udawanie, że nic mnie to nie obchodzi, jest najtrudniejszą rzeczą, jaką
musiałam zrobić w życiu. Muszę być przekonująca, bo Jake potakuje
smutno.
— Zabiorę od razu swoje rzeczy, żeby było łatwiej. To tylko jedna
szuflada, więc… — Załamuje mi się głos. Dał mi szufladę, a teraz mi ją
zabiera. Czuję się tak, jakby ktoś wbijał mi w serce zardzewiałe ostrze.
Szybko opróżniam szufladę w sypialni Jake’a i wrzucam jej zawartość do
torby. Potem idę do łazienki po przybory toaletowe. Jestem pewna, że
czegoś zapomniałam, ale jeśli Jake skontaktuje się ze mną w tej sprawie,
powiem, żeby wszystko wyrzucił. Mimo że nikt mnie w tej chwili nie
widzi, staram się nie okazywać żadnych emocji. Jeśli stracę kontrolę, to się
rozpłaczę. A nie mogę tu uronić ani jednej łzy.
Ciągnąc za sobą torbę, wracam do pokoju dziennego. Podchodzę do
Jake’a i ściskam go za ramię. Gdy go dotykam, mam ochotę umrzeć.
Jego ciało sztywnieje na chwilę, a potem Jake dotyka dłonią mojego
policzka. Przesuwa lekko kciukiem po mojej dolnej wardze. Kiedy odsuwa
rękę, na opuszku widać szkarłatny ślad.
— Czerwone usta od samego rana, hę? — mówi szorstko.
— To mój znak firmowy. — Moja zbroja, myślę.
Właśnie teraz ta zbroja chroni mnie przed wybuchem płaczu.
Rozdział trzydziesty szósty
Brenna

Jake mnie rzucił.


Te trzy żałosne słowa przemykają mi przez myśl, gdy jadę pociągiem,
a potem autobusem do Hastings. Jeszcze się nie rozpłakałam. Sądziłam, że
będzie inaczej, ale chyba tak dobrze ukryłam swoje uczucia, żegnając się
z Jakiem, że teraz już nic nie czuję. Nic a nic. Jestem odrętwiała. Mam
suche oczy i zimne serce.
Kiedy podchodzę do frontowych drzwi, niosąc torbę z rzeczami,
dostrzegam na podjeździe jeepa taty. Mam nadzieję, że mnie nie wyrzuci.
Ale jeśli mi nie pozwoli zostać, muszę znaleźć miejsce do spania tylko na
jedną noc. Podczas jazdy pociągiem zadzwoniła do mnie bowiem Wendy
i powiedziała, że mogę się ponownie wprowadzić jutro rano. Dziś
wieczorem pojadą z Markiem do Ikei, by kupić podstawowe meble.
Odparłam, że nie muszą tego robić, ale ponieważ wniosek o wypłatę
odszkodowania nie został jeszcze rozpatrzony, nalegają, by chociaż kupić
mi łóżko.
Zastaję tatę w kuchni, gdzie właśnie rozładowuje zmywarkę. Jest
odwrócony do mnie tyłem i przez chwilę mam dziwne wrażenie. Widzę
wysokiego mężczyznę o szerokich plecach, jak przystało na hokeistę,
i wygląda niemal jak Jake, tylko ma krótsze włosy. Emanuje siłą
i przypomina mi, że ja też muszę być silna. Zawsze muszę być silna, kiedy
staję przed tatą.
Biorę głęboki oddech.
— Hej.
Obraca się, pospiesznie odpowiadając:
— Hej.
Zapada krótka chwila ciszy. Patrzymy sobie w oczy. Czuję się nagle
bardzo zmęczona. Mam już za sobą jedną rozmowę, a na zegarze jest
dopiero pierwsza. Zastanawiam się, ile czeka mnie jeszcze druzgocących
dyskusji.
— Czy możemy na chwilę usiąść? — proponuję.
Tata potakuje.
Sadowimy się po przeciwnych stronach kanapy, a ja biorę powolny
wdech, po czym wypuszczam powietrze długo i z namysłem.
— Wiem, że lubisz, jak ludzie przechodzą od razu do sedna, więc
zamierzam tak zrobić. — Splatam ręce na udach. — Przepraszam.
Tata uśmiecha się lekko.
— Musisz być bardziej konkretna. Jest kilka rzeczy, za które mogłabyś
przeprosić.
Nie odpowiadam mu uśmiechem, bo nie cierpię docinków.
— Nie, właściwie nie ma. Nie zamierzam przepraszać za to, że się
umawiałam z Jakiem, ani za to, że mam przyjaciół, czy za to, że czasem
chodzę na imprezy. Nie będę za to przepraszać, bo wszystko to robiłam
w sposób odpowiedzialny. — Szybko wypuszczam powietrze z płuc. —
Przepraszam za to, że zaszłam w ciążę.
Tata bierze gwałtowny wdech.
— Co?
Nieczęsto można zaskoczyć tatę, ale teraz wygląda na oszołomionego.
Bawię się paciorkami na nadgarstku i… O cholera. Bransoletka Jake’a.
Wciąż mam ją na ręce. A to oznacza, że muszę jakoś mu ją oddać przed
sobotnim meczem.
Teraz jednak w dziwny sposób dodaje mi sił. Nie wiem, czy faktycznie
przynosi szczęście, ale na pewno dodaje mi odwagi, której zwykle brakuje
mi w obecności taty.
— Przepraszam za to, że zaszłam w ciążę — powtarzam. —
I przepraszam, że ci o tym nie powiedziałam. Jeśli to cię pocieszy, to był
naprawdę wypadek. Zawsze byliśmy z Erikiem ostrożni. — Potrząsam
głową. — Ale raz mieliśmy pecha, bo prezerwatywa pękła, a mój ojciec
mnie znienawidził.
Tata otwiera szeroko oczy. Otwiera usta, chcąc się odezwać, ale mu
przerywam.
— Wiem, że cię zawiodłam, i wiem też, że — jak to mówią w starych
filmach? — okryłam wstydem nasz dom.
Tata parska śmiechem.
— Jezu, Brenno…
Znów go uciszam.
— Wiem, że się mnie wstydzisz. Ale uwierz mi, sama się wstydzę za to,
jak się wtedy zachowałam. Powinnam ci była powiedzieć, że jestem
w ciąży, i z pewnością powinnam była też powiedzieć tamtego dnia, że
krwawię. Ale byłam przerażona tym, jak zareagujesz. A Eric przekonał
mnie, że to nic takiego. Byłam głupia, ale już nie jestem. Słowo.
Czuję, jak ściska mnie w gardle. Może to i dobrze, bo za chwilę
wyrwałby mi się szloch. Mrugam raz po raz, próbując powstrzymać łzy.
Wiem, że gdy w końcu popłyną, będą jak rwący strumień.
— Proszę cię o jeszcze jedną szansę — mówię.
— Brenno…
— Proszę — błagam go. — Wiem, że zawsze cię rozczarowuję, ale chcę
spróbować to naprawić. Powiedz mi więc, jak to naprawić i sprawić, byś
mnie znowu pokochał. Nie mogę żyć ze świadomością, że przynoszę ci
wstyd, więc musisz mi powiedzieć, co mogę zrobić, by to poprawić i jak…
Ojciec zaczyna płakać.
Jakby ktoś uderzył mnie w głowę. Wciąż mam otwarte usta, ale już nic
nie mówię. Przez chwilę myślę, że jego łzy są wytworem mojej wyobraźni.
Jeszcze nigdy nie widziałam, by mój ojciec płakał, więc to dla mnie
zupełnie nowy widok. Ale… w porządku, widzę łzy.
— Tato? — pytam niepewnie.
Ociera dłońmi twarz.
— Tak właśnie uważasz? — Przez jego łzy przebija wstyd, ale nie jest to
wstyd za mnie. Chyba wstydzi się sam siebie. — Czy doprowadziłem do
tego, że w to uwierzyłaś? Że cię nienawidzę? Wstydzę się ciebie?
Zagryzam dolną wargę. Jeśli dalej będzie płakał, ja również się
rozpłaczę, a jedno z nas musi zachować teraz spokój.
— A tak nie jest?
— Chryste, oczywiście, że nie. — Mówi ochrypłym głosem. — I nigdy
nie miałem pretensji o to, że zaszłaś w ciążę, Brzoskwinko.
Tym razem nie udaje mi się powstrzymać łez. Wylewają się z oczu
i płyną po policzkach, aż czuję ich słony smak na ustach.
— Kiedyś sam byłem młody — mruczy tata. — Wiem, jak głupie rzeczy
się robi, gdy buzują hormony, i wiem, że zdarzają się wypadki. Nie byłem
szczęśliwy, że tak się stało, ale nie obwiniam cię o to. — Znów przeciera
oczy.
— Nigdy potem już na mnie nie spojrzałeś.
— Bo za każdym razem, gdy patrzyłem na ciebie, przypominałem sobie,
jak znalazłem cię w kałuży krwi na podłodze w łazience. — Oddycha
płytko. — Jezu, nigdy nie widziałem tyle krwi. A ty byłaś blada jak duch.
Miałaś sine usta. Myślałem, że umarłaś. Wszedłem i pomyślałem, że jesteś
martwa. — Zanurza twarz w dłoniach, a jego szerokie plecy drżą.
Jakaś część mnie chce przysunąć się do niego bliżej i przytulić, ale nasza
relacja zbyt długo była napięta. Nie było w niej bliskości i czułabym się
teraz niezręcznie. Siedzę więc i patrzę, jak mój ojciec płacze, a łzy lecą mi
po policzkach.
— Sądziłem, że nie żyjesz. — Unosi głowę, a na jego twarzy widać
zagubienie. — Zupełnie jakbym przeżywał to samo, co z twoją matką.
Kiedy odebrałem telefon z informacją o wypadku i musiałem pojechać do
kostnicy zidentyfikować ciało.
Biorę gwałtowny oddech, czując ucisk w gardle. Słyszę o tym pierwszy
raz.
Wiedziałam, że mama zginęła, gdy jej samochód wpadł w poślizg
i zjechał z drogi.
Nie wiedziałam jednak, że ojciec musiał zidentyfikować jej zwłoki.
— Pamiętasz, jak ciocia Sheryl zawsze mówiła, że wyglądasz tak samo
jak twoja matka? Cóż, tak rzeczywiście jest. Wyglądacie jak dwie krople
wody. — Tata jęczy. — A gdy znalazłem cię w łazience, wyglądałaś tak jak
ona, gdy zginęła.
Mdli mnie tak, że chyba zaraz zwymiotuję. Nawet nie umiem sobie
wyobrazić, jak tata się wówczas czuł.
— Nie mogłem na ciebie spojrzeć, bo się bałem. Prawie cię straciłem,
a tylko na tobie mi zależy.
— A co z hokejem? — żartuję bez humoru.
— Hokej to gra. Ty jesteś moim życiem.
O rany. Znów płaczę. Nie mogę powstrzymać łez płynących z oczu
i wilgoci z nosa. Tata mnie jednak nie obejmuje. Jeszcze nie. Znaleźliśmy
się na nieznanym nam terenie… a raczej na starej ziemi, którą trzeba zasiać
na nowo.
— Prawie cię straciłem i nie wiedziałem, jak ci pomóc — przyznaje
szorstko. — Gdyby żyła twoja mama, wiedziałaby, co robić. Kiedy płakałaś
w szpitalu, a potem przez te miesiące, gdy byłaś już w domu, czułem się
zagubiony. Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić i za każdym razem,
gdy na ciebie spojrzałem, przypominałem sobie, jak wykrwawiałaś się na
podłodze. — Wzdryga się. — Nigdy nie zapomnę tego widoku. Będę go
pamiętać aż do śmierci.
— Przepraszam, że cię przeraziłam — szepczę.
— Przepraszam, że przeze mnie pomyślałaś, że się ciebie wstydzę. —
Wypuszcza z drżeniem oddech. — Ale nie przeproszę za szajs, który
później nastąpił. Szlabany, nakazy powrotu do domu o określonej godzinie.
Wymknęłaś mi się spod kontroli.
— Wiem. — Zwieszam głowę, żałując wszystkiego. — Ale wszystko
naprawiłam. Dorosłam i poszłam do college’u. Nie popisuję się już, by
zwrócić na siebie twoją uwagę. Miałeś powody, by mnie wówczas
pilnować, ale teraz jestem już inną osobą. Chciałabym, żebyś to dostrzegł.
Spogląda na mnie ponuro.
— Chyba już zaczynam.
— To dobrze. Bo to jedyny sposób, żebyśmy mogli ruszyć dalej. —
Przyglądam mu się z nadzieją. — Czy sądzisz, że możemy w tym miejscu
postawić grubą kreskę? Zapomnieć o przeszłości i poznać się na nowo jako
dorośli ludzie?
Szybko potakuje.
— Chyba damy radę. — Kiwa jeszcze raz głową, tym razem powoli,
jakby jego umysł to przetrawiał. — Tak naprawdę uważam… że to
wspaniały pomysł.
Rozdział trzydziesty siódmy
Brenna

Następnego wieczoru idę do Summer. Tak bardzo się staram nie myśleć
o Jake’u. Chętnie wejdę więc do jaskini lwa i spotkam się z Hollisem
i Hunterem, a może nawet Nate’em, nawet jeśli wszyscy uważają, że ich
zdradziłam, bo przespałam się z wrogiem. Poradzę sobie z każdym złym
słowem pod moim adresem, by tylko nie myśleć i nie rozpaczać nad tym, że
Jake mnie rzucił.
Jak na ironię, byłabym zadowolona, gdybym mogła wieczór spędzić
z tatą. Przez całe lata unikałam przebywania z nim w jednym
pomieszczeniu, a teraz się cieszę, że w końcu możemy spędzać razem czas.
Ale dziś ma spotkanie. Dziekan chce z nim porozmawiać na temat
przedłużenia kontraktu z uniwersytetem, na co tata w pełni zasługuje. Ale
to oznacza, że zostałabym sama w domu. Sama ze swoimi myślami.
Ku mojemu zdziwieniu nikt mnie nie atakuje po przekroczeniu progu
domu Summer. Gdy wsuwam głowę do pokoju dziennego, Hollis podnosi
tylko wzrok znad kanapy i mówi nieobecnym głosem:
— Hej, Jensen.
— I tyle? Spodziewałam się większej połajanki.
— Czemu miałbym cię łajać?
Czuję się oszołomiona.
— Żartujesz sobie ze mnie? Ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy,
nazwałeś mnie zdrajczynią.
— Och. Racja. — Jeszcze nigdy nie słyszałam, by był tak zblazowany.
Po chwili zdaję sobie sprawę, że nawet nie ogląda telewizji. Gapi się
w czarny ekran, a jego komórka leży nietknięta na stoliku kawowym.
— Co się dzieje? — dopytuję. — Dobrze się czujesz? Gdzie są Summer
i Fitz? Na piętrze?
— Nie, poszli odebrać pizzę. Summer nie chce, by nam ją dostarczano,
odkąd chłopak, który ją dowoził, zrugał ją za pięciodolarowy napiwek.
— Czy pięć dolarów to nie jest przyzwoity napiwek? — Jeśli nie, to
przez cały czas dawałam za małe napiwki dostawcom.
— Nie według tego Pana Forsiastego.
Rozpinam kurtkę i idę ją odwiesić, a potem dołączam do Hollisa na
kanapie. Delikatnie mówiąc, niepokoi mnie jego nieobecne spojrzenie.
— Dobra. Co się z tobą dzieje?
Wzrusza ramionami.
— Nic takiego. Uczę się do egzaminów końcowych. Rupi mnie rzuciła,
ale to nic takiego.
— Czekaj, co? — Naprawdę zaskoczyło mnie to wyznanie. — Serio?
Dlaczego cię rzuciła?
— Nieważne. Kogo to obchodzi, prawda? — zrywa się na równe nogi.
— Idę po piwo. Chcesz też się napić?
— Pewnie. Ale to nie koniec rozmowy.
— Właśnie, że koniec.
Kiedy wraca i podaje mi Bud Lighta, przypominam sobie randkę na
kręglach z Jakiem i to wodniste piwo. Nie jestem jednak zdziwiona, że
Hollis je wybrał. To ten rodzaj człowieka, który pije Bud Lighta.
— Co za bzdura.
— Jaka? Gdzie?
— Bzdurą jest to, że próbujesz mi wcisnąć kit, że Rupi cię nie obchodzi.
Obchodzi cię. Lubiłeś ją.
— Wcale nie. Jest taka irytująca.
— Naprawdę? To czemu spędzałeś z nią czas?
— Bo próbowałem dobrać się do jej majtek, Brenno. Przestań gadać.
Nadążaj.
— Aha. Czyli chciałeś ją tylko zaliczyć?
— Dokładnie, a teraz już nie muszę się o to starać. Dziesiątki dziewczyn
ustawiają się w kolejce, żeby mnie bzyknąć. Czyli pozbyłem się problemu.
— Ton jego głosu mnie jednak nie przekonuje.
— Przyznaj, Hollis, lubisz ją. Podoba ci się jej piskliwy głos,
apodyktyczność i ciągła paplanina.
— Wcale nie — upiera się. — Nie jest nawet w moim typie.
— To prawda — zgadzam się. — Nie jest laską z ciałem w kształcie
klepsydry czy jedną z tych plastikowych panienek, które próbujesz
poderwać w Malone’s. Jest dziwna, krucha i zadziwiająco pewna siebie. —
Uśmiecham się szeroko. — A ty ją lubisz. Przyznaj się.
Czubki jego uszu czerwienieją. Przesuwa dłońmi po włosach, a potem
ponuro wysuwa szczękę.
— Stawała się dla mnie coraz ważniejsza — w końcu wyznaje.
— Ha! — mówię zwycięsko. — Wiedziałam. A teraz zadzwoń do niej
i jej to powiedz.
— Nie ma mowy. Rzuciła mnie. — Spogląda na mnie wyzywająco. —
Gdyby twój chłoptaś z Harvardu cię rzucił, latałabyś za nim?
Wybucham niemal histerycznym śmiechem. Nie mogę się powstrzymać.
Kładę głowę na ramieniu Hollisa i śmieję się jak wariatka.
— Co się dzieje? — pyta zdezorientowany. — Naćpałaś się, Jensen?
— Nie, tylko… — Chichoczę jeszcze przez chwilę. — Rzucił mnie.
Hollis prostuje się, wstrząśnięty, strącając moją głowę z ramienia. Jego
błękitne oczy otwierają się szeroko ze zdumienia.
— Mówisz poważnie? Czy on się naćpał?
— Nie naćpał się, i tak, mówię poważnie. Wczoraj ze mną zerwał.
Powiedział mi, że musi się skupić na turnieju i swojej drużynie, a ja go za
bardzo rozpraszam, bla bla bla.
— Co za bzdury. Zawsze wiedziałem, że ludzie z Harvardu to przygłupy,
ale to jest kompletny odpał. Czy on cię widział? Jesteś najseksowniejszą
dziewczyną na świecie.
Mimo że komplement ten wypowiada Mike Hollis, czuję się
dowartościowana.
— Dzięki, Hollis.
Otacza mnie ramieniem.
— To tylko potwierdza, co już wiedziałem. Harvard jest do dupy,
a Connelly jest kompletnie do dupy.
— Popieram — mówi przeciągle Hunter, który wchodzi do pokoju
z piwem w ręce. Pije Founders All Day IPA — czekajcie, dlaczego ja nie
dostałam takiego?
Wzdrygam się, widząc gips na jego lewym nadgarstku. Dobrze, że to nie
prawa dłoń, więc wciąż może używać dominującej ręki. A jego sezon się
kończy, więc nie ominie go żaden mecz. Mimo wszystko gips budzi we
mnie współczucie.
— Hej — mówię ostrożnie. — Jak twój nadgarstek?
— A co? Nie widać? — Unosi rękę. — Złamany. — Ale nie brzmi to,
jakby był wściekły, tylko zrezygnowany.
— Mogę się podpisać? — drażnię się z nim.
— Wybacz, ale Hollis popsuł wszystkim tę przyjemność — mówi oschle
Hunter. Podchodzi do kanapy, żebym mogła przyjrzeć się gipsowi.
Ktoś narysował na nim czerwonym markerem kutasa z jajami.
Wzdycham.
— Jakie to dojrzałe, Hollis. Widzę, że poświęciłeś sporo czasu na
dokładne narysowanie jąder.
Wzrusza ramionami.
— Wiesz, jak to się mówi.
Marszczę czoło.
— Nie, nie wiem.
Hunter także siada w fotelu.
— Ja również jestem ciekawy.
— Do kurwy nędzy. Serio? Nie mam nic więcej do dodania — warczy
Hollis wkurzony. — Większość ludzi nie zadaje pytań, kiedy mówi się:
„Wiecie, jak to się mówi”.
Bardzo bym chciała spędzić jeden dzień w mózgu Hollisa. Ale tylko
jeden. Jeden więcej i zostałabym uwięziona w totalnie pokręconym świecie.
— Dobrze. Przestań się uchylać od odpowiedzi. Dlaczego Rupi cię
rzuciła?
— Rupi cię rzuciła? — powtarza Hunter. — Czy to oznacza, że nie
będziemy już musieli słuchać, jak kłócicie się ze sobą całymi godzinami?
Cudownie!
— Bądź miły, Davenport. On tego bardzo żałuje.
Hunter podrywa głowę.
— Naprawdę?
— Nie — odpowiada zdecydowanie Hollis. — Wcale. Nic mnie to nie
obchodzi.
— Jeśli nic cię to nie obchodzi, to chyba możesz powiedzieć, czemu się
to wszystko skończyło — odparowuję.
— To było głupie, okej? Nie warto nawet powtarzać.
— Co zrobiłeś? — pyta rozbawiony Hunter.
Hollis wzdycha ciężko.
— Chciała, żebyśmy nadali sobie nawzajem przezwiska, a mnie się to nie
podobało.
Hm. Dobrze.
Bardzo staram się nie roześmiać.
Hunter nawet nie próbuje. Wybucha śmiechem.
— Jak brzmiały te przezwiska?
— Nie miała jeszcze żadnych. Chciała, żebyśmy zrobili listę, a potem —
wyraźnie widać, że Hollis zaciska zęby — omówili je po kolei
i powiedzieli, co w związku z nimi czujemy.
Hunter kiwa uroczyście głową.
— Oczywiście. Bo to poważna sprawa.
Powstrzymuję go wzrokiem. Hollis właśnie nam się zwierza i nie
powinniśmy z niego szydzić.
O mój Boże. Czy rzeczywiście znalazłam się w totalnie pokręconym
świecie? Bo odkąd to pomijam okazję, by ponabijać się z Mike’a Hollisa?
— Czy nie podobał ci się żaden z jej pomysłów? — pytam ostrożnie.
Gapi się na mnie.
— Nie pozwoliłem jej nawet zacząć. Kto przygotowuje listę przezwisk
i siada do głosowania, jakby to był „Idol”? Powiedziałem jej, że to wariacki
pomysł, ona sama jest wariatką i może powinna mieć przezwisko
„wariatka”, a ona wściekła się i sobie poszła. A potem przysłała mi tylko
wiadomość, że nie może być z kimś, kto, uwaga — teraz zacytuję — nie
jest w pełni zaangażowany.
— Ma trochę racji. Trudno być w związku z kimś, kto się nie angażuje.
— Wzruszam ramionami. — I nie winię jej za to, że odeszła. Kto chce, by
druga osoba nazywała cię cały czas wariatką? Można się nabawić od tego
kompleksów.
— Ona już ma kompleks. Nazywają go niepoczytalnością.
— Hollis — hamuję go.
Przybiera zawstydzony wyraz twarzy.
— Założę się, że więcej razy nazwałeś ją wariatką niż kimś, kogo lubisz.
I mogę się założyć, że nawet nie powiedziałeś jej: „Lubię cię”. Tak było?
— rzucam mu wyzwanie.
— Tak.
— Hollis.
— Dobra. Nie.
— Bądź uczciwy — chcesz się wciąż umawiać z tą dziewczyną?
Po bardzo długiej chwili wstydliwej ciszy kiwa głową.
— Dobrze. Daj mi telefon.
Pomimo obawy, którą dostrzegam w jego oczach, podaje mi go.
Przeszukuję listę kontaktów, aż odnajduję imię Rupi — któremu
towarzyszy emotikonka z serduszkami w oczach. Odbiera po pierwszym
dzwonku, co wskazuje na to, że jest jakaś nadzieja.
— Czego chcesz, Mike? — Nie brzmi radośnie, jak to ma w zwyczaju.
— Hej, Rupi. Mówi Brenna.
— Brenna? Czemu dzwonisz z telefonu Mike’a?
— Włączam cię na głośnik, dobrze? Hollis siedzi obok mnie. Powiedz
„cześć”, Hollis.
— Cześć — mruczy chłopak.
— Słuchaj, pogadaliśmy sobie trochę — kontynuuję — i Hollis chciałby
się czymś z tobą podzielić.
— Co to? — pyta Rupi ostrożnie.
— Hollis? — przyciskam go.
Mike się nie odzywa.
— Dobrze, więc ja to powiem. Rupi, Hollis cię lubi. Udaje, że tak nie
jest, ale w głębi duszy lubi cię. Udaje, że nie podobają mu się wasze spory,
ale tak naprawdę uwielbia dramatyzować. Jego ulubionym programem
telewizyjnym jest „Rodzina Kardashianów”, na miłość boską.
Hunter, usadowiony w fotelu, chichocze kpiąco i łyka piwo.
— Tak, ale jego ulubienicą jest Khloe Kardashian — mówi ponuro Rupi.
— Wszyscy wiedzą, że Kourtney jest najlepsza.
— Kourtney nie mieści się nawet w pierwszej trójce — Mike warczy do
telefonu.
— Widzisz?! Dlatego nic z tego nie wyjdzie!
— Ależ nie — zaprzeczam. — Właśnie dlatego to wyjdzie. Nie chcesz
być z kimś, kto jest dokładnie taki jak ty. Pragniesz kogoś, kto będzie
stawiał ci wyzwania, kto skłoni cię, byś się otworzyła, chociaż byłaś
zamknięta w sobie przez całe życie. — Głos mi się załamuje. O nie. Znów
myślę o Jake’u i zauważam, że Hollis dziwnie na mnie patrzy. Ignoruję to
i mówię dalej do jego prześladowczyni. Czyli dziewczyny. — Słuchaj,
wiem, że nazywa cię wariatką, ale w jego ustach to prawdziwy
komplement.
Hunter znów chichocze.
— Wyjaśnij to — nakazuje Rupi.
— Spotkałaś go? On jest wariatem. A z tego, co mówi, jego rodzina też
jest zwariowana.
— Hej — protestuje Hollis. — Chciałbym, żebyś nie mieszała do tego
mojej rodziny.
— Gdyby życzenia były końmi, wszyscy bylibyśmy jeźdźcami —
odpowiadam z satysfakcją, co natychmiast zamyka mu usta. — Zatem,
Rupi, gdy Mike tak cię nazywa, widzi w tobie jednego ze swoich. —
Puszczam oko do Mike’a. — Widzi w tobie bratnią duszę.
Z telefonu dobiega westchnienie.
— Czy to prawda, Mike?
Hollis krzywi się do mnie i przeciąga palcem po gardle, dając mi do
zrozumienia, że zabije mnie za wspomnienie o „bratniej duszy”. Ale po
wpadce z Kardashianami musiałam wyciągnąć armatę.
— Mike? — pyta Rupi.
— To prawda — mamrocze. — Lubię cię, wiesz? Nie uważam cię za
wariatkę. Sądzę, że jesteś wspaniała.
— Czemu więc nie chcesz, żebyśmy nadali sobie przezwiska? —
przyciska go.
— Bo to takie…
Potrząsam ostrzegawczo głową.
— …ważne — kończy, ratując sobie tyłek. — To wielki krok w związku.
Boję się, że Hunter zaraz umrze ze śmiechu. Przyciska twarz do
przedramienia, by stłumić dźwięk.
— Ale niech będzie — mówi Hollis. — Jeśli chcesz, byśmy wymyślili
przezwiska, to tak zrobimy. Moją pierwszą propozycją jest „kotek”.
— Kotek! — wyje Hunter.
— Nie wiem, czy chcę, byś mnie tak nazywał — odpowiada powoli
Rupi.
— Nie, to dla mnie. Sądzę też — poczekaj. Przełączę tylko telefon. —
Chwilę stuka i przykłada go do ucha. — Idę na piętro. Brenna i Hunter nie
mają nic do gadania w naszej sprawie. — Podchodząc do drzwi, zatrzymuje
się nagle. Zerka na mnie przez ramię i bezgłośnie wypowiada: „Dziękuję”.
Serce mi trochę mięknie. Z powodu Hollisa. Wyobraźcie sobie.
Uśmiecham się uprzejmie. Gdy znika z pokoju, obracam się do Huntera
i mówię:
— No to skończyłam.
Uśmiecha się szeroko.
— Odwaliłaś kawał dobrej roboty.
Wpatruję się w niego.
— Wydaje się, że jesteś w świetnym humorze, zważywszy na, wiesz…
— Wskazuję głową na gips. — I zdaje się, że nie jesteś wcale na mnie
wkurzony.
— Nigdy nie byłem na ciebie wkurzony.
— Ale wysłałeś mi przykrą wiadomość, żebym podziękowała swojemu
chłopakowi za ciebie — przypominam mu.
— Tak, dzień po tym, jak ten palant, Hemley, złamał mi nadgarstek,
wciąż zastanawiałem się nad tym, co się wydarzyło podczas meczu, a ty
stanowiłaś łatwy cel.
— Jezu, dzięki.
Wzrusza ramionami.
— Pośrednio wkurzałem się więc na Connelly’ego. Chociaż… prawdę
mówiąc, nie zrobił nic złego. Próbował, najlepiej jak umiał, przerwać
bijatykę. — Znowu wzrusza ramionami. — Pomijając to, wciąż uważam, że
gdybyśmy z Nate’em grali tamtego wieczoru, to właśnie my stanęlibyśmy
w ten weekend przeciwko Michigan.
— Też tak uważam. — Wzdycham ze smutkiem. — Prowadziliśmy przez
większość pierwszej tercji, dopóki nie zeszliście z lodu. Prawie wygraliśmy
mecz.
— Prawie wygraliśmy — powtarza, a potem pospiesznie łyka piwo. —
A potem przegraliśmy przeze mnie.
— Bzdura. Nie zostałeś zraniony celowo.
— Nie, ale moje zachowanie poza lodowiskiem kosztowało nas ten
mecz. Spędziłem kilka ostatnich miesięcy na bzykaniu całego kampusu.
A kiedy mi się to znudziło, zacząłem chodzić do barów w Bostonie
i podrywać nieznajome laski. Patrz, czym to się skończyło. — Jęczy
z frustracją. — Najwyraźniej Violet chciała się zemścić na Hemleyu, bo się
pokłócili. Wiedziała, kim jestem, kiedy się spotkaliśmy.
— Naprawdę? — biorę wdech.
— O tak. Pierwsze, co zrobiła po moim wyjściu, to zadzwoniła do niego
i zaczęła mu dowalać, opowiadając o naszym seksie. Kiedy więc Hemley
wyszedł na lód podczas finałów, zaczął mnie przesłuchiwać i, cóż, znasz
dalszy ciąg.
Hunter potrząsa głową z niesmakiem. Wyraźnie jednak czuje ten niesmak
w stosunku do samego siebie.
— Kiedyś taki nie byłem. Pewnie, zabawiałem się, ale nie marzyłem
o tym, by przespać się z każdą laską, która stanęła na mojej drodze.
Straciłem jednak głowę i stałem się „jednoosobowym oddziałem
cipkowym”, jak mówi Hollis. — Uśmiecha się oschle. — Muszę
popracować nad sobą i wziąć się w garść. W przyszłym sezonie chcę
doprowadzić drużynę do Frozen Four. Nate kończy studia i nie wiem, czy
trener wybierze następnego kapitana, czy raczej chłopcy będą na kogoś
głosować. Ale chcę objąć tę funkcję.
Gwiżdżę.
— Wyznaczyłeś sobie ambitny cel.
— Wiem. I zamierzam ciężko pracować, by go osiągnąć. Czyli… nie
będę więcej pieprzył. Dosłownie.
— Co to oznacza?
— Oznacza to, że zachowam celibat.
Wybucham śmiechem.
— Hm. Nieprawdopodobne. Daję ci najwyżej tydzień.
— Sądzisz, że nie utrzymam go w majtkach dłużej niż tydzień? —
wygląda na lekko urażonego.
— Jesteś dwudziestoletnim hokeistą. Nie, nie sądzę, że uda ci się
utrzymać go w majtkach dłużej niż tydzień.
Hunter uśmiecha się przebiegle.
— A więc w porządku. Chyba będę musiał udowodnić ci, że się mylisz.
Rozdział trzydziesty ósmy
Brenna

— Jasny gwint!
Tata, który przygotowuje właśnie dla nas śniadanie, odwraca się
gwałtownie od kuchenki, by na mnie spojrzeć. W ten sobotni poranek na
ekranie mojego telefonu właśnie wyświetliła się najbardziej szokująca
i niespodziewana wiadomość od czasu, gdy zawodnik Toronto, Ryan
Wesley, ogłosił światu, że jest gejem.
— Wszystko w porządku? — warczy tata.
— Jasny gwint — powtarzam, ponownie odczytując wiadomość. —
Tansy się zaręczyła.
Tata mruga.
— Twoja kuzynka, Tansy?
— Tak.
— Zaręczyła się?
— Tak.
— Z kim?
— Z Lamarem, koszykarzem, z którym ciągle zrywała. Zgodnie z tym,
co napisała, zeszłej nocy ukląkł przed nią w klubie i oświadczył się. Miał ze
sobą pierścionek. — Obracam telefon, by tata mógł zobaczyć przesłane
zdjęcie. Diament na jej palcu nie jest może ogromny, ale znacznie większy
niż kamień, którego spodziewałabym się po zwykłym studencie.
O rany. Chyba nie żartowała, kiedy mi mówiła, że rozmawiają
o zaręczynach.
— O matko — odzywa się tata. — Sheryl zesra się w gacie.
Parskam śmiechem, a on odpowiada głośnym chichotem. Mimo że
minęło zaledwie kilka dni, nasza relacja już się zmieniła. Łatwiej nam być
ze sobą i niemal wcale nie pojawia się między nami napięcie. Oczywiście,
nie przytulamy się co chwilę, ale nasze rozmowy są teraz o wiele
łatwiejsze. Przerzucamy się żarcikami, takimi prawdziwymi, a nie
sarkastycznymi uwagami.
Naprawdę zaczynamy wszystko od początku.
— Zaczekaj. Tylko jej odpiszę.

Ja: Hej! Nie mogę teraz rozmawiać, bo jem śniadanie z tatą, ale OMG!!
Gratulacje! Co za cudowna wiadomość! Tak się cieszę. Będziesz
najpiękniejszą panną młodą, T!! <3 <3

Czyżbym gadała bzdury? Będę szczera — tak. Wciąż nie wierzę, że tak
burzliwy związek może przetrwać. Lamar oświadczył się jej w klubie, na
miłość boską. Ale Tansy jest moją kuzynką i powinnam ją wspierać bez
względu na wszystko, więc choć nie skaczę do sufitu na wieść o jej
zaręczynach, to cieszy mnie, że jest szczęśliwa. I jeśli się mylę, i naprawdę
wezmą ślub, wierzę, że będzie piękną panną młodą.
Kuzynka odpowiada mi natychmiast.

Tansy: Dzięki, B! ZADZWOŃ DO MNIE, GDY TYLKO BĘDZIESZ


MOGŁA!!

Uśmiecham się do telefonu i odkładam go na bok, a tata zanosi dwa


talerze do stołu. Jest na nich jajecznica, bekon i plasterki ogórka. Dziękuję
mu za śniadanie i od razu zaczynam jeść, mówiąc z pełnymi ustami.
— Nie do wiary, że się zaręczyła. To będzie katastrofa. Jest za młoda.
A raczej zbyt niedojrzała. Wiesz, chyba ja się bardziej nadaję do
małżeństwa.
Na jego twarzy pojawia się ironia.
— Czy to oznacza, że powinienem się spodziewać, że ty i Connelly za
chwilę ogłosicie zaręczyny?
Zamieram w bezruchu. Potem unoszę widelec i wbijam go w jajka.
— Nie. Nie musisz się tym martwić.
— Dlaczego?
Przeżuwam bardzo powoli, by opóźnić odpowiedź.
— Bo zerwaliśmy ze sobą.
— Dlaczego? — dopytuje się.
— Bo tak. — Przewracam oczami. — Może już jest prawie w porządku
między nami, ale to nie oznacza, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Nie
zamierzam wyznawać ci wszystkich moich najgłębszych, mrocznych
tajemnic.
— Po pierwsze, między nami jest w porządku. Koniec, kropka.
I zważywszy na to, że obiecałaś już mnie więcej nie straszyć, nie podoba mi
się, gdy słyszę, że to zerwanie może okazać się głębokie i mroczne. —
W jego głosie słychać szczerą troskę.
— Nie okaże się — zapewniam go. — Musisz wiedzieć, że Jake porzucił
mnie, by skupić się na hokeju.
Tata marszczy brwi.
— Nic nie szkodzi, naprawdę. I tak nigdzie się nie wybierałam. On
wyprowadza się do Edmonton, pamiętasz o tym? Związki na odległość się
nie sprawdzają.
— Twojej mamie i mnie się to udało — odpowiada szorstko.
Zdumiona, podnoszę wzrok.
— Kiedy byliście z mamą w związku na odległość?
— Była o rok młodsza ode mnie — przypomina. — Gdy skończyłem
studia, wciąż miała przed sobą jeden rok w Yale. W tym roku ten pojeb
wykonał ruch i…
— Poczekaj sekundę. Przewiń do tyłu. Jaki pojeb? — Nagle wciągam
gwałtownie powietrze. — Czy mówisz o Darylu Pedersenie?
— Tak. Był na drugim roku, tak jak twoja mama. Na tej samej
specjalizacji. Media. — Tata uśmiecha się. — I tak jak ty. Ale wracając do
rzeczy, poczekał, aż skończę studia, i dopiero wtedy wykonał krok
w kierunku Marie.
Czuję zgrozę.
— Czy mama…?
— Jezu. Oczywiście, że nie. Twoja mama była miłą dziewczyną
z Georgii, która zawsze wiedziała, jak należy postąpić. Była lojalna do
bólu.
— Czyli trener Pedersen próbował skraść ci mamę, a ona dała mu kosza.
— Ta historia zapiera mi dech w piersiach. Trudno mi sobie nawet
wyobrazić, że rodzice wiedli wspólne życie na długo przed moim
przyjściem na świat.
— Daryl zagrał kartą „Zaopiekuję się twoją dziewczyną pod twoją
nieobecność”. — Tata prycha. — Nie byliśmy przyjaciółmi i nie lubiłem
go, ale tolerowałem. Musiałem, bo byliśmy w jednej drużynie. Twoja
matka, cóż, miała inne zdanie. Uważała, że jest miły, i twierdziła, że mam
paranoję, bo mu nie ufam. Ale ja grałem z tym skurwysynem od trzech lat,
więc wiedziałem, jakim jest człowiekiem. To arogancki kutas, który nie
umiał wznieść się ponad brudne zagrywki. Był też przebiegły —
bawidamek, który przy twojej matce udawał grzecznego chłopca.
Tata wsuwa do ust widelec pełen jajecznicy, przeżuwa i przełyka, po
czym sięga po kawę.
— Wiesz, nie wkurza mnie nawet to, że urządził przedstawienie dla
twojej mamy. Mógłby otwarcie powiedzieć o swoich zamiarach: „Hej,
Marie mi się podoba i zamierzam jej to wyznać”. Oczywiście, zaśmiałbym
mu się w twarz i powiedział: „Pewnie, nie krępuj się!” — Tata uśmiecha się
kpiąco. — Nigdy nie wątpiłem w uczucia, jakie twoja mama żywiła do
mnie.
Mam ochotę powiedzieć mu, że fajnie jest o tym wiedzieć. Ja też nie
wątpiłam w uczucia Jake’a, a on odwrócił się ode mnie i mnie porzucił.
— Ale on działa tylko podstępem. Nie musisz kochać swoich kolegów
z drużyny, ale przynajmniej powinieneś ich szanować. Nadskakiwał twojej
mamie, planował wspólną naukę i wyjścia na miasto. Pewnej nocy poszli
z grupką przyjaciół, a potem odprowadził ją do domu. Odstawił ją pod
same drzwi i próbował obściskiwać przed jej mieszkaniem.
— Powiedz mi, że przestał, kiedy usłyszał „nie”.
Tata kiwa głową.
— Przestał. Ale wcześniej powiedział jej, że go zwodziła i wykorzystała
do tego, by pomógł jej na studiach, zmarnowała jego czas i uczucie,
a potem odmówiła mu tego, co uznawał za swoje prawo. Skończył na tym,
że potrzebuje prawdziwego mężczyzny, który by jej dogodził.
— Obrzydliwe.
— Kiedy się o tym dowiedziałem, przejechałem całą drogę z New Haven
do Burlington — byłem wtedy trenerem łyżwiarskim na uniwersytecie
w Vermoncie. Minęły cztery godziny, nim dotarłem na miejsce, ale warto
było, bo usłyszałem trzask łamanej kości, gdy walnąłem Pedersena pięścią
w szczękę.
— Mów dalej, tato.
— Była moją dziewczyną. Nie można nie szanować dziewczyny kolegi.
— Tata wzrusza ramionami. — Nigdy potem się już do niej nie zbliżył.
— To wszystko zdarzyło się jakieś dwadzieścia lat temu, a ty wciąż go
nienawidzisz.
— I co z tego? — Wrzuca plasterek ogórka do ust.
— Może więc czas zakopać topór?
— A czy mogę go zatopić? W jego czaszce?
Prycham.
— Miałam na myśli metaforyczny topór. Puszczenie tego, co było,
w niepamięć. Miałeś mamę, piękną córkę — puszczam do niego oko. —
Jesteś trenerem, który trzy razy wygrał mistrzostwa. A on jest żałosnym
fiutem. Dlaczego sobie nie odpuścisz?
— Bo nie lubię tego człowieka i to się nigdy nie zmieni. Czasem ludzie
się nie lubią, Brzoskwinko. Musisz się do tego przyzwyczaić, bo takie jest
życie. Ludzie będą cię nienawidzić, gdy ich zranisz, celowo lub
przypadkiem. Znienawidzą cię, bo nie spodoba im się twój charakter albo
sposób, w jaki mówisz, lub cokolwiek, czego jakiś idiota nie może znieść.
Znajdą się i tacy, którzy znienawidzą cię bez przyczyny — oni są dopiero
dziwni. — Sączy kawę. — Tak to już jest. Nie wszyscy będą cię lubić i ty
nie polubisz wszystkich. Ja nie lubię tamtego faceta. Nie muszę tego
zmieniać.
— Szczerze powiedziane. — Spuszczam wzrok na talerz, gdy znów
pojawia się myśl o Jake’u.
— Przykro mi z powodu ciebie i Connelly’ego. — Chyba nietrudno było
odczytać, dlaczego zrobiłam się smutna.
— Odkąd to jest ci przykro? Powiedziałeś mi, żebym trzymała się z dala
od niego, pamiętasz? Porównałeś go do Erica.
— Mogłem porównywać ich pod wpływem gniewu — burczy tata. —
Z tego, co słyszałem, Connelly ma głowę na karku.
— Mówiłam ci o tym. To on mi pomógł uratować Erica.
— Jeśli już o tym mówimy, to czy Eric odezwał się do ciebie od tamtego
czasu?
— Nie, i myślę, że już go nie usłyszę.
— To dobrze. Czy można w jakiś sposób zrobić przekierowanie rozmów,
żebym ja mógł odebrać, gdyby do ciebie zadzwonił? Mógłbym mu
powiedzieć, co o nim myślę.
— Tato. — Morderczy błysk w jego oczach jest niepokojący. — Nie
możesz mu wygłosić mowy w stylu Liama Neesona. Miejmy nadzieję, że
jego mama przekonała go, by poszedł na odwyk. Może czas spędzony
w krzakach okazał się dla niego wstrząsem, którego potrzebował.
— Może. — Chyba nie jest przekonany.
Ja też nie. Minęło pięć lat od zakończenia szkoły średniej, a Eric nawet
nie przyznał, że ma problem.
— Ale jest mi przykro z powodu Connelly’ego — mówi tata, kierując
rozmowę znów na Jake’a.
— Mnie również.
Tata unosi brew.
— Mówiłaś chyba, że to by prowadziło donikąd.
— Tak mówiłam. Tak przynajmniej powiedziałam jemu. Rzucił mnie,
a ja udawałam, że mnie to nie obchodzi — wyznaję. — Nie chciałam, żeby
widział, jak było mi smutno. Bo było mi smutno. Jest pierwszym facetem
od dłuższego czasu, o którym pomyślałam, że mogę być z nim w związku.
Był dla mnie pod wieloma względami dobry. Na przykład kiedy
denerwowałam się na myśl o tym, że wrócę do domu i będę z tobą
rozmawiać, pożyczył mi swoją — o kurwa!
— Nie wyrażaj się — upomina mnie tata.
Już się zrywam z krzesła. Zapomniałam o bransoletce. Zapomniałam mu
ją zwrócić.
Po wczorajszej rozmowie z tatą poszłam na górę, by wziąć prysznic.
Pamiętam, że odłożyłam ją na stolik nocny. Spędziłam większość czwartku
i piątku u Summer, bo chociaż moja suterena jest już gotowa, jeszcze się nie
wprowadziłam, nie chcąc być sama. Boję się, że będę wtedy cały czas
myśleć o Jake’u. Przez kilka ostatnich dni w ogóle o nim nie myślałam.
A skoro o nim nie myślałam, to również o jego bransoletce.
Dzisiaj gra przeciwko Michigan. Cholera. Dlaczego nie zadzwonił albo
nie przysłał esemesa? Może nie zauważył, że nie ma bransoletki?
— Mam bransoletkę Jake’a, która przynosi mu szczęście — wybucham.
— Dał mi ją, zanim ze sobą zerwaliśmy, i kompletnie zapomniałam o tym,
by mu ją oddać, a on dzisiaj gra w Worcester!
Mój ojciec jest trenerem hokeja od dwudziestu lat i na pewno sporo wie
o przesądach, zaklęciach i rytuałach. Nie dziwię się więc, gdy jego twarz
poważnieje.
— Niedobrze.
— O nie. — Przygryzam od środka policzek. — Co powinnam zrobić?
— Obawiam się, że nie masz wyboru. — Odstawia kubek i szura
krzesłem po podłodze, odsuwając się od stołu.
— Co robisz?
— Jeśli chodzi o rytuały, to nie ma żartów, Brenno. — Tata sprawdza,
która jest godzina. — O której zaczyna się mecz?
Sprawdzam to w telefonie.
— O wpół do drugiej — mówię chwilę później.
— Jest jedenasta. Droga do Worcester zajmie około godziny. — Czuję
ulgę. Mogę więc być na miejscu na długo przed rozpoczęciem meczu.
Tata potwierdza moje myśli.
— Jeśli teraz wyjedziemy, będziemy mieć jeszcze mnóstwo czasu.
— My?
— Sądzisz, że pozwolę ci prowadzić, gdy tak panikujesz? Chryste.
Wzdrygam się na samą myśl o tym, jak zniszczyłaś skrzynkę pocztową. —
Ojciec prycha. — Ja prowadzę.
Jake nie odbiera telefonu ani nie odpowiada na moje wiadomości.
Przychodzi mi na myśl, że może zablokował mój numer, a to by było
beznadziejne zachowanie. Przecież to on ze mną zerwał. Nie ma powodu,
by mnie blokować. Chyba że uważa mnie za jedną z tych dziewczyn, które
wydzwaniały do niego setki razy, błagając o drugą szansę. Jeśli tak, to
chyba mnie nie zna.
Albo tak się skupia na swoich meczowych rytuałach, że nie sprawdza
telefonu.
Pada mżawka, formując na przedniej szybie jeepa wolno spływające
krople. Siedząc na fotelu pasażera, zastanawiam się, czy jest jakiś inny
sposób, by skontaktować się z Jakiem. Nie mam numeru do Brooksa
i wykasowałam kontakt do McCarthy’ego. Pewnie mogłabym poszukać
w mediach społecznościowych, ale to jeszcze nie ten stopień paniki.
Mamy mnóstwo czasu, gdy docieramy na miejsce, więc może uda mi się
znaleźć jakiegoś zawodnika Harvardu lub kogoś, kto będzie mógł
przekazać wiadomość zawodnikowi Harvardu. Mam nadzieję, że będę
mogła wręczyć bransoletkę komuś, kto da ją Jake’owi, bym nie musiała się
z nim spotkać. Nie wiem, co miałabym mu powiedzieć, gdybym go
spotkała. Zarzucił mi już przecież, że go rozpraszam. Gdyby zobaczył mnie
przed ważnym meczem, mogłoby mu to namieszać w głowie.
Podjeżdżając pod arenę, tata mija parking i kieruje się wprost ku wejściu.
— Wysiądź tutaj — nakazuje mi. — Zaparkuję i spotkamy się w środku.
Nie wyłączaj telefonu.
Nagle coś mi przychodzi do głowy.
— O nie — mówię z przerażeniem. — Nie mamy biletów.
— Oczywiście, że mamy. Kiedy się ubierałaś, zadzwoniłem do Steve’a
Llewellyna. Powiedziałem mu, że potrzebuję przysługi. W kasie czekają na
nas dwa bilety na twoje imię i nazwisko. Ale tylko miejsca stojące. Już było
za późno na cokolwiek lepszego.
Llewellyn jest głównym trenerem Michigan. Dobrze mieć ustawionego
ojca.
— Jesteś najlepszy na świecie.
Wysiadam z samochodu i pędzę w kierunku wejścia. Odbieram bilety
i znów dzwonię do Jake’a. Nie odpowiada.
Chociaż mecz ma się zacząć dopiero za półtorej godziny, do środka
wlewa się już tłum ludzi, zajmując miejsca. Widzę morze fanów Harvardu,
ale też złoto-niebieskie barwy Michigan. Przeszukuję wzrokiem czerwoną
część tłumu, by znaleźć jakąś znajomą twarz. Nic. Potem szukam znaków,
które mogłyby mi wskazać, gdzie są szatnie. Dostrzegam jeden z nich
i ruszam w tym kierunku.
Zbliżając się do korytarza, w końcu zauważam znajomą twarz.
To przyjaciółka Jake’a, Hazel.
Cudownie.
— Hej — witam ją. — Szukam Jake’a.
Po chłodnym powitaniu dostrzegam w jej oczach niesmak.
— Co tu robisz?
— Powiedziałam ci — szukam Jake’a. — Bawię się paciorkiem jego
bransoletki. Założyłam ją na nadgarstek, by czuć się bezpiecznie. — Czy
autobus Harvardu już przyjechał?
— Nie.
— Czy wiesz, kiedy się pokażą? Czy w ogóle z nim dziś rozmawiałaś?
— Nie — marszczy nieco brwi. — Nie odbiera telefonu. Przyjechałam tu
z jego rodzicami…
Przewraca mi się w brzuchu. Nie. Nie jestem zazdrosna. Nie jestem
zazdrosna.
— …i nikt z nas nie może się z nim skontaktować. Może rozładował mu
się telefon. Czasem kiedy zaczyna myśleć o meczu, zapomina
o najprostszych rzeczach, na przykład o naładowaniu telefonu.
Nienawidzę tej dziewczyny. Nie wiem, czy robi to umyślnie,
przechwalając się, że zna go lepiej ode mnie. A może to ja czuję się
niepewnie. Być może nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że to robi. Może
zna go tak dobrze, że działa instynktownie.
Tak czy owak, dobrze, że Jake jeszcze się nie pojawił. Nie będę musiała
się z nim spotkać, a on mnie nie zobaczy. Chce skupić się na hokeju?
Świetnie, niech się skupia.
— Kiedy się pojawi, możesz mu to dać? — Niezdarnie zsuwam
bransoletkę z nadgarstka. Czuję żal, gdy ją zdejmuję. Zupełnie jakbym
żegnała się z ostatnią cząstką Jake’a, która mi została.
Podejrzliwe oczy Hazel ciemnieją.
— Skąd to masz?
Zaciskam zęby. Nie podoba mi się oskarżenie w jej głosie.
— Jeśli sądzisz, że ją ukradłam, to wyluzuj. Jake pożyczył mi ją kilka dni
temu. Denerwowałam się pewną sprawą, a on powiedział, że przyniesie mi
szczęście. — Muszę się uśmiechnąć, bo wynikło z tego coś dobrego.
W końcu zaczynamy z tatą odbudowywać naszą relację. — Jednak
zapomniałam mu ją oddać i przejechałam tutaj długą drogę, więc… —
Wyciągam rękę. — Możesz mu ją dać, kiedy tu dotrze?
— Jake pożyczył ci swój talizman szczęścia. — W jej tonie pojawia się
głucha nuta.
— Tak. — Zaczynam się irytować. Wciąż stoję z wyciągniętą ręką jak
kretynka. — Słuchaj, rozumiem, że mnie nie lubisz — nie wiem, z jakiego
powodu, tak przy okazji. Nawet mnie nie znasz. Ale Jake mnie obchodzi,
tak samo jak ciebie. To — macham bransoletką w jej stronę — jest dla
niego ważne. Na zawsze mnie znienawidzi, jeśli ta bransoletka nie znajdzie
się na jego nadgarstku, gdy krążek upadnie na lód. Czy możesz więc ją
wziąć?
Po chwili wahania Hazel bierze ode mnie bransoletkę. Wsuwa ją na
nadgarstek i mówi:
— Dopilnuję, żeby ją dostał.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Jake

Siedzę samotnie w szatni. Sam na sam ze swoimi myślami. Zza drzwi


dobiegają przytłumione głosy, śmiechy, pogawędki i zgiełk, ale potrafię się
odciąć od dobiegającego mnie gwaru. Rytuał nie wymaga całkowitego
milczenia. Muszę tylko wyciszyć umysł i skoncentrować się na tym, co
trzeba zrobić.
Trener pozwolił, bym dzisiaj przyjechał do Worcester sam. To
nieprawdopodobne, ale chyba moje nie najlepsze wyniki na treningach
w ostatnich trzech dniach trochę nim wstrząsnęły. Martwi się, że może
przegrać ten mecz. I ma powody do zmartwień. Straciłem koncentrację.
Zerwanie z Brenną mnie podłamało.
Popełniłem błąd.
Popełniłem błąd. Wiedziałem o tym już w chwili, gdy wyszła z mojego
mieszkania. Nie mogłem zrobić głupszej rzeczy od zakończenia naszej
relacji. Działałem pod wpływem strachu, a nie logiki, bo teraz mój umysł
jest w jeszcze gorszym stanie.
Co za ironia. Ta bzdura, że powinienem unikać rozproszeń — trzeba
zacząć od tego, że to było kompletne kłamstwo — wywołała jeszcze
większe wzburzenie w moim umyśle. Brenna mnie wcale nie rozpraszała,
ale zerwanie z nią z pewnością tak.
Trener wyraził więc zgodę, bym przyjechał sam do Worcester. Znalazłem
jakąś knajpkę i zjadłem porządne, tłuste śniadanie. W pewnym momencie
zdałem sobie sprawę, że zostawiłem telefon w domu, ale stwierdziłem, że
przecież go nie potrzebuję. Dziś nic nie jest ważne oprócz tego meczu. Jeśli
go wygramy, przejdziemy do Frozen Four. Taka presja wystarczy, by
słabszy człowiek zaczął wymiękać, ale ja taki nie jestem. Może jestem
słaby, jeśli chodzi o Brennę, ale nie w przypadku hokeja. Nigdy nie byłem
i nigdy nie będę.
W korytarzu rozlegają się nagle głośne kroki. Przez chwilę myślę, że to
moja drużyna już przyjechała, ale dobiegają mnie odgłosy przepychanki za
drzwiami. Słyszę jeszcze kilka kroków, dźwięk uderzenia i rozwścieczony
męski głos:
— Mówiłem wam, że nie możecie tam wejść!
— Potrzebujemy tylko minuty — nalega ktoś. — Jak pan myśli, co
zrobimy w środku? Zamordujemy faceta?
Nie rozpoznaję drugiego głosu. Zakładam, że pierwszy z nich należy do
ochroniarza.
— Wybacz, młody, ale nie ma mowy. Nie mogę was tam wpuścić.
— Chodź, Hollis — pogania trzeci głos. — Namierzymy go później.
Hollis? Mike Hollis?
Podrywam się z ławki i pędzę do drzwi.
— Proszę zaczekać — mówię, otwierając je. — Wszystko w porządku.
Znam ich.
Ochroniarz spogląda na mnie uważnie.
— Nikogo nie powinno tu być.
— Załatwimy to szybko — zapewniam.
Ochroniarz odsłania wejście do szatni.
Kilka sekund później stoję w środku z dwoma facetami, których nie
spodziewałbym się tu dziś spotkać. Mike Hollis splótł ciasno ramiona na
szerokiej klatce piersiowej. Colin Fitzgerald wydaje się bardziej odprężony,
mając zwieszone luźno ręce po bokach. Ma na sobie sweter w serek.
Podwinął rękawy. Spod mankietów i znad kołnierzyka wystają rysunki na
skórze. Ten facet jest wytatuowany.
— Skąd wiedzieliście, że tu jestem? — pytam zawodników z Briar.
— Bandyta nam powiedział — odpowiada Hollis.
— Bandyta?
— Weston — podpowiada mu Fitzgerald z szerokim uśmiechem. —
Moja dziewczyna, Summer, wysłała do niego wiadomość.
— Ach.
— Czy mamy już za sobą uprzejmości? — pyta grzecznie Hollis.
Walczę ze śmiechem. Zastanawiam się, czy zamierzają zagrać dobrego
i złego policjanta.
— Pewnie, że tak. — Wykonuję uprzejmy gest w ich kierunku. —
Z jakiego powodu się tutaj znaleźliście?
— Bo chcieliśmy wlać ci trochę oleju do głowy.
— Proszę, nie wciągaj mnie w to — sprzeciwia się Fitzgerald. — Ja cię
tu tylko przywiozłem.
Hollis wpatruje się z gniewem w kolegę z drużyny.
— Czyli gówno cię obchodzi, że on złamał serce Brennie?
Biorę wdech. Złamałem jej serce? Powiedziała im o tym?
Hollis znów się obraca do mnie.
— Ależ z ciebie idiota, Connelly. Popełniłeś największy błąd w swoim
kretyńskim życiu, zrywając z Brenną.
— Wiem.
— Po pierwsze, jest przepiękna. Do granic możliwości. Po drugie, jest
mądra, błyskotliwa i zabawna oraz — czekaj, jak to „wiesz”?
Wzruszam ramionami i siadam na ławce. Obydwaj zawodnicy nadal
stoją, a ja nagle czuję się jak dzieciak, któremu dwaj ojcowie udzielają
reprymendy.
— Po prostu, wiem — odpowiadam nieszczęśliwym głosem. — To był
ogromny błąd. Naprawię go zaraz po tym, jak pokonamy Michigan.
— Jeśli wiedziałeś, że to błąd, to dlaczego nie naprawiłeś go parę dni
temu? — naciska Hollis.
— Bo muszę zagrać mecz.
Bo cholernie boję się przed nią stanąć.
Nie ma mowy, bym się do tego przyznał przed tymi dwoma głupkami,
ale taka jest prawda. Najprawdziwsza prawda.
Pewnie mógłbym wybrać łatwą drogę i obwinić Hazel za swoje
działanie. To ona wywołała we mnie tę panikę, zadając ważne życiowe
pytania. Chciała dowiedzieć się, czy jestem gotowy na związek, ostrzegała,
jak będzie mi ciężko, i mówiła, że niemożliwe jest utrzymanie związku na
odległość. Przy każdej z tych spraw rosło we mnie napięcie, aż w końcu nie
mogłem oddychać. Ściany zaczęły na mnie napierać, a ja czułem, jakbym
się dusił.
Wiem, że nie zrobiła tego specjalnie. Powinienem przemyśleć to
wcześniej i być na to wszystko przygotowany.
Ale nie zrobiłem tego, bo wciąż przeżywałem życie Samotnego Jake’a.
W tym życiu miałem być egoistą. Miałem odpuścić sobie randki ze względu
na hokej. Musiałem koncentrować się na pokonaniu przeciwnika w NHL.
Musiałem mieć tylko jeden priorytet: samego siebie.
Jake w relacji musiałby zaś wspierać kogoś innego niż on sam. A raczej
musiałby być oparciem dla drugiej osoby i dla siebie. Kiedy zdałem sobie
z tego sprawę, wystraszyłem się. Jeszcze nigdy nie musiałem być dla
nikogo oparciem. A jeśli sobie z tym nie poradzę? Jeśli sprawię Brennie
zawód? Nie mogę obiecać, że będę ją zawsze wspierał, a Hazel
przedstawiła to tak, jakbym już nie miał mieć ani chwili dla
siebie.
Nie winię za to Hazel. Ale niepokój, jaki mnie dopadł w knajpce,
towarzyszył mi potem przez całą drogę do domu. I kiedy zobaczyłem
Brennę, po prostu wylał się ze mnie.
Stwierdziłem, że chwytam się pierwszej wymówki, jaka pojawiła się
w mojej głowie. Użyłem wypróbowanego, choć prawdziwego argumentu,
jakim broniłem się zawsze przed dziewczynami, które chciały spędzać ze
mną więcej czasu: hokeja. Powiedziałem jej, że drużyna mnie potrzebuje,
bo przerażała mnie wizja bycia oparciem dla Brenny.
Wystarczyła godzina lub dwie, by mój niepokój znikł, a ja mogłem się
nad tym wszystkim zastanowić. Dam radę wspierać Brennę. Czy już nie
robiłem tego od ponad miesiąca? Pomogłem jej w kwestii Eda Muldera,
ratowałem jej byłego chłopaka i doradzałem w sprawie jej ojca. Pozwoliłem
Brennie zatrzymać się w moim domu. Poza jednym spóźnieniem na trening
— czyli trzecim w ciągu minionych siedemnastu lat — doskonale radziłem
sobie z hokejem i związkiem.
Nie spodziewam się, że następny sezon to będzie bułka z masłem. Czeka
mnie wiele podróży i zmęczenie treningami. Nie będę widywał się z Brenną
nawet w połowie tak często, jakbym chciał. Ale to tylko rok. Jakoś to
przeżyjemy. Potem ona skończy studia i może rozważy przeprowadzkę do
Edmonton, jeśli wciąż będę tam grać.
Ale za bardzo wybiegam myślami w przyszłość. Najpierw muszę
przekonać ją, by mnie przyjęła z powrotem, a potem możemy się martwić
jej przeprowadzką do innego kraju w ślad za mną.
— Porozmawiasz z nią po meczu? — pyta Hollis z nadzieją. — Czy
musimy wyciągnąć gnata i…
— Spokojnie, nie trzeba mnie zmuszać do rozmowy z nią, przystawiając
mi lufę do głowy — odpowiadam, śmiejąc się pod nosem.
— Co? — Hollis jest wyraźnie zdezorientowany. — Chciałem
powiedzieć, że walniemy cię gnatem w tył głowy i wlejemy ci trochę oleju.
Obracam się do Fitzgeralda, który wzrusza tylko ramionami i stwierdza:
— Jego mózg działa w sposób, którego my, śmiertelnicy, nie jesteśmy
w stanie pojąć.
Hollis wygląda na zadowolonego.
— Stary, to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek mi powiedziałeś.

Niespodziewana wizyta chłopaków z Briar nawet nie równa się


zaskoczeniu, jakiego doświadczam, opuszczając szatnię w drodze do
automatu z przekąskami. Zamiast niego natykam się na stojących
w korytarzu rodziców. Przez chwilę wydaje mi się, że mam halucynacje, aż
w końcu mama wykrzykuje moje imię.
— Jake! — Na jej twarzy pojawia się ulga. — Jesteś tutaj? Rory, on już
dotarł na miejsce.
— Widzę — odpowiada oschle tata.
Potrząsam głową, niczego nie rozumiejąc, a potem zerkam na Hazel,
która stoi obok mojej matki. Uśmiecha się do mnie lekko, jakby chciała
powiedzieć: „Patrz, co przyniósł kotek”.
— Tak, jestem tutaj. Przyjechałem wcześniej.
— Dlaczego nie odbierasz telefonu? — pyta mama.
— Zapomniałem zabrać go z domu. — Gapię się na rodziców. —
Dlaczego tu jesteście?
— Przyjechaliśmy, żeby ci kibicować — odpowiada mama.
Tata klepie mnie po ramieniu.
— To dla ciebie ważny mecz. I jeśli mam być szczery, twoja matka i ja
czuliśmy się nie w porządku, nie przychodząc na twoje mecze. Ale teraz,
kiedy będziesz zawodowym graczem, twoi rodzice powinni częściej
pojawiać się na trybunach, prawda?
— Nie uważam, by kogokolwiek obchodziło to, czy rodzice jakiegoś
nowicjusza pojawiają się w loży, czy nie, tato.
— Jakiegoś nowicjusza? — powtarza ojciec. — Nie ma mowy o czymś
takim!
— Będziesz supergwiazdą — przypomina mi mama z szerokim
uśmiechem. — A my jesteśmy z ciebie dumni.
Nagle czuję, że zaczynają wilgotnieć mi oczy. Do cholery, nie mogę się
teraz rozkleić. Mam przed sobą mecz, na którym muszę się skupić.
— Dziękuję — mówię, a mój głos brzmi nieco ochryple. Odchrząkuję
więc. — Wiem, że niezbyt interesuje was hokej, ale doceniam, że się dziś
pojawiliście.
— Nie jesteśmy fanami hokeja, ale jesteśmy fanami Jake’a — ogłasza
mama.
Hazel prycha.
— Ale to było słabe, pani C.
— Powinniśmy już zająć miejsca — stwierdza tata. — Trybuny się
zapełniają.
— Powodzenia, skarbie — mówi mama.
Nagle znajduję się w ciepłym, niedźwiedzim uścisku, po którym tata
obejmuje mnie ramieniem mniej dramatycznie, ale równie ciepło.
— Dołączę do was za minutę — mówi do nich Hazel. — Chcę jeszcze
porozmawiać z Jakiem.
Kiedy znikają, unoszę w zdziwieniu brew.
— Nie wierzę, że przyszli. Wiedziałaś o tym?
Kiwa głową.
— Twoja mama zadzwoniła do mnie i poprosiła, żebym kupiła im bilety.
Chcieli zrobić ci niespodziankę.
Wsuwam ręce do kieszeni i zerkam na drzwi za plecami. Wkrótce pojawi
się drużyna.
— Powinienem wracać i przygotować się psychicznie.
— Okej. — Hazel wygląda, jakby się wahała.
— Dobrze się czujesz?
— Świetnie. — Jej twarz wygląda nieco blado, a kiedy pojawia się
uśmiech, nie widać go w jej oczach. — Powodzenia w meczu, Jake.
Rozdział czterdziesty
Jake

Wracam do szatni i od razu staram się skupić. Być silny. Zmotywowany.


Teraz, kiedy wiem, że moi rodzice są na trybunach i będą mi kibicować,
jeszcze bardziej chcę zagrać na najwyższym poziomie.
Zamierzam dzisiaj pokonać Michigan, a potem odzyskać Brennę. Nie
obchodzi mnie to, czy będę musiał rzucić się do jej stóp i błagać. Odzyskam
swoją dziewczynę.
Chociaż stroje drużyny i sprzęt zostały przywiezione wcześniej, zawsze
mam ze sobą własną torbę. Mam w niej zapasową taśmę hokejową i inne
akcesoria. Zwykle wrzucam tam też bransoletkę. Otwieram suwak i grzebię
w torbie, szukając znajomych paciorków. Ale moje palce ich nie znajdują.
Kiedy wracają wspomnienia, już po chwili ogarnia mnie groza.
Pożyczyłem bransoletkę Brennie.
A potem z nią zerwałem, nie odbierając swojej własności.
Kurwa.
O kurwa mać.
Gdzieś z tyłu głowy odzywa się gniewny głos, dlaczego nie
skontaktowała się ze mną w ciągu trzech dni, odkąd widzieliśmy się ostatni
raz, by mi przypomnieć, że wciąż ją ma. Wie, jak ważna jest dla mnie ta
bransoletka, i nawet nie pomyślała, by do mnie zadzwonić? Nie musiałaby
się przecież ze mną widzieć. Mogłem wysłać Westona, by ją odebrał.
Ale Mike Hollis powiedział, że Brenna ma złamane serce. Przeze mnie.
Więc oczywiście nie zamierza stawać na głowie, by mi zrobić przysługę.
Czuję niepokój w brzuchu i raz po raz robię głębokie wdechy. Próbuję się
wyciszyć. To tylko pieprzona bransoletka. Nie potrzebuję dziecięcej
bransoletki, by wygrać ten mecz. Nie dostaliśmy się do turnieju
regionalnego dzięki bransoletce. Oilersi nie powołali mnie do składu, bo tak
sprawiła bransoletka. Bransoletka nie…
— Jake.
Gwałtownym ruchem odwracam głowę do drzwi. Do środka ostrożnie
wchodzi Hazel.
— Nie powinnaś tu być — mówię ochryple.
— Obiecuję, że to potrwa tylko chwilę. — Idzie w moją stronę, aż
zatrzymuje się pół metra przede mną. Widzę, jak jej gardło porusza się,
kiedy przełyka ślinę. Potem zdejmuje coś z nadgarstka i podaje mi.
Zalewa mnie fala ulgi, prawie zbijając mnie z nóg. Biorę bransoletkę
z jej dłoni. Mocno powstrzymuję się, by nie przytulić jej do siebie i nie
nazwać moim skarbem. Na Boga, ależ się wystraszyłem.
— Nie zamierzałam ci jej dawać — mówi Hazel, a wstyd, który słyszę
w jej głosie, sprawia, że mrużę oczy.
— O czym ty mówisz? Skąd ją w ogóle masz?
— Przyjechała Brenna i poprosiła mnie, żebym ci ją dała.
— Teraz?
Hazel powoli potrząsa głową.
— Jakieś pół godziny temu.
— Czyli pół godziny przed tym, jak rozmawialiśmy za drzwiami? —
Czuję w piersiach wzbierający gniew, aż pali mnie w gardle. — Żartujesz
sobie, Hazel? Miałaś ją na nadgarstku, gdy przed chwilą rozmawialiśmy?
— Tak, ale…
— I nie dałaś mi jej? Życzyłaś mi szczęścia i pożegnałaś się, nie
przekazując mi jej?
— Pozwól mi dokończyć — błaga. — Proszę.
Zbieram się cały w sobie, by nie wybuchnąć. Pozwolę jej dokończyć
z szacunku dla naszej szesnastoletniej przyjaźni. Ale jestem tak wściekły, że
trzęsą mi się ręce.
— Nie chciałam ci jej oddawać, bo wtedy dowiedziałbyś się, że Brenna
jest tutaj — szepcze Hazel.
Serce bije mi szybciej. Tym razem nie dlatego, że jestem zły na Hazel,
ale dlatego, że Brenna jest tutaj. Mimo tego, że złamałem jej serce, ona
przejechała tak długą drogę, by mi oddać mój talizman na szczęście.
— Ale wtedy zdałam sobie sprawę, że nie tylko okazałabym się
najgorszą przyjaciółką na świecie, ale też nieprawdopodobnie beznadziejną
osobą. Miałam zniszczyć twój rytuał, by utrzymać cię z dala od niej? Bo
jestem o nią zazdrosna? — Hazel unika mojego niedowierzającego wzroku.
— Nic by już nie było takie samo.
Przewraca mi się w brzuchu. Nie chcę teraz o tym rozmawiać.
A przynajmniej nie z Hazel. Nie teraz, kiedy wiem, że Brenna jest gdzieś
w hali areny, chcę rozmawiać już tylko z nią.
— Zawsze coś do ciebie czułam — wyznaje Hazel.
O cholera. Cóż, teraz nie mogę już tego uniknąć.
To wyznanie wymaga od niej wielkiej odwagi, nie mogę jej nie
podziwiać.
— Hazel — zaczynam szorstkim tonem.
— Wiem, że to głupie. Ale wiesz, trudno nie poczuć czegoś takiego do
Jake’a Connelly’ego. Unosi kącik ust w smutnym półuśmiechu. — A ja
jestem świadoma, że on traktuje mnie tylko jak przyjaciółkę. A jednak
część mnie zawsze wierzyła, że wszystko potoczy się jak w komedii
romantycznej. Pewnego dnia obudziłbyś się i zdał sobie sprawę, że zawsze
pragnąłeś tylko mnie. Ale to się nie zdarzy.
O nie.
Nie potwierdzam tego głośno, bo nie chcę jej zranić. Już i tak cierpi.
Wiem jednak, że widzi prawdę w moich oczach. Między nami nie iskrzy.
To tylko platoniczne uczucie. Nawet gdybym nie zakochał się w kimś
innym, między nami nic by się nie wydarzyło.
— Przepraszam cię bardzo, Jake. — Widać po niej, że ma wyrzuty
sumienia. — Masz prawo się na mnie wkurzyć. Ale mam nadzieję, że to, iż
wróciłam, by oddać ci bransoletkę i powiedzieć, że jest tu Brenna,
zadośćuczyni to, że wcześniej ci jej nie oddałam. Spieprzyłam sprawę.
Zachowałam się samolubnie i zasłużyłam sobie na wszystko. — Wpatruje
się w podłogę. — Nie chcę stracić twojej przyjaźni.
— Nie stracisz.
Patrzy na mnie zaskoczona.
— Nie?
— Oczywiście, że nie. — Wzdycham. — Hazel, znamy się od zawsze.
Nie odrzucę lat przyjaźni, bo raz nawaliłaś. Przyjmuję przeprosiny.
Odpręża się z ulgą.
— Ale jeśli naprawdę jesteś moją przyjaciółką, postaraj się poznać lepiej
Brennę. Myślę, że mogłabyś ją polubić. A jeśli tak się nie stanie, to, do
cholery, chociaż udawaj. — Zadzieram głowę, rzucając jej wyzwanie. —
Jeśli ty umawiałabyś się z kimś, kogo nie lubię, z uwagi na ciebie
udawałbym, że wszystko jest w porządku. Wspierałbym cię bez względu na
wszystko.
— Wiem, że tak by było. Jesteś jednym z najlepszych ludzi, jakich znam.
— Hazel gmera w zielonej płóciennej torebce w poszukiwaniu telefonu. —
Wiem, że zapomniałeś wziąć swój aparat z domu, ale mogę ją odszukać
w mediach społecznościowych i…
— Kogo?
— Brennę — odpowiada Hazel. — Przejechała kawał drogi, by zwrócić
ci bransoletkę, i zamiast wręczyć ci ją osobiście, dała ją mnie. A to
dowodzi, że pojawił się wąż w raju. Nie ma mowy, żebyś wjechał na lód,
zanim nie naprawisz tego, co się między wami popsuło. — Wpisuje hasło,
by odblokować ekran. Srebrny pierścionek, który nosi na kciuku, postukuje
o bok obudowy. — Czy Brenna jest na Facebooku lub Insta? Możesz jej
wysłać wiadomość z mojego telefonu.
— Nie potrzebuję mediów społecznościowych. Znam jej numer na
pamięć.
— Naprawdę? Zapamiętałeś jej numer?
Potakuję.
— O rany. Ja nie pamiętam nawet numeru mojej matki.
Wzruszam niezgrabnie ramionami.
— Chciałem zachować go w pamięci na wypadek, gdybym go
kiedykolwiek zgubił.
Hazel milknie.
— Co takiego? — pytam obronnie.
— Ja tylko… — wydaje się w dziwny sposób poruszona. — Naprawdę
się zakochałeś, prawda?
— Owszem.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Brenna

Zgrzeszylibyśmy z tatą, gdybyśmy nie wykorzystali dwóch biletów


hokejowych, więc zostajemy w Worcester. Znajdujemy się w tej części
areny, gdzie są tylko miejsca stojące. Przypadkiem sąsiaduje ona jednak
z jedną z kamer, które ustawiono wokół lodowiska, by filmować
i transmitować mecz. Dostrzegam kamerzystę w kurtce HockeyNet
i zastanawiam się, kogo Mulder wysłał do relacjonowania meczu. Kip
i Trevor nie komentują na żywo, więc będzie pewnie występował Geoff
Magnolia.
Wiem, kogo Mulder nie wysłał: Georgii Barnes. Na Boga, dajcie spokój.
Waginy i sport? Zgroza.
Do kamerzysty podchodzi chudy mężczyzna, a ja klnę pod nosem. Nie na
tyle cicho jednak, bo tata podnosi wzrok znad telefonu, na którym odbierał
e-maile.
— O co chodzi?
— Geoff Magnolia — warczę, wskazując kamery dyskretnym ruchem
głowy. — Oto, kogo HockeyNet wysłało do komentowania meczu.
Tak jak ja, tata nie jest fanem Magnolii. Podąża za moim wzrokiem.
— Ha. Był u fryzjera. Wygląda fatalnie.
Aż chce mi się śmiać.
— Tato, odkąd jesteś taki cięty?
— O co chodzi? Przecież to fatalna fryzura.
— Miau.
— Przestań, Brenno.
Obserwuję Magnolię, który rozmawia z kamerzystą. Cały czas
gestykuluje. Rozprasza mnie to. Całe szczęście, że nigdy nie robi tego
przed kamerą.
— Wiesz co? Pieprzyć HockeyNet — mówię. — Jesienią złożę podanie
do ESPN. Zatrudniają znacznie więcej kobiet. I jeśli dostanę się na staż,
będzie to oznaczało, że nigdy już nie będę musiała oglądać Eda Muldera.
Ani tego młotka.
Znów zerkam na Magnolię. O mój Boże, pije kawę przez słomkę. A jeśli
to nie kawa, to jakiś inny gorący napój, bo nad pokrywką unosi się para.
— Fuj. Cofam moje słowa. Nie jest młotkiem. Młotki są użyteczne. Ten
człowiek nie.
— I to ja jestem cięty? — dopytuje tata. — Spójrz w lustro,
Brzoskwinko.
— Przestań, staruszku.
Tata zanosi się śmiechem, a potem wraca do sprawdzania e-maili.
Wyciągam szyję, próbując dostrzec na trybunach znajome twarze. Nagle
dzwoni mój telefon. Zerkam w dół i dostrzegam nieznany numer na
ekranie, więc wciskam „Ignoruj”.
Trzy sekundy później pojawia się wiadomość tekstowa.

Hej, tu przyjaciółka Jake’a, Hazel. Dał mi twój numer. Jest teraz w szatni
i bardzo chce się z tobą zobaczyć.

Marszczę brwi na widok tej wiadomości. Nie wiem dlaczego, ale czuję
się tak, jakby Hazel zastawiła na mnie pułapkę. Może chce mnie zwabić do
szatni, by mogła… co? Pobić mnie za pomocą kija hokejowego? Staram się
nie przewracać oczami, kiedy sobie to uświadamiam. Chyba mam paranoję.
— Tato, czy masz coś przeciwko temu, że pójdę porozmawiać chwilę
z Jakiem?
Tata podnosi głowę znad telefonu.
— Jak to się stało?
Podnoszę swój telefon.
— Mówi, że chce porozmawiać.
Tata przez sekundę się nad tym zastanawia. Potem wzrusza ramionami.
— Urządź mu piekło.
— Och, właśnie zamierzam to zrobić.
— Moja dziewczynka. — Milknie jeszcze na chwilę, a potem dodaje
opryskliwie: — Jeśli w wyniku tej rozmowy moja córka wróci tu, mając
chłopaka, to powiedz mu, że dziś wieczorem zostanie zaproszony na
kolację.
Otwieram usta, ale nie pytam go już o nic ani nie próbuję dziwić się temu
niespodziewanemu zaproszeniu, bo nie mam pojęcia, czemu Jake w ogóle
chce się ze mną spotkać.
Ani dlaczego ja pędzę, by się z nim zobaczyć — to pytanie zadaję sobie
minutę później, gdy pokonuję już drugą parę drzwi. Nogi mi się plączą
w połowie korytarza.
Jake ze mną zerwał. Nie powinnam tak do niego biec. A jeśli chce mi
tylko podziękować za zwrócenie bransoletki? To by było dla mnie
poniżające. Nie potrzebuję jego wdzięczności. Potrzebuję jego…
Czego?
Sama nie wiem. Moje serce z pewnością wie, czego chce. Jake’a
Connelly’ego. Ale pojawia się wiadomość z ostatniej chwili — moje serce
jest lekkomyślne i głupie. Nie umie zadbać o siebie, co oznacza, że ja
muszę się tym zająć.
Kiedy docieram do strefy szatni, nie mam w zasięgu wzroku żadnego
ochroniarza. Nie wiem, które drzwi prowadzą do szatni Harvardu, więc
wołam głupio:
— Jake!
Jedne z drzwi po lewej stronie otwierają się natychmiast. Spodziewam
się, że po drugiej stronie może pojawić się Hazel, ale jest inaczej. Zielone
niczym las oczy Jake’a rozświetlają się na mój widok.
— Przyszłaś. Nie byłem pewien, czy zechcesz mnie widzieć. — Otwiera
szerzej drzwi, bym mogła wejść do szatni.
Jestem w środku. Mecz zaczyna się dopiero za czterdzieści pięć minut,
mimo to pusta szatnia robi na mnie dziwne wrażenie. Szerokie drewniane
szafki stojące wzdłuż ścian wyglądają schludnie. Stroje i ochraniacze wiszą
na swoich miejscach, czekając na Jake’a i jego kolegów z drużyny.
— Gdzie się podziała twoja przyjaciółka? — pytam, spoglądając na
niego.
— Zapewne siedzi już na swoim miejscu. Przepraszam, że musiałem
wysłać wiadomość z jej telefonu, ale zapomniałem wziąć z domu aparat.
— Ach. To dlatego nie odpowiadałeś na esemesy w sprawie bransoletki.
— Wskazuję na jego nadgarstek, czując ulgę na widok znajomych
różowych i fioletowych paciorków. — Widzę, że ją jednak dostałeś. To
dobrze.
— O mały włos, a tak by się nie stało.
— Co takiego?
— Nic. To nie ma znaczenia. Nie mamy zbyt wiele czasu przed
przybyciem drużyny, więc nie marnujmy go na głupią bransoletkę.
Unoszę brwi.
— Głupia bransoletka? Mówisz o talizmanie przynoszącym szczęście,
Jakey. Okaż trochę szacunku.
Na jego przystojnej twarzy maluje się szeroki uśmiech.
— Dlaczego tak się uśmiechasz? — pytam go podejrzliwie.
— Przepraszam. Brakowało mi tego słowa.
— Jakiego?
— Jakey. — Uroczo wzrusza ramionami. — Przyzwyczaiłem się do
niego. Nie obchodzi mnie, jeśli to nawet ma być przytyk. Dobrze go
słyszeć.
Niepewnie robię krok w tył.
— Dlaczego chciałeś, żebym przyszła?
— Bo… — Waha się i przeciąga ręką po włosach.
Powoli zaczynam tracić cierpliwość.
— Zerwałeś ze mną. Pamiętasz? Powiedziałeś, że nie chcesz się już ze
mną spotykać. Stwierdziłeś, że cię rozpraszam, a teraz wciągasz mnie do
szatni przed niezwykle ważnym meczem? Jak to ma cię nie rozpraszać?
Czego ode mnie chcesz?
— Ciebie.
— Mnie? Co?
— Tego chcę. Chcę ciebie — odpowiada wprost.
Gapię się na niego z niedowierzaniem.
— Rzuciłeś mnie.
— Wiem i jest mi cholernie przykro. Byłem idiotą. I egoistą… —
Przełyka ślinę. — Stchórzyłem, wiesz? Nie można tego inaczej ująć.
Zawsze byłem samolubny, ale nigdy nie byłem tchórzem i dlatego z tobą
zerwałem. Bo tak się wystraszyłem. Jeszcze nigdy nie byłem w żadnym
związku i czułem presję.
— Jaką presję? — W tej chwili jestem zdezorientowana, aż w końcu
pojmuję smutną prawdę. — Och. Rozumiem. Opowiedziałam ci
o poronieniu i o tym wszystkim, co się zdarzyło, więc… stałam się dla
ciebie jakimś obciążeniem emocjonalnym — czy o to chodzi?
— Co takiego? Nie, wcale nie — wykrzykuje. — Słowo daję, to coś
zupełnie innego. Byłem szczęśliwy, kiedy tak się przede mną otworzyłaś.
Czekałem na to długo, a kiedy w końcu to zrobiłaś, było jak… — Jego
spojrzenie znów staje się łagodne. — Czułem się wspaniale, że ktoś mógł
mi zaufać, zwłaszcza ty. Wiem, że nie ufasz zbyt wielu ludziom.
— Nie — odpowiadam dobitnie. — Niewielu.
— Presja, którą czułem, dotyczyła szeroko pojętych związków.
Stresowałem się tym, co z nami będzie, gdy wyjadę do Edmonton, jak
mogę sprawić, byś była na pierwszym planie i jak poradzimy sobie z tym,
że nie będziemy się spotykać ze sobą tak często, jak byśmy chcieli.
Mógłbym wymieniać jeszcze długo, ale wszystko sprowadza się do…
Miałem atak paniki. — Wzdycha. — Faceci są głupi, pamiętasz?
Nie mogę powstrzymać się od kpiącego uśmiechu.
— Okazałem się głupi. A teraz proszę o przebaczenie. — Waha się. —
I proszę cię o jeszcze jedną szansę.
— Dlaczego miałabym ci ją dać?
— Bo cię kocham.
Serce pęcznieje mi w piersiach i przez chwilę boję się, że wyrwie się na
zewnątrz. Usłyszenie tych trzech słów, padających z pięknych ust Jake’a
Connelly’ego, wyzwala tyle emocji, że nie jestem w stanie ich stłumić.
— Zraniłeś mnie — mówię cicho.
Tym razem moja wrażliwość nie zostaje wykorzystana przeciwko mnie.
— Wiem o tym. I nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak okropnie
się z tym czuję. Ale nie mogę tego zmienić. Jedyne, co mi pozostaje, to
powiedzieć: przepraszam. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by już cię
nigdy nie zranić.
Nie umiem na to odpowiedzieć. W gardle ściska mnie od emocji.
— Jeśli chcesz, bym cię błagał, to tak zrobię. Jeśli chcesz, bym
przeskoczył przez obręcz, to ją przynieś. Poświęcę każdą godzinę wolną od
snu, by udowodnić ci, ile dla mnie znaczysz. — Zagryza dolną wargę. —
Aż dowiodę, że jestem tego wart.
Czuję, jak moje usta zaczynają drżeć. Modlę się, by z oczu nie popłynęły
mi łzy.
— Jake, do cholery jasnej.
— Co takiego? — pyta ochrypłym głosem.
— Nikt jeszcze nie powiedział mi czegoś takiego. — Nawet Eric, kiedy
przez miesiące i lata próbował mnie odzyskać. Ale Eric mówił tylko:
„Jestem facetem stworzonym dla ciebie” i „Nie możesz mi tego zrobić”.
Ani razu nie próbował mi udowodnić, że jest mnie wart.
— Każde moje słowo jest prawdą — stwierdza prosto Jake. —
Spieprzyłem sprawę. Kocham cię. I chcę cię odzyskać.
W końcu przełykam gulę, która stanęła mi w gardle.
— Nawet mimo tego, że został mi jeszcze jeden rok w college’u?
Na jego twarzy pojawia się półuśmiech.
— Skarbie, mój debiutancki sezon będzie brutalny. Pochłonie wiele
czasu. Pewnie dla nas będzie lepiej, jeśli i ty się czymś zajmiesz, prawda?
— Masz rację.
— Poradzimy sobie. Jeśli naprawdę chcemy być razem, to musimy
zadbać o to, by ten związek przetrwał. Powstaje tylko pytanie, czy ty tego
chcesz? — Znów się waha. — Czy chcesz mnie?
Tracę oddech, czując emocje, jakie kryją się w tym pytaniu. Słowa są tak
proste — czy mnie chcesz? Nie wyznaje mi swoich uczuć przez godzinę,
jak ja to zrobiłam kilka dni temu, ale nie jest przez to mniej narażony na
zranienie. W jego oczach dostrzegam zwątpienie, nadzieję, żal i lęk, że
mogę go odrzucić. I, co dziwne, widzę również charakterystyczną dla niego
pewność siebie. Ten człowiek jest pewien nawet swojej niepewności. Do
cholery, za to kocham go jeszcze mocniej.
— Chcę ciebie. — Odchrząkuję, bo mój głos brzmi tak, jakbym miała
przepalone gardło. — Oczywiście, że ciebie chcę. — Wyrzucam z siebie:
— Kocham cię, Jake.
Ostatni chłopak, któremu to powiedziałam, zawsze wybierał siebie, nie
zważając na mnie, i nawet się nad tym nie zastanawiał.
— Ja też cię kocham — szepcze Jake. Niespodziewanie całuje mnie.
Słodki Jezu, jak bardzo za nim tęskniłam.
Minęło tylko kilka dni, ale czuję się tak, jakby upłynęły całe lata, odkąd
Jake przyciskał swoje ciepłe usta do moich ust. Obejmuję go ramionami za
kark, oddając mu pocałunek, aż jego ochrypły jęk odbija się od ścian szatni.
— Chryste — wypluwa z siebie. — Musimy przestać. Natychmiast. —
Zerka na swoje krocze. — Cholera. Za późno.
Podążam za nim spojrzeniem i śmieję się, dostrzegając imponującą
erekcję w rozporku.
— Opanuj się, Jakey. Zaraz masz grać w hokeja.
— Wiesz co? Hokeiści są namiętni i agresywni — odpowiada gładko.
— Ha. Racja. Kompletnie zapomniałam. — na mojej twarzy pojawia się
szeroki, głupawy uśmiech, który nie chce z niej zejść. Jestem
przeszczęśliwa. Ten stan jest mi całkowicie obcy. Nie wiem, czy to mi się
podoba.
O nie.
Tak naprawdę to go kocham.
— Powinnaś już iść — mówi Jake z ociąganiem. — Drużyna może
wpaść tu w każdej chwili. Zostajesz na mecz?
Potakuję.
— Mój tata też tu jest.
— Poważnie? O kurde, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Czuję teraz
większą presję, by się wykazać.
— Nie martw się, Jakey. Z własnego doświadczenia wiem, że twoja
umiejętność wykazywania się nie pozostawia wątpliwości.
Puszcza do mnie oko.
— Dzięki, skarbie.
— Och, tylko nie przeraź się jeszcze bardziej, ale tata chce nas zabrać na
kolację po meczu.
— „Nie przeraź się jeszcze bardziej”? — Jake przeciera twarz rękoma.
— Jezu Chryste. Wyjdź, kochanie. Wyjdź, zanim wyrządzisz więcej szkód.
— Kocham cię — wołam śpiewnie, idąc ku drzwiom.
— Ja ciebie też — wzdycha za moimi plecami Jake.
Wychodząc, wciąż mam głupawy uśmiech na twarzy. Prawie podskakuję,
idąc korytarzem, jakbym była postacią z filmu Disneya. O, nie. Wpadłam
w tarapaty. Twardzielka Brenna nie może tak bardzo zakochać się
w facecie.
To się już stało. Musisz się z tym pogodzić.
Tak.
Chyba takie jest teraz moje życie.
Docieram do końca korytarza i skręcam za róg. Wpadam wprost na
szeroką klatkę piersiową Daryla Pedersena, co mnie wybija z radosnego
rytmu.
— Hej, cześć Nelly — mówi, śmiejąc się pod nosem. Jego śmiech
milknie jednak w chwili, gdy mnie rozpoznaje. — Brenna — mówi
ostrożnie. — Przypuszczam, że pojawiłaś się tutaj, by kibicować
Connelly’emu?
— Tak. Przyjechałam tu z tatą. — Kiedy jego twarz poważnieje, próbuję
się nie roześmiać. — Obydwoje wam dziś kibicujemy.
Choć od razu widać, że jest zdumiony, szybko opanowuje się i uśmiecha
się do mnie kpiąco.
— Możesz przekazać Chadowi, że nie potrzebuję jego wsparcia. Nigdy
tak nie było i nigdy nie będzie.
— Nadal nie może pan przeboleć porażki po tylu latach, prawda, panie
trenerze?
Odpowiada lakonicznie:
— Nie wiem, co mi insynuujesz, ale…
— Słyszałam, że próbował pan poderwać moją mamę, a ona pana
spławiła — przerywam mu wesoło. — I niczego nie insynuuję — otwarcie
panu mówię, że był pan frajerem wtedy i jest pan frajerem dzisiaj. —
Wzruszam ramionami. — Mimo tego, co powiedziałam, nadal kibicuję
Harvardowi. Ale, oczywiście, robię to ze względu na Jake’a. Nie pana.
Pedersen mruży oczy, aż przypominają dwie ciemne szpary.
— Nie jesteś taka jak twoja matka — mówi powoli. Nie umiem określić,
czy jest z tego powodu zadowolony, czy nie. — Marie była miłą damą
z Południa. Ty… zupełnie jej nie przypominasz.
Spoglądam w jego zdezorientowane oczy i uśmiecham się blado.
— Chyba wdałam się w ojca.
Po tych słowach ruszam dalej, a moje nogi niosą mnie korytarzem,
podskakując w tym samym rytmie, bo moje szczęśliwe serce rządzi całym
moim ciałem, a ja pragnę tylko patrzeć na lodowisko i krzyczeć do utraty
tchu, gdy facet, którego kocham, będzie wygrywał mecz.
Epilog
Brenna

St. Paul, Minnesota

Ostatnim razem, gdy byłam na Frozen Four, kibicowałam gwiazdorskiej


drużynie taty: Garrettowi Grahamowi, bratu Summer, Deanowi, i dwóm
Johnom — Loganowi i Tuckerowi. A oni wygrali mecz. Oczywiście, byłam
szczęśliwa, ale nie tak ekstatycznie, jak podczas meczu Harvard kontra
Ohio.
Prowadzi Harvard, trzy do jednego. Zostało jeszcze pięć minut.
Strzelenie gola to kwestia sekundy, więc jeszcze wszystko może się
zmienić. Nie mamy pewnej wygranej, więc nie dzielę skóry na
niedźwiedziu. Ale jestem pełna dobrych przeczuć.
Rodzice Jake’a, Lily i Rory, krzyczą entuzjastycznie. Zabawnie ogląda
się mecz hokejowy w ich towarzystwie — Lily zaczerpuje tchu za każdym
razem, gdy cokolwiek dzieje się na lodowisku, dosłownie cokolwiek. Rory
wzdryga się po każdym zderzeniu zawodników i stwierdza: „To będzie
jutro boleć”. Widać, że nie są fanami hokeja. Niewiele wiedzą o zasadach
i wydaje się, że niewiele ich to obchodzi. Ale za każdym razem, gdy Jake
przejmuje krążek, zrywają się na równe nogi i krzyczą ile sił.
Szkoda, że nie ma z nami taty, ale ogląda mecz w swoim domu
w Hastings. Zadzwonił jednak do kogoś z prośbą o przysługę i załatwił nam
prywatną lożę, co oznacza, że przypadły nam najlepsze miejsca na
trybunach… i zacisze, w którym rodzice Jake’a mogą mnie trochę
powypytywać.
W przerwach w grze zadają mi mnóstwo pytań.
Gdzie poznałaś Jake’a?
Od jak dawna jesteście razem?
Wiesz, że przeprowadza się do Edmonton, prawda?
Może też się tam przeniesiesz?
— Możesz zmienić uczelnię — powiedziała jego matka, a na jej twarzy
malowała się tak wielka nadzieja, że niemal się roześmiałam.
Kiedy ponownie zaczęli obserwować grę, zerknęłam na przyjaciółkę
Jake’a, Hazel, i spytałam:
— Zawsze tacy są?
Uśmiechnęła się kpiąco i odpowiedziała:
— Dla nich to dość poważna sprawa. Jake nigdy nie miał prawdziwej
dziewczyny.
Dobrze, nie będę kłamać — robi mi się ciepło na sercu, że jestem
pierwszą dziewczyną Jake’a, która poznała jego rodziców. Hazel się nie
liczy, bo traktują ją jak córkę. I prawdę mówiąc, dziewczyna się stara.
Zapytała mnie o moje zajęcia i zainteresowania, jakby naprawdę chciała
mnie poznać.
Ale nie lubi hokeja, a to zawsze będzie jej minus. Wciąż nie mogę
uwierzyć, że oglądam najważniejszy mecz w męskiej lidze hokeja
uniwersyteckiego wraz z trojgiem ludzi, którzy nie lubią hokeja. Tylko
pomyślcie. Dobrze, że tata cały wieczór przesyła mi esemesy ze swoimi
uwagami na temat meczu, co jest miłe.
Podoba mi się nasza obecna relacja. Jest taka prosta. Poza tym nie
miałam kontaktu z Erikiem od tego wieczoru, gdy pojechaliśmy go
ratować. Tak naprawdę to prawie wcale o nim nie myślałam. W końcu
zostawiam za sobą tę cześć mojego życia i skupiam się na tym, co mnie
czeka.
A to, co widzę przed sobą, robi na mnie niesamowite wrażenie. Oto Jake
mknie po błyszczącej tafli lodowiska. W jednej minucie znajduje się na linii
środkowej z krążkiem, a w następnej już jest przed bramką i wykonuje
strzał.
— GOOOOOL! — krzyczy komentator.
Całą arenę ogarnia szał. Prowadzimy cztery do jednego. Może w końcu
zacznę dzielić skórę na niedźwiedziu. Przynajmniej kawałek. Sprawa
wydaje się przesądzona. Nadchodzi wielka chwila, bo prowadzimy cztery
do jednego i Harvard wygrywa. Mój facet wygrał.
Rodzina Jake’a znów zrywa się na równe nogi i krzyczy. Robię tak samo.
Telefon w kieszeni brzęczy mi chyba z dziesięć razy. Pewnie to tata.
A może Summer, która także została w domu i ogląda mecz z Fitzem
i pozostałymi kolegami, włączając w to Nate’a, który znów się ze mną
przyjaźni. Do diabła, nawet Hollis mógł do mnie napisać. Często ze mną
gada, odkąd uratowałam jego związek z Rupi. Teraz są razem oficjalnie
i wydaje się, że z wielką przyjemnością mówi ludziom o swojej
dziewczynie.
To sprawia, że zastanawiam się, czy tak samo jak Jake, Hollis nie miał
wcześniej nikogo bliskiego. W każdym razie cieszę się, że jest szczęśliwy.
Rupi to wariatka, ale w pozytywnym sensie.
Zegar odlicza czas. Obserwuję go, a czysta radość wypełnia mi gardło,
klatkę piersiową i serce. Jake zasługuje na zwycięstwo. Zasłużył na to, by
zakończyć karierę w college’u tak wielką wygraną. Zagrał dziś genialnie
i wiem, że będzie równie wspaniale grał w Edmonton.
Gdy odzywa się brzęczyk, reszta kolegów z drużyny Jake’a zrywa się
z ławki i rojnie wypada na lodowisko. To istne pandemonium. Chłopcy
szaleją z radości. Nawet Pedersen wydaje się uszczęśliwiony, i to wcale nie
w arogancki, zadufany w sobie sposób. W tej chwili widzę, że Daryl
Pedersen naprawdę kocha swoich zawodników i tę grę. Może gra mniej
czysto niż inni, ale kocha hokej tak samo jak my wszyscy.
Znów odzywa się mój telefon. Kończę ściskać rodziców Jake’a i sięgam
po aparat, by sprawdzić wiadomość. Zakładam, że wysłał ją tata, ale to
powiadomienie z poczty głosowej. Oznacza, że poprzednie wibracje
sygnalizowały przychodzące połączenie. I albo mam halucynacje, albo na
ekranie naprawdę pojawia się nazwa ESPN. Pewnie to telemarketer z jedną
z tych gadek: „Czy twój dostawca telewizji daje ci wszystko, co może
zaoferować ESPN?”.
Ale telemarketer nie zostawiłby wiadomości głosowej. Prawda?
— Przepraszam was na sekundę. — Dotykam ramienia Lily i odchodzę
kilka metrów na bok, by sprawdzić wiadomość.
W chwili, gdy słyszę, kto do mnie dzwonił, prawie mdleję.
— Cześć, Brenno. Tu Georgia Barnes. Wybacz, że dzwonię w sobotni
wieczór, ale pracuję do późna, próbując urządzić sobie nowe biuro.
Chciałam skontaktować się z tobą dzisiaj, bo już od poniedziałku będę
w wirze pracy. Dostałam twój numer od Mischy Yanikova, kierownika
planu z HockeyNet. Ale niech to zostanie między nami, bo nie wiem, czy
wyciągnięcie twojego numeru z dokumentów i przekazanie go konkurencji
było w porządku. To będzie nasz mały sekret.
Serce zaczyna bić mi szybciej. Dlaczego Georgia Barnes do mnie
dzwoni? I co ma na myśli, mówiąc, że urządza sobie nowe biuro?
W ESPN? Czyżby tam teraz pracowała?
Jej następne zdanie rozwiązuje zagadkę.
— Wracając do rzeczy, nie było jeszcze na ten temat informacji w prasie,
ale oficjalnie opuściłam HockeyNet. ESPN złożyła mi ofertę i musiałabym
być głupia, gdybym jej nie przyjęła. Pozwalają mi na zatrudnienie osobistej
asystentki i byłoby mi miło, gdybyś przyszła na rozmowę w sprawie pracy
na tym stanowisku. Jeśli ją dostaniesz, to wiedząc, że wciąż jesteś
w college’u, jesienią będziemy musieli ustalić harmonogram, tak by ci
odpowiadał. Może mogłaby to być forma praktyk lub… Ale za bardzo
wybiegam w przyszłość. Z tego, co wiem, nie radzisz sobie za dobrze
podczas rozmów o pracę i dlatego Mulder cię nie zatrudnił. Ale wydaje mi
się, że wcale nie o to chodziło.
Jej pewny siebie śmiech sprawia, że się uśmiecham.
— Zadzwoń do mnie, kiedy odsłuchasz wiadomość. — Recytuje swój
numer telefonu. — Z przyjemnością zorganizuję ci rozmowę o pracę.
Myślę, że świetnie się sprawdzisz na tym stanowisku. Do usłyszenia.
Trzymaj się.
Wiadomość kończy się, a ja wpatruję się zszokowana w ekran.
— Wszystko w porządku? — U mojego boku pojawia się Hazel.
— Tak. — Parę razy potrząsam głową. — Doskonale.
Doskonale? Nie. Lepiej, niż mogłam sobie wymarzyć. Mam rozmowę
o pracę w ESPN na stanowisku asystentki Georgii Barnes. A Jake właśnie
wygrał mistrzostwa krajowe. Dziś jest najwspanialszy dzień mojego życia.
Teraz chcę tylko zejść na dół, by Jake zobaczył mnie pierwszą, gdy
wyjdzie z szatni. Oficjalnie zostałam jego fanką. Ale nic nie szkodzi, bo on
jest moim fanem. Kibicujemy sobie nawzajem. Jesteśmy dobrzy dla siebie
nawzajem. I nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co szykuje dla nas
przyszłość.
Nota od autorki
Posłuchajcie. Ależ świetnie się bawiłam, pisząc tę książkę! Ostatnim
razem taką frajdę sprawił mi Układ (który wówczas powstawał wyłącznie
dla mojej uciechy i nie zamierzałam go publikować). Brenna i Jake stanęli
mi jak żywi przed oczami, zabierając w dziką, pełną emocji podróż przez
ich życie. Zdradzę wam tajemnicę — w książce pozwoliłam sobie kilka
razy na swobodę w opisywaniu sezonu hokejowej ligi uniwersyteckiej,
przedłużając go i nieco wzbogacając. Wiem dobrze, kiedy grają drużyny
I Dywizji i w jaki sposób zorganizowany jest sezon, więc w książce nie
pojawiają się błędy, a jedynie moje celowe zabiegi :)
Jak zwykle, nie trzymalibyście teraz w rękach tej książki, gdyby nie
praca kilku niesamowitych osób: Edie Danford, która nie tylko jest
redaktorem z najwyższej półki, ale też wywołuje u mnie ataki śmiechu.
Sarina i Nikki, które przeczytały książkę jako pierwsze i dostarczyły
wspaniałych komentarzy.
Aquila Editing, dziękuję za sprawdzenie tekstu (przepraszam za
wszystkie literówki!!).
Connor McCarthy, hokeista uniwersytecki, który ponownie podzielił się
ze mną swoją fachową wiedzą.
Nicole i Natasha, bez których nie przeżyłabym. Słowo.
Nina, moja agentka prasowa i bratnia dusza. Czyli najlepsza
z najlepszych.
Damonza.com, twórcy najcudowniejszej okładki!
Podziękowania dla wszystkich moich przyjaciół, autorów książek, którzy
udostępniali moją nową pozycję i otoczyli mnie miłością i wsparciem —
jesteście wspaniali!
I, oczywiście, dla blogerów, recenzentów i czytelników, którzy
nieustannie rozpuszczają wieści o moich książkach. Jestem niezmiernie
wdzięczna za waszą miłość i dobre słowo. Dzięki wam mam powód, by
dalej pisać te zwariowane historie <3
Kocham was
Elle

You might also like