Professional Documents
Culture Documents
Ryzyko - Elle Kennedy
Ryzyko - Elle Kennedy
Ryzyko
Tytuł oryginału
The Risk
ISBN 978-83-8202-055-7
Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020
Redakcja
Adriana Staniszewska
Wydanie 1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodnym (watermark).
1
Rozdział pierwszy
Brenna
Hej, B. Cudownie się z tobą spędza czas, ale muszę się wycofać na
chwilę. Przynajmniej do zakończenia play-offów. Wiesz, muszę się skupić na
grze. Zadzwonię do ciebie, gdy wszystko się uspokoi, dobrze? xo
Zwykle nie tracę nad sobą panowania. Nigdy nie dręczył mnie niepokój
i tak naprawdę nic mnie nie przeraża, nawet mój ojciec, który jest znany
z tego, że jednym spojrzeniem potrafi doprowadzić dorosłych mężczyzn do
płaczu. To nie jest metafora — raz byłam tego świadkiem.
Ale tego ranka pocą mi się dłonie i boli mnie brzuch, a wszystko przez
dyrektora HockeyNet, Eda Muldera, który od początku robi na mnie złe
wrażenie. Ten wysoki, łysy i przerażający mężczyzna zaraz po uściśnięciu
mi ręki zapytał, dlaczego taka śliczna dziewczyna jak ja stara się o pracę za
kamerą, a nie przed.
Staram się nie marszczyć brwi, słysząc tę seksistowską uwagę. Jeden
z asystentów nauczycieli w Briar, Tristan, który kiedyś odbywał tu staż,
ostrzegł mnie, że Mulder jest kompletnym idiotą. Ale też zdradził mi, że
żaden ze stażystów nie podlega mu bezpośrednio, co oznacza, że pomijając
rozmowę o pracę, nie będę mieć z nim do czynienia. Jest jedyną
przeszkodą, którą muszę pokonać, by zdobyć złoty medal stażystki.
— Hm, jak napisałam w liście motywacyjnym, docelowo chciałabym
występować w studiu jako analityk lub dziennikarz, ale mam nadzieję, że
zdobędę także doświadczenie od zaplecza. Kończę studia na kierunku
media i dziennikarstwo w Briar, jak pan już zapewne wie. W następnym
roku zatrudnię się w…
— To nie jest płatny staż — przerywa mi. — Jesteś tego świadoma?
Zbija mnie z tropu. Kiedy zaciskam ręce, czuję, jakie są śliskie, więc
kładę je na kolanach.
— Och. Hm, tak, jestem świadoma.
— To dobrze. Zauważyłem, że mężczyźni zwykle pojawiają się tu,
znając warunki, kobiety zaś często oczekują wynagrodzenia.
Przechodzi od zawoalowanego seksizmu do obscenicznie otwartej
postawy. Komentarz ten nie ma sensu. W ogłoszeniu o pracę na stronie
HockeyNet wyraźnie było napisane, że jest to bezpłatny staż. Dlaczego
więc mężczyźni mieliby spodziewać się jednego, a kobiety czegoś zupełnie
innego? Czy on sugeruje, że kobiety nie czytają właściwie ogłoszeń?
A może wcale nie potrafimy czytać?
Czuję, że poci mi się kark. Znalazłam się na zupełnie nieznanym mi
terenie.
— Zatem, Brendo, opowiedz mi coś o sobie.
Przełykam ślinę. Zwrócił się do mnie: Brendo. Czy powinnam go
poprawić?
Oczywiście, że tak. Do diabła z nim. Jesteś od niego lepsza. Pewna siebie
Brenda — to jest, Brenna — unosi swoją cudowną głowę.
— Mam na imię Brenna — odpowiadam gładko — i wydaje mi się, że
będę tu pasować. Po pierwsze i najważniejsze, uwielbiam hokej. Jest…
— Twoim ojcem jest Chad Jensen. — Porusza szczęką, a ja zdaję sobie
sprawę z tego, że żuje gumę. Ma facet klasę.
Odpowiadam ostrożnie.
— Tak, to prawda.
— Trener, który wygrywa mistrzostwa. Kilka razy triumfował we Frozen
Four, prawda?
Potakuję.
— Jest świetnym trenerem.
Mulder zgadza się ze mną.
— Musisz być z niego dumna. Co określiłabyś jako swoją największą
zaletę, poza posiadaniem sławnego ojca?
Staram się zignorować szyderczą nutę pobrzmiewającą w jego pytaniu
i odpowiadam:
— Jestem bystra. Myślę logicznie. Potrafię działać pod presją. A przede
wszystkim szczerze kocham ten sport. Hokej jest…
Ale on już mnie nie słucha.
Przeniósł spojrzenie na ekran komputera, wciąż przeżuwając gumę jak
koń międlący otręby. Na oknie za plecami Muldera odbija się rozmazany
obraz z jego monitora… czy to ustawienie drużyny z menedżera hokeja? To
jest chyba strona menedżera ESPN.
Nagle zerka na mnie.
— Za kim jesteś?
Marszczę czoło.
— Za drużyną z college’u czy…
— NHL — przerywa mi z niecierpliwością. — Komu kibicujesz,
Brendo?
— Brenno — odpowiadam przez zaciśnięte zęby. — I, oczywiście,
kibicuję Bruinsom. A pan?
Mulder parska głośno.
— Oilersom. Jestem na wskroś Kanadyjczykiem.
Udaję zainteresowanie.
— Och, to interesujące. Pochodzi pan z Edmonton?
— O tak. — Jego wzrok ponownie kieruje się na ekran. Mówi
nieobecnym tonem: — Co określiłabyś jako swoją największą słabość, poza
posiadaniem sławnego ojca?
Tłumię gniewną odpowiedź.
— Czasem bywam niecierpliwa — wyznaję, bo trudno, żebym w czasie
tej beznadziejnej rozmowy mówiła o tym, jak wielką moją słabością jest to,
że za bardzo się przejmuję albo za ciężko pracuję. Ble.
Uwagę Muldera ponownie przyciąga drużyna z menedżera hokejowego.
W przestronnym biurze zapada cisza. Zirytowana, wiercę się na krześle
i wpatruję w szklaną gablotkę przy ścianie. Znajdują się w niej wszystkie
nagrody, które zdobyła stacja w czasie swojego istnienia, wraz
z podpisanymi przez zawodowych graczy pamiątkami. Zauważam, że jest
wśród nich wiele gadżetów Oilersów.
Na przeciwległej ścianie dwa wielkie ekrany pokazują różne programy:
NHL wyświetla powtórki najlepszych akcji z weekendu, a Top Ten wylicza
najbardziej dynamiczne sezony debiutantów wszech czasów. Szkoda, że bez
głosu. Przynajmniej wtedy mogłabym posłuchać czegoś ciekawego, kiedy
tak siedzę, ignorowana.
Moja frustracja powoli rośnie i ściska mnie za gardło. Dyrektor nie
zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Albo jest najgorszym rekruterem na
świecie, a do tego bezczelnym palantem, albo nie traktuje poważnie mojej
kandydatury na to stanowisko.
A może jest jeszcze jedna odpowiedź: wszystko razem.
Tristan się mylił. Ed Mulder to nie palant, tylko sukinsyn, jakich mało.
Niestety, dobre staże w wielkich sieciach takich jak HockeyNet nie zdarzają
się często. Na rynku nie ma wielkiego wyboru. A ja nie jestem aż tak
naiwna, by sądzić, że Mulder jest szczególnym przypadkiem. Kilku moich
wykładowców, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, ostrzegło mnie, że
dziennikarstwo sportowe nie jest przyjazne dla kobiet.
W czasie mojej kariery nieraz będę musiała stawiać czoło mężczyznom
takim jak Mulder. Jeśli stracę panowanie nad sobą i wybiegnę z biura, nie
pomoże mi to w osiągnięciu celu. Mulder może jedynie „udowodnić” sobie
w swojej mizoginistycznej głowie, że ma rację, bo kobiety są zbyt
emocjonalne, zbyt słabe i nie są w stanie przeżyć na arenie sportowej.
— Czyli — odchrząkuję — jakie miałabym obowiązki, jeśli dostałabym
ten staż? — Znam już odpowiedź, bo nauczyłam się właściwie ogłoszenia
na pamięć, nie wspominając o przesłuchaniu godnym CIA, które
przeprowadziłam na osobie asystenta wykładowcy, Tristanie. Ale równie
dobrze mogę zadać kilka pytań, widząc, że Mulder nie jest zainteresowany
oddaniem przysługi.
Unosi głowę.
— Mamy trzy miejsca dla stażystów w dziale produkcji. Jestem szefem
tego działu.
Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie odpowiedział na
moje pytanie. Biorę wdech, by się uspokoić.
— A obowiązki?
— Bardzo intensywne — odpowiada. — Będziesz musiała montować
najlepsze fragmenty meczów, przygotowywać pakiety klipów, pomagać
w tworzeniu teaserów i nagrań montażowych. Będziesz chodzić na
spotkania produkcyjne, planować pomysły na historie… — milknie,
klikając kilka razy myszką.
To doskonała praca dla mnie. Chcę jej. Potrzebuję jej. Zagryzam policzek
od środka, zastanawiając się, jak mogę uratować tę katastrofalną rozmowę.
Nie dostaję jednak na to szansy. Ktoś puka głośno do drzwi. Otwierają
się, zanim Mulder zdąży odpowiedzieć. Do biura wpada mężczyzna
z niechlujną brodą i wyrazem podekscytowania na twarzy.
— Roman McElroy właśnie został aresztowany za przemoc domową!
Mulder podrywa się ze swojego skórzanego fotela.
— Chyba sobie, kurwa, żartujesz.
— W internecie aż huczy, bo wrzucono film z tego zdarzenia. Nie z bicia
żony, ale z aresztowania.
— Czy jakaś inna stacja już się tym zajęła?
— Nie. — Brodacz podskakuje jak dzieciak w sklepie z zabawkami,
a nie może mieć mniej niż pięćdziesiąt pięć lat.
— Którzy prezenterzy są dostępni? — dopytuje Mulder w drodze do
drzwi.
— Georgia właśnie przyjechała…
— Nie — przerywa mu szef. — Nie Barnes. Będzie chciała nadać temu
jakiś bzdurny feministyczny wydźwięk. Kto jeszcze?
Zagryzam wargę, by powstrzymać się od gniewnej odpowiedzi. Georgia
Barnes to jedna z dwóch analityczek w HockeyNet i jest niesamowita. Jej
spostrzeżenia są pierwszej klasy.
— Kip Haskings i Trevor Trent. Ale właśnie prowadzą program na żywo.
„Piątkową piątkę”.
— Walić „Piątkową piątkę”. Niech Gary napisze jakiś skrypt, a potem
Kip i Trevor przedyskutują go do bólu i rozłożą na części film
z aresztowania, klatka po klatce. Chcę cały program na temat tego
zdarzenia z McElroyem. — Mulder zatrzymuje się nagle w drzwiach,
przypominając sobie o moim istnieniu. — Dokończymy to w poniedziałek.
Otwieram usta.
— Przepraszam, co takiego?
— Wróć w poniedziałek — warczy. — Teraz musimy zająć się tym
wyjątkowym wydarzeniem. Wiadomości nie będą czekać, Brendo.
— Ale…
— Poniedziałek, dziewiąta rano — mówi i znika.
Wpatruję się z niedowierzaniem w puste drzwi. Co tu się, do diabła,
stało? Najpierw zaczął rozmowę od kilku seksistowskich uwag, potem nie
słuchał ani jednego słowa, które wypowiedziałam, a teraz zostawia mnie
w samym środku rozmowy? Rozumiem, że informacja o tym, że zawodowy
hokeista zostaje oskarżony o bicie żony, jest sensacją, ale… nie mogę
wrócić w poniedziałek. Mam zajęcia. Tristan ostrzegał mnie przed
Mulderem, lecz ten człowiek okazał się jeszcze gorszy, niż myślałam.
Z gniewem zabieram torebkę i płaszcz, a potem wstaję. Pieprzyć to. Nie
wracam w poniedziałek. Nie pozwolę, by ten dupek…
„Wymarzony staż” — przypominam sobie, a potem w myślach
powtarzam te słowa raz po raz. ESPN i HockeyNet są dwiema
największymi sieciami sportowymi w kraju. A ESPN nie prowadzi żadnego
naboru.
Czyli…
Chyba opuszczę zajęcia w poniedziałek.
Rochelle, urocza blond recepcjonistka Muldera, unosi wzrok znad biurka,
kiedy do niej podchodzę. Oficjalnie przekładam termin rozmowy o pracę,
a potem wychodzę z budynku HockeyNet z nieprzyjemnym uczuciem
w brzuchu.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie pada, więc zamawiam ubera
i stoję na zewnątrz, przy krawężniku. Czekając, dzwonię do kuzynki.
— Hej — mówię, kiedy Tansy odbiera telefon. — Moja rozmowa o pracę
już się skończyła.
— Tak szybko?
— Tak.
— Jak ci poszło?
— To była kompletna katastrofa. Opowiem ci o niej później. Właśnie
zamówiłam ubera. Czy mogę podjechać do twojego akademika? —
Planowałam spędzić czas samotnie, gdy Tansy będzie na zajęciach.
— Tak, zostawiłam klucz u gospodyni. Mieszka w pokoju 404. Najpierw
zapukaj do niej i weź klucz. Ja mieszkam w 408.
— Świetnie. — Zerkam na wysoki biurowiec, z którego właśnie
wyszłam. Budynek pyszni się lśniącymi oknami, szklanym lobby i wielkim
biało-czerwonym logo HockeyNet. Nie mogę powstrzymać się od
westchnienia. — Mam nadzieję, że jesteś gotowa na to, by dziś wieczorem
się upić, bo muszę zapomnieć o tej rozmowie.
— Ależ cię nienawidzę. Jak ci się zawsze udaje wyglądać tak dobrze,
nawet gdy się o to nie starasz? — biadoli Tansy późnym wieczorem.
Siedzimy w jej mieszkaniu w Walsh Hall, jednym z akademików Boston
College. Tansy dzieli je z trzema innymi dziewczynami i zajmuje pokój
z Aishą, która wyjechała na weekend do rodziców mieszkających
w Nowym Jorku. Aisha jest moją bratnią duszą, bo zamieniła swoje biurko
w toaletkę. Zrobiłabym to samo z biurkiem w domu, gdybym je miała.
Zawsze wolałam odrabiać lekcje rozciągnięta na łóżku lub kanapie.
Uśmiecham się szeroko do odbicia Tansy w wielkim lustrze Aishy,
a potem dalej maluję tuszem górne rzęsy.
— Nakładam makijaż — przypominam jej. — Czy to nie oznacza, że się
staram?
Chrząka z irytacją.
— Nazywasz to makijażem? Nałożyłaś kroplę podkładu i trochę tuszu.
To się nie liczy jako makijaż.
— I szminkę — przypominam jej.
— I szminkę — przyznaje. Przewraca oczami, patrząc na mnie. —
Wiesz, że na tym wielkim, pięknym świecie istnieją inne kolory poza
czerwienią, prawda?
— Czerwień to mój kolor. — Wydymam w jej stronę wargi, a potem
posyłam całusa. — Przyjaciółka z Briar twierdzi, że to mój znak firmowy.
— Rzeczywiście tak jest. Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie miałaś
czerwonych ust. Może rano, w Boże Narodzenie? — Milknie na chwilę. —
Nie, czekaj, tamtego dnia obydwie miałyśmy czerwoną szminkę. Pasowała
do naszych czapek mikołajowych. Ja jednak wyglądałam okropnie. Nie
mogę sobie pozwolić na czerwone usta.
— Obie mamy przecież taką samą cerę, Tans. Oczywiście, że możesz
malować usta na czerwono.
— Nie, mam na myśli to, że trzeba mieć odpowiedni styl. Musisz być
pewna siebie, by nosić czerwień.
Nie myli się. Taki wygląd wymaga pewności siebie. Co za ironia, bo
właśnie czerwona szminka mi ją daje. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale
czuję się niezwyciężona, gdy maluję nią usta.
— Mogę ci pożyczyć nieco mojej pewności siebie, jeśli chcesz —
proponuję.
Tansy marszczy nos, uśmiechając się szeroko. Światło pada na srebrny
ćwiek w jej nozdrzu, który wydaje się iskrzyć.
— Ojej, dzięki, Bee. Wiedziałam, że z jakiegoś powodu jesteś moją
ulubioną kuzynką.
— Cóż, pozostali niezbyt zasługują na ten honor. Leigh i Robbie za dużo
gadają o religii. Że nie wspomnę o Alex.
Obie się krzywimy. Alex jest córką naszego wuja, Billa.
Nieprawdopodobnie potrafi człowieka zirytować.
Słyszę dźwięk przychodzącej wiadomości.
— Hej, możesz to sprawdzić? — Zostawiłam telefon na biurku Tansy,
a ona siedzi bliżej niego.
Sięga ręką nad łóżkiem.
— Ktoś o inicjałach GB pisze, że za tobą tęskni. Użył chyba ze sto „i”
oraz pięciu, nie, sześciu emotikonek z serduszkiem. Ooo, na dodatek to
czerwone serce. To znaczy, że mówi poważnie. Kim jest GB i dlaczego
o nim nie wspomniałaś?
Parskam śmiechem.
— GB oznacza Greenwich Barbie. Tak nazywam swoją przyjaciółkę,
Summer. To seksowna bogata dziewczyna z Connecticut.
— Kłamczucha. Nigdy nie słyszałam, żebyś wspominała o Summer —
wypomina mi Tansy.
— Przeniosła się do Briar na początku stycznia. — Wsuwam szczoteczkę
od tuszu do rzęs z powrotem do pojemnika i zakręcam. — Ta laska jest
szalona, ale w fajny sposób. Zabawna dziewczyna. Zawsze gotowa do
imprezowania. Nie mogę się doczekać, aż się wreszcie poznacie.
— Widzimy się w ten weekend?
— Niestety nie. Spełnia swój obowiązek i jutro wieczorem kibicuje
swojemu chłopakowi z Briar w półfinałach. Grają przeciwko Yale. Jej
chłopak należy do drużyny hokejowej.
— Czemu za tobą tęskni?
— Nie widziałyśmy się od ostatniego weekendu. I, tak, wiem, że tydzień
to niezbyt długo, ale według Summer minęło całe dziesięciolecie. Jest
melodramatyczna.
Mój telefon znów się odzywa.
— Widzisz, co mam na myśli? — chichoczę, wsuwając tusz do rzęs
i szminkę do małej kosmetyczki, którą ze sobą przyniosłam. — Czy możesz
podać mi telefon? Jeśli jej nie odpiszę, może dostać ataku paniki.
Tansy sprawdza ekran. Jej ramiona lekko sztywnieją.
— To nie Summer — informuje mnie.
Marszczę brwi.
— Dobrze. Kto to jest?
Zapada długa chwila ciszy. Coś się zmienia i nagle między nami rodzi się
napięcie.
Tansy wpatruje się we mnie uważnie.
— Dlaczego nie powiedziałaś mi, że wciąż masz kontakt z Erikiem?
Rozdział piąty
Brenna
Pojawia się we mnie tak silne napięcie, że moje ramiona stają się twarde
jak kamień, a kręgosłup zamienia się w żelazny pręt. A mimo to moje palce
są niczym galareta. Zaczynam się trząść. Na szczęście już skończyłam
malować rzęsy, bo inaczej uszkodziłabym sobie oko.
— Eric przysłał wiadomość? — Martwię się tym, jaka słabość brzmi
w moim głosie. — Co w niej jest?
Tansy rzuca mi telefon. Natychmiast spoglądam na wiadomość. Jest
krótka.
*
Wczesnym rankiem następnego dnia wybieram się na spotkanie
z rodziną. Najpierw muszę odbyć krótką podróż linią Red Line, a potem
nieco dłuższą — linią Newburyport/Rockport, czyli całą drogę do
Gloucester. Dotarłbym szybciej, gdybym pożyczył samochód od Westona
i pojechał na wybrzeże, ale nie mam nic przeciwko podróży pociągiem.
Kosztuje mniej niż wlanie benzyny do mercedesa. Poza tym mam chwilę na
refleksję i psychiczne przygotowanie się do dzisiejszego meczu.
Cały nasz sezon zależy od tego meczu.
Jeśli przegramy…
Nie przegrasz.
Słucham zdecydowanego głosu w mojej głowie, odwołując się do
pewności siebie, którą budowałem od czasów, gdy grałem w hokeja w lidze
Pee Wee. Nie ma wątpliwości, że od najmłodszych lat miałem talent. Ale
talent i możliwości nic by nie znaczyły bez dyscypliny i porażek. Musisz
ponosić porażki, by móc potem wygrywać i osiągać rezultaty.
Przegrywałem już mecze, które liczyły się w rankingach i przy zdobywaniu
trofeów. Przegrana nie powinna niszczyć twojej pewności siebie. On ma ją
zbudować.
Ale dzisiaj nie przegramy. Jesteśmy najlepszą drużyną w naszej
konferencji, a może nawet w całym kraju.
Pociąg wjeżdża na stację około dziewiątej, a ponieważ dziś rano nie
padało, postanawiam przespacerować się do domu, zamiast wzywać ubera.
Wdycham rześkie wiosenne powietrze, czując znajomy zapach soli, ryb
i wodorostów. Gloucester to miasteczko rybackie, najstarszy port
w hrabstwie, co oznacza, że co kilka kroków można natknąć się na latarnię
morską, statek czy cokolwiek innego, co jest związane z morzem. Mijam
kolejne trzy domy, których frontowe drzwi zdobi kotwica.
Dwupiętrowy dom, w którym dorastałem, przypomina pozostałe budynki
stojące wzdłuż wąskich ulic. Ma białą elewację, spadzisty dach i śliczny
ogródek, o który mama dba z wielką pieczołowitością. Ogród rozciągający
się z tyłu domu robi jeszcze większe wrażenie i świadczy o tym, że mama
ma rękę do roślin. Dom jest niewielki, ale mieszkaliśmy w nim tylko we
trójkę, więc zawsze mieliśmy więcej przestrzeni, niż nam było potrzebne.
Kiedy zbliżam się do werandy, dzwoni mój telefon. To Hazel.
Zatrzymuję się, by odebrać, bo dziś po południu ma przyjechać na mecz.
— Hej — witam ją. — Nadal masz zamiar pojawić się później
w Cambridge?
— Nie ma mowy. Umrę, nim zdradzę swoją uczelnię.
— Och, zamknij się. Nawet nie lubisz hokeja. Przychodzisz jako
przyjaciółka, a nie fanka.
— Wybacz, jasne, że się pojawię. Tylko że udawanie, jakimi jesteśmy
zażartymi rywalami, sprawia mi tyle radości. Wiesz, zakazany związek.
Cóż, przyjaźń — poprawia się.
— Nie ma nic niestosownego w naszej przyjaźni. Wszyscy wiedzą, że
jesteś moją najlepszą przyjaciółką, i nikogo to nie obchodzi.
Na chwilę zapada cisza.
— To prawda. Co teraz porabiasz? Jeśli chcesz, mogę podjechać
wcześniej do ciebie i dotrzymać ci towarzystwa aż do meczu.
— Właśnie wchodzę do domu rodziców. Mama przygotowuje specjalne
śniadanie z okazji meczu.
— Ojej, szkoda, że mi nie powiedziałeś. Pojechałabym z tobą.
— Jasne. Musiałabyś wtedy wstać przed ósmą. W sobotę.
— Z pewnością bym to zrobiła — protestuje.
— „Świat nie istnieje przed dziewiątą rano”. To twoje słowa, Hazel —
chichoczę.
— Co robimy później, by uczcić twoje zwycięstwo? Oooch, a może
elegancki obiad?
— Może? Chłopcy z pewnością będą jednak chcieli wyjść
i poimprezować. A ja muszę się pojawić gdzieś około dziesiątej. Możesz ze
mną pójść, jeśli chcesz.
— To zależy, co to jest.
— Pamiętasz Danny’ego Novaka? Jego zespół gra dziś w mieście. To ich
pierwszy występ, więc obiecałem, że się pojawię. — Danny był w mojej
drużynie w szkole średniej. Posługiwał się kijem jak mało kto i wykorzystał
tę zręczność do nauki gry na gitarze. Nigdy nie mógł się zdecydować, co
kocha bardziej: hokej czy muzykę.
— Jaki rodzaj muzyki grają?
— Metal.
— Fuj. Co za porażka — wzdycha Hazel. — Dam ci znać później, ale na
ten moment mówię nie.
Śmieję się pod nosem.
— Do zobaczenia później, okej?
— Jasne. Pozdrów ode mnie rodziców.
— Tak zrobię.
Rozłączam się i wchodzę przez niezamknięte frontowe drzwi.
W niewielkim korytarzu rzucam kurtkę hokejową na metalowe wieszaki na
ubrania, które mają kształt — czegóż by innego — kotwic.
— Mamo? — wołam, rozwiązując sznurówki butów.
— Cześć, skarbie! Tutaj jestem! — Jej powitanie słychać z kuchni, skąd
dociera do mnie również niezwykle nęcący aromat.
Mój brzuch burczy niczym niespokojny niedźwiedź. Czekałem na to
śniadanie cały tydzień. Niektórzy faceci nie lubią objadać się przed
meczem, ale ze mną jest inaczej. Gdybym nie zjadł porządnego śniadania,
czułbym się ospale i źle.
Odnajduję mamę w kuchni, przy palnikach, z czerwoną łopatką w dłoni.
Mój głód jeszcze się wzmaga. O kurczę. Robi francuskiego tosta. I bekon.
I czy ja widzę kiełbaskę?
— Hej. Wygląda fantastycznie. — Pochylam się nad nią i całuję ją
w policzek. Potem unoszę brwi. — Ładne kolczyki. Nowe?
Mama unosi wolną rękę i przesuwa między kciukiem a palcem
wskazującym błyszczącą perłę, tkwiącą w płatku prawego ucha.
— Czyż nie są piękne? Twój ojciec zrobił mi pewnego dnia
niespodziankę! Jeszcze nigdy nie miałam tak wielkich pereł.
— Tata się spisał. — Rory Connelly zna sekret udanego małżeństwa.
Szczęśliwa żona równa się szczęśliwe życie. A nic nie uszczęśliwia mojej
matki bardziej od błyskotek.
Obraca się ku mnie. Z włosami ściągniętymi do tyłu i związanymi
w kucyk oraz z policzkami zaczerwienionymi od ciepła kuchenki wygląda
na znacznie młodszą niż jest, choć ma pięćdziesiąt sześć lat. Rodzice
powitali mnie na świecie, gdy mieli po trzydzieści kilka lat, więc wciąż
nazywa siebie „starą mamą”. Ale zdecydowanie na taką nie wygląda.
— Przy okazji, Hazel cię pozdrawia. Właśnie z nią rozmawiałem.
Mama klaszcze radośnie w ręce.
— Och, przekaż jej, że za nią tęsknię. Kiedy pojawi się z wizytą u nas
w domu? Nie przyjechała na wakacje.
— Nie, w tym roku była u mamy. — Rodzice Hazel rozwiedli się kilka
lat temu. Jej tata wciąż mieszka w Gloucester, a mama przeniosła się do
Vermont, więc Hazel spędza u nich wakacje na zmianę. — Przyjdzie dziś
na mecz. A wy?
— Obawiam się, że nie. Tata nie zdąży wrócić na czas do domu, a wiesz,
jak nie lubię sama jeździć autostradą.
Ukrywam rozczarowanie. Rodzice nigdy nie angażowali się w moją
karierę hokejową. Tata zawsze był zbyt zajęty pracą, by przyjść na
którykolwiek z moich meczów, a mama zwyczajnie nie była
zainteresowana. Kiedy byłem mały, raniło to moje uczucia. Widziałem
rodziny wszystkich moich przyjaciół na trybunach, a mojej nie było
w zasięgu wzroku. Czułem wtedy zawiść.
Ale to nie ma znaczenia. Jest jak jest. Takie mam też nastawienie do
większości rzeczy. Nie możesz zmienić przeszłości, nie płacz nad
teraźniejszością, nie przejmuj się przyszłością. To nie ma sensu.
— Cóż, spróbuj przyjechać chociaż na finał, jeśli się dostaniemy, dobrze?
— mówię lekkim tonem.
— Oczywiście. A teraz przestań wisieć nade mną i usiądź na krześle,
supergwiazdo. Ja się wszystkim zajmę.
— Pozwól mi przynajmniej nakryć do stołu — oponuję, próbując wyjąć
talerze z szafki.
Uderza mnie lekko po rękach.
— Nie. Siadaj — nakazuje. — To może ostatni raz, kiedy będę mogła
podać ci jedzenie, zanim wokół ciebie pojawią się ludzie gotowi ci
usługiwać.
— Nie, nigdy tak nie będzie.
Popełniłem błąd i pokazałem rodzicom wstępną umowę z NHL. Kiedy
zobaczyli, ile będę wkrótce zarabiał (nie wspominając o premiach za
wyniki, do wliczenia których mój agent przekonał klub), prawie ich
zamurowało. Nie umiem przewidzieć, jaka to będzie dokładnie kwota, ale
wartość mojego kontraktu wynosi około dwóch milionów, co jak na
nowicjusza jest z pewnością wysoką stawką.
Według mojego agenta tyle właśnie oferuje się „potencjalnym
supergwiazdom”. Do cholery, ależ te słowa napompowały mi ego. Mojej
mamie też się spodobały, bo teraz tylko tak mnie nazywa. Supergwiazda.
— Nie chcę mieć służby. — Ale śmieję się pod nosem i mimo to siadam,
bo jeśli chce mnie dziś rozpieszczać, to dlaczego nie? Po części ma rację.
W następnym roku trafię do Edmonton i będę odmrażał sobie jaja podczas
kanadyjskich zim. I tęsknił za sobotami w Gloucester, spędzanymi
z rodzicami.
— Przy okazji, gdzie jest tata?
— W pracy, na miejscu budowy — odpowiada mama, wyłączając palnik.
— W sobotę? — mimo wszystko nie dziwię się. Tata jest inspektorem
w firmie budowlanej specjalizującej się w budowie mostów i tuneli,
realizującej zwykle kontrakty dla miasta. A takie kontrakty to napięte
harmonogramy i mnóstwo biurokracji, to zaś oznacza, że tata zawsze
znajduje się pod ogromną presją.
To ten rodzaj pracy, przez który ludzie dostają zawału — i to dosłownie.
Kilka lat temu przeżył atak serca na placu budowy mostu. Bardzo się
wystraszyliśmy z mamą. Jestem zdziwiony, że pozwolili mu wrócić do
pracy, ale pewnie nie miał wyboru. Jeszcze sporo mu zostało do emerytury.
— Wczoraj pojawił się tam problem — wyjaśnia mama. — Nie pytaj
mnie jaki, wiesz, że przestaję go słuchać, kiedy zaczyna opowiadać
o mostach. Wiem tyle, że nastała krytyczna faza i muszą skończyć przed
zimą, a istnieje ryzyko, że nie dotrzymają terminów, bo kilka osób z załogi
zachowuje się jak, cytuję: „jebani kretyni”.
Parskam śmiechem. Ojciec ma niewyparzony język.
— Na pewno wszystko będzie dobrze — zapewniam ją. — Tata
doskonale sobie radzi z ludźmi. I bardzo mu się to podoba, więc są same
korzyści.
Mama zaczyna przenosić tace do wielkiego cedrowego stołu, który
zrobiłem z tatą pewnego lata, kiedy byłem dzieckiem. Próbuję nabić
kawałek francuskiego tosta na widelec, ale ona uderza mnie w dłoń.
— Poczekaj, aż przyniosę wszystko. Ale prawdę mówiąc, nie jestem
pewna, czy zarządzanie załogą wciąż mu daje satysfakcję. Jest już
zmęczony, kochanie. Od dawna wykonuje przecież tę pracę.
Kładzie na blacie stos posmarowanych masłem tostów ryżowych.
— Ale opowiadaj o sobie! Czy kiedyś przyprowadzisz do domu sam-
wiesz-kogo?
Udaję głupka.
— Sam-wiesz-kogo? Szczeniaka? Samochód?
— Dziewczynę, Jake. Potrzebujesz dziewczyny — fuka mama.
— Och, naprawdę? Naprawdę? — Nie mogę się powstrzymać od
drażnienia jej. Od jakiegoś czasu rodzice wciąż komentują mój kawalerski
stan. Świetnie
— Tak — stwierdza zdecydowanie mama. — Potrzebujesz. Potrzebujesz
miłej, wspierającej cię dziewczyny. Takiej jak Hazel — wciąż nie mogę
zrozumieć, dlaczego nie umawiasz się z Hazel. Doskonale do ciebie pasuje!
Hazel jest zawsze pierwszą kandydatką, którą mama wymienia.
— Nie zamierzam umawiać się z Hazel — odpowiadam, jak już
mówiłem chyba z tuzin razy. — Nie jestem nią zainteresowany w taki
sposób.
— Dobrze, więc umawiaj się z kimś innym.
Mama zawsze ma tę drugą opcję: kogoś innego. Nie może się doczekać,
aż się ustatkuję.
Ale w tej chwili to nie wchodzi w grę.
— Nie chcę — odpieram, wzruszając ramionami. — Moim priorytetem
jest obecnie hokej.
— Hokej był twoim priorytetem, odkąd skończyłeś pięć lat! Nie sądzisz,
że nadszedł czas na nowe priorytety?
— Nie.
Potrząsa głową z dezaprobatą.
— Jake, chodzisz do college’u. Jesteś młody i przystojny, a ja nie chcę,
byś pewnego dnia cofnął się myślami do tego momentu w swoim życiu
i żałował, że nie miałeś kogoś wyjątkowego, z kim mogłeś go dzielić.
— Niczego nie żałuję, mamo. Nigdy nie żałowałem.
Chociaż, jeśli mam być całkiem szczery, czegoś mi jednak trochę szkoda.
Nie mogę pozbyć się poczucia winy z powodu wtrącenia się między
Brennę a McCarthy’ego. Pewnie, nie byli przecież zaręczeni i nie mieli
zamiaru się pobrać, ale ona ma rację — rzeczywiście poprosiłem go, by ją
rzucił. To było słabe z mojej strony. Ja też nie chciałbym, żeby ktoś
decydował o moim życiu osobistym.
Miałem nadzieję, że poczucie winy zniknie, ale tak się nie stało.
Dręczyło mnie zeszłej nocy i wciąż dokucza mi rano.
Dzień meczu, napomina mnie surowy głos.
Jasne. Teraz liczy się tylko dzisiejszy mecz z Princeton. Musimy wygrać.
Wygramy.
Nie ma innej opcji.
Rozdział ósmy
Brenna
Ja: Fajnie.
On: Nie zapytasz mnie, jakie filmy kręcę? ;)
Ja: Chyba już się zorientowałam.
Chociaż nie zaczął jeszcze gadać jak palant, dzieli go od tego niewiele,
więc ucinam rozmowę, pisząc: Wybacz, nie jestem zainteresowana
aktorstwem.
Moje marzenie umarło. Bulldozer wymyka mi się z rąk. Czuję, jak puls
przyspiesza mi ze złości, a ja siadam na skraju łóżka Tansy. Po prostu brak
mi słów. Kuzynka Tansy oficjalnie zajęła miejsce kuzynki Alex. Wszyscy
się zgodzą, że nie ma nikogo gorszego od niej. Nic tego nie przebije.
Absolutnie nic.
Ręce mi drżą, gdy jej odpisuję.
Ja: Żartujesz sobie?
Tansy: Tak mi przykro. To były dla nas dwa stresujące dni. Lamar uważa,
że dla naszego związku będzie lepiej, jak dzisiejszy wieczór spędzimy tylko
we dwoje. Zostaniemy w domu, obejrzymy film i postaramy się odbudować
naszą więź.
Ja: Nie, niedobrze. I nie zawracaj sobie głowy klubem. Zostań u Lamara
— najwyraźniej tym chcesz się zająć dziś wieczorem, a ja nie mam ochoty
spędzać czasu z kimś, kto nie chce go spędzać ze mną. Mam inne plany, T.
Mam innych przyjaciół w mieście, więc ciesz się swoim wieczorem. Może
spotkamy się jutro rano.
*
Moja lśniąca sukienka i ja w końcu trafiamy do niewielkiego miejsca
z muzyką w pobliżu Fenway Park. Na początek zaglądam do kilku barów.
Zwykle nie mam problemu z samotnym wyjściem do miasta i rozmową
z nieznajomymi, ale dziś mam tak kiepski nastrój, że krzywię się na widok
każdej osoby, mężczyzny czy kobiety, która do mnie podchodzi. Nie mam
ochoty na migdalenie się ani na rozmowę. Chcę, by wszyscy dali mi spokój.
Stwierdzam w końcu, że potrzebuję miejsca, gdzie muzyka gra tak
głośno, że odstraszy wszystkich chętnych.
Bulldozer pasuje do tego opisu, ale straciłam już ochotę na taniec. Chcę
tylko zamówić drinka i zatopić się w milczeniu. A raczej zatopić się
w ogłuszającej heavymetalowej muzyce, bo miejsce, do którego trafiłam,
gości dziś metalową kapelę. Doskonale.
W klubie jest jedna główna sala, ale na tyle duża, by pomieścić wąską
scenę i niewielki parkiet. Kilka wysokich stołów dosunięto do ściany
z cegieł, pomalowanej na czarno i ozdobionej graffiti. Przy ścianie
naprzeciwko znalazł się bar, ale bez kontuaru, więc kieruję się ku stołom.
Wszystkie są puste.
Ludzie gapią się na mnie, gdy idę przez salę, pewnie dlatego, że
wystroiłam się, by spędzić noc w mieście, podczas gdy większość
tutejszych klientów wygląda tak, jakby wyszli spod mostu. Pogniecione
ubrania, tłuste włosy i więcej koszulek z Panterą i Slayerem, niż mogłabym
zliczyć. Na szczęście oświetlenie jest tak słabe, że w półmroku trudno
dostrzec twarze ludzi. Choć czuję na sobie ich spojrzenia, wcale nie muszę
na nich patrzeć.
— Co dla ciebie? — Podchodzi do mnie kelner z czarnymi, sięgającymi
do pasa włosami. — Zespół zaraz zaczyna grać, więc lepiej szybko coś
zamów.
— Poproszę wódkę z sokiem żurawinowym.
Kiwa głową i odchodzi, nie prosząc mnie o dowód osobisty. Mam go
przy sobie, więc się nie martwiłam. Pochylam się w stronę sceny i patrzę,
jak długowłosy lider kapeli doskakuje do stojaka z mikrofonem i woła:
— Witaj, Bostonie! Nazywamy się Chory Patrol i zaraz was wyjebiemy!
Jeśli mówiąc: „wyjebiemy was”, miał na myśli to, że zagrają sześć
drażniących ucho piosenek z niezbyt wyraźnym tekstem i zwiną się, zanim
zdążę dokończyć pierwszego drinka, to wykonali swoją misję.
Powstrzymuję chęć, by ukryć twarz w dłoniach i, na Boga, zapłakać.
Co to miało być?
Kiedy wokalista dziękuje wszystkim za przybycie, stoję i gapię się na
niego. Zamurowało mnie.
Ich występ trwał czternaście minut. Na jedną piosenkę przypadało więc
średnio dwie i pół minuty. Czy piosenki metalowe nie powinny trwać
pierdylion minut? Słowo, każdy kawałek Metalliki, jaki w życiu słyszałam,
jest dłuższy niż filmy z serii Władca Pierścieni.
Czternaście minut, a potem włączają się światła. Pozostaje mi tylko
patrzeć, jak zespół rozmontowuje swój sprzęt. Jakiś koleś zwozi
wzmacniacz ze sceny. Inny zwija kable od mikrofonów.
Wal się, Chory Patrolu. Pieprzyć ten zespół i jego głupią nazwę. Walić
moją kuzynkę za to, że złamała zasady dziewczyńskiego kodeksu, i jebać
Harvard za to, że wygrał dziś mecz, oraz pieprzyć globalne ocieplenie za to,
że spadł na to cały ten niechciany deszcz. Jebać ich wszystkich.
Jednym łykiem wypijam swojego drinka, a potem kiwam na kelnera, by
przyniósł kolejny.
To naprawdę najgorszy weekend ze wszystkich.
— Czekaj, czy ominął mnie występ? — Podchodzi do mnie umięśniony
łysy facet z dwoma kolczykami w brwiach. Spogląda to na pustą scenę, to
na mnie. W jego oczach rozpala się pożądanie, gdy zauważa moją sukienkę.
Bezmyślnie przesuwam opuszkiem palca po krawędzi pustej szklanki.
— Tak, niestety. Właśnie skończyli.
— Co za porażka.
— Nawet nie mów. — A przecież nawet nie jestem fanką metalu. Trudno
mi sobie wyobrazić, że naprawdę chcę zobaczyć występ, a potem przyjść
i dowiedzieć się, że właśnie kapela skończyła grać.
— Masz coś przeciwko, że się przyłączę? — chwyta palcami krawędź
blatu mojego stolika.
Spuszczam wzrok na jego dłonie. Wyglądają jak dwie wielkie mięsiste
łapy z zaczerwienionymi kostkami. Nie podobają mi się i nieszczególnie
pragnę towarzystwa, ale on nie daje mi szansy, bym odmówiła.
Przysuwa się bliżej i opiera przedramiona o blat. Też są wielkie. Na
lewym widnieją tatuaże z tribalami.
— Interesujesz się muzyką?
Czy on właśnie zapytał mnie, czy interesuję się muzyką? Tak ogólnie?
A czy większość ludzi jej nie lubi?
— Pewnie. Oczywiście.
— Jaki jest twój ulubiony metalowy zespół?
— Hm, nie mam takiego. Nie lubię metalu. Przyszłam tutaj, bo chciałam
się napić.
— Fajnie.
Czekam, aż powie coś jeszcze, ale on milknie. Jednak nie odchodzi od
stolika.
— Jesteś studentem? — pytam, niechętnie przystępując do rozmowy.
I tak nie mam nic lepszego do roboty.
— Rzuciłem naukę — odpowiada beznamiętnie.
Hm. W porządku. I tak mnie to nie obchodzi, ale dziwnie to słyszeć.
— Co rzuciłeś? Boston College? Uniwersytet Boston? Ja chodzę do
Briar.
— A ja chodziłem do St. Michael’s.
— St. Michael’s? — Przeszukuję myśli. — Nie słyszałam o tym
college’u.
— Szkole średniej — chrząka. — To nie college. To szkoła średnia. —
Celuje kciukami w swoją klatkę piersiową. — Rzuciłem szkołę średnią.
Hm.
Jak mam, na Boga, na to odpowiedzieć?
Na szczęście kelner oszczędza mi trudu odpowiedzi. Pojawia się
z kolejną wódką z sokiem żurawinowym i butelką Corony dla
zdeklarowanego byłego ucznia. Energicznie unoszę drinka do ust.
Mój towarzysz bierze spory łyk piwa.
— Jak masz na imię?
— Brenna.
— Matoł.
— Dzięki. A ty?
— Nie, tak się nazywam — Matoł. Mam na imię Matoł.
Hm.
Powstrzymuję się od rozdzierającego westchnienia.
— Masz na imię Matoł?
— Cóż, nie, tak naprawdę to Ronny. Matoł to moja ksywa sceniczna. —
Wzrusza masywnymi ramionami. — Kiedyś grałem w zespole.
Wykonywaliśmy piosenki Guns N’ Roses.
— Och. Fajnie. Będę cię jednak nazywać Ronny.
Odrzuca w tył głowę i śmieje się.
— Ale z ciebie jędza. Podoba mi się to.
Znów między nami zapada cisza. Przysuwa się do mnie bliżej i trąca
łokciem mój łokieć.
— Wyglądasz na smutną.
— Naprawdę? — W moim głosie brzmi powątpiewanie. Jedyne, co
właśnie czuję, to irytacja.
— Tak. Wyglądasz, jakbyś potrzebowała przytulenia.
Zmuszam się do uśmiechu.
— Nie, dzięki, nie trzeba.
— Na pewno? Jestem mistrzem przytulania. — Wyciąga do mnie
umięśnione ramiona i unosi brwi, jakby był Patrickiem Swayze’em z Dirty
dancing, który wskazuje mi, bym na niego wskoczyła.
— Nie, dzięki — powtarzam, tym razem bardziej zdecydowanie.
— Mogę spróbować twojego drinka?
Co takiego? Kto pyta o coś takiego?
— Nie. Ale mogę ci kupić, jeśli chcesz.
— Nie, nigdy nie pozwalam paniom płacić.
Próbuję odsunąć się od niego i stworzyć między nami dystans, ale on
znów się przysuwa. Nie czuję się jednak zagrożona. Jest wielkim facetem,
lecz nie sprawia wrażenia groźnego. Nie próbuje mnie zastraszyć swoim
wyglądem fizycznym. Zdaje się, że po prostu nie uświadamia sobie
wysyłanych przeze mnie sygnałów „nie jestem zainteresowana”.
— Tak, cóż, historia mojego życia jest… skomplikowana — wyznaje
Ronny, jakbym go o to pytała.
A przecież tego nie zrobiłam.
— Wychowałem się na Północnym Wybrzeżu. Tata jest rybakiem
dalekomorskim. Matka, ta dziwka, porzuciła nas dla jakiegoś dupka.
Nie mogę. O Boże, naprawdę nie mogę.
Ronny nie jest przerażającym dziwakiem. Bez wątpienia zbyt łatwo
dzieli się historiami ze swojego życia, ale wydaje się dość miły i próbuje
podtrzymać rozmowę.
Ale ja naprawdę nie mogę. Chcę, by ten wieczór i cały ten cholerny
weekend już się skończył. Okazał się okropny. Fatalny. Szczerze mówiąc,
nie wiem, czy mógłby być jeszcze gorszy.
Gdy tylko zdążyłam o tym pomyśleć, wszechświat postanawił dać mi
w twarz. W polu mojego widzenia pojawia się Jake Connelly.
Jebany Jake Connelly.
Mięśnie mojej szyi napinają się, a ja węszę podstęp.
Co. On. Tutaj. Robi.
— Wiesz, jakie to okropne? Przeprowadzasz się do Bostonu i sądzisz, że
wylądujesz w pracy, w której będą ci płacić chorobowe, ale masz z tym
problem, bo nie dostałeś cholernego świadectwa.
Poświęcam Matołowi tylko część swojej uwagi. To jest Ronny’emu.
Skupiam się głównie na Jake’u. To jedyny mężczyzna w całym lokalu,
który nie jest ubrany na czarno i nie nosi koszulki z nazwą zespołu. Założył
wyblakłe niebieskie dżinsy, ciemnozieloną koszulę Under Armour i czapkę
Bruins. Przewyższa też wszystkich wzrostem o trzydzieści centymetrów.
Zaciskam zęby. Dlaczego sportowcy muszą być tacy wielcy i męscy?
Ciało Jake’a jest niesamowicie atrakcyjne. Długie nogi, muskularne
ramiona, wyrzeźbiona klatka piersiowa. Nigdy nie widziałam go bez
koszuli i nagle zaczynam się zastanawiać, jak wygląda jego naga pierś.
Zakładam, że jest umięśniona. Ale czy pokryta włosami? Czy może gładka
jak pupa niemowlaka? W czubkach moich palców pojawia się mrowienie,
gdy czuję chęć, by się tego dowiedzieć.
Jeszcze mnie nie dostrzegł. Stoi na skraju sceny, rozmawiając z jednym
z członków zespołu. Chyba z gitarzystą.
Zastanawiam się, czy dam radę wymknąć się tak, by mnie nie zauważył.
Sama myśl o tym, że Connelly zobaczy mnie w tej spelunie, ubraną
w lśniącą, obcisłą sukienkę… to byłby najobrzydliwszy lukier na tym
spleśniałym torcie, w który zamienił się ten weekend.
— Wiesz, co jest jeszcze gorsze? Umawianie się na randki w internecie
— biadoli Ronny.
Odrywam wzrok od Jake’a.
— Tak, randki internetowe są do bani — stwierdzam, próbując
namierzyć kelnera.
— Dopasowuję się z wieloma dziewczynami, a one piszą: „Hej,
przystojniaku, ale jesteś wspaniały i seksowny”, a potem rozmowy nagle
zamierają. Nie rozumiem tego.
Naprawdę? Nie rozumie tego? Bo ja potrafię powiedzieć, dlaczego te
rozmowy zamierają. Brakuje mu pewnych elementów taktyki. Przykładem
jest niedbała wzmianka o „matce dziwce” i ciągłe wspominanie
o porzuceniu nauki. To smutne, że Matoł nie przedstawia się z najlepszej
strony, ale staram się powstrzymać od krytyki. Zbytnio pochłonął mnie plan
ewakuacji.
Rzucam spojrzenie w kierunku sceny. Jake wciąż prowadzi rozmowę
z gitarzystą.
Niech to szlag. Gdzie jest kelner? Muszę zapłacić za drinki i wynieść się
stąd w cholerę.
— Fajna z ciebie laska, Brenna — stwierdza Ronny niezdarnie. — Łatwo
się z tobą gada.
Znów obrzucam spojrzeniem salę. Czas już iść. Jeśli Jake mnie
dostrzeże, nigdy nie pozwoli mi tego zapomnieć. Sukienki, miejsca,
towarzystwa.
No nareszcie. Dostrzegam kelnera, który wyłania się zza wahadłowych
drzwi obok baru. Gorączkowo macham w jego kierunku ręką.
— Wybacz, próbuję poprosić o rachunek — oświadczam Ronny’emu. —
Ja…
Przestaję mówić. Bo Jake już nie stoi w odległej części sali.
Gdzie on się podział?
— Wychodzisz? — Ronny wygląda na przybitego.
— Tak, czuję się zmęczona i…
— Tu jesteś, skarbie — mówi przeciągle znajomy głos. — Przepraszam
za spóźnienie.
W następnej chwili Jake podchodzi do mnie, kładzie mi rękę na karku
i przyciska usta do moich ust.
Rozdział dziewiąty
Jake
*
Później, tego samego wieczoru, pojawiam się w Mallone’s w tym samym
czasie co Nate Rhodes.
— Hej! — wykrzykuję, biorąc go pod muskularne ramię. — Nie
wiedziałam, że się pojawisz.
Jestem wielką fanką Nate’a. To nie tylko zdolny środkowy, który potrafi
wykonać wrednego slapshota, ale też porządny facet. Wielu sportowców ma
opinię zarozumiałych dupków. Obnoszą się ze swoimi atletycznymi
ramionami po kampusie, pyszniąc się, jakby wszystko im się należało,
i „zaszczycają” kobiety swoim czasem i swoimi fiutami. Ale nie Nate.
Oprócz Fitza jest najskromniejszym, twardo stąpającym po ziemi
człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałam.
— Tak, moje plany uległy zmianie. Miałem spotkać się z dziewczyną, ale
odwołała randkę.
Wzdycham dramatycznie.
— Coś podobnego! Czy ona nie wie, że jesteś kapitanem drużyny
hokejowej?
— Sama widzisz. — Wzrusza ramionami. — Ale pewnie to dobrze, że
nie chciała się spotkać. Wciąż mam kaca po wczorajszym wieczorze.
— Dokonałeś niezłego cudu w dogrywce — mówię do niego. — Szkoda,
że nie widziałam tego osobiście.
— To najbardziej stresujący okres w moim życiu — przyznaje, gdy
wchodzimy do baru. — Przez chwilę naprawdę sądziłem, że przegramy. —
Omiata spojrzeniem swych błękitnych oczu bar, pełen sportowych
pamiątek, ekranów telewizyjnych i studentów college’u.
— Są tam — mówię, kiedy dostrzegam naszych przyjaciół w odległym
zakątku. — Fuj. Hollis tu jest? Teraz jeszcze bardziej cieszę się, że
przyszedłeś. Będziesz mnie chronił.
— Wciąż próbuje dobrać ci się do majtek?
— Za każdym razem, gdy się widzimy.
— A możesz go za to winić? — Ślini się przesadnie.
— Daj spokój. Nigdy nie wykazywałeś zainteresowania moimi
majtkami.
— Tak, bo trener by mnie wykastrował! Ale to nie oznacza, że taka myśl
mi nie zaświtała.
— Zbok.
Uśmiecha się szeroko.
Podchodzimy do zakątka, w którym może pomieścić się sporo osób. Ma
kształt półokręgu. Siedzą w nim czterej hokeiści, ja i Summer. Przyjaciółka
wtuliła się w Fitza, a Hollis siedzi samotnie po drugiej stronie, ze wzrokiem
wlepionym w trwający już mecz Bruinsów.
Hollis przechyla głowę, gdy się zbliżamy.
— Brenna! Chodź, usiądź. — Klepie się po udzie. — Mam dla ciebie
miejsce.
— Dzięki, wielkoludzie. Ale poradzę sobie. — Siadam obok Summer.
Nate, zamiast usiąść z Hollisem, zajmuje miejsce obok mnie, co zmusza
Fitza i Summer, by przesunęli się bliżej Hollisa.
— Ludzie, nie mam eboli — warczy nasz kolega.
Zerkam na jeden z ekranów telewizyjnych. Boston atakuje.
— Gdzie jest Hunter? — pytam.
Niemal natychmiast nastrój się zmienia. Fitz wygląda na
nieszczęśliwego. Na twarzy Summer pojawia się ślad poczucia winy, choć
nie uważam, że powinna czuć się winna. Pewnie, flirtowała przez chwilę
z Hunterem, ale gdy zorientowała się, jakie uczucia łączą ją z Fitzem, była
szczera, mówiąc mu, co się dzieje w jej sercu. Facet musi to w końcu
przeboleć.
— Nie wiem. Włóczy się gdzieś, pewnie z jakąś laską — odpowiada
Hollis. — Ostatnio strasznie się puszcza.
Zaciskam usta. Mam nadzieję, że pozaszkolne zajęcia Huntera nie
wpłyną na jego wyniki w grze. Niemniej wczoraj zdobył oba gole
w regulaminowym czasie i zaliczył asystę przy golu Nate’a w dogrywce,
więc najwyraźniej nie stanowi to problemu.
— Dlaczego nie możecie się pocałować na zgodę? — pytam Fitza.
— Próbuję — protestuje — ale Hunter nie jest zainteresowany.
— Zachowuje się jak palant — zgadza się Nate, a to niepokojące słowa
z ust kapitana. Zachowanie Huntera ma jednak wpływ na drużynę. —
Możemy interweniować, ale nic poza tym. Gra dobrze, a imprezowanie
i przygody nie spowalniają go podczas meczów.
— Tak, ale jeśli między dwoma zawodnikami następuje starcie, nie
wpływa to dobrze na morale — stwierdza Fitz.
— Skończ więc z tym — mówi Nate, przewracając oczami. — To twoja
sprawa.
— Próbuję — powtarza Fitz.
Summer ściska jego ramię.
— Nie szkodzi. W końcu Hunter się uspokoi. Może powinnam się
wyprowadzić?
— Nie — mówią jednocześnie Fitz i Hollis. Koniec rozmowy.
Przyjaciółka nie porusza już tego tematu.
Przez chwilę oglądamy mecz. Piję piwo i żartuję z Nate’em, ignorując
zaczepki Hollisa. Podczas pierwszej przerwy omawiamy wyniki półfinałów.
— Oglądaliśmy z Corsenem transmisję na żywo z meczu między Har-
vardem a Princeton — mówi ponuro Nate. — Co za syf.
Marszczę brwi.
— Dlaczego?
— Cholerny Brooks Weston. Wykonał dwa z najbardziej beznadziejnych
zagrań, jakie kiedykolwiek widziałem. Najpierw skoczył na obrońcę
Princeton zza pleców i wbił go w bandę. Sędzia jednak tego nie zauważył,
co jest nie do pojęcia — jak mogło mu to umknąć? A potem uderzył
w kolano innego gracza. Za to został ukarany.
Fitz potrząsa głową, patrząc na Summer.
— Nie podoba mi się to, że imprezowałaś z nim w szkole średniej.
— Jest fajny — protestuje moja przyjaciółka.
— Jest bandytą — mówi surowo Nate. — Bandytą, który nie gra zgodnie
z zasadami.
— W takim razie sędzia powinien go za to ukarać — wytyka Summer.
— Robi to w taki sposób, że sędziowie nie widzą — odpowiada Fitz. —
Niektóre drużyny przyjmują taką taktykę — celowo faulują innych graczy,
by tamci się mścili i ponieśli za to karę. Harvard jest w tym niezły.
— To dlatego mój tata tak nienawidzi Daryla Pedersena — mówię do
Summer. — Trener Pedersen promuje ten styl gry.
— Czy twój tata i Pedersen nie grali kiedyś w jednej drużynie? — pyta
Nate.
— Byli razem w Yale — potwierdzam. — Nie znoszą się.
Summer wygląda na zaciekawioną.
— Dlaczego?
— Nie znam dokładnie szczegółów. Tata nie lubi się zwierzać.
Jego podopieczni prychają jednocześnie.
— Coś podobnego — śmieje się Hollis.
Wzruszam ramionami.
— Uważam, że już wtedy Pedersen grał nieczysto i tata zwyczajnie go
nie lubił.
— Nie obwiniam trenera za to, że go nienawidzi — burczy Nate. —
Pedersen to totalny zjeb. Zachęca swoich zawodników, by grali jak
najbardziej brutalnie.
— Rany, ludzie mogą ucierpieć — mówi Mike, a w jego tonie jest tyle
szczerości, że trudno się nie roześmiać. W Hollisie jest coś ujmującego.
Przypomina duże dziecko.
— Nie wiem, czy jesteś tego świadomy — mówię do niego z powagą —
ale hokej… to brutalna gra.
Fitz śmieje się pod nosem.
Zanim Hollis zdąży odpowiedzieć, rozlega się dzwonek jego telefonu.
Wybrał sobie taki z hiphopowym kawałkiem, w którym banda facetów
wykrzykuje jakieś bzdury. Ale to do niego bardzo pasuje.
— Joł — odbiera rozmowę.
Kieruję znów uwagę na mecz Bruins. Trwa to tylko chwilę. Ponownie
spoglądam na Hollisa, który prowadzi najbardziej cudaczną ze wszystkich
rozmów.
— Powoli… co takiego? — Przysłuchuje się. — Czy mam samochód?
Nie. — Znów milknie na dłużej. — To jest… Chyba mógłbym pożyczyć?
Poczekaj, kto mówi?
Nate parska śmiechem.
— Co tu się dzieje? — Hollis wygląda na oszołomionego. — Kim jesteś?
Ruby? Jakie pi? Czy my spotkaliśmy się na imprezie u Jessego Wilkesa?
Summer wygląda, jakby się krztusiła, i natychmiast zakrywa usta.
Spoglądam na nią. Uśmiechamy się do siebie szeroko. Nie Ruby. Rupi.
Tajfun energii, który poznałyśmy w knajpce, właśnie wykonał ruch. Nie
marnowała czasu.
— Nie rozumiem tego… Hm, dobrze… posłuchaj, Ruby. Nie wiem, kim
jesteś. Wyglądasz seksownie?
Fitz prycha głośno. Ja tylko przewracam oczami.
— Tak, w porządku… Nie sądzę. — Hollis wydaje się kompletnie
przytłoczony. — Do usłyszenia — mówi i się rozłącza.
Usta Summer drżą, kiedy pyta:
— Kto to był?
— Nie wiem! — Mike unosi swoje piwo i wypija prawie połowę. —
Zadzwoniła jakaś szalona laska i powiedziała, żebym ją zabrał w czwartek
na kolację.
Summer chowa twarz na ramieniu Fitza, chichocząc bez opanowania.
Nie mam chłopaka, dzięki któremu mogłabym ukryć śmiech, więc
zagryzam wargę i mam nadzieję, że Hollis tego nie dostrzeże.
— Dziwne, prawda? — mówi, zmieszany. — Nieznajome dziewczyny
nie dzwonią do ciebie znienacka i nie zapraszają na randki, prawda?
Musiałem ją już wcześniej spotkać. — Zerka na Nate’a. — Znasz jakąś
Ruby?
— Nie.
— Fitz?
— Też nie.
Summer śmieje się głośniej.
— A ty? — rzuca do niej oskarżycielsko Hollis.
— Nie — kłamie Summer, ale widzę, że bardzo stara się nie spojrzeć
w moją stronę. — Uważam tę sytuację za niezwykle zabawną.
Wypuszczam dolną wargę spomiędzy zębów.
— Umówisz się z nią? — pytam tak niedbale, jak tylko się da.
Wpatruje się we mnie.
— Oczywiście, że nie! Nie chciała mi powiedzieć, czy jest seksowna,
i stwierdziła, że mam sam to ocenić w czwartek wieczorem.
Odpowiedziałem więc tylko, że nie sądzę, i rozłączyłem się. Nie chcę, by
ktoś mnie zamordował, bardzo dziękuję.
Czemu mam wrażenie, że Rupi Miller nie spodoba się taki obrót sprawy?
Uśmiecham się tak szeroko, że boli mnie szczęka. Summer miała rację.
Weekend z piekła rodem zakończył się wspaniale.
Rozdział jedenasty
Brenna
*
— Jesteś wkurzona — stwierdzam.
— O czym ty mówisz, Jake? Dlaczego, na Boga, miałabym być
wkurzona?
Jej sarkazm mnie powala.
I całkowicie na to zasługuję. Spędziłem dziś ponad godzinę w męskiej
jaskini Muldera. Teraz jest dziesiąta i stoimy na zewnątrz, czekając na nasz
samochód. Brenna nawet nie chce na mnie spojrzeć.
— Och, już wiem! — ciągnie, a w jej głosie pobrzmiewa szyderstwo. —
Masz na myśli to, że zostałam w salonie razem z pozostałymi paniami,
gdzie ściskałyśmy nasze naszyjniki pereł i grupowo mdlałyśmy, by potem
nawzajem cucić się solami trzeźwiącymi?
— Co za popieprzony pomysł. Sądzisz, że tym się kiedyś zajmowały
damy?
— Mogły! — Jej policzki czerwienią się z gniewu. — Czy zdajesz sobie
sprawę z tego, jaki to był dla mnie policzek? Patrzeć, jak oddalasz się, by
rozmawiać o sporcie z człowiekiem, który prowadzi ze mną rozmowę
o pracę w świecie sportu?
Ogarnia mnie poczucie winy.
— Wiem. — Wypuszczam oddech. — Gdy to robiłem, wiedziałem, że to
głupie zagranie.
— A mimo wszystko to zrobiłeś. — Jej oczy pałają gniewem. — Bo
jesteś kutasem.
— Hej, jedno głupie zagranie nie sprawia, że jestem kutasem —
protestuję. — I sama popatrz, musisz przyznać, że zainteresowanie swoją
osobą też było dzisiaj twoją jedyną motywacją. Chciałaś porozmawiać
z Mulderem o stażu i udowodnić, że sprawdzisz się w tej pracy. Cóż, ja też
chciałem udowodnić, że nadaję się do swojej pracy.
— Ale zainteresowanie sobą nie było jednak twoją motywacją. Nawet
nie wiedziałeś, że Theo Nilsson będzie tam dziś wieczorem.
— Tak, to się nazywa adaptacja. Nils się pojawił, a ja postanowiłem to
wykorzystać. Też byś tak zrobiła.
— Twoim zadaniem było poprawienie mi wizerunku, Connelly.
A zamiast tego cały czas promowałeś siebie. Co za strata czasu — warczy.
— Trzeba było poprosić kogoś innego, by ze mną poszedł. Powinnam
przyprowadzić McCarthy’ego.
— Po pierwsze, nawet nie zostałabyś zaproszona, gdybyś nie
wspomniała o mnie — wytykam jej. — Czyli nie byłoby potrzeby prosić
o to nikogo innego. A po drugie, jestem pewien, że pociąg McCarthy’ego
odjechał już ze stacji. Słyszałem ostatnio, że zabawił się z jakąś dziewczyną
po półfinałach i od tamtego czasu codziennie się widują.
Brenna wpatruje się we mnie z gniewem.
— O co chodzi? — pytam, wzruszając ramionami. — Nie zabijaj
posłańca.
— Myślałeś, że obejdzie mnie to, że McCarthy spotyka się z inną? —
Patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Moje uczucia do tego faceta
zniknęły, jak tylko pozwolił na to, byś to ty decydował, co może robić ze
swoim fiutem. Obchodzi mnie tylko to, że nie okazałeś mi wsparcia.
— Tylko na końcu — spieram się z nią. — Przez resztę czasu przecież
cię promowałem. Wiesz o tym.
Nie odpowiada mi. A potem pojawia się nasz samochód, a ona rusza do
niego zdecydowanym krokiem. Początkowo ustaliłem, że końcem trasy
będzie stacja kolejowa, by zostawić tam Brennę, ale teraz pochylam się
w stronę przedniego fotela i klepię kierowcę po ramieniu.
— Hej, tak naprawdę najpierw pojedziemy w inne miejsce. Czy możesz
nas zawieźć do O’Malley’s lub Boylston?
Brenna obraca głowę.
— Nie. Jedziemy na dworzec.
Mężczyzna przenosi spojrzenie ze mnie na Brennę.
— Przestań — mruczę do niej. — Wiesz, że potrzebujesz drinka. —
Chyba nie wypiła dziś wieczorem ani kropli alkoholu. Pozostałe kobiety
sączyły rosé. — Prawdziwego drinka — kuszę ją.
— Dobrze. O’Malley’s — mamrocze do kierowcy.
Chwilę później siedzimy naprzeciwko siebie w ciasnym boksie. Pub jest
zatłoczony do granic możliwości ludźmi, którzy chcą się zabawić w piątek,
ale mieliśmy szczęście, bo zjawiliśmy się w chwili, gdy wychodziła inna
para. Żadne z nas nie mówi ani słowa, gdy czekamy na kelnerkę, by
przyjęła nasze zamówienie. Panuje taki hałas, że kobieta z rudymi
kręconymi włosami musi krzyczeć, żeby tylko się przywitać.
Brenna studiuje kartę, a potem unosi głowę.
— Co piliście w gabinecie Muldera? — pyta krótko.
— Koniak — przyznaję.
— Remy Martin?
— Hennessy, bez dodatków.
— Weźmiemy dwa koniaki — mówi do kelnerki.
— Zaraz przyniosę — ćwierka ruda kobieta.
Kiedy znika, wpatruję się w Brennę z prawdziwym żalem.
— Przepraszam, że poszedłem do męskiej jaskini bez ciebie. Naprawdę
źle się z tym czuję.
— Pewnie — odpowiada.
W jej tonie nie słychać sarkazmu, więc chyba jest szczera. Tylko nie
wiem dokładnie w czym.
— Akceptujesz przeprosiny czy tylko przyjmujesz je do wiadomości? —
nalegam na odpowiedź.
— Cokolwiek sobie zażyczysz, Jakey.
Dzięki Bogu. Jensenówna, którą zacząłem doceniać, wróciła w pełnej
formie, wraz z kpiącym uśmieszkiem na ustach. Brakowało mi dziś tego
widoku.
— Mulder okazał się palantem — mówię szczerze. — Czy rzeczywiście
chcesz pracować dla kogoś takiego jak on?
— Gwarantuję ci, że każda stacja na świecie zatrudnia jednego lub
dwóch palantów. A ja nie pracowałabym bezpośrednio dla niego.
Podlegałabym jednemu z niższych rangą producentów i pewnie nie
miałabym do czynienia z Mulderem. Mam nadzieję. — Na jej twarzy widać
mieszane uczucia. — W poniedziałek zwiedzałam stację i trafiłam na plan
Hockey Corner. Było świetnie.
— Kip i Trevor? Kocham tych ludzi! Wyobrażasz sobie, jak by to było
znaleźć się w charakterze gościa w ich programie?
— Hej, miejsce gościa może z pewnością pojawić się w twojej
przyszłości, panie Gwiazdo Hokeja.
— A jeśli chodzi o ciebie? Chciałabyś stanąć przed czy za kamerą? —
Puszczam do niej oko. — Zalecam pojawienie się przed kamerą. Pomyśl
o tych wszystkich erekcjach, jakie wywołałabyś u męskiej populacji.
— Rany, sam pomysł, że fani hokeja waliliby sobie konia na mój widok,
wzbudza we mnie tyle emocji! Każda dziewczynka o tym marzy.
Z ulgą zauważam, że zaczyna się odprężać. Jej ramiona w końcu się
rozluźniają i przestają być twarde jak drewno, a tak wyglądały przez cały
wieczór. Kiedy kelnerka wraca z dwoma kieliszkami koniaku, unoszę swój
w górę.
— Na zdrowie — zaczynam.
Po chwili wahania trąca się ze mną swoim kieliszkiem.
— Na zdrowie — powtarza.
Pijemy, spoglądając na siebie.
— Ciekaw jestem — mówię.
Brenna bierze kolejny łyk.
— Czego?
— Czy twój ojciec jest powodem, dla którego tak bardzo pragniesz tego
stażu? Czy on cię do niego zmusił? A może masz nadzieję zrobić na nim
wrażenie?
Brenna przewraca oczami.
— Nie, nie i nie. Oczywiście, że z powodu taty zaczęłam oglądać hokej,
ale nie mógł mnie zmusić do pokochania tego sportu. Za to odpowiada
sama gra.
— Jak to było dorastać z nim? Wygląda mi na upierdliwego faceta.
— Bo taki jest.
Nie mówi nic więcej, co powoduje, że staję się bardziej ostrożny.
Kiedy dostrzega moją minę, mówi:
— Wyluzuj, miałam normalne dzieciństwo. Mój tata nie gnębił mnie ani
nic w tym rodzaju. Po prostu nie jesteśmy już sobie tak bliscy jak kiedyś. I,
tak, czasami okazuje się dupkiem. Albo ma być tak, jak on chce, albo
wynocha, wiesz? Chyba trenerzy już tak mają.
Myślę o swoim trenerze i jego wyrazie twarzy za każdym razem, gdy
ktoś wspomina o Chadzie Jensenie.
— Trener Pedersen nienawidzi twojego taty.
— I z wzajemnością. Ale mają przecież wspólną przeszłość.
— Przeszłość — powtarzam, potrząsając głową na samą myśl. —
Przeszłość to bzdura. Nie rozumiem, czemu ludzie nie mogą sobie
odpuścić. Czemu nie potrafią zostawić za sobą tego, co się wydarzyło?
Było, minęło — co można zyskać, w kółko się tym zajmując?
— To prawda. — Po jej oczach widać, że się zamyśliła. — Staram się
nigdy nie myśleć o przeszłości.
— Czy nie powiedziałaś mi właśnie, że twoja przeszłość była mroczna
i pokręcona?
— Nie, powiedziałam ci, że moje dzieciństwo było normalne. Nigdy nie
twierdziłam, że w mojej przeszłości kryje się coś mrocznego i pokręconego.
A to niby nie jest intrygujące.
— Niech zgadnę. Nie zamierzasz mi o tym opowiadać.
— Dobrze zgadłeś.
Sączymy koniak. Obserwuję jej usta i to, jak jej dolna warga przywiera
do brzegu kieliszka, zanim go przechyli. Wysuwa język, by oblizać kroplę
wilgoci, która tam osiadła. Mam obsesję na punkcie jej ust.
— O czym teraz myślisz? — pyta Brenna.
— Nie chcesz wiedzieć.
— Sprawdź mnie.
— Myślę o twoich wargach.
Usta, o których mowa, wyginają się powoli.
— A konkretnie?
— Zastanawiam się, jak smakują.
— Pewnie jak koniak.
Odstawiam kieliszek i wysuwam się z boksu.
— Dokąd… — Milknie, kiedy wciskam swoje wielkie ciało na miejsce
obok niej. — Nie jestem w nastroju, Connelly.
— Nie jesteś w nastroju na co? — Siedzimy tak blisko siebie, że nasze
uda się stykają. Kładę rękę na oparciu kanapy, a drugą na stole i pochylam
się ku niej. — Przestań, czy nie chcesz się tego dowiedzieć?
— Czego?
— Czy zaiskrzy.
— Iskrzenie jest przereklamowane.
— Nie zgadzam się z tym. — Oblizuję dolną wargę, a jej oczy śledzą
ruch mojego języka.
Brenna wzdycha.
— Jesteś bardzo seksowny.
Uśmiecham się szeroko.
— Wiem.
— I bardzo pewny siebie.
— O tym też wiem.
Przerzuca włosy przez ramię. Nie wiem, czy celowo próbuje zwrócić
moją uwagę na swoją szyję, ale tak się dzieje. Mam ochotę przytulić twarz
do tej długiej, smukłej kolumny i wdychać jej zapach.
— Jesteś bardzo seksowna — powtarzam jej poprzednią uwagę. Mój głos
brzmi ochryple.
Uśmiecha się kpiąco.
— Wiem.
— I pewna siebie.
— O tym też wiem.
— Chyba jesteśmy do siebie podobni?
— Może. I pewnie dlatego nigdy by nam nie wyszło.
Unoszę głowę.
— Wyszło… co masz na myśli?
— Jako parze.
Śmieję się niskim, uwodzicielskim głosem.
— A kto mówi, że chcę, byśmy byli parą? Chcę tylko sprawdzić, czy jest
między nami chemia.
Brenna przysuwa się bliżej, a jej ciepły oddech łaskocze mnie w twarz.
Kładzie dłoń na moim kolanie i gładzi je kciukiem, by bardzo powoli
przesunąć rękę w stronę mojego krocza. Trudno, by nie zauważyła
nabrzmiałego miejsca w spodniach. Nie kładzie na nim ręki ani nie ściska.
Ale jednym paznokciem przesuwa wzdłuż krawędzi twardego brzegu, a ja
głośno jęczę.
— Oczywiście, że jest między nami chemia — mówi, a jej doskonałe
usta dzielą od mojej twarzy tylko centymetry. — Obydwoje o tym wiemy.
Nigdy nie było wątpliwości, czy między nami jest chemia. — Unosi brew.
— Może więc przestań pieprzyć o tym, czy chcesz się o tym dowiedzieć,
i powiedz mi po prostu, czego pragniesz.
— Dobrze — odpowiadam, bo nie jestem z tych, którzy unikają wyzwań.
— Chcę cię pocałować.
Rozdział szesnasty
Brenna
Nic dobrego nie może wyniknąć z pocałunku z Jakiem. Ale jakoś słabo
się przed tym bronię. Ed Mulder przez cały wieczór kruszył moją zbroję,
udowadniając mi, że każde spotkanie z tym człowiekiem to kompletna
strata czasu. Przez niego mam nerwy napięte jak postronki, a jednocześnie
mój żołądek wypełnia mnóstwo koniaku.
Poza tym Jake jest naprawdę atrakcyjny. Widok jego rzeźbionej twarzy
mógłby wstrzymać ruch na ulicy. Szerokie, atletyczne ciało byłoby w stanie
spowodować karambol na dziesięć samochodów. Mówiąc wprost, jeśli
jesteś właśnie w aucie, gdy dostrzeżesz Jake’a Connelly’ego, to wiedz, że
znalazłaś się w poważnym niebezpieczeństwie.
Przyglądam się jego ustom. Nie są mięsiste, ale dolna warga jest
znacznie pełniejsza niż górna. Nie mogę zaprzeczyć, że kiedy musnął moje
usta na zeszłotygodniowym koncercie, nabrałam ochoty na coś więcej.
Chciałam prawdziwego pocałunku. I wciąż tego chcę. Pragnę sprawdzić,
jak smakuje Jake. Mam też ochotę usłyszeć dźwięk, który wyda z siebie,
kiedy wsunę mu język w usta.
Oczekiwanie na to sprawia, że przyspiesza mi puls.
— Jeden pocałunek — zgadzam się.
— Nie zadowoli cię tylko jeden.
Bezczelny błysk w jego oku niesamowicie mnie podnieca. Lubię takich
facetów. Bezpośrednich i pewnych siebie. Samców alfa, ale nie takich,
którzy tylko rozkazują i stają się w końcu nieznośni.
Jake jest swobodny i pewny siebie. Wie, kim jest i czego chce. Chyba
dlatego tak szybko wybaczyłam mu zachowanie na przyjęciu. Nie tylko
mam chyba (w porządku, nie chyba) słabość do zuchwałych dupków, ale
też doceniam w nim człowieka, który dąży do tego, czego pragnie. Taka jest
właśnie różnica między Jakiem a kimś takim jak Mike Hollis. Hollis jest
pewny siebie, ale kiedy przychodzi co do czego, nie potrafiłby powiedzieć,
że zamierza mnie pocałować. Hollis czekałby, aż ja go pocałuję.
A dlaczego myślę teraz o Hollisie?
Przesuwam palcami po udzie Jake’a i powoli przenoszę je na jego pierś.
Ma tak mocno zaznaczone mięśnie, że czuję ich kuszące krawędzie, mimo
że ma na sobie koszulę. Gładzę go przez materiał ciemnoniebieskiej
zapinanej na guziki koszuli. Ta krótka pieszczota sprawia, że w jego oczach
pojawia się pożądanie. Kiedy sięgam palcami do obojczyków, jego grdyka
porusza się, gdy Jake przełyka.
Uśmiecham się lekko.
— Wszystko w porządku?
— Świetnie. Czuję się świetnie. — Odchrząkuje.
Dotykam dłonią tej niewiarygodnie pięknej twarzy. Przesuwam
opuszkiem kciuka po dolnej wardze Jake’a. W jego spojrzeniu widać żar.
W mgnieniu oka jego długie palce wplątują się w moje włosy, a dłoń
spoczywa na moim karku.
Jake przyciąga bliżej moją głowę i dotyka ustami moich ust. Od dawna
w moim życiu nie było takiego pocałunku jak ten. Zaczyna się powolnym,
gorącym, acz miękkim zetknięciem się warg i lekkim jak piórko
muśnięciem językiem. Jakby wprawiał w ruch coś, czego nie da się
zatrzymać. Wznieca żar, a każdy jego zaczepny pocałunek jest pieszczotą,
aż w końcu jęczy i całuje mnie żarliwie. Ogarnia nas płomień. Jake ma
namiętne, głodne usta, ale nie próbuje mnie lizać po twarzy ani pożerać. To
kontrolowany pocałunek, zdecydowany, lecz chciwy, pełen pasji
i wspaniałych pieszczot językiem.
Jęczę. Nie mogę tego powstrzymać. Chichocze mi w usta i odrywa się
ode mnie.
— Dobrze całujesz — mówi ochryple.
— Ty też jesteś niezły. — I znów rzucamy się na siebie, całując się
w boksie jak szaleni. Nawet nie drgnę, gdy dobiegają mnie odgłosy
wiwatów, wybijające się ponad muzykę. Niech sobie patrzą. Mam to
gdzieś, mogą nawet jeść popcorn w czasie tego seansu.
Dziewczyna w toalecie, którą słyszałam w zeszłym tygodniu, chwaląca
język Jake’a, miała stuprocentową rację. Ten chłopak ma niewiarygodny
język. Czuję się, jakby się otworzyło przede mną niebo. A jego wielka,
ciepła ręka ściska teraz moje udo. Pragnę wspiąć się na jego kolana
i całować go jak szalona, ale znajdujemy się w barze, całkowicie ubrani.
Jedynie to, że przebywamy w miejscu publicznym, powstrzymuje mnie
przed podjęciem naprawdę głupiej decyzji.
Odrywam się od niego, oddychając ciężko. Cudowne oczy Jake’a
wpatrują się we mnie. Mają barwę głębokiej zieleni, jak dżungla po ulewie.
Rozumiem teraz, dlaczego kobiety tracą dla niego głowę.
Pospiesznie przełykam koniak, a potem wzdrygam się, gdy zabiera mi
kieliszek z ręki. Szorstkie czubki jego palców przebiegają po kostkach
moich dłoni. Drżę.
— To moje — rzucam oskarżycielsko, kiedy dopija mojego drinka.
— Zamówimy drugą kolejkę.
— To raczej nie jest dobry pomysł. — Mówię ochryple, więc
odchrząkuję. Dwukrotnie. — Powinnam już iść.
Jake przytakuje.
— Dobrze. Poproszę o rachunek.
Wskazuję nasze puste kieliszki.
— Tak przy okazji, to się liczy jako nasza randka.
Śmieje się niskim, seksownym głosem.
— W twoich marzeniach. To nie jest randka. Wciąż pozostaję twoim
udawanym chłopakiem.
— Och, naprawdę? Czy to był udawany pocałunek?
— To nie jest prawdziwa randka — stwierdza twardo. — Ale pewnie
powinniśmy ustalić jakiś termin. Kiedy jesteś wolna?
— Nigdy.
— Co sądzisz o jutrze?
Dwa wieczory pod rząd? Czy on upadł na głowę? Nie robię tak nawet
w przypadku facetów, z którymi umawiam się na serio.
— O rany. Nie możesz się doczekać, żeby mnie znowu zobaczyć,
prawda?
— Tak — przyznaje, a mnie zdradza serce, zatrzymując się na chwilę. —
Czyli jak? Jutro?
Rozpadam się jak domek z kart.
— Dobrze. Ale nie przyjadę do Bostonu. W ciągu jednego tygodnia
spędziłam tu tyle czasu, że wystarczy mi na całe życie.
— Wybiorę jakieś miejsce bliżej Hastings — zapewnia. — Wezmę
samochód Brooksa — czy mam po ciebie przyjechać?
— Oczywiście, że nie. — W żadnym razie nie pozwolę Jake’owi pojawić
się na progu domu mojego ojca, by mnie zabrał na randkę. — Chyba że
chcesz stracić życie.
Śmieje się pod nosem, wiedząc, o co mi chodzi.
— Miałem nadzieję, że powiesz nie, ale jestem dżentelmenem, więc
musiałem zapytać. Zapłacę jednak za twoją taksówkę.
— Nie potrzebuję twojej dobroczynności — kpię.
— Lubisz wszystko komplikować, prawda?
— Owszem. — Szukam w torebce portfela.
— Chcesz się jeszcze pocałować, zanim wyjdziemy? — Ton Jake’a
zdradza chłopięcą nadzieję.
— Nie.
W jego spojrzeniu pojawia się szatański błysk.
— A może obciąganko?
— Ojej, dziękuję za propozycję, ale nie mam penisa.
Od śmiechu Jake’a robi mi się gorąco. Śmieje się głęboko i gardłowo,
a ja mam ochotę go nagrać, by móc odsłuchiwać ten dźwięk, kiedy tylko
zechcę. To mnie przeraża i niepokoi. Zaczynam się dobrze czuć
w towarzystwie tego faceta i martwię się tym. I to bardzo.
Ja: Kręgle????
Jake: Masz coś przeciwko temu?
Ja: Nic. Ale jestem w tym kiepska, więc jeśli miałeś nadzieję na jakieś
współzawodnictwo, to nie spodziewaj się go z mojej strony.
Jake: Nie potrzebuję współzawodnictwa. Zabawmy się. Zgoda?
Ja: Jasne, co mi tam.
Jake: Spotkamy się koło ósmej?
Ja: W porządku.
*
Kiedy parkuję na prawie pustym placu przed lokalem o nazwie „Taniec
z kręglami”, Jake już tam jest. Nazwa kręgielni mnie zdumiewa. Może to
miało być nawiązanie do „Tańca z gwiazdami”? Ale odniesienie do tego
programu telewizyjnego zupełnie nie pasuje do kręgli, więc tak naprawdę
nie wiem, co właściciele mieli na myśli.
Parkuję jeepa obok błyszczącego mercedesa, o którego opiera się Jake.
Oprócz naszych samochodów na parkingu widać sedana, pick-upa i pięć lub
sześć motocykli, ustawionych przed drzwiami wejściowymi. Parking
wygląda jak nawiedzony.
— Ładny wózek — zauważam, wysiadając z jeepa. — Kupiłeś go za
premię po podpisaniu kontraktu?
— Nie. Właściwie nie wydałem z niej jeszcze ani grosza — przyznaje
Jake. — To samochód Brooksa.
— Po co mu samochód w mieście?
— Bo jest milionerem, a milionerzy mają samochody. Jezu, ślicznotko.
Muszę się roześmiać.
— Dla mnie ma to sens. — Podnoszę wzrok na wielki znak ponad
naszymi głowami. Obok nazwy „Taniec z kręglami” widnieje wielka
neonowa różowa kula, która wciąż mruga. — Często tu przychodzisz? —
pytam oschle.
— Co weekend poza sezonem. To miejsce drogie memu sercu.
To mnie zdumiewa.
— Naprawdę?
— Nie. Oczywiście, że nie. Wybrałem je, bo znajduje się mniej więcej
w połowie drogi między naszymi domami. — Prycha. — Łatwo cię nabrać.
— Tak, muszę to przyznać — odpowiadam z westchnieniem. —
Powinnam wiedzieć, że nie należy ci wierzyć, gdy mówisz, że masz serce.
— Zamykam jeepa i wkładam kluczyki do torebki.
Kiedy idziemy w kierunku wejścia, zauważam, że Jake zwalnia krok, by
dopasować się do mojego wolniejszego tempa.
— Oczywiście, że mam serce — droczy się ze mną. — Masz, poczuj.
W następnej chwili łapie mnie za rękę i wsuwa pod połę rozpiętej kurtki.
Rany boskie, mięśnie jego klaty są niesamowite. A ja czuję, jak drży pod
moimi palcami.
— Szybko ci bije serce, Connelly. Martwisz się, że skopię ci tyłek?
— Ani trochę. Już mi powiedziałaś, że jesteś beznadziejna w kręgle.
Cholera. Ma rację. Besztam samą siebie za to, że zdradziłam mu
wcześniej swoją słabość.
W środku wita nas kolejne miasto duchów. Kręgielnia mieści dziesięć
torów, ale tylko dwa z nich są zajęte. Przy recepcji stoi siwowłosy
dżentelmen, którego skóra wygląda jak wyprawiona, co zdradza, że spędził
zbyt wiele lat na słońcu. Wita nas uśmiechem, od którego pojawiają się
zmarszczki w kącikach jego ust.
— Dobry wieczór, ludzie! Może weźmiecie buty? — Mówi tak
chrapliwym głosem, jakby wypalał dwie paczki papierosów dziennie.
Odbieramy buty, a staruszek z siwym kucykiem mówi nam, że możemy
zająć dowolny tor. Wybieramy ten, który jest najbardziej oddalony od
innych graczy — starszej pary i grupki groźnie wyglądających
motocyklistów, którzy szydzą z siebie nawzajem i pohukują, odkąd
weszliśmy z Jakiem do środka. Jeden z nich, otyły facet z krzaczastą brodą,
właśnie zdobył strike’a i unosi ręce do góry w zwycięskim geście.
— O tym właśnie mówiłem, pojebie! — krzyczy.
Mężczyzna przy recepcji wzdryga się.
— Nie zwracajcie uwagi na tych ludzi. Są nieszkodliwi, ale ktoś
powinien im umyć usta mydłem.
— Nic nie szkodzi — mówię do niego. — Mój tata jest trenerem
hokeistów. Słyszałam już gorsze rzeczy.
Kierujemy się do naszego toru i siadamy na kanapie, by zmienić buty.
Ponieważ moje botki zapinają się na kilka zamków, więcej czasu zajmuje
mi ich zdjęcie, toteż Jake jest gotowy przede mną.
— Przyniosę coś do picia — proponuje. — Co wolisz? Piwo? Napój?
— Piwo wystarczy. Dzięki. — Nie mam nic przeciwko wypiciu jednego
czy dwóch piw. Przetrawię je w ciągu wieczora.
— Świetnie — mówi i odchodzi.
Wpatruję się w jego oddalające się plecy i podziwiam ich jędrność. Boże.
Nie mogę uwierzyć, że znalazłam się na randce z Jakiem Connellym. Życie
bywa zaskakujące.
Wzdycham i zakładam dziwaczne buty do gry, a potem podchodzę do
ekranu, który nakazuje mi, bym wprowadziła imiona graczy. Pierwszego
nazywam „Brenna”.
W miejscu drugiego gracza wpisuję „Mały Jakey”.
Zapisuję je, a kiedy Jake wraca z dwiema butelkami Bud Lighta, wciąż
się szeroko do siebie uśmiecham.
Zaraz potem robię jednak kwaśną minę.
— Bud Light?
— Mieli tylko to — odpowiada ze smutkiem Jake. — To nie jest miejsce
z klasą.
— Wystarczy nam — zapewniam go. — Dziękuję. — Biorę butelkę,
którą mi podaje, i szybko przełykam jej zawartość. Fuj. To najmniej lubiana
przeze mnie marka piwa.
— Zaraz wpiszę nasze imiona w… — Jake przerywa, zauważając ekran
nad naszymi głowami. Wzdycha. — Naprawdę? Ile ty masz lat, pięć?
— Nie, ale chyba ty masz tyle, Mały Jakey.
— Pokażę ci, kto tu ma pięć lat — warczy.
— I co zrobisz, wyciągniesz fiuta i zamachasz nim przed synami anarchii
i tym miłym staruszkiem?
Jake udaje, że się nad tym zastanawia.
— Masz rację. Zostawię ten ruch na później. — Wyciąga ku mnie
butelkę. — Na zdrowie.
— Na zdrowie.
Drugi wieczór z rzędu stukamy się napojami. Nie powinnam tak robić,
i to nie tylko dlatego, że on gra dla Harvardu. Zwykle nie umawiam się na
randki. Od czasów Erica nie miałam chłopaka na stałe i nie chciałam mieć.
A jeśli muszę to jakoś uzasadnić, to gdybym chciała mieć chłopaka, Jake
byłby ostatnim kandydatem, którego bym rozważała. Za kilka miesięcy
przeprowadza się do Edmonton. Jaki związek moglibyśmy stworzyć?
Rozglądam się po niezbyt ożywionej kręgielni, chłonąc dźwięk i widok.
Kręgle zderzają się ze sobą, motocykliści głośno gadają, światła jasno
świecą, a drewniana podłoga długich torów lśni.
Co ja tutaj robię?
— Brenna.
Przeszywa mnie gorący dreszcz, gdy słyszę, jak z ust Jake’a pada moje
imię. Jeszcze bardziej utwierdza mnie to w przekonaniu, że nie powinno
mnie tu być. Nie podoba mi się, jak mocno ten chłopak na mnie działa.
— Za dużo myślisz — stwierdza Jake prosto z mostu.
Oblizuję nagle wyschnięte usta.
— Skąd o tym wiesz?
— Zawsze masz taki wyraz twarzy, kiedy coś analizujesz. — Wzrusza
ramionami. — Zadajesz sobie pewnie pytanie, czemu się tu znalazłaś.
— A ty nie?
— Nie. Mówiłem ci, że jest między nami chemia i chcę zobaczyć, dokąd
nas to zaprowadzi.
Wypuszczam powietrze.
— Nigdzie nas to nie zaprowadzi, Connelly, więc nie myśl o tym.
Jedynym powodem, dla którego tu jestem, jest to, że wrobiłeś mnie
w randkę.
— Powtarzaj to sobie dalej, skarbie.
Czy czuję ciarki, kiedy nazywa mnie „skarbem”? Tak.
Czy podoba mi się to wrażenie? Wcale.
Szybko przełykam piwo, a potem odstawiam butelkę na półkę.
— Dobra. Do roboty.
Rozdział osiemnasty
Jake
Brenna w ogóle nie potrafi grać w kręgle, ale z przyjemnością się na nią
patrzy. Podchodzi do linii faulu w tych beznadziejnych butach, kołysząc
biodrami, a jej tyłek wygląda fenomenalnie w obcisłych czarnych dżinsach.
Jestem mężczyzną, który uwielbia tyłki, i nie mogę oderwać wzroku od jej
pupy.
I mimo że gra beznadziejnie, wkłada sto dziesięć procent serca w każdy
rzut. A jej twarz marszczy się w momencie koncentracji, gdy odchyla
ramię, obraca nadgarstek i rzuca jasnoróżową kulą. Nie ma wyczucia czasu,
a poślizg w jej wykonaniu nie istnieje, ale po raz pierwszy od sześciu
rzutów kula toczy się w linii prostej.
Brenna się cieszy, kiedy zmierza w stronę kręgli, ale w ostatniej chwili
zbacza, przewracając cztery kręgle, zamiast dać jej strike’a.
— Było tak blisko! — zawodzi.
Potem obraca się w moją stronę. Jeszcze nigdy według mnie nie
wyglądała piękniej. Jej policzki są zaczerwienione niczym jabłka, a oczy
błyszczą. Wykonuje uroczy krótki taniec, zbiegając z błyszczącego toru.
— Jestem coraz lepsza! — wykrzykuje.
— Można tylko iść w górę — zgadzam się z nią, a potem wstaję i rzucam
strike’a.
— Nienawidzę cię — oznajmia mi, kiedy na ekranie pojawia się mój
wynik.
Spuszczam Brennie łomot stulecia, ale tak naprawdę jej to nie obchodzi.
Szczerze mówiąc, nie zwracam większej uwagi na punkty. Zwykle
zawzięcie rywalizuję z innymi, ale dziś wieczór jestem szczęśliwy, że mogę
spędzić czas z Brenną. Od wieków nie byłem na prawdziwej randce.
Wczorajsze przyjęcie się nie liczy, bo żadne z nas nie bawiło się dobrze.
A koniaku w barze po przyjęciu też nie można uznać za randkę, bo więcej
się całowaliśmy, niż rozmawialiśmy.
Dzięki dzisiejszemu wieczorowi widzę Brennę w taki sposób, w jaki
jeszcze jej nie widziałem. Wyjście na kręgle nie należy raczej do
romantycznych sytuacji, ale dzięki nim możesz nieco poznać drugą osobę.
Czy lubi współzawodnictwo? Czy jest małostkowa? Czy smuci się, gdy
przegra, a może jeszcze gorzej, przechwala się, gdy wygra? Zwłaszcza
w przypadku dziewczyn randka w kręgielni ujawnia, czy laska zadziera
nosa. Znam kobiety, które kręcą nosem na widok lepkiej podłogi na torze
lub podłego piwa. Ale nie Brenna.
Kiedy wygrywam pierwszą grę, to właśnie Brenna proponuje kolejną.
— Ha! — triumfuję. — Spodobały ci się kręgle.
— To prawda. — Wzdycha z przesadnym dramatyzmem. — Naprawdę
mnie wciągnęły.
Przyglądam się jej, by sprawdzić, czy się ze mnie nie nabija. Ale na jej
twarzy nie ma nawet cienia szyderstwa.
— Mówię poważnie. Jest wspaniale. — Potrząsa głową ze zdumienia. —
Chyba naprawdę lubię kręgle.
Zdecydowany wyraz jej twarzy sprawia, że zginam się wpół ze śmiechu.
Kiedy już udaje mi się zapanować nad sobą, przysuwam się bliżej i mówię
poważnie.
— Chyba musimy to kiedyś powtórzyć… — I czekam.
Nie odpowiada mi. Zamiast tego podchodzi do ekranu dotykowego
i mówi:
— Dobrze, tym razem pozwolę, by Mały Jakey był pierwszy.
Ale kiedy moje imię pojawia się na ekranie, brzmi zwyczajnie: Jake.
Tłumię satysfakcję. Chyba zaczyna mnie coraz bardziej lubić.
Ja zdecydowanie coraz bardziej ją lubię.
— Możemy porozmawiać o hokeju? — pytam, podchodząc do półki
zwrotu kul. Zakochałem się w neonowej zielonej kuli, którą nazwałem
Pogromcą Strike’ów.
— A o czym dokładnie? — pyta podejrzliwie.
— Cóż, wkrótce będziemy grali przeciwko sobie. To ważny mecz.
— Tak, to ważny mecz — zgadza się ze mną.
— Powstaje pytanie, komu będziesz kibicować, kiedy usiądziesz na
widowni? Swojej uczelni czy nowemu chłopakowi? — Rzucam przez ramię
zadziorny uśmiech.
Teraz kolej na nią, by się zgięła ze śmiechu.
— Nie jesteś moim chłopakiem.
— Co innego mówiłaś Mulderowi…
— Mulder to kutas i nie czuję się źle z tym, że go okłamałam. A teraz
obróć się i rzucaj kulą, Jakey. Chcę popatrzeć na twój tyłek.
Uśmiecham się tak szeroko, że niemal pęka mi twarz. Cieszę się, że tego
nie widzi. Aby sprawić jej radość, robię przedstawienie ze swojego rzutu.
Rozluźniam ramiona i wyciągam się w przód, by zobaczyła mój wypięty
tyłek. Słyszę stłumiony dźwięk za plecami. Kiedy obracam głowę,
w ciemnych oczach Brenny szaleje ogień.
— Drażnisz się ze mną — oskarża mnie.
— Ja tylko gram w kręgle — odpowiadam niewinnie.
— Aha, pewnie. — Ześlizguje się z krzesła. — Słuchaj, czy tu nie jest
gorąco?
Chwilę później ściąga przez głowę czarną koszulkę z długimi rękawami,
aż zostaje w cienkiej czarnej kamizelce, która podkreśla kształt jej
doskonałych piersi. Dostrzegam koronkowe miseczki stanika, które wystają
z dekoltu. Robi mi się sucho w ustach. Wracam na kanapę i sięgam po
piwo. Obydwoje pijemy drugie, ale trzeciego już nie będzie. Powiedziałem
barmanowi, by po drugim niczego nam już nie sprzedawał.
Przełykam chłodny płyn, a Brenna podchodzi po kulę swoim najbardziej
uwodzicielskim krokiem. Przerzuca długie, błyszczące włosy przez ramię,
obraca się i, serio, oblizuje usta.
Pomóż mi, Boże.
Pierwszym rzutem strąca siedem kręgli.
— To twój najlepszy strzał! — Stojąc na skraju toru, posyłam jej słowa
zachęty. — W drugim rzucie strąć je wszystkie, ślicznotko. Uda ci się.
— Naprawdę? — pyta z powątpiewaniem. — Jeszcze ani razu nie udało
mi się rzucić spare.
— I co z tego? To nie oznacza, że tak się nie stanie tym razem.
I tak się nie dzieje. Jej druga kula trafia do rynny obok toru.
— Zapeszyłeś — narzeka Brenna, próbując przemknąć obok mnie.
Zahaczam ramieniem o jej smukłą talię, zanim uda jej się uciec. Mam
ochotę przyciągnąć ją do siebie i całować do utraty tchu, ale zadowalam się
przelotnym całusem w policzek.
— Czy ty właśnie pocałowałeś mnie w policzek? — pyta
z rozbawieniem.
— Tak. Masz z tym jakiś problem? — Kładę dłonie nad jej tyłkiem,
powstrzymując się, by nie przesunąć ich niżej. — Tak przy okazji, twój
tyłek wygląda niesamowicie w tych dżinsach.
— Wiem. Dlatego je założyłam.
Śmieję się pod nosem. Przesuwam dłonie ciut niżej, ale potem myślę
sobie: a do diabła. Stoję tyłem do pozostałych graczy, więc i tak nikt nie
zauważy, co robią moje ręce. Ściskam ją więc mocno za pupę.
Brenna wydaje ochrypły odgłos.
— Do cholery, Connelly, jesteśmy w miejscu publicznym.
— I co z tego?
— To, że nie możesz tak sobie ściskać mojego tyłka.
— Dlaczego nie?
Brenna milknie. Upływa kilka sekund, aż w końcu wzrusza ramionami.
— Wiesz co, nie mogę wymyślić dość dobrego powodu.
— Dokładnie. — Uśmiecham się szeroko i znów ściskam jej jędrne
pośladki, a potem klepię je lekko i zaczynam kolejną rundę.
Tym razem nie zdobywam strike’a. Jeden uparty kręgiel nie chce upaść,
ale strącam go w drugim rzucie. Ponownie biję na głowę Brennę, ale ona
się tym nie przejmuje. A jednak robi postępy, bo jej drugi wynik prawie
podwaja rezultat z pierwszej gry. Gdy na ekranie pojawiają się końcowe
liczby, siadamy na ławce i odprężamy się.
Kładę rękę na jej udzie i gładzę je od niechcenia. Nie odpycha mnie, ale
rzuca mi zamyślone spojrzenie.
— Lubisz dotykać.
— Czy to problem?
— Nie, po prostu nie spodziewałam się tego. Nie sądziłam, że będziesz
taki czuły.
— Cóż, jestem. — Wzruszam ramionami. — W przypadku lasek, które
lubię.
— Często się to zdarza? Sądziłam, że już ustaliliśmy, że nie bawisz się
w chodzenie z dziewczynami i umawiasz się tylko na seks.
— To nie oznacza, że nie lubię dziewczyn, z którymi sypiam. — Kreślę
kółka na jej kolanie. — Ale wydaje mi się, że ty też nie bawisz się
w chodzenie z chłopakami. A jeśli jest inaczej, nic o tym nie wiadomo.
— Wypytywałeś o mnie, Jakey?
— Tak — odpowiadam otwarcie. — I z tego, co wiem, nie umawiałaś się
z nikim, odkąd przeniosłaś się do Briar.
— To prawda — potwierdza.
— Gdzie chodziłaś przed Briar?
— Do college’u społecznego w New Hampshire.
— A tam umawiałaś się z kimś?
— Nie. Na moim koncie z college’u zapisany jest tylko nic nieznaczący
ciąg przygód, przynajmniej dopóki nie poznałam McCarthy’ego.
Czuję w piersi ukłucie zazdrości. Nie podoba mi się to, że nie uważa
McCarthy’ego za kogoś nieznaczącego.
— Czyli McCarthy nie był przygodą? — pytam ostrożnie.
— Przygoda oznacza, że zdarza się tylko raz. Josh był bardziej… —
Zamyśla się.
— Przyjacielem od pieprzenia? — kończę za nią.
— Odejmując od tego pieprzenie.
Czekajcie, co takiego?
Odstawiam piwo na stół. Teraz dopiero Brenna skupiła całą moją uwagę.
— Nie uprawialiście seksu? — Marszczę czoło ze zdumienia.
Zakładałem, że się ze sobą przespali.
— Nie.
— Ale się zabawialiście.
— Tak.
— Ale bez seksu.
Wygląda na rozbawioną.
— Której części tego zdania nie rozumiesz?
— Sam nie wiem… To chyba dla mnie dziwne. — Milknę na chwilę. —
Nie, nie trochę. To jest dla mnie bardzo dziwne.
— Dlaczego? — Brzmi tak, jakby się trochę broniła.
Wskazuję na nią.
— Popatrz tylko na siebie. Jesteś cholernie seksowna. Twierdzisz, że nie
próbował…
— Nie powiedziałam, że nie próbował. Ale… — Znów milknie.
— Ale co? Jesteś dziewicą?
— Nie. Ale bardzo uważam, kogo wpuszczam do środka.
Niech mnie szlag trafi, jeśli nie stanął mi od tego fiut. Nie może używać
takich słów jak „do środka”, bo teraz wyobrażam sobie, że to ja w niej
jestem, i robię się cholernie napalony.
— Robiliśmy inne rzeczy — mówi. — Zawsze są jeszcze inne rzeczy.
— Naprawdę? — Wydaje mi się, że mam żwir w gardle.
— Czyżby nikt ci nie powiedział, że możesz dojść bez uprawiania seksu?
— Nie, nie wiedziałem o tym. — Mrugam niewinnie. — Możesz mi
pokazać?
Brenna uderza mnie w ramię, lekko i zaczepnie.
— Chciałbyś.
— Chciałbym. Nie chcę cię przestraszyć, ale spójrz tylko na moje
krocze.
Pomimo rozbawienia robi to, o co ją proszę. Jej oczy od razu się
rozświetlają.
— O rany. Od rozmyślania od McCarthym robisz się twardy?
— Jak skała. — Wciągam ją na kolana, aż piszczy ze zdumienia.
Ale szybko odzyskuje rezon i już po chwili ociera się o mnie swoją
słodką pupą, próbując wygodnie się usadowić.
— Powiedz swojej erekcji, by przestała trącać mnie w tyłek — warczy
Brenna.
— Hej, to ty ją wywołałaś. — Przyciągam do siebie głowę Brenny, by
móc jej wyszeptać w ucho: — Jesteś podła, mówiąc o sposobach, w jakie
możesz sprawić, by facet doszedł bez wkładania go do środka.
Boże, jak ona pięknie pachnie. Wdycham woń jej szamponu, słodkiego,
z lekko ostrą nutą. To zabawne, bo Brenna jest dokładnym
przeciwieństwem — ostra, z lekką nutą słodyczy. Ale ja lubię ostrość. I to
bardzo.
— A co z tobą? — pytam.
— Co ze mną?
— Co ty miałaś z układu z McCarthym?
Unosi brew.
— Naprawdę chcesz wiedzieć, co mi robił kolega z twojej drużyny?
— Nie. Tak. Nie wiem. Może tak ogólnie — decyduję ostatecznie.
— Nie, zostawię to twojej wyobraźni.
A moja wyobraźnia właśnie się rozpędza, tyle że nie wyobrażam sobie
Josha McCarthy’ego w łóżku z Brenną. Wyobrażam sobie siebie.
— To coś zaraz ci zrobi dziurę w spodniach — drażni się ze mną, a ja
mam poczucie pewnej utraty, kiedy zsuwa się z moich kolan. — Co teraz?
Chcesz zagrać jeszcze raz, zanim wyjdziemy? — Sprawdza swój telefon.
— Jest dziesiąta. Jak długo jest tu otwarte?
— Chyba do jedenastej.
— Wyjdziemy, kiedy zamkną?
— Możemy.
Gra w kręgle ze wzwodem nie jest najłatwiejszym z zadań, ale udaje mi
się. Pokonuję ją po raz trzeci, a potem oddajemy buty i płacimy za nasz tor.
Na zewnątrz Brenna wymija swojego jeepa i podchodzi do mercedesa.
— Otwórz go — nakazuje.
Mój puls przyspiesza. Otwieram samochód.
Nie sięga do przednich drzwi, tylko siada na tylnej kanapie.
— Wsiadaj — mówi figlarnie.
Nie jestem z tych, którzy każą damie czekać. Wskakuję do samochodu
i zanim zdąży coś powiedzieć, przywieram ustami do jej ust. Smakuje
piwem i miętą, a jej ciało pode mną jest miękkie i ciepłe. Wspina mi się na
kolana, zachłannie badając językiem moje usta. Przebiegam rękami wzdłuż
jej kręgosłupa, a potem zaciskam dłonie na talii. Pragnę znaleźć się w niej.
Rozpaczliwie. Ale najwyraźniej nie jest to coś, na co ona chętnie pozwala.
— Nie dasz się dziś bzyknąć, prawda?
— Nie — szepcze przekornie. — Musisz sobie na to zasłużyć.
Jęczę w jej usta.
— Jak mam na to zasłużyć?
Ale ona uśmiecha się tylko i znów mnie całuje, wsuwając mi ręce pod
koszulę, by pogładzić mnie po nagiej piersi. Chryste. Uwielbiam to, kiedy
czuję na sobie jej ręce. I muszę jej dotknąć. Zdejmuję jej bluzkę
i podciągam kamizelkę w górę. Stanik pod spodem jest cienki jak papier.
Ale Brenna nie potrzebuje wkładek. Ma pełne, sterczące, cholernie
doskonałe piersi. Skubię jej sutki przez koronkowy materiał i cieszę się
jękiem, którym mnie nagradza.
— Jak ja o tym marzyłem — warczę i ściągam w dół stanik, obnażając
jej biust. Jest po prostu wspaniały. Wciągam w usta sterczący sutek i ssę tak
mocno, że niemal się upajam. Jej skóra smakuje wspaniale, a sutek jest
niczym niebo na języku. Czuję bolesne podniecenie, gdy liżę nabrzmiały
paciorek.
Brenna znów jęczy. Początkowo sądzę, że to z przyjemności, póki nie
dostrzegam w tym nuty rozpaczy.
— Co się stało? — pytam natychmiast.
— Nie mogę uwierzyć, że pozwalam graczowi Harvardu dotykać swoich
cycków.
Odprężam się. Śmiejąc się cicho, przesuwam językiem po jej drugim
sutku.
— Hej, to nie jest twój pierwszy raz z graczem Harvardu.
— Ale ty jesteś kapitanem drużyny — stwierdza ponuro. — To chyba
kiepski pomysł. W przyszłym tygodniu gramy przeciwko wam, do cholery.
Moi przyjaciele byliby wściekli, gdyby mnie teraz zobaczyli.
— Nie rozmawiajmy o hokeju. I kogo obchodzi, co myślą twoi
przyjaciele. — Wsysam jej sutek między wargi.
— Mnie. Mnie obchodzi, co myślą moi przyjaciele.
— Więc powinnaś przestać.
Pochłaniam jej usta w gorącym pocałunku, który pozbawia mnie rozumu.
Przewracam ją na plecy i przykrywam swoim ciałem, ocierając się o nią
podbrzuszem. Tylne siedzenie nie zapewnia zbyt wiele miejsca na
manewry, ale ja go nie potrzebuję. Wciąż przywierając do niej ustami,
rozpinam guzik jej dżinsów i zsuwam je razem z majtkami na tyle, by móc
sięgnąć do ciepłego raju między jej nogami.
Brenna jęczy cicho, kiedy przesuwam kciukiem po jej nabrzmiałej
łechtaczce.
— Jakie to cudowne.
— Tak? — pytam ochryple.
— O tak.
Dalej pocieram ją, drażniąc się z nią i badając dotykiem. Przesuwam
czubki palców w dół, do wejścia do pochwy i odkrywam, że jest
nieprawdopodobnie mokra. Jezu. Bardziej pragnę znaleźć się w niej niż
zaczerpnąć kolejny oddech. Niemal szlocham, wiedząc, że dziś wieczorem
się w niej nie znajdę. Zanurzam palce w tej słodkiej wilgoci, a potem
pocieram jej łechtaczkę powoli kolistym ruchem.
Zaczyna kołysać biodrami. Podpieram się na łokciu i patrzę, jak jej twarz
staje się coraz bardziej nieobecna, gdy bawię się jej cipką.
— Podoba mi się, kiedy tak leżysz — szepczę. — Na plecach.
Z rozłożonymi nogami. — Znów ją całuję, a ona ssie mocno mój język,
czym wywołuje mój jęk.
— To taki zły pomysł — odszeptuje.
— Powiedz mi więc, bym przestał.
— Nie.
— Co nie?
Brenna przyciska krocze do mojej ręki.
— Nie przestawaj.
Śmieję się w jej ramię, a potem opuszczam rękę, by znów móc ssać
i lizać jej sutki.
Wzdycha z jękiem.
— Nigdy nie przestawaj.
Uśmiecham się. Jak przez mgłę przypominam sobie, że nie tak dawno
temu powiedziała, że nigdy, przenigdy nie zabawi się ze mną. A teraz
znaleźliśmy się na tylnym siedzeniu samochodu i figlujemy, a ja odkrywam
jej cipkę. Wsuwam w nią palec i…
— O mój Boże — krztuszę się. Unoszę głowę znad jej piersi. — Jesteś
taka ciasna. — Zastanawiam się, czy to dlatego, że rzadko się bzyka, czy to
raczej mylne założenie. To, że nie przespała się z McCarthym, nie oznacza
bowiem, że nie mogła przespać się z kimś innym. Jest wybredna, ale nie
żyje w celibacie.
Łapię się na tym, że zaczynam się modlić, by mi się to udało. Może nie
dziś wieczorem, ale jutro, w następnym tygodniu albo za rok. Wezmę,
cokolwiek będzie mi dane. Tak bardzo jej pragnę.
Wkładam drugi palec, a ona zaciska się wokół mnie jeszcze mocniej.
Ledwo znalazło się miejsce dla dwóch palców. Dwóch, na litość boską.
Gładząc kciukiem jej łechtaczkę, wsuwam i wysuwam palce w powolnym
rytmie. Powieki Brenny stają się ciężkie i oddycha z wysiłkiem. Ocieram
się nieznacznie o jej udo, pieszcząc ją palcami.
— Chcę, żebyś mnie pocałował — kieruje moją głowę w dół, wkładając
mi palce we włosy, gdy odszukuje językiem mój język.
Pocałunek jest pospieszny i mokry. Ujeżdża moje palce, wydając
najseksowniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem. Odrywam się, by
zaczerpnąć powietrza.
— Zrobisz to dla mnie i dojdziesz?
Nie udaje mi się zrozumieć, co mruczy w odpowiedzi.
Śmieję się pod nosem. Nadal pieszczę ją ręką. Mam kompletnie mokre
palce. Wsuwam je w nią głęboko, potem wysuwam i pocieram mocno
okrężnymi ruchami tuż przy wejściu do pochwy.
— O mój Boże — wydusza z siebie.
Czuję drżenie jej orgazmu na moich palcach. Dreszcze przechodzą falami
po tym smukłym ciele. Wzdycha, wypuszczając powietrze w moje usta.
Połykam gardłowy dźwięk, całując ją, i przestaję uciskać łechtaczkę,
dotykam jej coraz wolniej i pozwalam, by doszła do siebie.
Jej powieki w końcu drżą i otwierają się. Uśmiecha się do mnie.
— Dobrze? — mruczę do niej.
— Bardzo — odmrukuje. Wzdycha ponownie i przytula się do mnie,
zanurzając twarz w mojej szyi.
— Rany boskie, lubisz się przytulać po seksie — zarzucam jej.
— Wcale nie — jej zaprzeczenie zostaje stłumione przez moją klatkę
piersiową.
— Ależ tak.
Przygryza zębami moje gardło.
— Nie mów nikomu.
— Dlaczego? Boisz się, że to zniszczy twoją reputację?
— Tak. Jestem złą dziewczyną, Jakey. Nie robię czegoś takiego jak
przytulanie.
— Dlaczego nie? Przytulanie jest cudowne. — Przeczesuję palcami jej
jedwabiste włosy. Na dole wciąż pulsuje i żadne z nas nie może tego
zignorować.
Brenna unosi głowę, a w jej oczach pojawia się diabelski błysk.
— Gościu, ty i twój wzwód.
Wsuwa rękę między nasze ciała i kładzie ją bezpośrednio na moim
fiucie. Nie mogę się powstrzymać i wpycham go w jej dłoń.
— Co my z tym zrobimy? — mówi z wyczekiwaniem.
— Cokolwiek — chrząkam. — Możesz ze mną zrobić, co tylko
zechcesz.
— Cokolwiek, ha?
— Cokolwiek. — Nawet w moich uszach mój głos wydaje się zduszony.
— Ale proszę, coś z tym zrób.
Jeden palec drażniąco przesuwa się w górę i w dół zamka w spodniach,
by poigrać z małą metalową blaszką. Boże, prawie przestaję oddychać. Nie
mogę zapanować nad biciem serca. Czuję się tak, jakbym właśnie rozegrał
pięciominutową zmianę. Jestem w trybie obrony.
Czuję dudnienie w uszach, a moje ciało pragnie doświadczyć ulgi. Chcę,
by Brenna ssała mi kutasa, masowała go i całowała. Nie obchodzi mnie, co
zrobi. Potrzebuję jej ręki albo ust.
Staram się być cierpliwy, ale moje mięśnie pozostają napięte i twarde
w oczekiwaniu na jej ruch.
W chwili, gdy ma już mi rozpiąć spodnie, rozlega się dzwonek telefonu.
Brenna klnie bezgłośnie.
— Powinnam to sprawdzić.
— Nie — mamroczę.
Siada prosto.
— Jak często ludzie dziś dzwonią, zamiast wysłać wiadomość?
Muszę się poddać.
— Nie za często.
— Dokładnie. Telefon oznacza, że to coś poważnego. — Podnosi torebkę
z podłogi i grzebie w niej. W chwili, gdy ujmuje telefon, jej nastrój się
zmienia. Znika wszelki ślad pożądania.
— Wszystko w porządku? — pytam szorstko.
Wpatruje się jeszcze przez chwilę w ekran, a potem wyłącza telefon.
— To nic takiego. — Mimo to wbija się w majtki i dżinsy, a ja wiem, że
Mały Jakey nie ma już szans na jej uwagę.
— Jest później, niż myślałam — stwierdza niezręcznie. — Powinnam
jechać do domu.
— Dobrze.
Waha się.
— Nie masz nic przeciwko?
— Oczywiście, że nie. — Czy spodziewała się, że będę ją strofować?
Oskarżę ją, że zostawiła mnie z nabrzmiałymi jajami? Bo to mogłoby
wskazywać, że jest mi coś winna, a przecież tak nie jest. Nie mam prawa
niczego od niej żądać, ani od jakiejkolwiek dziewczyny. Chcę, by Brenna
zrobiła mi loda, gdy sama będzie tego chciała. Najwyraźniej jednak nie ma
już na to nastroju. Tajemniczy rozmówca zniszczył tę chwilę.
— Naprawdę świetnie się bawiłam — wyznaje, kiedy odprowadzam ją
do jeepa.
— Tak jak i ja. — Zaglądam w jej oczy. — Czy zrobimy to raz jeszcze?
— Nie wiem.
— Wiesz. — Łapię ją za brodę, nie odrywając wzroku od jej oczu.
Powtarzam pytanie. — Czy zrobimy to raz jeszcze?
Po dłuższej chwili Brenna przytakuje.
Rozdział dziewiętnasty
Brenna
Jasny gwint.
To obciąganie jest…
Brenna jest…
Jej usta są…
Tak, mój mózg przestał działać już jakąś chwilę temu.
Wplatam palce w ciemne włosy Brenny, podczas gdy jej język wędruje
po moich klejnotach. Ściska podstawę mojego fiuta ręką i przesuwa
językiem po czubku, smakując i drażniąc mnie. Tłumię jęk, ale nie potrafię
powstrzymać chrapliwego westchnienia.
Wpatruje się we mnie wielkimi brązowymi oczami.
— Będę cicho — wyrzucam z siebie. — Obiecuję.
Uśmiecha się i powraca do swoich czynności. Ssie mój czubek, a ja
patrzę na jej wargi jak zaczarowany, gdy mnie pochłaniają. Głowa Brenny
znów opada i nagle mój fiut zagłębia się w jej gardło. Ledwo mam czas, by
zarejestrować to niesamowite wrażenie, gdy ona przestaje, odchylając
szybko twarz, podczas gdy jej ręka pracuje dokładnie w rytm jej
zdradliwych ust.
Nie mogę uwierzyć, że Brenna Jensen robi mi loda.
Życie jest pełne niespodzianek. Parę miesięcy temu ta dziewczyna
prowokowała mnie na domówce, przysięgając, że nigdy nie pójdzie do
łóżka z nikim z Harvardu. A teraz proszę. Jesteśmy w jej łóżku, z jej ustami
na moim kutasie, z moją dłonią, którą trzymam jej włosy.
Jej wargi są…
To ssanie…
Do cholery, znów tracę kontrolę.
Czuję, jak po kręgosłupie przebiega mi dreszcz przyjemności. Uwielbiam
widok jej delikatnego gardła, które pracuje, gdy pochłania mnie ustami przy
każdym zanurzeniu. Perfekcyjny tyłek wypina się w górę, a mnie aż korci,
by go objąć i ścisnąć.
Pociągam ją mocniej za włosy, by unieść jej głowę.
— Obróć się, bym mógł cię jednocześnie wylizać — mówię chrapliwym
głosem.
W jej wzroku jest czysta żądza.
— Co za wspaniały pomysł — szepcze.
W mgnieniu oka zmienia pozycję, pozbywając się flanelowych majtek.
Siada okrakiem na mojej twarzy. Kiedy smakuję ją językiem, wydaje
z siebie stłumiony jęk. Dość głośny.
— Cicho — mówię jej, a potem liżę jej łechtaczkę powolnym, leniwym
ruchem języka.
Mści się, połykając mojego penisa do połowy. Znów przychodzi na mnie
czas, by zajęczeć.
— O mój Boże — mruczę w jej cipkę. — Nigdy nie uda nam się przez to
przejść.
Cichy śmiech sprawia, że czuję łaskotanie w przyrodzeniu, co wywołuje
wibracje, obejmujące całe moje ciało. Biodra nieświadomie unoszą się, aż
wpycham jej penisa po samo gardło.
Piszczy, zaskoczona, a ja się szybko wycofuję.
— Wybacz — mruczę. — Nie zrobiłem tego specjalnie.
— Nie szkodzi, po prostu mnie zaskoczyłeś.
Ponownie zwracam uwagę na to seksowne ciało. Wyciągam ręce, by
ścisnąć jej pośladki. Co za przyjemność. Jej słodki smak na moim języku,
jej usta na moim fiucie. To przekracza wszelkie pojęcie. Powoli przebiegam
językiem po łechtaczce. Mam nadzieję, że ją sprowokuję i wzbudzę w niej
przyjemność, ale po krótkim czasie zaczyna piszczeć z niecierpliwością,
kręcąc się nad moją twarzą.
Ależ jest zachłanna. Śmieję się z jej zapału, a ona zaczyna obrabiać mnie
językiem. Wtedy cichnę. Po kręgosłupie przebiegają mi gorące dreszcze
przyjemności. W jądrach czuję już łaskotanie, więc odrywam usta od jej
cipki i mamroczę:
— Nie chcę skończyć przed tobą.
— Zatem doprowadź mnie tam — rzuca mi wyzwanie.
Przyjąłem je. Biorę w usta jej łechtaczkę i ssę.
Wije się z rozkoszy.
— Och, jak dobrze. Zrób to jeszcze raz.
Językiem wciąż pieszczę jej łechtaczkę, ale angażuję też palec
wskazujący i wsuwam go w nią. Jest tak mokra i ciasna, a ja tak bliski tego,
by wystrzelić w jej usta. Wiele wysiłku kosztuje mnie to, by się
powstrzymać.
— Dalej, kotku — szepczę. — Nie spraw, bym doszedł sam.
Jęczy cicho i kołysze biodrami.
— Właśnie tak — zachęcam ją.
Jej wargi zaciskają się wokół główki mojego penisa. Mruczy coś,
przywierając do niego. Chyba daje znać, że nadchodzi orgazm, bo nagle
czuję, jak jej mięśnie zaciskają się wokół mojego palca, a łechtaczka
pulsuje pod moim językiem.
Wybucham bez ostrzeżenia, ale wciąż mam zajęte usta i mam nadzieję, iż
nie będzie zła, że nie zapytałem o pozwolenie. Orgazm wyrywa się na
wolność i wypełnia jej usta. Przyjemność jest tak intensywna, że niemal
tracę przytomność.
Czuję na brzuchu wilgoć. Brenna siada i mówi:
— Wybacz, Jakey, ja nie połykam. Wezmę chusteczkę.
A teraz ja parskam śmiechem, bo tylko ta dziewczyna mogłaby zrobić to,
co zrobiła z moim ciałem, a potem mnie rozbawić.
Wyciąga kilka chusteczek z pudełka na stoliku nocnym i wyciera mnie.
— To była zabawa — stwierdza.
Zgadzam się w pełni.
— Daj mi dziesięć minut i znów możemy się tym zająć…
— Brenno?
Obydwoje zamieramy w bezruchu.
— Z kim rozmawiasz? — pyta szorstki głos. — Kto tam jest?
— Nikt — woła Brenna, ostrzegając mnie wzrokiem, bym siedział cicho.
Jasne, zupełnie jakbym chciał otworzyć usta. Po drugiej stronie drzwi
pojawił się Chad Jensen. Pewnie obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdyby
mnie tu zobaczył.
— Usłyszałem jego głos, Brenno, i nie mów mi, że to telewizor, bo
w pokoju go nie ma.
— Oglądam coś na laptopie — kłamie dziewczyna.
— Bzdura. Wiem, że kłamiesz. Może przedstawisz mnie swojemu
przyjacielowi?
Zauważam cień paniki na jej twarzy.
— Nie, tato, może jednak nie.
Zapada cisza pełna napięcia.
— Możemy porozmawiać?
Brenna zaciska szczęki. Wygląda na to, że zgrzyta zębami, próbując je
rozłączyć.
— Sekundę — rzuca w kierunku drzwi. Potem pospiesznie zakłada
majtki, gestem nakazując mi, żebym zrobił to samo. — Zaraz wrócę —
mówi bezgłośnie.
Może pojawienie się tutaj to był jednak zły pomysł. Kiedy Brenna
wychodzi na korytarz, zakładam bokserki i bojówki, zaciągam zamek
błyskawiczny i modlę się, by nie zostać zamordowanym.
Słyszę stłumiony głos Brenny, ale jej ojciec nie mówi takim tonem.
Trener Jensen jest stanowczą, wręcz przerażającą postacią. I mimo to
skradam się do drzwi.
— … rozmawialiśmy już o tym — Brenna wydaje się rozdrażniona.
— Nie możesz zamykać drzwi, gdy w środku jest jakiś nieznajomy. Jeśli
chcesz przyjmować gości, powinnaś być gotowa na to, by przedstawić ich
swojemu ojcu.
— Nie bądź niedorzeczny. Nie zamierzam przedstawiać cię każdej
osobie, jaka pojawia się w moim życiu. To tylko przyjaciel.
— Czyli nie ma powodu, by go tam ukrywać, prawda?
— Tato, odpuść, dobrze?
— Nie zamierzam znów tego z tobą przechodzić. — Trener Jensen
najwyraźniej zaczyna się irytować. To nie gniew, ale prawdziwy niepokój.
A to sprawia, że zaczynam czuć się nieswojo. — Nie będę tolerował znów
tajemnic i oszustw. Wiesz sama, co się stało ostatnim razem, kiedy nie
byliśmy wobec siebie szczerzy.
— Nie musimy być szczerzy — odpowiada Brenna z irytacją. — To
tylko jakiś facet.
Wzdrygam się. Tylko jakiś facet?
Właściwie ma rację. Przecież nie umawiamy się ze sobą od lat. Nie mam
w kieszeni pierścionka zaręczynowego. I rozumiem, czemu nie może
powiedzieć swojemu ojcu, że zabawia się z hokeistą, który w przyszłym
tygodniu spuści manto jego drużynie. Ale jestem kimś więcej niż „jakimś
facetem”.
Prawda?
Dla trenera Jensena to też nie jest bułka z masłem.
— Czyli to ktoś z ogłoszeń drobnych? — ryczy.
— Tato! Fuj! Po pierwsze, nikt w moim wieku nie korzysta z ogłoszeń
drobnych! To miejsce dla pedofili i zboczeńców.
Powstrzymuję się, by nie parsknąć śmiechem.
— A po drugie, moje życie osobiste nie powinno cię interesować.
— Jeśli mieszkasz w moim domu, to mnie interesuje.
Zaczyna być ostro, więc odsuwam się od drzwi.
— Proszę, tato. Po prostu… idź spać — Brenna mówi ostrożnie. — Mój
przyjaciel i tak już wychodzi. Muszę skończyć artykuł na jutro.
— Dobrze. — Jej ojciec wcale się nie uspokaja. — Powiedz swojemu
przyjacielowi, by tym razem użył frontowych drzwi. Nie chcę, by zepsuł
rynny za oknem ani siatki, czy czego tam, do cholery, użył, by się do ciebie
wspiąć.
Zostałem przyłapany.
W korytarzu słychać oddalające się ciężkie kroki. Lżejsze zbliżają się do
drzwi. Kiedy Brenna wchodzi do pokoju, widzę, że z jej twarzy zniknął
rumieniec, a z oczu błysk pożądania. W zasadzie są pozbawione wszelkich
emocji.
— Musisz już iść.
— Domyśliłem się. — Już zakładam kurtkę.
— Przepraszam za to. On jest… to jest… trudne. — Nie chce mi spojrzeć
w oczy, a ja widzę po sposobie, w jaki zaciska razem dłonie, że jest
zdenerwowana.
A może to wstyd sprawia, że splata dłonie. Nie sądziłem jednak, że
Brenna Jensen może czuć się zawstydzona. Albo pokonana. Zwykle jest
nieustępliwa, ale pierwszy raz, odkąd się spotkaliśmy, cała wola walki
z niej wyparowała.
— Zawsze był taki surowy? — pytam.
— Tak, ale to nie do końca jego wina. Dałam mu kiedyś powód, by mógł
się spodziewać po mnie najgorszego.
Tajemnicza uwaga wzbudza we mnie ciekawość. Chcę znać więcej
szczegółów, ale jej obronna postawa wskazuje, że nie otrzymam
odpowiedzi.
— Jake — zaczyna — nie wiem, kiedy i czy znów się spotkamy.
Marszczę brwi.
— Dlaczego tak mówisz?
— Bo… — W końcu podnosi wzrok na moją twarz. — To jest zbyt
skomplikowane. Nie wiem, kiedy moje mieszkanie będzie gotowe, a póki
mieszkam tutaj, nie mogę pozwolić, byś się zakradał i wykradał. I mogę cię
zapewnić, że mój ojciec tego nie pochwali.
— Dlaczego? Bo gram dla Harvardu? Zaakceptuje to.
— Nie chodzi o to. Nie zaakceptuje nikogo po tym, jak… — Milknie,
potrząsa głową i zaczyna ponownie mówić: — To już nie ma znaczenia.
Pomogłeś mi z Mulderem, a ja wypełniłam swoją część umowy.
— Umowy? — powtarzam ponuro.
— Chciałeś prawdziwej randki. Dostałeś ją. Parę razy się zabawiliśmy,
daliśmy sobie nawzajem orgazm. Uznajmy to za udaną przygodę i ruszmy
dalej, każde w swoją stronę. Jaki jest sens ciągnąć to dalej? Nigdzie nas to
nie zaprowadzi.
Chcę się z nią o to kłócić, ale wiem, że ma rację. Latem opuszczam
miasto. A teraz muszę się skupić na meczu z Briar, a potem, jeśli nam się
powiedzie, na pierwszej rundzie w zawodach krajowych. A jeśli je
wygramy? Czeka nas Frozen Four.
Brenna mnie rozprasza. Dostrzegam więc ironię sytuacji. Kilka tygodni
temu robiłem wykład McCarthy’emu na ten sam temat. Nie, mówiłem
o tym wszystkim moim zawodnikom, nakazując im, by zapanowali nad
swoją słabością, aż minie sezon.
A teraz sam ją okazuję, wplątując się w romans z córką Chada Jensena.
Co zrobiłem, kiedy wysłała mi wiadomość o wygłupie z bitą śmietaną?
Zamiast zostać w Dime z kolegami z drużyny albo odnaleźć Heatha
i Jonaha i zganić ich, ja myślałem tylko o tym, że od dawna nie
pocałowałem Brenny. I co dalej? Pożyczyłem samochód od Brooksa
i przyjechałem do Hastings jak zakochany frajer.
Może ona ma rację. Może powinniśmy z tym skończyć.
Ale, do cholery, ja nie chcę. Mówię więc jej, co czuję.
— Chcę się dalej z tobą spotykać.
— Wspaniale, Jake. Właśnie ci jednak powiedziałam, że ja z tym
skończyłam.
Ogarnia mnie frustracja.
— Nie wydaje mi się, żebyś naprawdę tak myślała.
— A może przestaniesz mi mówić, co myślę, a czego nie? — Wzdycha,
podchodzi do parapetu pod oknem i podnosi moje buty. — Czas już na
ciebie.
— Jesteś pewna, że twój ojciec nie wyskoczy z cienia? — pytam
ostrożnie.
— Nie. Może czasem jest palantem, ale nie zrobi sceny przed obcym.
Obcy. Znów czuję bolesne ukłucie, co mnie irytuje. Na Boga, jestem
Jakiem Connellym. Nic nie jest w stanie zranić moich uczuć, a mnie
interesuje tylko jedna cholerna rzecz: hokej. Nie powinno mnie obchodzić,
co Brenna o mnie myśli.
Wykradamy się z jej pokoju. Na szczęście drzwi pozostają zamknięte. Po
drodze na dół dotykam stopą schodka, który trzeszczy tak głośno, jakby
cały dom jęczał z niezadowolenia. Słyszę cię, domku. Ja też nie jestem
w tej chwili szczęśliwy.
W korytarzu przed drzwiami wkładam swoje timberlandy i zawiązuję je.
— Naprawdę nie chcesz się więcej spotykać? — Mówię lekko
ochrypłym głosem, wcale nie dlatego, że muszę szeptać.
— Ja… — przeciąga ręką po potarganych włosach. — Nie mam teraz na
to siły. Po prostu idź, Jake. Proszę.
Zatem idę.
Rozdział dwudziesty drugi
Jake
*
Po zebraniu Pedersen zatrzymuje mnie, gdy reszta drużyny wychodzi
właśnie za drzwi.
— Connelly, zostań jeszcze chwilę.
Wkładam ręce do kieszeni i podchodzę do niego.
— Co się stało, panie trenerze?
— Usiądź. — Sądząc po jego szorstkim tonie, najwyraźniej nie czeka
mnie przemowa motywacyjna. Kiedy zajmuję już miejsce na fotelu, trener
staje przede mną z ramionami założonymi na potężnej klatce piersiowej.
— Co się z tobą dzieje, Jake?
— Co pan ma na myśli?
— Pytam, co się z tobą dzieje? Błądziłeś gdzieś myślami podczas
porannego treningu. Byłeś dwie sekundy wolniejszy niż zwykle. Całe
szczęście, że to wciąż szybciej od zwykłego gracza, ale jak na ciebie za
wolno.
— Nie skupiałem się — przyznaję.
— A tego popołudnia? Zwykle, kiedy pojawiasz się wcześniej, jak
wchodzę, ty już prowadzisz spotkanie i robisz odprawę. Zamiast tego
dzisiaj widzę, jak Weston potrząsa tyłkiem, a wszyscy oglądacie gejowskie
porno.
— Nie oglądaliśmy gejowskiego porno — zapewniam go. — My tylko…
— milknę.
Bo ma rację. Zawsze jestem mocno skupiony na grze. Podjąłem taką
decyzję z pełnym przekonaniem, które towarzyszyło mi, odkąd byłem na
tyle duży, by móc jeździć na łyżwach. Prowadzę zebrania drużyny.
Pojawiam się wcześnie, proponuję dodatkową pomoc kolegom, którzy jej
potrzebują. Poświęcam swój czas, sen i naukę, by upewnić się, że każda
broń w naszym zespole jest wycelowana, załadowana
i sprawna.
Od pięciu dni jestem myślami gdzie indziej. I może okres pięciu dni nie
wydaje się długi, jeśli spojrzeć na to szerzej, lecz wygląda tak, kiedy masz
tylko tyle czasu na przygotowanie się do bez wątpienia najważniejszego
meczu w sezonie. Nie drugiego w kolejności, bo wtedy działalibyśmy,
zakładając, że dostaliśmy się już do Frozen Four, a przecież tak nie jest.
Aby ruszyć do przodu, musimy pokonać Briar, więc przed nami
najważniejszy mecz i tylko to powinno się w tej chwili liczyć.
— Ma pan rację — mówię. — Nie skupiałem się tak, jak powinienem.
— Co się dzieje? Coś związanego z uczelnią? Czy powinniśmy zapewnić
ci korepetycje?
— Nie, radzę sobie z nauką. Mam jeszcze parę końcowych prac do
napisania, ale nie ma z tym problemu. I tak termin ich oddania mija w maju.
— Co cię więc dręczy? Sprawy domowe?
— Nie. — Poprawiam się na fotelu. Aż pali mnie kark z powodu
niezwykłego dla mnie zażenowania. — Czuję się jak kretyn, mówiąc to, ale
chodzi o dziewczynę.
Trener mruczy z niesmakiem.
— Chcesz, żebym udzielił ci rady?
— Proszę.
— Zapomnij o niej.
Parskam śmiechem. Cóż. Nie pomógł mi zbyt wiele.
— Jest to pewne rozwiązanie — odpowiadam ostrożnie, bo trener
Pedersen nie lubi, kiedy ktoś mu rzuca wyzwanie.
— Uwierz mi, chłopcze, to jedyne rozwiązanie. Kobiety to same kłopoty.
Nawet te miłe — stwierdza, potrząsając głową. — Zupełnie jakby kończyły
studia na wydziale manipulacji, ucząc się, jak grać na twoich emocjach.
Zamieniają nas w niewolników albo głupców.
Nie jestem przygotowany na ten wybuch. Słyszę w jego tonie wiele
goryczy i zastanawiam się, kto złamał mu serce. O ile wiem, Pedersen
nigdy się nie ożenił. Nie ma dzieci, a jeśli ma przyjaciółkę, to nigdy o niej
nie mówi. Kilku kolegów miało teorię, że może jest gejem, ale ja nie sądzę,
by tak było. Zeszłego roku mieliśmy spotkanie integracyjne w hotelu
w Bostonie i zauważyłem, że trener opuszcza imprezę z seksowną rudą
dziewczyną w obcisłej sukience. To nie oznacza, że nie jest gejem, ale, do
diabła, kto wie?
Z jego słów jednak wynika, że w ogóle nie interesują go związki.
— Ostatecznie, chłopcze, okazuje się, że kobiety czegoś od nas chcą.
Zawsze czegoś chcą. Biorą i biorą, niczego nie dając w zamian. Nikt już nie
zwraca uwagi na drugiego człowieka, więc równie dobrze możesz zająć się
sobą, prawda?
Tak zwykle robię. Całe życie tak postępowałem. Nie wiem, dlaczego to
podejście ostatnio nie działa. Żołądek mi się skręca, odkąd Brenna
zakończyła to, co było między nami.
— Wiesz, Jake, co w tobie lubię najbardziej?
— Co takiego? — pyta ostrożnie.
— Jesteś egoistą.
Cały się jeżę. Przedstawia to jako komplement i nawet nie jest to dla
mnie nic nowego — wiem, że jestem egoistą. Ale z jakiegoś powodu
wkurza mnie to, że mój trener tak właśnie mnie nazwał.
— Nie pozwalasz, by cokolwiek stanęło na twojej drodze do celu —
ciągnie. — Najpierw liczą się twoje potrzeby i tak powinno być. Dlatego
twoim przeznaczeniem jest kariera supergwiazdy. — Trener znów potrząsa
głową. — Martwisz się z powodu tej dziewczyny? Zapomnij o niej. Skup
się na wygranej, skup się na wspaniałej nowej pracy, którą zaczniesz
w sierpniu. Jeden poślizg może zakończyć twoją karierę. Utrata skupienia
oznacza poważne konsekwencje, i to nie tylko z powodu ryzyka kontuzji.
Jeśli źle zagrasz, to pogorszy twoją sytuację, i lepiej dla ciebie, gdy
uwierzysz, że twoi nowi szefowie obserwują każdy mecz i analizują potem
jego zapis na filmie.
Ma rację.
— Zatem skup się na meczu. Zapomnij o tej dziewczynie. Będą inne.
Kiedy znajdziesz się w Edmonton, gwarantuję ci, że będziesz miał na
pęczki dziewczyn, które cię ogrzeją. — Pochyla się nieco i klepie mnie po
ramieniu. — W porządku?
Powoli kiwam głową.
— W porządku. Niech się pan nie martwi. Skupię się całkowicie na
meczu.
— To właśnie chciałem usłyszeć.
A jednak pierwsze, co robię po wyjściu przez główne wrota Bright-
Landry Hockey Center, to ponownie próbuję się skontaktować z Brenną.
Słowa trenera trafiły w moje serce, ale z pewnością nie w sposób, jakiego
oczekiwał. Nie chcę stać się mężczyzną, którego rani jedna kobieta, a on
zaczyna odnosić się z nienawiścią do wszystkich kobiet. Nie chcę stać się
zgorzkniały i wściekły.
Nie mogę zmusić Brenny, by znów się ze mną umówiła, ale mogę
przynajmniej dać jej znać, że wciąż o niej myślę.
Ja: Hej, ślicznotko. To znów ja. Możesz mnie unikać, ale wiedz, że czekam
na ciebie, jeśli zmienisz zdanie.
Rozdział dwudziesty czwarty
Brenna
— Brenna Jensen?
Unoszę głowę i widzę przed sobą dziewczynę, która rzucała mi krzywe
spojrzenia znad baru. Stoi teraz pół metra ode mnie, a wyraz jej twarzy nie
zmienił się ani trochę. Pasuje do zasnutego chmurami nieba za oknem.
— A kto pyta? — odzywam się ostrożnie.
— Hazel. Hazel Simonson.
Rzucam jej zdezorientowane spojrzenie.
— W porządku. Czy my się znamy?
Na jej czole pojawia się głęboka zmarszczka, ale nie jestem pewna, co
oznacza.
— Czy Jake nigdy o mnie nie wspomniał?
Ściskam nieco mocniej kubek.
— Znasz Jake’a?
— Tak. Cóż, nawet bardzo dobrze.
Próbuję zachować obojętny wyraz twarzy. Dobry Boże, jeśli ta
dziewczyna chce mi przekazać, że Jake jest jej chłopakiem…
Nie. Gdyby tak powiedziała, stwierdziłabym, że to bzdura. Nie uważam
Jake’a za nieuczciwą osobę. Powiedział, że nie wiąże się z dziewczynami,
i nie wierzę, że ukrywa taką na boku.
— Mogę się przysiąść? — pyta Hazel chłodno.
— W zasadzie to czekam na kogoś…
Siada, nie zwracając uwagi na moje słowa.
— Dotrzymam ci towarzystwa, dopóki nie pojawi się ta osoba. — Hazel
uderza dłońmi o blat. — Jest parę spraw, które musimy omówić.
Odchylam się w tył, starając się, by moje ciało wydało jej się
rozluźnione. Ona jest nastawiona na konfrontację, a ja zawsze reaguję na
agresję obojętnością. Taka taktyka zwykle sprawia, że agresor zaczyna się
wkurzać.
— Słuchaj, Hazel. Bez obrazy, ale nie znam cię. Twierdzisz, że
utrzymujesz kontakt z Jakiem, ale on ani razu nie wspomniał przy mnie
twojego imienia.
W jej jasnobrązowych oczach na chwilę pojawia się błysk.
— Wybacz więc, że nie ufam obcej dziewczynie, która przysiada się bez
zaproszenia i wpatruje się we mnie gniewnie, jakbym jej udusiła kota. —
Krzyżuję nogi, swobodnie kładąc dłoń na prawym kolanie.
— Naprawdę znam Jake’a — odpowiada mi lakonicznie. —
Wychowywaliśmy się razem w Gloucester. Razem chodziliśmy do szkoły.
Znam jego rodziców… Lily i Rory’ego? — podpowiada mi.
Nie mogę się z nią w tym równać. Jake nigdy nie wymienił przy mnie
imion swoich rodziców.
— W sobotę zjedliśmy razem śniadanie. U nich w domu. — Na jej
twarzy pojawia się ślad samozadowolenia. — Pojechaliśmy tam pociągiem.
Czuję w brzuchu niemiłe wrażenie.
— Znam go lepiej niż ktokolwiek inny. — To już nie jest ślad, tylko
cholerne samozadowolenie.
— Doprawdy? — mówię przeciągle.
— Tak. Wiem, że twardo stąpa po ziemi, i wiem też, że jest mądrzejszy,
niż się wydaje. Zwykle nikt go tak nie ogrywa.
Jej postawa lwicy zaczyna mnie drażnić.
— Ogrywa?
— Nie udawaj głupiej. — Splata palce dłoni w mocnym uścisku. —
Wiem dokładnie, kim jesteś. Prześledziłam twoją aktywność w internecie
po tym, jak mi powiedział, że się umawiacie ze sobą.
Udaje mi się ukryć zaskoczenie, nim pojawi się w moich oczach. Jake
powiedział tej lasce, że się ze sobą umawiamy?
Hazel uśmiecha się kpiąco.
— Jak już mówiłam, Jake i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Nie mamy
przed sobą tajemnic.
Emocje, które odczuwam, stają się jeszcze bardziej intensywne.
Zaczynają oscylować na krawędzi… chyba zazdrości? Ale zawierają też
sporą dawkę wściekłości, bo kim, do diabła, jest ta dziewczyna?
Spoglądam w jej oczy wyrażające pogardę.
— To cudownie, że jesteście sobie tak bliscy. Chociaż gdyby
rzeczywiście tak było, to powinnaś wiedzieć, że już się ze sobą nie
spotykamy.
Wypowiedzenie tego zdania na głos wywołuje we mnie żal. Nie będę
zaprzeczać, tęsknię za nim. Nie minął nawet pełen tydzień, odkąd
poprosiłam go, by opuścił mój dom, a wydaje mi się, że upłynęła cała
wieczność. Cały czas o nim myślę, co pogarszają jeszcze jego codzienne
esemesy. Wczorajszy, w którym napisał, że będzie czekał, jeśli zmienię
zdanie… Prawie się poddałam i już miałam do niego dzwonić.
W ostatniej chwili jednak odzyskałam rozum. Przypomniałam sobie,
dlaczego lepiej z tym skończyć. Nie chcę mieć chłopaka, a zwłaszcza
takiego, który za kilka miesięcy przeprowadza się do innego kraju. Dobrze,
może częściowo czuję się też zażenowana tym, co wydarzyło się w mojej
sypialni. Ledwo mogłam później spojrzeć Jake’owi w oczy. Siedział
w pierwszym rzędzie na przedstawieniu, które mój ojciec urządził na
korytarzu, strofując mnie, jakbym była małym dzieckiem.
Jakie to poniżające.
— Tak, wiem — odpowiada Hazel, przerywając moje myśli. —
Powiedział mi, że z nim zerwałaś. Możesz mówić, co chcesz o Jake’u, ale
nie jest cyniczną osobą…
— A co ma do tego cynizm? — wtrącam.
— Wszystko. Bo ja jestem cyniczna i wiem, co zamierzasz.
— W porządku. — Czuję się już zmęczona tą wymianą zdań.
— Córka trenera Jensena zabawia się z kapitanem drużyny Harvardu
podczas dogrywek. Oczarowuje go, aż on nie może przestać o niej myśleć,
a potem porzuca go tuż przed najważniejszym meczem w sezonie. A teraz
on jest tak rozbity, że ledwo potrafi skupić się na hokeju — tak przy okazji,
jedynej rzeczy, która miała dla niego znaczenie — bo ta dziewczyna wciąż
go nawiedza.
W koktajlu, który miesza się w moim żołądku, pojawia się nowa emocja.
Poczucie winy.
— Jest rozbity?
— Tak. Gratulacje. Dostałaś, co chciałaś.
— Wcale tego nie chciałam.
— Oczywiście. Jestem tego pewna. — Hazel odsuwa z hałasem krzesło,
ale jeszcze się nie podnosi.
— Trzymaj się od niego z daleka. Jake i ja pilnujemy się nawzajem, by
nic nam się nie stało. Robimy tak, odkąd byliśmy dziećmi. Nie pozwolę, by
jakaś napalona fanka sabotowała jego sezon albo odwracała jego uwagę od
wyznaczonych celów.
— Nie pozwolisz, hę? Wybacz, że ci to zdradzę, ale cytując czteroletnią
córkę mojej kuzynki Leigh: nie jesteś moim szefem. — Śmieję się pod
nosem. — I daleko mi do napalonej fanki.
— Oczywiście — odpowiada przeciągle.
— Och, a dla twojej informacji: niczego nie sabotuję, i tyle powiem ci na
ten temat. Nie zamierzam się tłumaczyć ani omawiać związku z Jakiem, bo
to nie twoja sprawa.
Dziewczyna sztywno wstaje z miejsca.
— Nieważne. Skończyłaś z tym. Niech tak pozostanie, a nie będzie
żadnego problemu.
Uśmiecham się zimno, szczerząc zęby.
— Skończyłaś?
— Na razie. Miłego dnia. — Hazel maszeruje w kierunku drzwi, a ja
patrzę, jak (domniemana) najlepsza przyjaciółka Jake’a wychodzi z Coffee
Hut.
Z jednej strony naprawdę doceniam to, że ktoś tak zażarcie broni drogiej
sercu osoby. Z drugiej strony trudno mi przyjąć oskarżenia o sabotowanie
sezonu Jake’a albo o inne niecne zamiary wobec niego.
Nie planowałam się z nim związać. Ed Mulder i jego obsesja na punkcie
Edmonton były jedynym powodem, dla którego umówiłam się z Jakiem.
A potem wszystko nabrało kształtu, bo tak się właśnie dzieje, gdy między
dwojgiem ludzi pojawia się chemia. Trudno ją odnaleźć i jeszcze trudniej
zwalczyć.
Ha. Chciałabym zobaczyć, jak Hazel próbuje oprzeć się Jake’owi. Gdyby
skupił to uwodzicielskie spojrzenie zielonych oczu na niej i…
Nagle coś sobie uświadamiam. Czy to spotkanie było tylko próbą obrony
przyjaciela przez przyjaciółkę, czy czymś więcej? Może ona też do niego
coś czuje?
Jeśli się nad tym zastanowić, to wcale się nie wydaje dziwne.
Kiedy dzwoni mój telefon, w głębi duszy liczę na to, że to Jake, a mój
puls przyspiesza. Ale gdy na ekranie pojawiają się słowa HockeyNet, serce
bije mi jeszcze szybciej. W końcu.
Biorę wdech, próbując uspokoić nerwy.
— Halo?
— Czy mogę rozmawiać z Brenną Jensen? — pyta pospiesznie kobiecy
głos.
— Przy telefonie.
— Witaj, Brenno. Mówi Rochelle z biura Eda Muldera. Pan Mulder ma
nadzieję, że będzie pani w stanie przyjść jutro do biura w celu omówienia
pracy na stażu.
— Och. Hm. — Szybko przeglądam w myślach jutrzejszy plan dnia.
Pierwsze zajęcia znów rozpoczynają się dopiero o pierwszej po południu.
Zostaje mało czasu, ale może się udać. — Tak, ale tylko jeśli rozmowa
odbędzie się z samego rana. O pierwszej mam seminarium.
— Obawiam się, że pan Mulder ma zajęty cały poranek. — Słyszę, że
stuka w klawiaturę. — A jak wygląda pani popołudnie? Czy siedemnasta
trzydzieści pani odpowiada?
— Może się udać — odpowiadam natychmiast, bo chyba dam radę.
— Doskonale. Do zobaczenia jutro.
Rozłącza się.
Czuję przypływ emocji. Cichy głosik ostrzega mnie jednak, bym nie
robiła sobie zbyt wielkich nadziei. To nie oznacza jeszcze, że dostałam tę
pracę.
Ale… jak mogłabym nie mieć nadziei? Nie kazałby mi przyjeżdżać do
Bostonu, gdyby nie chciał mnie zatrudnić.
Nikt nie jest aż takim dupkiem, prawda?
*
— Postanowiliśmy powierzyć to stanowisko innej osobie.
Och. Najwyraźniej Ed Mulder jest takim dupkiem.
Przycupnęłam na krześle dla gości i czuję rozczarowanie. Staram się
jednak zachować spokój.
— W przypadku wszystkich trzech wakatów? — Można było zdobyć
jedno z trzech stanowisk.
— Tak, dołączy do nas kilka niezłych osób. Nie miej mi tego za złe,
twoje wykształcenie odpowiada naszym wymaganiom, ale dwie z tych osób
to sportowcy, a wszyscy trzej wniosą do firmy coś wyjątkowego.
Penisy.
Wniosą do firmy penisy.
Ani przez chwilę w to nie wątpiłam. Ale staram się być uprzejma.
— Rozumiem. W porządku. Cóż, dziękuję za pana uwagę. — Dziękuję
za to, że zmusiłeś mnie do pokonania całej tej cholernej drogi.
Mógł przecież wysłać mi e-mail, jak każdy zwykły palant, ale nieee,
musiał udowodnić, że jest palantem nad palantami.
Zaczynam wstawać, ale Mulder śmieje się pod nosem i unosi dłoń.
— Czekaj. To nie jedyny powód, dla którego cię zaprosiłem.
Z powrotem sadzam tyłek na krześle. Wbrew sobie czuję jednak maleńką
iskierkę nadziei. Może zaproponuje mi inne stanowisko. Może płatne,
albo…
— Chciałem zaprosić ciebie i Jake’a na mecz Bruinsów, który odbędzie
się w tę niedzielę. — Uśmiecha się do mnie promiennie, jakby spodziewał
się, że klasnę z radości w dłonie. — Stacja ma prywatną lożę w TD Garden.
Och, mój brat i bratowa także tam będą. Tamtego wieczoru Lindsay i Karen
naprawdę się ucieszyły ze spotkania z wami. Panie sobie pogawędzą, gdy
my, chłopcy, obejrzymy mecz.
Czy morderstwo jest nielegalne w Massachusetts?
Jest nielegalne we wszystkich pięćdziesięciu stanach, napominam się.
Może udałoby mi się zatrudnić dobrego prawnika, który przedstawiłby to
jako samoobronę? Ojciec Summer jest adwokatem. Jestem pewna, że
udałoby mu się uchronić mnie przed celą śmierci.
Tylko chwila dzieli mnie od wybuchu furii. Ten dupek zmusił mnie, bym
przyjechała do Bostonu tylko po to, by przekazać mi decyzję o odmowie
stażu i zaprosić do rozmowy o robieniu na drutach i projektowaniu wnętrz
z żoną i bratową, podczas gdy on i mój fałszywy chłopak będą oglądać
moją ulubioną drużynę hokejową.
Chyba dobrze, że nie posiadam broni.
— Doceniam zaproszenie. Muszę zapytać Jake’a — mówię sztywno,
mając nadzieję, że na mojej twarzy nie widać wściekłości. — Dam panu
znać.
— Doskonale. Mam nadzieję, że uda się wam obojgu przyjść. Moja żona
wciąż zachwyca się tym, jaką jesteście wspaniałą parą. — Puszcza do mnie
oko. — Nie martw się, to wciąż nasza mała tajemnica.
Zmuszam się do uśmiechu.
— Dziękuję.
— Odprowadzę cię.
— Proszę sobie nie zadawać trudu! — Istnieje ryzyko, że za chwilę mój
radosny wyraz twarzy się rozpłynie. — Znam drogę do wyjścia. Miłego
dnia, panie Mulder.
— Ed.
— Ed.
Sztuczny uśmiech znika, gdy tylko wychodzę z jego biura. Sztywnym
ruchem zdejmuję płaszcz z rzędu wieszaków przy drzwiach.
— Miło mi było panią poznać — mówię do Rochelle.
— Oczywiście. Wszystkiego najlepszego — odpowiada życzliwie.
Wychodzę na korytarz, ale nie od razu opuszczam budynek. Chcę po raz
ostatni przejść obok studia i rzucić na nie tęskne spojrzenie. Kiedy
docieram do ogromnej hali, akurat nadają wiadomości. Zakradam się,
zachowując dystans, i patrzę, jak dwóch analityków omawia mecz Ottawa
Senators z zeszłego wieczoru oraz gol strzelony przez Brody’ego Lacroix,
dzięki któremu wygrali mecz. Jeden z nich mówi:
— Geoff rozmawiał z Brodym po meczu. Oto co nowicjusz miał do
powiedzenia…
Kątem oka dostrzegam krzątaninę w reżyserce. Reżyser daje komuś znak
i nagle na ekranie między dwoma prowadzącymi pojawia się nagranie
z wywiadu. Ukazuje się irytująca twarz Geoffa Magnolii. To on najczęściej
przeprowadza wywiady w szatni po meczach, a gracze uważają go za
„jednego z ziomali”.
Zwykle Magnolia jest zbyt zajęty przekomarzaniem się z zawodnikami,
by pytać o sam mecz. Jednak w przypadku meczu Senatorów próbuje być
prawdziwym dziennikarzem, jednocześnie gawędząc z gwiazdą, Brodym
Lacroix. Omawiają sukces Lacroix w trzeciej tercji oraz sukcesy, które
osiągnął dotychczas w sezonie. Trzy razy podczas wywiadu Magnolia
wspomina, że rodzice Lacroix muszą być bardzo dumni ze swojego syna,
i za każdym razem Lacroix uśmiecha się z zażenowaniem, a potem
mamrocze jakąś kulawą odpowiedź i odwraca się.
Potrząsam głową.
— Debil — mówię pod nosem, podczas gdy inny kobiecy głos warczy:
— Idiota.
Obracam się i dostrzegam Georgię Barnes, moją idolkę, która stoi jakiś
metr ode mnie. Przypatruje mi się i wygląda na zaintrygowaną.
— A teraz czas na reklamę — mówi jeden z prowadzących do
publiczności. — Po przerwie połączymy się z Herbiem Handlerem
w Nashville i posłuchamy o jego przewidywaniach co do dzisiejszego
pojedynku między Predatorami a Flyersami.
— I znikamy z anteny — warczy operator kamery.
Zupełnie jakby ktoś wcisnął włącznik, studio ożywa. Obok mnie
przemykają różne osoby, a gwar głosów odbija się echem od ścian.
— Niech ktoś poprawi światło! — narzeka jeden z prowadzących. —
Wypala moje cholerne źrenice.
Pomocnik asystenta podbiega, by zająć się oświetleniem. Georgia Barnes
znów obrzuca mnie spojrzeniem, a potem wychodzi ze studia.
Waham się przez chwilę. Potem pędzę za nią, nieśmiało wołając jej imię.
Kobieta zatrzymuje się w jasno oświetlonym korytarzu i obraca się,
kierując ku mnie twarz. Ma na sobie czarną spódnicę w prążki, białą
jedwabną bluzkę i czarne buty na płaskim obcasie. I choć ma na sobie
elegancki strój, wiem, że drzemie w niej bestia.
— Przepraszam, że pani przeszkadzam — mówię do niej — chciałam
tylko powiedzieć, że jestem pani wielką fanką. Uważam panią za jedną
z najbardziej dociekliwych i najbardziej inteligentnych dziennikarek
w kraju.
Georgia odpowiada uśmiechem.
— Dziękuję, bardzo mi miło. — Taksuje mnie przenikliwym
spojrzeniem. — Pracujesz tutaj?
Potrząsam głową.
— Tak naprawdę to właśnie otrzymałam informację, że nie dostałam się
na staż, o który się starałam.
— Rozumiem. — Kiwa głową z ubolewaniem. — Z tego, co słyszałam,
w programie panuje spora konkurencja. — W jej tonie pojawia się ostra
nuta. — Choć powinnaś być na to przygotowana — w całej tej branży
panuje konkurencja. Jeszcze większa w przypadku kobiet.
— Tak słyszałam.
Znów wpatruje się w moją twarz.
— Dlaczego nazwałaś Geoffa Magnolię debilem?
Czuję przypływ gorąca na policzkach i mam tylko cholerną nadzieję, że
się nie czerwienię.
— Och, racja. Tak. Przepraszam, że to powiedziałam…
— Nie przepraszaj. Powiedz mi tylko, czemu to zrobiłaś.
Wzruszam niepewnie ramionami.
— Te pytania, które zadawał… Ktoś powinien mu powiedzieć, by się
choć trochę przygotował przed przeprowadzeniem wywiadu. Zadał trzy
razy pytanie o rodziców Lacroix.
— Co z tego? — pyta Georgia. Mówi to lekkim tonem, ale czuję, że
wystawia mnie na próbę.
— To, że mama tego chłopaka zmarła na raka w tym miesiącu, a on
wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. Magnolia powinien o tym
wiedzieć.
— Tak. Powinien. Ale jak już ustaliłyśmy, Magnolia to debil. — Ścisza
konspiracyjnie głos. — Powiem ci coś w tajemnicy. Jak masz na imię?
— Brenna.
— Zdradzę ci tajemnicę, Brenno. Magnolia jest regułą, nie wyjątkiem.
Jeśli kiedykolwiek zaczniesz tu pracować, przygotuj się, że codziennie
będziesz mieć do czynienia z debilami. Albo, co gorsze, z seksistowskimi
pyszałkami, którzy w każdej minucie każdego dnia będą ci mówić, że tu nie
pasujesz, bo masz pochwę.
Uśmiecham się bez entuzjazmu.
— Chyba dziś już tego doświadczyłam.
Jej twarz łagodnieje.
— Przykro mi to słyszeć. Mogę tylko powiedzieć, żebyś nie pozwoliła,
by jedna odmowa, jedno zatrzaśnięcie drzwi przed nosem powstrzymało cię
przed kolejną próbą. Dalej staraj się o pracę w sieciach, kablówkach,
wszędzie, gdzie prowadzą nabór. — Puszcza do mnie oko. — Nie wszyscy
chcą się nas pozbyć, a zmiana czeka tuż za rogiem. Choć nadchodzi powoli,
to zapewniam cię, zbliża się do nas.
Czuję nutkę podziwu, gdy Georgia ściska moje ramię, a potem oddala
się. Wierzę, że ma rację, że zmiana naprawdę się zbliża. Ale chciałabym, by
trochę się pospieszyła. Minęło sporo lat, zanim dziennikarki sportowe
dostały szansę przeprowadzania wywiadów ze sportowcami w szatni.
Trzeba było doczekać chwili, gdy dziennikarka „Sports Illustrated” złożyła
pozew, po którym sąd ostatecznie orzekł, że zakaz przeprowadzania
wywiadów w szatni przez reporterki pogwałca zasady czternastej poprawki.
A mimo to zmiana prawa nie wpływa na postawy społeczne. ESPN
przyczynił się do postępu, zatrudniając więcej kobiet — dziennikarek
i analityczek. Ale wkurza mnie to, że kobiety w sporcie nadal spotykaja się
z wrogością i seksistowskimi zachowaniami, kiedy zwyczajnie próbują
wykonywać swoją pracę, tak jak ich koledzy mężczyźni.
— Brenna, hej! — Mischa, kierownik studia, którego poznałam
w zeszłym tygodniu, wpada na mnie przy windach. — Wróciłaś.
— Wróciłam — odpowiadam ironicznie.
— Zakładam, że masz dobre wiadomości?
— Niestety, nie. Pan Mulder poprosił mnie o przyjazd, by osobiście
przekazać mi, że nie dostałam pracy.
— Och. Przykro mi. Co za pech. — Potrząsa głową, wyraźnie
rozczarowany. — Byłoby mi miło, gdybyś się tu kręciła.
— Tak, cóż, z pewnością pozostali stażyści wiadomości będą wspaniali.
— Może i tak. Ale mam wrażenie, że Mulder traci na tym, że nie chce
cię zatrzymać.
— Proszę bardzo, powiedz mu to. — Kiedy drzwi windy się otwierają,
wyciągam rękę, by dotknąć jego ramienia. — Miło było cię poznać,
Mischo.
— Ciebie również, Brenno.
Mój uśmiech znika, gdy tylko zostaję sama w windzie. Czuję, jak łzy
zbierają mi się pod powiekami, ale nakazuję sobie nie płakać. Nie wolno mi
płakać. To tylko staż. Na pewno znajdę lokalną telewizję albo stację
radiową, w której przeczekam wakacje, a jesienią ponownie złożę podanie
w HockeyNet. Albo znajdę jeszcze lepszą posadę. To nie koniec
świata.
Ale, do cholery, naprawdę chciałam zdobyć ten staż.
Palce mi drżą, gdy wyciągam telefon z torebki. Powinnam zamówić
samochód, który zawiezie mnie na stację kolejową. Zamiast tego myślę
o wczorajszej wiadomości od Jake’a, tej, w której namawiał mnie, bym do
niego zadzwoniła.
Zagryzam wargę.
Telefon do niego jest z pewnością okropnym pomysłem.
Tak czy owak, dzwonię do Jake’a.
*
— O rany, znów ze mną rozmawiasz — mówi Jake, kiedy spotykamy się
dwadzieścia minut później. — Czym zasłużyłem sobie na ten honor?
Jestem w tak podłym nastroju, że nawet nie potrafię odpowiedzieć na
jego sarkastyczną uwagę.
— Nie dostałam stażu — mówię wprost. — Mulder wybrał trzech
facetów z penisami zamiast mnie.
— W przeciwieństwie do facetów bez penisów? — Uśmiecha się, ale
jego dobry humor wkrótce przygasa. — Przykro mi, ślicznotko. Co za pech.
— Wyciąga rękę, jakby chciał mnie dotknąć, ale po namyśle ją opuszcza.
Stoimy na schodach prowadzących do Bright-Landry Hockey Center, co
wydaje mi się totalnym bluźnierstwem. Na szczęście nie ma w pobliżu
żadnego kolegi z jego drużyny. Gdy zadzwoniłam do niego, przyznał, że
skończył trening kilka godzin temu i został sam, by obejrzeć nagranie. Co
za poświęcenie. I choć go podziwiam, oznacza to, że muszę spotkać się
z nim w tym miejscu, a nie w jego mieszkaniu. Wolałabym jednak
mieszkanie.
I jakby tego jeszcze było mało, niebo postanawia wpasować się w mój
nastrój i wybiera ten właśnie moment na ulewę. Cały dzień był pochmurny
i chłodny, ale nagle zaczyna lać jak z cebra i w ciągu sekundy mamy
kompletnie przemoczone włosy.
— Wejdź do środka — nalega Jake, łapiąc mnie za rękę. Wpadamy do
budynku, gdzie kulę się na widok proporczyków zwycięzców i wszystkich
tych oprawionych w ramki karmazynowych koszulek.
— A jeśli ktoś nas zobaczy? — syczę, odgarniając z czoła mokre włosy.
— To nas zobaczy. Kogo to obchodzi? Tylko rozmawiamy, prawda?
— Czuję się nieswojo. Znajdujemy się w zbyt publicznym miejscu —
narzekam. Jake przewraca oczami.
— Dobrze. Chodźmy do sali medialnej. Jest prywatna i tylko ja w niej
siedzę. — Idę za nim korytarzem, podziwiając jego nogi, które stawiają
długie kroki. Nie minął nawet tydzień, odkąd widziałam go ostatni raz,
a już zdołałam zapomnieć, jaki jest wysoki i atrakcyjny. Nie przytulił mnie
ani nie pocałował na powitanie. Ja też tego nie zrobiłam. Teraz trochę
żałuję, że tak się nie stało. W najnowocześniejszej sali medialnej, która
może rywalizować z naszą w Briar, rozpinam skórzaną kurtkę i wieszam ją
na oparciu krzesła. Potem siadam w jednym z pluszowych foteli i ponuro
wysuwam szczękę do przodu.
— Naprawdę chciałam tego stażu.
— Wiem o tym. — Jake rozsiada się w fotelu obok, wyciągając przed
siebie nieprawdopodobnie długie nogi. — Ale może to tajemnicze
błogosławieństwo. Nawet jeśli Mulder nie byłby twoim bezpośrednim
przełożonym, wciąż musiałabyś mieć z nim do czynienia. A ten facet jest
straszny.
— To prawda. — Nagle dostrzegam obraz na wielkim ekranie.
Przedstawia smukłe ciało Huntera Davenporta, który pochyla się przed
rozpoczęciem gry.
— Czyżbyśmy szpiegowali? — kpię.
— To nie szpiegowanie, tylko badanie. I nie mów mi, że twoi chłopcy nie
robią teraz tego samego.
— Cóż, nie pojawiłam się tutaj, by zdradzać sekrety Briar, więc nie
wypytuj mnie o moich chłopców.
Zerka na mnie, a jego rzeźbiona twarz wyraża powagę.
— Po co więc tu przyszłaś?
— Co masz na myśli?
— To, że w tym mieście mieszka twoja kuzynka. Zakładam, że masz tu
też innych przyjaciół.
— Czyli?
— Czyli, dlaczego byłem pierwszą osobą, do której zadzwoniłaś, gdy
usłyszałaś złe wieści?
Spoglądam mu prosto w oczy.
— Nie wiesz, czy jesteś pierwszą osobą, do której zadzwoniłam. Może
nikt inny nie odebrał.
— Czy zadzwoniłaś do kogoś innego? — pyta uprzejmie Jake.
— Nie — przyznaję, co zmusza mnie do zastanowienia, dlaczego
zadzwoniłam właśnie do niego? Umówiliśmy się na kilka randek, parę razy
rozmawialiśmy przez telefon, zabawiliśmy się raz czy dwa. Nie ma
powodu, by Jake stał się dla mnie kimś, do kogo udam się po pocieszenie.
Mam dobrą grupę wsparcia — Summer, Audrey, Elisa, by wspomnieć kilka
z nich. Dlaczego nie skontaktowałam się z którąś z nich?
— Dlaczego ja? — naciska.
Wzdycham, zmęczona.
— Nie wiem.
— Wiesz dobrze. — Śmieje się cicho. — Lubisz mnie.
— Nie lubię cię.
— Lubisz. Dlatego wyrzuciłaś mnie za drzwi w zeszłym tygodniu.
— Nie, wyrzuciłam cię z domu, bo mój ojciec stał za drzwiami, podczas
gdy leżeliśmy w pozycji 69.
Jake wydaje z siebie jęk.
— Musiałaś o tym wspomnieć.
— O czym, o ojcu?
— Nie, o tym, co robiliśmy. — Jego oczy błyszczą uwodzicielsko. —
Teraz mi stoi.
— Mam wrażenie, że zawsze ci stoi — odwarkuję.
— Podejdź i sprawdź swoją teorię. — Poklepuje krocze, zachęcająco
poruszając brwiami.
Nie mogę się powstrzymać od śmiechu.
— Jaką teorię? Już się przyznałeś, że ci stoi.
Krzyżuje nogi w kostkach, patrząc przez kilka chwil na swoje
converse’y.
— Dobrze. Czyli twierdzisz, że mnie wyrzuciłaś, bo twój ojciec niemal
nas przyłapał.
— Tak.
To nie do końca prawda. Wykopałam go za drzwi, bo nie chciałam
jeszcze bardziej odkryć przed nim swojej wrażliwości. W ciągu jednej czy
dwóch godzin pozwoliłam, by się przekonał, jak bardzo go pragnę i jak
dziko mnie podnieca. Zgodziłam się, by usłyszał poniżającą wymianę zdań
z moim ojcem, podczas której zostałam skarcona jak dziecko i nazwana
porażką.
Nie chcę, by ktokolwiek, zwłaszcza jakiś facet, postrzegał mnie tak jak
mój ojciec.
Czuję na sobie spojrzenie Jake’a.
— Co takiego? — mruczę.
— Nie wierzę w to, co mówisz. — Zaczyna szorstkim tonem — Czego
się boisz? Co, twoim zdaniem, się stanie, jeśli będziemy dalej się spotykać?
— Niczego się nie boję. Po prostu nie widzę w tym sensu, skoro to nas
i tak zaprowadzi donikąd.
— Czy spędzasz czas tylko z facetami, z którymi możesz coś osiągnąć?
— Nie. — Namyślam się przez chwilę.
— Chodź tutaj. — W mgnieniu oka wyciąga mnie z fotela. Ląduję na
jego udach i nie mogę nie zauważyć ani zignorować wybrzuszenia w jego
spodniach. Wzdycham z rezygnacją, poprawiając pozycję tak, że siedzę na
nim okrakiem. Jego szybko rosnąca erekcja przywiera bezpośrednio do
mojego krocza. Czuję taką przyjemność, że nie mogę się powstrzymać
i zaczynam go ujeżdżać. Jake jęczy ochryple. Kładzie jedną dłoń na moich
plecach, a drugą wplątuje mi we włosy. Choć wiem, że nie powinnam,
opuszczam głowę. Dotykam językiem jego zamkniętych ust, a on rozchyla
wargi, by mnie wpuścić do środka. Jęczę, kiedy mój język spotyka się
z jego językiem. Jake smakuje miętową gumą do żucia, a jego wargi są
miękkie i ciepłe. Obejmuję go rękoma za szyję i zatracam się w jego cieple.
— Robię się twardy, gdy mnie całujesz — mruczy.
— Byłeś twardy, zanim zaczęłam cię całować.
— Tak, bo myślałem o całowaniu ciebie. — Śmieje się, jakby bez tchu.
— Jesteś taki… — Huk grzmotu zagłusza mój głos. Światła nad naszymi
głowami migoczą. Jake unosi brwi.
— Rany, to było dopiero szaleństwo.
Gładzę miękkie włoski na jego karku.
— Ojej, Jakey. Boisz się?
— Jestem przerażony — szepcze. Nasze wargi spotykają się w chwili,
gdy światła znów mrugają. Tym razem gasną zupełnie. Pochłania nas
ciemność. Ale zamiast nagle się poderwać, całujemy się jeszcze żarliwiej.
Ręce Jake’a wędrują pod mój czarny sweter. Podciąga cienki materiał,
ukazując stanik, ale nie rozpina go, tylko ściąga w dół, obnażając mi piersi.
Mokry żar otacza mój sutek. Wciąga go w usta, a ja niekontrolowanie drżę.
Ściska moje piersi, cały czas zwilżając mój sutek, liżąc go i ssąc, aż
nabrzmiewa, stając się w jego ustach niemożliwie twardy. Jęczę głośniej,
niż powinnam, zważywszy na otoczenie.
Jake reaguje na to, przenosząc uwagę na mój drugi sutek i drażniąc go, aż
odchodzę od zmysłów. Wygina w górę biodra, pocierając swoim kroczem
o moje. Boże. Co za facet. Jestem napalona na niego do szaleństwa…
W pomieszczeniu wciąż panują ciemności, ale gdy już zaczynam się do
nich przyzwyczajać, jarzeniówki zapalają się ponownie.
Jake unosi głowę. Jego oczy płoną, gdy wpatruje się w moje piersi.
— Są tak cholernie piękne.
Z jękiem ujmuje je w dłonie, a potem chowa między nimi twarz.
I wtedy do środka wchodzi trener Pedersen.
Rozdział dwudziesty piąty
Jake
— Dziękuję ci za to.
Brenna mówi ledwo słyszalnym głosem, a siedzi obok mnie. Deszcz
zamienił się w lekką mżawkę. Największy atak burzy już minął, ale przez
szybę widać, że kilka lamp ulicznych nadal nie działa. Siedzę za kierownicą
mercedesa, bo Brooks wypił za dużo. Znalazł się jednak na tylnym
siedzeniu po tym, jak uparcie nalegał, żeby go zabrać.
— Naprawdę — podkreśla Brenna. — Nie musieliście jechać. Mogliście
tylko pożyczyć mi samochód.
Zerkam na nią mrocznym wzrokiem.
— Naprawdę? I pozwolić ci prowadzić podczas burzy…
— Burza już minęła — protestuje.
— …podczas burzy — powtarzam — by odnaleźć twojego byłego
chłopaka?
Przynajmniej tyle zrozumiałem, jeśli chodzi o jej cel, kiedy w panice
błagała Brooksa o pożyczenie samochodu. Najwyraźniej umawiała się
z tym Erikiem w szkole średniej, a teraz on ma jakieś kłopoty.
— Jaki ma problem? — dopytuję.
— Nie wiem.
Rzucam jej ostre spojrzenie.
Wydaje się, że zgrzyta zębami. Chyba chce je zetrzeć na pył.
— Narkotyki — mamrocze w końcu.
— Jakiego rodzaju? — nie próbuję wcale jej przesłuchiwać, ale muszę
dokładnie wiedzieć, w co się pakujemy.
Zamiast mi odpowiedzieć, wpatruje się w telefon, śledząc mapę. Dwoma
palcami przybliża obraz.
— Dobrze, powiedział, że widzi znak z nazwą ulicy — coś tam Forest —
mówi nieobecnym tonem. — Sądzi, że to Forest Lane.
— To nam zawęża obszar poszukiwań — odpowiadam sarkastycznie. —
Tutaj pewnie są dziesiątki ulic o nazwie Forest Lane, Forest Street czy
Avenue.
Przygląda się mapie.
— Cztery — poprawia mnie. — Jedna z nich znajduje się dziesięć minut
stąd, pozostałe są na północy. Sądzę, że chodzi o tę w pobliżu Nashua. Jest
najbliżej Westlynn.
Wzdycham ciężko.
— Mamy więc jechać do New Hampshire?
— Nie masz nic przeciwko?
Nie odpowiadam. Włączam jednak kierunkowskaz i skręcam na prawy
pas, by przygotować się do skrętu na I-93.
— Kim jest ten facet, Brenno? — warczę. — Wydaje się podejrzany.
— Bardzo podejrzany — Weston przytakuje z tylnego siedzenia.
— Powiedziałam ci, że umawiałam się z nim w szkole średniej.
— I z tego powodu musisz rzucić wszystko, by ratować mu tyłek?
Zgorzkniały? Kto jest zgorzkniały?
— Wiele przeszłam z Erikiem. I, tak, jego życie wykoleiło się, ale…
— Jak się wykoleiło? — Zanim zdoła mi odpowiedzieć, gwałtownie
zatrzymuję się na poboczu i włączam światła awaryjne. W nagrodę słyszę
głośne trąbienie motocyklisty, który jechał za nami, ale pozostali uczestnicy
ruchu nas omijają.
— Co robisz? — dopytuje Brenna.
— Nie ruszę się nawet o centymetr, dopóki nie opowiesz mi wszystkiego
ze szczegółami. Nie tylko dlatego, że przypomina to szukanie wiatru
w polu. Musimy wiedzieć, w co się pakujemy. W ten weekend gramy
najważniejszy mecz w sezonie i jeśli zabierasz nas do jakiejś narkomańskiej
meliny…
— On nie znajduje się w narkomańskiej melinie. — Obiema dłońmi
przeciera twarz, widocznie zaniepokojona. — Dobrze. Jeszcze raz do niego
zadzwonię.
Parę sekund później Podejrzany Eric wraca na linię.
— Cześć, to ja — mówi łagodnie Brenna. — Jesteśmy w samochodzie.
— Milknie. — Tylko paru przyjaciół, nie martw się. Siedzimy
w samochodzie i jedziemy po ciebie, ale musisz mi dokładniej opisać, gdzie
jesteś. Powiedziałeś Forest Lane — co jeszcze widzisz wokół siebie? —
Przysłuchuje się przez chwilę. — Domy, a jak wyglądają? Dobrze.
Szeregowce. Jak się tam dostałeś? Pamiętasz? — Chwila ciszy.
W porządku. Byłeś z przyjacielem. Rozumiem. On prowadził. I zostawił cię
tam. Co tam robiłeś? — Jeszcze jedna chwila ciszy, tym razem pełna
napięcia. — Dobrze, paliłeś.
Widzę w tylnym lusterku zaniepokojony wzrok Brooksa. Mam nadzieję,
że mówimy tylko o marihuanie. Idealnie, jeśli byłyby to papierosy, ale
wątpię, czy paczka Marlboro mogłaby odpowiadać za takie szaleństwo.
— Moja mapa pokazuje kilka ulic ze słowem Forest w nazwie. Czy
znajdujesz się gdzieś w pobliżu wybrzeża? Czy pojechałeś w kierunku
Marblehead? Nie? Jesteś pewien? — Brenna nagle się rozpromienia. —
Och. Dobrze. Wiem, gdzie to jest. Nie, pamiętam Ricky’ego. Nie mogę
sobie przypomnieć Forest Lane, ale pamiętam tę okolicę. Dobrze.
Zadzwonię, gdy będziemy bliżej. Pa. — Rozłącza się i mówi: — Nashua.
Znalazł się w naszej starej okolicy, tak jak myślałam wcześniej.
Przed nami więc czterdziestopięciominutowa jazda samochodem. Może
potrwać dłużej, jeśli po drodze trafimy na więcej skrzyżowań bez świateł.
— Prześpię się — mówi Brooks. — Obudźcie mnie, kiedy dotrzemy na
miejsce.
Jedziemy przez dobre dziesięć minut w ciszy, ale w końcu nie mogę jej
znieść.
— Naprawdę nie zamierzasz opowiedzieć mi o tym facecie? — warczę
do Brenny. — Pozwolisz mi, bym znalazł się w samym środku
popieprzonej sytuacji, w której jest teraz twój były chłopak?
— Nie umiem ci powiedzieć, Jake, jak wygląda sytuacja — odpowiada
zmęczonym głosem. — Nie widziałam go od dłuższego czasu. Zadzwonił
ostatnio i poprosił o pieniądze, ale mu odmówiłam.
— A mimo to zamierzasz go ratować.
— Tak, będziemy go ratować — odpala. — Nie słyszałeś jego głosu. Był
tak zagubiony. Co byś zrobił, gdyby ktoś, kto kiedyś był dla ciebie ważny,
zadzwonił do ciebie w panice i powiedział, że nie wie, gdzie się znajduje,
że jest mu zimno, mokro i leży w rynsztoku? Zostawiłbyś go w tym
miejscu? Ja tak nie potrafię.
— Dlaczego? Bo umawiałaś się z nim w szkole średniej? Kim jest ten
facet? Eric — Eric kto? — rośnie we mnie frustracja. — Kim on dla ciebie
jest?
— Nazywa się Eric Royce.
Marszczę czoło, bo w głowie coś mi świta. Znam to nazwisko. Skąd?
— Był numerem jeden, którego drużyny chciały rekrutować ze szkoły
średniej — ciągnie Brenna. — Został powołany do Chicago.
O to chodzi.
— O kurwa — mówię. — Co się z nim stało?
Podnosi znacząco telefon.
— Jest na haju. Wziął metamfetaminę i leży w jakimś rynsztoku, Jake.
To się z nim stało.
— Metamfetamina? — Brooks wstaje, porzucając myśli o drzemce. —
Spotykamy się z narkomanem?
— Nie wiem — odpowiada nieszczęśliwym tonem Brenna. — Kiedy
z nim rozmawiałam ostatnio, brał metamfetaminę, ale o ile go znam, mógł
wziąć oksykodon albo zalać się w trupa. Szczerze mówiąc, nie wiem. —
Przeczesuje włosy palcami obydwu dłoni. — Możecie mnie podwieźć, a ja
już sobie poradzę. Nie musicie tam być. Zatrzymajcie się dwie przecznice
dalej. Przejdę pieszo resztę drogi, a potem złapię ubera i wrócę do domu.
Gapię się na nią z niedowierzaniem.
— Nie porzucę cię w okolicy, gdzie krążą narkomani na metamfetaminie,
Brenno.
— To nie jest okolica zamieszkana przez narkomanów zażywających
metamfetaminę. To miasteczko położone w pobliżu miejsca, gdzie się
wychowałam, a wychowałam się w bezpiecznym, normalnym miejscu,
rozumiesz? I tak, w każdym z nich jest ktoś, kto bierze od czasu do czasu,
a w tym przypadku jest nim Ricky Harmon, ale ja tylko zakładam, że mamy
do czynienia z czystą metamfetaminą. Naprawdę nie jestem tego pewna,
a twoje paniczne pytania nie sprawią cudu i nie pojawią się nagle jakieś
odpowiedzi.
Między nami zapada pełna napięcia cisza. Widzę w tylnym lusterku, że
wyraz twarzy Brooksa staje się łagodniejszy. Wyciąga rękę i ściska jej
ramię.
— Wszystko w porządku, Jensen. Odwieziemy cię z powrotem, dobrze?
Zagryza wargę i rzuca mu pełne wdzięczności spojrzenie.
Zmieniam pasy na drodze i wymijam ciężarówkę, która jedzie
z prędkością równą połowie dozwolonej, chociaż po drodze już nie pada.
— Czyli chodziłaś z Erikiem Royce’em — stwierdzam szorstko.
Potakuje gwałtownym ruchem głowy.
Pamiętam, że kilka razy grałem przeciwko Royce’owi w szkole średniej.
Był cholernie dobry.
— Nigdy nie poszedł do NHL — dumam.
— Nie. — W jej tonie słychać smutek. — Po tym, jak skończył szkołę
średnią, jego życie zamieniło się w gówno.
— Ale dlaczego?
— W skrócie? Miał problemy emocjonalne i lubił imprezować. A kiedy
imprezował, to do bólu. — Waha się. — Zerwałam z nim niedługo po tym,
jak dostał się do drużyny. Nie przyjął tego dobrze.
— Rany — włącza się Brooks. — Rzuciłaś faceta i posłałaś go w dół
pełen narkotyków i rozpaczy? Ale jazda.
Brenna znów zagryza wargę.
— Brooks — karcę go. Próbuję przecież pocieszyć Brennę. — Jestem
pewien, że jego upadek nie był twoją winą.
— Nie, był. Albo przynajmniej częściowo. To zerwanie go pognębiło.
Już miał skłonności do picia i narkotyków, ale po naszym rozstaniu wpadł
w to jeszcze bardziej. Pił każdego wieczoru i opuszczał szkołę, by palić
blanty z Rickym Harmonem i paroma chłopakami, którzy skończyli naukę
rok wcześniej i nic nie robili ze swoim życiem. A potem w któryś weekend
pojechał na festiwal EDM i tak się naćpał, że zapomniał stawić się na
ważny mecz. Źle wyglądało już opuszczanie treningów, ale gdy nie pokazał
się na meczu, trener wywalił go z drużyny.
Zaczęliśmy mówić o trenerach.
— Czy twój tata wiedział, że spotykasz się z Erikiem?
— Tak. To wywołało straszne problemy. — Chowa twarz w dłoniach
i wzdycha ze zmęczenia. — Zaczęłam spotykać się z Erikiem, gdy miałam
piętnaście lat. Najpierw tata nie miał nic przeciwko temu, głównie dlatego,
że nie miał wyboru. Wiedział, że nie może mi tego zabronić. Byłam zbyt
uparta.
— Byłam? — szydzę.
Ignoruję docinek.
— Po tym, jak Eric opuścił mecz, zaczął się jego koniec. Chicago
dowiedziało się, że został wywalony z drużyny. A Eric jeszcze nie zdążył
podpisać kontraktu. Wciąż byli w fazie negocjacji.
Kiwam głową ze zrozumieniem. Wielu facetów nie zdaje sobie sprawy,
że jeśli drużyna cię powołuje, to nie oznacza, że od razu się do niej
dostajesz, tylko to, że franczyza daje jej wyłączne prawo do ciebie przez
rok, podczas którego negocjujecie umowę.
— Nie chcieli już z nim podpisać umowy — odpowiada smutno. —
Rozeszły się wieści, że lubi imprezować i nikt już nie chciał nic z nim
podpisać. Zaczął więc bawić się jeszcze intensywniej i otaczać się nowymi
ludźmi, a teraz jego sytuacja wygląda właśnie tak.
Obecnie sytuacja jest taka: wpół do jedenastej wieczorem jedziemy do
innego stanu w poszukiwaniu byłego chłopaka Brenny, który mógł, ale nie
musiał brać dzisiaj metamfetaminę.
Cudownie.
Kątem oka dostrzegam, jak Brenna wykręca splecione dłonie. Nie znoszę
patrzeć, co się dzieje z tą twardą dziewczyną. I choć nie czuję się
komfortowo w tej sytuacji, sięgam ponad konsolą i łapię ją za rękę.
Zerka na mnie z wdzięcznością.
— Dziękuję, że mi pomagasz.
— Nie ma za co — mruczę, modląc się, by było to prawdą i nie czekały
nas same problemy.
Z powodu brzydkiej pogody i późnej godziny na drogach jest na
szczęście pusto i udaje nam się dostać w okolice Nashua szybciej, niż się
spodziewaliśmy. Kiedy zjeżdżam z autostrady, Brenna znów dzwoni do
Erica.
— Hej, to ja. GPS mówi, że znajdujemy się o dwie minuty od Forest
Lane. Zamierzamy wjechać w nią, ale musisz określić jakiś
charakterystyczny punkt czy coś w tym rodzaju, byśmy mogli cię znaleźć.
— To jest Forest Lane — mówię do niej, skręcając w ulicę. Na szczęście
w całej okolicy jest prąd, więc lampy uliczne świecą.
— Widzę szeregowce — mówi do telefonu. — Siedzisz na krawężniku?
Chodniku? — Przeklina. — W krzakach? Jezu Chryste, Eric.
Jest mi jej niesamowicie żal. Niesmak, jaki słychać w głosie Brenny,
choć próbuje go ukryć, sprawia, że jej piękna twarz się krzywi. Nie potrafię
sobie wyobrazić, jakie to straszne czuć odrazę do kogoś, z kimś było się
kiedyś blisko.
— Ogród z czym? — pyta. — Wielką zakręconą rzeczą? Metalowa,
zakręcona rzecz… Eric. Nie wiem, co…
— Tam — mówi Weston z twarzą przyklejoną do okna. — Po prawej.
Chyba mówi o małym wiatraku w ogrodzie. Tam.
Parkuję przy krawężniku. Brenna otwiera drzwi, zanim dobrze się
zatrzymam.
— Czekaj — mówię ostro, ale ona już znika.
A niech to.
Wyskakuję z samochodu. Brenna pędzi w stronę wysokiego żywopłotu,
który rozdziela dwa ogródki przed domami. Dołączam do niej w chwili,
gdy pada na kolana.
Zerkam jej przez ramię i dostrzegam zgarbioną postać, która obejmuje
kolana. Jego koszulka jest kompletnie przemoczona i klei się do piersi.
Chłopak ma włosy sięgające brody. Ciemne kosmyki, mokre albo tłuste,
okalają wymizerowaną twarz. Kiedy spogląda na nas, widzę, że ma tak
rozszerzone źrenice, iż nie widać tęczówek. Dostrzegam tylko dwa czarne
kręgi, które jarzą się w jego oczach.
Zaczyna mówić w chwili, gdy rozpoznaje Brennę.
— Jesteś tutaj, och, dzięki Bogu, jesteś tutaj — papla. — Wiedziałem, że
się zjawisz, bo byliśmy razem, a ty byłaś ze mną i byłem dla ciebie dobry,
prawda? Byłem dla ciebie dobry?
— Tak. — Głos Brenny nie wyraża żadnych emocji. — Byłeś wspaniały.
Chodź, Ericu, wstawaj. — Próbuje pomóc mu wstać, ale on ani drgnie.
Robię krok do przodu.
Oczy Erica rozszerzają się ze strachu.
— Kto to jest? — dopytuje. — Nasłałaś na mnie policję, Bren?
Myślałem…
— Nie wezwałam policji — zapewnia go. — To mój przyjaciel,
rozumiesz? On prowadził, bo ja nie mam samochodu, więc zgodził się
zabrać cię do domu. A teraz pozwól, byśmy pomogli ci wstać.
Kiedy już myślę, że się zgodzi, jego spojrzenie skupia się na kimś za
moimi plecami. Brooks nie mógł pojawić się w gorszym momencie.
— Kto to jest? — krzyczy Eric w panice. Jego wielkie oczy spoglądają to
na mnie, to na Brooksa. — Zabiorą mnie, prawda? Nie zamierzam iść na
żaden pieprzony odwyk, Brenno! Nie potrzebuję go!
— Zabieramy cię tylko do domu — odpowiada spokojnie dziewczyna,
ale frustracja, jaką widać na jej twarzy, zdradza, że spokój jest tylko
pozorny.
— Obiecaj!
— Obiecuję. — Pochyla się, by odgarnąć kosmyk mokrych włosów
z jego czoła. Jej palce trzęsą się, gdy to robi. Już nie czuję zazdrości o tego
faceta. Tylko litość. — Zabieramy cię do domu, dobrze? Ale musisz
pozwolić moim przyjaciołom się podnieść, bo sama sobie nie poradzę.
Bez słowa wyciągam rękę do byłego chłopaka Brenny.
Po chwili wahania ujmuje ją.
Ciągnę go w górę, aż wstaje. Kiedy się prostuje, stwierdzam że jest mniej
więcej mojego wzrostu, metr osiemdziesiąt osiem albo nawet wyższy.
Podejrzewam, że kiedyś był lepiej zbudowany. Teraz jest chudy. Nie jak
szczapa, ale z pewnością nie ma budowy gracza hokejowego, którym
kiedyś był.
Brooks wygląda na zaskoczonego, gdy przygląda się Ericowi. Rzuca mi
spojrzenie i widzę w nim tę samą litość, którą sam czuję. Mój kolega
zdejmuje z siebie kurtkę i podchodzi, by zarzucić ją na ramiona Erica.
— Masz, stary, musisz się rozgrzać — mamrocze Brooks. We trójkę
prowadzimy drżącego chłopaka w kierunku samochodu.
— Westlynn jest dziesięć minut jazdy stąd — mówi Brenna do mnie,
kiedy docieramy do mercedesa.
Tym razem Brooks siada na fotelu pasażera, a Brenna zajmuje tylne
siedzenie z Erikiem, który przez całą podróż dziękuje nam za to, że go
odebraliśmy. Z tego, co zrozumiałem, wybrał się w odwiedziny do swoich
przyjaciół trzy dni temu.
Trzy dni temu.
To wyznanie sprawia, że zaczynam myśleć o programach i filmach
dokumentalnych na temat narkomanów. Krystaliczna metamfetamina jest
szczególnie wrednym narkotykiem, bo najwyraźniej haj wcale nie trwa
długo. A to sprawia, że uzależnieni muszą brać coraz więcej, nie
przerywając ciągu, by utrzymać ten stan. I tym właśnie zajmował się Eric
Royce. Brał bez przerwy przez siedemdziesiąt dwie godziny. Ale teraz
rozpada się. Wyszedł z domu kolegi, by wrócić pieszo do siebie, stracił
kompletnie orientację i skończył w krzakach obok obcego domu.
Kiedyś był zawodnikiem numer jeden, jeśli chodzi o kolejkę wyboru do
drużyn zawodowych.
Aż mi się to nie mieści w głowie. W jednej chwili ktoś znajduje się na
szczycie. A w drugiej na samym dnie. Przeraża mnie, jak szybko i jak nisko
ludzie mogą upaść.
— Wiedziałem, że przyjedziesz — bełkocze Eric. — A teraz jesteś tutaj
i może mogłabyś mi dać pięćdziesiąt dolców i…
Unoszę wysoko brwi.
— Niezły zwrot akcji — mruczy do mnie Brooks.
— Nie. — Jej ostry ton nie zachęca do dyskusji. — Nie dam ci żadnych
pieniędzy. Jechałam prawie godzinę, by… nie, nie tylko ja. Zabrałam ze
sobą przyjaciół w ten deszcz, by cię odszukać, pomóc ci, a teraz ty
próbujesz wyciągnąć ode mnie pieniądze? By kupić więcej narkotyków,
które są powodem tego, że znalazłeś się w takiej sytuacji? Co się z tobą
dzieje?
Zaczyna skomleć.
— Po tym wszystkim, co przeszliśmy…
— Dokładnie! — wybucha Brenna, a ja i Brooks aż podskakujemy,
słysząc jej dobitny głos. — Po wszystkim, co przeszliśmy, nie jestem ci nic
winna. Nic nie jestem, do cholery, ci winna, Ericu.
— Ale ja cię wciąż kocham — szepcze Eric.
— O rany — mamrocze pod nosem Weston.
Tłumię westchnienie. Jeszcze nigdy nie spotkałem bardziej żałosnej
osoby i zmuszam się, by przypomnieć sobie, że ten człowiek ma spore
problemy z uzależnieniem. Ale z tego, co słyszę, to odmawia pójścia na
odwyk. Sprzeciwia się ratowaniu siebie samego.
Tak czy owak, jest mi nieco lżej, gdy docieramy do jego domu.
— Pozwólcie, że porozmawiam z jego mamą, zanim zaprowadzimy go
do środka — mówi Brenna. — Muszę ostrzec Louisę.
Wysiada i idzie pospiesznie w kierunku dwupiętrowego domu. Budynek
otacza biała weranda. Widzimy duże wykusze i czerwone drzwi, które
wydają się zapraszać, by wejść do środka. Trudno sobie wyobrazić, że
mieszka tutaj osoba uzależniona od metamfetaminy.
Czekam, aż Brenna dotrze do werandy, a potem obracam się w fotelu, by
spojrzeć na Erica.
— Słuchaj, nie wiem, jak wyglądała twoja przeszłość z Brenną — mówię
cicho — ale dzwonisz do niej po raz ostatni.
W jego oczach pojawia się dezorientacja.
— Ale ja muszę do niej dzwonić. Jest moją przyjaciółką i…
— Nie jest twoją przyjaciółką, kolego. — Zaciskam mocno szczęki, że
ledwo jestem w stanie mówić. — Właśnie naraziłeś na ryzyko jej życie,
zmusiłeś ją, by jechała w czasie burzy, żeby cię ratować, a potem
podziękowałeś jej, prosząc o pieniądze na narkotyki. Nie jesteś jej
przyjacielem.
Wydaje się, że poczucie winy przebija się nieznacznie przez jego haj, bo
usta zaczynają mu drżeć.
— Jest moją przyjaciółką — powtarza, ale w tych słowach nie ma tyle
przekonania co wcześniej.
Brenna wraca do samochodu w towarzystwie ciemnowłosej kobiety we
flanelowym szlafroku i kaloszach. Wygląda, jakbyśmy wyciągnęli ją
z łóżka.
Kobieta otwiera gwałtownym ruchem tylne drzwi.
— Ericu, kochanie, chodź. Wejdź do domu.
Udaje mu się samodzielnie wysiąść z samochodu. Kiedy staje na nogach,
matka łapie go pod rękę.
— Chodź, kochanie. Wejdźmy do środka. — Zerka w kierunku fotela
kierowcy. — Bardzo dziękuję za przywiezienie go do domu.
Kiedy kobieta go odprowadza, przerażona Brenna patrzy na otwarte okno
po stronie Brooksa.
— Twoja kurtka — przypomina mu.
— Niech sobie zatrzyma. Kupię sobie inną. — Ta odpowiedź zdradza,
jak bardzo Weston chce się odciąć od całej tej sytuacji.
Nie obwiniam go o to.
Brenna zapina pasy na tylnym siedzeniu. Zdumiewam się, kiedy
dostrzegam łzy na na jej długich rzęsach.
— Czy mogę zostać u was na noc?
Rozdział dwudziesty siódmy
Brenna
— Gdzie byłaś?
Podskakuję wystraszona, kiedy nagle za moimi plecami pojawia się tata.
Stałam przy kuchennym blacie, czekając, aż zaparzy się kawa, i nawet nie
słyszałam, jak wchodzi.
Obracam się i widzę, że marszczy brwi. Ja odwzajemniam się tym
samym.
— Wysłałam ci wczoraj w nocy wiadomość, że zatrzymałam się
u przyjaciela w Bostonie.
— A kiedy ja zapytałem u którego, nie odpowiedziałaś.
— Bo nie musiałeś nic więcej wiedzieć. Wiedziałeś, że jestem
bezpieczna.
— To jakiś żart? To, że zatrzymałaś się u przyjaciela, nie oznacza, że
byłaś bezpieczna. Kim jest ten przyjaciel? Czy to chłopak, który był tutaj
w zeszłym tygodniu?
Wzdycham.
— Obiecałeś, że już nie będziesz tego robił.
— A ty obiecałaś, że nie będziesz lekkomyślna.
— Niby dlaczego miałabym być lekkomyślna? Tak, czasem wychodzę
z przyjaciółmi się napić albo potańczyć. Czasami imprezuję — tak przy
okazji: z twoimi zawodnikami.
— Jakby to miało poprawić sytuację. — W jego oczach pojawia się
gniew. — Ostatnim razem, kiedy umawiałaś się z hokeistą, niemal
zniszczyłaś sobie życie.
Mam poczucie winy. Tata by pewnie oszalał, gdyby się dowiedział, że
wczoraj wieczorem pomogłam Ericowi. Obracam się do niego plecami,
otwieram szafkę i wyciągam kubek.
— To było dawno temu, tato. Dokładnie pięć lat temu.
— A ty wciąż się wykradasz i nie wracasz na noc do domu.
— Tato — obracam się. — Spójrz na mnie. — Wskazuję rękami swoje
ciało. — Jestem cała i zdrowa. Nawet nie mam kaca, bo nie piłam nic
zeszłej nocy. Zostałam w Bostonie z powodu burzy i braku prądu. Nie
czułam się zbyt pewnie, myśląc o drodze powrotnej do domu. — Stawiam
głośno kubek pośrodku blatu. — Postąpiłam odpowiedzialnie i za to dostaję
burę. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakie to niedorzeczne?
— Naprawdę? Czyli postąpiłaś odpowiedzialnie, jadąc do Westlynn
w burzy, podczas braku prądu, by ratować Erica Royce’a z jakiejś
narkomańskiej meliny?
Zamieram w bezruchu. Skąd, do diabła, on o tym wie?
Czuję w gardle ścisk, więc biorę powoli oddech, powatarzając sobie, że
nie mam powodów, by czuć się winna. Nie muszę mówić mojemu ojcu
o każdym wydarzeniu z mojego życia.
Czeka, aż coś powiem. Kiedy tego nie robię, rzuca przekleństwo.
— Louisa Royce zadzwoniła do mnie wieczorem. Nie miała numeru
twojej komórki, a chciała ci jeszcze raz podziękować za to, że przywiozłaś
jej syna bezpiecznie do domu. A teraz ty twierdzisz, że nie robisz nic
lekkomyślnego. Czemu znów się z nim spotykasz, Brenno? On sprowadza
na ciebie same kłopoty.
— Nie spotykam się z nim. Wpadł w tarapaty, więc pojechałam mu
pomóc.
— Dlaczego? On nie zasługuje na twoją pomoc. Na nic nie zasługuje. —
Przeraża mnie czysta nienawiść w jego głosie. Tata nie jest dobrym misiem.
Nie zasypie cię pocałunkami ani nie będzie ci współczuł. Ale nie ma serca
z kamienia.
— Tato. Przestań. Eric nie jest złym człowiekiem. Znalazł się tylko
w złym miejscu.
— I nie masz obowiązku ratować go z takiego miejsca. — Obiema
rękami przeczesuje włosy. W jego oczach pojawia się błysk szaleństwa. —
Czy zdajesz sobie sprawę, jak byłem zdenerwowany po rozmowie z jego
matką? Nie wiedząc, że nic ci nie jest?
— Wiedziałeś, że nic mi nie jest. Powiedziałam ci, że zostaję
u przyjaciela.
— Którego? — znów naciska.
— To nie ma znaczenia. Ale to nie był Eric, bo Louisa nie dzwoniłaby do
mnie, gdybym spędziła tam noc. Możesz się więc odprężyć.
— Chcesz, żebym się odprężył — mruczy. — W ten weekend czeka nas
decydujący mecz, a ja zamiast się do niego przygotować, martwię się, czy
moja córka nie naraża się na niebezpieczeństwo.
— Nie narażam się na niebezpieczeństwo. — Czuję coraz większą
frustrację. Mam ochotę tupnąć nogą jak dziecko, bo go nie rozumiem. Tata
dopuszcza tylko dwa zachowania: albo ignoruje mnie i nie interesuje się
moim życiem, albo krzyczy na mnie z powodu rzeczy, które się nie
wydarzyły.
Cała drżę, nalewając sobie kawy.
— Powiem ci to tylko raz — mówię ostrożnie. — Nie jestem znów
zaangażowana w związek z Erikiem i nigdy nie będę. Czasem do mnie
dzwoni, ale zwykle po to, by poprosić o pieniądze.
Obracam się do ojca. Ma kamienną twarz.
— Dałam mu je tylko raz — przyznaję. — A potem uświadomiłam sobie,
że to może stać się jego zwyczajem, więc nie zrobiłam tego więcej. Nie
wydzwania do mnie już tak często, może kilka razy w roku. Wczoraj
wieczorem, gdy do mnie zadzwonił, płacząc, przerażony, bo nie wiedział,
gdzie się znajduje… wybacz, jeśli to robi ze mnie lekkomyślną osobę, ale
nie chciałam, by ktoś, kogo kiedyś kochałam, umierał na jakiejś cholernej
ulicy.
— Brenna — mówi szorstko tata.
— Co?
— Powiedz mi tylko… — wzdycha — kiedy następnej nocy nie wrócisz
do domu, powiedz, u kogo nocujesz. Nie pozwól, bym znów się tak
martwił.
A potem wychodzi z kuchni.
Jake: Jak przebiega wieczór? Czy miałaś już orgazm z jakąś dziewczyną?
Ja: Jeszcze nie. Tak się spiłam.
Jake: Nie tak bardzo jak ja.
*
— Nie do wiary — Summer zakłada kosmyk złotych włosów za ucho.
Stoimy w kącie lobby. — Tak mi szkoda Fitza.
— Mnie też. I reszty chłopaków.
— Ależ oczywiście. Ich też. — Opiera głowę na moim ramieniu. Ponuro
spogląda w stronę wejścia do korytarza. Czekamy, aż pojawią się gracze.
Nie my jedne. Fani i fanki kręcą się w ogromnym pomieszczeniu, gotowi
wspierać i pocieszać zwycięzców oraz przegranych. Przynajmniej
większość chłopców z Briar pójdzie dziś z kimś do łóżka, nie wkładając
w to większego wysiłku.
Ponieważ był to mecz na wyjeździe, ojciec i chłopcy muszą wrócić
autobusem na kampus. Najpierw pojawia się kilku graczy Harvardu, a ich
dziewczyny i fanki roją się jak pszczoły. Pojawiają się Jake i Brooks. Obaj
wyglądają niezwykle przystojnie w ciemnych garniturach. Uwielbiam tego,
kto wymyślił stroje obowiązujące po zakończeniu meczu. Marynarki
opinają nieprawdopodobnie szerokie ramiona. Serce mi lekko drży, gdy
zauważam, że włosy Jake’a wciąż są wilgotne po kąpieli. Przez to w mojej
wyobraźni pojawia się obraz nagiego Jake’a pod prysznicem. Przepyszne.
Twarz Westona rozjaśnia się, gdy widzi Summer.
— Di Laurentis! — podchodzi swobodnym krokiem i otwiera ramiona,
by ją uściskać.
Summer patrzy na niego gniewnie.
— Nawet o tym nie myśl. Dziś nie ma żadnego przytulania.
— Przestań, nie odgrywaj ofiary. — Otwiera szerzej ramiona.
Po chwili Summer odwzajemnia pospiesznie uścisk.
Jake puszcza do mnie oko nad ramieniem Westona i głową Summer.
Usta wyginają mi się w lekkim uśmiechu.
— Niezły mecz, Connelly.
Widzę, jak walczy, by się nie uśmiechnąć.
— Dzięki, Jensen.
Summer wymyka się z uścisku Westona.
— Wygląda na to — mówi do niego — że twoje starania, by
sprowokować karę, nie zadziałały w drugiej i trzeciej tercji.
— Tak, sędziowie zrobili się bardziej wredni po zdarzeniu z Jonahem.
— Zdarzeniu z Jonahem? — powtarza, uderzając Brooksa w środek
klatki piersiowej. — To coś więcej niż „zdarzenie”. On złamał Hunterowi
nadgarstek!
— To był wypadek! — protestuje Brooks.
Kiedy się kłócą, dostrzegam nagle znajomą twarz. To dziewczyna
z Coffee Hut — przyjaciółka Jake’a. Chyba Hazel? Przedziera się przez
tłum, przyglądając się ludziom, aż jej spojrzenie w końcu napotyka mój
wzrok. Potem dostrzega Jake’a, który stoi pół metra ode mnie i marszczy
brwi.
W napięciu czekam, aż podejdzie do nas, ale z jakiegoś powodu nie rusza
się z miejsca. To ciekawe. Czyż nie mówiła, że jest najbliższą przyjaciółką
i powierniczką Jake’a?
Unoszę brew, patrząc na nią. Ona jeszcze mocniej marszczy brwi.
Przestaję się jej przyglądać, gdy kątem oka wychwytuję inną znajomą
postać. Obracam się i widzę ojca wyłaniającego się z korytarza. Niestety,
pojawia się w tym samym momencie co Daryl Pedersen.
Oho.
Dwóch trenerów zamienia parę słów, wpadając na siebie. Tata zachowuje
kamienną twarz, jak zwykle. Kiwa głową, słysząc wypowiedź Pedersena.
Łatwo mi odgadnąć, o czym rozmawiają — zwyczajowe „dobra gra,
dziękuję”, słowa fałszywego koleżeństwa. Ale zbliżając się, wyraźnie
słyszę, jak Pedersen mówi:
— Sprytne.
Nie wiem, co chce powiedzieć, i chyba tata też czuje się skonsternowany,
bo zamiast odejść, zatrzymuje się.
— Co masz na myśli?
— Doskonale wiesz, co mam na myśli. Nieźle musiałeś się wysilić, by
twoje sztuczki przyniosły skutek. — Śmieje się pod nosem. Zauważa, że
stoję obok Jake’a. Unosi brwi, a na jego ustach pojawia się szyderczy
uśmiech.
Czuję mdłości.
Ponieważ mój ojciec nie myśli racjonalnie, jeśli chodzi o trenera drużyny
Harvardu, przybiera zaraz agresywną postawę.
— Jakie sztuczki? — pyta zimno.
— Takie, że twój plan zdekoncentrowania mojego najlepszego gracza,
nie zadziałał.
Kątem oka dostrzegam, że Jake marszczy brwi.
— Nie spodziewałem się tego po tobie. — Pedersen wzrusza ramionami.
— Z pewnością nie znam takiego Chada.
Jake przysuwa się do mnie. Wydaje się, że chce mnie chronić. Mój ojciec
jednak tego nie zauważa. Wciąż wpatruje się gniewnie w Pedersena.
Wymiana zdań przyciągnęła niewielką publiczność, w większości złożoną
z graczy Briar.
— Nie wiem, o czym mówisz — odpowiada z irytacją mój ojciec.
— Och, z pewnością. — Pedersen znów się śmieje. — Ale dobrze
wiedzieć, że nie wzniosłeś się ponad poziom stręczenia własnej córki.
O mój Boże.
Zapada cisza, przypominająca przerwę w transmisji na żywo podczas
programu telewizyjnego. Mój puls przyspiesza, choć z pewnością spadło mi
ciśnienie, bo czuję zawroty głowy.
Tata zerka na mnie przez chwilę, by wbić lodowate spojrzenie w swoją
nemezis.
— Jak zwykle, Daryl, pieprzysz od rzeczy.
Drugi mężczyzna unosi brew.
— Szczerze mówiąc, z niezwykłą satysfakcją mogę stwierdzić, że
miałem rację. Zawsze podejrzewałem, że nie jesteś tym szlachetnym,
trzymającym się zasad człowiekiem, za którego się podajesz. Filar
uczciwości i prawości, prawda? — Pedersen przewraca oczami. — Zawsze
wiedziałem, że udajesz. I chociaż cieszy mnie to, że wiem, do czego się
możesz zniżyć, to błagam cię, Chad. Twoja córka miała uwieść
Connelly’ego? Rozumiem, że mnie nienawidzisz, ale daj spokój, to
przekracza wszelkie granice.
Pedersen odchodzi, zostawiając mojego ojca i pozostałych zawodników
wobec tego oskarżenia. Mija kilka sekund ciszy.
Summer pierwsza porusza temat.
— Bee? — pyta niepewnie. — Czy to prawda?
Nagle oczy wszystkich kierują się na mnie i Jake’a.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Brenna
Żadne z nas nie skupia się za bardzo na filmie. Przytulamy się pod
kocem i przez następną godzinę drażnimy się ze sobą. Brenna nieustannie
gładzi ręką mojego fiuta. W pewnej chwili zaczyna masować mnie przez
spodnie… po czym sięga po popcorn i zostawia mnie z poważnym
przypadkiem nabrzmiałych jąder.
Odwzajemniam się, głaszcząc jej sutki przez koszulkę, aż stają się
twardsze od kostek lodu i napierają na skórę mojej dłoni. Kiedy Brenna
próbuje wepchnąć swoje piersi w moje ręce, biorę miskę z popcornem
i zaczynam podjadać.
Mniej więcej w połowie filmu Brenna wciska stop i odkłada pilota na
stół.
Patrzę na nią z udawanym oburzeniem.
— Byłem naprawdę zainteresowany tą historią.
— Och, doprawdy? Powiedz mi, Jake, o czym był film?
Przeszukuję pamięć, ale niczego w niej nie znajduję.
— O obcych? — zgaduję.
— Zła odpowiedź. — Chichocząc, ciągnie mnie do sypialni, gdzie
kładzie ręce na biodrach i mówi: — Połóż się.
Ponieważ nie jestem tak głupi, za jakiego mnie uważa, kładę się.
I zanim się obejrzę, już leżę nagi, zdany na jej łaskę. Całuje mnie po
całym ciele, wodząc miękkimi wargami po mojej klatce piersiowej. Ciepły
język muska podbrzusze, podążając w dół. Gdy dotyka mięśni skośnych,
moją skórę łaskocze jej oddech. Nagle siada prosto i zdejmuje ubrania.
Teraz obydwoje jesteśmy nadzy, a moja erekcja sterczy między nami jak
wielka szpica.
Brenna jęczy, uszczęśliwiona.
— Jesteś tak cholernie seksowny.
— I wzajemnie.
Tym razem ja wydaję jęk szczęścia, bo jej usta wędrują niżej i nagle
zaczyna ssać mojego fiuta. Leniwie przeczesuję palcami jej włosy,
naprowadzając odpowiednio jej głowę.
— Jakie to miłe — mruczę.
— Tylko miłe?
— Bardzo miłe.
— Tylko bardzo miłe?
— Jezu Chryste, skarbie.
Od jej śmiechu czuję gorąco na czubku fiuta.
— Żartuję. Przepraszam. Wcześniej Summer mnie tak przepytywała, a ja
jej powiedziałam, że jest zdzirą.
— Mhm, więc ty postanowiłaś zrobić mi to samo?
— Tak.
— I to faceci są głupi?
— Czy nazywasz mnie głupią w chwili, gdy robię ci loda? Bo jeśli tak, to
odpuszczam.
Niech to szlag. Ma rację. Faceci są głupi.
— Wybacz mi — błagam.
Uśmiecha się szeroko i wraca do swojego zadania, którym jest
torturowanie mnie. Kiedy przesuwa językiem po dolnej części mojego
penisa, przyjemność wędruje do jąder, aż się lekko kurczą. Obejmuje dłonią
mosznę i ściska ją, a ja unoszę biodra znad łóżka.
— O cholera. Jakie to przyjemne.
Zaczyna wykonywać szybsze ruchy, okrążając językiem czubek penisa
za każdym razem, gdy przesuwa usta w górę, jednocześnie gładząc dłonią
moje jądra. Zaczynam czuć w nich łaskotanie. Serce bije mi szybciej.
Zaciskam w dłoniach włosy Brenny, by ją powstrzymać.
— Nie — mówię ochryple. — Nie chcę skończyć w ten sposób. Chcę
znaleźć się w tobie.
— Ja też tego pragnę.
Wyjmuje prezerwatywę ze stolika nocnego i nakłada na mojego fiuta.
Pociągam za czubek, by się upewnić, że się ułożyła, a potem macham
fiutem w jej stronę.
— Zapraszamy panią do zajęcia miejsca — mówię uprzejmie.
— O Boże, Jake. Jakie to było słabe.
— Naprawdę? Wcale cię to nie kręci? — Znów macham fiutem.
— Kręci — poddaje się Brenna, ale chociaż siada na mnie okrakiem, nie
pozwala mi wejść do środka.
Przyciska mocno fiuta do mojego brzucha. Kładzie obie dłonie na mojej
klatce piersiowej i pochyla się nade mną, kołysząc uwodzicielsko piersiami,
gdy dotyka ustami moich ust. Całujemy się, aż z gardła wydobywa mi się
ochrypły jęk. Brenna pochłania ten dźwięk ustami, a potem jej język styka
się z moim. Czuję, jak całe moje ciało się naelektryzowało, od czubka
języka do czubka penisa. Jeeezu. Ta dziewczyna wyzwala we mnie dzikość.
— Podoba ci się to, że się z tobą drażnię — zauważam. — Interesujące.
— Dlaczego?
— Większość facetów nie ma do tego cierpliwości. — Wędruje ustami
po mojej szczęce. Pociera policzkiem kiełkujący zarost, a potem całuje
mnie po szyi. — Inni już by mnie odwrócili i zaczęli pieprzyć od tyłu.
— Może nie rozmawiajmy o innych? Porozmawiajmy lepiej o tym
facecie tutaj? — Ponownie ją do siebie przyciągam i tym razem to ja
wypełniam językiem jej usta, wywołując jęk. — Ale tak — szepczę —
lubię grę wstępną. I lubię ją przeciągać.
— Lubisz błaganie? — pyta gardłowym głosem.
— Kto tu błaga?
— Jeszcze nikt, ale zaraz będziesz to ty. — Wraca do całowania i ssania
mojej szyi, jakby to był cukierek. Cały czas pociera nagim ciałem o mnie.
I cały czas mój fiut pozostaje uwięziony między naszymi ciałami i płacze
w kondomie, bo tak bardzo pragnie znaleźć się gdzieś…
— Proszę — błagam ją, a ona śmieje się, bo odniosła sukces.
Po chwili podnosi się, łapie mojego penisa u podstawy i nasuwa się na
niego. Rany boskie, czuję się tak, jakby wokół mnie zacisnęła się gorąca
pięść.
Oczy Brenny ciemnieją z przyjemności. Przerzuca długie włosy przez
ramię. Spadają kaskadą, zasłaniając jej sutek. Sięgam między ciemnymi
kosmykami i ściskam twardy guzik, a potem mruczę:
— Ujeżdżaj mnie.
I tak robi. Ale tylko lekko kołysze biodrami.
Znów się ze mną drażni. I znów mi się to podoba. Spoglądam w górę, na
jej piersi i jęczę, gdy ujmuje je w dłonie. Boże, jakie to seksowne. Gładzę
jej biodra, pieszczę uda, pocieram kciukiem łechtaczkę. Nie mogę
powstrzymać się przed dotykaniem jej. Na szczęście Brenna się nie skarży.
Za każdym razem, gdy czubek mojego palca styka się z jej ciałem, jęczy
lub wydaje z siebie pełne zadowolenia westchnienia.
— Lubię cię, Jake — mruczy.
— Ja ciebie też.
Porusza się coraz szybciej, a ja zamykam oczy. To coś więcej niż tylko
sympatia. Chyba zaczynam się zakochiwać. Ale nie powiem tego na głos,
zwłaszcza podczas seksu. Z tego, co słyszałem, dziewczyny nie traktują
poważnie takich wyznań w łóżku. Sądzą, że przemawia przez nas sperma.
Ale sperma nie ma nic wspólnego z ciepłym uczuciem, które wzbiera
w moich piersiach. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, stąd
wiem, że to prawdziwe uczucie. To nie pożądanie — wierzcie mi, wiem, jak
ono wygląda. Tym razem czuję coś zupełnie nowego.
Zdecydowanie zakochuję się w tej dziewczynie.
Brenna ujeżdża mnie, a nad jej piersiami pojawia się rumieniec.
— Jakie są śliczne — mruczę, ściskając je delikatnie.
Pochyla się nade mną.
— Weź je w usta.
Tak robię, wtulając twarz w miękki cycuszek, by ująć w usta sutek.
Cipka Brenny zaciska się wokół mnie. Dziewczyna przyspiesza rytm.
— Dochodzisz?
Bez słowa kiwa głową.
Jej oddech staje się szybszy. Już nie ujeżdża mnie, a raczej trze o mnie
wściekle. Muszę ją złapać za biodra, żeby ją uspokoić, bo tak mocno drży.
— O tak, dziewczynko. Dalej, nie powstrzymuj się.
Rozkleja się i opada na moją klatkę piersiową, walcząc o oddech. Kiedy
przeżywa orgazm, mocniej ściskam ją w talii i wykonuję mocne pchnięcia
w górę, aż sam dochodzę.
Sekundę po naszym jednoczesnym orgazmie Brenna unosi biodra, łapie
dół prezerwatywy, by nic się nie wylało i wyciąga mnie ze środka. Potem
obraca się na bok i przywiera do mojego boku. Przytulam ją mocno do
siebie i od razu zasypiam.
Rozdział trzydziesty trzeci
Brenna
*
Trener nie pozwala, by to spóźnienie uszło mi na sucho. Przebieram się
w pustej szatni, pędzę tunelem — z łyżwami na nogach — i rzucam się na
lód. Koledzy zajęci są ćwiczeniami w strzelaniu do bramki, ale trener na
mój widok dmucha w gwizdek. Nie pozwala kolegom dokończyć nawet
tego, co robią. Przerywa trening i podjeżdża do mnie.
Jego ciemne oczy wściekle płoną niczym węgle.
— Lepiej, żebyś miał dobre usprawiedliwienie, Connelly. Za trzy
cholerne dni gramy przeciwko Michigan.
Zawstydzony, spuszczam wzrok na łyżwy. Ma rację. Dałem ciała. W ten
weekend gramy w finałach regionalnych w Worcester. Jesteśmy faworytami
i gramy z Michigan, znajdującym się na czwartej pozycji. Ale to nie znaczy,
że mamy zagwarantowane zwycięstwo. Wszystko może się zdarzyć
w turnieju krajowym.
— Nie zadzwonił mi budzik — kłamię, bo nie ma szansy, bym
powiedział prawdę: „Uprawiałem seks z córką Chada Jensena, w której
jestem z pewnością zakochany”. Trener dostałby zawału.
— Weston stwierdził, że tak pewnie było — mruczy trener.
Staram się nie posłać pełnego wdzięczności spojrzenia w kierunku
Brooksa. Nie wrócił do domu zeszłej nocy, inaczej waliłby do moich drzwi,
by mi przypomnieć o porannym treningu na lodowisku. Oczywiście Brooks
wie, że Brenna mieszka z nami, więc jestem mu ogromnie wdzięczny, że
nie zdradził mnie przed trenerem. Zapisuję sobie w pamięci, by nie
nazywać go już w domu Krągłym Tyłeczkiem. Przynajmniej przez kilka
dni.
— Przepraszam. To się więcej nie powtórzy. Jutro ustawię trzy alarmy.
— W moim głosie słychać mocne postanowienie. I choć powód, który
podałem, nie jest prawdziwy, wiem, że nie mogę pozwolić sobie na
powtórkę.
— Lepiej, żeby tak było. — Trener obraca się i kilka razy gwiżdże. —
McCarthy! Wstawaj!
Trening okazuje się szczególnie wyczerpujący, bo bardzo staram się
pokazać, jaki jestem wspaniały. Muszę wymazać wspomnienie tego, co
wydarzyło się dziś rano, i zasłużyć na to, by trener wybaczył mi to
przewinienie.
W całej mojej dotychczasowej karierze sportowej spóźniłem się na
trening tylko dwa razy. Aby było jasne, powiem, że zacząłem ją w wieku
pięciu lat. Obydwa spóźnienia zdarzyły mi się w szkole średniej. Za
pierwszym razem miałem grypę żołądkową, a mimo to zwlokłem się
z łóżka i pojechałem na lodowisko. Spóźniłem się trzydzieści minut.
Trenerowi wystarczyło jedno spojrzenie i natychmiast kazał mi wracać do
domu. Za drugim razem na wybrzeżu rozszalała się śnieżyca i kiedy się
obudziłem, zobaczyłem za drzwiami prawie pół metra śniegu. Większość
poranka spędziłem na odśnieżaniu podjazdu i próbach odkopania
samochodu. I nawet wtedy spóźniłem się tylko czterdzieści minut.
Dzisiaj? Nie dopadł mnie żaden wirus, nie zatrzymała burza śnieżna.
Spóźniłem się godzinę z powodu dziewczyny.
Nie zrozumcie mnie źle, nie obwiniam Brenny. I choć jest mi naprawdę
głupio, nie żałuję wcale tego, co wydarzyło się tego poranka. Seks okazał
się wyjątkowy. Po raz pierwszy kochaliśmy się bez prezerwatywy i aż drżę
na samo wspomnienie. Ciasne, obejmujące mnie ciepło… raaany. Była taka
ciepła i taka zaborcza.
Już mam zejść z lodowiska, gdy zauważam znajomą postać, która macha
do mnie z trybun. Fani mogą przychodzić i patrzeć, jak ćwiczymy, jeśli są
to otwarte treningi, tak jak dzisiaj.
Wykonuję ostry skręt i odjeżdżam od bandy. Hazel idzie w dół po
schodach. Jej blond włosy kołyszą się w rytm kroków. Ma na sobie lekką
kurtkę i jak zwykle na jej dłoniach błyszczy mnóstwo pierścionków,
a wśród nich ten, który dałem jej na Gwiazdkę. Uśmiecha się do mnie zza
pleksiglasu i równo ze mną dociera do małych drzwiczek w bandzie.
— Hej. Co tu robisz? — pytam.
— Nie udało mi się niestety pogratulować ci zwycięstwa w weekend. —
Jej twarz smutnieje. — Byłeś zbyt zajęty tym, co działo się między
trenerem a twoją dziewczyną. — Ostatnie słowo — „dziewczyną” —
wypowiada jednak złośliwie.
Tłumię westchnienie.
— Tak, niezręcznie to wyszło, jeśli można tak to ująć.
— Tak czy owak, jestem ci winna zaproszenie do knajpy, by uczcić twoje
zwycięstwo, więc pomyślałam, że zrobię ci niespodziankę i zabiorę cię na
późne śniadanie do lokalu na Central Square.
— Świetnie. — Mam nadzieję, że nie zauważyła braku mojego zwykłego
entuzjazmu na myśl o jedzeniu. Bardzo chciałbym się teraz spotkać
z Brenną i dowiedzieć, czy rozmawiała już z ojcem. — Pójdę tylko do
szatni i spotkamy się za dziesięć minut przed areną.
*
Chwilę później siadamy z Hazel naprzeciwko siebie przy niewielkim
stoliku w kiczowatej śniadaniowni, którą odkryliśmy jakiś czas temu,
w zeszłym roku. Nazywa się „Jajjjjjja” i chociaż wszystkie potrawy mają
głupie nazwy, a przesadnie kolorowy wystrój jest obrazą dla oczu, to
jedzenie jest tu naprawdę wyborne. A raczej jajorne, jak Hazel lubi mawiać.
— Dziękuję za tę miłą niespodziankę — mówię do niej, odkładając
menu. — Ale nie mów mi, że przyszłaś o ósmej trzydzieści.
Przyjaciółka blednie.
— Boże, nie. Świat nie istnieje przed dziewiątą rano, pamiętasz?
Podchodzi kelnerka, by przyjąć od nas zamówienie. Jesteśmy z Hazel tak
długo przyjaciółmi, że dokładnie wiem, co zamówi, zanim jeszcze otworzy
usta: jajecznicę z dwóch jajek. Brązowego tosta. Kiełbaskę, bo jest jedyną
osobą na świecie, która nie lubi bekonu. I kawę z dwiema kostkami cukru,
bez mleka czy śmietanki. I jestem pewien, że ona też zna moje zamówienie:
największe śniadanie z karty, bo jestem strasznym obżartuchem.
Zastanawiam się, co lubi jeść na śniadanie Brenna. Odkąd zaczęła u mnie
mieszkać, jadała na śniadanie jajka i owoce, ale zastanawiam się, co
zamówiłaby w takim lokalu jak ten. Pewnie wychodzę przez to na
kompletnego frajera, ale nie mogę się doczekać, by się tego dowiedzieć.
Cieszy mnie to, że mogę ją poznawać.
Czekając na śniadanie, opowiadamy sobie z Hazel zdarzenia z ostatniego
czasu, ale bardzo powierzchownie. Rozmawiamy o zajęciach i hokeju,
o nowym chłopaku mamy Hazel i o tym, że żadne z moich rodziców nie
było na finałach konferencyjnych. To wciąż mnie boli. Choć jestem
przyzwyczajony, że się nigdy nie pojawiają, to miałem nadzieję, że tym
razem zrobią mi niespodziankę, zwłaszcza że był to ważny mecz.
Mniej więcej w połowie posiłku Hazel odkłada widelec i dopytuje:
— Czyli teraz z nią jesteś?
— Masz na myśli Brennę?
— A kogo innego?
Chichoczę pod nosem.
— Chyba tak. Pomieszkuje ze mną i z Brooksem od finałów.
Przyjaciółka wygląda na zszokowaną.
— Mieszkacie razem?
— Nie mieszkamy ze sobą — odpowiadam szybko. — Nocuje u mnie,
czekając, aż jej mieszkanie będzie gotowe. Zostało zalane.
Hazel milczy przez chwilę. Unosi kubek z kawą. Bierze duży łyk.
— To brzmi poważnie — zauważa w końcu.
Zmieniam pozycję na krześle, bo czuję lekki dyskomfort.
— Nie „brzmi poważnie”. Jest… — Podpieram się moim niezawodnym
mottem: — „Jest jak jest”.
— Tak, a jest poważnie, Jake. Chyba jeszcze nigdy nie pozwoliłeś
nocować u siebie żadnej dziewczynie, a już na pewno nie przez kilka nocy
z rzędu. — Wpatruje się we mnie z zamyśleniem. — Zakochałeś się w niej?
Bawię się widelcem. Przesuwam nim kawałki smażonych ziemniaków na
talerzu. Powoli tracę apetyt. Nie podoba mi się to, że o tym rozmawiamy.
A raczej nie lubię o tym mówić z Hazel. Przez chwilę czuję się, jakby mnie
oceniała i nie akceptowała tego, co robię. Jeszcze nigdy nie miałem takiego
wrażenia, odkąd się znamy. Nawet gdy zachowywałem się jak idiota, na
przykład spiłem się na imprezie i zwymiotowałem w krzakach albo spałem
co noc z inną panienką, nie czułem się oceniany. Teraz jest inaczej.
— Nie ma sprawy, nie musisz mi odpowiadać — odzywa się, bo milczę.
— Nie, tylko… chyba czuję się niezręcznie — odpowiadam nieśmiało.
— Nigdy wcześniej nikogo naprawdę nie kochałem.
Przez jej twarz przemyka lekki grymas bólu i nagle przypominam sobie
sugestię Brenny, że Hazel coś do mnie czuje. Nie sądzę jednak, by to było
prawdą. Czy przez tyle lat nie dałaby mi żadnej wskazówki? Zanim Brenna
o tym nie wspomniała, nigdy o tym nawet nie pomyślałem, bo Hazel nie
wyglądała na zakochaną we mnie.
— Poważna sprawa — mówi cicho dziewczyna. — Pierwsza miłość.
Wszystko staje się poważne, czy chcesz to przyznać, czy nie.
— Nie nazwałbym tego poważnym.
— Jesteś w związku. Związek to wielka sprawa.
Chryste, wolałbym, żeby przestała używać takich słów jak „poważny”
czy „wielki”.
— Nie jest to tak poważne, jak sądzisz — mówię nieskładnie. —
Korzystamy z życia.
Przyjaciółka prycha.
— Mantra wszystkich jebaków.
— Nie jestem jebaką — odpowiadam, krzywiąc się ponuro.
— Właśnie. Nie jesteś. Co oznacza, że nie chodzi tylko o to, by korzystać
z życia. Zaangażowałeś się i zaczynasz budować związek z tą dziewczyną,
i jest to poważna sprawa, bo jeszcze nigdy nie byłeś w prawdziwej relacji.
— Znów sączy kawę, wpatrując się we mnie znad kubka. — Jesteś na to
gotowy? — pyta lekkim tonem.
Mam spocone dłonie, gdy unoszę swój kubek z kawą.
— Nie wiem, czy próbujesz mnie przestraszyć — stwierdzam oschle.
— Dlaczego miałbyś się przestraszyć? Pytam tylko, czy jesteś gotowy.
— Na co konkretnie mam być gotowy? — pytam, a potem śmiechem
pokrywam swoje skrępowanie. Mam nadzieję, że nie wyczuje zakłopotania
w moim głosie.
Ma rację — jeszcze nigdy nie byłem w prawdziwym związku. Bzykałem
się z wieloma kobietami. Miałem kilka przygód, które trwały parę tygodni
czy miesięcy. Ale jeszcze nigdy nie byłem tak zaangażowany, dopóki nie
spotkałem Brenny. Nigdy nie chciałem nawet wypowiedzieć słowa na M,
dopóki ona się nie pojawiła.
— Jake. — W jej głosie pobrzmiewa nuta współczucia, która sprawia, że
się prostuję. — Związek to praca. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
— Czy chcesz mi dać do zrozumienia, że nie potrafię ciężko pracować?
— Przewracam oczami i wskazuję na swoją pierś. — Halo, kto idzie do
NHL?
— Co rodzi kolejne pytanie — odpiera Hazel. — Powiedz mi, jak to
wpłynie na wasz związek? Ona jest na drugim roku studiów. Czeka ją
jeszcze jeden rok w Briar. A ty wybierasz się do Edmonton. Jak to sobie
wyobrażasz?
— Ludzie jakoś sobie radzą, żyjąc w związkach na odległość.
— Tak, to prawda, ale takie związki są dużo trudniejsze. Mówimy teraz
o dwa razy cięższej pracy. O dwukrotnie większym wysiłku, który ma
sprawić, by druga osoba czuła się nadal dla ciebie najważniejsza, nawet
jeśli będziecie mieszkać w różnych krajach. A teraz kolejna kwestia: jak
ona może być dla ciebie najważniejsza, skoro będziesz musiał skupić się na
nowej pracy?
Czuje na plecach nieprzyjemny dreszcz. Hazel podaje mocne argumenty.
— Co ostatecznie prowadzi do ostatniego pytania — mówi, jakby
przedstawiała pracę na temat „Dlaczego Jake Connelly będzie
beznadziejnym chłopakiem”. — Hokej jest twoim życiem. Pracowałeś na
to. Włożyłeś tyle wysiłku w to, by dotrzeć do punktu, w którym się teraz
znajdujesz. A ja mam wątpliwości co do Brenny. Mimo tego, co myślisz,
nadal sądzę, że miała ukryty cel, by się z tobą związać.
— Mylisz się — stwierdzam wprost. Przynajmniej tego jednego jestem
pewien. Reszty… nie do końca.
— Świetnie, może i tak. Ale czy mylę się co do tego, że spędziłeś
siedemnaście lat, trenując hokej i przygotowując się do tej chwili? Niedługo
zadebiutujesz jako zawodowy hokeista. Zapewniam cię, że związek na
odległość będzie cię rozpraszał i frustrował, aż w końcu zaczniesz
obsesyjnie myśleć o tej dziewczynie, i zapewniać ją o swojej miłości,
a tymczasem ona będzie czytać artykuły lub oglądać zdjęcia na blogach, na
których znajdziesz się ty i jakaś przypadkowa fanka. — Hazel wzrusza
ramionami i unosi brew. — Powtarzam więc pytanie: czy jesteś na to
gotowy?
Rozdział trzydziesty piąty
Brenna
Następnego wieczoru idę do Summer. Tak bardzo się staram nie myśleć
o Jake’u. Chętnie wejdę więc do jaskini lwa i spotkam się z Hollisem
i Hunterem, a może nawet Nate’em, nawet jeśli wszyscy uważają, że ich
zdradziłam, bo przespałam się z wrogiem. Poradzę sobie z każdym złym
słowem pod moim adresem, by tylko nie myśleć i nie rozpaczać nad tym, że
Jake mnie rzucił.
Jak na ironię, byłabym zadowolona, gdybym mogła wieczór spędzić
z tatą. Przez całe lata unikałam przebywania z nim w jednym
pomieszczeniu, a teraz się cieszę, że w końcu możemy spędzać razem czas.
Ale dziś ma spotkanie. Dziekan chce z nim porozmawiać na temat
przedłużenia kontraktu z uniwersytetem, na co tata w pełni zasługuje. Ale
to oznacza, że zostałabym sama w domu. Sama ze swoimi myślami.
Ku mojemu zdziwieniu nikt mnie nie atakuje po przekroczeniu progu
domu Summer. Gdy wsuwam głowę do pokoju dziennego, Hollis podnosi
tylko wzrok znad kanapy i mówi nieobecnym głosem:
— Hej, Jensen.
— I tyle? Spodziewałam się większej połajanki.
— Czemu miałbym cię łajać?
Czuję się oszołomiona.
— Żartujesz sobie ze mnie? Ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy,
nazwałeś mnie zdrajczynią.
— Och. Racja. — Jeszcze nigdy nie słyszałam, by był tak zblazowany.
Po chwili zdaję sobie sprawę, że nawet nie ogląda telewizji. Gapi się
w czarny ekran, a jego komórka leży nietknięta na stoliku kawowym.
— Co się dzieje? — dopytuję. — Dobrze się czujesz? Gdzie są Summer
i Fitz? Na piętrze?
— Nie, poszli odebrać pizzę. Summer nie chce, by nam ją dostarczano,
odkąd chłopak, który ją dowoził, zrugał ją za pięciodolarowy napiwek.
— Czy pięć dolarów to nie jest przyzwoity napiwek? — Jeśli nie, to
przez cały czas dawałam za małe napiwki dostawcom.
— Nie według tego Pana Forsiastego.
Rozpinam kurtkę i idę ją odwiesić, a potem dołączam do Hollisa na
kanapie. Delikatnie mówiąc, niepokoi mnie jego nieobecne spojrzenie.
— Dobra. Co się z tobą dzieje?
Wzrusza ramionami.
— Nic takiego. Uczę się do egzaminów końcowych. Rupi mnie rzuciła,
ale to nic takiego.
— Czekaj, co? — Naprawdę zaskoczyło mnie to wyznanie. — Serio?
Dlaczego cię rzuciła?
— Nieważne. Kogo to obchodzi, prawda? — zrywa się na równe nogi.
— Idę po piwo. Chcesz też się napić?
— Pewnie. Ale to nie koniec rozmowy.
— Właśnie, że koniec.
Kiedy wraca i podaje mi Bud Lighta, przypominam sobie randkę na
kręglach z Jakiem i to wodniste piwo. Nie jestem jednak zdziwiona, że
Hollis je wybrał. To ten rodzaj człowieka, który pije Bud Lighta.
— Co za bzdura.
— Jaka? Gdzie?
— Bzdurą jest to, że próbujesz mi wcisnąć kit, że Rupi cię nie obchodzi.
Obchodzi cię. Lubiłeś ją.
— Wcale nie. Jest taka irytująca.
— Naprawdę? To czemu spędzałeś z nią czas?
— Bo próbowałem dobrać się do jej majtek, Brenno. Przestań gadać.
Nadążaj.
— Aha. Czyli chciałeś ją tylko zaliczyć?
— Dokładnie, a teraz już nie muszę się o to starać. Dziesiątki dziewczyn
ustawiają się w kolejce, żeby mnie bzyknąć. Czyli pozbyłem się problemu.
— Ton jego głosu mnie jednak nie przekonuje.
— Przyznaj, Hollis, lubisz ją. Podoba ci się jej piskliwy głos,
apodyktyczność i ciągła paplanina.
— Wcale nie — upiera się. — Nie jest nawet w moim typie.
— To prawda — zgadzam się. — Nie jest laską z ciałem w kształcie
klepsydry czy jedną z tych plastikowych panienek, które próbujesz
poderwać w Malone’s. Jest dziwna, krucha i zadziwiająco pewna siebie. —
Uśmiecham się szeroko. — A ty ją lubisz. Przyznaj się.
Czubki jego uszu czerwienieją. Przesuwa dłońmi po włosach, a potem
ponuro wysuwa szczękę.
— Stawała się dla mnie coraz ważniejsza — w końcu wyznaje.
— Ha! — mówię zwycięsko. — Wiedziałam. A teraz zadzwoń do niej
i jej to powiedz.
— Nie ma mowy. Rzuciła mnie. — Spogląda na mnie wyzywająco. —
Gdyby twój chłoptaś z Harvardu cię rzucił, latałabyś za nim?
Wybucham niemal histerycznym śmiechem. Nie mogę się powstrzymać.
Kładę głowę na ramieniu Hollisa i śmieję się jak wariatka.
— Co się dzieje? — pyta zdezorientowany. — Naćpałaś się, Jensen?
— Nie, tylko… — Chichoczę jeszcze przez chwilę. — Rzucił mnie.
Hollis prostuje się, wstrząśnięty, strącając moją głowę z ramienia. Jego
błękitne oczy otwierają się szeroko ze zdumienia.
— Mówisz poważnie? Czy on się naćpał?
— Nie naćpał się, i tak, mówię poważnie. Wczoraj ze mną zerwał.
Powiedział mi, że musi się skupić na turnieju i swojej drużynie, a ja go za
bardzo rozpraszam, bla bla bla.
— Co za bzdury. Zawsze wiedziałem, że ludzie z Harvardu to przygłupy,
ale to jest kompletny odpał. Czy on cię widział? Jesteś najseksowniejszą
dziewczyną na świecie.
Mimo że komplement ten wypowiada Mike Hollis, czuję się
dowartościowana.
— Dzięki, Hollis.
Otacza mnie ramieniem.
— To tylko potwierdza, co już wiedziałem. Harvard jest do dupy,
a Connelly jest kompletnie do dupy.
— Popieram — mówi przeciągle Hunter, który wchodzi do pokoju
z piwem w ręce. Pije Founders All Day IPA — czekajcie, dlaczego ja nie
dostałam takiego?
Wzdrygam się, widząc gips na jego lewym nadgarstku. Dobrze, że to nie
prawa dłoń, więc wciąż może używać dominującej ręki. A jego sezon się
kończy, więc nie ominie go żaden mecz. Mimo wszystko gips budzi we
mnie współczucie.
— Hej — mówię ostrożnie. — Jak twój nadgarstek?
— A co? Nie widać? — Unosi rękę. — Złamany. — Ale nie brzmi to,
jakby był wściekły, tylko zrezygnowany.
— Mogę się podpisać? — drażnię się z nim.
— Wybacz, ale Hollis popsuł wszystkim tę przyjemność — mówi oschle
Hunter. Podchodzi do kanapy, żebym mogła przyjrzeć się gipsowi.
Ktoś narysował na nim czerwonym markerem kutasa z jajami.
Wzdycham.
— Jakie to dojrzałe, Hollis. Widzę, że poświęciłeś sporo czasu na
dokładne narysowanie jąder.
Wzrusza ramionami.
— Wiesz, jak to się mówi.
Marszczę czoło.
— Nie, nie wiem.
Hunter także siada w fotelu.
— Ja również jestem ciekawy.
— Do kurwy nędzy. Serio? Nie mam nic więcej do dodania — warczy
Hollis wkurzony. — Większość ludzi nie zadaje pytań, kiedy mówi się:
„Wiecie, jak to się mówi”.
Bardzo bym chciała spędzić jeden dzień w mózgu Hollisa. Ale tylko
jeden. Jeden więcej i zostałabym uwięziona w totalnie pokręconym świecie.
— Dobrze. Przestań się uchylać od odpowiedzi. Dlaczego Rupi cię
rzuciła?
— Rupi cię rzuciła? — powtarza Hunter. — Czy to oznacza, że nie
będziemy już musieli słuchać, jak kłócicie się ze sobą całymi godzinami?
Cudownie!
— Bądź miły, Davenport. On tego bardzo żałuje.
Hunter podrywa głowę.
— Naprawdę?
— Nie — odpowiada zdecydowanie Hollis. — Wcale. Nic mnie to nie
obchodzi.
— Jeśli nic cię to nie obchodzi, to chyba możesz powiedzieć, czemu się
to wszystko skończyło — odparowuję.
— To było głupie, okej? Nie warto nawet powtarzać.
— Co zrobiłeś? — pyta rozbawiony Hunter.
Hollis wzdycha ciężko.
— Chciała, żebyśmy nadali sobie nawzajem przezwiska, a mnie się to nie
podobało.
Hm. Dobrze.
Bardzo staram się nie roześmiać.
Hunter nawet nie próbuje. Wybucha śmiechem.
— Jak brzmiały te przezwiska?
— Nie miała jeszcze żadnych. Chciała, żebyśmy zrobili listę, a potem —
wyraźnie widać, że Hollis zaciska zęby — omówili je po kolei
i powiedzieli, co w związku z nimi czujemy.
Hunter kiwa uroczyście głową.
— Oczywiście. Bo to poważna sprawa.
Powstrzymuję go wzrokiem. Hollis właśnie nam się zwierza i nie
powinniśmy z niego szydzić.
O mój Boże. Czy rzeczywiście znalazłam się w totalnie pokręconym
świecie? Bo odkąd to pomijam okazję, by ponabijać się z Mike’a Hollisa?
— Czy nie podobał ci się żaden z jej pomysłów? — pytam ostrożnie.
Gapi się na mnie.
— Nie pozwoliłem jej nawet zacząć. Kto przygotowuje listę przezwisk
i siada do głosowania, jakby to był „Idol”? Powiedziałem jej, że to wariacki
pomysł, ona sama jest wariatką i może powinna mieć przezwisko
„wariatka”, a ona wściekła się i sobie poszła. A potem przysłała mi tylko
wiadomość, że nie może być z kimś, kto, uwaga — teraz zacytuję — nie
jest w pełni zaangażowany.
— Ma trochę racji. Trudno być w związku z kimś, kto się nie angażuje.
— Wzruszam ramionami. — I nie winię jej za to, że odeszła. Kto chce, by
druga osoba nazywała cię cały czas wariatką? Można się nabawić od tego
kompleksów.
— Ona już ma kompleks. Nazywają go niepoczytalnością.
— Hollis — hamuję go.
Przybiera zawstydzony wyraz twarzy.
— Założę się, że więcej razy nazwałeś ją wariatką niż kimś, kogo lubisz.
I mogę się założyć, że nawet nie powiedziałeś jej: „Lubię cię”. Tak było?
— rzucam mu wyzwanie.
— Tak.
— Hollis.
— Dobra. Nie.
— Bądź uczciwy — chcesz się wciąż umawiać z tą dziewczyną?
Po bardzo długiej chwili wstydliwej ciszy kiwa głową.
— Dobrze. Daj mi telefon.
Pomimo obawy, którą dostrzegam w jego oczach, podaje mi go.
Przeszukuję listę kontaktów, aż odnajduję imię Rupi — któremu
towarzyszy emotikonka z serduszkami w oczach. Odbiera po pierwszym
dzwonku, co wskazuje na to, że jest jakaś nadzieja.
— Czego chcesz, Mike? — Nie brzmi radośnie, jak to ma w zwyczaju.
— Hej, Rupi. Mówi Brenna.
— Brenna? Czemu dzwonisz z telefonu Mike’a?
— Włączam cię na głośnik, dobrze? Hollis siedzi obok mnie. Powiedz
„cześć”, Hollis.
— Cześć — mruczy chłopak.
— Słuchaj, pogadaliśmy sobie trochę — kontynuuję — i Hollis chciałby
się czymś z tobą podzielić.
— Co to? — pyta Rupi ostrożnie.
— Hollis? — przyciskam go.
Mike się nie odzywa.
— Dobrze, więc ja to powiem. Rupi, Hollis cię lubi. Udaje, że tak nie
jest, ale w głębi duszy lubi cię. Udaje, że nie podobają mu się wasze spory,
ale tak naprawdę uwielbia dramatyzować. Jego ulubionym programem
telewizyjnym jest „Rodzina Kardashianów”, na miłość boską.
Hunter, usadowiony w fotelu, chichocze kpiąco i łyka piwo.
— Tak, ale jego ulubienicą jest Khloe Kardashian — mówi ponuro Rupi.
— Wszyscy wiedzą, że Kourtney jest najlepsza.
— Kourtney nie mieści się nawet w pierwszej trójce — Mike warczy do
telefonu.
— Widzisz?! Dlatego nic z tego nie wyjdzie!
— Ależ nie — zaprzeczam. — Właśnie dlatego to wyjdzie. Nie chcesz
być z kimś, kto jest dokładnie taki jak ty. Pragniesz kogoś, kto będzie
stawiał ci wyzwania, kto skłoni cię, byś się otworzyła, chociaż byłaś
zamknięta w sobie przez całe życie. — Głos mi się załamuje. O nie. Znów
myślę o Jake’u i zauważam, że Hollis dziwnie na mnie patrzy. Ignoruję to
i mówię dalej do jego prześladowczyni. Czyli dziewczyny. — Słuchaj,
wiem, że nazywa cię wariatką, ale w jego ustach to prawdziwy
komplement.
Hunter znów chichocze.
— Wyjaśnij to — nakazuje Rupi.
— Spotkałaś go? On jest wariatem. A z tego, co mówi, jego rodzina też
jest zwariowana.
— Hej — protestuje Hollis. — Chciałbym, żebyś nie mieszała do tego
mojej rodziny.
— Gdyby życzenia były końmi, wszyscy bylibyśmy jeźdźcami —
odpowiadam z satysfakcją, co natychmiast zamyka mu usta. — Zatem,
Rupi, gdy Mike tak cię nazywa, widzi w tobie jednego ze swoich. —
Puszczam oko do Mike’a. — Widzi w tobie bratnią duszę.
Z telefonu dobiega westchnienie.
— Czy to prawda, Mike?
Hollis krzywi się do mnie i przeciąga palcem po gardle, dając mi do
zrozumienia, że zabije mnie za wspomnienie o „bratniej duszy”. Ale po
wpadce z Kardashianami musiałam wyciągnąć armatę.
— Mike? — pyta Rupi.
— To prawda — mamrocze. — Lubię cię, wiesz? Nie uważam cię za
wariatkę. Sądzę, że jesteś wspaniała.
— Czemu więc nie chcesz, żebyśmy nadali sobie przezwiska? —
przyciska go.
— Bo to takie…
Potrząsam ostrzegawczo głową.
— …ważne — kończy, ratując sobie tyłek. — To wielki krok w związku.
Boję się, że Hunter zaraz umrze ze śmiechu. Przyciska twarz do
przedramienia, by stłumić dźwięk.
— Ale niech będzie — mówi Hollis. — Jeśli chcesz, byśmy wymyślili
przezwiska, to tak zrobimy. Moją pierwszą propozycją jest „kotek”.
— Kotek! — wyje Hunter.
— Nie wiem, czy chcę, byś mnie tak nazywał — odpowiada powoli
Rupi.
— Nie, to dla mnie. Sądzę też — poczekaj. Przełączę tylko telefon. —
Chwilę stuka i przykłada go do ucha. — Idę na piętro. Brenna i Hunter nie
mają nic do gadania w naszej sprawie. — Podchodząc do drzwi, zatrzymuje
się nagle. Zerka na mnie przez ramię i bezgłośnie wypowiada: „Dziękuję”.
Serce mi trochę mięknie. Z powodu Hollisa. Wyobraźcie sobie.
Uśmiecham się uprzejmie. Gdy znika z pokoju, obracam się do Huntera
i mówię:
— No to skończyłam.
Uśmiecha się szeroko.
— Odwaliłaś kawał dobrej roboty.
Wpatruję się w niego.
— Wydaje się, że jesteś w świetnym humorze, zważywszy na, wiesz…
— Wskazuję głową na gips. — I zdaje się, że nie jesteś wcale na mnie
wkurzony.
— Nigdy nie byłem na ciebie wkurzony.
— Ale wysłałeś mi przykrą wiadomość, żebym podziękowała swojemu
chłopakowi za ciebie — przypominam mu.
— Tak, dzień po tym, jak ten palant, Hemley, złamał mi nadgarstek,
wciąż zastanawiałem się nad tym, co się wydarzyło podczas meczu, a ty
stanowiłaś łatwy cel.
— Jezu, dzięki.
Wzrusza ramionami.
— Pośrednio wkurzałem się więc na Connelly’ego. Chociaż… prawdę
mówiąc, nie zrobił nic złego. Próbował, najlepiej jak umiał, przerwać
bijatykę. — Znowu wzrusza ramionami. — Pomijając to, wciąż uważam, że
gdybyśmy z Nate’em grali tamtego wieczoru, to właśnie my stanęlibyśmy
w ten weekend przeciwko Michigan.
— Też tak uważam. — Wzdycham ze smutkiem. — Prowadziliśmy przez
większość pierwszej tercji, dopóki nie zeszliście z lodu. Prawie wygraliśmy
mecz.
— Prawie wygraliśmy — powtarza, a potem pospiesznie łyka piwo. —
A potem przegraliśmy przeze mnie.
— Bzdura. Nie zostałeś zraniony celowo.
— Nie, ale moje zachowanie poza lodowiskiem kosztowało nas ten
mecz. Spędziłem kilka ostatnich miesięcy na bzykaniu całego kampusu.
A kiedy mi się to znudziło, zacząłem chodzić do barów w Bostonie
i podrywać nieznajome laski. Patrz, czym to się skończyło. — Jęczy
z frustracją. — Najwyraźniej Violet chciała się zemścić na Hemleyu, bo się
pokłócili. Wiedziała, kim jestem, kiedy się spotkaliśmy.
— Naprawdę? — biorę wdech.
— O tak. Pierwsze, co zrobiła po moim wyjściu, to zadzwoniła do niego
i zaczęła mu dowalać, opowiadając o naszym seksie. Kiedy więc Hemley
wyszedł na lód podczas finałów, zaczął mnie przesłuchiwać i, cóż, znasz
dalszy ciąg.
Hunter potrząsa głową z niesmakiem. Wyraźnie jednak czuje ten niesmak
w stosunku do samego siebie.
— Kiedyś taki nie byłem. Pewnie, zabawiałem się, ale nie marzyłem
o tym, by przespać się z każdą laską, która stanęła na mojej drodze.
Straciłem jednak głowę i stałem się „jednoosobowym oddziałem
cipkowym”, jak mówi Hollis. — Uśmiecha się oschle. — Muszę
popracować nad sobą i wziąć się w garść. W przyszłym sezonie chcę
doprowadzić drużynę do Frozen Four. Nate kończy studia i nie wiem, czy
trener wybierze następnego kapitana, czy raczej chłopcy będą na kogoś
głosować. Ale chcę objąć tę funkcję.
Gwiżdżę.
— Wyznaczyłeś sobie ambitny cel.
— Wiem. I zamierzam ciężko pracować, by go osiągnąć. Czyli… nie
będę więcej pieprzył. Dosłownie.
— Co to oznacza?
— Oznacza to, że zachowam celibat.
Wybucham śmiechem.
— Hm. Nieprawdopodobne. Daję ci najwyżej tydzień.
— Sądzisz, że nie utrzymam go w majtkach dłużej niż tydzień? —
wygląda na lekko urażonego.
— Jesteś dwudziestoletnim hokeistą. Nie, nie sądzę, że uda ci się
utrzymać go w majtkach dłużej niż tydzień.
Hunter uśmiecha się przebiegle.
— A więc w porządku. Chyba będę musiał udowodnić ci, że się mylisz.
Rozdział trzydziesty ósmy
Brenna
— Jasny gwint!
Tata, który przygotowuje właśnie dla nas śniadanie, odwraca się
gwałtownie od kuchenki, by na mnie spojrzeć. W ten sobotni poranek na
ekranie mojego telefonu właśnie wyświetliła się najbardziej szokująca
i niespodziewana wiadomość od czasu, gdy zawodnik Toronto, Ryan
Wesley, ogłosił światu, że jest gejem.
— Wszystko w porządku? — warczy tata.
— Jasny gwint — powtarzam, ponownie odczytując wiadomość. —
Tansy się zaręczyła.
Tata mruga.
— Twoja kuzynka, Tansy?
— Tak.
— Zaręczyła się?
— Tak.
— Z kim?
— Z Lamarem, koszykarzem, z którym ciągle zrywała. Zgodnie z tym,
co napisała, zeszłej nocy ukląkł przed nią w klubie i oświadczył się. Miał ze
sobą pierścionek. — Obracam telefon, by tata mógł zobaczyć przesłane
zdjęcie. Diament na jej palcu nie jest może ogromny, ale znacznie większy
niż kamień, którego spodziewałabym się po zwykłym studencie.
O rany. Chyba nie żartowała, kiedy mi mówiła, że rozmawiają
o zaręczynach.
— O matko — odzywa się tata. — Sheryl zesra się w gacie.
Parskam śmiechem, a on odpowiada głośnym chichotem. Mimo że
minęło zaledwie kilka dni, nasza relacja już się zmieniła. Łatwiej nam być
ze sobą i niemal wcale nie pojawia się między nami napięcie. Oczywiście,
nie przytulamy się co chwilę, ale nasze rozmowy są teraz o wiele
łatwiejsze. Przerzucamy się żarcikami, takimi prawdziwymi, a nie
sarkastycznymi uwagami.
Naprawdę zaczynamy wszystko od początku.
— Zaczekaj. Tylko jej odpiszę.
Ja: Hej! Nie mogę teraz rozmawiać, bo jem śniadanie z tatą, ale OMG!!
Gratulacje! Co za cudowna wiadomość! Tak się cieszę. Będziesz
najpiękniejszą panną młodą, T!! <3 <3
Czyżbym gadała bzdury? Będę szczera — tak. Wciąż nie wierzę, że tak
burzliwy związek może przetrwać. Lamar oświadczył się jej w klubie, na
miłość boską. Ale Tansy jest moją kuzynką i powinnam ją wspierać bez
względu na wszystko, więc choć nie skaczę do sufitu na wieść o jej
zaręczynach, to cieszy mnie, że jest szczęśliwa. I jeśli się mylę, i naprawdę
wezmą ślub, wierzę, że będzie piękną panną młodą.
Kuzynka odpowiada mi natychmiast.
Hej, tu przyjaciółka Jake’a, Hazel. Dał mi twój numer. Jest teraz w szatni
i bardzo chce się z tobą zobaczyć.
Marszczę brwi na widok tej wiadomości. Nie wiem dlaczego, ale czuję
się tak, jakby Hazel zastawiła na mnie pułapkę. Może chce mnie zwabić do
szatni, by mogła… co? Pobić mnie za pomocą kija hokejowego? Staram się
nie przewracać oczami, kiedy sobie to uświadamiam. Chyba mam paranoję.
— Tato, czy masz coś przeciwko temu, że pójdę porozmawiać chwilę
z Jakiem?
Tata podnosi głowę znad telefonu.
— Jak to się stało?
Podnoszę swój telefon.
— Mówi, że chce porozmawiać.
Tata przez sekundę się nad tym zastanawia. Potem wzrusza ramionami.
— Urządź mu piekło.
— Och, właśnie zamierzam to zrobić.
— Moja dziewczynka. — Milknie jeszcze na chwilę, a potem dodaje
opryskliwie: — Jeśli w wyniku tej rozmowy moja córka wróci tu, mając
chłopaka, to powiedz mu, że dziś wieczorem zostanie zaproszony na
kolację.
Otwieram usta, ale nie pytam go już o nic ani nie próbuję dziwić się temu
niespodziewanemu zaproszeniu, bo nie mam pojęcia, czemu Jake w ogóle
chce się ze mną spotkać.
Ani dlaczego ja pędzę, by się z nim zobaczyć — to pytanie zadaję sobie
minutę później, gdy pokonuję już drugą parę drzwi. Nogi mi się plączą
w połowie korytarza.
Jake ze mną zerwał. Nie powinnam tak do niego biec. A jeśli chce mi
tylko podziękować za zwrócenie bransoletki? To by było dla mnie
poniżające. Nie potrzebuję jego wdzięczności. Potrzebuję jego…
Czego?
Sama nie wiem. Moje serce z pewnością wie, czego chce. Jake’a
Connelly’ego. Ale pojawia się wiadomość z ostatniej chwili — moje serce
jest lekkomyślne i głupie. Nie umie zadbać o siebie, co oznacza, że ja
muszę się tym zająć.
Kiedy docieram do strefy szatni, nie mam w zasięgu wzroku żadnego
ochroniarza. Nie wiem, które drzwi prowadzą do szatni Harvardu, więc
wołam głupio:
— Jake!
Jedne z drzwi po lewej stronie otwierają się natychmiast. Spodziewam
się, że po drugiej stronie może pojawić się Hazel, ale jest inaczej. Zielone
niczym las oczy Jake’a rozświetlają się na mój widok.
— Przyszłaś. Nie byłem pewien, czy zechcesz mnie widzieć. — Otwiera
szerzej drzwi, bym mogła wejść do szatni.
Jestem w środku. Mecz zaczyna się dopiero za czterdzieści pięć minut,
mimo to pusta szatnia robi na mnie dziwne wrażenie. Szerokie drewniane
szafki stojące wzdłuż ścian wyglądają schludnie. Stroje i ochraniacze wiszą
na swoich miejscach, czekając na Jake’a i jego kolegów z drużyny.
— Gdzie się podziała twoja przyjaciółka? — pytam, spoglądając na
niego.
— Zapewne siedzi już na swoim miejscu. Przepraszam, że musiałem
wysłać wiadomość z jej telefonu, ale zapomniałem wziąć z domu aparat.
— Ach. To dlatego nie odpowiadałeś na esemesy w sprawie bransoletki.
— Wskazuję na jego nadgarstek, czując ulgę na widok znajomych
różowych i fioletowych paciorków. — Widzę, że ją jednak dostałeś. To
dobrze.
— O mały włos, a tak by się nie stało.
— Co takiego?
— Nic. To nie ma znaczenia. Nie mamy zbyt wiele czasu przed
przybyciem drużyny, więc nie marnujmy go na głupią bransoletkę.
Unoszę brwi.
— Głupia bransoletka? Mówisz o talizmanie przynoszącym szczęście,
Jakey. Okaż trochę szacunku.
Na jego przystojnej twarzy maluje się szeroki uśmiech.
— Dlaczego tak się uśmiechasz? — pytam go podejrzliwie.
— Przepraszam. Brakowało mi tego słowa.
— Jakiego?
— Jakey. — Uroczo wzrusza ramionami. — Przyzwyczaiłem się do
niego. Nie obchodzi mnie, jeśli to nawet ma być przytyk. Dobrze go
słyszeć.
Niepewnie robię krok w tył.
— Dlaczego chciałeś, żebym przyszła?
— Bo… — Waha się i przeciąga ręką po włosach.
Powoli zaczynam tracić cierpliwość.
— Zerwałeś ze mną. Pamiętasz? Powiedziałeś, że nie chcesz się już ze
mną spotykać. Stwierdziłeś, że cię rozpraszam, a teraz wciągasz mnie do
szatni przed niezwykle ważnym meczem? Jak to ma cię nie rozpraszać?
Czego ode mnie chcesz?
— Ciebie.
— Mnie? Co?
— Tego chcę. Chcę ciebie — odpowiada wprost.
Gapię się na niego z niedowierzaniem.
— Rzuciłeś mnie.
— Wiem i jest mi cholernie przykro. Byłem idiotą. I egoistą… —
Przełyka ślinę. — Stchórzyłem, wiesz? Nie można tego inaczej ująć.
Zawsze byłem samolubny, ale nigdy nie byłem tchórzem i dlatego z tobą
zerwałem. Bo tak się wystraszyłem. Jeszcze nigdy nie byłem w żadnym
związku i czułem presję.
— Jaką presję? — W tej chwili jestem zdezorientowana, aż w końcu
pojmuję smutną prawdę. — Och. Rozumiem. Opowiedziałam ci
o poronieniu i o tym wszystkim, co się zdarzyło, więc… stałam się dla
ciebie jakimś obciążeniem emocjonalnym — czy o to chodzi?
— Co takiego? Nie, wcale nie — wykrzykuje. — Słowo daję, to coś
zupełnie innego. Byłem szczęśliwy, kiedy tak się przede mną otworzyłaś.
Czekałem na to długo, a kiedy w końcu to zrobiłaś, było jak… — Jego
spojrzenie znów staje się łagodne. — Czułem się wspaniale, że ktoś mógł
mi zaufać, zwłaszcza ty. Wiem, że nie ufasz zbyt wielu ludziom.
— Nie — odpowiadam dobitnie. — Niewielu.
— Presja, którą czułem, dotyczyła szeroko pojętych związków.
Stresowałem się tym, co z nami będzie, gdy wyjadę do Edmonton, jak
mogę sprawić, byś była na pierwszym planie i jak poradzimy sobie z tym,
że nie będziemy się spotykać ze sobą tak często, jak byśmy chcieli.
Mógłbym wymieniać jeszcze długo, ale wszystko sprowadza się do…
Miałem atak paniki. — Wzdycha. — Faceci są głupi, pamiętasz?
Nie mogę powstrzymać się od kpiącego uśmiechu.
— Okazałem się głupi. A teraz proszę o przebaczenie. — Waha się. —
I proszę cię o jeszcze jedną szansę.
— Dlaczego miałabym ci ją dać?
— Bo cię kocham.
Serce pęcznieje mi w piersiach i przez chwilę boję się, że wyrwie się na
zewnątrz. Usłyszenie tych trzech słów, padających z pięknych ust Jake’a
Connelly’ego, wyzwala tyle emocji, że nie jestem w stanie ich stłumić.
— Zraniłeś mnie — mówię cicho.
Tym razem moja wrażliwość nie zostaje wykorzystana przeciwko mnie.
— Wiem o tym. I nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak okropnie
się z tym czuję. Ale nie mogę tego zmienić. Jedyne, co mi pozostaje, to
powiedzieć: przepraszam. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by już cię
nigdy nie zranić.
Nie umiem na to odpowiedzieć. W gardle ściska mnie od emocji.
— Jeśli chcesz, bym cię błagał, to tak zrobię. Jeśli chcesz, bym
przeskoczył przez obręcz, to ją przynieś. Poświęcę każdą godzinę wolną od
snu, by udowodnić ci, ile dla mnie znaczysz. — Zagryza dolną wargę. —
Aż dowiodę, że jestem tego wart.
Czuję, jak moje usta zaczynają drżeć. Modlę się, by z oczu nie popłynęły
mi łzy.
— Jake, do cholery jasnej.
— Co takiego? — pyta ochrypłym głosem.
— Nikt jeszcze nie powiedział mi czegoś takiego. — Nawet Eric, kiedy
przez miesiące i lata próbował mnie odzyskać. Ale Eric mówił tylko:
„Jestem facetem stworzonym dla ciebie” i „Nie możesz mi tego zrobić”.
Ani razu nie próbował mi udowodnić, że jest mnie wart.
— Każde moje słowo jest prawdą — stwierdza prosto Jake. —
Spieprzyłem sprawę. Kocham cię. I chcę cię odzyskać.
W końcu przełykam gulę, która stanęła mi w gardle.
— Nawet mimo tego, że został mi jeszcze jeden rok w college’u?
Na jego twarzy pojawia się półuśmiech.
— Skarbie, mój debiutancki sezon będzie brutalny. Pochłonie wiele
czasu. Pewnie dla nas będzie lepiej, jeśli i ty się czymś zajmiesz, prawda?
— Masz rację.
— Poradzimy sobie. Jeśli naprawdę chcemy być razem, to musimy
zadbać o to, by ten związek przetrwał. Powstaje tylko pytanie, czy ty tego
chcesz? — Znów się waha. — Czy chcesz mnie?
Tracę oddech, czując emocje, jakie kryją się w tym pytaniu. Słowa są tak
proste — czy mnie chcesz? Nie wyznaje mi swoich uczuć przez godzinę,
jak ja to zrobiłam kilka dni temu, ale nie jest przez to mniej narażony na
zranienie. W jego oczach dostrzegam zwątpienie, nadzieję, żal i lęk, że
mogę go odrzucić. I, co dziwne, widzę również charakterystyczną dla niego
pewność siebie. Ten człowiek jest pewien nawet swojej niepewności. Do
cholery, za to kocham go jeszcze mocniej.
— Chcę ciebie. — Odchrząkuję, bo mój głos brzmi tak, jakbym miała
przepalone gardło. — Oczywiście, że ciebie chcę. — Wyrzucam z siebie:
— Kocham cię, Jake.
Ostatni chłopak, któremu to powiedziałam, zawsze wybierał siebie, nie
zważając na mnie, i nawet się nad tym nie zastanawiał.
— Ja też cię kocham — szepcze Jake. Niespodziewanie całuje mnie.
Słodki Jezu, jak bardzo za nim tęskniłam.
Minęło tylko kilka dni, ale czuję się tak, jakby upłynęły całe lata, odkąd
Jake przyciskał swoje ciepłe usta do moich ust. Obejmuję go ramionami za
kark, oddając mu pocałunek, aż jego ochrypły jęk odbija się od ścian szatni.
— Chryste — wypluwa z siebie. — Musimy przestać. Natychmiast. —
Zerka na swoje krocze. — Cholera. Za późno.
Podążam za nim spojrzeniem i śmieję się, dostrzegając imponującą
erekcję w rozporku.
— Opanuj się, Jakey. Zaraz masz grać w hokeja.
— Wiesz co? Hokeiści są namiętni i agresywni — odpowiada gładko.
— Ha. Racja. Kompletnie zapomniałam. — na mojej twarzy pojawia się
szeroki, głupawy uśmiech, który nie chce z niej zejść. Jestem
przeszczęśliwa. Ten stan jest mi całkowicie obcy. Nie wiem, czy to mi się
podoba.
O nie.
Tak naprawdę to go kocham.
— Powinnaś już iść — mówi Jake z ociąganiem. — Drużyna może
wpaść tu w każdej chwili. Zostajesz na mecz?
Potakuję.
— Mój tata też tu jest.
— Poważnie? O kurde, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Czuję teraz
większą presję, by się wykazać.
— Nie martw się, Jakey. Z własnego doświadczenia wiem, że twoja
umiejętność wykazywania się nie pozostawia wątpliwości.
Puszcza do mnie oko.
— Dzięki, skarbie.
— Och, tylko nie przeraź się jeszcze bardziej, ale tata chce nas zabrać na
kolację po meczu.
— „Nie przeraź się jeszcze bardziej”? — Jake przeciera twarz rękoma.
— Jezu Chryste. Wyjdź, kochanie. Wyjdź, zanim wyrządzisz więcej szkód.
— Kocham cię — wołam śpiewnie, idąc ku drzwiom.
— Ja ciebie też — wzdycha za moimi plecami Jake.
Wychodząc, wciąż mam głupawy uśmiech na twarzy. Prawie podskakuję,
idąc korytarzem, jakbym była postacią z filmu Disneya. O, nie. Wpadłam
w tarapaty. Twardzielka Brenna nie może tak bardzo zakochać się
w facecie.
To się już stało. Musisz się z tym pogodzić.
Tak.
Chyba takie jest teraz moje życie.
Docieram do końca korytarza i skręcam za róg. Wpadam wprost na
szeroką klatkę piersiową Daryla Pedersena, co mnie wybija z radosnego
rytmu.
— Hej, cześć Nelly — mówi, śmiejąc się pod nosem. Jego śmiech
milknie jednak w chwili, gdy mnie rozpoznaje. — Brenna — mówi
ostrożnie. — Przypuszczam, że pojawiłaś się tutaj, by kibicować
Connelly’emu?
— Tak. Przyjechałam tu z tatą. — Kiedy jego twarz poważnieje, próbuję
się nie roześmiać. — Obydwoje wam dziś kibicujemy.
Choć od razu widać, że jest zdumiony, szybko opanowuje się i uśmiecha
się do mnie kpiąco.
— Możesz przekazać Chadowi, że nie potrzebuję jego wsparcia. Nigdy
tak nie było i nigdy nie będzie.
— Nadal nie może pan przeboleć porażki po tylu latach, prawda, panie
trenerze?
Odpowiada lakonicznie:
— Nie wiem, co mi insynuujesz, ale…
— Słyszałam, że próbował pan poderwać moją mamę, a ona pana
spławiła — przerywam mu wesoło. — I niczego nie insynuuję — otwarcie
panu mówię, że był pan frajerem wtedy i jest pan frajerem dzisiaj. —
Wzruszam ramionami. — Mimo tego, co powiedziałam, nadal kibicuję
Harvardowi. Ale, oczywiście, robię to ze względu na Jake’a. Nie pana.
Pedersen mruży oczy, aż przypominają dwie ciemne szpary.
— Nie jesteś taka jak twoja matka — mówi powoli. Nie umiem określić,
czy jest z tego powodu zadowolony, czy nie. — Marie była miłą damą
z Południa. Ty… zupełnie jej nie przypominasz.
Spoglądam w jego zdezorientowane oczy i uśmiecham się blado.
— Chyba wdałam się w ojca.
Po tych słowach ruszam dalej, a moje nogi niosą mnie korytarzem,
podskakując w tym samym rytmie, bo moje szczęśliwe serce rządzi całym
moim ciałem, a ja pragnę tylko patrzeć na lodowisko i krzyczeć do utraty
tchu, gdy facet, którego kocham, będzie wygrywał mecz.
Epilog
Brenna